Cather Willa ŚMIERĆ PRZYCHODZI PO ARCYBISKUPA

Cather Willa

ŚMIERĆ PRZYCHODZI PO ARCYBISKUPA




Pewnego wieczoru letniego w roku 1848 trzech kar­dynałów i biskup misyjny z Ameryki obiadowali ra­zem w ogrodach willi na Wzgórzach Sabińskich, pa­nujących nad Rzymem. Słynny był piękny widok roztaczający się z tarasu tej willi. Ukryty ogródek, gdzie czterej mężczyźni zasiedli do stołu, leżał o jakie dwadzieścia stóp poniżej południowego krańca tarasu i był po prostu upłazem skalnym nad stromym zboczem obsadzanym winnicami. Z górną promenadą łączyły go kamienne stopnie. Stół na wysypanym piaskiem placyku stał między pomarańczami i oleandrami w cie­niu dębów wiecznie zielonych, wczepionych w skałę powyżej. Poza balustradą była pusta przestrzeń, a ni­żej rozpościerał się krajobraz miękki i falisty; nic tu nie mogło zatrzymać oka, póki nie dosięgło samego Rzymu.

Było-dość wcześnie, gdy kardynał hiszpański i jego goście zasiedli do obiadu. Słońce miało jeszcze przed sobą godzinę pełnej wspaniałości blasku, a u kresu świetlistych pagórków niski profil miasta zaledwie strzępił linię nieba; jedyne, co dawało się w nim roze­znać, to była kopuła Świętego Piotra, szarobłękitna jak spłaszczona półkula wielkiego balonu i jednym błyskiem miedzianym na matowej powierzchni metalu. Ekscentrycznym upodobaniem kardynała było zaczy­

nanie obiadu o tej porze popołudniowej, gdy «siła słoń­ca przywodzi na myśl gwałtowny ruch. Blask był w pełni akcji, objawiał szczytowe natężenie niby we wspaniałym finiszu. Wzmożony, a zarazem łagodny, rumienił się jak zwielokrotnione światło świec o czer­wonym otoku płomieni. Wdzierał się w korony dębów, rozświetlając ich pnie barwy mahoniu d plamiąc ciem­ne listowie; rozpalał w barwę złota jasną zieleń drzew pomarańczowych i różowość kwiatów oleandru; drżąc na adamaszku, zastawie, kryształach, rzucał skompli­kowane, wijące się desenie.

Księża mieli na głowach birety dla ochrony przed słońcem. Trzej kardynałowie nosili czarne sutanny ze szkarłatnymi wypustkami i guzikami, biskup długi czarny płaszcz na swoich fioletach.

Omawiali ważną sprawę; po to właśnie się zeszli, by rozpatrzyć spodziewany wniosek synodu w Baltimore

0 założenie wikariatu apostolskiego w Nowym Meksy­ku, części Ameryki Północnej świeżo włączonej do Stanów Zjednoczonych. O tym nowym terytorium wszyscy,' łącznie nawet z biskupem misyjnym, mieli bardzo niejasne pojęcie. Kardynał włoski i kardynał francuski nazywali je „Le Mexique”, a gospodarz, Hiszpan, określał je mianem Nowej Hiszpanii. Ich za­interesowanie nowym wikariatem okazało się słabe

1 wymagało ciągłego podsycania ze strony mfejomarza, księdza Ferrand; był to Irlandczyk francuskiego po­chodzenia, mąż rozległych wędrówek d świetnych do­konań w Nowym Swiecie, istny Odyseusz Kościoła. Rozmowa toczyła się po francusku; do przeszłości już należał czas, kiedy kardynałowie mogli swobodnie roz­trząsać aktualne tematy po łacinie.

Kardynałowie francuski i włoski byli ludźmi w sile wieku — Normandczyk tęgi i rumiany, Wesnecjamin szczupły, ciemny, o ptasim profilu. Gospodarz, Garcia

Maria de Allande, młody jeszcze człowiek, był śniady, ale jego wydłużona hiszpańska twarz, spoglądająca z tak wielu płócien w jego galerii przodków, w mło­dym kardynale przeobraziła się znacznie pod wpły­wem angielskiej krwi matki. Przy oczach ciemnoka- wowych miał świeże, ¡miłe usta; odznaczał się bez­pośrednim sposobem bycia.

W ostatnich latach pontyfikatu Grzegorza XVI był de Allande najbardzej wpływową osobistością w Wa­tykanie, ale po śmierci papieża, przed dwoma laty, usunął się do swej wiejskiej posiadłości. Uważając re­formy nowego papieża za nierealne i niebezpieczne, wycofał się z polityki i ograniczył swą aktywność do pracy w Dziele Krzewienia Wiary, które tak bardzo rozbudował papież Grzegorz. W wolnych chwilach kardynał grywał w tenisa. Jako chłopiec, w Anglii, przepadał za tym sportem. Tenis na trawie nie wszedł jeszcze w modę; kairdynał rozgrywał mordercze partie tenisa w pokoju. Z Hiszpanii i z Francji zjeżdżali się amatorzy tego sportu, by się z nim spróbować.

Misjonarz, biskup Ferrand, wyglądał dużo starzej niż którykolwiek z nich, staro i pospolicie — jego wygląd łagodził tylko intensywny, pogodny błękit oczu. Diecezja jego leżała w lodowych objęciach Wiel­kich Jezior i podczas długich samotnych wędrówek konnych z misji do misji nieraz wysmagały go srogie wiatry. Misjonarz znalazł się tu nie bez celu i usilnie do niego zmierzał. Jadł szybciej niż inni, więc miał dużo czasu na obronę swojej sprawy — każdą po­trawę kończył z takim pośpiechem, że Francuz rzucił uwagą:

Oto byłby wymarzony współbiesiadnik dla Na­poleona.

Biskup roześmiał się i rozłożył pociemniałe dłonie gestem przeprosin.

Zapomniałem, zdaje się, o przyzwoitym zacho­waniu. Ta sprawa mnie tak absorbuje. Tu, w Rzymie, trudno nawet zrozumieć, jak wielkie znaczenie ma anektowanie przez Stany Zjednoczone tego olbrzy­miego terytorium, które było kolebką wiary w No­wym Swiecie. Wikariat nowomeksykański za parę lat będzie podniesiony do rzędu biskupstwa, z jurysdykcją nad rajem rozleglejszym niż zachodnia i środkowa Europa, bez Rosji. Włodarz tej stolicy biskupiej po­kieruje zaczątkami doniosłych spraw.

Zaczątki — szepnął Wenecjanin — tyle razy się coś zaczynało. Ale tam nic nigdy z tego nie wychodzi prócz kłopotów i żądania pieniędzy.

Misjonarz cierpliwie zwrócił się ku niemu.

Niech eminencja zechce mnie wysłuchać. Temu krajowi Ewangelię ojcowie franciszkanie przynieśli w piętnastym wieku. Przez blisko trzy wieki katoli­cyzm zdany tam był na własne siły, a jednak nie zamarł. Tein kraj, pożal się Boże, zwie sam siebie katolickim, próbuje utrzymać formy religijne bez nau­czania. Stare kościoły misyjne leżą >w gruzach. Nie­liczni księża są bez kierownictwa i dyscypliny. Nie przestrzegają przepisów kościelnych, a niektórzy żyją w jawnym konkubinacie. Jeśli się nie oczyści tej stajni Augiasza teraz, kiedy to terytorium objęła po­stępowa administracja, przyniesie to uszczerbek spra­wie Kościoła w całej Ameryce Północnej.

Ale te misje są jeszcze pod jurysdykcją Meksy­ku, jeśli się nie mylę? — zagadnął Francuz.

Zależą od stolicy biskupiej w Durango? — do­rzucił Maria de Allande.

Misjonarz westchnął.

Eminencjo, biskup Durango to stary człowiek. A od jego siedziby do Sainta Fś odległość wynosi tysiąc pięćset mil angielskich. Nie ma tam dróg ani kanałów,

and spławnych rzek. Jedyny środek komunikacji to juczne muły na zdradliwych ścieżkach. Pustkowia tamtejsze mają w sobie szczególną grozą; nie mówię

0 braku wody ani częstych masakrach indiańskich. Ziemia pod nogami rozpada się w niezliczone kaniony

1 arroyos, szczeliny głębokie czasem na dziesięć stóp, a czasem na tysiąc. Podróżny i jego muły z trudem wędrują w głąb tych skalnych przepaści i z powrotem w górę. W żadnym .kierunku niepodobna posunąć się bez napotkania wąwozów. Jeżeli biskup Durango we­zwie listownie nieposłusznego księdza, to któż mu go sprowadzi? Jak udowodnić, że wezwanie w ogóle otrzymał? Pocztę noszą myśliwi, traperzy, poszukiwa­cze złota, ktokolwiek wędruje tymi szlakami.

Kardynał normandzki opróżnił szklanką i wytarł usta.

A mieszkańcy, księże biskupie? Jeżeli wszyscy wędrują, to któż siedzi w domu?

Jest ze trzydzieści indiańskich plemion, mon- signore, każde z odrębnym obyczajem i językiem, wie­le w zaciekłej wzajemnej nieprzyjazna. I Meksykanie, lud iz natury pobożny. Bez nauczania i bez duszpaste­rzy lgną do wiary ojców.

Mam list od biskupa z Durango, polecający jego wikariusza na tę nową placówkę — zauważył Maria de Allande.

Byłoby to bardzo niepomyślne, eminencjo, gdyby nominację otrzymał miejscowy ksiądz. Tubylcy nigdy nie radzili sobie dobrze na tym terenie. A poza tym ten ksiądz jest stary. Nowy wikariusz musi być czło­wiekiem młodym, mocnego zdrowia, pełnym żarli­wości, a nade wszystko inteligentnym. Będzie miał do czynienia z pierwotną dzikością i z ciemnotą, z bra­kiem karności u księży i z intrygami politycznymi.

Musi to być człowiek, dla którego ład jest czymś nie­zbędnym, tak drogim jak życie.

Ciemnokawowe oczy Hiszpana błysnęły płowo, gdy bokiem spojrzał na gościa.

Podejrzewam z tego exordium, że ksiądz biskup ma już kandydata i że jest nim chyba ksiądz fran­cuski?

Słuszny domysł, monsignore. Cieszę się, że ma­my; jak się okazuje, taką samą opinię o francuskich misjonarzach.

Tak — przyznał kardynał lekkim tonem. — To najlepsi misjonarze. Nasi księża hiszpańscy bywali dobrymi męczynnikami, ale francuscy jezuici umieją dokazać więcej. To wielcy organizatorzy.

-— Lepsi od Niemców? — zagadnął Wenecjanin, który żywił sympatie austriackie.

Och, Niemcy klasyfikują, ale Francuzi wpro­wadzają ład. Francuscy misjonarze mają poczucie pro­porcji i racjonalnego zestrojenia rzeczy. Zawsze usiłu­ją wykryć logiczne związki pomiędzy nimi. To ich pasja. — Tu gospodarz znów zwrócił się do starego biskupa. — Ale czemuż ekscelencja zaniedbuje bur­gunda? To wino specjalnie po to wychynęło z mojej piwnicy, by rozgrzać skostnienie dwudziestu kana­dyjskich zim księdza biskupa. Takie winobrania na pewno nie udają się nad Wielkim Jeziorem Hudsońs- kim.

Misjonarz uśmiechnął się, podnosząc nie tkniętą szklankę.

Burgund wspaniały, eminencjo. Ale obawiam się, że straciłem delikatne podniebienie. U nas potrzeb­niejsza jest odrobina whisky albo rum z Hudson Bay Company. Muszę jednak wyznać, że szampan w Pa­ryżu smakował mi. Czterdzieści dni trwała przepra­wa, a ze mnie nietęgi żeglarz.

Skoro tak, to trzeba księdzu postawić szampa­na. — Dał znak majordomusowi. — Czy ksiądz biskup lubi bardzo zimny? A ten nowy wikariusz apostolski księdza, cóż on będzie pił w kramie bizionów i grze- -chotników? I co będzie jadł?

j Będzie jadł suszone mięso bawołu i frijole z czer­wonym pieprzem, a popije z radością wodą, jeśli tylko ją zdobędzie. Niełatwe będzie miał życie, emi­nencjo. Ten kraj wyssie z niego młodość i siłę, tak jak bez śladu wsysa deszcz. Będzie się domagał wszel­kich ofiar, może nawet i męczeństwa. Nie dalej jak w zeszłym roku indiańska ludność z San Femandez de Taos zamordowała i oskalpowała gubernatora ame­rykańskiego i dziesiątki innych białych. A swojego padre nie oskalpowali dlatego, że to właśnie ów ksiądz był jednym z przywódców rebelii i sam upla- nował masakrę. Oto jak rzeczy stoją w Nowym Me­ksyku.

Gdzie jest obecnie kandydat księdza biskupa?

Jest proboszczem nad jeziorem Ontario, w mojej diecezji. Siedzę jego pracę od dziewięciu lat. Obecnie ma on zaledwie lat trzydzieści pięć. Przybył do nas prosto z seminarium.

A jego nazwisko?

SI Jean Marie Latour.

Maria de Allande oparł się wygodnie w fotelu i zetknąwszy końce długich palców przypatrywał im się w zamyśleniu.

Oczywiście, księże biskupie, Krzewienie Wiary prawie na pewno zamianuje na ten wikariat czło­wieka, którego poleci synod w Baltimore.

Tak jest, eminencjo. Ale jedno słowo eminencji do synodu, zapytanie, sugestia...

Miałoby pewną wagę, nie przeczę — przyznał kardynał z uśmiechem. — Więc ten Latour jest inteli­

11

gentny, co? Jakiż los chce mu ksiądz biskup zgoto­wać! Ale nie gorszy, przypuszczam, niż życie wśród Huronów. To, co wiem o waszym kraju, pochodzi głównie z powieści Fenimore Coopera, czytałem je po angielsku z wielką przyjemnością. Ale czy ten proboszcz ma wszechstronną inteligencją? Jakfieś poję­cie o sprawach sztuki na przykład?

A na cóż by mu to było potrzebne, monsignore? Ale nawiasem mówiąc, to Owemiak.

Trzej kardynałowie roześmieli się i napełnili na nowo szklanki. Monotonne naleganie misjonarza za­częło ich wszystkich niecierpliwić.

Opowiem — rzekł gospodarz — pewną niedłu­gą historyjkę, a ksiądz biskup tymczasem zrobi mi tę przyjemność i napije się szampana. Nie bez powodu postawiłem pytanie, w tak stanowczy sposób roz­strzygnięte przez księdza. W rodzinnym domu w Wa­lencji mam sporo obrazów wielkich malarzy hisz­pańskich, zebrał je głównie mój dziadek, człowiek mający się na tych rzeczach i jak na te czasy bogaity. Jego kolekcja El Greca przewyższa chyba wszystkie inne w Hiszpanii. Kiedy dziadek był już stary, nawi­nął się któryś z tych księży misjonarzy z Nowej Hiszpanii, po kweście. Wszyscy misjonarze z obu Ameryk to niepoprawni żebracy, i wówczas, i teraz, księże biskupie. Tamten franciszkanin miał duże po­wodzenie dzięki opowieściom o pobożnych nawróco­nych Indianach i walczących placówkach misyjnych. Odwiedzał dom mego dziadka i odprawiał nabożeń­stwa pod nieobecność kapelana. Wyciągnął dobrą su­mę od staruszka, jak również szaty, bieliznę, kielichy, wszystko byłby wyprowadził, no i błagał dziadka

o jakieś malowidło z jego wielkich zbiorów do ozdo­by kościoła misyjnego dla Indian. Dziadek pozwolił mu wybrać z galerii w przekonaniu, że ksiądz zapali

12

się najbardziej do tego, z czym jemu najłatwiej przyj­dzie się rozstać. Nic podobnego; obrośnięty francisz­kanin wskazał palcem na jeden z najlepszych obrazów kolekcji: młodego świętego Franciszka na modlitwie, pędzla El Greca — a modelem świętego był któryś z urodziwych książąt Albuquerque. Dziadek zapro­testował; próbował przekonać ojcaszka, że Ukrzyżo­wanie czy męczeństwo mocniej przemówi do jego czerwonoskórych. Święty Franciszek, o prawie kobie­cej piękności, jakież będzie miał znaczenie dla łow­ców skalpów? Wszystko na próżno. Misjonarz odciął mu się repliką, która poszła w mojej rodzinie w przy­słowie: „Pan odmawiasz mi tego obrazu, bo to dobry obraz. Za dobry dla Boga, ale nie za dobry dla pana.” No i zabrał malowidło. W katalogu odręcznym mego dziadka pod numerem i nazwą świętego Franciszka jest uwaga: „Dostał Fray Teodocio, na chwałę Bożą, dla przyozdobienia misyjnego kościoła w Pueblo de Cia, pośród dzikich w Nowej Hiszpanii”. Właśnie z powodu tego straconego skarbu, księże biskupie, zdarzyło mi się korespondować prywatnie z biskupem Durango. Naprzód opisałem mu obszernie fakty. Od­powiedział, że misja w Cia od dawna zburzona, a mie­nie jej rozproszone. Malowidło mogło oczywiście ulec zniszczeniu przy rabunku czy rzezi. Ale równie dobrze może kryć ¡się jeszcze w jakiejś walącej się zakrystii czy w zadymionym wigwamie. Gdyby ten francuski proboszcz księdza biskupa miał dobre oko i gdyby był wysłany do tego wikariatu, mógłby pamiętać o mo­im El Greoo.

Biskup potrząsnął głową.

Nie mogę obiecać, eminencjo, nie wiem. Zauwa­żyłem, że to człowiek o wyrobionych upodobaniach, ale jest bardzo zamknięty w sobie. W tym kraju In­

13

dianie nie mieszkają w wigwamach, eminencjo — do­da! dobrodusznie.

Wszystko jedno, księże. Widzę waszych czer- wonoskórych przez Fenimore Coopera i tacy właśnie podobają mi się. A teraz chodźmy na taras wypić ka­wę i .patrzeć, jak wieczór zapada.

Kardynał poprowadził gości wąską, stopniami wzno­szącą się ścieżką. Długi żwirowany taras i balustrada błękitniały jak jezioro. Przeminęło i słońce, i cienie. Garby rudej niziny były teraz fiołkowe. Fale różo­wości i złota biły w niebo zza kopuły bazyliki.

Gdy duchowni przemierzali tam i z powrotem promenadę śledząc pojawianie się gwiazd, rozmowa ich potrącała o wiele tematów, ale omijali politykę, jak to umieją robić ludzie w niebezpiecznych czasach. Nie padło ani jedno słowo o wojnie lombardzkiej, w której pozycja papieża była tak bardzo niety­powa. Rozmawiali natomiast o nowej operze młodego Verdiego, wystawionej w Wenecji; o sprawie hisz­pańskiej tancerki, Vtóra niedawno wstąpiła do klasz­toru i jakoby czyniła cuda w Andaluzji. Misjonarz w tej rozmowie nie brał udziału, nie potrafił nawet słuchać jej z wielkim zainteresowaniem. Zastanawiał się, czy tak długi pobyt ana odległych rubieżach cał­kowicie odebrał mu upodobanie do bystrej i ciętej rozmowy? Ale nim się rozstali wieczorem, Maria de Allande szepnął mu do ucha, po angielsku:

Skąd to zamyślenie? Ksiądz biskup pragnąłby cofnąć nową nominację. Za późno. Jean Marie Latour

nie mylę się, prawda?

KSIĘGA PIERWSZA

WIKARIUSZ APOSTOLSKI

I

DRZEWO W KSZTAŁCIE KRZYŻA

Pewnego popołudnia jesiennego 1851 roku samotny jeździec, prowadzący jucznego muła, brnął z trudem przez jałowe pustkowie gdzieś w głąbi Nowego Me­ksyku. Zabłądził i próbował odnaleźć ścieżką posługu­jąc się jedynie kompasem i j własnym poczuciem kie­runku. Trudność polegała na tym, że kraj, w którym sią znalazł, był najzupełniej pozbawiony oblicza, a racaej, że oblicze jego było wszędzie, gdziekolwiek spojrzeć, jednakowe. We wszystkich kierunkach, jak oko sięgało, krajobraz garbił się w monotonne czer­wone wydmy, niewiele większe od stogów siana i bar­dzo podobne do nich kształtem. Nikt by nie uwierzył, że w zasiągu wzroku może się zmieścić tyle identycz­nych czerwonych pagórków. Jechał pomiędzy nimi od wczesnego - ranka, a wygląd okolicy nie zmienił się zupełnie, jak gdyby podróżny nie ruszył się z miej­sca. Musiał przebyć już ze trzydzieści mil wśród tych stożkowatych czerwonych wzniesień, nakładając dro­gi w wąskich parowach pomiędzy nimi, i zaczął po­dejrzewać, że nigdy już nie zobaczy nic innego. Były tak dokładnie podobne jedne do drugich, że czuł sią zabłąkany jakby w jakimś geometrycznym koszma­rze: spłaszczone stożki, raczej kształtu meksykańskich pieców niż kop siana — tak, najzupełniej kształtu pie-

15

I

ców — czerwieniły się jak tłuczona cegła i były nie­mal całkiem ogołocone z roślinności. Tu i ówdzie wid­niały tylko krzewy jałowca, a i ten jałowiec również był kształtu meksykańskich pieców. Każdy stożek pa­górka jeżył się mniejszymi stożkami jałowców, nieod­miennie żółtawozielonych, tak jak pagórki były nie­odmiennie czerwone. Pagórki wystrzelały z gruntu tak gęsto, jakby się spychały wzajemnie, robiły so­bie miejsce łokciami i ścigały się ku górze.

Tępa piramida, tyle setek razy powtórzona na jego siatkówce i napierająca nań tłumnie w upale, oszoło­miła wędrowca, wrażliwego na kształty rzeczy.

Mais c’est fantastique — mruknął zamykając oczy, by odpoczęły od natrętnej wszechobecności trój­kąta.

Gdy znów podniósł powieki, spojrzenie jego padło wprost na jałowiec różniący się kształtem od innych. Nie była to stożkowata gęstwa gałęzi, ale nagi skrę­cony pień, na dziesięć może stóp wysoki, a u szczytu rozszczepiony w dwie poziome gałęzie, z małym czu­bem zieleni pośrodku nad rozwidleniem. Niepodobna, by żyjąca roślina mogła wierniej odtworzyć kształt Krzyża.

Podróżny zsiadł z konia, dobył z kieszeni bardzo wytartą książkę i odkrywając głowę ukląkł u stóp krzyżowego drzewa.

Pod skórzaną kurtką do jazdy wierzchem miał czar­ny surdut, krawat i kołnierzyk duchownego. Młody ksiądz oddający się pobożnym ćwiczeniom, i to — wystarczyło spojrzeć — ksiądz jeden na tysiąc. Schy­lona głowa nie była głową pospolitego człowieka — znamionowała subtelną inteligencję. Czoło otwarte, szlachetne, myślące, rysy sympatyczne, nieco surowe. Czymś szczególnym były rasowe, piękne dłonie wi­doczne spod wystrzępionych mankietów skórzanej

16

kurty. Wszystko wskazywało na człowieka szlachet­nego z urodzenia, dzielnego, wrażliwego, uprzejmego. Jego obejście, nawet gdy był saim w pustyni, było wytworne. Zachowywał pewien rodzaj grzeczności względem siebie samego, względem swoich zwierząt, względem jałowcowego drzewa, przed którym ukląkł

i Boga, do którego się zwracał.

Jego modlitwa trwała może pół godziny, a gdy powstał, wydawał się pokrzepiony. W zacinającej się hiszpańszczyźnie zaczął mówić do swojej klaczy: czy i ona jest zdamia, że lepiej, choć taka zmęczona, brnąć dalej w nadziei odszukania szlaku? Nie miał już wody w manierce, konie zaś nie były pojone od wczoraj­szego ranka. Bezwodny popas wypadł im wśród tych wzgórz ubiegłej nocy. Zwierzęta były prawie u kresu wytrzymałości, ale bez napojenia nie odzyskają sił, wfęc ostatek ich najlepiej chyba zużyć na wyszukanie wody.

W długiej podróży karawanowej w poprzek Teksasu człowiek ów doświadczył, co to pragnienie; gromadka, z którą wędrował, musiała nieraz na szereg dni ogra­niczać się do skąpych racji wody. Nigdy jednak wów­czas nie cierpiał tak jak obecnie. Od rana czuł się chory, ze smakiem gorączki w ustach i z niepokoją­cymi zawrotami głowy. Gdy te stożkowe wzgórza coraz bliżej i ciaśniej napierały na niego, przyszło mu na myśl, czy ta długa wędrówka — od gór Ower- nii — tu przypadkiem nie znajdzie kresu? Przypom­niał sobie o tym okrzyku, który wydarł się Zbawicie­lowi na krzyżu: „J’ai soif”. Ze wszystkich cierpień fizycznych Pana naszego jedno jedyne „Pragnę” wy­płynęło Mu na usta. Z mocą, nabytą przez długie ćwiczenia, młody ksiądz odciął się od własnej świa­domości i rozmyślał o udrękach swego Pana. Męka Jezusowa stała mu się jedyną rzeczywistością, wyma­

gania własnego ciała były już tylko cząstką tamtej myśli.

Klacz ¡potknęła się, wytrącając go z nastroju kon­templacja. Trapił się o zwierzęta bardziej niż o siebie. Któż jak nie om, niby to mózg wyprawy, wpędził biedne stworzenia w tę nie kończącą się pustynię pieców? Brał go lęk, że, ¡niestety, zawinił roztargnie­niem, rozważając swój własny dylemat zamiast pilno­wać drogi.

A owym dylematem było, jak odzyskać biskupstwo. Był wikariuszem apostolskim, ale bez wikariatu. Wy­rzucono go. Jego trzódka wcale go sobie nie życzyła.

Podróżnym był Jean Marie Latour, mianowany przed rokiem na wikariusza apostolskiego Nowego Meksyku oraz wyświęcony na biskupa Agatoniki in partibus, i od tego czasu usiłujący dotrzeć do swego wikariatu. Nikt w Cincinnati nie mógł go objaśnić, jak się dostać do Nowego Meksyku, nikt nigdy tam nie był. W ciągu pobytu młodego księdza Latour w Ameryce wybudowana została kolej żelazna z No­wego Jorku do Cincinnati; ale w tym punkcie się kończyła. Nowy Meksyk leżał pośród nie zbadanych obszarów. Kupcy z Ohio wiedzieli o dwóch drogach tylko. Jedną był szlak z St. Louis do Santa Fć — podówczas jednak bardzo niebezpieczny z powodu wypadów Indian-Komańczów. Przyjaciele doradzili księdzu Latour spłynąć w dół rzeki do Nowego Orlea­nu, stamtąd statkiem do Galveston, przez Teksas do San Antonio i dolinę Rio Grande dotrzeć w głąb Nowe­go Meksyku. Tak też uczynił, ale z jakimi przygodami.

Parowiec jego uległ rozbiciu d zatonął w poicie Galveston, ksiądz utracił wszystko, co posiadał, | wy­jątkiem książek, które uratował z narażeniem życia. Teksas przemierzał z taborem kupieckim i w pobliżu San Antonio, skacząc z wywracającego się wozu,

18

dotkliwie się potłukł i musiał trzy miesiące przeleżeć w zatłoczonym mieszikaniu biednej rodziny irlandz­kiej, zanim zwichnięta noga powróciła do normy.

Blisko rok już upłynął od wyruszenia w dół Mis­sisipi, gdy w letnie popołudnie, tuż przed zachodem słońca młody biskup ujrzał nareszcie osadę, ku któ­rej tak długo podróżował. Karawana wozów ciągnęła przez cały dzień równiną, aż wreszcie późnym popo­łudniem poganiacze zaczęli wołać, że tam oto jest villa — miasto. U krańca płaszczyzny ksiądz Latour mógł rozróżnić niskie brunatne zarysy, podobne do szańców, rozpostarte u podnóża zbrużdżonych zielo­nych gór o nagich wierzchołkach, falujące góry po­dobne bałwanom dobytym przez gwałtowny wiatr z gładkiego morza; a zieloność ich była dwubarwna: osiczyna i zieleń zimowa, nie zmieszane z sobą, ale przeplatające się jasnymi i ciemnymi płatami. W miarę jak wozy posuwały się, a słońce zapadało, objawiło się oczom półkole czerwonawych pagórków u stóp górskich stoków, na kształt ramion obejmujące zagłębienie. A w tym zagłębieniu było Santa — nareszcie. Mizerne, migoczące w słońcu miasteczko z nie wypalonej cegły, zieleniejąca plaża... na skraju kościół, dwie wieże z surowej cegły wznoszące się wysoko ponad tę przyziemność. Długa główna ulica zaczynała się od kościoła, miasto zdawało się wypły­wać z niego jak strumień ze źródła. Wieże kościelne i wszystkie gliniane domki różowiły się w tym oświe­tleniu — o ton ciemniejsze niż amfiteatr rudych wzgórz poza nimi; tu i tam pióropusze topoli wzbijały się niczym pełne wdzięku wykrzykniki, chyląc się i prostując na wietrze.

Młody biskup niesamotnie przeżywał uniesienie tej chwili; przy nim jechał ksiądz Józef Vaillant, przyjaciel od dzieciństwa, który z nim razem odbył

tę długą pielgrzymkę i dzielił jej niebezpieczeństwa. Obaj razem wjechali do Santa Fe, obejmując je w posiadanie na chwałę Bożą.

Jak więc doszło do tego, że ksiądz Latour znalazł się pośród tych wydm, o wiele mil od swojej siedziby, samotny, zbłąkany i nieświadomy, jak trafić z po­wrotem na właściwą drogę?

Oto co się zdarzyło po jego przybyciu do Santa Fe: meksykańscy księża odmówili uznania jego zwierzchności. Oświadczyli, że nic im nie wiadomo

o wikariacię apostolskim ani o biskupie Agatoniki. Utrzymywali, że są pod jurysdykcją biskupa Duran- go i nie dostali żadnej instrukcji zmieniającej ten stan rzeczy. Jeżeli ksiądz Latour ma być ich bisku­pem, gdzież są jego listy uwierzytelniające? Nomi­nacja i listy, wiedział, wysłane zostały do biskupa Durango, ale widocznie tam ugrzęzły. Poczta nie istniała w tej połaci świata; najprędszym i najpewniej­szym sposobem skomunikowania się z biskupem Du­rango było jechać do (niego samemu. Tak tedy, po rocznej blisko podróży do Santa Fe, ksiądz Latour opuścił je po paru tygodniach i wyruszył sam jeden konno, by dotrzeć w głąb Starego Meksyku i po­wrócić — dobre trzy tysiące mil drogi.

Ostrzeżono go, że jest wiele ścieżek odchodzących w bok od szlaku wzdłuż Rio Grandę i że obcy łatwo może zgubić drogę. Przez parę ¡pierwszych dni był czujny i uważny. Potem, mniej już widać mając się na baczności, musiał skręcić w jakieś odgałęzienie szlaku. Kiedy spostrzegł się, że zboczył, manierka jego była już próżna, a konie nazbyt wyczerpane, by po­wrócić po własnych śladach. Trzymał się więc nadal tej samej piaszczystej ścieżki, coraz słabiej widocznej, rozumując, że dokądś musi om prowadzić.

Naraz księdzu Latour wydało się, że poczuł zmianę w zachowaniu -klaczy. Podniosła łeb i jakby pewniej osadziła się na nogach. Muł juczny zachował się po- .dobnie. Jedno i drugie przyśpieszyło kroku. Czyżby zwietrzyły wodę?

Po upływie niemal godziny, przeciskając się między dwoma wzgórkami, podobnymi do setek poprzednich, zwierzęta zarżały jednocześnie. Poniżej, wśród falu­jącego oceanu piasku ciągnęło się pasmo zieleni i przepływał strumień. Ta wstęga wśród pustyni zda­wała się nie szersza niż na rzut kamieniem, a tak bar­dzo zielona, że nic podobnego Lautor nigdy nie wi­dział — nawet w swym rodzinnym najzieleńszym za­kątku Starego Świata. Gdyby nie drżenie skóry na karku i łopatkach klaczy, mógłby wziąć to za przy­widzenie, za halucynację pod wpływem pragnienia.

Woda bieżąca, pola koniczyny, topole, akacje, gli­niane lepianki z jaskrawymi ogródkami, chłopiec pę­dzący trzodę białych kóz do strugi — oto, co ujrzał młody biskup.

W parę chwil później, gdy mocował się z wierz­chowcami, próbując nie dopuścić, by opiły się nad­miernie, nadbiegła ku niemu młoda dziewczyna w czarnym szalu na głowie. Nie zdarzyło mu się — pomyślał — widzieć milszej twarzy. Pozdrowiła go po chrześcijańsku:

Ave Maria Purissima, señor. Skąd przybywacie?

Boże ci błogosław, dziecko — odparł po hiszpań­sku. — Jestem księdzem, który się zabłąkał. Brako­wało mi bardzo wody.

Ksiądz! — zawołała. — To niepodobna. Ale pa­trzę i widzę, że >to prawda. To się nam jeszcze nigdy nie adarzyło; chyba mój ojciec to sobie wymodlił. Leć, Pedro, powiedz ojcu i Salvatorowi.

21

II

UKRYTA WODA

W godzinę później, gdy ciemność ogarniała wydmy, młody biskuip siedział przy wieczerży w domu stano­wiącym gniazdo nodziinne tej osady meksykańskiej, trafnie, jak się dowiedział, nazwanej Aqua Seoreta, Ukryta Woda. Do stołu siadł z nim gospodarz, starzec imieniem Benito, najstarszy syn i dwóch wnuków. Stary był wdowcem, a córka jego Józefa — dziewczy­na, która wybiegła nad strumień na spotkanie biskupa

prowadziła gospodarstwo. Wieczerza składała się z garnka frijoli gotowanych z mięsem, chleba i ko­ziego mleka, twarogu i dojrzałych jabłek.

W tej izbie o bielonych grubych ścianach z niewy- palonej cegły ksiądz Latour już od progu wyczuł szczególny spokój. Jej nagość i prostota miały jakąś dostojność, jak i ta poważna dziewczyna, która po­stawiła przed nimi jedzenie i usunęła się w cień pod ścianę, ze wzrokiem żarliwie wlepionym w jego twarz. Poczuł się bardzo swojsko wśród czwórki czarnowło­sych mężczyzn otaczających go w blaslku świec. Ich obejście było miłe, głosy niskie i przyjemnie brzmią­ce. Podczas gdy modlił się przed posiłkiem, mężczyźni poklękali na podłodze wokół stołu. Dziadek oświad­czył, że to chyba Najświętsza Panna sprowadziła bi­skupa z jego ścieżki i przywiodła tutaj, aby pochrzoił dzieci i pobłogosławił małżeństwa. Ich osada mało jest znana, mówił. Nie mieli papierów na swój grunt i ba­li się, że Amerykanie mogą im go zabrać. Nikt w osa­dzie nie umiał czytać ani pisać. Salvatore, najstarszy syn, zawędrował aż do Albuquerque, by znaleźć sobie żonę, i tam się też ożenił. Ale ksiądz wziął iod niego dwadzieścia pesos, czyli połowę oszczędności przezma-

22

czonych na urządzanie domu i szklane okna. Odstra­szeni tym bracia jego i krewniacy wzięli sobie żony bez ślubu kościelnego.

Zachęcani przez biskupa opowiedzieli mu z prostotą dzieje swego życia. Mieli tu wszystko, co do szczęścia potrzebne. Przędli i tkali runo swoich trzód, mieli własną kukurydzę, pszenicę i tytoń, suszyli śliwki i morele na zimę. Raz na rok chłopcy wieźli ziarno do Albuquerque do zmielenia i kupowali smakołyki: cukier i kawę. Mieli pszczoły i gdy cukier drożał, słodzili sobie miodem. Benito nie wiedział, w którym roku dziadek jego osiadł tutaj, śoiągnąwszy zaprzęgami wołowymi cały swój dobytek z Chihuahua. — Ale było to niedługo potem, jak Francuzi zabili swojego króla. Dziadek posłyszał o tym, zanim się wyprowadził z domu, i opowiadał nam, chłopcom, na starość.

¿ASI Może odgadliście, że jestem Francuzem — po­wiedział ksiądz Latour.

Nie, tego się nie domyślili, ale wyczuli, że na pewno Amerykaninem ni« jest. José, starszy z wnuków, ob­serwował gościa niepewnie. Był to przystojny chłopiec z czarnym czubem zwieszającym się nad markotnymi cokolwiek Oczyma. Odezwał się po raz pierwszy:

; V A w Albuquerque powiadają, że teraz wszyscy jesteśmy Amerykanami, ale to nieprawda, padre. Ja nigdy nie będę Amerykaninem. To są bezbożnicy, jfefr- Nie wszyscy, synu. Żyłem wśród Amerykanów •na północy przez dziesięć lat i spotkałem tam wielu pobożnych katolików.

Młodzieniec potrząsnął głową.

Poniszczyli nasze kościoły wojując z nami i sta­wiali w nich konie. A teraz nam zabiorą religię. Chce­my żyć po swojemu i wierzyć po swojemu.

Ksiądz Latour zaczął im opowiadać o przyjacielskich stosunkach, jakie miał z protestantami w Ohio, ale

w ich głowach nie było miejsca ma dwie myśli naraz; jest jeden Kościół, a reszta świata to niewierni. Zro­zumieli jedno: że wiózł ze sobą w jukach szaty, ołta­rzyk i wszystko, co potrzebne do odprawienia mszy; i że następnego ranka, po mszy, będzie słuchał spo­wiedzi, chrzcił i błogosławił małżeństwa.

Po wieczerzy ksiądz Latour wziąwszy świecę zaczął się przypatrywać wizerunkom świętych na okapie ko­mina. Zawsze go interesowały drewniane rzeźby, któ­rych nie brakło w najbiedniejszej nawet meksykań­skiej chacie. Dotąd nigdy jeszcze nie spotkał dwóch jednakowych. Te nad kominem Benita przybyły wo­łami z Chihuahua przed sześćdziesięciu blisko laty. Jakaś pobożna dusza wystrugała je i pomalowała w barwy jaskrawe, teraz przygaszone przez czas; po­ubierane były jak lalki. O wiele bardziej przypadały mu do smaku niż fabryczne gipsowe figury w kościo­łach misyjnych w Ohio — przypominały raczej dzieła miejscowych kamieniarzy na portalach starych kościo­łów w Owemii. Drewniana Dziewica była naprawdę bolejącą matką, sztywna i surowa, bardzo długa od szyi do pasa i jeszcze dłuższa od pasa do stóp, jak na mozaikach Wschodniego Kościoła. Ubrano ją na czarno, z białym fartuchem i czarnym reboso na gło­wie, jak uhierają się w Meksyku żony biedaków. Na prawo od niej był święty Józef, a na lewo zadzierżysta mała figurka konna: święty w stroju meksykańskiego ranchero, w aksamitnych spodniach i jedwabnej ko­szuli, w wysokim, szerokoskrzydłym meksykańskim sombrero. Drewniany kołek osadzony w siodle przy­twierdzał go do tłustego rumaka.

Młody wnuk dostrzegł zaciekawienie księdza tą postacią.

To jest — powiedział — mój patron, Santiago.

Ach tak, Santiago. Był misjonarzem, jak ja.

W moim kraju nazywa się Saint Jacques i nosi laskę z sakwą, ale tu potrzebowałby konia, oczywiście.

Chłopiec spojrzał ze zdziwieniem.

Ależ on jest świętym od koni. A u księdza w kra­ju nie?

Biskup potrząsnął głową.

Nie. Nic o tym nie wiem. Jakże to on jest świę­tym od kani?

Błogosławi kobyły i dobrze się zaźrebiają. Na­wet Indianie w to wierzą. Wiedzą, że jeżeli przez parę lat nie będą się modlić do Santiago, to z przy­chówkiem będzie mamie.

Nieco później, skończywszy pacierze, młody biskup wyciągnął się w miękkiej puchowej pościeli Benita, rozmyślając, jak inna jest ta noc od spodziewanej. Obawiał się popasu o suchym gardle wśród pustko­wia, spania pod jałowcem, za przykładem proroka, i męki pragnienia. A tu spoczywał w wygodzie i w bez­pieczeństwie, z miłością do bratnich stworzeń opły­wającą mu serce pokojem. Gdyby ksiądz Vaillant tu był, orzekłby, że to cud i że doprowadziła go tutaj Matka Najświętsza, której się polecał pod drzewem w kształcie krzyża. I był w tym cud, ksiądz Latour wiedział. Ale kochany Józef musi mieć zawsze cud bezpośredni i arcyefektowny, nie w zgodzie z naturą, ale przeciw niej. Prawie mógłby opowiedzieć, w jakim płaszczu była Matka Boska, kiedy wzięła klacz za cugle, tam, wśród jałowców, aby ją wyprowadzić z piaszczystego bezdroża, tak jak anioł wiódł osła w ucieczce do Egiptu.

Nazajutrz późnym popołudniem biskup przechadzał się samotnie wzdłuż życiodajnego strumienia wspomi­nając zdarzenia tego ranka. Benito z córką ustawili ołtarz przed drewnianą Matką Bolesną, na nim świece i kwiaty. Cała wieś, kto żył, oprócz chorej żony Sal-

vatora, zeszła się na mszę. Biskup udzielał ślubów, chrztów, spowiadał, bierzmował aż do południa. Po­tem obchodzono chrzciny biesiadą. Poprzedniego wie­czora José zabił koźlę, a Josepha zaraz po swoim bierzmowaniu wyśliznęła się, żeby pomóc bratowyim w kuchni. Gdy ksiądz Latour poprosił, by jego porcji nie pieprzono, dziewczyna zagadnęła, czy może tak jest pobożniej: jeść bez obili? Pospieszył wyjaśnić, że Francuzi na ogół nie lubią ostrych korzeni — inaczej byłaby się może wyrzekła na przyszłość ulubionej przyprawy. Po uczcie rozespanie dzieci zabrano do domu, a mężczyźni kurząc fajki zgromadzili się na plaża pod wielkimi topolami. Biskup, czując potrzebę samotności, poszedł przejść się, stanowczo odmówiwszy eskorty. Minął po drodze gliniane klepisko, gdzie ci ludzie młócili i wiali na wietrze — nie inaczej jak dzieci Izraela. Usłyszał gwałtowne beczenie za sobą; to dopędził go Pedro z wielkim stadem kóz, oburzo­nych na całodzienne zamknięcie i oszalałych z chęci dopadnięcia pastwiska na skraju wzgórz. Przesadzały strumień jak strzały wypuszczone z łuku i w prze­locie rzucały okiem na biskupa z drwiącym, po ludzku inteligentnym uśmiechem. Młode kozły były lekkie i wytworne w linii, ze spiczastymi brodami i lśnią­cymi pochyłymi rogami. Wielka była rozmaitość w ich fizjonomiach, ale we wszystkich prawie było coś wy­niosłego i sardonicznego. Angory miały długi jedwa­bisty włos olśniewającej białości. W podskokach pę­dząc w słońcu przywodziły na myśl rozdział Apoka­lipsy o białości tych, co obmyją się we krwi Baranka. Młody biskup uśmiechnął slię na takie zastosowanie teologii; pomyślał jednak, że choć kozioł był zawsze symbolem pogańskiej chuci, kozia wełna ogrzała wielu -dobrych chrześcijan, a tłuste mleko wykarmiło choro­wite dzieci.

26

W odległości mniej więcej mili od wioski znalazł się u źródła strugi, ocienionego topolami ostrolistaej odmiamy, zwanej wierzbą wodną. Wszędzie naokoło tłoczyły się pagórki w kształcie pieców — nic nie zdradzało tu wody, która jakby cudem tryskała z wy­schłego i spragnionego morza piasku. Jakiś strumień podziemny znalazł tu ujście i wyzwolił się z ciemności. Następstwem tego była trawa, drzewa, kwiaty i ludz­kie życie, gospodarstwa i ogniska domowe, z których dym płonących sosnowych polan niby kadzidło wzno­sił się do nieba.

Dłuigo siedział biskup u źródła, podczas gdy kło­niące się słońce upiększało blaskiem niskie różowawe domki i pstre ogródki. Stary dziadek pokazał mu groty strzał, zaśniedziałe medale i rękojeść miecza, najwidoczniej hiszpańskie, znalezione przez niego w ziemi w pobliżu źródła. To miejsce było schro­nieniem ludzkim na krótko przedtem, nim przybyli tu ci Meksykanie. Starsze było od historii, jak owe źró- dliska w jego rodzinnym kraju, gdzie rzymscy osad­nicy umieszczali wizerunek boginki rzecznej, a później chrześcijańscy kapłani wbijali w ziemię krzyż. Ta osada to jak gdyby miniatura jego diecezji; setki mil kwadratowych bezwodnej pustyni, i naraz źródło, wioska; starcy usiłujący nie zapomnieć katechizmu, by móc go przekazać wnukom. Wiara zaszczepiona przez hiszpańskich zakonników i podlana ich krwią nie uschła; wyczekiwała tylko ręki gospodarza.

Nie przestraszyła go rewolta w Santa Fś ani stary potentait, tuibylczy ksiądz, który jej przewodził, ksiądz Martinez z Taos; umyślnie zjechał aż ze swojej parafii, żeby przyjąć nowego wikariusza i przepędzić go. .Doprawdy groźny był ten stary ksiądz z wielką głową, z porywczym hiszpańskim obliczem i z barami bawołu; ale czasy jego tyranii dobiegają końca.

27

I

BISKUP U SIEBIE

Było (późne popołudnie w dzień Bożego Narodzenia, bi­skup pisał listy przy swoim biurku. Od powrotu do Santa korespondencja oficjalna dała mu się we znaki; ale gęsto zapisane kartki, nad którymi chylił się teraz z zamyślonym uśmiechem, nie miały dotrzeć do monsignorów, do arcybiskupów czy generałów za­konnych, ale do Francji, do Owemii, do jego rodzin­nego miasteczka; na pewną szarą krętą ulicę, wybru­kowaną kocimi łbami i ocienioną wysokimi kaszta­nami, na których może i do dziś jeszcze zostało parę brunatnych liści lub może opadają, jeden za drugim, by zaczepić się o chłodny zielony bluszcz na muraeh. Przed dziewięciu dniami zaledwie powrócił biskup ze swej długiej podróży konnej w głąb Meksyku. W Durango stary tamtejszy prałat wydał mu po kil­kudniowej zwłoce dokumenty fundacyjne jego wi- kariatu, po czym Latour z powrotem przejechał tysiąc pięćset mil do Santa w słoneczne wczesnozimowe dni. Czekała go tam, jak się przekonał, nie wrogość już, ale życzliwość. Ksiądz Vaillant zdążył pozyakać sobie lud meksykański. Ksiądz obsługujący proka- tedrę szczęśliwie ustąpił z placu; pojechał odwiedzić krewnych w Starym Meksyku — i zabrał z sobą do­bytek. Ksiądz Vaillant objął w posiadanie jego dom i z pomocą stolarzy oraz meksykańskich parafianek doprowadził go do porządku. Kupcy amerykańscy i komendant wojskowy z Fortu Marcy hojnie nadsy­łali dary: pościel, koce i najrozmaitsze sprzęty.

Rezydencja biskupa był to stary dom z niewyipa- lonej cegły, bardzo zaniedbany, ale z możliwościami wygody. Ksiądz Latour wybrał na swój gabinet pokój

na końcu bocznego skrzydła. Tam siedział w to po­południe świąteczne, mierzchnące w wieczór. Był to przyjemny podłużny pokój. Grube ściany gliniane, od wewnątrz wyklepane zręcznymi dłońmi kobiet in­diańskich, miały w sobie swojską nieregulamość rze­czy wykonanych całkowicie ręką ludzką. Uspokajała oko solidność i głębokość zaokrąglonych wnęk u drzwi i okien, roztoczonych jak skrzydła zaokrągleń po bo­kach narożnego komina. Migotanie ognia kładło różo­wy blask na świeżo pobielone wnętrze, na faliste po­wierzchnie ścian, nigdzie nie wyrównane całkowicie, nie trupiobiałe, bo czerwonawa glina przebijała cie­płym tonem przez wapno. Pułap podtrzymywały cięż­kie belki cedrowe, a na nich spoczywały okrąglaki młodej osiczyny, wszystkie jednakowe, dopasowane ściśle niby prążki welwetu i przyodziane w swą rudą podkorową suknię. Polepę okrywały grube indiańskie dery; dwie bardzo stare, piękne w deseniu i w ko­lorze, zwisały ze ścian jak arrasy. Po obu stronach kominka zostawiono w murze dwa otynkowane zagłę­bienia. W jednym, kształtu wąskiej arkady, stał kru­cyfiks biskupa. Drugie, o otworze prostokątnym, za­mykanym rzeźbioną kratą, kryło w sobie trochę rzad­kich i pięknych książek. Reszta biskupiej biblioteki spoczywała na otwartych półkach wzdłuż jednej ze ścian pokoju.

Sprzęty domowe ksiądz Vaillant nabył od meksy­kańskiego księdza, który się wyprowadził. Były one ciężkie i nieco niezdarne, ale nie przykre dla oczu. Wszystko drewno, z którego sporządzono stoły i pod­stawy łóżek, wyrąbane było z calizny toporem i sie­kierą. Nawet i grube deski, wspierające teologiczne księgi biskupa, wykrzesano z pnia toporem. W całym północnym Meksyku nie było jeszcze wówczas tokami ani tartaków. Tubylczy stolarz strugał oparcie krze-

29

A

seł i nogi stołowe i przytwierdzał je drewnianymi koł­kami zamiast gwoździ. Zamiast komód z szufladami używano skrzyń, niekiedy pięknie rzeźbionych lub obciągniętych malowaną skórą. Biurko, przy którym biskup pisał, było importem: orzechowy sekretarzyk (amerykańskiego wyrobu) przysłany przez jednego z oficerów z Fortu na przymówkę księdza Vaillant. Srebrne świeczniki przywiózł przed laty z Francji. Był to dar bardzo kochanej ciotki na dzień jego święceń.

Pióro młodego biskupa płynęło po papierze, fiole­towy atrament znaczył szlak subtelnego, wykończo­nego francuskiego pisma. „Mój nowy gabinet, drogi bracie, pełen jest, gdy to piszę, aromatu drzewa pinii palącego się na kominku. (Ten gatunek pinii idzie u nas wyłącznie na opał, aromat jego jest mocny, ale delikatny. Nawet przy najskromniejszych zajęciach otacza nas nieustannie woń kadzidła.) Chciałbym, że­byście mogli, oboje z siostrą kochaną, rzucić okiem na ten obraz wygody i spokoju. My, misjonarze, no­simy surdut i szerokoskrzydły kapelusz przez cały dzień i wyglądamy na amerykańskich kupców. Co za przyjemność, wróciwszy do domu wieczorem, włożyć starą sutannę! Bardziej czuję się wtedy księdzem — przez tyle czasu w ciągu dnia muiszę być busi­nessmanem — a także jakoś bardziej Francuzem. Przez cały dzień jestem Amerykaninem w mowie i w myśli — tak, nawet i w sercu. Życzliwość amery­kańskich kupców, a zwłaszcza oficerów z Fortu; za­chęca do lojalności nie tylko zewnętrznej. Chcę do­pomóc przedstawicielom władzy w ich zadaniu tutaj. Mogę to zrobić w większej mierze, niż przypuszczają. Kościół potrafi więcej niż Fort, jeśli chodzi o zrobie­nie z biednych Meksykańczyków »dobrych Amery­kanów«, a ludowi wyjdzie to na dobre; nie ma innego sposobu polepszenia jego doli.

30

Ale w taki dzień jak dziś nie pora opisywać ci moich obowiązków czy planów. Tego wieczora jesteś­my wygnańcami — choć szczęśliwymi wygnańcami — myślącymi o rodzinnym domu. Ksiądz Józef odesłał naszą Meksykankę — kiedyś zrobi z niej dobrą ku­charkę, ale dzisiaj przygotowuje nasz obiad świą­teczny sam. Obawiałem się, że będzie przemęczony, bo odprawił Nowennę Sum, jak tu jest w zwyczaju przed Bożym Narodzeniem. Sądziłem, że po nowennie i pasterce zechce wypocząć, ale ani mu się śniło. Znasz jego hasło: »Odpoczywaj w działaniu«. Przywiozłem mu butelkę prarwdziwej oliwy, konno aż z Durango (powiadani: prawdziwej, ponieważ »oliwa« znaczy tu­taj smar do wozów), więc przyprawia coś w rodzaju gotowanej sałatki. Nie mamy tu w zimie żadnych świeżych jarzyn, a nikt zdaje się nie słyszał nawet

o tym błogosławionym zielu, jakim jest sałata. Józe­fowi trudno obywać się bez dobrej oliwy, miewał ją zawsze w Ohio — chociaż był to pewnego rodzaju luksus. Przesiedział w kuchni całe popołudnie. Mamy tylko otwarte palenisko do gotowania, a na podwórku piecyk gliniany do pieczenia. Ale Józef nigdy jeszcze w niczym nie sprawił .ni zawodu i chy­ba mogę Ci zaręczyć, że dziś wieczorem dwaj Fran­cuzi zasiądą do dobrego obiadu i wypiją Twoje zdro­wie.”

Biskup odłożył pióro i drzazgą z ogniska zapalił dwie świece, potem stanął, otrzepując palce, przy głę­boko osadzonym oknie, wpatrzony w bladobłękitne ciemniejące niebo. Gwiazda wieczorna zawisła ponad bursztynowym wspomnieniem zorzy tak łagodnie pro­mienna, że zdawała się pławić w swoim własnym srebrnym blasku. Ave Maris Stella — pieśń, którą je­den z przyjaciół jego w seminarium zwykł był into­nować tak pięknie. Nucąc ją cicho powrócił do biurka

i właśnie zanurzał pióro, kiedy otworzyły się drzwi

i zabrzmiał głos:

Monseigneur est servi. Alors, Jean, veux-tu ap­porter les bougies?

Biskup zaniósł świece do stołowego, gdzie stół był nakryty, a ksiądz Vaillant zmieniał fartuch kucharski na sutannę. Jego zniszczona twairz, purpurowa od schylania się nad ogniem, wyglądała jeszcze bardziej swojsko iniż zazwyczaj — chociaż jedną z pierwszych myśli każdego obcego przy spotkaniu z księdzem Józe­fem było, że niewielu brzydszych ludzi Pan Bóg stworzył. Mały, chudy, krzywonogi — jak człowiek, który spędził życie na końskim grzbiecie — zewnę­trznie nie odznaczał się niczym oprócz dobrotliwości

i żywości w obcowaniu. Wyglądał staro, chociaż miał wówczas około czterdziestki. Przebywanie na po­wietrzu w ostrym klimacie wygarbowało mu i po- hruździło skórę, szyję miał chudą i pomarszczoną jak starzec. Śmiało sterczący tępy nos, stamowcza broda, bardzo szerokie usta, wargi grube i mięsiste, ale za­wsze napięte wysiłkiem lub przemawiające w podnie­ceniu. Włosy, spalone słońcem na odcień suchego sia­na, były pierwotnie barwy lnu; Blanchet, Białas, nazywano go zawsze w seminarium. Nawet i oczy miał krótkowzroczne i tak blade, wodnistoniebieskie, że wydawały się bez wyrazu. Nic z pewnością w jego zewnętrznej powłoce nie przywodziło na myśl męskiej zadzierżystosci, ognia i siły — jednak nawet meksy­kańscy metysi poznali się na nim od razu. Jeżeli biskup za powrotem znalazł Samta przyjaźnie usposobione, stało się tak dlatego, że każdy, kto żył, zawierzył księdzu Vaillant, swojskiemu, chodzącemu mocno po ziemi, wytrwałemu — o sile pocią­gowej tuzina ludzi w jednym nędznie skleconym ciele.

32

Wchodząc do jadalni ksiądz Latour umieścił świe­ce nad kominem, ponieważ na stole sześć innych już oświetlało brunatny garnek z zupą. Chwilą stali mo­dląc sią, po czym ksiądz Józef podniósł przykrywkę

i ponalewał zupą do talerzy: ciemną zupą cebulową z grzankami. Biskup skosztował ją badawczo i uś­miechnął się do towarzysza. Po chwili odłożył łyżką

i zasiadając głąbiej w krześle zauważył:

Pomyśl sobie, Blanchet, w całym tym rozległym kraju miądzy Missisipi a Pacyfikiem nie ma zapewne drugiej ludzkiej istoty zdolnej przyrządzić taką zupą.

Chyba żeby to był Francuz — rzekł ksiądz Józef. Założył serwetką za kołnierz sutanny i nie tracił czasu na refleksje.

Doceniam twój indywidualny talent, Józefie — ciągnął biskup. — Ale jak sią nad tym zastanowić, taka zupa nie jest dziełem jedinego człowieka. Jest owocem stale doskonalonej tradycji. Z tysiąc lat hi­storii złożyło sią na tą zupą.

Ksiądz Józef spojrzał spod zsuniętych brwi na gliniany garnek pośrodku stołu. Jego blade, krótko­wzroczne oczy zawsze wyglądały, jakby wypatrywały czegoś w odległości.

C’est ça, c’est vrai — szepnął. Ale jak — krzyknął napełniając znowu talerz biskupowi — jak można przyprawić porządnie zupę bez porów, tej korony jarzyn? Niepodobna wiecznie jeść tylko ce­buli.

Odniósłszy „wazę” wkroczył z pieczoną kurą i z pommes sautées.

A sałata, Jean? — ciągnął przystępując do roz­bierania kury. — Czy już na resztę życia skazani je­steśmy na suchą fasolę i korzonki? Stanowczo musimy znaleźć czas na założenie ogrodu. Och, mój ogród w Sandusky! Jak mogłeś porwać mnie stamtąd? Przy­

znasz, że lepszej sałaty nie jadłeś i we Francji. A moja winnica! Tamte strony to naturalna ojczyzna wino­rośli. Powiadam ci, że winnice opaszą kiedyś jezioro Erie. Zazdroszczę człowiekowi, który spija moje wino. No cóż, takie jest życie misjonarza: tam siać, gdzie kto inny będzie zbierał.

Jako że to był dzień Bożego Narodzenia, przyjaciele mówili w rodzimym języku. Od lat przyzwyczaili się do rozmawiania ze sobą po angielsku, z wyjątkiem bardzo niezwykłych okazji, a ostatnio używali języka hiszpańskiego, chcąc nabyć potrzebnej im wprawy.

A jednak czasami fukałeś trochę na to lube twoje Sandusky z jego wygodami — przypomniał mu bi­skup. — I zapowiadałeś, że ostatecznie osiądziesz na parafii w kraju.

Naturalnie, że chciałoby się i zjeść ciasto, i za­chować je, jak mówią w Ohio. Ale dalej już nie, Jean. Już jesteśmy dostatecznie daleko. Nie wyciągaj mnie nigdzie dalej. — I ksiądz Józef zaczął ostrożnie palcami wydobywać korek z butelki czerwonego wina.

To użebrałem dla ciebie na obiad w hacjendzie, gdzie na świętego Tomasza chodziłem ochrzcić dziec­ko. Bogaci Meksykanie niełatwo rozstają się ze swoim francuskim winem. Wiedzą, co jest warte. — Nalał kilka kropli i spróbował. — Trąci cokolwiek korkiem; nie umieją przechowywać go, jak należy. Ale dla mi­sjonarzy jest wystarczająco dobre.

Mówisz, żeby cię nie wyciągać nigdzie dalej, Jó­zefie. Chciałbym wiedzieć — biskup Latour zasiadł głębiej w fotelu i podparł brodę splecionymi rękami

chciałbym wiedzieć, jak to jest daleko. Czy kto­kolwiek zna rozmiary tej diecezji albo tego teryto­rium? Dowódca Fortu wie chyba równie mało jak i ja. Powiada, że mógłbym zdobyć jakieś informacje od przewodnika Kita Carsona, który mieszka w Taos.

34

Nie zaczynaj teraz kłopotać się o diecezją, Jean. Póki co, diecezja to Santa Fć. Zaprowadź porządek w domu. Jutro będę miał porachunki z kościelnymi, którzy pozwolili tej pijanej bandzie kowbojów wejść do kościoła w czasie pasterki i splugawić chrzciel­nicę. Dosyć tu jest roboty. Festina lente. Zrobiłem po­stanowienie, że przez rok nie ruszę się z Santa Fś dalej jak w trzydniową podróż.

Biskup z uśmiechem potrząsnął głową.

A będąc w seminarium zrobiłeś postanowienie prowadzenia życia kontemplacyjnego.

Miłe swojskie oblicze księdza Józefa rozświetli­ło się.

Jeszcze się tej nadziei nie wyrzekłem. Kiedyś zwolnisz mnie i wrócę do jakiegoś francuskiego kla­sztoru poświęcić resztę dni nabożeństwu do Mat­ki Najświętszej. Na razie jest mi sądzone służyć Jej czynem. Ale tu już jest dość daleko, Jean.

Biskup raz jeszcze potrząsnął głową i wyszeptał:

Kto wie, jak daleko?

Niezmordowany mały ksiądz, którego życie miało być jednym pasmem przepraw górskich, pustynnych bezdroży, rozwartych kanionów i wezbranych rzek, który zanieść miał Krzyż do krain dotąd nie znanych

i nie nazwanych, zajeżdżając muły i konie, gubiąc zmordowanych przewodników i woźniców, tego wie­czora patrzył z obawą na swego zwierzchnika i po­wtórzył:

Dosyć, Jean. Nie trzeba już dalej. — Po czym spiesznie zmieniając temat z ożywieniem oznajmił:

Sałatka fasolowa. Najmożliwsza rzecz, jaką mogłem zrobić dla ciebie; no, ale z cebulą i odrobiną wieprzo­winy ujdzie.

Przy kompocie z suszonych śliwek rozmowa zeszła na wielkie żółte renklody, jakie dojrzewały w starym

35

ogrodzie Latourów w ich rodzinnym mieście. Ich myśli spotkały się na nierówno brukowanej uliczce, wijącej się z góry na dół, między pochylonymi murka­mi ogrodów i wysokimi kasztanowcami po oibu stro­nach; pusta o zmroku ulica, na najciemniejszych za­krętach łagodnie oświetlona lampami, które miały kształt starodawnych latami. U jej końca był kościół, gdzie biskup przyjął pierwszą komunię, przed kościo­łem kępa strzyżonych jaworów, pod którymi we wtor­ki i w piątki odbytwał się tarig.

Gdy byli całkowicie pogrążeni w tych wspomin­kach — rzecz, na którą pozwalali sobie bardzo rzadko

do lich uszu dobiegł nagle trzask strzałów karabi­nowych, mrożące krew wrzaski za oknami i tętent koni. Biskup podniósł się na wpół, ale ksiądz uspokoił go, wzruszając ramionami.

Nie przejmuj się tym. To samo zdarzyło się tutaj w wilię Wszystkich Świętych. Gromada pija­nych kowbojów, jak ci, ©o wpadli do kościoła wczoraj­szej nocy, jedzie do pueblo, spaja tam młodych Indian Tesuąue, a później pędzi zrobić żołnierzom w Forcie taką kocią muzykę.

IV

DZWON I CUD

Rankiem po powrocie z Durango, po pierwszej nocy spędzonej w swojej rezydencji, biskup miał przyjem­ne przebudzenie ze snu. Wjechał w podwórze już po zapadnięciu zmroku; zmieniwszy konie w rancho, prze­był w pośpiechu blisko sześćdziesiąt mil, by dotrzeć do domu. Toteż zaspał następnego ranka — zbudził się dopiero o szóstej, usłyszawszy dzwon na Anioł Pański.

30

Powoli otrząsał się ze snu, niechętnie rozstając się z przyjemną złudą, że jest w Rzymie. Jeszcze na wipół wierzył, że mieszka w pobliżu Świętego Jana Laiteraneńskiego, jeszcze słyszał każde uderzenie dzwo­nu na Ave Maria, dziwiąc się, że dzwoni tak pięknie

i tak prawidłowo: dziewięć prędkich uderzeń, trzy razy po trzy z przerwami. Pełna i czysta, z łagodnością

i słodyczą w barwie, każda nuita unosiła się w po­wietrzu jakby utoczona ze srebra. Nim przebrzmiało dziewięć uderzeń, Rzym się rozwiał, a poza nim biskup wyczuł coś wschodniego, coś związanego z pal­mami — Jeruzalem może, chociaż nigdy tam nie był. Nie otwierając powiek pieścił przez chwilę to niespo­dziewane, silne wrażenie Wschodu. Raz jeden przy­trafiło mu się dawniej, że opuściwszy ciało znalazł się, taik właśnie, w miejscu bardzo odległym. Zdarzyło się to na ulicy w Nowym Orleanie. Za rogiem natknął się na starą kobietę z koszem żółtych kwiatów, żół­tych kiści rozsyłających zapach słodki jak miód. Mi­moza — lecz nim 2dążył pomyśleć o nazwie, ogarnęło go przemożne uczucie, że znalazł się w zupełnie in­nym miejsou, po prostu wylądował, razem z sutanną

i ze wszystkim, pośrodku pewnego ogrodu na południu Francji, gdzie jaiko dziecko odbył kiedyś w zimie re­konwalescencję. A teraz oto srebrzysta nuta dzwonu uniosła go dalej i prędzej, niż podróżować może dźwięk.

Kiedy przy kawie spotkał się z księdzem Vaillant, impetyk ów, niezdolny do sekretów, zagadnął go niespokojnie — czy słyszał cokolwiek?

Zdawało mi się, że słyszę Anioł Pański, księże Józefie, ale rozsądek mi mówi, że tylko po długiej podróży morskiej mógłbym się znaleźć w zasięgu ta­kiego dzwonu.

Otóż wcale nie — wyrzucił z siebie ksiądz Józef.

Znalazłem ten niezwykły dzwon tutaj, w podzie­

37

miach starego kościoła San Miguela. Twierdzą, że był tam od stu lat albo i dłużej. W całej osadzie nie ma dzwonnicy dość mocnej, by go utrzymać. Bardzo jest gruby i musi ważyć ponad osiemset funtów. Ale ka­załem zbudować rusztowanie na cmentarzu i z pomocą wołów podnieśliśmy go i powiesili na krzyżaku z be­lek. Nauczyłem jednego z chłopców meksykańskich dzwonić, jak należy — na twój przyjazd.

Ale skąd mógł się tu wziąć? Chyba jest hisz,pań­ski?

Tak, napis jest po hiszpańsku, ku czci świętego Józefa, a data: 1356 rok. Musiał być przywieziony wo­łami z Mexico City. Bohaterski wyczyn, nie ma co mówić. Nikt nie wie, gdzie go odlano. Ale opowiadają

0 tym legendę: że to było votum dla świętego Józefa podczas wojen z Maurami i że ludność jakiegoś oblę­żonego miasta zniosła całą swoją zastawę oraz srebrne

1 złote ozdoby, dorzucając je do mniej cennych metali. Niemało z pewnością srebra jest w tym dzwonie: ina­czej nie miałby takiego tonu.

Ksiądz Latour zamyślił się.

A srebro Hiszpanów to właściwie srebro maure­tańskie, prawda? Jeśli nie wykonane przez samych Maurów, to naśladujące ich wzory. Hiszpanie tylko tyle umieli z obróbki srebra, ile się nauczyli od Mau­rów.

Do czego zmierzasz, Jean? Próbujesz zrobić z mego dzwonu poganina? — niecierpliwie zapytał ksiądz Józef.

Biskup uśmiechnął się.

Próbuję wytłumaczyć sobie fakt, że kiedym go usłyszał dziś rano, od razu uderzyło mnie coś oriental­nego w jego głosie. Uczony szkocki jezuita w Montre­alu mówił mi, że pierwsze nasze dzwony pochodziły ze Wschodu i za przykładem Wschodu wprowadzone zo­

38

stały do służby Bożej w całej Europie. Opowiadał, że templariusze przywieźli modlitwą Anioł Pański z krucjat i że to jest właściwie przekształcony zwy­czaj muzułmański.

Ksiądz Vaillant pokręcił nosem.

Stwierdzam, że erudyci zawsze potrafią wygrze­bać coś takiego, co pomniejsza — poskarżył się.

Pomniejsza? Byłbym przeciwnego zdania. Miło mi słyszeć, że jest i mauretańskie srebro w twoim dzwonie. Kiedyśmy tu pierwszy raz przybyli, jedyny dobry rzemieślnik, jakiego zastaliśmy w Santa Fé, to był cyzelator srebra. Hiszpanie przekazali swoją umie­jętność Meksykanom, a ci nauczyli Nawajów obra­biać srebro, ale to wszystko wyszło od Maurów.

Nie jestem uczony, jak ci wiadomo — oświadczył ksiądz Vaillant powstając. — A dziś mamy od rana dużo spraw praktycznych na głowie. Obiecałem, że udzielisz audiencji poczciwemu staruszkowi, miejsco­wemu księdzu z indiańskiej misji w Santa Clara, który wraca z Meiksyku. Był właśnie na pielgrzymce do cu­downej Matki Boskiej z Gwadelupy i powrócił bar­dzo zbudowany. Podobno odkąd otrzymał święcenia, pragnął odwiedzić to sanktuarium. Podczas nieobec­ności twojej .przekonałem się, jak szczególnie drogi jest ten obraz wszystkim katolikom w Nowym Meksyku. Widzą w nim jedyne absolutnie udowodnione obja­wienie Najświętszej Painny w Nowym Swiecie i do­wód Jej przychylności dla Kościoła na tym konty­nencie.

Biskup wszedł do gabinetu, a ksiądz Vaillant wpro­wadził Escolástico Herrerę, człowieka blisko siedem­dziesięcioletniego, od czterdziestu lat kapłana, który właśnie urzeczywistnił największe pobożne pragnie­nie swego życia. Pełen jeszcze słodyczy tego, czego doświadczył, tak był tym pochłonięty, że nie intere­

39

sowało go nic innego. Zapytał nlieapokojmie, czy może później w ciągu dnia biskup nie będzie miał więcej wolnego czasu, by go wysłuchać. Lecz ksiądz Lataur podsunął mu fotel i zachęcił do mówienia.

Starzec podziękował za pozwolenie zajęcia ¡miejsca. Pochylony w przód, złożywszy ręce między kolanami, opowiedział całą historię cudownego zjawienia, zarów­no dlatego, że była. droga jeigo sercu, jak d w prze­świadczeniu, że żaden „amerykański” biskup na pew­no nie słyszał jej tak, jak się naprawdę zdarzyła — chociaż w Rzymie znali ją dobrze, ze wszystkimi szczegółami, i dwaj papieże nadesłali dary dla świą-

O tym obrazie padre Escolástico miał dużo do po­wiedzenia. Utrzymywał, że cudnej jest piękności, przy­ozdobiony złotem i barwami tak czystymi i delikatny­mi jak kolory wczesnego ,poramka. Wielu malarzy zwie­dzało świątynię i zdumiewali się, że w ogóle można było kłaść farby na tak lichej chropowatej tkaninie. W zwykłym porządku natury mizerna opończa dawmo rozleciałaby się na strzępy. Padre obdarował skromnie biskupa Latour i księdza Józefa medalikami przywie­zionymi z cudownego miejsca; po jednej stronie od-.' tworzony był wypukło cudowny oibraz, po drugiej na­pis: Non fecit taliter omni nationi (Nie każdemu naro-;. dowd tak uczyniła).

Księdza Vaillamt do głębi poruszyło opowiadanie starca i po jego wyjściu oznajmił biskupowi, że za­mierza sam odbyć tę pielgrzymkę przy najbliższej.. sposobności. ¡éiSBk

■— Cóż za bezcenny dar dla biednych nawróconych w dzikim kraju! — wykrzyknął przecierając szkła powleczone mgiełką wzruszenia. — Wszyscy ci biedni katolicy, tak długo pozbawieni nauczania, mieli przy­najmniej porękę Nawiedzin. Jest to jakby ich ewan­

gelia domowa, że w ic własnym kraju Matka Naj­świętsza objawiła się biednemu nowochrzczeńcowi. Mądrym wystarcza 'nauczanie, Jean; ale cud to coś, co anożemy trzymać w ręku i ukochać.

Mówiąc to, ksiądz Vaillant zaczął gorączkowo prze- chaidzać się tam d z powrotem, a biskup przypatrywał mu się w zadumie. To właśnie było mu drogie w przy­jacielu.

Gdzie jest wielka miłość, tam zawsze są cuda

rzekł w końou. — Można prawie powiedzieć, że nadprzyrodzone wizje to widzenie ludzkie udoskona­lone przez miłość Bożą. Nie dostrzegam cię takim, jaki jesteś, Józefie; widzę cię poprzez moje przywiązanie do ciebie. Cuda w Kościele polegają chyba nie tyle na zjawiskach czy mocy uzdrawiającej, która nagle przybywa do nas z daleka, ile raczej na wyostrzeniu naszego wzroku, naszego postrzegania, tak że przez chwilę oczy nasze widzą, a uszy słyszą to, co zawsze mamy wokoło siebie.

KSIĘGA DRUGA

PODRÓŻE MISYJNE

I

BIAŁE MUŁY

W połowie marca ksiądz Vaillajnt był w drodze, wracał z misjonarskiej podróży do Albuquerque. Miał się zatrzymać w rancho bogatego Meksykanina, Manuela Lujon, by pożenić jego '-czeladź, żyjącą bez ślubu, oraz pochrzcić dzieci. Tam zamierzał przeno­cować. Nazajutrz albo na trzeci dzień miał odjechać do Santa Fe, po drodze zatrzymując się w indiańskim pueblo San Domingo, by odprawić nabożeństwo. Był tam piękny stary kościół misyjny, ale Indianie hardo i nieufnie usposobieni. -Odprawił w nim mszę w dro­dze do Albuquerque, przed niespełna tygodniem. Chodząc Ifj dobrym słowem od domu do -domu, a potem rozdając medaliki i obrazki każdemu, kto przyszedł do kościoła, zgromadził pokaźną ilość wiernych. Pueblo było duże i zamożne, sama osada rozpościerała się wśród nagich wzgórz piaszczystych, a jej bogato na­wodnione -grunty orne leżały poniżej w dolinie Rio Grande. Gromadka wiernych była ¡spokojna, godna, uważna. Zasiedli na ubitej polepie, spowici w swoje najlepsze dery; każda linia ich mocnych, upartych pleców wyrażała spokój i odpoczynek. Ksiądz V*aillant przemówił do nich taką hisapańszczy-zną, na jaką go było stać, a oni słuchali z szacunkiem. Ale przynieść dzieci do chrztu nie chcieli. Niegdyś Hiszpanie p-o-

42

traktowali ich bardzo źle, a oni od pokoleń rozpamię­tywali te krzywdy. Ksiądz Vaillamt nie ochrzcił tam ani jednego dziecka, ale miał zamiar zatrzymać się dzień dłużej i raz jeszcze spróbować. A później — wracać do swego biskupa, byle tylko udało mu się wywindować wierzchowca na wzgórze La Bajada.

Komia nabył od jankeskiego kupca i został boleśnie oszukamy. Tygodniowa podróż po dwadzieścia do trzydziestu mil dziennie wykazała, że zwierzę jest chabetą bez nóg. Myśl księdza Vaillaint zaprzątnięta była materialnymi troskami, gdy zbliżał się do siedziby Manuela Lujon koło Bernalillo. Rancho wyglądało jak miasteczko ze swymi stajniami, okólnikami, pali­sadami. Casa grainde była długa i niska, ze szklanymi oknami i jaskrawoniebieskimi drzwiami, z gankiem na całą długość domu, wspartym na niebieskich słu­pach. W cieniu ganku gliniana ściana zawieszona była trędzlami i siodłami, wielkimi butami i ostroga­mi, bronią i czaprakami, festonami czerwonego pie­przu, skórami lisów i dwóch wielkich grzechotników.

Gdy ksiądz Vaillant wjechał przez bramę, zewsząd rzuciły się ku niemu dzieciaki, niektóre tylko w ko- szuliinach, a w pogoni za dziećmi kobiety, bez chustek na czarnowłosych głowach. Wszystko to znikło, gdy z dużego domu wyszedł Manuel Lujon z kapeluszem w ręku, uśmiechnięty i gościnny. Był to mężczyzna trzydziestopięcioletni, przysadzisty i z podbródkiem. Pozdrowił księdza imieniem Boskim i wyciągnął rękę, by pomóc mu zsiąść z konia, lecz ksiądz Vaillant szybko zeskoczył na ziemię. .

Bóg z tobą, Manuelu, i z twoim domem. Ale gdzie są ci, których małżeństwa mam pobłogosławić?

Wszyscy mężczyźni w polu, padre. Nie ma gwałtu. Najpierw winko, chlebek, kawa — a dopiero potem ceremonie.

43

Troszkę wina bardzo chętnie i chleba również. Ale dopiero później. Chciałem was wszystkich złapać w obiadowej porze, ale spóźniłem się dwie godzimy, bo konia mam podłego. Niech ktoś mi, proszę, wniesie juki, włożę szaty. Proszę posłać w pole po swoich ludzi, sefior Lujom.. Człowiek może przerwać pracę, żeby wziąć ślub.

Śniady gospodarz był oszołomiony tym pośpiechem.

Ależ chwileczkę, padre. Są wszystkie dzieci do chrztu, czemu nie zacząć od nich, jeśli już nie mogę namówić księdza, żeby spłukał proch ze świątobliwego czoła i odpoczął cokolwiek?

Proszę wskazać md miejsce, gdzie mogę się umyć i przebrać, a będę gotów wcześniej, nim ich pan spro­wadzi. Nie, powiadam pamu, Lujon: naprzód śluby, po­tem chrzty; taki tylko porządek jest chrześcijański. Dzieci ochrzczę jutro rano, a ich rodzice przed mocą nareszcie stamą się małżeństwami.

Księdza Józefa zaprowadzono do jego pokoju, a .star­szych spośród chłopców wysłano biegiem w pole, żeby zwołali mężczyzn do domu. Lujon z dwiema córkami zaczął ustawiać ołtarz pod ścianą salonu. Dwie stare kobiety przyszły wyszorować podłogę, imme znosiły krzesła i stołki.

Boże, ależ ten padre brzydki — szeptały kobiety.

Musi być bardzo święty. A widziałyście, jaką ma wielką brodawkę na brodzie? Moja babka byłaiby mu ją zdjęła, gdyby żyła biedaczka. Ktoś powinien mu powiedzieć o świętym szlamie z Chimayo. Pod tym mułem to by mu wyschło. Bo dziś nikt z żyjących nie umie już zamawiać brodawek.

Nie, to już nie te czasy — zgodziła się druga.

A wątpię, żeby to całe żenieniiie choć trochę je poprawiło. Jaki pożytek z dawania ślubu ludziom, kiedy już żyli ze sobą i mieli dzieci? I mężczyzna

44

myśli już może o innej kobiecie, tak jak Pablo. Nie dalej jak w niedzielę wieczór widziałam, jak wycho­dził z krzaków z najstarszą dziewczyną Trinidada.

Zjawienie się księdza położyło kres dalszemu obga­dywaniu. Ksiądz Vaillant ukląkł przed zaimprowizo­wanym ołtarzem i począł modlić się .po cichu. Baby oddaliły się na palcach. Señor Lujon sam poszedł do mieszkań służby przynaglić do pośpiechu kandydatów do stanu małżeńskiego. Kobiety chichocząc chwytały swoje najlepsze chusty. Niektórzy mężczyźni nawet umyli ręce. Domownicy stłoczyli się w dużej sali dworu i ksiądz Vaillant pobłogosławił bardzo szybko pary małżeńskie.

Jutro rano chrzty — oznajmił. — A niech matki dopatrzą, żeby dzieci były czyste i żeby dla wszystkich byli rodzice chrzestni.

Na powrót w swym stroju podróżnym, ksiądz Józef zagadnął gospodarza, o której jada obiad, dorzucając, że jest o głodzie od wczesnego śniadania.

Jemy, jak jest gotowe, zwykle trochę po zacho­dzie. Zabiliśmy jagnię dla waszej wielebności.

Zainteresowanie zabłysło na twarzy księdza Józefa.

O, a jakże będzie przyrządzone?

Señor Lujon wzruszył ramionami.

Jak? No cóż, włożą je do garnka z chili i z ce­bulą, myślę.

Otóż to. Duszonej baraniny miałem już za wiele. Czy pozwoli mi pan pój-ć do kuchni i porcję przezna­czoną dla mnie przyrządzić po swojemu?

Duj on rozłożył ręce:

Dom mój należy do księdza. Nigdy nie bywam w kuchni — za dużo kobiet. Ale to jest tam, a ku­charka ma na imię Róża.

Gdy ksiądz wszedł do kuchni, zastał gromadkę ko­biet rozprawiających o ślubach. Rozbiegły się szybko,

45

pozostawiając starą Różę przy palenisku, nad którym wisiał kocioł wydzielający woń gotującego się łoju baraniego, aż nadto dobrze znaną księdzu Józefowi. Za drzwiami znalazł połowę owcy wiszącą w okrwa­wionym worku i poprosił Różę, żeby rozpaliła dla niego piekarnik, zapowiadając, że chce upiec barani udziec.

Ależ, padre, piekłam przed ślubami. Piekarnik prawie całkiem wystygł. Godzina minie, nim się roz­grzeje, a za dwie godziny już kolacja.

Doskonale. Moja pieczeń będzie gotowa w go­dzinę.

Pieczeń w godzinę! — wykrzyknęła stara. — Matko Boska, padre, nawet krew w niej nie zakrzep­nie.

Jeżeli tylko uda mi się temu zapobiec — zarzekł się srogo ksiądz Józef. — A teraz pospieszcie się z o- gniem, moja dobra kobieto.

Kiedy padre rozkrawał swoją pieczeń przy kolacji, służące zza poręczy krzesła z przerażeniem patrzyły na delikatny strumyk różowego soku występujący za nożem. Manuel Lujon wziął plaster przez grzeczność, ale go nie jadł. Ksiądz Vaillant miał swój gigot dla siebie.

Wszyscy mężczyźni i chłopcy zasiedli do długiego stołu z gospodarzem, kobiety i dzieci miały jeść póź­niej. Między księdzem Józefem i Mamuelem stała u szczytu stołu butelka białego Bordeaux. Na mule przywiezione z Mexico City, oznajmił Lujon. Oma­wiali powrotną drogę do Santa i gdy misjonarz wspomniał, że chce się zatrzymać w San Domingo, gospodarz spytał, czemu tam nie zaopatrzył się w ko­nia. JS

Boję się, że na swoim ksiądz z trudem dowlecze

się do Santa Fś. Pueblo słynie z chowu dobrych koni. Mógłby ksiądz zrobić zamianę.

Nie ■— odparł ksiądz Vaillant. — Ci Indianie są nieufni. Gdybym zaczął z nimi interesy, powzięliby podejrzenie co do moich intencji. Jeśli mamy zba­wiać ich dusze, musimy jasno postawić sprawę, ze nie szukamy żadnych korzyści dla siebie; tak też po­wiedziałem księdzu Gallegos w Albuquerque.

Manuel Lujon roześmiał się i rzucił okiem na swoich ludzi wokół stołu, którzy ukazali białe zęby w uś­miechu.

Tak ksiądz powiedział proboszczowi w Albuquer­que? Bardzo odważnie. Padre Gallegos to bogaty czło­wiek. A ja go mimo wszystko szanuję. Grywałem z nim w pokera. To wielki gracz, a przegrać umie jak mężczyzna. Nic go nie powstrzyma, gra jak Amery­kanin.

A ja — odpalił ksiądz Józef — niewiele mam szacunku dla księdza, który gra w karty lub potrafi się bogacić.

Więc ksiądz nie grywa’ — spytał Lujon. — To dla mnie rozczarowanie. Spodziewałem się, że utniemy partyjkę po kolacji. Wieczory są tu odpo­wiednio nudne. Nie gra ksiądz nawet w domino?

A, to inna sprawa — oświadczył ksiądz Józef.

Domino, przy kominku, przy kawie albo odrobinie tej wybornej brandy, której dał mi pan spróbować, to byłby niezły wypoczynek. Manuelito, gdzie pan zdo­bywa tę brandy?. Przypomina francuski koniak.

Wytrawna. Pochodzi z Bernalillo, z czasów mego dziadka. Robią ją tam i dziś, ale już nie taką dobrą.

Nazajutrz rano, po kawie, gdy dzieci przygotowy­wano do chrztu, gospodarz oprowadził księdza Vaillant po stajniach i okólnikach, by pokazać mu swój in­wentarz. Ze szczególną dumą zaprezentował dwa kre­

mowej maści muły, stojące obok siebie w stajni. Sam je wyprowadził na dwór, by popisać isię ich śliczną maścią: nie błękitnawobiałą, jak u siwych koni, ale ciepłą i głęboką w tonie jak kość słoniowa, a w cieniu sarnią. Ogony miały przystrzyżone na końcu w .kształcie dzwonów.

Nazywają się — rzekł Lujon — Contento i An- gelica, a te imiona odpowiadają ich usposobieniu. Pan Bóg jakby rozum im dał. Kiedy do nich mówię, spoglądają na mnie jak chrześcijanie. Bardzo są to­warzyskie. Zawsze razem chodzą pod siodłem i bardzo są do siebie przywiązane.

Ksiądz Józef wziął za kant ar jedno ze zwierząt i poprowadził.

Ależ to osobliwość. Nigdym nie widział muła czy konia umaszczonego jak sarniątko.

Ku zdumieniu gospodarza żylasty mały ksiądz sko­czył na grzbiet Contenta ze zwinnością konika pol­nego. Muł również zdumiał się, otrząsnął gwałtownie, popędził ku bramie podwórza, a w bramie nagle sta­nął. Gdy to nie wystarczyło, by zrziucić jeźdźca, po­przestał na tym, pokłusował z powrotem i flegma­tycznie zatrzymał się przy Angelice.

Ależ z księdza caiballero, księże Vaillant! — wy­krzyknął Lujon. — Wątpię, czy ksiądz Gałlegos by się utrzymał, choć czasem jeździ na polowanie.

Siodło to mój dom w waszym kraju, Lujon. Jakże ten muł lekko nosi i jaki ma wąski grzbiet! Specjalnie mnie to uderzyło. Dla człowieka krótko- nogiego jak ja to istna kara Boża jechać osiem godzin dziennie na rozłożystym koniu. A -muszę to robić dzień po dniu. Stąd wracam do Santa Fé, iprzez jeden dzień pokonferuję z biskupem, a potem ruszam do Mory.

Do Mory? — zawołał Lujon. — Tak. to daleko,

a drogi bardzo złe. Na swojej kobyle nigdy ksiądz nie zajedzie. Padnie księdzu pod siodłem.

Pięknie, ale nie mam innej. Daj Boże, żeby nie padła gdzieś daleko od pożywienia i wody. Poza sza­tami i naczyniami liturgicznymi bardzo niewiele mogę wozić ze sobą.

Meksykanin popadał w coraz większą zadumę, jakby rozważając coś głęboko i nie całkiem radośnie. Naraz rozchmurzył czoło i zwrócił się do księdza z promien­nym uśmiechem, zupełnie chłopięcym w swojej pro­stocie.

Proszę księdza — rozpoczął cokolwiek uroczy­stym tonem — ksiądz pogodził mój dom z niebem, a kosztowało mnie to bardzo mało. Muszę i ja zrobić ooś dla księdza: dam księdzu mego Oontento w pre­zencie i mam nadzieję, że ksiądz będzie specjalnie

o mnie pamiętał w modlitwach.

Zeskakując na ziemię ksiądz Vaillant pochwycił gospodarza w ramiona.

Manuelito! — krzyknął. — Za tego kochanego muła ipotrafię chyba prawie wmodlić cię do nieba.

Meksykanin roześmiał się także i gorąco odwza­jemnił uścisk. Objęci ramionami powrócili na cere­monię chrztu.

Następnego ranka, gdy Lujon przyszedł wezwać księdza Vaillant na śniadanie, zastał go na podwórzu, oprowadzającego oba muły i gładzącego ich płowe bo­ki, ale twarz jego nie miała tego rozradowanego wy­razu co wczoraj.

Manuelu — oznajmił od razu — nie mogę przy­jąć pańskiego danu. Przemyślałem to w nocy i widzę, że nie mogę. Biskup pracuje równie ciężko jak ja, a jego koń niewiele lepszy jest od mojego. Pan wie, że on wszystko utracił w drodze tutaj, w katastrofie okrętowej w Galveston, a wśród innych rzeczy i zgrab­

my wózek do podróży przez tutejsze ¡płaszczyzny. Nie mogę jeździć na takim mule jak ten, kiedy mój biskup jeździ na zwyczajnej szkapie. To byłoby niewłaściwe. Muszę pozostać przy mojej starej klaczy.

Naprawdę, padre? — Manuel wydawał się za­kłopotamy i nieco urażony. Czemuż padre chce wszys­tko zepsuć? Wczoraj odbyło się to tak przyjemnie i on czuł się szczodry jak monarcha. — Wątpię, czy klacz da radę wzgórzu La Bajada ■— wyrzekł powoli, kiwając głową. — Niech ksiądz przejrzy moje konie i weźmie odpowiedniego. Każdy z nich jest lepszy od tej kobyły.

Nie, nie — zdecydowanie odmówił ksiądz. — Zobaczywszy te muły, nie chcę nic innego. Zupełnie perłowa maść. Podniosę ceny za śluby, dopóki nie będę mógł kupić od pana tej pary. Misjomarz zdany jest ma towarzystwo wierzchowca w swoim samotnym ży­ciu. Chcę muła, który by mógł spojrzeć na .mnie jak chrześcijanin, jak się pan o tych wyraził.

Señor Lujon westchnął i rozejrzał się po podwórzu, jakby w poszukiwaniu ucieczki z tej sytuacji.

Ksiądz Józef zwrócił się ku niemu gwałtownie:

Gdybym był bogatym ranchero jak pan, Manuelu, zrobiłbym wspaniałą rzecz. Ofiarowałbym dwa wierz­chowce do roznoszenia Słowa Bożego po tym pogań­skim kraju, a potem mówiłbym sobie: Oto mój biskup i jego zastępca jadą na moich pięknych mułach.

Niechże tak będzie, padre — rzekł Lujon z bo­lesnym uśmiechem. — Ale muszę za to mieć bardzo wiele pacierzy. W całej mojej posiadłości nie ma inic, co bym tak cenił jak tę parę. Doprawdy mogłyby uschnąć z żalu, gdyby były rozdzielone na długo. Nie rozstawały się nigdy i bardzo są do siebie przy­wiązane. Muły, ksiądz wie, bardzo się przywiązują. Ciężiko mi je utracić.

50

Tym szczęśliwszy będziesz z tego powodu póź­niej, Manuelito! — wykrzyknął ksiądz Józef serdecz­nie. — Ile razy wspomnisz te muły, poczujesz dumę ze swego dobrego czynu.

Wkrótce po śniadaniu ksiądz Vaillant wyruszył, mając pod siodłem Contenta, podczas gdy Angélica potulnie dreptała obok, a señor Lujon nie pocieszony spoglądał od bramy, dopóki nie znikły. Czuł, że ten dar był wymuszony od niego, nie zachował jednak urazy. Nie wątpił o świątobliwości księdza Józefa i o prawości jego zamiarów. Ostatecznie biskup był biskupem, a wikariusz .wikariuszem — nie przyno­siło im to ujmy, że pracowali jak dwaj zwykli pro­boszczowie. Na pewno będzie jeszcze dumny z faktu, że służą im Contento i Angélica. Ksiądz Vaillant trochę go przyparł do muru, ale Lujon był właści­wie z tego rad.

II

SAMOTNA DROGA DO MORY

Biskup i jego wikariusz jechali w deszcz przez góry Truchas. Lodowaty wiatr od szczytów miótł skośnie ciężkie, ołowiane krople. Mają kształt kijanek — snuło się po głowie księdzu Latour — a rozbijają się

o nos i policzki z plaśnięciem, jakby wewnątrz były puste. Księża jechali przez hale górskie, które za parę tygodni miały się zazielenić, ale na razie były barwy łupku. Naokoło leżały grzbiety okryte błękit- nawozieloną jodłą, a nad nimi wznosiły się strzeliście szkielety turni. Niebo było bardzo niskie; staloworude chmury spuszczały zasłony mgły w doliny między za­lesionymi zboczami. Ani jeden błysk białego światła

51

nie przenikał kłębiących się nad głowami oparów, raczej odbijały jak gdyby chłodną zieleń drzew szpil­kowych. Nawet białe muły, z sierścią wilgotną i zmierz­wioną, przybrały odcień ziemisty, a twarze obu księ­ży były w tym dziwnym oświetleniu sinawe i cęt- kowane.

Ksiądz Latour jechał pierwszy, wyprostowany, z głową schyloną na tyle tylko, by deszcz nie bił go w oczy. Ksiądz Vaillant trzymał się za nim, niewiele zdolny zobaczyć — zdjął okulary, bo w taką pogodę były i tak do niczego. Skurczył się w siodle, wisząc prawie nad karkiem Contenta. Siostra księdza Józefa, Filomena, przełożona klasztoru w ich rodzinnym mieś­cie Puy-de-Dôme, często próbowała wyobrazić sobie brata i biskupa Latour w tych długich podróżach misyjnych, o których brat jej pisywał; w myślach widziała obu księży jadących w sutannach, z gołymi głowami, jak święty Franciszek Ksawery na dobrze jej znanych obrazkach. Rzeczywistość była mniej ma­lownicza, mimo wszystko jednak nikt by nie mógł wziąć tych dwóch ludzi za myśliwych lub handlarzy. Mieli kołnierzyki księżowskie, a nie chustki na szyi, a na piersiach biskupa na skórzanej kurcie wisiał srebrny krzyż na srebrnym łańouchu.

W drodze do Mory byli już trzeci dzień i nie wie­dzieli dobrze, jak daleko jeszcze przyjdzie im jechać. Od rana nie spotkali ani jednego wędrowca i nie widzieli ludzkiej siedziby. Sądzili, że są na dobrej drodze, bo nie zauważyli żadnej innej. Pierwszą noc spędzili w Santa Cruz, położonym w ciepłej rozległej dolinie Rio Grande, gdzie pola i ogrody już łagodnie zabarwiła wczesna wiosna. Ale odkąd pozostawili za sobą krainę hiszpańską, zmagali się naprzód z wi­chrem ' burzą piaskową, a teraz z zimnem. Biskup jechał do Mory, by dopomóc tamtejszemu księdzu

w porozmieszczaniu tłumu uchodźców, którzy się do niego schronili. Indianie .napadli niedawno na nową osadę w dolinie Conejos, wielu jej mieszkańców po­mordowali, a ci, co ocaleli, zdołali, doszczętnie wyzuci ze wszystkiego, dotrzeć do Mory, która była ich mia­stem rodzinnym.

Nim wędrowcy przebyli hale, deszcz zmienił się w grad. Mokra skóra ich ubrań stwardniała z zim­na i zamieć lodowatych krup bębniła w nią i odska­kiwała. Perspektywa nocy pod gołym niebem nie była przyjemna. Za mokro, by rozpalić ognisko, koce prze­siąkłyby na ziemi. Gdy zjeżdżali z gór na stronę Mory, szare światło dzienne zdawało się już słabnąć, chociaż była dopiero czwarta. Ksiądz Latour odwró­cił się w siodle i rzekł przez ramię:

Muły na pewno bardzo zmęczone, Józefie. Trze­ba je pokarrr.rć.

Jedźmy dalej — rzekł ksiądz Willant. — Do­trzemy do jakiegoś schronienia, nim noc zapadnie. — Wikariusz modlił się przez cały czas, gdy przemie­rzali hale, i ufał, że święty Józef go wysłucha. Nim upłynęła godzina, trafili istotnie na nędzną lepiankę, tak ubogą i niską, że może nie byliby jej wcale do­strzegli, gdyby nie leżała tuż przy ścieżce, na krawę­dzi stromego parowu. Stajnia wyglądała możliwiej niż chałupa ii ‘księża pomyśleli, że w niej chyba da się zanocować.

Gdy podjechali pod drzwi, wyszedł z nich mężczyz­na z gołą głową; ku swemu zdumieniu ujrzeli, że nie był to Meksykanin, ale Amerykanin, o bardzo nie­sympatycznym wyglądzie. Odezwał się do nich gwa­rą, przeciągając tak, że zaledwie mogli go zrozumieć, i zapytał, czy chcą zatrzymać się na noc. W ciągu tej krótkiej wymiany słów ksiądz Latour czuł rosnącą odrazę do pozostania choćby przez parę godzin pod

53

dachem tego szpetnego, podejrzanego osobnika. Wy­soki, wychudły i nieforemny, na ruchliwej jak u wę­ża szyi miał małą, kościstą głowę. Pod krótko ostrzy­żonym włosem rysowały się na tej odrażającej gło­wie liczne garby, tak jakby w wiązaniach czaszki na­rosły wylewy kostne. Małe szczątkowe uszy nada­wały tej głowie wygląd zdecydowanie złośliwy. Jej właściciel wydawał się co najwyżej półczłowiekiem, ale był jedynym posiadaczem domu przy odludnej drodze do Mory.

Księża zsiadli i zapytali go, czy może umieścić mu­ły pod dachem i dać im ohroik.

Dobra. Kapotę aby wdzieję. Możecie wejść.

Weszli do izby, gdzie w kącie płonął ogień, i zbli­żyli się ku niemu, by rozgrzać zgrabiałe -ręce. Gospo­darz wydał gniewne warknięcie w kierunku przepie­rzenia i z sąsiedniej izby wyszła kobieta. Była to Meksykanka. .

Ksiądz Latour i ksiądz Vaillant zwrócili się do niej grzecznie po hiszpańsku pozdrawiając ją w imię Mat­ki Najświętszej, jak było w zwyczaju. Nie otworzyła ust, tylko wlepiła w nich na moment oczy o pustym spojrzeniu, potem opuściła wzrok i zatrzęsła się jakby z okropnego strachu. Księża spojrzeli po sobie; ude­rzyło ich obu, że ten człowiek w jakiś sposób nad nią się znęca.

Zrób no, żeby było gdzie siąść; widzisz, że obcy ludzie. Nie zjedzą ciebie, jeśli to są księża! — krzyk­nął mężczyzna.

Gwałtownie i niezbyt przytomnie zaczęła zbierać z krzeseł gałgany, mokre skarpety i brudne części garderoby. Leciało jej to z drżących rąk. Nie była sta­ra, może nawet zupełnie młoda, ale wydawała się niespełna rozumu. W twarzy jej nie malowało się nic poza martwotą i lękiem.

Mężczyzna włożył kapotę i buty, podszedł do drzwi i zatrzymał się z ręką na skoblu, rzucając przez ramię przebiegłe i nienawistne spojrzenie na oszołomioną kobietę.

Ty, chodź no. Idziesz ze mną, będziesz mi po­trzebna.

Wzięła czarną chustę z kołka | wyszła z nim.

W samych drzwiach odwróciła się i pochwyciła spoj­rzenie gości, patrzących na nią ze współczuciem i za­kłopotaniem. W jednym mgnieniu ta twarz kretynki nabrała wyrazu, stała się w:ele mówiąca, pełna strasz­liwego znaczenia. Wyciągniętym palcem dała im znak: Uciekajcie, uciekajcie — dwa szybkie ruchy w po­wietrzu. Potem, ze spojrzeniem, którego grozy nie wypowiedziałby żaden język, odrzuciła głowę, brze­giem dłoni przeciągnęła w poprzek naprężonej krtani i znikła. Drzwi się zamknęły; dwaj księża wpatrywali się w nie bez słowa. Ten błysk namiętnego uczucia był tak nagły, ostrzeżenie tak żywe i stanowcze, że oniemieli.

Ksiądz Józef pierwszy odzyskał mowę.

Nie ma wątpliwości, co chciała wyrazić. Twój pistolet nabity, Jean?

Tak, alean nie dopilnował, żeby nie zamókł. Wszystko jedno.

Spiesznie wyszli z domu. Było jeszcze dość światła, by dojrzeć stajnię przez siwą zasłonę deszczu, więc skierowali się ku niej.

Señor Americano, — zawołał biskup. — Czy będzie pan łaskaw wyprowadzić nasze muły?

Mężczyzna wyszedł ze stajni.

Czego chcedie?

Naszych mułów. Zmieniliśmy zamiar. Chcemy dotrzeć do Mory. A oto dolar za pańską fatygę.

Człowiek przybrał groźną postawę. Gdy przenosił

55

oczy z jednego na drugiego, głowa jego kołysała się niczym głowa węża.

O cóż chodzi? Mój dom nie dość dla was dobry?

Wyjaśnienia są zbyteczne. Wejdź do szopy, księ­że Józefie, i wyprowadź muły.

Smie-sz włazić do mojej stajni, ty — klecho! Biskup wydobył pistolet.

Nie ubliżać, señor. Nic nie chcemy od pana, tylko być z dala od pańskiego niegrzecznego języka. Stój pan, gdzie jesteś.

Człowiek był nie uzbrojony. Ksiądz Józef wyszedł z mułami, które nie zostały rozsiodłame. Biedne stwo­rzenia miały jeszcze pełne pyski, ale nie opierały się: nie podobało im się tu. Ledwie poczuły jeźdźców na grzbietach, pokłusowały żwawo drogą, opadającą z miejsca w arroyo. Gdy zjeżdżali, ksiądz Józef rzucił uwagę, że ten człowiek na pewno ma w domu broń i że on osobiście nie ma ochoty dostać kulą w plecy.

Ja również. Ale na to już się robi za ciemno, chyba żeby nas gonił konno — rzekł biskup. — Czy były w stajni konie?

Tylko osiołek — ksiądz Vaillant ' ufał opiece świętego Józefa, którego oficium gorąco odmówił tego ranka. Ostrzeżenie, tak bardzo w porę dane przez ową biedaczkę, zdawało się świadczyć dowodnie, że jakaś moc opiekuńcza o nich pamięta.

Nim wspięli się na przeciwległy stok wąwozu, noc zapadła, a deszcz lał ooraz lepiej.

Wcale nie jestem pewien, ozy będziemy mogli jechać dalej — powiedział biskup. — Ale przynaj­mniej na pewno nie jesteśmy ścigani. Musimy za­wierzyć tym mądrym zwierzętom. Biedna kobieta. Boję się, że będzie ją podejrzewał a znęoał się nad nią.

Jadąc wśród ciemności, wciąż widział jej twarz w blasku ognia i straszliwie wymowne gesty.

56

Dotarli do Mory nieco po północy. Dom proboszcza był pełen uchodźców i dwóch z nich usunięto z łóżka, by umieścić w nim biskupa i jego wikariusza.

Rankiem przyszedł chłopiec stajenny z wiadomością, że znalazł jakąś wariatkę leżącą w słomie, która bła­ga, by móc zobaczyć dwóch księży, którzy mają bia­łe muły. Kiedy ją przyprowadzono, miała odzienie w strzępach, a nogi, twarz, nawet włosy tak oblepione błotem, że dwaj 'księża zaledwie rozpoznali kobietę, która poprzedniego wieczora ocaliła im życie.

Powiedziała, że w ogóle nie wracała do domu. Gdy księża odjechali, mąż jej pobiegł do izby po broń, a ona wśliznęła się w ściek za stajnią, prowadzący do arroyo, i wędrowała do Mory przez całą noc. Myśla­ła, że mąż dogoni ją i zabije, ale tak się nie stało. Przed świtem dotarła do osady i wpełzła do stajni, by rozgrzać się między zwierzętami, czekając, aż się obudzą ludzie w domu. Klęcząc przed biskupem za­częła opowiadać rzeczy tak okropne, że jej przerwał i zwrócił się do miejscowego księdza:

To sprawa dla władz. Czy jest tu jakiś urzęd­nik?

Urzędnika nie było, ale był stary traper, pełniący funkcję notariusza, który mógł przyjąć zeznanie. Po­słano po niego, a tymczasem ksiądz Latour polecił żonom zbiegów z Conejos, by umyły biedaczkę, wło­żyły na nią przyzwoite odzienie i opatrzyły skaleoze- nia i zadrapania na nogach.

W godzinę później kobieta, której na imię było Magdalena, posilona i ujęta dobrocią, mogła spokojnie opowiedzieć swoją historię. Notariusz przyprowadził przyjaciela, St. Vraina, kanadyjskiego trapera, rozu­miejącego lepiej niż on hiszpański. Co więcej, St. Vrain znał kobietę, potwierdził jej słowa, że nazywa się z domu Magdalena Yaldes, urodziła się w Los

5T

Ranehos de Taos i ma lat dwadzieścia cztery. Mąż jej, Buck Scales, zjechał do Taos z gromadką myśliwych gdzieś z okolic Wyoming. Wszyscy biali znali go jako łajdaka i degenerata — ale dla dziewczyny meksy­kańskiej małżeństwo z Amerykaninem oznacza wejś­cie w świat. Wyszła za niego przed sześciu laty i od tego czasu żyła z nim w tym nędznym domostwie przy szlaku do Mory. Przez ten czas obrabował i za­mordował czterech podróżnych, którzy zatrzymali się tam na noc. Wszyscy byli cudzoziemcami, nieznanymi w tych stronach. Zapomniała ich nazwisk, ale jeden młody chłopiec był Niemcem, mówiącym bardzo sła­bo po hiszpańsku i słabo po angielsku, miły chłopak z niebieskimi oczyma; nad nim użaliła się więcej niż nad innymi. Wszyscy są pochowani w piaszczystym gruncie za stajnią. Zawsze była w strachu, że ulewa może wypłukać ich ciała. Konie ich Buck wyprowa­dzał nocą, by sprzedać je Indianom gdzieś na północy. Magdalena od czasu małżeństwa urodziła troje dzieci, a mąż wszystkie zabił w kilka dni po urodzeniu w spo­sób tak okropny, że nie może tego opowiedzieć. Kiedy zabił pierwsze dziecko, uciekła od niego do rodziców w Ranchos. Przyszedł za nią i zmusił ją do powrotu, grożąc, że zrobi krzywdę staruszkom. Bała się pójść gdziekolwiek po pomoc, ale już dwa razy przedtem udało jej się przestrzec i wyprawić wędrowców, gdy zdarzyło się, że męża nie było w domu. Tym razem dlatego zdobyła się na odwagę, że spojrzawszy na twarze dwóch księży poznała, że to dobrzy ludzie i że jeżeli ucieknie za nimi, może zdołają ją ocalić. Nie mogła już znieść mordowania. Nie pragnęła ni­czego lepszego jak umrzeć sama, byle przedtem choć na krótko móc się schronić przy kościele i księdzu, żeby uporządkować swoje sprawy z Bogiem.

St.Yrain i jego przyjaciel zebrali natychmiast grupę

ludzi, pojechali na zwiady do sadyby Scalesa i znaleźli szczątki czterech zabitych, zagrzebane w zagrodzie za stajnią, jak kobieta powiedziała. Samego Scalesa pochwycili ina drodze z Taos, gdzie udał się na po­szukiwanie żony. Przyprowadzili go do Mory, pod­czas gdy St.Vrain pojechał do Taos po urzędnika.

Nie było w Morze aresztu, więc Scalesa umieszczo­no pod strażą w pustej stajni. Wkrótce otoczył bu­dynek tłum ludzi gromadzących się, by słuchać mro­żących krew odgrażań się więźnia przeciw żonie. Magdalena została w domu proboszcza, leżała w kącie na macie, błagając księdza Latour, by ją zabrał ze sobą do Santa Fe, gdzie mąż nie będzie mógł jej do­sięgnąć. Choć Scales był związany, biskup nie był spokojny o jej bezpieczeństwo. On sam i notariusz amerykański, który miał rewolwer nowego typu, sie­dzieli przez całą noc w „sali”. Rankiem przybył z Ta­os urzędnik z eskortą. Notariusz opowiedział mu fakty sprawy na placu, gdzie każdy mógł go słyszeć. Biskup zapytał, czy znalazłoby się miejsce w Taos dla Mag­daleny, bo mie można jej pozostawić tutaj po takim wstrząsie. Na to wysunął się z tłumu człowiek w skó­rzanym stroju myśliwskim i wyraził chęć zobaczenia Magdaleny. Ksiądz Latour zaprowadził go do pokoju, gdzie leżała na macie. Obcy podszedł zdejmując ka­pelusz. Schylił się i położył jej rękę na ramieniu. Chociaż był Amerykaninem, przemówił po hiszpańsku z miejscowym akcentem.

Magdaleno, czy mnie pamiętasz?

Spojrzała ku niemu jak z mrocznej studni; coś oży­ło w jej głębokich, udręczonych oczach. Oburącz ob­jęła kolana człowieka odzianego w ozdobione skórza­ną frędzlą spodnie.

Cristobal! — jęknęła. — Och, Cristobal!

59

Zabiorą cią z sobą do domu, Magdaleno, zosta­niesz z (moją żoną. Nie będziesz się bała w moim domu, co?

Nie, nie, Cristóbal, nie będę się z tobą bała. Nie jestem żłą kobietą.

Pogładził ją po włosach.

Jesteś dobra, Magdaleno. Zawsze byłaś dobra. Wszystko będzie dobrze. Zdaj się na mnie. — Potem zwrócił się do biskupa. — Señor vicario, ona może pojechać do mnie. Mieszkam koło Taos. Żona moja jest tutejsza i będzie dla niej dobra. Tamten gad nie zbliży się do mojej siedziby, choćby nawet wyrwał się z więzienia. Zna mnie. Moje nazwisko jest Carson.

Dawno już ksiądz Latour pragnął poznać tego wy­wiadowcę. Wyobrażał go sobie jako olbrzymiego mężczyznę o potężnej muskulaturze i rozkazującej postawie. Tymczasem Carson był niższy od niego, bardzo drobnej budowy, skromnego sposobu bycia i mówił po angielsku z miękkim południowym prze­ciąganiem. Twarz jego była zarazem myśląca i czujna; niepokój wyżłobił stałą 'zmarszczkę między niebieskimi oczyma. Pod jasnym wąsem usta rysowały się szcze­gólnie subtelnie, wargi były pełne i delikatnie ukształ­towane. Był w nich ciekawy wyraz . nieświadomej siebie zadumy, odrobina melancholii i coś, co zdra­dzało zdolność do tkliwości. Biskup z sympatią patrzył na tego człowieka w skórzanym odzieniu. Czuło się, że jest to człowiek wysokiej próby, że łączy w sobie lojalność i pewien kodeks niełatwy do wyłożenia sło­wami, ale wyczuwany niezwłocznie, gdy dwóch ludzi żyjących wedle niego zetknie przypadek. Ujął rękę wywiadowcy.

Dawno pragnąłem spotkać Kita Carsona — po­wiedział. — Jeszcze zanim przybyłem do Nowego Mek-

syku. Miałem nadzieję, że pan zechce mnie odwie­dzić w Santa Fé.

Carson uśmiechnął się.

Jestem trochę odludkiem, sir, i zawsze obawiam się rozczarowania. Ale myślę, że teraz to pójdzie dobrze.

Taki był początek długotrwałej przyjaźni.

W drodze powrotnej do rancha Carsoma ksiądz Va­illant opiekował się Magdaleną, a biskup i wywiadow­ca jechali razem. Carson opowiedział, że został katoli­kiem tylko formalnie, jak zwykle robili Amerykanie poślubiający MeksykanM. Żona jego była dobra i bar­dzo pobożna; ale jemu religia wydawała się sprawą czysto kobiecą, aż do czasu ostatniej wycieczki do Ka­lifornii. Rozchorował się tam i pielęgnowali go ojco­wie jednej z misji.

Zacząłem patrzeć inaczej na te rzeczy i dosze­dłem do wniosku, że mógłbym z czasem zostać kato­likiem na serio. Wychowano imrtie w pojęciu, że księ­ża to łajdaki, że zakonnice są rozpustne — tak mówią w Missouri. A dużo tutejszych księży potwierdza tego rodzaju sądy. Nasz padre Martinez w Taos to stary nicpoń, jakich mało; dochował się dzieci i wnu­ków w prawie każdej osadzie okolicznej. A padre Lucero w Arroyo Hondo to chciwiec, za chrześcijański pogrzeb zabiera wszystko, co ci biedacy uzbierają.

Biskup szczegółowo roztrząsał z Carsonem potrzeby swego ludu. Poczuł wielkie zaufanie do jego sądu. Byli mniej więcej w tym samym wieku, obaj nieco po czterdziestce i obaj uzbrojeni w rozwagę i prze­nikliwość przez rozległe doświadczenie. Carson był kiedyś przewodnikiem w głośnych na cały świat wyprawach odkrywczych, ale pozostał prawie równie biedny jak w czasaoh, gdy polował na bobry. Żył w glinianej chałupie z meksykańską żoną. Wielkie

61

tereny pustynne i górzyste między Santa Fś a wy­brzeżem Pacyfiku nie zostały jeszcze naniesione na żadne mapy; najpewniejszą mapą był mózg Kita Carsona. Ten człowiek z Missouri, tak bystro czyta­jący w krajobrazie i w ludzkich twarzach, nie był w stanie przeczytać drukowanej stronicy. W tym czasie potrafił zaledwie podpisać swoje nazwisko. Czuło się w nim jednak lotną i bystrą inteligencję. Jego analfabetyzm był sprawą przypadku, właściwie prześcigał książki, doszedł tam, gdzie prasa drukarska nie mogłaby dotrzeć za nim. Z ciężkich przejść wczes­nej młodości — od czternastego do dwudziestego roku zarabiał tyle, by wyżyć, jako kuchcik albo mulnik w karawanach, często w służbie ludzi brutalnych, zdolnych do wszystkiego — wyniósł nienaruszone po­czucie honoru i serce współczujące. Mówiąc do bisku­pa o biednej Magdalenie wspomniał ze smutkiem: — Widywałem ją w Taos, kiedy była taką ładną dziew­czyną. Czy to nie szkoda?

Zwyrodniałego mordercę, Bucka Scalesa, powieszono po krótkiej rozprawie. W pierwszych dniach kwietnia biskup wyruszył konno z Santa Fe do St. Louis, aby wziąć udział w synodzie w Baltimore. Gdy wrócił we wrześniu, przywiózł ze sobą pięć odważnych zakonnic, sióstr loretanek, które miały założyć pierwszą szkołę dla dziewcząt w Santa Fś. Natychmiast posłał po Magdalenę i wziął ją do usługi przy siostrach. Zo­stała gospodynią i kierowniczką zakonnej kuchni. Była oddana siostrom i tak szczęśliwa w służbie Koś­cioła, że ile razy biskup odwiedzał szkołę, wchodził przez kuchnię, by spojrzeć w jej pogodną i miłą twarz. Odzyskała urodę, którą Carson pamiętał z jej dziew­częcych czasów. Gdy przeminęła zmora jej straszliwej młodości, zdawała się kwitnąć na nowo pośród do­mowników Bożych.

KSIĘGA TRZECIA

MSZA W ACOMA

I

DREWNIANA PAPUGA

W ciągu pierwszego roku po przybyciu do Santa Fć biskup spędził w swojej diecezji zaledwie około czte­rech miesięcy. Sześć ¡miesięcy z tego pierwszego roku pochłonął synod plenarny w Baltimore, na który go wezwano. Konno przebył szlak z Santa Fć do St. Louis, blisko tysiąc mil, potem parowcem dotarł z Pittsburga przez góry do Cumberlandu i wreszcie do Waszyngtonu nową koleją żelazną. Powrotna podróż była jeszcze powolniejsza, jako że miał ze sobą pięć zakonnic, jadących założyć szkołę pod wezwaniem Najświętszej Panny Oświecenia. Dobrnął do Santa Fć pod koniec września.

Do tej pory biskup Latour poświęcał czas głównie sprawom trzymającym go z dala od jego wikariatu, rozległa diecezja była wciąż jesecze dla niego nie­przeniknioną tajemnicą. Pilno mu było przebyć ją wszerz i wzdłuż, zapoznać się ze swoim ludem; uchy­lić się na jakiś czas od trosk budowniczego i fundato­ra, a wyruszyć na zachód między stare, odległe od sie­bie misje indiańskie, takie jak San Domingo hodujące konie, Isleta obielona gipsem, Laguna o rozległych pastwiskach i wreszcie podniebna Acoma.

W złotą pogodę październikową wyruszył biskup na wizytację indiańskich misji zachodnich, z kocami

63

i z imbrykiem, w towarzystwie Jacinta, młodego In­dianina z pueblo Pecos, który służył mu za przewod­nika. Spędził noc i dzień w Albuquerque z towa­rzyskim i popularnym padre Gallegos. Po Santa Albuquerque było najważniejszą parafią w diecezji; proboszcz należał do wpływowego rodu meksykań­skiego, a i on, i rancheros gospodarowali w swoim koś­ciele, jak im się podobało, robiąc sobie z tego zabawę. Chociaż padre Gallegos był o dziesięć lat starszy od biskupa, potrafił jeszcze wytańoowywać fandango pięć nocy z rzędu, jakby nigdy nie było mu tego dosyć. W kolonii amerykańskiej miał wielu przyjaciół, z któ­rymi grywał w pokera i polował, o ile niie tańczył z Meksykanami. Piwnica jego była dobrze zaopatrzona w wina El Paso del Norte, whisky z Taos i brandy z Bamalillo. Gościnny z natury, zawsze witał z otwar­tymi rękami przy swoim stole gracza po złej passie czy żołnierz^ po hulance. Uwielbiająca go bogata me­ksykańska wdowa prezydowała na jego przyjęciach wieczornych, umawiała mu służbę, haftowała bieliznę kościelną i stołową. Co niedziela jej pojazd — jedyna kareta w Albuquerque — czekał na płaza po mszy i proboszcz, zdjąwszy kościelne szaty, wychodził i je­chał do hacjendy owej damy na obiad.

Biskup i ksiądz Vaillant rozważyli gruntownie spra­wę księdza Gallegos i jeszcze dobrze przed Bożym Narodzeniem postanowili położyć kres gorszącemu stanowi rzeczy. Ale podczas tej wizyty ksiądz Latour nie okazał żadnego zdziwienia ani niezadowolenia, a padre Gallegos był kordialny i arcyceremanialnie grzeczny. Gdy biskup pozwolił sobie wyrazić lekkie zaskoczenie, że nie zastał czekającej go młodzieży do bierzmowania, padre gładko wyjaśnił, że ma zwyczaj bierzmować dzieci jednocześnie z chrztem.

To nie robi różnicy w takiej gminie chrześcijan-

skiej jak nasza. Wiemy, że nauczą się religii, jak do­rosną, czemu więc nie zrobić z nich od razu dobrych katolików?

Padre niepokoił się cokolwiek, czy biskup nie zażąda jego towarzystwa w swojej wyprawie od misji do misji. Nie żywił upodobania do skąpego jadła i ka­mienistego łoża. Choć więc tańczył przed paru wie­czorami zaledwie, przyjął zwierzchnika z nogą oban­dażowaną i obutą w indiański mokasyn, skarżąc się na ostry atak podagry. Nie odpowiedział wprost na pytanie, kiedy po raz ostatni odprawiał mszę w Aco- mie. Było jego zwyczajem, oświadczył, jeździć tam w Wielkim Tygodniu, ale Indianie tamtejsi to w głębi serca niepoprawni poganie i nie życzą sobie wcale, by im się naprzykrzać z mszą. Gdy pojechał tam ostatnim razem, nie uda'o mu się w ogóle wejść do kościoła. Indianie twierdzili, że nie mają klucza, że ma go wójt, ale pojechał w „indiańskich' sprawach" w góry Cebollety.

Biskup nie pragnął towarzystwa padre Gallegosa w swej podróży i bardzo rad, że mu zaoszczędzono kłopotliwej odmowy, odjechał z Albuquerque po grzecznych pożegnaniach. A jednak, zastanawiał się, ten Gallegos ma w sobie coś bardzo ujmującego jako człowiek. Jako ksiądz był jednak niemożliwy, a w do­datku zbyt pewny siebie i zbyt łubiany, by kiedykol­wiek zmienić obyczaje; całkiem zaś niezdolny, jasna rzecz, do zmiany usposobienia. Nie sprawiał wrażenia zawodowego szulera, ale jakiś błysk w oku i coś przypochlebnego w jego wzięciu nasuwało myśl o po­dwójnym życiu. Jedno było do zrobienia: zasuspendo- wać tego człowieka, odsunąć od wszelkich funkcji ka­płańskich, ostrzegając w ten sposób innych, mniej ważnych miejscowych księży.

Ksiądz Vaillant powiedział biskupowi, że musi ko­

niecznie zatrzymać się na noc w Islecie, bo na pewno przypadnie mu do serca tamtejszy ksiądz, padre Jesus1 de Baca, białowłosy staruszek prawie niewidomy, który przebył wiele lat w Islecie pozyskując ufność i przywiązanie swych Indian.

Zbliżając się do pueblo Isleta, jaśniejącego biało wśród płaskich, rozległych siwych piasków, ksiądz Latour nabrał otuchy. Piękna była ta gorąca i bogata biel kościoła i skupionego wokół miasteczka, w cieniu paru jaskrawych akacji o nasyconej mokrej zieleni, podobnych w barwie do papierowych staroświeckich żaluzji. To drzewo zawsze budziło w nim miłe wspo­minki, przywodząc na pamięć ogród w południowej Francji, gdzie odwiedzał cioteczne rodzeństwo. Gdy podjeżdżał do kościoła, wyszedł mu na spotkanie stary ksiądz i powitawszy go wpatrzył się weń przy­słaniając osłabłe oczy dłonią.

Czyż to może być mój biskup? Taki młody! — wykrzyknął.

Weszli na plebanię przez ogród otoczony murem na tyłach kościoła. Pełno tam było hodowanych kak­tusów różnorakich odmian i wielkich rozjmiarów, widocznie proboszcz lubował się w nich, a między nimi wisiały plecione klatki wiklinowe pełne papug. Nawet i po ścieżkach wysypamych piaskiem skakały papugi z jednym skrzydłem przyciętym, aby nie uciekły. Ksiądz Jesus wyjaśnił, że pióra papuzie są szczególnie cenione przez Indian jako ozdoba uro-' czystego stroju, a on dawno już przekonał się, że może sprawić przyjemność parafianom hodując te ptaki.

Dcm księdza pobielony wewnątrz i zewnątrz, jak wszystkie w Islecie, był niemal równie pozbawiony sprzętów jak mieszkania indiańskie. Staruszek był ubogi i zbyt miękkiego serca, by wyciskać pesety

mieszkańców pueblo. Indianka gotowała mu fasolą i zupą z kukurydzy; niewiele potrzebował ponadto. Dziewczyna niewiele umie, objaśnił, ale gotuje czys­to. Gdy biskup wyraził spostrzeżenie, że wszystko w tym pueblo' zdaje się czyste, nawet ulice, pa­dre odpowiedział, że w pobliżu Islety jest pagórek jakiegoś białego minerału, który Indianie kcpią i uży­wają do bielenia. Od niepamiętnych czasów tak robili i wioska zawsze słynęła ze swej białości. Pogawędka z księdzem Jesusem ujawniła, że był naiwny jak dziecko i bardzo zabobonny. Ale była w nim praw­dziwie złota dobroć. Prawe oko miał zarosłe kata­raktą i przechylał głowę, jakby próbował wyjrzeć spoza bielma. Wszystkie ruchy kierował w lewo, jak gdyby chciał dosięgnąć lub minąć jakąś przeszkodę na drodze.

Wszedłszy do domu przez ogródek pełen papug, ksiądz Latour uśmiechnął się widząc, że jedyną ozdo­bę ubogiej, nagiej izby paradnej proboszcza stanowi drewniana papuga, przyczepiona na obręczy i zawie­szona na belce pułapu. Podczas gdy ksiądz Jesus pouczał Indiankę w kuchni, biskup zdjął rzeźbę, by się jej przypatrzeć. Wyrzezana była z jednej sztuki drzewa, wielkości dokładnie żywego ptaka, tułów i ogon sztywne i wyprężone, łebek lekko odwrócony. Pióra na skrzydłach, ogonie i karku, zaledwie zazna­czone narzędziem, były delikatnie pomalowane. Zdzi­wiła go lekkość tego przedmiotu. Powierzchnia jego miała białość i gładkość aksamitną b~rdzo starego drewna: chociaż zaledwie zasługujący na miano rzeźby, tyle że wygładzony w kształt, dziwnie wiele miał w sobie życia; istny drewniany prawzór p:,pugi.

Zastawszy biskupa z ptakiem w ręku, padre uśmie­chnął się.

Widzę, że ekscelencja znalazł mój skarb. To

6T

r

jest zapewne najstarsza rzecz w pueblo, starsza niż sama wioska.

Papuga, opowiadał ksiądz Jesus, zawsze była przed­miotem podziwu i pożądania dla Indian z pueblo. Daw­nymi czasy pióra jej wyżej ceniono niż naszyjniki i turkusy. Jeszcze przed przybyciem Hiszpanów pue- blos z północnego Nowego Meksyku wysyłały zwia­dowców na niebezpieczne i trudne szlaki handlowe w głąb tropikalnego Meksyku po ładunek papuzich piór. By je nabyć, kupiec zabierał pełne sakiewki turkusów ze wzgórz Cerillos koło Santa Fś. Gdy rzadko bardzo udawało mu się przynieść swemu lu­dowi żywego ptaka, papuga odbierała cześć boską, a jej śmierć pogrążała całą wieś w najgłębszej żałobie. Nawet kości zbożnie zachowywano. W Islecie była czaszka papuzia z zamierzchłych czasów. Drewnianego swego ptaka nabył od starca, który był mu wiele wi­nien, a umierał nie zostawiając spadkobierców. Ksiądz Jesus od lat już miał oko na ptaka. Indianin opowie­dział, że jego przodkowie, szereg pokoleń wstecz, przywieźli go ze sobą z macierzystego pueblo. Ksiądz naiwnie wierzył, że to jest podobizna z natury jed­nego z tych rzadkich ptaków, które w czasach dawno minionych przywożono żywcem aż z odległych krain zwrotnikowych.

Ksiądz Jesus wystawił dobre świadectwo Indianom z Laguny i z Acomy. Póki był młodszy, dojeżdżał do tych wsi odprawiać nabożeństwa i zawsze spotykał się z przyjacielskim przyjęciem.

W Acomie — oznajmił — zobaczy ekscelencja cos bardzo świętego. Mają tam przysłany niegdyś przez jednego z królów hiszpańskich wizerunek świętego Józefa, który zdziałał wiele cudów. Gdy panuje susza, ludzie z Acomy znoszą obraz na swoje grunty orne i nie zdarzyło się jeszcze, żeby nie sprowadził deszczu.

«8

W Acomie mają deszcze, choć nie pada w całej okolicy, i zbierają plony wtedy, gdy Indianie z La­guny nie mają co zbierać.

ii

JACINTO

Po rozstaniu z Isletą i jej proboszczem, wczesnym rankiem ksiądz Latour i jego przewodnik jechali przez cały dzień suchą pustynną równiną na zachód od Albuquerque. Było to jakby usypisko suchego popiołu, ani krzewu jałowca, tylko badyle suchych, martwych kaktusów i spłachcie dzikiej dyni, jedynej rośliny wykazującej pewną żywotność. Jej pnącza zdradzają ciekawą skłonność: nie do rozprzestrzeniania się lub wspinania, ale do gromadzenia się i spiętrzania. Długie ostre liście kształtu grotów, oszronione srebrzystymi kolcami, zwartą wiązką strzelają w górę. I cała ta sztywno stercząca poplątana gęstwa wygląda nie tyle aa roślinę, ile na wielkie gniazdo szarozielonych pła­zów, kłębiących się i nagle unieruchomionych trwogą.

W ciągu długiego przedpołudnia musieli przebijać się przez burzę piaskową, która całkowicie • ćmiła słoń­ce. Jacinto znał dobrze okolicę, przemierza^ ją często dążąc na tańce religijne, więc jechał z nisko schyloną głową, owinąwszy usta czerwoną chustką. Pocho­dząc z pueblo otoczonego lasem i wodą, miał bardzo ujemne zdanie o tej równinie. W południe zsiadł i na­zbierał gałązek, by zagotować kawę biskupowi. Uklękli po obu stronach ognia, a piasek wirował naokoło, tak że chleb zgrzytał im w zębach.

Słońce stało czerwone w atmosferze omroczonej piaskiem. Podróżni rozłożyli się na popas i owinęli

69

w koce. Całą noc dął nad nimi zimny wiatr. L Latour tak skostniał, ze wstał dobrze przed świtem. Brzask przyszedł nareszcie, piękny i czysty, i wcześnie ruszyli w drogą.

W kilka godzin później Jacinto wskazał w dali La­gunę, leżącą jakby na falach jaskrawożółtych wydm piaszczystych. Gdy się zbliżyli, ksiądz przekonał się, że to skamieniałe ławice piasku, długie garby z gład­kiego żółtego piaskowca, lśniące i nagie, poza paru smugami czarnych jałowców wyrosłych w szczelinach erozyjnych — drzew drobnych i bardzo wiekowych. W zagłębieniu skamieniałych fal leżało błękitne jer zioro, cysterna kamienna pełna wody, od której to pueblo otrzymało nazwę.

Poczciwy padre z Islety wysłał przodem brata swo­jej kucharki, by uprzedził mieszkańców Laguny, że przybywa nowy wielki kapłan, że to dobry człowiek i że nie chce pieniędzy. Przygotowali się stosownie do tego. Kościół był wysprzątany i drzwi otwarte; nad ołtarzem i wokoł niego wymalowane były bóstwa wiatru, deszczu i pioruna, słońca ł księżyca, wple­cione w geometryczny deseń szkarłatny, modry i ciem­nozielony, tak że prezbiterium wydawało się obwie­szone makatami. Przypomniało to księdzu Latour wnę­trze namiotu dostojnika perskiego, który widział na wystawie tkanin w Lianie. Nie umiał rozstrzygnąć, czy dekoracja pochodziła od misjonarzy hiszpańskich, czy indiańskich neofitów.

Naczelnik gromady oznajmił, że lud przyjdzie rano na mszę i że są dzieci do chrztu. Zaofiarował bisku­powi zakrystię na nocleg, ale czuć tam było wilgoi i ziemię, zresztą kaiądz Latour już postanowił, Zf będzie spał na skamieniałych diunach pod jałowcami.

Jacinto przyniósł polana i dobrą wodę z Laguny | rozłożyli się w ładnym miejscu, na północ od wsi

Słońce chyliło się i uwypuklało blaskiem na płaskich ławicach biały kościół i żółte lepianki. Niedaleko od ich miejsca popasu leżały skupione razem wielkie mesy. Biskup spytał Jacinta, czy zna nazwą najbliż­szej.

Nie, nie znam żadnej nazwy — potrząsnął gło­wą. — Znam indiańskie nazwy — dodał takim tonem, jakby przypadkowo pomyślał na głos.

A jakaż jest indiańska nazwa?

Indianie z Laguny mówią: góra Śnieżnego Ptaka

odpowiedział niechętnie.

To bardzio ładnie — rzekł biskup z zadumą. — Tak, to śliczaia nazwa.

Och, Indianie mają również ładne imiona — śpiesznie odparł Jacinto krzywiąc usta. Potem, jakby czując, że zrobił biskupowi niezasłużoną wymówkę, powiedział jednym tchem: — Ci z Laguny myślą, że to bardzo śmieszinie, jak wielki ksiądz jest młodym człowiekiem. Jak mogę nazywać go padre, powiada naczelnik, skoro młodszy jest od moich synów?

W głosie Jacinta zadźwięczała nutka dumy, bardzo dla biskupa pochlebna. Spostrzegł już, ile serdeczności może przejawiać się w indiańskim głosie — o ile w ogóle jest serdeczny; nieznaczna zmiana intonacji może stanowić o wielkim komplemencie.

Nie jestem bardzo młody w sercu, Jacinto. A ty ile lat masz, chłopcze?

Dwadzieścia sześć.

Czy masz syna’

Jednego. Małe dziecko. Niedawno się urodził.

Jacinto zwykle opuszczał- rodząjmik mówiąc po

hiszpańsku, nie inaczej zresztą jak po angielsku, choć biskup zauważył, że ilekroć się nim posłużył, robił to prawidłowo. To stałe pomijanie było więc chyba sprawą upodobania, a nie braku umiejętności. Może

71

w indiańskiej koncepcji języka takie przyczepki wy­dają się zbyteczne i szpetne?

Znów zapadło zwykłe między nimi milczenie. Bis­kup pił z wolna kawę z blaszanego kubka, który trzy­mał nad żarem. Słońce już zaszło, żółte skały szarzały, na dole w pueblo blask z pieców kuchennych lśnił czerwienią w oknach bez szyb, a zapach piniowego dymu rozsnuwał się w nieruchomym powietrzu. Całe zachodnie niebo przybrało barwę złotych popiołów, z blaskiem czerwieni tu i ówdzie na wardze obłoku. Wysoko nad widnokręgiem gwiazda wieczorna migo­tała jak lampa dopiero co zapalona, a blisko przy niej druga gwiazda, o wiele mniejsza, świeciła bez drgnie­nia.

Jacinto odrzucił niedopałek swego papierosa z plew i raz jeszcze przemówił nie pytany.

Gwiaz-da wie-czor-na — wysylabizował po an­gielsku, nieco uroczyście, po czym wrócił do hiszpań­skiego: — Ojciec widzi tę gwiazdę obok? Indianie na­zywają ją przewodniczką.

Dwaj towarzysze siedzieli, każdy zatopiony w swoich myślach, podczas gdy noc zamykała się wokoło nich: modra noc, osypana gwiazdami, z bryłami samotnych mes odcinającymi się na firmamencie. Biskup rzadko pytał Jacinta o jego zapatrywania i wierzenia. Nie sądził, aby to było grzeczne, a pewien był, że bezce­lowe. Nie miał sposobu, by przeszczepić swą pamięć cywilizacji europejskiej w umysł Indianina, a był przekonany, że i za Jacintem stoi długotrwała tra­dycja, dzieje doświadczeń, których żaden język nie mógłby jemu udzielić. Z ciemnością nadszedł chłód. Ksiądz Latour włożył swoją starą burkę podbitą fu­trem, a Jacinto rozluźnił koc opasujący mu biodra i zarzucił go sobie na głowę i ramiona.

72

Dużo gwiazd — powiedział. — Co padre myśli

0 gwiazdach?

Mądrzy ludzie mówią, że to są światy, jak nasz własny, Jacinto.

Papieros Indianina rozżarzył się i przygasł znowu, nim Jacinto przemówił.

Myślę, że nie — rzekł tonem człowieka, który rozważył czyjeś mniemanie bezstronnie i odrzucił je.

Myślę, że są to przewodnicy, wielkie duchy.

Może i tak jest — rzekł biskup z westchnieniem.

Czymkolwiek są, są wielkie. Zmówmy „Ojcze nasz” i kładźmy się spać, chłopcze.

Ukląkłszy po obu stronach żarzącego się ogniska, odmówili razem pacierz, po czym zawinęli się w koce. Biskup ułożył się do snu myśląc z zadowoleniem, że nawiązuje się coś w rodzaju ludzkiej wspólnoty mię­dzy nim a indiańskim chłopcem. Nazywano młodych Indian „chłopcami” może z racji młodocianej gię­tkości ich ciał. Ale w ich zachowaniu nie było na pewno nic chłopięcego w amerykańskim ani nawet w europejskim znaczeniu tego słowa. Jacinto nie był nigdy, ale to nigdy naiwny; nic nie mogło go zasko­czyć. Czuło się, że wychowanie — jakkolwiek mogło ono wyglądać — zaprawiło go do stawiania czoła wszelkim możliwym sytuacjom. Był równie swobodny w gabinecie biskupa, jak we własnej wsi, i nigdy

1 nigdzie zbyt swobodny. Ksiądz Latour poczuł, że jest na dobrej drodze ku przyjaźni ze swym prze­wodnikiem, choć nie zdawał sobie sprawy, jak do tego doszło.

W istocie było tak, że Jacintowi podobało się po­stępowanie biskupa z ludźmi, sądził, że mówił on właś­ciwym tonem z księdzem Gallegos, właściwym tonem z księdzem Jesusem i że przyzwoicie postępuje z In­dianami. Znani mu biali zwracając się do Indian za­

73

wsze przybierali fałszywy wyraz twarzy. Było wiele rodzajów tych min; ksiądz Vaillant na przykład był poczciwy, ale zbyt obcesowy. Biskup pozostawał sobą. Kiedy stał i rozmawiał z naczelnikiem Laguny, jego twarz nie uległa żadnej zmianie. Jaointo pomyślał, że to jest niezwykłe.

Ili

SKAŁA

Następnego ranka po wczesnej mszy ksiądz Latour i jego przewodnik wyruszyli poprzez niską płaszczyznę rozciągającą się między Laguną a Acomą. W żadnej ze swych podróży biskup nie widział podobnej okolicy. Z płaskiego morza czerwonych piasków sterczały po­tężne skalne mesy, najczęściej jakby gotyckie w za­rysie, podobne przestronnym katedrom. Nie tłoczyły się w nieładzie, panowały nad swobodną przestrzenią. Równina była jakby pozostałością olbrzymiego miasta, czas zniszczył niższe dzielnice i ocalały tylko gmachy publiczne — spiętrzenia architektoniczne, podobne do gór. Roztocz piaszczystą, gdzieniegdzie pocętko­waną jałowcami, plamiły rozkwitłe masy oliwkowej bouganvillei, krzewu rosnącego wysokimi falami, niby rozkołysane morze, a o tej porze okrytego strzechą kwiatów żółtych jak janowiec lub pomarańczowych jak nagietki.

Ta równina usiana płaskowyżami miała wygląd pradawny, a zarazem jakby nie dokończony; tak jakby Stwórca, zgromadziwszy wszelkie materiały potrzebne do zbudowania świata, zaniechał tego i odszedł pozo­stawiając wszystko w stadium nagromadzenia, przed ukształtowaniem w góry, równinę czy płaskowzgó-

rze. Okolica dotąd czekała na przetworzenie w kraj­obraz.

Później biskup zawsze przypominał sobie swą pierwszą wyprawą do Acomy jako wkroczenie w krai­ną mesy. Na samym wstąpię uderzyło go zjawisko, że każda mesa ma wierną odbitką w postaci mesy-obłoku, wiszącego nad nią nieruchomo lub z wolna wypły­wającego spoza niej. Te skupiska chmur pojawiały sią tutaj chyba zawsze, nawet przy najgorętszym i naj- błękitniejszym niebie. Czasem były to płaskie tarasy, ławice pary; czasem jakby kopuły lub szczyty fan­tastycznych srebrzystych pagód, spiętrzonych jedne nad drugimi, tak jakby tuż za skałą leżało jakieś wschodnie miasto. Ogromne granitowe stoły rozsta­wione na pustej równinie były nie do pomyślenia bez towarzyszących im chmur, które uzupełniały je, jak dym uzupełnia kadzielnicą, a piana falą.

W drcdze do Santa Fe, na szerokich rozłogach Kansasu, ksiądz Latour widział nad sobą niebo bar­dziej opustoszałe niż step; na zachód od Peoos zaszła zmiana zupełna: tu stale coś się działo ponad głową, chmury tworzyły sią i wędrowały przez cały dzień. Czy to ciemne i pełne gróźb, czy miękkie, białe i zbytkownie bezużyteczne, potężnie oddziaływały na świat pod sobą. Ich cienie nieustannie przekształcały i przebarwiały pustynię, góry i mesy. Cała kraina wydawała się oczom płynna w tej ciągłej zmienności akcentów, w nieustannym przemieszczaniu się świateł.

Jacinto przerwał te refleksje okrzykiem:

Acoma! — Zatrzymał muła.

Idąc wzrokiem za wyciągniętą dłonią Indianina biskup ujrzał bardzo daleko dwie wielkie mesy. Były prawie graniastego kształtu i z tej odległości wyda­wały. się zbliżone do siebie, choć w rzeczywistości dzieliło je parę mil.

75

Ta dalsza — przewodnik wciąż pokazywał pal­cem.

Biskup nie mial tak bystrych oczu jak Jacinto, teraz jednak patrząc z wyżyny, gdzie się zatrzymali, na wierzchołek mesy, ujrzał płaski biały zarys na sza­rej powierzchni, biały kwadrat złożony z mniejszych kwadratów. To, oznajmił przewodnik, jest pueblo Acoma.

Jadąc dalej dotarli do stóp Zaczarowanej Mesy i Jacinto opowiedział biskupowi, że na niej także kie­dyś była wioska, ale przed wielu wiekami gwałtowna burza skruszyła schody stanowiące jedyny dostęp do niej i ludność wymarła na górze z głodu.

Ale skąd ludziom pierwszy raz przyszło do głowy

spytał go biskup — osiedlać się na takich nagich skałach na setki stóp nad powierzchnią, bez gleby i bez wody?

Jacinto wzruszył ramionami.

Człowiek potrafi nie wiedzieć co, jeżeli dzień i noc polują na niego jak na zwierzę. Nawajowie na północy, Apacze na południu, Acoma dla bezpieczeń­stwa ucieka na skałę.

Cała ta równina, uświadomił sobie biskup, była kiedyś widownią stałych łowów na człowieka; ci Indianie, zrodzeni w trwodze i ginący gwałtowną śmiercią przez całe pokolenia, zdobyli się wreszcie na skok z ziemi w powietrze, by na skale znaleźć nadzie­ję wszystkich cierpiących i udręczonych — bezpie­czeństwo. Schodzili na równiny polować i uprawiać rolę, ale zawsze było miejsce, gdzie można było po­wrócić. Gdy horda Nawajów deptała po piętach, czło­wiek z Acomy miał jeszcze tę ostatnią nadzieję: do­paść skały — świętego schronienia. Na krętych scho­dach kamiennych wiodących do zrębu garstka ludzi mogła zatrzymać mrowie. Skałę Acomy jeden jedyny

raz tylko zdobył nieprzyjaciel, Hiszpanie w pance­rzach. Było to miejsce pewniejsze od jakiegoś kasz­telu wśród gór, bardziej samotne, harde i ponure, bardziej przykuwające wyobraźnię. Skała, gdy się nad tym zastanowić, jest ostatecznym wyrazem tego, cze­go człowiekowi brak; tęskni się za nią. Stała się najwyższym symbolem wiernej miłości i przyjaźni. Sam Chrystus do niej porównał owego ucznia, któ­remu zawierzył klucze swojego Kościoła. A dla He­brajczyków ze Starego Testamentu, wiecznie wleczo­nych w cudzy kraj w niewolę, opoką było pojęcie Boga, jedyna rzecz, której najeźdźcy nie mogli im odebrać.

Biskup zaobserwował już w życiu indiańskim szcze­gólną jakby dosłowność, literalność, często gorszącą i zbijającą z tropu. Akomańczycy, którzy musieli po­dzielać ogólnoludzką tęsknotę za czymś wiecznie trwa­łym, bez cienia odmiany, posiedli ten swój ideał w konkrecie. Dosłownie żyli na swojej skale; na niej rodzili się i umierali. Jest pewien element przesady w czymś tak bardzo uproszczonym.

Gdy dotarli w pobliże mesy Acoma, czarne chmu­ry zaczęły wybuchać spoza niej, jak plamy atra­mentu rozlewające się po jasnym niebie.

Idzie deszcz — zauważył Jacinto. — To dobrze. Będą dobrze usposobieni.

Zostawił muły w zagrodzie u stóp mesy, zabrał koce i pośpiesznie podążył wraz z biskupem Latour wąs­ką szczeliną skalną, gdzie strome upłazy tworzyły rodzaj naturalnych schodów. Tam, gdzie stopnie były zdradliwe, pomagały uchwyty wyżłobione w kamie­niu na kształt gładkich rękawic bez palców. Mesa by­ła całkowioie pozbawiona roślinności, ale u jej stóp rzucał się w oczy krzew bujnie tryskający z piasku, okryty białymi kwiatami w rodzaju wilczomlecza. Po

n

ciemnych, niebieskawozielonych liściach, szerokich i kolczastych po brzegach, ksiądz Latour poznał od­mianę trującej datury. Zdziwiły go rozmiary i buj- ność jej krzewów. Wyglądało to jak wielkie sztuczne rośliny z lśniącego jedwabiu.

Podczas gdy wspinali się na skałę, ogłuszający grzmot gruchnął im nad głowami i deszcz lunął, jak­by nastąpiło oberwanie chmury. Przylgnąwszy w głę­bokim zakolu stopni, pod skalnym nawisem, patrzyli na wodę spływającą ciężkimi, miotanymi wiatrem za­słonami. W jednej chwili żleb, gdzie stali, upodobnił się do łożyska strugi. Wyglądając ku wielkiej rów­ninie, osypanej mesami i lśniącej szybami deszczu, biskup ujrzał odległe góry w blaskach słonecznych. Znów pcmyślał, że tak mógł wyglądać pierwszy ra­nek stworzenia, gdy ląd stały po raz pierwszy wyłonił się z głębin, a wszystko było zamętem.

Burza skończyła się w pół godziny. Nim biskup i jego przewodnik dotarli do ostatniego zakrętu ścież­ki i wynurzając się ze szczeliny stanęli na płaskim wierzchołku skały, już południowe słońce zalewało . Acoms trudnym do zniesienia blaskiem. Naga ka­mienna posadzka miasta i jej głęboko wydeptane ścież­ki bieliły się wymyte do czysta, a te zagłębienia w po­wierzchni, które Acoma nazywa swymi cysternami, pełne były świeżej wody deszczowej. Kobiety już wy­nosiły odzież, by zabrać się do prania. Wodę do picia, z ukrytego źródła na dole, przynosiły po stopniach w glinianych dzbankach, ale do wszelkich innych ce­lów wystarczyć musiała deszczówka zbierana w cy­sternach.

Górna powierzchnia mesy wynosiła, jak biskup oce­nił, około dziesięciu akrów, a nie było na niej ani jednego drzewa, ani źdźbła zieloności, ani garstki zie­mi, poza cmentarzem, obwiedzionym wałem glinia­

78

nym, gdzie ziemię na pochówek przynoszono w ko­szach z równiny na dole. Białe dcmki o dwóch lub trzech kondygnacjach nie były rozrzucone, ale sku­piały się ciasno, nie ochronione ani fałdą gruntu, ani grzbietem skały, płaskie na płaskim, jasne przy jas­nym — zarówno skała jak i pobielane domy oślepia­jąco odbijały pożar słoneczny.

Na samym skraju mesy, zawieszony nad otchłanią

tak że jego podmurówka prawie zlewała się z ur­wiskiem — wznosił się wojowniczo stary kościół z dwiema kamiennymi wieżami. Wyniosły, posępny, szary, z nawą wydźwigniętą na jakie siedemdziesiąt stóp pod zapadłym, wpół zrujnowanym dachem. Roz­ległe to wnętrze przygnębiło biskupa jak żaden do­tychczas kościół misyjny. Odprawił nabożeństwo przed południem, a tnigdy jeszcze nie wydało mu się rzeczą tak uciążliwą przebrnąć przez obrzęd mszy. Przed nim na szarej posadzce, w szarym świetle, gromadka jas­nych chustek i koców, z pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt milczących twarzy; nad nimi i wokoło — szare mury. Miał uczucie, że mszę odprawia na dnie morza dla przedpotopowych stworów, dla przejawów życia tak dawnych, tak skamieniałych, tak zamkniętych w swo­ich skorupach, że wątpił prawie, czy Ofiara na Kal­warii mogła sięgnąć aż tak daleko wstecz. Te pcd ;b- ne do skorup grzbiety zbawić mógł chrzest i łaska Boska, tak jak nie narodzone dzieci, ale trudno sobie wyobrazić, żeby to osiągnęły przez swoje przeżycia wewnętrzne. Gdy ich pobłogosławił i odesłał do do­mów, uczynił to z poczuciem nieudolności i ducho­wej porażki.

Zdjąwszy szaty liturgiczne ksiądz Latour obszedł z Jacintem kościół. Gdy mu się przypatrywał, zdu­mienie jego rosło. Na oo potrzebny był kiedykolwiek taki wielki kościół w Accmie? Wzniósł go na począt­

79

ku szesnastego wieku Fray Juan Ramirez, wielki mi­sjonarz, który na skale Acomy trudził się przez dwa­dzieścia lat lub więcej. Ksiądz Ramirez również zbu­dował ścieżkę dla mułów po drugiej stronie — jedyny szlak, po którym czworonóg może wspinać się na me­sę, nazywany też dotąd „El Camino del Padre”.

Im dłużej ksiądz Latour oglądał kościół, tym skłon- niejszy był sądzić, że Fray Ramirez czy inny hisz­pański ksiądz, jego następca, nie był całkowicie wol­ny od światowej ambicji i że być może budowali ra­czej dla własnej satysfakcji niż zgodnie z potrzebami Indian. Wspaniałość położenia, naturalne dostojeń­stwo tej cytadeli może zawróciły im cokolwiek w gło­wie. Wielka musiała być potęga tych ojców hiszpań­skich, żeby bez oparcia o siłę zbrojną nakłonić Indian do pracy nad tak wielkim dziełem. Każdy kamień w tej budowie, każdą garść gliny w tych tonach nie wypalonej cegły przydźwigały na górę grzbiety męż­czyzn, chłopców i kobiet. A te wielkie rzeźbione bier­wiona powały — ksiądz Latour wpatrzył się w nie ze zdumieniem. Na całej przebytej równinie nie do­strzegł nigdzie drzew prócz kilku karłowatych sosen. Zapytał Jacinta, skąd mogły pochodzić tak olbrzymie dyle?

Pewnie z gór San Mateo.

Ale stąd do gór San Mateo musi być ze czter­dzieści czy pięćdziesiąt mil. Jak można było ściągnąć tu takie belki?

Jacinto wzruszył ramionami.

Ci z Acomy przynieśli.

Nie było istotnie innej odpowiedzi.

Obok właściwego kościoła znajdował się rozległy,

o grubych murach krużganek klasztorny, na którego budowę musiała się złożyć wprost olbrzymia praca. W głębokich galeriach panował chłód, podczas gdy

skała na zewnątrz parzyła; niskie arkady otwierały się na zamknięty ogródek, który sądząc po głębokości gleby musiał niegdyś bujnie się zielenić. Przechadza­jąc się po cienistym krużganku, oddzielonym cztero­stopowym bezokiennym murem od wszystkiego oprócz zieleni ogródka i turkusowego nieba nad głową, pier­wsi misjonarze łatwo mogli zapomnieć o biednych Acomańczykach, tym starym szczepie skalnych gołębi, i wyobrazić sobie, że są w jakimś klasztorze zawie­szonym na pirenejskim grzebieniu.

W siwym pyle zamkniętego ogródka dwa chude, na wpół zmartwiałe drzewka brzoskwiniowe dotąd opie­rały się posusze, jałowe płonki, które odbiły od sta­rego korzenia i nigdy nie rodzą. Pod murem żółte pę­dy wyrastały z odziomka starego szczepu winnego, bardzo grubego i twardego, który kiedyś na pewno wydawał dojrzałe grona.

Nad północno-wschodnim narożnikiem krużganku odkrył biskup loggię pokrytą dachem, ale otwartą na wszystkie strony, z widokiem na białe pueblo, śniadą skałę i szeroką przestrzeń w dole. Tu ¡»stanowił spę­dzić noc. Z tej loggii patrzył na zachodzące słońce, pustynię coraz mroczniejszą, wspinające się cienie. Rozrzucone po płaszczyźnie mesy, z wierzchołkami rumianymi od zorzy, gasły jedna po drugiej jak zdmu­chnięte świece. Znajdował się na nagiej skale wśród pustyni, w erze kamiennej, na pastwie tęsknoty za własnym gatunkiem, własną epoką, za człowiekiem europejskim i świetnymi dziejami jego pragnień i snów. Przez te wszystkie wieki, gdy własna jego część świata zmieniała się jak niebo o brzasku, ten lud tkwił na miejscu, nie zmieniając ani liczebności, ani pożądań, niczym skalne turkawki w gniazdach. Wyczu­wał tutaj coś pokrewnego płazom, coś, co trwa dzięki

nieruchomości; typ życia, do którego nic nie może przeniknąć, nietykalnego jak skorupiak w swoim pan­cerzu.

W drodze do domu biskup znów spędził noc u księ­dza Jesusa, poczciwego proboszcza z Islety, który wiele z nim mówił o krainie Moąui i bardzo starych, na skałach osadzonych pueblos jeszcze dalej ku za­chodowi. Jedno z jego opowiadań dotyczyło dawno zapomnianego zakonnika z Acomy.

IV

LEGENDA O FRAY BALTAZARZE

G dzieś na samym początku siedemnastego wieku, w pięćdziesiąt blisko lat po wielkim powstaniu Indian, kiedy to wszyscy misjonarze i wszyscy Hiszpanie w północnym Nowym Meksyku zostali albo wypę­dzeni, albo pomordowani, gdy kraj został znów pod­bity i nowi misjonarze zajęli miejsce męczenników, niejaki brat Baltazar Montoya był proboszczem w Aco- mie. Usposobienie miał despotyczne, nie znoszące sprze­ciwu i twardą ręką trzymał miejscową ludność. Wszystkie misje, dzisiaj leżące w ruinach, były wów­czas czynne, każda posiadała stałego księdza, który żył dla ludu, albo z ludu, w zależności od swego charakteru. Brat Baltazar był jednym z najambitniej­szych i najbardziej wymagających. Żywił przeświad­czenie, że pueblo Acoma istnieje przede wszystkim po to, by utrzymywać jego piękny kościół, i że powinien on być dumą Indian, jak był jego własną. Najlepszą ich kukurydzę, dynie i fasolę brał na swój stół, gdy bili barana, wybierał sobie najlepsze części, jak rów­nież najlepszą wełnę, by wymościć sobie mieszkanie. Ponadto nakładał ciężki haracz w postaci robocizny.

Nigdy ¡nie było mu dosyć ziemi, noszonej w koszach z równiny. Poszerzył cmentarz i założył grubo wysy­pany ziemią ogródek w krużgainku, zasilając go na­wozem z zagród na dole. Udało mu się go cudownie wypielęgnować, ponieważ podlewały go co wieczór kobiety — jakkolwiek było rzeczą niewłaściwą, by kobieta w ogóle przekraczała próg klasztorny. Od każdej kobiety należało się księdzu tygodniowo tak wiele olli wody z cystern, że szemrały nie tylko na pracę, ale i na uszczerbek we własnym zapasie wody.

Baltazar nie był próżniakiem i w pierwszych latach, nim utył, odbywał długie podróże w sprawach swojej misji i swego ogrodu. Jeździł aż do Oraibi — podróż wielodniowa — dobrać najlepsze nasiona brzoskwiń. (Sad brzoskwiniowy w Oraibi był bardzo stary, istniał od czasów pierwszych wypraw hiszpańskich, kiedy to kapitanowie Coronada dali Indianom Moqui pestki brzoskwini przywiezione z Hiszpanii). Sadzonki wino­rośli sprowadzał z Sonory w koszach na grzbiecie mułów i nie odstraszała go nawet droga do Miasta (Santa Fś) po wyborowe nasiona ogrodowe, w porze gdy karawany ciągnęły w górę doliny Rio Grandę. Pierwsi duchowni bardzo usilnie rozpowszechniali na­siona, chociaż Indianie i Meksykanie zadowalali się fasolą, dynią i chili, nie pragnąc niczego więcej.

Brat Baltazar przybył z klasztoru hiszpańskiego znanego z dobrego jedzenia, a sam zatrudniony był tam w refektarzu. Świetny był z niego kucharz, a tak­że niezły cieśla i niemało zadał sobie trudu, by urzą­dzić się wygodnie na skale na końcu świata. Wziął do służby dwóch chłopców indiańskich, jednego do obrządzania osła i pracy w ogrodzie, drugiego do kuchni i podawania do stołu. Z czasem, gdy stał się ociężały, dobrał jeszcze trzeciego chłopca i używał go jako gońca do odległych misji. Do zadań jego na-

83

leżało iść pieszo do Miasta po czerwone sukno albo żelazną łopatę, albo nowy nóż, i wstąpić jeszcze do Bernalillo po bukłak wódki winnej. Wędrować przez pięć dni do gór Sandia, by nałapać i ususzyć lub nasolić ryb na post dla księdza, albo pędzić do Zuni, gdzie ojcowie hodowali króliki, i przynieść parę sztuk na rożen. Jego wędrówki rzadko bywały kościelnej natury.

Jasne, że ów brat w Acomie żył raczej wedle ciała niż wedle ducha. Trudność uzyskania zajmującego i urozmaiconego jadłospisu na nagiej skale zdawała się tylko zaostrzać jego apetyt i kusić przemyślność. Zmysłowość jego nie sięgała jednak poza ogród i stół. Stosunki cielesne z Indiankami były arcyłatwą spra­wą, a brat osiągnął bujny wiek dojrzałej męskości, gdy pokusy tego rodzaju są szczególnie ostre. Misjo­narze spostrzegli jednak wcześnie, że najlżejsze od­chylenie od czystości mocno osłabiało ich wpływ i po­wagę wśród nawróconych Indian. Sami Indianie nie­raz praktykowali wstrzemięźliwość jako pokutę lub jako silne lekarstwo na duchy i bardzo sobie życzyli, żeby ich padre praktykował ją na ich intencję. Na­stępstwa rozwiązłości bywały tu może poważniejsze niż w Hiszpanii i fray Baltazar nigdy zdaje się nie dał swojej trzódce okazji do triumfu na widok jego słabości.

Rezydował w Acomie przez blisko piętnaście po­myślnych lat, wciąż wprowadzając ulepszenia w swo­im kościele i w swojej siedzibie, hodując nowe jarzy­ny i zioła lekarskie, wyrabiając mydło z korzeni jukki. Nawet gdy nabrał tuszy, ramiona jego były musku­larne i silne, a palce zręczne. Hodował brzoskwinie i czuwał nad ogródkiem jak nad małym królestwem, nigdy nie pozwalając kobietom tubylczym na opie­szałość w dostarczaniu wody. Pierwszych swoich słu­

84

żących zwolnił, gdy się pożenili, a tych, którzy kolej­no zajmowali ich miejsce, jeszcze drobiazgowiej wy­uczał służby.

Tyrania Baltazara wzmagała się z wolna, ale stale, i ludność Acomy była już czasem bliska buntu. Nie wiedząc jednak dokładnie, jak potężnymi czarami pad- re rozporządza, obawiali się wystawić je na próbę. Nie ulegało wątpliwości, że Cudowny obraz świętego Józefa przybył do nich od króla hiszpańskiego na prośbę tego właśnie padre, jak również, że okazał się skuteczniejszą bronią przeciw posusze niż wszys­cy miejscowi zamawiacze razem wzięci. We właściwy sposób upraszany i czczony obraz nigdy jeszcze nie sprawił zawodu, gdy chodziło o sprowadzenie deszczu. Acoma nie straciła plonów ani razu, odkąd brat Bal­tazar sprowadził to malowidło, chociaż w Lagunie i Zuni zdarzała się susza zmuszająca mieszkańców do czerpania z głodowego zapasu — groźna ostatecz­ność.

Indianie z Laguny wciąż wysyłali do Acomy po­selstwa, by rozpatrzyć warunki, na jakich mogliby wypożyczyć święty wizerunek, ale brat Baltazar ostrzegał swoich, by nigdy nie wypuszczali obrazu od siebie. Gdyby utracili tak potężną opiekę lub gdyby padre przeciw nim obrócił czary, skutki mogłyby być zgubne dla pueblo. Lepiej już oddawać mu wybrane ziarno, jagnięta i wyroby garncarskie oraz godzić się na jego trzech służących. I tak to wlokła się kulejąc pozorna przyjaźń misjonarza i jego neofitów.

Pewnego lata brat, który nie podróżował już daleko, odkąd mocno pogrubiał w pasie, doszedł do przeko­nania, że sprawiłoby mu przyjemność towarzystwo: ktoś, to by podziwiał jego piękny ogród, pomysłową kuchnię, jego przewiewną loggię z grubymi matami i dzbanami wody, gdzie rozmyślał i odbywał po po­

łudniową sjestę. Postanowił więc urządzić obiad pro­szony w oktawę świętego Jana.

Pchnął gońca do Zuni, Laguny i Islety, aby zaprosić na ucztę tamtejszych księży. Przybyli w oznaczony dzień, we czterech, bo w Zuni było dwóch księży, Chło­piec stajenny czekał u stóp skały, by odebrać od gości wierzchowce i zaprowadzić ich po stopniach na górę. U wylotu ścieżki przyjmował ich Baltazar. Obejrzeli sobie całą miejscowość i ranek spędzili na pogawędce w galeriach klasztornych, chłodnych i cichych, cho­ciaż naga skała wokoło nie dawała się prawie dotknąć, tak była gorąca. Liście winne mile szemrały w po­wiewie, a ziemia wokół naci marchwianej i cebuli, schnąc po wieczornym podlewaniu, pachniała przy­jemnie. Goście uznali, że gospodarz żyje sobie wy­bornie, i żałowali, że sami nie znają na to recepty. Jeśli cokolwiek się chełpił swą napowietrzną siedzibą, niepodobna go było za to ganić.

Przygotowanie obiadu kosztowało Baltazara niesły­chane trudy. Klasztor, w którym posiadł sztukę kuli­narną, leżał nie opodal głównego gościńca do Sewilli; przyjmowano w nim hiszpańską szlachtę, a niekiedy nawet samego króla. W ogromnej kuchni z mnogoś­cią rożnów, od najmniejszych, na których można było upiec skowronka, do tak wielkich, że utrzymywały wieprza, brat nauczył się tego i owego o sosach, a w czasie samotnych lat w Acomie udoskonalił swo­ją sztukę dzięki naturalnym zdolnościom. Ubóstwo surowców okazało się tu bodźcem, a nie racją do znie­chęcania się.

Przybyli misjonarze z pewnością nigdy jeszcze w życiu nie zasiedli do takiego jadła, jakie rozwese­liło ich owego dnia w chłodnym refektarzu z zasło­nami podniesionymi na tyle tylko, by ukazać daleko i nisko rąbek pulsującej żarem pustyni. Gospodarz

88

zapowiedział im pompatycznie, że na pewno postara się o fontannę w środku krużganka na ich rychłe na­stępne odwiedziny. Zmuszony był hamować zapał swoich gości do przekąsek i zupy, radząc, by zacho­wali animusz na to, co nastąpi. Na pieczyste był dzi­ki indyk, pysznie przyrządzony, ale tego, niestety, wcale nie spróbowano. Danie, które go porzedziło, było przed­miotem specjalnej troski gospodarza: i tu w niczym nie spuścił się na kuchcika; zając jardinière (karotki i cebulki z ogródka były delikatne i smakowite) z so­sem, który Baltazar udoskonalał od wielu lat. Ta przystawka wjechała z kuchni na wielkim glinianym półmisku — niedostatecznie jednak wielkim, obfi­tość bowiem sosu i pływająca marchewka wypełniły go po brzegi. Podawał tego dnia chłopiec stajenny

jako że kucharz nie mógł odejść cd rożnów — a wywiązywał się z tego żwawo i sprawnie. Brat był z niego zadowolony i zastanawiał się, czy nie znajdzie gdzie medalika brązowego lub posrebrzanego, by nim służącego, wynagrodzić za trudy.

Zdarzyło się, że właśnie przy zającu w sosie pro­boszcz z Islety opowiadał zabawną historię, która wzbudziła huczny śmiech towarzystwa. Służący, który nieco- znał hiszpański, próbował widocznie chwycić sens opowiadania, które tak rozweseliło ojców. W każ­dym razie uległ roztargnieniu i przechodząc za ple­cami starszego księdza z Zuni przechylił pełny pół­misek i spuścił strugę zawiesistego brunatnego sosu na głowę i ramiona zacnego staruszka. Baltazar był w gorącej wodzie kąpany, a wypił już niemało ognis­tego koniaku. Chwycił w prawicę pusty kufel cyno­wy i cisnął go z przekleństwem w niezdarnego chłop­ca. Uderzył w bok czaszki, chłopak upuścił półmisek, stąpnął przed siebie chwiejnie i upadł. Nie wstał ani się nie poruszył. Padre z Zuni znał się na. medycynie.

Ocierając sos z oczu pochylił się nad chłopcem i zba-

dal go. I' mHH

Muerto — szepnął. Po czym chwycił za rękaw

swego młodszego konfratra i obaj bez słowa prze­biegłszy ogródek skierowali się do kamiennych scho­dów. W jednej chwili księża z Laguny i z Islety bez ceremonii poszli za ich przykładem. Z niezwykłą szyb­kością czterej goście spuścili się ze skały, osiodłali muły i przynaglili je do biegu przez równinę.

Baltazar pozostał sam w obliczu skutków swej po- pędliwości. Niepomyślnym trafem kucharz, zdziwio­ny przydługą ciszą, zajrzał właśnie w chwili, gdy druga para brunatnych habitów znikła w krużganku. Zobaczył towarzysza leżącego na posadzce i bezsze­lestnie zniknął z obejścia sobie tylko znaną drogą.

Gdy fray Baltazar wszedł do kuchni, znalazł ją pustą, a indyk jeszcze skwierczał na rożnie. Oczy­wiście nie miał apetytu na pieczyste. Doprawdy czuł się bardzo winien i nieswój, oburzony również na od­jazd swych gości. Przez chwilę żywił zamiar pójścia za ich przykładem, ale ucieczka na jakiś czas osła­biłaby tylko jego pozycję, a wyprowadzenie się na stałe było nie do pomyślenia. Ogródek rozwijał się w najlepsze, brzoskwinie właśnie dojrzewały, a zie­lone grona obciążały latorośl winną. Machinalnie zdjął indyka z rożna, nie dlatego, by czuł ochotę na jadło, ale przez instynktowne współczucie, tak właśnie, jak­by ptakowi mogło sprawić przykrość przypalenie się na węgiel. Następnie udał się do swojej loggii i za­siadł czytać brewiarz, który zaniedbał od szeregu dni z powodu zajęć w refektarzu. Żadnych trudów nie pożałował temu sosowi, który stał się jego ruiną.

Przewiewna loggia, gdzie zazwyczaj odpoczywał po południu, przypominała ptasią klatkę zawieszoną na świeżym powietrzu. Przez otwarte arkady patrzył

w dół na stłoczone pueblo i hen, na wielką, usianą mesami równinę poniżej. Nie był zdolny skupić się na oficjum. Pueblo tam w dole było o wiele za ciche.

O tej godzinie ta czy owa kobieta powinna była zmy­wać czy prać szmaty, a dzieci — bawić się przy cys­ternach czy gonić indyki. Ale tego dnia płaskowyż piekł się w ogniu słonecznym w głuchym milczeniu. W zasięgu oka nie było żywej duszy. Jedynie u wylo­tu kamiennych schodów — czarna połyskliwa plama tuż nad skałami: indiańska czupryna. Ustawili straż u wejścia na ścieżkę.

Teraz padre zaniepokoił się, pożałował, że się nie spuścił na dół razem z tamtymi, gdy był jeszcze czas. Zapragnął być w jakimkolwiek miejscu na świecie, byle nie na tej skale. Istniała jeszcze stara ścieżka ośla księdza Ramireza, ale skoro Indianie strzegą jed­nej drogi, muszą strzec i drugiej. Czarna plama wło­sów ani drgnęła. A były tylko te dwie drogi na rów­ninę, żadnej innej... Gdzie się obrócić, trzysta pięćdzie­siąt stóp nagiej skały, beż jednego drzewka czy krza­ka, za który można by się chwycić.

Gdy słońce opuściło się niżej,' w pueblo u jego stóp wszczął się głęboki, śpiewny pomruk męskich głosów, nie śpiew, ale rytmiczne intonacje indiańskiej mowy, gdy roztrząsana jest ważna sprawa. Przerażające opo­wieści o torturach misjonarzy podczas wielkiego bun­tu w 1680 roku przemknęły przez myśl brata Balta­zara: pewnemu franciszkaninowi wydarto oczy, innego spalono, a starego padre w James obnażono i pędzano na czworakch naokoło plaży przez całą noc, a pijani Indianie siadali mu na grzbiecie, aż padł martwy z wyczerpania.

Wschód księżyca oglądany z loggii był to widok, który robił wrażenie nawet na tym człowieku zgoła niewrażliwym. Lecz tego wieczora rad by powstrzy­

mał księżyc od wychylenia się za próg pustyni: księ­życ był zegarem, który w pueblo wyznaczał początek wszelkich spraw. Ze zgrozą wypatrywał złotej obrę­czy na głębokim szafirowym aksamicie nocy.

Księżyc pojawił się, a z jego wejściem ludność Acomy przekroczyła drzwi swoich domów. Gromada mężczyzn w milczeniu przemierzyła skałę aż do klasz­tornego krużganku; weszli po drabinie i ukazali się w loggii. Brat zapytał ich ostro, czego sobie życzą, ale i. nie odpowiedzieli. Nie odzywając się ani słowem do niego ani do siebie, związali mu nogi, a ręce przy- krępowali do boków.

Indianie Acoma opowiadali później, że nie prosił

o litość ani nie walczył; gdyby tak robił, mogliby z nim postąpić okrutniej. Ale znał swoich Indian i wie­dział, że skoro raz wspólnie pueblo coś postanowi... Ponadto był starym dumnym Hiszpanem i pewne męstwo tkwiło w jego dobrze wykarmionym ciele; przyzwyczajony był rozkazywać, nie błagać, i zacho­wał szacunek swych indiańskich wasalów do końca.

Znieśli go po drabinie, potem przez krużganek

i przez całą skałę przydźwigali nad najbardziej stro­me urwisko, gdzie kobiety z Aoomy ciskały skorupy

i takie resztki, których nawet indyki nie chciały tknąć. Tam zgromadzony był lud. Przecięli jego więzy i wzią­wszy go za ręce i nogi pohuśtali nad krawędzią parę razy. Był ciężki i może uznali to za niebezpieczną zabawę. Żaden dźwięk prócz świszczącego oddechu nie przeszedł mu przez zęby. Czterech wykonawców wy­roku dźwignęło go znów z krawędzi, gdzie go położyli,

i po paru zamachach cisnęło w powietrze.

Tak uwolnili swą skałę od tyrana, którego właści­wie na ogół lubili. Ale na wszystko przychodzi pora. Po egzekucji nie dokonano żadnego świętokradztwa w kościele czy splugawienia świętych naczyń. Nastą­

pił tylko podział zapasów księdza i jego dobytku. Kobiety ze szczerą przyjemnością patrzyły, jak ogró­dek schnie i niszczeje z pragnienia, i zapuszczały się w krużganki, aby się pośmiać i pogadać przy blakną- cym listowiu brzoskwiń i zielonych gronach wysy­chających winorośli.

Gdy po latach przybył następny ksiądz, nie spotkał się ze złą wolą. Był to człowiek miejscowy, Meksyka­nin o niewyszukanych gustach, poprzestający chętnie na fasoli i suszonym mięsie i pozwalający stadku in­dyków iz wioski grzebać się w gorącym kurzu tego, co kiedyś było ogrodem Baltazara. Stare szczepy brzoskwiniowe przez długi szereg lat wypuszczały jeszcze blade latorośle.

KSIĘGA CZWARTA

ŹRÓDŁO WĘZA

i

NOC W PECOS

W miesiąc po odwiedzinach biskupa w Albuquerque

i w Acomie towarzyski ksiądz Gallegos został for­malnie zasuspendowany i ksiądz Vaillant sam objął jego parafię. Stosunki z początku zapanowały przy­kre; bogaci rancheros i wesołe panie z Albuquerque byli bardzo wrogo usposobieni do francuskiego pro­boszcza. Reformy podjął od razu. Wszystko uległo zmianie. Święta, które za czasów księdza Gallegos stanowiły okazję do hałaśliwej uciechy, teraz były dniami surowej pobożności. Zmienna ludność meksy­kańska rychło uznała pobożność za równie dobre urozmaicenie, ja’* przedtem wybryki. Ksiądz Vaillant pisał do swojej siostry Filomeny we Francji, że jego parafianie przypominają usposobieniem sztubaków; przy jednym nauczycielu prześcigają się w figlach

i nieposłuszeństwie, przy innym rywalizują w lojal­ności. Nowenna przed Bożym Narodzeniem, którą dłu­gi czas obchodzono tańcami i hucznymi zabawami, w tym roku zaznaczyła się wielkim wzrostem żarli­wości religijnej.

Chociaż ksiądz Vaillant pełnił wszelkie obowiązki proboszcza Albuquerque, nadal pozostał również wi­kariuszem generalnym i w lutym biskup wyprawił go w pilnej sprawie do Las Vegas. Nie wrócił na

82

dzień przewidywany i gdy szereg dni upłynął bez żad­nej od niego wiadomości, ksiądz Latour zaczął się nie­pokoić.

Pewnego ranka o świcie, osłabły z choroby chłopiec indiański wjechał na podwórze biskupie na białym mule księdza Józefa, Contento, przywożąc złe nowiny. Padre — powiedział — zatrzymał się w wiosce w gó­rach Pecos, gdzie wybuchła „czarna odra”, by udzie­lić sakramentów umierającym, i sam się rozchorował. Chłopak zdrów wyruszył do Santa Fe, ale zacho­rował w drodze.

Biskup umieścił posłańca w odosobnionym drewnia­nym baraku na skraju ogrodu, gdzie siostry loretanki mogły go pielęgnować. Matce przełożonej polecił, by mu zapakowała w juki to wszystko z lekarstw i środ­ków wzmacniających dla chorych, co można było prze­wieźć, a Fructosie, kucharce, kazał przygotować zapa­sy, jakie zwykle brał z sobą w konnych podróżach.

Gdy mu przyprowadzono pod drzwi muła jucznego

i własną jego mulicę, Angelikę, ksiądz Latour, już w grubych bryczesach i w skórzanej kurcie, popa­trzył na śliczne zwierzę i potrząsnął głową.

Nie, zostawcie ją razem z Contento. Nowy muł wojskowy jest cięższy i w sam raz nada się do tej podróży.

Równo w dwie godziny po przybyciu indiańskiego gońca biskup wyjeżdżał z Santa Fć. Skierował się wprost do pueblo Pecos, skąd zabrać chciał Jacinta. Był już schyłek popołudnia, gdy dotarł do wioski, nisko rozłożonej na czerwonych ławicach skalnych w półkręgu przyodzianych jodłą gór i ponad istnym morzem jałowców i cedrów. Biskup chciał zmienić wierzchowce w Pecos i pośpieszyć na przełaj przez góry, lecz Jacinto i starsi Indianie, którzy zeszli się na widok jeźdźca, usilnie mu radzili zatrzymać się na

w

noc, a wyruszyć wczesnym rankiem. Słońce świeciło jeszcze na błękitnym niebie, ale na zachodzie, za gó­rami, stała wielka czarna chmura, nieprzejrzysta i nie­ruchoma jak grzbiet skalny. Starzy, patrząc na nią, trzęśli głowami.

Bardzo wielki wiatr — rzekł naczelnik z po­wagą.

Biskup zsiadł niechętnie, oddając muły Jacintowi; zdawało mu się, że trwoni czas. Pozostawała jeszcze godzina do zmroku, spędził ją chodząc tam i z powro­tem po skorupie nagiej skały między wsią a gruzami starego misyjnego kościoła. Słońce zapadało czerwoną kulą rzucając blaski miedziane na zarosłe garby gór­skie i obrzeżając płynnym metalem ową atramentową chmurę. Wyniosłe mury budynku misyjnego z czer­wonej gliny — czerwone jak potłuczona cegła — ziały przed nim ponurą pustką, część dachu zapadła się, a i resztę czekał los podobny.

W tej chwili ksiądz Józef leżał niebezpiecznie chory w brudnej indiańskiej wiosce. Czemu — biskup za­dawał sobie to pytanie — czemu w ogóle ściągnął przyjaciela do tego życia pełnego trudów i niebez­pieczeństw? Od dzieciństwa ksiądz Vaillant był wątły, choć okazywał odporność zrcdzoną z niewyczerpane­go zapału. Bracia w Monferrand bynajmniej nie roz­pieszczali chłopców, ale tego właśnie rokrocznie wy­syłali na odpoczynek w góry Volvic, bo zamknięcie w internacie podkopywało jego siły. Dwa razy w cza­sie pobytu misjonarskiego ich obu w Ohio Józef był u progu śmierci; raz tak ciężko chory na cholerę, że gazety umieściły jego nazwisko na liście zmarłych. Przy tej okazji biskup w Ohio ochrzcił go Trompe-la- -Mort. Tak — powiedział sobie ksiądz Latour — Blainchet już tak często oszukiwał śmierć, że zawsze jest szansa, iż zrobi to jeszcze raz.

Obchodząc ruiny biskup odkrył, że zakrystia jest sucha i czysta, postanowił więc w niej spędzić noc, zawinięty w koce, na jednej z glinianych ław wzdłuż wewnętrznych ścian. Gdy rozglądał się po tym po­mieszczeniu, wiatr zaczął wyć wokół starego kościoła. Zapadła ciemność. Z niskich drzwi w pueblo błyskały ozerwonawe ognie, szczególnie miłe oku. Na skałach rozeznał drobną postać Jacinta, który czekał na niego z kocem okręconym ciasno wokoło głowy i z ramio­nami pochylanymi pod wiatr.

Młody Indianin oznajmił, że wieczerza gotowa, i bis­kup poszedł za nim do jego nory mieszkalnej pośród tych ciasno stojących identycznych domków. Drabina przed drzwiami Jacinta prowadziła na piętro, gdzie mieszkała inna rodzina; dach domu Jacinta stano­wił werandę dla jego sąsiadów z góry. Biskup schylił głowę pod niską framugą drzwi i zszedł do izby, której podłoga znajdowała się o dobry krok poniżej progu — indiański sposób zapobiegania prze­ciągom. Izba była długa i wąska, gładko wybielona

i czysta, dla oka przynajmniej, choćby z racji swej nagości. Na ścianach wisiało tylko parę lisich skór. wieńców tykw i czerwonego pieprzu. Barwne koce, duma Jacinta, piętrzyły się na glinianej ławie — tu spał on i żona, blisko paleniska. Glina ławy rozgrze­wała się w ciągu dnia i utrzymywała ciepło do rana, tak jak piece-łoża chłopów rosyjskich. Nad ogniem bulgotał kociołek z fasolą i suszonym mięsem. Sosno­we polana napełniały pokój wonnym dymem. Klara, żona Jacinta, uśmiechnęła się do wchodzącego księdza. Zaczerpnęła potrawę z garnka, a biskup i Jacinto zasiedli na podłodze przy ogniu, każdy ze swoją miską. Między nimi Klara postawiła naczynie z chlebem ku­kurydzianym upieczonym z gniecionego ziarna — przy­smak dla Indian, jak placek z rodzynkami dla białych.

Biskup odmówił błogosławieństwo i przełamał chleb. Podczas gdy dwaj mężczyźni jedli, młoda kobieta przy­patrywała się im i poruszała małą kolebeczką ze skóry zwisającą na rzemieniach ze słupów podtrzymujących dach. Zagadnięty Jacinto odpowiedział smutno, że dziecko jest chore. Ksiądz Latour nie poprosił o po­kazanie go; wiedział, że jest grubo okutane, z twarzą

i głową okrytą w obawie przed przeciągami. Nie­mowląt indiańskich w zimie nie kąpano, a doradzać jakąś kurację dla chorych było rzeczą bezcelową. Ucho indiańskie pozostawało głuche na wszelkie rady tego rodzaju. ~\ -JJa

Niemniej mocno żałował, że nie może nic pomóc dziecku Jacinta. Nie było wiele kołysek w puebló Pecos. Szczep wymierał; śmiertelność niemowląt była wysoka, a młode pary nie miewały licznego potom­stwa. Ospa i odra zbierały tu od czasu do czasu ciężki haracz.

Oczywiście tłumaczono to sobie w inny sposób, przy czym niemało poczciwych mieszkańców Santa Fć wierzyło w to święcie. Z Pecos związało się nieprze­ciętne bogactwo mrocznych legend — może dlatego, że pueblo nazbyt nęciło białych i nazbyt duża cząstka historii przypadła mu w u ’ziale. Opowiadano sobie, że lud tutejszy od niepamiętnych czasów podtrzymy­wał obrzędowe ognisko w jakiejś pieczarze górskiej, ognisko, którego płomień nie przenikał na zewnątrz, a istnienia jego nigdy nie zdradzono białym. Opo­wieść głosiła, że obsługa ognia podkopywała siły mło­dzieńców, wyznaczonych do niej — a byli to zawsze najlepsi w plemieniu. Ksiądz Latour uważał to za nieprawdopodobne. Dlaczego miałoby być rzeczą tak uciążliwą podtrzymywanie w górach pełnych drzew ogniska tak małego, że jego miejsce pozostało przez wieki tajemnicą?

Była tam rówtnież historia o wężu, powtarzana przez pierwszych odkrywców zarówino hiszpańskich, jak amerykańskich, dotychczas znajdująca wiarę. Szczep ów był szczególnie oddany kultowi węża; hodowali skrycie po damach grzechotniki, a gdzieś wśród gór trzymali olbrzymiego węża, którego przynosili do pueblo w pewnie święta. Gadano, że temu wielkiemu wężowi składano w ofierze małe dzieci i stąd zmniej­szała się liczebność szczepu.

O wiele prawdopodobniejsze zdawało się, że to zaraźliwe choroby przyniesione przez białych stano­wiły prawdziwy powód wymierania plemienia. Wśród Indian odra, szkarlatyna i koklusz okazywały się rów­nie śmiertelne jak tyfus i cholera. Dom Jacinta leżał na skraju żyjącej wioski, poza nim długie skalne grzbiety zalegało pueblo wymarłe — puste chaty, zniszczone przez zmiany pogody i dziś już podobne do wzgórków gliny i kamieni. Ludność ulic zamiesz­kałych wynosiła nie więcej niż setkę dorosłych.* Tyle tylko pozostało z bogatego i ludnego Oicuyś z czasów wyprawy Ooronada. Wówczas, wedle jego relacji, było w mieście sześć tysięcy dusz. Bogate pola na­wadniano wodami z rzeki Pecos. Strumienie roiły się od ryb, a góry od zwierzyny. Pueblo zdawało się spo­czywać na kolanach kwitnących gór jak ulubione dziecko. Tam właśnie, na usianym jałowcami płasko­wyżu naprzeciw wioski, rozłożyli się obozem Hiszpa­nie, wymuszając ciężki haracz w kukurydzy, w fu­trach i tkaninach bawełnianych od nieszczęsnych gos­podarzy. Stąd też, głosiła legenda, wypuścili się wios­ną na niefortunne poszukiwanie siedmiu złotych miast

is ,ia*a

Quiveiry, zabierając niewolników i nałożnice por­wane spośród ludności pueblo.

Siedząc przy ogniu i przysłuchując się wyciu górs­kiego wichru na płaskowyżu, ksiądz Latour myślał

o tych sprawach; i nieodparcie nasuwało mu się py­tanie, czy Jacinto, milczący przy tym samym ogniu, myśli o nich również? Wiatr dął z atramentowej ła­wicy chmur zalegającej na zachodzie za górami; ale równie dobrze mógł dąć z czarnej głębi odległej przeszłości. Jedynym ludzkim głosem, który mu od­powiadał, był słaby płacz chorego dziecka w kolebce. Klara cichutko jadła w kącie, Jacinto spoglądał w ogień.

Biskup przez godzinę czytał przy blasku płomienia brewiarz. Potem, dostatecznie rozgrzany, upewniwszy się, że zwój jego koców zagrzał się również, wstał, by odejść. Jacinto towarzyszył mu z kocami i z jedną z własnych bawolich skór. Minęli szereg drzwi czer­wieniejących blaskiem ognia i przez szmat nagiej skały doszli do strzelistej ruiny, której boczne ściany podparte skarpami dotąd opierały się burzom, a wpusz­czały do wnętrza migotanie gwiazd.

XI

KAMIENNE WARGI

Ranne przebudzenie nie przyszło biskupowi trudno. Już od połowy nocy był z każdą chwilą coraz bardziej zziębnięty d skurczony. Odmówił pacierze, nim wy­winął się z koców, pomny na maksymę księdza Va­illant, że jeżeli naprzód pomodlisz się, potem znajdziesz mnóstwo czasu na inne sprawy.

Przeszedłszy przez milczące pueblo do drzwi Ja-

98

cinta, obudził go i poprosił, by rozpalił ogień. Gdy In­dianin poszedł siodłać muły, ksiądz Latour wydobył z troków imbryk do kawy, blaszany kubek i okrągły bocheneczek meksykańskiego chleba. O chlebie i czar­nej kawie mógł podróżować dzień po dniu. Jacinto chciał ruszyć bez śniadania, lecz ksiądz Latour skło­nił go, by usiadł i podzielił się z nim chlebem. Nie ma nigdy za dużo chleba w domu indiańskim. Klara jeszcze leżała na ławie ze swoim niemowlęciem.

O czwartej byli już w drodze, Jacinto na mule, który niósł koce. We własnych swoich górach nawet po ciemku poznawał każdą ścieżkę. Koło południa biskup zaproponował popas, by dać wytchnąć mułom, ale prze­wodnik spojrzał na niebo i potrząsnął głową. Słońce było niedostrzegalne, a w stężałym, siwym powietrzu czuło się śnieg. Wkrótce też zaczął padać, naprzód drobny, ale gęstniejący z każdą chwilą. Droga leśna przed nimi skracała się coraz bardziej, przesłonięta kurzawą opadających płatków. Po południu uderzenie wichru omiotło dwóch podróżnych kłębami śniegu

i rozpętała się wielka zawieja. Wiatr był niczym hu­ragan na morzu, a powietrze oślepłe od śniegu. Bis­kup zaledwie widział przewodnika, chwilami tylko ukazywała mu się jego głowa lub ramię, albo czarny zad muła. Wkrótce nawet sosny przy drodze znikły bez śladu w zawierusze śnieżnej. Ścieżka i zarys te­renu, i same góry, wszystko się zatarło.

Jacinto zeskoczył z muła i odpasał zwój koców. Rzucając troki biskupowi krzyknął:

Chodźmy, znam jedno miejsce. Szybko, padre.

Biskup protestował, twierdząc, że nie mogą zosta­wić mułów. Jacinto odparł, że muły muszą ratować się same.

Następna godzina była dla księdza Latour próbą wy­

trzymałości. Oślepły i becz tchu, ziajał otwartymi usta­mi. Wspinał się na półwidocane skały, przewracał sią przez obalone drzewa, wpadał w głębokie wykroty i wydzierał się z nich, wciąż dążąc za czerwienią ko­ców na ramionach Indianina, która docierała doń i wtedy gdy sam chłopak ginął mu z oczu.

Naraz śnieżyca jakby zrzedła. Przewodnik zatrzy­mał się. Biskup zorientował się, że stoją pod nawi­sem skalnym, osłaniającym ich przed zawieją. Ja- cinto zrzucił koce z ramion i gotował się jak gdyby do wspinania się po zrębie. Patrząc ku górze biskup dojrzał dziwne ukształtowanie skał; dwie zaokrąglone warstwioe, równo jedna nad drugą, a między nimi szczelina podobna do ust.

Coś jak dwie wargi kamienne, lekko rozchylone i wydęte ku przodowi. Do tych ust Jacinto wspiął się szyhko, zaczepiając stopy o dobrze sobie widać znane występy. Osiągnąwszy cel, położył się na dolnej wardze i pomógł wwindować się biskupowi. Powie­dział mu, by zaczekał na tym upłazie, póki on nie wniesie bagażu.

W parę chwil później biskup wcisnął się za nim i za kocami przez otwór w gardzieli jaskini. Wewnątrz była drewniana drabina — jak w indiańskich izbach, kivach — po której bez trudu zszedł na dno.

Znalazł się w wyniosłej pieczarze, podobnej nieco kształtem do gotyckiej kaplicy, o niewyraźnych za­rysach — jedyne światło docierało przez wąskie roz­chylenie między kamiennymi wargami. Choć to schro­nisko było dla nich tak bardzo niezbędne, biskup już schodząc po drabinie poczuł odrazę — gwałtowny wstręt do tego miejsca. Powietrze w jaskini było lodowate, przenikające do szpiku kości, wnet też wy­krył jakiś zapach, niezbyt silny, lecz nadzwyczaj przy­kry. O jakie dwadzieścia stóp nad jego głową rozchy-

lone usta, niiiby okienko nad wysokimi drzwiami, wpusz­czały szare światło dzienne.

Gdy stał rozglądając się, próbując zdać sobie spra­wą z rozmiarów pieczary, przewodnik jego pochłonięty był całkowicie pilnym badaniem podłogi i ścian. U stóp drabiny leżał stos na pół spalonych głowni. Palono tu ogień i ugaszono go świeżą ziemią — pył grubo okrywał to, co było sercem ogniska. Pod ścianą jaskini widniał porządnie ułożony sąg polan piniowych. Po drobiazgowym obejrzeniu podłogi przewodnik zaczął ostrożnie przenosić ten stos drzewa, zdejmując jedno polano po drugim i kładąc na inne miejsce. Biskup sądiził, że on od razu rozpali ogień, ale zdawał się wcale do tego nie kwapić. Przeniósłszy drwa usiadł na podłodze i popadł w zadumę. Ksiądz Latour przynaglił go do ułożenia ogniska bez dalszej zwłoki.

Padre — rzekł chłopak indiański. — Nie wiem, czy dobrze zrobiłem przyprowadzając księdza tutaj. Lud mój używa tego miejsca na obrzędy i nie jest ono znane nikomu poza nami. Kiedy padre stąd wyj­dzie, będzie musiał zapomnieć.

Zapomnę na pewno. Ale jeśli nie możemy mieć ognia, lepiej wyjść z powrotem na zawieruchę. Już czuję się tutaj chory.

Jacinto rozwinął koce i zarzucił najsuchszy na ra­miona dygocącego księdza. Potem schylił się nad kupą popiołów i głowni, ale po to tylko, by wydobyć nieco kamyków, którymi palenisko było obłożone. Ze­brał je w połę swego serape i zaniósł pod tylną ścianę pieczary, gdzie, nieco powyżej jego głowy, majaczył otwór. Był wielkości bardzo dużego kawonu, niere­gularnie owalny w zarysie.

Dziury o takim kształcie pospolite są w czarnych wulkanicznych obrywach płaskowyżu Pajarito, gdzie spotyka się je w wielkich ilościach. Ta jednak była

101

samotna, czarna i zdawała się prowadzić do następnej pieczary. Chociaż położona nad głową Jacinta, była w zasięgu jego ramiom, i oto ku zdumieniu biskupa chłopiec zaczął zwinnie i bezszelestnie umieszczać w otworze gardzieli zebrane kamienie, dopasowując je do siebie, aż całkowicie zatkał otwór. Potem wy­strugał kołki z piniowych szczap i pozapychał nimi szpary między kamieniami. Wziął wreszcie garść zie­mi użytej do zduszenia żaru i zmieszał ją z wilgotnym śniegiem, nawianym przez kamienne usta. Tym gęstym szlamem otynkował swoje dzieło murarskie i wygła­dził wszystko dłonią. Cała robo a nie zajęła mu wię­cej niż kwadrans.

Bez komentarzy i wyjaśnień zabrał się teraz do przygotowania ogniska. Fetor tak przykry dla biskupa ustąpił szybko aromatowi płonących drew. Ciepło jakby oczyściło zgniłe powietrze, wypędzając jedno­cześnie śmiertelny chłód; nadal jednak ksiądz Latour doznawał oszałamiającego szumu w głowie. Z po­czątku wziął to za zakłócenie równowagi i brzęczenie w uszach spowodowane zimnem i zmianami ciśnienia. Ale gdy się rozgrzał i odprężył, odczuł niezwykłą wi­brację w jaskini, coś jak bzykanie roju pszczół, jak głuchy werbel odległych bębnów. Po jakimś czasie zapytał Jacinta, czy i on to zauważył. Smukły indiań­ski chłopiec uśmiechnął się ¡po raz pierwszy, odkąd weszli do pieczary. Wziął szczapę drzewa jako po­chodnię i dał znak księdzu, by poszedł za nim tu­nelem zagłębiającym się w skałę, gdzie bardzo obni­żonej powiały prawie można było dotknąć dłonią. Tam Jacinto ukląkł nad szczeliną w kamiennej posadzce, podobną do pęknięcia w porcelanie i zasmarowa/ną gliną. Wydłubawszy nieco gliny nożem myśliwskim przyło­żył ucho do otworu, słuchał parę sekund i wskazał biskupowi, by zrobił to samo.

Długo ksiądz leżał z uchem przy owej szczelinie, mimo bijącego z niej zimna. Przyszło mu na myśl, że słucha jednego z najstarszych głosów ziemi. To, co słyszał, było szumem potężnej rzeki podziemnej, pły­nącej przez jaskinię, w której odpowiadało echo. Da­leko, bardzo daleko w dole była woda, może aż tak głęboka jak podnóże gór; nurtowała w nieprzeniknio­nej ciemności pod żebrami przedpotopowej skały. Nie był to burzliwy zgiełk, ale głos wielkiej fali, poru­szającej się z mocą i z majestatem.

To straszne — powiedział wreszcie, powstając.

Si, padre. — Jacinto zaczął pluć na glinę, którą wygrzebał ze szpary, i zalepił ją na nowo.

Gdy wrócili do ogniska, rąbek światła dziennego w górze, między wargami, mocno już spłowiał. Biskup z żalem spoglądał na jego zamieranie. Wydobył z ju­ków imbryk, chleb i kozi ' ser. Jacinto wspiął się do dolnego upłazu u wejścia i potrząsnąwszy sosną na­pełnił imbryk i jeden z koców świeżym śniegiem. Podczas gdy przewodnik był tym zajęty, biskup po­ciągnął łyk starej wódki z Taos ze swej flaszki pod­różnej. Nie chciał nigdy pić alkoholu w obecności In­dianina.

Jacinto oświadczył, że uważa za prawdziwe szczęście pożywić się chlebetm i ozamą kawą. Oddając biskupo­wi jego blaszany kubek po wypiciu zawartości, po­tarł ręką swój szeroki pas z uśmiechem zadowolenia odsłaniającym wszystkie białe zęby.

Nasze szczęście, że byliśmy blisko — powiedział.

Porzuciliśmy muły i pomyślałem: trafię, ale nie jestem pewny. Nie byłem tu bardzo dużo razy. A padre się bał?

Biskup zastanowił się.

Co prawda, toś mi nie dał na to czasu, chłopcze.

A ty byłeś w strachu?

103

Indianin wzruszył ramionami.

Myślałem: nie wrócę do pueblo — przyznał.

Ksiądz Latour długo czytał brewiarz przy świetle ogniska. Od wczesnego ramka pochłaniały go inne, nie duchowe sprawy. Wreszcie poczuł, że usypia. Z Ja- cintem odmówił „Ojcze nasz”, jak to robił zawsze na wspólnych nocnych popasach, zawinął się w koce i wy­ciągnął się, przysuwając stopy do ogniska. Jednakże miał zamiar obudzić się w nocy i zbadać ową ciekawą dziurę, którą jego, przewodnik tak troskliwie zalepił. Od chwili, gdy przyklepał błoto, Jacinto nie spojrzał już w tym kierunku ani razu, a ksiądz Latour, prze­strzegając indiańskich dobrych manier, starał się także nie rzucać tam okiem.

Obudził się istotnie, a ogień wciąż jeszcze rzucał łunę blasku na wyniosłą gotycką komnatę. Ale oto tam, pod murem, stał jego przewodnik, wsparty sto­pami o jakieś niewidzialne zaczepienie, ramionami obejmując skałę, z ciałem płasko do niej przylega­jącym, z uchem na owym skrawku świeżego tynku — wsłuchany, wsłuchany jakby nadzmysłowym uchem i podtrzymywany, zdawało się, u nagiej skały potęgą swoich uczuć. Biskup przymknął oczy nie zdradziwszy się żadnym ruchom i pomyślał ze zdziwieniem, dla­czego przypuszczał, że zdoła zaskoczyć przewodnika we śnie?

Następnego ranka wypełzli przez kamienne usta i zsunęli się w jaśniejący bielą świat. Wschodzące słońce rumieniło góry w śniegu. Biskup stał W deli­katnym brzasku, patrząc w dół na zbocza zimowej jodły z gałęźmi przygiętymi, zaróżowionymi puchem ponowy.

Jacinto orzekł, że nie warto nawet szukać mułów. Gdy śnieg stopnieje, odnajdzie siodła i uździenice. Powędrowali pieszo z osiem mil do chaty osadnika,

wynajęli konie i dokończyli podróży przy blasku gwiazd. Gdy dotarli do księdza Vaillant, siedział już na posłaniu z bawolich skór, z mniejszą gorączką. Inny dobry przyjaciel uprzedził biskupa. Polując w tych górach na jelenie z dwoma Indianami z Taos, Kit Carson posłyszał, że wioskę nawiedziła zaraza, jak również że jest tam vicario. Pośpieszył mu na ratunek i dojechał do pueblo z ładunkiem ubitej zwierzymy tuż przed burzą śnieżną. Skoro tylko ksiądz Vaillant mógł się utrzymać w siodle, Carson i biskup zabrali go z powrotem do Santa Fé, rozkładając podróż na cztery dni ze względu na jego nadwątlone siły.'

Bisk/up dotrzymaj słowa i nigdy nikomu nie opowiadał

o jaskini Jacinta, lecz nie przestał o niej myśleć. Od czasu do czasu przypominała mu się nagle, a zawsze towarzyszył temu dreszcz wstrętu, nie usprawiedli­wiony niczym. Dała mu przecież schronienie w osta­tecznej poti>zebie. A jednak później wspominał za­wieruchę, nawet i swój trud nad siły, z przyjemnym podnieceniem. Lecz o jaskini, która zapewne ocaliła mu życie, myślał ze zgrozą. Żadne opowieści o dzi­wach — mówił sobie — nie skuszą,go już nigdy do żadnej pieczary.

Po powrocie, we własnym domu, zastanawiał się jednak nad tą obrzędową jaskinią i zagadkowym za­chowaniem się Jacinta. Użyczało to prawie barw praw­dopodobieństwa niektórym z owych przykrych legend

o religii Pecos. Doszedł już do przekonania, że ani biali, ani Meksykanie w Santa nie mają żadnego pojęcia o wierzeniach Indian lub drogach, jakimi cha­dza indiańska myśl.

Kit Carson opowiedział mu kiedyś, że właściciel placówki handlowej między przełęczą Glorieta a pue-

HM ■

B K 1 ■ |H

m

u

m

m

Vt

blo Pecos wychował się w sąsiedztwie tych Indian i wie o nich więcej niż kto inmy. Jego rodzice pro­wadzili przed nim tę placówkę, a matka była pierwszą białą kobietą w tych stronach. Kupiec nazywał się Zeb Orchard; żył samotnie w górach sprzedając sól i cukier, whisky i tytoń tak czerwonym, jak białym. Carson mówił o nim, że jest uczciwy i godny zaufania, bardzo przyjazny dla Indian, chciał nawet kiedyś ożenić się z dziewczyną z Pecos, ale stara matka bar­dzo dumna z tego, że jest biała, nie chciała słyszeć

0 tym i tak już pozostał samotnikiem i odludkiem.

Ksiądz Latour nie omieszkał zanocować u owego kupca podczas jednej ze swych misyjnych podróży, by go wypytać o obrzędy i obyczaje szczepu w Pecos. Orchard powiedział, że legenda o wiecznym ogniu bez wątpienia odpowiada prawdzie; ogień ów jednak utrzymywany jest nie w górach, ale w ich własnym pueblo. Jest to tlejący żar w glinianym piecu, strze­żony w jednej z kivas bez przerwy od założenia pue-. blo, wieki temu. Co do historii o wężach; nie był pe­wien, jak się rzeczy mają. Widywał grzechotniki przy pueblo, oczywiście, ale grzechotniki były wszędzie. Chłopak z Pecos został ukąszony w kostkę przed paru laty i przyszedł do niego po whisky; spuchł i ciężko chorował jak każdy inny.

Biskup zapytał Orcharda, czy uważa za prawdopo­dobne ogólne mniemanie, że Indianie trzymają gdzieś w ukryciu wielkiego węża.

Hodują, owszem, jakiegoś gada, het w górach

1 przynoszą go na religijne ceremonie — odparł ku­piec. — Ale nie wiem, czy to wąż czy nie. Żaden biały nic nie wie o indiańskiej religii, padre.

W ciągu dalszej rozmowy Orchard przyznał, że jako chłopiec sam bardzo się interesował tymi historiami

106

o wężu i raz szpiegował ludzi z Pecos w okresie ich świąt, choć nie było to rzeczą całkiem bezpieczną. Dwie noce przeleżał w kryjówce w górach i wypatrzył gro­madkę Indian niosących przy świetle pochodni jakąś skrzynię. Była mniej więcej wielkości tułowia ko­biecego i na tyle ciężka, że uginała osinowe drążki, na których wisiała.

Gdybym widział białych niosących w nocy skrzynię — dodał — mógłbym się domyślić, co w niej jest: pieniądze, whisky albo broń palna. Ale ponie­waż to byli Indianie — nie mam pojęcia. Mogły to być po prostu kamienie dziwacznego kształtu, na które ich przodkowie zwrócili uwagę. Rzeczy, które najwy­żej cenią, dla nas są bezwartościowe. Mają własne za­bobony i ioh myśli będą krążyć swoim szlakiem aż do sądnego dniia.

Na to ksiądz Latom zauważył, że cześć dla starych obyczajów to cecha, która mu się podoba w Indianach, i że gra ona wielką rolę w jego własnej religii.

Kupiec zapewnił go, że może zrobić z Indian do­brych katolików, ale nigdy nie wykorzeni z nich sta­rych wierzeń.

Kapłani ich mają szczególnego rodzaju tajem­nice. Nie wiem, gdzie się w nich kończy rzeczywistość, a gdzie zaczyna reżyseria. Pamiętam coś, co się zda­rzyło, gdy byłem małym smykiem. Pewnego wieczora młoda kobieta z Pecos wpadła do naszej kuchni z ma­łym dzieckiem w ramionach i błagała matkę, żeby ją ukryła aż do końca obrzędów, bo widziała, jak ka­cykowie wymieniali znaki między sobą i na pewno chcą dać jej dziecko na pożarcie wężowi. Czy to była prawda czy nie, ona, biedactwo, wierzyła w to nie­wątpliwie i matka pozwoliła jej zostać. Zrobiło to na mnie wtedy wielkie wrażenie.

107

księga piąta

PADRE MARTINEZ

STARY PORZĄDEK

Biskup Latour jechał z Jacrintem przez góry po raz pierwszy z oficjalną wizytacją do Taos, największej i najbogatszej po Albuquerque parafii w diecezji. Za- rówtno proboszcz tamtejszy, jak i lud byli wrogo usposobieni do Amerykanów i zazdrośni o swoją nie­zależność. Każdy Europejczyk, wyjąwszy Hiszpana, był uważany za gringo. Biskup pozostawił parafię w spokoju, dając jej wrogim uczuciom mnóstwo cza­su na ochłonięcie. Z pomocą Carsona uzyskał dokładne informacje o tamtejszych stosunkach i o potężnym starym księdzu, Antonio José Martinezie, władcy za­równo w doczesnej, jak i duchowej dziedzinie. Przed wkroczeniem 'na scenę księdza Latour Martinez był dyktatorem wszystkich parafii północnego Nowego Meksyku, a wszystkich księży-krajowców w Santa również trzymał w ryzach.

Powszechnie mówiono, że to padre Martinez nakło­nił Indian w Taos do rewolty przed pięciu laty, kiedy to zamordowali i oskalpowali gubernatora amerykań­skiego Benta i tuzin ,innych białych. Sąd wojenny ska­zał na powieszenie siedmiu Indian z Taos za morder­stwo, ale nikt nie usiłował pociągnąć do odpowiedzial­ności spiskującego księdza. Ksiądz Martinez tak się na-

wet urządził, że wyciągnął znaczną korzyść z całej sipraiwy.

Skazani na śmierć Indianie posłali po swego padre i błagali go, by ich wydobył z tarapatów, w które przez niego wpadli. Martinez przyrzekł ocalić im ży­cie, jeśli przekażą mu swoje grumty w pobliżu pueblo. Zgodzili się na to, a z chwilą, gdy zapis był formalnie przepriowadzony, padre, nie troszcząc się więcej o ca­łą sprawę, udał się w odwiedzimy do swego rodzin­nego miasteczka, Abiąuiu. Pod jego nieobecność sied­miu Indian powieszono w oznaczonym dniu. Martinez uprawiał obecnie żyzne ich grumty i stał się bez wątpienia najbogatszym człowiekiem w całej parafii.

Rsiądz Latour utrzymywał grzeczną w formie ko­respondencję z Martinezem, ale spotkał się z nim do­piero raz w pamiętnych okolicznościach, kiedy to pa­dre zjechał z Taos, by utwierdzić duchowieństwo w Santa Fć w odmowie uznania nowego biskupa. Miał go jednak w oczach, tak jakby go widział wczoraj. Pro­boszcz z Taos nie należał do ludzi, których się łatwo zapomina. Nie można by go minąć na ulicy bez od­czucia jego wielkiej siły fizycznej i władczej woli. Niewiele właściwie wyższy od biskupa, robił wraże­nie olbrzyma. Jego szerokie, podniesione bary były jak bary bawołu, wielka głowa sterczała hardo na potężnym karku. Twarz o pełnych policzkach, mocnych barwach i owalnym, hiszpańskim zarysie — jak nad­zwyczajnie żywo biskup ją pamiętał! — tak była nie­pospolita, że miał ochotę zobaczyć ją ponownie: wyso­kie, wąskie czoło, lśniące oczy osadzone głęboko pod silnymi łukamii brwi i kwitnące, pełne policzki — nie gładka anglosaska twarz, ale pełna wyrazu, ruchliwa i zmienna. Usta były po prostu manifestem gwałtow­nych, nieugiętych namiętności i tyrańskiej samowoli,

109

wargi pełne, wydęte i napięte, jak caiło zwierzęce sprężone strachem i pożądaniem.

Ksiądz Latour sądził, że epoka samowładztwa. nie­mal już przeminęła, nawet na rubieżach, i ta postać wydawała mu się już tylko czymś malowniczym i dzia­łającym na wyobraźnię, ale w istocie bezsilnym, ikrót- ko mówiąc reliktem przeszłości.

Biskup i Jacinto pozostawili za sobą góry i szlak sprowadził ich na równinę okrytą zaroślami bardzo starej szałwii krzaczastej, o pniach tak grubych jak noga mężczyzny. Jacinto wskazał na chmurę kurzu poruszającą się szybko ku nim. Kawalkada może stu lub więcej jeźdźców indiańskich i meksykańskich wy­skoczyła na spotkanie biskupa, by go uczcić wystrza­łami i okrzykami.

Gdy jeźdźcy się zbliżyli, łatwo było rozeznać same­go padre Martineza w spodniach skórzanych i wy­sokich butach ze srebrnymi ostrogami, w szeroko- skrzydłym meksykańskim kapeluszu i w wielkiej czar­nej opończy, zarzuconej na ramiona jak pled paste­rza szkockiego. Podjechał do biskupa i ściągając wo­dze swego kairego wałacha, odkrył głowę szerokim gestem ukłonu, podczas gdy eskorta, otoczywszy du­chownych, strzelała z flint w powietrze.

Obaj księża wjechali strzemię przy strzemieniu do Los Ranchos de Taos, miasteczka o żółtych murach, krętych uliczkach i zielonych sadach. Wszyscy miesz­kańcy czekali zgromadzeni na placu przed kościołem. Gdy biskup zsiadł z wierzchowca chcąc wejść do koś­cioła, kobiety na pylną ścieżkę rzuciły swoje chusty, aby przeszedł po nich; a gdy przesuwał się wzdłuż szpaleru klęczących mężczyzn i kobiet, chwytali go za rękę, by ucałować pierścień biskupi. We własnym jego kraju to wszystko przyprawiłoby Jean-Marie La- toura o wielki niesmak. Tutaj tego rodzaju manife­

110

stacje zdawały się częścią jaskrawego kolorytu, pa­nującego w krajobrazie i w ogrodach, w płomiennych kaktusach i krzycząco ozdobionych ołtarzach — w fi­gurach umęczonego Chrystusa i Matki Bolesnej i w bardzo ludzkich podobiznach świętych. Przekonał się już, że dla tego ludu religia musi być czymś tea­tralnym.

Z Los Ranchos cała kawalkada popędziła przez sza­rą równinę do Taos, do plebanii naprzeciw kościoła, gdzie zgromadziła się wielka ciżba. Gdy lud osunął się na kolana, jeden chłopiec, gapiowaty smyk dzie- sięcio- czy dwunastoletni, stał nadal z otwartymi ustami i z kapeluszem na głowie. Padre Martinez sięgnął nad głowami kilku klęczących kobiet, zerwał czapkę chłopcu i dał mu tęgo po uszach. Gdy ksiądz Latour szeptem zaprotestował, miejscowy ksiądz oświadczył hardo:

To mój rodzony syn, księże biskupie, i czas, bym go nauczył manier.

A więc tak tu ze mną zaczynają — pomyślał biskup. Jego opanowany wyraz twarzy nie zmienił się ani o cień na to wyzwanie i biskup spokojnie poszedł do domu księdza. Od razu przeszli do gabinetu MartLneza, gdzie zastali młodego człowieka rozłożo­nego na podłodze i głęboko uśpionego. Bardzo rosły i otyły młodzian leżał na grzbiecie z książką pod głową zamiast poduszki, a gdy oddychał, masa jego ciała podnosiła się i opadała w sposób zdumiewający. Odziany był w brunatny habit franciszkański i włosy miał krótko ostrzyżone. Na widok śpiocha padre Martinez wybuchnął śmiechem i kopnął go niezbyt łagodnie w bok. Ów zerwał się na nogi bardzo zmie­szany i uciekł przez drzwi prowadzące do patio.

Hej, ty — krzyknął za nim padre. — Tylko tacy, co pracują ciężko nocą, potrzebują spać w dzień.

Uczyłeś się, widzę, przy świecy. Muszę cię przeegza­minować z teologii.

Odpowiedzią był kobiecy chichot z okien po dru­giej stronie podwórza, gdzie schronił się zbieg za suszącą się bielizną. Schylił swą wielką i tęgą postać i zniknął między mokrymi prześcieradłami.

To mój uczeń, Trinidad — nzekł Marbinez.

Bratanek mego starego przyjaciela, księdza Lucero z Arroyo Hondo. Jest mnichem, ale chcemy, żeby został księdzem. Posłaliśmy go do seminarium w Du- rango, ale widać zanadto tęsknił, a może był za głupi, żeby tam się czegoś nauczyć; więc uczę go tutaj. Zro­bimy jeszcze z niego księdza.

Gospodarz poprosił biskupa Latour, by uważał jego dom za własny, ale on nie miał na to najmniejszej ochoty. Panujący nieład był czymś prawie nie do zniesienia dla jego wrażliwego smaku. Biurko pro­boszcza zaśmiecone było tabaką, piętrzące się książki prawie sięgały krucyfiksu na ścianie. Stosy książek leżały na krzesłach i stołach w całym domu — a po­kryte były, zarówno jak i podłogi, grubym pyłem piaskowych burz wiosennych. Buty i kapelusze księdza Martineza walały się po kątach, płaszcze i sutanny zwisały z kołków i dekorowały meble. A jednak dom zdawał się roić od posługujących kobiet, starych i mło­dych; jak również od wielkich żółtych kotów o gę­stym i miękkim futrze, widać specjalnego chowu. Spały we framugach okien, leżały na cembrowinie studni; najśmielsze przyszły prosto do stołu podczas kolacji, a ich pan niefrasobliwie karmił je z talerza.

Gdy zasiedli do kolacji, gospodarz przedstawił bi­skupowi wysokiego, tęgiego młodzieńca z wypukłym czołem, tego, który spał na podłodze. Powtórzył, że Trinidad Lucero przyucza się przy nim i niby ma być jego sekretarzem, ale większość czasu spędza

112

kręcąc się w pobliżu kuchni i przeszkadzając dziew­czętom w robocie.

Słowa te padły w obecności młodzieńca, ale bynaj­mniej go nie zażenowały. Całą jego uwagę pochła­niała duszona baranina, którą zaczął pożerać z nieby­wałym pośpiechem, zaledwie postawiano przed nim ta­lerz. Biskup zauważył później, że Tiinidad był tam traktowany jak ubogi krewny lub służący. Chodził na posyłki, bez ceremonii nakazywano mu czy to poszukać butów proboszcza, czy przynieść drzewo do kominka, czy osiodłać konia. Księdzu Latour tak bar­dzo nie podobała się jego osoba, że zaledwie mógł na niego patrzeć. Tłusta twarz była irytująco bezmyślna, a szara oleista cera przypominała rozmiękły ser. Ką­ciki ust tworzyły głębokie fałdy w pulchnych policz­kach, niczym fałdy na zgięciach nóg niemowlęcia, a stalowa oprawa okularów wrzynała się na nosie w miękkie oiało. Nie odezwał się and słowem podczas kolacja, ale jadł tak, jakby się bał, że nigdy w życiu nie zobaczy już pożywienia. Gdy na chwilę odwracał uwagę od talerza, skupiał ją z takim samym zgłodnia­łym wyrazem na dziewczynie podającej do stołu, która zdawała się doń odnosić obojętnie i z pogardą. „Kleryk” robił wrażenie nieustannie oszołomionego tą albo inną formą zmysłowych niepokojów.

Padre Martinez, zawiązawszy serwetkę pod brodą, by osłonić sutannę, jadł i pił zdrowo. Biskup zauwa­żył, że mimo mnogości kucharek jedzenie było marne, tylko wirno, pochodzące z El Paso del Norte, dosko­nałe.

Podczas wieczerzy gospodarz zagadnął biskupa wprost, czy uważa celibat za istotny warunek kapłań­skiego powołania.

Ksiądz Latour ograniczył się do odpowiedzi, że tę

sprawę rozpatrywano przed szeregiem stuleci i roz­strzygnięto raz na zawsze.

Nic nie bywa rozstrzygnięte raz na zawsze — oświadczył Martinez z furią. — Celibat może być wy­borny dla francuskiego kleru, ale nie dla naszego. Sam święty Augustyn powiada, że lepiej nie sprze­ciwiać się naturze. Spotykam mnóstwo dowodów na to, że na starość pożałował swojej wstrzemięźliwo­ści.

Biskup wyraził zainteresowanie, z jakich to teks­tów świętego Augustyna gospodarz wyciągnął takie konkluzje, dodając, że zna dość dobrze pisma tego świętego doktora.

Gdzieś mam spisane wszystkie dotyczące tej sprawy cytaty. Znajdę je przed odjazdem księdza biskupa. Pewnie je ksiądz biskup czytał mało wni­kliwie. Księża żyjący w celibacie tracą dar postrze­gania. Żaden ksiądz nie potrafi zrozumieć skruchy i odpuszczenia grzechów, jeżeli sam nie popadnie w grzech. A ponieważ pożądliwość jest najpospolit­szą z pokus, lepiej dla niego, by wiedział cośkolwiek

0 niej. Posty i modlitwa nie ukorzą duszy; musi ją skruszyć śmiertelny grzech, by pojęła przebaczenie

1 mogła powrócić do stanu łaski. Inaczej religia jest tylko martwą logiką.

Na ten temat musimy pomówić później i nieco gruntowniej — odparł biskup spokojnie. — Praktyki tego rodzaju ukrócę w mojej diecezji tak rychło, jak tylko będzie to możliwe. Mam nadzieję, że w niedłu­gim czasie nie pozostanie ani jeden ksiądz, który nie będzie dotrzymywał wszystkich ślubów złożonych przez siebie, gdy oddawał się w służbę ołtarza.

Śniady padre roześmiał się i zrzucił wielkiego łoota, który wspiął mu się na ramię.

Będziecie mieć z tym dużo roboty, księże bisku­

pie. Tutaj natura was wyprzedziła. Ale z tym wszyst­kim my, miejscowi księża, jesteśmy pobożniejsi niż wasi francuscy jezuici. Mamy tu żywy Kościół, nie martwą odnogę Kościoła europejskiego. Religia nasza na tym gruncie wyrosła i zapuściła własne korzenie.

Z synowską czcią odnosimy się do osoby Ojca Świę­tego, ale władza Rzymu tu nie sięga. Nie potrzeba nam pomocy od Dzieła Krzewienia i niechętnie się odnosimy do jego interwencji. Kościół, który tu za­szczepili ojcowie franciszkanie, został odcięty; wyrósł po raz drugi — już jako latorośl miejscowa. Żaden lud na świecie nie pozostał równie pobożny jak nasz. Jeśli zniszczycie ich wiarę europejskim formalizmem, wpadną w niewiarę i nieobyczajność.

Tę elokwencję biskup zahamował łagodną uwagą, że nie przybył pozbawiać ludu jego wiary, ale będzie zmuszony pozbawić niektórych księży ich parafii,

o ile nie zmienią sposobu życia.

Ksiądz Martinez napełnił sobie szklankę i odparł z niezmąconym dobrym humorem.

Nie możecie mnie pozbawić mojej parafii, księże biskupie. Spróbujcie tylko. Zorganizuję własny Koś­ciół. Możecie mieć waszego francuskiego proboszcza w Taos, ale ja będę miał lud. — Tu padre wstał od stołu i zaczął grzać się przy ogniu, tyłem do paleniska, podciągnąwszy sutannę aż do pasa, by wystawić spod­nie na żar. — Młody z was człowiek, księże biskupie

ciągnął, odrzuciwszy głowę, i patrząc na zakopcone bierwiona pułapu. — I nie wiecie nic o Indianach ani o Meksykanach. Jeśli zechcecie wprowadzać tu europejską cywilizację i zmieniać nasze stare oby­czaje, wtrącając się na przykład do tajemnych tańców Indian, obalając krwawe obrzędy pokutników, prze­powiadam wam rychłą śmierć. Radzę wam postu­diować nasze tradycje, zanim zaczniecie wasze re­

formy. Znaleźliśoie się pośród barbarzyńców, Fran­cuzie, między dwiema dzikimi rasami. Ciemne spra­wy, zakazane przez wasz Kościół, wchodzą w skład indiańskiej religii. Nie możecie tu wprowadzać fran­cuskiej mody.

W tej chwili Triinidad spokojnie wstał i pokło­niwszy się służalczo biskupowi, cichym, skradającym się krokiem udał się w stronę kuchni. Gdy brunatny habit znikł za drzwiami, ksiądz Latour ostro zwró­cił się do gospodarza.

Martinez, uważam za rczecz bardzo niewłaściwą mówić w sposób tak przeciwny dyscyplinie w obec­ności młodzieży, a szczególnie młodego człowieka kształcącego się na księdza. Ponadto nie widzę celu zachęcania do święceń młodzieńca tego pokroju. Nie otrzyma nigdy parafii w mojej diecezji.

Padre Martinez zaśmiał się, ukazując długie, żółte zęby. Ze śmiechem nie było mu do twarzy, zbyt wiel­kie miał zęby, zdecydowanie ordynarne.

Och, Trinidad pójdzie do Arroyo Hondo jako wikary swego stryja, który się starzeje. To ogromnie pobożny chłopak, ten Trinidad. Trzeba go widzieć w Wielkim Tygodniu. Wędruje do Abiąuiu i robi się z niego inny człowiek; wnosi najcięższe krzyże na najwyższe góry i bierze więcej plag niż ktokolwiek in­ny. Wraca tu z grzbietem tak naszpikowanym kolcami kaktusów, że dziewczęta muszą oskubywać go jak kurę.

Ksiądz Latour był zmęczony i oddalił się do swego pokoju zaraz po kolacji. Łóżko po zbadaniu wydawało się czyste i wygodne, ale nie podobała mai się atmo­sfera tego domu. Odgłosy zmywania i chichoty ko­biece po drugiej strome patio nie pozwalały mu usnąć długo po udaniu się na spoczynek; a gdy to ustało, ksiądz Martinez zaczął chrapać w jakimś po­

116

bliskim pokoju. Musiał zostawić otwarte drzwi do patio, bo w przeciwnym razie dość grube przepierze­nia gliniane, stłumiłyby głos. Padre chrapał jak wście­kły byk, aż biskup zdecydował się pójść i odnaleźć jego drzwi, aby je zamknąć. Wstał, zapalił świecę i z perwnym wahaniem otworzył drzwi od swego po­koju. Gdy wiatr nocny wpadł do pokoju, drobny cień spod ściany przemknął po podłodze, może mysz. Ale nie, to był kłębek włosów niedbale rzuconych w kąt przez jakąś niechlujną kobietę, która czesała się w tym pokoju. Odkrycie to sprawiło biskupowi ogrom­ną przykrość.

Suma odbyła się nazajutrz o jedenastej, odprawił ją proboszcz, a biskup zasiadł na tronie episkopalnym. Uradował go bardzo kościół w Taos. Budynek był czysty i dobrze utrzymany, zgromadzenie wiernych liczne i pobożne. Delikatne koronki, śnieżna bielizna i wyczyszczony mosiądz na ołtarzu świadczyły o gor­liwości Bractwa Ołtarzowego. Ministranci mieli oka­załe komże z ręcznej koronki na szkarłacie. Biskupowi nie zdarzyło się słyszeć mszy odśpiewanej bardziej przejmująco niż przez księdza Martineza. Miał on piękny baryton, płynący jakby z głębokiej studni potężnego wzruszenia. Nic w liturgii mszalnej nie zo­stało zbagatelizowane, każde zdanie i gest miały swój pełny walor. A gdy nadeszła chwila podniesienia, zdawało się, że ciemny ksiądz wkłada wszystkie swo­je siły, swe śniade oiało i wszystką krew w to uno­szenie w górę. Właściwie pokierowany — myślał bi­skup — ten Meksykanin mógłby być wielkim czło­wiekiem. Miał po prostu władczą osobowość, niepo­kojącą, tajemniczą, magnetyczną moc.

Po obrzędzie bierzmowania ksiądz Martinez kazał przyprowadzić konie i zabrał biskupa na przejażdżkę, by mu pokazać swoje farmy i stada. Oprowadził go

117

po wszystkich swoich ranczach i po nizinnych żyz­nych gruntach między Taos a indiańskim pueblo, które to grunty, jak wiedział ksiądz Latour, przypadły mu po siedmiu powieszonych Indianach. Podczas jazdy Martinez napomknął niedbale o zamordowaniu Ben ta i innych. Chełpił się, że nigdy jeszcze nie wybuchły w Nowym Meksyku zamieszki, które by nie wzdęły początku w Taos.

Zatrzymali się na zachód od pueblo, właśnie gdy słońce miało już zapadać. Pueblo różniło się bardzo od wszystkich innych, jakie biskup zwiedził. Były to dwa wielkie domy gromadzkie, kształtu piramidy, złocące się w popołudniowym blasku na tle purpuro­wych gór. Złotoskórzy mężczyźni w białych burnusach wyszli na schodzące stopniami tarasy dachów i stali cicho jak posągi, widocznie wpatrzeni w zmienne światła na górach. Nad placem panowała religijna cisza; nic jej nie mąciło oprócz beczenia kóz wracają­cych do zagród w złotych chmurach kurzu.

Te dwa domy — oznajmił ¡padre — są bez przerwy w posiadaniu plemienia przez tysiąc przeszło lat. Lu­dzie Coronada znaleźli ten szczep i opisali jako wyż­szy rodzaj Indian, urodziwych i godnych w obejściu, ubranych w opończe z jeleniej skóry i spodnie po­dobne do europejskich.

Chociaż góry były zalesione, ich zarysy odcinały się tak ostro, że przypominały rzeźbę nagich turni, takich jak góry I Sandias. Na zboczach rosły przeważnie drze­wa wiecznie zielone, ale kaniony i parowy napełniała osiczyna, tak że kształt każdego zagłębienia malował się na stoku gór — jaśniejszą zielenią wśród ciem­nej — w przeróżne znaki: węże, półksiężyce, półkola. Według słów padre Marti neza te góry i wąwozy kry­ły w sobie stare religijne obrzędy, roj.no w nich było

od bezszelestnego indiańskiego życia, one były skarb­nicą indiańskich tajemnic od szeregu stuleci.

Gdzieś tam, możemy być pewni, mają oni esfcufę Popégo, ale żaden biały nigdy jej nie zobaczy. Mam na myśli estufę, gdzńe Popé zaniknął się na cztery lata i nie oglądał przez ten czas światła dziennego, gdy planował powstanie roku 1680. Myślą, że wiecie wszy­stko o tym powstaniu, księże biskupie Latour?

Coś niecoś, oczywiście, z Martyrologium. Ale nie wiedziałem, że rozpoczęło się w Taos.

Czyż nie powiedziałem dopiero co, że wszystkie rozruchy w Nowym Meksyku zawsze brały początek w Taos? — puszył się padre. Popé był z urodzenia Indianinem z San Juan, ale tak tylko, jak Napoleon był Korsykaninem. Działał z Taos.

Padre Martinez znał swój kraj, nie posiadający pisanej historii. Od niego usłyszał biskup najlepsze bez wątpienia sprawozdanie o wielkiej indiańskiej re­wolcie z 1680 roku, kiedy to wszyscy Hiszpanie zgi­nęli lub zostali wypędzeni i żywa dusza europejska nie utrzymała- się na północ od El Paso del Norte.

Tego wieczora, gdy gospodarz siedział po kolacji zażywając tabakę, ksiądz Latour wypytał go i dowie­dział się sporo o kolejach jego życia.

Martinez urodził się tuż pod ową błękitną górą na widnokręgu na zachód od Taœ, kształtu ściętej pira­midy — w Abiquiu. Była to jedna z najstarszych osad meksykańskich w okolicy, otoczona tak głębokimi ka­nionami i tak niedostępnymi grzbietami gór, że właściwie nie łączyły jej żadne stosunki z zewnętrz­nym światem. Tak odosobniony, lud tamtejszy odzna­czał się chmurnym usposobieniem oraz namiętnością i fanatyzmem w religii. Wielki Tydzień obchodził dźwiganiem krzyżów i krwawym biczowaniem.

Tam wyrósł Antonio José Martinez nie ucząc się

czytać aini pisać, ożenił się w dwudziestym roku ży­cia, a stracił żonę i dziecko, gdy miał łat dwadzieścia trzy. Po ślubie nauczył się czytać od proboszcza, a gdy owdowiał, postanowił wykształcić się na księ­dza. Zabrał odzież i trochę pieniędzy uzyskanych ze sprzedaży sprzętów i wyruszył konno do Durango w Starym Meksyku. Tam wstąpił do seminarium i za­czął pracowity żywot studencki.

Biskup wyobrażał sobie, czym dla młodzieńca, któ­ry nauczył się czytać już jako dorosły, był surowy wysiłek studiów akademickich. Stwierdził, że Martí­nez gruntownie jest obeznany nie tylko z Ojcami Kościoła, ale również z łacińskimi i hiszpańskimi kla­sykami. Po sześciu latach w seminarium Martínez powrócił do rodzinnego Abiquiu jako proboszcz miej­scowej parafii. Namiętnie był przywiązany do tej starej wioski u stóp góry w kształcie piramidy. Przez cały swój pobyt w Taos, pół życia już obecnie, co pewien czas pielgrzymował konno do Abiquiu, tak jakby zapach własnej płowej ziemi był mu lekar­stwem dla duszy. Oczywiście nienawidził Ameryka­nów.

Po wyjeźdizie z Taos biskup zboczył z drogi, by od­wiedzić wiejski dom Kita Carsona. Carson, jak wie­dział, wyjechał po zakup owiec, ale ksiądz Latour chciał zobaczyć señorę Carson, by raz jeszcze podzię­kować jej za dobroć dla biednej Magdaleny i opowie­dzieć, jak szczęśliwie i pobożnie żyje ona obecnie z siostrami w ich szkole w Santa Fé.

Señora przyjęła go z tą spokojną i nieskrępo­waną gościnnością, która stanowi wdzięk wszystkich meksykańskich domów. Była to wysoka kobieta, szczupła, ze spadzistymi ramionami, o lśniących czar­nych oczach i włosach. Choć nie umiała czytać, za­równo jej wygląd, jak i rozmowa świadczyły o inteli­

120

gencji. W ,pojęciu biskupa była ładna, cała jej posta­wa wyrażała tę dyscypliną życiową, którą zawsze po­dziwiał. Była rówmież wesoła i miała miłe poczucie humoru. Można z nią było rozmawiać z zaufaniem. Wyraziła nadzieję, że było mu wygodnie w domu padre Martineza, z intonacją, która świadczyła, że moano w to wątpi; i zaśmiała się lekko, gdy wyznał, że dokuczała mu bardzo obecność Trinidada Lucero.

Mówią niektórzy, że to syn księdza Lucero — powiedziała otrząsając się. — Ale myślę, że nie. Ra­czej syn. księdza Martineza. Czy ksiądz biskup wier co ¡zdarzyło się Trinidadowi zeszłego roku w Abiąuiu, w Wielkim Tygodniu? Próbował naśladować Zbawi­ciela li kazał się ukrzyżować. O, nie gwoździami. Przy­wiązano go sznurami do krzyża, miał wisieć na nim całą noc; robią tak czasem w Abiąuiu, to bardzo za- oofana miejscowość. Ale jest tak ciężki, że gdy po- wisiał parę godzin, krzyż przewrócił się razem z nim; i to go bardzo upokorzyło. Potem przywiązał się do słupa i powiedział, że chce znieść tyle razów, co nasz Zbawiciel — sześć tysięcy wedle objawienia świętej Brygidy. Ale zemdlał, zanim dali mu sto. Bili go rózgą z kaktusa i tak zatruli mu plecy, że długo chorował. W. tym roku dali znać z Abiąuiu, że nie chcą go tam widzieć, więc musiał tutaj obchodzić Wielki Tydzień i wszyscy się z niego śmieli.

Ksiądz Latour poprosił seńorę, by powiedziała mu szczerze, czy jej zdaniem uda mu się położyć kres szaleństwom Bractwa Pokutniczego. Uśmiechnęła się potrząsając głową.

Nieraz mówią memu męż»wi: mam nadzieję, że tej próby ksiądz biskup nie zrobi. Odwróciłoby to tylko lud od księdza biskupa. Starym potrzeba ich starych zwyczajów, a młodzi i tak pójdą z prądem czasu.

121

Gdy biskup się pożegnał, włożyła mu do troków piękną koronkę dla Magdaleny.

Zapewne nie będzie tego używała sama, ale zro­bi jej przyjemność móc to ofiarować siostrom. Tamten łotr nic jej nie zostawił. Gdy go powieszono, nic nie było do sprzedania prócz strzelby i osła. Dlatego to chciał zaryzykować zabójstwo was obu, padre, z po­wodu waszych mułów, a może także przez złość do religii. Podobno nieraz ¡się odgrażał, że zabije księdza w Mora, tak mówiła Magdalena.

W Santa oczekiwał biskupa ksiądz Vaillant. Nie widzieli się od Wielkanocy i nazbierało się dużo spraw do przedyskutowania. Sprężystość i gorliwość administracji biskupa Latour znalazła już uznanie w Rzymie i ostatnio otrzymał list od 'kardynała Fran- soni, prefekta Dzieła Krzewienia, z oznajmieniem, że wikariat Santa został formalnie podniesiony do rzędu diecezji. Tą samą, bardzo spóźnioną, pocztą przy­szło zaproszenie od kardynała usilnie domagające się obecności biskupa Latour na ważnych konferen­cjach w Watykanie, w ciągu przyszłego roku. Cho­ciaż wszystkie te sprawy kolejno biskup i jego wi­kariusz generalny musieli wspólnie omówić, to jednak niewątpliwie ksiądz Józef dlatego w tym właśnie czasie przybył z Albuquerque, że pożerała go cieka­wość, jakie przyjęcie spotkało biskupa w Taos.

Zasiadłszy w gabinecie przy świecach w swoich sta­rych sutannach, spędzili razem długi wieczór.

W tej chwili — stwierdził ksiądz Latour — nie zrobię nic, by zmienić tę osobliwą sytuację w Taos. Nie byłoby celowe interweniować. Kościół jest tam silny, lud pobożny. Bez względu na prowadzenie się proboszcza, zbudował on silną organizację d lud jest mu gorąco oddany.

Ale czy sądzisz, że można go przywieść do kar­ności7

Ach, o karności nie ma mowy. Za długo byl saimowładcą. Miejscowa ludność niezawodnie poparła­by go przeciw francuskiemu biskupowi. Na razie zamknę oczy ma wszystko, co mi się tam nie podoba.

Ależ, Jean — ksiądz Józef nie mógł opanować podniecenia. — Życie tego człowieka to jawne zgor­szenie, słyszy się o tym wszędzie. Nie dawniej jak przed paru tygodniami opowiedziano mi żałosną hi­storię o meksykańskiej dziewczynie, porwanej w cza­sie jednego z napadów indiańskich na Dolinę Costella. Była ośmioletnim dzieckiem, gdy ją porwano, a pię­tnaście lat miała, kiedy ją odnaleziono i wykupiono. Przez ten cały czas pobożna dziewczynka uchowała dziewictwo, zawdzięczając to całemu szeregowi cu­dów. Miała na szyi medalik Matki Boskiej z Gwa­delupy i odmaiwiała modlitwy, jakich ją nauczono. Jej czystość zagrożona była wielokrotnie, ale zawsze jakieś niespodziewane wydarzenie odwracało kata­strofę. Gdy ją odnaleziono i odesłano do jakichś krew­nych w Arroyo Hondo, chciała wstąpić do klasztoru. A tan Martinez ją uwiódł i wydał za swego robotnika. Żyje teraz ma jednej 1 jego ferm.

Tak, Christóbal opowiadał mi tę historię — biskup aż się wzdrygnął. — Ale padre Martinez zbyt się już starzeje, by grać dłuższy czas jeszcze rolę Don Juana. Mój drogi, ¡nie chcę utracić parafii Taos po to, by ukarać jej proboszcza. Nie mam księdza dość moc­nego, by go mógł zastąpić. Ty jesteś jedynym czło­wiekiem mogącym sprostać temu zadaniu, ale przeby­wasz w Albuquerque. Za rak będę w Rzymie i tam imam nadzieję zdobyć hiszpańskiego misjonarza, który przejmie parafię Taos. Myślę, że tylko Hiszpana po­witają chętnie.

123

Masz na pewno słuszność — rzekł ksiądz Józef.

Jestem często zbyt pochopny w sądach. Chyba ¡nie będę dobrym zastępcą, kiedy pojedziesz do Europy. Bo przypuszczam, że trzeba mi będzie opuścić ko­chane moje Albuquerque i przyjechać do Santa na czas twojej nieobecności?

Niewątpliwie. Pokochają cię jeszcze mocniej, jak im ciebie na jakiś czas zabraknie. Mam nadzieję przywieźć z sobą więcej dzielnych Owemiaków, mło­dych ludzi z naszego seminarium. I niestety jednego z nich muszę osadzić w Albuquerque. Byłeś tam do­statecznie długo. Zrobiłeś wszystko, co konieczne. Po­trzebuję ciebie tutaj, Józefie. Tak jak jest teraz, jeden z nas musi gnać konno siedemdziesiąt mil, ilekroć chcemy o czymkolwiek pomówić.

Ksiądz Vaillant westchnął.

Ach, domyślałem się, że tak będzie. Wyrwiesz mnie z Albuquerque, jak kiedyś z Sandusky. Kiedy tam przyszedłem, każdy był mi wrogiem, teraz każdy jest mi przyjacielem; więc już czas, żeby odejść. — Ksiądz Vaillant zdjął okulary, złożył je i wsunął w pochewkę, która to czynność zawsze zapowiadała udanie się na spoczynek. — A więc za rok będziesz w Rzymie. Dobrze, mnie całkiem odpowiada siedzenie wśród mojego ludu w Albuquerque, to mogę uczciwie powiedzieć. Ale Clermont, tego to ci zazdroszczę. Chę­tnie bym spojrzał znów na moje góry. Przynajmniej zobaczysz się z całą moją rodziną i przywieziesz mi słówko od nich, no i możesz mi przywieźć paramenta, które droga siostra Filomena i jej zakonnice zrobiły dla mnie przez ostatnie trzy lata. Bardzo będę rad, jak je dostanę. — Wstał i wziął jedną ze świec. — A wyjeżdżając z Clermont weź do kieszeni, Jean, kilka kasztanów dla mnie.

124

II

SKĄPIEC

W lutym biskup Latour raz jeszcze wypuścił się konno na szlak Santa Fś — tym razem Rzym stano­wił cel jego podróży. Nieobecny był przez blisko rok, a gdy powrócił, przywiózł ze sobą czterech młodych księży z seminarium w Montferrand i misjonarza hisz­pańskiego, nazwiskiem Talairid, którego wynalazł w Rzymie i którego natychmiast wysłał do Taos. Na propozycją biskupa padre Martinez zrzekł się for­malinie parafii, z tym że nadal miał celebrować mszę przy uroczystych okazjach. Nie tylko korzystał z tego przywileju, ale w dalszym ciągu dawał wszystkie śluby, prowadził pogrzeby, jak również dyrygował życiem parafiam. Z księdzem Talarkiem bardzo szybko znaleźli się w otwartej wojnie.

Gdy biskup, nie mogąc ich pojednać, poparł nowego proboszcza, ksiądz Martinez i jego przyjaciel, ksiądz Lucero z Arroyo Hondo, zbuntowali się; odmówili wręcz posłuszeństwa i zorganizowali własny Kościół. Twierdzili, że jest to stary Święty Kościół Katolicki Meksyku, podczas gdy Kościół biskupa to instytucja amerykańska. W obu miasteczkach większa część lud­ności przeszła do kościoła schizmatyckiego, choć nie­którzy pobożni Meksykanie w wielkiej rozterce cho­dzili na mszę i tu, i tam. Ksiądz Martinez wydruko­wał długą i wymowną proklamację (którą bardzo nie­wielu z jego parafian było w stanie przeczytać), uspra­wiedliwiającą historycznymi motywami jego schizmę i odrzucającą przymus celibatu dla księży. Jako że obaj z księdzem Lucero byli już dobrze w latach, ta klauzula nie mogła posłużyć nikomu w nowej orga­nizacji, z wyjątkiem Trinidada. Gdy obaj starzy księ­

125

ża dokonali rozłamu, jednym z pierwszych ich uroczy­stych aktów było wyniesienie bratanka księdza Lu- cero do stanu kapłaństwa, po czym służył im obu za wikarego, wciąż jeżdżąc z Taos do Arroyo i z powro­tem.

Tego przynajmniej dokonał schizmatyoki Kościół, że odmłodził obydwóch swych buntowniczych naczel­ników i odnowił, jak kraj długi i szeroki, zaintereso­wanie ich osobami — choć i tak całe życie dostarczali ludziom obfitego tematu do gadania. Od młodych lat, gdy zaczynali pracę w sąsiadujących parafiach, byli przyjaciółmi, kompanami, rywalami, niekiedy za­jadłymi wrogami. Lecz kłótnie nigdy nie rozdzielały ich na długo.

Stary Marino Lucero nie miał ani jednego rysu wspólnego z Martinezem, wyjąwszy zamiłowanie do władzy. Był skąpcem od młodości i żył w zapadłym kącie Arroyo Hondo w zupełnym ubóstwie, choć ucho­dził za bardzo bogatego. Często chełpił się, że jego mieszkanie jest równie nędzne jak ośla stajenka. Łóżko, krucyfiks i garnek do fasoli stanowiły całe jego urządzenie. Nie trzymał inwentarza poza jednym marnym mułem, na którym jeździł do Taos kłócić się ze swym przyjacielem Martinezem lub zjeść so­lidny obiad, gdy był głodny. U niego w domu co dzień był piątek — chyba że któraś , z sąsiadek ugoto­wała kurę i przyniosła mu ją ze współczucia. Ludzie bowiem go lubili. Był zachłanny, ale nie ciemiężył, i więcej pesos wyciskał z Arroyo Seco i z Questa niż z własnego arroyo. Oszczędność jest u Meksykanów cechą tak rzadką, że ogromnie ich bawi; miejscowi lu­dzie lubili ogromnie opowiadać, jak to on nigdy nic nie kupuje, ale zbiera nawet stare miotły wyrzucone przez gospodynie i donasza ubrania padre Martineza, kiedy ten ich już nie chce — chociaż są o tyle za

luźne dla iniego. Jedna z majwścieklejszych kłótni między oboma księżmi wynikła z tego powodu, że Martinez oddał coś ze starej odzieży kształcącemu się w jego domu mnichowi z Meksyku, który nie miał w oo się odziać w zimie.

Obaj księża nigdy się inie krępowali mówiąc o sobie wzajem. Wszystkie najlepsze anegdoty Martineza do­tyczyły księdza Lucero, a anegdoty Lucero dotyczyły Martineza.

Otóż widzicie, jak się rzeczy mają — mawiał pa- dre Lucero do młodych ludzi na weselu. — Ja umiem lepiej żyć od starego José Martineza. Jego nos prawie się już schodzi z brodą i niewiele mu już teraz przyj­dzie ze spódniczek. A ja mogę jeszcze zerwać się na równe nogi na widok dolara. Z nową monetą w ręku jestem najszczęśliwszy w świecie; a co on może zro­bić na widok ładnej dziewczyny, jak nie ubolewać?

Chciwość — zapewniał ich — to jedyna namiętność, która wzrasta i staje się milsza w późnych latach. Pożądał pieniędzy, jak Martimez pożądał kobiet, i nig­dy mie weszli sobie w drogę w pogoni za swymi przy­jemnościami. Gdy Trinidad otrzymał święcenia i za­mieszkał ze stryjem, ksiądz Lucero biadał, że nabrał on prostackich obyczajów przez współżycie z Martine- zem i tyle żre, że lada moment puści go z torbami. A ksiądz Martinez z rozkoszą opowiadał, jak to Tri­nidad obchodzi z gębą po kweście parafię Arrayo Hondo, wsadzając nos do jednego garnka po drugim.

Gdy biskup nie mógł już dłużej ignorować rebelii, wysłał księdza Vaillant do Taos, by ogłosił ostrzeże­nie z trzytygodniowym terminem i zaklinał księży, żeby wyrzekli się swego odstępstwa. W czwartą nie­dzielę ksiądz Józef — który skarżył się, że go zawsze posyłają „à fouetter les chats” — uroczyście odczytał

127

pismo, mocą którego biskup pozbawiał Martineza praw i przywilejów stanu kapłańskiego. Tegoż popo­łudnia pojechał do odległego o osiemnaście mil Arroyo Hondo i odczytał takąż ekskomuniką dotyczącą księ­dza Lucero.

Ksiądz Martinez trwał na czele swego schizmaty- ckiego Kościoła, aż po krótkiej chorobie umarł w schizmie i został pochowany przez księdza Lucero. Wkrótce potem ksiądz Lucero sam mocno podupadł na zdrowiu. Ale nawet jako człowiek chory dokonał czynu, który stał się jędrną z legend okolicy — za­bił rabusia w nocnych zapasach wręcz.

Wędrowny mulnik, wypędzony z karawany za zło­dziejstwo, prowadził życie niebieskiego ptaka w Taos i tam zasłyszał o ukrytych bogactwach księdza Lucero. Przybył do Arroyo Hondo, by obrabować starego. Ksiądz Lucero spał lekko i posłyszawszy w środku nocy skradanie się, sięgnął po kuchenny nóż, który zawsze chował pod materacem, i rzucił się na intruza. Zaczęli mocować się z sobą w ciemności, i chociaż złodziej był młody i uzbrojony, stary ksiądz zadał mu śmiertelne pchnięcie, a potem zalany krwią, wybiegł zaalarmować miasteczko. Sąsiedzi zastali w pokoju księdza istną rzeźnię, a jego ofiarę bez życia obok wygrzebanego podkopu. Zdumieli się, do czego sta­rzec okazał się zdolny.

Ale po wstrząsie tej nocy ksiądz Lucero już nigdy nie przyszedł do siebie. Mizerniał tak szybko, że pa­rafianie wezwali do niego weterynarza z Taos, by go zbadał. Ów konował — jankes z powodzeniem le­czący zarówno ludzi, jak konie — oświadczył, że nie może nic pomóc księdzu Lucero. Sądził, że to wew­nętrzny guz lub rak.

Padre Lucero okazał skruchę przed śmiercią, a ksiądz

Vaillant, który rzucił na niego ekskomunikę, był tym, który pojednał go z Kościołem. Wikariusz przyjechał do Taos w sprawach biskupa i zatrzymał się u Kita Car sona i jego żony. Pewnego burzliwego deszczo­wego wieczora siedzieli wszyscy przy kolacji, gdy jakiś jeździec zjawił się przed gankiem. Carson wy­szedł, by go przywitać. Gościem, którego wprowadził, okazał się Trinidad Lucero, który zdjąwszy gumowy płaszcz stał w swojej długiej sutannie rodem z Ar­royo Hondo i z krzyżem na szyi, zdając się wypełniać cały pokój swoimi rozmiarami i ważnością. Pokłoniw­szy się ceremonialnie seńorze, zwrócił się do księdza Vaillant w najlepszej swojej angielszczyżnie, mówiąc z wolna grubym, bezdźwięcznym głosem:

Ja jedyny brataniec padre Lucero. Mój stryj bardzo chora i niedługo umrze. Zwymiotowała krew.

Opuścił oczy.

: Mów do mnie we własnym języku, człowieku

zawołał ksiądz Józef. — Lepiej sobie poradzę z hiszpańskim, niż ty z angielskim. Teraz słucham, co masz mi do powiedzenia o stanie twojego stryja.

Trinidad opowiedział coś niecoś o jego chorobie, powtarzając uroczyście zdanie: „Zwymiotował krew”

które uważał za szczególnie znaczące. Chory prag­nął zobaczyć księdza Vaillant i błagał, by do niego przyjechał i udzielił miu sakramentów.

Carson przekładał wikariuszowi, by poczekał do ra­na, jako że droga w dół, do Hondo, musi być fatalnie rozmyta ulewą i niebezpieczna po ciemku. Ksiądz Vaillant odparł jednak, że jeżeli droga okaże się zła, zajdzie na piechotę. Przepraszając seńorę Carson, od­szedł do swego pokoju, aby się przebrać do konnej jazdy i wziąć troki. Trinidad, zaproszony, usiadł na opróżnionym miejscu i starał się jak najlepiej wy­

korzystać tę sposobność. Gospodarz osiodłał muła księ­dzu Vaillant i wikariusz odjechał z Trinidadem jako przewodnikiem.

Co prawda nie potrzebował przewodnika do Ar- royo Hondo, miejscowość ta była mu specjalnie miła i zawsze rad był z każdego pretekstu, aby tam poje­chać. Jakże często przebywał tę drogę w piękne dni letnie lub wczesnowiosenne, zanim rozwinęła się zieleń, gdy cała okolica była różowa, niebieska i żółta niby kolorowa mapa.

Droga wiodła przez zarosłą szałwią płaszczyznę, która zdawała się ciągnąć, równa i nieprzerwana, aż do podnóża odległych gór; i nagle bez żadnej zapo­wiedzi wędrowiec dostrzegał pod nogami skraj prze­paści, rozpadliny w ziemi, ponad dwieście stóp głę­bokiej, o ścianach urwistych, ale było to urwisko ziemne, nie skalne. Ściągając wodze wierzchowca na krawędzi patrzyło się na ten zapadnięty świat zielonych pól i ogrodów z różowym miasteczkiem z niewypalonej cegły na dnie tej olbrzymiej fosy. Ludzie i muły wędrujący w dole lub orzący pola wy­glądali jak figurki z dziecinnej ajf'i Noego. Środ­kiem arroyo przez zapadnięte pola i pastwiska to­czył się bystry potok, spływający z wysokich gór. Jego źródło znajdowało się tak bardzo wysoko, że wystarczyło Meksykanom ułożyć przewód drewniany na przeciwległej ścianie arroyo, by doprowadzić wo­dę na góraiy płaskowyż. Części tego otwartego rurocią­gu pięły się zygzakowato po powierzchni urwiska. Ksiądz Vaillant zawsze zatrzymywał isię, by popatrzeć na strugę wspinającą się na obryw przepaści jak ży­we stworzenie — wiecznie biegnącą w górę drabiną jasnej wody, bełkocącej i rozpleniającej się srebrzyś­cie po drodze. Miejscowym ludziom opowiadał, że ty 1-

ko raz w życiu, we Włoszech, widział wodę tak właś­nie wspinającą się po zboczu.

Prąd, odwrócony w ten sposób, był tylko drobnym pasmem pełnego nurtu; główne koryto biegło dnem arroyo po podłożu z białej skały, wśród zielonych wierzb, bujnej trawy i pięknych polnych kwiatów. Chwasty, babka i trojeść dochodziły tam między si­towiem do tropikalnych rozmiarów i świetności.

Ale tym razem po raz pierwszy w życiu ksiądz Vaillant spuszczał się w Hondo po zapadnięciu ciemności d dojechawszy nad brzeg urwiska zdecydo­wał się nie wystawiać Contenta na tak okrutną próbę.

Poradziłby sobie — rzekł do Trinidada — ale nie ohcę go zmuszać.

Zsdadł i zszedł pieszo po stromej, wijącej się ścieżce.

Do domu księdza Lucero dotarli przed północą. Chy­ba połowa ludności miasteczka była na nogach, a świat­ła tyle, jakby odbywał się festyn. Pokój chorego pe­łen był udrapowanych w czarne chusty Meksykanek, które oibsiadły podłogę, modląc się przed zapalonymi świecami. Zaledwie można było przecisnąć się wśród tych świec.

Ksiądz Vaillant skinął na kobietę, którą znał dobrze, Conception Gonzales, i zapytał, co to znaczy. Odszep- nęła, że tak chce umierający padre. Wzrok mu się mroczy i wciąż dopomina się o więcej światła. — A całe życie — westchnęła Conception — tak oszczę­dzał świec i najczęściej obywał się wieczorami łuczy­wem.

W kącie, na łóżku, ksiądz Lucero jęczał i rzucał się, podczas gdy jeden człowiek rozcierał mu nogi, a drugi wyżymał okład z gorącej wody i przykładał mu go na żołądek, by uśmierzyć ból.

Señora Gonzales wyszeptała, że chory pogryzł prze-

131

śeieradła z bólu; przyniosła mu swoje najlepsze i iuż są postrzępione u góry jak frędzla.

Ksiądz Vaillant zbliżył się do łóżka.

Odsuńcie się stąd trochę, dobre kobiety. Siądźcie pod ścianą, oślepiają mnie wasze świece.

Ale gdy zaczęły podnosić się i zabierać lichtarze z podłogi, chory zawołał:

Nie, nie, nie wynosić światła. Przyjdzie jaki złodziej i obierze mnie ze wszystkiego.

Kobiety wzdrygnęły się i patrząc z wyrzutem na księdza Vaillant rozsiadły się na powrót.

Padre Lucero wychudł na kość. Policzki mu zapad­ły, haczykowaty nos był barwy gliny i przejrzystości wosku, oczy nieprzytomne z gorączki. Paliły teraz księdza Józefa, wielkie, czarne, iskrzące, nieufne źre­nice. W tę noc swego odejścia starzec wyglądał raczej na Hiszpana niż na Meksykanina. Pochwycił rękę księdza Józefa niespodziewanie momo, a człowieka, który nacierał mu nogi, kopnął energicznie w pierś.

Skończ już z moimi nogami i zabierz te mokre szmaty. Teraz, kiedy wikariusz przybył, mam coś do powiedzenia i chcę, żebyście wszyscy słyszeli. — Głos księdza Lucero był zawsze cienki i wysoki, parafianie mawiali, że jego mowa przypomina rżenie konia.

Czy señor vicario pamięta padre Martineza? Musi ksiądz pamiętać, bo mu ksiądz tak samo dogodził jak mnie. Więc proszę słuchać.

Ksiądz Lucero opowiedział, że Martínez przed śmier­cią powierzył mu pewną sumę pieniędzy na msze za spokój swojej duszy; miały być odprawione w jego rodzinnym kościele w Abiquiu. Lucero nie użył tych pieniędzy tak, jak obiecał, ale je zagrzebał pod po­lepą tej izby, dokładnie pod wielkim krucyfiksem wi­szącym na tamtej ścianie.

W tym punkcie opowiadania ksiądz Vaillant znów

skinął na kobiety, by się oddaliły, ale gdy podniosły świece, ksiądz Lucero usiadł w nocnej koszuli i krzyk- Rął:

Zostańcie, gdzie jesteście. Chcecie uciec i pozo­stawić mmie z obcym? Nie więcej ufam jemu niż wam. Och, czemu Bóg nie wynalazł jakiegoś sposobu, by człowiek mógł swoją własność zabezpieczyć po śmier­ci? Póki żyję, obronię ją nożem, chodem stary. Ale później?

Señora Gonzales uspokoiła chorego, wyperswadowa­ła mu, by się położył z powrotem na poduszkach i powiedział im, oo imają zrobić. Ksiądz Lucero wy­tłumaczył, że pieniądze, które przyjął w depozyt od Martineza, mają być posłane do Abiquiu i tak użyte, jak sobie padre życzył. Pod krucyfiksem i pod podło­gą, tam gdzie stoi łóżko, na którym leży, znajdą jego własne oszczędności. Jedna trzecia wszystkiego jest dla Trinidada. Resztę przeznaczył na msze za swoją duszę, które mają być odprawione w starym kościele San Migúele w Santa Fé.

Ksiądz Vaillant zapewnił go, że wszystkie jego ży­czenia będą skrupulatnie wypełnione, a teraz pora już, by odsunął troski światowe i przygotował się na przyjęcie sakramentów.

Wszystko w swoim czasie. Ale człowiek nie wy­puszcza świata z rąk tak łatwo. Gdzie jest Conception Gonzales? Choć tutaj, córko. Dopatrz, żeby pieniądze wydobyto spod podłogi, póki jeszcze będę w tym pokoju, póki ciało moje nie ostygnie, mają być poli­czone w obecności tych wszystkich kobiet i suma zaipisana. — Tu starzec poruszył się, jakby z nową nadzieją: — Christobal, o, to jest człowiek, Chnistobal Carson musi tu być, żeby policzyć wszystko i zapisać. To człowiek sprawiedliwy. Trinidad, głupcze, czemuś nie sprowadził Christobala?

133

Ksiądz Vaillant był zgorszony.

Jeśli ksiądz się nie skupi i nie skieruje swoich myśli ku niebu, nie udzielą sakramenjtów. Przy obec­nym stanie umysłu księdza byłoby to świętokradz­two.

Starzec złożył ręce i zamknął oczy na znak zgody. Ksiądz Vaillant przeszedł <ło sąsiedniego pokoju, by włożyć sutannę i stułę, a podczas jego nieobecności Conception Gonzales nakryła stolik przy łóżku jedną z własnych białych serwetek i umieściła na nim dwie woskowe świece oraz kubek z wodą do rąk. Ksiądz Vaillant powrócił przebrany, niosąc puszkę z Hostią i naczynie ze święconą wodą, i zaczął kropić łóżko i obecnych odmawiając antyfonę: Asperges me Do­mine hysopo et mundabor. Kobiety wymknęły się, pozostawiając światło na podłodze. Ksiądz Lucero wyspowiadał się, wyrzekając się herezji i wyrażając skruchę, po czym otrzymał Komunię świętą.

Obrządek uspokoił udręczonego człowieka, leżał ci­cho z rękami złożonymi na piersiach. Kobiety powró­ciły i znów siedząc szeptały pacierze. Deszcz bił o szy­by, a wiatr wpadając w głąb arroyo wył głucho. Nie­jedna z czuwających kobiet kiwała się ze zmęczenia, ale żadna nie okazywała chęci odejścia do domu. Czuwanie przy konającym nie było dla nich ciężarem, lecz przywilejem, a w wypadku, gdy umierał ksiądz

wyróżnieniem.

W owych czasach nawet i w krajach europejskich śmierć była uroczystym, ważnym wydarzeniem spo- łeczmym. Nie patrzano na nią jak na moment, gdy pewne organa cielesne przestają funkcjonować, ale ja­ko na kulminacyjny punkt dramatu, chwilę, gdy dusza przechodzi do drugiego świata, w pełni świa­domości wkraczając przez ciasną furtę na wymyka­jącą się wyobraźni scenę. Obecni zawsze żywili na­

134

dzieję, że konający objawi coś «z tego, co sama jeden zdolny jest dostrzec; że wyraz jego twarzy, jeśli nie wargi, przemówi, że na jego rysy padnie nieco świa­tła lub cienia spoza granicy. „Ostatnie słowa” wiel­kich ludzi, Napoleona, Byrona, ukazywały się jeszcze w książkach ‘przeznaczonych ma ¡prezenty, a zamie­rający szept każdego człowieka bywał wysłuchany i jak skairb schowany w pamięci ¡przez jego sąsiadów i ¡krewniaków. Takim słowom, choćby nawet bardzo mało znaczącym,. przypisywano sens wyroczmy i pil­nie rozważali je ci, którym sądzone było pójść kie­dyś tą samą drogą.

Cisza śmiertelnej komnaty prysła nagle, gdy Tri- nidad Luceró ukląkł do modlitwy przed krucyfiksem ma ścianie. Stryj jego, śpiący jak wszystkim się zda­wało, ¡nagle zaczął miotać się i krzyczeć:

Złodziej! Na /pomoc! Na pomoc!

Trimidad usunął się szybko, ale starzec leżał potem z jednym okiem otwartym i nikt nie śmiał zbliżyć się do krucyfiksu.

Na jakąś godzinę przed świtem padre zaczął tak ciężko oddychać, że dwóch mężczyzn stanęło za nim i podźwignęło go na poduszki. Kobiety zaczęły szeptać, że twarz mu się zmienia, i przysunęły bliżej świece, klękając tuż pnzy łóżku. Oczy jego były otwarte i wi­dzące. Przetoczył głowę na bok i leżał wpatrzony z natężeniem bez mrugnięcia w światło świec poniżej, a rysy jego zaostrzyły się. Parę razy drgnęły mu wargi odsłaniając zęby. Czuwający wstrzymali od­dech, pawim, że przemówi, nim odejdzie — i prze­mówił. Po skurazu ¡twarzy, przypominającym sardo­niczny uśmiech, a po głębokiej zaldyśzce ich padre prze­mówił, jakby rżał, ipo raz ostatni iw życiu:

Comete tu .cola, Martinez, comete tu cola. Zjedz swój agom, Martinez, zjedz swój ogon.

135

Prawie natychmiast umarł w konwulsjach.

Gdy nastał świt, Trinidad wystąpił z oświadcze­niem (a kobiety meksykańskie to potwierdziły), że w chwili śmierci ksiądz Lucero zajrzał na tamten świat i zobaczył padre Martineza w katuszach. Chrześ­cijanie, obecni wówczas przy śmiertelnym łożu, szep­tali sobie itą historią w Arroyio Hondo, póki żyli.

Gdy w domu księdza, zgodnie z jego ostatnim -roz­porządzeniem, zdjęto polepę, lud przychodził aż z Taos, 2 Santa Cruz i z Mory, by oglądać skórzane worki ze złotymi i srebrnymi monetami, które leżały tam zagrzebane. Monety hiszpańskie, francuskie, ame­rykańskie, angielskie, niektóre bardzo stare. Gdy w końcu przekazano- je do tmemnlicy rządowej dla zbadania, ocenione zostały na blisko dwadzieścia ty­sięcy dolarów w amerykańskiej walucie. Niemałą sumę uskładał ten samotny stary ksiądz w wiejskiej parafii na dnie głębokiego parowu.

KSIĘGA SZÓSTA

DONA ISABELLA

I

DON ANTONIO

B iskup Latour miał jedno wielkie pragnienie do­czesne: zbudować w Santa katedrę, która odpo­wiadałaby naturalnej piękności otoczenia. Pieszcząc to pragnienie i rozmyślając nad nim, doszedł do przeko­nania, że taki gmach mógłby być kontynuacją jego samego i celu jego życia, ciałem fizycznym tchnącym jego dążeniami wtedy, kiedy on sam już zejdzie ze sceny.

Już na początku swych rządów zaczął odkładać coś niecoś ze swych szczupłych dochodów na fundusz ka­tedralny. A wspierali go w tym niektórzy bogaci meksykańscy rancheros, ale żaden tak gorliwie, jak don Antonio Olivares.

Antonio Olivares był najinteligentniejszym i naj­zamożniejszym członkiem rodziny, złożonej z licznych braci i kuzynów, i — jak na ten czas i miejsce — człowiekiem nader bywałym i światowym. Większą część życia spędził w Nowym Orleanie i w El Paso del Norte, ale powrócił na stałe do Santa w kilka lat po tym, jak biskup Latour objął tam swe obo­wiązki. -Przywiózł ze sobą amerykańską żonę oraz tabor sprzętów i osiadł na schyłek swych dni w sta­rym domu wiejskim na wschodnim skraju miasta, gdzie się urodził i wychował. Miał wtenczas sześćdzie­siąt lat. We wczesnych latach męskich stracił pierwszą

137

żonę; po przybyciu do Nowego Orleanu ożenił się powtórnie z dziewczyną rodem z Kentucky, wycho­waną przez krewnych w Luizjanie. Była ładna i dy­styngowana, kształciła się we francuskim klasztorze i zrobiła wiele dla zeuropeizowania małżonka. Wy­kwint jego ubioru i manier oraz lekkomyślny tryb życia wywoływały na wpół wzgardliwą ¡zazdrość braci i przyjaciół.

Zana Olivaresa, doña Isabella, była gorliwą kato­liczką i w domu ich francuscy księża 'zawsze byli chętnie witani i serdecznie podejmowani. Señora Oli­vares zrobiła przyjemne miejsce zamieszkania z labi­ryntowego domiszcza ~ niewypalonej cegły, z wiel­kim podwórzem z wrotami, z rzeźbionymi krokwiami i przyciesiami, pięknym bel'kowanliem pułapów i na­strojowymi kominkami. Była uroczą pandą domu i choć niezbyt już młoda, przyciągała jeszcze oczy; żywa, prędka, z delikatną cerą blondynki, którą udało jej się zachować w nieprzychylnych klimatach, i z jasny­mi, nieco posrebrzonymi włosami, które układała w zbyt wiele może loków i pierścieni jak na zaostrzają­cy się już zarys twarzy. Mówiła dobrze po francusku, słabo po hiszpańsku, grała na harfie i przyjemnie śpie­wała.

Była to wielka gratka dla księdza Laitour i księdza Vaillant, obcujących stale z wyrobnikami Indianami i surowymi ludźmi pogranicza, móc od czasu do czasu porozmawiać we własnym języku z kulturalną ko­bietą, siedzieć przy tym gościnnym ognisku, w poko­jach ozdobionych starymi zwierciadłami i sztychami, gdzie krzesła były wyściełane, okna miały czyste fi­ranki, a kredens i serwantki wypełniała porcelana i kryształy. Odświeżającą rzeczą było spędzić wieczór z parą ludzi interesujących się sprawami szerokiego świata, zjeść dobry obiad z dobrym winem i posłu­

138

chać muzyki. Ksiądz Józef, człowiek złożony ze sprzeczności, miał miły tenorowy głos, czysty, choć nie mocny. Pani Olivares lubiła z nim śpiewać stare francuskie piosenki. Była, trzeba przyznać, odrobiną próżna, i gdy już w ogóle śpiewała, zależało jej na śpiewaniu w trzech językach, nie zapominała też nigdy o ulubionych piosenkach swego męża „La Pa­loma” i „La Golandrima”, i „My Nelly was a Lady”. Murzyńskie melodie Stephena Fostera zawędrowały już na pogranicze, posuwając się wzdłuż rzecznych szlaków ¡nie w postaci drukowanej, ale z ust do ust niezinanych śpiewaków.

Don Antonio był potężnym mężczyzną, ciężkim, grubym, nieco łysiejącym i bardzo powolnym w mo­wie. Ale oczy miał żywe, a błyskająca w nich złota iskierka najłatwiej dawała się dostrzegać, gdy trwał w zupełnym milczeniu. Interesujące było obserwować go po obiedzie, gdy zasiadłszy w jednym ze swych ogromnych foteli z Nowego Orleanu, z cygarem w dłu­gich złotobrunatnych palcach, przypatrywał się żonie pnzy harfie.

Dama, która przez tak wiele lat zachowała piękną cerę i przywiązane spojrzenie małżonka, była oczy­wiście przedmiotem plotek w Santa Fé. Amerykanie i bracia Olivaresa twierdzili, że ubiera się o wiele za młodo, co może było prawdą, i że ma kochanków w Nowym Orleanie i w El Paso del Norte. Bratańcy jej męża posuwali się aż do oświadczenia, że durzy się w meksykańskim chłopcu, którego Olivares przy­wiózł z ,San Antonio, by im grał na banjo — oboje kochali muzykę, a ów chłopak, Pablo, był istnym czarodziejem tego instrumentu. Wszelkiego rodzaju opowiastki rozchodziły się z kuchni: że doña Isa bella ma pełen pokój wspaniałych sukien, których tu nigdy nie nosi, że wyciąga mężowi złoto z kieszeni i ukrywa

139

je pod podłogą siwego pokoju, że daje mu mikstury miłosne i zioła, by wzmóc jego zapały. Te plotki nie świadczyły o nielojalności służących, ale raczej o tym, że są dumni ze swojej pani.

Olivares, czytający gazety, choć dochodziły spóź­nione o szereg tygodni, przekładający cygara nad pa­pierosy, a francuskie wino nad whisky, mało mial wspólnego ze swymi młodszymi braćmi. Poza starym jego przyjacielem Manuelem Chavez nie było w Santa człowieka, z którym by równie chętnie obcował, jak z oboma francuskimi księżmi, i dawał im to poznać. Był to człowiek serdeczny w przyjaźni. Lu­bił wpaść do biskupa, udzielić mu rady co do jego młodego sadu lub zostawić butelkę domowego wiśnia- ku dla księdza Józefa. Darem Olivaresa była srebrna miednica do rąk i dzbanek, oraz przybory toaletowe, które do koóca życia sprawiały tak wielką przyjem­ność księdzu Latour. Nie brakło umiejętnych cyzela- torów srebra wśród Meksykan w Santa i Don An­tonio ofiarował przyjacielowi kutą w srebrze kopię własnych swoich przyborów. Doña Isabella kiedyś zauważyła, że mąż jej zawsze daje księdzu Vaillant ooś miłego dla podniebienia, a księdzu Latour coś miłego dla oka.

Małżeństwo miało jedno dziecko, córkę, seńorilę Inez, niemłodą już i dotąd niezamężną. Sądzono nawet powszechnie, że w ogóle nie ma zamiaru wyjść za mąż. Choć nie przywdziała welonu, życie jej było życiem zakonnicy. Była bardzo niepozorna i pozba­wiona uroków towarzyskich matki, lecz miała piękny kantralt. Śpiewała w katedralnym chórze w Nowym Orleanie, a także uczyła śpiewu w tamtejszym klasz­torze. Przyjechała odwiedzić rodziców raz tylko po ich osiedleniu się w Santa i odbijała dość melan­cholijnie od tego towarzysko nastrojonego domu.

140

Doña Isabella była, jak się zdaje, niezmiernie jej oddana, lale lękała się osądu córki. Podczas pobytu Inez matka ubierała się bardzo skromnie, przyszpilała loczki wijące się nad prawym uchem i obie kobiety wciąż chodziły razem do kościoła.

Antonio Olivares szczerze zainteresował się marze­niem biskupa o katedrze. Przede wszystkim dlatego, że dostrzegł, ile serca wkłada w to ksiądz Latour, a należał do ludzi, którym sprawia radość pomóc przy­jacielowi w spełnieniu serdecznych pragnień. Ponadto żywił głębokie przywiązanie do rodzinnego miasta; podróżował, widział piękne kościoły i zapragnął, aby podobny mógł kiedyś stanąć w Santa Fé. Wiele wie­czorów przegadali o tym przy kominku, przedysku­towali miejsce, plan, gatunek kamienia budowlanego, kosztorys i wielkie trudności w uzyskaniu pieniędzy. Biskup miał nadzieję, że zacznie budowę w 1860 roku, dziesięć lat po otrzymaniu biskupstwa. Pewnego wie­czora Olivares, w trakcie pamiętnego na długo przy­jęcia noworocznego, oznajmił w obecności gości, że nim ten nowy rok upłynie, zamierza dołożyć do fun­duszu katedralnego sumę, umożliwiającą księdzu La­tour wprowadzenie w czyn jego zamiaru. Ow wieczór u Olivaresów upamiętniła nie tylko ta obietnica, ale również pożegnanie ze starymi przyjaciółmi. Doña Isabella podejmowała oficerów garnizonu, z których dwaj otrzymali rozkaz wyjazdu z Santa Fé. Popular­nego komendanta odwołano do Waszyngtonu, a mło­dy porucznik kawalerii, Irlandczyk i katolik, świeżo ożeniony, bardzo miły sercu księdza Latour, miał wy­ruszyć dalej na Zachód (zanim minął rok, padł w wal­kach z Indianami na stepach Arizony).

Dorn był pełen światła i muzyki, atmosferę roz­grzewała prosta gościnność kresowa, która panuje tam, gdzie ludzie żyją jak na dalekim zesłaniu, z dala

141

od bliskich, wiodąc twardą egzystencją i rzadko spo­tykając sią dla przyjemności. Kit Carson, wielki aidmi- rafcor Madame Olivares, odbył dwudniową podróż z Taos, aby być na tym wieczorze, i przywiózł ze sobą uroczą córkę, metyskę, która świeżo powróciła do domu z klasztornej szikoły w St. Louis. Na ¡tę okazją ubrał się w śliczną skórzaną kurtkę, haftowaną sre­brem, z mankietami i kołnierzem z brązowego aksa­mitu. Oficerowie z fortu byli w mundurach, a gospo­darz jak zwykle nosił czarny anglez. Jego żona pre­zentowała krynolinę, francuską kreację z Nowego1 Or­leanu, całą w girlandach różyczek z różowego jedwa­biu. Panie z garnizonu przybyły do Olivaresów woj­skowym furgonem, by nie zabłocić atłasowych trze­wiczków. Biskup ubrał się w fiolety, ca czynił rzadko, a ksiądz Vaillant przywdział nowiutką sutannę, spo­rządzoną kochającymi dłońmi siostry Filomeny z Riom.

Ksiądz Latour dawniej wstydził się nieco, że Józef tak zaprząta siostrę i jej zakonnice wyrobem sutann i szat liturgicznych dla siebie, ale będąc ostatnim ra­zem we Francji ujrzał całą sprawę w odmiennym świetle. Gdy odwiedził klasztor matki Filomeny, jed­na z młodszych sióstr wyznała mu, jak budująca jest dla nich, żyjących w odosobnieniu, praca dla odle­głych misji Powiedziała mu także, jak cenią długie listy księdza Vaillant, listy w których opowiada sio­strze o kraju, o Indianach, o pobożnych Meksykan- kach i dawnych hiszpańskich męczennikach. Listy te

mówiła — matka Filomena głośno czyibuje wieczo­rami. Zakonnica zaprowadziła księdza Latour do okna wychodzącego na wąską uliczkę, gdzie załom muru przecinał dalszy widok.

Kiedy matka przeczyta nam któryś z listów od swego brata, przychodzę i staję w tej framudze, i patrzę na naszą uliczkę, z jedną jedyną latarnią,

i tu, zaraz tsa rogiem — jest Noiwy Meksyk; wszystko, co nam opisał, czerwone pustynie i błękitne góry, wielkie stepy i stada bizonów, i kaniony bardziej przepaściste niż nasze najgłębsze górskie wąwozy. Mam uczucie, że tam jestem, serce bije mi mocniej i czas mija jak jedna chwila, aż dzwonek na spo­czynek przerwie mi sny.

Biskup oddalił się w przeświadczeniu, że tym sio­strom dobrze robi praca dla księdza Józefa.

Tego wieczoru, gdy Madame Olivares gratulowała księdzu Vaillant połysku jego popeliny i aksamitu, biskup Latour wspomniał chwilę rozmowy z zakon­nicą we wnęce okiennej, .białą twarz, płonące oczy, i wesrtchnął.

Po kolacji i spełnieniu toastów zawołano młodego Pablo, by .zagrał dla towarzystwa, podczas gdy pa­nowie palili. Banjo pozostało nadal dla księdza La­tour instrumentem obcym; nie tylko dlatego, że od­czuwał w nim pewną dzikość. Gdy ten dziwny chło­piec o złotej skórze grał, miękkość i omdlałość ślizga­ły się po metalowych strunach — ale także coś w ro­dzaju obłąkania, beztroskie szaleństwo, zew dzikich krajów, który ci wszyscy mężczyźni odczuli i poszli za .nim w taki _ czy inny sposób. Poprzez chmurę dymu z cygar, zwiadowca i żołnierze, meksykańscy ran­cheríos i księża wpatrywali się, siedząc w milczeniu, w pochyloną głowę i skurczone ramiona grającego na banjo i w jego wibrującą żółtą rękę, która chwilami zatracała wszelki kształt i była tylko wirem rucho­mej materii, niby strzęp burzy piaskowej.

Obserwiując ich tak w spoczynku i zadumie, ksiądz Latour myślał o tym, że każdy z tych ludzi nie tylko miał swoją historię, ale sam stał się jakby jej wcie­leniem. Czujne, dalekowzroczne, błękitne oczy Car- soma — do kogóż by mogły należeć, jak nie do zwia-

143

dawcy wytyczającego szlaki? Don Manuel Chavez, najprzystojniejszy mężczyzna w tym gronie, bardzo elegancki w aksamicie i w czarnym suknie, z deli­katnymi, wzgardliwymi rysami twarzy — wystar­czyło spojrzeć nań przez szerokość pokoju lub sie­dzieć otok niego przy obiedzie, by odczuć prąd elek­tryczny pod jego zimną rezerwą, jakąś namiętną go­rycz i pasję niebezpieczeństwa.

Chavez chlubił się swoim pochodzeniem od dwóch rycerzy kastylijskich, którzy wyzwolili miasto Chavez od Maurów w 1160 roku. Miał posiadłości w górach Pecos i San Mateo oraz dom w Santa Fś, kryjący się za pięknymi wrotami i ogrodem. Kochał namiętnie uroki przyrody ojczystego kraju i nienaiwidził ślepych na nie jankesów. Dorównywał Garsonowi w strzela­niu z pistoletu, a jako łucznik nie miał rywala; nigdy nie zaznał porażki. Żaden Indianin nie zasłynął z wy­puszczenia strzały tak daleko jak Chavez. Rokrocznie gromadki Indian zjeżdżały do miasta, by iść z nim

o zakład w strzelaniu z łuku. Dom jego i stajnie były pełne trofeów. Sprawiało mu chłodną satysfakcję po­zbawiać Indian ich koni, srebra czy koców, które stawiali na swego faworyta. Dumny był ze swej zręczności we władaniu bronią Indian, nabytej kiedyś w twardej szkole.

Jako szesnastoletni chłopiec Manuel Chavez wyru­szył w gromadzie meksykańskiej młodzieży na Na- wajów. W owych czasach przed amerykańską oku­pacją „łowy na Nawajów” nie wymagały żadnego pretekstu, był to rodzaj sportu. Partia Meksykanów jechała na zachód do krainy Nawajów, zagarniała parę stad owiec z pastwisk i wracała wiodąc trzody, kuce i garść jeńców — za każdego meksykański rząd wypłacał hojną premię. Z takim to zagonem napastni­czym wyruszył młodziutki Chavez po łup i przygodę.

144

Nie znajdując Indian na pograniczu, młodzi Meksy­kanie zapuścili sią dalej, niż zamierzali. Nie wiedzieli, że była to pora, gdy wszystkie wędrowne gromady Nawajów .zbierają się w kanionie Chally na obrzędy religijne, i pędzili z impetem dalej, aż wpadli na skraj tego właśnie tajemniczego i strasznego kanionu, ro­jącego się podówczas od Indian. Otoczono ich w mgnie­niu oka i odwrót był niemożliwy. Stoczyli bój na nagiej płycie piaskowca, zwisającej nad przepaścią. Don José Chavez, starszy brat Manuela i dowódca wy­prawy, padł jeden z pierwszych. Oddział złożony Iz pięćdziesięciu ludzi wyginął do ostatniego. Manuel był pięćdziesiąty pierwszy i on jeden ocalał. Z siedmiu ranami od strzał i jednym bełtem, który przebił go na wylot, pozostał na stosie trupów uznany za mar­twego.

W nocy, podczas gdy Indianie święcili swoje zwy­cięstwo, chłopak pełzł po skałach, aż przesłonięty wy­niosłościami od nieprzyjaciela, mógł wstać i ruszyć na wschód. Było lato, a żar w tej czerwonej kamien­nej krainie jest szczególnie dotkliwy. Rany Manuela zaogniły się. Ale posiadał wspaniałą żywotność wczes­nej młodości. Przez dwa dni i dwie noce szedł bez kropli wody, pokonując przestrzeń ponad sześćdzie­sięciu mil przez step, przez góry, aż doszedł do słyn­nego źródła po drugiej stronie, gdzie później zbudo­wano fort Defiance. Tam napił się, obmył rany i zas­nął. Nie miał nic w ustach od czasu poranka przed walką; koło źródła znalazł kilka dużych kaktusów i obcinając kolce nożem myśliwskim napełnił żołądek soczystym miąższem.

Stąd, nie spotykając i teraz żywego ducha, powlókł się dalej, aż dotarł do gór San Mateo na północ od Laguny. W dolinie górskiej natknął się na obozo­wisko meksykańskich pasterzy i upadł bez przytcm-

ności. Pasterze, sporządziwszy nosze z drążków i ko­żuchów, znieśli go do wsi Cebolleta, gdzie leżał ma­jacząc w gorączce przez wiele dni. W szereg lat póź­niej, gdy objął swoje dziedzictwo, kupił ową piękną dolinę w górach Samt Mateo, gdzie niegdyś upadł bez czucia w cieniu dwóch szlachetnych dębów. Między tymi dębami postawił dom i założył posiadłość.

Nigdy nie pogodzony z panowaniem amerykańskim Chavez odosabniał się, ilekroć przebywał w Santa Fé. Na pierwszą pogłoskę o jakiejś indiańskiej rewolcie, blisko czy daleko, spieszył, by dodać jeszcze parę skal­pów do swego plonu. Nowemu biskupowi nie ufał z powodu jego przyjacielskiego stosunku do Indian i do jankesów. Ponadto Chavez był zwolennikiem Martineza. Przybył tu tego wieczora jedynie przez względy dla seńory Olivarez; nienawistną było dla niego rzeczą spędzić wieczór wśród amerykańskich mundurów.

Gdy grajek się zmęczył, ksiądz Józef oświadczył, że on osobiście chętnie posłuchałby nieco muzyki sa­lonowej i podprowadził Madame Olivares do harfy. Czarująco wyglądała przy tym instrumencie; poza uwydatniała wdzięk lekko schylonej jasnej głowy, rysunek małej nogi, biel ramion.

Wtedy to po raz ostatni słyszał ją biskup śpiewa­jącą „La Paloma” dla podziwiającego ją małżonka, którego oczy uśmiechały się do niej, nawet gdy ciężka twarz zdawała się uśpiona.

Olivares zmarł w niedzielę Siedemdziesiątnicy — upadł przy kominku, gdy zapalał świece po kolacji. Chłopca od banjo posłano ¡natychmiast po biskupa. Przed północą dwaj z braci Olivaresa, odurzeni wódką i podnieceniem, wypadli cwałem z Santa na drogę do Albuquerque, by zasięgnąć rady amerykańskiego prawnika.

146

DAMA

P ogrzéb Antonia Olivaresa być najuroczystszy i naj­wspanialszy, jaki kiedykolwiek widziano w Santa Fé, ale ksiądz Vaillant nie wziął w nim udziału. Odby­wał długą misyjną podróż na południe i gdy powrócił do domu, Madame Olivares była już wdową od kilku tygodni. Ledwie zdążył zdjąć buty do konnej jazdy, już wezwano go do gabinetu księdza Latour na roz­mowę z jej adwokatem.

Olivares powierzył prowadzenie swoich spraw mło­demu irlandzkiemu katolikowi, Boydowi O’Reilly, który przeniósł swą kancelarię z Bostonu na nowe te­rytorium. Nie było podówczas kas ogniotrwałych w Santa Fé,. lecz O’Reilly przechowywał testament Olivaresa we własnej kasecie. Dokument był krótki i jasny: stan posiadania Antonia wynosił około dwu­stu tysięcy dolarów amerykańskich (w owych cza­sach pokaźna fortuna). Dochód z tej sumy miał przy­paść „żonie mojej Isabelli Olivares i jej córce, Inez Olivares”, do końca ich życia, a po ich zgonie mają­tek ma przejść na własność Kościoła, a mianowicie Dzieła Krzewienia Wiary. Kodycyl na korzyść fun­duszu katedralnego nigdy niestety nie został do­dany do testamentu.

Młody prawnik objaśnił księdza Vaillant, że bracia Olivaresa zwrócili się do najlepszej firmy adwokackiej w Albuquerque i zakwestionowali testament Punk­tem zaczepienia było, że señorita Inez jest za stara, by mogła być córką señory Olivares. Don Antonio nie przebierał w miłostkach w młodych latach i bracia jego utrzymywali, że Inez jest owocem jakiegoś chwi­lowego związku, a przez dońę Isabellę została adop-

towana. O’Reilly posłał do Nowego Orleanu po od­pis poświadczony świadectwa ślubu Olivaresów i me­tryki seńority Inez. Ale w Kentucky, gdzie urodziła się señora, nie prowadzono żadnych ksiąg metrykal­nych; nie istniał dokument stwierdzający niewątpliwie wiek Isa belli Olivares, a nie można było jej skłonić, by sama się do prawdziwego wieku przyznała. W San­ta sądzono ogólnie, że nie liczy więcej nad lat czterdzieści parę, a zatem w roku urodzin Inez mia­łaby nie więcej niż sześć lub osiem lat. W rzeczywi­stości przekroczyła pięćdziesiątkę, lecz gdy O’Reilly próbował ją przekonać, aby przyznała się do tego w sądzie, po prostu nie chciała go słuchać. Błagał biskupa i wikarusza, by nakłonili ją do tego swoim wpływem.

Ksiądz Latour wzdragał się przed interwencją w tak delikatnej materii, ale ksiądz Vaillant • dostrzegł od razu, że to oczywisty ich obowiązek ochronić te dwie kobiety, a zarazem zabezpieczyć prawa Dzieła Krze­wienia Wiary. Bez dalszej dyskusji zarzucił starą burkę na sutannę i wszyscy trzej pobmęli przez czer­wone błoto do hacjendy Olivaresów na wzgórzach po wschodniej stronie miasta.

Ksiądz Józef nie był w tym domu od wieczoru no­worocznego i westchnął zbliżając się do siedziby już tkniętej zaniedbaniem. Wielkie otwarte wrota przy­trzymywał palik, bo odpadł hak żelazny. Podwórze zaścielały szmaty i kości, przywleczone tu przez psy, a przez nikogo nie uprzątnięte. Wielka klatka z pa­pugami wisząca na ganku była zanieczyszczona, a pta­ki skrzeczały. Gdy O’Reilly pociągnął za dzwonek u bramy, na spotkanie gości wybiegł Pablo, grajek, rozczochrany i w brudnej koszuli. Zaprowadził ich do dużego salonu, pustego i zimnego, z kominkiem mrocznym i nie wymiecionym paleniskiem. Krzesła

i framugi okienne okrywał grubo czerwony pył, lustra , były brudne i pełne zacieków, jakby od łez. Na biurku stały puste butelki, lepkie szklanki i walały się nie­dopałki cygar. W kącie — harfa w zielonym po­krowcu.

Pablo poprosił księży, by usiedli, wyjaśniając, że pani leży w łóżku, kucharka oparzyła sobie rękę, a inne służące rozpróżniaczyły się. Przyniósł drzewa i rozpalił ogień.

Po jakimś czasie pojawiła się dońa Isabella, ubrana w ciężką żałobę, z twarzą bardzo bladą i z zaczer­wienionymi oczyma. Pukle nad karkiem i nad uszami również wyblakły przybierając barwę popiołu.

Gdy ksiądz Vaillant złożył jej kondolencje, młody prawnik zaczął raz jeszcze łagodnie tłumaczyć, jakie stoją przed nimi trudności i co trzeba zrobić, by uda­remnić akcję rodziny Olivaresôw. Siedziała ulegle, dotykając oczu i nosa koronkową chusteczką i wy­raźnie nie próbując nawet zrozumieć tego, co do niej mówiono.

Ksiądz Józef prędko stracił cierpliwość i sam zbli­żył się do wdowy.

Rozumie pani, moje dziecko — powiedział z ży­wością — że bracia pani męża postanowili zlekcewa­żyć jego wolę i wydziedziczyć panią i jej córkę, a na ostatku także i Kościół. Nie pora na dziecinną próż­ność. By udaremnić zniewagę w stosunku do pamięci małżonka, musi pani przekonać sąd, że ma pani dosta­teczną ilość lat, by być matką Mademoiselle Inez. Śmiało musi pani ipodać swój prawdziwy wiek: pięć­dziesiąt trzy, wszak prawda?

Dońa Isaibella pobladła ze strachu. Wcisnęła się w róg głębokiej sofy, ale niebieskie oczy ogniskowały w sobie światło, a całą jej postać ogarnęło naprężo­ne, sztywne podniecenie istoty przypartej do muru.

149

Pięćdziesiąt tr,zy? — krzyknęła głosem pełnym zgrozy i zdumienia. — Co? Jak żyję, nie słyszałam czegoś równie oburzającego! Czterdzieści dwa skoń­czyłam zeszłego roku. To było w grudniu, czwartego grudnia. Gdyby Antonio żył, powiedziałby księdzu. I nie pozwoliłby mnie strofować ani mówić mi o inte­resach, księże Józefie. Nigdy nikomu nie pozwalał mówić ze mną o interesach. — Ukryła twarz w chu­steczkę i zaczęła płakać.

Ksiądz La tour pohamował swego zapalczywego wi­kariusza i usiadł na sofie obok Madame Olivares; było mu jej żal, więc przemówił do niej bardzo ła­godnie:

Czterdzieści dwa dla przyjaciół, droga Madame Olivares, i dła świata. W sercu i z twarzy nie ma pani nawet tyle. Ale dla prawa i dla Kościoła ko­nieczny jest dokładny obrachunek. Formalne oświad­czenie w sądzie nie uczyni pani ani trochę starszą dla przyjaciół; nie przysporzy ani jednej zmarszczki pani twarzy. Kobieta, pani wie, ma lat tyle, na ile wy­gląda.

To bardzo miło, że ksiądz biskup tak mówi — wyjąkała dama zwracając na niego oczy błyszczące od łez. — Ale w przyszłości nigdy już nie mogłabym chodzić z podniesionym czołem. Niech Olivaresowie zabiorą sobie te pieniądze. Nie chcę ich.

Ksiądz Vaillant podskoczył i wbił w nią oczy tak, jakby sama potęga spojrzenia zdolna była wlać zdrowy rozsądek do tej chylącej się głowy.

Czterysta tysięcy pesos, señora Isabella! — wy­krzyknął. — Dostatek i wygoda dla pani i jej córki na całą resztę życia. Chce pani zrobić z córki żeforacz- kę? Olivaresowie zabiorą wszystko.

Nic nie poradzę co do Inez — broniła się. — Inez tak czy inaczej chce wstąpić do klasztoru. A ja

nie dbam o pieniądze. Ah mon père, je voudrais mieux être jeune et mendiante, que n’être que vieille et riche, certes, oui.

Ksiądz Józef pochwycił jej lodowatą rękę.

A czy ma parni prawo wyzuć Kościół z tego, co z przeznaczeniem dla niego zostało złożone w pani ręce? Czy pomyślała pani, jakie konsekwencje dla pani pociągnęłaby taka zdrada zaufania?

Ksiądz Latour rzucił wikariuszowi spojrzenie pełne dezaprobaty.

Assez — wyrzekł spokojnie. Ujął małą rękę, którą ksiądz Józef wypuścił ze swojej, i schylił się całując ją z szacunkiem.

Nie będziemy więcej w tej sprawie wywierać nacisku. Musimy to pozostawić pani Olivares i włas­nemu jej sumieniu. Wierzę, córko, że zrozumie pani, jak dalece to poświęcenie własnej próżności wyjdzie na pożytek parni spokojowi duchowemu. Nawet pa­trząc iz czysto doczesnego punktu widzenia na tę spra­wę, uzna pani ubóstwo za trudne do zniesienia. Mu­siałaby pani żyć na łasce Oliyaresów, prawda7 Nie chciałbym doczekać się tego. Mama w .tym egoistyczny interes: chciałbym, żeby pani pozostała sobą, zacho­wała swój czar i ¡wnosiła trochę poezji w nasze tu­tejsze życie. Nie mamy tego dużo.

Madame Olivares przestała płakać. Podniosła gło­wę i siedziała ocierając oczy. Nagle ujęła biskupa za guzik sutanny i zaczęła nim kręcić nerwowo.

Ile, ojcze — ¡zaczęła nieśmiało — ile, możliwie najmniej mogłabym mieć lat, żeby być matką Inez?

Biskup nie potrafił zawyrokować; zawahał się, za­rumienił i przekazał decyzję O’Reilly’emu szerokim gestem swojej pięknej białej ręki.

Pięćdziesiąt dwa, señora Olivares — rzekł młody człowiek z szacunkiem. — Jeśli uzyskam od pani

151

pani, czuję się

Pochyliła głowę.

takie oświadczenie i nie cofnie pewny wygrania naszej «¡prawy.

Bardzo dohrze, Mr. O’Reilly.

Kiedy goście powstali, siedziała patrząc na zakurzone maty na podłodze. — Wobec wszystkich — wyszepta­ła, jakby do siebie.

Gdy wędrowali do domu, ksiądz Józef oświadczył, że wolałby pasować się z zabobonami całego indiań­skiego pueblo niż z próżnością jednej białej kobiety.

A ja zrobiłbym prawie wszystko, by nie uczest­niczyć jeszcze raz w podobnej scenie — rzekł biskup marszcząc się. — Chyba jeszcze nigdy nie asystowałem przy czymś równie okrutnym.

I

II

Boyd O’Reilly pokonał braci Olivares i wygrał spra­wę. Biskup nie chciał przysłuchiwać się jej w sądzie, ale ksiądz Vaillant stał wśród tłumu, w smrodliwym powietrzu (nie było krzeseł w sali sądowej) i kolana pod nim zadrżały, gdy młody adwokat, z gwałtow­nością zrodzoną z obawy, zapytał godząc palcem w swo­ją klientkę:

Señora Olivares, ma pani pięćdziesiąt dwa lata, nieprawdaż?

Madame Olivares była spowita w żałobę, a twarz jej przebłyskiwała rąbkiem ocienionej białości między fałdami czarnego welonu.

Tak, panie — krepa zaledwie przepuściła głos.

Wieczorem po ogłoszeniu wyroku Manuel Chavez

z gronem starych przyjaciół Antonia odwiedził wdo­wę, by złożyć jej gratulacje. Wiadomość o tym obiegła miasto ,i nastroiła innych do odwiedzin w domu, który tak długo nie przyjmował gości. Liczne towarzystwo zgromadziło się tam tego wieczoru, nie wyłączając kilku wojskowych i kilku odwiecznych nieprzyja­ciół braci Olivaresa.

152

Kucharka, której ambicją pobudził widok długiej sali znowu napełnionej ludźmi, na gwałt zaimprowi­zowała kolację. Babio ubrał się w białą koszulę i aksa­mitną kurtkę i zaczął wynosić z piwnicy najlepszą whisky, sherry i szampana. (Meksykanie przepadają za musującymi winami). Parę lat przedtem pewien kupiec amerykański, popadłszy w poważne polityczne komplikacje z ówczesnymi meksykańskimi władzami wojskowymi w Santa Fé, odzyskał ich zaufanie i przy­jaźń ofiarując im wielki ładunek szampana, trzy ty­siące trzysta dziewięćdziesiąt dwie butelki, nie byle co.

Ten nawał gości spadł na dom nagle, nic wcześniej nie przygotowano. Szkło okrywał kurz, lecz Pablo przetarł je koszulą, którą właśnie zrzucił, i bez ni­czyjego polecenia zaczął krążyć z tacą pełną kielisz­ków, które później napełniał wielokroć przy kreden­sie. Nawet dońa Isabella wypiła nieco szampana, gdy wysączyła jeden kieliszek z młodym kapitanem z Ge­orgii, nie mogła odmówić wypicia drugiego z naj­bliższym sąsiadem, Ferdynandem Sanchezem, zawsze wiernym przyjacielem jej męża. Wszyscy byli weseli, służba i goście, wszystko iskrzyło się jak ogród po ulewie.

Ksiądz Latour i ksiądz Vaillant, nic nie wiedząc

o tym samorzutnym zgromadzeniu przyjaciół, wybrali się o ósmej w odwiedziny do dzielnej wdowy. Gdy weszli w podwórze, zdziwiła ich muzyka płynąca z do­mu i światło długiego rzędu okien pod portale. Nie tracąc czasu na stukanie, otworzyli od razu drzwi do sali. Płonące światło świec. Panowie stali w około w długich surdutach, zapiętych od góry do dołu. O’Reilly i grupka oficerów z fortu otaczała bufet, gdzie Pablo, z białą serwetą ostentacyjnie przewie­szoną przez rękę, nalewał szampana. Z drugiego końca

153

pokoju dobiegały wysokie tony harfy i głos dońy Isabelli.

Listen to the mocking bird,

Listen to the mocking bird.

Księża zatrzymali się we drzwiach aż do ukończe­nia pieśni, po czym podeszli przywitać się z gospody­nią. Ubrana była całkowicie biało, na co żałoba ze­zwalała, a jej żółte loki wiły się jak dawniej — trzy za prawym uchem, po jednym nad każdą skronią i rząd drobnych z tyłu nad karkiem. Ujrzawszy dwie zbliżające się czarne postacie, odjęła ręce od harfy, atłasowy trzewiczek zsunęła z pedału i wstała wycią­gając dłonie do obu równocześnie. Jej oczy były jasne, a twarz promieniała przywiązaniem do ojców duchow­nych. Ale jej powitanie było żartobliwą wymówką, dość głośną, by ją usłyszano ponad szmerem roz­mów:

Nigdy księdzu nie daruję, księże Józefie, ani też księdzu biskupowi tego obrzydliwego kłamstwa, iakie kazaliście mi w sądzie powiedzieć na temat mo­jego wieku.

Dwaj księża skłonili się wśród śmiechu i braw.

KSIĘGA SIÓDMA

WIELKA DIECEZJA

MIESIĄC MARYI

W ydarzenia zewnętrzne czasem wspierały, a często krzyżowały prace biskupa.

Na mocy transakcji Gladsdena, która miała miej­sce w trzy lata po przybyciu biskupa Latour do Santa Fé, Stany Zjednoczone przejęły od Meksyku wielkie terytorium, które obecnie stanowi południowy Nowy Meksyk i Arizonę. Władze rzymskie powiadomiły bi­skupa Latour, że ma ono wejść w skład jego diecezji, ale ponieważ granica państwowa niejednokrotnie prze­cina parafię na dwoje, granice jurysdykcji kościelnej ustalić należy na konferencji z meksykańskimi bisku­pami z Chihuahua i Sonora. Konferencje takie wy­magały podróży na trasie blisko czterech tysięcy mil. Ksiądz Vaillant zrobił uwagę, że w Rzymie chyba nie zdają sobie sprawy, jak trudno jest dwom. misjona­rzom na grzbietach końskich dotrzymać kroku historii.

Przez parę lat sprawa wisiała nie rozstrzygnięta do­starczając tematu obfitej korespondencji. Wreszcie, w roku 1858, ksiądz Vaillant został wysłany, by usta­lić sporne granice z meksykańskimi biskupami. Wy­ruszył jesienią i całą zimę spędził w drodze, jadąc z El Paso del Norte na zachód do Tucson, dalej do Santa Magdalena i Guy amas, portowego miasta nad

155

Zatoką Kalifornijską, i wreszcie płyinąc szmat drogi Oceanem Spokojnym.

W powrotnej drodze uległ malarii, spowodowanej warunkami podróży i złą wodą, i leżał poważnie chory wśród kaktusowej pustyni w Arizonie. Goniec indiań­ski przyniósł wieść o tym do Santa i ksiądz Latour z Jacintem przejechali na przełaj Nowy Meksyk i pół Arizony, odnaleźli księdza Vaillant i przywieźli go z powrotem zatrzymując się parokrotnie dla odpo­czynku.

W domu biskupa chorował przez dwa miesiące. Była to pierwsza wiosna, jaką spędzili tu razem z księ­dzem Latour, ciesząc się ogrodem, który założyli wkrótce po przybyciu do Santa Fé.

Był to maj, miesiąc Maryi. Ksiądz Vaillant leżał w ogrodzie na polowym łóżku, okryty kocami, w cie­niu oplecionej winoroślą altanki, obserwując biskupa

i ogrodnika przy pracy w warzywniku. Jabłonie były w kwiecie, wiśnie już przekwitły. Powietrze i ziemia przeniknęły się wzajemnie gorącymi podmuchami wiosennymi, ziemia zalana była światłem słonecznym, pełnym czerwonego pyłu. Oddychało się powietrzem nasyconym woniami ziemi, a trawa pod nogami od­bijała błękit nieba.

Ogród ten powstał przed sześciu laty, gdy biskup przywiózł drzewka owocowe (wówczas suche dziczki) wozami z St.Louis, jednocześnie z opatrznościowymi siostrami z Loretto, przybywającymi, by założyć Aka­demię Najświętszej Panny Oświecenia. Szkoła miała obecnie solidne podstawy, uznana była za pożyteczną dla gminy zarówno przez protestantów, jak i katoli­ków, a drzewa owocowały. Nawet szczepy z nich już przynosiły owoce w wielu meksykańskich ogrodach. Gdy biskup odbywał swą pierwszą podróż do Baltimo­re, ksiądz Józef znalazł przy mnóstwie oficjalnych

156

obowiązków czas na podkształcenie meksykańskiej go­spodyni, Fructosy, w sztuce kulinarnej. Później biskup Latour przyjął również męża Fructosy, Tranquilina, i nauczył go ogrodnictwa. Plany na przyszłość były śmiałe; grunt za kościołem, między domem biskupa a szkołą, przeznaczyli ma obszerny sad i warzywnik Od początku biskup zwykł pracować tam, sadząc i oczyszczając krzewy. Stanowiło to jedyny jego wy­poczynek.

Szpaler młodych topoli łączył podwórze biskupa ze szkołą. Od południa przy ścianie glinianej rósł jedyny rząd drzew, jaki tu zastali: stare, bardzo stare tama- ryszki, z poskręcanymi pniami. Tak były zaniedbane, zmuszone walczyć o życie na twardym, spalonym, stratowanym gruncie, że ich pnie osiągnęły twardość cyprysów. Wyglądały po prostu na bardzo stare słu­py, dobrze zakonserwowane i wygładzone z biegiem czasu, a obdarzone cudowną mocą wypuszczania de­likatnych listków i pączków i przyodziewania się w długie witki lawendoworóżowego kwiecia.

Ksiądz Józef polubił z czasem tamaryszek więcej niż inne drzewa. Towarzyszył mu w jego wędrówkach. W ciągu całej drogi przez pustynie Nowego Meksyku

i Arizonę, gdziekolwiek trafił na meksykańską sa­dybę, nad spieczoną ziemią, pod spieczonym niebem, powiewał tamaryszek pióropuszem błękitnawej zie­leni. Kury pod nim grzebały, psy spały w jego cieniu, odzież uprana suszyła się na jego gałęziach. Fami­lijny osiołek stał uwiązany u jego pnia. Ksiądz Latour nieraz zauważył, że to drzewo w kształcie i w kolorze szczególnie pasuje do wiosek z niewypalonej cegły. Wici rozkwitłe, jego ozdoba, tylko odcieniem różnią się od czerwonych murów, a żylasty pień pełen jest zło­tych i lawendowych {»łysków. Ksiądz Józef oceniał oko biskupa, jeśli chodzi o takie rzeczy, ale co do

157

siebie kochał tamaryszek po prostu dlatego, że było to drzewo ludu i tak jakby należało do rodziny w każ­dym meksykańskim obejściu.

Bardzo szczęśliwa to była pora dla księdza Vaillant. Od lat nie mógł należycie obchodzić tego miesiąca, który od dzieciństwa obrał sobie za święty miesiąc roku, poświęcony rozważaniu łaskawości jego Patron­ki. W dawniejszym swoim misjonarskim życiu nad Wielkimi Jeziorami zwykł był odbywać w tym czasie rekolekcje. Tu jednak brakowało czasu na takie spra­wy. Ubiegłego roku w maju był w drodze do Indian Hopi, przebywając po trzydzieści mil dziennie, dając śluby, chrzcząc, spowiadając po drodze, popasając no­cą na wydmach piaskowych. Myślenie o praktycznych sprawach ustawicznie przerywało mu modlitwę.

Ale w tym roku, dzięki swojej chorobie, miesiąc Maryi mógł oddać Maryi, Jej poświęcał godziny czu­wania. Wieczorem zapadał w sen z poczuciem Jej opieki. Rankiem, nim otworzył oczy, odczuwał szcze­gólną słodycz w powietrzu: Maryja i maj. Alma Ma­ter Redemptoris. Znów był zdolny wielbić z żar­liwością młodego zakonnika, dla którego religia jest czysto osobistą pobożnością, bez domieszki utylrtaryz- mu i otępiających trosk misjonarskiej pracy. Raz jesz­cze ten miesiąc należał do n&ego; jego Patronka dała mu go, dała mu tę porę, która zawsze tak wiele zna­czyła w jego religijnym życiu.

Z uśmiechem wspominał odległe czasy, gdy będąc młodym wikarym w Cendre, w Puy-de-Dôme, upla- nował specjalne nabożeństwo do Matki Najświętszej w maju, a stary proboszcz zmiażdżył jego nadzieje zimną dezaprobatą. Starzec przeżył terror, zaprawił się w surowej powściągliwości owych czasów prześla­dowania duchowieństwa, nie był też wolny od pewne­go nalotu jansenizmu. Młody ksiądz Józef zniósł jego

158

naganą ulegle i odszedł smutny do swego pokoju. Wziął różaniec i spędził cały dzień ¡na modlitwie.

Nie wedle moich pragnień, ale jeśli to będzie ku Twojej chwale, udziel mi tej łaski, o Maryjo, nadziejo moja”.

Tegoż wieczora stary proboszcz posłał po niego i nie proszony zgodził się na jego propozycję, którą tak su­rowo odrzucił z rana. Z jakąż radością ksiądz Józef opisał to wszystko siostrze swojej Filomenie, podów­czas pensjonarce u wizytek w ich rodzinnym Riom, prosząc ją o wielką ilość sztucznych kwiatów na ma­jowy ołtarz. Jak hojnie odpowiedziała. I cieszyła się nie mniej od niego, że te nabożeństwa majowe gro­madziły tak wielu wiernych, szczególnie młodzież pa­rafii, u której widoczny był wzrost pobożności. Ro­dzina księdza Vaillant bardzo była zżyta. Utrata mat­ki, kiedy byli dziećmi, mocniej jeszcze związała braci

i siostry, a z siostrą Filomeną ksiądz dzielił wszystkie nadzieje, pragnienia i najgłębsze życie religijne.

Od tego czasu wszelkie najważniejsze wydarzenia jego życia przypadły w owym błogosławionym mie­siącu, gdy grzeszny i skalany świat przybiera się w biel, jakby na wspomnienie Zwiastowania, i staje się choć na krótko tak nadobny, że mógłby być na­prawdę Oblubienicą Chrystusową. W maju otrzymał laskę dokonania najtrudniejszego czynu w swoim ży­ciu: opuścił kraj, rozstał się z ukochaną siostrą i z oj­cem (i to w tak smutnych okolicznościach) i wyruszył do Nowego Świata na misjonarskie trudy. Rozstanie to nie było pożegnaniem, ale ucieczką — umknął zdra­dzając zaufanie rodziny, by nie zdradzić wyższej wier­ności. Teraz potrafił uśmiechać się myśląc o tym, ale wówczas było to naprawdę straszne. Biskup, który tam oto przerywa marchew, wie coś o tym. Właśnie przez wzgląd na niego, przez pamięć, czym ksiądz

Latour stał się dla niego w owej godzinie, on, ksiądz Józef, w ogóle tutaj jest: w tym ogrodzie w Santa Fé. Nigdy nie byłby opuścił ukochanego Samdusky, gdy nowy biskup wezwał go do podzielenia jego mozo­łów, gdyby nie rzekł sobie: Ach, teraz to on jest w kło­pocie. Dzisiaj stanę się dla niego tym, czym on stał się dla mnie owego dnia, kiedy czekaliśmy przy dro­dze na dyliżans do Paryża i postanowienie moje zała­mało się, a on mnie ocalił.

Tak wyraziście ta chwila nawiedziła znowu księdza VaiUaint, że otarł nieco wilgoci z oczu (łatwo się wzru­szał, jak zwykle ludzie w chorobie), po czym oczyścił szkła i zawołał:

Księże biskupie, czas już wyprostować plecy* dosyć się naschylałeś.

Biskup przyszedł i usiadł na taczce stojącej w pro­gu altany.

Pomyślałem sobie, że już nie będę się modlił

o prędkie twoje wyzdrowienie, Józefie. Jedyny spo­sób, żeby mieć wikariusza pod ręką, to mieć go chorym.

Ksiądz Józef uśmiechnął się.

Sam nie siedzisz dużo w Samta Fé, mój księże biskupie.

Otóż właśnie, że będę siedział tego lata i miam nadzieję zatrzymać cię przy sobie. W tym roku chcę, żebyś zobaczył moje lotosy w kwiecie. Tranquilino napuści wody do stawku dziś po południu. — Stawek był to mały basen pośrodku ogrodu, 'który Tranquili­no, zręczny do robót wodnych jak wszyscy Meksyka­nie, napełnił strugą odciągniętą z potoku Santa Fé, płynącego tuż obok. — Ubiegłego roku, kiedy ciebie nie było — wspominał biskup — mieliśmy ponad sto kwiatów lotosu, pływających po tym małym stawku.

A wszystkie z pięciu cebulek, które włożyłem do walizki w Rzymie.

A kiedy one kwitną?

Zaczynają w czerwcu, ale w pełnym rozkwicie są w lipou.

No to musicie podpędzić je trochę. Bo za po­zwoleniem mego biskupa w lipcu już ranie tu nie będzie.

Tak prędko? I dlaczego to?

Ksiądz Vaillant poruszył się niespokojnie pod ko­cami.

Łowić straconych katolików, Jean. Całkowicie straconych, na nowym twoim terytorium, w okolicach Tuoson. Są tam setki biednych rodzin, które nigdy nie widziały księdza. Pójdę tym razem od domu do domu, nie opuszczając najmniejszej osady. Pełni są pobożności i wiary, ale ta pobożność nie ma żadnego pokarmu prócz najgorszych zabobonów. Poplątały im się wszystkie modlitwy. Nie umieją czytać, a skoro nie ma komu pouczyć ich, jak przyjdą do prawdy? Są jak nasiona pełne siły wzrostu, ale bez wilgoci. Zwykły kontakt wystarczy, by zrobić z nich żywą cząstkę kościoła. Im dłużej pracuję z Meksykanami, tym mocniej wierzę, że takich właśnie jak oni miał na myśli Zbawiciel mówiąc: „Jeżeli nie staniecie się jako dzieci”. Myślał o ludziach, którzy nie są roztropni w rzeczach tego świata, których myśli nie tkwią przy zysku ani światowym powodzeniu. Ci biedni chrześci­janie nie są zapobiegliwi jak chłopi w naszym kraju, nie żywią czci dla posiadania, nie mają zmysłu dla wartości materialnych. Zatrzymuję się na parę godzin w wiosce, udzielam sakramentów, spowiadam, w każ­dym domu zostawiam maleńki dar, różaniec czy obra­zek święty, i odjeżdżam w poczuciu, że udzieliłem szczęśliwości nie dającej' się wymierzyć i ulżyłem

wiernym duszom, odciętym od Boga przez zaniedba­nie. Tam, koło Tucson poprosił mnie kiedyś nawró­cony Indianin ze szczepu Pima, żebym poszedł z nim na pustynię, bo ma mi coś do pokazania. Zabrał mnie w tak dzikie wertepy, że ktoś mniej nawykły do tych rzeczy mógł go podejrzewać i bać się o swoje życie. Zeszliśmy w przerażający kanion z czarnych skał i tam w głębi pieczary pokazał mi złoty kielich, szaty litur­giczne, naczynia, wszystko, co potrzebne do odpra­wienia mszy. Przodkowie jego ukryli te święte przed­mioty, gdy misja została złupiona przez Apaczów — nie wiedział przed ilu pokoleniami. Tajemnica prze­chodziła z ojca na syna w jego rodzinie, a ja byłem pierwszym księdzem, jaki się tam w ogóle zjawił, by przywrócić Bogu Jego własność. Według mnie, tam jest tak jak w przypowieści. Wiara na tym dzikim pograniczu to skarb zakopany; strzegą go, ale nie wiedzą, jak go użyć dla zbawienia swoich dusz. Słowo, modlitwa, usługa, nie potrzeba więcej, by wyzwolić te dusze z więzów. Przyznaję, że pożądam tej misji. Pragnę być tym, który przywróci Bogu stracone dzie­ci. I to będzie największe szczęście mego życia.

Biskup nie od razu odpowiedział na ten apel. Wresz­cie przemówił z powagą:

Musisz zrozumieć, że potrzebuję ciebie tutaj, księże Józefie. Obowiązki moje są zbyt liczne na jed­nego człowieka.

Ale nie potrzebujesz mnie tak, jak oni mnie potrzebują. — Ksiądz Józef zrzucił z siebie okrycia

i usiadł w sutannie, spuszczając nogi na ziemię. — Którykolwiek z naszych dobrych księży francuskich z Monferrand może ci tu pomagać. W tej robocie wy­starczy inteligencja. Ale tam to jest praca dla serca, dla szczególnego współczucia, a żaden z nowych księ­ży nie zrozumie tych biedaków, jak ja ich rozumiem.

Stałem się prawie Meksykaninem. Nauczyłem się lu­bić chili Colorado i barani łój. Ich głupstwa już mnie nie rażą, nawet ich błędy są mi drogie. Jestem ich człowiekiem.

Ach, oczywiście, oczywiście. Ale na razie muszę od ciebie wymagać, żebyś leżał.

Ksiądz Vaillant, zaczerwieniony i podniecony, o- padł z powrotem na poduszki, a biskup przeszedł się po ogrodzie: tylko do tamaryszków i z powrotem. Szedł wolno, równym, pewnym krokiem, szczupły

i wyprostowany, ale nie sztywny, z tym ładnym osa­dzeniem głowy, które zawsze zdradzało w nim pana sytuacji. Nikt by się nie domyślił, że toczy się w nim ostra walka. Namiętna prośba księdza Józefa zburzyła ukochany jego plan i przyniosła mu gorzkie osobiste rozczarowanie. Jedno mu pozostało — i nim dotarł do tamaryszków, dokonał tego. Ułamał witkę zaschnię­tych, bzowej barwy kwiatów, aby niejako zaznaczyć

i przypieczętować swoje wyrzeczenie. Powrócił tym samym swobodnym, stanowczym krokiem i stanął uśmiechnięty przy łóżku polowym.

Twoje wyczucie musi {»kierować tobą w tej sprawie, Józefie. Nie będę ci stawiał przeszkód. Pewna troska o twoje zdrowie, to rzecz, na którą muszę na­legać, ale skoro całkowicie przyjdziesz do siebie, mu­sisz pójść za tym obowiązkiem, który woła głośniej.

Obaj milczeli przez parę chwil. Ksiądz Józef zam­knął oczy przed słońcem, a ksiądz Latour stał po­grążony w myślach, przeciągając machinalnie długie pióro kwiatów tamaryszka przez delikatne i nieco ner­wowe palce. Z jego rąk biła dziwna powaga, ale nie było w nich spokoju tak często widocznego w dło­niach księży; zawsze zdawały się rozważać i stanow­czo decydować.

Gwałtowny łopot skrzydeł wyrwał dwóch przyja-

163

ció! z zadumy. Jasne stado gołębi spłynęło nad ich głowami w odległy koniec ogrodu, gdzie właśnie z fur­ty wiodącej na teren szkoły wynurzyła się kobieta: Magdalena przychodząca jak co dzień karmić gołębie

i zrywać kwiaty. Siostry powierzyły jej w tym mie­siącu zdobienie ołtarza szkolnej kaplicy, więc przy­chodziła do biskupa po kwiaty jabłoni i narcyzy. Stąpała w wirze lśniących skrzydeł, a Tranquilino od­stawił łopatę i przypatrywał się jej. W pewnej chwi-. li całe stado gołębi w taki sposób pochwyciło blask, że na moment znikło z oczu, rozpłynęło się w świetle, jak sól rozpuszcza się w wodzie. W następnym mgnie­niu znów zakołowały, czarne i srebrne pod słońce. Obsiadły ramiona Magdaleny i jadły jej z ręki. Gdy włożyła skórkę chleba między wargi, dwa gołębie za­wisły w powietrzu przed jej twarzą trzepocąc się

i dziobiąc kąsek. Jej rozkwitła uroda była szczególnie miła oku, ciemny rumieniec barwił złotobrunatne po­liczki.

Któż by pomyślał, patrząc na nią teraz, że wzię­liśmy ją z gniazda najpodlejszego okrucieństwa i nie­czystości — szepnął ksiądz Vaillant. — Od najwcześ­niejszych dni chrześcijaństwa Kościół nie był zdol­ny robić tyle, ile może zrobić tutaj.

Ma dopiero dwadzieścia siedem czy osiem lat. Zastanawiam się, czy nie powinna by wyjść drugi raz za mąż — rzekł biskup z namysłem. — Choć wydaje się taka zadowolona, pochwyciłem parokrotnie tra­giczny cień w jej oczach. Pamiętasz to okropne jej spojrzenie, kiedy ją zobaczyliśmy pierwszy raz?

Czyżbym mógł zapomnieć? Ale nawet i cała jej postać się odmieniła. Wtedy była bezkształtnym, czoł­gającym się stworzeniem. Wziąłem ją za niedorozwi­niętą. Nie, nie. Dosyć już miała burz światowych. Tu jest bezpieczna i szczęśliwa. — Ksiądz Vaillant usiadł

i zawołał: — Magdaleno, Magdaleno, chodź tu, dziec­ko, pomów z nami chwilą. Dwaj ludzie czują się samotni, nie widując nikogo prócz siebie.

n

NOC GRUDNIOWA

Ksiądz Vaillant wyruszył do Arizony w połowie lata, a teraz był już grudzień. Biskup Latour przeżywał jeden z tych okresów chłodu i zwątpienia, które od dzieciństwa opanowywały go od czasu do czasu i na­pawały poczuciem obcości, ibez względu na to, gdzie się znajdował. Przykładał się do korespondencji, objeż-' dżał proboszczów, odprawiał nabożeństwa w misjach pozbawionych księży, nadzorował rozbudowę szkoły sióstr, ale nie wkładał serca w te sprawy.

Pewnej nocy, na jakieś trzy tygodnie przed Bożym Narodzeniem, leżał w łóżku niezdolny usnąć, z poczu­ciem porażki, wdzierającym się do serca. Modlitwy jego były to puste słowa i nie przynosiły mu pokrze­pienia. Dusza jego stała się ugorem. Nie miał w so­bie nic, czego by mógł udzielić swym księżom i swe­mu ludowi. Jego dzieło wydało mu się powierzchowne: dom wzniesiony na piasku. Wielka diecezja była wciąż jesacze krainą pogańską. Indianie wędrowali starymi drogami lęku i mroku, szamocąc się ze złymi wróż­bami i starymi wierzeniami w duchy. A Meksykanie byli dziećmi bawiącymi się w religię.

Noc się wlokła, a łóżko biskupa stało się dla niego posłaniem cierniowym; nie mógł wytrzymać dłużej. Wstawszy po ciemku wyjrzał przez okno. Zdziwił go widok padającego śniegu, ziemia była już niań lekko przysłonięta. Pełnia, ukryta za zasłoną z chmur, roz­

185

syłała po niebie bladą fosforyczną poświatę, a wieże kościoła odcinały się czarno na tle tego srebrzystego runa. Ksiądz Latour poczuł pragnienie pójścia do kościoła, by się tam pomodlić, ale zamiast tego po­łożył się z powrotem do łóżka. Zdając sobie jednak sprawę, że odstraszył go ziąb kościoła, poczuł pogardę dla siebie, wstał znowu, ubrał się szybko i wyszedł na podwórze, zarzucając na sutannę wierną starą bur­kę, bliźniaczkę burki księdza Vaillant.

Materiał na nie kupili w Paryżu, przed laty, gdy jako młodzi alumni seminarium Misji Zagranicznych przy ulicy Du Bac przygotowywali się do pierwszej podróży do Nowego Świata. Z tego materiału niemiecki krawiec w Ohio zrobił szerokie burki do konnej jaz­dy i obramował je lisim futrem. Po latach, gdy ksiądz Latour miał wyruszyć w tę długą drogę, która go zaprowadziła do biskupstwa, tenże krawiec przenicował burki i podszył popielicami, jako odpowiedniejszymi w* łagodnym klimacie. Te wspominki, i wiele innych, przemknęły przez głowę biskupa, gdy owijał się w wy­służone okrycie i z wielkim kluczem żelaznym w ręku przemierzał podwórze w stronę zakrystii.

Dziedziniec bielił się od śniegu, a cienie murów

i budynków występowały ostro w blasku zamglone­go księżyca. W głębokim portalu zakrystii zobaczył przykucniętą postać — zdołał dojrzeć, że to kobieta.

I że gorzko płacze. Podniósł ją i wprowadził do wnę­trza. Skoro tylko zapalił świece, poznał ją i domyślił się powodu jej przyjścia.

Była to stara Meksykanka imieniem Sada, nie­wolnica w amerykańskiej rodzinie. Protestanci, i to bardzo wrogo usposobieni do rzymskiego Kościoła, nie pozwalali jej chodzić na mszę ani przyjmować odwiedzin księdza. W domu strzeżono jej pilnie, ale zimą, gdy opalone pokoje mieszkalne przyciągały ro­

166

dzinę, kazano jej spać w drewutni. Tej nocy, nie mo­gąc zasnąć z powodu zimna, zebrała odwagę na czyn bohaterski: wyśliznęła się przez bramę stajenną i ścież­ką za podwórzem pobiegła do Domu Bożego, by się pomodlić. Znalazłszy frontowe drzwi zawarte, przewę­drowała naokoło przez ogród biskupi do zakrystii, po to tylko, by i tutaj znaleźć się przed zamkniętą furtą.

Biskup stojąc ze świecą wpatrywał się w jej twarz, gdy opowiadała to w paru słowach; ciemna, brunatna twarz chłopki, wytarta i wyostrzona przez smutek i życie. Nigdy jeszcze, wydało mu się, nie widział ta­kiego blasku dobroci bijącego z ludzkiej twarzy. Za­uważył, że kobieta miała gołe nogi nad trzewikami

znoszonymi, juchtowymi trzewikami pana — a pod wystrzępioną czarną chustką tylko cienką perkalową suknię całą w łatach. Zęby jej szczękały, gdy tak stała próbując opanować dreszcze. Jednym ruchem wolnej ręki biskup zdjął z ramion futrzaną burkę i okrył kobietę. Przestraszyła się. Skuliła się pod nią, szep­cąc:

Ach, nie, nie, padre.

Musisz słuchać swego padre, córko. Owiń się w to okrycie i wejdziemy do kościoła pomodlić się.

W nieprzeniknionej czarności kościoła błyskała tylko czerwona lampka przed głównym ołtarzem. Wziąwszy kobietę za rękę i trzymając świecę przed sobą za­prowadził ją przez prezbiterium do kaplicy Matki Boskiej. Tu zaczął zapalać świecę przed Najświętszą Paraną. Stara Sada upadła na kolana i ucałowała po­sadzkę. Płacząc bez przerwy ucałowała stopy Matki Najświętszej, piedestał, na którym się wspierały. Z wyrazu tej twarzy, z przebiegających po niej drżeń, biskup odgadł, że były to łzy ekstazy.

Dziewiętnaście lat, ojcze, dziewiętnaście lat, jak nie widziałam świętości ołtarza.

167

To minęło, Sado. Zachowałaś te świętości w ser­cu. Pomodlimy się razem.

Biskup ukląkł przy niej i zaczęli: „O święta Ma­ryjo, Królowo dziewic...”

Ksiądz Vaillant nderaz imówił biskupowi o tej sta­rej niewolnicy. Dużo też było szeptów między po­bożnymi parafiankami o żałosnym jej losie. Smitho­wie, u których służyła, byli ludźmi iz Georgii, którzy jakiś czas mieszkali w El Paso del Norite i zabrali ją stamtąd wracając do swego rodzinnego stanu. Ale niedawno dotknęło tę rodzinę jakieś niepowodzenie w Georgii, musieli sprzedać wszystkich czarnych nie­wolników i uciec ze stanu. Meksykanki sprzedać nie mogli, bo nie mieli do niej „legalnego” tytułu, jej pozycja była nieustalona. Teraz, gdy powrócili w meksykańskie strony, obawiali się, że ich sługa może uciec i znaleźć schronienie między własnym ludem, toteż nadzorowali ją czujnie. Nie pozwalali jej wy­chodzić ipoza patio, nawet z panią na targ.

Dwie kobiety z Bractwa Ołtarzowego odważyły się wejść do patio, by porozmawiać z Sadą, gdy prała, ale wyrzuciła je gniewnie pani domu. Mrs. Smith wybiegła na podwórze na wpół ubrana i powiedziała, że jeśli mają interes, powinny przyjść frontem, a nie wślizgiwać się przez stajnię i straszyć to biedne, głu­pie stworzenie. Gdy oświadczyły, że przyszły zaprosić Sądę do pójścia z nimi na mszę, odparła, że raz już wyrwała biedaczkę z pazurów księży i dopilnuje, żeby nie wpadła w nie znowu.

Nawet po tej odprawie bardzo pobożna sąsiadka zajrzała przez tylne wrota do stajni, gdzie Sada zdejmowała drzewo z grzbietu osła. Ale stara służąca przyłożyła palec do ust i wskazała gościowi drogę do wyjścia, zerkając jednocześnie przez ramię z wyra­zem takiego strachu, że kobieta pośpiesznie się odda­

168

liła, odgadując, że Sada miałaby za swoje, gdyby ją przyłapano na rozmowie z kimkolwiek. Zacna nie­wiasta zaraz przyszła opowiedzieć to księdzu Vaillant, a ten porozumiał sig z ¡biskupem oświadczając, że coś trzeba zrobić, by zapewnić pociechę religijną niewol­nicy. Biskup jednak odparł, że na to jeszcze nie pora: obecnie byłoby niewskazane zrobić sobie wrogów z tamtych ludzi. Smithowie przewodzili grupie pro­testantów, która korzystała z każdej okazji, aby do­kuczyć katolikom. Otaczali drzwi kościoła w dni świąteczne z drwiną i głośnym śmiechem, odzywali się napastliwie do zakonnic na ulicy, szydzili i bluźnili gdy przeciągała procesja Bożego Ciała. W rodzime Smithów było pięciu synów, niewychowanych łobu­zów o złych językach. Nawet dwaj najmłodsi, dzieci jeszcze, zdradzali skłonności przestępcze. Tranquilino raz po raz wyrzucał tych dwóch chłopaków z bisku­piego ogrodu, gdzie przychodzili z rozwydrzoną kom­panią obrywać gruszki z młodych drzewek i gadać sprośności przeciw księżom.

Gdy podnieśli się z kolan, ksiądz Latour wyraził Sadzie swoją radość, że tak dobrze zachowała w pa­mięci modlitwy.

Ach, padre, co wieczór mówię różaniec do Matki Najświętszej, wszystko jedno, gdzie śpię — powiedzia­ła starowina z przejęciem, podnosząc oczy na jego twarz i cisnąc do piersi powęźlone dłonie.

Gdy spytał, czy ma ze sobą koronkę, zmieszała się. Nosiła ją przywiązaną sznurkiem na koszuli pod odzie­żą, bo tam jedynie mogła ukryć ją bezpiecznie.

Zapamiętaj sobie, Sado — przemówił uspokaja­jąco — w przyszłym roku i teraz podczas nowenny przed Bożym Narodzeniem nie zapomnę o tobie w mo­dlitwie, ile razy ofiarowywać będę Przenajświętszy Sa­krament we mszy. Bądź spokojna w sercu, a ja będę

cię wspominał w cichych błaganiach przed ołtarzem nie inaczej, jak własne siostry i siostrzenice.

Mówił później księdzu Vaillant, że nigdy nie było mu dane oglądać takiej głębi świętej radości religijnej jak w ową bladą noc grudniową. Klęcząc przy Sadzie czuł, jak bezcenną wartość przedstawia ołtarz dla kobiety, która nic nie miała; ołtarz, świece, wize­runek Najświętszej Panny, postacie świętych, Krzyż, który odjął hańbę cierpieniu, a smutek i biedę uczy­nił sposobami pobratania się z Chrystusem. Klęcząc obok znoszącej tak wiele cierpień niewolnicy, pozna­wał na nowo owe święte tajemnice, jak kiedyś w mło­dości. Miał wrażenie, iż potrafił odczuć, co oznaczała dla niej świadomość, że jest Dobra Kobieta w Niebie

mimo tego, że okrutne chodzą po ziemi. Starzy, któ­rzy doświadczyli ciosów, trudów, którzy poznali twar­dą rękę świata, potrzebują nawet wrięcej jeszcze tkli­wości kobiecej niż dzieci. Tylko Niewiasta Boża może wiedzieć wr pełni, ile kobieta zdolna jest tutaj wy­cierpieć.

Nieczęsto Jean-Marie Latour tak bardzo się przy­bliżał do źródła wszelkiego miłosierdzia, jak owej nocy w kaplicy Matki Boskiej; miłosierdzia, od któ­rego żaden człowiek zrodzony z niewiasty nigdy nie zdoła odciąć się ostatecznie; miłosierdzia dla mordercy na szafocie, jak i dla konającego żołnierza, jak i dla męczennika na torturze. Piękne pojęcie, czym jest Maryja, przeszyło jak miecz serce księdza.

O Najczystsze Serce Maryi!”, szeptała przy nim kobieta, a on czuł, jak to imię jest dla niej pokar­mem i odzieżą, przyjacielem i matką. Cud zacho­dzący w jej sercu przyjął we własne serce, spojrzał jej oczami, pojął, że jego nędza jest równie zupełna, jak i jej. Kiedy Królestwo Boże po raz pierwszy wkro­czyło w świat, w okrutny świat męczarni i niewolni-

ków, i panów. Ten, który je wniósł, powiedział: „Kto jest najmniejszy między wami, ten będzie pierwszy w Królestwie Niebieskim”. Ten kościół był domem Sady, a on był w nim sługą.

Biskup wysłuchał spowiedzi staruszki. Pobłogosła­wił ją, kładąc obie ręce na jej głowie. Gdy popro­wadził ją przez nawę, by wypuścić z kościoła, Sada chciała zdjąć burkę z ramion. Powstrzymał ją mó- wiąCj że musi zachować ją na własność i spać w niej nocą, ale wyśliznęła się z niej pośpiesznie. Taka myśl zdawała się ją przerażać.

Nie, nie, ojcze. Gdyby to znaleźli na mnie! — Nie wyraziła innego oskarżenia przeciw swoim cie- miężycielom. Ale zdjąwszy stare okrycie, pogłaskała je, jakby to było żywe stworzenie, które okazało^jej dobroć. ■ • ■ WM

Szczęściem przypomniał się księdzu Lątour mały medalik srebrny z wizerunkiem Panny Maryi, który miał w kieszeni. Dał jej .go mówiąc, że pobłogosławił go sam Ojciec Święty. Teraz będzie miała skarb do ukrywania ii strzeżenia, do wielbienia w porze, gdy śpią jej nadzorcy. Ach, pomyślał, czymże dla tych, co nie umieją czytać — ani wyobrażać sobie — jest obraz, dotykalne wcielenie Miłości!

Wsunął wielki klucz w otwór zamka i furtka od­chyliła się powoli na drewnianych zawiasach. Pokój zewnętrznego świata zdawał się zlewać z jego poko­jem wewnętrznym. Śnieg ustał, lekkie chmury, ukła­dając się jaik żebrowanie sklepienia niebieskiego, spły­nęły teraz w jedną miękką i białą ławicę mgły nad górami Sangre de Cristo. Księżyc świecił wysoko na szafirowym firmamencie, majestatyczny, samotny, łas­kawy. Biskup stał na progu kościoła, pogrążony w myś­lach, zapatrzony w linię czarnych śladów, zostawio­nych przez kobietę na wilgotnym śniegu.

171

WIOSNA W KRAJU NAWAJÓW

Ksiądz Vaillant spędził w Arizonie całą zimę. Gdy w powietrzu po raz pierwszy zapachniało wiosną, biskiup i Jacinto wyruszyli w długą podróż poprzez Nowy Meksyk do Malowanej Pustyni i do osad In­dian Hopi. Gdy opuścili Oraibi, biskup przez kilka dni jechał na południe, by odwiedzić przyjaciela ze szczepu Nawajów, który niedawno stracił jedynego syna i dał wyraz szacunkowi dla biskupa, przysyła­jąc mu do Santa wiadomość o śmierci chłopca.

Ksiądz Latour znał Eusabia od dawna, zetknął się z nim wkrótce po przybyciu do nowej diecezji. Na­wa jo był w owym czasie w Santa pomagając Woj­skowym w zażegnaniu wybuchu nigdy nie kończą­cych się za/targów między własnym ludem a szcze­pem Hopi. Już od tego czasu biskup i wódz indiański okazywali sobie wzajemnie rosnącą sympatię. Eusabio aż do Santa przywiózł syna, po to, by biskup go ochrzcił — tego ukochanego jedynaka, który zmarł ubiegłej zimy. Chociaż o dziesięć lat młodszy od księ­dza Latour, Eusabio był jednym z najbardziej wpły­wowych ludzi w plemieniu Nawajów i jednym z naj­bogatszych w owce i konie. W Santa i w Albuquer­que zyskiwał szacunek dla swej inteligencji i powagi, jak również podziw dla swej pięknej postawy. Był nadzwyczaj wysoki, nawet jak na Nawaja, o twarzy wodza rzymskiego z czasów republiki. Ubierał się zawsze bardzo wytwornie w aksamit i skórę, przy­ozdobione w paciorki i pióra, w srebrny pas i opoń­czę z najpiękniejszej w gatunku | w deseniu wełny. Ramiona pod luźnymi rękawami koszuli okrywały srebrne bransolety, a na piersi .zwisały bardzo staro-

żyfcne naszyjniki z muszli, turkusów i korali — ko­rali śródziemnomorskich, które w krainie Nawajów zostawili kapitanowie Coronada ciągnący tamtędy na odkrycie wiosek Hopi i Wielkiego Kanionu.

Eusabio mieszkał z rodziną i służbą w skupisku szałasów nad Colorado Chiquito; na zachód, południe i północ jego krewniacy paśli wielkie jego trzody.

Ksiądz L/atour i Jacinto dotarli do grupki lichych chałup podczas gwałtownej burzy piaskowej, która wirowała wokół nich i mułów niby zadymka śnieżna i prawie zacierała krajobraz. Nawajo wyszedł z domu i ujął Angelikę za uzdę. W pierwszej chwili nie otwo­rzył ust, stał tylko trzymając białą dłoń księdza La- tour w swojej pięknej ciemnej dłoni i patrząc mu w twarz z wyrazem smutku i rezygnacji w głęboko osadiaomych orlich oczach. Fala wzruszenia przeszła przez jego twarz jak z brązu wykutą, gdy powiedział wolno:

Przyjaciel mój przybył.

Tyle tylko, ale w tym było wszystko: powitanie, ufność, uznanie.

Na mieszkalnie otrzymał biskup samotny szałas, nie­co na uboczu osady. Eusabio zaraz zaopatrzył go w najlepsze skóry i koce i powiedział gościowi, że musi zatrzymać się choć parę dni, aby przyjść do siebie po zmęczeniu. Muły zgonione — mówił India­nin — sam padre wygląda zmizerowany, a do Santa droga daleka.

Biskup dziękując mu oświadczył, że pozostanie trzy dni, że czuje potrzebę skupienia. Od samego wy­jazdu z domiu pochłaniały jego myśli sprawy praktycz­ne. To miejsce zdawało się sprzyjać poważnej kon­templacji. Rzeka, znacznie wezbrana o tej porze roku, wiła się wśród pagórków i wydm sypkiego piasku wi­rującego cały dzień w powietrzu pod tchnieniem buj­

173

nych wiatrów wiosennych. Zaspa piaszczysta spię­trzyła się pod szałasem zajętym przez biskupa i wci­skała się przez szczeliny ścian, sporządzonych z drą- gowiny spojonej gliną.

Nad rzeką rosła kępa wysokich nagich topoli ame­rykańskich — drzew ¡niezmiernie starych i olbrzy­mich rozmiarów — tak potężnych, że zdawały się przynależeć do minionej epoki. Rosły jedna daleko od drugiej, a ich dziwacz<ne skręcone kształty musiały być wynikiem nieustannych wiatrów, chylących je ku zachodowi i polerujących piaskiem, jak również faktu, że żyły bardzo małą ilością wody — rzeka wysychała tu prawie zupełnie na większą część roku. Wyrastały z gruntu ukośnie, a na czterdzieści czy pięćdziesiąt stóp nad ziemią wszystkie te białe, suche pnie zmie­niały kierunek zwracając się znów ku pionowi. Nie­które pękały w wielkie rozwidlenia wyginające się w łuki aż prawie do ziemi; inne nie rozszezepiały się wcale, ale główny ich pień giął się w dół, jakby ścią­gany cięciwą; niektóre kończyły się kiścią mizernych liści, podobne do skrzywionych palm. Wszystkie te drzewa żyły, wydawały się jednak sporządzone ze starego, martwego i wyschłego drewna, a ulistnie- nie miały bardzo skąpe. Wysoko w rozwidleniach lub na czubku fantastycznej długości skręconego łuku wystrzelał wątły bukiet zielonych listków — w zu­pełnej sprzeczności z długością stwardniałego białego pnia i gałęzi. Wyglądało to jak zimowy las olbrzy­mów z kępkami jemioły wśród nagich konarów.

Gościnność Nawajów nie bywa natrętna. Eusabio dał poznać biskupowi, że jest rad mając go u siebie, i zostawił go w spokoju. Ksiądz Laitour żył przez trzy dni w prawie nieustannej burzy piaskowej, od­cięty nawet od tego zagubionego, indiańskiego koczo- wiska ruchomymi ścianami i kotarami piasku. Albo

siedział w swoim domteu i słuchał wiatru, albo prze­chadzał się ,po dworze pod tymi wiekowymi, poskrę­canymi drzewami, owinięty w derę indiańską, którą przesłaniał usta i nos. Od chwili przybycia rozmyślał nad tym, czy będzie miał rację odwołując księdza Vaillant z Tucson. Listy wikariusza, od czasu do cza­su przynoszone przea wędrowców, świadczyły, że czuje się on nadzwyczaj dobrze tam, gdzie jest, re­staurując stary kościół misyjny w St. Xavier del Bac, jego zdaniem najpiękniejszy na kontynencie, choć za­niedbany od dwustu przeszło lat.

Odkąd odszedł ksiądz Vaillant, brzemię na barkach biskupa stawało się coraz cięższe. Nowi księża z O- wenni byli wszyscy dobrzy, godni zaufania i niezmor­dowani w spełnianiu jego poleceń; ale obcy jeszcze w tym kraju, nie odważali się na samodzielne de­cyzje, każdą trudność przedkładali biskupowi. Ksiądz Latour potrzebował swego wikariusza, tak bardzo tak­townego w stosunku do krajowców, tak żywo współ­czującego z ich wszelkimi niedostatkami. Kiedy prze­bywali razem, zawsze hamował optymistyczny impet księdza Vaillant, ale zastawiony sam, sobie bardzo tęsknił za tą właśnie jego cechą. I brakowało mu także towarzystwa starego przyjaciela — czemuż nie miałby się do tego przyznać?

Choć Jean-Marie Latour i Joseph Vaillant urodzili się w sąsiednich parafiach w Puy-de-Dóme, w dzie­ciństwie nie znali się. Latourowie byli starą rodziną, z tradycją na polu nauki i wolnych zawodów, a Vail- lantowie zajmowali o wiele skromniejszą pozycję w prowincjonalnym światku. Poza tym mały Józef bywał przeważnie z dala od domu, u dziadka na fer­mie, w górach Volvic, gdzie powietrze było specjalnie czyste i całe otoczenie korzystnie wpływało na ner-

175

wowe usposobienie dziecka. Obaj chłopcy spotkali się •dopiero jako klerycy w Montferraind, w Clermont.

Będąc na drugim roku seminarium Jea<n-Marie stał pewnego dnia w początkach roku szkolnego .na placu rekreacyjnym obserwując ciekawie nowych studen­tów. W ich gromadce zauważył jedinego o szczególnie mało obiecującej powierzchowności: dziewiętnastole­tniego chłopca małego wzrostu, bardzo bladego,

o pospolitych rysach, z brodawką na policzku i z ko- nopiastą czupryną, która upodabniała go do Niemca. Chłopiec odczuł chyba jego spojrzenie, bo natych­miast podszedł jakby zawołany. Nieświadomy widocz­nie swego braku obycia, nie był onieśmielony, tylko ogromnie zainteresowany nowym otoczeniem. Zapytał Jeana o ńazwisko, o to, skąd przybył i czym się zaj­muje jego ojciec. Po czym oznajmił z wielką prostotą:

Mój ojciec jest piekarzem, najlepszym w Riom. Rzeczywiście znakomitym piekarzem.

Młody Latour był ubawiony, ale grzecznie wyraził swoje uznanie. Wylewny chłopiec zaczął mu opowia­dać o bracie i ciotce, jak również o swej mądrej sio­strzyczce Filomenie. Zapytał, jak dawno Latour jest w seminarium.

Czyś zawsze pragnął zostać księdzem? Bo ja też, ale mało brakowało, a byłbym zamiast tego wstąpił dc wojska.

Na rok przedtem, po poddaniu się Algieru, w Cler­mont odbył się przegląd wojskowy, wielka rewia mun­durów i orkiestr oraz porywających mów ku chwale francuskiego oręża. Młody Vaillant stracił z pod­niecenia głowę i zapisał się na ochotnika bez poro­zumienia z ojcem. Barwnie przedstawił Latourowd swoje patriotyczne emocje, niezadowolenie ojca i włas­ne późniejsze wyrzuty sumienia. Matka życzyła sobie, żeby został księdzem. Odumarła go, gdy miał trzy­

naście lat, i od tego już czasu postanowił spełnić jej pragnienie li poświęcić życie służbie Matki Najświętszej. Ale w ów dzień, wśród fanfar i mundurów, zapomniał

o wszystkim prócz chęci służenia Francji.

Tu młody Vaillant przerwał opowiadanie mówiąc, że musi zaraz napisać list i pobiegł co sił w nogach unosząc sutannę. Patrząc za nim Latour powziął po­stanowienie, że zaopiekuje się tym „nowym”. W synu piekarza było coś, co nadało ich spotkaniu charakter przygody; zapragnął dalszego jej ciągu. Już pierwsze zetknięcie wystarczyło, by obrał sobie tego żywego, brzydkiego- chłopca za przyjaciela. Rozstrzygnęła o tym chwila. Sam Latour był o wiele chłodniejszy i kry- tyczniejszy z natury, wybredny i często niewesoły.

Przez lata seminarium łatwo prześcigał przyjaciela w nauce, ale zawsze zdawał sobie sprawę, że Józef przewyższa go żarliwością wiary. Gdy zostali misjo­narzami, Józef nauczył się po angielsku, a później po hiszpańsku prędzej od niego. Z początku oczywiście mówił obu językami bardzo niepoprawnie, ale też nie miał wielkiej ambicji na punkcie gramatyki i wy­kwintnego sposobu wyrażania się. By porozumieć się z wyrobnikami, gotów był mówić jak wyrobnik.

Choć minęło już dwadzieścia pięć lat od czasu, jak biskup zaczął pracować z księdzem Józefem, nie umiał w myślach p>ogodzić sprzeczności w jego naturze. Po prostu godził się na nie, a podczas długiej nieobecności Józefa zroziumiał, że kocha je wszystkie. Wikariusz był jednym z najautentyczniej uduchowionych ludzi, jakich spotkał kiedykolwiek — przy swym namięt­nym przywiązaniu do wielu rzeczy tego świata. Choć przepadał za dobrym jedzeniem i napitkiem, nie tylko surowo przestrzegał wszystkich postów kościelnych, ale też nigdy nie skarżył się na mamy i skąpy wikt podczas długich misyjnych podróży. Upodobanie księ­

dza Józefa do dobrego wina mogło być skazą w innym człowieku. Ale on, zawsze wątły i kruchy, potrzebował chyba jakiegoś bezpośredniego fizycznego bodźca, by podtrzymać swe nagłe przypływy chęci czynu i wy­obraźni. Niejednokrotnie biskup widywał, jak dobry obiad czy butelka burgunda przekształcały się niemal w oczach na duchową energię. Od małej biesiady, która innych przyprawiłaby o ociężałość i chęć spo­czynku, ksiądz Józef wstawał ożywiony, by dziesięć lub dwanaście godzin pracować z zapałem i rzetel­nością, które zapewniały mu trwałe rezultaty.

Biskupa często żenowała natarczywość wikariusza w zbieraniu datków na parafię, na fundusz katedralny czy odległe misje.

Ale jeśli chodzi o własne sprawy, zapobiegliwość księdza Józefa była poniżej granicy przyzwoitości. Je­dyne, co posiadał na tym świecie, był to muł Con- tento. Choć otrzymywał bogate szaty kościelne od siostry z Riom, jego strój codzienny był lichy i wy- szarzały. Biskup miał przynajmniej dużą i cenną bi­bliotekę, oraz pewien komfort w domu. Miał piękne skóry i koce, dary Eusabia i innych przyjaciół indiań­skich. Meksykanki biegłe w hafcie, koronkarstwie i me- reżkowaniu obdarowały go piękną bielizną osobistą, pościelową i stołową. Miał srebrne sztućce ofiarowane przez Olivaresa i innych bogatych parafian. Ale ksiądz Vaillant był niby święci pierwotnego Kościoła: całko­wicie bez osobistego mienia.

W młodości Józef pragnął wtieść życie odosobnienia i pobożności pustelniczej, ale naprawdę nie byłby nigdy na długo szczęśliwy bez obcowania z ludźmi. A lubił prawie każdego. W Ohio, gdzie podróżowali karetkami pocztowymi, ksiądz Latour spostrzegł, że ilekroć nowy pasażer wpychał się do przepełnio­nego już wehikułu, Józef miał minę zadowoloną

178

i zainteresowaną, jakby uważał dodatek ów za pożą­dany, podczas gdy on sam był mierad, choć umiał to ukryć. Brzydota otoczenia w Ohio nigdy nie mąciła Józefowi spokoju. Szkaradne domostwa i kościoły, ile utrzymane fermy i ogrody, niechlujstwo i brud w mia­steczkach i na wsi, przygnębiająoe nieustannie księ­dza Latour, zaledwie, zdawało się, dochodziły do jego świadomości. Możina by sądzić, że nie miał wyczucia schludności i wdzięku. Muzyka jednak była jego pasją. W Sandusky z rozkoszą spędzał wieczory ze swym niemieckim organistą, uczącym młodzież śpiewać ora­toria Bacha.

Nic z tego, co by można powiedzieć o księdzu Va­illant, nie było wyczerpującą charakterystyką jego osobowości. Znacznie przerastał sumę własnych zalet. W jakimkolwiek by się znalazł gronie ludzkim, doda­wał mu blasku. Szałas Nawajów, najnędzniejsze sku­pisko meksykańskich lepianek czy towarzystwo mon- signorów i kardynałów w Rzymie — wszędzie było to samo.

W czasie ostatniego pobytu w Rzymie biskup usły­szał zabawną historię od monsignora Mazzucchi, se­kretarza Grzegorza XVI, w czasach, kiedy to ksiądz Vaillant przybył z misji w Ohio po raz pierwszy do świętego miasta.

Józef spędził w Rzymie trzy miesiące, żyjąc za czterdzieści centów dziennie i nie przepuszczając ni­czego godnego widzenia. Parę razy prosił Mazzucchiego

o uzyskanie dlań prywatnej audiencji u papieża. Se­kretarzowi podobał się misjonarz z Ohio; była w nim porywczość, żywość, naiwność, pewien rodzaj świe­żości, który nieczęsto spotykał wśród księży napły­wających do Rzymu. Toteż zorganizował spotkanie, w którym tylko Ojciec święty, ksiądz Vaillant i Maz­zucchi wzięli udział.

Misjonarz wszedł w towarzystwie sza.mbelana, obar­czonego dwiema wielkimi, czarnymi walizami pełnymi przedmiotów do pobłogosławienia — zamiast jednej, jak to było w zwyczaju. Po ceremonialnym powita­niu ksiądz Józef zaczął tak wartko i żywo opowiadać

0 misjach i braciach misjonarzach, że zarówno Ojciec święty, jak i sekretarz zapomnieli o czasie i audiencja trwała trzy raizy dłużej niż normalnie. Grzegorz XVI, ten arystokratyczny i autokratyczny dostojnik tak wy­trwale stojący po niewłaściwej stronie w europejskiej polityce i wrogi wolnej Italii, zrobił więcej niż kto­kolwiek z jego poprzedników dla rozkrzewienia wiary w najbardziej zapadłych połaciach świata. A oto po­jawił się misjonarz wedle jego serca. Ksiądz Vaillant poprosił o błogosławieństwo dla siebie, dla konfra- trów, dla misji swoich i swego biskupa. Otworzył wa­lizy jak kramarz paki z towarem, pełne krzyżyków, różańców, książeczek do nabożeństwa, medalików, bre­wiarzy i poprosił o specjalne, „większe” nad nimi błogosławieństwo. Zdziwiony szambelan przychodził

1 wychodził parokrotnie, aż wreszcie Mazzucchi przy­pomniał Ojcu świętemu, że czekają na niego następne spotkania. Ksiądz Vaillant sam pochwycił swoje dwie walizy, jako że szambelana chwilowo nie było, i tak obładowany wycofywał się w ukłonach, gdy papież wstał z fotela i wznosząc rękę gestem pozdrowienia, nie błogosławieństwa, zawołał do odchodzącego misjo­narza jak człowiek do człowieka: „Coraggio Ameri- cano!”.

Domek Nawajów sprzyjał skupieniu biskupa Latour, przywodzeniu na pamięć przeszłości i planom na przy­szłość. Napisał tu długie listy do brata i starych przy­jaciół we Francji. Szałas zepewmiał odosobnienie ni­czym kabina okrętowa na oceanie pośród szumu sze­

180

rokich wiatrów. Nie było innego otworu poza drzwiami, a te nie były nigdy zamknięte i wpuszczały z zew­nątrz zmącone żółte światło burzy piaskowej. Jak dzień długi, piasek wciskał się przez szpary ścian, tworząc drobne karby na polepie. Szeleścił jak deszcz w suchych liściach na uplecionym z gałęzi dachu. Sza­łas był tak wątłą ochroną, że siedziało się w nim jakby w centrum świaita uczynionego z pykiej ziemi i ru­chomego powietrza.

IV

EUSABIO

Na trzeci dzień pobytu u Eusabia biskup napisał do swego wikariusza trochę oficjalny list odwołujący, ipo ozym -wyruszył na codzienną przechadzkę po pu­styni. Był na dworze aż do zachodu, gdy wiatr opadł i powietrze wyklarowało się do kryształowej przej­rzystości. Gdy powracał i miał jeszcze milę czy dwie iw górę rzeki, usłyszał głęboki, choć delikatny dźwięk drewnianego bębna. Domyślił się, że głos płynie z do­mu Eusabia i że przyjaciel jest u siebie.

Wróciwszy po własnych śladach ku osadzie ksiądz Latour znalazł Eusabia siedzącego u progu; śpiewał w języfeu Nawajów i uderzał miękko w podłużny bęben z pnia. Przed nim dwóch malutkich indiańskich chłopczyków, może cztero- lub pięcioletnich, tańczyło w takt muzyki na twardo ubitej ziemi. Dwie kobiety, żona i siostra Eusabia, patrzyły z głębokiego mroku chaty.

Malcy nié zauważyli nadejścia obcego. Całkowicie pochłonięci tańcem, twarzyczki mieli poważnie, cze­koladowe oczy wpółprzymknięte. Biskup stał śledząc

181

płynne, giętkie ruchy ich ramion, pewny rytm drob­nych stóp w mokasynach — nie większych niż liście topoli — jak bez słowa wskazówki szli za nieregular­ną muzyką o dziwacznych akcentach. Sam Eusabio miał w twarzy wyraz religijnej powagi. Siedział z bęb­nem między kolanami, schyliwszy szerokie barki, szkarłatna taśma opasywała mu czoło przytrzymując czarne włosy. Napięstki jego połyskiwały srebrem, gdy trącał powierzchnię bębna pałeczką lub samymi palcami. Gdy ukończył rozpoczętą pieśń, wstał i przed­stawił chłopczyków, swych siostrzeńców, noszących in­diańskie imiona Orle Pióro i Góra Lekarska, po czym skinął na nich, by odeszli. Przepadli w głębi domu. Eusabio oddał instrument żonie i poszedł przejść się z gościem.

Eusabio — rzekł biskup — chcę posłać list do księdza Vaillant w Tucson. Wyślę go przez Jacinta,

o ile będziesz mi mógł użyczyć kogoś ze swoich lu­dzi, by mi towarzyszył w powrotnej drodze do San­ta Fé.

Ja sam pojadę z księdzem do Villi — rzekł Eu­sabio. Nawajowie dotychczas nazywali stolicę po daw­nemu.

Zgodnie z tym następnego ranka Jacinto został wy­słany na południe, a ksiądz Latour i Eusabio z jucz­nym mułem wyruszyli na wschód.

Droga do Santa wynosiła blisko czterysta mil. Pogoda stanowiła przeplatankę oślepiających burz piaskowych i promiennego słońca. Niebo było równie ruchliwe i zmienne, jak pustynia pod nim jedno­stajna i cicha — a nieba było tu co niemiara. Więcej niż na morzu, więcej niż gdziekolwiek w świecie. Równina leżała pod nogami, ale patrząc 'wokoło wi­działo się promieniejący błękitny świat piekącego po­wietrza i ruchliwych chmur. Nawet góry wydawały

się w porównaniu z nim kopcami mrówek. Gdzie in­dziej (niebo jest dachem świata, tutaj ziemia była pod­łogą nieba. Krajobraz, za którym się tęskni, gdy się jest daleko: gdzie spojrzeć, niebo; świat, w którym naprawdę się mieszka — to niebo, niebo!

Podróżować z Eusabiem było to coś jak podróż z krajobrazem, który stał się człowiekiem. Jak ziemia przyjmował, cokolwiek dzień przynosił, z pewnego ro­dzaju poważną radością. Mówił mało, jadł mało, spał gdzie bądź i niezmiennie miał otwarte i serdeczne spojrzę,nil oraz, podobnie jak Jacinto, niezawodne do­bre maniery. Biskupa zdziwiło trochę, że zatrzymywał się tak często w drodze, by zrywać kwiaty. Pewnego ranka wrócił z mułami niosąc pęk szkarłatnych wy­dłużonych dzwonków kształtu trąbek, lekko uczepio­nych po jednej stronie nagiej łodygi i drżących na wietrze.

Indianie mówią na nie: kwiaty tęczy — rzekł podnosząc bukiet w górę i wprawiając w drżenie czerwone trąbki. — Wcześnie zakwitły.

Gdy opuszczali skałę, drzewo czy wydmę, które u- dzieliły im osłony na noc, Nawajo starannie zacierał wszelkie ślady chwilowego pobytu. Zakopywał wę­gielki ogniska i resztki jedzenia, rozrzucał kamienie, które ułożył jeden na drugim, zasypywał zagłębienia wygrzebane w piasku. Ponieważ dokładnie tak samo postępował Jacinto, ksiądz Latour doszedł do prze­konania, że o ile biali lubią zaznaczać swą obecność w każdym krajobrazie, zmieniać go, przerabiać po trosze (a przynajmniej zostawić jakiś ślad czy upa­miętnić swoją obecność), to Indianie przeciwnie — przesuwają się przez kraj nic w nim nie zamącając; lubią przejść i nie zostawić śladu, jak ryba w wodzie, jak ptak w powietrzu.

Obyczajem Indian jest rozpływać się w krajobrazie.

a nie przeciwstawiać się mu. Osadzone na skalnych mesach wioski Hopi tak były zbudowane, by nie róż­nić się od skał, z odległości niepodobna ich było dostrzec. Szałasy Nawajów wśród piasku i wierzb spo­rządzone były właśnie z piasku i z wierzb. Żadne pueblo w owym czasie nie zniosłoby szklanych szyb w mieszkaniach: odbicie słońca w szkle to dla nich coś brzydkiego i nienaturalnego — nawet niebezpiecz­nego. Co więcej, ci Indianie nie lubili nowości i zmian. Chodzili tam i na powrót starymi ścieżynami wydepta­nymi w skale przez ojców, posługiwali się starymi naturalnymi stopniami kamiennymi, by wspinać się do swych miasteczek na płaskowyżach, nosili wodę ze starych źródeł nawet i wtedy gdy biali wykopali studnie.

Obrabiając srebro lub przewiercając turkusy India­nie składali dowody niewyczerpanej cierpliwości. Ma­katom. pasom, szatom ceremonialnym nie szczędzili zręczności i trudu. Ale ich pojęcie dekoracji nie roz­ciągało się na krajobraz. Nie żywili chyba w naj­mniejszym stopniu europejskiej ambicji ujarzmienia natury, podporządkowania jej i tworzenia jakby na nowo. Ich pomysłowość szła w innym kierunku: przystosowania się do scenerii, w której się znale­źli. Źródłem tego była nie tyle może niechęć do czynu, jak przypuszczał biskup, ile wrodzona ostroż­ność i poszanowanie. Było to tak, jakby wielka kra­ina spoczywała we śnie, a oni starali się przecho­dzić przez życie nie budząc jej albo jakby duchy zie­mi, powietrza i wody stanowiły potęgi, których nie należy drażinić i alarmować. Gdy polowali, odbywało się to z tą samą rezerwą: ¡indiańskie polowanie nie było nigdy rzezią. Nie niszczyli ani rzek, ani lasu, a gdy nawadniali, odprowadzali tyle tylko wody, ile

184

było im potrzeba. Ziemią i wszystko, oo nosiła, trak­towali z wielkimi względami; nie starali się tego ulep­szać, ale też nigdy nie bezcześcili.

Zbliżając się do Albuquerque ksiądz Latour i Eu- sabio spotykali od czasu do czasu wędrowców Indian przebywających w różnych kierunkach kręte szlaki stepowe lub zdążających w góry Sandia. Wszyscy po­ruszali się z jednakowym spokojem, bez względu na to, czy ich tempo było prędkie czy powolne, i wszyst­kich cechowała ta sama rezerwa: owinięty w jasny koc Indianin, siedząc na mule lub idąc obok niego, sunąc przez blado pączkujące zarośla szałwii, przemy­kając się między wydmami, zachowywał się tak, jakby jego zadaniem było przejść niepostrzeżenie i bezsze­lestnie przez krainę budzącą sią z wiosną.

Na północ od Laguny minęli ich dwaj gońcy Zuni, spieszący gdzieś na wschód za „indiańskimi sprawami”. Pozdrowili Eusabia gestem otwartych dłoni, lecz nie zatrzymali sią. Prześlizgiwali się po piasku z lekkością młodych antylop, postacie ich nikły i pojawiały sią wśród wydm jak cienie, które rzucają orły w po­tężnym, niespiesznym locie.

KSIĘGA Osma

ZŁOTO POD PIKE’S PEAK

I

KATEDRA -

J uż blisko trzy tygodnie ¡ksiądz Vaillant był w' Santa Fé, a jeszcze nie dowiedział się wcale, co skłoniło bis­kupa do odwołania go z Tucson. Pewinego ranka Fructosa przyszła do ogrodu powiedzieć mu, że dru­gie śniadanie będzie wcześniej niż zwykle, bo biskup wybiera slię gdzieś po południu. W pół godziny później spotkał się ze swym zwierzchnikiem w jadalni.

Biskup rzadko jadał lunch samotnie. O tej porze było mu najwygodniej porozmawiać z proboszczem z odległej parafii, z oficerem, z kupcem amerykań­skim, z gościem ze Starego Meksyku czy Kalifornii. Nie miał rozmównicy, zastępował mu ją pokój sto­łowy. Był wydłużony i chłodny, z oknami wychodzą­cymi na zachód, na ogród. Zielone zasłony przepuszcza­ły przyćmione światło. Pojedyncze promienie grały na białych zaokrąglonych ścianach i migotały w szkle i srebrze na kredensie. Gdy pani Olivares opuściła Santa Fé, by powrócić do Nowego Orleanu, i sprze­dała urządzenie domu na licytacji, ksiądz Latour ku­pił od niej kredens i stół jadalny, wkoło którego tak często gromadzili się przyjaciele. Dońa Isabella na pamiątkę ofiarowała mu swój srebrny serwis do kawy i kandelabry. Stanowiły one jedyną ozdobę surowego, mrocznego pokoju.

186

Biskup już siedział, gdy wszedł ksiądz Józef.

Czy Fructosa ci powiedziała, dlaczego dziś wcześ­niej jemy? Przejedziemy się po południu. Mam ci coś do {»kazania.

Doskonale. Możeś zauważył, że nie bardzo mogę usiedzieć na miejscu. Już nie pamiętam, jak dawno nie spędziłem dwóch tygodni bez kontaktu z siodłem. Gdy odwiedzam Contents w stajni, patrzy na mnie z wyrzutem. Zapasie się.

Biskup uśmiechnął się, a zgięcie górnej wargi zdra­dziło odrobinę sarkazmu. Znał swego Józefa.

Och, to nic — rzekł niedbale. — Trochę odpo­czynku nie zaszkodzi mu po sześciuset milach z Tucson. Możesz się na nim przejechać po południu, a ja wezmę Angelikę.

Księża opuścili Santa Fś wcześnie z południa kie­rując się na zachód. Biskup nie zdradził celu wy­cieczki, a wikariusz nie pytał. Prędko zboczyli z drogi kołowej na ścieżkę wiodącą wprost na południe przez okryte niskimi zaroślami pustkowie, łagodnie kłonią­ce się w stronę modrych gór Samdia.

Około czwairtej wjechali na wyniosłą krawędź nad doliną Rio Grande. Stąd ścieżka opadała długim skło­nem i wiła się u podnóża Gór Sandyjskich aż do Albuquerque, odległego mniej więcej o sześćdziesiąt mil. Krawędź jeżyła się spiczastymi skałkami, które porastały z rzadka pinie; a skała miała tu szczególny odcień zieleni, pośredni między barwą morską a oliw­kową. Ten sam kolor miała i płytka kamienista gleba, będąca właściwie sproszkowaną przez zmiany atmo­sferyczne skałą. Ksiądz La tour podjechał do samo­tnego wzgórza, panującego nad zachodnim skrajem obrywu, tym właśnie, z którego spuszczała się ścieżka. Wzgórek ten wznosił się wysoko i w zupełnym od­osobnieniu, śmiało stawiając czoło zachodzącemu słoń-

CU li błękitnym górom Sandia. Gdy zbliżyli się, ksiądz Vaillant zauważył, że na zachodnim stoku rozkopano zimię, odkrywając surową caliznę skały — a ta nie była zielona, jak otaczające wzniesienia, ale żółta, intensywnie złota, jak ochra, bardzo zbliżona do złota padających na nią promieni słonecznych. Kilofy i le­wary leżały wokoło, jak również wyłamane świeżo ka­mienie.

Ciekawa rzecz, co? Znaleźć jedno żółte wzgórze między tymi wszystkimi zielonymi? — rzucił biskup schylając się, by podnieść odłamek skały. — Prze­jeździłem te górki we wszystkich kierunkach, ale ta jest jedyna w swiodm rodzaju. — Stał przypatrując się okruchowi żółtej skały na dłoni. Miał sobie tylko właściwy sposób poruszania przedmiotów poświęca­nych i podobnie dotykał rzeczy, które uważał za piękne. Po chwili milczenia podniósł oczy na skalny iHur lśniący złotem nad nimi. — To wzgórze, Blan- chet, to- moja katedra.

Ksiądz Józef spojrzał na biskupa, potem na skałę i zamrugał.

Vraiment? Czy to kamień dosyć twardy? Kolor dobry, oczywiście. Coś podobnego do kolumnady Świętego Piotra.

Biskup pogładził kamień palcem.

Bardziej przypomina coś bliższego naszym stro­nom, to znaczy bliższego Clermont. Kiedy patrzę na tę skałę, prawie czuję za sobą Rodan.

Ach, myślisz o starym pałacu papieskim w Awi- niomie? Tak, masz rację, to bardzo podoibne. O tej porze zupełnie go przypomina.

Biskup usiadł na głazie, wciąż zapatrzony w skalny zrąb.

O takim właśnie kamieniu zawsze marzyłem, a znalazłem go zupełnie przypadkiem. Wracałem z Isle-1

ty. Odwiedziłem umierającego starego padre Jesusa. Nigdy nie jeździłem tędy, ale gdy przybyłem do San Domingo, szlak okazał się tak rozmyty ulewą, że za­wróciłem i popróbowałem tej drogi do domu. Wje­chałem tu z zachodu, późnym popołudniem — to wzgórze stanęło przede mną tak, ja'' przed nami teraz, i od razu wiedziałem, że to moja katedra.

Ba, taikie rzeczy nigdy nie są przypadkowe, Jean. Ale dużo jeszcze czasu upłynie, nim będziesz mógł pomyśleć o budowaniu.

Mam nadzieję, że niezbyt dużo. Chciałbym ją ukończyć, zanim umrę, jeśli taka będzie wola Boska. Nie chcę niczego zdać na los ani na łaskę amerykań­skich budowniczych. Wolałbym raczej zachować nasz stary kościół z niewypałonej gliny, niż przyłożyć rękę do takieij okropnej budowli, jakie stawiają w miastach Ohio. Chcę zwykłego kościoła, ale dobrego. Palcem bym ¡nie ruszył, żeby wmieść niezdarne gmaszysko z czerwonej cegły podobne do angielskiej wozowni. Nasza romańszczyzma z południa Francji, to odpo­wiedni styl. dla tego kraju.

Ksiądz Vaillianit sapnął i przetarł szkła.

Kiedy rty zaczniesz myśleć o architektach i stylach, Jean... Ale jeśli nie weźmiesz amerykań­skich budowniczych, to kogóż weźmiesz, jeśli łaska?

Mato starego przyjaciela w Tuluzie, który jest świetnym architektem. Omówiłem z nim tę sprawę będąc ostatnio w kraju. Sam nie może przyjechać, odstrasza go długa podróż morska i nie przywykł do konnej jazdy. Ale ma syna, studenta jeszcze, który pali się do tej roboty. Ojciec jego pisał mi nawet, że największą ambicją tego młodego człowieka stało się zbudować pierwszy romański kościół w Nowym Swie- cie. Przestudiuje właściwe wzory, nasze stare kościoły z Południa uważa za najpiękniejsze we Francji. Gdy

będziemy tu gotowi, przyjedzie i przywiezie ze sobą paru dobrych francuskich kamieniarzy. Na pewno nie będą kosztowniejsi niż robotnicy z St. Louis. Teraz, kiedy znalazłem taki właśnie kamień, jak chciałem, katedra zdaje mi się już zaczęta. To wzgórze leży za­ledwie koło piętnastu mil od Santa Fé; jest tu skłon, ale stopniowy. Przyciągnąć kamień będzie łatwiej, niż mogłem się spodziewać.

Planujesz na daleką metę — ksiądz Vaillant spojrzał na przyjaciela z podziwem. — No, to właśnie biskup powinien umieć. Co do mnie, widzę tylko to, co mam przed nosem. Ale nie myślałem, że porwiesz się na wspaniałą budowę, podczas gdy wszystko wkoło takie ubogie — i my sami tacy biedni.

Ale katedra nie jest dla nas, Józefie. Albo bu­dujemy ją dla przyszłości, albo lepiej nie położyć ani jednego kamienia. Byłoby wstydem dla wychowanka seminarium, będącego jednym z architektonicznych skarbów Francji, postawić jeszcze jeden brzydki koś­ciół na tym kontynencie, który dźwiga ich już tyle.

Pewno masz słuszność. Nigdy przedtem o tym nie pomyślałem. Do głowy mi nie przyszło, żebyśmy tu mogli mieć co innego, jak kościół z rodzaju tych w Ohio. Twoi przodkowie pomagali budować katedrę w Clermont. Przypominam sobie: dwaj budowniczo­wie, biskupi de la Tour w trzynastym wieku. Z cza­sem różne rzeczy stają się możliwe, oczywiście. Nie miałem pojęcia, że tak bierzesz sobie to wszystko do serca.

Ksiądz Latour zaśmiał się:

Czy katedra jest czymś, co można traktować lekko?

Och, nie, jasna rzecz, że inie — ksiądz Vaillant ruchem ramion wyraził niepewność. Sam nie wiedział, czemu przypisać swoje wątpliwości.

190

Podstawa wzgórza, przed którym stali, już skryła się w cieniu, zmatowiała do koloru nocno żółtej gli­ny, ale wierzchołek wciąż był [płynnym złotem, pul­sującym w ostatnich promieniach, słońca. Biskup od­wrócił sią wreszcie z westchnieniem głębokiego za­dowolenia.

Tak — wyrzekł powoli. v— Ta skała nadaje się bardzo dobrze. A teraz ¡pora nam ruszać do domu. Za każdym razem, gdy tu przyjeżdżam, ooraz więcej mi się ten kamień podoba. Czyż mogłem się spodziewać, że Pan Bóg tak zechce dogodzić moim upodobaniom czy próżności, jeślir^wolisz. Mówię ci, Blanchet, że gdyby spadła na mmie fortuna do rozdania na jałmuż­ny, nie ucieszyłaby-mnie tak, jak odkrycie tego żół­tego kamienia. Katedra leży mi na sercu z wielu po­wodów. Mam. nadzieję, że nie uznasz mnie za zbyt oddanego rzeczom tego świata.

Gdy jechali do domiu ¡przez zarośla szałwii osrebrzo­ne księżycem, ¡ksiądz Vaillant nadal się zastanawiał, czemu został odwołany od pracy nad zbawianiem dusz w Arizonie i czemu ubogi biskup misyjny tak się troska o jeden gmach. I on sam pragnął mocno rozpo­częcia katedry, ale czy to będzie styl romański z po­łudniowej Francji, czy niemiecki z Ohio, nie wy­dawało mu się sprawą istotną.

II

LIST Z LEAVENWORTH

Nazajutrz po wycieczce biskupa i wikariusza do żół­tej skały przybyła do Santa tygodniowa poczta. Biskuip otrzymał wiele listów i zamknął się w gabi­necie na cały ranek. Podczas drugiego śniadania po­

191

wiedział księdzu Vaillant, że będzie go potrzebował wieczorem, by wspólnie rozważyć bardzio ważny list od biskupa z Leavenworth.

Ten wielostronicowy list dotyczył wydarzeń w Co­lorado, w bardzo mało znanej części Gór Skalistych. Choć było to nie dalej jak paręset mul na północ od Santa Fé, komunikacja z tą częścią kraju była tak nie­regularna i rzadka, że prędzej dochodziły do Santa wiadomości z Europy niż z Pike’s Peak. W cieniu tego szczytu odkryto w ciągu ubiegłego roku bogate żyły złota, ale ksiądz Vaillant dowiedział się o tym po raz pierwszy z listu z Francji. Wieść dosięgła wybrzeża atlantyckiego, przepłynęła do- Europy i iz powrotem na południowy zachód prędzej, niż zdołała się prze­cisnąć przez paręset mil nie zbadanych gór i wąwo­zów między Cripple Creek a Santa Fé. Gdy ksiądz Vaillant przebywał w Tucson, otrzymał list z Owernii od swego brata Mariusza i zirytował się, że tak wiele w nim miejsca zajęły pytania na temat gorączki złota w Colorado, o czym nic nie słyszał, podczas gdy Ma­riusz skąpo tylko informował go o wojnie we Wło­szech, sprawie stosunkowo niedalekiej i bez porów­nania ważniejszej.

Owo zwarte spiętrzenie łańcucha Gór Skalistych wokół szczytu Pike’s Peak było w owym czasie białą plamą na majpie kontynentu. Nawet traperzy, ciągną­cy na południe z Wyoming do Taos z futrami, omijali ten garbaty granitowy szkielet. Nie dawniej jak przed paru laty Fremont próbował zbadać Góry Skaliste w Colorado i ekspedycja jego powróciła w końcu do Taos wpółżywa z głodu, zjadłszy większość swych ko­ni. Ale w ciągu dwunastu miesięcy zmieniło się wszystko. Wędrowni poszukiwacze znaleźli wielkie zło­tonośne pokłady w pobliżu Cripple Creek i odludne przed rokiem góry zaroiły się ludźmi. Karawany

wozów płynęły ma zachód przez prerie od rzeki Mis­souri.

Biskup Leavenworth napisał księdzu Latour, że po­wrócił właśnie z wizytacji Cripple Creek. Znalazł stoki pod Pike’s Peak zasiane obozowiskami, wąwozy czarne od pionierów-kopaczy, tysiące ludzi po na­miotach ii lepiankach, w Cherry Greek pełno karczem i sziulerni, a pośród tych wszystkich tułaczy i włóczę­gów wielu porządnych ludzi, setki dobrych katolików, a księdza ani jednego. Młodzi ludzie wykolejają się w tej społeczności pozbawionej praw, bez duchow­nego kierownictwa. Starzy mrą z wyczerpania lub na zapalenie płuc, a nie ma nikogo, kto by im udzielił ostatnich sakramentów.

To nowe i ludne skupisko musi chwilowo przyna­leżeć — ¡pisał biskup z Kansas — do jurysdykcji bis­kupa Latour. Jego wielka diecezja, rozszerzona już

o tysiące mil 'kwadratowych na południe i na zachód, musi jeszcze objąć od północy nie określony terytorial­nie, ale nabierający nagłej ważności rejon Colorado w Górach Skalistych. Biskup z Leavenworth zaklinał go, by wysłał tam księdza możliwie najrychlej — i to księdza wybitnego w całym tego słowa znaczeniu, nie tylko gorliwego, ale zaradnego i inteligentnego, ta­kiego, który potrafi sobie radzić z wszelkiego rodzaju ludźmi. Musi zabrać pościel i sprzęt obozowy, lekar­stwa i zapasy oraz odzież odpowiednią na ostrą zimę. W obozowisku Denver nie można nic kupić prócz ty­toniu i whisky. Me ma tam również kobiet ani pie­ców kuchennych. Kopacze żyją na pół surowymi plac­kami i alkoholem. Nawet wody górskiej nie utrzymu­ją w czystości i wymierają na tyfus. Warunki życia okropne pod każdym względem.

Wieczorem, po obiedzie, ksiądz Latour przeczytał

głośno ten list księdzu Vaillant w swoim gabinecie. Gdy skończył, odłożył gęsto zapisane kartki.

Skarżyłeś się na bezczynność, Józefie; oto okazja dla ciebie.

Ksiądz Józef, który pod koniec lektury ledwie już mógł usiedzieć, powiedział tylko tyle:

Więc znów trzeba mi wrócić do angielszczyzny. Jutro mogę ruszyć, jeśli sobie życzysz.

Biskup potrząsnął głową.

Nie tak pospiesznie. Tam nie będzie gościnnych Meksykanów, którzy cię przyjmą po podróży. Mu­sisz zabrać wszystko potrzebne do życia. Zbudujemy ci wóz i dobierzemy starannie ekwipunek. Brat Tran­quilina, Sabino, będzie twoim woźnicą. Boję się, że to najcięższa misja, jakiej kiedykolwiek się podjąłeś.

Dwaj księża rozmawiali do późna. Trzeba było za­stanowić się nad Arizoną: wyszukać kogoś, kto by prowadził dalej dzieło księdza Józefa. Ze wszystkich znanych mu krain ta pustynia i jej płowoskóra lud­ność była mu najdroższa. Ale dyscyplina całożyciowa nauczyła go zrywać więzy, mówić: z Bogiem — i wy­ruszać w nieznane.

Nim ksiądz Józef położył się tej nocy, nasmarował tłuszczem buty i przy pomocy starej brzytwy zopero- wał zrogowaciałe odciski ma stopach. W meksykań­skiej wiosce Chimayo, po drodze do gór Truchas, poczciwy lud czcił specjalnie w miejscowym kościele mały konny wizerunek Santiago, zaopatrując go co parę miesięcy w nową parę butków, w mniemaniu, że nocą wyrusza na przejażdżkę i niszczy podeszwy, na­wet na końskim grzbiecie. Gdy ksiądz Józef tam się zatrzymywał, mawiał im, że poza błogosławieństwem dla rąk przydałoby się misjonarzowi od Pana Boga jakieś specjalne błogosławieństwo dla nóg.

Ze wzruszeniem wspomniał 'zdarzenie związane

z owym Santiago z Chimayo. Przed paru laty wezwa­no księdza Józefa do calabozo w Santa Fe, do pew­nego mordercy z Chimayo. Więzień okazał się chłop­cem dwudziestoletnim, bardzo miłym z twarzy i spo­sobu bycia. Nazywał się Ramon Armajilo. Namiętnie lubił waiki kogutów i to go zgubiło. Wyhodował ko­guta, który nigdy nie przegrał walki, a poszarpał szyje rywalom we wszystkich osadach okolicznych. Na koniec Ramon przywiózł ptaka do Santa Fś, by się zmierzył ze słynnym kogutem ¡miejscowym, a z pół tuzina chłopców z Chimayo przyszło za nim i ¡wsta­wili wszystko, co mieli, na zapaśnika Ramona. Gra była wysoka po obu stronach, a dochód ze wstępów także miał pójść dla zwycięzcy. Po wątpliwym po­czątku kogut Ramona jednym ciosem rozerwał tętni­cę przeciwnika; ale właściciel pokonanego ptaka, nim ktokolwiek zdołał go powstrzymać, sięgnął na arenę i skręcił kark zwycięzcy. Zanim wypuścił z ręki sfla­czały pęk pierza, nóż Ramona tkwił już w jego sercu. Wszystko to stało się w jednym mgnieniu — niektó­rzy świadkowie utrzymywali nawet, że śmierć czło­wieka i koguta nastąpiły jednocześnie. Wszyscy zga­dzali się, że mie zdążyli złapać tchu między obrotem kiści a błyskiem noża. Nieszczęściem sędzia amery­kański był to bardzo głupi człowiek, w dodatku nie­chętny Meksykanom, a żądny wyplenić walki kogu­tów. Przyjął jako dowóid obciążający zeznania przy­jaciół zamordowanego, jakoby Ramon wielokrotnie od­grażał się, że go zabije.

Gdy ksiądz Vaillamt odwiedził chłopca w celi na parę dni przed straceniem, znalazł go szyjącego parę maleńkich butków z miękkiej skóry, jak dla lalki, i Ramon powiedział mu, że to dla małego Santiago w kościele u nich na wsi. Rodzina przyjdzie do Santa

na jego egzekucję i zabiorą butki wracając do Chimayo, a mały święty może wstawi się za nim.

Wcierając olej w buty przy świecy ksiądz Vaillant westchnął. Przyszło mu na myśl, że kryminaliści, z którymi zetknie się w Colorado, będą w innym rodzaju niż tamten.

III

AUSPICE, MARIA!

Sporządzenie wozu dla księdza Vaillant trwało mie­siąc. Musiał być bardzo niezwykłej konstrukcji, ła­downy, a dość lekki i wąski, by przecisnąć się przez górskie gardziele .poza pueblo, gdzie w ogóle nie było innych dróg jak żleby potoków, wezbrane po brzegi na wiosnę, ale teraz jesienią suche. Podczas gdy wóz był w robocie, ksiądz Józef starannie dobierał sobie zapasy i urządzenie małej kapliczki, którą chciał wznieść z palików i płótna zaraz po przybyciu do Camp Denver. Nadto były jeszcze walizy pełne medalików, krzyżyków, różańców, barwnych obrazków i religij­nych broszurek. Dla siebie nie potrzebował żadnych książek poza brewiarzem i mszałem.

Na podwórzu u biskupa kompletował i znów prze­bierał ładunek, zawsze znajdując przedmiot potrzeb­niejszy, któremu mniej potrzebny musiał ustąpić miejsca. Fructosa i Magdalena często były wzywane do pomocy, a gdy jakąś skrzynkę wreszcie zamknięto, Fructosa pilnowała odstawienia jej do drewutni. Za­uważyła, że biskup marszczy nieznacznie brwi, naty­kając się na te kufry i skrzynie w przedpokoju i jadal­ni. Pościel i odzież zapakowano w wielkie worki z wy-“ prawionej skóry cielęcej, które Sabino wyprosił od sta­rych meksykańskich osadników. Wychodziły już z mo­dy, ale biednym ludziom dotychczas zastępowały kufry.

Biskup Latour był też podówczas bardzo zajęty za­poznając z pracą .nowego księdza z Clermont; objeż­dżał z nim odległe parafie i próbował mu wpaić zrozumienie ludu. Jako biskup mógł tylko pochwalać gorliwą chęć wyjazdu księdza Vaillant i zapał, jaki go niósł ku brudom nowego rodzaju. Ale jako czło­wieka bolało go mieoo, że stary towarzysz chce opuścić go bez chwili żalu. Przeczuwał, że to jest ich ostateczne rozstanie: że życia ich biorą rozbrat i że już nigdy nie będą praoowali razem. Zgiełk przygotowań w do­mu sprawiał mu pnzykrość i rad był, że może się od­dalać na objazdy parafii.

Pewnego dnia, gdy biskup wrócił z Albuquerque, ksiądz Vaillant przyszedł na lunch w doskonałym hu­morze. Frz jechał się swym nowym wozem i oświad­czył, że nareszcie wszystko jest w nim, jak należy. Sabino był .gotów, mogliby więc, jak sądził, wyruszyć pojutrze. Wykreślił trasę drogi na obrusie i przeszedł do spisu swego ekwipunku. Biskup, zmęczony, ledwie dotknął jedzenia, ale ksiądz Józef zajadał z wielkim apetytem, tak jak potrafił, gdy rozpalał go nowy pro­jekt.

Gdy Fructosa wniosła kawę, przegiął się w tył na krześle i zwrócił do przyjaciela rozpromienioną twarz.

Myślę często, Jean, jak stałeś się nieświadomym narzędziem w rękach Opatrzności odwołując mnie z Tucson. Spełniałem tam, jak się zdawało, najważniej­szą pracę mego życia, a ty odwołałeś mnie bez żad­nej widoczniej racji. Ty nie wiedziałeś, dlaczego i ja nie wiedziałem, dlaczego. Obaj działaliśmy na ślepo. Ale niebiosa wiedziały, co się dzieje w Cripple Creek, i poruszały nami jak pionkami po szachownicy.

Ksiądz Latour odstawił srebrną filiżankę z kawą.

Cuda zdarzają się, oczywiście, Józefie, ale tu

nie widzę żadnego cudu. Użyłem powagi biskupiej, by zaspokoić osobiste pragnienie. Było to samolubne z mojej strony, powiesz może, ale z pewnością aż nadto naturalne. Jesteśmy rodakami i wiążą nas daw­ne wspomnienia. A że dwaj przyjaciele, zszedłszy się, muszą się rozstać i pójść osobnymi drogami, to zno­wu rzecz naturalna. Nie, nie sądzę, żebyśmy potrze­bowali jakiegokolwiek cudu, by to wszystko wy­tłumaczyć.

Ksiądz Vaillant, pogrążony całkowicie w przygoto­waniach ekspedycji ratunkowej dla dusz w obozach poszukiwaczy złota, oślepł na wszystko inne. Teraz uświadomił sobie w jednym mgnieniu, jak na uboczu trzymał się biskup w czasie jego krzątaniny i jak bardzo ciężko było księdzu Latour pozwolić mu od­jechać. Już bowiem zaczęło mu ciążyć osamotnienie z racji stanowiska.

Tak — pomyślał, wracając cicho do swojej sypialni

różnimy się bardzo naturami. On sam, gdziekol­wiek poszedł, szybko zyskiwał przyjaciół, którzy mu zastępowali kraj i rodzinę. Ale Jean, choć swobodny w każdym gronie i zawsze wzór uprzejmości, n!ie potrafił zadzierzgnąć nowych węzłów. Tak było zaw­sze. Nie inny był już jako chłopiec: dla każdego miły, ale dostępny dla bardzo niewielu. Ludzka mądrość osądziłaby, że ksiądz o tak wyjątkowych zaletach jak Latour lepiej spełniałby swą rolę w takich stronach świata, gdzie uczoność, wdzięk osobisty i wrażliwa inteligencja są w pełni oceniane; natomiast człowiek z surowszego kruszcu całkiem dobrze służyłby Bogu jako pierwszy biskup Nowego Meksyku. Następcy księ­dza Latour niewątpliwie będą ludźmi innego po­kroju. Ale Bóg ma swoje racje, w to ksiądz Józef nie­zachwianie wierzył. Może spodobało Mu się uczcić po­czątki nowej ery i nowej wielkiej diecezji piękną

i subtelną osobowością? Może też mimo wszystko coś z tego przetrwa na przyszłość: jakiś ideał, wspomnie­nie czy legenda?

Następnego popołudnia, gdy wóz stał na podwórzu załadowany i gotów do drogi, ksiądz Vaillant przy biurku biskupa pisał listy do Francji: krótki do Ma­riusza, długi do swojej kochanej Filomeny. Opowiadał jej, jak to ma dać nura w nieznane i prosił o modli­twy za powodzenie misji w świecie opętanych złotem ludzi. Pisał szybkimi, niespokojnymi pociągnięciami pióra, a ruch warg towarzyszył ruchowi dłoni. Gdy biskup wszedł do gabinetu, wstał trzymając zapisane kartki w ręku.

Nie chcę ci przeszkadzać, Józefie. Ale czy masz zamiar wziąć z sobą Contenta do Colorado?

Ksiądz Józef zamrugał.

Jakże, oczywiście. Chciałem pojechać na nim. Ale jeżeli byś go tutaj potrzebował...

Ach nie. Bynajmniej. Ale skoro bierzesz Con­tenta, prosiłbym cię o zabranie również Angeliki. Bar­dzo są do siebie przywiązane, czyż można rozdzielać je na stałe? Trudno by to było im wytłumaczyć. A pra­cowały tak długo razem.

Ksiądz Vaillant nie odpowiedział. Stał patrząc z na­tężeniem w kartki listu. Biskup dojrzał kroplę pa­dającą na fioletowe pismo i rozlewającą się po pa­pierze. Odwrócił się szybko i wyszedł przez sklepione drzwi.

Następnego ranka o świcie ksiądz Vaillant wyruszył; Saibino powoził wozem, jego najstarszy chłopak do­siadał Angeliki, a sam ksiądz Vaillant Contenta. Skie­rowali się starą drogą północno-wschodnią preez stro­me czerwone wydmy, usiane jałowcami, a biskup to­warzyszył im aż do pętlicy, gdzie droga, wijąc się po

199

zboczu stożkowatego wzgórza, ukazuje odjeżdżającym po raz ostatni Santa Fé. Tu ksiądz Józef wstrzymał wierzchowca i spojrzał ku miastu różowiejącemu w świetle porannym na tle gór i w objęciu wzgórz jakby dwojga opasujących ramion.

Auspice, Maria! — szepnął odwracając się od tak dobrze znajomego widoku.

Biskup wrócił do domu, do swej samotności. Miał czterdzieści siedem lat, od dwudziestu lat był misjo­narzem w Nowyim Świecie, z czego dziesięć w Nowym Meksyku. Gdyby był proboszczem w kraju, siostrzeń­cy przychodziliby, żeby im pomógł w łacinie albo po trochę pieniędzy; siostrzenice, żeby pobiegać po ogro­dzie, może też ,ze swoim szyciem, albo żeby rzucić okiem na jego gospodarstwo. Przez całą drogę do domu pozwalał sobie na tego rodzaju refleksje, jakie każdemu nieżonatemu mężczyźnie pod pięćdziesiątkę mogą przyjść do głowy.

Lecz gdy wszedł do gabinetu, był to jakby powrót do rzeczywistości, do świadomości, że ktoś tam na niego czeka. Zaledwie opadła za nim ¡portiera w skle­pionych drzwiach, już opuściło go wrażenie osobi­stego osamotnienia, a świadomość straty ustąpiła świa­domości czegoś odzyskanego. Usiadł za biurkiem za­myślony głęboko. Właśnie owo odosobnienie w mi­łości może w życiu księdza stanowić o podobieństwie do Mistrza. Nie była to samotność w martwocie i ne­gacji, ale w nieustannym rozkwitaniu. Życie nie musi być chłodne ani pozbawione wdzięku w światowym sensie, skoro napełni je Ta, która była gratia plena; Dziewica-córka, Dziewica-matka, dziewczątko z lu­du i Królowa Niebios: le rêve suprême de la chair. Bajka dla małych dzieci nie dorówna Jej w prostocie, a największa mądrość teologów niech się z Nią nie mierzy głębią.

200

Tu, w jego kościele w Santa Fé, była taka naiwna Madonna, drewniana figurka bardzo stara i bardzo droga ludowi. Gdy przed dwustu laty de Vargas odzyskał miasto zbrojnie dla Hiszpanii, ślubował co­roczną procesję na Jej cześć d było to dotąd jedno z najuroczystszych zdarzeń roku kościelnego w Santa Fé. Była drewniana, nieduża, wysokości około trzech stóp, o majestatycznej postawie i pięknej, nieco su­rowej hiszpańskiej twarzy. Miała bogatą garderobę, całą -skrzynkę szat i koronek, złotych i srebrnych diademów. Kobiety przepadały ,za szyciem dla niej, a złotnicy za sporządzaniem łańcuchów i brosz. Ksiądz Latour rozradował jej garderobiane mówiąc, że nie przypuszcza, -by królowa angielska czy cesarzowa francuska posiadały tak wiele ubiorów. Była ich lalką i ich Królową; czyimś, co się pieści i co się wiel­bi, tym prawie, czym Syn Maryi był w dzieciństwie dla Niej.

Ci biedni Meksykanie — myślał biskup — nie są pierwsi w tak prostodusznym uzewnętrznianiu miłości. Rafael i Tycjan przystrajali w swoim czasie Maryję, wielcy mistrzowie komponowali dla Niej muzykę, a wielcy architekci budowali Jej katedry. Na długo przed Jej ziemskimi latami, w długotrwałym zmierzchu między (upadkiem a odkupieniem, rzeźbiarze pogań­scy wciąż na nowo próbowali zdobyć się na wizerunek bogini, która byłaby zarazem i kobietą.

Przeczucie nie omyliło biskupa Latour; ksiądz Va­illant nigdy nie wrócił dzielić z nim pracy w Nowym Meksyku. Przyjeżdżał, owszem, odwiedzić starych przyjaciół, o ile pozwalała mu na to pracowita egzy­stencja. Ale losy jego dopełniły się tam, w zimnych, stalowych górach Colorado Rockies, których nigdy nie pokochał tak jak błękitne góry Południa. Wracał do

Santa Fé odzyskać siły po chorobach i przygodach, nieustannie znaczących jego drogą; przyjechał z lega­tem papieskim, kiedy biskup Latour został arcybisku­pem. Ale pracowity żywot upływał mu w surowych górach i prymitywnych obozach kopaczy — w pogoni za zgubionymi owcami.

Greede, Durango, Silver City, Central City i ¡poprzez kontynentalny dział wodny do Utah — cały ten srogi granitowy świat zapoznał się dobrze z dziwacznym pojazdem księżowskim.

Był to kryty wóz, na resorach i wystarczająco długi do spania na leżąco — ksiądz Józef był niski. Z tyłu było pudło bagażowe, które mogło być użyte jako ołtarz, gdy ksiądz odprawiał mszą na dworze, food sc snami. Mawiał nieraz, że górskie potoki to pierw­si budowniczowie dróg i że gdzie one przeszły, i on się przedostanie. Wyczerpywał zdrowie i cierpliwość jednego woźnicy po drugim, a jego wehikuł podlegał tak częstym i tak gruntownym naprawom, że na dłu­go, zanim go porzucił, nie było w nim już ani jednej pierwotnej, nie zmienionej części.

Połamane hamulce i dyszle, rozsypujące sią koła i pęknięte osie uwaaał za bagatelki. Dwa razy stary gruchot ześlizgnął się z górskiej drogi i stoczył w wą­wóz — z księdzem w środku. Pierwszy z tych wy­padków skończył się dla księdza Vaillant tylko wybi­ciem stawu; do biskupa Latour napisał, że ocalenie swoje przypisuje archaniołowi Rafaelowi, którego ofi- cjum odmówił szczególnie żarliwie tego ranka. Gdy drugi raz stoczył się do parowu, w pobliżu Central City, złamał kość udową tuż poniżej biodra. Zrosła się w swoim czasie, ale okulał na resztę życia i nie mógł już nigdy dosiąść konia.

Zanim jednak spotkał go ten wypadek, odwiedził na dłużej przyjaciół w Santa i Albuquerque, od­

nowi} dawne związki i było to jak gdyby pogodne babie lato jego życia. Opuszczając Denver zapowiedział tamtejszym swoim wiernym, że jedzie do Meksyka- nów użabrać pieniędzy. Kościół w Denver był już pad dachem, ale okna od miesięcy miał zabite deska­mi, bo nikt nie kwapił się, by kupić szyby. Wśród ka­tolików w Denver byli właściciele kopalń i tartaków, kwitnących przedsiębiorstw, ale oni potrzebowali wszystkich swoich pieniędzy, by je wkładać w inte­res. Tam, między Meksykanami, nie posiadającymi nic prócz lepianki i osła, zawsze mógł zebrać ofiary. Jeśli cokolwiek w ogóle mieli, to dawali.

Otwarcie nazwał tę wyprawę żebraniną i wyruszył swym pojazdem, by przywieźć, oo tylko zdoła uzbierać. Gdy dotarł do Taos, jego irlandzki woźnica zbunto­wał się. Ani mili więcej po takich drogach — oświad­czył. Swoje strony znał, ale tutaj odmówił ryzyko­wania własnym karkiem, zarówno jak karkiem księ­dza. Rzeczywiście nie było podówczas kołowej drogi z Taos do Santa Fé; blisko dwa tygodnie upłynęło, nim ksiądz Vaillant znalazł kogoś, kto podjął się przeciągnięcia go przez góry. Wreszcie zgłosił się pewien stary, doświadczony woźnica, który przy po­mocy siekiery, oskarda oraz łopaty cało dostawił księ- żowski pojazd do Santa na podwórze biskupa.

Znalazłszy się znów wśród swoich, jaśk ich dotąd nazywał, ksiądz Józef rozpoczął kampanię, a ubodzy Meksykanie powyciągali dolary zza koszul i z butów (gdzie zazwyczaj przechowywali pieniądze) na opłace­nie olei en dla kościoła w Denver. A lista jego próśb nie ograniczała się do okien, o nie, był to zaledwie jej po­czątek. Pełnym współczucia kobietom z Santa i Albuquerque opisał bezsensowne i niepotrzebne nie­wygody swego życia w Denver. Było w stylu dzikie­go Zachodu gardzić przyzwoitym trybem życia. Wy­

znał im, jak jest rad mogąc spać znowu w dotbrych meksykańskich łóżkach. W Denver miał siennik; fran­cuski ksiądz, który, igo odwiedził, wyciągnął długie źdźbło siana sterczące przez cienką powłoczkę i nazwał je amerykańskim puchem. Stół jadalny był iz prostych desek, przykryty ceratą. Bielizny nie miał w ogóle, ani prześcieradeł, ani serwet; a starych koszul uży­wał jako ręczników. Meksykanki po prostu nie mogły

0 tym słuchać. Nikt w Colorado nie zakładał ogrodów

opowiadał ksiądz Vaillant — nikomu nie chciało­by się wetknąć łopaty w ziemią w innym celu jak w poszukiwaniu złota. Nie było masła, mleka, jaj ani owoców. Żył plackami i soloną wieprzowiną.

W przeciągu paru tygodni od przyjazdu księdza Vaillant przysłano mu do biskupstwa sześć pierzyn, tuzin prześcieradeł, haftowanych poszewek, obrusów

1 serwet, całe wianki chili, skrzynki fasoli i suszonych owoców. Mała osada Chimayo przysłała zwój naj­piękniejszych koców.

Gdy te dary napływały, ksiądz Józef umieszczał je w drewutni, dobrze wiedząc, jak biskupa zawsze że­nuje jego ochoczość do przyjmowania podarunków. Ale pewnego dnia zdarzyło sią księdzu Latour zajść do drewutni i 'zobaczył je na własne oczy.

Józefie — sprzeciwił się — przecie nie zdołasz zabrać tego wszystkiego do Denver. Jakże? Musiałbyś mieć wołowy zaprząg, żeby to uciągnął.

Doskonale — odparł ksiądz Józef. — Wobec tego Pan Bóg mi go ześle. .

Pan Bóg uczynił i to, bo zjawił się woźnica gotów poprowadzić zaprzęg aż do pueblo.

W dzień odjazdu rano, gdy wehikuł był gotów, wóz z bagażem okryty brezentem i woły w jarzmie, ksiądz Vaillant, który od pierwszego brzasku wszyst­kich naglił do pośpiechu, nagle zadumał się. Wszedł

do gabinetu biskupa, usiadł i zaczął mówić o błahych sprawach, zwlekając, jakby coś jeszcze pozostawało do załatwienia.

Cóż, Starzejemy się, Jean — wyrzucił z siebie po krótkim milczeniu.

Biskup uśmiechnął się.

Ano taik. Nde jesteśmy już młodzi. Jedno z tych naszych ¡rozstań będzie ostatnie.

Ksiądz Vaillant kiwnął głową.

—■ Kiedykolwiek Bogu się spodoba. Jestem gotów.

Wstał i izaozął przemierzać pokój; mówił do przy­jaciela nie patrząc nań: — Ale tak źle nie było, praw­da, Jean? Wykonaliśmy to, cośmy planowali, kiedyś 'dawtno jako klerycy, a przynajmniej część tych rze­czy. Spełnić marzenia młodości... nic lepszego nie może spotkać człowieka. Tego żaden światowy sukces nie zastąpi. , 'l;

Blanchet — biskup powstał — jesteś lepszy ode mnië. Byłeś wielkim słońcem dusz, bez niepotrzeb­nej dumy i bez lęku, a ja pozostałem trochę zimny, un pédant, jak mawiałeś. Jeśli tam kiedyś będziemy mieć gwiazdy w koronach, ty będziesz miał konste­lację. Pobłogosław mi.

Ujkłąkł iprzed nim, a ksiądz Vaillant pobłogosła­wiwszy igo ukląkł z kolei i przyjął jego błogosławień­stwo. Uścisnęli się — za przeszłość i na przyszłość.

KSIĘGA DZIEWIĄTA

SMIERC PRZYCHODZI PO ARCYBISKUPA

I

Gdy świątobliwa zakonnica, matka przełożona Fi­lomena, zmarła w późnej starości w rodzinnym Riom, pośród jej papierów znaleziono kilka listów od arcy­biskupa Latour, jeden z grudnia 1888, pisany na parę zaledwie miesięcy przed śmiercią. „Odkąd brat Wie­lebnej Matki powołany został po nagrodę — pisał — czuję się bliższy mu niż przedtem. Od wielu lat roz­dzielał nas obowiązek, ale śmierć zniosła ten rozdział. Niedaleki jest czas, kiedy się z nim połączę. Na razie w pełni korzystam z doby życia sposobnej do rozmyś­lań, która stanowi najszczęśliwsze zakończenie czyn­nego żywota.”

Tę „dobę rozmyślań” arcybiskup spędzał w swej małej posiadłości wiejskiej, mniej więcej cztery mile na północ od Santa Fś. Na długo zanim przestał za­rządzać diecezją, ksiądz Latour kupił tych parę akrów wśród czerwonych wydm piaszczystych w pobliżu pueblo Tesuąue i założył sad, by zaczął owocować, kiedy przyjdzie dla niego czas na wypoczynek. Wbrew radom przyjaciół wybrał to miejsce wśród rudych pa­górków, poznaczonych plamami jałowców, bo sądził, że wspaniale nadaje się dla owoców.

Kiedyś jadąc na wizytację do misji Tesuque kiero­wał się biegiem strumienia i trafił na miejsce, gdzie znalazł meksykański domeik i ogródek, ocieniony tak wielkim drzewem morelowym, jakiego nigdy jeszcze

206

nie widział. Miało dwa pnie, każdy grubszy od tułowia mężczyzny, i choć najwidoczniej bardzo stare, ugi­nało się od ¡owoców. Morele były wielkie, pięknej barwy i wspaniałego smaku. A że drzewo rosło u stóp pagórka, arcybiskup wyciągnął wniosek, że musi tu być nadzwyczaj korzystna dla owoców operacja sło­neczna. Żar odbity od skalnego zbocza użyczał drzewu równej temperatury, tego ogrzewania dwustronnego, ikitóre we Francji doprowadza do najwyższej jakości rozpięte na murach brzoskwinie.

Mieszkający tam stary Meksykanin oświadczył, że drzewo musi mieć ze dwieście lat; było taikie samo, kie­dy jego dziadek był dzieckiem, i zawsze przynosiło takie same słodkie morele. Biskup wyczuł, że stary chętnie by sprzedał sadybę i przeniósł się do Santa Fś; kupił ją w parę tygodni później. Na wiosnę zasadził ogród owocowy i parę rzędów akacji. W kilka lat później postawił mały domek z surowej cegły z ka­pliczką, wysoko na stoku ponad sadem. Tu przyjeż­dżał na odpoczynek i w okresach wymagających szczególnego skupienia religijnego. Po przejściu na emeryturę zamieszkał tam na stałe, choć zachował też bez zmiany swój gabinet w domu nowego arcybiskupa.

Jako emeryt, arcybiskup Latour zajmował się prze- • de wszystkim przysposobieniem do pracy nowych misjonarzy przybywających z Francji. Jego następca, drugi arcybiskup, był również Owerniakiem z tego sa­mego co ksiądz Latour seminarium i duchowieństwo północnego Nowego Meksyku pozostało w większości francuskie. Gdy przyjeżdżała grupa nowych księży (nie .przybywali inigdy pojedynczo) arcybiskup S. wy­syłał ich na paromiesięczny pobyt do księdza Latour, by zdobyli przy nim znajomość hiszpańskiego, topo­grafii diecezji, jak również charakteru i tradycji po­szczególnych pueblos.

207

Rozrywką księdza Latour był jego ogród. Hodował takie owoce, jakie z trudem można była znaleźć nawet w starych sadach Kalifornii; czereśnie i morele, jabłka i pigwy, i niezrównane gruszki francuskie — nawet najdelikatniejszych odmian. Nakłaniał nowych księży do sadzenia owocowych drzew, gdziekolwiek będą, jak również do zachęcania Meksykamów, by owocami uzupełniali swoje jednostajne pożywienie. Gdzie jest francuski ksiądz, tam winien być ogród owocowy, warzywny i kwiatowy. Często przytaczał swym studentom-księżom zdanie ich krajana, Ower- niaka Pascala, że upadek i zbawienie człowieka doko­nały się w ogrodzie.

Przyswoił i uszlachetnił dzikie kwiaty miejscowe. Jeden stok wzgórza całkowicie przyodział w niską purpurową werbenę, której gąszcze zarastają wzgórza Nowego Meksyku. Wyglądało to jak ogromny płaszcz z liliowego aksamitu, porzucony w słońcu; były tam wszystkie odcienie, o jakie farbiarze i tkacze Italii i Francji walczyli od stuleci, jasny fiolet prześwitu­jący barwą róży, ale inae lawendowy, błękit, który przechodzi w różowy i znów cofa się w niemal gra­natowy, fiolet — kolor biskupi z jego nieprzeliczo­nymi odmianami.

W roku 1885 przybył do Nowego Meksyku młody seminarzysta Bernard Ducrot, (który dla księdza Latour stał się jak gdyiby synem. Dzieje życia sta­rego arcybiskupa, często powtarzane w krużgankach i salach szkolnych Montfenrand, opanowały fantazję chłopca, który długo wyczekiwał na możliwość podró­ży. Bernard był pięknym mężczyzną i miał niepospo­litą umysłowość; posiadał też dosyć finezji, by ocenić wszystko, co w jego czcigodnym zwierzchniku było subtelne i piękne. Uprzedzał wszelkie życzenia księ­

208

dza Latour, dzielił jego myśli, kochał jego wspomnie­nia.

Na pewno — mawiał arcybiskup do swych księ­ży — sam Bóg przysłał mi tego młodego człowieka, aby wspierał ostatnie moje lata.

II

Całą jesień 1888 roku arcybiskup przebył w dobrym zdrowiu. Miał u siebie pięciu francuskich księży i jeszcze wyjeżdżał z nimi na wizytację niedalekich misji. W wilię Bożego Narodzenia odprawił pasterkę w katedrze w Santa Fé. W styczniu pojechał z Bernar­dem do Sainta Cruz odwiedzić tamtejszego księdza, który zachorował. Kiedy wracali, nagle zmieniła się pogoda i zaskoczyła ich gwałtowna ulewa. Jechali od­krytą dwukółką i przemokli do nitki, nim zdołali do­trzeć do jakiegokolwiek schronienia pod dachem.

Po przyjeździe do domu ksiądz Latour położył się zaraz do łóżka. W nocy źle spał i czuł gorączkę. Nie zawołał nikogo z domowników, a wstał o zwykłej godzinie przed świtem i poszedł do kaplicy. Podczas pacierzy chwyciły go dreszcze. Dotarł do kuchni, a sta­ra kucharka Fructosa przestraszona zaprowadziła go do łóżka i dała mu kieliszek brandy. Po dreszczach przyszła gorączka i męczący kaszel.

Po paru dniach spokojnego leżenia w łóżku, za­wezwał Bernarda i powiedział mu:

Bernardzie, czy mógłbyś pojechać dziś do Santa i zapytać arcybiskupa w moim imieniu, czy nie zrobi mu różnicy, jeśli znów na niedługi czas zajmę mój gabinet w jego domu? Je voudrais mourir à Santa Fé.

Natychmiast pojadą, ekscelencjo. Ale proszę nie tracić otuchy; nie umiera się z przeziębienia.

Starzec uśmiechnął się.

Nie umrę z przeziębienia, synu. Umrę z tego, że dość już żyłem.

Od tej chwili mówił do otaczających wyłącznie po francusku, a to nagłe rozluźnienie nałożonej sofcie reguły bardziej zaniepokoiło domowników niż wszel­kie inne objawy jego stanu. Gdy któryś z księży miał złe wiadomości z domu lub chorował, ksiądz Latour mówił z nim we własnym jego języku; ale poza tym wymagał, aby wszystkie rozmowy w jego domu to­czyły się po hiszpańsku albo po angielsku.

Bernard wrócił po południu i oznajmił, że arcy­biskup z radością będzie gościł u siebie księdza Latour przez resztę zimy. Magdalena zaczęła już wietrzyć i porządkować gabinet i będzie na usługi chorego przez cały czas jego pobytu. Arcybiskup chce wysłać po niego swój nowy powóz, jako że arcybiskup Latour ma tylko odkrytą dwukółkę.

Nie dziś, mon fils — rzekł ksiądz Latour. — Wy­bierzemy dzień, kiedy będę silniejszy; ładny dzień, żebym mógł pojechać moją biedką, a ty mnie ¡powie­ziesz. Chcę się wybrać późnym popołudniem, przed zachodem.

Bernard zrozumiał. Wiedział, że kiedyś, dawno,

o tej porze dnia, młody biskup jechał drogą z Albu­querque i zobaczył Santa po raz pierwszy w życiu. Często też, gdy jeździli do miasta razem, biskup za­trzymywał się z Bernardem na szczycie wzgórza, skąd ksiądz Vaillant obejrzał się na Santa Fé, nim odjechał do Colorado podjąć pracę, która zabrała mu całą resztę życia, doprowadzając i jego również do biskupstwa.

Stare miasto milsze było oku w owych dniach —

mawiał z westchnieniem ksiądz Latour do Bernarda. Miało wówczas własne oblicze, własny styl; śniade miasteczko z surowej cegły, trochę zieleni, w głębi półkole różowawych wzgórz — ot, i wszystko. Ale rok 1880 rozpoczął okres bezładnej amerykańskiej zabu­dowy. Obecnie dwie strony głównej plaża były nadal z niewypalonej cegły, a resztę wypełniały niezdarne drewniane budynki z piętrowymi gankami, słupami wyrzynanymi w spirale i w plecionkę oraz malowa­nymi biało balustradami. Ksiądz Latour orzekł, że drewniane wille, które go tak przygnębiały w Ohio, trafiły i tu za nim. Wszystko to było w sprzeczności z katedrą, którą budował .przez tyle lat — z katedrą, która w jego życiu zajęła miejsce księdza Vaillant po odejściu tego niepospolitego człowieka.

Ostatni swój wjaizd do Santa odbył ksiądz Latour w .promienne popołudnie lutowe; Bernard zatrzymał konie u stóp długiej ulicy, by doczekać zachodu słońca.

Owinięty w indiańskie koce stary arcybiskup długo wpatrywał się w otwarte, złote oblicze swojej katedry. Jak wiernie Molny, młody francuski architekt, wy­pełnił jego życzenia. Nic na efekt, po prostu uczciwe ■budownictwo i porządna robota kamieniarska — solidny południowo-francuski styl romański w naj­skromniejszej postaci. Nawet teraz, zimą, gdy akacje u wejścia stały nagie, jak bardzo południowy był ten kościół, jak dźwięczał nutą Południa.

Nikt chyba oprócz Molny’ego i biskupa nie radował się pięknym .położeniem budowli i może nikt nie miał się nią radować w .przyszłości. Ale ci dwaj spę­dzili wiele godzin podziwiając ją. Strome czerwone wzgórza wznosiły się tak blisko za kościołem, że dostrzegało się wyraźnie pojedyncze sosny, z rzadka porastające zbocza. Widziany z końca ulicy, gdzie stała

dwukółka biskupa, złotawy kościół ruszał jakby wprost przed siebie — wprost z tych różowych wzgórz — z tak wyraźnym celem, że równało się to prawie czynowi. Z tej odległości stoki z rzadką sośniną zda­wały się zwijać za katedrą na kształt kotary. Gdy Bernard z wolna podjechał, grzbiet wzgórz obniżył się stopniowo i wieże wychynęły w błękitny przestwór, podczas gdy nawa kościoła wciąż widoczna była na tle góry.

Młody architekt mawiał biskupowi, że tylko we Włoszech, albo na scenie operowej, kościoły w ten sposób odrywają się od gór i czarnych sosen.

Nieraz Molny wywoływał biskupa od pracy, by po­patrzył na nie dokończoną budowę w momencie nad­ciągającej burzy; niebo czerniało wówczas nad grzbie­tami, a cieliste skały nabierały intensywnej barwy lawendy, znaczonej przez pnie sosen w pręgi ciemnej purpury; wzgórza jakby podchodziły i całe zaplecze przybliżało się niby mroczna groźba.

Otoczenie — mawiał Molny do księdza Latour

jest rzeczą przypadku. Albo budynek jest jego częś­cią, albo nią nie jest. Jeśli są sobie pokrewne, czas może tę więź tylko wzmocnić.

Biskup wspominał słowa Molny’ego, gdy głos z te­raźniejszości zadźwięczał mu w uszach. Mówił Ber­nard.

Piękny zachód, księże arcybiskupie. Proszę popa­trzeć, jak te góry czerwienieją — Sanigre de Cristo.

Tak, Sangre de Cristo; ale nawet w najbardziej szkarłatnym blasku zachodu te góry nigdy nie stają się cynobrowe, tylko coraz mocniej różowe; nie barwy żywej krwi, biskup nieraz to zauważył, lecz jakby zaschniętej krwi świętych i męczenników, przecho­wywanej w starych kościołach rzymskich i sączącej się w pewne dni.

Następnego ranka ksiądz Latour zbudził się z bło­gim uczuciem bliskości swojej katedry, która miała być także jego grobem. W jej cieniu poczuł się bez­pieczny jak okręt z powrotem w porcie, leżący u włas­nego falochronu. Był we własnym starym gabinecie; siostry przysłały dla niego ze szkoły nieduże żelaz­ne łóżko, najpiękniejszą pościel i koce. Czuł wielkie zadowolenie, że jest tam, gdzie przybył jako człowiek młody i gdzie dokonał swej pracy. Pokój mało się zmienił, te same maty i skóry na polepie, to samo biurko, ma nim jego lichtarze, te same grube, nie­równe białe mury, głuszące dźwięk, odcinające od świata, zapewniające spokój ducha.

Gdy mrok zaczął się przecierać w szarość zimowego poranka, arcybiskup nastawił ucho czekając na dzwo­ny — i na inny jeszcze dźwięk, który zawsze bawił go tutaj: gwizdek lokomotywy. Przybył tu w epoce bawołów, a żył tak długo, że widział pociągi kolei żelaznej docierające do Santa Fe. Przeżył pewien zamknięty okres historii.

Wszyscy krewni w kraju i przyjaciele w Nowym Meksyku spodziewali się, że arcybiskup zechce spę­dzić ostatnie lata we Francji, w Clermont, gdzie mógłby wykładać w swym dawnym kolegium. To zda­wało się najnaturalniejsze i on sam poważnie się nad tym zastanawiał. Podczas ostatniego pobytu w Owemii, tuż przed złożeniem funkcji arcybiskupich, był już ina to prawie zdecydowany. Lecz w Starym Swieoie poczuł tęsknotę za Nowym. Doznawał uczucia, którego nie umiał wytłumaczyć; czuł, że starość mniej cięży człowiekowi w Nowym Meksyku niż w Puy-de-Dóme.

Kochał wyniosłe szczyty rodzinnych gór, wdzięk

miasteczek, schludność wsi, piękne zarysy i krużganki swego kolegium. Clermont było piękne — lecz czuł się w nim smutny; serce leżało mu w piersiach ka­mieniem. Może za wiele było tam przeszłości. Gdy ciepły wdatr poruszał bzami w starych ogrodach i strą­cał kwiaty kasztanów, on zamykał oczy i myślał o po­tężnej pieśni, jaką śpiewa wicher w strzelistych, gon- nych sosnach w wysoko położonych lasach Nawajów.

W ciągu dnia nostalgia jego słabła, ą w porze obia­dowej znikała. Z przyjemnością jadł obiad i popijał winem, cieszył się towarzystwem kulturalnych ludzi i zazwyczaj szedł na spoczynek w dobrym nastroju. Ale wczesnym rankiem czuł anowu ból w piersiach; miało to jakiś związek z wczesnymi przebudzeniami. Wydawało mu się, ze szary świt trwa tam okropnie długo; że ten kraj potrzebuje dużo czasu, by wrócić do życia. Ogrody i pola były wilgotne, ciężkie mgły zwisały w dolinie i przesłaniały góry. Godziny upły­wały, zanim słońcu udawało się rozproszyć opary, rozgrzać i oczyścić osiedla ludzkie.

W Nowym Meksyku zawsze budził się młodym człowiekiem. Dopiero gdy wstał i zaczynał się golić, przypominał sobie, że się starzeje. Pierwszym jego świadomym wrażeniem był lekki suchy wiatr, który dmuchał przez okna przynosząc zapach upału, szałwii i słodkiej koniczyny; wiatr, który odejmuje ciężar ciału, a sercu każe wołać radośnie — jak woła dziecko.

Piękne otoczenie, obcowanie z uczonymi ludźmi, wdzięk wykwintnych kobiet, powaby sztuki — nic nie mogło mu zastąpić straty owych beztroskich ran­ków pustynnych, tego wiatru, który wskrzeszał w nim chłopca. Zauważył, że ta szczególna właściwość kli­matu nowych krain znikała z chwilą, gdy poddawały się człowiekowi i zaczynały przynosić mu plony. Całe połacie Teksasu i Kansasu, które poznał kiedyś jako

pustkowia, zmieniły się z czasem w bogate okręgi rol­nicze i powietrze straciło tam tę lekkość, ten suchy aromat. Wilgoć roli, znój rodzenia, wzrostu i formo­wania ziarna — unicestwiły go bez śladu; oddychać nim ¡można było tylko na jasnych okrajach świata, na stepach trawiastych i pustyniach okrytych szałwią.

Może z czasem to powietrze zniknie z całej ziemi, ale wtedy jego dawno już nie będzie. Nie wiedział, kiedy właściwie stało mu się ono tak niezbędne; dla tego właśnie powietrza powrócił, aby umrzeć na ob­czyźnie. Coś miękkiego i wolnego, coś, co szeptało w ucho na poduszce, serce czyniło lekkim, z wolna podnosiło zatrzask, odsuwało skoble i wypuszczało więzionego ducha na wiatr w błękit i złoto, w świt, w poranek.

IV

Ksiądz Latour ustalił ro2kład czasu na swoje ostat­nie dni; jeżeli ład życiowy był mu niezbędny w zdro­wiu, to tym bardziej w chorobie. Wcześnie rano przy­chodził Bernard z gorącą wodą, golił go i pomagał mu się umyć. Ze wsi nie przywieźli ze sobą nic, prócz ubrań i bielizny oraz srebrnych przyborów toaleto­wych, które biskup dostał kiedyś od 01ivaresa; przez trzydzieści lat mył ręce w tej kutej małej miednicy. Po rannych ¡pacierzach Magdalena przychodziła ze śniadaniem i ksiądz Latour przesiadał się na fotel na czas, gdy prześcielała mu łóżko i sprzątała pokój. Wtenczas był gotów na przyjęcie gości.

Arcybiskup przychodził na parę chwil, jeśli był w domu, zaglądała matka przełożona, amerykański doktor. Bernard czytał staruszkowi głośno przez resz­tę przedpołudnia świętego Augustyna, listy Madame de Sevignć albo jego ukochanego Pascala.

215

Czasem w rannych godzinach dyktował swemu młodemu uczniowi pewne dane o starych misjach diecezji; rzeczy, o których dowiedział się przypadkiem i obawiał się, że pójdą w zapomnienie. Chętnie robiłby to systematycznie, ale nie miał na to siły. Te prawdy i baśnie o czasach minionych zapewne przepadną; stare legendy, obyczaje i przesądy już zanikały. Żało­wał, że dawniej nie miał czasu na zapisywanie, że nie zdołał powstrzymać ich odlotu, lekką i elastyczną siecią mowy francuskiej.

Za to przez całe lata kierował myśli młodych księ­ży ku męstwu i pobożności owych pierwszych misjo­narzy, hiszpańskich braci, podkreślając, że jego włas­ne życie, kiedy przybył do Nowego Meksyku, było łatwe i wygodne w porównaniu z życiem tamtych. Wprawdzie podróżował całymi tygodniami, żywiąc się skąpo, śpiąc na dworze, bez możności należytego umy­cia się, ale przynajmniej miał uczucie, że jest w przy­jaznym świecie, gdzie przy każdym ognisku będzie mile powitany.

Ale księża hiszpańscy, którzy przybyli do Zuni, a potem poszli na północ do Nawajów, na zachód do Hopi, na wschód do wszystkich pueblos rozsianych między Albuquerque a Taos, wkroczyli w obcy, wrogi świait, prawie bez zaopatrzenia, poza brewiarzem i kru­cyfiksem. Gdy Indianie skradli im muły, co się często zdarzało, wędrowali piechotą, bez odzienia na zmianę, bez żywności i wody. Europejczyk zaledwie jest zdol­ny wyobrazić sobie podobne trudy. Stare kraje uleża­ły się niejako i utarły w kształty życia ludzkiego, sta­ły się jakby wyposażeniem człowieka, jego drugim ciałem. Ich dziko rosnące zioła, owoce z dzikich drzew i leśne grzyby były jadalne. Strugi toczyły słodką wodę, drzewa dostarczały cienia i ochrony. Lecz tu,

w alkalicznych pustyniach, zagłębienia przechowy­wały zatrutą wodę, a roślinność nie dawała nic gło­dującemu człowiekowi. Wszystko było suche, kol­czaste, ostre i broń hiszpańska, i jałowce, i osty,

i kaktusy; jaszczurka, grzechotnik — i człowiek okrut­ny z racji okrutnego życia. Pierwsi misjonarze nago rzucali się na skamieniałe serce tego kraju, zdolne wystawić na próbę odporność tytanów. Cierpieli pra­gnienie w pustyniach, głód wśród skał. Na pokale­czonych od kamieni stopach pięli się po zboczach straszliwych kanionów, w dół i znów w górę. Długo­trwałe posty przerywali nieczystym i odrażającym jadłem. Ci rzeczywiście znosili głód, pragnienie, zim­no, nagość takiego rodzaju, o jakim nie mógł mieć pojęcia święty Paweł i jego bracia. Wszystkie cier­pienia pierwszych chrześcijan miały za tło bezpieczny mały świat śródziemnomorski, stary sposób życia, sta­re otoczenie. Jeśli ponosili męczeństwo, umierali wśród ■*braci, ich relikwie zbożnie przechowywano, ich imiona żyły w świętobliwych ustach.

Objeżdżając z Owemiakami stare misje, które były widownią męczeństwa, arcybiskup często przypominał uczniom, że nikt na świecie nie wie, jaki triumf święciła wiara tu, gdzie katusze i śmierć spotykały samotnego białego człowieka pośród mrowia niewier­nych, ani jakimi wizjami czy objawieniami Bóg łago­dził ¡może jego straszną śmierć.

Gdy jako młody człowiek ksiądz Latour po raz pierwszy udał się do Starego Meksyku, by odzyskać jurysdykcję z rąk biskupa Durango, spotykał w po­dróży księży z misji Somory i Dolnej Kalifornii, któ­rzy opowiadali wiele zdarzeń z budujących dziejów pierwszych franciszkańskich misjonarzy. Ich droga przez dzikie pustkowia zdawała się zakwitać drob­nymi cudami. Pewnego razu, gdy słynny ojciec Juni-

pero Serra i dwaj jego towarzysze znaleźli się w nie­bezpieczeństwie życia próbując przebyć rzeką w zdra­dzieckim miejscu, na skalach przeciwległego brzegu ukazał się tajemniczy nieznajomy i zawoławszy ma nich po hiszpańsku kazał iść za sobą, w górą rzeki, gdzie znaleźli bezpieczny bród. Gdy błagali, by im wyjawił swoje nazwisko, wymknął sią i znikł. Innym razem przebywali wielką równiną i wycieńczeni z pragnie­nia nieomal już padali; dopądził ich młody jeździec, dał im trzy dojrzałe owoce granatu i pocwałował da­lej. Owoce nie tylko ugasiły ich pragnienie, ale .po­krzepiły ich i orzeźwiły jak najpożywniejszy pokarm,

i ruszyli w dalszą drogę zupełnie odpoczęci.

Pewnego wieczoru w podróży przez Duramgo ksiądz Latour skorzystał z gościny w wielkim majątku ziem­skim, gdzie stałym kapelanem był, jak się okazało, ksiądz z jednej z zachodnich misji; tern opowiedział mu historię o tymże ojcu Junipero, przechowaną z dawnych czasów w jego klasztorze.

Ojciec Junipero przybył pewnego razu do owego klasztoru z jednym towarzyszem, pieszo i bez zapa­sów. Bracia przyjęli ich zdumieni, poczytując za nie­podobieństwo, by ludzie mogli przebyć tak wielki szmat pustyni w takim ogołoceniu. Przeor wypytał ich, skąd przybywają, i oświadczył, że misja nie ¡powinna była wypuścić ich w drogę bez przewodnika i bez żywności. Zdumiewał się, że zdołali dotrzeć żywi. Ale ojciec Junipero odparł, że pożywiali się bardzo dobrze i że w drodze byli bardzo miło podejmowani przez biedną meksykańską rodzinę. Na to mulnik, który przywiózł braciom drzewo, zaczął się śmiać mówiąc, że w zasięgu dwunastu dużych mil ;nie ma ani jednego domu, ani żywej duszy ludzkiej na piasz­czystej jałowiźnie, przez którą przebyli; a bracia po­twierdzili jego słowa.

Na to ojciec Junipero i jego towarzysz opowiedzieli swoją przygodę dokładnie. Wyruszyli z chlebem i wo­dą na jeden dzień. Ale drugiego dnia, wędrując od świtu przez pustynię kaktusową, już zaczęli tracić ducha, gdy pod zachód wypatrzyli w oddali trzy wiel­kie meksykańskie topole, które w przygasającym świe­tle wydawały się ogromnie wysokie. Ruszyli spiesz­nie w tym kierunku. Gdy zbliżyli się do drzew, które były rozłożyste, zielone i okryte obficie wełniastym nasieniem, zauważyli osła uwiązanego do pniaka ster­czącego z piasku. Rozglądając się za właścicielem osła natrafili na meksykańską chatynkę z piecykiem glinianym przy drzwiach i wiankami czerwonego pie­przu na ścianie. Gdy oznajmili się głośno, Meksykanin

0 czcigodnym wyglądzie, odziany w barani kożuszek, wyszedł i pozdrowił ioh życzliwie, zapraszając na nocleg. W schludnej miłej izbie, do której weszli za nim, żona jego, młoda kobieta wielkiej urody, mie­szała polewkę na ogniu. Dziecko, ledwie wyrosłe z niemowlęctwa, w samej tylko koszulinie bawiło się przy niej na ziemi z obłaskawionym jagniątkiem.

Okazało się, że byli to ludzie serdeczni, pobożni

1 gładcy w mowie. Mężczyzna powiedział, że zajmują się pasterstwem. Księża zasiedli przy stole dzieląc ich wieczerzę, po czym odmówili wieczorne pacierze. Mie­li ochotę wypytać gospodarza o ten kraj, o jego spo­sób życia i gdzie znajduje paszę dla trzody, lecz ogar­nęło ich wielkie błogie zmęczenie. Położyli się na podłodze na skórach baranich, które dał im gospodarz,

i zapadli w głęboki sen. Gdy zbudzili się rankiem, wszystko było jak z wieczora i jadło zastawione na stole, lecz rodzina była nieobecna, wszyscy, nie wy­łączając jagniątka, poszli, jak się ojcowie domyślili, doglądać trzody.

Gdy bracia klasztorni posłyszeli tę historię, zdumieli

się i oświadczyli, że są tam istotnie trzy topole ros­nące razem na pustyni, znany punkt orientacyjny; ale jeśli ktokolwiek tam się osiedlił, stać się to mogło tylko w ostatnich dniach. Wobec tego ojciec Junípero

i towarzysz jego, ojciec Andrea, z paru braćmi i kpią­cym mulnikiem wyruszyli z powrotem na pustkowie, by się przekonać, co w tym jest. Trzy olbrzymie drzewa znaleźli, owszem, okryte puchem nasienia,

i suchy pniak, do którego uwiązany był wtedy osioł. Ale osła nie było, ani domku, ani piecyka przy drzwiach. Wtedy ojcowie osunęli się na kolana w tym błogosławionym miejscu i ucałowali ziemię, bo pojęli, jaka to rodzina ich gościła.

Ojciec Junípero wyznał braciom, że od chwili, gdy weszli do izby, czuł, że ooś go dziwnie ciągnie ku Dzie­ciątku i pragnął wziąć Je w ramiona, ale Ono trzy­mało się blisko matki. Gdy ksiądz czytał wieczorne modlitwy, siadło na podłodze u kolan matki z ba- x-ankiem w objęciach i zakonnikowi trudno było nie odrywać oczu od brewiarza. Po pacierzach, gdy po­wiedział dobranoc gospodarzom, schylił się nad dzie­ciątkiem błogosławiąc je, a Ono podniosło rączkę i na­kreśliło paluszkiem krzyż na czole ojca Junípero.

Te dzieje Świętej Rodziny ojca Junípero zrobiły na biskupie silne wrażenie, gdy usłyszał je przy ko­minku w wielkiej hacjendzie, gdzie zatrzymał się na noc. Tak bardzo ukochał tę opowieść, że tylko dwa razy pozwolił sobie ją powtórzyć: raz zakonnicom w klasztorze matki Filomeny w Riom, a raz na obie- dzie wydanym przez kardynała Mazzucchiego, w Rzy­mie. Jest zawsze coś uroczego w myśli o wielkości, która wraca do prostoty — o królewnie grabiącej siano wśród czeladzi — lecz o ileż bardziej chwyta za serce wiara, że Oni, po tylu wiekach historii i chwa­ły, powrócili do swych pierwszych ról w osobach nie­

znanej rodziny meksykańskiej, najniższej z niskich, najbiedniejszej z biednych — w dziczy na rubieżach świata, gdzie z trudem mogliby Ich odnaleźć anio­łowie.

V

Po drugim śniadaniu stary arcybiskup udawał, że śpi. Życzył sobie, ćby go nie niepokojono aż do obia­du, bo te długie godziny samotności były dla niego cenne. Łóżko stało w zacienionej części pokoju, da­jącej wypoczynek oczom: w pogodne dni druga strona pełna była blasku, w szare dni migotanie ognia prze­biegało po falistych białych ścianach. Leżąc tak spo­kojnie, że kołdra, jaką był przykryty, ledwie drgała, z rękami opartymi lekko na prześcieradle albo na piersiach, biskup raz jeszcze przeżywał swe życie. Leżał zupełnie bez ruchu, tylko od czasu do czasu dużym palcem prawej ręki delikatnie dotykał pierś­cienia na palcu wskazującym, ametystu z wyrytym napisem: Auspice Maria. Był to sygnet księdza Va­illant; .i w takiej chwili prawie zawsze myślał o księ­dzu Józefie, o ich życiu wspólnym, w tym pokoju... Ohio nad wielkimi Jeziorami... młodości w Paryżu... gdy dorastali, w Montferrand. Wiele było momentów w ich misjonarskim żywocie, które z lubością wspo­minał, ale najczęściej i najserdeczniej wspominał jego początek.

Obaj byli młodymi, dwudziestoparoletnimi wikary­mi, gdy do Clermont zawitał biskup z Ohio, ich rodak z Owernii, rozglądając się za ochotnikami do swych misji na Zachodzie. Ksiądz Jean i ksiądz Jozeph wy­słuchali jego wykładu w seminarium i rozmawiali z nim prywatnie. Nim wyjechał, przyrzekł mu, że spotkają się z nim w Paryżu w oznaczonym czasie,

przejdą paix) tygodniowe przygotowanie w Kolegium dla Misji Zagranicznych przy ulicy du Bac, po czym odpłyną z nim z Cherbourga.

Obaj młodzi księża wiedzieli, że ich rodziny ener­gicznie przeciwstawią się temu zamiarowi, toteż po­stanowili nie zwierzyć się z niego nikomu, zaniechać wszelkich pożegnań i wykraść się w cywilnych ubra­niach. Umacniali się wzajemnie przypomnieniem, że święty Franciszek Ksawery tak właśnie wykradł się na misje do Indii. ..Minął mieszkanie rodziców nie pokłoniwszy się im”, jak uczyli się w szkole. Strasz­ne słowa dla francuskiego chłopca.

Położenie księdza Vaillant było szczególnie bolesne: ojciec jego, surowy, małomówny, od dawna był wdow­cem, kochał dzieci namiętnie, zachłannie i żył tylko ich życiem. Józef był z nich najstarszy. Okres między decyzją a wprowadzeniem jej w czyn stał się dla nie­go czasem udręki. W miarę jak zbliżał się termin ich wyjazdu, pobladł i wychudł bardziej niż kiedykol­wiek.

Było ułożone, że przyjaciele spotkają się owego decydującego dnia o świcie na wygonie poza Riom

i tam będą czekali na dyliżans do Paryża. Jean Latour, skoro coś postanowił i zobowiązał się, nie znał wa­hania. W umówiony ranek wyśliznął się z domu siostry i ruszył przez uśpione miasteczko ku owemu górskiemu pastwisku rozciągniętemu na stromym zbo­czu i właśnie już zieleniejącemu chłodno w skąpym świetle chmurnego poranka. Tam znalazł kolegę w stanie godnym pożałowania. Józef całą noc spędził poza domem błąkając się po polach, utwierdzając się w siwo- im zamiarze i rezygnując z niego. Twarz miał obrz­miałą od płaczu. Wstrząsały nim dreszcze i głos mu się łamał.

Co mam robić, Jean? Dopomóż mi! — zawołał.

Nie mogą ojcu złamać serca i nie mogę złamać ślubu uczynionego Bogu. Wolą umrzeć niż popełnić jedno albo drugie. Ach, gdybym chociaż mógł umrzeć z tej mojej biedy, tutaj, zaraz!

Jak wyraziście staremu arcybiskupowi przypomnia­ła Sią ta scena: dwaj młodzieńcy na polu, o szarym świcie, przebrani niczym przestępcy, wymykający się ukradkiem z rodzinnego domu. Nie wiedział, jak umoc­nić na duchu przyjaciela; zdawało mu się, że Józef cierpi więcej, niż człowiek może znieść, że dosłownie rozdzierają go na dwoje sprzeczne pragnienia. Gdy tam i z powrotem przechadzali się ująwszy się pod rę­ce, dobiegł ich głuchy dźwięk: turkot dyliżansu zjeż­dżającego górskim wąwozem. Józef znieruchomiał

i ukrył twarz w dłoniach. Zabrzmiała trąbka poczty- liona.

Allons! — przemówił Jean lekkim tonem. — L’invitation au voyage. Pojedziesz ze mną do Pa­ryża. Jeżeli twój ojciec nie pogodzi sią z twoją de­cyzją, uzyskamy dla ciebie od biskupa zwolnienie z obietnicy i będziesz mógł wrócić do Riom. Nic prostszego.

Pobiegł na skraj gościńca i pomachał ręką na wo­źnicę. Pojazd zatrzymał się. W jednej chwili już byli w drodze, a wkrótce Józef zasnął, wyczerpany do ostatnich granic. Ale zawsze później mawiał, że gdyby Jean Latour nie podtrzymał go w owej godzi­nie katuszy, zostałby proboszczem w Puy-de-Dôme na resztą życia.

Z dwóch młodych księży, którzy wyruszyli z Riotn w ów poranek przedwiośnia, Jean Latour wydawał sią o wiele sposobniejszy do misjonarskiego życia. On istotnie posiadał, jak się to mówi, zdrowego ducha w zdrowym ciele. W ciągu tygodni spędzonych w Ko­legium dla Misji Zagranicznych przy ulicy du Bac

223

zwierzchnicy bardzo powątpiewali, czy Józef podoła znojom niwy misjonarskiej. A jednak w długiej pró­bie łat to właśnie wątłe ciało wytrzymało więcej

i więcej dokonało.

Ksiądz Latour często mawiał, że diecezja jego zmie­niła się mało z wyjątkiem granic. Meksykanie byli nadal Meksykanami, a Indianie Indianami. Santa pozostawało spokojną dziurą bez naturalnych bogactw czy handlowego znaczenia. Lecz ksiądz Vaillant nurzał się w prądzie wielkiej ekspansji przemysłowej, gdzie postęp, oszustwo i uprawniona ambicja walczyły

o lepsze; na terenie rozwijającym się skokami co dzień i co godzinę, by znów ulec rujnującym klęskom. Rokrocznie, nawet już jako kaleka, przebywał tysiące mil pocztą i własnym pojazdem pomiędzy górskimi miasteczkami, które na przemian bywały raz bogate, raz ubogie i opustoszałe: Boulder, Gold Hill, Caribou, Cache-à-la-Poudre, Spanish Bar, South Park, przez Arkansas aż do Creek Cache i Zatoki Kalifornijskiej.

A ksiądz Vaillant nie zadowalał się pracą zwykłe­go misjonarza. Stał się wielkim inicjatorem. Widział przed Kościołem Colorado świetną przyszłość. Wtedy, kiedy był jeszcze tak biedny, że nie mógł sobie po­zwolić na przyzwoitą plebanię, zaczął nabywać wiel­kie połacie ziemi dla Kościoła. Kupić mógł duże te­reny za bardzo małe sumy, ale te małe sumy ¡musiał pożyczać z banków na rujnujący procent. Pożyczał też pieniądze na budowę szkół i klasztorów, a pro­centy od długów zjadały go. Odbywał wielkie podróże „na żebry” po Ohio, Pensylwanii i Kanadzie, by uzbierać fundusze na rosnące jak lawina procenty. Stworzył spółkę gruntową, pojechał za granicę i wy­puścił akcje we Francji, by zebrać fundusze, a nieucz­ciwi agenci rzucili cień na jego nazwisko.

Gdy się zbliżał do siedemdziesiątki i jedną nogę

miał o cztery ©ale krótszą od drugiej, ksiądz Vaillant, podówczas pierwszy biskup Colorado, wezwany zo­stał do Rzymu, żeby się wytłumaczył przed sądem papieskim ze swych skomplikowanych' operacji finan­sowych — i namęczył się bardzo, zanim uspokoił kardynałów.

Gdy do Santa dotarła depesza z wiadomością

o śmierci biskupa Vaillant, ksiądz Latour natychmiast wyruszył nową koleją żelazną do Denver. Ale prawie nie mógł .uwierzyć w treść telegramu. Wspomniał stare przezwisko „Trompe-la-Moirt” i liczył w pa­mięci, ile to razy przedtem spieszył przez góry i pu­stynie nie śmiąc się spodziewać, że zastanie przyja­ciela przy życiu.

Dziwna rzeoz, 'ksiądz Latour and na chwilę nie mógł uwierzyć w fakt, że naprawdę uczestniczy w pogrzebie księdza Józefa, a raczej nie mógł uwierzyć, że to właśnie jest ksiądz Józef. Skurczony stary człowiek w trumnie nie miał nic wspólnego z księdzem Vaillant. Widział księdza Józefa tak wyraźnie, jak widział Ber­narda, ale takiego tylko, jakim był, kiedy pierwszy raz przybyli do Nowego Meksyku. Nie było to ¡kwestią uczuć; po prostu taki właśnie obraz księdza Józefa Ukazywała mu pamięć, a odmawiała wszelkiego in­nego. Sann pogrzeb wspominał ¡przeważnie jako mo­ment poznania. Odbywało się to na dworze, pod na­miotami — nie było w całym Denver, a ściślej mówiąc na całym Dalekim Zachodzie budynku, dość wielkiego na egzekwie jego Blancheta. Przez dwa dni ludność osiedli i górniczych obozów spływała z gór; spali na wozach, w namiotach, w szopach. Ścisk zrobił się taki, jakby to była konwencja krajowa. I dziwna rzecz zdarzyła się na tym pogrzebie.

Ksiądz Revardy, francuski misjonarz, który przy­był z Santa do Colorado z księdzem Vaillant przed

dwudziestu przeszło laty i był z nim przez cały czas jako jego pomocnik i wikariusz, ipojechał do Francji w sprawach swego biskupa. W kraju dowiedział się od lekarza, że jest beznadziejnie chory, i niezwłocz­nie wsiadł na okręt spiesząc z powrotem, ,aby zdać sprawę biskupowi Vaillant i umrzeć przy swojej ro­bocie. Gdy dotarł do Chicago, dostał silnego ataku

i leżał ciężko chory w katolickim szpitalu. Pewnego ranka pielęgniarka zostawiła przypadkiem gazetę przy jego łóżku; rzuciwszy na nią okiem ksiądz Revardy przeczytał wiadomość o śmierci biskupa Colorado. Gdy siostra wróciła, pacjent był ubrany. Przekonał ją, że muszą natychmiast odesłać go na stację kole­jową. W Denver wsiadł na wóz i kazał się zawieźć na pogrzeb biskupa. Przybył już po rozpoczęciu na­bożeństwa i nikt nigdy nie miał zapomnieć widoku tego konającego, podtrzymywanego ,przez furmana

i dwóch księży, przeciskającego się przez tłum, by paść na kolana przy katafalku. Przyniesiono mu krze­sło i przez resztę ceremonii siedział z czołem wspartym

o krawędź trumny. Gdy biskupa Vaillant złożono do grobu, księdza Revardy wzięto do szpitala, gdzie zmarł w parę dni później. Był to jeden więcej przy­kład nadzwyczajnego przywiązania, jakie ksiądz Józef budził tak często i zachowywał na tak długo — czy to ze strony czerwonoskórych czy żółtoskórych, czy białych.

VI

W ciągu ostatnich tygodni swojego życia arcybiskup bardzo mało myślał o śmierci; żegnał się z przeszłością. Uważał, że przyszłość da sobie radę sama. Ale z czy­sto rozumowym zainteresowaniem przyglądał się pro­

226

cesowi -umierania, zmianom, jakie ono wywołuje w światopoglądzie człowieka i w skali wartości. Z każ­dym dniem wyraźniej życie ukazywało mu się jako suma doświadczeń jaźni, a w żadnym razie nie jako sama jaźń. To przekonanie było, jak sądził, czymś miel zależnym od jego życia religijnego: tego rozeznania dopracował się jako człowiek, jako istota ludzka. Za­uważył też, że inaczej osądza teraz postępowanie —

i własne, i cudze. Omyłki życiowe wydawały mu się mało ważne: wypadki, jakie przytrafiają się w podró­ży, coś jak owo rozbicie się w porcie Galveston lub kiedy to konie igo poniosły i potłukł się w pierwszej swojej podróży do owego Meksyku dla objęcia bis­kupstwa.

Spostrzegł również, że we wspomnieniach jego za­brakło perspektywy. Zimy, które jafeo mały chłopiec spędzał u kuzynów nad Morzem Śródziemnym, i stu­denckie czasy w Świętym Mieście pamiętał równie jasno jak przyjazd •pana Mokty i pracę nad katedrą. Czas kalendarzowy wkrótce miał dla niego przestać istnieć, a obecnie już przestał wchodzić w rachubę. Tkwił jakby pośrodku własnej świadomości, żadnego z jej minionych stadiów nie stracił i z żadnego nie wyrósł. Wszystkie miał w swoim zasięgu i wszystkie pojmował.

Czasem, .gdy Magdalena i Bernard wchodzili i py­tali go o coś, potrzebował paru chwil, by powrócić do teraźniejszości. Sądzili, że umysł jego już osłabł, wi­dział to; tymczasem był on nadzwyczaj czynny, tylko na jakimś innym odcinku wielkiej panoramy życia, na odcinku, o którym nic im nie było wiadomo.

Gdy okoliczności domagały się tego, mógł wrócić do chwili obecnej, ale niedużo właściwie tej teraź­niejszości mu {»zostawało: ksiądz Józef nie żył, Oli- varesowie oboje nie żyli, Kit Carson nie żył; tylko

pomniejsze postacie z jego życia ¡przetrwały do obec­nego czasu. Pewnego ranka, w kilka tygodni po powrocie arcybiskupa do Santa Fé, jeden z mocnych bohaterów dawmych, pełnych głębi icltni życia ukazał mu się nie we wspomnieniu, lecz w ciele, na płytkiej scenie teraźniejszości. Eusabio, wódz Nawajów. Hen, nad Colorado Chiquito posłyszał wieść, podawaną z jednej handlowej placówki do drugiej, że stary ar­cybiskup kończy życie, przybył do Santa Fé. I on był już starym człowiekiem. Raz jeszcze ioh ipiękne dło­nie zwarły się. Biskup otarł łzę z oka.

Pragnąłem cię zobaczyć, przyjacielu. Myślałem, żeby cię poprosić o przybycie, ale ito daleka droga.

Stary Nawajo uśmiechnął się.

Już teraz niedaleko. Przyjechałem wagonem, pa­dre. Wsiadłem do pociągu w Gallup i tego samego dnia jestem tu. Pamięta padre, jak kiedyś jechaliśmy razem z moich stnon do Santa Fé? Ile czasu nam to zajęło? Coś ze dwa tygodnie blisko. Ludzie teraz podróżują prędzej, ale nie wiem, czy do lepszych rzeczy.

Nie starajmy się przeniknąć przyszłości, Eusabio. Lepiej tego nie robić. A jakże Manueliło?

Manuelito miewa się dobrze. Nadal przewodzi swemu ludowi.

Eusabio nie siedział długo, ale oświadczył, że chciał­by przyjść nazajutrz, jako że ma sprawy w Santa Fé, które mu zajmą parę dni. Nie miał naprawdę żadnych spraw; ale spojrzawszy na księdza Latour rzekł so­bie: — To już niedługo.

Gdy odszedł, biskup zwrócił się do Bernarda:

Mój synu, dożyłem naprawienia dwóch wielkich krzywd: widziałem koniec niewolnictwa czarnych i wi­działem Nawajów przywróconych własnemu ich kra­jowi.

Przez wiele lat ksiądz La/tour przemyśliwał, czy 228

też nastanie kiedy koniec wojen indiańskich, dopóki choć jeden Nawa jo czy Apacz jest przy życiu. Zbyt wielu kupców i fabrykantów bogaciło się na tych wojnach; machina polityczna i olbrzymi kapitał były w ruchu dla ich podsycania.

VII

N a środkowe lata działalności biskupa w Nowym Meksyku rzuciło cień prześladowanie Nawajów i wy­pędzenie ich z własnego kraju. Dzięki przyjaźni z Eu- sabiem rychło po przybyciu do .nowej diecezji zain­teresował się Nawajami i zaczął ich podziwiać; po­budzali jego fantazję. Choć ów szczep koczowniczy

o wiele powolniej przystosowywał - się do obyczajów białych niż Indianie mieszkający stale w pueblos,

0 wiele obojętniej również odnosił się do misjonarzy

1 do religii białego człowieka, ksiądz Laitour wyczuł w nim większą moc. Za nieprzeniknioną rezerwą Na­wajów kryła się silna wola i stanowczość, aktywność i bystrość, przeciwieństwo tępoty. Wypędzenie Na­wajów z ich kraju, należącego do nich od niepamięt­nych czasów, wydało mu się krzywdą wołającą o pom­stę do nieba. Nigdy nie mógł zapomnieć tej straszli­wej zimy, kiedy .ich szczuto i pędzono tysiącami z ich własnych terenów .do odległego o trzysta mil Bosque Redondo nad rzeką Pecos. Setki mężczyzn, kobiet i dzieci zginęły t głodu i chłodu w tej wędrówce; ich owce i konie padały z wycieńczenia przechodząc przez góry. Nikt nigdy nie szedł dobrowolnie, pędził ich głód i bagnet; chwytano odosobnione gromady i wywożono przemocą.

Nie kto inny, jak własny jego błądzący przyjaciel, Kit Carson, ujarzmił w końcu niepokonane ostatki tego

225

plemienia; doścignął je aż w głębinach Kanionu Chelly, dokąd uszły ze swych pastwisk i lasów sosnowych, by tam znaleźć ostatnią ostoję. Byli to pasterze nie mający nic ¡prócz trzód, obarczeni kobietami i dziećmi, nędznie uzbrojeni i skąpo zaopatrzeni w amunicję. Ale kanion ten zawsze dotychczas okazywał się nie­zdobyty dla białych wojsk. Nawajowie wierzyli, że wziąć go niepodobna; że dawni ich bogowie mieszkają w turniach i obrywach tego kanionu. Podobnie jak Skała-Okręt było to ich miejsce święte, samo serce i ośrodek ich życia.

Car son dopadł ich w tym ukrytym świecie, wśród prostopadłych ścian czerwonego piaskowca, złupił ich zapasy, zniszczył głęboko skryte pola kukurydzy, wy­ciął tak drogie im sady morelowe na górskich upła­zach. Gdy Nawajowie ujrzeli spustoszenie wszyst­kiego, co było im święte, stracili ducha. Nie poddali się, ale po prostu przestali walczyć i zostali ujęci. Carson był żołnierzem słuchającym rozkazów i wyko­nał brutalne dzieło żołnierskie. Ale nie schwytał naj­dzielniejszego wodza Nawajów. Nawet po miażdżącej klęsce plemienia w Kanionie Chelly, Manuelito po­został na wolności. Wtedy to Eusabio przybył do San­ta Fó prosić biskupa Latour, aby spotkał się z Ma- nuelitem w pueblo Zuni. Jako ‘ksiądz, biskup wie­dział, że było niewłaściwością z jego strony godzić się na spotkanie z wyjętym spod prawa- wodzem; ale był także człowiekiem i miłośnikiem sprawiedli­wości. W takich okolicznościach, w jakich doszło go to wezwanie, nie mógł odmówić. Pojechał z Eusa- biem.

Choć rząd wyznaczył wysoką nagrodę za Manuelita żywego lub umarłego, przejechał on z obszaru Nawa­jów na obszar Zuni w biały dzień, z paru tuzinami towarzyszy, wszyscy na zmarniałych, zagłodzonych

koniach. Ukrywał się u Eusabia, nad Colorado Chi­quito.

Manuelito żywił nadzieję, że biskup pojedzie do Waszyngtonu bronić sprawy jego ludu, zanim ulegnie on całkowitej zagładzie. Nie chcą niczego od rządu — oświadczył księdzu Latour — iprócz swojej religii i swojej własnej ziemi, gdzie żyli od niepamiętnych czasów. Ich kraj — wyjaśnił — to część ich wiary, niepodobna oddzielić jednego od drugiego. Kanion Chelly padre. zna; w nim to żył jego lud, gdy był małym słabym szczepem, kanion wykarmił go i osło­nił, był ich matką. Ponadto tam właśnie żyją ich bo­gowie — w owych niedostępnych białych domach, wysoko w pieczarach, wychodzących na obrywy skalne, starszych niż świat białych ludzi i nie dotkniętych stopą nikogo z żyjących. Ich bogowie są tam — tak właśnie jak Bóg, którego wyznaje padre, jest w ko­ściele.

A na północ od Kanionu Chelly była jeszcze Skała- -Okręt, smukła iglica, samotnie, z płaskiej pustyni wznosząca się do zawrotnej wysokości. Widziana z od­ległości pięćdziesięciu mil turnia owa ma kształt jednomasztowej łodzi rybackiej pod pełnymi żaglami

i zgodnie z tym biały człowiek ją nazwał. Lecz Indianin ma dla niej inne imię: wierzy, że skała była kiedyś okrętem napowietrznym. Przed wiekami

opowiedział biskupowi Manuelito — ta iglica pły­nęła przez powietrze niosąc na wierzchołku prarodzi- ców plemienia Nawajów, z tego miejsca na dalekiej północy, gdzie stworzone zostały wszystkie ludy; a kra­jem Nawajów miały być te strony, gdzie iglica opadnie na ziemię. Spadła na pustyni, gdzie trudno ludziom żyć. Znaleźli jednak Kanion Chelly, a w nim schro­nienie i nie wysychającą wodę. Ten kanion i Skała- -Okręt to jakby najlepsi rodzice plemienia, miejsce

231

świętsze dla niego niż kościoły, świętsze niż jakie­kolwiek miejsce w świecie jest dla białych. Jakże tedy mieliby odejść stamtąd o trzysta mil i żyć w obcej ziemi?

Ponadto Bosque Redondo leży aż nad Pecos, daleko na wschód od Rio Grande. Maniuelito nakreślił mapą na piasku i objaśnił biskupowi, jak to od samego po­czątku lud jego miał nakazane nigdy nie przekroczyć Rio Grande na wschód, Rio San Juan ku północy lub Rio Colorado na zachód; gdyby to uczynili, plemię zginie. Jeśli wielki kapłan, taki jak padre Latour, uda się do Waszyngtonu i wyjaśni te rzeczy, może rząd zechce go wysłuchać.

Ksiądz Latour starał się wytłumaczyć Indianinowi, że w protestanckim kraju ostatnią rzeczą, na jaką ka­tolicki ksiądz może sobie pozwolić, jest wtrącanie się do spraw rządowych. Manuelito słuchał z uszanowa­niem, lecz biskup widział, że mu nie uwierzył. Gdy skończył, Nawajo wstał i oświadczył:

Padre jest przyjacielem Cristobala, który poluje na mój szczep i przepędza go przez góry do Bosque Redondo. Proszę powiedzieć przyjacielowi, że nigdy nie weźmie mnie żywym. Może przyjść i za­bić mnie, kiedy mu się spodoba. Dwa lata temu nie mogłem zliczyć moich trzód; teraz mam trzydzieści owiec i parę zbiedzonych koni. Dzieci moje jedzą ko­rzonki i nie dbam o życie. Ale matka moja i bogowie są na Zachodzie i nigdy nie przeniosę się za Rio Grande.

Dotrzymał słowa i nie przeniósł się. Żył w ukryciu aż do powrotu swego wygnanego ludu. Zaszła bowiem rzecz nieprzewidziana: Bosque Redondo okazało się siedzibą w najwyższym stopniu nieodpowiednią dla Nawajów. Można je było, nawodniwszy, wziąć pod uprawę, lecz oni byli pasterzami-koczownikami, nie

rolnikami. Nie mieli tam paszy dla trzód and drewna na ogniska; wygrzebywali korzenie i suszyli je na opał. Była to alkaliczna okolica i setki Indian pomarły od złej wody. Aż w końcu rząd waszyngtoński uznał swój błąd — co rządy robią rzadko. Po pięciu latach wygnania pozostałym przy życiu Nawajom pozwolono wrócić do ich świętych miejsc.

W 1875 roku biskup wziął swego francuskiego architekta na wycieczkę do Arizony, by mu nieco po­kazać kraj, zanim wróci do Francji, i z radością wi­dział konnych Nawajów zmów przebiegających swo­bodnie swe rozległe równiny. Obaj Francuzi dotarli aż do Kanionu Chelły, by przyjrzeć się tym dziwnym rumowiskom skalnym; plony znowu dojrzewały na dnie tego świata zamkniętego wyniosłymi skałami z pia­skowca; owce skubały trawę pod wspaniałymi topo­lami i gasiły pragnienie u strug słodkiej wody. Był to jakby indiański Rajski Ogród.

Teraz, kiedy był stary i chory, obrazy z tych czasów uhiegłych, ciemne i jasne, cisnęły się w jego pamięci: straszliwe twarze Nawajów czekających na tym miej­scu nad Rio Grandę, skąd ich przewożono na wygnanie; długie szeregi pozostałych przy życiu wracających do własnego kraju, wiodących nieliczne trzody, dźwiga­jących swoich starców i dzieci. Wspomnienia także owych dni, które spędził u Eusabia .ad Małym Co­lorado, wczesną wiosną, kiedy owce kociły się jeszcze, ciemni jeźdźcy przebiegali piaski z osieroconymi jag­niętami w ramionach, a młoda żona Nawa ja karmiła jagnię piersią, póki mu nie znaleziono owcy-karmi- cielki.

Bernardzie — szeptał stary arcypasterz — Bóg był dla mnie bardzo łaskawy pozwalając mi dożyć szczęśliwego końca starych krzywd. Już nie wierzę, że Indianie wyginą. Wierzę, że Bóg ich zachowa.

Amerykański doktor naradzał się z nowym arcybisku­pem i matką przełożoną.

Bieda teraz z jego sercem. Podtrzymywałem je małymi dawkami, ale już nie skutkują. Trudno mi się zdecydować na ich zwiększenie, bo to może natych­miast okazać się fatalne. Ale z tego właśnie powodu widać w nim taką zmianę.

Zmiana polegała na tym, że starzec nie chciał jeść, tylko spał lub wydawał się spać przez cały prawie czas. W ostatni dzień życia arcybiskupa jego stan był ogólnie wiadomy. Katedrę od rana do wieczora na­pełniały tłumy modlących się za niego, zakonnice i stare kobiety, młodzi ludzie i dziewczęta wchodzili i wychodzili. Chory otrzymał wiatyk wczesnym ran­kiem. Niektórzy z Indian Tesuąue, jego wiejskich są­siadów, przyszli do Santa Fe i siedząc przez cały dzień na podwórzu arcybiskupim wyczekiwali wia­domości; był z nimi także Eusabio. Fructosa i Tnam- ąuilino, starzy słudzy arcybiskupa, znajdowali się wśród modlących się w katedrze.

Matka przełożona z Magdaleną i Bernardem zaj­mowali się chorym. Mało pozostawało do zrobienia, tylko czuwać i modlić się, tak spokojny i bezbolesny był jego spoczynek. Czasem był to sen, poznawali to po rozluźnieniu rysów; potem mimo zamkniętych oczu na jego twarzy malowała się znowu w pełni świadoma osobowość.

Ku końcowi dnia, w ciągu krótkiego zmierzchu, po zapaleniu świec, stary biskup jak gdyby odczuł nie­pokój, poruszył się nieco i zaczął szeptać; szeptał po francusku, lecz Bernard, choć pochwycił parę słów, nie zrozumiał ich sensu. Ukląkł przy łóżku:

O co chodzi, ojcze? Jestem tutaj.

234

VIII

Starzec dalej szeptał i poruszał lekko rękami. Mag­dalenie zdawało się, że on próbuje wyrazić jakieś ży­czenie czy coś im powiedzieć. W rzeczywistości jednak biskup wcale nie był już z nimi; stał na pochyłym zie­lonym pastwisku w swych rodzinnych górach i starał się pocieszyć młodego człowieka, rozdzieranego w jego oczach przez pragnienie wyjazdu i konieczność po­zostania. Starał się ukuć nową wolę w tym gorliwym, zadręczonym księdzu; a czasu było rtiewiiele, bo dyliżans paryski turkocząc zjeżdżał już właśnie górs­kim wąwozem.

Gdy dawon w katedrze uderzył, zaraz po zapadnię­ciu zmroku, meksykańska ludność Santa Fe upadła na kolana, a nie inaczej wszyscy Amerykanie katolicy. Wielu innych, choć nie uklękli, pomodliło się w ser­cach. Eusabio i młodzi Tesuąue odjechali cicho, by ogłosić wieść swoim szczepom. A następnego ranka stary arcybiskup leżał przed wielkim ołtarzem w koś­ciele, który sam wzniósł.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Tajemnice zycia po smierci, ŻYCIE PO ŻYCIU
Śmierć i życie po śmierci wg. wierzeń Wikingów, Inna strona życia (pliki tekstowe)
ŚMIERĆ I ŻYCIE PO ŚMIERCI WEDŁUG WIERZEŃ WIKIŃSKICH, Reko
Śmierć przychodzi zawsze nie w porę Rozprawka
ŚMIERĆ I ŻYCIE PO ŚMIERCI WEDŁUG WIERZEŃ WIKIŃSKICH
Cather Willa MOJA ANTONIA POPRAWIONE
A kiedy trzeba na śmierć idą po kolei jak kamienie rzucane przez Boga na szaniec
McComas Mary Kay Śmierć w mroku Po drugiej stronie
Cather Willa Utracona
J Tęgowski POSTAWA POLITYCZNA ARCYBISKUPA GNIEŹNIEŃSKIEGO BODZANTY W CZASIE BEZKRÓLEWIA PO ŚMIERCI
Rozeznawanie duchów cz 2, Po drugiej stronie-zycie po smierci
Głosy po śmierci Papieża, # Autobiografie,biografie,wspomnienia i pamiętniki
Dowody na istnienie Boga i życia po śmierci compressed
Dowody na istnienie Boga i życia po śmierci(1)
Po śmierci pojawia się tunel
Żałoba po śmierci samobójczej
Żydzi oczekują nadejścia Antychrysta Rabin Kaduri Moshiach objawi się Izraelowi po śmierci Sharon

więcej podobnych podstron