Frisch Barbara
KAI CZYLI MIŁOŚĆ DO IDEAŁU
Rynek zasypany owocami w godzinie obfitości, która dla pożądliwego oka jeszcze wszystko ma w pogotowiu. Zapachy są rześkie, nad odorem potu góruje zapach brzoskwiń, melonów, kurek, młodego szczypiorku i czerwonej papryki.
Coraz tłoczniej jest w przejściach między stoiskami, torby na zakupy wklinowują się jedne w drugie. Z towaru, który nie znosi upału, handlarki obskubują pojedyncze listki — lądują w skrzyniach jako darmowa pasza dla zwierzątek hodowlanych. Tak sobie poczynają z sałatą, nacią brukwi, rzodkiewek i zewnętrznymi liśćmi porów. Powiązanym w pęczki szparagom pozostawiają ich osłonkę, od czasu do czasu obracają je tylko i w miarę możności trzymają w cieniu. Owoce kiwi sprzedaje się na sztuki, są bardzo drogie, dolicza się bowiem koszty transportu drogą lotniczą, tak samo owoce awocado, opakowane w celofan, które w domu należy zawinąć w starą gazetę i zostawić, by dojrzały, a jeśli się przeoczy właściwą porę, rozpadają się w czarną pleśń. Tylko rzeżucha w małym pojemniku z wodą pozostaje świeża, obok leży szczypiorek ściśnięty gumką w małe pęczki dla tych, którzy jeszcze nie hodują go w doniczkach na parapetach.
Duże zielone jabłka z Australii, każde oddzielnie opa -
kowane w fioletowy papier — tyle zachodu, aż wreszcie sok tryśnie spod czyichś zębów. Lecz ukoronowaniem wszystkiego są małe plastykowe koszyczki pełne poziomek, ręcznie zbieranych, pieczołowicie ułożonych i wysłanych do miasta, gdzie wskutek wysokiej ceny długo czekają na nabywcę i tracą swoją jędrność.
Podczas gdy handlarka wsypuje mi cebulę do torby, zjawia się koło mnie gromadka dzieci tureckich czy jugosłowiańskich. Śmiejąc się wymachują rękami: prosimy bardzo.
Znowu was tu przyniosło... handlarka klaska w dłonie, no... i już palce się zaciskają, a ona dopiero chciała sprawdzić, czy to, co miała ofiarować, jest dość stare, zgniłe i zwiędłe. Jej śmiech brzmi jak udawane oburzenie z powodu własnej szczodrobliwości, która sprawia jej satysfakcję. I tak by to wkrótce musiała wyrzucić.
Biedne szkraby... naraz mamy znowu dzieci ulicy. Pani nie da wiary, ale i nasze też czasem włóczą się razem z nimi. Po mowie trudno je odróżnić, mądre są, trzeba przyznać. Przez cały dzień bez opieki, więc muszą się uczyć życia, jeśli nie mają zginąć.
Bez opieki? Przecież są tam i starsze dzieci, które pilnują młodszych.
No owszem, powiada handlarka, jeśli nie idą do szkoły. I podczas gdy waży mi brzoskwinie: Gdzie indziej też dzieci wałęsają się po ulicy, a wyrastają na ludzi. W czasie urlopu, kiedy się jedzie na Południe, człowiek na niejedno się napatrzy. Ruch uliczny... muszą bardzo uważać.
Otóż to właśnie.
Nasze dzieci wyrastają na niedołęgi, bo w dzisiejszych czasach nie można ich spuścić z oczu. Nawet ze szkoły nie powinny wracać same. Ale kto ma po nie przychodzić? I spulchniając skubie przygniecione listki szpinaku.
W tym właśnie sęk. Potem widzę, jak trójka dzieci, które dopiero co tutaj były, ujęła się za ręce i przy zielonym świetle przechodzi przez jezdnię. Najstarsze ma najwyżej cztery lata.
A oto nadchodzi Kaj, dziecko moich trosk i marzeń. Kupował chleb w stoisku obok i cieszy się już ze swej malutkiej samodzielności.
Wiesz, powiada, gdy wracamy do domu, mogłabyś mi już naprawdę pozwolić, bym chodził po zakupy.
No tak, mogłabym. Ale się nie ważę. Jeden nieostrożny krok i już nieszczęście gotowe. One to pojmują dopiero w wieku ośmiu lat, mówią psycholodzy.
Nie moglibyśmy od razu pójść do Prateru? pyta Kaj.
Nie, odpowiadam, czekamy na Klemensa.
Klemens, wciąż jeszcze Klemens. Znowu Klemens. Nasze dorywcze współżycie. A ponad tym wszystko, co sobie mogę wyobrazić — od życia w drzewach, gdzie przebywam co najwyżej czasem tylko w nocy podczas głębokiego snu, aż do życia tutaj, w danych okolicznościach, życia, w którym Klemens powinien by coś dla nas wymyślić. Bo Klemens jest nieodzowny, musi brać w tym udział. Przyznaję, że nieraz myślałam, iż uda mi się obejść bez niego. Wystarczyłoby, gdybym wymyśliła nowy wzorzec i namówiła Klemensa, by według tego wzorca odegrał swoją rolę.
Raz zaproponowałam mu, żeby sobie przedtem kogoś wymyślił i żeby jako ten ktoś do nas przyszedł, a Kaj i ja musielibyśmy odgadnąć, kim on jest. Bylibyśmy wtedy zmuszeni od pierwszej chwili jego odwiedzin tak się na niego nastawić, że byśmy się bardzo do siebie zbliżyli i naprawdę wykorzystali ten krótki czas, który mielibyśmy do dyspozycji.
Lecz taka propozycja przypomina Klemensowi sztukę
teatralną, którą przed laty widział w Anglii. To, co praponujesz, jest plagiatem, powiedział ze śmiechem.
Przecież nie piszę sztuki, odparłam, chcę, żeby coś się w naszym życiu zmieniło, w naszym stylu bycia. Ale ten pomysł zmarł śmiercią naturalną, rozmawialiśmy o autorze sztuki, o angielskiej dramaturgii i o możliwości wystawiania takich sztuk na kontynencie, ale tak, by wskutek przesady niezwykłość nie przerodziła się w zwykłość. Rezultat był taki, że w ferworze dyskusji zapomnieliśmy o Kaju.
Początkowo pytałam Klemensa, jak on to sobie wyobraża. Chciałam wiedzieć, czego się po nas spodziewa, jak dalece jego wyobrażenie przekracza ramy tego, co możemy stworzyć w naszej wspólnocie. Ale on odpowiadał tylko: Jestem zadowolony, że oboje istniejecie. Musisz mi dać trochę czasu, mam za mało swobody ruchów.
Tak więc coraz bardziej skłaniam się do tego, by szukać rozwiązań, które dotyczą tylko Kaja i mnie. Bo Kaj bierze udział w grze. Czy to wtedy, gdy sobie wyobrażamy, że z trzynaściorgiem sierot mieszkamy na barce, czy też gdy chodzi o założenie radykalnie indywidualnej organizacji. I choć to wszystko pozostaje tylko w sferze marzeń, ich codzienne rozważanie stanowi ważną część składową naszego ideału życia.
Miłość, która musi się na kimś skupić. Powinno by się zadowolić miłością do samego siebie. Jeśli idzie o dotyk, to w ostateczności możemy siebie pogłaskać, ale cechuje nas pewna wrażliwość, wzdragamy się przed dotknięciem, którego nie mamy ochoty odwzajemnić.
Jakże wygodnie urządziliśmy się w komforcie samotności. I jak dobrze wiemy, cośmy stracili, a przecież
nie jesteśmy w stanie nawet o centymetr ustąpić. Mówię „my", to znaczy, że ja także znalazłam się tu, w Europie Środkowej, w tym stuleciu, przemieniona i ulepiona przez warunki, którym się tylko połowicznie przeciwstawiałam.
Nie chcę przypisywać winy Klemensowi. On mnie tylko nauczył, że to, co jest do dyspozycji, należy brać jako coś, co jest do dyspozycji, nie pytając wiele, dlaczego i dla kogo to jest do dyspozycji. Jak utopijne, by nie powiedzieć śmieszne, wydają się często także mnie propozycje innego życia.
Poza tym mogę sobie dużo wyobrazić. Ale kiedy mówię o czymś, co sobie wyobrażam, przedstawia mi się ważkie powody, dlaczego realizacja tego nie jest możliwa.
Tak jak badacze przyszłości nigdy nie będą mieli racji, powiada Klemens, ponieważ nie są w stanie wziąć pod uwagę wszystkiego, tak twoje wyobrażenia są robaczywe, ponieważ wychodzisz tylko z własnego punktu widzenia.
Na to mogę powiedzieć tylko, że swój punkt widzenia znam najlepiej.
Moim zdaniem poezja tkwi w opisywaniu stosunków nie funkcjonujących sprawnie. Tacy staliśmy się próżni, że na naszą nieudolność znajdujemy najpiękniejsze frazesy.
Czego chcesz, mówi Klemens. Przecież, uwzględniając dane warunki, całkiem dobrze ze sobą żyjemy. Te „warunki” to: oddzielne mieszkania, wspólne dziecko, którym ja się opiekuję, kariera, którą chce zrobić Klemens, studia, które ja przerwałam, skromne warunki materialne, z trudem osiągnięta organizacja dnia powszedniego, by jako tako wszystkiemu podołać, wyrzeczenie się
A
rzeczy najistotniejszych, narzekanie na brak odmiany, a jednak nierezygnowanie z niej, pobożne przyglądanie się istniejącemu stanowi rzeczy ze ślepą wiarą we własny krytycyzm.
Jakże wzrok mi się zaostrza, im mniej mam czegoś przed oczami. Godziny, kiedy siedzę i rozmyślam albo piszę, kiedy zostawiam sobie czas, by słowami utrwalić jakiś obraz — są prawie jedynymi, w których poddaję się memu własnemu rytmowi. To tak jak przed zaśnięciem — mogę wszystko z wszystkim skojarzyć.
Chciałabym być klaunem, kawalarzem, bym mogła coś tak przedstawić, że ludzie by to zrozumieli, a mimo to się śmiali — nie zjadliwie czy cynicznie, czy ze złośliwą uciechą. Raczej tak, by to, co dławi ich w gardle, znalazło ujście innym sposobem.
Gdybym musiała wybrać, czy mam zostać akrobatą na trapezie, czy artystą przebierańcem, wybrałabym to ostatnie. Podczas akrobacji na trapezie wszyscy czekają na to, że akrobata kiedyś jednak spadnie i poniesie śmierć. Artystę przebierańca natomiast ludzie chcą ujrzeć spoza wszystkich jego maskaradowych strojów, żywego. Rozrywka, jakiej dostarcza publiczności, jest bardzo odrębnego gatunku.
Nieraz wyobrażam sobie, że Klemens z nami zamieszka i że wszystko ułoży się dobrze. Potem wyobrażenie to ciągnę dalej. Przypuśćmy, że Kaj jest z Różą, Pembe i jej braćmi w parku, a Klemens musi wyjść dużo później, ja zaś usiadłam do pracy.
Klemens powiada, że nie wie jeszcze dokładnie, czy pójdzie do kina, czy coś poczyta, czy też się położy. W każdym razie nie będzie mi przeszkadzał, przecież rozumie, że podczas pracy człowiek musi mieć spokój. Tak jak on.
Mam nadzieję, że pójdzie do kina. Kiedy nikogo nie ma w mieszkaniu, mogę rozmyślając wstać, pójść do
kuchni albo umyć ręce bez obawy, że kogoś spotkam. Zirytowałoby mnie nawet pytające spojrzenie.
Mogę sobie wyobrazić, że z tej sytuacji dałoby się w powieści wysnuć wątek piekła domowego. Gdybym na przykład dalej opisywała, jak przez dość cienką ścianę słyszę szelest gazety Klemensa. Moja nadzieja, że on pójdzie do kina, zdaje się maleć, ale nie całkiem jeszcze wygasa. Póki czyta gazetę, nie książkę, może jeszcze zmienić zamiar. Potem słyszę, jak się przewraca na sprężynującym tapczanie, jak ziewa, przeciąga się, a więc jednak... i znowu opada.
Chętnie bym przyniosła sobie kawę z kuchni, ale się nie ważę w obawie, że Klemens opacznie zrozumie to jako przerwę w pracy. Jedno jego zdanie w tej chwili byłoby równoznaczne z uśmierceniem moich myśli. Przecież powiedział, że wychodzi — albo się położy. Nawet jeśli on śpi, istnieje niebezpieczeństwo, że obudzi się właśnie w chwili, kiedy będę mijała jego pokój. Słyszę, jak się jeszcze raz przewraca. Czy ten człowiek nie może spokojnie uleżeć?
Uczepiłam się jednego zdania, ale ono mnie odtrąca, moje myśli są przy Klemensie. Słyszę, jak głośno ziewa i nagle się znowu przeciąga.
Tak, szepczę, zrób to, proszę, to ostatnia szansa. Wyjdź teraz na kilka godzin, a ja będę mogła się poruszać bez obawy, że zrozumiesz to opacznie. Wtedy nie będę musiała odczuwać twojej obecności jako uciążliwej, będę mogła sobie zaoszczędzić wściekłości, która na tle naszych stosunków przybiera we mnie kształt kłótni z tobą. Teraz jeszcze uniknę złości, którą wzbudza we mnie to coś nieuchwytnego.
Słyszę, jak Klemens wstaje. Za to wynagrodzę cię dziś wieczorem, ciebie i Kaja, myślę. Powitam was z taką serdecznością, której się i po was spodziewam.
u
Proszę bardzo, ugotuję wam nawet coś specjalnie smacznego. Możecie mną dysponować.
Pochłonięta własną euforią byłabym nie dosłyszała, że Klemens szuka spodni. Z brzęczenia kluczy wnioskuję, że to spodnie. Ze sposobu, w jaki klucze brzęczą, poznaję, że wkłada spodnie. Albo... szuka czegoś, wyjmuje z kieszeni i znowu zawiesza spodnie na poręczy krzesła. Widzę teraz wysiłek, jaki mnie będzie kosztowało pisanie dalej ze świadomością, że Klemens jest w domu, w drugim pokoju, którego drzwi nie są zamknięte. Brakowałoby tylko, żeby włączył radio, oczywiście cichutko, przecież nie chce mi przeszkadzać. Ale co najmniej tak, że słyszę, że je włączył, i chciałabym wiedzieć, jakiego programu słucha.
Wiem także, że w czasie najbliższej kłótni czy tylko drobnej utarczki słownej jako punkt pierwszy wypłynie znowu stare zagadnienie, czy ma sens, abyśmy mieszkali razem, jeśli sobie tylko nawzajem przeszkadzamy 'w pracy.
Wtedy pragnęłabym być potężną czarodziejką. Nie po to, by sprawić, że Klemens zniknie, lecz by go przemienić. By postrzeganie jego obecności przenieść na inną płaszczyznę. Zamiast irytowania się mogłabym za pomocą różdżki czarodziejskiej wprowadzić siebie do jego głowy. Mogłabym przyjrzeć się jego pomysłom dotyczącym sztuki teatralnej, która jeszcze nie istnieje, i z napięciem śledzić, co z tego wyniknie. Może nawet mogłabym niepostrzeżenie włączyć się z taką czy inną sugestią reżyserską, w każdym razie miałabym z tego uciechę.
Mogłabym się przebrać, minąć otwarte drzwi do pokoju Klemensa, odrzucić jego pytające spojrzenie, nawet przy tym przyłożyć palec do ust, zakrzątnąć się w kuchni, to znaczy nalać kawy, zabrać ze sobą filiżankę i z tajemniczo odwróconą głową znowu minąć jego drzwi
i potem sobie wyobrazić, jakie to wszystko wywarło wrażenie na Klemensie, ewentualnie tym wyobrażeniem owładnąć tak, by godząc się z sobą samą i obecnością Klemensa wszystko to opisać. I znowu by się okazało, jak niejednoznaczna jest droga wiodąca od życia do literatury.
Czasami pragnę, żebym wskutek złośliwości losu nie musiała tak dokładnie przewidywać przebiegu mojego własnego stanu ducha. Żeby katar nie trwał czternaście dni. Żebym mogła uwierzyć w miłość, chociażby cały świat twierdził coś przeciwnego. Takie przykłady i s- t n i e j ą, szaleńcy, którzy po piętnastu, po dwudziestu latach wciąż jeszcze się kochają, nie mogą żyć bez siebie. W dwudziestym trzecim przeszliśmy kryzys, powiedział ktoś przy mnie, ale przezwyciężyliśmy go, jak widzicie, i ocaleliśmy. I owo m y nie pozostawiało żadnych wątpliwości, że tak jest istotnie.
Klemens i ja. Niekiedy trudno mi określić to jako m y. Zawziętość, z jaką nie możemy oderwać się od siebie, nazwać można tylko czymś negatywnym. Owo: nigdy-nie-móc-całkowieie-uniezależnić-się-od-sie- bie. Czasami nasz stosunek ogranicza się do pewnego rodzaju przekory: śmiechu warte! My byśmy tego nie potrafili!
No i jest Kaj. Kaj, na którego jestem skazana, tak jak on jest skazany na mnie. Nauczyłam się od niego: dwie różne rzeczy potrafi jednym tchem. Płakać i śmiać się, a jedno i drugie jest ze sobą w zgodzie. I że nie wolno się nigdy długo na siebie gniewać. Że trzeba się dotykać. Że można jakiś stosunek bez uszczerbku naruszyć, kiedy za pomocą czarów z jednej postaci zamieniamy się w drugą.
Kaj rośnie i wciąż jest inny i za każdym razem jestem zaskoczona, jak go zmieniają godziny spędzone poza
domem. Raz po cichu ruszyłam za nim, gdy poszedł z Różą, Pembe i jej braćmi do parku. I kiedy z pewnej odległości śledziłam ich wzrokiem, moje własne dziecko wydało mi się naraz tak obce, że miałam łzy w oczach. Ubrały też Kaja w sukienkę, nie wiem dlaczego. Ale pomijając suknię, stał się członkiem pewnej grupy, grupy dzieci ulicy, posłusznej swym własnym prawom.
Podczas gdy przechodzili przez jezdnię, Róża trzymała Kaja za rękę, a Pembe poganiała przed sobą młodszych braci.
Po drugiej stronie ulicy obaj bracia popędzili pomiędzy przechodniami, mijając kobiety z torbami pełnymi zakupów, i oto już jeden z nich wymachiwał, jako trofeum, bułką, którą zdobył w tych wyścigach. Róża zatrzymała się przed sklepem z lustrami, aby Kaj mógł się przejrzeć, jak wygląda w sukience, i sposób, w jaki trzymał się ręki Róży i ku niej spoglądał, świadczył wyraźnie, że co najmniej w tej chwili akceptuje ją jako moją zastępczynię.
Przed halą targową sprzedawca gazet, Egipcjanin, którego także codziennie mijam, uśmiechnął się do Róży zmieszany, a ona wzięła od niego kilka gazet i z miejsca je sprzedała.
Tymczasem Kaj zatrzymał się przed kataryniarzem, jak zawsze, kiedy idzie ze mną, i choć byłam za daleko, aby coś usłyszeć, wiedziałam, że poprosił Różę o pieniądze. Róża dała mu kilka groszy z sumy otrzymanej za sprzedane gazety i Kaj wsunął je w szparkę na datki w katarynce, a kataryniarz uśmiechnął się i dalej rzępolił swoją melodię.
Minęli ulicę, gdzie mieściło się centrum handlowe, potem widziałam, jak wszyscy troje, obie dziewczyny i Kaj, ruszyli kołyszącym się krokiem i zniknęli w obrotowych drzwiach „Hiltona”.
Nie wiedziałam, jakie mieli zamiary, ale kiedy poszłam parę kroków dalej, zdążyłam jeszcze zauważyć, jak portier w liberii wypuścił ich przez obrotowe drzwi z drugiej strony. Wyglądało to tak, jakby mówił: A sio, a sio!
Patrzyłam za nimi jeszcze, jak znowu przechodzili przez jezdnię, potem na skraju parku straciłam ich z oczu. I kiedy wróciłam do domu, aby wreszcie zabrać się do pracy, usiłowałam sobie wyobrazić, co też oni robią przez cały dzień. Dałam im trochę pieniędzy na kanapki z wędliną" i sok z jabłek, bo mieli wrócić dopiero późnym popołudniem.
Czasami chciałabym znaleźć się na łące, zamieszkać w drewnianym domku u miłych ludzi, z którymi można by sobie porozmawiać. Chciałabym znaleźć się w okolicy, gdzie z daleka można by podążać ku sobie. Chciałabym, żeby dom, w którym bym mieszkała, miał obszerne podwórze, na nim dużo drzew i ławek. Może nawet i trzcinę, której poszum słyszałabym wynosząc wiadro ze śmieciami. Można by wieczorem zejść na dół i pogawędzić z kobietami, które wychylają się z kuchennych okien, podczas gdy na gazie budyń pyrkocze na małym płomyku. Tęskno mi za przyjaciółmi, którzy by mieszkali w pobliżu, z którymi bym mogła spotkać się schodząc na dół. Podczas wszystkich wieczorów, kiedy Klemens siedzi w teatrze, a ja jestem z Kajem sama w mieszkaniu, często mam ochotę zatańczyć. Na dole, na podwórzu, z ludźmi, którzy tutaj mieszkają.
Tęskno mi do wody. Do rzeki, strumyka, bajorka. Choćby nawet były najmniejsze. Żeby można było czuć wodę, jej zapach, jej parowanie.
Wyobrażam sobie, jak wodnica z Dunaju dostaje się przez kanalizację aż do naszego mieszkania, siada na
brzegu zlewozmywaka i przez chwilkę, tyle, ile trwa wypalenie papierosa, gawędzi ze mną. Wtedy mogłabym wreszcie zapytać, czy rozpowszechniane historie o wodnicach nie są czczym wymysłem.
Nazajutrz rano opowiedziałbym to Kajowi w drodze do przedszkola, kiedy Róża i Pembe są w szkole. Mogłabym opowiedzieć mu o wodnicy z Dunaju i wciągnąć go w tę historię, mówiąc, że rusałka, chcąc sięgnąć po jeden z jego samochodzików stojących na stole kuchennym, niefortunnie klapnęła na podłogę. Kaj obudził się od hałasu, przyszedł do kuchni i zobaczył rusałkę leżącą dość bezradnie na podłodze. Kiedy zapytał ją, kim jest, poprosiła, by napuścił wody do wanny i ją tam wsadził, wtedy będzie mogła z nim porozmawiać. Co też Kaj uczynił i rusałka opowiedziała mu o życiu w Dunaju i wszystkich jego dopływach.
I co dalej? zapytałby Kaj.
A potem zasnąłeś. Z rana myślałeś, że to był tylko sen. Ale trochę czuć było rybą i w wannie pozostała woda, i siedziałeś przed wanną, i patrzyłeś na nią ogłupiały. Może cały dzień przebiegłby pod znakiem wodnicy.
W naszej tęsknocie za wodą, jeśli już nie przezroczystą, to przynajmniej płynącą, doszlibyśmy w rozmowie do wodników czy też do wodnika. Próbowalibyśmy wyobrazić sobie, jak w dzisiejszych czasach czuje się w Dunaju wodnik. Z jakiego rodzaju rybami ma do czynienia, czy są jeszcze nie zatrute, czy też całkiem już wyginęły, i co myśli o całym tym brudzie i ściekach, o oleju, który wypuszczają statki, czy o zanieczyszczeniach przemysłowych. Czy w ogóle może jeszcze tam na dnie wytrzymać. Kiedyśmy niedawno rozmawiali o delfinach zatrutych olejami, Kaj powiedział, że powinny nakładać maski przeciwgazowe, wówczas nic by im z tego paskudztwa nie trafiło do nosów.
Ale może Kaj powiedziałby, że wodnik na pewno potrafi czarować. Dlaczego więc czarami nie oczyści wody? Czemu nie sprawi, by statki zatonęły, czemu nie zatka kanałów odpływowych, jeśli mu to nie dogadza? Musiałabym wówczas przyznać, że czary mogą się z biegiem lat zestarzeć i nawet wodnik w dzisiejszych czasach musi wpaść na jakiś nowy pomysł. Minęły czasy, kiedy mógł sobie tkwić na dnie swego morza, jeziora czy rzeki nie wtrącając się do życia ludzi. Dzisiejszy wodnik ładnie by wyglądał, gdyby płynące wodą brudy zatkały mu wszystkie oczka jego podwodnego pałacu zbudowanego z roślin pnących i tworzących jakby namiot, tak jak drobiny pyłu zatykają pory naszej skóry; musi więc zawsze mieć wciśniętego pod pachę miecznika, którego specjalnie sprowadza z morza do przedziurkowywania oczek swego pałacu.
Czy jednak wierzylibyśmy we wszechpotęgę wodnika, czy nie — już samo to, że o nim mówimy, jak gdyby zbliżało nas do wody. I niewątpliwie wkrótce poszlibyśmy nad kanał, do starej budki przy promie, weszli- byśmy na prom i przepłynęli na drugi brzeg. I podczas gdy prom płynąłby ciągniony na żelaznej linie, wpatrywalibyśmy się uważnie w brunatną wodę, czy jednak nie dostrzeżemy choć najmniejszego śladu naszego wodnika.
Może on wywędrował, powiedziałabym do Kaja. Do czystszych wód.
Albo? zapytałby Kaj.
Albo chce się zemścić i stanie się kimś zupełnie innym.
Kim?
Zupełnie kimś innym, musiałabym powiedzieć i postarać się wywinąć z tej rozmowy, póki jeszcze nie wymyśliłam sobie dokładnie kim.
Kim musiałby się stać doprawdy? Czy metamorfoza nie spaczyłaby jego charakteru, czy zostałby nadal
^ f * MM WWW 8
taki miły? Czy w ogóle był miły? Czy w walce o czystą wodę już wcześniej się nie zbuntował?
Zasłony w pokoju Kaja nie są dość szczelne. Gdy jest pełnia, Kaj budzi się czasami i woła mnie. Siadam przy nim na łóżku i rozmawiamy nie zapalając światła, póki nie uśnie. Wyobrażamy sobie księżyc jako mężczyznę i księżyc jako kobietę, księżyc i księżycową, i wymyślamy o obojgu rozmaite historie. Pewnego razu Kaj zapytał mnie, czy wiem, jak wyglądają kupki księżyca. Doszliśmy do wniosku, że są jak spadające gwiazdy. Potem Kaj posłał na księżyc swego dużego zająca i poprosił go, żeby wrócił na Wielkanoc i przyniósł ze sobą dużo jajek.
Zastanawiam się, czy to, co czujemy dla siebie, Klemens i ja, jest miłością. Czy chwilowe zobojętnienie, sprzeciw, zaciętość, z jaką dążymy do tego, by postawić na swoim, podpada pod to pojęcie. Są wieczory, kiedy nienawidzę samej myśli, że Klemens mógłby przyjść — oczywiście za późno, żeby pobawić się z Kajem, ale jednak przyjść, wygodnie rozsiąść się w fotelu, kiedy ja właśnie zamierzałam skończyć lekturę jakiejś książki. Gdyby tylko przyszedł i był tutaj naprawdę! Lecz zaledwie jedno życzenie zamieniam na drugie i się na to nastawiam, że siądziemy obok siebie popijając wino i pogadamy, wtedy on oczywiście wyciągnie notes i powie, że musi jeszcze coś napisać, to długo nie potrwa, przecież ja mogę tymczasem też coś porobić. Wtedy już wiem, jaki przebieg będzie miał ten wieczór.
Zawsze popełniam to samo głupstwo — mówię: Sam sobie weź, kiedy prosi, bym przyniosła mu piwa. Wstaje wtedy bez słowa, przynosi butelkę, pobrzękuje szklankami w kredensie, szpera w szufladzie szukając otwieracza, a ja podczas tego nie mogę przeczytać ani linijki.
Teraz ja także chętnie bym się czegoś napiła, ale jestem zbyt dumna, by zawołać, aby Klemens i dla mnie coś przyniósł. Zaledwie usiadł przy stole, ja wstaję i również wracam z kuchni z pełną szklanką.
Przecież mogłaś mi powiedzieć... Klemens patrzy na mnie z wyrzutem. Byłbym ci przyniósł.
Mogłeś mnie zapytać, jeżeli już byłeś w kuchni i przy lodówce.
Spogląda na mnie niemal błagalnie, ale ja nie mam chęci się poddać.
Wiesz przecież, że nigdy o czymś takim nie myślę. Mnie trzeba naprawdę wszystko powiedzieć...
To się nauczysz, powiadam, a staram się mówić głosem możliwie niskim, aby ani trochę nie przeszedł w skrzeczenie.
Już się przecież poprawiłem. Musisz się zdobyć dla mnie na cierpliwość.
Wiem, że powinnam na tym skończyć, że tylko w ten sposób odniosłoby to skutek. Powinnam wielkodusznym gestem przejść nad tym do porządku. Może jakieś już dobrze. Miast tego mówię, moja cierpliwość też ma granice. Nawet nie potrafisz tak naprawdę uświadomić sobie, że Kaj i ja istniejemy. Jesteśmy przydatni, bo chronimy cię przed wpadunkiem, jakimś innym związkiem, ale tak naprawdę to wciąż jeszcze nie przyjąłeś do wiadomości, że istniejemy.
Jesteś niesprawiedliwa. Klemens wstaje, zdejmuje okulary. To gong na następną rundę.
Wiesz, że tak nie jest.
Jeśli tak nie jest, byłbyś wcześniej przyszedł, pobawiłbyś się z Kajem, może byś wyszedł z nim czy razem z nami. Albo byś zadzwonił i zapytał, czy w ogóle chcę cię widzieć. Nie potrafisz sobie nawet wyobrazić, że kiedyś mogłabym nie mieć na ciebie ochoty.
19
m
Nie rozumiem.
Jesteś coraz bliższy prawdy.
Narzekasz, że tak rzadko tu bywam. A kiedy raz się zdarzy, że nie muszę iść do teatru i przychodzę najszybciej, jak się tylko da, to ci też nie dogadza. Mam sobie pójść?
Zostań.
Po co mam zostać, jeśli ci to nie odpowiada?
Nie jesteś fair.
Dlaczego musimy się kłócić?
Bo inaczej ty się słowem nie odezwiesz.
On spuszcza wzrok i chce nałożyć okulary. Sądzi, że przejrzał moje sztuczki i może z całym spokojem znowu zabrać się do pracy. Ale ja także przejrzałam jego zamiary i zanim Klemens zdążył zagłębić się w swoje tak zwane notatki, już mu je wyrwałam i trzymam wysoko nad głową. On usiłuje mi je odebrać, ale ja się już zerwałam i okrążyłam stół.
Nie bądź dziecinna, mówi Klemens, i tak zaraz będę gotów. Oddaj.
Ani myślę.
Daj pokój tej komedii.
Akurat komedii?
O czym myślisz?
O tobie.
Nieprawda. Już chwycił mnie za przegub ręki i chce wyrwać notes. Ja staram się uwolnić, ale nie daję rady i oto leżymy na dywanie i szamoczemy się o notes, który się tymczasem rozleciał. Wolną ręką rzucam jedną kartkę w powietrze, potem następną, a Klemens i tak nie może już się cofnąć, jeśli nie chce się całkiem zblamować. I znowu udało się nam na krótki czas schronić jedno w drugie, gryźć się i kochać z oddaniem, które chce unicestwić przyzwyczajenie. W ten sposób uspokojeni i wyzwoleni z codzienności możemy nocą
rozmawiać. Tak zaspokajamy się nawzajem, ale to rzadko się tylko udaje.
Najlepiej jest, kiedy od razu idziemy na spacer. Jak gdyby chodzenie nie dopuszczało, byśmy się od siebie odwracali. Ramię Klemensa leży na moim karku i wskutek ruchu wydaje się, że sobie wzajem coś komunikujemy, coś, co słowami o wiele trudniej wyrazić. Idziemy wzdłuż kanału, mijamy ogródki działkowe i zapach unoszący się od całego tego kwitnienia udziela się zmysłom.
Rozmawiamy, a noc zbliża nas do siebie coraz bardziej. Koło północy wracamy do domu, jesteśmy czasem tak zmęczeni, że zasypiamy nie kochając się przedtem. Ale trzymamy się za ręce. A gdy z rana Kaj przychodzi do nas do łóżka, aby dokazywać z Klemensem, nie spełniona tęsknota sprawia, że czujemy się naraz z Klemensem jak para kumpli.
Jest jednak wiele dni, kiedy Klemens nie ma czasu. Kiedy chodzi do teatru, bo pisze recenzje. W ciągu dnia siedzi w redakcji i nie opłaca mu się zajrzeć tylko na chwilę. Jego mieszkanie, to znaczy mieszkanie jego matki, znajduje się w śródmieściu. O wiele praktyczniej jest więc w ogóle nie przyjść niż irytować nas wpadaniem na chwilkę.
Czasami myślę sobie, żeśmy dokonali całkiem dobrego podziału. Kaj i ja natomiast coraz bardziej się ze sobą zespalamy.
Kiedy idę do teatru, nigdy nie zgadzam się z Klemensem w ocenie sztuki. Oburza mnie, że on w myślach pisze recenzję oglądając spektakl. I że każde potknięcie, które się komuś przydarzy, z wdzięcznością rejestruje, jak gdyby przyznawało mu rację.
Często nasze fronty są już usztywnione, kiedy po przedstawieniu idziemy coś zjeść. Podejmuję się obrony, zanim jeszcze Klemens wytłumaczył mi, co w sztuce jest poniżej wszelkiej krytyki. Jest w gruncie rzeczy
21
taki bezradny, gdy jakaś sztuka nie mieści pię w ramach jego pojęć, gdy wymyka się jego ocenie, a on nie potrafi sformułować, co mu się nie podoba. Albo kiedy jest zmuszony śmiać się razem z publicznością. Czasami zerka wtedy na mnie z ukosa, jak gdyby przede wszystkim mój śmiech przeszkadzał mu w myśleniu.
Nazajutrz muszę Kajowi opowiedzieć treść sztuki. Jego stereotypowe pytanie: Co by było, gdyby ten lub ów nie zrobił tego czy owego? Chce się wszystkiego dowiedzieć. Głębokie wrażenie wywarła na nim historia, którą mu niedawno opowiedziałam, o Diogenesie, Aleksandrze i beczce. Ale dlaczego Diogenes niczego nie chciał? Kiedy mu to i owo wytłumaczyłam — może on wcześniej czegoś pragnął? I jako ostatnie wyjście z sytuacji, po kilku zdaniach, może on tę beczkę sam sobie kiedyś kupił, z własnych pieniędzy? A gdy przecząco potrząsam głową — mam na myśli dawniej, zanim on naprawdę już nic nie chciał mieć.
Czasami nie znajduję odpowiedzi na jego pytania, na przykład kiedy mnie pyta, a co by było, gdybyś tego nie zrobiła? — jak tylko zasiadam do biurka i powiadam, że muszę teraz pracować. Naprawdę, co by było, gdybym tego nie zrobiła?
Przed drzwiami mieszkania spotykam młodego człowieka. Jąkając się wciska mi do ręki broszurkę, którą chciał wsunąć w szparę drzwi. Nie musi pani za to płacić, powiada. Chcielibyśmy tylko panią zaprosić. Jesteśmy grupą młodych chrześcijan, katolików i ewangelików, i uprawiamy muzykę. Serdecznie panią zapraszamy. Jeszcze raz wskazuje na broszurkę w moim ręku. Potem idzie do następnych drzwi. Zanim wsunie tam broszurę, jeszcze raz się do mnie odwraca. Naprawdę nie jesteśmy żadną sektą. Niech pani tak nie sądzi.
Czy wy naprawdę żyjecie? brzmi tytuł broszury, Jest w niej dużo o Jezusie i o sensie życia.
Jako dziecko brałam udział w kilku nabożeństwach majowych. Przypominam sobie mrok drewnianego klę- cznika w kościele, w którym prawie się gubiłam, i przybierające na sile światło przy ołtarzu, erotyczne melodie śpiewów maryjnych — Do Ciebie, Matko..., O, Maryjo, witam Cię... i posąg Marii na poprzecznej ścianie, znajdujący się przed moimi oczami. Maria stojąca na sierpie księżyca w otoczeniu gwiazd jako Ucieczka grzesznych. Pod tym rodzaj smoka, który wyglądał jak wąż kusiciel i owijał się dookoła ziemi.
Przypominam sobie łagodne powietrze na dworze, boże krówki, które tłukły się o latarnie uliczne, i wejrzenie ku niebu, na którym naprawdę były liczne gwiazdy i księżyc, i zastanawiam się, jak wielka musiałaby być Madonna, gdyby miała stanąć na tym sierpie księżyca.
Jeśli jej dłuższy czas nie odwiedzamy, matka Klemensa przychodzi do nas. Obładowana rzeczami, które, jak przypuszcza, mogą się nam przydać. Wspina się po wielu stopniach powoli, byle tylko nie okazać, że się zasapała. Kocha Kaja, ale on-ją irytuje. Podejrzewam, że w cichości studiuje książki o wychowaniu dzieci, tak wnioskuję z jej pytań i propozycji. Zajmuje się także psychologią dziecka, a poszczególne kierunki dość znacznie się różnią. Wielokrotnie ofiarowała się zająć dzieckiem, ale nie jest to dobre rozwiązanie. Jej zawód aktorki jest męczący. Kiedy czasami bierze do siebie Kaja, zaprasza jeszcze mnóstwo ludzi, by go zaprezentować. Jeśli się wtedy nie zachowuje tak, jak by ona chciała, wyjeżdża ze swoimi teoriami, co w jego wychowaniu szwankuje. I sama próbuje od razu zastoso-
Wać teorię w praktyce. Przeważnie Kaj broni się przed tym i odnosi zwycięstwo.
Szczególnie męczące jest, kiedy Klemens i jego matka są razem. Klemens mówi po prostu: Nie masz pojęcia o dzieciach! Matka protestuje.
Amy, powiada do mnie, chyba nie masz nic przeciwko temu, aby Kaj poszedł spać trochę później? Tak chętnie bym z nim jeszcze pogawędziła. I mruga do Kaja, który siedzi na podłodze bawiąc się kolejką, i ma nadzieję, że chłopiec przyjmie to jako znak porozumiewawczy.
Ma iść do łóżka, mówi Klemens, czy nie widzisz, jaki już jest zmęczony?
Ale ja widzę przede wszystkim, że to Klemens jest zmęczony, zmęczony jako ojciec Kaja. Chciałby w spokoju porozmawiać, tak żeby Kaj mu nie przerywał. Ma dość ciągłego schylania się i poprawiania wykolejonych wagoników.
Dzieci nigdy nie są zmęczone, kiedy mają iść spać, mówi matka Klemensa.
Po co te komunały? odpowiada Klemens i podsuwa do góry okulary na nosie.
Kiedyś w takiej sytuacji zabrałam Kaja, zeszliśmy na dół, a tamtych dwoje tego nie zauważyło. Poszliśmy do Włocha, zamówiliśmy po rożku i śmiejąc się i liżąc lody obeszliśmy blok dokoła. Wyobraziłam sobie, że to wszystko dzieje się na scenie, że Klemens z matką grają w sztuce, którą ja napisałam. A kiedy weszliśmy na górę, do mieszkania, wybuchnęłam śmiechem widząc, że wciąż się sprzeczają.
Dopiero kiedy Kaj zaczął chodzić od jednego do drugiego i ciągnąć ich za ubranie, aby zwrócić na siebie uwagę, przerwali dyskusję na chwilę.
A ja jadłem lody, a ja jadłem lody! wołał Kaj prowokująco.
Co mówisz, kochanie? Matka Klemensa zwróciła się do chłopca. Lody! No coś takiego! A potem do mnie: Dzieci w tym wieku mają bujną wyobraźnię... I do Kaja: Wiesz, złotko, twoja babcia już nie we wszystko wierzy, co mówisz, chociaż tak ślicznie wyglądasz.
Kaj zaczął szaleć, jak zawsze, kiedy widzi, że nie może się z kimś porozumieć.
Klemens pierwszy wpadł na to, żeśmy wyszli, i usiłował matkę i siebie zarazem wyratować z głupiej sytuacji, pytając po prostu — a jakie jadłeś lody?
Malinowe i waniliowe, powiedział Kaj, a mama rodzynkowe i pistacjowe.
Przyciągnęłam Kaja do siebie mówiąc, żeby powiedział dobranoc babci i ojcu, co nawet uczynił. Położyłam go spać i opowiedziałam jedną z naszych bajek o wodniku; zasnął trzymając mnie za rękę.
Kiedy wróciłam, Klemens z matką rozmawiali o najbliższej premierze i można powiedzieć, że wieczór został ocalony.
Za dużo czasu poświęcasz swoim przyjaciółkom, oświadcza Klemens niekiedy. Przeważnie wówczas, gdy przychodzi do nas, a mnie nie ma w domu. Kiedy wracam z Kajem i torbą z zakupami i chcę otworzyć drzwi, klucz tkwi od wewnątrz, tak jak byśmy mieli od razu zauważyć, że on tu jest i żebyśmy się nie przestraszyli widząc go na tapczanie. Ten klucz występuje w każdym poważniejszym sporze. Raz Klemens mi go rzuca, raz ja żądam jego zwrotu.
Moimi najlepszymi przyjaciółmi są moje przyjaciółki, mówię zblazowanym tonem i tym go jeszcze bardziej rozdrażniam.
Z którą z dam dziś się bawiłaś?
Z Heleną, najmilszą z wszystkich redaktorek. Usiłuję
możliwie niepostrzeżenie wsunąć maszynopis do szuflady biurka.
I kto kogo zdołał przekonać, ty ją czy ona ciebie?
Nie odpowiadam.
Słowa Klemensa sprawiają mi przykrość, zwłaszcza że Helenie naprawdę udało się mnie przekonać, iż pewne partie maszynopisu należałoby jeszcze przepracować. Uważa, że nie naświetliłam należycie postaci książki i nie dałoby to czytelnikowi właściwego obrazu.
Kiedy to dzieło ma się ukazać?
Nic nie odpowiadam i zdejmuję z Kaja kurtkę. Dostałem od Heleny kolorowe ołówki. Kaj podsuwa Klemensowi pod nos pstre blaszane pudełko.
Kaj był z tobą?
A gdzie bym miała go zostawić? Róża jest w szkole, a przedszkole zamknięte.
Możecie pracować przy Kaj u?
Rysował i jadł ciastka.
W wydawnictwie?
W wydawnictwie.
Klemens jest zdziwiony. Dlaczego nie zadzwoniłaś? Mógłbym przecież z Kajem... Kiedy, powiadasz, byłaś w wydawnictwie?
0 czwartej.
Wtedy bym niestety nie mógł.
No widzisz...
1 naprawdę mogłyście pracować?
Przyrzekłam Kajowi, że za to teraz będę się z nim
bawić.
Kaj ciągnie mnie za rękę. Chodź, chodź do mojego pokoju. Udaje, jak gdyby Klemens w ogóle nie istniał.
Rozmawiałyśmy o maszynopisie i ile czasu w mojej sytuacji zajmie mi ponowne przejrzenie, poprawienie i przepisanie go.
Posłuchaj, mówi Klemens, wiem, ostatnio trochę was
zaniedbałem. Jeszcze nie mogłem urwać sobie więcej wolnego czasu. Ale poczekaj kilka miesięcy, może wtedy uda mi się poświęcić Kajowi nieco więcej czasu.
Ale ja nie mogę czekać. Gdybym kiedyś tam przystała na czekanie, czekałabym już pięć lat.
No i znowu doszliśmy do tego punktu.
Posłuchaj, staram się spędzać z wami każdą wolną chwilę, ganiam przez miasto o najbardziej niedogodnych porach, spóźniam się na spotkania z przyjaciółmi, nie obciążam ciebie praniem mojej bielizny i życzeniami specjalnie przyrządzanych potraw. Jeśli to konieczne, odgrywam rolę kierowcy, przesuwam meble, kiedy sobie wmawiasz, że powinny stać inaczej, wbijam gwoździe w ściany, kiedy chcesz powiesić obraz, a kiedy mogę urwać sobie trochę czasu, opiekuję się moim synem, abyś ty mogła załatwić swoje sprawy.
Usiłuję się powstrzymać, zadowalam się niewinnym słowem: Przesadzasz.
Klemens natychmiast podejmuje następną tyradę, podczas gdy Kaj ciągnie mnie uparcie za rękaw.
Mój zawód to zawód zwariowany. Dopóki nie wyrobiłem sobie nazwiska i nie pracuję w jednym z poważnych dzienników, nie mogę sobie pozwolić na tak zwane życie rodzinne. Proszę, zechciej to zrozumieć. Poza tym wiedziałaś o tym od początku.
Kaj szarpie mnie i potrząsa.
Mam cię gdzieś, powiadam do Klemensa.
Ale kiedy idę z Kajem do dziecinnego pokoju, czuję nagle dłoń Klemensa na ramieniu i automatycznie stawiam opór, gdy on próbuje mnie do siebie odwrócić. Nie wierzę własnym uszom.
Czy ty mnie jeszcze kochasz? słyszę szept Klemensa tuż przy moim uchu.
W pierwszej chwili jestem oszołomiona. Teraz należałoby cały wrzący we mnie gniew wyrzucić z siebie
27
za jednym zamachem i powiedzieć coś, co odpowiadałoby bardziej memu normalnemu stanowi ducha, a nie tylko chwili, kiedy wyparowuje ze mnie wściekłość.
Dlaczego miałabym cię już nie kochać? To wszystko, co mimo największego wewnętrznego wysiłku udaje mi się wykrztusić. Wiem przy tym, że odpowiedź, na jaką Klemens czeka, za pół godziny przeszłaby mi przez usta bez trudu.
Klemens wpada w sidła danej sytuacji.
I to wszystko, na co potrafisz się zdobyć?
Ale w tej chwili słyszę, jak Kaj mówi, no to już dajcie sobie buzi i chodźcie się bawić. Mówi to w sposób nie dopuszczający innej możliwości i naraz zły czar pryska.
Kiedy z Klemensem leżymy na podłodze w pokoju dziecinnym, by lepiej przyjrzeć się kolejce, Kaj depcze nam po plecach i potem siada tak, jak gdyby chciał dosiąść naraz dwóch koni. Klemens prowadzi towarówkę ciągnącą dużo wagonów w przeciwnym kierunku, ale mój pociąg osobowy jest szybszy, a że szyny tworzą zamknięty krąg, zderzenie pociągów jest nieuniknione.
Kiedy zjawi się znowu ta śliczna pani? pyta Kaj.
Jaka pani? Róża leniwie otwiera oczy i grzbietem dłoni ociera pot z podbródka.
Ta z cyrku bez zwierząt.
Z teatru ulicznego?
Ta, co chodziła po linie, która leżała na ziemi.
Może na przyszły rok.
To długo?
Dostatecznie.
Ale ja chcę, żeby ona prędko wróciła.
Dlaczego się nie przebierasz, Różo? Oktay podchodzi do niej. Musisz sobie zapleść warkoczyki i wsadzić w nie drut, żeby sterczały.
Musisz sobie wymalować serduszka na policzkach, powiada Erol, na każdym policzku po jednym.
J a także chciałbym wymalować sobie serduszka na policzkach. Kaj wyciąga rękę do Pembe. Proszę, pożycz mi szminki.
Masz kredkę do warg? pyta Różę.
No owszem, mam. Pembe grzebie w kieszeni spódnicy.
Ale co?
Ale teraz malowanie ust wyszło z mody. To robią tylko wiejskie dziewczęta.
Mnie i tak żadna szminka nie pasuje, mówi Róża, wyglądam wtedy jak kurewka.
Jaka Ewka? pyta Kaj.
No ta pani z cyrku.
Skąd wiesz, że ona się nazywa Ewka?
Tak sobie tylko pomyślałam.
Tego przedpołudnia w pełni lata w parku jest dużo ludzi. Liście na drzewach osiągnęły swój pełny wymiar
i rzucają długie plamy cienia na ławki i już trochę przerzedzony trawnik. Nawet cokoły posągów i kamienna balustrada biegnąca w kierunku rzeki są w dotyku ciepłe, a bardzo daleko, na czeskim horyzoncie, kilka skłębiających się chmur zapowiada burzę na popołudnie.
Niech mi ktoś opowie jakąś bajkę. Kaj wcisnął się pomiędzy Różę i Pembe.
Pembe zasłoniła twarz wygładzoną gazetą, którą jeden z jej braci znalazł w koszu na odpadki. Jest to turecka gazeta z kolorową stroną tytułową i Pembe używa jej jako osłony przed słońcem. Nie znam żadnej, mówi, która by ci się spodobała.
Kaj szturcha Różę. Proszę, opowiedz mi bajkę.
Jaką bajkę?
Na przykład... Kaj się zastanawia. Na przykład o dziecku, które zgubiło swoje skrzydła.
Dzieci nie mają skrzydeł.
Owszem, niektóre mają.
Gdzie?
Pod ubrankiem.
A co się dzieje, kiedy dziecko zgubi skrzydła?
Wtedy nic mu się nie wiedzie.
Co na przykład?
Dziecko bawi się prawidłem. Ale właśnie wtedy, kiedy zgięło je tak jak koci grzbiet, ono mu się wymyka
i trzask prask — uderza dziecko po buzi.
Albo?
Albo dziecko bawi się gumowym kółkiem. I właśnie kiedy rozciągnęło je tak, że mogłoby przez nie przejść, kółko pęka i trzepie dziecko po palcach.
A skrzydła je przed tym chronią?
Nie. Ale póki ma skrzydła, może ukradkiem fruwać po swoim pokoju i oglądać wszystko z góry. Albo może pofrunąć nocą na spacer i wszędzie sprawdzić, czy inne dzieci są już w łóżkach. A kiedy wreszcie wróci do domu, jest tak zmęczone, że wcale mu nawet nie w głowie bawić się głupim prawidłem czy gumowym kółkiem.
No więc masz już swoją bajkę.
Ale ja chcę, żeby mi ją ktoś opowiedział.
Dobrze, mówi Pembe, jaką bajkę mam ci opowiedzieć?
0 krokodylu w filiżance.
A jak ona się zaczyna?
Była sobie kiedyś niedobra niania, mówi Kaj, która chciała zmusić dziecko, by wypiło herbatę zamiast soku malinowego.
1 co dalej? Pembe przytula Kaja do siebie, ich czoła stykają się na chwilę.
Jeśli dziecko nie wypiło herbaty, niania nie wylewała jej tak długo, aż dziecko było tak spragnione i ją wypiło. Pewnego dnia, kiedy herbata znowu tak długo stała i dziecko musiało ją jednak wypić, nagle wyrosi w filiżance mały krokodylek. Dziecko szybko go wyłowiło i ukryło, nim niania to spostrzegła.
A krokodyl nie ugryzł dziecka?
Nie, on był zupełnie mały i bał się siedząc w herbacie.
A ta niania nic nie zauważyła?
Ona wciąż tylko czytała i czytała swoją książkę.
Co dziecko zrobiło z krokodylkiem?
Najpierw napełniło wiaderko od piasku wodą, żeby tam sobie popływał. Ale on stawał się coraz większy
i większy. No to dziecko wpakowało go do wazonu, a potem do wanny.
I co potem?
Kaj wzrusza ramionami. Może jeszcze tam jest.
Nic podobnego. Oczy Róży otwierają się i lśnią zielonkawo.
A właśnie że tak... Kaj bardzo słabo się broni.
Bo matka dziecka wykryła go; kiedy chciała się wykąpać, zobaczyła, że krokodyl pływa w wannie. Była przerażona i nie wiedziała, co z nim począć. Poszła do sąsiadki i opowiedziała jej, jaki ma kłopot.
Pani pozwoli mi tam zajrzeć, powiedziała sąsiadka
i weszła do łazienki. No i obie stały i gapiły się na krokodyla, podczas gdy dziecko już dawno spało w swoim łóżku.
Na to jest tylko jedna rada, powiedziała sąsiadka z wymownym ruchem ręki.
Jaka? zapytała matka.
Sąsiadka znowu wykonała ruch ręką, jak gdyby coś ciągnęła. Wreszcie matka zrozumiała. Usiłowała złapać krokodyla, ale on był wciąż jeszcze dość mały i się jej wymykał. Więc one wypuściły wodę z wanny, wciągnęły gumowe rękawiczki, potem pochwyciły biednego małego krokodylka, wrzuciły go do muszli klozetowej
i spuściły wodę.
Nie, ryczy Kaj, proszę cię, nie. Ja wcale nie chciałem takiej bajki.
Cicho bądź, mówi Pembe, Róża po prostu skradła tę bajkę. W gazecie pisali zupełnie inaczej, że ginęło coraz więcej ludzi pracujących w kanale. Urzędy łamały sobie głowę nad tą zagadką, ale nie mogły dojść, dlaczego coraz mniej robotników wychodzi z kanału na światło dzienne. Aż wreszcie pewien reporter wykrył, na czym rzecz polega. Kosztowało go to utratę palca, co i tak mógł nazwać szczęściem, bo trafił akurat na
Kajowego krokodyla, a on nie był taki duży jak inne, które dostały się do kanału. Udało mu się uciec i dokładnie opisał, jak syte, tłuste i wesołe życie pędzą krokodyle w kanałach.
Kaj oddycha z ulgą. Gdyby ta niania nie zostawiała herbaty tak długo w filiżance, nie powstałby krokodyl, mówi ześlizgując się z kolan Pembe.
Nic nie powstaje z niczego. Pembe przeciąga się na oświetlonej słońcem części ławki i delikatnie nakłada krem na skórę tam, gdzie się zaczerwieniła, i ostrożnie go wklepuje.
Masz na myśli, że wszystko było już od zawsze? Pembe napędza gazetą trochę powietrza na siebie i Kaja.
Nie wszystko, ale coś niecoś.
Przecież to coś niecoś musiało kiedyś też jakoś się rozpocząć?
Jeśli kiedyś coś powstało z niczego, to mogłoby od nowa coś z niczego powstawać. Mogłabym na przykład moją pustą dłoń zacisnąć w pięść i nią wymachiwać, otworzyć ją i naraz coś by na niej było. Przelatujący w tej chwili ptak upuszcza „coś niecoś” na otwierającą się pięść Róży. A więc ma coś w ręku, Pembe i dzieci wybuchają śmiechem, Kaj nawet turla się po trawie. Po chwili przerażenia Róża wyciera dłoń. To przynosi szczęście, mówi. Ale dzieci długo jeszcze nie mogą się uspokoić.
Stary człowiek w zbyt ciepłym czarnym płaszczu
i czarnym kapeluszu na siwych włosach nadchodzi wymachując laską, a kiedy spostrzega dzieci, siada na stojącej w półcieniu ławce naprzeciwko. Przygląda się chwilę, jak dzieci skręcają się ze śmiechu, potem daje znak ręką oznaczający: Stop! I dzieci milkną.
Podczas gdy dzieci wciąż jeszcze patrzą na pustą
dłoń, nagle pojawia się tam jabłko, lśniące, okrągłe czerwone jabłko, które równie nagle i niespodziewanie znowu znika.
Jeszcze raz, szepcze Kaj połykając ślinę. W następnej chwili jabłko znowu jest, ale zaczyna się poruszać, najpierw znalazło się na dłoni, potem na grzbiecie dłoni, potem robi wyprawę na rękaw płaszcza w górę aż do ramienia, udaje, że z przerażenia cofa się przed przepaścią pleców, ucieka w dół rękawa w bezpieczne zagłębienie pustej ręki i naraz rozpływa się w nicości, jak gdyby nigdy nie istniało.
Prosimy jeszcze raz, mówią teraz także Erol i Oktay.
I jabłko znowu się pojawiło. Tym razem droga jego prowadzi nie tylko na ramię, lecz pełne śmiertelnej odwagi daje susa do tyłu za kołnierzem na drugie ramię, pędzi wzdłuż drugiego rękawa, w dół aż do lewej ręki. Tym razem znika w gnieździe ze złożonych obu dłoni, które po jego zniknięciu trzepocą, jak gdyby jabłko powinno by wytoczyć się spomiędzy palców.
Dlaczego pan to umie? pyta Róża. Czy występuje pan w nocnym klubie albo w variétés? A może pan jest z cyrku?
Stary człowiek patrzy przed siebie, spojrzeniem zatacza łuk, jak gdyby śledził niewidzialne jabłko, które ląduje właśnie na podołku Róży.
Byłem tym wielkim Diomionim.
A czym pan jest teraz?
Diomionim.
A gdzie została pana wielkość?
W przeszłości.
Rozumiem. Róża kiwa głową, jak gdyby sama sobie
chciała to potwierdzić.
Nic panienka nie rozumie. Diomioni wskazuje na swoje
palce, na reumatyczne zgrubienia. One mi przeszkadzają moją prawdziwą wielkość przenieść w teraźniejszość.
A co pan robił, kiedy pan był jeszcze tym wielkim Diomionim?
Wszystko.
Co wszystko?
Moją specjalnością są jabłka, prawdziwe jabłka. Kulami, nawet pomarańczami każdy potrafi. Ale jabłkami? Do tego potrzeba było wielkiego Diomioniego.
A skąd ta choroba?
Diomioni wzrusza ramionami. Za dobrze się żyło... w swoim czasie we Francji i w ogóle. Unosi ramiona. Niczego nie żałuję. Tylko szkoda. Dawniej potrafiłem z siedmioma jabłkami naraz.
Ale i teraz robi pan to doskonale.
Tak panienka sądzi? Naprawdę tak panienka sądzi? Gdyby mnie panienka widziała dawniej. Kiedy całe procesje ciągnęły do lokali, w których występowałem. Napędzałem stracha moją zręcznością. Ale też sprawiało im to radość, prawdziwą niebiańską radość. Byłem sławny, tak sławny, że musiałem podróżować incognito, by uniknąć natrętów. Tych wszystkich żebrzących, którym nie chodziło o moją sztukę, ale o jałmużnę, której się ode mnie spodziewali.
Czy pan jest wciąż jeszcze taki bogaty?
Diomioni wywraca kieszenie płaszcza i wytrząsa je.
Biedny?
Jestem tylko ramieniem tego, którym kiedyś byłem. To, co teraz robię, to triki w porównaniu z czarodziejską mocą, którą kiedyś władałem. Wykonuję to, co narzuciła mi moja wola.
Czasami wygłaszam jeszcze przemówienia, kiedy widzę, że zebrało się trochę ludzi nie wiedząc po co. Miałbym ochotę ryczeć i zgrzytać zębami, kiedy widzę, jak ludzie stoją dookoła, a nie jednoczą się. Stoją, gapią się na siebie. Toteż chwalę sobie dawne czasy, których ludzie by nie przeżyli, gdyby jeden drugiemu nie był
zmuszony pomóc. Nie bardzo mogą mnie zrozumieć, kiedy do nich przemawiam. Patrzą w pustkę omijając mnie wzrokiem i czekają na następną sensację. Nawet ci, co gotowi są akceptować mnie jako mile widziane, choć drobne urozmaicenie, tracą wkrótce wątek i nie mogą za mną podążać.
v O czym pan mówi, kiedy pan przemawia? Róża obrzuca starego człowieka nieufnym spojrzeniem. Czy pan należy do jakiejś sekty?
Diomioni, urażony, podnosi brwi. Dziecko kochane, mówię o Bogu i o świecie. Ale świat nie chce słyszeć
o Bogu. Kiedyś tam urwał się kontakt Jak panienka widzi, nawet w takim wypadku istnieją te osławione trudności komunikacyjne.
Co to są trudności komunikacyjne? pyta Oktay. Erol trąca go w bok i szepcze, niech on ci to dokładnie wytłumaczy.
Diomioni chrząka. Tu idzie o porozumienie między ludźmi. Wszyscy mówią rozmaitymi językami i czekają na cud zielonoświątkowy.
Co to jest cud zielonoświątkowy?
Nie chodzisz na lekcje religii?
Dla nas nie ma lekcji religii, my jesteśmy muzułmanami.
No tak, powinienem był się domyślić... moja pamięć zaczyna już zawodzić. Ale widzicie, oni się wszyscy przemieszali z tymi swoimi językami, kulturami, reli- giami i poglądami. Jakie to proste było jeszcze, kiedy istniał tylko naród żydowski. Człowiek wiedział, czego się trzymać, jak się zachowywać. Wiedziano, czego się spodziewać. Można się było porozumieć, tak jest, porozumieć. To samo tło umożliwia porozumienie. To samo tło jako skala tego, co się od tła owego odcina. Dziś wszystko i wszyscy się przemieszali. Każde słowo ma tyle znaczeń, że kiedy się człowiekowi wymknęło, trud-
I
no wytłumaczyć, w jakim sensie należy je rozumieć. Muszę przyznać, że nie potrafię już ogarnąć całości. Już się w tym nie wyznaję.
Diomioni wzrusza ramionami i ma tak smutną minę, że dzieci ogarnia głębokie współczucie; Erol i Oktay sadowią się po obu stronach Diomioniego.
Jeśli pan chce się czegoś dowiedzieć, niech pan nas zapyta, mówi Oktay. Pochodzimy z innego kraju i nasi rodzice są cudzoziemcami. Możemy panu powiedzieć, jaka jest różnica między tym krajem i naszym, ciągnie dalej Erol. Albo jeśli chce pan się dowiedzieć, jak po turecku będzie praca, pieniądze czy chleb, też możemy panu powiedzieć.
To bardzo miłe z waszej strony. Diomioni wyciera nos w dużą chustkę z workowego płótna, ale miast ją potem zwinąć, wyciąga jeszcze jedną i jeszcze dalsze, a wszystkie są ze sobą powiązane. I kiedy dzieci znowu zaczynają się śmiać, Diomioni mówi: Pomóż sobie sam. Na tym sznurze wypuszczę się na wolność.
Jak pan to rozumie? pyta Róża.
Nie powieszę się na nim, na co wskazywałyby może liczne supły, spuszczę się na nim z mego powietrznego więzienia w uduchowione głębiny.
Jeśli pana dobrze zrozumiałam, chce pan odciąć się od swojej dawnej wielkości i stanąć przy nas, a raczej usiąść?
Słusznie. Diomioni siedząc składa ukłon Róży, która patrzy na niego przenikliwie.
Pan chce teraz bawić poszczególnych ludzi swoją sztuką, podczas gdy dawniej stał pan wysoko na scenie?
Mam taki zamiar.
I tylko dlatego, że nie potrafi pan tego robić tak jak dawniej i może by wygwizdano pana na scenie?
Diomioni drgnął. O tym nie myślałem. Myślałem raczej o mojej miłości do poszczególnych osób. Właśnie
37
teraz, myślałem, należy krążyć od człowieka do człowieka.
Taką metodą dotrze pan tylko do niewielu.
Może ci, którzy mnie poznali, przekażą to dalej.
Pan ma na myśli, że ludzie zaczęliby o panu rozmawiać, a wtedy stałby się pan znowu znany.
Tak mniej więcej to sobie wyobrażam. I może, Dio- mioni się uśmiechnął, zechcą mnie znowu ujrzeć na scenie.
Jeszcze nie stracił pan nadziei?
Właściwie nie.
A pańskie palce?
Jeśli to się okaże potrzebne, można je będzie wyku- rować.
Więc ci poszczególni ludzie to tylko pretekst?
Diomioni znowu drgnął. Nie, nie, poszczególnych ludzi należy uszczęśliwiać. To sprawa zaufania. O proszę! Wskazuje na Erola i Oktaya, którzy jak w hipnozie opadli na poły jego płaszcza i zasnęli.
Pembe pochyla się do Róży i szepcze, słuchaj, a może on rzucił na nich urok?
Róża patrzy na nią niedowierzająco. Dlaczego miałby to zrobić? Wygląda raczej bardzo sympatycznie.
Tego nie spostrzega się od razu, mówi Pembe podniecona. Popatrz na moich braci.
Widzisz przecież, że nic im złego nie zrobił.
Pembe szuka wzrokiem Kaja. On także śpi.
Na szczęście moi bracia noszą bondżuki, więc zły urok nic im nie zrobi.
Co to są bondżuki?
Małe niebieskie korale, które matka przypięła im agrafką do bielizny.
Dlaczego do bielizny?
Żeby nie były widoczne. U nas w domu to normalna
rzecz, a tutaj ludzie może uważają to za głupotę.
Niech się panienka nie obawia, mówi Diomioni. Właściwie nie jestem niebezpieczny. Co oczywiście nie oznacza, że jestem zupełnie bezradny i bezbronny. Diomioni wyprostowuje się, aby wywrzeć lepsze wrażenie, ale robi to ostrożnie, by nie zbudzić chłopców.
Ma pan dzieci?
Miałem, mówi Diomioni i znowu jest bardzo smutny. Miałem, powtarza i obie dziewczyny nie ważą się go dalej wypytywać.
Zresztą pokazałem wam jedynie najprostsze numery. Z jabłkiem można wyprawiać nie wiem co, nie powtarzając się.
Niech pan to zrobi z trzema albo czterema jabłkami, mówi Pembe.
Diomioni usiłuje sięgnąć do wewnętrznych kieszeni płaszcza, ale śpiący chłopcy mu przeszkadzają. Wzrusza ramionami. Innym razem. Spogląda na słońce, przechyla głowę i porównuje jego położenie ze swoim zegarkiem kieszonkowym.
Nie pozostaje mi nic innego, jak się ulotnić.
Obaj śpiący chłopcy ześlizgują się z jego płaszcza i nagle leżą na ławce, jak gdyby nikt tam nie siedział. Diomioni natomiast znika z rozwianymi połami płaszcza i nawet nie słychać stukotania jego laski.
Zerwał się wiatr i upał zelżał.
Właściwie to dobry dzień na kąpiel, mówi Róża i rozpina trochę bluzkę, by sprawdzić, czy skóra już jest czerwona. Naprawdę to dobry dzień na kąpiel. Sądzisz, że coś nadciągnie?
Co ma nadciągnąć poza wieczorem?
Niepogoda.
Ciekawe, dlaczego burze nazywają niepogodą, przecież to także jest pogoda.
38
Dla wszystkich, którzy pragną pięknej pogody, nie jest to pogoda.
Więc powinno istnieć słowo nieczas albo, jeśli jest słowo twór, to powinno być słowo nie twór, a tymczasem jest przetwór i potwór i oba oznaczają coś zupełnie innego. Czasami, kiedy moi rodzice się kłócą, matka mówi: Ty zwierzu, a ojciec mówi, że ona się na niego wyzwierza. Nie wiem właściwie, czy oboje mają to samo na myśli.
Popatrz na dzieci. Pembe zatroskana zerka na Erola i Oktaya, poteip na Kaja. Może on rzucił na nie urok.
Róża potrząsa głową. Potem spogląda na niebo. Pomiędzy jej z lekka zaróżowioną twarzą a słońcem przepływa chmurka w kształcie jeźdźca na koniu.
Czy nie jest ci przykro, Pembe, mówi Pembe do Róży, że podarowałaś mi swoje imię?
Przecież otrzymałam za to twoje. Róża nazywa się Pembe, a Pembe — Róża. Jesteśmy więc imienniczkami.
Powoli dzieci się budzą jakby z hipnotycznego snu. A teraz?
Teraz będziemy się bawić, mówi Kaj.
Ale w co?
W budowlę.
Ty w tej twojej sukience?
No to będę matką. Kaj wstaje, skubie trawę i mówi: Otwierajcie dzioby!
Wszyscy otwierają usta jak ptasie dzioby i Kaj łechce ich w podniebienie, aż każdy dziób się zamyka.
Czy mówi się dzioby czy dziobowie?
Dziobowie, mówi Kaj stanowczo. Róża przez chwilę się waha. Potem mówi: Dzioby, już ja wiem na pewno.
Nic nie wiesz na pewno.
Czy ty musisz zawsze trzaskać dziobem?
Beee, Kaj pokazuje jej język. Mówi się też wagono-
wie i łodziowie.
I listonoszowie, mówi Erol.
I dragonowie, mówi Oktay.
Nic podobnego, woła Pembe, bo mówi się tereny i dreny, i feny.
Co to są feny?
Wiatry.
To takie wiatry w brzuchu, od których mamę boli głowa i wtedy od niej obrywamy?
Mówi się pupowie, nie pupy, klozetowie, nie klozety, woła Kaj. Ja mam dwóch pupów, jeden chłopczyński, a jeden dziewczyński.
Byłam lepsza w niemieckim niż większość dzieci, które się tutaj urodziły. Mówi się autorzy, nie autorowie, auta, nie autowie.
Masz na myśli wyścigi aut — wrrr, wrrr, wrrr?
Auta mają biegi, autorzy co najwyżej biegają za autem, ale auto nie może biec bez biegów.
Masz włosy czerwone, czerwone jak płomień, śpiewa Erol Zwracając się do Róży.
Z twoich włosów sypią się iskry, mówi Kaj.
Dlatego nie chce ciebie ani Janeczek, ani Franeczek.
Róża rozpina bluzkę, by słońce mocniej przypiekło jej piegi.
Masz włosy czerwone jak płomień...
Róża unosi spódniczkę, tak że nogi widać do samej góry.
Piękna jest czerwień kwitnącej róży,
Jeszcze piękniejsza alpejskiej zorzy,
I tylko czerwone włosy mają nie być piękne?
Róża wystawia siebie i swoją skórę na słońce.
Zuch, zuchowie, sztych, sztychowie, recytuje Pembe.
No i właśnie, mówi się puch, puchowie, woła Kaj i dyga, gdy ktoś go mija.
A potem nauczycielka już przestała mnie lubić, ponieważ powiedziałam, że mówi się chyba ta łódź,
41
a nie ten łódź, jak to ona zawsze mówi, choć w książce stoi jak byk t a łódź. Co ty się tu będziesz wymądrzała, objechała mnie; jeszcze całkiem niedawno nie wiedziałaś, co to w ogóle jest łódź, nie mówiąc o tym, czy ta, czy ten.
To tak bywa, kiedy się gada, co komu ślina na Język przyniesie. Moi rodzice są aktorami i aby nigdy o tym nie zapomnieli, mówią ze sobą najpoprawniejszą literacką niemczyzną.
W domu także?
W domu też i używają słów, których nikt tu nie używa. Zdarza się, że matka jęła się czegoś tam i nie wiem, czy ona coś wyjęła, czy coś pojęła.
Ty będziesz sprzedawał słoninę, mówi Kaj do Erola, a ja będę matką, która smaruje chleb. Chciałbym być smarowaczem chleba.
Nie lubię słoniny, mówi Erol, robi się ją ze świń. A mój ojciec powiedział kiedyś, że wszyscy Europejczycy to świnie.
Ale świnie można jeść.
Świnie mają kolce.
Nie kolce, tylko szczecinę. Kolce mają jeże i jeżo- zwierze.
Jeżozwierz, zwierzojeż...
Chciałbym być pijawką i wyssać z was wszystkich krew.
W domu mamy swój własny język, mówi Pembe. Moi rodzice nie znają dobrze niemieckiego, a my znamy tyle tylko tureckiego, ile od nich się nauczyliśmy.
Więc jak mówicie?
Na przykład: Kupca idź, bułki, wracać raz, raz.
Albo, chichocze Oktay, nauczyciel soyle, baba nic pieniądz, pióro ięin.
W naszej mowie trzeba dokładnie wiedzieć, co się chce powiedzieć, bo to jest od razu na początku zdania.
A po niemiecku mogę sobie zawsze coś na końcu doczepić.
Chce mi się pić, mówi Kaj.
Tam jest studzienka dla dzieci.
Ale ja chcę coś smacznego.
To sobie wymyśl.
Coś w buteleczce, w zielonej, żółtej albo w czerwonej buteleczce plastykowej, gdzie wystarczy pokręcić, by kapsla odpadła.
Masz ze sobą pieniądze?
W kieszeni spodni, mówi Kaj.
Ale dziś masz na sobie sukienkę.
Kaj przesuwa ręką pod sukienką wzdłuż ud aż po pępek.
Będę sobie wyobrażał, że to studzienka z sokiem malinowym, mówi, ponieważ nie może znaleźć pieniędzy. Ale jeśli wy znajdziecie pieniądze, to chciałbym lemoniadę.
Róża i Pembe spoglądają za Kajem, jak idzie do studzienki. Naciska guzik i woda tryska w górę. Kaj pochyla się tak nisko, że zalewa sobie sukienkę. Kiedy już wypił, stoi zagapiony i pochyla się trochę, jak gdyby chciał uniknąć zetknięcia ze zmoczoną sukienką.
Starsza pani w płóciennym kostiumie, odpowiednio dopasowanym kapeluszu i z parasolką służącą zarazem jako laska zatrzymuje się przed Kajem i po dłuższej chwili mówi przyglądając mu się: Bajecznie, bajecznie.
Szmajecznie, odpowiada Kaj i zlizuje sobie wodę z ust, wciąż jeszcze zagapiony.
Urocza, odpowiada starsza pani i wskazuje końcem parasololaski na Kaja, urocza, łyżkami jeść. Raz złote loczki, raz kozie rożki.
To księżna, szepcze Oktay.
Nie, to hrabina, syczy Róża uciszając resztę.
Co powiedziała o Kaju?
To dziecko jakby zaglądało mi do duszy.
To była hrabina. Księżna to zupełnie ktoś inny. Ma kobiecą brodę i lornetkę, przez którą może zobaczyć wszystko, czego się bez tych szkieł nie zobaczy.
Ta teraz to chyba jest konduktorka, mówi Pembe. Popatrzcie, duże szczypce wypychają jej kurtkę. Mogłaby każdemu z was przedziurkować ucho, zanimbyście się spostrzegli.
Wydaje mi się, że to nie szczypce, tylko sekator, mówi Róża.
Ona ma jakieś zamiary.
Jakie miary? pyta Kaj.
Czary mary, opowiem ci później. Teraz dowiedzmy się, co ona knuje.
Pójdziemy za nią. Erol i Oktay starają się ją okrążyć dwiema ścieżkami.
Konduktorka dawno już nie była w parku. Albo ona się skurczyła, albo jej sweter się wydłużył. Stoi pomiędzy Erolem a Oktayem przed ławką, dzieci ją zatrzymały i zmusiły, by usiadła.
Chodzi mi o odnóżkę, mówi konduktorka z szeroko rozwartymi oczami i z lekka nastroszonymi włosami. Jaką nóżkę? Dzieci ją otaczają.
O odnóżkę, unosi rękę z sekatorem, odnóżkę do mojego raju.
Dla starych kobiet nie ma raju, mówi Oktay.
Raj? pyta Róża. Ma pani na myśli coś w rodzaju rajskiego ogrodu?
Konduktorka nie odpowiada na pytanie, tylko ciągnie dalej. Jeśli każdy jest kowalem swego szczęścia, więc wynika z tego logicznie, że każdy musi sam dojść do swojego raju. Ja od lat już pracuję nad moim rajem. I co dziwne, on się staje coraz obszerniejszy. Ten mój raj rośnie. Rzecz jasna, że wszystko, co miałam, wpa
kowałam w ten mój raj. Ale wciąż nie jest tam dość rajsko. Dlatego potrzeba mi odnóżki. Chcą ją ściąć i zaszczepić w moim raju. Brak mi tam jeszcze kwiatów tej odnóżki. Wyobrażacie sobie, jak ptaki zaczną śpiewać, kiedy i ten krzak bądą miała w moim rajskim ogrodzie. Czasami aż trudno zamknąć okna, bo mój raj pcha się poza okna i na ściany. Drzwi w mieszkaniu są już tak obrośnięte, że nie mogę ich otwierać ani zamykać. Obawiam się, że jakieś skalnice zagnieżdżą się w tym raju i potem rozsadzą mury. Bo jeśli mój raj nie będzie miał więcej przestrzeni, to się rozpadnie.
Chciałbym twój raj zobaczyć, mówi Kaj. Możemy z tobą pójść?
Konduktorka szerzej otwiera oczy, przykłada nawet palec do ust. Mój raj już jest za ciężki. Może unieść tylko mnie. Rośliny też by się was przestraszyły. Znają tylko mój głos. Zemdlałyby z przerażenia, gdyby przyszło tyle dzieci.
Chciałbym zobaczyć, jak mdleje roślina, mówi Eról. Czy jest wtedy oklapnięta? Czy pada albo tylko ze smutkiem wachluje listkami?
Konduktorka mówi dalej. Poza tym nie znacie wszystkich tajemnych przejść pomiędzy roślinami. Już nie widać dokładnie, dokąd się idzie. Ja polegam na swoim zmyśle orientacji, kiedy poruszam się po tym raju. Czasem z trudem tylko udaje mi się przepełznąć pod ciężkimi pnączami. Zgubiłybyście się. Jak wiecie, rośliny mają tę właściwość, że tłumią dźwięki. Może wcale bym was nie usłyszała, gdybyście były w opałach. Nie, potrząsa głową ze smutkiem, w moim raju starczy miejsca tylko dla mnie. Wyrósł akurat na moją miarę.
I mimo to chce pani posadzić tam jeszcze jedną od- nóżkę? pyta Pembe.
Jeszcze jedną jedyną. Wiem, że to ryzykowne. Ale
raj nie daje mi spokoju. Póki nie będzie w komplecie nie zaznam spokoju.
A nam nie wolno go zobaczyć? pyta Kaj.
Ach, dzieci, jest tyle rzeczy, które wam się spodobają. O, masz... szuka po kieszeniach swetra, znajduje dziesięć szylingów i daje Kajowi. Kupcie sobie gumę do żucia, ale nie zdradźcie mnie.
I już, z sekatorem w ręku, weszła w krzaki, które ją obejmują i osłaniają przed wzrokiem spacerowiczów.
Ta z tym swoim zakichanym rajem. Na pewno nie ma tam fontanny ani słowików, ani hurys. I to ma być raj?
W moim raju, mówi Pembe, byłyby małe jedwabne poduszki, na których można by siedzieć, obok mały marmurowy pojemnik ze srebrnymi kurkami, z których popłynęłaby herbata albo coca-cola, w zależności który by się odkręciło. Miałabym tam okrągłe stoliczki, a na nich orzechy i ciastka, owoce i chrupiące paszteciki z mięsem. Na podłodze leżałyby dywany, gdzieś byłby wbudowany adapter stereo z tureckimi płytami, takimi, jakie przywiózł ojciec ze Stambułu. Tylko że my nie mamy adapteru.
Ja bym chciał być dzieckiem, mówi Kaj, i żebyście wy wszyscy byli aniołami i musieli mnie karmić. Zamawiałbym sobie knedle z sosem i melony, i kości ze szpikiem.
To nie jest raj, tylko kraina pieczonych gołąbków.
Pfe, do diabła, mówi Erol, tam trzeba by się przeżerać przez całą górę mannej kaszy.
Tak jest w książce, mówi Róża, ale nie musi wcale tak być jak w książce. Póki nie jesteś ani w raju, ani w krainie pieczonych gołąbków, możesz sobie zawsze jeszcze wybrać to, co wolisz.
/
Wsiądziemy do samochodu i pojedziemy przed siebie. Tobie i dziecku dobrze zrobi pobyt na świeżym powietrzu. Naprawdę nie mam żadnych innych planów.
Podziękowałam Helenie z ulgą. Znowu jedna niedziela ocalona. Ma po nas przyjechać mniej więcej za godzinę. Klemens wyjechał do Francji na festiwal teatralny. A jest tak chłodno, że nie ma mowy o pływalni.
Właśnie przygotowuję śniadanie, a Kaj bawi się klockami lego. Pojedziemy za miasto, pospacerujemy po le- sie, potem pójdziemy coś zjeść. Wszystko na luzie, spokojnie, bez wielkich ceregieli.
Może trafimy na jakiś plac zabaw, gdzie zastaniemy dzieci, z którymi Kaj będzie się mógł pobawić, podczas gdy my pogadamy sobie o literaturze i o tym, co jest ważne w gatunku literackim, jaki ja uprawiam, a Helena chce w wydawnictwie forsować.
W tę wolną niedzielę Helena pomyślała o mnie. To właśnie mnie cieszy i pozwala spodziewać się przyjemnego spędzenia dnia. Po raz pierwszy spotkamy się poza wydawnictwem. Miła mi jest myśl, że dojdzie przy tym do naszego zbliżenia. Od początku ją polubiłam, chociaż wtedy wydawało mi się, że bardzo nade mną góruje, i obawiałam się, że różnica dziesięciu lat, o które ona jest starsza, stworzy pomiędzy nami pewien dystans.
Podziwiam Helenę. Wywarł na mnie wrażenie sposób, w jaki podkreśla jedną ze swych cech indywidualnych, że staje się ona sama jakby ucieleśnieniem tej cechy. Odrębność — to słowo, moim zdaniem, określa Helenę i kiedy o niej myślę, wiele rzeczy wydaje mi się u niej czymś niemożliwym. Odseparowała się od wielu spraw, w mistrzowski sposób zakreślając dokoła siebie granicę. Nawet jej makijaż polega na rytualnym odrzucaniu tego, co uważa za zbędne. Nie zauważyłam na jej twarzy ani śladu kredki do ust czy tuszu do powiek, za to dziwaczne odcienie pudru od brązu do różu, który nakłada na policzki i powieki. Włosy ma grzywiaste z pasmami siwizny, mają one podkreślać brak kokieterii, ale są jeszcze jednym dowodem surowo zaplanowanej całości, której podlega też jej sposób ubierania się.
Wszystko w jej postaci jest harmonijne właśnie dlatego, że pozwala sobie na drobne dysharmonie, jak zbyt krótkie paznokcie, budzące podejrzenie, że je obgryza. Albo przyćmiony perfumami nikły zapach potu, który ją otacza, ale nigdy nie staje się przykry, raczej wydaje się przypieczętowywać jej indywidualność.
Helena zrobiła z siebie coś, chociaż sprawia to wrażenie, jak gdyby stała się taką po prostu z biegiem czasu. I nawet ołówki, którymi wpisuje swoje propozycje na moich maszynopisach, należą do niej tak nieodłącznie jak jej torebka i okulary przeciwsłoneczne.
Ale ja nie chcę się ubierać, mówi Kaj, kiedy po śniadaniu zaczynam go poganiać. Chcę się bawić. Klęczy w piżamie przy małym stole i grzebie w pudle z lego. Chodź, pobaw się ze mną.
Helena po nas przyjedzie, mówię głosem pełnym entuzjazmu. Pojedziemy na wycieczkę.
Dokąd?
Nie wiem. Gdzieś do lasu, gdzie można będzie pospacerować. Może już są borówki albo grzyby.
Ale ja nie chcę spacerować. Chcę się bawić. I ty masz się ze mną bawić.
A więc dobrze, ja pomogę ci przy ubieraniu, a ty włożysz pościel do szuflady.
Kaj nie odpowiada. Podśpiewuje cicho i wsuwa jeden klocek w drugi.
Zbieram jego odzież i staję za nim. Chodź, mówię szczególnie spokojnie. W drodze wyjątku ubierz się sam, to będzie prędzej, potem, póki Helena nie przyje- dzie, możesz się pobawić.
Kaj nie reaguje.
Proszę cię. Jeśli już mam ciebie ubrać, nie chcę jeszcze stać i czekać. Usiłuję zdjąć z niego piżamę.
Kaj wrzeszczy. A ja nie chcę. Jak ty nie chcesz się ze mną bawić, to będę się sam bawił.
Kaj, proszę cię, nie możemy pozwolić, żeby Helena czekała, kiedy jest taka miła i nas ze sobą zabiera.
Kaj nie odpowiada.
To pojadę sama. Rzuciłam jego odzież, zamykam drzwi i idę do kuchni. Kiedy dalej nic się w jego pokoju nie dzieje, głośno, to znaczy komentując to odpowiednio, wkładam płaszcz przeciwdeszczowy i buty.
Kaj gwałtownie otwiera drzwi i ze łzami w oczach staje przede mną. Ale ja nie chcę zostać sam.
Więc ubierz się. Zbyt wyraźnie okazałam odczuwaną ulgę. Kaj biegnie z powrotem do siebie. Myślałam, że się ubiera. Kiedy zaglądam do pokoju, nie widzę go.
Co się dzieje?
Szukaj mnie.
Schował się pod stołem.
Wyłaź stamtąd. Biorę jego bieliznę. Każdej chwili Helena może zadzwonić, a my nie jesteśmy gotowi.
Ale ja nie chcę iść na spacer.
To będziesz musiał zostać sam w domu. Pierwszy szantaż w tym dniu.
Kaj wyłazi spod stołu, staje przede mną, unosi ramiona do góry, ale w chwili kiedy chwytam górę od piżamy, opuszcza ramiona, biegnie do stołu z klockami i zaczyna je składać.
Wreszcie przyszło mi do głowy, jak zrobić dach do auta. Jest uszczęśliwiony. Wiem, że zapomniał o mnie. Znamy oboje tę zabawę w opieranie się. Ale on zapomniał także o tej zabawie. Wiem o tym, pewnie, że powinnam wiedzieć. A jednak nie mogę opanować zniecierpliwienia.
Proszę cię, Kaj, nie doprowadzaj mnie do szału. Potrząsam jego koszulką, jak gdybym mogła w ten sposób wpakować go w odzież. Jeśli natychmiast nie przyjdziesz, będę wściekła na ciebie.
Właśnie tego nie powinnam była mówić.
Popatrz, już jest gotowe. No, czy nie zrobiłem tego fajnie? Kaj podchodzi do mnie z samochodzikiem z klocków. Tak długo nie potrafiłem zrobić dachu. Dlaczego mnie nie ubierasz? pyta nagle, widząc, że stoję ze spuszczonymi ramionami.
Jestem skonsternowana, ale to trwa bardzo krótko. Posłuchaj, mówię, ale potem nic więcej nie dodaję. Kiedy rozlega się dzwonek, jestem jeszcze w łazience i czeszę się.
Ja muszę się zawsze spieszyć, mówi Kaj, a ty się spóźniasz.
Helena otwiera przed nami drzwiczki swojego 2 CV. Wpuszczam Kaja na tylne siedzenie, sama zajmuję miejsce obok niej. Zaledwie odjechaliśmy kilka metrów, Kaj pyta, a masz coś dla mnie?
Kaj, proszę cię. Przyrzekłeś mi, że nigdy nie będziesz tak pytał.
Przecież wcale nie wiesz, czy ona jednak nie ma czegoś dla mnie.
Najchętniej sprawiłabym mu lanie.
Helena śmieje się. Pewnie że mam coś dla ciebie.
Heleno, w ten sposób on zawsze będzie się czegoś domagał.
Daj mu spokój. Dorośli są po to, by się od nich domagano.
Usiłuję wyobrazić sobie, kiedy najpóźniej Helena będzie żałowała...
No widzisz, mówi Kaj.
Helena wskazuje na tył wozu. Tam pod oknem leży coś dla ciebie.
Kaj się odwraca. Gdzie?
Tam. Helena wskazuje kierunek. Jest to mała paczka kart do gry.
Kaj rozpakowuje ją i ogląda karty.
Umiesz grać w grę pamięciową? pyta Helena.
Mam już taką grę.
Ale na pewno nie z tak pięknymi obrazkami zwierząt. Potem z tobą zagramy.
Przez chwilę Kaj będzie zajęty oglądaniem kart, z westchnieniem ulgi odchylam się na oparcie.
Wiesz, Helena nakłada okulary przeciwsłoneczne, naprawdę cieszyłam się na spotkanie z wami.
Jedziemy w dość szybkim tempie za miasto.
Uważam za słuszne, mówi Helena po chwili, że kobiety piszą teraz o sprawach seksu, że przezwyciężyły nieśmiałość i poruszają sprawy tabu. Stosunek między płciami nabiera teraz nowego wyrazu, chociaż, co prawda, przedstawianie istotnej w tym względzie zmiany jeszcze trochę wyprzedza stan faktyczny.
Może jest w tym jakaś racja. Ale wolałabym uniknąć dyskusji na ten temat.
Odwaga, z jaką niektóre kobiety rządzą się swoją no
wo nabytą wolnością w mowie i w ogóle, bardzo mi się podoba. Także i to, że nie dają się zmusić do wspólnego życia nawet wtedy, kiedy mają dziecko. Rzuca mi krótkie spojrzenie. A mimo to nie musi się rezygnować z tych stosunków.
Nie reaguję na jej słowa.
Można postępować tak jak ty. Osobne mieszkania, wówczas unika się kłopotów, a serce ma to, czego mu potrzeba.
Możesz również powiedzieć w ten sposób — jednak zdecydowałam się na odpowiedź — że to wspólne życie dotyczy tylko Kaja i mnie.
To należy brać pod uwagę. Helena kiwa głową. Przede wszystkim dziś, kiedy istnieje dopiero taka możliwość, aby tak myśleć.
Teraz już nie mogę zachować rezerwy. Jeśli zaczniesz „brać pod uwagę”, nigdy nie zdobędziesz się na dziecko. A co do mnie, nie mogę tego zrozumieć. Wciąż jest mowa o stosunkach społecznych, o bezradności poszczególnego człowieka i jego określeniu przez społeczeństwo i co tam jeszcze. Tylko kiedy idzie o dzieci, ten czy ta zostają potępieni i osądzeni za chwilowe podjęcie decyzji.
Nie to mam na myśli. Ale kiedy się człowiek zdecyduje, musi ponosić konsekwencje.
Nawet bardzo poważne, jeśli cały ciężar spada na jedną osobę.
I tak cię podziwiam, jak sobie radzisz. Przy wszystkim, co robisz poza tym.
No i znowu doszłyśmy dokładnie do punktu, którego nienawidzę. Zamiast mówić, jak mogłoby być, wyraża się wygodny podziw, że jako tako daję sobie radę w obecnych warunkach.
Ale ja nic z tego nie mam. Zdanie to wymknęło mi się z dziecięcym uporem. Nie mam ochoty się żalić.
Wiem tylko, że istnieje cała masa możliwości — gdyby więcej ludzi chciało brać w tym udział.
Oczywiście. Helena mi przytakuje. Ale na to potrzeba czasu. Mężczyźni częściowo stracili pewność siebie, a kobietom w wielu sprawach brak doświadczenia.
Jeśli cała walka sprowadza się tylko do tego, że mężczyźni jeszcze zręczniej wymigują się z obowiązków ojcowskich, to gwiżdżę na taką walkę.
Nie powinnaś patrzeć na wszystko z pozycji własnego podwórka. Głos Heleny jest pełen wyrozumiałości.
Wiem o tym. Ale gdziekolwiek się obrócę, obserwuję punkt widzenia z mojego podwórka we wszelkich możliwych odmianach.
To są sytuacje przejściowe, uśmiecha się Helena. Od nas zależy, byśmy się z nimi uporały.
Nie wiem. Kobiety są zmuszone brać na siebie ciężar ponad siły. Mam na myśli to, że rzuca im się po prostu cały kram i niech robią, co chcą.
Mama, mówi Kaj, dlaczego pancernik ma wszędzie takie zmarszczki?
Nie wolno pozwolić, by na nas zrzucano ten cały kram. Trzeba zdawać sobie sprawę, na co nas stać. Myślisz, że nie miałabym ochoty na dziecko?
Mamo, ja o coś pytałem.
Poczekaj chwilkę, słyszysz, że rozmawiam. I zwracam się do Heleny. Nie jestem żwolenniczką rezygnowania z tak zwanych ważnych powodów.
Mama, mów wreszcie ze mną. Kaj ujął moją głowę i usiłuje odwrócić ją do siebie.
Kaj, mówi Helena, puść mamę. Na pewno nie obejrzałeś jeszcze wszystkich kart. I do mnie: Nie można mieć wszystkiego naraz. W jakimś punkcie trzeba się ograniczyć. W życiu, do którego dążymy, powinno znaleźć się miejsce dla dziecka, ale nie jest ono koniecznością niezbędną.
53
Ale, powiadam zduszonym głosem, bo palce Kaja zatykają mi usta, w ten sposób pozbawieni jesteśmy bardzo istotnych doświadczeń, żadne...
Ostatnie moje słowa zagłuszone są przez Kaja. Masz teraz rozmawiać ze mną.
Wskazuję na jego ręce zaciskające mi usta, by zrozumiał, że nie mogę mówić z zamkniętymi ustami.
Bardzo zaborczy ten twój syn, mówi Helena skręcając w drogę leśną.
Chcę wiedzieć, dlaczego pancernik ma tyle zmarszczek, krzyczy Kaj i zdejmuje mi ręce z ust, ale wciąż jeszcze trzyma mnie za ramiona.
Pojęcia nie mam. Najlepiej zapytaj go o to sam, jak go kiedy spotkasz.
Dlaczego nie wiesz? Kaj jest wyraźnie wściekły.
Ja nie wiem także, dlaczego nie wiem. Złóż karty, abyś żadnej nie zgubił. Zaraz wysiadamy.
Cieszę się już na obiad, mówi Helena. Z rana nigdy nie jestem głodna, ale tym lepszy apetyt mam w południe.
Helena zatrzymuje wóz i wysiadamy. Obok drogi unosi się wapień w kształcie miniaturowej skały porosłej sosnami.
Chciałbym się tam wdrapać, mówi Kaj. Pomóż mi. Helena opowiada o swoim małżeństwie, o tym, jak jej mąż musiał jej szczegółowo wyłożyć wszelkie trudności zawodowe, ale szybko się niecierpliwił, kiedy ona mu coś opowiadała. Toteż przyzwyczaiła się nawiązywać kontakty z kobietami.
Staram się jej przysłuchiwać. Może Kaj sam zrezygnuje z wspinania się na skałę.
No chodź, mówi Kaj, możemy sobie na górze pospacerować. Tam jest o wiele zabawniej.
I już znowu rozszczepiam się na dwa skrajne punkty widzenia sytuacji. Na mój, w który włączona jest Hele-
na i który respektuje jej oczekiwania, i na Kaja, który obawia się, że Helena i ja przez całą drogę będziemy ze sobą rozmawiały w nadziei, że on będzie grzecznie dreptał obok nas.
Nie zwracaj na niego uwagi, mówi Helena, wtedy mu się szybko sprzykrzy.
Ale w gruncie rzeczy wcale nie widzę powodu, dlaczego Kaj nie miałby spróbować wspiąć się na górkę. To jego i moja niedziela, bez przedszkola, bez Róży, Pembe i bliźniaków. Musiałabym cofnąć się o kilka kroków, podać mu rękę i czekać, aż będzie miał dość.
Chodź, mama, woła Kaj, i widzę, jak usiłuje wdrapać się na górę. Ale wiem także, że Helena chce iść dalej i znaleźć się jak najprędzej w restauracji, bo jest głodna. Zatrzymuję się niezdecydowana, a Helena wciąż jeszcze opowiada. Już z góry wszystko przewiduję, zderzenie życzeń, następującą po tym dyskusję, nieporozumienie. Że też zawsze muszę uwikłać się w taką sytuację! Że dotąd sobie nie uświadomiłam, iż nie mogę po prostu zabierać Kaja ze sobą nie dbając o to, by nie czuł się jak bagaż. Gdyby było z nami jakieś dziecko, sytuacja wyglądałaby może inaczej. Albo i nie, dzieci mogłyby się pokłócić.
W każdym razie wiem, co Helena sobie myśli. Dorośli nie powinni dać się dzieciom tyranizować. Dzieci muszą się nauczyć, że nie zawsze są pępkiem świata. Także od dzieci trzeba czegoś wymagać.
Chodź, mówi Helena. On się uspokoi. Nie powinnaś mu ustępować. Brzmi to przekonująco zwłaszcza w o- becnej sytuacji. Ale ja znam Kaja. Wiem także, co on sobie myśli, przede wszystkim on. Dla niego jesteśmy dwiema dorosłymi osobami, które bez końca rozmawiają o sprawach nie mających z nim nic wspólnego, z których jest wyłączony. I Kaj będzie walczył o to, co uwa-
55
ża za swoje prawo. Podczas gdy Helena uważa za same przez się zrozumiałe, że dorośli zawsze są jednego zdania.
Amy...
Mamo...
Oba słowa wpadają mi w uszy równocześnie, jedno z prawa, drugie z lewa. Przecinają się w mojej głowie i postanawiam przyznać, że nie dorosłam do postawionych mi wymagań. Rzucam się na ziemię i krzyczę jak klaun May z cyrku radzieckiego ojejkuojejkuojejku- ojejku na całe gardło.
Zarówno Helena, która mnie o krok wyprzedziła, jak i Kaj, który wciąż jeszcze usiłuje wdrapać się na skalną ścianę, oglądają się na mnie zaskoczeni. I wtedy dopiero zaczynam na dobre swoje ojejkuojejkuojejku. Oboje podbiegają do mnie.
Co się stało?
Mamo, co ci jest?
Zakrywam twarz rękami i śmieję się. Zanim się spostrzegli, wkładam rękę Kaja w dłoń Heleny, drugiej się chwytam i zrywam się z ziemi.
A teraz, mówię, biegniemy tak szybko, jak tylko potrafimy. Kaj chichocze zachwycony, a Helena musi chcąc nie chcąc biec razem z nami. Wkrótce jesteśmy wszyscy bez tchu i opadamy na ławkę. Naprzeciwko nas, na drzewie szyld: „Kulturalni ludzie utrzymują porządek w lesie i na łące”.
Kaj chwycił torebkę Heleny i przeszukuje ją. Nic nie mówię, chociaż Helena zerka na mnie z ukosa. Widzę, że czeka tylko, bym się wtrąciła. Ale ja się nie wtrącam. Niech oboje załatwią sprawę między sobą. Znudziło mi się przekazywać życzenia innych.
Zostaw to, mówi Helena do Kaja. Teraz Kaj zerka na mnie.
Mam dość zakazywania tego, co dotyczy innych. Nie
reaguję. Czemu mam strofować Kaja, by może w dodatku usłyszeć, daj mu spokój. Albo do Kaja, żebyś mi tylko klucza nie zgubił.
Trzymam się dzielnie i patrzę w głąb lasu, jak gdybym wykryła tam co najmniej dzięcioła albo łanię.
Proszę cię, Kaj. Ton Heleny jest nastawiony na mnie. Jeśli coś z niej wypadnie, już tego nie znajdę wśród igliwia.
Kaj spogląda na Helenę, niewątpliwie chce sprawdzić, czy mówi to serio, podczas gdy ręką- wciąż grzebie w torebce.
Teraz dość tego, mówi Helena z odcieniem urazy i usiłuje jednym ruchem odebrać torebkę. Kaj szarpie za rączkę i śmieje się trochę niepewnie, chociaż próby wydzierania przedmiotów są u niego na porządku dziennym.
Ja wciąż jeszcze patrzę przed siebie. W głębi duszy jednak błagam Helenę, proszę, spróbuj znaleźć jakieś' wyjście, nie dopuszczaj do walki. Nie chciałabym cię stracić, proszę. Wymyśl coś. Powiedz coś dowcipnego albo zepchnij Kaja z ławki, jak gdybyś rozpoczęła z nim nową grę.
Kaj! Głos Heleny załamuje się, podczas gdy Kaj wciąż jeszcze nie puszcza rączki torebki.
Tak nie powinno być, krzyczy coś we mnie. Przecież to dziecko. Jak możesz czuć się urażona. Jemu potrzebna jest zabawa. I naraz moje myśli jakby utorowały sobie drogę do jej głowy, Helena posuwa torebkę w stronę Kaja, tak że on traci równowagę i pada mi na kolana. Padając wybucha śmiechem.
Jeszcze raz, woła. Teraz Helena także zrozumiała. Proszę bardzo, powiada, chętnie, i biegnie naprzód. Ale musisz schwycić torebkę. W ten sposób wszyscy troje biegniemy na obiad.
Dość fatygujące takie dziecko, mówi Helena podczas
deseru. Kaj już znowu jest na dworze, gdzie wraz z innymi dziećmi wspina się na ukośny betonowy mur. Człowiek się przyzwyczaja. Z czasem, dodaję.
Kiedy sobie wyobrażę, że musiałabym wciąż mieć do czynienia z tego rodzaju wymaganiami... nie wiem, czy dałabym radę.
Nie jest tak źle. Tyle że życzenia są bardzo rozmaite. Łatwiej jest, kiedy się spogląda na własne życzenia i życzenia dziecka jako przecinające się potrzeby.
Co prawda zmiana dokonuje się czasami tak szybko, że nie ma się czasu na zastanowienie. Problem w tym, w jakim świetle się dziecko widzi. Na Wyspach Trob- rianda dziecko uważa się za dar Boży dla całego szczepu. I traktuje się je z odpowiednią czcią.
To nie jest tak, że tylko ja kocham Kaja i się o niego troszczę, cokolwiek by to znaczyło. Kaj także kocha mnie. I nawet czasami to okazuje.
Helena kładzie dłoń na mojej dłoni. Po raz pierwszy naprawdę mnie dotyka i nie sprawia mi to przykrości.
Zgodzisz się ze mną, jeśli powiem, że Kaj zaostrzył twoje zmysły?
Może. Ale w większym stopniu moje uczucia. Odczuwam głębiej.
Wzrok Heleny skierowany jest na mnie. W miłości czy w ogóle?
W ogóle. Jej wzrok jakoś dziwnie na mnie działa.
I jakby mnie diabeł podkusił, delikatnie głaszczę małym palcem grzbiet jej dłoni.
Helena spuszcza wzrok. A kiedy jej skóra lgnie do mnie, już żałuję tego trochę nierozważnego gestu, który wnosi w naszą znajomość coś cielesnego.
Jakby chcąc to zatuszować, kładę z kolei swoją rękę na jej i powiadam, że trzeba zapłacić i przejść się po lesie, zanim zacznie padać.
Przez chwilę stoimy przed restauracją. Kaj w żaden sposób nie może się oderwać od zabawy.
Jeżeli zmuszę teraz Kaja, żeby z nami poszedł, mówię do Heleny, będzie się spodziewał, że zamiast dzieci my zaczniemy się z nim bawić.
No to lepiej poczekajmy, mówi Helena ze śmiechem. Siadamy przy jednym ze stolików w ogródku, gdzie ze względu na niepewną pogodę się nie podaje, i rozmawiamy.
Nagle słyszę płacz Kaja i nim zdążyłam wstać i zobaczyć, co się dzieje, przybiega do mnie szlochając i wciska mi głowę w kolana. Nie widzę, by krwawił, i trwa dobrą chwilę, zanim się zorientowałam, co mu jest.
Kaj, co się stało? Helena, zatroskana, pochyla się nad nim. Macham ręką. To na pewno nic wielkiego, wnioskując z tego, że swoje zmartwienie objawia tak efektownie.
Kiedy Kaj znowu może mówić, dowiadujemy się, że powstał spór o liczbę garbów u wielbłądów i dromaderów i że starszy chłopiec, który podobno nie miał racji, dał mu po łbie.
Helena i ja patrzymy na siebie bezradne. Ja także nie wiem, co mam Kajowi powiedzieć. Usiłuję pocieszyć go głaskaniem i czułymi słowami, ale to nie wystarcza.
Mama, mówi Kaj, idź tam i daj temu chłopakowi po łbie, tak jak on mnie.
Nie mogę. Po pierwsze, ja jestem większa od niego, a po drugie, on jest pewny, że ma rację.
Ale on nie ma racji. Kaj z wściekłością tłucze pięścią w moje udo.
Następnym razem zabierzemy ze sobą tom Brehma ze ssakami.
Kaj patrzy na mnie niepewnie. A jeśli on wtedy powie, że delfin jest rekinem?
Teraz to i ja nie wiem, co powiedzieć.
Kaj ociera Izy. Musisz tam pójść i wytłumaczyć mu, że dromader ma jeden garb, a wielbłąd dwa.
Dlaczego? Sama jestem zdziwiona. Myślałam, że jest na odwrót. I jako dowód przychodzi mi na myśl opakowanie cameli, na których wymalowane jest zwierzę
o jednym garbie, a camel to przecież wielbłąd, no nie?
Nie, krzyczy Kaj. Niedawno oglądałem go dokładnie z moim tatusiem w książce. Jednogarbny wielbłąd nazywa się dromader, a dwugarbny — wielbłąd.
A więc oba są wielbłądami.
No owszem. Kaj tupie nogami, a ja czuję, że lada chwila dostanie szału, jeśli nie podsunę mu jakiegoś wyjścia.
Sądzę, że Kaj ma rację, mówi Helena, na której wywarł wrażenie tak gwałtowny wybuch.
Widzisz! Kaj jeszcze raz tupie. A widzisz!
Więc teraz ja jestem przeciwnikiem, co w tym wypadku mnie prawie cieszy. W ten sposób nie muszę się usprawiedliwiać, że nie mam ochoty dać po łbie temu dużemu chłopcu. I nie muszę też się upierać i bez głębszej znajomości rzeczy obstawać przy swoim w sprawie garbów. Mogę się więc niepostrzeżenie i bez niemiłych sztuczek wywinąć z całej afery.
Dobrze, powiadam, przekonaliście mnie. W domu sprawdzę to jeszcze raz.
Możesz mi wierzyć, mówi Kaj. Wstaliśmy, Kaj ujmuje Helenę za rękę i kawałek drogi oboje idą razem.
Wiesz, słyszę, jak Kaj opowiada, mam w domu książki, w których sfotografowane są zwierzęta.
Znasz już wszystkie?
Nie. Tylko te, które mi tatuś pokazał. Potem widzę, jak Kaj przyciąga do siebie w dół Helenę, by powiedzieć jej coś do ucha, ale co jeszcze zdołałam usłyszeć.
Ja jeszcze nie umiem czytać, szepce Kaj do ucha He-
w ■* *'"^*ł:C*v #‘ * ***>:\Ti^»i-'f^%*■ # 1 "i** l<• **'?''¿t'#$«?%.»**■.CC 4#«*'-,_,.'. ^ 1^ i y** y*'-* y i *** 4^a.
.'#»*!** * * ir Vi> ■ ■ 4 -»'^, iii ^
«nAlfc łtAliiHI $WjyłV4 V “?'« 4 Ą U i > .. •» . „
UgŁfJft ^.^wŁik. «ŁmifcjŁ mMp 4> CjŁ # i \
■ :■*■■'..V **** *,%<Ą*tT**i iflij w||i|gT.
**>!»,*<p4y*^^»^€<1 fŃfci ^ T ^ ^j* t
leny, jak gdyby to była tajemnica, której ja, jego matka, nie powinnam znać.
Później budujemy z Kajem domek z kory między korzeniami drzew.
Ty przynieś kamyki do ogrodzenia, mówi Kaj do Heleny, a ty, mamo, zerwij kilka gałązek, posadzimy je, to będą drzewa.
Jakiś czas Helena i ja słuchamy go.
Wreszcie Helena wstaje i woła: Strajk! panie i panowie krasnale dość się napracowały. Kaj tak jest pochłonięty, że teraz możemy go zostawić, by dalej sam się bawił.
Helena i ja kładziemy się na małej polanie. Jest parno, ale wciąż jeszcze nie pada i prawdopodobnie tak prędko deszczu nie będzie. Chętnie bym się przespała. Kaj za wcześnie mnie zbudził, a kiedy wreszcie wrócił do swego pokoju, nie mogłam już zasnąć.
Gdy zamykam oczy, by pozwolić sobie przez kilka minut na małą drzemkę, czuję rękę Heleny na zgięciu łokcia. Dotyk jest mocny, a im dłużej nie poruszam ręką, tym staje się mocniejszy. Widzę, jak jej twarz powoli nachyla się nad moją i jej wzrok coraz bardziej usiłuje uchwycić mój wzrok.
Teraz ulec, myślę, pozwolić na wszystko, czekać, czy będzie z tego mała czułość, czy wielki gest miłosny.
Ale właśnie wtedy, kiedy twarz Heleny coraz bardziej się nade mną pochyla, a ja z trudem znoszę ucisk jej ręki, już wiem, że nie bierze mnie tego rodzaju pożądanie. Nie pożądam też w tej chwili Klemensa. Raczej kogoś nieznajomego, kogo rysy twarzy wprawiłyby mnie w zachwyt. Albo Herwatera.1
Wl€ my mm
Helena widocznie zauważyła, co się ze mną dzieje. Coś tam masz, mówi, zdejmując mi drobinę mchu z powieki. Kiedy ją ujęła, przygląda się jej dokładnie i wyprostowuje się, kasując tym samym wszystko, co ewentualnie mogłoby się między nami nawiązać.
Jestem taka zmęczona, mówię i odwracam się trochę na bok. Serce mi biję, gdy myślę, jak by to było, gdybym po prostu czekała bezwolnie...
Trudno mi czasem znieść weekendy i wieczory. Zostać w niedzielę po prostu w domu i czytać — to niemożliwe. Nie z Kajem. Może jeszcze do obiadu, póki on się bawi, a ja sprzątam odkurzaczem. Ale już wczesnym popołudniem, zwłaszcza gdy świeci słońce, zaczyna się.
Chciałbym... mówi Kaj ze wzrokiem wpatrzonym w coś tam, i już wiem, że padną zaraz żądania, które, ściśle mówiąc, dają się określić jako brak towarzystwa. Każdej chwili mogę z nim pójść do kina czy na lotnisko, wtedy nie brak mu nikogo. Niejeden weekend spędziliśmy sami, kiedy dogadzaliśmy sobie szastając pieniędzmi. Ale musi być pewna granica, z którą Kajowi trudno się pogodzić. Dlaczego nie mogę jeszcze pięć razy przejechać się karuzelą i prócz tego zjeść kandyzowanego jabłka i kupić sobie balonika?
Wywracam kieszenie i potrząsam podszewką.
Kaj nie może zrozumieć. Powinnaś była zabrać ze sobą więcej pieniędzy.
Kiedy potem idziemy główną aleją, mijając staw z kaczkami, przez cały krajobraz Prateru, opowiadamy sobie nawzajem rozmaite historie — jesteśmy niemal jak stare stadło, które się zna jak łyse konie. Wtedy mówię sobie, że muszę stworzyć jakąś przeciwwagę, i następnego tygodnia spotykamy się znowu ze znajo- fci mymi, którzy także mają dzieci; jest to wprawdzie tro
chę kłopotliwe od strony organizacyjnej, ale mamy wszyscy przy tym jak najczystsze sumienia.
Czasami Klemens urywa sobie trochę czasu i wybieramy się gdzieś wspólnie. Przeważnie jednak Klemens, jako człowiek praktyczny, mówi, pójdę sam z Kajem. Jeśli chcesz, możesz w tym czasie robić coś innego. A że udaję ambitną, urażoną, że w ogóle robi mi taką propozycję, zostaję w domu i czytam czy robię cośkolwiek, na co właściwie nie mam czasu.
Jeśli jednak Klemens jest nieobecny, wtedy dopiero usiłuję oszczędnie gospodarować czasem. Podczas weekendów coś gna mnie do domu, bym, kiedy Kaj już zaśnie, miała przynajmniej wieczór dla siebie. No i siedzę potem otoczona książkami i z kawą nad moimi notatkami, nad tym wszystkim, co sobie wyobrażam, mianowicie, jakie doświadczenia zbiera Kaj w kontaktach z obcymi ludźmi, kiedy mnie przy tym nie ma. Usiłuję wniknąć w życie Kaja, które wyobrażam sobie na podstawie jego ską-' pych informacji.
Często się zdarza, że nie odnajduję właściwego klucza. Że siedzę i tęsknię do tego, co się dzieje na zewnątrz. Przeklinam chwilę, kiedy postanowiłam, że się z nikim nie umówię, kiedy zamknęłam sobie drogę do tego, co by mnie wyzwoliło z dobrowolnie narzuconego sobie aresztu domowego.
Pewnego dnia Klemens powiedział, że powinnam mu być po prostu wdzięczna za to, że się tak rzadko udziela. Bo kiedy bym w ogóle miała czas na cokolwiek poza opieką nad Kajem.
Z Heleną pożegnaliśmy się zaraz po wyjściu z lasu. Miałam wrażenie, że ona chętnie by jeszcze z nami pobyła, lecz nagle szkoda mi się zrobiło wieczoru, który sobie zaplanowałam.
Ale i tak nic nie zrobiłam. Nie zdobyłam się nawet na czytanie. Wciąż czułam palec Heleny w zgięciu łokcia, jej prośbę o zbliżenie, która może wcale nie była skierowana do mnie osobiście. Cóż ja o niej wiem? Nawet nie sądzę, że ma pociąg do kobiet. Może to tylko skutki literatury. Tyle pisano o nowych możliwościach, które się w ten sposób otwierają przed rozczarowanymi kobietami. Tylko przed rozczarowanymi? Czy Helena jest rozczarowana? Czy ja jestem rozczarowana? Jakiego rodzaju było oczarowanie, które poprzedziło rozczarowanie? Czy Klemens mnie rozczarował? Raczej moje nadzieje, które wedle potrzeby naginałam do upragnionego przeze mnie ideału.
Mogę sobie wyobrazić, i to nawet bardzo dobrze, jak to jest, kiedy kobiety się kochają, namiętnie, zaborczo, kiedy wielkość uczucia nie zważa na żadne ograniczenia. Ale mogę także sobie wyobrazić, jak człowiek się czuje, kiedy chce miłość do innej kobiety wykorzystać jako pocieszenie, złagodzenie bolesnej rany, po prostu jako możliwość przekonania się, czy w praktyce sprawdza się teoria tego rodzaju rozkoszy.
Może powinnam zapytać Helenę. Kiedyś, kiedy się lepiej poznamy. Kiedy nie będzie już jej zrażało, że mowę jej ciała próbuję przetłumaczyć na słowa.
Kaj, Kaj i jeszcze raz Kaj. Pomiędzy nami dotyk jest mową, której nauczyliśmy się od urodzenia, od jego urodzenia, i którą posługujemy się z największą naturalnością. Kocham jego małą, pulchną białą pupkę, tak jak on kocha moje piersi. Ale to przyjemności same w sobie. I nie są to nasze jedyne przyjemności. Jego zainteresowania są dużo szersze, dotyczą otoczenia. Kiedy niedawno odbierałam go z przedszkola, zapytał z prawdziwym zakłopotaniem, z kim właściwie mam się ożenić? I opisał mi wszystkie dziewczynki ze swojej gru-
py, które jednak przeważnie były już zaklepane, w każdym razie owego dnia, gdyż powiedział, że Lali wychodzi za Piotra, Andréa za Aleksa.
Masz jeszcze czas, powiedziałam, trzeba się nad tym dobrze zastanowić.
Wkrótce potem zapytał z pewnym wahaniem, a ty też się wciąż jeszcze zastanawiasz?
A więc zaczyna się to już w przedszkolu. Pierwsza możliwość podzielenia się poza domem swoimi kłopotami. Mojej mamy już nie ma. Mój tatuś wyjechał. Moi rodzice się rozeszli, a na kalendarzu zaznaczone jest, kiedy u kogo mam być. Kiedy nocą muszę zostać sama, często się budzę. Nie nazywam się tak jak mój tatuś. Pod koniec tygodnia muszę zawsze iść do babci, bo moja mama wyjeżdża ze swoim przyjacielem...
Pewnego razu Kaj powiedział do mnie, życzę sobie na urodziny, abyś nie musiała pracować. Aby pokryć swoje zaskoczenie, usiłowałam obrócić wszystko w żart i powiedziałam, a ja sobie życzę, abym mogła więcej pracować. Ale Kaj nie zrozumiał dowcipu i uznał go za zwykłą zabawę, kiedy na przykład on mówi, że chciałby mieć wagonik towarowy do swojej kolejki, a ja na to, że chciałabym mieć dziecko, które nie pragnęłoby zawsze jeszcze jednego wagonika towarowego do kolejki.
Zaraz potem miałam idiotyczny napad kacenjameru, ponieważ, powiedziałam sobie, a widzisz, w głębi serca on ma ci jednak za złe, że w ciągu dnia musi być poza domem. Brak mu ciebie i za to, że przez tyle godzin musi obchodzić się bez ciebie, spodziewa się prezentu. Dopiero za dziesięć albo za piętnaście lat zobaczysz, jakie błędy popełniłaś, ale wtedy nie da się już odrobić owych pierwszych lat. Całość to gra va banque, podczas której musisz dokładnie sprawdzać stawki. Jeśli już przyjęłaś wyzwanie.
Lecz goryczy nie da się stłumić. Goryczy na myśl, że człowiekowi wciąż powtarzają, iż mógł sobie tego wszystkiego oszczędzić. Bo dziś to żaden problem.
Mogę zrozumieć, że ludzie nie chcą mieć własnych dzieci, ale dlaczego odżegnują się od wszystkich dzieci! Dlaczego traktuje się je wyłącznie jako własność prywatną, tak że odpowiedzialność za ich dobro gwałtem narzucają jednej lub dwu osobom, które w dodatku muszą pracować. Dlaczego wszyscy dorośli nie czują się spokrewnieni z wszystkimi dziećmi? Dlaczego nie czują się w większym stopniu zależni od dzieci? Dlaczego ci, którzy nie mają dzieci, nie zaproszą ich do siebie od czasu do czasu? Dlaczego tak zupełnie separują się od nich, chociaż wiedzą, że kiedyś, później, będą od dzisiejszych dzieci uzależnieni? I dlaczego pozostawia się tych, którzy jednak dzieci mają, w takim osamotnieniu? Gdyby istniała nowa moralność, u jej podłoża musiałoby tkwić prawdziwe zainteresowanie się dziećmi. Coraz więcej ludzi »upatruje w kontaktach z dziećmi wyłącznie sprawę nerwów. Jak gdyby podczas rozmów z dziećmi było się jednostronnie dojoną krową, która w dodatku musi sama sobie szukać pożywienia.
Pewien autor amerykański powiedział, że wszyscy mężczyźni są ojcami wszystkich dzieci. Jeśli mnie pamięć nie myli, chodziło tu o to, by tym określeniem z wyrozumiałością potraktować czyjś nieopatrzny krok. Powiedziałabym, że wszyscy ludzie są rodzicami wszystkich dzieci i nie myślałabym tego tak ogólnikowo, od strony psychicznej, jak ów autor amerykański, lecz realnie, z naciskiem; wciąż zadawałabym bezdzietnym małżeństwom pytanie, kiedyście po raz ostatni zaprosili do siebie dziecko? Kiedyście po raz ostatni poprosili, by dziecko u was przenocowało? Kiedyście po raz ostatni próbowali myśleć z pozycji dziecka? Kiedy po raz ostatni byliście z dzieckiem w muzeum? W Pra-
terze? Kiedy po raz ostatni jakieś dziecko powiedziało wam, że wam to dobrze — wam, którzy tak często rozprawiacie o rozkoszach dzieciństwa?
Widzę przed sobą pogardliwy, nieufny, w najlepszym razie zdziwiony wyraz twarzy tych, którym te pytania zadano. Jeśli już wdadzą się w dyskusję, powiedzą, że tego nie da się zrobić. Większość dzieci wcale nie chce spędzać czasu z obcymi ludźmi. Trzeba się do dziecka przyzwyczaić. Nie mam wprawy w obcowaniu z dziećmi, działają mi na nerwy.
Więc najwyższy czas, powiedziałabym na to, żebyście pozwolili dzieciom uspokoić wasze nerwy. Wszyscy ci szykowni nieżonaci panowie i niezamężne panie, a także sznytowe współczesne małżeństwa, mogliby prawdopodobnie wpoić dzieciom zupełnie inny smak życia. Taki wypoczęty wujek czy wypielęgnowana ciocia i wypożyczone dziecko, chłopczyk czy dziewczynka, mogliby podejść do siebie bez żadnych uprzedzeń. Jedno ciekawe drugiego, ciesząc się na każdy odruch, jaki wzbudzi ich wzajemny stosunek. Także dzieci miałyby szansę wyboru w przeciwieństwie do dzieci, które mają rodziców. Dorośli zaś mieliby szansę zostać przez dzieci wybranymi. Z czasem mogliby konkurować w zabieganiu o względy dziecka przez szczególne im sprzyjanie. I coraz bardziej zaspokajałoby ich ambicję, gdyby dzieci chciały ich częściej odwiedzać. A jak ci wyróżnieni musieliby wziąć się w karby i zachować odpowiednią postawę, by okazać się godnymi podziwu. To nie byle co, gdy się nas podziwia i lubi.
Może niektórzy staliby się nawet sympatyczniejsi z obawy, że dzieci nie będą miały ochoty ich odwiedzać. Czasami, kiedy widzę w tramwaju czy w parku ludzi, którzy siedzą ponuro wpatrzeni przed siebie, ogarnia mnie przewrotna ochota wziąć mojego syna za ramiona i powiedzieć, proszę bardzo, oto mój syn, co on ma
4 *
*4 i »< t tąp*!*»* I}
sądzić o świecie, kiedy pan czy pani tak się przed siebie gapicie? Proszę opowiedzieć mu coś interesującego ze swego życia, może to być nawet coś wzbudzającego współczucie. On miałby jeszcze czas wszystkiego wysłuchać, może nawet zdobyłby się na cierpliwość, jeśli ta opowieść zdołałaby wzbudzić w nim zainteresowanie Albo jeśli w publicznym środku komunikacji ludzio się oburzają, że dziecko nie jest posłuszne, że‘ ich zdaniem oni w młodości byli grzeczni; wtedy chętnie bym powiedziała, proszę, mój syn nazywa się Kaj, może zechcecie mu wytłumaczyć, jak to było w waszej młodości. Ale bardzo proszę, uczyńcie to z życzliwością, inaczej jeszcze mi go zastraszycie. Wystarczy mu ta porcja niechęci, jaką wyczuwa, we mnie. Komu zresztą nie wymknie się w pośpiechu coś, co by potem chętnie cofnął, ale wciąż od nowa słyszy to później z ust dziecka. A więc proszę, weźcie się w garść, ale mówcie. Powiedzcie, co naprawdę macie na myśli. Czy mimo środka nasennego nie zmrużyliście w nocy oka? Albo może od dłuższego czasu cały świat guzik was obchodzi? Mój syn dałby wam zapewne jakąś radę, nawet jeśli w danej chwili niewiele moglibyście z tym począć. W każdym razie wypowiedziałby się w sprawie waszego problemu. Z pomocą Kaja chętnie bym ich pobudziła, przede wszystkim wydobyłabym z nich wszystkich życzliwość. Byłby to pierwszy krok. Powinni by wykazać zainteresowanie. Przynajmniej tym, jak wytłumaczyć coś dziecku tak, żeby im uwierzyło.
Czy sprawiłoby ci przyjemność, pytam Kaja, odwiedzać ludzi, którzy nie mają dzieci? Mógłbyś się z nimi bawić albo ich pytać o rozmaite rzeczy. Kaj patrzy przez chwilę przed siebie. Wolę chodzić tylko do ludzi, którzy także mają dzieci.
Ale nie wszyscy mają dzieci. I właśnie ci są bardziej wypoczęci i może chętniej by z tobą brykali. Brykanie, mówi Kaj, to coś fajnego.
No więc masz ochotę odwiedzić takich ludzi i zaprzyjaźnić się z nimi?
Ale tylko wtedy, jeśli ty ze mną nie pójdziesz, powiada Kaj i ciągnie mnie dalej.
Spoglądam na niego zdziwiona.
Bo jeśli ty też pójdziesz, to będziecie rozmawiali, a ja mam wtedy siedzieć cicho i sobie coś oglądać. Wy gadacie i gadacie, a ja muszę okropnie rozrabiać, abyście
o mnie nie zapomnieli.
Widzę, że wymagania wobec ludzkości należy wytłumaczyć o wiele dokładniej. Jak tego dokonać, aby coś, czym się pogardza, zyskało znowu na wartości? W jaki sposób można by leżącą odłogiem serdeczność wykorzystać jako energię, wprowadzającą ciepło w stosunki międzyludzkie? W stosunki, które nie wynikają z tego, że ktoś się w kimś zakochał.
Wiesz co, mówi Kaj, z którym właśnie przechodzę przez jezdnię, chętnie bym odwiedził tego pana. Jest silniejszy od ciebie i nie zmęczy się tak prędko podczas zabawy. I jego pies też mi się podoba.
Jesteś tego pewien? Przyglądam się człowiekowi, który całą swoją uwagę skupił na siusiającym psie.
Tak, mówi Kaj, podejdźmy do niego.
Przez chwilę się waham. A więc dobrze, mówię, jeśli naprawdę jesteś pewny.
Halo! głos przedziera się przez zgrzytanie przerzutki roweru.
Halo! mówi Róża z roztargnieniem.
Już mnie nie pamiętasz? Kilka metrów dalej Erol i Oktay podnoszą się i nasłuchują.
Ja tu wtedy też grałem. I jeśli sobie dobrze przypominam, siedziałyście z całym tym waszym dziecińcem, wskazuje na Kaja, Erola i Oktaya, którzy nieufnie podbiegli — siedzieliście całkiem z przodu.
Róża pogrąża się w zadumie jak w strumieniu.
Byłem lwem, mówi chłopak, by dopomóc jej pamięci. Jest jasnym blondynem, dość pulchnym. Podkola- nówki zsunęły mu się z łydek aż do kostek, a klamerka półdługich spodni jest rozpięta. Chłopak opiera się rękami i zgiętą nogą o rower i wpatruje się w‘ Różę pełen napięcia.
Chłopców młodszych ode mnie, mówi Róża, i nie należących do mojego dziecińca, nie mam zwyczaju pamiętać.
Chłopak czerwieni się po uszy, ale nie daje nic poznać po sobie i mówi dalej. Byłem najlepszym lwem, jakiego ten facet miał kiedykolwiek w swoim cyrku. Sam klaun to powiedział. Nie przypominasz sobie, jak coraz mocniej na niego nacierałem?
Kładzie rower obok siebie na ziemi i pokazuje, jak atakował klauna, zbliżając się ze wszystkich stron do roweru z groźną gestykulacją. 1 potem, kiedy klaun ze strachu aż się trząsł i pocił, skakałem na niego... wyciąga grube ramiona przed siebie i pada na rower, aż dzwonek zabrzęczał przerażony.
Szczerzyłem zęby i dyszałem mu prosto w twarz, aż ze strachu zaczął zezować i palcami rozmazywał szminkę. I dopiero kiedy byłem zaledwie o trzy centymetry od arterii na jego szyi i właśnie miałem ją przegryźć, przyszedł mu na odsiecz inny klaun, w dodatku kobieta, w za szerokich spodniach, z czerwonym kulfoniastym nosem, i siłą odciągnęła mnie od niego.
Ach tak, mówi Róża przeciągle. Teraz sobie przypominam. Jeden z żeńskich klaunów przyczepił ci najpierw papierową kokardę do tyłka, żeby wszyscy od razu poznali, że to lew. Byłeś naprawdę miły. Jak mały, gruby kocurek, co to bawi się kłębkiem wełny.
Masz mnie na myśli? No to byłaś na pewno na innym przedstawieniu. •
Nie, nie. Róża już sobie wszystko przypomniała. Było to drugiego maja, przedstawienie teatru ulicznego, występował tylko dwa razy.
Właśnie, mówi chłopak i podnosi rower.
Nie, nie, teraz Róża jest zupełnie pewna. Byliśmy na obu przedstawieniach. I oba razy odgrywałeś rolę lwa spośród publiczności. Bardzo to ładnie robiłeś, naprawdę ślicznie, powiedziałabym, gdybyś nie był takim ambitnym śmierdzielem.
Najchętniej byłbym teraz naprawdę lwem, parska chłopak z wysokości swego roweru, i zagrałbym kłami na twoich żebrach jak na gitarze.
Ach, co za poezja! Róża przewraca oczami, a Pembe, Erol i Oktay śmieją się na całe gardło.
Chłopak rusza i tak energicznie naciska pedały, że żwir zgrzyta jak podczas hamowania.
Poszukajcie Kaja i idźcie z nim do piaskownicy, mówi Pembe do braci.
Nie jesteśmy przecież maluchami.
Myślisz, że to takie zabawne, kiedy te bachory sypią nam piasek w oczy?
A jak się bronimy, napadają na nas matki. Wyzywają nas od tureckich bękartów, od nasienia poganiaczy wielbłądów.
No to bawcie się z nim w coś innego.
Zawsze my, mruczy Erol po cichu, a te baby leniuchują. Ale jeśli on znowu zechce koniecznie loda i zacznie wrzeszczeć, sprowadzimy go z powrotem, woła do Pembe.
Że też on pozwala, by ubierano go w sukienkę, i udaje cały dzień dziewczynę, szepcze Oktay. Ja bym się na to za nic nie zgodził, nawet jako niemowlak.
Ja też nie. Ojciec powiada, że mężczyźni tutejsi i tak nie są mężczyznami.
Chłopak na rowerze znowu się zjawia i hamuje ostro przed dziewczętami, tak że drobny żwir pryska im na kolana.
Tutaj nie wolno jeździć na rowerze, ty pluszowy lwie, woła Róża. A może nie umiesz czytać?
Kiedy chłopak pędem mija Erola i Oktaya, woła: Wasza siostrzyczka to wyrodek, sika na stojąco.
Jaka znowu siostrzyczka? Oktay podnosi kamyk i ciska w szprychy tylnego koła, gdzie kręci się grzechocząc.
Nie wiesz, jak się masz zachowywać, mówi Erol do Kaja, który wychodzi zza krzaków. Kiedy jesteś w sukience, powinieneś siusiać jak dziewczyna. Zapamiętaj to sobie.
Chciałabym, żeby Herwater znowu przyszedł. Oczy Róży stają się zielone, dziewczyna zakłada nogę na nogę. Masz na myśli tego badacza kanałów?
Jak to brzmi1 On ci się podoba?
Nie wiem. Ale taką ma gadanę, że człowiekowi po prostu oko bieleje.
Tacy co tylko mielą ozorem, wcale mi się nie podobają.
Co ty tam wiesz, jak to jest, kiedy mówi Herwater. A poza tym?
Co poza tym?
On gada, ty słuchasz. A poza tym nic się nie dzieje? A niby co miałoby się dziać?
Tylko mi nie wmawiaj, że nie wiesz, co mogłoby się poza tym dziać.
1 to mówisz ty, która ma zostać nietknięta, młoda i niewinna dla chłopa, któremu twój ojciec cię sprzeda? Jak to sprzeda?
Ach, co tam! Nie musisz od razu łapać mnie za słowo.
Jesteś moją przyjaciółką, więc nie będę udawać, że tamte inne rzeczy mnie nie interesują.
Naprawdę cię interesują?
Jasne.
A mnie nie.
Ale tam. Przecież mi opowiadałaś, że na niejedno się tu napatrzyłaś, zwłaszcza w nocy. Że wszędzie leżą parki, czulą się i w ogóle robią ze sobą wszystko.
Pewnie, że tak.
No więc. A jeśli już tak dokładnie wiesz...
... to wcale jeszcze nie oznacza, że mnie to interesuje. Tego nie rozumiem.
Właśnie dlatego mnie nie interesuje, że tak często widziałam to i słyszałam.
r
Chcesz przez to powiedzieć, że nawet ci do głowy nie przyjdzie, by można było z Herwaterem poza rozmową mieć w jakiś inny sposób do czynienia?
Odwalać głupie gadki i dolewać się potrafi każdy, ale naprawdę rozmawiać tylko niewielu.
Pembe się śmieje. Wyobrażam to sobie. Coś niebywałego! Księżyc świeci, noc jest ciepła, wy oboje siedzicie na ławce i rozmawiacie, podczas gdy dookoła słychać mlaskanie, bo jakiejś parce zabrakło tchu przy całowaniu. Nie masz pojęcia o niczym.
Dlaczego?
Co ty sobie myślisz, jak często księżyc tu naprawdę świeci tak jasno, że ktoś to zauważy? A odgłosów pocałunków prawie nigdy nie słychać. Co najwyżej jęki, jeśli ktoś jest już gotów podczas pettingu.
Co to jest petting?
No widzisz, nie masz o niczym zielonego pojęcia.
Nie bądź od razu taka ważna. Nie musisz zadzierać nosa, żeś taka doświadczona.
Wcale nie zadzieram nosa, ale można kolki dostać od twojego gadania.
Jesteś zakochana w Herwaterze.
Skąd ci to przyszło do głowy?
Bo od razu się indyczysz, kiedy się mówi coś w związku z nim.
Indyczę się, indyczę... też powiedziałaś.
Wiem, wiem, indyk to coś jadalnego...
Pembe się śmieje. A mimo to jesteś w Herwaterze zakochana.
A gdyby nawet? Róża czai się jak kotka do następnego ruchu, aby dalej prowadzić grę ze schowanymi pazurkami.
Nie byłoby w tym nic złego.
Sądzisz, że nie byłoby nic złego, gdybym się zakochała w Herwaterze?
A cóż by w tym było złego?
Nawet bardzo dużo, skrzeczy Róża.
Na przykład co?
Wtedy byłoby możliwe, że wszystko, co Herwater mówi, jest bzdurą.
Czemu?
Bo kiedy jesteś zakochana, nie potrafisz wła iwie
ocenić tego, co ci ten ktoś opowiada.
Masz na myśli, że traci się głowę?
Nie to, ale nie ma się jasnego rozeznania.
Czego się irytujesz? Ja sobie wyobrażam, że to bardzo przyjemne.
Bo nie chcę, żeby to, co Herwater mówi, było bzdurą.
O czym on mówi, kiedy z tobą rozmawia?
O świecie.
Po prostu o świecie?
Właśnie że nie tak po prostu.
A jak?
Inaczej.
Nie możesz mi tego wytłumaczyć?
Gdybym potrafiła, wiedziałabym tak samo dobrze jak on i nie musiałabym go słuchać.
Jemu na pewno jest miło, kiedy siedzisz przy nim i tylko słuchasz.
Właśnie że nie. On chce, żebym się zastanawiała nad tym, co mówi, i zadawała pytania.
Przecież na ogół zawsze wszystko wiesz.
No niby tak.
A więc?
Ja nie pytam tak naprawdę. A jeśli już, to tylko dla fasonu, bezczelnie i jak gdybym chciała go podrażnić. Ale na zadawanie prawdziwych pytań rozumiem za mało z tego, co on mówi.
On ci nie tłumaczy?
Owszem, próbuje. Ale tak, że muszę mu wierzyć na słowo. Bo nie mogę tego udowodnić.
Nie chcesz mu wierzyć?
Owszem, chcę. Chętnie wierzę temu, co mówi. Ale on tak nie chce. Żąda, żebym zrozumiała, co mówi. Tak przynajmniej twierdzi. I żebym go krytykowała i wypowiadała swoje zdanie.
A ty to robisz?
Kiedykolwiek próbuję, udaje mu się dowieść, że on jednak ma rację. Tak że wydaję się sama sobie jeszcze głupsza.
Nie pytałaś go, gdzie można zdobyć te wszystkie wiadomości?
Nie potrafię go dogonić. Ma nade mną przewagę. Jest prawie o piętnaście lat starszy ode mnie. Jak mogłabym nadrobić takie zaległości?
Jeśli to prawda, co mówisz, to tylko równolatki mogą ze sobą dyskutować.
Nie myślę tego w tym sensie, tylko w ogóle.
Tobie to dobrze, mówi Pembe. Możesz wychodzić i wracać, kiedy zechcesz. A mnie nie wolno już wyjść, kiedy ojciec wraca do domu po pracy. Nawet jeśli szkoła coś urządza. Pewnego razu mieliśmy z całą klasą iść późnym popołudniem do kina, ale że to była zima i wcześnie robiło się ciemno, ojciec nie pozwolił mi pójść.
W ogóle niczego mi nie wolno. Jeśli nie ma zajęć w szkole, muszę pilnować bliźniaków i sprzątać mieszkanie. Wieczorem muszę razem z matką gotować, abym później potrafiła to tak samo jak ona.
Ojciec powiada, że muszę pilnować Erola i Oktaya. Ale tak naprawdę to Erol i Oktay mnie pilnują.
Róża patrzy na nią z niedowierzaniem.
Wyobraź sobie, że przechodziłby jakiś mężczyzna
i przysiadłby się do nas. I wyobraź sobie, że ten mężczyzna zacząłby w dodatku rozmawiać, ze mną rozmawiać. Ci dwaj stanęliby przy mnie niby straż przyboczna i musiałabym obiecać im złote góry, żeby nic w domu nie powiedzieli. A wszystko dlatego, że mój ojciec wciąż jeszcze wierzy, że będziemy mieli kiedyś dosyć pieniędzy, by wrócić do Anatolii. I pragnie, żeby wówczas było znowu wszystko tak jak dawniej. Będziemy wtedy nie byle kim, bo będziemy mieli pieniądze i lepiej będziemy znali świat.
I w Anatolii mam być wydana za mąż. Za syna bogatego człowieka, aby rodzinie zawsze się dobrze powodziło. Ale jeśli mam wyjść za syna bogatego człowieka, nie wolno mi przedtem popełnić żadnego głupstwa. Bo gdyby się dowiedział, że przedtem miałam kogoś, toby się ze mną nie ożenił. Kobiety powinny być jak jarzyna, młode, soczyste, świeże, bez najmniejszej skazy. Jeśli nie poznam żadnego mężczyzny poza tym, którego zaślubię, będę zadowolona z tego, co on mi ofiaruje. A ponieważ nie muszę sobie przedtem zawracać głowy, żeby się jeszcze komuś spodobać, zrobię wszystko, aby podobać się człowiekowi, za którego mnie wydadzą. Im więcej mu się będę podobała, tym więcej on się będzie starał, aby mi dogodzić.
I ty nie masz nic przeciwko temu, żeby cię wydali za pierwszego lepszego? Przecież wiesz, że można też w inny sposób wyjść za mąż. Tu u nas żadna kobieta nie pozwoli się wydać za mąż za jakiegoś tam faceta.
Nieprawda. Tu także większość kobiet wydaje się za mąż. Na przykład kiedy spodziewa się dziecka albo składa wniosek o mieszkanie, albo chce zdobyć pieniądze na założenie własnego gospodarstwa, albo po prostu pragnie wynieść się z domu.
A jednak sposób, w jaki się to u was robi, jest po prostu idiotyczny.
h
Pembe unosi głowę. To wcale nie jest idiotyczne. W ten sposób kobieta jest bardzo dobrze zabezpieczona. Mężczyzna zobowiązany jest opiekować się nią i dziećmi. Musi wynagrodzić jej to, że poza nim nie zerknie na żadnego innego mężczyznę. We wszelkich sprawach dotyczących domu musi słuchać żony. A ponieważ wszystkie kobiety są tak samo pilnowane, jest skazany na własną żonę. Gdyby miał chętkę na skok w bok, byłoby to kłopotliwe i kosztowne. A więc będzie się starał zadowolić własną żonę.
Kaj przybiega płacząc, za nim Erol i Oktay. Kaj wtula głowę w kolana Róży. Erol i Oktay chcą coś wyjaśnić, ale sobie nawzajem przerywają, tak że Pembe potrząsa nimi, aż wreszcie jeden pozwala drugiemu dojść do słowa. Z podniecenia mówią po turecku i Pembe musi tłumaczyć Róży, która spokojnie wysłuchuje całej historii i gładzi przy tym Kaja po głowie.
Opowiadają, że bawili się z Kajem w piaskownicy, przynieśli wodę z hydrantu i zbudowali kanały, które zaopatrywały całą piaskownicę w wodę. Potem przyszło inne małe dziecko i zaczęło łopatką sypać piasek do kanałów. Kilkakrotnie przestrzegali je, ale ono z uporem dalej zasypywało kanały. Wtedy Kaj usiłował odciągnąć smarkacza. Przy tym bachor deptał po całej budowli i zniszczył jedną tamę. Wtedy Kaj dał mu sztur- chańca i ten wpadł swym grubym tyłkiem do kanału, przy czym naturalnie cały się utytłał. Zaczął ryczeć, wtedy przybiegła jego matka i nie pytając o nic zaczęła wrzeszczeć na Kaja i zrobiła dziką awanturę o wodę w piaskownicy. Zagroziła Erolowi i Oktayowi, że sprawi im lanie, jeśli natychmiast nie wylezą z piaskownicy. A kiedy oświadczyli, że piaskownica jest dla wszystkich, ta kobieta zaczęła krzyczeć, że nie dla Cyganów i Turków, i tak wymachiwała rękami, że obaj myśleli, iż zaraz im się dostanie. Wtedy w rozpaczy cisnęli w nią
packą, a ona zachowywała się tak, jak gdyby musiała ratować swoje dziecko z największego niebezpieczeństwa. Więc chłopcy wzięli nogi za pas.
Zaledwie Pembe to wszystko przetłumaczyła, gdy Erol i Oktay przytulili się do niej i z przerażeniem patrzyli na zabłoconą postać kobiecą, która zbliżała się trzymając za rękę równie zabłocone dziecko. Za nimi szedł starszy człowiek ze starszą kobietą, która z zapałem mu coś perswadowała.
To tamci, woła zabłocona kobieta na widok dzieci. Starszy mężczyzna ma na sobie krótkie spodenki, które odsłaniają jego opalone, żylakowate narządy ruchu w całej ich krzywej krasie, oraz rozpiętą koszulę ukazującą siatkową podkoszulkę koloru ochry. Włosy ma krótko ostrzyżone, a wzrok jego pełen oburzenia skierowany jest na dzieci, podczas gdy kobieta obok niego, najwidoczniej jego żona, stara się go mitygować.
Kto tu jest odpowiedzialny za to tureckie nasienie? skrzeczy zabłocona kobieta.
Róża o płonących włosach i chłodnych oczach omija wzrokiem kobietę, podczas gdy Pembe rozmawia z braćmi po turecku.
Ciebie pytałam. Kobieta obrzuca Różę wściekłym spojrzeniem. Czy to ty jesteś odpowiedzialna za te wstrętne bachory?
Czekaj, czekaj, wtrąca się mężczyzna rycząc jak lew, przy czym najwyraźniej liczy na to, że żona go powstrzyma.
Słucham panią? Róża ze znudzeniem podnosi wzrok.
Przez kilka sekund następne zdanie uwięzło kobiecie w gardle, tak że Róża może bez pośpiechu dodać, niech pani sobie wyobrazi, że nie rozmawiam z obcymi ludźmi.
A teraz posłuchaj, ty arogancka gówniaro, jeśli sądzisz, że uda ci się ze mnie nabijać...
Co za wyrażenia, szepcze Róża, a poza tym nie znoszę tego tykania...
Czekaj, czekaj, ryczy gniewnie mężczyzna, a kiedy jego żonie udało się odciągnąć go o krok, jeszcze się doczekasz...
A teraz słuchaj, zaczyna zabłocona kobieta od nowa. Tyle ci tylko powiem, jeśli się to raz jeszcze powtórzy,, że te trzy bachory będą się bawiły w piaskownicy bez opieki, podczas gdy ty i ta twoja rozkoszna przyjaciółka byczycie się na ławce, no to będziecie się miały z pyszna, doczekacie się...
Pani grozi? pyta Róża unosząc brwi.
Nie drażń mnie, wrzeszczy kobieta. Jej zdenerwowanie udzieliło się dziecku, zaczęło głośno płakać. Kobieta z wściekłością syczy na nie, a że malec nie od razu milknie, daje mu po tyłku.
Pani się sztucznie podnieca... szepcze Róża.
Nie doprowadzaj mnie do szału, ty idiotko, krzyczy kobieta i zbliża się tak gwałtownie, że Kaj, który tej scenie przyglądał się z ciekawością, znowu zaczyna ryczeć, a Erol i Oktay obronnym ruchem rąk zasłaniają twarze.
Obraza honoru, lekkie uszkodzenie ciała... mówi Róża nieporuszona, to może panią sporo kosztować.
Jeszcze się doczekasz... ryczy mężczyzna.
Teraz dość tego, mówi zabłocona kobieta. Z taką jak ty nie będę się zadawać.
Gdyby pani zachowywała się grzeczniej, szepcze Róża sama zdziwiona własną odwagą, dawno już byśmy zaproponowały, by zechciała pani usiąść.
Idę na policję, nie pozwolę, aby coś takiego... Kobieta tupie nogą, przy czym jej dziecko, przerażone, znowu zaczyna beczeć, i odwraca się na pięcie. Potem maszeruje w kierunku Ringu.
Pójdę z panią, woła mężczyzna i wyrywa się żonie. Teraz się doczekasz. Dogania zabłoconą kobietę.
A idźże sobie, jeśli chcesz, mówi jego żona.
Sądzisz, że ona naprawdę pójdzie na policję? pyta Pembe z niepokojem.
A niech sobie idzie.
Ach, ten postrzeleniec, lamentuje żona, która pozostała, i siada na wolnym końcu ławki. Zawsze to samo. Odkąd jest na emeryturze, nie wie, co ze sobą począć. Nie płacz, mówi do Kaja, który wciąż jeszcze siedzi z głową wciśniętą w kolana Róży. Już po wszystkim. Grzebie w torebce. Chcesz cukierka? pyta go po chwili.
Kaj się pręży. Stara się ukradkiem zerknąć na kobietę.
Loda, mówi ledwo dosłyszalnie.
Czego chcesz? pyta kobieta dobrotliwie.
Loda, mówi Kaj o ton głośniej.
Zobaczymy, czy znajdę parę szylingów. Kobieta otwiera portmonetkę. No, niech tam.
Nie, dziękuję, nie trzeba, mówi Róża.
Dlaczego? Czy mała jest przeziębiona?
Nie, mówi Róża poważnie. Co to, to nie. Ale my mamy zasadę, wszystkie albo żadne.
No wiesz, mówi kobieta i głośno wciąga powietrze. Po chwili ponownego grzebania w portmonetce powiada, to właściwie słuszne. Ale dla was, dorosłych dziewcząt, nie mam pieniędzy. I daje Kajowi, Erolowi i Ok- tayowi po pięć szylingów. Idźcie z Bogiem, niech każde kupi sobie porcję lodów.
Trójka zrywa się z indiańskim wrzaskiem.
Tym można przynajmniej sprawić jeszcze radość, mówi kobieta i wstaje. Teraz muszę iść go poszukać.
Ze też on nie zmądrzeje. I to wszystko, odkąd poszedł na emeryturę. Mamrocząc sama do siebie odchodzi.
Ł
|
|||
|
|
|
|
Dzieci wracają ociągając się.
No już chodźcie, woła do nich Róża z daleka. I dajcie nam przynajmniej polizać.
Trochę później ukazuje się znowu zabłocona kobieta z dzieckiem. Kiedy zbliża się do ławki, przybiera odpowiednią postawę.
No, woła Róża, jak tam poszło?
Zwariowałaś? Pembe, przerażona, chwyta Różę za rękę. A jeśli ona była na policji? To przecież na nas się skrupi.
Kobieta drgnęła, ale szybko się opanowała i woła, że od jutra przy piaskownicy będzie stał policjant.
Teraz nawet Pembe wybucha śmiechem.
Wkrótce widzą także mężczyznę w krótkich spodenkach, który trzyma przed sobą zaciśnięte pięści. Żona ciągnie go dalej, a za jego plecami macha do dzieci.
Daj mi skosztować. Kaj podsuwa Róży tutkę, a ona zręcznym ruchem języka zlizuje całą górną kulkę lodów.
Myślałam, że ona dziś się więcej nie pokaże, mówi Pembe.
Kto? Róża rozgląda się. Masz na myśli tę pannę od psów?
Chciałabyś tak wyglądać jak ona? pyta Pembe.
Mocno umalowana, wyglądająca staromodnie dziewczyna zbliża się do ławki powoli, cofając się od czasu do czasu drobnymi kroczkami. Trzyma trzy smycze, dwie w prawej, jedną w lewej ręce, prowadzi sznaucera, foksteriera i jamnika. Obok, bez smyczy, idą dwa pekińczyki o zaropiałych oczkach, trzymając się blisko całej sfory.
Nie wiem, mówi Róża, ale czasami ona już prawie tak wygląda jak jeden z jej pekińczyków.
Ale ona jest zawsze tak ciekawie ubrana.
Wydaje na to wszystkie pieniądze, jakie zarabia za opiekę nad psami.
Mnie się podobają jej suknie, zwłaszcza ta. Wygląda w niej jak tancerka.
Jak tam leci? woła Róża, kiedy panna od psów dostatecznie się zbliżyła, wszystkie interesy załatwione?
Panna od psów z rezygnacją wzrusza ramionami Czupsi, Bimbo i Argus już się załatwiły, pan Wong i pa- ni Wong muszą najpierw zażyć bardzo dużo ruchu. A przy tej spiekocie... Czy można?
Róża i Pembe posuwają się. Panna od psów woła wszystkie pięć po imieniu i nakazuje im, by się położyły Dysząc opadają w cieniu krzaka, który sięga do ławki.
Ile osób wyręczasz w opiece nad psami? pyta Róża, pyta z ciekawości.
Cztery.
Wszystkie z tego samego domu?
Z trzech domów.
Opłaca się to przynajmniej?
Wyżyć bym z tego nie mogła. Ale mam jeszcze inne zajęcia, prawie pół tuzina. Same usługi, więc można liczyć na dodatkowe napiwki. W ciągu roku wyjeżdżam na parę tygodni na urlop. Żeby się przekonali, jak to jest beze mnie. Trzeba to wtedy słyszeć. Nie może nam pani tego zrobić... przecież nie teraz. Zeszłego roku dojechałam do Stambułu, to było coś! Mam na myśli meczety i tak dalej, to bardzo ciekawe, a także Topkapi Sarayi, pałac z wszystkimi skarbami, ta masa złota można dostać gorączki złota, ale...
Co ale? pytają Róża i Pembe równocześnie.
Ale ci ludzie, brud na ulicach i wszędzie śmierdzi ten olej, którego używają w kuchni, i ta baranina.
Hotel, w którym mieszkaliśmy, nie był najdroższy, ale bądź co bądź... woda była tylko w pewnych godzi
nach, a ubikacje zawsze zapchane. Bo rury odpływowe są tak wąskie, że gówno ledwo, ledwo się przedostaje, ale papier już nie. Tamtejsi ludzie wcale nie używają papieru, podobno za każdym razem myją sobie tyłki. Ale turyści tego nie wiedzą i wrzucają papier do sedesu i dlatego ubikacje zawsze są zatkane.
Bosfor też widziałaś? pyta Pembe z szeroko rozwartymi oczami.
Jasne. Panna od psów zwraca się do Pembe. Nie można ominąć widoku Bosforu, kiedy się jest w Stambule. Nagle mówi zaskoczona: Powiedz no, czy ty nie jesteś stamtąd? Może właśnie ze Stambułu?
Pembe zastanawia się chwilę, potem mówi: Nie wprost. Jesteśmy raczej z Anatolii.
Ale znasz Stambuł?
No pewnie, mówi Pembe.
Może wiesz, jak nagywa się ten mały meczet z pięknymi fajansami. Ten w dole, niedaleko Hagia Sophia. Byłam tam, ale już nie pamiętam, jak się nazywa.
Pembe wciąga głowę w ramiona. W dole, niedaleko Hagia Sophia, powiadasz?
No tak, tak... Słuchaj no, może ty w ogóle nie wiesz, że istnieje mała Hagia Sophia.
Pewnie, że wiem. Ale słabo sobie przypominam. To bądź co bądź tyle lat temu.
Ale znasz ją czy nie?
Wiem, że ojciec wielokrotnie o tym wspominał, mówi Pembe urażona, ale nie mogę sobie przypomnieć nazwy.
Nie przejmuj się, mówi ze śmiechem panna od psów, na pewno znowu tam będziesz. Czy może chcesz zostać tutaj?
Mowy nie ma, mówi Pembe stanowczo, wrócimy do naszego kraju.
Panna od psów wstaje. Chodźcie, pieski. Psy natych
miast się zrywają i mimo upału pędzą do swojej opiekunki. Musimy iść, bo inaczej one się nigdy nie załatwią.
Czy próbowałaś kiedyś opiekować się dziećmi? pyta Róża.
Owszem, ale to męczące i jest stosunkowo gorzej płatne. Psy ruszają i ciągną za sobą psią pannę.
Głupia gęś, mówi Pembe, zadziera nosa. Gada o meczetach, bo może kiedyś przechodziła obok.
Daj pokój. Róża się przeciąga. Wiesz przecież, że ludzie udają ważniaków, kiedy raz odbyli jakąś podróż. A ona przede wszystkim. Sądzisz, że to takie zabawne spacerować codziennie z pięcioma psami?
Tak, właśnie z psami, irytuje się Pembe. U nas psy nie są łubiane. Jest taka przypowieść, dlaczego Allach sprawił, że psy pożerają wszelkie paskudztwa. Gdy diabeł w swej wściekłości splunął przed Allachem, żarłoczny pies połknął plwocinę. Coś w tym rodzaju. W każdym razie psy to zwierzęta nieczyste. A ktoś, kto codziennie lata z pięcioma psami, też nie może być zbyt czysty.
Czy możesz sobie wyobrazić, że będziemy kiedyś jak tamte trzy? Róża wskazuje podbródkiem na trzy starsze kobiety, które usiadły na dwu stojących obok siebie ławkach. Codziennie karmić kaczki i potem całymi godzinami przesiadywać w parku.
Nieraz tak wyglądają, jak gdyby czekały na jakąś bardzo ważną osobistość.
Jak damy dworu, które jeszcze nie wiedzą, jaka jest nowa królowa.
I żeby się nie zdradzić, nie rozmawiają ze sobą.
Kaj przybiega w podskokach i mówi: Jestem głodny.
Idź do dam dworu, może dadzą ci trochę chleba przeznaczonego dla kaczek, mówi Róża. I Kaj idzie.
Trzy kobiety siedzą obok siebie w odstępach mniej więcej półtora metra. Jedna robi na drutach, druga czyta gazetę, trzecia kruszy bułkę, rozkłada okruchy na arkuszu papieru i suszy je na słońcu. Kaj staje przed nimi tak, że od każdej dzieli go mniej więcej taka sama odległość. Przygląda im się dokładnie, przy czym kobieta robiąca na drutach gubi oczko, podnosi je gniewnie mamrocząc, ta, która czyta, zaczyna kiwać głową, podczas gdy ta, która zajmuje się bułką, naraz rozdrabnia ją na okruchy różnej wielkości.
Moje kaczusie w szpinaku lubią pływać, pod jajkiem sadzonym wcale ich nie widać.
Kaj przechyla głowę na bok i czeka, żeby któraś z kobiet zareagowała na jego piosenkę. Damy dworu jednak są tak sobą zaabsorbowane, że się w ogóle nie poruszają. Kaj spogląda w stronę Róży, ona mruga do Kaja.
Moje kaczusie w klozecie lubią pływać, gdy naciś- niesz spust, wcale ich nie widać.
Kaj przechyla głowę w drugą stronę i znowu zerka na damy dworu.
Ta, która robi na drutach, spogląda na tę, która czyta, potem na tę, która kruszy bułkę. Kilkakrotnie szoruje tyłkiem miejsce, na którym siedzi. Potem nie wytrzymuje. Nie znasz mądrzejszej piosenki, ładniejszej? Nie takiej głupiej, z której najwyżej śmieją się przedszkolaki?
Ta, która czyta, podnosi wzrok znad gazety i mówi: Mogłabym nauczyć cię bardzo ładnej piosenki, jeślibyś chciała się nauczyć. Tylko nie sądzę, aby w dzisiejszych czasach jakieś dziecko w ogóle chciało' się czegoś nauczyć.
Ta, która kruszy bułkę, pogwizduje jak kos, a potem mówi: Słyszysz, jak ślicznie robią to ptaszki? Trzeba się
długo przysłuchiwać i mieć dużo cierpliwości, aby choć w przybliżeniu je naśladować. Spróbuj no.
Jeść mi się chce, mówi Kaj.
Ma pani świętą rację, powiada ta, która robi na drutach, do tej, która kruszy. To nie do wiary, ile trudu i wysiłku kosztuje ludzki narząd głosu, aby wydał tony podobne do tych, jakie wydają nasi mali upierzeni przyjaciele; człowieka po prostu dziw bierze, skąd czerpią tyle siły.
A przecież, wtrąca się ta, która czyta, muzycy zawsze potrafili uczyć się od naszych małych skrzydlatych przyjaciół. W piosence, na przykład, o której mówiłam i którą znam od najmłodszych lat, zawarte są trele, które naśladują ptaka.
Sztuka zawsze dążyła do naśladowania natury. Ale ludzka wirtuozeria nie jest tak doskonała, jak byśmy pragnęli. Można to stwierdzić zwłaszcza u śpiewaków, dodaje ta, która robi na drutach. Im wyżej windują się gaże, tym więcej jest wypadków niedyspozycji. Podobno zdarzają się nawet wypadki najprawdziwszego ki- ksowania. Zastanawiam się, czy to wszystko można jeszcze usprawiedliwić.
Oszukani są, jak zawsze, ci, którzy zapłacili za bilety, szarzy ludzie, którzy mogą sobie rzadko pozwolić na taki luksus. No i proszę, zamiast pięknej arii z koloraturą, wyrzucono pieniądze na „gwiżdżący” koncert.
Dlatego też ja osobiście wolę naturę, mówi ta, która kruszy bułkę; teraz układa okruszki w innym porządku. Czysty ton wydobywający się ze stworzonego w tym celu narządu. Żaden ptak nie potrzebuje specjalnego wykształcenia, by zaśpiewać swoją melodię. Płynie z jego gardła bez wysiłku, a przecież nieskazitelnie.
A jakieś wariacje, mówi ta, która czyta. Proszę sobie wyobrazić, ile naszych małych skrzydlatych przyjaciół musiałoby śpiewać, aby wykonać tylko prostą
piosenkę dostosowaną do naszych pojęć. Nie mówiąc już o symfonii.
To zależy od punktu widzenia, mówi ta, która kruszy bułkę. Ja na przykład wcale nie jestem taką amatorką tego, co się tutaj uznaje za wielką muzykę.
Ależ, proszę pani, mówi ta, która robi na drutach, podniecona. Chyba nie chce pani powiedzieć, że Johann Strauss i Franz Schubert nie byli geniuszami, albo Mozart i Beethoven?
Jeść mi się chce, mówi Kaj i siada na ławce pomiędzy tą, która robi na drutach, i tą, która czyta.
Wcale tego nie mam na myśli, mówi ta, która kruszy. Chciałam tylko powiedzieć, że dla mnie śpiew ptaków jako zjawisko natury ma taką samą wartość jak cała muzyka naszego chrześcijańskiego Zachodu, jeśli nie większą.
Nie sądzę, żeby można było zastosować taką skalę porównawczą, mówi ta, która czyta. Jeszcze zanim to dziecko zaśpiewało swoją głupią piosenkę i pani mówiła o ptakach, zwróciło moją uwagę...
Jeść mi się chce, krzyczy Kaj ze łzami w oczach i spogląda to na jedną, to na drugą.
Teraz wszystkie trzy nie wiedzą, co robić. Jedna czeka, jak zareaguje druga, a ponieważ druga nie reaguje, nic się nie dzieje.
Cóż można na to poradzić, mówi ta, która czyta. Chciałbym coś zjeść, mówi Kaj.
Wszystkie trzy wyglądają teraz jak spłoszone kury, a Róża powiada głośno i ostro: O naturze i sztuce potrafią mądrze gadać, to i owszem, ale dać głodnemu dzieciakowi kawałek chleba, co to, to nie.
I wówczas wpada im naraz do głowy — może chcesz jabłko, mam w torebce.
Albo cukierka przeciw kaszlowi, przeciw astmie i chrypce.
A może wolisz kawałek cukru gronowego, który na wszelki wypadek zabrałam ze sobą.
Czy nikt nie troszczy się o to, byś nie chodziła głodna?
O tej porze jeszcze nie. Kaj zabiera się do wyszukiwania z wydobytych zapasów tego, co by mu odpowiadało.
Czy ja ciebie już nie widziałam? pyta pani, która robi na drutach, z odcieniem nieufności w głosie. Kaj nie odpowiada, tylko kładzie to, co wydaje mu się jadalne, do podołka, podnosi sukienkę i odchodzi.
Miła dziewuszka, mówi ta, która czyta.
Z wszystkimi atrybutami dziecka ulicy, mówi oschle ta, która kruszy bułkę.
Coś mi się w tym wszystkim wydaje dziwne, mówi ta, która czyta.
Co do tego, że była głodna, nie ma wątpliwości, stwierdza ta, która robi na drutach, i wskazuje na Kaja, który dzieli się łupem z dziećmi, po czym cała trójka łapczywie zabiera się do jedzenia.
Właściwie to jest nie w porządku. Jeśli dziecko jest głodne, powinno dostać coś do zjedzenia.
Jeśli mu się nie da, samo sobie weźmie.
Bądź co bądź ta mala starała się wyprosić jedzenie piosenką, choć niezbyt właściwą.
Okropność, że też niektóre dzieci już w tym wieku zmuszone są do zarobkowania.
My także nie żyłyśmy w zbyt różowych czasach.
Nigdy by mi nie przyszło do głowy zwrócić się do kogoś obcego. Mogłabym się założyć, że tamte dzieci napuściły na nas tę małą.
Mam wrażenie, że już to dziecko widziałam, ale jakoś inaczej.
Mnie także coś chodzi po głowie.
Jak ty się nazywasz? woła ta, która robi na drutach, do zajadających dzieci.
Kaj, mówi Kaj z pełnymi ustami.
Kaj, Kaj... zastanawia się ta, która czyta. Chyba była taka bajka o chłopcu, który miał odłamek w sercu i nie mógł się śmiać?
Nie śmiał się! Wówczas nam wszystkim było nie do śmiechu.
Sądzi pani, że dziś dzieciom bardziej jest do śmiechu?
A wy, jak wy się nazywacie? pyta Kaj.
Damy dworu, jedna za drugą, odchylają się na oparcie ławki.
Czy mamy odpowiedzieć? Nasze imiona, nazwiska, tytuły?
Nie wiem, jaki jest dzisiaj zwyczaj. Jeśli się nie mylę, to takich zwrotów jak ciocia już się nie używa.
Nie miałabym nic przeciwko temu, by dzieci mówiły do mnie Madame. Ta, która czyta, spogląda pytająco na tę, która kruszy, i tę, która robi na drutach. Sądzicie, panie, że tak można? Zwracanie się do nas pani taka to a taka uważam za zbyt drobnomieszczańskie. Ta, która kruszy, spogląda wyzywająco na tę, co robi na drutach.
Czy mamy podać nasze imiona?
Damy dworu patrzą na siebie zaskoczone.
No chyba tak, mówi ta, która robi na drutach.
Czy nie będzie w tym odcienia śmieszności? Ta, która czyta, potrząsa głową.
Dlaczego? Ta, która robi na drutach, bada wzór na przedniej części pulowera, nad którym pracuje. Nazywam się Anna, cóż w tym śmiesznego?
I ja też się tak nazywam, mówi ta, która kruszy, co prawda to dopiero moje trzecie imię.
Więc co, ryzykujemy?
No to jak się wreszcie nazywacie! woła Kaj.
Anna, mówi ta, która robi na drutach, nie podnosząc wzroku znad pulowera.
Mathilda, mówi ta, która czyta, i spotyka zaskoczony wzrok tej, która kruszy i która mówi z lekkim rumieńcem: Gunhilda.
Jesteśmy, że tak powiem, przyrodnimi siostrami. Obie końcówkowe Hildy ściskają sobie ręce i dopuszczają do tego uścisku także panią o imieniu Anna.
Już długo się znamy, ale teraz dopiero tak naprawdę.
Jeśli się za pierwszym razem nie przedstawi, często trwać to może lata całe... Wszystkie trzy potwierdzająco kiwają głowami.
A my nazywamy się Pembe, Erol, Oktay, Kaj i Róża, woła Róża do dam dworu. Ale te damy, może w związku z wymienieniem swych imion, są już sobą tak zajęte, że nie zwracają uwagi na dzieci.
Nagle wybucham płaczem i zastanawiam się, na co właściwie czekam. Po co marnuję te wszystkie wieczory, kiedy siedzę i usiłuję napisać coś, co po południu mogłabym napisać o wiele lepiej. Całe dni, tygodnie, miesiące mijają, a ja czekam, albo raczej przeczekuję.
Jeszcze te parę chwil możesz poczekać, powiedziałam do Kaja, kiedy już na klatce schodowej domagał się kawałka kiełbasy. On przynajmniej wie, na co czeka, czego może się spodziewać. Ja coraz częściej zapominam...
Przychodzą godziny, kiedy miałabym ochotę wbić zęby w wapno ścian. Ale nawet nie krzyczę. Siedzę i płaczę, i jestem wdzięczna, jeśli ukazuje się jakiś obraz, kierując moją gorycz na wroga, którego mogę określić po imieniu.
Przeniknęło mnie do bólu zdjęcie ze strefy Sahelu. Matka z pustymi workami skóry, z których dziecko rozpaczliwie chce coś wyssać. Nie wydobywa się z nich nawet krew. Wszystko się we mnie na to burzy, jest to gniew bezsiły, ale skrystalizowany w nienawiść.
Pobiegłam do pokoju Kaja, by sprawdzić, czy jeszcze żyje. Musiałam dotknąć go choć leciutko, byle poczuć, że jest ciepły. Tak spokojnie śpiący, wydał mi się
niemal tłusty, i zastanawiałam się, czy jest dość odporny, by przynajmniej w części znieść to zło, które także jego będzie codziennie spotykało. Kiedy znowu siedzę przy biurku, a nienawiść już osłabła, bo to przecież nie moje piersi, z których nawet krew się już nie wydobywa, po tym wszystkim, co w myślach przeżyłam, docieram znowu do Klemensa.
Teraz powinien przyjść. Tak po prostu. Nie zapowiedziany i bez powodu. Wejść po schodach, otworzyć drzwi i być tutaj. Bo już nie mógł wytrzymać sam jeden. Bo zadawał sobie pytanie, na co właściwie czekamy. Stanąłby w drzwiach, ja — początkowo jeszcze trochę zaskoczona — podeszłabym do niego i padlibyśmy sobie w objęcia. W milczeniu. Pierwsze słowo wolno byłoby wypowiedzieć dopiero wtedy, kiedy Klemens szukałby po omacku kontaktu, by sięgnąć po papierosa. Ukojeni jak zwykle po kochaniu, moglibyśmy ze sobą rozmawiać. Ale to powinno by być już teraz. W ciągu najbliższych dziesięciu minut, zanim będę miała oczy spuchnięte od płaczu i Klemens coś o tym powie.
W ciągu najbliższych dziesięciu minut i ani chwili później. Przyjdź wreszcie. Czuję już, jak wzbiera we mnie opór. Że też nie jest do tego zdolny. Przecież musi czuć, że jest mi potrzebny, że chciałabym go teraz mieć przy sobie. Że wszystkie jego zapowiedziane wi- zyty, cały ten rytuał, któremu żadne z nas się nie przeciwstawia, są jedynie w połowie tyle warte, ile takie nagłe, niespodziewane przyjście.
Lecz Klemens się nie zjawia. Siedzi w teatrze albo gdziekolwiek indziej i jest zajęty czymś innym. Zajęty wykonywaniem swego zawodu. Bo postanowił konkurować z tymi wszystkimi, na których miejscu chciałby być, albo z tymi, którzy chcieliby być na jego miejscu.
Mnie zaś tego wieczoru nie udaje się zająć czymś in-
p
nym. I znowu dotarłam do starego dylematu. Czy tylko dlatego tak gorąco pragnę, żeby Klemens przyszedł, bo chciałabym mieć dowód, jak bardzo jest do mnie przywiązany, jak trudno mu się beze mnie obejść — czy dlatego, by zdusić swoje własne pragnienie zerwania z nim.
Niekiedy rozkoszuję się po prostu myśląc o ciosach, jakie, w moim mniemaniu, mnie dotknęły. I nadstawiam drugi policzek, aby miara była pełna, jak gdybym szukała jakichś ważkich powodów. Jak gdybym chciała zbadać aż do dna całą skalę oschłości, do której Klemens jest zdolny. Nie, ja nie zrobię pierwszego kroku. Zbyt głęboko tkwi we mnie świadomość, że rola, jaką odgrywam, jest zdradą wobec mnie i Kaja. I coraz rzadziej potrafię stłumić uczucie, że Klemens jest mi coś winien. To coś potrafię na razie określić tylko słowem „czas”. Klemens winien mi czas. Przede wszystkim czas dla Kaja. To nieprawda, że dziecko tego rodzaju braku nie odczuwa. Ze później można wszystko nadrobić. Jeśli Klemens tego nie wie, tym lepiej ja o tym wiem, że on nigdy nie będzie miał czasu. Ze coraz bardziej wciąga się w swój zawód i że pewnego dnia, jeśli nawet znajdzie czas, nie będzie już zdolny do tego rodzaju porozumienia.
Porównuję życie Klemensa i moje życie i zastanawiam się, jakimi kryteriami kieruje się świat uznając, że taki układ jest do przyjęcia, i stosując go w niezliczonych wariantach.
Jestem gotowa z tym walczyć, nie trzymać się tego układu, który mi tylko zawadza. Z tobą to coś zupełnie innego, powiedział Klemens. Jeśli naprawdę masz zdolności, potrafisz pisać zawsze i w każdych okolicznościach. Identyfikujesz się ze swoją pracą, spokojnie siedzisz w domu, nie musisz ganiać tu i tam, a jeśli ci się
poszczęści i jedna z twoich książek będzie miała powodzenie, zarobisz kupę forsy wcale o to nie walcząc.
A cała ta praca radiowa, którą dotąd uprawiam? chciałam wtrącić, ale tego wieczora nie miałam sił, aby od nowa wysuwać wszystkie swoje argumenty. A więc moje zdolności chronią Klemensa przed wszystkimi moimi potrzebami. Szczęśliwy traf, jakaś szczególna sytuacja.
Wyobraź sobie inną kobietę w twojej sytuacji, mówi Klemens. I wyobrażam ją sobie. Według wzorca, jaki przeżywam w radio. Kiedy w mojej sytuacji, obarczona Kajem, mogę zaledwie przyjąć jakąś pracę, której nikt inny nie chce, i jeszcze być za to wdzięczna. Właśnie dlatego, że nie mam czasu ani sposobności trzymać ręki na pulsie.
Wiem dobrze, co on ma na myśli, kiedy mówi, że jego zawód to zawód wariacki. Pracować, o- wszem, to kobiety potrafią, czemu nie. Ale zawodom wariackim trzeba poświęcić się całkowicie.
Pewna starsza pani, jedna z pierwszych kobiet-adwo- katów miasta, powiedziała mi kiedyś, gdy rozmawiałyśmy w poczekalni u dentysty, wie pani, dziecinko, za moich czasów było zupełnie inaczej. Wtedy zostawiałam dziecko i gospodarstwo w niezawodnych rękach.
Mój Boże, mówi Klemens, Kaj rośnie. Zobaczysz, z roku na rok będzie lżej, a wcześniej czy później będziesz narzekała, że Kaj zbyt rzadko bywa w domu.
Wtedy to wypłynęły na tapetę owe słynne dziesięć do piętnastu lat, które tak szybko zlecą i podczas których na pewno Klemens też już do czegoś dojdzie. Wtedy wolno mi będzie oddać się całkowicie swoim zainteresowaniom. I Klemens będzie poklepywał mnie po ramieniu i opowiadał w gronie przyjaciół, jakie mam wciąż jeszcze ambicje zawodowe, chapeau bas! a w dodatku — na szczęście — zdaje mi się to sprawiać przy
i»tn mS|M -,vS
4 % \w]
3k*£C&lla«9fe ■
jemność. A cóż to za błogosławieństwo dla rodziny, że matkę-maszynę można zwekslować na inny tor, że troskliwość i opieka w naturalny sposób zanikają, jak mleko, gdy niemowlę odstawia się od piersi.
Gdyby nie było Kaja, sytuacja przedstawiałaby się zgoła inaczej. Wówczas mogłabym również brać udział w grze z losami intratnymi i nieintratnymi. Wówczas wolno by mi było iść w zawody z innymi lemurami
i rozświetlać mrok, w jakim owe losy przydzielano,
i szczerzyć zęby w uśmiechu za każdym razem, gdy będzie to związane z wymogami zawodu.
Ale koniecznie chciałaś go mieć, mówi Klemens. Ja zaś mówię: Tak. A jeśli wciąż jeszcze nie zdajesz sobie sprawy, jak żałośnie wyglądasz z tym twoim miotaniem się, by zrobić karierę, 4 twoimi mądrościami — to muszę ci jeszcze powiedzieć, że ani chwili nie żałowałam, że koniecznie chciałam go mieć.
To nie jest fair, woła Klemens. I ja także zdaję sobie z tego sprawę. Wolałabym tego nie mówić, ale jeśli Klemens wciąż usiłuje przeciągnąć mnie na swoją stronę i w dodatku chce, bym odgrywała rolę sanitariuszki w jego średnich i drobniejszych teatralnych i dziennikarskich potyczkach, zamiast choć raz skierować wzrok na Kaja — wtedy i ja stosuję taktykę, która nie cofa się przed uderzeniem tam, gdzie on nie spodziewał się ataku.
I znowu przyłapuję się na tym, że moje oczekiwania nastawiają się na przyszłość, na to nieznośne jutro wszystko będzie lepiej, i po raz nie wiem który usiłuję coś, a raczej wszystko odsunąć na potem, do jutra. Ale nic nie jest lepiej. A kiedy Klemens przychodzi ze swoim do połowy załatwionym pensum, niby marszałek polny rozwijając plany, ile w ciągu tej czy tamtej godziny przed pójściem spać mógłby jeszcze
zmieścić, poddaję się w obliczu jego przedsiębiorczej miny i usiłuję także posunąć się dalej w swej pracy albo przerażam go spontanicznością moich pragnień.
Czasami ta postawa oczekiwania wkrada się nawet w stosunek między mną a Kajem i czuję, że ten stan letargu grozi mi uduszeniem. Na przykład kiedy Kaj jest chory i dłuższy czas musi pozostać w domu, a ja siedzę przy nim i nie mogę pracować, ponieważ on jeszcze nie potrafi pozostawić mnie kilka godzin w spokoju. Albo kiedy czas po prostu przecieka mi między palcami, gdy tak siedzę i medytuję. Albo kiedy coraz bardziej staram się nie przejmować Kajem i jego bron- chitem czy też czymś, co spowodowało jego gorączkę. Wtedy spekuluję, że te kilka lat szybko minie i że trzeba po prostu przebrnąć przez te wszystkie irytujące sprawy. Im dalej się odsuwam, tym gwałtowniej usiłuje Kaj — z dziecięcym instynktem, którego jeszcze nie zatracił — dopędzić mnie i ściągnąć do swego punktu wyjścia. Ale często walka zostaje nie rozstrzygnięta, a ja staram się okrążyć dzień, jak kot kałużę przed domem. Aż nagle wzdragam się przed samą sobą, przed pustką we mnie. I demonstruję sobie ten przeczekany, jałowy dzień, który po prostu minął i którego nikt mi nie zwróci.
Nazajutrz usiłuję lepiej opanować sytuację.
Pobawmy się, mówię i znoszę wszystkie małe figurki z plastyku, które w ciągu kilku lat nagromadziły się w pokoju Kaja. Ustawiam je i tworzę coś w rodzaju sztuki teatralnej o wielu następujących po sobie scenach. Po upływie pół godziny już nam się to znudziło, Kaj ma ochotę na inną zabawę, potem na dalszą i jeszcze inną.
Teraz idę pracować, mówię, aby uratować dla siebie choć część dnia.
Nie, nie pójdziesz.
Muszę.
Wcale nie musisz.
Będę miała zaległości.
Jutro. Jutro pozwolę ci pracować.
I już toczy się walka o każdy centymetr. Im więcej życzeń wyraża Kaj, tym bardziej automatycznie daję mu to, czego się domaga.
I oto znowu mamy sytuację, którą, jak się wydaje, potrafię opanować; głowa pracuje, a ręce zajęte są zabawą z Kajem. Ale Kaj nie da się oszukać. A kiedy nie pomaga ani wrzask, ani wściekłość, wymiotuje lekarstwem, i wtedy muszę jednak poświęcić mu się cała, z głową i rękami, i wszystkim.
Wtedy dopiero mówię sobie, nie, z Kajem tak nie wolno. Jeśli już bywają takie dni, to przez brak uwagi nic się nie zyska. Przerażony własną gwałtownością Kaj zaczyna skrzeczeć i podczas gdy we mnie wszystko nastawione jeszcze jest na opór, zaczyna w dodatku wołać ojca, jak gdyby Klemens był człowiekiem, do którego w takim wypadku można się zwrócić. Jednakże to mnie boli i przez kilka chwil nie mogę uporać się z własną urazą.
Ale Kaj zaraz znowu zaczyna wymiotować. i nie pozostaje mi nic innego, jak wziąć go na ręce i zanieść do łóżka, gdzie przez chwilę trzymam go w ramionach, jak niemowlę, aż łkanie ustaje i tylko wypieki na bladej twarzy pozostają po tym wybuchu.
Jak zawsze, kiedy znowu doszło do gwałtownej sceny, mówię sobie, że nie powinnam dopuszczać do tak skrajnej sytuacji, że w pół drogi powinnam to przeciąć. Coś wymyślić, jakiś żart, drobną grę — i wybuch dałoby się rozładować. Czy to się zawsze uda? Potem, kiedy wściekłość wyparowała, a my, pełni zadowolenia, przytulamy się do siebie, wydaje mi się, że taki wybuch coś w sobie ma.
A teraz mi poczytaj, mówi Kaj już prawie rozpromieniony i zapamiętale głaszcze moje ramię. Mogłam przewidzieć, że to się tak skończy. Nie ma sensu się sprzeciwiać. Dlaczego od razu się na to nie nastawiłam
i nie usiłowałam podsunąć Kajowi naszej wspólnej ulubionej książki. I kiedy potem rozdział po rozdziale targujemy się, jak długo mam jeszcze czytać, uświadamiam sobie, że nie tylko czekam, aż choroba Kaja minie, lecz że z tej choroby udało mi się wytworzyć jakąś szczególną sytuację, przeżycie, które pozwoli zatrzymać ten dzień w pamięci.
Wieczorem, kiedy Kaj wreszcie zasnął, a ja zasiadam do biurka z imbrykiem kawy, zdecydowana nadrobić wszystkie całodzienne zaległości, zdarza się, że przyzywam Klemensa. Nie głośno jak Kaj, jednak tak, że powinien by niechybnie usłyszeć, gdyby miał jako tako wrażliwy słuch na tego rodzaju rzeczy. I wcale nie uważam, że dokonaliśmy dobrego podziału, że jedno z nas może swobodnie przychodzić i odchodzić. Nie tylko Klemens, również i ja zależna jestem od jego zawodu. Tym zawodem daje się wszystko usprawiedliwić. Tylko sobie wyobraź, mówi Klemens, że byłbym jakimś urzędniczyną, który codziennie przychodzi do domu o piątej i chce, by się nim zajmowano. Zanudziłabyś się ze mną na śmierć.
Nie przeczę, że od Klemensa dużo dowiedziałam się
o sprawach teatru. I wcale też nie przeczę, że często podoba mi się to, co Klemens na ten temat pisze.
Twierdzę natomiast, że ambicja jego, rosnąca w miarę uznania, jakim się cieszy jego praca, nie wniosła nic dobrego do naszych stosunków. Klemens przestał mi już wmawiać, że robi to wszystko dla nas, a więc dla Kaja i dla mnie. Zresztą nigdy nie było to wiarygodne, kiedy wygłaszał tego rodzaju oświadczenia. Równie mało wiarygodne byłoby podobne oświadczenie z rao-
jej strony. A mimo to przez lata całe twierdziliśmy, że mamy wpływ na naszą wzajemną pracę, a to dlatego, że istniejemy i że się kochamy.
U Klemensa zamiast poczucia odprężenia, kiedyśmy się do siebie naprawdę zbliżali, następowała przewrażliwiona czujność, wskutek której stawał mi się coraz bardziej obcy. Tak jak gdyby nawet we śnie gotował się do owego wielkiego skoku, który wzniesie go na wyższy szczebel. I coraz bardziej czuję się z tego wyłączona. Understatement jako bohaterska poza, samotność wolnego współpracownika, który chce zostać etatowym redaktorem.
Poczekaj, mówi Klemens, kiedy pytam, jak mu idzie. To będzie niespodzianka. A mina, jaką przy tym robi, zapowiada, że jeszcze mnie zadziwi.
Czasami wątpię, czy jeszcze naprawdę jest ze mną, kiedy leży na mnie czy przy mnie, coraz bardziej nieuważny nawet wobec własnej rozkoszy.
Czasami telefonuję wieczorem do Heleny lub do innej koleżanki. Ale to mnie nie pociesza. Chyba że udaje mi się zdobyć na sarkazm i rozmawiam z Połą o tym, jaką uciążliwą sprawą jest szczęście.
Wiesz co, mówi, przyjdę do ciebie.
Znowu nie grasz?
Zmieniłam engagement i mam próby.
Przychodzi z butelką szampana, paczką papierosów
i jednym ogromnym kwiatem. Potem zaczynamy. Jakie wredne te chłopy, które, gnane ambicją, potrafią zdeptać wszelkie uczucia, jeśli stoją im na przeszkodzie.
My zachowałyśmy jeszcze coś niecoś z naszych u- czuć, ale cena, jaką za ten luksus płacimy, jest coraz wyższa. Ale poczekaj, jeszcze się nauczymy. I podnosi kieliszek, i przepijamy do siebie jak za dawnych lat. Pola opowiada mi o swoim lilipucie, którego niegdyś
poznałam, o Willym z rewii transwestytów, i że mimo miłości, która uniemożliwia im rozstanie, wzajemnie sobie zawadzają.
I odkąd się do niego sprowadziłam, do tej wspólnoty wozów mieszkalnych, z wszystkimi tymi połykacza- mi ognia, klaunami i rozmaitymi wykolejeńcami, muszę się tłumaczyć ze swej nieobecności w domu, a przecież nawet nie mamy dzieci. Kiedy na piątą zapowiedzieli się na herbatę Madeleine, karliczka-hipnotyzer- ka, i Edwin zginający żelazo, całe towarzystwo bierze mi za złe, jeśli mnie przy tym nie ma. W ciągu dnia kobieta ma siedzieć w wozie. Wieczorem może występować.
Gdybyśmy przed laty urzeczywistniły nasze plany, powiadam, miałybyśmy teraz własny zespół.
... I mimo to nie uniknęłybyśmy wpadunku z jakimś chłopem, którego białko oczu wydało nam się jakieś szczególne.
Ale, mówię (jak to przyjemnie tak sobie popalić i popić), przecież powinny istnieć również inne formy życia.
Tylko nie wyjeżdżaj ze swymi ideałami, śmieje się Pola.
Ależ, Pola, przecież na pewno istnieją stosunki, które nie rozwijają się w tak bolesny sposób. Po doświadczeniach, jakie mamy za sobą, powinnyśmy się lepiej przed tym ustrzec.
Nie zdołamy się ustrzec, mówi Pola z naciskiem, kręcąc głową.
Nie to mam na myśli. Ale jeśli na przykład Klemens nie byłby zmuszony wciąż brawurować, gdyby mu już w szkole wpajano, że w życiu można dążyć nie tylko do robienia kariery albo że można zostać kimś nie stając się koniecznie Bóg wie kim — wtedy może moglibyśmy naprawdę współżyć ze sobą, on, ja i Kaj.
Ale mu tego nie wpojono, mówi Pola, i nawet gdybyś mu to biciem wtłoczyła do głowy, nie zdołałabyś zarazem wybić mu z głowy tego mianowicie, że musi przede wszystkim zostać kimś, a potem łaskawie i innych także dopuścić do żłobu.
Czy nie istnieje już dla nas żadna szansa? Mam na myśli szansę, aby żyć inaczej niż tylko tak, jak nam jeszcze zezwalają?
Może istnieje kilku zdolnych ludzi, którzy już dziś zrozumieli, jak to będzie jutro, mówi Pola. Ale oni są w dobrych rękach. Nic się nie martw.
Ach, Pola, my wszyscy jesteśmy zdolni. Chyba nie chcesz mi wmówić, że najwcześniej przyjaciółka Kaja ma szansę znalezienia człowieka, z którym jej będzie dobrze?
Właśnie to chcę powiedzieć. I też tylko wówczas, jeśli będziesz się bardzo wystrzegała, aby czasem nie brać go za Klemensa, aby się całkowicie z Klemensem nie zidentyfikował.
Potem rozmawiamy o naszej pracy i jaką rolę naprawdę gra to, że jesteśmy kobietami, i czy my sobie czasem zbyt wiele nie wmawiamy, sądząc, że w ten sposób współtworzymy cudowną przyszłość.
Tak, tak, przyszłość, mówi Pola i wybuchamy śmiechem. To gwóźdź do trumny, ta przyszłość, którą się nam wciąż przyrzeka i dla której wszyscy mamy pracować, po której tyle sobie obiecujemy. Ta zasrana przyszłość, która jest prawie tym co królestwo niebieskie. Każdy ma o nim własne wyobrażenie, ale nikt nie wie nic dokładnego i nikt jeszcze stamtąd nie powrócił. A z zapisków tych, którzy mają już swoją przyszłość za sobą, też wynika tylko tyle, że była zupełnie inna, niż ją sobie wyobrażali. Jednak jesteśmy na nią skazani, właśnie ty i ja, my, które coś robimy, a przyszłość dopiero wyjaśni, czy warto było to robić.
^ y >*liV^ 4<H* * <fc^* * * J
?«ijSi^sl5'SwtiWiiffifFts^P^ *$*§$3»?fp- **'«•'* ««'>*•
Hj\n ¿Rit * -<i *Wi % % 4 jjfk f%«^ « MwWlij} irUl %d§ »,* * Ł ’%'•.
' ■ ''v ~ ^1:'’'' ' ■!■ ■■ ■'■ ■»fop^i *• i ^*^4 •>'v * * C*' ff'yćfi4p* '4sh*,^y.?*te'*"9 i *J | j* - ''’»'«■M> • #•» «•* łOTMyyMjtfP^|> ^ył^ym^lAlli' ^ ^¡y f f %*** '% * «fo y*VMf ”1** i 4»'} v)^ » *» ^«*
Przyszłość przyszłością, mówię, a szampan już mocno uderzył mi do głowy, ale jedno jest pewne, nie stajemy się młodsi. Ani ty, ani twój Willy, ani Klemens, ani ja. 1 jeśli teraz nie zatroszczymy się o nasze życie i nie wymyślimy czegoś, żeby stało się nie tylko znośne, ale takie, że będzie nam się chciało żyć, wtedy i przyszłość nam nie pomoże.
Zdrówko! woła Pola i przepijamy do siebie resztkami w kieliszkach. Dalsza rozmowa toczy się wśród chichotu i śmiechu, w sumie jest to udany wieczór i kiedy już leżę w łóżku, zastanawiam się, dlaczego my z Klemensem nawet nie spróbowaliśmy razem zamieszkać. Czy aby tak wielka była obawa przed przyzwyczajeniem, przed tym, że codziennością zniweczymy nasze uczucie? Czy też stało się tak samo przez się, chociaż uważaliśmy to za podjętą wspólnie decyzję. Może byłoby lepszym rozwiązaniem, gdyby Helena i Maja, i Pola lub inni przyjaciele zamieszkiwali razem z nami. Ale jak by ustosunkowali się do Kaja? Czy nie woleliby ze mną rozmawiać i obecność Kaja byłaby dla nich uciążliwa? Sporo za tym przemawia.
Przecież musi istnieć jakaś możliwość uniknięcia tej okropnej izolacji, do której nas popychają, do której sami się popychamy, chcąc złapać kilka srok za ogon. Musi przecież istnieć możliwość współżycia z ludźmi w taki sposób, aby nie być w każdej chwili na ich zawołanie. Dlaczego Kaj i ja jesteśmy od tylu rzeczy odcięci tylko dlatego, że cały świat uważa, iż tak być powinno? Dlaczego dla Klemensa Kaj stanowi obciążenie, także obciążenie naszego związku? Dlaczego nie potrafi traktować go jako przyjemność, zabawę? Chyba dlatego, że to nie mieści się w jego pojęciu o przyjemności czy zabawie. Dlaczego nie zdołałam u niego zmienić tego pojęcia? I dlaczego, jeśli idzie o mnie, zawsze z góry można przewidzieć, kiedy mu będę po-
, ->j mśfom M-m IrPfiwWi * ptP '»"«iS
V «»1 Wr* vśą£ f? t
MkSv,?*Vt « § • 1 *9*»* 11H ■KK »*.'!» *1 \vZ3.A I<4i J
WJ $ li aWi ‘I
tk Wj .¡•••Si.' "'y . 1 *® sai ’& ...
5 yyMIjfc y * * ♦*».-* w* •
trzebna — jak papieros, którego musi zapalić po jedzeniu. Często zastanawiam się, czy ludzie tego pokroju co on i ja mogą kiedykolwiek być w czymś zgodni. Gdyby on potrafił przyznać także mnie prawo do pragnień. Gdyby go tak nie przerażało, że czasami mam ochotę na coś, co nie mieści się w jego schemacie myślenia.
Po wieczorze spędzonym z Połą po raz pierwszy od dłuższego czasu znowu śnił mi się Herwater. Czy to dlatego, że Róża i Pembe czasem mi o nim opowiadają, a ja staram się wyobrazić sobie, jak on z nimi rozmawia. Tym samym tonem perswazji, jakim kiedyś do mnie przemawiał?
Zupełnie straciłam go z oczu i nie uważałam tego za jakiś zbieg okoliczności, że pewnego dnia, kiedy dziewczęta mi o nim opowiadały, zobaczyłam go — przechodził koło naszego domu, akurat wtedy zamykałam okno.
Chyba był to przyjemny sen, chociaż tylko go sobie mglisto przypominam, ale pozostawił bardzo miłe uczucie.
Kaj domaga się, bym pomogła mu wyciąć i skleić helikopter z tekturowego opakowania po komflekach. Ja zaś chcę ugotować coś na wieczór i w tym czasie sprzątnąć łazienkę. Przyjdzie Klemens i zjemy kolację.
Ja sam nie potrafię, krzyczy Kaj.
Ja także nie, mówię. Mógłbyś w drodze wyjątku choć raz mi pomóc.
Ale ja chcę majsterkować.
A ja nie mam czasu.
Kaj robi się czerwony. Ja nie jestem głodny. Zostaw to głupie gotowanie i pomóż mi w wycinaniu.
To nieważne, czy jesteś głodny, czy nie. Klemens i ja na pewno będziemy głodni.
Możesz później coś ugotować.
Nie, nie mogę. Kiedy Klemens przyjdzie, chcę usiąść razem z wami do stołu.
On na pewno się spóźni. Kaj natęża wszystkie siły. Masz teraz ze mną majsterkować... i podbiega dó mnie bijąc kartonem, który trzyma w ręku.
Teraz to na pewno nie, mówię, gotowa już w jakiś sposób załagodzić sytuację. Ale tak, żeby to nie wyglądało z mojej strony na ustępstwo i żeby dać Kajowi możliwość wycofania się. Ale on już się zagalopował. Dzień mu się dłużył, czy ja wiem zresztą, co go napadło...
Ty idiotko, wrzeszczy, ty głupia krowo, ty Świnio... W tym momencie wydaje mi się automatem, z którego nagle wylatują monety, kiedy naciśnie się jakiś specjalny guzik.
I choć to wszystko widzę i rozumiem, mnie także ogarnia wściekłość i aż ręka świerzbi, żeby mu przylać. I przypominam sobie opowieści wielodzietnych matek. W takim wypadku jedyna rada to dać po tyłku albo wylać dzban wody na głowę. W tym momencie mam ochotę na jedno i na drugie, bo Kaj ryczy, jakby go obdzierano ze skóry, i wymachuje przede mną pudełkiem od kornfleków, jak gdyby mógł mnie zmusić za wszelką cenę. Jak gdyby chciał pokazać, że jest silniejszy.
Przestań, ryczę, dość tej komedii.
To nie jest... chyba chciał powiedzieć komedia, ale głos mu się załamał i gdy raz jeszcze zamachnął się pudełkiem, by mnie uderzyć, stracił równowagę i u- padł, przy czym uderzył głową o lodówkę.
Ja także jestem przerażona i może właśnie dlatego nie mogę powstrzymać się od tego okropnego „A wi
dzisz!” Naraz wrzask się urywa, a po dłuższej chwili zmienia się zasadniczo. Uderzyłeś się? pytam spokojnie, by całej sprawy nie dramatyzować dodatkowo, i już klęczę obok Kaja na podłodze. Zalana łzami, zasmarkana, budząca litość łkająca twarzyczka dopada mnie i moczy mi pulower, że czuję to aż do skóry. Wtedy nie mogę inaczej, trzeba, jak to było za czasów niemowlęcych, kopnąć lodówkę, chociaż wciąż jeszcze jestem zła. Głupia lodówko, mówię automatycznie i już oczy promienieją spod potoku łez. Potem przynoszę starą pieluszkę zamiast papierowej chusteczki i wycieram mu nos i oczy. Jeszcze kilka razy Kaj łka, trzymając mnie wpół, potem puszcza mnie, wpycha nogą pudełko pod stół i z zainteresowaniem patrzy na płytę kuchenną.
Chciałbym też coś ugotować.
Uważaj, mówię, palą się dwa płomyki.
Obiecałaś, że wolno mi będzie pomóc ci w gotowaniu. Zawiązuję Kajowi fartuch, on przynosi stołeczek. Kiedy chcę wsypać ryż na wrzątek, woła, daj, ja wsy- pię.
Waham się’przez chwilę.
No, daj rhi już.
Woda jest wrząca, jeśli ci pryśnie na twarz, będzie bardzo bolało.
Ale nowa zachcianka tak go już zaprzątnęła, że nie słucha, co mówię.
No, daj już, i w tej chwili udaje mu się wyrwać mi z ręki filiżankę, a skutek jest taki, że ziarnka ryżu jak szalone rozpryskują się po całej kuchni. Kilka trafia do wody, gorące krople pryskają mi na ręce, potem widzę, że cały garnek z wrzątkiem lada chwila się przewróci i już w ostatniej chwili udaje mi się go odstawić. Trochę wody się rozlało, ale pozostało na pły-
cie kuchennej. Zdejmuję Kaja ze stołka i daję mu klapsa. Dość tego, mówię, marsz do pokoju.
Tym razem nie ryczy. Widzę tylko, jak automatycznie unosi rękę, żeby mi oddać uderzenie, jednak ją opuszcza. 1 kiedy odchodzi, słyszę, jak mówi dokładnie takim samym tonem jak ja, ach, daj mi spokój. Niepewny, zawsze ucieka się do mojego tonu. Wiem, że teraz jakiś czas będzie spokój i podczas pracy w kuchni, gdy pogrążona jestem w myślach, nie słyszę nawet monologów, jakie wygłasza Kaj u siebie w pokoju.
Kiedy nowa porcja ryżu jest już prawie gotowa, Kaj zjawia się znowu. Ostrożnie niesie skomplikowaną konstrukcję z klocków.
Coś dla ciebie zbudowałem, mówi i stawia budowlę na stole. Popatrz, to most zwodzony. Możesz go podnieść.
Ryż zaraz będzie gotowy, mówię, może zrobię to potem?
Nie, teraz, mówi Kaj. Specjalnie wbudowałem korbkę, żebyś mogła podnieść most.
Skręcam płomyk gazu i pochylam się nad korbką. Próbuję podnieść most korbką i kiedy rzeczywiście mi się to udaje, Kaj z radości skacze po kuchni. Ależ fajnie mi to wyszło, co?! woła, a że akurat nie może sięgnąć dalej, całuje mnie w ramię.
Klemens nie przyszedł tego wieczoru. Początkowo trzymałam kolację w piecyku, potem nakarmiłam Kaja, podczas gdy sama tylko kosztowałam, czy podgrzewanie nie psuje smaku dania. Wreszcie położyłam Kaja spać.
Nie byłam już głodna i wyłączyłam piecyk. Usiadłam u siebie w pokoju i usiłowałam czytać. W telewizji szedł film, który chciałam zobaczyć, ale nie włączałam myśląc, że Klemens zjawi się właśnie w najciekawszym momencie. Nie rozumiałam, co czytam, coraz większą
ciułam złość. Starałam się przypomnieć sobie dokładnie. Czy naprawdę powiedział, że chce dziś przyjść? A może źle go zrozumiałam? Zaczęłam nasłuchiwać odgłosów wozów skręcających w naszą ulicę, a przede wszystkim tych, które się zatrzymywały.
Nie, nie, wyraźnie powiedział w poniedziałek o siódmej. Dziś był poniedziałek, ale godzina dziewiąta.
Może coś stało się z wozem? A może kogoś spotkał, kto go nie puścił? Dlaczego nie zatelefonował? Że Klemens się spóźniał, to nie było nic nowego, ale aż tak bardzo?
O dziesiątej zaczęłam myśleć o ewentualnym wypadku. O czymś takim dowiadujemy się najprędzej. Klemens zawsze tak mówił przy podobnych okazjach.
Dalsze pół godziny spędziłam wstając i podchodząc do telefonu, i wracając. Wreszcie zadzwoniłam do matki Klemensa. Wiedziałam, że w poniedziałki nie gra. Ucieszyła się z mojego telefonu i pomyślałam sobie, że zbytnio zaniedbałam kontakty z nią, prawdopodobnie z powodu Kaja. Kiedy zapytałam o Klemensa, powiedziała, że chyba zapomniał. Bo kiedy wychodził, zapytał, czy może ją gdzieś podrzucić, ma bowiem jeszcze jakieś spotkanie.
Zapomniał? O tej możliwości nie pomyślałam. Na to nie powinnaś pozwolić, powiedziała Zofia Silber. Tego od początku nie wolno tolerować. Siedziałam patrząc tępo przed siebie. Widocznie zapomniał. Potem coś we mnie wybuchło, ledwo mogłam nadążyć za własnymi myślami, które naraz się we mnie wyładowały. Na wszystko byłam przygotowana, tylko nie na to, że Klemens mógł zapomnieć. Pragnęłam mieć go teraz przed sobą, abym mogła się wyładować. Zachowywałabym całkowity spokój, prawie obojętność, jak gdybym ja także o tym zapomniała.
A kolacja? Więc ugotowałam już na dzień następny.
Muszą iść do radia... I w chwili kiedy zacząłby mi wierzyć, powiedziałabym nagle a niespodziewanie, co ty sobie właściwie myślisz? I nie czułabym najmniejszej ochoty, by zostać wróżką, by zawczasu załagodzić sytuację.
A potem pragnę, aby Klemens już nie przyszedł. Niech przepełni się miarka, żeby utwierdzić moją decyzję. Jeśli teraz zadzwoni telefon, nie podejdę. Nie przyjmę żadnego usprawiedliwienia.
Przyłapałam się na tym, że zaczynam się rozkoszować obelgą, jakiej doznałam. To było coś, co nie dało się wytłumaczyć „danymi okolicznościami” ani uprawianym zawodem czy przymusową sytuacją. To był zupełnie osobisty rodzaj obelgi i powoli zaczynała się we mnie budzić świadomość, że „dane okoliczności” dawno już odczuwałam jako osobistą obelgę. To zapomnienie dotyczące mnie osobiście było nagle równoznaczne z wszystkim, o co dotąd ledwo ważyłam się obwiniać Klemensa. Mój gniew przybrał konkretną postać.
Gdy poszłam do pokoju Kaja, by zgasić małą lampkę, leżał półnagi w poprzek łóżka. Starałam się ułożyć go właściwie, przy czym otworzył oczy. Nie obudził się, ale twarz mu się rozpromieniła, wyciągnął do mnie ramiona. Pocałowałam go i nakryłam kołdrą aż po szyję.
Położyłam się do łóżka i nawet udało mi się zasnąć. Lecz około trzeciej znowu się obudziłam. Zastanawiałam się, czy Klemens tymczasem uprzytomnił sobie, że
o czymś ważnym zapomniał. Ale może to już nie było dla niego ważne. Może już tak daleko od nas odszedł, że tylko przyzwyczajenie go tu przywodziło? Myśl ta w tej chwili była tak bolesna, że przewróciłam się na drugi bok. Jeśli jest tak istotnie, należy jak najprędzej się z tym uporać. W naszym sposobie życia chyba nic prawie się nie zmieni. Klemens dalej mógłby odwie
dzać Kaja od czasu do czasu, tylko odpadłyby wieczory, te dwa', trzy wieczory spędzone wspólnie w ciągu tygodnia. Za to mogłabym zapraszać ludzi, kiedykolwiek i kogokolwiek bym chciała.
Starałam się przedstawić sobie tę samotność od najciekawszych stron, ale pod tymi nowymi albo może wcale nie tak bardzo nowymi wyobrażeniami szalało coś niby ból zęba. Jak to możliwe, że tak mało byłam na to przygotowana? Coś takiego powinno się zauważyć, to nie przychodzi z niczego, ot tak, samo z siebie. Albo może ja również byłam już tak zajęta sama sobą, że tych pierwszych oznak wcale nie spostrzegłam? Może Klemensowi sprawiało przykrość stawiać czoło coraz częstszym rozdźwiękom związanym z „danymi okolicznościami”? Może dlatego ulotniło się z jego pamięci, że miał wczoraj u nas być?
Staram się wyobrazić sobie, jak Klemens także się nagle budzi i przypomina sobie. Jak biegnie do telefonu, a potem, gdy zerknął na zegarek, jednak nie dzwoni. Czy też przewracał się z boku na bok i nie mógł zasnąć? Ale jeśli mógł o nas, o mnie po prostu zapomnieć, to owo przypomnienie nie przyprawiło go o bezsenność.
Byłam tak zmęczona, że oczy mnie bolały, ale nie mogłam zasnąć. Około piątej, kiedy zaczęło się rozwidniać, wstałam, otuliłam się kocem, usiadłam w bujaku i zapaliłam papierosa. Odgłos tramwajów, które w górze ulicy miały pętlę, był teraz o wiele wyraźniejszy niż w ciągu dnia. Mój Boże, spróbowałam z innej beczki, cóż wielkiego się stało? Klemens zapomniał, że zapowiedział się na kolację. Niejeden głośno by się roześmiał, gdyby się dowiedział o mojej reakcji. Czy i mnie także kilkakrotnie nie zdarzyło się o tym zapomnieć i nie robiłam naprędce kilku kanapek? I to raczej dość milkliwie, bo byłam pochłonięta jakąś lek-
turą. Jedyną różnicę stanowiło to, że ja niezawodnie tkwiłam w domu, a więc sprawę dało się łatwo naprawić, poza tym byłam stale do dyspozycji.
Jakie to głupie nie spać z tego powodu i cały nasz stosunek uznać za nadszarpnięty tylko dlatego, że Klemens raz o nas zapomniał. Jakże często, ach, jak często zdarzało mu się o nas zapominać nawet wtedy, kiedy tutaj bywał. Czy to nie ja przeważnie wdzierałam się w jego pamięć, nie dopuszczając, by w czasie spędzanym ze mną myślami wciąż nie wybiegał gdzie indziej? A czy ja sama już nie wyobrażałam sobie nieraz, że go opuszczam, aby stwierdzić, jak dalece od nas odszedł, by mu potem tego dowieść na podstawie jego własnej nieobecności duchowej.
Około wpół do siódmej zadzwonił telefon. Ponieważ siedziałam obok, wystarczyło podnieść słuchawkę.
Już wstałaś? zapytał Klemens.
Tak, odparłam, już dawno.
Milczał chwilę. Przykro mi z powodu wczorajszego wieczoru. Potem znowu zamilkł.
Dlaczego nie przyszedłeś? Usiłowałam, aby brzmiało to możliwie jak najbardziej obojętnie. Zapomniałeś?
Wyjaśnię ci po powrocie.
Ale chcę wiedzieć teraz.
Amy, proszę cię, muszę jechać na lotnisko.
Na lotnisko?
Czy ci nie mówiłem, że wyjeżdżam na kilka dni?
Teraz to ja milczałam.
Jesteś tam jeszcze?
Kaj widocznie usłyszał dzwonek telefonu, bo przyszedł ze swego pokoju trzymając w ręku krokodyla.
Kto to, czy mogę także porozmawiać?
Halo, Amy, jesteś tam jeszcze?
Czy to tatuś? Kaj wyrwał mi słuchawkę:
Tatusiu!
Zostawiłam mu słuchawkę i potoczyła się zwykła rozmowa. Tak, dobrze spałem. Pauza. Kiedy przyjedziesz? Pauza. Coś mi przywieziesz? Pauza. Już się cieszę.
Potem znowu miałam słuchawkę w ręku, Kaj poszedł do kuchni.
Wytłumaczę ci wszystko po powrocie.
Chcę, żebyś mi to teraz wytłumaczył, jeśli w ogóle jest coś do wytłumaczenia.
To niemożliwe.
Klemens, proszę, wpadnij, zanim polecisz. Chciałabym cię zobaczyć.
Mój samolot odlatuje o wpół do dziewiątej. Jeśli teraz wyjadę z domu, akurat zdążę na lotnisko.
Poleć późniejszym samolotem.
Amy, wiesz, że to niemożliwe.
Nic nie wiem.
Wszystko zrozumiesz. Za kilka dni wracam.
Odłożyłam słuchawkę. Kaj przyszedł z kuchni z dużą butelką soku i przyłożył ją do ust jak robotnicy budowlani butelki z piwem.
Nie wolno pić z butelki, ofuknęłam go. Zwłaszcza gdy wyjmujesz ją z lodówki. Potem znowu będzie cię bolało gardło. Wstałam i odebrałam mu butelkę.
Ale kiedy tak mi się chce pić.
Bądź łaskaw poczekać, aż zrobię śniadanie. Poszłam do kuchni, postawiłam butelkę na kredensie i nastawiłam wodę na herbatę. Sama perspektywa najbliższych dni, kiedy to będę skazana na własne próby interpretacji, wykańczała mnie.
Po prostu się wymigał i myśli, że przez te kilka dni dojdę do równowagi, z dystansu wszystko łatwiej się tłumaczy. Wściekłość będzie następowała po smutku, a z biegiem dni stanę się bardziej nerwowa i wcale nie bardziej wyrozumiała. Przeciwnie, jeśli się nawet oka
że, że moje obawy były bezpodstawne, nie wybaczę mu strachu, jakiego się przez niego najadłam.
Wyjęłam masło z lodówki i głęboko zatopiłam w nim nóż. Gdyby przynajmniej cokolwiek powiedział....
Kaj usiłuje zagarnąć mnie całkowicie dla siebie. Ledwo wpada do domu, już trzyma się mojego paska, a kiedy tylko przyniosę dziewczętom coś do zjedzenia i do picia, pakuje się do mnie na krzesło, otacza ramionami, palcami przebiera mi po podbródku i uszach. Bliźniaki natychmiast znikają w jego pokoju i nastawiają kolejkę.
Dlaczego nie idziesz do nich? pytam Kaja. Postawię wam talerz z kanapkami i sok.
Bo cały dzień się z nimi bawiłem. I łasi się do mnie, jakby nie widział się ze mną od tygodnia.
Podsuwam Róży i jej przyjaciółce Pembe talerz. Có- żeście porabiali cały dzień? pytam Kaja, by nie przeszkadzać dziewczętom w jedzeniu.
Ach, nic. A potem, ponieważ wciąż mu się przyglądam, bawiliśmy się, opowiadaliśmy sobie rozmaite historie, jedliśmy, piliśmy... a potem przyszedł Herwater, a potem oni wciąż tylko gadali.
Róża podnosi głowę i wzrok jej pada na Kaja, który usiłuje nie przyjmować go do wiadomości.
Zjeżdżaj teraz, mówi do Kaja. Matka dawno ci już powiedziała, żebyś poszedł do Erola i Oktaya.
Nie wierzę własnym oczom, ale Kaj złazi z moich kolan i idzie do drugiego pokoju, co prawda pozostawiając drzwi szeroko otwarte.
Herwater? Jak mu się powodzi? Korzystam z okazji, aby o nim pomówić.
Ach, mówi Róża, wcale tak często nie przychodzi. Tylko wtedy, kiedy wcześniej kończy pracę i przechodzi przez park.
Widzę, jak Pembe spuszcza wzrok i stara się stłumić śmiech.
Naprawdę, co porabiacie cały dzień? Zawsze jesteście w parku.
Tam jest najtaniej. Można kupić tylko lody i coś do picia, a nie ma huśtawki łódkowej ani karuzeli czy kolejki górskiej.
Ale coś przecież musicie robić, przynajmniej z dziećmi.
Ach, Róża wzrusza ramionami, one zawsze coś wy- najdą. Kaj idzie zaraz do piaskownicy albo na plac zabaw. Bliźniaki pomagają mu, żeby dostał się na huśtawkę.
A wy?
My wymyślamy sobie historie o ludziach, którzy także przychodzą do parku. Kim są i jak by chcieli żyć, mówi Pembe.
Najpierw ich dokładnie obrabiamy, mówi Róża dalej, a potem sobie układamy, co, naszym zdaniem, powinni robić. A kiedy już cały park zapełnimy zwariowanymi typkami, coś z tego znowu wynika.
Czasami ludzie, których poznajemy, są o wiele bardziej zwariowani, niż myślałyśmy, mówi Pembe.
Ale nic więcej nie mogę z nich wydobyć. Wzruszają ramionami, chichocą albo udają, że nie rozumieją, czego chcę.
O ile znam Różę, wiem, że niejedno widziała. Rodzice, jeśli w ogóle zauważają córkę, zdają się traktować ją jako osobę dorosłą. A jej turecka przyjaciółka ma też za sobą coś, co można określić jako los. Nie mogę sobie wyobrazić, że wypełniają czas niewinnymi zabawami. Albo może nie są to wcale takie niewinne zabawy? Róża po raz pierwszy mówiąc o Pembe powiedziała, wiesz, nie mogę wprost zrozumieć, że ona tak dobrze mówi po niemiecku. Poznały się na rynku podczas za
kupów. Róża chciała kupić melon, ale kiedy wzięta jeden, który wydał jej się szczególnie ładny, poczuła, że ktoś skubie ją za rękaw i szepce, nie ten. A który? zapytała Róża.
Pembe wzięła inny, nacisnęła go lekko — akurat handlarka się odwróciła — i powiedziała: Weź ten.
Tak nawiązała się rozmowa i wciąż gadając przechadzały się po raz siedemnasty pomiędzy stoiskami, mimo toreb z zakupami, które musiały dźwigać.
Nie masz ochoty wpaść do mnie na chwilę? zapytała Róża, kiedy obie miały już dość. Mieszkam tu całkiem w pobliżu. Mogłybyśmy wypocząć, no i dalej gadać.
Pembe odpowiedziała, że chętnie, ale teraz nie może, bo ojciec jest w domu, a matka czeka na zakupy.
Było to w sobotę. W niedzielę znowu się spotkały. Pembe była z obydwoma braćmi, Róża zabrała Kaja na przedpołudnie. Tak po raz pierwszy wszyscy poszli do parku miejskiego. Odtąd, kiedykolwiek mają „nadzór nad dziećmi”, zwłaszcza podczas wakacji, tam się udają. Dzielą się też pieniędzmi, które Róża dostaje za opiekę nad Kajem. Kaj zaś woli iść z dziewczętami niż do przedszkola.
Żebyś wiedziała, jak oni mieszkają, opowiadała mi Róża wkrótce potem. To niby niski parter, ale tak prawdę mówiąc to suterena. Żeby nie było widać plam wilgoci, zawiesili ściany makatami. Jest tam pełno poduszek i małych stolików, a na nich leżą serwetki, nawet na radiu. A na tym plastykowe wazony z plastykowymi kwiatami, a na parapetach także stoją plastykowe kwiaty, bo prawdziwe by się tam nie chowały. Za to jest cała masa jedzenia i herbata. Gdziekolwiek obrócisz głowę, ktoś podsuwa ci talerz pełny czegoś tam. Jej matka pracuje w repasacji odzieży, a ojciec na budowie. Ojciec zaraz wyszedł spotkać się z przyjaciółmi. Bliźniaki poszły się bawić, a myśmy wiele godzin spędziły
z matką Pembe. Najpierw wciąż się usprawiedliwiała z powodu mieszkania, ale potem zaśmiewała się słuchając Pembe i mnie. I coraz częściej mówiła, że powinnyśmy więcej jeść, aby nam piersi urosły, a potem sama zaczęła opowiadać. Choć źle mówi po niemiecku i Pembe wciąż musi jej pomagać, chętnie jej słuchałam. Opowiadała o swoim weselu na wsi i jak po raz pierwszy zobaczyła ojca Pembe, jako mężczyznę, za którego mieli ją wydać, bo z widzenia znała go jak wszystkich innych mieszkańców wsi. A kiedy odchodziłam, pocałowała mnie w oba policzki i powiedziała, żebym wkrótce znowu ich odwiedziła.
Zazdroszczę dziewczętom. Zazdroszczę im tak bliskiej przyjaźni, tej — obawiam się tych słów — ich samotności we dwie.
Róża, która zaopatruje rodziców w żywność, Pembe, która podporządkowuje się rodzicom. Róża od wczesnego dzieciństwa jakby opuszczona, Pembe jako dziecko wyrzucona na tutejszy, obcy jej brzeg. Obie przeżyły to, nie zacięły się, nie zamknęły się w sobie. Cieszyłabym się, gdyby Kaj zawarł kiedyś taką przyjaźń. Ów prosty, naturalny, pełen miłości stosunek dziewcząt do siebie nawzajem i do dzieci ogromnie mnie ujmuje. Może są lepiej przygotowane do uczuć, jakie przyjdzie im przeżywać, i do wymogów, jakie uczucia te im postawią.
Nie da się z tego wymigać, powiedziała Pola. Jeśli się nie da z tego wymigać, trzeba głębiej się w to zanurzyć. Ćwiczyć się w uczuciach od samego początku. Dopuszczać do siebie miłość ze wszystkich stron. Nie wierzyć w jej niepowtarzalność, lecz w jej możliwości. Ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć, by móc ją znosić.
Gdybyż to można było się nauczyć, jak się pozbyć próżności, dumy i wynikającej z tego przesadnej wrażliwości. Dlaczego to takie trudne uznać uczucia za coś
organicznego, coś, co przypływa i odpływa nie pociągając za sobą oskarżeń ó winę.
Prawdziwe symbiozy dokonują się przez długi okres i występują tylko pomiędzy szczególnie zniekształconymi istotami. Tylko oczywiste braki nie dopingują do konkurencji. A może powinniśmy lepiej zdawać sobie sprawę z naszych defektów, aby móc zrastać się we właściwym miejscu?
V*
»*
i
MCI'iiSrAl _
■ Ml§f
fMll
KAii KM Alf » «1* ■
g
ul
KjHnrtL
4. puK Bj ■■■
l|*g|&0&;d . ..*■
- s$lp|
^yHsmilSai
4Łiii4#sp
Kaj użył sukni jako fartucha i jest teraz zaplamiona.
No i jak ty wyglądasz, mówi Róża spokojnie.
Kaj ogląda swoje palce i usiłuje tkwiący na nich brud wytrzeć o sukienkę.
Idź, umyj się, mówi Róża wciąż jeszcze spokojnie, ale z pogróżką w głosie.
Kaj, cicho podśpiewując, drepce do najbliższego hydrantu. Stoi tam babcia pochylona nad wnuczką i mówi, mówi...
Taka kochana dziewuszka, a taka brudna, kto to widział? Wstyd i hańba. Mamusia kupiła taką śliczną sukieneczkę, a co robi Linusia, zabrudziła się od stóp do głów. A przecież babcia powiedziała, że kulka z lodów ci spadnie, trzeba się zatrzymać, aż się zliże górną kulkę. Ale kiedy się chce przy tym biegać, to zrozumiałe, że kulka spadnie. To jasne jak słońce. Popatrz tylko, wszystkie trzy rodzaje lodów, czekoladowe, waniliowe, malinowe, wszystkie są na sukieneczce, którą mamusia wczoraj dopiero kupiła.
Linusia cicho łka trzymając w ręku pustą tutkę po lodach, podczas gdy babcia wyżyma chusteczkę pod strumieniem wody.
Nie becz, bo łzami rozmażesz cały brud na buzi, usta i tak muszę ci wytrzeć. Wyrzuć wreszcie tę tutkę. Już
118
nic w niej nie ma. A sama, bez lodów jest niezdrowa. W ogóle lody są niezdrowe. Tylko zapychają żołądek i robi się od nich zimno.
Kaj z zainteresowaniem słuchał, ale teraz, kiedy babcia kończy wycieranie i wyżymanie, automatycznie cofa się o krok. Ale za późno. Już obca babcia się odwróciła i zobaczyła Kaja. Coś podobnego! Jeszcze jedna dziewuszka w ładnej sukieneczce jest brudna, ale jaka brudna!
I już obca babcia chwyta Kaja za ramiona, ustawia przed hydrantem i podsuwa dopiero co wyżętą chusteczkę pod strumień wody. Kaj zaczyna się wyrywać.
Puść mnie, krzyczy, sam się umyję. Idź sobie.
Ale obca babcia nie daje tak łatwo za wygraną.
Puść, bo cię ugryzę, krzyczy Kaj.
Ano zobaczymy, mówi obca babcia, to się pokaże.
Uwaga, mówi Kaj, fair jak podczas szermierki.
Zaraz się umyjemy, mówi obca babcia, potem głos jej się załamuje, podczas gdy Kaj korzysta ze sposobności i wymyka się z jej znieruchomiałej ręki.
To już szczyt wszystkiego, doprawdy szczyt wszystkiego. Smarkula ugryzła mnie w palec. Babcia trzyma rękę przed sobą i bada ją, jakby nie wierzyła własnym oczom.
I nic pani na to nie poradzi, wtrąca się jakaś kobieta w sportowych spodniach, która dwunastoletniemu grubasowi wyciera plamę ze spodenek. Jeśli nie jest to pani dziecko ani nie jest pod pani opieką, nie może pani nic zrobić.
Mogłabym, owszem, mówi obca babcia, która powoli jakby budziła się z transu. Mogłabym chwycić to dziecko i sprawić mu lanie.
Mam nadzieję, że wie pani, co ją za to czeka.
Nic nie wiem, jedno tylko wiem, że ja i moje dzieci, i moje wnuki w takim wypadku zarobiłyby lanie.
118
Co to znaczy zarobiłyby? pyta Linusia z zadowoloną miną; zapomniała już o myciu i wyrzutach.
Kiedy się dostaje lanie.
A z czego się leje to lanie?
Leje się to lanie z lejka, i to tak, że potem trudno usiedzieć na pupie od tego lania.
W dzisiejszych czasach określa się to jako maltretowanie dzieci, droga pani, mówi kobieta w spodniach, i niech pani znajdzie sędziego, który przyjmie do wiadomości, że działała pani w afekcie, i przyzna pani okoliczności łagodzące. W dzisiejszych czasach należy lanie sprawiać w swoich czterech ścianach, jeśli się nie chce za to jeszcze zapłacić. Zasłania usta ręką tak, żeby tylko obca babcia to usłyszała. Pani się uśmieje, ale daję w skórę mojemu dryblasowi — odprawiła dwunastolatka w mokrych spodniach — tylko przy zaciągniętych zasłonach, jeśli na to zasłuży. Bo wystarczy, żeby jakiś sąsiad to zobaczył i na panią doniósł. Coś idiotycznego. My, które naprawdę troszczymy się o nasze dzieci, robimy podobno wszystko na opak, a inni, którzy w ogóle
o dzieci nie dbają, są podobno w porządku. Ja tego nie mogę pojąć. Ale nie jestem w ciemię bita. Na wszelki wypadek mamy zaciągnięte zasłony.
No tak, mówi obca babcia i oblizuje palec, w który Kaj ją ugryzł, człowiek już w ogóle nie rozumie, co się dzieje na tym świecie.
Kaj usiadł na trawie w bezpiecznej odległości i przysłuchuje się. Kiedy spostrzega, że obca babcia odchodzi ze swoją wnuczką, woła za nimi, przecież uprzedzałem, że ugryzę. Trzy razy to powiedziałem.
Nieprawda, woła Linusia, tylko dwa razy. Za trzecim razem ona by ci uwierzyła.
Szkoda, mówi Kaj.
To dlatego, że nie potrafisz liczyć do trzech.
Kaj patrzy po sobie, krytycznie spogląda na swoje
nagie kolana, a potem mówi, to dlatego, że mam na sobie tę głupią kieckę.
Idę w cień. Kaj kuca za japońskim krzewem ozdobnym.
Szczypawka... Znasz mnie przecież? Jestem Kaj Stern. Jesteśmy przyjaciółmi, najlepszymi przyjaciółmi.
Oktay przysiada się do Kaja. Ona gryzie...
Mnie nie. Nie może mnie ugryźć. Popatrz, jak pełznie mi po palcach.
Aż roi się od tego, mówi Erol, który także nadszedł. Wspaniała szczypawka. Kaj podsuwa Oktayowi rękę, po której wspinają się teraz dwie szczypawki.
Róża zwróciła twarz do słońca. Zmarszczyła nos z obrzydzeniem, ale oczy ma przymknięte. Na podbródku wystąpiły kropelki potu.
Kaj, mówi dość obojętnie, nie powinieneś siadać stale na trawie, sukienka ci się zazieleni.
Zielony, zielony, zielony, mój kolor ulubiony,
Zielone, zielone, zielone jest wszystko, co mam.
Dlatego wszystko lubię, co kolor ma zielony,
Ślicznej zielonej żabce ja moje serce dam.
Dęby, zęby, gęby...
Erol dyryguje wskazującym palcem.
Brzozy, kozy, wozy...
Kaj podnosi wzrok.
Buki, bruki, banialuki.
Choinki, dziewczynki, pralinki.
Wianek, panek, Stefanek.
A potem Oktay ciągnie dalej:
Lecz Stefanek, mądry młodzik, mówi — guzik mnie obchodzi!
Skończcie z tymi głupotami, mówi Pembe, człowiek kręćka dostaje.
Jeść, mówi Kaj.
121
Pić, mówią Erol i Oktay.
Pembe wstaje. Dziś będzie coś nadzwyczajnego.
A nie coś podzwyczajnego?
Nie złość jej, mówi Oktay, inaczej nic z tego.
Co będzie nadzwyczajnego? pyta Róża. Czy ktoś obchodzi urodziny?
Ja, Pembe spuszcza wzrok.
Samaś sobie winna. Gdybyś pisnęła słówko, dostałabyś prezent. A zamiast tego ty robisz nam niespodziankę.
Jaką?
Piknik. Urządzimy prawdziwy piknik. Z herbatą, jedzeniem i w ogóle.
Piknik? Że też coś takiego przyszło ci do głowy!
Erol, Oktay, Pembe klaszcze w dłonie. Zaraz tu wrócimy. Wszystko przygotowałam, musimy to tylko przynieść.
Mamy wam pomóc?
Nie. Dadzą sobie radę z Erolem i Oktayem. Bardzo się spieszą. My tu niedaleko mieszkamy, mówi Pembe. I już ich nie ma.
Kaj sadowi się u Róży na kolanach. Pada na nich cień drzewka życia i Róża stara się wytrzeć Kajowi nos. W tej chwili przechodzi przez park grupa amerykańskich turystek, jedna z nich szczególnie zwraca na siebie uwagę, nawet Róża przechyla się, by lepiej ją obejrzeć.
Jest to smukła kobieta o jasnej cerze i płomiennych włosach, w czerwonej sukni, czerwonych pantoflach i z czerwoną torebką. Nawet usta i klipsy mają tę samą opętańczą czerwień. Kobieta góruje nad całą grupą, obcasy ma wysokie i cienkie, a chodząc wykonuje wężowe ruchy od nóg aż po ramiona i po szyję.
Kaj przytulił się mocno do Róży i szepce jej do ucha, sądzisz, że to czarownica?
Róża nie od razu odpowiada. Potem potrząsa głową i oboje patrzą w ślad za kobietą, aż znika wraz z całą grupą.
Czy czarownica to wydmo?
•Nie wydmo, tylko widmo.
Ale ona się tak wydymała.
Nie wydymała, tylko wyginała.
No to się wyginała jak widmo.
Nie jak widmo, tylko jak wąż.
Chciałbym, żeby mi kto opowiedział bajkę o widmie, co wygina się jak wąż.
A czego się bardziej boisz — widma czy węża?
Właśnie sam nie wiem. Dlatego chciałbym usłyszeć bajkę, gdzie widmo pożera węża, a wąż widmo.
Sądzisz, że wtedy mniej byś się bał?
Może, mówi Kaj, może wtedy jedno pożre drugie.
Pembe i jej bracia wracają obładowani kocem, samowarem i dwoma koszami.
Przywlekliście całe gospodarstwo. Róża pomaga Pembe rozłożyć koc na przerzedzonym trawniku.
Przynieście wody, rozkazuje Pembe braciom i posyła ich z dzbankiem do hydrantu.
Kaj tymczasem wyłowił z kosza kawałek chleba, ale Pembe ofuknęła go, zostaw, musisz poczekać, aż wszyscy się zbierzemy.
Tymczasem ustawiła samowar i usiłuje rozpalić go węglem drzewnym, który po kawałku wrzuca do rury. Wachluje gazetą słaby płomyk, od czasu do czasu dmucha do wnętrza, potem nalewa wodę do samowaru.
Teraz wszyscy siedzą na kocu jak psiaczki, którym ślinka cieknie, ze wzrokiem utkwionym w oba kosze. Kiedy ogień, już bez niczyjej pomocy, dalej się żarzy, Pembe zabiera się do koszy i pełnymi godności ruchami zaczyna wyjmować ich zawartość.
Przyniosła nawet plastykowe talerzyki i kolorowe serwetki papierowe. Najpierw każdy otrzymuje po kilka placków, to upiekła nasza matka. Możecie ich używać zamiast łyżek i widelców — urywacie kawałek, owijacie dokoła jakiegoś dania i w ten sposób zjadacie. Zjawia się małe pudełko z kostkowym cukrem i musztardówki do herbaty. Na pozostałe talerzyki plastykowe Pembe nakłada plasterki ogórków, czarne oliwki i ćwiartki papryki, kawałki białego sera, plasterki melonów i połówki brzoskwiń. Są też paszteciki nadziewane serem z przyprawami i dużo ciasteczek z jagły. Wydaje się, że dzieci siedzą przy uginającym się od obfitości stole — tak rozłożyła Pembe przed nimi poczęstunek. Kiedy spostrzega szeroko rozwarte oczy Kaja i Róży, mówi: Możecie jeść, ile dusza zapragnie, mam jeszcze coś w zapasie, ale nie chcę od razu wypakować, bo straci świeżość.
Mogę? pyta Kaj trzymając w ręku plasterek ogórka, z którego spływa kropla soku.
Pembe mamrocze coś, czego Kaj i Róża nie rozumieją — ma to jakiś związek z Allachem. Potem mówi niemal błagalnie: Proszę, częstujcie się.
To, co się dzieje dalej, nie jest właściwie posilaniem się, lecz ucztowaniem. Erol i Oktay siedzą ze skrzyżowanymi nogami, obnażeni do pasa, obie dziewczyny zaś rozpięły guziczki bluzek, ile się tylko dało.
Jest południe i park prawie opustoszał. Publiczność przedpołudniowa poszła do domu na obiad, a sekretarki, które korzystają z jednogodzinnej przerwy, wystawiają się na słońce, chcąc utrwalić urlopową opaleniznę albo z góry się opalić, aby nie jechać na urlop jako „blade twarze”; siadają na ławkach tuż nad stawem, ponieważ woda odbija światło i wzmaga działanie słońca.
Chyba wydałaś na to przyjęcie całe kieszonkowe? Róża odgryza kawałek pasztecika z ciasta francuskiego.
Kieszonkowe, co to jest?
Tylko mi nie wmawiaj, że nie wiesz, co to jest kieszonkowe.
Owszem, wyraz ten znam, ale u nas czegoś takiego nie ma.
Wytłumaczyła ojcu, że tu obchodzi się urodziny i że wtedy można sobie czegoś życzyć. I po wyjaśnieniach, które dostatecznie długo trwały, ojciec dał jej wreszcie trochę pieniędzy. Pomysł z piknikiem spodobał mu się, jak i to, że na swoje urodziny zaprasza się przyjaciół.
Naraz przed dziećmi staje stara pani w płóciennym kostiumie, w słomkowym kapeluszu i z parasololaską. Miło, ogromnie miło, mówi łaskawie i wskazuje czubkiem parasololaski samowar.
Jak sądzisz, może powinniśmy zaprosić hrabinę? pyta Pembe szeptem.
Spróbuj, szepce Róża w odpowiedzi.
Bardzo prosimy! Pembe wskazuje na poczęstunek.
Bardzo dziękuję, mówi hrabina i siada na ławce. Filiżanka herbaty przydałaby się na moje ciśnienie.
Może pani coś zje? Pembe bierze mały talerzyk plastykowy.
Hrabina zdejmuje rękawiczki i przygląda się uważnie. Sądzę, mówi z ¡wahaniem, jak gdyby nie chciała stracić nic z tych smakołyków, sądzę, że wezmę najpierw plasterek ogórka, potem kawałeczek pasztetu, a na deser plasterek melona.
Pembe nakłada to, o co hrabina prosiła, na talerz, przedzielając wszystko papierowymi serwetkami. Dodaje też jedyny tu widelec, którym nakładała jedzenie na talerze, sądzi bowiem, że hrabina nie życzy sobie chleba.
A herbata, pyta, złocista, koloru orzecha czy czarna?
Co do herbaty, prosiłabym jasny orzech z połówką kostki cukru, jeśli można.
Pembe miesza esencję z wrzątkiem we właściwej proporcji. Hrabina bierze musztardówkę i mówi, dokładnie się jej przyglądając: Bardzo ładna, wybitnie rustykalna, ale bardzo ładna.
Co to znaczy rustykalna? pyta Oktay nieufnie.
Hrabina podnosi wzrok, potem mówi, wiejska, moje dziecko. Że tak powiem — wiejska.
To dlatego, mówi Erol, że pochodzimy ze wsi. Po pierwsze, z innego kraju, a po drugie, ze wsi.
Ciekawe, mówi hrabina. Ja także spędziłam część swego dzieciństwa na wsi.
Ile owiec i ile krów miał pani ojciec?
Tego nie mogę już tak dokładnie powiedzieć, ale może sobie przypomnę. Wiem tylko, że kiedyś dostałam na urodziny jagniątko z niebieską jedwabną kokardką i dzwoneczkiem.
Urodziny, woła Oktay podniecony, moja siostra obchodzi właśnie swoje urodziny.
Och! Hrabina stawia obok siebie pusty talerz. Więc najserdeczniejsze życzenia. Podaje Pembe rękę i kilkakrotnie ściska jej dłoń. Potem zaczyna szperać w swojej torebce. Niestety nie byłam przygotowana na tę uroczystość, ale może to sprawi ci przyjemność. Wyjmuje puderniczkę, wyciera lusterko do połysku, aby raz jeszcze się w nim przejrzeć, i daje Pembe.
Pembe się rumieni. Bierze puderniczkę, z zachwytem obraca ją w ręku, a potem zwraca hrabinie.
Nie podoba ci się? Masz rację, ta puderniczka jest raczej odpowiednia dla starszej pani.
Ach, nie, mówi Pembe, podoba mi się ogromnie. Ale nie mogę jej zatrzymać. Rodzice nie pozwoliliby mi jej przyjąć.
Rozumiem. Hrabina znacząco kiwa głową. Jeszcze się nad tym zastanowię i prześlę ci prezent pocztą. Bardzo bym chciała sprawić ci przyjemność.
126
Pani jest moim gościem, mówi Pembe, to samo już sprawia mi przyjemność.
Herwater idzie. Róża wskazuje na człowieka w wieku około trzydziestu pięciu lat w jeansowym ubraniu.
Hrabina wyciąga do niego dłoń, którą Herwater, skłaniając się, całuje. Jego ciemne włosy sięgające ramion wykonują ten ruch razem z nim, opadają do przodu, a kiedy Herwater się wyprostowuje, znowu zwisają mu dookoła szyi.
Herwater... powtarza hrabina.
Inżynier, mówi Herwater, pracuję w wodociągach miejskich.
Nie, nie, hrabina zaprzecza ruchem głowy. Mam na myśli nazwisko. Pańscy rodzice...
Oboje nie żyją. Ale możliwe, że pani ich znała.
Słusznie, to podwójne samobójstwo, które wywołało tyle szumu, nigdy nie wyjaśnione. Jeśli się nie mylę, chodziło o jakieś wartości majątkowe... a potem się okazało, że ten majątek jednak się odnalazł.
Hrabina pogrąża się we wspomnieniach, potem pyta:
Ma pan rodzeństwo?
Herwater zaprzecza ruchem głowy.
Więc pan sam wszystko odziedziczył. Fantastyczne. Ale zaraz wstyd jej swego entuzjazmu i powiada cicho i ze zrozumieniem, na pewno przepuścił pan cały majątek w ciągu pół roku...
Herwater wybucha śmiechem. Niezupełnie. Scedowałem go na kogoś innego.
Scedował go pan... Ależ, młody człowieku, co pan zrobi, jeśli założy pan kiedyś rodzinę?
Moje zainteresowania idą w zupełnie innym kierunku. Herwater składa jeszcze jeden ukłon.
127
Hrabina marszczy nos. Nikt nie chce teraz obarczać się rodziną. Bardzo to smutne. Służby też już nie ma. Toteż dzieciom nie pozostaje nic innego niż skupiać się w gromady.
Ma pani rację. Herwater potakuje skinieniem głowy. Na moje usprawiedliwienie mogę jedynie oświadczyć, że od czasu do czasu obejmuję opiekę nad dziećmi. Herwater wziął Kaja na ręce i poprawia mu sukienkę.
Ach, ty, mówi Kaj trzymając się głowy Herwatera, uważaj, żeby mój krokodyl cię nie pożarł, kiedy znowu będziesz łaził po kanale.
Od czasu do czasu opieka nad dziećmi, powtarza hrabina, to brzmi ładnie. Ale, pan wybaczy, co to panu daje?
Urozmaicenie. Powiedziałbym nawet coś więcej — pociechę.
Dla obu stron?
W najlepszym razie — tak.
Pociecha, no dobrze. Hrabina delikatnie ociera nos chusteczką. Ale jak się ma sprawa z popłatnością?
Jeśli nie liczyć lodów latem i kasztanów zimą, to żadna, mówi Herwater.
Tak też sobie pomyślałam. Ale co się robi w takim wypadku. Jak widzę, pan nie ma nic przeciwko temu, aby także wnieść swój wkład...
Jaki wkład? pyta Róża.
Wkład do zachowania towarzystwa.
Jakiego towarzystwa? Herwater podnosi wzrok. Hrabina się śmieje. Nie dam się nabrać, nie jestem taka naiwna. Towarzystwem nazywam ogół towarzystwa ludzkiego. Odróżniam najwyżej towarzystwo dobre i złe.
To zależy od przynależności do tej lub innej klasy, ale jest zupełnie zrozumiałe, mówi Herwater.
Jedźmy dalej. A więc, jak dotąd, żadna popłatność, tylko pociecha. To za mało.
Herwater się zastanawia. A co pani sądzi o pouczeniu? Głowa wymaga pouczenia, a więc poprzez pociechę do pouczenia.
Nie przeczę, że słowa są pożywne. Zastanawiam się tylko, według jakiej jednostki miary należy obliczać ich stopień odżywczości.
Może zastosujemy tu jako jednostkę miary ziarno siewne?
A jeśli nie wszystko wzejdzie?
Biorę na siebie sumę ubytków. Jeśli ziemia okaże się jałowa, pokryję straty.
Czy mogę pańskie słowa wziąć za dobrą monetę?
W walucie konwersyjnej.
Co to znaczy? pyta Pembe. Podaje Herwaterowi szklankę herbaty i zachęcającym gestem wskazuje na resztę poczęstunku.
Pieniądze. Wszystko kręci się dookoła pieniędzy. Herwater upija łyk herbaty.
Nie, nie wszystko. Pan mnie obraża. Pembe obronnym ruchem zasłania resztę pozostałą z uczty. Tutaj wszystko kręci się dookoła gościnności.
Oczywiście, mówi Herwater uspokajająco. Ale bez pieniędzy nie mogłabyś nic kupić. Rzecz jasna, że najpierw rozmawiałaś z matką, potem z ojcem i kilkakrotnie musiałaś się pokręcić, nim dostałaś pieniądze.
A więc kręciłaś się dookoła pieniędzy, mówi Kaj do Pembe. Rozumiesz?
Czyli chce pan w razie potrzeby wyrównać pouczenie pokryciem straty. Hrabina nie popuszcza.
Mówiąc dosłownie.
Mówiąc obrazowo odracza pan sprawę odpowiedzialności.
Moim zdaniem rozsądniej jest dyskutować opierając się na rezultatach.
Uważa się pan za miarodajnego, jeśli idzie o k nek. Przyłapałam pana na tym. Jeśli słowa „kierunek” nie zechce pani zbytnio wężać. Sądzi pan, że w ten sposób najprędzej uda się osi nąć jakiś przełom?
Możliwe.
Zapatruję się na to sceptycznie. Na podstawie moi wieloletnich, całe generacje trwających doświadczi ośmielę się twierdzić, że pan także znajdzie się w ni bezpieczeństwie.
Jakim?
W przecenianiu odżywczości słów.
Prawda skąpo gospodaruje swymi ziarnami. A trzebi przyznać, że i my mamy zbyt krótką kołdrę — albo nogi wystają, albo głowa.
Róża założyła nogę na nogę. Siedzi oparta plecami
o ławkę i obserwuje Herwatera. Pembe znów nalała jej herbaty i trąca Różę w ramię. Miłość budzi pragnienie, szepce chichocąc.
Włosy Róży niecierpliwie połyskują, ich odbłask na chwilę zabarwia jej twarz.
Erol i Oktay gryzą pestki słonecznika, zręcznie rozłupują je zębami, przy czym ziarno wsuwają językiem za zęby, a łupiny wypluwają, tak że przed każdym z nich wznosi się spora kupka.
Rozumiesz coś z tego? pyta Oktay.
Erol potrząsa głową.
Zjadłem już pięć kawałków pasztetu, a mógłbym zjeść jeszcze.
Erol bierze kawałek pasztetu i nakłada bratu na talerz. Masz, mówi, tamci są tak zagadani, że nie w głowie im jedzenie.
Wczesne popołudnie przesuwa chmury na niebie i spodziewana burza ulega odroczeniu. Jest parno, ale słońce już nie praży. Wielu spacerowiczów przewidując ulewny deszcz opuściło park, jest tu niemal bezludnie. Dozorca zatacza coraz większe kręgi dookoła grupy i podejrzliwie nabiera na szpikulec kawałki papieru.
Przechodnie, którzy nie siadając na ławkach przecinają park, by w ten sposób skrócić sobie drogę do innej dzielnicy miasta, nawet nie spostrzegają samowaru i całego pikniku.
Hrabina ziewa zasłaniając usta ręką i spogląda na zegarek. No tak, mogę powiedzieć, że minęła połowa mojej południowej drzemki.
Ależ pani wcale nie śpi, mówi Pembe.
No właśnie. Jeśli uda mi się jeszcze godzinkę wytrwać, wtedy południowa drzemka minie i będę ją miała za sobą.
No bo nie można odbywać południowej drzemki późnym popołudniem, mówi Herwater.
Tak jak w systemie patriarchalnym nie można osiągnąć samodzielności, bo człowiek zbytnio jest uzależniony, mówi Róża, kierując te słowa do Herwatera, choć wcale na niego nie patrzy.
Świetnie, mówi Herwater. Widzę, że moje słowa utkwiły ci w pamięci. Kładzie dłoń na jej kolanie, drugą zaś wsuwa do ust ostatni kęs ciasta.
Teraz wreszcie pobawisz się z nami, mówi Kaj, który opierał się o nogi Herwatera. Erol i Oktay przysuwają się bliżej, podczas gdy Pembe zbiera puste talerze i układa resztki jedzenia.
Hrabina powoli zapada w drzemkę. Jeszcze od czasu do czasu usiłuje się otrząsnąć, sztywno się wyprostowując. Ale niewątpliwie od tej drzemki się nie wymiga.
W co się bawimy? Herwater wyjmuje mini-jojo z
lt|i
jrKiiir^i £ MMMiu
i
kieszeni i puszcza w ruch piłeczkę, która skacze w górę i w dół.
Co masz poza tym? pyta Kaj, który wziął od niego mini-jojo i sam się nim bawi.
Herwater wyciąga z kieszeni bluzy pocztówkę z twarzą człowieka z profilu. Między okiem a górną wargą dynda łańcuszek, tak że można człowiekowi wciąż zmieniać kształt nosa, w zależności od położenia łańcuszka.
Dzieci wydają się teraz zajęte zabawą, więc Róża stara się zwrócić na siebie uwagę Herwatera. Ale kiedy zaczyna dobrze przemyślane zdanie, wtrąca się Kaj.
A gdzie ta gra, którą nam wczoraj obiecałeś?
Jaka gra? pyta Herwater obłudnie.
Sam miałeś ją wynaleźć, jakąś bardzo skomplikowaną grę.
Ach, tak, ta gra. Teraz wiem, co mnie tak uwierało, kiedy siedziałem. Z trudem wyciąga z tylnej kieszeni spodni, zakrytej bluzą, wąskie podłużne tekturowe pudełko. Jest w nim sztywny kartonik, kostki do gry i karty.
No więc, mówi Herwater, to, co widzicie na arkuszu, to cały świat.
Jak to świat? Erol patrzy zdziwiony na planszę z torem wyścigów.
Tu mam kostki. Możesz sobie wygrać nimi wszystko, co jest potrzebne, aby utrzymać przy życiu ciebie lub jakąś roślinę, albo jakieś zwierzę. Na kartach masz rozmaite rzeczy, żywe istoty, rośliny, przedmioty.
A kiedy się wygrywa?
Kiedy wypada najwyższa cyfra i dojdziesz najprędzej do celu.
Czas nie gra tutaj tak wielkiej roli. Najważniejsze, żebyś obrał najlepszy kierunek postępowania. Musisz przebić się ze swoją kartą. Wolno ci zawsze trzykrotnie rzucić kostki i możesz wybierać spośród tych
trzech kostek. Musisz uważać, żeby wybrać dla karty, którą chcesz forsować, możliwie najlepsze dane. Kto pod koniec okaże najwięcej korzystnych danych dla swojej karty, ten wygrywa.
Jak się w to gra? pyta Kaj. Najpierw nam pokaż.
Herwater wyciąga jedną kartę ze stosu i pokazuje.
„Drzewo”.
Dzieci kiwają głowami. I co dalej?
Herwater bierze kostki, rzuca trzykrotnie i każe podać dzieciom cyfry, które mu wypadły: Trójka, piątka, szóstka. Przy trójce napisane jest „powietrze”.
Czy drzewom potrzebne jest powietrze?
Jasne, mówią dzieci.
Przy piątce nie ma nic. Neutralny punkt, na który mógłbym się wycofać, gdyby na innych kostkach były do wyboru same niekorzystne dane.
Przy szóstce jest „ruch”.
Czy drzewo potrzebuje ruchu?
Nie, mówią dzieci.
A więc dla swojego drzewa biorę „powietrze”. Herwater wyciąga z innej talii kartę, na której napisane jest „powietrze”. I tak się gra toczy. Możecie brać tylko takie karty, które są szczególnie korzystne dla waszej karty. Jeśli wyciągniecie same niekorzystne karty, wybierajcie najmniej niekorzystną albo oddajcie jedną dobrą kartę — w zależności od waszej decyzji.
Więc wygrywa ten, który ma najwięcej kart? pyta Erol.
Niekoniecznie. Wygrywa ten, który zdobył najwięcej korzystnych danych dla swojej karty. Co prawda na kartę „dziecko” albo „niedźwiadek panda" można zdobyć więcej korzystnych danych niż na kartę „drzewo”. Jeśli więc masz tylko cztery korzystne dane dla karty „drzewo”, które jednak są dla drzewa danymi optymalnymi, wygrałeś, nawet jeśli ktoś inny ma na kartę
„dziecko” sześć punktów, ale nie zdobył wszystkich niezbędnych danych.
Sprawiedliwe to to nie jest, mówi Kaj.
Tak się wydaje, ale podczas gry okazuje się, że ten, kto najlepiej dba o swoją specjalną kartę, musi też wygrać. Poza tym jest nieprawdopodobne, by podczas każdej gry musiało się forsować tę samą kartę.
Kto decyduje, jakie dane są dla karty najlepsze? włącza się do rozmowy Róża.
Gracze. Jeśli na przykład gracz, który ma kartę „człowiek”, wylosuje kartę „woda”, nie jest jasne, czy ta karta jest dla niego optymalna. Można wówczas powiedzieć, że woda oznacza wodę do picia, wtedy jest niezbędna. Jeśli jednak jest to „woda, po której pływają statki”, należy uzgodnić, czy ten człowiek jest „marynarzem”. Wtedy oczywiście także karta „wiatr” jest dla niego korzystna, ale już nie nadaje się dla niego karta „park”. Należy przypuszczać, że na morzu ma dość świeżego „powietrza”.
Wobec tego muszę się nastawić na godzenie sprzeczek, które powstaną podczas tej gry, mówi Róża.
Kto wie? Herwater tasuje karty i dzieci mają wyciągać po jednej.
Erol wyciąga „krowę”, Oktay „lwa”, Kaj „człowieka”, Herwater „delfina”.
Róża i Pembe zaczynają ze sobą szeptać i z rzadka tylko zerkają na grających. Róża skubie pasemko włosów, okręca je dookoła palca, ściąga je, a potem nim powiewa, tak że światło pada na poszczególne włoski. Hrabina ostatecznie się zdrzemnęła, głowa jej coraz bardziej przechyla się na lewe ramię.
Słychać stukot kostek w tekturowym pudełku i głosy dzieci, które głośno się zastanawiają, jakie dane są dla nich korzystne, a jakie nie.
U nas jest taka gra, mówi Pembe, która składa się z białych i czarnych kamyków wielkości guzika, umieszczonych w drewnianym składanym pudle; trzeba je przesuwać z pierwszego kąta do czwartego, a stamtąd zabierać. Gra się dwiema kostkami, a wygrywa ten, który pierwszy wybrał wszystkie swoje kamyki z czwartego kąta. Gra się w herbaciarniach, słychać z nich dzień w dzień grzechotanie małych kostek.
Gdy do ojca przychodzi jego przyjaciel, grają u nas w domu. Nigdy nie widziałam, żeby jakaś kobieta w to grała.
Może byśmy kiedyś obie się w to zabawiły, mówi Róża, przynieś ją następnym razem.
Pembe kiwa głową. Wszystkie kobiety wiedzą, jak się gra, bo przecież stale widują, jak to robią mężczyźni. To wcale nie jest trudne. Trzeba tylko zapamiętać sobie kilka trików, to wszystko, no i mieć szczęśliwą rękę przy rzucaniu kostkami.
Byłaś kiedyś w herbaciarni?
Nie. We wsi, w której mieszkaliśmy, była jedna, i kiedy słońce nie bardzo prażyło, mężczyźni siadali na dworze na pomalowanych na biało drewnianych krzesłach, przesuwali w palcach paciorki tezbih, pili herbatę i grali w tę grę.
Czy było ci przykro, że nie mogłaś chodzić do herbaciarni?
Nie. Wtedy bym nawet nie zauważyła tego, że nie wolno mi tam wejść i że nigdy mi nie będzie wolno. Tu nie było się nad czym zastanawiać, to rozumiało się samo przez się. Tak było i tak będzie i nie miało sensu łamać sobie nad tym głowy.
Czy dla mojego „lwa” potrzebne mi są „nawozy naturalne”, czy nie? pyta Oktay.
Czy twój „lew” jest jaroszem? Herwater robi poważną minę.
Co to znaczy?
To taki, co żywi się tylko roślinami.
Zwariowałeś? Nie wiesz, co to jest lew?
Widziałem raz w gazecie zdjęcie lwa-jarosza, który ciągnął wózek i pomagał swemu panu rozwozić mleko.
Oktay pogardliwie gwiżdże przez zęby. Mój „lew” jest prawdziwym lwem i żre jak lew.
Wobec tego możesz wejść na punkt neutralny albo odłożyć kartę razem z jedną z korzystnych kart.
Ale ja nie mam neutralnych punktów. Obie pozostałe kostki są jednakowe i wskazują „gaz ziemny”. Więc jak mam przebić się ze swoim „lwem”?
Jakim lwem? Hrabina budzi się nagle z drzemki. Kapelusz trochę się przekrzywił; chwyta swoją parasolo- laskę, aby odstraszyć ewentualnego lwa.
Chodzi o mojego „lwa”. Jeśli wkrótce nie dostanę dla niego czegoś przyzwoitego do żarcia, nie przebiję się z nim.
Bardzo jest duży? pyta hrabina z uprzejmym zainteresowaniem.
Dostatecznie duży, by połknąć całą „krowę”, mówi Oktay zerkając w stronę brata.
Chciałbyś, mówi Erol. Ale popatrz, ja wylosowałem „żywność roślinną”, a gzygzy!
,Krowę” o wiele łatwiej przeforsować niż „lwa”, zapamiętaj sobie, ty wieśniaku.
Masz rację. Hrabina automatycznie sięga po puder- niczkę i pudruje nos. To samo zresztą powiada pan Le Blanc. Znamy się od wieków, ale on długo mieszkał na wsi, zajmował się gospodarką mleczną i straciliśmy się z oczu.
Pewnego dnia, było to dopiero kilka tygodni temu,
ujrzałam go na Ringu, w pobliżu obu muzeów, spacerował z gepardem na smyczy.
Podbiegłam do niego, pozostałam jednak w odpowiedniej odległości, spoglądałam to na niego, to na geparda, i znowu na niego. Potem powiedziałam: Kochany Le Blanc, jeśli sobie dobrze przypominam, był pan zawsze przyjacielem psów. Co się stało, że nagle przerzucił się pan na koty?
Na to on, kochana Vivian, hołduję najnowszemu trendowi. Teraz trzyma się dzikie koty, to oszczędność na straży przybocznej i odstrasza petentów. Pytony wyszły z mody, często właziły do rur i zatykały przewody.
Skinęłam głową ze zrozumieniem. A łatwo trzymać dzikie koty?
Bogiem a prawdą, wcale niełatwo. Z moim gospodarstwem mlecznym miałem mniej kłopotu. Wszystko zautomatyzowane, zracjonalizowane, oszczędność pracy i kosztów. Jeśli idzie o dzikie koty, problem tkwi w czymś innym. Tak się przywiązują do swych właścicieli, że wzbraniają się, by je ktokolwiek inny karmił i wyprowadzał. Muszę teraz codziennie chodzić po Ringu ze swoją Muszką, żeby sobie rozprostowała łapy. A w nocy dopiero! Koniecznie chce wleźć do łóżka i muszę za każdym razem batem zaganiać ją do klatki pod łóżkiem.
Kochany Le Blanc, powiedziałam, wybrał pan sobie czasochłonne hobby.
Ma pani rację, przyznał mi ze smutkiem, dotknął kapelusza, skłonił się, wziął geparda krótko na smycz, abym mogła spokojnie przejść.
Dopiero kiedy byłam przy Operze, uprzytomniłam sobie z przerażeniem, że czarna pantera, którą widziałam wczoraj na klatce schodowej, jak znikała na jednym z korytarzy domu, w którym mieszkam, może nie
■ Y s
była halucynacją. Zaraz też przypomniałam sobie liczne odgłosy, które dochodziły mnie przez wywietrznik w kuchni, a którym nie przydawałam znaczenia. Nawet kiedy widziałam niedawno w windzie chłopca od rzeźnika z kilkoma połówkami tusz wieprzowych, sądziłam raczej, że to ktoś kupił sobie nową zamrażarkę i chce sam podzielić i porcjować mięso.
Dlaczego „lew” nie może pożreć „krowy”, a „człowiek” nie może upolować „delfina”, jeśli stoją na tym samym miejscu? pyta Oktay. To by były dla ..lwa” i „człowieka” korzystne dane.
No tak, powiada Kaj, dlaczego ja nie mogę upolować ciebie i ze smakiem pożreć.
Herwater zastanawia się przez chwilę. Bo to by była inna gra. Gdyby bowiem przez przypadek zetknęło się dwoje, z których jedno może zeżreć drugie, znowu wszystko zależałoby od szczęścia — które albo pozwoli jednemu zeżreć drugie, albo to drugie ocali. Wszyscy czekalibyśmy na tego rodzaju szczęście czy też nieszęś- cie i wcale byśmy się nie wysilali, aby wynaleźć coś, co pozwoliłoby doprowadzić grę do końca.
Ale, mówi Kaj, to by było zabawniejsze, gdyby jeden pożarł drugiego.
Herwater śmieje się. Dla tego, kto pożera. Reszta zaś byłaby poza grą i nudziła się śmiertelnie.
Hrabina wskazuje końcem parasololaski kartę Ok- taya. Przypuśćmy, że przebijesz się ze swoim „lwem”, co z nim poczniesz?
Wtedy koniec gry i ja wygrałem.
Przypuśćmy, że gra nie jest skończona.
Lew należy do mnie, jest duży, tłusty, wszyscy się go boją. On mnie broni, mogę iść, dokąd zechcę. Zdam wszystkie egzaminy i zawsze będę miał „bardzo do
brze”. A kiedy nauczyciel nas jeszcze raz zapyta, czy mamy wszy, każę lwu, by wylazł spod ławki — dopiero się facet strachu naje; będzie mnie błagał, bym powiedział do lwa „na miejsce” albo „do nogi”. Ale ja poczekam. Dopiero kiedy będą na niego biły siódme poty i kiedy przestanie mówić do mnie „Ej” zamiast Oktay, to może powiem „do nogi”, jak właściciel naszej kamienicy do swego rotweilera, kiedy mijają nasze mieszkanie idąc do piwnicy.
Och, mówi hrabina, bardzo mi przykro. Nie wiedziałam, że „lew” jest ci potrzebny. Sądziłam, że chodzi ci tylko o to, by wygrać, a potem byś nie wiedział, co z nim począć. Muszę porozmawiać z panem Le Blanc, może on na jakiś czas wypożyczy ci swego geparda.
Oktay śmieje się. To by dopiero była heca! Ale sama pani przecież powiedziała, że dzikie koty przywiązują się do swych panów. Gepard na pewno wcale by nie zechciał iść do mnie.
Hrabina ze smutkiem kręci głową. Właśnie. Zawsze trzeba wszystko z góry przemyśleć.
Ja bym wszystko z góry przemyślała, mówi Róża, gdybym mogła te wszystkie bezdomne dzikie koty w mieście zebrać i przygarnąć. Potrząsa głową, tak że włosy wzbijają się jak grzywa. Najpierw pojechałabym z nimi na wieś i zamieszkałabym w jednym z na wpół zrujnowanych pustych zamków, o których się czyta w gazetach, że szukają właściciela.
Na jakiś czas tam bym się ze zwierzętami zamknęła, aż byśmy się do siebie przyzwyczaiły. Te, które nie mogłyby się ze sobą pogodzić, niechby się zagryzły na śmierć, ale resztę wyszkoliłabym na taką gromadę, która by rozumiała każdy ruch mojej ręki. Wyobrażam sobie, że pozostałoby około dwunastu osobników, możliwie pary, aby lepiej się ze sobą zgadzały, na przykład lwy, leopardy, pantery, gepardy, rysie. Z biegiem
139
\ 8 \ \ \ \ 9
H r
czasu utworzyłybyśmy zespoloną gromadę, ja stanowiłabym jej trzon, dzikie koty otoczkę. Kiedy bym je już odpowiednio wyszkoliła, wróciłybyśmy do miasta. Wciąż zmieniając kształt, jako koło albo piramida, albo leżący czy stojący kwadrat, tworząc klin czy węża, zależnie od potrzeby. I właśnie dlatego, że byłybyśmy zdolne do takich przeobrażeń, nikt nie mógłby nam nic zrobić. W całym mieście wprowadziłybyśmy taki zamęt, że nic by nie funkcjonowało. Wszędzie byśmy się pojawiały, gdzie się nas nie spodziewają, i wówczas, kiedy nastąpiłby całkowity chaos, kiedy by właściwie nic nie działało, a ludzie byliby zmuszeni przez wiele godzin czekać ściśnięci w samochodach, może wtedy by się zastanowili, co należy zmienić, w komunikacji i w ogóle. Jeśli już parę dzikich kotów potrafi sprawić taki rozgardiasz, to coś musi być nie w porządku.
My natomiast rozrabiałybyśmy coraz bardziej, i co najmniej raz dziennie jeździłybyśmy na diabelskim młynie, aby z góry wypatrzeć, gdzie mamy uderzyć następnym razem.
Kiedy zachciałoby nam się jeść, ograbiłybyśmy halę targową, a kiedy zachciałoby nam się pić, splądrowałybyśmy najbliższe wozy dostawcze z napojami orzeźwiającymi. Rabowałybyśmy tylko to, co potrzebne do życia. Byłybyśmy stale w ruchu, aby nas nie schwytano, aby 'nabrać wprawy w rozpraszaniu się i ponownym łączeniu. W nocy miałybyśmy jeszcze lepszą zabawę. Włamywałybyśmy się do teatrów na nudne sztuki, na przykład takie, w jakich występują moi rodzice, i nagle ukazywałybyśmy się na scenie.
Nie pożerając nikogo, prezentowałybyśmy kilka sztuczek, kłaniałybyśmy się i szybko ulatniały, zanim pełniący służbę strażak zdążyłby sprowadzić posiłki.
Podczas galowych przyjęć — ku zadowoleniu tych, którzy by i tak się nie docisnęli do bufetu, i na oczach
tych, którzy się już dopchali i walczą o kanapki — oga- łacałybyśmy cały bufet do ostatniej kruszyny. W przepełnionych dyskotekach torowałybyśmy sobie drogę i we właściwej chwili troszkę straszyłybyśmy nieśmiałe parki miłosne, aby się mocniej do siebie przytulały.
Nawet w telewizji wynurzałybyśmy się od czasu do czasu zza głowy spikera czy spikerki i nie zauważone przez nich stroiłybyśmy miny. Dzikie koty łechtałyby spikera czy spikerkę swymi wąsami, co zapewne bardzo bawiłoby telewidzów, zwłaszcza wtedy, gdyby ich samych akurat połechtał jakiś włosek.
No proszę, mówi Herwater, to straszenie dobrze sobie wymyśliłaś.
Czy „chlorofil” należy do korzystnych danych dla Kaja, czy nie? pyta Erol, odczytując karty za Kaja, który jeszcze nie umie czytać.
Owszem, mówi Herwater. Gdyby bowiem udało się nam nagromadzić w sobie tyle chlorofilu, że stalibyśmy się zupełnie zieloni, moglibyśmy sami potrzebne nam do życia substancje wytwarzać z wody i słońca. Niepotrzebne by nam było wówczas jedzenie, tylko picie, i na świecie nie byłoby klęsk głodowych.
Najwyżej klęski pragnienia. Kaj bierze kartę jako „korzystne dane”.
Z tą klęską zapewne łatwiej można by było sobie poradzić, mówi Herwater.
Lecz zanim skończył zdanie, uderzył grom z jasnego nieba i już trzaskają krople na talerzach.
Dzieci z pośpiechem zbierają grę i zastawę piknikową, podczas gdy hrabina, która znowu się zdrzemnęła, mocuje się, by parasololaskę szybko zamienić w parasol.
P
Ale ja nie chcę iść do przedszkola. Kaj siedzi pod stołem w swoim pokoju. Jest w piżamie i ani myśli się ubierać.
Kaj, proszę cię, znowu się spóźnimy. Jeśli nie złapiemy tramwaju o ósmej dwadzieścia, będziemy musieli czekać bez końca na następny albo iść na piechotę. A przecież pada.
Co mi tam.
Specjalnie wcześniej wstałam, w nadziei, że uda mi się załatwić opłaty na poczcie, zanim będzie tłok. Wiesz co, mysia pupko, staram się, żeby mój głos brzmiał wesoło, zobaczymy, kto pierwszy będzie gotowy. Co chcesz na podwieczorek, banana czy jabłko?
Nie pójdę dziś do przedszkola, mówi Kaj.
Ale dlaczego? Wiem, że już nie zdążymy, jeśli Kaj będzie się dalej upierał. Dziewiąta to ostateczny termin, ale naprawdę najostateczniejszy, kiedy mogę go przyprowadzić do przedszkola. Zastanawiam się, jak sobie radzą matki, które mają dwoje albo i więcej dzieci i które te dzieci przyprowadzają do przedszkola — umyte, ubrane, uczesane — już o siódmej.
Bo mi się tam nie podoba. Kaj ciągnie nogawkę od piżamy.
Wczoraj jeszcze ci się tam podobało.
Nieprawda...
Kaj, nic na to nie poradzę. Wiesz przecież, że muszę pracować.
Możesz pracować. Zostanę w swoim pokoju i będę się bawił.
Jakby z zastawionych na mnie sideł wynurza się myśl, że trzeba by spróbować. Ale wiem, czym to się skończy. Kiedyś tej pokusie uległam. Jeśli zrobię to jeszcze raz, będzie się to powtarzało codziennie. Dziecko powinno przebywać wśród dzieci... a ja muszę mieć kilka godzin dla siebie, dla mojej pracy i wszystkiego, co się z tym wiąże.
Raz dałam się namówić. Pierwsze kilka godzin wszystko układało się dobrze. Potem zaczęło się, pytania, żądania, żeby się z nim bawić. Kiedy już nie mogłam się dłużej przeciwstawiać, poszliśmy do kina na Pięćdziesiąt lat Myszki Miki. To było śliczne. Kaj był uszczęśliwiony, ale ja miałam nieczyste sumienie.
Jeśli już koniecznie muszę sobie pójść, to z Różą...
Jak on to powiedział, jeśli już koniecznie muszę sobie pójść.
Róża jest w szkole, wiesz o tym, Pembe i jej bracia także. Wszystkie dzieci są w szkole albo w przedszkolu.
Nie wszystkie.
Kaj, proszę cię, już tyle razy ci to tłumaczyłam. Nie da się inaczej. Za dwa dni koniec tygodnia, wtedy będziemy robili tylko to, na co będziemy mieli ochotę. A teraz, proszę, wyjdź spod stołu.
Ale ja chcę dziś robić to, na co mam ochotę...
Wiem, że przez następnych kilka minut nie ma sensu prowadzić z Kajem dalszych pertraktacji. Zaczynam się ubierać. Może tymczasem nabierze rozumu. Gdy stoję w łazience przed lustrem, z wyrazu własnej twarzy mogę wyczytać, w jakim nastroju jesteśmy oboje. Za-
stanawiam się, co bym zrobiła, gdybym pracowała w jakimś biurze albo w fabryce i musiała stawić się punktualnie co do minuty. Czy bym go biła? Za pierwszym razem na pewno nie. Ale za trzecim, czwartym, piątym? Gdybym dostała kilka nagan za spóźnienie? Gdyby mi nawet zagrożono wymówieniem?
Muszą istnieć inne sposoby.. Miliony dzieci idą codziennie do przedszkoli i do szkół. Przecież nie można wszystkich zmuszać do tego biciem. Staram się nadać twarzy inny, milszy wyraz.
Wiesz co, mówię, kiedy znowu jestem w pokoju Kaja, jeśli się teraz szybko ubierzesz, to dziś wieczorem zbudujemy razem teatr dla lalek. Potem udaję, że wcale nie zwracam na niego uwagi, stawiam przy drzwiach torbę ze śmieciami, aby jej nie zapomnieć.
No dobrze, słyszę głos Kaja. Nie spieszy się, bynajmniej, ale jednak się ubiera. Teraz to i tak obojętne. Na pocztę już nie zdążę.
Kiedy idziemy w ulewnym deszczu, Kaj nie tyle drepcze obok mnie, ile raczej ja ciągnę go za sobą, by przynajmniej zdążyć przed zamknięciem drzwi w przedszkolu. Nagle Kaj staje i oświadcza, że chce siusiu.
Nie możesz poczekać, aż będziesz w przedszkolu?
Nie, bardzo mi się chce.
No więc muszę rozpiąć mu płaszcz przeciwdeszczowy i kurtkę i podczas gdy on staje przed rynsztokiem i oblewają go strugi deszczu, spostrzegam, że wciąż jeszcze trzymam w ręku torbę ze śmieciami. W tej chwili Kaj także to zauważył i woła rozpromieniony, mamusiu, masz jeszcze w ręku torbę ze śmieciami.
Tak, tak, mówię burkliwie i czuję, jak pod plastykowym płaszczem zaczynam się pocić z tego pośpiechu.
Ruszam na poszukiwanie kosza na śmiecie, a Kaj woła, żebym na niego zaczekała. Biegnie za mną w
144
rozpiętym płaszczu, spodenki ma zupełnie mokre, od deszczu czy też od czegoś innego.
Daj mi rękę, mówi Kaj; idąc zapinam mu płaszcz. Szybko mijamy sklepy, a ja wiem, że to tylko kwestia czasu, że Kaj zerknie na wystawę i będzie chciał koniecznie, abym i ja spojrzała, albo mi oświadczy, że tego życzy sobie na Boże Narodzenie, a tamtego na urodziny.
Wiem też, że będę ciągnęła go dalej i powiem, żeby tym razem dał mi święty spokój. Że będzie mi to mógł pokazać w drodze powrotnej, bo znowu jesteśmy bardzo spóźnieni.
Wiem także, że kiedy wreszcie uda mi się odstawić Kaja do przedszkola i po drodze wrzucić torbę do kosza na śmiecie, ogarnie mnie bezwstydne poczucie ulgi.
Że wyobrażę sobie, jakobym rozkoszowała się pewnego rodzaju wolnością, która potrwa kilka godzin, nawet kiedy będę stała na poczcie w kolejce i kiedy siedząc przy biurku będę musiała odrabiać terminową pracę dla radia.
Wyobrażę sobie, że mimo rozmaitych przeciwności znowu dałam sobie radę, uporałam się ze wszystkim, co dla mnie istotne. A kiedy po południu odbiorę Kaja z przedszkola, postaram się skleić wszystkie drobne rysy w glazurze, całkowicie mu się poświęcając, aby odczuł, że mam dla niego czas. Postaram się zdławić w sobie myśl o tym, jak z rana wszystko to było dla mnie uciążliwe, jak bardzo musiałam panować nad sobą, by nie posunąć się do przemocy, i jak miło mi było nagle zostać samej.
Ale zdarzają się dni, kiedy niczego nie mogę w sobie zdławić i nasze wspólne życie wydaje mi się tak męczące, że się zastanawiam, jak mamy ocalić nasze wzajemne uczucie miłości. Ten ogromny wysiłek, by wszystko zorganizować, może pójść na marne wskutek jakiejś
MW!®#
i MUiy» 1 K| ŚPliA 4u<
a iw-tŁm Y*
Hmaii
UfM« JlMi
nie zaplanowanej drobnostki. Dlaczego? I kiedy wynurza się to pytanie, budzi się we mnie mnóstwo pragnień których nie da się urzeczywistnić, a które wzmagaj: się, stają się wizją. Czemu nie mogłabym kiedyś przet południem otworzyć przed Kajem drzwi i powiedzieć Idź bawić się z kolegami. Na własnej skórze doświadcza tego, co dla ciebie istotne. A kiedy będziesz głodny luł smutny, wtedy wróć.
Ale jest wręcz odwrotnie. Kaj jada w przedszkolu, < w domu pragnie, żebym się z nim bawiła. I nigdy ni» będzie wolniejszy. Nigdy nie będzie nawet tak wolnj jak jego ojciec, który w jego wieku już mógł sam prze chodzić przez jezdnię.
Zawsze muszę go prowadzić za rękę. W windzie muszę naciskać guzik, muszę go podnosić na stopnie tramwaju, w każdym samochodzie, do którego wsiadamy jest ochronne miejsce dla dzieci, a okno w jego pokoj\ jest zakratowane, aby nie wypadł, kiedy wygląda ni ulicę. Ruchome schody, obrotowe drzwi, windy, każdt przejście podziemne, każde skrzyżowanie, każdy kontakt... wszystko grozi śmiertelnym niebezpieczeństwem Nie ostrzeże go instynkt, tak jak kurę ostrzega ciei krążącego nad nią jastrzębia. Moje ostrzeżenia to jal rzucanie grochu o ścianę, najchętniej puszczałby ji mimo uszu już choćby dlatego, że to tyle gadania i ż< ja go wciąż od nowa tą gadaniną zanudzam.
Może naprawdę należałoby przenieść się na wieś żyć w mniej skomplikowanych warunkach? Ale jak b’ tam wyglądała nasza praca, moja i Klemensa? A zreszti nawet na wsi dzieci dostają się pod koła, kiedy przecho dzą przez drogę, która dzieli jedno pole od drugiego.
Indianie mają dobrze, mówi Kaj po obejrzeniu tele wizyjnego filmu o Indianach kanadyjskich Kri. Siedź,
' * '>» i * 4# 1 %4f
i*'t %**jh *v 4
;:' •’• . F'_ '-v V, ;_ .: ' :; ■ •■ '• • - 'Ul: " , . , •--■ !
M* I'C1 * h » # -j 4 # s, % % .jUKSi i|)%.,
i™»»1*# s?4*J> V * »%■<?% j% %
&4!
Kf W HtA Wt 1
■tfm i£ £
^ ±%Ą Ili Mjfim #»M f«*|. 14 i i ® ■*' i’,k ty/pif)
'AHll^f ii
WYll
w koło i jedzą wszyscy razem, mężczyźni, kobiety i dzieci. Wcale nie widać po nich, żeby im przeszkadzało lub ciążyło to, że dzieci są z nimi dzień i noc. 1 podczas gdy dziadek obrabia ster, wnuk swoim małym kozikiem także struga kawałek drewna.
Przecież ci wierzę, mówi Kaj, kiedy usiłuję mu wytłumaczyć, że życie tych Indian jest bardzo ciężkie i że cierpią wielką biedę.
Ale ja także chciałbym, żeby mi ojciec zmajstrował sanki i płozy i poszedł ze mną do lasu. I ja także chciałbym ściągnąć skórę z zająca i zrobić sobie przytulne zwierzątko do łóżka. I ja także chciałbym siedzieć wieczorem z dorosłymi i słuchać, jak opowiadają sobie rozmaite historie, żadne tam bajki dla dzieci, ale prawdziwe zdarzenia. I jeszcze przez wiele dni mówi o Indianach, o żywych, jak powiada, nie tych przebranych, co to wciąż walczą z kowbojami. Panujący w tym filmie nastrój tak mu się utrwalił w pamięci, że wciąż odtwarza go w swych zabawach z zajączkami, niedźwiadkami i innymi zwierzętami.
Czy to możliwe, co powiedział pewien młody Indianin, który studiuje w collage’u w Ottawie, jakoby wszystko czego nauczyli się od rodziców, zaginęło w nich bezpowrotnie; gdyby ich teraz posłano znowu do lasu, zachowywaliby się jak biali.
W wieku Kaja tak jeszcze nie jest. W ciągu półtora roku dałoby się jeszcze zrobić z niego małego Indianina. A może cechy charakteru człowieka kształtują się o wiele wcześniej? Jeżeli tak jest istotnie, jak wpłynie na niego to, że nie ma rodzeństwa, a właściwie i ojca?
I znowu z gwałtowną siłą ogarnia mnie to szalone uczucie miłości, które pragnie ochronić go przed tym wszystkim, co nadejdzie i na co nie jest przygotowany.
I wyobrażam sobie, że jest to zaczarowane miasto, gdzie oczy ludzi skierowane są na dzieci. Widzę, jak dzieci
swobodnie się poruszają tworząc mniejsze lub większe grupy, jak ze śmiechem wstępują na prom i przeprawiają się przez rzekę, jak zbliżają się do obcego psa i ciągną go za ogon, i blada ze zdenerwowania czekam, co teraz będzie.
Oczy ludzi są jak gdyby magnesem połączone z dziećmi i kiedy tylko dzieci mają przejść przez jezdnię, zjawia się ręka, która je przeprowadza albo zatrzymuje pojazdy. A ponieważ dzieci od początku poruszają się po tym mieście, uczą się same uważać na siebie, jak tych kilkoro dzieci tureckich, które spotykamy w pobliżu rynku — ale kto by się na to odważył!
Ja sama najchętniej uniosłabym się w powietrze jako duży chiński smok o jedwabnych zielonych skrzydłach z pawimi oczkami, aby oglądać to wszystko z góry i w razie gdyby magiczne spojrzenia zawiodły, spaść w dół i wydostać dziecko spośród ruchu u- licznego. Wyobrażam sobie wybuch śmiechu, jaki towarzyszyłby naszemu dookolnemu lotowi, lecz w rzeczywistości co najwyżej dowcipkujemy na temat gaśnicy przeciwpożarowej, „Ognistego smoka” Minimax, ponieważ właściwy obszar naszych doświadczeń obejmuje dwa i pół pokoju naszego mieszkania.
Co prawda odbywamy tu podróże aż do źródeł Nilu albo dookoła równika. Siadamy na kolorowej tkanej narzucie ze sklepu „Orient", to nasz latający dywan. Powolnym spiralnym lotem okrążamy kulę ziemską. Przez noc pozostajemy na Grenlandii, z wdzięcznością żując kawałek tłuszczu wieloryba, ponieważ chwilowo zabłądziliśmy. Albo pomagamy związać nogi jaguarowi i wiszącego na drągu zanieść do wioski w buszu. I oto spostrzegam, żę moja wyobraźnia, jak kalkomania, odbija się na wyobraźni Kaja, jak moje nie przedsięwzięte podróże już i dla niego stanowią cel pragnień, które pomagają mu przetrwać nudniejsze godziny.
I
#iv,M. & m jNMjflt MUHPV9VW^wj
wp|mb< ęjfl
W* AŁ%%4> m§£ i«
iii%4[|ialw ¡f i i - '
a*
i» i % * rf, **i #*| § •'*% t *•> 19%'
t*i£ WlA 'i*' -:r i' ii i-i
jljlltif $*$ fflj$fc roilii SHffliMS fc fil!
■ii fe.? ifti'!yt Ri!'f I ? i k ■
■ /& -^¡d ll#^1 t) J' ? di '« 'i V ' ' e- ,.£ i '
f f <* ■ iA&m
1 J* »ilłii
f|#|t
4tj* ** *4nMwgHpm $|S Hn
m. %J1 II fl* # - '->:
$ % * £[ 3
Lecz te wszystkie wspólne zabawy oddziałują znowu na mnie, tak że moje marzenia zaczynają się teraz pocieszaniem, że kiedy Kaj będzie miał dziesięć lat, razem wyruszymy na Ladakh.
Daj mu spokój ze swoją miłością, z twoimi planami, z marzeniami, powiedziała przed rokiem rzeżbiarka Maja, kiedy odwiedziłam ją ostatnim razem. Miała na myśli nie Klemensa, lecz Kaja. Nie pchaj się do jego życia, do jego przyszłości. Masz być tą, którą by z miłością wspominał. Wspominał, rozumiesz? Ale nie bądź przyjacielem do wspólnych wypraw czy przyjaciółką do wspólnych zabaw. Jeśli już mocno i trwale jak słup rozeprzesz się w jego ciele, nie ma dla was ratunku. Jeszcze, rzecz jasna, jesteś w korzystniejszej sytuacji. To ty wszystkiego dostarczasz, pomysłów i doświadczenia, ale poczekaj, aż kiedyś będzie odwrotnie.
Aż za dobrze rozumiem, co Maja miała na myśli. Ale co,robić, jeśli warunki tak się ułożyły, że jesteśmy nierozłączni.
Jak ty to sobie wyobrażasz, powiedziałam Mai. Przecież nie mogę reżyserować swojej roli i celowo trzymać się na uboczu, kiedy chodzi przede wszystkim o to, by ten czas razem przeżyć. Jestem po prostu zawsze do dyspozycji. Czy nie sądzisz, że też bym chciała, aby mi ktoś dopomógł?
Przestrzegłam cię, powiedziała Maja.
Już raz to po... W tej chwili Kajowi udało się zrzucić z parapetu jedną z jej rzeźb. Spadla na podłogę, a że była z wosku, wszystko się pogniotło.
Maja usiłowała się opanować, powiedziała tylko, zostaw to. Potem, zwracając się do mnie, ty chyba za dużo się nim zajmujesz. On nie potrafi dłużej niż pół godziny sam się czymś zająć.
Nie miało to brzmieć jak wyrzut, tylko jako rada.
iii
Wreszcie uległam Kajowi, który zaczął mnie błagać, abyśmy już wreszcie poszli do domu.
Amy Stern, powiedziała Maja na pożegnanie, w co ty się wdałaś?
Wzruszyłam ramionami. W każdym razie tkwię w tym.
A co z pisaniem? zapytała Maja, kiedyśmy już byli przy drzwiach.
W tym także tkwię.
Ale nic się jeszcze nie ukazało.
Tylko w pismach. I w radiu.
Pracujesz nad czymś większym?
Tak. Może jeszcze w tym roku skończę.
W głowie mi się to nie mieści, rzekła Maja. Kiedy sobie wyobrażę, że mogłabym żyć jak ty, wydaje mi się, że nie zdołałabym wykonać ani jednej rzeźby.
To ci się tylko wydaje. Usiłuję się roześmiać. Ty tylko sądzisz...
Kaj był taki zadowolony, kiedy znaleźliśmy się na ulicy, że przyciągnął mnie ku sobie w dół i pocałował. Czy dostanę loda, zapytał, kiedy szliśmy przez park. Nie, chciałam odpowiedzieć, wczoraj jadłeś. Ale słońce tak przypiekało, że kupiliśmy sobie jedną dużą porcję i liżąc minęliśmy ogrodzony plac zabaw, przy czym Kaj nawet nie zerknął na huśtawkę, przed którą, mimo że zapadał już mrok, stały w długiej kolejce dzieci.
Byłyśmy z Heleną w kinie. Jakże dawno nie byłam w kinie bez Kaja. Potem poszłyśmy do kawiarni.
Spróbuj mi go opisać, mówi Helena. Odsuwa filiżankę w jedną stronę, kieliszek koniaku w drugą i w środku składa ręce.
Kogo? pytam, by wygrać na czasie.
Helena nie da się zwieść. Jeżeli zdołasz mi go opisać, może lepiej cię zrozumiem.
To mi go także nie przywróci, mówię, już szukając początku.
Może wcale go tak bardzo nie potrzebujesz.
Kiedy sobie wyobrażę, że siedzi gdzieś w innym mieście i — jeśli mu praca pozwoli — myśli o tym, jak to ma z nami być, nie dochodząc do żadnych wniosków, tylko mnie wściekłość ogarnia.
Musisz zrozumieć — i już jakiś ton koleżeńskości brzmi w głosie Heleny — że Klemens stara się wydobyć z siebie, co się tylko da. Na pewno jest przekonany, że kiedyś Kaj i ty na tym zyskacie.
Tak, mówię, na pewno jest o tym przekonany. Albo może nie tak bardzo, inaczej nie ulotniłby się po cichu i bez uprzedzenia.
Na razie mowa jest tylko o sześciu miesiącach.
Na razie. Ale jeśli się w tej poważnej gazecie sprawdzi, wciągnie w pracę, te sześć miesięcy zamieni się w rok, a jeśli będzie miał szczęście, w ogóle tam zostanie.
Czy nie powiedział, że sprowadzi was, gdyby się okazało, że musi tam dłużej pozostać?
Sprowadzić, mówię i wypijam swój koniak. Czy chciałabyś, aby cię gdziekolwiek sprowadzano?
Helena się śmieje. Potem woła kelnera i zamawia jeszcze dwa koniaki.
Wiesz, co to znaczy, jeśli Klemens nas sprowadzi? Czy też jeśli wreszcie raczy postanowić, że nas do siebie sprowadzi? I ja z Kajem i kilkoma walizkami rzeczywiście tam pojadę?
Ani razu nie pomyślałaś o takiej ewentualności?
Wiele razy. Wciąż od nowa wyobrażam sobie, jak otrzymuję list, w którym Klemens pisze o odpowiednim mieszkaniu i co tam jeszcze by taki list zawierał. Wyobrażam sobie, jak się pakuję, jak wypisuję Kaja z przedszkola i żegnam się z radiowcami, z którymi współpracowałam. Zastanawiałam się nawet, jakie książki na
razie bym zabrała, a jakie bym zostawiła. I naraz wcale tego wszystkiego nie widzę. I wiem, że wcale tego nie chcę. Jak pomyślę, ile czasu by minęło, nim znalazłabym inną Różę, inne przedszkole, ludzi w radio, dla których mogłabym pracować. Jak sądzisz, kiedy bym mogła zasiąść do pisania? Już teraz waży się na ostrzu noża, czy będę mogła zrobić to i to i jeszcze to. Pomijając już, że musiałabym od początku rozpocząć próby podziału mojego żyda.
A Klemens? pyta Helena.
Oczywiście, Klemens. Wciąż jeszcze jestem rozgorączkowana. Możesz sobie wyobrazić, jaki będzie się czuł szlachetny, kiedy sprowadzi mnie i Kaja? Tak jak sprowadza się, kiedy się znalazło odpowiednie mieszkanie, jakiś odziedziczony przedmiot, fotel biedermeie- rowski czy inny mebel, który się chce mieć dla wygody.
Helena odbiera od kelnera dwa kieliszki koniaku i stawia jeden przede mną. Irytujesz się, mówi, bo on ci nic nie powiedział. Ale to była dla niego wielka szansa. Może się obawiał, że nie zechcesz go puścić. I aby nie zacząć się wahać...
Zakrztusiłam się prawie koniakiem. Oczywiście, że nie broniłabym mu.
Więc dlaczego się tak unosisz?
Bo czuję się oszukana. Tak po prostu postawić mnie przed faktem dokonanym...
Naprawdę nic byś nie powiedziała, także nic o tym, że nie chcesz, by cię gdziekolwiek sprowadzano? Powiedziała... no chyba bym tak powiedziała...
Helena spogląda na mnie, jak gdyby jeszcze raz potwierdziły się jej przypuszczenia.
Heleno, mówię, postaraj się wczuć w moje położenie. Od lat czekam na to, że wreszcie dojdzie do czegoś w rodzaju równowagi. Myślałam, że trzeba tylko być mądrzejszą, by dać sobie radę z istniejącymi warunkami.
, H la Jffł 'W.a- ~ ftc dwzMWI
Im luźniejsze będzie nasze współżycie, tym bardziej będziemy do siebie przywiązani. Potem myślałam, że Kaj tego dokona. Miałam tę dziecinną wiarę, że Klemens tak pokocha Kaja, iż to samo już wszystko odmieni. Wreszcie myślałam, że przynajmniej sposób, w jaki wciąż od nowa się odnajdowaliśmy, ochroni nas przed prawdziwym rozstaniem.
Tymczasem sama już często nie byłam pewna, czy mi w ogóle jeszcze tak bardzo zależało na współżyciu z Klemensem.
Z drugiej zaś strony nie mogłam pogodzić się z myślą, że Klemens mógłby nagle zniknąć z mojego życia. Bo mimo wszystkich nieporozumień, mimo wszystkich wzajemnych wyrzutów, nie doznałam nigdy z żadnym dorosłym człowiekiem tego rodzaju zażyłości, jak z Klemensem... I znowu mam uczucie, jakby mnie diabeł opętał, i mówię:
Zażyłości, jaka nigdy nie mogłaby powstać między tobą a mną.
Helenie drgnęły powieki, potem mówi odrobinę zbyt rzeczowo: Więc jednak jest to dla ciebie dotkliwą stratą?
Przez wiele lat czułam się wobec Klemensa upośledzona, choć wcale sobie nie życzyłam, by się do nas sprowadził. Zdawałam sobie sprawę, że wówczas jeszcze silniej odczułabym, iż wzajemnie sobie przeszkadzamy w wykonywaniu naszych zawodów. Zależało mi tylko na tym, by częściej miał czas dla Kaja i dla mnie. Żeby miał dla nas czas i za nami tęsknił. Ale on oszczędnie gospodarował czasem i rzadko zdradzał się ze swoją tęsknotą. A jednak nie mogę sobie wyobrazić, ze w najbliższym czasie nawet to odpadnie, że Klemens się dobrowolnie od nas odsunął.
Więc uważasz, że to rozstanie?
Gdybym to wiedziała... Biorę papierosa z pudełka,
które Helena mi podsuwa, podaję jej ogień i sama sobie zapalam.
Tak to wygląda. Ale jeszcze nie mogę sobie tego wyobrazić.
Jeśli teraz ulegniesz, jeśli pojedziesz za Klemensem, musisz być przygotowana na rozmaite niespodzianki tego rodzaju.
Wiem, wiem, albo pozostanę tutaj i poczekam, aż się od niego odzwyczaję.
Brawo, śmieje się Helena, a potem weźmiesz sobie kogoś innego.
Komu ja z kolei zwieję.
Także inne matki mają śliczne dziatki.
To są cenne doświadczenia, mówię i nasz nastrój radykalnie się zmienia.
Gdyby wszystko nie było tak absurdalne... Helena ze śmiechem wydmuchuje dym.
... gdyby się nie powtarzało...
... tak w ogóle i nieszczególnie...
... tylko pod przymusem...
Mnie także twarz rozciąga się w uśmiechu. I mimo to wciąż od nowa człowiek dostaje łupnia i nosem ryje ziemię.
I z tego całego miłosnego cierpienia dostajemy bólu brzucha, chichocze Helena.
Kiedy sobie wyobrażę, że jeszcze przez dwadzieścia lat, a może i więcej, będzie się to ciągnęło z taką samą siłą...
Czy to aby wychodzi na zdrowie?
No i już jedziemy pełną parą, wprawiamy się w euforię potokiem słów, w którym znika zniechęcenie, zmieniając się w stan odurzenia. Zdania układają się lekko, jak rzadko kiedy, spadają z trzaskiem na wszystko zło, z którego zdajemy sobie sprawę, a któremu nie możemy zaradzić.
Truizmy o wynikach badań naukowych i wyświechtane banały tworzą przemyślny stop, którym otaczamy kolec tkwiący w ciele, aby był chłodny i wypolerowany.
I nie wahamy się przyznać do wszystkiego, od własnej głupoty do własnej manii wielkości. Wychodzimy ze skóry, licytujemy się w ujawnianiu swoich duchowych defektów i ukazywaniu ukrytych pragnień, które — nie spełnione — nas unieszczęśliwiają. I trwa to tak długo, póki wszystko traktujemy jako dowcip, wzajemnie pobudzając się do śmiechu.
Kiedy około dwunastej Helena odwozi mnie do domu, jestem zdziwiona, że ona chce prowadzić, tak samo jak dziwię się samej sobie, że chcę wsiąść do wozu. Ale najwidoczniej jeszcze nie otrząsnęłyśmy się z tego nastroju; wprawdzie zdajemy sobie sprawę z niebezpieczeństwa, ale się go nie obawiamy.
Zaledwie Helena zasiadła za kierownicą, wydaje się zupełnie trzeźwa. Zaczyna mówić o moim manuskrypcie i o miejscach, w których opisuję zabawy dzieci. A potem pyta, kiedy przyniosę jej tę drugą część ponownie.
Wkrótce, powiadam, teraz, kiedy nie ma Klemensa, mam więcej czasu. Powinno to brzmieć dziarsko, ale jakoś mi nie wychodzi.
Kiedy wysiadam i żegnam się z Heleną, przesuwa dłonią po mojej twarzy i ten ruch sprawia, że zaczynam beczeć.
W mieszkaniu obok telefonu znajduję kartkę. Róża poszła już do domu.
Dzwonił Klemens, czytam na kartce i patrząc na te słowa znowu zaczynam płakać. I w tym samym rytmie, w jakim zmienia się pochlipywanie i płacz, tak zmienia się uczucie wściekłości i smutku, i nie mogę sobie darować, że nie było mnie w domu, kiedy Kle-
155
mens zadzwonił. Że ominęła mnie nawet owa mała szansa, abym mogła mu powiedzieć coś do słuchu. Mam głowę pełną pytań, które chciałabym zadać Klemensowi, i przygotowanych zdań, które chciałabym mu wygarnąć za jego ucieczkę. Chociaż dobrze wiem, że nic, a przynajmniej nic dobrego nie wynikłoby z naszej rozmowy, dużo bym dała za to, by do niej doszło, by przynajmniej osiągnąć ten stopień bliskości. Bo to mi najbardziej doskwiera, że Klemens jest nieosiągalny.
Mogę sobie wyobrazić wybuchy uczuć jak w jakimś dramacie Szekspira: Szaleć, tarzać się po podłodze, potrząsać jedno drugim, w międzyczasie padać sobie w ramiona, by tuż potem wzajemnie szarpać się za włosy. To wszystko mogę sobie jakoś wyobrazić, ale nic z tych rzeczy nie potrafię uzewnętrznić. Nieobecność partnera hamuje we mnie wszystko, a więc niweczy wszelkie odruchy, wszystko staje się beznadziejne.
To, że się stykaliśmy, czuliśmy swoją obecność, że się widywaliśmy, właśnie to wciąż od nowa zbliżało nas do siebie, przynajmniej na jakiś czas, aż potem znowu pochłaniała nas nasza praca. A może tak to widzę dopiero teraz, bo to ja zostałam znienacka zaskoczona. Ale czy ja sama częstokroć nie odtrącałam Klemensa, ponieważ sądziłam, że muszę również mieć coś poza nim, niezależnie od niego, coś, do czego w każdej chwili będę się mogła wycofać?
Leżę na łóżku i czuję, jak powieki coraz bardziej mi obrzmiewają, w głowie mam coraz większy żar. W jakiejś chwili musiałam zasnąć tak, jak się rzuciłam na łóżko, w ubraniu, bo kiedy się znowu podnoszę, mam wyraźnie w pamięci sen, w którym chciałam kogoś uderzyć.
Czuję jeszcze ten ogromny wysiłek, z jakim, niby w zwolnionym tempie, wykonywałam ruchy w kierunku czyjejś głowy, jak walcząc z ciężarem snu starałam
się plasnąć dłonią w tę głowę, jak po tych zbyt krótkich, niedoszłych uderzeniach udało mi się wreszcie dosięgnąć tej twarzy przynajmniej czubkami palców.
Czuję jeszcze ten wysiłek, ale także satysfakcję, że trafiłam ową twarz, że w ogóle jej dosięgłam. Bo na ogół moje sny bronią się przed tego rodzaju rękoczynami i ograniczają się do odczuć — albo też to ja otrzymuję razy, które mnie z łatwością trafiają.
Jeśli dziś albo następnym razem, albo jeszcze innym razem nauczysz się pływać, mówię, wówczas w przyszłym roku pojedziemy latem nad morze, ja będę mogła spokojnie wygrzewać się w słońcu, podczas gdy ty będziesz się pluskał w wodzie. Jedziemy nową czerwo- no-srebrną koleją podziemną, a pomiędzy nami stoi duża torba z rzeczami kąpielowymi.
A więc dobrze, mówi Kaj, to się nauczę. Ze skrzydełkami to bardzo łatwe.
To za mało. W skrzydełku może powstać dziura i wtedy pójdziesz na dno.
Jeśli na przykład pszczoła je użądli, mówi Kaj, albo szerszeń.
Albo miecznik je przetnie...
Co to, to nie. Mieczniki są tylko w morzu.
Albo jakiś rybak zarzuci sieć i hak wbije się w skrzydełko...
Wtenczas rybak musiałby mnie wyciągnąć.
Albo kiedy po prostu korek wyskoczy.
To jest możliwe.
Wiesz co, mówi Kaj, kiedy naprawdę chcę się nauczyć pływać, idę na dno.
Tam, dokąd dziś jedziemy, woda jest ciepła, a ciepła woda unosi do góry.
Wobec tego nie potrzebne mi skrzydełka?
Będę cię z lekka podtrzymywała ręką, zobaczysz, jak ci dobrze pójdzie.
A jeśli nagle cofniesz rękę?
Cofnę dopiero wtedy, kiedy będę wiedziała, że nie pójdziesz na dno.
Skąd będziesz wiedziała?
Tego nie wiem, ale przedtem nie cofnę ręki.
A jeśli ci ręka zemdleje?
W wodzie nie może mi zemdleć.
W ciepłej także nie?
A gdyby nawet, to podtrzymam cię drugą ręką.
Więc dobrze, mówi Kaj, dziś się nauczę.
Nie powinieneś się zrażać, jeśli ci się nie uda od razu. Wystarczy, żebyś nauczył się choć troszkę.
Zobaczysz, mówi Kaj, jeśli zechcę, to na pewno potrafię.
Tak, mówię, na pewno, ale to bardzo męczące od pierwszego razu nauczyć się pływać. Trzeba sobie tę naukę rozłożyć.
Dobrze, więc dziś nauczę się pływać rękami, następnym razem nogami, a później na wznak.
Tak nie można, mówię. Zaczniesz od pływania na wznak. Kiedy już potrafisz zrobić „martwego człowieka”, przynajmniej nie utoniesz.
A potem, mówi Kaj, nauczę się pluskać nogami.
Powinieneś leżeć na grzbiecie wyprostowany i nie obawiać się odchylania głowy do tyłu. Jeśli uniesiesz głowę, ciało wpadnie do wody. Jeśli będziesz leżał we właściwej pozycji, możesz zacząć wiosłować ramionami. Najpierw bardzo ostrożnie, abyś nie zapomniał
o leżeniu, i zobaczysz, jak łatwo uda ci się posuwać naprzód. Potem zaczniesz trochę poruszać nogami i już będziesz pływał.
Ale jeśli się przekręcę, pójdę znowu na dno.
Dziś jeszcze nie powinieneś się przekręcać, a następnym razem nauczysz się pływać żabką.
Musimy przesiąść się do tramwaju, który jest dość przepełniony. Z trudem znajduję miejsce siedzące, na które wciskamy się z Kajem i dużą torbą. Na dworze jest chłodno, jeszcze mamy płaszcze na sobie, i tak stłoczeni tracimy ochotę na dalszą rozmowę.
Że też wcześniej nie pomyślałam o tej pływalni z ocieplaną wodą. Tyle że droga jest dość daleka, dwukrotnie przesiadki z odpowiednim czekaniem. Ale perspektywa, że można będzie półtorej godziny popływać w ciepłej wodzie, jest tak kusząca, że warto podjąć tę fatygę.
Już w holu bucha na nas ciepłe, wilgotne powietrze
i najchętniej rzuciłabym wszystko i poddała się owemu łagodnemu zmęczeniu, które od razu mnie ogarnia.
A przecież trzeba stanąć w kolejce do kasy, potem wziąć klucz do kabiny, wypakować cały majdan, przebrać się, tymczasem w tym cieple i w płaszczu człowiek czuje, jak mu krople potu spływają po grzbiecie.
W wyobraźni widzę, jak ubranie po prostu się ze mnie zsuwa, przede wszystkim zsuwa się z Kaja, a mój kostium kąpielowy i jego slipki same wciągają się na nasze pocące się ciała.
Potem mamy to wszystko za sobą. Jakoś udało się w ciasnej kabinie ściągnąć ubranie, wcisnąć się, nie mdlejąc przy tym, w slipki i kostium kąpielowy.
Idziemy pod prysznic, więc nakładamy czepki i jak na komendę wybuchamy śmiechem.
Jak ty wyglądasz, mówi Kaj.
A ty dopiero, mówię ja. I rzeczywiście jego głowa jakby była trochę za duża, a w białym i wydętym przez wzór czepku Kaj wygląda jak pieczarka.
O moim wyglądzie świadczy dobitnie chichotanie Kaja.
Kiedy spod prysznicu, mokrzy, idziemy do basenu, powietrze wydaje się naraz trochę chłodne, co dodat
kowo wzmaga oczekiwaną przyjemność zanurzenia się w ciepłej wodzie.
Odłożyłam ręczniki i zastanawiałam się właśnie, co mam zrobić ze skrzydełkami Kaja, kiedy słyszę wołanie: Mama, i oczom własnym nie wierzę, Kaj po prostu skacze do basenu.
Woda jest przeźroczysta i ma zaledwie dwa metry głębokości. Więc wyciągnąć go nie jest zadaniem zbyt trudnym.
Widocznie Kaj sam nie bardzo wie, jak to się stało, bo kiedy wykaszlał się i wypluł połkniętą wodę, mówi, jeszcze z oczami przesłoniętymi wodą, ale rozpromieniony, odważny jestem, co?
Żebyś tego więcej nie robił! Staram się nie okazać swego przestrachu.
Powiedziałaś, że ciepła woda unosi.
Tak, ale kiedy się kładzie na niej ostrożnie, nie wtedy, kiedy się do niej skacze. Potem jednak zakładam mu skrzydełka. Jak na ten raz dosyć nałykał się wody.
Popatrz, jak ja pływam, woła Kaj i przy odrobinie dobrej woli i pomocy podtrzymującej go dłoni można ten chlupot uznać za pływanie.
Zachowuj się trochę spokojniej, mówię. Kiedy woda jest taka ciepła, nie należy robić zbyt gwałtownych ruchów, bo można dostać udaru.
Co to jest?
Wytłumaczę ci później, kiedy nie będę taka zmęczona.
Kaj trzyma się moich pleców i pluska się na powierzchni wody. Potem mówi wciąż od nowa: popatrz, jak robię żabkę, popatrz, jak nurkuję, i zanurza przy tym twarz w wodzie, popatrz, jak pływam na wznak.
Jest to pełnia cielesnego zadowolenia i błogości. Równomierne ciepło, struga wody, która trafia w miejsce przez nas podsunięte, szklana kopuła, poprzez któ-
rą widać drzewa i niebo, na skórze ani powiewu wiatru. Jest około południa, większość ludzi siedzi już przy obiedzie zamiast tu pływać.
Każdy oszczędny ruch ma cudowne działanie, czuję to od paznokci po ramiona. A jeśli idzie o grzbiet, to najchętniej tak bym się wiła i wyginała, by każdy z kręgów zaznał najprzyjemniejszego i najodpowiedniejszego dla mnie ruchu.
Wanna, w której się zechce otworzyć sobie żyły, powinna by mieć wymiary zgodne z powolnym procesem wykrwawiania się, tak aby nie wpadać w panikę na widok ilości i barwy własnej krwi. I woda powinna mieć taką samą temperaturę jak tu.
Mama, popatrz, tam można przepłynąć, woła Kaj
i pokazuje na podobny do groty otwór prowadzący na zewnątrz.
Tak więc przepływamy obok wodotrysków na zewnątrz, ogrzani wodą, a jednak na świeżym, prawie ostrym powietrzu. Kaj, który wciąż jeszcze uczepiony jest moich pleców, stara się mnie zanurzyć, przy czym śmieje się i gulgocze bez przerwy.
Poczekaj, mówię, teraz ja ci coś pokażę, płynę z nim pod wielki podwójny strumień do masażu pleców, ale kiedy strumień trafia go w głowę, Kaj naraz znika
i muszę tego dnia po raz drugi wyciągać go z wody.
Teraz trochę beczy. Jest obrażony, bo nie spodziewał się tak mocnego strumienia — ja zresztą także — i próbuje mnie zaatakować. Ale że musi się mnie trzymać, nic mu z tego nie wychodzi.
Paskudna jesteś, woła wciąż prychając. Czekaj, jak dorosnę, też ciebie tak zanurzę.
Przyciągam go do siebie ze śmiechem, chcę go pocałować, ale zanim zdążyłam, ugryzł mnie w ramię. Kiedy oburzona krzyknęłam, Kaj mówi, masz za to, że byłaś taka wstrętna.
Zła jestem, że potrafi w taki sposób uzyskać dla siebie satysfakcję moralną i fizyczną. Właściwie powinnam mu dać w skórę, ale rezygnuję z tego, niech się cieszy, na zapas.
Teraz dopiero widzę, że Kaj jest tak samo zmęczony jak ja. Siedzimy na krawędzi basenu, oparci jedno o drugie. Trzeba chwilę odpocząć, nawet taka wskazówka wisi na ścianie.
Znowu rozmawiamy o przestrzeni kosmicznej i o niebie, które nie ma kresu. Usiłuję wytłumaczyć Kajowi, że kosmonauta, nawet gdyby w drodze kiedyś wysiadł, także nie ogarnąłby wzrokiem całej przestrzeni kosmicznej.
Tak, mówi Kaj, sądzi, że to już wszystko, ale tak bynajmniej nie jest.
Ziemia, mówię, wygląda podobno z Księżyca szczególnie pięknie, jest promienna, barwna, wcale nie taka, jak my ją widzimy.
To tak jak z tym jabłkiem wczoraj, wyznaje mi Kaj, chciałem je mieć, bo na półce w sklepie tak pięknie wyglądało. A kiedy je dostałem, zobaczyłem, że ma plamy i jest robaczywe. Chodź, mówi, wejdźmy do wody, już nie będę tak dokazywał.
Pluskamy się kołysząc na wodzie, jest to rozkosz dla skóry, nawet Kaj to odczuwa. Robi „martwego człowieka”, ja pływam dookoła, podziwiam go, jak się tego domaga, potem znowu ciągnę go uczepionego mojej nogi i staram się drugą nogą utrzymać tempo. Potem lekko podsuwam mu ramię pod brzuch i pokazuję, jak może sam pływać.
Później, kiedy wyparowując ciepło i wilgoć siedzimy przy obiedzie, Kaj mówi: Mamo, kiedy przyjdziemy tu następnym razem, będę na pewno mógł pływać bez skrzydełek.
Jeśli do tego czasu wszystkiego nie zapomnisz.
Podczas kiedy mieszam lody w pucharku, myślę
1 tym, że Klemens nie lubi czekolady, Kaj także.
I znowu widzę przed sobą list, w którym Klemens pisze:
„Musisz mi wybaczyć. Ale właśnie świadomość, że masz mi coś do wybaczenia, nie pozostawiła mi innej drogi. Nie mogłem po prostu oświadczyć Ci, że na jakiś czas odjeżdżam. Nawet gdybyś nic na to nie powiedziała, wyczytałbym w Twoich oczach wyrzut, do którego masz prawo. I nic bym nie mógł na to powiedzieć. Teraz także mówię tylko dlatego, że listownie łatwiej mi przychodzi, nie myśl, że mam Ci to za złe. Jakżebym zresztą mógł!
Od dłuższego czasu mam uczucie, że wy mnie tak naprawdę nie potrzebujecie. To także moja wina. Za dużo, o wiele za dużo obowiązków zwaliłem na Ciebie, a kiedy się z tym uporałaś, zacząłem czuć się zbędny. Przy tym wciąż czuję się winny, ale co robić? Znasz moją sytuację i wiesz, że to wszystko nie jest mi obojętne. Jeszcze łudzę się, że należę do tych niewielu ludzi, którzy dobrowolnie wybrali sobie swój zawód. Wiesz także, ile on dla mnie znaczy. Ale właśnie ta decyzja narzuca mi wszystkie dalsze, tak jak Tobie tyle obowiązków narzuciła Twoja decyzja co do Kaja.
Nie mogę zatrzymać się w pół drogi, bo wówczas wszystko, co było dotąd, stałoby się daremne. Jeśli spojrzysz na to trzeźwo, przyznasz, że się tego wcale po mnie nie spodziewasz. Nawet gdybym zrezygnował, aby móc troszczyć się o was, jak się tego czasami domagasz, nie sądzę, żeby Ci było z tym dobrze. Nie potrafię tak dzielić swego życia jak Ty. Może potrafiłbym, gdybym od pierwszego dnia czuł, że ponoszę taką odpowiedzialność za Kaja jak Ty. Gdyby zaistniała taka konieczność. Ale byłaś przecież Ty, a dla Ciebie było to samo przez się zrozumiałe, przynajmniej
początkowo. Tyś go karmiła, przewijała i przy tym stawałaś się coraz silniejsza.
Sądziłem, że stworzę sobie jakąś szansę, jeśli będę pracował jak szalony, by możliwie jak najprędzej ująć Ci część kłopotów. Ale Ty chciałaś więcej, chciałaś wszystkiemu podołać. A kiedy zaczęło Ci się to udawać, kiedy zobaczyłaś, że potrafisz łączyć jedno | drugim, opiekę nad Kajem i pracę, wtedy zażądałaś tego samego ode mnie, jak gdybym był Twoim drugim «ja», któ- | re, niby w lustrzanym odbiciu, potrafi być i tu, i tam. | Zresztą mam wrażenie, że wcale tak naprawdę tego nie chciałaś. Chciałaś tylko, żebym spróbował, chociaż wiesz, że mnie się to udać nie może.
Ja muszę się wykazać innego rodzaju ambicją niż Ty. U Ciebie zawsze jest owo mimo wszystko, coś, co Ci się udaje mimo Kaja. A jeśli Ci się nie uda, nie udało się przez Kaja. Jeśli ja czegoś nie osiągnę, u- znają to za brak zdolności, wytrwałości lub umiejętno- j ści przebicia się. I
Kocham Cię, ale zawsze czułem się przy Tobie bez- | radny właśnie z powodu siły, która rozwija się w To- [ bie z tych m i m o w s z y s t k o. I
Nierówność odczuwasz nie tylko Ty, lecz i ja także, choć nie jest to ten sam rodzaj nierówności. Miałem 1 nadzieję, że stworzysz sobie taki mój obraz, który doda mi odwagi być sobą. Zamiast tego ja stworzyłem sobie Twój obraz, którego się prawie obawiam, bo nie tylko nie potrafię być Twoim «echem», ale w dodatku czuję się wobec Ciebie winny.
Może naprawdę za mało zastanawiałem się nad tym, I jak ma wyglądać nasze współżycie, tak samo jak po- j zostawiłem Tobie decyzję co do Kaja. Ale kiedykolwiek zaczynam coś o tym mówić, okazuje się zawsze, że j z Twojej strony już padały takie czy inne propozycje. I Nie wiem, czy zdołasz odczytać ten list w takim sen- I
sie, w jakim go napisałem, ale proszę, spróbuj przynajmniej zrozumieć go nie całkiem opacznie. Może potrafię kiedyś stworzyć sobie taki obraz siebie, który mógłbym Ci przedstawić bez konieczności usprawiedliwiania się.”
Opowiedziałam Kajowi o tym liście, tak jak się dało,
i że kiedyś na pewno zobaczymy znowu jego ojca. Niezupełnie to zrozumiał. Powiedział tylko, że Klemens przywiezie mu na pewno coś bardzo fajnego, jeśli już na tak długo wyjechał. Ale wiem, że zaczną się pytania. Będę musiała na nie odpowiadać, chociaż to nie ja, lecz Klemens podjął takie postanowienie. I któregoś dnia Kaj obarczy mnie odpowiedzialnością za to, że Klemens odszedł. I co mu wtedy powiem?
Czekaliśmy jakiś czas na tramwaj, by przebyć ostatni odcinek drogi, potem poszliśmy na piechotę. I jak już niejednokrotnie, idziemy przez park. Jestem zatopiona w myślach. Chociaż Klemens nigdy z nami nie mieszkał, wydaje mi się, jak gdyby pozostawił po sobie pustkę w mieszkaniu. Teraz już nie może się zdarzyć, że niespodziewanie zastaniemy go w domu, bo udało mu się wcześniej zwolnić; więc mam coraz częściej przykre uczucie, że wracam do pustego mieszkania.
Nagle Kaj znikł mi z oczu. Nie jestem przerażona, Kaj dobrze się tutaj orientuje, ale tego nie lubię.
Poczekaj na mnie, woła Kaj, więc się odwracam. Widocznie minęłam ławkę, na której siedzi teraz z Pem- be i braćmi.
Gdzie jest Róża? pytam Pembe cofając się o kilka kroków.
Byliśmy u niej, ale tkwi tam tylko kartka w drzwiach. „Wyjechałam z rodzicami.”
Ach tak, mówię, a potem: Nie miałabyś ochoty pójść do nas?
Pembe spogląda na braci i mówi coś po turecku. Widocznie się zgadzają.
Idziemy więc do nas, jestem zadowolona, że Kaj dokazuje z bliźniakami i wyraźnie się cieszy z ich odwiedzin.
W domu nastawiam wodę na herbatę i póki nie kipi, rozpakowuję torbę z rzeczami kąpielowymi.
Mam ci pomóc? pyta Pembe.
Możesz pokroić ciasto, mówię, żeby nie pomyślała, że ma pilnować dzieci.
Sądzisz, że Róża wyjechała na dłużej? Smagła twarz Pembe z trudem ukrywa zatroskanie.
Nic ci nie powiedziała?
Nie. Miałyśmy się dziś spotkać tak jak zawsze.
Ja także nic nie wiem, ale nie sądzę. Zapewne rodzicom przypomniało się nagle, że mają córkę, i zabrali ją na wycieczkę.
Pembe patrzy na mnie z niedowierzaniem.
Wiem, to brzmi dość nieprawdopodobnie. Rodzice Róży właściwie nie troszczą się o nią wcale. Mimo to może...
Dziwni ludzie, ci rodzice Róży...
Tak, powiadam, sami sobie wystarczają. Mają ten sam zawód, te same zamiłowania, te same problemy. Wciąż biorą się za łby, a jednak nie mogą się bez siebie obejść. I przy tym zupełnie zapominają, że mają córkę.
Moja matka powiedziała, że Róża mogłaby u nas zostać.
U was? Herbata jest gotowa i dla wygody pijemy ją w kuchni.
Tak. Kiedy jej opowiedziałam, że Róża może wychodzić i wracać o każdej porze, bo jej rodziców przeważnie nie ma w domu.
A jak jest u was? Już dawno chciałam o to zapytać.
Mam na myśli, jak żyliście dawniej. I jak to sią stało, że przyjechaliście tutaj?
Pembe wsuwa kostką cukru do ust i popija herbatą.
Naprawdę cię to interesuje, czy pytasz ot tak sobie?
Opowiadaj i nie spiesz się. I naraz bardzo mi na rękę, że mogę się zainteresować historią innej osoby i nie muszę myśleć o swojej własnej.
A więc, zaczyna Pembe, byłam jeszcze mała i miałam głowę owiniętą chustką, którą zdejmowałam tylko na noc. Ojciec jeździł wołami w pole. Jeszcze wciąż słyszę zgrzytanie kół wozu, wiesz, to nie takie koła ze szprychami, lecz grube, drewniane. Widzę także oba bawoły pod jarzmem i ojca siedzącego u góry w czapce z daszkiem. Matka pracowała razem z innymi kobietami i kiedy przychodził jakiś obcy mężczyzna, zakrywała usta końcem chustki, którą miała na głowie.
Zanim przyszłam na świat, moi rodzice mieli już dwoje dzieci, ale one umarły. Byliśmy bardzo biedni, bo mój ojciec miał dużo braci i każdy dostał tylko parę poletek. Ojciec był najmłodszy, więc musiał szukać sobie pracy.
Najpierw poszedł do najbliższego powiatowego miasteczka, potem do Ankary, a później nawet do Stambułu. Długo nie było od niego wiadomości. Dopiero kiedy urodzili się Erol i Oktay, nadszedł list od ojca. Nie przyszedł z Ankary ani ze Stambułu, lecz już stąd.
Matka poszła do najstarszego szwagra, który, tak jak wszyscy inni szwagrowie i mój ojciec także, w wojsku nauczył się ćzytać i pisać, i poprosiła, by przeczytał jej list od ojca. Poszłam razem z nią i po cichutku przycupnęłam obok drzwi.
Kochano żono, napisał ojciec, znalazłem pracę i to jest bardzo dobrze. W tym mieście jest już dużo rodaków, którzy mogą mi pomóc. Dawno nie miałem żad-
167
v \ \ \ \ \;fi h F \ tT t, i i ( 1 '
! Vv 1 T-1 i L. I HU I
nych wiadomości o was, ale to moja wina. Nie wiedziałyście, dokąd pojechałem. Czy Allach raczył obdarzyć mnie synem? Jeśli to syn, chciałbym, żeby nazywał się Erol. Sprowadzę was tu, jak tylko zaoszczędzę dość pieniędzy. Mężczyźnie potrzebna jest kobieta. Tutaj wszystkie kobiety są bezwstydne. Całuję was w czoło.
Kiedy wujek doszedł do miejsca, w którym ojciec pisał, że chce nas sprowadzić, zaczęłam drżeć. Tak jak gdyby słońce na chwilę się zatrzymało i ze zdziwieniem pochyliło nad listem. A ja sama jak gdybym wsiadła do ognistego wozu i jechała nim przez morze lub co najmniej przez wielką wodę, bo morża wtedy jeszcze nie widziałam. Kiedy podniosłam wzrok, zauważyłam, że matka pochlipuje. Wujek wciąż powtarzał, ciesz się, Hayriye, ciesz się! Zawołał swoją żonę i córki, aby uściskali moją matkę. One także wołały, ciesz się, no, ciesz się, moja droga. A matka powtarzała, jeśli akurat głośno nie płakała, przecież się cieszę. A ponieważ dalej płakała, kobiety mówiły, że ona płacze tylko z radości, ona płacze tylko z radości.
Mnie wcale nie zauważyły, kiedy tak przycupnęłam koło drzwi, a ja wciąż wsiadałam do ognistego wozu, który mnie, matkę i braci miał zawieźć do Awrupy. Ojciec, którego nie widziałam już od miesięcy, wydał mi się czyniącym cuda derwiszem, któremu wystarczy potrząsnąć długimi rękawami kaftanai, aby nas w mig do siebie zabrać.
Znałam kilka kobiet, których mężowie pracowali w Awrupie — tak się u nas mówi — ale którzy nie sprowadzili do siebie rodzin. Podobno dlatego, że wkrótce chcieli wrócić, a bez rodziny mogli uciułać więcej pieniędzy. Ale nawet do naszej wsi już dotarło, jakie są kobiety w Awrupie, więc wszyscy wiedzieli, co się za tym kryje.
No i zaczęło się teraz czekanie. Miesiące ciągnęły się
i przypominam sobie, że kobiety podczas pracy rozmawiały z matką, jak to będzie w Awrupie. Kilka z nich zazdrościło matce, mówiły, że w Awrupie jest okropnie i dla prawowiernych wszystko jest a y 1 p, to znaczy haniebne. A co dopiero jedzenie, powiedziała jedna kobieta, która nazywała się Fatma. Nie wyobrażasz sobie, co oni tam jedzą. Pomijam już najbrudniejsze zwierzę, świnię. O tym nawet nie chcę wspominać. Ale niektórzy jedzą nawet ślimaki i inne żaby. A co dopiero alkohol! Nawet kobiety piją, i nie tylko, dodają go też do potraw. Tak że gość, nawet jeśli nie tknie ani kropli z kieliszka, upija się alkoholem, który gospodyni dodała do potrawy. A kiedy jest pijany, ona robi z nim, co tylko zechce.
Matka słysząc to spuszczała głowę i mówiła: Niech tylko będę z mężem, wtedy nic nam się nie stanie. A kiedy Fatma znowu zaczęła mówić o jedzeniu, powiedziała, pewnie, że nie dotknę ani kęsa tego nieczystego zwierzęcia, o którym mówisz, że ludzie je w Awrupie jedzą, ale co do reszty, będę jadła to, co mój mąż przyniesie do domu. Nawet jeśli to będzie najpośledniejsze mięso, bo już tak dawno nie jadłam mięsa.
Dopiero od chwili, kiedy wiedzieliśmy, że pojedziemy do Awrupy, zdaliśmy sobie tak naprawdę sprawę z naszego ubóstwa. Zaczęliśmy wyobrażać sobie wszystko inaczej i w lepszym świetle.
Kiedy szłam nad rzekę, która wije się wieloma zakrętami przez piaszczyste koryto, i baraszkowałam z innymi dziećmi w wodzie — w ubraniu oczywiście — wciąż się zatrzymywałam, spoglądałam po sobie i myślałam, jakie też suknie będę nosiła w Awrupie. Dobrze jeszcze pamiętam, że przede wszystkim myślałam wtedy
o kostiumie i kapeluszu, bo jedno z dzieci przyniosło kiedyś z najbliższej stacji gazetę — dzieci żebrzą zawsze na stacjach o gazety, które potem przynoszą do domu —
169
tam zaś było zdjęcie kobiety w takim kostiumie i kapeluszu. Albo wyobrażałam sobie, że ojciec każe mi uszyć suknię z brokatu, taką jaką miała na sobie córka Fatmy, kiedy wychodziła za mąż.
Bliźniaki były jeszcze za małe, by coś zrozumieć, ale nawet im starałam się wytłumaczyć, jaka z nas szczęśliwa rodzina i jak dobrze będzie nam się powodziło w Awrupie. Matka moja była dość zręczna, więc poprosiła ciotkę, jedyną kobietę we wsi, która miała maszynę do szycia, by pozwoliła jej ćwiczyć, i chodziła do niej co dzień. Jak się nauczy, będzie mogła w Awrupie sama szyć dla mnie i dla bliźniaków ubrania, by zaoszczędzić więcej pieniędzy. Nie wspomniała ciotce ani słowa, że ojciec tymczasem napisał, iż postara się później dla niej także znaleźć pracę. Nie pasowałoby to do obrazu, jaki ciotka stworzyła sobie o Awrupie. No owszem, we wsi kobiety także musiały pracować. Ale tam pracowały na własnego męża i własne dzieci. Że taki człowiek jak mój ojciec zechce posłać żonę do innej pracy, to nie mieściłoby się jej w głowie.
Przeszło rok minąi, odkąd nadszedł list, w którym ojciec pierwszy raz napisał, że nas do siebie sprowadzi, a my wciąż nie wiedziałyśmy nic dokładniejszego. Bliźniaki już zaczęły chodzić i mówić, gdy pewnego dnia jakiś wielki tuman kurzu wzbił się na wyboistej drodze wiejskiej. Nasz dom stał prawie na samym skraju wsi, tak że mogłam spoglądać na drogę.
Matka pracowała w polu, ja pilnowałam chłopców. Naraz z tumanu kurzu powstał samochód, który zmierzał wprost ku naszemu domowi. Byłam okropnie podniecona i odszukałam braci, którzy bawiąc się pełzali po obejściu. Zabrałam ich i stanęłam z nimi w drzwiach, by zobaczyć, dokąd samochód pojedzie.
Nie od razu poznałam ojca. Pan w jasnoniebieskim garniturze, który wysiadł z czerwonego auta, był mi
tak obcy, że dopiero kiedy si^ do mnie odezwał, zrozumiałam, że to ojciec.
Córko moja, powiedział i wskazał na bliźnięta, czy to moi synowie?
Tak, ojcze, powiedziałam. Podszedł do nas, pocałowałam go w rękę, on mnie w czoło, i wtedy bliźniaki zaczęły się wydzierać. Erol starał się zwiać, Okłay ukrył głowę w mojej sukience.
Ja wciąż powtarzałam, cieszcie się, to wasz ojciec. Wasz ojciec przyjechał. A kiedy bliźniaki się uspokoiły, musiałam ojcu wytłumaczyć, jak je można odróżnić. Podniósł obu do góry, wtedy zaczęły się znowu śmiać.
Zaniósł ich do samochodu i skinieniem wskazał, bym usiadła z tyłu za braćmi. Tak, trzęsąc się w wozie, pojechaliśmy na pole, gdzie pracowały kobiety. Kiedy zbliżyliśmy się, wszystkie się odwróciły i zakryły twarze.
Ojciec wysiadł, zawołał, Hayriye, żono, przyjechałem, aby cię zabrać.
Moja matka także stała zwrócona do niego tyłem, ale zapewne poznała go po głosie, bo krzyknęła, odwróciła się, jak gdyby przeraziła się upiora. Potem podbiegła do ojca i pocałowała go w rękę. Witaj, powiedziała, a głos jej drżał.
Ojciec, zgodnie z obyczajem, odpowiedział, że chętnie przyjechał. Potem nakazał, żeby wsiadła do auta, ale ona nie od razu się odważyła. Dotąd tylko parę razy jechała autobusem do miasta, ale nigdy jeszcze wozem osobowym.
Chodź, chodź, namawiał ją ojciec, to mój wóz. Więc wsiadła i pojechaliśmy do domu. Ojciec wyciągnął z auta walizki i pokazał, co przywiózł dla nas i dla krewnych. Mnie podał dużą lalkę z kręconymi włosami i w szerokiej sukience z nylonowej koronki, a ja rozpłakałam się z radości; takiej lalki nie mogłam sobie
nawet życzyć, nie wiedziałam bowiem, że coś takiego w ogóle istnieje. Matka ledwo miała czas obejrzeć suknie, jakie ojciec przywiózł. Nastawiła wodę, bo ojciec powiedział, że po długiej podróży chce się wykąpać i matka także ma się wykąpać. Wiedziałam już z dawnych czasów, co to oznacza, więc zabrałam bliźniaki, żeby się bawiły na podwórzu, choć to niewiele pomagało, bo dom był mały i słychać było wszystkie odgłosy. Kiedy zapadł wieczór i ludzie powrócili z pól, rodzice znowu krzątali się po domu. Spostrzegłam, że ojciec często na nas spogląda, jak gdyby porównywał nas z kimś. Od czasu do czasu mówił do matki, wytrzyj bliźniakom usta, albo: znowu mucha siedzi mu w kąciku oka, musisz je utrzymywać w większej czystości. Także do mnie powiedział, córko, musisz więcej dbać o swoje sukienki.
Potem wszyscy wyruszyliśmy z prezentami, które ojciec przywiózł. Poszliśmy do jego najstarszego brata, którego żona również wróciła wcześniej z pola, by móc ugościć ojca, gdy przyjdzie z prezentami.
Kiedy zjedliśmy, nadeszli inni bracia z żonami i już się obawiałam, że ojciec mógł o kimś zapomnieć. Ale on niby czarownik wciąż wyciągał coś z kieszeni i darował krewnym.
Bliźniaki zasnęły i poprosiłam jedną z kuzynek, by pomogła mi zanieść ich do domu. Było już bardzo późno, kiedy położyłam się koło braci na podłodze — spaliśmy na materacach, które zwijaliśmy na dzień — ale nie mogłam zasnąć z radości i podziwu dla ojca.
Przez kilka dni rodziców zapraszano z jednego domu do drugiego, by jednocześnie uczcić powitanie i pożegnanie, bo ojciec dostał tylko krótki urlop.
Raz słyszałam, jak ojciec się wściekał, bo matka miała miesiączkę. Musiał tak długo obywać się bez kobiety, a ona właśnie teraz ma swój okres. Ale potem powie-
dział, że to nawet dobrze i że musi brać lekarstwo, aby więcej nie zachodzić w ciążę. Tylko nie wolno jej o tym zapominać, inaczej wszystko na nic. Kilka dni później słyszałam, jak kłócił się z matką, bo zapomniała o lekarstwie.
Zanim pojechaliśmy, musieliśmy włożyć na siebie rzeczy, które ojciec przywiózł. Powiedział, żebyśmy podarowały wszystko, cośmy dotąd nosiły. W Awrupie nam się to nie przyda, a zanim wrócimy, te łachy i tak będą już do niczego. Wyrzucił z kuferka wszystkie rzeczy, z którymi matka nie mogła się rozstać, i ofuknął ją — masz robić, co ci każę. Jak będziemy w Awrupie, sama zobaczysz, dlaczego kazałem ci to wszystko podarować.
W dniu naszego wyjazdu wstaliśmy już przed wschodem słońca, ale nim raz jeszcze pożegnaliśmy się z wszystkimi, zaczęło już być upalnie.
Bliźnięta jeszcze spały, a matka płakała i płakała, tak że ojciec wreszcie powiedział, no już przestań. Gdzie indziej także nie jest gorzej niż u nas na wsi. I wtedy nagle uświadomiłam sobie, że ojciec wcale nie jest tak zachwycony Awrupą, jak to sobie wyobrażałam. Co prawda opowiadał dużo o rozmaitych cudownościach, ale mówił, że praca jest ciężka, a ludzie niemili, niech więc nikt mu nie zazdrości.
Odtąd trochę się obawiałam, kiedyśmy coraz bardziej oddalali się od naszej wsi. I chociaż do granicy naszego kraju był jeszcze kawał drogi, okolica wydawała mi się coraz bardziej obca, coraz więcej było zieleni i coraz gęstsze stawały się skupiska domów.
Już po tygodniu zaczęłam śnić o naszej wsi, z jej skąpymi drzewami i brunatnymi polami, położonej w stepie, który ciągnął się daleko, daleko i graniczył z wulkanicznymi górami.
Nawet owa kobieta, Fatma, ukazała mi się we śnie
173
? r' j i | 1 1 j j 1 1 M . l- , ^ i
i powiedziała: Uważaj, każą ci jeść węża, a nigdzie nie będzie wody zdatnej do picia.
Po dwóch dniach podróży auto się zepsuło. Nie wytrzymało tych wielu wąskich, wyboistych dróg, nie dotarło do wielkiej międzynarodowej szosy. Musieliśmy się zatrzymać w jakimś małym mieście i trwało wiele godzin, nim ojciec znalazł kogoś, kto zgodził się naprawić wóz. Potem okazało się, że ojcu zabrakło pieniędzy. Człowiekowi, który miał naprawić wóz, spodobała się moja piękna lalka, więc ojciec mu ją dał. Powiedział, że w Awrupie kupi mi inną, jeszcze ładniejszą.
Dla mnie była to najpiękniejsza lalka na świecie, ale nie wolno mi było nawet się rozpłakać. Wiedziałam, dlaczego ojciec ją oddał, a to hańba płakać i żałować czegoś, co miało pomóc całej rodzinie. Wciąż wyglądałam oknem, oczy miałam szeroko otwarte, aby nie ukazały się w nich łzy, a kiedy musieliśmy wysiąść, aby ten człowiek mógł naprawić wóz, starałam się nie patrzeć na ojca, żeby o tym nie myśleć. Mimo lalki jako dodatku zabrakło nam pieniędzy dla tego człowieka i głodowaliśmy, póki nie przyjechaliśmy na miejsce. Całe szczęście, że matka zabrała przynajmniej dużo melonów.
Byliśmy tak radzi, kiedyśmy mogli wysiąść z auta, że nawet nie zauważyliśmy, iż mieszkanie, do którego nas przywiózł ojciec, to właściwie piwnica. Bardzo nam się podobało, że wszystko było pomalowane na biało i że stały tam meble, jakich nie mieliśmy u nas w domu.
Czułam się taka dumna siedząc na krześle, a kiedy kładłam się do łóżka, obawiałam się początkowo, że z niego wypadnę. Także ubikacja była czymś niezwykłym. U nas w domu kuca się nad otworem w ziemi, przy czym załatwiamy się z łatwością, bez wysiłku. Na sedesie musieliśmy się okropnie wysilać, to było bardzo męczące.
Ale byliśmy na miejscu, a podczas długiej podróży
nasza radość i zapał tak wzrosły, że nie mogły się w krótkim czasie ulotnić. Poza tym wszystko tu było zupełnie inne, niż to sobie wyobrażaliśmy u nas na wsi.
Ojciec, który przynajmniej znał kilka słów po niemiecku, spędzał prawie cały dzień na budowie, tak że byliśmy skazani sami na siebie. Przez pierwsze tygodnie matka nie miała odwagi wyjść z domu, poza końcem tygodnia, kiedy ojciec jej towarzyszył. Siedziała i patrząc na nogi przechodniów — bo to naprawdę była piwnica, w której mieszkaliśmy — usiłowała zapoznać się z nowym otoczeniem. Mnie wysyłała po zakupy. Wprawdzie nie umiałam mówić po niemiecku, ale byłam dzieckiem, więc, jak mówiła, prędzej się nauczę, no i jako dziecko mogę pokazać się na ulicy. Żaden mężczyzna jeszcze się mną nie zainteresuje.
Wieczorami, kiedy ojciec wracał do domu, pytałam go o wyrazy potrzebne mi przy zakupach i on nauczył mnie liczb. Byłam już w wieku szkolnym, ale tyle nagromadziło się spraw, że nikomu nie wpadło do głowy, że trzeba mnie posłać do szkoły.
Bardzo szybko się uczyłam. Wciąż tylko przyglądałam się, jak inni to robią. Kiedy matka posyłała mnie po chleb, stałam przez chwilę w sklepie i czekałam, aż ktoś poprosi o ten gatunek, który i ja chciałam kupić. Starałam się powtórzyć to słowo, bo byłam zbyt dumna, aby tylko wskazać palcem.
Ale nauczyłam się także, że wydaję się podejrzana, jeśli czekam dłuższy czas, aż ktoś wymieni nazwę artykułu, który i ja chcę kupić. Nieraz ludzie myśleli', że czekam na dogodną sposobność, by coś ukraść, pewnego razu mnie przegnali, a ja nie potrafiłam powiedzieć, czemu tak długo czekałam.
Byłam zrozpaczona ze wstydu, nie chciałam wracać do domu, ale pomyślałam sobie, że ani ojciec, ani mat-
175
■I
IpTitŁ&wmi i*'
\Wfmatl wM
MHit
# jh^V4f^jU J.
% ant ,% Si
♦ t
i •*, i { #%< r4
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
piiM
ka nigdy się o tym nie dowiedzą, jeśli im nie powiem. Matka była całkowicie ode mnie zależna, jeśli idzie o wyjście na ulicę, ojciec zaś pracował w innej dzielnicy. Pokrzepiło mnie na duchu, kiedy sobie to wszystko u- świadomiłam, i poczułam, jak bardzo jestem samodzielna, jak bardzo muszę polegać na sobie samej.
Jak długo już tu jesteś? pytam, wciąż jeszcze pod silnym wrażeniem opowiadania Pembe.
Siedem lat.
I chciałabyś tutaj zostać?
Gdybym to ja wiedziała. Żeby mi kto powiedział, gdzie jest moje miejsce. Do naszej wsi nie chciałabym już wrócić, a i tutaj niezbyt mi się podoba.
Tak często wspominałaś Stambuł, chciałabyś tam zamieszkać?
Byłam w Stambule jede.i jedyny dzień w drodze tutaj. Ojciec odwiedził swego przyjaciela, który mieszkał w dość zrujnowanym domu przy murze miejskim. Tam- też po raz pierwszy dostaliśmy coś do jedzenia, pomijając melony, które wieźliśmy ze sobą. Ale to jest przepiękne miasto i tak wielkie, że wcale nie potrafisz sobie wyobrazić. A ile tam wody, wciąż widzisz wodę, trzeba często przejeżdżać przez mosty. Gdyby w naszej wsi była choć odrobina tej wody, masz pojęcie, o ile lepsze mielibyśmy plony. Ojciec często błądził, nie mógł odnaleźć właściwej drogi w Stambule, ja jednak byłam z tego rada. W ten sposób mogłam dłużej patrzeć przez okno i wszystko sobie oglądać. Aż odejmowało-mi mowę z wrażenia. Widziałam olbrzymie meczety o ozdobnych kamiennych fasadach jak gdyby rzeźbionych w miękkim drzewie, a schody, które do nich prowadziły, były tak szerokie, że zmieściłaby się na nich połowa naszej wsi. I wszędzie tam było pełno ludzi. Kiedy wysiadłam po raz pierwszy z auta, ogarnął mnie strach. Wciąż myślałam, że mnie stłamszą
albo że zgubię się w tym strumieniu ludzkim, jeśli się tam dostanę.
Widziałam promy i wielkie statki, białe i długie, zakotwiczone na Bosforze; biało ubrani mężczyźni wychodzili na ląd — spotykano ich wszędzie w mieście.
Na Złotym Rogu małe parowce sunęły w jedną i w drugą stronę; bardzo chciałam choć raz znaleźć się na takim parowcu i pomachać do ludzi stojących na przystani.
Ojciec opowiadał mi o Wielkim Bazarze, gdzie jest tyle sklepów, że łatwo można zabłądzić, jeśli człowiek się dobrze nie orientuje. Powiedział także, że wielu obcokrajowców chodzi na ten Bazar kupować biżuterię i skóry. Ojciec także chętnie by coś kupił, aby tutaj sprzedać, ale już nie mieliśmy pieniędzy.
Więc chciałabyś zamieszkać w Stambule?
Chyba tak. Ale to niemożliwe.
Dlaczego? pytam dość głupio.
Bo tam jest i tak za dużo ludzi, powiada ojciec. I co dzień przybywają dalsi.
A nie możesz sobie wyobrazić, że zostaniesz tutaj?
Wyobrazić sobie mogę, owszem. Wszystkie frędzle szala, który ma na sobie, Pembe zaplotła w małe warkoczyki.
Ale co?
Ale rodzice chcą wrócić.
A jeśli na przykład wyjdziesz tu za mąż i będziesz miała dzieci?
Ojciec by na to nie pozwolił. A gdyby pozwolił, też nie byłoby dobrze, bo pozostałabym tutaj bez rodziny. Gdyby rodzice byli w Turcji, a ja tutaj, moje dzieci nie miałyby dziadków, a rodzice wnuków.
Mogłabyś ich odwiedzać.
To nie to samo.
Dość długo byliście sami, nim twój ojciec was s p r o-
IPBPP
i • ą 9 jr><4T
wadził. Z trudem przeszło mi to słowo przez usta.
To było coś innego. Wiedziałyśmy, że ojciec musi wyjechać, byśmy mieli z czego żyć. Zrobił to dla nas.
Więc nie możesz sobie wyobrazić, że zamieszkasz gdzie indziej niż twoi rodzice?
Wyobrazić sobie mogę, ale to nie jest dobrze. Myślę też sobie, że być może musiałabym, jak tutejsze samotne kobiety, sama jedna mordować się ze swymi dziećmi. I uważałabym za niesprawiedliwe, że muszę się sama ze wszystkim borykać. Gdyby matka była w pobliżu, pomogłaby mi, tak jak ja jej teraz pomagam, i zrozumiałabym, że ona także musiała się z nami męczyć.
Ależ, Pembe, mówię, przecież rzecz w tym, że teraz kobiety o wiele za dużo muszą robić na raz — pracować, wychowywać dzieci i stwarzać zaciszne domostwo.
No tak, ale jest o wiele łatwiej, kiedy się wszyscy trzymają razem. A kiedy są wszyscy razem, wtedy nie musisz wszystkiego sama robić. Kiedy twoi rodzice pomogą tobie, a ty rodzicom, wtedy też twoje dzieci pomogą tobie, a ty pomożesz swoim dzieciom. To zaś jest możliwe tylko wtedy, kiedy wszyscy są w pobliżu siebie.
Możliwe, mówię, i jeśli ta więź nigdy nie zostaje przerwana.
Tak, mówi Pembe, tak właśnie powinno być, aby miało jakiś sens.
I dlatego chcesz wracać z rodzicami do waszego kraju?
Tak, to znaczy nie. Nie z powrotem na wieś. Albo tylko na urlop. Ale nie na zawsze.
A jeśli twoi rodzice jednak tu zostaną?
Nie, to niemożliwe. Jeśli zezwolenie na pracę nie zostanie przedłużone, wtenczas musimy wracać.
A co na to twoi rodzice?
Nic. Od początku wiedzieli, że muszą wracać. Nastawili się na to. Nawet nie nauczyli się dobrze mówić po niemiecku. Oni tęsknią za ojczyzną. Ale my, moi bracia i ja, my już nie tęsknimy.
Chodzisz tu do szkoły, więc nie możesz stale sobie powtarzać, wszystko jedno, i tak wrócimy, bo nie dasz sobie rady. Jeśli chodzisz tu do szkoły i musisz się uczyć tylu przedmiotów, to z biegiem czasu uwierzysz po prostu, że jednak tu zostaniesz i że ma sens tego wszystkiego się nauczyć. Jeśli w to nie uwierzysz, nie potrafisz się uczyć, nie będziesz miała otwartej głowy i mimo największych wysiłków pozostaniesz tępa.
Jakem Anna Fürst, powiada dama z damską bródką i opuszcza lornetkę na obfitą pierś, już na was czekałam. Siadajcie.
Deszcz jest tak ulewny, że niby zasłona otacza kamienny pawilon. Pembe owinęła Kaja i braci obrusem piknikowym, a Herwater usiłuje rozpalić nowe kawałki węgla w samowarze, aby zrobić świeżą herbatę.
Ja jestem Róża, mówi Róża, i podziwiam panią już od dawna. To jest Pembe, ale właściwie zamieniłyśmy się imionami, z przyjaźni.
Dobrze, że jesteście. Księżna1 wyciąga ręce do obu dziewcząt. W was cała moja nadzieja. Usiądźcie koło mnie.
Trwało to dłużej, niz sądziłam. Księżna składa dłonie na udach, które zdają się rozsadzać czarną spódnicę. Ale wiedziałam, że ta chwila nadejdzie. Potem patrzy w oczy hrabinie. Viviane de la Coeur, ciebie co prawda się nie spodziewałam. Mimo to jesteś mile widziana
Hrabina się rumieni i palcami markuje pozdrowienie. To wszystko stało się tak nagle. Nie mogłam inaczej.
Nie musisz się tłumaczyć, nie fatyguj się. Najważniejsze, że jesteś. Młody człowieku, ciągnie dalej zwracając się do Herwatera, musi się pan jeszcze niejednego nauczyć. Nie ma nic ważniejszego niż umiejętność rozpalania ognia, rozumie pan? Oczy jej płoną.
Herwater dłubie mozolnie w węglu drzewnym, dmucha i jeszcze raz próbuje rozpalić go zapałką.
Zbyt wilgotne, mówi z uśmiechem, wszystko zbyt wilgotne.
A to są dzieci? Księżna bierze lornetkę, opuszcza ją znowu i spogląda na dzieci pochylając się do nich ze zmrużonymi oczami.
Dwóch chłopców i dziewczynka, jeśli się nie mylę. Trzech chłopców, szepcze Róża, jeden jest przebrany.
Rozumiem, ale dlaczego w ten sposób?
Jego matka powiedziała mi kiedyś, że właściwie to chciała mieć dziewczynkę.
Księżna wyprostowuje się znowu. Czarna spódnica i czarna bluzka ciasno opinają masywne ciało. Potężne uda nie pozwalają zewrzeć kolan, trochę obrzmiałe stopy tkwią w czarnych skórzanych pantoflach na słupku. Obnażone ramiona niby mocno wypchane kiszki wylewają się z sukni bez rękawów, a nad wieloma małymi fałdkami szyi unosi się podbródek, który mógłby służyć za wzór stanowczego charakteru. Ciemne, przetykane pasmami siwizny włosy okręcone są kilkakrotnie dookoła głowy i żebrane w węzeł, który wygląda jak pióropusz na hełmie. Twarz jest z natury czerwona.
Obok Księżnej stoi bardzo duża torba ze sztucznym haftem petit-point. Mimo że taka duża, wydaje się wypchana do ostateczności. Rożek chustki do nosa wkręcił się w suwak i wisi zmiętoszony.
Wiecie, o co chodzi, mówi Księżna i robi pauzę.
181
Róża i Pembe spoglądają na siebie, hrabina chrząka, Herwater pochyla się jeszcze niżej nad samowarem, a dzieci cicho rozmawiają pod obrusem, jak gdyby znajdowały się w pieczarze.
Ja bowiem zaznałam tego na własnej skórze, ciągnie dalej Księżna. A na tym, czego doświadczyło się na własnej skórze, można polegać.
Hrabina kiwa głową. Najważniejsze to doświadczenia osobiste.
Kiedy przed wielu, wielu laty przyjechałam tu z rodzicami, byłam jak młoda rzepka, jędrna, przy kości,
o zaokrąglonych kształtach. I wtedy poznałam Fürsta. Fiakra-Fürsta? pyta hrabina.
Właśnie jego, mówi Księżna. Był panem nad pięcioma zaprzęgami i trzej woźnice pracowali na niego.
I żebyście słyszeli, jak skomlał, póki jeszcze udawałam, że nic sobie z niego nie robię. Moi rodzice byli Cyganami i wcale im nie odpowiadała ta historia z Für- stem. Ale moi bracia oświadczyli, że już za późno, teraz ona musi za niego wyjść. Matka powiedziała: Przynajmniej zna się na koniach i powozi, choć daleko nie zajedzie.
Tak więc zeszliśmy się, Fürst i ja, po weselisku na dwadzieścia cztery fajerki. To ci dopiero był orszak! Co najmniej trzydzieści fiakrów i wszystkie w jednym szeregu, jeden za drugim. Samochodziarze mogli trąbić do upadłego. W przeciwnym kierunku piesi zatarasowali ulicę, bo nie co dzień widuje się takie fiakierskie wesele.
Fürst kazał sobie wkłuć nowy kolczyk do ucha, ubranie miał od Silbernagla, a w klapie białą chryzantemę. Mosiężne części uprzęży lśniły i błyszczały, aż trzeba było oczy mrużyć od tego blasku.
Ojciec zamówił tylko, dla siebie i dla braci z żonami i dziećmi siedem powozów, a kiedy wreszcie byliśmy
na błoniach i zasiedliśmy do uczty, zebrało się nas tak ze sto pięćdziesiąt osób. Na szczęście pogoda dopisała i można było siedzieć przy długich stołach na powietrzu, wewnątrz nie zmieściliby się wszyscy.
Zdaje się, że przypominam sobie to wesele, mówi hrabina zamyślona. Czy nie doszło tam do pewnych zajść? Chrząka, mam na myśli jakieś nieporozumienia między ludźmi ze strony narzeczonej a ludźmi zę strony narzeczonego? Chyba o czymś takim czytałam.
Księżna pogardliwie wydyma usta. A tam, mówi szorstko, zwykłe bójki jak to na wielkich weselach. Dziwne by było, gdyby do tego nie doszło. Zwłaszcza że moi bracia — jej twarz się rozpromienia — były to chłopy jak dęby. Jeden silniejszy od drugiego. Nie chcę przez to powiedzieć, że ludzie Fürsta byli cherlakami, ale ich siły były nierówne, podczas gdy moi bracia nie mieli przewagi nad sobą nawzajem.
Podobno było sporo rannych, obstaje przy swoim hrabina, nawet ciężko rannych, których trzeba było odwieźć do szpitala.
Sami sobie byli winni, mówi Księżna wzruszając ramionami. Tak czy owak, Fürst i ja zamieszkaliśmy razem. Byłam już w ciąży i dlatego rozpoczęłam życie rodzinne. Że Fürst kazał się obsługiwać, nie dziwiło mnie zanadto. Mój ojciec i bracia też byli wymagający. Ale wściekało mnie, że nic mu nie dogadzało. Buty nie były dostatecznie wyglansowane, koszule niedostatecznie wykrochmalone, kawa była gorzka, o maśle mówił, że zjełczałe, bo znowu za długo zostawiłam je w ciepłej kuchni. Tak samo piwo — żc nie dość chłodne, a pokój nieporządnie sprzątnięty. Kiedy dziecko przyszło na świat, Fürst przez tydzień był pijany jak bela i gdyby nie pomogła mi sąsiadka, nie wiem, jak bym sobie dała radę.
Niech żyje młody książę, ryczał za każdym razem
Fiirst, gdy zwalał się na łóżko. Ale równie szybko jak opary alkoholowe, ulotniły się jego względy na mój stan zdrowia. Wkrótce znowu zaczął gderać. Raz w potrawach było za dużo czosnku, to znowu śmierdziały mu pieluchy, które namoczyłam w kotle. Nawet zaczął krytykować mój wygląd. Szminka była zbyt jaskrawa, biustonosz za bardzo wrzynał się w ciało. W spódnicy podobno z tyłu pękał szew, wreszcie zrzędził, że źle ścielę łóżka.
Pewnej nocy stało się — ośmielił się powiedzieć do mnie, ty brudna Cyganicho! Był zapewne bardzo pijany, bo zwalił się na łóżko nawet nie zdejmując butów.
Zabrałam dziecko, spakowałam do skrzynki wszystko, co nam było potrzebne, i zwiałam.
Jeszcze zdołałam odnaleźć ślady swoich. Trwało jakiś czas, ale znalazłam tych, którzy jeszcze pozostali z mojej starej rodziny. Przyjmijcie go, powiedziałam, wdał się we mnie. I wszyscy cieszyli się z mojego pięknego syna. Nie mogłam i nie chciałam wrócić. Moje dziecko było synem, miał mieć dobrze w mojej starej rodzinie, nawet bardzo dobrze.
Wiele się najeździłam. Najpierw tańczyłam, potem usługiwałam, wreszcie handlowałam. I kiedyś wreszcie znowu tu przybyłam. Miałam coś niecoś w kiesie, więc obsprawiłam się i dużo spacerowałam. I naraz stanął przede mną Fiirst. Trochę posiwiały, z czerwonym nosem, ale poza tym jeszcze całkiem do rzeczy.
Anna, zawołał i rozpostarł ramiona. No i wpadłam w te jego ramiona.
Wróciłaś, powiedział wzruszony.
Jeszcze nie. Przedtem należałoby to i owo obgadać. Tak, powiedział, a gdzie młody książę?
Na razie o nim zapomnij. Stał.się jednym z moich. Dopiero w testamencie masz o nim pomyśleć. Ale przede wszystkim mnie musisz zapisać mój udział, rozumiesz?
Widać nie za wiele dobrego zaznał, odkąd go opuściłam, bo na wszystko się godził, taki był uradowany; i tak rok albo dwa całkiem dobrze ze sobą żyliśmy w naszym drugim małżeństwie.
Potem znowu zaczął chlać i znowu wszystko, cokolwiek zrobiłam, nie dogadzało mu. Ględził, że tymczasem mogłam się wreszcie czegoś nauczyć.
Nie dałam się wyprowadzić z równowagi. Taki już jest, myślałam, nic go nie zmieni, ostatecznie ma też pewne zalety.
Aż którejś nocy, kiedy wrócił urżnięty, znowu się zaczęło. Ty parszywa Cyganicho, powiedział, bądź zadowolona, że w swoim czasie nie zostałaś zagazowana.
Wtedy zabrałam się do niego. Silna to ja jestem — Księżna przez chwilę pokazała grę mięśni swych obnażonych ramion — no więc zabrałam się do niego. Przy tym Fiirst wszystko dookoła obrzygał, ale ja nic sobie z tego nie robiłam.
A kiedy wreszcie uznałam, że ma dość, cisnęłam go na łóżko. Już nawet nie jęczał. Tym razem nie byłam taka idiotka, żeby po prostu odejść i wszystko mu zostawić.
Może trafiłam go w głowę, w każdym razie nie pamiętał, jak go urządziłam. A kiedy wkrótce potem umarł, byłam jedyną spadkobierczynią.
Jakiś czas sama próbowałam prowadzić ten interes z fiakrami. Ale po co? Po co, zastanawiałam się, kiedy i tak mogę dobrze żyć nie awanturując się z woźnicami. Więc kazałam się spłacić.
I to pani wystarczy? pyta hrabina.
Na najbliższe dziesięć lat, jeśli nie będzie inflacji. Emeryturę też dostaję po Furście. Przez cały czas aku- ratnie opłacał składki.
Przynajmniej z tym większość ludzi nie ma kłopotu, mówi hrabina.
To nie ich zasługa. Herwaterowi wreszcie udało się rozżarzyć kawałki węgla do białości. W większości wypadków państwo zmusza ludzi, by się ubezpieczyli.
Ach tak, mówi Księżna, więc nawet tego nie można zapisać na jego dobro.
Hrabina wzdycha. My wszyscy mamy skłonność do sublimowania.
Otóż to. Dlatego rozejrzałam się dobrze w ciągu ostatnich lat. Jak to się dzieje u innych ludzi. I wiecie, do czego doszłam? Aby napięcie wzrosło, Księżna robi pauzę rozglądając się po obecnych i zatrzymuje wzrok na każdym z osobna.
Ze gdzie indziej także nie jest lepiej? Róża aż drży z niecierpliwego oczekiwania.
Hrabina kiwa głową wstrząśnięta.
Wszyscy jedziemy w fałszywym kierunku; powiada Księżna. Ze sprawami rodzinnymi jest po prostu bardzo źle.
Róża kiwa głową, ale Pembe się zrywa. Tego nie wolno uogólniać.
Księżna spogląda na nią najpierw z irytacją, potem coraz łaskawiej. U was na razie jest inaczej, ale już nie tak bardzo. Poczekaj jeszcze kilka lat, niech tylko twoja matka zrozumie, jakie było jej życie tak naprawdę. Jeśli wrócicie, nie będzie już mogła się podporządkować, a jeżeli zostaniecie, więź zostanie zerwana. Już twoi bracia nie będą troszczyli się o rodziców, kiedy dorosną i założą własne rodziny.
Nieprawda, wołają Erol i Oktay spod obrusa.
A więc dobrze, to będzie wyjątek. Ale jedno jest pewne, tak dalej być nie może.
Co? pyta Herwater.
Wszystko.
To bardzo dużo. Herwater zagląda, czy w samowarze
jest dosyć wody.
Dlatego pomyślałam o organizacji, która powinna być zupełnie inna od wszystkiego, co dotąd znamy.
Hrabina z wahaniem potrząsa głową. Tak i nie, mówi. Nie możemy zrezygnować z pewnych doświadczeń.
Rozumie się. Doświadczenia będą stanowiły punkt wyjścia, ale musimy dojść do czegoś innego.
Czy mamy wiedzieć, dokąd dojdziemy? pyta hrabina.
Czy też ma to być niespodzianka? Herwater napełnia pierwsze szklanki herbatą.
Jaka niespodzianka? Kaj wygramolił się spod obrusa. Już dawno chciałem jakiejś niespodzianki.
I to, i tamto, mówi Księżna. Powinniśmy wiedzieć, czego chcemy, a potem dać się zaskoczyć.
A czego chcemy? pyta Pembe.
Zwrócić uwagę.
Na co? pyta Róża.
Na nas. Nie będziemy zanudzać ludzi jakimiś haseł- kami ani sprzedawać gazetek czy broszur, czy werbować członków.
A więc radykalnie osobista organizacja, mówi hrabina.
To właśnie to, mówi Księżna, i nie oszczędzimy nikogo, kto się nam przeciwstawi.
Przemoc? pyta Herwater.
Nasze spojrzenia przemówią do każdego. Dzieci zaczną tu w parku. Po prostu staną obok albo się przy- siądą. Tylko ludzi, którzy czytają, pozostawicie w spokoju, zapamiętajcie to sobie.
A więc przysiądziecie się, popatrzycie, a jeżeli to nie poskutkuje, o coś zapytacie. Jeśli ktoś dla świętego spokoju wyciągnie czekoladę, weźmiecie ją, podziękujecie, ale nie dacie spokoju.
Jest tyle ludzi na świecie. Może po prostu za mało się ich zna, mówi hrabina. Tak sobie myślę, że gdybym
187
wtedy znała tyle ludzi, to kto wie, czy nie ułożyłabym sobie życia inaczej.
Na razie nie chodzi o ilość. Księżna wymachuje ramionami, później sięgniemy do innych. Nie zapominajcie, że chodzi o nas. O nas wszystkich. Chcemy czegoś od siebie nawzajem.
Ale czego? pyta Herwater.
Czego chcemy? pytają Róża i Pembe.
Księżna ujmuje głowę w ramiona i zastanawia się. To taka diabelska sprawa, że nie da się tego określić jednym słowem. Ja na przykład jestem nieraz tak przepełniona uczuciem, że chciałabym przysiąść się do kogoś i porozmawiać. Na przykład do jakiegoś młodego człowieka, który jeszcze nie rozeznaje się w swoich uczuciach. Moglibyśmy trzymać się za ręce i powiedziałabym mu, jakiego to rodzaju uczucia. Zapytałabym go, czy i on doznaje podobnych uczuć, czy i u niego są one tak przemożne. I żebym przy tym nie musiała się wstydzić. Bo co mi z tego, jeśli sobie powiem, że w moim wieku już nie powinno się doznawać takich uczuć, kiedy mimo to się ich doznaje.
To do mnie przemawia, mówi hrabina. Już od dawna zastanawiałam się, dlaczego panowie zawsze sami siedzą przy stolikach do gry w karty tam pod drzewami. Jesteśmy w tym samym wieku i można by było niejedno sobie powiedzieć. Wprawdzie człowiek jest już starszy, ale wydaje mi się, że zachował świeżość i miłą aparycję.
Mogłabym pójść do niektórych ludzi i powiedzieć im, że są okropni. Oni mogliby się bronić i kto wie, czy nie okazałoby się, że wcale nie są tacy okropni, mówi Róża.
Jeśli naprawdę są okropni, można by się z nimi pokłócić, mówi Grol. A jeśli to będzie zbyt nudne, można by się z nimi bić, mówi Oktay.
Tego wam nie wolno, mówi Pembe.
Czemu nie, odzywa się wielkodusznie Księżna. Nie jesteśmy ani z Armii Zbawienia, ani z Caritasu. Czegoś chcemy od ludzi i nie wstydzimy się do tego przyznać.
A jeśli nam się uda, inni mogą też mieć z tego jakąś korzyść My także mamy coś do zaofiarowania.
To wszystko nie jest dla mnie jasne, wtrąca Herwa- ter.
Jasne, jasne... hrabina próbuje ironizować. Wcale nie powinno być takie jasne, bo nie będzie ciekawe.
Trzeba zacząć od pewnych pryncypiów. Czego się chce, zależy w dużym stopniu od tego, w jakim świetle widzimy świat.
Więc widzi pan świat w fałszywym świetle, miody człowieku, mówi Księżna. Wszyscy chcemy czegoś, czego nie posiadamy.
Właśnie to mam na myśli. Zawsze chodzi o to, czego się nie ma, a więc pokoju, chleba, pracy, szacunku, władzy, dobrobytu. Listę życzeń można by ciągnąć w nieskończoność.
Drogi Herwater, wtrąca się hrabina, zapomniał pan
o najważniejszym, o miłości. Już sam fakt, że możemy sobie pozwolić na to, by cały dzień tu przesiadywać, wyraźnie świadczy o tym, czego my chcemy. I niech pan nie mówi, że nie ma w tym nic złego.
Herwater się uśmiecha, Róża spuszcza wzrok. Także Pembe się zarumieniła. Ale to nie to, co pan ma na myśli, mówi do Herwatera, tylko w ogóle.
To sprawę tylko utrudnia, mówi Herwater. Chleb pracę, władzę... To można wywalczyć. Ale miłość?
Niepotrzebnie pan wszystko komplikuje, mówi Księżna. Nie chodzi o to, żebyśmy zmuszali każdego człowieka, by nas polubił. Staramy się tylko dotrzeć do wielu, aby wyszukać tych właściwych.
Po prostu pójdziemy do ludzi, mówi Kaj. Wtedy zobaczymy. Mógłbym od razu przyjść do ciebie i się z tobą pobawić.
A jeśli ja chcę być sam?
To nie powinieneś przychodzić do parku.
Jeśli się przychodzi do parku, mówi Oktay, to znaczy, że się ma czas.
A jeśli się ma czas, mówi Pembe, można z kimś porozmawiać. A jeśli się z kimś rozmawia, można go też polubić.
Teraz już tak długo przychodzimy do parku i wciąż jeszcze nie wiemy, którzy spośród ludzi będą nam odpowiadać, mówi hrabina.
Trzeba po prostu podejść i zagadnąć ich, mówi Księżna. O to chodzi.
Pomyślą, że z pani wariatka i że dzieci są natrętne, mówi Herwater.
Trzeba najpierw wypróbować. W praktyce niejedno wygląda zupełnie inaczej.
Mogę pani bardzo dokładnie powiedzieć, jak to będzie wyglądało. Świat nie jest tak urządzony, żeby można było to zrobić zwyczajnie, po prostu.
Świat, świat, śmieje się Księżna. Świat to my. Przecież i my należymy do świata. A więc tworzymy go tak, jak to nam odpowiada.
Herwater jeszcze się nie poddaje. To, czego panie i dzieci sobie życzą, będzie dopiero wówczas możliwe, kiedy się zmienią warunki. Kiedy nie będzie się odtrącać nikogo, kto nie jest nieodzownie potrzebny.
My jesteśmy sobie nawzajem potrzebni, mówi Księżna. Więc na co mamy czekać?
Ja także nie chcę dłużej czekać, mówi Kaj. Na co czekamy? I zaczyna tarmosić Erola i Oktaya pod obrusem, tak że cała trójka stacza się z ławki, która stoi pod ścianą w pawilonie, a na podłodze cała kotłowani-
na trwa nadal. A kiedy Herwater zaczyna łechtać leżące na wierzchu dziecko, zamęt sięga szczytu.
Deszcz pada już nie tak rzęsiście, jak gdyby całą swoją moc wyczerpał w pierwszym porywie, i zaczyna powoli szykować się do odwrotu.
Z krawędzi kopuły pawilonu spadają nagromadzone tam duże krople, które na nie osłoniętej balustradzie rozpryskują się i jako delikatne bryzgi osiadają na plecach siedzących tam osób.
Już widać znowu pierwszych przechodniów, którzy, jak zwykle, spieszą przez park skracając sobie drogę, i starają się utrzymać parasole, walcząc z naporem wiatru i ściskając teczki pod pachą.
Wszystkie dołki na żwirowanych i piaszczystych ścieżkach napełniły się wodą i tworzą kałuże, liście na drzewach wydają się zadowolone. Ptaki wytrząsają nieliczne krople z nastroszonych piór, a przez czysto wymyte powietrze słychać kwakanie kaczek ze stawu.
Jeśli dobrze zrozumiałam, mówi Róża, to ta organizacja ma konsystencję uczuciową.
Nie chcemy nikomu nic innego tłumaczyć tylko opowiadać o nas samych, mówi hrabina.
A kiedy poznamy dość ludzi, ci inni ludzie muszą u- tworzyć inną organizację.
Zaczynamy od nas samych, mówi Księżna, radykalnie.
Obawiam się, że nie potrafię dotrzymać kroku. Herwater zbiera szklanki.
Tak czy owak, nie należysz do nas, mówi Róża. Przychodzisz tylko od czasu do czasu, kiedy masz ochotę, a nie wtedy, kiedy chcemy, byś przyszedł. Nie masz czasu na to, czego nam brak i co chcemy mieć.
Ty także przychodzisz wtedy, kiedy nie masz zajęć w szkole i nic lepszego do roboty.
Ale my dość często nie mamy zajęć w szkole. Na przykład przez całe lato.
A jeśli komuś nie odpowiada, że chcemy razem z nim... ciągnie dalej Księżna.
Albo jeśli ktoś uznaje za niestosowne, że staramy się być wobec niego uprzejmi... mówi hrabina.
I jeśli ktoś miałby o nas pomyśleć coś złego, dlatego że zaczniemy rozmawiać z jakimś mężczyzną... szepce Pembe.
I jeśli ktoś się będzie sprzeciwiał, kiedy zechcemy powierzyć mu na chwilkę opiekę nad dziećmi, prycha Róża.
Wtedy ugryziemy go w nos, woła Kaj, który, zadowolony, siedzi wciąż jeszcze na zawiniętych w obrus bliźniakach.
Będziemy wymyślać, mówi Oktay spod obrusa.
I oddawać, jeśli ktoś nas uderzy, mówi Erol. Najzupełniej się z tym zgadzam, mówi Księżna. W ten sposób najprędzej dowiemy się, na kogo naprawdę możemy liczyć.
Nie chcemy nic kosztownego, mówi hrabina.
Nic przeciwnego naturze czy zwyrodniałego, mówi Księżna.
Nic zakazanego, szepce Pembe.
Nic złośliwego, mówi Róża.
Nie chcemy tylko pozwolić, żeby nas traktowano jako coś niepotrzebnego. Chcemy korzystać z życia, zanim się skończy, mówi hrabina.
I chcemy korzystać z życia, jeszcze zanim zostanie- my wypchnięci w życie, mówi Róża.
Jestem zdumiony, Herwater wyprostowuje się. Jednak coś niecoś stało się dla was jasne.
Wszystko jasne? woła Księżna. No to chodźmy. Zaczynamy!
Muszę się więc z tym pogodzić, że ktoś się na coś zdecydował i zmusił mnie tym samym do powzięcia decyzji, która dotyczy nie tylko mnie, ale i Kaja. Nawet gdybym nie miała najmniejszej ochoty decydować „za” czy „przeciw”, podjęłabym decyzję. Gdybym zostawiła wszystko tak jak jest, mówiąc sobie, że nie potrzebuję ani nie chcę zmieniać swojego życia, życie moje i tak by się zmieniło i podjęłabym decyzję przeciw Klemensowi, przy czym nie mogę przewidzieć, jak by to się odbiło na Kaju.
Po raz nie wiem który przeżywam w myśli wszystko. Zaczyna się czymś niemożliwym: Gdyby Klemens przedtem chociaż pomówił o tym ze mną, gdyby w ogóle ze mną pomówił. Ale tego nie uczynił. Żąda tylko, żebym go zrozumiała, a chce sobie oszczędzić wysłuchania moich argumentów.
Nie chcę się stąd ruszać. Świat składa się nie tylko z Klemensa i mnie. Kaj i ja mamy tutaj przyjaciół. Dosyć trudu kosztowało mnie, aby jakoś to życie ułożyć. Wiem też, że tu w radiu otrzymam pracę, niewiele, ale dla nas wystarczy. A to dlatego, że mnie tutaj znają, że wiedzą niejedno o mnie i o moim życiu i od czasu do czasu dają mi robotę, którą mogę wykonać nie rezygnując z pisania.
i la
Dlaczego miałabym stąd wyjechać? Jedynym powodem byłby Klemens. Moja, nasza miłość do niego. A tam, gdzie on teraz jest, mielibyśmy tylko jego.
Gdybyś była mądra, powiedziała mi kiedyś Maja, mądra, jak mądra jest sztuka, jak mądrzy są artyści, zmusiłabyś Klemensa, by troszczył się o ciebie i o Kaja.
Wówczas nie musiałabym pracować dla radia i mogłabym poświęcić się tylko pisaniu. Ale to iluzja. Nie dlatego, że Klemens zachowywałby się jak pasza: Po prostu stać by go było na to tylko wówczas, gdybym wzięła wszystko na siebie, a teraz może sobie pozwolić na restaurację, pralnię, sprzątaczkę. Zastanawiam się, ile godzin dziennie mogłabym tylko pisać, bo na pewno i Kaj byłby wtedy w domu. Dalsza sprawa nie do przyjęcia: Po prostu nie potrafię dostosować się do warunków, które wcale nie muszą mi odpowiadać.
Ale kiedy sobie pomyślę, że następnym razem Klemens przyjdzie do nas tylko w odwiedziny, mam wrażenie, jak gdybym czuła papier ścierny na śluzówkach. Staram się sama siebie mitygować, mówiąc, że należy przeczekać, zobaczyć, jak się to wszystko ułoży. Nic nie jest ostateczne. Może Klemens wróci. Oznaczałoby to — i już czuję się na myśl o tym upokorzona — że nie udało mu się utrzymać w tym poważnym piśmie, że coś mu nie wyszło i sobie o nas przypomniał. Albo że nie zważał na zawodowe szanse, bo jest zbyt do nas przywiązany. Czy kiedykolwiek by nam to wybaczył?
Oznaczałoby to również, że jego miejsce pozostało wolne. Że zatrzymaliśmy je dla niego, aby mógł wracać i odchodzić, kiedy tylko zechce. A kiedy nadarzy się podobna dogodna okazja, spróbuje raz jeszcze.
Tymczasem Kaj rośnie i co dzień muszę go zbywać byle czym, mówić, że powinien zadowolić się towarzystwem rówieśników, podczas gdy on chce mieć dorosłego mężczyznę jako kolegę, przykład i partnera. Sposób,
m
w jaki Klemens z nami żył lub nie żył, pozostawiłby w nim niezatarty ślad.
Coraz częściej by mi mówił to, co powiedział przed kilku dniami, mamo, bardzo cię kocham, ale tatusia jeszcze bardziej. Gdy zapytałam dlaczego, odpowiedział, bo tak rzadko tu bywa. Zrozumiałe — na pierwszy rzut oka przynajmniej. I już mogę sobie zdać sprawę, jak wyidealizowaną postacią stanie się Klemens w wyobraźni Kaja, kiedy zechce wygrać go przeciwko mnie i moim wysiłkom wychowawczym.
Jak długo utrzyma się moje uczucie dla Klemensa, jeśli będę musiała sobie wciąż powtarzać, że jego zawód i kariera są dla niego i tak ważniejsze?
Kto wie, czy i ty nie uznasz czegoś za ważniejsze, powiedziała Helena. Człowiek się zmienia. Może poznasz kogoś i naraz wszystko będzie wyglądało inaczej.
Ach, powiedziałam, gdyby nawet. Ale do tego czasu muszę ciągnąć to smutne szare życie. A w ogóle mogę liczyć tylko na przypadek. Mam żyć tak, jak gdyby Klemens w ogóle nie istniał, a nie wolno mi zapomnieć, że on istnieje. A kiedy przyjdzie nas odwiedzić, muszę być miła, bo tymczasem zrozumiałam, że nie ma sensu właśnie wtedy mu wszystko wygarniać, kiedy on wreszcie mógł wygospodarować trochę czasu. To tak jak z psem, kiedy coś przeskrobał i z nieczystym sumieniem się do nas zbliża; nie wolno go wtedy uderzyć, bo następnym razem w ogóle nie podejdzie. Jeśli więc Klemens przyjdzie, nie wolno mi będzie powiedzieć mu nic z tych rzeczy, które dręczą mnie co dzień, zdanie po zdaniu, nim nie wygarnę mu wszystkiego. Ale tego rodzaju mądrości — to nie dla mnie, bo się tym uduszę.
Wierzę ci, powiedziała Helena, ale on tego nie wytrzyma.
Kiedy mi wściekłość przechodzi, sama zdaję sobie sprawę, że to nonsens prawować się w ten sposób.
Miłość, powiedziała Maja, to nie jest walka fair. Miłość nie da się cywilizować.
Ale może się skończyć, jeśli człowiek czuje się w jej imię oszukany. Może się skończyć, jeśli nie czerpie pożywki z bliskości partnera.
Może nasza miłość byłaby trwalsza, gdyby zagrożona była wojną, więzieniem, chorobą, polityką. Istnieją wstrząsające opowieści na ten temat.
Ale czym miłość ma się ogrzać, jeśli nastąpiło mniej lub bardziej dobrowolne rozstanie? A może wychodzę z błędnego założenia, jeśli to tak ujmuję?
To zależy. Musisz przekonać się, jak wygląda życie w samotności. A co do Kaja, to powinnaś udawać, że wasza sytuacja nie jest niczym niezwykłym, tylko czymś takim, z czym trzeba będzie się pogodzić.
Nie wolno mi kalkulować ani jeśli idzie o Kaja, ani jeśli idzie o mnie. Przynajmniej nasze wzajemne uczucia nie powinny ucierpieć na tym, że pewnego dnia stwierdzę, iż przypadło mi ponosić zbyt wielkie koszta. Lecz jak dalece można zgodzić się na takie stosunki nie chcąc odgrywać roli tej, co nie ma żadnych potrzeb, męczennicy, która rozdziela dary słabszym. Wcale nie chcę być taka silna. Sposób, w jaki Klemens uchyla się od swego ojcostwa, wciąż od nowa będzie budził we mnie gniew. I nawet nie dlatego, bym domagała się sprawiedliwości, lecz dlatego, że ja także odczuwam ten brak.
Powinnaś mieć przyjaciela, który potrafi zająć się Kajem, powiedziała Pola. Istnieje wśród mężczyzn coś w rodzaju naturalnych zdolności.
Jeśli takiego znasz, to przyślij mi go przy sposobności, odpowiedziałam.
A poza tym, rzekła, czemu nie zamieszkasz razem z ludźmi, którzy mają podobne problemy?
Bo nie chcę mieszkać z byle kim, lecz z ludźmi, których lubię, niezależnie od tego, czy mają takie same problemy, czy nie.
Czasami rzeczywiście myślę o tym, by zrezygnować z małego mieszkania i razem z innymi wprowadzić się do dużego. Ale co będzie, jeśli ze sobą nie wytrzymamy?
Inna sprawa — może łatwiej byłoby przebrnąć przez pierwsze trudności, mając jako zaplecze własne mieszkanie, do którego można by w każdej chwili wrócić. Ale to wypadłoby za drogo — zatrzymać jedno mieszkanie i w drugim opłacać swój udział.
Kiedy się zastanawiam, z kim w ogóle chciałabym założyć wspólny dom, przychodzi mi na myśl tylko Róża, Pembe i dzieci, no, może jeszcze Herwater. Już Helena irytowałaby mnie — nie dlatego, że dokonuje oceny tego, co piszę; mam wrażenie, że każdej z nas potrzebne jest określone otoczenie. Już raczej mogłabym sobie wyobrazić jako współlokatorkę Zofię Sil- ber. Z czasem przyzwyczaiłaby się do dzieci.
Na pewno trudniej byłoby zamieszkać razem osobom
0 tym samym usposobieniu i w tym samym wieku. Człowiek zbyt rygorystycznie przestrzegałby dokładnego podziału wszystkiego: praw, obowiązków, pieniędzy i czasu.
Ale gdyby ludzie starzy i młodzi, kobiety, mężczyźni i dzieci zamieszkali razem, wtedy nie dałoby się wytyczyć tak dokładnej linii podziału; może to i lepiej?
Tak więc próbuję doprowadzić samą siebie do absurdu. Aby wbrew własnemu przeświadczeniu żywić szlachetniejsze uczucia? Ale co mi pomoże przeświadczenie, jak powinno być pomiędzy Klemensem, Kajem
1 mną, jeśli myśl o tym, że tak nie jest, zatruwa moje uczucia? Jeśli staję się coraz bardziej zgorzkniała my
śląc o wszystkich możliwych ideałach życia, w których nikt nie uczestniczy w sposób wymagany przez te ideały?
Czekać. Po prostu czekać, co będzie dalej. Nie atakować, najwyżej oddawać uderzenia. Wiedzieć tylko w przybliżeniu, w jakim kierunku chce się zdążać, wiedzieć dokładnie — to już zuchwalstwo. Uważać na wszystko. Pozostać przy życiu za pomocą wszystkich drobnych, nie tłumionych, nie zniszczonych uczuć. Poddać się naporowi wielkich uczuć, jednak nie godzić się na wszystkie ich szantaże. Nie zawsze przeciwstawiać się — zaczynam gwizdać na wszystkie heroiczne postawy.
I kiedy Klemens wróci, powiem mu niejedno, wbrew wszystkim ostrzeżeniom, ale czuję skurcze w gardle pod naciskiem szturmujących je słów.
A potem spadłam z obłoków. Padałam i padałam i naraz atmosfera się zagęściła, szybowałam na ukos przez powierzchnię wody, tak że nie poczułam uderzenia. Jeszcze sunęłam siłą upadku. Ale nawet kiedy szybkość zmalała, nie musiałam się fatygować używając nóg czy rąk, aby płynąć dalej. Nie miałam odwagi spojrzeć po sobie.
Światło padało pod takim kątem, że posuwało się za mną przyćmione, woda zaś miała chyba temperaturę mojego ciała. Mimo światła niewiele mogłam jeszcze rozpoznać. Różne nurty nakładały się na siebie jak kraty, szaro i zielonkawo, jak gdyby woda była splotem rozmaitych ruchomych sznurów.
Opadałam na dno.
Powoli zaczęłam rozróżniać rozmaite kształty znajdującego się w cieniu dna. Ujrzałam coś, czego się nie spodziewałam. Nie były to ławice koralowe ani pnącze wodne, nie był to ani piasek, ani kamienie. Gąbczaste, pę-
cherzowate twory o rozmaitych barwach kołysały sie w łagodnym nurcie, unosiły się niby balony, ale były najwidoczniej przytwierdzone do dna. Nie było tu zapewne ryb ani muszli, ani meduz czy krabów.
Uniosło mnie trochę, jak gdyby te dziwne twory wytwarzały lekkie ciśnienie, które nie pozwalało ięi pójść na dno.
Początkowo widziałam całość tylko jako barwę, teraz wzrok mój oswajał się coraz bardziej i sądziłam, że postrzegam coś jak gdyby plamy oczu, które posuwały się w kierunku, w którym płynęłam. Im dłużej się przyglądałam, tym wyraźniej poznawałam, że nie są to tylko prymitywne plamy oczu, lecz skomplikowane twory
o szklanych ciałach, mieniącej się tęczowo skórze i wyposażone w źrenice. Wtedy doznałam nagle wstrząsu — któreś z nich mrugnęło do mnie.
Byłam tak przerażona, że przez chwilę pozwalałam się unosić wodzie bezwładnie.
Kiedy znowu otworzyłam oczy, spostrzegłam, że zbliżyłam się do nich. Ujrzałam, że miały wszystkie niezbędne organy, chociaż wciśnięte w cienką kolorową błonę, która nadawała im kształt pęcherza. Mogłam rozpoznać skulone ciała wtłoczone jedno w drugie, kołyszące się na wodzie w ten sposób, że pęcherze umocowane były do pewnego rodzaju sznura zakotwiczonego na dnie. Zwracało się do mnie coraz więcej twarzy. Początkowo usiłowałam uniknąć ich spojrzeń, lecz ucisk wody na głowę sprawiał, że nie mogłam jej podnieść. Kiedy potem odważyłam się spojrzeć w te twarze, wydało mi się, że chcą mi coś przekazać. Gra ich spojrzeń podkreślona była mruganiem powiek, drganiem nozdrzy, wykrzywianiem ust i grymasami. Nawet ręce, ściśnięte przeźroczystą błoną, jak gdyby dawały mi znaki, których sensu nie mogłam zrozumieć.
Nurt wytwarzany przez ruchy w pęcherzach wciąż
m
jeszcze nie pozwalał mi pójść na dno czy też zetknąć się z pęcherzami. O ile mogłam zobaczyć, nie było tam nic innego prócz tych roślin podobnych do ludzkich tworów, znaki zaś przenosiły się od pęcherza do pęcherza.
Nagle zapanował spokój. Pęcherze jak gdyby umyślnie zaczęły opierać się swemu kołysaniu, a im bardziej się to udawało, im stawały się spokojniejsze, tym głębiej opadałam, aż znalazłam się wśród nich.
Wtedy spostrzegłam, jak ich ciała coraz natarczywiej dają mi znaki, i ulegając impulsowi usiłowałam ro- zedrzeć pęcherze. W dotknięciu były gładkie, mocne i napięte pod wewnętrznym naciskiem, tak że rękami nic nie mogłam zrobić. Wówczas jeden z tworów ręką wskazał mi zęby. Teraz, kiedy leżałam pod nimi, widziałam to wyraźnie i zrozumiałam, co należy czynić. A więc spróbowałam, najpierw z wahaniem, ale kiedy napięta powierzchnia nie chciała ustąpić, zatopiłam zęby w błonie. I udało się.
Zaledwie pierwszy twór odzyskał wolność, sam rozgryzł następny pęcherz, i tak toczyło się to dalej i dalej. Ja zaś znajdowałam się wśród tych wszystkich ciał, wystawiona na ich dotknięcia, otoczona emanującym z nich ciepłem, porwana ich ruchami.
Uczucie szczęścia, które mnie przy tym ogarnęło, wzmagało się z każdą chwilą coraz bardziej. Już zaledwie mogłam odróżnić własne ciało w masie wyzwolonych ciał, które w dzikim pędzie przez siebie przepływały. Moje ramiona i nogi jak gdyby zrosły się z innymi ramionami i nogami — albo inaczej: jak gdyby wrastały w nie. Szyja moja łączyła się z innymi szyjami, moje włosy mieszały się z włosami innych. Całe moje „ja” odczuwało te wszystkie dotknięcia i widziałam uśmiechy, które wykwitały na innych ustach.
Kiedy się obudziłam, stwierdziłam, że Kaj właśnie układa się wygodnie w moim łóżku.
Halo, mówią, a to co znowu, ale on widocznie nic nie słyszy, tuli się do mnie i wsuwa ręce pod poduszkę, na której widocznie jeszcze w półśnie zrobiłam mu miejsce. Wiem, że jutro, kiedy zapytam, kto mu pozwolił spać w moim łóżku, odpowie, ale przecież sama posunęłaś się na bok. Wiem także, że nie będę zbyt dobrze spala tej nocy, bo Kaj zajmie coraz więcej miejsca, może będzie kopał albo mówił przez sen, w każdym razie zbudzi mnie wielokrotnie. Ale jestem zbyt zmęczona, zbyt wygodna i zbyt zmęczona, by wstać i zanieść Kaja do jego pokoju. Na pewno od razu by zasnął, a ja miałabym spokój na resztę nocy.
Zanim zasypiam, przychodzi mi na myśl, że oboje jesteśmy tak bardzo zdani sami na siebie i że tak wiele będziemy musieli wypróbować. Może wśród tylu możliwości pogodzenia się z tym, co jest, istnieją szczególnie znośne, w przeciwieństwie do innych, które szybko okazują się nie do zniesienia.
Będziemy musieli wciąż od nowa się zmieniać, odpowiednio do sposobu życia, który dopiero trzeba będzie wynaleźć, i mam tylko nadzieję, że przetrzymamy i nie zrezygnujemy, zanim tego sposobu nie znajdziemy.
Wtedy zadzwonił telefon, mówię do Heleny, i jak zawsze pomyślałam najpierw, że to mógłby być Klemens, chociaż dreszczyk na myśl o tym słabnie coraz bardziej. Był to Herwater. Nie pytaj, skąd miał mój numer telefonu, ja w każdym razie mu go nie dałam.
Prawdopodobnie znalazł w książce telefonicznej, mówi Helena i spogląda na mnie znad biurka.
Też prawda, mówię, na to nie wpadłam. Ale słuchaj dalej. Najpierw jakby udawał, że się pomylił, potem mówił o niemal letnim upale we wrześniu i że szkoda siedzieć w domu, zima jest długa i na pewno nadejdzie.
Musiałam przyznać mu rację i skończyło się na tym, że się umówiliśmy na wieczór, kiedy położę Kaja spać.
Dziś wieczorem spotkam się z Herwaterem, powiedziałam możliwie swobodnie do Kaja, kiedy go kąpałam.
Z Herwaterem? Ja też chcę pójść, powiedział Kaj.
Nic z tego. To dla ciebie za późno.
Ale ja chcę... jednak zmęczenie zrobiło swoje, jego ton nie był zbyt stanowczy.
Powiedziałeś, że nikt nie musi przy tobie siedzieć, kiedy śpisz. Zresztą nie wyjdę na długo.
Tak, powiedział Kaj, ale ja też chcę zobaczyć Her- watera.
Możemy go zaprosić kiedyś pod koniec tygodnia.
_ Kaj marudził jeszcze przez chwilę. Tak zawsze mówisz, a kiedy nadchodzi weekend, masz inne plany.
Przyrzekam ci... Kaj zasnął, zanim wyszłam.
Herwater i ja łaziliśmy po śródmieściu. Od asfaltu biło ciepło, lato trwało w sposób prawie bolesny.
Minęliśmy park, nie ulegając pokusie. Potem przechodziliśmy obok kawiarni, w której przed przeszło pięciu laty pracowałam, ale nie weszliśmy tam. Później minęliśmy jeszcze dom, w którym mieszka matka Klemensa. Spojrzałam, czy w oknach się świeci, chociaż wiedziałam, że ona występuje tego wieczora »Przecięliśmy plac przed Katedrą i usiedliśmy w kawiarni na chodniku. Było tak ciepło, że niepotrzebny był żakiet.
Właściwie inaczej zachowałam Herwatera w pamięci. Albo może to sprawa tych kilku lat. Mówił o Kaju i że czasem żałuje prawie, iż nie ma własnych dzieci. Ale tyle jest z tym związane... i zaraz sam wybuchnął śmiechem. Potem powiedział, że założenie rodziny wymaga zbyt wiele wyrzeczeń, a on jako działacz polityczny nie może sobie na to pozwolić. To by go tylko
mt+ęjH a* *WlNX%* fj&f.’ilfe'
M yt^ł mi (l i > <#
SralłtiHSijł
Mi« li
fcUifel
1 ’ ‘Vv\*>
>fft|i $i wil
. >8 f «| * v*
J*fts
krępowało i zmuszało do kompromisów, które nie przyczyniłyby się do dobra sprawy. Chociaż oczywiście to, do czego dąży on i jego przyjaciele, przyniosłoby korzyść wszystkim dzieciom.
Wtedy zapytałam go, co sądzi o obecnej'' sytuacji. Pytanie naiwne, ale w ciągu ostatnich lat byłam zajęta Kajem i sobą samą, tak że straciłam orientację polityczną.
Jeśli rozmaite działania nie zostaną w najbliższym czasie przyhamowane, wkrótce nie będziemy mieli powodu do śmiechu, powiedział. To że elektrownia atomowa jednak nie została zbudowana, należy traktować tylko jako przejściowy sukces, który umożliwia krótką chwilę wytchnienia. Przede wszystkim odkąd ciągnie się nowa linia przez fronty i następują zupełnie nowe przegrupowania, trzeba szczególnie zważać na prawdziwe cele, aby podczas tego całego organizowania nie stracić ich z oczu. Trucizna już za głęboko dostała się do wody, powietrza, ziemi i do wszystkiego, co z niej wyrasta. Ale nie wolno zwalczać małego zła złem większym. Rozsądek u „góry” tylko wtedy przemieni się w rozsądne działanie, jeśli zrozumienie „dołu” będzie dostatecznie duże. Chodzi więc znowu o uświadamianie.
Zapytałam, czy mu się czasem nie znudziło, innym łącznie ze mną, tłumaczyć, o co w ostatecznym rozrachunku chodzi i do czego on zmierza. Przyjął to jako kokieterię i powiedział, że chętnie wciąż od nowa będzie mi tłumaczył świat, jeśli będę gotowa go słuchać.
Zamówiliśmy lody i kiedy jedliśmy, byłam prawie szczęśliwa. Ogarnęła mnie pewnego rodzaju błogość i myślałam o tych wszystkich wieczorach, które spędziłam sama w domu i usiłowałam zmuszać się do czegokolwiek.
Wydało mi się, że Herwatera znam o wiele dłużej
niż Klemensa. I kiedy tak obok mnie siedział, mogłam sobie wyobrazić, że przyjaźń z nim byłaby czymś dobrym. Ale wtedy rozległ się dzwonek alarmowy. Zdaję sobie sprawę, co by oznaczała przyjaźń z Herwaterem. Będzie mnie nawracał i wmawiał mi, że nawet te myśli, które już we mnie tkwiły, zrodziły się we mnie pod jego wpływem.
Czy to byłoby takie złe? pyta Helena, jeśli uznasz za dobre i słuszne to, o co walczy Herwater?
Nie wiem. Nie mogę jeszcze tego osądzić. Wiem tylko, że wszystkie moje zmysły mnie ostrzegają.
Teraz będziesz podatna na zakochanie się, mówi Helena, to rzecz normalna.
Wówczas tracę cierpliwość. Ach, ty, mówię, z twoim wiecznym wymądrzaniem się. Po co ci to wszystko opowiadam?
Helena śmieje się. Ponieważ to był przyjemny wieczór. A teraz obawiasz się, że przejdzie ci wściekłość. Jaka wściekłość?
Przecież już nie jesteś wściekła na Klemensa, na twoją sytuację i na rolę, którą oboje musicie odgrywać.
No owszem. Zbyt dobrze by mi teraz zrobiło, gdybym miała kogoś blisko siebie. Tego się obawiam. Ból przynajmniej zadfetrza czujność.
Późno wróciłaś do domu? Helena siedzi pochylona nad moim manuskryptem.
Dość późno. Jeszcze poszliśmy się przejść. I Herwater opowiadał i opowiadał.
Zrobił na tobie wrażenie.
Nie takie jak myślisz. Bo zbyt dawno go znam.
No, tak czy owak, mówi Helena, mam pewne uwagi dotyczące twego manuskryptu, które chciałabym z tobą omówić.