Frisch Barbara KAI CZYLI MIŁOŚĆ DO IDEAŁU KIK

Frisch Barbara

KAI CZYLI MIŁOŚĆ DO IDEAŁU



Rynek zasypany owocami w godzinie obfitości, która dla pożądliwego oka jeszcze wszystko ma w pogotowiu. Zapachy są rześkie, nad odorem potu góruje zapach brzoskwiń, melonów, kurek, młodego szczypiorku i czerwonej papryki.

Coraz tłoczniej jest w przejściach między stoiskami, torby na zakupy wklinowują się jedne w drugie. Z towaru, który nie znosi upału, handlarki obskubują pojedyncze listki — lądują w skrzyniach jako darmo­wa pasza dla zwierzątek hodowlanych. Tak sobie po­czynają z sałatą, nacią brukwi, rzodkiewek i zewnętrz­nymi liśćmi porów. Powiązanym w pęczki szparagom pozostawiają ich osłonkę, od czasu do czasu obracają je tylko i w miarę możności trzymają w cieniu. Owoce kiwi sprzedaje się na sztuki, są bardzo drogie, dolicza się bowiem koszty transportu drogą lotniczą, tak samo owoce awocado, opakowane w celofan, które w domu należy zawinąć w starą gazetę i zostawić, by dojrzały, a jeśli się przeoczy właściwą porę, rozpadają się w czarną pleśń. Tylko rzeżucha w małym pojemniku z wodą pozostaje świeża, obok leży szczypiorek ściśnięty gumką w małe pęczki dla tych, którzy jeszcze nie ho­dują go w doniczkach na parapetach.

Duże zielone jabłka z Australii, każde oddzielnie opa -

kowane w fioletowy papier — tyle zachodu, aż wreszcie sok tryśnie spod czyichś zębów. Lecz ukoronowaniem wszystkiego są małe plastykowe koszyczki pełne pozio­mek, ręcznie zbieranych, pieczołowicie ułożonych i wy­słanych do miasta, gdzie wskutek wysokiej ceny długo czekają na nabywcę i tracą swoją jędrność.

Podczas gdy handlarka wsypuje mi cebulę do torby, zjawia się koło mnie gromadka dzieci tureckich czy jugosłowiańskich. Śmiejąc się wymachują rękami: pro­simy bardzo.

Znowu was tu przyniosło... handlarka klaska w dłonie, no... i już palce się zaciskają, a ona dopiero chciała sprawdzić, czy to, co miała ofiarować, jest dość stare, zgniłe i zwiędłe. Jej śmiech brzmi jak udawane oburze­nie z powodu własnej szczodrobliwości, która sprawia jej satysfakcję. I tak by to wkrótce musiała wyrzucić.

Biedne szkraby... naraz mamy znowu dzieci ulicy. Pani nie da wiary, ale i nasze też czasem włóczą się razem z nimi. Po mowie trudno je odróżnić, mądre są, trzeba przyznać. Przez cały dzień bez opieki, więc muszą się uczyć życia, jeśli nie mają zginąć.

Bez opieki? Przecież są tam i starsze dzieci, które pilnują młodszych.

No owszem, powiada handlarka, jeśli nie idą do szko­ły. I podczas gdy waży mi brzoskwinie: Gdzie indziej też dzieci wałęsają się po ulicy, a wyrastają na ludzi. W czasie urlopu, kiedy się jedzie na Południe, człowiek na niejedno się napatrzy. Ruch uliczny... muszą bardzo uważać.

Otóż to właśnie.

Nasze dzieci wyrastają na niedołęgi, bo w dzisiej­szych czasach nie można ich spuścić z oczu. Nawet ze szkoły nie powinny wracać same. Ale kto ma po nie przychodzić? I spulchniając skubie przygniecione listki szpinaku.

W tym właśnie sęk. Potem widzę, jak trójka dzieci, które dopiero co tutaj były, ujęła się za ręce i przy zie­lonym świetle przechodzi przez jezdnię. Najstarsze ma najwyżej cztery lata.

A oto nadchodzi Kaj, dziecko moich trosk i marzeń. Kupował chleb w stoisku obok i cieszy się już ze swej malutkiej samodzielności.

Wiesz, powiada, gdy wracamy do domu, mogłabyś mi już naprawdę pozwolić, bym chodził po zakupy.

No tak, mogłabym. Ale się nie ważę. Jeden nieostroż­ny krok i już nieszczęście gotowe. One to pojmują dopiero w wieku ośmiu lat, mówią psycholodzy.

Nie moglibyśmy od razu pójść do Prateru? pyta Kaj.

Nie, odpowiadam, czekamy na Klemensa.

Klemens, wciąż jeszcze Klemens. Znowu Klemens. Nasze dorywcze współżycie. A ponad tym wszystko, co sobie mogę wyobrazić — od życia w drzewach, gdzie przebywam co najwyżej czasem tylko w nocy podczas głębokiego snu, aż do życia tutaj, w danych okoliczno­ściach, życia, w którym Klemens powinien by coś dla nas wymyślić. Bo Klemens jest nieodzowny, musi brać w tym udział. Przyznaję, że nieraz myślałam, iż uda mi się obejść bez niego. Wystarczyłoby, gdybym wy­myśliła nowy wzorzec i namówiła Klemensa, by według tego wzorca odegrał swoją rolę.

Raz zaproponowałam mu, żeby sobie przedtem kogoś wymyślił i żeby jako ten ktoś do nas przyszedł, a Kaj i ja musielibyśmy odgadnąć, kim on jest. Bylibyśmy wtedy zmuszeni od pierwszej chwili jego odwiedzin tak się na niego nastawić, że byśmy się bardzo do siebie zbliżyli i naprawdę wykorzystali ten krótki czas, który mielibyśmy do dyspozycji.

Lecz taka propozycja przypomina Klemensowi sztukę

teatralną, którą przed laty widział w Anglii. To, co praponujesz, jest plagiatem, powiedział ze śmiechem.

Przecież nie piszę sztuki, odparłam, chcę, żeby coś się w naszym życiu zmieniło, w naszym stylu bycia. Ale ten pomysł zmarł śmiercią naturalną, rozmawia­liśmy o autorze sztuki, o angielskiej dramaturgii i o możliwości wystawiania takich sztuk na kontynencie, ale tak, by wskutek przesady niezwykłość nie przero­dziła się w zwykłość. Rezultat był taki, że w ferworze dyskusji zapomnieliśmy o Kaju.

Początkowo pytałam Klemensa, jak on to sobie wy­obraża. Chciałam wiedzieć, czego się po nas spodziewa, jak dalece jego wyobrażenie przekracza ramy tego, co możemy stworzyć w naszej wspólnocie. Ale on od­powiadał tylko: Jestem zadowolony, że oboje istniejecie. Musisz mi dać trochę czasu, mam za mało swobody ruchów.

Tak więc coraz bardziej skłaniam się do tego, by szukać rozwiązań, które dotyczą tylko Kaja i mnie. Bo Kaj bierze udział w grze. Czy to wtedy, gdy sobie wyobrażamy, że z trzynaściorgiem sierot mieszkamy na barce, czy też gdy chodzi o założenie radykalnie indywidualnej organizacji. I choć to wszy­stko pozostaje tylko w sferze marzeń, ich codzienne rozważanie stanowi ważną część składową naszego idea­łu życia.

Miłość, która musi się na kimś skupić. Powinno by się zadowolić miłością do samego siebie. Jeśli idzie o dotyk, to w ostateczności możemy siebie pogłaskać, ale cechuje nas pewna wrażliwość, wzdragamy się przed dotknięciem, którego nie mamy ochoty odwzajemnić.

Jakże wygodnie urządziliśmy się w komforcie samot­ności. I jak dobrze wiemy, cośmy stracili, a przecież

nie jesteśmy w stanie nawet o centymetr ustąpić. Mówię „my", to znaczy, że ja także znalazłam się tu, w Europie Środkowej, w tym stuleciu, przemieniona i ulepiona przez warunki, którym się tylko połowicznie przeciw­stawiałam.

Nie chcę przypisywać winy Klemensowi. On mnie tylko nauczył, że to, co jest do dyspozycji, należy brać jako coś, co jest do dyspozycji, nie pytając wiele, dla­czego i dla kogo to jest do dyspozycji. Jak utopijne, by nie powiedzieć śmieszne, wydają się często także mnie propozycje innego życia.

Poza tym mogę sobie dużo wyobrazić. Ale kiedy mówię o czymś, co sobie wyobrażam, przedstawia mi się ważkie powody, dlaczego realizacja tego nie jest możliwa.

Tak jak badacze przyszłości nigdy nie będą mieli racji, powiada Klemens, ponieważ nie są w stanie wziąć pod uwagę wszystkiego, tak twoje wyobrażenia są ro­baczywe, ponieważ wychodzisz tylko z własnego punktu widzenia.

Na to mogę powiedzieć tylko, że swój punkt widzenia znam najlepiej.

Moim zdaniem poezja tkwi w opisywaniu stosunków nie funkcjonujących sprawnie. Tacy staliśmy się próżni, że na naszą nieudolność znajdujemy najpiękniejsze frazesy.

Czego chcesz, mówi Klemens. Przecież, uwzględniając dane warunki, całkiem dobrze ze sobą żyjemy. Te „wa­runki” to: oddzielne mieszkania, wspólne dziecko, któ­rym ja się opiekuję, kariera, którą chce zrobić Klemens, studia, które ja przerwałam, skromne warunki material­ne, z trudem osiągnięta organizacja dnia powszedniego, by jako tako wszystkiemu podołać, wyrzeczenie się

A

rzeczy najistotniejszych, narzekanie na brak odmiany, a jednak nierezygnowanie z niej, pobożne przyglądanie się istniejącemu stanowi rzeczy ze ślepą wiarą we włas­ny krytycyzm.

Jakże wzrok mi się zaostrza, im mniej mam czegoś przed oczami. Godziny, kiedy siedzę i rozmyślam albo piszę, kiedy zostawiam sobie czas, by słowami utrwalić jakiś obraz — są prawie jedynymi, w których poddaję się memu własnemu rytmowi. To tak jak przed zaśnię­ciem — mogę wszystko z wszystkim skojarzyć.

Chciałabym być klaunem, kawalarzem, bym mogła coś tak przedstawić, że ludzie by to zrozumieli, a mimo to się śmiali — nie zjadliwie czy cynicznie, czy ze złośliwą uciechą. Raczej tak, by to, co dławi ich w gardle, znalazło ujście innym sposobem.

Gdybym musiała wybrać, czy mam zostać akrobatą na trapezie, czy artystą przebierańcem, wybrałabym to ostatnie. Podczas akrobacji na trapezie wszyscy czekają na to, że akrobata kiedyś jednak spadnie i poniesie śmierć. Artystę przebierańca natomiast ludzie chcą ujrzeć spoza wszystkich jego maskaradowych strojów, żywego. Rozrywka, jakiej dostarcza publiczności, jest bardzo odrębnego gatunku.

Nieraz wyobrażam sobie, że Klemens z nami zamiesz­ka i że wszystko ułoży się dobrze. Potem wyobrażenie to ciągnę dalej. Przypuśćmy, że Kaj jest z Różą, Pembe i jej braćmi w parku, a Klemens musi wyjść dużo później, ja zaś usiadłam do pracy.

Klemens powiada, że nie wie jeszcze dokładnie, czy pójdzie do kina, czy coś poczyta, czy też się położy. W każdym razie nie będzie mi przeszkadzał, przecież rozumie, że podczas pracy człowiek musi mieć spokój. Tak jak on.

Mam nadzieję, że pójdzie do kina. Kiedy nikogo nie ma w mieszkaniu, mogę rozmyślając wstać, pójść do

kuchni albo umyć ręce bez obawy, że kogoś spotkam. Zirytowałoby mnie nawet pytające spojrzenie.

Mogę sobie wyobrazić, że z tej sytuacji dałoby się w powieści wysnuć wątek piekła domowego. Gdybym na przykład dalej opisywała, jak przez dość cienką ścianę słyszę szelest gazety Klemensa. Moja nadzieja, że on pójdzie do kina, zdaje się maleć, ale nie całkiem jeszcze wygasa. Póki czyta gazetę, nie książkę, może jeszcze zmienić zamiar. Potem słyszę, jak się przewraca na sprężynującym tapczanie, jak ziewa, przeciąga się, a więc jednak... i znowu opada.

Chętnie bym przyniosła sobie kawę z kuchni, ale się nie ważę w obawie, że Klemens opacznie zrozumie to jako przerwę w pracy. Jedno jego zdanie w tej chwili byłoby równoznaczne z uśmierceniem moich myśli. Przecież powiedział, że wychodzi — albo się położy. Nawet jeśli on śpi, istnieje niebezpieczeństwo, że obudzi się właśnie w chwili, kiedy będę mijała jego pokój. Słyszę, jak się jeszcze raz przewraca. Czy ten człowiek nie może spokojnie uleżeć?

Uczepiłam się jednego zdania, ale ono mnie odtrąca, moje myśli są przy Klemensie. Słyszę, jak głośno ziewa i nagle się znowu przeciąga.

Tak, szepczę, zrób to, proszę, to ostatnia szansa. Wyjdź teraz na kilka godzin, a ja będę mogła się poru­szać bez obawy, że zrozumiesz to opacznie. Wtedy nie będę musiała odczuwać twojej obecności jako uciążli­wej, będę mogła sobie zaoszczędzić wściekłości, która na tle naszych stosunków przybiera we mnie kształt kłótni z tobą. Teraz jeszcze uniknę złości, którą wzbu­dza we mnie to coś nieuchwytnego.

Słyszę, jak Klemens wstaje. Za to wynagrodzę cię dziś wieczorem, ciebie i Kaja, myślę. Powitam was z taką serdecznością, której się i po was spodziewam.

u

Ul'

Proszę bardzo, ugotuję wam nawet coś specjalnie smacznego. Możecie mną dysponować.

Pochłonięta własną euforią byłabym nie dosłyszała, że Klemens szuka spodni. Z brzęczenia kluczy wniosku­ję, że to spodnie. Ze sposobu, w jaki klucze brzęczą, poznaję, że wkłada spodnie. Albo... szuka czegoś, wyj­muje z kieszeni i znowu zawiesza spodnie na poręczy krzesła. Widzę teraz wysiłek, jaki mnie będzie koszto­wało pisanie dalej ze świadomością, że Klemens jest w domu, w drugim pokoju, którego drzwi nie są zamknię­te. Brakowałoby tylko, żeby włączył radio, oczywiście cichutko, przecież nie chce mi przeszkadzać. Ale co naj­mniej tak, że słyszę, że je włączył, i chciałabym wie­dzieć, jakiego programu słucha.

Wiem także, że w czasie najbliższej kłótni czy tylko drobnej utarczki słownej jako punkt pierwszy wypłynie znowu stare zagadnienie, czy ma sens, abyśmy mieszkali razem, jeśli sobie tylko nawzajem przeszkadzamy 'w pracy.

Wtedy pragnęłabym być potężną czarodziejką. Nie po to, by sprawić, że Klemens zniknie, lecz by go prze­mienić. By postrzeganie jego obecności przenieść na inną płaszczyznę. Zamiast irytowania się mogłabym za pomocą różdżki czarodziejskiej wprowadzić siebie do je­go głowy. Mogłabym przyjrzeć się jego pomysłom do­tyczącym sztuki teatralnej, która jeszcze nie istnieje, i z napięciem śledzić, co z tego wyniknie. Może nawet mogłabym niepostrzeżenie włączyć się z taką czy inną sugestią reżyserską, w każdym razie miałabym z tego uciechę.

Mogłabym się przebrać, minąć otwarte drzwi do po­koju Klemensa, odrzucić jego pytające spojrzenie, nawet przy tym przyłożyć palec do ust, zakrzątnąć się w kuchni, to znaczy nalać kawy, zabrać ze sobą filiżankę i z tajemniczo odwróconą głową znowu minąć jego drzwi

i potem sobie wyobrazić, jakie to wszystko wywarło wrażenie na Klemensie, ewentualnie tym wyobrażeniem owładnąć tak, by godząc się z sobą samą i obecnością Klemensa wszystko to opisać. I znowu by się okazało, jak niejednoznaczna jest droga wiodąca od życia do literatury.

Czasami pragnę, żebym wskutek złośliwości losu nie musiała tak dokładnie przewidywać przebiegu mojego własnego stanu ducha. Żeby katar nie trwał czternaście dni. Żebym mogła uwierzyć w miłość, chociażby cały świat twierdził coś przeciwnego. Takie przykłady i s- t n i e j ą, szaleńcy, którzy po piętnastu, po dwudziestu latach wciąż jeszcze się kochają, nie mogą żyć bez sie­bie. W dwudziestym trzecim przeszliśmy kryzys, powie­dział ktoś przy mnie, ale przezwyciężyliśmy go, jak widzicie, i ocaleliśmy. I owo m y nie pozostawiało żadnych wątpliwości, że tak jest istotnie.

Klemens i ja. Niekiedy trudno mi określić to jako m y. Zawziętość, z jaką nie możemy oderwać się od siebie, nazwać można tylko czymś negatywnym. Owo: nigdy-nie-móc-całkowieie-uniezależnić-się-od-sie- bie. Czasami nasz stosunek ogranicza się do pewnego rodzaju przekory: śmiechu warte! My byśmy tego nie potrafili!

No i jest Kaj. Kaj, na którego jestem skazana, tak jak on jest skazany na mnie. Nauczyłam się od niego: dwie różne rzeczy potrafi jednym tchem. Płakać i śmiać się, a jedno i drugie jest ze sobą w zgodzie. I że nie wolno się nigdy długo na siebie gniewać. Że trzeba się dotykać. Że można jakiś stosunek bez uszczerbku naru­szyć, kiedy za pomocą czarów z jednej postaci zamie­niamy się w drugą.

Kaj rośnie i wciąż jest inny i za każdym razem jestem zaskoczona, jak go zmieniają godziny spędzone poza

domem. Raz po cichu ruszyłam za nim, gdy poszedł z Różą, Pembe i jej braćmi do parku. I kiedy z pewnej odległości śledziłam ich wzrokiem, moje własne dziecko wydało mi się naraz tak obce, że miałam łzy w oczach. Ubrały też Kaja w sukienkę, nie wiem dlaczego. Ale pomijając suknię, stał się członkiem pewnej grupy, gru­py dzieci ulicy, posłusznej swym własnym pra­wom.

Podczas gdy przechodzili przez jezdnię, Róża trzymała Kaja za rękę, a Pembe poganiała przed sobą młodszych braci.

Po drugiej stronie ulicy obaj bracia popędzili pomię­dzy przechodniami, mijając kobiety z torbami pełnymi zakupów, i oto już jeden z nich wymachiwał, jako tro­feum, bułką, którą zdobył w tych wyścigach. Róża zatrzymała się przed sklepem z lustrami, aby Kaj mógł się przejrzeć, jak wygląda w sukience, i sposób, w jaki trzymał się ręki Róży i ku niej spoglądał, świadczył wyraźnie, że co najmniej w tej chwili akceptuje ją jako moją zastępczynię.

Przed halą targową sprzedawca gazet, Egipcjanin, którego także codziennie mijam, uśmiechnął się do Róży zmieszany, a ona wzięła od niego kilka gazet i z miejsca je sprzedała.

Tymczasem Kaj zatrzymał się przed kataryniarzem, jak zawsze, kiedy idzie ze mną, i choć byłam za daleko, aby coś usłyszeć, wiedziałam, że poprosił Różę o pienią­dze. Róża dała mu kilka groszy z sumy otrzymanej za sprzedane gazety i Kaj wsunął je w szparkę na datki w katarynce, a kataryniarz uśmiechnął się i dalej rzę­polił swoją melodię.

Minęli ulicę, gdzie mieściło się centrum handlowe, potem widziałam, jak wszyscy troje, obie dziewczyny i Kaj, ruszyli kołyszącym się krokiem i zniknęli w obro­towych drzwiach „Hiltona”.

Nie wiedziałam, jakie mieli zamiary, ale kiedy po­szłam parę kroków dalej, zdążyłam jeszcze zauważyć, jak portier w liberii wypuścił ich przez obrotowe drzwi z drugiej strony. Wyglądało to tak, jakby mówił: A sio, a sio!

Patrzyłam za nimi jeszcze, jak znowu przechodzili przez jezdnię, potem na skraju parku straciłam ich z oczu. I kiedy wróciłam do domu, aby wreszcie zabrać się do pracy, usiłowałam sobie wyobrazić, co też oni robią przez cały dzień. Dałam im trochę pieniędzy na kanapki z wędliną" i sok z jabłek, bo mieli wrócić do­piero późnym popołudniem.

Czasami chciałabym znaleźć się na łące, zamieszkać w drewnianym domku u miłych ludzi, z którymi można by sobie porozmawiać. Chciałabym znaleźć się w okoli­cy, gdzie z daleka można by podążać ku sobie. Chciała­bym, żeby dom, w którym bym mieszkała, miał obszerne podwórze, na nim dużo drzew i ławek. Może nawet i trzcinę, której poszum słyszałabym wynosząc wiadro ze śmieciami. Można by wieczorem zejść na dół i po­gawędzić z kobietami, które wychylają się z kuchennych okien, podczas gdy na gazie budyń pyrkocze na małym płomyku. Tęskno mi za przyjaciółmi, którzy by miesz­kali w pobliżu, z którymi bym mogła spotkać się scho­dząc na dół. Podczas wszystkich wieczorów, kiedy Klemens siedzi w teatrze, a ja jestem z Kajem sama w mieszkaniu, często mam ochotę zatańczyć. Na dole, na podwórzu, z ludźmi, którzy tutaj mieszkają.

Tęskno mi do wody. Do rzeki, strumyka, bajorka. Choćby nawet były najmniejsze. Żeby można było czuć wodę, jej zapach, jej parowanie.

Wyobrażam sobie, jak wodnica z Dunaju dostaje się przez kanalizację aż do naszego mieszkania, siada na

brzegu zlewozmywaka i przez chwilkę, tyle, ile trwa wypalenie papierosa, gawędzi ze mną. Wtedy mogłabym wreszcie zapytać, czy rozpowszechniane historie o wod­nicach nie są czczym wymysłem.

Nazajutrz rano opowiedziałbym to Kajowi w drodze do przedszkola, kiedy Róża i Pembe są w szkole. Mogła­bym opowiedzieć mu o wodnicy z Dunaju i wciągnąć go w tę historię, mówiąc, że rusałka, chcąc sięgnąć po jeden z jego samochodzików stojących na stole kuchennym, niefortunnie klapnęła na podłogę. Kaj obudził się od hałasu, przyszedł do kuchni i zobaczył rusałkę leżącą dość bezradnie na podłodze. Kiedy zapytał ją, kim jest, poprosiła, by napuścił wody do wanny i ją tam wsadził, wtedy będzie mogła z nim porozmawiać. Co też Kaj uczynił i rusałka opowiedziała mu o życiu w Dunaju i wszystkich jego dopływach.

I co dalej? zapytałby Kaj.

A potem zasnąłeś. Z rana myślałeś, że to był tylko sen. Ale trochę czuć było rybą i w wannie pozostała woda, i siedziałeś przed wanną, i patrzyłeś na nią ogłu­piały. Może cały dzień przebiegłby pod znakiem wod­nicy.

W naszej tęsknocie za wodą, jeśli już nie przezro­czystą, to przynajmniej płynącą, doszlibyśmy w rozmo­wie do wodników czy też do wodnika. Próbowalibyśmy wyobrazić sobie, jak w dzisiejszych czasach czuje się w Dunaju wodnik. Z jakiego rodzaju rybami ma do czynienia, czy są jeszcze nie zatrute, czy też całkiem już wyginęły, i co myśli o całym tym brudzie i ście­kach, o oleju, który wypuszczają statki, czy o zanie­czyszczeniach przemysłowych. Czy w ogóle może jeszcze tam na dnie wytrzymać. Kiedyśmy niedawno rozmawia­li o delfinach zatrutych olejami, Kaj powiedział, że powinny nakładać maski przeciwgazowe, wówczas nic by im z tego paskudztwa nie trafiło do nosów.

Ale może Kaj powiedziałby, że wodnik na pewno potrafi czarować. Dlaczego więc czarami nie oczyści wody? Czemu nie sprawi, by statki zatonęły, czemu nie zatka kanałów odpływowych, jeśli mu to nie doga­dza? Musiałabym wówczas przyznać, że czary mogą się z biegiem lat zestarzeć i nawet wodnik w dzisiejszych czasach musi wpaść na jakiś nowy pomysł. Minęły czasy, kiedy mógł sobie tkwić na dnie swego morza, jeziora czy rzeki nie wtrącając się do życia ludzi. Dzi­siejszy wodnik ładnie by wyglądał, gdyby płynące wodą brudy zatkały mu wszystkie oczka jego podwodnego pałacu zbudowanego z roślin pnących i tworzących jak­by namiot, tak jak drobiny pyłu zatykają pory naszej skóry; musi więc zawsze mieć wciśniętego pod pachę miecznika, którego specjalnie sprowadza z morza do przedziurkowywania oczek swego pałacu.

Czy jednak wierzylibyśmy we wszechpotęgę wodnika, czy nie — już samo to, że o nim mówimy, jak gdyby zbliżało nas do wody. I niewątpliwie wkrótce poszli­byśmy nad kanał, do starej budki przy promie, weszli- byśmy na prom i przepłynęli na drugi brzeg. I pod­czas gdy prom płynąłby ciągniony na żelaznej linie, wpatrywalibyśmy się uważnie w brunatną wodę, czy jednak nie dostrzeżemy choć najmniejszego śladu na­szego wodnika.

Może on wywędrował, powiedziałabym do Kaja. Do czystszych wód.

Albo? zapytałby Kaj.

Albo chce się zemścić i stanie się kimś zupełnie innym.

Kim?

Zupełnie kimś innym, musiałabym powiedzieć i po­starać się wywinąć z tej rozmowy, póki jeszcze nie wymyśliłam sobie dokładnie kim.

Kim musiałby się stać doprawdy? Czy metamorfoza nie spaczyłaby jego charakteru, czy zostałby nadal

^ f * MM WWW 8

taki miły? Czy w ogóle był miły? Czy w walce o czystą wodę już wcześniej się nie zbuntował?

Zasłony w pokoju Kaja nie są dość szczelne. Gdy jest pełnia, Kaj budzi się czasami i woła mnie. Siadam przy nim na łóżku i rozmawiamy nie zapalając światła, póki nie uśnie. Wyobrażamy sobie księżyc jako męż­czyznę i księżyc jako kobietę, księżyc i księżycową, i wymyślamy o obojgu rozmaite historie. Pewnego razu Kaj zapytał mnie, czy wiem, jak wyglądają kupki księ­życa. Doszliśmy do wniosku, że są jak spadające gwiaz­dy. Potem Kaj posłał na księżyc swego dużego zająca i poprosił go, żeby wrócił na Wielkanoc i przyniósł ze sobą dużo jajek.

Zastanawiam się, czy to, co czujemy dla siebie, Kle­mens i ja, jest miłością. Czy chwilowe zobojętnienie, sprzeciw, zaciętość, z jaką dążymy do tego, by postawić na swoim, podpada pod to pojęcie. Są wieczory, kiedy nienawidzę samej myśli, że Klemens mógłby przyjść — oczywiście za późno, żeby pobawić się z Kajem, ale jednak przyjść, wygodnie rozsiąść się w fotelu, kiedy ja właśnie zamierzałam skończyć lekturę jakiejś książki. Gdyby tylko przyszedł i był tutaj naprawdę! Lecz za­ledwie jedno życzenie zamieniam na drugie i się na to nastawiam, że siądziemy obok siebie popijając wino i pogadamy, wtedy on oczywiście wyciągnie notes i powie, że musi jeszcze coś napisać, to długo nie potrwa, przecież ja mogę tymczasem też coś porobić. Wtedy już wiem, jaki przebieg będzie miał ten wieczór.

Zawsze popełniam to samo głupstwo — mówię: Sam sobie weź, kiedy prosi, bym przyniosła mu piwa. Wstaje wtedy bez słowa, przynosi butelkę, pobrzękuje szklan­kami w kredensie, szpera w szufladzie szukając otwie­racza, a ja podczas tego nie mogę przeczytać ani linijki.

Teraz ja także chętnie bym się czegoś napiła, ale jestem zbyt dumna, by zawołać, aby Klemens i dla mnie coś przyniósł. Zaledwie usiadł przy stole, ja wstaję i również wracam z kuchni z pełną szklanką.

Przecież mogłaś mi powiedzieć... Klemens patrzy na mnie z wyrzutem. Byłbym ci przyniósł.

Mogłeś mnie zapytać, jeżeli już byłeś w kuchni i przy lodówce.

Spogląda na mnie niemal błagalnie, ale ja nie mam chęci się poddać.

Wiesz przecież, że nigdy o czymś takim nie myślę. Mnie trzeba naprawdę wszystko powiedzieć...

To się nauczysz, powiadam, a staram się mówić gło­sem możliwie niskim, aby ani trochę nie przeszedł w skrzeczenie.

Już się przecież poprawiłem. Musisz się zdobyć dla mnie na cierpliwość.

Wiem, że powinnam na tym skończyć, że tylko w ten sposób odniosłoby to skutek. Powinnam wielkodusznym gestem przejść nad tym do porządku. Może jakieś już dobrze. Miast tego mówię, moja cierpliwość też ma granice. Nawet nie potrafisz tak naprawdę uświadomić sobie, że Kaj i ja istniejemy. Jesteśmy przydatni, bo chronimy cię przed wpadunkiem, jakimś innym związ­kiem, ale tak naprawdę to wciąż jeszcze nie przyjąłeś do wiadomości, że istniejemy.

Jesteś niesprawiedliwa. Klemens wstaje, zdejmuje okulary. To gong na następną rundę.

Wiesz, że tak nie jest.

Jeśli tak nie jest, byłbyś wcześniej przyszedł, po­bawiłbyś się z Kajem, może byś wyszedł z nim czy razem z nami. Albo byś zadzwonił i zapytał, czy w ogóle chcę cię widzieć. Nie potrafisz sobie nawet wyobrazić, że kiedyś mogłabym nie mieć na ciebie ochoty.

19

m

Nie rozumiem.

Jesteś coraz bliższy prawdy.

Narzekasz, że tak rzadko tu bywam. A kiedy raz się zdarzy, że nie muszę iść do teatru i przychodzę naj­szybciej, jak się tylko da, to ci też nie dogadza. Mam sobie pójść?

Zostań.

Po co mam zostać, jeśli ci to nie odpowiada?

Nie jesteś fair.

Dlaczego musimy się kłócić?

Bo inaczej ty się słowem nie odezwiesz.

On spuszcza wzrok i chce nałożyć okulary. Sądzi, że przejrzał moje sztuczki i może z całym spokojem zno­wu zabrać się do pracy. Ale ja także przejrzałam jego zamiary i zanim Klemens zdążył zagłębić się w swoje tak zwane notatki, już mu je wyrwałam i trzymam wy­soko nad głową. On usiłuje mi je odebrać, ale ja się już zerwałam i okrążyłam stół.

Nie bądź dziecinna, mówi Klemens, i tak zaraz będę gotów. Oddaj.

Ani myślę.

Daj pokój tej komedii.

Akurat komedii?

O czym myślisz?

O tobie.

Nieprawda. Już chwycił mnie za przegub ręki i chce wyrwać notes. Ja staram się uwolnić, ale nie daję rady i oto leżymy na dywanie i szamoczemy się o notes, który się tymczasem rozleciał. Wolną ręką rzucam jed­ną kartkę w powietrze, potem następną, a Klemens i tak nie może już się cofnąć, jeśli nie chce się całkiem zblamować. I znowu udało się nam na krótki czas schronić jedno w drugie, gryźć się i kochać z oddaniem, które chce unicestwić przyzwyczajenie. W ten sposób uspokojeni i wyzwoleni z codzienności możemy nocą

rozmawiać. Tak zaspokajamy się nawzajem, ale to rzad­ko się tylko udaje.

Najlepiej jest, kiedy od razu idziemy na spacer. Jak gdyby chodzenie nie dopuszczało, byśmy się od siebie odwracali. Ramię Klemensa leży na moim karku i wsku­tek ruchu wydaje się, że sobie wzajem coś komunikuje­my, coś, co słowami o wiele trudniej wyrazić. Idziemy wzdłuż kanału, mijamy ogródki działkowe i zapach uno­szący się od całego tego kwitnienia udziela się zmysłom.

Rozmawiamy, a noc zbliża nas do siebie coraz bar­dziej. Koło północy wracamy do domu, jesteśmy cza­sem tak zmęczeni, że zasypiamy nie kochając się przed­tem. Ale trzymamy się za ręce. A gdy z rana Kaj przy­chodzi do nas do łóżka, aby dokazywać z Klemensem, nie spełniona tęsknota sprawia, że czujemy się naraz z Klemensem jak para kumpli.

Jest jednak wiele dni, kiedy Klemens nie ma czasu. Kiedy chodzi do teatru, bo pisze recenzje. W ciągu dnia siedzi w redakcji i nie opłaca mu się zajrzeć tylko na chwilę. Jego mieszkanie, to znaczy mieszkanie jego matki, znajduje się w śródmieściu. O wiele praktycz­niej jest więc w ogóle nie przyjść niż irytować nas wpadaniem na chwilkę.

Czasami myślę sobie, żeśmy dokonali całkiem dobre­go podziału. Kaj i ja natomiast coraz bardziej się ze so­bą zespalamy.

Kiedy idę do teatru, nigdy nie zgadzam się z Kle­mensem w ocenie sztuki. Oburza mnie, że on w my­ślach pisze recenzję oglądając spektakl. I że każde po­tknięcie, które się komuś przydarzy, z wdzięcznością rejestruje, jak gdyby przyznawało mu rację.

Często nasze fronty są już usztywnione, kiedy po przedstawieniu idziemy coś zjeść. Podejmuję się obro­ny, zanim jeszcze Klemens wytłumaczył mi, co w sztu­ce jest poniżej wszelkiej krytyki. Jest w gruncie rzeczy

21

■■

taki bezradny, gdy jakaś sztuka nie mieści pię w ra­mach jego pojęć, gdy wymyka się jego ocenie, a on nie potrafi sformułować, co mu się nie podoba. Albo kiedy jest zmuszony śmiać się razem z publicznością. Czasami zerka wtedy na mnie z ukosa, jak gdyby przede wszy­stkim mój śmiech przeszkadzał mu w myśleniu.

Nazajutrz muszę Kajowi opowiedzieć treść sztuki. Je­go stereotypowe pytanie: Co by było, gdyby ten lub ów nie zrobił tego czy owego? Chce się wszystkiego dowiedzieć. Głębokie wrażenie wywarła na nim historia, którą mu niedawno opowiedziałam, o Diogenesie, Alek­sandrze i beczce. Ale dlaczego Diogenes niczego nie chciał? Kiedy mu to i owo wytłumaczyłam — może on wcześniej czegoś pragnął? I jako ostatnie wyjście z sy­tuacji, po kilku zdaniach, może on tę beczkę sam sobie kiedyś kupił, z własnych pieniędzy? A gdy przecząco potrząsam głową — mam na myśli dawniej, zanim on naprawdę już nic nie chciał mieć.

Czasami nie znajduję odpowiedzi na jego pytania, na przykład kiedy mnie pyta, a co by było, gdybyś tego nie zrobiła? — jak tylko zasiadam do biurka i powia­dam, że muszę teraz pracować. Naprawdę, co by było, gdybym tego nie zrobiła?

Przed drzwiami mieszkania spotykam młodego czło­wieka. Jąkając się wciska mi do ręki broszurkę, którą chciał wsunąć w szparę drzwi. Nie musi pani za to pła­cić, powiada. Chcielibyśmy tylko panią zaprosić. Jesteś­my grupą młodych chrześcijan, katolików i ewangeli­ków, i uprawiamy muzykę. Serdecznie panią zaprasza­my. Jeszcze raz wskazuje na broszurkę w moim ręku. Potem idzie do następnych drzwi. Zanim wsunie tam broszurę, jeszcze raz się do mnie odwraca. Naprawdę nie jesteśmy żadną sektą. Niech pani tak nie sądzi.

Czy wy naprawdę żyjecie? brzmi tytuł broszury, Jest w niej dużo o Jezusie i o sensie życia.

Jako dziecko brałam udział w kilku nabożeństwach majowych. Przypominam sobie mrok drewnianego klę- cznika w kościele, w którym prawie się gubiłam, i przy­bierające na sile światło przy ołtarzu, erotyczne melo­die śpiewów maryjnych — Do Ciebie, Matko..., O, Ma­ryjo, witam Cię... i posąg Marii na poprzecznej ścianie, znajdujący się przed moimi oczami. Maria stojąca na sierpie księżyca w otoczeniu gwiazd jako Ucieczka grzesznych. Pod tym rodzaj smoka, który wyglądał jak wąż kusiciel i owijał się dookoła ziemi.

Przypominam sobie łagodne powietrze na dworze, boże krówki, które tłukły się o latarnie uliczne, i wej­rzenie ku niebu, na którym naprawdę były liczne gwiazdy i księżyc, i zastanawiam się, jak wielka musia­łaby być Madonna, gdyby miała stanąć na tym sierpie księżyca.

Jeśli jej dłuższy czas nie odwiedzamy, matka Kle­mensa przychodzi do nas. Obładowana rzeczami, które, jak przypuszcza, mogą się nam przydać. Wspina się po wielu stopniach powoli, byle tylko nie okazać, że się zasapała. Kocha Kaja, ale on-ją irytuje. Podejrzewam, że w cichości studiuje książki o wychowaniu dzieci, tak wnioskuję z jej pytań i propozycji. Zajmuje się tak­że psychologią dziecka, a poszczególne kierunki dość znacznie się różnią. Wielokrotnie ofiarowała się zająć dzieckiem, ale nie jest to dobre rozwiązanie. Jej zawód aktorki jest męczący. Kiedy czasami bierze do siebie Kaja, zaprasza jeszcze mnóstwo ludzi, by go zaprezen­tować. Jeśli się wtedy nie zachowuje tak, jak by ona chciała, wyjeżdża ze swoimi teoriami, co w jego wy­chowaniu szwankuje. I sama próbuje od razu zastoso-

Wać teorię w praktyce. Przeważnie Kaj broni się przed tym i odnosi zwycięstwo.

Szczególnie męczące jest, kiedy Klemens i jego mat­ka są razem. Klemens mówi po prostu: Nie masz po­jęcia o dzieciach! Matka protestuje.

Amy, powiada do mnie, chyba nie masz nic przeciwko temu, aby Kaj poszedł spać trochę później? Tak chęt­nie bym z nim jeszcze pogawędziła. I mruga do Kaja, który siedzi na podłodze bawiąc się kolejką, i ma na­dzieję, że chłopiec przyjmie to jako znak porozumie­wawczy.

Ma iść do łóżka, mówi Klemens, czy nie widzisz, jaki już jest zmęczony?

Ale ja widzę przede wszystkim, że to Klemens jest zmęczony, zmęczony jako ojciec Kaja. Chciałby w spo­koju porozmawiać, tak żeby Kaj mu nie przerywał. Ma dość ciągłego schylania się i poprawiania wykolejonych wagoników.

Dzieci nigdy nie są zmęczone, kiedy mają iść spać, mówi matka Klemensa.

Po co te komunały? odpowiada Klemens i podsuwa do góry okulary na nosie.

Kiedyś w takiej sytuacji zabrałam Kaja, zeszliśmy na dół, a tamtych dwoje tego nie zauważyło. Poszliśmy do Włocha, zamówiliśmy po rożku i śmiejąc się i liżąc lo­dy obeszliśmy blok dokoła. Wyobraziłam sobie, że to wszystko dzieje się na scenie, że Klemens z matką gra­ją w sztuce, którą ja napisałam. A kiedy weszliśmy na górę, do mieszkania, wybuchnęłam śmiechem widząc, że wciąż się sprzeczają.

Dopiero kiedy Kaj zaczął chodzić od jednego do dru­giego i ciągnąć ich za ubranie, aby zwrócić na siebie uwagę, przerwali dyskusję na chwilę.

A ja jadłem lody, a ja jadłem lody! wołał Kaj pro­wokująco.

Co mówisz, kochanie? Matka Klemensa zwróciła się do chłopca. Lody! No coś takiego! A potem do mnie: Dzieci w tym wieku mają bujną wyobraźnię... I do Kaja: Wiesz, złotko, twoja babcia już nie we wszystko wierzy, co mówisz, chociaż tak ślicznie wyglądasz.

Kaj zaczął szaleć, jak zawsze, kiedy widzi, że nie może się z kimś porozumieć.

Klemens pierwszy wpadł na to, żeśmy wyszli, i usiło­wał matkę i siebie zarazem wyratować z głupiej sytua­cji, pytając po prostu — a jakie jadłeś lody?

Malinowe i waniliowe, powiedział Kaj, a mama ro­dzynkowe i pistacjowe.

Przyciągnęłam Kaja do siebie mówiąc, żeby powie­dział dobranoc babci i ojcu, co nawet uczynił. Położyłam go spać i opowiedziałam jedną z naszych bajek o wod­niku; zasnął trzymając mnie za rękę.

Kiedy wróciłam, Klemens z matką rozmawiali o naj­bliższej premierze i można powiedzieć, że wieczór został ocalony.

Za dużo czasu poświęcasz swoim przyjaciółkom, oświadcza Klemens niekiedy. Przeważnie wówczas, gdy przychodzi do nas, a mnie nie ma w domu. Kiedy wra­cam z Kajem i torbą z zakupami i chcę otworzyć drzwi, klucz tkwi od wewnątrz, tak jak byśmy mieli od razu zauważyć, że on tu jest i żebyśmy się nie przestraszyli widząc go na tapczanie. Ten klucz występuje w każdym poważniejszym sporze. Raz Klemens mi go rzuca, raz ja żądam jego zwrotu.

Moimi najlepszymi przyjaciółmi są moje przyjaciółki, mówię zblazowanym tonem i tym go jeszcze bardziej rozdrażniam.

Z którą z dam dziś się bawiłaś?

Z Heleną, najmilszą z wszystkich redaktorek. Usiłuję

możliwie niepostrzeżenie wsunąć maszynopis do szufla­dy biurka.

I kto kogo zdołał przekonać, ty ją czy ona ciebie?

Nie odpowiadam.

Słowa Klemensa sprawiają mi przykrość, zwłaszcza że Helenie naprawdę udało się mnie przekonać, iż pew­ne partie maszynopisu należałoby jeszcze przepracować. Uważa, że nie naświetliłam należycie postaci książki i nie dałoby to czytelnikowi właściwego obrazu.

Kiedy to dzieło ma się ukazać?

Nic nie odpowiadam i zdejmuję z Kaja kurtkę. Dostałem od Heleny kolorowe ołówki. Kaj podsuwa Klemensowi pod nos pstre blaszane pudełko.

Kaj był z tobą?

A gdzie bym miała go zostawić? Róża jest w szkole, a przedszkole zamknięte.

Możecie pracować przy Kaj u?

Rysował i jadł ciastka.

W wydawnictwie?

W wydawnictwie.

Klemens jest zdziwiony. Dlaczego nie zadzwoniłaś? Mógłbym przecież z Kajem... Kiedy, powiadasz, byłaś w wydawnictwie?

0 czwartej.

Wtedy bym niestety nie mógł.

No widzisz...

1 naprawdę mogłyście pracować?

Przyrzekłam Kajowi, że za to teraz będę się z nim

bawić.

Kaj ciągnie mnie za rękę. Chodź, chodź do mojego pokoju. Udaje, jak gdyby Klemens w ogóle nie istniał.

Rozmawiałyśmy o maszynopisie i ile czasu w mojej sytuacji zajmie mi ponowne przejrzenie, poprawienie i przepisanie go.

Posłuchaj, mówi Klemens, wiem, ostatnio trochę was

Pk

A... ,

zaniedbałem. Jeszcze nie mogłem urwać sobie więcej wolnego czasu. Ale poczekaj kilka miesięcy, może wtedy uda mi się poświęcić Kajowi nieco więcej czasu.

Ale ja nie mogę czekać. Gdybym kiedyś tam przy­stała na czekanie, czekałabym już pięć lat.

No i znowu doszliśmy do tego punktu.

Posłuchaj, staram się spędzać z wami każdą wolną chwilę, ganiam przez miasto o najbardziej niedogodnych porach, spóźniam się na spotkania z przyjaciółmi, nie obciążam ciebie praniem mojej bielizny i życzeniami specjalnie przyrządzanych potraw. Jeśli to konieczne, odgrywam rolę kierowcy, przesuwam meble, kiedy sobie wmawiasz, że powinny stać inaczej, wbijam gwoździe w ściany, kiedy chcesz powiesić obraz, a kiedy mogę urwać sobie trochę czasu, opiekuję się moim synem, abyś ty mogła załatwić swoje sprawy.

Usiłuję się powstrzymać, zadowalam się niewinnym słowem: Przesadzasz.

Klemens natychmiast podejmuje następną tyradę, podczas gdy Kaj ciągnie mnie uparcie za rękaw.

Mój zawód to zawód zwariowany. Dopóki nie wyro­biłem sobie nazwiska i nie pracuję w jednym z poważ­nych dzienników, nie mogę sobie pozwolić na tak zwane życie rodzinne. Proszę, zechciej to zrozumieć. Poza tym wiedziałaś o tym od początku.

Kaj szarpie mnie i potrząsa.

Mam cię gdzieś, powiadam do Klemensa.

Ale kiedy idę z Kajem do dziecinnego pokoju, czuję nagle dłoń Klemensa na ramieniu i automatycznie sta­wiam opór, gdy on próbuje mnie do siebie odwrócić. Nie wierzę własnym uszom.

Czy ty mnie jeszcze kochasz? słyszę szept Klemensa tuż przy moim uchu.

W pierwszej chwili jestem oszołomiona. Teraz nale­żałoby cały wrzący we mnie gniew wyrzucić z siebie

27

za jednym zamachem i powiedzieć coś, co odpowiadałoby bardziej memu normalnemu stanowi ducha, a nie tylko chwili, kiedy wyparowuje ze mnie wściekłość.

Dlaczego miałabym cię już nie kochać? To wszystko, co mimo największego wewnętrznego wysiłku udaje mi się wykrztusić. Wiem przy tym, że odpowiedź, na jaką Klemens czeka, za pół godziny przeszłaby mi przez usta bez trudu.

Klemens wpada w sidła danej sytuacji.

I to wszystko, na co potrafisz się zdobyć?

Ale w tej chwili słyszę, jak Kaj mówi, no to już dajcie sobie buzi i chodźcie się bawić. Mówi to w sposób nie dopuszczający innej możliwości i naraz zły czar pryska.

Kiedy z Klemensem leżymy na podłodze w pokoju dziecinnym, by lepiej przyjrzeć się kolejce, Kaj depcze nam po plecach i potem siada tak, jak gdyby chciał dosiąść naraz dwóch koni. Klemens prowadzi towarówkę ciągnącą dużo wagonów w przeciwnym kierunku, ale mój pociąg osobowy jest szybszy, a że szyny tworzą zamknięty krąg, zderzenie pociągów jest nieuniknione.

Kiedy zjawi się znowu ta śliczna pani? pyta Kaj.

Jaka pani? Róża leniwie otwiera oczy i grzbietem dłoni ociera pot z podbródka.

Ta z cyrku bez zwierząt.

Z teatru ulicznego?

Ta, co chodziła po linie, która leżała na ziemi.

Może na przyszły rok.

To długo?

Dostatecznie.

Ale ja chcę, żeby ona prędko wróciła.

Dlaczego się nie przebierasz, Różo? Oktay podchodzi do niej. Musisz sobie zapleść warkoczyki i wsadzić w nie drut, żeby sterczały.

Musisz sobie wymalować serduszka na policzkach, powiada Erol, na każdym policzku po jednym.

J a także chciałbym wymalować sobie serduszka na policzkach. Kaj wyciąga rękę do Pembe. Proszę, pożycz mi szminki.

Masz kredkę do warg? pyta Różę.

No owszem, mam. Pembe grzebie w kieszeni spódnicy.

Ale co?

Ale teraz malowanie ust wyszło z mody. To robią tylko wiejskie dziewczęta.

Mnie i tak żadna szminka nie pasuje, mówi Róża, wyglądam wtedy jak kurewka.

Jaka Ewka? pyta Kaj.

No ta pani z cyrku.

Skąd wiesz, że ona się nazywa Ewka?

Tak sobie tylko pomyślałam.

Tego przedpołudnia w pełni lata w parku jest dużo ludzi. Liście na drzewach osiągnęły swój pełny wymiar

i rzucają długie plamy cienia na ławki i już trochę prze­rzedzony trawnik. Nawet cokoły posągów i kamienna balustrada biegnąca w kierunku rzeki są w dotyku ciepłe, a bardzo daleko, na czeskim horyzoncie, kilka skłębiających się chmur zapowiada burzę na popołud­nie.

Niech mi ktoś opowie jakąś bajkę. Kaj wcisnął się pomiędzy Różę i Pembe.

Pembe zasłoniła twarz wygładzoną gazetą, którą jeden z jej braci znalazł w koszu na odpadki. Jest to turecka gazeta z kolorową stroną tytułową i Pembe używa jej jako osłony przed słońcem. Nie znam żadnej, mówi, która by ci się spodobała.

Kaj szturcha Różę. Proszę, opowiedz mi bajkę.

Jaką bajkę?

Na przykład... Kaj się zastanawia. Na przykład o dziecku, które zgubiło swoje skrzydła.

Dzieci nie mają skrzydeł.

Owszem, niektóre mają.

Gdzie?

Pod ubrankiem.

A co się dzieje, kiedy dziecko zgubi skrzydła?

Wtedy nic mu się nie wiedzie.

Co na przykład?

Dziecko bawi się prawidłem. Ale właśnie wtedy, kie­dy zgięło je tak jak koci grzbiet, ono mu się wymyka

i trzask prask — uderza dziecko po buzi.

Albo?

Albo dziecko bawi się gumowym kółkiem. I właśnie kiedy rozciągnęło je tak, że mogłoby przez nie przejść, kółko pęka i trzepie dziecko po palcach.

A skrzydła je przed tym chronią?

Nie. Ale póki ma skrzydła, może ukradkiem fruwać po swoim pokoju i oglądać wszystko z góry. Albo może pofrunąć nocą na spacer i wszędzie sprawdzić, czy inne dzieci są już w łóżkach. A kiedy wreszcie wróci do do­mu, jest tak zmęczone, że wcale mu nawet nie w gło­wie bawić się głupim prawidłem czy gumowym kółkiem.

No więc masz już swoją bajkę.

Ale ja chcę, żeby mi ją ktoś opowiedział.

Dobrze, mówi Pembe, jaką bajkę mam ci opowie­dzieć?

0 krokodylu w filiżance.

A jak ona się zaczyna?

Była sobie kiedyś niedobra niania, mówi Kaj, która chciała zmusić dziecko, by wypiło herbatę zamiast soku malinowego.

1 co dalej? Pembe przytula Kaja do siebie, ich czoła stykają się na chwilę.

Jeśli dziecko nie wypiło herbaty, niania nie wylewa­ła jej tak długo, aż dziecko było tak spragnione i ją wy­piło. Pewnego dnia, kiedy herbata znowu tak długo sta­ła i dziecko musiało ją jednak wypić, nagle wyrosi w filiżance mały krokodylek. Dziecko szybko go wyłowi­ło i ukryło, nim niania to spostrzegła.

A krokodyl nie ugryzł dziecka?

Nie, on był zupełnie mały i bał się siedząc w herbacie.

A ta niania nic nie zauważyła?

Ona wciąż tylko czytała i czytała swoją książkę.

Co dziecko zrobiło z krokodylkiem?

Najpierw napełniło wiaderko od piasku wodą, żeby tam sobie popływał. Ale on stawał się coraz większy

i większy. No to dziecko wpakowało go do wazonu, a po­tem do wanny.

I co potem?

Kaj wzrusza ramionami. Może jeszcze tam jest.

Nic podobnego. Oczy Róży otwierają się i lśnią zie­lonkawo.

A właśnie że tak... Kaj bardzo słabo się broni.

Bo matka dziecka wykryła go; kiedy chciała się wy­kąpać, zobaczyła, że krokodyl pływa w wannie. Była przerażona i nie wiedziała, co z nim począć. Poszła do sąsiadki i opowiedziała jej, jaki ma kłopot.

Pani pozwoli mi tam zajrzeć, powiedziała sąsiadka

i weszła do łazienki. No i obie stały i gapiły się na kro­kodyla, podczas gdy dziecko już dawno spało w swoim łóżku.

Na to jest tylko jedna rada, powiedziała sąsiadka z wymownym ruchem ręki.

Jaka? zapytała matka.

Sąsiadka znowu wykonała ruch ręką, jak gdyby coś ciągnęła. Wreszcie matka zrozumiała. Usiłowała złapać krokodyla, ale on był wciąż jeszcze dość mały i się jej wymykał. Więc one wypuściły wodę z wanny, wciągnę­ły gumowe rękawiczki, potem pochwyciły biednego małego krokodylka, wrzuciły go do muszli klozetowej

i spuściły wodę.

Nie, ryczy Kaj, proszę cię, nie. Ja wcale nie chciałem takiej bajki.

Cicho bądź, mówi Pembe, Róża po prostu skradła tę bajkę. W gazecie pisali zupełnie inaczej, że ginęło co­raz więcej ludzi pracujących w kanale. Urzędy łamały sobie głowę nad tą zagadką, ale nie mogły dojść, dla­czego coraz mniej robotników wychodzi z kanału na światło dzienne. Aż wreszcie pewien reporter wykrył, na czym rzecz polega. Kosztowało go to utratę palca, co i tak mógł nazwać szczęściem, bo trafił akurat na

Kajowego krokodyla, a on nie był taki duży jak inne, które dostały się do kanału. Udało mu się uciec i do­kładnie opisał, jak syte, tłuste i wesołe życie pędzą kro­kodyle w kanałach.

Kaj oddycha z ulgą. Gdyby ta niania nie zostawiała herbaty tak długo w filiżance, nie powstałby krokodyl, mówi ześlizgując się z kolan Pembe.

Nic nie powstaje z niczego. Pembe przeciąga się na oświetlonej słońcem części ławki i delikatnie nakłada krem na skórę tam, gdzie się zaczerwieniła, i ostrożnie go wklepuje.

Masz na myśli, że wszystko było już od zawsze? Pem­be napędza gazetą trochę powietrza na siebie i Kaja.

Nie wszystko, ale coś niecoś.

Przecież to coś niecoś musiało kiedyś też jakoś się rozpocząć?

Jeśli kiedyś coś powstało z niczego, to mogłoby od nowa coś z niczego powstawać. Mogłabym na przykład moją pustą dłoń zacisnąć w pięść i nią wymachiwać, otworzyć ją i naraz coś by na niej było. Przelatujący w tej chwili ptak upuszcza „coś niecoś” na otwierającą się pięść Róży. A więc ma coś w ręku, Pembe i dzieci wybuchają śmiechem, Kaj nawet turla się po trawie. Po chwili przerażenia Róża wyciera dłoń. To przynosi szczęście, mówi. Ale dzieci długo jeszcze nie mogą się uspokoić.

Stary człowiek w zbyt ciepłym czarnym płaszczu

i czarnym kapeluszu na siwych włosach nadchodzi wy­machując laską, a kiedy spostrzega dzieci, siada na sto­jącej w półcieniu ławce naprzeciwko. Przygląda się chwilę, jak dzieci skręcają się ze śmiechu, potem daje znak ręką oznaczający: Stop! I dzieci milkną.

Podczas gdy dzieci wciąż jeszcze patrzą na pustą

dłoń, nagle pojawia się tam jabłko, lśniące, okrągłe czerwone jabłko, które równie nagle i niespodziewanie znowu znika.

Jeszcze raz, szepcze Kaj połykając ślinę. W następ­nej chwili jabłko znowu jest, ale zaczyna się poruszać, najpierw znalazło się na dłoni, potem na grzbiecie dło­ni, potem robi wyprawę na rękaw płaszcza w górę aż do ramienia, udaje, że z przerażenia cofa się przed prze­paścią pleców, ucieka w dół rękawa w bezpieczne za­głębienie pustej ręki i naraz rozpływa się w nicości, jak gdyby nigdy nie istniało.

Prosimy jeszcze raz, mówią teraz także Erol i Oktay.

I jabłko znowu się pojawiło. Tym razem droga jego prowadzi nie tylko na ramię, lecz pełne śmiertelnej od­wagi daje susa do tyłu za kołnierzem na drugie ramię, pędzi wzdłuż drugiego rękawa, w dół aż do lewej ręki. Tym razem znika w gnieździe ze złożonych obu dłoni, które po jego zniknięciu trzepocą, jak gdyby jabłko powinno by wytoczyć się spomiędzy palców.

Dlaczego pan to umie? pyta Róża. Czy występuje pan w nocnym klubie albo w variétés? A może pan jest z cyrku?

Stary człowiek patrzy przed siebie, spojrzeniem za­tacza łuk, jak gdyby śledził niewidzialne jabłko, które ląduje właśnie na podołku Róży.

Byłem tym wielkim Diomionim.

A czym pan jest teraz?

Diomionim.

A gdzie została pana wielkość?

W przeszłości.

Rozumiem. Róża kiwa głową, jak gdyby sama sobie

chciała to potwierdzić.

Nic panienka nie rozumie. Diomioni wskazuje na swoje

palce, na reumatyczne zgrubienia. One mi przeszkadza­ją moją prawdziwą wielkość przenieść w teraźniejszość.

A co pan robił, kiedy pan był jeszcze tym wielkim Diomionim?

Wszystko.

Co wszystko?

Moją specjalnością są jabłka, prawdziwe jabłka. Ku­lami, nawet pomarańczami każdy potrafi. Ale jabłka­mi? Do tego potrzeba było wielkiego Diomioniego.

A skąd ta choroba?

Diomioni wzrusza ramionami. Za dobrze się żyło... w swoim czasie we Francji i w ogóle. Unosi ramiona. Niczego nie żałuję. Tylko szkoda. Dawniej potrafiłem z siedmioma jabłkami naraz.

Ale i teraz robi pan to doskonale.

Tak panienka sądzi? Naprawdę tak panienka sądzi? Gdyby mnie panienka widziała dawniej. Kiedy całe procesje ciągnęły do lokali, w których występowałem. Napędzałem stracha moją zręcznością. Ale też sprawia­ło im to radość, prawdziwą niebiańską radość. Byłem sławny, tak sławny, że musiałem podróżować incognito, by uniknąć natrętów. Tych wszystkich żebrzących, którym nie chodziło o moją sztukę, ale o jałmużnę, któ­rej się ode mnie spodziewali.

Czy pan jest wciąż jeszcze taki bogaty?

Diomioni wywraca kieszenie płaszcza i wytrząsa je.

Biedny?

Jestem tylko ramieniem tego, którym kiedyś byłem. To, co teraz robię, to triki w porównaniu z czarodziej­ską mocą, którą kiedyś władałem. Wykonuję to, co na­rzuciła mi moja wola.

Czasami wygłaszam jeszcze przemówienia, kiedy wi­dzę, że zebrało się trochę ludzi nie wiedząc po co. Miał­bym ochotę ryczeć i zgrzytać zębami, kiedy widzę, jak ludzie stoją dookoła, a nie jednoczą się. Stoją, gapią się na siebie. Toteż chwalę sobie dawne czasy, których lu­dzie by nie przeżyli, gdyby jeden drugiemu nie był

zmuszony pomóc. Nie bardzo mogą mnie zrozumieć, kiedy do nich przemawiam. Patrzą w pustkę omijając mnie wzrokiem i czekają na następną sensację. Nawet ci, co gotowi są akceptować mnie jako mile widziane, choć drobne urozmaicenie, tracą wkrótce wątek i nie mogą za mną podążać.

v O czym pan mówi, kiedy pan przemawia? Róża ob­rzuca starego człowieka nieufnym spojrzeniem. Czy pan należy do jakiejś sekty?

Diomioni, urażony, podnosi brwi. Dziecko kochane, mówię o Bogu i o świecie. Ale świat nie chce słyszeć

o Bogu. Kiedyś tam urwał się kontakt Jak panienka widzi, nawet w takim wypadku istnieją te osławione trudności komunikacyjne.

Co to są trudności komunikacyjne? pyta Oktay. Erol trąca go w bok i szepcze, niech on ci to dokładnie wy­tłumaczy.

Diomioni chrząka. Tu idzie o porozumienie między ludźmi. Wszyscy mówią rozmaitymi językami i czekają na cud zielonoświątkowy.

Co to jest cud zielonoświątkowy?

Nie chodzisz na lekcje religii?

Dla nas nie ma lekcji religii, my jesteśmy muzułma­nami.

No tak, powinienem był się domyślić... moja pamięć zaczyna już zawodzić. Ale widzicie, oni się wszyscy przemieszali z tymi swoimi językami, kulturami, reli- giami i poglądami. Jakie to proste było jeszcze, kiedy istniał tylko naród żydowski. Człowiek wiedział, czego się trzymać, jak się zachowywać. Wiedziano, czego się spodziewać. Można się było porozumieć, tak jest, poro­zumieć. To samo tło umożliwia porozumienie. To samo tło jako skala tego, co się od tła owego odcina. Dziś wszystko i wszyscy się przemieszali. Każde słowo ma tyle znaczeń, że kiedy się człowiekowi wymknęło, trud-

I

no wytłumaczyć, w jakim sensie należy je rozumieć. Muszę przyznać, że nie potrafię już ogarnąć całości. Już się w tym nie wyznaję.

Diomioni wzrusza ramionami i ma tak smutną minę, że dzieci ogarnia głębokie współczucie; Erol i Oktay sa­dowią się po obu stronach Diomioniego.

Jeśli pan chce się czegoś dowiedzieć, niech pan nas zapyta, mówi Oktay. Pochodzimy z innego kraju i nasi rodzice są cudzoziemcami. Możemy panu powiedzieć, ja­ka jest różnica między tym krajem i naszym, ciągnie dalej Erol. Albo jeśli chce pan się dowiedzieć, jak po turecku będzie praca, pieniądze czy chleb, też możemy panu powiedzieć.

To bardzo miłe z waszej strony. Diomioni wyciera nos w dużą chustkę z workowego płótna, ale miast ją potem zwinąć, wyciąga jeszcze jedną i jeszcze dalsze, a wszystkie są ze sobą powiązane. I kiedy dzieci znowu zaczynają się śmiać, Diomioni mówi: Pomóż sobie sam. Na tym sznurze wypuszczę się na wolność.

Jak pan to rozumie? pyta Róża.

Nie powieszę się na nim, na co wskazywałyby może liczne supły, spuszczę się na nim z mego powietrznego więzienia w uduchowione głębiny.

Jeśli pana dobrze zrozumiałam, chce pan odciąć się od swojej dawnej wielkości i stanąć przy nas, a raczej usiąść?

Słusznie. Diomioni siedząc składa ukłon Róży, która patrzy na niego przenikliwie.

Pan chce teraz bawić poszczególnych ludzi swoją sztuką, podczas gdy dawniej stał pan wysoko na scenie?

Mam taki zamiar.

I tylko dlatego, że nie potrafi pan tego robić tak jak dawniej i może by wygwizdano pana na scenie?

Diomioni drgnął. O tym nie myślałem. Myślałem ra­czej o mojej miłości do poszczególnych osób. Właśnie

37

mmmmm

teraz, myślałem, należy krążyć od człowieka do czło­wieka.

Taką metodą dotrze pan tylko do niewielu.

Może ci, którzy mnie poznali, przekażą to dalej.

Pan ma na myśli, że ludzie zaczęliby o panu rozma­wiać, a wtedy stałby się pan znowu znany.

Tak mniej więcej to sobie wyobrażam. I może, Dio- mioni się uśmiechnął, zechcą mnie znowu ujrzeć na sce­nie.

Jeszcze nie stracił pan nadziei?

Właściwie nie.

A pańskie palce?

Jeśli to się okaże potrzebne, można je będzie wyku- rować.

Więc ci poszczególni ludzie to tylko pretekst?

Diomioni znowu drgnął. Nie, nie, poszczególnych lu­dzi należy uszczęśliwiać. To sprawa zaufania. O proszę! Wskazuje na Erola i Oktaya, którzy jak w hipnozie opadli na poły jego płaszcza i zasnęli.

Pembe pochyla się do Róży i szepcze, słuchaj, a może on rzucił na nich urok?

Róża patrzy na nią niedowierzająco. Dlaczego miał­by to zrobić? Wygląda raczej bardzo sympatycznie.

Tego nie spostrzega się od razu, mówi Pembe pod­niecona. Popatrz na moich braci.

Widzisz przecież, że nic im złego nie zrobił.

Pembe szuka wzrokiem Kaja. On także śpi.

Na szczęście moi bracia noszą bondżuki, więc zły urok nic im nie zrobi.

Co to są bondżuki?

Małe niebieskie korale, które matka przypięła im ag­rafką do bielizny.

Dlaczego do bielizny?

Żeby nie były widoczne. U nas w domu to normalna

rzecz, a tutaj ludzie może uważają to za głupotę.

Niech się panienka nie obawia, mówi Diomioni. Właś­ciwie nie jestem niebezpieczny. Co oczywiście nie ozna­cza, że jestem zupełnie bezradny i bezbronny. Diomioni wyprostowuje się, aby wywrzeć lepsze wrażenie, ale ro­bi to ostrożnie, by nie zbudzić chłopców.

Ma pan dzieci?

Miałem, mówi Diomioni i znowu jest bardzo smutny. Miałem, powtarza i obie dziewczyny nie ważą się go da­lej wypytywać.

Zresztą pokazałem wam jedynie najprostsze numery. Z jabłkiem można wyprawiać nie wiem co, nie powta­rzając się.

Niech pan to zrobi z trzema albo czterema jabłkami, mówi Pembe.

Diomioni usiłuje sięgnąć do wewnętrznych kieszeni płaszcza, ale śpiący chłopcy mu przeszkadzają. Wzrusza ramionami. Innym razem. Spogląda na słońce, przechy­la głowę i porównuje jego położenie ze swoim zegar­kiem kieszonkowym.

Nie pozostaje mi nic innego, jak się ulotnić.

Obaj śpiący chłopcy ześlizgują się z jego płaszcza i nagle leżą na ławce, jak gdyby nikt tam nie siedział. Diomioni natomiast znika z rozwianymi połami płasz­cza i nawet nie słychać stukotania jego laski.

Zerwał się wiatr i upał zelżał.

Właściwie to dobry dzień na kąpiel, mówi Róża i roz­pina trochę bluzkę, by sprawdzić, czy skóra już jest czerwona. Naprawdę to dobry dzień na kąpiel. Sądzisz, że coś nadciągnie?

Co ma nadciągnąć poza wieczorem?

Niepogoda.

Ciekawe, dlaczego burze nazywają niepogodą, prze­cież to także jest pogoda.

38

Dla wszystkich, którzy pragną pięknej pogody, nie jest to pogoda.

Więc powinno istnieć słowo nieczas albo, jeśli jest sło­wo twór, to powinno być słowo nie twór, a tymczasem jest przetwór i potwór i oba oznaczają coś zupełnie in­nego. Czasami, kiedy moi rodzice się kłócą, matka mó­wi: Ty zwierzu, a ojciec mówi, że ona się na nie­go wyzwierza. Nie wiem właściwie, czy oboje ma­ją to samo na myśli.

Popatrz na dzieci. Pembe zatroskana zerka na Erola i Oktaya, poteip na Kaja. Może on rzucił na nie urok.

Róża potrząsa głową. Potem spogląda na niebo. Po­między jej z lekka zaróżowioną twarzą a słońcem prze­pływa chmurka w kształcie jeźdźca na koniu.

Czy nie jest ci przykro, Pembe, mówi Pembe do Ró­ży, że podarowałaś mi swoje imię?

Przecież otrzymałam za to twoje. Róża nazywa się Pembe, a Pembe — Róża. Jesteśmy więc imienniczkami.

Powoli dzieci się budzą jakby z hipnotycznego snu. A teraz?

Teraz będziemy się bawić, mówi Kaj.

Ale w co?

W budowlę.

Ty w tej twojej sukience?

No to będę matką. Kaj wstaje, skubie trawę i mówi: Otwierajcie dzioby!

Wszyscy otwierają usta jak ptasie dzioby i Kaj łech­ce ich w podniebienie, aż każdy dziób się zamyka.

Czy mówi się dzioby czy dziobowie?

Dziobowie, mówi Kaj stanowczo. Róża przez chwilę się waha. Potem mówi: Dzioby, już ja wiem na pewno.

Nic nie wiesz na pewno.

Czy ty musisz zawsze trzaskać dziobem?

Beee, Kaj pokazuje jej język. Mówi się też wagono-

wie i łodziowie.

I listonoszowie, mówi Erol.

I dragonowie, mówi Oktay.

Nic podobnego, woła Pembe, bo mówi się tereny i dreny, i feny.

Co to są feny?

Wiatry.

To takie wiatry w brzuchu, od których mamę boli głowa i wtedy od niej obrywamy?

Mówi się pupowie, nie pupy, klozetowie, nie klozety, woła Kaj. Ja mam dwóch pupów, jeden chłopczyński, a jeden dziewczyński.

Byłam lepsza w niemieckim niż większość dzieci, któ­re się tutaj urodziły. Mówi się autorzy, nie autorowie, auta, nie autowie.

Masz na myśli wyścigi aut — wrrr, wrrr, wrrr?

Auta mają biegi, autorzy co najwyżej biegają za au­tem, ale auto nie może biec bez biegów.

Masz włosy czerwone, czerwone jak płomień, śpiewa Erol Zwracając się do Róży.

Z twoich włosów sypią się iskry, mówi Kaj.

Dlatego nie chce ciebie ani Janeczek, ani Franeczek.

Róża rozpina bluzkę, by słońce mocniej przypiekło jej piegi.

Masz włosy czerwone jak płomień...

Róża unosi spódniczkę, tak że nogi widać do samej góry.

Piękna jest czerwień kwitnącej róży,

Jeszcze piękniejsza alpejskiej zorzy,

I tylko czerwone włosy mają nie być piękne?

Róża wystawia siebie i swoją skórę na słońce.

Zuch, zuchowie, sztych, sztychowie, recytuje Pembe.

No i właśnie, mówi się puch, puchowie, woła Kaj i dyga, gdy ktoś go mija.

A potem nauczycielka już przestała mnie lubić, po­nieważ powiedziałam, że mówi się chyba ta łódź,

41

a nie ten łódź, jak to ona zawsze mówi, choć w książ­ce stoi jak byk t a łódź. Co ty się tu będziesz wymą­drzała, objechała mnie; jeszcze całkiem niedawno nie wiedziałaś, co to w ogóle jest łódź, nie mówiąc o tym, czy ta, czy ten.

To tak bywa, kiedy się gada, co komu ślina na Język przyniesie. Moi rodzice są aktorami i aby nigdy o tym nie zapomnieli, mówią ze sobą najpoprawniejszą lite­racką niemczyzną.

W domu także?

W domu też i używają słów, których nikt tu nie uży­wa. Zdarza się, że matka jęła się czegoś tam i nie wiem, czy ona coś wyjęła, czy coś pojęła.

Ty będziesz sprzedawał słoninę, mówi Kaj do Erola, a ja będę matką, która smaruje chleb. Chciałbym być smarowaczem chleba.

Nie lubię słoniny, mówi Erol, robi się ją ze świń. A mój ojciec powiedział kiedyś, że wszyscy Europejczy­cy to świnie.

Ale świnie można jeść.

Świnie mają kolce.

Nie kolce, tylko szczecinę. Kolce mają jeże i jeżo- zwierze.

Jeżozwierz, zwierzojeż...

Chciałbym być pijawką i wyssać z was wszystkich krew.

W domu mamy swój własny język, mówi Pembe. Moi rodzice nie znają dobrze niemieckiego, a my znamy ty­le tylko tureckiego, ile od nich się nauczyliśmy.

Więc jak mówicie?

Na przykład: Kupca idź, bułki, wracać raz, raz.

Albo, chichocze Oktay, nauczyciel soyle, baba nic pieniądz, pióro ięin.

W naszej mowie trzeba dokładnie wiedzieć, co się chce powiedzieć, bo to jest od razu na początku zdania.

A po niemiecku mogę sobie zawsze coś na końcu do­czepić.

Chce mi się pić, mówi Kaj.

Tam jest studzienka dla dzieci.

Ale ja chcę coś smacznego.

To sobie wymyśl.

Coś w buteleczce, w zielonej, żółtej albo w czerwonej buteleczce plastykowej, gdzie wystarczy pokręcić, by kapsla odpadła.

Masz ze sobą pieniądze?

W kieszeni spodni, mówi Kaj.

Ale dziś masz na sobie sukienkę.

Kaj przesuwa ręką pod sukienką wzdłuż ud aż po pępek.

Będę sobie wyobrażał, że to studzienka z sokiem ma­linowym, mówi, ponieważ nie może znaleźć pieniędzy. Ale jeśli wy znajdziecie pieniądze, to chciałbym lemo­niadę.

Róża i Pembe spoglądają za Kajem, jak idzie do stu­dzienki. Naciska guzik i woda tryska w górę. Kaj po­chyla się tak nisko, że zalewa sobie sukienkę. Kiedy już wypił, stoi zagapiony i pochyla się trochę, jak gdyby chciał uniknąć zetknięcia ze zmoczoną sukienką.

Starsza pani w płóciennym kostiumie, odpowiednio dopasowanym kapeluszu i z parasolką służącą zarazem jako laska zatrzymuje się przed Kajem i po dłuższej chwili mówi przyglądając mu się: Bajecznie, bajecznie.

Szmajecznie, odpowiada Kaj i zlizuje sobie wodę z ust, wciąż jeszcze zagapiony.

Urocza, odpowiada starsza pani i wskazuje końcem parasololaski na Kaja, urocza, łyżkami jeść. Raz złote loczki, raz kozie rożki.

To księżna, szepcze Oktay.

Nie, to hrabina, syczy Róża uciszając resztę.

Co powiedziała o Kaju?

To dziecko jakby zaglądało mi do duszy.

To była hrabina. Księżna to zupełnie ktoś inny. Ma kobiecą brodę i lornetkę, przez którą może zobaczyć wszystko, czego się bez tych szkieł nie zobaczy.

Ta teraz to chyba jest konduktorka, mówi Pembe. Po­patrzcie, duże szczypce wypychają jej kurtkę. Mogła­by każdemu z was przedziurkować ucho, zanimbyście się spostrzegli.

Wydaje mi się, że to nie szczypce, tylko sekator, mó­wi Róża.

Ona ma jakieś zamiary.

Jakie miary? pyta Kaj.

Czary mary, opowiem ci później. Teraz dowiedzmy się, co ona knuje.

Pójdziemy za nią. Erol i Oktay starają się ją okrążyć dwiema ścieżkami.

Konduktorka dawno już nie była w parku. Albo ona się skurczyła, albo jej sweter się wydłużył. Stoi pomię­dzy Erolem a Oktayem przed ławką, dzieci ją zatrzy­mały i zmusiły, by usiadła.

Chodzi mi o odnóżkę, mówi konduktorka z szeroko rozwartymi oczami i z lekka nastroszonymi włosami. Jaką nóżkę? Dzieci ją otaczają.

O odnóżkę, unosi rękę z sekatorem, odnóżkę do mo­jego raju.

Dla starych kobiet nie ma raju, mówi Oktay.

Raj? pyta Róża. Ma pani na myśli coś w rodzaju raj­skiego ogrodu?

Konduktorka nie odpowiada na pytanie, tylko ciągnie dalej. Jeśli każdy jest kowalem swego szczęścia, więc wynika z tego logicznie, że każdy musi sam dojść do swojego raju. Ja od lat już pracuję nad moim rajem. I co dziwne, on się staje coraz obszerniejszy. Ten mój raj rośnie. Rzecz jasna, że wszystko, co miałam, wpa­

kowałam w ten mój raj. Ale wciąż nie jest tam dość rajsko. Dlatego potrzeba mi odnóżki. Chcą ją ściąć i za­szczepić w moim raju. Brak mi tam jeszcze kwiatów tej odnóżki. Wyobrażacie sobie, jak ptaki zaczną śpie­wać, kiedy i ten krzak bądą miała w moim rajskim ogrodzie. Czasami aż trudno zamknąć okna, bo mój raj pcha się poza okna i na ściany. Drzwi w mieszkaniu są już tak obrośnięte, że nie mogę ich otwierać ani zamykać. Obawiam się, że jakieś skalnice zagnież­dżą się w tym raju i potem rozsadzą mury. Bo jeśli mój raj nie będzie miał więcej przestrzeni, to się roz­padnie.

Chciałbym twój raj zobaczyć, mówi Kaj. Możemy z tobą pójść?

Konduktorka szerzej otwiera oczy, przykłada nawet palec do ust. Mój raj już jest za ciężki. Może unieść tylko mnie. Rośliny też by się was przestraszyły. Znają tylko mój głos. Zemdlałyby z przerażenia, gdyby przy­szło tyle dzieci.

Chciałbym zobaczyć, jak mdleje roślina, mówi Eról. Czy jest wtedy oklapnięta? Czy pada albo tylko ze smutkiem wachluje listkami?

Konduktorka mówi dalej. Poza tym nie znacie wszy­stkich tajemnych przejść pomiędzy roślinami. Już nie widać dokładnie, dokąd się idzie. Ja polegam na swoim zmyśle orientacji, kiedy poruszam się po tym raju. Czasem z trudem tylko udaje mi się przepełznąć pod ciężkimi pnączami. Zgubiłybyście się. Jak wiecie, ro­śliny mają tę właściwość, że tłumią dźwięki. Może wca­le bym was nie usłyszała, gdybyście były w opałach. Nie, potrząsa głową ze smutkiem, w moim raju starczy miejsca tylko dla mnie. Wyrósł akurat na moją miarę.

I mimo to chce pani posadzić tam jeszcze jedną od- nóżkę? pyta Pembe.

Jeszcze jedną jedyną. Wiem, że to ryzykowne. Ale

raj nie daje mi spokoju. Póki nie będzie w komplecie nie zaznam spokoju.

A nam nie wolno go zobaczyć? pyta Kaj.

Ach, dzieci, jest tyle rzeczy, które wam się spodobają. O, masz... szuka po kieszeniach swetra, znajduje dzie­sięć szylingów i daje Kajowi. Kupcie sobie gumę do żucia, ale nie zdradźcie mnie.

I już, z sekatorem w ręku, weszła w krzaki, które ją obejmują i osłaniają przed wzrokiem spacerowiczów.

Ta z tym swoim zakichanym rajem. Na pewno nie ma tam fontanny ani słowików, ani hurys. I to ma być raj?

W moim raju, mówi Pembe, byłyby małe jedwabne poduszki, na których można by siedzieć, obok mały marmurowy pojemnik ze srebrnymi kurkami, z których popłynęłaby herbata albo coca-cola, w zależności który by się odkręciło. Miałabym tam okrągłe stoliczki, a na nich orzechy i ciastka, owoce i chrupiące paszteciki z mięsem. Na podłodze leżałyby dywany, gdzieś byłby wbudowany adapter stereo z tureckimi płytami, takimi, jakie przywiózł ojciec ze Stambułu. Tylko że my nie mamy adapteru.

Ja bym chciał być dzieckiem, mówi Kaj, i żebyście wy wszyscy byli aniołami i musieli mnie karmić. Zama­wiałbym sobie knedle z sosem i melony, i kości ze szpi­kiem.

To nie jest raj, tylko kraina pieczonych gołąbków.

Pfe, do diabła, mówi Erol, tam trzeba by się przeże­rać przez całą górę mannej kaszy.

Tak jest w książce, mówi Róża, ale nie musi wcale tak być jak w książce. Póki nie jesteś ani w raju, ani w krainie pieczonych gołąbków, możesz sobie zawsze jeszcze wybrać to, co wolisz.

/

Wsiądziemy do samochodu i pojedziemy przed siebie. Tobie i dziecku dobrze zrobi pobyt na świeżym powie­trzu. Naprawdę nie mam żadnych innych planów.

Podziękowałam Helenie z ulgą. Znowu jedna niedzie­la ocalona. Ma po nas przyjechać mniej więcej za godzi­nę. Klemens wyjechał do Francji na festiwal teatralny. A jest tak chłodno, że nie ma mowy o pływalni.

Właśnie przygotowuję śniadanie, a Kaj bawi się kloc­kami lego. Pojedziemy za miasto, pospacerujemy po le- sie, potem pójdziemy coś zjeść. Wszystko na luzie, spo­kojnie, bez wielkich ceregieli.

Może trafimy na jakiś plac zabaw, gdzie zastaniemy dzieci, z którymi Kaj będzie się mógł pobawić, podczas gdy my pogadamy sobie o literaturze i o tym, co jest ważne w gatunku literackim, jaki ja uprawiam, a He­lena chce w wydawnictwie forsować.

W tę wolną niedzielę Helena pomyślała o mnie. To właśnie mnie cieszy i pozwala spodziewać się przy­jemnego spędzenia dnia. Po raz pierwszy spotkamy się poza wydawnictwem. Miła mi jest myśl, że dojdzie przy tym do naszego zbliżenia. Od początku ją polubiłam, chociaż wtedy wydawało mi się, że bardzo nade mną gó­ruje, i obawiałam się, że różnica dziesięciu lat, o które ona jest starsza, stworzy pomiędzy nami pewien dystans.

Podziwiam Helenę. Wywarł na mnie wrażenie sposób, w jaki podkreśla jedną ze swych cech indywidualnych, że staje się ona sama jakby ucieleśnieniem tej cechy. Odrębność — to słowo, moim zdaniem, określa Helenę i kiedy o niej myślę, wiele rzeczy wydaje mi się u niej czymś niemożliwym. Odseparowała się od wielu spraw, w mistrzowski sposób zakreślając dokoła siebie granicę. Nawet jej makijaż polega na rytualnym odrzucaniu te­go, co uważa za zbędne. Nie zauważyłam na jej twarzy ani śladu kredki do ust czy tuszu do powiek, za to dzi­waczne odcienie pudru od brązu do różu, który nakłada na policzki i powieki. Włosy ma grzywiaste z pasmami siwizny, mają one podkreślać brak kokieterii, ale są jeszcze jednym dowodem surowo zaplanowanej całoś­ci, której podlega też jej sposób ubierania się.

Wszystko w jej postaci jest harmonijne właśnie dla­tego, że pozwala sobie na drobne dysharmonie, jak zbyt krótkie paznokcie, budzące podejrzenie, że je obgryza. Albo przyćmiony perfumami nikły zapach potu, który ją otacza, ale nigdy nie staje się przykry, raczej wydaje się przypieczętowywać jej indywidualność.

Helena zrobiła z siebie coś, chociaż sprawia to wra­żenie, jak gdyby stała się taką po prostu z biegiem cza­su. I nawet ołówki, którymi wpisuje swoje propozycje na moich maszynopisach, należą do niej tak nieodłącz­nie jak jej torebka i okulary przeciwsłoneczne.

Ale ja nie chcę się ubierać, mówi Kaj, kiedy po śnia­daniu zaczynam go poganiać. Chcę się bawić. Klęczy w piżamie przy małym stole i grzebie w pudle z lego. Chodź, pobaw się ze mną.

Helena po nas przyjedzie, mówię głosem pełnym en­tuzjazmu. Pojedziemy na wycieczkę.

Dokąd?

Nie wiem. Gdzieś do lasu, gdzie można będzie po­spacerować. Może już są borówki albo grzyby.

Ale ja nie chcę spacerować. Chcę się bawić. I ty masz się ze mną bawić.

A więc dobrze, ja pomogę ci przy ubieraniu, a ty włożysz pościel do szuflady.

Kaj nie odpowiada. Podśpiewuje cicho i wsuwa jeden klocek w drugi.

Zbieram jego odzież i staję za nim. Chodź, mówię szczególnie spokojnie. W drodze wyjątku ubierz się sam, to będzie prędzej, potem, póki Helena nie przyje- dzie, możesz się pobawić.

Kaj nie reaguje.

Proszę cię. Jeśli już mam ciebie ubrać, nie chcę jesz­cze stać i czekać. Usiłuję zdjąć z niego piżamę.

Kaj wrzeszczy. A ja nie chcę. Jak ty nie chcesz się ze mną bawić, to będę się sam bawił.

Kaj, proszę cię, nie możemy pozwolić, żeby Helena czekała, kiedy jest taka miła i nas ze sobą zabiera.

Kaj nie odpowiada.

To pojadę sama. Rzuciłam jego odzież, zamykam drzwi i idę do kuchni. Kiedy dalej nic się w jego poko­ju nie dzieje, głośno, to znaczy komentując to odpo­wiednio, wkładam płaszcz przeciwdeszczowy i buty.

Kaj gwałtownie otwiera drzwi i ze łzami w oczach staje przede mną. Ale ja nie chcę zostać sam.

Więc ubierz się. Zbyt wyraźnie okazałam odczuwaną ulgę. Kaj biegnie z powrotem do siebie. Myślałam, że się ubiera. Kiedy zaglądam do pokoju, nie widzę go.

Co się dzieje?

Szukaj mnie.

Schował się pod stołem.

Wyłaź stamtąd. Biorę jego bieliznę. Każdej chwili He­lena może zadzwonić, a my nie jesteśmy gotowi.

Ale ja nie chcę iść na spacer.

m NMRH

To będziesz musiał zostać sam w domu. Pierwszy szantaż w tym dniu.

Kaj wyłazi spod stołu, staje przede mną, unosi ramio­na do góry, ale w chwili kiedy chwytam górę od piża­my, opuszcza ramiona, biegnie do stołu z klockami i zaczyna je składać.

Wreszcie przyszło mi do głowy, jak zrobić dach do auta. Jest uszczęśliwiony. Wiem, że zapomniał o mnie. Znamy oboje tę zabawę w opieranie się. Ale on zapo­mniał także o tej zabawie. Wiem o tym, pewnie, że po­winnam wiedzieć. A jednak nie mogę opanować znie­cierpliwienia.

Proszę cię, Kaj, nie doprowadzaj mnie do szału. Po­trząsam jego koszulką, jak gdybym mogła w ten sposób wpakować go w odzież. Jeśli natychmiast nie przyj­dziesz, będę wściekła na ciebie.

Właśnie tego nie powinnam była mówić.

Popatrz, już jest gotowe. No, czy nie zrobiłem tego fajnie? Kaj podchodzi do mnie z samochodzikiem z kloc­ków. Tak długo nie potrafiłem zrobić dachu. Dlaczego mnie nie ubierasz? pyta nagle, widząc, że stoję ze spuszczonymi ramionami.

Jestem skonsternowana, ale to trwa bardzo krótko. Posłuchaj, mówię, ale potem nic więcej nie dodaję. Kiedy rozlega się dzwonek, jestem jeszcze w łazien­ce i czeszę się.

Ja muszę się zawsze spieszyć, mówi Kaj, a ty się spóźniasz.

Helena otwiera przed nami drzwiczki swojego 2 CV. Wpuszczam Kaja na tylne siedzenie, sama zajmuję miejsce obok niej. Zaledwie odjechaliśmy kilka metrów, Kaj pyta, a masz coś dla mnie?

Kaj, proszę cię. Przyrzekłeś mi, że nigdy nie będziesz tak pytał.

Przecież wcale nie wiesz, czy ona jednak nie ma cze­goś dla mnie.

Najchętniej sprawiłabym mu lanie.

Helena śmieje się. Pewnie że mam coś dla ciebie.

Heleno, w ten sposób on zawsze będzie się czegoś do­magał.

Daj mu spokój. Dorośli są po to, by się od nich do­magano.

Usiłuję wyobrazić sobie, kiedy najpóźniej Helena bę­dzie żałowała...

No widzisz, mówi Kaj.

Helena wskazuje na tył wozu. Tam pod oknem leży coś dla ciebie.

Kaj się odwraca. Gdzie?

Tam. Helena wskazuje kierunek. Jest to mała pacz­ka kart do gry.

Kaj rozpakowuje ją i ogląda karty.

Umiesz grać w grę pamięciową? pyta Helena.

Mam już taką grę.

Ale na pewno nie z tak pięknymi obrazkami zwie­rząt. Potem z tobą zagramy.

Przez chwilę Kaj będzie zajęty oglądaniem kart, z westchnieniem ulgi odchylam się na oparcie.

Wiesz, Helena nakłada okulary przeciwsłoneczne, na­prawdę cieszyłam się na spotkanie z wami.

Jedziemy w dość szybkim tempie za miasto.

Uważam za słuszne, mówi Helena po chwili, że ko­biety piszą teraz o sprawach seksu, że przezwyciężyły nieśmiałość i poruszają sprawy tabu. Stosunek między płciami nabiera teraz nowego wyrazu, chociaż, co praw­da, przedstawianie istotnej w tym względzie zmiany jeszcze trochę wyprzedza stan faktyczny.

Może jest w tym jakaś racja. Ale wolałabym unik­nąć dyskusji na ten temat.

Odwaga, z jaką niektóre kobiety rządzą się swoją no­

wo nabytą wolnością w mowie i w ogóle, bardzo mi się podoba. Także i to, że nie dają się zmusić do wspólnego życia nawet wtedy, kiedy mają dziecko. Rzuca mi krót­kie spojrzenie. A mimo to nie musi się rezygnować z tych stosunków.

Nie reaguję na jej słowa.

Można postępować tak jak ty. Osobne mieszkania, wówczas unika się kłopotów, a serce ma to, czego mu potrzeba.

Możesz również powiedzieć w ten sposób — jednak zdecydowałam się na odpowiedź — że to wspólne życie dotyczy tylko Kaja i mnie.

To należy brać pod uwagę. Helena kiwa głową. Prze­de wszystkim dziś, kiedy istnieje dopiero taka możli­wość, aby tak myśleć.

Teraz już nie mogę zachować rezerwy. Jeśli zacz­niesz „brać pod uwagę”, nigdy nie zdobędziesz się na dziecko. A co do mnie, nie mogę tego zrozumieć. Wciąż jest mowa o stosunkach społecznych, o bezradności po­szczególnego człowieka i jego określeniu przez społe­czeństwo i co tam jeszcze. Tylko kiedy idzie o dzieci, ten czy ta zostają potępieni i osądzeni za chwilowe pod­jęcie decyzji.

Nie to mam na myśli. Ale kiedy się człowiek zdecy­duje, musi ponosić konsekwencje.

Nawet bardzo poważne, jeśli cały ciężar spada na jed­ną osobę.

I tak cię podziwiam, jak sobie radzisz. Przy wszy­stkim, co robisz poza tym.

No i znowu doszłyśmy dokładnie do punktu, którego nienawidzę. Zamiast mówić, jak mogłoby być, wyraża się wygodny podziw, że jako tako daję sobie radę w obecnych warunkach.

Ale ja nic z tego nie mam. Zdanie to wymknęło mi się z dziecięcym uporem. Nie mam ochoty się żalić.

Wiem tylko, że istnieje cała masa możliwości — gdyby więcej ludzi chciało brać w tym udział.

Oczywiście. Helena mi przytakuje. Ale na to potrzeba czasu. Mężczyźni częściowo stracili pewność siebie, a ko­bietom w wielu sprawach brak doświadczenia.

Jeśli cała walka sprowadza się tylko do tego, że męż­czyźni jeszcze zręczniej wymigują się z obowiązków oj­cowskich, to gwiżdżę na taką walkę.

Nie powinnaś patrzeć na wszystko z pozycji własnego podwórka. Głos Heleny jest pełen wyrozumiałości.

Wiem o tym. Ale gdziekolwiek się obrócę, obserwuję punkt widzenia z mojego podwórka we wszelkich mo­żliwych odmianach.

To są sytuacje przejściowe, uśmiecha się Helena. Od nas zależy, byśmy się z nimi uporały.

Nie wiem. Kobiety są zmuszone brać na siebie ciężar ponad siły. Mam na myśli to, że rzuca im się po prostu cały kram i niech robią, co chcą.

Mama, mówi Kaj, dlaczego pancernik ma wszędzie takie zmarszczki?

Nie wolno pozwolić, by na nas zrzucano ten cały kram. Trzeba zdawać sobie sprawę, na co nas stać. My­ślisz, że nie miałabym ochoty na dziecko?

Mamo, ja o coś pytałem.

Poczekaj chwilkę, słyszysz, że rozmawiam. I zwra­cam się do Heleny. Nie jestem żwolenniczką rezygno­wania z tak zwanych ważnych powodów.

Mama, mów wreszcie ze mną. Kaj ujął moją głowę i usiłuje odwrócić ją do siebie.

Kaj, mówi Helena, puść mamę. Na pewno nie obej­rzałeś jeszcze wszystkich kart. I do mnie: Nie można mieć wszystkiego naraz. W jakimś punkcie trzeba się ograniczyć. W życiu, do którego dążymy, powinno zna­leźć się miejsce dla dziecka, ale nie jest ono koniecznoś­cią niezbędną.

53

■■ ■ a i \ a mi

Ale, powiadam zduszonym głosem, bo palce Kaja za­tykają mi usta, w ten sposób pozbawieni jesteśmy bar­dzo istotnych doświadczeń, żadne...

Ostatnie moje słowa zagłuszone są przez Kaja. Masz teraz rozmawiać ze mną.

Wskazuję na jego ręce zaciskające mi usta, by zro­zumiał, że nie mogę mówić z zamkniętymi ustami.

Bardzo zaborczy ten twój syn, mówi Helena skręca­jąc w drogę leśną.

Chcę wiedzieć, dlaczego pancernik ma tyle zmar­szczek, krzyczy Kaj i zdejmuje mi ręce z ust, ale wciąż jeszcze trzyma mnie za ramiona.

Pojęcia nie mam. Najlepiej zapytaj go o to sam, jak go kiedy spotkasz.

Dlaczego nie wiesz? Kaj jest wyraźnie wściekły.

Ja nie wiem także, dlaczego nie wiem. Złóż karty, abyś żadnej nie zgubił. Zaraz wysiadamy.

Cieszę się już na obiad, mówi Helena. Z rana nigdy nie jestem głodna, ale tym lepszy apetyt mam w połud­nie.

Helena zatrzymuje wóz i wysiadamy. Obok drogi unosi się wapień w kształcie miniaturowej skały poro­słej sosnami.

Chciałbym się tam wdrapać, mówi Kaj. Pomóż mi. Helena opowiada o swoim małżeństwie, o tym, jak jej mąż musiał jej szczegółowo wyłożyć wszelkie trud­ności zawodowe, ale szybko się niecierpliwił, kiedy ona mu coś opowiadała. Toteż przyzwyczaiła się nawiązy­wać kontakty z kobietami.

Staram się jej przysłuchiwać. Może Kaj sam zrezy­gnuje z wspinania się na skałę.

No chodź, mówi Kaj, możemy sobie na górze pospa­cerować. Tam jest o wiele zabawniej.

I już znowu rozszczepiam się na dwa skrajne punkty widzenia sytuacji. Na mój, w który włączona jest Hele-

na i który respektuje jej oczekiwania, i na Kaja, który obawia się, że Helena i ja przez całą drogę będziemy ze sobą rozmawiały w nadziei, że on będzie grzecznie drep­tał obok nas.

Nie zwracaj na niego uwagi, mówi Helena, wtedy mu się szybko sprzykrzy.

Ale w gruncie rzeczy wcale nie widzę powodu, dlaczego Kaj nie miałby spróbować wspiąć się na górkę. To jego i moja niedziela, bez przedszkola, bez Róży, Pembe i bliźniaków. Musiałabym cofnąć się o kilka kroków, podać mu rękę i czekać, aż będzie miał dość.

Chodź, mama, woła Kaj, i widzę, jak usiłuje wdrapać się na górę. Ale wiem także, że Helena chce iść dalej i znaleźć się jak najprędzej w restauracji, bo jest głod­na. Zatrzymuję się niezdecydowana, a Helena wciąż jeszcze opowiada. Już z góry wszystko przewiduję, zderzenie życzeń, następującą po tym dyskusję, niepo­rozumienie. Że też zawsze muszę uwikłać się w taką sy­tuację! Że dotąd sobie nie uświadomiłam, iż nie mogę po prostu zabierać Kaja ze sobą nie dbając o to, by nie czuł się jak bagaż. Gdyby było z nami jakieś dziecko, sytuacja wyglądałaby może inaczej. Albo i nie, dzieci mogłyby się pokłócić.

W każdym razie wiem, co Helena sobie myśli. Doroś­li nie powinni dać się dzieciom tyranizować. Dzieci mu­szą się nauczyć, że nie zawsze są pępkiem świata. Tak­że od dzieci trzeba czegoś wymagać.

Chodź, mówi Helena. On się uspokoi. Nie powinnaś mu ustępować. Brzmi to przekonująco zwłaszcza w o- becnej sytuacji. Ale ja znam Kaja. Wiem także, co on sobie myśli, przede wszystkim on. Dla niego jesteśmy dwiema dorosłymi osobami, które bez końca rozmawia­ją o sprawach nie mających z nim nic wspólnego, z któ­rych jest wyłączony. I Kaj będzie walczył o to, co uwa-

55

\ W \ • V ■Si . ilr ąąr 3 i

ża za swoje prawo. Podczas gdy Helena uważa za same przez się zrozumiałe, że dorośli zawsze są jednego zda­nia.

Amy...

Mamo...

Oba słowa wpadają mi w uszy równocześnie, jedno z prawa, drugie z lewa. Przecinają się w mojej głowie i postanawiam przyznać, że nie dorosłam do postawio­nych mi wymagań. Rzucam się na ziemię i krzyczę jak klaun May z cyrku radzieckiego ojejkuojejkuojejku- ojejku na całe gardło.

Zarówno Helena, która mnie o krok wyprzedziła, jak i Kaj, który wciąż jeszcze usiłuje wdrapać się na skal­ną ścianę, oglądają się na mnie zaskoczeni. I wtedy do­piero zaczynam na dobre swoje ojejkuojejkuojejku. Oboje podbiegają do mnie.

Co się stało?

Mamo, co ci jest?

Zakrywam twarz rękami i śmieję się. Zanim się spo­strzegli, wkładam rękę Kaja w dłoń Heleny, drugiej się chwytam i zrywam się z ziemi.

A teraz, mówię, biegniemy tak szybko, jak tylko po­trafimy. Kaj chichocze zachwycony, a Helena musi chcąc nie chcąc biec razem z nami. Wkrótce jesteśmy wszyscy bez tchu i opadamy na ławkę. Naprzeciwko nas, na drzewie szyld: „Kulturalni ludzie utrzymują po­rządek w lesie i na łące”.

Kaj chwycił torebkę Heleny i przeszukuje ją. Nic nie mówię, chociaż Helena zerka na mnie z ukosa. Widzę, że czeka tylko, bym się wtrąciła. Ale ja się nie wtrą­cam. Niech oboje załatwią sprawę między sobą. Znu­dziło mi się przekazywać życzenia innych.

Zostaw to, mówi Helena do Kaja. Teraz Kaj zerka na mnie.

Mam dość zakazywania tego, co dotyczy innych. Nie

reaguję. Czemu mam strofować Kaja, by może w do­datku usłyszeć, daj mu spokój. Albo do Kaja, żebyś mi tylko klucza nie zgubił.

Trzymam się dzielnie i patrzę w głąb lasu, jak gdy­bym wykryła tam co najmniej dzięcioła albo łanię.

Proszę cię, Kaj. Ton Heleny jest nastawiony na mnie. Jeśli coś z niej wypadnie, już tego nie znajdę wśród ig­liwia.

Kaj spogląda na Helenę, niewątpliwie chce spraw­dzić, czy mówi to serio, podczas gdy ręką- wciąż grze­bie w torebce.

Teraz dość tego, mówi Helena z odcieniem urazy i usiłuje jednym ruchem odebrać torebkę. Kaj szarpie za rączkę i śmieje się trochę niepewnie, chociaż próby wydzierania przedmiotów są u niego na porządku dzien­nym.

Ja wciąż jeszcze patrzę przed siebie. W głębi duszy jednak błagam Helenę, proszę, spróbuj znaleźć jakieś' wyjście, nie dopuszczaj do walki. Nie chciałabym cię stracić, proszę. Wymyśl coś. Powiedz coś dowcipnego albo zepchnij Kaja z ławki, jak gdybyś rozpoczęła z nim nową grę.

Kaj! Głos Heleny załamuje się, podczas gdy Kaj wciąż jeszcze nie puszcza rączki torebki.

Tak nie powinno być, krzyczy coś we mnie. Przecież to dziecko. Jak możesz czuć się urażona. Jemu potrzeb­na jest zabawa. I naraz moje myśli jakby utorowały sobie drogę do jej głowy, Helena posuwa torebkę w stronę Kaja, tak że on traci równowagę i pada mi na kolana. Padając wybucha śmiechem.

Jeszcze raz, woła. Teraz Helena także zrozumiała. Proszę bardzo, powiada, chętnie, i biegnie naprzód. Ale musisz schwycić torebkę. W ten sposób wszyscy troje biegniemy na obiad.

Dość fatygujące takie dziecko, mówi Helena podczas

deseru. Kaj już znowu jest na dworze, gdzie wraz z in­nymi dziećmi wspina się na ukośny betonowy mur. Człowiek się przyzwyczaja. Z czasem, dodaję.

Kiedy sobie wyobrażę, że musiałabym wciąż mieć do czynienia z tego rodzaju wymaganiami... nie wiem, czy dałabym radę.

Nie jest tak źle. Tyle że życzenia są bardzo rozmaite. Łatwiej jest, kiedy się spogląda na własne życzenia i życzenia dziecka jako przecinające się potrzeby.

Co prawda zmiana dokonuje się czasami tak szybko, że nie ma się czasu na zastanowienie. Problem w tym, w jakim świetle się dziecko widzi. Na Wyspach Trob- rianda dziecko uważa się za dar Boży dla całego szcze­pu. I traktuje się je z odpowiednią czcią.

To nie jest tak, że tylko ja kocham Kaja i się o niego troszczę, cokolwiek by to znaczyło. Kaj także kocha mnie. I nawet czasami to okazuje.

Helena kładzie dłoń na mojej dłoni. Po raz pierw­szy naprawdę mnie dotyka i nie sprawia mi to przy­krości.

Zgodzisz się ze mną, jeśli powiem, że Kaj zaostrzył twoje zmysły?

Może. Ale w większym stopniu moje uczucia. Odczu­wam głębiej.

Wzrok Heleny skierowany jest na mnie. W miłości czy w ogóle?

W ogóle. Jej wzrok jakoś dziwnie na mnie działa.

I jakby mnie diabeł podkusił, delikatnie głaszczę małym palcem grzbiet jej dłoni.

Helena spuszcza wzrok. A kiedy jej skóra lgnie do mnie, już żałuję tego trochę nierozważnego gestu, któ­ry wnosi w naszą znajomość coś cielesnego.

Jakby chcąc to zatuszować, kładę z kolei swoją rękę na jej i powiadam, że trzeba zapłacić i przejść się po lesie, zanim zacznie padać.

Przez chwilę stoimy przed restauracją. Kaj w żaden sposób nie może się oderwać od zabawy.

Jeżeli zmuszę teraz Kaja, żeby z nami poszedł, mówię do Heleny, będzie się spodziewał, że zamiast dzieci my zaczniemy się z nim bawić.

No to lepiej poczekajmy, mówi Helena ze śmiechem. Siadamy przy jednym ze stolików w ogródku, gdzie ze względu na niepewną pogodę się nie podaje, i rozma­wiamy.

Nagle słyszę płacz Kaja i nim zdążyłam wstać i zo­baczyć, co się dzieje, przybiega do mnie szlochając i wciska mi głowę w kolana. Nie widzę, by krwawił, i trwa dobrą chwilę, zanim się zorientowałam, co mu jest.

Kaj, co się stało? Helena, zatroskana, pochyla się nad nim. Macham ręką. To na pewno nic wielkiego, wnios­kując z tego, że swoje zmartwienie objawia tak efek­townie.

Kiedy Kaj znowu może mówić, dowiadujemy się, że powstał spór o liczbę garbów u wielbłądów i dromade­rów i że starszy chłopiec, który podobno nie miał racji, dał mu po łbie.

Helena i ja patrzymy na siebie bezradne. Ja także nie wiem, co mam Kajowi powiedzieć. Usiłuję pocieszyć go głaskaniem i czułymi słowami, ale to nie wystarcza.

Mama, mówi Kaj, idź tam i daj temu chłopakowi po łbie, tak jak on mnie.

Nie mogę. Po pierwsze, ja jestem większa od niego, a po drugie, on jest pewny, że ma rację.

Ale on nie ma racji. Kaj z wściekłością tłucze pię­ścią w moje udo.

Następnym razem zabierzemy ze sobą tom Brehma ze ssakami.

Kaj patrzy na mnie niepewnie. A jeśli on wtedy po­wie, że delfin jest rekinem?

Teraz to i ja nie wiem, co powiedzieć.

Kaj ociera Izy. Musisz tam pójść i wytłumaczyć mu, że dromader ma jeden garb, a wielbłąd dwa.

Dlaczego? Sama jestem zdziwiona. Myślałam, że jest na odwrót. I jako dowód przychodzi mi na myśl opako­wanie cameli, na których wymalowane jest zwierzę

o jednym garbie, a camel to przecież wielbłąd, no nie?

Nie, krzyczy Kaj. Niedawno oglądałem go dokładnie z moim tatusiem w książce. Jednogarbny wielbłąd na­zywa się dromader, a dwugarbny — wielbłąd.

A więc oba są wielbłądami.

No owszem. Kaj tupie nogami, a ja czuję, że lada chwila dostanie szału, jeśli nie podsunę mu jakiegoś wyjścia.

Sądzę, że Kaj ma rację, mówi Helena, na której wy­warł wrażenie tak gwałtowny wybuch.

Widzisz! Kaj jeszcze raz tupie. A widzisz!

Więc teraz ja jestem przeciwnikiem, co w tym wy­padku mnie prawie cieszy. W ten sposób nie muszę się usprawiedliwiać, że nie mam ochoty dać po łbie temu dużemu chłopcu. I nie muszę też się upierać i bez głęb­szej znajomości rzeczy obstawać przy swoim w sprawie garbów. Mogę się więc niepostrzeżenie i bez niemiłych sztuczek wywinąć z całej afery.

Dobrze, powiadam, przekonaliście mnie. W domu sprawdzę to jeszcze raz.

Możesz mi wierzyć, mówi Kaj. Wstaliśmy, Kaj ujmu­je Helenę za rękę i kawałek drogi oboje idą razem.

Wiesz, słyszę, jak Kaj opowiada, mam w domu książ­ki, w których sfotografowane są zwierzęta.

Znasz już wszystkie?

Nie. Tylko te, które mi tatuś pokazał. Potem widzę, jak Kaj przyciąga do siebie w dół Helenę, by powiedzieć jej coś do ucha, ale co jeszcze zdołałam usłyszeć.

Ja jeszcze nie umiem czytać, szepce Kaj do ucha He-

w ■* *'"^*ł:C*v #‘ * ***>:\Ti^»i-'f^%*■ # 1 "i** l<• **'?''¿t'#$«?%.»**■.CC 4#«*'-,_,.'. ^ 1^ i y** y*'-* y i *** 4^a.

.'#»*!** * * ir Vi> ■ ■ 4 -»'^, iii ^

«nAlfc łtAliiHI $WjyłV4 V “?'« 4 Ą U i > .. •» . „

UgŁfJft ^.^wŁik. «ŁmifcjŁ mMp 4> CjŁ # i \

:■*■■'..V **** *,%<Ą*tT**i iflij w||i|gT.

**>!»,*<p4y*^^»^€<1 fŃfci ^ T ^ ^j* t

leny, jak gdyby to była tajemnica, której ja, jego mat­ka, nie powinnam znać.

Później budujemy z Kajem domek z kory między korzeniami drzew.

Ty przynieś kamyki do ogrodzenia, mówi Kaj do He­leny, a ty, mamo, zerwij kilka gałązek, posadzimy je, to będą drzewa.

Jakiś czas Helena i ja słuchamy go.

Wreszcie Helena wstaje i woła: Strajk! panie i panowie krasnale dość się napracowały. Kaj tak jest pochłonięty, że teraz możemy go zostawić, by dalej sam się bawił.

Helena i ja kładziemy się na małej polanie. Jest par­no, ale wciąż jeszcze nie pada i prawdopodobnie tak prędko deszczu nie będzie. Chętnie bym się przespała. Kaj za wcześnie mnie zbudził, a kiedy wreszcie wrócił do swego pokoju, nie mogłam już zasnąć.

Gdy zamykam oczy, by pozwolić sobie przez kilka minut na małą drzemkę, czuję rękę Heleny na zgięciu łokcia. Dotyk jest mocny, a im dłużej nie poruszam rę­ką, tym staje się mocniejszy. Widzę, jak jej twarz po­woli nachyla się nad moją i jej wzrok coraz bardziej usiłuje uchwycić mój wzrok.

Teraz ulec, myślę, pozwolić na wszystko, czekać, czy będzie z tego mała czułość, czy wielki gest miłosny.

Ale właśnie wtedy, kiedy twarz Heleny coraz bardziej się nade mną pochyla, a ja z trudem znoszę ucisk jej ręki, już wiem, że nie bierze mnie tego rodzaju pożąda­nie. Nie pożądam też w tej chwili Klemensa. Raczej ko­goś nieznajomego, kogo rysy twarzy wprawiłyby mnie w zachwyt. Albo Herwatera.1

.TT,

nicsl

?«* 1 i'C''* 4

Wl€ my mm

>'»■;|<2 lim« Jh'

Helena widocznie zauważyła, co się ze mną dzieje. Coś tam masz, mówi, zdejmując mi drobinę mchu z po­wieki. Kiedy ją ujęła, przygląda się jej dokładnie i wy­prostowuje się, kasując tym samym wszystko, co ewen­tualnie mogłoby się między nami nawiązać.

Jestem taka zmęczona, mówię i odwracam się trochę na bok. Serce mi biję, gdy myślę, jak by to było, gdy­bym po prostu czekała bezwolnie...

Trudno mi czasem znieść weekendy i wieczory. Zo­stać w niedzielę po prostu w domu i czytać — to nie­możliwe. Nie z Kajem. Może jeszcze do obiadu, póki on się bawi, a ja sprzątam odkurzaczem. Ale już wczesnym popołudniem, zwłaszcza gdy świeci słońce, zaczyna się.

Chciałbym... mówi Kaj ze wzrokiem wpatrzonym w coś tam, i już wiem, że padną zaraz żądania, które, ściś­le mówiąc, dają się określić jako brak towarzystwa. Każdej chwili mogę z nim pójść do kina czy na lotnis­ko, wtedy nie brak mu nikogo. Niejeden weekend spę­dziliśmy sami, kiedy dogadzaliśmy sobie szastając pie­niędzmi. Ale musi być pewna granica, z którą Kajowi trudno się pogodzić. Dlaczego nie mogę jeszcze pięć ra­zy przejechać się karuzelą i prócz tego zjeść kandyzo­wanego jabłka i kupić sobie balonika?

Wywracam kieszenie i potrząsam podszewką.

Kaj nie może zrozumieć. Powinnaś była zabrać ze so­bą więcej pieniędzy.

Kiedy potem idziemy główną aleją, mijając staw z kaczkami, przez cały krajobraz Prateru, opowiadamy sobie nawzajem rozmaite historie — jesteśmy niemal jak stare stadło, które się zna jak łyse konie. Wtedy mówię sobie, że muszę stworzyć jakąś przeciwwagę, i następnego tygodnia spotykamy się znowu ze znajo- fci mymi, którzy także mają dzieci; jest to wprawdzie tro­

chę kłopotliwe od strony organizacyjnej, ale mamy wszyscy przy tym jak najczystsze sumienia.

Czasami Klemens urywa sobie trochę czasu i wybie­ramy się gdzieś wspólnie. Przeważnie jednak Klemens, jako człowiek praktyczny, mówi, pójdę sam z Kajem. Jeśli chcesz, możesz w tym czasie robić coś innego. A że udaję ambitną, urażoną, że w ogóle robi mi taką pro­pozycję, zostaję w domu i czytam czy robię cośkolwiek, na co właściwie nie mam czasu.

Jeśli jednak Klemens jest nieobecny, wtedy dopiero usiłuję oszczędnie gospodarować czasem. Podczas week­endów coś gna mnie do domu, bym, kiedy Kaj już za­śnie, miała przynajmniej wieczór dla siebie. No i siedzę potem otoczona książkami i z kawą nad moimi notat­kami, nad tym wszystkim, co sobie wyobrażam, mia­nowicie, jakie doświadczenia zbiera Kaj w kontaktach z obcymi ludźmi, kiedy mnie przy tym nie ma. Usi­łuję wniknąć w życie Kaja, które wy­obrażam sobie na podstawie jego ską-' pych informacji.

Często się zdarza, że nie odnajduję właściwego klu­cza. Że siedzę i tęsknię do tego, co się dzieje na ze­wnątrz. Przeklinam chwilę, kiedy postanowiłam, że się z nikim nie umówię, kiedy zamknęłam sobie drogę do tego, co by mnie wyzwoliło z dobrowolnie narzucone­go sobie aresztu domowego.

Pewnego dnia Klemens powiedział, że powinnam mu być po prostu wdzięczna za to, że się tak rzadko udzie­la. Bo kiedy bym w ogóle miała czas na cokolwiek po­za opieką nad Kajem.

Z Heleną pożegnaliśmy się zaraz po wyjściu z lasu. Miałam wrażenie, że ona chętnie by jeszcze z nami po­była, lecz nagle szkoda mi się zrobiło wieczoru, który sobie zaplanowałam.

\ I \ HI

Ale i tak nic nie zrobiłam. Nie zdobyłam się nawet na czytanie. Wciąż czułam palec Heleny w zgięciu łok­cia, jej prośbę o zbliżenie, która może wcale nie była skierowana do mnie osobiście. Cóż ja o niej wiem? Na­wet nie sądzę, że ma pociąg do kobiet. Może to tylko skutki literatury. Tyle pisano o nowych możliwościach, które się w ten sposób otwierają przed rozczarowanymi kobietami. Tylko przed rozczarowanymi? Czy Helena jest rozczarowana? Czy ja jestem rozczarowana? Jakie­go rodzaju było oczarowanie, które poprzedziło rozcza­rowanie? Czy Klemens mnie rozczarował? Raczej moje nadzieje, które wedle potrzeby naginałam do upragnio­nego przeze mnie ideału.

Mogę sobie wyobrazić, i to nawet bardzo dobrze, jak to jest, kiedy kobiety się kochają, namiętnie, zaborczo, kiedy wielkość uczucia nie zważa na żadne ogranicze­nia. Ale mogę także sobie wyobrazić, jak człowiek się czuje, kiedy chce miłość do innej kobiety wykorzystać jako pocieszenie, złagodzenie bolesnej rany, po prostu jako możliwość przekonania się, czy w praktyce spraw­dza się teoria tego rodzaju rozkoszy.

Może powinnam zapytać Helenę. Kiedyś, kiedy się le­piej poznamy. Kiedy nie będzie już jej zrażało, że mo­wę jej ciała próbuję przetłumaczyć na słowa.

Kaj, Kaj i jeszcze raz Kaj. Pomiędzy nami dotyk jest mową, której nauczyliśmy się od urodzenia, od jego urodzenia, i którą posługujemy się z największą natu­ralnością. Kocham jego małą, pulchną białą pupkę, tak jak on kocha moje piersi. Ale to przyjemności same w sobie. I nie są to nasze jedyne przyjemności. Jego za­interesowania są dużo szersze, dotyczą otoczenia. Kiedy niedawno odbierałam go z przedszkola, zapytał z praw­dziwym zakłopotaniem, z kim właściwie mam się oże­nić? I opisał mi wszystkie dziewczynki ze swojej gru-

py, które jednak przeważnie były już zaklepane, w każ­dym razie owego dnia, gdyż powiedział, że Lali wycho­dzi za Piotra, Andréa za Aleksa.

Masz jeszcze czas, powiedziałam, trzeba się nad tym dobrze zastanowić.

Wkrótce potem zapytał z pewnym wahaniem, a ty też się wciąż jeszcze zastanawiasz?

A więc zaczyna się to już w przedszkolu. Pierwsza możliwość podzielenia się poza domem swoimi kłopo­tami. Mojej mamy już nie ma. Mój tatuś wyjechał. Moi rodzice się rozeszli, a na kalendarzu zaznaczone jest, kiedy u kogo mam być. Kiedy nocą muszę zostać sama, często się budzę. Nie nazywam się tak jak mój tatuś. Pod koniec tygodnia muszę zawsze iść do babci, bo mo­ja mama wyjeżdża ze swoim przyjacielem...

Pewnego razu Kaj powiedział do mnie, życzę sobie na urodziny, abyś nie musiała pracować. Aby pokryć swoje zaskoczenie, usiłowałam obrócić wszystko w żart i powiedziałam, a ja sobie życzę, abym mogła więcej pracować. Ale Kaj nie zrozumiał dowcipu i uznał go za zwykłą zabawę, kiedy na przykład on mówi, że chciał­by mieć wagonik towarowy do swojej kolejki, a ja na to, że chciałabym mieć dziecko, które nie pragnęłoby zawsze jeszcze jednego wagonika towarowego do kolej­ki.

Zaraz potem miałam idiotyczny napad kacenjameru, ponieważ, powiedziałam sobie, a widzisz, w głębi serca on ma ci jednak za złe, że w ciągu dnia musi być poza domem. Brak mu ciebie i za to, że przez tyle godzin musi obchodzić się bez ciebie, spodziewa się prezentu. Dopiero za dziesięć albo za piętnaście lat zobaczysz, ja­kie błędy popełniłaś, ale wtedy nie da się już odrobić owych pierwszych lat. Całość to gra va banque, pod­czas której musisz dokładnie sprawdzać stawki. Jeśli już przyjęłaś wyzwanie.

Effi]

Lecz goryczy nie da się stłumić. Goryczy na myśl, że człowiekowi wciąż powtarzają, iż mógł sobie tego wszy­stkiego oszczędzić. Bo dziś to żaden problem.

Mogę zrozumieć, że ludzie nie chcą mieć własnych dzieci, ale dlaczego odżegnują się od wszystkich dzieci! Dlaczego traktuje się je wyłącznie jako własność pry­watną, tak że odpowiedzialność za ich dobro gwałtem narzucają jednej lub dwu osobom, które w dodatku mu­szą pracować. Dlaczego wszyscy dorośli nie czują się spokrewnieni z wszystkimi dziećmi? Dlaczego nie czują się w większym stopniu zależni od dzieci? Dlaczego ci, którzy nie mają dzieci, nie zaproszą ich do siebie od czasu do czasu? Dlaczego tak zupełnie separują się od nich, chociaż wiedzą, że kiedyś, później, będą od dzisiej­szych dzieci uzależnieni? I dlaczego pozostawia się tych, którzy jednak dzieci mają, w takim osamotnieniu? Gdy­by istniała nowa moralność, u jej podłoża musiałoby tkwić prawdziwe zainteresowanie się dziećmi. Coraz więcej ludzi »upatruje w kontaktach z dziećmi wyłącznie sprawę nerwów. Jak gdyby podczas rozmów z dziećmi było się jednostronnie dojoną krową, która w dodatku musi sama sobie szukać pożywienia.

Pewien autor amerykański powiedział, że wszyscy mężczyźni są ojcami wszystkich dzieci. Jeśli mnie pa­mięć nie myli, chodziło tu o to, by tym określeniem z wyrozumiałością potraktować czyjś nieopatrzny krok. Powiedziałabym, że wszyscy ludzie są rodzicami wszy­stkich dzieci i nie myślałabym tego tak ogólnikowo, od strony psychicznej, jak ów autor amerykański, lecz re­alnie, z naciskiem; wciąż zadawałabym bezdzietnym małżeństwom pytanie, kiedyście po raz ostatni za­prosili do siebie dziecko? Kiedyście po raz ostatni po­prosili, by dziecko u was przenocowało? Kiedyście po raz ostatni próbowali myśleć z pozycji dziecka? Kiedy po raz ostatni byliście z dzieckiem w muzeum? W Pra-

PP@

terze? Kiedy po raz ostatni jakieś dziecko powiedziało wam, że wam to dobrze — wam, którzy tak często roz­prawiacie o rozkoszach dzieciństwa?

Widzę przed sobą pogardliwy, nieufny, w najlepszym razie zdziwiony wyraz twarzy tych, którym te pytania zadano. Jeśli już wdadzą się w dyskusję, powiedzą, że tego nie da się zrobić. Większość dzieci wcale nie chce spędzać czasu z obcymi ludźmi. Trzeba się do dziecka przyzwyczaić. Nie mam wprawy w obcowaniu z dzieć­mi, działają mi na nerwy.

Więc najwyższy czas, powiedziałabym na to, żebyś­cie pozwolili dzieciom uspokoić wasze nerwy. Wszyscy ci szykowni nieżonaci panowie i niezamężne panie, a także sznytowe współczesne małżeństwa, mogliby prawdopodobnie wpoić dzieciom zupełnie inny smak ży­cia. Taki wypoczęty wujek czy wypielęgnowana ciocia i wypożyczone dziecko, chłopczyk czy dziewczynka, mo­gliby podejść do siebie bez żadnych uprzedzeń. Jedno ciekawe drugiego, ciesząc się na każdy odruch, jaki wzbudzi ich wzajemny stosunek. Także dzieci miałyby szansę wyboru w przeciwieństwie do dzieci, które mają rodziców. Dorośli zaś mieliby szansę zostać przez dzieci wybranymi. Z czasem mogliby konkurować w zabiega­niu o względy dziecka przez szczególne im sprzyjanie. I coraz bardziej zaspokajałoby ich ambicję, gdyby dzie­ci chciały ich częściej odwiedzać. A jak ci wyróżnieni musieliby wziąć się w karby i zachować odpowiednią postawę, by okazać się godnymi podziwu. To nie byle co, gdy się nas podziwia i lubi.

Może niektórzy staliby się nawet sympatyczniejsi z obawy, że dzieci nie będą miały ochoty ich odwiedzać. Czasami, kiedy widzę w tramwaju czy w parku ludzi, którzy siedzą ponuro wpatrzeni przed siebie, ogarnia mnie przewrotna ochota wziąć mojego syna za ramio­na i powiedzieć, proszę bardzo, oto mój syn, co on ma

4 *

IsttSiii

*4 i »< t tąp*!*»* I}

* ' *-4 . 'U** '' śsl/jjR

II J JU3J

Mrafl

sądzić o świecie, kiedy pan czy pani tak się przed sie­bie gapicie? Proszę opowiedzieć mu coś interesującego ze swego życia, może to być nawet coś wzbudzającego współczucie. On miałby jeszcze czas wszystkiego wysłu­chać, może nawet zdobyłby się na cierpliwość, jeśli ta opowieść zdołałaby wzbudzić w nim zainteresowanie Albo jeśli w publicznym środku komunikacji ludzio się oburzają, że dziecko nie jest posłuszne, że‘ ich zda­niem oni w młodości byli grzeczni; wtedy chętnie bym powiedziała, proszę, mój syn nazywa się Kaj, może ze­chcecie mu wytłumaczyć, jak to było w waszej młodoś­ci. Ale bardzo proszę, uczyńcie to z życzliwością, inaczej jeszcze mi go zastraszycie. Wystarczy mu ta porcja nie­chęci, jaką wyczuwa, we mnie. Komu zresztą nie wy­mknie się w pośpiechu coś, co by potem chętnie cofnął, ale wciąż od nowa słyszy to później z ust dziecka. A więc proszę, weźcie się w garść, ale mówcie. Po­wiedzcie, co naprawdę macie na myśli. Czy mimo środ­ka nasennego nie zmrużyliście w nocy oka? Albo może od dłuższego czasu cały świat guzik was obchodzi? Mój syn dałby wam zapewne jakąś radę, nawet jeśli w da­nej chwili niewiele moglibyście z tym począć. W każ­dym razie wypowiedziałby się w sprawie waszego pro­blemu. Z pomocą Kaja chętnie bym ich pobudziła, prze­de wszystkim wydobyłabym z nich wszystkich życzli­wość. Byłby to pierwszy krok. Powinni by wykazać za­interesowanie. Przynajmniej tym, jak wytłumaczyć coś dziecku tak, żeby im uwierzyło.

Czy sprawiłoby ci przyjemność, pytam Kaja, odwie­dzać ludzi, którzy nie mają dzieci? Mógłbyś się z nimi bawić albo ich pytać o rozmaite rzeczy. Kaj patrzy przez chwilę przed siebie. Wolę chodzić tylko do ludzi, którzy także mają dzieci.

Ale nie wszyscy mają dzieci. I właśnie ci są bardziej wypoczęci i może chętniej by z tobą brykali. Brykanie, mówi Kaj, to coś fajnego.

No więc masz ochotę odwiedzić takich ludzi i zaprzy­jaźnić się z nimi?

Ale tylko wtedy, jeśli ty ze mną nie pójdziesz, po­wiada Kaj i ciągnie mnie dalej.

Spoglądam na niego zdziwiona.

Bo jeśli ty też pójdziesz, to będziecie rozmawiali, a ja mam wtedy siedzieć cicho i sobie coś oglądać. Wy ga­dacie i gadacie, a ja muszę okropnie rozrabiać, abyście

o mnie nie zapomnieli.

Widzę, że wymagania wobec ludzkości należy wytłu­maczyć o wiele dokładniej. Jak tego dokonać, aby coś, czym się pogardza, zyskało znowu na wartości? W jaki sposób można by leżącą odłogiem serdeczność wykorzys­tać jako energię, wprowadzającą ciepło w stosunki mię­dzyludzkie? W stosunki, które nie wynikają z tego, że ktoś się w kimś zakochał.

Wiesz co, mówi Kaj, z którym właśnie przechodzę przez jezdnię, chętnie bym odwiedził tego pana. Jest silniejszy od ciebie i nie zmęczy się tak prędko podczas zabawy. I jego pies też mi się podoba.

Jesteś tego pewien? Przyglądam się człowiekowi, któ­ry całą swoją uwagę skupił na siusiającym psie.

Tak, mówi Kaj, podejdźmy do niego.

Przez chwilę się waham. A więc dobrze, mówię, jeśli naprawdę jesteś pewny.

Halo! głos przedziera się przez zgrzytanie przerzutki roweru.

Halo! mówi Róża z roztargnieniem.

Już mnie nie pamiętasz? Kilka metrów dalej Erol i Oktay podnoszą się i nasłuchują.

Ja tu wtedy też grałem. I jeśli sobie dobrze przypo­minam, siedziałyście z całym tym waszym dziecińcem, wskazuje na Kaja, Erola i Oktaya, którzy nieufnie pod­biegli — siedzieliście całkiem z przodu.

Róża pogrąża się w zadumie jak w strumieniu.

Byłem lwem, mówi chłopak, by dopomóc jej pamię­ci. Jest jasnym blondynem, dość pulchnym. Podkola- nówki zsunęły mu się z łydek aż do kostek, a klamerka półdługich spodni jest rozpięta. Chłopak opiera się rę­kami i zgiętą nogą o rower i wpatruje się w‘ Różę pe­łen napięcia.

Chłopców młodszych ode mnie, mówi Róża, i nie na­leżących do mojego dziecińca, nie mam zwyczaju pa­miętać.

Chłopak czerwieni się po uszy, ale nie daje nic po­znać po sobie i mówi dalej. Byłem najlepszym lwem, jakiego ten facet miał kiedykolwiek w swoim cyrku. Sam klaun to powiedział. Nie przypominasz sobie, jak coraz mocniej na niego nacierałem?

Kładzie rower obok siebie na ziemi i pokazuje, jak atakował klauna, zbliżając się ze wszystkich stron do roweru z groźną gestykulacją. 1 potem, kiedy klaun ze strachu aż się trząsł i pocił, skakałem na niego... wycią­ga grube ramiona przed siebie i pada na rower, aż dzwo­nek zabrzęczał przerażony.

Szczerzyłem zęby i dyszałem mu prosto w twarz, aż ze strachu zaczął zezować i palcami rozmazywał szmin­kę. I dopiero kiedy byłem zaledwie o trzy centymetry od arterii na jego szyi i właśnie miałem ją przegryźć, przyszedł mu na odsiecz inny klaun, w dodatku kobieta, w za szerokich spodniach, z czerwonym kulfoniastym nosem, i siłą odciągnęła mnie od niego.

Ach tak, mówi Róża przeciągle. Teraz sobie przypo­minam. Jeden z żeńskich klaunów przyczepił ci naj­pierw papierową kokardę do tyłka, żeby wszyscy od ra­zu poznali, że to lew. Byłeś naprawdę miły. Jak mały, gruby kocurek, co to bawi się kłębkiem wełny.

Masz mnie na myśli? No to byłaś na pewno na innym przedstawieniu. •

Nie, nie. Róża już sobie wszystko przypomniała. By­ło to drugiego maja, przedstawienie teatru ulicznego, występował tylko dwa razy.

Właśnie, mówi chłopak i podnosi rower.

Nie, nie, teraz Róża jest zupełnie pewna. Byliśmy na obu przedstawieniach. I oba razy odgrywałeś rolę lwa spośród publiczności. Bardzo to ładnie robiłeś, napraw­dę ślicznie, powiedziałabym, gdybyś nie był takim am­bitnym śmierdzielem.

Najchętniej byłbym teraz naprawdę lwem, parska chłopak z wysokości swego roweru, i zagrałbym kłami na twoich żebrach jak na gitarze.

Ach, co za poezja! Róża przewraca oczami, a Pembe, Erol i Oktay śmieją się na całe gardło.

Chłopak rusza i tak energicznie naciska pedały, że żwir zgrzyta jak podczas hamowania.

Poszukajcie Kaja i idźcie z nim do piaskownicy, mó­wi Pembe do braci.

Nie jesteśmy przecież maluchami.

Myślisz, że to takie zabawne, kiedy te bachory sypią nam piasek w oczy?

A jak się bronimy, napadają na nas matki. Wyzywają nas od tureckich bękartów, od nasienia poganiaczy wiel­błądów.

No to bawcie się z nim w coś innego.

Zawsze my, mruczy Erol po cichu, a te baby leniu­chują. Ale jeśli on znowu zechce koniecznie loda i zacz­nie wrzeszczeć, sprowadzimy go z powrotem, woła do Pembe.

Że też on pozwala, by ubierano go w sukienkę, i uda­je cały dzień dziewczynę, szepcze Oktay. Ja bym się na to za nic nie zgodził, nawet jako niemowlak.

Ja też nie. Ojciec powiada, że mężczyźni tutejsi i tak nie są mężczyznami.

Chłopak na rowerze znowu się zjawia i hamuje ostro przed dziewczętami, tak że drobny żwir pryska im na kolana.

Tutaj nie wolno jeździć na rowerze, ty pluszowy lwie, woła Róża. A może nie umiesz czytać?

Kiedy chłopak pędem mija Erola i Oktaya, woła: Wasza siostrzyczka to wyrodek, sika na stojąco.

Jaka znowu siostrzyczka? Oktay podnosi kamyk i cis­ka w szprychy tylnego koła, gdzie kręci się grzecho­cząc.

Nie wiesz, jak się masz zachowywać, mówi Erol do Kaja, który wychodzi zza krzaków. Kiedy jesteś w su­kience, powinieneś siusiać jak dziewczyna. Zapamiętaj to sobie.

Chciałabym, żeby Herwater znowu przyszedł. Oczy Róży stają się zielone, dziewczyna zakłada nogę na nogę. Masz na myśli tego badacza kanałów?

Jak to brzmi1 On ci się podoba?

Nie wiem. Ale taką ma gadanę, że człowiekowi po prostu oko bieleje.

Tacy co tylko mielą ozorem, wcale mi się nie podo­bają.

Co ty tam wiesz, jak to jest, kiedy mówi Herwater. A poza tym?

Co poza tym?

On gada, ty słuchasz. A poza tym nic się nie dzieje? A niby co miałoby się dziać?

Tylko mi nie wmawiaj, że nie wiesz, co mogłoby się poza tym dziać.

1 to mówisz ty, która ma zostać nietknięta, młoda i niewinna dla chłopa, któremu twój ojciec cię sprzeda? Jak to sprzeda?

Ach, co tam! Nie musisz od razu łapać mnie za sło­wo.

Jesteś moją przyjaciółką, więc nie będę udawać, że tamte inne rzeczy mnie nie interesują.

Naprawdę cię interesują?

Jasne.

A mnie nie.

Ale tam. Przecież mi opowiadałaś, że na niejedno się tu napatrzyłaś, zwłaszcza w nocy. Że wszędzie leżą par­ki, czulą się i w ogóle robią ze sobą wszystko.

Pewnie, że tak.

No więc. A jeśli już tak dokładnie wiesz...

... to wcale jeszcze nie oznacza, że mnie to interesuje. Tego nie rozumiem.

Właśnie dlatego mnie nie interesuje, że tak często wi­działam to i słyszałam.

r

Chcesz przez to powiedzieć, że nawet ci do głowy nie przyjdzie, by można było z Herwaterem poza rozmową mieć w jakiś inny sposób do czynienia?

Odwalać głupie gadki i dolewać się potrafi każdy, ale naprawdę rozmawiać tylko niewielu.

Pembe się śmieje. Wyobrażam to sobie. Coś niebywałe­go! Księżyc świeci, noc jest ciepła, wy oboje siedzicie na ławce i rozmawiacie, podczas gdy dookoła słychać mla­skanie, bo jakiejś parce zabrakło tchu przy całowaniu. Nie masz pojęcia o niczym.

Dlaczego?

Co ty sobie myślisz, jak często księżyc tu naprawdę świeci tak jasno, że ktoś to zauważy? A odgłosów po­całunków prawie nigdy nie słychać. Co najwyżej jęki, jeśli ktoś jest już gotów podczas pettingu.

Co to jest petting?

No widzisz, nie masz o niczym zielonego pojęcia.

Nie bądź od razu taka ważna. Nie musisz zadzierać nosa, żeś taka doświadczona.

Wcale nie zadzieram nosa, ale można kolki dostać od twojego gadania.

Jesteś zakochana w Herwaterze.

Skąd ci to przyszło do głowy?

Bo od razu się indyczysz, kiedy się mówi coś w zwią­zku z nim.

Indyczę się, indyczę... też powiedziałaś.

Wiem, wiem, indyk to coś jadalnego...

Pembe się śmieje. A mimo to jesteś w Herwaterze zakochana.

A gdyby nawet? Róża czai się jak kotka do następne­go ruchu, aby dalej prowadzić grę ze schowanymi pa­zurkami.

Nie byłoby w tym nic złego.

Sądzisz, że nie byłoby nic złego, gdybym się zakocha­ła w Herwaterze?

A cóż by w tym było złego?

Nawet bardzo dużo, skrzeczy Róża.

Na przykład co?

Wtedy byłoby możliwe, że wszystko, co Herwater mó­wi, jest bzdurą.

Czemu?

Bo kiedy jesteś zakochana, nie potrafisz wła iwie

ocenić tego, co ci ten ktoś opowiada.

Masz na myśli, że traci się głowę?

Nie to, ale nie ma się jasnego rozeznania.

Czego się irytujesz? Ja sobie wyobrażam, że to bardzo przyjemne.

Bo nie chcę, żeby to, co Herwater mówi, było bzdurą.

O czym on mówi, kiedy z tobą rozmawia?

O świecie.

Po prostu o świecie?

Właśnie że nie tak po prostu.

A jak?

Inaczej.

Nie możesz mi tego wytłumaczyć?

Gdybym potrafiła, wiedziałabym tak samo dobrze jak on i nie musiałabym go słuchać.

Jemu na pewno jest miło, kiedy siedzisz przy nim i tylko słuchasz.

Właśnie że nie. On chce, żebym się zastanawiała nad tym, co mówi, i zadawała pytania.

Przecież na ogół zawsze wszystko wiesz.

No niby tak.

A więc?

Ja nie pytam tak naprawdę. A jeśli już, to tylko dla fasonu, bezczelnie i jak gdybym chciała go podrażnić. Ale na zadawanie prawdziwych pytań rozumiem za ma­ło z tego, co on mówi.

On ci nie tłumaczy?

Owszem, próbuje. Ale tak, że muszę mu wierzyć na słowo. Bo nie mogę tego udowodnić.

Nie chcesz mu wierzyć?

Owszem, chcę. Chętnie wierzę temu, co mówi. Ale on tak nie chce. Żąda, żebym zrozumiała, co mówi. Tak przynajmniej twierdzi. I żebym go krytykowała i wy­powiadała swoje zdanie.

A ty to robisz?

Kiedykolwiek próbuję, udaje mu się dowieść, że on jednak ma rację. Tak że wydaję się sama sobie jeszcze głupsza.

Nie pytałaś go, gdzie można zdobyć te wszystkie wiadomości?

Nie potrafię go dogonić. Ma nade mną przewagę. Jest prawie o piętnaście lat starszy ode mnie. Jak mogłabym nadrobić takie zaległości?

Jeśli to prawda, co mówisz, to tylko równolatki mo­gą ze sobą dyskutować.

Nie myślę tego w tym sensie, tylko w ogóle.

Tobie to dobrze, mówi Pembe. Możesz wychodzić i wracać, kiedy zechcesz. A mnie nie wolno już wyjść, kiedy ojciec wraca do domu po pracy. Nawet jeśli szko­ła coś urządza. Pewnego razu mieliśmy z całą klasą iść późnym popołudniem do kina, ale że to była zima i wcześnie robiło się ciemno, ojciec nie pozwolił mi pójść.

W ogóle niczego mi nie wolno. Jeśli nie ma zajęć w szkole, muszę pilnować bliźniaków i sprzątać mieszka­nie. Wieczorem muszę razem z matką gotować, abym później potrafiła to tak samo jak ona.

Ojciec powiada, że muszę pilnować Erola i Oktaya. Ale tak naprawdę to Erol i Oktay mnie pilnują.

Róża patrzy na nią z niedowierzaniem.

Wyobraź sobie, że przechodziłby jakiś mężczyzna

i przysiadłby się do nas. I wyobraź sobie, że ten męż­czyzna zacząłby w dodatku rozmawiać, ze mną rozma­wiać. Ci dwaj stanęliby przy mnie niby straż przy­boczna i musiałabym obiecać im złote góry, żeby nic w domu nie powiedzieli. A wszystko dlatego, że mój ojciec wciąż jeszcze wierzy, że będziemy mieli kiedyś dosyć pieniędzy, by wrócić do Anatolii. I pragnie, żeby wówczas było znowu wszystko tak jak dawniej. Będzie­my wtedy nie byle kim, bo będziemy mieli pieniądze i lepiej będziemy znali świat.

I w Anatolii mam być wydana za mąż. Za syna bo­gatego człowieka, aby rodzinie zawsze się dobrze powo­dziło. Ale jeśli mam wyjść za syna bogatego człowieka, nie wolno mi przedtem popełnić żadnego głupstwa. Bo gdyby się dowiedział, że przedtem miałam kogoś, toby się ze mną nie ożenił. Kobiety powinny być jak jarzy­na, młode, soczyste, świeże, bez najmniejszej skazy. Je­śli nie poznam żadnego mężczyzny poza tym, którego zaślubię, będę zadowolona z tego, co on mi ofiaruje. A ponieważ nie muszę sobie przedtem zawracać głowy, żeby się jeszcze komuś spodobać, zrobię wszystko, aby podobać się człowiekowi, za którego mnie wydadzą. Im więcej mu się będę podobała, tym więcej on się będzie starał, aby mi dogodzić.

I ty nie masz nic przeciwko temu, żeby cię wydali za pierwszego lepszego? Przecież wiesz, że można też w inny sposób wyjść za mąż. Tu u nas żadna kobieta nie pozwoli się wydać za mąż za jakiegoś tam faceta.

Nieprawda. Tu także większość kobiet wydaje się za mąż. Na przykład kiedy spodziewa się dziecka albo skła­da wniosek o mieszkanie, albo chce zdobyć pieniądze na założenie własnego gospodarstwa, albo po prostu pragnie wynieść się z domu.

A jednak sposób, w jaki się to u was robi, jest po prostu idiotyczny.

h

Pembe unosi głowę. To wcale nie jest idiotyczne. W ten sposób kobieta jest bardzo dobrze zabezpieczo­na. Mężczyzna zobowiązany jest opiekować się nią i dziećmi. Musi wynagrodzić jej to, że poza nim nie zerknie na żadnego innego mężczyznę. We wszelkich sprawach dotyczących domu musi słuchać żony. A po­nieważ wszystkie kobiety są tak samo pilnowane, jest skazany na własną żonę. Gdyby miał chętkę na skok w bok, byłoby to kłopotliwe i kosztowne. A więc będzie się starał zadowolić własną żonę.

Kaj przybiega płacząc, za nim Erol i Oktay. Kaj wtu­la głowę w kolana Róży. Erol i Oktay chcą coś wyjaś­nić, ale sobie nawzajem przerywają, tak że Pembe po­trząsa nimi, aż wreszcie jeden pozwala drugiemu dojść do słowa. Z podniecenia mówią po turecku i Pembe mu­si tłumaczyć Róży, która spokojnie wysłuchuje całej hi­storii i gładzi przy tym Kaja po głowie.

Opowiadają, że bawili się z Kajem w piaskownicy, przynieśli wodę z hydrantu i zbudowali kanały, które zaopatrywały całą piaskownicę w wodę. Potem przy­szło inne małe dziecko i zaczęło łopatką sypać piasek do kanałów. Kilkakrotnie przestrzegali je, ale ono z upo­rem dalej zasypywało kanały. Wtedy Kaj usiłował od­ciągnąć smarkacza. Przy tym bachor deptał po całej bu­dowli i zniszczył jedną tamę. Wtedy Kaj dał mu sztur- chańca i ten wpadł swym grubym tyłkiem do kanału, przy czym naturalnie cały się utytłał. Zaczął ryczeć, wtedy przybiegła jego matka i nie pytając o nic zaczęła wrzeszczeć na Kaja i zrobiła dziką awanturę o wodę w piaskownicy. Zagroziła Erolowi i Oktayowi, że sprawi im lanie, jeśli natychmiast nie wylezą z piaskownicy. A kiedy oświadczyli, że piaskownica jest dla wszystkich, ta kobieta zaczęła krzyczeć, że nie dla Cyganów i Tur­ków, i tak wymachiwała rękami, że obaj myśleli, iż za­raz im się dostanie. Wtedy w rozpaczy cisnęli w nią

packą, a ona zachowywała się tak, jak gdyby musiała ratować swoje dziecko z największego niebezpieczeń­stwa. Więc chłopcy wzięli nogi za pas.

Zaledwie Pembe to wszystko przetłumaczyła, gdy Erol i Oktay przytulili się do niej i z przerażeniem pa­trzyli na zabłoconą postać kobiecą, która zbliżała się trzymając za rękę równie zabłocone dziecko. Za nimi szedł starszy człowiek ze starszą kobietą, która z zapa­łem mu coś perswadowała.

To tamci, woła zabłocona kobieta na widok dzieci. Starszy mężczyzna ma na sobie krótkie spodenki, któ­re odsłaniają jego opalone, żylakowate narządy ruchu w całej ich krzywej krasie, oraz rozpiętą koszulę uka­zującą siatkową podkoszulkę koloru ochry. Włosy ma krótko ostrzyżone, a wzrok jego pełen oburzenia skiero­wany jest na dzieci, podczas gdy kobieta obok niego, najwidoczniej jego żona, stara się go mitygować.

Kto tu jest odpowiedzialny za to tureckie nasienie? skrzeczy zabłocona kobieta.

Róża o płonących włosach i chłodnych oczach omija wzrokiem kobietę, podczas gdy Pembe rozmawia z brać­mi po turecku.

Ciebie pytałam. Kobieta obrzuca Różę wściekłym spojrzeniem. Czy to ty jesteś odpowiedzialna za te wstrętne bachory?

Czekaj, czekaj, wtrąca się mężczyzna rycząc jak lew, przy czym najwyraźniej liczy na to, że żona go po­wstrzyma.

Słucham panią? Róża ze znudzeniem podnosi wzrok.

Przez kilka sekund następne zdanie uwięzło kobie­cie w gardle, tak że Róża może bez pośpiechu dodać, niech pani sobie wyobrazi, że nie rozmawiam z obcymi ludźmi.

A teraz posłuchaj, ty arogancka gówniaro, jeśli są­dzisz, że uda ci się ze mnie nabijać...

Co za wyrażenia, szepcze Róża, a poza tym nie zno­szę tego tykania...

Czekaj, czekaj, ryczy gniewnie mężczyzna, a kiedy jego żonie udało się odciągnąć go o krok, jeszcze się doczekasz...

A teraz słuchaj, zaczyna zabłocona kobieta od nowa. Tyle ci tylko powiem, jeśli się to raz jeszcze powtórzy,, że te trzy bachory będą się bawiły w piaskownicy bez opieki, podczas gdy ty i ta twoja rozkoszna przyjaciół­ka byczycie się na ławce, no to będziecie się miały z pyszna, doczekacie się...

Pani grozi? pyta Róża unosząc brwi.

Nie drażń mnie, wrzeszczy kobieta. Jej zdenerwowa­nie udzieliło się dziecku, zaczęło głośno płakać. Kobieta z wściekłością syczy na nie, a że malec nie od razu milknie, daje mu po tyłku.

Pani się sztucznie podnieca... szepcze Róża.

Nie doprowadzaj mnie do szału, ty idiotko, krzyczy kobieta i zbliża się tak gwałtownie, że Kaj, który tej scenie przyglądał się z ciekawością, znowu zaczyna ry­czeć, a Erol i Oktay obronnym ruchem rąk zasłaniają twarze.

Obraza honoru, lekkie uszkodzenie ciała... mówi Róża nieporuszona, to może panią sporo kosztować.

Jeszcze się doczekasz... ryczy mężczyzna.

Teraz dość tego, mówi zabłocona kobieta. Z taką jak ty nie będę się zadawać.

Gdyby pani zachowywała się grzeczniej, szepcze Ró­ża sama zdziwiona własną odwagą, dawno już byśmy zaproponowały, by zechciała pani usiąść.

Idę na policję, nie pozwolę, aby coś takiego... Kobie­ta tupie nogą, przy czym jej dziecko, przerażone, znowu zaczyna beczeć, i odwraca się na pięcie. Potem masze­ruje w kierunku Ringu.

Pójdę z panią, woła mężczyzna i wyrywa się żonie. Teraz się doczekasz. Dogania zabłoconą kobietę.

A idźże sobie, jeśli chcesz, mówi jego żona.

Sądzisz, że ona naprawdę pójdzie na policję? pyta Pembe z niepokojem.

A niech sobie idzie.

Ach, ten postrzeleniec, lamentuje żona, która pozosta­ła, i siada na wolnym końcu ławki. Zawsze to samo. Od­kąd jest na emeryturze, nie wie, co ze sobą począć. Nie płacz, mówi do Kaja, który wciąż jeszcze siedzi z gło­wą wciśniętą w kolana Róży. Już po wszystkim. Grze­bie w torebce. Chcesz cukierka? pyta go po chwili.

Kaj się pręży. Stara się ukradkiem zerknąć na ko­bietę.

Loda, mówi ledwo dosłyszalnie.

Czego chcesz? pyta kobieta dobrotliwie.

Loda, mówi Kaj o ton głośniej.

Zobaczymy, czy znajdę parę szylingów. Kobieta ot­wiera portmonetkę. No, niech tam.

Nie, dziękuję, nie trzeba, mówi Róża.

Dlaczego? Czy mała jest przeziębiona?

Nie, mówi Róża poważnie. Co to, to nie. Ale my ma­my zasadę, wszystkie albo żadne.

No wiesz, mówi kobieta i głośno wciąga powietrze. Po chwili ponownego grzebania w portmonetce powia­da, to właściwie słuszne. Ale dla was, dorosłych dziew­cząt, nie mam pieniędzy. I daje Kajowi, Erolowi i Ok- tayowi po pięć szylingów. Idźcie z Bogiem, niech każde kupi sobie porcję lodów.

Trójka zrywa się z indiańskim wrzaskiem.

Tym można przynajmniej sprawić jeszcze radość, mówi kobieta i wstaje. Teraz muszę iść go poszukać.

Ze też on nie zmądrzeje. I to wszystko, odkąd poszedł na emeryturę. Mamrocząc sama do siebie odchodzi.

SP

Ł






Dzieci wracają ociągając się.

No już chodźcie, woła do nich Róża z daleka. I daj­cie nam przynajmniej polizać.

Trochę później ukazuje się znowu zabłocona kobieta z dzieckiem. Kiedy zbliża się do ławki, przybiera od­powiednią postawę.

No, woła Róża, jak tam poszło?

Zwariowałaś? Pembe, przerażona, chwyta Różę za rę­kę. A jeśli ona była na policji? To przecież na nas się skrupi.

Kobieta drgnęła, ale szybko się opanowała i woła, że od jutra przy piaskownicy będzie stał policjant.

Teraz nawet Pembe wybucha śmiechem.

Wkrótce widzą także mężczyznę w krótkich spoden­kach, który trzyma przed sobą zaciśnięte pięści. Żona ciągnie go dalej, a za jego plecami macha do dzieci.

Daj mi skosztować. Kaj podsuwa Róży tutkę, a ona zręcznym ruchem języka zlizuje całą górną kulkę lo­dów.

Myślałam, że ona dziś się więcej nie pokaże, mówi Pembe.

Kto? Róża rozgląda się. Masz na myśli tę pannę od psów?

Chciałabyś tak wyglądać jak ona? pyta Pembe.

Mocno umalowana, wyglądająca staromodnie dzie­wczyna zbliża się do ławki powoli, cofając się od czasu do czasu drobnymi kroczkami. Trzyma trzy smycze, dwie w prawej, jedną w lewej ręce, prowadzi sznauce­ra, foksteriera i jamnika. Obok, bez smyczy, idą dwa pekińczyki o zaropiałych oczkach, trzymając się blisko całej sfory.

Nie wiem, mówi Róża, ale czasami ona już prawie tak wygląda jak jeden z jej pekińczyków.

Ale ona jest zawsze tak ciekawie ubrana.

Wydaje na to wszystkie pieniądze, jakie zarabia za opiekę nad psami.

Mnie się podobają jej suknie, zwłaszcza ta. Wygląda w niej jak tancerka.

Jak tam leci? woła Róża, kiedy panna od psów dosta­tecznie się zbliżyła, wszystkie interesy załatwione?

Panna od psów z rezygnacją wzrusza ramionami Czupsi, Bimbo i Argus już się załatwiły, pan Wong i pa- ni Wong muszą najpierw zażyć bardzo dużo ruchu. A przy tej spiekocie... Czy można?

Róża i Pembe posuwają się. Panna od psów woła wszystkie pięć po imieniu i nakazuje im, by się poło­żyły Dysząc opadają w cieniu krzaka, który sięga do ławki.

Ile osób wyręczasz w opiece nad psami? pyta Róża, pyta z ciekawości.

Cztery.

Wszystkie z tego samego domu?

Z trzech domów.

Opłaca się to przynajmniej?

Wyżyć bym z tego nie mogła. Ale mam jeszcze inne zajęcia, prawie pół tuzina. Same usługi, więc można li­czyć na dodatkowe napiwki. W ciągu roku wyjeżdżam na parę tygodni na urlop. Żeby się przekonali, jak to jest beze mnie. Trzeba to wtedy słyszeć. Nie może nam pani tego zrobić... przecież nie teraz. Zeszłego roku do­jechałam do Stambułu, to było coś! Mam na myśli me­czety i tak dalej, to bardzo ciekawe, a także Topkapi Sarayi, pałac z wszystkimi skarbami, ta masa złota można dostać gorączki złota, ale...

Co ale? pytają Róża i Pembe równocześnie.

Ale ci ludzie, brud na ulicach i wszędzie śmierdzi ten olej, którego używają w kuchni, i ta baranina.

Hotel, w którym mieszkaliśmy, nie był najdroższy, ale bądź co bądź... woda była tylko w pewnych godzi­

nach, a ubikacje zawsze zapchane. Bo rury odpływowe są tak wąskie, że gówno ledwo, ledwo się przedostaje, ale papier już nie. Tamtejsi ludzie wcale nie używają papieru, podobno za każdym razem myją sobie tyłki. Ale turyści tego nie wiedzą i wrzucają papier do sede­su i dlatego ubikacje zawsze są zatkane.

Bosfor też widziałaś? pyta Pembe z szeroko rozwar­tymi oczami.

Jasne. Panna od psów zwraca się do Pembe. Nie moż­na ominąć widoku Bosforu, kiedy się jest w Stambule. Nagle mówi zaskoczona: Powiedz no, czy ty nie jesteś stamtąd? Może właśnie ze Stambułu?

Pembe zastanawia się chwilę, potem mówi: Nie wprost. Jesteśmy raczej z Anatolii.

Ale znasz Stambuł?

No pewnie, mówi Pembe.

Może wiesz, jak nagywa się ten mały meczet z pięk­nymi fajansami. Ten w dole, niedaleko Hagia Sophia. Byłam tam, ale już nie pamiętam, jak się nazywa.

Pembe wciąga głowę w ramiona. W dole, niedaleko Hagia Sophia, powiadasz?

No tak, tak... Słuchaj no, może ty w ogóle nie wiesz, że istnieje mała Hagia Sophia.

Pewnie, że wiem. Ale słabo sobie przypominam. To bądź co bądź tyle lat temu.

Ale znasz ją czy nie?

Wiem, że ojciec wielokrotnie o tym wspominał, mó­wi Pembe urażona, ale nie mogę sobie przypomnieć nazwy.

Nie przejmuj się, mówi ze śmiechem panna od psów, na pewno znowu tam będziesz. Czy może chcesz zostać tutaj?

Mowy nie ma, mówi Pembe stanowczo, wrócimy do naszego kraju.

Panna od psów wstaje. Chodźcie, pieski. Psy natych­

miast się zrywają i mimo upału pędzą do swojej opie­kunki. Musimy iść, bo inaczej one się nigdy nie załat­wią.

Czy próbowałaś kiedyś opiekować się dziećmi? pyta Róża.

Owszem, ale to męczące i jest stosunkowo gorzej płatne. Psy ruszają i ciągną za sobą psią pannę.

Głupia gęś, mówi Pembe, zadziera nosa. Gada o me­czetach, bo może kiedyś przechodziła obok.

Daj pokój. Róża się przeciąga. Wiesz przecież, że lu­dzie udają ważniaków, kiedy raz odbyli jakąś podróż. A ona przede wszystkim. Sądzisz, że to takie zabawne spacerować codziennie z pięcioma psami?

Tak, właśnie z psami, irytuje się Pembe. U nas psy nie są łubiane. Jest taka przypowieść, dlaczego Allach sprawił, że psy pożerają wszelkie paskudztwa. Gdy diabeł w swej wściekłości splunął przed Allachem, żar­łoczny pies połknął plwocinę. Coś w tym rodzaju. W każdym razie psy to zwierzęta nieczyste. A ktoś, kto codziennie lata z pięcioma psami, też nie może być zbyt czysty.

Czy możesz sobie wyobrazić, że będziemy kiedyś jak tamte trzy? Róża wskazuje podbródkiem na trzy star­sze kobiety, które usiadły na dwu stojących obok sie­bie ławkach. Codziennie karmić kaczki i potem całymi godzinami przesiadywać w parku.

Nieraz tak wyglądają, jak gdyby czekały na jakąś bardzo ważną osobistość.

Jak damy dworu, które jeszcze nie wiedzą, jaka jest nowa królowa.

I żeby się nie zdradzić, nie rozmawiają ze sobą.

Kaj przybiega w podskokach i mówi: Jestem głodny.

Idź do dam dworu, może dadzą ci trochę chleba prze­znaczonego dla kaczek, mówi Róża. I Kaj idzie.

\ \ \ \ w I

Trzy kobiety siedzą obok siebie w odstępach mniej więcej półtora metra. Jedna robi na drutach, druga czy­ta gazetę, trzecia kruszy bułkę, rozkłada okruchy na arkuszu papieru i suszy je na słońcu. Kaj staje przed nimi tak, że od każdej dzieli go mniej więcej taka sa­ma odległość. Przygląda im się dokładnie, przy czym kobieta robiąca na drutach gubi oczko, podnosi je gniewnie mamrocząc, ta, która czyta, zaczyna kiwać głową, podczas gdy ta, która zajmuje się bułką, naraz rozdrabnia ją na okruchy różnej wielkości.

Moje kaczusie w szpinaku lubią pływać, pod jajkiem sadzonym wcale ich nie widać.

Kaj przechyla głowę na bok i czeka, żeby któraś z kobiet zareagowała na jego piosenkę. Damy dworu jednak są tak sobą zaabsorbowane, że się w ogóle nie poruszają. Kaj spogląda w stronę Róży, ona mruga do Kaja.

Moje kaczusie w klozecie lubią pływać, gdy naciś- niesz spust, wcale ich nie widać.

Kaj przechyla głowę w drugą stronę i znowu zerka na damy dworu.

Ta, która robi na drutach, spogląda na tę, która czyta, potem na tę, która kruszy bułkę. Kilkakrotnie szoruje tyłkiem miejsce, na którym siedzi. Potem nie wytrzymuje. Nie znasz mądrzejszej piosenki, ładniej­szej? Nie takiej głupiej, z której najwyżej śmieją się przedszkolaki?

Ta, która czyta, podnosi wzrok znad gazety i mówi: Mogłabym nauczyć cię bardzo ładnej piosenki, jeślibyś chciała się nauczyć. Tylko nie sądzę, aby w dzisiej­szych czasach jakieś dziecko w ogóle chciało' się czegoś nauczyć.

Ta, która kruszy bułkę, pogwizduje jak kos, a potem mówi: Słyszysz, jak ślicznie robią to ptaszki? Trzeba się

długo przysłuchiwać i mieć dużo cierpliwości, aby choć w przybliżeniu je naśladować. Spróbuj no.

Jeść mi się chce, mówi Kaj.

Ma pani świętą rację, powiada ta, która robi na dru­tach, do tej, która kruszy. To nie do wiary, ile trudu i wysiłku kosztuje ludzki narząd głosu, aby wydał to­ny podobne do tych, jakie wydają nasi mali upierzeni przyjaciele; człowieka po prostu dziw bierze, skąd czer­pią tyle siły.

A przecież, wtrąca się ta, która czyta, muzycy za­wsze potrafili uczyć się od naszych małych skrzydla­tych przyjaciół. W piosence, na przykład, o której mó­wiłam i którą znam od najmłodszych lat, zawarte są trele, które naśladują ptaka.

Sztuka zawsze dążyła do naśladowania natury. Ale ludzka wirtuozeria nie jest tak doskonała, jak byśmy pragnęli. Można to stwierdzić zwłaszcza u śpiewaków, dodaje ta, która robi na drutach. Im wyżej windują się gaże, tym więcej jest wypadków niedyspozycji. Podob­no zdarzają się nawet wypadki najprawdziwszego ki- ksowania. Zastanawiam się, czy to wszystko można je­szcze usprawiedliwić.

Oszukani są, jak zawsze, ci, którzy zapłacili za bilety, szarzy ludzie, którzy mogą sobie rzadko pozwolić na ta­ki luksus. No i proszę, zamiast pięknej arii z koloratu­rą, wyrzucono pieniądze na „gwiżdżący” koncert.

Dlatego też ja osobiście wolę naturę, mówi ta, która kruszy bułkę; teraz układa okruszki w innym porządku. Czysty ton wydobywający się ze stworzonego w tym celu narządu. Żaden ptak nie potrzebuje specjalnego wykształcenia, by zaśpiewać swoją melodię. Płynie z jego gardła bez wysiłku, a przecież nieskazitelnie.

A jakieś wariacje, mówi ta, która czyta. Proszę so­bie wyobrazić, ile naszych małych skrzydlatych przy­jaciół musiałoby śpiewać, aby wykonać tylko prostą

piosenkę dostosowaną do naszych pojęć. Nie mówiąc już o symfonii.

To zależy od punktu widzenia, mówi ta, która kru­szy bułkę. Ja na przykład wcale nie jestem taką ama­torką tego, co się tutaj uznaje za wielką muzykę.

Ależ, proszę pani, mówi ta, która robi na drutach, podniecona. Chyba nie chce pani powiedzieć, że Johann Strauss i Franz Schubert nie byli geniuszami, albo Mo­zart i Beethoven?

Jeść mi się chce, mówi Kaj i siada na ławce pomię­dzy tą, która robi na drutach, i tą, która czyta.

Wcale tego nie mam na myśli, mówi ta, która kru­szy. Chciałam tylko powiedzieć, że dla mnie śpiew pta­ków jako zjawisko natury ma taką samą wartość jak cała muzyka naszego chrześcijańskiego Zachodu, jeśli nie większą.

Nie sądzę, żeby można było zastosować taką skalę porównawczą, mówi ta, która czyta. Jeszcze zanim to dziecko zaśpiewało swoją głupią piosenkę i pani mówi­ła o ptakach, zwróciło moją uwagę...

Jeść mi się chce, krzyczy Kaj ze łzami w oczach i spogląda to na jedną, to na drugą.

Teraz wszystkie trzy nie wiedzą, co robić. Jedna cze­ka, jak zareaguje druga, a ponieważ druga nie reaguje, nic się nie dzieje.

Cóż można na to poradzić, mówi ta, która czyta. Chciałbym coś zjeść, mówi Kaj.

Wszystkie trzy wyglądają teraz jak spłoszone kury, a Róża powiada głośno i ostro: O naturze i sztuce po­trafią mądrze gadać, to i owszem, ale dać głodnemu dzieciakowi kawałek chleba, co to, to nie.

I wówczas wpada im naraz do głowy — może chcesz jabłko, mam w torebce.

Albo cukierka przeciw kaszlowi, przeciw astmie i chrypce.

A może wolisz kawałek cukru gronowego, który na wszelki wypadek zabrałam ze sobą.

Czy nikt nie troszczy się o to, byś nie chodziła głod­na?

O tej porze jeszcze nie. Kaj zabiera się do wyszuki­wania z wydobytych zapasów tego, co by mu odpowia­dało.

Czy ja ciebie już nie widziałam? pyta pani, która ro­bi na drutach, z odcieniem nieufności w głosie. Kaj nie odpowiada, tylko kładzie to, co wydaje mu się jadalne, do podołka, podnosi sukienkę i odchodzi.

Miła dziewuszka, mówi ta, która czyta.

Z wszystkimi atrybutami dziecka ulicy, mówi oschle ta, która kruszy bułkę.

Coś mi się w tym wszystkim wydaje dziwne, mówi ta, która czyta.

Co do tego, że była głodna, nie ma wątpliwości, stwierdza ta, która robi na drutach, i wskazuje na Ka­ja, który dzieli się łupem z dziećmi, po czym cała trój­ka łapczywie zabiera się do jedzenia.

Właściwie to jest nie w porządku. Jeśli dziecko jest głodne, powinno dostać coś do zjedzenia.

Jeśli mu się nie da, samo sobie weźmie.

Bądź co bądź ta mala starała się wyprosić jedzenie piosenką, choć niezbyt właściwą.

Okropność, że też niektóre dzieci już w tym wieku zmuszone są do zarobkowania.

My także nie żyłyśmy w zbyt różowych czasach.

Nigdy by mi nie przyszło do głowy zwrócić się do kogoś obcego. Mogłabym się założyć, że tamte dzieci napuściły na nas tę małą.

Mam wrażenie, że już to dziecko widziałam, ale ja­koś inaczej.

Mnie także coś chodzi po głowie.

Jak ty się nazywasz? woła ta, która robi na drutach, do zajadających dzieci.

Kaj, mówi Kaj z pełnymi ustami.

Kaj, Kaj... zastanawia się ta, która czyta. Chyba była taka bajka o chłopcu, który miał odłamek w sercu i nie mógł się śmiać?

Nie śmiał się! Wówczas nam wszystkim było nie do śmiechu.

Sądzi pani, że dziś dzieciom bardziej jest do śmie­chu?

A wy, jak wy się nazywacie? pyta Kaj.

Damy dworu, jedna za drugą, odchylają się na opar­cie ławki.

Czy mamy odpowiedzieć? Nasze imiona, nazwiska, tytuły?

Nie wiem, jaki jest dzisiaj zwyczaj. Jeśli się nie my­lę, to takich zwrotów jak ciocia już się nie używa.

Nie miałabym nic przeciwko temu, by dzieci mówiły do mnie Madame. Ta, która czyta, spogląda pytająco na tę, która kruszy, i tę, która robi na drutach. Sądzi­cie, panie, że tak można? Zwracanie się do nas pani taka to a taka uważam za zbyt drobnomieszczańskie. Ta, która kruszy, spogląda wyzywająco na tę, co robi na drutach.

Czy mamy podać nasze imiona?

Damy dworu patrzą na siebie zaskoczone.

No chyba tak, mówi ta, która robi na drutach.

Czy nie będzie w tym odcienia śmieszności? Ta, któ­ra czyta, potrząsa głową.

Dlaczego? Ta, która robi na drutach, bada wzór na przedniej części pulowera, nad którym pracuje. Nazy­wam się Anna, cóż w tym śmiesznego?

I ja też się tak nazywam, mówi ta, która kruszy, co prawda to dopiero moje trzecie imię.

Więc co, ryzykujemy?

No to jak się wreszcie nazywacie! woła Kaj.

Anna, mówi ta, która robi na drutach, nie podnosząc wzroku znad pulowera.

Mathilda, mówi ta, która czyta, i spotyka zaskoczo­ny wzrok tej, która kruszy i która mówi z lekkim ru­mieńcem: Gunhilda.

Jesteśmy, że tak powiem, przyrodnimi siostrami. Obie końcówkowe Hildy ściskają sobie ręce i dopusz­czają do tego uścisku także panią o imieniu Anna.

Już długo się znamy, ale teraz dopiero tak naprawdę.

Jeśli się za pierwszym razem nie przedstawi, często trwać to może lata całe... Wszystkie trzy potwierdza­jąco kiwają głowami.

A my nazywamy się Pembe, Erol, Oktay, Kaj i Róża, woła Róża do dam dworu. Ale te damy, może w związ­ku z wymienieniem swych imion, są już sobą tak za­jęte, że nie zwracają uwagi na dzieci.

Nagle wybucham płaczem i zastanawiam się, na co właściwie czekam. Po co marnuję te wszystkie wie­czory, kiedy siedzę i usiłuję napisać coś, co po połud­niu mogłabym napisać o wiele lepiej. Całe dni, tygod­nie, miesiące mijają, a ja czekam, albo raczej przecze­kuję.

Jeszcze te parę chwil możesz poczekać, powiedziałam do Kaja, kiedy już na klatce schodowej domagał się kawałka kiełbasy. On przynajmniej wie, na co czeka, czego może się spodziewać. Ja coraz częściej zapomi­nam...

Przychodzą godziny, kiedy miałabym ochotę wbić zęby w wapno ścian. Ale nawet nie krzyczę. Siedzę i płaczę, i jestem wdzięczna, jeśli ukazuje się jakiś ob­raz, kierując moją gorycz na wroga, którego mogę określić po imieniu.

Przeniknęło mnie do bólu zdjęcie ze strefy Sahelu. Matka z pustymi workami skóry, z których dziecko roz­paczliwie chce coś wyssać. Nie wydobywa się z nich nawet krew. Wszystko się we mnie na to burzy, jest to gniew bezsiły, ale skrystalizowany w nienawiść.

Pobiegłam do pokoju Kaja, by sprawdzić, czy jesz­cze żyje. Musiałam dotknąć go choć leciutko, byle po­czuć, że jest ciepły. Tak spokojnie śpiący, wydał mi się

niemal tłusty, i zastanawiałam się, czy jest dość odpor­ny, by przynajmniej w części znieść to zło, które tak­że jego będzie codziennie spotykało. Kiedy znowu siedzę przy biurku, a nienawiść już osłabła, bo to przecież nie moje piersi, z których nawet krew się już nie wydoby­wa, po tym wszystkim, co w myślach przeżyłam, do­cieram znowu do Klemensa.

Teraz powinien przyjść. Tak po prostu. Nie zapowie­dziany i bez powodu. Wejść po schodach, otworzyć drzwi i być tutaj. Bo już nie mógł wytrzymać sam je­den. Bo zadawał sobie pytanie, na co właściwie cze­kamy. Stanąłby w drzwiach, ja — początkowo jeszcze trochę zaskoczona — podeszłabym do niego i padlibyś­my sobie w objęcia. W milczeniu. Pierwsze słowo wol­no byłoby wypowiedzieć dopiero wtedy, kiedy Klemens szukałby po omacku kontaktu, by sięgnąć po papiero­sa. Ukojeni jak zwykle po kochaniu, moglibyśmy ze sobą rozmawiać. Ale to powinno by być już teraz. W ciągu najbliższych dziesięciu minut, zanim będę miała oczy spuchnięte od płaczu i Klemens coś o tym powie.

W ciągu najbliższych dziesięciu minut i ani chwili później. Przyjdź wreszcie. Czuję już, jak wzbiera we mnie opór. Że też nie jest do tego zdolny. Przecież mu­si czuć, że jest mi potrzebny, że chciałabym go teraz mieć przy sobie. Że wszystkie jego zapowiedziane wi- zyty, cały ten rytuał, któremu żadne z nas się nie prze­ciwstawia, są jedynie w połowie tyle warte, ile takie nagłe, niespodziewane przyjście.

Lecz Klemens się nie zjawia. Siedzi w teatrze albo gdziekolwiek indziej i jest zajęty czymś innym. Zaję­ty wykonywaniem swego zawodu. Bo postanowił kon­kurować z tymi wszystkimi, na których miejscu chciał­by być, albo z tymi, którzy chcieliby być na jego miej­scu.

Mnie zaś tego wieczoru nie udaje się zająć czymś in-

p

nym. I znowu dotarłam do starego dylematu. Czy tyl­ko dlatego tak gorąco pragnę, żeby Klemens przyszedł, bo chciałabym mieć dowód, jak bardzo jest do mnie przywiązany, jak trudno mu się beze mnie obejść — czy dlatego, by zdusić swoje własne pragnienie zerwa­nia z nim.

Niekiedy rozkoszuję się po prostu myśląc o ciosach, jakie, w moim mniemaniu, mnie dotknęły. I nadsta­wiam drugi policzek, aby miara była pełna, jak gdy­bym szukała jakichś ważkich powodów. Jak gdybym chciała zbadać aż do dna całą skalę oschłości, do której Klemens jest zdolny. Nie, ja nie zrobię pierwszego kroku. Zbyt głęboko tkwi we mnie świadomość, że ro­la, jaką odgrywam, jest zdradą wobec mnie i Kaja. I coraz rzadziej potrafię stłumić uczucie, że Klemens jest mi coś winien. To coś potrafię na razie określić tylko słowem „czas”. Klemens winien mi czas. Przede wszystkim czas dla Kaja. To nieprawda, że dziecko te­go rodzaju braku nie odczuwa. Ze później można wszy­stko nadrobić. Jeśli Klemens tego nie wie, tym lepiej ja o tym wiem, że on nigdy nie będzie miał czasu. Ze coraz bardziej wciąga się w swój zawód i że pewnego dnia, jeśli nawet znajdzie czas, nie będzie już zdolny do tego rodzaju porozumienia.

Porównuję życie Klemensa i moje życie i zastana­wiam się, jakimi kryteriami kieruje się świat uznając, że taki układ jest do przyjęcia, i stosując go w niezli­czonych wariantach.

Jestem gotowa z tym walczyć, nie trzymać się tego układu, który mi tylko zawadza. Z tobą to coś zupełnie innego, powiedział Klemens. Jeśli naprawdę masz zdol­ności, potrafisz pisać zawsze i w każdych okolicznoś­ciach. Identyfikujesz się ze swoją pracą, spokojnie sie­dzisz w domu, nie musisz ganiać tu i tam, a jeśli ci się

mm

poszczęści i jedna z twoich książek będzie miała powo­dzenie, zarobisz kupę forsy wcale o to nie walcząc.

A cała ta praca radiowa, którą dotąd uprawiam? chciałam wtrącić, ale tego wieczora nie miałam sił, aby od nowa wysuwać wszystkie swoje argumenty. A więc moje zdolności chronią Klemensa przed wszystkimi moimi potrzebami. Szczęśliwy traf, jakaś szczególna sytuacja.

Wyobraź sobie inną kobietę w twojej sytuacji, mówi Klemens. I wyobrażam ją sobie. Według wzorca, jaki przeżywam w radio. Kiedy w mojej sytuacji, obarczo­na Kajem, mogę zaledwie przyjąć jakąś pracę, której nikt inny nie chce, i jeszcze być za to wdzięczna. Właś­nie dlatego, że nie mam czasu ani sposobności trzymać ręki na pulsie.

Wiem dobrze, co on ma na myśli, kiedy mówi, że jego zawód to zawód wariacki. Pracować, o- wszem, to kobiety potrafią, czemu nie. Ale zawodom wariackim trzeba poświęcić się całkowicie.

Pewna starsza pani, jedna z pierwszych kobiet-adwo- katów miasta, powiedziała mi kiedyś, gdy rozmawiałyś­my w poczekalni u dentysty, wie pani, dziecinko, za moich czasów było zupełnie inaczej. Wtedy zostawia­łam dziecko i gospodarstwo w niezawodnych rękach.

Mój Boże, mówi Klemens, Kaj rośnie. Zobaczysz, z roku na rok będzie lżej, a wcześniej czy później bę­dziesz narzekała, że Kaj zbyt rzadko bywa w domu.

Wtedy to wypłynęły na tapetę owe słynne dziesięć do piętnastu lat, które tak szybko zlecą i podczas któ­rych na pewno Klemens też już do czegoś dojdzie. Wte­dy wolno mi będzie oddać się całkowicie swoim zainte­resowaniom. I Klemens będzie poklepywał mnie po ra­mieniu i opowiadał w gronie przyjaciół, jakie mam wciąż jeszcze ambicje zawodowe, chapeau bas! a w do­datku — na szczęście — zdaje mi się to sprawiać przy­

i»tn mS|M -,vS

4 % \w]

3k*£C&lla«9fe ■

jemność. A cóż to za błogosławieństwo dla rodziny, że matkę-maszynę można zwekslować na inny tor, że troskliwość i opieka w naturalny sposób zanikają, jak mleko, gdy niemowlę odstawia się od piersi.

Gdyby nie było Kaja, sytuacja przedstawiałaby się zgoła inaczej. Wówczas mogłabym również brać udział w grze z losami intratnymi i nieintratnymi. Wówczas wolno by mi było iść w zawody z innymi lemurami

i rozświetlać mrok, w jakim owe losy przydzielano,

i szczerzyć zęby w uśmiechu za każdym razem, gdy będzie to związane z wymogami zawodu.

Ale koniecznie chciałaś go mieć, mówi Klemens. Ja zaś mówię: Tak. A jeśli wciąż jeszcze nie zdajesz sobie sprawy, jak żałośnie wyglądasz z tym twoim miota­niem się, by zrobić karierę, 4 twoimi mądrościami — to muszę ci jeszcze powiedzieć, że ani chwili nie żało­wałam, że koniecznie chciałam go mieć.

To nie jest fair, woła Klemens. I ja także zdaję so­bie z tego sprawę. Wolałabym tego nie mówić, ale jeśli Klemens wciąż usiłuje przeciągnąć mnie na swoją stro­nę i w dodatku chce, bym odgrywała rolę sanitariuszki w jego średnich i drobniejszych teatralnych i dzienni­karskich potyczkach, zamiast choć raz skierować wzrok na Kaja — wtedy i ja stosuję taktykę, która nie cofa się przed uderzeniem tam, gdzie on nie spodziewał się ataku.

I znowu przyłapuję się na tym, że moje oczekiwania nastawiają się na przyszłość, na to nieznośne jutro wszystko będzie lepiej, i po raz nie wiem który usiłuję coś, a raczej wszystko odsunąć na potem, do jutra. Ale nic nie jest lepiej. A kiedy Klemens przy­chodzi ze swoim do połowy załatwionym pensum, niby marszałek polny rozwijając plany, ile w ciągu tej czy tamtej godziny przed pójściem spać mógłby jeszcze

zmieścić, poddaję się w obliczu jego przedsiębiorczej miny i usiłuję także posunąć się dalej w swej pracy al­bo przerażam go spontanicznością moich pragnień.

Czasami ta postawa oczekiwania wkrada się nawet w stosunek między mną a Kajem i czuję, że ten stan letargu grozi mi uduszeniem. Na przykład kiedy Kaj jest chory i dłuższy czas musi pozostać w domu, a ja siedzę przy nim i nie mogę pracować, ponieważ on je­szcze nie potrafi pozostawić mnie kilka godzin w spo­koju. Albo kiedy czas po prostu przecieka mi między palcami, gdy tak siedzę i medytuję. Albo kiedy coraz bardziej staram się nie przejmować Kajem i jego bron- chitem czy też czymś, co spowodowało jego gorączkę. Wtedy spekuluję, że te kilka lat szybko minie i że trze­ba po prostu przebrnąć przez te wszystkie irytujące sprawy. Im dalej się odsuwam, tym gwałtowniej usiłu­je Kaj — z dziecięcym instynktem, którego jeszcze nie zatracił — dopędzić mnie i ściągnąć do swego punktu wyjścia. Ale często walka zostaje nie rozstrzygnięta, a ja staram się okrążyć dzień, jak kot kałużę przed do­mem. Aż nagle wzdragam się przed samą sobą, przed pustką we mnie. I demonstruję sobie ten przeczekany, jałowy dzień, który po prostu minął i którego nikt mi nie zwróci.

Nazajutrz usiłuję lepiej opanować sytuację.

Pobawmy się, mówię i znoszę wszystkie małe figur­ki z plastyku, które w ciągu kilku lat nagromadziły się w pokoju Kaja. Ustawiam je i tworzę coś w rodza­ju sztuki teatralnej o wielu następujących po sobie sce­nach. Po upływie pół godziny już nam się to znudziło, Kaj ma ochotę na inną zabawę, potem na dalszą i je­szcze inną.

Teraz idę pracować, mówię, aby uratować dla siebie choć część dnia.

Nie, nie pójdziesz.

Muszę.

Wcale nie musisz.

Będę miała zaległości.

Jutro. Jutro pozwolę ci pracować.

I już toczy się walka o każdy centymetr. Im więcej życzeń wyraża Kaj, tym bardziej automatycznie daję mu to, czego się domaga.

I oto znowu mamy sytuację, którą, jak się wydaje, potrafię opanować; głowa pracuje, a ręce zajęte są za­bawą z Kajem. Ale Kaj nie da się oszukać. A kiedy nie pomaga ani wrzask, ani wściekłość, wymiotuje lekar­stwem, i wtedy muszę jednak poświęcić mu się cała, z głową i rękami, i wszystkim.

Wtedy dopiero mówię sobie, nie, z Kajem tak nie wolno. Jeśli już bywają takie dni, to przez brak uwagi nic się nie zyska. Przerażony własną gwałtownością Kaj zaczyna skrzeczeć i podczas gdy we mnie wszystko nastawione jeszcze jest na opór, zaczyna w dodatku wołać ojca, jak gdyby Klemens był człowiekiem, do którego w takim wypadku można się zwrócić. Jednak­że to mnie boli i przez kilka chwil nie mogę uporać się z własną urazą.

Ale Kaj zaraz znowu zaczyna wymiotować. i nie po­zostaje mi nic innego, jak wziąć go na ręce i zanieść do łóżka, gdzie przez chwilę trzymam go w ramionach, jak niemowlę, aż łkanie ustaje i tylko wypieki na bla­dej twarzy pozostają po tym wybuchu.

Jak zawsze, kiedy znowu doszło do gwałtownej sce­ny, mówię sobie, że nie powinnam dopuszczać do tak skrajnej sytuacji, że w pół drogi powinnam to przeciąć. Coś wymyślić, jakiś żart, drobną grę — i wybuch da­łoby się rozładować. Czy to się zawsze uda? Potem, kiedy wściekłość wyparowała, a my, pełni zadowolenia, przytulamy się do siebie, wydaje mi się, że taki wy­buch coś w sobie ma.

A teraz mi poczytaj, mówi Kaj już prawie rozpro­mieniony i zapamiętale głaszcze moje ramię. Mogłam przewidzieć, że to się tak skończy. Nie ma sensu się sprzeciwiać. Dlaczego od razu się na to nie nastawiłam

i nie usiłowałam podsunąć Kajowi naszej wspólnej ulubionej książki. I kiedy potem rozdział po rozdziale targujemy się, jak długo mam jeszcze czytać, uświa­damiam sobie, że nie tylko czekam, aż choroba Kaja minie, lecz że z tej choroby udało mi się wytworzyć jakąś szczególną sytuację, przeżycie, które pozwoli za­trzymać ten dzień w pamięci.

Wieczorem, kiedy Kaj wreszcie zasnął, a ja zasia­dam do biurka z imbrykiem kawy, zdecydowana nadro­bić wszystkie całodzienne zaległości, zdarza się, że przyzywam Klemensa. Nie głośno jak Kaj, jednak tak, że powinien by niechybnie usłyszeć, gdyby miał jako tako wrażliwy słuch na tego rodzaju rzeczy. I wcale nie uważam, że dokonaliśmy dobrego podziału, że jed­no z nas może swobodnie przychodzić i odchodzić. Nie tylko Klemens, również i ja zależna jestem od jego za­wodu. Tym zawodem daje się wszystko usprawiedliwić. Tylko sobie wyobraź, mówi Klemens, że byłbym ja­kimś urzędniczyną, który codziennie przychodzi do do­mu o piątej i chce, by się nim zajmowano. Zanudziła­byś się ze mną na śmierć.

Nie przeczę, że od Klemensa dużo dowiedziałam się

o sprawach teatru. I wcale też nie przeczę, że często podoba mi się to, co Klemens na ten temat pisze.

Twierdzę natomiast, że ambicja jego, rosnąca w mia­rę uznania, jakim się cieszy jego praca, nie wniosła nic dobrego do naszych stosunków. Klemens przestał mi już wmawiać, że robi to wszystko dla nas, a więc dla Kaja i dla mnie. Zresztą nigdy nie było to wiarygodne, kiedy wygłaszał tego rodzaju oświadczenia. Równie mało wiarygodne byłoby podobne oświadczenie z rao-

jej strony. A mimo to przez lata całe twierdziliśmy, że mamy wpływ na naszą wzajemną pracę, a to dlatego, że istniejemy i że się kochamy.

U Klemensa zamiast poczucia odprężenia, kiedyśmy się do siebie naprawdę zbliżali, następowała przewraż­liwiona czujność, wskutek której stawał mi się coraz bardziej obcy. Tak jak gdyby nawet we śnie gotował się do owego wielkiego skoku, który wzniesie go na wyż­szy szczebel. I coraz bardziej czuję się z tego wyłączona. Understatement jako bohaterska poza, samotność wol­nego współpracownika, który chce zostać etatowym redaktorem.

Poczekaj, mówi Klemens, kiedy pytam, jak mu idzie. To będzie niespodzianka. A mina, jaką przy tym robi, zapowiada, że jeszcze mnie zadziwi.

Czasami wątpię, czy jeszcze naprawdę jest ze mną, kiedy leży na mnie czy przy mnie, coraz bardziej nie­uważny nawet wobec własnej rozkoszy.

Czasami telefonuję wieczorem do Heleny lub do innej koleżanki. Ale to mnie nie pociesza. Chyba że udaje mi się zdobyć na sarkazm i rozmawiam z Połą o tym, jaką uciążliwą sprawą jest szczęście.

Wiesz co, mówi, przyjdę do ciebie.

Znowu nie grasz?

Zmieniłam engagement i mam próby.

Przychodzi z butelką szampana, paczką papierosów

i jednym ogromnym kwiatem. Potem zaczynamy. Ja­kie wredne te chłopy, które, gnane ambicją, potrafią zdeptać wszelkie uczucia, jeśli stoją im na przeszko­dzie.

My zachowałyśmy jeszcze coś niecoś z naszych u- czuć, ale cena, jaką za ten luksus płacimy, jest coraz wyższa. Ale poczekaj, jeszcze się nauczymy. I podnosi kieliszek, i przepijamy do siebie jak za dawnych lat. Pola opowiada mi o swoim lilipucie, którego niegdyś

poznałam, o Willym z rewii transwestytów, i że mimo miłości, która uniemożliwia im rozstanie, wzajemnie sobie zawadzają.

I odkąd się do niego sprowadziłam, do tej wspólno­ty wozów mieszkalnych, z wszystkimi tymi połykacza- mi ognia, klaunami i rozmaitymi wykolejeńcami, mu­szę się tłumaczyć ze swej nieobecności w domu, a prze­cież nawet nie mamy dzieci. Kiedy na piątą zapowie­dzieli się na herbatę Madeleine, karliczka-hipnotyzer- ka, i Edwin zginający żelazo, całe towarzystwo bierze mi za złe, jeśli mnie przy tym nie ma. W ciągu dnia kobieta ma siedzieć w wozie. Wieczorem może wystę­pować.

Gdybyśmy przed laty urzeczywistniły nasze plany, powiadam, miałybyśmy teraz własny zespół.

... I mimo to nie uniknęłybyśmy wpadunku z jakimś chłopem, którego białko oczu wydało nam się jakieś szczególne.

Ale, mówię (jak to przyjemnie tak sobie popalić i po­pić), przecież powinny istnieć również inne formy ży­cia.

Tylko nie wyjeżdżaj ze swymi ideałami, śmieje się Pola.

Ależ, Pola, przecież na pewno istnieją stosunki, któ­re nie rozwijają się w tak bolesny sposób. Po doświad­czeniach, jakie mamy za sobą, powinnyśmy się lepiej przed tym ustrzec.

Nie zdołamy się ustrzec, mówi Pola z naciskiem, kręcąc głową.

Nie to mam na myśli. Ale jeśli na przykład Klemens nie byłby zmuszony wciąż brawurować, gdyby mu już w szkole wpajano, że w życiu można dążyć nie tylko do robienia kariery albo że można zostać kimś nie sta­jąc się koniecznie Bóg wie kim — wtedy może mogli­byśmy naprawdę współżyć ze sobą, on, ja i Kaj.

Ale mu tego nie wpojono, mówi Pola, i nawet gdy­byś mu to biciem wtłoczyła do głowy, nie zdołałabyś zarazem wybić mu z głowy tego mianowicie, że musi przede wszystkim zostać kimś, a potem łaskawie i in­nych także dopuścić do żłobu.

Czy nie istnieje już dla nas żadna szansa? Mam na myśli szansę, aby żyć inaczej niż tylko tak, jak nam jeszcze zezwalają?

Może istnieje kilku zdolnych ludzi, którzy już dziś zrozumieli, jak to będzie jutro, mówi Pola. Ale oni są w dobrych rękach. Nic się nie martw.

Ach, Pola, my wszyscy jesteśmy zdolni. Chyba nie chcesz mi wmówić, że najwcześniej przyjaciółka Kaja ma szansę znalezienia człowieka, z którym jej będzie dobrze?

Właśnie to chcę powiedzieć. I też tylko wówczas, jeś­li będziesz się bardzo wystrzegała, aby czasem nie brać go za Klemensa, aby się całkowicie z Klemensem nie zidentyfikował.

Potem rozmawiamy o naszej pracy i jaką rolę na­prawdę gra to, że jesteśmy kobietami, i czy my sobie czasem zbyt wiele nie wmawiamy, sądząc, że w ten sposób współtworzymy cudowną przyszłość.

Tak, tak, przyszłość, mówi Pola i wybuchamy śmie­chem. To gwóźdź do trumny, ta przyszłość, którą się nam wciąż przyrzeka i dla której wszyscy mamy pra­cować, po której tyle sobie obiecujemy. Ta zasrana przyszłość, która jest prawie tym co królestwo niebies­kie. Każdy ma o nim własne wyobrażenie, ale nikt nie wie nic dokładnego i nikt jeszcze stamtąd nie powrócił. A z zapisków tych, którzy mają już swoją przyszłość za sobą, też wynika tylko tyle, że była zupełnie inna, niż ją sobie wyobrażali. Jednak jesteśmy na nią skaza­ni, właśnie ty i ja, my, które coś robimy, a przyszłość dopiero wyjaśni, czy warto było to robić.

IłrSSs** f ^1V v '• «1« j

^ y >*liV^ 4<H* * <fc^* * * J

?«ijSi^sl5'SwtiWiiffifFts^P^ *$*§$3»?fp- **'«•'* ««'>*•

Hj\n ¿Rit * -<i *Wi % % 4 jjfk f%«^ « MwWlij} irUl %d§ »,* * Ł ’%'•.

' ■ ''v ~ ^1:'’'' ' ■!■ ■■ ■'■ ■»fop^i *• i ^*^4 •>'v * * C*' ff'yćfi4p* '4sh*,^y.?*te'*"9 i *J | j* - ''’»'«■M> • #•» «•* łOTMyyMjtfP^|> ^ył^ym^lAlli' ^ ^¡y f f %*** '% * «fo y*VMf ”1** i 4»'} v)^ » *» ^«*

! i *w &*• Łf<fls «rann

Przyszłość przyszłością, mówię, a szampan już moc­no uderzył mi do głowy, ale jedno jest pewne, nie sta­jemy się młodsi. Ani ty, ani twój Willy, ani Klemens, ani ja. 1 jeśli teraz nie zatroszczymy się o nasze życie i nie wymyślimy czegoś, żeby stało się nie tylko znoś­ne, ale takie, że będzie nam się chciało żyć, wtedy i przyszłość nam nie pomoże.

Zdrówko! woła Pola i przepijamy do siebie resztka­mi w kieliszkach. Dalsza rozmowa toczy się wśród chi­chotu i śmiechu, w sumie jest to udany wieczór i kiedy już leżę w łóżku, zastanawiam się, dlaczego my z Kle­mensem nawet nie spróbowaliśmy razem zamieszkać. Czy aby tak wielka była obawa przed przyzwyczaje­niem, przed tym, że codziennością zniweczymy nasze uczucie? Czy też stało się tak samo przez się, chociaż uważaliśmy to za podjętą wspólnie decyzję. Może by­łoby lepszym rozwiązaniem, gdyby Helena i Maja, i Pola lub inni przyjaciele zamieszkiwali razem z na­mi. Ale jak by ustosunkowali się do Kaja? Czy nie wo­leliby ze mną rozmawiać i obecność Kaja byłaby dla nich uciążliwa? Sporo za tym przemawia.

Przecież musi istnieć jakaś możliwość uniknięcia tej okropnej izolacji, do której nas popychają, do której sami się popychamy, chcąc złapać kilka srok za ogon. Musi przecież istnieć możliwość współżycia z ludźmi w taki sposób, aby nie być w każdej chwili na ich za­wołanie. Dlaczego Kaj i ja jesteśmy od tylu rzeczy od­cięci tylko dlatego, że cały świat uważa, iż tak być po­winno? Dlaczego dla Klemensa Kaj stanowi obciąże­nie, także obciążenie naszego związku? Dlaczego nie potrafi traktować go jako przyjemność, zabawę? Chy­ba dlatego, że to nie mieści się w jego pojęciu o przy­jemności czy zabawie. Dlaczego nie zdołałam u niego zmienić tego pojęcia? I dlaczego, jeśli idzie o mnie, zawsze z góry można przewidzieć, kiedy mu będę po-

, ->j mśfom M-m IrPfiwWi * ptP '»"«iS

V «»1 Wr* vśą£ f? t

MkSv,?*Vt « § • 1 *9*»* 11H ■KK »*.'!» *1 \vZ3.A I<4i J

WJ $ li aWi ‘I

^ V'0 f •* ąi ^ '

tk Wj .¡•••Si.' "'y . 1 *® sai ’& ...

5 yyMIjfc y * * ♦*».-* w* •

liclilHli * i* ii# •V*i

trzebna — jak papieros, którego musi zapalić po je­dzeniu. Często zastanawiam się, czy ludzie tego pokro­ju co on i ja mogą kiedykolwiek być w czymś zgodni. Gdyby on potrafił przyznać także mnie prawo do pragnień. Gdyby go tak nie przerażało, że czasami mam ochotę na coś, co nie mieści się w jego schemacie myślenia.

Po wieczorze spędzonym z Połą po raz pierwszy od dłuższego czasu znowu śnił mi się Herwater. Czy to dlatego, że Róża i Pembe czasem mi o nim opowiadają, a ja staram się wyobrazić sobie, jak on z nimi rozma­wia. Tym samym tonem perswazji, jakim kiedyś do mnie przemawiał?

Zupełnie straciłam go z oczu i nie uważałam tego za jakiś zbieg okoliczności, że pewnego dnia, kiedy dziew­częta mi o nim opowiadały, zobaczyłam go — przecho­dził koło naszego domu, akurat wtedy zamykałam ok­no.

Chyba był to przyjemny sen, chociaż tylko go sobie mglisto przypominam, ale pozostawił bardzo miłe uczu­cie.

Kaj domaga się, bym pomogła mu wyciąć i skleić helikopter z tekturowego opakowania po komflekach. Ja zaś chcę ugotować coś na wieczór i w tym cza­sie sprzątnąć łazienkę. Przyjdzie Klemens i zjemy ko­lację.

Ja sam nie potrafię, krzyczy Kaj.

Ja także nie, mówię. Mógłbyś w drodze wyjątku choć raz mi pomóc.

Ale ja chcę majsterkować.

A ja nie mam czasu.

Kaj robi się czerwony. Ja nie jestem głodny. Zostaw to głupie gotowanie i pomóż mi w wycinaniu.

To nieważne, czy jesteś głodny, czy nie. Klemens i ja na pewno będziemy głodni.

Możesz później coś ugotować.

Nie, nie mogę. Kiedy Klemens przyjdzie, chcę usiąść razem z wami do stołu.

On na pewno się spóźni. Kaj natęża wszystkie siły. Masz teraz ze mną majsterkować... i podbiega dó mnie bijąc kartonem, który trzyma w ręku.

Teraz to na pewno nie, mówię, gotowa już w jakiś sposób załagodzić sytuację. Ale tak, żeby to nie wyglą­dało z mojej strony na ustępstwo i żeby dać Kajowi możliwość wycofania się. Ale on już się zagalopował. Dzień mu się dłużył, czy ja wiem zresztą, co go napad­ło...

Ty idiotko, wrzeszczy, ty głupia krowo, ty Świnio... W tym momencie wydaje mi się automatem, z którego nagle wylatują monety, kiedy naciśnie się jakiś spe­cjalny guzik.

I choć to wszystko widzę i rozumiem, mnie także ogarnia wściekłość i aż ręka świerzbi, żeby mu przy­lać. I przypominam sobie opowieści wielodzietnych ma­tek. W takim wypadku jedyna rada to dać po tyłku albo wylać dzban wody na głowę. W tym momencie mam ochotę na jedno i na drugie, bo Kaj ryczy, jakby go obdzierano ze skóry, i wymachuje przede mną pu­dełkiem od kornfleków, jak gdyby mógł mnie zmusić za wszelką cenę. Jak gdyby chciał pokazać, że jest sil­niejszy.

Przestań, ryczę, dość tej komedii.

To nie jest... chyba chciał powiedzieć komedia, ale głos mu się załamał i gdy raz jeszcze zamachnął się pudełkiem, by mnie uderzyć, stracił równowagę i u- padł, przy czym uderzył głową o lodówkę.

Ja także jestem przerażona i może właśnie dlatego nie mogę powstrzymać się od tego okropnego „A wi­

dzisz!” Naraz wrzask się urywa, a po dłuższej chwili zmienia się zasadniczo. Uderzyłeś się? pytam spokojnie, by całej sprawy nie dramatyzować dodatkowo, i już klęczę obok Kaja na podłodze. Zalana łzami, zasmarka­na, budząca litość łkająca twarzyczka dopada mnie i moczy mi pulower, że czuję to aż do skóry. Wtedy nie mogę inaczej, trzeba, jak to było za czasów niemo­wlęcych, kopnąć lodówkę, chociaż wciąż jeszcze jestem zła. Głupia lodówko, mówię automatycznie i już oczy promienieją spod potoku łez. Potem przynoszę starą pieluszkę zamiast papierowej chusteczki i wycieram mu nos i oczy. Jeszcze kilka razy Kaj łka, trzymając mnie wpół, potem puszcza mnie, wpycha nogą pudełko pod stół i z zainteresowaniem patrzy na płytę kuchen­ną.

Chciałbym też coś ugotować.

Uważaj, mówię, palą się dwa płomyki.

Obiecałaś, że wolno mi będzie pomóc ci w gotowa­niu. Zawiązuję Kajowi fartuch, on przynosi stołeczek. Kiedy chcę wsypać ryż na wrzątek, woła, daj, ja wsy- pię.

Waham się’przez chwilę.

No, daj rhi już.

Woda jest wrząca, jeśli ci pryśnie na twarz, będzie bardzo bolało.

Ale nowa zachcianka tak go już zaprzątnęła, że nie słucha, co mówię.

No, daj już, i w tej chwili udaje mu się wyrwać mi z ręki filiżankę, a skutek jest taki, że ziarnka ryżu jak szalone rozpryskują się po całej kuchni. Kilka tra­fia do wody, gorące krople pryskają mi na ręce, potem widzę, że cały garnek z wrzątkiem lada chwila się przewróci i już w ostatniej chwili udaje mi się go od­stawić. Trochę wody się rozlało, ale pozostało na pły-

cie kuchennej. Zdejmuję Kaja ze stołka i daję mu klapsa. Dość tego, mówię, marsz do pokoju.

Tym razem nie ryczy. Widzę tylko, jak automatycz­nie unosi rękę, żeby mi oddać uderzenie, jednak ją opuszcza. 1 kiedy odchodzi, słyszę, jak mówi dokładnie takim samym tonem jak ja, ach, daj mi spokój. Nie­pewny, zawsze ucieka się do mojego tonu. Wiem, że teraz jakiś czas będzie spokój i podczas pracy w kuch­ni, gdy pogrążona jestem w myślach, nie słyszę nawet monologów, jakie wygłasza Kaj u siebie w pokoju.

Kiedy nowa porcja ryżu jest już prawie gotowa, Kaj zjawia się znowu. Ostrożnie niesie skomplikowaną konstrukcję z klocków.

Coś dla ciebie zbudowałem, mówi i stawia budowlę na stole. Popatrz, to most zwodzony. Możesz go podnieść.

Ryż zaraz będzie gotowy, mówię, może zrobię to po­tem?

Nie, teraz, mówi Kaj. Specjalnie wbudowałem korb­kę, żebyś mogła podnieść most.

Skręcam płomyk gazu i pochylam się nad korbką. Próbuję podnieść most korbką i kiedy rzeczywiście mi się to udaje, Kaj z radości skacze po kuchni. Ależ faj­nie mi to wyszło, co?! woła, a że akurat nie może sięg­nąć dalej, całuje mnie w ramię.

Klemens nie przyszedł tego wieczoru. Początkowo trzymałam kolację w piecyku, potem nakarmiłam Ka­ja, podczas gdy sama tylko kosztowałam, czy podgrze­wanie nie psuje smaku dania. Wreszcie położyłam Ka­ja spać.

Nie byłam już głodna i wyłączyłam piecyk. Usiadłam u siebie w pokoju i usiłowałam czytać. W telewizji szedł film, który chciałam zobaczyć, ale nie włączałam myśląc, że Klemens zjawi się właśnie w najciekawszym momencie. Nie rozumiałam, co czytam, coraz większą

ciułam złość. Starałam się przypomnieć sobie dokład­nie. Czy naprawdę powiedział, że chce dziś przyjść? A może źle go zrozumiałam? Zaczęłam nasłuchiwać od­głosów wozów skręcających w naszą ulicę, a przede wszystkim tych, które się zatrzymywały.

Nie, nie, wyraźnie powiedział w poniedziałek o siód­mej. Dziś był poniedziałek, ale godzina dziewiąta.

Może coś stało się z wozem? A może kogoś spotkał, kto go nie puścił? Dlaczego nie zatelefonował? Że Kle­mens się spóźniał, to nie było nic nowego, ale aż tak bardzo?

O dziesiątej zaczęłam myśleć o ewentualnym wy­padku. O czymś takim dowiadujemy się najprędzej. Klemens zawsze tak mówił przy podobnych okazjach.

Dalsze pół godziny spędziłam wstając i podchodząc do telefonu, i wracając. Wreszcie zadzwoniłam do mat­ki Klemensa. Wiedziałam, że w poniedziałki nie gra. Ucieszyła się z mojego telefonu i pomyślałam sobie, że zbytnio zaniedbałam kontakty z nią, prawdopodobnie z powodu Kaja. Kiedy zapytałam o Klemensa, powie­działa, że chyba zapomniał. Bo kiedy wychodził, zapy­tał, czy może ją gdzieś podrzucić, ma bowiem jeszcze jakieś spotkanie.

Zapomniał? O tej możliwości nie pomyślałam. Na to nie powinnaś pozwolić, powiedziała Zofia Silber. Tego od początku nie wolno tolerować. Siedziałam patrząc tępo przed siebie. Widocznie zapomniał. Potem coś we mnie wybuchło, ledwo mogłam nadążyć za własnymi myślami, które naraz się we mnie wyładowały. Na wszystko byłam przygotowana, tylko nie na to, że Kle­mens mógł zapomnieć. Pragnęłam mieć go teraz przed sobą, abym mogła się wyładować. Zachowywałabym całkowity spokój, prawie obojętność, jak gdybym ja także o tym zapomniała.

A kolacja? Więc ugotowałam już na dzień następny.

Muszą iść do radia... I w chwili kiedy zacząłby mi wierzyć, powiedziałabym nagle a niespodziewanie, co ty sobie właściwie myślisz? I nie czułabym najmniej­szej ochoty, by zostać wróżką, by zawczasu załagodzić sytuację.

A potem pragnę, aby Klemens już nie przyszedł. Niech przepełni się miarka, żeby utwierdzić moją de­cyzję. Jeśli teraz zadzwoni telefon, nie podejdę. Nie przyjmę żadnego usprawiedliwienia.

Przyłapałam się na tym, że zaczynam się rozkoszo­wać obelgą, jakiej doznałam. To było coś, co nie dało się wytłumaczyć „danymi okolicznościami” ani upra­wianym zawodem czy przymusową sytuacją. To był zupełnie osobisty rodzaj obelgi i powoli zaczynała się we mnie budzić świadomość, że „dane okoliczności” dawno już odczuwałam jako osobistą obelgę. To za­pomnienie dotyczące mnie osobiście było nagle równo­znaczne z wszystkim, o co dotąd ledwo ważyłam się obwiniać Klemensa. Mój gniew przybrał konkretną postać.

Gdy poszłam do pokoju Kaja, by zgasić małą lamp­kę, leżał półnagi w poprzek łóżka. Starałam się ułożyć go właściwie, przy czym otworzył oczy. Nie obudził się, ale twarz mu się rozpromieniła, wyciągnął do mnie ra­miona. Pocałowałam go i nakryłam kołdrą aż po szyję.

Położyłam się do łóżka i nawet udało mi się zasnąć. Lecz około trzeciej znowu się obudziłam. Zastanawia­łam się, czy Klemens tymczasem uprzytomnił sobie, że

o czymś ważnym zapomniał. Ale może to już nie było dla niego ważne. Może już tak daleko od nas odszedł, że tylko przyzwyczajenie go tu przywodziło? Myśl ta w tej chwili była tak bolesna, że przewróciłam się na drugi bok. Jeśli jest tak istotnie, należy jak najprędzej się z tym uporać. W naszym sposobie życia chyba nic prawie się nie zmieni. Klemens dalej mógłby odwie­

dzać Kaja od czasu do czasu, tylko odpadłyby wieczo­ry, te dwa', trzy wieczory spędzone wspólnie w ciągu tygodnia. Za to mogłabym zapraszać ludzi, kiedykol­wiek i kogokolwiek bym chciała.

Starałam się przedstawić sobie tę samotność od naj­ciekawszych stron, ale pod tymi nowymi albo może wcale nie tak bardzo nowymi wyobrażeniami szalało coś niby ból zęba. Jak to możliwe, że tak mało byłam na to przygotowana? Coś takiego powinno się zauwa­żyć, to nie przychodzi z niczego, ot tak, samo z siebie. Albo może ja również byłam już tak zajęta sama sobą, że tych pierwszych oznak wcale nie spostrzegłam? Mo­że Klemensowi sprawiało przykrość stawiać czoło coraz częstszym rozdźwiękom związanym z „danymi okolicz­nościami”? Może dlatego ulotniło się z jego pamięci, że miał wczoraj u nas być?

Staram się wyobrazić sobie, jak Klemens także się nagle budzi i przypomina sobie. Jak biegnie do telefo­nu, a potem, gdy zerknął na zegarek, jednak nie dzwo­ni. Czy też przewracał się z boku na bok i nie mógł zasnąć? Ale jeśli mógł o nas, o mnie po prostu zapo­mnieć, to owo przypomnienie nie przyprawiło go o bez­senność.

Byłam tak zmęczona, że oczy mnie bolały, ale nie mogłam zasnąć. Około piątej, kiedy zaczęło się rozwi­dniać, wstałam, otuliłam się kocem, usiadłam w bujaku i zapaliłam papierosa. Odgłos tramwajów, które w gó­rze ulicy miały pętlę, był teraz o wiele wyraźniejszy niż w ciągu dnia. Mój Boże, spróbowałam z innej becz­ki, cóż wielkiego się stało? Klemens zapomniał, że za­powiedział się na kolację. Niejeden głośno by się ro­ześmiał, gdyby się dowiedział o mojej reakcji. Czy i mnie także kilkakrotnie nie zdarzyło się o tym za­pomnieć i nie robiłam naprędce kilku kanapek? I to raczej dość milkliwie, bo byłam pochłonięta jakąś lek-

turą. Jedyną różnicę stanowiło to, że ja niezawodnie tkwiłam w domu, a więc sprawę dało się łatwo napra­wić, poza tym byłam stale do dyspozycji.

Jakie to głupie nie spać z tego powodu i cały nasz stosunek uznać za nadszarpnięty tylko dlatego, że Kle­mens raz o nas zapomniał. Jakże często, ach, jak często zdarzało mu się o nas zapominać nawet wtedy, kiedy tutaj bywał. Czy to nie ja przeważnie wdzierałam się w jego pamięć, nie dopuszczając, by w czasie spędza­nym ze mną myślami wciąż nie wybiegał gdzie in­dziej? A czy ja sama już nie wyobrażałam sobie nieraz, że go opuszczam, aby stwierdzić, jak dalece od nas od­szedł, by mu potem tego dowieść na podstawie jego własnej nieobecności duchowej.

Około wpół do siódmej zadzwonił telefon. Ponieważ siedziałam obok, wystarczyło podnieść słuchawkę.

Już wstałaś? zapytał Klemens.

Tak, odparłam, już dawno.

Milczał chwilę. Przykro mi z powodu wczorajszego wieczoru. Potem znowu zamilkł.

Dlaczego nie przyszedłeś? Usiłowałam, aby brzmiało to możliwie jak najbardziej obojętnie. Zapomniałeś?

Wyjaśnię ci po powrocie.

Ale chcę wiedzieć teraz.

Amy, proszę cię, muszę jechać na lotnisko.

Na lotnisko?

Czy ci nie mówiłem, że wyjeżdżam na kilka dni?

Teraz to ja milczałam.

Jesteś tam jeszcze?

Kaj widocznie usłyszał dzwonek telefonu, bo przy­szedł ze swego pokoju trzymając w ręku krokodyla.

Kto to, czy mogę także porozmawiać?

Halo, Amy, jesteś tam jeszcze?

Czy to tatuś? Kaj wyrwał mi słuchawkę:

Tatusiu!

Zostawiłam mu słuchawkę i potoczyła się zwykła roz­mowa. Tak, dobrze spałem. Pauza. Kiedy przyjedziesz? Pauza. Coś mi przywieziesz? Pauza. Już się cieszę.

Potem znowu miałam słuchawkę w ręku, Kaj po­szedł do kuchni.

Wytłumaczę ci wszystko po powrocie.

Chcę, żebyś mi to teraz wytłumaczył, jeśli w ogóle jest coś do wytłumaczenia.

To niemożliwe.

Klemens, proszę, wpadnij, zanim polecisz. Chciała­bym cię zobaczyć.

Mój samolot odlatuje o wpół do dziewiątej. Jeśli te­raz wyjadę z domu, akurat zdążę na lotnisko.

Poleć późniejszym samolotem.

Amy, wiesz, że to niemożliwe.

Nic nie wiem.

Wszystko zrozumiesz. Za kilka dni wracam.

Odłożyłam słuchawkę. Kaj przyszedł z kuchni z du­żą butelką soku i przyłożył ją do ust jak robotnicy bu­dowlani butelki z piwem.

Nie wolno pić z butelki, ofuknęłam go. Zwłaszcza gdy wyjmujesz ją z lodówki. Potem znowu będzie cię bolało gardło. Wstałam i odebrałam mu butelkę.

Ale kiedy tak mi się chce pić.

Bądź łaskaw poczekać, aż zrobię śniadanie. Poszłam do kuchni, postawiłam butelkę na kredensie i nastawi­łam wodę na herbatę. Sama perspektywa najbliższych dni, kiedy to będę skazana na własne próby interpre­tacji, wykańczała mnie.

Po prostu się wymigał i myśli, że przez te kilka dni dojdę do równowagi, z dystansu wszystko łatwiej się tłumaczy. Wściekłość będzie następowała po smutku, a z biegiem dni stanę się bardziej nerwowa i wcale nie bardziej wyrozumiała. Przeciwnie, jeśli się nawet oka­

że, że moje obawy były bezpodstawne, nie wybaczę mu strachu, jakiego się przez niego najadłam.

Wyjęłam masło z lodówki i głęboko zatopiłam w nim nóż. Gdyby przynajmniej cokolwiek powiedział....

Kaj usiłuje zagarnąć mnie całkowicie dla siebie. Led­wo wpada do domu, już trzyma się mojego paska, a kiedy tylko przyniosę dziewczętom coś do zjedzenia i do picia, pakuje się do mnie na krzesło, otacza ramio­nami, palcami przebiera mi po podbródku i uszach. Bliźniaki natychmiast znikają w jego pokoju i nasta­wiają kolejkę.

Dlaczego nie idziesz do nich? pytam Kaja. Postawię wam talerz z kanapkami i sok.

Bo cały dzień się z nimi bawiłem. I łasi się do mnie, jakby nie widział się ze mną od tygodnia.

Podsuwam Róży i jej przyjaciółce Pembe talerz. Có- żeście porabiali cały dzień? pytam Kaja, by nie prze­szkadzać dziewczętom w jedzeniu.

Ach, nic. A potem, ponieważ wciąż mu się przyglą­dam, bawiliśmy się, opowiadaliśmy sobie rozmaite his­torie, jedliśmy, piliśmy... a potem przyszedł Herwater, a potem oni wciąż tylko gadali.

Róża podnosi głowę i wzrok jej pada na Kaja, który usiłuje nie przyjmować go do wiadomości.

Zjeżdżaj teraz, mówi do Kaja. Matka dawno ci już powiedziała, żebyś poszedł do Erola i Oktaya.

Nie wierzę własnym oczom, ale Kaj złazi z moich ko­lan i idzie do drugiego pokoju, co prawda pozostawia­jąc drzwi szeroko otwarte.

Herwater? Jak mu się powodzi? Korzystam z okazji, aby o nim pomówić.

Ach, mówi Róża, wcale tak często nie przychodzi. Tylko wtedy, kiedy wcześniej kończy pracę i przecho­dzi przez park.

Widzę, jak Pembe spuszcza wzrok i stara się stłumić śmiech.

Naprawdę, co porabiacie cały dzień? Zawsze jesteś­cie w parku.

Tam jest najtaniej. Można kupić tylko lody i coś do picia, a nie ma huśtawki łódkowej ani karuzeli czy ko­lejki górskiej.

Ale coś przecież musicie robić, przynajmniej z dzieć­mi.

Ach, Róża wzrusza ramionami, one zawsze coś wy- najdą. Kaj idzie zaraz do piaskownicy albo na plac za­baw. Bliźniaki pomagają mu, żeby dostał się na huś­tawkę.

A wy?

My wymyślamy sobie historie o ludziach, którzy także przychodzą do parku. Kim są i jak by chcieli żyć, mówi Pembe.

Najpierw ich dokładnie obrabiamy, mówi Róża dalej, a potem sobie układamy, co, naszym zdaniem, powinni robić. A kiedy już cały park zapełnimy zwariowanymi typkami, coś z tego znowu wynika.

Czasami ludzie, których poznajemy, są o wiele bar­dziej zwariowani, niż myślałyśmy, mówi Pembe.

Ale nic więcej nie mogę z nich wydobyć. Wzruszają ramionami, chichocą albo udają, że nie rozumieją, cze­go chcę.

O ile znam Różę, wiem, że niejedno widziała. Rodzice, jeśli w ogóle zauważają córkę, zdają się traktować ją jako osobę dorosłą. A jej turecka przyjaciółka ma też za sobą coś, co można określić jako los. Nie mogę sobie wyobrazić, że wypełniają czas niewinnymi zaba­wami. Albo może nie są to wcale takie niewinne zaba­wy? Róża po raz pierwszy mówiąc o Pembe powiedziała, wiesz, nie mogę wprost zrozumieć, że ona tak dobrze mówi po niemiecku. Poznały się na rynku podczas za­

kupów. Róża chciała kupić melon, ale kiedy wzięta jeden, który wydał jej się szczególnie ładny, poczuła, że ktoś skubie ją za rękaw i szepce, nie ten. A który? zapytała Róża.

Pembe wzięła inny, nacisnęła go lekko — akurat handlarka się odwróciła — i powiedziała: Weź ten.

Tak nawiązała się rozmowa i wciąż gadając przecha­dzały się po raz siedemnasty pomiędzy stoiskami, mimo toreb z zakupami, które musiały dźwigać.

Nie masz ochoty wpaść do mnie na chwilę? zapytała Róża, kiedy obie miały już dość. Mieszkam tu całkiem w pobliżu. Mogłybyśmy wypocząć, no i dalej gadać.

Pembe odpowiedziała, że chętnie, ale teraz nie może, bo ojciec jest w domu, a matka czeka na zakupy.

Było to w sobotę. W niedzielę znowu się spotkały. Pembe była z obydwoma braćmi, Róża zabrała Kaja na przedpołudnie. Tak po raz pierwszy wszyscy poszli do parku miejskiego. Odtąd, kiedykolwiek mają „nadzór nad dziećmi”, zwłaszcza podczas wakacji, tam się udają. Dzielą się też pieniędzmi, które Róża dostaje za opiekę nad Kajem. Kaj zaś woli iść z dziewczętami niż do przedszkola.

Żebyś wiedziała, jak oni mieszkają, opowiadała mi Róża wkrótce potem. To niby niski parter, ale tak prawdę mówiąc to suterena. Żeby nie było widać plam wilgoci, zawiesili ściany makatami. Jest tam pełno po­duszek i małych stolików, a na nich leżą serwetki, na­wet na radiu. A na tym plastykowe wazony z plastyko­wymi kwiatami, a na parapetach także stoją plastykowe kwiaty, bo prawdziwe by się tam nie chowały. Za to jest cała masa jedzenia i herbata. Gdziekolwiek obrócisz głowę, ktoś podsuwa ci talerz pełny czegoś tam. Jej matka pracuje w repasacji odzieży, a ojciec na budowie. Ojciec zaraz wyszedł spotkać się z przyjaciółmi. Bliź­niaki poszły się bawić, a myśmy wiele godzin spędziły

i i -% \ i \ \ \ \ il

z matką Pembe. Najpierw wciąż się usprawiedliwiała z powodu mieszkania, ale potem zaśmiewała się słucha­jąc Pembe i mnie. I coraz częściej mówiła, że powinnyś­my więcej jeść, aby nam piersi urosły, a potem sama zaczęła opowiadać. Choć źle mówi po niemiecku i Pem­be wciąż musi jej pomagać, chętnie jej słuchałam. Opo­wiadała o swoim weselu na wsi i jak po raz pierwszy zobaczyła ojca Pembe, jako mężczyznę, za którego mieli ją wydać, bo z widzenia znała go jak wszystkich innych mieszkańców wsi. A kiedy odchodziłam, pocałowała mnie w oba policzki i powiedziała, żebym wkrótce zno­wu ich odwiedziła.

Zazdroszczę dziewczętom. Zazdroszczę im tak bliskiej przyjaźni, tej — obawiam się tych słów — ich samotno­ści we dwie.

Róża, która zaopatruje rodziców w żywność, Pembe, która podporządkowuje się rodzicom. Róża od wczesnego dzieciństwa jakby opuszczona, Pembe jako dziecko wy­rzucona na tutejszy, obcy jej brzeg. Obie przeżyły to, nie zacięły się, nie zamknęły się w sobie. Cieszyłabym się, gdyby Kaj zawarł kiedyś taką przyjaźń. Ów prosty, naturalny, pełen miłości stosunek dziewcząt do siebie nawzajem i do dzieci ogromnie mnie ujmuje. Może są lepiej przygotowane do uczuć, jakie przyjdzie im przeżywać, i do wymogów, jakie uczucia te im posta­wią.

Nie da się z tego wymigać, powiedziała Pola. Jeśli się nie da z tego wymigać, trzeba głębiej się w to za­nurzyć. Ćwiczyć się w uczuciach od samego początku. Dopuszczać do siebie miłość ze wszystkich stron. Nie wierzyć w jej niepowtarzalność, lecz w jej możliwości. Ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć, by móc ją znosić.

Gdybyż to można było się nauczyć, jak się pozbyć próżności, dumy i wynikającej z tego przesadnej wrażli­wości. Dlaczego to takie trudne uznać uczucia za coś

**&*'*?'

organicznego, coś, co przypływa i odpływa nie pociąga­jąc za sobą oskarżeń ó winę.

Prawdziwe symbiozy dokonują się przez długi okres i występują tylko pomiędzy szczególnie zniekształcony­mi istotami. Tylko oczywiste braki nie dopingują do konkurencji. A może powinniśmy lepiej zdawać sobie sprawę z naszych defektów, aby móc zrastać się we właściwym miejscu?

V*

m

»*

1 ti s?

i ■ J

cg f *

i

£%■ y

MCI'iiSrAl _

Ml§f

wM

lill

fMll

Sili#

KAii KM Alf » «1* ■

g

ul

KjHnrtL

4. puK Bj ■■■

l|*g|&0&;d . ..*■

- s$lp|

^yHsmilSai

4Łiii4#sp

Kaj użył sukni jako fartucha i jest teraz zaplamiona.

No i jak ty wyglądasz, mówi Róża spokojnie.

Kaj ogląda swoje palce i usiłuje tkwiący na nich brud wytrzeć o sukienkę.

Idź, umyj się, mówi Róża wciąż jeszcze spokojnie, ale z pogróżką w głosie.

Kaj, cicho podśpiewując, drepce do najbliższego hy­drantu. Stoi tam babcia pochylona nad wnuczką i mówi, mówi...

Taka kochana dziewuszka, a taka brudna, kto to widział? Wstyd i hańba. Mamusia kupiła taką śliczną sukieneczkę, a co robi Linusia, zabrudziła się od stóp do głów. A przecież babcia powiedziała, że kulka z lodów ci spadnie, trzeba się zatrzymać, aż się zliże górną kul­kę. Ale kiedy się chce przy tym biegać, to zrozumiałe, że kulka spadnie. To jasne jak słońce. Popatrz tylko, wszystkie trzy rodzaje lodów, czekoladowe, waniliowe, malinowe, wszystkie są na sukieneczce, którą mamusia wczoraj dopiero kupiła.

Linusia cicho łka trzymając w ręku pustą tutkę po lodach, podczas gdy babcia wyżyma chusteczkę pod strumieniem wody.

Nie becz, bo łzami rozmażesz cały brud na buzi, usta i tak muszę ci wytrzeć. Wyrzuć wreszcie tę tutkę. Już

118

nic w niej nie ma. A sama, bez lodów jest niezdrowa. W ogóle lody są niezdrowe. Tylko zapychają żołądek i robi się od nich zimno.

Kaj z zainteresowaniem słuchał, ale teraz, kiedy babcia kończy wycieranie i wyżymanie, automatycznie cofa się o krok. Ale za późno. Już obca babcia się od­wróciła i zobaczyła Kaja. Coś podobnego! Jeszcze jedna dziewuszka w ładnej sukieneczce jest brudna, ale jaka brudna!

I już obca babcia chwyta Kaja za ramiona, ustawia przed hydrantem i podsuwa dopiero co wyżętą chu­steczkę pod strumień wody. Kaj zaczyna się wyrywać.

Puść mnie, krzyczy, sam się umyję. Idź sobie.

Ale obca babcia nie daje tak łatwo za wygraną.

Puść, bo cię ugryzę, krzyczy Kaj.

Ano zobaczymy, mówi obca babcia, to się pokaże.

Uwaga, mówi Kaj, fair jak podczas szermierki.

Zaraz się umyjemy, mówi obca babcia, potem głos jej się załamuje, podczas gdy Kaj korzysta ze sposobno­ści i wymyka się z jej znieruchomiałej ręki.

To już szczyt wszystkiego, doprawdy szczyt wszyst­kiego. Smarkula ugryzła mnie w palec. Babcia trzyma rękę przed sobą i bada ją, jakby nie wierzyła własnym oczom.

I nic pani na to nie poradzi, wtrąca się jakaś kobieta w sportowych spodniach, która dwunastoletniemu gru­basowi wyciera plamę ze spodenek. Jeśli nie jest to pani dziecko ani nie jest pod pani opieką, nie może pani nic zrobić.

Mogłabym, owszem, mówi obca babcia, która powoli jakby budziła się z transu. Mogłabym chwycić to dziecko i sprawić mu lanie.

Mam nadzieję, że wie pani, co ją za to czeka.

Nic nie wiem, jedno tylko wiem, że ja i moje dzieci, i moje wnuki w takim wypadku zarobiłyby lanie.

118

\ \ \ \ \ W i

Co to znaczy zarobiłyby? pyta Linusia z zadowoloną miną; zapomniała już o myciu i wyrzutach.

Kiedy się dostaje lanie.

A z czego się leje to lanie?

Leje się to lanie z lejka, i to tak, że potem trudno usiedzieć na pupie od tego lania.

W dzisiejszych czasach określa się to jako maltreto­wanie dzieci, droga pani, mówi kobieta w spodniach, i niech pani znajdzie sędziego, który przyjmie do wia­domości, że działała pani w afekcie, i przyzna pani oko­liczności łagodzące. W dzisiejszych czasach należy lanie sprawiać w swoich czterech ścianach, jeśli się nie chce za to jeszcze zapłacić. Zasłania usta ręką tak, żeby tylko obca babcia to usłyszała. Pani się uśmieje, ale daję w skórę mojemu dryblasowi — odprawiła dwunastolatka w mokrych spodniach — tylko przy zaciągniętych za­słonach, jeśli na to zasłuży. Bo wystarczy, żeby jakiś sąsiad to zobaczył i na panią doniósł. Coś idiotycznego. My, które naprawdę troszczymy się o nasze dzieci, ro­bimy podobno wszystko na opak, a inni, którzy w ogóle

o dzieci nie dbają, są podobno w porządku. Ja tego nie mogę pojąć. Ale nie jestem w ciemię bita. Na wszelki wypadek mamy zaciągnięte zasłony.

No tak, mówi obca babcia i oblizuje palec, w który Kaj ją ugryzł, człowiek już w ogóle nie rozumie, co się dzieje na tym świecie.

Kaj usiadł na trawie w bezpiecznej odległości i przy­słuchuje się. Kiedy spostrzega, że obca babcia odchodzi ze swoją wnuczką, woła za nimi, przecież uprzedzałem, że ugryzę. Trzy razy to powiedziałem.

Nieprawda, woła Linusia, tylko dwa razy. Za trze­cim razem ona by ci uwierzyła.

Szkoda, mówi Kaj.

To dlatego, że nie potrafisz liczyć do trzech.

Kaj patrzy po sobie, krytycznie spogląda na swoje

nagie kolana, a potem mówi, to dlatego, że mam na sobie tę głupią kieckę.

Idę w cień. Kaj kuca za japońskim krzewem ozdob­nym.

Szczypawka... Znasz mnie przecież? Jestem Kaj Stern. Jesteśmy przyjaciółmi, najlepszymi przyjaciółmi.

Oktay przysiada się do Kaja. Ona gryzie...

Mnie nie. Nie może mnie ugryźć. Popatrz, jak pełznie mi po palcach.

Aż roi się od tego, mówi Erol, który także nadszedł. Wspaniała szczypawka. Kaj podsuwa Oktayowi rękę, po której wspinają się teraz dwie szczypawki.

Róża zwróciła twarz do słońca. Zmarszczyła nos z obrzydzeniem, ale oczy ma przymknięte. Na podbródku wystąpiły kropelki potu.

Kaj, mówi dość obojętnie, nie powinieneś siadać stale na trawie, sukienka ci się zazieleni.

Zielony, zielony, zielony, mój kolor ulubiony,

Zielone, zielone, zielone jest wszystko, co mam.

Dlatego wszystko lubię, co kolor ma zielony,

Ślicznej zielonej żabce ja moje serce dam.

Dęby, zęby, gęby...

Erol dyryguje wskazującym palcem.

Brzozy, kozy, wozy...

Kaj podnosi wzrok.

Buki, bruki, banialuki.

Choinki, dziewczynki, pralinki.

Wianek, panek, Stefanek.

A potem Oktay ciągnie dalej:

Lecz Stefanek, mądry młodzik, mówi — guzik mnie obchodzi!

Skończcie z tymi głupotami, mówi Pembe, człowiek kręćka dostaje.

Jeść, mówi Kaj.

121

Hj

Pić, mówią Erol i Oktay.

Pembe wstaje. Dziś będzie coś nadzwyczajnego.

A nie coś podzwyczajnego?

Nie złość jej, mówi Oktay, inaczej nic z tego.

Co będzie nadzwyczajnego? pyta Róża. Czy ktoś ob­chodzi urodziny?

Ja, Pembe spuszcza wzrok.

Samaś sobie winna. Gdybyś pisnęła słówko, dostała­byś prezent. A zamiast tego ty robisz nam niespo­dziankę.

Jaką?

Piknik. Urządzimy prawdziwy piknik. Z herbatą, je­dzeniem i w ogóle.

Piknik? Że też coś takiego przyszło ci do głowy!

Erol, Oktay, Pembe klaszcze w dłonie. Zaraz tu wró­cimy. Wszystko przygotowałam, musimy to tylko przy­nieść.

Mamy wam pomóc?

Nie. Dadzą sobie radę z Erolem i Oktayem. Bardzo się spieszą. My tu niedaleko mieszkamy, mówi Pembe. I już ich nie ma.

Kaj sadowi się u Róży na kolanach. Pada na nich cień drzewka życia i Róża stara się wytrzeć Kajowi nos. W tej chwili przechodzi przez park grupa amery­kańskich turystek, jedna z nich szczególnie zwraca na siebie uwagę, nawet Róża przechyla się, by lepiej ją obejrzeć.

Jest to smukła kobieta o jasnej cerze i płomiennych włosach, w czerwonej sukni, czerwonych pantoflach i z czerwoną torebką. Nawet usta i klipsy mają tę samą opętańczą czerwień. Kobieta góruje nad całą grupą, obcasy ma wysokie i cienkie, a chodząc wykonuje wę­żowe ruchy od nóg aż po ramiona i po szyję.

Kaj przytulił się mocno do Róży i szepce jej do ucha, sądzisz, że to czarownica?

Róża nie od razu odpowiada. Potem potrząsa głową i oboje patrzą w ślad za kobietą, aż znika wraz z całą grupą.

Czy czarownica to wydmo?

Nie wydmo, tylko widmo.

Ale ona się tak wydymała.

Nie wydymała, tylko wyginała.

No to się wyginała jak widmo.

Nie jak widmo, tylko jak wąż.

Chciałbym, żeby mi kto opowiedział bajkę o widmie, co wygina się jak wąż.

A czego się bardziej boisz — widma czy węża?

Właśnie sam nie wiem. Dlatego chciałbym usłyszeć bajkę, gdzie widmo pożera węża, a wąż widmo.

Sądzisz, że wtedy mniej byś się bał?

Może, mówi Kaj, może wtedy jedno pożre drugie.

Pembe i jej bracia wracają obładowani kocem, samo­warem i dwoma koszami.

Przywlekliście całe gospodarstwo. Róża pomaga Pem­be rozłożyć koc na przerzedzonym trawniku.

Przynieście wody, rozkazuje Pembe braciom i posyła ich z dzbankiem do hydrantu.

Kaj tymczasem wyłowił z kosza kawałek chleba, ale Pembe ofuknęła go, zostaw, musisz poczekać, aż wszyscy się zbierzemy.

Tymczasem ustawiła samowar i usiłuje rozpalić go węglem drzewnym, który po kawałku wrzuca do rury. Wachluje gazetą słaby płomyk, od czasu do czasu dmu­cha do wnętrza, potem nalewa wodę do samowaru.

Teraz wszyscy siedzą na kocu jak psiaczki, którym ślinka cieknie, ze wzrokiem utkwionym w oba kosze. Kiedy ogień, już bez niczyjej pomocy, dalej się żarzy, Pembe zabiera się do koszy i pełnymi godności ruchami zaczyna wyjmować ich zawartość.

Przyniosła nawet plastykowe talerzyki i kolorowe serwetki papierowe. Najpierw każdy otrzymuje po kilka placków, to upiekła nasza matka. Możecie ich używać zamiast łyżek i widelców — urywacie kawałek, owijacie dokoła jakiegoś dania i w ten sposób zjadacie. Zjawia się małe pudełko z kostkowym cukrem i musztardówki do herbaty. Na pozostałe talerzyki plastykowe Pembe nakłada plasterki ogórków, czarne oliwki i ćwiartki papryki, kawałki białego sera, plasterki melonów i po­łówki brzoskwiń. Są też paszteciki nadziewane serem z przyprawami i dużo ciasteczek z jagły. Wydaje się, że dzieci siedzą przy uginającym się od obfitości stole — tak rozłożyła Pembe przed nimi poczęstunek. Kiedy spostrzega szeroko rozwarte oczy Kaja i Róży, mówi: Możecie jeść, ile dusza zapragnie, mam jeszcze coś w zapasie, ale nie chcę od razu wypakować, bo straci świeżość.

Mogę? pyta Kaj trzymając w ręku plasterek ogórka, z którego spływa kropla soku.

Pembe mamrocze coś, czego Kaj i Róża nie rozumie­ją — ma to jakiś związek z Allachem. Potem mówi nie­mal błagalnie: Proszę, częstujcie się.

To, co się dzieje dalej, nie jest właściwie posilaniem się, lecz ucztowaniem. Erol i Oktay siedzą ze skrzyżo­wanymi nogami, obnażeni do pasa, obie dziewczyny zaś rozpięły guziczki bluzek, ile się tylko dało.

Jest południe i park prawie opustoszał. Publiczność przedpołudniowa poszła do domu na obiad, a sekretarki, które korzystają z jednogodzinnej przerwy, wystawiają się na słońce, chcąc utrwalić urlopową opaleniznę albo z góry się opalić, aby nie jechać na urlop jako „blade twarze”; siadają na ławkach tuż nad stawem, ponieważ woda odbija światło i wzmaga działanie słońca.

Chyba wydałaś na to przyjęcie całe kieszonkowe? Róża odgryza kawałek pasztecika z ciasta francuskiego.

Kieszonkowe, co to jest?

Tylko mi nie wmawiaj, że nie wiesz, co to jest kie­szonkowe.

Owszem, wyraz ten znam, ale u nas czegoś takiego nie ma.

Wytłumaczyła ojcu, że tu obchodzi się urodziny i że wtedy można sobie czegoś życzyć. I po wyjaśnieniach, które dostatecznie długo trwały, ojciec dał jej wreszcie trochę pieniędzy. Pomysł z piknikiem spodobał mu się, jak i to, że na swoje urodziny zaprasza się przyjaciół.

Naraz przed dziećmi staje stara pani w płóciennym kostiumie, w słomkowym kapeluszu i z parasololaską. Miło, ogromnie miło, mówi łaskawie i wskazuje czub­kiem parasololaski samowar.

Jak sądzisz, może powinniśmy zaprosić hrabinę? pyta Pembe szeptem.

Spróbuj, szepce Róża w odpowiedzi.

Bardzo prosimy! Pembe wskazuje na poczęstunek.

Bardzo dziękuję, mówi hrabina i siada na ławce. Fi­liżanka herbaty przydałaby się na moje ciśnienie.

Może pani coś zje? Pembe bierze mały talerzyk pla­stykowy.

Hrabina zdejmuje rękawiczki i przygląda się uważnie. Sądzę, mówi z ¡wahaniem, jak gdyby nie chciała stracić nic z tych smakołyków, sądzę, że wezmę najpierw pla­sterek ogórka, potem kawałeczek pasztetu, a na deser plasterek melona.

Pembe nakłada to, o co hrabina prosiła, na talerz, przedzielając wszystko papierowymi serwetkami. Do­daje też jedyny tu widelec, którym nakładała jedzenie na talerze, sądzi bowiem, że hrabina nie życzy sobie chleba.

A herbata, pyta, złocista, koloru orzecha czy czarna?

Co do herbaty, prosiłabym jasny orzech z połówką kostki cukru, jeśli można.

Pembe miesza esencję z wrzątkiem we właściwej pro­porcji. Hrabina bierze musztardówkę i mówi, dokładnie się jej przyglądając: Bardzo ładna, wybitnie rustykalna, ale bardzo ładna.

Co to znaczy rustykalna? pyta Oktay nieufnie.

Hrabina podnosi wzrok, potem mówi, wiejska, moje dziecko. Że tak powiem — wiejska.

To dlatego, mówi Erol, że pochodzimy ze wsi. Po pierwsze, z innego kraju, a po drugie, ze wsi.

Ciekawe, mówi hrabina. Ja także spędziłam część swego dzieciństwa na wsi.

Ile owiec i ile krów miał pani ojciec?

Tego nie mogę już tak dokładnie powiedzieć, ale może sobie przypomnę. Wiem tylko, że kiedyś dostałam na urodziny jagniątko z niebieską jedwabną kokardką i dzwoneczkiem.

Urodziny, woła Oktay podniecony, moja siostra obcho­dzi właśnie swoje urodziny.

Och! Hrabina stawia obok siebie pusty talerz. Więc najserdeczniejsze życzenia. Podaje Pembe rękę i kilka­krotnie ściska jej dłoń. Potem zaczyna szperać w swojej torebce. Niestety nie byłam przygotowana na tę uro­czystość, ale może to sprawi ci przyjemność. Wyjmuje puderniczkę, wyciera lusterko do połysku, aby raz je­szcze się w nim przejrzeć, i daje Pembe.

Pembe się rumieni. Bierze puderniczkę, z zachwytem obraca ją w ręku, a potem zwraca hrabinie.

Nie podoba ci się? Masz rację, ta puderniczka jest raczej odpowiednia dla starszej pani.

Ach, nie, mówi Pembe, podoba mi się ogromnie. Ale nie mogę jej zatrzymać. Rodzice nie pozwoliliby mi jej przyjąć.

Rozumiem. Hrabina znacząco kiwa głową. Jeszcze się nad tym zastanowię i prześlę ci prezent pocztą. Bardzo bym chciała sprawić ci przyjemność.

126

Pani jest moim gościem, mówi Pembe, to samo już sprawia mi przyjemność.

Herwater idzie. Róża wskazuje na człowieka w wieku około trzydziestu pięciu lat w jeansowym ubraniu.

Hrabina wyciąga do niego dłoń, którą Herwater, skła­niając się, całuje. Jego ciemne włosy sięgające ramion wykonują ten ruch razem z nim, opadają do przodu, a kiedy Herwater się wyprostowuje, znowu zwisają mu dookoła szyi.

Herwater... powtarza hrabina.

Inżynier, mówi Herwater, pracuję w wodociągach miejskich.

Nie, nie, hrabina zaprzecza ruchem głowy. Mam na myśli nazwisko. Pańscy rodzice...

Oboje nie żyją. Ale możliwe, że pani ich znała.

Słusznie, to podwójne samobójstwo, które wywołało tyle szumu, nigdy nie wyjaśnione. Jeśli się nie mylę, chodziło o jakieś wartości majątkowe... a potem się oka­zało, że ten majątek jednak się odnalazł.

Hrabina pogrąża się we wspomnieniach, potem pyta:

Ma pan rodzeństwo?

Herwater zaprzecza ruchem głowy.

Więc pan sam wszystko odziedziczył. Fantastyczne. Ale zaraz wstyd jej swego entuzjazmu i powiada cicho i ze zrozumieniem, na pewno przepuścił pan cały ma­jątek w ciągu pół roku...

Herwater wybucha śmiechem. Niezupełnie. Scedowa­łem go na kogoś innego.

Scedował go pan... Ależ, młody człowieku, co pan zrobi, jeśli założy pan kiedyś rodzinę?

Moje zainteresowania idą w zupełnie innym kierunku. Herwater składa jeszcze jeden ukłon.

127

M i i 1 V A M

Hrabina marszczy nos. Nikt nie chce teraz obarczać się rodziną. Bardzo to smutne. Służby też już nie ma. Toteż dzieciom nie pozostaje nic innego niż skupiać się w gromady.

Ma pani rację. Herwater potakuje skinieniem głowy. Na moje usprawiedliwienie mogę jedynie oświadczyć, że od czasu do czasu obejmuję opiekę nad dziećmi. Her­water wziął Kaja na ręce i poprawia mu sukienkę.

Ach, ty, mówi Kaj trzymając się głowy Herwatera, uważaj, żeby mój krokodyl cię nie pożarł, kiedy znowu będziesz łaził po kanale.

Od czasu do czasu opieka nad dziećmi, powtarza hrabi­na, to brzmi ładnie. Ale, pan wybaczy, co to panu daje?

Urozmaicenie. Powiedziałbym nawet coś więcej — pociechę.

Dla obu stron?

W najlepszym razie — tak.

Pociecha, no dobrze. Hrabina delikatnie ociera nos chusteczką. Ale jak się ma sprawa z popłatnością?

Jeśli nie liczyć lodów latem i kasztanów zimą, to żadna, mówi Herwater.

Tak też sobie pomyślałam. Ale co się robi w takim wypadku. Jak widzę, pan nie ma nic przeciwko temu, aby także wnieść swój wkład...

Jaki wkład? pyta Róża.

Wkład do zachowania towarzystwa.

Jakiego towarzystwa? Herwater podnosi wzrok. Hrabina się śmieje. Nie dam się nabrać, nie jestem taka naiwna. Towarzystwem nazywam ogół towarzystwa ludzkiego. Odróżniam najwyżej towarzystwo dobre i złe.

To zależy od przynależności do tej lub innej klasy, ale jest zupełnie zrozumiałe, mówi Herwater.

Jedźmy dalej. A więc, jak dotąd, żadna popłatność, tylko pociecha. To za mało.

Herwater się zastanawia. A co pani sądzi o poucze­niu? Głowa wymaga pouczenia, a więc poprzez pociechę do pouczenia.

Nie przeczę, że słowa są pożywne. Zastanawiam się tylko, według jakiej jednostki miary należy obliczać ich stopień odżywczości.

Może zastosujemy tu jako jednostkę miary ziarno siewne?

A jeśli nie wszystko wzejdzie?

Biorę na siebie sumę ubytków. Jeśli ziemia okaże się jałowa, pokryję straty.

Czy mogę pańskie słowa wziąć za dobrą monetę?

W walucie konwersyjnej.

Co to znaczy? pyta Pembe. Podaje Herwaterowi szklankę herbaty i zachęcającym gestem wskazuje na resztę poczęstunku.

Pieniądze. Wszystko kręci się dookoła pieniędzy. Her­water upija łyk herbaty.

Nie, nie wszystko. Pan mnie obraża. Pembe obron­nym ruchem zasłania resztę pozostałą z uczty. Tutaj wszystko kręci się dookoła gościnności.

Oczywiście, mówi Herwater uspokajająco. Ale bez pieniędzy nie mogłabyś nic kupić. Rzecz jasna, że naj­pierw rozmawiałaś z matką, potem z ojcem i kilkakrot­nie musiałaś się pokręcić, nim dostałaś pieniądze.

A więc kręciłaś się dookoła pieniędzy, mówi Kaj do Pembe. Rozumiesz?

Czyli chce pan w razie potrzeby wyrównać poucze­nie pokryciem straty. Hrabina nie popuszcza.

Mówiąc dosłownie.

Mówiąc obrazowo odracza pan sprawę odpowiedzial­ności.

Moim zdaniem rozsądniej jest dyskutować opierając się na rezultatach.

Uważa się pan za miarodajnego, jeśli idzie o k nek. Przyłapałam pana na tym. Jeśli słowa „kierunek” nie zechce pani zbytnio wężać. Sądzi pan, że w ten sposób najprędzej uda się osi nąć jakiś przełom?

Możliwe.

Zapatruję się na to sceptycznie. Na podstawie moi wieloletnich, całe generacje trwających doświadczi ośmielę się twierdzić, że pan także znajdzie się w ni bezpieczeństwie.

Jakim?

W przecenianiu odżywczości słów.

Prawda skąpo gospodaruje swymi ziarnami. A trzebi przyznać, że i my mamy zbyt krótką kołdrę — albo nogi wystają, albo głowa.

Róża założyła nogę na nogę. Siedzi oparta plecami

o ławkę i obserwuje Herwatera. Pembe znów nalała jej herbaty i trąca Różę w ramię. Miłość budzi pragnienie, szepce chichocąc.

Włosy Róży niecierpliwie połyskują, ich odbłask na chwilę zabarwia jej twarz.

Erol i Oktay gryzą pestki słonecznika, zręcznie roz­łupują je zębami, przy czym ziarno wsuwają językiem za zęby, a łupiny wypluwają, tak że przed każdym z nich wznosi się spora kupka.

Rozumiesz coś z tego? pyta Oktay.

Erol potrząsa głową.

Zjadłem już pięć kawałków pasztetu, a mógłbym zjeść jeszcze.

Erol bierze kawałek pasztetu i nakłada bratu na ta­lerz. Masz, mówi, tamci są tak zagadani, że nie w głowie im jedzenie.

Wczesne popołudnie przesuwa chmury na niebie i spodziewana burza ulega odroczeniu. Jest parno, ale słońce już nie praży. Wielu spacerowiczów przewidując ulewny deszcz opuściło park, jest tu niemal bezludnie. Dozorca zatacza coraz większe kręgi dookoła grupy i podejrzliwie nabiera na szpikulec kawałki papieru.

Przechodnie, którzy nie siadając na ławkach prze­cinają park, by w ten sposób skrócić sobie drogę do innej dzielnicy miasta, nawet nie spostrzegają samowaru i całego pikniku.

Hrabina ziewa zasłaniając usta ręką i spogląda na zegarek. No tak, mogę powiedzieć, że minęła połowa mojej południowej drzemki.

Ależ pani wcale nie śpi, mówi Pembe.

No właśnie. Jeśli uda mi się jeszcze godzinkę wy­trwać, wtedy południowa drzemka minie i będę ją miała za sobą.

No bo nie można odbywać południowej drzemki póź­nym popołudniem, mówi Herwater.

Tak jak w systemie patriarchalnym nie można osiąg­nąć samodzielności, bo człowiek zbytnio jest uzależnio­ny, mówi Róża, kierując te słowa do Herwatera, choć wcale na niego nie patrzy.

Świetnie, mówi Herwater. Widzę, że moje słowa utkwiły ci w pamięci. Kładzie dłoń na jej kolanie, drugą zaś wsuwa do ust ostatni kęs ciasta.

Teraz wreszcie pobawisz się z nami, mówi Kaj, który opierał się o nogi Herwatera. Erol i Oktay przysuwają się bliżej, podczas gdy Pembe zbiera puste talerze i układa resztki jedzenia.

Hrabina powoli zapada w drzemkę. Jeszcze od czasu do czasu usiłuje się otrząsnąć, sztywno się wyprosto­wując. Ale niewątpliwie od tej drzemki się nie wy­miga.

W co się bawimy? Herwater wyjmuje mini-jojo z

lt|i

jrKiiir^i £ MMMiu

i

kieszeni i puszcza w ruch piłeczkę, która skacze w górę i w dół.

Co masz poza tym? pyta Kaj, który wziął od niego mini-jojo i sam się nim bawi.

Herwater wyciąga z kieszeni bluzy pocztówkę z twa­rzą człowieka z profilu. Między okiem a górną wargą dynda łańcuszek, tak że można człowiekowi wciąż zmie­niać kształt nosa, w zależności od położenia łańcuszka.

Dzieci wydają się teraz zajęte zabawą, więc Róża stara się zwrócić na siebie uwagę Herwatera. Ale kiedy zaczyna dobrze przemyślane zdanie, wtrąca się Kaj.

A gdzie ta gra, którą nam wczoraj obiecałeś?

Jaka gra? pyta Herwater obłudnie.

Sam miałeś ją wynaleźć, jakąś bardzo skomplikowa­ną grę.

Ach, tak, ta gra. Teraz wiem, co mnie tak uwierało, kiedy siedziałem. Z trudem wyciąga z tylnej kieszeni spodni, zakrytej bluzą, wąskie podłużne tekturowe pu­dełko. Jest w nim sztywny kartonik, kostki do gry i karty.

No więc, mówi Herwater, to, co widzicie na arkuszu, to cały świat.

Jak to świat? Erol patrzy zdziwiony na planszę z to­rem wyścigów.

Tu mam kostki. Możesz sobie wygrać nimi wszystko, co jest potrzebne, aby utrzymać przy życiu ciebie lub jakąś roślinę, albo jakieś zwierzę. Na kartach masz rozmaite rzeczy, żywe istoty, rośliny, przedmioty.

A kiedy się wygrywa?

Kiedy wypada najwyższa cyfra i dojdziesz najprędzej do celu.

Czas nie gra tutaj tak wielkiej roli. Najważniejsze, żebyś obrał najlepszy kierunek postępowania. Musisz przebić się ze swoją kartą. Wolno ci zawsze trzy­krotnie rzucić kostki i możesz wybierać spośród tych

trzech kostek. Musisz uważać, żeby wybrać dla karty, którą chcesz forsować, możliwie najlepsze dane. Kto pod koniec okaże najwięcej korzystnych danych dla swojej karty, ten wygrywa.

Jak się w to gra? pyta Kaj. Najpierw nam pokaż.

Herwater wyciąga jedną kartę ze stosu i pokazuje.

Drzewo”.

Dzieci kiwają głowami. I co dalej?

Herwater bierze kostki, rzuca trzykrotnie i każe po­dać dzieciom cyfry, które mu wypadły: Trójka, piątka, szóstka. Przy trójce napisane jest „powietrze”.

Czy drzewom potrzebne jest powietrze?

Jasne, mówią dzieci.

Przy piątce nie ma nic. Neutralny punkt, na który mógłbym się wycofać, gdyby na innych kostkach były do wyboru same niekorzystne dane.

Przy szóstce jest „ruch”.

Czy drzewo potrzebuje ruchu?

Nie, mówią dzieci.

A więc dla swojego drzewa biorę „powietrze”. Her­water wyciąga z innej talii kartę, na której napisane jest „powietrze”. I tak się gra toczy. Możecie brać tylko takie karty, które są szczególnie korzystne dla waszej karty. Jeśli wyciągniecie same niekorzystne karty, wy­bierajcie najmniej niekorzystną albo oddajcie jedną dobrą kartę — w zależności od waszej decyzji.

Więc wygrywa ten, który ma najwięcej kart? pyta Erol.

Niekoniecznie. Wygrywa ten, który zdobył najwięcej korzystnych danych dla swojej karty. Co prawda na kartę „dziecko” albo „niedźwiadek panda" można zdo­być więcej korzystnych danych niż na kartę „drzewo”. Jeśli więc masz tylko cztery korzystne dane dla karty „drzewo”, które jednak są dla drzewa danymi optymal­nymi, wygrałeś, nawet jeśli ktoś inny ma na kartę

dziecko” sześć punktów, ale nie zdobył wszystkich niezbędnych danych.

Sprawiedliwe to to nie jest, mówi Kaj.

Tak się wydaje, ale podczas gry okazuje się, że ten, kto najlepiej dba o swoją specjalną kartę, musi też wygrać. Poza tym jest nieprawdopodobne, by podczas każdej gry musiało się forsować tę samą kartę.

Kto decyduje, jakie dane są dla karty najlepsze? włącza się do rozmowy Róża.

Gracze. Jeśli na przykład gracz, który ma kartę „człowiek”, wylosuje kartę „woda”, nie jest jasne, czy ta karta jest dla niego optymalna. Można wówczas po­wiedzieć, że woda oznacza wodę do picia, wtedy jest niezbędna. Jeśli jednak jest to „woda, po której pływają statki”, należy uzgodnić, czy ten człowiek jest „mary­narzem”. Wtedy oczywiście także karta „wiatr” jest dla niego korzystna, ale już nie nadaje się dla niego karta „park”. Należy przypuszczać, że na morzu ma dość świe­żego „powietrza”.

Wobec tego muszę się nastawić na godzenie sprzeczek, które powstaną podczas tej gry, mówi Róża.

Kto wie? Herwater tasuje karty i dzieci mają wy­ciągać po jednej.

Erol wyciąga „krowę”, Oktay „lwa”, Kaj „człowie­ka”, Herwater „delfina”.

Róża i Pembe zaczynają ze sobą szeptać i z rzadka tylko zerkają na grających. Róża skubie pasemko wło­sów, okręca je dookoła palca, ściąga je, a potem nim powiewa, tak że światło pada na poszczególne włoski. Hrabina ostatecznie się zdrzemnęła, głowa jej coraz bardziej przechyla się na lewe ramię.

Słychać stukot kostek w tekturowym pudełku i gło­sy dzieci, które głośno się zastanawiają, jakie dane są dla nich korzystne, a jakie nie.

U nas jest taka gra, mówi Pembe, która składa się z białych i czarnych kamyków wielkości guzika, umiesz­czonych w drewnianym składanym pudle; trzeba je przesuwać z pierwszego kąta do czwartego, a stamtąd zabierać. Gra się dwiema kostkami, a wygrywa ten, który pierwszy wybrał wszystkie swoje kamyki z czwartego kąta. Gra się w herbaciarniach, słychać z nich dzień w dzień grzechotanie małych kostek.

Gdy do ojca przychodzi jego przyjaciel, grają u nas w domu. Nigdy nie widziałam, żeby jakaś kobieta w to grała.

Może byśmy kiedyś obie się w to zabawiły, mówi Ró­ża, przynieś ją następnym razem.

Pembe kiwa głową. Wszystkie kobiety wiedzą, jak się gra, bo przecież stale widują, jak to robią mężczyź­ni. To wcale nie jest trudne. Trzeba tylko zapamiętać sobie kilka trików, to wszystko, no i mieć szczęśliwą rękę przy rzucaniu kostkami.

Byłaś kiedyś w herbaciarni?

Nie. We wsi, w której mieszkaliśmy, była jedna, i kiedy słońce nie bardzo prażyło, mężczyźni siadali na dworze na pomalowanych na biało drewnianych krzes­łach, przesuwali w palcach paciorki tezbih, pili herba­tę i grali w tę grę.

Czy było ci przykro, że nie mogłaś chodzić do her­baciarni?

Nie. Wtedy bym nawet nie zauważyła tego, że nie wolno mi tam wejść i że nigdy mi nie będzie wolno. Tu nie było się nad czym zastanawiać, to rozumiało się samo przez się. Tak było i tak będzie i nie miało sensu łamać sobie nad tym głowy.

Czy dla mojego „lwa” potrzebne mi są „nawozy na­turalne”, czy nie? pyta Oktay.

Czy twój „lew” jest jaroszem? Herwater robi po­ważną minę.

Co to znaczy?

To taki, co żywi się tylko roślinami.

Zwariowałeś? Nie wiesz, co to jest lew?

Widziałem raz w gazecie zdjęcie lwa-jarosza, który ciągnął wózek i pomagał swemu panu rozwozić mleko.

Oktay pogardliwie gwiżdże przez zęby. Mój „lew” jest prawdziwym lwem i żre jak lew.

Wobec tego możesz wejść na punkt neutralny albo odłożyć kartę razem z jedną z korzystnych kart.

Ale ja nie mam neutralnych punktów. Obie pozo­stałe kostki są jednakowe i wskazują „gaz ziemny”. Więc jak mam przebić się ze swoim „lwem”?

Jakim lwem? Hrabina budzi się nagle z drzemki. Ka­pelusz trochę się przekrzywił; chwyta swoją parasolo- laskę, aby odstraszyć ewentualnego lwa.

Chodzi o mojego „lwa”. Jeśli wkrótce nie dostanę dla niego czegoś przyzwoitego do żarcia, nie przebiję się z nim.

Bardzo jest duży? pyta hrabina z uprzejmym zainte­resowaniem.

Dostatecznie duży, by połknąć całą „krowę”, mówi Oktay zerkając w stronę brata.

Chciałbyś, mówi Erol. Ale popatrz, ja wylosowałem „żywność roślinną”, a gzygzy!

,Krowę” o wiele łatwiej przeforsować niż „lwa”, za­pamiętaj sobie, ty wieśniaku.

Masz rację. Hrabina automatycznie sięga po puder- niczkę i pudruje nos. To samo zresztą powiada pan Le Blanc. Znamy się od wieków, ale on długo mieszkał na wsi, zajmował się gospodarką mleczną i straciliśmy się z oczu.

Pewnego dnia, było to dopiero kilka tygodni temu,

ujrzałam go na Ringu, w pobliżu obu muzeów, space­rował z gepardem na smyczy.

Podbiegłam do niego, pozostałam jednak w odpo­wiedniej odległości, spoglądałam to na niego, to na ge­parda, i znowu na niego. Potem powiedziałam: Kocha­ny Le Blanc, jeśli sobie dobrze przypominam, był pan zawsze przyjacielem psów. Co się stało, że nagle prze­rzucił się pan na koty?

Na to on, kochana Vivian, hołduję najnowszemu trendowi. Teraz trzyma się dzikie koty, to oszczędność na straży przybocznej i odstrasza petentów. Pytony wyszły z mody, często właziły do rur i zatykały prze­wody.

Skinęłam głową ze zrozumieniem. A łatwo trzymać dzikie koty?

Bogiem a prawdą, wcale niełatwo. Z moim gospodar­stwem mlecznym miałem mniej kłopotu. Wszystko zautomatyzowane, zracjonalizowane, oszczędność pra­cy i kosztów. Jeśli idzie o dzikie koty, problem tkwi w czymś innym. Tak się przywiązują do swych właści­cieli, że wzbraniają się, by je ktokolwiek inny karmił i wyprowadzał. Muszę teraz codziennie chodzić po Rin­gu ze swoją Muszką, żeby sobie rozprostowała łapy. A w nocy dopiero! Koniecznie chce wleźć do łóżka i muszę za każdym razem batem zaganiać ją do klatki pod łóżkiem.

Kochany Le Blanc, powiedziałam, wybrał pan sobie czasochłonne hobby.

Ma pani rację, przyznał mi ze smutkiem, dotknął ka­pelusza, skłonił się, wziął geparda krótko na smycz, abym mogła spokojnie przejść.

Dopiero kiedy byłam przy Operze, uprzytomniłam sobie z przerażeniem, że czarna pantera, którą widzia­łam wczoraj na klatce schodowej, jak znikała na jed­nym z korytarzy domu, w którym mieszkam, może nie

Y s

f?

była halucynacją. Zaraz też przypomniałam sobie licz­ne odgłosy, które dochodziły mnie przez wywietrznik w kuchni, a którym nie przydawałam znaczenia. Na­wet kiedy widziałam niedawno w windzie chłopca od rzeźnika z kilkoma połówkami tusz wieprzowych, są­dziłam raczej, że to ktoś kupił sobie nową zamrażarkę i chce sam podzielić i porcjować mięso.

Dlaczego „lew” nie może pożreć „krowy”, a „czło­wiek” nie może upolować „delfina”, jeśli stoją na tym samym miejscu? pyta Oktay. To by były dla ..lwa” i „człowieka” korzystne dane.

No tak, powiada Kaj, dlaczego ja nie mogę upolować ciebie i ze smakiem pożreć.

Herwater zastanawia się przez chwilę. Bo to by była inna gra. Gdyby bowiem przez przypadek zetknęło się dwoje, z których jedno może zeżreć drugie, znowu wszystko zależałoby od szczęścia — które albo pozwoli jednemu zeżreć drugie, albo to drugie ocali. Wszyscy czekalibyśmy na tego rodzaju szczęście czy też nieszęś- cie i wcale byśmy się nie wysilali, aby wynaleźć coś, co pozwoliłoby doprowadzić grę do końca.

Ale, mówi Kaj, to by było zabawniejsze, gdyby je­den pożarł drugiego.

Herwater śmieje się. Dla tego, kto pożera. Reszta zaś byłaby poza grą i nudziła się śmiertelnie.

Hrabina wskazuje końcem parasololaski kartę Ok- taya. Przypuśćmy, że przebijesz się ze swoim „lwem”, co z nim poczniesz?

Wtedy koniec gry i ja wygrałem.

Przypuśćmy, że gra nie jest skończona.

Lew należy do mnie, jest duży, tłusty, wszyscy się go boją. On mnie broni, mogę iść, dokąd zechcę. Zdam wszystkie egzaminy i zawsze będę miał „bardzo do­

brze”. A kiedy nauczyciel nas jeszcze raz zapyta, czy mamy wszy, każę lwu, by wylazł spod ławki — dopie­ro się facet strachu naje; będzie mnie błagał, bym po­wiedział do lwa „na miejsce” albo „do nogi”. Ale ja poczekam. Dopiero kiedy będą na niego biły siódme poty i kiedy przestanie mówić do mnie „Ej” zamiast Oktay, to może powiem „do nogi”, jak właściciel na­szej kamienicy do swego rotweilera, kiedy mijają na­sze mieszkanie idąc do piwnicy.

Och, mówi hrabina, bardzo mi przykro. Nie wiedzia­łam, że „lew” jest ci potrzebny. Sądziłam, że chodzi ci tylko o to, by wygrać, a potem byś nie wiedział, co z nim począć. Muszę porozmawiać z panem Le Blanc, może on na jakiś czas wypożyczy ci swego geparda.

Oktay śmieje się. To by dopiero była heca! Ale sama pani przecież powiedziała, że dzikie koty przywiązują się do swych panów. Gepard na pewno wcale by nie zechciał iść do mnie.

Hrabina ze smutkiem kręci głową. Właśnie. Zawsze trzeba wszystko z góry przemyśleć.

Ja bym wszystko z góry przemyślała, mówi Róża, gdybym mogła te wszystkie bezdomne dzikie koty w mieście zebrać i przygarnąć. Potrząsa głową, tak że włosy wzbijają się jak grzywa. Najpierw pojechałabym z nimi na wieś i zamieszkałabym w jednym z na wpół zrujnowanych pustych zamków, o których się czyta w gazetach, że szukają właściciela.

Na jakiś czas tam bym się ze zwierzętami zamknęła, aż byśmy się do siebie przyzwyczaiły. Te, które nie mogłyby się ze sobą pogodzić, niechby się zagryzły na śmierć, ale resztę wyszkoliłabym na taką gromadę, która by rozumiała każdy ruch mojej ręki. Wyobrażam sobie, że pozostałoby około dwunastu osobników, mo­żliwie pary, aby lepiej się ze sobą zgadzały, na przy­kład lwy, leopardy, pantery, gepardy, rysie. Z biegiem

139

\ 8 \ \ \ \ 9

H r

1 I i

czasu utworzyłybyśmy zespoloną gromadę, ja stanowi­łabym jej trzon, dzikie koty otoczkę. Kiedy bym je już odpowiednio wyszkoliła, wróciłybyśmy do miasta. Wciąż zmieniając kształt, jako koło albo piramida, albo leżący czy stojący kwadrat, tworząc klin czy węża, zależnie od potrzeby. I właśnie dlatego, że byłybyśmy zdolne do takich przeobrażeń, nikt nie mógłby nam nic zrobić. W całym mieście wprowadziłybyśmy taki zamęt, że nic by nie funkcjonowało. Wszędzie byśmy się pojawiały, gdzie się nas nie spodziewają, i wówczas, kiedy nastą­piłby całkowity chaos, kiedy by właściwie nic nie dzia­łało, a ludzie byliby zmuszeni przez wiele godzin cze­kać ściśnięci w samochodach, może wtedy by się zasta­nowili, co należy zmienić, w komunikacji i w ogóle. Jeśli już parę dzikich kotów potrafi sprawić taki roz­gardiasz, to coś musi być nie w porządku.

My natomiast rozrabiałybyśmy coraz bardziej, i co najmniej raz dziennie jeździłybyśmy na diabelskim młynie, aby z góry wypatrzeć, gdzie mamy uderzyć następnym razem.

Kiedy zachciałoby nam się jeść, ograbiłybyśmy halę targową, a kiedy zachciałoby nam się pić, splądrowały­byśmy najbliższe wozy dostawcze z napojami orzeźwia­jącymi. Rabowałybyśmy tylko to, co potrzebne do ży­cia. Byłybyśmy stale w ruchu, aby nas nie schwytano, aby 'nabrać wprawy w rozpraszaniu się i ponownym łączeniu. W nocy miałybyśmy jeszcze lepszą zabawę. Włamywałybyśmy się do teatrów na nudne sztuki, na przykład takie, w jakich występują moi rodzice, i na­gle ukazywałybyśmy się na scenie.

Nie pożerając nikogo, prezentowałybyśmy kilka sztu­czek, kłaniałybyśmy się i szybko ulatniały, zanim peł­niący służbę strażak zdążyłby sprowadzić posiłki.

Podczas galowych przyjęć — ku zadowoleniu tych, którzy by i tak się nie docisnęli do bufetu, i na oczach

tych, którzy się już dopchali i walczą o kanapki — oga- łacałybyśmy cały bufet do ostatniej kruszyny. W prze­pełnionych dyskotekach torowałybyśmy sobie drogę i we właściwej chwili troszkę straszyłybyśmy nieśmia­łe parki miłosne, aby się mocniej do siebie przytulały.

Nawet w telewizji wynurzałybyśmy się od czasu do czasu zza głowy spikera czy spikerki i nie zauważone przez nich stroiłybyśmy miny. Dzikie koty łechtałyby spikera czy spikerkę swymi wąsami, co zapewne bar­dzo bawiłoby telewidzów, zwłaszcza wtedy, gdyby ich samych akurat połechtał jakiś włosek.

No proszę, mówi Herwater, to straszenie dobrze so­bie wymyśliłaś.

Czy „chlorofil” należy do korzystnych danych dla Kaja, czy nie? pyta Erol, odczytując karty za Kaja, który jeszcze nie umie czytać.

Owszem, mówi Herwater. Gdyby bowiem udało się nam nagromadzić w sobie tyle chlorofilu, że stalibyśmy się zupełnie zieloni, moglibyśmy sami potrzebne nam do życia substancje wytwarzać z wody i słońca. Niepo­trzebne by nam było wówczas jedzenie, tylko picie, i na świecie nie byłoby klęsk głodowych.

Najwyżej klęski pragnienia. Kaj bierze kartę jako „korzystne dane”.

Z tą klęską zapewne łatwiej można by było sobie poradzić, mówi Herwater.

Lecz zanim skończył zdanie, uderzył grom z jasnego nieba i już trzaskają krople na talerzach.

Dzieci z pośpiechem zbierają grę i zastawę pikniko­wą, podczas gdy hrabina, która znowu się zdrzemnęła, mocuje się, by parasololaskę szybko zamienić w para­sol.

P

Ale ja nie chcę iść do przedszkola. Kaj siedzi pod sto­łem w swoim pokoju. Jest w piżamie i ani myśli się ubierać.

Kaj, proszę cię, znowu się spóźnimy. Jeśli nie złapie­my tramwaju o ósmej dwadzieścia, będziemy musieli czekać bez końca na następny albo iść na piechotę. A przecież pada.

Co mi tam.

Specjalnie wcześniej wstałam, w nadziei, że uda mi się załatwić opłaty na poczcie, zanim będzie tłok. Wiesz co, mysia pupko, staram się, żeby mój głos brzmiał we­soło, zobaczymy, kto pierwszy będzie gotowy. Co chcesz na podwieczorek, banana czy jabłko?

Nie pójdę dziś do przedszkola, mówi Kaj.

Ale dlaczego? Wiem, że już nie zdążymy, jeśli Kaj będzie się dalej upierał. Dziewiąta to ostateczny termin, ale naprawdę najostateczniejszy, kiedy mogę go przy­prowadzić do przedszkola. Zastanawiam się, jak sobie radzą matki, które mają dwoje albo i więcej dzieci i które te dzieci przyprowadzają do przedszkola — umyte, ubrane, uczesane — już o siódmej.

Bo mi się tam nie podoba. Kaj ciągnie nogawkę od piżamy.

Wczoraj jeszcze ci się tam podobało.

Nieprawda...

Kaj, nic na to nie poradzę. Wiesz przecież, że mu­szę pracować.

Możesz pracować. Zostanę w swoim pokoju i będę się bawił.

Jakby z zastawionych na mnie sideł wynurza się myśl, że trzeba by spróbować. Ale wiem, czym to się skończy. Kiedyś tej pokusie uległam. Jeśli zrobię to jeszcze raz, będzie się to powtarzało codziennie. Dziec­ko powinno przebywać wśród dzieci... a ja muszę mieć kilka godzin dla siebie, dla mojej pracy i wszystkiego, co się z tym wiąże.

Raz dałam się namówić. Pierwsze kilka godzin wszy­stko układało się dobrze. Potem zaczęło się, pytania, żądania, żeby się z nim bawić. Kiedy już nie mogłam się dłużej przeciwstawiać, poszliśmy do kina na Pięć­dziesiąt lat Myszki Miki. To było śliczne. Kaj był uszczęśliwiony, ale ja miałam nieczyste sumienie.

Jeśli już koniecznie muszę sobie pójść, to z Różą...

Jak on to powiedział, jeśli już koniecznie muszę so­bie pójść.

Róża jest w szkole, wiesz o tym, Pembe i jej bracia także. Wszystkie dzieci są w szkole albo w przedszko­lu.

Nie wszystkie.

Kaj, proszę cię, już tyle razy ci to tłumaczyłam. Nie da się inaczej. Za dwa dni koniec tygodnia, wtedy bę­dziemy robili tylko to, na co będziemy mieli ochotę. A teraz, proszę, wyjdź spod stołu.

Ale ja chcę dziś robić to, na co mam ochotę...

Wiem, że przez następnych kilka minut nie ma sen­su prowadzić z Kajem dalszych pertraktacji. Zaczynam się ubierać. Może tymczasem nabierze rozumu. Gdy sto­ję w łazience przed lustrem, z wyrazu własnej twarzy mogę wyczytać, w jakim nastroju jesteśmy oboje. Za-

stanawiam się, co bym zrobiła, gdybym pracowała w jakimś biurze albo w fabryce i musiała stawić się punktualnie co do minuty. Czy bym go biła? Za pier­wszym razem na pewno nie. Ale za trzecim, czwartym, piątym? Gdybym dostała kilka nagan za spóźnienie? Gdyby mi nawet zagrożono wymówieniem?

Muszą istnieć inne sposoby.. Miliony dzieci idą co­dziennie do przedszkoli i do szkół. Przecież nie można wszystkich zmuszać do tego biciem. Staram się nadać twarzy inny, milszy wyraz.

Wiesz co, mówię, kiedy znowu jestem w pokoju Ka­ja, jeśli się teraz szybko ubierzesz, to dziś wieczorem zbudujemy razem teatr dla lalek. Potem udaję, że wcale nie zwracam na niego uwagi, stawiam przy drzwiach torbę ze śmieciami, aby jej nie zapomnieć.

No dobrze, słyszę głos Kaja. Nie spieszy się, bynaj­mniej, ale jednak się ubiera. Teraz to i tak obojętne. Na pocztę już nie zdążę.

Kiedy idziemy w ulewnym deszczu, Kaj nie tyle drepcze obok mnie, ile raczej ja ciągnę go za sobą, by przynajmniej zdążyć przed zamknięciem drzwi w przedszkolu. Nagle Kaj staje i oświadcza, że chce siu­siu.

Nie możesz poczekać, aż będziesz w przedszkolu?

Nie, bardzo mi się chce.

No więc muszę rozpiąć mu płaszcz przeciwdeszczowy i kurtkę i podczas gdy on staje przed rynsztokiem i oblewają go strugi deszczu, spostrzegam, że wciąż je­szcze trzymam w ręku torbę ze śmieciami. W tej chwili Kaj także to zauważył i woła rozpromieniony, mamu­siu, masz jeszcze w ręku torbę ze śmieciami.

Tak, tak, mówię burkliwie i czuję, jak pod plastyko­wym płaszczem zaczynam się pocić z tego pośpiechu.

Ruszam na poszukiwanie kosza na śmiecie, a Kaj woła, żebym na niego zaczekała. Biegnie za mną w

144

rozpiętym płaszczu, spodenki ma zupełnie mokre, od deszczu czy też od czegoś innego.

Daj mi rękę, mówi Kaj; idąc zapinam mu płaszcz. Szybko mijamy sklepy, a ja wiem, że to tylko kwestia czasu, że Kaj zerknie na wystawę i będzie chciał ko­niecznie, abym i ja spojrzała, albo mi oświadczy, że tego życzy sobie na Boże Narodzenie, a tamtego na urodziny.

Wiem też, że będę ciągnęła go dalej i powiem, żeby tym razem dał mi święty spokój. Że będzie mi to mógł pokazać w drodze powrotnej, bo znowu jesteśmy bardzo spóźnieni.

Wiem także, że kiedy wreszcie uda mi się odstawić Kaja do przedszkola i po drodze wrzucić torbę do kosza na śmiecie, ogarnie mnie bezwstydne poczucie ulgi.

Że wyobrażę sobie, jakobym rozkoszowała się pewne­go rodzaju wolnością, która potrwa kilka godzin, nawet kiedy będę stała na poczcie w kolejce i kiedy siedząc przy biurku będę musiała odrabiać terminową pracę dla radia.

Wyobrażę sobie, że mimo rozmaitych przeciwności znowu dałam sobie radę, uporałam się ze wszystkim, co dla mnie istotne. A kiedy po południu odbiorę Kaja z przedszkola, postaram się skleić wszystkie drobne rysy w glazurze, całkowicie mu się poświęcając, aby odczuł, że mam dla niego czas. Postaram się zdławić w sobie myśl o tym, jak z rana wszystko to było dla mnie uciąż­liwe, jak bardzo musiałam panować nad sobą, by nie posunąć się do przemocy, i jak miło mi było nagle zo­stać samej.

Ale zdarzają się dni, kiedy niczego nie mogę w sobie zdławić i nasze wspólne życie wydaje mi się tak mę­czące, że się zastanawiam, jak mamy ocalić nasze wza­jemne uczucie miłości. Ten ogromny wysiłek, by wszy­stko zorganizować, może pójść na marne wskutek jakiejś

MW!®#

i MUiy» 1 K| ŚPliA 4u<

a iw-tŁm Y*

Hmaii

UfM« JlMi

nie zaplanowanej drobnostki. Dlaczego? I kiedy wynu­rza się to pytanie, budzi się we mnie mnóstwo pragnień których nie da się urzeczywistnić, a które wzmagaj: się, stają się wizją. Czemu nie mogłabym kiedyś przet południem otworzyć przed Kajem drzwi i powiedzieć Idź bawić się z kolegami. Na własnej skórze doświadcza tego, co dla ciebie istotne. A kiedy będziesz głodny luł smutny, wtedy wróć.

Ale jest wręcz odwrotnie. Kaj jada w przedszkolu, < w domu pragnie, żebym się z nim bawiła. I nigdy ni» będzie wolniejszy. Nigdy nie będzie nawet tak wolnj jak jego ojciec, który w jego wieku już mógł sam prze chodzić przez jezdnię.

Zawsze muszę go prowadzić za rękę. W windzie mu­szę naciskać guzik, muszę go podnosić na stopnie tram­waju, w każdym samochodzie, do którego wsiadamy jest ochronne miejsce dla dzieci, a okno w jego pokoj\ jest zakratowane, aby nie wypadł, kiedy wygląda ni ulicę. Ruchome schody, obrotowe drzwi, windy, każdt przejście podziemne, każde skrzyżowanie, każdy kon­takt... wszystko grozi śmiertelnym niebezpieczeństwem Nie ostrzeże go instynkt, tak jak kurę ostrzega ciei krążącego nad nią jastrzębia. Moje ostrzeżenia to jal rzucanie grochu o ścianę, najchętniej puszczałby ji mimo uszu już choćby dlatego, że to tyle gadania i ż< ja go wciąż od nowa tą gadaniną zanudzam.

Może naprawdę należałoby przenieść się na wieś żyć w mniej skomplikowanych warunkach? Ale jak b’ tam wyglądała nasza praca, moja i Klemensa? A zreszti nawet na wsi dzieci dostają się pod koła, kiedy przecho dzą przez drogę, która dzieli jedno pole od drugiego.

Indianie mają dobrze, mówi Kaj po obejrzeniu tele wizyjnego filmu o Indianach kanadyjskich Kri. Siedź,

' * '>» i * 4# 1 %4f

Sf 44

i*'t %**jh *v 4

V jf ® ' a w Mk*

;:' •’• . F'_ '-v V, ;_ .: ' :; ■ •■ '• • - 'Ul: " , . , •--■ !

KBfHNNrSfiiH ia^S T^1

M* I'C1 * h » # -j 4 # s, % % .jUKSi i|)%.,

i™»»1*# s?4*J> V * »%■<?% j% %

&4!

Kf W HtA Wt 1

D ^ *v nf^fl k\fjF4% wV9

tfm i£ £

^ ±%Ą Ili Mjfim #»M f«*|. 14 i i ® ■*' i’,k ty/pif)

'AHll^f ii

i*

WYll

w koło i jedzą wszyscy razem, mężczyźni, kobiety i dzieci. Wcale nie widać po nich, żeby im przeszkadzało lub ciążyło to, że dzieci są z nimi dzień i noc. 1 podczas gdy dziadek obrabia ster, wnuk swoim małym kozikiem także struga kawałek drewna.

Przecież ci wierzę, mówi Kaj, kiedy usiłuję mu wy­tłumaczyć, że życie tych Indian jest bardzo ciężkie i że cierpią wielką biedę.

Ale ja także chciałbym, żeby mi ojciec zmajstrował sanki i płozy i poszedł ze mną do lasu. I ja także chciał­bym ściągnąć skórę z zająca i zrobić sobie przytulne zwierzątko do łóżka. I ja także chciałbym siedzieć wie­czorem z dorosłymi i słuchać, jak opowiadają sobie rozmaite historie, żadne tam bajki dla dzieci, ale praw­dziwe zdarzenia. I jeszcze przez wiele dni mówi o India­nach, o żywych, jak powiada, nie tych przebranych, co to wciąż walczą z kowbojami. Panujący w tym filmie nastrój tak mu się utrwalił w pamięci, że wciąż odtwa­rza go w swych zabawach z zajączkami, niedźwiadkami i innymi zwierzętami.

Czy to możliwe, co powiedział pewien młody Indianin, który studiuje w collage’u w Ottawie, jakoby wszystko czego nauczyli się od rodziców, zaginęło w nich bez­powrotnie; gdyby ich teraz posłano znowu do lasu, za­chowywaliby się jak biali.

W wieku Kaja tak jeszcze nie jest. W ciągu półtora roku dałoby się jeszcze zrobić z niego małego Indianina. A może cechy charakteru człowieka kształtują się o wiele wcześniej? Jeżeli tak jest istotnie, jak wpłynie na niego to, że nie ma rodzeństwa, a właściwie i ojca?

I znowu z gwałtowną siłą ogarnia mnie to szalone uczucie miłości, które pragnie ochronić go przed tym wszystkim, co nadejdzie i na co nie jest przygotowany.

I wyobrażam sobie, że jest to zaczarowane miasto, gdzie oczy ludzi skierowane są na dzieci. Widzę, jak dzieci

swobodnie się poruszają tworząc mniejsze lub większe grupy, jak ze śmiechem wstępują na prom i przepra­wiają się przez rzekę, jak zbliżają się do obcego psa i ciągną go za ogon, i blada ze zdenerwowania czekam, co teraz będzie.

Oczy ludzi są jak gdyby magnesem połączone z dzieć­mi i kiedy tylko dzieci mają przejść przez jezdnię, zja­wia się ręka, która je przeprowadza albo zatrzymuje pojazdy. A ponieważ dzieci od początku poruszają się po tym mieście, uczą się same uważać na siebie, jak tych kilkoro dzieci tureckich, które spotykamy w pobli­żu rynku — ale kto by się na to odważył!

Ja sama najchętniej uniosłabym się w powietrze jako duży chiński smok o jedwabnych zielonych skrzydłach z pawimi oczkami, aby oglądać to wszystko z góry i w razie gdyby magiczne spojrzenia zawiodły, spaść w dół i wydostać dziecko spośród ruchu u- licznego. Wyobrażam sobie wybuch śmiechu, jaki towarzyszyłby naszemu dookolnemu lotowi, lecz w rze­czywistości co najwyżej dowcipkujemy na temat gaśnicy przeciwpożarowej, „Ognistego smoka” Minimax, ponie­waż właściwy obszar naszych doświadczeń obejmuje dwa i pół pokoju naszego mieszkania.

Co prawda odbywamy tu podróże aż do źródeł Nilu albo dookoła równika. Siadamy na kolorowej tkanej narzucie ze sklepu „Orient", to nasz latający dywan. Powolnym spiralnym lotem okrążamy kulę ziemską. Przez noc pozostajemy na Grenlandii, z wdzięcznością żując kawałek tłuszczu wieloryba, ponieważ chwilowo zabłądziliśmy. Albo pomagamy związać nogi jaguarowi i wiszącego na drągu zanieść do wioski w buszu. I oto spostrzegam, żę moja wyobraźnia, jak kalkomania, od­bija się na wyobraźni Kaja, jak moje nie przedsięwzięte podróże już i dla niego stanowią cel pragnień, które pomagają mu przetrwać nudniejsze godziny.

I

Al jf*4-1* łjńji vv‘‘

#iv,M. & m jNMjflt MUHPV9VW^wj

wp|mb< ęjfl

s i* * * i >y

W* AŁ%%4> m§£

iii%4[|ialw ¡f i i - '

a*

i|^»fijv *,♦§ *f Hmaw

i» i % * rf, **i #*| § •'*% t *•> 19%'

t*i£ WlA 'i*' -:r i' ii i-i

jljlltif $*$ fflj$fc roilii SHffliMS fc fil!

t ?** * *'•* * *

ii fe.? ifti'!yt Ri!'f I ? i k ■

I ą*Jk£

/& -^¡d ll#^1 t) J' ? di '« 'i V ' ' e- ,.£ i '

f f <* ■ iA&m

V

1 J* »ilłii

f|#|t

Sil *

4tj* ** *4nMwgHpm $|S Hn

m. %J1 II fl* # - '->:

$ % * £[ 3

Lecz te wszystkie wspólne zabawy oddziałują zno­wu na mnie, tak że moje marzenia zaczynają się teraz pocieszaniem, że kiedy Kaj będzie miał dziesięć lat, razem wyruszymy na Ladakh.

Daj mu spokój ze swoją miłością, z twoimi planami, z marzeniami, powiedziała przed rokiem rzeżbiarka Maja, kiedy odwiedziłam ją ostatnim razem. Miała na myśli nie Klemensa, lecz Kaja. Nie pchaj się do jego życia, do jego przyszłości. Masz być tą, którą by z miłością wspominał. Wspominał, rozumiesz? Ale nie bądź przyjacielem do wspólnych wypraw czy przyja­ciółką do wspólnych zabaw. Jeśli już mocno i trwale jak słup rozeprzesz się w jego ciele, nie ma dla was ratunku. Jeszcze, rzecz jasna, jesteś w korzystniejszej sytuacji. To ty wszystkiego dostarczasz, pomysłów i doświadczenia, ale poczekaj, aż kiedyś będzie odwrotnie.

Aż za dobrze rozumiem, co Maja miała na myśli. Ale co,robić, jeśli warunki tak się ułożyły, że jesteśmy nie­rozłączni.

Jak ty to sobie wyobrażasz, powiedziałam Mai. Prze­cież nie mogę reżyserować swojej roli i celowo trzymać się na uboczu, kiedy chodzi przede wszystkim o to, by ten czas razem przeżyć. Jestem po prostu zawsze do dyspozycji. Czy nie sądzisz, że też bym chciała, aby mi ktoś dopomógł?

Przestrzegłam cię, powiedziała Maja.

Już raz to po... W tej chwili Kajowi udało się zrzucić z parapetu jedną z jej rzeźb. Spadla na podłogę, a że była z wosku, wszystko się pogniotło.

Maja usiłowała się opanować, powiedziała tylko, zo­staw to. Potem, zwracając się do mnie, ty chyba za dużo się nim zajmujesz. On nie potrafi dłużej niż pół godziny sam się czymś zająć.

Nie miało to brzmieć jak wyrzut, tylko jako rada.

iii

ii PiPBI i v>''

n f

Wreszcie uległam Kajowi, który zaczął mnie błagać, abyśmy już wreszcie poszli do domu.

Amy Stern, powiedziała Maja na pożegnanie, w co ty się wdałaś?

Wzruszyłam ramionami. W każdym razie tkwię w tym.

A co z pisaniem? zapytała Maja, kiedyśmy już byli przy drzwiach.

W tym także tkwię.

Ale nic się jeszcze nie ukazało.

Tylko w pismach. I w radiu.

Pracujesz nad czymś większym?

Tak. Może jeszcze w tym roku skończę.

W głowie mi się to nie mieści, rzekła Maja. Kiedy sobie wyobrażę, że mogłabym żyć jak ty, wydaje mi się, że nie zdołałabym wykonać ani jednej rzeźby.

To ci się tylko wydaje. Usiłuję się roześmiać. Ty tylko sądzisz...

Kaj był taki zadowolony, kiedy znaleźliśmy się na ulicy, że przyciągnął mnie ku sobie w dół i pocałował. Czy dostanę loda, zapytał, kiedy szliśmy przez park. Nie, chciałam odpowiedzieć, wczoraj jadłeś. Ale słońce tak przypiekało, że kupiliśmy sobie jedną dużą porcję i liżąc minęliśmy ogrodzony plac zabaw, przy czym Kaj nawet nie zerknął na huśtawkę, przed którą, mimo że zapadał już mrok, stały w długiej kolejce dzieci.

Byłyśmy z Heleną w kinie. Jakże dawno nie byłam w kinie bez Kaja. Potem poszłyśmy do kawiarni.

Spróbuj mi go opisać, mówi Helena. Odsuwa filiżankę w jedną stronę, kieliszek koniaku w drugą i w środku składa ręce.

Kogo? pytam, by wygrać na czasie.

Helena nie da się zwieść. Jeżeli zdołasz mi go opisać, może lepiej cię zrozumiem.

To mi go także nie przywróci, mówię, już szukając początku.

Może wcale go tak bardzo nie potrzebujesz.

Kiedy sobie wyobrażę, że siedzi gdzieś w innym mie­ście i — jeśli mu praca pozwoli — myśli o tym, jak to ma z nami być, nie dochodząc do żadnych wniosków, tylko mnie wściekłość ogarnia.

Musisz zrozumieć — i już jakiś ton koleżeńskości brzmi w głosie Heleny — że Klemens stara się wydobyć z siebie, co się tylko da. Na pewno jest przekonany, że kiedyś Kaj i ty na tym zyskacie.

Tak, mówię, na pewno jest o tym przekonany. Albo może nie tak bardzo, inaczej nie ulotniłby się po cichu i bez uprzedzenia.

Na razie mowa jest tylko o sześciu miesiącach.

Na razie. Ale jeśli się w tej poważnej gazecie spraw­dzi, wciągnie w pracę, te sześć miesięcy zamieni się w rok, a jeśli będzie miał szczęście, w ogóle tam zostanie.

Czy nie powiedział, że sprowadzi was, gdyby się oka­zało, że musi tam dłużej pozostać?

Sprowadzić, mówię i wypijam swój koniak. Czy chciałabyś, aby cię gdziekolwiek sprowadzano?

Helena się śmieje. Potem woła kelnera i zamawia jeszcze dwa koniaki.

Wiesz, co to znaczy, jeśli Klemens nas sprowadzi? Czy też jeśli wreszcie raczy postanowić, że nas do siebie sprowadzi? I ja z Kajem i kilkoma walizkami rzeczy­wiście tam pojadę?

Ani razu nie pomyślałaś o takiej ewentualności?

Wiele razy. Wciąż od nowa wyobrażam sobie, jak otrzymuję list, w którym Klemens pisze o odpowiednim mieszkaniu i co tam jeszcze by taki list zawierał. Wy­obrażam sobie, jak się pakuję, jak wypisuję Kaja z przedszkola i żegnam się z radiowcami, z którymi współ­pracowałam. Zastanawiałam się nawet, jakie książki na

razie bym zabrała, a jakie bym zostawiła. I naraz wcale tego wszystkiego nie widzę. I wiem, że wcale tego nie chcę. Jak pomyślę, ile czasu by minęło, nim znalazłabym inną Różę, inne przedszkole, ludzi w radio, dla których mogłabym pracować. Jak sądzisz, kiedy bym mogła zasiąść do pisania? Już teraz waży się na ostrzu noża, czy będę mogła zrobić to i to i jeszcze to. Pomijając już, że musiałabym od początku rozpocząć próby podziału mojego żyda.

A Klemens? pyta Helena.

Oczywiście, Klemens. Wciąż jeszcze jestem rozgo­rączkowana. Możesz sobie wyobrazić, jaki będzie się czuł szlachetny, kiedy sprowadzi mnie i Kaja? Tak jak sprowadza się, kiedy się znalazło odpowiednie mieszka­nie, jakiś odziedziczony przedmiot, fotel biedermeie- rowski czy inny mebel, który się chce mieć dla wygody.

Helena odbiera od kelnera dwa kieliszki koniaku i stawia jeden przede mną. Irytujesz się, mówi, bo on ci nic nie powiedział. Ale to była dla niego wielka szansa. Może się obawiał, że nie zechcesz go puścić. I aby nie zacząć się wahać...

Zakrztusiłam się prawie koniakiem. Oczywiście, że nie broniłabym mu.

Więc dlaczego się tak unosisz?

Bo czuję się oszukana. Tak po prostu postawić mnie przed faktem dokonanym...

Naprawdę nic byś nie powiedziała, także nic o tym, że nie chcesz, by cię gdziekolwiek sprowadzano? Powiedziała... no chyba bym tak powiedziała...

Helena spogląda na mnie, jak gdyby jeszcze raz po­twierdziły się jej przypuszczenia.

Heleno, mówię, postaraj się wczuć w moje położenie. Od lat czekam na to, że wreszcie dojdzie do czegoś w rodzaju równowagi. Myślałam, że trzeba tylko być mą­drzejszą, by dać sobie radę z istniejącymi warunkami.

fflMn

, H la Jffł 'W.a- ~ ftc dwzMWI

łyfr ¥jJP *>

Im luźniejsze będzie nasze współżycie, tym bardziej będziemy do siebie przywiązani. Potem myślałam, że Kaj tego dokona. Miałam tę dziecinną wiarę, że Kle­mens tak pokocha Kaja, iż to samo już wszystko od­mieni. Wreszcie myślałam, że przynajmniej sposób, w jaki wciąż od nowa się odnajdowaliśmy, ochroni nas przed prawdziwym rozstaniem.

Tymczasem sama już często nie byłam pewna, czy mi w ogóle jeszcze tak bardzo zależało na współżyciu z Klemensem.

Z drugiej zaś strony nie mogłam pogodzić się z myślą, że Klemens mógłby nagle zniknąć z mojego życia. Bo mimo wszystkich nieporozumień, mimo wszystkich wza­jemnych wyrzutów, nie doznałam nigdy z żadnym do­rosłym człowiekiem tego rodzaju zażyłości, jak z Kle­mensem... I znowu mam uczucie, jakby mnie diabeł opętał, i mówię:

Zażyłości, jaka nigdy nie mogłaby powstać między tobą a mną.

Helenie drgnęły powieki, potem mówi odrobinę zbyt rzeczowo: Więc jednak jest to dla ciebie dotkliwą stratą?

Przez wiele lat czułam się wobec Klemensa upośle­dzona, choć wcale sobie nie życzyłam, by się do nas sprowadził. Zdawałam sobie sprawę, że wówczas jeszcze silniej odczułabym, iż wzajemnie sobie przeszkadzamy w wykonywaniu naszych zawodów. Zależało mi tylko na tym, by częściej miał czas dla Kaja i dla mnie. Żeby miał dla nas czas i za nami tęsknił. Ale on oszczędnie gospodarował czasem i rzadko zdradzał się ze swoją tęsknotą. A jednak nie mogę sobie wyobrazić, ze w najbliższym czasie nawet to odpadnie, że Klemens się dobrowolnie od nas odsunął.

Więc uważasz, że to rozstanie?

Gdybym to wiedziała... Biorę papierosa z pudełka,

\ \

które Helena mi podsuwa, podaję jej ogień i sama so­bie zapalam.

Tak to wygląda. Ale jeszcze nie mogę sobie tego wyobrazić.

Jeśli teraz ulegniesz, jeśli pojedziesz za Klemensem, musisz być przygotowana na rozmaite niespodzianki tego rodzaju.

Wiem, wiem, albo pozostanę tutaj i poczekam, aż się od niego odzwyczaję.

Brawo, śmieje się Helena, a potem weźmiesz sobie kogoś innego.

Komu ja z kolei zwieję.

Także inne matki mają śliczne dziatki.

To są cenne doświadczenia, mówię i nasz nastrój ra­dykalnie się zmienia.

Gdyby wszystko nie było tak absurdalne... Helena ze śmiechem wydmuchuje dym.

... gdyby się nie powtarzało...

... tak w ogóle i nieszczególnie...

... tylko pod przymusem...

Mnie także twarz rozciąga się w uśmiechu. I mimo to wciąż od nowa człowiek dostaje łupnia i nosem ry­je ziemię.

I z tego całego miłosnego cierpienia dostajemy bólu brzucha, chichocze Helena.

Kiedy sobie wyobrażę, że jeszcze przez dwadzieścia lat, a może i więcej, będzie się to ciągnęło z taką samą siłą...

Czy to aby wychodzi na zdrowie?

No i już jedziemy pełną parą, wprawiamy się w eu­forię potokiem słów, w którym znika zniechęcenie, zmieniając się w stan odurzenia. Zdania układają się lekko, jak rzadko kiedy, spadają z trzaskiem na wszy­stko zło, z którego zdajemy sobie sprawę, a któremu nie możemy zaradzić.

Truizmy o wynikach badań naukowych i wyświech­tane banały tworzą przemyślny stop, którym otacza­my kolec tkwiący w ciele, aby był chłodny i wypolero­wany.

I nie wahamy się przyznać do wszystkiego, od włas­nej głupoty do własnej manii wielkości. Wychodzimy ze skóry, licytujemy się w ujawnianiu swoich ducho­wych defektów i ukazywaniu ukrytych pragnień, któ­re — nie spełnione — nas unieszczęśliwiają. I trwa to tak długo, póki wszystko traktujemy jako dowcip, wzajemnie pobudzając się do śmiechu.

Kiedy około dwunastej Helena odwozi mnie do do­mu, jestem zdziwiona, że ona chce prowadzić, tak sa­mo jak dziwię się samej sobie, że chcę wsiąść do wo­zu. Ale najwidoczniej jeszcze nie otrząsnęłyśmy się z tego nastroju; wprawdzie zdajemy sobie sprawę z nie­bezpieczeństwa, ale się go nie obawiamy.

Zaledwie Helena zasiadła za kierownicą, wydaje się zupełnie trzeźwa. Zaczyna mówić o moim manuskryp­cie i o miejscach, w których opisuję zabawy dzieci. A potem pyta, kiedy przyniosę jej tę drugą część po­nownie.

Wkrótce, powiadam, teraz, kiedy nie ma Klemensa, mam więcej czasu. Powinno to brzmieć dziarsko, ale jakoś mi nie wychodzi.

Kiedy wysiadam i żegnam się z Heleną, przesuwa dłonią po mojej twarzy i ten ruch sprawia, że zaczy­nam beczeć.

W mieszkaniu obok telefonu znajduję kartkę. Róża poszła już do domu.

Dzwonił Klemens, czytam na kartce i patrząc na te słowa znowu zaczynam płakać. I w tym samym ryt­mie, w jakim zmienia się pochlipywanie i płacz, tak zmienia się uczucie wściekłości i smutku, i nie mogę sobie darować, że nie było mnie w domu, kiedy Kle-

155

. 4 •/ • V \ \ \ \ \ W* '

rrr

mens zadzwonił. Że ominęła mnie nawet owa mała szansa, abym mogła mu powiedzieć coś do słuchu. Mam głowę pełną pytań, które chciałabym zadać Klemenso­wi, i przygotowanych zdań, które chciałabym mu wy­garnąć za jego ucieczkę. Chociaż dobrze wiem, że nic, a przynajmniej nic dobrego nie wynikłoby z naszej rozmowy, dużo bym dała za to, by do niej doszło, by przynajmniej osiągnąć ten stopień bliskości. Bo to mi najbardziej doskwiera, że Klemens jest nieosiągalny.

Mogę sobie wyobrazić wybuchy uczuć jak w jakimś dramacie Szekspira: Szaleć, tarzać się po podłodze, po­trząsać jedno drugim, w międzyczasie padać sobie w ramiona, by tuż potem wzajemnie szarpać się za włosy. To wszystko mogę sobie jakoś wyobrazić, ale nic z tych rzeczy nie potrafię uzewnętrznić. Nieobec­ność partnera hamuje we mnie wszystko, a więc niwe­czy wszelkie odruchy, wszystko staje się beznadziejne.

To, że się stykaliśmy, czuliśmy swoją obecność, że się widywaliśmy, właśnie to wciąż od nowa zbliżało nas do siebie, przynajmniej na jakiś czas, aż potem znowu pochłaniała nas nasza praca. A może tak to wi­dzę dopiero teraz, bo to ja zostałam znienacka zasko­czona. Ale czy ja sama częstokroć nie odtrącałam Kle­mensa, ponieważ sądziłam, że muszę również mieć coś poza nim, niezależnie od niego, coś, do czego w każdej chwili będę się mogła wycofać?

Leżę na łóżku i czuję, jak powieki coraz bardziej mi obrzmiewają, w głowie mam coraz większy żar. W ja­kiejś chwili musiałam zasnąć tak, jak się rzuciłam na łóżko, w ubraniu, bo kiedy się znowu podnoszę, mam wyraźnie w pamięci sen, w którym chciałam kogoś uderzyć.

Czuję jeszcze ten ogromny wysiłek, z jakim, niby w zwolnionym tempie, wykonywałam ruchy w kierun­ku czyjejś głowy, jak walcząc z ciężarem snu starałam

się plasnąć dłonią w tę głowę, jak po tych zbyt krót­kich, niedoszłych uderzeniach udało mi się wreszcie do­sięgnąć tej twarzy przynajmniej czubkami palców.

Czuję jeszcze ten wysiłek, ale także satysfakcję, że trafiłam ową twarz, że w ogóle jej dosięgłam. Bo na ogół moje sny bronią się przed tego rodzaju rękoczy­nami i ograniczają się do odczuć — albo też to ja otrzymuję razy, które mnie z łatwością trafiają.

Jeśli dziś albo następnym razem, albo jeszcze innym razem nauczysz się pływać, mówię, wówczas w przy­szłym roku pojedziemy latem nad morze, ja będę mo­gła spokojnie wygrzewać się w słońcu, podczas gdy ty będziesz się pluskał w wodzie. Jedziemy nową czerwo- no-srebrną koleją podziemną, a pomiędzy nami stoi duża torba z rzeczami kąpielowymi.

A więc dobrze, mówi Kaj, to się nauczę. Ze skrzy­dełkami to bardzo łatwe.

To za mało. W skrzydełku może powstać dziura i wte­dy pójdziesz na dno.

Jeśli na przykład pszczoła je użądli, mówi Kaj, albo szerszeń.

Albo miecznik je przetnie...

Co to, to nie. Mieczniki są tylko w morzu.

Albo jakiś rybak zarzuci sieć i hak wbije się w skrzy­dełko...

Wtenczas rybak musiałby mnie wyciągnąć.

Albo kiedy po prostu korek wyskoczy.

To jest możliwe.

Wiesz co, mówi Kaj, kiedy naprawdę chcę się na­uczyć pływać, idę na dno.

Tam, dokąd dziś jedziemy, woda jest ciepła, a ciepła woda unosi do góry.

Wobec tego nie potrzebne mi skrzydełka?

Będę cię z lekka podtrzymywała ręką, zobaczysz, jak ci dobrze pójdzie.

A jeśli nagle cofniesz rękę?

Cofnę dopiero wtedy, kiedy będę wiedziała, że nie pójdziesz na dno.

Skąd będziesz wiedziała?

Tego nie wiem, ale przedtem nie cofnę ręki.

A jeśli ci ręka zemdleje?

W wodzie nie może mi zemdleć.

W ciepłej także nie?

A gdyby nawet, to podtrzymam cię drugą ręką.

Więc dobrze, mówi Kaj, dziś się nauczę.

Nie powinieneś się zrażać, jeśli ci się nie uda od ra­zu. Wystarczy, żebyś nauczył się choć troszkę.

Zobaczysz, mówi Kaj, jeśli zechcę, to na pewno po­trafię.

Tak, mówię, na pewno, ale to bardzo męczące od pierwszego razu nauczyć się pływać. Trzeba sobie tę naukę rozłożyć.

Dobrze, więc dziś nauczę się pływać rękami, następ­nym razem nogami, a później na wznak.

Tak nie można, mówię. Zaczniesz od pływania na wznak. Kiedy już potrafisz zrobić „martwego człowie­ka”, przynajmniej nie utoniesz.

A potem, mówi Kaj, nauczę się pluskać nogami.

Powinieneś leżeć na grzbiecie wyprostowany i nie obawiać się odchylania głowy do tyłu. Jeśli uniesiesz głowę, ciało wpadnie do wody. Jeśli będziesz leżał we właściwej pozycji, możesz zacząć wiosłować ramiona­mi. Najpierw bardzo ostrożnie, abyś nie zapomniał

o leżeniu, i zobaczysz, jak łatwo uda ci się posuwać naprzód. Potem zaczniesz trochę poruszać nogami i już będziesz pływał.

Ale jeśli się przekręcę, pójdę znowu na dno.

Dziś jeszcze nie powinieneś się przekręcać, a następ­nym razem nauczysz się pływać żabką.

Musimy przesiąść się do tramwaju, który jest dość przepełniony. Z trudem znajduję miejsce siedzące, na które wciskamy się z Kajem i dużą torbą. Na dworze jest chłodno, jeszcze mamy płaszcze na sobie, i tak stłoczeni tracimy ochotę na dalszą rozmowę.

Że też wcześniej nie pomyślałam o tej pływalni z ocieplaną wodą. Tyle że droga jest dość daleka, dwu­krotnie przesiadki z odpowiednim czekaniem. Ale per­spektywa, że można będzie półtorej godziny popływać w ciepłej wodzie, jest tak kusząca, że warto podjąć tę fatygę.

Już w holu bucha na nas ciepłe, wilgotne powietrze

i najchętniej rzuciłabym wszystko i poddała się owe­mu łagodnemu zmęczeniu, które od razu mnie ogarnia.

A przecież trzeba stanąć w kolejce do kasy, potem wziąć klucz do kabiny, wypakować cały majdan, prze­brać się, tymczasem w tym cieple i w płaszczu czło­wiek czuje, jak mu krople potu spływają po grzbiecie.

W wyobraźni widzę, jak ubranie po prostu się ze mnie zsuwa, przede wszystkim zsuwa się z Kaja, a mój kostium kąpielowy i jego slipki same wciągają się na nasze pocące się ciała.

Potem mamy to wszystko za sobą. Jakoś udało się w ciasnej kabinie ściągnąć ubranie, wcisnąć się, nie mdlejąc przy tym, w slipki i kostium kąpielowy.

Idziemy pod prysznic, więc nakładamy czepki i jak na komendę wybuchamy śmiechem.

Jak ty wyglądasz, mówi Kaj.

A ty dopiero, mówię ja. I rzeczywiście jego głowa jakby była trochę za duża, a w białym i wydętym przez wzór czepku Kaj wygląda jak pieczarka.

O moim wyglądzie świadczy dobitnie chichotanie Kaja.

Kiedy spod prysznicu, mokrzy, idziemy do basenu, powietrze wydaje się naraz trochę chłodne, co dodat­

kowo wzmaga oczekiwaną przyjemność zanurzenia się w ciepłej wodzie.

Odłożyłam ręczniki i zastanawiałam się właśnie, co mam zrobić ze skrzydełkami Kaja, kiedy słyszę woła­nie: Mama, i oczom własnym nie wierzę, Kaj po prostu skacze do basenu.

Woda jest przeźroczysta i ma zaledwie dwa metry głębokości. Więc wyciągnąć go nie jest zadaniem zbyt trudnym.

Widocznie Kaj sam nie bardzo wie, jak to się stało, bo kiedy wykaszlał się i wypluł połkniętą wodę, mówi, jeszcze z oczami przesłoniętymi wodą, ale rozpromie­niony, odważny jestem, co?

Żebyś tego więcej nie robił! Staram się nie okazać swego przestrachu.

Powiedziałaś, że ciepła woda unosi.

Tak, ale kiedy się kładzie na niej ostrożnie, nie wte­dy, kiedy się do niej skacze. Potem jednak zakładam mu skrzydełka. Jak na ten raz dosyć nałykał się wody.

Popatrz, jak ja pływam, woła Kaj i przy odrobinie dobrej woli i pomocy podtrzymującej go dłoni można ten chlupot uznać za pływanie.

Zachowuj się trochę spokojniej, mówię. Kiedy woda jest taka ciepła, nie należy robić zbyt gwałtownych ruchów, bo można dostać udaru.

Co to jest?

Wytłumaczę ci później, kiedy nie będę taka zmęczo­na.

Kaj trzyma się moich pleców i pluska się na powie­rzchni wody. Potem mówi wciąż od nowa: popatrz, jak robię żabkę, popatrz, jak nurkuję, i zanurza przy tym twarz w wodzie, popatrz, jak pływam na wznak.

Jest to pełnia cielesnego zadowolenia i błogości. Równomierne ciepło, struga wody, która trafia w miej­sce przez nas podsunięte, szklana kopuła, poprzez któ-

rą widać drzewa i niebo, na skórze ani powiewu wiat­ru. Jest około południa, większość ludzi siedzi już przy obiedzie zamiast tu pływać.

Każdy oszczędny ruch ma cudowne działanie, czuję to od paznokci po ramiona. A jeśli idzie o grzbiet, to najchętniej tak bym się wiła i wyginała, by każdy z kręgów zaznał najprzyjemniejszego i najodpowied­niejszego dla mnie ruchu.

Wanna, w której się zechce otworzyć sobie żyły, po­winna by mieć wymiary zgodne z powolnym procesem wykrwawiania się, tak aby nie wpadać w panikę na widok ilości i barwy własnej krwi. I woda powinna mieć taką samą temperaturę jak tu.

Mama, popatrz, tam można przepłynąć, woła Kaj

i pokazuje na podobny do groty otwór prowadzący na zewnątrz.

Tak więc przepływamy obok wodotrysków na ze­wnątrz, ogrzani wodą, a jednak na świeżym, prawie ostrym powietrzu. Kaj, który wciąż jeszcze uczepiony jest moich pleców, stara się mnie zanurzyć, przy czym śmieje się i gulgocze bez przerwy.

Poczekaj, mówię, teraz ja ci coś pokażę, płynę z nim pod wielki podwójny strumień do masażu pleców, ale kiedy strumień trafia go w głowę, Kaj naraz znika

i muszę tego dnia po raz drugi wyciągać go z wody.

Teraz trochę beczy. Jest obrażony, bo nie spodziewał się tak mocnego strumienia — ja zresztą także — i pró­buje mnie zaatakować. Ale że musi się mnie trzymać, nic mu z tego nie wychodzi.

Paskudna jesteś, woła wciąż prychając. Czekaj, jak dorosnę, też ciebie tak zanurzę.

Przyciągam go do siebie ze śmiechem, chcę go poca­łować, ale zanim zdążyłam, ugryzł mnie w ramię. Kie­dy oburzona krzyknęłam, Kaj mówi, masz za to, że by­łaś taka wstrętna.

r? r~

Zła jestem, że potrafi w taki sposób uzyskać dla sie­bie satysfakcję moralną i fizyczną. Właściwie powinnam mu dać w skórę, ale rezygnuję z tego, niech się cieszy, na zapas.

Teraz dopiero widzę, że Kaj jest tak samo zmęczony jak ja. Siedzimy na krawędzi basenu, oparci jedno o drugie. Trzeba chwilę odpocząć, nawet taka wskazów­ka wisi na ścianie.

Znowu rozmawiamy o przestrzeni kosmicznej i o nie­bie, które nie ma kresu. Usiłuję wytłumaczyć Kajowi, że kosmonauta, nawet gdyby w drodze kiedyś wysiadł, także nie ogarnąłby wzrokiem całej przestrzeni kosmi­cznej.

Tak, mówi Kaj, sądzi, że to już wszystko, ale tak bynajmniej nie jest.

Ziemia, mówię, wygląda podobno z Księżyca szcze­gólnie pięknie, jest promienna, barwna, wcale nie ta­ka, jak my ją widzimy.

To tak jak z tym jabłkiem wczoraj, wyznaje mi Kaj, chciałem je mieć, bo na półce w sklepie tak pięknie wyglądało. A kiedy je dostałem, zobaczyłem, że ma plamy i jest robaczywe. Chodź, mówi, wejdźmy do wo­dy, już nie będę tak dokazywał.

Pluskamy się kołysząc na wodzie, jest to rozkosz dla skóry, nawet Kaj to odczuwa. Robi „martwego czło­wieka”, ja pływam dookoła, podziwiam go, jak się tego domaga, potem znowu ciągnę go uczepionego mojej no­gi i staram się drugą nogą utrzymać tempo. Potem lekko podsuwam mu ramię pod brzuch i pokazuję, jak może sam pływać.

Później, kiedy wyparowując ciepło i wilgoć siedzi­my przy obiedzie, Kaj mówi: Mamo, kiedy przyjdzie­my tu następnym razem, będę na pewno mógł pływać bez skrzydełek.

Jeśli do tego czasu wszystkiego nie zapomnisz.

Podczas kiedy mieszam lody w pucharku, myślę

1 tym, że Klemens nie lubi czekolady, Kaj także.

I znowu widzę przed sobą list, w którym Klemens pisze:

Musisz mi wybaczyć. Ale właśnie świadomość, że masz mi coś do wybaczenia, nie pozostawiła mi innej drogi. Nie mogłem po prostu oświadczyć Ci, że na jakiś czas odjeżdżam. Nawet gdybyś nic na to nie powiedzia­ła, wyczytałbym w Twoich oczach wyrzut, do którego masz prawo. I nic bym nie mógł na to powiedzieć. Te­raz także mówię tylko dlatego, że listownie łatwiej mi przychodzi, nie myśl, że mam Ci to za złe. Jakżebym zresztą mógł!

Od dłuższego czasu mam uczucie, że wy mnie tak naprawdę nie potrzebujecie. To także moja wina. Za dużo, o wiele za dużo obowiązków zwaliłem na Ciebie, a kiedy się z tym uporałaś, zacząłem czuć się zbędny. Przy tym wciąż czuję się winny, ale co robić? Znasz moją sytuację i wiesz, że to wszystko nie jest mi obo­jętne. Jeszcze łudzę się, że należę do tych niewielu lu­dzi, którzy dobrowolnie wybrali sobie swój zawód. Wiesz także, ile on dla mnie znaczy. Ale właśnie ta de­cyzja narzuca mi wszystkie dalsze, tak jak Tobie tyle obowiązków narzuciła Twoja decyzja co do Kaja.

Nie mogę zatrzymać się w pół drogi, bo wówczas wszystko, co było dotąd, stałoby się daremne. Jeśli spojrzysz na to trzeźwo, przyznasz, że się tego wcale po mnie nie spodziewasz. Nawet gdybym zrezygnował, aby móc troszczyć się o was, jak się tego cza­sami domagasz, nie sądzę, żeby Ci było z tym dobrze. Nie potrafię tak dzielić swego życia jak Ty. Może po­trafiłbym, gdybym od pierwszego dnia czuł, że pono­szę taką odpowiedzialność za Kaja jak Ty. Gdyby za­istniała taka konieczność. Ale byłaś przecież Ty, a dla Ciebie było to samo przez się zrozumiałe, przynajmniej

początkowo. Tyś go karmiła, przewijała i przy tym stawałaś się coraz silniejsza.

Sądziłem, że stworzę sobie jakąś szansę, jeśli będę pracował jak szalony, by możliwie jak najprędzej ująć Ci część kłopotów. Ale Ty chciałaś więcej, chciałaś wszystkiemu podołać. A kiedy zaczęło Ci się to udawać, kiedy zobaczyłaś, że potrafisz łączyć jedno | drugim, opiekę nad Kajem i pracę, wtedy zażądałaś tego same­go ode mnie, jak gdybym był Twoim drugim «ja», któ- | re, niby w lustrzanym odbiciu, potrafi być i tu, i tam. | Zresztą mam wrażenie, że wcale tak naprawdę tego nie chciałaś. Chciałaś tylko, żebym spróbował, chociaż wiesz, że mnie się to udać nie może.

Ja muszę się wykazać innego rodzaju ambicją niż Ty. U Ciebie zawsze jest owo mimo wszystko, coś, co Ci się udaje mimo Kaja. A jeśli Ci się nie uda, nie udało się przez Kaja. Jeśli ja czegoś nie osiągnę, u- znają to za brak zdolności, wytrwałości lub umiejętno- j ści przebicia się. I

Kocham Cię, ale zawsze czułem się przy Tobie bez- | radny właśnie z powodu siły, która rozwija się w To- [ bie z tych m i m o w s z y s t k o. I

Nierówność odczuwasz nie tylko Ty, lecz i ja także, choć nie jest to ten sam rodzaj nierówności. Miałem 1 nadzieję, że stworzysz sobie taki mój obraz, który do­da mi odwagi być sobą. Zamiast tego ja stworzyłem sobie Twój obraz, którego się prawie obawiam, bo nie tylko nie potrafię być Twoim «echem», ale w dodatku czuję się wobec Ciebie winny.

Może naprawdę za mało zastanawiałem się nad tym, I jak ma wyglądać nasze współżycie, tak samo jak po- j zostawiłem Tobie decyzję co do Kaja. Ale kiedykolwiek zaczynam coś o tym mówić, okazuje się zawsze, że j z Twojej strony już padały takie czy inne propozycje. I Nie wiem, czy zdołasz odczytać ten list w takim sen- I

sie, w jakim go napisałem, ale proszę, spróbuj przynaj­mniej zrozumieć go nie całkiem opacznie. Może potra­fię kiedyś stworzyć sobie taki obraz siebie, który mógł­bym Ci przedstawić bez konieczności usprawiedliwia­nia się.”

Opowiedziałam Kajowi o tym liście, tak jak się dało,

i że kiedyś na pewno zobaczymy znowu jego ojca. Nie­zupełnie to zrozumiał. Powiedział tylko, że Klemens przywiezie mu na pewno coś bardzo fajnego, jeśli już na tak długo wyjechał. Ale wiem, że zaczną się pyta­nia. Będę musiała na nie odpowiadać, chociaż to nie ja, lecz Klemens podjął takie postanowienie. I któregoś dnia Kaj obarczy mnie odpowiedzialnością za to, że Klemens odszedł. I co mu wtedy powiem?

Czekaliśmy jakiś czas na tramwaj, by przebyć ostatni odcinek drogi, potem poszliśmy na piechotę. I jak już niejednokrotnie, idziemy przez park. Jestem zatopiona w myślach. Chociaż Klemens nigdy z nami nie mieszkał, wydaje mi się, jak gdyby pozostawił po sobie pustkę w mieszkaniu. Teraz już nie może się zdarzyć, że niespo­dziewanie zastaniemy go w domu, bo udało mu się wcześniej zwolnić; więc mam coraz częściej przykre uczucie, że wracam do pustego mieszkania.

Nagle Kaj znikł mi z oczu. Nie jestem przerażona, Kaj dobrze się tutaj orientuje, ale tego nie lubię.

Poczekaj na mnie, woła Kaj, więc się odwracam. Widocznie minęłam ławkę, na której siedzi teraz z Pem- be i braćmi.

Gdzie jest Róża? pytam Pembe cofając się o kilka kroków.

Byliśmy u niej, ale tkwi tam tylko kartka w drzwiach. „Wyjechałam z rodzicami.”

Ach tak, mówię, a potem: Nie miałabyś ochoty pójść do nas?

Pembe spogląda na braci i mówi coś po turecku. Wi­docznie się zgadzają.

Idziemy więc do nas, jestem zadowolona, że Kaj do­kazuje z bliźniakami i wyraźnie się cieszy z ich od­wiedzin.

W domu nastawiam wodę na herbatę i póki nie kipi, rozpakowuję torbę z rzeczami kąpielowymi.

Mam ci pomóc? pyta Pembe.

Możesz pokroić ciasto, mówię, żeby nie pomyślała, że ma pilnować dzieci.

Sądzisz, że Róża wyjechała na dłużej? Smagła twarz Pembe z trudem ukrywa zatroskanie.

Nic ci nie powiedziała?

Nie. Miałyśmy się dziś spotkać tak jak zawsze.

Ja także nic nie wiem, ale nie sądzę. Zapewne ro­dzicom przypomniało się nagle, że mają córkę, i zabrali ją na wycieczkę.

Pembe patrzy na mnie z niedowierzaniem.

Wiem, to brzmi dość nieprawdopodobnie. Rodzice Ró­ży właściwie nie troszczą się o nią wcale. Mimo to może...

Dziwni ludzie, ci rodzice Róży...

Tak, powiadam, sami sobie wystarczają. Mają ten sam zawód, te same zamiłowania, te same problemy. Wciąż biorą się za łby, a jednak nie mogą się bez siebie obejść. I przy tym zupełnie zapominają, że mają córkę.

Moja matka powiedziała, że Róża mogłaby u nas zostać.

U was? Herbata jest gotowa i dla wygody pijemy ją w kuchni.

Tak. Kiedy jej opowiedziałam, że Róża może wycho­dzić i wracać o każdej porze, bo jej rodziców przeważnie nie ma w domu.

A jak jest u was? Już dawno chciałam o to zapytać.

Mam na myśli, jak żyliście dawniej. I jak to sią stało, że przyjechaliście tutaj?

Pembe wsuwa kostką cukru do ust i popija herbatą.

Naprawdę cię to interesuje, czy pytasz ot tak sobie?

Opowiadaj i nie spiesz się. I naraz bardzo mi na rękę, że mogę się zainteresować historią innej osoby i nie muszę myśleć o swojej własnej.

A więc, zaczyna Pembe, byłam jeszcze mała i miałam głowę owiniętą chustką, którą zdejmowałam tylko na noc. Ojciec jeździł wołami w pole. Jeszcze wciąż słyszę zgrzytanie kół wozu, wiesz, to nie takie koła ze szpry­chami, lecz grube, drewniane. Widzę także oba bawoły pod jarzmem i ojca siedzącego u góry w czapce z dasz­kiem. Matka pracowała razem z innymi kobietami i kie­dy przychodził jakiś obcy mężczyzna, zakrywała usta końcem chustki, którą miała na głowie.

Zanim przyszłam na świat, moi rodzice mieli już dwo­je dzieci, ale one umarły. Byliśmy bardzo biedni, bo mój ojciec miał dużo braci i każdy dostał tylko parę poletek. Ojciec był najmłodszy, więc musiał szukać sobie pracy.

Najpierw poszedł do najbliższego powiatowego mia­steczka, potem do Ankary, a później nawet do Stambu­łu. Długo nie było od niego wiadomości. Dopiero kiedy urodzili się Erol i Oktay, nadszedł list od ojca. Nie przyszedł z Ankary ani ze Stambułu, lecz już stąd.

Matka poszła do najstarszego szwagra, który, tak jak wszyscy inni szwagrowie i mój ojciec także, w woj­sku nauczył się ćzytać i pisać, i poprosiła, by przeczytał jej list od ojca. Poszłam razem z nią i po cichutku przy­cupnęłam obok drzwi.

Kochano żono, napisał ojciec, znalazłem pracę i to jest bardzo dobrze. W tym mieście jest już dużo roda­ków, którzy mogą mi pomóc. Dawno nie miałem żad-

167

v \ \ \ \ \;fi h F \ tT t, i i ( 1 '

! Vv 1 T-1 i L. I HU I

nych wiadomości o was, ale to moja wina. Nie wiedzia­łyście, dokąd pojechałem. Czy Allach raczył obdarzyć mnie synem? Jeśli to syn, chciałbym, żeby nazywał się Erol. Sprowadzę was tu, jak tylko zaoszczędzę dość pie­niędzy. Mężczyźnie potrzebna jest kobieta. Tutaj wszy­stkie kobiety są bezwstydne. Całuję was w czoło.

Kiedy wujek doszedł do miejsca, w którym ojciec pisał, że chce nas sprowadzić, zaczęłam drżeć. Tak jak gdyby słońce na chwilę się zatrzymało i ze zdziwieniem pochyliło nad listem. A ja sama jak gdybym wsiadła do ognistego wozu i jechała nim przez morze lub co naj­mniej przez wielką wodę, bo morża wtedy jeszcze nie widziałam. Kiedy podniosłam wzrok, zauważyłam, że matka pochlipuje. Wujek wciąż powtarzał, ciesz się, Hayriye, ciesz się! Zawołał swoją żonę i córki, aby uściskali moją matkę. One także wołały, ciesz się, no, ciesz się, moja droga. A matka powtarzała, jeśli akurat głośno nie płakała, przecież się cieszę. A ponieważ dalej płakała, kobiety mówiły, że ona płacze tylko z radości, ona płacze tylko z radości.

Mnie wcale nie zauważyły, kiedy tak przycupnęłam koło drzwi, a ja wciąż wsiadałam do ognistego wozu, który mnie, matkę i braci miał zawieźć do Awrupy. Ojciec, którego nie widziałam już od miesięcy, wydał mi się czyniącym cuda derwiszem, któremu wystarczy potrząsnąć długimi rękawami kaftanai, aby nas w mig do siebie zabrać.

Znałam kilka kobiet, których mężowie pracowali w Awrupie — tak się u nas mówi — ale którzy nie spro­wadzili do siebie rodzin. Podobno dlatego, że wkrótce chcieli wrócić, a bez rodziny mogli uciułać więcej pie­niędzy. Ale nawet do naszej wsi już dotarło, jakie są kobiety w Awrupie, więc wszyscy wiedzieli, co się za tym kryje.

No i zaczęło się teraz czekanie. Miesiące ciągnęły się

iSWW®jji'%

i przypominam sobie, że kobiety podczas pracy rozma­wiały z matką, jak to będzie w Awrupie. Kilka z nich zazdrościło matce, mówiły, że w Awrupie jest okropnie i dla prawowiernych wszystko jest a y 1 p, to znaczy haniebne. A co dopiero jedzenie, powiedziała jedna ko­bieta, która nazywała się Fatma. Nie wyobrażasz sobie, co oni tam jedzą. Pomijam już najbrudniejsze zwierzę, świnię. O tym nawet nie chcę wspominać. Ale niektórzy jedzą nawet ślimaki i inne żaby. A co dopiero alkohol! Nawet kobiety piją, i nie tylko, dodają go też do po­traw. Tak że gość, nawet jeśli nie tknie ani kropli z kieliszka, upija się alkoholem, który gospodyni dodała do potrawy. A kiedy jest pijany, ona robi z nim, co tylko zechce.

Matka słysząc to spuszczała głowę i mówiła: Niech tylko będę z mężem, wtedy nic nam się nie stanie. A kiedy Fatma znowu zaczęła mówić o jedzeniu, powie­działa, pewnie, że nie dotknę ani kęsa tego nieczystego zwierzęcia, o którym mówisz, że ludzie je w Awrupie jedzą, ale co do reszty, będę jadła to, co mój mąż przy­niesie do domu. Nawet jeśli to będzie najpośledniejsze mięso, bo już tak dawno nie jadłam mięsa.

Dopiero od chwili, kiedy wiedzieliśmy, że pojedziemy do Awrupy, zdaliśmy sobie tak naprawdę sprawę z na­szego ubóstwa. Zaczęliśmy wyobrażać sobie wszystko inaczej i w lepszym świetle.

Kiedy szłam nad rzekę, która wije się wieloma za­krętami przez piaszczyste koryto, i baraszkowałam z innymi dziećmi w wodzie — w ubraniu oczywiście — wciąż się zatrzymywałam, spoglądałam po sobie i myśla­łam, jakie też suknie będę nosiła w Awrupie. Dobrze jeszcze pamiętam, że przede wszystkim myślałam wtedy

o kostiumie i kapeluszu, bo jedno z dzieci przyniosło kiedyś z najbliższej stacji gazetę — dzieci żebrzą zawsze na stacjach o gazety, które potem przynoszą do domu —

169

■■

tam zaś było zdjęcie kobiety w takim kostiumie i ka­peluszu. Albo wyobrażałam sobie, że ojciec każe mi uszyć suknię z brokatu, taką jaką miała na sobie cór­ka Fatmy, kiedy wychodziła za mąż.

Bliźniaki były jeszcze za małe, by coś zrozumieć, ale nawet im starałam się wytłumaczyć, jaka z nas szczęśli­wa rodzina i jak dobrze będzie nam się powodziło w Awrupie. Matka moja była dość zręczna, więc poprosiła ciotkę, jedyną kobietę we wsi, która miała maszynę do szycia, by pozwoliła jej ćwiczyć, i chodziła do niej co dzień. Jak się nauczy, będzie mogła w Awrupie sama szyć dla mnie i dla bliźniaków ubrania, by zaoszczędzić więcej pieniędzy. Nie wspomniała ciotce ani słowa, że ojciec tymczasem napisał, iż postara się później dla niej także znaleźć pracę. Nie pasowałoby to do obrazu, jaki ciotka stworzyła sobie o Awrupie. No owszem, we wsi kobiety także musiały pracować. Ale tam pracowały na własnego męża i własne dzieci. Że taki człowiek jak mój ojciec zechce posłać żonę do innej pracy, to nie mieściłoby się jej w głowie.

Przeszło rok minąi, odkąd nadszedł list, w którym ojciec pierwszy raz napisał, że nas do siebie sprowadzi, a my wciąż nie wiedziałyśmy nic dokładniejszego. Bliź­niaki już zaczęły chodzić i mówić, gdy pewnego dnia jakiś wielki tuman kurzu wzbił się na wyboistej drodze wiejskiej. Nasz dom stał prawie na samym skraju wsi, tak że mogłam spoglądać na drogę.

Matka pracowała w polu, ja pilnowałam chłopców. Naraz z tumanu kurzu powstał samochód, który zmie­rzał wprost ku naszemu domowi. Byłam okropnie pod­niecona i odszukałam braci, którzy bawiąc się pełzali po obejściu. Zabrałam ich i stanęłam z nimi w drzwiach, by zobaczyć, dokąd samochód pojedzie.

Nie od razu poznałam ojca. Pan w jasnoniebieskim garniturze, który wysiadł z czerwonego auta, był mi

tak obcy, że dopiero kiedy si^ do mnie odezwał, zrozu­miałam, że to ojciec.

Córko moja, powiedział i wskazał na bliźnięta, czy to moi synowie?

Tak, ojcze, powiedziałam. Podszedł do nas, pocałowa­łam go w rękę, on mnie w czoło, i wtedy bliźniaki za­częły się wydzierać. Erol starał się zwiać, Okłay ukrył głowę w mojej sukience.

Ja wciąż powtarzałam, cieszcie się, to wasz ojciec. Wasz ojciec przyjechał. A kiedy bliźniaki się uspokoiły, musiałam ojcu wytłumaczyć, jak je można odróżnić. Podniósł obu do góry, wtedy zaczęły się znowu śmiać.

Zaniósł ich do samochodu i skinieniem wskazał, bym usiadła z tyłu za braćmi. Tak, trzęsąc się w wozie, pojechaliśmy na pole, gdzie pracowały kobiety. Kie­dy zbliżyliśmy się, wszystkie się odwróciły i zakryły twarze.

Ojciec wysiadł, zawołał, Hayriye, żono, przyjechałem, aby cię zabrać.

Moja matka także stała zwrócona do niego tyłem, ale zapewne poznała go po głosie, bo krzyknęła, od­wróciła się, jak gdyby przeraziła się upiora. Potem podbiegła do ojca i pocałowała go w rękę. Witaj, po­wiedziała, a głos jej drżał.

Ojciec, zgodnie z obyczajem, odpowiedział, że chętnie przyjechał. Potem nakazał, żeby wsiadła do auta, ale ona nie od razu się odważyła. Dotąd tylko parę razy jechała autobusem do miasta, ale nigdy jeszcze wozem osobowym.

Chodź, chodź, namawiał ją ojciec, to mój wóz. Więc wsiadła i pojechaliśmy do domu. Ojciec wyciągnął z auta walizki i pokazał, co przywiózł dla nas i dla krewnych. Mnie podał dużą lalkę z kręconymi włosami i w szerokiej sukience z nylonowej koronki, a ja roz­płakałam się z radości; takiej lalki nie mogłam sobie

nawet życzyć, nie wiedziałam bowiem, że coś takiego w ogóle istnieje. Matka ledwo miała czas obejrzeć suk­nie, jakie ojciec przywiózł. Nastawiła wodę, bo ojciec powiedział, że po długiej podróży chce się wykąpać i matka także ma się wykąpać. Wiedziałam już z daw­nych czasów, co to oznacza, więc zabrałam bliźniaki, żeby się bawiły na podwórzu, choć to niewiele poma­gało, bo dom był mały i słychać było wszystkie odgłosy. Kiedy zapadł wieczór i ludzie powrócili z pól, rodzice znowu krzątali się po domu. Spostrzegłam, że ojciec często na nas spogląda, jak gdyby porównywał nas z kimś. Od czasu do czasu mówił do matki, wytrzyj bliź­niakom usta, albo: znowu mucha siedzi mu w kąciku oka, musisz je utrzymywać w większej czystości. Także do mnie powiedział, córko, musisz więcej dbać o swoje sukienki.

Potem wszyscy wyruszyliśmy z prezentami, które ojciec przywiózł. Poszliśmy do jego najstarszego brata, którego żona również wróciła wcześniej z pola, by móc ugościć ojca, gdy przyjdzie z prezentami.

Kiedy zjedliśmy, nadeszli inni bracia z żonami i już się obawiałam, że ojciec mógł o kimś zapomnieć. Ale on niby czarownik wciąż wyciągał coś z kieszeni i da­rował krewnym.

Bliźniaki zasnęły i poprosiłam jedną z kuzynek, by pomogła mi zanieść ich do domu. Było już bardzo późno, kiedy położyłam się koło braci na podłodze — spaliśmy na materacach, które zwijaliśmy na dzień — ale nie mogłam zasnąć z radości i podziwu dla ojca.

Przez kilka dni rodziców zapraszano z jednego domu do drugiego, by jednocześnie uczcić powitanie i pożeg­nanie, bo ojciec dostał tylko krótki urlop.

Raz słyszałam, jak ojciec się wściekał, bo matka mia­ła miesiączkę. Musiał tak długo obywać się bez kobiety, a ona właśnie teraz ma swój okres. Ale potem powie-

dział, że to nawet dobrze i że musi brać lekarstwo, aby więcej nie zachodzić w ciążę. Tylko nie wolno jej o tym zapominać, inaczej wszystko na nic. Kilka dni później słyszałam, jak kłócił się z matką, bo zapomniała o le­karstwie.

Zanim pojechaliśmy, musieliśmy włożyć na siebie rzeczy, które ojciec przywiózł. Powiedział, żebyśmy po­darowały wszystko, cośmy dotąd nosiły. W Awrupie nam się to nie przyda, a zanim wrócimy, te łachy i tak będą już do niczego. Wyrzucił z kuferka wszystkie rzeczy, z którymi matka nie mogła się rozstać, i ofuknął ją — masz robić, co ci każę. Jak będziemy w Awrupie, sama zobaczysz, dlaczego kazałem ci to wszystko po­darować.

W dniu naszego wyjazdu wstaliśmy już przed wscho­dem słońca, ale nim raz jeszcze pożegnaliśmy się z wszystkimi, zaczęło już być upalnie.

Bliźnięta jeszcze spały, a matka płakała i płakała, tak że ojciec wreszcie powiedział, no już przestań. Gdzie indziej także nie jest gorzej niż u nas na wsi. I wtedy nagle uświadomiłam sobie, że ojciec wcale nie jest tak zachwycony Awrupą, jak to sobie wyobrażałam. Co prawda opowiadał dużo o rozmaitych cudownościach, ale mówił, że praca jest ciężka, a ludzie niemili, niech więc nikt mu nie zazdrości.

Odtąd trochę się obawiałam, kiedyśmy coraz bardziej oddalali się od naszej wsi. I chociaż do granicy naszego kraju był jeszcze kawał drogi, okolica wydawała mi się coraz bardziej obca, coraz więcej było zieleni i coraz gęstsze stawały się skupiska domów.

Już po tygodniu zaczęłam śnić o naszej wsi, z jej skąpymi drzewami i brunatnymi polami, położonej w stepie, który ciągnął się daleko, daleko i graniczył z wulkanicznymi górami.

Nawet owa kobieta, Fatma, ukazała mi się we śnie

173

u |\

? r' j i | 1 1 j j 1 1 M . l- , ^ i

i powiedziała: Uważaj, każą ci jeść węża, a nigdzie nie będzie wody zdatnej do picia.

Po dwóch dniach podróży auto się zepsuło. Nie wy­trzymało tych wielu wąskich, wyboistych dróg, nie do­tarło do wielkiej międzynarodowej szosy. Musieliśmy się zatrzymać w jakimś małym mieście i trwało wiele godzin, nim ojciec znalazł kogoś, kto zgodził się napra­wić wóz. Potem okazało się, że ojcu zabrakło pieniędzy. Człowiekowi, który miał naprawić wóz, spodobała się moja piękna lalka, więc ojciec mu ją dał. Powiedział, że w Awrupie kupi mi inną, jeszcze ładniejszą.

Dla mnie była to najpiękniejsza lalka na świecie, ale nie wolno mi było nawet się rozpłakać. Wiedziałam, dla­czego ojciec ją oddał, a to hańba płakać i żałować czegoś, co miało pomóc całej rodzinie. Wciąż wyglądałam ok­nem, oczy miałam szeroko otwarte, aby nie ukazały się w nich łzy, a kiedy musieliśmy wysiąść, aby ten czło­wiek mógł naprawić wóz, starałam się nie patrzeć na ojca, żeby o tym nie myśleć. Mimo lalki jako dodatku zabrakło nam pieniędzy dla tego człowieka i głodowa­liśmy, póki nie przyjechaliśmy na miejsce. Całe szczę­ście, że matka zabrała przynajmniej dużo melonów.

Byliśmy tak radzi, kiedyśmy mogli wysiąść z auta, że nawet nie zauważyliśmy, iż mieszkanie, do którego nas przywiózł ojciec, to właściwie piwnica. Bardzo nam się podobało, że wszystko było pomalowane na biało i że stały tam meble, jakich nie mieliśmy u nas w domu.

Czułam się taka dumna siedząc na krześle, a kiedy kładłam się do łóżka, obawiałam się początkowo, że z niego wypadnę. Także ubikacja była czymś niezwykłym. U nas w domu kuca się nad otworem w ziemi, przy czym załatwiamy się z łatwością, bez wysiłku. Na se­desie musieliśmy się okropnie wysilać, to było bardzo męczące.

Ale byliśmy na miejscu, a podczas długiej podróży

nasza radość i zapał tak wzrosły, że nie mogły się w krótkim czasie ulotnić. Poza tym wszystko tu było zupełnie inne, niż to sobie wyobrażaliśmy u nas na wsi.

Ojciec, który przynajmniej znał kilka słów po nie­miecku, spędzał prawie cały dzień na budowie, tak że byliśmy skazani sami na siebie. Przez pierwsze tygod­nie matka nie miała odwagi wyjść z domu, poza koń­cem tygodnia, kiedy ojciec jej towarzyszył. Siedziała i patrząc na nogi przechodniów — bo to naprawdę by­ła piwnica, w której mieszkaliśmy — usiłowała zapo­znać się z nowym otoczeniem. Mnie wysyłała po zaku­py. Wprawdzie nie umiałam mówić po niemiecku, ale byłam dzieckiem, więc, jak mówiła, prędzej się nauczę, no i jako dziecko mogę pokazać się na ulicy. Żaden mężczyzna jeszcze się mną nie zainteresuje.

Wieczorami, kiedy ojciec wracał do domu, pytałam go o wyrazy potrzebne mi przy zakupach i on nauczył mnie liczb. Byłam już w wieku szkolnym, ale tyle na­gromadziło się spraw, że nikomu nie wpadło do gło­wy, że trzeba mnie posłać do szkoły.

Bardzo szybko się uczyłam. Wciąż tylko przygląda­łam się, jak inni to robią. Kiedy matka posyłała mnie po chleb, stałam przez chwilę w sklepie i czekałam, aż ktoś poprosi o ten gatunek, który i ja chciałam kupić. Starałam się powtórzyć to słowo, bo byłam zbyt dum­na, aby tylko wskazać palcem.

Ale nauczyłam się także, że wydaję się podejrzana, jeśli czekam dłuższy czas, aż ktoś wymieni nazwę ar­tykułu, który i ja chcę kupić. Nieraz ludzie myśleli', że czekam na dogodną sposobność, by coś ukraść, pewne­go razu mnie przegnali, a ja nie potrafiłam powiedzieć, czemu tak długo czekałam.

Byłam zrozpaczona ze wstydu, nie chciałam wracać do domu, ale pomyślałam sobie, że ani ojciec, ani mat-

HI

175

I

IpTitŁ&wmi i*'

\Wfmatl wM

MHit

# jh^V4f^jU J.

% ant ,% Si

t

i •*, i { #%< r4
















piiM

ka nigdy się o tym nie dowiedzą, jeśli im nie powiem. Matka była całkowicie ode mnie zależna, jeśli idzie o wyjście na ulicę, ojciec zaś pracował w innej dzielnicy. Pokrzepiło mnie na duchu, kiedy sobie to wszystko u- świadomiłam, i poczułam, jak bardzo jestem samo­dzielna, jak bardzo muszę polegać na sobie samej.

Jak długo już tu jesteś? pytam, wciąż jeszcze pod silnym wrażeniem opowiadania Pembe.

Siedem lat.

I chciałabyś tutaj zostać?

Gdybym to ja wiedziała. Żeby mi kto powiedział, gdzie jest moje miejsce. Do naszej wsi nie chciałabym już wrócić, a i tutaj niezbyt mi się podoba.

Tak często wspominałaś Stambuł, chciałabyś tam zamieszkać?

Byłam w Stambule jede.i jedyny dzień w drodze tu­taj. Ojciec odwiedził swego przyjaciela, który miesz­kał w dość zrujnowanym domu przy murze miejskim. Tam- też po raz pierwszy dostaliśmy coś do jedzenia, pomijając melony, które wieźliśmy ze sobą. Ale to jest przepiękne miasto i tak wielkie, że wcale nie potrafisz sobie wyobrazić. A ile tam wody, wciąż widzisz wodę, trzeba często przejeżdżać przez mosty. Gdyby w naszej wsi była choć odrobina tej wody, masz pojęcie, o ile lepsze mielibyśmy plony. Ojciec często błądził, nie mógł odnaleźć właściwej drogi w Stambule, ja jednak byłam z tego rada. W ten sposób mogłam dłużej pa­trzeć przez okno i wszystko sobie oglądać. Aż odejmo­wało-mi mowę z wrażenia. Widziałam olbrzymie me­czety o ozdobnych kamiennych fasadach jak gdyby rzeźbionych w miękkim drzewie, a schody, które do nich prowadziły, były tak szerokie, że zmieściłaby się na nich połowa naszej wsi. I wszędzie tam było pełno ludzi. Kiedy wysiadłam po raz pierwszy z auta, ogar­nął mnie strach. Wciąż myślałam, że mnie stłamszą

albo że zgubię się w tym strumieniu ludzkim, jeśli się tam dostanę.

Widziałam promy i wielkie statki, białe i długie, za­kotwiczone na Bosforze; biało ubrani mężczyźni wy­chodzili na ląd — spotykano ich wszędzie w mieście.

Na Złotym Rogu małe parowce sunęły w jedną i w drugą stronę; bardzo chciałam choć raz znaleźć się na takim parowcu i pomachać do ludzi stojących na przy­stani.

Ojciec opowiadał mi o Wielkim Bazarze, gdzie jest tyle sklepów, że łatwo można zabłądzić, jeśli człowiek się dobrze nie orientuje. Powiedział także, że wielu obcokrajowców chodzi na ten Bazar kupować biżute­rię i skóry. Ojciec także chętnie by coś kupił, aby tu­taj sprzedać, ale już nie mieliśmy pieniędzy.

Więc chciałabyś zamieszkać w Stambule?

Chyba tak. Ale to niemożliwe.

Dlaczego? pytam dość głupio.

Bo tam jest i tak za dużo ludzi, powiada ojciec. I co dzień przybywają dalsi.

A nie możesz sobie wyobrazić, że zostaniesz tutaj?

Wyobrazić sobie mogę, owszem. Wszystkie frędzle szala, który ma na sobie, Pembe zaplotła w małe war­koczyki.

Ale co?

Ale rodzice chcą wrócić.

A jeśli na przykład wyjdziesz tu za mąż i będziesz miała dzieci?

Ojciec by na to nie pozwolił. A gdyby pozwolił, też nie byłoby dobrze, bo pozostałabym tutaj bez rodziny. Gdyby rodzice byli w Turcji, a ja tutaj, moje dzieci nie miałyby dziadków, a rodzice wnuków.

Mogłabyś ich odwiedzać.

To nie to samo.

Dość długo byliście sami, nim twój ojciec was s p r o-

\ \ A \ w \

IPBPP

i • ą 9 jr><4T

wadził. Z trudem przeszło mi to słowo przez us­ta.

To było coś innego. Wiedziałyśmy, że ojciec musi wyjechać, byśmy mieli z czego żyć. Zrobił to dla nas.

Więc nie możesz sobie wyobrazić, że zamieszkasz gdzie indziej niż twoi rodzice?

Wyobrazić sobie mogę, ale to nie jest dobrze. Myślę też sobie, że być może musiałabym, jak tutejsze samot­ne kobiety, sama jedna mordować się ze swymi dzieć­mi. I uważałabym za niesprawiedliwe, że muszę się sa­ma ze wszystkim borykać. Gdyby matka była w pobli­żu, pomogłaby mi, tak jak ja jej teraz pomagam, i zro­zumiałabym, że ona także musiała się z nami męczyć.

Ależ, Pembe, mówię, przecież rzecz w tym, że teraz kobiety o wiele za dużo muszą robić na raz — praco­wać, wychowywać dzieci i stwarzać zaciszne do­mostwo.

No tak, ale jest o wiele łatwiej, kiedy się wszyscy trzymają razem. A kiedy są wszyscy razem, wtedy nie musisz wszystkiego sama robić. Kiedy twoi rodzice po­mogą tobie, a ty rodzicom, wtedy też twoje dzieci po­mogą tobie, a ty pomożesz swoim dzieciom. To zaś jest możliwe tylko wtedy, kiedy wszyscy są w pobliżu sie­bie.

Możliwe, mówię, i jeśli ta więź nigdy nie zostaje przerwana.

Tak, mówi Pembe, tak właśnie powinno być, aby miało jakiś sens.

I dlatego chcesz wracać z rodzicami do waszego kra­ju?

Tak, to znaczy nie. Nie z powrotem na wieś. Albo tylko na urlop. Ale nie na zawsze.

A jeśli twoi rodzice jednak tu zostaną?

Nie, to niemożliwe. Jeśli zezwolenie na pracę nie zo­stanie przedłużone, wtenczas musimy wracać.

A co na to twoi rodzice?

Nic. Od początku wiedzieli, że muszą wracać. Nasta­wili się na to. Nawet nie nauczyli się dobrze mówić po niemiecku. Oni tęsknią za ojczyzną. Ale my, moi bra­cia i ja, my już nie tęsknimy.

Chodzisz tu do szkoły, więc nie możesz stale sobie powtarzać, wszystko jedno, i tak wrócimy, bo nie dasz sobie rady. Jeśli chodzisz tu do szkoły i musisz się uczyć tylu przedmiotów, to z biegiem czasu uwierzysz po prostu, że jednak tu zostaniesz i że ma sens tego wszystkiego się nauczyć. Jeśli w to nie uwierzysz, nie potrafisz się uczyć, nie będziesz miała otwartej głowy i mimo największych wysiłków pozostaniesz tępa.

Jakem Anna Fürst, powiada dama z damską bródką i opuszcza lornetkę na obfitą pierś, już na was czeka­łam. Siadajcie.

Deszcz jest tak ulewny, że niby zasłona otacza ka­mienny pawilon. Pembe owinęła Kaja i braci obrusem piknikowym, a Herwater usiłuje rozpalić nowe kawał­ki węgla w samowarze, aby zrobić świeżą herbatę.

Ja jestem Róża, mówi Róża, i podziwiam panią już od dawna. To jest Pembe, ale właściwie zamieniłyśmy się imionami, z przyjaźni.

Dobrze, że jesteście. Księżna1 wyciąga ręce do obu dziewcząt. W was cała moja nadzieja. Usiądźcie koło mnie.

Trwało to dłużej, niz sądziłam. Księżna składa dło­nie na udach, które zdają się rozsadzać czarną spódni­cę. Ale wiedziałam, że ta chwila nadejdzie. Potem pa­trzy w oczy hrabinie. Viviane de la Coeur, ciebie co prawda się nie spodziewałam. Mimo to jesteś mile wi­dziana

Hrabina się rumieni i palcami markuje pozdrowienie. To wszystko stało się tak nagle. Nie mogłam inaczej.

Nie musisz się tłumaczyć, nie fatyguj się. Najważniej­sze, że jesteś. Młody człowieku, ciągnie dalej zwraca­jąc się do Herwatera, musi się pan jeszcze niejednego nauczyć. Nie ma nic ważniejszego niż umiejętność roz­palania ognia, rozumie pan? Oczy jej płoną.

Herwater dłubie mozolnie w węglu drzewnym, dmu­cha i jeszcze raz próbuje rozpalić go zapałką.

Zbyt wilgotne, mówi z uśmiechem, wszystko zbyt wilgotne.

A to są dzieci? Księżna bierze lornetkę, opuszcza ją znowu i spogląda na dzieci pochylając się do nich ze zmrużonymi oczami.

Dwóch chłopców i dziewczynka, jeśli się nie mylę. Trzech chłopców, szepcze Róża, jeden jest przebra­ny.

Rozumiem, ale dlaczego w ten sposób?

Jego matka powiedziała mi kiedyś, że właściwie to chciała mieć dziewczynkę.

Księżna wyprostowuje się znowu. Czarna spódnica i czarna bluzka ciasno opinają masywne ciało. Potężne uda nie pozwalają zewrzeć kolan, trochę obrzmiałe stopy tkwią w czarnych skórzanych pantoflach na słupku. Obnażone ramiona niby mocno wypchane kisz­ki wylewają się z sukni bez rękawów, a nad wieloma małymi fałdkami szyi unosi się podbródek, który mógł­by służyć za wzór stanowczego charakteru. Ciemne, przetykane pasmami siwizny włosy okręcone są kilka­krotnie dookoła głowy i żebrane w węzeł, który wyglą­da jak pióropusz na hełmie. Twarz jest z natury czer­wona.

Obok Księżnej stoi bardzo duża torba ze sztucznym haftem petit-point. Mimo że taka duża, wydaje się wy­pchana do ostateczności. Rożek chustki do nosa wkrę­cił się w suwak i wisi zmiętoszony.

Wiecie, o co chodzi, mówi Księżna i robi pauzę.

181

ÜI V A X W i

Róża i Pembe spoglądają na siebie, hrabina chrząka, Herwater pochyla się jeszcze niżej nad samowarem, a dzieci cicho rozmawiają pod obrusem, jak gdyby znajdowały się w pieczarze.

Ja bowiem zaznałam tego na własnej skórze, ciągnie dalej Księżna. A na tym, czego doświadczyło się na własnej skórze, można polegać.

Hrabina kiwa głową. Najważniejsze to doświadcze­nia osobiste.

Kiedy przed wielu, wielu laty przyjechałam tu z ro­dzicami, byłam jak młoda rzepka, jędrna, przy kości,

o zaokrąglonych kształtach. I wtedy poznałam Fürsta. Fiakra-Fürsta? pyta hrabina.

Właśnie jego, mówi Księżna. Był panem nad pięcio­ma zaprzęgami i trzej woźnice pracowali na niego.

I żebyście słyszeli, jak skomlał, póki jeszcze udawa­łam, że nic sobie z niego nie robię. Moi rodzice byli Cy­ganami i wcale im nie odpowiadała ta historia z Für- stem. Ale moi bracia oświadczyli, że już za późno, te­raz ona musi za niego wyjść. Matka powiedziała: Przy­najmniej zna się na koniach i powozi, choć daleko nie zajedzie.

Tak więc zeszliśmy się, Fürst i ja, po weselisku na dwadzieścia cztery fajerki. To ci dopiero był orszak! Co najmniej trzydzieści fiakrów i wszystkie w jednym szeregu, jeden za drugim. Samochodziarze mogli trą­bić do upadłego. W przeciwnym kierunku piesi zatara­sowali ulicę, bo nie co dzień widuje się takie fiakier­skie wesele.

Fürst kazał sobie wkłuć nowy kolczyk do ucha, ubra­nie miał od Silbernagla, a w klapie białą chryzantemę. Mosiężne części uprzęży lśniły i błyszczały, aż trzeba było oczy mrużyć od tego blasku.

Ojciec zamówił tylko, dla siebie i dla braci z żonami i dziećmi siedem powozów, a kiedy wreszcie byliśmy

na błoniach i zasiedliśmy do uczty, zebrało się nas tak ze sto pięćdziesiąt osób. Na szczęście pogoda dopisała i można było siedzieć przy długich stołach na powie­trzu, wewnątrz nie zmieściliby się wszyscy.

Zdaje się, że przypominam sobie to wesele, mówi hrabina zamyślona. Czy nie doszło tam do pewnych zajść? Chrząka, mam na myśli jakieś nieporozumienia między ludźmi ze strony narzeczonej a ludźmi zę stro­ny narzeczonego? Chyba o czymś takim czytałam.

Księżna pogardliwie wydyma usta. A tam, mówi szorstko, zwykłe bójki jak to na wielkich weselach. Dziwne by było, gdyby do tego nie doszło. Zwłaszcza że moi bracia — jej twarz się rozpromienia — były to chłopy jak dęby. Jeden silniejszy od drugiego. Nie chcę przez to powiedzieć, że ludzie Fürsta byli cherlakami, ale ich siły były nierówne, podczas gdy moi bracia nie mieli przewagi nad sobą nawzajem.

Podobno było sporo rannych, obstaje przy swoim hrabina, nawet ciężko rannych, których trzeba było odwieźć do szpitala.

Sami sobie byli winni, mówi Księżna wzruszając ra­mionami. Tak czy owak, Fürst i ja zamieszkaliśmy ra­zem. Byłam już w ciąży i dlatego rozpoczęłam życie rodzinne. Że Fürst kazał się obsługiwać, nie dziwiło mnie zanadto. Mój ojciec i bracia też byli wymagający. Ale wściekało mnie, że nic mu nie dogadzało. Buty nie były dostatecznie wyglansowane, koszule niedostatecz­nie wykrochmalone, kawa była gorzka, o maśle mówił, że zjełczałe, bo znowu za długo zostawiłam je w ciep­łej kuchni. Tak samo piwo — żc nie dość chłodne, a po­kój nieporządnie sprzątnięty. Kiedy dziecko przyszło na świat, Fürst przez tydzień był pijany jak bela i gdy­by nie pomogła mi sąsiadka, nie wiem, jak bym sobie dała radę.

Niech żyje młody książę, ryczał za każdym razem

Fiirst, gdy zwalał się na łóżko. Ale równie szybko jak opary alkoholowe, ulotniły się jego względy na mój stan zdrowia. Wkrótce znowu zaczął gderać. Raz w po­trawach było za dużo czosnku, to znowu śmierdziały mu pieluchy, które namoczyłam w kotle. Nawet zaczął krytykować mój wygląd. Szminka była zbyt jaskrawa, biustonosz za bardzo wrzynał się w ciało. W spódnicy podobno z tyłu pękał szew, wreszcie zrzędził, że źle ścielę łóżka.

Pewnej nocy stało się — ośmielił się powiedzieć do mnie, ty brudna Cyganicho! Był zapewne bardzo pija­ny, bo zwalił się na łóżko nawet nie zdejmując butów.

Zabrałam dziecko, spakowałam do skrzynki wszyst­ko, co nam było potrzebne, i zwiałam.

Jeszcze zdołałam odnaleźć ślady swoich. Trwało ja­kiś czas, ale znalazłam tych, którzy jeszcze pozostali z mojej starej rodziny. Przyjmijcie go, powiedziałam, wdał się we mnie. I wszyscy cieszyli się z mojego pięk­nego syna. Nie mogłam i nie chciałam wrócić. Moje dziecko było synem, miał mieć dobrze w mojej starej rodzinie, nawet bardzo dobrze.

Wiele się najeździłam. Najpierw tańczyłam, potem usługiwałam, wreszcie handlowałam. I kiedyś wreszcie znowu tu przybyłam. Miałam coś niecoś w kiesie, więc obsprawiłam się i dużo spacerowałam. I naraz stanął przede mną Fiirst. Trochę posiwiały, z czerwonym no­sem, ale poza tym jeszcze całkiem do rzeczy.

Anna, zawołał i rozpostarł ramiona. No i wpadłam w te jego ramiona.

Wróciłaś, powiedział wzruszony.

Jeszcze nie. Przedtem należałoby to i owo obgadać. Tak, powiedział, a gdzie młody książę?

Na razie o nim zapomnij. Stał.się jednym z moich. Dopiero w testamencie masz o nim pomyśleć. Ale przede wszystkim mnie musisz zapisać mój udział, rozumiesz?

Widać nie za wiele dobrego zaznał, odkąd go opuści­łam, bo na wszystko się godził, taki był uradowany; i tak rok albo dwa całkiem dobrze ze sobą żyliśmy w naszym drugim małżeństwie.

Potem znowu zaczął chlać i znowu wszystko, cokol­wiek zrobiłam, nie dogadzało mu. Ględził, że tymcza­sem mogłam się wreszcie czegoś nauczyć.

Nie dałam się wyprowadzić z równowagi. Taki już jest, myślałam, nic go nie zmieni, ostatecznie ma też pewne zalety.

Aż którejś nocy, kiedy wrócił urżnięty, znowu się zaczęło. Ty parszywa Cyganicho, powiedział, bądź za­dowolona, że w swoim czasie nie zostałaś zagazowana.

Wtedy zabrałam się do niego. Silna to ja jestem — Księżna przez chwilę pokazała grę mięśni swych obna­żonych ramion — no więc zabrałam się do niego. Przy tym Fiirst wszystko dookoła obrzygał, ale ja nic sobie z tego nie robiłam.

A kiedy wreszcie uznałam, że ma dość, cisnęłam go na łóżko. Już nawet nie jęczał. Tym razem nie byłam taka idiotka, żeby po prostu odejść i wszystko mu zo­stawić.

Może trafiłam go w głowę, w każdym razie nie pa­miętał, jak go urządziłam. A kiedy wkrótce potem umarł, byłam jedyną spadkobierczynią.

Jakiś czas sama próbowałam prowadzić ten interes z fiakrami. Ale po co? Po co, zastanawiałam się, kiedy i tak mogę dobrze żyć nie awanturując się z woźnica­mi. Więc kazałam się spłacić.

I to pani wystarczy? pyta hrabina.

Na najbliższe dziesięć lat, jeśli nie będzie inflacji. Emeryturę też dostaję po Furście. Przez cały czas aku- ratnie opłacał składki.

Przynajmniej z tym większość ludzi nie ma kłopotu, mówi hrabina.

To nie ich zasługa. Herwaterowi wreszcie udało się rozżarzyć kawałki węgla do białości. W większości wy­padków państwo zmusza ludzi, by się ubezpieczyli.

Ach tak, mówi Księżna, więc nawet tego nie można zapisać na jego dobro.

Hrabina wzdycha. My wszyscy mamy skłonność do sublimowania.

Otóż to. Dlatego rozejrzałam się dobrze w ciągu os­tatnich lat. Jak to się dzieje u innych ludzi. I wiecie, do czego doszłam? Aby napięcie wzrosło, Księżna robi pauzę rozglądając się po obecnych i zatrzymuje wzrok na każdym z osobna.

Ze gdzie indziej także nie jest lepiej? Róża aż drży z niecierpliwego oczekiwania.

Hrabina kiwa głową wstrząśnięta.

Wszyscy jedziemy w fałszywym kierunku; powiada Księżna. Ze sprawami rodzinnymi jest po prostu bar­dzo źle.

Róża kiwa głową, ale Pembe się zrywa. Tego nie wolno uogólniać.

Księżna spogląda na nią najpierw z irytacją, potem coraz łaskawiej. U was na razie jest inaczej, ale już nie tak bardzo. Poczekaj jeszcze kilka lat, niech tylko twoja matka zrozumie, jakie było jej życie tak napraw­dę. Jeśli wrócicie, nie będzie już mogła się podporząd­kować, a jeżeli zostaniecie, więź zostanie zerwana. Już twoi bracia nie będą troszczyli się o rodziców, kiedy dorosną i założą własne rodziny.

Nieprawda, wołają Erol i Oktay spod obrusa.

A więc dobrze, to będzie wyjątek. Ale jedno jest pe­wne, tak dalej być nie może.

Co? pyta Herwater.

Wszystko.

To bardzo dużo. Herwater zagląda, czy w samowarze

jest dosyć wody.

Dlatego pomyślałam o organizacji, która powinna być zupełnie inna od wszystkiego, co dotąd znamy.

Hrabina z wahaniem potrząsa głową. Tak i nie, mó­wi. Nie możemy zrezygnować z pewnych doświadczeń.

Rozumie się. Doświadczenia będą stanowiły punkt wyjścia, ale musimy dojść do czegoś innego.

Czy mamy wiedzieć, dokąd dojdziemy? pyta hrabi­na.

Czy też ma to być niespodzianka? Herwater napełnia pierwsze szklanki herbatą.

Jaka niespodzianka? Kaj wygramolił się spod obru­sa. Już dawno chciałem jakiejś niespodzianki.

I to, i tamto, mówi Księżna. Powinniśmy wiedzieć, czego chcemy, a potem dać się zaskoczyć.

A czego chcemy? pyta Pembe.

Zwrócić uwagę.

Na co? pyta Róża.

Na nas. Nie będziemy zanudzać ludzi jakimiś haseł- kami ani sprzedawać gazetek czy broszur, czy werbo­wać członków.

A więc radykalnie osobista organizacja, mówi hrabi­na.

To właśnie to, mówi Księżna, i nie oszczędzimy niko­go, kto się nam przeciwstawi.

Przemoc? pyta Herwater.

Nasze spojrzenia przemówią do każdego. Dzieci za­czną tu w parku. Po prostu staną obok albo się przy- siądą. Tylko ludzi, którzy czytają, pozostawicie w spo­koju, zapamiętajcie to sobie.

A więc przysiądziecie się, popatrzycie, a jeżeli to nie poskutkuje, o coś zapytacie. Jeśli ktoś dla świętego spokoju wyciągnie czekoladę, weźmiecie ją, podzięku­jecie, ale nie dacie spokoju.

Jest tyle ludzi na świecie. Może po prostu za mało się ich zna, mówi hrabina. Tak sobie myślę, że gdybym

187

v/ \ \ \ \ I RH

wtedy znała tyle ludzi, to kto wie, czy nie ułożyłabym sobie życia inaczej.

Na razie nie chodzi o ilość. Księżna wymachuje ra­mionami, później sięgniemy do innych. Nie zapominaj­cie, że chodzi o nas. O nas wszystkich. Chcemy czegoś od siebie nawzajem.

Ale czego? pyta Herwater.

Czego chcemy? pytają Róża i Pembe.

Księżna ujmuje głowę w ramiona i zastanawia się. To taka diabelska sprawa, że nie da się tego określić jednym słowem. Ja na przykład jestem nieraz tak przepełniona uczuciem, że chciałabym przysiąść się do kogoś i porozmawiać. Na przykład do jakiegoś młode­go człowieka, który jeszcze nie rozeznaje się w swoich uczuciach. Moglibyśmy trzymać się za ręce i powie­działabym mu, jakiego to rodzaju uczucia. Zapytała­bym go, czy i on doznaje podobnych uczuć, czy i u nie­go są one tak przemożne. I żebym przy tym nie mu­siała się wstydzić. Bo co mi z tego, jeśli sobie powiem, że w moim wieku już nie powinno się doznawać takich uczuć, kiedy mimo to się ich doznaje.

To do mnie przemawia, mówi hrabina. Już od daw­na zastanawiałam się, dlaczego panowie zawsze sami siedzą przy stolikach do gry w karty tam pod drzewa­mi. Jesteśmy w tym samym wieku i można by było niejedno sobie powiedzieć. Wprawdzie człowiek jest już starszy, ale wydaje mi się, że zachował świeżość i miłą aparycję.

Mogłabym pójść do niektórych ludzi i powiedzieć im, że są okropni. Oni mogliby się bronić i kto wie, czy nie okazałoby się, że wcale nie są tacy okropni, mówi Róża.

Jeśli naprawdę są okropni, można by się z nimi po­kłócić, mówi Grol. A jeśli to będzie zbyt nudne, można by się z nimi bić, mówi Oktay.

Tego wam nie wolno, mówi Pembe.

Czemu nie, odzywa się wielkodusznie Księżna. Nie jesteśmy ani z Armii Zbawienia, ani z Caritasu. Cze­goś chcemy od ludzi i nie wstydzimy się do tego przy­znać.

A jeśli nam się uda, inni mogą też mieć z tego jakąś korzyść My także mamy coś do zaofiarowania.

To wszystko nie jest dla mnie jasne, wtrąca Herwa- ter.

Jasne, jasne... hrabina próbuje ironizować. Wcale nie powinno być takie jasne, bo nie będzie ciekawe.

Trzeba zacząć od pewnych pryncypiów. Czego się chce, zależy w dużym stopniu od tego, w jakim świet­le widzimy świat.

Więc widzi pan świat w fałszywym świetle, miody człowieku, mówi Księżna. Wszyscy chcemy czegoś, cze­go nie posiadamy.

Właśnie to mam na myśli. Zawsze chodzi o to, czego się nie ma, a więc pokoju, chleba, pracy, szacunku, wła­dzy, dobrobytu. Listę życzeń można by ciągnąć w nie­skończoność.

Drogi Herwater, wtrąca się hrabina, zapomniał pan

o najważniejszym, o miłości. Już sam fakt, że możemy sobie pozwolić na to, by cały dzień tu przesiadywać, wyraźnie świadczy o tym, czego my chcemy. I niech pan nie mówi, że nie ma w tym nic złego.

Herwater się uśmiecha, Róża spuszcza wzrok. Także Pembe się zarumieniła. Ale to nie to, co pan ma na myśli, mówi do Herwatera, tylko w ogóle.

To sprawę tylko utrudnia, mówi Herwater. Chleb pracę, władzę... To można wywalczyć. Ale miłość?

Niepotrzebnie pan wszystko komplikuje, mówi Księż­na. Nie chodzi o to, żebyśmy zmuszali każdego czło­wieka, by nas polubił. Staramy się tylko dotrzeć do wielu, aby wyszukać tych właściwych.

Po prostu pójdziemy do ludzi, mówi Kaj. Wtedy zobaczymy. Mógłbym od razu przyjść do ciebie i się z tobą pobawić.

A jeśli ja chcę być sam?

To nie powinieneś przychodzić do parku.

Jeśli się przychodzi do parku, mówi Oktay, to zna­czy, że się ma czas.

A jeśli się ma czas, mówi Pembe, można z kimś po­rozmawiać. A jeśli się z kimś rozmawia, można go też polubić.

Teraz już tak długo przychodzimy do parku i wciąż jeszcze nie wiemy, którzy spośród ludzi będą nam od­powiadać, mówi hrabina.

Trzeba po prostu podejść i zagadnąć ich, mówi Księż­na. O to chodzi.

Pomyślą, że z pani wariatka i że dzieci są natrętne, mówi Herwater.

Trzeba najpierw wypróbować. W praktyce niejedno wygląda zupełnie inaczej.

Mogę pani bardzo dokładnie powiedzieć, jak to bę­dzie wyglądało. Świat nie jest tak urządzony, żeby można było to zrobić zwyczajnie, po prostu.

Świat, świat, śmieje się Księżna. Świat to my. Prze­cież i my należymy do świata. A więc tworzymy go tak, jak to nam odpowiada.

Herwater jeszcze się nie poddaje. To, czego panie i dzieci sobie życzą, będzie dopiero wówczas możliwe, kiedy się zmienią warunki. Kiedy nie będzie się odtrą­cać nikogo, kto nie jest nieodzownie potrzebny.

My jesteśmy sobie nawzajem potrzebni, mówi Księż­na. Więc na co mamy czekać?

Ja także nie chcę dłużej czekać, mówi Kaj. Na co czekamy? I zaczyna tarmosić Erola i Oktaya pod ob­rusem, tak że cała trójka stacza się z ławki, która stoi pod ścianą w pawilonie, a na podłodze cała kotłowani-

na trwa nadal. A kiedy Herwater zaczyna łechtać leżą­ce na wierzchu dziecko, zamęt sięga szczytu.

Deszcz pada już nie tak rzęsiście, jak gdyby całą swoją moc wyczerpał w pierwszym porywie, i zaczyna powoli szykować się do odwrotu.

Z krawędzi kopuły pawilonu spadają nagromadzone tam duże krople, które na nie osłoniętej balustradzie rozpryskują się i jako delikatne bryzgi osiadają na ple­cach siedzących tam osób.

Już widać znowu pierwszych przechodniów, którzy, jak zwykle, spieszą przez park skracając sobie drogę, i starają się utrzymać parasole, walcząc z naporem wiatru i ściskając teczki pod pachą.

Wszystkie dołki na żwirowanych i piaszczystych ścieżkach napełniły się wodą i tworzą kałuże, liście na drzewach wydają się zadowolone. Ptaki wytrząsają nie­liczne krople z nastroszonych piór, a przez czysto wy­myte powietrze słychać kwakanie kaczek ze stawu.

Jeśli dobrze zrozumiałam, mówi Róża, to ta organiza­cja ma konsystencję uczuciową.

Nie chcemy nikomu nic innego tłumaczyć tylko opo­wiadać o nas samych, mówi hrabina.

A kiedy poznamy dość ludzi, ci inni ludzie muszą u- tworzyć inną organizację.

Zaczynamy od nas samych, mówi Księżna, radykal­nie.

Obawiam się, że nie potrafię dotrzymać kroku. Her­water zbiera szklanki.

Tak czy owak, nie należysz do nas, mówi Róża. Przy­chodzisz tylko od czasu do czasu, kiedy masz ochotę, a nie wtedy, kiedy chcemy, byś przyszedł. Nie masz czasu na to, czego nam brak i co chcemy mieć.

Ty także przychodzisz wtedy, kiedy nie masz zajęć w szkole i nic lepszego do roboty.

Ale my dość często nie mamy zajęć w szkole. Na przykład przez całe lato.

A jeśli komuś nie odpowiada, że chcemy razem z nim... ciągnie dalej Księżna.

Albo jeśli ktoś uznaje za niestosowne, że staramy się być wobec niego uprzejmi... mówi hrabina.

I jeśli ktoś miałby o nas pomyśleć coś złego, dlatego że zaczniemy rozmawiać z jakimś mężczyzną... szepce Pembe.

I jeśli ktoś się będzie sprzeciwiał, kiedy zechcemy powierzyć mu na chwilkę opiekę nad dziećmi, prycha Róża.

Wtedy ugryziemy go w nos, woła Kaj, który, zado­wolony, siedzi wciąż jeszcze na zawiniętych w obrus bliźniakach.

Będziemy wymyślać, mówi Oktay spod obrusa.

I oddawać, jeśli ktoś nas uderzy, mówi Erol. Najzupełniej się z tym zgadzam, mówi Księżna. W ten sposób najprędzej dowiemy się, na kogo naprawdę możemy liczyć.

Nie chcemy nic kosztownego, mówi hrabina.

Nic przeciwnego naturze czy zwyrodniałego, mówi Księżna.

Nic zakazanego, szepce Pembe.

Nic złośliwego, mówi Róża.

Nie chcemy tylko pozwolić, żeby nas traktowano ja­ko coś niepotrzebnego. Chcemy korzystać z życia, za­nim się skończy, mówi hrabina.

I chcemy korzystać z życia, jeszcze zanim zostanie- my wypchnięci w życie, mówi Róża.

Jestem zdumiony, Herwater wyprostowuje się. Jed­nak coś niecoś stało się dla was jasne.

Wszystko jasne? woła Księżna. No to chodźmy. Za­czynamy!

Muszę się więc z tym pogodzić, że ktoś się na coś zdecydował i zmusił mnie tym samym do powzięcia de­cyzji, która dotyczy nie tylko mnie, ale i Kaja. Nawet gdybym nie miała najmniejszej ochoty decydować „za” czy „przeciw”, podjęłabym decyzję. Gdybym zostawiła wszystko tak jak jest, mówiąc sobie, że nie potrzebuję ani nie chcę zmieniać swojego życia, życie moje i tak by się zmieniło i podjęłabym decyzję przeciw Klemen­sowi, przy czym nie mogę przewidzieć, jak by to się od­biło na Kaju.

Po raz nie wiem który przeżywam w myśli wszyst­ko. Zaczyna się czymś niemożliwym: Gdyby Klemens przedtem chociaż pomówił o tym ze mną, gdyby w ogó­le ze mną pomówił. Ale tego nie uczynił. Żąda tylko, żebym go zrozumiała, a chce sobie oszczędzić wysłucha­nia moich argumentów.

Nie chcę się stąd ruszać. Świat składa się nie tylko z Klemensa i mnie. Kaj i ja mamy tutaj przyjaciół. Dosyć trudu kosztowało mnie, aby jakoś to życie uło­żyć. Wiem też, że tu w radiu otrzymam pracę, niewie­le, ale dla nas wystarczy. A to dlatego, że mnie tutaj znają, że wiedzą niejedno o mnie i o moim życiu i od czasu do czasu dają mi robotę, którą mogę wykonać nie rezygnując z pisania.

i la

Dlaczego miałabym stąd wyjechać? Jedynym powo­dem byłby Klemens. Moja, nasza miłość do niego. A tam, gdzie on teraz jest, mielibyśmy tylko jego.

Gdybyś była mądra, powiedziała mi kiedyś Maja, mądra, jak mądra jest sztuka, jak mądrzy są artyści, zmusiłabyś Klemensa, by troszczył się o ciebie i o Kaja.

Wówczas nie musiałabym pracować dla radia i mo­głabym poświęcić się tylko pisaniu. Ale to iluzja. Nie dlatego, że Klemens zachowywałby się jak pasza: Po prostu stać by go było na to tylko wówczas, gdybym wzięła wszystko na siebie, a teraz może sobie pozwolić na restaurację, pralnię, sprzątaczkę. Zastanawiam się, ile godzin dziennie mogłabym tylko pisać, bo na pewno i Kaj byłby wtedy w domu. Dalsza sprawa nie do przyjęcia: Po prostu nie potrafię dostosować się do warunków, które wcale nie muszą mi odpowiadać.

Ale kiedy sobie pomyślę, że następnym razem Kle­mens przyjdzie do nas tylko w odwiedziny, mam wra­żenie, jak gdybym czuła papier ścierny na śluzówkach. Staram się sama siebie mitygować, mówiąc, że należy przeczekać, zobaczyć, jak się to wszystko ułoży. Nic nie jest ostateczne. Może Klemens wróci. Oznaczałoby to — i już czuję się na myśl o tym upokorzona — że nie udało mu się utrzymać w tym poważnym piśmie, że coś mu nie wyszło i sobie o nas przypomniał. Albo że nie zważał na zawodowe szanse, bo jest zbyt do nas przywiązany. Czy kiedykolwiek by nam to wybaczył?

Oznaczałoby to również, że jego miejsce pozostało wolne. Że zatrzymaliśmy je dla niego, aby mógł wra­cać i odchodzić, kiedy tylko zechce. A kiedy nadarzy się podobna dogodna okazja, spróbuje raz jeszcze.

Tymczasem Kaj rośnie i co dzień muszę go zbywać byle czym, mówić, że powinien zadowolić się towarzy­stwem rówieśników, podczas gdy on chce mieć dorosłe­go mężczyznę jako kolegę, przykład i partnera. Sposób,

m

w jaki Klemens z nami żył lub nie żył, pozostawiłby w nim niezatarty ślad.

Coraz częściej by mi mówił to, co powiedział przed kilku dniami, mamo, bardzo cię kocham, ale tatusia jeszcze bardziej. Gdy zapytałam dlaczego, odpowiedział, bo tak rzadko tu bywa. Zrozumiałe — na pierwszy rzut oka przynajmniej. I już mogę sobie zdać sprawę, jak wyidealizowaną postacią stanie się Klemens w wy­obraźni Kaja, kiedy zechce wygrać go przeciwko mnie i moim wysiłkom wychowawczym.

Jak długo utrzyma się moje uczucie dla Klemensa, jeśli będę musiała sobie wciąż powtarzać, że jego za­wód i kariera są dla niego i tak ważniejsze?

Kto wie, czy i ty nie uznasz czegoś za ważniejsze, po­wiedziała Helena. Człowiek się zmienia. Może poznasz kogoś i naraz wszystko będzie wyglądało inaczej.

Ach, powiedziałam, gdyby nawet. Ale do tego czasu muszę ciągnąć to smutne szare życie. A w ogóle mogę liczyć tylko na przypadek. Mam żyć tak, jak gdyby Klemens w ogóle nie istniał, a nie wolno mi zapomnieć, że on istnieje. A kiedy przyjdzie nas odwiedzić, muszę być miła, bo tymczasem zrozumiałam, że nie ma sensu właśnie wtedy mu wszystko wygarniać, kiedy on wresz­cie mógł wygospodarować trochę czasu. To tak jak z psem, kiedy coś przeskrobał i z nieczystym sumie­niem się do nas zbliża; nie wolno go wtedy uderzyć, bo następnym razem w ogóle nie podejdzie. Jeśli więc Klemens przyjdzie, nie wolno mi będzie powiedzieć mu nic z tych rzeczy, które dręczą mnie co dzień, zda­nie po zdaniu, nim nie wygarnę mu wszystkiego. Ale tego rodzaju mądrości — to nie dla mnie, bo się tym uduszę.

Wierzę ci, powiedziała Helena, ale on tego nie wy­trzyma.

S MW \ \ N \ ■

Kiedy mi wściekłość przechodzi, sama zdaję sobie sprawę, że to nonsens prawować się w ten sposób.

Miłość, powiedziała Maja, to nie jest walka fair. Mi­łość nie da się cywilizować.

Ale może się skończyć, jeśli człowiek czuje się w jej imię oszukany. Może się skończyć, jeśli nie czerpie po­żywki z bliskości partnera.

Może nasza miłość byłaby trwalsza, gdyby zagrożona była wojną, więzieniem, chorobą, polityką. Istnieją wstrząsające opowieści na ten temat.

Ale czym miłość ma się ogrzać, jeśli nastąpiło mniej lub bardziej dobrowolne rozstanie? A może wychodzę z błędnego założenia, jeśli to tak ujmuję?

To zależy. Musisz przekonać się, jak wygląda życie w samotności. A co do Kaja, to powinnaś udawać, że wasza sytuacja nie jest niczym niezwykłym, tylko czymś takim, z czym trzeba będzie się pogodzić.

Nie wolno mi kalkulować ani jeśli idzie o Kaja, ani jeśli idzie o mnie. Przynajmniej nasze wzajemne uczu­cia nie powinny ucierpieć na tym, że pewnego dnia stwierdzę, iż przypadło mi ponosić zbyt wielkie kosz­ta. Lecz jak dalece można zgodzić się na takie stosunki nie chcąc odgrywać roli tej, co nie ma żadnych potrzeb, męczennicy, która rozdziela dary słabszym. Wcale nie chcę być taka silna. Sposób, w jaki Klemens uchyla się od swego ojcostwa, wciąż od nowa będzie budził we mnie gniew. I nawet nie dlatego, bym domagała się sprawiedliwości, lecz dlatego, że ja także odczuwam ten brak.

Powinnaś mieć przyjaciela, który potrafi zająć się Kajem, powiedziała Pola. Istnieje wśród mężczyzn coś w rodzaju naturalnych zdolności.

Jeśli takiego znasz, to przyślij mi go przy sposobnoś­ci, odpowiedziałam.

A poza tym, rzekła, czemu nie zamieszkasz razem z ludźmi, którzy mają podobne problemy?

Bo nie chcę mieszkać z byle kim, lecz z ludźmi, któ­rych lubię, niezależnie od tego, czy mają takie same problemy, czy nie.

Czasami rzeczywiście myślę o tym, by zrezygnować z małego mieszkania i razem z innymi wprowadzić się do dużego. Ale co będzie, jeśli ze sobą nie wytrzymamy?

Inna sprawa — może łatwiej byłoby przebrnąć przez pierwsze trudności, mając jako zaplecze własne miesz­kanie, do którego można by w każdej chwili wrócić. Ale to wypadłoby za drogo — zatrzymać jedno miesz­kanie i w drugim opłacać swój udział.

Kiedy się zastanawiam, z kim w ogóle chciałabym założyć wspólny dom, przychodzi mi na myśl tylko Róża, Pembe i dzieci, no, może jeszcze Herwater. Już Helena irytowałaby mnie — nie dlatego, że dokonuje oceny tego, co piszę; mam wrażenie, że każdej z nas potrzebne jest określone otoczenie. Już raczej mogła­bym sobie wyobrazić jako współlokatorkę Zofię Sil- ber. Z czasem przyzwyczaiłaby się do dzieci.

Na pewno trudniej byłoby zamieszkać razem osobom

0 tym samym usposobieniu i w tym samym wieku. Człowiek zbyt rygorystycznie przestrzegałby dokład­nego podziału wszystkiego: praw, obowiązków, pienię­dzy i czasu.

Ale gdyby ludzie starzy i młodzi, kobiety, mężczyź­ni i dzieci zamieszkali razem, wtedy nie dałoby się wy­tyczyć tak dokładnej linii podziału; może to i lepiej?

Tak więc próbuję doprowadzić samą siebie do ab­surdu. Aby wbrew własnemu przeświadczeniu żywić szlachetniejsze uczucia? Ale co mi pomoże przeświad­czenie, jak powinno być pomiędzy Klemensem, Kajem

1 mną, jeśli myśl o tym, że tak nie jest, zatruwa moje uczucia? Jeśli staję się coraz bardziej zgorzkniała my­

śląc o wszystkich możliwych ideałach życia, w których nikt nie uczestniczy w sposób wymagany przez te ideały?

Czekać. Po prostu czekać, co będzie dalej. Nie ata­kować, najwyżej oddawać uderzenia. Wiedzieć tylko w przybliżeniu, w jakim kierunku chce się zdążać, wie­dzieć dokładnie — to już zuchwalstwo. Uważać na wszystko. Pozostać przy życiu za pomocą wszystkich drobnych, nie tłumionych, nie zniszczonych uczuć. Pod­dać się naporowi wielkich uczuć, jednak nie godzić się na wszystkie ich szantaże. Nie zawsze przeciwstawiać się — zaczynam gwizdać na wszystkie heroiczne posta­wy.

I kiedy Klemens wróci, powiem mu niejedno, wbrew wszystkim ostrzeżeniom, ale czuję skurcze w gardle pod naciskiem szturmujących je słów.

A potem spadłam z obłoków. Padałam i padałam i na­raz atmosfera się zagęściła, szybowałam na ukos przez powierzchnię wody, tak że nie poczułam uderzenia. Je­szcze sunęłam siłą upadku. Ale nawet kiedy szybkość zmalała, nie musiałam się fatygować używając nóg czy rąk, aby płynąć dalej. Nie miałam odwagi spojrzeć po sobie.

Światło padało pod takim kątem, że posuwało się za mną przyćmione, woda zaś miała chyba temperaturę mojego ciała. Mimo światła niewiele mogłam jeszcze rozpoznać. Różne nurty nakładały się na siebie jak kra­ty, szaro i zielonkawo, jak gdyby woda była splotem rozmaitych ruchomych sznurów.

Opadałam na dno.

Powoli zaczęłam rozróżniać rozmaite kształty znajdu­jącego się w cieniu dna. Ujrzałam coś, czego się nie spo­dziewałam. Nie były to ławice koralowe ani pnącze wod­ne, nie był to ani piasek, ani kamienie. Gąbczaste, pę-

cherzowate twory o rozmaitych barwach kołysały sie w łagodnym nurcie, unosiły się niby balony, ale były najwidoczniej przytwierdzone do dna. Nie było tu za­pewne ryb ani muszli, ani meduz czy krabów.

Uniosło mnie trochę, jak gdyby te dziwne twory wy­twarzały lekkie ciśnienie, które nie pozwalało ięi pójść na dno.

Początkowo widziałam całość tylko jako barwę, teraz wzrok mój oswajał się coraz bardziej i sądziłam, że po­strzegam coś jak gdyby plamy oczu, które posuwały się w kierunku, w którym płynęłam. Im dłużej się przyglą­dałam, tym wyraźniej poznawałam, że nie są to tylko prymitywne plamy oczu, lecz skomplikowane twory

o szklanych ciałach, mieniącej się tęczowo skórze i wy­posażone w źrenice. Wtedy doznałam nagle wstrząsu — któreś z nich mrugnęło do mnie.

Byłam tak przerażona, że przez chwilę pozwalałam się unosić wodzie bezwładnie.

Kiedy znowu otworzyłam oczy, spostrzegłam, że zbli­żyłam się do nich. Ujrzałam, że miały wszystkie nie­zbędne organy, chociaż wciśnięte w cienką kolorową błonę, która nadawała im kształt pęcherza. Mogłam roz­poznać skulone ciała wtłoczone jedno w drugie, koły­szące się na wodzie w ten sposób, że pęcherze umoco­wane były do pewnego rodzaju sznura zakotwiczonego na dnie. Zwracało się do mnie coraz więcej twarzy. Po­czątkowo usiłowałam uniknąć ich spojrzeń, lecz ucisk wody na głowę sprawiał, że nie mogłam jej podnieść. Kiedy potem odważyłam się spojrzeć w te twarze, wy­dało mi się, że chcą mi coś przekazać. Gra ich spojrzeń podkreślona była mruganiem powiek, drganiem noz­drzy, wykrzywianiem ust i grymasami. Nawet ręce, ściśnięte przeźroczystą błoną, jak gdyby dawały mi zna­ki, których sensu nie mogłam zrozumieć.

Nurt wytwarzany przez ruchy w pęcherzach wciąż

m

jeszcze nie pozwalał mi pójść na dno czy też zetknąć się z pęcherzami. O ile mogłam zobaczyć, nie było tam nic innego prócz tych roślin podobnych do ludzkich tworów, znaki zaś przenosiły się od pęcherza do pęcherza.

Nagle zapanował spokój. Pęcherze jak gdyby umyśl­nie zaczęły opierać się swemu kołysaniu, a im bardziej się to udawało, im stawały się spokojniejsze, tym głę­biej opadałam, aż znalazłam się wśród nich.

Wtedy spostrzegłam, jak ich ciała coraz natarczywiej dają mi znaki, i ulegając impulsowi usiłowałam ro- zedrzeć pęcherze. W dotknięciu były gładkie, mocne i napięte pod wewnętrznym naciskiem, tak że rękami nic nie mogłam zrobić. Wówczas jeden z tworów ręką wskazał mi zęby. Teraz, kiedy leżałam pod nimi, wi­działam to wyraźnie i zrozumiałam, co należy czynić. A więc spróbowałam, najpierw z wahaniem, ale kiedy napięta powierzchnia nie chciała ustąpić, zatopiłam zę­by w błonie. I udało się.

Zaledwie pierwszy twór odzyskał wolność, sam roz­gryzł następny pęcherz, i tak toczyło się to dalej i da­lej. Ja zaś znajdowałam się wśród tych wszystkich ciał, wystawiona na ich dotknięcia, otoczona emanują­cym z nich ciepłem, porwana ich ruchami.

Uczucie szczęścia, które mnie przy tym ogarnęło, wzmagało się z każdą chwilą coraz bardziej. Już zaled­wie mogłam odróżnić własne ciało w masie wyzwolo­nych ciał, które w dzikim pędzie przez siebie przepły­wały. Moje ramiona i nogi jak gdyby zrosły się z inny­mi ramionami i nogami — albo inaczej: jak gdyby wrastały w nie. Szyja moja łączyła się z innymi szyja­mi, moje włosy mieszały się z włosami innych. Całe moje „ja” odczuwało te wszystkie dotknięcia i widzia­łam uśmiechy, które wykwitały na innych ustach.

Kiedy się obudziłam, stwierdziłam, że Kaj właśnie układa się wygodnie w moim łóżku.

Halo, mówią, a to co znowu, ale on widocznie nic nie słyszy, tuli się do mnie i wsuwa ręce pod poduszkę, na której widocznie jeszcze w półśnie zrobiłam mu miejs­ce. Wiem, że jutro, kiedy zapytam, kto mu pozwolił spać w moim łóżku, odpowie, ale przecież sama posu­nęłaś się na bok. Wiem także, że nie będę zbyt dobrze spala tej nocy, bo Kaj zajmie coraz więcej miejsca, może będzie kopał albo mówił przez sen, w każdym razie zbudzi mnie wielokrotnie. Ale jestem zbyt zmę­czona, zbyt wygodna i zbyt zmęczona, by wstać i za­nieść Kaja do jego pokoju. Na pewno od razu by za­snął, a ja miałabym spokój na resztę nocy.

Zanim zasypiam, przychodzi mi na myśl, że oboje jesteśmy tak bardzo zdani sami na siebie i że tak wie­le będziemy musieli wypróbować. Może wśród tylu możliwości pogodzenia się z tym, co jest, istnieją szcze­gólnie znośne, w przeciwieństwie do innych, które szybko okazują się nie do zniesienia.

Będziemy musieli wciąż od nowa się zmieniać, odpo­wiednio do sposobu życia, który dopiero trzeba będzie wynaleźć, i mam tylko nadzieję, że przetrzymamy i nie zrezygnujemy, zanim tego sposobu nie znajdziemy.

Wtedy zadzwonił telefon, mówię do Heleny, i jak za­wsze pomyślałam najpierw, że to mógłby być Klemens, chociaż dreszczyk na myśl o tym słabnie coraz bar­dziej. Był to Herwater. Nie pytaj, skąd miał mój nu­mer telefonu, ja w każdym razie mu go nie dałam.

Prawdopodobnie znalazł w książce telefonicznej, mó­wi Helena i spogląda na mnie znad biurka.

Też prawda, mówię, na to nie wpadłam. Ale słuchaj dalej. Najpierw jakby udawał, że się pomylił, potem mówił o niemal letnim upale we wrześniu i że szkoda siedzieć w domu, zima jest długa i na pewno nadej­dzie.

Musiałam przyznać mu rację i skończyło się na tym, że się umówiliśmy na wieczór, kiedy położę Kaja spać.

Dziś wieczorem spotkam się z Herwaterem, powie­działam możliwie swobodnie do Kaja, kiedy go kąpa­łam.

Z Herwaterem? Ja też chcę pójść, powiedział Kaj.

Nic z tego. To dla ciebie za późno.

Ale ja chcę... jednak zmęczenie zrobiło swoje, jego ton nie był zbyt stanowczy.

Powiedziałeś, że nikt nie musi przy tobie siedzieć, kiedy śpisz. Zresztą nie wyjdę na długo.

Tak, powiedział Kaj, ale ja też chcę zobaczyć Her- watera.

Możemy go zaprosić kiedyś pod koniec tygodnia.

_ Kaj marudził jeszcze przez chwilę. Tak zawsze mó­wisz, a kiedy nadchodzi weekend, masz inne plany.

Przyrzekam ci... Kaj zasnął, zanim wyszłam.

Herwater i ja łaziliśmy po śródmieściu. Od asfaltu biło ciepło, lato trwało w sposób prawie bolesny.

Minęliśmy park, nie ulegając pokusie. Potem prze­chodziliśmy obok kawiarni, w której przed przeszło pięciu laty pracowałam, ale nie weszliśmy tam. Póź­niej minęliśmy jeszcze dom, w którym mieszka matka Klemensa. Spojrzałam, czy w oknach się świeci, cho­ciaż wiedziałam, że ona występuje tego wieczora »Prze­cięliśmy plac przed Katedrą i usiedliśmy w kawiarni na chodniku. Było tak ciepło, że niepotrzebny był ża­kiet.

Właściwie inaczej zachowałam Herwatera w pamię­ci. Albo może to sprawa tych kilku lat. Mówił o Kaju i że czasem żałuje prawie, iż nie ma własnych dzieci. Ale tyle jest z tym związane... i zaraz sam wybuchnął śmiechem. Potem powiedział, że założenie rodziny wy­maga zbyt wiele wyrzeczeń, a on jako działacz polity­czny nie może sobie na to pozwolić. To by go tylko

mt+ęjH a* *WlNX%* fj&f.’ilfe'

M yt^ł mi (l i > <#

SralłtiHSijł

Mi« li

fcUifel

1 ’ ‘Vv\*>

>fft|i $i wil

. >8 f «| * v*

J*fts

krępowało i zmuszało do kompromisów, które nie przy­czyniłyby się do dobra sprawy. Chociaż oczywiście to, do czego dąży on i jego przyjaciele, przyniosłoby ko­rzyść wszystkim dzieciom.

Wtedy zapytałam go, co sądzi o obecnej'' sytuacji. Pytanie naiwne, ale w ciągu ostatnich lat byłam zaję­ta Kajem i sobą samą, tak że straciłam orientację poli­tyczną.

Jeśli rozmaite działania nie zostaną w najbliższym czasie przyhamowane, wkrótce nie będziemy mieli po­wodu do śmiechu, powiedział. To że elektrownia ato­mowa jednak nie została zbudowana, należy traktować tylko jako przejściowy sukces, który umożliwia krótką chwilę wytchnienia. Przede wszystkim odkąd ciągnie się nowa linia przez fronty i następują zupełnie nowe przegrupowania, trzeba szczególnie zważać na praw­dziwe cele, aby podczas tego całego organizowania nie stracić ich z oczu. Trucizna już za głęboko dostała się do wody, powietrza, ziemi i do wszystkiego, co z niej wyrasta. Ale nie wolno zwalczać małego zła złem większym. Rozsądek u „góry” tylko wtedy przemieni się w rozsądne działanie, jeśli zrozumienie „dołu” bę­dzie dostatecznie duże. Chodzi więc znowu o uświada­mianie.

Zapytałam, czy mu się czasem nie znudziło, innym łącznie ze mną, tłumaczyć, o co w ostatecznym rozra­chunku chodzi i do czego on zmierza. Przyjął to jako kokieterię i powiedział, że chętnie wciąż od nowa bę­dzie mi tłumaczył świat, jeśli będę gotowa go słuchać.

Zamówiliśmy lody i kiedy jedliśmy, byłam prawie szczęśliwa. Ogarnęła mnie pewnego rodzaju błogość i myślałam o tych wszystkich wieczorach, które spę­dziłam sama w domu i usiłowałam zmuszać się do cze­gokolwiek.

Wydało mi się, że Herwatera znam o wiele dłużej

niż Klemensa. I kiedy tak obok mnie siedział, mogłam sobie wyobrazić, że przyjaźń z nim byłaby czymś do­brym. Ale wtedy rozległ się dzwonek alarmowy. Zdaję sobie sprawę, co by oznaczała przyjaźń z Herwaterem. Będzie mnie nawracał i wmawiał mi, że nawet te myś­li, które już we mnie tkwiły, zrodziły się we mnie pod jego wpływem.

Czy to byłoby takie złe? pyta Helena, jeśli uznasz za dobre i słuszne to, o co walczy Herwater?

Nie wiem. Nie mogę jeszcze tego osądzić. Wiem tyl­ko, że wszystkie moje zmysły mnie ostrzegają.

Teraz będziesz podatna na zakochanie się, mówi He­lena, to rzecz normalna.

Wówczas tracę cierpliwość. Ach, ty, mówię, z twoim wiecznym wymądrzaniem się. Po co ci to wszystko opowiadam?

Helena śmieje się. Ponieważ to był przyjemny wie­czór. A teraz obawiasz się, że przejdzie ci wściekłość. Jaka wściekłość?

Przecież już nie jesteś wściekła na Klemensa, na twoją sytuację i na rolę, którą oboje musicie odgry­wać.

No owszem. Zbyt dobrze by mi teraz zrobiło, gdy­bym miała kogoś blisko siebie. Tego się obawiam. Ból przynajmniej zadfetrza czujność.

Późno wróciłaś do domu? Helena siedzi pochylona nad moim manuskryptem.

Dość późno. Jeszcze poszliśmy się przejść. I Herwa­ter opowiadał i opowiadał.

Zrobił na tobie wrażenie.

Nie takie jak myślisz. Bo zbyt dawno go znam.

No, tak czy owak, mówi Helena, mam pewne uwagi dotyczące twego manuskryptu, które chciałabym z to­bą omówić.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
miłość do ojczyzny
Różaniec do siedmiu boleści Matki Bożej czyli koronka do Matki Bożej Bolesnej
MIŁOŚĆ DO WSZYSTKICHMOICH DZIECI II, Teksty, Miłość
MIŁOŚĆ DO WSZYSTKICH cz druga bis
Cykl komórkowy, czyli powtórka do sesji
desocjalizacja praktyczna czyli just do it
13 Dążenie do ideału etycznego w literaturze średniowiecza
Bułyczow Kirył Miłość do milczącego stworzenia
socjo, Barbara Szacka „Wprowadzenie do socjologii” / Oficyna Naukowa, Warszawa 2003
Z milosci do Boga i Ojczyzny
O MIŁOŚCI DO FORTEPIANU kilka?któw z życia Chopina
Motyw Milosci Do Ojczyzny
Mentalność zwycięzscy - czyli wolni do końca, Psychologia chomikuj, uzależnienia
Zabójcze dążenie do ideału, Bulimia
Konspekt - Miłość do Ojczyzny, Konspekty spotkan formacyjnych
na kolos 1, geomatyka czyli wstep do wyzszej i satelitarnej
Big Cyc - Wielka milosc do babci klozetowej, piosenki chwyty teksty

więcej podobnych podstron