ks. Marek Dziewiecki
Mentalność zwycięzcy czyli wolni do dobra
Alkohol nie jest groźny jedynie dla tych,
którzy umieją dojrzale myśleć, kochać i pracować.
Od wielu już lat miesiąc sierpień ogłaszany jest przez Episkopat Polski jako miesiąc trzeźwości. Ten właśnie miesiąc nie został wybrany przypadkowo. Wiąże się on bowiem z historycznymi zwycięstwami, które w naszej Ojczyźnie dokonały się właśnie w sierpniu. Chodzi tu o „cud nad Wisłą” z sierpnia 1920 roku, a także o „cud w Gdańsku”, jakim stały się zwycięskie strajki „Solidarności” w 1980 roku, w czasie których obowiązywał całkowity zakaz spożywania alkoholu. Zwycięstwa z przeszłości stanowią cenną lekcję życia dla obecnego pokolenia Polaków. Są też znakiem nadziei na to, że możliwe jest odniesienie najważniejszego zwycięstwo, jakim jest zwycięstwo człowieka nad własną słabością. W Kościele nie ma cudzoziemców i dlatego pragnę opowiedzieć o zwycięstwie nad chorobą alkoholową kogoś, kto mieszka daleko od Polski, a kogo miałem radość osobiście poznać. John Higgins pozwolił mi o swojej historii opowiadać tym wszystkim ludziom, którzy z tej historii mogą wyciągnąć ważne wnioski dla własnego życia oraz umocnić swoją nadzieję na lepszą przyszłość.
John jest Amerykaninem pochodzenia irlandzkiego. Poznałem go w 1993 roku w czasie mojej wizyty w ośrodku terapii dla księży — alkoholików w Guest House pod Detroit. Pełnił on tam wtedy funkcję dyrektora, ciesząc się wielkim autorytetem i szacunkiem swoich podopiecznych. Początek jego życia zapowiadał jednak zupełnie inny scenariusz. Rodzice Higginsa pochodzili z tak zwanych „dołów społecznych” i po I wojnie światowej wyemigrowali do USA. John urodził się na obczyźnie. Ze względu na ubóstwo rodziców nie miał szans na zdobycie solidnego wykształcenia. Obracał się w środowisku, dla którego największą atrakcją był alkohol. Już jako nastolatek zaczął się upijać. Wchodził w coraz bardziej zaawansowane fazy choroby alkoholowej. Taka sytuacja trwała kilkanaście lat. Jednak w przeciwieństwie do większości swoich kolegów John nie poddał się. Postanowił walczyć ze swoją słabością. Zaczął uczęszczać na spotkania Anonimowych Alkoholików. Przestał pić. Ale jego aspiracje sięgały znacznie dalej. Postanowił się rozwijać, znaleźć solidną pracę i pomagać innym ludziom. Kierowany tymi motywami zdecydował się na skorzystanie z profesjonalnej terapii.
Z miesiąca na miesiąc jego życie uległo diametralnej zmianie. Ożenił się ze szlachetną i dojrzałą kobietą. Po roku przyszedł na świat ich syn. Rodzina stała się dla Johna źródłem wielkiej radości i jednocześnie miejscem wielkiej odpowiedzialności. Pragnął zapewnić bliskim nie tylko swoją obecność i miłość, ale też solidny status społeczny i materialny. W wieku czterdziestu kilku lat ukończył studia humanistyczne, a następnie zdobył kwalifikacje terapeuty uzależnień. Okazał się wyjątkowo zdolnym i kreatywnym profesjonalistą w tej dziedzinie. Po kilku latach został zatrudniony jako dyrektor ośrodka w Guest House. Praca z księżmi — alkoholikami stała się jego pasją. Od początku miał świadomość, że księża uzależnieni od alkoholu należą do grupy najtrudniejszych pacjentów. Jeszcze trudniej niż ludziom świeckim przychodzi im uznanie własnej choroby. John opracował autorski program terapii uzależnień dla osób duchownych. Program ten opierał się nie tylko na Dwunastu Krokach AA, ale też na odzyskiwaniu przez księży — alkoholików ewangelicznych aspiracji i ideałów, na czele których stoi dorastanie do świętości. W rozmowie ze mną podopieczni Johna jednomyślnie stwierdzali, że nie wyobrażają sobie innego terapeuty ani też innej formuły terapii. Mieli świadomość tego, że John wiele od nich wymaga, ale też w każdej sytuacji byli pewni, że otrzymają od niego maksymalne wsparcie. W swojej placówce John zadbał o każdy szczegół, łącznie z wystaraniem się w Watykanie o pozwolenie dla księży uczestniczących w terapii, by mogli odprawiać Mszę Świętą na soku winogronowym, który nie zawiera alkoholu.
Na koniec mojego kilkudniowego pobytu w Guest House zaprosiłem Johna Higginsa z rewizytą do Polski. Ku mojej wielkiej radości przyjął on zaproszenie bez chwili namysłu. „Najlepiej od razu ustalmy daty” — powiedział i otworzył swój kalendarz zajęć na następny rok. Na początku lipca 1994 roku pojechałem na Okęcie, by odebrać go z lotniska. John jak zwykle promieniował uśmiechem, pogodą ducha i wewnętrznym spokojem. Przez dziesięć dni jeździliśmy razem po Polsce, a John codziennie miał przynajmniej jedno spotkanie z kolejną grupą AA czy też z pacjentami kolejnych ośrodków terapii uzależnień. W czasie tych spotkań opowiadał o swojej historii, o programie Dwunastu Kroków AA i o roli profesjonalnej terapii w procesie trzeźwienia, o swojej rodzinie i pracy zawodowej, o codziennej modlitwie i wieczornym rachunku sumienia, o radości, która płynie z pomagania innym ludziom. W drugiej części spotkań John odpowiadał na dziesiątki pytań. Mówił w sposób prosty i serdeczny, a jednocześnie niezwykle precyzyjny i sugestywny. Wyjaśniał, że choroba alkoholowa jest nieodwracalna, czyli że człowiek uzależniony już nigdy nie odzyska kontroli nad spożywanym alkoholem, także ten człowiek, który - podobnie jak on sam — ma trzydzieści lat abstynencji. John tłumaczył też, że nawet wtedy, gdy ktoś po terapii nie znajduje pracy i otoczony jest ludźmi, którzy nadal się upijają, to sięganie po alkohol może jedynie jeszcze bardziej pogorszyć tę ich dramatyczną sytuację. Uczył sztuki pogodnego odmawiania picia alkoholu bez tłumaczenia się czy denerwowania. „Jeśli ktoś agresywnie nalega na to, bym sięgnął po alkohol, wtedy stwierdzam, że nie piję ani alkoholu, ani benzyny, ani żadnych innych napojów, które są szkodliwe dla organizmu” — powiedział z uśmiechem w czasie rozmowy z pacjentami oddziału terapii uzależnień w Radomiu.
Przebywanie w towarzystwie Johna było dla mnie każdego dnia coraz większym świętem. Promieniował on bogatym, wręcz arystokratycznym człowieczeństwem, radością i entuzjazmem, z jakim spotykał się z kolejnymi grupami ludzi uzależnionych. W jego oczach było widać mentalność zwycięzcy, którą potrafił zarażać niemal każdego, z kim się spotykał. Odwożąc Johna na lotnisko, przeżyłem coś zaskakującego. „Marek, proszę cię o codzienną modlitwę w intencji mojego syna. Ma on osiemnaście lat i jest uzależniony od alkoholu. Przez dwa lata nie reagował na żaden mój argument, że potrzebuje terapii. Dopiero w dniu mojego wylotu do Polski powiedział mi, że tego dnia wieczorem pójdzie na pierwsze spotkanie AA” — John wypowiadał te słowa z bólem i jednocześnie z nadzieją. Obaj mieliśmy łzy w oczach. A ja dotąd modlę się codziennie w intencji jego syna...
Historia Johna Higginsa to świadectwo tego, że mentalność zwycięzcy naprawdę dobrze działa. Ten człowiek był pewny tego, że dla alkoholika sama abstynencja nie wystarczy! Samo powstrzymywanie się od picia alkoholu nie prowadzi do rozwoju ani radości życia. Odniesienie trwałego zwycięstwa nad chorobą alkoholową wymaga czegoś więcej! Wymaga troski o własny rozwój duchowy i społeczny, o małżeństwo i rodzinę, o pracę zawodową i zaangażowanie społeczne. Uzależnienia są wynikiem ulegania mentalności ludzi przegranych, którzy uciekają od twardej rzeczywistości w świat chwilowej ulgi. Ks. bp Antoni Dydycz - przewodniczący Zespołu Apostolstwa Trzeźwości - napisał w liście na sierpień 2007 roku, że „trzeźwość jest możliwa, że powstrzymanie się od jakichkolwiek uzależnień jest realne. Mówią nam o tym dzieje Polski. Głosi tę prawdę historia Kościoła. Mamy przecież tylu ludzi świętych, tych kanonizowanych i tych, o których już zapomnieliśmy. To Ojcu Świętemu Janowi Pawłowi II zawdzięczamy, że starał się poprzez beatyfikacje i kanonizacje ukazywać nam zwycięstwa człowieka nad różnymi słabościami. Zwycięstwa, które zawsze cieszą. Świętość, czyli wierność naszemu powołaniu, powinna powrócić do programów wychowania i nauczania, do praktyki dnia codziennego.”
Powyższe słowa są odzwierciedleniem mentalności zwycięzcy, jakiej uczy nas Chrystus w swojej Ewangelii. Ewangeliczna mentalność zwycięscy oznacza, że zło, które jest w nas i wokół nas — także zło uzależnień — możemy zwyciężać dobrem, a nie jedynie walką ze złem. A dobrem podstawowym jest dojrzała świętość, którą Bóg proponuje każdemu z nas. Taka świętość to dla człowieka wolnego i świadomego najpiękniejsza i najbardziej radosna normalność! Człowiek święty to ktoś tak dobry, że potrafi kochać wszystkich ludzi, tak mądry, że wiąże się osobiście jedynie z tymi, którzy również kochają i tak stanowczy, że potrafi bronić się przed tymi, którzy usiłują go krzywdzić. Taki człowiek nie krzywdzi nikogo ale też nie pozwoli na to, by ktoś go krzywdził.
Mentalność zwycięzcy to także świadomość, że nie może być skuteczna profilaktyka negatywna, czyli taka, która wyjaśnia wychowankom, czego nie powinni oni czynić oraz taka terapia, która uczy jedynie sztuki niepicia nie ucząc natomiast sztuki życia. Mentalność zwycięzcy to wreszcie zdolność przeciwstawienia się coraz bardziej szerzącemu się obecnie tchórzostwu wobec prawdy o zasadach solidnego, czyli właśnie zwycięskiego, arystokratycznego wychowania. W naszych czasach wielu dorosłych nie ma odwagi proponować młodemu pokoleniu czegoś większego niż życie na luzie czy tolerancję wobec wszystkiego i wszystkich. Trwałe zwycięstwo w życiu odnosi tylko ten, kto wie, że nic mniejszego niż więzi oparte na miłości, prawdzie, wolności i odpowiedzialności nie zaspokoi serca człowieka i nie uczyni go wolnym do czynienia dobra.
3