Kevin Anderson
Władcy Mocy
Star Wars 121 - Akademia Jedi 03
ROZDZIAŁ 1
Pogromca Słońc pogrążył się w systemie słonecznym Caridy jak nóż mordercy w sercu, które nie podejrzewa niczego złego.
Za sterami siedział Kyp Durron, wyglądający zbyt staro jak na swoje lata. Skulony, wpatrywał się ciemnymi oczyma w nowy cel. Miał do dyspozycji całą moc potężnej superbroni, a także siłę tajemnych nauk, z którymi zapoznał go widmowy mentor, Exar Kun. Zamierzał wyeliminować wszystkie siły, które mogły zagrozić Nowej Republice.
Zaledwie przed kilkoma dniami w Mgławicy Kocioł doprowadził do anihilacji dwóch ostatnich gwiezdnych niszczycieli admirał Daali. Później, uciekając przed falą czołową eksplozji, wystrzelił jeden z cylindrów rejestrujących o rozmiarach trumny, tak żeby cała galaktyka wiedziała, komu zawdzięcza to zwycięstwo.
Jako następny cel zamierzał obrać imperialną akademię wojskową na Caridzie.
Planeta, przekształcona w ośrodek szkoleniowy imperialnych żołnierzy, była dość dużym światem o znacznej grawitacji mającej zwiększyć siłę mięśni przyszłych szturmowców. Dziewicze, często niedostępne tereny, doskonale nadawały się na poligony. Były tam więc arktyczne pustkowia i tropikalne lasy nie przecięte żadną ścieżką ani szlakiem. Były skaliste, niebotyczne góry, a także spieczone słońcem pustynie pełne wielonogich jadowitych gadów.
Carida prawdopodobnie była przeciwieństwem cichego rodzinnego świata Kypa, Deyer, na którym spokojnie żył z rodzicami i bratem. Wszyscy koloniści mieszkali w malowniczych miastach, wzniesionych na tratwach, które unosiły się na powierzchniach jezior. Spokój ten prysnął jednak jak mydlana bańka, kiedy rodzice Kypa postanowili zaprotestować przeciwko zniszczeniu Alderaanu. Szturmowcy, którzy przybyli na Deyer, rozprawili się z kolonistami. Kyp i jego rodzice zostali zesłani na Kessel i zmuszeni do niewolniczej pracy w kopalni przyprawy. Brat Kypa, Zeth, trafił do caridańskiej imperialnej akademii, w której szkolono przyszłych szturmowców.
Teraz, kiedy Kyp okrążał planetę, przekształconą w wojskową bazę, czuł, że na jego twarzy malują się zawziętość i upór, jakby stoczył z własnym sumieniem przerażającą walkę. W kącikach jego oczu kryły się mroczne cienie. Nie spodziewał się, że jego brat po tylu latach wciąż żyje, ale za wszelką cenę chciał poznać prawdę o jego losie.
A jeżeli Zeth nie żył, Kyp dysponował dostateczną mocą, żeby zniszczyć cały system gwiezdny Caridy.
Przed tygodniem zostawił Luke’a Skywalkera na wierzchołku wielkiej świątyni na Yavinie Cztery, przypuszczając, że mistrz Jedi nie żyje. Wykradł plany dokumentacji technicznej Pogromcy Słońc z pamięci jego naiwnej projektantki i konstruktorki, doktor Qwi Xux, a potem doprowadził do wybuchu siedmiu słońc, by spopielić admirał Daalę i jej dwa gwiezdne niszczyciele. W ostatniej chwili Daala starała się uciec z rejonu, w którym eksplodowały gwiazdy supernowe, ale na próżno. Fale świetlne były tak intensywne, że iluminatory Pogromcy Słońc automatycznie uległy zaciemnieniu w chwili, w której rozprzestrzeniająca się kula ognia dosięgała „Gorgone”, flagowy statek Daali.
Od czasu tamtego zdumiewającego zwycięstwa opętanie Kypa zaczęło żyć własnym życiem. Młodzieniec zamierzał unicestwić wszystkie pozostałości po Imperium...
Sieć obrony Caridy dostrzegła Pogromcę Słońc, kiedy zbliżał się do planety. Kyp postanowił ogłosić swoje ultimatum, zanim siły imperialne spróbują czegoś niemądrego. Wysyłając wiadomość, zdecydował się wykorzystać jak najszersze pasmo częstotliwości.
- Wzywam akademię woj skowana Caridzie - powiedział, starając się nadać głosowi niskie brzmienie. - Tu mówi pilot Pogromcy Słońc. - Rozpaczliwie usiłował przypomnieć sobie nazwisko błazeńskiego ambasadora, który niedawno wywołał dyplomatyczny incydent na Coruscant, kiedy chlusnął płynem ze szklanki prosto w twarz Mon Mothmy. - Chcę mówić z... ambasadorem Furganem na temat waszej kapitulacji.
Widoczna w dole planeta nie odpowiedziała. Kyp wpatrywał się w komunikator, daremnie czekając na głos, który odezwałby się w odbiorniku.
Kiedy Caridanie usiłowali pochwycić Pogromcę Słońc promieniem ściągającym, na konsolecie sterowniczej statku Kypa zapaliły się alarmowe lampki, ale młodzieniec zaczął poruszać dźwigniami z prędkością wspomaganą przez zmysły Jedi. Dokonywał tak szybkich i nieprzewidywalnych zmian orbity, żeby promień nie zdołał go przyciągnąć.
- Nie przyleciałem tu po to, by się bawić! - Kyp zacisnął dłoń w pięść i uderzył z całej siły w obudowę komunikatora. - Carida, jeżeli nie odpowiecie wciągu najbliższych piętnastu sekund, wystrzelę torpedę w samo jądro waszego słońca. Przypuszczam, że znacie możliwości mojej broni. Czy mnie zrozumieliście? - Zaczął głośno liczyć.
- Jeden... dwa... trzy... cztery...
Doliczył do jedenastu, zanim w odbiorniku komunikatora odezwał się czyjś szorstki głos.
- Przybyszu, przekazujemy ci zestaw współrzędnych trajektorii lądowania. Leć dokładnie wyznaczoną trasą, gdyż w przeciwnym wypadku zostaniesz zestrzelony. Natychmiast po lądowaniu poddaj się i przekaż swój statek dowódcy szturmowców.
- Chyba nie zdajecie sobie sprawy z tego, co się zaraz stanie odparł Kyp, nawet nie tracąc chwili, żeby się roześmiać. - Chcę mówić z ambasadorem Furganem natychmiast, gdyż inaczej cały wasz system gwiezdny zamieni się w kolejny jaskrawy punkt w galaktyce. Dokonałem eksplozji Mgławicy Kocioł tylko po to, żeby unicestwić parę imperialnych szturmowych niszczycieli... Czy nie wierzycie, że równie łatwo mogę zniszczyć jedną niewielką gwiazdę, żeby pozbyć się planety ze szturmowcami? Dawajcie Furgana, i to na wizji!
Nadajnik obrazów holoprojektora włączył się i po chwili pojawiła się szeroka, płaska twarz ambasadora Caridy, który niecierpliwym gestem odsunął na bok oficera łącznościowca. Kyp rozpoznał Furgana po krzaczastych brwiach i grubych, fioletowo-purpurowych wargach.
- Z jakiego powodu przyleciałeś do nas, Rebeliancie? - odezwał się Caridanin. - Nie masz prawa stawiać nam żadnych żądań.
Kyp przewrócił oczami, czując, że jego cierpliwość może w każdej chwili się wyczerpać.
- Posłuchaj mnie, Furgan - zaczął. - Chcę, żebyś mi powiedział, jaki los spotkał mojego brata, Zetha, który mniej więcej przed dziesięciu laty został porwany na planecie Deyer, wcielony do imperialnego wojska i sprowadzony tutaj, na Caridę. Kiedy przekażesz mi tę informację, porozmawiamy na temat warunków waszej kapitulacji.
Furgan spoglądał na niego, marszcząc grube brwi, podobne do kolczastych krzewów.
- Imperium nie wdaje się w negocjacje z terrorystami - odezwał się w końcu.
- Jeżeli o to chodzi, nie masz żadnego wyboru - oświadczył Kyp.
Furgan zamrugał nerwowo i po chwili postanowił spuścić nieco z tonu.
- Zdobycie informacji sprzed tylu lat z pewnością zajmie nam trochę czasu. Pozostań na orbicie, a my postaramy się to sprawdzić.
- Macie na to godzinę - odparł Kyp, a potem przerwał połączenie.
Tymczasem ambasador Furgan, przebywający w głównej cytadeli imperialnej akademii wojskowej na Caridzie, spoglądał na oficera łącznościowca, mocno zaciskając wargi barwy świeżych sińców.
- Poruczniku Dauren, proszę sprawdzić, czy chłopak mówi prawdę - rozkazał. - Chcę wiedzieć wszystko na temat możliwości jego broni.
Do Furgana podszedł kapitan szturmowców, stawiając sprężyste kroki, które sprawiły, że po plecach ambasadora przeszedł dreszcz podziwu.
- Proszę o raport - odezwał się ambasador do oficera.
Głośnik umieszczony w hełmie szturmowca wzmocnił słowa kapitana.
- Pułkownik Ardax melduje, że jego grupa szturmowa jest gotowa do odlotu na Anoth - powiedział. - Na pokładzie pancernika „Vendetta” znajduje się osiem transporterów typu MT-AT, a poza tym jest miejsce dla oddziału żołnierzy z niezbędnym sprzętem i uzbrojeniem.
Furgan zaczął bębnić palcami po gładkiej powierzchni konsolety stojącej obok niego.
- Może panu wydać się przesadą, że mobilizuję takie siły, żeby porwać niemowlę i obezwładnić jedną kobietę, która je strzeże, ale to jest dziecko Jedi, a ja nie zamierzam lekceważyć środków obrony, jakie mogli przedsięwziąć Rebelianci. Proszę powiedzieć pułkownikowi Ardaxowi, żeby on i jego ludzie byli gotowi do natychmiastowego startu. Mam co prawda niewielki problem, z którym muszę się najpierw uporać... ale zaraz potem będziemy mogli lecieć po malca, który kiedyś zostanie następcą Imperatora, posłusznym mi we wszystkich sprawach.
Szturmowiec zasalutował, odwrócił się sprężyście na obcasie wypolerowanego buta, a potem otworzył drzwi i wyszedł z pomieszczenia.
- Panie ambasadorze - odezwał się oficer łącznościowiec, przyglądając się informacjom na monitorze. - Nasi szpiedzy donieśli kiedyś, że Rebelianci dysponują skradzioną imperialną bronią zwaną Pogromcą Słońc, która podobno może dokonywać eksplozji gwiazd. Oprócz tego otrzymaliśmy meldunek, że przed niespełna tygodniem w Mgławicy Kocioł pojawiło się kilka taj emniczych supernowych... dokładnie tak, jak twierdzi ten intruz.
Furgan poczuł dreszcz radości na myśl o tym, że jego podejrzenia były słuszne. Gdyby mógł dostać w swoje ręce i Pogromcę Słońc, i dziecko Jedi, dysponowałby o wiele większą władzą niż wszyscy skłóceni ze sobą lordowie w systemach gwiezdnych jądra galaktyki! Możliwe, że Carida stałaby się ośrodkiem odrodzonego Imperium, którym on, Furgan, rządziłby niepodzielnie jako regent.
- Trzeba odwrócić uwagę pilota Pogromcy Słońc - rozkazał. A kiedy będzie czekał na wiadomość o losie brata, my opracujemy szczegółowy plan ataku, by unieszkodliwić i pochwycić jego statek. Nie możemy dopuścić, żeby taka okazja przemknęła nam koło nosa.
Kyp wpatrywał się w tarczę pokładowego chronometru Pogromcy Słońc i z każdą chwilą niecierpliwił się coraz bardziej. Gdyby nie nadzieja, że dowie się czegoś o losie Zetha, wystrzeliłby jedną z czterech pozostałych rezonansowych torped w samo jądro słońca Caridy i wycofał się, by spoglądać, jak cały system gwiezdny zamienia się w gwiazdę supernową, rozżarzoną do białości.
Po chwili szumów i zakłóceń w holoprojektorze ukazał się wizerunek caridańskiego oficera łącznościowca. Na jego twarzy malowała się powaga, niemal smutek.
- Wzywam pilota Pogromcy Słońc... Czy ty jesteś Kyp Durron, brat Zetha, którego zwerbowaliśmy na świecie Deyer, zamieszkanym przez kolonistów? - Oficer mówił tak, jakby sprawiało mu to wielką trudność. Każde słowo akcentował ze zbyteczną precyzją.
- Już powiedziałem wam, kim jestem - odparł Kyp. - Czego się dowiedzieliście?
Wizerunek oficera łącznościowca stał się trochę niewyraźny.
- Przykro nam, ale twój brat nie przeżył wstępnego wojskowego przeszkolenia. Nasze ćwiczenia są bardzo trudne, pomyślane w ten sposób, żeby zniechęcić wszystkich oprócz najbardziej wytrzymałych kandydatów.
Kyp poczuł, że jego uszy wypełniają się dźwiękiem podobnym do huku wodospadu. Spodziewał się usłyszeć coś w tym rodzaju, ale potwierdzenie tych oczekiwań napełniło go rozpaczą.
- Jakie... jakie były okoliczności jego śmierci?
- Sprawdzam - odezwał się oficer łącznościowiec.
Kyp z wielkim trudem postanowił uzbroić się w cierpliwość.
- Podczas wyprawy w góry, kiedy musiał zrobić wszystko, żeby przeżyć, on i jego koledzy zostali zasypani przez nieoczekiwaną śnieżycę. Prawdopodobnie zamarzł na śmierć. Są podstawy, by sądzić, że czynił bohaterskie wysiłki, chcąc ocalić życie chociaż niektórym członkom grupy. Dysponuję zbiorem danych ze wszystkimi szczegółami. Jeżeli chcesz, mogę przekazać je twojemu pokładowemu komputerowi.
- Chcę - odparł Kyp, czując suchość w gardle. - Chcę dowiedzieć się o wszystkim.
Przypomniał sobie, jak obaj puszczali po wodzie łódeczki z trzciny i patrzyli, jak popychane wiatrem, dryfują w stronę pobliskich bagien. Pamiętał także wyraz twarzy Zetha, kiedy szturmowcy włamali się do ich domu i wyciągnęli go na dwór.
- To potrwa dłuższą chwilę - oznajmił oficer łącznościowiec.
Kyp spoglądał, jak przesyłane dane pojawiają się na ekranie jego monitora. Pomyślał o Exarze Kunie, starodawnym Lordzie Sithów, który objawił mu wiele prawd, jakich nie chciał nauczyć go mistrz Skywalker. Potwierdzenie spodziewanej wiadomości o śmierci Zetha przerwało ostatnią cienką nić, która utrzymywała na wodzy gniew Kypa. Teraz nic nie było w stanie go powstrzymać.
Nie okaże zdradzieckiej Caridzie cienia łaski. Usunie w ten sposób jeszcze jeden imperialny cierń z boku Nowej Republiki, a potem wyruszy, aby rozprawić się z pozostałymi wielkimi imperialnymi lordami, którzy gromadzili siły w okolicach jądra galaktyki.
Zaczekał, aż ostatnie dane o losach Zetha zostaną przepisane do pamięci komputera Pogromcy Słońc. Wiele czasu zajmie mu zapoznanie się z nimi, wyobrażanie sobie każdego szczegółu życia brata, długich chwil, które powinni byli spędzić razem...
Nagle spostrzegł grupę czterdziestu myśliwców typu TIE. Wyłoniły się spoza kręgu świetlnego planety z cienkiej, mglistej warstwy atmosfery i zaczęły kierować się w stronę jego statku. Gromada kolejnych dwudziestu ukazała się spoza przeciwległego horyzontu i skręciła z wyraźnym zamiarem wzięcia Pogromcy w kleszcze. A więc zabieg przekazania mu wszystkich danych o losach Zetha miał na celu jedynie zyskanie na czasie, odwrócenie uwagi od ataku, jaki zaplanowali Caridanie!
Kyp nie wiedział, czy powinien być rozwścieczony, czy może rozbawiony. Jego twarz przybrała ponury wyraz, który jednak po bardzo krótkiej chwili zniknął.
Tymczasem myśliwce typu TIE zbliżały się coraz szybciej. Piloci niektórych maszyn posyłali w jego stronę nitki laserowych strzałów, zapewne przypuszczając, że w ten sposób go powstrzymają. Kyp czuł głuche dudnienia trafień w burty Pogromcy Słońc, ale specjalny kwantowo-krystaliczny pancerz, którym były pokryte, mógł wytrzymać nawet ogień turbolaserowych dział gwiezdnego niszczyciela.
Jeden z pilotów uruchomił komunikator i postanowił porozumieć się z Kypem.
- Jesteś otoczony. Nie uda ci się uciec.
- Przykro mi - odparł Kyp. - Nie mam na pokładzie ani jednej białej flagi.
Posłużył się czujnikami, by odnaleźć dowódcę eskadry myśliwców typu TIE, którego głos usłyszał w głośniku komunikatora. Wymierzył w niego jeden z obronnych laserów i wypuścił świetlistą wiązkę, która trafiła imperialną maszynę w jeden z płaskich paneli z bateriami słonecznymi. Myśliwiec rozleciał się na kawałki i zamienił w ognistą, żółtopomarańczową kulę.
Pozostałe maszyny ze wszystkich stron jednocześnie zasypały Pogromcę Słońc lawiną błyskawic. Kyp wymierzył lasery, celując w pięć myśliwców wybranych na chybił trafił. Udało mu się zniszczyć trzy.
Korzystając z wyjątkowej ruchliwości, jaką dysponował Pogromca, wystrzelił świecą w górę, a w tym czasie inne myśliwce typu TIE kontynuowały ogień poprzez chmury dymów i szczątki pozostałe po wybuchach zniszczonych wcześniej maszyn. Kyp roześmiał się na całe gardło, widząc, jak dwaj imperialni piloci trafili się nawzajem.
Poczuł, jak narasta w nim fala gniewu, jak wzmacnia zasoby jego mocy. Pomyślał, że ostrzegł Caridan bardziej niż na to zasługiwali. Powiedział, czego od nich żąda, a tymczasem podstępny Furgan wysłał przeciwko niemu swoje eskadry.
- To ostatni błąd, jaki kiedykolwiek popełniliście - oświadczył.
Piloci myśliwców typu TIE nie przerywali ognia, częściej jednak chybiali niż trafiali. Błyskawice laserowych strzałów odbijały się od kwantowo-krystalicznego pancerza, nie wyrządzając Pogromcy Słońc najmniejszej krzywdy. Wyglądało na to, że piloci nie wiedzą, jak powinni prawidłowo mierzyć i strzelać. Najprawdopodobniej spędzali cały czas, wprawiając się w strzelaniu w komorach symulacyjnych, i nigdy nie brali udziału w prawdziwej bitwie w przestworzach. Kyp tymczasem posługiwał się Mocą.
Trafiał kolejne maszyny, ale po chwili uznał, że dalsza walka jest tylko stratą czasu. Kiedy opuścił okołoplanetarną orbitę i położył statek na kurs wiodący ku gwieździe, w sam środek systemu, dwa najszybsze myśliwce typu TIE puściły się w pościg za nim.
Jedyną krzywdą, jaką imperialni piloci mogli wyrządzić Pogromcy Słońc, było zniszczenie jego małych wieżyczek z laserami. Powiodło się to kiedyś siłom admirał Daali, które unieruchomiły całe zewnętrzne uzbrojenie małego statku. Zostało ono później naprawione przez inżynierów Nowej Republiki.
Kolejny uszkodzony myśliwiec typu TIE przeciął przestworza przed dziobem Pogromcy Słońc, a potem z oślepiającym błyskiem zakończył żywot. Kyp przeleciał przez chmurę szczątków, wciąż kierując się ku słońcu. Pozostałe imperialne maszyny nie przerywały pościgu i wciąż strzelały. Kyp nie zwracał na nie uwagi.
Nie mógł przestać myśleć o bracie. Wyobrażał sobie, jak Zeth, uczestnicząc w ćwiczeniach wojska, do którego nigdy nie zamierzał wstępować, zamarza pod grubą warstwą śniegu. Młodzieniec wiedział, że jedynym sposobem pozbycia się tej myśli jest oczyszczenie całej planety w nieziemskim ogniu, jaki może rozpętać tylko Pogromca.
Uruchomił systemy umożliwiające wystrzelenie rezonansowych torped. Toroidalny transmiter, umieszczony w dolnej części kadłuba, zaczął przekazywać energię plazmy do pocisku, nadając mu kształt owalny.
Kiedy Kyp ostatnio odpalał torpedy, kierował je ku supergigantycznym gwiazdom w Mgławicy. W porównaniu z nimi słońce Caridy było niewielką żółtą gwiazdą, nie wyróżniającą się niczym szczególnym, ale mimo to Pogromca Słońc powinien wzbudzić reakcję łańcuchową w jej jądrze...
Kyp zbliżył się do płonącej kuli żółtego ognia i dostrzegł migotliwe wypustki, wystające ponad warstwę chromosfery gwiazdy. Na powierzchnię wydostawały się bąble gorących gazów, które po chwili opadały, by ponownie pogrążyć się w piekielnej głębi. Ciemne smugi, widoczne na tarczy słońca, szpeciły ją niczym nie zagojone blizny. Kyp wymierzył w sam środek jednej plamy, jakby była centralnym punktem tarczy strzelniczej.
Uzbroił rezonansową torpedę, a potem odwrócił głowę i poświęcił chwilę, aby sprawdzić, co dzieje się za jego plecami. Ścigające go myśliwce typu TIE zawróciły, nie chcąc znaleźć się tak blisko płonącej kuli.
Spojrzał ponownie przed siebie i zobaczył czerwone lampki alarmowe, mrugające na pulpicie konsolety, ale postanowił je zignorować.
Kiedy lampka kontrolna systemu celowniczego rozjarzyła się zielonym blaskiem, przycisnął guzik, posyłając prosto w środek tarczy caridańskiego słońca skwierczącą, zielono-niebieską elipsoidę. Jej urządzenia naprowadzające powinny sprawić, że dotrze do jądra i dokona w nim nieodwracalnej destabilizacji.
Wydał ciche westchnienie ulgi i usiadł wygodniej na fotelu pilota. Właśnie podjął decyzję, której nie można już zmienić.
Powinien czuć uniesienie, wiedząc, że ostateczne zniszczenie wojskowej akademii było jedynie kwestią czasu. Świadomość tanie mogła jednak zatrzeć bólu, jaki czuł po stracie jedynego brata.
W pomieszczeniach cytadeli wojskowego ośrodka szkoleniowego rozjęczały się syreny alarmowe. Korytarzami o kamiennych posadzkach biegły grupy szturmowców, chcąc zająć miejsca w strategicznych punktach wyznaczonych podczas wielu ćwiczeń. Żołnierze nie wiedzieli jednak, co robić.
Na twarzy ambasadora Furgana malował się dość komiczny wyraz przerażenia. Jego wyłupiaste oczy wyglądały, jakby miały za chwilę wyjść z orbit, a usta zamykały się i otwierały, gdy mężczyzna usiłował wykrztusić chociaż słowo.
- Ale jakim cudem wszyscy nasi piloci myśliwców typu TIE mogli chybić?
- Oni nie chybili, ekscelencjo - odparł porucznik Dauren. - To Pogromca Słońc musi być wyposażony w jakiś niewrażliwy pancerz, przewyższający wszystkie, z jakimi kiedykolwiek mieliśmy do czynienia. Kyp Durron dociera właśnie w pobliże caridańskiego słońca i chociaż wskazania naszych czujników są zniekształcone z powodu wyładowań koronowych, wygląda na to, że wystrzelił ku tarczy jakiś pocisk o ogromnej energii. - Oficer łącznościowiec przełknął ślinę. - Przypuszczam, że obaj dobrze wiemy, co to znaczy, ekscelencjo.
- O ile to niebezpieczeństwo jest realne - stwierdził Furgan.
- Ekscelencjo... - Dauren walczył z ogarniającym go przerażeniem. - Musimy założyć, że jest realne. Nowa Republika nie bez powodu była niespokojna, kiedy dysponowała taką straszliwą bronią. Gwiazdy w Mgławicy Kocioł naprawdę eksplodowały.
W głośniku interkomu rozległ się głos Kypa Durrona.
- Carida, ostrzegałem was, ale mimo to próbowaliście mnie oszukać. Teraz będziecie musieli pogodzić się z tym, co sami na siebie ściągnęliście. Jeżeli nie pomyliłem się w obliczeniach, jądro waszego słońca powinno stać się niestabilne za mniej więcej dwie godziny. - Zrobił krótką przerwę. - Macie tylko tyle czasu, by zarządzić ewakuację planety.
Furgan z wściekłością uderzył pięścią w blat stołu.
- Ekscelencjo - odezwał się znów Dauren. - Co zamierza pan teraz zrobić? Czy powinienem zająć się przygotowaniami do ewakuacji?
Furgan pochylił się nad stołem i przycisnął guzik, chcąc połączyć się z hangarami znajdującymi się na niższych poziomach cytadeli.
- Pułkowniku Ardax, proszę natychmiast zaokrętować swoich żołnierzy. Proszę umieścić ich na pokładach pancernika „Vendetta”. Grupa szturmowa mająca opanować Anoth wystartuje za godzinę. Mam zamiar także uczestniczyć w tej wyprawie.
- Rozkaz, panie ambasadorze - nadeszła zwięzła odpowiedź pułkownika.
Furgan zwrócił się do swojego oficera łącznościowca:
- Czy jest pan pewien, że jego brat nie żyje? Nie dysponujemy niczym, czego moglibyśmy użyć jako środka perswazji?
Dauren zamrugał.
- Nie wiem, ekscelencjo - odparł. - Rozkazał pan, żeby grać na zwłokę, więc wymyśliłem całą historię i wysłałem mu fałszywe informacje. Czy pan chce, żebym teraz to sprawdził?
- Oczywiście, że chcę, byś to sprawdził! - ryknął Furgan. - Jeżeli będziemy mieli jego brata jako zakładnika, może uda się nam zmusić chłopaka, by zneutralizował działanie broni Pogromcy.
- Zajmę się tym natychmiast, ekscelencjo - odparł Dauren i zaczął przebierać palcami po klawiaturze.
Do pokoju dowodzenia wpadło sześciu dowódców grup szkoleniowych akademii. Zwabieni jękiem alarmowych syren, zatrzymali się przed Furganem i dziarsko zasalutowali. Furgan, obdarzony niższym wzrostem niż jego dowódcy, założył ręce za plecami, wypiął pierś i zwrócił się do generałów:
- Sporządźcie spis wszystkich statków na Caridzie, nadających się do lotu. Absolutnie żadnego nie pomińcie. Trzeba przekazać do pamięci ich komputerów kompletne dane, a potem zabrać na pokłady tyle osób, ile będzie możliwe. Nie sądzę, by udało się zaokrętować wszystkich, więc wybierajcie tylko najstarszych stopniem.
- Czy chce pan, żebyśmy opuścili Caridę bez walki? - odezwał się jeden z oficerów.
- Generale, nasze słońce wkrótce zamieni się w supernową! wrzasnął w odpowiedzi Furgan. - Jak pan chce, żebyśmy z tym walczyli?
- Ewakuacja ma objąć tylko najstarszych stopniem? - zapytał nieśmiało Dauren, unosząc głowę znad konsolety. - Ekscelencjo, jestem tylko porucznikiem.
Furgan rzucił groźne spojrzenie na mężczyznę pochylonego nad pulpitami kontrolnymi.
- A zatem masz jeszcze jeden powód więcej, by odnaleźć brata tego dzieciaka i zmusić go, żeby powstrzymał tę torpedę!
Przez iluminatory, spolaryzowane do połowy jasności, Kyp obserwował, jak pozostałe myśliwce typu TIE zawracają i kierują się ku Caridzie. Uśmiechnął się z satysfakcją. Pomyślał, że przyjemnie będzie patrzeć, jak ogarnięci paniką Caridanie opuszczają planetę, starając się zabrać wszystko, co ma jakąś wartość.
Przez kolejne dwadzieścia minut przyglądał się, jak z hangarów głównej cytadeli akademii startują chmary różnych statków. Widział
2 Władcy mocy 1 / małe myśliwce, duże pasażerskie transportowce i kosmiczne barki klasy Gwiezdny Robotnik, a nawet jeden groźnie wyglądający szturmowy pancernik.
Dziwił się sam sobie, że pozwala imperialnym wojskom na zabranie tej groźnej broni. Nie wątpił, że w przyszłości zostanie użyta do walki z Nową Republiką, ale na razie cieszył się tym, że już wkrótce unicestwi cały imperialny system gwiezdny.
- Nie uda się wam wszystkim uciec - szepnął do siebie. - Możliwe, że niektórzy ocalą życie, ale nie każdemu uda się ta sztuka! Rzucił okiem na tarczę chronometru. Teraz, kiedy we wnętrzu gwiazdy zaczynały pojawiać się pierwsze pulsacje, mógł ocenić dokładniej, ile czasu zajmie słońcu osiągnięcie stanu, w którym eksploduje. Caridanie mieli już tylko dwadzieścia siedem minut do chwili, w której dotrze do nich czoło fali uderzeniowej.
Strumień odlatujących maszyn osłabł i tylko kilka starych statków, wyciągniętych zapewne ze składnic złomu, z wielkim trudem usiłowało pokonać siłę przyciągania. Carida nie sprawiała wrażenia ośrodka wyposażonego w wiele nowoczesnych jednostek. Możliwe, że większość najlepszych statków została zarekwirowana przez wielkiego admirała Thrawna lub któregoś innego imperialnego lorda.
Sygnał nadajnika holoprojektora zamigotał i po chwili pojawił się znów wizerunek oficera łącznościowca Caridy.
- Wzywam pilota Pogromcy Słońc! Tu mówi porucznik Dauren! Wzywam Kypa Durrona! Sprawa pilna! Mam dla ciebie nie cierpiącą zwłoki informację!
Kyp mógł sobie wyobrazić, że ktoś, kto pozostał jeszcze na Caridzie, miał dla niego pilną informację. Nie spieszył się z odpowiedzią, pozwalając, by oficer łącznościowiec cierpiał katusze...
- Tak, o co chodzi? - odezwał się po dłuższej chwili.
- Kypie Durronie, w końcu udało się nam odnaleźć twojego brata Zetha.
Kyp poczuł się tak, jakby ktoś przeszył jego serce ostrzem świetlnego miecza.
- Co takiego? Twierdziłeś, że nie żyje.
- Sprawdziliśmy jeszcze raz dokładnie i mimo wszystko go odnaleźliśmy. Przebywa w tej chwili tu, w tej cytadeli, ale nie udało mu się dostać na pokład gwiezdnego transportowca i w związku z tym nie może odlecieć z Caridy! Wezwałem go, by stawił się obok nadajnika komunikatora. Powinien przyjść za chwilę.
- Jak to możliwe? - zdziwił się Kyp. - Powiedziałeś przecież, że zginął podczas ćwiczeń. Przesłałeś mi nawet wszystkie informacje na ten temat!
- Informacje zostały sfałszowane - oświadczył bez ogródek Dauren.
Kyp zacisnął powieki, gdyż gorące łzy przesłoniły mu wzrok. Na wieść o tym, że Zeth nadal żyje, ogarnęła go wielka radość. Czuł jednak gniew na samego siebie za to, że popełnił najbardziej elementarny błąd - uwierzył w to, co powiedzieli mu imperialni funkcjonariusze.
Ponownie spojrzał na tarczę chronometru. Do wybuchu pozostawało dwadzieścia jeden minut. Szarpnął dźwignie sterownicze Pogromcy Słońc i jak laserowy błysk skierował statek z powrotem ku planecie. Nie spodziewał się, że zdąży ocalić życie brata, ale musiał spróbować.
Wpatrywał się w tarczę przyrządu ukazującą minuty i sekundy. Mimo iż nie odzyskał ostrości wzroku, czuł ukłucie w sercu za każdym razem, gdy na tarczy pojawiały się coraz niższe liczby.
Powrót w okolice Caridy zajął mu pięć minut. Przeleciał przez granicę dnia i nocy, obrał orbitę przebiegającą nad powierzchnią na niewielkiej wysokości, a później zaprogramował współrzędne fortecy i budynków wchodzących w skład imperialnej placówki szkoleniowej.
W polu wyświetlacza holoprojektora ponownie znalazł się niewielki wizerunek porucznika Daurena. Oficer łącznościowiec ciągnął za rękę szturmowca odzianego w biały pancerz.
- Kypie Durronie! Czy jeszcze mnie słyszysz?
- Słyszę - odparł młodzieniec. - Obniżam lot, żeby was zabrać.
Oficer łącznościowiec odwrócił się w stronę szturmowca.
- Dwadzieścia jeden dwanaście, natychmiast zdejmijcie hełm rozkazał.
Z wahaniem, jakby nie robił tego od bardzo dawna, żołnierz ściągnął nakrycie głowy. Stał, mrugając w świetle nie poddanym działaniu filtrów. Zapewne tylko bardzo rzadko miał okazję patrzenia na świat własnymi oczami. Kiedy Kyp spojrzał na holograficzny wizerunek oblicza, które przypominało trochę twarz brata, poczuł, jak jego serce przenika fala bólu.
- Podaj swoje nazwisko - odezwał się Dauren.
Szturmowiec zamrugał, jakby nie wiedział, co powiedzieć. Kyp był ciekaw, czy żołnierza nie poddano działaniu jakichś narkotyków.
- Dwadzieścia jeden dwanaście - odparł.
- Nie swój numer służbowy, swoje nazwisko!
Młody mężczyzna przez dłuższą chwilę nic nie mówił, jakby szperał w pamięci, szukając w niej czegoś, czego od bardzo dawna nie używał. Kiedy w końcu odnalazł właściwe słowo, wypowiedział je tak, że zabrzmiało jak pytanie.
- Zeth? Zeth Dur... Durron?
Kyp nie musiał słuchać, jak szturmowiec wymawia to nazwisko. Pamiętał opalonego, szczupłego chłopaka, z którym kiedyś pływał na Deyer i małą ręczną siecią łowił ryby.
- Zeth - szepnął. - Nadlatuję.
Oficer łącznościowiec zaczął wymachiwać rękami.
- Nie uda ci się wylądować w ciągu czasu, jaki pozostał - oświadczył. - Musisz powstrzymać tę katastrofę. Musisz zapobiec powstaniu reakcji łańcuchowej w jądrze słońca. To nasza jedyna nadzieja.
- Nie mogę jej powstrzymać - odparł Kyp. - Nikt i nic nie może jej powstrzymać.
- Jeżeli tego nie zrobisz, wszyscy zginiemy! - zawołał przerażony Dauren.
- A zatem zginiecie - odparł Kyp. - Wszyscy na to zasłużyliście. Z wyjątkiem Zetha. Lecę po niego.
Jak błyskawica przeciął warstwy atmosfery planety. Rozgrzane powietrze perliło się po bokach superbroni, a czoło fali udarowej piętrzyło się przed jej dziobem jak tarcza. Za rufą grzmiał huk powstały wskutek przekroczenia bariery dźwięku.
Powierzchnia planety zbliżała się z prędkością przyprawiającą o mdłości. Kyp szybował nad spękanym pustkowiem pooranym wybuchami pocisków, pełnym niedostępnych czerwonych skał i stromych wąwozów. Na pustyni zobaczył geometryczne kształty będące drogami, pieczołowicie zaplanowanymi i zbudowanymi przez oddział imperialnych inżynierów.
Pogromca Słońc przeleciał jak meteor nad grupą bunkrów i baraków o metalowych ścianach. Tu i ówdzie Kyp widział pojedyncze grupki szturmowców, odbywających ćwiczenia albo maszerujących w zwartym szyku, nieświadomych, że niedługo ich słońce eksploduje.
Chronometr pokazywał, że do chwili wybuchu pozostało zaledwie siedem minut.
Kyp przywołał ekran celowniczy i namierzył główną cytadelę. Pęd powietrza szarpnął jego statkiem, zakołysał nim w locie, ale młodzieniec się tym nie przejmował. Na powierzchni molekularnego pancerza migotały płomyki gazów wchodzących w skład atmosfery.
- Podaj mi swoje dokładne współrzędne - zażądał Kyp.
Oficer łącznościowiec zaczął szlochać.
- Wiem, że przebywacie w budynku głównej cytadeli! - krzyknął Kyp. - W którym miejscu?
- Na jednym z najwyższych poziomów południowej wieży - odparł zwięźle Zeth, po wojskowemu, jak dobrze wyszkolony szturmowiec.
Kyp dostrzegł poszarpane blanki budynków wojskowej akademii, wyrastające pośrodku płaskowyżu, na którym roiło się jak w ulu. Monitory Pogromcy Słońc ukazały powiększony obraz cytadeli, a potem skupiły się na południowej wieży, o której wspominał Zeth.
Do wybuchu pozostawało już tylko pięć minut.
- Zeth, przygotuj się, nadlatuję.
- Ale zabierzesz i mnie! - odezwał się Dauren.
Kyp poczuł w sercu ukłucie. Zamierzał pozostawić na łasce losu oficera łącznościowca, który powiedział mu nieprawdę, doprowadził do rozpaczy i zmusił do podjęcia decyzji o zniszczeniu Caridy. Chciał, żeby porucznik zginął w wybuchu słonecznego ognia, spopielającego wszystkich i wszystko, ale mężczyzna mógł mu się przydać, przynajmniej na razie.
- Znajdźcie jakiś taras albo balkon - polecił. - Pojawię się tam mniej więcej za minutę. Na dach nie zdążycie, więc będę musiał go odstrzelić.
Dauren kiwnął głową. Zeth otrząsnął się w końcu z otępienia i zapytał:
- Kyp? Mój brat? Kypie, czy to ty?
Pogromca Słońc przeleciał nad minaretami i wieżami caridańskiej cytadeli, ostrymi jak igły. Całą fortecę otaczały mury niesamowitej grubości. Po wewnętrznym dziedzińcu biegało kilkuset niższych stopniem uchodźców, starając się dostać na pokłady niewielkich atmosferycznych śmigaczy i patrolowców. Niektóre startowały, unosząc się w powietrze, chociaż, nie mając generatorów napędu nadprzestrzennego, nie były w stanie umknąć przed ognistym piekłem wybuchu supernowej.
Kyp gwałtownie zmniejszył prędkość lotu, aż w końcu znieruchomiał nad fortecą. Nagle Pogromca Słońc zakołysał się z boku na bok, kiedy automatycznie kierowane lasery rozmieszczone wokół akademii wymierzyły do niego i strzeliły.
- Wyłączcie swoje obronne działa! - wrzasnął Kyp do oficera łącznościowca.
Poświęcił cenną chwilę, by wycelować, i ogniem obronnych laserów odpowiedział działom cytadeli, zasypującym go błyskawicami. Dwie wieżyczki wybuchły, zamieniając się w stosy dymiących szczątków, ale nieco większe laserowe działo, ukryte w trzeciej, po raz kolejny trafiło w pancerz Pogromcy.
Wymknąwszy się na chwilę spod kontroli, superbroń zaczęła koziołkować, aż uderzyła o mur jednej z wysokich wieżyczek. Kyp zdołał jednak odzyskać panowanie nad sterami i uniósł swój mały statek na nieco większą wysokość. Nie było czasu, by nadal odpowiadać ogniem. Nie było czasu na nic poza dostaniem się do pomieszczeń wieży.
Kyp rzucił okiem na tarczę chronometru i stwierdził, że zostały już tylko trzy minuty!
- Kryjcie się! - krzyknął. - Za chwilę odstrzelę dach cytadeli! Wymierzył jeden z laserów i przycisnął guzik, ale na ekranie celowniczym pojawił się napis: AWARIA. Wieżyczka lasera musiała ulec uszkodzeniu podczas zderzenia z murami wieży. Kyp zaklął i obrócił statek wokół pionowej osi, tak by móc wymierzyć w dach z innego lasera.
Posłał krótką serię, kontrolując ilość emitowanej energii, a potem przyglądał się, jak płonące szczątki dachu wpadają do wnętrza wieży. W powietrze poszybowały kawałki syntetycznych skał i poszarpanych metalowych dźwigarów. Kyp pstryknął przełącznikiem, uruchamiając generator promienia ściągającego. Chciał pochwycić latające szczątki, zanim spadną na niższe poziomy cytadeli.
Zawisnął Pogromcą Słońc nad dymiącym kraterem, który jeszcze przed chwilą był dachem budowli. Skierował czujniki skanerów pionowo w dół i ujrzał dwójkę mężczyzn. Wygrzebywali się spod biurek, gdzie się ukryli. Gdyby obniżył wysokość lotu, obaj mogliby się wspiąć po drabince wiodącej do włazu, a stamtąd przedostać się do opancerzonego wnętrza Pogromcy. Kyp już wcześniej wprowadził do pamięci komputera parametry trasy, która umożliwiłaby ucieczkę.
Obniżając wysokość lotu, Kyp dostrzegł, że porucznik Dauren wstał, ujął odłamany kawałek plastali i z całej siły uderzył nim Zetha w tył głowy. Brat Kypa upadł na kolana, ale potrząsnął głową i w odruchu samoobrony wyciągnął blaster. Oficer łącznościowiec podbiegł, by pochwycić koniec drabinki Pogromcy Słońc, ale Kyp,
rozwścieczony widokiem tego, co się stało, szarpnął dźwignię i uniósł statek tak, by mężczyzna nie mógł złapać najniższego szczebla.
Podskakując i wymachując rękami, oficer łącznościowiec usiłował dosięgnąć końca drabinki, ale chybił i zamiast szczebla dotknął kadłuba statku; oparzony wrzasnął z bólu, gdyż molekularny pancerz wciąż jeszcze był rozgrzany od tarcia o cząsteczki atmosfery.
Opadł na podłogę i odwrócił się w samą porę, by zobaczyć, jak Zeth kieruje ku niemu lufę blastera. Pamiętając lata szkolenia, które przeszedł jako szturmowiec, brat Kypa precyzyjnie wymierzył i przycisnął spust karabinu. Oficer łącznościowiec, odrzucony siłą strzału, przeleciał pod przeciwległą ścianę pomieszczenia. W jego torsie ziała czarna, dymiąca dziura. Opadł na podłogę i znieruchomiał pośród leżących tam szczątków.
Jedna minuta.
Kyp powrócił Pogromcą Słońc na poprzednią wysokość i opuścił drabinkę, ale Zeth opadł na kolana. Z ciężkiej rany w tylnej części jego głowy ciekła krew, plamiąc biały pancerz. Nie miał sił, żeby wstać i uchwycić się szczebla drabinki. Cios zadany przez oficera łącznościowca okazał się zbyt silny.
Działając w pośpiechu, Kyp wymierzył promień ściągający w nieruchome ciało brata, oderwał je od podłogi i zaczął przyciągać ku Pogromcy. Nie mógł zrobić nic więcej. Zablokował dźwignie sterownicze, a potem rzucił się do włazu. Musiał otworzyć klapę i zejść po drabince, a potem wciągnąć ciało brata do wnętrza statku. Sięgnął do dźwigni otwierającej właz Pogromcy...
I wówczas słońce Caridy eksplodowało.
Fala świetlna przemknęła przez atmosferę, niosąc ze sobą piekło słonecznego żaru. Cała cytadela przemieniła się w morze płomieni.
Pogromca Słońc zaczął koziołkować, a Kyp, odrzucony pod przeciwną ścianę sterowni, znieruchomiał, przyciśnięty twarzą do szyby jednego z iluminatorów. Zobaczył, jak pod wpływem słonecznego piekła, jakie rozszalało się na Caridzie, ciało Zetha rozsypuje się w popiół, po którym nie zostaje wkrótce najmniejszego śladu.
Kyp z wysiłkiem wciągnął się na fotel pilota. Niemal porażony przeżytym wstrząsem, posłużył się techniką Jedi, żeby zmusić się do włączenia silników napędu podświetlnego. Pierwsza fala, wysłana przez wybuchającą supernową, zawierała szybkie, obdarzone dużą energią cząstki, wystrzelone w przestworza dzięki eksplozji gwiazdy. Kyp wiedział, że mniej więcej po minucie pojawi się znacznie groźniejsze promieniowanie.
Po chwili drugi huragan energii uderzył w Caridę, która rozpadła się na kawałki. Pogromca Słońc przyspieszył tak bardzo, że zostały przekroczone niemal wszystkie czerwone kreski na tarczach wskaźników, a potem położył się na kurs ucieczki, zaprogramowany wcześniej przez Kypa.
Młodzieniec czuł, że ogromna siła rozciąga jego twarz w dziwnym grymasie. Z wysiłkiem zamknął powieki i pozwolił, by przyspieszenie zakrzywiało tory łez, jakie zaczęły płynąć z jego oczu.
Pogromca Słońc wystrzelił z górnych warstw atmosfery i po chwili dokonał skoku w nadprzestrzeń. Gdy ogniki gwiazd w iluminatorach zamieniały się w długie linie, a płomienie supernowej wyciągały po raz ostatni ogniste szpony, Kyp wydał zduszony jęk rozpaczy na myśl o tym, co właśnie uczynił.
Jego jęk zniknął jednak razem z nim w nadprzestrzeni.
ROZDZIAŁ 2
Leia Organa Solo wylądowała na powierzchni czwartego księżyca planety Yavin. Pochyliła głowę, przeszła przez właz „Tysiącletniego Sokoła”, a potem zaczęła iść po opuszczonej rampie. Spojrzała w kierunku wielkiej świątyni Massassów piętrzącej się obok statku.
Poranek na księżycu porośniętym dżunglą był dość chłodny. Nad ziemią unosiły się opary, wisiały nisko nad koronami drzew i ocierały się o wierzchołki kamiennych zigguratów niczym biały całun. Pogrzebowy całun - pomyślała Leia. - Dla Luke’a.
Minął tydzień od chwili, kiedy uczniowie akademii Jedi znaleźli nieruchome ciało Luke’a Skywalkera na wierzchołku wielkiej świątyni. Wnieśli swojego mistrza do środka i zatroszczyli się o niego, jak najlepiej umieli, ale nie wiedzieli, co robić. Najlepsi lekarze Nowej Republiki nie stwierdzili, żeby Luke odniósł jakąkolwiek kontuzję albo ranę. Wszyscy byli zgodni co do tego, że żyje, ale jego ciało ogarnął całkowity zastój. Badania czy testy, jakie wielokrotnie przeprowadzali, nie przynosiły rezultatów.
Leia nie miała wielkiej nadziei, że cokolwiek zdziała, ale chciała przynajmniej być razem z bratem.
Bliźnięta, głośno hałasując, stanęły na górze rampy „Sokoła”. I Jacen, i Jaina starali się nawzajem przekonać, które z nich podczas schodzenia narobi małymi bucikami więcej hałasu. Po chwili Han pojawił się między dziećmi i ujął je za ręce.
- Bądźcie cicho, oboje - powiedział.
- Czy teraz zobaczymy wujka Luke’a? - zapytała Jaina.
- Tak - odparł Han. - Ale wujek jest chory. Nie będzie mógł wam nic powiedzieć.
- Nie żyje? - zainteresował się Jacen.
- Skądże znowu! - wtrąciła się Leia. - Chodźcie. Wejdziemy do tej świątyni.
Przepychając się, bliźnięta zbiegły po rampie.
Kiedy Leia kroczyła ścieżką ku świątyni, dźwięki dobiegające od strony dżungli wzbudziły w niej wiele świeżych, miłych wspomnień. Również dolatujące stamtąd wonie kory powalonych drzew, gnijących liści i kwitnących kwiatów tworzyły bardzo silną mieszankę. To właśnie Leia zaproponowała, żeby akademię Luke’a, w której kształciliby się przyszli rycerze Jedi, usytuować w opuszczonych ruinach na Yavinie Cztery. Od tamtego czasu nie znalazła jednak ani chwili, żeby ją odwiedzić. Teraz przyleciała, żeby zobaczyć ciało brata, wystawione na widok publiczny.
- Wcale mnie ta wizyta nie cieszy - mruknął Han. - Wcale a wcale.
Leia wyciągnęła rękę, żeby uścisnąć dłoń męża, a on przytrzymał jej palce dłużej i silniej niż się spodziewała.
Z mroków wielkiej świątyni wyłoniła się grupa ludzi odzianych w płaszcze z kapturami. Leia szybko policzyła, że było ich dwanaścioro. Rozpoznała idącą na czele kalamariańską istotę płci żeńskiej, Cilghal, której twarz miała barwę rdzawopomarańczową. Leia sama stwierdziła, że Kalamarianka, przypominająca trochę rybę, dysponuje potencjałem Jedi, i namówiła ją, aby dołączyła do grona uczniów w akademii Luke’a. W strasznych dniach, jakie nastały po upadku ich mistrza, Cilghal potwierdziła ambasadorski kunszt, dzięki któremu udało się jej utrzymać całą grupę razem.
Leia rozpoznała również innych kandydatów na rycerzy Jedi, kroczących z godnością po trawie pokrytej poranną rosą. Za Cilghal szedł Streen, starszawy mężczyzna, którego rozwichrzone włosy zostały wciśnięte byle jak pod kaptur płaszcza Jedi. Streen był kiedyś poszukiwaczem cennych gazów na Bespinie, pustelnikiem, który uciekł od życia w cywilizowanym świecie, by nie musieć słyszeć głosów innych ludzi w swojej głowie. Leia zobaczyła także jedną z czarodziejek z Dathomiry, smukłą Kiranę Ti, którą poznała, kiedy Han starał się o jej rękę. Kirana Ti przyspieszyła, a potem obdarzyła bliźnięta promiennym uśmiechem. Sama miała córeczkę mniej więcej o rok starszą od bliźniąt Leii. Dzieckiem czarodziejki opiekowały się teraz inne kobiety przebywające na jej rodzinnej planecie.
Leia rozpoznała także Tionnę po długich srebrzystych włosach spływających z tyłu jej płaszcza. Kobieta studiowała historię rycerzy Jedi i bardzo pragnęła stać się kiedyś jedną z ich grona.
Za Tionną kroczył doświadczony przez życie Kam Solusar. Kam był kiedyś upadłym Jedi, ale Luke namówił go do przejścia na jasną stronę Mocy. Obok niego Leia zobaczyła Dorska Osiemdziesiątego Pierwszego, inteligentną istotę o opływowych kształtach i gładkiej skórze. Dorsk był przedstawicielem osiemdziesiątego pierwszego pokolenia pewnej rodziny, w której wszystkie istoty były dokładnymi kopiami poprzedniego pokolenia. Czyniono tak, ponieważ społeczność, do której się zaliczał, uwierzyła, że jej cywilizacja osiągnęła stan najlepszy z możliwych.
Leia nie rozpoznała pozostałych kandydatów na rycerzy Jedi, ale wiedziała, że Luke poświęcił mnóstwo czasu, aby ich znaleźć. Jego wezwanie wciąż jeszcze rozbrzmiewało po całej galaktyce. Zachęcało tych, którzy mieli potencjał Jedi, by zostali nowymi rycerzami.
Mimo iż właśnie w tej chwili ich nauczyciel leżał bez ruchu, ogarnięty dziwną śpiączką.
Cilghal uniosła rękę podobną do płetwy.
- Cieszymy się, że mogłaś przylecieć do nas, Leio - powiedziała.
- Pani ambasador Cilghal - odezwała się Leia. - Mój brat... Czy w stanie jego zdrowia nastąpiła jakaś zmiana?
Uczniowie Jedi zawrócili i ponuro skierowali się z powrotem ku mrocznemu otworowi wielkiej świątyni. Leia doszła do wniosku, że właściwie zna odpowiedź na swoje pytanie.
- Nie. - Cilghal pokręciła kanciastą głową. - Ale może twoja obecność sprawi coś, czego my nie mogliśmy.
Bliźnięta, wyczuwając nastrój powagi, powstrzymały się od chichotania i biegania po wilgotnych pomieszczeniach, wzniesionych z ociosanych kamieni. Kiedy wszyscy dotarli do ponurego hangaru znajdującego się na najniższym poziomie, kalamariańska pani ambasador poprowadziła Leię, Hana i bliźnięta do turbowindy.
- Idziemy, Jacenie i Jaino - odezwał się Han, ponownie ujmując dzieci za rączki. - Może wy będziecie mogli pomóc wyzdrowieć wujkowi Luke’owi.
- A co możemy dla niego zrobić? - zapytała Jaina, kierując na ojca ciemne oczy, szeroko otwarte i pełne nadziei.
- Jeszcze tego nie wiem, kochanie - odrzekł Han. - Daj mi znać, jeżeli przyjdzie ci do główki jakiś pomysł.
Drzwi klatki turbowindy się zasunęły i kabina pomknęła ku górnym piętrom świątyni. Bliźnięta, ogarnięte nagłym niepokojem, przytuliły się do siebie. Jeszcze nie pozbyły się strachu przed turbowindą po ostatnim razie, kiedy z niej korzystały. Zjechały wówczas na najniższy poziom Imperial City, pełen cuchnących, gnijących szczątków i odpadków. Tym razem jednak jazda turbowindą trwała tylko krótką chwilę, po czym wszyscy znaleźli się w okazałej komnacie audiencyjnej wielkiej świątyni. Przez świetliki wpadały smugi słonecznego blasku, oświetlając szeroką promenadę wykonaną z wypolerowanych kamieni i wiodącą w stronę czegoś na kształt sceny czy podwyższenia.
Leia przypomniała sobie, jak przed laty stała na tym samym podwyższeniu. Po zniszczeniu pierwszej Gwiazdy Śmierci dekorowała medalami Hana, Chewbaccę i innych bohaterów bitwy o Yavin. Teraz czuła, że oddycha z wielkim trudem. Han, stojący u jej boku, nagle jęknął, wydał gardłowy, niski dźwięk, jakiego jeszcze nigdy nie słyszała.
Na marach w przeciwległym krańcu komnaty audiencyjnej leżał Luke. Jego nieruchome ciało, spoczywające w wielkiej sali, pustej i rozbrzmiewającej echem ich kroków, wyglądało jak przygotowane do pogrzebu.
Leia czuła, że jej serce wali z przerażenia jak młotem. Bardzo chciała zawrócić, by nie musieć patrzeć na ciało brata, ale coś sprawiło, że ruszyła w jego stronę. Szła szybko, a potem zaczęła nawet biec. Han podążał jej śladami, niosąc bliźnięta, przytrzymując każde jedną ręką. Siłą powstrzymywał łzy, jakie napływały do jego zaczerwienionych oczu. Leia także czuła wilgoć na policzkach.
Luke spoczywał nieruchomo, odziany w płaszcz Jedi. Jego włosy zostały uczesane, a ręce złożone na piersi. Jego skóra była szara i przypominała plastik.
- Och, Luke - szepnęła Leia.
- Jaka szkoda, że nie możemy go po prostu odmrozić - odezwał się Han. - Dokładnie tak samo, jak kiedyś odmroziliście mnie w pałacu Hutta Jabby.
Leia wyciągnęła rękę i dotknęła ciała brata. Korzystając z własnych zdolności Jedi, starała się sięgnąć myślami głębiej, chcąc dotrzeć do jego ducha, ale wyczuwała jedynie zimną nicość, pustkę, jakby sam Luke został zabrany gdzieś daleko. Nie był martwy. Leia zawsze myślała, że w jakiś sposób będzie wiedziała o śmierci brata.
- Czy on śpi? - zapytał Jacen.
- Tak... W pewnym sensie - odrzekła, nie wiedząc, co innego odpowiedzieć.
- A kiedy się obudzi? - zainteresowała się Jaina.
- Nie wiemy - odpowiedziała Leia. - Nie potrafimy go obudzić.
- Może powinnam go pocałować.
Jaina wspięła się i wycisnęła pocałunek na nieruchomych wargach wuja. Na krótką, absurdalnie krótką chwilę Leia wstrzymała oddech, spodziewając się, że czar jej dziecka może zdziałać cud. Luke jednak nawet się nie poruszył.
- Jest zimny - mruknęła Jaina. Ramiona małej dziewczynki obwisły z rozczarowania, kiedy ujrzała, że wuj się nie obudził.
Han objął żonę w pasie tak mocno, że poczuła ból, ale Leia nie chciała, żeby ją puścił.
- Leży tak bez żadnej zmiany od wielu dni - odezwała się stojąca za nimi Cilghal. - Położyliśmy przy nim jego świetlny miecz. Znaleźliśmy go obok ciała na wierzchołku świątyni.
Cilghal zawahała się, a później podeszła trochę bliżej i spojrzała na Luke’a.
- Mistrz Skywalker powiedział mi, że mam wrodzony talent do leczenia Mocą. Zaczął nawet pokazywać mi ćwiczenia, żebym mogła te zdolności rozwijać, ale próbowałam już wszystkiego, co umiem. On nie jest chory. Pod względem fizycznym nic mu nie dolega. Wygląda, jakby tylko w jakiejś chwili zamarzł. Zapewne jego dusza opuściła ciało, które teraz czeka, by do niego wróciła.
- Albo czeka na nas, żebyśmy znaleźli jakiś sposób, aby mogła powrócić - stwierdziła Leia.
- Nie wiem, jak mamy to zrobić - odparła Cilghal, a w jej matowym głosie zabrzmiał smutek. - Nikt spośród jego uczniów tego nie wie. Jeszcze nie. Ale możliwe, że dowiemy się tego, kiedy połączymy nasze siły.
- Czy masz jakiekolwiek podejrzenia, co naprawdę się wydarzyło? - zapytała Leia. - Czy znalazłaś jakieś ślady? - Wyczuła nagłą falę emocji promieniujących od strony Hana. Cilghal skierowała wielkie kalamariańskie oczy w inną stronę, ale Han odpowiedział z przerażającą pewnością siebie:
- To był Kyp. To jego sprawka.
- Co takiego? - obruszyła się Leia, odwracając się i spoglądając na męża.
Han odezwał się po raz drugi, chociaż znalezienie właściwych słów sprawiało mu dużą trudność.
- Ostatni raz, kiedy widziałem Luke’a, powiedział mi, że boi się o Kypa. - Z wysiłkiem przełknął ślinę. - Powiedział, że Kyp zaczął igrać z siłami ciemnej strony. Ten dzieciak porwał później statek Mary Jadę i odleciał nim, nie wiadomo dokąd. Przypuszczam, że Kyp wrócił tylko po to, żeby wyzwać Luke’a na pojedynek.
- Ale dlaczego? - zdziwiła się Leia. - W jakim celu?
Cilghal kiwnęła głową, która sprawiała wrażenie zbyt ciężkiej.
- Rzeczywiście, odnaleźliśmy porwany statek na lądowisku przed świątynią - przyznała. - Wciąż tam stoi, więc nie wiemy, jakim cudem Kyp znów odleciał... chyba że zaszył się gdzieś w dżungli.
- Czy to możliwe? - zainteresowała się Leia.
Cilghal pokręciła głową.
- My, uczniowie Jedi, połączyliśmy nasze umiejętności i siły i staraliśmy się go odnaleźć. Nie udało się nam jednak wykryć jego obecności na Yavinie Cztery. Kyp musiał odlecieć na pokładzie innego statku.
- Ale gdzie mógł znaleźć ten inny statek? - zapytała Leia. Nagle przypomniała sobie, jak zdumieni astronomowie Nowej Republiki donieśli o niezwykłej równoczesnej eksplozji całej grupy gwiazd supernowych w Mgławicy Kocioł.
- Czy możliwe, że Kyp wydarł Pogromcę Słońc z jądra Yavina? szepnęła.
Han zamrugał.
- Jakim cudem mógłby zrobić coś takiego?
Cilghal ponuro zwiesiła wielką głowę.
- Jeżeli Kypowi Durronowi udała się taka sztuka, jego moc jest o wiele większa niż się obawialiśmy. Nic dziwnego, że zdołał pokonać mistrza Skywalkera.
Han wzdrygnął się, jakby nie chciał przyjąć do wiadomości tego, co było niewątpliwie prawdą. Leia czuła, że różne uczucia wirują w jego głowie jak w upiornym tańcu.
- Jeżeli Kyp szaleje po galaktyce Pogromcą Słońc - oświadczył muszę lecieć i starać się go powstrzymać.
Leia odwróciła się i spojrzała na Hana. Myślała tylko o tym, dlaczego jej mąż zawsze musi pakować się w tarapaty.
- Dlaczego właśnie ty? - zapytała. - Czy ponownie marzy ci się wielkość i sława?
- Jestem jedyną osobą w całej galaktyce, której może usłuchać odparł Han.
Odwrócił głowę i popatrzył na trupio bladą twarz Luke’a. Leia zauważyła, że wargi męża dziwnie zadrżały.
- Widzisz, jeżeli Kyp nie zechce mnie usłuchać, nie usłucha nikogo innego i na zawsze będzie zgubiony - ciągnął. - Jeżeli jego moc jest taka duża, jak sądzi Cilghal, Nowa Republika nie może pozwolić sobie na to, by ten chłopak był jej wrogiem. - Obdarzył Leię jednym ze swoich wymuszonych uśmiechów. - A poza tym to ja nauczyłem go wszystkiego, co ma jakiś związek z pilotowaniem tego statku. Nie wierzę, żeby chciał zrobić mi coś złego.
W ponurych nastrojach zjedli obiad w towarzystwie uczniów Jedi.
Han posłużył się pokładowym syntetyzatorem żywności „Sokoła”, by przyrządzić posiłek, w którego skład wchodziło kilka ciężkostrawnych koreliańskich potraw. Leia poczęstowała się kawałkiem pieczonego i przyprawionego mięsa wełnolamandra, którego Kirana Ti upolowała w dżungli. Bliźnięta opychały się papką sporządzoną z mieszaniny miejscowych owoców i jagód. Dorsk Osiemdziesiąty Pierwszy pochłonął słodki i nieapetycznie wyglądający posiłek składający się z potraw prawdopodobnie syntetycznych.
Prawie wcale nie rozmawiano, wymieniając co najwyżej zdawkowe, grzecznościowe uwagi. Wszyscy obawiali się zacząć rozmowę na temat, który naprawdę zaprzątał ich myśli. Działo się tak do chwili, kiedy Kam Solusar odezwał się, nie kryjąc urazy w głosie.
- Spodziewaliśmy się usłyszeć od pani jakieś wieści, pani minister Organa Solo. Proszę chociaż powiedzieć nam, co powinniśmy dalej robić. Jesteśmy grupą uczniów Jedi, którzy nie mają swojego mistrza. Nauczyliśmy się niewiele, zbyt mało, żeby wystarczyło nam do podjęcia samodzielnej nauki.
- Nie jestem pewna, czy powinniśmy starać się poznać rzeczy, których jeszcze nie rozumiemy - przerwała mu Tionna. - Przypomnijcie sobie, co stało się z Gantorisem! Został pochłonięty przez jakąś mroczną rzecz, o której dowiedział się przez przypadek. A co z Kypem Durronem? Co się stanie, jeżeli zostaniemy przeciągnięci na ciemną stronę, a nawet nie będziemy o tym wiedzieli?
Stary Streen wstał i pokręcił głową.
- Nie, nie! On jest tutaj! Czy naprawdę nie słyszycie tych głosów? - Kiedy wszyscy obrócili głowy i spojrzeli na niego, Streen usiadł i skulił się w sobie, jakby chciał ukryć się we wnętrzu własnego płaszcza Jedi. Pociągnął nosem i chrząknął, pragnąc przeczyścić gardło, a potem mówił dalej: - Słyszę go w swojej głowie. Właśnie teraz coś szepcze do mnie. Zawsze do mnie coś mówi. Nie potrafię przed nim uciec.
Leia poczuła, jak narasta w niej cień nadziei.
- Luke’a? - zapytała. - Słyszysz Luke’a, jak mówi do ciebie?
- Nie! - Streen odwrócił się w jej stronę. - Mrocznego mężczyznę. Mężczyznę spowitego ciemnym płaszczem, cieniem. To on mówił do Gantorisa. To on rozmawiał z Kypem Durronem. Od was wszystkich promieniuje jasne światło, ale ten cień jest zawsze, coś szepcze, coś mówi.
Streen uniósł ręce, zakrył dłońmi uszy i ścisnął skronie.
- To staje się zbyt niebezpieczne - ściągając brwi, odezwała się Kirana Ti. - Na Dathomirze byłam świadkiem tego, co się stało, kiedy duża grupa kobiet przeszła na ciemną stronę. Złe wiedźmy na mojej rodzinnej planecie od wielu lat uprzykrzały wszystkim życie, a galaktyka ocalała tylko dlatego, że nie dysponowały gwiezdnym statkiem, by odlecieć. Gdyby wiedźmy potrafiły przekazywać swoje mroczne nauki od jednego gwiezdnego systemu do drugiego...
- Tak, powinniśmy powstrzymać się od wykonywania jakichkolwiek ćwiczeń Jedi - oświadczył Dorsk Osiemdziesiąty Pierwszy, mrugając powiekami. - To nie był dobry pomysł. Nie powinniśmy byli nawet próbować.
Leia wstała i z głośnym klaśnięciem uderzyła dłońmi o blat stołu.
- Dość tego! - powiedziała. - Luke z pewnością by się wstydził, gdyby słyszał, że jego uczniowie wygadują takie bzdury. Jeżeli będziecie podchodzili do wszystkiego w taki sposób, nigdy nie zostaniecie rycerzami Jedi!
Była rozgniewana nie na żarty.
- Tak, istnieje ryzyko - ciągnęła po krótkiej chwili. - Zawsze trzeba liczyć się z jakimś ryzykiem. Widzieliście, co stało się z tymi, którzy zachowali się nierozważnie, ale to oznacza tylko tyle, że wy musicie być ostrożni. Nie pozwólcie się zwieść ciemnej stronie. Wyciągnijcie naukę z tego, w jaki sposób Gantoris został ofiarą. Pamiętajcie o tym, jak kuszony był Kyp Durron. Uczcie się na przykładzie, jaki dał wasz mistrz, który poświęcił się, żeby chronić was wszystkich.
Wstała i popatrzyła po kolei na twarze uczniów Jedi. Niektórzy odwracali głowy, inni mrugali, a jeszcze inni patrzyli jej prosto w oczy.
- Jesteście nowym pokoleniem rycerzy Jedi - mówiła. - To wielka odpowiedzialność, ale musicie ją ponieść, ponieważ potrzebuje was Nowa Republika. Dawni rycerze Jedi chronili Starą Republikę przez tysiące pokoleń. Jak możecie rezygnować po pierwszym niepowodzeniu? To wy macie zostać władcami Mocy, bez względu na
to, czy wasz mistrz żyje, czy nie. Uczcie się sami, tak jak uczył was Luke: krok po kroku. Musicie działać razem, musicie poznać to, czego jeszcze nie znacie, toczyć walki, których nie możecie uniknąć. Nie wolno wam uczynić tylko jednego: poddać się, zrezygnować!
- Ona ma rację - odezwała się Cilghal, zwracając się do pozostałych kandydatów ze spokojem, który doprowadzał do wściekłości. Jeżeli się poddamy, Nowa Republika będzie dysponowała jedną bronią mniej w walce ze złem, które nadal panoszy się w galaktyce. I nawet jeżeli niektórzy spośród nas zostaną pokonani, pozostali nie mogą nie zwyciężyć.
- Zrób to albo nie rób w ogóle - przypomniała Kirana Ti, a Tionna dokończyła, wypowiadając resztę zdania, które mistrz Skywalker wbijał im do głów bez końca: - Prób nie ma.
Leia, czując, że jej serce mocno bije, a żołądek zaczyna wyprawiać dziwne harce, powoli usiadła na poprzednim miejscu. Zdumione bliźnięta wpatrywały się z podziwem w matkę, a Han ścisnął jej dłoń na znak zachwytu. Leia głęboko odetchnęła, a potem zaczęła się z wolna odprężać...
I nagle jej duszę przeszył bezgłośny zbiorowy krzyk milionów ginących ludzi. Odczuła go, jakby przez fale Mocy przetoczyła się lawina. Niezliczone tysiące ludzi w jednej chwili zginęło. Siedzący wokół stołu kandydaci na rycerzy Jedi, a zwłaszcza ci bardziej wrażliwi na działanie Mocy, złapali się za serca albo zakryli uszy dłońmi.
Streen wydał przeciągły, żałosny skowyt.
- To zbyt wiele, zbyt wiele! - krzyknął.
Leia czuła, że krew przelewa się w jej żyłach niczym wrzątek. Miała wrażenie, że na jej kręgosłupie zaciskają się ostre szpony, rozszarpują jej nerwy i ślą impulsy bólu do pozostałych części ciała. Bliźnięta Jedi wybuchnęły płaczem.
Zdezorientowany Han pochwycił Leię za ramiona i lekko potrząsnął.
- Co się stało, Leio? - Wyglądało na to, że niczego nie odczuwał. Co to było?
Leia z trudem oddychała.
- To było... jakieś wielkie zakłócenie... Mocy. Właśnie wydarzy- ło się coś strasznego.
Z przerażeniem, które podziałało na nią jak lodowaty prysznic, pomyślała o młodym Kypie Durronie - przeszedł na ciemną stronę, a na domiar złego dysponował śmiercionośną bronią.
- Coś strasznego - powtórzyła, ale nie potrafiła odpowiedzieć na pozostałe pytania Hana.
ROZDZIAŁ 3
Moc przenikała wszystko we wszechświecie, oplatając go niewidzialnymi nićmi łączącymi najmniejsze żyjące stworzenia z największymi gromadami gwiazd i galaktykami. Współdziałanie sprawiało, że całość była znacznie większa niż suma poszczególnych części.
Ale kiedy jedna z tych nici bywała przerwana, fale zakłóceń rozchodziły się po całej sieci. Akcje i reakcje... Powstawały wielkie fale udarowe, odbierane przez wszystkich, którzy mogli je odczuwać.
Zniszczenie Caridy przemknęło niczym głośny krzyk po falach Mocy, nabierając impetu w miarę, jak czoło fali odbijało się od innych wrażliwych umysłów. Narastało tak długo, aż przekształciło się w głośną wrzawę, która dotarła...
I obudziła.
Postrzeganie za pomocą zmysłów powróciło do Luke’a Skywalkera z siłą burzy, uwalniając go z duszącej nicości, która uwięziła go i zamroziła. W uszach mistrza Jedi wciąż jeszcze brzmiał ostatni krzyk, który wydał wówczas, kiedy wydawało mu się, że umiera. Teraz jednak czuł się dziwnie odrętwiały.
Ostatnią rzeczą, którą zapamiętał, były wici ciemnej Mocy, mające kształt węży i owijające się wokół jego ciała. Węże mocy Sithów, przybyłe na wezwanie ducha Exara Kuna i nierozważnego ucznia Luke’a, Kypa Durrona, zagłębiły jadowite kły w jego ciele. Luke nie był w stanie się opierać ich połączonej sile. Próbował bronić się świetlnym mieczem, ale nawet on nie pomógł mu zwyciężyć.
Luke wpadł w bezdenną jamę, chyba głębszą niż czeluść jakiejkolwiek czarnej dziury w rejonie Otchłani. Nie wiedział, od jak dawna w niej przebywał, pozbawiony siły. Przypominał sobie tylko pustkę, zimno... aż w końcu coś szarpnęło go i uwolniło.
Teraz, kiedy przepełnił go nagły krzyk wszystkich zmysłów, musiał poświęcić trochę czasu, by zorientować się, co dostrzega. Widział ściany wielkiej komnaty audiencyjnej, pokryte romboidalnymi, kamiennymi, opalizującymi płytkami, układającymi się w hipnotyzujące wzory, a także długą promenadę. Dostrzegał również puste ławki, ustawione niczym zamarznięte fale na kamiennej posadzce przestronnej komnaty, w której kiedyś cały Sojusz Rebeliantów świętował zwycięstwo po walce z pierwszą Gwiazdą Śmierci.
Luke czuł, że w jego głowie coś brzęczy. Właściwie miał zawroty głowy. Zastanawiał się, dlaczego czuje się tak dziwnie, aż wreszcie popatrzył w dół... i zobaczył własne ciało wciąż jeszcze leżące nieruchomo na podwyższeniu. Ujrzał swoje zamknięte oczy i twarz, pozbawioną wszelkiego wyrazu.
Niedowierzanie i zdumienie sprawiły, że na chwilę stracił ostrość wzroku, ale zmusił się do ponownego spojrzenia na własne ciało. Spostrzegł wyblakłe blizny w miejscach, w których odniósł rany podczas walki z wampa, lodowym stworzeniem, które zaatakowało go na Hoth. Zauważył, że jego ciało jest nadal odziane w brunatny płaszcz Jedi, a ręce skrzyżowane na piersi. Obok uda spoczywał miecz świetlny, cylinder wykonany z błyszczącej plastali, kryształów i podzespołów elektronicznych.
- Hej, co się właściwie dzieje? - zapytał głośno.
Zorientował się, że słowa zabrzęczały w jego głowie niczym głos z zaświatów, ale nie usłyszał żadnego dźwięku, który rozległby się w wielkiej sali.
W końcu Luke popatrzył na s i e b i e, na tę część, która była nadal przytomna i świadoma. Zobaczył niewyraźny wizerunek podobny do duchowego obrazu swojego ciała. Miał wrażenie, że ogląda hologram, który odtworzył na podstawie wrażeń i wspomnień o samym sobie. Jego widmowe ręce i nogi były nadal spowite fałdzistym płaszczem Jedi, który jednak miał niewyraźną barwę, jakby spłowiałą. Jego postać spowijała migotliwa błękitna poświata, która zdawała się migotać, kiedy się poruszał.
Czując falę przerażenia i zdumienia, Luke nagle uświadomił sobie, że w i e, co się stało. Kilka razy spotykał się z takimi migotliwymi duchami Obi-Wana Kenobiego i Yody, a także swojego ojca, Anakina Skywalkera.
A więc jednak nie żył? Wydawało mu się to absurdalne, ponieważ nie czuł, że nie żyj e... ale nie mógł tego uczucia porównać z żadnym innym. Przypomniał sobie, że ciała Obi-Wana, Yody i Anakina zniknęły w chwili ich śmierci. Obi-Wan i Yoda pozostawili po sobie jedynie zmięte płaszcze, podczas gdy po Anakinie Skywalkerze pozostała tylko skorupa osobistego pancerza Dartha Vadera.
Dlaczego zatem jego ciało nie zniknęło i nadal leżało rozciągnięte na podwyższeniu? Czy może dlatego, że niezupełnie był mistrzem Jedi, całkowicie oddanym władzy Mocy... a może dlatego, że nie umarł?
Luke usłyszał brzęczenie, z jakim kabina turbowindy zatrzymała się na poziomie komnaty. Dźwięk ten wydał mu się dziwaczny, nienaturalny, jakby do usłyszenia go potrzebował innych organów zamiast uszu.
Drzwi kabiny turbowindy rozsunęły się na boki. Artoo-Detoo wyciągnął przedni wspornik, wyposażony w małe kółko, a potem powoli, jakby z szacunkiem wytoczył się z wnętrza i zaczął sunąć po błyszczącej, kamiennej posadzce długiej promenady.
Drgający wizerunek Luke’a stał tuż obok leżącego nieruchomo ciała. Mistrz Jedi z radością patrzył, jak mały robot toczy się i zatrzymuje przed podwyższeniem.
- Witaj Artoo. Cieszę się, że cię widzę.
Oczekiwał, że robot wyda na znak radości długą serię elektronicznych pisków i gwizdów. Artoo jednak zachowywał się tak, jakby ani nie zobaczył Luke’a, ani nawet nie usłyszał jego powitania.
- Artoo?
Mały robot potoczył się w górę rampy i zatrzymał obok ciała Luke’a odzianego w płaszcz Jedi. Artoo-Detoo wydał cichy gwizd, niski, żałosny jęk, który musiał wyrażać głęboki smutek - o ile roboty potrafią odczuwać coś takiego. Luke miał wrażenie, że jego serce rozdziera ból na widok mechanicznego przyjaciela, spoglądającego na jego nieruchome ciało. Optyczny czujnik Artoo błysnął czerwienią, która po sekundzie zamieniła się w błękit, żeby po kilku chwilach ponownie przybrać barwę czerwoną.
Luke zorientował się, że mały robot dokonuje pomiarów, bada stan, w jakim znajduje się ciało mistrza Jedi. Był ciekaw, czy Artoo wykryje coś dziwnego, związanego z tym, że duch Luke’a przebywa poza ciałem, ale mały robot nie dał mu najmniejszego znaku.
Luke usiłował podejść do Artoo, pragnąc chociaż dotknąć jego błyszczącej kopułki. Dobrą chwilę zajęło mu zorientowanie się, jak poruszać widmowymi „nogami”. Jego wizerunek zaczął z oszałamiającą płynnością ślizgać się po kamiennej posadzce. Kiedy jednak Luke wyciągnął rękę i dotknął Artoo, jego dłoń przeszła przez metalowy korpus robota na wylot.
W ogóle nie czuł, że dotyka plastalowego pancerza automatu. Nie wyczuwał także chłodu kamiennej posadzki pod eterycznymi stopami. Przeszedł przez cały korpus Artoo, licząc na to, że może uda mu się zakłócić działanie czujników maszyny, ale Artoo, nadal zajęty dokonywaniem pomiarów, niczego nie zauważył.
Kiedy skończył, wydał jeszcze jeden smutny pisk, jakby na pożegnanie, a potem odwrócił się, zjechał po rampie i skierował powoli do kabiny turbowindy.
- Zaczekaj, Artoo! - zawołał za nim Luke, choć właściwie nie żywił nadziei, że mały robot go usłyszy.
Nagle przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Dlaczego nie miałby dotknąć androida myślowym palcem Mocy zamiast starać się zatrzymać go widmową dłonią? Przypomniał sobie, jak wraz z Gantorisem korzystał z potęgi Mocy, żeby trącać i zmieniać położenie metalowych anten w napowietrznych ruinach Tibannopolis na Bespinie.
Luke wyciągnął palce myśli i dotknął obudowy Artoo. Miał nadzieję usłyszeć głośny brzęk, po którym mały robot zorientuje się, iż dzieje się coś niezwykłego. Naciskał i uderzał z całą siłą, na jaką mógł się zdobyć, ale jedynym dźwiękiem, jaki udało mu się usłyszeć, był cichy, ledwo słyszalny stuk o metalową obudowę.
Artoo zatrzymał się na chwilę, ale kiedy Luke zbierał siły, by ponownie dosięgnąć robota palcem Mocy, ten zlekceważył zagadkowy dźwięk i wtoczył się do kabiny turbowindy. Kiedy znalazł się we wnętrzu, odwrócił się i jeszcze raz skierował czujniki optyczne na nieruchome ciało swojego mistrza. Później wydał niski, zamierający gwizd, po którym drzwi kabiny się zasunęły. Luke usłyszał pomruk, z jakim kabina zaczęła opadać ku niższym poziomom wielkiej świątyni.
Pozostał sam w gigantycznej komnacie audiencyjnej, od której ścian mogło odbijać się echo. Był przytomny i świadomy, ale bezbronny, pozbawiony wszelkiej siły i mocy. Pomyślał, że musi znaleźć jakiś inny sposób wyjścia z trudnej sytuacji.
Popatrzył przez świetliki komnaty na ciemności głębokiej nocy, jaka panowała w tej chwili na księżycu porośniętym dżunglą. Zaczął rozmyślać, co jeszcze może zrobić, żeby się uratować.
ROZDZIAŁ 4
Chewbacca wydał charakterystyczny dla Wookiech ryk, który miał oznaczać zniecierpliwienie, a potem przynaglił pozostałych członków oddziału specjalnego, żeby zajmowali miejsca we wnętrzu wojskowego transportowca. Inne maszyny znajdowały się przez cały dzień w nieustannym ruchu, przemierzały przestworza między Coruscant a orbitą, transportując broń, sprzęt i żołnierzy wchodzących w skład grupy szturmowej, której większość znajdowała się już na orbicie.
Niewielka, ale silnie uzbrojona flota składała się z jednej fregaty eskortowej i czterech nieco mniejszych koreliańskich korwet. Dysponowała wystarczającą siłą ognia, by opanować tajną imperialną placówkę naukowo-badawczą. Laboratorium Otchłani. Z pewnością potrafiła też przezwyciężyć opór, jaki mogli stawić przebywający tam naukowcy, specjaliści w zakresie konstrukcji nowych broni.
Ostatni trzej maruderzy, chronieni przez lekkie pancerze, wbiegli po rampie, wkładając w biegu ciężkie plecaki. Chewbacca zaczekał, aż żołnierze usiądą i zapną pasy bezpieczeństwa, a potem pstryknął przełącznikiem z napisem GOTOWE, żeby podnieść rampę transportowca.
- Twoje zniecierpliwienie w niczym nam nie pomaga, Chewie odezwał się See-Threepio. - Wszyscy mają i tak napięte nerwy, a ty tylko pogarszasz sytuację. Już w tej chwili mam złe przeczucia co do losów tej wyprawy.
Chewbacca warknął, lekceważąc tę uwagę. Niecierpliwie objął w pasie złocistego androida i z metalicznym grzechotem opuścił go na jedyny wolny fotel, jaki pozostał - niestety, obok jego własnego.
- Naprawdę! - ciągnął Threepio, kiedy posłusznie zapiął klamry pasa. - Staram się jak mogę. Wiesz dobrze, że to nie jest coś, w czym miałbym duże doświadczenie.
Chewbacca usadowił się na fotelu, którego jednak nie zaprojektowano w ten sposób, aby mógł pomieścić tak dużą istotę. Niemal do torsu przyciągnął nogi porośnięte długą sierścią. Bardzo chciał być teraz z Hanem na pokładzie „Tysiącletniego Sokoła”. Han wyprawił się jednak z Leią, by odnaleźć Luke’a, a Chewbacca czuł, że obowiązki każą mu wziąć udział w tej wyprawie. Chciał uwolnić Wookiech uwięzionych i zmuszonych do niewolniczej pracy w Laboratorium Otchłani.
Pozostali członkowie oddziału szturmowego niecierpliwie kręcili się na fotelach. Rozglądali się i sprawdzali, czy zabrali wszystko, co powinni. Grupa komandosów Page’a składała się ze specjalnie przeszkolonych żołnierzy i stanowiła trzon oddziału. Dysponując wystarczającą siłą ognia, miała pokonać obronę placówki. Generał Crix Madine, pełniący funkcję naczelnego wodza wszystkich wojsk, zapoznał żołnierzy z planami ataku i mającej nastąpić później okupacji. Żołnierze byli doskonale wyćwiczeni i wiedzieli, co i jak robić.
Chewbacca nie mógł się doczekać, kiedy pilot transportowca wreszcie wystartuje. Ciężko westchnął, wypuszczając powietrze przez grube wargi, podobne do gumowych. Trochę niepokoił się o Hana, ale czekał bardzo długo na okazję uwolnienia swoich więzionych i torturowanych ziomków.
Kiedy on, Han i młody Kyp Durron zostali pochwyceni przez admirał Daalę i uwięzieni na terenie Laboratorium Otchłani, Chewbaccę zmuszono do pracy wraz z pozostałymi niewolnikami, najpierw na pokładzie gwiezdnego niszczyciela, a później w pomieszczeniach samego Laboratorium. Inni Wookie przebywali tam od ponad dziesięciu lat. Harując ponad siły, porzucili wszelką nadzieję i stracili chęć do walki. Na myśl o ich ciężkim losie Chewbacca poczuł, że krew zaczyna wrzeć w jego żyłach.
Nie tak dawno, korzystając z wątpliwych zdolności Threepia jako tłumacza, Chewie zwrócił się do członków rady Nowej Republiki. Prosił ich, żeby jak najszybciej podjęli decyzję w sprawie wysłania do Laboratorium Otchłani wojsk okupacyjnych, które uwolniłyby przetrzymywanych tam Wookiech. Chciał także się upewnić, że projekty nowych śmiercionośnych broni nie dostaną się w imperialne ręce. Widząc, że Mon Mothma popiera tę prośbę, członkowie rady także się zgodzili.
Rozległ się szum repulsorów, a po nim szczęk uderzenia metalu o inny metal, z jakim podnośniki ładownicze transportowca zostały wciągnięte do kadłuba. Statek szarpnął, a później uniósł się w powietrze, by po chwili opuścić platformę ładowniczą i poszybować w przestworza. W dole pozostała błyszcząca metropolia, Imperial City.
Threepio zaczął mówić sam do siebie. Chewbacca nie mógł się nadziwić, jak bardzo skomplikowany musi być elektroniczny mózg androida, że bez końca wynajduje wciąż nowe tematy do narzekania.
- Zupełnie nie mogę pojąć, dlaczego pani Leia kazała mi lecieć z tobą. Rzecz jasna, zawsze i wszędzie staram się służyć, jak mogę. Mógłbym jednak przydać się o wiele bardziej, gdybym zajmował się dziećmi, kiedy ona odwiedza pana Luke’a na Yavinie Cztery. Spisywałem się bardzo dobrze jako opiekun dzieci, nieprawdaż? Chewbacca coś burknął, a zupełnie tym niezrażony Threepio ciągnął: - Rzeczywiście, zgubiliśmy je kiedyś podczas wycieczki do holograficznego zoo z okazami wymarłych zwierząt, ale to stało się tylko jeden raz, a poza tym wszystko dobrze się skończyło.
Obrócił złocistą głowę.
Czując, że przyspieszenie zaczyna rosnąć, Chewbacca zamknął oczy i warknął do Threepia, by był cicho. Android jednak zignorował jego uwagę.
- Bardzo chciałbym móc polecieć do akademii Jedi mistrza Luke’a, żeby znów zobaczyć się z Artoo-Detoo. Nie rozmawiałem ze swoim partnerem od bardzo dawna.
Threepio nie przestawał mówić nawet wówczas, kiedy przeskakiwał z jednego tematu na drugi.
- Naprawdę nie wiem, jaki może być ze mnie pożytek podczas tej wyprawy, która przecież ma charakter wojskowy. Nigdy nie dawałem sobie rady podczas walki. Nie cierpię jej. Nie znoszę związanego z nią podniecenia, chociaż wydaje mi się, że doświadczyłem go już nieraz.
Kiedy transportowiec przyspieszył, by skierować się ku grupie wojennych statków czekających na orbicie wokół Coruscant, siła ciągu wcisnęła ciało Chewbaccy w oparcie małego, niewygodnego fotela.
Tymczasem Threepio nadal narzekał i marudził.
- Rzecz jasna, dobrze rozumiem, że jako protokolarny android mogę pomóc zbadać wszystkie dane, jakie zapisano w pamięciowych
rdzeniach komputerów Laboratorium Otchłani. Przypuszczam też, że mógłbym przydać się jako tłumacz języków obcych istot, zatrudnionych tam w charakterze konstruktorów. Z pewnościąjednak musi istnieć jakiś inny android, lepiej niż ja nadający się do takiej pracy. Czy generał Antilles nie bierze całego zespołu androidów deszyfrujących, których zadanie ma polegać na łamaniu kodów tajnych informacji? Poza tym komandosi Page’a są przecież najlepszymi specjalistami w tej dziedzinie. Dlaczego ja też muszę lecieć, a później wykonywać za nich całą pracę? To wydaje mi się niesprawiedliwe.
Chewbacca warknął, rzucając krótki rozkaz. Threepio odwrócił się ku niemu, spoglądając złocistymi fotoreceptorami jarzącymi się z oburzenia.
- Nie będę cicho, Chewie! Dlaczego miałbym słuchać twoich rozkazów po tym, jak kiedyś na Bespinie osadziłeś moją głowę tyłem do przodu? Gdybyś sam coś powiedział wówczas, kiedy czyniliśmy przygotowania do tej wyprawy, może zdołałbyś przekonać wszystkich, żeby pozostawili mnie z panią Leią. Ty jednak byłeś zdania, że mogę się na coś przydać, a więc teraz nie masz wyboru i musisz słuchać tego, co mówię.
Z pełnym irytacji westchnieniem Chewbacca wyciągnął owłosioną rękę i uderzył w przełącznik, umieszczony z tyłu szyi Threepia. Android zwiesił głowę, ale nim zamilkł, przez chwilę bełkotał coś coraz niższym tonem.
Komandosi Page’a, siedzący we wnętrzu transportowca, znani z doskonałego wyszkolenia, stalowych nerwów i żelaznej odporności, przez moment głośno wiwatowali na znak, że popierają postępek Chewbaccy.
Generał Wedge Antilles, zajmujący stanowisko dowodzenia fregaty „Yavaris”, popatrzył przez iluminator. Od metalowych kadłubów statków jego floty odbijały się promienie słońca. Wyraził chęć zostania bezpośrednim dowódcątej wyprawy, ponieważ pragnął znaleźć się w miejscu, w którym Qwi Xux spędziła większą część życia... Tam, gdzie mogły spoczywać ukryte tajemnice jej splądrowanej pamięci.
„Yavaris” była potężną fregatą, mimo iż sprawiała wrażenie lekkiego statku, zapewne dzięki cienkiemu kręgosłupowi, który łączył obie jej główne części. Kanciasta konstrukcja, tworząca część rufową, zawierała silniki napędu podświetlnego oraz generatory
umożliwiające latanie w nadprzestrzeni. Znajdowały siew niej również reaktory dostarczające energię nie tylko do silników, ale także do dwunastu baterii turbolaserowych i tuzina dział laserowych. Na przeciwległym krańcu łącznika, z daleka od silników, umieszczono o wiele cięższą sekcję dowodzenia. Chroniona we wnętrzu zwisającej kanciastej nadbudówki, zawierała mostek ze stanowiskiem dowodzenia, pomieszczenia dla załogi, aparaturę kontrolno-pomiarową oraz ładownie i hangary, a w nich dwie kompletne eskadry myśliwców typu X, przygotowanych specjalnie z myślą o tej wyprawie.
Załogę fregaty eskortowej „Yavaris” stanowiło blisko dziewięciuset żołnierzy, zahartowanych w różnych bojach. Pozostałe statki floty Wedge’a - cztery koreliańskie korwety - mieściły po stu żołnierzy na pokładach.
Wedge odgarnął kosmyk ciemnych włosów z czoła i zacisnął zęby, nadając twarzy groźny wygląd. Kolejny gwiezdny transportowiec osiadł w hangarze fregaty, dostarczając ostatnią grupę żołnierzy, których przecież wybierał osobiście.
Han Solo zameldował, że Laboratorium Otchłani przestało być strzeżone przez flotę gwiezdnych niszczycieli admirał Daali. Imperialna dowódczym, wywabiona z obszaru czarnych dziur, postanowiła wyładować złość i spustoszyć galaktykę. Oznaczało to, że już nie chroni naukowców zatrudnionych na terenie Laboratorium ani ich drogocennych informacji na temat nowych broni. Zapewne było to prawdą; generał przygotował się jednak na niespodzianki, zwłaszcza takie, jakie mogła sprawić grupa imperialnych konstruktorów nowych broni.
Wedge Antilles, nie schodząc ze stanowiska dowodzenia na mostku „Yavaris”, pstryknął przełącznikiem interkomu.
- Przygotować się do odlotu - rozkazał.
Cztery korwety, jakby tylko czekały na te słowa, otoczyły eskortową fregatę w taki sposób, że znalazła się w samym środku rombu. Wedge zobaczył przez iluminator pulsujące, błękitno-białe światło znak, że wielkie silniki czołowego statku obudziły się do życia.
Silniki fregaty były także ogromne, dwa razy większe niż pomieszczenia dla załogi i część kontrolno-pomiarowa, o kształcie obucha. Księżniczka Leia leciała kiedyś na pokładzie korwety, gdy została pochwycona przez gwiezdny niszczyciel Vadera. Czarny Lord zażądał wówczas od niej zwrotu wykradzionej dokumentacji Gwiazdy Śmierci. To działo się tak dawno.
Gdy fregata opuszczała orbitę, Wedge przyglądał się, jak nocna część Coruscant, usiana światełkami, pozostaje za rufą. Przelecieli obok orbitalnych plastalowych doków i ogromnych parabolicznych zwierciadeł, które kierowały skupione promienie słońca i ogrzewały podbiegunowe rejony planety pokryte lodowcem.
Wedge Antilles wolałby, żeby Qwi znajdowała się teraz z nim na mostku i przyglądała się planecie z orbity. Obca istota płci żeńskiej przebywała jednak w swojej kabinie, zapoznawała się z informacjami zapisanymi na holograficznych taśmach, bezustannie się uczyła... studiowała. Ponieważ nie istniał inny sposób, żeby mogła odzyskać pamięć, Qwi zamierzała uzupełnić luki brakującymi wiadomościami tak szybko, jak tylko możliwe.
Poza tym czuła głęboką wewnętrzną obawę przed patrzeniem z orbity na powierzchnię jakiejkolwiek planety. Wedge musiał bardzo długo zachęcać ją, zanim w końcu wyjawiła mu tajemnicę. Powiedziała, że ten widok przypomina jej czasy dzieciństwa, kiedy pod surowym spojrzeniem moffa Tarkina przebywała jako zakładniczka na pokładzie sfery edukacyjnej. Musiała wówczas patrzeć, jak niszczyciel gwiezdny klasy Victory spopiela osiedla, podobne do plastra miodu, zamieszkiwane przez rodziców i krewnych innych uczniów, którym nie powiodło się w czasie egzaminów.
Rozmyślanie o wszystkich potwornych krzywdach, jakie Imperium wyrządziło delikatnej i powabnej Qwi, sprawiało, że Wedge zaczynał zgrzytać zębami. Odwrócił się w stronę oficerów pełniących dyżur na mostku.
- Gotowi do skoku w nadprzestrzeń?
- Kurs wytyczony, panie generale.
Wedge przysiągł sobie, że uczyni wszystko, co tylko będzie w jego mocy, by wypełnić życie Qwi radością... zaraz potem, jak zdobędzie Laboratorium Otchłani.
- Skaczemy - wydał krótki rozkaz.
Qwi Xux przebywała w pozbawionym okien pomieszczeniu na jednym z niższych pokładów „Yavaris”. Wpatrzona w ekran edukacyjnego komputera, mrużyła ciemnoniebieskie oczy. Przeglądając jeden zbiór po drugim, pochłaniała informacje z takim entuzjazmem, jak pustynna gąbka na Tatooine chłonie krople bezcennej wilgoci.
Na blacie roboczego stołu stał sześcian z niewielkim holograficznym portretem Wedge’a. Qwi spoglądała na niego dość często, przypominała sobie, kim był, jak wyglądał i ile dla niej znaczył. Po napaści Kypa Durrona na jej umysł nie była pewna, czy cokolwiek pamięta.
Z początku nie wiedziała nawet, kim jest Wedge. W jej umyśle nie pozostało ani jedno wspomnienie chwil, które spędzili we dwoje. Ogarnięty rozpaczą mężczyzna opowiedział jej o wszystkim, a także pokazywał hologramy miejsc, w których byli razem w czasie wizyty na planecie Ithor. Przypomniał jej też, jak oglądali miejsce odbudowy zniszczonej Katedry Wiatrów na Vortex.
Niektóre z tych opowieści sprawiały, że gdzieś, na samym dnie pamięci Qwi, tworzyły się drżące, migotliwe wizerunki, wystarczające, by wiedziała, że kiedyś tam były... Teraz jednak nic o nich nie wiedziała.
Inne fakty natomiast, które przypominał jej Wedge, eksplodowały w jej umyśle tak jasno i wyraźnie, że oczy Qwi wypełniały się łzami. Pamiętała, że ilekroć przydarzyło się jej coś takiego, zawsze Wedge był u jej boku, brał ją w ramiona i pocieszał.
- Bez względu na to, ile czasu to zajmie, pomogę ci, żebyś sobie wszystko przypomniała - mówił. - A jeżeli nie uda się nam odtworzyć całej twojej przeszłości... wówczas pomogę ci wypełnić luki nowymi wspomnieniami.
Uścisnął jej dłoń, a ona tylko kiwnęła głową na znak, że się zgadza.
Qwi przejrzała także taśmy ze swojego wystąpienia przed senatorami Nowej Republiki. Prosiła ich wówczas, aby pozbyli się Pogromcy Słońc i przestali usiłować dowiedzieć się, jak funkcjonuje. Członkowie rady, choć niechętnie, postanowili w końcu zrezygnować ze swoich planów i posłać superbroń w samo jądro gigantycznej gazowej planety. Nieco później okazało się jednak, że to nie wystarczy, by uniemożliwić wydostanie Pogromcy Słońc komuś tak zdecydowanemu i ogarniętemu gniewem jak Kyp Durron.
Zapoznając się z holograficznym zapisem przemówienia, które wtedy wygłosiła, usłyszała słowa, wypowiadane przez siebie samą. Nie pamiętała jednak, żeby to ona je mówiła. Umieściła tę informację w swoich myślach, chociaż wiedziała, że to jeszcze jedno zdarzenie, w którym brała udział, widziane i zarejestrowane przez kogoś innego. Głęboko westchnęła i przeszła do następnego zbioru danych. Była to mało skuteczna metoda, ale musiała jej wystarczyć.
Zachowała co prawda w pamięci większość naukowych informacji o charakterze podstawowym, ale pewne wspomnienia zniknęły
bez śladu. Nie pozostało nic z wnikliwości, jaką nabyła w ciągu wielu lat ciężkiej pracy. Nie było również danych o nowych broniach, które zaprojektowała i zbudowała. Wyglądało na to, że kiedy Kyp przetrząsał zawartość jej pamięci, wyszarpując z niej te wiadomości, które miały jakikolwiek związek z Pogromcą Słońc, usunął także inne, które uznał za niepotrzebne.
Teraz Qwi musiała odtworzyć wszystko, jak umiała. Najmniej przejmowała się tym, że jej wiedza na temat Pogromcy została wymazana. Już wcześniej przysięgła sobie, że nigdy nie zdradzi nikomu zasady działania tej superbroni. Teraz zaś wyjawienie tej informacji było niemożliwe, nawet gdyby chciała. Pomyślała, że byłoby o wiele lepiej, gdyby pewne rzeczy nie zostały nigdy wynalezione...
Flota, która miała dokonać szturmu na Laboratorium Otchłani, przebywała w przestworzach przez prawie cały dzień. Kierowała się ku systemowi Kessel. Większość tego czasu Qwi spędziła zapoznając się z bazami danych. Pozwoliła sobie tylko na krótką przerwę, kiedy Wedge złożył jej wizytę po skończeniu służby na stanowisku dowodzenia. Zjedli razem posiłek, który przyniósł, porozmawiali o tym i o owym, ale przeważnie siedzieli w milczeniu, spoglądając sobie nawzajem w oczy.
Kiedy ślęczała przed monitorem komputera, Wedge dość często masował jej szczupłe ramiona i czynił to tak długo, aż mięśnie stawały się miękkie i ciepłe.
- Pracujesz zbyt ciężko, Qwi - mawiał czasem.
- Muszę - odpowiadała.
Przypominała sobie najmłodsze lata, które spędziła, desperacko wchłaniając niezbędną wiedzę. Pragnąc zadowolić moffa Tarkina, poznawała problemy fizyczne i techniczne, ze szczególnym uwzględnieniem zasad funkcjonowania broni. Tylko ona przeżyła tę surową edukację. Kyp, dopuszczając się bezlitosnej grabieży na jej umyśle, pozostawił jej te bolesne wspomnienia z lat dzieciństwa - wspomnienia, o których najchętniej by zapomniała.
Istniały jednak pewne sprawy, których nie mogła sobie przypomnieć ani wtedy, kiedy przeglądała taśmy, ani wówczas, gdy zapoznawała się z bazami danych. Musiała znaleźć się znów w pomieszczeniach Laboratorium Otchłani, w gabinetach i pracowniach, w których spędziła tyle lat życia. Tylko w ten sposób mogła się dowiedzieć, które jej wspomnienia powrócą, a z jakiej części własnej przeszłości będzie musiała na zawsze zrezygnować.
W jej kabinie odezwał się nagle brzęczyk interkomu i po chwili usłyszała głos Wedge’a:
- Qwi, czy mogłabyś przyjść do mnie na mostek? Chciałbym ci coś pokazać.
Obiecała, że przyjdzie, uśmiechając się na sam dźwięk jego głosu. Skorzystała z turbowindy, którą dotarła na górę, do wieżyczki dowodzenia fregaty, i po chwili znalazła się na mostku, ogarniętym krzątaniną. Wedge odwrócił się, chcąc ją powitać, ale jej spojrzenie skierowało się na szeroki dziobowy iluminator „Yavaris”.
Widziała wprawdzie przedtem rejon Otchłani, ale mimo to otworzyła usta ze zdumienia. Niesamowite kłęby zjonizowanych gazów i szczątków, rozgrzanych tarciem, tworzyły wokół każdej bezdennej czarnej dziury wielki, nieprawdopodobnie kolorowy lej.
- Wyłoniliśmy się z nadprzestrzni w pobliżu systemu Kessel odezwał się Wedge - i teraz określamy parametry trajektorii dalszego lotu. Pomyślałem, że może chciałabyś rzucić na to okiem.
Qwi przełknęła kluchę, która utkwiła jej w gardle, i podeszła, by ująć Wedge’a za rękę. Czarne dziury tworzyły prawdziwy labirynt grawitacyjnych studni i nadprzestrzennych szlaków kończących się ślepymi zaułkami. Przez te pogmatwane, zdradzieckie przestworza wiodło jedynie kilka niebezpiecznie „bezpiecznych” tras.
- Przepisaliśmy współrzędne trajektorii z pamięci komputera Pogromcy Słońc - oświadczył Wedge. - Mam nadzieję, że nic się tu nie zmieniło, gdyż inaczej czekają nas niespodzianki, kiedy będziemy starali się przedostać.
Qwi kiwnęła głową.
- Powinno się udać - odparła. - Ja także sprawdziłam parametry tej trajektorii.
Wedge spojrzał na nią z uczuciem, jakby miał do jej słów większe zaufanie niż do komputerowych symulacji.
Obszar pełen czarnych dziur był zdumiewającym dziwactwem na astronomiczną skalę. Przez tysiące lat astrofizycy usiłowali zgadnąć, w jaki sposób się utworzył. Zastanawiano się, czy do jego powstania doprowadził jakiś fantastyczny galaktyczny kaprys, czy też może było to dzieło nieprawdopodobnie starej i potężnej rasy obcych istot, które stworzyły tę gromadę czarnych dziur dla własnych celów.
Z Otchłani wydobywało się śmiercionośne promieniowanie. Oprócz niego działały potężne siły grawitacji, które nawet w tej chwili skazywały cały system gwiezdny Kessel na nieuchronną zagładę.
Mimo to Imperium odkryło znajdujący się w samym środku obszar, w którym siły grawitacji różnych czarnych dziur były w równowadze, i urządziło w nim supertajną placówkę naukową.
- No to w drogę - odezwała się Qwi, spoglądając na chmury gazów, jaskrawo świecących i wirujących jakby w zwolnionym tempie. Miała jeszcze wiele do nauczenia się... i rachunek do wyrównania. - Jestem gotowa.
Statki, lecące na podbój Laboratorium Otchłani, zmieniły szyk i jeden za drugim zaczęły kierować się ku sercu gromady czarnych dziur.
ROZDZIAŁ 5
Jedno skrzydło przebudowanego Pałacu Imperialnego zostało przekształcone w taki sposób, aby kochający swój świat Kalamarianie mogli czuć się w nim jak u siebie w domu. Ci, którzy zostali sprowadzeni przez admirała Ackbara, a potem przeszkoleni, żeby mogli pełnić obowiązki wyspecjalizowanych mechaników gwiezd- nych maszyn, przebywali w pomieszczeniach o wyjątkowo dużej wilgotności.
Całe skrzydło pałacu wykonano z polerowanej plastali i odpornych na korozję metali tak sprytnie, żeby wyglądało jak rafa stercząca we wnętrzu niebotycznego gmachu. Przez niektóre z okrągłych okien, przypominających iluminatory, było widać wieżowce Imperial City połyskujące w promieniach słońca. Inne skierowano tak, żeby zapewnić widok na zbiornik z zamkniętym obiegiem wody przepływającej obok pomieszczeń Kalamarian na podobieństwo uwięzionej rzeki.
Głośny syk pary, który wydobył się z generatorów utrzymujących dużą wilgotność powietrza, wyrwał Terpfena z niespokojnej zadumy. Kalamarianin rozejrzał się nerwowo po swojej komnacie, obracając ogromne, wyłupiaste oczy, ale pośród cieni kryjących się po kątach nie zauważył niczego podejrzanego. Okrągłe okna, umieszczone poniżej poziomu wody sztucznej rzeki, przepuszczały trochę błękitnawego światła. Terpfen widział, jak niewielki szarozielony siorbacz przepłynął powoli obok okna, zapewne w poszukiwaniu jakichś mikroorganizmów, których nie brakowało w słonej wodzie. W komnacie było słychać tylko pomruk generatorów wytwarzających parę wodną i bulgotanie bąbelków tlenu w urządzeniach do napowietrzania wody, zainstalowanych w ścianach zbiornika.
Terpfen nie słyszał w głowie żadnych obcych myśli. Od ponad dwudziestu czterech godzin nie otrzymał ani jednego rozkazu od swoich mocodawców z Caridy. Nie wiedział, czy powinien się tym cieszyć, czy raczej być przerażony. Furgan miał zwyczaj naigrawać się z niego i besztać go codziennie, tylko po to, by przypomnieć o swojej obecności.
W komnatach Pałacu Imperialnego roiło się od plotek. Jedna z nich głosiła, że odebrano sygnały alarmowe z Caridy, z którąpóźniej stracono wszelki kontakt. Nowa Republika wysłała zwiadowców, żeby zbadali tamte okolice. Gdyby Carida jakimś cudem została zniszczona, może nici władzy, jaką sprawowali nad jego mózgiem imperialni funkcjonariusze, także zostałyby przerwane. Terpfen mógłby wreszcie być wolny! Kiedy jego wodny świat, Kalamar, był okupowany przez bezwzględnych, okrutnych imperialnych szturmowców, Terpfena uwięziono. Jak wielu innych Kalamarian, dostał się do obozu, a później został zmuszony do pracy w stoczniach, w których budowano gwiezdne statki.
Terpfena miał jednak czekać los znacznie perfidniejszy. Przetransportowano go na planetę Caridę, przekształconą w imperialną wojskową bazę, gdzie przez wiele tygodni był torturowany. Później ksenochirurdzy usunęli część komórek jego mózgu i zastąpili je sztucznie wyhodowanymi organicznymi obwodami, dzięki którym Furgan mógł posługiwać się Terpfenem jak posłuszną, doskonale zakamuflowaną marionetką.
Kiedy Kalamarianin został w końcu uwolniony, blizny po byle jak założonych szwach na głowie wystarczyły jako dowód tego, przez co przeszedł. W czasie okupacji wielu jego rodaków było torturowanych i nikt nie podejrzewał, że Terpfen stanie się ubezwłasnowolnionym zdrajcą.
Przez wiele lat usiłował przeciwstawiać się woli imperialnych rozkazodawców. Nie miał jednak żadnej kontroli nad połową komórek własnego mózgu, a więc obcy mocodawcy mogli manipulować nim, jak chcieli.
To on dokonał sabotażu zmodyfikowanego myśliwca typu B, osobistego statku admirała Ackbara. Maszyna uległa awarii podczas lądowania na Vortex, niszcząc bezcenną Katedrę Wiatrów i okrywając Ackbara niesławą. To Terpfen umieścił ukryty nadajnik na pokładzie innej maszyny typu B. Uzyskał dzięki temu informację o współrzędnych nieznanej planety Anoth, na której przebywał najmłodszy syn Hana i Leii, Anakin Solo, chroniony przed wścibskimi oczami i uszami. Terpfen przekazał później tę cenną informację zachłannemu ambasadorowi Furganowi. Zapewne w tej chwili Caridanie przygotowują się do szturmu na Anoth, zamierzając porwać trzecie dziecko Jedi.
Terpfen stał w pogrążonej w półmroku komnacie obok okna ukazującego świat podwodnych głębin. Obserwował szarozielonego siorbacza, który niespiesznie odpłynął, zapewne zajęty własnymi problemami. Nagle dostrzegł podwodnego drapieżnika, który ujrzał bezbronną rybkę i zaczął płynąć ku niej, szykując płetwy, zakończone ostrymi kolcami, i szczęki, pełne spiczastych zębów. Za chwilę drapieżnik rzuci się na ofiarę... tak samo, jak oddziały imperialne już niedługo zaatakują bezbronne maleństwo i jego osamotnioną opiekunkę, Winter. Tę samą Winter, która była kiedyś zaufaną pokojówką i powierniczką Leii.
- Nie! - Terpfen uderzył w grube szkło dłonią przypominającą płetwę.
Odgłos uderzenia przestraszył drapieżnika, który gwałtownie skręcił, by poszukać innej ofiary. Żywiący się mikroorganizmami siorbacz, nieświadomy tego, co się stało, płynął spokojnie, rozglądając się za następnymi żyjątkami.
Możliwe, że uwagę caridańskich rozkazodawców odwróciło tylko na jakiś czas coś innego... ale jeżeli Terpfen chciał coś osiągnąć, nie miał ani chwili do stracenia. Przysiągł sobie, że to zrobi, bez względu na to, jakich uszkodzeń miałoby to dokonać w jego mózgu.
Admirał Ackbar przebywał w tej chwili na dobrowolnym wygnaniu na Kałamarze. Kierując pracą swoich ziomków, zajmował się odbudową pływających miast, zniszczonych podczas ostatniego ataku admirał Daali. Ackbar twierdził jednak, że już nigdy nie będzie się interesował problemami politycznymi Nowej Republiki.
Ponieważ życie maleńkiego Anakina znalazło się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, Terpfen musiał porozumieć się z Leią. Tylko ona mogła zmobilizować oddziały Nowej Republiki, które stawiłyby czoło wojskom imperialnym. Ale ona i Han Solo niedawno odlecieli na księżyc porośnięty gęstą dżunglą, Yavin Cztery...
Terpfen musiał więc też tam lecieć. Musiał zarekwirować jakiś statek i porozmawiać z Leią w cztery oczy. Wszystko jej wyznać, a potem zdać się na jej łaskę i niełaskę. Mogła rozkazać, żeby natychmiast wykonano na nim wyrok śmierci. Miałaby do tego pełne
prawo. Tylko to byłoby sprawiedliwą karą za wszystkie czyny, które popełnił, i nieszczęścia, których stał się sprawcą.
Podjąwszy decyzję - przynajmniej tą częścią mózgu, która należała do niego - Terpfen po raz ostatni rozejrzał się po komnacie. Odwrócił się od okna, przez które widział podwodny świat, niemal taki sam, jak na rodzinnym Kałamarze. Po raz ostatni popatrzył przez inny iluminator na kilometrowej wysokości wieżowce widoczne na tle nocnego nieba, na mrugające światełka startujących i lądujących wahadłowców, a także na poranną zorzę zaczynaj ącą rozj aśniać nocne mroki.
Bardzo wątpił, czy kiedykolwiek znów będzie miał okazję powrócić na Coruscant.
Nie miał czasu, żeby opracować jakiś plan czy wymyślić podstęp.
Korzystając z własnego kodu umożliwiającego dostęp, dostał się na teren doku remontowego gwiezdnych statków. Szedł szybko, jak ktoś, kto zna każdy zakątek. Jego ciało wydzielało ostrą woń świadczącąo zdenerwowaniu, ale Terpfen pomyślał, że jeżeli przejdzie dość szybko, nikt niczego nie spostrzeże. A potem będzie już za późno.
Wrota ogromnego hangaru zastał zamknięte, jak zwykle zresztą w nocy. Przy jednym z naprawionych myśliwców typu B ujrzał dwoje kalamariańskich mechaników. Nieco dalej, obok dwóch maszyn typu X, grupa trajkoczących Ugnaughtów zajmowała się remontem silników umożliwiających latanie w nadprzestrzeni. Oba myśliwce były połączone grubymi wiązkami kabli, zapewne w celu wymiany informacji między pamięciami ich astronawigacyjnych komputerów.
Terpfen podszedł do maszyny typu B. Kiedy się zbliżał, jeden z kalamariańskich mechaników zasalutował. Towarzysząca mu Kalamarianka, która właśnie opuszczała kabinę pilota, upuściła na posadzkę płócienną torbę z narzędziami. Korzystając z osobistego komputerowego terminala, Terpfen już wcześniej sprawdził stan maszyny i wiedział, że jest gotowa do startu. Choć nie musiał o nic pytać, postanowił odwrócić uwagę obojga mechaników.
- Wszystkie naprawy ukończone, jak planowano?
- Tak jest, proszę pana - odparła Kalamarianka. - Co pan robi w hangarze o tak późnej porze?
- Mam do załatwienia pewną osobistą sprawę - odparł Terpfen.
Sięgnął do kieszeni lotniczego kombinezonu i wyciągnął z niej mały blaster, nastawiony na ogłuszanie. Zataczając niewielki łuk,
strzelił i ciała obojga Kalamarian otoczyła falująca błękitna poświata. Nie wydawszy najmniejszego dźwięku, mechanik runął na posadzkę. Jego koleżanka zachwiała się na najniższym szczeblu drabinki, a potem osunęła się na burtę myśliwca. Po sekundzie, kiedy jej mięśnie zwiotczały, upadła z głuchym stukiem na kamienną posadzkę.
Ugnaughtowie, stojący pod myśliwcem typu X, przerwali rozmowy, zdumieni tym, co się dzieje. W następnej chwili jeden z nich zaczął skowyczeć, a trzej inni puścili się w kierunku przycisku sygnału alarmowego, umieszczonego tuż obok aparatury do otwierania wrót hangaru.
Kalamariański mechanik starannie wymierzył i ponownie przycisnął spust blastera. Biegnący Ugnaughtowie przewrócili się i znieruchomieli. Pozostali unieśli krótkie i grube ręce na znak, że się poddają. Terpfen nie chciał jednak brać zakładników, więc i ich ogłuszył.
Teraz nie mógł już zawrócić z obranej drogi. Niemal biegiem pokonał odległość dzielącą go od mechanizmów kontrolnych wielkich wrót hangaru. Z odznaki, pokrytej warstwą emalii, wyciągnął ukrytą niewielką płytkę pełną obwodów elektronicznych i przełączników. Otrzymał ją od imperialnych mocodawców na wypadek, gdyby został zdemaskowany i musiał ratować się ucieczką. Teraz zamierzał wykorzystać imperialną technologię z pożytkiem dla Nowej Republiki.
Umieścił niewielką płytkę w szczelinie czytnika i przycisnął bar- dzo szybko trzy mikroprzełączniki, jeden po drugim. Obwody elektroniczne obudziły się do życia, dokonując odczytu informacji zakodowanej w pamięci płytki. Elektroniczny wytrych widocznie zdołał przekonać obwody kontrolne, że Terpfen jest upoważniony do otwarcia wrót hangaru i że zezwolenie to zostało potwierdzone i przez admirała Ackbara, i przez Mon Mothmę.
Z głuchym jękiem i zgrzytem oba skrzydła wrót rozsunęły się na boki. Terpfen usłyszał świst nocnego wiatru. Do hangaru przedostał się podmuch chłodnego powietrza.
Kalamarianin podszedł do naprawionego myśliwca typu B, wsunął szerokie dłonie pod pachy leżącego mechanika i odciągnął go na bok po kamiennej posadzce pokrytej plamami smarów. Pozostawił go obok nieruchomych ciał ogłuszonych Ugnaughtów.
Kiedy wrócił i pochylił się nad Kalamarianką, usłyszał, że cicho jęknęła. Przekonał się, że jej ręka jest nienaturalnie zgięta, zapewne
złamana podczas upadku z drabinki. Terpfen, ogarnięty wyrzutami sumienia, wahał się przez krótką chwilę, ale nie mógł nic poradzić na tę przypadkową kontuzję. Pomyślał, że po kilku godzinach spędzonych w zbiorniku bacta Kalamarianka powinna odzyskać zdrowie.
W tym czasie on będzie już w drodze na Yavina Cztery.
Wspiął się do kabiny pilota maszyny typu B i włączył zasilanie obwodów kontrolnych. Wszystkie lampki na pulpicie rozjarzyły się zielenią. Uszczelnił właz i pomyślał, że jeżeli wykorzysta największą prędkość, na jaką było stać silniki myśliwca typu B, dotrze do systemu Yavina w rekordowo krótkim czasie. Nie miał zresztą innego wyjścia.
Uruchomił repulsory, uniósł niezgrabnie wyglądający statek i skierował go ku otwartym wrotom hangaru.
Siedząc we wnętrzu zamkniętej kabiny, usłyszał nagle zawodzenie syren alarmowych, dochodzące z tylnej części doku remontowego. Przekrzywił głowę, żeby sprawdzić, co poszło nie tak, jak zaplanował, i zobaczył jeszcze jednego Ugnaughta, który najprawdopodobniej przebywał w kabinie pilota jednego z X-skrzydłowców. Samotny Ugnaught ukrył się tam, ogarnięty paniką, ale później wyskoczył i pospieszył do włącznika syreny alarmowej.
Terpfen zaklął w duchu, wiedząc, że nie ma ani chwili do stracenia. Miał nadzieję, że uda mu się uciec bez walki.
Pstryknął przełącznikiem uruchamiającym silniki manewrowe i wystrzelił przez szeroko otwarte wrota. Jego myśliwiec typu B wzniósł się ponad niebotyczne wieżowce Coruscant i, napędzany potężnymi silnikami, skierował się po linii prostej ku orbicie.
Terpfen nie miał czasu, aby wprowadzać w błąd kontrolerów ruchu powietrznego Nowej Republiki. Wiedział, że z pewnością pojawi się na ekranach ich monitorów jako imperialny sabotażysta usiłujący porwać gwiezdny statek. Był pewien, że jeżeli da się pochwycić, będzie przesłuchiwany tak długo, aż stanie się za późno, żeby pomóc maleńkiemu Anakinowi Solo. Terpfen robił wiele strasznych rzeczy wbrew własnej woli, ale teraz, kiedy w końcu uwolnił się spod kontroli imperialnych oprawców, jakakolwiek pomyłka będzie jedynie jego winą. Nie było nikogo innego, na kogo mógłby zrzucić ciężar odpowiedzialności.
Zdumiało go i przeraziło to, jak szybko wystartowały myśliwce Nowej Republiki, żeby go przechwycić. Na niskiej wysokości zobaczył cztery maszyny typu X, które jednak z każdą chwilą zbliżały się do jego statku.
- Myśliwiec typu B, wystartowałeś z hangaru Pałacu Imperialnego bez upoważnienia. Natychmiast zawróć, gdyż w przeciwnym razie zostaniesz zestrzelony.
W odpowiedzi Terp fen tylko zwiększył dopływ mocy do pól ochronnych otaczających maszynę. Jego myśliwiec typu B był jednym z najcenniejszych darów, jakie Ackbar złożył Rebeliantom, o wiele szybszym niż nieco przestarzałe X-skrzydłowce. Terpfen bardzo łatwo mógł uciec, a jego pola ochronne zapewne pochłonęłyby energię kilku bezpośrednich trafień, ale Kalamarianin nie wiedział, czy będzie mógł poradzić sobie z czterema maszynami typu X naraz.
- Myśliwiec typu B, to twoja ostatnia szansa - odezwał się pilot X-skrzydłowca i wystrzelił smugę światła o małej energii, którą bez najmniejszego trudu pochłonęły osłony maszyny Terp fena. Ostrzegawczy strzał zakołysał myśliwcem typu B, ale nie wyrządził mu żadnej szkody.
Terpfen zwiększył dopływ paliwa do przepustnicy i uruchomił dopalacze, dzięki czemu jego statek zaczął lecieć jeszcze szybciej. Kierował się ku blaskowi jutrzenki, chcąc znaleźć się na niskiej, okołoplanetarnej orbicie. Jego pokładowy astronawigacyjny komputer wytyczył ją na ekranie grubymi, czerwonymi liniami oznaczającymi strefę niebezpieczną.
Mniej więcej przed rokiem, podczas walki o odzyskanie władzy na Coruscant, siłom Nowej Republiki udało się odnieść zwycięstwo nad skłóconymi odłamami Imperium. Cena, jaką przyszło za to zapłacić, była jednak bardzo wysoka. Większa część Coruscant legła w gruzach, a mnóstwo zniszczonych i spalonych wraków gwiezdnych statków do tej pory pozostawało na niskich orbitach, zbierając się jak śmieci na ogromnym wysypisku. Od miesięcy różne ekipy rozbrajały je i rozbierały. Naprawiały jednostki lekko uszkodzone, które można było uratować, i posyłały szczątki innych ku planecie, żeby spłonęły w górnych warstwach atmosfery. Prac tych nie traktowano jednak jako najważniejszych w tych krytycznych latach umacniania władzy Nowej Republiki. Na orbitach, dobrze znanych i wytyczonych, pozostawało nadal wiele szczątków rozmaitych gwiezdnych statków.
Terpfen przezornie zapoznał się z pozycjami wypalonych kadłubów i wraków i naniósł wszystkie na osobistą gwiezdną mapę. Określił później na niej niebezpieczny szlak wijący się w tym labiryncie, tak wąski, że pilot nie mógł popełnić najmniejszej pomyłki. Uznał jednak, że tylko w ten sposób może mieć jakąś szansę powodzenia.
Nie wątpił, że sygnały alarmowe rozbrzmiewają w tej chwili po całym Coruscant i niedługo pojawią się całe eskadry myśliwców, które będą starały się przechwycić jego statek.
Terpfen pragnął uniknąć walki. Nie zamierzał nikogo zabić, nie chciał także niszczyć maszyn. Liczył na to, że będzie mógł jak najszybciej odlecieć i zniknąć w nadprzestrzeni, nie niepokojony przez nikogo.
Gdy zostawił za rufą warstwy atmosfery, przekonał się, że myśliwce typu X nadal lecą jego śladem, tym razem strzelając pełną mocą. Terpfen nie odpowiadał ogniem swoich działek, chociaż, gdyby wyeliminował z walki jedną albo więcej maszyn Nowej Republiki, mógłby znacznie łatwiej uciec pozostałym. Wolał jednak nie mieć na sumieniu życia niewinnych pilotów. I bez tego był sprawcą śmierci zbyt wielu ludzi.
Ogarnięty ciemnościami przestworzy, przeleciał obok rdzewiejących metalowych szczątków wsporników reaktorów i płyt poszycia wraków gwiezdnych transportowców. Przemknął się zawiłym labiryntem między powyginanymi wzdłużnicami i baterią słonecznych ogniw, oderwaną zapewne od kadłuba jakiegoś zniszczonego myśliwca typu TIE, ale będącą jeszcze w całkiem niezłym stanie.
Później skierował się ku wypatroszonemu kadłubowi większego statku... zapewne krążownika szturmowego klasy Loronar. Zawieszony w przestworzach szkielet statku, z którego boków zwieszały się strzępy plastalowych płyt poszycia, był dowodem bezpośredniego trafienia. Po nim musiały eksplodować silniki umożliwiające latanie w nadprzestrzeni.
Terpfen zbliżał się zygzakami ku szczątkom, wiedząc, że maszyną typu B bez trudu prześlizgnie się przez wyrwę ziejącą w kadłubie statku. Przestudiował dokładnie wszystko przed startem w nadziei, że zbyt duże ryzyko zmusi jego prześladowców do odwrotu i da mu dostatecznie dużo czasu na dokonanie skoku w nadprzestrzeń.
Nie zwalniając, Terpfenjak pocisk przeleciał przez otwór w szczątkach burty szturmowego krążownika. Jeden myśliwiec typu X zawrócił, a drugi tylko z wielkim trudem zdążył skręcić, by polecieć jego śladem. Pilot trzeciego jednak spóźnił się o ułamek sekundy i zahaczył parą skrzydeł o wystający wspornik. Jego maszyna zaczęła koziołować i po chwili, kiedy roztrzaskała się o szczątki krążownika, eksplodowały jej zbiorniki z paliwem.
Terpfen poczuł w sercu szpony przerażenia. Nie planował, że przyczyni się do czyjejkolwiek śmierci.
Ostatni X-skrzydłowiec podążył jednak śladem Terpfena. Pilot maszyny, zapewne rozwścieczony śmiercią kolegi, nie przestawał razić maszyny Kalamarianina gradem strzałów.
Terpfen zbadał stan pól ochronnych i przekonał się, że na skutek licznych trafień zaczynają słabnąć. Nie czuł żalu do pilota X-skrzydłowca za to, że nie rezygnował z pościgu, ale nie mógł się poddać. Przyjrzał się wskaźnikom na pulpicie sterowniczym. Jego komputer nawigacyjny wytyczył optymalną trajektorię lotu do systemu Yavina.
Zanim pola osłon zdążyły zaniknąć, Terpfen wystrzelił świecą w górę, chcąc oddalić się od strefy pełnej szczątków gwiezdnych statków. Pilot myśliwca typu X nie zaprzestał pościgu, raz po raz strzelając ze wszystkich działek. Kiedy Terpfen odleciał z niebezpiecznego obszaru, szarpnął dźwignię uruchamiającąnapęd nadprzestrzenny.
W ułamku sekundy jego myśliwiec typu B skoczył do przodu, poza zasięg pogoni. Terpfen zobaczył, że smugi gwiazd w iluminatorach są podobne do włóczni, które pragną go przeszyć. Jego maszyna zniknęła w nadprzestrzeni z cichym dźwiękiem.
ROZDZIAŁ 6
Han Solo stał przed opuszczoną rampą „Tysiącletniego Sokoła”, trzymając w ramionach Leię. Wszechobecna, przygnębiająca wilgoć księżyca, porośniętego gęstą dżunglą, oddziaływała na nich niczym dotyk wilgotnej szmaty. Han uścisnął mocno Leię, czuł woń jej włosów i skóry. Kąciki jego ust wygięły się do góry w tęsknym uśmiechu. Czuł, jak jej ciało drży... a może to drżały jego ręce?
- Naprawdę muszę lecieć, kochanie - powiedział. - Muszę odnaleźć Kypa. Może będę mógł go powstrzymać, zanim doprowadzi do wybuchu następnych gwiazd i do śmierci kolejnych milionów ludzi.
- Wiem - odparła. - Chciałabym tylko, żebyśmy mogli chociaż trochę częściej przeżywać nasze przygody we dwoje.
Han usiłował obdarzyć jąjednym ze swoich słynnych beztroskich uśmiechów, ale chyba bez powodzenia.
- Popracuję nad tym - obiecał i wycisnął na jej wargach długi i namiętny pocałunek. - Przy następnej okazji.
Schylił się i wziął w ramiona bliźnięta. Było jasne, że Jacen i Jaina chcą jak najszybciej znaleźć się znów w świątyni i powrócić do zabawy.
W nie używanym od dawna skrzydle wielkiej świątyni dzieci znalazły gniazdo, a w nim kilka włochatych wełnolamandrów. Jacen twierdził, jak zwykle wypowiadając urywane zdania, że potrafi się porozumieć ze stworzeniami. Han był ciekaw, co takiego te włochate i hałaśliwe zwierzęta, żyjące zazwyczaj na drzewach, mogą chłopcu odpowiedzieć.
Wycofał się w stronę opuszczonej rampy.
- Wiesz dobrze, że ze względu na bezpieczeństwo dzieci wolę, żebyś została z nimi - zwrócił się do Leii. - I z Lukiem.
Kiwnęła głową. Przechodzili przez to już nieraz.
- Dam sobie doskonale radę - odrzekła. - A teraz leć. Jeżeli potrafisz zrobić coś, by powstrzymać Kypa, nie powinieneś tracić ani chwili.
Han pocałował ją jeszcze raz, pomachał na pożegnanie dzieciom, a potem zniknął we wnętrzu statku.
Lando Calrissian, siedzący w obrotowej sali klubowej na jednym z najwyższych pięter jakiegoś gmachu w Imperial City, wyciągnął z soku pałeczkę z niebieskim egzotycznym kwiatem, jeszcze zanim ozdoba jego drinka zdążyła wypuścić korzenie na dnie szklanki. Sączył musujący napój i spoglądał na Marę Jadę, siedzącą naprzeciwko.
- Z pewnością nie odmówisz, jeżeli postawię ci jeszcze jednego drinka? - zapytał.
Kobieta wyglądała absolutnie uroczo. Lando popatrzył na jej egzotycznej barwy włosy, lekko wystające kości policzkowe, pełne wargi i oczy podobne do drogocennych kamieni. Mara nie tknęła nawet pierwszej szklanki z drinkiem, ale Lando bardzo chciał wywrzeć na kobiecie jak najlepsze wrażenie.
- Nie, dziękuję, Calrissian - odparła. - Musimy porozmawiać o interesach.
Przez okna sali klubowej było widać sylwetkę Pałacu Imperialnego, błyszczącą w słońcu, a także panoramę wieżowców, podobnych do kryształowych iglic i wznoszących się aż do granic atmosfery. Nad gmachami przelatywały różne wahadłowce i barki. Migocząc światełkami i nadając rozmaite sygnały, transportowały turystów pragnących obejrzeć czy to zachód, czy też wschód słońca na Coruscant. Na niebie świeciły dwa księżyce, różnej wielkości, których blask nie docierał jednak do głębin miasta ogarniętego krzątaniną.
W powietrzu unosiły się dźwięki skomplikowanego wieloklawiaturowego instrumentu, za którym siedziało purpurowo-czarne stworzenie o wielu mackach. Zamiast oczu na kopulastej, niekształtnej głowie było widać bębenkowe membrany o różnych kształtach, pozwalające istocie słyszeć dźwięki o częstotliwościach należących do bardzo szerokiego pasma. Wymachując długimi mackami i trzepocząc rzęsami, istota naciskała niewiarygodnie dużo klawiszy naraz, wydobywając z instrumentu akordy i tony zarówno za wysokie, jak i zbyt niskie, by mogło je usłyszeć ludzkie ucho.
Lando pociągnął jeszcze łyk, cicho westchnął i przywoławszy na twarz ujmujący uśmiech, usiadł wygodniej. Przez oparcie fotela przewiesił kunsztownie złożoną, powłóczystą ciemnofioletową pelerynę. Mara Jadę miała na sobie jedynie obcisły kombinezon, w którym krągłości jej kształtnego ciała przypominały niebezpieczne szlaki wiodące przez skomplikowany system gwiezdny.
Carlissian spojrzał na kobietę.
- Więc uważasz, że Sojusz Przemytników byłby zainteresowany umową w sprawie dystrybucji błyszczostymu wydobywanego w kopalniach na Kessel?
Mara kiwnęła głową.
- Myślę, że mogę ci to obiecać. Moruth Doole doprowadził kopalnie do ruiny. Indywidualni dostawcy, związani z personelem imperialnego zakładu karnego, stanowili sól w oku każdego szanującego się przemytnika, który z trudem starał się zarobić na życie. Trzeba było dopiero takich potężnych lordów, jakim kiedyś był Hurt Jabba, żeby handel przyprawą stał się znów opłacalny.
- Dzięki mnie także będzie zyskowny - stwierdził Lando, składając dłonie na blacie stołu. - Otrzymałem od księżnej Dargul nagrodę w wysokości miliona kredytów i zamierzam zainwestować je, żeby unowocześnić kopalnie i rozpocząć wydobywanie błyszczostymu na większą skalę.
- Jakie właściwie masz plany? - zapytała Mara, pochylając się ku Calrissianowi.
W odpowiedzi Lando także pochylił się nad stołem i zbliżył ciemnobrązowe oczy do twarzy kobiety. Czuł, że jego serce bije przyspieszonym rytmem. Mara jednak zmarszczyła brwi, wyprostowała się i czekała na to, co odpowie.
Skarcony w ten sposób Lando przez dłuższą chwilę nie potrafił wykrztusić ani słowa.
- Hmm... Nie darzę specjalną sympatią więzienia, które było ośrodkiem działalności Doole’a, ale na początek mógłbym wykorzystać je jako bazę. Chciałbym rozebrać większość pomieszczeń, w których przetrzymywano kiedyś więźniów, ale pozostałe budynki mogłyby służyć do celów administracyjnych.
Nie zamierzam też zatrudniać więźniów jako niewolników. Mam nadzieję, że przyprawę mogłyby wydobywać robocze androidy. Na Nkllonie zapoznałem się z kilkoma zaawansowanymi systemami
wydobywczymi i sądzę, że gdybym zastosował automaty funkcjonujące na zasadzie nadprzewodnictwa, ich promieniowanie podczerwone nie zwróciłoby uwagi energożernych pająków, które przedtem przysparzały tylu kłopotów.
- Androidy nie poradzą sobie ze wszystkimi problemami - stwierdziła Mara. - Będziesz musiał zatrudniać w tunelach także ludzi. Kto się zgodzi dobrowolnie pracować w takich ciężkich warunkach tam, na dole?
- Ciężkich może dla ludzi, ale nie dla innych istot - odparł Lando, zdejmując dłonie ze stołu i siadając prosto. - Jeżeli mam być szczery, myślałem o zatrudnieniu starego przyjaciela, który podczas bitwy o Endor latał ze mną „Sokołem” jako drugi pilot. Nien Nunb jest niewielką istotą, Sullustaninem. Od urodzenia żył w tunelach i podziemnych pieczarach, jakich pełno na jego surowym, wulkanicznym świecie. Praca w kopalniach przyprawy będzie dla niego niczym pobyt w luksusowym ośrodku wypoczynkowym! - Widząc sceptyczne spojrzenie Mary, Lando wzruszył ramionami. - Hej, pracowałem już z nim i ufam mu jak samemu sobie!
- Wygląda na to, Calrissian, że znasz odpowiedzi na większość pytań - odezwała się Mara. - Na razie to jednak tylko słowa. Kiedy chciałbyś polecieć na Kessel i zabrać się do pracy?
- No cóż, pozostawiłem tam swój statek. I tak muszę wrócić po „Ślicznotkę”, a wówczas mógłbym zacząć działać. - Uniósł brwi. Posłuchaj, czy nie chciałabyś przypadkiem mnie tam podrzucić?
- Nie. - Mara Jadę wstała. - Nie chciałabym.
- Mówi się trudno. W takim razie czy możesz spotkać się ze mną na Kessel, powiedzmy, za jeden standardowy tydzień? Do tego czasu powinienem zdążyć się zorientować, jak wyglądają wszystkie sprawy. Będziemy mogli położyć podwaliny pod naszą długą i owocną współpracę.
Uśmiechnął się do niej.
- Współpracę winteresach - odparła, ale nie takim ostrym tonem, jakby mogła.
- Czy na pewno nie chciałabyś zjeść ze mną obiadu? - zapytał.
- Już zdążyłam zjeść rację żywnościową - oświadczyła i ruszyła do drzwi. - Jeden standardowy tydzień - przypomniała. - Do zobaczenia na Kessel.
Odwróciła się i wyszła.
Lando wyciągnął rękę i dmuchnął na otwartą dłoń, jakby posyłał pocałunek, ale Mara już tego nie widziała... może z korzyścią dla Calrissiana.
Siedząca za klawiaturami istota, wyciągając macki, wydobywała z instrumentu żałobne dźwięki, pełne nie odwzajemnionych muzycznych rezonansów.
Han Solo, stojący w dusznej sali obrad rady Nowej Republiki, przełknął kluchę, która utkwiła w jego w gardle, po czym zaczął przemawiać do zgromadzonych senatorów, generałów i Mon Mothmy.
- Nieczęsto mam okazj ę zwracać się do tego... - Urwał i usiłował przypomnieć sobie odpowiednio kwieciste określenie, którego z pewnością użyłaby Leia, gdyby przemawiała do polityków. - Tego... hmm... czcigodnego zgromadzenia, ale muszę szybko zdobyć pewne informacje.
Mon Mothma z trudem usiadła. Medyczny android, stojący u jej boku, nadzorował działanie niemal bezgłośnej aparatury kontrolującej stan zdrowia przywódczyni Nowej Republiki i utrzymującej ją przy życiu. Skóra kobiety stała się szara, jakby jej tkanki były martwe i czekały, żeby odpaść od kości. Ponieważ choroba Mon Mothmy czyniła postępy, kobieta postanowiła przestać ukrywać fakt, że jest chora.
Leia uważała, że Mon Mothmie pozostało najwyżej kilka tygodni życia. Tajemnicza choroba poczyniła straszliwe spustoszenia w jej organizmie. W tej chwili Han nie założyłby się, że kobieta przeżyje nawet tyle.
- Czego właściwie... - zaczęła Mon Mothma, ale przerwała, żeby kilka razy odetchnąć - chciałbyś się od nas dowiedzieć, generale?
Han po raz drugi przełknął ślinę. Nie umiałby skłamać, nawet wówczas, kiedy wyjawienie prawdy było takie trudne.
- Kyp Durron był moim przyjacielem, ale uległ jakiejś dziwnej metamorfozie. Podniósł rękę na Luke’a Skywalkera. Porwał Pogromcę Słońc i doprowadził do eksplozji siedmiu supernowych w Mgławicy Kocioł, żeby zniszczyć flotę admirał Daali. Nieco później Leia i wszyscy uczniowie Jedi na Yavinie doznali uczucia, które określili mianem „wielkiego zaburzenia Mocy”. Moja żona jest przekonana, że Kyp mógł zrobić coś jeszcze gorszego.
Zabrał głos generał Rieekan, zwracając się do zebranych charakterystycznym gburowatym tonem i kierując na Hana przymknięte, jakby umęczone oczy. Rieekan był dowódcą bazy Echo na lodowej planecie Hoth, a poza tym wiele przeżył i wycierpiał.
- Właśnie powrócili nasi zwiadowcy, generale Solo. Twój przyjaciel rzeczywiście znów posłużył się Pogromcą Słońc. Zniszczył cały system gwiezdny Caridy, planety, na której mieściła się imperialna wojskowa akademia.
Han poczuł suchość w gardle, chociaż nowina ta nie była dla niego wielką niespodzianką, jeżeli wziąć pod uwagę fakt, jak bardzo Kyp nienawidził Imperium.
- Te jatki muszą się natychmiast skończyć - przemówił starzejący się taktyk, generał Jan Dodonna. - To nawet przekracza okrucieństwa, jakich dopuścił się Imperator. Nowa Republika nie ucieka się do takich barbarzyńskich praktyk.
- No cóż, ten chłopak się ucieka - przerwał mu Garm Bel-Iblis. Chcę zwrócić uwagę na to, że Kyp Durron zniszczył dwa bardzo ważne imperialne cele. Możliwe, że nie zgadzamy się z metodami, jakie stosuje, ale jego sukcesy trzeba uznać za prawdziwie zdumiewające.
Mon Mothma znalazła w sobie dość energii, żeby wpaść mu w słowo i wypowiedzieć surowym tonem całe zdanie.
- Nie pozwolę, żeby ten młodzieniec był traktowany jak... bohater. - Przerwała, żeby nabrać powietrza, i uniosła zaciśniętą pięść na znak, że jeszcze nie skończyła. - Jego prywatna wojna musi się zakończyć. Generale Solo, czy potrafisz powstrzymać Kypa Durrona?
- Muszę najpierw go odnaleźć! - odparł Han. - Proszę zapoznać mnie z raportami zwiadowców, jakie złożyli po powrocie z rejonów Mgławicy Kocioł i Caridy. Może wówczas będę mógł go wyśledzić. Jestem pewien, że gdybym tylko miał szansę porozmawiać z nim w cztery oczy, zdołałbym przemówić mu do rozumu.
- Generale Solo, możesz mieć dostęp do wszelkich informacji, jakich będziesz potrzebował - oświadczyła Mon Mothma, opierając palce dłoni o blat stołu wykonanego z syntetycznego kamienia, jakby chciała w ten sposób zachować równowagę. - Czy będzie ci potrzebna... wojskowa eskorta?
- Nie - odparł Han. - To mogłoby go wystraszyć. Polecę sam „Sokołem”. Jeżeli szczęście mi dopisze, może będę mógł powrócić także z Pogromcą Słońc. - Powiódł spojrzeniem po wielkiej sali obrad. - A wówczas lepiej będzie się upewnić, że zniszczymy go raz na zawsze.
Han przygotowywał „Sokoła” do drogi. Niemal skończył wszystkie procedury związane z wyprawą, kiedy usłyszał za plecami znajomy głos.
- Han, stary kumplu! Potrzebna ci jakaś pomoc?
Han obejrzał się przez ramię i spostrzegł Landa Calrissiana idącego dość szybko w jego stronę. Kiedy czarnoskóry mężczyzna przechodził pod płaskim skrzydłem X-skrzydłowca stojącego w hangarze, pochylił głowę.
- Lecę, Lando - odezwał się Han. - Nawet nie wiem, jak długo mnie nie będzie.
- Słyszałem - odparł Lando. - Hej, dlaczego nie miałbyś zabrać mnie ze sobą? Teraz, kiedy Chewbacca wyprawił się do Laboratorium Otchłani, będziesz potrzebował innego drugiego pilota.
Han wahał się przez chwilę.
- Nie, muszę lecieć sam - rzekł w końcu. - Nie mogę prosić nikogo, by mi towarzyszył.
- Han, jesteś chyba szalony, jeżeli chcesz sam pilotować „Sokoła”. Nawet nie wiesz, w jakich niebezpiecznych sytuacjach możesz się znaleźć. Kto będzie trzymał dźwignie sterownicze, kiedy ty będziesz się musiał wspiąć do wieżyczki działka? - Lando błysnął zębami w jednym z najbardziej przekonujących uśmiechów. - Musisz przyznać, że nigdzie nie znajdziesz lepszego kandydata.
Han westchął.
- Chewbacca byłby najlepszym drugim pilotem... - powiedział. Wiesz, trochę mi brakuje tego futrzaka. Przynajmniej nie usiłowałby wygrać ode mnie tego pudła w karty.
- Och, daj spokój Han, przecież już z tym skończyliśmy - oświadczył Calrissian. - Przyrzekliśmy to sobie, nie pamiętasz?
- Jak mógłbym zapomnieć? - jęknął Han. Doskonale pamiętał, że Lando pokonał go w ostatnim rozdaniu kart podczas gry w sabaka. Wygrał wówczas „Sokoła”... którego później zwrócił mu w dowód przyjaźni, a może dlatego, że chciał wywrzeć dobre wrażenie na Marze Jadę. - Ale jaki masz w tym interes, ty stary piracie? zapytał, unosząc wysoko brwi. - Dlaczego aż tak bardzo pragniesz lecieć ze mną?
Lando przestąpił z nogi na nogę, szurając stopami o wyślizganą kamienną posadzkę. Z przeciwległego końca hangaru dał się słyszeć odgłos uruchamianego silnika do lotów z prędkościami podświetlnymi. W pewnej chwili silnik zakrztusił się i umilkł, a wówczas grupa mechaników pospieszyła w stronę rozgrzebanego kadłuba maszyny.
- Prawdę mówiąc... W ciągu tygodnia muszę dostać się do systemu Kessel - wyznał Lando.
- Ależ ja nie lecę do systemu Kessel ani nawet w tamte okolice zdumiał się Han.
- Jeszcze nie wiesz, dokąd lecisz, chłopie - stwierdził Lando. Lecisz, by odnaleźć Kypa.
- Masz rację. O co ci chodzi z tą Kessel? - zapytał Han. - Nie sądziłem, że będziesz chciał tak szybko wrócić tam po tym, co ostatnio ci się przydarzyło. Naprawdę nie sądziłem.
- Za tydzień mam się tam spotkać z Marą Jadę. Jesteśmy partnerami w nowym przedsięwzięciu, którego celem ma być uruchomienie kopalń przyprawy.
Uśmiechnął się z wyraźną dumą, a potem przerzucił przez ramię ciemnofioletową pelerynę.
Han próbował ukryć sceptyczny uśmiech.
- Czy Mara Jadę wie, że jest twoją partnerką, czy może tylko się tak przechwalasz?
Lando sprawiał wrażenie urażonej niewinności.
- Oczywiście, zewie... W pewnym sensie. A poza tym, jeżeli pomożesz mi się dostać na Kessel, może uda mi się odzyskać „Ślicznotkę”, a wówczas przestanę prosić znajomych, by mnie podrzucali. To zaczyna być nużące.
- Na pewno - przyznał Han. - No dobrze, jeżeli będę przelatywał blisko Kessel, wysadzę cię tam... ale pamiętaj, że najważniejsze jest dla mnie odszukanie Kypa.
- Rzecz jasna, Han. To zrozumiałe - odrzekł Lando, a potem mruknął tak cicho, żeby Han go nie usłyszał: - Pod warunkiem, że przed upływem tygodnia wysadzisz mnie na Kessel.
ROZDZIAŁ 7
Jako duch Luke mógł tylko się przyglądać, jak uczniowie Jedi oraz siostra, Leia, wchodzą do wielkiej sali audiencyjnej w towarzystwie Artoo-Detoo, który jak eskorta toczył się przed nimi. Cała grupa milcząc zatrzymała się na podwyższeniu.
Uczniowie Jedi stanęli wokół kamiennego stołu, na którym spoczywało nieruchome ciało. Wpatrywali się w nie z szacunkiem, jakby uczestniczyli w ceremonii pogrzebowej. Luke wyczuwał ich emocje: smutek, zakłopotanie, przerażenie i silny niepokój.
- Leio! - zawołał, przypuszczając, że przynajmniej echo jego głosu odbije się od kamiennych ścian wielkiej sali. - Leio! - krzyknął jak mógł najgłośniej, starając się, aby to słowo przedostało się poza mury innego wymiaru, który tak bardzo go krępował.
Jego siostra poruszyła się niespokojnie, ale chyba go nie usłyszała. Wyciągnęła rękę i zacisnęła palce na ramieniu jego zimnego ciała. Luke usłyszał, jak szepnęła:
- Nie wiem, czy mnie słyszysz, ale jestem pewna, że nie umarłeś. Czuję, że gdzieś jesteś w tej wielkiej sali. Znajdziemy jakiś sposób, by ci pomóc. Będziemy próbowali tak długo, aż znajdziemy.
Później uścisnęła jego bezwładną dłoń i szybko odwróciła głowę. Zamrugała, chcąc pozbyć się łez, które napłynęły do jej oczu.
- Leio... - westchnął Luke.
Przyglądał się, jak kandydaci na rycerzy Jedi po kolei odwracają się i podążają śladami jego siostry do turbowindy. Ponownie został sam na sam ze swoim ciałem ogarniętym tajemniczą niemocą. Po
5 Władcy mocy q5 wiódł spojrzeniem po kamiennych murach sali wielkiej świątyni Massassów.
- A więc dobrze - powiedział do siebie.
Zaczął się zastanawiać nad jakimś innym rozwiązaniem. Jeżeli Artoo go nie słyszał, jeżeli jego siostra i uczniowie Jedi nie wyczuwali jego obecności, może potrafiłby się porozumieć z kimś, kto należy do jego nowego świata... z jakimś równie migotliwym i iskrzącym się duchem innego Jedi, z którym komunikował się tyle razy przedtem.
- Benie! - zawołał. - Obi-Wanie Kenobi! Czy mnie słyszysz? Jego głos tylko zabrzęczał w pustce. Przywołując na pomoc cały hart ducha, na jaki mógł się zdobyć, Luke krzyknął jak mógł najgłośniej: - Ben! - Coraz bardziej zaniepokojony tym, że nie usłyszał żadnej odpowiedzi, spróbował porozumieć się z kimś innym.
- Yodo! Ojcze... Anakinie Skywalkerze!
Czekał, ale nikt się nie odezwał...
Do chwili, kiedy wyczuł, jak w powietrzu pojawiła się zimna, drżąca zmarszczka, jakby z wolna topił się jakiś sopel lodu. Z zimnych murów świątyni dobiegł go drżący głos, który powiedział:
- Oni nie mogą cię usłyszeć, Skywalkerze... ale ja mogę.
Luke odwrócił się i ujrzał, że w kamiennej ścianie wielkiej sali pojawia się jakaś szczelina. W miarę, jak wyciekała z niej smolista postać, stawała się coraz szersza i ciemniejsza. Po chwili zakrzepła w kształt mężczyzny odzianego w czarny płaszcz z kapturem. W swoim nowym, widmowym wcieleniu Luke mógł widzieć przybysza bardzo wyraźnie. Obcy mężczyzna miał długie, kruczoczarne włosy i ciemną skórę, a na czole wypalony tatuaż z wizerunkiem gorejącego czarnego słońca. Oczy mężczyzny wyglądały jak wyrzeźbione z obsydianu, tak samo zimne i bezlitosne. Jego wykrzywione usta nadawały twarzy wyraz okrucieństwa. Można było przypuszczać, że smolista zjawa została kiedyś zdradzona i spędziła bardzo dużo czasu na rozmyślaniach przepełnionych esencją goryczy.
- Exar Kun - odezwał się Luke, a mroczny duch usłyszał go bez trudu.
- Jak się czujesz, kiedy twój duch nie może powrócić do ciała, Skywalkerze? - zapytał kpiąco Kun. - Ja miałem cztery tysiące lat, by się przyzwyczaić. Zapewniam cię, że pierwsze sto czy dwieście lat jest najtrudniejsze.
Luke spiorunował go spojrzeniem.
- To ty sprowadziłeś na złą drogę moich uczniów, Exarze Kunie. To ty spowodowałeś śmierć Gantorisa. Ty namówiłeś Kypa Durrona, żeby rzucił mi wyzwanie.
Kun się roześmiał.
- A może to ty zawiodłeś jako ich nauczyciel? - zakpił. - A może winić należy ich samych za to, że dali się zwieść złudzeniom?
- Dlaczego przypuszczasz, że miałbym pozostawać przez całe cztery tysiące lat w takim stanie? - zapytał Luke.
- Nie będziesz miał innego wyjścia - zagrzmiał Kun - gdyż za- mierzam zniszczyć twoje fizyczne ciało. Uwięzienie mojego ducha w ścianach tej świątyni było jedynym sposobem, jaki miałem, żeby przeżyć wówczas, kiedy na tym księżycu rozpętało się istne piekło. Rycerze Jedi połączyli siły i spustoszyli całą powierzchnię Yavina Cztery. Zabili tych kilku Massassów, których pozostawiłem przy życiu, a później zniszczyli w płomieniach moje ciało.
Mój duch był zmuszony czekać i czekać, i czekać, aż w końcu ty zjawiłeś się tu z uczniami Jedi. Uczniowie mogli usłyszeć mój głos; musiałem tylko nauczyć ich, jak słuchać.
Przez umysł Luke’a przemknął cień trwogi, ale mistrz Jedi uczynił wysiłek, żeby zachowywać się spokojnie i odważnie.
- Nie możesz wyrządzić mojemu ciału żadnej krzywdy, Kunie. Nie możesz dotknąć niczego, co istnieje w fizycznym świecie. Wiem, bo sam tego próbowałem.
- Ach, ale znam inne sposoby walki - odezwał się duch Exara Kuna. - Na naukę miałem kilka nie kończących się tysiącleci. Bądź pewien, Skywalkerze, że cię zniszczę.
Zapewne uważając tę pogróżkę za koniec rozmowy, duch Kuna wsiąkł jak dym w szczelinę między gładkimi kamieniami i skierował się do samego serca wielkiej świątyni. Luke pozostał sam, ale był jeszcze bardziej zdecydowany niż przedtem, że musi znaleźć sposób ucieczki ze swojego niematerialnego więzienia.
Gdy bliźnięta zaczęły nagle płakać i rzucać się na pryczach stojących obok łóżka matki, przerażona Leia obudziła się w jednej chwili.
- To wujek Luke! - odezwała się Jaina.
- Dzieje mu się jakaś krzywda! - zawtórował siostrzyczce Jacen.
Leia usiadła na łóżku i natychmiast poczuła, że jej ciało przenika jakieś dziwne mrowienie czy drżenie, niepodobne do żadnego, jakiego kiedykolwiek doświadczyła. Wyczuła raczej niż usłyszała świst wiejącego wichru, jakby gdzieś wewnątrz świątyni rozpętała się nagle burza. Zorientowała się, że wycie wichury dobiega od strony ogromnej komnaty audiencyjnej, w której spoczywa ciało Luke’a.
Narzuciła biały szlafrok, przewiązała go w pasie i wybiegła na korytarz. Czując niewytłumaczalną, nieokreśloną trwogę, także uczniowie Jedi zaczęli wybiegać ze swoich komnat.
Bliźnięta zeskoczyły z prycz, ale Leia zawołała do nich:
- Macie zostać tutaj!
Wątpiła, czy usłuchają.
- Artoo, pilnuj ich! - krzyknęła do robota, który, błyskając światełkami, niespokojnie kręcił się po korytarzu.
- Chodźcie do wielkiej sali audiencyjnej! - zawołała do uczniów Luke’a. - Szybko!
Artoo zawrócił w miejscu i wtoczył się do komnaty, w której przebywały bliźnięta, a Leia pospieszyła korytarzem. Za plecami słyszała piski i świergoty małego robota, cichnące i pełne niepokoju. Wsiadła do kabiny turbowindy i pojechała w górę. Gdy kabina się zatrzymała, Leia otworzyła drzwi i stwierdziła, że w ogromnej, przestronnej komnacie szaleje huragan. Miała wrażenie, że jest to raczej cyklon.
Przez otwarte świetliki w sklepieniu sali wdzierały się strugi lodowatego powietrza. W komnacie zrobiło się tak zimno, że obrzeża otworów były okolone warstwami połyskującego lodu. Masy powietrza, ściągane ze wszystkich stron sali, skupiały się w środku, gdzie, wprawiane w ruch obrotowy, nabierały prędkości i potwornej siły.
- Streen!
Stary pustelnik z Bespina stał na skraju wiru szalejącego tornada. Poły płaszcza Jedi powiewały wokół ciała mężczyzny. Siwe, rozwichrzone włosy sterczały z głowy jak naelektryzowane. Mruczał coś, czego nie dało się zrozumieć, i zaciskał powieki, jakby dręczony przez jakiś senny koszmar.
Leia wiedziała, że żaden rycerz Jedi, choćby obdarzony największą mocą, nie mógłby manipulować takimi zjawiskami jak pogoda. Mógłjednak przenosić przedmioty. Leia uświadomiła sobie, że właśnie to robił teraz Steen. Nie zmieniał zjawisk przyrody, a jedynie poruszał masy powietrza, ściągał je ze wszystkich stron i stwarzał w ten sposób tornado z powietrzną trąbą, której lej zaczynał się formować nad nieruchomym ciałem.
- Nie! - krzyknęła w stronę zachłannego leja. - Streen!
Wylot leja powietrznej trąby dotknął ciała Luke’a, zakołysał nim, a później uniósł nad blat stołu. Leia zaczęła biec w stronę ciała brata, ogarniętego dziwną niemocą. Jej stopy niemal nie dotykały kamietli posadzki. Wydawało się jej, że podmuchy wiatru chcą i ją porwać ze sobą. W pewnej chwili straciła równowagę i poczuła, że leci jak owad, kieruj e się ku kamiennej ścianie. Obróciła się w locie i wysłała w powietrze cząstkę swoich myśli. Usiłowała się uspokoić, żeby móc skorzystać z własnych umiejętności posługiwania się Mocą i odepchnąć ciało od ściany. Zamiast roztrzaskać się o kamienne głazy, łagodnie spłynęła na posadzkę.
Tymczasem ciało Luke’a unosiło się coraz wyżej, wsysane przez potworną siłę powietrznej trąby. Owinięte płaszczem Jedi, coraz szybciej wirowało we wnętrzu leja jak trup, wyrzucony ze śluzy gwiezdnego frachtowca, by na wieki spoczął w grobowcu przestworzy.
Nie wyglądało na to, że Streen orientuje się, co dzieje się wokół niego.
Leia wyprostowała się i podskoczyła. Tym razem kierowała swoim lotem, niesiona podmuchami wichru. Szybując po obwodzie powietrznej trąby, nabierała wysokości, chcąc dotrzeć do bezbronnego ciała brata. Wyciągnęła rękę i schwyciła skraj jego płaszcza Jedi. Czuła, jak jej palce zaciskają się na szorstkim materiale, ale zaraz tkanina została wyszarpnięta z jej pięści. Ponownie wylądowała na posadzce.
Ciało Luke’a, wsysane przez powietrzną trąbę, unosiło się coraz bliżej świetlików w suficie.
- Luke! - krzyknęła Leia. - Proszę, pomóż mi! - Nie miała pojęcia, czy brat ją słyszy ani czy może cokolwiek zrobić, by jej pomóc. Napięła mięśnie nóg, zebrała całą siłę i ponownie podskoczyła. Pomyślała, że może będzie mogła choć na krótką chwilę skorzystać ze swoich zdolności lewitacji. Kilka razy widziała, jak robił to Luke, ale sama nigdy nie opanowała tej sztuki w zadowalającym stopniu. Teraz ta umiejętność była potrzebna jej bardziej niż kiedykolwiek.
Podskoczyła więc i natychmiast poczuła, że została porwana przez jakiś silny podmuch huraganu. Jak poprzednio, uniosła się na wystarczającą wysokość, by dosięgnąć wirującego ciała brata. Uchwyciła je w pasie, objęła nogami jego uda i trzymała, mając nadzieję, że dodatkowy ciężar pozwoli obojgu opaść na posadzkę.
Kiedy jednak zaczęli opadać, huragan niespodziewanie przybrał na sile. Wycie i zawodzenie wichru przemieniło się w ogłuszający ryk. Leia poczuła, że jej skóra drętwieje od podmuchów lodowatego wiatru. Ponownie zaczęli się wznosić ku sklepieniu wielkiej komnaty audiencyjnej. Kierowali się ku największemu świetlikowi, wokół którego zwisały długie lodowe sople, wyglądające jak oszczepy.
Leia uświadomiła sobie nagle, że wie, co zamierza zrobić Streen. Nie wiedziała tylko, czy mężczyzna postępuje świadomie, czy jest bezwolnym narzędziem kogoś innego. Mieli zostać wyssani z wielkiej świątyni, wyrzuceni wysoko pod chmury, a później ciśnięci z wysokości kilku tysięcy metrów, żeby zginęli, przebici przez gałęzie drzew w dżungli, ostre jak włócznie.
Drzwi kabiny turbowindy się otworzyły i do sali wbiegła Kirana Ti, a tuż za nią Tionna i Kam Solusar.
- Powstrzymajcie Streena! - krzyknęła Leia.
Reakcja Kirany Ti była natychmiastowa. Czarodziejka z Dathomiry miała na sobie cienki, ale bardzo elastyczny czerwony pancerz, sporządzony z pokrytej łuskami skóry jakiegoś gada. Na swojej niegościnnej planecie była wojowniczką. Brała udział w niejednej zaciekłej walce, ale potrafiła też posługiwać się Mocą, chociaż jej umiejętności były niezbyt duże i nie utrwalone.
Kirana Ti kuląc głowę, zaczęła iść ku Streenowi, pokonując siłę szalejącego cyklonu.
Tymczasem stary mężczyzna nadal stał jak pogrążony w hipnotycznym śnie. Opuścił ręce luźno wzdłuż boków, lecz wyciągnął palce, jakby chciał coś pochwycić. Powoli się obracał.
Kirana Ti zachwiała się, usiłując pokonać opór wichury, jednak odchyliła głowę na bok i silniej odepchnęła się palcami bosych stóp od posadzki.
Z wysiłkiem posuwała się naprzód, walcząc z wichrem, aż w końcu przedarła się do oka cyklonu. Skoczyła na Streena i obaliła go na wygładzone kamienie, a potem unieruchomiła, wykręcając mu ręce za plecami.
Streen krzyknął, zamrugał i otworzył oczy. Rozejrzał się nieprzytomnie wokół siebie. W tej samej chwili wichura ucichła. W komnacie zapanowała głęboka cisza.
Leia i Luke, zawieszeni wysoko pod sklepieniem ogromnej audiencyjnej komnaty, zaczęli nagle opadać ku bezlitosnym kamieniom posadzki. Ciało Luke’a szybowało bezwładnie jak szmaciana lalka, a Leia rozpaczliwie usiłowała przypomnieć sobie, w jaki sposób skorzystać z umiejętności lewitacji. Ogarnięta paniką, czuła w głowie zupełną pustkę.
Z pomocą pospieszyli Tionna i Kam Solusar. Wyciągnęli ręce i podbiegli, starając się wykorzystać tę wiedzę, z którą się zapoznali. Kiedy spadający znajdowali się o jakiś metr nad posadzką, Leia poczuła, że jej ciało nieruchomieje tuż obok ciała brata. Oboje spłynęli łagodnie na dół. Leia ponownie objęła ciało Luke’a, ale on nawet się nie poruszył.
Streen usiadł, a wtedy Kam Solusar podbiegł, żeby pomóc Kiranie Ti go trzymać. Stary pustelnik zaczął płakać. Kam Solusar popatrzył na niego i zgrzytnął zębami jakby natychmiast chciał go zabić, ale powstrzymała go czarodziejka z Dathomiry.
- Nie rób mu żadnej krzywdy - powiedziała. - On nie wiedział, co robi.
- Miałem koszmarny sen - odezwał się pustelnik. - Mężczyzna spowity całunem mroku mówił do mnie. Szeptał mi do ucha. On nigdy nie rezygnuje. Walczyłem z nim we śnie.
Popatrzył na twarze innych uczniów Jedi, jakby chciał wyczytać w nich zrozumienie i przebaczenie.
- Zamierzałem go zabić i w ten sposób ocalić nas wszystkich, ale mnie obudziliście.
Dopiero w tej chwili Streen zorientował się, gdzie się znajduje. Powiódł spojrzeniem po kamiennych ścianach wielkiej sali audiencyjnej, aż w końcu popatrzył na Leię trzymającą w objęciach ciało Luke’a.
- Dałeś się oszukać, Streen - odezwała się surowo Kirana Ti. Nie walczyłeś z mężczyzną spowitym całunem mroku. On tylko tobą manipulował. Byłeś jego marionetką. Gdybyśmy cię nie powstrzymali, zniszczyłbyś ciało mistrza Skywalkera.
Streen znów zaniósł się płaczem.
Tionna pomogła Leii wnieść ciało Luke’a na podwyższenie i ułożyć je na blacie kamiennego stołu.
- Wygląda na to, że nic mu się nie stało - stwierdziła Leia.
- Czysty przypadek - odparła Tionna. - Jestem ciekawa, czy pradawni rycerze Jedi także musieli stawiać czoło takim wyzwaniom? zastanawiała się na głos.
- Jeżeli musieli, mam nadzieję, że uda ci się odnaleźć te zapiski rzekła Leia. - Musimy się z nich dowiedzieć, co takiego robili tamci Jedi, żeby pokonać swoich wrogów.
Streen wstał i strącił z ciebie dłonie Kirany Ti i Kama Solusara. Na twarzy starego pustelnika malowało się niekłamane oburzenie.
- Musimy zniszczyć mężczyznę spowitego całunem mroku oświadczył stanowczo. -1 to szybko, zanim on nas wszystkich zabije.
ROZDZIAŁ 8
Sprawowanie funkcji naczelnego dyrektora Laboratorium Otchłani było bardzo ciężką pracą nawet w normalnych warunkach, ale Tol Sivron nigdy nie liczył na to, że poradzi sobie bez pomocy i wsparcia wojsk imperialnych. Rozmyślając o tym w pustej sali konferencyjnej, pogładził wrażliwe ogony, które wyrastały z jego głowy, i popatrzył przez iluminator na pustkę przestworzy otaczających jego tajną placówkę naukową.
Nigdy jakoś nie polubił admirał Daali ani jej aroganckich manier. W ciągu wielu lat, które spędzili razem, zdani tylko na własne siły, Sivron nigdy jej nie ufał. Według niego Daala nie rozumiała, iż jego głównym zadaniem jest tworzenie wciąż nowych rodzajów broni masowego rażenia dla wielkiego moffa Tarkina, któremu oboje zawdzięczali wszystko, co dotychczas osiągnęli.
Pani admirał i jej flota czterech gwiezdnych niszczycieli otrzymała zadanie ochrony placówki Sivrona i grupy jego bezcennych naukowców, ale nigdy nie zaakceptowała drugoplanowej roli, jaką odgrywała w hierarchii ważności ustalonej przez Imperium. Dopuściła do tego, żeby grupa rebelianckich więźniów uciekła, porywając najgroźniejszą broń, Pogromcę Słońc, oraz doktor Qwi Xux, jedną z najlepszych projektantek Sivrona. Na domiar złego Daala opuściła wyznaczony jej posterunek i rzuciła się w pogoń za szpiegami, zostawiając Sivrona samego, pozbawiając go wszelkiej ochrony!
Dyrektor przemierzał salę konferencyjną, nie wiedząc, czy powinien być dumny, czy raczej rozczarowany. Potrząsnął głową, a wówczas dwa ogony, przypominające wielkie dżdżownice, otarły się
o tkaninę tuniki na jego plecach, przyprawiając go o niemiłe dreszcze. Ujął jeden z ciężkich głowoogonów i owinął wokół szyi w ten sposób, by ułożył się na ramionach.
Garść szturmowców, którą pozostawiła Daala, nie na wiele mogła mu się przydać. Tol Sivron dokładnie przeliczył żołnierzy i stwierdził, że było ich stu dwudziestu trzech. Zebrał wszelkie dane personalne na ich temat i zapoznał się z przebiegiem służby, a potem na wszelki wypadek sporządził listę wad i zalet każdego z nich. Nie bardzo wiedział, kiedy i do czego mogą być mu potrzebne te wszystkie informacje, ale cała jego kariera opierała się właśnie na składaniu raportów i zbieraniu informacji. Był pewien, że ktoś kiedyś doceni jego pracę.
Szturmowcy wykonywali jego rozkazy - byli przecież, mimo wszystko, szturmowcami - ale on nie był ich dowódcą, nie był nawet wojskowym. Nie wiedziałby, w jaki sposób ich wykorzystać, gdyby Laboratorium Otchłani zostało kiedyś zaatakowane przez siły zbrojne Rebeliantów.
W czasie ostatniego miesiąca polecił swoim naukowcom, by zdwoili wysiłki w celu opracowania lepszych prototypów śmiercionośnych broni, nowych planów obrony i procedur alarmowych, tak żeby mógł dysponować gotowym scenariuszem postępowania w każdej sytuacji. Pełna gotowość jest naszą najlepszą bronią - myślał. Tol Sivron zawsze chciał być jak najlepiej przygotowany.
Żądał częstych sprawozdań z postępów czynionych przez zespół jego naukowców. Nalegał, żeby w każdej chwili dostarczali mu najświeższe dane. Magazyn, który przylegał do jego biura, był niemal po sufit zawalony wydrukowanymi raportami i dokumentacjami technicznymi wynalazków, a nawet miniaturowymi modelami broni, jakie zaprojektowali jego ludzie. Rzecz jasna, nie miał dość czasu na zapoznawanie się ze wszystkimi dokumentami, ale otuchy dodawała mu sama świadomość, że wie, iż tam są i w każdej chwili może je przeczytać.
Usłyszał odgłos kroków i kątem oka dostrzegł czworo kierowników głównych działów, którzy, wezwani na poranną naradę, pojawili się w sali konferencyjnej wraz z przydzielonymi im osobistymi strażnikami.
Tol Sivron nie odwrócił się od iluminatora, żeby ich powitać. Z uczuciem prawdziwej dumy spoglądał na gigantyczną sferę prototypu Gwiazdy Śmierci, który właśnie, niczym szkielet sztucznego księżyca, wychynął zza skalistej asteroidy. Gwiazda Śmierci była
największym sukcesem, jaki odnieśli naukowcy Laboratorium. Wielki moff Tarkin tylko raz rzucił okiem na prototyp i natychmiast nagrodził medalami Sivrona, głównego projektodawcę Bevela Lemeliska, a także Qwi Xux, jego pierwszą asystentkę.
Kierownicy działów zajęli miejsca przy stole konferencyjnym. Ustawili pojemniki z czymś gorącym do picia i kończyli przeżuwać resztki porannego syntetycznego pasztecika. Wszyscy mieli w rękach wydruki z planowanym programem porannego posiedzenia.
Sivron postanowił, że spotkanie będzie bardzo krótkie i rzeczowe. Nie przypuszczał, by potrwało dłużej niż dwie, najwyżej trzy godziny. I tak nie mieli zbyt wielu spraw do omówienia. Widząc, że prototyp Gwiazdy Śmierci znika poza górną krawędzią iluminatora, odwrócił się, żeby spojrzeć na swoich czworo kierowników.
Doxin był mężczyzną grubszym niż wyższym, całkowicie bezwłosym, jeżeli nie liczyć bardzo cienkich i niemal czarnych brwi, które wyglądały jak cienkie druty wtopione w czoło. Miał tak grube wargi, że mógłby utrzymać na nich w równowadze pisak, kiedy się uśmiechał. Doxin był kierownikiem działu odpowiedzialnego za opracowywanie i wdrażanie projektów urządzeń dużej mocy.
Obok niego siedziała Golanda. Wysoka i zadziorna, obdarzona kanciastą twarzą o spiczastej brodzie i ogromnym, orlim nosie, przypominającym trochę sylwetkę gwiezdnego niszczyciela, była mniej więcej tak samo urodziwa jak gundark. Golanda kierowała sekcją wynalazków w dziedzinie artylerii, a także odpowiadała za sprawy taktyczno-wdrożeniowe. W ciągu ponad dziesięciu lat, jakie przepracowała w Laboratorium Otchłani, ani razu nie przestała narzekać na bezsensowny pomysł badania właściwości nowych dział pośrodku gromady czarnych dziur. Uważała, że pulsowanie ich sił przyciągania rujnuje wszystkie obliczenia i zniekształca wyniki testów balistycznych.
Trzecim kierownikiem był Yemm, demonicznie wyglądający Devaronianin, który zawsze potrafił wygłosić właściwą mowę o właściwej porze. Jego dział zajmował się opracowywaniem dokumentacji, sprawozdań i ekspertyz.
Ostatnim kierownikiem, siedzącym na samym końcu stołu, był Wermyn, barczysta jednoręka istota, obdarzona nadludzkim wzrostem i siłą. Jego skóra miała odcień purpurowo-zielonkawy, dzięki któremu nie sposób było określić, skąd pochodził. Wermyn był kierownikiem działu remontów i napraw, odpowiedzialnym za funkcjonowanie całego Laboratorium Otchłani.
- Witam wszystkich - zagaił Tol Sivron, sadowiąc się przy stole na największym fotelu i uderzając o blat końcami spiczastych pazurów, ostrych jak igły. - Widzę, że zapoznaliście się z porządkiem obrad dzisiejszego posiedzenia. Doskonale. - Rzucił groźne spojrzenie w stronę czterech szturmowców, którzy stali w otwartych drzwiach, niemal na progu. - Kapitanie, proszę wyjść i zamknąć drzwi. To poufna narada, dotyczy spraw najwyższej wagi.
Oficer szturmowców bez słowa poczekał, aż jego żołnierze opuszczą salę obrad, a później wyszedł i uszczelnił drzwi. Rozległ się cichy syk sprężonego powietrza.
- Nareszcie - odezwał się Sivron, przekładając papiery leżące przed nim na blacie stołu. - A teraz chciałbym, żebyście złożyli mi raporty na temat tego, co ostatnio dzieje się w waszych działach. Później przedyskutuj emy wszystko i wyciągniemy wnioski z nowych odkryć, jeżeli takie będą, ana końcu omówimy możliwe strategie działania. Mam nadzieję, że nasze poprawione plany postępowania w sytuacjach alarmowych zostały rozesłane wszystkim pracownikom placówki? - Sivron spojrzał na Yemma, który był odpowiedzialny za papierki i dokumenty.
Devaronianin uśmiechnął się uprzejmie i kiwnął głową. Miękkie rogi, wyrastające z jego czaszki, zakołysały się przy tym ruchu w dół i w górę.
- Tak jest, panie dyrektorze - odparł. - Wszyscy pracownicy laboratorium otrzymali wydrukowane kopie całego trzystusześćdziesięciopięciostronicowego dokumentu zawierającego komplet instrukcji, a także polecenie, żeby dokładnie się z nim zapoznali.
- To dobrze - stwierdził Sivron, stawiając znak obok pierwszej pozycji porządku obrad. - Pod koniec zebrania poświęcimy trochę czasu na nowe sprawy, a teraz chciałbym przejść do następnego punktu. Wciąż mam wiele raportów do przejrzenia. Wermyn, czy nie zechciałbyś zabrać głosu?
Jednoręki kierownik działu realizacji projektów i nadzoru pracy laboratorium zaczął przytaczać szczegółowe dane na temat stanu zapasów w magazynach, zużywanej energii i oczekiwanego czasu pracy ogniw w reaktorach atomowych. Jedynym problemem, jaki widział, była zastraszająco niska liczba części zapasowych. Wermyn nie sądził, żeby kiedykolwiek otrzymali transport nowych części z zewnątrz.
Tol Sivron pedantycznie zapisał tę uwagę w swoim podręcznym notesie.
Kolejny mówca, Doxin, skończył siorbać gorący napój, a potem przedstawił raport na temat nowej broni, którą badali jego specjaliści.
- To metalowo-krystaliczny przesuwnik fazowy - oznajmił. W skrócie MKPF.
- Hmmm... - zamyślił się Tol Sivron, dotykając swojej brody długim pazurem. - Zanim przedstawimy go funkcjonariuszom Imperium, będziemy musieli wymyślić dla niego bardziej chwytliwą nazwę.
- To tylko roboczy skrót - bronił się zakłopotany Doxin. - Na razie zbudowaliśmy funkcjonujący model, ale na podstawie uzyskanych wyników nie możemy jednoznacznie określić przydatności urządzenia. Mimo to badania wstępne pozwalają mieć nadzieję, że działanie ostatecznej wersji przyrządu, wykonanej w skali jeden do jednego, powinno zakończyć się całkowitym sukcesem.
- A co to urządzenie właściwie robi? - zainteresował się Tol Sivron.
Doxin spojrzał na niego z nachmurzoną miną.
- Panie dyrektorze, w ciągu ostatnich siedmiu tygodni przedstawiłem panu kilka raportów na ten temat. Czyżby pan ich nie czytał?
Sivron instynktownie zasłonił się głowoogonami.
- Jestem bardzo zajęty i nie mogę pamiętać wszystkiego, co podsuwa mi się do przeczytania - oznajmił. - Zwłaszcza czegoś, co dotyczy urządzenia mającego tak banalną nazwę. Bardzo proszę odświeżyć moją pamięć.
Zachęcony w ten sposób Doxin wręcz nie potrafił opanować podniecenia.
- Pole generowane przez MKPF dokonuje zmian w strukturach krystalicznych metali, takich na przykład jak te, z których buduje się kadłuby gwiezdnych statków. Pole to jest zdolne przenikać przez pola osłon tych jednostek i zamieniać ich płyty poszycia w drobny proszek. Prawa fizyczne rządzące tą przemianą, są, rzecz jasna, o wiele bardziej skomplikowane, ale w skrócie to właśnie tak wygląda.
- Tak, tak - odezwał się Tol Sivron. - To brzmi bardzo pięknie. Z jakiego rodzaju problemami zetknęliście się podczas badań?
- No cóż, MKPF działał skutecznie tylko na mniej więcej jedną setną część powierzchni naszej próbnej płyty.
- A więc może okazać się nie tak strasznie pożyteczny? - zapytał rozczarowany Tol Sivron.
Doxin potarł gąbczaste palce o wypolerowaną powierzchnię blatu stołu, wywołując nieprzyjemny pisk.
- To stwierdzenie jest niezupełnie prawdziwe, panie dyrektorze odparł. - Ten jeden procent zmian w strukturze zaistniał na całej
powierzchni płyty, pozostawiając mikroskopijne otworki w bardzo wielu miejscach. Taka utrata spójności powinna wystarczyć do rozhermetyzowania i zniszczenia całego gwiezdnego statku.
Sivron wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- A, to bardzo dobrze! Proszę kontynuować badania i nadal przesyłać mi raporty z tak wspaniałymi wiadomościami.
Golanda, kobieta o twarzy przypominającej siekierę, zajmująca się sprawami artylerii i taktycznych innowacji, zabrała głos na temat pocisków rozpryskowo-rezonansowych, których zasada działania opierała się częściowo na teorii opracowanej podczas projektowania Pogromcy.
Jej przemówienie zostało przerwane przez Yemma, który nagle wstał i coś krzyknął. Sivron spiorunował go spojrzeniem.
- Nie pozwoliłem panu zabierać głosu, Yemm!
- Ale, panie dyrektorze... - zaczął Yemm, rozpaczliwym gestem pokazując na iluminator. Pozostali kierownicy także wstali i zaczęli przekrzykiwać się nawzajem.
Tol Sivron w końcu odwrócił się i na tle różnobarwnych wirujących chmur gazów Otchłani zobaczył jakieś ciemne kształty. Jego głowoogony, charakterystyczne dla Twi’lekow, rozwinęły się i rozprostowały na jego plecach.
W samym środku Otchłani pojawiła się cała flota rebelianckich gwiezdnych statków. Siły okupacyjne, których przybycia tak bardzo się obawiał, w końcu odnalazły drogę do Laboratorium Otchłani.
Mając do dyspozycji dwie korwety z przodu i pozostałe dwie po bokach fregaty, generał Wedge Antilles nakazał skierować „Yavaris” ku grupie niezgrabnych, bezkształtnych asteroid tworzących imperialną placówkę badawczo-naukową.
Na obserwacyjnym pomoście obok niego stała powabna, jasnobłękitnoskóra Qwi Xux. Jej postawa wyrażała napięcie, ale także pragnienie znalezienia się w pomieszczeniach, które kiedyś zajmowała. Pragnęła je przeszukać, w nadziei, że może odnajdzie ślady zapomnianych przeżyć.
- Wzywam Laboratorium Otchłani - odezwał się Wedge do mikrofonu komunikatora. - Mówi generał Wedge Antilles, dowódca floty okupacyjnej Nowej Republiki. Proszę odezwać się w celu omówienia warunków waszej kapitulacji.
Miał wrażenie, że mówiąc to, zachowuje się trochę arogancko, ale wiedział, że obrońcy nie mieliby żadnych szans podczas walki z jego flotą. Ukryci w środku obszaru czarnych dziur i pozbawieni obrony, jaką mogły zapewnić im gwiezdne niszczyciele admirał Daali, liczyli raczej na to, że nikt ich nie odnajdzie, a nie na siłę ognia swojej broni.
Mimo iż jego statki zbliżyły się do gromady skalistych asteroid, Wedge nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Kiedy jednak zza jednej ze skał wyłonił się szkielet prototypu Gwiazdy Śmierci, wykonany z jakiegoś metalu, Wedge przeżył chwile prawdziwej grozy.
- Wzmocnić pola ochronne! - rozkazał instynktownie.
Z wnętrza szkieletu bojowej stacji nie padł jednak ani jeden strzał i po chwili żebrowana kula zniknęła z wdziękiem za następną asteroidą.
Kiedy flota Wedge’a znalazła się jeszcze bliżej, od strony niewielkich budynków i magazynów na powierzchni jakiejś bezkształtnej skalistej bryły poszybowało w ich stronę kilka smug laserowego światła. Dotarły do celu, odbijając się nieszkodliwie od pola ochronnego jednego ze statków.
- No dobrze, obie czołowe korwety - rozkazał Wedge. - Tylko mierzcie bardzo dokładnie. Chcemy unieszkodliwić ich obronę, ale nie wolno nam zniszczyć samego laboratorium. - Kątem oka popatrzył na Qwi. - W tym miejscu znajduje się zbyt wiele niezwykle cennych informacji. Nie możemy ryzykować, że je stracimy.
Obie korwety, widoczne przed dziobem jego fregaty, raziły gromadę asteroid gradem precyzyjnie mierzonych laserowych strzałów, a Wedge obserowował dysze wylotowe ich ogromnych silników. Jaskrawoczerwone błyskawice mknęły w przestworzach, by zamieniać w proszek całe wielkie głazy i skały.
- To zbyt łatwe - mruknął do siebie.
W tej samej chwili otrzymał rozpaczliwy sygnał od kapitana jednej z dziobowych korwet. Drżący wizerunek mężczyzny pojawił się na mostku, przesłany za pośrednictwem specjalnego kanału łączności alarmowej.
- Generale, coś dzieje się z naszym kadłubem! Pola ochronne są bezradne! To pewnie jakiś nowy rodzaj broni. Płyty kadłuba słabną. Nie mogę się zorientować, w którym...
Transmisja nagle się urwała i w tej samej chwili korweta przemieniła się w kulę szczątków i ognia.
- Wycofać się! - zawołał Wedge do mikrofonu komunikatora łączności ogólnej, ale druga korweta skoczyła naprzód. Jej kapitan chciał
zapewne zrobić użytek z całego zestawu podwójnych turbolaserowych dział oraz dwóch wyrzutni protonowych torped, które zainstalowano specjalnie na czas wyprawy.
- Kapitanie Ortola! - powtórzył Wedge. - Proszę się wycofać!
Dowódca drugiej korwety zdołał jednak otworzyć ogień i wziąć na cel najbliższą asteroidę. Dwie torpedy protonowe przemknęły z cichym sykiem, a błyskawice z turbolaserowych dział wznieciły pożar w magazynach łatwopalnych materiałów i gazów, wskutek czego cała asteroida przemieniła się w chmurę jarzącego się dymu.
- Nie będzie pan już miał z nią żadnych problemów, panie generale - odezwał się kapitan Ortola. - Może pan teraz w każdej chwili wydać swoim oddziałom rozkaz lądowania.
Alarmowe syreny napełniły ciszę Laboratorium Otchłani takim monotonnym wyciem, że Tol Sivron tylko z trudem potrafił zebrać myśli.
- Proszę wszystkich o uwagę - odezwał się do mikrofonu interkomu. - Pamiętajcie, żeby zachowywać się zgodnie z instrukcjami postępowania w sytuacjach alarmowych.
Od strony korytarza, którego ściany wyłożono białymi płytkami, dobiegał tupot butów szturmowców biegnących raz w jedną, raz w drugą stronę. Kapitan pokrzykiwał na swoich żołnierzy, żeby szybciej zajmowali stanowiska obronne rozmieszczone na skrzyżowaniach głównych korytarzy. Wyglądało na to, że nikt się nie przejmuje wypróbowanymi alarmowymi procedurami opracowanymi z pedantyczną dokładnością, których napisanie zajęło Sivronowi i jego podwładnym tyle czasu.
Tol Sivron zgrzytnął z irytacją zębami, po czym odezwał się do mikrofonu nieco ostrzejszym tonem:
- Jeżeli ktoś chciałby otrzymać jeszcze jedną kopię instrukcji postępowania w sytuacjach alarmowych albo nie może odnaleźć swojego egzemplarza, niech natychmiast się zgłosi do bezpośredniego przełożonego. Należy się upewnić, czy każdy pracownik ma instrukcję.
Rebelianckie statki zawieszone nad Laboratorium Otchłani wyglądały jak konstrukcje z sennego koszmaru. Nie robiły sobie nic z ognia obronnych laserów placówki, traktując je co najwyżej jak ukąszenia owadów.
Doxin, siedzący za konsoletą łączności wewnątrzlaboratoryjnej placówki, aż podskoczył z radości, kiedy jedna z rebelianckich korwet zamieniła się w kulę oślepiająco jasnego ognia. Z wnętrza kuli trysnęły słupy płonącego paliwa, chłodzących gazów i metalu zamienionego w drobny proszek.
- To działa! - krzyknął do siebie. - MKPF naprawdę działa! Przycisnął słuchawkę do ucha, przez chwilę siedział nieruchomo, a potem zacisnął mocno grube wargi. Kiedy uniósł brwi, na pozbawionej włosów głowie ukazały się zmarszczki jak fale na powierzchni wzburzonego oceanu.
- Niestety, panie dyrektorze, nie będziemy mogli oddać drugiego strzału - oświadczył. - Wygląda na to, że w systemie zasilania MKPF nastąpiło jakieś uszkodzenie. Ufam jednak, że sukces odniesiony w starciu z pierwszym prawdziwym celem udowodnił, że urządzenie działa i że warto poświęcić mu więcej czasu.
- Rzeczywiście - zgodził się z nim Tol Sivron, spoglądając z podziwem na wciąż rozprzestrzeniającą się chmurę szczątków nieprzyjacielskiej korwety. - Musimy zwołać w tej sprawie następne posiedzenie.
- System jest w tej chwili niesprawny - przypomniał mu Doxin.
Druga rebeliancka korweta, jakby jej kapitan pragnął pomścić zniszczenie pierwszej, zaczęła strzelać chybaz całej broni, jaką miała na pokładzie. W wyniku tak zmasowanego ognia asteroida mieszcząca biura, magazyny i laboratoria, w których opracowywano projekty urządzeń dużej mocy, przestała istnieć.
- Wygląda na to, że został raczej całkowicie unieszkodliwiony stwierdził Sivron.
Doxin nie potrafił ukryć głębokiego rozczarowania.
- Teraz już nigdy nie dokonamy analizy pooperacyjnej - oświadczył, a potem ciężko westchnął. - Zupełnie nie wiem, jak sobie poradzimy podczas opracowywania szczegółowego raportu, nie mając wszystkich danych.
Przez pomieszczenia laboratorium przetoczył się głuchy huk. Tol Sivron wypadł na korytarz, a po chwili to samo uczynili jego kierownicy. W jednym z końców korytarza było widać szaroburą, gęstą chmurę dymu, z którego pochłonięciem nie radziły sobie systemy wentylacyjne.
Nagle ekrany wszystkich monitorów komputerowych stojących w sali obrad zamigotały i zgasły. Kiedy Sivron chciał zażądać wyjaśnień, zgasły także wszystkie światła w pomieszczeniach, a po chwili rozjarzyły się bladozielone lampki oświetlenia awaryjnego.
W korytarzu rozległ się tupot butów i do sali obrad wpadł kapitan szturmowców.
- Kapitanie, co się właściwie dzieje? - zapytał niecierpliwie Sivron. - Proszę o raport.
- Właśnie udało się nam zniszczyć rdzeń pamięciowy głównego komputera, panie dyrektorze - padła zwięzła odpowiedź.
- Udało się wam... co takiego? - wytrzeszczył oczy Sivron.
Tymczasem kapitan mówił dalej z szybkością karabinu blasterowego.
- Panie dyrektorze, musimy mieć pański osobisty kod dostępu, żeby zniszczyć także informacje zapisane w rdzeniu rezerwowym. Napromieniujemy go, żeby wszystkie tajne dane zostały skasowane na dobre.
- Czy to jest zapisane w instrukcji postępowania w sytuacjach alarmowych? - Czekając na odpowiedź, Tol Sivron powiódł spojrzeniem po twarzach wszystkich kierowników działów. Sięgnął po wydruk swojego egzemplarza instrukcji. - Kapitanie, na której stronie znalazł pan opis tej procedury?
- Proszę pana, nie możemy dopuścić do tego, żeby nasze drogocenne dane wpadły w łapy Rebeliantów - odparł oficer. - Rezerwowy rdzeń pamięciowy musi zostać zniszczony, zanim do środka placówki przedostanie się chociaż jeden najeźdźca.
- Nie jestem pewna, czy przewidzieliśmy taką okoliczność, kiedy opracowywaliśmy te procedury - wzruszając ramionami, oznajmiła Golanda. Ona także przerzucała kartki swojego egzemplarza.
- Możliwe, że będziemy musieli opracować taką procedurę, a potem umieścić ją w dodatku do instrukcji - zaproponował Yemm.
Wermyn, stojący przy stole konferencyjnym, przerzucał kartki dokumentacji.
- Panie dyrektorze, znalazłem coś w rozdziale pięć-kropka-cztery, zatytułowanym: „Postępowanie na wypadek inwazji Rebeliantów” - oświadczył. - Proszę spojrzeć na paragraf szósty. Jeżeli w wyniku takiej inwazji zaistnieje realne niebezpieczeństwo opanowania Laboratorium Otchłani, mam na czele swoich ludzi polecieć na asteroidę z reaktorem. Powinienem uszkodzić wieże z wymiennikami ciepła, tak żeby paliwo osiągnęło stan nadkrytyczny, a wybuch zniszczył placówkę i przy okazji najeźdźców.
- To dobrze, bardzo dobrze - powiedział Tol Sivron. Odszukał właściwą stronę i sam przeczytał odpowiedni ustęp. - Proszę natychmiast się tym zająć.
Wermyn wstał. Jego śniada, purpurowo-zielonkawa skóra jeszcze nieco pociemniała.
- Rozumiem, panie dyrektorze, że te wszystkie procedury zostały zatwierdzone, ale nie bardzo wiem, co powinienem robić później. W jaki sposób moi ludzie będą mogli odlecieć z tamtej asteroidy? Prawdę mówiąc, w jaki sposób którykolwiek z pracowników zdoła się wydostać po tym, jak moja ekipa wyzwoli reakcję łańcuchową we wnętrzu reaktora?
Przez szum i gwar różnych rozmów w interkomie przedarł się nagle podniecony głos szturmowca.
- Melduję, że rebelianccy najeźdźcy przedostali się na teren bazy! Powtarzam. Rebelianccy najeźdźcy przedostali się...
Słowa urwały się z miauknięciem i z głośnika interkomu wydobył się monotonny szum.
- Proszę dać sygnał do ewakuacji - polecił osaczony ze wszystkich stron Sivron.
Obrócił wąsko rozstawione i podobne do paciorków oczy na panoramiczne okno, skierowane w przestworza. Rebelianckie okręty nie przestawały razić laboratorium nawałnicami laserowych błyskawic. W pewnej chwili w polu widzenia ukazała się błyszcząca metalowa konstrukcja mająca kształt armilarnej sfery o rozmiarach niewielkiego księżyca.
- Proszę robić, co do pana należy, Wermyn, i zatroszczyć się o te reaktory - rozkazał Tol Sivron. - My zaś wycofamy się, a później ewakuujemy na pokłady prototypu Gwiazdy Śmierci. Zmienimy jej kurs w ten sposób, żeby zabrać po drodze pańską grupę, a później po prostu odlecimy. Zostawimy Rebeliantów na pewną śmierć, a naszą drogocenną wiedzę zabierzemy ze sobą po to, żeby kiedyś przekazać Imperium.
Trzy transportowce z oddziałami szturmowymi Nowej Republiki wylądowały na powierzchni centralnej asteroidy Laboratorium Otchłani. Musiały przedtem użyć dziobowych dział laserowych, żeby przebić się przez zamknięte wrota hangarów. W burtach statków rozchyliły się klapy drzwi wyjściowych, podobne do mechanicznych skrzydeł, i z przedziałów pasażerskich zaczęli się wysypywać żołnierze, żeby zająć pozycje obronne. Biegli pochyleni, chroniąc głowy za lekkimi tarczami, odpornymi na strzały, i trzymając gotowe do użytku karabiny blasterowe o dużej sile rażenia.
Po opuszczonej rampie zbiegł z głośnym tupotem Chewbacca. Wydawszy bojowy ryk Wookiech, szykował do strzału swój miotacz. Zacisnął owłosioną dłoń na łożysku i mierzył przed siebie z broni przypominającej kuszę. Ze zjeżoną sierścią chłonął wonie dymu i opary chłodziw. Po chwili wykonał zamaszysty gest, nakazując doborowym komandosom Page’a, żeby biegli za nim.
Nagle rozległ się ogłuszający huk blasterowych wystrzałów - to zaczęli strzelać czterej szturmowcy czekający w zasadzce. Jeden żołnierz grupy szturmowej upadł, a w stronę imperialnych obrońców poszybowało co najmniej czterdzieści laserowych błyskawic.
Chewbacca dobrze pamiętał, że kiedy został uwięziony w Laboratorium Otchłani, zmuszono go do niewolniczej pracy przy naprawach statków admirał Daali. Kusiło go wówczas, żeby dokonać sabotażu na pokładzie imperialnego szturmowego promu klasy Gamma, ale wiedział, że w ten sposób skazałby się na pewną śmierć, nie wyrządzając imperialnym wojskom żadnych szkód, których nie można byłoby łatwo usunąć.
W tej chwili myślał jednak tylko o innych Wookiech uwięzionych w laboratorium. Przed oczami miał ich nisko pochylone głowy i wyleniała sierść na wymizerowanych ciałach podobnych do szkieletów. Po wielu latach morderczej pracy stracili nadzieję, że ich los kiedykolwiek się odmieni.
Z trudem powstrzymując gniewne warknięcie, Chewbacca przypomniał sobie także baryłkowatego mężczyznę, sadystę, który pełnił funkcję nadzorcy Wookiech. To on zmuszał nieszczęsnych więźniów do jeszcze cięższej pracy, bez względu na to, co robili i jak ciężko pracowali. Chewie doskonale pamiętał pałające spojrzenie nadzorcy i jego zgrzytliwy głos podobny do dźwięku tłuczonego szkła, a zwłaszcza śmiercionośny elektryczny bicz, za pomocą którego zastraszał Wookiech i zmuszał ich do posłuszeństwa.
Na dźwięk wycia alarmowych syren w głośnikach interkomu, poczuł przypływ adrenaliny i gniewu. Warknął groźnie, przynaglając żoł- nierzy do pośpiechu. Przypomniał sobie, że zostawił złocistego androida na pokładzie flagowej fregaty „Yavaris”, i był rad, że Threepio nie naraża się na niebezpieczeństwo krzyżowego ognia. Chewbacca nie chciałby znów składać części protokolarnego androida w całość.
Skierował się w stronę ogromnej hali, wykutej w litej skale. Kiedyś jako niewolnik spędził tu wiele godzin, zmuszany do ciężkiej pracy. Ogromne drzwi pomieszczenia remontowego były zamknięte ciężką płytą, opancerzoną i odporną na strzały blasterów. Z jej powierzchni wystawały główki nitów o rozmiarach zaciśniętej pięści Wookiego.
Chewbacca zatrzymał się przed drzwiami i zaczął uderzać w pancerz otwartą dłonią. Komandosi Page’a, stojący za nim, szperali w plecakach. Dwaj najbliżsi wyciągnęli termiczne detonatory i skoczyli ku drzwiom, trzymając po jednym urządzeniu w każdej dłoni. Umieścili detonatory na drzwiach, w miejscach krytycznych spojeń, a potem włączyli i nastawili mechanizmy zegarowe. Kiedy chronometry zaczęły odmierzać czas, na ich tarczach rozbłysły bursztynowe lampki.
- Cofnąć się! - krzyknął jeden z komandosów.
Chewbacca pobiegł śladami żołnierzy i ledwo zdążył skręcić za róg, kiedy usłyszał stłumione odgłosy eksplozji. W chwilę później rozległ się głośny huk, odbity echem od ścian hali. To szczątki masywnych drzwi runęły na posadzkę.
- Naprzód! - rozkazał dowódca oddziału szturmowego.
Chewbacca przedarł się przez kłęby dymu. Przeskoczył przez próg i znalazł się w wielkiej hali. Jego uszu dobiegły ciche, skwierczące dźwięki, zmieszane z okrzykami pełnymi wściekłości i bólu. Doprowadzeni do ostateczności niewolnicy, przebywający w środku hali, zapomnieli nawet ojczystej mowy.
Kiedy kłęby dymu trochę się przerzedziły, Chewbacca z niejakim rozczarowaniem stwierdził, że bitwa jest zakończona. Serce podskoczyło mu jednak z radości na widok niewolników, którzy słysząc wycie syren alarmowych i czując zbliżający się koniec udręki, postanowili wziąć sprawy w swoje ręce.
Przed nadzorcą, opierającym się plecami o wypatroszony kadłub imperialnego promu klasy Lambda, stało w półokręgu dziewięciu Wookiech. Baryłko waty mężczyzna o bladej, ziemistej skórze, błyszczącej teraz od potu, nie ukrywał przerażenia. Cofnąwszy wargi odsłonił zęby i ułożył rysy twarzy w zwierzęcy grymas, jakby chciał rzucić więźniom wyzwanie. Raz po raz przecinał powietrze giętkim drutem elektrycznego bicza, wijącym się na podobieństwo jadowitego węża. Więźniowie, warcząc i rycząc, starali się pochwycić nadzorcę, żeby rozerwać go na kawałki.
Chewbacca także wydał okrzyk pełen wściekłości. Niektórzy Wookie spojrzeli na przybyłą odsiecz, ale inne istoty porośnięte zmierzwioną sierścią były tak podniecone pierwszą od wielu lat szansą wywarcia zemsty na swoim pogromcy, że nie zwracały uwagi na przybyszy.
- Rzuć broń - odezwał się dowódca oddziału szturmowego do baryłkowatego mężczyzny.
Blastery wszystkich żołnierzy skierowały się w stronę nadzorcy. Chewbacca był rozbawiony, widząc wyraz ulgi, jaki pojawił się na twarzy okrutnego mężczyzny na widok żołnierzy Nowej Republiki.
Tymczasem więzieni Wookie nie przerywali walki, tylko wciąż nacierali na swego oprawcę. Wyglądali o wiele gorzej niż zaledwie przed kilkoma miesiącami, kiedy widział ich Chewbacca. Nie ulegało wątpliwości, że nadzorca, pozbawiony ochrony, jaką zapewniała mu flota admirał Daali, zaczął zmuszać niewolników do jeszcze cięższej pracy, chcąc uzupełnić luki w obronie Laboratorium Otchłani.
- Rozkazałem ci, żebyś rzucił broń! - powtórzył nieco głośniej dowódca żołnierzy.
Nadzorca machnął biczem jeszcze raz, odrzucając nacierających Wookiech na większą odległość. Chewbacca zobaczył trzech najsilniejszych samców stojących najbliżej. Na ich wyleniałej sierści było widać liczne osmalone pręgi, wypalone przez giętki drut elektrycznego bicza. Niektóre ślady po dawniejszych ranach zamieniły się w połyskliwe blizny wyglądające, jak gdyby wypełniono je woskiem. Najstarszy, porośnięty szarą sierścią Wookie, który kiedyś powiedział Chewbacce, że nazywa się Nawruun, stał teraz na skraju półokręgu, ukryty pod kanciastą końcówką złożonego skrzydła szturmowego wahadłowca. Kości starego Wookiego wyglądały jak połamane albo poskręcane wskutek wielu lat morderczej pracy, ale ognie płonące w jego oczach przywodziły na myśl dwie gwiazdy.
Nadzorca uniósł wysoko rękojeść elektrycznego bicza, popatrzył jeszcze raz na Wookiech, a później przeniósł spojrzenie na żołnierzy Page’a. Dowódca komandosów wystrzelił, pragnąc ostrzec pogromcę niewolników. Echo tego strzału odbiło się od ścian wielkiej hali. Mężczyzna, stojący przy kadłubie wahadłowca, uniósł drugą rękę na znak, że się poddaje, po czym wyłączył bicz i upuścił rękojeść na posadzkę. Potoczyła się po kamiennych płytach z głośnym brzękiem.
- W porządku, a teraz odsuńcie się od niego - odezwał się dowódca, zwracając się do więźniów.
Na wszelki wypadek Chewbacca powiedział to samo, posługując się mową Wookiech. Zaskoczeni więźniowie stali przez chwilę nieruchomo. Ich nadzorca także stał, z przerażenia gotów w każdej chwili upaść na posadzkę. Nagle stary Nawruun zanurkował pod skrzydło, a potem rzucił się na kamienne płyty, by pochwycić kosmatą łapą rękojeść elektrycznego bicza. Przez chwilę mocował się z nią, a później włączył zasilanie.
Nadzorca skrzeknął przeraźliwie i cofnął się, jakby chciał wtopić się w kadłub gwiezdnego statku. Chewbacca zawył głośno, pragnąc powstrzymać Wookiech, ale żaden go nie usłuchał. Wszyscy jak na rozkaz rzucili się z wyciągniętymi łapami na nadzorcę, by rozszarpać go na kawałki.
A jednak to Nawruun skoczył pierwszy na baryłkowatego mężczyznę. Choć tak niekształtny i stary, przygarbiony Wookie uchwycił rękojeść bicza jak maczugę. Zamachnął się z całej siły i trafił pogromcę niewolników w głowę. Korpulentny mężczyzna wrzasnął i upadł, wymachując rękami.
Pozostali niewolnicy rzucili się na jego ciało. Nawruun wcisnął koniec rękojeści w usta nadzorcy i obrócił pokrętło dawki mocy do oporu.
Błyskawica uwolnionej energii wniknęła w głowę mężczyzny, wybuchając w jego mózgu jak sztuczne ognie. Z oczodołów nadzorcy trysnęły snopy iskier, a po chwili mózg oprawcy eksplodował, opryskując rozhisteryzowanych Wookiech krwią i kawałkami tkanki.
Później w wielkiej hali remontowej zapadła głucha cisza.
Chewbacca podszedł wolno, widząc, że ci więźniowie, którzy przeżyli, nagle łagodnieją jak baranki. Dokonawszy aktu zemsty, wstali i cofnęli się od zwłok oprawcy. Nawruun także wstał i popatrzył na rękojeść bicza, którą nadal trzymał w dłoni. Upuścił broń na posadzkę.
Upadła z ponurym brzękiem, a tuż obok niej upadł stary Wookie. Jego ciałem wstrząsało dziwne drżenie. Kiedy Chewbacca usłyszał głuche pomruki, zorientował się, że stary Nawruun płacze.
Tol Sivron usiłował znaleźć sobie wygodne miejsce w kabinie Gwiazdy Śmierci, żeby usiąść i się odprężyć, ale prototyp nie został zaprojektowany w ten sposób, żeby komuś było w nim miło i wygodnie.
Zespawane w pośpiechu stojaki z przyrządami stały gdzie popadło, otoczone plątaniną rzuconych byle jak wiązek przewodów i kabli. Dźwigary i wzmocnione wsporniki rozmieszczono w takich miejscach, że zasłaniały Sivronowi większą część atakowanego i obleganego Laboratorium. Mimo to dyrektor widział, że oddziały Rebeliantów opanowały placówkę.
Zwrócił uwagę na najbardziej oddaloną od środka grupy planetoidę, na której zbudowano skomplikowane wieże chłodni kominowych i pochłaniacze promieniowania głównego reaktora. Ujrzał na niej jasny błysk, po którym wszystkie urządzenia zaczęły się rozpadać.
Z głośnika komunikatora dobiegł go burkliwy głos Wermyna.
- Panie dyrektorze, nasze ładunki wybuchowe zniszczyły systemy obiegu chłodziwa w reaktorze. Urządzenie już wkrótce osiągnie stan nadkrytyczny. Nie sądzę, by najeźdźcom udało się powstrzymać ten proces. Laboratorium Otchłani jest skazane na zagładę.
- Bardzo dobrze, Wermyn - odparł Tol Sivron.
Trochę się martwił stratą całej drogocennej aparatury. Co innego mógł jednak zrobić? Mimo wszystko jego imperialni opiekunowie go opuścili. On i jego kierownicy i tak spisali się na medal, przynajmniej stawili najeźdźcom jakiś opór. Pozbawieni pomocy wojska, nie mogli przecież zwyciężyć w walce z doskonale uzbrojonym i wyćwiczonym przeciwnikiem, nieprawdaż? Oprócz tego postępowali zgodnie z opracowanymi instrukcjami. Nikt nie mógłby im zarzucić, że nie dopełnili swoich obowiązków.
Sivron spojrzał po twarzach kapitana szturmowców i trojga swoich kierowników. Oddziały imperialnych żołnierzy i pozostali naukowcy, zatrudnieni dotychczas w Laboratorium, zdążyli już znaleźć schronienie w pomieszczeniach kontrolnych i magazynach Gwiazdy Śmierci.
- Nie miałem czasu, żeby dokładnie przeczytać instrukcję obsługi prototypu tej bojowej stacji - oświadczył Sivron. - Czy ktoś wie, jak latać tym obiektem?
Golanda popatrzyła na Doxina, który z kolei przeniósł spojrzenie na twarz Yemma.
- Ja mam pewne doświadczenie w pilotowaniu bojowych statków, panie dyrektorze - odezwał się kapitan szturmowców. - Może będę potrafił manewrować stacją podczas lotu.
- To świetnie, kapitanie - odrzekł Sivron. - Uhm... - Wstał z fotela dowódcy. - Czy będzie pan chciał siedzieć na tym fotelu?
- Niekoniecznie, proszę pana. Potrafię sterować stacją z fotela pilota.
Kapitan udał się w stronę rzędów konsolet połączonych byle jak za pomocą sworzni.
- Musieli zauważyć eksplozję, do której doprowadził Wermyn stwierdził Doxin, przyglądając się, jak statki Rebeliantów zaczynają lądować na asteroidzie z reaktorem. Po chwili na skalnym okruchu pojawiły się następne dwa rebelianckie wahadłowce, z wnętrz zaczęli się wysypywać żołnierze. Siła ognia naj eźdźców była zbyt duża, żeby można było choćby marzyć o zorganizowaniu jakiejkolwiek akcji ratunkowej.
- W jaki sposób mamy teraz zabrać stamtąd Wermyna i jego ludzi? - zapytał Sivron.
Yemm sięgnął po instrukcję postępowania w sytuacjach alarmowych i zaczął nerwowo przerzucać jej kartki.
- Nie sądzę, żebyśmy przewidzieli taką okoliczność, proszę pana.
Głowoogony Tola Sivrona zadrżały, kiedy dyrektor potrząsnął głową, nie kryjąc wyjątkowego rozdrażnienia.
- Coś takiego nigdy nie powinno było się wydarzyć, prawda? zapytał surowo.
Głośno jęknął, usiłując się zastanowić, w jaki sposób znaleźć się w nowej sytuacji. Twi’lekowie byli znani z tego, że umieli szybko się przystosowywać. Sivron dał tego dowód, gdy opuścił rodzinną planetę, Ryloth. Przystosował się bardzo szybko również wówczas, kiedy moff Tarkin mianował go dyrektorem Laboratorium Otchłani. Teraz musiał szybko zmienić plany, by wyciągnąć jak największą korzyść z sytuacji, która pogarszała się z minuty na minutę.
- A więc trudno, nie mamy czasu ratować Wermyna - oświadczył. Zmieniamy plany. Naszym głównym obowiązkiem jest służenie Imperium. Musimy zabrać prototyp Gwiazdy Śmierci i jak najszybciej stąd odlecieć.
Wermyn także musiał dostrzec lądujące statki Nowej Republiki i wyskakujących z nich żołnierzy, pragnących przejąć kontrolę nad planetoidą z reaktorem. Kiedy ponownie połączył się z Sivronem, w jego głosie było słychać większe podniecenie i przerażenie.
- Panie dyrektorze, czy może pan nam jakoś pomóc? W jaki sposób chce nas pan stąd zabrać?
Tol Sivron włączył mikrofon komunikatora i starając się nadać głosowi jak najbardziej poważne i szczere brzmienie, odparł:
- Panie Wermyn, chcę, żeby pan wiedział, jak bardzo podziwiam pana i szanuję za tyle lat nienagannej pracy. Żałuję, że pańskie odejście w stan spoczynku nie odbędzie się tak bezkonfliktowo i w tak radosnym nastroju, jak się kiedyś spodziewałem. Jeszcze raz proszę przyjąć wyrazy najwyższego uznania. Dziękuję panu.
Przerwał połączenie, a potem znów odwrócił się w stronę kapitana szturmowców.
- A teraz musimy się stąd wynosić.
Kiedy najcięższe walki zaczynały się mieć ku końcowi, Qwi Xux i Wedge Antilles polecieli wahadłowcem do Laboratorium Otchłani. Qwi obserwowała przez iluminator, jak planetoida z każdą chwilą staje się coraz większa. Spędziła na niej niemal całe życie, ale niewiele pamiętała z tego, jak żyła i co robiła.
Jeżeli nie liczyć zniszczenia pierwszej korwety, Nowa Republika poniosła jedynie niewielkie straty. Naukowcy zatrudnieni w Laboratorium Otchłani stawili o wiele mniejszy opór niż sądził Wedge Antilles. Qwi cieszyła się na myśl o tym, że znów znajdzie się w swoich dawnych pracowniach naukowych. Liczyła na to, że odnajdzie swoje dokumenty, dzięki którym uzyska odpowiedzi przynajmniej na niektóre pytania... Trochę jednak się tego obawiała.
Wedge wyciągnął rękę i dotknął jej dłoni.
- Zobaczysz, że wszystko będzie dobrze - próbował ją pocieszyć. - Z pewnością bardzo nam pomożesz. Przekonasz się, że tak będzie.
Spojrzała tęsknie, kierując na niego ogromne, ciemnoniebieskie oczy.
- Zrobię, co będzie w mojej mocy - odparła, ale nagle coś odwróciło jej uwagę. Bez namysłu wyciągnęła rękę w tamtą stronę. Popatrz, Wedge! Musimy ich powstrzymać!
Spoza grupy asteroid Laboratorium Otchłani wyłonił się prototyp Gwiazdy Śmierci napędzany własnymi silnikami. Jasno błyszczał, odbijając blask chmur wirujących gazów.
- Zgodnie z tym, czego się dowiedziałam, studiując bazy danych, Laboratorium dysponowało w pełni funkcjonującym prototypem oświadczyła Qwi. - Jeżeli polecą tą Gwiazdą Śmierci gdzieś w przestrzeń należącą do Nowej Republiki...
Nim zdążyła dokończyć zdania, gigantyczna kula wystrzeliła w przestworza, w stronę krawędzi gromady czarnych dziur Otchłani, i po chwili zniknęła w obłokach różnobarwnych gorących gazów.
ROZDZIAŁ 9
Terpfen stał w cieniu wielkiej świątyni na powierzchni Yavina Cztery. Przyglądał się, jak blask wschodzącego słońca rozjaśnia półmrok, a nad ogrzewającą się dżunglą zaczynają pojawiać się pierwsze opary.
Niemal sparaliżowany z przerażenia, tkwił przed wyniosłym, prastarym zigguratem. W pewnej chwili obrócił okrągłe oczy i popatrzył na lądowisko. Spoczywał tam porwany myśliwiec typu B, ochładzając się z cichym skrzypieniem i pomrukiem. Stał na małej polanie, na której niedawno skoszono chwasty. Terpfen zauważył na kadłubie maszyny ciemne plamy w miejscach, w których trafił ją ogień laserów myśliwców wysłanych za nim z Coruscant.
Kiedy uniósł głowę, dostrzegł na samym szczycie świątyni kilka ciemnych sylwetek uczniów Jedi. Porośnięty dżunglą księżyc krążył wokół gazowego giganta, dzięki czemu konfiguracja ciał niebieskich w tym systemie powodowała niezwykłe zjawiska atmosferyczne. Zachwycały Rebeliantów, kiedy przed wielu laty obrali mały księżyc za tajną bazę.
Jaskrawe światło słońca, przenikając przez górne warstwy atmosfery Yavina, ulegało rozszczepieniu na najprzeróżniejsze barwy, a potem docierało na powierzchnię czwartego księżyca. Przefiltrowane przez warstwę oparów, unoszących się nad drzewami, tworzyło fantastyczną tęczę, która jednak była widoczna każdego ranka zaledwie przez kilka minut. Uczniowie Jedi, którzy zgromadzili się na szczycie świątyni, by przyglądać się tęczowej burzy i ją podziwiać, widzieli lądowanie jego statku. Nadchodzili.
Terpfen odziany w gładki lotniczy kombinezon pozbawiony wszelkich odznak czuł w głowie wielką pustkę. Jego serce waliło jak wielki młot. Najbardziej przerażała go konieczność przyznania się do wszystkich zdradzieckich czynów, których kiedykolwiek się dopuścił - ale musiał temu wyzwaniu stawić czoło. Próbował przećwiczyć wszystko, co powinien powiedzieć, ale stwierdził, że to mu nie pomoże. Nie istniał żaden dobry sposób na to, by wyjawić te przerażające tajemnice.
Czuł w głowie taki zamęt, że bał się, iż zemdleje. Wyciągnął jedną rękę, podobną trochę do płetwy, i uchwycił krawędź zimnego, porośniętego mchem kamienia świątyni. Obawiał się, że Carida jakimś cudem znów go odnajdzie i że Furgan ponownie zapuści szpony w tę organiczną część jego mózgu, która zastępowała naturalną tkankę.
Nie! To znów był jego mózg. Od ponad dwudziestu czterech godzin nie odebrał żadnego rozkazu od swoich imperialnych mocodawców. Przez te wszystkie lata Terpfen zdążył zapomnieć, jak czuje się ktoś, kto może myśleć tylko to, co zechce, i zachwycał się odzyskaną wolnością. Pozwolił sobie nawet fantazjować, że obali resztki Imperium, że skoczy do gardła wyłupiastookiego ambasadora Furgana i go udusi.
A pośród tych wszystkich myśli nie słyszał w mózgu niczyich rozkazów. Czuł się taki... wolny! Uświadomił sobie, że osłabienie spowodował tylko paraliżujący go strach. Uczucie to jednak przeminęło i Terpfen wyprostował się, słysząc coraz głośniejszy dźwięk kroków.
Pierwszą osobą, która wyszła na światło dnia, była Leia Organa Solo, minister stanu Nowej Republiki. Musiała pobiec do turbowindy, spodziewając się, że pilot myśliwca typu B chce przekazać jej jakieś niepomyślne wieści z Coruscant. Jej włosy wyglądały jakby były nie do końca uczesane albo rozwiane przez wicher, a pod jej umęczonymi oczami było widać sine cienie. Na jej czole widniała pionowa zmarszczka, jakby kobietę dręczyło także coś innego.
Terpfen czuł, jak jego serce zalewa fala zimnej rozpaczy. Pomyślał, że Leia z pewnością będzie udręczona jeszcze bardziej, kiedy oświadczy jej, iż imperialni siepacze znają kryjówkę jej najmłodszego syna, Anakina.
Leia przystanęła przed nim i obdarzyła go przeciągłym, poważnym spojrzeniem. Jej brwi ściągnęły się jeszcze bardziej, kiedy wymówiła jego nazwisko.
- Znam cię. Nazywasz się Terpfen, prawda? Co się stało, że przyleciałeś?
Kalamarianin wiedział, że jego bulwiastą głowę, pokrytą licznymi szramami i bliznami, rozpoznają nawet istoty ludzkie. Z wnętrza świątyni wyłoniło się kilkoro uczniów Jedi, których Terpfen nie znał, i zatrzymało się za Leią. W końcu pojawiła się też pani ambasador Cilghal. Okrągłe, wypukłe oczy Kalamarianki sprawiały wrażenie, że chcą przeniknąć jego duszę na wylot.
- Pani minister Organa Solo... - zaczął Terpfen, nie potrafiąc ukryć drżenia głosu. Później upadł na kolana, częściowo dręczony wyrzutami sumienia, a częściowo dlatego, że jego nogi odmówiły posłuszeństwa. - Twojemu synowi, Anakinowi, grozi śmiertelne niebezpieczeństwo!
Zwiesił pokrytą bliznami głowę. Zanim Leia zdążyła zapytać o cokolwiek, wyznał jej absolutnie wszystko.
Leia spoglądała na blizny na czubku głowy Terpfena i czuła, jak wokół jej szyi zaciska się jakaś niewidoczna pętla. Bezcenny sekret dotyczący planety Anoth, której istnienie Luke i Ackbar tak bardzo starali się utrzymać w tajemnicy, został w końcu zdradzony! Imperium wiedziało, gdzie przebywa jej maleństwo.
Nie bardzo rozumiała, na czym właściwie polegają środki przedsięwzięte dla obrony tamtego ukrytego świata, bardziej przypominającego piekło. Przypuszczała, że teraz jedyną ochroną, jaką dysponuje jej mały synek, jest jej wierna pokojówka i powierniczka, Winter.
- Bardzo panią proszę, minister Organa Solo... musimy natychmiast lecieć na Anoth - nalegał rozpaczliwie Terpfen. - Musimy wysłać jakąś wiadomość, żeby pani dziecko zostało stamtąd zabrane, zanim wpadnie w ręce imperialnych oddziałów szturmowych. Kiedy władzę nad moim umysłem sprawował ambasador Furgan, przekazałem na Caridę raport z zestawem współrzędnych dotyczących Anoth, ale nie zostawiłem sobie żadnej kopii. Skasowałem tę informację zaraz po przesłaniu. Musi pani nas tam zabrać. Uczynię wszystko, co będzie w mojej mocy, ale nie możemy tracić ani chwili.
Leia była gotowa do lotu choćby zaraz. Była przygotowana na wszystko, co konieczne, żeby ocalić życie maleńkiego synka. Nagle przez jej głowę przemknęła myśl, która sprawiła, że kobieta zamarła jak sparaliżowana.
- Nie mogę wysłać żadnej wiadomości na Anoth - oświadczyła. Nawet ja nie znam współrzędnych tej planety.
Terpfen spoglądał w jej oczy, ale Leia nie umiała odczytać wyrazu jego niekształtnej twarzy, podobnej trochę do rybiego pyska.
- To miała być tajemnica także dla mnie - ciągnęła po dłuższej chwili. - Jedynymi istotami, które znają te współrzędne, są Winter, Ackbar i Luke. Winter przebywa teraz na Anoth, Ackbar zaszył się na Kałamarze, a Luke jest ogarnięty dziwaczną śpiączką. Nie wiem, jak odnaleźć Anoth!
Starała się skupić, przypomniawszy sobie, jak szybko myślała, kiedy była trochę młodsza. Kiedyś, na pokładzie pierwszej Gwiazdy Śmierci, przejęła dowodzenie, widząc że plan Hana i Luke’a, którzy pragnęli ją ocalić, zaczyna być zagrożony. Wówczas dobrze wiedziała, co robić. Bez wahania włączyła się do akcji.
Teraz jednak miała troje dzieci, o które musiała się zatroszczyć, i zapewne te nowe obowiązki sprawiały, że nie umiała reagować tak błyskawicznie. Jaka szkoda, że Han odleciał szukać Pogromcy Słońc i Kypa Durrona. Pozostawił jąz bliźniętami w nadziei, że będąz matką bezpieczniejsze. Nie mogła teraz ich zostawić.
Ambasador Cilghal sprawiała wrażenie, że potrafi czytać w jej myślach.
- Musisz lecieć, Leio - oświadczyła. - Przede wszystkim powinnaś ratować synka. Twoim bliźniętom nic tu nie grozi. Będą chronione przez wszystkich uczniów Jedi.
Leia, jakby nagle uwolniona od czegoś nieznanego, co więziło ją i krępowało, poczuła, że w jej głowie zaczynają krystalizować się gotowe plany. Kiedy była odprężona, mogła myśleć szybko i trzeźwo.
- No dobrze, Terpfenie - rzekła. - Polecisz ze mną. Udamy się najpierw na Kalamar tak prędko, jak możliwe. Odnajdziemy tam Ackbara, a on zabierze nas do Winter i Anakina.
Obdarzyła zdrajcę spojrzeniem, w którym gniew walczył o lepsze z nadzieją, żalem i troską.
Terpfen odwrócił głowę.
- Nie - oświadczył stanowczo. - Co się stanie, jeżeli znów pobudzą mnie imperialni oprawcy? Co zrobię, jeżeli zostanę zmuszony do dokonania jakiegoś sabotażu?
- Będę miała na ciebie oko - odparła ostro Leia. - Chciałabym jednak, żebyś poleciał ze mną na Kalamar i spotkał się z Ackbarem. Pomyślała o wszystkich cierpieniach, jakie przeżył kalamariański
admirał, wskutek których czuł się zmuszony zaszyć w niedostępnych głębinach swojego podwodnego świata, żeby inni nie musieli wytykać mu jego hańby. - Wyjaśnisz mu, że wypadek, któremu ulegliśmy podczas lądowania na Vortex, nie wydarzył się z jego winy.
Terpfen z trudem wstał z ziemi.
- Pani minister Organa Solo - zaczął. Jego głos brzmiał, jakby kalamariański mechanik przełknął coś niesmacznego. - Ja... przepraszam.
Leia spojrzała na niego kątem oka, czując nagły przypływ adrenaliny, potrzebę jak najszybszego rozpoczęcia akcji, zrobienia wszystkiego, co możliwe. Chwila wahania mogła decydować o losie jej maleńkiego synka.
- Będziesz przepraszał, kiedy to wszystko się zakończy - powiedziała. - Teraz musisz mi pomóc.
ROZDZIAŁ 10
„Tysiącletni Sokół” wyłonił się z nadprzestrzeni w pobliżu miejsca, w którym znajdował się kiedyś system gwiezdny Caridy. Han Solo spolaryzował plastalową szybę segmentowanego iluminatora, chcąc popatrzeć na szczątki, które były kiedyś jasnym słońcem i grupą planet. Teraz jednak widział tylko chmury gazów, rozjarzonych wskutek promieniowania, które wyzwolił wybuch gwiazdy supernowej. Skala zniszczeń była o wiele większa niż wówczas, kiedy wyłonił się z nadprzestrzeni, by przekonać się, że Alderaan rozpadł się na kawałki. Działo się to w czasach, zanim w ogóle spotkał Leię, zanim podjął decyzję o przyłączeniu się do Rebelii, kiedy nawet nie wierzył w istnienie Mocy.
Wybuch słońca Caridy spowodował rozłożenie materii gwiezdnej grubą warstwą wokół ekliptyki. Gigantyczne zasłony kłębiących się gazów wisiały w przestworzach, jarząc się i błyskając od nadmiaru energii. W przestrzeni przemieszczała się fala uderzeniowa, która miała osłabnąć i zaniknąć dopiero po upływie tysiącleci.
Posługując się czujnikami o dużej rozdzielczości, Han dostrzegł kilka bezkształtnych rozżarzonych brył wypalonych na żużel światów, które były kiedyś planetami, najbardziej oddalonymi od słońca. Teraz jarzyły się jak węgle w gasnącym ognisku.
Obok Hana siedział Lando Calrissian i także patrzył, z ustami otwartymi ze zdumienia.
- Chłopie, ten dzieciak naprawdę wie, w jaki sposób wyrządzić najwięcej szkód.
Han kiwnął głową, czując, jak zasycha mu w gardle. Było mu dziwnie bez Chewbaccy, który zwykle latał z nim jako drugi pilot.
Miał nadzieję, że jego kudłaty przyjaciel nie przezywa aż tylu przygód podczas swojej wyprawy do Laboratorium Otchłani.
Zestawy czujników „Sokoła” tylko z trudem dawały sobie radę z pomiarami. W przestworzach wciąż jeszcze pulsowało bardzo silne promieniowanie przenikające szczątki caridańskiego systemu. Promienie Roentgena i gamma atakowały ochronne pola frachtowca. Han nie dostrzegał jednak ani śladu statku Kypa.
- Jak myślisz, co będziesz mógł odnaleźć pośród tylu szumów i zakłóceń? - zapytał go Calrissian. - Jeżeli będziesz miał szczęście i wytrzeszczał oczy, może uda ci się dostrzec ślad smugi jonów z silników Pogromcy Słońc, umożliwiających latanie z prędkościami podświetlnymi. Nigdy jednak nie odnajdziesz żadnych śladów w samym środku resztek po supernowej. Szansę są jak...
Han przerwał mu, unosząc rękę.
- Nigdy nie mów mi o szansach - burknął. - Wiesz, że także się znam na tych sprawach.
- Wiem, wiem - odparł Lando, ukazując w uśmiechu zęby. - A zatem co zamierzasz robić? Jaki w ogóle sens miało przylatywanie do tego systemu?
Han zacisnął wargi, zastanawiając się nad odpowiedzią. Wydawało mu się, że jak przyleci do systemu Caridy, odnajdzie tu jakieś ślady statku Kypa.
- Chciałem zobaczyć to, co i on widział - odrzekł w końcu. Pragnąłem odgadnąć myśli, jakie mogły wówczas zalęgnąć się w jego głowie. O czym mógł właściwie wtedy myśleć?
- Znasz go lepiej niż ja, chłopie - stwierdził Lando. - Jeżeli mógł wzniecić pożogę w Mgławicy Kocioł, żeby zniszczyć okręty admirał Daali, a niedawno unicestwił planetę z imperialnym wojskowym ośrodkiem szkoleniowym, dokąd mógłby polecieć potem? Pomyśl sam. Co może być jego następnym celem?
Han wpatrywał się w piekło, które było kiedyś caridańskim słońcem.
- Jeżeli moim celem byłoby całkowite zniszczenie Imperium, wyrządzenie jak największych szkód opanowanym przezeń światom... skierowałbym się do...
Odwrócił się raptownie i popatrzył na Calrissiana.
Ciemnobrązowe oczy Landa rozszerzyły się ze zdumienia.
- Nie odważyłby się tam polecieć! To zbyt niebezpieczne!
- Wątpię, czy bezpieczeństwo ma z tym coś wspólnego - oświadczył Han.
- Pozwól mi zgadnąć - rzekł Lando. - Jako następny cel obrał światy położone blisko jądra galaktyki, a ty chcesz lecieć tam, by go odnaleźć.
- Zgadłeś, chłopie - stwierdził Han, wystukując odpowiednie współrzędne na klawiaturze nawigacyjnego komputera. Usłyszał, że Lando mruczy pod nosem:
- Teraz nigdy nie zdążę na czas do systemu Kessel.
Po chwili, kiedy otaczająca ich przestrzeń się zakrzywiła, światła odległych gwiazd w iluminatorze przemieniły się w ogniste smugi. „Sokół” dokonał skoku w nadprzestrzeń. Kierował się w głąb obszaru zajętego przez wroga, w sam środek grupy światów, które nadal dochowywały wierności Imperium.
W samym jasnym sercu galaktyki, gdzie gwiazdy znajdują się tak blisko siebie, że ich dokładne współrzędne są nieznane, wskrzeszony Imperator zebrał siły, żeby przygotować się do ostatecznej walki. Kiedy zginął, jego dowódcy i lordowie zaczęli walczyć między sobą o władzę. Nie dysponując wojskowym geniuszem w rodzaju wielkiego admirała Thrawna, który mogły zjednoczyć pozostałe wojska, imperialna wojenna machina wycofała się do trudno dostępnych systemów gwiezdnych w pobliżu jądra galaktyki. Imperialni lordowie pozwolili Nowej Republice lizać rany otrzymane w ostatnich walkach, a sami zaczęli rywalizować o to, który z nich będzie panował nad przestworzami.
Było jednak wiadomo, że kiedy któryś z nich zwycięży w tej rywalizacji, wojska imperialne znów staną do walki przeciwko oddziałom Nowej Republiki. Chyba że Kyp Durron wcześniej zniszczy imperialną flotę.
Na skraju przestworzy należących do galaktycznego jądra Han i Lando dostrzegli czerwonego karła, który musiał eksplodować całkiem niedawno. Niewielkie, blade słońce nie zwracało niczyjej uwagi, a poza tym nie miało żadnych planet, na których istniałoby jakieś życie. Zwiadowcy Nowej Republiki ustalili jednak, że w systemie tego czerwonego karła znajdowały się stocznie, w których konstruowano gwiezdne statki. Stwierdzili także istnienie składów broni i archiwów, ukrytych głęboko we wnętrzach kilku niewielkich planet, skalistych i nie nadających się do kolonizacji.
Han, który właśnie wyglądał przez iluminator, zauważył, jak mała gwiazda wybucha, choć w mniej spektakularny sposób niż słońce
7 Władcy mocy Caridy. Zapewne jej masa była zbyt mała, nie wystarczająca do zapoczątkowania reakcji łańcuchowej, gdyż czerwony karzeł tylko zaczął pulsować, ale nie rozjarzył się w ognistej eksplozji. Mimo to fale uderzeniowe zamieniły planety, które znajdowały się najbliżej, w chmury pyłu i szczątków.
- Zrobił to jeszcze raz - odezwał się Han. - Po takich śladach, jakie pozostawia, nie można za nim nie trafić.
Mrużąc oczy, Lando spojrzał na ekrany skanerów.
- Widzę sylwetki jedenastu gwiezdnych niszczycieli klasy Victory. Wszystkie statki starają się opuścić system.
- A to dobre - stwierdził Han. Miał dość zmartwień z Kypem i Pogromcą Słońc i nie chciał równocześnie mieć do czynienia z całą flotą imperialnych gwiezdnych niszczycieli. - Czy nas zauważyły?
- Nie sądzę. W przestworzach jest wciąż mnóstwo zakłóceń od promieniowania uwolnionego podczas tego wybuchu. Wygląda mi na to, że po prostu biorą nogi za pas i uciekają.
Han poczuł nagle, że w jego serce wstępuje nowa otucha.
- Przypuszczasz, że to stało się niedawno? Że to Kyp doprowadził do wybuchu tego karła?
- To możliwe.
- Niech będzie. W takim razie przygotuj skanery i przeszukaj...
- Już go mam, chłopie. Pogromca Słońc wisi wysoko nad ekliptyką, jakby... wszystko obserwował.
- Wytycz kurs - polecił Han, prostując się w fotelu pilota. - Lecimy do niego. Cała naprzód.
Szarpnął dźwignię i silniki „Sokoła” umożliwiające latanie z prędkościami podświetlnymi rozjarzyły się oślepiającą bielą. Przyspieszenie wcisnęło plecy Hana i Landa w oparcia foteli, a ich statek zatoczył wdzięczny łuk i skierował się na wyższą orbitę, w stronę migającego punkcika na ekranach. Kiedy jednak frachtowiec zmniejszył odległość dzielącą go od Pogromcy Słońc, ten zaczął się chyłkiem oddalać.
- Zauważył nas! - krzyknął Han. - Za nim! Jeżeli przyspieszy do nadświetlnej, na pewno go zgubimy.
„Sokół” wy strzelił jak z procy. Han dostrzegał już jaskrawą plamkę przesuwającą się na tle gwiazd przed dziobem jego statku.
- Czy chcesz, żebym skierował energię do laserów? - odezwał się Calrissian. - Chyba nie będziemy do niego strzelali, prawda? Co zrobisz, jeżeli się nie zatrzyma?
- Strzelanie nic tu nie da - oświadczył Han. - Pamiętaj, że jest wyposażony w kwantowo-krystaliczny pancerz. - Han uruchomił
komunikator. - Kyp, to ja, Han Solo. Chłopcze, muszę z tobąporozmawiać.
W odpowiedzi błyszczący okruch zamigotał, kiedy pilot Pogromcy Słońc zmienił kurs i przyspieszył.
- Pełny ciąg - rozkazał Han. - Ruszamy za nim.
- I tak przekraczamy już czerwone kreski - stwierdził Lando.
- Wytrzyma - odparł zawadiacko Han, a potem ponownie pochylił się nad mikrofonem komunikatora. - Hej, Kyp, chociaż mnie wysłuchaj!
Pogromca Słońc, widoczny za iluminatorem, zatoczył łuk, a potem zaczął się powiększać.
- Hmm... Han? - odezwał się Lando. - Chyba się do nas zbliża.
Han czuł uniesienie na myśl o tym, iż Kyp jednak zawrócił, żeby porozmawiać.
- Myślę, że chce nas staranować - zauważył niepewnie Calrissian.
Han zamrugał, nie wierząc własnym oczom. Znów pochylił się nad mikrofonem.
- Kyp, nie rób tego! - zawołał. - Kyp, to ja, Han!
Pogromca Słońc przemknął tuż obok. W ostatniej chwili zmienił kurs, żeby wystrzelić z obronnych laserów zamontowanych w załamaniach kadłuba. Han usłyszał huk trafień błyskawic o kadłub „Sokoła” i upewnił się, że nie wyrządziły statkowi żadnej krzywdy.
- Chciał w ten sposób nas ostrzec - stwierdził Lando.
- Ta-a, to z pewnością miało być coś w rodzaju ostrzeżenia - przyznał Han. - Kyp, dlaczego nie miałbyś...
W głośniku komunikatora zabrzmiał wreszcie załamujący się głos młodzieńca.
- Han, daj mi wreszcie spokój. Odleć. Mam tutaj jeszcze dużo pracy.
- Uhm, Kyp... właśnie o tym chciałbym z tobą pogadać - odrzekł Han, nie wiedząc, co innego powiedzieć.
Tymczasem Pogromca Słońc zatoczył pętlę, po czym zaczął się znów zbliżać, jakby Kyp chciał zaatakować ich po raz drugi. Kiedy mały statek miał przemknąć obok kadłuba, Han chwycił za dźwignię i zmienił kurs „Tysiącletniego Sokoła”. Równocześnie włączył generator promienia ściągającego i pochwycił śmiercionośną maszynę.
- Hej, złapałem go! - zawołał zdumiony.
Impet Pogromcy Słońc był tak duży, że omal nie obrócił „Sokoła” wokół osi, ale promień ściągający nie puścił. Han zwiększył dopływ mocy do generatora i wzmocnił niewidoczny uchwyt. W rezultacie oba statki leciały w tej samej odległości od siebie wysoko ponad płaszczyzną orbity czerwonego karła, który wciąż pulsował.
- No dobrze, Han - odezwał się Kyp. - Jeżeli właśnie tego chcesz... Nie mogę zrobić nic, żeby cię powstrzymać.
W głośniku komunikatora rozległ się trzask i łączność została przerwana.
- Nie podoba mi się jego ton - zauważył Calrissian.
W sterowni „Sokoła” odezwał się znów głos Kypa.
- Jedna taka rezonansowa torpeda wystarczy, by doprowadzić do eksplozji całej gwiazdy. Jestem pewien, że bez trudu poradzi sobie z taką kupą złomu jak „Sokół”.
Han popatrzył na kształt Pogromcy Słońc, podobny do okruchu kryształu. Toroidalna antena generatora zaczęła się jarzyć; przebiegały po niej skwierczące zielone i błękitne błyskawice. Kyp przygotowywał się do wystrzelenia jednego z pocisków na odległość, która chyba nie mogła być mniejsza.
- Nie podoba mi się to wszystko - kręcąc głową oświadczył Lando.
ROZDZIAŁ 11
Promienie przedpołudniowego słońca przeświecały przez otwarte świetliki wielkiej komnaty audiencyjnej świątyni Massassów. Złociste słoneczne strzały układały się w cętkowane wzory na gładkich, błyszczących kamieniach posadzki i odbite od nich, padały na ociosane kamienie ściany.
Duch Luke’a Skywalkera, unosząc się tuż obok nieruchomego ciała, przyglądał się, jak Cilghal i bliźnięta ponownie składają mu wizytę. Cilghal trzymała dzieci za rączki i szła środkiem promenady, stawiając długie, posuwiste kroki. Tego ranka miała na sobie błękitną szatę kalamiariańskiej pani ambasador, a nie ponury płaszcz Jedi. Za Kalamarianką kroczył dręczony wyrzutami sumienia Streen razem z silnie umięśnioną i gibką Kiraną Ti z Dathomiry.
Artoo-Detoo nie oddalał się od ciała Luke’a leżącego na kamiennym stole, tocząc się powoli w tę i w tamtą stronę jak dobry strażnik. Po potwornej burzy, która niedawno szalała w audiencyjnej sali, mały astromechaniczny robot wziął na siebie obowiązki pilnowania ciała mistrza Jedi. Luke czuł głębokie wzruszenie na myśl o lojalności i przywiązaniu robota, chociaż nie był tym specjalnie zaskoczony.
Bliźnięta Hana i Leii z szeroko otwartymi oczami wpatrywały się w jego ciało, a duch Luke’a tęsknie spoglądał na dzieci. Nie mogąc się porozumiewać, miał wrażenie, że został pochwycony w pułapkę. Był ciekaw, co zrobiłby Obi-Wan Kenobi, gdyby znalazł się w podobnej sytuacji. Luke nie wątpił, że odpowiedź znajdzie w Mocy; nie wiedział tylko, gdzie i jak powinien jej szukać.
- Widzicie, dzieci? Wujek Luke jest bezpieczny - odezwała się Cilghal. - Uratowaliśmy go poprzedniej nocy. Pomogła mu wasza mama. Wszyscy mu pomagaliśmy. Wciąż szukamy sposobu, by go obudzić.
- Ja nie śpię! - zawołał oburzony duch Luke’a, chociaż wiedział, że żadna spośród przybyłych osób go nie słyszy. - To ja muszę znaleźć jakiś sposób, żeby móc się z wami porozumieć.
Bliźnięta nie przestawały wpatrywać się w nieruchome ciało leżące na kamiennym stole.
- On nie śpi - oświadczył nagle Jacen. - Jest tutaj.
Mały chłopczyk przekrzywił ciemnowłosą główkę i popatrzył prosto w oczy ducha Luke’a.
Wstrząśnięty Luke odwzajemnił jego spojrzenie.
- Ty mnie widzisz, Jacenie, prawda? Czy słyszysz to, co mówię?
Tym razem i Jacen, i Jaina energicznie kiwnęli główkami.
Cilghal położyła dłonie na ramionach dzieci i wywierając delikatny nacisk, skierowała je do wyjścia.
- Oczywiście, że jest tutaj - rzekła.
Czując, że ogarnia go nadzieja i podniecenie, Luke zaczął się przemieszczać w powietrzu za nimi, ale do kamiennego stołu podszedł Streen i upadł na kolana. Był tak przygnębiony i nieszczęśliwy, że Luke odczuł jak fizyczny cios fale zakłopotania i bólu, promieniujące od starszego mężczyzny.
- Mistrzu Skywalkerze, bardzo cię przepraszam! - odezwał się stary pustelnik. - Wsłuchiwałem się w niewłaściwy głos, jaki pojawił się w mojej głowie. Zostałem oszukany przez mężczyznę spowitego całunem mroku. Już nigdy więcej to się nie powtórzy.
Niespodziewanie Streen uniósł głowę i popatrzył w górę, ale przez chwilę nie mógł skupić spojrzenia. Przechylając głowę z boku na bok, sprawiał wrażenie, jakby dostrzegał ducha Luke’a.
- Czy ty także mnie widzisz, Streen? Czy słyszysz to, co mówię?
Myśli Luke’a płynęły jak rwący potok. Mistrz Jedi był ciekaw, czy może odkrył u siebie nowe umiejętności.
- W nocy przyszedł do mnie mężczyzna, spowity całunem mroku - odezwał się Streen. - Czuję jednak, że i ty jesteś w mojej głowie, mistrzu Skywalkerze. Nigdy więcej w ciebie nie zwątpię.
Kirana Ti wyciągnęła rękę i chwyciła klęczącego Streena za ramię. Myśli Luke’a zaczęły płynąć jeszcze szybciej. Exar Kun mógł porozumiewać się z innymi, chociaż tylko w subtelny, cichy sposób - a teraz Luke zorientował się, że i on potrafi to samo. Skontaktował się z bliźniętami. Poczuł, że ogarnia go uniesienie.
Zaczął gorączkowo snuć plany, widząc, jak uczniowie Jedi wychodzą z sali audiencyjnej. Teraz mógł być spokojny, że potrafi siebie ocalić. Zapewne pomogą mu w tym jego uczniowie należący do nowego pokolenia rycerzy Jedi.
Z kamiennych ścian za jego plecami odezwał się nagle mroczny, głos nie z tego świata:
- Jakie to wzruszające. Twoi niezdarni uczniowie wciąż jeszcze wyobrażają sobie, że zdołają cię ocalić... Ja wiem jednak o wiele więcej niż oni. W przeciwieństwie do twoich nauk, moje nie są podyktowane tchórzostwem.
Luke odwrócił się i ujrzał ducha Exara Kuna, czarnego i chwiejącego się jak na wietrze.
- Gantoris był mój, ale go zniszczyłem. Kyp Durron nadal słucha moich rozkazów. Streen także przeszedł na moją stronę. Wkrótce i pozostali usłyszą mój głos. - Uniósł widmowe ręce. - Wszystkie kawałki łamigłówki zaczynają układać się w logiczną całość. Już niedługo wskrzeszę bractwo Sithów, a z pomocą twoich uczniów Jedi stworzę zalążek niezwyciężonej armii posługującej się Mocą i panującej nad nią.
Luke postąpił kilka kroków w stronę zjawy, wciąż jeszcze nie wiedząc, jak walczyć z tak nieuchwytnym przeciwnikiem. Exar Kun roześmiał się, jakby nagle przyszedł mu do głowy jakiś pomysł.
- Na początku przyszedłem do ciebie. Odwiedziłem cię we śnie jako duch twojego upadłego ojca, Anakina Skywalkera... Może więc i twoim uczniom powinienem pojawić się jako duch ich mistrza? Z pewnościąbędąposłuszni naukom pradawnych Sithów, jeżeli usłyszą je z twoich ust, prawda?
- Nie - odrzekł Luke.
Sprężył mięśnie astralnego ciała i skoczył ku drżącej sylwetce Lorda Sithów. Okazało się jednak, że chociaż iskrzące się ciało Luke’a przeszło na wylot przez mroczny cień, Exar Kun omal nie rozwiał się jak senna mara.
Kiedy Luke dotknął cienia Exara Kuna, odniósł wrażenie, jakby jego astralne serce zostało przebite przez sopel lodu. Udało mu się jednak zachować równowagę. Czarny Lord zatoczył się pod kamienną ścianę i po chwili zaczął wsiąkać w szczeliny między kamieniami, by się ukryć.
- Ja już byłem kuszony przez ciemną stronę - odezwał się Luke. Przeszedłem przez to i stałem się silniej szy. Ty zaś jesteś słaby, Kunie, ponieważ znasz jedynie nauki ciemnej strony. Twoje zrozumienie
pewnych spraw niczym nie różni się od tego, jakie mająmoi uczniowie.
Duch Exara Kuna, zanim zniknął całkowicie, wykrzyknął w odpowiedzi:
- Jeszcze się przekonasz, który z nas dwóch jest silniejszy!
Słońce zachodziło, kryjąc się za ogromną tarczą Yavina. Wschód jednego z księżyców sprawił, że nieboskłon był oświetlony jedynie pomarańczową łuną, promieniującą od gazowego giganta, wskutek czego cała dżungla przybrała złowieszczą, rudą barwę.
Całe rodziny trajkoczących wełnolamandrów sadowiły się na najwyższych gałęziach drzew, szykując się do nocnego spoczynku. W dole, w gęstwinie poszycia, przemykały się drapieżniki i ofiary, zajęte odwieczną zabawą w chowanego, która miała i jednym, i drugim zapewnić przeżycie. Szafirowo-błękitne piraniożuki, rozglądając się w poszukiwaniu żeru, przelatywały tuż nad powierzchniami leniwie płynących strumieni. Inne owady brzęczały, śpiewając miłosne pieśni.
W najmroczniejszych gęstwinach dżungli, w jaskiniach, w których nie stanęła żadna ludzka stopa, obudziły się nocne latające stworzenia i zaczęły rozkładać wystrzępione skrzydła do lotu. Głośno syczące, bezmyślne potwory były jednak posłuszne rozkazom, które nakazywały im lot w stronę wielkiej świątyni...
Pokonując opór prądów oziębiającego się powietrza, dziwne stworzenia uniosły się ponad dżunglę. Głośny łopot ich wielkich skrzydeł przypominał odgłosy uderzeń mokrych szmat o zimne kamienie. Purpurowa krew pulsująca w żyłach tych istot, pompowana przez kruczoczarne serca, krążyła szybko, dostarczając sił w czasie długiego lotu.
Z każdego umięśnionego kadłuba wyrastała długa, giętka szyja, rozdwojona i zakończona dwoma łbami. Stabilność podczas lotu zapewniał paskudnie wyglądający ogon zakończony zagiętym kolcem. Nawet w panującym półmroku było widać błyszczące krople jadu na czubku kolca. W rdzawobrązowym świetle można było dostrzec opalizujące łuski, pokrywające cały tułów i wyglądające jak rozżarzone węgle. Żółte, ogromne ślepia z szerokimi pionowymi szczelinami rozglądały się na prawo i lewo, wypatrując celu.
Były to genetyczne dziwolągi, wyhodowane przed wieloma laty za panowania Exara Kuna na Yavinie Cztery. Od stuleci żyły
w mrocznych, ociekających wodą jaskiniach, wydrążonych w najdalszych, niedostępnych górach. Teraz trzy takie potwory obudziły się, żeby rozszarpać ciało Luke’a Skywalkera.
Latające stworzenia dotarły w końcu do szeroko otwartych świetlików w sklepieniu zigguratu. Potężnymi szponami, podobnymi do metalowych, zaczepiły o kamienie okalające każde wąskie okno, ale zniszczone przez deszcze i wichury. Głośno sycząc i kłapiąc ostrymi zębami, każdy potwór opuszczał i unosił oba łby, spoglądając z nadzieją w dół, na leżące nieruchomo ciało ofiary.
W pewnej chwili upiorne stworzenia złożyły skrzydła podobne do tych, jakie mają nietoperze, przecisnęły się przez szczeliny świetlików i jak mroczne kamienie wpadły do wnętrza wielkiej komnaty. Lecąc blisko obok siebie, potwory zatoczyły krąg nad bezbronnym ciałem Luke’a. Wyciągnęły długie, ostre szpony...
W pogrążonej w ciemnościach komnacie, gdzie leżały uśpione bliźnięta, duch Luke’a lśnił i migotał, ale nie rzucał najmniejszego cienia. Drzwi komnaty były otwarte. Po przeciwnej stronie korytarza czuwała Cilghal, czymś zajęta, ale ona nie potrafiła jeszcze usłyszeć głosu Luke’a. Mógł usłyszeć go mały Jacen... a Luke nie miał ani chwili do stracenia.
- Jacenie - przemówił, starając się, aby jego stłumiony głos zabrzmiał w głowie chłopczyka.
Śpiący chłopiec niespokojnie się poruszył, a Jaina, leżąca na sąsiedniej pryczy, westchnęła przez sen i obróciła się na bok.
- Jacenie! - powtórzył Luke trochę głośniej. - Jaino, obudźcie się, proszę! Potrzebuję was. Tylko wy możecie mi pomóc.
Chłopczyk obudził się i zaczął mrugać ciemnymi oczami. Rozejrzał się po komnacie, ziewnął, a potem skupił spojrzenie na migotliwym duchu mistrza Jedi.
- Wujek Luke? - zapytał. - Pomóc? Oczywiście!
- Obudź swoją siostrzyczkę i oboje chodźcie ze mną. Powiedz jej, by zaczęła krzyczeć i obudziła w ten sposób uczniów Jedi. Niech pospieszą do sali audiencyjnej, ale ty musisz pomóc mi już teraz! Może uda ci sieje powstrzymać, dopóki nie nadejdą inni.
Jacen nie zadawał zbędnych pytań. W chwili, w której zaczął potrząsać Jainę za ramię, jego siostra właściwie już nie spała. Ona także spostrzegła ducha Luke’a, więc chłopczyk potrzebował zaledwie kilku słów, żeby wyjaśnić jej, co powinna zrobić.
Później, przebierając małymi nóżkami, pospieszył długim korytarzem. Duch Luke’a unosił się przed nim, przynaglając Jacena, aby szedł jeszcze szybciej do kabiny turbowindy.
Tymczasem Jaina wpadła do komnaty Cilghal i krzyknęła jak umiała najgłośniej:
- Pomocy, pomocy! Wujek Luke potrzebuje naszej pomocy!
Z innych komnat zaczęli wybiegać uczniowie Jedi.
Nagle ciszę w wielkiej świątyni rozdarło wycie syren alarmowych. Luke domyślił się, że uruchomił je Artoo, wciąż pełniący straż obok kamiennego stołu na podwyższeniu w sali audiencyjnej. Nie wiedział jednak, co mały astronawigacyjny robot może zdziałać, by powstrzymać skrzydlate potwory wezwane przez Exara Kuna.
W kabinie turbowindy mały Jacen zawahał się przez chwilę. Luke musiał pokazać chłopcu, który guzik przycisnąć.
- Pospiesz się, Jacenie - przynaglił chłopczyka.
Kabina jak pocisk poszybowała w górę i wypluła ich w ogromnej komnacie pogrążonej niemal w całkowitym mroku.
Na przeciwległym końcu promenady Artoo jeździł w tę i w tamtą stronę wzdłuż krawędzi stołu, wydając całe serie wojowniczo brzmiących pisków i świergotów. Wyciągnął końcówkę spawalniczą i raz po raz wypuszczał z niej snopy błękitnych iskier. Stworzenia podobne do latających gadów uskakiwały jednak przed nimi, machając skrzydłami i podrywając się do lotu. Zataczały krąg czy dwa nad korpusem niemrawego robota, po czym siadały znowu. Nie zwracały na niego uwagi. Zapewne nie sądziły, że może być niebezpieczny.
Kiedy w przestronnej sali rozległ się szmer rozsuwanych drzwi kabiny turbowindy, dwa potwory poderwały się z podwyższenia. Skrzecząc i sycząc, zaczęły pluć na małego chłopca, który wyłonił się ze środka, żeby samotnie stawić im czoło.
Artoo zaświergotał radośnie, jakby z wdzięczności i za taką pomoc. W świątyni nie przestawało rozbrzmiewać zawodzenie syren alarmowych.
Tymczasem trzecie stworzenie przycupnęło na skraju blatu kamiennego stołu, na którym spoczywało nieruchome ciało Luke’a. Wyciągnęło do przodu długą szyję, pochyliło oba łby nad ciałem, a po chwili wydało podwójny skrzek pełen zdumienia i zaskoczenia. Jeden łeb pochylił się, by wyszarpnąć kawał tkaniny z płaszcza Luke’a. Wykrzywione w szyderczym grymasie wargi drugiej paszczy pokryte łuskami ukazały rzędy połyskujących kłów, ostrych jak igły.
- Są rozwścieczone - odezwał się Jacen, jakby żywił coś w rodzaju empatii względem stworzeń. - Wyczuwam w nich... coś złego.
- Odpędź je od mojego ciała, Jacenie - rzekł Luke. Zauważył kolce jadowe na ogonach potworów, groźne kły, ostre pazury... Pomóż Artoo. Za kilka sekund pojawią się tu inni.
Nie okazując żadnego strachu, Jacen wydał dziki okrzyk i przebierając pulchnymi nóżkami, jak prawdziwy wojownik puścił się w kierunku podwyższenia. Zaczął krzyczeć i wymachiwać rączkami.
Dwa stworzenia zaskrzeczały i poderwały się do lotu, ale później, łopocząc skrzydłami, które wyglądały jak skórzane, zaczęły pikować w stronę główki chłopca. Artoo pisnął, pragnąc go ostrzec.
Jacen uchylił się dosłownie w ostatniej chwili. Stworzenia rozorały kamienie posadzki ostrymi pazurami, aż w powietrze trysnęły fontanny iskier. Chłopczyk jednak nie dawał za wygraną. Zaczął biec w stronę trzeciego potwora, który nadal siedząc na stole, pożądliwie wpatrywał się w zamknięte, bezbronne powieki mistrza Jedi.
Jacen wbiegł po rampie na podwyższenie. Trzeci gadoptak poderwał się w powietrze. Wymachując ogonem, zakończonym jadowitym kolcem, zaczął groźnie kłapać obiema paszczami, pełnymi ostrych, strasznych zębów.
Nie mogąc wziąć udziału w walce, duch Luke’ a towarzyszył chłopcu, kiedy ten wbiegał na podwyższenie. Z zaciętym, zdecydowanym wyrazem twarzy, malec stanął jak wojownik obok ciała wuja ogarniętego niemocą. Artoo znieruchomiał obok niego, nie przestając wypuszczać snopów iskier z końcówki spawalniczej.
W tej samej chwili Luke zorientował się, co powinien zrobić... o ile było to w ogóle możliwe. Nie wiedział tylko, czy potrafi wykorzystać swoje umiejętności w taki sposób. Przecież obok jego ciała, odzianego w brązowy płaszcz Jedi, spoczywał czarny cylinder, na którego obudowie znajdowało się kilka guzików.
- Jacenie - odezwał się do chłopca. - Posłuż się moim świetlnym mieczem.
Trzy latające potwory krążyły nad kamiennym stołem. Głośno skrzecząc, zapewne się porozumiewały, przekazując sobie instrukcje otrzymane od ducha Exara Kuna.
Mały chłopiec nie wahał się ani chwili i sięgnął po rękojeść świetlnego miecza. Była zbyt długa, wystawała poza jego małe palce.
- Nie wiem, jak - odezwał się do Luke’a.
- Pokażę ci - obiecał Luke. - Pozwól, że będę twoim przewodnikiem. Pozwól, że będę walczył zamiast ciebie.
Wszystkie gadoptaki wyciągnęły szpony i niespodziewanie zanurkowały, rzucając się na chłopca. Przeraźliwie skrzecząc, obracały na niego żółte ślepia nabiegłe krwią.
Jacen wyciągnął rękę z gładkim cylindrem w dłoni i przycisnął guzik, wyzwalający energetyczne ostrze. Z głośnym buczeniem i sykiem pojawiła się śmiercionośna klinga, rozjaśniając ciemności panujące w wielkiej komnacie. Mały chłopiec rozstawił nogi, uniósł jarzące się ostrze i przygotował się do obrony ciała Luke’a Skywalkera, mistrza Jedi.
Cilghal porwała Jainę w ramiona i pobiegła długim korytarzem. Kiedy była w pobliżu drzwi szybu turbowindy, przyłączyli się do niej Dorsk Osiemdziesiąty Pierwszy i Tionna. Przywołali kabinę i dostali się na najwyższy poziom świątyni. Byli gotowi do walki w obronie mistrza, podobnie jak wówczas, kiedy stawiali czoło szalejącej burzy. Gdy jednak kalamariańska pani ambasador wbiegła do ogromnej komnaty audiencyjnej, ujrzała widok, którego nie spodziewała się zobaczyć nawet w najbardziej koszmarnych snach.
Mały Jacen wyciągał zapalony świetlny miecz i wymachiwał nim z wprawą i wdziękiem doświadczonego szermierza. Był atakowany przez trzy potworne stworzenia, które starały się go dosięgnąć kolcami ociekającymi jadem, ostrymi kłami albo zakrzywionymi pazurami. Jacenjednak tańczył, wywijał piruety energetycznym ostrzem, trzymając miecz świetlny w ten sposób, że wydawał się przedłużeniem jego wyciągniętej ręki. W wielkiej komnacie było słychać pomruk i skwierczenie świetlistej klingi.
Podniecony Artoo przemieszczał się wzdłuż przeciwległej krawędzi stołu, tocząc się raz w jedną, raz w drugą stronę. Końcówką spawalniczą robił, co mógł, żeby odpędzić gadoptaki od ciała mistrza Skywalkera. Jacen zaś nie ustawał w walce.
Jedno ze stworzeń nagle zanurkowało z obnażonymi kłami, ale mały chłopiec płynnym ruchem miecza odciął mu paskudny łeb od szyi. Pozostawił jedynie dymiący kikut, błuzgający posoką, a w tym czasie drugi łeb dwugłowego potwora usiłował opryskać Jacena śliną. Po chwili upiorne stworzenie runęło na posadzkę i zaczęło tłuc o kamienie skrzydłami przypominającymi skórzane płachty.
Pozostałe dwa gadoptaki zaatakowały Jacena kolcami, podobnymi do takich, jakie mają skorpiony. Mały chłopiec zamachnął się jednak świetlnym mieczem i odciął jeden sterczący kolec, by w następnym ułamku sekundy uchylić się przed strumieniem czarnego
jadu, który trysnął z odciętego kikuta. Jadowita ciecz zaczęła płonąć i parować na kamieniach posadzki prastarej świątyni niczym kwas, wydzielając kłęby smolistego, purpurowo-szarego dymu.
Oszalały z bólu potwór, łopocząc skrzydłami, poderwał się w powietrze i jak gdyby winiąc za to latającego nieco wyżej towarzysza, zwarł się z nim w śmiertelnej walce. Zaatakował go szponami, usiłując równocześnie dosięgnąć obydwoma kompletami ostrych zębów. Próbował zadać cios bezużytecznym kikutem ogona, ale silniejsze stworzenie odparło podstępny atak, zagłębiając w cielsku słabszego własny kolec z jadem. Wypaliło w torsie napastnika czarną dziurę, która w miarę jak trucizna przenikała coraz głębiej i głębiej, zaczęła dymić i głośno skwierczeć.
Silniej szy latający gad wpił kły w szyj ę napastnika, pokrytą ochronnymi łuskami. Kiedy słabszy potwór przestał drgać i walczyć, zwycięzca rozluźnił chwyt szponów. Łopocząc skrzydłami, uniósł siew powietrze, pozwalając, by martwe szczątki z głuchym hukiem wylądowały na posadzce. Artoo potoczył się i końcem wypustki dźgnął nieruchomego gadoptaka, chcąc się upewnić, że naprawdę nie żyje.
Cilghal, Tionna i Dorsk Osiemdziesiąty Pierwszy zamarli na progu drzwi kabiny turbowindy, z przerażeniem spoglądając na nieprawdopodobnie dramatyczną scenę, jaka rozgrywała się przed ich oczami.
- Musimy mu pomóc - odezwał się Dorsk Osiemdziesiąty Pierwszy.
- W jaki sposób? - zapytała Cilghal. - Nie mamy przecież broni. Przyglądała się zaciekłej walce. - Może Jacen nie chce, byśmy mu pomogli.
Jaina szarpnęła rękę, uwalniając ją z uścisku dłoni Cilghal, i zaczęła biec promenadą o ułamek sekundy wcześniej niż zrobili to uczniowie Jedi. Jako pierwsza pospieszyła jej śladami kalamariańska pani ambasador.
Tymczasem trzeci latający gad, rozwścieczony atakiem towarzysza, wydał głośny podwójny skrzek. Ze złożonymi skrzydłami zanurkował, zdecydowany nie dać się powstrzymać. Jacen cofnął się o krok i przygotował do walki. Uniósł świetlny miecz i znieruchomiał. Trzymając ostrze pionowo, czekał na odpowiednią chwilę.
Zachowując zimną krew w chwili, gdy stworzenie zaatakowało go kłami ociekającymi śliną i wyciągniętymi szponami, Jacen z wdziękiem i wprawą zatoczył klingą niewielki łuk, doskonale panując nad ruchami. Świetliste ostrze, głośno skwiercząc, odcięło oba
potworne łby tuż u nasady wspólnej części szyi. Martwe szczątki gadoptaka, machając konwulsyjnie skrzydłami, runęły na Jacena, przewracając go na posadzkę.
Na pomoc chłopcu pospieszył Artoo, świergocząc i popiskując.
- Nic mu nie jest! - zawołała Jaina, która właśnie wbiegała na podwyższenie.
- Jacenie! Jaino! - krzyknęła Cilghal, kiedy w końcu udało się jej dogonić dziewczynkę.
Nad zwłokami potwora, przysłaniającymi ciało chłopca, pojawił się nagle koniec ostrza świetlnego miecza. Ze skwierczeniem, wydzielając kłęby dymu, rozciął na pół paskudnie wyglądające szczątki, spomiędzy których wyłonił się Jacen. Cilghal pochyliła się, żeby pomóc mu wstać z kamiennej posadzki.
Zdumiona Jaina odwróciła się i zobaczyła, że pierwsze koszmarne stworzenie, nagle jakby obudziło się do życia. Poderwało się do lotu i pałając żądzą mordu, zanurkowało ku ciału mistrza Jedi. Nie zwracając uwagi na to, że z kikuta pierwszego odciętego łba nadal sączy się czarna posoka, uczepiło się pazurami krawędzi blatu kamiennego stołu i wymachując długim ogonem, zakończonym jadowitym kolcem, szykowało się do zadania śmiertelnego ciosu. Nieporadnie machając skrzydłami, starało się zachować równowagę, zapewne chcąc jak najszybciej rozedrzeć ciało Luke’a na strzępy.
W ostatnim odruchu przekory, a może posłuszny woli złego ducha, kierującego jego ruchami, ranny gadoptak usiłował dosięgnąć kłami bezbronnego gardła Luke’a.
Jaina była jednak szybsza. Skoczyła i pochwyciła rozłożone skrzydła latającego gada, a później zaczęła ciągnąć ku sobie, ile miała siły. Wykręcając się i kłapiąc zębami, potwór starał się dostać kłami rączki trzymające jego długie skrzydła.
W następnej sekundzie Cilghal zacisnęła mocarne, kalamariańskie dłonie na obu szyjach potwora, a tymczasem maleńka Jaina bez przerwy ciągnęła jego skrzydła ku sobie. Cilghal wydała gardłowy pomruk i złamała oba kręgosłupy. Uczyniła to z taką swobodą, jakby były suchymi gałązkami. Stworzenie opadło bez czucia na blat stołu, nareszcie martwe.
Zadyszana Jaina puściła skrzydła i zmęczona, kucnęła obok stołu. Jacen, który w końcu wstał, rozglądał się, jakby zakłopotany czy zawstydzony. Niepewnie mrugał powiekami zaspanych oczu, ale nagle, wskazującym palcem, odważnie wyłączył świetlny miecz. Pomruk energetycznego ostrza ucichł i w wielkiej komnacie audiencyjnej zapanowała głucha cisza.
Drzwi kabiny turbowindy znów się otworzyły i do sali wbiegli pozostali uczniowie Jedi. Na widok przerażających jatek stanęli jak wryci.
Tionna pierwsza znalazła się na podwyższeniu. Jej srebrzyste włosy powiewały za głową niczym warkocz komety. Pochyliła się nad ciałem Luke’a i nie kryjąc obrzydzenia, chwyciła ścierwo ostatniego gadoptaka, wciąż jeszcze ociekające posoką, ściągnęła je z ciała mistrza Jedi i odrzuciła od siebie jak najdalej mogła.
Cilghal stanęła u boku Jacena w tej samej chwili, gdy chłopczyk spokojnie kładł rękojeść świetlnego miecza obok nieruchomego ciała Luke’a. Kalamarianka pochwyciła go w objęcia, przytuliła, a potem popatrzyła na malca z nie ukrywanym podziwem. Zaledwie przed kilkoma chwilami ten niespełna trzyletni chłopczyk walczył jak legendarny rycerz umiejący posługiwać się bronią Jedi.
Do chłopca podeszli też pozostali uczniowie Luke’a.
- Walczył wcale nie gorzej niż nasz mistrz! - odezwał się Dorsk Osiemdziesiąty Pierwszy. - Gdy na niego patrzyłem, przypomniała mi się walka mistrza Skywalkera z Gantorisem.
- Był ze mną wujek Luke - oświadczył Jacen. - Pokazał mi, jak. On tu jest.
Cilghal zamrugała powiekami okrągłych, ogromnych oczu.
- Co właściwie chcesz przez to powiedzieć? - zapytała chłopczyka Tionna.
- Czy teraz też go widzisz? - zainteresował się Dorsk Osiemdziesiąty Pierwszy.
- Tak, on jest tutaj - odparła Jaina, wyciągając rękę i przecinając nią powietrze. - Mówi, że jest z nas naprawdę dumny.
Zaczęła chichotać. Jacen także zachichotał, ale sprawiał wrażenie zmęczonego. Jego nocną koszulę szpeciły ciemne plamy krzepnącej posoki. Bezwładnie oparł się o ciało Cilghal.
Uczniowie Jedi zaczęli spoglądać po sobie, a potem przenieśli spojrzenia w powietrze nad ciałem Luke’a, wciąż leżącym na plecach. Artoo zaczął gwizdać i pikać, jakby nagle czymś zakłopotany czy przestraszony.
- Co jeszcze mówi? - zapytała Cilghal.
Jacen i Jaina przez chwilę milczeli, jak gdyby wsłuchiwali się w głos wuja.
- Exar Kun - odezwał się w końcu chłopiec. - To on jest sprawcą wszystkich kłopotów i nieszczęść.
- Musicie powstrzymać Exara Kuna - dodała Jaina. - Dopiero wtedy wujek Luke będzie mógł powrócić.
ROZDZIAŁ 12
Leia siedziała obok Terpfena, zachowując niezręczne milczenie podczas całej drogi z Yavina Cztery na Kalamar, oblany wodami oceanów. Również Terpfen nie odzywał się przez cały czas ani słowem. Siedział z głowąpochylonąnisko nad pulpitem, jakby nie mógł znieść ciężaru odpowiedzialności spoczywającej na jego barkach.
Mały statek obniżał lot. Przeciął warstwy skłębionych chmur atmosfery otaczającej szafirowo-niebieską planetę i leciał w stronę jednego ze zniszczonych miast, Reef Home City. Bohaterską odbudową tego miasta kierował admirał Ackbar. Kiedy myśliwiec wyrównał lot i zaczął szybować nad powierzchnią oceanu oświetlonego słonecznym blaskiem, Leia ujrzała złociste błyski odbijające się od grzbietów fal lekko wzburzonego morza.
Ogarnęło ją uczucie dziwnego deja vu. Przypomniała sobie, jak kiedyś przybyła na Kalamar, by z pomocą Cilghal odnaleźć Ackbara, który skazał się na dobrowolne wygnanie. Miała wrażenie, jakby jej życie zatoczyło pełne koło. Tym razem leciała jednak w towarzystwie kalamariańskiego zdrajcy, działającego co prawda pod przymusem, ale... Pragnęła oczyścić plamę na honorze admirała, ale co jeszcze ważniejsze, zamierzała poprosić go o pomoc w wyprawie, której celem miało być ocalenie jej synka.
- Kierownictwo odbudowy Reef Home City, tu mówi... - Terpfen wahał się przez chwilę, ale wziął się w garść i dokończył: pilot statku minister stanu Leii Organy Solo. Musimy porozmawiać z Ackbarem. Czy macie jakąś platformę, na której moglibyśmy wylądować?
Po chwili w kabinie myśliwca odezwał się zdumiony głos admirała.
- Leia przylatuje, żeby się spotkać ze mną? Powitam ją z otwartymi ramionami. - Na sekundę przerwał, a potem zapytał: - Terpfen, czy to ty?
- Tak jest, panie admirale.
- Tak myślałem. Rozpoznałem twój głos. Z przyjemnością spotkam się i z Leią, i z tobą.
- Nie jestem tego taki pewien, panie admirale - odparł kalamariański mechanik.
- Dlaczego? Czy stało się coś złego? - zainteresował się Ackbar.
Terpfen zwiesił nisko głowę, pokrytą bliznami i szramami, i przez chwilę zmagał się ze sobą, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Nad mikrofonem pochyliła się Leia.
- Lepiej będzie, jeżeli wyjaśnimy to w cztery oczy... Ackbarze odparła, a w jej ciepłym głosie dały się słyszeć stanowcze tony. Wciąż czuła się dość dziwnie, nie używając wojskowego stopnia Kalamarianina.
Terpfen kiwnął głową, z wysiłkiem dziękując Leii. Obniżył lot jeszcze bardziej, niemal nurkując ku powierzchni oceanu, a potem znów wyrównał i zachowując ostrożność, zaczął przemykać się nad falami. Po chwili przed dziobem ukazała się gromada morskich statków i jakiś wodny wir, który burzył powierzchnię szarobłękitnej wody.
Olbrzymie barki, wyposażone w potężne dźwigi, wyglądające jak żywe, organiczne stwory, zapuszczały różne urządzenia w głąb wzburzonej toni. Opasłe, brzuchate statki niczym ogromne meduzy kierowały gazy wydechowe potężnych silników ku łopatkom gigantycznych wentylatorów. Nadmuchiwały w ten sposób pontony, które miały unieść z morskich głębin kadłub uszkodzonego Reef Home City. Było to jedno z majestatycznych pływających miast, zatopione podczas ostatniego ataku gwiezdnych niszczycieli admirał Daali.
Kiedy pojawiła się imperialna flota, Leia przebywała na Kałamarze, próbując namówić Ackbara do powrotu i ponownego objęcia stanowiska przywódcy floty Nowej Republiki. Eskadrom myśliwców typu TIE udało się jednak zatopić Reef Home City i poważnie uszkodzić kilka innych miast. Ackbar postanowił wówczas opuścić swoją samotnię i poprowadził kalamariańskie wojska do zwycięstwa.
Teraz Leia obserwowała białą pianę, z której wyłaniał się kadłub miasta. Było już widać bąble powietrza, ukazujące się wokół cebu
8 Władcy mocy lowatej kopuły Reef Home City. Na ociekającej wodą powierzchni pojawiły się natychmiast postacie Kalamarian. Tubylcy zaczęli mocować końce kabli przyczepionych do dźwigów rozmieszczonych wokół kadłuba na pływających barkach. Wielkie miechy nie przestawały tłoczyć powietrza do zatopionych pomieszczeń, wypychając z nich morską wodę, która poziom po poziomie zalała całą metropolię.
Również w wodzie roiło się mrowie pływających istot, mackogłowych Quarrenow, którzy pracując na obrzeżach opuszczonego miasta, otwierali wodoszczelne grodzie, łatali pęknięcia i otwory w kadłubie i penetrowali podwodne głębie w poszukiwaniu przedmiotów pozostawionych albo zagubionych przez mieszkańców Reef Home City.
Kiedy Terpfen łagodnie osadził statek na ociekającym wodą lądowisku głównej barki z ogromnym dźwigiem, nad powierzchnią falującej wody zdążyła pojawić się większa część kadłuba miasta, skazanego na zagładę przez admirał Daalę.
Leia opuściła wnętrze małego statku. Na chwilę przystanęła na metalowej płycie lądowiska, pragnąc utrzymać równowagę na lekko kołyszącym się pokładzie. Skrzywiła się, czując na twarzy bryzgi chłodnej, słonej piany, a później odwróciła głowę i postarała się złapać oddech mimo podmuchów silnego wiatru niosącego zapach morskich chwastów, przesycony wonią jodu. Spostrzegła, że jedna z sylwetek pływających w wodzie obok kadłuba miasta uruchomiła plecak z odrzutowym silnikiem i zaczęła oddalać się od miejsca akcji ratunkowej. Po kilku minutach dotarła do burty barki z dźwigiem i rozpoczęła wspinaczkę po wiszącej tam drabince.
Leia rozpoznała Ackbara, który po kilku chwilach radośnie zeskoczył na pokład i stanął przed nią, ociekając wodą. Ściągnął z twarzy elastyczną, opalizującą błonę symbionta i głęboko zaciągnął się świeżym powietrzem.
- Leio, witam cię na Kałamarze - odezwał się, wyciągając rękę, podobną do szerokiej płetwy. - Jak widzisz, prace przy wydobyciu Reef Home City z morskich głębin postępują szybciej niż mogliśmy się spodziewać. Nasze ekipy już wkrótce przystąpią do remontu pomieszczeń, tak że całe miasto powinno być gotowe do użytku za kilka miesięcy. Witam i ciebie, Terpfenie! - dodał i z radością, która raniła serce mechanika, ruszył ku niemu, żeby porwać go w objęcia. Terpfen stał jednak nieruchomo, nie potrafił wykrztusić ani słowa.
Leia czuła jednak, że nie może pozwolić sobie na grzeczności i zbyt długie powitania.
- Ackbarze - powiedziała. - Imperium dowiedziało się o planecie Anoth. Winter i maleńkiemu Anakinowi grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Musisz natychmiast mnie do nich zabrać. Jedynie ty znasz współrzędne tej planety.
Ackbar cofnął się, jakby nie mógł otrząsnąć się z przeżytego wstrząsu. Terpfen uwolnił się z jego objęć.
- To ja okazałem się zdrajcą, panie admirale - wyznał w końcu. Zdradziłem i pana, i wszystkich innych.
Furgan robił, co mógł, żeby chociaż sprawiać wrażenie mądrego i niezastąpionego. Stojąc na pokładzie manewrowym pancernika „Vendetta”, usiłował kierować całą akcją. Kiedy statek wyłonił się z nadprzestrzeni w pobliżu planety Anoth, Caridanin wyprostował się i rozkazał:
- Włączyć pola osłon!
- Już zostały włączone, ekscelencjo - odezwał się pułkownik Ardax, stojący na stanowisku dowodzenia.
Ardax był ubrany w nienagannie odprasowany oliwkowo-szary mundur oficera imperialnych sił gwiezdnych. Jego elementem była oficerska czapka, pewnie osadzona na głowie, porośniętej krótko ostrzyżonymi włosami. Pułkownik nabrał głęboko powietrza, jakby pragnął w ten sposób zademonstrować, że jest silniej zbudowany niż Furgan.
W czasie całej podróży na Anoth pułkownik raz po raz irytował ambasadora, samodzielnie podejmując decyzje i wydając rozkazy bez pytania go o zdanie. Furgan miał wrażenie, że oficer jest stanowczo zbyt niezależny. To prawda, ambasador był tylko dyrektorem, najważniejszym urzędnikiem w caridańskiej wojskowej akademii... obecnie byłej akademii, po zniszczeniu jej przez tego rebelianckiego terrorystę, Kypa Durrona. Nadal jednak czuł się najważniejszą osobą na całym statku i uważał, że wszyscy powinni liczyć się z jego opiniami.
Wciąż powracał myślami do piekła, jakie rozpętało się po eksplozji słońca Caridy. Nadal w jego uszach brzmiały rozpaczliwe krzyki niższych stopniem wojskowych i urzędników. Myślał także o drogocennym sprzęcie, który musiał pozostawić w akademii. Sny Furgana, pełne marzeń o wskrzeszeniu potęgi Imperium, zamieniły się
w niewielki punkcik... ale punkcik ten jarzył się jasno niczym światło lasera. Gdyby teraz mógł tylko dostać w swoje ręce dziecko Jedi, całą galaktykę ożywiłaby nowa nadzieja.
„Vendetta” prześlizgnęła się przez pas niebezpiecznych asteroid krążących po orbitach wokół Anoth. Sama planeta rozpadła się przed wiekami na trzy części. Dwie największe skalne bryły szybowały w przestworzach dosyć blisko siebie. Bardzo często ocierały sięjedna o drugą, wskutek czego w rozdzielającej je przestrzeni powstawały gigantyczne wyładowania elektrostatyczne. W nieco większej odległości krążyła trzecia, o wiele mniej sza bezkształtna skalna bryła, wokół której, zwłaszcza nad terenami nizinnymi, można było znaleźć warstwę atmosfery, nadającej się do oddychania. Wszystkie skalne okruchy miały za sto albo dwieście lat zamienić się w chmury pyłu, ale na razie Anoth mogła służyć jako tajna, nikomu nie znana baza.
Nieznana aż do tej chwili.
- To wszystko wygląda raczej na... Małe dziecko ma tu dosyć surowe warunki - zauważył pułkownik Ardax.
- To w tym celu, żeby je uodpornić - odrzekł Furgan. - Odpowiedni początek rygorystycznego przeszkolenia, jakie będzie musiało przejść, jeżeli ma zostać naszym nowym Imperatorem.
- Panie ambasadorze - wysoko unosząc brwi, odezwał się pułkownik Ardax. - Czy zna pan dokładne miejsce, w którym mamy szukać tej rzekomej twierdzy?
Furgan przygryzł purpurową dolną wargę. Szpieg Terpfen dostarczył mu tylko współrzędne planety w przestworzach, nic więcej.
- Nie może pan się spodziewać, że wykonam za pana całą pracę, pułkowniku - odparł szorstko. - Proszę posłużyć się skanerami pancernika.
- Rozkaz, ekscelencjo.
Pułkownik uczynił gest w stronę grupy techników czuwających za pulpitami kontrolnymi i pomiarowymi.
- Znajdziemy ją, panie pułkowniku - odezwał się kapral, kierując szeroko rozstawione oczy na ekran monitora. Widniał na nim uproszczony wizerunek wszystkich trzech skalnych brył tworzących układ Anoth. - Niewiele tego jest, a więc znalezienie jej nie powinno być bardzo trudne.
Furgan odwrócił się i stąpając jakby kij połknął, skierował się w stronę drzwi klatki turbowindy, znajdujących się w przeciwległej ścianie.
- Pułkowniku, zjeżdżam teraz na dół, by dokonać inspekcji transporterów opancerzonych typu MT-AT - oświadczył. - Mam nadzieję, że potrafi pan zapanować nad wszystkim podczas mojej nieobecności?
- Oczywiście, ekscelencjo - odparł Ardax, trochę ze zbyt dużą emfazą jak na gust ambasadora.
Kiedy Furgan wstępował do klatki turbowindy, wydało mu się, że usłyszał jakąś cierpką uwagę wypowiedzianą półgłosem przez kapitana pancernika, ale słowa zagłuszył szum zasuwanych drzwi kabiny.
Na dole Furgan stwierdził, że w hangarach i ładowniach pancernika wrze jak w ulu. Szturmowcy, odziani w białe pancerze, biegali tu i tam w kilkunastoosobowych grupach, głośno łomocząc butami po metalowej podłodze. Działając w pośpiechu, umieszczali w ładowniach transporterów typu MT-AT różny sprzęt potrzebny w trakcie oblężenia, a także karabiny blasterowe i zapasowe pojemniki z bateriami.
Kiedy ambasador Furgan przebywał na Caridzie, dosyć szczegółowo zapoznawał się z postępami prac projektowych i budową zupełnie nowych robotów kroczących, zwanych górskimi terenowymi transporterami opancerzonymi typu MT-AT. Dreszczem rozkoszy napawała go sama myśl o tym, że będzie miał możliwość stwierdzenia, jak sprawują się podczas prawdziwej walki. Zamierzał pozostać na tyłach oddziału szturmowego, tak by cały ciężar przełamania spodziewanej obrony spoczął na barkach doskonale wyćwiczonych szturmowców. Z drugiej strony nie wiedział, czym właściwie miał się przejmować. Jaki opór mogli stawić obrońcy jego wojsku?
Furgan przesunął krótkim i grubym palcem po wypolerowanej osłonie stawu kolanowego najbliższego robota kroczącego. Maszyny zaprojektowano w tym celu, by można było szturmować niedostępne górskie twierdze. Przemyślnie skonstruowane stawy i skomplikowane odnóża zakończone pazurami sprawiały, że machiny podobne do pająków mogły wspinać się nawet po pionowych skalnych ścianach. Każdy staw zaopatrzono w niewielkie, ale dysponujące dużą mocą blasterowe karabiny, których strzały mogły przebijać nawet grube, pięćdziesięciocentymetrowe zbrojone pancerze. Po obu bokach małej i nisko zawieszonej transpastalowej kabiny artylerzysty i pilota umieszczono dwa małe laserowe działka, dzięki czemu było możliwe prowadzenie ognia do przelatujących zbyt blisko myśliwców wroga.
Furgan podziwiał piękno tej konstrukcji, prostotę wykonania, lśnienie pancerza. Mrużąc oczy, zachwycał się niesamowitymi możliwościami, jakie otwierała przed pilotem konstrukcja machiny.
- Coś fantastycznego - powiedział do siebie.
Szturmowcy, kończący przygotowania do akcji, nie zwracali na niego uwagi.
W ogromnym hangarze pancernika rozległ się nagle głos pułkownika Ardaxa.
- Proszę wszystkich o uwagę! Po niewielkich trudnościach, jakie naszym operatorom sprawiły wyładowania elektrostatyczne i zakłócenia spowodowane przez obłoki zjonizowanych gazów udało się nam w końcu odnaleźć tajną bazę wroga. Przygotować się do natychmiastowego startu. Chcę, żeby to była szybka i skuteczna akcja. To wszystko.
Ardax wyłączył mikrofon interkomu.
- Słyszeliście rozkaz pułkownika! - krzyknął Furgan do szturmowców, którzy właśnie zajmowali miejsca we wnętrzach transporterów.
Plan akcji przewidywał, że wszystkie machiny zostaną wystrzelone z orbity i pokonają warstwy atmosfery w ochronnych kokonach odpornych na działanie wysokiej temperatury, po czym wylądująna powierzchni, gdzie kokony ulegną rozerwaniu.
Obok Furgana przebiegł jakiś żołnierz, aby zająć miejsce w kabinie najbliższego robota kroczącego. Niósł dodatkowy karabin blasterowy i zapasowy pojemnik z bateriami, a także aparaturę pomiarową i przenośne urządzenia do prowadzenia przesłuchań. Umieścił wszystko obok fotela artylerzysty.
- Hej, ty! - zawołał do niego Furgan. - Przełóż to do luku bagażowego. Lecę z tobą.
Szturmowiec przez chwilę wpatrywał się w ambasadora, nie mówiąc ani słowa i tylko kierując ku niemu błyszczące powierzchnie czujników optycznych białego hełmu.
- Sierżancie, macie jakieś trudności z wykonaniem tego rozkazu? - zapytał oschle Furgan.
- Nie, ekscelencjo - zabrzmiała odpowiedź żołnierza w głośniku jego hełmu.
Szturmowiec odwrócił się, metodycznie wyjął wszystkie urządzenia i pieczołowicie złożył je w ładowni umieszczonej w dnie kabiny.
Furgan z dużym wysiłkiem wspiął się do transpastalowej bańki i z westchnieniem opadł na siedzenie fotela artylerzysty. Wyciągnął
aż dwa komplety osobistych sieci ochronnych, którymi otoczył całe ciało, aby upewnić się, że nie odniesie żadnych obrażeń podczas lądowania. Nie zamierzał triumfalnie kuśtykać, kiedy będzie wkraczał do zdobytej twierdzy Rebeliantów. Niecierpliwie czekał, aż pozostali szturmowcy ukończą przygotowania, zajmą miejsca na pokładach transporterów i zapną klamry pasów bezpieczeństwa.
Kiedy płyta lądowiska nagle usunęła się spod łap robota kroczącego, jak drzwi zapadni, Furgan schwycił oparcie fotela i wydał głośny okrzyk przerażenia. Skomplikowana machina niczym wystrzelony pocisk pogrążyła się w górne warstwy atmosfery. Transporter, mimo iż otoczony ochronnym kokonem, trząsł się i kołysał, jakby raz po raz trafiany przez błyskawice laserowych działek. Furgan bez powodzenia usiłował nie jęczeć i nie wyć z bólu.
Szturmowiec siedzący na fotelu obok niego nie odezwał się ani słowem.
Osobista pokojówka Leii, Winter, przebywająca w fortecy na Anoth, popatrzyła na chronometr, a potem przeniosła spojrzenie na gaworzące ciemnowłose dziecko. Nadszedł czas, by położyć małego Anakina do łóżka.
Chociaż potrójna planeta miała własny, specyficzny cykl dni, nocy i zmierzchów, Winter nalegała, aby chronometry w fortecy zostały nastawione na standardowy czas, jaki panował na Coruscant. Widoczne za oknami niebo rzadko się rozjaśniało, osiągając co najwyżej ciemnopurpurową barwę. Dosyć często przecinały je jaskrawożółte błyskawice wyładowań elektrostatycznych.
Planetoidabyła dzikim światem, nękanym przez częste burze. Z jej skalistej powierzchni sterczały kamienne iglice. Na podobieństwo gigantycznych katedr wznosiły się na wysokość, na której niemal zanikała i tak mała siła ciążenia planetoidy. W ich wnętrzach znajdowało się tysiące mniejszych i większych jaskiń, które utworzyły się w ciągu wieków, gdy wskutek naprężeń w skałach wykruszyły się albo wyparowały geologiczne inkluzje. Strzeliste wieże były doskonałymi, bezpiecznymi kryjówkami.
Winter wzięła maleństwo na ręce i kołysząc je, zaczęła schodzić w głąb fortecy. Sypialnia Anakina, jasno oświetlona i pomalowana w kojące, pastelowe barwy, znajdowała się najednym z niższych poziomów. W powietrzu unosiły się tony cichej, dźwięcznej muzyki.
Kanciasty android energetyczny typu GNK, podobny do prostopadłościennego pudełka, przemieszczał się od regału do regału, doładowując baterie inteligentnych zabawek dziecka.
- Dziękuję - odezwała się machinalnie Winter do androida, chociaż automat został wyposażony tylko w bardzo prosty interaktywny program. Android energetyczny wymamrotał coś, co miało być odpowiedzią, a potem przeszedł do następnego regału, powoli stawiając harmonijkowo składane nogi.
- Dobry wieczór, paniczu Anakinie - odezwał się android opiekuńczy, także czuwający w sypialni dziecka. Był to udoskonalony automat protokolarny typu TDL. Został wyposażony w programy umożliwiające wykonywanie większości funkcji, jakich można wymagać od niani małego dziecka. Modele typu TDL sprzedawano w wielu miejscach galaktyki jako androidy-niańki. Ich kupcami byli zapracowani politycy, wojskowi odbywający służbę w gwiezdnych bazach, a nawet przemytnicy, którzy mieli dzieci, ale często narzekali na brak czasu, aby spędzać go z pociechami.
Android typu TDL miał błyszczącą, srebrzystą powłokę, dla wygody pozbawioną wszelkich ostrych krawędzi i załamań. Ponieważ matki i nianie opiekujące się małymi dziećmi powinny mieć często więcej niż po dwie ręce, konstruktorzy wyposażyli automat w dwie pary górnych kończyn, w pełni funkcjonalnych. Podobnie jak tors, pokryli je później syntetycznym ciałem. Zapewne chodziło im o to, żeby dziecko, trzymane w ramionach automatycznej niańki, odczuwało mniej więcej to samo, co w objęciach matki.
Anakin zaszczebiotał radośnie na widok androida, a potem wydał dźwięk przypominający jego imię. Piastunka pogładziła główkę dziecka i życzyła mu dobrej nocy.
- Pani Winter, czy ma pani jakieś specjalne życzenia dotyczące kołysanki albo kojącej muzyki z mojego bogatego zestawu? - zapytał android.
- Wybierz coś na chybił trafił - odparła Winter. - Chcę powrócić do pokoju operatora. Mam wrażenie, że... coś jest nie w porządku.
- Jak pani sobie i?jC7?j - odezwał się android-niańka, biorąc małego Anakina w ramiona. - Pomachaj na dobranoc! - Pulchną rączką dziecka wykonał gest oznaczający pożegnanie.
Winter znalazła się pod drzwiami pokoju operatora w tej samej chwili, kiedy rozdzwoniły się dzwonki alarmowe. Wiedziała, że ich dźwięk oznacza pojawienie się nieproszonych gości. Kobieta zaczęła biec w stronę konsolety, spoglądając na wielkie ekrany. Było widać na nich panoramy ponurych pustkowi, przekazywane przez kamery, umieszczone w różnych punktach.
Cienką warstwę atmosfery rozdzierały raz po raz głośne grzmoty, z jakimi dość duże obiekty lądowały w niewielkich odległościach od siebie. Winter widziała, jak ostatnie znieruchomiały u podnóża najbliższej skalnej iglicy.
Natychmiast uruchomiła automatyczne systemy obronne, a potem włączyła zasilanie serwomotorów mających zamknąć masywne, pancerne wrota. Chodziło o to, aby utrudnić dostęp do wnętrza wielkiej groty, w której znajdował się hangar i magazyny. Skały zadrżały, kiedy z hukiem zatrzasnęły się ciężkie metalowe skrzydła.
Winter ujrzała na skraju ekranu jakiś ruch, niemal poza polem widzenia kamery. Po sekundzie zobaczyła długą metalową kończynę, która zgięła się w gigantycznym stawie, a potem uniosła i postawiła w innym miejscu ogromną stopę. Stopa była wyposażona w pazury, które uderzyły o skalne podłoże, powodując małe wybuchy, dzięki którym cała konstrukcja mogła się przemieszczać. W następnej chwili olbrzymia machina przesunęła się i zniknęła za jakimś wielkim głazem.
Wzmocniwszy siłę głosu, Winter zaczęła się wsłuchiwać w skrzypienia i zgrzyty naprężanych mechanicznych kończyn, grubych lin, kół pasowych i silników.
Spiesznie przełączyła ekran na obraz z innej kamery, umieszczonej na odległej iglicy. Widok, jaki ukazał się oczom kobiety, sprawił, że zamarła ze zdumienia i trwogi. Była to niezwykła reakcja u osoby, którą zazwyczaj cechował spokój i opanowanie.
Ujrzała dymiące kadłuby ochronnych kokonów, porzucone w kilku miejscach u stóp iglicy. Metalowe skorupy pękły jak czarne jaja ogromnych robaków, uwalniając z wnętrz mechaniczne monstra ośmionogie machiny podobne do olbrzymich pająków.
Każda kończyna, wyposażona w kilka stawów, mogła poruszać się we wszystkie strony niezależnie od pozostałych. Stopy, zaopatrzone w pazury, pomagały elipsoidalnej kabinie przemieszczać się w górzystym terenie i znajdować oparcie w szczelinach między skałami. Winter zorientowała się, że machiny będą mogły wspinać się nawet po niemal pionowym zboczu wieży, w której ukrywała się z małym Anakinem.
Osiem imperialnych robotów kroczących zgromadziło się u podnóża iglicy. Rażąc skalne zbocza nawałnicą jaskrawozielonych błyskawic, szukało słabego punktu fortecy, by przedostać się do środka.
ROZDZIAŁ 13
Uczniowie Jedi zgromadzili się w opuszczonym, zakurzonym pomieszczeniu wielkiej świątyni, pełniącym kiedyś funkcję ośrodka dowodzenia. Wybrali je jako najodpowiedniejsze miejsce, w którym mogliby układać plany walki z Exarem Kunem.
Wielka sala, znajdująca się na trzecim poziomie prastarego zigguratu, była kiedyś sercem dawnej bazy Sojuszu Rebeliantów. To właśnie tu genialny taktyk, generał Jan Dodonna, planował atak wymierzony przeciwko pierwszej Gwieździe Śmierci.
Cilghal i pozostali uczniowie uprzątnęli większość śmieci, jakie nazbierały się w ciągu dziesięciu lat od czasu, kiedy Rebelianci opuścili niepotrzebną bazę. Wielobarwne światełka wciąż mrugały na kontrolnych pulpitach kilku zestawów czujników, które nadal funkcjonowały pomimo upływu tak długiego czasu. Zabrudzone, a czasami i popękane płyty czołowe kontrolnych monitorów odbijały światło migoczących lampek. Na pokrytej kurzem powierzchni wielkiej taktycznej gwiezdnej mapy było widać zatarte ślady łap jakiegoś niewielkiego gada, na które nałożyły się tropy znacznie większych łap, zaopatrzonych w pazury. Widocznie drapieżnik gonił nieszczęsną ofiarę.
Centrum dowodzenia, chronione przez grube kamienne ściany, nie miało żadnych świetlików ani okien, przez które mógłby wpadać blask słońca. Niedawno odnowione panele jarzeniowe, rozmieszczone w kątach pomieszczenia, sprawiały, że salę zalewały potoki jasnego światła, ale zarazem podkreślały kryjące się tu i ówdzie cienie.
Cilghal spojrzała na pozostałych uczniów Jedi. Było ich wszystkich dwanaścioro, tuzin najlepszych... ale teraz niezdecydowanych i przerażonych, nie przygotowanych do walki z wrogiem, któremu musieli stawić czoło.
Niektórzy, jak Kirana Ti, Kam Solusar i, co najdziwniejsze, Streen, na wieść o pojawieniu się ducha zmarłego przed tysiącleciami Lorda Sithów byli oburzeni. Innych, do których należał przede wszystkim Dorsk Osiemdziesiąty Pierwszy, ogarnęła niewytłumaczalna trwoga. Zapewne obawiali się walki z mroczną mocą, której potęga wystarczyła, żeby wypaczyć charaktery najlepszych uczniów, a nawet pokonać mistrza Skywalkera. Cilghal także obawiała się tej walki, ale przysięgła sobie, że zrobi wszystko, co będzie w jej mocy, aby pokonać straszliwego wroga.
- A co będzie, jeżeli Exar Kun pozna nasze plany? - zapytał Dorsk Osiemdziesiąty Pierwszy. Przekrzywił głowę, tak że światło jarzeniowych paneli odbiło się od gałek wielkich oczu. - Nawet teraz może nas podsłuchiwać! - Podniósł głos niemal do krzyku, a z panicznego strachu jego żółtooliwkowa skóra pokryła się cętkami.
- Mężczyzna spowity całunem mroku może być wszędzie - odezwał się Streen.
Przestępował nerwowo z nogi na nogę i rozglądał się po kątach sali, jakby się bał, że go ktoś obserwuje.
- Nie mamy innego miejsca, dokąd moglibyśmy pójść - stwierdziła Cilghal. - Jeżeli Exar Kun odnajdzie nas tutaj, równie łatwo może szpiegować nas w każdym innym pomieszczeniu. Musimy opracować plan walki przy założeniu, że mimo to będziemy mogli go pokonać.
Powiodła spojrzeniem po twarzach pozostałych uczniów. Kiedyś bardzo długo ćwiczyła swoje oratorskie umiejętności, z których jako kalamariańska pani ambasador bardzo często korzystała. W przeszłości wielokrotnie używała głosu i rozumu z pożytkiem dla innych i zamierzała posłużyć się nimi także dla dobra uczniów Jedi.
- Musimy rozwiązać naprawdę poważny problem - ciągnęła po krótkiej chwili. - Nie możemy dopuścić, żeby wyobraźnia przysparzała nam innych, jeszcze trudniejszych.
Pozostali uczniowie mruknęli na znak, że podzielająjej zdanie.
- Tionno - rzekła Cilghal. - Duża część naszego planu zależy od tego, jak dobrze znasz historię i nauki starożytnych Jedi. Powiedz nam wszystko, co wiesz o Exarze Kunie.
Tionna wyprostowała się na koślawym, niewygodnym krześle stojącym obok jednej z rozsypujących się taktycznych konsolet. Na
kolanach trzymała dwukomorowy muzyczny instrument, na którym bardzo często grywała ballady każdemu, kto chciał ich posłuchać.
Dysponowała tylko bardzo niewielkimi umiejętnościami Jedi. Mistrz Skywalker powiedział jej to bardzo jasno, ale mimo to kobieta nie zrezygnowała z zamiaru zostania członkinią nowego zakonu rycerzy. Oczarowana legendami o czynach i sławie dawnych Jedi, podróżowała od jednego systemu gwiezdnego do drugiego, zapoznając się z pradawnymi historiami i opowieściami. Poznała w ten sposób mnóstwo legend, jakie opowiadano przez tysiące lat, zanim nastały mroczne czasy.
Najcenniejszym skarbem był holocron Jedi i Tionna spędziła wiele godzin, studiując informacje zapisane w jego wnętrzu. Wielokrotnie słuchała dawno zapomnianych legend, chciwie chłonąc każdą, i zapamiętując wszystkie szczegóły. Holocron został jednak zniszczony, kiedy mistrz Skywalker rozmawiał z symulowanym wizerunkiem Vodo-Sioska Baasa, pradawnego mistrza Jedi. Chciał, aby strażnik holocronu opowiedział mu o swoim uczniu, Exarze Kunie, który powziął zamiar odrodzenia bractwa Sithów.
Tionna potrząsnęła głową, aż na plecach zadrżały jej długie srebrzyste włosy, a potem skierowała na uczniów Jedi oczy o barwie macicy perłowej. Jej cienkie i blade wargi sprawiały wrażenie, jakby wskutek silnych emocji nie były ukrwione.
- Bardzo trudno znaleźć legendy z czasów wielkiej wojny Sithów, które dałyby się zweryfikować. To wszystko działo się przecież przez czterema tysiącleciami. W czasie wojny wiele rzeczy uległo zniszczeniu, a poza tym pradawni rycerze Jedi wstydzili się, że zawiedli i nie uchronili galaktyki od wszystkich nieszczęść. Wiele legend i podań uległo zniekształceniu, ale myślę, że z kawałków, które odnalazłam tu i tam, uda mi się odtworzyć całość.
Przełknęła ślinę i ciągnęła:
- Wygląda na to, że Exar Kun zbudował najważniejszą fortecę właśnie tu, na tym małym księżycu, porośniętym gęstą dżunglą. Uczynił niewolników ze wszystkich Massassów i rozkazał im, by wznosili te świątynie, których celem było skupianie jego mocy i umacnianie władzy.
Rozejrzała się po twarzach pozostałych uczniów Jedi.
- Jeżeli mam być szczera, nasze spotkanie przypomina mi posiedzenie wielkiej rady na Denebie. Podobnie jak teraz, spotkała się wówczas większość pradawnych rycerzy Jedi, aby zastanowić się nad taktyką walki z ciemną falą, która zaczynała zalewać galaktykę.
Mistrz Vodo-Siosk Baas, który był nauczycielem Exara Kuna, zginął męczeńską śmiercią, gdy próbował nawrócić swojego ucznia na jasną stronę. Kiedy misja Vodo-Sioska zakończyła się niepowodzeniem, inni rycerze Jedi połączyli siły, by wyzwolić potęgę, jakiej nie osiągnięto nigdy przedtem.
Chociaż Kun dysponował ogromną siłą, wygląda na to, że kluczem... - Tionna poklepała błyszczącym paznokciem bok pudła instrumentu - kluczem do sukcesu był fakt, iż rycerze Jedi połączyli siły. Walczyli razem jako zgrana grupa, a ich umiejętności uzupełniały się jak w łamigłówce, jak elementy znacznie większej maszyny, która swą siłę czerpała właśnie z Mocy.
Informacje, jakie znalazłam na ten temat, są tylko wyrywkowe, ale wydaje mi się, że w końcowej bitwie zjednoczone siły rycerzy Jedi zniszczyły większą część dżungli porastającej powierzchnię Yavina. Usiłując pokonać Exara Kuna, rycerze spustoszyli właściwie niemal cały księżyc. Kun walczył z nimi, ale w ostatnim akcie rozpaczy unicestwił wszystkich massasskich niewolników, odbierając im Moc i siły. Pradawni rycerze Jedi odnieśli sukces, a także zburzyli większość budowli wzniesionych przez Kuna, ale Lord Sithów jakimś tylko sobie znanym sposobem ocalił ducha, zamykając go w murach tej świątyni. I pozostawał w takim stanie przez te wszystkie lata.
- Musimy zatem dokończyć to, co zaczęli tamci rycerze - odezwała się Kirana Ti, odsuwając krzesło i wstając od stołu. Nie rozstawała się teraz z osobistym pancerzem z jaszczurczej skóry. Nie chciała, żeby płaszcz Jedi krępował jej ruchy. Czuła, że w każdej chwili musi być gotowa do walki.
- Zgadzam się - rzekł Kam Solusar. Na jego wymizerowanej twarzy malował się taki wyraz, jakby mężczyzna zapomniał, że kiedykolwiek się uśmiechał.
- Ale jak? - zapytał Streen. - Tysiącom rycerzy Jedi nie udało się pokonać mężczyzny spowitego całunem mroku. Nas jest tylko dwanaścioro.
- To prawda - odezwała się znów Kirana Ti. - Tym razem jednak Exar Kun nie dysponuje niewolnikami, z których mógłby wyssać wszystkie siły. Nie może liczyć na nikogo oprócz siebie. Poza tym już raz został pokonany - i wie o tym.
- A w dodatku - wtrąciła się Cilghal, pokazując gestem pozostałych uczniów siedzących wokół stołu - my wszyscy od początku uczyliśmy się i ćwiczyliśmy razem. Mistrz Skywalker pragnął, byśmy zawsze byli zgraną grupą. Leia nazwała nas kiedyś władcami Mocy... musimy więc zrobić wszystko, by się w nich przemienić.
Migotliwy duch Luke’a Skywalkera stał na samym szczycie wielkiej świątyni, ale nie mógł czuć podmuchów chłodnego wieczornego wiatru. Ogromna pomarańczowa tarcza gazowego giganta zachodziła, oświetlając dżunglę w dole rdzawoczerwoną poświatą. Luke obserwował, jak z koron drzew poderwało się do lotu stado małych stworzeń, podobnych do nietoperzy. Zatoczyły krąg nad drzewami, zapewne wypatrując nocnych owadów, właśnie budzących się do życia.
Luke przypomniał sobie nocny koszmar, w którym Exar Kun pod postaciąjego ojca, Anakina Skywalkera, zachęcał go do zainteresowania się naukami ciemnej strony. Oczami wyobraźni ujrzał umęczonych massasskich niewolników wznoszących gigantyczne świątynie, przy których budowie wielu straciło życie. Luke odrzucił propozycję nocnej zjawy, ale nie dość szybko zareagował na otrzymane od niej ostrzeżenie.
Odwrócił się nagle i na tle drzew w dżungli zobaczył sylwetkę Exara Kuna odzianego w czarny płaszcz z kapturem. Widoktenjednak przestał go przerażać.
- Z każdym dniem stajesz się coraz śmielszy, Exarze Kunie - powiedział. - Bez przerwy mi się pokazujesz. Nawet teraz, kiedy walą się w gruzy wszystkie twoje plany, by zniszczyć moje ciało.
W chwili spokoju, jaka nastąpiła po odparciu ataku gadoptaków, duch Luke’a przyglądał się, jak Cilghal opatruje niegroźne rany, odniesione przez jego ciało. Obserwował, jak Kalamarianka starannie przemywa je i bandażuje. Wyczuwał promieniującą od niej empatię. Czuł ją od pierwszych chwil, kiedy Cilghal przybyła do jego akademii. Kalamariańska pani ambasador była doskonałą uzdrowicielką Jedi.
Odezwała się wówczas do ducha Luke’a, choć nie mogła go nigdzie dostrzec:
- Zrobimy wszystko, co będziemy mogli, mistrzu Skywalkerze. Proszę cię, nie trać w nas wiary.
Rzeczywiście, Luke nie przestawał pokładać wiary w swoich uczniach. Czuł, że właśnie dzięki temu może bez obaw rozmawiać z Exarem Kunem na wierzchołku świątyni, gdzie już raz został pokonany przez Lorda Sithów i Kypa Durrona.
- Do tej pory tylko z tobą igrałem - odezwał się Kun, wykonując lekceważący gest widmową ręką. - Bądź pewien, że nic nie jest w stanie pokrzyżować moich planów. Niektórzy twoi uczniowie są już teraz w mojej mocy. Pozostali znajdą się już niedługo.
- Nie sądzę - odparł Luke, czując nagły przypływ pewności siebie. - Możliwe, że pokażesz im drogę wiodącą do sławy, ale za twoj e sztuczki trzeba płacić wysoką cenę. Tymczasem ja nauczyłem ich cierpliwości i pracowitości, a także wiary we własne siły. Podczas gdy ty, Exarze Kunie, dajesz im jarmarczną magię, ja dałem im prawdziwą siłę i wyjaśniłem im znaczenie Mocy.
- Czy myślisz, że nie znam śmiechu wartych planów, jakie układają, by mnie zniszczyć? - roześmiał się duch Kuna. Mroczna zjawa Czarnego Lorda z każdą chwilą chełpiła się coraz bardziej, starała się przestraszyć Luke’a. Możliwe, że zaczynała się czuć coraz mniej pewnie.
- To nie ma znaczenia - odparł Skywalker. - I tak cię pokonają. Twoja wyimaginowana potęga jest twoją największą słabością, Exarze Kunie.
- A twoją jest wiara w twoich przyjaciół! - odciął się duch Kuna.
Luke roześmiał się beztrosko, czując, że jego siły i zdecydowanie rosną z minuty na minutę.
- Słyszałem już od ciebie te przechwałki - powiedział. - Twoje plany zostały pokrzyżowane wtedy i zostaną udaremnione teraz.
Czarna sylwetka Exara Kuna zadrżała, jakby powiał silniejszy podmuch wiatru. Kiedy cień rozmywał się i znikał, Luke usłyszał jego ostatnie słowa:
- Jeszcze się przekonamy!
ROZDZIAŁ 14
Han Solo czuł na czole kropelki potu. Siedząc w sterowni „Tysiącletniego Sokoła”, nie odrywał spojrzenia od iluminatora. Kyp Durron, pilotujący Pogromcę Słońc, przekazywał coraz większą moc do anteny generatora rezonansowych torped, które mogły wywoływać wybuchy gwiazd supernowych.
Solo uderzył pięścią w pulpit konsolety.
- Zaczekaj, chłopcze! - krzyknął. - Wstrzymaj się na chwilę! Myślałem, że jesteś moim przyjacielem.
- Gdybyś t y był moim przyjacielem - zabrzmiał w sterowni chrapliwy głos Kypa - nie starałbyś się mnie powstrzymać. Wiesz, jaką krzywdę wyrządziło Imperium mnie i mojej rodzinie. Niedawno skrzywdziło mnie jeszcze bardziej. Okłamało mnie po raz ostatni... a teraz nawet mój brat nie żyje.
Lando Calrissian, siedzący na fotelu drugiego pilota, nagle zainteresował się przyciskami i dźwigniami. Jego wielkie oczy kierowały się to na ten, to na tamten przyrząd. Po chwili odwrócił się do Hana i zaczął gorączkowo wymachiwać rękami, dając mu znaki, żeby wyłączył zasilanie mikrofonu.
- Posłuchaj, chłopie - szepnął, kiedy Han spełnił jego prośbę. Pamiętasz, jak ty i Kyp porwaliście Pogromcę Słońc z Laboratorium Otchłani? Luke i ja czekaliśmy wówczas, żeby was pochwycić.
Han kiwnął głową, chociaż nie wiedział, do czego Calrissian zmierza.
- Jasne.
- A pamiętasz, jak sprzęgnęliśmy wówczas pamięci nawigacyjnych komputerów, ponieważ aparatura „Sokoła” nie działała? Uniósł brwi i zaczął mówić bardzo powoli, cedząc słowa. - Posłuchaj... przecież mamy wciąż w pamięci kody kontrolne Pogromcy!
Nagle Han zrozumiał, o co chodzi przyjacielowi.
- Masz je, ale jak możesz je wykorzystać? - zapytał. - Nie znasz przecież systemów kontrolnych tamtego statku!
- Chyba nie mamy wyboru, staruszku, prawda?
- No dobrze - odezwał się Han także szeptem, chociaż wcale nie było to konieczne, zważywszy na fakt, że mikrofon pozostawał wyłączony. - Ja spróbuję go zagadać, a ty przejmij kontrolę nad Pogromcą.
Lando zmarszczył sceptycznie brwi, ale z nową nadzieją pochylił się nad klawiaturą.
Han pstryknął przełącznikiem, ponownie włączając zasilanie mikrofonu.
- Kyp, czy pamiętasz, jak zjeżdżaliśmy na turbonartach w podbiegunowych rejonach Coruscant? Pomknąłeś wówczas pierwszy niebezpiecznym szlakiem, a ja pogoniłem za tobą w obawie, żeby nie stało ci się coś złego. Myślałem, że możesz się wywrócić. Pamiętasz?
Kyp nie odpowiedział, ale Han domyślił się, że jego uwaga była celna.
- Posłuchaj, chłopcze, kto wyciągnął cię z kopalni na Kessel? ciągnął. - Kto uwolnił cię z celi śmierci na pokładzie „Gorgony”? Kto leciał u twojego boku, kiedy uciekałeś z Laboratorium Otchłani? Kto obiecał zrobić wszystko, co może, żebyś znów mógł cieszyć się życiem po tylu latach cierpień i wyrzeczeń?
- Nic z tego... nie wyszło - zacinając się, odparł ochryple Kyp.
- Dlaczego, chłopcze? Czy stało się coś złego? Co zdarzyło się na Yavinie Cztery? Wiem, że ty i Luke mieliście drobną sprzeczkę...
- To nie miało nic wspólnego z Lukiem Skywalkerem - przerwał Kyp tak nagle, że Han zorientował się, iż młodzieniec nie mówi prawdy. - Tam, na księżycu Yavina, dowiedziałem się rzeczy, których mistrz Skywalker nigdy by mi nie powiedział. Dowiedziałem się, jak być silny. Nauczyłem się, jak walczyć z Imperium, jak uczynić groźną broń z własnego gniewu.
- Posłuchaj mnie, chłopcze - odparł Han. - Nie twierdzę, że wiem wszystko na temat Mocy. Prawdę mówiąc, powiedziałem kiedyś, że uważam ją za coś w rodzaju czarów czy religijnego hokus-pokus. Wiem jednak, że to, co mówisz, brzmi zupełnie, jakbyś przeszedł na ciemną stronę.
Po długiej ciszy Kyp odrzekł:
- Han... ja...
- Mam! - szepnął nagle Lando.
Han kiwnął głową na znak zgody, a Calrissian wystukał na klawiaturze odpowiedni kod kontrolny.
Kiedy polecenie przejęcia kontroli nad Pogromcą zostało przekazane na niewielką odległość dzielącą oba statki, na pulpicie sterowniczym „Sokoła” zaczęły nerwowo mrugać różnokolorowe lampki. W ciemnościach przestworzy, rozjaśnianych jedynie przez poświatę gasnącego czerwonego karła, było widać, jak systemy kontrolne Pogromcy Słońc po kolei tracą moc i zamierają. Najpierw zgasło oświetlenie kabiny pilota, później zniknęły promienie sygnałów namiarowych aparatury celowniczej laserowych działek, a na samym końcu przestał płonąć plazmowy ogień na obrzeżach toroidalnej anteny generatora rezonansowych torped.
- Tak jest! - zawołał radośnie Lando. Han także wydał triumfalny okrzyk, a później odwrócił się do przyjaciela i uniósł rękę, żeby uderzyć w wyciągniętą dłoń Calrissiana.
- Chciałbym teraz z nim porozmawiać - odezwał się po chwili. Czy jego komunikator jest nadal zasilany?
- Kanał łączności nie został przerwany - oznajmił Lando. - Nie sądzę jednak, żeby chłopak był zachwycony...
- Oszukałeś mnie! - w sterowni „Sokoła” rozległ się krzyk Kypa. Mówiłeś, że jesteś moim przyjacielem, a teraz mnie zdradziłeś. Exar Kun mówił mi szczerą prawdę. Zdradzają cię najlepsi przyjaciele. Prawdziwy rycerz Jedi nie ma czasu, żeby być czyimkolwiek przyjacielem. Zasłużyliście na śmierć.
Pogromca Słońc w zdumiewający sposób obudził się do życia. Mimo przejęcia kontroli przez Calrissiana, w systemach statku ponownie zaczęła pulsować energia. Wszystkie światła zapaliły się na nowo.
- To nie moja wina! - jęknął Lando i rzucił się do klawiatury, by powtórnie przesłać poprzednie polecenie. - Nie wiedziałem, że chłopak upora się z tym tak szybko!
- Kyp potrafi wyprawiać z Mocą różne cuda, których ani ty, ani ja nie zrozumiemy.
Transmiter rezonansowych torped ponownie rozjarzył się oślepiającym blaskiem rozżarzonej plazmy, gotów do natychmiastowego strzału. Intensywność blasku wydawała się nawet większa niż poprzednio.
Han był pewien, że tym razem Kyp nie zawaha się ani przez chwilę.
ROZDZIAŁ 15
Streen drzemał, siedząc z podkurczonymi nogami na kamiennej posadzce i opierając się plecami o nogę stołu, na którym spoczywało ciało mistrza Skywalkera. Objął rękami nogi, a wtedy czuł ciepło starego kombinezonu z wieloma kieszeniami. Wygodny strój pamiętał chwile, które jego właściciel spędził samotnie, zajęty chwytaniem gazów na Bespinie. Streen nie czuł już jednak gorzkiej, siarkowej woni drogocennych bąbli, od czasu do czasu unoszących się ponad chmury.
Teraz miał o wiele ważniejsze zajęcie. Był strażnikiem ciała mistrza Skywalkera.
Przez uchylone drzwi ogromnej sali audiencyjnej wpadała niemal pozioma jasna smuga, rzucając na posadzkę długi klin światła. Wokół ciała Luke’a płonęło dwanaście świec, umieszczonych tam po jednej przez każdego ucznia Jedi. Ich płomyki otaczały nieruchome ciało ochronną, chociaż niezbyt jasną aureolą. Tylko one błyszczały w ciemnościach, które ze wszystkich stron napierały na bezbronne ciało.
Streen mruczał coś do siebie. Nie, nie będzie się wsłuchiwał w słowa mężczyzny spowitego całunem mroku. Nie, nie zostanie posłusznym sługą Exara Kuna. Nie, nie zrobi niczego, co mogłoby wyrządzić jakąkolwiek krzywdę ciału mistrza Skywalkera! Nie!
Palcami jednej dłoni, pokrytej sękatymi odciskami, obejmował chłodną rękojeść świetlnego miecza Luke’a.
Tym razem zamierzał walczyć. Tym razem mroczny mężczyzna nie może go pokonać. Niektórzy spośród pozostałych uczniów nie
kryli poważnych wątpliwości, czy powinno się zostawiać Streena sam na sam z ciałem mistrza Skywalkera, zwłaszcza wówczas, gdy był uzbrojony w broń rycerzy Jedi. Stary pustelnik jednak tak bardzo błagał o to, żeby dać mu jeszcze jedną szansę odkupienia winy, że Kirana Ti stanęła po jego stronie.
Pozostali obiecali, że będą mieli na niego oko. Mistrz Skywalker był w niebezpieczeństwie, ale musieli zgodzić się na to ryzyko.
Streen pozwolił, żeby pieszczotliwe macki snu przeniknęły do jego myśli. Opuścił na piersi posiwiałą głowę. Szepczące głosy rozbrzmiewały w niej niczym szmer wiatru, wypowiadając łagodne słowa, kojące zdania... zimne obietnice.
Słowa nakazywały mu, żeby się obudził, ale Streen opierał się im z całej siły, nie wiedząc, czy są podszeptami złego ducha, czy tylko żądaniami pozostałych uczniów. Kiedy stary mężczyzna zorientował się, że zbyt długo nie może rozstrzygnąć tej wątpliwości, zmusił się do przebudzenia.
Kiedy zaczął mrugać oczami, głosy natychmiast ucichły. Ciszę zakłócił jednak inny głos, tym razem naprawdę rozbrzmiewający w wielkiej sali.
- Obudź się, mój uczniu. Wieje wicher.
Streen skupił spojrzenie na czarnej postaci Exara Kuna, unoszącej się nieruchomo nad centralnym punktem ogromnej komnaty. W migotliwym blasku świec i nikłej poświacie wpadającej przez świetliki pustelnik dostrzegał mroczne kształty jakby wyrzeźbione dłutem snycerza. Widział więcej szczegółów sylwetki i stroju mężczyzny spowitego całunem mroku niż kiedykolwiek przedtem.
Exar Kun zwrócił w jego stronę czarną twarz, jak gdyby wyciosaną z bloku smolistej lawy. Było widać wystające kości policzkowe, harde oczy i wąskie, okrutne, gniewnie zaciśnięte wargi. Na ramiona spływały długie włosy, podobne do ebonitowych nici, przewiązane z tyłu głowy w taki sposób, że przypominały koński ogon. Ciało Exara Kuna okrywał gruby, jakby watowany czarny pancerz, a na czole pulsował tatuaż płonącego czarnego słońca.
Streen powoli wstał, opierając się lewą ręką o blat stołu. Czuł, że jest spokojny i opanowany, chociaż rozgniewany na mrocznego mężczyznę za to, że wykorzystał chwilę jego słabości i użył jej jako przynęty, by przeciągnąć go na swoją stronę.
- Tym razem nie będę słuchał twoich rozkazów, mężczyzno spowity całunem mroku - oznajmił.
Exar Kun się roześmiał.
- A jak chciałbyś mi się przeciwstawić? - odparł. - Już przeciągnąłem cię na swoją stronę.
- Jeżeli naprawdę w to wierzysz - odezwał się Streen, biorąc głęboki oddech i starając się, żeby jego głos zabrzmiał donośniej - popełniłeś pierwszy poważny błąd.
Wyciągnął dłoń z rękojeścią świetlnego miecza Luke’a i przycisnął guzik, z głośnym trzaskiem zapalając świetliste ostrze.
Ku zdumieniu i zadowoleniu Streena cień Exara Kuna się cofnął.
- Doskonale - odezwał się mroczny duch z brawurą, która bez wątpienia była udawana. - A teraz unieś miecz i rozetnij ciało Skywalkera na połowy. Miejmy to już za sobą.
Streen zbliżył się o krok do Exara Kuna i skierował ostrze miecza w stronę zjawy.
- To ostrze jest przeznaczone dla ciebie, mężczyzno spowity całunem mroku.
- Jeżeli wydaje ci się, że ta broń może wyrządzić mi jakąkolwiek krzywdę, może powinieneś zapytać swojego przyjaciela, Gantorisa odparł Kun. - A może już zapomniałeś, co się z nim stało, kiedy postanowił mi się przeciwstawić?
Przez umysł Streena przemknęła wizja sczerniałych szczątków przywódcy kolonistów z Eol Sha, wypalonych od środka i rozsypujących się na proch, strawionych płomienistym żarem ciemnej strony. Kun musiał świadomie przypomnieć ją Streenowi w tej chwili, chcąc osłabić jego ducha walki i wzbudzić przerażenie. Gantoris był przyjacielem Streena: obaj byli pierwszymi kandydatami Jedi, których znalazł mistrz Skywalker podczas poszukiwań.
Zamiast wzbudzić panikę i przerażenie, wizja tylko wzmogła determinację Streena. Pustelnik z Bespina zrobił następny krok w kierunku cienistej zjawy, nie spuszczając z niej spojrzenia.
- Nie jesteś tu mile widzianym gościem, Exarze Kunie - powiedział.
Ku jego jeszcze większemu zdumieniu mroczny duch pradawnego Lorda Sithów znów cofnął się przed nim, unosząc się nad promenadą.
- Jeżeli będziesz stawiał mi opór, Streen, potrafię znaleźć inny sposób zmuszenia cię do posłuszeństwa. Kiedy ponownie znajdziesz się w mojej mocy, nie okażę ci żadnej litości. Moi bracia Sithowie posłużą się całą mocą, jaką przechowują w murach wszystkich świątyń. Jeżeli nadal będziesz mi się przeciwstawiał, sprawię, że twoje ciało zostanie przeniknięte takim bólem, którego nawet nie potrafisz
sobie wyobrazić. Bez końca będziesz cierpiał niewysłowione męki... wszystkie, jakimi zechcę udręczyć twoje ciało!
Cień Exara Kuna wycofał sięjednakjeszcze dalej... i nagle z klatki schodowej, znajdującej się w lewym kącie wielkiej sali, wyłoniła się następna wysoka postać. Była nią Kirana Ti, odziana w elastyczny, połyskujący pancerz z jaszczurczej skóry. Mięśnie jej rąk i nóg błyszczały w blasku świec, nadając jej sprężystemu ciału groźny wygląd.
- Czyżbyś tchórzył, Exarze Kunie? - zapytała czarodziejka z Dathomiry. - Czyżbyś zamierzał uciec? Tak łatwo dajesz się przestraszyć?
Streen znieruchomiał na krawędzi podwyższenia, ale nie opuścił ostrza świetlnego miecza.
- Jeszcze jedna niedowarzona uczennica - odezwał się Exar Kun, odwracając się w jej stronę. - Zająłbym się tobą we właściwym czasie. Czarownice z Dathomiry byłyby wspaniałym uzupełnieniem nowego bractwa Sithów.
- Nigdy nie będziesz miał szansy, żeby im to powiedzieć, Exarze Kunie. Jesteś uwięziony tu, w murach tej świątyni. Nie opuścisz już tej komnaty.
Ruszyła ku mrocznemu duchowi, chcąc zastraszyć go samą swoją obecnością.
Cień Kuna zadrżał, ale nie cofnął się przed czarodziejką z Dathomiry.
- Nie możesz wyrządzić mi żadnej krzywdy - powiedział, unosząc się w powietrze i zawisając nad kobietą.
Na ten widok Streen poczuł, że jego serce zamiera z przerażenia, jakby przeszyte soplem lodu, ale Kirana Ti pochyliła głowę, zrobiła błyskawiczny uniki natychmiast przyjęła bojowąpostawę. Płynnym ruchem sięgnęła do boku i wyciągnęła jedno z groźnych narzędzi, przyczepionych do pasa.
W wielkiej komnacie audiencyjnej rozległ się głośny trzask, z jakim wojowniczka uwolniła świetlistą smugę drugiego świetlnego miecza. Niezwykle długie, ametystowe ostrze wysunęło się z rękojeści, pomrukując i skwiercząc niczym rozzłoszczony owad. Kirana Ti nieznacznie przesunęła smugę z boku na bok.
- Gdzie zdobyłaś tę broń? - zapytał duch Kuna.
- Należała do Gantorisa - odparła czarodziejka. - Próbował kiedyś nią walczyć z tobą, ale przegrał. - Przecięła powietrze ostrzem, a Kun cofnął się w stronę nieruchomego Streena. - Ja jednak cię pokonam.
Kirana Ti zaczęła iść w stronę podwyższenia, na którym nadal stał pustelnik z Bespina z pierwszym świetlnym mieczem. Kun znalazł się pomiędzy nimi.
Z mrocznej czeluści klatki schodowej po prawej stronie wielkiej sali wyłonił się następny uczeń Jedi, ponury i chudy Kam Solusar.
- A jeżeli i ona przegra - oświadczył - ja podniosę jej świetlny miecz i będę walczył z tobą.
Zaczął iść w stronę podwyższenia, zmniejszając odległość dzielącą go od kobiety, żeby stanąć u jej boku.
W przeciwległym kącie sali ukazała się Tionna. Ona również ruszyła w stronę Exara Kuna, rzucając mu wyzwanie:
- Ja także stanę do walki z tobą.
W wielkiej sali pojawiła się Cilghal, trzymając za rączki Jacena i Jainę, drepczących u jej boków.
- My też będziemy walczyli z tobą. Wszyscy staniemy do walki, Exarze Kunie.
Do komnaty wkroczyli pozostali uczniowie Jedi, otaczając ducha Czarnego Lorda Sithów zwartym kołem.
Kun uniósł widmowe ręce i wykonał gest, jakby coś dusił. Wielka komnata pogrążyła się w mroku.
- Nie boimy się ciemności - odezwała się stanowczo Tionna. - Umiemy wytwarzać własne światło.
Kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności, Streen ujrzał, że dziwna błękitna poświata otacza ciała wszystkich uczniów Jedi. Z początku słaba, z każdą chwilą zdawała się jarzyć coraz silniej, w miarę, jak kandydaci na rycerzy zacieśniali krąg wokół Exara Kuna.
- Nawet jeżeli połączycie siły, będziecie zbyt słabi, żeby mnie pokonać! - odezwała się mroczna zjawa.
Streen poczuł, że jakaś niewidzialna dłoń zaciska się wokół jego gardła, uniemożliwiając mu oddychanie. Zakrztusił się, usiłując nabrać powietrza. Tymczasem czarna sylwetka odwróciła się w stronę tych, którzy otoczyli go, by z nim walczyć. Inni uczniowie Jedi także zaczęli się krztusić, łapać powietrze jak ryby wyciągnięte z wody. Ich twarze pociemniały z ogromnego wysiłku.
Cień Kuna zaczął rosnąć; z każdą chwilą wydawał się coraz ciemniejszy i potężniejszy. Po chwili przemieścił się i niczym góra znieruchomiał nad strażnikiem ciała Luke’a.
- Streen, unieś świetlny miecz i przebij tych słabeuszy - rozkazał. - Może wówczas pozostawię cię przy życiu.
Streen czuł w uszach szum, z jakim jego organizm domagał się tlenu. Dźwięk ten przypominał mu najpierw świst wiatru, a potem huk szalejącego huraganu. Wiatr. Powietrze. Zebrawszy wszystkie siły Jedi, zaczął ściągać ku sobie podmuchy wiatru, zasysać powietrze. Kierował je do swoich płuc, omijając zaciśnięte niewidoczne palce Kuna.
Jego płuca wypełniły się chłodnym ożywczym tlenem i Streen poczuł, że może znów oddychać. Korzystając z sił, jakich nabrał za pośrednictwem Mocy, uczynił to samo z krtaniami pozostałych uczniów Jedi. Wepchnął powietrze do ich płuc, pomógł im oddychać i sprawił, że i oni nabrali większej siły.
- Jesteśmy silniejsi niż ty - wciąż jeszcze się krztusząc, przemówił Dorsk Osiemdziesiąty Pierwszy. W jego głosie brzmiało zdumienie zmieszane z ukrytą groźbą.
- Jak bardzo musicie mnie nienawidzić - zagrzmiał duch Exara Kuna. Ton jego głosu wskazywał na to, że mroczny mężczyzna jest doprowadzony do rozpaczy. - Czuję wasz gniew, waszą wściekłość.
Cilghal postanowiła zrobić użytek z jedwabiście miękkiego głosu, nad którym pracowała przez tyle lat jako kalamariańska pani ambasador.
- Wcale nie żywimy do ciebie nienawiści, Exarze Kunie - odparła. - Jesteś dla nas jedynie tematem jeszcze jednej lekcji. Nauczyłeś nas bardzo dużo. Powiedziałeś nam, co to znaczy być prawdziwym Jedi. Obserwując ciebie, dowiedzieliśmy się, że ciemna strona ma niewiele własnej siły. Nie dysponujesz żadną mocą, której byśmy nie mieli. Przeciwstawiając się nam, jedynie obracasz przeciwko nam nasze słabości.
- Mamy ciebie dosyć, Exarze Kunie - odezwał się ponuro Kam Solusar, jeden z uczniów stojących w kręgu wokół zjawy. - Najwyższy czas, żebyś zniknął.
Uczniowie Jedi zbliżyli się do mrocznego ducha, otoczyli go jeszcze ciaśniejszym kręgiem. Streen przesunął ostrze świetlnego miecza, jak mógł najwyżej, a stojąca po przeciwnej stronie Kirana Ti uniosła swojąklingę, jakby zamierzała się do ciosu. Świetlista aureola pokrywająca ciała nowych rycerzy Jedi rozjarzyła się jeszcze silniej. Przemieniła się w roziskrzoną mgłę, która, czerpiąc siłę z energii Mocy, otoczyła uwięzioną ofiarę szczelnym pierścieniem światła.
- Dobrze znam wasze słabości - odezwał się piskliwie duch Kuna. Wszyscy macie jakieś wady. Ty...
Cień rzucił się w stronę niewysokiej sylwetki Dorska Osiemdziesiątego Pierwszego, charakteryzującej się opływowymi kształtami. Klon zadrżał, jakby chciał uchylić się przed ciosem, ale pozostali uczniowie wzmocnili go, dodali siły.
- Ty, Dorsku Osiemdziesiąty Pierwszy, ty kompromitacjo klona! Kun parsknął pogardliwie. - Osiemdziesiąt poprzednich wcieleń twojej genetycznej struktury było doskonałe, dokładnie takie same, i tylko twoja okazała się odmienna. Jesteś wyrzutkiem, banitą. Jesteś niczym.
Oliwkowo-szaroskóra istota nie cofnęła się jednak przed duchem Kuna.
- To właśnie te różnice są źródłem naszej siły. Dowiedziałem się tego w naszej akademii.
- A ty... - Exar Kun odwrócił się w stronę Tionny. - Ty nawet nie masz w sobie żadnych sił Jedi. Jesteś śmiechu warta. Potrafisz tylko śpiewać pieśni o chwalebnych czynach, podczas gdy inni wyruszają do walki i zwyciężają.
Tionna uśmiechnęła się do niego, a jej perłowe oczy zalśniły w blasku roziskrzonego kręgu.
- Pewnego dnia te pieśni opowiedzą o zwycięstwie, jakie odnieśliśmy nad Exarem Kunem... a właśnie ja będę tą, która je zaśpiewa.
W miarę, jak uczniowie Jedi, zjednoczeni wspólnym celem, łączyli siły, coraz jaśniej jarzyła się otaczająca ich aureola. Przydawała im mocy, przenikając świetlistymi nićmi, które niczym rozjarzone sploty wzmacniały ich słabe punkty, uwypuklając zalety.
Streen nie do końca był pewien, czy do kręgu uczniów Jedi nie przyłączyła się jeszcze jedna sylwetka. Wydawało mu się, że widzi coś na kształt ducha, pozbawioną ciała postać, niską i pochyloną, wyciągającą przed siebie wysuszone, starcze ręce. W zniekształconej twarzy, mającej coś w rodzaju dziobka od czajnika zamiast nosa, było widać małe czarne oczy, osłonięte wielkimi brwiami, podobnymi do okapów. Streen rozpoznał prastarego mistrza Jedi, Vodo-Sioska Baasa, który kiedyś ukazał się uczniom Luke’a z wnętrza holocronu, by udzielać im cennych rad i nauk.
Duch Kuna także dostrzegł zjawę swojego nauczyciela. Jego twarz jak kamienna maska zamarła w wyrazie niekłamanej grozy.
- Jeżeli rycerze Jedi połączą siły, przezwyciężą swoje słabości w głowach uczniów rozbrzmiał starczy głos starożytnego mistrza. Exarze Kunie, mój uczniu... oto jesteś nareszcie pokonany.
- Nie! - krzyknął piskliwie mroczny duch, rozpaczliwie rozglądając się po obwodzie świetlistego kręgu, jakby chciał znaleźć w nim jakąś lukę, słabsze miejsce, przez które mógłby się przedostać.
- Tak - odezwał się jeszcze jeden głos, bardzo silny i stanowczy. Naprzeciwko mistrza Vodo-Sioska rozjarzyła się słaba, jakby rozmyta poświata otaczająca sylwetkę młodego mężczyzny, odzianego w płaszcz Jedi. Mistrza Skywalkera.
- Jedynym sposobem rozjaśnienia mroków - stwierdziła Cilghal, a w jej głosie dało się słyszeć opanowanie i pewność siebie - jest zwiększenie mocy promieniowanego światła.
Kirana Ti wystąpiła przed krąg, unosząc jeszcze wyżej ostrze świetlnego miecza, który kiedyś był własnością Gantorisa. Streen zszedł z podwyższenia i stanął naprzeciwko niej, unosząc broń należącą do Luke’a Skywalkera. Oboje popatrzyli sobie w oczy, kiwnęli głowami i w tym samym ułamku sekundy opuścili świetliste ostrza.
Oba promienie skrzyżowały się dokładnie pośrodku mrocznego ciała Exara Kun. Czyste światło spotkało się z innym czystym światłem, rozbłyskując oślepiającą błyskawicą. Błysk miał taką intensywność i siłę, jakby w wielkiej komnacie eksplodowało słońce.
Z cienia sylwetki Exara Kuna zaczęła się wysączać ciemność. Po kamieniach snuły się smugi czerni, które chociaż nie mogły się przedostać przez świetlisty krąg, szukały tchórzliwego serca, w którym mogłyby się ukryć.
Tymczasem Streen i Kirana Ti nie przestawali krzyżować ostrzy świetlistych mieczów. W wielkiej sali było słychać buczenie i skwierczenie energii broni.
Posługując się Mocą, Streen ponownie zaczął ściągać masy powietrza ze wszystkich zakątków wielkiej sali. W ogromnej komnacie obudził się wicher, a po chwili, na skutek działania siły Coriolisa, utworzył się gigantyczny lej. Wirując coraz szybciej, zaczął otaczać szczątki cienia niewidocznym kokonem, a potem porwał je z posadzki i wyrzucił w przestworza przez świetliki w sklepieniu, by pozostawić w nieskończonej pustce próżni.
Wydawszy tylko zdławiony krzyk, mroczny duch Exara Kuna zniknął.
Rycerze Jedi stali jeszcze przez chwilę w kręgu, napawając się zwycięstwem i dzieląc Mocą. Później, triumfujący, ale wyczerpani, zaczęli się rozchodzić. Nieziemska poświata otaczająca ich ciała przybladła, a potem zgasła.
Duch starożytnego mistrza Vodo-Sioska Baasa wpatrywał się w milczeniu w sufit, jakby chciał tam odnaleźć ostatni ślad pokonanego ucznia. W końcu i on rozwiał się bez śladu.
Mistrz Skywalker, wydając cichy świst i zanosząc się kaszlem, jakby wypuszczał z płuc stare powietrze, uwięzione tam od bardzo dawna, i zachłystywał się nowym, jęknął i usiadł na blacie kamiennego stołu.
- Wreszcie... się wam udało! - powiedział, nabierając sił po każdym napełnieniu płuc czystym, zimnym powietrzem. Widząc to, nowi rycerze Jedi zgromadzili się wokół stołu. - Udało się wam zerwać więzy, które mnie krępowały!
Jacen i Jaina, wydając radosne i pełne podniecenia piski, podbiegli do wujka Luke’a, który pochylił się ku dzieciom i wziął je na ręce. Bliźnięta zachichotały, odwzajemniając jego uścisk.
Luke Skywalker uśmiechnął się do uczniów. Jego twarz promieniała dumą na widok pierwszej grupy rycerzy Jedi, których sam wyszkolił.
- Jeżeli będziecie się trzymali razem, staniecie się naprawdę groźną grupą - oświadczył. - Możliwe, że już nigdy nie będziemy musieli obawiać się ciemności.
ROZDZIAŁ 16
Kyp Durron, siedzący w fotelu pilota Pogromcy Słońc, pochylał się nad kontrolnymi pulpitami. Wpatrywał się w „Tysiącletniego Sokoła”, jakby widział w nim demona chcącego rzucić się na niego z pazurami. Jego paznokcie drapały metalową powierzchnię panelu nawigacyjnego jak szpony pragnące wbić się w miękkie ciało.
W jego głowie przelewały się gorzko-słodkie wspomnienia chwil, które kiedyś spędził wspólnie z Hanem. Przypominał sobie, jak obaj śmigali na turbonartach, zjeżdżając na łeb, na szyję po oblodzonym stoku. Wspominał, jak zaprzyjaźnili się w mrokach kopalni przyprawy i jak Han starał się ukryć wzruszenie, jakie czuł, kiedy Kyp odlatywał do akademii Jedi. Jakaś cząstka umysłu Kypa sprawiała, że młodzieniec był przerażony na myśl o tym, iż mógłby nastawać na życie Hana Solo i zniszczyć jego ukochany statek.
Wydawało mu się, że bardzo łatwo może uporać się z tym zagrożeniem. Usunięcie go uważał za coś oczywistego. Wiedział jednak, że ta myśl zrodziła się w najciemniejszym zakątku jego mózgu. Słyszał szepczący głos, który wgryzał się w jego myśli, bez przerwy go prześladował. Ten sam głos nękał go podczas najgłębszych nocy, kiedy uczył się w akademii na Yavinie Cztery. Słyszał go w brzmiących echem komnatach obsydianowej piramidy w ostępach dżungli, a także na wierzchołku wielkiego zigguratu, z którego przywołał Pogromcę Słońc, wyciągnął z jądra gazowego giganta.
Nieustannie nękany przez ten głos, Kyp porwał statek i poleciał na porośnięty lasami księżyc Endor, by oddawać się medytacjom na skraju pogrzebowego stosu Dartha Vadera. Miał nadzieję, że będzie
mógł polecieć tak daleko, iż wyzwoli się spod wpływu Exara Kuna, ale teraz nie sądził, by kiedykolwiek było to możliwe.
Odbył podróż do samego jądra galaktyki, ale nadal czuł więzy kaj- dan łączących go z Czarnym Lordem. Wciąż odczuwał niechęć wobec obowiązków, jakie nakładały na niego nauki starożytnych Sithów. Jeśli próbował się opierać i myśleć samodzielnie, ze zdwojoną siłą pojawiały się gorzkie wymówki, rozkazy, a nawet zawoalowane groźby.
Słowa Hana Solo oddziaływały także na niego. Stanowiły innego rodzaju broń, która ogrzewała jego serce, topiła sople gniewu. W tej chwili głos Exara Kuna wydawał się daleki, jakby Czarny Lord zmagał się z jakimś innym zagrożeniem.
Kyp wsłuchiwał się w słowa Hana. W pewnej chwili uświadomił sobie, że choć jego przyjaciel niewiele wie na temat nauk Jedi, jedną ze swoich uwag dotknął sedna tajemnicy. Rzeczywiście, podążał szlakiem ciemnej strony. Kyp poczuł, jak wątły mur jego usprawiedliwień rozpada się niczym domek z kart pod wpływem myśli, że kieruje się właściwie tylko chęcią zemsty.
- Han... ja...
Jednak w tej samej chwili, w której chciał przesłać Hanowi kilka ciepłych słów, otworzyć przed nim duszę i poprosić, żeby przyjaciel przyleciał i porozmawiał, większość lampek na pulpitach kontrolnych nagle zgasła. Sygnał przejęcia kontroli, nadawany przez komputer „Sokoła”, obezwładnił wszystkie systemy broni Pogromcy Słońc, a także aparaturę nawigacyjną i urządzenia do uzdatniania powietrza i wody.
Kyp poczuł, że schwyciła go niewidzialna mroczna sieć gniewu, która dusi w zarodku jego dobre chęci. Ogarnięty oburzeniem, znalazł w sobie dość sił, żeby wysłać wiązkę rozkazujących myśli do obwodów scalonych pamięciowego rdzenia komputera. Unieważnił obcy program, wycierając do czysta ślady, które zostawił, przedzierając się do pamięci, i w następnej sekundzie odtwarzając uszkodzone albo zniszczone połączenia. Kierując pojedyncze myśli ku krytycznym węzłom komputerowej sieci, dokonał zmiany konfiguracji logicznych szlaków, dzięki którym Pogromca Słońc mógł funkcjonować jako całość. Systemy kontrolne i obronne obudziły się do życia i na nowo zaczęły się sycić energią.
Exar Kun także kiedyś został zdradzony przez kogoś, kto mienił się jego przyjacielem, przez lorda Ulica Qel-Dromę. Teraz Kyp został zdradzony przez Hana Solo. Młodzieńca zawiódł także Luke Skywalker przez to, że nie chciał go zapoznać z odpowiednią wiedzą... naukami, które pozwoliłyby mu obronić się przed Exarem Kunem. Głos Lorda Sithów w jego głowie wykrzykiwał rozkaz zniszczenia wroga, zabicia Hana Solo. Rozkazywał mu, żeby był silny i dał się ponieść gniewowi.
Głos przełamał barierę wyrzutów sumienia Kypa. Młodzieniec zamknął mocno powieki, przysłonił nimi ciemne oczy. Nie mógł patrzeć, jak jego palce zaciskają się na rękojeściach kontrolnych dźwigni powodujących odpalenie torpedy. Uzbroił głowicę. Na ekranach pojawiły się ostrzegawcze napisy, którym towarzyszyło pulsowanie czerwonych alarmowych lampek. Kyp je zlekceważył.
Musiał coś zniszczyć, cokolwiek. Musiał zabić tych, którzy go zdradzili. Jego palce zacisnęły się na dźwigni spustowej, a kciuk spoczął na czerwonym guziku. Przycisnął go, gotów...
Przycisnął...
I nagle głos Exara Kuna, prześladujący myśli młodzieńca, zamienił się w piskliwy, głośny krzyk. Podobny do niesamowitego, nieziemskiego jęku, sprawiał takie wrażenie, jakby ktoś wydzierał ducha Czarnego Lorda z tego wszechświata i skazywał na wygnanie do innego, z którego nie będzie już mógł dręczyć Kypa Durrona.
Młodzieniec wyprostował się na fotelu pilota, jakby pękła niewidzialna holownicza lina. Ręce i nogi miał bezwładne jak marionetka, której ktoś nagle przeciął wszystkie sznurki. Przez jego umysł i ciało przemknął z głośnym świstem wicher wolności. Kyp zamrugał oczami i wzdrygnął się z obrzydzenia na myśl o tym, co chciał zrobić.
„Tysiącletni Sokół” nadal trzymał Pogromcę Słońc w szponach ściągającego promienia. Kiedy Kyp spojrzał na pokiereszowany stary statek, przedmiot dumy i radości Hana Solo, poczuł, jak zalewa go potężna fala rozpaczy.
Wyciągnął rękę do dźwigni powodującej start torpedy i porywczym ruchem skasował rozkaz odpalenia. Toroidalny transmiter rezonansowych pocisków, pozbawiony dopływu energii, zaczął migotać i ściemniał.
Nie słysząc głosu ducha Exara Kuna w swojej głowie, Kyp czuł się osamotniony, jakby strącony z wyniosłej skały - ale wolny.
Uruchomił kanał łączności, lecz przez kilka długich chwil nie był w stanie powiedzieć ani słowa. Miał sucho w gardle, jakby od czterech tysięcy lat niczego nie jadł ani nie pił.
- Han - wychrypiał w końcu, a potem, nieco głośniej, dodał: Han, tu mówi Kyp! Ja... - Przerwał, nie wiedząc, co powinien... co mógłby powiedzieć przyjacielowi. Zwiesił głowę i w końcu wyjąkał: - Ja... ja się poddaję.
ROZDZIAŁ 17
Twi’lek Tol Sivron wciąż odczuwał zawroty głowy po koszmarnych wstrząsach przelotu przez rejon Otchłani. Uciekając przed rebeliancką flotą inwazyjną, musiał przemykać się między czarnymi dziurami, lecieć szlakiem o niemal zerowej sile grawitacji.
Jego długie głowoogony wciąż drżały z podniecenia. Sivron cieszył się, że informacje dotyczące parametrów bezpiecznych szlaków umożliwiających wydostanie się z Otchłani okazały się dokładne. Wykradł je przed wielu laty, pokonując kody bezpieczeństwa tajnej bazy danych admirał Daali. Gdyby dane zawierały chociaż drobny błąd, niewielką nieścisłość, on i jego załoga nie przeżyliby tej ucieczki.
Prototyp Gwiazdy Śmierci leciał pełną mocą silników, coraz bardziej oddalając się od niebezpiecznej strefy, ale kiedy opuszczał obszar wielobarwnych chmur wirujących gazów, nagle system napędowy odmówił posłuszeństwa.
Gdy kapitan szturmowców rzucił się do pulpitu, by wyłączyć dopływ mocy do silników i przełączyć kilka kabli zasilających, z konsolety wystrzeliły snopy iskier. Yemm wyszarpnął podręczną gaśnicę, żeby stłumić płomienie, które zaczęły lizać najbliższą konsoletę, ale udało mu się tylko spowodować zwarcie w systemach komunikatora.
Golanda i Doxin rozpaczliwie przerzucali kartki instrukcji alarmowych i dokumentacji technicznych stacji.
- Panie dyrektorze - odezwał się kapitan szturmowców. - Udało się nam pomyślnie wyrwać z rejonu Otchłani, ale szarpnięcia i wstrząsy wyrządziły nam dosyć duże szkody.
Doxin uniósł głowę znad dokumentacji i cicho jęknął.
- Przypominam wszystkim, że lecimy na pokładzie roboczego prototypu. Nie ma żadnych pancerzy, bo nigdy nie zamierzaliśmy nim nigdzie latać.
- Tak jest, proszę pana - odezwał się beznamiętnie kapitan szturmowców. - Właśnie miałem panu to powiedzieć. Przypuszczam, że w ciągu kilku dni wszystkie uszkodzenia zostaną usunięte. To tylko kwestia wykonania boczników wokół kilku obwodów i ponownego uruchomienia systemów komputerowych. Zapewniam, że po tych wstrząsach stacja będzie o wiele bardziej... nadawała się do walki.
Tol Sivron zatarł dłonie, a potem nawet się uśmiechnął.
- To dobrze, bardzo dobrze - odparł, pochylając się na fotelu pilota. - To nam da trochę więcej czasu na wybór odpowiedniego celu do naszej pierwszej akcji.
Golanda wydała polecenie wyświetlenia mapy nawigacyjnej na ekranie centralnego komputera.
- Panie dyrektorze, jak pan wie, znajdujemy się bardzo blisko systemu Kessel. Może moglibyśmy...
- Zanim zaczniemy układać tak dalekosiężne plany, może najpierw usuniemy uszkodzenia w systemie napędowym - przerwał Doxin. - Nasza późniejsza strategia może zależeć od tego, w jakim stanie będzie cała stacja.
Yemm zerwał osłonę panelu komunikatora i zaczął się przyglądać plątaninie sczerniałych kabli, chłonąc woń zwęglonej izolacji.
Tymczasem Golanda nie przestawała obserwować pulpitów stacji, zwracając szczególną uwagę na wskazania zewnętrznych czujników prototypu.
- Panie dyrektorze - odezwała się w pewnej chwili. - Stwierdzam coś dziwnego. Spoglądałam na wskazania mierników, które śledzą turbulencje gazów otaczających obszar czarnych dziur. Wygląda na to, że do rejonu Otchłani wniknął niedawno, dosłownie przed chwilą, jeszcze jeden bardzo duży statek. Wszystko wskazuje na to, że wleciał innym szlakiem określonym przez admirał Daalę jako bezpieczna trasa między czarnymi dziurami. - Spojrzała na Sivrona, aTwi’lek odwrócił głowę, nie mogąc patrzeć na jej brzydką, niekształtną twarz. - Minęliśmy się z nim po drodze.
Sivron nie miał pojęcia, o czym mówi Golanda i dlaczego powinien przywiązywać do tego faktu jakąś wagę. Wszystkie pojawiające się jeden za drugim problemy przywodziły mu na myśl kąśliwe
owady, nieustannie brzęczące wokół jego głowy. Bardzo chciałby machnąć ręką i je pozabijać.
- I tak nic na to w tej chwili nie poradzimy - powiedział. - Zapewne to jeszcze jeden rebeliancki statek, który przyleciał pomóc im w opanowaniu naszej placówki. - Westchnął. - Zajmiemy się nimi, kiedy tylko skończymy naprawiać Gwiazdę Śmierci.
Odchylił się na fotelu pilota, tęskniąc za choćby krótką chwilą wypoczynku. Żałował, że zgodził się opuścić rodzinną planetę Ryloth. Jego ziomkowie mieszkali tam w skalnych katakumbach, wy- drążonych głęboko pod powierzchnią gleby w bardzo wąskiej strefie umiarkowanego klimatu. Żyli w nich dzięki znośnej temperaturze, która była czymś pośrednim między piekącym żarem dnia a trzaskającym mrozem bezkresnej nocy.
Wciągając zatęchłe powietrze przez szczeliny między zębami, Tol Sivron przypomniał sobie o tamtych spokojnych latach. Upał, który uniemożliwiał życie w dziennej strefie, szczególnie podczas szalejących burz piaskowych, wystarczał, żeby ogrzać katakumby, dzięki czemu można było wytrzymać na tym niegościnnym świecie.
Społecznością Twi’lekow kierowała pięcioosobowa grupa przywódców, powszechnie zwana „głowoklanem”. Decydowała o wszystkich aspektach życia pozostałych Twi’lekow do chwili śmierci któregokolwiek z jej członków. Wówczas cała społeczność odsuwała od władzy pozostałych członków rządzącego głowoklanu. Skazywała ich na wygnanie, a najczęściej i pewną śmierć na dziennej stronie, smaganej upalnymi wichrami. Później wybierała grupę nowych władców.
Tol Sivron należał do jednego z rządzących głowoklanów. Był rozpieszczany i psuty przez przywileje władzy. Ponieważ wszyscy członkowie grupy byli istotami energicznymi i młodymi, Sivron mógł mieć nadzieję, że będzie cieszył się tymi przywilejami bardzo długo. Liczył na to, że będzie mieszkał w przestronnym pomieszczeniu i korzystał z usług pięknych tancerek, których uroda i kunszt słynęły w całej galaktyce. Będzie mógł spożywać surowe, wykwintne mięsiwa, będzie rozszarpywał je ostrymi zębami, delektował się pikantnymi woniami...
Takie beztroskie życie trwało jednak zaledwie jeden standardowy rok, nie dłużej. Pewnego razu któryś z jego nierozumnych towarzyszy stracił równowagę na rusztowaniu, kiedy dokonywał inspekcji groty drążonej w najniżej położonych partiach góry. Spadł i zginął, nadziany na stalagmit, który liczył sobie tysiąc lat albo więcej.
Społeczeństwo Twi’lekow, jak nakazywał odwieczny zwyczaj, wypędziło Tola Sivrona i pozostałych trzech członków jego głowoklanu na pustynię strefy nasłonecznionej. Skazało ich w ten sposób na niemal pewną zagładę.
Przygotowali się na śmierć, ale Tol Sivron przekonał towarzyszy niedoli, że wszystkim uda się przeżyć, jeżeli będą współpracowali. Namówił ich, żeby zaczęli szukać schronienia nieco dalej, w nie zamieszkanej jaskini w zboczu innej góry.
Pozostali wyrazili zgodę, wbrew rozsądkowi ożywieni nową nadzieją, ale kiedy udali się na spoczynek, Tol Sivron wszystkich pozabijał. Później zabiał ich dobytek, żeby zwiększyć swoje szansę przeżycia. Rano okrył ciało szatami zdartymi z zabitych towarzyszy i, chroniąc się przed słonecznym żarem, poczłapał przed siebie, nie wiedząc, dokąd idzie i czego szuka...
Pomyślał, że błyszczące kadłuby gwiezdnych statków, widoczne w oddali, są jedynie mirażami, i nie pozbył się tej myśli, dopóki nie znalazł się w obozie. Przez czysty przypadek trafił do prowizorycznej ćwiczebnej bazy i stacji paliwowo-przeładunkowej imperialnej marynarki, gdzie dosyć często zaglądali i przemytnicy.
Tol Sivron spotkał się tam z mężczyzną o nazwisku Tarkin, młodym i ambitnym dowódcą, który już wtedy dysponował niewielką flotą i zamierzał przekształcić małą bazę na Ryloth w strategiczny punkt zaopatrzeniowy na Odległych Rubieżach.
Tol Sivron przez wiele lat pracował dla Tarkina. Stał się jego niezastąpionym zarządcą i zręcznym negocjatorem w zawiłych sprawach, którymi zajmował się młody Tarkin, później gubernator albo moff Tarkin, a w końcu wielki moff Tarkin.
Ukoronowaniem kariery Sivrona było objęcie kierownictwa Laboratorium Otchłani... z którego właśnie uciekał wobec przeważających sił Rebeliantów. Gdyby Tarkin nadal żył, bez wątpienia ta hańbiąca ucieczka zaważyłaby niekorzystnie na ocenie przydatności Tola Sivrona.
Musiał bardzo szybko coś zrobić, aby zatrzeć niekorzystne wrażenie, jakie jego postawa wywarła na podwładnych.
- Panie dyrektorze - odezwał się nagle Yemm, przerywając tok jego myśli. - Sądzę, że komunikator znów działa prawidłowo. Będzie gotów do użytku, kiedy tylko zaznaczę w dokumentacji wszystkie zmiany, których dokonałem.
Sivron wyprostował się na fotelu.
- Przynajmniej coś tu znów funkcjonuje jak należy - stwierdził oschle.
Yemm zaczął wystukiwać na klawiaturze stanowiska komputerowego polecenie dokonania zmian w dokumentacji komunikatora. Kiedy skończył, kiwnął rogatą głową w stronę Sivrona.
- Gotowe, panie dyrektorze.
- Proszę włączyć - odezwał się Twi’lek. - Chciałbym wygłosić przemówienie do załogi.
Jego ostatnie słowa rozbrzmiały echem, powtórzone i wzmocnione w głośnikach, tak że niemal go przestraszyły. Sivron chrząknął i pochylił się nad mikrofonem.
- Proszę wszystkich o uwagę! Pospieszcie się z tymi naprawami! oświadczył zwięźle. Jego głos zabrzmiał jak rozkaz bóstwa, powtórzony na wszystkich pokładach stacji. - Bardzo chciałbym coś zniszczyć tak szybko, jak tylko możliwe.
Wyłączył zasilanie mikrofonu.
Kapitan szturmowców odwrócił się w jego stronę.
- Zrobimy wszystko, co będzie w naszej mocy, proszę pana. Za kilka godzin powinienem dysponować szacunkowymi danymi dotyczącymi terminu zakończenia naprawy.
- To dobrze, kapitanie, bardzo dobrze - odparł Sivron.
Powiódł spojrzeniem po bezkresnej pustce przestworzy, szukając gwiazd, które mogłyby stanowić dobre cele.
Dysponował prototypem jednej z najstraszliwszych broni, mogących siać zniszczenie w całej galaktyce. Broń ta nie przeszła jednak bojowego chrztu. Na razie.
ROZDZIAŁ 18
Druga głośna detonacja nastąpiła w chwili, gdy Wedge Antilles z oddziałem szturmowym wylądował na planetoidzie mieszczącej główny reaktor atomowy Laboratorium Otchłani. Specjalnie ukształtowane ładunki wybuchowe, rozmieszczone przez imperialnych sabotażystów, eksplodowały u podstaw wież chłodni kominowych. Unieruchomiły gigantyczny generator, który dostarczał energii placówce, zasilając laboratoria i komputery, a także wymienniki powietrza i wody.
Wedge, chroniony przez pstrokaty, brązowo-szary osobisty pancerz, prowadził swój oddział wąskimi pomostami łączącymi resztę laboratorium i asteroidę z reaktorem. Kiedy jego grupa przebywała w środku tunelu, od strony drugiego końca napłynęły kłęby szarego dymu, pędzone gorącym wichrem, który gnał także tumany kurzu i szczątków.
Wedge potrząsnął głową, chcąc pozbyć się dzwonienia w uszach. Uklęknął, a po chwili znów się wyprostował.
- Muszę wiedzieć, co zostało zniszczone albo uszkodzone! krzyknął. - Szybko!
Trzej żołnierze, którzy pierwsi wybiegli z wylotu rękawa, natknęli się na grupę techników z Laboratorium Otchłani, oddalających się od szczątków wieży. Na czele grupy biegł jednoręki olbrzym o purpurowo-zielonkawej skórze i wykrzywionej twarzy.
Ludzie Wedge’a odbezpieczyli broń i skierowali ku uciekinierom lufy blasterowych karabinów. Sabotażyści przystanęli, wydając zgrzyt podobny do odgłosu źle naoliwionego mechanizmu. Jednoręka istota poślizgnęła się, ale także znieruchomiała i tylko rzucała na prawo i lewo ukradkowe spojrzenia. Pozostali uciekierzy patrzyli w napięciu na komandosów Nowej Republiki.
- Rzucić broń! - rozkazał Wedge.
Gigantyczny osobnik uniósł jedyną rękę, ukazując wnętrze dłoni i wyciągając palce na znak, że nie jest uzbrojony. Wedge ze zdumieniem stwierdził, że inni sabotażyści także nie mają żadnej broni.
- Już za późno, żeby cokolwiek powstrzymać - odezwał się jednoręki przywódca. - Nazywam się Wermyn i jestem kierownikiem działu remontów i napraw. Proszę przyjąć naszą kapitulację. Ja i moi ludzie bylibyśmy wdzięczni, gdyby zechciał pan nas stąd zabrać, zanim ta skała rozleci się na kawałki.
Wedge wskazał gestem czwórkę swoich żołnierzy.
- Zakujcie ich i upewnijcie się, że nie uciekną. Musimy naprawić ten reaktor, gdyż w przeciwnym razie trzeba będzie stąd zmykać.
Sabotażyści nie sprzeciwiali się, gdy żołnierze zakładali im kajdanki. Komandosi mieli jednak pewne wątpliwości, jak zakuć jednorękiego Wermyna.
Później Wedge i jego technicy, zachowując ostrożność, zaczęli zbliżać się do obudowy reaktora. Owionął ich taki żar, jaki czasem panuje podczas piaskowej burzy w porze upałów na Tatooine. W powietrzu unosiła się kwaśna woń smarów, topionego metalu i dymu powstałego w czasie eksplozji ładunków wybuchowych.
Na panelu kontrolnym jarzyły się i mrugały czerwone alarmowe lampki. Niczym krople krwi rozświetlały świszczące obłoki przegrzanej pary. Monotonne dudnienie spracowanych sprężarek i pomp sprawiało, że tępy ból przenikał czaszkę Wedge’a. Duży fragment osłony reaktora zwisał oderwany od reszty siłą eksplozji.
Wedge zmrużył oczy, a jego technicy wyciągnęli ręczne czujniki promieniowania i rzucili się ku osłonie, żeby sprawdzić stan reaktora i przekonać się, czy nie ma przecieków. Po chwili jeden podbiegł do Wedge’a.
- Została zniszczona i główna, i rezerwowa pompa obiegu chłodziwa - zameldował. - Nasz przyjaciel Wermyn miał rację. Zapoczątkował reakcję topienia się paliwa reaktora, której nikt i nic nie jest w stanie powstrzymać. Nie możemy naprawić tego urządzenia.
- Czy nic nie można zrobić, żeby unieruchomić reaktor? - zapytał Wedge.
- Jest nastawiony na ciągłą pracę, a urządzenia kontrolno-sterujące zostały zniszczone - odparł technik. - Przypuszczam, że mielibyśmy pewną szansę, gdybyśmy wyłączyli reaktor i w ciągu godziny czy dwóch przygotowali jakąś prowizorkę, ale jeżeli go wyłączymy, pozbawimy zasilania także systemy uzdatniania powietrza i wody w Laboratorium Otchłani.
Wedge spojrzał na ruiny i poczuł, jak w jego żołądku tworzy się ciężki kamień. Machnął ręką, po czym kopnął butem kawałek plastalowej osłony, który potoczył się z brzękiem po podłodze. Po chwili cichnący klekot został zagłuszony przez dudnienie sprężarek.
- Nie zgodziłem się zostać dowódcą grupy szturmowej tylko po to, by pozwolić wszystkim naukowcom umknąć na pokładzie Gwiazdy Śmierci! - oświadczył. - Nie zamierzam czekać z założonymi rękami, aż Laboratorium Otchłani eksploduje pod moimi stopami! Głęboko nabrał powietrza i złączył palce rąk, by się skupić. Często widział, jak to samo robiła Qwi, ale nie był pewien, z jakim skutkiem.
W pewnej chwili wyszarpnął z pojemnika na biodrze przenośny komunikator. Wybrał na klawiaturze kod kanału częstotliwości, umożliwiający łączność z flagowym statkiem, „Yavaris”, i powiedział:
- Kapitanie, proszę dać do mikrofonu jakiegoś inżyniera, eksperta od techniki jądrowej. Musimy jak najszybciej sklecić jakiś prowizoryczny system chłodzenia głównego reaktora tej placówki.
Dobrze wiem, że nie mamy zbyt dużo sprzętu na pokładach, ale systemy chłodzenia naszych silników do lotów z prędkościami nadświetlnymi nie powinny bardzo się różnić od tych, jakie były stosowane w tym reaktorze. Proszę wycofać jedną z korwet i zdemontować jej pompy i sprężarki. Musimy mieć tu coś, co pozwoliłoby powstrzymać proces wzrostu temperatury we wnętrzu reaktora do czasu, aż usuniemy z laboratorium wszystko, co może mieć dla nas jakąkolwiek wartość.
Dwaj technicy unieśli głowy i z uśmiechami na twarzach popatrzyli na Wedge’a.
- To może się udać, panie generale - oświadczył jeden z nich.
Wedge gestem zapędził go do pilnowania więźniów. Przysiągł sobie, że nie pozwoli, by imperialni naukowcy tak łatwo z nim wygrali.
Qwi Xux czuła się dziwnie obco, jakby miała wejść do nieznanego domu. Nieśmiało przekroczyła próg i znalazła się w pokoju, który kiedyś był jej laboratorium. Spodziewała się, że ujrzy w nim coś znajomego, co pozwoli jej odzyskać utracone wspomnienia.
Zapaliło się światło, rzucając zimną, białą łunę na jej aparaturę naukową, terminale komputerowe i meble. To miejsce było jej domem, tu spędziła ponad dziesięć lat życia. Teraz jednak czuła się tu nieswojo. Rozejrzała się zdumiona i westchnęła.
Z pomrukiem serwomotorów do pomieszczenia wkroczył Threepio.
- Nadal nie wiem, dlaczego się tu znalazłem - powiedział. - Mogę pomóc pani zapoznać się z pozostawionymi bazami danych, ale jestem androidem protokolarnym, a nie poszukiwaczem informacji. Może powinna pani była zabrać mojego partnera, Artoo-Detoo? Jest o wiele lepszy niż ja podczas takich poszukiwań. Bardzo dobrze daje sobie radę, ale, moim zdaniem, jest odrobinę zbyt uparty jak na robota. Rozumie pani, o co mi chodzi?
Qwi zignorowała go i na palcach przeszła w głąb pomieszczenia. Czuła, że jej skóra jest wilgotna i zimna. Zatęchłe powietrze w laboratorium świadczyło o tym, że od dawna nikt nie korzystał z tutejszej aparatury. Qwi wzdrygnęła się, kiedy przesunęła palcami po gładkiej, chłodnej powierzchni grubej kolumny, wykonanej z syntetycznego kamienia. Jak błyskawica przemknęło przez jej głowę wspomnienie zmaltretowanego Hana Solo. Mężczyzna, przywiązany do kolumny, tylko z trudem mógł unieść głowę po „wnikliwym przesłuchaniu”, jakiemu poddała go admirał Daala.
Podeszła do swojego stołu laboratoryjnego. Pochyliła się nad nim i zaczęła przyglądać się czujnikom analizatorów widma, skanerom struktur krystalicznych materiałów, symulatorom naprężeń i ciśnień, a także trójwymiarowemu holograficznemu rzutnikowi, którego mroczny monitor połyskiwał w jasnym blasku panelu jarzeniowego.
- O rety, to naprawdę wygląda mi na porządną pracownię naukową, doktor Xux - odezwał się Threepio. - Jaka przestronna i czysta! Jestem pewien, że dokonała pani tutaj niejednego wynalazku. Może pani mi wierzyć, widziałem znacznie bardziej zagracone laboratoria i pracownie na Coruscant.
- Threepio, zechciej zająć się sporządzaniem spisu wszystkich przyrządów, które tutaj widzisz, dobrze? - odparła Qwi, zapewne tylko po to, żeby zająć czymś androida. Chciała skupić myśli, a paplanina automatu wyraźnie jej w tym przeszkadzała. - Zwróć szczególną uwagę na funkcjonalne modele, jakie znajdziesz. Mogą mieć dla mnie bardzo duże znaczenie.
W pewnej chwili Qwi natknęła się na niewielką klawiaturę, której duża część była niewidoczna pod stosem wydruków i odręcznie sporządzonych notatek. Obok klawiatury ujrzała mlecznobiałe oko wyłączonego komputerowego terminala.
Włączyła urządzenie, ale komputer zażądał podania hasła, zanim umożliwi jej dostęp do zapisanych kiedyś baz danych. O tym nie pomyślała.
Sięgnęła po klawiaturę i przez chwilę ją kołysała. Miała wrażenie, że instrument jest zarazem i znajomy, i zupełnie obcy. Dotknęła kilku przypadkowo wybranych klawiszy i wsłuchała się w łagodne, wysokie dźwięki, jakie wydobyły się ze środka. Przypomniała sobie, jak stała obok stosu roztrzaskanych iglic Katedry Wiatrów, jak podniosła fragment jakiejś piszczałki i zaczęła weń dmuchać, wydobywać piskliwe, żałobne tony. Uskrzydlony Vor wyrwał wówczas flet z jej dłoni i oświadczył, że dopóki katedra nie zostanie odbudowana, z jej szczątków nie będą wydobywały się żadne dźwięki...
Qwi była jednak przekonana, że w tej klawiaturze jest ukryta jej muzyka. Miała niejasne przeczucie, że już kiedyś używała tego instrumentu, ale nie potrafiła sobie przypomnieć, w jakim celu. W jej mózgu formował się jakiś obraz, lecz wydawał się podobny do śliskiego, wilgotnego owocu, który wymykał się z jej palców za każdym razem, kiedy usiłowała go pochwycić. Przypomniała sobie, iż odłożyła klawiaturę, przekonana, że już nigdy tu nie wróci... Zamrugała, głęboko odetchnęła i złączywszy palce, próbowała zebrać myśli.
Han Solo! Tak, zostawiła wszystko, kiedy postanowiła uratować Hana Solo, a później uciec z nim na pokładzie porwanego Pogromcy Słońc.
Jej długie, jasnoniebieskie palce zaczęły tańczyć po klawiszach instrumentu. Możliwe, że jej mózg nie przypominał sobie żadnej szczególnej sekwencji dźwięków, ale właściwą melodię pamiętały jej palce. Poruszając się machinalnie, odruchowo, wydobyły z wnętrza klawiatury dźwięki krótkiej gamy. Qwi uśmiechnęła się... melodyjka wydała się jej znajoma.
Kiedy skończyła uderzać w klawisze, ekran monitora zamrugał i wyświetlił informację: HASŁO PRZYJĘTE.
Qwi zaczęła mrugać powiekami ciemnoniebieskich oczu, zdumiona z powodu odniesionego sukcesu.
BŁĄD - ukazał się nagle napis na ekranie monitora. - BRAK DOSTĘPU DO GŁÓWNEJ BAZY DANYCH... ZBIORY ZOSTAŁY USZKODZONE. ROZPOCZYNAM POSZUKIWANIA W PAMIĘCI REZERWOWEJ.
Spodziewała, się że Tol Sivron może zniszczyć zawartość rdzenia pamięciowego komputera, zanim umknie na pokładzie prototypu Gwiazdy Śmierci. Musiała jednak zostawić coś w lokalnej pamięci osobistego komputerowego terminala. Musiało tam być cośkolwiek.
Na ekranie pojawił się kolejny napis: ZA CHWILĘ WYŚWIETLĘ ŻĄDANE DANE.
Wyszukała odpowiednie okno i spojrzała na własne zapiski, osobiste uwagi. Czuła, jak jej serce bije przyspieszonym rytmem, kiedy czytała słowa, które kiedyś sama zapisała... a może to nie była ona? To była jakaś inna Qwi Xux, Qwi z przeszłości, Qwi, której umysł został wyprany przez imperialnych nauczycieli z wszelkich innych myśli. To była Qwi, której dzieciństwo zostało zamienione w pasmo udręki, kiedy rozkazano jej wysilać umysł do granic możliwości.
Z podniecenia omal nie zapomniała o oddychaniu. Przeglądając zapiski w komputerowym dzienniku, czuła narastający niepokój. Zapoznawała się z doświadczeniami, komputerowymi symulacjami, notatkami ze spotkań, w których uczestniczyła, a także kopiami sprawozdań i raportów, jakich mnóstwo złożyła Tolowi Sivronowi. Cho- ciaż żadnego nie pamiętała, ze zdumieniem uświadomiła sobie, że nie zrobiła niczego, co nie wchodziłoby w zakres jej służbowych obowiązków. Cały czas poświęcała wyłącznie pracy. Jej jedyną radością były pomyślnie ukończone eksperymenty, a jedyne chwile podniecenia czy wzruszenia przeżywała wówczas, kiedy jej projekty przechodziły pomyślnie wszystkie egzaminy.
- Czy tylko na tym polegało moje całe życie? - zapytała siebie. Przerzuciła kilkanaście stron, ale wszystkie dni wyglądały identycznie. - Jakież musiało być... puste! - mruknęła.
- Słucham panią? - odezwał się Threepio. - Czy chciała pani, bym w czymś pomógł?
- Och, Threepio - westchnęła, a potem pokręciła głową i stwierdziła, że do jej oczu cisną się łzy.
Usłyszała czyjeś kroki na korytarzu. Odwróciła się i ujrzała Wedge ‘a wchodzącego do laboratorium. Jego mundur był rozdarty i wybrudzony, a na twarzy było widać plamy smaru. Mimo iż wyglądał na spoconego i zmęczonego, Qwi podbiegła, by go objąć. Odwzajemnił uścisk, a potem pogładził jej opalizujące włosy, podobne do nici babiego lata.
- Czy stało się coś złego? - zapytał. - Przepraszam, ale nie mogłem być z tobą, kiedy wchodziłaś do laboratorium. Musiałem uporać się z groźną sytuacją.
Qwi pokręciła głową.
- Nic nie szkodzi. A zresztą i tak musiałam sama stawić temu czoło.
- Znalazłaś coś ważnego? - Uwolniłjąz objęć, przemieniając się znów w generała. - Musimy wiedzieć, ilu imperialnych naukowców było zatrudnionych w tej placówce. Większość uciekła na pokładzie Gwiazdy Śmierci, ale jeżeli dysponujesz jakąś cenną informacją...
Qwi zesztywniała, a potem odwróciła się i ponownie wpatrzyła w ekran komputerowego monitora.
- Nie jestem pewna, czy będę umiała ci w czymś pomóc... - Jej głos brzmiał głucho i ponuro. - Przeglądałam właśnie zapiski, jakie sporządzałam każdego dnia swojego życia. Nie wynika z nich, żebym w ogóle znała jakichkolwiek innych naukowców. Ja... nie miałam tu żadnych przyjaciół.
Spojrzała na niego, szeroko otwierając niemal granatowe, przepastne oczy.
- Nie znałam nikogo, chociaż spędziłam tu ponad dziesięć lat życia. Zajmowałam się wyłącznie pracą. Sądziłam, że na tym polega poświęcenie. Bardzo wiele znaczyło dla mnie pokonywanie coraz większych trudności. Rozwiązywałam coraz bardziej skomplikowane problemy... ale właściwie nie wiedziałam, po co to robię i dla kogo. Interesowało mnie tylko znalezienie rozwiązania. Jak mogłam być aż tak naiwna?
Wedge ponownie objął ją i przytulił. Czuł się przy niej taki spokojny, taki odprężony.
- To już przeszłość, Qwi - powiedział. - Już nigdy nie będziesz musiała przez to przechodzić po raz drugi. Czujesz się tak, jakbyś wydostała się z klatki, a ja zamierzam ci pomóc, pokazać całą resztę wszechświata. Rzecz jasna, o ile zgodzisz się polecieć ze mną.
- Oczywiście, Wedge - odparła, spoglądając na niego z lekkim uśmiechem. - Oczywiście, że polecę z tobą.
Komunikator generała, zawieszony u pasa jego munduru, zaczął nagle piszczeć. Mężczyzna wyciągnął go i cicho westchnął.
- Tak, o co chodzi? - zapytał.
- Panie generale, ściągnęliśmy z orbity trochę awaryjnego sprzętu do naprawy reaktora. Zgodnie z tym, co pan sugerował, dokonaliśmy modyfikacji niektórych urządzeń, jakie zechciał przekazać nam
kapitan jednej z korwet. Zainstalowaliśmy je w reaktorze i wtedy temperatura rdzenia zaczęła się obniżać. Spodziewamy się, że w ciągu kilku najbliższych godzin wskazania przyrządów powinny opaść poniżej wartości alarmowych.
- To świetnie. Ile zatem mamy czasu? - zapytał Wedge.
- No cóż... - odezwał się głos technika. - Na razie reaktor jest stabilny, ale jak pan się domyśla, ten stan może w każdej chwili ulec zmianie.
- Spisaliście się na medal - przyznał Wedge. - Proszę przekazać swoim ludziom wyrazy uznania.
- Tak jest, panie generale.
Wedge wyłączył urządzenie i uśmiechnął się do Qwi.
- Widzisz, mimo wszystko się nam udało - powiedział.
Qwi kiwnęła głową, a potem uniosła ją, chcąc spojrzeć przez długi, wąski iluminator, umieszczony pod samym sufitem. Wokół czarnych dziur Otchłani wirowały chmury rozżarzonych, wielobarwnych gazów.
Na razie mogli się czuć bezpieczni, odcięci od wszystkich konfliktów, jakich wiele istniało w różnych punktach galaktyki. Qwi stoczyła swoją najcięższą bitwę i mogła teraz pozwolić sobie na kilka chwil odpoczynku.
Zanim jednak zdążyła się odwrócić, ujrzała mroczną zjawę pojawiającą się w samym środku wirującej chmury. Ogromny cień miał trójkątny kształt i przypominał ostrze włóczni, która przebiła warstwę gazów i znalazła się w przystani o bezpiecznej sile grawitacji.
Qwi zamarła z przerażenia. Wydała zdławiony, skrzekliwy okrzyk.
- O rety! - odezwał się Threepio.
Sponiewierany i sczerniały imperialny gwiezdny niszczyciel przeleciał przez rejon Otchłani i z bronią gotową do podjęcia walki wyłonił się w sąsiedztwie grupy asteroid. Jego kadłub, niegdyś jasnoszary, był teraz pokryty plamami i smugami, a pancerz osmalony w wielu miejscach przez piekło, z którego się wyrwał.
„Gorgona”, flagowy statek admirał Daali, powróciła do Laboratorium Otchłani.
ROZDZIAŁ 19
Imperialne pająki kroczące wspinały się po stromym, podziurawionym zboczu skalnej iglicy. Zginając pod dziwacznymi kątami metalowe nogi i czepiając się pazurami skał, zmierzały w stronę masywnych, opancerzonych wrót chroniących Winter i maleńkiego Anakina.
Piastunka stała w pokoju operatora. Ze zmrużonymi oczami i zaciśniętymi zębami obserwowała posuwanie się szturmowych machin. Docierały właśnie do pierwszej linii obrony.
Zakładając tajną bazę na Anoth, admirał Ackbar i Luke Skywalker nie zamierzali liczyć tylko na to, że nikt jej nie odnajdzie. Starali się przewidzieć wszystkie możliwe posunięcia potencjalnych napastników. Winter miała nadzieję, że nie będzie musiała korzystać z urządzeń, jakie rozmieścili w wyniku tych przemyśleń, ale teraz chodziło o życie dziecka... i jej własne.
Spojrzała na pulpit, z którego mogła dyrygować pracą wszystkich urządzeń. System Obrony Przeciwko Intruzom był włączony i gotów do automatycznego uruchomienia. Winter liczyła na to, że SOPI wyeliminuje z walki co najmniej dwa imperialne pająki kroczące. Obserwowała pole walki, trzymając się krawędzi konsolety, by zachować równowagę.
Tymczasem imperialne roboty, stawiając metalowe nogi, wspinały się coraz wyżej. Dotarły do linii jaskiń, niewielkich otworów wiodących do labiryntu korytarzy i skalnych grot, z których nie było wyjścia.
Winter zamarła w napięciu, widząc, jak dwie pierwsze machiny typu MT-AT, niczego nie podejrzewając, przechodzą nad mrocznymi otworami. Robot szturmowy, znajdujący się na czele, na chwilę znieruchomiał, by skierować lufy przednich blasterów w pancerne wrota i wystrzelić, chcąc sprawdzić grubość ich pancerza. We wnętrzu zamkniętej fortecy rozległ się stłumiony łoskot i brzęk trafień.
W chwili, w której i drugi kroczący pająk przygotowywał się do strzału, z ukrytych jaskiń wystrzeliły setki macek przypominających bicze. Każda była zakończona tnącymi szczypcami, ostrymi jak brzytwy. Pęki macek całkowicie zaskoczyły artylerzystów i pilotów imperialnych machin.
Dwie wijące się macki oplatały pierwszego robota i szarpnąwszy, oderwały od skalnej ściany. Zanim pilot miał czas choćby pomyśleć o użyciu pneumatycznych przyssawek, by ponownie przyczepić się do powierzchni, SOPI strącił pajęczego robota w przepaść.
Machina typu MT-AT zaczęła koziołkować po zboczu, rozpaczliwie wywijając i grzechocząc odnóżami. Tocząc się, potrąciła innego imperialnego robota, który także oderwał się od skały. Oba sczepione pająki zaczęły się coraz szybciej zsuwać po zboczu. Roztrzaskały się u podnóża iglicy i eksplodowały z ogłuszającym hukiem.
Tymczasem drugi pająk kroczący skierował ogień laserowych działek do otworów jaskiń. Jedna z macek, dymiąca i czarna, wyco- fała się niczym ranny wąż, by po chwili zniknąć w głębokim tunelu. Z pozostałych otworów wystrzeliły jednak pęki innych biczy i w następnej sekundzie owinęły się wokół imperialnej machiny, jakby chciały ją zadusić. Zdezorientowany pilot ponownie wystrzelił, ale tym razem tylko odłupał kawałki skały. Macki SOPI zaczęły się zaciskać, zginać rozstawione pajęcze nogi do chwili, aż z ich skrzypiących stawów wyskoczyły potężne nity.
Szczypce zakończone czujnikami przekazały aparaturze sterującej informację, do czego służy kabina pilota. Masywne, plastalowe zęby wbiły się w opancerzony dach kabiny i zaczęły go szarpać i ciąć, by wyciągnąć ze środka obu szturmowców. Szczypce macek cisnęły ich w przepaść jak ogryzione kości, które wyrzuca się po zakończonej uczcie. Imperialny robot, pozbawiony załogi, zaczął koziołkować po zboczu, ale pilotom pozostałych pięciu machin udało się umknąć na boki.
Winter zacisnęła pięść i postarała się oddychać jak najwolniej. Usiłowała się odprężyć. Obronny semiorganiczny system wyeliminował z walki już trzy atakujące machiny, ale pozostałych pięć niemal z całą pewnością zrobi wszystko, żeby go zniszczyć.
Osobą, która wpadła na pomysł zorganizowania takiego systemu obronnego, był admirał Ackbar. To on zaproponował, aby zaprojektować i wykonać SOPI, wzorując go na krakanie, groźnym potworze z morskich głębin rodzinnej planety. Kalamariańscy naukowcy sporządzili wytrzymałą, odporną i obdarzoną szczątkowym czuciem maszynę naśladującą wiele najbardziej przerażających cech krakany. Jej macki zostały wykonane z durastalowych kabli, a jej szczypce miały krawędzie ze specjalnych stopów, ostre jak brzytwy. Celem istnienia SOPI była obrona tajnej bazy. Z następnych otworów zaczęły strzelać pęki innych macek, wijąc się w poszukiwaniu ofiary.
Trzy spośród pozostałych szturmowych machin zajęły miejsca po bokach i pod otworami jaskiń, a potem zaczęły razić je błyskawicami laserowych działek. Nagle z otworu, który leżał cokolwiek na uboczu i sprawiał wrażenie pustego, wystrzeliły trzy macki. Pochwyciły najbliższego pająka i zaczęły ciągnąć go w stronę innych otworów.
Winter zachwycała się tą taktyką. SOPI nie tylko zamierzał zniszczyć jeszcze jedną machinę wroga, ale używał robota typu MT-AT jako tarczy. Tymczasem inne pająki kroczące nie przestawały strzelać. Ich operatorzy, chcąc za wszelką cenę odnieść sukces, uważali, że mogą poświęcić życie towarzyszy, którzy mieli nieszczęście znaleźć się w zaatakowanej machinie.
Artylerzysta pochwyconego pająka także strzelał. SOPI pociągnął robota kroczącego typu MT-AT jeszcze dalej, a potem zaczął zgniatać o skałę niczym dorodny orzech. Artylerzysta skierował lufy nisko umieszczonych laserowych działek w otwór, nastawił moc na maksimum i strzelił z najbliższej odległości. Gigantyczna eksplozja wyrwała w skalnej iglicy ogromną dziurę. W fioletowe niebo nad Anoth uniosły się płomienie i kurz, odłamki skał i chmury dymu. Żar eksplozji spopielił rdzeń i obwody sterujące pracą SOPI, ale przy okazji zniszczył także pochwyconego imperialnego robota.
Winter obserwowała w pokoju operatora, jak ekran diagnostycznego pulpitu SOPI ciemnieje i gaśnie. Przesunęła czubkami palców po gładkiej powierzchni. Pierwsza linia obrony zniszczyła połowę szturmowych transporterów wroga.
- Dobra robota, SOPI - szepnęła. - Dziękuję.
Po chwili wielonogie machiny imperialne zaczęły znów atakować pancerne wrota. Powietrze wypełniło się dudnieniem trafień z laserowej broni i skrzypieniem opierającego się metalu.
Winter wiedziała, co musi zrobić. Zanim jednak wybiegła z pokoju operatora, szarpnęła dźwignię innego systemu obronnego. Później, biegnąc niemal na palcach, pospieszyła do wielkiej groty, w której ostatnio lądował admirał Ackbar, kiedy przyleciał osobistym myśliwcem typu B, żeby odwiedzić ją i maleńkiego Anakina. Kobieta żałowała, że w tych trudnych chwilach nie ma kalamariańskiego admirała u swojego boku. Wiedziała, że może na niego zawsze liczyć, ale teraz była sama. Musiała działać, jeżeli chciała ocalić życie swoje i maleństwa.
Bezlitośnie zdławiła własny strach i zmusiła się do myślenia o tym, co powinna zrobić. Nie było czasu na wpadanie w panikę. Pobiegła tunelami, ale pozostawiła metalowe włazy otwarte, żeby mogła uciekać, kiedy zobaczą ją szturmowcy. Wpadła do wielkiej groty, w której znajdowało się lądowisko. Głośny huk eksplozji z drugiej strony masywnych wrót omal jej nie ogłuszył.
W pewnej chwili opancerzone płyty wygięły się do środka, a potem pękły i zaczęły się wiśniowo jarzyć, kiedy nie ustający żar laserowych błyskawic stopił zewnętrzny pancerz i zaczął wgryzać się w supertwardą metalową płytę. Winter obserwowała, jak wrota coraz bardziej się wyginają, a pionowe pęknięcie pośrodku staje się coraz szersze.
Przez szczelinę wdarły się metalowe pazury. Ogień laserów skupiał się teraz wokół zawiasów lewego skrzydła, które wkrótce się odchyliło. Rozprawienie się z drugim skrzydłem było jedynie kwestią czasu.
Do groty z lądowiskiem wpadł podmuch zimnego wiatru. Winter stała, samotnie stawiając czoło oddziałom szturmowym.
Do pomieszczenia zaczęły wpełzać kroczące pająki ze zgrzytem i pomrukiem silników pracujących na wysokich obrotach. Pilotowane rękoma doborowych szturmowców, kierowały błyszczące lufy laserowych działek i karabinów, szukając celu.
Pancernik „Vendetta” pozostawał na orbicie. Pułkownik Ardax dotknął miniaturowej słuchawki umieszczonej w uchu. Odbierał meldunki od dowódców szturmowych oddziałów, które toczyły walkę na powierzchni niewielkiej planetoidy.
- Udało się nam wyłamać pancerne wrota, panie pułkowniku odezwał się w słuchawce głos dowódcy szturmowców. - Ponieśliśmy jednak ciężkie straty. Rebeliancka obrona jest silniejsza, niż się
wydawało. Zachowujemy daleko idące środki ostrożności. Przypuszczam, że odnalezienie dziecka Jedi jest tylko kwestią czasu.
- Proszę meldować o wszystkim, co się dzieje - odparł Ardax. Da mi pan znać, kiedy wasza misja zakończy się powodzeniem, a wtedy przystąpimy do zorganizowanego odwrotu. - Przerwał na chwilę. - Czy jedną z ofiar nie był może ambasador Furgan?
- Nie, panie pułkowniku - odezwał się dowódca. - Przebywał wówczas w kabinie ostatniego szturmowego transportera i nie groziło mu bezpośrednie niebezpieczeństwo.
Pułkownik Ardax ciężko westchnął.
- Szkoda.
Odwrócił się i spoglądał przez iluminator na trzy planetoidy krążące wokół siebie, jakby związane niewidzialnymi nićmi, kiedy na pomoście bojowym „Vendetty” rozbrzmiał sygnał nieoczekiwanego alarmu.
- Co się dzieje?
Porucznik stojący obok stanowiska z czujnikami uniósł głowę i zwrócił białą jak kreda twarz w stronę Ardaxa.
- Panie pułkowniku, z nadprzestrzeni wyłonił się duży rebeliancki statek! Przewyższa nasz pancernik pod względem siły ognia!
- Przygotować się do wykonania uniku - rozkazał Ardax. - Wygląda na to, że zostaliśmy zdradzeni.
Wciągnął zimne powietrze przez zaciśnięte zęby. Furgan musiał w jakiś sposób przekazać plan ich akcji rebelianckiemu szpiegowi.
Szeroki ekran komunikatora skwierczał przez chwilę iskrami szumów, zanim pojawiła się na nim głowa Kalamarianina.
- Mówi Ackbar, dowódca gwiezdnego krążownika „Galaktyczny Wędrowiec”. Poddajcie się i przygotujcie do przekazania kontroli nad swoim statkiem. Jeżeli macie na pokładzie jakichkolwiek zakładników Nowej Republiki, musicie ich uwolnić, nie robiąc im żadnej krzywdy.
- Będzie odpowiedź, panie pułkowniku? - zapytał oficer łącznościowiec „Vendetty”.
- Nasze milczenie wystarczy im za odpowiedź - odparł Ardax. Najważniejszą sprawąjest w tej chwili bezpieczeństwo statku. Grupa szturmująca twierdzę będzie musiała radzić sobie sama. Proszę obrać kurs na przestrzeń między dwiema największymi planetoidami. Zakłócenia spowodowane przez wyładowania powinny ukryć nas przed ich skanerami, a kiedy się tam znajdziemy, dokonamy skoku w nadprzestrzeń. Zwiększyć moc pól ochronnych do maksimum.
- Tak jest, panie pułkowniku - odezwał się oficer taktyk, a nawigator statku zajął się wytyczaniem kursu.
-1 cała naprzód, kiedy będziemy gotowi - dodał Ardax, niecierpliwie przemierzając niewielką powierzchnię stanowiska dowodzenia.
Szarpnięcie kadłuba dowodziło, że „Vendetta” zaczęła przyspieszać, kierować się w stronę dwóch planetoid. Rebeliancki krążownik otworzył ogień. Kiedy jaskrawe błyskawice zostały pochłonięte przez pola osłon „Vendetty”, cały kadłub pancernika zatrząsł się i zatrzeszczał.
- Przewyższają nas siłą ognia, panie pułkowniku, ale strzelają tak, żeby tylko nas obezwładnić, a nie zniszczyć!
Pułkownik Ardax zmarszczył brwi.
- Ach, oczywiście - powiedział. - Przypuszczają, że już porwaliśmy to dziecko! Nie będziemy wyprowadzać ich z błędu.
„Vendetta” zaczęła przyspieszać, skręcając w stronę zgrzytających szczęk dwóch najbliższych planetoid.
Leia stała na stanowisku dowodzenia „Galaktycznego Wędrowca” i wbijała paznokcie w gładką tkaninę oparcia fotela admirała Ackbara. Stary, pokiereszowany imperialny pancernik zatoczył łuk i opuściwszy orbitę, położył się na nowy kurs.
- Domyślili się, że blefujesz, admirale - powiedziała.
- Rzeczywiście, nie odpowiedzieli na moje żądanie - zgodził się Ackbar.
-1 nie odpowiedzą - odezwał się Terpfen, unosząc ponurą twarz znad pulpitu stanowiska pomocniczego. - Będą próbowali ratować się ucieczką. Jeżeli już mają dziecko na pokładzie, ich wyprawa zakończyła się całkowitym sukcesem. Nie zaryzykują walki z przeciwnikiem, który tak bardzo przewyższa siłą ognia ich pancernik.
Leia przełknęła kluchę, która tkwiła w jej gardle. Wiedziała, że Terpfen ma rację. Bardzo chciałaby mieć teraz Hana przy sobie.
- A zatem nie możemy dopuścić, by uciekli - stwierdził Ackbar.
Przez cały czas podróży niemal na krok nie odstępował Terpfena. Organizując wyprawę ratunkową, zabiał niemal wszystkich najbardziej oddanych członków ekipy ratunkowej, remontującej Reef Home City. Pozostałych zwerbował, odciągając od pracy w orbitalnych stoczniach, w których konstruowano słynne gwiezdne statki. Przez cały czas ani razu nie wspomniał o zdradzie swojego mechanika.
Obaj Kalamarianie toczyli osobistą, cichą walkę, swojego rodzaju pojedynek między siłami woli. Admirał twierdził, że rozumie, w jaki sposób Imperium zmusiło Terpfena do posłuszeństwa. On też został kiedyś uwięziony przez imperialnych oprawców, ale nikt nie zrobił z niego sabotażysty ani szpiega. Zamiast tego został zmuszony do pracy w charakterze oficera łącznikowego moffa Tarkina. Chociaż w ciągu tych lat przeszedł przez niejedno piekło, wykorzystał później czas służby u bezlitosnego stratega dla dobra swoich ziomków. Przejrzał plany admirał Daali, kiedy zaatakowała Kalamar. Ackbar twierdził, że teraz i Terpfen powinien odpłacić Imperium za tyle lat cierpień i udręki.
Leia obserwowała z mostka „Galaktycznego Wędrowca”, jak silniki tęponosego pancernika, umożliwiające loty z prędkościami podświetlnymi, zaczynają się coraz bardziej jarzyć. Zamknęła oczy i zacisnęła palce na oparciu fotela Ackbara, a potem wysłała delikatną myślową wić w przestworza. Chciała w ten sposób odnaleźć ślad życia maleńkiego Anakina, pocieszyć dziecko i ukoić.
Wyczuła chłopczyka przez dzielący ich bezmiar przestworzy, ale dostrzegając tylko jego istnienie w tkance Mocy, nie potrafiła określić, gdzie się znajduje. Nie mogła go zobaczyć, nie była w stanie nawiązać bezpośredniego kontaktu. Anakin mógł równie dobrze przebywać wciąż na Anoth, jak w zamkniętej celi na pokładzie imperialnego pancernika.
- Strzelać tak, żeby obezwładnić - odezwał się przerażająco spokojnie admirał Ackbar. - Rozpocząć ostrzał ze wszystkich dziobowych laserów. Wyrządzić tylko tyle szkód, by nie mogli dokonać skoku w nadprzestrzeń.
Błyskawice niosące potężną energię rozprysnęły się o pola ochronne „Vendetty”. Po trafieniach pozostała jedynie szczątkowa poświata świadcząca o tym, że kadłub imperialnej jednostki został lekko uszkodzony. Pancernik nie przestawał jednak lecieć coraz szybciej.
- Kieruje się tam, między te dwie planetoidy - stwierdziła Leia.
Terpfen, nie potrafiąc ukryć ciekawości, wyciągnął głowę i obrócił wyłupiaste oczy w stronę iluminatora. Usiłował zebrać myśli.
- Będzie chciał użyć wyładowań elektrostatycznych jako kamuflażu - oświadczył. - Zakłócenia pochodzące od zjonizowanych gazów sprawią, że stanie się niewidoczny dla naszych czujników i skanerów. Zanim go znów odnajdziemy, ucieknie, dokądkolwiek zechce.
Leia odetchnęła głęboko, chcąc stłumić ogarniające ją przerażenie. Znajdowali się tak blisko celu... Z jakiegoż innego powodu miałby pancernik uciekać, gdyby maleńki Anakin nie był więźniem na jego pokładzie? Ponownie się skupiła chcąc wyczuć, gdzie przebywa jej dziecko.
Przed dziobem pancernika zaczęły wyrastać dwie groźne, największe planetoidy systemu Anoth, otoczone cienkimi płaszczami atmosfery. Obie skalne bryły rozdzielał bardzo wąski przesmyk. Oślepiające błyskawice przelatywały w przestrzeni międzyjednąatmosferą a drugą, w miarę jak ruch wirowy powodował gromadzenie się potężnych ładunków elektrycznych.
- Zwiększyć prędkość - rozkazał Ackbar. - Powstrzymać ich, zanim stracimy ich z ekranów wskutek zakłóceń.
Kapitan imperialnej jednostki nadal nie odpowiadał na sygnały.
- Ostrzelać ponownie statek - rzekł Ackbar. - Użyć większej dawki mocy.
Błyskawice z turbolaserowych dział „Galaktycznego Wędrowca” trafiły w sterburtę „Vendetty”. Impet strzałów sprawił, że pancernik wyraźnie przechylił się na tę burtę. Pola ochronne zanikły; było też widać, że część napędu podświetlnego została uszkodzona. Kapitan imperialnego statku nie porzucił jednak myśli o ucieczce. Kiedy ponownie wzrosła moc, przesyłana do silników, a pancernik zaczął się przygotowywać do skoku w nadprzestrzeń, dysze wylotowe rozjarzyły się błękitno-białym ogniem.
- Nie! - krzyknęła Leia. - Nie pozwólcie im zabrać mojego Anakina!
Zanim skończyła mówić, „Vendetta” zaczęła znikać w wąskim przesmyku rozdzielającym obie planetoidy.
Oślepiająca błękitna poświata zakłóceń otoczyła zewnętrzną powierzchnię dziobowych pól ochronnych pancernika niczym nieprzezroczysty, półkulisty kokon. W miarę jak „Vendetta” pogrążała się w coraz gęstsze warstwy atmosfery przecinane gigantycznymi błyskawicami, warstwa świecących, zjonizowanych gazów zaczęła powoli przesuwać się w stronę rufy.
Leia zacisnęła powieki. Skupiała się, skupiała... Gdyby mogła powiązać myślami umysł swój i Anakina, miałaby chociaż cień szansy dowiedzenia się, gdzie znajduje się jej dziecko, zanim nieprzyjacielski statek zniknie w nadprzestrzeni.
Wyczuwała obecność ludzi na pokładach imperialnego pancernika, ale nie czuła ani płomyka Mocy swojego syna, ani jego opiekunki, Winter. Naparła myślami, posyłając je w głąb „Vendetty”, która coraz bardziej pogrążała się w wąziutkiej cieśninie.
Ogromny opancerzony statek zagłębiał się niczym metalowy próbnik, wsuwany między dwie naelektryzowane płyty. Pancernik stawał się czymś w rodzaju zwory, która wkrótce miała połączyć dwie atmosfery obdarzone zbyt dużymi elektrostatycznymi ładunkami.
W przestrzeni między dwiema planetoidami rozbłysła gigantyczna, oślepiająca błyskawica. Niczym potworny łańcuch połączyła obie atmosfery i przecinający je gwiezdny statek. Strumienie dzikiej energii uderzyły w burty „Vendetty” i otoczyły je huraganem szalejącej elektrycznej burzy. Na ekranach „Galaktycznego Wędrowca” pojawił się tylko jaskrawy, ale bardzo szybko gasnący punkcik.
Ackbar z sykiem wypuścił powietrze i zwiesił głowę. Terpfen opadł bezwładnie na swój fotel, ale Leia poświęcała zniszczonemu statkowi tylko część uwagi. Ponownie zapuściła w przestworza myślowe wici... i po chwili odnalazła jasną drobinę, która była jej najmłodszym synkiem, Anakinem.
Terpfen wstał z wysiłkiem, jakby już teraz czuł ciężar krępujących go łańcuchów.
- Pani minister Organa Solo, chciałbym zapewnić panią, że przyjmę każdą...
Leia potrząsnęła głową.
- Nie ma mowy o żadnej karze, Terpfenie - odparła. - Anakin nadal żyje. Jest w fortecy, ale jego życiu zagraża śmiertelne niebezpieczeństwo. Musimy się pospieszyć.
ROZDZIAŁ 20
Winter przycupnęła obok metalowych drzwi włazu w przeciwległym krańcu wielkiej groty. W jednej dłoni trzymała pistolet blasterowy, będąc pewna, że jej siwe włosy i jasna szata będą widoczne nawet w panującym półmroku.
Cztery wielkie mechaniczne pająki pokonały przeszkodę w postaci szczątków lewego skrzydła opancerzonych wrót i z cichnącym pomrukiem silników zatrzymały się pośrodku lądowiska. Transpastalowe drzwi kabin z chrzęstem się otworzyły i z pomieszczeń zaczęli wyskakiwać pierwsi szturmowcy.
Rozglądając się na boki, Winter starała się ich policzyć. W każdym z czterech pająków kroczących typu MT-AT mieściło się dwóch żołnierzy... co dawało w sumie osiem celów. Winter wymierzyła lufę blastera w najbliższego szturmowca odzianego w biały pancerz.
Raz po raz trzykrotnie strzeliła. Nie wiedziała, ile ognistych smug trafiło żołnierza, ale pod wpływem impetu strzałów jego dymiący pancerz rozleciał się na kawałki, a ciało szturmowca zostało odrzucone w stronę machiny, z której wyskoczył. Z wnętrz kabin transporterów zaczęli wysypywać się pozostali żołnierze, a potem, kryjąc się, otworzyli do niej ogień.
Winter skuliła się, ale nie mogła zrobić użytku ze swojego pistoletu. Kabina ostatniego pająka kroczącego otworzyła się i na płytę lądowiska zeskoczył szturmowiec w towarzystwie krępego mężczyzny o krzaczastych brwiach i grubych wargach.
Pozostali żołnierze, którzy szybko zorientowali się, skąd padły pierwsze strzały, dostrzegli Winter kryjącą się obok drzwi włazu
i usiłowali razić ją teraz lawiną błyskawic. Kuląc się, piastunka zaczęła wycofywać się w stronę wyjścia.
Miała do wyboru dwie drogi. Mogła albo uciekać do sypialni Anakina i zginąć, broniąc go własnym ciałem, albo odciągnąć pozostałych siedmiu intruzów od maleństwa i zrobić wszystko, co w jej mocy, by się ich pozbyć.
Nie celując, przycisnęła guzik spustowy swojej broni. Od ścian groty odbiła się jaskrawa błyskawica. Baryłko waty mężczyzna zanurkował pod osłonę nisko zawieszonej kabiny najbliższego transportera.
- Rozprawcie się z nią! - krzyknął.
Jeden ze szturmowców, który trochę dłużej niż pozostali zabawił w kabinie pająka, obrócił lufy laserowych działek. Celując w skałę nad jej głową, strzelił i wypalił dymiącą dziurę.
Krępy mężczyzna krzyknął, nie opuszczając kryjówki za kabiną pająka:
- Nie zabijajcie jej dopóki nie znajdziecie dziecka! Ogłuszcie ją! Ty... - gestem wskazał szturmowca, który chwilę wcześniej wysiadł z kabiny jego transportera. - Chodź ze mną. Udamy się... na zwiady. Pozostali: pochwycić tę kobietę!
Dokładnie tak, jak Winter się spodziewała. Piastunka odwróciła się i pobiegła korytarzem, przekonana, że większość szturmowej grupy puści się w pościg za nią. Przyspieszyła, kiedy podziemny chodnik zaczął się obniżać. Kuląc głowę, przebiegała pod skalnymi nawisami. Zatrzaskując za sobą ciężkie drzwi uszczelniających grodzi, z każdą chwilą zapuszczała się coraz głębiej.
Szturmowcy ją gonili, przystając tylko na krótko przed zamkniętymi drzwiami. Używali skupionych termicznych detonatorów, by rozerwać pancerze drzwi grodzi.
Winter wiodła ich labiryntem korytarzy, coraz dalej i dalej od maleńkiego Anakina. Szturmowcy powinni już dawno stracić wszelką orientację.
Ilekroć było możliwe, imperialni napastnicy strzelali, ale Winter udawało się uniknąć bezpośredniego trafienia. Kiedy w końcu znalazła się głęboko pod ziemią, w komnacie, w której mieścił się główny generator i rdzeń pamięciowy centralnego komputera, pozwoliła sobie na głęboki oddech - jedyny przejaw uczuć, jaki mogła okazać.
Mroczne pomieszczenie było zastawione najprzeróżniejszymi przyrządami. W metalowych rurach, umieszczonych pod sufitem, bulgotało przepływające chłodziwo. W ciemnościach było słychać dudnienie sprężarek zasilających systemy uzdatniania powietrza i wody. Na obudowie rdzenia pamięciowego jarzyły się prostokątne zielone lampki. Mrugały na przemian w ten sposób, że sprawiały wrażenie strumieni płynącej wody. Sam komputer, obudowany rurami z tłoczonym chłodziwem i stanowiący część panelu zasilacza, wyglądał jak surrealistyczny senny koszmar. Z jego powierzchni wystawały kawałki poskręcanego metalu i plastiku, otaczając chaotycz- nie rozmieszczone transpastalowe monitory i urządzenia wejścia/ wyj ścia, których było tak wiele, że nikt przy zdrowych zmysłach nie umieściłby tylu naraz w jednym miejscu.
Winter wiedziała, że wszystkie urządzenia były tylko kamuflażem mającym na celu ukrycie prawdziwego przeznaczenia komnaty.
Szturmowcy zawahali się na progu mrocznej sali, jakby węszyli jakiś podstęp, obawiali się wejść do środka. Winter skierowała ku nim lufę blastera i siedem razy wystrzeliła, raz po razie. Imperialni żołnierze rozbiegli się i zanurkowali, chcąc się ukryć, ale kiedy od strony Winter nie poszybowała ani jedna błyskawica więcej, ruszyli ku niej, bez przerwy strzelając.
Wówczas Winter znów kilka razy wystrzeliła, tylko po to, aby ich sprowokować i upewnić się, że pozostaną w komnacie. Któryś z jej strzałów, odbity od błyszczącej powierzchni, trafił jednego szturmowca i stopił biały pancerz osłaniający jego prawe ramię.
Widząc, że kobieta została osaczona w przeciwległym kącie komnaty, cała piątka szturmowców zaczęła się zbliżać do niej. Ranny żołnierz szedł z tyłu, starając się powstrzymać upływ krwi z rany.
Imperialni szturmowcy zdążyli pokonać połowę drogi, kiedy ściany komnaty zaczęły się chwiać, skręcać i cofać.
Połączone przegubowo rury i osłony, pękate tablice kontrolne i kuliste pulpity ze wskaźnikami przesunęły się i obróciły, a potem ze szczękiem i zgrzytem zaczęły układać się w zupełnie inne konfiguracje. Winter słyszała brzęk metalu o metal, z jakim różne urządzenia zajmowały swoje miejsca i tworzyły nowe połączenia.
Zastawione przyrządami ściany przekształciły się nagle w grupę potężnych, krzepkich androidów-morderców, zbudowanych z części, które przedtem sprawiały wrażenie chaotycznie rozmieszczonych. Jedynym celem automatów było zabijanie wrogów. Androidy odbezpieczyły broń i jak na strzelnicy wymierzyły w osłupiałych szturmowców.
Winter nie musiała wydawać żadnych rozkazów. Androidy-mordercy wiedziały, co mająrobić. Zostały zaprogramowane w taki sposób, że ignorowały obecność Winter i dzieci Jedi, ale swoje cele znały bardzo dobrze.
Strzelając ze wszystkich stron, automaty zasypywały piątkę szturmowców lawinami blasterowych błyskawic. Krzyżowy ogień śmiercionośnych strzałów sprawił, że wszyscy żołnierze odziani w białe skorupy zginęli w ciągu pierwszych kilku sekund. Żaden nie miał okazji oddania choćby pojedynczego strzału. Kiedy w mrocznej komnacie zapadła głucha cisza, na środku leżał stos dymiących szczątków stopionych pancerzy, okrywających ciała, z których rąk wypadły bezużyteczne karabiny.
Jeden szturmowiec jęknął z bólu, ale po chwili i on pogrążył się w odmętach śmierci. Ciemności komnaty okryły całunem straszliwe pobojowisko.
Winter wydała westchnienie ulgi, a potem ominęła stos zmasakrowanych ciał, wciąż jeszcze dymiących i skwierczących. Spojrzała na nieruchome czujniki optyczne w hełmach imperialnych żołnierzy, martwe i pozbawione wyrazu.
- Nigdy nie lekceważcie przeciwnika - powiedziała.
Ambasador Furgan skulił się, widząc, jak poprzedzający go szturmowiec znika w czeluści skalnego korytarza.
Nie mając żadnego przeszkolenia ani doświadczenia w walce, Caridanin starał się naśladować płynne ruchy swojego towarzysza. Trzymał karabin blasterowy w prawej dłoni i raz po raz spoglądał na niego, chcąc upewnić się, że jest podłączony do źródła energii i odbezpieczony.
Korytarze były długie i mroczne, rozjaśniane jedynie blaskiem jarzeniowych lamp przymocowanych do sklepienia. Gdy docierali do zakrętu albo skrzyżowania, szturmowiec idący przed Furganem przyciskał osłonięte pancerzem plecy do kamiennej ściany, a potem wystawiał lufę broni za róg, aby przekonać się, czy nie ściągnie na siebie ognia wroga. Dopiero po chwili, kiedy był absolutnie pewien, że dalsza droga jest bezpieczna, biegiem pokonywał odległość dzielącą go od następnego skrzyżowania.
Mijając każde zamknięte drzwi albo grodzie, otwierali je, gotowi porwać bezbronne dziecko i powrócić z nim do górskich transporterów. W ten sposób Furgan i towarzyszący mu żołnierz odkryli kilka magazynów ze skrzyniami i kontenerami, jadalnię oraz pustą sypialnię. Nie znaleźli jednak nigdzie małego dziecka.
Nagle z oddali i jakby spod ziemi dobiegły ich odgłosy blasterowych strzałów. Furgan posłał piorunujące spojrzenie w stronę wylotu korytarza.
- A mówiłem im, żeby jej nie zabijali. Dlaczego mnie nie posłuchali? - Odwrócił się do szturmowca. - Teraz będziemy musieli sami odnaleźć to dziecko.
- Rozkaz, ekscelencjo - odparł żołnierz, nie okazując żadnych uczuć.
Następne metalowe drzwi były zamknięte na amen. Kiedy szturmowiec załomotał w nie białą rękawicą, nikt się nie odezwał. Żołnierz cofnął się i z podręcznej torby, którą miał zawieszoną u pasa, wyciągnął niewielki, ale bardzo silny laser. Skierował wylot przyrządu na kontrolny panel, stopił zamek, otworzył panel i przeciął iskrzące się przewody. Jego palce poruszały się zwinnie, mimo iż były okryte grubymi rękawicami.
Drzwi otworzyły się z głośnym zgrzytem i oczom Furgana ukazał się pokój pomalowany w pastelowe barwy, regały z zabawkami, miękkie łóżko... i czteroręki android-niańka stojący w samym rogu w pozycji obronnej, osłaniający swoim korpusem małe dziecko.
- Ach, tu jesteście - odezwał się Furgan.
Przeszedł przez próg, rozglądając się, czy w pomieszczeniu nie ukryto jakichś pułapek. Szturmowiec także wszedł i natychmiast przyjął postawę obronną w kącie, nie wypuszczając z dłoni karabina blasterowego. Caridanin nie dostrzegał żadnych innych systemów obronnych. Wyglądało na to, że automat typu TDL jest jedyną obroną dziecka.
- Proszę wyjść - odezwał się android-niańka. Ton jego głosu był słodki i ciepły, podobny do głosu starszej pani. - Dziecko jest wystraszone.
Furgan pozwolił sobie na głośny rechot.
- Jedyną obroną, na jaką było ich stać, jest jeden android-niańka? zaczął znów chichotać. - Wysłaliśmy całą grupę szturmową tylko po to, żeby porwać dziecko z rąk androida-niańki?
Automat typu TDL osłaniał dziecko, które siedziało niemal nieruchomo na podłodze. Używając niższej pary rąk, android rozwinął metalowy fartuch, odporny na strzały z blastera i przymocowany do dolnej części torsu. Zapewne chciał w ten sposób ochronić maleństwo przed przypadkowym trafieniem.
- Nie macie prawa krzywdzić tego dziecka - przemówił ponownie. - Muszę was ostrzec, że w moim programie jest polecenie chronienia go za wszelką cenę.
- Jakie to wzruszające - odezwał się Furgan. - No cóż, mam zamiar ci je zabrać. - Odwrócił się i triumfująco spojrzał na szturmowca. Idź po nie.
Imperialny żołnierz zbliżył się o krok, ale android wyciągnął wszystkie cztery ręce, jakby chciał go powstrzymać.
- Przykro mi, ale nie mogę wyrazić na to zgody - oświadczył spokojnie. - Zamknij oczki, mały Anakinie.
- Na co czekasz? - warknął Furgan do szturmowca. - To przecież tylko android-niańka!
Z cichym sykiem i zgrzytem wszystkie cztery dłonie androida odłączyły się i z brzękiem upadły na podłogę. Zamiast nich ukazały się cztery lufy blasterowych karabinów, ukrytych po jednym w każdym nadgarstku.
- Jestem zmodyfikowanym androidem-niańką - oświadczył z niejaką dumą automat. - I nie pozwolę, żebyście wyrządzili jakąś krzywdę temu dziecku.
Uwalniając smugi śmiercionośnej energii, dał ognia z luf wszystkich czterech karabinów.
Cztery błyskawice trafiły zbliżającego się szturmowca, zanim ten miał czas unieść lufę swojej broni. Został odrzucony pod samą ścianę, a z dymiących, osmalonych dziur posypały się kawałki białego pancerza.
Furgan krzyknął z zaskoczenia i przerażenia. Niemal odruchowo zatoczył łuk lufą swojego blastera i prawie nie celując, nacisnął guzik spustowy. Powietrze przecięła jarząca się smuga, która zaczęła się odbijać od pastelowych ścian i białego sufitu.
Furgan skulił się, ale nie przerywał ognia. Android-niańka zaczął kierować ku niemu lufy wszystkich czterech blasterów. Ambasadorowi udało się jednak szczęśliwym trafem posłać strumień energii w okrągłą głowę i tors androida pokryty sztucznym ciałem. We wszystkie strony poszybowały snopy iskier i kawałki stopionego metalu.
Dziecko, nadal ukryte za blasteroodpornym fartuchem niańki, zaczęło kwilić.
Wykrzywiając fioletowosine usta w uśmiechu, Furgan ominął zwłoki szturmowca i szczątki androida-niańki, by podnieść maleństwo. Pochylił się i schwycił piżamę na lewym maleńkim ramieniu dziecka, a potem szarpnął ku sobie, omal nie rozrywając materiału. Nie wiedział, w jaki sposób powinno się trzymać małe dziecko, zwłaszcza takie, które się bardzo kręciło.
- Chodź ze mną, mały - powiedział. - Właśnie zaczynasz nowe życie. Już niedługo będziesz sławny w całej galaktyce.
ROZDZIAŁ 21
Kiedy Kyp Durron wchodził do wielkiej sali obrad w Pałacu Imperialnym na Coruscant, Han Solo bardzo chciał z nim porozmawiać. Pragnął pocieszyć młodego przyjaciela... ale uzbrojeni strażnicy otaczający młodzieńca nie pozwalali, by ktokolwiek się zbliżał.
Kyp szedł bardzo powoli, jakby stąpał po okruchach roztrzaskanej szyby. Spoglądał przed siebie, ale można było odnieść wrażenie, że nikogo nie widzi. Jego twarz była poorana świeżymi zmarszczkami, jakby mroczny duch Exara Kuna złożył ciężar czterech tysięcy lat na barkach chłopca.
Pogromca Słońc został ponownie skonfiskowany przez siły bezpieczeństwa Nowej Republiki, a Mon Mothma wydała zakaz zbliżania się do śmiercionośnej broni. Nie przewidywano dalszych badań ani prób odkrycia zasad funkcjonowania statku. Bezmyślna krucjata Kypa udowodniła, jak naprawdę groźną bronią jest Pogromca.
Powietrze w sali obrad rady było zatęchłe, ciężkie, zapewne wskutek zbyt dużego napięcia i słabej wentylacji. Co gorsza, z kamiennych murów promieniowała woń zastarzałej pleśni. Han Solo stwierdził, że atmosfera sali przyprawia go o klaustrofobię i ból głowy.
Członkowie rady nosili oficjalne stroje jak zbroje, marszczyli brwi jak prastarzy wartownicy albo sędziowie ferujący surowe wyroki. Niektórzy sprawiali wrażenie, jakby w ogóle nie odpoczywali. Han czuł się zakłopotany faktem, że musi stawać przed nimi, nie mając u boku Leii. Jego żona odleciała z Yavina Cztery z Terpfenem, rzekomo w tym celu, żeby spotkać się z Ackbarem. Mimo szczerych chęci Han nie mógł się dowiedzieć, co skłoniło ją do tej wyprawy.
Był pewien, że Leia potrafi się troszczyć o siebie, a on nie zamierzał zostawiać Kypa na pastwę tego stada drapieżników.
Mon Mothma w towarzystwie nieodłącznego androida medycznego wyglądała, jakby nie bardzo zdawała sobie sprawę ze wszystkiego, co się dzieje. Nikt spośród innych członków rady nawet nie myślał o tym, by pozbawić ją stanowiska i władzy, zwłaszcza że przywódczyni Nowej Republiki nadal chciała uczestniczyć w obradach. Wnosiła jednak do nich bardzo mało. Han był naprawdę zdumiony, widząc, jak bardzo pogorszył się stan jej zdrowia w ciągu ostatnich kilku dni.
Jeden z funkcjonariuszy stojących obok drzwi zwieńczonych łukiem włączył melodyjny kurant. W powietrzu rozległ się przeciągły, czysty dźwięk przywołujący zebranych do porządku.
Han nie znał się co prawda na protokolarnych procedurach, ale nie miał zamiaru bezczynnie stać i przyglądać się, jak młodzieniec będzie besztany przez biurokratycznych ważniaków. Zanim więc ktokolwiek zdążył zabrać głos, wskoczył na podwyższenie.
- Hej! - zaczął. - Czy mógłbym powiedzieć parę słów w obronie mojego przyjaciela, Kypa Durrona?
Starzejący się generał Jan Dodonna z wysiłkiem wstał z fotela. Widok jego pomarszczonej twarzy przywodził Hanowi na myśl konar uschłego drzewa, poskręcanego przez niezliczone wichury. Mimo to brodaty generał sprawiał wrażenie, że energia przepełnia jego całe ciało. Jego oczy błysnęły, kiedy skierował je na Hana.
- Więzień może mówić sam za siebie, generale Solo - powiedział. - Z pewnością nie było niczego, co by go powstrzymywało, kiedy działał samodzielnie. Chcemy tylko, żeby odpowiedział na kilka naszych pytań.
Skarcony w ten sposób Han zszedł z podwyższenia i wbił spojrzenie w posadzkę, jakby przyglądał się rysom i pęknięciom kamieni. Korzystając z tego, że Dodonna szedł, żeby zająć miejsce na mównicy, odwrócił się, i spojrzał na Kypa. Młodzieniec uniósł niepewnie głowę i zamrugał, niespokojnie spoglądając na starego taktyka.
- Kypie Durronie - odezwał się Dodonna. - To ty wykradłeś Pogromcę Słońc. To ty zaatakowałeś i częściowo obezwładniłeś mistrza Jedi, Luke’a Skywalkera. To ty dokonałeś eksplozji w Mgławicy Kocioł i zniszczyłeś dwa inne zamieszkane światy. Nie będę się teraz rozwodził nad taktycznym znaczeniem twoich akcji, ale nie możemy tolerować bezmyślnych awanturników, którzy słuchajątylko własnych rozkazów i dla swój ego kaprysu niszczą całe gwiezdne systemy!
Pozostali członkowie rady zaczęli z aprobatą kiwać głowami. W wielkiej sali rozległ się basowy, donośny głos generała Rieekana.
- Ta rada podjęła kiedyś uchwałę, w myśl której Pogromca nie powinien być używany. Zostawiliśmy go w bezpiecznym, niedostępnym miejscu. Posłaliśmy go w głąb gazowego giganta, ale ty, wyciągając go stamtąd, świadomie postąpiłeś wbrew naszej woli.
Inni uczestnicy posiedzenia umilkli po słowach generała Rieekana. Wyglądało na to, że większość chciała także zabrać głos, żeby dodać własne oskarżenia, ale doszła do wniosku, że nie wniesie to niczego nowego.
Po chwili ciszy odezwał się Kyp Durron. Jego niesamowicie cichy, cienki głos uświadomił Hanowi i wszystkim innym, jak jeszcze bardzo młody jest ten chłopiec.
- Nie mam żadnego usprawiedliwienia dla czynów, które popełniłem powiedział. - Jestem gotów ponieść za nie wszelkie konsekwencje.
- Nawet wówczas, gdyby za twoje czyny miała zostać wymierzona kara śmierci? - odezwał się opasły senator Threkin Horm. - Zniszczenia, których sprawcą się stałeś, nie zasługująna nic innego, może z wyjątkiem wykonania wyroku.
- Chwileczkę - nie wytrzymał Han. Członkowie rady spiorunowali go spojrzeniami, ale Han zignorował ich milczące napomnienia. - Wiem, wiem... ale wysłuchajcie mnie choć przez chwilę. Pamiętajcie o tym, że Kyp nie był wówczas sobą. Postępował w ten sposób, ponieważ miał umysł opanowany przez złego ducha Lorda Sithów, który później został pokonany. Nie zapominajcie też, że zrobił coś dobrego. Zniszczył flotę admirał Daali. Ile istot uniknęło niemal pewnej śmierci dzięki jego postępowaniu? Mimo wszystko toczymy przecież wojnę.
Mon Mothma poruszyła się, a spomiędzy jej spękanych warg wydostało się ciche, chrapliwe westchnienie. Kiedy się odezwała, jej słowa właściwie nie były głośniejsze od szeptu. W wielkiej sali obrad zapadła głęboka cisza.
- Kypie Durronie - powiedziała. - Masz na swoich rękach krew milionów, a może miliardów istot. Jesteśmy organem sprawującym władzę, a nie gronem sędziowskim. Nie mamy prawa decydować o twoim losie. Twoim... - Z wysiłkiem nabrała powietrza i ciężko westchnęła, jakby ta czynność pochłonęła resztkę jej energii. - Twoim sędzią powinien być mistrz Jedi. Nie jesteśmy kompetentni, by orzekać o karze za twoje czyny.
Uniosła prawą rękę i wykonała nią gest, zwracając się do Hana.
- Zabierz go na księżyc Yavina. Niechaj o losie Kypa zadecyduje mistrz Skywalker.
ROZDZIAŁ 22
Leia, Ackbar i Terpfen stanowili część grupy ratunkowej, która opuściła pokłady „Galaktycznego Wędrowca” i przecięła fioletowe niebo nad Anoth. Ackbar leciał pierwszy, pilotując osobisty myśliwiec typu B. Jego systemy uzbrojenia były włączone, gotowe do odparcia ataku imperialnego oddziału szturmowego, który pozostawił pancernik „Vendetta”.
Myśliwce przemknęły nad niebotycznymi iglicami. Kierowały się w stronę skalnej wieży, w której Ackbar i Luke urządzili tajną bazę. Leia już z daleka dostrzegała ślady zniszczeń i walki. Miała wrażenie, że jej krew zamienia się w lodowatą wodę.
- Spóźniliśmy się - stwierdziła.
Część iglicy została odstrzelona, a powierzchnię, pooraną wybuchami blasterowych błyskawic, pokrywała warstwa sadzy. U podnóża było widać dymiące szczątki kilku niesamowicie wyglądających mechanicznych pająków.
W kabinie jej myśliwca odezwał się głos Ackbara.
- Wygląda na to, że Winter stoczyła tu ciężką bitwę. Nasze systemy obronne funkcjonują jak planowaliśmy.
Leia przełknęła ślinę, chcąc zwilżyć suche gardło.
- Miejmy nadzieję, że spełnią swoją rolę, admirale - odrzekła.
Maszyny skierowały się ku opancerzonym wrotom, które nosiły ślady największych zniszczeń. Jedno skrzydło zostało całkowicie odstrzelone, ale drugie nadal wisiało na zawiasach. Myśliwce grupy ratunkowej wleciały do hangaru i wylądowały, chociaż niemal pośrodku lądowiska tkwiły cztery imperialne roboty kroczące, podobne do pająków. Leia wyskoczyła z kabiny maszyny w tej samej chwili, co Ackbar, Terpfen i pozostali Kalamarianie.
- Terpfenie, idź z minister Leiąi połową grupy prosto do sypialni Anakina - rozkazał admirał. - Upewnij się, że dziecku nic się nie stało. Ja z resztą oddziału zejdę na dół, żeby zająć się odszukaniem Winter. Myślę, że wiem, jaką taktykę obrała.
Leia, nie zamierzając protestować, wyszarpnęła pistolet blasterowy. Jej twarz przybrała zawzięty wyraz, kiedy objęła dowództwo nad swoją grupą. Pierwsza zapuściła się w głąb korytarza i pobiegła, by sprawdzić, czyjej dziecko jest całe i zdrowe.
Cały oddział pospieszył labiryntem wijących się tuneli, kierując się do pokoju dziecka. W biegu Leia rozglądała się, czy na ścianach nie dostrzeże jakichś śladów po blasterowych błyskawicach. Kalamarianie biegli za nią z grzechotem broni obijającej sięo osobiste pancerze.
Kiedy skręcili w ostatni korytarz wiodący do sypialni Anakina, Leia musiała uskoczyć na bok, żeby nie wpaść na niewielkiego energetycznego androida, który, nieświadomy zamieszania, bardzo wolno toczył się w jej stronę. Widząc, że drzwi sypialni są szeroko otwarte, Leia nie zwróciła uwagi na przemieszczającą się baterię.
- O, nie! - powiedziała, nieruchomiejąc na widok wychodzącego ambasadora Furgana, który ujrzał ją i natychmiast przycisnął wyrywającego się Anakina do szerokiej piersi.
I Leia, i Furgan stali tak przez chwilę i tylko patrzyli sobie w oczy. Nagle krzaczaste brwi Caridanina wysoko się uniosły, co nadało mu wygląd drapieżnego ptaka, gotowego rzucić się na ofiarę.
W tej samej chwili kalamariańscy ratownicy skierowali lufy blasterów w stronę ambasadora. Na ten widok Furgan zasłonił się ciałem dziecka jak tarczą.
- Oddaj mi Anakina - zażądała Leia. W jej stalowym głosie kryła się większa groźba niż ta, którą mogłaby stanowić cała flota gwiezdnych niszczycieli.
- Obawiam się, że nic z tego - oświadczył Furgan, obejmując jedną dłonią wątłą szyję maleństwa. Rozbiegane spojrzenie kierował to w prawo, to w lewo. - Rzućcie broń, gdyż w przeciwnym razie skręcę mu kark! Przeszedłem przez to wszystko, żeby porwać dziecko Jedi, i nie zamierzam teraz z tego zrezygnować. Jest moim zakładnikiem, ale pozwolę mu żyć tylko wówczas, jeżeli mnie przepuścicie.
Przekroczył próg sypialni. Jego plecy otarły się o szorstką, kamienną ścianę. Utkwił spojrzenie w lufach broni. Wyciągnął przed siebie dziecko, ale nie przestał obejmować jego gardła.
- Nawet jeżeli mnie ogłuszycie, zdążę zmiażdżyć jego tchawicęzagroził. - Rzućcie broń!
- Rozstąpcie się - rozkazała Leia, cofnąwszy się o krok od Furgana.
Robiąc przejście, kalamariańscy ratownicy odsunęli się pod ścianę... wszyscy z wyjątkiem Terpfena. Mechanik nadal stał z rękami wyciągniętymi jak szpony.
Furgan ujrzał kopulastą, przekrzywioną głowę Kalamarianina, ślady szwów i blizny... i nagle go rozpoznał.
- A więc, moja mała rybko, mimo wszystko mnie zdradziłeś powiedział. - Nie sądziłem, że znajdziesz w sobie dość siły woli.
- Znalazłem - oświadczył Terpfen.
Postąpił krok w stronę Furgana. Anakin nie przestawał się wiercić w objęciach ambasadora.
- Ani kroku dalej! - krzyknął Caridanin. - Masz dość dużo przewinień na sumieniu, moja mała rybko. Z pewnością wolałbyś nie dodawać jeszcze śmierci tego dziecka.
Terpfen wydał gardłowy gulgoczący dźwięk, który zapewne był czymś w rodzaju kalamariańskiego pogardliwego prychnięcia. Tymczasem Furgan nie przestawał rzucać gorączkowych spojrzeń na pozostałych ratowników. Powoli zaczął się cofać w stronę jedynej drogi ucieczki, ku kroczącym pająkom, pozostawionym na lądowisku.
Ciemnobrązowe oczy Anakina w jego objęciach błysnęły, jakby dziecko było zatopione w myślach.
Nagle Furgan krzyknął, kiedy zderzył się z kanciastym energetycznym androidem, który w zupełnej ciszy znalazł się za jego plecami. Automat wysłał ostrzegawczy elektryczny impuls i wystraszył Furgana.
Caridanin potknął się i upadł, ale nie wypuścił dziecka z objęć. Android energetyczny potoczył się na bok, wydając dziwny skrzek, jakby był przerażony.
Kalamariańscy ratownicy ponownie unieśli lufy broni, a Terpfen skoczył i korzystając z zamieszania, wyszarpnął maleństwo z rąk ambasadora.
Pozostali Kalamarianie otworzyli ogień do Caridanina, ale baryłkowaty mężczyzna przeturlał się po ziemi, a potem uklęknął, wstał i rzucił się do ucieczki. Skręcił za róg i zniknął, o wiele szybciej niż Leia mogłaby się spodziewać, że jest to możliwe.
- Gońcie go! - krzyknął Terpfen.
Wręczył maleńkiego Anakina Leii, a sam rzucił się w pogoń za Caridaninem.
Czując łzy w oczach, Leia przytuliła najmłodszego synka do piersi. Usiłowała znaleźć jakieś słowa, by go pocieszyć... Nic jednak nie przychodziło jej do głowy, więc tylko zaczęła mruczeć coś w rodzaju kołysanki. Nie przestając kołysać dziecka, usiadła na ziemi i oparła się plecami o ścianę.
Szerokie stopy Ackbara, podobne do płetw, głośno plaskały o kamienie posadzki. Kalamarianin biegł, zapuszczając się coraz dalej w głąb katakumb. Czuł, że jego płuca płoną, zmuszone do oddychania powietrzem o małej wilgotności, ale biegł coraz szybciej, dając przykład innym. Pozostali tylko z trudem nadążali za jego długimi krokami. Na razie Winter postępowała ściśle według wskazówek, jakie zostawił jej, kiedy przygotowywał obronę bazy.
Widząc szczątki zniszczonych robotów u podnóża iglicy, domyślił się, że System Obrony Przeciwko Intruzom spisał się na medal. Zanim nieprzyjacielskie siły sforsowały pancerne wrota, system zniszczył połowę imperialnych transporterów... ale to nie wystarczyło. Winter powinna była pobiec w głąb katakumb, żeby uruchomić zamaskowane śmiercionośne androidy.
Pozostali Kalamarianie biegli zanim, tak samo plaskając stopami o kamienie. Ackbar czuł w suchym powietrzu woń kurzu i różnych smarów, ale także ostry, duszący zapach czegoś dziwnego, zapewne stopionej miedzi, woń dymu... i przelanej krwi.
Zza rogu wyskoczyła nagle Winter, odziana w jasną szatę. W wyciągniętej dłoni trzymała blaster gotowy do strzału. Na widok Ackbara i jego ludzi zamarła. Po chwili jej twarz rozjaśniła się w szerokim uśmiechu.
- Ackbarze! Wiedziałam, że przylecisz!
Kalamarianin podszedł do niej, przystanął i położył szeroką dłoń na jej ramieniu.
- Przyleciałem tu tak szybko, jak mogłem. Czy nic ci się nie stało?
- Na razie nie. Jeżeli nie pomyliłam się w obliczeniach, systemy obronne wyeliminowały wszystkich napastników oprócz dwóch, którzy pobiegli innym korytarzem.
- Jesteś pewna? - zapytał admirał.
- Nigdy niczego nie zapominam - odrzekła Winter, a Ackbar wiedział, że kobieta nie kłamie.
- Leia z grupą moich ludzi powinna w tej chwili docierać do sypialni Anakina - oznajmił, a potem dodał miękko: - Rozdzieliliśmy się, gdyż chciałem szybko ustalić, czy nie potrzebujesz pomocy.
Winter kiwnęła głową. Jej twarz przybrała łagodniejszy wyraz.
- Nie będę spokojna tak długo, dopóki się nie upewnię, że dziecku nic się nie stało.
- Chodźmy - odezwał się Ackbar, wciąż nie mogąc złapać tchu po długim biegu.
Zawrócili i razem pobiegli pod górę długim, wijącym się tunelem.
Terpfen gorączkowo biegł, pokonywał zakręty korytarza. Jego bose stopy krwawiły od licznych ran i otarć o chropowate kamienie posadzki, ale kalamariański mechanik nie ustawał w biegu. Nie dbał o to, że ten pościg może zakończyć się jego śmiercią. Musiał dogonić Furgana, zanim Caridaninowi uda się uciec.
To Furgan sprawował kontrolę nad jego mózgiem. To on zmuszał Terpfena do ujawniania tajemnic Nowej Republiki. To on nakłonił go do dokonania sabotażu na pokładzie osobistego myśliwca typu B, należącego do Ackbara, wskutek czego maszyna rozbiła się, niszcząc Katedrę Wiatrów. To za sprawą Furgana Kalamarianin zdradził kryjówkę dziecka Jedi.
Terpfen pragnął zmazać winy w każdy możliwy sposób, ale chciał także, żeby Furgan poniósł zasłużoną karę.
Czując, że to postanowienie dodaje mu sił, Terpfen minął innych Kalamarian ścigających Caridanina. Mimo panującego półmroku widział, że uciekający ambasador biegnie korytarzem jak przerażony krabbeks.
- Za nim! - wychrypiał, kiedy ujrzał swoich ziomków. W końcu przeskoczył przez szczątki metalowych drzwi grodzi, które szturmowcy goniący Winter niemal stopili ogniem blasterowych karabinów. Znalazł się w wielkiej grocie i ujrzał, że Furgan właśnie gramoli się do kabiny jednego z opancerzonych robotów kroczących typu MT-AT.
- Nie uda ci się uciec, ambasadorze! - krzyknął. Na chwilę przystanął obok stopionych, ale teraz już chłodnych drzwi, by zaczerpnąć powietrza.
Furgan przerzucił drugą nogę przez owalny otwór w transpastalowej bańce i zaczął sadowić się na fotelu pilota. Nagle jego twarz wykrzywiła się w grymasie, jakby ktoś ścisnął ją od wewnątrz.
- Zniszczyliśmy ten pancernik, który czekał na pana na orbicie! zawołał Terpfen. Zdołał odzyskać przynajmniej część sił po długim biegu i chwiejnie ruszył w stronę mechanicznego pająka.
Furgan sprawiał wrażenie zaskoczonego otrzymaną informacją, ale bardzo szybko na jego twarzy odmalowało się niedowierzanie.
- Powinienem był wiedzieć, że nie można ci ufać, mała rybko. Całe twoje życie jest jednym wielkim kłamstwem.
Caridanin zamknął właz przezroczystej kabiny. Silniki transportowca z pomrukiem obudziły się do życia. Jedno skrzydło opancerzonych wrót leżało, częściowo stopione, na posadzce, a drugie znajdowało się na swoim miejscu, do połowy uniesione. Przez otwór przedostawały się do groty podmuchy wiatru. Na fioletowym, jakby zakrzepłym niebie nad Anoth było widać dwie wielkie skalne bryły. Pustkę rozdzielającego je pasma przestworzy przecinały raz po raz jaskrawe błyskawice.
Terpfen warknął i rzucił się w stronę innego pająka kroczącego. Był przecież doświadczonym mechanikiem i znał się na konstrukcji gwiezdnych statków. Pomagał kiedyś imperialnym żołnierzom naprawiać gwiezdne myśliwce i niszczyciele. Potrafił obsługiwać każde urządzenie... prawdopodobnie o wiele lepiej niż sam Furgan.
Tymczasem caridański ambasador, ogarnięty paniką, miał kłopoty. Nie potrafił zmusić wszystkich ośmiu nóg kroczącego robota, żeby we właściwej kolejności poruszały się po kamiennej płycie lądowiska. Kiedy w końcu sobie z tym poradził, skierował pająka ku otworowi groty. Wymierzył lufy laserowych działek, umieszczonych w dolnej części kabiny, i zamienił w ogniste szczątki jeden z myśliwców typu B, który blokował mu drogę.
Terpfen zatrzasnął drzwi kabiny i uruchomił swój transporter. Zorientował się, że urządzenia sterujące pracą mechanizmów pająka są nieprawdopodobnie toporne i powolne. W niczym nie przypominały eleganckich, aerodynamicznych kontrolnych dźwigni, jakie instalowano na pulpitach słynnych gwiezdnych krążowników klasy Mon Calamari.
Machina Furgana zbliżała się do wielkiego otworu w ścianie groty, wydrążonego w zboczu wielkiej iglicy. Terpfen się orientował, że konstrukcja robota kroczącego typu MT-AT umożliwia mu pokonywanie nawet pionowych skalnych zboczy. Nie wiedział tylko, w jaki sposób Caridanin zamierza uciec, kiedy znajdzie się u podnóża wieży. Nie sądził, by sam ambasador zastanawiał się nad tym problemem.
Terpfen odnalazł dźwignie spustowe i trzy razy wystrzelił, używając blasterowych karabinów. Udało mu się trafić w staw jednej z kończyn machiny Furgana. Dolna część metalowej nogi oderwała się i z głośnym brzękiem upadła na kamienną płytę lądowiska.
Robot kroczący Caridanina zatoczył się jak pijany, ale Furgan po chwili skompensował utratę stateczności machiny. Ponownie skierował pająka w stronę otworu groty.
Terpfen zwrócił uwagę na niewielkie, ale potężne działka laserowe, umieszczone pod kabiną. Gdyby wystrzelił z obu luf w ograniczonej przestrzeni groty, z pewnością zamieniłby transporter Furgana w ognistą kulę... Eksplozja zniszczyłaby jednak i jego machinę, a najprawdopodobniej także większość myśliwców.
W tej samej chwili ujrzał pozostałych Kalamarian ze swojej grupy, wbiegających do wielkiej groty. Z wylotu innego korytarza ukazał się admirał Ackbar ze swoimi ludźmi. Towarzyszyła im kobieta odziana w białą szatę. Terpfen rozpoznał w niej pokojówkę Leii, Winter.
Nie mógł teraz posłużyć się działkami swojej machiny. Przysiągł jednak sobie, że nie dopuści, by Furgan umknął. Pociągając za dźwignie sterownicze, zwiększył prędkość swojego ośmionogiego robota i dogonił transporter Furgana w chwili, gdy ten dotarł do krawędzi przepaści.
Ackbar pojawił się w samąporę, by być świadkiem początku walki między dwoma imperialnymi robotami kroczącymi. Z luf karabinów machiny Terpfena wystrzeliły ogniste smugi, trafiając transporter typu MT-AT, w którym siedział Furgan. Caridański ambasador sprawiał wrażenie, że, w panice, działa bez żadnego planu. Tymczasem robot kroczący Terpfena zmniejszał odległość dzielącą go od machiny Furgana. Jej łapy, zakończone ostrymi pazurami, krzesały snopy iskier, przesuwając się po kamiennej płycie.
Terpfen strzelał raz po raz, ale używał tylko blasterowych karabinów. Furgan w odpowiedzi też strzelił, ale chybił. Jego błyskawica odbiła się od kamiennej ściany, odłupując z niej kawałki skały.
Machina Terpfena dogoniła przeciwnika, a jej pilot uniósł oba przednie odnóża. Pochwycił metalowe kończyny transportera Furgana i oderwał je od posadzki. Caridanin opuszczał właśnie obie przednie nogi swojego robota kroczącego poza krawędź. Przygotowywał się do zejścia po zboczu iglicy.
Kalamarianin znów strzelił, mierząc w transpastalową bańkę kabiny, ale ogniste smugi odbiły się od opancerzonej powierzchni. Jego pająk, sczepiony z machiną Furgana, wparł końcówki czterech tylnych odnóży w kamienną płytę. Wykorzystując całą moc serwomechanizmów, czterema przednimi zaczął spychać kroczącego robota Furgana w przepaść.
Spod jego metalowej łapy oderwała się skalna bryła. Wydając straszliwy zgrzyt rozdzieranego metalu, machina ambasadora oderwała się w końcu od płyty lądowiska.
Tymczasem robot typu MT-AT pilotowany przez Terpfena nie przestawał napierać na transporter Caridanina. Furgan, siedzący we wnętrzu transpastalowej bańki, rozpaczliwie pociągał za różne dźwignie, ale chyba nie miał pojęcia, którą się posłużyć.
Terpfen nie przestawał zasypywać go lawiną blasterowych błyskawic. Przepchnął machinę Furgana przez miejsce, gdzie spoczywały szczątki stopionego skrzydła wrót, i znieruchomiał, trzymając nad przepaścią robota typu MT-AT, wywijającego odnóżami.
A później go puścił.
Robot ambasadora Furgana zniknął za krawędzią skały i machając kończynami jak cepami, zaczął długi lot ku podnóżu skalnej iglicy. Zanim jednak roztrzaskał się o skały, Terpfen dał ognia z obu luf laserowych działek, nastawiwszy uprzednio moc na maksimum. Strugi światła zamieniły machinę Furgana w oślepiającą kulę.
Robot kroczący Terpfena nie zatrzymał się jednak na krawędzi. Przebierając metalowymi kończynami, także zaczął zsuwać się w przepaść.
Ackbar instynktownie zrozumiał, co zamierza zrobić jego mechanik. Nie tracąc czasu na krzyk, którego i tak Terpfen by nie usłyszał, przemknął jak wicher przez grotę i skoczył do tablicy mechanizmu otwierającego pancerne wrota.
W chwili gdy tylne odnóża machiny Terpfena znikały za krawędzią, Ackbar wcisnął guzik mechanizmu. Liczył na to, że na wpół uniesione skrzydło w dalszym ciągu funkcjonuje prawidłowo. Ciężka metalowa płyta runęła na końcówki łap robota, wyposażone w pazury. Unieruchomiła je i nie pozwoliła, by machina stoczyła się po zboczu.
- Pomóżcie mu! - krzyknął Ackbar.
Pozostali Kalamarianie, nie wyłączając samego admirała, rzucili się do jednego z myśliwców typu B. Owiązani bezpiecznymi linami holowniczymi, zaczęli spuszczać się w przepaść, aż dotarli do kabiny robota Terpfena. Otworzyli ją i zobaczyli drżącego, niemal nieprzytomnego mechanika. Grupa ratunkowa sporządziła prowizoryczne nosze i ostrożnie wciągnęła Terpfena do wielkiej groty.
Admirał Ackbar pochylił się nad nim z surowym wyrazem twarzy. Kilkakrotnie wymówił nazwisko Terpfena, aż pokiereszowany mechanik zaczął dawać oznaki życia.
- Powinien był pan pozwolić mi umrzeć, admirale - powiedział, kiedy trochę bardziej oprzytomniał. - Muszę przecież ponieść śmierć za swoje czyny.
- Nie, Terpfenie - odrzekł Ackbar. - Nie wolno ci wybierać sobie rodzaju kary. Wciąż jeszcze możesz zrobić wiele rzeczy, by przysłużyć się Nowej Republice. Nim zadecydujemy o twoim losie, musisz najpierw odkupić swoje grzechy.
Ackbar się wyprostował. Uświadomił sobie, że po tym, jak opuścił Nową Republikę i ukrył się na Kałamarze, te słowa stosują się także do niego.
- Twoją karą, Terpfenie - powiedział - będzie dalsze życie.
ROZDZIAŁ 23
Han Solo, pilotujący „Tysiącletniego Sokoła”, zatoczył krąg nad koronami drzew gęstej dżungli porastającej niemal całą powierzchnię Yavina Cztery, a potem osadził frachtowiec na lądowisku przed wielką świątynią. Szybko zbiegł po opuszczonej rampie.
Leia i bliźnięta omal go nie przewróciły, kiedy pospieszyły na jego spotkanie.
- Tatusiu, tatusiu! - krzyczeli Jacen i Jaina, a Han nie potrafił ukryć wzruszenia, słysząc ich dziecięce głosy.
Leia, która niedawno powróciła z Anoth, trzymała na ręce trzecie, najmłodsze dziecko. Drugąręką, objęła Hanai wycisnęła na jego ustach długi pocałunek, a w tym czasie maleńki Anakin bawił się włosami matki. Bliźnięta podskakiwały, ciągnąc nogawki kombinezonu Hana i domagając się, by poświęcił im trochę uwagi, która całkiem słusznie im się należała.
- Jak się masz, mały? - zapytał Han, szczerząc zęby w uśmiechu i patrząc na Anakina. Później przeniósł spojrzenie na twarz Lei i utkwił je w oczach żony.
- Czy nic ci się nie stało? - zapytał. - Musisz opowiedzieć mi o wszystkim z najdrobniejszymi szczegółami. Wiadomość, którą mi posłałaś, była bardzo lakoniczna.
- Ta-a - odparła beztrosko. - Kiedy znajdziemy dla siebie trochę więcej czasu i będziemy tylko we dwoje, opowiem ci całą historię. Najbardziej cieszy mnie jednak fakt, że od tej chwili wszystkie nasze dzieci będą w domu. Od dzisiaj sami będziemy je chronili.
- Uważam to za bardzo dobry pomysł - oświadczył Han, a potem zachichotał i pokręcił głową. - Posłuchaj, czy to nie ty powiedziałaś kiedyś, że nie powinienem latać sam i narażać się na niebezpieczeństwa?
Na widok Luke’a Skywalkera, który szedł po wyrównanej polanie pełniącej funkcję lądowiska, Han uwolnił się z objęć żony i odsunął od kadłuba „Sokoła”. Obok mistrza Jedi toczył się Artoo-Detoo, jakby za żadne skarby nie chciał oddalać się od swojego pana.
- Luke! - krzyknął Han. Podbiegł do przyjaciela i objął go w entuzjastycznym uścisku. - Wspaniale, że cię znów widzę całego i zdrowego. Był najwyższy czas, żebyś skończył tę drzemkę.
Luke poklepał go po plecach i uśmiechnął się do niego. W ciemnych oczach mistrza Jedi płonął wewnętrzny ogień, silniejszy niż kiedykolwiek przedtem. Z każdą pozornie niemożliwą do pokonania przeszkodą, jaką w końcu udawało mu się przezwyciężyć, jego siły Jedi sprawiały wrażenie coraz większych i większych. A jednak, podobnie jak Obi-Wan Kenobi i Yoda, mistrz Jedi nauczył się mniej polegać na własnej sile, a bardziej opierać na mądrości i sprycie.
W gęstej dżungli otaczającej świątynię Massassów rozległy się nagle głośne piski, kiedy gromada wełnolamandrów spłoszyła stado upierzonych latających stworzeń. Widząc, że wełnolamandry zaczynają obrzucać je gnijącymi owocami, stworzenia poderwały się w powietrze, skrzecząc na dręczycieli.
Han popatrzył w kierunku, skąd dobiegała wrzawa, ale spojrzenie Luke’a pozostało skierowane na „Sokoła”, jakby przyciągnięte przez silny magnes. Han odwrócił się w tamtą stronę... i zamarł.
Po opuszczonej rampie schodził powoli Kyp Durron, wciąż okryty tą samą fałdzistą czarną peleryną, którą kiedyś otrzymał w prezencie od Hana. Młodzieniec utkwił wzrok w twarzy Luke’a. Obaj Jedi spoglądali na siebie, jakby złączeni jakąś niewidzialnąpsychiczną więzią.
Han odsunął się od Luke’a. Mistrz Jedi, nie mówiąc ani słowa, zaczął powoli iść po zachwaszczonym lądowisku w kierunku „Sokoła”. Tymczasem Kyp, który dotarł do końca rampy, stanął i wbił spojrzenie w ziemię. Stał ze spuszczoną głową jak skruszony grzesznik.
Widząc sztywną, napiętą sylwetkę Kypa i mocno zaciśnięte zęby, Han był pewien, że młodzieniec jest przerażony perspektywą spotkania się z mistrzem Jedi. Na ich widok poczuł w sercu ukłucie sopla lodu. Za nic nie chciał stawać po stronie żadnego, gdyż obu zaliczał do grona najlepszych przyjaciół.
Leia także zabrała dzieci i odsunęła się na bok, w napięciu przyglądając się spotkaniu. Niespokojnie zmarszczyła brwi, spoglądając na przemian to na brata, to na Kypa.
Luke szedł bardzo powoli ku uczniowi, tak lekko, jakby unosił się nad lądowiskiem.
- Wiedziałem, że wrócisz do mnie, Kypie - przerwał nieznośną ciszę.
Han obserwował przyjaciela. Wydawało mu się, że w ruchach Luke’a nie było widać ani śladu gniewu, wściekłości czy chęci zemsty.
- Duch Exara Kuna został zniszczony? - odezwał się chrapliwie Kyp, chociaż zapewne znał odpowiedź.
- Od tej chwili nie będzie wywierał żadnego wpływu na twoją przyszłą naukę - odparł Luke. - Problem w tym, co ty zrobisz ze swoimi umiejętnościami.
Kyp zaczął mrugać powiekami, jakby nie mógł otrząsnąć się z przeżytego wstrząsu.
- Czy to znaczy, że ty... pozwolisz mi kontynuować naukę?
Twarz Luke’a złagodniała jeszcze bardziej.
- Byłem świadkiem śmierci mojego pierwszego nauczyciela - odparł. - Stawiłem czoło Darthowi Vaderowi, który był moim ojcem. Robiłem kilka innych rzeczy, które były dla mnie bardzo trudne.
Nie zaplanowałem ich, ale za każdym razem, kiedy przechodziłem przez piekło, żeby je przezwyciężyć, stawałem się silniejszy jako Jedi. Ty także, Kypie, zostałeś wrzucony w płomienie. Muszę teraz ustalić, czy cię pochłonęły, czy zahartowały, zrobiły z ciebie silniejszego Jedi. Czy potrafisz wyrzec się ciemnej strony?
- Ja... - Kyp zawahał się, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. Ja... Spróbuję.
- Nie! - krzyknął Luke, a Han usłyszał w głosie przyjaciela pierwsze oznaki gniewu. - Prób nie ma! Musisz mocno wierzyć w to, co robisz, gdyż w przeciwnym wypadku poniesiesz klęskę.
W dżungli zapadła cisza. Kyp zwiesił głowę, a jego nozdrza się rozszerzyły, kiedy nabrał głęboko powietrza. Oczy młodzieńca rzucały błyski, gdy uniósł głowę i odwzajemnił pałające spojrzenie mistrza Jedi.
- Chcę zostać rycerzem - oświadczył stanowczo.
ROZDZIAŁ 24
Lando Calrissian miał wrażenie, że milion kredytów nagrody wypala dziurę w jego osobistym koncie. Chciał jak najszybciej je zainwestować.
Czuł się bardzo dziwnie, jak nigdy przedtem, wiedząc, że dysponuje tak dużą sumą i nie może zrobić z nią niczego praktycznego. Wygrał kiedyś w sabaka kopalnie gazów na Bespinie i przez wiele lat pełnił funkcję barona-administratora Miasta w Chmurach. Później wydobywał rudy cennych metali na supergorącym Nkllonie, a teraz, po otrzymaniu dużej nagrody podczas wyścigów umgulliańskich purchlaków za ujęcie nieszczęsnego męża księżnej Mistal, nie widział powodu, dla którego nie miałby ciągnąć dużych zysków z ponownego otwarcia kopalni przyprawy na Kessel.
- Naprawdę jestem ci wdzięczny za to, że mnie podrzuciłeś odezwał się do Hana.
Wyciągnął rękę i poklepał plecy przyjaciela, siedzącego na fotelu pilota w sterowni „Tysiącletniego Sokoła”. Wiedział, że Hanniejest zachwycony perspektywą tak szybkiego opuszczenia Leii i dzieci, nawet mimo iż podróż na Kessel miała zająć mu tylko dzień. Podejrzewał też, że Han martwi się o Chewbaccę i grupę szturmową, która wyprawiła się do Laboratorium Otchłani. Od czasu, kiedy zniknęli w przestworzach otaczających gromadę czarnych dziur, nie otrzymał od nich żadnej wieści. Kessel znajdowała się blisko Otchłani i było możliwe, że Han miał nadzieję dowiedzieć się, co się z nimi stało.
- Zrobiłem to tylko po to, by nie musieć ciągle cię gdzieś podrzucać oświadczył Han, odwracając głowę, żeby spojrzeć w przeciwną stronę. W dalszym ciągu uważam, że tylko skończony wariat mógłby chcieć lecieć na Kessel... a zupełny szaleniec chciałby tam pozostać.
W iluminatorze przed dziobem „Sokoła” było już widać nieforemną bryłę małej planety krążącej wokół bladego słońca. Sama Kessel miała zbytmałąmasę i siłę przyciągania, by utrzymać własnąatmosferę. W przestworzach za planetą ciągnął się długi warkocz życiodajnych gazów przypominających wiotką grzywę. Ogromny księżyc, który wschodził właśnie nad krawędzią Kessel, wyłaniał się z mglistej otoczki uciekających gazów. Pewien Rybet, Moruth Doole, były nadzorca niewolników, urządził na nim wojskową bazę i ściągnął do niej piratów z całej okolicy.
- Ostatnio, kiedy przyleciałem tu z Chewbaccą - odezwał się Han, kręcąc głową - zostaliśmy zestrzeleni. Obiecałem sobie, że już nigdy tu nie wrócę... a teraz jestem znów, mimo iż od tamtego czasu zdążyło upłynąć zaledwie kilka miesięcy.
- To dlatego, że jesteś moim dobrym przyjacielem - oznajmił Lando. - Naprawdę, doceniam to, co dla mnie robisz. Mara Jadę nie chciałaby, żebym się spóźnił.
Han uśmiechnął się z przymusem.
- Rzecz jasna, o ile jeszcze pamięta o tym, że się z tobą umówiła.
Lando zaplótł palce na karku i odchylony na fotelu drugiego pilota, wpatrywał się we wschodzący księżyc, a tymczasem „Tysiącletni Sokół” obniżał lot, żeby znaleźć się na orbicie.
- Będzie na mnie czekała - oświadczył. - Idę o zakład, że już jest i liczy dni, jakie zostają do mojego przylotu.
- Chciałbym mieć teraz Chewiego jako drugiego pilota - mruknął Han, przewróciwszy oczami. - Przynajmniej nie wygadywałby takich nonsensów.
Na dźwięk imienia Chewbaccy obaj mężczyźni podświadomie popatrzyli w stronę jarzących się obłoków gazów, otaczających gromadę czarnych dziur Otchłani. Gdzieś, zapewne w samym środku tego piekła, wielki Wookie i reszta grupy szturmowej walczyli, żeby opanować Laboratorium Otchłani. Zakłócenia spowodowane przez zjonizowane gazy uniemożliwiały wszelką łączność, więc nie można było się dowiedzieć, czy wszystko potoczyło się, jak planowano.
- Mam nadzieję, że nic mu się nie stało - powiedział cicho Lando.
Han pochylił się, żeby pstryknąć przełącznikiem komunikatora. Zawahał się, a jego twarz nagle spoważniała. Włączył urządzenie i chrząknął, a potem odezwał się rzeczowo:
- Tu Han Solo, pilot „Tysiącletniego Sokoła”. Zbliżam się do systemu Kessel.
Lando zauważył, że lewa dłoń Hana przesunęła się w stronę dźwigni napędu nadprzestrzennego. Współrzędne kursu, który umożliwiałby szybki odwrót, zostały już dawno wpisane do pamięci astronawigacyjnego komputera. Han był gotów do natychmiastowej ucieczki, gdyby wydarzyło się coś podejrzanego.
- Szukamy Mary Jadę, reprezentującej interesy Sojuszu Przemytników - ciągnął. - Umm... Prosimy o pozwolenie lądowania w wojskowej bazie na księżycu. Proszę potwierdzić odbiór naszego sygnału, zanim zaczniemy podchodzić do lądowania.
Na twarzy Hana malował się niepokój.
- Nie bądź taki nerwowy, chłopie - odezwał się Lando. - Na Kessel zaszły duże zmiany. Sam zobaczysz.
W głosie Hana zabrzmiała lekka uraza.
- Po tym, co mi się kiedyś przydarzyło, nie chcę niepotrzebnie ryzykować.
Zanim Calrissian zdążył odpowiedzieć, w sterowni „Sokoła” rozległ się melodyjny, rzeczowy głos Mary Jadę. Na jego dźwięk Lando poczuł, żejego serce zaczyna bić przyspieszonym rytmem. Wyobraził sobie, jak podczas mówienia poruszają się jej miękkie, pełne wargi.
- Spóźniłeś się o pół dnia, Solo - oświadczyła.
- No cóż, jest ze mną Lando, a on chciał zaprezentować się z jak najlepszej strony - odparł Han, szczerząc zęby w uśmiechu. - Sama wiesz, ile czasu to zajmuje.
Mara wybuchnęła perlistym śmiechem, a Lando spiorunował przyjaciela spojrzeniem.
- Możecie lądować - ciągnęła tymczasem Mara. - Jestem tu pod ochroną floty należącej do Sojuszu Przemytników. Baza wojskowa na księżycu jest bezpieczna. Najlepiej będzie, jeżeli właśnie tu porozmawiamy o interesach. Wysyłam po was eskortę... Myślę, że sprawię tym radość Calrissianowi.
Na twarzy Landa odmalował się szeroki uśmiech.
- Przygotowała dla mnie jakąś niespodziankę! Z pewnością darzy mnie uczuciem!
- Jesteś niemożliwy! - stwierdził Han, ponownie przewracając oczami.
Sprawdził współrzędne na pulpicie nawigacyjnej konsolety i skierował „Sokoła” ku wielkiej bazie na powierzchni księżyca Kessel.
Lando Calrissian i Luke Skywalker, udając potencjalnych inwestorów zainteresowanych rozwojem kopalń przyprawy, zostali kiedyś zabrani na księżyc przez Morutha Doole’a, istotę przypominającą żabę. Doole niemal wyłaził ze skóry, chcąc przedstawić im proces wydobywania błyszczostymu w jak najlepszym świetle. Liczył na to, że Lando zainwestuje w jego przedsięwzięcie całą sumę nagrody, zdobytej za odnalezienie ukochanego małżonka księżnej Mistal.
Lando wzdrygnął się, kiedy przypomniał sobie, jak wszystkie jednostki stacjonujące w wielkim hangarze puściły się za nimi w pościg, kiedy on i Luke porwali wyremontowanego „Sokoła”. Flota Kessel, pilotowana przez byłych przemytników i piratów, nadziała się wówczas na gwiezdne niszczyciele admirał Daali, które w pogoni za Hanem Solo wyłoniły się z chmur Otchłani. Obie floty niemal zderzyły się ze sobą. Wywiązała się zażarta walka, w trakcie której flota Kessel poniosła bardzo ciężkie straty, ale Han, Luke i Lando skoczyli szczęśliwie do nadprzestrzeni, nie czekając na ostateczny wynik walki...
Spoza tarczy Kessel, otoczonej mglistą warstwą atmosfery, wyłonił się samotny mały statek.
- Tu Jadę. - Han i Lando usłyszeli znajomy głos. - To ja jestem waszą eskortą. Lećcie za mną.
Nadlatującajednostka okazała się gwiezdnym jachtem, który zbliżył się trochę bardziej, a potem zawrócił, by skierować się ku księżycowej bazie. Han zwiększył prędkość lotu „Sokoła”.
Nagle Lando wyprostował się na fotelu drugiego pilota, a jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia.
- Hej, to mój statek! - wykrzyknął. - To „Ślicznotka”! To...
- No cóż - odezwał się Han. - Przynajmniej nie będziemy musieli tracić czasu, żeby go odnaleźć.
Lando sięgnął do włącznika mikrofonu komunikatora.
- Maro, odnalazłaś mój statek! Wprost nie wiem, jak mam ci dziękować. - Zniżył głos. - Jeżeli jest jakiś sposób, żebym mógł ci to wynagrodzić, jeżeli mógłbym spełnić któreś z twoich najskrytszych marzeń...
- Mów tak dalej, Calrissian, a włączę automatycznego pilota i skieruję twój statek w sam środek tarczy słońca.
Lando odchylił siew fotelu i westchnął, ale po chwili się uśmiechnął. Kątem oka spojrzał na Hana.
- Ona tylko tak żartuje - powiedział.
Gwiezdny jacht „Ślicznotka” wyglądał jak nowy. Pod kadłubem było widać smukłe wsporniki silników napędowych. Cała powierzchnia kadłuba błyszczała, jakby statek niedawno opuścił stocznię.
Dziwnym trafem nie odniósł żadnych uszkodzeń podczas zaciekłych walk, jakie niedawno toczyły się w przestworzach nad Kessel.
Lando niecierpliwił się, chcąc jak najszybciej zobaczyć się z Marą. Wiercił się na fotelu, nie mogąc się doczekać, kiedy znów zasiądzie za sterami jachtu i będzie mógł rozkoszować się wonią luksusowych obić i wykładzin.
Wlatując do otwartej gardzieli olbrzymiej groty, minęli uniesione pancerne wrota i znaleźli się nad jasno oświetlonym lądowiskiem. Kiedy przelecieli, ponownie włączyły się generatory ochronnych pól i do groty znów zaczęło napływać powietrze. „Sokół” zawisnął nieruchomo, unosząc się na repulsorach, a potem zgrabnie wylądował na wolnej przestrzeni tuż obok kadłuba „Ślicznotki”.
Z jej wnętrza wyłoniła się Mara Jadę, odziana w obcisły srebrzysty kombinezon. Łokciem prawej ręki przyciskała do boku hełm. Potrząsnęła głową, pragnąc rozprostować ciemne rudobrązowe włosy, i zmrużyła oczy. Czując dreszcz przenikający całe ciało, Lando podziwiał energię i inteligencję kobiety. Zachwycał się jej powabem, wprost nie mógł oderwać od niej oczu.
- Witaj, Maro - odezwał się Han. - Gdzie udało ci się odnaleźć statek Landa? Przypuszczaliśmy, że będziemy musieli poświęcić wiele dni na szukanie go po całej powierzchni.
- Dokładnie tam, gdzie Lando twierdził, że go zostawił. Wygląda mi na to, że nikt nie miał czasu, żeby rozebrać go na części czy chociaż usunąć znaki identyfikacyjne.
Lando rozejrzał się po wielkiej hali, ale nie znał żadnego spośród zaparkowanych statków. Zapewne wszystkie zostały wykonane na specjalne zamówienia. Ich wygląd w niczym nie przypominał zbieraniny przypadkowych jednostek, które wchodziły w skład floty Doole’a. Każdy był oznaczony w inny sposób, niepodobny do pozostałych, ale wszystkie miały wymalowany na skrzydłach ten sam zakreskowany symbol.
Mara zauważyła, co przyciągnęło uwagę Calrissiana.
- To nasz nowy znak Sojuszu Przemytników - oznajmiła. - Nie jest może zbyt ładny, ale nam się podoba.
- Co się stało ze wszystkimi statkami Doole’a?
Lando czuł w grocie zatęchłą woń suchego powietrza. Zmieszana z zapachem skalnego pyłu i rozlanego paliwa do silników napędu nadświetlnego, sprawiała, że tylko z trudem mógł oddychać.
- Dziewięćdziesiąt procent statków Doole’a zostało zniszczone podczas walki z gwiezdnymi niszczycielami admirał Daali. Większość pilotów jednostek, które ocalały, ratowała się ucieczkąw nadprzestrzeń. Nikt nie wie, gdzie są teraz... i, prawdę mówiąc, niewiele mnie to obchodzi.
Kiedy pojawiły się statki sił interwencyjnych Nowej Republiki, ich załogi ewakuowały większość więźniów przetrzymywanych w imperialnym zakładzie karnym. Opanowały także pobliskie miasto, Kessendrę, i uwolniły tych, którzy w nim przebywali. Nikt z własnej woli nie chce mieszkać na Kessel, jeżeli ma jakieś inne wyjście.
- A więc chcesz mi powiedzieć - zaczął Lando, czując, że jego nadzieje odżywają na nowo - że Kessel jest opuszczona, gotowa na przyjęcie nowego zarządcy?
- Tak - odparła Mara. - Przedstawiłam twoją propozycję kilku członkom naszego Sojuszu i wszystko wskazuje na to, że jąprzyjmiemy. Nie tylko wykazałeś, że potrafisz radzić sobie jako administrator podobnych instytucji, ale znasz także niektórych dostojników Nowej Republiki. Dzięki temu możemy się nie obawiać ani o produkcję, ani o sprzedaż towaru. Masz nawet dostatecznie dużo pieniędzy, by zainwestować je w nową infrastrukturę. - Wzruszyła ramionami. - Wygląda na to, że w twoim planie nie ma żadnych słabych punktów.
Lando promieniał.
- Wiedziałem, że się przekonasz, iż współpraca ze mną będzie bardzo dobrym interesem.
Mara odwróciła się od niego i całkowicie ignorując jego uwagę, ciągnęła:
- Musimyjednak się pospieszyć. Słyszeliśmy plotki o innych lordach światka przestępczego, pozbawionych wszelkich skrupułów, którzy także chcieliby przejąć kopalnie. Tunele i chodniki są puste, a więc dostanie je ten, kto pojawi się pierwszy. Prawdę mówiąc, Calrissian, wolelibyśmy robić interesy z tobą niż z kimkolwiek innym, kto sprowadziłby tu swoich ludzi, a potem pozbawił Sojusz Przemytników udziałów w zyskach. Właśnie dlatego ściągnęłam tu naszą flotę, na wypadek, gdyby jakiś Hurt czy inny gangster próbował siłą przejąć władzę.
- To dobry pomysł - przyznał Han.
Lando zatarł dłonie i zaczął się przyglądać zaparkowanym statkom. Kręcili się między nimi różni przemytnicy, zarówno ludzie, jak istoty nie będące ludźmi, krzepko zbudowani mężczyźni i kobiety, z którymi nie chciałby się spotkać sam na sam w mrocznych zaułkach najniższych poziomów na Coruscant.
- Czy nie powinniśmy polecieć teraz na Kessel, żeby rzucić okiem na nieruchomość? - zapytał.
- Doskonale. - Mara Jade oprzytomniała. - Ale polecimy tam twoim statkiem, Calrissian. Siadaj za sterami.
Lando delektował się widokiem znajomych dźwigni sterowniczych. Przesuwał palcami po miękkich, gładkich obiciach foteli. To był jego gwiezdny jacht zbudowany na specjalne zamówienie. Teraz jego właściciel siedział w sterowni obok pięknej i inteligentnej kobiety i leciał ku planecie, na której zamierzał zbić fortunę. Nie sądził, by kiedykolwiek w życiu czuł się szczęśliwszy.
Już wkrótce okazało się, że miał rację.
Kiedy obniżył lot i szybował nad spaloną słonecznym blaskiem i spękaną powierzchnią planety, przeleciał nad jedną z większych fabryk wzbogacających atmosferę. Na planecie znajdowało się wiele takich przetwórni. Uzupełniały życiodajnymi gazami atmosferę uchodzącą w przestworza wskutek niewielkiej siły ciążenia.
Wysoki komin był jednak całkowicie zrujnowany. Najego jasnej powierzchni było widać ciemne smugi trafień blasterowych strzałów. Spieczona, sucha gleba, na której i tak nic nie rosło, jeżeli nie liczyć kilku kępek wyjątkowo odpornych roślin, była teraz upstrzona lejami po wybuchach bomb, zrzuconych przez pilotów myśliwców typu TIE, i śladami trafień turbolaserowych dział statków, które raziły ją z orbity.
- Ponad połowa fabryk produkujących gazy i uwalniających je do atmosfery legła w gruzach - wyjaśniła Mara Jadę. - Większość szkód wyrządziła admirał Daala. Prawdopodobnie uważała, że Kessel jest rebeliancką bazą, więc strzelała do wszystkiego, co tylko pokazało się na ekranach celowniczych jej statków.
Lando czuł, że jego euforia zaczyna się przemieniać w czarną rozpacz.
- To będzie wymagało większych nakładów pracy niż początkowo przypuszczałem - przyznał.
Pocieszył się jednak, kiedy obliczył zyski, jakie będzie mógł ciągnąć z eksploatacji złóż błyszczostymu ukrytego w ciemnościach tuneli i chodników. Pomyślał, że do wydobywania przyprawy zatrudni ekipy androidów i Sullustan, którzy bardzo chętnie pracowali w zamian za udział w zyskach. Możliwe, że zwrot zainwestowanej sumy zajmie trochę więcej czasu niż sądził, ale popyt na czysty błyszczostym był tak duży, że mógłby podnieść cenę przyprawy... przynajmniej do chwili gdy zacznie osiągać zyski.
- Kieruję statek w stronę więzienia - powiedział. - Ta forteca powinna była oprzeć się atakom z przestworzy. Myślę, że wykorzystam jąjako ośrodek zarządzania całą operacją. Rzeczjasna, będzie wymagała pewnych przeróbek, ale zaadaptowanie jej na centrum administracyjne nowej placówki przemysłu wydobywczego nie powinno być bardzo trudne.
Duża prędkość, jaką dysponowała „Ślicznotka”, pozwoliła jej bardzo szybko przelecieć nad pustynnymi obszarami. Już wkrótce oczom Mary i Landa ukazał się widok trapezoidalnej konstrukcji wznoszącej się pośrodku pustkowia jak samotny pomnik.
Stare imperialne więzienie zostało zbudowane z plastali i syntetycznych skał nieciekawej, brązowoszarej barwy, jeżeli nie liczyć przecinających ją różnokolorowych żyłek. Z ukośnej powierzchni wystawało wiele okien zaopatrzonych w transpastalowe szyby. W pobliżu zaokrąglonych narożników budowli było widać przezroczyste konstrukcje szybów wind. Na ścianach widniały ciemne smugi po trafieniach, ale budynek nie wyglądał na uszkodzony.
Lando pozwolił sobie na westchnienie pełne ulgi.
- Dobrze chociaż, że gmach ocalał - stwierdził. - Nareszcie coś zaczyna iść po mojej myśli. To miejsce będzie doskonałym centrum administracyjnym. - Uśmiechnął się do Mary. - Ty i ja powinniśmy jakoś ochrzcić nasz nowy gmach dyrekcji!
Mara Jadę zmarszczyła jednak brwi i nie oderwała spojrzenia od dziobowego iluminatora.
- Hmm... Jest jeden problem, Calrissian - odezwała się po chwili.
Lando i Han odwrócili głowy i spojrzeli na kobietę. W miarę jak „Ślicznotka” zbliżała się do więzienia, budynek zaczął wydawać się jeszcze większy.
- No cóż, jakoś muszę warn to powiedzieć. W gmachu zabarykadował się Moruth Doole. Nie wie, co ma robić, a przy tym jest przerażony. Wszyscy jego strażnicy uciekli albo zginęli, więc korzysta teraz ze skomplikowanych systemów obronnych więzienia i nikogo do siebie nie dopuszcza.
Masywna forteca, wzniesiona ze zbrojonych materiałów, sprawiała wrażenie niemożliwej do zdobycia. Lando nie chciał mieć znów do czynienia z Moruthem Doole’ em i był pewien, że Han także nie chciał go nawet widzieć.
- Szkoda, że nie powiedziałaś mi o tym drobiazgu trochę wcześniej - zauważył, a potem wykrzywił twarz i skierował swój jacht w stronę lądowiska.
ROZDZIAŁ 25
Terpfen stał w nieskazitelnie czystej komnacie medycznej starego Pałacu Imperialnego. Nie odzywając się, czekał cierpliwie i przyglądał się, jak bąble uzdrawiających gazów omywają chore ciało Mon Mothmy zanurzone w zbiorniku bacta.
Pomieszczenia szpitalne lśniły sterylną bielą. Płytki, którymi wyłożono podłogę i ściany, zostały odkażone antyseptycznym kwasem. Narzędzia i przybory chirurgiczne błyszczały, pokryte srebrzystą warstwą chromu. Ekrany monitorów, umieszczone w ścianach, pulsowały miarowym, powolnym rytmem, dając znać, że stan zdrowia pacjentki uległ dalszemu pogorszeniu.
U drzwi pomieszczeń szpitalnych stali dwaj strażnicy Nowej Republiki. Pilnowali, żeby nikt niepożądany nie dostał się do środka.
Panele umieszczone na suficie, których zadaniem było pochłanianie wszelkich dźwięków, skutecznie tłumiły szmer aparatury medycznej rozmieszczonej w różnych miejscach wielkiej sali. Po obu stronach zbiornika bacta unosiły się medyczne androidy. Pochylając głowy podobne do pocisków, opiekowały się Mon Mothmą, nie zwracając uwagi na Terpfena.
Obok kalamariańskiego mechanika stał Ackbar, jak zawsze silny i zdrowy.
- Już wkrótce skończą - powiedział.
Terpfen kiwnął głową. Wiedział, że musi porozmawiać z przywódczynią Nowej Republiki, chociaż wcale się do tego nie palił.
W tych samych pomieszczeniach odbywał kiedyś kurację sam Imperator. Leczył gnijące, jątrzące się rany, które ciemna strona Mocy
zadawała jego ciału. Wszyscy liczyli na to, że ta sama aparatura poradzi sobie teraz z chorobą trawiącą organizm Mon Mothmy. Tylko Terpfen nie miał żadnej nadziei. Tylko on wiedział, jaki jest prawdziwy powód tej dolegliwości...
Przywódczyni Nowej Republiki zamrugała powiekami zielononiebieskich oczu, mimo iż jej twarz wciąż była zanurzona w ciemnym leczniczym roztworze. Terpfen nie wiedział, czy mogła dostrzec gości przez warstwę cieczy, czy tylko wyczuła, jak stoją obok zbiornika. Kiedy obróciła głowę, poruszyły się także grube rury, zapewne pompujące powietrze. Jej ciało było bezustannie omywane przez bąble gazów wtłaczających ożywcze substancje przez pory jej skóry.
W pewnej chwili kobieta puściła ukryty stabilizator, utrzymujący jej ciało w zanurzeniu, i wypłynęła na powierzchnię. Androidy medyczne pomogły jej wyjść ze zbiornika. Mon Mothma się zachwiała, ale odzyskała równowagę. Czekała, aż przez kratki odpływowe w podłodze ścieknie nadmiar roztworu z jej kąpielowego płaszcza, lekkiego jak piórko. Wydawało się jednak, że wilgotna, chociaż cienka tkanina ciąży jej na ramionach niczym ołów. Kasztanowate włosy przykleiły się do jej czaszki jak jarmułka. Mroczne cienie pod oczami i głębokie zmarszczki, podobne do wąwozów, dowodziły, że kobieta wciąż zmaga się ze śmiercią.
Mon Mothma napełniła płuca powietrzem i wypuściła je, opierając dłoń na zielonym ramieniu androida medycznego. Z widocznym wysiłkiem uniosła głowę i lekko skinęła, chcąc powitać gości.
- Kuracja wraca mi siły, ale tylko na godzinę - powiedziała. Z każdym dniem staje się coraz mniej skuteczna. Obawiam się, że już niedługo w ogóle przestanie mi pomagać, w związku z czym nie będę mogła pełnić obowiązków przywódczyni Nowej Republiki. Chciałabym tylko wiedzieć, czy zdążę złożyć rezygnację, zanim rada postanowi usunąć mnie z tego stanowiska. - Odwróciła głowę w stronę Terpfena. - Nie martw się, wiem, dlaczego tu przyszedłeś.
Terpfen zamrugał powiekami ogromnych szklistych oczu.
- Nie wydaje mi się, żeby...
Mon Mothma uniosła rękę, by mu przerwać.
- Ackbar już złożył mi szczegółowe sprawozdanie. Rozważał twój problem ze wszystkich stron, a ja zgodziłam się z wnioskami, do których doszedł. Nie kierowałeś się własną wolą, ale padłeś ofiarą podłego spisku. A poza tym odkupiłeś swoje winy. Nowa Republika nie może pozwolić sobie na rezygnowanie z usług obrońców, którzy nadal chcą prowadzić walkę. Wydałam dekret, w którym uwalniam cię od wszelkiej winy.
Zachwiała się tak bardzo, że omal nie wpadła do zbiornika. Oba medyczne androidy pospieszyły do niej i pomogły usiąść na krześle.
- Chciałabym mieć to już za sobą, zanim...
Ackbar wydał dziwny dźwięk, ni to mruknięcie, ni to chrząknięcie, a potem powiedział:
- Przyszedłem i ja, Mon Mothmo, żeby oświadczyć ci, iż postanowiłem zostać. Teraz, kiedy stało się jasne, że katastrofa na Vortex nie wydarzyła się tylko z mojej winy, jak początkowo przypuszczałem, chciałem także prosić o przywrócenie wojskowego stopnia. Kalamarianie są silnymi, dzielnymi ludźmi, ale jeżeli Nowa Republika nie będzie także silna, moja praca na ojczystej planecie nie przyniesie pożądanych rezultatów. Odbudujemy nasze miasta i zamieszkamy w nich, ale na zawsze będzimy musieli żyć w galaktyce pełnej mrocznych cieni.
Mon Mothma uśmiechnęła się do niego, a na jej twarzy odmalowała się prawdziwa ulga.
- Ackbarze, teraz, kiedy wiem, że pozostaniesz, czuję się silniejsza niż po jakiejkolwiek kuracji. - Po tych słowach z wysiłkiem ukryła twarz w dłoniach w chwili słabości, której nigdy nie okazałaby wobec innych członków rady. - Dlaczego ta choroba musiała przydarzyć mi się właśnie teraz? Rzecz jasna, jak wszyscy inni jestem śmiertelniczką... ale dlaczego właśnie teraz?
Terpfen podszedł do niej, ostrożnie stawiając bose stopy, podobne do płetw, na śliskich płytkach posadzki. Pochylił poznaczoną bliznami głowę. Dwaj strażnicy stojący u drzwi napięli mięśnie, widząc znanego zdrajcę tak blisko przywódczyni Nowej Republiki, ale Mon Mothma nie wyglądała na zaniepokojoną. Terpfen spojrzał na nią.
- Właśnie o tym chciałem z panią porozmawiać - oznajmił. Muszę wyjawić, co właściwie się pani stało.
Mon Mothma zamrugała, czekając na wyjaśnienia.
Tymczasem Terpfen sprawiał wrażenie, że zastanawia się nad doborem właściwych słów. Teraz, kiedy biologiczne obwody w jego mózgu zostały zneutralizowane, jego umysł wydawał się zupełnie pusty. Kalamariański mechanik nienawidził nieustannych ponagleń płynących z Caridy, ale kiedy ich zabrakło, został sam na sam ze swoimi myślami. Nie było nikogo, kto by z niego szydził, ale także powiedział, co ma robić.
- Nie cierpi pani na żadną chorobę - oświadczył po chwili. Została pani otruta.
Mon Mothma szarpnęła się do tyłu jakby spoliczkowana, ale nie odezwała się ani słowem.
- To powoli działająca trucizna, odbierająca siły, która została dostosowana specjalnie do pani kodu genetycznego.
- Ale w jaki sposób zostałam poddana jej działaniu? - zapytała Mon Mothma. Skierowała na Terpfena spojrzenie, w którym nie było chęci oskarżenia, a jedynie pragnienie uzyskania odpowiedzi. - Czy to ty mnie otrułeś, Terpfenie? Czy to jeszcze jeden z czynów, do których zostałeś zmuszony?
- Nie! - Teraz Terpfen szarpnął się jak uderzony. - Zrobiłem wiele rzeczy, ale ta nie ciąży na moim sumieniu. Została pani otruta przez samego ambasadora Furgana i to na oczach kilkudziesięciu ludzi. Stało to się podczas dyplomatycznej wizyty, którą składał w ogrodach botanicznych Gwiezdnej Kopuły. Przyleciał wówczas z Caridy z własnym trunkiem, twierdząc, że może pani chcieć otruć jego. Miał przy sobie dwie karafki, po jednej na każdym biodrze. Jedna zawierała rzeczywiście trunek, ale w drugiej miał truciznę, której skład chemiczny został opracowany z myślą o pani. Udawał, że chce wznieść toast, a później chlusnął zawartością szklanki w pani twarz. Trucizna przeniknęła przez pory skóry, a później zaczęła się rozmnażać i atakować komórki pani ciała.
I Ackbar, i Mon Mothma wpatrywali się w niego, nie umiejąc ukryć zdumienia.
- Oczywiście! - odezwała się po chwili ciszy kobieta. - Ale to wydarzyło się przed kilkoma miesiącami. Dlaczego miałby wybrać truciznę o tak długim...
Terpfen zamknął oczy i zaczął recytować, jakby czytał tekst z góry przygotowanego przemówienia.
- Z powodu szkód moralnych, jakie wyrządziłoby to prestiżowi Nowej Republiki. Chcieli, żeby pani choroba trwała bardzo długo i stopniowo wyniszczała pani ciało. Gdyby wówczas panią od razu zabił, mogłaby stać się pani męczenniczką. Możliwe, że pani śmierć przyspieszyłaby decyzję neutralnych planet o przyłączeniu się do Nowej Republiki. Zaprojektowali skład trucizny w taki sposób, żeby pani cierpienia trwały długo, a stan zdrowia ulegał stopniowemu pogorszeniu. Mogliby wówczas utożsamiać to z powolną degeneracją samej Nowej Republiki.
- Rozumiem - odezwała się Mon Mothma.
- Bardzo sprytne - dodał Ackbar. - Ale jak mamy wykorzystać tę informację? Co wiesz jeszcze na temat tej trucizny, Terpfenie? Jak możemy jej przeciwdziałać?
Kalamariański mechanik miał wrażenie, że cisza w jego głowie rozsadza mu czaszkę niczym głośny krzyk.
- To nie jest zwyczajna trucizna - odparł. - To rój mikroskopijnych, samorozmnażających się nanoniszczycieli. Trucizna zawiera sztucznie wyhodowane wirusy, których kod genetyczny ma niszczyć komórki ciała Mon Mothmy, jedną po drugiej. Nie przestaną, dopóki pozostanie chociaż jedna.
- A zatem co można zrobić? - niecierpliwił się admirał Ackbar.
Cierpienie i ból ujawniły się nagle z siłą eksplozji gwiazdy supernowej.
- Nie można zrobić absolutnie nic! - krzyknął. - Nawet wiedza, czym naprawdę jest trucizna, w niczym nam nie pomoże, ponieważ nie opracowano jeszcze składu żadnej odtrutki!
ROZDZIAŁ 26
Pokiereszowany gwiezdny niszczyciel „Gorgona” omal nie został zniszczony podczas lotu przez wąski, kręty korytarz wiodący ku Laboratorium Otchłani.
Admirał Daala, przypięta do fotela na stanowisku dowodzenia mostka, miała wrażenie, że niszczycielskie siły miotające jej statkiem rozdarłyby go na strzępy, gdyby zboczyła z obranego kursu. Daala rozkazała załodze pozostawać w stanie pogotowia, przypiąć się pasami do foteli i przygotować na wszelkie niespodzianki. Z kilku znanych szlaków wiodących do oazy Laboratorium Otchłani wybrała najkrótszy, choć nie najbezpieczniejszy, stanowiący coś w rodzaju „kuchennych schodów”. Wiedziała, że jej niszczyciel nie wytrzyma długo potwornych naprężeń i sił, jakie miały oddziaływać na jego kadłub.
Podczas panicznej ucieczki z obszaru Mgławicy Kocioł, gdzie wybuchło wiele supernowych, uległa uszkodzeniu większość stabilizatorów „Gorgony”. W ostatniej chwili zanikły także ochronne pola... ale wytrzymywały na tyle długo, by ocalić statek. W dodatku srebrzystobiała powłoka kadłuba statku była teraz upstrzona ciemnymi smugami i szramami. Zewnętrzny pancerz został stopiony, ale Daala zaryzykowała i wygrała.
Miała dużo szczęścia, kiedy uciekała z rejonu eksplodujących słońc. „Bazyliszek”, lecący zaledwie kilka sekund za jej niszczycielem, zaczął płonąć i dosłownie wyparował, ogarnięty przez rozprzestrzeniającą się kulę światła. Daala rozkazała dokonać skoku na oślep w nadprzestrzeń na sekundę przedtem, zanim czoło oślepiającego błysku dotarło do rufowych dysz wylotowych jej statku. W wyniku
tego rozpaczliwego skoku przelecieli przez pół wszechświata, nie zwracając uwagi na niebezpieczeństwa. Gdyby podczas podróży przecięli jakiś międzywymiarowy szlak wiodący przez jądro planety albo gwiazdy, „Gorgona” uległaby unicestwieniu. Jakimś dziwnym zrządzeniem losu wyszli jednak z opresji bez szwanku.
Gwiezdny niszczyciel wyłonił się w nie zamieszkanej pustce Odległych Rubieży. Generatory pól osłon nie działały, systemy uzdatniania powietrza i wody były uszkodzone, a kadłub miał w kilku miejscach otwory. Uciekało przez nie powietrze do chwili, gdy odpowiednie pomieszczenia zostały odcięte od pozostałych i uszczelnione.
Załoga gwiezdnego niszczyciela Daali dziwiąc się, że udało się jej uciec, przystąpiła do napraw. Samo zorietowanie się, w jakim punkcie przestworzy się znaleźli, zajęło gwiezdnym nawigatorom prawie całą dobę. Okazało się, że wyskoczyli z nadprzestrzeni z daleka od wszelkich uczęszczanych szlaków. Opancerzeni szturmowcy włożyli szczelne kosmiczne skafandry i zaczęli łatać dziury w kadłubie. Sprawdzali zewnętrzny pancerz płyta po płycie. Uszkodzone zastępowali nowymi, których było coraz mniej w magazynach statku, nie uzupełnianych od bardzo dawna.
Gwiezdny niszczyciel dryfował w nie zamieszkanych przestworzach między odległymi gwiazdami. Jeden silnik statku był całkowicie uszkodzony, nie funkcjonowały także trzy rufowe baterie dział turbolaserowych. Admirał Daala nie pozwoliła jednak, by ktokolwiek z jej ludzi spoczął, dopóki „Gorgona” nie będzie znów nadawała się do lotu. Mieli do spełnienia ważną misję. Daala także nie odpoczywała. Niestrudzenie przemierzała korytarze i pokłady, przydzielając ekipy ludzi, dokonując inspekcji napraw i decydując o tym, które miały być wykonane w pierwszej kolejności.
Daala radziła sobie bardzo dobrze przez pierwsze dziesięć lat, utrzymując szturmowców i gwiezdny personel w ciągłym pogotowiu. Jej załoga przywykła do ciężkiej pracy i teraz, kiedy stanęła w obliczu prawdziwego kryzysu, dawała z siebie naprawdę wszystko.
Wielki moff Tarkin powierzył admirał Daali dowództwo nad flotą czterech gwiezdnych niszczycieli i rozkazał, by chroniła naukowców zatrudnionych w Laboratorium Otchłani. Straciła jednak swój pierwszy statek, „Hydrę”, jeszcze zanim wyprowadziła flotę z rejonu czarnych dziur. „Mantykora”, jej drugi niszczyciel, uległ zniszczeniu w okolicach księżyca Kalamaru. Nie zdążył uciec, kiedy jakiś genialny kalamariański taktyk zdołał przejrzeć plan, który tak pieczołowicie ułożyła. Trzeci statek, „Bazyliszek”, który został
uszkodzony podczas walk z flotą przemytników w pobliżu Kessel, miał zbyt małą prędkość i nie udało mu się umknąć przed wybuchem siedmiu supernowych w Mgławicy Kocioł.
Daala nie mogła zrobić nic, by powstrzymać topnienie sił swojej floty. Opracowała niewiarygodnie sprytny plan, chcąc zniszczyć stolicę rebelianckiego świata, Coruscant, ale zanim zdążyła wprowadzić go w życie, Kyp Durron posłużył się Pogromcą Słońc, by ją zaatakować.
W ciągu wielu dni, jakie zajęły naprawy, Daala zdołała pogodzić się z tymi porażkami. Doszła do wniosku, że przekroczyła swoje uprawnienia. Jej najważniejsze, jedyne zadanie polegało na ochronie Laboratorium Otchłani przed atakiem. Nie powinna była prowadzić prywatnej wojny przeciwko siłom Rebeliantów. Przecież kiedy dowiedzą się o istnieniu tej supertajnej imperialnej placówki naukowej, z pewnością zorganizują wyprawę, żeby wykraść jej tajemnice. Daala postanowiła wykonać rozkaz, który kiedyś wydał Tarkin.
„Gorgona” była uszkodzona i nie mogła lecieć z maksymalną prędkością, ale mimo to Daala powracała w rejon Otchłani tak szybko, jak mogła. Zamierzała dolecieć do Laboratorium i jak najlepiej chronić to, co z niego jeszcze pozostało. Nie chciała nawet słyszeć o poddaniu się Rebeliantom. Musiała wykonać zadanie, które kiedyś powierzył jej Tarkin. Przysięgała przecież, że będzie posłuszna jego rozkazom.
Teraz, przypięta pasami do fotela na stanowisku dowodzenia, nie zamykała oczu. Przyglądała się chmurom rozżarzonych gazów wirujących za iluminatorami jak w upiornym tańcu. „Gorgona” zagłębiała się w obszar czarnych dziur, leciała z góry zaplanowanym, wijącym się szlakiem. Kiedy Daala przelatywała obok grawitacyjnych studni, tak głębokich, że mogłyby zgnieść planetę do rozmiarów atomu, czuła, jak potężne siły skręcająjej wnętrzności.
Transpastalowe szyby ściemniały pod wpływem niesamowitego blasku, ale admirał Daala nie zamykała szmaragdowych oczu. Dotychczas przypuszczała, że tylko ona zna współrzędne bezpiecznych szlaków, ale młody Kyp Durron zdołał przelecieć, jakby odgadł jej tajemnicę. Obawiała się, że innym rycerzom Jedi może udać się ta sama sztuka.
Daala usłyszała dźwięk alarmowych dzwonków włączanych automatycznie, kiedy uszkodzeniu ulegał jakiś ważny system statku. Spod pulpitu jednej konsolety z czujnikami wystrzelił snop iskier. Porucznik siedzący obok urządzenia wstał i pokonując siłę ciążenia, pochylił się, by dokonać przełączenia i przywrócić aparaturze pełną sprawność.
Komandor Kratas, siedzący przy swoim stanowisku, odezwał się przez zaciśnięte zęby:
- Już prawie dolecieliśmy.
Jego głos tylko z trudem przedzierał się przez hałas panujący na mostku.
Kilka ostrzegawczych sygnałów alarmowych odezwało się niemal równocześnie... ale w tej samej chwili woal wielobarwnych gazów, który dotąd spowijał dziobowe iluminatory, rozstąpił się jak kurtyna. Gwiezdny niszczyciel znalazł się w oazie grawitacyjnego spokoju w samym środku gromady czarnych dziur.
Daala ujrzała grupę skalnych planetoid połączonych pomostami i krążących w niewielkich odległościach od siebie. Widoczne z daleka jasne światła dowodziły, że urządzenia laboratorium wciąż działająprawidłowo. Rozglądając się, stwierdziła, że zniknął szkielet prototypu Gwiazdy Śmierci... a zamiast niego spostrzegła sylwetki jednej rebelianckiej fregaty i trzech koreliańskich korwet.
- Pani admirał! - krzyknął w tej samej chwili Kratas.
- Widzę, panie komandorze - odparła natychmiast.
Odpięła klamry pasów bezpieczeństwa i wstała, a potem odruchowo wygładziła zmarszczki oliwkowo-szarego munduru, który leżał jak ulał na jej smukłym ciele. Kiedy wstępowała na podwyższenie stanowiska dowodzenia i zbliżała twarz do szyby iluminatora, czuła krople potu kąsające jej skórę jak złośliwe owady.
Jej palce odziane w rękawiczki, zacisnęły się na poręczy mostka, jakby chciały kogoś albo coś udusić. Czarna skóra zaskrzypiała, ocierając się o lakierowany metal. Tego obawiała się najbardziej. Przylecieli Rebelianci... a ona przybyła za późno, by zapobiec inwazji!
Zacisnęła wargi tak mocno, że zbielały. Wierzyła, że „Gorgona” ocalała nie przez przypadek. A później, kiedy powracała do Laboratorium Otchłani, wydawało się jej, że unosi się nad nią duch wielkiego moffa Tarkina, że doradza jej, że ją prowadzi. Wiedziała, co ma robić. Nie mogła zawieść jego zaufania po raz drugi.
- Panie komandorze, proszę włączyć wszystkie działające rodzaje broni - rozkazała. - Uruchomić generatory pól ochronnych. Obrać kurs na Laboratorium Otchłani.
Odwróciła się i spojrzała na komandora, który natychmiast zaczął wydawać rozkazy swoim podwładnym.
- Wygląda na to, że mamy tu jeszcze trochę pracy - dodała po chwili.
ROZDZIAŁ 27
Kyp Durron zanurkował pod ciernistym krzewem, z którego pędów poderwało się do lotu stado szkarłatnych owadoptaków. Ostre kolce, wydzielające lepką ciecz, drapały jego twarz i ramiona. Nad głową, pośród splątanych gałęzi, usłyszał nagle szelest. Zapewne jakieś stworzenia gnieżdżące się na drzewach odleciały, spłoszone hałasem. Z końców ciemnych włosów Kypa spływały krople potu, a ciężkie powietrze uniemożliwiało mu oddychanie, dusiło jak wilgotna płachta.
Robił wszystko, co mógł, by dotrzymać kroku mistrzowi Skywalkerowi, który jakby przenikał przez gęstą dżunglę, wyszukując ścieżkii szlaki umożliwiające bezpieczne przejście. Kyp przypomniał sobie, że kiedyś posługiwał się mrocznymi sztuczkami, by uniknąć kolców ciernistych krzewów i odnaleźć najłatwiejszą drogę w gąszczu krzaków. Teraz jednak na samą myśl o tym, że mógłby uciec się do tamtych technik, czuł dreszcz obrzydzenia.
Pewnego razu, kiedy wyprawił się z Dorskiem Osiemdziesiątym Pierwszym w głąb dżungli, bezczelnie skorzystał ze sztuczki Sithów, by otoczyć ciało kokonem nieapetycznych woni, które odstraszyłyby komary i krwiożercze robaki. Postanowił jednak, że teraz będzie mężnie znosił wszystkie cierpienia. Orientował się, że on i mistrz Skywalker coraz bardziej oddalają się od wielkiej świątyni.
Pozostawili innych uczniów Jedi, zajętych wykonywaniem swoich indywidualnych ćwiczeń. Mistrz Skywalker był z nich naprawdę dumny. Powiedział, że osiągają już granice tego, co może przekazać im jako nauczyciel. Nowi rycerze Jedi musieli odtąd rozwijać się sami, samodzielnie odkrywać własne siły i słabości.
A jednak od czasu, kiedy tylko sekundy dzieliły go od zniszczenia statku Hana Solo za pomocą Pogromcy Słońc, Kyp obawiał się korzystać z własnych mocy. Nie był pewien, do czego może go to doprowadzić...
Mistrz Skywalker zabiał na wyprawę do dżungli tylko jego. Pod ogromną piramidą pozostawił Artoo-Detoo, trzęsącego się z oburzenia i piszczącego, niezadowolonego, że nie może im towarzyszyć.
Kyp nie wiedział, czego właściwie spodziewa się po nim nauczyciel. Kiedy godzina za godziną przedzierali się przez tropikalne lasy, cierpiąc wskutek dużej wilgotności powietrza, chmar dokuczliwych owadów i ostrych cierni kolczastych pędów jeżyn, mistrz Skywalker niemal wcale się nie odzywał.
Młodzieniec był onieśmielony koniecznością przebywania sam na sam z człowiekiem, którego pokonał, posługując się mrocznymi technikami Exara Kuna. Nauczyciel Jedi nalegał, żeby Kyp był uzbrojony. Chciał, żeby zabrał świetlny miecz należący kiedyś do Gantorisa. Czyżby Luke zamierzał wyzwać Kypa na pojedynek? Pojedynek, w trakcie którego jeden z nich tym razem miałby zginąć? Jeżeli tak, Kyp poprzysiągł sobie, że nie stanie do takiej walki. I bez tego dopuścił do tego, że jego gniew spowodował zbyt wiele zniszczeń. To prawdziwy cud, że mistrz Skywalker przeżył zaciekły atak przeprowadzony za pomocą zdradzieckich technik Sithów.
Kyp rozpoznał ciemną stronę, kiedy duch Exara Kuna szeptał do jego ucha. Był jednak zbyt pewny siebie, sądząc, że będzie mógł przeciwstawić się tam, gdzie nie powiodło się Anakinowi Skywalkerowi. Ciemna strona całkowicie go pochłonęła... Teraz Kyp podawał w wątpliwość wszystkie swoje umiejętności. Bardzo chciałby uwolnić się od talentu Jedi, tak by nie bać się, do czego może go wykorzystać.
Mistrz Skywalker znieruchomiał na skraju polany porośniętej wysokimi źdźbłami trawy, z szelestem ocierającymi się o siebie. Kyp stanął obok niego i ujrzał dwa groźnie wyglądające drapieżniki. Ich pancerze, pokryte opalizującymi bladopurpurowymi i zielonkawymi łuskami, sprawiały, że na tle soczystej zieleni były niemal całkowicie niewidoczne. Drapieżniki miały kanciaste barki i łapy, podobne do potężnych tłoków, wskutek czego wyglądały jak coś pośredniego między dzikimi kotami a wielkimi gadami. Na nie foremnych łbach było widać troje ślepi, żółtych i wyłupiastych, które bez mrugania powiekami wpatrywały się w przybyszów.
Mistrz Skywalker, milcząc, odwzajemnił to spojrzenie. Wiatr ustał. Drapieżniki warknęły, otworzyły paszcze i ukazały zakrzywione kły. Potem groźnie zawyły, odwróciły się i zniknęły w dżungli.
- Chodźmy dalej - odezwał się mistrz Skywalker, wkraczając na polanę.
- Dokąd idziemy? - odważył się zapytać Kyp.
- Już wkrótce sam zobaczysz.
Nie mogąc dłużej znieść panującej ciszy, przygnębienia i uczucia samotności, młodzieniec postanowił pociągnąć nauczyciela za język.
- Mistrzu Skywalkerze, a co się stanie, jeżeli nie będę umiał rozróżnić między ciemną a jasną stroną Mocy? Obawiam się, że wszelka Moc, jaką odtąd się posłużę, może doprowadzić mnie do zguby.
Przed oczami wędrowców przeleciała pierzastoskrzydła ćma, zapewne poszukując nektaru we wnętrzach jaskrawych kwiatów, jakich wiele kwitło w gąszczu winorośli. Kyp przyglądał się lecącemu owadowi do chwili, kiedy nagle rzuciły się na niego cztery piraniożuki. Rozłożywszy szafirowe skrzydła, zaatakowały ćmę z czterech stron jednocześnie, rozrywając skrzydełka owada na strzępy. Ćma walczyła, ale drapieżne żuki pożarły ją, nim zdążyła opaść na ziemię. Owady przeleciały później tak blisko twarzy Kypa, że młodzieniec mógł dostrzec ich żuchwy, ostre jak zęby piły. Po chwili żuki zniknęły, rozglądając się za następną ofiarą.
- Ciemna strona jest łatwiejsza, szybsza, bardziej kusząca - odparł Luke. - Rozpoznasz ją, badając własne uczucia i emocje. Jeżeli posłużysz się Mocą, by oświecić innych albo im pomóc, jest szansa, że korzystasz z jej jasnej strony. Jeżeli jednak użyjesz jej, mając na uwadze własną korzyść, działając w gniewie albo kierując się chęcią zemsty, wówczas taka Moc jest skażona. Nie posługuj się nią. Zorientujesz się, jeżeli będziesz spokojny, pasywny... odprężony.
Kyp słuchał uwag mistrza Jedi i rozumiał, że kroczył dotychczas błędną drogą. Exar Kun przekazał mu fałszywe informacje. Mistrz Jedi odwrócił się w stronę ucznia. Twarz miał zmęczoną, jakby nosił na barkach wielki ciężar.
- Rozumiesz? - zapytał Kypa.
- Tak - odparł młodzieniec.
- To dobrze.
Mistrz Skywalker rozsunął gałęzie drzew po przeciwległej stronie polany i oczom Kypa ukazało się coś, na widok czego młodzieniec stanął jak wryty. Dotarli tu z innej strony, ale Kyp wiedział, że
nigdy nie zapomni tego miejsca. Poczuł, jak wzdłuż kręgosłupa zaczynają mu wędrować lodowate mrówki.
- Jest mi zimno - powiedział. - Czuję chłód. Wolałbym tam nie iść.
Dotarli do brzegu kolistego jeziora wypełnionego bezbarwną, idealnie przezroczystą wodą. Jego powierzchnia była tak gładka, że przypominała taflę szkła albo zbiornik rtęci. Odbijało się w niej błękitne, bezchmurne niebo.
Pośrodku jeziora było widać małą skalistą wyspę ze wzniesioną na niej piramidą, zbudowanąz obsydianu i przeciętąpośrodku. Między obiema częściami wysmukłej budowli wznosił się duży posąg wykonany z błyszczącego czarnego kamienia. Przedstawiał nadnaturalnej wysokości mężczyznę o rozwianych włosach, odzianego w luźny kombinezon i okrytego długą czarnąpeleryną. Kyp znał ten posąg aż za dobrze.
Tak wyglądał Exar Kun, zanim zginął.
Kiedyś, we wnętrzu tej świątyni, Kyp dostąpił inicjacji. Zapoznawał się z naukami Sithów, podczas gdy Dorsk Osiemdziesiąty Pierwszy leżał pod ścianą, ogarnięty nienaturalną śpiączką. Duch Exara Kuna zamierzał wówczas zabić bezbronnego klona. Dla kaprysu chciał ukazać młodzieńcowi swoją siłę. Kyp jednak go powstrzymał, nalegając, żeby zamiast tego Lord Sithów został jego nauczycielem. Widział rzeczy, które w głębinach jego mózgu pozostawiły koszmarne ślady.
- Ciemna strona Mocy jest w tym miejscu bardzo silna - oświadczył. - Nie mogę wejść do tej świątyni.
- Źródłem twojego strachu jest ostrożność - odezwał się mistrz Skywalker. - W tej ostrożności kryją się mądrość i siła.
Przykucnął na płaskiej skale nad brzegiem jeziora i osłonił dłonią oczy, by ochronić je przed promieniami słońca, odbitymi od tafli jeziora.
- Ja zaczekam tutaj - dodał - ale ty musisz wejść do środka świątyni.
Kyp z wysiłkiem przełknął ślinę, czując, jak przerażenie walczy w jego duszy z obrzydzeniem. Mroczna świątynia symbolizowała to wszystko, co sprawiło, że zbłądził i przeszedł na ciemną stronę. Przypominała mu o wszystkich popełnionych błędach. Wskutek posępnych kłamstw i zachęt, sączonych mu do ucha przez Exara Kuna, przyczynił się do śmierci własnego brata, nastawał na życie przyjaciela, Hana Solo, i podniósł rękę na nauczyciela Jedi.
Poczuł, jak kolejny dreszcz wstrząsa jego ciałem. Może na tym właśnie miała polegać jego kara.
- Co mnie tam czeka? - zapytał.
- Nie pytaj o nic więcej - odparł mistrz Skywalker. - Nie znam odpowiedzi. Musisz sam zdecydować, czy wejdziesz tam uzbrojony. - Skinął głową w stronę cylindra miecza świetlnego, przypiętego do pasa Kypa. - Będziesz mógł dysponować tylko tym, co weźmiesz.
Kyp dotknął radełkowanej rękojeści świetlnego miecza, ale nie odważył się włączyć broni. Czy mistrz Skywalker chciał, żeby ją zabrał, czy może wolał, by ją zostawił? Kyp zawahał się, ale pomyślał, że będzie lepiej wziąć broń i nie posłużyć się nią niż potrzebować jej i nie mieć u boku.
Drżąc jak liść, podszedł do brzegu jeziora. Spojrzał w wodną toń i zobaczył wszystkie kamienne kolumny umożliwiające przedostanie się na wyspę. Wyrastały z dna i kończyły się tuż pod powierzchnią wody.
Zachowując ostrożność, postawił stopę na pierwszym kamieniu. Na powierzchni wody pojawiły się koncentryczne kręgi. Kyp głęboko odetchnął, uniósł głowę i spróbował nie zwracać uwagi na głosy, które rozbrzmiewały głośnym echem w jego głowie. Cokolwiek to było, musiał temu stawić czoło. Nie odwrócił się, żeby spojrzeć na mistrza Skywalkera.
Kiedy przeszedł przez jezioro, wspiął się po wulkanicznych skałach, porośniętych pomarańczowymi i zielonymi mchami, a potem ruszył wąską ścieżką wiodącą ku trójkątnej czeluści wejścia świątyni.
Mroczny otwór znajdujący się tuż obok gigantycznego posągu Exara Kuna był obrzeżony błyszczącymi klejnotami corusca. Gładką, błyszczącą powierzchnię obsydianu zdobiły wyryte znaki runiczne i hieroglify. Kyp wpatrywał siew nie, pamiętał znaczenie niektórych, ale potrząsnął głową, chcąc usunąć znajome słowa ze swoich myśli.
Budowla sprawiała wrażenie, jakby oddychała chłodnym powietrzem, które wpadało do środka i uchodziło na zewnątrz. Kyp nie wiedział, co czeka go we wnętrzu. Mięśnie jego ciała napięły się, jakby oczekiwał czegoś strasznego. Młodzieniec popatrzył w prawo i lewo. Postanowił, że nie zawoła, żeby sprawdzić, czy w środku ktoś się kryje. Stanął na progu, ale odwrócił się i uniósł głowę, żeby spojrzeć na wyrzeźbioną twarz Lorda Sithów, nie żyjącego od czterech tysiącleci. Później wszedł do świątyni.
Ściany promieniowały własnym światłem, uwięzionym przed wiekami w wulkanicznym szkliwie. Na kamieniach było widać ślady szronu, pionowe linie wijące się jak w upiornym tańcu. W odległym kącie stała okrągła kamienna cysterna, wypełniona po brzegi lodowatą wodą.
Kyp stał nieruchomo i czekał.
Nagle poczuł, jak na jego żołądku zaciska się jakaś obręcz. Ścierpła mu skóra. Zamrugał, mając wrażenie, że traci ostrość spojrzenia. Wydało mu się, że otaczające go powietrze musi mieć ziarnistą strukturę, rozszczepiającą światło wpadające do świątyni.
Próbował się odwrócić, ale zorientował się, że robi to w zwolnionym tempie, jakby samo powietrze stawiało mu opór, tężało wokół niego. Wszystko migotało.
Potykając się, ruszył w stronę środka świątyni. Starał się iść szybko, ale jego ciało nie reagowało normalnie na ruchy mięśni.
Z czarnej ściany wyłonił się jakiś złowieszczy cień, który wkrótce przybrał ludzką postać. Z każdą chwilą wydawał się coraz groźniejszy, czerpiąc siłę ze strachu, który opanował Kypa. Unosił się coraz wyżej, potężniał, wypływając ze szczelin między kamieniami, a może z ciemności, które istniały niezależnie od czasu. Niewyraźna sylwetka wydawała się jednak znajoma.
- Nie żyjesz - odezwał się młodzieniec.
Starał się nadać głosowi wyzywające, buntownicze brzmienie, ale w gruncie rzeczy czuł się niepewnie.
- Tak - odezwał się dziwnie znajomy głos wydobywający się z mrocznego cienia. - Ale nadal żyję w twoich myślach. Tylko ty, Kypie, możesz sprawić, że wspomnienie o mnie będzie nadal silne.
- Nie, zniszczę cię - odparł porywczo Kyp.
Czuł, jak w czubkach palców dłoni zaczyna skwierczeć siła ciemnej Mocy, błyskawica, czarna jak ebonit. Posłużył sięniąjuż kiedyś, chcąc pokonać mistrza Skywalkera. Czerpała siłę z mrocznych nauk Sithów, wiła się jak węże uzbrojone w jadowite kły. Jakąż ironią byłoby zniszczenie Exara Kuna jego własną bronią! Siła ciemnej Mocy stawała się coraz większa, domagała się, by jej użył, żądała, żeby się jej poddał i w ten sposób zniszczył mroczny cień raz na zawsze.
Kyp jednak zmusił się, by zachować spokój. Czuł przyspieszony rytm bicia własnego serca, słyszał śpiew krwi pulsującej w uszach, miał świadomość, że unosi się gniewem... i zorientował się, że wkracza na złą drogę. Zaczął głęboko oddychać. Uspokoił się, odprężył. Zrozumiał, że to nie jest właściwy sposób.
Czarna moc Sithów odpłynęła z opuszek jego palców. Groźny cień nadal unosił się nad nim, ale Kyp stłumił gniew i pozbawił zjawę części mocy. Młodzieniec rozumiał, że Exarowi Kunowi najbardziej zależy na jego gniewie. On zaś nie zamierzał unosić się gniewem.
Zamiast tego sięgnął do pasa po świetlny miecz, odpiął go i przycisnął guzik wyzwalający energetyczne ostrze. W półmroku świątyni rozjarzyła się fioletowo-biała smuga, zakreśliła łuk czystego światła, dziewiczej energii.
Cień unosił się nad Kypem, jakby chciał stanąć z nim do walki, ale czekał na pierwszy ruch młodzieńca. Uniósł nieco wyżej mgliste ręce, czarniejsze od wszystkiego, co Kyp kiedykolwiek widział. Szykując się do zadania ciosu, młodzieniec uniósł świetlny miecz Gantorisa. Był dumny z siebie i tego, co zamierza zrobić. Posłuży się pradawną bronią rycerzy Jedi... zada świetlistym ostrzem cios i pokona ciemności.
Zamierzył się. Mroczny cień nadal wisiał bez ruchu, jakby zdumiony... a Kyp znów znieruchomiał.
Nie mógł zadać ciosu, nawet za pomocą świetlnego miecza. Gdyby zaatakował Exara Kuna, również uległby pokusie, wybrałby łatwiejszy sposób, charakterystyczny dla ciemnej strony. Rodzaj użytej broni nie miał żadnego znaczenia.
W dłoni czuł dotyk zimnej rękojeści miecza, ale opuścił rękę, wyłączył ostrze i z powrotem przypiął broń do pasa. Stał nieruchomo przed cieniem, który zmalał jeszcze bardziej. Był teraz wzrostu Kypa i przypominał sylwetkę istoty ludzkiej okrytej ciemnym płaszczem.
- Nie będę z tobą walczył - oświadczył młodzieniec.
Cieniste ramiona zjawy uniosły się i ściągnęły kaptur z mrocznej głowy. Oczom Kypa ukazało się świetliste oblicze, które niewątpliwie było twarząjego brata!
- Ja nie żyję - odezwał się wizerunek Zetha - ale jedynie dzięki tobie wspomnienie o mnie może być nadal silne. Dziękuję ci, braciszku, że mnie uwolniłeś.
Cień Zetha objął Kypa i przez krótką chwilę trzymał w uścisku, a młodzieniec poczuł przelotne ciepło, które jednak stopiło lód wzdłuż jego kręgosłupa. Później zjawa zniknęła, a Kyp stwierdził, że jest sam w zatęchłym wnętrzu świątyni, która już nie ma nad nim żadnej władzy.
Kyp wyszedł i przystanął, ciesząc się życiem i promieniami słońca. Był rad, że uwolnił się od cieni. Zobaczył, że mistrz Skywalker, czekający na przeciwległym brzegu jeziora, na jego widok wstaje
14 Władcy mocy z płaskiej skały. Na twarzy Luke’a widniał szeroki uśmiech. Nauczyciel Jedi rozłożył ręce, jakby chciał wziąć młodzieńca w ramiona.
- Chodź i przyłącz się do nas, Kypie! - zawołał mistrz Skywalker. Jego głos poniósł się nad idealnie gładką powierzchnią wody. Witaj wśród swoich, rycerzu Jedi.
ROZDZIAŁ 28
Ogromne, opancerzone drzwi imperialnego zakładu karnego nie ustąpiły ani się nie otworzyły, kiedy Han uderzył w nie pięścią. Oczywiście.
Stał razem z Calrissianem i Marą Jadę w promieniach prażącego słońca Kessel, odziany w ochronny kombinezon znaleziony w ładowniach „Ślicznotki”. Mara pochyliła się w jego stronę, a jej głos, choć stłumiony przez tlenową maskę, zabrzmiał dosyć wyraźnie.
- Moglibyśmy sprowadzić z księżyca grupę szturmową w pełnym składzie - zawołała. - Dysponujemy wystarczającą siłą ognia!
- Nie! - zaprotestował Lando. W jego ciemnych oczach błyszczało podniecenie zmieszane z odrobiną niepokoju. - Musi istnieć inny sposób dostania się do środka, który nie spowoduje zniszczenia mojej nieruchomości!
Chłodny, suchy wiatr drażnił spojówki Hana, który odwrócił głowę, chcąc ochronić oczy przed podmuchami. Pamiętał, jak zachłystywał się powietrzem, kiedy Skynxnex, nadzorca Morutha Doole ‘a, wiózł jego i Chewbaccę do kopalni przyprawy, ale nie dał im aparatów umożliwiających swobodne oddychanie. Teraz Hanowi najbardziej zależało na tym, by wyrzucić stąd Doole’a, który przypominał wielką ropuchę. Chciał zobaczyć, jak podstępny Rybet będzie wybałuszał żabie oczy i łapczywie chwytał tłustymi wargami powietrze, usiłując napełnić nim płuca.
Doole, administrator zakładu karnego, parał się czarnorynkowym handlem błyszczostymem. Sprzedawał przyprawę Hanowi i innym przemytnikom, którzy na pokładach swoich statków dostarczali drogocenny ładunek gangsterom w rodzaju Hutta Jabby. Doole miał jednak paskudny zwyczaj zdradzania swoich partnerów handlowych. Przekazywał ich w ręce imperialnych celników, ilekroć dochodził do wniosku, że będzie miał z tego większą korzyść. Zdradził w ten sposób i Hana, który musiał ratować się ucieczką, ale przedtem wyrzucił za burtę cały transport przyprawy... co bardzo rozgniewało Jabbę.
Han nie chciał powracać na Kessel. O wiele bardziej wolałby być z żoną i dziećmi w domu. Chciał znów znaleźć się w towarzystwie wiernego druha, Chewbaccy. Chciał odpocząć, spędzić z nimi miłe, kojące wakacje. Chociaż raz.
- Mam lepszy pomysł - odezwała się Mara Jadę, przerywając tok myśli Hana. Odchyliła głowę i wpatrzyła się w lekko zamglone niebo. - W bazie na księżycu przebywa w tej chwili Ghent, nasz włamywacz komputerowy. Możliwe, że jeszcze go pamiętasz. Był kiedyś jednym z najlepszych doradców Talona Karrde’a. Potrafi włamać się do każdej sieci.
Han rzeczywiście przypominał sobie młodego, zuchwałego i pełnego entuzjazmu chłopaka, który na wylot znał wszystkie systemy komputerowe, ale nie bardzo wiedział, kiedy trzymać język za zębami. Wzruszył ramionami. Nie zależało im teraz na zachowaniu czegokolwiek w tajemnicy. Potrzebowali kogoś, kto mógłby pokonać system obronny więzienia.
- No dobrze, niech przyleci tu „Sokołem” - odezwał się w końcu. Na pokładzie statku mam także kilka urządzeń, które mogą się tutaj przydać. Im szybciej się tam dostaniemy, tym szybciej będziemy mogli zacząć działać.
Lando nie miał nic przeciwko temu.
- Tak, każdy sposób pokonania tych drzwi, który nie spowoduje zbyt wielu zniszczeń...
Mara zacisnęła wargi.
- Myślę, że sprowadzę także grupę zabijaków. Mam cztery mistrylskie strażniczki i kilkunastu przemytników, którym przestaje się podobać nasz nowy układ. Niektórzy narzekają, że już dawno nie mieli okazji wdać się w dobrą, solidną walkę na pięści.
Godzinę później, czując chłód i zmęczenie nawet mimo izolowanego termicznie skafandra, Han usiadł na wsporniku silnika „Ślicznotki”. Obserwował rzadkie kłęby dymów, unoszące się z kominów dwóch odległych fabryk, które jeszcze funkcjonowały, wzbogacając skład atmosfery. Poza tym na powierzchni Kessel panował bezruch i cisza. Han wiedział jednak z własnego doświadczenia, że głęboko, w mrocznych tunelach kopalń, czają się potworne energożerne pająki, gotowe pochłonąć każdą żywą istotę, jaką znajdą.
Usłyszał, jak warstwy rozrzedzonej atmosfery przeszywa głośny grzmot fali dźwiękowej, po którym następuje wycie silników napędu podświetlnego. Omiótł spojrzeniem nieboskłon i po chwili zobaczył nieforemną, rozwidloną sylwetkę „Tysiącletniego Sokoła”.
Jego statek wylądował obok „Ślicznotki” na płycie lądowiska pokrytej białawym pyłem. Z frachtowca wysiadło pięcioro przemytników. Na czele grupy szły dwie wysokie, silnie umięśnione kobiety - mistrylskie strażniczki. Za nimi kroczył włochaty Whiphid, szczerzący groźnie kły, w towarzystwie Trandoshana, istoty przypominającej gada. Cała czwórka miała na sobie kombinezony z naszytymi kreskowanymi emblematami Sojuszu Przemytników. Wszyscy byli bardzo silnie uzbrojeni. Ich kieszenie i ładownice mieściły tyle zapasowych pojemników energetycznych, że można byłoby szturmować nawet potężną twierdzę.
Ostatni zszedł po rampie Ghent, komputerowy włamywacz. Dopasowując tlenową maskę na twarzy, usiłował przygładzić rozczochrane włosy, i mrugając, rozglądał się na prawo i lewo. Lekko kiwnął głową w stronę Mary Jade, a później skupił całą uwagę na opancerzonych drzwiach. Z dużej torby, przewieszonej przez ramię, wystawały różne przyrządy, aparaty diagnostyczne, miniaturowe klawiatury oraz pojemniki z bezpiecznikami, bocznikami i zapasowymi obwodami scalonymi.
- To będzie dziecinnie łatwe - oświadczył, przyjrzawszy się zamkowi.
Mara Jadę i Lando usiedli na wsporniku obok Hana i patrzyli, jak Ghent bierze się do pracy. Idealnie skupiony, nie zwracał najmniejszej uwagi na pożałowania godne warunki panujące na powierzchni Kessel.
Han chrząknął.
- Nawet w najbardziej koszmarnych snach - powiedział - nie sądziłem, że zadam sobie tyle trudu, by dostać się d o więzienia na Kessel.
Moruth Doole, kuląc się za zamkniętymi drzwiami na jednym z niższych poziomów imperialnego zakładu karnego, tęsknie wspominał dawne, dobre czasy. W porównaniu z nieustannym strachem,
w jakim żył przez ostatnie kilka miesięcy, nawet życie w imperialnym jarzmie wydawało mu się istnym rajem.
Kiedy przed rokiem przejął władzę nad placówką, zajął biuro byłego dyrektora. Spędzał tam większość czasu, oglądając krajobrazy Kessel przez ogromne, panoramiczne okna. Mógł całymi godzinami obserwować bezkresną pustkę alkalicznych równin. Pożywiał się mięsistymi, delikatnymi owadami, a kiedy miał chęć, szukał partnerki pośród schwytanych Rybetek, które więził w prywatnym haremie.
Teraz jednak, od czasu ataku Daali, przeniósł się do jednej z najlepiej strzeżonych cel swojego więzienia. Przygotowywał się do obrony, gdyż wiedział, że wcześniej czy później ktoś przybędzie, żeby go pochwycić.
Ściany jego celi były bardzo grube i zbrojone, odporne na strzały z blasterów. Zbyt jasne światło sprawiało, że Moruth Doole tracił ostrość wzroku. Poklepał mechaniczne oko, które pomagało mu zmieniać ogniskową. Urządzenie roztrzaskało się kolejny raz podczas walk w przestworzach wokół Kessel. Doole pozbierał szczątki i próbował złożyć je w funkcjonującą całość, ale mechanizm nie chciał działać tak jak kiedyś.
Doole zaczął spacerować po zimnej, kamiennej posadzce celi. Wszystko wokół niego waliło się w gruzy. Kessel została zniszczona. Po walkach pozostały jedynie dymiące ruiny na powierzchni i wraki gwiezdnych statków, zaśmiecające cały system aż do gromady czarnych dziur. Rybet nie dysponował nawet jednostką, którą mógłby odlecieć. Nie chciał pozostawać na Kessel... ale czy miał inne wyjście?
Buntowały się nawet ślepe larwy, nieporadne stworzenia o ogromnych oczodołach. Doole zamykał je kiedyś w pomieszczeniach pozbawionych światła i zatrudniał przy pakowaniu błyszczostymu, narkotyku wspomagającego zdolności telepatyczne. Troszczył się o te istoty i dostarczał im pożywienie, chociaż zawsze tylko tyle, by przeżyły, ale zbyt szybko nie rosły. Teraz i one wypowiedziały mu posłuszeństwo.
Doole wydał obrzmiałymi wargami skrzeczący dźwięk, który miał być parsknięciem. Larwy były jego niewdzięcznymi dziećmi, niedojrzałymi Rybetami, którzy nie przeszli jeszcze ostatecznego przeobrażenia. Podobne do robaków i ślepe, ale niemal tego samego wzrostu co Doole, larwy były idealnymi pracownikami. Ich zajęcie polegało na pakowaniu kryształów przyprawy w nieprzezroczysty
papier, ponieważ choćby krótkie wystawienie narkotyku na działanie światła mogło zniszczyć jego właściwości. Dzieci Doole’a mogły pracować w absolutnych ciemnościach i powinny być szczęśliwe. A jaką wdzięczność okazały mu za to wszystko?
Kilka larw wydostało się na wolność, a później, wymachując na oślep górnymi kończynami, rozbiegło się po więzieniu. Ukryło się w ciemnych zakamarkach albo mrocznych celach i czaiło się, by zaatakować Doole’a, gdyby puścił się za nimi w pościg. On jednak nie zamierzał ich szukać. Miał na głowie o wiele ważniejsze sprawy.
Na domiar złego jeden z niedojrzałych osobników, największy samiec, uwolnił wszystkie Rybetki, tak starannie wybierane! Dorosłe samice uciekły z haremu i ukryły się w labiryncie chodników. Tak więc nawet w chwilach, w których ogarniało go największe przerażenie, Doole nie mógł szukać ukojenia w ramionach którejś z niewolnic.
Nie mając innego wyboru, pozostawał zamknięty w celi, która przemieniła się teraz w jego biuro. Chodził z kąta w kąt i na przemian był albo śmiertelnie znudzony, albo przerażony. Kiedy jeden jedyny raz zaryzykował i wyprawił się do magazynu, wziął ze sobą wszelką broń, jaką znalazł, i przemknąwszy się na palcach korytarzem, powrócił z takimi zapasami żywności, jakie mógł udźwignąć.
Rzecz jasna, miał wyjście umożliwiające mu ucieczkę. Posługując się blasterem, wydrążył tunel biegnący bezpośrednio pod więzieniem. Przez dłuższy czas mógł zatem ukrywać się w labiryncie kopalnianych chodników, ale nadal nie mógł odlecieć. A ostatnio tunele stały się miejscem jeszcze niebezpieczniejszym niż poprzednio.
W następstwie ataku Daali większość górników opuściła kopalnie błyszczostymu. Energożerne pająki nie musiały więc już obawiać się ani strażników, ani podziemnych kolejek, ani innych, hałaśliwych urządzeń czy aparatów. Zaczęły opanowywać coraz wyższe poziomy, układać na ścianach tuneli pajęcze sieci z nitek przyprawy. Posługując się specjalnymi detektorami masy, Doole stwierdził, że całe roje tych potworów, kryjące się poprzednio w najgłębszych szybach, zaczynają wędrować ku powierzchni.
Nie potrafiąc opanować rozpaczy, Doole siedział na pryczy i oddychał zatęchłym powietrzem wilgotnej celi. Kiedy indziej mógłby uznać je za kojące i chłodne, ale teraz tylko ukrył wilgotne policzki w dłoniach, których palce były zaopatrzone w szczątkowe przyssawki, i z ponurą miną zaczął się wpatrywać w ekrany monitorów.
Był naprawdę zdumiony widokiem lądującego statku. Mimo iż wszystkie istoty ludzkie wyglądały właściwie tak samo, Doole był
absolutnie pewien, że rozpoznał jednego z trojga przybyszów, który teraz walił pięścią w opancerzone drzwi więzienia. Han Solo. Mężczyzna, którego najbardziej nienawidził w całym wszechświecie. Mężczyzna, który był sprawcą jego wszystkich nieszczęść.
Kierując głowę w stronę złowieszczych drzwi więzienia, Han obserwował, jak genialny włamywacz Ghent pracowicie pokonuje systemy obronne. Przyglądał się, jak włącza rozmaite przyrządy i instrumenty, zapewne skradzione w innych systemach gwiezdnych, a później wytwarza kody i kombinacje, które mogłyby obejść zaprojektowane zabezpieczenia.
W pewnej chwili triumfujący Ghent uniósł rękę z zaciśniętą pięścią, kierując ją ku niewyraźnie świecącemu słońcu. Opancerzona ochronna krata zaczęła jechać w górę na niewidocznych rolkach. Z głuchym brzękiem rozsunęły się oba skrzydła bramy, a potem ze zgrzytem i jękiem zaczęły się chować we wnękach murów. Z wnętrza więzienia ze świstem wydobyło się powietrze, którego ciśnienie musiało być większe niż na zewnątrz.
Czworo rosłych przemytników zarzuciło karabiny blasterowe na ramiona i ruszyło, od czasu do czasu przystając, jakby wypatrywało przeciwników. Na czele grupy szły, jak zwykle, dwie Mistrylki, niemal ocierając się plecami o ściany korytarzy. Krzepki Whiphid i pokryty łuskami Trandoshan trzymali się nieco z tyłu, ale za to kroczyli samym środkiem korytarza.
Z mroków nie wyłonił się jednak nikt, kto chciałby z nimi walczyć.
- Chodźmy poszukać Morutha Doole’a - odezwał się Han Solo.
Żadne rozwiązanie nie wydawało mu się dobre, ale Doole musiał dokonać wyboru. Obserwował, jak Han Solo i jego grupa komandosów wdzierają się do środka. A podobno na Kessel miało znajdować się najlepiej strzeżone więzienie w całej galaktyce. Ha!
Doole nie wiedział, jak posługiwać się systemami obronnymi, jak strzelać z laserowych działek ani jak używać ochronnych pól. Był bezradny, nie mając u boku wiernego pomocnika, Skynxnexa, ale ten głupiec, podobny do stracha na wróble, zginął ścigając Hana Solo w tunelach kopalni. Zagapił się i został pochłonięty przez jednego z energożernych pająków.
Doole, ogarnięty skrajną rozpaczą, doszedł do wniosku, że musi zaufać własnym dzieciom, ślepym larwom. Trzymał je w ciemnościach od chwili, gdy wykluły się z galaretowatej masy w rozrodczej części haremu, w której samice składałyjaja. Doole zabrał z celi niemal wszystką broń, którą przyniósł kiedyś z więziennej zbrojowni, i wybiegł na korytarz. Umieścił blasterowe pistolety w dwóch płóciennych torbach, przewiesił je przez ramię i otworzył opancerzoną ochronną płytę. Niespodziewanie oświetlone larwy skurczyły się jak poczwarki. Ich ślepe oczy, pokryte nieprzezroczystą błoną, zdawały się wychodzić z orbit, gdy stworzenia usiłowały odgadnąć tożsamość intruza.
W promieniach słońca wyraźnie było widać ich bladą skórę. Larwy zaczęły wyciągać wilgotne kończyny górne, nie do końca uformowane, ukazując wątłe dłonie, zakończone szczątkowymi palcami. Cienkie wici, podobne do dżdżownic, drżały wokół ust, z których wydobywały się ciche, bulgoczące dźwięki.
Doole zapędził najstarsze i najsilniejsze larwy po rampach na niższe poziomy więzienia. Zamierzał rozstawić je w charakterze strażników w pobliżu drzwi swojej celi. Nie mając oczu, zapewne nie będą mogły trafić nikogo zblastera; Doole liczył jednak na to, że kiedy wyda im rozkaz, będą chociaż entuzjastycznie strzelały, gdzie popadnie. Miał nadzieję, że kiedy będzie chroniony przez grupę larw, ukryje się za pancernymi drzwiami celi, odpornymi na strzały z blasterów, a wówczas może Solo i jego ludzie zginą, rażeni chaotycznym ogniem.
Kiedy gonił larwy w stronę celi, wyczuł woń wilgoci i pleśni świadczącą o niepewności i przerażeniu wątłych stworzeń. Niezupełnie rozwinięci Rybeci nie lubili żadnej zmiany. Woleli, by ich życie toczyło się utartą, niezmienną koleiną, przynajmniej do czasu, zanim przeobrażą się w dojrzałych osobników, z każdą chwilą obdarzonych coraz większą świadomością i inteligencją.
Rozpaczliwie rozmyślał, jakie jeszcze inne środki ostrożności mógłby przedsięwziąć. Z zamyślenia wyrwał go nagle głośny pisk, dobiegający od strony trzech najbliższych cel. Wyskoczyło z nich kilka uwolnionych Rybetek i natychmiast zaczęło rzucać w niego różnymi ostrymi przedmiotami.
Doole instynktownie się pochylił, widząc, jak koło jego głowy przelatują spiczaste okruchy transpastali, ostre noże, a nawet ma- sywne przyciski do papieru. Usiłował wyszarpnąć blaster z płóciennej torby przerzuconej przez ramię, ale nagle jakiś ciężki dzbanek trafił go w miękkie miejsce z boku głowy. Doole upuścił jedną torbę, w panice zawrócił i pobiegł korytarzem, rozpaczliwie wymachując cienkimi rękami.
Większość larw puściła się za nim, ale kilka zostało ze swoimi matkami. Doole biegł, bardzo chcąc znów znaleźć się w czterech ścianach celi. Kiedy zatrzasnął za sobą opancerzone drzwi wiodące na korytarz, opróżnił pozostałą torbę i wręczył każdemu z sześciu potencjalnych obrońców po jednym blasterze z naładowaną baterią.
- Po prostu skierujcie je w stronę źródła jakiegokolwiek hałasu, który usłyszycie - rozkazał. - Jeżeli ktoś wyważy tamte drzwi, do was będzie należało podjęcie decyzji o strzelaniu. Tu jest przycisk spustowy.
Gładko skórę stworzenia wzdrygnęły się, a potem wyciągnęły czułki rosnące wokół ust i zaczęły przesuwać nimi po lufach.
- Kierujecie broń w tamtą stronę, przyciskacie guzik, a blaster sam wystrzeli.
Doole z powrotem umieścił pistolety w nie do końca rozwiniętych palcach i skierował lufy w stronę drzwi.
Bez żadnego ostrzeżenia jakieś kółko zębate w jego mechanicznym oku zgrzytnęło i Doole przestał cokolwiek widzieć. Jęknął z przerażenia. Ucieczka tunelem wydawała mu się z każdą chwilą coraz lepszym rozwiązaniem.
Han Solo, czując ciężar w żołądku, powiększający się z każdą chwilą, niemal biegł ciemnymi korytarzami. W mrocznych kątach budynku kryły się cienie, a puste pomieszczenia rozbrzmiewały echem jego kroków.
W odbiorniku miniaturowego komunikatora odezwał się nagle znajomy głos Mary Jadę.
- Znaleźliśmy go, Hanie. Zabarykadował się w więziennej celi. Włamaliśmy się do systemu jego obserwacyjnych kamer. Pilnuje go kilka dziwnych stworzeń. Wygląda na to, że są uzbrojone.
- Już tam idę! - krzyknął Han.
Kiedy znalazł się na niższym poziomie, ujrzał pancerną płytę chroniącą zamknięte drzwi. Mara przyglądała się, jak dwie mistrylskie strażniczki umieszczają w pobliżu zamka detonatory termiczne.
Zaniepokojony Lando nerwowo spacerował w przeciwległym końcu korytarza.
- Tylko nie spowodujcie większych zniszczeń niż musicie! - zawołał w pewnej chwili. -1 bez tego czeka mnie tu, na Kessel, mnóstwo pracy.
Obie kobiety zignorowały go, a kiedy zakończyły mocować ładunki wybuchowe, odbiegły za zakręt korytarza. Wszyscy pochylili głowy i zasłonili dłońmi uszy. Po kilku sekundach rozległ się stłumiony huk eksplozji.
Niemal w tej samej chwili usłyszeli odgłosy blasterowych strzałów, dobiegające z głębi korytarza. Towarzyszyło im piskliwe wycie energetycznych smug, odbijających się od ścian i sufitu.
- Nie! Nie! Jeszcze nie w tej chwili! - odezwał się czyjś zalękniony głos, który bez wątpienia należał do Morutha Doole’a.
Pojedynczy huk oznajmił, że ostatni detonator odstrzelił dolną część pancernej płyty. Włochaty Whiphid pospieszył, by mocarnymi łapami usunąć z drogi resztki przeszkody.
- Uważaj! - krzyknęła Mara.
Whiphid upadł na posadzkę i przetoczył się w tej samej chwili, w której wątłe larwy, wymachując górnymi kończynami, zaczęły strzelać na oślep z blasterowych pistoletów. Pod bielmami w ich oczodołach można było dostrzec obracające się gałki oczne, które jednak niczego nie widziały.
- Bierzcie się do nich! - zawył Doole. Na dźwięk jego głosu larwy odwróciły się i zaczęły strzelać do niego z blasterów. Doole zdążył jednak zanurkować za pancerną płytę drzwi swojej celi. - Ale nie do mnie!
Głośno sycząc, przypominający gada Trandoshan wystrzelił w głąb korytarza. Udało mu się trafić dwie ślepe larwy. Wpadł do środka, ale zanim pozostali przemytnicy zdążyli pospieszyć za nim, od strony sufitu dobiegł wszystkich huk kolejnej eksplozji. Han, Mara i obie Mistrylki skorzystali z zamieszania, przecisnęli się obok Trandoshana i zaczęli pokonywać korytarz, przesuwając się skokami wzdłuż ścian i strzelając. Han trafił kolejną larwę, a w następnej chwili część sufitu się zawaliła i płonące szczątki spadły na posadzkę.
Rój Rybetek, głośno zawodzących i żądnych zemsty, przedarł się przez zgliszcza sufitu i wpadł do prywatnej celi Doole’a. Każda trzymała jakiś blaster i strzelała do metalowej płyty, za którą krył się ich prześladowca. Środek płyty zaczynał żarzyć się wiśniowo.
Pozostałe ślepe larwy, słysząc nowy dźwięk, skierowały lufy blasterów w stronę samic, ale jakby nagle pojęły, jakby porozumiały się z matkami, gdyż obróciły się i także wymierzyły broń w Doole’a.
- Przestańcie, przestańcie! - krzyczał przerażony Rybet.
Han podszedł chyłkiem do Calrissiana, nie chcąc dostać siew sam środek tej wojny domowej. Nagle Doole wrzasnął i puścił ochronną
płytę. Jego mechaniczne oko wyskoczyło z obejmy i roztrzaskało się na tysiące części, które z głośnym brzękiem zaczęły toczyć się po posadzce. Długie palce Rybeta przycisnęły ukryty guzik, otwie- rając płytę zapadni, znajdującą się obok niego. Doole przeraźliwie zaskrzeczał i wskoczył do tunelu, który miał umożliwić mu ucieczkę. W głąb kopalni.
- Pospieszmy się, bo nam ucieknie! - zawołał Lando. - Nie chcę, żeby przebywał w tunelach moich kopalń!
Pozostałe larwy stłoczyły się na krawędzi otworu, jakby chciały pójść w ślady Morutha Doole’a. Nie było wiadomo, czy pragną go ścigać, czy tak jak on zamierzają uciekać. Ich matki pochwyciły je jednak i odciągnęły, uspokajając łagodnymi, kojącymi pomrukami. Szeroko rozstawione oczy Rybetek spoglądały na przemytników z niekłamanym podziwem.
Han rzucił się ku zapadni i uklęknął na skraju otworu. Pochylił się, chcąc się wsłuchać w odgłosy dobiegające z czeluści tunelu. Usłyszał cichnące plaskanie stóp Rybeta, świadczące o tym, że Moruth Doole coraz bardziej zagłębia się w mroczne korytarze.
Larwy wystrzeliły w ślad za nim kilka blasterowych błyskawic. Długie nitki światła zaczęły się odbijać od ścian tuneli, odłupując tu i ówdzie kawałki skały. Blask uaktywnił włókna błyszczostymu, które zaczęły wydzielać błękitną poświatę.
A później Han usłyszał inny dźwięk, który sprawił, że krew w jego żyłach wydała mu się lodowatą wodą. Odgłos ten, początkowo cichy, z każdą chwilą stawał się coraz głośniejszy. Przenikał chłodem całe ciało. Był to dźwięk setek spiczastych kończyn, uderzających jak sople lodu o kamienną posadzkę. Nadal było słychać klaskanie stóp uciekającego Doole’a, ale coraz cichsze, dobiegające teraz z dużej odległości. Tymczasem stuk kończyn wielonogich stworzeń przybierał na sile; jego natężenie niemal dorównywało głośności kroków uciekiniera... Słychać też było chrapliwy oddech Rybeta, który machając na oślep rękami, szukał wyjścia z wydrążonego tunelu.
Han usłyszał następne stuki wielu odnóży. Przypominały mu panikę w stadzie liczącym wiele stworzeń. Zrozumiał, że energożerne pająki spieszą, wyłaniają się z poprzecznych tuneli, by pożywić się po długim okresie postu, jaki panował ostatnio w kopalni. Poczuł, że cierpnie mu skóra.
Wtem rozległ się przeraźliwy wrzask, rozpaczliwy pisk, po którym odgłos kroków Doole’a nagle umilkł. Po sekundzie przyprawiający o mdłości krzyk urwał się jak ucięty nożem. Nie było także
słychać stuku lodowatych odnóży o kamienie. Absolutna cisza, jaka zapadła, wydawała siej eszcze straszniej sza od wrzasku Doole’ a. Han szybko przyciągnął klapę zapadni i umocował ją, zanim energożerne pająki miały czas rozejrzeć się za nową ofiarą.
Bezwładnie opadł na najbliższe krzesło, czując, że jego serce wali jak młotem. Przemytnicy sprawiali wrażenie usatysfakcjonowanych rezultatem walki. Whiphid oparł się o ścianę i skrzyżował włochate ręce.
- Dobra walka - burknął.
Trandoshan spojrzał na prawo i lewo, jakby szukał czegoś do jedzenia.
Rybetki zaczęły odciągać larwy, które ucierpiały podczas walki. Zajęły się opatrywaniem ran tych, które przeżyły, i opłakiwaniem innych, które nie miały tyle szczęścia.
Han westchnął widząc, że Lando siada ciężko na sąsiednim krześle.
- No cóż, stary - powiedział. - Teraz możesz zająć się modernizacją kopalni.
Han, Lando i Mara odlecieli „Sokołem” z powrotem na księżyc, przemieniony obecnie w bazę przemytników. Teraz, kiedy Calrissian nie starał się tak bardzo wycisnąć z Mary ciepłego słowa czy uśmiechu, rozmawiali ze sobą znacznie częściej. Kobieta przestała nawet unikać spojrzeń Landa i unosić podbródek, ilekroć się odezwał. Większość czasu spędziła zapewniając go, że „Ślicznotka” będzie absolutnie bezpieczna, chroniona przez energetyczne pola więzienia, w którym kazała pozostać innym przemytnikom. Lando nie sprawiał wrażenia całkowicie przekonanego, ale nie zamierzał się sprzeczać ze wspólniczką.
- Mamy mnóstwo papierkowej pracy - oznajmiła Mara. - Wszystkie standardowe formularze umów i kontraktów zostały już dawno przygotowane do podpisu w księżycowej bazie. Kiedy wylądujemy, będziemy mogli natychmiast dopełnić tych formalności. Oprócz tego trzebajeszcze podpisać wiele innych dokumentów i umieścić je w pamięciach komputerów, a także uzgodnić wiele szczegółów.
- Stanie się, jak sobie życzysz - odparł Lando. - Mam nadzieję, że nasza współpraca będzie harmonijna i długotrwała. Przede wszystkim musimy jak najszybciej uruchomić produkcję błyszczostymu. W naszym wspólnym interesie jest szybkie dostarczenie przyprawy na rynki zbytu, zwłaszcza że muszę wyłożyć mnóstwo forsy, by kopalnie wznowiły pracę.
Han przysłuchiwał się ich rozmowie, ale myślami wybiegał ku rodzinie.
- Jeżeli chodzi o mnie, wracam do domu - oświadczył. - Nie będzie żadnych więcej indywidualnych wypraw.
„Tysiącletni Sokół”, kierując się ku księżycowi, coraz bardziej oddalał się od mglistej warstwy uchodzących gazów. Z chwilą gdy opuścił atmosferę Kessel, ogarniętą turbulencjami, lot przez próżnię przestworzy przypominał ślizganie się po tafli lodu.
Nagle na pulpicie łączności z bazą na księżycu rozj arzyła się alarmowa lampka.
- Uwaga, „Sokół”! Wykryliśmy duży obiekt zbliżający się do systemu Kessel. Jest naprawdę duży.
Han zareagował w jednej chwili.
- Lando, sprawdź to za pomocą naszych skanerów.
Calrissian wpatrzył się w ekran nad pulpitem drugiego pilota. Nagle wyprostował się na fotelu, a jego oczy stały się wielkie jak dwa spodki.
- Duży, to za mało powiedziane - stwierdził.
Han także widział kulisty obiekt ukazujący się w jego iluminatorze. Kulisty, ale przypominający szkielet. Dźwigary i wsporniki tworzyły armilarną sferę o rozmiarach miniaturowego księżyca.
- To Gwiazda Śmierci!
Ku zaniepokój eniu Tola Sivrona naprawy zaj ęły więcej czasu niż przypuszczał, ale w końcu prototyp był gotów. Mógł skierować się w stronę najbliższego systemu planetarnego i zaatakować go z pokładowej broni.
Sivron kręcił się na fotelu, ale z prawdziwą satysfakcją obserwował, jak kapitan szturmowców wydaj e rozkazy swoim podwładnym. Obarczanie innych częścią odpowiedzialności było pierwszą lekcją, jakiej musiał nauczyć się każdy przełożony. Sivron lubił siedzieć w fotelu pilota i przyglądać się, jak inni wykonują całą pracę.
Krępy i łysy Doxin pochylił się ku niemu, nie wstając z sąsiedniego fotela.
- Cel zaczyna być widoczny, panie dyrektorze.
- To dobrze - odparł Sivron, spoglądając na pasma atmosfery otaczającej planetę i ciągnącej się za nią. Wokół nieforemnej bryły kręcił się pojedynczy księżyc.
- Wygląda na to, że po systemie krząta się dużo różnych statków zauważył Yemm, Devaronianin. - Na wszelki wypadek śledzę i rejestruję ich trajektorie lotów, żeby pozostał jakiś ślad dla potomności. Z pewnością będziemy musieli złożyć naszym przełożonym wyczerpujący raport na temat funkcjonowania naszego prototypu.
- To baza Rebeliantów - oświadczył Tol Sivron. - Nie ma co do tego cienia wątpliwości. Popatrzcie na te statki. Zwróćcie uwagę na położenie bazy. To z pewnością stąd przyleciał do nas ten więzień, Han Solo.
- Skąd może pan być tego taki pewien? - odezwała się Golanda.
Sivron wzruszył ramionami.
- Musimy przecież wypróbować Gwiazdę Śmierci, nieprawdaż? Powinniśmy znaleźć jakiś dobry cel... Może nim być na przykład ta rebeliancka baza.
Kapitan szturmowców usiadł za pulpitem swojego stanowiska dowodzenia.
- Odbieram z bazy na księżycu bardzo dużo sygnałów alarmowych - powiedział. - Wygląda na to, że znajduje się tam jakaś placówka wojskowa.
Przez wielki otwór w grocie na księżycu nie przestawały wylatywać chmary statków. Choć różniły się między sobą, wszystkie wyglądały jak bardzo szybkie i dobrze uzbrojone krążowniki. Zajmowały pozycje wokół Kessel.
- Nie umkną nam - oświadczył Tol Sivron. - Wziąć na cel planetę. Możecie strzelać, kiedy będziecie gotowi. - Uśmiechnął się, a końce jego spiczastych zębów spoczęły na krawędzi wargi. - Jestem pełen dobrych przeczuć.
Doxin wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. Z wrażenia chyba nawet zapomniał oddychać.
- Nigdy nie sądziłem, że będę miał szansę ujrzenia tej broni w prawdziwej akcji.
- Wie pan przecież, że nigdy nie była wzorcowana - odezwała się Golanda z kwaśnym wyrazem twarzy.
- Ten superlaser może przecież niszczyć planety - odciął się Doxin. - Możemy zamieniać całe światy w chmury szczątków. Jak dobrze, pani zdaniem, musi być wzorcowany?
- Biorę na cel - odezwał się kapitan szturmowców.
W pomieszczeniach celowniczych, otoczonych ochronnymi płytami i oświetlonych jedynie blaskiem różnokolorowych lampek migoczących na kontrolnych pulpitach, przebywali teraz inni szturmowcy. Otrzymali rozkaz zapoznania się z odpowiednimi rozdziałami instrukcji obsługi i pełnili funkcje celowniczych i artylerzystów.
- Dlaczego zajmuje warn to tyle czasu? - odezwał się Sivron, niecierpliwie wiercąc się na fotelu pilota, jakby dotyk miękkiej, gładkiej tkaniny sprawiał mu wyraźną przykrość.
Nagle ledwo słyszalny szum aparatury kontrolnej i pomiarowej ucichł niemal całkowicie. Wszystkie lampki na pulpitach ściemniały. Prototyp Gwiazdy Śmierci zużył niesamowitą ilość energii.
Przez dziobowy iluminator można było dostrzec niezwykły widok. Cienkie nitki światła pierwotnych laserów, umieszczonych za łukowato wygiętymi wspornikami przypominającymi gigantyczne stalowe tęcze, uległy zogniskowaniu w ogromnej soczewce Gwiazdy Śmierci. W przestworza wystrzeliła jaskrawozielona smuga o potwornej mocy i średnicy przekraczającej rozmiary gwiezdnego statku.
Dotarła do celu, który eksplodował w oślepiającym błysku, posyłając w przestworza chmury ognia, dymu i żarzących się szczątków.
Tol Sivron zaczął klaskać.
Yemm pilnie coś zapisywał.
Doxin wydał okrzyk, pełen triumfu i zdumienia.
- Chybił pan - odezwała się Go landa.
Tol Sivron zamrugał powiekami małych, ciemnych oczu.
- Co takiego?
- Trafił w księżyc, a nie w planetę.
Sivron przekonał się, że mówiła prawdę. Księżyc, pełniący funkcję bazy gwiezdnych statków, został rozerwany na miliardy okruchów, które opadały teraz na Kessel niczym grad ognistych meteorów.
Myśliwce i statki, które zdążyły opuścić księżycową bazę, roiły się teraz w przestworzach wokół Kessel jak ogniste modliszki, rozdrażnione podczas godowej pory.
Tol Sivron rozwijał i zwijał gładkie głowoogony, czując świerzbienie końcówek nerwów. Odchylił się w fotelu pilota i lekceważąco machnął dłonią, której palce przypominały długie szpony.
- To można będzie bardzo łatwo skorygować - powiedział. - Cel i tak nie miał znaczenia. Najważniej sza jest sama świadomość, że prototyp funkcjonuje prawidłowo. - Z zadowoleniem pokiwał głową. Dokładnie tak, jak pisaliście w swoich raportach o postępach badań.
Głęboko westchnął, czując, że zaczyna przenikać go dreszcz podniecenia.
ROZDZIAŁ 29
Leia była zdumiona, widząc, że Mon Mothma jeszcze żyje. Z trudem ukrywając niepokój, stanęła obok łoża śmierci przywódczyni Nowej Republiki i spojrzała na dziesiątki przyrządów i aparatów, które nie pozwalały chorej umrzeć.
Kasztanowowłosa kobieta była kiedyś zawziętą rywalką ojca Leii. Bardzo często sprzeciwiała mu się podczas obrad Senatu. Teraz nie mogła stanąć o własnych siłach. Jej szara, przezroczysta skóra była tak cienka jak wysuszony pergamin, którym obciągnięto kości. Jej powieki unosiły się tak powoli, jakby były dwiema pancernymi płytami, a oczy przez dłuższą chwilę nie mogły skupić się na twarzy gościa.
Leia przełknęła ślinę. Czuła się tak, jak gdyby ktoś wlewał jej do żołądka roztopiony ołów. Obawiając się, że najlżejszy dotyk może spowodować sińce, wyciągnęła rękę i drżącymi palcami musnęła ramię Mon Mothmy.
- Leio... - wyszeptała Mon Mothma. - Przyszłaś.
- Przyszłam, bo mnie wezwałaś - odparła Leia.
Han zabrał ją z Yavina Cztery i zostawił na Coruscant, a sam poleciał z Landem. Trochę zrzędził, że musi podrzucić go na Kessel, ale obiecał, że wróci za kilka dni. Leia mówiła sobie, że uwierzy w to, dopiero kiedy go ponownie zobaczy. Tymczasem nie mogła ukryć przerażenia, jakie wywarł na niej stan zdrowia Mon Mothmy, pogarszający się coraz szybciej.
- Twoje dzieci... Sąjuż bezpieczne?
- Tak. Są tu, na Coruscant. W tej chwili opiekuje się nimi Winter. Nie pozwolę, żeby ktoś mi je znów odebrał.
Leia wiedziała, że będzie jeszcze bardziej zajęta niż kiedyś. Nie będzie miała czasu, który mogłaby spędzać z Hanem i dziećmi. Przez chwilę zazdrościła szarym urzędnikom wiodącym stosunkowo spokojne życie, którzy mogli pod koniec dnia iść do domu, zostawiając resztę pracy na dzień następny. Ona urodziła się jednak jako dziecko Jedi i była wychowywana przez senatora Baila Organę. Przez całe życie przygotowywała się do pełnienia ważnych funkcji, a więc teraz nie mogła się uchylać ani od obowiązków publicznych, ani prywatnych.
Nabrała głęboko powietrza, chłonąc wiszący w powietrzu mdlący zapach środków dezynfekcyjnych i lekarstw, zmieszany z wonią ozonu.
Czuła się bezradna. Uniesienie, jakie ogarnęło ją z powodu uratowania syna i zwycięstwa nad imperialnym oddziałem szturmowym, wydawało się jej teraz czymś trywialnym wobec heroicznej walki Mon Mothmy z trucizną, nieubłaganie wyniszczającąjej organizm. Niewielką pociechę stanowił fakt, że ambasador Furgan nie żył i nie mógł chełpić się zwycięstwem.
- Ja... - odezwała się z wysiłkiem Mon Mothma - złożyłam właśnie na ręce członków rady rezygnację ze swojego stanowiska. Nie będę piastowała dłużej funkcji przywódczyni Nowej Republiki.
Leia doszła do wniosku, że zdawkowe słowa pocieszenia nie zdadzą się na nic. Zareagowała dokładnie tak, jak nauczyła ją Mon Mothma. Jej pierwszą myślą była troska o los Nowej Republiki.
- A co z rządem? - zapytała. - Czy członkowie rady nie zaczną teraz kłócić się między sobą i nie potrafiąc dojść do kompromisu, niczego nie osiągną? Kto zostanie teraz ich rozjemcą? Kto będzie ich przywódcą?
Popatrzyła na Mon Mothmę, a wycieńczona kobieta skierowała na nią błyszczące oczy, pełne nadziei.
- Ty będziesz naszą przywódczynią, Leio - powiedziała.
Zaskoczona Leia zamrugała i z wrażenia zapomniała zamknąć usta. Mon Mothma znalazła w sobie tyle sił, że lekko kiwnęła głową.
- Tak, Leio. Kiedy ciebie nie było, członkowie rady zwołali zebranie, żeby zastanowić się nad naszą przyszłością. Moja rezygnacja nikogo nie zaskoczyła, a w głosowaniu, które później nastąpiło, jednogłośnie zdecydowaliśmy, że ty powinnaś zostać moją następczynią.
- Ale... - zaczęła Leia.
Czuła, że jej serce bije przyspieszonym rytmem, a przez głowę przelatują setki myśli. Nie spodziewała się tego, a w każdym razie
nie tak szybko. Może po kolejnych dziesięciu czy dwudziestu latach wiernej służby, ale teraz...?
- Ty, Leio, zostaniesz teraz przywódczynią - ciągnęła Mon Mothma. - Gdybym miała chociaż trochę więcej siły, oddałabym ci ją całą. Będziesz jej potrzebowała, żeby nie dopuścić do rozpadu odrodzonej Nowej Republiki.
Mon Mothma zamknęła oczy i zdumiewająco mocno zacisnęła palce wokół nadgarstka Leii.
- Nawet wówczas, kiedy odejdę, będę obserwowała cię, jak sobie radzisz.
Nie potrafiąc wykrztusić ani słowa, Leia uklękła obok łóżka Mon Mothmy i pozostała tak bardzo długo, aż na niebie nad Coruscant ukazały się gwiazdy.
ROZDZIAŁ 30
Jeden z żołnierzy specjalnej grupy szturmowej Wedge’anatyle rozszyfrował systemy kontrolne Laboratorium Otchłani, że we wszystkich pomieszczeniach placówki rozległo się głośne wycie syren alarmowych. W głośnikach interkomu odezwał się nieznany głos:
- Uwaga, ogłaszam czerwony alarm! W pobliżu pojawił się imperialny gwiezdny niszczyciel. Powtarzam, ogłaszam czerwony alarm! Przygotować się do odparcia ataku!
Wedge, stojący u boku Qwi w jej opustoszałym dawnym laboratorium, spoglądał na pokiereszowany i osmalony kadłub „Gorgony”. Gigantyczny statek powoli się obracał, zajmując dogodną pozycję ponad gromadą skalnych asteroid.
- O, rety! - jęknął Threepio. - Myślałem, że przynajmniej tutaj możemy się czuć bezpieczni.
Wedge chwycił jasnoniebieską dłoń Qwi.
- Chodź, musimy jak najszybciej znaleźć się w centrum dowodzenia.
Wybiegli na korytarz. Qwi robiła wszystko, co mogła, by wskazywać drogę, ale bardzo często nie pamiętała, w który korytarz mają skręcić. Threepio, brzęcząc serwomotorami, dreptał za nimi tak szybko, jak potrafił.
- Poczekajcie na mnie! - krzyczał. - Och, dlaczego zawsze musi dziać się coś takiego?
Kiedy Wedge wpadł do centrum dowodzenia, z prawdziwą ulgą stwierdził, że kilkunastu jego żołnierzy znalazło się tam wcześniej
niż on. Niektórzy siedzieli teraz przed pulpitami kontrolnymi i starali sieje uruchomić. Kilka końcówek komputerowych nie funkcjonowało, ale pozostałe bez trudu budziły się do życia. Na ekranach monitorów pojawiały się pierwsze dane.
Wedge położył dłonie na ramionach Qwi i przybliżywszy twarz, utkwił spojrzenie w jej ogromnych oczach.
- Qwi, postaraj się przypomnieć sobie! Czy Laboratorium Otchłani dysponuje jakimiś własnymi systemami obronnymi?
Qwi spojrzała przez okratowany świetlik w suficie na mamucią sylwetkę gwiezdnego niszczyciela, podobną do grotu strzały. Wyciągnęła rękę ku sufitowi.
- To była nasza obrona - odparła. - Laboratorium Otchłani miało być chronione jedynie przez flotę gwiezdnych niszczycieli admirał Daali.
Podbiegła do jednej z nieczynnych konsolet komputerowych. Posłużyła się muzyczną klawiaturą, by podać hasło, które umożliwiłoby jej dostęp do systemu. Liczyła na to, że będzie mogła zastąpić nieosiągalne informacje danymi z własnych zbiorów i wybrać funkcjonujący podprogram nadrzędny.
- Dysponujemy polami ochronnymi - oświadczyła po chwili. Musimy tylko skierować do nich więcej mocy.
Pięciu umęczonych techników podeszło, by jej pomóc. Korzystając z własnego doświadczenia, wydali generatorom rozkaz powiększenia siły ochronnego pola otaczającego najważniejsze planeto idy.
- Na razie to pozwoli nam odeprzeć atak - odezwał się jakiś technik - ale nie powiem, żebym był tym zachwycony, panie generale. Reaktor dostarczający mocy jest i tak niestabilny, a teraz obciążyliśmy go jeszcze bardziej. Możliwe, że w ten sposób przypieczętowaliśmy własną zgubę.
Spojrzenie Wedge’a przeniosło się na Qwi, ale po chwili ponownie spoczęło na twarzy żołnierza.
- No cóż, nasza śmierć byłaby pewna, gdybyśmy nie zrobili niczego, żeby wzmocnić te osłony. Właściwie mamy już wszystko, czego szukaliśmy. Myślę, że nadszedł czas, żeby opuścić Laboratorium Otchłani. Proszę przygotować statki do odlotu.
- Jeżeli pozwoli nam na to Daala - wtrąciła Qwi. - Bardzo wątpię, by zgodziła się nas wypuścić ze wszystkimi wykradzionymi tajemnicami.
Wedge nagle zamrugał. Dopiero teraz o czymś sobie przypomniał.
- Przecież rozebraliśmy napęd jednej korwety, żeby mieć części zapasowe do naprawy systemu chłodzenia reaktora! - zawołał. Jeden z moich statków jest unieruchomiony i nie może odlecieć! Pospieszył do stanowiska komunikatora, włączył zasilanie mikrofonu i wybrał kanał o bardzo wąskim paśmie częstotliwości. - Kapitanie Ortola, proszę natychmiast wydać rozkaz startu wszystkim pilotom myśliwców ze swojego statku. Proszę ewakuować cały personel na pokład „Yavaris” albo którejś z pozostałych korwet. Pański statek, pozbawiony możliwości manewru, zostanie zniszczony w pierwszej kolejności.
- Rozkaz, panie generale - odezwał się głos kapitana Ortoli.
Szeroki, trapezoidalny ekran w przeciwległym końcu centrum dowodzenia rozjarzył się błyskami trzasków i zakłóceń. Po chwili ukazał się na nim wizerunek płomiennowłosej admirał Daali, która pochyliła się, jak gdyby chciała wyjść z ekranu. Jej oczy rzucały błyskawice niczym oszczepy, wymierzone prosto w serce Wedge’a.
- Rebeliancka szumowino, nie wydostaniesz się żywy z Laboratorium Otchłani. Wykradłeś tajemnice, które kryła ta placówka, i zbrukałeś je, włamując się do baz danych. Nie pozwolę ci ani poddać się, ani odlecieć. Zasłużyłeś na śmierć.
Daala przerwała połączenie, zanim Wedge zdążył choćby pomyśleć o odpowiedzi. Pokręcił głową, widząc, że srebrzyste iskry zakłóceń znikają, a ekran ponownie przybiera szarą barwę. Czując, że jego serce wali jak młotem, odwrócił głowę w stronę swojej towarzyszki.
- Qwi, czy jesteś pewna, że nie możemy posłużyć się niczym więcej? Nie mamy żadnej innej broni?
- Poczekaj - odparła Qwi.- Chewbacca z grupą żołnierzy poszedł na dół, żeby uwolnić przetrzymywanych tam Wookiech. Niewolnicy zazwyczaj zajmowali się naprawami imperialnych myśliwców albo szturmowych wahadłowców. Może one...?
Jeden z komandosów Nowej Republiki raptownie uniósł głowę.
- Szturmowe wahadłowce? Zapewne chodzi o jednostki klasy Gamma. Nie są to maszyny specjalnie nowoczesne, ale mają bardzo gruby pancerz i silne uzbrój enie. Byłyby znakomitym uzupełnieniem naszych sił. Daala dysponuje zaledwie jednym gwiezdnym niszczycielem, ale siła ognia jej statku jest większa niż siła „Yavaris” i wszystkich korwet.
Dowódca eskadry spojrzał na listę z wykazem urządzeń, przesuwającą się na ekranie.
- Tego się obawiałem, panie generale - oznajmił. - To stare modele. Wymagają, żeby podczas skomplikowanych manewrów, a takich z pewnością nie zabraknie w sąsiedztwie tylu czarnych dziur, pilotował je automat. Możliwe, że wystarczyłby tylko jeden android i wzajemne sprzężenie nawigacyjnych komputerów wszystkich statków.
W tej właśnie chwili do centrum dowodzenia wpadł Threepio, brzęcząc serwomotorami i stukając metalowymi stopami. Wydał głośne westchnienie, pełne niekłamanej ulgi.
- Ach, tutaj jesteście! Nareszcie was odnalazłem.
Wedge, Qwi i pozostali odwrócili się i skierowali spojrzenia na złocistego androida.
Threepio szedł pierwszy, z przerażeniem wymachując rękami. Wspiął się po wysokiej rampie wiodącej do hangaru remontowego. Stanął w drzwiach obrzeżonych kamiennymi głazami.
- Naprawdę nie wiem, dlaczego wszyscy nagle traktują mnie jakbym był czyjąś... własnością - oświadczył.
Chewbacca warknął groźnie, a android odwrócił się natychmiast w jego stronę.
- To naprawdę nie ma nic do rzeczy - odparł. - Prawdę mówiąc, ja...
Potężny Chewie ujął go w pół, przeniósł przez wolną przestrzeń i postawił na odchylonej rampie szturmowego wahadłowca klasy Gamma. Niedawno wyzwoleni Wookie razem z grupąkomandosów Nowej Republiki zaczęli zajmować miejsca we wszystkich pięciu opancerzonych maszynach, które znajdowały się w hangarze. Każdy statek był w idealnym stanie dzięki wielu godzinom pracy, jakie spędzili przy nich niewolnicy.
Od strony sklepienia dobiegł stłumiony huk wybuchów. Asteroida zadrżała, trafiona strzałami z turbolaserowych dział niszczyciela admirał Daali. Chewbacca i pozostali Wookie zaryczeli, unosząc kudłate głowy. Ich nieludzkie wycie odbiło się od kamiennych ścian echem głośniejszym niż odgłos trafień. Ze szczelin w sklepieniu zaczęły opadać niewielkie obłoki skalnego pyłu.
- Nadal myślę, że będę tego żałował - odezwał się ponownie Threepio. - Nie zaprojektowano mnie z myśląo wykonywaniu takiej pracy. Potrafię porozumiewać się z innymi strategicznymi komputerami i będę mógł koordynować trajektorie lotu wszystkich statków, ale powierzenie mi funkcji naczelnego stratega...
Chewbacca zignorował jego uwagi i wszedł do wnętrza wahadłowca. Widząc, że jego narzekania pozostają bez odpowiedzi, złocisty android podreptał w górę rampy i zniknął w otworze opancerzonego statku, mówiąc:
- Mimo to zawsze jestem gotów pomagać jak umiem.
Pozostali Wookie, włącznie z przygarbionym Nawruunem, zajęli miejsca na fotelach artylerzystów, gotowi rozprawić się z imperialnymi myśliwcami.
Chewbacca opadł na fotel pilota wahadłowca, zbyt mały dla jego ogromnego ciała, i zmusił Threepia, żeby zajął miejsce obok niego, na fotelu drugiego pilota.
- Och, niech ci będzie - jęknął android, a potem zaczął badać konsoletę z komputerem, pragnąc się zorientować, jak najlepiej się z nim porozumieć.
W hangarze rozległy się następne stłumione grzmoty trafień z turbo laserowych dział niszczyciela admirał Daali. Musiały być bardzo głośne, skoro przeniknęły przez grube ściany. Wkrótce jednak wszystkie inne dźwięki zostały zagłuszone przez coraz głośniejszy szum uruchamianych repulsorowych silników wahadłowców.
Chewbacca uniósł opancerzony i silnie uzbrojony statek w powietrze i obrócił, chcąc skierować dziobem ku wylotowi hangaru. Ochronne pola, zapobiegające uciekaniu atmosfery, zamknęły się za nimi na sekundę przedtem, zanim otworzyły się ciężkie pancerne wrota zewnętrzne, wielkie jak potworna pionowa paszcza.
Threepio dokonał sprzężenia wszystkich pięciu nawigacyjnych komputerów i zaczął uruchamiać programy decydujące o trajektoriach lotu. Lecące jego śladem wahadłowce zacieśniły szyk i zaczęły nabierać prędkości.
- To wszystko jest nawet dosyć podniecające - oznajmił android.
Chewbacca zaczął przyciskać guziki na pulpicie konsolety. Jego wahadłowiec wystrzelił jak pocisk przez otwarte wrota, by po chwili pozostawić za rufą ochronne pole Laboratorium Otchłani.
Nad głową Wookiego ukazał się rój myśliwców wyłaniających się z hangarów koreliańskich korwet. Fregata „Yavaris” otworzyła ogień do gwiezdnego niszczyciela, który nie przestawał razić grupki asteroid turbolaserowymi błyskawicami. Z hangarów „Gorgony”, rozmieszczonych na najniższych pokładach, zaczęły ukazywać się
eskadry myśliwców typu TIE, wyskakujących jak przerażone mynocki z jaskini.
Chewbacca włączył systemy uzbrojenia, a Threepio zrealizował sprzężenie między swoim komputerem celowniczym a komputerami pozostałych maszyn. Pięć szturmowych wahadłowców skierowało się ku rejonowi przestworzy, w którym trwała najbardziej zażarta walka.
- O rety! - odezwał się Threepio.
ROZDZIAŁ 31
Kiedy u drzwi jej komnaty w przebudowanym Pałacu Imperialnym odezwał się kurant, Leia obudziła się i stwierdziła, że zbliża się najciemniejsza godzina nocy. Mimo to wstała i poszła otworzyć. Przez chwilę miała nadzieję, że to może Han zdążył wrócić z Kessel. Kiedy jednak przetarła oczy, chcąc usunąć z nich resztki snu, przekonała się, że za drzwiami stoi jej brat, Luke. Znieruchomiała na chwilę, całkowicie zaskoczona, i dopiero po jakimś czasie rzuciła się, żeby go uściskać.
- Luke! Kiedy przyleciałeś na Coruscant?
Kątem oka zauważyła sylwetkę drugiego młodego mężczyzny, stojącego nieco głębiej w mrocznym korytarzu. Po rozwichrzonych ciemnych włosach rozpoznała Kypa Durrona. Młodzieniec w niczym nie przypominał zuchwałego chłopaka, którego Han uratował z kopalni błyszczostymu na Kessel. Pochylił głowę, ale było widać sińce pod jego oczami.
- O, Kyp... - powiedziała obój ętnym tonem pozbawionym wszelkich emocji.
Trochę zdenerwowała się widokiem młodzieńca. Kyp zaliczał się kiedyś do najlepszych przyjaciół jej męża, towarzyszył mu w kilku eskapadach, ale później przeszedł na ciemną stronę, obezwładnił Luke’a, stał się sprawcą śmierci milionów ludzi, podniósł rękę na Hana...
Twarz i oczy Kypa sprawiały wrażenie bardzo starych, zmęczonych piekłem, przez które przeszedł... i którego był sprawcą. Leia widziała takie oczy tylko raz, u swojego brata, kiedy musiał się pogodzić z faktem, że Darth Vader jest jego ojcem. Piekło Kypa było tak samo głębokie jak piekło Luke’a.
Korytarzem przemknął android-posłaniec, mrugając czerwonymi światełkami i ostrzegając w ten sposób innych, żeby ustąpili mu z drogi. Po chwili zniknął za zakrętem, pomimo głębokiej nocy spiesząc z jakąś wiadomością.
Rumieniąc się ze wstydu, Leia przypomniała sobie o obowiązkach dobrej gospodyni.
- Proszę, wejdźcie do środka.
Z komnaty sypialnej wyłoniła się Winter. Stąpała cicho jak duch, bezszelestnie stawiając bose stopy na podłodze. Była ubrana tylko w nocną koszulę, ale sprawiała wrażenie gotowej do obrony dzieci, gdyby zagrażało im jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Na widok Luke’a z powagą kiwnęła głową.
- Witam cię, mistrzu Skywalkerze - powiedziała.
Luke uśmiechnął się i w odpowiedzi także lekko skinął głową.
- Witaj, Winter.
Piastunka odwróciła się i ruszyła z powrotem do sypialni.
- Sprawdzę, co słychać u dzieci - rzekła.
Po chwili zniknęła, nie dając nikomu szansy zamienienia z nią choćby słowa.
Leia ponownie przeniosła spojrzenie z Kypa na Luke ‘a. Czuła, że całe jej ciało protestuje ze zmęczenia. Najbardziej bolała ją głowa, skronie. Zbyt często pokrzepiała się wzmacniającymi napojami. Zbyt dużo czasu poświęcała dyskusjom i negocjacjom z innymi członkami rady. Zbyt mało czasu pozostawało jej na sen i wypoczynek.
Kiedy obaj mężczyźni przestąpili przez próg, Luke zamknął drzwi wejściowe. Po chwili znaleźli się w salonie. Leia doskonale pamiętała, jak jej brat uczył ją w tym pomieszczeniu, jak pomagał jej doskonalić umiejętności Jedi. Dzięki temu mogła wyczuć, że tym razem przyszedł prosić jąo pomoc w załatwieniu ważniejszej sprawy.
- Czy jest Han? - wyrzucił z siebie Kyp, rozglądając się po kątach salonu.
Leia zauważyła, że młodzieniec nadal nosi tę samą czarną pelerynę, którą kiedyś otrzymał w prezencie od Hana. Teraz jednak traktował ją raczej jak symbol. Narzucił ją na kombinezon zapewne dlatego, żeby przypominała mu, kim o mało co nie został.
- Odleciał na Kessel z Landem - odparła, unosząc kąciki ust w smutnym, wymuszonym uśmiechu. - Calrissian chciał spróbować swoich sił, uruchamiając kopalnie błyszczostymu.
Kyp niepewnie zmarszczył brwi, a Luke usiadł w jednym z foteli, automatycznie przystosowującym się do kształtów ciała. Pochylił się i złączył palce. Skierował uporczywe spojrzenie na twarz siostry.
- Leio, potrzebna mi jest twoja pomoc - zaczął.
- Ta-a, domyślałam się, że chodzi o coś takiego - odparła, nie kryjąc lekkiej ironii. - Rzecz jasna, zrobię, co będzie w mojej mocy. O co chodzi tym razem?
- Kyp i ja doszliśmy... pogodziliśmy się ze sobą. Ma szansę zostać najpotężniejszym rycerzem Jedi, jakiego uczę. Musi jednak zrobić jedną rzecz, nim udzielę mu całkowitego rozgrzeszenia.
Leia przełknęła ślinę, z góry obawiając się tego, co może usłyszeć.
- A czym jest ta „jedna rzecz”? - zapytała.
Luke nawet nie odwrócił głowy.
- Pogromca Słońc musi zostać zniszczony. Wiedzą o tym wszyscy w Nowej Republice. Kyp musi jednak sam to zrobić.
Leia zamrugała, niezdolna wykrztusić ani słowa.
- Ale... W jaki sposób może go zniszczyć? - zapytała, kiedy odzyskała zdolność mowy. - O ile mi wiadomo, Pogromca Słońc jest niezniszczalny. Już raz posłaliśmy go w jądro gazowego giganta, ale Kyp... - skierowała oskarżycielskie spojrzenie na młodzieńca go wyciągnął. Nie sądzę, żeby jakąś różnicę sprawiło wystrzelenie go choćby w środek słonecznej tarczy.
Kyp pokręcił głową.
- Nie, równie łatwo mógłbym wyciągnąć go i stamtąd - oświadczył.
Leia spojrzała bezradnie na brata. Rozłożyła ręce.
- A więc co jeszcze...?
- Kyp i ja polecimy Pogromcą Słońc w rejon Otchłani - odrzekł Luke. - Później Kyp włączy automatycznego pilota i skieruje superbroń w głąb czeluści jakiejś czarnej dziury. Czy ma molekularny pancerz, czy nie, Pogromca Słońc pogrąży się w niej na dobre. Nie znam bardziej radykalnego sposobu pozbycia się czegokolwiek z tego wszechświata.
Kyp odezwał się piskliwym tonem:
- Wiemy, że Pogromca Słońc nie może pozostawać ani w rękach szturmowców Imperium, ani żołnierzy Nowej Republiki. Ja... Doktor Xux nie pamięta, w jaki sposób ponownie go zbudować. Galaktyka już nigdy nie będzie musiała obawiać się takiego zagrożenia.
Napiął mięśnie, wyprostował się i uniósł głowę, a w jego oczach zapłonęły nowe ognie. Zamiast poczucia winy i bólu na jego twarzy odmalowały się determinacja i duma.
Luke dotknął dłonią przedramienia młodzieńca i Kyp zamilkł, jakby rad, że nie będzie musiał mówić nic więcej.
- Leio, wiem, że zostałaś mianowana nową przywódczynią rzekł Luke. - Tylko ty możesz sprawić, że uda się nam zrealizować te plany. - Pochylił się i ciągnął z chłopięcym entuzjazmem, który tak dobrze pamiętała z czasów, kiedy był młodszy. - Wiesz, że mam rację, prawda?
Pokręciła głową, z góry obawiając się dyplomatycznej walki, jaką będzie musiała stoczyć, kiedy tylko wspomni członkom rady o niedorzecznym pomyśle brata.
- Z pewnością wywiąże się zażarta dyskusja - rzekła. - Członkowie rady się nie zgodzą, żeby Kyp kiedykolwiek znalazł się chociażby w pobliżu Pogromcy. Co miałoby go powstrzymać przed ponownym napadem szału i niszczeniem kolejnych systemów gwiezdnych w galaktyce? Czy mogę pozwolić sobie na takie ryzyko? Czy my możemy?
- Będą musieli podjąć to ryzyko - oświadczył Luke. - To jest coś, co musi być zrobione. A poza tym ja będę wówczas leciał u jego boku.
Leia przygryzła wargę. Jej brat potrafił być bardzo przekonujący. Znała go na tyle dobrze, że nie wprawiało ją w zdumienie to wszystko, co może zrobić Jedi... Była pewna, że Luke potrafi dotrzymać obietnicy.
- Czy wiesz, o co mnie prosisz? - zapytała miękko, prosząco.
- Posłuchaj, Leio - odparł Luke. - Podobnie jak ja musiałem kiedyś stawić czoło naszemu ojcu, tak i Kyp musi pomyślnie przejść tę próbę. Powiedz członkom rady, że jeżeli Kyp Durron zda ten egzamin, ma szansę zostać najsilniejszym Jedi tego pokolenia.
Leia westchnęła i wstała.
- No dobrze - odparła. - Spróbuję...
Przerwał jej Kyp:
- Zrób to albo nie rób w ogóle. Nie próbuj. Prób nie ma. - Później pozwolił sobie na szelmowski uśmiech i dodał, wskazując gestem Luke’a: - Przynajmniej on tak zawsze twierdzi.
ROZDZIAŁ 32
Zgrzytając zębami, Han Solo szarpnął dźwignię sterowniczą „Sokoła”. Zmodyfikowany lekki frachtowiec wystrzelił w górę i zawrócił, zatoczywszy ciasnąpętlę. Oślepiający błysk superlasera Gwiazdy Śmierci zamienił się w świecącą smugę, a szczątki księżyca Kessel utworzyły ognistą chmurę, z każdą chwilą rozprzestrzeniającą się coraz bardziej.
- To miała być moja wojskowa baza! - krzyknął Lando. Jego głos się załamywał. - Najpierw Moruth Doole, teraz Gwiazda Śmierci... Ten interes przestaje mi się podobać.
Mara Jadę, zamieniając rysy twarzy w wyrzeźbioną maskę, błyskawicznie wcisnęła się między fotele Hana i Calrissiana i pochyliła się nad mikrofonem komunikatora.
- Tu mówi Mara Jadę! - zawołała. - Uwaga, wszystkie jednostki. Proszę o raport. Ile statków straciliśmy? Czy rozkaz ewakuacji bazy dotarł w porę?
Odpowiedział jej zimny, spokojny głos jednej z mistrylskich strażniczek:
- Tak jest, pani komandor. Poderwaliśmy się do lotu na pierwszy sygnał o pojawieniu się intruza. Tylko dwa statki nie zdążyły opuścić bazy. Trzeci został trafiony i zniszczony przez eksplodujące szczątki.
Mara kiwnęła głową, ale nie zmieniła ponurego wyrazu twarzy.
- A więc nadal nasze siły są zdolne do walki - stwierdziła raczej niż zapytała.
- Zdolne do walki! - parsknął Han. - Przeciwko temu potworowi? Co mogą mu zrobić? To Gwiazda Śmierci, a nie towarowy transportowiec.
Popatrzył przez dziobowy iluminator i zobaczył szkielet kuli w przestworzach nad Kessel. Dowódca superbroni zapewne napawał oczy widokiem zniszczeń, których był sprawcą.
- Ależ Hanie - odezwał się prosząco Lando. - Musimy zrobić coś, zanim zniszczy i tę planetę. Pomyśl o przyprawie, która wówczas przepadnie na zawsze.
Mara znów pochyliła się nad mikrofonem.
- Szyk bojowy gamma - rozkazała. - Zamierzam zaatakować tę Gwiazdę Śmierci. - Odwróciła się w stronę Hana i dodała półgłosem: - Jeżeli to jest tylko prototyp, to przypuszczam, że nie będą mieli systemów obronnych, jakimi dysponowała prawdziwa bojowa stacja. Nie będą mieli ani eskadr myśliwców typu TIE, ani turbolaserów umieszczonych na zewnętrznym pancerzu. To właśnie te dwie rzeczy zadały najcięższe straty rebelianckiej flocie, prawda?
- Niezupełnie - oświadczył Lando. - Druga Gwiazda Śmierci użyła superlasera przeciwko kilku naszym największym statkom.
Mara zacisnęła wargi, jakby nad czymś się zastanawiała.
- W takim razie będziemy musieli ich czymś zająć - oznajmiła. Nie sądzę, żeby ten superlaser był skuteczny przy celowaniu do wielu małych statków.
- Mimo wszystko nie podobają mi się szansę... - zaczął Lando.
- Nigdy nie mów mi o szansach - przerwał Han, a potem pochylił się nad pulpitem i zaczął kierować statek na wyznaczoną pozycję w szyku.
- Kto, ja? - unosząc brwi, zapytał Calrissian. - Beznadziejne sprawy to moja specjalność.
„Tysiącletni Sokół” przeleciał nad statkami przemytników, chcąc znaleźć się na czele. Han był zaskoczony widokiem dużych i małych jednostek, które bardzo sprawnie zajmowały wyznaczone pozycje, jakby piloci byli dobrze wyszkolonymi żołnierzami. Uświadomił sobie, że muszą darzyć Marę Jadę ogromnym szacunkiem i zaufaniem. Zdziwiło go to, gdyż przemytnicy byli na ogół niezależnymi indywidualistami, nie lubiącymi słuchać niczyich rozkazów.
Jeden z niewielkich statków, trochę przypominaj ący owada Łowca Głów typu Z-95, jakim często latała sama Mara, uniósł się i zrównał z „Sokołem”. Jego pilot odezwał się, korzystając z kanału o powszechnie dostępnej częstotliwości:
- Tu Kithra. Zajmuję miejsce na czele prawego skrzydła, a Shana poleci na czele lewego. Wasz „Sokół” zajmie pozycję pośrodku szyku. W ten sposób będziemy mogli trafić Gwiazdę Śmierci w trzech miejscach naraz.
Han rozpoznał rzeczowy głos innej mistrylskiej strażniczki. Ilejeszcze takich wojowniczek miała Mara Jadę pod swoimi rozkazami?
- Zgoda, Kithro - odparła Mara, a potem odwróciła się, by spojrzeć na Hana. - No cóż, Solo, jesteś gotów stanąć na czele szyku?
- Nigdy w życiu nie zamierzałem wykorzystywać „Sokoła” do walki z Gwiazdą Śmierci - jęknął Han, ale nie przestał przygotowywać się do ataku. - Miałem tylko podrzucić Calrissiana na Kessel.
- Potraktuj to jako jeszcze jedną niespodziankę - doradziła kobieta.
- Daj spokój, Han - odezwał się Lando. - I pospiesz się, zanim laser Gwiazdy Śmierci wystrzeli po raz drugi.
- Jak to dobrze, że nie ma tutaj Leii - mruknął Han. - Daj ę głowę, że udałoby się jej odwieść mnie od tego.
Kiedy statki floty przemytników zwierały szyk, kierując się w stronę gigantycznego szkieletu, superlaser ponownie zapłonął światłem. Szmaragdowa błyskawica rozjaśniła przestworza... ale smuga światła przeszła przez środek szyku, nie wyrządzając szkody żadnemu statkowi.
- Włączyć ochronne pola - rozkazał Han. - Bez względu na to, jaki będzie z nich pożytek przeciwko temu.
Po obu stronach „Sokoła” zaczęły się formować dwa kliny podobne do dwóch łupin obieranej pomarańczy. Na czele jednego leciał Łowca Głów Kithry. Szpic drugiego stanowił kanciasty lekki frachtowiec pilotowany przez Shanę. Był nieco starszy i bardziej toporny w porównaniu ze statkiem Hana.
Flota przemytników rzuciła sięjak sfora gończych psów na Gwiazdę Śmierci. Zaczęła razić śmiercionośnymi smugami nadbudówki, wsporniki i belki gigantycznej sfery.
Kiedy Han zbliżał się do labiryntu wygiętych, krzyżujących się konstrukcji, wystrzelił trzy torpedy protonowe w samo serce tego gąszczu. Kilka wzmacniających belek się stopiło, trafionych pociskami i strumieniami skupionego światła.
- Rozerwanie jej na kawałki zajmie nam cały rok albo dłużej stwierdził Han, otwierając ogień z dziobowych działek.
- Nigdy nie twierdziłam, że to będzie spacerek - odparła Mara.
Tol Sivron czuł, że jego głowoogony nerwowo drgają. Zmrużył czarne oczy, podobne do paciorków, i wpatrywał się w chmurę małych statków. Wyglądały tak niegroźnie. Z pewnością nie były bardzo silnie uzbrojone.
- Nie mogę uwierzyć, że nas atakują - powiedział. - Co w ten sposób chcą osiągnąć?
Kapitan szturmowców, siedzący za pulpitem konsolety taktycznej, obrócił głowę w białym hełmie i powiedział:
- Jeżeli wolno mi zauważyć, panie dyrektorze, ta bojowa stacja jest tylko prototypem. Nie została zbudowana z myślą o przeciwstawieniu się wielu małym statkom. Prawdę mówiąc, na jej pokładach powinno się znajdować ponad siedem tysięcy myśliwców typu TIE, żeby nie wspomnieć o tysiącach turbolaserów i jonowych dział rozmieszczonych na powierzchni sfery. Powinna także mieć eskortę w postaci kilku gwiezdnych niszczycieli. My nie dysponujemy niczym poza superlaserem.
Gdyby tych statków było tylko kilka, nie stanowiłyby żadnego zagrożenia, ale jest ich tyle, że mogą nękać nas bardzo długo. Jeżeli będziemy mieli pecha, mogą nawet poważnie uszkodzić elementy konstrukcji stacji.
- Czy to znaczy, że nie mamy ani jednego myśliwca? - odezwał się Tol Sivron, nie kryjąc przerażenia. - Ktoś popełnił poważny błąd na etapie prac projektowych. Kto napisał ten rozdział instrukcji obsługi? Chcę natychmiast znać nazwisko winowajcy.
- Panie dyrektorze - odparł szturmowiec, a w jego głosie, przefiltrowanym przez głośnik hełmu, zabrzmiała nuta irytacji. - W tej chwili to nie jest ważne.
- Dla mnie wszystko jest ważne! - wybuchnął Sivron. Odwrócił się w stronę Yemma, który właśnie pochylał rogatą głowę nad dokumentacjami.
- Wygląda na to, że za napisanie tego rozdziału jest odpowiedzialna doktor Qwi Xux, panie dyrektorze - powiedział po chwili. - Poświęciła tak dużo czasu zagadnieniu funkcjonowania i skuteczności superlasera, że potraktowała pobieżnie problemy natury taktycznej.
Sivron westchnął.
- Wynika z tego, że wykryliśmy niedociągnięcie w naszym systemie zatwierdzania projektów - oświadczył. - Takie słabe punkty powinny być wyłapywane w trakcie bieżących zebrań i podczas opracowywania raportów o postępach badań.
- Panie dyrektorze - odezwał się Doxin. - Nie pozwólmy, żeby taki drobiazg zaćmił radość z sukcesu, jakim jest wspaniałe funkcjonowanie samego superlasera Gwiazdy Śmierci.
- Racja, racja - powiedział Sivron. - Powinniśmy natychmiast zwołać zebranie w celu wyciągnięcia wszystkich wniosków...
Kapitan szturmowców nagle odsunął krzesło i wstał od konsolety taktycznej.
- Panie dyrektorze, przede wszystkim musimy określić, co jest teraz najważniejsze. Przypominam, że jesteśmy atakowani.
Pobliska eksplozja sprawiła, że zatrzęsła się metalowa konstrukcja osłaniająca stanowisko dowodzenia.
- Zostaliśmy właśnie trafieni przez trzy torpedy protonowe stwierdził szturmowiec. - Na razie.
Sivron przyglądał się, jak cztery maszyny typu Z-95 zwane Łowcami Głów przeleciały w przestrzeni pomiędzy wspornikami nadbudówki. Po chwili było widać tylko ogień z dysz ich silników.
- No cóż, w takim razie zacznijcie znów strzelać do nich z superlasera - odezwał się Tol Sivron. - Może tym razem uda się wam jakiś trafić.
- Rdzeń reaktora jest naładowany zaledwie do połowy - zauważył Doxin.
Sivron odwrócił się i otworzył usta, ukazując spiczaste zęby.
- Czy to nie wystarczy do zniszczenia choćby kilku małych statków? - zapytał.
Doxin zaczął mrugać powiekami małych świńskich oczu, jakby nigdy wcześniej nie rozważał takiej możliwości.
- Ależ tak, panie dyrektorze... Oczywiście, że wystarczy. Jesteśmy gotowi do następnego strzału.
- Możecie strzelać, kiedy zechcecie, panie kierowniku - zezwolił wielkopańsko Sivron.
Nie mogąc się doczekać, Doxin schwycił mikrofon interkomu i wydał artylerzystom rozkaz otwarcia ognia. Po kilku sekundach, kiedy boczne lasery skupiły swoje wiązki w centralnej soczewce, w przestworzach znów rozbłysnął słup oślepiającego światła. Dotarł do nadlatującej floty i zamienił w ognistą kulę stary, wysłużony frachtowiec lecący na czele jednego skrzydła. Skraj promienia uszkodził sąsiednią jednostkę, ale pozostałe rozproszyły się i zniknęły pomiędzy elementami konstrukcji Gwiazdy Śmierci, nie przestając razić stacji sztychami laserowych strzałów.
- Czy widział pan to? - odezwał się Doxin z prawdziwą satysfakcją. - Trafiliśmy jeden!
- Hurra! - mruknęła ze swojego miejsca Golanda, nie próbując nawet ukryć kwaśnej miny. W jej głosie nie było słychać nawet cienia entuzjazmu. - Zostało jeszcze mniej więcej czterdzieści, a na następny strzał z superlasera będziemy musieli zaczekać cały kwadrans.
- Panie dyrektorze, mam pewną propozycję - wtrącił się kapitan szturmowców. - Pomyślnie zakończyliśmy próby superlasera prototypu stacji bojowej, ale dalsze przebywanie w tym rejonie nie ma sensu. Szaleństwem byłoby pozwolić, żeby tak doskonała broń uległa uszkodzeniu. Powinniśmy chronić Gwiazdę Śmierci, tak żeby można było przekazać ją później w ręce imperialnych sztabowców.
- Co pan proponuje, panie kapitanie? - zapytał Tol Sivron, wpijając w oparcie fotela długie paznokcie, podobne do szponów.
- Powinniśmy wycofać się do rejonu Otchłani. Nie sądzę, żeby te statki chciały nas tam ścigać. Możliwe, że nie mamy dużej zdolności manewrowej, ale przewyższamy je pod względem szybkości. Proszę zwrócić uwagę na fakt, że nie musimy powracać do samego Laboratorium Otchłani. Wystarczy, że przelecimy na drugą stronę gromady czarnych dziur i tam się ukryjemy. - Kapitan przerwał, ale po chwili ciągnął, starannie akcentując wyrazy. - A kiedy tam dotrzemy, będzie pan miał mnóstwo czasu, żeby zwołać długie zebranie i zadecydować, co dalej. Może pan nawet powołać komisję i przedyskutować całą sytuację.
Twarz Tola Sivrona rozjaśniła się w uśmiechu.
- Doskonały pomysł, kapitanie. Proszę się tym natychmiast zająć. Wynieśmy się stąd, jak najszybciej.
Kapitan szturmowców wystukał współrzędne nowego kursu na klawiaturze nawigacyjnego komputera. Ogromna, sferyczna konstrukcja zawirowała wokół osi, a później zaczęła przyspieszać i oddalać się od Kessel. Leciała coraz szybciej, pozostawiając za sobą gromady małych statków.
Kiedy zniknął wszelki ślad po trzecim strzale z superlasera Gwiazdy Śmierci, Han Solo przetarł oczy, oślepione intensywną szmaragdową smugą.
- Niewiele brakowało - stwierdził. - Skraj promienia zahaczył o dziobowe pola osłon.
Stary frachtowiec Shany został zniszczony, a kilka innych statków zawróciło i rzuciło się do ucieczki.
- Musimy przegrupować nasze siły - odezwał się głos Kithry w odbiorniku komunikatora.
- Popatrz! - zawołał nagle Lando, widząc, że żebrowana konstrukcja Gwiazdy Śmierci zaczyna obracać się wokół osi i oddalać od Kessel. - Zmusiliśmy ich do ucieczki!
- Na razie - oświadczyła Mara. - Możliwe, że chcą tylko naładować rdzeń reaktora i przygotować się do następnego strzału.
- Kessel nie będzie bezpieczna, dopóki ta rzecz jest w pobliżu zgodził się z nią Calrissian. - Hanie, musimy za nią lecieć. Spróbujemy przedostać się „Sokołem” w pobliże rdzenia reaktora.
- Oszalałeś, Lando? - wykrzyknął Han. - Pamiętaj, że to nadal jest mój statek!
- Nie przeczę - odparł Calrissian, unosząc w obronnym geście obie ręce - ale już kiedyś leciałem nim do Gwiazdy Śmierci. Pamiętasz?
- Nie podoba mi się to wszystko - mruknął Han i rzucił ukradkowe spojrzenie na Marę Jadę. - Wydaje mi się jednak, że masz rację. Nie możemy tak po prostu pozwolić im uciec. Jeżeli ten prototyp wpadnie w ręce przedstawicieli imperialnej gwiezdnej floty, może narobić mnóstwo szkód, a ja nie chcę być za nie odpowiedzialny. Gońmy ich.
Rozkazał komputerowi, żeby zwiększył siłę ciągu. Mara chwyciła za mikrofon i wydała rozkazy pozostałym jednostkom swojej floty.
- Uwaga, wszystkie statki: Wycofać się. My lecimy za nimi. Sami.
„Sokół” zaczął się zagłębiać w koszmarny labirynt gigantycznych dźwigarów, rurociągów z chłodziwem, systemów wentylacyjnych, przewodów doprowadzających energię oraz kanałów tworzących szkielet prototypu Gwiazdy Śmierci. Chodniki, przerzucone pomiędzy elementami konstrukcji, przypominały nitki pajęczych sieci.
Frachtowiec przyspieszył, przez cały czas kierując się w głąb konstrukcji, gdzie łukowato wygięte żebra były coraz grubsze i rozmieszczone coraz bliżej siebie. Han musiał co chwilę zbaczać z kursu to w prawo, to w lewo, i przemykać się między wspornikami.
Nagle w samym środku przestronnego korytarza pojawił się gigantyczny dźwig, który uległ uszkodzeniu w czasie ataku floty przemytników. Jego los został przesądzony wskutek nieoczekiwanego szarpnięcia konstrukcji prototypu. Dźwig wyłamał się z zamocowania i zaczął powoli się przechylać, bezgłośnie przecinając próżnię przed dziobem „Sokoła”.
- Uważaj! - krzyknął Lando.
Han przycisnął guzik na dźwigni spustowej laserowych działek i wysłał skupioną wiązkę, która zamieniła uszkodzony dźwig w chmurę rozżarzonych szczątków i dymiących ruin. Lando odchylił się na fotelu drugiego pilota i wydał głośne westchnienie ulgi.
Kiedy Han zrobił unik, chcąc ominąć rozprzestrzeniaj ącą się chmurę, pasażerowie na pokładzie „Sokoła” nieomal spadli z foteli. Mimo
to duże fragmenty dźwigu zostały przechwycone przez pola osłon. Spod pulpitów kontrolnych wystrzeliły snopy iskier, a z przedziału silników pod pokładem zaczęły wydobywać się strużki dymu.
- Mamy jakieś uszkodzenie! - zawołał Lando.
Han walczył z dźwigniami, starając się odzyskać panowanie nad sterami.
- Wytrzyma - odparł stanowczo, ale zabrzmiało to, jak gdyby się modlił.
Nagle wyloty dysz potężnych silników napędu podświetlnego Gwiazdy Śmierci zapłonęły, a cała konstrukcja zadrżała i zaczęła uciekać. Han starał się nie pozostać w tyle, przez cały czas kierując się ku rdzeniowi reaktora. „Tysiącletni Sokół” przechylił się na burtę, ale prawie nie reagował na manewry sterami.
Przemknęli obok mamucio grubych dźwigarów otaczających płaszcz rdzenia i znaleźli się we wnętrzu gigantycznej osłony. Było to pomieszczenie kształtu sfery, zawierające dwa roziskrzone stożki rdzenia reaktora. Zielone i błękitne iskry, przeskakujące między stożkami, świadczyły o tym, że reaktor dostarcza energię, ładuje superlaserowe działo.
-1 kto mówi, że koszmary się nie powtarzają - odezwał się Lando. - Nigdy nie chciałbym oglądać tego widoku po raz drugi.
- Uważam, że możemy mówić o wielkim szczęściu - stwierdził Han, spoglądając na ekran monitora, na którym właśnie ukazywały się informacje o uszkodzeniach. - Ale „Sokół” musi zostać jak najszybciej naprawiony - dodał przez zaciśnięte zęby. - To paskudna chwila na awarię silników.
Gwiazda Śmierci zaczęła wirować szybciej, a potem, kiedy włączyły się silniki napędowe umieszczone na równiku, zmieniła kurs i jeszcze bardziej przyspieszyła. Han z trudem uniknął zderzenia z wygiętym wspornikiem, który zatoczył łuk i omal nie wyrżnął w kadłub statku. Z wysiłkiem wykonał manewr, chcąc ominąć przeszkodę, a potem skierował dziób ku najbliższej nadbudówce mocującej rdzeń reaktora.
- Musimy zająć się tymi silnikami - oświadczył - ale nie mogę zrobić niczego, dopóki Gwiazda Śmierci tak trzęsie się i wiruje. Musimy unieruchomić statek i przygotować się do podróży.
- Unieruchomić? - zapytała zdumiona Mara Jadę.
- Nie traktuj wszystkiego, co mówię, tak dosłownie. Robiłem to już raz, kiedy chciałem zmylić pościg imperialnych prześladowców odparł Han, błyskając zębami w krzywym uśmiechu. - Mam na pokładzie jedno sprytne urządzenie. Sam je zainstalowałem.
Skierował statek w ten sposób, żeby lecieć równolegle do grubego dźwigara.
- To mój pazur ładowniczy. Użyłem go kiedyś, by przyczepić się do kadłuba gwiezdnego niszczyciela, a potem, kiedy imperialna flota dokonywała skoku w nadprzestrzeń, odczepiłem się i pozostałem w przestworzach razem ze stertą wyrzuconych śmieci.
„Sokół” przykleił się do dźwigara z metalicznym dźwiękiem. Bezpośrednio pod kadłubem znajdował się gigantyczny cylinder rdzenia reaktora. Jarzył się oślepiającym, śmiercionośnym blaskiem.
- Na razie jesteśmy tu bezpieczni - oznajmił Han. - Ale jeżeli zamierzają powrócić do Otchłani, musimy być przygotowani na niejedną niespodziankę.
ROZDZIAŁ 33
Luke, lecąc z Kypem Durronem w niewielkiej kabinie pilota Pogromcy Słońc, czuł, jak młodzieniec zespala swoje myśli z jego myślami. Obaj kierowali się w stronę gromady czarnych dziur.
Kyp stopniowo przezwyciężał troskę i strach, jakie żywił wobec własnych umiejętności Jedi i możliwości ich niewłaściwego użycia. Po objawieniu, jakiego dostąpił wewnątrz świątyni Exara Kuna, wyszedł silniejszy, zdolny stawić czoło zagrożeniu. Luke wiedział, że kiedy młodzieniec zda pomyślnie ostatni egzamin, wówczas spełni wszystkie wymagania i zostanie zahartowany przez siły tak potężne, jak te, które ukształtowały charakter mistrza Jedi.
Uśmiechnął się, kiedy sobie przypomniał, jak Leia podczas posiedzenia rady wstawiała się za Kypem, jak walczyła o szansę, jaką stwarzała propozycja jej brata. Przedstawiła jego prośbę już podczas pierwszej sesji, w której brała udział jako przywódczyni Nowej Republiki. W trakcie dyskusji, jaka później się wywiązała, argumentowała, schlebiała, a nawet zawstydzała przeciwników, namawiając ich, aby dali Luke’owi szansę.
Po zakończeniu wielogodzinnego zebrania opuściła salę obrad i stwierdziła, że minęło południe. Kyp i Luke, czekający na nią w jednej z kawiarenek na półpiętrze ogromnego Pałacu Imperialnego, sączyli napoje i próbowali smakołyków z setek planet, które przysięgały wierność Nowej Republice. Leia roztrąciła obu osobistych strażników i skierowała się do ich stolika. Nie zwracała uwagi na innych urzędników i dyplomatów, którzy wstawali na jej widok, chcąc powitać nową przywódczynię. Leia zignorowała ich spojrzenia.
Na jej twarzy malowało się wyczerpanie, ale Leia nie potrafiła ukryć triumfującego uśmiechu i radosnych błysków w ogromnych oczach.
- Pogromca Słońc jest do waszej dyspozycji - oznajmiła. - I lepiej zabierzcie go od razu, zanim któryś z członków rady dojdzie do wniosku, że moje zwycięstwo przyszło zbyt łatwo, i zechce powrócić do dyskusji.
Później Leia spojrzała z powagą na Kypa.
- Pamiętaj, że ryzykuję całą karierę jako przywódczyni Nowej Republiki, Kypie.
- Nie zawiodę cię - odparł wówczas młodzieniec, dumnie unosząc głowę. Luke nie musiał korzystać z umiejętności Jedi, żeby stwierdzić, iż Kyp jest zdecydowany dotrzymać słowa.
Teraz, lecąc w kabinie Pogromcy, obaj Jedi pożywiali się syntetyzowanymi racjami i milczeli, przekazując sobie swoje myśli. Kiedy skończyli, Kyp pogrążył się w głębokim, podobnym do hibernacyjnego snu, ożywczym transie, którego Luke nauczył wszystkich rycerzy. Po godzinie młody Jedi obudził się i stwierdził, że czuje się jak nowo narodzony.
Podczas lotu Kyp dzielił się z Lukiem wspomnieniami z czasów dzieciństwa, spędzonego na ojczystej planecie, Deyer. Opowiadał o bracie, ale często przerywał, nie potrafiąc opanować rozpaczy. Luke słuchał, milczeniem okazując współczucie, a Kyp wyrzucał z siebie cały żal po stracie Zetha. Czasami płakał, ale były to łzy oczyszczające jego duszę. Kiedy skończył opowiadać, poczuł, że może znów cieszyć się wolnością, którą zwrócił mu duch brata wówczas, w półmroku obsydianowej świątyni.
- Yoda także poddał mnie egzaminowi - oświadczył Luke. - Stało się to na skraju bagien na Dagobah. Musiałem wejść do jaskini, w której stanąłem oko w oko z Darthem Vaderem. Zaatakowałem go i pokonałem, tylko po to, by przekonać się, iż walczyłem z samym sobą. Nie zdałem tamtego egzaminu, ale tobie powiodło się o wiele lepiej.
Luke utkwił ciemne oczy w twarzy młodzieńca.
- Nie twierdzę, Kypie, że to będzie łatwe, ale nagrodą za twoje wysiłki będzie zwycięstwo, a ono przyniesie korzyść całej galaktyce.
Kyp opuścił głowę, jakby zawstydzony, i zaczął się przyglądać urządzeniom na pulpicie sterowniczym.
- Jesteśmy gotowi do wyskoczenia z nadprzestrzeni - oznajmił. Zapiąłeś pasy?
Luke kiwnął głową i pozwolił sobie na lekki uśmiech. Smugi gwiazd, widoczne w nadprzestrzeni, były zakrzywione i odkształcone z powodu bliskości czarnych dziur Otchłani.
Kyp wpatrywał się w tarczę chronometru i skupiał, obserwując zmieniające się cyfry.
- Trzy, dwa, jeden...
Pociągnął za dźwignię i nagle, kiedy znaleźli się znów w normalnej przestrzeni, smugi gwiazd w iluminatorach zamieniły się w pojedyncze ogniki.
Luke dostrzegł w oddali wielobarwną chmurę gazów Otchłani, ale w tej samej chwili poczuł dojmujący ból, jakby wydarzyło się coś złego.
- Co się stało z Kessel? - zapytał Kyp.
Luke odnalazł w przestworzach znacznie bliższy, nieregularny owal planety, częściowo przysłoniętej przez chmurę rozprzestrzeniających się szczątków.
- To księżyc z wojskową bazą - stwierdził Kyp. - Zniknął.
- Zostaliśmy zauważeni - odezwał się mistrz Jedi. - Jakieś statki lecą w naszą stronę.
Wyczuł przerażenie i gniew pilotów atakujących jedno stek, które przyspieszyły i zmieniły szyk, chcąc otoczyć Pogromcę.
W odbiorniku komunikatora odezwał się stanowczy kobiecy głos.
- Tu Kithra ze straży Mistryl, przedstawicielka Sojuszu Przemytników. Podajcie dane identyfikacyjne waszego statku i cel przybycia do systemu Kessel.
- Tu Luke Skywalker - odparł mistrz Jedi, powściągając lekki uśmiech. - Przylecieliśmy tu z polecenia rządu Nowej Republiki. Otrzymaliśmy zadanie zniszczenia Pogromcy Słońc i mieliśmy nadzieję skorzystać z któregoś z waszych statków, by powrócić na Coruscant. Mara Jadę wyraziła na to zgodę. Przekazała nam ją wczoraj, korzystając z kanału łączności podświetlnej.
- Komandor Jadę przebywa w tej chwili gdzie indziej - oznajmiła Kithra. - Nie powiadomiła mnie o tym, że przylecicie. A zresztą, jak sami widzicie, niedawno zostaliśmy zaatakowani.
- Opowiedz mi o wszystkim, co się wydarzyło - rzekł Luke. Gdzie jest Mara? Czy nic się jej nie stało? Co robi teraz Han Solo?
Kyp przymknął oczy i zaczął wysyłać myślowe wici, szukać... Nagle szarpnął głowę w lewo, w stronę wirujących gazów Otchłani.
- Han jest tam... o, tam - pokazał.
W kabinie pilota Pogromcy Słońc odezwał się ponownie głos Kithry.
- Zaatakował nas prototyp Gwiazdy Śmierci - odezwała się Mistrylka, a w tym czasie statki Sojuszu Przemytników zmieniały szyk ze szturmowego na obronny. - Podejrzewamy, że uciekała przed flotą okupacyjną Nowej Republiki, która niedawno wniknęła w rejon Otchłani.
- Są z nimi Wedge i Chewie - oznajmił Luke, zwracając się do Kypa.
- Co się stało z Hanem? - zapytał młodzieniec, chwyciwszy mikrofon komunikatora. W jego głosie można było usłyszeć niepokój.
- Nasze statki zaatakowały prototyp i wyrządziły trochę szkód w szkielecie Gwiazdy Śmierci, ale niewiele. Później Han Solo wleciał „Tysiącletnim Sokołem” do środka konstrukcji, a komandor Jadę rozkazała, żebyśmy się wycofali. Kiedy stacja bojowa skierowała się w stronę Otchłani, „Sokół” się nie pojawił. Zamierzali dokonać sabotażu rdzenia reaktora, ale od chwili gdy zniknęli, nie otrzymaliśmy od nich żadnej wiadomości.
- Kiedy to się wydarzyło?
- Przed kilkoma godzinami - odparła Kithra. - Właśnie zastanawialiśmy się nad tym, co robić.
Luke popatrzył na Kypa i wyczytał w jego oczach absolutne zrozumienie.
- My wiemy, co robić - odezwał się Skywalker.
Młodzieniec kiwnął głową.
- Musimy lecieć na pomoc Hanowi.
- Tak - stwierdził Luke, przełykając ślinę. - Do Otchłani.
Znalezienie najbezpieczniejszej drogi przez grawitacyjny labirynt okazało się dość łatwe dla obu Jedi. Mistrz i młody rycerz współpracowali ze sobą, wspomagali swoje umiejętności. Pilotowali Pogromcę Słońc wspólnie jak dwa sprzężone astronawigacyjne komputery.
Śmiercionośna broń, poddana działaniu gigantycznych naprężeń, drżała i trzeszczała. Luke odnosił wrażenie, że jakaś potworna siła rozciąga jego myśli, jakby chciała wessać je w bezdenną czeluść.
Kyp siedział z zamkniętymi oczami i mocno zaciskał usta, a jego twarz wykrzywiał dziwny grymas.
- Prawie jesteśmy na miejscu-odezwał siew pewnej chwili przez zęby.
Kiedy pokonali całą wieczność rozgrzanych wielobarwnych gazów, znaleźli się nagle w cichej przystani w samym środku Otchłani.
Mrugając oczami, by odzyskać ostrość wzroku, Luke zaczął szukać prototypu Gwiazdy Śmierci. Spodziewał się, że będzie toczyła walkę z oddziałem szturmowym Wedge’a. Zamiast tego zobaczył pole całkiem innej gwiezdnej bitwy. Ujrzał statki Nowej Republiki strzelające ze wszystkich dział na pokładach. Zobaczył także startujące myśliwce i inne maszyny, toczące zażarte pojedynki w przestworzach... ale nie wokół Gwiazdy Śmierci, a w pobliżu sylwetki gwiezdnego niszczyciela, siejącego śmierć i podobnego do grotu strzały. Jego pokiereszowany i osmalony kadłub nosił ślady wielu trafień blasterowych błyskawic.
- To admirał Daala! - wykrzyknął Kyp. W jego chrapliwym głosie dało się słyszeć nutę nienawiści.
ROZDZIAŁ 34
Szkielet prototypu ukrył się po przeciwnej stronie gromady czarnych dziur i wyłączył napęd. Tol Sivron, Golanda, Doxin, Yemm i kapitan szturmowców zebrali się, by wyciągnąć wszystkie wnioski, jakie wynikały ze zmienionej sytuacji.
Trochę czasu zabrało im znalezienie pustego magazynu, który mógłby zostać przekształcony w salę obrad. Poza tym uczestnicy musieli się obejść bez ciepłych napojów i porannych pasztecików. Tol Sivron oświadczył jednak, że sytuacja odbiega od normalnej i że w dobrze pojętym interesie Imperium powinni wyrzec się tych przyjemności.
- Dziękuję panu, kapitanie, za wskazanie nam tej luki w naszych procedurach - zaczął, błyskając ostro zakończonymi zębami.
Szturmowiec pokazał im dodatek do instrukcji postępowania w sytuacjach alarmowych, a w nim jeden z podrozdziałów, zatytułowany: „Przestrzeganie tajemnicy informacji”. Był w nim ustęp nakazujący zachowanie w absolutnej tajemnicy wynalazków opracowywanych w Laboratorium Otchłani. Jedno ze zdań głosiło: „Należy za wszelką cenę uniemożliwić Rebeliantom dostęp do informacji o badaniach i wynikach doświadczeń”. Ten ustęp, argumentował oficer, może być rozumiany jako nakaz zniszczenia całej placówki, zwłaszcza teraz, kiedy została opanowana przez rebelianckie oddziały.
- Za wszelką cenę - podkreślił kapitan. - To z pewnością oznacza, że powinniśmy raczej poświęcić laboratorium niż pozwolić, aby Rebelianci dowiedzieli się, nad czym pracowaliśmy.
- No cóż - odezwał się Doxin. - Przynajmniej będziemy mieli jeszcze jedną okazję strzelenia z superlasera w interesie Imperium.
Uniósł brwi, cienkie jak druciki, ana jego łysej czaszce znów pojawiły się zmarszczki jak na wierzchołku piaszczystej wydmy.
Devaronianin Yemm nie przestawał przeglądać jednego rozdziału po drugim w procedurach zapisanych w podręcznym notatniku. Szczególną uwagę zwracał na użytą terminologię.
- Nie widzę niczego, co przeczyłoby wnioskowi kapitana, panie dyrektorze - powiedział po chwili.
- W porządku, w takim razie uznaję rezolucję za uchwaloną oświadczył Sivron. - Skierujemy prototyp z powrotem do Otchłani, korzystając z tego samego szlaku, którym ją opuściliśmy. Kapitanie, proszę zająć się szczegółami.
- Tak jest, panie dyrektorze - odparł szturmowiec.
- A więc wszystko uzgodnione - ciągnął Tol Sivron, stukając spiczastymi paznokciami o blat stołu. - Jeżeli nie ma innych spraw, uznaję posiedzenie za zakończone.
Wszyscy wstali, by wyjść z magazynu. Odsuwając krzesła, odruchowo wygładzali fałdy mundurów.
Tol Sivron zerknął na tarczę niewielkiego chronometru i przekonał się, że upłynęły zaledwie dwie godziny. To było jedno z najkrótszych posiedzeń, jakiemu kiedykolwiek przewodniczył.
ROZDZIAŁ 35
Przyprawiające o zawrót głowy skupienie, z jakim Threepio zajmował się sprawami technicznymi i pozycjami walczących myśliwców otaczających pięć szturmowych wahadłowców klasy Gamma, dowodziło, że poświęcał się temu zajęciu bez reszty. Zupełnie zapomniał o obawach i przerażeniu, jakie wcześniej go ogarniało.
„Gorgona” wisiała złowieszczo nad ich głowami, to rażąc strumieniami laserowych sztychów asteroidy Laboratorium Otchłani, to znów kierując ogień ku statkom Nowej Republiki.
Chewbacca warknął i mrużąc oczy, okolone gęstą sierścią, zaczął szukać prawidłowości w seriach strzałów imperialnych artylerzystów. Mruknął i zawył coś do Threepia, dając znać, do czego doszedł, a potem, nie czekając na odpowiedź androida, pstryknął przełącznikiem wąskopasmowej łączności między wahadłowcami.
Zaczął coś szybko mówić, posługując się językiem Wookiech, co, zdaniem Threepia, było bardzo mądrym posunięciem z taktycznego względu. Chociaż on sam był protokolarnym androidem i rozumiał ponad sześć milionów języków i innych form porozumiewania się między istotami, bardzo wątpił, czy ktokolwiek na pokładach „Gorgony” rozumie, o czym mówi Chewbacca.
Dopiero kiedy od innych Wookiech, pilotów pozostałych szturmowych wahadłowców, zaczęły napływać potwierdzenia odbioru, Threepio przestał się koncentrować i odwrócił w stronę Chewbaccy.
- Po prostu nie wiem, w jaki sposób moglibyśmy skierować wszystkie sterburtowe baterie turbolaserowych dział w kierunku tego gwiezdnego niszczyciela. To samobójstwo. Dlaczego nie mielibyśmy zaczekać, aż z pokładów naszych statków wystartuje więcej myśliwców? Uważam, że to byłoby o wiele bezpieczniejsze posunięcie.
Chewbacca groźnie zaryczał, a Threepio doszedł do przekonania, że dalsze upieranie się przy swoim zdaniu nie byłoby rozsądne.
Obok nich przeleciała trójka imperialnych myśliwców typu TIE, strzelając smugami światła z laserowych działek. Jeden ze szturmowych wahadłowców został trafiony i kiedy Threepio zrekonstruował sytuację w ułamek sekundy później, przekonał się, że statek otrzymał osiem bezpośrednich trafień w ciągu dwóch sekund. Jego pola osłon osłabły, a następnie zanikły. Płyty poszycia kadłuba zaczęły pękać i wahadłowiec eksplodował w chwili, gdy trójka myśliwców typu TIE poleciała dalej, by stawić czoło maszynom typu X i Y wyłaniającym się z czeluści hangarów statków Nowej Republiki.
Chewbacca żałośnie ryknął, spoglądając na śmierć kilku ziomków, których niedawno uratował. W głośniku komunikatora odezwał się chóralny ryk współczucia pozostałych Wookiech.
Eksplozja wahadłowca sprawiła, że Threepio na krótką chwilę stracił orientację, ponieważ był sprzęgnięty ze zniszczonym statkiem. Miał wrażenie, jakby jakaś część jego mechanicznego ciała obumarła.
- O rety! - westchnął, a potem spróbował się skupić, przenosząc uwagę na pozostałe wahadłowce. - Chewie, masz zupełną rację. Po prostu nie możemy im pozwolić na takie rzeczy.
Chewbacca warknął na znak, że zgadza się z jego zdaniem, po czym, w dowód przyjaźni, klepnął Threepia po plecach. Uderzenie było jednak tak silne, że złocisty android omal nie przeleciał nad pulpitem konsolety.
Nagle przestworza za rufą ich wahadłowca przecięła pojedyncza nitka światła, a Threepio na krótką chwilę zapamiętał ten widok w swoich fotoreceptorach. Ognista smuga została wystrzelona z niewielkiego statku wyglądającego jak okruch kryształu, pilotowanego przez dwóch ludzi. Threepio rozpoznał go natychmiast.
- Ojej, czy to przypadkiem nie jest Pogromca Słońc? - zapytał.
Chewbacca, zajęty czymś innym, ryknął, jakby rzucał wyzwanie, a tymczasem cztery pozostałe szturmowe wahadłowce uniosły się na wysokość sterburty „Gorgony”. Po chwili zaczęły lecieć nad kadłubem, którego skomplikowany kształt roił się od wystających nadbudówek, wsporników i rurociągów, a także klap, luków i urządzeń do uzdatniania odpadków. Turbolaserowe działa niszczyciela Daali mierzyły na przemian to w Laboratorium Otchłani, to w roje myśliwców Nowej Republiki.
Siedem maszyn typu TIE oderwało się od głównych sił imperialnych i zawróciło, chcąc stawić czoło czterem wahadłowcom Chewbaccy. Wookie zasypali je jednak lawinami błyskawic z ciężkich dział blasterowych. Stary Nawruun, podobny do gnoma, i kilku innych Wookiech siedzących na stanowiskach artylerzystów strzelali bez litości.
Sieć blasterowych błyskawic z dział szturmowych wahadłowców była tak gęsta, że cztery atakujące myśliwce typu TIE zamieniły się w ogniste kule. Dwa następne, pragnąc uniknąć trafień, zboczyły z kursu tak raptownie, że roztrzaskały się o kadłub „Gorgony”. Jedyny z atakującej eskadry, który ocalał, wystrzelił świecą w górę i odleciał, zapewne, aby wezwać pomoc.
Chewbacca warknął, nie kryjąc satysfakcji.
Tymczasem szturmowe wahadłowce przelatywały w tę i tamtą stronę nad kadłubem gwiezdnego niszczyciela. Nie przestawały razić baterii turbolaserowych dział statku Daali, wykorzystując cały zapas pocisków udarowych. Po kilku chwilach takiej kanonady, podczas której pękały płyty kadłuba, a gniazda laserowych dział stawały w płomieniach, cała jedna burta „Gorgony” została wyeliminowana z dalszej walki.
- Och, dobra robota, Chewie! - zawołał radośnie Threepio. - Naprawdę ci się udało!
Chewbacca prychnął, ale było widać, że jest zadowolony. Głośne, triumfujące ryki doleciały z wnętrza szturmowego wahadłowca i z wieżyczki artylerzystów. Kiedy jednak zza kadłuba „Gorgony” wyłoniły się eskadry myśliwców typu TIE i skręciły, by skierować się ku wahadłowcom, Threepio doszedł do wniosku, że najwyższy czas skończyć z tymi wiwatami.
- Przepraszam bardzo - powiedział, zwracając się do Chewbaccy. - Czy nie byłoby lepiej, gdybyśmy zarządzili teraz odwrót?
Kyp Durron jak as pilotażu skierował Pogromcę Słońc ku centralnej planetoidzie. Ostrożnie manewrując podobnym do ciernia statkiem, przeleciał nim przez otwór opancerzonych wrót i zwrócił w stronę lądowiska.
Luke pozwolił, żeby młodzieniec pilotował statek, a sam zajął się nawiązaniem łączności najpierw z eskortową fregatą, a potem z centrum dowodzenia Laboratorium Otchłani.
- Wedge, jesteś tam? - zapytał. - Nic ci się nie stało? Tu mówi Luke. Powiedz mi, co się tutaj dzieje.
Przez harmider syren alarmowych, wykrzykiwanych rozkazów, składanych raportów i meldunków, a także stłumiony pomruk eksplozji laserowych błyskawic gwiezdnego niszczyciela przedarł się znajomy głos.
- Luke, ty żyjesz! Co właściwie tu robisz?
Skywalker uświadomił sobie, że Wedge został wysłany do Laboratorium Otchłani jeszcze przed zwycięstwem nad duchem Exara Kuna.
- Sprowadziliśmy tu Pogromcę Słońc, by go zniszczyć - odparł. - Wygląda jednak na to, że masz problemy.
- Potrzebowałbym kilku godzin, żeby opowiedzieć ci o wszystkim, co zdarzyło się od chwili, gdy wydałem rozkaz lądowania stwierdził Wedge. W jego głosie wyczuwało się zmęczenie. - Czy jesteś bezpieczny?
- Jesteśmy cali i zdrowi, Wedge. Lądujemy w jednym z hangarów remontowych.
- To dobrze. Przyda mi się twoja pomoc.
Kyp wylądował i zabezpieczył Pogromcę Słońc, po czym otworzył właz i obaj mężczyźni zeszli po metalowej drabince. Puścili się truchtem korytarzami wykutymi w litej skale. W tunelach rozbrzmiewał głuchy huk eksplozji turbolaserowych strzałów.
Kiedy dotarli do centrum dowodzenia, przystanęli, by zorientować się w gorączkowych przygotowaniach do obrony.
Wedge na ich widok podbiegł, aby uściskać przyjaciela. Obaj objęli się i zaczęli klepać po plecach.
- Cieszę się, że jesteś z nami - odezwał się po chwili Wedge. Jego głos zdradzał, że generał chciałby zadać Skywalkerowi wiele pytań. Zamiast tego rzucił tylko nieufne spojrzenie na Kypa, który przystanął ze skruszoną miną na progu. - A co o n tutaj robi?
Qwi Xux, która podeszła i stanęła u boku Antillesa, także spostrzegła Kypa. Chwyciła się za gardło i cofnęła jak uderzona.
- Przepraszam - wykrztusił cicho młodzieniec.
Luke spojrzał z powagą w oczy generała.
- Kyp jest tu, żeby nam pomóc, Wedge - oznajmił. - Odwrócił się od ciemnej strony, a ja pogodziłem się z nim. Jeżeli chowasz w sercu jakąś urazę do niego, załatw to z nim, kiedy to wszystko się skończy.
Wedge spojrzał na Qwi. Jej delikatna, szczupła twarz się ściągnęła, ale po chwili towarzyszka Wedge’a lekko kiwnęła głową.
- Kyp przyleciał ze mną, żeby zniszczyć Pogromcę Słońc oświadczył Luke. - Miało to być dla niego czymś w rodzaju kary,
17 Władcy mocy ale teraz... - Mistrz Jedi uścisnął ramię ucznia. - Teraz jesteśmy dwójką Jedi, którzy proponują ci swoje usługi w tej walce.
Wedge zwrócił się do jednego ze swoich komandosów.
- Proszę o meldunek o aktualnej sytuacji.
Obsługi stacji taktycznych pospieszyły z informacjami o liczbie walczących myśliwców i wystrzelonych pocisków, a także stratach własnych i nieprzyjaciela.
- Wygląda na to, że oddział Chewbaccy zniszczył wszystkie sterburtowe baterie turbolaserów „Gorgony”.
Było widać, że informacja ta sprawiła Wedge’owi wyraźną radość.
- Gdybyśmy tylko mogli zadawać Daali większe straty niż ona nam - westchnął, kręcąc głową.
- Gdzie jest Han? - odezwał się Luke.
Kyp natychmiast odzyskał animusz. Niecierpliwie czekał na odpowiedź.
Wedge zmarszczył brwi.
- Czy to znaczy, że nie wiesz? - zapytał.
Skywalker oznajmił mu wszystko, co wiedział na temat prototypu Gwiazdy Śmierci. Nie ukrywał, że Hana, Landa i Marę widziano ostatnio, jak lecieli „Sokołem” w głąb szkieletu jej konstrukcji.
Wedge potrząsnął głową.
- Pogromca Słońc i „Gorgona” sąjuż tu... a teraz chcesz powiedzieć mi, że wraca Gwiazda Śmierci? - Zamrugał, jakby trudno było mu w to uwierzyć, ale w następnej chwili zaczął wydawać rozkazy taktykom: - Słyszeliście, co powiedział Skywalker! Wygląda na to, że musimy się przygotować na jeszcze jedną niespodziankę.
Nie wydawało się to możliwe, ale nagle wszyscy zaczęli krzątać się jakby trochę żwawiej. Luke spojrzał przez szerokie świetliki centrum dowodzenia. Wyczuł jej obecność, jeszcze zanim ją zobaczył.
Spoza pastelowej zasłony chmur gazów wyłoniła się ogromna armilarna sfera prototypu Gwiazdy Śmierci. Po chwili, pomimo oślepiających błysków laserowych strzałów i eksplozji, było widać już cały szkielet. Imperialna stacja bojowa przyłączyła się do walki.
ROZDZIAŁ 36
Ładowniczy pazur „Tysiącletniego Sokoła” trzymał się dźwigara Gwiazdy Śmierci, mimo iż szkielet kuli ponownie zadrżał i skierował się w stronę Otchłani.
Han, Mara i Calrissian siedzieli przypięci pasami do obrotowych foteli. Zaciskali zęby, poddani naporowi ogromnych sił grawitacji. „Sokół” się trzymał, ale prototyp stacji bojowej szarpał się, przyciągany przez coraz inną czarną dziurę.
Kiedy najgorsze wstrząsy się skończyły, Han popatrzył na ekran monitora komputera diagnostycznego.
- Muszę zrobić coś z tym napędem nadświetlnym - powiedział. Gdybyśmy mieli sprawny napęd, można byłoby dokonać sabotażu rdzenia reaktora. Teraz jednak, kiedy mój frachtowiec nie może szybko latać, nie zdążylibyśmy w porę umknąć.
Obrócił się na fotelu, żeby spojrzeć na Landa i Marę. Odsunął z czoła kosmyk ciemnych włosów, który niemal zasłaniał mu oczy.
- A nawet gdybyśmy zdążyli odlecieć, nie przedostaniemy się szlakiem wiodącym między czarnymi dziurami, jeżeli statek nie będzie dysponował pełną mocą konieczną do manewrowania.
- Nie wspominając już o tym, że nie wiemy, którędy uciekać zauważyła Mara. - Moje instynkty Jedi nie są dość silne, żebym mogła pokazać wam właściwą drogę.
- Hmm, no tak, to kolejny istotny argument... - stwierdził Han.
- Ależ, stary - odezwał się Lando. - Musimy coś zrobić. Jeżeli Gwiazda Śmierci powróci do Laboratorium Otchłani, nie wyniknie z tego nic dobrego.
- Ta-a - mruknął Han, ponuro kiwnąwszy głową. - Chewie jest tam z pozostałymi członkami grupy szturmowej. Nie opuszczę go w potrzebie.
Mara z wysiłkiem wstała z fotela.
- A więc wszystko jest jasne - oświadczyła. - Musimy unieruchomić ten superlaser. - Wzruszyła ramionami. -1 to teraz, dopóki tu jesteśmy.
- Ale silniki napędu nadświetlnego... - zaczął Han.
- Masz chyba jakieś skafandry próżniowe, prawda? - zapytała. Lekki frachtowiec taki jak „Sokół” z pewnością od czasu do czasu wymaga dokonywania awaryjnych napraw.
- Ta-a-ak - odparł Han, przeciągając słowo. Wciąż nie mógł zgadnąć, do czego zmierza Mara. - Mam dwa skafandry, jeden dla mnie, a drugi dla Chewbaccy.
- To świetnie - oznajmiła Mara, z chrzęstem rozprostowując palce. - Calrissian i ja wyjdziemy na zewnątrz i rozmieścimy kilka detonatorów z zapalnikami czasowymi wokół rdzenia reaktora. Ty w tym czasie zajmiesz się naprawą napędu nadświetlnego. Zapalniki dadzą nam dość czasu, byśmy mogli oderwać się od szkieletu, zanim dojdzie do eksplozji.
Usta Landa szeroko się otworzyły.
- Chcesz, żebym ja...?
W spojrzeniu Mary kryło się wyzwanie.
- Masz jakiś lepszy pomysł?
Lando wzruszył ramionami i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Ależ nie! To dla mnie wielki zaszczyt. Z przyj emnością będę ci towarzyszył.
Lando kichnął, wkładając ogromny watowany skafander.
- Cały środek śmierdzi sierścią Wookiego - stwierdził. - Czy Chewbacca gimnastykował się w tym stroju, a później zapomniał go wywietrzyć?
Rękawy były ogromne i długie, a Lando niemal utopił się w wielkich butach sporządzonych na miarę stopy Wookiego. Zaczął zbierać na biodrach fałdy skafandra i zwijać je w harmonijkę, warstwa po warstwie, po czym posłużył się sprzączkami, żeby unieruchomić je w okolicach pasa. Miał wrażenie, że szykuje się na spacer we wnętrzu gigantycznego nadmuchiwanego materaca.
- Mamy zadanie do wykonania, Calrissian - przypomniała mu Mara. - Przestań zrzędzić, gdyż inaczej zrobię wszystko sama.
- Nie - odparł Lando. - Chcę ci pomóc. Naprawdę.
- Proszę. - Mara wręczyła mu pudełko z termicznymi detonatorami o opóźnionym zapłonie. - Będziesz to niósł.
Calrissian popatrzył na nią i przełknął ślinę.
- Dziękuję.
Han wydał zduszony jęk, kiedy uderzył głową o jakiś występ ciasnego kanału remontowego. Lando usłyszał, jak jego przyjaciel mruczy, że chciałby mieć porządnego androida, który wykonywałby za niego całą czarną robotę.
- Kilka obwodów zostało spalonych - krzyknął do nich. Jego stłumiony głos odbił się metalicznym echem od ścian pomieszczenia. Mam jednak kilka części zapasowych... a przynajmniej podobnych do tych, które uległy zniszczeniu, ale statek powinien funkcjonować prawidłowo. Prawdę mówiąc, tylko trzy obwody są zupełnie zniszczone. Bez jednego możemy się obejść, a zamiast pozostałych dwóch wstawię jakieś inne.
- Dajemy ci na to pół godziny - rzekła Mara, a potem włożyła hełm i zaczęła uszczelniać go wokół szyi.
Han przesunął się w kanale remontowym o rozmiarach trumny w ten sposób, że mógł wytknąć głowę ponad płytę pokładu. Na policzkach miał smugi smaru i chłodziwa, które musiało zostać rozlane gdzieś w kanale.
- Będę gotów.
- Lepiej bądź, kiedy zaczną działać zapalniki czasowe - powiedział Lando, wkładając swój hełm. Na jego głowie wyglądał jak ogromny wahadłowiec.
- Idziemy, Calrissian - odezwała się Mara. - Musimy jeszcze to i owo zniszczyć.
Tol Sivron, siedzący w wygodnym fotelu, zmrużył oczy i wpatrywał się w panoramę centralnego bąbla Otchłani. Oceniał sytuację, ale nie spieszył się z podjęciem decyzji... jak dobry administrator.
- To gwiezdny niszczyciel „Gorgona”, panie dyrektorze - odezwał się kapitan szturmowców. - Czy chce pan, żebym nawiązał z nim łączność?
Sivron miał nachmurzoną minę.
- Najwyższy czas, żeby pani admirał Daala przypomniała sobie o wypełnianiu rozkazów - powiedział.
Wciąż nie mógł jej wybaczyć, że zaniedbała najważniejszy obowiązek, jakim była ochrona Laboratorium Otchłani i zatrudnionych
tam naukowców. Teraz, kiedy Rebelianci zdołali opanować placówkę, było za późno na naprawienie tego błędu.
- Dlaczego przyleciał tylko jeden gwiezdny niszczyciel? - zainteresował się Sivron. - Kiedy odlatywała, miała przecież cztery. Nie, chwileczkę... Jeden został zniszczony, prawda? No więc trzy. Czyżby chciała tylko zademonstrować siłę swej broni? - Pociągnął nosem. - No cóż, tym razem mamy swoją Gwiazdę Śmierci i nie zawahamy się jej użyć.
- Przepraszam, panie dyrektorze - odezwał się kapitan szturmowców - ale „Gorgona” wygląda na poważnie uszkodzoną. Poza tym jest atakowana przez rebelianckie statki. Myślę, że naszym obowiązkiem jest przyjście jej z pomocą.
Tol Sivron popatrzył na kapitana, jakby nie dowierzał własnym uszom.
- Chciałby pan, żebyśmy polecieli na ratunek pani admirał Daali po tym, jak nas porzuciła? Ma pan bardzo dziwne poczucie obowiązku, kapitanie.
- Ale czy wszyscy nie walczymy po tej samej stronie? - upierał się szturmowiec.
Sivron zmarszczył brwi.
- Możliwe, w pewnym sensie. Mamy jednak różne priorytety... Udowodniła to zresztą sama Daala, zostawiając nas na łasce losu.
Zobaczył, jak rebelianckie statki strzelają do samotnego gwiezdnego niszczyciela. Dostrzegł także, że walka staje się coraz bardziej zażarta. Gwiezdne myśliwce buntowników spotkały się z maszynami typu TIE i wiązały je w dziesiątkach pojedynków. Wielobarwne smugi laserowych błysków wywierały hipnotyczny wpływ na Sivrona... I Twi’lek pomyślał o piaskowych burzach na powierzchni ojczystego świata, Ryloth.
Poczuł, że w jego żołądku zaczyna się tworzyć gigantyczna bryła lodu. Jego kariera była długa i usiana sukcesami, ale właśnie miał ją zakończyć, niszcząc placówkę, którą tak skutecznie rządził przez tyle lat bez przerwy.
Nie wstając z fotela pilota prototypu Gwiazdy Śmierci, odezwał się lodowatym tonem:
- W porządku, a zatem pokażemy pani admirał Daali, że i my, naukowcy, mamy głowy nie od parady.
Nagle w pomieszczeniach pilota rozdzwonił się sygnał alarmowy. Sivron westchnął.
- A to co znowu?
Yemm i Doxin przerzucali już kartki swoich egzemplarzy instrukcji, poszukując odpowiedzi.
- Czujniki wykryły obecność intruzów - odezwał się kapitan szturmowców. - W samym środku komory rdzenia reaktora. Wygląda na to, że przyleciał tu z nami z Kessel jakiś statek przemytników.
- Co oni sobie wyobrażają? - oburzył się Sivron.
- Jeżeli wierzyć naszym kamerom, z ich statku wyszło dwoje ludzi... O ile mogę się zorientować, usiłują dokonać jakiegoś sabotażu.
Sivron wyprostował się na fotelu, najwyraźniej zaniepokojony.
- Powstrzymajcie ich! - rozkazał. Wyrwał instrukcję z rąk Doxina i zaczął rozpaczliwie szukać właściwego rozdziału. - Proszę skorzystać z procedury alarmowej numer... - Przez chwilę nie przestawał przerzucać kartek, mrużąc oczy i spoglądając na zapisane tam instrukcje. Przerzucił jeszcze kilka, a potem z wyraźnym obrzydzeniem odłożył księgę na bok. - No cóż, proszę skorzystać z właściwej procedury, kapitanie. Niech pan coś zrobi!
- Mamy tylko garść ludzi i niewiele czasu - odparł oficer. - Wydam rozkaz, żeby dwaj szturmowcy ubrali się w próżniowe kombinezony i osobiście zajęli się intruzami.
- Dobrze, dobrze - rzekł Sivron, machnąwszy niecierpliwie ręką, podobną do łapy zakończonej szponami. - Proszę nie zawracać mi głowy szczegółami. Ważne, żeby pana rozkaz został wykonany.
Lando obrócił hełm z przezroczystą szybą w prawo i lewo, pragnąc lepiej widzieć, ale próżniowy skafander, przystosowany do rozmiarów Wookiego, zwisał w różnych miejscach ciała Calrissiana, krępował mu ruchy. Lando musiał czynić rozpaczliwe wysiłki, żeby chociaż zorientować się, dokąd idzie.
Jego buty z magnetycznymi podeszwami dźwięczały, uderzając o metalowe płyty w pobliżu gigantycznego cylindra rdzenia reaktora. Rdzeń, stożkowato zakończony i wyposażony w szpikulec z końcem twardym jak diament, niemal stykał się z podobnym urządzeniem, wystającym z dolnej części Gwiazdy Śmierci. W miarę, jak nagromadzony ładunek stawał się coraz większy, pomiędzy obiema końcówkami rdzenia zaczynały coraz częściej przelatywać oślepiające błyskawice gwiezdnego ognia.
Szkielet konstrukcji, będący prawdziwym labiryntem dźwigarów i wsporników, mieścił także tymczasowe pomieszczenia i magazyny. Otaczał je niczym prętami gigantycznej klatki. Niektóre elementy konstrukcyjne połączono za pomocą wiszących chodników krzyżujących się ze sobą jak splątane sieci. Chociaż prototyp miał rozmiary niewielkiego księżyca, siła przyciągania była bardzo mała. Lando musiał poświęcać dużo energii tylko na to, by utrzymać równowagę. Pozwalał, żeby położenie jego magnetycznych butów określało, gdzie jest „dół”, a gdzie „góra” konstrukcji.
- Musimy zbliżyć się do energetycznych prętów - odezwała się Mara. Jej głos zabrzmiał niczym brzęczenie w miniaturowych słuchawkach hełmu Calrissiana.
Lando zaczął się rozglądać po wnętrzu hełmu, chcąc jej odpowiedzieć, i w końcu udało mu się odnaleźć włącznik mikrofonu komunikatora.
- Stanie się, jak zechcesz - powiedział. - Im szybciej pozbędę się tych detonatorów, tym lepiej. - Westchnął, zapewne do siebie, ale tak, żeby usłyszała to i Mara. - A kiedyś przypuszczałem, że zniszczenie jednej Gwiazdy Śmierci w życiu wystarczy.
- Nie lubię mężczyzn, którzy używają słowa: „wystarczy” - odparła Mara.
Lando zamrugał. Nie był pewien, jak powinien zareagować na tę uwagę. Dopiero po chwili najego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
Wyciągnął rękę i dłonią odzianą w rękawicę pomógł Marze utrzymać równowagę, po czym zaczął wędrówkę w dół, w stronę gigantycznego cylindra rdzenia. Nasunął osłonę przeciwodblaskową hełmu, by osłonić oczy przed oślepiającym blaskiem wyładowań przecinających przestrzeń między dwoma stożkami. Rozwidlony dysk „Sokoła”, widoczny nad ich głowami, pewnie trzymał się grubego wspornika.
- Tutaj powinno być właściwe miejsce - odezwała się Mara, wyciągając rękę. - Podaj mi pierwszy detonator.
Lando zaczął szperać w metalowym pojemniku i po chwili wyciągnął gruby dysk. Mara ujęła go ostrożnie palcami, ukrytymi w rękawicy, a potem się pochyliła, żeby przymocować go do metalowej osłony.
- Będziemy przesuwali się w prawo i rozmieścimy pozostałe detonatory w różnych miejscach na obwodzie - powiedziała, wciska- jąc kciukiem guzik synchronizacji. Tarcza detonatora rozjarzyła się siedmioma światełkami. Zapalały się i gasły jak gdyby w rytmie pracy serca, czekając na ostateczny impuls wyzwalający.
- Kiedy wszystkie rozmieścimy - odezwał się głos Mary - ustawimy zapalniki czasowe na dwadzieścia standardowych minut. To powinno nam dać dość czasu, żeby wrócić do „Sokoła” i odlecieć.
Nie czekając, aż Lando wyrazi zgodę, zaczęła się przesuwać wzdłuż krzywizny cylindra rdzenia. Po chwili odwróciła się po drugi detonator i starannie przymocowała go do wybrzuszonej powierzchni.
Lando czuł lekkie drżenie wspornika rdzenia, wywołane uderzeniami magnetycznych podeszew jego butów. Energia, zmagazynowana w rdzeniu, była chyba nieograniczona. Z każdą chwilą coraz większa, czekała na chwilę uwolnienia.
Calrissianowi wydawało się, że obejście całego obwodu ogromnego cylindra i rozmieszczenie pozostałych detonatorów zajmuje całą wieczność. Kiedy zatoczyli pełny krąg, Mara pochyliła się ku szklanej szybie hełmu Landa, tak by mężczyzna mógł widzieć jej twarz.
- Gotów, Calrissian?
- Jasne - oświadczył Lando.
Mara wcisnęła przycisk synchronizacyjny pierwszego detonatora. Na tarczach wszystkich pozostałych urządzeń rozmieszczonych wzdłuż obwodu cylindra zapaliły się niebieskie lampki na znak, że zaczęło się odliczanie nastawionego przedziału czasu.
- A teraz z powrotem do „Sokoła”. Szybko - odezwała się Mara. Lando posłusznie poczłapał za nią.
Kątem oka, przez szybę w hełmie o rozmiarach wiadra zauważył, że z boku coś się porusza. Odwrócił głowę w samą porę, by zobaczyć opancerzony kombinezon próżniowy szturmowca, podobny do kloca drewna. Imperialny żołnierz wyglądał jak miniatura uniwersalnego transportowca opancerzonego typu AT-AT. Calrissian zwrócił uwagę na wzmacniane, przegubowe połączenia w miejscach stawów łokciowych i kolanowych, ciężkie buty... i wibroostrza, ukryte w rękawicach jak szpony. Jeden cios i szturmowiec mógłby pociąć na strzępy skafander Landa, a wówczas dekompresja rozerwałaby jego ciało.
Imperialny żołnierz wyłonił się z włazu w jednym z dźwigarów znajdujących się nad głową Calrissiana. Odbił się od metalowej konstrukcji i zeskoczył, dobrze wiedząc, że niewielka siła ciążenia złagodzi impet jego skoku. Mimo to, kiedy wylądował obok Landa i Mary, jego masywne buty z głośnym hukiem trzasnęły o podstawę rdzenia reaktora.
- A on skąd tu się wziął? - odezwał się Lando, unikając ciosu, który wymierzył szturmowiec rękawicą z wibroostrzami. Calrissian odchylił się w bok jak śluzowiec, smagnięty podmuchem wiatru. Magnetyczne podeszwy jego butów nie oderwały się jednak od metalu, co pozwoliło mężczyźnie uchylić się w przeciwną stronę. Następny cios wibroostrzami o centymetry minął tkaninę jego skafandra.
Mara zareagowała szybciej. Zamachnęła się metalowym pojemnikiem po detonatorach, wkładając w ten cios całą siłę. Ostra krawędź pudła z głuchym stukiem uderzyła w grabą skorupę hełmu szturmowca.
Imperialny żołnierz odwrócił się i przeszył płytę pojemnika wibroostrzami. Mara skorzystała z tego, że przez chwilę uwaga szturmowca była zwrócona na coś innego, pochwyciła Calrissiana i opierając się o niego, popchnęła napastnika. Szturmowiec się zachwiał, ale kiedy usiłował odzyskać równowagę, kobieta kopnęła go w łydkę, dzięki czemu oderwała jeden but żołnierza od metalowej podstawy rdzenia reaktora. Później, nurkując pod wyciągniętymi rękami szturmowca, naparła na niego, likwidując magnetyczne połączenie drugiej stopy. W następnej chwili szturmowiec stracił wszelki kontakt z konstrukcją prototypu Gwiazdy Śmierci.
Napastnik, niespodziewanie oderwany od metalowej płyty, zaczął opadać dzięki sile pchnięcia Mary Jadę. Wyciągnął ręce i próbował uchwycić zaokrągloną powierzchnię obudowy rdzenia, ale jego rękawice się ześlizgnęły, pozostawiając jedynie długie srebrzyste rysy na powierzchni metalu. Szturmowiec zaczął się zbliżać do miejsca, w którym przeskakiwały ogniste błyskawice.
Nie mając nic, od czego mógłby się odepchnąć, imperialny żołnierz pogrążył się w przestrzeni między szpicami obu stożków. Wyparował z jaskrawym zielononiebieskim błyskiem.
Tymczasem detonatory odmierzały czas, jaki pozostawał do eksplozji.
Lando machnął w stronę „Sokoła”.
- Idziemy do ciebie, staruszku. Upewnij się, że jesteś gotów do startu.
Kiedy poczuł, że metalowy dźwigar pod jego stopami mocniej drży, uniósł głowę i zobaczył drugiego szturmowca zeskakującego z pomostu. Imperialny żołnierz był uzbrojony w blaster, ale Lando wątpił, by napastnik odważył się użyć broni tak blisko rdzenia reaktora.
Drugi szturmowiec uniósł broń i wykonał gest, nakazując im, żeby się poddali. W słuchawkach hełmów Landa i Mary nie odezwał się jednak żaden głos. Calrissian był ciekaw, czy żołnierz ma nadajnik nastrojony na inną częstotliwość, czy tylko uważa, że ruch blastera jest na tyle uniwersalny, iż wystarczy za jakiekolwiek słowa.
- Czy on nas słyszy? - zapytał, zwracając się do Mary.
- Kto wie? Postaraj się odwrócić jego uwagę. Nasz czas zaczyna dobiegać końca.
Lando machnął w stronę detonatorów dłonią ukrytą w ochronnej rękawicy, po czym zaczął przebierać palcami, a w końcu wyrzucił w górę ręce w geście mającym naśladować eksplozję.
Kiedy szturmowiec odwrócił głowę i skierował spojrzenie na detonatory, Mara skoczyła i schwyciła lufę jego blastera. Posłużyła się nią jak dźwignią. Impet jej skoku i szarpnięcie za lufę spowodowały oderwanie się butów żołnierza od metalu. Koziołkując, szturmowiec poszybował z powrotem w stronę wiszącego chodnika.
- Chodźmy - odezwała się Mara, kiedy znów znalazła się u boku Calrissiana. - Nie przejmujmy sięjego losem. Trzeba wrócić do „Sokoła”, zanim eksplodują te ładunki.
Wspinając się i trzymając wsporników, oboje dotarli do burty frachtowca, który nadal trzymał się grubego dźwigara. Drugi szturmowiec za ich plecami zdołał obrócić się w locie i uchwycić wspornika rurociągu z chłodziwem. Na chwilę znieruchomiał, a potem odepchnął się od elementu konstrukcji i zaczął znów opadać ku rdzeniowi reaktora. Ignorując Calrissiana i Marę, spieszył się, aby usunąć detonatory.
Lando czuł, że workowaty próżniowy skafander Wookiego krępuje mu ruchy i przeszkadza w chodzeniu. Obejrzał się i zauważył, że szturmowiec stoi obok jednego z detonatorów. Wiedział jednak, że Mara sprzęgła je cybernetycznie, tak żeby eksplodowały w tej samej chwili. Dysponując zaledwie kilkoma minutami, imperialny żołnierz po prostu nie zdąży usunąć wszystkich.
Kiedy do wybuchu pozostawała już tylko minuta, Lando i Mara uszczelnili właz „Sokoła” w tej samej chwili, gdy Han zwolnił zaczep pazura ładowniczego.
- Cieszę się, że jednak zdążyliście - powiedział, wydając polecenie uruchomienia silników.
„Tysiącletni Sokół” szybował wzdłuż równika Gwiazdy Śmierci. Dysze silników, umożliwiających latanie z prędkościami podświetlnymi, jarzyły się oślepiającą bielą.
Tymczasem drugi szturmowiec przesuwał się wzdłuż ściany cylindra osłony reaktora. Pracując metodycznie, ale szybko, odczepiał detonatory. Posługując się laserową spawarką, którą miał przyczepioną do pasa, usuwał ładunki wybuchowe. Każdy usunięty, ale nadal mrugający światełkami, odrzucał w przestworza jak najdalej od siebie.
Udało mu się rozbroić w ten sposób sześć spośród siedmiu termicznych detonatorów. Kiedy stanął obok ostatniego i pochylił się, chcąc go oderwać, urządzenie eksplodowało w jego dłoniach.
Admirał Daala, zajęta obserwowaniem bitwy w przestworzach toczącej się przed jej oczami, zgrzytnęła zębami. Spoglądała na pojedynki gwiezdnych myśliwców, ale na jej twarzy malowała się głęboka pogarda.
Jej atak nie rozwijał się tak, jak planowała. Jej siły z każdą chwilą coraz bardziej topniały. Najważniejszym powodem był brak dostatecznie wielu myśliwców typu TIE. Większość pozostawiła w przestworzach Mgławicy Kocioł, kiedy umykała przed czołem fali udarowej, jaka powstała wskutek wybuchu siedmiu supernowych. Miała wówczas w hangarach tylko rezerwy, a większość eskadr, które teraz rzuciła do walki, została zniszczona przez myśliwce Rebeliantów.
Kiedy z chmur wirujących gazów wyłonił się kulisty szkielet prototypu Gwiazdy Śmierci, wydała głośny okrzyk, nie potrafiąc ukryć zaskoczenia. Ucieszyła się na myśl o niesamowitym niszczycielskim potencjale, który nagle stawał do jej dyspozycji. Szale bitwy przechylały się na jej stronę... Dopiero teraz będzie mogła rozprawić się ze wszystkimi rebelianckimi szumowinami.
Gdy jednak się przekonała, że prototyp jest pilotowany przez tego niekompetentnego głupca, Tola Sivrona, jej nadzieje zaczęły się rozwiewać.
- Dlaczego nie strzela? - zapytała. - Przecież jeden strzał z superlasera mógłby zniszczyć wszystkie trzy fregaty i korwetę. Dlaczego nie strzela?
Komandor Kratas znalazł się u jej boku.
- Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, pani admirał - odparł cicho.
Daala spiorunowała go spojrzeniem, dając do zrozumienia, że nie oczekiwała żadnej odpowiedzi.
- Tol Sivron nigdy w życiu nie wykazał najmniejszej inicjatywy powiedziała. - Nie powinnam się była spodziewać, iż teraz będzie wypełniał swoje obowiązki. Rozkazuję wzmóc ostrzał wymierzony w laboratorium. Pokażemu panu Sivronowi, jak należy załatwiać niektóre sprawy.
Zwęziła do szparek płonące oczy i rozejrzała się po mostku niszczyciela.
- Nadszedł czas, żeby zniszczyć Laboratorium Otchłani raz na zawsze - oświadczyła. - Ognia!
ROZDZIAŁ 37
Jedna z kobiet, siedząca za konsoletą sterowniczą w Laboratorium Otchłani, uderzyła pięścią w pulpit kontrolny.
- Generale Antilles, pola ochronne słabną! - krzyknęła.
Z korytarza nadbiegł inny inżynier, zarumieniony i zadyszany. Pot przyklejał jego włosy do czoła, a w błękitnych oczach malowała się panika.
- Ta kanonada uszkodziła prowizoryczne systemy chłodzące, które zainstalowaliśmy na asteroidzie z reaktorem! - zawołał. Nie spodziewaliśmy się, że będą pracowały w takich trudnych warunkach. Reaktor eksploduje... Tym razem nie uda się nam zapobiec katastrofie!
Wedge zgrzytnął zębami i popatrzył na Qwi. Uścisnął jej ramię.
- Wygląda na to, że zaoszczędzimy Daali trudu - powiedział. Musimy zarządzić ewakuację.
Luke Skywalker, stojący obok niego, nagle się odwrócił.
- Hej, a gdzie Kyp? - zapytał.
Kypa jednak nigdzie nie było widać.
- Nie wiem - odparł Wedge - ale nie mamy teraz czasu go szukać.
Serce Kypa Durrona mocno biło, ale młodzieniec posłużył się techniką uspokajania Jedi; z wysiłkiem postarał się odprężyć. Pragnął, aby wszystkie części jego ciała funkcjonowały prawidłowo i zapewniały mu siłę w chwilach, w których jej potrzebował. Nie chciał, żeby strach czy wyczerpanie ograniczały jego możliwości.
W pomieszczeniach Laboratorium Otchłani było słychać zawodzenie syren alarmowych i stłumiony huk eksplozji turbolaserowych błyskawic. Korytarzami biegli żołnierze Nowej Republiki. Chwytali pozostawiony sprzęt i zajmowali miejsca w transportowcach.
Nikt nie przystanął, żeby spojrzeć na Kypa. A zresztą, nawet gdyby ktokolwiek chciał zadawać mu pytania, młodzieniec posłużyłby się prostą sztuczką Jedi, by odwrócić uwagę, usunąć z pamięci wszelki ślad rozmowy, tak żeby rozmówcy byli przekonani, iż wcale go nie widzieli.
Kyp był rad, że mistrz Skywalker nie zauważył jego zniknięcia. Widząc niespodziewane pojawienie się prototypu Gwiazdy Śmierci i słysząc nieustanne dudnienie trafień turbolaserowych strzałów „Gorgony”, zrozumiał, co powinien zrobić.
Wiedział również, że mistrz Skywalker starałby się go powstrzymać. Tymczasem Kyp nie miał czasu na żadne prośby ani wyjaśnienia.
Chcąc odwrócić uwagę wszystkich, kiedy wymykał się na korytarz, posłużył się własnymi siłami... Żarliwie wierzył, że są to siły jasnej strony. Postarał się o niczym nie myśleć, nie odczuwać żadnych emocji. Ufał, że w panującym zamieszaniu nikt nie zwróci na niego uwagi, o ile mistrz Skywalker nie wyśle myślowych wici, żeby go odszukać.
Biegł korytarzem, ale słyszał, że walka staje się coraz bardziej gorączkowa, zawzięta. Miał przeczucie, że laboratorium nie wytrzyma długo pod nieustannym ostrzałem niszczyciela admirał Daali. W dodatku grupka planetoid uległaby natychmiastowej anihilacji, gdyby Gwiazda Śmierci zdobyła się choćby na jeden strzał. To ona stanowiła w tej chwili największe zagrożenie.
Kierował się w stronę hangaru remontowego, w którym pozostawił Pogromcę Słońc. Przypomniał sobie, jak razem z Hanem uciekał z kopalni przyprawy na Kessel. Wspomnienie Hana sprawiło, że poczuł w sercu ukłucie bólu.
Gwiazda Śmierci powróciła do Otchłani, ale Kyp nigdzie nie widział ani śladu „Tysiącletniego Sokoła”. Czyżby miało to oznaczać, że Han zginął podczas próby zniszczenia rdzenia reaktora?
Największym problemem Kypa było to, że działał pod wpływem impulsu. Podejmował decyzje i wprowadzał je w życie, nie zastanawiając się nad konsekwencjami. W tej chwili jednak ta przywara stanowiła o jego sile. Wyruszał do walki ze śmiertelnymi wrogami Nowej Republiki i nie mógł się zastanawiać nad tym, czy postępuje właściwie.
Wiedział, że musi odpokutować za wiele grzechów. Dał posłuch mrocznym naukom Exara Kuna. Posługując się ciemną mocą, pokonał swojego nauczyciela i mistrza Jedi. Wydarł informacje z mózgu Qwi Xux, pozbawił ją większości wspomnień. Porwał Pogromcę Słońc i unicestwił całe gwiezdne systemy... Był także sprawcą śmierci brata, Zetha.
Teraz zamierzał zrobić wszystko, co było w jego mocy, żeby ocalić życie przyjaciół. Nie chodziło mu tylko o pozbycie się w ten sposób wyrzutów sumienia. Ludzie bliscy jego sercu zasługiwali na to, żeby żyć i nadal toczyć walkę o wolną galaktykę.
Popatrzył na połyskujący, jakby naoliwiony kadłub Pogromcy Słońc, przypominający wielościenny kryształ. Kwantowo-krystaliczny pancerz odbijał w różne strony blask jarzeniowych lamp i zniekształcał go, wskutek czego powierzchnia kadłuba superbroni wyglądała jak pokryta płynnym światłem.
Drżącymi palcami ujął szczebel drabinki i zaczął wspinać się do kabiny. Han Solo i Chewbacca wchodzili kiedyś po tych samych szczeblach, żeby dostać się do wnętrza Pogromcy, kiedy uciekali z Laboratorium Otchłani. Także brat Kypa usiłował uchwycić się drabinki na chwilę przedtem, zanim eksplodowało słońce Caridy... Zethowi jednak się nie powiodło.
Kyp zatrzasnął klapę włazu, jakby chciał na zawsze odciąć się od całej galaktyki. Nie wiedział, czy kiedykolwiek znów gdzieś wyląduje. Nie wiedział, czy powróci kiedyś na Coruscant ani czy będzie miał jeszcze jedną okazję porozmawiania z Hanem Solo albo mistrzem Skywalkerem.
Opadł na fotel pilota i posługując się prostą techniką rycerzy Jedi, usunął te myśli ze swojego mózgu. Zaledwie przed kilkoma godzinami on i Luke, lecąc Pogromcą, rozmawiali jak dwaj dobrzy przyjaciele. Zwierzali się sobie nawzajem z przeżyć i marzeń. Teraz Kyp nie mógł myśleć o niczym innym poza sposobem posługiwania się nieskomplikowanymi urządzeniami sterowniczymi Pogromcy Słońc.
Włączył repulsorowe silniki i uniósł spiczasto zakończony dziób statku, po czym oderwał go od płyty lądowiska i skierował długim tunelem ku wylotowi hangaru i przestworzom, w których toczyła się zażarta walka.
Obrał kurs na gigantyczny szkielet prototypu Gwiazdy Śmierci. Dobrze znał skuteczność superodpornego pancerza Pogromcy. Pamiętał, co się stało, kiedy Han Solo wrył się z dużą prędkością w konstrukcję mostka „Hydry”. Obawiał się jednak, że nawet kwantowo-krystaliczna powłoka nie wytrzymałaby potwornej energii strzału z superlasera Gwiazdy Śmierci.
Dysponował już tylko dwiema rezonansowymi torpedami mogącymi wywoływać wybuchy gwiazd supernowych. Wątpił, czy szkielet konstrukcji bojowej stacji ma wystarczająco dużą masę, ale liczył na to, że bezpośrednie trafienie może chociaż zapoczątkuje reakcję łańcuchową.
Zwiększył szybkość lotu. Wydawał się mikroskopijnym okruchem na tle wielobarwnej zasłony jaskrawo świecących gazów otaczających czarne dziury Otchłani. Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, w okolicach rdzenia reaktora, w samym środku szkieletu Gwiazdy Śmierci, rozbłysnął jaskrawy biało-pomarańczowy kwiat. Eksplozja nie była jednak bardzo silna. W następnym ułamku sekundy Kyp zobaczył sylwetkę „Tysiącletniego Sokoła”, który wystrzelił spomiędzy labiryntu wsporników i dźwigarów i coraz szybciej zaczął oddalać się od prototypu.
Poczuł, że lód w jego sercu topnieje pod wpływem niewypowiedzianej ulgi. A więc Han Solo nie zginął! Teraz Kyp mógł zaatakować Gwiazdę Śmierci bez żadnych wyrzutów sumienia czy obawy o życie przyjaciela. A później zwróci superbroń przeciwko Daali.
Przesłał energię do systemów uzbrojenia. Uruchomił aparaturę celowniczą. Posługując się zmysłami Jedi, wyczuwał, jak w toroidalnym transmiterze umieszczonym pod kadłubem zaczyna pulsować moc wystarczająca do rozerwania gwiazdy.
Musiał go użyć. Po raz ostatni.
Eksplozja w pomieszczeniu rdzenia reaktora sprawiła, że oś obrotu Gwiazdy Śmierci zmieniła położenie. Gigantyczna sfera zatoczyła się jak pijana. Samotny szturmowiec, usiłujący rozbroić detonatory, został dosłownie rozdarty na strzępy przez kawałki plastalowej obudowy rozerwanej siłą eksplozji.
Wybuch detonatora wyrwał sporą dziurę w cylindrycznej osłonie. Przez powstały otwór zaczęła tryskać fontanna radioaktywnego ognia.
Głowoogony Tola Sivrona wyciągnęły się na całą długość i zesztywniały z wściekłości.
- Rozkazałem tym szturmowcom, żeby rozprawili się z sabotażystami. - Odwrócił się do devaronianskiego kierownika działu opracowań dokumentacji, sprawozdań i ekspertyz. - Yemm, proszę zapisać ich numery służbowe i upewnić się, żeby do ich akt osobowych została wpisana surowa nagana! - Zaczął wybijać rytm spiczastymi paznokciami po oparciu fotela, a po chwili, kiedy sobie o czymś przypomiał, dodał: - Aha, i proszę złożyć mi szczegółowy raport o powstałych uszkodzeniach.
Doxin podbiegł do konsolety technicznej i wystukał polecenie wyświetlenia fragmentu dokumentacji odpowiedniej sekcji prototypu Gwiazdy Śmierci.
- Z rysunków technicznych wynika, panie dyrektorze, że sabotażyści spowodowali stosunkowo niewielki wyciek z rdzenia reaktora. Możemy go zlikwidować, zanim poziom promieniowania stanie się naprawdę niebezpieczny. Mieliśmy duże szczęście, że wybuchł tylko jeden termiczny detonator. W przeciwnym razie nie zdołalibyśmy opanować wycieku.
Kapitan szturmowców stał, rzucając gorączowe rozkazy do mikrofonu hełmu.
- Właśnie wysłałem cały oddział szturmowców na zewnątrz, by się tym zajęli, panie dyrektorze. Powiedziałem im, że ich osobiste bezpieczeństwo nie jest ważne, kiedy w grę wchodzi dobro Gwiazdy Śmierci.
- To dobrze, bardzo dobrze - odparł Tol Sivron, wyraźnie rozmyślając o czymś innym. - Ile czasu upłynie, zanim będzie można ponownie strzelać?
Szturmowiec pochylił się nad pulpitem swojej konsolety. Biały hełm, okrywający jego głowę, nie pozwalał dostrzec żadnych uczuć malujących się na jego twarzy.
- Szturmowcy włożyli próżniowe kombinezony i ruszyli do akcji. W tej chwili pojawiają się na chodnikach. - Obrócił w stronę Sivrona hełm z czarnymi goglami, pozbawionymi jakiegokolwiek wyrazu. - Jeżeli w trakcie naprawy nie wydarzy się nic niespodziewanego, będzie pan mógł oddać pierwszy strzał mniej więcej za dwadzieścia minut.
ROZDZIAŁ 38
Pokiereszowany kadłub gwiezdnego niszczyciela przemieszczał się tak nisko nad granicą ochronnych pól Laboratorium Otchłani, że Luke instynktownie chciał zanurkować za jakąś konsoletę. Wieżyczki, nadbudówki, stanowiska baterii dział i inne skomplikowane elementy wyposażenia kadłuba „Gorgony” przesuwały się w świetlikach niczym groźna rzeka, podkreślając ogrom imperialnego statku.
- Pola osłon zanikły całkowicie! - zawołał nagle jeden z techników. - Nie przetrzymamy następnego ataku, a stan reaktora staje się krytyczny!
Wedge uderzył w przycisk centralnego interkomu placówki i zaczął wydawać rozkazy. Jego głos odbijał się echem w labiryncie tuneli wszystkich asteroid Laboratorium Otchłani.
- Rozkazuję niezwłocznie opuścić placówkę! Powtarzam: Opuścić placówkę! Wszyscy mająudać się do transportowców i natychmiast startować. Do chwili katastrofy zostało najwyżej kilka minut.
Zawodzenie syren alarmowych odezwało się jakby ze zdwojoną siłą. Luke odwrócił się i pobiegł za grupą żołnierzy w kierunku wyj ścia. Wedge chwycił wiotką bladoniebieską rękę Qwi Xux, ale kobieta się ociągała. Z przerażeniem wpatrywała się w ekrany komputerowych monitorów.
- Spójrz! - wykrzyknęła. - Co ona robi? Trzeba jej w tym koniecznie przeszkodzić!
Wedge zamarł i także spojrzał na ekrany. Było widać na nich strumienie danych przesuwających się z przerażającą szybkością. Zamrugał i zorientował się, że widzi obrazy rysunków technicznych, proj ektów nowych broni, wyników przeprowadzonych testów, zmieniające się jak w kalejdoskopie.
- Admirał Daala musiała znać tajne hasło dyrektora Sivrona! zawołała Qwi. - Przegrywa teraz wszystkie dane z jego osobistej komputerowej bazy, do której nie mogliśmy się dostać, nie znając właściwego szyfru. Przekazuje do pamięci swoich komputerów wszystkie informacje o tajnych broniach!
Wedge objął Qwi i siłą odciągnął od terminala, po czym oboje pospieszyli do wyjścia.
- Nie możemy teraz nic na to poradzić - stwierdził. - Musimy jak najszybciej stąd odlecieć.
Pobiegli korytarzem, poprzedzani przez żołnierzy Nowej Republiki. Rozwiane włosy Qwi ciągnęły się za nią niczym srebrzysta mgiełka, połyskując w świetle mijanych paneli jarzeniowych.
Wedge czuł, że przestaje panować nad sytuacją. Jego zdenerwowanie rosło z minuty na minutę, jakby jakiś wewnętrzny chronometr odmierzał sekundy pozostające do wybuchu reaktora. Wiedział, że może to nastąpić już podczas następnego ataku admirał Daali, a wówczas całe Laboratorium Otchłani rozkwitnie płomienistym, oślepiająco białym błyskiem eksplozji.
Wedge nigdy nie chciał być generałem. Był doskonałym skrzydłowym, pilotem myśliwca. Leciał przecież kanionem u boku Luke’a podczas ataku na pierwszą Gwiazdę Śmierci, a także towarzyszył Calrissianowi, kiedy trzeba było zniszczyć drugą bojową stację.
Najprzyj emniej szym zadaniem, jakie kiedykolwiek mu powierzono, było jednak opiekowanie się powabną Qwi Xux. Nawet wówczas, kiedy była zaniepokojona albo przerażona, wyglądała egzotycznie i pięknie. Wedge bardzo chciałby trzymać ją za rękę i pocieszać... ale mógł to zrobić na pokładzie transportowca, którym oboje polecą z powrotem na „Yavaris”. Jeżeli natychmiast nie opuszczą laboratorium, zginie on i wszyscy jego ludzie.
W chwili gdy uciekinierzy wpadali do hangaru, pilot jednego z transportowców właśnie meldował, że nie ma ani jednego wolnego miejsca na pokładzie swojej jednostki. Wedge chwycił komunikator i włączył urządzenie.
- Natychmiast odlatujcie! Nie czekajcie na nas!
Wbiegli po opuszczonej rampie innego czekającego wahadłowca. Pozostali żołnierze sadowili się na fotelach i zapinali klamry pasów bezpieczeństwa. Wedge poświęcił sekundę, aby upewnić się,
że Qwi znajdzie jakieś wolne miejsce, gdzie będzie bezpieczna podczas podróży. Luke pobiegł do kabiny, opadł na fotel drugiego pilota i włączył zasilanie silników napędu podświetlnego.
Wedge rzucił ostatnie spojrzenie na przedział pasażerski, chcąc sprawdzić, czy wszyscy jego żołnierze siedzą albo przynajmniej zajmują miejsca.
- Uszczelnić właz! - zawołał.
Jeden z poruczników uderzył otwartą dłonią w przycisk umieszczony z boku obok klapy włazu. Rampa statku z niecierpliwym sykiem schowała się niczym wycofujący się jęzor jadowitego węża. Klapa się zamknęła.
Wedge nie tracił czasu na zapinanie pasów bezpieczeństwa, ale natychmiast włączył repulsory, które uniosły transportowiec ponad płytę lądowiska. Wahadłowiec wystrzelił przez otwór hangaru z głośnym jękiem przeciążonych silników i zaczął się oddalać od ginącego Laboratorium Otchłani.
Tupot butów biegnącego komandora Kratasa rozbrzmiał na metalowych płytach stanowiska obserwacyjnego mostka „Gorgony” jak dudnienie młotów. Admirał Daala odwróciła się, niecierpliwie oczekując pomyślnych wieści.
Kratas starał się zachować powagę, ale nie potrafił się powstrzymać od idiotycznego uśmiechu.
- Transfer danych pomyślnie zakończony, pani admirał - zameldował. - Skopiowaliśmy całą zawartość rdzenia pamięciowego osobistego komputera dyrektora Laboratorium Otchłani. - Przerwał na chwilę i dodał półgłosem: - Miała pani rację. Tol Sivron nie zadał sobie trudu zmiany hasła. Nadal używał tego samego, które odgadła pani przed dziesięciu laty.
Daala parsknęła.
- Sivron był niekompetentnym głupcem we wszystkim, czego się dotknął. Dlaczego miałby teraz postąpić inaczej?
Większość myśliwców typu TIE z hangarów „Gorgony” została zniszczona. Ani jedna sterburtowa bateria turbolaserowych dział nie funkcjonowała. Silniki pracowały zaledwie z czterdziestoprocentową wydajnością, a wiele innych systemów zdradzało objawy poważnego przeciążenia.
Daala nigdy nie przypuszczała, że bitwa będzie trwała aż tak długo. Spodziewała się, że uda się jej bardzo szybko pokonać wojska
Rebeliantów, a później poświęci trochę czasu na doprowadzenie placówki do porządku. Nie rozumiała, dlaczego Tol Sivron i Gwiazda Śmierci nie przyłączają się do walki. W końcu jednak coś poszło tak, jak planowała. Wyciągnęła bezcenne informacje z pamięciowego rdzenia komputera Laboratorium Otchłani.
Przyglądała się, jak transportowce z żołnierzami Nowej Republiki opuszczają gromadę skalistych planetoid w dole, ale nie uznała wahadłowców za cele godne uwagi.
- Pola osłon placówki zanikły całkowicie - zameldował jeden z poruczników stojących przy stanowisku taktycznym.
- To dobrze - warknęła. - Proszę wykonać zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. Ruszamy do ostatecznego ataku.
- Przepraszam, pani admirał - wtrącił się nagle Kratas. - Sygnały, jakie otrzymujemy z powierzchni asteroidy z reaktorem, coraz bardziej odbiegają od normalnych. Wygląda na to, że bardzo ucierpiała od naszych strzałów, a reaktor niedługo osiągnie stan krytyczny.
Twarz Daali się rozjaśniła.
- Ach, to doskonale. Obrać ją za cel. Możliwe, że eksplozja reaktora zaoszczędzi nam mnóstwo pracy.
Spojrzała przez panoramiczne okno wieżyczki mostka na oceany kłębiących się gazów otaczających nieskończenie czarne punkty, małe jak łebki szpilek. „Gorgona” zatoczyła łuk i położyła się ponownie na kurs wiodący ku Laboratorium Otchłani.
- Cała naprzód - rozkazała Daala, prostując się na mostku i łącząc za plecami dłonie, ukryte w czarnych rękawiczkach. Jej płomienistorude włosy spływały po plecach niczym ognista lawa. Strzelać bez przerwy dotąd, aż laboratorium zostanie unicestwione... albo wyczerpie się energia naszych turbolaserów.
Ociężale lecący statek zaczął nabierać coraz większej prędkości. „Gorgona” przyspieszała, szykując się do ostatecznej rozprawy.
Wedge pstryknął przełącznikiem komunikatora, by połączyć się ze statkami floty Nowej Republiki. Nie przejmował się, że jego słowa nie zostanązaszyfrowane. Nawet gdyby imperialni żołnierze odebrali jego sygnał, i tak nie mieliby dość czasu na podjęcie jakiejkolwiek akcji.
- Uwaga, wszystkie myśliwce: Przegrupować się i powrócić na pokład „Yavaris”. Przygotować się do odwrotu. Opuszczamy rejon Laboratorium Otchłani. Mamy już wszystko, po co przylecieliśmy.
Olbrzymia fregata wisiała w przestworzach niczym kolczasty smok, gotowa do przyjęcia eskadr myśliwców powracających z pola walki. Maszyny typu X i Y zataczały kręgi. Ich piloci przerywali pojedynki, jakie dotąd toczyli w przestworzach, i wracali do hangarów swoich statków. Wedge przyspieszył. Kierował się ku hangarowi „Yavaris”. W ogromnym, prostokątnym otworze w burcie jednego z dolnych pokładów było widać jarzącą się poświatę energetycznego pola, uniemożliwiającego ucieczkę atmosfery z wnętrza statku. Mroczny otwór zapraszał do środka, wabił.
Bez ostrzeżenia cztery myśliwce typu TIE o charakterystycznych kanciastych skrzydłach ukazały się od strony martwego pola ostrzału transportowca Wedge’a i zaczęły razić dziób statku bezlitosnymi sztychami laserowych błyskawic.
Zanim Wedge zdążył zareagować, od strony lewej burty pojawił się szturmowy wahadłowiec klasy Gamma z imperialnymi znakami wymalowanymi na skrzydłach i kadłubie. Zaczął ostrzeliwać napastników z ciężkich, dziobowych dział blasterowych. Jego strzały całkowicie zaskoczyły pilotów imperialnych maszyn. Ogarnięci paniką, złamali szyk i starali się rozproszyć. Usiłując uniknąć strzałów wahadłowca, dwa myśliwce typu TIE zderzyły się ze sobą, a dwa inne, trafione ognistymi smugami, zamieniły się w oślepiające kule ognia.
Wedge usłyszał w głośniku komunikatora triumfalny ryk Wookiego oraz nieco cichsze ryki i okrzyki, dobiegające niewątpliwie z przedziału pasażerskiego. W następnej sekundzie w odbiorniku odezwał się metaliczny, poirytowany głos Threepia:
- Chewie, przestań się popisywać! Musimy wracać na pokład „Yavaris”.
Luke pochylił się i chwycił mikrofon komunikatora.
- Dziękujemy wam, chłopaki.
- Mistrz Luke! - zawołał zdumiony Threepio. - Co pan tutaj robi? Musimy stąd uciekać!
- To długa historia, Threepio - odparł Luke. - Staramy się robić to, co powiedziałeś.
Tymczasem „Gorgona”, zajęta czymś w przeciwległym krańcu Otchłani, zawróciła i zaczęła przyspieszać, kierując się jak dziki banth w kierunku bezbronnego laboratorium. Z ogromnych dysz silników rufowych promieniował blask gwiezdnego ognia. Z luf dziobowych dział turbolaserowych wyskoczyły zielone błyskawice, które zakrzywiając się w locie, dotarły do gromady asteroid. Skaliste okruchy,
pozbawione pól osłon, zaczęły zamieniać się w chmury rozżarzonego skalnego pyłu.
Daala nie przestawała strzelać, nabierając prędkości, jakby chciała staranować bezbronne skalne drobiny. Jej strzały trafiały do celu. Raziły po kolei wszystkie asteroidy. Metalowe pomosty i tunele zamieniały się w parę, transpastalowe okna topiły się i szybowały w przestworza.
„Gorgona” nie przerywała ataku do chwili, kiedy zawisła nad laboratorium na najniższej możliwej wysokości. Jeden ze strzałów trafił w osłonę rdzenia niestabilnego reaktora.
Wedge i Luke, siedzący w kabinie pilotów transportowego wahadłowca Nowej Republiki, musieli zmrużyć oczy, kiedy całe Laboratorium Otchłani zamieniło się w ognistą kulę, podobną do eksplodującego miniaturowego słońca. Środek Otchłani zapłonął żarem oczyszczającym całe przestworza.
Płomienista kula zaczęła rozprzestrzeniać się we wszystkie strony, a iluminatory statku automatycznie uległy zaciemnieniu. Wedge leciał właściwie na oślep, ufając, że nawigacyjny komputer skieruje jego wahadłowiec do flagowego statku floty Nowej Republiki.
Zaciemnienie ustąpiło, więc odwrócił głowę i popatrzył na centralny punkt Otchłani, w którym kiedyś znajdowała się najbardziej skomplikowana, tajna placówka naukowa i badawcza Imperium. Dostrzegł tylko płomienistą chmurę dymu i skalnych odłamków, rozprzestrzeniającą się dzięki uwolnionej energii. Wiedział, że po upływie jakiegoś czasu i tak wszystko zostanie pochłonięte przez nienasyconą czeluść tej czy innej czarnej dziury.
Kiedy intensywność blasku zmalała na tyle, że mógł znów widzieć wszystkie szczegóły, nie dostrzegł nigdzie ani śladu ostatniego gwiezdnego niszczyciela admirał Daali.
ROZDZIAŁ 39
Szturmowcy, skazani na pewną śmierć, pracowali jak automaty, naprawiając uszkodzenia w metalowej osłonie rdzenia reaktora. Przez otwór wyrwany siłą eksplozji detonatora tryskała ognista radioaktywna struga. Przyciemnione szyby hełmów żołnierzy sprawiały, że szturmowcy tylko z trudem mogli zobaczyć, co robią, a w tym czasie śmiercionośne promieniowanie przenikało ich ciała.
Bombardowani strumieniami zabójczych cząstek, słabli i poruszali się coraz wolniej. Mimo to przenosili ciężkie metalowe płyty, co nie było zbyt trudne przy tak małej sile ciążenia. Używając podręcznych laserowych spawarek, przytwierdzali płyty do osłony reaktora, starając się załatać otwór i powstrzymać wyciek.
Do pleców mieli przytroczone pojemniki z aparaturą podtrzymującą funkcjonowanie ich organizmów. W pewnej chwili z plecaka jednego ze szturmowców wytrysnął snop iskier, kiedy umieszczone tam urządzenia odmówiły posłuszeństwa. Nieszczęsny żołnierz zaczął rozpaczliwie wymachiwać rękami w absolutnej ciszy, a potem oderwał się od podstawy i machając coraz wolniej, poszybował w głąb konstrukcji. Inny szturmowiec, ignorując śmierć kolegi, bez słowa zajął jego miejsce. Organizmy wszystkich już dawno otrzymały śmiertelne dawki promieniowania. Szturmowcy wiedzieli o tym, ale przeszli wszechstronne przeszkolenie i byli świadomi, że żyją tylko po to, żeby służyć Imperium.
Jeden ze szturmowców założył ostatnią łatę w miejscu, w którym panowało największe ciśnienie. Jego skóra była pokryta pęcherzami. Większość nerwów nie funkcjonowała. Oczy i płuca żołnierza krwawiły. Siłą woli zmusił się jednak do zakończenia pracy.
Zimna pustka przestworzy natychmiast ochłodziła spoiny osłony rdzenia reaktora. Szturmowiec, z trudem łapiąc oddech i walcząc z krwią zalewającą jego płuca, wycharczał do mikrofonu radiostacji hełmu:
- Melduję, że zadanie zostało wykonane.
Później wszyscy szturmowcy, czując, że ich systemy podtrzymywania życiowych funkcji są także uszkodzone, i wiedząc, że komórki ich organizmów zostały zniszczone wskutek śmiertelnego napromieniowania, w tej samej chwili oderwali się od podstawy rdzenia reaktora. Zaczęli bezwładnie opadać w stronę spiczastych stożków i błyskawic, przelatujących między nimi. Po chwili, jeden po drugim, spłonęli jak ogniste meteory.
Tol Sivron przekonał się, że Laboratorium Otchłani zostało całkowicie zniszczone, a gwiezdny niszczyciel admirał Daali zniknął. Kiedy sobie to uświadomił, wybuchnął pełnym oburzenia gniewem.
- Placówka miała być przecież moim celem! - powiedział. Spiorunował spojrzeniem swoich kierowników. - Jak mogła mi coś takiego zrobić? To ja dysponuję przecież Gwiazdą Śmierci, a nie ona!
Kiedy fala udarowa olbrzymiej eksplozji minęła jego bojową stację i zanikła, Sivron stwierdził, że rebeliancka flota gromadzi się, by odlecieć z rejonu Otchłani.
Ciężko westchnął.
- Może powinniśmy zwołać kolejne zebranie i przedyskutować, co dalej robić - powiedział.
- Panie dyrektorze - odezwał się kapitan szturmowców, zrywając się na równe nogi. - Nasz reaktor został właśnie prowizorycznie naprawiony. Poświęciłem dziewięciu doskonale wyszkolonych ludzi, by przywrócić sprawność superlaserowi. Uważam, że powinniśmy go użyć! Flota Rebeliantów przygotowuje się do ucieczki. Odlecą, jeżeli szybko im nie przeszkodzimy. Wiem, że to nietypowa procedura, panie dyrektorze, ale nie mamy czasu na zebrania i dyskusje.
Sivron popatrzył na twarze pozostałych kierowników, nagle czując się dość niepewnie. Nie lubił, by ktokolwiek zmuszał go do szybkiego podejmowania decyzji. Gdyby nie zastanowił się nad wszystkimi konsekwencjami, mogłoby wydarzyć się zbyt wiele nieprzewidzianych rzeczy. Czuł jednak, że tym razem kapitan ma rację.
- No dobrze, a zatem postępujemy zgodnie z tymczasową procedurą alarmową-powiedział. - Ale decyzję podejmujemy wspólnie.
Czy powinniśmy użyć superlasera przeciwko statkom floty Rebeliantów? Doxin, niech pan głosuje pierwszy.
- Zgadzam się - odparł gruby i bardzo niski kierownik działu urządzeń dużej mocy.
Tol Sivron obrócił głowę w kierunku kobiety, której twarz przypominała ostrze topora.
- Golanda?
- Dobrze byłoby, gdybyśmy przetrzepali im skórę.
- Yemm?
Devaronianin kiwnął głową, a jego rogi zakołysały się w dół i w górę.
- W raportach będzie wyglądało o wiele lepiej, jeżeli podejmiemy decyzję jednomyślnie.
Sivron na chwilę się zamyślił.
- Ponieważ Wermyna już nie ma z nami, oddaję głos zamiast niego. Ja także zgadzam się ze wszystkimi. W ten sposób podjęliśmy decyzję bez jednego głosu sprzeciwu. Zadamy cios siłom Rebeliantów. - Kiwnął głową w stronę Yemma. - Proszę podkreślić to w swoim raporcie.
- Panie dyrektorze - wtrącił się znów kapitan szturmowców. Rebeliancka flota odlatuje! Jedna z korwet już znika w chmurach gazów otaczających Otchłań!
- Kapitanie, jest pan taki niecierpliwy! - warknął Sivron. - Czy nie widzi pan, że właśnie przegłosowaliśmy uchwałę? Teraz musimy przystąpić do jej realizacji. Proszę wziąć się w garść i wybrać jakiś cel.
Zamrugał powiekami niewielkich oczu i zauważył jedną z koreliańskich korwet, wiszącą nieruchomo w przestworzach.
- Co powie pan na tę? - zapytał. - Wygląda na ciężko uszkodzoną albo zostawioną jako przynęta. To mi się nie podoba... A poza tym stanowi nieruchomy cel. Będziemy mogli go wykorzystać do wzorcowania naszych urządzeń celowniczych. Pamięta pan, ostatnio nie trafił pan w planetę.
- Jak pan sobie iycTy, panie dyrektorze.
Kapitan odwrócił się i zaczął wydawać rozkazy szturmowcom pełniącym służbę w pomieszczeniu artylerzystów stacji.
- Proponuję, żebyśmy do strzału wykorzystali tylko połowę energii, panie dyrektorze - odezwał się Doxin, zajęty przeglądaniem dokumentacji technicznej na ekranie monitora. Jego łysa głowa pokryła się znów fałdami. - Nawet przy użyciu zmniejszonej mocy superlaser Gwiazdy Śmierci aż nadto wystarczy do zniszczenia pojedynczego
gwiezdnego statku. W ten sposób będzie można ponownie strzelić, nie wyczerpując zbyt szybko zasobów energii. Nie będzie pan musiał tak długo czekać na możliwość oddania następnego strzału.
- Doskonały pomysł, panie kierowniku - ucieszył się Sivron. Bardzo chciałbym móc strzelić kilka razy z rzędu.
Artylerzyści, pochyleni nad pulpitami kontrolnych konsolet, z dużą wprawą przebierali palcami po jasno oświetlonych różnobarwnych segmentach i przełącznikach, usiłując nakierować celowniczy krzyż na korwetę, której los był właściwie przesądzony.
W aparaturze, zainstalowanej w pomieszczeniu, odezwał się niecierpliwy głos Tola Sivrona.
- Pospieszcie się i strzelajcie! Chcemy oddać drugi strzał do tych statków, zanim wszystkie zdążą odlecieć z Otchłani.
Współpracując ze sobą, artylerzyści zdołali w końcu ustawić celownik superlasera i szarpnęli za dźwignię, uwalniając część olbrzymiej energii rdzenia reaktora.
Ogniskującymi rurami popłynęły szerokie strumienie śmiercionośnego światła. Skupione w centralnej soczewce, wystrzeliły w przestworza jak złowieszcza lanca, po czym trafiły w sam środek kadłuba.
Unieruchomiona koreliańska korweta stanowiła cel o tak małych rozmiarach, że pochłonęła tylko niewielką część niszczącej mocy. Strumień światła przeszył ognistą chmurę szczątków i poszybował dalej, w kierunku wirujących chmur gazów.
- Znakomicie! - zachwycił się Sivron. - Widzicie, co można osiągnąć, jeżeli postępuje się zgodnie z właściwymi procedurami? Teraz weźcie na cel fregatę. To ten duży statek. Chcę widzieć, jak eksploduje.
Nagle tuż obok celowniczego iluminatora przemknął niewielki, kanciasty świetlny okruch. Wydawał się drobny niczym komar... ale z każdą chwilą stawał się coraz większy. Zbliżał się, a jego kadłub połyskiwał, odbijając blask rozżarzonych gazów. Maleńki statek otworzył ogień ze śmiesznie nieskutecznych laserów do prototypu Gwiazdy Śmierci.
- A to co? - zapytał Tol Sivron, nie wierząc własnym oczom. Pokażcie mi go dokładniej.
Golanda powiększyła obraz na ekranie i jęknęła. Jej zniekształcona twarz sprawiała wrażenie gotowej do rozłupania planety na kawałki.
- Wydaje mi się, że to jeden z naszych wynalazków, panie dyrektorze - rzekła. - Zapewne sam pan go rozpoznaje.
Tol Sivron spojrzał na mały statek, przypominający okruch kryształu, i poczuł dziwne świerzbienie w głowoogonach. Oczywiście, że go pamiętał. Nie tylko roboczy model, który kiedyś oglądał, ale także raporty z postępów badań. Przypominał sobie również wyniki komputerowych symulacji, które w czasie wielu lat pracy nad wynalazkiem przedstawiała mu jego konstruktorka, Qwi Xux.
- Pogromca Słońc - odezwał się zdumiony. - Ale przecież to jest nasza broń!
Toroidalna antena generatora rezonansowych torped, umieszczona na długim, cienkim wsporniku w dolnej części kadłuba, zaczynała pulsować plazmowym ogniem.
- Chcę mieć łączność z tym statkiem - oświadczył Tol Sivron. Chcę rozmawiać z pilotem, kimkolwiek jest. Halo, halo? Przywłaszczyłeś sobie coś, co stanowi własność Laboratorium Otchłani. Żądam, żebyś natychmiast przekazał to w ręce upoważnionych funkcjonariuszy Imperium.
Skrzyżował ręce na piersi i czekał na odpowiedź.
Pilot Pogromcy Słońc w odpowiedzi wystrzelił jedną z rezonansowych torped ku Gwieździe Śmierci.
Kyp czuł falę uniesienia, kiedy, ignorując pompatyczne żądanie administratora nie istniejącego Laboratorium Otchłani, uruchamiał dźwignię spustową superbroni. Przyglądał się, jak niesamowita energia rezonansowej torpedy każe jej oderwać się od spodu kadłuba i zagłębić w labirynt nadbudówek i wsporników w samym sercu prototypu Gwiazdy Śmierci.
Rezonansowy pocisk zamieniał w parę elementy konstrukcji, jakie napotykał na drodze. W końcu uderzył w główny wspornik szkieletu i przekształcił go w chmurę rozżarzonego metalu.
Energia, wyzwolona przez torpedę, zapoczątkowała niewielką reakcję łańcuchową. Rozszczepiane jądra atomów przekazywały energię sąsiednim, tak że zasięg zniszczeń stawał się coraz większy. Kolejne dźwigary zamieniały się w parę, a w szkielecie konstrukcji pojawiła się wyrwa, która z każdą chwilą się powiększała.
Uniesienie Kypa jednak szybko minęło, kiedy reakcja łańcuchowa zaczęła przebiegać coraz wolniej, a w końcu zupełnie ustała. Konstrukcja prototypu Gwiazdy Śmierci miała zbyt małą masę, żeby reakcja mogła sama się podtrzymywać.
Kyp unicestwił całkiem sporą część konstrukcji nośnej bojowej stacji, ale zasięg zniszczeń ograniczył się do jednego sektora. Za mało.
Ponownie przesłał energię do transmitera rezonansowych torped i przygotował się do kolejnego strzału. Gdyby to okazało się konieczne, zamierzał niszczyć jeden fragment Gwiazdy Śmierci po drugim. Spojrzał jednak na kontrolny pulpit i stwierdził z przerażeniem, że pozostała mu już tylko jedna rezonansowa torpeda.
Z ponurą twarzą skierował Pogromcę Słońc jeszcze bliżej prototypu. Musiał zrobić wszystko, by wyrządzić jak najwięcej szkody tym ostatnim strzałem.
Han Solo zatoczył „Tysiącletnim Sokołem” ciasną pętlę. Zamierzał sprawdzić, czy termiczne detonatory spowodowały dużo zniszczeń w rdzeniu reaktora Gwiazdy Śmierci.
Nie potrafił ukryć rozczarowania. Spodziewał się, że w szkielecie bojowej stacji zakwitnie oślepiająco jasny ognisty kwiat, a tymczasem wyglądało na to, że termiczne detonatory spaliły na panewce. Zaobserwował tylko mały wybuch w centralnej części szkieletu. Wcale nie został nim oślepiony.
Kiedy Mara i Lando zdejmowali próżniowe skafandry, statek przez kilka chwil dryfował w przestworzach. Calrissian otarł pot z czoła i osuszył dłonie o materiał kombinezonu. Sprawiał wrażenie wyraźnie rozgoryczonego faktem, że tkanina jest taka brudna.
- I co teraz? - odezwał się Han Solo, kiedy w końcu oboje znaleźli się obok niego w sterowni.
Lando skierował spojrzenie na kulę Gwiazdy Śmierci, malejącą za rufą ich statku.
- Może powinniśmy się przekonać, czy Wedge...
Nagle Laboratorium Otchłani i „Gorgona” zostały pochłonięte przez oślepiającą ognistą kulę. Wydawało się, że wszystkie planetoidy równocześnie eksplodowały.
- Za późno - stwierdziła Mara.
- Dlaczego Gwiazda Śmierci nie mogła tak samo wybuchnąć? zapytał zasmucony Lando.
- Może chociaż spowodowaliśmy dużo zniszczeń - odparł Han z nadzieją w głosie.
Jednak już w następnej chwili wszyscy jęknęli, widząc, jak z superlaserowego działa prototypu bojowej stacji strzela słup zielonego światła i trafia jedną z korwet wycofującej się floty Nowej Republiki.
- To byłoby na tyle, jeżeli chodzi o spowodowanie dużych zniszczeń - zauważyła Mara Jadę.
- Ta Gwiazda Śmierci potrafi siać zniszczenia, nie ma żartów! przyznał Lando.
- Zaczekajcie - odezwał się Han, mrużąc oczy i przyglądając się uważniej szkieletowi armilarnej sfery. - Zbliżmy się do niej.
- Zbliżmy? - powtórzył z niedowierzaniem Lando. - Postradałeś wszystkie zmysły?
- To Kyp - oznajmił Han.
Zobaczył, jak Pogromca Słońc przelatuje w pobliżu Gwiazdy Śmierci i odpala jedną z rezonansowych torped, jarzących się plazmowym ogniem, chcąc posłać ją w sam środek konstrukcji.
- Jeżeli chłopak rzucił wyzwanie Gwieździe Śmierci, musimy mu pomóc! - oświadczył stanowczo.
Pogromca Słońc leciał ku grawitacyjnym szczękom gromady czarnych dziur Otchłani, a Tol Sivron rozkazał, żeby Gwiazda Śmierci podążała za niewielkim, ale bardzo niebezpiecznym statkiem.
- Spróbujcie pochwycić go promieniem ściągającym - powiedział. - Będziemy mogli wówczas rozprawić się z nim tak samo jak z tamtą rebeliancką korwetą.
- Panie dyrektorze - odezwał się kapitan szturmowców. - Pochwycić taki mały cel i przemieszczający się z tak dużą prędkością...
- A więc zbliżmy się do niego tak bardzo, by być pewnym, że nie chybimy - warknął Sivron. - Jedna z jego torped zniszczyła jedenaście procent naszej konstrukcji! Nie możemy pozwolić sobie na to, żeby odpalił jeszcze jedną. Jak to wytłumaczymy później, kiedy powrócimy do przestrzeni rządzonej przez Imperium?
- Może to byłby dobry powód, żeby trzymać się od niego jak najdalej, panie dyrektorze? - zasugerował nieśmiało kapitan szturmowców.
- Nonsens! Jak to wyglądałoby w raporcie? - odparł Sivron, pochylając się nad pulpitem. - Kapitanie, dałem panu wyraźny rozkaz.
Silniki napędowe bojowej stacji, rozmieszczone wzdłuż obwodu równika, obudziły się do życia. Gigantyczny szkielet Gwiazdy Śmierci przyspieszył i skierował się w ślad za umykającym Pogromcą.
- Otworzyć ogień, kiedy cel znajdzie się w zasięgu strzału - rozkazał Sivron.
Gwiazda Śmierci powoli nabierała prędkości, ale mikroskopijny kanciasty okruch zwolnił, jakby się z niej naigrawał.
Kiedy zbliżali się do bezdennej czeluści najbliższej czarnej dziury, temperatura gazów zaczęła rosnąć. Pogromca Słońc to przyspieszał, to znów zwalniał, przez cały czas strzelając z niewielkich laserów. Niszczył tu i tam cienkie dżwigary i wsporniki i wyrządzał szkody, których zasięg był śmiesznie mały. Tymczasem Gwiazda Śmierci musiała borykać się ze wzrastającą siłą grawitacji pobliskiej czarnej dziury.
Tol Sivron włączył przycisk interkomu i zwrócił się do artylerzystów stacji:
- Co się dzieje? Czy czekacie na okazję odczytania numerów seryjnych na elementach silnika tej łupiny?
Ponownie ożył wielki laser Gwiazdy Śmierci. Jego zielony promień przedarł się przez skrajne obłoki chmur gazów i poszybował ku Pogromcy... ale smuga światła zaczęła się zakrzywiać w lewo, przyciągana przez siłę grawitacji czarnej dziury. Zielona błyskawi- ca zamieniła się w spiralę i jak kula łożyska wpadła do gigantycznego leja.
- Chybiliście! - wrzasnął Sivron. - Jakim cudem mogliście chybić? Kapitanie, proszę przekazać mi stery. Od tej chwili będę sam pilotował Gwiazdę Śmierci. Mam już dość waszego braku kompetencji.
Wszyscy kierownicy działów unieśli głowy i w osłupieniu popatrzyli na swojego dyrektora. Kapitan szturmowców powoli obrócił się na fotelu.
- Czy jest pan pewien, że to rozsądna decyzja, panie dyrektorze? Nie ma pan doświadczenia...
Sivron skrzyżował ręce na piersi.
- Zapoznałem się z instrukcją obsługi, a poza tym przyglądałem się, co pan robi. Wiem wszystko, czego potrzebuję. Proszę natychmiast przekazać mi stery. To rozkaz najwyższego przełożonego!
Szczerząc zęby w uśmiechu pełnym oczekiwania, Tol Sivron zaczął wydawać rozkazy dotyczące trajektorii lotu Gwiazdy Śmierci.
- Teraz rozprawimy się z nim na dobre - oświadczył.
Zupełnie jak wielki floozam na smyczy - pomyślał Kyp, obierając kurs na czeluść czarnej dziury. Gwiazda Śmierci powtarzała wiernie jego każdy manewr.
Zatoczył łuk i skierował się ponownie w stronę prototypu bojowej stacji, a potem przyspieszył i przyciągnął ekran celowniczy.
Labirynt krzyżujących się dźwigarów i belek wirował coraz bliżej... i wówczas Kyp odpalił ostatnią torpedę rezonansową. Oślepiający elipsoidalny pocisk plazmowy unicestwił zewnętrzne fragmenty konstrukcji i zagłębił się, by spowodować jeszcze większe zniszczenia niż poprzedni.
Kyp wiedział, że ten strzał wywoła prawdziwy popłoch. Nie sparaliżuje całej Gwiazdy Śmierci, ale i tak Kyp nie chciał obezwładniać stacji. Zamierzał zadowolić się jedynie całkowitym zwycięstwem.
Kiedy reakcja łańcuchowa wyzwolona przez energię ostatniej torpedy dobiegła końca, Kyp przeleciał nad metalowym szkieletem konstrukcji Gwiazdy Śmierci, zawrócił i ponownie skierował dziób Pogromcy Słońc ku najbliższej czarnej dziurze.
Posłużył się astronawigacyjnym komputerem, by określić wartości parametrów punktu krytycznego, po którego przebyciu żaden statek, choćby najpotężniejszy, nie mógł wyrwać się z grawitacyjnych szponów czarnej dziury. Z każdą chwilą zbliżał się do niego coraz bardziej... a Gwiazda Śmierci przez cały czas leciała jego śladem.
- Kypie! Kypie Durronie! - zawołał Han do mikrofonu komunikatora „Sokoła”. - Odezwij się! Jesteś za blisko czarnej dziury! Uważaj!
W głośniku nie usłyszał jednak żadnej odpowiedzi.
Piloci Gwiazdy Śmierci i Pogromcy Słońc, jak złączeni w śmiertelnym uścisku, lecieli, nie zwracając uwagi na nic, co mogłoby przeszkodzić im w walce. Imperialna stacja bojowa coraz bardziej pogrążała się w leju czarnej dziury. Pogromca Słońc przelatywał to nad nią, to znów pod nią, nie przestając razić kolosa cienkimi nitkami laserowych strzałów.
- Chyba wiem, co chce zrobić - odezwał się Han, nie potrafiąc ukryć głębokiego niepokoju. - Prototyp Gwiazdy Śmierci ma o wiele większą objętość i masę. Jeżeli Kyp potrafi zwabić ją do pułapki, z której nie będzie mogła uciec...
- A przy okazji nie da się sam wessać - dokończył ponuro Lando.
- Tak, w tym sęk, prawda? - rzekł Han.
Z superlasera Gwiazdy Śmierci znów wystrzelił snop światła. Ponownie zakrzywił się w polu grawitacyjnym, nawet jeszcze bardziej niż poprzednio, ale tym razem artylerzyści bojowej stacji wzięli poprawkę podczas celowania. Rozjarzona krawędź świetlistej smugi musnęła kadłub Pogromcy Słońc, który gwałtownie zboczył z kursu i zaczął koziołkować.
Jakikolwiek inny statek zostałby natychmiast zamieniony w parę, ale kwantowo-krystaliczny pancerz ochronił superbroń przed katastrofą... chociaż niewiele brakowało.
Systemy napędowe statku Kypa zostały niewątpliwie uszkodzone. Pogromca Słońc leciał dalej siłą rozpędu, ale jego pilot manewrował sterami, usiłując wydostać się z czeluści czarnej dziury. Miał jednak zbyt małą prędkość, a bezdenny lej znajdował się zbyt blisko i miał za dużą siłę przyciągania. Mały statek, podobny do okruchu kryształu, zaczął lecieć po spirali. Zataczając kręgi o coraz mniejszej średnicy, pogrążał się w bezkresną ciemność.
Pilot prototypu Gwiazdy Śmierci nie mógł się oprzeć pokusie oddania ostatniego, śmiertelnego strzału. Stacja bojowa przyspieszyła, chcąc znaleźć się jeszcze bliżej ofiary. Pogromca Słońc i gigantyczny kulisty szkielet bojowej stacji zataczały coraz szybsze spiralne kręgi, coraz mniejsze, coraz bliższe czeluści.
Wyglądało na to, że dopiero w tej chwili pilot armilarnej sfery zaczął zdawać sobie sprawę ze śmiertelnego niebezpieczeństwa grożącego jego Gwieździe Śmierci, gdyż w jednej chwili włączył wszystkie silniki rozmieszczone wzdłuż obwodu równika. Usiłował wyrwać prototyp ze szponów czarnej dziury. Gigantyczna kula minęła jednak punkt, z którego można było zawrócić.
Pogromca Słońc również nie mógł osiągnąć dostatecznej prędkości, żeby wyrwać się ze spiralnej orbity. Zataczał coraz ciaśniej sze kręgi niemal na tym samym poziomie, co prototyp bojowej stacji. Nie miał żadnej szansy ratunku.
Han czuł, jak jakaś potworna siła usiłuje wydrzeć serce z jego piersi.
- Kypie! - krzyknął.
Z kadłuba ginącego Pogromcy Słońc wystrzeliła cienka nitka światła, a potem srebrzysta superbroń zaczęła znikać w mrokach otchłani straszliwego leja.
Prototyp Gwiazdy Śmierci pogrążył się w kłębach chmur rozżarzonych gazów, które wraz z nim wpadły do czeluści. Kulisty prototyp, poddany działaniu niejednorodnych grawitacyjnych naprężeń, zmienił kształt. Wydłużył się i spłaszczył, przybierając formę gigantycznego jaja. Później zakrzywione belki zaczęły pękać, a wsporniki i dźwigary połamały się i rozerwały. Całość przybrała kształt stożka i zniknęła w paszczy potwornego leja.
Pogromca Słońc wysłał pożegnalny błysk światła, a potem podzielił los swojego prześladowcy.
Lando i Mara siedzieli nieruchomo, niezdolni odezwać się choćby słowem. Han zwiesił głowę i z całej siły zacisnął powieki.
- Żegnaj, Kypie - szepnął.
- To cylinder rejestracyjny Pogromcy Słońc - odezwała się nagle Mara Jadę. Rozpoznała niewielką świetlistą plamkę, wystrzeloną z pokładu śmiercionośnej superbroni. - Lepiej pochwyćmy go jak najszybciej, gdyż i on zaczyna tracić prędkość i opadać z powrotem w czeluść czarnej dziury.
- Cylinder rejestracyjny? - powtórzył Han, prostując się i usiłując okazać chociaż trochę entuzjazmu w głosie. - No dobrze, zabierajmy go, zanim będzie za późno.
„Sokół” przyspieszył i skierował się w stronę czarnej dziury. Lando i Mara, współpracując, manewrowali sterami, walcząc z siłą przyciągania potwornego leja i usiłując utrzymać statek na wyznaczonym kursie. Zbliżyli się do metalowego pojemnika, a Lando pochwycił go promieniem ściągającym na kilka chwil, zanim cylinder osiągnął najwyższy punkt traj ektorii lotu i zaczął opadać z powrotem ku grawitacyjnemu lejowi.
- Mam go - oznajmił Lando.
- To dobrze, w takim razie wciągnijcie go do środka i wynośmy się stąd - rzekł Han ponurym, obojętnym tonem. - Przynajmniej będę wiedział, jakie były ostatnie słowa, które pragnął przekazać mi przed śmiercią.
ROZDZIAŁ 40
Han i Lando włożyli ochronne grabę rękawice, po czym wyciągnęli cylinder rejestracyjny Pogromcy Słońc i przenieśli go do świetlicy. Pojemnik przebywał tak długo w zimnie przestworzy, że teraz, kiedy znalazł się w ciepłym pomieszczeniu, jego powierzchnia zaczęła się pokrywać szronem, przypominającym trochę deseń w liście paproci.
Cienka metalowa powłoka połyskiwała. W kilku miejscach było widać na niej ślady wyładowań elektrostatycznych, powstałych wskutek dużej prędkości początkowej i ocierania się o zjonizowane cząstki gazów.
- Bardzo ciężki ten cylinder - stwierdził Lando, kiedy razem z Hanem wynosili pojemnik na środek pomieszczenia. Położyli go z głuchym metalicznym stukiem na płycie pokładu.
Cylinder, mający prawie półtora metra długości i niecałe pięćdziesiąt centymetrów średnicy, był używany przez kapitanów i pilotów statków skazanych na zagładę. Wystrzeliwali go, aby przekazać ostatnie zapiski z dzienników pokładowych, a także informacje z pamięciowych rdzeni komputerów w celu ustalenia przyczyn zaginięcia czy unicestwienia ich jednostek.
Han przypomniał sobie, jak Kyp opowiadał mu kiedyś historię o inżynierach i naukowcach Nowej Republiki, którzy podczas badania wnętrza Pogromcy Słońc natknęli się na jeden z takich pojemników. Wpadli wówczas w panikę, sądząc, że znaleźli niebezpieczną rezonansową torpedę... Zapewne nie mieli pojęcia, że takie rejestracyjne cylindry były standardowym wyposażeniem wszystkich imperialnych jednostek. Każdy pilot myśliwca czy przemytnik nie
miałby najmniejszych problemów ze zorientowaniem się, do czego mogą być stosowane.
Podczas szału wściekłości, jaki ogarnął go w Mgławicy Kocioł i systemie Caridy, Kyp wystrzeliwał takie rejestracyjne pojemniki, żeby wszyscy wiedzieli, kto i dlaczego dokonał tylu zniszczeń. Nie chciał, by ktokolwiek uważał te kataklizmy za zwyczajne, astronomiczne incydenty.
Han, bezbrzeżnie smutny, czuł się jak sparaliżowany. Nie zwracał uwagi na nic, co dzieje się wokół niego. Jego przyjaciel miał rację, ale tylko do pewnego stopnia. Plan Kypa Durrona, zakładający zniszczenie Imperium, przewidywał stosowanie metod równie brutalnych i złośliwych jak te, którymi posługiwał się sam Imperator.
Luke Skywalker był zdania, że młodzieniec w zupełności odpokutował za swoje grzechy, ale teraz szansa, iż Kyp zostanie kiedyś wielkim Jedi, została na zawsze zaprzepaszczona.
Han nie mógł jednak wątpić w poświęcenie Kypa. Młodzieniec unicestwił za jednym zamachem i Pogromcę Słońc, i prototyp Gwiazdy Śmierci. Za cenę własnego życia uwolnił galaktykę od terroru. Za cenę życia kupił wolność miliardom istot.
To miało sens, prawda? Prawda?
Mara Jadę uklękła obok pojemnika i zaczęła przesuwać szczupłymi palcami po powierzchni. Otworzyła zatrzask umożliwiający dostęp do panelu kontrolnego.
- No cóż, dobrze chociaż, że zamek nie został zaszyfrowany stwierdziła. - Albo Kyp nie miał tyle czasu, albo wiedział, że to my go przechwycimy. Nie włączył nawet nadajnika sygnału namiarowego.
- No to go otwórz - odezwał się szorstko Han.
Miał już dość czekania w ponurej ciszy. O czym mógł myśleć chłopiec w ostatnich chwilach życia? Co takiego chciał powiedzieć?
Mara zaczęła przyciskać klawisze w dobrze znanej, standardowej kolejności. Światełka na pulpicie zamrugały najpierw na czerwono, a później na bursztynowo, żeby w końcu zmienić się na zielone. Rozległ się cichy syk uchodzącego powietrza i w środkowej części cylindra pojawiła się podłużna szpara, poprzednio zupełnie niewidoczna. Kiedy obie połowy zaczęły się rozchylać, długa ciemna szczelina ukazała wnętrze pojemnika.
W środku cylindra spoczywało ciało Kypa Durrona, absolutnie nieruchome i blade, jakby odlane z wosku. Powieki młodzieńca były mocno zaciśnięte, a na twarzy malował się wyraz intensywnej, ale zarazem dziwnie spokojnej koncentracji.
- Kyp! - krzyknął ochryple Han. Jego głos zdradzał zdumienie i radość, chociaż właściciel „Tysiącletniego Sokoła” robił wszystko, żeby nie dać się ponieść złudnej nadziei. - Kyp!
W jakiś sposób młodzieniec zdołał zmieścić ciało w niewielkiej objętości rejestracyjnego cylindra; pojemnika, w którym mogłoby się ukryć co najwyżej dziecko. Kyp złożył jednak ręce i nogi w ten sposób, że połamał kości, a potem przycisnął kończyny do piersi tak mocno, aż trzasnęły żebra. Jedynie dzięki temu ciało młodzieńca zmieściło się we wnętrzu metalowej trumny.
Han pochylił się niżej nad trupiobladą twarzą.
- Czy on żyje? - zapytał z nadzieją w głosie. - Chyba znajduje się w jakimś transie Jedi.
W akcie ostatecznej rozpaczy Kyp zdołał jeszcze posłużyć się techniką znieczulania bólu, stosowaną przez rycerzy Jedi. Wykorzystał także inne sztuki, których nauczył go mistrz Skywalker na Yavinie Cztery... Postanowił wypróbować je na sobie, wiedząc, że tylko one mogą przynieść mu ocalenie.
- Spowolnił wszystkie funkcje organizmu tak, jakby przebywał w stanie hibernacji - odezwała się Mara. - Można byłoby pomyśleć, że nie żyje.
Cylinder rejestracyjny był szczelny, ale nie został wyposażony w system uzdatniania atmosfery. Jedynym powietrzem, jakim dysponował Kyp, było więc to, które zmieściło się w przestrzeniach nie zajętych przez jego ciało.
- To... niemożliwe - wyjąkał Lando.
- Wyciągnijmy go - zaproponował Han. - Tylko ostrożnie.
Delikatnie, łagodnie, wyjął ciało młodzieńca z wnętrza niewielkiego pojemnika. Kiedy Lando i Mara pomagali mu ułożyć Kypa na jednej z wąskich prycz, jego ciało obwisło i omal nie wypadło z ich rąk. Kości, połamane w wielu miejscach, wyglądały, jakby ktoś zmiął ciało jak papierową kulę i odrzucił na bok.
- Och, Kypie - westchnął Han. Kiedy rozprostowywał jego ręce, miał wrażenie, że popękane kości nadgarstka trzęsą się jak galareta. Musimy zabrać go do ośrodka medycznego - oznajmił. - Mam tu wprawdzie środki umożliwiające niesienie pierwszej pomocy w nagłych wypadkach, ale mowy nie ma, żeby wystarczyły przy tak rozległych obrażeniach.
Nagle powieki Kypa zadrżały i otworzyły się, ukazując ciemne oczy. Było widać, że cierpienie nie pozwala chłopcu zogniskować spojrzenia. Kyp zmusił się jednak do przezwyciężenia bólu.
- Hanie - szepnął tak cicho, że jego głos zabrzmiał niczym szmer najlżejszych skrzydeł. - Przyleciałeś po mnie.
- Oczywiście, chłopcze - odrzekł Han, pochylając się jeszcze niżej. - A czego się spodziewałeś?
- A Gwiazda Śmierci? - zapytał szeptem Kyp.
- Wessana do czeluści czarnej dziury... podobnie jak Pogromca. Nikt więcej już ich nie zobaczy.
Całe ciało młodzieńca przeniknął dreszcz niekłamanej ulgi.
- To dobrze.
Zamknął powieki. Wyglądało na to, że ponownie straci przytomność, ale po chwili zamrugał, a w jego oczach pojawił się błysk nowej nadziei.
- Nic mi nie będzie, wiecie?
- Wiemy - odparł Han cicho.
Dopiero wówczas Kyp poddał się bólowi, ale po sekundzie znów pogrążył się w transie Jedi.
- Cieszę się, że żyjesz, chłopcze - szepnął Han, po czym uniósł głowę i popatrzył na Landa i Marę. - Musimy zabrać go na Coruscant.
W głośniku komunikatora w sterowni „Sokoła” rozległ się nagle donośny ryk Wookiego. Han wyprostował się i pobiegł do kabiny pilotów. Ujrzał pokiereszowany szturmowy wahadłowiec klasy Gamma, który wisiał w przestworzach tuż przed dziobem frachtowca. Białe światło emanujące z dysz wylotowych silników świadczyło o tym, że jest gotów do lotu.
- Chewie! - krzyknął Han do mikrofonu, a Wookie odpowiedział mu radosnym wyciem.
- Chewbacca mówi - niepotrzebnie zaczął tłumaczyć Threepio że gdybyście chcieli wylecieć z rejonu Otchłani, ma zaprogramowane w pamięci nawigacyjnego komputera parametry szlaku umożliwiającego wydostanie się z tego bąbla. Spodziewam się, że wszyscy chcą jak najszybciej wrócić do domu.
Han zerknął kątem oka na Landa i Marę, a potem lekko się uśmiechnął.
- Masz absolutną rację, Threepio - odparł.
ROZDZIAŁ 41
Cilghal stała nieruchomo pośrodku jadalni wielkiej świątyni, ale nie odzywała się ani słowem. Świadomie nie okazywała żadnej reakcji na słowa Ackbara.
Kalamarianin, ponownie odziany w biały mundur admirała Nowej Republiki, pochylił się nad Cilghal i położył silne ręce na jej ramionach okrytych jasnoniebieską szatą. Kiedy zacisnął palce, kalamariańska pani ambasador omal nie krzyknęła z bólu. Wzdrygnęła się w obawie przed tym, czego może od niej zażądać.
- Nie możesz poddawać się tak łatwo - odezwał się Ackbar po chwili. - Nie uwierzę, że nie potrafisz tego zrobić, dopóki nie udowodnisz mi, iż przekracza to twoje siły.
Cilghal czuła się onieśmielona jego pałającym spojrzeniem. Nie poznałaby tego żadna istota ludzka, ale ona widziała na jego twarzy długotrwały stres, który pokrył jego łososiową skórę ciemnopomarańczowymi cętkami. Skóra Ackbara sprawiała wrażenie wysuszonej, a płatki uszu niemal schowały się w zagłębieniach po bokach głowy. Cienkie wici wyrastające wokół jego ust były teraz wystrzępione i połamane.
Od czasu strasznej katastrofy na Vortex i hańby, którą okryła jego dobre imię, Ackbara nękały wyrzuty sumienia. Teraz jednak doszedł do siebie i powrócił, żeby z jeszcze większym oddaniem służyć i swoim rodakom, i Nowej Republice. Przybył na Yavina Cztery, aby porozmawiać z Cilghal.
- Od czasów wielkiej czystki nie narodził się ani jeden uzdrowiciel Jedi - odezwała się Kalamarianka. - Mistrz Skywalker uważa,
że wykazuję pewne uzdolnienia w tej dziedzinie, ale nie wykonywałam żadnych ćwiczeń, które pozwoliłyby mi je rozwinąć. Nie wiem, co i jak powinnam robić, a więc działałabym na oślep. Nie odważyłabym się...
- Niemniej jednak... - przerwał jej ostro Ackbar.
Puścił jej ramiona i cofnął się o krok. Zapewne chciał, aby nieskazitelnie czysta biel admiralskiego munduru olśniła jej oczy w półmroku panującym w jadalni wielkiej świątyni Massassów.
Do komnaty wszedł nagle Dorsk Osiemdziesiąty Pierwszy i ukradkiem zerknął na Ackbara. Kiedy rozpoznał dowódcę floty Nowej Republiki, jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Mruknął pod nosem coś, co miało oznaczać przeprosiny, i oszołomiony, chyłkiem się wycofał.
Spojrzenie Ackbara nie oderwało się jednak od twarzy Cilghal. Kalamarianka uniosła głowę, żeby spojrzeć w oczy admirała, ale było widać, że czeka na jego słowa.
- Proszę - nalegał Ackbar. - Błagam cię. Jeżeli nie spróbujesz, Mon Mothma niechybnie umrze.
- Przysięgłam sobie, zarówno wówczas, kiedy zostawałam panią ambasador, jak i teraz, gdy przyleciałam tu, aby uczyć się jako przyszła Jedi - odezwała się w końcu, westchnąwszy i pochyliwszy głowę - że zrobię wszystko, co będzie w mojej mocy, żeby służyć Nowej Republice i umacniać jej władzę.
Spojrzała na płaskie, szpachlowato zakończone dłonie.
- Jeżeli mistrz Skywalker ma do mnie takie zaufanie, kimże jestem, żeby podawać w wątpliwość jego osąd? - zapytała. - Proszę zabrać mnie na pokład swojego statku, admirale. Lecimy na Coruscant.
Kiedy znalazła się w byłym Pałacu Imperialnym, z przerażeniem oceniła sytuację jako krytyczną, nieomal beznadziejną.
Mon Mothma była nieprzytomna. Inwazja nanoniszczycieli pokonała mechanizmy obronne jej organizmu. Maleńkie mikroby nie przestawały niszczyć jedną po drugiej komórekjej ciała. Gdyby była przywódczyni nie korzystała z pomocy aparatury podtrzymującej pracę serca, umożliwiającej oddychanie i zapewniającej oczyszczanie krwi, umarłaby wiele dni wcześniej.
Niektórzy członkowie rady byli zdania, że powinno się pozwolić jej umrzeć. Twierdzili, że utrzymywanie Mon Mothmy przy życiu
za wszelką cenę tylko przedłużajej cierpieniai agonię. Leia Organa Solo, obecna przywódczyni Nowej Republiki, dowiedziała się jednak, że jedna z nowych Jedi mistrza Skywalkera ma przylecieć z Yavina Cztery i podjąć się leczenia. Chociaż możliwość wyleczenia praktycznie nie istniała, Leia nalegała, aby dać kobiecie jeszcze jedną szansę.
Kiedy Cilghal wylądowała w Imperial City, Leia i Ackbar natychmiast zaprowadzili ją do pomieszczenia szpitalnego, gdzie leżała umierająca Mon Mothma. W powietrzu unosiła się przygnębiająca woń śmierci.
Spojrzenie ciemnych oczu Leii, w których kręciły się łzy, przeniosło się z twarzy Mon Mothmy na oblicze Cilghal. Kalamarianka wyczuwała nadzieję, jaką przywódczyni pokładała w jej zdolnościach, jak gdyby było to coś materialnego.
Zapach lekarstw i środków antyseptycznych, a także pomruk aparatury sprawiały, że skóra Cilghal, zazwyczaj wilgotna, była teraz wyschnięta i spękana. Kalamarianka bardzo chciałaby popływać w wodach ojczystego oceanu, żeby pozbyć się kłopotliwych myśli i zmyć z siebie toksyny zmęczenia... ale była przywódczyni Nowej Republiki potrzebowała takiego oczyszczenia o wiele bardziej niż ona.
Podeszła do łoża, na którym spoczywała nieprzytomna Mon Mothma. Ackbar i Leia zostali przy drzwiach szpitalnej sali.
- Musicie mieć świadomość, że właściwie nic nie wiem o specjalnych uzdrowicielskich mocach, jakimi dysponują niektórzy rycerze Jedi - powiedziała, jakby chciała ich przeprosić. - Jeszcze mniej wiem na temat tej żywej trucizny, która właśnie w tej chwili wyniszcza jej organizm.
Głęboko nabrała powietrza, przesyconego skażonymi woniami.
- Zostawcie nas teraz - oznajmiła. - Mon Mothma i ja będziemy walczyły razem. - Przełknęła ślinę. - Jeżeli potrafimy.
Cicho mrucząc wyrazy współczucia i poparcia, Ackbar i Leia wyszli ze szpitalnej sali. Wyglądało na to, że Cilghal nie zwróciła na to uwagi.
Jej połyskująca, błękitna szata kalamariańskiej pani ambasador powiewała wokół niej niczym niematerialna fala. Cilghal uklękła obok łoża i wpatrzyła się w nieruchome ciało Mon Mothmy. Zapuściła weń wici Mocy, ale nie miała poj ęcia, co dalej. Starała się ocenić zasięg szkód, jakie wyrządziły nanoniszczyciele w organizmie kobiety.
Kiedy zaczęła zapuszczać myślową sondę głębiej, zdumiała się na widok ogromu spustoszeń dokonanych przez złośliwą truciznę. Nie potrafiła pojąć, jakim cudem kobiecie udało się żyć tak długo. W umyśle Cilghal zaczęła wzbierać niepewność, ogarniać ją mrocznym cieniem.
W jaki sposób mogłaby walczyć z taką trucizną? Nie rozumiała, jak Moc mogła uzdrawiać żywe istoty. Nie była w stanie pojąć, jak mogłaby wzmocnić siły życiowe kogoś tak wyniszczonego jak Mon Mothma. Z usunięciem złośliwych mikrobów nie umiały sobie poradzić najlepsze medyczne androidy. Nie istniało żadne lekarstwo, które mogłoby uleczyć tę kobietę.
Cilghal wiedziała tylko to, czego nauczył ją mistrz Skywalker. Umiała wysyłać myślowe wici Mocy, wyczuwać obecność żywych organizmów, a także przesuwać i unosić rozmaite przedmioty. Poszukując właściwej odpowiedzi albo chociaż jakiegoś pomysłu, nie przestawała przenikać ciała Mon Mothmy promieniującymi strumieniami Mocy.
Czy mogła wykorzystać własne umiejętności Jedi, ale inaczej, tak by wzmocnić organizm Mon Mothmy? By uleczyć jej ciało? Czy potrafiła znaleźć metodę usunięcia trucizny? Cilghal zawahała się, kiedy nagła myśl przemknęła przez jej mózg niczym meteor. Zdumiał ją ogrom wysiłku, jakiego by to od niej wymagało. W pierwszym odruchu chciała nawet usunąć tę myśl z głowy... ale zmusiła się do poświęcenia jej chwili uwagi.
Kiedy mistrz Skywalker mówił o naukach Yody, podkreślał, że „wielkość nie ma znaczenia”. Yoda twierdził, że problem uniesienia całego myśliwca typu X, należącego do Luke’a, nie różni się niczym od zagadnienia unoszenia kamienia.
Czy Cilghal mogła wykorzystać tę regułę do czegoś przeciwnego? Czy mogła operować Mocą w tak precyzyjny sposób, żeby poruszyć czy unieść coś aż tak małego? Wielkość nie ma znaczenia.
Ale gdyby Cilghal potrafiła usunąć cząsteczki niszczącej trucizny z organizmu Mon Mothmy, gdyby umiała jakimś cudem utrzymać ją przy życiu, nie pozwolić jej pogrążyć się w otchłani śmierci, wówczas po pewnym czasie jej ciało mogłoby samo odzyskać siły.
Kalamarianka nie dopuściła, by obezwładniły ją własne myśli o tym, ile takich trujących cząstek powinna wyrzucić. Musiałaby eliminować je po kolei, jedną po drugiej. Musiałaby przepychać każdego nanoniszczyciela przez ściankę komórkową i usuwać z ciała umierającej kobiety.
Położyła dłonie na nagiej skórze Mon Mothmy. Ujęła lewą rękę byłej przywódczyni Nowej Republiki i przełożyła poza obręb łoża w ten sposób, że czubki palców zawisły nad małym kryształowym pojemnikiem, który kiedyś służył do przechowywania lekarstw. Mimo iż dotyk palców Cilghal był bardzo lekki, pozostawił na wrażliwym ciele Mon Mothmy czerwono-fioletowe sińce.
Kalamarianka otworzyła wrota swojego umysłu. Uwolniła myśli i pozwoliła prądom Mocy płynąć w głąb nieruchomego ciała konającej kobiety. Przysłoniła wielkie oczy błonami mrużnymi i zaczęła wpatrywać się w komórki organizmu Mon Mothmy źrenicami myśli, podróżować komórkowymi szlakami jej ciała.
Znalazła się w dziwnym wszechświecie płynących krwinek, komórek nerwowych i drżących włókien mięśniowych, a także organów, które nie funkcjonowały prawidłowo. Nie rozumiała tego, na co patrzy, ale chyba instynktownie wiedziała, które z nich są zdrowe i utrzymują Mon Mothmę przy życiu, a które zostały opanowane przez czarną zarazę.
Posługując się wiciami Mocy, mogła zapuszczać w głąb ciała Mon Mothmy palce nieskończenie małe, precyzyjne i delikatne. Mogła chwytać po jednym nanoniszczycielu na raz i wyrzucać go na zewnątrz umierającego ciała.
Wyszukiwała mikroskopijne zarazki i wyszarpywałaje, popychała. Usuwała truciznę z komórek, które były jeszcze nie do końca uszkodzone, chroniła je przed zniszczeniem.
Zadanie Cilghal było nieprawdopodobnie skomplikowane. Trucizna rozproszyła się i zaczęła rozmnażać. Opanowała miliony i miliardy komórek organizmu Mon Mothmy. Kalamarianka musiała znaleźć i usunąć wszystkie nanoniszczyciele, jeden po drugim.
Kiedy pomyślnie usunęła pierwszy, zaczęła rozglądać się za następnym.
I następnym.
I następnym.
I następnym.
- Czy w stanie zdrowia Mon Mothmy nastąpiła jakaś poprawa? zapytała szeptem Leia.
Stała przed drzwiami szpitalnej komnaty. Właśnie wróciła z posiedzenia rady, podczas którego generał Wedge Antilles, Qwi Xux
i Han Solo szczegółowo opowiedzieli o wszystkim, co wydarzyło się podczas wyprawy do Laboratorium Otchłani.
Leia słuchała, nie potrafiąc ukryć ogarniającej ją fascynacji. Od czasu do czasu puszczała perskie oko do Hana, którego w ciągu ostatnich kilku dni niemal wcale nie widywała. W głębi duszy niepokoiła się jednak przez cały czas stanem zdrowia Mon Mothmy.
- Absolutnie żadna - odpowiedział znużonym tonem Ackbar. - Bardzo chcielibyśmy wiedzieć, co właściwie usiłuje zrobić Cilghal.
W ciągu ostatnich dziewięciu godzin Kalamarianka nawet się nie poruszyła. Pogrążona w głębokim transie, klęczała obok łoża byłej przywódczyni Nowej Republiki. Położyła dłonie na ciele konającej kobiety. Medyczne androidy nie spodziewały się, że Mon Mothma będzie żyła aż tak długo, więc sam fakt, że dotąd nie poddała się śmierci, mówił właściwie sam za siebie.
Leia uchyliła drzwi i zajrzała do środka. Przekonała się, że sytuacja nie uległa żadnej zmianie. Czubki palców byłej przywódczyni zwisały nad niewielkim kryształowym pojemnikiem. Na opuszce wskazującego palca wisiała kropelka oleistej, srebrzysta szarej cieczy. Cały proces był zbyt wolny, by można go było śledzić, ale w ciągu trzydziestu minut kropla się powiększyła, przez chwilę niepewnie drżała na czubku palca, po czym, pod działaniem siły ciążenia, spadła do podstawionego naczynia.
W głębi korytarza pojawił się Terpfen. Szedł powoli, odziany w zwyczajny, ciemnozielony kombinezon bez żadnych odznak czy naszywek, ściśle przylegający do jego ciała. Nawet mimo całkowitego ułaskawienia nie chciał przyjąć poprzedniego stopnia. Od czasu powrotu z Anoth spędzał większość czasu samotnie, zamknięty w swojej komnacie.
Kalamariański mechanik przystanął o kilka metrów od nich. Było widać, że obawia się zbliżyć do drzwi pomieszczenia, w którym przebywała Mon Mothma. Leia wiedziała, że Terpfen jest dręczony wyrzutami sumienia z powodu stanu konającej kobiety i nie zgadza się, żeby winą za tę chorobę obarczać kogokolwiek innego. Chociaż rozumiała niedolę Terpfena, irytowało ją, że Kalamarianin tak długo użala się nad swoim losem. Czekała niecierpliwie, kiedy znów zechce objąć poprzednie stanowisko.
Terpfen stanął przed Ackbarem i skłonił się niezgrabnie, ukazując kolekcję szram i blizn na czubku zniekształconej głowy.
- Panie admirale, podjąłem decyzję - - Nabrał głęboko powietrza. Chciałbym wrócić na Kalamar i kontynuować pracę podj ętąprzez pana, o ile nasi ludzie zechcą mnie przyjąć. Chciałbym pomóc przy odbudowie Reef Home City. Obawiam się... - Uniósł głowę i spojrzał na skomplikowaną mozaikę płytek na ścianach byłego Pałacu Imperialnego. Obawiam się, że już nigdy nie będę się czuł dobrze na Coruscant.
- Uwierz mi, Terpfenie, że bardzo dobrze wiem, jak się czujesz odrzekł Ackbar. - Nawet nie próbowałbym odwieść cię od tej decyzji. Uważam, że to rozsądny kompromis między potrzebą zaleczenia twoich ran i chęcią dokonania zmian we własnym życiu.
Terpfen wyprostował się, jakby słowa Ackbara przywróciły mu chociaż część godności i dumy.
- Chciałbym odlecieć jak najszybciej - powiedział.
- Oddam do twojej dyspozycji jakiś statek - przyrzekł admirał.
Terpfen znów się ukłonił.
- Czy nie ma pani nic przeciwko temu, pani przywódczyni? zapytał, zwracając się do Leii.
- Nie, Terpfenie - odrzekła.
Odwróciła się jeszcze raz i spojrzała na nieruchomy żywy obraz wewnątrz szpitalnej sali.
Na Coruscant zdążyła zapaść głęboka noc, zanim Cilghal wyszła z komnaty poprzedniej przywódczyni Nowej Republiki. Zachwiała się na progu, ale nie wypuściła z prawej dłoni niewielkiego pojemnika wypełnionego do połowy śmiercionośną trucizną, którą caridański ambasador Furgan chlusnął kiedyś w twarz Mon Mothmy.
Dwaj strażnicy, czuwający za drzwiami, natychmiast rzucili się, by jej pomóc. Kalamarianka była tak wyczerpana, że tylko z trudem mogła stawiać krok za krokiem. Oparła się o kamienną futrynę, chcąc zaczerpnąć siły z masywnej skały.
Jej ręka drżała, kiedy wyciągała ją, żeby podać kryształowe naczynie jednemu ze strażników. Miała tylko tyle siły, żeby unieść niewielki pojemnik wypełniony trucizną, ale trzymała go pewnie, obawiając się, że mogłaby go upuścić. Odczuła ogromną ulgę, kiedy strażnik wyjął naczynie z jej zesztywniałych palców.
- Ostrożnie z tym - odezwała się chrapliwie, a w jej głosie wyczuwało się skrajne wyczerpanie.. - Weź to... i każ unicestwić.
Drugi strażnik wyciągnął podręczny komunikator i dał znać wszystkim członkom rady, by natychmiast przyszli.
- Czy stan zdrowia Mon Mothmy się poprawił? - zapytał Kalamariankę pierwszy strażnik.
- Jej organizm został oczyszczony - odparła Cilghal. - Teraz jednak potrzebuje wypoczynku.
Kiedy zachwiała się i osuwała na podłogę, jej fałdzista, powiewna szata z cichym szmerem otarła się o płytki korytarza.
- Ja również - dodała i natychmiast zapadła w trans Jedi, przywracający wszystkie siły.
ROZDZIAŁ 42
Niszczyciel gwiezdny „Gorgona” przemykał się przez przestworza niczym ranny smok. Z tysięcy otworów w kadłubie wydobywało się śmiercionośne promieniowanie.
Działał tylko jeden silnik napędu podświetlnego. Inżynierowie admirał Daali zapewnili ją, że upłynie wiele dni, zanim będzie mogła spróbować dokonać skoku w nadprzestrzeń.
Na dwunastu najniższych pokładach niszczyciela nie funkcjonowały systemy regeneracji powietrza i wody. Żołnierze admirał Daali nawykli jednak do życia w takich surowych, spartańskich warunkach. Możliwe, że zatłoczone pomieszczenia, w których teraz przebywali, zachęcą ich do pośpiechu przy naprawach uszkodzeń. Ogrzewanie statku również pozostawiało wiele do życzenia. Daala widziała, jak każdemu słowu wydobywającemu się z jej ust towarzyszy mgiełka.
Jej drogocenny flagowy statek został bardzo ciężko uszkodzony. Daala wiedziała o tym, ale uświadamiała sobie także, że nie musi doprowadzać go do idealnego stanu. Już nie. Tym razem zamierzała przeprowadzić tylko kilka najbardziej niezbędnych napraw. Zamierzała przedostać się do obszaru kontrolowanego przez Imperium, po to tylko, by móc zacząć wszystko od początku.
Liczyła na to, że dowódcy oddziałów Rebeliantów doszli do wniosku, iż jej statek uległ zniszczeniu podczas wybuchu. Z pewnością ich czujniki zostały oślepione błyskiem, z jakim eksplodowała asteroida z reaktorem.
Widząc, że Laboratorium Otchłani zamienia się w parę, Daala rozkazała przekazać maksymalną moc do generatorów pól osłon i silnika napędu podświetlnego. Rezygnując z zachowania ostrożności, skierowała niszczyciel ku chmurom wirujących gazów Otchłani, by opuścić ją sobie tylko znanym szlakiem. Wiedziała, że jej pokiereszowany statek, powoli oddalający się od rejonu czarnych dziur, nie zostanie zauważony przez żadne rebelianckie czujniki ani rejestratory.
Pulpity połowy konsolet na mostku nie działały. Płonęły na nich tylko nieliczne lampki wskutek wielu przeciążeń, jakim poddawano ostatnio obwody kontrolne i sterujące. Technicy starali sieje naprawić. Odziani w watowane kombinezony, zdejmowali płyty czołowe i grzebali pośród płytek z elektronicznymi obwodami, od czasu do czasu pocierając zgrabiałe dłonie. Nie narzekali jednak na swój los, a przynajmniej nie wtedy, kiedy ich pracy przyglądała się admirał Daala.
Bardzo wielu szturmowców zginęło, kiedy wybuch asteroidy z reaktorem rozhermetyzował niektóre pomieszczenia i pokłady. Wielu innych straciło życie w wyniku eksplozji, do których dochodziło we wnętrzu niszczyciela. Ambulatoria pokładowe były pełne lżej i ciężej rannych żołnierzy. Większość systemów komputerowych nie funkcjonowała. Statek jednak, chociaż uszkodzony, leciał dalej.
Komandor Kratas podszedł do admirał Daali i zasalutował. Na jego twarzy malowało się wyczerpanie. Widoczny na niej brud i smugi smaru dowodziły, że oficer osobiście zajmował się naprawami.
- Niestety, nie przynoszę pomyślnych wieści, pani admirał oznajmił.
- Chcę znać prawdę o naszej sytuacji - odparła Daala. Starała się ukryć niepokój, usunąć go w głąb serca, tak aby zwiększyło ciśnienie krwi i pomogło podjąć jej właściwą decyzję. - Proszę mi powiedzieć, bez względu na to, jaka może okazać się nieprzyjemna.
Kratas kiwnął głową i przełknął ślinę.
- W hangarach pozostało tylko siedem myśliwców typu TIE powiedział. - Wszystkie inne zostały zniszczone.
- Siedem! - wykrzyknęła. - Tylko siedem z... - Zgrzytnęła zębami i potrząsnęła głową, a płomiennorude włosy zawirowały wokół jej twarzy jak w diabelskim tańcu. Nabrała powietrza, wypuściła je i kiwnęła głową. - Rozumiem. Może pan mówić dalej.
- Nie mamy tylu zapasowych części, by dokonać napraw zewnętrznego uzbrojenia - ciągnął Kratas. - Wszystkie sterburtowe baterie
turbolaserowych dział zostały zniszczone, ale może uda się nam naprawić dwa działa.
Daala usiłowała wykrzesać z siebie chociaż trochę optymizmu.
- To mogłoby wystarczyć do obrony, gdybyśmy zostali zaatakowani - oznajmiła. - Musimy jednak zrobić wszystko, by unikać takich sytuacji. W tej chwili nie możemy pozwolić sobie na podjęcie jakiejkolwiek akcji zaczepnej. Czy pan mnie rozumie, komandorze?
Jej słowa sprawiły Kratasowi wyraźną ulgę.
- Rozumiem, pani admirał - odparł. - Jeżeli chodzi o kadłub, możemy załatać większość otworów i ponownie napełnić powietrzem pomieszczenia, ale... - Zawahał się i zmarszczył czoło, a krzaczaste brwi zamieniły się w jedną gigantyczną włochatą krechę. - Prawdę mówiąc, pani admirał, nie widzę w tym większego sensu. Te pomieszczenia nie są nam potrzebne, a naprawy pochłonęłyby wiele czasu i energii. Ekipy naszych ludzi pracują bez wytchnienia. Proponuję, żebyśmy naprawili tylko systemy uzdatniania powietrza i wody oraz te, dzięki którym będziemy mogli polecieć w dalszą drogę.
Daala z namysłem kiwnęła głową.
-1 w tym się zgadzam z panem, komandorze - powiedziała. - To trudna decyzja, ale musimy być realistami. Przegraliśmy tę bitwę, ale wojna jeszcze sienie skończyła. Nie będziemy starali się usprawiedliwiać siebie za to, co się stało, ale postaramy się dać z siebie wszystko, żeby służyć Imperium, jak najlepiej potrafimy.
Ponownie głęboko odetchnęła, napełniając płuca lodowatym powietrzem. Skierowała spojrzenie na dziobowy iluminator mostka i wpatrzyła się w mozaikę gwiazd sprawiających wrażenie, że czekają na jej statek. Środkiem mozaiki przebiegał szeroki gwiezdny łan, przecinający ją na podobieństwo strugi mleka. Spoglądając poprzez dysk galaktyki w stronę jądra, Daala pomyślała, że łan przypominajej gwiezdną rzekę. Dziób „Gorgony” był skierowany w sam środek jaskrawo świecącego wybrzuszenia galaktyki.
- Komandorze... - Daala ściszyła głos niemal do szeptu. - Jaką ma pan opinię na temat morale załogi statku?
Kratas zbliżył się o krok, tak aby móc odpowiedzieć także półgłosem.
- Przecież pani wie, że dysponujemy dobrymi ludźmi, pani admirał. Doskonale wyćwiczonymi i zdyscyplinowanymi. Ostatnio ponosiliśmy jednak same klęski...
- Chce pan przez to powiedzieć, że stracili we mnie wiarę? - zapytała.
Jej twarz wyglądała jak wyrzeźbiona z kamienia. Daala zebrała wszystkie siły i postanowiła nie okazać, ile bólu sprawiłaby jej twierdząca odpowiedź komandora. Odwróciła głowę, obawiając się, że Kratas mógłby wyczytać to z jej szmaragdowych oczu.
- Oczywiście, że nie, pani admirał! - odparł Kratas, a w jego głosie można było usłyszeć niekłamane zdumienie. - Nadal darzą panią nieograniczonym zaufaniem.
Z namysłem kiwnęła głową, chcąc w ten sposób ukryć westchnienie ulgi, które wydarło się z jej piersi. Później odwróciła siew stronę oficera łącznościowca i nadając głosowi normalne brzmienie, powiedziała:
- Panie poruczniku, proszę włączyć nadajnik ogólnego interkomu. Chciałabym wygłosić teraz przemówienie do załogi i żołnierzy.
Zastanawiała się nad tym, co powie, dopóki porucznik nie kiwnął lekko głową. Kiedy zaczęła mówić, jej donośny i dźwięczny głos rozbrzmiał echem w pomieszczeniach uszkodzonego niszczyciela.
- Proszę o uwagę całą załogę „Gorgony” - zaczęła. - Chciałabym podziękować wam za wysiłek i poświęcenie podczas walki z przeciwnikiem dysponującym przeważającymi siłami. Nasz wróg, uciekając się do podstępu, nie przestaje odnosić sukcesu za sukcesem. Możliwe, że dopisuje mu niesamowite szczęście. Musimy jednak się przygotować do następnego etapu naszej walki. Kierujemy się teraz do jądra galaktyki, do ostatniej twierdzy, która nadal pozostaje lojalna wobec Imperium.
Muszę przyznać, że na początku nie zamierzałam przyłączać się do żadnego z lordów walczących z innymi o wpływy i władzę, ale wygląda na to, że nie możemy dłużej toczyć walki na własną rękę. Musimy przekonać lordów, kto jest ich prawdziwym wrogiem. Musimy udowodnić tym, którzy nadal dochowują wierności Imperatorowi, że powinniśmy się zjednoczyć, jeżeli chcemy być naprawdę silni.
Na chwilę przerwała, po czym ciągnęła podniesionym głosem:
- Tak jest, „Gorgona” została bardzo poważnie uszkodzona. Prawdą jest także to, że ponieśliśmy ciężkie straty. Zostaliśmy pokonani, ale nigdy nie zostaniemy zwyciężeni! Próby w rodzaju tych, jakie przeszliśmy, sprawiają tylko, że stajemy się silniejsi. Nie ustawajcie w wysiłkach mających doprowadzić „Gorgone” do stanu sprawności. Dziękuję wam za dotychczasową ofiarną służbę.
Gestem dała znak oficerowi łącznościowcowi, że może wyłączyć interkom. Ponownie popatrzyła przez iluminator na gwiezdną rzekę.
W rdzeniach pamięciowych komputerów pokładowych „Gorgony” miała wszystkie informacje, które wyciągnęła z pamięci osobistego komputera dyrektora Laboratorium Otchłani. Nie wątpiła, że projekty nowych broni i wyniki testów pomogą Imperium wygrać następny etap wojny.
Stała na zimnym mostku, złączywszy za plecami dłonie, ukryte w czarnych rękawiczkach, i spoglądała na wszechświat rozciągający się przed jej oczami.
Gwiezdny niszczyciel „Gorgona” leciał ku systemom gwiezdnym jądra galaktyki. Daala wiedziała, że jeszcze nadejdzie taki dzień, kiedy wytrwałość doprowadzi ją do zwycięstwa.
ROZDZIAŁ 43
„Ślicznotka” szybowała na niewielkiej wysokości nad pustynnymi, alkalicznymi równinami Kessel. Rozgwieżdżone niebo raz po raz przecinały błyski, ogniste smugi meteorów - kawałków zniszczonego księżyca, płonących w górnych warstwach rozrzedzonej atmosfery.
- Wiesz, to jest nawet piękne - odezwał się Lando. - W pewnym sensie.
Mara Jadę, siedząca obok niego na wyściełanym fotelu gwiezdnego jachtu, wykrzywiła twarz w sceptycznym grymasie. Spojrzała na niego, jakby posądzając, że postradał zmysły - co nie było jej nową myślą.
- Jeżeli tak uważasz - powiedziała.
- Rzecz jasna, to wszystko będzie wymagało ogromnej pracy przyznał Lando, odrywając jedną dłoń od pulpitu i kładąc ją na oparciu fotela kobiety. Widząc ruch jego ręki, Mara drgnęła... ale nie za bardzo.
- Najważniejsze będzie ponowne uruchomienie fabryk wzbogacających atmosferę i upewnienie się, że będą pracowały pełną parąciągnął Calrissian. - Po drugie, trzeba będzie sprowadzić specjalne zmodyfikowane androidy. Rozmawiałem też z Nienem Nunbem, moim przyjacielem Sullustaninem. Powiedział mi, że z przyjemnością zadomowi się w tunelach kopalni przyprawy. Myślę, że będzie doskonałym nadzorcą ekip górników.
Lando uniósł brwi i błysnął zębami w jednym z najbardziej olśniewających uśmiechów.
- Zorganizowanie obrony bez tej bazy na księżycu będzie trochę bardziej kłopotliwe, ale nie wątpię, że z pomocą Sojuszu Przemytników opracujemy niezawodny system. Ty i ja stanowimy parę idealnych partnerów, Maro. Cieszę się na samą myśl o tym, że będę z tobą ściśle współpracował.
Kobieta westchnęła, ale był to dość cichy dźwięk świadczący raczej o rezygnacji niż irytacji.
- Niełatwo się poddajesz, Calrissian, prawda? - powiedziała.
- Nie. Poddawanie się nie jest w moim stylu. Nigdy nie było.
Mara opadła na wyściełany fotel i wpatrzyła się w dziobowy iluminator „Ślicznotki”.
- Właśnie tego się obawiałam - stwierdziła.
Mroczne niebo nad ich głowami nadal przecinały smugi spadających meteorów.
Dwa medyczne androidy pomogły Mon Mothmie utrzymać równowagę. Była przywódczyni Nowej Republiki stała obok zbiornika bacta i czekała, aż ściekną krople leczniczego płynu. W pewnej chwili się zachwiała i oparła o wypolerowaną powierzchnię ramienia jednego z automatów. Kiedy w następnej chwili puściła ramię i stanęła o własnych siłach, głęboko odetchnęła, a na jej umęczonej twarzy ukazał się lekki uśmiech.
Leia stała i przyglądała się kobiecie. Nie umiała ukryć zdumienia, że Mon Mothma tak szybko powraca do zdrowia.
- Nigdy nie przypuszczałam, że jeszcze kiedyś będę miała okazj ę zobaczyć, jak sama stoisz - powiedziała.
-1 ja także - odparła była przywódczyni Nowej Republiki, ponuro wzruszając ramionami. - Muszę przyznać, że moje ciało odzyskuje siły w zdumiewającym tempie. Prawie nie wychodzę ze zbiorników bacta, które działają cuda teraz, kiedy Cilghal usunęła nanoniszczyciele z mojego organizmu. Niecierpliwie wyczekuję chwili, kiedy będę mogła stąd wyjść i zobaczyć, co wydarzyło się podczas mojej choroby. Chciałabym jak najszybciej nadrobić wszystkie zaległości. Medyczne androidy twierdzą jednak, że muszę jeszcze pozostać tu i odpocząć.
Leia się roześmiała.
- Nie martw się, maszjeszcze mnóstwo czasu-powiedziała. - Czy może... - Urwała, nie zamierzaj ąc ponaglać Mon Mothmy, ale zarazem nie mogąc powstrzymać ciekawości. - Czy wiesz, kiedy będziesz gotowa znów pełnić obowiązki przywódczyni Nowej Republiki?
Mon Mothma, korzystając ponownie z pomocy androidów, skierowała się ku jednemu z wyściełanych krzeseł stojących nie opodal zbiornika bacta. Powoli opadła na miękkie siedzenie. Przez dłuższy czas sienie odzywała. Kiedy w końcu uniosła głowę i spojrzała, Leia poczuła, że na widok twarzy Mon Mothmy jej serce zamarło na sekundę.
- Leio, nie jestem już przywódczynią Nowej Republiki - oznajmiła. - Ty niąjesteś. Pełniłam tę funkcję przez wiele lat, ale ta wyniszczająca choroba za bardzo mnie osłabiła. I to nie tylko pod względem fizycznym, ale przede wszystkim w oczach urzędników i dyplomatów. Nowa Republika w tych ciężkich czasach nie może pozwolić sobie na okazywanie słabości. Przywódcą powinien być ktoś silny, energiczny. Potrzebujemy kogoś takiego jak ty, Leio, córko senatora Baila Organy.
Moja decyzja jest ostateczna. Nie będę usiłowała objąć poprzedniego stanowiska. Najwyższy czas, żebym odpoczęła i odzyskała siły, rozmyślając o tym, jak najlepiej służyć Nowej Republice. I dopóki te trudne czasy nie przeminą, nasza przyszłość spoczywa w twoich rękach.
Leia przełknęła ślinę i ułożyła rysy twarzy w wyraz komicznego stoicyzmu.
- Obawiałam się, że zechcesz powiedzieć coś takiego - rzekła. Myślę jednak, że skoro potrafię dawać sobie radę z kilkoma imperialnymi odszczepieńcami, może będę umiała poradzić sobie z członkami naszej rady. Mimo wszystko oni są po naszej stronie.
- Może się okazać, że imperialni dostojnicy poddają się o wiele łatwiej niż niektórzy członkowie rady - stwierdziła Mon Mothma.
- Zapewne masz rację - jęknęła Leia.
Na Vortex świszczał wicher. Leia wpatrywała się w niedawno odbudowaną Katedrę Wiatrów wznoszącą się jak wyzwanie rzucone straszliwym burzom. Han stał obok i mrużył oczy kąsane podmuchami, ale wyniosła budowla i na nim musiała wywierać duże wrażenie.
Nowa katedra różniła się od tej, którą zniszczył kiedyś admirał Ackbar. Miała bardziej opływowe kształty. Uskrzydleni Vorowie nie byli zainteresowani odtworzeniem budowli w poprzednim kształcie. Postanowili wznieść całkowicie nową zgodnie z planem, który prawdopodobnie powstał w ich zbiorowej świadomości.
W promieniach słońca błyszczały duże i małe kryształowe cylindry, wznoszące się jak piszczałki gigantycznych organów. W ich zakrzywionych powierzchniach wykonano szczeliny i otwory. W pobliżu cylindrów uwijali się Vorowie, machając skrzydłami, podobnymi do skórzanych. Otwierając albo zamykając szczeliny, kierowali podmuchy do różnych komór, dzięki czemu wydobywali z piszczałek dźwięki i akordy. Słuchacze pozostawali na ziemi i tylko Katedra Wiatrów wznosiła się ku niebu na podobieństwo ducha Nowej Republiki.
Nadciągająca wichura kołysała gęstymi łanami wysokich purpurowych, cynobrowych i brązowych traw rosnących na równinach.
Niewysokie pagórki podziemnych domostw Vorów, zapewniających im schronienie w porze szalejących wichur, otaczały nową katedrę koncentrycznymi pierścieniami.
Leia i Han w otoczeniu kilku innych dygnitarzy Nowej Republiki, stanowiących ich oficjalną eskortę, stali na łące usianej prostopadłościanami z syntetycznego marmuru, ułożonymi w ten sposób, by tworzyły niewysokie podwyższenie. W powietrzu unosili się Vorowie. Machając skrzydłami, zataczali kręgi nad głowami słuchaczy.
Od czasów, kiedy Imperator Palpatine wprowadził swój Nowy Porządek, uskrzydlone istoty nie pozwalały, by ktokolwiek spoza ich świata przysłuchiwał się koncertom wiatrów. Dopiero gdy Rebelia zakończyła się sukcesem, Vorowie ponownie zgodzili się zaprosić gości z innych światów, i to nie tylko z tych, które należały do Nowej Republiki. Pierwsza próba Leii złożenia wizyty na Vortex zakończyła się katastrofą, gdy roztrzaskał się myśliwiec pilotowany przez Ackbara. Teraz jednak młoda przywódczyni była dziwnie spokojna, że nic takiego się nie wydarzy.
Obok niej stał Han ubrany w galowy mundur generała Nowej Republiki, w którym czuł się niezbyt pewnie. Leia uważała, że wygląda w nim wspaniale. Nie pocieszało to jednak Hana, którego uwierał sztywny, niewygodny uniform.
Musiał wyczuć, że Leia patrzy na niego, ponieważ odwrócił głowę i obdarzył żonę szelmowskim uśmiechem. Podszedł bliżej, objął jąw pasie i przyciągnął do siebie. Czuł podmuchy wiatru smagającego ich ciała.
- Dobry moment na odpoczynek - powiedział. - I cieszę się, że mogę być z tobą. Wasza Wysokość.
- Jestem teraz przywódczynią Nowej Republiki, generale Solo odparła, mrużąc oczy. - Może powinnam rozkazać ci, żebyś spędzał ze mną więcej czasu.
Roześmiał się.
- Myślisz, że zrobiłoby mi to jakąkolwiek różnicę? Przecież wiesz, jak lubię wykonywać rozkazy.
Leia się uśmiechnęła, czując, że jakiś podmuch wiatru rozwiewa jej włosy.
- Przypuszczam, że oboje powinniśmy dążyć do kompromisu powiedziała. - Dlaczego czasami mi się wydaje, że cała galaktyka sprzysięga się, by trzymać nas z daleka jedno od drugiego? Przecież kiedyś przeżywaliśmy przygody we dwoje!
- Może to rodzaj odpłaty za wszystkie szczęśliwe chwile, które spędziłem z tobą - odrzekł Han.
- Jest szansa, że nasze szczęście wkrótce wróci - stwierdziła Leia, tuląc się do niego.
- Nigdy nie mów mi o szansach. - Han przesunął palcami w górę i w dół kręgosłupa Leii, wywołując nieprzyjemne mrowienie. - W tej chwili czuję się wystarczająco szczęśliwy.
Z każdą chwilą wiatr przybierał na sile, a niezwykła muzyka rozlegała się coraz głośniej.
Zmierzwione kudły Chewbaccy sterczały we wszystkie strony, jakby wielki Wookie wytarł się po wyjściu z parowej łaźni, ale zapomniał rozczesać włosy. Chewie wydał głośny ryk, zamierzając zapewne rzucić wyzwanie wichrom i muzyce dochodzącej od strony katedry.
W powietrzu rozległ się piskliwy, metaliczny głos Threepia.
- Anakinie, Jacenie, Jaino! Gdzie jesteście? Och proszę, wróćcie do nas! Zaczynamy się niepokoić o was.
Chewbacca i Threepio brodzili w oceanie wysokich i gęstych traw, zajęci szukaniem bliźniąt i ich małego braciszka. Anakin odpełzł na bok podczas ceremonii oddawania katedry do użytku. Nikt ze słuchaczy, oszołomionych pięknem eterycznych dźwięków, nie wyłączając Wookiego i złocistego androida, nie zauważył faktu zniknięcia dziecka w bujnych trawach.
Kiedy Jacen i Jaina zorientowali się, że ich młodszy brat zaginął, stwierdzili, że pomogą go szukać, i natychmiast zagłębili się w morzu trawy. W rezultacie zniknęli wszyscy troje. Chewbacca i Threepio, zajęci poszukiwaniami, starali sienie robić zbytecznego zamieszania.
- Jacenie! Jaino! - odezwał się android. - Och, Chewbacco, co my teraz zrobimy? Znaleźliśmy się w bardzo kłopotliwej sytuacji.
Przedzierali się przez łany gęstej, szeleszczącej trawy, której czubki dosięgały torsu Wookiego. Threepio rozłożył złociste ręce i próbował odgarniać trawy przed sobą na prawo i lewo.
- Jest tak ostra, że porysuje mój pancerz - powiedział. - Nie zostałem zaprojektowany z myślą o wykonywaniu takich czynności.
Chewbacca przekrzywił głowę i zaczął nasłuchiwać, ignorując narzekania androida. W pewnej chwili usłyszał, że Jacen i Jaina gdzieś chichoczą pośród gąszczów źdźbeł szeleszczącej trawy. Wookie ruszył w tamtą stronę, rozsuwając włochatymi łapami łany trawy na boki. Nie znalazł tam jednak nikogo... jedynie zdeptaną trawę w miejscu, z którego dobiegały go głosy bliźniąt. Wiedział jednak, że wcześniej czy później odnajdzie wszystkie dzieci.
Pozostawił za sobą androida, niemal całkowicie ukrytego w wysokiej trawie. Nagle usłyszał za plecami jego metaliczny głos:
- Och, Chewbacco? Dokąd poszedłeś? O rety, teraz ja się zgubiłem!
Admirał Ackbar stał na baczność na jednym z prostopadłościanów z syntetycznego marmuru, tworzących wielobarwną mozaikę. Przysłuchiwał się muzyce Katedry Wiatrów, mając u boku Winter odzianą w białą szatę. Znajdowali się w grupie siedzących i stojących dygnitarzy z obcych światów i przybyłych z różnych planet dostojników, ubranych w uroczyste stroje.
Ackbar z oporami leciał na Vortex. Obawiał się wziąć udział w ceremonii oddania do użytku budowli, której poprzedniczkę zniszczył kiedyś podczas lądowania na planecie. Wyobrażał sobie, że Vorowie mogą żywić do niego urazę... ale obce istoty były stworzeniami pozbawionymi takich uczuć. Ze stoickim spokojem reagowały na wszystkie wydarzenia. Natychmiast zajęły się odbudową, dążyły do jak najszybszego ukończenia pracy. Nie winiły Nowej Republiki, nie domagały się odszkodowania. Najzwyczajniej w świecie przystąpiły do wznoszenia nowej Katedry Wiatrów.
Zimny wicher zawodził, chłodząc odsłoniętą skórę Ackbara. Muzyka była prześliczna.
Obok nich siedziała piękna kobieta w kosztownej szacie, ozdobionej drogocennymi klejnotami, w towarzystwie młodego mężczyzny, który skulił się na krześle, jakby zmęczony czy przygnębiony. Ackbar spojrzał na nich kątem oka, a potem pochylił się ku Winter i zapytał półgłosem:
- Czy nie wiesz, kim mogą być tamci ludzie? Wydaje mi się, że ich nie znam.
Winter przyjrzała się parze, a jej twarz przybrała zagadkowy wyraz, jakby kobieta przeszukiwała bazy danych zapisane w pamięci.
- Zapewne jest to księżna Mistal z planety Dargul oraz jej małżonek.
- Zastanawiam się, dlaczego jest taki przygnębiony - rzekł Ackbar.
- Możliwe, że nie należy do grona miłośników tej muzyki - zasugerowała Winter. Po jej słowach zapadła niezręczna cisza. Dopiero po chwili kobieta powiedziała: - Jestem rada, Ackbarze, że powróciłeś do czynnej służby w siłach zbrojnych Nowej Republiki. Z pewnością bardzo pomożesz nowej przywódczyni.
Ackbar poważnie kiwnął głową, odwracając ją w stronę kobiety, która przez tyle lat była zaufaną pokojówką i doradczynią Leii.
- A ja jestem rad, że powróciłaś z wygnania na Anoth - odparł. Martwiłem się o ciebie. Twoja wnikliwość i spostrzegawczość, a także inne przymioty będą bardzo potrzebne w tych trudnych czasach. Jeżeli chodzi o mnie, zawsze bardzo ceniłem sobie twoje zdanie.
Zauważył, że Winter stara się nie okazywać żadnych uczuć. Pozwoliła sobie jedynie na lekki uśmiech, by pokazać, że potrafi zachowywać się nie mniej powściągliwie niż on.
- A zatem dobrze - odezwała się kobieta. - Od tej chwili będziemy mogli widywać się o wiele częściej.
Ackbar kiwnął głową.
- Cieszę się na samą myśl o tym - odrzekł.
Qwi Xux przysłuchiwała się tęsknie muzyce wiatrów. Eteryczne dźwięki to wznosiły się, to opadały. Łączyły się ze sobą i splatały, tworząc skomplikowaną niepowtarzalną muzykę. Vorowie nie pozwalali nikomu rejestrować jej ani zapisywać, a było niemal niemożliwe, by dokładnie te same dźwięki kiedykolwiek się powtórzyły.
Uskrzydlone istoty przemykały wzdłuż powierzchni kryształowych cylindrów. Otwierały szczeliny i zamykały otwory,
zakrywając je własnymi dłońmi lub ciałami. Tworzyły w ten sposób symfonię, wygrywaną przez nadciągającą burzę.
Qwi wydawało się, że muzyka opowiada historię jej życia. Ulotne dźwięki pobudzały błękitnoskórą istotę do różnych myśli, przenikały przez komory i szczeliny jej rozdartego serca, tak że Qwi przypominała sobie wszystkie uczucia, których kiedykolwiek doświadczyła. Powracały do niej wspomnienia straconego dzieciństwa, okresu bolesnej edukacji, prania mózgu, późniejszego wieloletniego uwięzienia w Laboratorium Otchłani... Pamiętała ożywcze, niespodziewane uczucie swobody, gdy spotkała pierwszego przedstawiciela Nowej Republiki, który pomógł jej uciec z tego więzienia. Pamiętała także Wedge’a Antillesa. Ukazał jej nowe światy i pozwolił dostrzec ich piękno, którego istnienia nawet się nie domyślała.
Później, po okresie rekonwalescencji, kiedy w końcu wróciła do Laboratorium Otchłani i ponownie szła korytarzami, żeby znaleźć się w swoim laboratorium, nie sądziła, że powinna żałować straconych wspomnień.
Gdy młody Kyp Durron, zwiedziony przez ducha Exara Kuna, wymazał je z jej pamięci, przypuszczała, że wyrządził jej straszną krzywdę. Teraz jednak, po namyśle, doszła do wniosku, że niechcący oddał jej wielką przysługę. Nie chciała pamiętać, jak funkcjonują wszystkie straszliwe bronie. Czuła się jakby nowo narodzona. Miała wrażenie, że dano jej szansę rozpoczęcia nowego życia u boku Wedge’a. Życia nie skrępowanego mrocznymi myślami o śmiercionośnych broniach, które pomagała projektować i konstruować.
Tymczasem muzyka trwała nadal, chwilami żałobna i ponura, kiedy indziej podniosła i radosna. Stanowiła dziwny kontrapunkt, niepodobny do niczego, co Qwi znała i czego doświadczyła.
- Czy nie chciałabyś polecieć ze mną znów na Ithor? - zapytał szeptem Wedge, zbliżywszy usta do jej ucha. - Tym razem nie pozwolimy, by ktokolwiek zakłócił nam wakacje.
Qwi odwzajemniła jego uśmiech. Pomysł powrotu na planetę porośniętą dziewiczą dżunglą uznała za doskonały. Pamiętała samowystarczalne miasta szybujące nad koronami drzew, a także pokojowo nastawionych mieszkańców. Pomyślała, że ponowny pobyt na Ithor zaleczy wszystkie rany po wspomnieniach, które utraciła.
- Czy to może oznacza, że nie trzeba będzie się ukrywać przed imperialnymi szpiegami? - zapytała. - Ani przed admirał Daalą?
- Nie będziemy musieli się o to martwić - odparł Wedge. - Zatroszczymy się tylko o to, by się jak najlepiej bawić.
Vorowie otworzyli wszystkie szczeliny i otwory piszczałek Katedry Wiatrów. Kiedy huraganowe podmuchy wichury wiejącej z największą siłą zaczęły się przeciskać przez cylindry, muzyka osiągnęła crescendo w triumfalnym finale, który zdawał się rozbrzmiewać echem po całej galaktyce.
ROZDZIAŁ 44
Przedświt na czwartym księżycu Yavina.
Artoo-Detoo toczył się pod górę kamiennej rampy, świergocząc i popiskując na rycerzy Jedi zmierzającychjego śladami. Nie odzywając się do siebie, wszyscy podążali na wierzchołek wielkiej świątyni, żeby móc spoglądać na korony drzew w dżungli, osłonięte mgłą czy oparami. Z tyłu jarzyła się pomarańczowa tarcza gazowego giganta, a niebo nad horyzontem jaśniało od blasku słońca, niewidocznego, ale oświetlającego górne warstwy atmosfery.
Porośnięty dżunglą księżyc niestrudzenie krążył po orbicie, a Luke Skywalker zajął miejsce na czele procesji zmierzającej na powitanie wschodzącego słońca. Obok niego szedł młody Kyp Durron, trochę utykając z powodu nie do końca zrośniętych kości, ale silny duchem jak nigdy przedtem. Jego sposób patrzenia na życie uległ w ciągu bardzo krótkiego czasu radykalnej zmianie.
Chociaż Kyp przeszedł i wycierpiał najwięcej, żeby w końcu stać się najsilniejszym spośród pokolenia nowych Jedi, pozostali uczniowie Luke’a także osiągnęli więcej i stali się silniejszymi rycerzami, niż ich mistrz mógłby sądzić czy nawet mieć nadzieję.
Działając razem, pokonali mrocznego ducha Exara Kuna, Czarnego Lorda pradawnych Sithów. Kalamarianka Cilghal uratowała życie Mon Mothmy, posługując się całkiem nową, nieznaną techniką uzdrawiania Jedi. Streen odzyskał wiarę we własne siły, a nawet zaczął wykazywać niezwykłe zdolności w zakresie wyczuwania zmian atmosferycznych i wpływania na pogodę.
Tionna nie ustawała w wysiłkach, by odtworzyć historię rycerzy Jedi, chociaż teraz, kiedy holocron został zniszczony, jej zadanie było o wiele trudniejsze. Luke wiedział jednak, że gdzieś, kiedyś zostaną odnalezione inne holocrony, zagubione na przestrzeni tysiącleci. We wnętrzach takich urządzeń zapisywało swoje doświadczenia i gromadziło życiową mądrość wielu innych pradawnych mistrzów Jedi.
Pozostali młodzi rycerze, a wśród nich Dorsk Osiemdziesiąty Pierwszy, Kam Solusar i Kirana Ti nie wykazali się na razie szczególnymi uzdolnieniami, ale ich władza nad Mocą była silna i wszechstronna. Niektórzy spośród nich mieli zostać w akademii na Yavinie Cztery i kontynuować naukę, podczas gdy inni pragnęli, żeby ich umiejętności służyły jak najlepiej galaktyce. Jako młodzi rycerze zamierzali zostać obrońcami Nowej Republiki.
Artoo wydał z siebie całą serię melodyjnych elektronicznych pisków na znak, że niedługo pierwsze promienie wschodzącego słońca ukażą się oczom istot zgromadzonych na wierzchołku świątyni. Mały robot sprawiał wrażenie niezwykle zadowolonego faktem, że znów może stać u boku Luke’a.
Mistrz Jedi zgromadził swoich rycerzy wokół siebie, czując, jak ich wspólna moc uzupełnia się, rośnie. Stanowili teraz dobraną grupę^ nie zbieraninę przypadkowych osób dysponujących umiejętnościami i władzą, której sami właściwie nie rozumieli.
Młodzi Jedi stali na ociosanych kamieniach tarasu obserwacyjnego na wierzchołku świątyni i kierowali spojrzenia tam, gdzie niedługo miało ukazać się wschodzące słońce. Luke usiłował znaleźć słowa, za pomocą których mógłby wyrazić ogarniające go zadowolenie.
- Jesteście pierwszym pokoleniem nowych rycerzy Jedi - zaczął i uniósł ręce w geście przypominającym błogosławieństwo. Stanowicie zalążek czegoś, co przemieni się kiedyś w potężny zakon rycerzy chroniących Nową Republikę. Jesteście władcami Mocy.
Chociaż jego uczniowie nie odezwali się, żeby mu odpowiedzieć, Luke wyczuwał, jak wzbierają ich emocje, przepełnia ich duma.
Wiedział, że będą inni uczniowie, nowi adepci, którzy zechcą przylecieć do jego akademii. Musiał pogodzić się z faktem, że niektórzy spośród nich zabłądzą na ciemną stronę, ale nie wątpił, że im więcej wyszkoli obrońców Mocy, tym silniejsze staną się legiony jasnej strony.
Czuł, że na widok pierwszych promieni słońca jego uczniom zaparło dech. Oślepiająco białe słoneczne włócznie błyszczały jak drogocenne klejnoty. Odbijały i załamywały światło podczas przechodzenia przez warstwy atmosfery.
Artoo zagwizdał, ale Luke i pozostali Jedi tylko patrzyli, nie przerywając pełnej zadumy ciszy.
Tęczowa świetlna burza opromieniła wszystkich wielobarwną poświatą, a tymczasem słońce wspinało się coraz wyżej. Nowy dzień budził się do życia.