STAR WARS
lata
Michael Reaves Darth Maul - łowca z mroku
- 32
Terry Brooks Część I. Mroczne widmo -
- 32
Greg Bear Planeta życia
- 29
R.A. Salvatore Część II. Atak klonów
- 21,5
A.C. Crispin Rajska pułapka
- 10...0
A.C. Crispin Gambit Hunów
- 10...0
A.C. Crispin Świt Rebelii
- 10...0
L. Neil Smith Lando Carlissian i Myśloharfa Sharów
- 4
L. Neil Smith Lando Carlissian i Ogniowicher Oseona
- 3
L. Neil Smith Lando Carlfssian i Gwiazdogrota Thon Boka
- 3
Brian Daley Przygody Hana Solo
- 2
George Lucas Nowa nadzieja
0
Kevin Andersen Opowieści z kantyny Mos Eisley
0...3
Peter Schweighofer (red.) Opowieści z Imperium
0...3
Peter Schweighofer, Craig Carey (red.) Opowieści z Nowej Republiki
0...3
Alan Dean Foster Spotkanie na Mimban
1
Donald F. Glut Imperium kontratakuje
3
Kevin Andersen Opowieści łowców nagród
3
Steve Perry Cienie Imperium
3, 5
K.W. Jeter Mandaloriańska zbroja
4
K.W. Jeter Spisek Xizora
4
K.W. Jeter Polowanie na łowcę
4
James Kahan Powrót Jedi
4
Kathy Tyers Pakt na Bakurze
4
Michael Stackpole X-wingi. Eskadra Łotrów
6,5...7
Dave Wolverton Ślub księżniczki Lei
8
Timothy Zahn Dziedzic Imperium
9
Timothy Zahn Ciemna Strona Mocy
9
Timothy Zahn Ostatni rozkaz
9
Kevin J. Anderson W poszukiwaniu Jedi
11
Kevin J. Anderson Liczeń Ciemnej Strony
11
Kevin J. Anderson Władcy Mocy
11
Michael Stackpole Ja, Jedi
11
Barbara Hambly Dzieci Jedi
12
Kevin J. Anderson Miecz Ciemności
12
Barbara Hambly Planeta zmierzchu
13
Vonda N. Mclntyre Kryształowa Gwiazda
14
Michael P. Kube-McDowell Przed burzą
16
Michael P. Kube-McDowell Tarcza kłamstw
16
Michael P. Kube-McDowell Próba tyrana
17
Kristine Kathryn Rusch Nowa Rebelia
17
Roger MacBride Allen Zasadzka na Korelii
18
Roger MacBride Allen Napaść na Selonif
18
Roger MacBride Allen Zwycięstwo na Centerpoint
18
Timothy Zahn Widmo przeszłości
19
Timothy Zahn Wizja przyszłości
19
Kevin J. Anderson, R. Moesta Spadkobiercy Mocy
23
Kevin J. Andersen, R. Moesta Akademia Ciemnej Strony
23
Kevin J. Anderson, R. Moesta Zagubieni
23
Kevin J. Anderson, R. Moesta Miecze świetlne
23
Kevin J. Anderson, R. Moesta Najciemniejszy rycerz
23
Kevin J. Anderson, R. Moesta Oblężenie Akademii Jedi
23
NOWA ERA JEDI
R.A. Salvatore Wektor pierwszy
25
Michael Stackpole Mroczny przypływ I: Szturm
25
Michael Stackpole Mroczny przypływ II: Inwazja
25
James Luceno Agenci chaosu I: Próba bohatera
25
James Luceno Agenci chaosu II: Zmierzch Jedi
25
Troy Denning Gwiazda po gwieździe
25
Kathy Tyers Punkt równowagi
26
Greg Keyes Ostrze zwycięstwa I: Podbój
26
Greg Keyes Ostrze zwycięstwa II: Odrodzenie
26
ALBUMY, ENCYKLOPEDIE, PRZEWODNIKI
Jonathan Bresman Gwiezdne Wojny: Część I. Mroczne widmo - album
Lauren Bouzereau, Jody Duncan Gwiezdne Wojny: Część I. Mroczne widmo - jak
powstawał film
Pod redakcją Deborah Cali Gwiezdne Wojny: Imperium kontratakuje - album
Pod redakcją Carol Titelman Gwiezdne Wojny: Nowa nadzieja - album
Lawrence Kasdan, George Lucas Gwiezdne Wojny: Powrót Jedi - album
Bill Slavicsek Gwiezdne Wojny - przewodnik encyklopedyczny
Bill Smith Ilustrowany przewodnik po broniach i technice Gwiezdnych Wojen
Praca zbiorowa Ilustrowany przewodnik po chronologii Gwiezdnych Wojen
Daniel Wallace Ilustrowany przewodnik po planetach i księżycach
Gwiezdnych Wojen
Andy Mangels Ilustrowany przewodnik po postaciach Gwiezdnych Wojen
Praca zbiorowa Ilustrowany przewodnik po robotach i androidach Gwiezdnych Wojen
Bill Smith Ilustrowany przewodnik po statkach, okrętach i pojazdach Gwiezdnych
Wojen
Kevin J. Anderson Ilustrowany wszechświat Gwiezdnych Wojen
Ann Margaret Lewis Ilustrowany przewodnik po rasach obcych istot wszechświata
Gwiezdnych Wojen
Mark Cotta Vaz Gwiezdne Wojny: Cześć II. Atak klonów - album
KEVIN J. ANDERSON
REBECCA MOESTA
OBLĘŻENIE AKADEMII JEDI
(Przełożył Andrzej Syrzycki)
44 lata przed Nową nadzieją
UCZEŃ JEDI
33 lata przed Nową nadzieją
Maska kłamstw
Darth Maul: łowca z mroku
32 lata przed Nową nadzieją
Gwiezdne Wojny
Część I Mroczne widmo
29 lat przed Nową nadzieją
Planeta życia
Nadciągająca burza
22 lata przed Nową nadzieją
Gwiezdne Wojny
Część II. Atak klonów
20 lat przed Nową nadzieją
Gwiezdne Wojny Część III
10-8 lat przed Nową nadzieją
TRYLOGIA HANA SOLO
Rajska pułapka
Gambit Huttów
Świt Rebelii
5-2 lata przed Nową nadzieją
PRZYGODY LANDA CALRISSIANA
Lando Calrissian i Myśloharfa Sharów
Lando Calrissian i Ogniowicher Oseona
Lando Calrissian i Gwiazdogrota Thon Boka
PRZYGODY HANA SOLO
Han Solo na Krańcu Gwiazd
Zemsta Hana Solo
Han Solo i utracona fortuna
Rok 0 Gwiezdne Wojny,
Część IV. Nowa nadzieja
Gwiezdne Wojny
Część IV. Nowa nadzieja
0-3 lata po Nowej nadziei
Opowieść z kantyny Mos Eisley
Spotkanie na Mimban
3 lata po Nowej nadziei
Gwiezdne Wojny
Część V. Imperium kontratakuje
Opowieści łowców nagród
3,5 roku po Nowej nadziei
Cienie Imperium
4 lata po Nowej nadziei
Gwiezdne Wojny
Część VI. Powrót Jedi
Pakt na Bakurze
Opowieści z pałacu Hutta Jabby
WOJNY ŁOWCÓW NAGRÓD
Mandaloriańska zbroja
Spisek Xizora
Polowanie na łowcę
6,5-7,5 roku po Nowej nadziei
X-WINGI
Eskadra Łotrów
Ryzyko Wedge'a
Pułapka z Krytos
Wojna o Bactę
Eskadra Widm
Żelazna Pięść
Dowódca Solo
8 lat po Nowej nadziei
Ślub księżniczki Leii
9 lat po Nowej nadziei
X-WINGI: Zemsta Isard
TRYLOGIA THRAWNA
Dziedzic Imperium Ciemna Strona Mocy
Ostatni rozkaz
11 lat po Nowej nadziei
Ja, Jedi
TRYLOGIA AKADEMIA JEDI
W poszukiwaniu Jedi
Uczeń Ciemnej Strony
Władcy Mocy
12-13 lat po Nowej nadziei
Dzieci Jedi
Miecz Ciemności
Planeta zmierzchu
X-WINGI:
Gwiezdne myśliwce z Adumara
14 lat po Nowej nadziei
Kryształowa Gwiazda
16-17 lat po Nowej nadziei
Trylogia KRYZYS CZARNEJ FLOTY
Przed burzą
Tarcza kłamstw
Próba tyrana
17 lat po Nowej nadziei
Nowa Rebelia
18 lat po Nowej nadziei
TRYLOGIA KORELIAŃSKA
Zasadzka na Korelii
Napaść na Selonii
Zwycięstwo na Centerpoint
19 lat po Nowej nadziei
Duologia RĘKA THRAWNA
Widmo przeszłości
Wizja przyszłości
22 lata po Nowej nadziei
NAJMŁODSI RYCERZE JEDI
Złota kula
Świat Lyric
Obietnice
Wyprawa Anakina
Forteca Vadera
Ostrze Kenobiego
23-24 lata po Nowej nadziei
MŁODZI RYCERZE JEDI
Spadkobiercy Mocy
Akademia Ciemnej Strony
Zagubieni
Miecze świetlne
Najciemniejszy rycerz
Oblężenie Akademii Jedi
Okruchy Alderaana
Sojusz Różnorodności
Mania wielkości
Nagroda Jedi
Zaraza Imperatora
Powrotna Ord Mantell
Tarapaty w Mieście w Chmurach
Kryzys w Crystal Reef
25-30 lat po Nowej nadziei
NOWA ERA JEDI
Wektor pierwszy
Mroczny przypływ I: Szturm
Mroczny przypływ II: Inwazja
Agenci chaosu I: Próba bohatera
Agenci chaosu II: Porażka Jedi
Punkt równowagi
Ostrze zwycięstwa I: Podbój
Ostrze zwycięstwa II: Odrodzenie
Gwiazda po gwieździe
ROZDZIAŁ 1
W niepewnym świetle budzącego się poranka Jaina obserwowała, jak jej wuj, Luke
Skywalker, powoli manewruje "Ścigaczem Cieni". Przyglądała się, jak przelatuje
przez otwarte wrota hangaru mieszczącego lądowisko, urządzone na najniższym
poziomie wielkiej świątyni. Młodzi rycerze Jedi powrócili z rodzimej planety
Wookiech, Kashyyyku, ale ojciec dziewczyny, Han Solo, i jego przyjaciel
Chewbacca, nie zabawili na Yavinie Cztery wystarczająco długo, by mieć czas na
ukrycie statku.
Wiedzieli, że Akademia Ciemnej Strony sposobi się do walki, i nie mogli pozwolić
sobie na marnowanie czasu.
Jaina niemal nie mogła uwierzyć, że zaledwie przed dwoma dniami Kashyyyk został
zaatakowany przez oddział imperialnych żołnierzy. Dowodził nimi jej przyjaciel
Zekk, służący obecnie Drugiemu Imperium i będący Ciemnym Jedi. Kiedy w
ciemnościach, panujących wśród gęstego poszycia dżungli, stanęła oko w oko z
ciemnowłosym młodzieńcem, ten ostrzegł ją, żeby nie wracała na Yavin Cztery,
ponieważ księżyc zostanie niebawem zaatakowany przez wojska Akademii Ciemnej
Strony.
Jaina musiała uznać to ostrzeżenie za dowód, że chłopaka nadal obchodzi los,
jaki może spotkać ją i jej brata bliźniaka, Jacena.
Wszyscy wylądowali na Yavinie Cztery zaledwie przed kilkunastoma minutami.
Dokonanie skoku przed nadprzestrzeń zabrało tak niewiele czasu, że nawet nie
zdążyli się porządnie wyspać, tym bardziej że po stoczonej walce w ich krwi
wciąż jeszcze nie opadł poziom adrenaliny. Jaina miała wrażenie, że wybuchnie,
jeżeli szybko czegoś nie zrobi. Wiedziała, że tyle rzeczy czeka na zaplanowanie
i przygotowanie.
Jacen, stojący obok niej przy otwartych wrotach hangaru kryjącego lądowisko,
szturchnął siostrę pod żebro. Kiedy Jaina odwróciła się ku niemu, spojrzała
prosto w bursztynowe oczy, mające odcień koreliańskiej brandy.
- Nie martw się, wszystko będzie w porządku - odezwał się chłopiec. - Wujek Luke
dobrze wie, co robić. Wiele razy musiał odpierać ataki imperialnych oddziałów.
- Pewnie, już czuję się o wiele spokojniejsza - odparła Jaina, ani przez sekundę
nie wierząc w to, co mówi.
Jak zwykle, Jacen postanowił uciec się do jednego z ulubionych sposobów,
mających skierować myśli siostry na inny temat, nie związany z niemal pewną
walką.
- Hej, opowiedzieć ci jakiś dowcip? - zapytał.
- Owszem, Jacenie - odezwała się Tenel Ka, która podeszła i stanęła obok
bliźniąt. - Uważam, że trochę humoru może nam się przydać.
Na ciele młodej wojowniczki z Dathomiry połyskiwała warstewka potu, jaka
utworzyła się w ciągu ostatnich dziesięciu minut szybkiego biegu, mającego
rzekomo "rozprostować mięśnie", a w rzeczywistości przestawić myśli na inne
tory.
- W porządku, Jacenie. Możesz strzelać - powiedziała Jaina udając, że
przygotowuje się na najgorsze.
Tenel Ka odgarnęła jedną ręką długie, zaplecione w warkocze złocistorude włosy.
Dziewczyna straciła drugą rękę w następstwie nieszczęśliwego wypadku, jakiemu
uległa podczas ćwiczeń w posługiwaniu się świetlnym mieczem, ale nie zgodziła
się na zastąpienie jej syntetyczną protezą. Kiwnęła głową i spojrzała na Ja-
cena.
- Możesz zacząć opowiadać ten dowcip.
- Dobrze. Jaka to będzie pora, kiedy imperialny robot kroczący nadepnie na twój
chronometr? - Jacen uniósł brwi i przez chwilę milczał, jakby czekał na
odpowiedź. - Najwyższa, żeby sprawić sobie nowy!
Na czas, potrzebny na jedno uderzenie serca, zapadła śmiertelna cisza, po czym
Tenel Ka kiwnęła głową i odezwała się poważnym tonem:
- Dziękuję ci, Jacenie. Twój dowcip był... jak najbardziej na miejscu.
Młoda wojowniczka nigdy się nie uśmiechała, ale Jainie się wydało, że tym razem
w jej szarych jak granit oczach zauważyła iskierki rozbawienia. Siostra Jacena
wciąż jeszcze jęczała, udając udrękę, kiedy z pokładu "Ścigacza Cieni" zszedł
wujek Luke w towarzystwie młodego Wookiego, Lowbaccy.
Doszedłszy do wniosku, że nie ma ani chwili do stracenia, Jaina pospieszyła ku
nim. Widocznie mistrz Jedi musiał czuć to samo, ponieważ kiedy Jacen i Tenel Ka
podążyli śladami Jainy, zwrócił się do wszystkich młodych Jedi bez
jakiegokolwiek wstępu.
- Drugie Imperium musi poświęcić trochę czasu na zainstalowanie nowych urządzeń
komputerowych, które ukradło z fabryki na Kashyyyku - powiedział. - Możliwe, że
zajmie to kilka dni, ale nie chcę niepotrzebnie ryzykować. Tionna i Raynar
wyprawili się do świątyni nad jeziorem, gdzie zajmują się ćwiczeniami.
Chciałbym, Lowie, żebyś poleciał tam swoim T-23 i powiedział im, żeby z tobą
wrócili. Musimy wszyscy się zająć opracowaniem planu walki.
Lowbacca zaryczał na znak, że się zgadza, i pospieszył do niewielkiego skoczka,
który dostał kiedyś w prezencie od swojego wuja, Chewbaccy. Przyczepiony do pasa
młodego Wookiego zminiaturyzowany android-tłumacz Em Teedee natychmiast
powiedział:
- Ależ oczywiście, proszę pana. Pan Lowbacca z prawdziwą przyjemnością zajmie
się wykonaniem pańskiego polecenia. Proszę uważać tę sprawę za załatwioną.
Lowie poufałym warknięciem zganił małego androida za to, że pozwolił sobie na
upiększenie jego wypowiedzi, po czym wspiął się do kabiny skoczka i zamknął
owiewkę.
Mistrz Jedi odwrócił się w stronę młodej wojowniczki z Dathomiry.
- Tenel Ka, postaraj się zebrać tylu uczniów, ilu zdołasz, i zorganizuj im
przyspieszony kurs obrony przed atakami terrorystów. Nie jestem pewien, do
jakiej taktyki walki przeciwko nam zechce uciec się Akademia Ciemnej Strony, ale
nie znam nikogo, kto mógłby lepiej niż ty nauczyć nas zasad partyzanckiej walki.
- Ta-a, była wspaniała, kiedy walczyła ze skrytobójcami Bartokkami, którzy
zaatakowali nas na Hapes - przypomniał Jacen.
Jaina ze zdumieniem zauważyła, że Tenel Ka się zarumieniła. Później dygnęła i
odeszła, żeby zająć się wykonaniem otrzymanego zadania.
- A co z Jacenem i ze mną, wujku? - zapytała, nie potrafiąc opanować
zniecierpliwienia. - Co my mamy robić? Także chcielibyśmy się na coś przydać.
- Teraz, kiedy odleciał "Sokół Tysiąclecia", musimy zainstalować i uruchomić
nowe generatory pól siłowych, żeby chroniły nas przed atakami z powietrza -
odezwał się. mistrz Jedi. - Chodźcie ze mną.
Najważniejsze urządzenia, wytwarzające nowe ochronne pola akademii Jedi, zostały
umieszczone na skraju dżungli porastającej przeciwległy brzeg rzeki. Mimo to o
zasięgu i natężeniu pól można było decydować, przebywając w ośrodku łączności.
Generatory, które niedawno przetransportował z Coruscant Han Solo, miały
stanowić doraźny środek bezpieczeństwa, zapewniający ochronę do czasu, aż Nowa
Republika wymyśli skuteczny sposób obrony przed spodziewanym atakiem oddziałów
Akademii Ciemnej Strony.
- Hej, czy nie powinienem wysłać wiadomości mamie? - zapytał Jacen, zajmując
miejsce za pulpitem konsolety.
- Na razie nie, dopóki nie dowiemy się czegoś więcej - odparł Luke. - Twój tata
i Chewbacca obiecali przed odlotem, że się z nią skontaktują, kiedy znajdą się w
przestworzach. Leia jest teraz bardzo zajęta mobilizowaniem żołnierzy, którzy
założą tu stałą bazę i będą chronili naszą akademię. Na razie jednak powinniśmy
sami zrobić wszystko, co możemy, żeby jej strzec i bronić.
Jeżeli chcesz pomóc, Jacenie, zajmij się sprawdzaniem kanałów
telekomunikacyjnych o wszystkich możliwych pasmach częstotliwości. Możliwe, że
uda ci się zarejestrować jakieś niezwykłe sygnały, które okażą się później
zaszyfrowanymi imperialnymi meldunkami. A ty, Jaino, włącz generatory i upewnij
się, że wszystko funkcjonuje prawidłowo.
- Właśnie się tym zajmuję, wujku Luke'u - odparła dziewczyna, szczerząc zęby w
uśmiechu, ale nie odchodząc od stanowiska kontrolnego. - Pola siłowe mają
największe możliwe natężenie. Chyba powinnam teraz sprawdzić, czy wszystko
działa, jak należy, choćby po to, by wiedzieć, czy nasza obrona nie ma jakichś
luk.
Jacen nałożył słuchawki i zaczął przeszukiwać kanały należące do różnych pasm
częstotliwości. Ledwie zaczął, usłyszał głośny trzask, po którym w słuchawkach
rozległ się dobrze znany głos:
- ...proszę o zgodę na lądowanie i tak dalej - to, co zwykle. Tu "Piorunochron".
Za chwilę ląduję.
- Hej, zaczekaj! - krzyknął Jacen do mikrofonu, omal nie wpadając w panikę. -
Nie możesz lądować... To znaczy, musimy wyłączyć najpierw ochronne pola. Daj mi
tylko minutę, Peckhumie, dobrze?
- Ochronne pola? Jakie pola? - rozległ się głos starego pilota. -Ja i
"Piorunochron" zaopatrujemy Yavin Cztery od wielu lat, ale nigdy przedtem nie
musieliśmy się martwić o żadne pola.
- Wytłumaczę ci wszystko, kiedy spotkamy się na lądowisku -odparł Jacen. - Na
razie zaczekaj z lądowaniem.
- Czy będę musiał podać jakiś kod, żeby wylądować? - zaniepokoił się Peckhum. -
Kiedy odlatywałem z Coruscant, nikt nie powiedział mi niczego na temat żadnego
kodu. Nikt nie poinformował, że macie tu jakieś pola.
Jacen uniósł głowę i popatrzył na Luke'a.
- To stary Peckhum - powiedział. - Przyleciał "Piorunochronem". Czy musi znać
jakiś kod, żeby wylądować?
Mistrz Jedi pokręcił głową, po czym gestem polecił Jainie, żeby wyłączyła
generatory siłowego pola. Dziewczyna przygryzła dolną wargę i pochyliła się nad
pulpitem konsolety. Po minucie oznajmiła:
- To powinno załatwić całą sprawę. Wyłączyłam generatory ochronnego pola.
Teraz, kiedy pole zanikło, z jakiegoś powodu Jacen poczuł, że świerzbi go skóra
pleców. Miał wrażenie, że jest całkowicie bezbronny.
- W porządku, Peckhumie - oświadczył. - Teraz możesz lądować. Tylko pospiesz
się, żebyśmy mogli ponownie włączyć zasilanie generatorów.
Kiedy weteran przestworzy w końcu zszedł z pokładu wysłużonego, pokiereszowanego
towarowego transportowca, Jacen stwierdził, że stary pilot wygląda dokładnie tak
samo jak wówczas, kiedy widział go ostatnio. Chłopiec zwrócił uwagę na bladą
cerę, długie proste włosy, pooraną siecią zmarszczek twarz i wymięty, zniszczony
lotniczy kombinezon.
- Witaj, Peckhumie - powiedział. - Pomogę ci wnieść towary do środka. Musimy się
pospieszyć, bo inaczej nie zdążymy, zanim zaatakują nas imperialni żołnierze.
- Imperialni żołnierze? - Siwowłosy mężczyzna podrapał się po głowie. - Czy
właśnie dlatego otoczyliście akademię siłowymi polami? Jesteśmy atakowani?
- Na razie wszystko w porządku - uspokoił go Jacen, chociaż trochę się
niecierpliwił, pragnąc jak najszybciej rozładować "Piorunochron". - Pola zostały
znów włączone. Po prostu ich nie widzisz.
Stary pilot uniósł głowę i wyciągnął szyję, usiłując przeniknąć spojrzeniem
warstwę białawej mgiełki, unoszącej się nad porośniętym dżunglą księżycem.
- Kto chce was zaatakować? - zapytał po chwili.
- No cóż, słyszeliśmy pogłoski... pochodzące z wiarygodnego źródła - zaczął
chłopiec, ale urwał, jakby się zawahał. - Dowiedzieliśmy się o tym od Zekka. To
on dowodził grupą szturmowców, którzy napadli na Kashyyyk... na fabrykę, gdzie
wytwarzano komputerowe podzespoły. Później ostrzegł Jainę, że naszą uczelnię
zamierza zaatakować Akademia Ciemnej Strony. Lepiej wejdźmy do środka.
Stary Peckhum, wyraźnie zaniepokojony, popatrzył na Jacena. Mężczyzna traktował
kilkunastoletniego Zekka jak własnego syna. Obaj mieszkali przez pewien czas
razem w jednym z opuszczonych lokali, znajdującym się kilka poziomów pod
powierzchnią Coruscant... dopóki Zekk nie został porwany przez funkcjonariuszy
imperialnej uczelni.
Jacen ponownie poczuł, że po jego plecach przebiegły dobrze znane dreszcze. W
tej samej sekundzie Peckhum szepnął:
- Za późno. - Uniósł rękę i skierował palec w niebo. - Już przylecieli.
ROZDZIAŁ 2
Naczelnik Akademii Ciemnej Strony Brakiss, mistrz wszystkich nowych Ciemnych
Jedi, stał na stanowisku obserwacyjnym, urządzonym w najwyższej iglicy gwiezdnej
stacji, i spoglądał w dół, na niepozorną szmaragdowozieloną plamkę księżyca
porośniętego gęstą dżunglą. Niedługo miał stoczyć decydującą bitwę, w trakcie
której Yavin Cztery i znajdująca się na nim akademia Jedi zostaną zmiażdżone
przez potęgę Drugiego Imperium.
A przynajmniej powinno tak się stać.
Krętymi korytarzami imperialnej uczelni spieszyli szturmowcy, aby zająć
wyznaczone stanowiska bojowe. Niedawno przeszkoleni piloci myśliwców typu TIE
sprawdzali stan maszyn, a gorliwi uczniowie, marzący o tym, aby zostać Ciemnymi
Jedi, przygotowywali się do walki, która musiała się zakończyć pierwszym wielkim
sukcesem.
Rozstrzygająca bitwa miała się rozpocząć równoczesnym atakiem dwóch oddziałów,
dowodzonych przez Tamith Kai, najpotężniejszą wiedźmę, należącą do nowego zakonu
Sióstr Nocy, i ulubieńca Brakissa, ciemnowłosego Zekka. Entuzjazm, jaki
wykazywał młodzieniec, pragnący zapewnić sobie lepszą przyszłość, pomógł
funkcjonariuszom Akademii namówić go do przejścia na ciemną stronę.
Mistrz Ciemnych Jedi zamknął oczy i głęboko zaciągnął się regenerowanym
powietrzem, które z cichym szumem wpadało przez otwory wentylacyjne. Czuł, jak
za plecami powiewają fałdy jego srebrzystego płaszcza.
Chociaż był sam, uświadamiał sobie, że gorączka przygotowań udziela się
wszystkim osobom, przebywającym w naszpikowanej iglicami gwiezdnej stacji.
Wyczuwał, jak narasta podniecenie, a wraz z nim ochota do walki. Odbierał
strzępki krzyżujących się myśli i orientował się, jakimi uczuciami darzą
imperialni żołnierze wielkiego wodza, Imperatora Palpatine'a. Uzmysłowił sobie,
że i oni czują pewien niepokój, kiedy myślą o zbliżającej się chwili ataku, ale
na myśl o tym lekko się uśmiechnął. Lęk powinien sprawić, że staną do walki
silniejsi i zręczniejsi, ale także ostrożniejsi... chociaż nie do takiego
stopnia, aby sparaliżowała ich trwoga.
Brakiss od dawna marzył o pokonaniu Luke'a Skywalkera. Kiedyś, przed wielu laty,
przeniknął do akademii Jedi jako imperialny szpieg, zamierzający poznać tajniki
stosowanych przez Nową Republikę metod nauczania. Później miał poinformować o
nich garstkę ludzi, wciąż jeszcze dochowujących wierności pokonanemu Imperium.
Nie zdołał jednak wywieść w pole mistrza Jedi. Luke Skywalker, który od razu
zorientował się, co knuje nowy uczeń, usiłował zawrócić go ze szlaku, wiodącego
ku ciemnej stronie, i podkopać wiarę, jaką pokładał Brakiss w Drugim Imperium.
Starał się go "nawrócić" - naczelnik Akademii Ciemnej Strony uśmiechał się
pogardliwie, ilekroć przypominał sobie tamte chwile - ale osiągnął tylko tyle,
że jego nowy uczeń uciekł.
Ponieważ jednak tak ochoczo zapuszczał się na manowce ciemnej strony, nauczył
się przez te wszystkie lata tyle, że mógł powołać do życia własną uczelnię, w
której kształcił Ciemnych Jedi.
A teraz wszystko zmierzało ku ostatecznej, rozstrzygającej konfrontacji.
Naczelnik Akademii Ciemnej Strony nagle wyczuł, że powietrze obok niego
zamigotało i zalśniło. Otworzył łagodne, anielsko piękne oczy i stwierdził, że
iskry, na jakie spogląda, są zakłóceniami transmisji sygnału holograficznego. Po
kilku sekundach pojawił się w tym miejscu wizerunek oblicza Imperatora. Głowa
tajemniczego wielkiego wodza Drugiego Imperium unosiła się przed Brakissem w
postaci gigantycznego hologramu. Osłonięta kapturem twarz Palpatine'a miała
wysokość prawie dwóch metrów, a w mistrza Ciemnych Jedi wpatrywały się
połyskujące żółte oczy, otoczone gęstą siecią głębokich, mrocznych zmarszczek.
- Niecierpliwie oczekuję chwili, kiedy będę mógł ponownie objąć władzę,
Brakissie - odezwał się Imperator.
- A ja równie niecierpliwie czekam, kiedy będę mógł przekazać jaw twoje ręce,
mój panie - odparł mężczyzna, pochylając głowę.
Pamiętał, że niedawno Palpatine, któremu towarzyszyło czterech groźnych
imperialnych strażników, przyleciał specjalnym opancerzonym wahadłowcem do jego
gwiezdnej stacji i zamieszkał w najokazalszej komnacie. Budzący grozę strażnicy,
odziani w szkarłatne szaty, nie pozwolili jednak nikomu nawet spojrzeć na
Imperatora, który przez cały czas pozostawał zamknięty w nieprzezroczystej
izolacyjnej komorze. Ani razu nie ukazał się nikomu spośród wiernych poddanych,
pełniących służbę w Akademii Ciemnej Strony. Nie zechciał przyjąć na audiencji
nawet jej naczelnika. Ilekroć przemawiał, zawsze pojawiał się w postaci
hologramu.
- Jesteśmy gotowi do ataku, mój panie - ciągnął tymczasem Brakiss. Odważył się
unieść głowę i zerknąć na budzące strach oblicze wielkiego wodza. - Moi Ciemni
Jedi gwarantują, że walka zakończy się zwycięstwem.
- To dobrze, ponieważ nie mam ochoty dłużej czekać - odezwał się wizerunek
Imperatora. - Pozostałe zmodernizowane okręty mojej floty wprawdzie jeszcze nie
przyleciały, ale spodziewam się, że zjawią się w ciągu kilku najbliższych
godzin. Właśnie w tej chwili technicy instalują na ich pokładach nowe systemy
komputerowe, które udało się nam zdobyć w trakcie ataku na Kashyyyk. Moi
strażnicy meldują, że większość statków jest gotowa do walki, a kilka ostatnich
osiągnie pełną gotowość bojową już niedługo.
Brakiss znów się pokłonił, a potem złączył palce jak do modlitwy.
- Rozumiem, mój panie - powiedział. - Może jednak wykorzystajmy potęgę floty
szturmowej do zaatakowania następnego celu, jakim z pewnością będą o wiele
lepiej strzeżone światy, należące do Sojuszu Rebeliantów. Na Yavinie Cztery
spotkamy się z oporem najwyżej kilku słabeuszy uważających się za rycerzy Jedi.
Moi władający Mocą żołnierze rozprawią się z nimi bez trudu.
Ukryta w cieniu kaptura twarz Imperatora przybrała sceptyczny wyraz.
- Nie pozwól, Brakissie, żeby zgubiła cię zbytnia pewność siebie - przestrzegł
Imperator.
Naczelnik Akademii Ciemnej Strony odpowiedział, wkładając w słowa jeszcze więcej
zapału niż poprzednio. Pragnąc przekonać wielkiego wodza o słuszności własnych
poglądów, pozwolił nawet ponieść się emocjom.
- Kiedy atak na akademię Jedi zakończy się sukcesem, Drugie Imperium zacznie być
uważane za coś więcej niż tylko garstkę piratów, napadających na bezbronne
światy i kradnących niezbędne urządzenia - zaczął. - Naszym celem, mój panie,
jest podbój galaktyki. Walka, którą niedługo stoczymy, będzie starciem dwóch
filozofii życia; zmaganiem się sił woli. Filozofii życia Rebeliantów
przeciwstawimy filozofię Imperium i dlatego moi uczniowie muszą stanąć do walki
z uczniami Skywalkera. Rycerze Jedi stoczą bój z innymi rycerzami Jedi. Jeżeli
się zgodzisz, mój panie, dojdzie do konfrontacji sił ciemności z siłami
światłości. Oczywiście, nie zamierzamy rezygnować z nękania przeciwników
strzałami myśliwców typu TIE, atakujących ich z powietrza, ale najważniejsze
zmagania będą miały charakter bezpośredni i osobisty - ponieważ tak być musi!
Nie możemy się ograniczyć tylko do przełamania obrony! Musimy wydrzeć z tych
wrażych serc przekonanie o wyższości ich stylu życia.
Brakiss przerwał i uśmiechnął się, uniósł głowę i spojrzał w iskrzące się żółte
oczy Imperatora.
- A kiedy, posługując się siłami ciemnej strony, odniesiemy nad nimi całkowite
zwycięstwo, Rebelianci, którzy ocaleją, rozproszą się i ukryją, aby odtąd drżeć
na samą myśl o dotychczasowym życiu. My zaś odzyskamy to, co nam się prawnie
należało.
Widoczne na gigantycznym hologramie oblicze Palpatine'a uczyniło nagle coś
zatrważająco niezwykłego. Spękane, okolone głębokimi zmarszczkami wargi
rozciągnęły się w pełnym satysfakcji uśmiechu.
- Bardzo dobrze, Brakissie - odezwał się Imperator. - A zatem niech się stanie,
jak mówisz. Możesz zaczynać atak, kiedy uznasz, że jesteś gotów.
ROZDZIAŁ 3
Technicy Akademii Ciemnej Strony wyłączyli generatory maskującego pola i
imperialna uczelnia przestała być niewidzialna. Kiedy najeżona spiczastymi
iglicami obserwacyjnych wież gwiezdna stacja zbliżyła się do Yavina Cztery, z
jej hangaru wyleciały dwa specjalnie wyposażone myśliwce typu TIE. Nie oddalając
się od siebie, cichaczem pogrążyły się w mgiełce atmosfery księżyca.
Kadłuby maszyn pokryto specjalną substancją maskującą, uniemożliwiającą wykrycie
za pomocą skanerów, a potężne bliźniacze silniki jonowe zostały wyciszone.
Pilotom zależało na wykonaniu tajnego zadania, a nie na demonstracji siły.
Na czele leciał komandor Orvak, a drugi myśliwiec typu TIE, pilotowany przez
Dareba, osłaniał skrzydło i ogon maszyny dowódcy. Obaj piloci zatoczyli krąg
wokół niewielkiego księżyca i zagłębili się w warstwy atmosfery. Następnie,
lecąc po spirali, skierowali się nad równik. Starali się wypatrzyć ruiny
prastarej świątyni, w której Skywalker urządził akademię Jedi.
Orvak leciał pierwszy, ściskając drążek sterowniczy dłońmi, ukrytymi w czarnych
rękawiczkach. Wyczuwał delikatne drżenie silników imperialnej maszyny i odnosił
wrażenie, że siedzi na grzbiecie jakiegoś nie ujarzmionego pociągowego
zwierzęcia. Leciał niezwykle skupiony, raz po raz czując, jak maszyna zbacza z
kursu pod wpływem podmuchów wiatru czy unoszących się znad dżungli prądów
ciepłego powietrza.
- Wyrównaj lot - mruknął do siebie w pewnej chwili.
Wykonanie zadania wymagało wyjątkowej precyzji i opanowania sztuki pilotażu.
Kiedy Akademia Ciemnej Strony zbliżała się w rejon Yavina, Orvak i inni niedawno
przeszkoleni piloci maszyn typu TIE, starannie wybrani z grona młodocianych
szturmowców, wielokrotnie ćwiczyli wszystkie szczegóły na specjalnych
symulatorach.
Tym razem nie chodziło jednak o ćwiczenia. Imperator liczył na to, że ich akcja
zakończy się sukcesem.
Gęstwina liści gigantycznych drzew Massassów w dole wyglądała jak splątany
zielony kobierzec. Powyginane gałęzie wystawały nad powierzchnię oceanu zieleni
niczym koszmarne szpony. Orvak obniżył lot maszyny i przez chwilę obserwował,
jak podmuch gorących gazów wydechowych, wydobywających się z potężnych silników
myśliwca, płoszy mieszkające pośród gałęzi drzew niewielkie stworzenia.
Jego towarzysz włączył nadajnik komunikatora, umożliwiającego wysłanie
kierunkowego sygnału w niezwykle wąskim paśmie częstotliwości. Słowa pilota były
następnie dekodowane i pozbawiane zniekształceń przez specjalny system
deszyfrujący, zainstalowany na pokładzie maszyny Orvaka.
- Moje czujniki dalekiego zasięgu wykrywają obecność energetycznego ochronnego
pola - zameldował Dareb. - Generatory, wytwarzające to pole, znajdują się
dokładnie tam, gdzie nam powiedziano.
- Potwierdzam współrzędne celu - odezwał się Orvak, kierując usta w stronę
mikrofonu umieszczonego w hełmie pilota. - Lord Brakiss, który spędził tu trochę
czasu, miał okazję zapoznać się z rozmieszczeniem różnych urządzeń akademii.
Miejmy nadzieję, że od tamtych czasów Rebelianci niczego nie przenieśli w inne
miejsce.
- Dlaczego mieliby to zrobić? - zapytał Dareb. - Są zadowoleni z siebie i
zaślepieni wiarą we własne siły, a my niedługo obnażymy ich głupotę.
- Uważaj tylko, żebyś nie obnażył własnej głupoty - skarcił go Orvak. - A teraz
dosyć paplaniny. Kieruj się ku celowi.
Niewidzialne pole siłowe osłaniało niczym czasza ochronnego parasola sektor
dżungli, obejmujący odcinek rzeki i polanę, na której wznosiła się majestatyczna
prastara piramida. W skrytości ducha Orvak liczył na to, że zanim ten dzień
dobiegnie końca, wielki ziggurat zamieni się w dymiący stos kamieni.
Zanim jednak Akademia Ciemnej Strony będzie mogła przystąpić do głównego ataku,
Orvak i Dareb muszą wykonać tajne zadanie. Powinni uszkodzić generatory
wytwarzające ochronne pole i w ten sposób umożliwić dokonanie dzieła
zniszczenia.
Komandor sprawdził wskazania pokładowych aparatów. Posługując się czujnikami
wrażliwymi na podczerwień i inne zakresy widma częstotliwości, widział
śmiercionośne zmarszczki unoszącej się siłowej kopuły, jaka miała chronić
akademię Jedi przed atakami z powietrza. Mimo to, zapewne z powodu wysokich
drzew Massassów, pole nie zaczynało się przy samej ziemi, ale na poziomie
jakichś pięciu metrów ponad wierzchołkiem gałęzi. Zaledwie pięć metrów dzieliło
listowie od granicy warstwy śmiercionośnej energii, ale te pięć metrów stanowiło
wystarczającą szczelinę, przez którą mógł przelecieć doświadczony pilot. Tu i
ówdzie zwęglone, sczerniałe kikuty wystających konarów dowodziły, że czasami
jednak stykały się one z krawędziami energetycznej kopuły.
- Będzie ciasno - odezwał się Orvak, przerywając ciszę. - Jesteś gotów?
- Czuję się tak, że mógłbym sam stawić czoło całemu Sojuszowi Rebeliantów -
oświadczył Dareb.
Jego dowódca postanowił nie reagować na ten przejaw zbytniej pewności siebie.
- Zaczynamy - powiedział.
Jeszcze bardziej obniżył lot swojego niewrażliwego na sygnały skanerów myśliwca
TIE, tak że kadłub niemal muskał gałęzie najwyższych drzew. Słyszał szmer i
szelest liści, ocierających się o siebie i o skrzydła maszyny. W pewnej chwili
wydało mu się, że powietrze przed dziobem migocze, i uznał to za znak, że zbliża
się do granicy siłowego pola. Miał nadzieję, że jego czujniki się nie mylą.
- Skup się na wykonaniu zadania - rozkazał podwładnemu. - Właściwa praca
rozpocznie się dopiero wówczas, gdy znajdziemy się pod kopułą.
Kiedy obie maszyny prześlizgiwały się pod krawędzią śmiercionośnego pola, Dareb
raptownie skręcił, starając się uniknąć zderzenia z wystającą zaledwie metr
ponad baldachim liści omszałą gałęzią, która niespodziewanie ukazała się przed
dziobem jego statku. Młody pilot zboczył jednak za bardzo z kursu i zawadził
skrajem sześciokątnego panelu skrzydła o inną gałąź, wskutek czego jego
myśliwiec zaczął koziołkować.
- Nie potrafię go opanować! - krzyknął do mikrofonu komunikatora. - Straciłem
kontrolę nad sterami!
Nie przestając wirować w locie, maszyna Dareba wbiła się w powierzchnią
śmiercionośnego siłowego pola i eksplodowała, po czym zamieniła się w ognistą
kulę. Tymczasem Orvak, zdecydowany wykonać powierzone zadanie, leciał dalej.
Obejrzał się tylko raz, aby zerknąć przez rufowy iluminator na płonące szczątki
maszyny Dareba, powoli znikające między konarami ogromnych drzew Massassów.
Później zacisnął zęby i korzystając z ukrytej w hermie aparatury tlenowej,
zaczerpnął głęboki haust powietrza.
- Wszyscy jesteśmy tylko pionkami - powiedział, jakby zamierzał przekonać o tym
samego siebie. - Tylko pionkami. Najważniejsze jest zadanie. Muszę teraz skupić
się na tym, żeby je wykonać. Sam.
Z wysiłkiem przełknął ślinę, uświadomiwszy sobie, że w tej chwili Rebelianci już
wiedzą o jego obecności.
Nie wahając się ani chwili, skierował się ku ustronnej polanie, na której
umieszczono generatory wytwarzające siłowe pole. Urządzenia przypominały zbiór
ogromnych talerzy, do połowy zanurzonych w gęstym poszyciu dżungli i
umieszczonych pośrodku pozbawionej roślinności przestrzeni, na której mógł
osiąść małym imperialnym myśliwcem. W oddali majaczyła wielka piramida
mieszcząca akademię Skywalkera.
Orvak wyłączył wyciszone bliźniacze silniki jonowe, otworzył drzwiczki kabiny i
zeskoczył na ziemię. Sięgnął do schowka, umieszczonego pod fotelem pilota, i
wyciągnął plecak, wypełniony urządzeniami i ładunkami wybuchowymi, które miały
zapewnić mu zajęcie na resztę dnia...
Później oddalił się od maszyny, ostrożnie stawiając nogi na gąbczastej,
porośniętej grubą warstwą mchu ziemi. Wydawało mu się, że dzika i przerażająca
dżungla osacza go ze wszystkich stron naraz. Gdzieś z góry dolatywał skwierczący
pomruk energetycznego pola, w którym stracił życie jego kolega.
W porównaniu ze sterylnie odkażonymi pomieszczeniami Akademii Ciemnej Strony,
Yavin Cztery sprawiał wrażenie miejsca obrzydliwie tętniącego życiem. Na
księżycu roiło się od robaków, gadów i roślin wciskających się we wszystkie
kąty, a także niewielkich gryzoni, owadów i dziwnych kąsających stworzeń, które
widział dosłownie na każdym kroku -kryły się chyba we wszystkich zakamarkach.
Orvak tęsknił za idealnie czystymi, symetrycznie biegnącymi korytarzami Akademii
Ciemnej Strony, gdzie jego podkute buty mogły donośnie dźwięczeć, kiedy stąpał
po zimnych metalowych płytach. Tęsknił za wonią wpadającego przez otwory
wentylacyjne regenerowanego powietrza. Tęsknił za pomieszczeniami, w których
wszystkie starannie ułożone przedmioty znajdowały się na wyznaczonych
miejscach... Podobny ład zapanuje w Imperium, kiedy wreszcie odniesie ono
zwycięstwo w walce z Rebeliantami. Cieszył się, że ma na dłoniach solidne
skórzane rękawice, a na głowie herm, dzięki czemu może się nie obawiać zarazków,
roznoszonych przez zwierzęta i owady żyjące na tym zacofanym świecie.
Podniósł plecak, kryjący materiały wybuchowe, a potem puścił się biegiem w
stronę pomrukujących generatorów ochronnego pola. Wznosiły się nad nim -
potężne, ale nie chronione. Skazane na zagładę.
Mimo iż same generatory sprawiały wrażenie zupełnie nowych, w pobliżu rósł
prawdziwy gąszcz przeplatających się łodyg dzikiej winorośli, gałęzi kolczastych
krzewów i paproci. W miejscach, gdzie ktoś wycinał roślinność, pragnąc uzyskać
dostęp do płyty, na której zainstalował generatory, Orvak dostrzegł połamane
końce gałęzi i obcięte pędy. Mimo to niepokonana dżungla nie zamierzała się
wycofywać z odebranego jej obszaru. Orvak pokręcił głową, nie mogąc się pogodzić
z głupotą Rebeliantów.
Kiedy dotarł do pulsujących i pomrukujących urządzeń, kucnął i rozejrzał się na
boki. Spodziewał się, że w każdej chwili może ujrzeć grupę rebelianckich
obrońców. Otworzył plecak i wyjął dwa spośród sześciu potężnych termicznych
detonatorów, stanowiących ładunki wybuchowe. Zamierzał umieścić je pod ogniwami
energetycznymi, zasilającymi generatory. Dwa takie urządzenia powinny
wystarczyć, aby unieszkodliwić siłowe pola chroniące akademię Skywalkera.
Pozostałe ładunki wybuchowe będą mu potrzebne do wykonania drugiej części
zadania.
Orvak uruchomił i zsynchronizował umieszczone na obudowach detonatorów
urządzenia odmierzające upływ czasu. Później zdjął z przegubu przeprogramowany
kompas i popatrzył na współrzędne, które wpisał do pamięci, zanim wystartował.
Zanurkował i przedzierając się przez gąszcz roślinności, skierował się w stronę
następnego celu. Znajdował się on w pewnej odległości od niego, na drugim brzegu
rzeki, również opanowanym przez dziewiczą dżunglę.
Była nim wielka świątynia.
Przystanął tylko na krótką chwilę, żeby przyciemnić szkła ochronnych gogli,
zanim czasomierze detonatorów pokażą same zera. Po kilku sekundach usłyszał
grzmot eksplozji.
Łoskot niemal poraził jego uszy, a w niebo uniósł się słup ognia i dymu. Powoli
przedzierał się przez gałęzie potężnych drzew Massassów. Zadowolony, Orvak
pogratulował sobie pomyślnego wykonania pierwszej części zadania. Eksplozja
okazała się naprawdę wspaniała. Bardzo widowiskowa.
Wiedział wszakże, że teraz musi wywołać drugą, która powinna wyglądać jeszcze
efektowniej.
ROZDZIAŁ 4
Lowie pilotował skoczka typu T-23, mając za pasażerów Tionnę i Raynara,
wciśniętego w kąt za fotelami. Leciał w stronę akademii Jedi z największą
szybkością. Niewielka maszyna niemal ocierała się o wierzchołki drzew, a
tymczasem Lowbacca z pomocą Em Teedee wyjaśniał sytuację, jak najlepiej
potrafił.
- ...i właśnie dlatego pan Skywalker poprosił pana Lowbaccę o to, żeby
przetransportował was w takim pośpiechu - dokończył miniaturowy android.
- Proszę, proszę - odezwał się cierpko Raynar. - Przypuszczam, że teraz, kiedy
wróciliście, będziecie się uważali za bohaterów i zbawców akademii Jedi. Jestem
pewien, że poradziłbym sobie równie dobrze, nawet wówczas, gdybyście nie
zechcieli nam pomóc. Podczas gdy wy odlecieliście, by się bawić, ja intensywnie
ćwiczyłem pod okiem Tionny.
Słysząc kpiący ton głosu jasnowłosego chłopaka, Lowie mógł się domyślić, że
Raynar nie jest zachwycony faktem, iż bezceremonialnie wepchnięto go do rufowej
części skoczka, w której nie miał dość miejsca na rozprostowanie fałd
krzykliwego, różnobarwnego ubrania. Rodzice chłopca byli kiedyś członkami
królewskiego rodu, władającego Alderaanem, ale po unicestwieniu planety przez
Gwiazdę Śmierci zostali bogatymi kupcami. Chłopiec nie przywykł do tego, aby
komukolwiek ustępować najlepsze miejsce.
- Nie masz racji, Raynarze - zganiła go Tionna. Srebrzystowłosa instruktorka
Jedi zamrugała powiekami perłowych oczu. - Nikt nie poradzi sobie z
przeciwnikiem, kiedy staje do walki sam, a jeżeli zamierzamy się odpowiednio
przygotować, wszystkich czeka jeszcze mnóstwo pracy. A bez tych przygotowań
możemy przegrać walkę.
Raynar prychnął pogardliwie, starając się rozprostować fałdy szaty.
- Walki? - zapytał. - Nawet nie wiemy, czy dojdzie do jakiejkolwiek walki.
Dlaczego mielibyśmy dawać wiarę słowom, wypowiedzianym przez jakiegoś
młodocianego opryszka, który zdradził nas i przeszedł na ciemną stronę? Może
skłamał, tylko w tym celu, żebyśmy przestali ćwiczyć i zajęli się
przygotowaniami? W tej chwili zapewne się z nas wyśmiewa.
Gniewne warknięcie Lowiego zagłuszyło nawet warkot silnika maszyny.
- Pan Lowbacca pragnie zauważyć - pospieszył z tłumaczeniem Em Teedee - że przez
wiele lat Zekk był bliskim przyjacielem pana Jacena i pani Jainy.
Raynar wydął wargi.
- W takim razie Jacen i Jaina Solo powinni bardziej uważać, z kim się przyjaźnią
- burknął.
- Różnica miedzy przyjacielem a wrogiem nie zawsze jest taka duża, jak uważasz -
odezwała się stanowczo Tionna. - Czasami pomoc nadchodzi z najmniej oczekiwanej
strony.
Lowie nie wiedział, dlaczego, ale nagle wszystkie zmysły nakazały mu, żeby
leciał jeszcze szybciej. Mały skoczek zadygotał i przyspieszył, kiedy pilot
obciążył silniki do granic możliwości, a nawet jeszcze bardziej. Prześlizgnął
się między konarami drzew pod krawędzią śmiercionośnej energetycznej kopuły,
która chroniła akademię Jedi przed atakami z przestworzy.
- Hej, uważaj na tę wielką gałąź! - krzyknął Raynar w tej samej sekundzie, kiedy
Lowie zmienił kierunek lotu. - Zachowaj odwagę na czas, kiedy pojawi się
Akademia Ciemnej Strony... o ile w ogóle się pojawi.
Lowie z zadowoleniem się zorientował, że Tionna nie tylko zachowała spokój, ale
nawet aprobowała sposób, w jaki pilotował małego skoczka.
Popatrzył w niebo i dopiero wówczas zrozumiał, dlaczego poczuł coś, co kazało mu
przyspieszyć. Głośno szczeknął, po czym wyciągnął rękę i pokazał najeżony lufami
dział złowieszczy pierścień, niewyraźnie majaczący na niebie za mgiełką warstw
atmosfery.
- Pan Lowbacca mówi... - zaczął Em Teedee. - O rety! Wygląda na to, że Akademia
Ciemnej Strony już przyleciała!
Raynar zamilkł, nie mając żadnego innego powodu, by krytykować styl pilotażu
Lowiego. Wkrótce ciszę rozdarł donośny huk, po którym rozległy się odgłosy kilku
eksplozji. Czujniki skoczka wskazywały, że migoczące pole siłowe nagle osłabło i
zanikło. Lowie warknął, zamierzając podzielić się tą informacją z pozostałymi.
Nie czekając, aż usłyszy tłumaczenie miniaturowego androida, Tionna powiedziała:
- Nadal myślę, że musimy wrócić do naszej akademii, ale powinniśmy zostawić
skoczek w dżungli, na skraju polany. Coś mi mówi, że nie możemy osadzać go na
lądowisku obok świątyni ani ukrywać w hangarze. Oba miejsca mogą wkrótce zostać
zaatakowane. - Instruktorka Jedi wyprostowała się na fotelu. - A zresztą,
spójrzcie, atak już się zaczął.
Wielka świątynia Massassów przetrwała w niemal nie zmienionym stanie całe
tysiąclecia. Masywne kamienne bloki, jakich u-żyto do budowy jej ścian i
pomieszczeń, wyglądały równie solidnie jak w dniu, kiedy je ustawiono. Mimo to
Jaina, przebywająca w ośrodku łączności akademii Jedi, wyczuwała, że posadzkę
przenika dziwne drżenie. Nagle na konsolecie generatora zasilającego ochronne
pole rozjarzyły się alarmowe światła.
- Coś się stało, wujku Luke'u - powiedziała. - Z dżungli doleciał odgłos
eksplozji... O, nie! Nasza energetyczna osłona zanikła!
Luke stał obok telekomunikacyjnej konsolety za krzesłem, na którym siedział
Jacen. Kiwnął głową i ponuro się uśmiechnąwszy, zwrócił się do Jainy:
- Czy możesz pobudzić pole do działania, posługując się aparaturą swojej
konsolety? - zapytał.
Starając się spełnić tę prośbę, dziewczyna gorączkowo przestawiła kilka
przełączników i sprawdziła poprawność paru połączeń. Nie rezygnując z
przyciskania umieszczonych na pulpicie guzików, przyjrzała się odczytom urządzeń
diagnostycznych i informacjom, wyświetlanym na ekranach monitorów.
- Chyba nie - odezwała się w końcu. - Awaria zasilania. Wygląda na to, że mogły
przestać funkcjonować wszystkie generatory.
Jej brat ze świstem wypuścił powietrze i odepchnął krzesło od konsolety.
- Nie podoba mi się to wszystko - powiedział, przeczesując palcami kędziory
zmierzwionych brązowych włosów. - Jestem pełen najgorszych przeczuć. Założę się,
że ktoś dopuścił się sabotażu.
Luke pochwycił spojrzenie Jainy, a po chwili popatrzył na jej brata, po czym
powiedział, jakby nagle podjął jakąś decyzję:
- Za pięć minut zwołuję zebranie wszystkich członków akademii. Możliwe, że
będziemy musieli opuścić mury wielkiej świątyni i ukryć się gdzieś w dżungli,
skąd lepiej zdołamy obronić się przed atakiem. Jacenie, wyślij wiadomość mamie,
że właśnie zostaliśmy zaatakowani i potrzebujemy tych posiłków teraz. A później
spotkamy się w wielkiej sali audiencyjnej świątyni.
Przerażony chłopiec popatrzył na siostrę. Jego spojrzenie dowodziło, że walczy z
paniką.
- Moje zwierzęta... - powiedział. - Nie mogę zostawić ich w klatkach, jeżeli
akademii Jedi grozi jakieś niebezpieczeństwo. Myślę, że będą miały większą
szansę przeżycia, kiedy je uwolnię. A jeżeli wujek Luke zamierza ewakuować
wszystkich uczniów...
- No dobrze, idź - przerwała Jaina, zamaszystym gestem wypraszając brata z
pomieszczenia. - Zajmij się swoimi ulubieńcami. Ja wyślę tę wiadomość mamie.
Chłopiec, który już biegł ku drzwiom, tylko obejrzał się i rzucił przez ramię:
- Dziękuję!
Jaina opadła na zwolnione przez brata krzesło, ustawione przed konsoletą
komunikatora. Wybrała odpowiednią częstotliwość i u-siłowała nawiązać łączność z
Coruscant. Nie usłyszała jednak odpowiedzi, tylko same trzaski i szumy zakłóceń.
Rozgoryczona niepewnym stanem przestarzałych urządzeń telekomunikacyjnych
akademii, westchnęła i spróbowała uzyskać połączenie, korzystając z innej
częstotliwości.
Bezskutecznie.
Pomyślała, że to dziwne. Czy możliwe, by uszkodzeniu uległ główny ekran
holograficznego projektora? Nałożyła słuchawki i wybrała jeszcze inną
częstotliwość.
Szumy i trzaski.
Przełączyła nadajnik na następny kanał, ale usłyszała jeszcze głośniejsze szumy,
zupełnie jakby coś niweczyło jej rozpaczliwe próby wysłania sygnału. Wkrótce
trzaski stały się tak przeraźliwe, że Jaina zaczęła się obawiać, iż wypadną jej
zęby. Zerwała słuchawki z głowy, wzdrygnęła się i odrzuciła je na bok.
- Nasze sygnały są zakłócane!
Pragnąc się upewnić, sprawdziła wskazania przyrządów, umieszczonych na pulpicie
telekomunikacyjnej konsolety. Rzeczywiście, wysyłanie dalekosiężnych sygnałów
uniemożliwiały urządzenia, umieszczone na pokładzie Akademii Ciemnej Strony.
Musiała jak najszybciej powiadomić o tym wujka Luke'a.
Kiedy Jacen dotarł do swojej komnaty, znajdującej się na jednym z poziomów
wielkiej świątyni, pospiesznie uniósł zapadki i pootwierał drzwiczki wszystkich
klatek, kryjących menażerię niezwykłych zwierząt. Doszedł do wniosku, że w tym
czasie, kiedy on przebywał na Kashyyyku, Tionna nie żałowała im pożywienia.
Niemal niewidzialny kryształowy wąż, którego ciało pokrywały opalizujące tęczowo
łuski, tylko błysnął i zniknął, wyraźnie zadowolony, ale tworzące rodzinę
purpurowe skaczące pająki, umieszczone w sąsiedniej klatce, zaczęły niespokojnie
skakać po okratowanym pojemniku.
- Nie bójcie się. - Jacen zapuścił do ich mózgów wici własnych myśli. -
Zachowajcie spokój. Będziecie bezpieczne, jeżeli znajdziecie się w dżungli. Po
prostu postarajcie się trafić do dżungli.
Któraś klatka zatrzeszczała, kiedy wszczęły walkę dwa umieszczone w niej
stintarile - mieszkające na drzewach gryzonie, mające wyłupiaste oczy i
wystające szczęki, pełne spiczastych zębów. W innej klatce, pogrążone w
wilgotnym szlamie, przebywały niewielkie pływające kraby. Z pojemnika,
wypełnionego mętną wodą, wypełzły różowe, pokryte śluzem salamandry, które
dopiero po kilkunastu sekundach zaczęły przybierać specyficzne kształty. W innej
klatce roiły się opalizujące niebieskie piraniożuki, obijając się o pręty i
próbując je przegryźć, w nadziei, że w ten sposób wydostaną się na wolność.
Jacen uwalniał po kolei wszystkie stworzenia, zanosząc klatki do okna tak
ostrożnie, jak potrafił, ale wykonując wszelkie ruchy z kontrolowaną szybkością
i precyzją. Właśnie wypuścił ostatnich ulubieńców - pieńkowe jaszczurki - kiedy
usłyszał donośny ryk Wookiego, po którym odezwał się piskliwy głosik
miniaturowego androida-tłumacza.
- Och, dzięki niech będą niebiosom; mimo wszystko nie jesteśmy sami w tej
wielkiej świątyni!
Chłopiec odwrócił się i ujrzał Lowiego, Tionnę i Raynara, stojących w drzwiach
jego komnaty. Em Teedee wisiał, jak zwykle, przyczepiony do pasa młodego
Wookiego.
- Wszyscy udali się do wielkiej komnaty audiencyjnej - odparł Jacen. - My także
powinniśmy znaleźć się tam jak najszybciej. Zanim dojdzie do walki, mistrz
Skywalker pragnie udzielić nam kilku ostatnich wskazówek.
Cała grupa opuściła kabinę turbowindy i znalazła się w wielkiej sali. Wówczas
Jacen zobaczył, że jego siostra rozmawia półgłosem z wujkiem Lukiem i Tenel Ka,
a pozostali uczniowie siedzą w milczeniu, jakby sparaliżowało ich przerażenie.
Kiedy Skywalker uświadomił sobie, że Lowie wykonał powierzone zadanie i powrócił
szczęśliwie, głęboko odetchnął, a na jego twarzy ukazał się wyraz prawdziwej
ulgi. Tionna podeszła do niego, wyciągając rękę, którą Luke przez chwilę ściskał
na powitanie.
- Jestem rad, że ci się nic nie stało - oświadczył, uśmiechając się ciepło.
- Co powiedziała mama? - zainteresował się Jacen, zwracając się do siostry.
Jaina przygryzła dolną wargę, a tymczasem Tenel Ka odpowiedziała:
- Akademia Ciemnej Strony zakłóca wysyłane sygnały. Nie możemy zawiadomić nikogo
ani wołać o ratunek.
Jacen poczuł, że krew odpłynęła z jego twarzy. Nie miał pojęcia, ile czasu może
potrwać, zanim ktokolwiek pospieszy na odsiecz, skoro nawet nie mogli wysłać
sygnału alarmowego.
Luke wstąpił na podwyższenie i zwracając się do wszystkich zgromadzonych uczniów
Jedi, powiedział głośno:
- Nie możemy liczyć na to, że ktokolwiek przyleci, by nam pomóc. Musimy toczyć
tę walkę, zdani wyłącznie na własne siły. Przypuszczam, że pierwszym celem ataku
stanie się wielka świątynia. Tenel Ka zdążyła zapoznać was z zasadami
partyzanckiej walki, więc uważam, że powinniśmy stoczyć ją w dżungli, gdzie dla
żołnierzy Akademii Ciemnej Strony wszystko będzie nowe i obce, a dla nas dobrze
znane. Nasza walka będzie zatem miała charakter pojedynków.
Przedtem jednak musimy natychmiast zarządzić ewakuację całej akademii Jedi.
ROZDZIAŁ 5
Zekk przebywał w zatłoczonym hangarze Akademii Ciemnej Strony, gdzie przyglądał
się ostatnim przygotowaniom do ataku. Odnosił wrażenie, że udziela mu się
nastrój podniecenia, jaki ogarnął żołnierzy, pałających gniewem i chęcią
wyrządzenia jak największych zniszczeń. Wydawało mu się, że wszystkie linie
skupiającej się w nim ciemnej Mocy płoną oślepiającym blaskiem.
Nad środkiem lądowiska unosiła się ogromna taktyczna platforma szturmowa, wokół
której krzątało się najwięcej osób. Najeżona lufami dział i zajmująca największą
przestrzeń, została skonstruowana specjalnie z myślą o stoczeniu z Sojuszem
Rebeliantów decydującej bitwy. Na pokrytych pancernymi płytami pokładach
przebywali szturmowcy przygotowujący platformę do startu. Latające urządzenie,
dowodzone przez złowieszczą Siostrę Nocy Tamith Kai, miało stanowić pomost, z
którego będą wyruszali Ciemni Jedi, żeby toczyć pojedynki z uczniami Skywalkera.
Tamith Kai, stojąca za sterami bojowej platformy, również pałała żądzą zemsty.
Ilekroć się poruszała, jej długa, fałdzista peleryna ocierała się o materiał
kombinezonu i syczała niczym jadowity wąż, szykujący się do ataku. Z
naramienników wystawały ostre, długie kolce, sporządzone z pancerza
gigantycznego śmiercionośnego żuka. Głowę kobiety okalały podobne do hebanowych
sprężyn czarne włosy, raz po raz zwijające się i skwierczące od nadmiaru
zgromadzonej energii Mocy. Każdy sprawiał wrażenie, że żyje własnym życiem i
okazuje wrogość pozostałym.
Fioletowe oczy Tamith Kai zapłonęły, kiedy kobieta skupiła w sobie jeszcze
więcej Mocy i wydała wszystkim żołnierzom rozkaz przygotowania platformy do
startu. Sporządzony z onyksowych łusek pancerz idealnie przylegał do jej silnie
umięśnionego ciała. Każdy ruch i gest Siostry Nocy dowodził pewności siebie,
wiary we własne siły - a przede wszystkim niepohamowanej żądzy zniszczenia
placówki wroga.
Tymczasem Zekk zajmował się własnymi sprawami. Pamiętał o tym, że sam bywał
często obiektem podejrzeń złowieszczej wiedźmy. Tamith Kai nie darzyła go
zaufaniem. Uważała, że nie zaprzedał się bez reszty ciemnej stronie.
Podejrzewała, że nadal zaślepiającego resztki przyjaźni, jaką żywił kiedyś wobec
bliźniąt Jedi, Jacena i Jainy Solo.
Zekk był ulubionym uczniem samego naczelnika Akademii Ciemnej Strony, Brakissa,
a później, tocząc walkę na śmierć i życie, zwyciężył w pojedynku z ulubieńcem
Tamith Kai, Vilasem. Dzięki temu zwycięstwu uzyskał prawo do tytułu
Najciemniejszego Rycerza. Tymczasem Siostra Nocy, która zapewne nie potrafiła
pogodzić się ze śmiercią ulubieńca, a może wyczuwała tlące się w duszy Zekka
iskierki wątpliwości, prawie nie spuszczała młodzieńca z oczu.
Mimo to Brakiss powierzył właśnie jemu dowództwo oddziału władających Mocą
młodych adeptów, którzy wyruszali do pierwszej walki o odzyskanie władzy w
galaktyce. Najciemniejszy Rycerz miał stanąć na czele grupy szturmowej
składającej się z Ciemnych Jedi, którzy powinni spaść z nieba jak śmiercionośne
duchy i pokonać uczniów mistrza Skywalkera.
Młodzieniec głęboko odetchnął, czując w chłodnym powietrzu upajającą woń smarów
i rozpuszczalników. Słyszał dudnienie pomp tłoczących chłodziwo, pomruk
uruchamianych silników i chrzęst pancerzy szturmowców zajmujących wyznaczone
miejsca. Wszystkie oznaki wskazywały na to, że przygotowania dobiegły końca.
Szturmowa platforma była gotowa do startu.
Zekk odwrócił się w stronę swojej grupy wojowników władających Mocą. Miał na
sobie, jak zwykle, skórzany pancerz, osłonięty czarną peleryną, której krawędzie
wykończono szkarłatną lamówką. U pasa wisiał przypięty miecz świetlny, jakby
czekał na chwilę, kiedy właściciel zdecyduje się nim posłużyć. Młodzieniec
związał długie, czarne włosy w schludny koński ogon. Kiedy popatrzył na
cierpliwie czekających wojowników, w jego szmaragdowozielonych oczach ukazały
się błyski.
- Poczujcie, jak Moc przepływa przez wasze ciała - powiedział.
Spojrzał po kolei w oczy każdego podwładnego. Wszyscy stali na baczność,
zacisnąwszy zęby, i tylko ogień płonący w ich oczach świadczył o tym, że rwą się
do walki. Od dawna przygotowywali się, czekając na tę chwilę.
Zekk gestem pokazał im unoszącą się platformę i Ciemni Jedi natychmiast
wskoczyli jak groźna fala na pokład opancerzonego statku.
- Musimy zaatakować akademię Jedi znienacka - odezwał się Najciemniejszy Rycerz.
- W przeciwnym razie stracimy przewagę, jaką daje zaskoczenie.
Hełm pilota myśliwca typu TIE idealnie odpowiadał kształtom jego posiwiałej
głowy. Resztę ekwipunku stanowiła maska umożliwiająca oddychanie, ochronne
gogle, czarny lotniczy kombinezon, wyściełane rękawice i ciężkie, podkute buty.
Kiedy Qorl założył wszystkie części stroju, wydało mu się, że przeniósł się w
inne czasy, kiedy miał o wiele mniej lat... i kiedy również latał jako pilot
myśliwca TIE, pełniący służbę w pierwszym Imperium.
Przed wielu laty jego maszyna była jednym z myśliwców należących do skrzydła,
które wyleciało z hangarów Gwiazdy Śmierci, aby wziąć udział w walce przeciwko
ogarniętym rozpaczą pilotom rebelianckich X-skrzydłowców. Myśliwiec Qorla został
jednak trafiony i uszkodzony, po czym, koziołkując i zataczając kręgi, zaczął
się rozpadać, ale zdołał wylądować w porastającej powierzchnię Yavina Cztery
gęstej dżungli. Kiedy ranny pilot wydostał się z rozbitej maszyny i skierował
spojrzenie w niebo, z niedowierzaniem i przerażeniem stwierdził, że
niezwyciężona Gwiazda Śmierci eksploduje, skazując go na nędzną wegetację w
dzikich ostępach leśnych niewielkiego księżyca.
Qorl powrócił do pełni sił, ale żył jak pustelnik przez następne dwadzieścia
kilka lat, dopóki jego kryjówki nie odnaleźli przypadkiem młodzi uczniowie
Jedi... Zapoczątkowało to całą serię wydarzeń, które w końcu przywiodły go na
łono Drugiego Imperium.
A teraz miał wsiąść do kabiny innego myśliwca typu TIE i wystartować z pokładu
innej bojowej stacji - po to, aby raz jeszcze zmierzyć się z siłami Rebeliantów.
Tym razem był jednak przekonany, że Imperium nie pozwoli sobie na popełnienie
jakiegoś błędu.
Stał przed frontem pilotów swojego skrzydła, w którego skład wchodziło dwanaście
maszyn typu TIE. Stłoczone pod ścianą ogromnego lądowiska niewielkie myśliwce
miały wystartować w chwili, kiedy szturmowa platforma wyleci z hangaru Akademii
Ciemnej Strony. Siwowłosy pilot odwrócił się w stronę szeregu podwładnych;
spośród nich żaden jeszcze nie brał udziału w prawdziwej walce. Wszyscy zostali
wybrani z grona najbardziej ambitnych młodych kandydatów, którzy szkolili się,
pragnąc zostać szturmowcami. Wszyscy byli jednak niedoświadczonymi pilotami.
Spędzili wiele godzin, ćwicząc na rozmaitych symulatorach, i Qorl wiedział, że
palą się do walki. Z niecierpliwością oczekują chwili, kiedy przejdą chrzest
bojowy. Stali teraz przed swoimi myśliwcami, ubrani w takie same czarne hełmy i
kombinezony.
Zwłaszcza jeden młodociany pilot nerwowo przestępował z nogi na nogę i raz po
raz spoglądał na swoją maszynę. Omiatał spojrzeniem wieżyczki laserowych
działek, jakby już teraz pragnął znaleźć się w kabinie i zrobić z nich użytek. W
końcu zdjął hełm i przycisnął go do torsu. Qorl spojrzał na nalaną, młodą twarz
pilota, mimo iż już przedtem zorientował się, że owym niecierpliwym młodzieńcem
jest barczysty Norys, były przywódca gangu Zagubionych.
- Przepraszam pana, ale mam pewną propozycję - odezwał się osiłek. - Ponieważ w
trakcie ćwiczeń radziłem sobie bardzo dobrze, o wiele lepiej niż pozostali
kandydaci, pomyślałem, że może powinienem zostać mianowany dowódcą tego skrzydła
myśliwców.
Qorl zdusił w sobie gniew i odparł:
- Ja... rozumiem pobudki, jakimi się kierujesz, Norysie. Rzeczywiście, w trakcie
wszechstronnego szkolenia, jakie przeszedłeś, zamierzając zostać najpierw
szturmowcem, a później pilotem myśliwca typu TIE, spisywałeś się doskonale.
Jesteś chętny do nauki i, jak przypuszczam, do służenia Drugiemu Imperium.
Niestety, tym razem nie mogę spełnić twojej prośby.
- Z jakiego powodu?
Czując wyzwanie, kryjące się w tonie głosu niesfornego młodzieńca, Qorl
postanowił odpowiedzieć krótko i rzeczowo.
- Ponieważ Brakiss mianował mnie dowódcą tej wyprawy. Jeżeli jednak uważasz, że
nie musisz podporządkować się temu rozkazowi...
Wzruszył ramionami, pozwalając, żeby wszelkie możliwe konsekwencje tego
stwierdzenia pozostały nie dopowiedziane.
Młodzieniec był szorstki w obejściu, źle wychowany i tak bardzo
niezdyscyplinowany, że gdyby nie wykazywał dużych zdolności we władaniu bronią i
sztuce walki, Qorl z pewnością zostawiłby go na pokładzie Akademii Ciemnej
Strony. Stawka w tej grze była zbyt wysoka, by pozwolić rwącemu się do walki
osiłkowi wszystko spartaczyć.
Norys się zarumienił.
- Wydaje mi się, że strach cię oblatuje, staruszku - powiedział. - Jesteś stary
i od wielu lat nie siedziałeś za sterami prawdziwego myśliwca. Zamierzasz
dowodzić tym skrzydłem w taki sposób, żebyśmy trzymali się z daleka od pola
walki. Chcesz w ten sposób usprawiedliwić własny brak odwagi.
- To byłoby wszystko, pilocie - odezwał się spokojnie Qorl, ale w jego cichym
głosie kryła się taka siła, że chyba powietrze zaskwierczało od nagromadzonej w
nim energii. - Pozwalam ci dokonać wyboru. Jeżeli powiesz choćby słowo,
pozostawię cię na tym lądowisku, a jeżeli udowodnisz, że umiesz trzymać język za
zębami, pozwolę ci walczyć ku większej chwale twojego Imperatora.
W tej chwili Qorl naprawdę nie dbał o to, co postanowi zrobić krzepki młodzik. Z
przyjemnością dowodziłby nieco mniejszym skrzydłem, byle tylko mieć pewność, że
wszyscy piloci zechcą słuchać jego rozkazów.
Pieniąc się w bezsilnej złości, Norys uczynił wysiłek, by nie odpowiedzieć.
Uniósł hełm i z wściekłością wcisnął na głowę.
Stary pilot odezwał się znów, tym razem raczej pragnąc rozładować napięcie niż z
jakiegokolwiek innego powodu:
- Odnieśliśmy sukces, gdyż udało się nam zakłócić wszystkie sygnały, wysyłane z
ośrodka łączności akademii Jedi. Nasi wrogowie nie mogą więc liczyć na to, że z
pomocą przybędą jakiekolwiek posiłki. A ponieważ ci głupi rycerze Jedi nie widzą
na orbicie żadnych wojennych okrętów, musieli dojść do przekonania, że do
odparcia ataku wystarczy ich mizerne siłowe pole i wiara we własne umiejętności.
Systemy śledzące, jakimi dysponujemy, wskazują, że atak pierwszego oddziału
imperialnych komandosów zakończył się powodzeniem, dzięki czemu siłowe pole
przestało funkcjonować. Akademia Jedi, pozbawiona energetycznej osłony, jest
teraz zdana na naszą łaskę i niełaskę.
Kiedy Tamith Kai wystartuje na pokładzie bojowej platformy, by dowodzić
oddziałem żołnierzy biorących udział w akcji, Zekk i grupa jego Ciemnych Jedi
zaczną toczyć pojedynki z rycerzami, wyszkolonymi przez Skywalkera. W tym czasie
myśliwce, tworzące to skrzydło, rozpoczną nękanie akademii Jedi atakami z
powietrza. Mimo iż naszym celem jest wyrządzenie jak największych szkód,
powinniśmy jedynie wspierać siły lądowe Imperium, a nie brać udziału w
bezpośredniej walce. Czy to zrozumiałe?
Piloci mruknęli na znak, że rozumieją zadanie. Qorl nie był jednak pewien, czy
do chóru pomruków przyłączył się głos Norysa.
- To bardzo dobrze - powiedział. - W takim razie... Do maszyn!
Piloci wskoczyli do kabin. Qorl poszedł w ich ślady i po chwili siedział za
pulpitem sterowniczym swojego myśliwca typu TIE, który miał lecieć na czele
całego skrzydła. Wciągnął głęboki haust powietrza, które przedostawało się przez
otwory w filtracyjnej masce. Mimo to poczuł dobrze znaną, rozkoszną woń
odczynników chemicznych, umieszczonych we wnętrzach pochłaniaczy.
Uśmiechnął się do swoich myśli. Czuł się doskonale, mogąc jeszcze raz zasiąść za
sterami maszyny i polecieć w przestworza.
Nie odchodząc od urządzeń sterowniczych taktycznej bojowej platformy, Tamith Kai
zawołała:
- Startujemy! I zanim ten dzień dobiegnie końca, powrócimy jako zwycięzcy!
Ogromne wrota hangaru gwiezdnej stacji się otworzyły, ukazując mroki przestworzy
i niewielki szmaragdowy księżyc. Majaczył za nim gigantyczny pomarańczowy kocioł
kipiących gazów, tworzących planetę Yavin. Niewielki księżyc, widziany na tle
panoramy wszechświata, wyglądał niepozornie, ale to właśnie on był
najważniejszym celem ataku szturmowców Akademii Ciemnej Strony. Wkrótce na j ego
powierzchni miała rozegrać się bitwa, która z pewnością zakończy się zwycięstwem
sił Drugiego Imperium.
Tamith Kai wydała odpowiedni rozkaz. Natychmiast silniki repulsorów zagrały
pełną mocą i bojowa platforma zaczęła oddalać się od gwiezdnej stacji. Wojskowa
jednostka miała kształt wielkiej, płaskiej i zaokrąglonej na rogach
dwupoziomowej barki. Ponad wyższy poziom wystawała mieszcząca stanowisko
dowodzenia nadbudówka, która miała zostać rozhermetyzowana i otworzona, kiedy
statek znajdzie się w atmosferze. Na górnym poziomie czekali szturmowcy i
żołnierze stanowiący grupę operacyjną. Dolny zajmował Zekk z oddziałem Ciemnych
Jedi, czekających obok opancerzonej klapy zapadni na właściwą chwilę.
Pokonując odległość dzielącą ją od celu, szturmowa platforma szybowała w
przestworzach. Przygotowywała się do pogrążenia w otaczających zielony księżyc,
cienkich jak paznokieć warstwach atmosfery. Niecierpliwie licząc upływające
minuty, Zekk przechadzał się tam i z powrotem po dolnym pokładzie. Wyglądając
przez iluminator, zauważył, że przypominająca kolczasty pierścień imperialna
placówka, zajmująca dotychczas całą wolną przestrzeń, coraz szybciej maleje, w
miarę jak platforma przyspiesza, kierując się ku Yavinowi Cztery.
- Plecaki gotowe? - zapytał, zwracając się w stronę podwładnych.
Sprawdził własny ekwipunek, przytroczony do pleców pasami krzyżującymi się na
piersiach i na plecach. Sam plecak skrywała czarna peleryna, której szkarłatna
lamówka błysnęła, kiedy się obrócił. Członkowie oddziału Ciemnych Jedi zaczęli
sprawdzać wiszące u pasów identyczne świetlne miecze, sporządzone w warsztatach
Akademii Ciemnej Strony. Wszyscy zwrócili uwagę także na mocowanie
przytroczonych do pleców pojemników, kryjących indywidualne repulsory. Jeden po
drugim meldowali gotowość do walki.
Kiedy bojowa platforma zagłębiła się w górne warstwy atmosfery, w widocznych za
iluminatorami mrokach przestworzy pojawiły się pierwsze nieśmiałe pasma białej
mgiełki. Zekk wyczuwał jednak coraz silniejszy opór, wywołany tarciem ochronnego
pancerza o cząsteczki atmosfery.
W miarę jak kadłub imperialnej barki zaczynał się nagrzewać, młodzieniec odnosił
wrażenie, że słyszy świst powietrza rozcinanego przez platformę. Mimo to Tamith
Kai pilotowała ją, jak osoba doświadczona, pewną ręką. Ani przez chwilę się nie
wahając, zmierzała prosto do wytkniętego celu.
Nagle w odbiorniku interkomu rozległ się głęboki, chrapliwy głos Siostry Nocy:
- Niedługo osiągniemy odpowiednią wysokość i znajdziemy się bezpośrednio nad
celem. Zekku, przygotuj do skoku swoich Ciemnych Jedi. Klapa zapadni otworzy się
dokładnie za standardową minutę.
Zekk klasnął w chronione rękawicami dłonie, nakazując członkom grupy, żeby
ustawili się w dwuszeregu.
- Silniki repulsorowe pomogą wam utrzymać siew powietrzu - powiedział - ale
posługujcie się Mocą, żeby panować nad szybkością opadania i kierunkiem lotu.
Pamiętajcie o tym, że musimy zadać bezpośredni cios. Tam, w dole, czekają wasi
zawzięci wrogowie - rycerze Jedi, wyszkoleni przez mistrza Skywalkera. Od tego,
czy w dzisiejszej walce odniesiecie zwycięstwo, zależy los całej galaktyki.
Zekk skierował przenikliwe spojrzenie po kolei na każdego z podopiecznych, jakby
pragnął w ten sposób przekazać wszystkim chociaż cząstkę własnego zdecydowania.
Był pewien, że wszyscy są dzielnymi wojownikami, i pamiętał o tym, że
przysięgali, iż nie spoczną, dopóki nie zwyciężą.
Mimo to Najciemniejszy Rycerz nie zdołał jeszcze uporać się z burzą, szalejącą w
jego piersi. W skrytości ducha nie wątpił, że niejasne podejrzenia Tamith Kai co
do jego lojalności nie są całkowicie bezzasadne. Rzeczywiście, z rozrzewnieniem
wspominał serdeczną przyjaźń, jaką darzył kiedyś dobrą koleżankę Jainę Solo i
jej brata Jacena.
Pamiętał, że kiedy przebywał w gęstwinach dżungli Kashyyyku, ostrzegł Jainę, aby
trzymała się jak najdalej od akademii Jedi. Nie chciał, żeby dziewczyna
uczestniczyła w walce, jaka wkrótce miała się rozpocząć. Nie chciał, żeby
koleżance przydarzyło się coś złego.
Wiedział jednak z taką samą pewnością, że Jaina Solo, którą znał i na której mu
tak zależało, nigdy nie cofnie się przed walką, aby ocalić własne życie,
podobnie jak nigdy nie opuści przyjaciół, znajdujących się w niebezpieczeństwie.
Wzdrygnął się na myśl o tym, że może właśnie w tej chwili Jaina przebywa gdzieś
na terenie akademii Jedi, gotowa stanąć do walki z nim, Zekkiem.
Kiedy usłyszał szczęk zwalnianego zamka, był wdzięczny losowi za to, że nie musi
dłużej zastanawiać się nad tym problemem. Klapa zapadni odchyliła się z głośnym
skrzypnięciem. Pod stopami oddziału Ciemnych Jedi ukazała się przypominająca
rozchylone bezzębne usta wąska świetlista szczelina, która po chwili zamieniła
się w jasny kwadrat. W otworze majaczyły wierzchołki ogromnych drzew. Spomiędzy
nich sterczały kamienne wieże prastarych świątyń, wzniesionych przed tysiącami
lat przez tajemniczych Massassów.
- No, dobrze, moi Ciemni Jedi! - zawołał Zekk, starając się przekrzyczeć świst
wichury. -Nadeszła nasza godzina. Skaczemy!
Postanowił udowodnić, że dowódca się nie boi, i wyskoczył pierwszy. Szybując,
włączył silnik repulsorowego plecaka, po czym koziołkując w powietrzu, skierował
się w stronę bezbronnej akademii Jedi.
Naśladując Najciemniejszego Rycerza, wszyscy Ciemni Jedi podążyli w jego ślady.
Jeden po drugim odrywali się od platformy i szybowali w powietrzu niczym niosące
śmierć drapieżne ptaki.
Tymczasem Zekk wyrównał lot i wysunął energetyczną klingę świetlnego miecza, a
później wyciągnął ją przed siebie w taki sposób, że przypominała płonące ramię
drogowskazu. Kiedy obejrzał się za siebie, zobaczył, że pozostali członkowie
jego szturmowego oddziału, naśladując we wszystkim dowódcę, również wyciągnęli
świetliste ostrza. Lecieli za nim, a wiatr rozwiewał fałdy ich czarnych peleryn.
Ciemni Jedi zaczęli opadać z nieba niczym krople upiornego deszczu.
ROZDZIAŁ 6
Świdrujący w uszach skowyt bliźniaczych silników jonowych zakłócił względną
ciszę, panującą w wielkiej sali audiencyjnej świątyni. Tenel Ka zareagowała
odruchowo, jeszcze zanim uświadomiła sobie, co może być źródłem dźwięku.
Podbiegła i kucnęła przy najbliższej szczelinie, wyciętej w kamiennym murze i
pełniącej funkcję okna. Po chwili za jej plecami znaleźli się Jacen, Jaina i
Lowbacca. Przez szczelinę było widać nurkujące myśliwce typu TIE, kierujące się
prosto ku akademii Jedi!
- Mistrzu Skywalkerze, jesteśmy atakowani! - krzyknęła młoda wojowniczka z
Dathomiry.
Luke podniósł głos, pragnąc, by usłyszeli go wszyscy uczniowie przebywający w
wielkiej komnacie.
- Uwaga! Powinniście pozostać w dżungli, dopóki bitwa nie dobiegnie końca.
Walczcie tak, jak pozwalają na to wasze talenty i możliwości. Pamiętajcie o tym,
co ćwiczyliście i czego się nauczyliście... I niech Moc będzie z wami.
Jego słowa raz po raz przerywał głuchy odgłos eksplozji. W pewnej chwili w
ogromnym pomieszczeniu rozległ się głośny huk, podobny do ogłuszającego trzasku.
Okazało się, że w ziemię u podnóża świątyni trafiła jakaś bomba protonowa i
spowodowała powstanie głębokiego krateru w glebie, tuż obok wielkiej piramidy.
Tenel Ka odwróciła się, ale nie odeszła od szczeliny w murze, obok której stała.
Przyglądając się pozostałym uczniom Jedi, stwierdziła, że ich reakcja na słowa i
polecenia mistrza Skywalkera jest doprawdy godna pochwały. Kilkoro zaskoczonych
kandydatów zachłysnęło się powietrzem. Dziewczyna wyczuła płynącą od nich falę
sprzecznych emocji. Dominowały pośród nich nerwowe oczekiwanie, tęsknota za
rodzinnym światem, wiara w potęgę Mocy i trwoga na myśl o tym, że może będą
musieli odebrać komuś życie. Wojowniczka nie wyczuwała jednak ani śladu
niepewności, paniki czy zamiaru wypierania się własnej tożsamości.
Nie czekając na dalsze wskazówki, uczniowie Jedi, jeden po drugim, zaczęli
wychodzić z wielkiej sali. Luke Skywalker pospieszył do okna, przy którym stała
Tenel Ka z przyjaciółmi, po czym gestem nakazał Peckhumowi, by się do nich
przyłączył. Stary pilot zanurkował, kiedy po kolejnym trafieniu posypały się na
jego posiwiałą głowę drobiny kurzu i okruchy kamieni, odrywające się od
sklepienia.
Mistrz Jedi natychmiast zaczął wydawać polecenia. Tenel Ka nie mogła wyjść z
podziwu, ujrzawszy, że zachował spokój pomimo panującego zamieszania.
- Jacenie, weź "Ścigacz Cieni" i poleć na orbitę. Jeżeli uda ci się przedostać
przez strefę zakłócającą nasze sygnały, wyślij mamie wiadomość, że jesteśmy
atakowani. Artoo-Detoo powinien w tej chwili znajdować się w hangarze, na
lądowisku w pobliżu statku. Nigdzie nie znajdziesz lepszego drugiego pilota.
Jaina, która uwielbiała latać statkami, właśnie zamierzała zaprotestować, kiedy
wujek Luke nagle odwrócił się w jej stronę.
- Chciałbym, Jaino, żebyś przeprawiła się na drugi brzeg rzeki i sprawdziła, czy
nie uda ci się naprawić uszkodzonych generatorów. Przekonaj się, czy zdołasz
ponownie włączyć energetyczne pole. Lowie, ty i Tenel Ka...
Z przyczepionego do pasa Luke'a miniaturowego komunikatora rozległ się pisk,
świadczący o pojawieniu się bardzo ważnej informacji.
Kolejny potężny wybuch wstrząsnął murami wielkiej świątyni. Tym razem eksplozja
musiała mieć miejsce bliżej niż poprzednie. Zaledwie Luke zdążył włączyć
urządzenie, kiedy w głośniku rozległa się długa seria pełnych podniecenia
elektronicznych pisków i świergotów.
- Co się stało, Artoo? - zapytał Skywalker. - Uspokój się i powiedz, o co
chodzi.
- Jeżeli wolno, panie Skywalkerze - odezwał się Em Teedee - zdołałem
rozszyfrować słowa pańskiego astronawigacyjnego robota, dzięki czemu mogę teraz
służyć tłumaczeniem. Jak pan zapewne wie, potrafię płynnie posługiwać się ponad
sześcioma formami komunik...
- Dziękuję ci, Em Teedee - odparł Luke Skywalker, przerywając paplaninę
miniaturowego androida. - Będę wdzięczny, jeżeli zechcesz mi pomóc.
- Artoo-Detoo melduje... o rety!... że jakaś bomba eksplodowała tuż przed
wrotami hangaru. Płyty zostały zasypane przez lawinę odłamków kamieni. Żaden
statek nie zdoła teraz wlecieć ani wylecieć. Oznacza to, że "Ścigacz Cieni" jest
uwięziony w hangarze!
- Hej! - zawołał Jacen po chwili, którą poświęcił na zastanawianie się nad
sytuacją. - Peckhumie, a co z "Piorunochronem"? Nie został wprowadzony do
hangaru.
Tenel Ka poczuła, że jej czoło przecięła głęboka zmarszczka. Jakoś nie potrafiła
wyobrazić sobie Jacena, lecącego rozklekotanym, pokiereszowanym towarowym
transportowcem i toczącego walkę ze znacznie szybszymi i zwrotniejszymi
imperialnymi myśliwcami.
- "Piorunochron" nie ma kwantowego pancerza, jakim pokryty jest kadłub "Ścigacza
Cieni" - przypomniał Skywalker.
- To zbyt niebezpieczne - dodała Jaina.
- Wszyscy narażamy się tu na niebezpieczeństwa - odparł Jacen półgłosem, ale
bardzo stanowczo. - A musimy znaleźć jakiś sposób, żeby przesłać tę wiadomość.
- Czemu nie, to mogłoby się udać - poparł go stary pilot. - Przed wielu laty
nauczyłem się wykonywać kilka doskonałych uników. Przypuszczam, że wystarczą,
żebyśmy dolecieli na orbitę i nie dali się trafić.
W tej samej chwili Lowbacca ostrzegawczo zawył i wyciągnął rękę, pokazując coś,
co zobaczył za wąskim oknem. W oddali wisiała nad dżunglą złowieszczo
wyglądająca konstrukcja, podobna do najeżonej lufami laserowych dział taktycznej
platformy. Wyglądała jak śmiercionośna tratwa, obsadzona przez oddziały
imperialnych żołnierzy.
Tenel Ka poczuła nagle, że przenikają znajome uczucie.
- Przyleciała Tamith Kai - rzekła. - Wyraźnie wyczuwam jej obecność.
- Wygląda na to, że przebywa na pokładzie tej platformy i dowodzi stamtąd
ruchami naziemnych oddziałów szturmowych -stwierdził Luke.
- A zatem musimy unieszkodliwić tę platformę - odparła bez chwili wahania
wojowniczka z Dathomiry. - Zgłaszam się na ochotnika. Chcę stoczyć pojedynek z
tą Siostrą Nocy.
Młody Wookie warknął, pragnąc podzielić się ze wszystkimi pewną informacją.
- Pan Lowbacca chciałby przypomnieć, że jego mały skoczek typu T-23 znajduje się
nadal na skraju polany stanowiącej lądowisko - przetłumaczył usłużnie Em Teedee.
- Gdyby otrzymał zgodę na posłużenie się skoczkiem, on i pani Tenel Ka mogliby
znaleźć się w pobliżu platformy w ciągu kilku minut.
Luke kiwnął głową.
- A zatem wszyscy mamy do wykonania jakieś zadania -powiedział. - Ja przeszukam
pomieszczenia akademii Jedi, by upewnić się, że nie pozostał w nich żaden uczeń.
Później spotkamy się w dżungli; tam, gdzie się umówiliśmy.
Schodząc szybko po wewnętrznych schodach wielkiej świątyni, Tenel Ka czuła, że
jej myśli wybiegaj ą w przyszłość i skupiają się wokół czekającej ją walki. W
żyłach dziewczyny płynęła krew, wzbogacona dodatkową porcją adrenaliny, dzięki
czemu myśli wojowniczki gnały jak nigdy przedtem. Tenel Ka od najmłodszych lat
była wychowywana i kształcona w taki sposób, żeby wyrosła na dzielną
wojowniczkę.
I chociaż posługiwanie się tylko jedną ręką stanowiło dla niej jeszcze jedno
wyzwanie, dziewczyna nie czuła ani strachu, ani przesadnej pewności siebie. Była
po prostu gotowa stanąć do tej walki. Wiedziała, że rycerz Jedi musi być zawsze
gotów. Mistrz Skywalker i Tionna także zadbali o to, aby rozwijała swoje
umiejętności. Tenel Ka miała swój świetlny miecz i potrafiła posługiwać się
Mocą. Była przekonana, że jedno i drugie wystarczy, żeby zwyciężyć w walce z
każdym przeciwnikiem.
Kiedy wszyscy wybiegli na polanę pełniącą funkcję lądowiska, Jaina odłączyła się
od reszty grupy. Wskoczyła w nurty rzeki i zaczęła płynąć na drugi brzeg,
kierując się ku uszkodzonym generatorom ochronnego pola. Tenel Ka ze zdziwieniem
stwierdziła, że stary Peckhum dotrzymuje kroku Jacenowi, biegnącemu przez polanę
w stronę pokiereszowanego towarowego transportowca.
Tenel Ka i Lowbacca musieli uskakiwać przed świetlistymi sztychami laserowych
błyskawic, jakie raz po raz wyskakiwały z luf działek myśliwców TIE. Mimo to
wspięli się do kabiny skoczka typu T-23 niemal w tej samej chwili, kiedy
siwowłosy pilot i Jacen wpadli na pokład "Piorunochronu".
Przyglądając się, jak chłopiec wbiega po rampie i znika w otworze włazu statku
Peckhuma, Tenel Ka poczuła w sercu ukłucie, którego nie potrafiłaby wytłumaczyć,
nawet przed sobą. Zauważyła jednak, że Jacen pojawił się znów w otworze. Przez
sekundę spoglądał na nią z poważnym wyrazem twarzy, a później wyszczerzył zęby w
szerokim uśmiechu.
- Kiedy wrócę, opowiem ci nowy dowcip! - zawołał chcąc, by go usłyszała. - Tym
razem naprawdę śmieszny.
Potem znów zniknął w mrocznym prostokącie włazu.
Słysząc, że Lowie uruchamia silniki repulsorowe skoczka, Tenel Ka odpowiedziała,
chociaż była pewna, że chłopiec nie może jej usłyszeć:
- Tak, mój przyjacielu Jacenie, bardzo chętnie wysłucham twojego dowcipu. Kiedy
wszyscy powrócimy.
ROZDZIAŁ 7
Silniki "Piorunochronu" zaskowyczały i statek, pokonując siłę przyciągania,
oderwał się od lądowiska. W chwilę później pokiereszowany kadłub wzdrygnął się,
jakby przeniknięty lodowatym dreszczem. W głowie Jacena natychmiast
rozdźwięczały się sygnały alarmowe.
- Zostaliśmy trafieni! - zawołał, nawet nie zadając sobie trudu sprawdzenia
wskazań mierników.
- Nie-e - odparł spokojnie stary Peckhum. - "Piorunochron" zachowuje się tak
zawsze, od czasu, kiedy wyłączyłem ogranicznik dopływu energii do rufowych
repulsorów. Możliwe, że któregoś dnia ponownie rzucę okiem na to urządzenie.
Chłopiec stwierdził, że węzeł, jaki pod wpływem paniki zasupłał się w j ego
żołądku, stopniowo przestał się zaciskać... ale tylko do pewnego stopnia.
- Może Jaina pomoże panu naprawić je trochę później - odezwał się po chwili.
Powietrze za iluminatorem przecięła jaskrawa błyskawica i w następnej sekundzie,
głośno wyjąc, śmignął jakiś myśliwiec typu TIE nurkujący w stronę akademii Jedi.
- Hej, przeleciał bardzo blisko! - zauważył chłopiec.
- Zbyt blisko - zgodził się z nim siwowłosy pilot. - A teraz trzymaj się, młody
Solo. Za chwilę zaczniemy robić uniki.
Lowie skupił swą uwagę na pilotowaniu skoczka typu T-23 w taki sposób, by
maszyna przez cały czas znajdowała się pod osłoną. Przez umieszczone w dolnej
części kadłuba szyby widział innych uczniów Jedi, starających się ukryć w
dżungli. Wszyscy biegli zygzakami, usiłując nie dać się trafić przez laserowe
błyskawice, jakimi raziły polanę imperialne myśliwce. Kiedy rycerze Jedi zaczęli
znikać w lesie, młody Wookie szarpnął dźwignię i poderwał maszynę.
Gęstwina splecionych gałęzi porośniętych prawdziwym gąszczem liści zawsze
kojarzyła mu się z bezpieczeństwem i spokojem. Lowbacca bardzo chciałby spędzić
chociaż kilka takich spokojnych chwil, siedząc i medytując na wierzchołku
jakiegoś drzewa. Na najwyższych poziomach nie czekały jednak na niego i Tenel Ka
ani bezpieczeństwo, ani spokój. A przynajmniej nie w tej chwili.
Lowie zacisnął dłonie na rękojeściach dźwigni sterowniczych i leciał zygzakami,
starając się prześlizgiwać między konarami i pniami gigantycznych drzew.
Spodziewał się, że w ten sposób zgubi prześladowców, którzy mogli puścić się w
pogoń za małym skoczkiem. Wiedział, że tym razem niebezpieczeństwo grozi z góry,
gdzie krążyły nieprzyjacielskie myśliwce TIE, a więc nie mógł lecieć ponad
baldachimem liści. Liczył na to, że pozostanie nie zauważony, jeżeli będzie
nadal przemykał między drzewami.
Nagle tuż obok kadłuba skoczka błysnęła jakaś ognista nitka. Wbiła się w miękką
glebę i zwęgliła kilka zeschłych liści, z których uniósł się obłoczek dymu.
- Pozwól, żeby ruchami twoich dłoni kierowała Moc, Lowbacco, mój przyjacielu -
odezwała się Tenel Ka, siedząca na ustawionym nieco z tyłu fotelu dla pasażera.
W odpowiedzi Lowie wymruczał coś na znak, że się zgadza, a później, pragnąc się
odprężyć, nabrał głęboki haust powietrza. Leciał dalej, ale odtąd pozwalał, żeby
Moc decydowała o tym, kiedy powinien wykonać unik albo skręcić. Kierował maszynę
w stronę leniwie toczącej zielonkawobrązowe wody rzeki, za którą on i Tenel Ka
widzieli złowieszczą szturmową platformę Siostry Nocy. Mimo iż dzieliło ich od
niej prawie pół kilometra, oboje młodzi rycerze Jedi widzieli sztychy laserowych
strzałów, które raz po raz wyskakiwały z luf działek opancerzonej jednostki i
spopielały drzewa porastające brzegi rzeki.
Nagle zdumiona Tenel Ka zawołała:
- Popatrz! O, tam!
Z nieba zaczęły opadać jakieś dziwne obiekty. Były podobne do drapieżnych
ptaków, ale miały ludzkie kształty. Dopiero po kilku chwilach młoda wojowniczka
uświadomiła sobie, że spogląda na rozpraszającą się w locie grupę Ciemnych Jedi.
Wojownicy ciemnej strony zapalili świetlne miecze i kontrolowali kierunek lotu
za pomocą ukrytych w plecakach indywidualnych silników repulsorowych.
W tej samej chwili, kiedy uwagę Lowbaccy zaprzątnęło obserwowanie lecących
napastników, w kabinie rozległ się brzęczyk czujnika zbliżeniowego, a w kadłub
trafiła laserowa błyskawica wystrzelona z pokładu przelatującego myśliwca TIE. Z
rufowych silników skoczka typu T-23 strzeliła fontanna iskier, a po sekundzie
zaczęły się z nich wydobywać kłęby dymu. Kadłub małej maszyny przebiegło dziwne
drżenie, po którym skoczek zboczył z kursu. W następnej chwili rozległ się
głośny trzask rozdzieranego metalu i oderwała się jedna płetwa umożliwiająca
sterowanie.
- O rety - rozległo się kwilenie miniaturowego androida-tłumacza. - Nie mogę na
to patrzeć.
Lowie zareagował dzięki odruchom, wyszkolonym w trakcie wykonywania ćwiczeń
Jedi. Nie przestawał zmagać się ze sterami. Pomagając sobie Mocą, przebierał po
pulpicie sterowniczym zakończonymi ostrymi pazurami palcami jednej dłoni, a
drugą pociągał raz za tę, a raz za inną dźwignię. Powoli wnętrze kabiny
wypełniało się gryzącym dymem. Silniki skoczka krztusiły się i przerywały.
Niezupełnie uświadamiając sobie, jak to zrobił, Lowie odciął dopływ energii do
silników rufowych i wykorzystał resztkę siły ciągu, by poderwać maszynę nad
baldachim liści. Później skierował ją w stronę grupy rosnących obok siebie drzew
i postanowił obniżyć wysokość lotu. Przesłał energię do repulsorów i pozwolił,
żeby jeszcze przez chwilę pracowały, licząc na to, że zwolnią szybkość opadania.
Miał nadzieję, że to wystarczy.
Rozległ się głośny trzask i skoczek typu T-23 bezwładnie runął w gęstwinę
splątanych gałęzi i konarów.
Każdy haust wdychanego powietrza sprawiał, że Tenel Ka czuła w płucach żywy
ogień. Dziewczyna słyszała dolatujące z bliska jęki i warknięcia Wookiego, ale
nie potrafiła zrozumieć ani słowa. Niczego nie widziała.
- Pani Tenel Ka! - Przez mgiełkę oszołomienia przedarł się donośny, piskliwy
syntetyzowany głosik miniaturowego androida. - Pan Lowbacca usilnie nalega, żeby
zechciała pani pospieszyć z pomocą!
Wojowniczka spróbowała się rozejrzeć. Otworzyła oczy, ale widziała tylko
wirujące różnobarwne plamy, składające się na przemian ze światła i cienia.
Szybko zmieniające się kształty sprawiały ból jej oczom, więc dziewczyna po
chwili je zamknęła.
Nagle tuż obok jej ucha rozległ się tak głośny pisk, że zapewne mógłby wyrwać
mistrza Jedi z kojącego transu.
- Och, niech licho porwie moje ospałe procesory! Spóźniłem się. Ona nie żyje.
Lowbacca zaryczał głośno na znak, że nie podziela tej opinii. W tej samej chwili
Tenel Ka poczuła, że coś wyciągnęło się i szturchnęło ją pod żebro.
- Nie - zaskrzeczała, z wysiłkiem wymawiając słowa. - Jeszcze żyję.
Lowbacca wydał kilka urywanych szczęknięć i tym razem dziewczyna zrozumiała od
razu, o co chodzi. Zareagowała, nie czekając, aż usłyszy tłumaczenie Em Teedee:
- Pan Lowbacca prosi, żeby użyła pani całej siły i wypchnęła owiewkę,
równocześnie kierując tę siłę w stroną bakburty... wie pani, to znaczy w lewo.
Tenel Ka wiedziała. Wyciągnęła rękę i pchnęła, a później uczyniła to samo
jeszcze kilka razy. Mimo iż się krztusiła, nie mogąc oddychać powietrzem
przesyconym kłębami gryzącego dymu, starała się zachować spokój i pozwalała, by
przepływała przez nią energia Mocy.
Miała zamknięte powieki, ale zorientowała się, że z czujników optycznych Em
Teedee strzeliły nagle snopy jaskrawożółtego światła. Dzięki nim w kabinie
małego skoczka stało się trochę jaśniej.
- Wygląda na to - ciągnął tymczasem miniaturowy android - że owiewka śmigacza
zaklinowała się pomiędzy konarem a pniem drzewa. Och, jesteśmy zgubieni!
W tej samej chwili jednak, kiedy Em Teedee skończył biadolić, coś trzasnęło i
owiewka kabiny odskoczyła. Tenel Ka i Lowbacca wyplątali się z ochronnych sieci,
a później wygramolili się z kabiny. Kiedy łapczywie zachłystując się powietrzem
i czekając, aż oczy przyzwyczają się do blasku, oddalali się od płonącej
maszyny, wojowniczka z Dathomiry odruchowo sięgnęła do pasa, by upewnić się, że
rękojeść świetlnego miecza jest na swoim miejscu. Nadal była.
- O rety! - zabrzmiał piskliwy, metaliczny okrzyk androida. - Teraz
najprawdopodobniej zabłądzimy w tej dżungli i zostaniemy pochwyceni przez
wełnolamandry. Proszę zachować najwyższą ostrożność, panie Lowbacco. Na myśl o
tym, co zrobiłbym, gdybym musiał ponownie przeżywać takie straszne chwile,
ogarnia mnie przerażenie.
Stojąc na konarze obok Tenel Ka i usiłując utrzymać równowagę, Lowbacca odwrócił
się, by popatrzeć na uszkodzony gwiezdny skoczek typu T-23. Z gardła młodego
Wookiego wydobył się przeciągły, żałosny jęk. Wojowniczka rozumiała jednak, że
jej przyjaciel rozpacza nie z powodu żyjących w dżungli stworzeń, które mogły
ucierpieć podczas katastrofy, ale z powodu straty ukochanej maszyny.
Tenel Ka dobrze uświadamiała sobie, co oznacza dla niego ta strata. Wyciągnęła
jedyną rękę, na chwilę dotknęła ramienia Wookiego i pozwoliła, żeby
przepływająca przez oboje Moc przyniosła mu chociaż trochę ukojenia. Później
młodzi Jedi odwrócili się, aby sprawdzić, co stało się z celem ich wyprawy:
gigantyczną bojową platformą, dowodzoną przez złowieszczą Siostrę Nocy.
Z prawdziwą ulgą Tenel Ka stwierdziła, że Lowiemu udało się wylądować w gąszczu
gałęzi w odległości zaledwie dwustu metrów od miejsca, gdzie nad konarami drzew
Massassów unosiła się imperialna barka. Zanim jednak zdążyła powiedzieć choć
słowo, jej przyjaciel Wookie ostrzegawczo szczeknął i pokazał na dół, na znak,
że powinni się ukryć.
Młoda wojowniczka natychmiast zorientowała się, o co chodzi, i zanurkowała
między gałęzie i liście, by się przyczaić. Jeżeli ona i Lowbacca widzieli
gigantyczne szturmowe urządzenie Akademii Ciemnej Strony, mogli sami zostać
zauważeni. Musieli zatem podejść do platformy, przeskakując po gałęziach
niższych pięter, porośniętych zielonymi, szeleszczącymi liśćmi. Musieli
postępować jak nurkowie, którym często zdarza się płynąć pod powierzchnią wody.
Dysponując tylko jedną ręką, która pozwalała chwytać gałęzie i utrzymywać
równowagę, Tenel Ka pomagała sobie Mocą, jeżeli chciała, by po wykonaniu
następnego skoku jej stopy bezpiecznie lądowały na śliskim konarze. Z
wdzięcznością przyjmowała także pomoc ze strony Lowiego, który proponował
wsparcie, ilekroć skakali po próchniejących gałęziach albo pokonywali większe
odległości.
Tenel Ka nie wiedziała, dlaczego, ale coś zmuszało ją do mówienia. Możliwe, że
był to bezgraniczny smutek, jaki zaczynał ogarniać jej przyjaciela Wookiego.
- Przekonasz się, że spędzimy razem jeszcze wiele radosnych chwil, naprawiając
twój skoczek - powiedziała, zamierzając pocieszyć przyjaciela. - Ty, Jacen,
Jaina i ja. Kiedy ta bitwa dobiegnie końca.
Lowie przystanął. Przez chwilę mierzył dziewczynę kpiącym spojrzeniem, a później
zaczął sapać, co u Wookiech jest odpowiednikiem śmiechu. Wydał całą serię
szczęknięć, natychmiast przetłumaczonych przez Em Teedee:
- Pan Lowbacca oświadcza, że pan Jacen z pewnością się ucieszy, mając tak duże
grono wdzięcznych słuchaczy, które będzie mógł zabawiać opowiadaniem dowcipów.
Tenel Ka miała wrażenie, że na myśl o tym i jej nastrój uległ wyraźnej poprawie.
Mogła dzięki temu szybciej i pewniej przeskakiwać z gałęzi na gałąź. Uznała
jednak, że powinna skupić całą uwagę na osiągnięciu zamierzonego celu, jakim
było pokonanie Drugiego Imperium. Raz na zawsze.
Nagle poczuła, że w górę jej kręgosłupa powędrowały zimne ciarki.
- Stop! - rozkazała.
Nisko nad baldachimem liści śmignął myśliwiec typu TIE. Po zielonej powierzchni
leśnego oceanu przemknęły fale, wzbudzone przez strumień gorących gazów
wydechowych. Zapewne pilot imperialnej maszyny leciał, aby rzucić okiem na
płonący wrak gwiezdnego skoczka. Lowbacca warknął, ale Tenel Ka chwyciła go za
kosmatą rękę, by przyjaciel, kierując się impulsem chwili, nie uczynił czegoś
nierozważnego. Tymczasem skowyczący myśliwiec zatoczył ciasny krąg nad
szczątkami, jakby pilot zamierzał się upewnić, że nikt nie przeżył katastrofy.
Młoda wojowniczka w skrytości ducha liczyła na to, że lotnik nie zechce
dokończyć dzieła zniszczenia i nie pośle laserowych błyskawic w unieruchomiony
kadłub. Wiedziała, że wówczas maszyna zamieniłaby się w bezkształtną masę
stopionych metalowych płyt i zwęglonych mechanizmów. Po kilku chwilach czekania
w napięciu przekonała się jednak, że nieprzyjacielska maszyna oddaliła się, żeby
poszukać innej ofiary.
Pociągnęła towarzysza za rękę i oboje ruszyli w dalszą drogę. Przeskakując z
konaru na konar, ale przez cały czas kryjąc się pod baldachimem liści, zmierzali
w stronę miejsca, gdzie czekało imperialne urządzenie.
Wydało im się, że minęła zaledwie chwila, kiedy ponownie usłyszeli piskliwy
głosik miniaturowego androida-tłumacza:
- Jeśli podczas katastrofy moje czujniki nie uległy całkowitemu rozkalibrowaniu,
właśnie w tej chwili powinniśmy znajdować się dokładnie pod czołową krawędzią
szturmowej platformy.
Lowbacca uniósł rękę, nakazując Tenel Ka, by stanęła. Później wspiął się po
kilku gałęziach i ostrożnie wystawił głowę ponad liście, żeby sprawdzić, gdzie
się znajdują. Wydał ciche triumfujące szczeknięcie, po którym wojowniczka z
Dathomiry wspięła się śladami przyjaciela i także wynurzyła głowę z falującego i
szeleszczącego zielonego oceanu. Zobaczyła unoszącą się jakieś dziesięć metrów
nad nimi gigantyczną bojową stację. Zwróciła szczególną uwagę na opancerzony
spód i wystające ze wszystkich stron lufy szerzących śmierć laserowych działek.
- Zniszczenie jej nie powinno być trudne - szepnęła, zwracając się do młodego
Wookiego.
Z wysoka dolatywały odgłosy wykrzykiwanych rozkazów i łomot podkutych butów
żołnierzy biegnących po metalowych płytach pokładu. Lowbacca uniósł rękę i
pokazał platformę, a potem wzruszył ramionami, jakby chciał zapytać: "I co
teraz?" Platforma wisiała nad wierzchołkami drzew zbyt wysoko, by mogli skoczyć,
a nie mieli repulsorowych silników, dzięki którym dostaliby się na pokład. Tenel
Ka sięgnęła jednak do jakiejś kieszeni u pasa i wyciągnęła z niej cienką, ale
bardzo wytrzymałą linkę, zakończoną niewielką rozkładaną kotwiczką.
- Musimy wspiąć się po lince - oświadczyła.
Szturmowa platforma unosiła się na trochę większej wysokości niż ta, na jaką
zazwyczaj dziewczyna zarzucała kotwiczkę z przyczepioną linką, i dlatego
durastalowe zęby zaczepiły się o opancerzoną krawędź dopiero za drugim razem.
Tenel Ka kilkakrotnie szarpnęła linką, a później na próbę powierzyła jej ciężar
własnego ciała. Przekonała się, że zęby kotwiczki nawet się nie przesunęły.
Potem owinęła nogi i rękę i zaczęła się podciągać. Ilekroć miała wrażenie, że do
wspinaczki nie wystarczy siła mięśni jedynej ręki, pozwalała, żeby Moc pomagała
unosić jej ciało.
Wiedziała, że kiedy znajdzie się na pokładzie imperialnego statku, może spotkać
się ze szturmowcami, potężnym uzbrojeniem i złowieszczą Siostrą Nocy, która,
podobnie jak ona, pochodziła z Dathomiry.
Tenel Ka z wysiłkiem przełknęła ślinę. Wiedziała, że Moc jest z nimi, ale
uświadamiała sobie również, że szansę zwycięstwa są doprawdy znikome.
ROZDZIAŁ 8
Szeroka i głęboka rzeka, której zielonkawobrązowe wody leniwie płynęły przez
dziewiczą dżunglę, sprawiała wrażenie cichej i spokojnej. Łagodny prąd nawet w
najmniejszym stopniu nie odzwierciedlał tytanicznych zmagań dobra ze złem, jakie
toczyły się na powierzchni Yavina Cztery.
Rzeka była ostoją wielu form życia: niewidzialnego planktonu i drapieżnych
pierwotniaków, ale także wodnych roślin i potężnych drzew, których poskręcane
korzenie tkwiły głęboko w mulistym dnie. Żyły w niej również doskonale
zamaskowane drapieżniki; widząc je można było pomyśleć, że stanowią niewinne
elementy krajobrazu.
W miarę jak ciszę dżungli zaczęły mącić odgłosy laserowych strzałów, a buczenie
świetlnych mieczy dotarło do leśnych ostępów, pod rozłożystymi gałęziami
rosnących nad rzeką drzew i w samej wodzie zaczęły szukać schronienia inne
stworzenia... stworzenia umiejące świetnie władać Mocą.
Spod spokojnej powierzchni mętnej wody wynurzyły się zaokrąglone pyski istot
przypominających gady. Rozchyliły szczeliny oddechowe i rozszerzyły nozdrza,
żeby nabrać nową porcję świeżego, ożywczego tlenu. Trzy stworzenia, zanurzywszy
pokryte łuskami ciała, płynęły tak powoli, że tylko delikatne zmarszczki na
powierzchni i szmer wody świadczyły o tym, że w ogóle się poruszają. Dotarły na
wyznaczone miejsca i zakopały się głęboko w rzecznym mule. Przez chwilę węszyły,
po czym znieruchomiały przy samym brzegu w miejscu, gdzie przebiegała wąska
ścieżka.
Ich wrogowie wkrótce mieli się pojawić.
Rozglądając się we wszystkie strony, trzech Ciemnych Jedi, uczniów Akademii
Ciemnej Strony, stąpało bardzo ostrożnie, ale pewnie. Wszyscy trzej pokładali
bezgraniczną wiarę we własne siły i umiejętności. Torowali sobie drogę przez
gęste poszycie, tnąc pędy dzikiej winorośli i kolczaste gałęzie krzewów ostrzami
świetlnych mieczy, którymi posługiwali się jak maczetami. Kiedy dotarli do
brzegu rzeki, przystanęli. Zamierzali naradzić się, dokąd pójść, żeby jak
najszybciej znaleźć przeciwników.
- Uczniowie Skywalkera to sami tchórze - odezwał się jeden. - Dlaczego nie
wychylą nosów z kryjówek i nie staną do walki? Pochowali się przed nami w
dżungli niczym przestraszone gryzonie.
- Mają powody, żeby się nas obawiać - poparł go drugi adept imperialnej uczelni.
- Dobrze znają potęgę ciemnej strony.
Tymczasem trzej uczniowie Luke'a Skywalkera, będący inteligentnymi gadami rasy
Cha'a, porozumieli się po cichu, wypuszczając umowną liczbę bąbelków powietrza.
W pewnej chwili wszyscy unieśli pyski nad powierzchnię i plunęli strugami wody
na zupełnie zaskoczonych przeciwników. Wykorzystując energię Mocy, zwiększyli
ciśnienie i nadali strumieniom siłę młotów. Kolumny sprężonej wody uniosły się
jak węże, a potem rozprysnęły się i spłynęły na ziemię. Jarzące się klingi
trzymanych przez uczniów Brakissa świetlnych mieczy zaskwierczały, przygasły i
otoczyły się kłębami pary. Wszyscy trzej Cha'a radośnie zasyczeli i wybuchnęli
perlistym rechotem, po czym nabrali w pyski następne porcje mętnej wody, a
później zaczerpnęli jeszcze więcej.
Zmoczeni do suchej nitki Ciemni Jedi zaczęli rozpaczliwie parskać, prychać,
wypluwać wodę i bełkotać. Bezskutecznie usiłowali przywołać na pomoc energię
ciemnej strony, za pomocą której mogliby odeprzeć atak podobnych do gadów
podstępnych uczniów Skywalkera.
W tej samej chwili z bezpiecznych grzęd, ukrytych głęboko w gąszczu gałęzi
drzew, rosnących w pobliżu tamtego miejsca, zeskoczyły i zanurkowały trzy inne
istoty, z wyglądu przypominające ptaki. Wydały przenikliwy drżący pisk, będący
okrzykiem bojowym, z jakim zawsze wyruszały do walki.
Ciemni Jedi przez chwilę nie mieli pojęcia, co robić. Kiedy uświadomili sobie,
że muszą toczyć walkę na dwa fronty, nie potrafili skupić myśli. W następnej
sekundzie ptaki wylądowały na ich głowach z takim impetem, że obaliły wojowników
Akademii Ciemnej Strony na ziemię. Uderzenie miało taką siłę, że ich ofiary
zemdlały. Ptaki zaświergotały i triumfalnie zaskrzeczały, a wówczas trzej Cha'a
wyszli na brzeg i ociekając strugami wody, poczłapali w stronę trójki leżących
nieruchomo napastników.
Pracując razem, nie będący istotami ludzkimi uczniowie mistrza Skywalkera
oderwali kawałki podobnych do rzemieni pędów winorośli i związali ręce i nogi
nieprzytomnych więźniów. Któryś Cha'a pozbierał wszystkie trzy wykonane w
warsztatach Akademii Ciemnej Strony świetlne miecze, porzucone przez Ciemnych
Jedi na murawie. Przez chwilę się im przyglądał, z niesmakiem zwracając uwagę na
kiepską konstrukcję i niedbałe wykończenie. Później wrzucił je do wody jeden po
drugim. Plusnęły i zniknęły w mętnej toni, nie pozostawiając żadnego śladu.
Tymczasem podobne do ptaków istoty pochyliły się nad leżącymi bez czucia
ofiarami. Posługując się Mocą, zaczęły penetrować ich umysły. Do każdego wysłały
wzmocnione przez Moc sugestie, dzięki którym pokonani przeciwnicy mieli
nieprędko się obudzić...
Tionna szarpnęła głową i odrzuciła do tyłu długie, srebrzystosiwe włosy. Nie
chciała, by przeszkadzały jej w patrzeniu. Nie mogła dopuścić, aby rozpraszały
uwagę i zakłócały skupienie.
Zamrugała powiekami błyszczących oczu perłowej barwy i popatrzyła na pozostałych
uczniów Jedi. Mistrz Skywalker dosyć często powierzał jej wykonywanie ćwiczeń z
tymi kandydatami, a teraz instruktorka miała poprowadzić ich do walki.
Mieszcząca się na Yavinie Cztery akademia Jedi bywała celem ataków sił zła i
ciemności, ale szlachetni rycerze Jedi zawsze dotąd potrafili je odpierać i
zwyciężali. Tionna nie miała najmniejszych wątpliwości, że i teraz walka
zakończy się takim samym rezultatem.
Instruktorka i jej uczniowie stali na zarośniętej polanie wokół płaskiej
marmurowej płyty otoczonej zrujnowanymi kamiennymi kolumnami. Zanim polanę
opanowała wszechobecna, zachłanna dżungla, znajdowała się tu jedna z urządzonych
na wolnym powietrzu świątyń Massassów. Tionna zdecydowała, że właśnie w tym
miejscu cała grupa młodych rycerzy Jedi stawi czoło napastnikom.
- Czy wszyscy jesteście gotowi? - zapytała. - Pamiętajcie o tym, czego się
nauczyliście. Prób nie ma. Musimy pokonać wojowników ciemnej strony.
Uczniowie wznieśli okrzyki na znak, że zgadzają się z jej słowami. Skierowali na
swoją nauczycielkę spojrzenia, w których kryła się wiara we własne możliwości i
przeświadczenie o słuszności obmyślonego przez nią planu. Jedna z młodych kobiet
kiwnęła głową instruktorce i głęboko odetchnęła, a później pobiegła wiodącą w
głąb lasu wąską ścieżyną, aby odnaleźć chociaż kilku przeczesujących gąszcze i
ostępy Ciemnych Jedi. Zaledwie po kilkunastu sekundach od chwili, kiedy zniknęła
w dżungli, krzyknęła, po czym uczyniła to jeszcze kilka razy, rzucając w ten
sposób wyzwanie adeptom Akademii Ciemnej Strony.
Nagle do uszu Tionny i uczniów, czekających w zaroślach na skraju polany,
doleciał odgłos skwierczenia klingi świetlnego miecza... Po kilku chwilach
rozległ się tupot stóp osoby biegnącej wąską ścieżką, a po nim trzask gałęzi
łamanych przez kogoś, kto przedzierał się przez gąszcz zarośli. Młoda kobieta
wracała w pośpiechu na polanę, gdzie pozostali młodzi rycerze Jedi urządzili
zasadzkę. Nie mówiąc ani słowa, Tionna gestem dała znak pozostałym członkom
grupy, żeby przygotowali się do akcji.
- Wracaj tu, ty tchórzliwa pluskwo! - krzyknął w ślad za młodą kobietą jeden z
napastników, którego zasłaniały splątane gałęzie ciernistych krzewów.
Czterej Ciemni Jedi przedarli się przez ostatnie krzaki i wpadli na zarośniętą
polanę. Ujrzeli zadyszaną młodą kobietę, stojącą po drugiej stronie, za ciężką,
marmurową płaską płytą, unoszącą się nad ich głowami. Uciekinierka udawała, że
jest strwożona i całkowicie bezbronna.
Napastnicy ochoczo ruszyli w jej stronę.
- Zmiażdżymy twój umysł, kiedy posłużymy się siłami ciemnej strony! - odezwał
się jeden z wojowników Brakissa.
- Teraz! - zawołała instruktorka Jedi.
Czterej najlepsi uczniowie Tionny, ukryci za krzakami porastającymi skraj
polany, posłużyli się Mocą. Szybkim jak błyskawica, niemożliwym do przewidzenia
ruchem wyrwali rękojeści świetlnych mieczy z dłoni napastników. Zaskoczeni i
zdezorientowani Ciemni Jedi krzyknęli, kiedy uświadomili sobie, że są bezbronni.
Tionna i jej uczniowie wyłonili się spomiędzy krzaków i otoczyli kręgiem czwórkę
uczniów Akademii Ciemnej Strony tak, by uniemożliwić im ucieczkę.
- Nie potrzebujemy świetlnych mieczy, żeby was pokonać. Potrafimy was zgnieść
jak robaki za pomocą samej naszej siły! - krzyknął jeden napastnik, pewniejszy
siebie niż pozostali. - Siły ciemnej strony!
Wszyscy czterej Ciemni Jedi stanęli obok siebie, stykając się plecami. Zaczęli
się skupiać i wyciągnęli ręce w stronę uczniów Tionny.
- Nie robiłabym tego, gdybym była na waszym miejscu - odezwała się spokojnie
instruktorka, pozwalając, by na jej bladych ustach zagościł lekki uśmiech. - Z
pewnością nie chcielibyście zakłócać skupienia moich uczniów. Rozumiecie chyba,
że jakiekolwiek, chociażby najlżejsze odwrócenie ich uwagi może zakończyć się
waszą miażdżącą klęską.
Dopiero wówczas Ciemni Jedi unieśli głowy. Z niedowierzaniem i przerażeniem
przekonali się, że marmurowy blok, który dotychczas uważali za sklepienie
zrujnowanej świątyni, wcale nie jest podtrzymywany przez rozsypujące się
kolumny. Stwierdzili, że masywna płyta, z pewnością ważąca wiele ton, wisi nad
ich głowami, nie opierając się na niczym. Unosi się jak piórko, utrzymywana w
stanie równowagi jedynie za pośrednictwem energii Mocy. Uświadomili sobie także,
że uczniowie Tionny wpatrują się w ciężki monolit, nie przestając skupiać na nim
myśli.
Czterej osłupiali wojownicy Akademii Ciemnej Strony z wysiłkiem przełknęli
ślinę.
- Możecie próbować uciec, jeżeli chcecie - ciągnęła Tionna. - Możliwe, iż
dysponujecie tak dużymi zasobami energii ciemnej strony, że zdołacie nas pokonać
i jeszcze wystarczy wam jej na to, aby pochwycić tę płytę, zanim spadnie na
wasze głowy. To możliwe. - Instruktorka wzruszyła ramionami. - Oczywiście, wybór
należy do was. Uczynicie, co zechcecie. Muszę jednak oświadczyć, że nie
ryzykowałabym, gdybym znalazła się w waszej sytuacji.
Czterej Ciemni Jedi spojrzeli po sobie, niezdolni wykrztusić choćby słowo. W
końcu, jeden po drugim, opuścili ręce i rozprostowali palce, dotychczas
zaciśnięte w pięści, a później poddali się uczniom akademii Jedi.
Z piersi Tionny wyrwało się ledwo słyszalne, ale głębokie westchnienie ulgi.
W głębi dżungli rosło dziwne drzewo, niskie i karłowate, ale mające gruby pień i
długie korzenie. Wyciągało na boki gałęzie w taki sposób, że gdyby ktoś zechciał
spojrzeć na nie z właściwej strony, przekonałby się, że przypominają ludzkie
ręce. Drzewo należało do grona uczniów Jedi, studiujących w akademii mistrza
Skywalkera. Było inteligentną istotą, poruszającą się powoli i wykazującą wiele
innych cech charakterystycznych dla świata roślin.
Istota często zapuszczała się w ostępy dżungli, gdzie całymi godzinami pławiła
się w promieniach słońca. Dzięki zjawisku fotosyntezy przyswajała unoszący się w
powietrzu dwutlenek węgla, ale pochłaniała także minerały z gleby i wodę z
rzeki.
Czasami spędzała wiele dni bez przerwy, zajęta kontemplowaniem Mocy i
zastanawianiem się nad własnym miejscem we wszechświecie. Drzewa żyły zazwyczaj
wiele lat i nie spieszyły się z podejmowaniem decyzji. Jeżeli nie przemyślały
wszystkiego, nie wkraczały do akcji. Mimo to w razie potrzeby albo w chwili
zagrożenia istota potrafiła poruszać się wystarczająco szybko. Doskonale
rozumiała potrzebę obrony akademii Jedi przed atakami tych, którym zależało na
jej zniszczeniu.
Postanowiła podjąć naukę i oddawała się ćwiczeniom, pragnąc dowiedzieć się
czegoś więcej na temat Mocy. Złożyła przysięgę, że będzie broniła jasnej,
świetlistej strony... a teraz znalazła się w samym środku walki, jaką jej
koleżanki i koledzy wydali uczniom Akademii Ciemnej Strony. Żywiący nieprzyjazne
zamiary Ciemni Jedi przemierzali wzdłuż i wszerz ostępy dżungli w poszukiwaniu
ofiar, ale mistrz Skywalker dobrze wyszkolił swoich uczniów. Adepci jasnej
strony stawią opór i zwyciężą w tej walce.
Podobny do drzewa rycerz Jedi stał nieruchomo, ale rozglądał się, pragnąc
zaobserwować, co dzieje się w dżungli... Istota wiedziała, że wcześniej czy
później spotka się z nieprzyjaciółmi. Musiała tylko uzbroić się w cierpliwość i
czekać. Zapuściła głębiej korzenie w bogatą, żyzną glebę, a później pobrała z
niej dodatkową porcję ożywczych soli mineralnych, zwiększających zasoby Mocy.
Czuła, jak energia przenika jej tkankę i pulsuje, niemal gotuje siew żyłach.
Wiedziała, że dzięki temu osiągnie większą prędkość i precyzję, niezbędne
podczas tej jedynej akcji... Przynajmniej taką miała nadzieję.
Starannie wybrała najodpowiedniejsze miejsce. Znalazła się w pobliżu starego,
próchniejącego drzewa Massassów, wyjątkowo wysokiego. Z jego pnia wyrastało
wiele grubych rosochatych konarów. Sam pień był porośnięty pędami dzikiej
winorośli, koloniami gnijących grzybów i pasożytującą hubą, która czerpała soki
z głębi rdzenia, powoli skazując ogromne drzewo na nieuchronny koniec.
Podobny do drzewa rycerz Jedi zorientował się, że rosnący obok niego staruszek
przeżył wiele wieków, a może nawet całe tysiąclecie... Uświadomił sobie, że
chylące się drzewo Massassów czeka los podobny do tego, jaki spotyka wszystkie
inne sędziwe rośliny. Zgodnie z odwiecznym cyklem rozwoju rośliny kiełkowały,
dojrzewały i owocowały, by doczekać się potomstwa. Później powoli starzały się i
rozkładały, żeby w końcu przemienić się w próchnicę - wartościową substancję
organiczną, niezbędną dla rozwoju następnych pokoleń. Istota widziała, jak
gigantyczne drzewo Massassów coraz bardziej się pochyla... obserwowała
otaczającą je dżunglę... i nadal czekała.
W pewnej chwili zaczęła niespiesznie, delikatnie skupiać w sobie wici Mocy.
Starała się czynić to tak powoli, żeby nawet najlepsi adepci Akademii Ciemnej
Strony nie zorientowali się, że ktokolwiek manipuluje ich umysłami. Chodźcie
tutaj - myślała, powtarzając te słowa bez końca. Spodziewała się, że
przynajmniej jeden uczeń Braki ssą usłyszy ją i przybędzie na wezwanie. Możliwe,
że dojdzie do przekonania, iż odbiera myśli jakiegoś nieprzyjaciela władającego
jasną stroną Mocy. Miała nadzieję, że w jego głowie nawet nie zaświta myśl, iż w
rzeczywistości wzywa go rycerz Jedi, przypominający niskopienne, karłowate
drzewo.
Po upływie trudnej do określenia części dnia istota, która nie miała zwyczaju
mierzyć szybkości upływu czasu za pomocą krótkich, ściśle określonych odcinków,
wyczuła niewielkie, nie mające określonego kształtu zakłócenie Mocy. Wkrótce się
przekonała, że jego źródłem jest dwóch napastników, przybyłych z Akademii
Ciemnej Strony. Intruzi przedzierali się przez zarośla, łamiąc gałązki krzewów,
zupełnie jakby wrażliwy, delikatny ekosystem dżungli był dla nich co najwyżej
uprzykrzonym, ale nieuniknionym złem, które z pewnością by wyplenili, gdyby
mogli.
Tymczasem rycerz Jedi cierpliwie czekał. Podobna do drzewa istota musiała się
skoncentrować, aby wkroczyć do akcji w odpowiedniej chwili. Wiedziała, że kiedy
ta chwila nadejdzie, nie będzie mogła pozwolić sobie na myślenie, gdyż w
przeciwnym razie okazja przepadnie i może nigdy się nie powtórzyć.
W zagłębieniu jednej z poskręcanych gałęzi, zakończonej podobnymi do palców
wyrostkami, spoczywała sękata rękojeść świetlnego miecza, ukształtowana tak,
żeby mogła być pochwycona przez drewniane palce.
Na skraju polany ukazali się dwaj Ciemni Jedi. Przystanęli i zaczęli się
rozglądać.
- Niczego tu nie widzę. Przynosisz wstyd lordowi Brakissowi - stwierdził jeden,
zwracając się do towarzysza. - Lord Zekk powinien zabronić ci noszenia
świetlnego miecza. Po prostu marnujesz energię ciemnej strony.
- Mówię ci, że coś poczułem - upierał się drugi wojownik Akademii Ciemnej
Strony.
Rozglądając się na prawo i lewo, ruszył przez polanę. Wsłuchiwał się w odgłosy
napływające z cichej dżungli. Drugi Ciemny Jedi ruszył jego śladem, ale każdym
gestem i ruchem ciała dawał do zrozumienia, że ma za złe koledze, iż go tu
przyprowadził.
W tej samej chwili rycerz Skywalkera wykorzystał wszystkie zgromadzone zasoby
energii jasnej strony i przystąpił do działania. Wysunął ogniste ostrze
świetlnego miecza i wyciągnąwszy podobną do gałęzi rękę, machnął klingą.
Zwinięta dotąd gałąź świsnęła, przecinając powietrze niczym młody pęd, pragnący
się wyprostować.
- Strasznie mi przykro, dziadku - szepnęła istota.
Poczuła, że świetlista klinga zagłębia się w próchniejącą tkankę drzewa
Massassów, przecina pień blisko korzeni i pozwala, żeby reszty dzieła dokończyła
siła przyciągania. Rozłożysta korona jeszcze bardziej się przechyliła, a
gigantyczny starzec, przeraźliwie trzeszcząc, zwalił się na niczego nie
przeczuwających intruzów. Obaj mieli czas jedynie spojrzeć w górę. Wydali
zduszone okrzyki przerażenia i w następnej sekundzie zniknęli, pogrzebani pod
gąszczem łamanych gałęzi i rwących się pędów winorośli.
Rycerz Jedi wyłączył świetlny miecz. Miał wrażenie, że jego drewniane ciało
drży. W jednej chwili wyczerpał niemal całe zasoby energii, na których
gromadzenie poświęcił wiele długich miesięcy. Istota, dobywając resztek siły,
rozprostowała wszystkie gałęzie. Skierowała je w górę, ku słońcu, a potem
jeszcze głębiej zapuściła korzenie w miękką, przesyconą minerałami glebę.
Wiedziała, że musi upłynąć wiele, wiele dni, zanim przyjdzie do siebie po
dzisiejszej akcji.
ROZDZIAŁ 9
Jaina przepłynęła rzekę i zaczęła przedzierać się przez ostępy dżungli. Kierując
się. w stronę polany, gdzie znajdowała się stacja generatorów ochronnego pola,
wybierała drogę wśród najdzikszych chaszczy, licząc na to, że może ukryje się w
nich przed spojrzeniami innych napastników. Wiedziała, iż w tej chwili gąszcz
zarośli jest jej sprzymierzeńcem, i postanowiła ten fakt jak najlepiej
wykorzystać. Rzecz jasna, nie obawiała się stoczyć pojedynku z jakimś Ciemnym
Jedi, ale pamiętała o zadaniu, jakie jej powierzono... zadaniu, które o wiele
bardziej ją pociągało.
Uświadamiała sobie, że dopóki siłowe ochronne pole pozostaje wyłączone w wyniku
uszkodzenia generatorów, cała okolica akademii Jedi jest narażona na nieustające
ataki z powietrza. Nie wątpiła, że uczniowie wujka Luke'a potrafią się obronić,
ale gdyby zdołała jakoś naprawić te generatory i sprawić, że energetyczna kopuła
na nowo osłoni wielką świątynię i jej okolice, rycerze Jedi o wiele łatwiej
poradzą sobie z bezczelnymi przeciwnikami i znacznie szybciej ich pokonają,
jednego po drugim.
Dziewczyna dotarła w końcu na skraj polany, na której niedawno jej ojciec i
Chewbacca zainstalowali przetransportowane z Coruscant nowe generatory siłowego
pola. Niestety, już pierwszy rzut oka pozwolił jej na wyciągnięcie wniosku, że
mimo wrodzonych zdolności do naprawiania zepsutych mechanizmów, nie zdoła
przywrócić sprawności zniszczonym urządzeniom.
Zazwyczaj wystarczało coś przełączyć, wymienić uszkodzony panel albo dokonać
prowizorycznej naprawy, by urządzenie przynajmniej przez pewien czas
funkcjonowało prawidłowo. Tym razem jednak sytuacja wyglądała o wiele poważniej.
Imperialny sabotażysta posłużył się termicznymi detonatorami, za pomocą których
wysadził w powietrze zasilacze generatorów i w ten sposób zniszczył całą stację
dostarczającą energii siłowemu polu. Wszystko zamieniło się w stos stopionego
metalu i dymiących szczątków. Żadna prowizoryczna naprawa nie mogła zmusić
urządzeń do ponownej pracy.
Jaina spoglądała na generatory wszakże tylko przez krótką chwilę. Spostrzegła
coś, co zaparło jej dech w piersi.
Na polanie spoczywał imperialny myśliwiec typu TIE. Maszyna sprawiała wrażenie
nie uszkodzonej.
Od czasu, kiedy Chewbacca podarował Lowiemu mały śmigacz typu T-23 zwany
gwiezdnym skoczkiem, Jaina marzyła o tym, aby także latać własnym powietrznym
statkiem. Chęć spełnienia tego marzenia stanowiła zresztą główny bodziec,
skłaniający ją do działania. To właśnie dlatego postanowiła naprawić
pogruchotaną maszynę typu TIE, którą młodzi rycerze Jedi znaleźli kiedyś w
ostępach dżungli... Myśliwiec, należący do Qorla.
Dziewczyna stała jak sparaliżowana, ogarnięta zachwytem i podnieceniem. Nie
słyszała niczego, jeżeli nie liczyć stłumionych odgłosów walki toczącej się w
głębi dżungli, a także odległych okrzyków i grzmotów blasterowych strzałów,
dolatujących z okolic wielkiej świątyni.
Odpięła rękojeść świetlnego miecza i przycisnęła guzik, żeby włączyć zasilanie.
Z cylindrycznej obudowy wysunęła się świetlista klinga, płonąca
jaskrawofioletowym blaskiem. Dziewczyna zaczęła się skradać w stronę nieruchomej
maszyny. Była gotowa stanąć w każdej chwili do walki, gdyby z zarośli wyszedł
nagle pilot myśliwca typu TIE, uzbrojony w blaster. Jaina nie wyczuwała jednak w
gąszczach niczyjej obecności. Żadne dźwięki nie świadczyły również o tym, by
ktokolwiek przebywał w kabinie maszyny.
- Halo? - zawołała. - Lepiej się poddaj, jeżeli jesteś imperialnym pilotem! -
Odczekała chwilę, a później, nie bardzo wiedząc, co robić, dodała: - Hej, czy
jest tam ktoś w środku?
Jedyną odpowiedzią, jaką usłyszała, był szmer liści drzew i krzewów rosnących w
dżungli.
Skradając się przez cały czas w stronę maszyny, dziewczyna w końcu pozwoliła, by
górę nad ostrożnością wzięła chęć obejrzenia znaleziska. Podbiegła do
opuszczonego myśliwca, który z bliska wyglądał groźnie i ponuro. Zwróciła uwagę
na kabinę zawieszoną między dwoma sześciokątnymi płaskimi panelami ogniw
energetycznych, bliźniacze silniki jonowe, stanowiące napęd maszyny typu TIE
podczas lotów w przestworzach, i gniazda śmiercionośnych laserowych działek.
Przez głowę Jainy przelatywały z szybkością błyskawicy różne myśli. Dziewczyna
zastanawiała się nad tym, co mogłaby zrobić, gdyby znalazła się za sterami.
Jeśliby wystartowała i przyłączyła się do innych krążących nad wielką świątynią
i okolicą imperialnych maszyn, zapewne ani jeden pilot Akademii Ciemnej Strony
nie powziąłby najmniejszych podejrzeń ani nawet nie zwrócił na nią uwagi.
Mogłaby przeniknąć do ich szyku, a żaden nie zorientowałby się, że w
rzeczywistości jest wrogiem... dopóki nie zaczęłaby strzelać.
Dziewczyna wyłączyła świetlny miecz, otworzyła zamek owiewki i cichaczem wspięła
się do kabiny. Poznała, jak funkcjonują urządzenia sterownicze myśliwca typu
TIE, kiedy przy pomocy przyjaciół naprawiała należącą do pilota Qorla uszkodzoną
imperialną maszynę. Wiedziała, do czego służą umieszczone na pulpicie
sterowniczym guziki, i potrafiła włączyć zasilanie wszystkich podsystemów i
podzespołów. I mimo iż skazany na zapomnienie stary pilot odleciał, zanim miała
szansę wystartować i odbyć chociażby próbny lot, Jaina była przekonana, że da
sobie radę z pilotowaniem.
Usadowiła się w fotelu pilota, mimochodem zwracając uwagę na unoszącą się w
kabinie kwaśną woń potu i odór zastarzałych smarów. Przypomniała sobie, że
Imperium nigdy nie troszczyło się o usuwanie nieprzyjemnych zapachów. Obok
niewielkiej konsolety, zawierającej urządzenia do regenerowania powietrza,
wisiała rezerwowa maska tlenowa. Kiedy Jaina zatrzasnęła owiewkę kabiny, poczuła
się, jakby siedziała zamknięta w ochronnej muszli. Nie bardzo mogła się
poruszyć, ale za to miała wszystkie urządzenia kontrolne i sterujące w zasięgu
palców. Przez segmentowany transpastalowy iluminator mogła obserwować, co dzieje
się na zewnątrz maszyny.
Znalazła włącznik zasilania i nie wahając się ani chwili, przestawiła
dźwigienkę. Poczuła, jak silniki pomrukując obudziły się do życia. Baterie
zaczęły się ładować, a urządzenia, jedno po drugim, zgłaszały gotowość do pracy.
Na otaczających dziewczynę pulpitach kontrolnych i tablicach rozjarzyły się i
zamrugały setki różnobarwnych lampek. Jaina zaczerpnęła głęboki haust powietrza,
zapięła sprzączki pasów bezpieczeństwa i chwyciła dźwignie sterownicze.
- Wszystkie systemy gotowe do startu - szepnęła do siebie, lekko się
uśmiechając. Spojrzała w niebo, starając się dostrzec na nim czarne punkciki
innych nieprzyjacielskich maszyn. - No, dobrze, piloci imperialnych myśliwców
typu TIE - dodała. - Przygotujcie się, bo już niedługo będziecie mieli
towarzystwo!
Pociągnęła za dźwignię i maszyna łagodnie oderwała się od ziemi. Kiedy znalazła
się na wysokości wierzchołków drzew, Jaina poczuła, że ogarnia ją uniesienie.
Cieszyła się, że leci. Odnosiła jednak wrażenie, że we wnętrzu kabiny panuje
niewiarygodna cisza, dopóki nie uświadomiła sobie, że bardziej hałaśliwe silniki
startowe umilkły po wykonaniu zadania. Zorientowała się także, że jej maszyna
typu TIE leci tak cicho, ponieważ silniki wykorzystują jedynie ułamek mocy. A
więc to dlatego nieprzyjacielski pilot mógł prześlizgnąć się pod krawędzią
ochronnego pola, nie zauważony przez nikogo! Jaina nie miała najmniejszych
wątpliwości, że wszystkie urządzenia i podzespoły myśliwca funkcjonują
prawidłowo, a komandos Akademii Ciemnej Strony przeleciał cichaczem, ponieważ
bliźniacze silniki jonowe jego maszyny nie wydawały charakterystycznego skowytu.
No, dobrze - pomyślała Jaina. Ona także potrafi zachowywać się cicho i
śmiertelnie skutecznie. Wzleciała jeszcze wyżej, po czym rozejrzała się po
najbliższej okolicy, wypatrując celów. Później wystrzeliła w przestrzeń jak
wyrzucona z katapulty, nie przestając zachwycać się faktem, że leci. Dziewicza
dżungla w dole zamieniła się w rozmazaną zieloną plamę, upstrzoną brązowymi
cętkami gałęzi i konarów.
W górze ujrzała sześć imperialnych maszyn typu TIE, lecących w luźnym szyku i
ostrzeliwujących drzewa w dżungli, pozostałości świątyń, a nawet miejsca, które
nigdy nie były wykorzystywane w procesie kształcenia młodych rycerzy Jedi. Na
przykład Pałac Wełnolamandrów - ogromna świątynia, po której pozostały same
ruiny - był raz po raz smagany sztychami oślepiająco jasnych błyskawic,
wyskakujących z luf laserowych działek, mimo iż Jaina nie pamiętała, aby pośród
rumowisk przebywali kiedykolwiek jacyś młodzi rycerze.
Włączyła odbiornik komunikatora i zaczęła się wsłuchiwać w chrapliwe głosy
imperialnych pilotów. Napastnicy, nie zaprzątając sobie głów koniecznością
zachowywania ciszy w eterze, rozmawiali na temat szczegółów planu ataku albo
wskazywali kolegom nowe cele. Czasami także wymieniali uwagi na temat biegnących
uczniów Jedi, usiłujących się ukryć pod rozłożystymi gałęziami ogromnych drzew
Massassów.
Jaina nie włączała jednak zasilania mikrofonu własnego nadajnika. Dołączyła do
szyku innych myśliwców typu TIE, ale trzymała się na samym końcu. W pewnej
chwili usłyszała, że piloci meldują dowódcy grupy, iż ją zauważyli. Nie
zamierzała wzbudzać ich podejrzeń, jakie z pewnością by powzięli, gdyby
usłyszeli w głośnikach dziewczęcy głosik. Jedynie kilkakrotnym włączeniem i
wyłączeniem mikrofonu potwierdziła fakt, że usłyszała ich meldunek.
A później przesłała energię do systemów uzbrojenia.
Usłyszała, że jeden z imperialnych pilotów powiedział:
- Wystarczy dzisiaj celów dla wszystkich. Spróbujmy narobić jak najwięcej
zamieszania.
Przygryzła dolną wargę i kiwnęła głową.
- Tak - mruknęła do siebie. - Spróbujmy narobić jak najwięcej zamieszania.
Przymknęła oczy i skupiła się, pragnąc poczuć energię przepływającej przez nią
Mocy. Mimo iż miała do dyspozycji wiele czujników i przyrządów zainstalowanych
na pokładzie myśliwca TIE, nic nie mogło dorównać wyostrzonym zmysłom Jedi.
Dziewczyna chciała posłużyć się nimi, by zwiększyć szybkość i precyzję swoich
ruchów. Musiała błyskawicznie mierzyć do celu i strzelać, i znów mierzyć, i znów
strzelać... Miała tylko tę jedną szansę, jaką dawało zaskoczenie napastników, i
zamierzała ją jak najlepiej wykorzystać.
Chwyciła dźwignię spustową broni i skupiła spojrzenie na mechanizmie
celowniczym. Wyrównała lot maszyny i leciała w pewnej odległości za imperialnymi
myśliwcami. Musiała unieszkodliwiać je za pomocą jednego strzału. Nie mogła
ryzykować kilkakrotnego mierzenia do tego samego celu, ponieważ kiedy otworzy
ogień do niczego nie podejrzewających imperialnych pilotów, ich koledzy nie będą
tym zachwyceni.
Postanowiła brać na cel najbardziej wrażliwe miejsca każdej maszyny: silniki i
wsporniki, które łączyły je z zawierającymi energetyczne ogniwa płaskimi
panelami. Spodziewała się, że kiedy zacznie strzelać, pozostałe imperialne
myśliwce złamią szyk i pójdą w rozsypkę, po czym ukażą jej płaszczyzny ogniw.
Wówczas zacznie mierzyć do ogromnych sześciokątnych płyt... dużych celów, do
jakich z pewnością nie chybi.
Zaczęła odliczać w myślach, kierując lufy laserowych działek ku najbliższej
maszynie. Na co jeszcze czekam? - zapytała siebie.
Zacisnęła zęby, aż zgrzytnęły, a później wypuściła krótką błyskawicę. W
następnej sekundzie obróciła lufę działka chyba tak szybko, jak leci gwiezdny
statek w nadprzestrzeni, żeby wziąć na cel drugą maszynę TIE. Zanim następna
ognista nitka trafiła w przytwierdzony do kabiny cienki wspornik i oderwała
płaski panel z ogniwami, pierwszy myśliwiec TIE zanurkował i koziołkując w
locie, zaczął opadać ku zielonemu baldachimowi liści.
Jaina posłała następną błyskawicę, mierząc w rufowy wspornik drugiej maszyny.
Nieprzyjacielski myśliwiec TIE eksplodował tuż przed transpastalowym
iluminatorem statku Jainy. Dziewczyna była pewna, że zostałaby oślepiona, gdyby
w tym samym ułamku sekundy, jakby przeczuwając, że imperialny myśliwiec zamieni
się w ognistą kulę, nie odwróciła spojrzenia w inną stronę. Po krótkiej chwili,
kiedy skierowała lufy działek ku trzeciemu celowi, usłyszała w odbiorniku
komunikatora krzyki ogarniętych paniką, przerażonych i zdezorientowanych
imperialnych pilotów. Jak przewidywała, pozostałe maszyny złamały szyk i
poleciały w różne strony.
Zrozumiała, że nie ma ani chwili do stracenia.
Trzeci myśliwiec typu TIE, zataczając szeroki łuk, zwrócił się bokiem do niej.
Jaina wykorzystała nadarzającą się okazję i przejechała ognistą nitką po
powierzchni panelu. Sześciokątna płyta oderwała się i zahaczyła krawędzią o
segment iluminatora. Trzecia imperialna maszyna wpadła w korkociąg i
roztrzaskała się o konary drzew rosnących w dole, ale tymczasem trzy pozostałe
myśliwce zawróciły i skierowały się ku statkowi Jainy.
Dziewczyna zamrugała, oślepiona blaskiem laserowych błyskawic, jakie wyskoczyły
z luf ich działek i przeleciały obok kabiny. Wprowadziła swój myśliwiec TIE w
kontrolowany korkociąg. Posługując się Mocą, przeczuwała, którędy mogą
przelecieć następne nitki. Pamiętała, że w podobny sposób postępował wujek Luke,
ustawiając ostrze świetlnego miecza tak, aby odbijać na boki nadlatujące
blasterowe błyskawice. Jaina kierowała maszynę raz w lewo, raz w prawo. Czasami
wyrównywała lot, by po sekundzie znów zanurkować. W pewnej chwili nadała
myśliwcowi największą możliwą prędkość i zaczęła oddalać się od miejsca walki.
Piloci trzech pozostałych imperialnych myśliwców puścili się jednak w pogoń
niczym psy gończe za ofiarą. Nieustannie zasypywali maszynę. Jainy seriami
laserowych błyskawic. Postanowili zignorować różne naziemne cele, dotychczas
nękane przez nich strzałami z laserowych działek. Skupili uwagę na pojedynczym
celu, zdrajcy, który w tajemniczych okolicznościach przeniknął do ich eskadry.
Jaina wymykała się im, jak umiała, i pragnąc uniknąć trafienia, raz po raz
zmieniała kierunek lotu. Już dawno opuściło ją uniesienie, jakie odczuwała na
początku walki. Dziewczyna żałowała, że kierując się impulsem chwili,
postanowiła zaatakować imperialne maszyny. Śmigała nad falującym oceanem liści,
starając się uciec zaciekłym prześladowcom.
ROZDZIAŁ 10
W otaczającej wielką świątynię cienistej dżungli Luke Skywalker i niemal wszyscy
jego uczniowie Jedi czuli się jak w domu. Mimo szalejącej wokół nich bitwy,
toczonej między siłami światłości i ciemności - a może właśnie z powodu tej
bitwy - na myśl o tym, że przebywa w leśnej głuszy, mistrza Jedi ogarnął wielki
spokój. Dziewicza dżungla stanowiła ostoję milionów żyjących zwierząt i roślin,
a zatem była przesycona energią Mocy, wiążącą wszystko, co żyło we
wszechświecie.
Luke Skywalker sięgnął ręką do pasa, by przekonać się, czy nie zgubił świetlnego
miecza. Kiedy stwierdził, że rękojeść jest nadal przyczepiona, jak zwykle, obok
miniaturowego komunikatora, postanowił zaczerpnąć energii Mocy. Skupił ją i
pozwolił, żeby przepłynęła przez jego ciało i powiadomiła go o wszystkich
walkach, jakie toczyły się w otaczającej dżungli.
Uświadomił sobie, że odbiera emocje swoich uczniów. Zaczął wysyłać wici Mocy,
żeby pokrzepić jednego na duchu i umocnić wiarę w jego umiejętności, ostrzec
drugiego przed grożącym mu niebezpieczeństwem związanym z niespodziewanym
atakiem, czy zachęcić do dalszej walki trzeciego, którego z wolna zaczynało
ogarniać zniechęcenie.
Nagle jakaś laserowa błyskawica, wystrzelona z lufy działka śmigającego nad
drzewami myśliwca typu TIE, przeleciała między gałęziami pobliskich drzew i
wznieciła mały pożar, zapalając zeschnięte krzaki. Luke musiał ukryć się w
zaroślach, żeby nie za-krztusić się gryzącym siwym dymem, buchającym z płonących
roślin.
Uwolnił myśli, starając się dotrzeć nimi do punktu, gdzie toczyły się
najbardziej zacięte walki. Chciał odnaleźć miejsce, w którym jego pomoc mogłaby
się najbardziej przydać. Przed dwudziestu kilku laty, kiedy Gwiazda Śmierci
majaczyła nad porośniętym dżunglą małym księżycem, doskonale wiedział, co ma
robić. Superlaser imperialnej bojowej stacji mógł zamieniać całe planety w ruiny
i zgliszcza. Młody Luke nie miał wówczas najmniejszych wątpliwości, że potężna
broń Imperium musi zostać zniszczona. Mając Moc za sprzymierzeńca, dokonał tej
sztuki.
Obecna bitwa różniła się jednak od tamtej pod tym względem, że nie miał na czym
skupić myśli. Tym razem Akademia Ciemnej Strony nie dysponowała żadną
śmiercionośną superbronią, którą powinien unieszkodliwić. Wysyłane w przestworza
sygnały akademii Jedi były zakłócane, a imperialny sabotażysta zniszczył
generatory ochronnego siłowego pola. Artoo-Detoo i "Ścigacz Cieni" zostali
uwięzieni w hangarze wielkiej świątyni, a więc Luke nie mógł nawet polecieć na
orbitę, aby stoczyć walkę na pokładzie imperialnej gwiezdnej stacji.
Szturmem oddziałów lądowych kierowała Tamith Kai, złowieszcza Siostra Nocy.
Wiedźma przebywała na pokładzie gigantycznej szturmowej platformy, unoszącej się
nad wierzchołkami drzew w odległości zaledwie kilku kilometrów od ogromnej
piramidy. Luke wyczuwał jednak, że atak oddziałów naziemnych i myśliwców
Akademii Ciemnej Strony ma na celu jedynie nękanie garstki jego uczniów.
Piloci maszyn typu TIE skupiali się na atakowaniu wielkiej świątyni, ale
oddziały lądowe i Ciemni Jedi zostali wysłani do walki przeciwko uczniom Luke'a
z zadaniem toczenia z nimi pojedynków. Możliwe, że gdyby dowódcy Akademii
Ciemnej Strony zdecydowali się zastosować inną taktykę walki, pokonaliby
przeciwników o wiele łatwiej i szybciej. Uważny obserwator mógłby nawet odnieść
wrażenie, że Brakiss chce, żeby zwycięstwo przyszło z wielkim trudem.
Luke wiedział, że właśnie w tym musi kryć się odpowiedź na pytanie, jak pokonać
wojowników mistrza Ciemnych Jedi.
Nagle z głośnika miniaturowego komunikatora wydobył się donośny pisk, świadczący
zazwyczaj o pojawieniu się ważnej wiadomości. Mistrz Jedi poczuł, że ogarnia go
zdumienie. Uczniowie jego akademii rzadko posługiwali się komunikatorami, ale
Skywalker nie rozstawał się z urządzeniem. Pragnął, żeby zwłaszcza teraz, kiedy
młodzi rycerze Jedi przeżywali trudne chwile, mogli porozumieć się z nim jak
najszybciej, gdyby musieli przekazać jakąś ważną informację. Mimo iż
łącznościowcy Akademii Ciemnej Strony zagłuszali wysyłane z terenu wielkiej
świątyni dalekosiężne sygnały, Artoo-Detoo mógł porozumiewać się z mistrzem Jedi
bez trudu.
Luke przycisnął guzik i włączył urządzenie.
- Pozostań tam, gdzie jesteś, Artoo - powiedział. - Uwolnimy cię, kiedy tylko
bitwa dobiegnie końca.
Zanim jednak zdołał dodać coś więcej, w odbiorniku miniaturowego urządzenia
rozległ się głęboki głos jakiegoś mężczyzny.
- ...znaczona dla Luke'a Skywalkera. Powtarzam: ta wiadomość jest przeznaczona
dla Luke'a Skywalkera. Jeżeli ktoś mnie słyszy, proszę natychmiast o odpowiedź.
Luke przez chwilę wpatrywał się w małe pudełko, jakby nie mógł uwierzyć własnym
uszom. Dopiero po chwili ocknął się i zapytał:
- Kto mówi?
Zanim poznał odpowiedź na to pytanie, zmysły Jedi pozwoliły mu zorientować się,
kim jest jego rozmówca.
- Możesz nazywać mnie mistrzem Brakissem - odezwał się mężczyzna. - Powiedz
swojemu nauczycielowi, że przekazuję tę wiadomość na wszystkich kanałach. Z
pewnością zechce ze mną porozmawiać.
- Tu mówi Luke Skywalker - odpowiedział mistrz Jedi. - Jeżeli masz dla mnie
jakąś wiadomość, możesz j ą przekazać.
Czuł ból serca, które chyba zaczęło obijać się o żebra. Uświadomił sobie jednak,
że przenika je zdumienie, a nie trwoga.
W odbiorniku komunikatora zabrzmiał szczery, chociaż cichy chichot.
- No cóż, mój stary nauczycielu... - zaczął Brakiss. - Kiedyś nazywałem ciebie
mistrzem. Naprawdę cieszę się, że cię znów słyszę.
- Czego chcesz ode mnie, Brakissie? - zapytał rzeczowo Skywalker.
- Spotkać się z tobą - odparł równie rzeczowo naczelnik Akademii Ciemnej Strony.
- Tylko z tobą. Sam na sam. Na neutralnym terenie. Jak równy z równym. Kiedy
ostatnio się widzieliśmy, przybyłeś do mojej uczelni, by uwolnić trójkę
smarkaczy Jedi. Nie mieliśmy wówczas okazji dokończenia naszej... rozmowy.
Luke przez chwilę milczał, zastanawiając się nad otrzymaną propozycją. Spotkanie
z Brakissem? Może właśnie w tym krył się klucz do rozwiązania problemu, nad
którym tak długo się głowił. Mimo wszystko, cóż mogło mieć istotniejsze
znaczenie dla przebiegu walki niż spotkanie z naczelnikiem Akademii Ciemnej
Strony? Gdyby Luke potrafił przemówić mu do rozumu i przekonać, aby przestał
kroczyć ścieżkami ciemnej strony, może zdołałby wygrać tę walkę, zanim zginie
zbyt wiele istot ludzkich.
- Gdzie, Brakissie? - zapytał. - O jakim neutralnym miejscu myślałeś, kiedy
składałeś mi tę propozycję?
- Przypuszczam, że w tej chwili nie może być mowy ani o mojej, ani o twojej
akademii - odparł Brakiss.
- Zgadzam się z tobą.
- A zatem niech to będzie miejsce, znajdujące się z daleka od terenu walki. Może
na przeciwległym brzegu rzeki, w Świątyni Niebieskiego Liścia? Pamiętaj jednak o
tym, że musisz przybyć sam.
- A ty przybędziesz sam? - zapytał Skywalker. Brakiss wybuchnął serdecznym
śmiechem.
- Oczywiście. Nie potrzebuję, by ktokolwiek wspierał mnie albo bronił. Mam
nadzieję, że dotrzymasz danego słowa.
Luke odczekał chwilę, by upewnić się, że naprawdę Moc kieruje jego poczynaniami.
I on, i Brakiss potrafili tak precyzyjnie władać Mocą, że każdy z nich wyczułby,
gdyby drugi żywił jakieś niecne zamiary.
- Niech będzie, jak chcesz, Brakissie - odezwał się w końcu. - Spotkam się tam z
tobą. Przyjdę sam, a wówczas załatwimy nasze sprawy. Raz na zawsze.
ROZDZIAŁ 11
- Hej, to wcale nie było takie trudne - odezwał się uradowany Jacen.
Pochylił się do przodu, ale nie wstał z fotela drugiego pilota. Krzesło
zaskrzypiało, a w niezliczonych pęknięciach i szczelinach oparcia ukazała się
wyściółka. Silniki "Piorunochronu" mruczały, jęczały i krztusiły się, ale w
końcu towarowy transportowiec wyskoczył ponad warstwy atmosfery.
- Musiałeś to wykrakać, prawda, chłopcze? - zapytał Peckhum, słysząc pisk
alarmowych sygnałów, wydobywający się z pulpitu kontrolnego. Zbliżały się
nieprzyjacielskie maszyny. Następne. - Nadlatują cztery imperialne myśliwce typu
TIE. Wygląda na to, że dopiero wystartowały z hangarów Akademii Ciemnej Strony.
Jacen przełknął ślinę, przyglądając się lecącym jednostkom i zastanawiając się
nad tym, dokąd się skierują. Pokręcił głową.
- Och, blasterowe błyskawice! - mruknął. - Lepiej będzie, jeżeli wyślemy ten
sygnał alarmowy, zanim zaczną nas ostrzeliwać. W przeciwnym razie pomoc dla
akademii Jedi może przyjść za późno.
Peckhum obdarzył go ponurym spojrzeniem. Podkrążone, przekrwione oczy starego
pilota zdradzały, że sytuacja nie wygląda najlepiej.
- Musisz sam zająć się wysłaniem tego sygnału, Jacenie - powiedział. - Będę
bardzo zajęty wykonywaniem różnych manewrów i uników. Mam nadzieję, że statek to
wytrzyma. - Poklepał pulpit kontrolnej konsolety. - Przykro mi, że ci to robię,
staruszku, ale nie na darmo nazwałem cię "Piorunochronem". Pokażemy tym
imperialnym pilotom, co potrafimy.
Jacen zaczął oglądać pokrętła i przełączniki przestarzałego, nieznanego
komunikatora. Nie miał pojęcia, jak nastawić odpowiednią częstotliwość. Czuł się
zagubiony. Żałował, że nie ma przy nim Jainy. To ona była ekspertem, jeżeli
chodziło o obsługiwanie i naprawianie urządzeń i systemów. Wiedziałaby, jak
wysłać sygnał, żeby przedarł się przez trzaski i zakłócenia, trajkotanie
imperialnych pilotów i warstwę ekranującą, utrudniającą nadawanie.
Chłopiec postanowił w końcu wysłać sygnał, korzystając ze wszystkich możliwych
częstotliwości nadajnika i największej mocy, jaką dysponował komunikator. Miał
nadzieję, że jej pobór nie okaże się na tyle duży, by osłabić energetyczne pola
chroniące "Piorunochron" przed strzałami nieprzyjacielskich maszyn.
- Tu mówi Jacen Solo - zaczął, a później kilka razy chrząknął. Nie miał pojęcia,
co powiedzieć, ale doszedł do wniosku, że szczegóły i tak nie mają większego
znaczenia. - Uwaga, uwaga! Wzywam Nową Republikę. Znaleźliśmy się w krytycznej
sytuacji. Mówi Jacen Solo z Yavina Cztery. Potrzebujemy natychmiastowej pomocy.
Jesteśmy atakowani przez myśliwce i żołnierzy Akademii Ciemnej Strony!
Powtarzam: imperialne myśliwce atakują akademię Jedi. Prosimy o natychmiastową
pomoc. Nasze generatory pól siłowych zostały zniszczone. W tej chwili toczą się
walki na lądzie, a z powietrza atakują myśliwce typu TIE. Sytuacja jest groźna.
Prosimy o natychmiastową pomoc. - Wyłączył mikrofon i popatrzył na Peckhuma. -
Jak mi poszło? - zapytał.
- Doskonale, chłopcze - odparł stary pilot.
W następnej sekundzie zmienił kurs, a po chwili zanurkował, i lecąc po spirali
skierował się znów ku powierzchni Yavina Cztery. W pobliżu "Piorunochronu"
śmignęły cztery myśliwce typu TIE, plując ogniem z luf wszystkich laserowych
działek. Jeden strzał rozprysnął się na dolnym polu ochronnym transportowca, ale
pozostałe przeleciały przez miejsce, w którym statek znajdował się jeszcze przed
chwilą. Poszybowały w mroki przestworzy, nie powodując żadnych zniszczeń.
- Kiedyś, bardzo dawno, byłem całkiem niezłym pilotem -odezwał się Peckhum. -
Możliwe, że nadal jestem... Przynajmniej tak uważam.
Jeden myśliwiec typu TIE odłączył się od pozostałej trójki i zatoczył ciasny
łuk. Jego pilot zaczął strzelać, nie zawracając sobie głowy celowaniem, wskutek
czego w przestworza poszybowały następne ogniste błyskawice.
Peckhum obniżył lot i wszedł w górne warstwy atmosfery, na skutek czego dolna
część kadłuba zaczęła się rozgrzewać. Później ponownie wystrzelił świecą w górę,
a kiedy znalazł się nad imperialną maszyną, zatoczył łuk i zawrócił. Tymczasem
pilot myśliwca typu TIE nie dawał za wygraną i strzelał bez przerwy, powtarzając
każdy manewr statku Peckhuma. W pewnej chwili z pulpitu sterowniczego
pokiereszowanego transportowca strzeliły snopy iskier. Na konsoletach aparatury
diagnostycznej zamrugały czerwone lampki.
- Hmmm... Peckhumie? - zapytał Jacen. - Co oznaczają te alarmowe światełka?
- Oznaczają, że nasze ochronne pola słabną.
Chłopiec rozejrzał się po sterowni. Szukał jakiegoś komputera celowniczego albo
dźwigni spustowej.
- Czy twój statek nie jest uzbrojony?
Peckhum chrząknął i ponownie skierował transportowiec ku powierzchni Yavina
Cztery.
- To jednostka przystosowana do transportu towarów, chłopcze - przypomniał
cicho. - Pamiętaj także o tym, że najlepsze dni ma już za sobą. Nie spodziewałem
się, że zostanę zmuszony do wzięcia udziału w walce. Do licha, cieszę się, że
przynajmniej urządzenie przyrządzające posiłki w ogóle jeszcze funkcjonuje.
Pozostałe trzy jednostki imperialnej eskadry odleciały, by zająć się
ostrzeliwaniem akademii Jedi, ale pilot czwartego myśliwca typu TIE pozostał,
ogarnięty tylko jedną myślą. Tym razem urządzenia celownicze jego maszyny
zdołały namierzyć statek i większość laserowych błyskawic trafiała w kadłub
bezbronnego "Piorunochronu".
- Ten gość naprawdę chce nas wykończyć - stwierdził ponuro Jacen.
Peckhum przyspieszył jeszcze bardziej, przeciążając silniki poza granice
bezpieczeństwa. Wysłużony transportowiec stęknął i zatrzeszczał, po czym, raz po
raz miotany na boki podmuchami wiatru, zaczął pogrążać się w atmosferze.
Jacen zachwiał się i omal nie spadł z siedzenia. Ponownie chwycił mikrofon
komunikatora.
- Tu mówi Jacen Solo. Znaleźliśmy się w rozpaczliwym położeniu. Wzywamy pomocy.
Jakiś myśliwiec usiłuje zestrzelić nasz transportowiec. Proszę... czy ktoś nie
zechciałby nam pomóc?
Nie przestając manewrować statkiem, Peckhum spojrzał na Jacena kątem oka.
- Nikt nie przyleci tu tak szybko, żeby zdążyć, chłopcze - powiedział.
Jacen przypomniał sobie podobnie beznadziejną sytuacje., w jakiej znalazł się
kiedyś jego wujek. Luke Skywalker leciał wówczas wąskim korytarzem, starając się
trafić protonową torpedą w niewielki otwór wentylacyjnego szybu Gwiazdy Śmierci.
Jego X-skrzydłowiec był namierzany przez aparaturę celowniczą maszyny Dartha
Vadera, a Luke nie potrafił zgubić ścigających go myśliwców typu TIE i maszyn
przechwytujących. Wówczas także sytuacja wyglądała niewesoło... a jednak ojciec
Jacena, Han Solo, pojawił się jakby znikąd i pomógł wujowi wykonać zadanie.
Tym razem Jacen wiedział jednak, że ojca nie ma nigdzie w pobliżu, a nie
potrafił sobie wyobrazić, by ktoś nieoczekiwany wyskoczył z nadprzestrzeni, żeby
wziąć udział w walce i zatroszczyć się o nieprzyjacielską maszynę. Nie mógł
liczyć na to, że będzie miał tyle szczęścia.
W odbiorniku komunikatora rozległy się szumy i trzaski zakłóceń, po których
odezwał się czyjś triumfujący, gburowaty głos. Niestety, nie należał do osoby
spieszącej na ratunek.
- Proszę, proszę... Jacen Solo! Jeden z tych nieznośnych smarkaczy Jedi, na
których natknęliśmy się na najniższych poziomach Coruscant! Pamiętasz mnie?
Nazywam się Norys. Byłem niegdyś przywódcą gangu Zagubionych. Kiedyś ukradłeś
nam jajo jastrzębionietoperza. Najwyższy czas, żebyśmy wyrównali nasze
porachunki. Ha!
Jacen poczuł zimny dreszcz, jaki przewędrował wzdłuż kręgosłupa. Rzeczywiście,
pamiętał barczystego zawadiakę, który uwielbiał niszczyć wszystko, czego
dotknął. Tymczasem Norys ciągnął:
- Twój kolega, ten mały śmieciarz Zekk, postanowił przejść na służbę Drugiego
Imperium, ale ty dokonałeś niewłaściwego wyboru. Chciałem tylko, żebyś wiedział,
kto za chwilę zamieni twoją balię w bryłę żużlu.
- No cóż, dobrze, że znalazł trochę czasu, aby z nami pogawędzić - odezwał się
Peckhum. Mimo iż nie przestawał zmagać się ze sterowniczymi dźwigniami, nie był
w stanie manewrować transportowcem w taki sposób, by unikać strzałów Norysa.
Wykorzystywał cały talent, żeby zapobiec wpadnięciu "Piorunochronu" w nie
kontrolowany lot nurkowy, który zakończyłby się roztrzaskaniem o powierzchnię
księżyca. - Nie sądzę, by zostało nam dużo czasu, ale jestem pewien, że ten
chłopak nie darowałby sobie do końca życia, gdyby unicestwił mój statek, zanim
powie kilka słów na pożegnanie.
Z silników "Piorunochronu" zaczęły się wydobywać kłęby dymu. Na kontrolnych
pulpitach rozjarzyły się następne alarmowe lampki. Tymczasem pilotowany przez
Norysa myśliwiec typu TIE nie przestawał pluć świetlistymi nitkami. Laserowe
błyskawice raz po raz trafiały w powgniatany kadłub, jakby starały się rozerwać
go na strzępy.
Jacen popatrzył na komunikator, ale doszedł do wniosku, że wysyłanie kolejnego
sygnału alarmowego chyba na nic by się nie zdało.
Wierzchołki rosnących w dżungli drzew śmigały pod kadłubem transportowca. Jacen,
nie potrafiąc opanować ogarniającej go paniki, rozejrzał się w prawo i w lewo.
- Chyba to nie jest właściwa chwila, żeby opowiedzieć jakiś dowcip? - zapytał.
Peckhum pokręcił głową.
- Nie bardzo mi teraz do śmiechu, chłopcze - odparł cicho.
ROZDZIAŁ 12
Grube konary i gałęzie drzew rosnących w wilgotnym, cienistym lesie otaczały
Zekka ze wszystkich stron; niemal go przytłaczały. Przypominały mu mroczne
podziemia Coruscant, w których spędził kiedyś tyle czasu. Powoli zaczynał się
czuć jak w domu.
Posługując się repulsorowymi plecakami, Najciemniejszy Rycerz i grupa Ciemnych
Jedi opadli z nieba. Po kilku chwilach odpoczynku, jakie spędzili na
wierzchołkach drzew, utorowali sobie drogę na najniższy poziom. Kiedy pierwsi
wojownicy Brakissa znaleźli się na ziemi, rozproszyli się po dżungli, by
odnaleźć i otoczyć uciekających uczniów Jedi. Chcieli pokonać przeciwników,
których mistrz Skywalker indoktrynował tak długo, aż przyswoili sobie filozofię
życia, wyznawaną przez Rebeliantów.
Zekk nie bardzo znał się na polityce. Orientował się tylko, kim są jego
przyjaciele i podwładni. Wiedział także, kogo powinien uważać za zdrajcę. Miał
tu na myśli przede wszystkim Jacena i Jainę... a zwłaszcza Jainę. Kiedyś myślał,
że może traktować ją jak przyjaciółkę. Niczego przed nianie ukrywał. Dopiero
później, kiedy Brakiss wszystko mu wyjaśnił, Zekk zrozumiał, co naprawdę myśli o
nim Jaina. Dziewczyna zbyt pochopnie osądziła, że nie dysponuje on żadnym
talentem Jedi i nie może się równać ani z nią, ani z jej szlachetnie urodzonym
braciszkiem, Jacenem. Młodzieniec wykazał jednak, że jest wrażliwy na
oddziaływanie Mocy. Udowodnił, że potrafi się nią posługiwać może nie gorzej niż
którekolwiek z bliźniąt.
Mimo to miał nadzieję, że żadne nie zechce stanąć z nim do walki. W przeciwnym
razie musiałby zademonstrować im własną potęgę i udowodnić, że dochowuje
lojalności Drugiemu Imperium. Pamiętał pierwszą poważną próbę, jaką przeszedł,
walcząc z ulubionym uczniem Tamith Kai, Vilasem. Próbę, którą zarozumiały młody
mężczyzna przypłacił życiem.
Uniósł głowę i przekonał się, że jeden z jego Ciemnych Jedi zaplątał się w
gałęzie na wierzchołku jakiegoś drzewa. Przyglądał się, jak jego podwładny
wyciągnął świetlny miecz i machając nim w prawo i w lewo, odciął konary
uniemożliwiające zejście na niższy poziom.
Nagle względną ciszę dżungli zakłócił piekielny skowyt. Nad głowami całej grupy
przeleciała eskadra myśliwców typu TIE, zawzięcie ostrzeliwująca jakieś naziemne
cele. Większość Ciemnych Jedi rozproszyła się i zaczęła przeszukiwać chaszcze.
Zekk przywołał trzech wojowników ciemnej strony, którzy znajdowali się
najbliżej. Wszyscy czterej, z głośnym trzaskiem przedzierając się przez gąszcze
zarośli, zaczęli przeczesywać dziewiczą dżunglę.
Po jakimś czasie dotarli do brzegu szerokiej rzeki, powoli toczącej
brązowozielone wody. Drobne fale pluskały, omywając brzeg i poruszając łodygami
częściowo zanurzonych paproci. W dole rzeki, trochę bliżej ruin wysokiej
świątyni Massassów, unosiła się szturmowa platforma, dowodzona przez złowrogą
Siostrę Nocy.
Zekk przystanął na brzegu rzeki obok trójki podkomendnych. Ciemni Jedi wymienili
spojrzenia i wymownie popatrzyli w niebo. Dobrze wiedząc, o czym myślą,
Najciemniejszy Rycerz kiwnął głową.
- Tak - powiedział. - Wywołajmy burzę. Spowodujmy, że zerwie się wichura, która
powali wszystkie drzewa i wykurzy z kryjówek tych tchórzliwych Jedi.
Zerknął na bezchmurne błękitne niebo, po czym zajrzał w otchłań własnego serca.
Znalazł drzemiący w nim cień gniewu, odzwierciedlającego cały ból i wszystkie
upokorzenia i krzywdy, jakich doznał w życiu. Wiedział, jak posługiwać się
gniewem, aby stał się jego narzędziem albo bronią. Zaczął się skupiać i ściągać
ku sobie masy powietrza. Wyczuł, że stojący za jego plecami inni rycerze ciemnej
strony czynią to samo. Po chwili zauważył, że nad horyzontem zaczynają pojawiać
się kłębiaste chmury. Obserwował, jak gromadzą się, ciemnieją, gęstnieją,
zaczynają sunąć po niebie w jego stronę...
Zerwała się wichura, a powietrze się ochłodziło. Rozległy się pierwsze trzaski
wyładowań, spowodowanych istnieniem statycznych ładunków elektrycznych. Fałdy
obrzeżonej szkarłatną lamówką peleryny Zekka załopotały za jego plecami. Wiatr
wyszarpnął pasemka starannie związanych w koński ogon ciemnych włosów, które
zaczęły smagać twarz młodzieńca. Między piętrzącymi się coraz wyżej burzowymi
chmurami zaczynały przeskakiwać ogniste błyskawice. Przeciągłe grzmoty
zagłuszały nawet wycie silników myśliwców typu TIE, raz po raz przecinających
niebo nad ich głowami.
Zekk się uśmiechnął. Tak, nadciągała potężna, zwycięska burza.
Obserwując, jak chmury ciemnieją i nabrzmiewają, gotowe do uwolnienia niszczącej
mocy sił przyrody, usłyszał nagle przerywane odgłosy laserowych strzałów.
Popatrzył w niebo, na którym toczyła się dziwna bitwa. Zobaczył ciągnący za sobą
warkocz dymu statek, ścigany przez samotny myśliwiec TIE, który bezlitośnie
ostrzeliwując ofiarę, raz po raz raził ją sztychami laserowych błyskawic.
Nie ukrywając zdumienia, rozpoznał toporną, nieforemną sylwetkę "Piorunochronu"
- wysłużonego towarowego transportowca. Statek należał do starego Peckhuma, z
którym mieszkał przez wiele lat, kiedy przebywał na Coruscant.
Peckhum! Mimo tylu różnic, które ich dzieliły, Zekk i siwowłosy pilot byli
bardzo dobrymi przyjaciółmi. Poniewczasie młodzieniec przypomniał sobie, że
stary mężczyzna, pragnąc zarobić kilka dodatkowych kredytów, od czasu do czasu
zaopatrywał akademię Skywalkera w żywność i najpotrzebniejsze urządzenia. Czy
możliwe, że przebywał na porośniętym dżunglą księżycu tego ranka, kiedy
rozpoczął się atak oddziałów Akademii Ciemnej Strony?
Zekk poczuł ukłucie w sercu, a jego żołądek sparaliżowało przerażenie. Przestał
się koncentrować i stracił władzę, jaką sprawował nad nawałnicą.
Masy powietrza, dotychczas ściągane w stronę grupy Ciemnych Jedi, poszybowały w
przeciwnym kierunku. Wichura szarpnęła gałęziami sąsiednich drzew, mimo iż
pozostali wojownicy Brakissa czynili wszystko, co w ich mocy, by podtrzymać
rozpraszającą się burzę.
- Nie, Peckhumie! - szepnął Zekk, wspominając chwile spędzone ze starym
mężczyzną.
Zadarł głowę i obserwował, jak myśliwiec typu TIE razi smugami laserowych
strzałów kadłub nieszczęsnego "Piorunochronu". Błysk niewielkiej eksplozji,
który dostrzegł w pewnej chwili, uświadomił mu, że pokiereszowany towarowy
transportowiec właśnie stracił ostatnie ochronne pole.
"Piorunochron" obniżał lot, a on nie mógł zrobić nic, by zapobiec katastrofie.
Usłyszał za plecami zdumione okrzyki i zrozumiał, że pozostali Ciemni Jedi
stracili całkowicie władzę nad nadciągającą burzą. Wichura wprawdzie nie
przestawała łamać gałęzi i wyrywać z korzeniami młodych drzewek, ale w miarę jak
wojownicy ciemnej strony, jeden po drugim, rezygnowali z manipulowania siłami
przyrody, nawałnica traciła coraz szybciej impet, a chmury się rozpraszały.
Tymczasem podwładni Zekka zauważyli w gąszczu zarośli młodego ucznia Jedi.
Doszli do wniosku, że chłopiec albo usiłował ich zaskoczyć, albo po prostu
ukrywał się w obawie, że go zauważą.
Uczeń wstał i wyszedł z kępy chwastów. Odgarnął z czoła kosmyk blond włosów,
którymi wiatr smagał jego zaróżowione policzki. Był ubrany w szatę tak
nieprawdopodobnie krzykliwą - jaskrawopurpurowo-złoto-zielono-czerwoną - że Zekk
zaczął się obawiać, iż dostanie oczopląsu. Jakim cudem chłopiec mógł chociaż
przez chwilę sądzić, że zdoła się ukryć, mając na sobie takie ubranie?
Sprawiał wrażenie przerażonego, ale zdecydowanego. Wysunął dolną wargę, stanął
prosto i ujął się pod boki. Fałdy jego krzykliwego tęczowego stroju łopotały,
tarmoszone przez ostatnie podmuchy gniewnej wichury.
- No cóż, nie pozostawiacie mi wyboru - odezwał cię chłopiec, po czym chrząknął.
- Nazywam się Raynar i jestem rycerzem Jedi... uhm, kandydatem na rycerza. Albo
natychmiast się poddacie, albo będę musiał was zaatakować.
Dwaj towarzysze Zekka ryknęli serdecznym śmiechem, a potem, krok po kroku,
zaczęli się zbliżać do jasnowłosego chłopca. Raynar cofał się tak długo, aż
uderzył plecami o pień drzewa. Zacisnął powieki i zaczął się skupiać. Wstrzymał
oddech, a jego twarz poczerwieniała, a później okryła się purpurą.
Zekk poczuł delikatne, niewidzialne pchnięcie, i zrozumiał, że uczeń Skywalkera,
nieporadnie posługując się Mocą, usiłuje ich powstrzymać. Dwaj rycerze ciemnej
strony, którzy wyciągnęli zapalone świetlne miecze, chyba nawet tego nie
zauważyli.
Najciemniejszy Rycerz stwierdził jednak, że nie mógłby stać bezczynnie i
przyglądać się, jak jego towarzysze mordują z zimną krwią bezbronną ofiarę.
Chłopiec sprawiał wrażenie dumnego i zuchwałego, ale Zekk dostrzegał w nim coś
jeszcze... Jakąś niewinność?
Zdecydował się błyskawicznie, zanim jego podopieczni zdążyli zrobić użytek z
broni rycerzy Jedi. Uwolnił część własnej energii Mocy, pochwycił chłopca za
połę różnobarwnej szaty, szarpnął w górę i uniósł w powietrze. Błyskawicznie
przerzucił go nad głowami Ciemnych Jedi i cisnął w nurty rzeki. Raynar krzyknął,
szybując w powietrzu, ale po chwili zanurzył się w mętnej, mulistej wodzie.
Dwaj towarzysze Zekka odwrócili się jak użądleni i nie ukrywając gniewu,
popatrzyli na dowódcę. Tymczasem Raynar, oblepiony szlamem i mułem, dopłynął na
płyciznę i zaczął czyścić z błota poplamioną odzież.
- Czasami ważniejsze jest całkowite poniżenie przeciwnika niż zwykłe zabicie -
odezwał się Najciemniejszy Rycerz. - A my poniżyliśmy tego Jedi w sposób,
którego nie zapomni do końca życia.
Stojący przed nim wojownicy zachichotali, uznając trafność tej uwagi. Zekk
zrozumiał, że ich rozbroił... Przynajmniej na razie.
Ponownie skierował tęskne spojrzenie w niebo. Wypatrywał śladu "Piorunochronu",
ale dostrzegł tylko rozwiewającą się smugę dymu. Żałował, że nie mógł jakoś
pomóc staremu przyjacielowi. Zastanawiał się, czy będzie musiał wliczyć śmierć
Peckhuma w koszty zwycięstwa nad uczniami akademii Jedi.
Uszkodzony transportowiec zniknął z widoku, zapewne kierując się ku miejscu,
gdzie miały rozstrzygnąć się z góry przesądzone losy bitwy. Najciemniejszy
Rycerz był pewien, że już nigdy nie dane mu będzie oglądać ani "Piorunochronu",
ani Peckhuma.
ROZDZIAŁ 13
Pilotowany przez Qorla myśliwiec typu TIE leciał nisko nad zielonym, falującym
oceanem liści. Pilot wypatrywał celów, które mógłby wskazywać żołnierzom
Drugiego Imperium, przeczesującym gęstą dżunglę. Pozostali piloci myśliwskiego
skrzydła wykonywali inne zadania. Zapewne krążyli nad dżunglą i ostrzeliwali
wielką świątynię mieszczącą akademię Jedi mistrza Skywalkera.
Qorl wątpił jednak, by jego uczeń Norys pamiętał o wykonywaniu rozkazów.
Zwłaszcza teraz, kiedy rozpętała się bitwa, a w powietrzu zaczęły się krzyżować
błyskawice laserowych strzałów. Obawiał się, że gburowaty osiłek zechce wybierać
cele na oślep, przez co upodobni się do wściekłego gundarka. Prawdopodobnie
zniszczy w ten sposób sporo rebelianckich urządzeń, ale może też pokrzyżować
wiele planów.
Stary pilot czuł w sercu chłód, który z wolna przemieniał się w bryłę twardego
lodu. Na myśl o tym, że znów uczestniczy w powietrznej bitwie, powinien odczuwać
podniecenie i uniesienie. Powinien być wdzięczny, że może raz jeszcze siedzieć
za sterami i walczyć, pilotując własny myśliwiec typu TIE, powierzony mu przez
Drugie Imperium.
Zamiast tego żywił zastrzeżenia. Ogarniały go wątpliwości. Wzdragał się na myśl
o tym, że może dokonał niewłaściwego wyboru. Obawiał się, że Drugie Imperium
może zostać zmuszone do zapłacenia słonej ceny za bitwę, którą właśnie
rozpoczęło.
Szczególne rozczarowanie przeżywał, kiedy myślał o Norysie. Zastanawiając się
nad tym, czy go wybrać, wiedział, że krzepki chłopak przeżył wiele lat w
trudnych warunkach, walcząc z innymi o przetrwanie. Pamiętał też, że Norys był
przywódcą gangu Zagubionych, roszczących sobie prawa do części podziemi na
Coruscant. Wszystko to uczyniło z niego brutalnego, bezwzględnego zabijakę.
Barczysty młodzieniec palił się jednak do nauki. Poprzysiągł sobie, że zostanie
imperialnym żołnierzem. Wydawało mu się, że w ten sposób może nadal sprawować
władzę, nie bojąc się nikogo i niczego. Miał wszystkie cechy charakteru, których
tak bardzo poszukiwało Drugie Imperium.
Qorl wiedział wszakże, że lojalny żołnierz powinien bez wahania wykonywać
wszelkie rozkazy. Imperium nie mogło pozwolić sobie na to, aby jego słudzy
zachowywali się jak wolni strzelcy. Nie mogło dopuścić, aby kierowali się
własnymi zachciankami, a nie rozkazami, otrzymywanymi od zwierzchników. W miarę
jednak, jak Norys przyzwyczajał się do zmienionej sytuacji życiowej, stawał się
coraz bardziej arogancki i zarozumiały, a czasami nawet nieposłuszny.
Chłopak był żądnym krwi zabijaką. Wszystko, co robił, miało służyć niszczeniu,
zadawaniu bólu, odnoszeniu zwycięstwa za wszelką cenę i utwierdzaniu siebie w
przekonaniu, że sprawuje nad wszystkim władzę. Nie walczył, kierując się chwałą
Drugiego Imperium ani potrzebą przywrócenia Nowego Ładu w galaktyce, ani
jakimkolwiek innym politycznym celem. Walczył jedynie po to, aby walczyć. Bez
względu na to, po czyjej stronie stawał, w takim postępowaniu mogło kryć się
śmiertelne zagrożenie.
Qorl zatoczył krąg nad miejscem w dżungli, w którym szalał pożar, wzniecony
przez jeden z bombowców typu TIE. Później zaczął lecieć wzdłuż brzegu rzeki.
Kierował się ku ruinom świątyni, w pobliżu której unosiła się nad koronami drzew
dowodzona przez Tamith Kai bojowa platforma. Nagle usłyszał w odbiorniku
komunikatora czyjś wyraźny, zrozpaczony głos, rozbrzmiewający we wszystkich
możliwych pasmach częstotliwości. Rozpoznał go bez trudu.
- Uwaga, uwaga! Wzywani Nową Republikę. Znaleźliśmy się w krytycznej sytuacji.
Mówi Jacen Solo z Yavina Cztery. Potrzebujemy natychmiastowej pomocy. Jesteśmy
atakowani przez myśliwce i żołnierzy Akademii Ciemnej Strony!
Qorl wyprostował się, poprawił czarny hełm i wyrównał lot maszyny. Przypominał
sobie kilkunastoletnie bliźnięta, które pomogły naprawić jego poprzedni
myśliwiec typu TIE, uszkodzony podczas lądowania na Yavinie Cztery. Pamiętał
brata i siostrę, których uwięził i z którymi później siedział przy ognisku
płonącym obok kryjówki w dżungli. Oboje zaproponowali wówczas, że zostaną jego
przyjaciółmi, i starali się go namówić, żeby zawrócił ze złej drogi i przestał
być lojalnym sługą Imperium. Przypomniał sobie, że wtedy oparł się pokusie. Górę
wzięły przekonania, jakie wpojono mu podczas nauki w imperialnej wojskowej
akademii.
Poddanie się oznacza zdradę.
Qorl odleciał z Yavina Cztery i został przyjęty na służbę w Akademii Ciemnej
Strony. Przyglądał się później, jak porwane bliźnięta są poddawane
rygorystycznym ćwiczeniom, prowadzonym pod nadzorem pałającej żądzą mordu Tamith
Kai i bezlitosnego Brakissa. Qorl był do głębi serca wstrząśnięty postępowaniem
i uwagami, czynionymi przez Siostrę Nocy i naczelnika imperialnej uczelni.
Uświadomił sobie, że oboje mają za nic życie bliźniąt Jedi.
Nikt nigdy się nie dowiedział, że to Qorl pomógł młodym rycerzom uciec z
Akademii Ciemnej Strony. Później, starając się chociaż wobec samego siebie
odpokutować za tę chwilę słabości, czynił wszystko, co mógł, by tym wierniej
służyć Drugiemu Imperium. To on dowodził atakiem na rebeliancki krążownik, z
którego ładowni ukradziono rdzenie jednostek napędu nadświetlnego i baterie do
turbolaserów. To on harował w pocie czoła, aby Norys i inni członkowie gangu
Zagubionych przemienili się w sprawnych, pełnowartościowych szturmowców.
Nagle ujrzał przelatujący nad głową statek, poznaczony bliznami blasterowych
strzałów wysłużony towarowy transportowiec. Maszyna ciągnęła za sobą warkocz
dymu. Qorl rozpoznał jej sylwetkę i przekonał się, że widzi nie uzbrojoną
jednostkę o przestarzałej konstrukcji. Silniki statku nie dysponowały dużą mocą,
a ochronne pola siłowe nie zostały zaprojektowane z myślą o braniu udziału w
jakiejkolwiek walce.
Stary pilot zauważył po chwili, że transportowiec jest ścigany przez pojedynczy
myśliwiec typu TIE.
Czując niesmak i wstyd stwierdził, że pilot imperialnej maszyny, marnując jeden
strzał po drugim, czasami, przez najzwyklejszy przypadek, trafia w powgniatany
kadłub ofiary. Zorientował się, że jedynie kwestią czasu pozostaje, kiedy statek
rozleci się na kawałki.
Nastawił częstotliwość nadajnika komunikatora w taki sposób, by porozumieć się
bezpośrednio z pilotem imperialnej maszyny.
- Pilocie myśliwca typu TIE, zamelduj się - rozkazał zwięźle.
Gburowaty głos, który po chwili rozległ się w słuchawkach hełmu, wcale go nie
zdumiał.
- Tu Norys, staruszku. Nie zawracaj mi głowy. Jestem zajęty strzelaniem do celu.
Qorl przełknął ślinę, ale mimo to poczuł, że jego gardło pozostało suche.
- Norysie, zdołałeś już unieszkodliwić swój cel - oznajmił. - Ten transportowiec
nie jest najważniejszym obiektem, jaki mamy zniszczyć w trakcie tej bitwy.
Otrzymałeś rozkaz, żeby atakować akademię Jedi. Ten statek już nie zdoła
wyrządzić Drugiemu Imperium żadnej krzywdy.
- Odczep się ode mnie, staruszku - odparł Norys. - To mój łup i nie zamierzam z
niego rezygnować.
Qorl zmusił się, by zachować spokój.
- Nie jesteśmy tu po to, żeby zbierać trofea, Norysie. Pamiętaj o tym, że
walczysz ku chwale Drugiego Imperium, a nie po to, żeby stać się bohaterem.
- Możesz kazać się wypchać - warknął Norys. - Nie pozwolę, żeby jakiś stary
tchórz mówił mi, co mam robić.
Gburowaty zabijaka wyłączył komunikator i puścił się w dalszą pogoń za płonącym
transportowcem. Zupełnie nie mierząc, raz po raz posyłał w jego stronę laserowe
błyskawice.
Rozczarowanie, jakie dotąd ogarniało Qorla, zamieniło się we wściekłość.
Postępowanie młodocianego osiłka stało w jaskrawej sprzeczności ze wszystkim,
czym chlubiło się Imperium. Stary pilot przypomniał sobie czasy własnego
szkolenia. Wówczas on i inni kandydaci współdziałali jak elementy precyzyjnej
maszyny. Musieli być zdyscyplinowani, dobrze wychowani i skłonni do wykonywania
rozkazów. Swoim postępowaniem pomagali szerzyć Nowy Ład, który Imperator
zamierzał wprowadzić w całej galaktyce. Warto było walczyć o takie ideały.
Tymczasem Norys kpił w żywe oczy z takiej filozofii życia. Nie dbał, o co
walczy.
Z odbiornika komunikatora rozległ się ten sam głos, zajmujący wszystkie pasma
częstotliwości:
- Tu mówi Jacen Solo. Znaleźliśmy się w rozpaczliwym położeniu. Wzywamy pomocy.
Jakiś myśliwiec usiłuje zestrzelić nasz transportowiec. Proszę... czy ktoś nie
zechciałby nam pomóc?
Dręczony niepokojem Qorl obniżył lot maszyny, tak że leciała teraz tuż nad
wierzchołkami drzew. Jacen Solo należał do szlachetnych przeciwników. Był
uczciwy i odważny, mimo iż związał swój los z grupką Rebeliantów, a nie z Drugim
Imperium. Czy jednak mógł ponosić za to winę? Przecież jego matka sprawowała
funkcję przewodniczącej rządu Rebeliantów.
W przeciwieństwie do niego Norys mógł dokonać wyboru. Rozrośnięty w barach
wyrostek wiedział, w jakim celu jest szkolony. Z ochotą przywdział imperialny
mundur i robił wszystko, żeby zostać pilotem, a mimo to nie postępował zgodnie z
regułami. Był właściwie tylko bezdusznym, bezlitosnym, żądnym krwi zabijaką.
Jego myśliwiec typu TIE nie przestawał lecieć w strumieniu gazów wydechowych,
ciągnących się za uszkodzonym, niezdolnym do walki transportowcem. Spod
wsporników silników statku wydobywały się kłęby dymu. W pewnej chwili Qorl
zauważył, że zanikło ostatnie pole siłowe, chroniące dotąd kadłub jednostki.
Ujrzawszy to, Norys dał ognia z luf laserowych działek. Pokrył płyty poszycia
nowymi czarnymi bliznami.
Qorl pstryknął przełącznikiem i przesłał energię do systemów uzbrojenia, a potem
włączył urządzenie celownicze. Uświadamiał sobie, że rażony nie ustającymi
strzałami Norysa "Piorunochron" może za kilka sekund eksplodować. Nie zdziwiłoby
go, gdyby nawet wówczas zabijaka nie przestał strzelać do płonących szczątków,
by upewnić się, że nikt nie przeżyje katastrofy.
Poczuł, że wzbiera w nim obrzydzenie. Wyłączył zasilanie obwodu mikrofonu
komunikatora i mruknął do siebie:
- Czy stracę godność, jeżeli zabiję kogoś, kto swoim postępowaniem udowodnił, że
nie wie, czym jest honor?
Kiedy odbywał szkolenie w imperialnej akademii, szczegółowo zapoznał się z
podzespołami i urządzeniami myśliwca typu TIE. Dobrze znał wszystkie jego słabe
punkty. Wiedział, co robić, by je zniszczyć.
Wziął na cel dysze wylotowe reaktorów maszyny Norysa.
Tymczasem młodociany zabijaka, całkowicie ignorując uwagi instruktora, nie
przestawał zasypywać kadłuba "Piorunochronu" lawiną laserowych błyskawic. Jedyną
różnicę stanowiło to, że teraz czekał dłużej przed oddaniem następnego strzału,
zupełnie jakby napawał się ostatnimi chwilami lotu starego transportowca.
"Piorunochron" zakołysał siew locie. Zapewne jego piloci podjęli ostatnią próbę
uniknięcia trafienia.
Qorl namierzył myśliwiec Norysa.
Przycisnął guzik spustowy i wystrzelił.
Maszyna Norysa eksplodowała w locie. Zamieniła się w ognistą kulę i zniknęła tak
szybko, że młodociany zabijaka chyba nawet nie miał czasu krzyknąć ze zdumienia.
Zawstydzony faktem, że jego postępowanie jest zdradą interesów Drugiego
Imperium, Qorl nawet nie usiłował porozumieć się z pilotami "Piorunochronu". Po
prostu zmienił kurs i skierował się w stronę głównego pola walki. Tymczasem
uszkodzony transportowiec poleciał dalej, z trudem utrzymując siew powietrzu.
Prawdopodobnie piloci walczyli, aby wylądować, nie rozbijając się o gałęzie i
konary.
ROZDZIAŁ 14
W powietrzu nad akademią Jedi i w otaczającej wielką świątynię dżungli toczyły
się zacięte walki. Tymczasem imperialny dywersant Orvak czołgał się metr po
metrze coraz dalej, nie rezygnując z wykonania drugiej części starannie
opracowanego planu.
Pozostawił myśliwiec typu TIE na polanie, w pobliżu generatorów siłowego pola.
Zniszczył je, wysadzając w powietrze urządzenia zasilające, ale zamierzał tam
powrócić, kiedy upora się z trudniejszym zadaniem. Nie zauważony przez nikogo,
od kilku godzin przedzierał się przez najdziksze ostępy, zmierzając w kierunku
ogromnej świątyni.
W pobliżu płonęło kilka drzew, wysyłając ku niebu kłęby siwego cuchnącego dymu.
Z oddali dolatywały odgłosy blasterowych strzałów, a od czasu do czasu także
buczenie świetlnych mieczy. Imperialny komandos nie przestawał się czołgać,
starając się zachowywać jak najciszej. Nie mógł ryzykować, że przypadkowy odgłos
ujawni miejsce, w którym się znajduje.
Szkoleni przez Skywalkera uczniowie Jedi opuścili w popłochu wielką świątynię i
rozbiegli się po dżungli, żeby toczyć pojedynki z wojownikami mistrza Brakissa.
Pozostawili obiekt bez ochrony, ułatwiając mu pracę.
Skradając się w stronę prastarej budowli, wciąż jeszcze otoczonej przez gęstą
dżunglę, Orvak dostrzegł na omszałych ze starości kamiennych blokach całkiem
świeże czarne smugi, osmalone miejsca, w które trafiły laserowe strzały i
protonowe ładunki wybuchowe, zrzucane z powietrza przez pilotów bombowców typu
TIE. Wszędobylskie pędy winorośli, jeszcze niedawno oplatające boki kamiennej
piramidy, pod wpływem płomieni sczerniały, poskręcały się i zeschły. Oderwały
się od kamiennych bloków i spoczęły jedne na drugich u stóp zigguratu. Jeden
ładunek wybuchowy, który eksplodował szczególnie blisko świątyni, zniszczył
wrota hangaru, wskutek czego obronna flota Skywalkera nie mogła poderwać się do
lotu.
Orvak z radością pomyślał, że wreszcie gigantyczna budowla, która przetrwała w
niemal nie naruszonym kształcie całe tysiąclecia, została nadwerężona.
Uszkodzenia nie były jednak zbyt duże. Musi zatem dokończyć dzieła zniszczenia.
Poruszając się bardzo ostrożnie i raz po raz kryjąc w zaroślach osłoniętą hełmem
głowę, imperialny sabotażysta pełznął dalej. Szarpał pędy dzikiej winorośli i
wyrywał z korzeniami paprocie, aż w końcu znalazł się na skraju dżungli,
dochodzącej niemal do samej tylnej ściany wielkiej budowli.
Po niebie nie przestawały śmigać myśliwce typu TIE, podobne do złowieszczych
drapieżnych ptaków. Orvak popatrzył w górę. W skrytości ducha życzył pilotom
powodzenia.
Z boku wielkiej piramidy zobaczył przestronny dziedziniec, zapewne niedawno
wybrukowany albo tylko oczyszczony z porastających go krzaków i chwastów.
Przeciwległy koniec placu przylegał do murów kamiennej budowli, w których
dostrzegł mroczny prostokąt drzwi. Wyobrażając sobie, jakie ćwiczenia musieli
wykonywać tu uczniowie Jedi, Orvak ostrożnie stanął na skraju dziedzińca.
Przekonał się, że między kamieniami i płytami zaczęły na nowo wyrastać pierwsze
chwasty. Niewątpliwie po kilku następnych miesiącach od chwili, kiedy zniszczy
świątynię, dżungla triumfalnie powróci, żeby upomnieć się o to, co jej odebrano.
Pomyślał, że dopiero to będzie oznaczało ostateczny koniec akademii Jedi. Miał
nadzieję, że do tego czasu zdąży wrócić na pokład Akademii Ciemnej Strony. Może
nawet zostanie awansowany na oficera i obejmie służbę na którymś gwiezdnym
niszczycielu... Wszystko zależało od tego, czy pomyślnie wykona drugą część
zadania.
Kiedy strzelanina się nasiliła, a w dżungli niedaleko świątyni eksplodowało
kilka bomb protonowych, Orvak zdecydował się rozpocząć akcję. Nisko pochylony,
przebiegł przez wybrukowany kamieniami dziedziniec. Zdążał ku ciemnemu otworowi
drzwi wiodących do zagadkowej świątyni Rebeliantów.
Kiedy znalazł się na progu, na chwilę przystanął. Cieszył się, że aparatura
hełmu przefiltruje wszystkie trujące wyziewy, jakie mogły wydostawać się z
wnętrza. Któż mógł wiedzieć, jakie straszliwe pułapki pozakładali czarownicy
Jedi?
Posłużył się umieszczonymi w hełmie czujnikami, aby stwierdzić, w jakich
miejscach mogły zostać ukryte owe urządzenia. Żadnych jednak nie odnalazł... Nie
zdziwił się, ponieważ atak oddziałów Akademii Ciemnej Strony nastąpił tak
nieoczekiwanie, że z pewnością rycerze Jedi nie mieli czasu przygotować się do
obrony.
Poprawił pakunek na plecach i wszedł do wielkiej świątyni Massassów. Mimo iż nie
znał rozkładu pomieszczeń, pobiegł korytarzem. Mijał komnaty mieszkalne, wielkie
jadalnie, ale nie zauważył niczego ciekawego, co warto byłoby wysadzić w
powietrze.
Dotarł do szybu turbowindy i zjechał na najniższy poziom, na którym mieścił się
zamknięty hangar z lądowiskiem. Liczył na to, że może właśnie tam wykorzysta
najlepiej pozostałe ładunki wybuchowe. Spodziewał się, że ich eksplozje zniszczą
całą flotę rebelianckich gwiezdnych statków. Kiedy jednak wyskoczył z kabiny
turbowindy, niemal nie mógł uwierzyć własnym oczom. Mimo półmroku panującego w
wielkim pomieszczeniu, zorientował się, że na płycie lądowiska znajduje się
tylko jeden mały statek. Zwrócił uwagę na dziwne opływowe kształty i kadłub,
pokryty lśniącym pancerzem. Nie zauważył niczego więcej. Żadnej floty gwiezdnych
statków, żadnych silnych systemów uzbrojenia. Parsknął pogardliwie, nie umiejąc
ukryć rozczarowania.
Nagle w hangarze rozjęczały się sygnały alarmowe. Czerwone mrugające światła
poraziły oczy imperialnego dywersanta. W jego kierunku, przeraźliwie gwiżdżąc i
piszcząc, zaczął sunąć niewielki baryłkowaty robot. Z końcówki spawalniczej,
wystającej z cylindrycznego korpusu automatu, tryskały snopy błękitnych
wyładowań elektrycznych.
Ogarnięty paniką Orvak wpadł do kabiny turbowindy i przycisnął guzik kontrolny,
aby zamknąć drzwi klatki. Czy możliwe, by podstępni rycerze Jedi wykorzystali do
obrony hangaru cały zastęp androidów-morderców? Śmiercionośnych, silnie
uzbrojonych automatów, słynących z tego, że nigdy, przenigdy nie chybiały?
Zanim skrzydła drzwi się zamknęły, a klatka zaczęła sunąć na wyższe poziomy,
przerażony sabotażysta po raz ostatni rzucił okiem na płytę lądowiska.
Uświadomił sobie, że napastnik był tylko samotnym astronawigacyjnym robotem,
który tocząc się po metalowych płytach, wydawał standardowe alarmowe dźwięki,
jakie konstruktorzy zapisali w pamięci jego komputera. Wszystko wskazywało na
to, że w hangarze nie przebywał nikt, kto mógłby je usłyszeć.
Komandor Orvak, wyraźnie odprężony, nerwowo zachichotał. Samotny
astronawigacyjny robot! Zawsze zdumiewał się, ilekroć widział najzwyklejsze
automaty, mające o sobie zbyt wysokie mniemanie. Natychmiast przestał się bać,
że może wpaść w pułapkę.
Tak czy inaczej, musiał znaleźć inne miejsce, które nadawałoby się do jego celu.
Mające większe znaczenie.
W końcu znalazł to, czego szukał. Na najwyższym poziomie ogromnej piramidy.
Wjechał turbowindąna samą górę, a potem wyszedł z kabiny. Trzymając blaster
gotowy do strzału, aby móc trafić każdego, kto wyłoniłby się z mrocznego kąta,
imperialny komandos ostrożnie wkroczył do wielkiej komnaty audiencyjnej.
Jej ściany wyłożono polerowanymi płytami i ozdobiono różnobarwnymi kamykami. W
przeciwległym krańcu wznosiło się podwyższenie. Orvak wyobraził sobie, że to
właśnie stamtąd instruktorzy Rebeliantów wygłaszali przemówienia do uczniów.
Prawdopodobnie na tym samym podwyższeniu dekorowali jedni drugich medalami za
zwycięstwa, odniesione w trakcie walk przeciwko prawowitym władcom galaktyki.
Możliwe też, że właśnie tam odprawiali swoje ohydne czary.
Tak - pomyślał. - To miejsce nadaje się doskonale.
Zrzucił z barków plecak i przystąpił do wykonania zadania. Poruszał się szybko,
czując przyspieszone uderzenia serca. Cieszył się na myśl o tym, że niedługo
zakończy akcję, w której stracił życie jego towarzysz, Dareb. Ściągnął z głowy
czarny hełm, żeby lepiej widzieć w niepewnym blasku promieni słonecznych, które
wpadały przez umieszczone w sklepieniu świetliki.
W powietrzu nad dżunglą snuły się chmury dymu, podobne do ciemnej wodnej farby,
którą jakiś malarz usiłował zamazać błękit nieba. W wielkiej komnacie
rozbrzmiewało echo strzałów bitew, toczących się w leśnej głuszy. Orvak nie
słyszał jednak żadnych dźwięków dobiegających z wnętrza świątyni. Nie widział
także, by cokolwiek się w niej poruszało. Doszedł do przekonania, że wielka
piramida jest całkowicie wyludniona. Nie musiał się spieszyć. Mógł poświęcić
trochę więcej czasu, by jak najlepiej wykonać zadanie.
Ruszył w stronę podwyższenia, nie przejmując się tym, że jego podkute buty
głośno dźwięczą w zetknięciu z kamiennymi płytami posadzki. Odszukał umieszczone
pośrodku wielkiej sali najlepsze miejsce. Pomyślał, że to właśnie stąd siła
potwornej eksplozji powinna skierować się we wszystkie strony. Ściągnął grube
skórzane rękawice, żeby móc szybciej posługiwać się precyzyjnymi elektronicznymi
podzespołami.
Pracując szybko, ale uważnie, wyjął cztery ostatnie termiczne detonatory, jakie
mu pozostały, po czym sprzągł wszystkie ze sobą. Później dołączył je do jednego
urządzenia odmierzającego upływ czasu, a następnie umieścił w czterech punktach
komnaty, mniej więcej w takich samych odległościach od centralnego czasomierza.
Leżące na posadzce rozciągnięte przewody kojarzyły mu się ze szprychami
ogromnego koła.
Tak, eksplozja będzie naprawdę wspaniała.
W idealnym przypadku, kiedy wszystkie detonatory eksplodują równocześnie, siła
wybuchu powinna unieść w powietrze sklepienie świątyni jak ogromny głaz,
wyrzucony z czeluści czynnego wulkanu. Fala uderzeniowa wyrwie w posadzce
komnaty audiencyjnej wielką dziurę i przeniknie na niższe poziomy, na których
rozsadzi mury prastarej budowli. Cała piramida runie i legnie w gruzach.
Osiągnie stan, w jakim powinna znajdować się od dawna.
Orvak skończył rozkładać detonatory i powrócił do centralnego czasomierza.
Uklęknął na wypolerowanej posadzce i zaczął nastawiać pokrętła mechanizmu
zegarowego. Z przewrotną satysfakcją pomyślał, że w tej sali już nigdy nie
wysłuchają wykładów żadni Rebelianci. Ani jeden z przyszłych rycerzy Jedi nie
nauczy się tu rebelianckiej filozofii życia. W wielkiej komnacie nie odbędzie
się więcej żadna ceremonia dekorowania medalami czy świętowania odniesionego
zwycięstwa.
Wkrótce cała świątynia zamieni się w ruinę.
Klęcząc na posadzce, Orvak wystukał na klawiaturze kombinację będącą kodem
uzbrajającym ładunki wybuchowe. Na obudowach wszystkich detonatorów,
rozmieszczonych w czterech punktach ogromnej sali, zaczęły mrugać zielone
lampki. Sygnalizowały gotowość do pracy i zarazem żądanie wydania ostatecznego
rozkazu.
Rzuciwszy okiem na wszystkie ładunki wybuchowe, imperialny komandos uśmiechnął
się do siebie, po czym wcisnął guzik, oznaczony: AKTYWACJA. Dopiero z tą chwilą
czasomierz zaczął odliczać upływ czasu. Orvak musiał teraz jak najszybciej
opuścić mury akademii Jedi.
Poruszył się i chciał wstać z posadzki. Oparł dłoń na wypolerowanej kamiennej
płycie, ale kątem oka dostrzegł, że pod ścianą poruszyło się coś błyszczącego,
opalizującego i odbijającego rozproszone światło... coś niemal przezroczystego.
Zalśniło tęczowym blaskiem, jakby rozszczepiło jakiś promień słońca, który wpadł
przez jeden ze świetlików.
Orvak wyciągnął blaster i nie wstając z posadzki, zamarł w obronnym przysiadzie.
- Kto tam? - zapytał, starając się nadać głosowi jak najgroźniejsze brzmienie.
Po chwili znów ujrzał taki sam błysk. Wydało mu się, że dostrzega opalizujący
podłużny kształt, wijący się i pełznący ku niemu po płytach posadzki. Po chwili
jednak ponownie stracił go z oczu.
Kilkakrotnie wystrzelił z blastera, mierząc w miejsce, w którym ostatnio
dostrzegł tęczowe błyski. W kamiennych płytach utworzyły się sczerniałe
wgłębienia. Śmiercionośne błyskawice odskoczyły od gładkiej płyty i poszybowały
we wszystkie strony, aby ponownie odbić się od kamiennych ścian i powrócić ku
środkowi komnaty. Widząc to, Orvak rozpłaszczył się na posadzce. Obawiał się, że
w każdej chwili może zostać zaatakowany przez ukrytych obrońców świątyni.
Stracił z widoku dziwną, opalizującą rzecz, ale nie przestał się zastanawiać nad
tym, co właściwie widział. Doszedł do wniosku, że niewątpliwie musiała to być
jakaś podstępna sztuczka, do jakiej uciekli się czarownicy Jedi, żeby odwrócić
jego uwagę. Nie powinien wyciągać blastera i strzelać, ale nie zamierzał dać się
pochwycić jakiemuś rycerzowi Jedi.
W tej samej chwili poczuł, że coś ukłuło go w dłoń, wspierającą się o kamienną
płytę. Spojrzał tam i zobaczył, że w dwóch nakłutych miejscach pojawiły się
kropelki krwi. Zauważył także trójkątny łeb jakiegoś gada - szklistego,
kryształowego węża!
- Hej! - krzyknął, nie wiedząc, co ma o tym sądzić.
Zanim zdążył wstać z posadzki, kryształowy gad rozwarł szczęki, a później opadł
na posadzkę i wijąc się zaczął pełznąć w kierunku szczeliny, widocznej w
pobliskiej ścianie. Orvak zauważył jeszcze błysk światła, po czym dziwaczny wąż
zniknął, jakby nigdy go nie było.
Imperialny dywersant stwierdził jednak, że i tak nie bardzo się tym przejmuje. Z
wolna ogarniała go przemożna chęć ułożenia się do snu. Wywołany ukąszeniem ból
zaczynał przemieniać się w nieszkodliwe mrowienie. Ogarnięty sennością Orvak
pomyślał, że kiedy się obudzi, z pewnością poczuje się o wiele lepiej.
Wyciągnął się na kamiennych płytach i zapadł w głęboki sen, nie przejmując się
tym, że leży tuż obok odliczającego upływ czasu urządzenia.
Tymczasem cyferki na miniaturowej tarczy nie przestawały przeskakiwać,
nieubłaganie dążąc do osiągnięcia stanu, kiedy pokażą same zera.
ROZDZIAŁ 15
Tenel Ka stała na krawędzi szturmowej platformy. Napinała mięśnie, przygotowując
ciało i zmysły Jedi do walki.
Zwinęła cienką linkę i złożyła ramiona kotwiczki, a potem umieściła jedno i
drugie w kieszeni u pasa. Następnie wyciągnęła silnie umięśnioną rękę i
pochwyciła sporządzoną z zęba rankora rękojeść świetlnego miecza. Uniosła ją i
wysunęła energetyczną klingę. Tuż za dziewczyną stał o wiele wyższy od niej
Lowbacca. Najeżył wszystkie kłaki rudobrązowej sierści i cofnął ciemne wargi, by
obnażyć groźne kły. Trzymał oburącz podobną do potężnej pałki rękojeść, z której
wystawało ostrze barwy roztopionego brązu.
Przebywający na wyższym pokładzie bojowej platformy szturmowcy, zdumieni
pojawieniem się nieoczekiwanych gości, natychmiast ruszyli w ich stronę.
Wyciągnęli blastery. Ani przez sekundę nie wątpili, że za chwilę ich pokonają.
- O rety, panie Lowbacco - odezwał się na ich widok Em Teedee. - Może powinniśmy
zaplanować tę akcję chociaż odrobinę staranniej?
Lowie warknął, ale Tenel Ka się wyprostowała. Nie straciła wiary we własne
umiejętności.
- Moc jest z nami - oznajmiła. - I to jest fakt.
Nad głowami obojga młodych rycerzy Jedi przeleciał samotny bombowiec typu TIE.
Jego pilot właśnie zrzucił kilka protonowych ładunków wybuchowych w różnych
miejscach dżungli. Zewsząd dobiegały odgłosy blasterowych strzałów.
Nad pokładem szturmowej platformy wznosiła się nadbudówka mieszcząca stanowisko
dowodzenia. Stała na nim odziana w czarną pelerynę Siostra Nocy Tamith Kai,
podobna do ogromnego drapieżnego ptaka. Odwróciła się w stronę dwojga intruzów,
a wówczas jej szkarłatnowiśniowe wargi cofnęły się, ukazując zęby. Tymczasem
Tenel Ka i młody Wookie postąpili trzy kroki w kierunku czekających szturmowców.
Jeden z zakutych w białe pancerze żołnierzy, widocznie bardziej zdenerwowany
widokiem młodych Jedi niż pozostali, uniósł blaster i strzelił. Wojowniczka z
Dathomiry machnęła świetlistym ostrzem i bez trudu odbiła wiązkę energii, która
poszybowała ku niebu.
Później, jakby ona i Lowie ustalili to zawczasu, oboje głośno krzyknęli i
skoczyli ku szturmowcom. Wymachiwali tak szybko klingami świetlnych mieczy, że
imperialni żołnierze, chociaż raz po raz strzelali z blasterów, wpadli w panikę.
Młody Wookie i wojowniczka z Dathomiry przedarli się przez ich szeregi jak
tornado.
Stojąca nieco wyżej na stanowisku dowodzenia Tamith Kai oparła ręce o poręcz
pomostu i w milczeniu przyglądała się walce.
- Dziewczyna należy do mnie - odezwała się w pewnej chwili. - Za chwilę
osobiście zmiażdżę jej serce.
Tenel Ka raz jeszcze machnęła świetlistą klingą i wyeliminowała z dalszej walki
następnego szturmowca. Odwróciła się, kiedy usłyszała głos Siostry Nocy. Czuła
przyspieszone uderzenia serca, które biło w jej piersi niczym młot, ale
oddychała spokojnie, miarowo. Przygotowała się do tej walki i pokładała zaufanie
we własnej sile i fizycznej sprawności. Wierzyła, że odniesie zwycięstwo.
- To oznacza, że musisz odtąd sam radzić sobie z pozostałymi szturmowcami, Lowie
- powiedziała.
Jednym skokiem znalazła się na pomoście dowodzenia, gotowa stoczyć pojedynek z
groźną przeciwniczką.
Młody Wookie zaryczał na znak, że potrafi sprostać wyzwaniu, ale przypięty do
jego pasa miniaturowy android-tłumacz nie wyglądał na przekonanego.
- Proszę, niech pan uważa, panie Lowbacco - zapiszczał, wyraźnie przerażony. -
Nie byłoby rozsądnie, gdyby dał się pan opanować manii wielkości.
Szturmowcy widząc, że mogą walczyć teraz tylko z jednym intruzem, rzucili się na
młodego Wookiego. Lowbacca wcale jednak nie uważał, że szala zwycięstwa
przechyliła się na jego niekorzyść.
Tymczasem Tenel Ka stała przed Siostrą Nocy dumnie wyprostowana, nie okazując
ani cienia trwogi. Uniosła turkusowe ostrze świetlnego miecza. Pamiętała, że
kiedy ostatnio walczyła z groźną wiedźmą, zaskoczyła ją niespodziewanym atakiem
i omal jej nie obezwładniła.
- Jak tam twoje kolano, Tamith Kai? - zapytała.
W fioletowych oczach Siostry Nocy pojawiły się złowieszcze błyski. Wiedźma
kpiąco pokręciła głową.
- Powinnaś natychmiast się poddać, słabełuszko - powiedziała. - Nie jesteś na
tyle godną przeciwniczką, żebym miała pokazywać ci próbkę moich umiejętności.
Coś takiego! Jednoręka dziewczyna śmie sądzić, że może stanowić dla mnie jakieś
zagrożenie!
- Zbyt dużo mówisz - odparła młoda wojowniczka. - A może przypuszczasz, że smród
twojego oddechu może być dobrą bronią podczas walki ze mną?
- Spędziłaś za dużo czasu, wałęsając się z tymi smarkaczami Jedi - odezwała się
Tamith Kai. - Zapomniałaś o szacunku, jaki powinnaś okazywać zwierzchnikom.
Wiedźma dźgnęła powietrze zagiętymi palcami. Posłała w kierunku dziewczyny dwie
niebiesko-czarne wiązki energii ciemnej strony.
- Nie widzę tu nikogo, kogo miałabym uważać za zwierzchnika - odparła dumnie
Tenel Ka.
Odbiła krzaczaste błyskawice ostrzem miecza. W następnej chwili posłużyła się
Mocą, aby wspomóc własne szlachetne myśli i uczucia. Otoczyła się nimi jak
siłowym polem. Siostra Nocy, wyraźnie zaskoczona, cofnęła się o dwa kroki.
Tymczasem walczący nieco niżej Lowbacca nie przestawał wymachiwać klingą
świetlnego miecza, trzymanego w jednej dłoni. W pewnej chwili wyciągnął drugą
rękę i pochwycił zakutego w biały pancerz szturmowca, który miał nieszczęście
znaleźć się najbliżej. Popchnął go na trzech innych imperialnych żołnierzy.
Wszyscy czterej zwalili się na płyty pokładu. Pozostali szturmowcy palili się do
walki z samotnym przeciwnikiem, ale zbytnio się tłoczyli i nie mogli zrobić
właściwego użytku z blasterów. Wyglądało na to, że uwierzyli, iż potrafią
pokonać rozzłoszczonego Wookiego jedynie dysponując nad nim przewagą liczebną.
Popełniali w ten sposób poważny błąd.
Stojąca na pomoście dowodzenia Siostra Nocy przeszła w inny róg, ale nie
odrywała rozbawionego spojrzenia od młodej wojowniczki z Dathomiry. Tymczasem
Tenel Ka pewnie trzymała rękojeść świetlnego miecza. Ona także wpijała szare jak
granit oczy w fioletowe źrenice niebezpiecznej przeciwniczki.
Nad głowami obu kobiet krążyło teraz co najmniej kilka bombowców typu TIE.
Wszystko przemawiało jednak za tym, że pilotów bardziej interesuje przebieg
toczącej się na platformie walki niż bombardowanie celów ukrytych w gąszczach
dżungli.
Siostra Nocy zgięła ręce. W każdej dłoni zaczęła się tworzyć kula oślepiającego
błękitnego światła. Raz po raz rozbłyskiwała jeszcze jaśniejszymi krzaczastymi
błyskawicami. Rosła, nabierała mocy, potężniała... Tenel Ka zrozumiała, że musi
wykorzystać fakt, iż Tamith Kai poświęca całą uwagę przygotowaniom do następnego
ataku, i zaskoczyć j ą czymś niespodziewanym.
Wiedźma stała w pobliżu krawędzi pomostu dowodzenia. Kierowała spojrzenie na
własne dłonie, a nie na położony nieco poniżej poziom, gdzie w najlepsze toczył
się zacięty bój między Lowbacca a szturmowcami. W pewnej chwili wyprostowała i
uniosła ręce. Między czubkami palców przeskakiwały iskry energii złej Mocy,
czekającej na chwilę, kiedy zostanie uwolniona.
Tenel Ka zamarkowała cios turkusową klingą świetlnego miecza, po czym bez
ostrzeżenia posłużyła się energią jasnej Mocy. Skierowała ją przed siebie niczym
wyciągniętą rękę, wymierzoną prosto w Siostrę Nocy. Pchnęła wiedźmę na tyle
silnie, że złowieszcza kobieta zatoczyła się i oparła o barierkę, która jednak
nie wytrzymała impetu pchnięcia i pękła. Tamith Kai rozpaczliwie zaskrzeczała i
przewinęła się nad poręczą. Ogniste błyskawice poszybowały ku niebu, nie robiąc
nikomu krzywdy, ale o włos chybiły opancerzony kadłub bombowca typu TIE, który
właśnie przelatywał nad szturmową platformą.
Siostra Nocy spadła na niższy poziom, gdzie Lowbacca zmagał się ze szturmowcami.
Młody Wookie groźnie warknął, odwracając głowę w stronę wiedźmy. W tej samej
chwili imperialni żołnierze, zamierzając w końcu obezwładnić przeciwnika,
rzucili się do kolejnego ataku, ale Tamith Kai, zapewne rada, że ma na kim
wyładować wściekłość, rozrzuciła ich we wszystkie strony.
Stojąca na pomoście dowodzenia Tenel Ka usłyszała nagle narastający skowyt
silników jakiejś maszyny. Uniosła głowę i ujrzała bombowiec typu TIE, zbliżający
się koszącym lotem i kierujący na nią lufy laserowych działek! Obserwowała, jak
wyskakują z nich jaskrawe błyskawice i topią metalowe płyty pomostu pod jej
stopami.
Zaczęła dziwny taniec, raz po raz przeskakując z nogi na nogę. Wykorzystując
zespolenie własnego organizmu z Mocą, starała się przewidywać, w które miejsce
trafi następna błyskawica. Laserowe strzały niosły zbyt duże ilości energii,
żeby mogła odbijać je klingą miecza. Stała samotna, nie chroniona przez żaden
pancerz, nie mając wielkich szans podczas takiej walki.
Poczuła się nieswojo, kiedy uświadomiła sobie tę prawdę. Ponuro się uśmiechnęła
i postanowiła, że podejmie to wyzwanie. Ryk silników nieprzyjacielskiej maszyny
narastał i dziewczyna wiedziała, że za chwilę bombowiec przeleci nad jej głową.
Zablokowała klingę świetlnego miecza tak, że pozostawała ona przez cały czas
włączona, po czym postarała się przewidzieć trajektorię lotu imperialnej
maszyny. Nagłym ruchem nadgarstka wyrzuciła w powietrze wykonaną z zęba rankora
rękojeść broni.
Kiedy wykonywała ćwiczenia Jedi, wiele czasu poświęciła na rzucanie do celu.
Posługiwała się włóczniami i nożami tak długo i doszła do takiej wprawy, że
trafiała za każdym razem. Teraz jednak nie starczało czasu na przygotowania, a
poza tym jej broń miała do pokonania o wiele większą odległość niż zazwyczaj.
Mimo to dzielna dziewczyna ani przez chwilę nie zwątpiła we własne umiejętności.
Zauważyła, że pilot bombowca typu TIE zaczyna zataczać łuk i podrywa maszynę.
Zapewne zamierzał zawrócić i przystąpić do następnej próby.
Tymczasem świetlny miecz, nie przestając wirować w locie, unosił się coraz wyżej
i wyżej. W pewnej chwili, kiedy trafił w kadłub maszyny, rozbłysnął oślepiającym
turkusowym blaskiem. Tenel Ka stwierdziła, że wbrew jej oczekiwaniom nie odciął
żadnego panelu bocznego dostarczającego energię różnym podzespołom. Mimo to
świetlista klinga odłupała stabilizator lotu i wyszarpała sporą dziurę w
kadłubie. Przecięła go i przeszła na drugą stronę, po czym, nie przestając
koziołkować w locie, zaczęła opadać w stronę zielonego morza drzew rosnących w
pobliżu brzegu rzeki.
Niezdolna wymówić choćby słowa, Siostra Nocy wściekle zawyła. Odbiła się od
płyty pokładu i jednym skokiem znalazła się na pomoście dowodzenia. Jej czarna
peleryna zatrzepotała jak skrzydła kruka rzucającego się na ofiarę. Z oczu
Tamith Kai strzelały fioletowe błyskawice.
Ujrzawszy samotną jednoręką dziewczynę, nie uzbrojoną nawet w świetlny miecz,
Siostra Nocy wybuchnęła głośnym śmiechem. W jej gardłowym, chrapliwym, kpiącym
rechocie kryło się szyderstwo.
- Teraz nie tylko jesteś okaleczona, ale także zostałaś rozbrojona - parsknęła,
krztusząc się i spoglądając wymownie na kikut ręki Tenel Ka. - Marnujesz mój
czas i nadużywasz mojej cierpliwości, dziecko. Oszczędź sobie i mnie kłopotów.
Połóż się na pokładzie i pogódź ze śmiercią.
Tenel Ka spiorunowała Siostrę Nocy lodowatym spojrzeniem. Nie wahając się,
postąpiła krok w jej stronę.
- Możliwe, że zostałam rozbrojona - powiedziała - ale nigdy nie jestem
bezbronna.
Podeszła jeszcze bliżej. Niespodziewanym ruchem uniosła lewą nogę i obróciwszy
stopę w stawie skokowym, zaczepiła czubek buta tuż za kostką nogi wiedźmy.
Równocześnie pchnęła rozczapierzoną dłonią Siostrę Nocy i przewróciła ją na
metalowe płyty pomostu.
Usłyszała głośne okrzyki przerażonych i ogarniętych paniką szturmowców. Po
chwili dołączył się do nich narastający jazgot silników uszkodzonego bombowca
typu TIE. Tenel Ka uniosła głowę i zaryzykowała spojrzenie w niebo. Zareagowała
niemal odruchowo, jeszcze zanim uświadomiła sobie, co się dzieje.
Bombowiec typu TIE, który trafiła klingą świetlnego miecza, zdołał jednak
utrzymać się w powietrzu, a nawet zawrócił. Leciał dalej, mimo iż cała rufowa
część kadłuba stała w płomieniach. Pozbawiona zdolności manewrowania imperialna
maszyna kołysała się w locie z boku na bok i leciała raz wyżej, a raz niżej.
Ogarnięty paniką pilot kierował ją ku szturmowej platformie.
Tenel Ka wyczuwała jego przerażenie. Lotnik Akademii Ciemnej Strony nie
wiedział, co robić, i doszedł do wniosku, że platforma może być ostatnią szansą
ratunku. Zapewne zamierzał na niej wylądować, licząc na to, że w ten sposób
uchroni bombowiec od niemal pewnej katastrofy. Tenel Ka w mgnieniu oka
zorientowała się jednak, że maszyna nie słucha sterów i leci zbyt szybko, żeby
mogła bezpiecznie osiąść na pokładzie platformy.
Siostra Nocy, zaślepiona wściekłością i nienawiścią, nie zwracała uwagi na to,
co się dzieje. Wyciągnęła rękę i usiłowała pochwycić kostkę Tenel Ka zagiętymi
palcami, które były zakończone przypominającymi szpony paznokciami. Wiedźma nie
przeczuwała, że i jej, i wszystkim innym grozi śmiertelne niebezpieczeństwo.
Młoda wojowniczka nie zamierzała tracić cennego czasu na dalszą walkę,.
Szarpnąwszy nogę, uwolniła but z palców Siostry Nocy Przeskoczyła nad odzianą w
czarne szaty wiedźmą i wylądowała na niższym poziomie, pośród szturmowców
walczących z Lowbaccą.
Imperialni żołnierze, którzy pierwsi zauważyli nadlatujący bombowiec, rozbiegli
się we wszystkie strony, aby pilot miał gdzie wylądować.
- Lowbacco, musimy stąd uciekać. - Tenel Ka schwyciła kosmatą rękę młodego
Wookiego.
Lowie zaryczał. W następnej sekundzie rozległ się piskliwy głos miniaturowego
androida.
- Nareszcie. Uważam, że to jak najbardziej sensowna propozycja.
Młoda wojowniczka i Lowbaccą pospieszyli do krawędzi platformy, unoszącej się
nad falującym oceanem liści. Popatrzyli na leniwie płynącą w dole rzekę i
gęstwinę gałęzi drzew, rosnących na brzegach.
Tamith Kai, która pozostała na pomoście dowodzenia, w końcu zorientowała się, że
jej życie jest zagrożone. Skowyt silników nadlatującego bombowca typu TIE
zmienił się w ryk, a później niemal w łoskot. Siostra Nocy krzyknęła, nakazując
pełniącym służbę w środku platformy pilotom, by zwiększyli moc silników
repulsorowych i przelecieli w inne miejsce.
Doskonale wiedziała jednak, że nie zdążą wykonać rozkazu.
Lowie i Tenel Ka, nie zastanawiając się dłużej, odbili się od krawędzi i
skoczyli. Liczyli na to, że znajdą bezpieczne miejsce, w którym będą mogli
wylądować.
Jeszcze szybowali w powietrzu, posługując się Mocą, by kontrolować prędkość
opadania, kiedy uszkodzony bombowiec typu TIE rozbił się o górny pokład
szturmowej platformy Akademii Ciemnej Strony i natychmiast eksplodował. Siłę
eksplozji silników zwielokrotniły ładunki wybuchowe, których pilot albo nie
zdążył zrzucić, albo o nich zapomniał. Maszyna przeleciała na wylot przez oba
opancerzone pokłady, po czym roztrzaskała się o drzewa.
Pancerne płyty platformy, wirując w powietrzu jak płatki śniegu, pofrunęły we
wszystkie strony. W niebo strzelił słup ognia przedzierającego się przez kłęby
czarnego dymu, a niezgrabna konstrukcja runęła, rozrywana siłami eksplozji
zgromadzonych na pokładach ładunków wybuchowych.
Nieforemna bryła niemożliwych do rozpoznania szczątków eksplodowała jeszcze
kilka razy, po czym pogrążyła się w nurtach rzeki...
ROZDZIAŁ 16
Laserowe błyskawice, wystrzeliwane z luf działek myśliwców typu TIE ścigających
Jainę, raz po raz przelatywały koło porwanej maszyny. Jedna ognista nitka
musnęła skraj sześciokątnego panelu z ogniwami energetycznymi. Przysmażyła go,
zaskwierczała, po czym odbiła się w postaci snopu oślepiających iskier.
Pilotowany przez Jainę myśliwiec zaczął koziołkować. Dziewczyna starała się
odzyskać panowanie nad sterami, ale zorientowała się, że jej maszyna straciła
część mocy. Mimo to leciała dalej, napędzana przez wyciszone silniki,
zaprojektowane z myślą o dokonywaniu zaplanowanego sabotażu, a nie lataniu z
dużymi prędkościami. Piloci ścigających Jainę nieprzyjacielskich myśliwców
natychmiast wykorzystali to i jeszcze bardziej przyspieszyli.
Dziewczyna robiła rozpaczliwe uniki, to podrywając maszynę, to nurkując. Jakiś
czas leciała tuż nad wierzchołkami drzew, aby później wznieść się niemal pionową
świecą w niebo. Liczyła na to, że któryś imperialny pilot popełni błąd i zawadzi
o konar drzewa, zderzy się z myśliwcem kolegi albo wykona jakiś inny manewr,
powodujący eksplozję maszyny.
Niestety, jej nadzieje się nie spełniły.
Tymczasem trzej prześladowcy zbliżyli się tak bardzo, że mogli trafić myśliwiec
Jainy, nie uciekając się do pomocy urządzeń celowniczych. Dziewczyna zrozumiała,
że nie umknie, jeżeli szybko nie posłuży się jakąś sztuczką. Wykorzystując
umiejętności, nabyte podczas wykonywania przez wiele tygodni ćwiczeń Jedi,
zwiększyła szybkość myśli i precyzję ruchów. Pociągnęła za dźwignię sterowniczą
i wprawiła maszynę w ruch wirowy, zataczając równocześnie tak ciasny łuk, że po
chwili leciała w kierunku trójki nieprzyjaciół. W mgnieniu oka przebyła
odległość dzielącą ją od prześladowców. Miała czas na oddanie tylko jednego
strzału.
Nie zmarnowała okazji.
Jej laserowa błyskawica rozszarpała podbrzusze nieprzyjacielskiej maszyny typu
TIE. Pozbawiła ją zdolności manewrowania i rozhermetyzowała kabinę. Pilot wypadł
przez otwór i koziołkując w locie, zniknął w gąszczu liści.
Jaina przemknęła między dwoma pozostałymi imperialnymi myśliwcami. Z maksymalną
szybkością poleciała w przeciwnym kierunku. Kiedy piloci Akademii Ciemnej Strony
zorientowali się, co zrobiła, zatoczyli obszerne łuki i zawrócili. Mimo to po
kilkunastu sekundach znów zaczęli zmniejszać odległość dzielącą ich od ofiary.
Dziewczyna przeniosła spojrzenie na pulpit sterowniczy. Usiłowała wypatrzyć
pośród rozmieszczonych na nim przyrządów, wskaźników i przełączników taki, który
mógłby w czymś pomóc. Miała nadzieję, że może uda się jej znaleźć tajemniczą
broń, w jaką został wyposażony ten egzemplarz imperialnego statku. W głębi ducha
wątpiła jednak, czy znajdzie coś, co pozwoliłoby umknąć prześladowcom.
Nagle jej spojrzenie spoczęło na niewielkim guziku, obok którego widniał napis:
TŁUMIK ZASILANIA SILNIKÓW JONOWYCH. Jaina uświadomiła sobie, że przyciśnięcie
guzika spowodowałoby przesłanie dodatkowej porcji energii do silników, które
pracowały tak cicho, ponieważ wykorzystywały zaledwie ułamek dostępnej mocy.
Nie wahając się ani sekundy, przycisnęła guzik i włączyła tłumiki zasilania.
Usłyszała nasilający się charakterystyczny skowyt i poczuła, że maszyna śmignęła
jak wyrzucona z procy. Przyspieszenie docisnęło plecy dziewczyny do oparcia
fotela i wywołało na jej twarzy dziwny grymas. Myśliwiec zaczął lecieć o wiele
szybciej niż jakakolwiek inna jednostka, którą Jaina miała dotąd okazję
pilotować.
Dziewczyna pomyślała, że gdyby jeszcze bardziej przyspieszyła, może prześladowcy
straciliby ją z pola widzenia. Mogłaby wówczas skierować maszynę ku orbicie i
zatoczyć łuk wysoko nad księżycem, tak by nie zauważył jej żaden inny imperialny
pilot. Później na jakiś czas zmniejszyłaby dopływ energii i korzystając z tego,
że silniki pracując wiele ciszej, poszybowałaby w przestworza. Wykorzystałaby
fakt, że kadłub jej maszyny został pokryty ochronną warstwą, dzięki której
myśliwiec typu TIE nie mógł być wykryty przez sygnały skanerów... Może w taki
sposób zdołałaby ocalić życie.
Zwiększone przyspieszenie sprawiało, że z trudem poruszała rękami. Mimo to
wystrzeliła świecą w górę, zamierzając jak najszybciej przelecieć przez
atmosferę i znaleźć się na orbicie.
Para ścigających ją imperialnych pilotów powtórzyła ten manewr. Jaina nie miała
pojęcia, czy przyspieszenie, jakie osiągnęła maszyna, pozwoli jej lecieć z
większą prędkością niż ta, jaką osiągają normalne myśliwce typu TIE, ale
wiedziała, że powinna zostawić prześladowców jak najdalej za sobą, a później
postarać się ich przechytrzyć.
Atmosfera stawała się coraz rzadsza. Przestworza zmieniły kolor najpierw na
ciemnopurpurowy, aby w końcu przybrać barwę nieprzeniknionej czerni. Ku swojemu
rozczarowaniu Jaina zobaczyła jednak, że dwa ścigające ją myśliwce typu TIE znów
zaczęły się zbliżać. Ich sylwetki powiększały się może nie tak szybko jak
poprzednio, ale wciąż goniły za nią, zamiast maleć i niknąć. Dziewczyna
zrozumiała, że jej plan nie ma szans na spełnienie... Nie zdoła umknąć
prześladowcom i rozpłynąć się w mrokach przestworzy. Nie wykorzysta przewagi,
jaką daj e ochronna powłoka jej maszyny.
Zastanawiała się, czy mogłaby powtórzyć poprzedni manewr, którym już raz
zaskoczyła imperialnych pilotów. Czy zdołałaby zawrócić i stawić czoło jednemu,
tak by drugi jej nie trafił? Istniała niewielka szansa, że zestrzeliłaby obie
maszyny, zanim zbici z tropu piloci zdążą przestawić celowniki. Jaina nie bardzo
jednak wierzyła, że po raz drugi udałaby się jej taka sztuczka.
Sytuacja zaczynała być beznadziejna.
Już miała poddać się zniechęceniu i rozpaczy, kiedy stwierdziła, że przestworza
przed dziobem jej myśliwca połyskują i falują. Ujrzała statki wyłaniające się z
nadprzestrzeni... i zrozumiała, że oto przybywają posiłki! Okręty wojenne,
zmobilizowane przez rząd Nowej Republiki! Serce dziewczyny skoczyło i zaczęło
bić jak szalone. Flota nie była liczna, ale doskonale uzbrojona i gotowa stanąć
do walki przeciwko Akademii Ciemnej Strony. Widocznie alarmowy sygnał, jaki miał
wysłać Jacen, jednak dotarł do Coruscant.
Jaina wydała radosny okrzyk, po czym zmieniła kurs i lecąc jak pocisk,
skierowała się prosto ku gromadzie koreliańskich korwet i kanonierek. Domyśliła
się, że władze Nowej Republiki zdążyły przygotować tylko takie jednostki do
walki w obronie akademii Jedi.
Porwany myśliwiec typu TIE zadrżał, kiedy Jaina, przekraczając czerwone kreski,
oznaczające granice bezpieczeństwa, popchnęła dźwignię przyspieszenia do oporu.
Uszkodzony wskutek poprzedniego trafienia sześciokątny panel nadal nie
dostarczał wystarczających ilości energii.
- Szybciej, szybciej - powtarzała dziewczyna, raz po raz przygryzając dolną
wargę.
Uświadomiła sobie, że jej maszyna musi wytrzymać jeszcze tylko kilka chwil.
Jeszcze tylko kilka sekund.
Tymczasem kadłub lecącej na czele floty koreliańskiej korwety zaczynał
olbrzymieć przed dziobem myśliwca. Mimo to dwaj ścigający dziewczynę imperialni
piloci nie dawali za wygraną. Trzymali się w tej samej odległości, ale nie
przestawali zasypywać jej seriami laserowych strzałów.
Jaina starała się czynić uniki, by uniknąć trafienia, dopóki nie znajdzie się w
zasięgu dział kilku najbliższych jednostek republikańskiej floty. W pewnej
chwili zauważyła, że otworzyły ogień. Jaskrawe smugi niosących potężną energię
turbolaserowych strzałów przemknęły jednak tak blisko myśliwca dziewczyny, że
skwierczące błyskawice omal jej nie oślepiły.
Jaina dopiero po kilku sekundach uzmysłowiła sobie, że artylerzyści statków
Nowej Republiki strzelają do niej!
Natychmiast zrozumiała, czego nie wzięła pod uwagę w swoich obliczeniach.
Pilotując imperialny myśliwiec, leciała jak pocisk w stronę przybywającej z
odsieczą floty. Była ścigana przez dwie inne imperialne maszyny, które
zasypywały ją lawinami laserowych strzałów, ale nie robiły jej żadnej krzywdy.
Dowódcy korwet musieli dojść do wniosku, że wszystkie trzy jednostki są
pilotowane przez samobójców, gotowych poświęcić życie, byle tylko unicestwić ich
statki.
Jaina schwyciła mikrofon, nastawiła komunikator na nadawanie w szerokim paśmie
częstotliwości i wykorzystując całą moc, krzyknęła:
- Wzywam flotę Nowej Republiki! Nie strzelajcie, nie strzelajcie! Mówi Jaina
Solo. Lecę porwanym imperialnym myśliwcem!
Ujrzała, że z boku pojawiają się następne statki, stanowiące przypadkową
zbieraninę, ale mające na kadłubach namalowany znak orbitalnej stacji
wydobywczej Landa Calrissiana. Jaina pamiętała, że ciemnoskóry mężczyzna
zapuszczał się w głąb kłębowiska gazów otaczających jądro Yavina, poszukując w
nich drogocennych klejnotów corusca.
- Jaina Solo? - W odbiorniku komunikatora myśliwca rozległ się głos zdumionego
Calrissiana. - Młoda damo, co właściwie tu robisz?
- Zamieniam się w gwiezdny pył, jeżeli zaraz nie zajmiecie się tymi dwiema
maszynami, które siedzą na moim ogonie!
Do rozmowy włączył się admirał Ackbar.
- Przestawiamy celowniki - powiedział. - Niczego się nie obawiaj, Jaino Solo.
- Lecę pierwszą maszyną - przypomniała zdenerwowana dziewczyna. - Nie
zestrzelcie niewłaściwego myśliwca! No, na co jeszcze czekacie?
W pobliżu jednostki Jainy przemknęło chyba kilkadziesiąt turbolaserowych
błyskawic. Leciały tak blisko siebie, że przestworza zamieniły się w utkaną z
ognistych nitek śmiercionośną pajęczynę. Kolejne kilkanaście błyskawic wyleciało
z luf dział koreliańskich kanonierek i statków należących do osobistej floty
Landa Calrissiana. Po sekundzie oba myśliwce typu TIE zamieniły się w ogniste
kule. Dopiero wówczas Jaina odetchnęła z prawdziwą ulgą.
Admirał Ackbar, przebywający na stanowisku dowodzenia korwety lecącej na czele
szyku, rozkazał otworzyć wrota hangaru i poinformował o tym dziewczynę,
wysyłając specjalny sygnał.
- Zapraszamy na pokład, Jaino Solo - powiedział. - Zaopiekujemy się tobą do
czasu zakończenia walki z Akademią Ciemnej Strony. Uważam, że w taki sposób
najlepiej przyczynimy się do zapewnienia bezpieczeństwa personelowi akademii
Jedi.
- Przypuszczam, że to rzeczywiście najlepszy sposób - zgodziła się dziewczyna. -
Chciałabym jednak zaraz po tym, kiedy skończycie, znaleźć się na księżycu, żeby
wziąć udział w walce u boku brata i przyjaciół.
- Jeżeli zwyciężymy - zauważył Ackbar - możesz nie mieć z kim walczyć.
Kiedy porwany myśliwiec typu TIE osiadł na płycie lądowiska w hangarze korwety,
Jaina wygramoliła się z kabiny. Jej czoło pokrywały ciężkie krople potu, ale
uśmiech na twarzy dowodził, że dziewczyna cieszy się, iż nie musi dłużej walczyć
z imperialnymi pilotami. Zapewne nie odczuwała również potrzeby ujęcia w dłonie
sterów jakiejkolwiek innej nieprzyjacielskiej maszyny. Co prawda, pierwsza próba
okazała się podniecającym doświadczeniem, ale niekoniecznie takiego rodzaju,
żeby Jaina chciała przystępować do następnej.
Przywitała się z kilkoma żołnierzami Nowej Republiki, pospiesznie przeczesała
palcami długie, proste brązowe włosy, a później pobiegła do szybu turbowindy.
Kiedy znalazła się na mostku, zajęła miejsce u boku admirała Ackbara. Stamtąd
najlepiej mogła obserwować, jak jego flota przygotowuje się do ataku na
przypominającą kolczasty pierścień złowieszczą imperialną stację.
Okręty Nowej Republiki zaczęły ostrzeliwać ośrodek szkolący Ciemnych Jedi,
jeszcze zanim zbliżyły się do powierzchni Yavina Cztery. Osłaniające Akademię
Ciemnej Strony potężne siłowe pola przejmowały energię ognistych błyskawic, ale
można było się zorientować, że słabną pod wpływem nieustającego ostrzału.
W pobliżu imperialnej gwiezdnej stacji znieruchomiały także statki Landa
Calrissiana. One również zaczęły bombardować ją laserowymi błyskawicami. Jaina
doszła do wniosku, że atakowana lawinami ognistych sztychów imperialna uczelnia
z pewnością już wkrótce zostanie unicestwiona.
Ackbar przycisnął guzik włączający zasilanie mikrofonu komunikatora.
- Wzywam Akademię Ciemnej Strony - powiedział. - Poddajcie się i przygotujcie na
przyjęcie oddziału abordażowego.
Jaina nie miała jednak czasu, by się odprężyć. Nikt spośród personelu
nieprzyjacielskiej gwiezdnej stacji nie odpowiedział na wezwanie, a jeden z
przebywających na mostku korwety oficerów taktyków nagle zawołał:
- Panie admirale! W pobliżu sterburty wykryliśmy gwałtowny skok ciśnienia
nadprzestrzeni! Wygląda na to, że cała...
Jaina spojrzała na iluminator i stwierdziła, że z nadprzestrzeni wyłania się
grupa budzących przerażenie imperialnych jednostek. Gwiezdne niszczyciele
sprawiały wrażenie pospiesznie skonstruowanych albo tylko zmodernizowanych;
dziewczyna zauważyła jednak, że ich nowoczesne turbolaserowe działa są gotowe do
strzału.
- A oni skąd się tutaj wzięli? - usłyszała jęk Calrissiana, który wydobył się z
głośnika komunikatora.
Tymczasem w przestworzach nie przestawały pojawiać się kolejne statki. Wszystkie
należały do świetnie uzbrojonej floty, dochowującej wierności Drugiemu Imperium.
Nie czekając, aż nawigatorzy ustalą namiary, imperialni artylerzyści
rozpoczynali ostrzeliwanie jednostek floty Nowej Republiki.
- Włączyć ochronne pola! - rozkazał natychmiast Ackbar. Odwrócił się w stronę
Jainy i popatrzył na nią wielkimi, okrągłymi, przerażonymi, podobnymi do rybich
oczami. - Wygląda na to, że mimo wszystko możemy mieć kłopoty - dodał cicho.
ROZDZIAŁ 17
Luke Skywalker stanął przed ruinami prastarej budowli Massassów, zwanej
Świątynią Błękitnego Liścia, wzniesionej na przeciwległym brzegu rzeki.
Konstrukcja miała kiedyś kształt wysmukłej piramidy, ale jeżeli nie liczyć
wspierającego się na cylindrycznych kamiennych kolumnach frontonu, pozostał z
niej jedynie stos strzaskanych bloków. Mistrz Jedi przybył sam, po raz kolejny
licząc na to, że uda mu się przekonać Brakissa. Mimo to był przygotowany do
walki.
To właśnie te ruiny wybrał naczelnik Akademii Ciemnej Strony na miejsce
spotkania, konfrontacji... a możliwe, że nawet pojedynku, gdyby osiągnięcie
porozumienia okazało się niemożliwe.
Luke przez chwilę wsłuchiwał się w odgłosy napływające od strony dżungli.
Słyszał skrzeczenie stworzeń, przemykających w gęstym poszyciu, śpiew ptaków,
gnieżdżących się nad jego głową pośród pędów winorośli, i kanonadę wystrzałów
laserowych działek imperialnych myśliwców, bezustannie krążących po niebie w
poszukiwaniu nowych celów. Skręcał się na myśl o tym, że musi być sam i czekać
bezczynnie, aż pojawi się Brakiss. Tymczasem powinien przebywać razem z uczniami
i walczyć wraz z nimi przeciwko oddziałom, wysłanym przez dowódców Akademii
Ciemnej Strony.
Miał jednak do wykonania inne zadanie - o wiele pilniejsze, ważniejsze i
trudniejsze. Musiał powstrzymać przywódcę Ciemnych Jedi... Mężczyznę, który był
kiedyś jego uczniem.
Spostrzegł nagle, że rozchyliły się gałęzie gęstych krzaków rosnących na skraju
polany, w pobliżu ozdobionej płaskorzeźbami kamiennej kolumny. Z zarośli wyłonił
się młody mężczyzna. Stąpał lekko i z wdziękiem, jakby bez wysiłku, ale każdy
ruch znamionował pewność siebie. Na nieskazitelnie gładkiej, posągowo pięknej
twarzy ukazał się szeroki uśmiech.
- Witaj, Luke'u Skywalkerze, mój były mistrzu Jedi - odezwał się Brakiss. -
Przybyłeś, żeby mi się poddać, jak sądzę? Żeby w pokorze przyznać, że
przewyższam cię pod względem umiejętności?
Luke nie odwzajemnił jego uśmiechu.
- Zjawiłem się, żeby z tobą porozmawiać - odparł. - Tak, jak sobie życzyłeś.
- Obawiam się, że sama rozmowa nie wystarczy - oświadczył Brakiss. - Czy widzisz
tam, na niebie, moją Akademię Ciemnej Strony? Właśnie w tej chwili pojawiają się
obok niej okręty Drugiego Imperium. Mimo tych mizernych posiłków, jakie
przyleciały na odsiecz twojej uczelni, nie możesz się spodziewać, że zwyciężysz.
Przyłącz się do nas, gdyż tylko w ten sposób zapobiegniesz dalszemu przelewowi
krwi. Dobrze wiem, że gdybyś tylko zechciał zapoznać się z siłami, o których
dotychczas nie chciałeś nic wiedzieć, także mógłbyś stać się potężnym mistrzem
Jedi, Skywalkerze.
Luke pokręcił głową.
- Daj spokój, Brakissie - powiedział. - Twoje słowa i kuszenie potęgą ciemnej
strony nie robią na mnie najmniejszego wrażenia. To prawda, byłeś kiedyś moim
uczniem. Ujrzałeś światłość jasnej strony i uświadomiłeś sobie, że możesz czynić
dobro, a jednak stchórzyłeś i uciekłeś. Mimo to jeszcze nie jest za późno.
Zaufaj mi i przyłącz się do mnie. Poszukamy razem i odnajdziemy resztki
światłości, jakie jeszcze drzemią w twoim sercu.
- W moim sercu nie znajdziesz ani odrobiny światłości - oznajmił naczelnik
Akademii Ciemnej Strony. - Nie przybyłem tu, żeby się z tobą przekomarzać.
Jeżeli nie okażesz się rozsądny i natychmiast się nie poddasz, będę musiał cię
pokonać, a potem wziąć szturmem to, co jeszcze pozostanie z twojej akademii
Jedi.
Jednym płynnym ruchem wyciągnął rękojeść świetlnego miecza, ukrytą dotąd w
rękawie srebrzystego płaszcza. Kiedy nacisnął guzik, ukazało się świetliste
ostrze. W miejscu zetknięcia z obudową miało kilka sterczących we wszystkie
strony ognistych kolców, podobnych do pazurów. Mistrz Ciemnych Jedi ciężko
westchnął.
- To będzie doprawdy bezsensowna strata - powiedział.
- Nie pragnę walki z tobą - odezwał się Skywalker.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
- Uczynisz, co zechcesz. A ja oszczędzę sobie kłopotów i rozetnę cię na połowy
tam, gdzie stoisz.
Unosząc świetliste ostrze, ruszył w stronę przeciwnika.
Odruchy mistrza Jedi pozwoliły mu zareagować dosłownie w ostatniej chwili. Luke
odskoczył, pomagając sobie odrobiną Mocy, żeby zwiększyć sprężystość i długość
skoku. Wylądował na rozstawionych i ugiętych nogach, po czym pochylił się i
odpiął zawieszoną na biodrze rękojeść własnego miecza.
- Będę się bronił, Brakissie - powiedział - ale jest jeszcze tyle rzeczy, jakich
mógłbyś się nauczyć, gdybyś zechciał powrócić do akademii Jedi.
Naczelnik imperialnej uczelni głośno się roześmiał.
- A kto miałby być moim nauczycielem? Może ty? - zadrwił. - Przestałem uważać
cię za mistrza, Skywalkerze. Istnieje o wiele więcej rzeczy, o których nie masz
pojęcia. Uważasz, że jestem słaby, ponieważ opuściłem mury twojej uczelni, zanim
ukończyłem naukę? Kim jesteś, żebyś miał prawo tak uważać? Sam zapoznałeś się
tylko z cząstką wiedzy. Przez pewien czas szkoliłeś się pod kierunkiem Obi-Wana
Kenobiego, dopóki nie zabił go Darth Vader. Następnie przebywałeś jeszcze krócej
u mistrza Yody, ale później i jego opuściłeś... Kiedy służyłeś wskrzeszonemu
Imperatorowi, miałeś okazję wspiąć się na wyżyny własnych umiejętności, ale nie
wykorzystałeś jej i zrezygnowałeś. Prawdę mówiąc, nigdy nie doprowadzałeś do
końca niczego, co zaczynałeś.
- Nie zamierzam zaprzeczać - odezwał się Luke, unosząc ostrze miecza w obronnym
geście.
Brakiss zaatakował i obie klingi, głośno skwiercząc, przez chwilę się stykały.
Na twarzy mistrza Ciemnych Jedi pojawił się grymas. Mężczyzna wykrzywił wargi i
ukazując zęby ruszył do drugiego ataku, ale Luke zasłonił się klingą własnego
miecza.
- Nauczałeś nas, że proces stawania się rycerzem Jedi jest wyprawą mającą na
celu odkrycie samego siebie - przypomniał Brakiss. - Od czasu, kiedy opuściłem
twoją akademię, nie przestawałem tego robić ani na chwilę. Odrzuciłem twoje
nauki, ale dowiedziałem się więcej... o wiele więcej. Moje poznanie własnych
możliwości okazało się o całe niebo głębsze 5 wszechstronniejsze niż twoje,
Skywalkerze, ponieważ ty zamknąłeś przed sobą wiele drzwi wiodących do
prawdziwej wiedzy. - Uniósł brwi, a w jego oczach błysnęło wyzwanie. - A ja
otworzyłem te drzwi i dowiedziałem się, jakie kryją się za nimi skarby.
- Osoba, która świadomie naraża się na śmiertelne niebezpieczeństwo, nie jest
odważna, ale po prostu głupia - stwierdził Luke.
- A zatem właśnie ty jesteś takim głupcem - odciął się Brakiss.
Pochylił się i machnął poziomo świetlistą klingą, zamierzając przeciąć nogi
Luke'a na wysokości kolan. Mistrz Skywalker obrócił dłoń w nadgarstku, skierował
ostrze broni ku ziemi i odparował cios przeciwnika. Nie przestając się bronić,
bezustannie podstawiał klingę pod ostrze miecza Brakissa i zmuszał go do
cofania. Fałdy srebrzystego płaszcza naczelnika Akademii Ciemnej Strony łopotały
za jego plecami niczym skrzydła wielkiego kruka.
- Nie uda ci się wygrać - zauważył w pewnej chwili Skywalker.
- Jeszcze się o tym przekonamy - odparł mistrz Ciemnych Jedi.
Otworzył się na przepływ energii ciemnej strony. Wzbudził w sobie jeszcze
większy gniew i zaatakował ze zdwojoną siłą. Zadając cios za ciosem, usiłował
podsycić rozpalający się w nim płomień nienawiści.
Mimo jego wysiłków mistrz Skywalker, zachowując absolutną pogodę ducha, wciąż
się bronił. Przez cały czas uważnie obserwował przeciwnika.
- Pozwól, żeby ogarnął cię spokój, Brakissie - odezwał się w pewnej chwili. -
Odpręż się i przestań denerwować... Spraw, aby łagodność uśmierzyła twój gniew;
aby cię ukoiła.
Brakiss tylko się roześmiał. Jego nienagannie ułożone blond włosy były teraz
zmierzwione. Przylepiły się do czoła, na które wystąpiły krople potu.
- Skywalkerze, ile razy będziesz próbował mnie nawrócić? -zapytał. - Ścigałeś
mnie zawsze, ilekroć uciekałem od ciebie i twoich nauk. Czy naprawdę nie
potrafisz pogodzić się z przegraną?
- Pamiętam, jak spotkaliśmy się w tamtej fabryce na Telti, gdzie zajmowałeś się
produkcją androidów - odparł Luke. - Namawiałem cię wówczas, żebyś się do mnie
przyłączył. Teraz także masz okazję.
Brakiss parsknął, po czym lekceważąco machnął ręką.
- Tamta fabryka nic dla mnie nie znaczyła - powiedział. - Musiałem się czymś
zająć, do czasu, aż odkryłem w sobie prawdziwe powołanie. Porzuciłem ją, żeby
stworzyć Akademię Ciemnej Strony.
- Może powinieneś rozejrzeć się za innym powołaniem - zauważył Skywalker.
Machnął ostrzem miecza, żeby odbić kolejny cios, który zadał mistrz Ciemnych
Jedi.
Widząc, że w ten sposób nie zdoła pokonać przeciwnika, Brakiss postanowił uciec
się do innej taktyki. Zamiast zaatakować Skywalkera, machnął mieczem,
zamierzając przeciąć jedną z wysokich kolumn podtrzymujących część frontonu
świątyni. Filar był wyszczerbionym marmurowym słupem, na którego powierzchni
wyryto symbole starożytnych Sithów i litery pisma Massassów. Kiedy świetliste
ostrze miecza Brakissa zagłębiło się w kamieniu, trysnęły fontanny oślepiających
iskier. Klinga przeszła na drugą stronę. Pod wpływem siły ciężkości,
porastających kolumnę pędów winorośli i masy podtrzymywanych kamiennych bloków,
filar zachwiał się i zakołysał.
Widząc, że kamienna kolumna dzieli się na dwie części, Luke rzucił się w bok, by
go nie zmiażdżyła. Razem z filarem runął fragment frontowego nadproża Świątyni
Błękitnego Liścia. Oplatane pędami winorośli kamienie, z trzaskiem zderzając się
o siebie, rozleciały się we wszystkie strony, by potoczyć się po miękkiej
murawie. Luke uskakiwał przed nimi raz w tę, raz w inną stronę, tak że żaden nie
wyrządził mu krzywdy.
- Wygląda na to, że potrafisz poruszać się jak baletnica, Skywalkerze - zakpił
naczelnik imperialnej akademii.
- Wygląda na to, że potrafisz odnosić się do starożytnych budowli bez należytego
szacunku - odparł mistrz Jedi. Kaszląc, aby pozbyć się z gardła drobin kurzu,
przeskoczył przez kilka kamiennych bloków i znów stanął przed Brakissem. - Może
powinieneś sprawdzić, jak radzą sobie twoi Ciemni Jedi. Od jakiegoś czasu moi
uczniowie odnoszą w walkach z nimi same zwycięstwa.
Słyszał odgłosy toczonych w dżungli pojedynków i z utęsknieniem oczekiwał
chwili, kiedy będzie mógł tam wrócić i pomagać młodym rycerzom Jedi. Spotkanie z
byłym uczniem, który wkroczył na złą drogę, odwracało jego uwagę od ważniejszych
spraw i prowadziło donikąd.
- Myślę, że poświęciłem ci wystarczająco dużo czasu - odezwał się po chwili. -
Możesz albo się poddać, albo pokonam cię podczas walki. Muszę wracać do swoich
zajęć. Powinienem pomóc bronić akademii Jedi.
Kiedy po raz pierwszy ruszył do ataku, zamierzając jak najszybciej zakończyć
walkę, w zazwyczaj pogodnych i spokojnych oczach Brakissa pojawił się ledwo
zauważalny cień niepewności. Mistrz Jedi nacierał coraz śmielej, ani na chwilę
nie tracąc jednak skupienia i pogody ducha. Zmienił kierunek ruchu własnego
miecza w taki sposób, aby ostrze nie zetknęło się z ognistą klingą broni
przeciwnika. Mógłby nadać ciosowi większą siłę i odciąć dłoń byłego ucznia -
podobnie, jak Vader odciął kiedyś jego rękę - ale nie zamierzał okaleczać
Brakissa w taki sposób. Pragnął tylko uszkodzić jego miecz świetlny.
Energetyczna klinga broni Skywalkera przeszła przez koniec rękojeści miecza
mistrza Ciemnych Jedi pomiędzy czubkami zaciśniętych palców a miejscem, skąd
wyłaniało się świetliste ostrze. Końcowe dwa centymetry ciemnego cylindra, gdzie
wystawały ogniste pazury, odłączyły się od reszty obudowy i topiąc się w
bezkształtną masę, legły na murawie.
Brakiss zaskrzeczał i wypuścił kikut rękojeści świetlnego miecza, z którego nie
przestawały tryskać fontanny iskier. Nie nadająca się do użytku obudowa dymiąc i
płonąc spoczęła na trawie. Powoli zamieniała się w zbieraninę elektronicznych i
optycznych podzespołów, z których żaden nie działał prawidłowo.
Władca Akademii Ciemnej Strony uniósł ręce nad głowę i wycofał się na skraj
polany.
- Nie zabijaj mnie, Skywalkerze! - krzyknął. - Proszę, daruj mi życie!
Na jego twarzy odmalowało się przerażenie nieproporcjonalnie wielkie w stosunku
do istniejącego zagrożenia. Mistrz Ciemnych Jedi musiał z pewnością wiedzieć, że
Luke Skywalker nie miał nigdy zwyczaju zabijania z zimną krwią bezbronnych
przeciwników. Zdrętwiały z przerażenia, Brakiss zaczął gorączkowo przebierać
palcami przy zapince utrzymującej na ramionach srebrzystą szatę.
Mistrz Jedi ruszył ku niemu, ale na wszelki wypadek nie opuszczał ostrza
świetlnego miecza.
- Jesteś teraz moim jeńcem, Brakissie - oznajmił surowo. - Nadszedł czas, by
położyć kres tej bitwie. Wydaj rozkaz swoim Ciemnym Jedi, żeby się poddali.
Tymczasem jego przeciwnik odrzucił srebrzysty płaszcz na murawę. Miał pod nim
obcisły kombinezon, a na plecach niewielki pakunek mieszczący repulsorowy
silnik.
- Nie. Muszę teraz zająć się innymi sprawami - odparł, włączając zapłon
urządzenia.
Osłupiały Luke spoglądał, jak mężczyzna startuje i po chwili szybuje w powietrzu
nad jego głową. Zrozumiał, że nauczyciel Ciemnych Jedi musiał wylądować gdzieś w
pobliżu, a teraz bez wątpienia zamierza wrócić na pokład swojej jednostki i
odlecieć nią prosto do Akademii Ciemnej Strony.
Z niedowierzaniem obserwował, jak były uczeń po raz kolejny ucieka, wprawdzie
pokonany, ale nadal zdolny walczyć, niszczyć i przysparzać cierpień.
Miał wrażenie, że uczucie straty przepełnia jego umysł takim samym bólem, jaki
odczuwał wówczas, kiedy mężczyzna po raz pierwszy opuścił mury akademii Jedi.
- Brakissie, znów nie udało mi się ciebie uratować - jęknął cicho.
Jego nieprzyjaciel zamienił się w ciemny punkcik i po chwili rozpłynął się na
tle błękitu nieba.
ROZDZIAŁ 18
Tymczasem wyłaniające się jakby znikąd statki floty Drugiego Imperium
rozpoczynały ostrzeliwanie jednostek Nowej Republiki.
- Uwaga, wszyscy członkowie personelu! - krzyknął admirał Ackbar do mikrofonu
komunikatora, machając przypominającymi płetwy rękami. - Wzmocnić ochronne pola!
Przygotować się do otwarcia ognia!
Dwa imperialne zmodyfikowane niszczyciele, które pierwsze wyskoczyły z
nadprzestrzeni, uruchomiły potężne baterie turbolaserowych dział. W
przestworzach pojawiły się jaskrawozielone smugi energii, szybujące w stronę
flagowego statku Ackbara.
Stojąc na mostku obok Kalamarianina, Jaina zacisnęła powieki na ułamek sekundy,
zanim oślepiające błyskawice rozprysnęły się na dziobowych osłonach
energetycznych.
- Drugie Imperium musiało budować statki swojej floty w tajemnicy - oświadczyła.
- Te okręty sprawiają wrażenie, że konstruowano je w wielkim pośpiechu.
- Mimo to stanowią śmiertelne zagrożenie - odparł Ackbar, poważnie kiwając
głową. - Teraz wiadomo, co się stało z tymi rdzeniami jednostek napędu
nadświetlnego i bateriami do turbolaserów, które ukradli z ładowni "Diamentu".
Odwrócił się w stronę mikrofonu komunikatora i zaczął wydawać rozkazy dowódcom
pozostałych statków floty Nowej Republiki.
- Wstrzymać ostrzał Akademii Ciemnej Strony i podać komputerom urządzeń
namiarowych inne cele. Gwiezdna stacja przedstawia w tej chwili o wiele mniejsze
zagrożenie niż okręty tej floty. Wziąć na cel imperialne gwiezdne niszczyciele.
Nagle pełniący służbę na mostku oficer taktyk krzyknął, wyraźnie przerażony:
- Panie admirale! Nasze systemy celownicze odmawiają namierzania tych jednostek!
Imperialne niszczyciele nadaj ą sygnały, z których wynika, że są przyjaciółmi, a
nie wrogami! Nie jesteśmy w stanie oddać ani jednego strzału!
- Co takiego? - zapytał Ackbar. - Przecież wszyscy widzimy te okręty!
- Wiem o tym, panie admirale! - krzyknął zrozpaczony mężczyzna. - Ale komputery
celownicze nie pozwalają bateriom dział przystąpić do ostrzału. Doszły do
przekonania, że mają do czynienia ze statkami Nowej Republiki. Ich
oprogramowanie nie pozwala atakować przyjaciół!
Jaina, która w lot zrozumiała, o co chodzi, odwróciła się w stronę
Kalamarianina.
- Pamięta pan? Kiedy napadli na Kashyyyk, ukradli komputerowe systemy taktyczne
i moduły umożliwiające naprowadzanie na cel! - krzyknęła. - Imperialni technicy
musieli zainstalować je na pokładach swoich jednostek, w tym celu, aby
wprowadzić w błąd komputery naszych systemów celowniczych. Powinniśmy albo podać
im inne cele, albo jak najszybciej znaleźć jakieś rozwiązanie, gdyż w przeciwnym
razie nie zdołamy oddać ani strzału. Uniemożliwią to nasze moduły odróżniające
wrogów od przyjaciół.
Lando Calrissian usłyszał jej słowa dzięki temu, że admirał Ackbar nie wyłączył
mikrofonu komunikatora. W odbiorniku rozległ się jego donośny głos:
- Ponieważ statki floty mojej orbitalnej stacji wydobywczej korzystają z pomocy
innych komputerów, przypuszczam, że to ja powinienem mieć pierwsze słowo.
Przypadkowa zbieranina jednostek należących do ciemnoskórego mężczyzny, która
tymczasem zdążyła oskrzydlić statki floty Drugiego Imperium, natychmiast
włączyła się do akcji. Artylerzyści wystrzelili mnóstwo protonowych torped,
mierząc w najbardziej wrażliwe punkty gwiezdnych niszczycieli. Zamierzali
osłabić natężenie siłowych pól chroniących imperialne jednostki.
- To stara sztuczka, której kiedyś się nauczyłem - wyjaśnił przez komunikator
Calrissian, podczas gdy stojąca obok Ackbara Jaina obserwowała, co dzieje się w
przestworzach. - To wszystko przypomina mi zresztą sytuację, jaka miała miejsce
podczas bitwy o Tanaab.
Po chwili, kiedy następne serie protonowych torped dotarły w tym samym czasie do
celów i eksplodowały, wydał okrzyk triumfu. Zauważył, że dwie przeniknęły przez
ochronne pole i ozdobiły burtę jednego gwiezdnego niszczyciela łańcuchem
oślepiająco białych płomieni. Jednostki floty Calrissiana nie przerywały
ostrzału, ale artylerzyści imperialnych okrętów zaczynali brać na cel niewielkie
statki, chwilowo zostawiać w spokoju fregaty i kanonierki Ackbara.
- Panie admirale - odezwała się niespodziewanie Jaina. - Jeżeli Drugie Imperium
jest takie przebiegłe, że wykorzystuje przeciwko nam nasze systemy komputerowe,
czy nie powinniśmy odpłacić im pięknym za nadobne? Czy nie moglibyśmy
wykorzystać przeciwko nim naszych komputerów?
Kalamarianin obrócił na nią okrągłe, wielkie oczy.
- Co właściwie masz na myśli, Jaino Solo? - zapytał.
Dziewczyna przygryzła dolną wargę, po czym głęboko odetchnęła. Pomysł wydawał
się niedorzeczny, ale...
- Jest pan naczelnym dowódcą wszystkich flot Nowej Republiki - zaczęła. - Czy
programy komputerów nie zawierają jakiegoś rozkazu, nakazującego im honorowanie
czegoś w rodzaju sygnału o najwyższym priorytecie, który może pan wydać w
nadzwyczajnych sytuacjach podobnych do tej, z jaką mamy teraz do czynienia?
Admirał spoglądał na nią przez chwilę, nie mówiąc ani słowa. Otworzył usta,
jakby chciał napić się łyk wody, a może zaczerpnąć głęboki haust wilgotnego
powietrza.
- Na Moc, masz rację, Jaino Solo!
- No, to na co jeszcze czekamy? - zapytała dziewczyna, pocierając dłonie. -
Zajmijmy się dokonywaniem zmian w tym oprogramowaniu!
Po zniszczeniu myśliwca, pilotowanego przez ucznia Akademii Ciemnej Strony,
Norysa, a także ocaleniu Jacena Solo, Qorl czuł, że coś w jego sercu zamarło.
Miał wrażenie, że podobnie jak sztuczna ręka, również inne części ciała
funkcjonuj ą jak mechanizmy androida.
Zdradził Drugie Imperium mimo tylu lat szkolenia i wiernej służby. Zdradził!
Dopuścił, żeby o jego postępowaniu decydowały porywy serca. Zapomniał, że
powinien kierować się ślepym posłuszeństwem i niepohamowaną ambicją.
Pamiętał jednak o tym, że młody Jacen Solo zawsze był dla niego miły i uprzejmy.
Pomógł go uratować i starał się zostać jego przyjacielem, mimo iż Qorl nie
uczynił nic, aby na to zasłużyć.
Wręcz przeciwnie, uwięził chłopca i jego siostrę bliźniaczkę. Groził, że oboje
zabije, i zmusił do ukończenia naprawy uszkodzonego myśliwca typu TIE, by móc
powrócić na służbę Imperium. Co prawda, od tamtego czasu usiłował potajemnie
odwdzięczyć się za okazaną życzliwość. To on, korzystając z tego, że nikt nie
widzi, pomógł bliźniętom uciec z Akademii Ciemnej Strony. Ale żeby zabijać
własnego ucznia, aby ich chronić...
Qorl uzmysłowił sobie, że popełnił poważny błąd, ponieważ sam zadecydował o tym,
co robić. Tymczasem powinien był uczynić wszystko, by do tego nie dopuścić. Nie
miał prawa podejmowania żadnych decyzji. Jako pilot myśliwca typu TIE służył
Drugiemu Imperium. Jego zadanie polegało na szkoleniu innych pilotów i
szturmowców. Powinien dochowywać wierności Imperatorowi i członkom jego rządu.
Zdyscyplinowani żołnierze nie mogli pozwalać sobie na luksus samodzielnego
decydowania o tym, które rozkazy wykonywać, a które lekceważyć.
Czując w głowie zamęt, Qorl skierował dziób myśliwca w górę i wystrzelił świecą,
kierując się ku orbicie. Większość maszyn tworzących jego eskadrę została albo
zniszczona, albo latała, nie zachowując szyku, atakowana przez nieznane systemy
broni, jakimi dysponowali obrońcy Yavina Cztery. Stary pilot uświadamiał sobie,
że powinien wrócić do bazy i zameldować o wszystkim przełożonym. Najpierw jednak
musi zdecydować, czy się poddać, czy powrócić i przyznać się do swojego czynu, a
później dzielnie stawić czoło karze, jaką zechce wymierzyć lord Brakiss.
Zacisnął zęby. Poddanie się oznacza zdradę. Jak mógł w ogóle o czymś takim
pomyśleć? Usłyszał, że silniki jego maszyny zaskowyczały, kiedy myśliwiec,
kierując się prosto ku majaczącemu w górze kolczastemu pierścieniowi Akademii
Ciemnej Strony, pokonywał górne warstwy atmosfery.
W pewnej chwili Qorl zorientował się, że wleciał w sam środek gromady statków,
biorących udział w powietrznej bitwie.
Z nadprzestrzeni wyłoniły się statki floty Nowej Republiki, które natychmiast
przystąpiły do bezlitosnego ostrzału imperialnej stacji. Kilka chwil później
pojawiła się jednak flota Drugiego Imperium, składająca się z naprędce
skonstruowanych gwiezdnych niszczycieli i szturmowych krążowników, zmontowanych
z części, jakie znaleziono w niedawno odzyskanych stoczniach. Dochowująca
wierności Imperatorowi nowa flota dysponowała komputerowymi systemami, rdzeniami
jednostek napędu nadświetlnego i bateriami do turbolaserów, które on sam, Qorl,
pomógł zdobyć.
Na widok statków floty Drugiego Imperium stary pilot poczuł jednak, że ogarnia
go rozczarowanie. Jednostki nie wyglądały okazale i nie sprawiały takiego
wrażenia, jak statki tworzące poprzednią armadę. Qorl uświadamiał sobie ten
fakt, ponieważ służył kiedyś na pokładzie Gwiazdy Śmierci i był członkiem
personelu dowodzonej przez wielkiego moffa Tarkina imperialnej Gwiezdnej Floty.
Tymczasem wchodzące w skład nowej siły bojowej okręty sprawiały cokolwiek...
żenujące wrażenie. Wyglądały, jakby dowódcom, którzy rzucili je w wir walki,
brakowało sił i środków, koniecznych do realizacji własnych marzeń.
Qorl dostrzegł, że okręty Drugiego Imperium zaczynają ostrzeliwać statki
rebelianckiej floty, które przybyły z odsieczą akademii Jedi. Po kilku chwilach
stwierdził jednak, że szale bitwy przechylają się na drugą stronę. Do walki
przyłączyła się zbieranina trudnych do opisania statków, wyłaniających się z
nadprzestrzeni i znienacka atakujących gwiezdne niszczyciele.
Nagle ujrzał, że ochronne pola okrętów Drugiego Imperium osłabły i zanikły.
Stało się to tak szybko, jakby zostały wyłączone przez pokładowe systemy
komputerowe, a dowódcy statków zamierzali się poddać!
Rebelianckie jednostki natychmiast dały ognia ze wszystkich baterii. Kolejne
salwy wyrządzały coraz większe spustoszenia. W kadłubach gwiezdnych niszczycieli
zaczęły pojawiać się ogromne dziury. O co w tym wszystkim mogło chodzić?
Dlaczego jego koledzy, walczący na pokładach tych okrętów, nie robili niczego,
by ponownie włączyć ochronne pola?
Lecąc ku nim i gorączkowo zastanawiając się nad tym, co robić, by im pomóc, Qorl
dostrzegł nagle, że z otwartych wrót hangarów gwiezdnych niszczycieli wylatują
eskadry nowych myśliwców typu TIE, które dotąd nie uczestniczyły w walce. Mimo
iż niewielkie maszyny wyglądały jak mikroskopijne komary w porównaniu z
ogromnymi jednostkami floty admirała Ackbara, ich piloci zaczęli zasypywać
rebelianckie okręty lawinami laserowych błyskawic.
Qorl dostrzegł nagle szansę odkupienia własnych grzechów. Pamiętał o tym, że w
przeszłości zawiódł najpierw młodocianych przyjaciół, którzy pomogli mu w
potrzebie, a później zdradził mocodawców z Akademii Ciemnej Strony. A zatem
zostanie wyklęty, bez względu na to, po czyjej stronie teraz się opowie. Już
nigdy nie będzie mógł żyć z podniesionym czołem, mając świadomość jednej i
drugiej zdrady.
Pomyślał, że będzie najlepiej, jeżeli przyłączy się do walki po stronie Drugiego
Imperium, i współdziałając z pilotami innych myśliwców typu TIE, postara się
wyrządzić jak najwięcej zniszczeń. Możliwe, że nawet zginie w ogniu bitwy i w
ten sposób odkupi swoje winy. Był pilotem. Od dawna ćwiczył, przygotowując się
do takiej walki. Przed wielu laty wystartował z pokładu Gwiazdy Śmierci, aby
wykonać podobne zadanie. Tym razem nie dopuści, by cokolwiek mu w tym
przeszkodziło.
Przesłał energię do laserowych działek, użytych przez niego ostatnio dla
powstrzymania morderczego szału, w jaki wpadł jego uczeń, gburowaty Norys. Teraz
zamierzał jednak wykorzystać je przeciwko celom, z myślą o których zostały
zainstalowane na pokładzie maszyny... Przeciwko Sojuszowi Rebeliantów.
Qorl spadł jak grom z jasnego nieba i natychmiast przyłączył się do walki.
Przelatując obok jednej z koreliańskich korwet, ostrzelał jej kadłub, wskutek
czego na burcie pojawiły się zwęglone, dymiące kratery. Piloci pozostałych
myśliwców TIE, którzy to zauważyli, błyskawicznie powtórzyli jego manewr.
Lecieli nieforemnym szykiem, jedynie w teorii przypominającym szturmowy. Było
jasne, że nie mieli żadnego doświadczenia. Nie tylko nigdy przedtem nie brali
udziału w prawdziwej walce, ale nawet nie spędzili wystarczająco dużo czasu,
ćwicząc na symulatorach. Mimo to, wykorzystując panujący chaos, radzili sobie
całkiem nieźle. Wprawdzie raz po raz przelatywali przed dziobami maszyn swoich
kolegów, ale nie przestawali ostrzeliwać rebelianckich jednostek, mając na
uwadze tylko jeden cel: wyrządzić jak najwięcej zniszczeń.
Rebeliancka flota odpowiadała oślepiającymi sztychami turbolaserowych strzałów,
przecinających we wszystkie strony mroki przestworzy. Nagle ciemności rozjaśnił
oślepiający błysk, który pojawił się w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą
znajdowała się wieżyczka dowodzenia jednego z gwiezdnych niszczycieli. Drugi
imperialny okręt zawirował wokół osi i zaczął dryfować, po czym zawrócił i lecąc
powoli, umknął z pola walki. Natychmiast rzuciły się za nim w pościg
rebelianckie statki, nie przestając razić go turbolaserowymi błyskawicami.
Wszystko świadczyło o tym, że flota Drugiego Imperium przegrywała tę bitwę.
Przegrywała!
Qorl postanowił polecieć śladami umykających gwiezdnych niszczycieli. Widział,
że piloci niektórych myśliwców typu TIE kierują się ku otwartym przestworzom,
chociaż nie miał pojęcia, dokąd zamierzają lecieć. Ich macierzyste jednostki
zostały zniszczone, a Akademia Ciemnej Strony była znów ostrzeliwana. Czyżby
zamierzali się poddać?
- Poddanie się oznacza zdradę - mruknął do siebie, po czym zanurkował i
przypuścił atak na flagowy okręt Rebeliantów.
Nie zmienił kursu, mimo iż tuż koło kabiny przemknęły oślepiające błyskawice
turbolaserowych strzałów. Raz po raz robił użytek z laserowych działek i leciał
dalej, chociaż odnosił wrażenie, że pogrąża się w gardziel bestii. Nigdy,
przenigdy się nie podda! Raczej zginie w oślepiającym błysku światła, który
będzie oznaczał jego ostateczne zwycięstwo.
Rebelianci musieli lepiej ustawić celowniki albo wzięli go w krzyżowy ogień,
ponieważ jeden ze strzałów nagle trafił w jego myśliwiec. Qorl zamknął oczy,
osłonięte czarnym imperialnym hełmem. Spodziewał się, że zniknie w jaskrawym
rozbłysku jak świeca, zapalona na cześć Imperatora.
Okazało się jednak, że nieprzyjacielski strzał tylko musnął jeden silnik i
uszkodził część sześciokątnego panelu z energetycznymi ogniwami.
Pilotowany przez Qorla myśliwiec typu TIE zawirował, a później zaczął oddalać
się od miejsca bitwy. Mimo iż posiwiały pilot był oplatany ochronną siecią, raz
po raz obijał się o ścianki małej kabiny. Wstrzymał oddech, oczekując, że jego
maszyna może zaraz eksplodować, ale bezustannie koziołkując, nie przestawał
oddalać się od rejonu przestworzy, gdzie nadal wrzała zacięta bitwa.
W pewnej chwili poczuł, że pochwyciły go szpony siły przyciągania. Widocznie
jego maszyna, pozbawiona możliwości sterowania, miała znów się roztrzaskać.
Nieuchronnie opadała ku porośniętemu gęstą dżunglą czwartemu księżycowi
Yavina...
ROZDZIAŁ 19
Brakiss leciał szybkim, zwrotnym jednoosobowym promem. Wystartował z Yavina
Cztery i kierował się ku Akademii Ciemnej Strony. Kiedy się zbliżył, wysłał
skomplikowany zakodowany sygnał. Sterowane automatycznym mechanizmem wrota
hangaru otworzyły się, umożliwiając lądowanie w bezpiecznym wnętrzu imperialnej
placówki szkoleniowej.
Mistrz Ciemnych Jedi nie zwracał najmniejszej uwagi na bitwę toczącą się w
pobliżu jego gwiezdnej stacji. Zmagania flot Nowej Republiki i Drugiego Imperium
były tylko jeszcze jednym wydarzeniem, którego wynik okazywał się nie taki, jak
zaplanowano.
Wciąż jeszcze czuł przyspieszone bicie serca, spowodowane pojedynkiem na
świetlne miecze, jaki stoczył z Lukiem Skywalkerem w pobliżu ruin świątyni. Czuł
w głowie zamęt, wywołany echem, wzbudzonym przez słowa byłego nauczyciela. Gniew
i rozpacz walczyły w umyśle mistrza Ciemnych Jedi niczym nie dające się opanować
nawałnice. Starały się zawładnąć jego myślami i uczuciami.
Wszystkie metody, jakie dotąd stosował, nie przywracały mu spokoju i ciszy,
niezbędnych, aby mógł bez przeszkód czerpać energię ciemnej strony. Brakiss
próbował uciekać się nawet do znienawidzonych technik relaksacyjnych, których
nauczył się od Skywalkera, kiedy kształcił się w jego akademii, w rzeczywistości
będąc imperialnym szpiegiem. Na próżno.
Cały świat wokół niego walił się w gruzy. Zawodziły starannie układane plany,
grupy wszechstronnie wyszkolonych Ciemnych Jedi, oddziały żołnierzy Drugiego
Imperium... Wszystko jakby sprzysięgło się, by pozbawić go szansy odniesienia
najważniejszego zwycięstwa, zadania miażdżącego ciosu, który wstrząsnąłby całą
galaktyką. A przecież zniszczenie akademii Jedi wydawało się takie łatwe.
Brakiss wiedział, że wielki wódz zabije go za to, iż zawiódł. W tej chwili
potrafił jednak myśleć tylko o tym, że Imperator pozostał jego ostatnią
nadzieją. Jedyną nadzieją. Był gotów przyjąć w pokorze wyznaczoną karę, ale
później, kiedy już uczyni wszystko, co może, byle przechylić szalę zwycięstwa na
stronę Drugiego Imperium.
Osadził prom na niemal całkowicie opustoszałym lądowisku Akademii Ciemnej
Strony, gdzie jeszcze niedawno stały rzędy myśliwców i bombowców typu TIE,
przygotowywanych do walki. To właśnie stąd wystartowała w przestworza dowodzona
przez Siostrę Nocy Tamith Kai opancerzona bojowa platforma, na której pokładach
lecieli szturmowcy i oddział Ciemnych Jedi pod dowództwem Zekka. Wszyscy byli
tacy dumni, pewni siebie i ufni we własne siły. Nie wątpili, że z łatwością
pokonają wyszkolonych przez Skywalkera uczniów jasnej strony.
Brakiss z trudem wygramolił się z ciasnego wnętrza jednoosobowego promu.
Starannie wygładził zmarszczki srebrzystego kombinezonu, bezskutecznie usiłując
odzyskać chociaż część godności. Nie chcąc, by ktokolwiek widział go bez broni
rycerza Jedi, sięgnął więc po jeden z wielu masowo produkowanych świetlnych
mieczy, jakich jeszcze kilka zostało w niszy, wykonanej w metalowej ścianie
hangaru.
Ale w jaki sposób miał przemienić klęskę w zwycięstwo? Widział, jak dowodzona
przez Tamith Kai szturmowa platforma zamienia siew płonące szczątki. Przyglądał
się, jak bezkształtna, stopiona konstrukcja znika w nurtach rzeki. Oddani pod
opiekę Zekka Ciemni Jedi przegrywali jeden pojedynek po drugim. Eskadry
myśliwców TIE były dziesiątkowane... A teraz ogarnięty bezsilną złością władca
imperialnej uczelni obserwował, jak potężna nowa flota Drugiego Imperium ginie
pod ciosami rebelianckich okrętów, które pojawiły się znikąd i w tajemniczy
sposób pozbawiły gwiezdne niszczyciele ochronnych pól siłowych!
Brakiss opuścił lądowisko i znalazł się na korytarzu niemal wyludnionej Akademii
Ciemnej Strony. Wszyscy zdolni do walki żołnierze zostali wysłani na
powierzchnię Yavina Cztery. Na pokładach imperialnej stacji pozostało tylko
kilka grup dowodzenia, których personel miał troszczyć się ojej bezpieczeństwo.
Sterylnie czyste, łukowato wygięte korytarze powinny rozbrzmiewać echem okrzyków
zwycięstwa. Zamiast tego sprawiały wrażenie, jakby cała uczelnia stała się
grobowcem, porzuconym wrakiem. Idąc korytarzem, Brakiss powtarzał sobie, że
Imperator musi zrobić coś, by ocalić podwładnych. Musi przechylić szalę
zwycięstwa tak, by pomimo wszystkich niepowodzeń, jego Drugie Imperium mogło w
końcu zatriumfować i zapanować nad całą galaktyką.
Mimo wszystko, Palpatine oszukał własną śmierć, i to nie raz, lecz dwa razy. Po
raz pierwszy zginął podczas eksplozji jaka w trakcie bitwy o Endor unicestwiła
drugą Gwiazdę Śmierci. Odrodził się jednak dzięki ukrytym klonom i w ten sposób
przedłużył życie. I chociaż można było przypuszczać, że wszystkie klony uległy
zniszczeniu, po następnych trzynastu latach został na nowo wskrzeszony, chociaż
tym razem nikt nie miał pojęcia, w jaki sposób.
Każdy człowiek, zdolny odradzać się bez końca, powinien chyba umieć zwyciężyć w
walce z garstką kryminalistów i Rebeliantów, prawda?
Brakiss uniósł dumnie głowę i szedł wyprostowany, starając się, aby każdy krok
zdradzał wiarę w wielkiego wodza i zaufanie do jego umiejętności. Usiłując
stąpać bezszelestnie niczym duch, kierował się w stronę odosobnionej części
gwiezdnej stacji. Tym razem musi się zobaczyć z Imperatorem. Nie pozwoli, by
ktokolwiek miał mu w tym przeszkodzić. Od następnych kilku chwil będzie zależał
los tej bitwy, która zmieni przyszłość całej galaktyki!
Na zewnątrz zamkniętych na głucho drzwi stało dwóch imperialnych strażników,
odzianych w szkarłatne płaszcze. Obaj mieli na głowach złowieszczo wyglądające
opancerzone hełmy. Nakrycia głów przypominały błyszczące pociski i zostały
zaopatrzone w wąskie, czarne prostokątne szczeliny, przez które strażnicy
widzieli wszystko, co dzieje się na korytarzu. Na jego widok wyprężyli się na
baczność, ale skrzyżowali paraliżujące włócznie na znak, że wzbraniają dostępu.
Brakiss jednak nie wahał się i podszedł do nich.
- Odsuńcie się - rozkazał. - Muszę natychmiast porozmawiać z Imperatorem.
- Imperator życzy sobie, żeby nikt mu nie przeszkadzał - odezwał się jeden z
czerwonych strażników.
- Nie przeszkadzał? - rzekł Brakiss, zdumiony faktem, iż usłyszał to słowo. -
Zdziesiątkowana flota ponosi klęskę. Ciemni Jedi są brani do niewoli. Myśliwce
TIE są zestrzeliwane. Tamith Kai nie żyje. Najwyższy czas, żeby Imperatorowi
ktoś przeszkodził. Odsuńcie się. Muszę z nim porozmawiać.
- Imperator z nikim nie rozmawia.
Strażnicy postąpili krok w stronę Brakissa i wyciągnęli ku niemu paraliżujące
włócznie.
Naczelnik Akademii Ciemnej Strony poczuł, że w jego piersi wzbiera nowa fala
gniewu. Wiedział, że daje mu większą siłę. Krążąca w jego żyłach Moc pozwalała
połączyć się bezpośrednio z energią ciemnej strony. Brakiss pamiętał o tym, że
to uczucie sprawiało Siostrze Nocy Tamith Kai taką radość i tak ją podniecało,
iż kobieta zawsze starała się wzbudzać w sobie z trudem hamowaną wściekłość.
Mistrz Ciemnych Jedi nie miał czasu na to, żeby dłużej wdawać się w rozmowę z
odzianymi na czerwono, wścibskimi mężczyznami. Doszedł do przekonania, że obaj
są zdrajcami Drugiego Imperium... i zareagował, uwalniając całą nagromadzoną
energię ciemnej Mocy.
Rękojeść świetlnego miecza wysunęła się z rękawa srebrzystego kombinezonu i
spoczęła pewnie w zaciśniętej dłoni. Jeden palec przycisnął guzik włączający
zasilanie. Z czarnego cylindra wyskoczyła drżąca i bucząca klinga, której
Brakiss nie zamierzał traktować jako ostrzeżenia. Stracił cierpliwość do gróźb,
słownych pojedynków i wszystkiego, co hamowało postęp i kierowało uwagę na inne
tory. Dał upust gniewowi i pozwolił płynąć ciemnej Mocy.
- Mam tego dosyć! - krzyknął.
Płonąc gniewem, machnął ognistym ostrzem w lewo i w prawo. Złość sprawiła, że
widział przed sobą tylko mroczny tunel, raz po raz rozjaśniany błękitnymi
błyskawicami statycznej elektryczności i obejmujący oba cele, które nieporadnie
usiłowały powstrzymać go za pomocą włóczni. Brakiss był jednak wielkim Jedi.
Umiał posługiwać się siłami ciemnej strony. Czerwoni imperialni strażnicy nie
mieli podczas walki z nim najmniejszej szansy.
Nim upłynęła sekunda, rozprawił się najpierw z pierwszym, a następnie z drugim.
Włączył mechanizm odblokowujący drzwi apartamentu, który kiedyś przydzielił
Imperatorowi. Kod umożliwiający otwarcie zamka, jaki podał, okazał się
nieprawidłowy, więc posłużył się Mocą i zamienił obwody elektroniczne mechanizmu
w bezkształtną, dymiącą masę. Gołymi rękami wyrwał drzwi z zawiasów i odrzucił
na bok, po czym wkroczył do osobistych komnat Palpatine'a.
- Imperatorze, musisz nam pomóc! - zawołał. Poczuł, że w oświetlonej niepewnym
czerwonym blaskiem komnacie jest niezwykle gorąco. Zamrugał, kiedy uświadomił
sobie, że z trudem rozróżnia szczegóły: nie zauważył jednak nikogo. -
Imperatorze Palpatine! - krzyknął, jak umiał najgłośniej. - Szale bitwy
przechylają się na stronę Rebeliantów. Nasze oddziały ponoszą klęskę za klęską.
Musisz coś zrobić, by nam pomóc!
Usłyszał tylko słabe echo własnych słów. Nic więcej. Nikt się nie poruszył; nikt
nie odpowiedział. Brakiss wbiegł do następnego pomieszczenia, ale ujrzał w nim
jedynie ogromną izolacyjną komorę o połyskujących czarnych ścianach. Opancerzone
drzwi były zamknięte na głucho, a w bocznych płaszczyznach błyszczały łby
ogromnych nitów. To właśnie tej zamkniętej komory strzegli czterej odziani w
szkarłatne płaszcze strażnicy, kiedy Imperator opuszczał pokład osobistego trój
skrzydłowego wahadłowca. Sam pojemnik dźwigały wówczas dwa potężne, przysadziste
robocze androidy, które wyniosły go z ładowni i przetransportowały korytarzami
do komnat, wskazanych przez naczelnika Akademii Ciemnej Strony.
Brakiss wiedział o tym, że Imperator zamknął się w środku komory. Może szukał
odosobnienia, a może chciał w ten sposób ochronić swój organizm przed wpływem
czynników zewnętrznych. Mistrz Ciemnych Jedi obawiał się nawet, że stan zdrowia
Imperatora uległ pogorszeniu, a Palpatine, jeżeli chciał żyć, musiał dysponować
specjalną aparaturą medyczną i indywidualnie dobieranymi lekarstwami.
W tej chwili jednak niewiele go to wszystko obchodziło. Miał dosyć drzwi, które
się przed nim zamykały. On, władca Akademii Ciemnej Strony, jeden z
najważniejszych przywódców Drugiego Imperium, nie powinien być odtrącany jak
pierwszy lepszy urzędnik.
Zaczął walić pięścią w opancerzoną płytę.
- Imperatorze, domagam się, żebyś zechciał udzielić mi audiencji! Nie możesz
dopuścić, by nasze oddziały nadal przegrywały. Musisz posłużyć się własnymi
siłami i pomóc nam wydrzeć zwycięstwo z rąk nieprzyjaciół!
Nie usłyszał żadnej odpowiedzi. W miarę upływu czasu odgłosy uderzeń pięścią
stawały się coraz rzadsze i cichsze, aż w końcu zupełnie wsiąkły w czerwonawy
krwisty półmrok, jaki panował także i w tej komnacie. Brakiss poczuł, że jego
serce zamieniło się w bryłę lodu, upodobniło się do zagubionej komety,
przelatującej raz na wiele lat przez obrzeża jakiegoś systemu słonecznego.
Jeżeli Imperator ich opuścił, wszystko przepadło. Bitwa zakończy się sromotną
klęską Drugiego Imperium... Brakiss nie miał zatem nic więcej do stracenia.
Ponownie włączył świetlny miecz, uniósł buczące ostrze i zadał cios.
Energetyczna klinga rozjarzyła się i zaskwierczała, ale przecięła grubą płytę
pancerza drzwi komory. Nic, nawet mandaloriańska zbroja czy chroniąca przed
strzałami blasterów warstwa durastali nie mogły się oprzeć atakowi świetlnego
miecza rycerza Jedi.
Brakiss przeciął również zawiasy. Topiony metal zadymił i spłynął srebrzystymi
strumykami po krawędzi płyty. Mistrz Ciemnych Jedi zadawał cios za ciosem,
wyrąbując otwór w grubej metalowej płycie, podobnie jak robotnik-android rozbija
ciężką skrzynię, służącą do transportu towarów. Uskoczył w bok na ułamek sekundy
przedtem, zanim ciężka opancerzona tafla runęła z ogłuszającym hukiem na podłogę
komnaty.
Zamarł i stał jak sparaliżowany, nie bardzo wiedząc, co ma robić. Czekał, aż
rozwieją się kłęby dymu. Kiedy znów mógł cokolwiek widzieć, uniósł klingę
świetlnego miecza i wkroczył do komory.
Rozglądał się, nie wierząc własnym oczom. Nie ujrzał Imperatora. Nigdzie nie
widział także luksusowych mebli ani specjalistycznych medycznych aparatów, które
miały utrzymywać sędziwego władcę przy życiu.
Zamiast tego dostrzegł coś, co wprawiło go w osłupienie.
W kącie komory zauważył trzeciego czerwonego strażnika. Mężczyzna siedział na
skomplikowanym zautomatyzowanym fotelu, otoczony z trzech stron komputerowymi
monitorami i kontrolnymi pulpitami. Na ekranie jednego monitora Brakiss ujrzał
bogaty wykaz holograficznych wizerunków, sporządzonych w trakcie całego życia
Imperatora. Biblioteka zawierała wideohologramy z czasów, kiedy Palpatine był
jeszcze senatorem, kiedy usiłował wprowadzić Nowy Ład i podejmował starania,
mające na celu zmiażdżenie Rebelii... Były tu nagrane przemówienia, wydawane
rozkazy i polecenia, a także wszystkie słowa, jakie wypowiedział czy to podczas
wystąpień publicznych, czy zwracając się do zaufanych współpracowników. Potężne
generatory hologramów składały później fragmenty w żądaną całość, tak, by
stworzyć wrażenie, że żyjący Imperator wygłasza całkiem nowe przemówienia.
Zdrętwiały z przerażenia Brakiss zaczynał z wolna uświadamiać sobie, co to
wszystko znaczy.
Ujrzawszy go, czerwony strażnik zerwał się na równe nogi. Fałdy szkarłatnego
płaszcza zawirowały i zaszeleściły za jego plecami.
- Nie wolno ci tutaj wchodzić - powiedział.
- Gdzie jest Imperator? - zapytał Brakiss, mimo iż zdążył się rozejrzeć po
pomieszczeniu i znał odpowiedź. - Nie istnieje żaden Imperator, prawda? To
wszystko jest oszustwem, pożałowania godną próbą przejęcia władzy?
- Tak - przyznał po chwili wahania czerwony strażnik. - Muszę jednak przyznać,
że dobrze odegrałeś swoją rolę. Imperator rzeczywiście zginął przed wielu laty,
kiedy został zniszczony ostatni z jego klonów, ale Drugie Imperium musiało mieć
jakiegoś przywódcę. Dlatego my, czterej najbardziej lojalni strażnicy
Palpatine'a, postanowiliśmy uczynić wszystko, żeby miało swojego wodza.
Dysponowaliśmy tekstami wszystkich porywających przemówień, jakie wygłosił w
ciągu całego życia. Mieliśmy nagrania, jakich dokonywał. Znaliśmy jego myśli.
Wiedzieliśmy, co zamierza i jakimi środkami chce się posługiwać dla osiągania
celów. Posiadaliśmy wszystko, co potrzebne, aby powołać do życia Drugie
Imperium, ale zarazem uświadamialiśmy sobie, że nie przetrwałoby ani dnia, gdyby
któryś z nas został jego wodzem. Musieliśmy dać ludziom to, czego pragną, a
ludzie pragnęli, żeby wrócił Imperator. Ty także sobie tego życzyłeś. Dałeś się
łatwo oszukać, ponieważ sam chciałeś zostać oszukany - zakończył czerwony
strażnik, kiwnąwszy głową Brakissowi.
Naczelnik Akademii Ciemnej Strony postąpił dwa kroki w kierunku czerwonego
strażnika. Uniósł jeszcze wyżej miecz świetlny, który zapłonął zimnym,
bezlitosnym, śmiercionośnym blaskiem.
- Nabraliście nas - powiedział, wciąż jeszcze nie umiejąc się otrząsnąć z
przeżytego wstrząsu. - Wprowadziliście mnie w błąd. Mnie! Byłem jednym z
najbardziej oddanych, najwierniejszych sług Imperatora, a okazuje się, że
służyłem czemuś, co nie istniało. Drugie Imperium nigdy nie miało najmniejszej
szansy, a teraz moi podwładni ponoszą klęskę, ponieważ ty i twoi kamraci
uciekliście się do mistyfikacji. Nie umieliście niczego porządnie zaplanować.
Wasze Drugie Imperium było tworem, pozbawionym mrocznego serca.
Zaślepiony gniewem, Brakiss w kilku skokach pokonał odległość dzielącą go od
odzianego w szkarłatny płaszcz mężczyzny. Wydawało się., że przeleciał przez
komorę niczym anioł śmierci, wysoko unosząc klingę świetlnego miecza. Ujrzawszy
to, czerwony strażnik odepchnął automatyczny fotel od pulpitów sterowniczych.
Usiłował wstać, równocześnie sięgając między fałdy jaskrawoczerwonej szaty, by
wyciągnąć jakąś broń, ale Brakiss nie dał mu szansy.
Rozpłatał trzeciego strażnika; obie połowy dymiąc runęły na klawiatury i
kontrolne urządzenia, za pomocą których mężczyzna stworzył wizerunek nie
istniejącego Imperatora. Pojawiające się. hologramy wprowadziły w błąd Brakissa,
jego Ciemnych Jedi i pozostałych członków personelu imperialnej placówki
szkoleniowej... Wszystkich, uznających odrodzenie Imperium za cel życia.
- Dopiero teraz Imperium upadło na dobre - mruknął chrapliwie Brakiss.
Powiódł nieprzytomnym spojrzeniem po całym pomieszczeniu. Nie był już posągowo
urodziwym, opanowanym mężczyzną. W niczym nie przypominał władczego i dumnego
naczelnika Akademii Ciemnej Strony.
Usłyszał nagle jakiś szelest, dolatujący spoza zmasakrowanych pancernych drzwi
komory. Odwrócił się jak użądlony i dostrzegł krwistoczerwony błysk... płaszcza,
okrywającego ciało czwartego i ostatniego członka grupy perfidnych szarlatanów.
Zniechęcony i zrozpaczony Brakiss poruszał się jak we śnie. Każdy ruch sprawiał
mu trudności, a w odrętwiałych mięśniach pulsowały ogniska bólu. Mimo to mistrz
Ciemnych Jedi nie mógł pozwolić uciec czwartemu strażnikowi. Honor wymagał, aby
wszyscy oszuści ponieśli zasłużoną karę. Mobilizując resztkę energii, puścił się
za uciekinierem.
Czerwony strażnik zauważył jednak dwóch kolegów, leżących bez życia przed
drzwiami apartamentu Palpatine'a. Jeden rzut oka do wnętrza komory uświadomił
mu, że naczelnik Akademii Ciemnej Strony widział służące do wytwarzania
hologramów urządzenia kontrolne i sterujące, jakie znajdowały się w odizolowanym
pomieszczeniu. Czwarty mężczyzna, nie wahając się ani sekundy, rzucił się do
ucieczki.
Dopiero wówczas Brakiss uzmysłowił sobie z absolutną pewnością, że jego marzenia
o potężnym, odrodzonym Imperium runęły w gruzy. Ciemni Jedi, toczący walki na
powierzchni Yavina Cztery, przegrywali i byli brani do niewoli. Imperialne
myśliwce dziesiątkowano i strącano... Ale on, władca Akademii Ciemnej Strony,
nie dopuści, żeby ten oszust i zdrajca uciekł i ocalił życie. Tylko wówczas,
jeżeli go zabije, będzie mógł uznać, że do końca zaspokoił żądzę zemsty.
Sadząc długimi krokami, puścił się w pościg za mężczyzną. Czerwony strażnik
biegł jednak zdumiewająco szybko, jakby sił dodawało mu przerażenie. Kiedy
wypadł z odosobnionej części gwiezdnej stacji, popędził opustoszałymi
korytarzami Akademii Ciemnej Strony. Brakiss biegł za nim, ale odziany w
szkarłatny płaszcz uciekinier doskonale wiedział, dokąd zmierza. Doskonale.
Ostatni pozostający przy życiu imperialny strażnik wpadł do hangaru i
natychmiast pobiegł w kierunku pozostawionego przez Brakissa szybkiego
jednomiejscowego promu.
Tymczasem mistrz Ciemnych Jedi docierał dopiero do drzwi wiodących na lądowisko.
- Stój! - krzyknął widząc, jak czwarty strażnik znika w kabinie niewielkiej
jednostki.
Uniósł do góry buczące ostrze świetlnego miecza, żałując, że nie może
zmobilizować wystarczających ilości Mocy, aby mężczyzna zamarł jak
sparaliżowany. Widział jednak, że szarlatan nawet się nie zawahał. Zatrzasnął
osłonę kabiny promu i uruchomił repulsory. Przez chwilę unosił się nieruchomo
nad płytą lądowiska, po czym wydał polecenie zlikwidowania energetycznego pola,
strzegącego wrót hangaru i nie dopuszczającego do ucieczki atmosfery.
Brakiss zakipiał z wściekłości. Zastanawiał się, czy zdążyłby dotrzeć w porę do
któregoś ze stanowisk artylerii, by zamienić szarlatana w kryształki lodu i
rozproszyć je po pustkowiach przestworzy. Wiedział jednak, że jest na to już za
późno.
Miał wrażenie, że w Akademii Ciemnej Strony nie ma nikogo oprócz niego. Czuł, że
poniósł sromotną klęskę. Wszystko, czego próbował, obracało się przeciwko niemu.
A na koniec doznał najgorszej zniewagi. Został zdradzony i oszukany... i to
przez byle strażnika.
Nagle w jego głowie zaświtała jakaś spontaniczna myśl. Brakiss przypomniał
sobie, że kiedy powstawała Akademia Ciemnej Strony, rzekomo na rozkaz samego
Imperatora Palpatine'a, we wnętrzu konstrukcji gwiezdnej stacji zainstalowano
setki, a może nawet tysiące połączonych ze sobą potężnych ładunków wybuchowych,
mających stanowić coś w rodzaju zaworu bezpieczeństwa. Gdyby Palpatine
kiedykolwiek powziął podejrzenie, że nowa grupa potężnych Ciemnych Jedi staje
się dla niego zagrożeniem, mógłby wysłać zakodowany sygnał, który wyzwoliłby
detonatory i w ten sposób zniszczyłby Akademię Ciemnej Strony, bez względu na
to, w którym punkcie przestworzy by się znajdowała.
Brakiss stał na progu drzwi wiodących na lądowisko i przyglądał się, jak
niewielki prom coraz bardziej oddala się od jego gwiezdnej stacji. Nagle
uzmysłowił sobie, że przecież nie istniał żaden wskrzeszony Imperator. A zatem
jedynymi osobami, znającymi tajemnicę śmiercionośnego kodu, byli czterej
czerwoni imperialni strażnicy...
Niewielki statek oddalał się od systemu Yavina i kolczastego pierścienia
Akademii Ciemnej Strony. Ostatni pozostający przy życiu strażnik coraz wyraźniej
uświadamiał sobie, że siły wojskowe, które pozostawiał za sobą, są skazane na
nieuchronną zagładę. Możliwe nawet, że kiedy kontratak floty Rebeliantów
zakończy się powodzeniem, do końca bitwy nie dożyje ani jeden imperialny
żołnierz.
Mężczyzna był pewien, że wszystko, co zdarzyło się w przestworzach wokół Yavina
Cztery, powinno stać się absolutną tajemnicą. On sam musi pozostać jedynym
świadkiem tego, co się wydarzyło. Musi za wszelką cenę podtrzymywać złudzenie,
które on i jego towarzysze z takim trudem stworzyli. Tylko w ten sposób będzie
mógł kiedyś znów wspiąć się na wyżyny władzy. Oznaczało to jednak, że nie może
pozwolić sobie na to, aby Akademia Ciemnej Strony nadal istniała. Musi uczynić
wszystko, co w jego mocy, żeby jak najdokładniej pozacierać za sobą wszystkie
ślady. Jeżeli będzie miał szczęście, może stanie się kimś znaczącym i poważanym.
Możliwe nawet, że zostanie przywódcą którejś z przestępczych grup czy
organizacji, jakich wiele prowadziło działalność na obrzeżach przestworzy,
opanowanych przez Nową Republikę.
Czerwony strażnik nadał krótki sygnał, obdarzony niezwykle skomplikowanym kodem.
Wysłał w przestworza przerażającą sekwencję impulsów, którą nigdy przedtem nie
zamierzał się posługiwać.
Zniszczyć!
I kiedy jego niewielki prom zapuszczał się coraz dalej w głąb bezkresnej czerni
przestworzy, najeżony lufami dział pierścień Akademii Ciemnej Strony rozkwitł
jak ognisty kwiat. Po chwili jego płatki, rozchyliwszy się we wszystkie strony,
zamieniły się w oślepiająco jasną kulę płonących gazów i metalowych szczątków.
ROZDZIAŁ 20
Z trudem idąc coraz dalej, Zekk przedzierał się przez nieznaną dżunglę
porastającą powierzchnię Yavina Cztery. W panującym półmroku widział tylko to,
co znajdowało się w odległości dwóch metrów przed nim. Kolczaste gałęzie krzewów
zahaczały raz po raz to o włosy, to o fałdy peleryny. Młodzieniec z wysiłkiem
oddychał duszącym, wilgotnym powietrzem. Koński ogon już dawno się rozwiązał,
ale mimo to Zekk, potykając się o korzenie, brnął dalej. Od czasu do czasu
oglądał się przez ramię, by zobaczyć, czy nie jest ścigany przez któregoś z
wyszkolonych przez Skywalkera uczniów jasnej strony. Co prawda, nie wyczuwał, by
ktokolwiek podążał jego śladami, ale nie był tego pewien. Kto wie? - pomyślał,
trochę jednak zaniepokojony. Może jasna strona pozwalała uciekać się do
sztuczek, o których nigdy mu się nie śniło? Może istniały sposoby, dzięki którym
nie potrafił wyczuwać obecności ścigających go prześladowców?
Tego dnia widział takie rzeczy, że nawet nie miał pojęcia, iż mogą istnieć.
Dziwne rzeczy. Straszliwe rzeczy. Nie zwracał uwagi na to, że wąska i kręta
ścieżka, którą szedł, raz po raz znika w gąszczu kolczastych zarośli. I tak nie
wiedziałby, dokąd idzie. Widocznie jego umysł został częściowo sparaliżowany,
ponieważ oczy widziały coś, czego nie oglądały nigdy przedtem. Były świadkami
zniszczeń, terroru, klęski... i śmierci.
Nagle stopa młodzieńca poślizgnęła się na stosie pleśniejących wilgotnych liści.
Zekk potknął się i przyklęknął na jedno kolano. Pochwycił jakąś nisko
zwieszającą się gałąź i dźwignął ciało, po czym jakby zbudzony z głębokiego snu,
rozejrzał się po napierających ze wszystkich stron gąszczach.
W którą stronę właściwie szedł? Wiedział, że zmierza do jakiegoś celu, ale nie
bardzo potrafił przypomnieć sobie, do jakiego. W końcu podsunęła mu to chyba
podświadomość, ponieważ młodzieniec wyprostował się i poszedł dalej.
Nagle, tuż przed nim, z plątaniny zarośli wyskoczył jakiś duży gryzoń, sięgający
mniej więcej kolan. Wysunął pazury i rzucił się na Zekka, jednak w tej samej
chwili władzę nad mięśniami Najciemniejszego Rycerza przejęły doskonale
wyćwiczone odruchy Jedi.
Jednym płynnym ruchem Zekk sięgnął po rękojeść świetlnego miecza i odskoczył w
krzaki, aby zwierzę nie rozorało go pazurami. Skóra na policzku pękła, kiedy
zetknęła się z chropowatą purpurowobrązową korą potężnego pnia drzewa Massassów.
Zanim Zekk zdążył mrugnąć powiekami czy zaczerpnąć następny łyk powietrza, z
rękojeści wystrzeliło szkarłatnoczerwone ostrze... Przecięło ciało gryzonia na
dwie części, kiedy zwierzę jeszcze szybowało w powietrzu. Gryzoń zaskrzeczał,
ale dziwny odgłos trwał tylko chwilę. Później obie parujące połówki opadły na
wilgotną ziemię, pokrytą warstwą butwiejących liści.
Zekk przypomniał sobie, że w podobny sposób zabił ulubionego ucznia Tamith Kai,
Yilasa, kiedy walczył z nim w pozbawionym ciążenia pomieszczeniu Akademii
Ciemnej Strony. Wspomnienie nie należało jednak do takich, które przyniosłyby mu
ukojenie.
Z rozciętej skóry na policzku spływała strużka krwi, ale ból był zbyt nikły,
żeby Zekk mógł go odczuwać. Na razie chroniła młodzieńca umiejętność władania
Mocą... Czy nie był, mimo wszystko, Ciemnym Jedi? Ale co mogło się stać z jego
kolegami, którzy także wyruszyli do walki ku chwale Drugiego Imperium? Co stało
się z ich umiejętnościami? Dlaczego nic nie układało się tak, jak przewidywały
plany? Tego dnia Zekk był świadkiem, jak jego Ciemni Jedi, jeden po drugim,
przegrywają pojedynki albo są brani do niewoli przez uczniów Skywalkera.
Miał straszliwe przeczucie, że spośród wszystkich tylko on nie został dotąd
pokonany.
Och, wojownicy ciemnej strony odnieśli kilka spektakularnych zwycięstw.
Dywersantowi Orvakowi udało się wysadzić w powietrze generatory siłowego pola
ochraniającego wielką świątynię przed atakami z powietrza. Bez wątpienia
imperialny komandos nie spoczął na laurach i po odniesieniu tego sukcesu
natychmiast przystąpił do wykonywania drugiej części zadania. W ciągu dnia
wydarzyło się także wiele innych przyjemnych rzeczy. Kilka razy Zekk miał
świadomość, że adepci Akademii Ciemnej Strony zwyciężają. Zawsze jednak
okazywało się, że ich sukcesy były krótkotrwałe.
A przecież Brakiss, Tamith Kai, on i jego podopieczni byli tacy pewni tego, że
odniosą szybkie, łatwe i zdecydowane zwycięstwo. Tak dobrze panowali nad siłami
ciemnej strony, że nie powinni mieć z tym żadnych problemów. Przynajmniej Zekk
zawsze to sobie powtarzał. Tego nauczał go zawsze mistrz Brakiss.
Po kilku następnych minutach przedzierania się przez zarośla młodzieniec wyłonił
się z ciemności, panujących w leśnych ostępach, i wkroczył na dużą polanę. Jej
skrajem, wijąc się między drzewami, leniwie toczyła wody szeroka rzeka. Czując,
że jej widok podnosi go na duchu, Zekk stanął na brzegu i pochylił się, by
zaspokoić pragnienie.
Mimo iż woda miała zielonkawą barwę, widział swoje odbicie całkiem wyraźnie. Z
mąconej przez niewielkie fale powierzchni spoglądały na młodzieńca zapadnięte
szmaragdowozielone źrenice, otoczone ciemniejszymi obwódkami. Na obliczu malował
się jednak tylko mizerny cień dawnej pewności siebie, z jaką przystępował do
walki. Zlepione błotem kosmyki czarnych włosów okalały bladą twarz, podobną do
księżyca krążącego wokół rodzimej planety, Ennth. Z rozcięcia skóry na policzku
nie przestawały sączyć się krople krwi. Radośnie kontrastowały z
purpurowofioletowymi sińcami, które otaczały ranę. Ich widok sprawił, że Zekk
zaczął myśleć o Brakissie i jego posągowo pięknej twarzy.
Ogarnęła go taka rozpacz, że poczuł w głowie absolutną pustkę. Jęknął i opadł na
czworaki, nie bacząc na to, że dłonie i kolana zagłębiły się w warstwę
przybrzeżnego mułu. Nie uświadamiaj ąc sobie tego, co robi, przycisnął do uszu
ubrudzone mułem dłonie.
- Brakissie! - krzyknął, jakby właśnie j ego obarczał całą winą za poniesioną
klęskę. - Co się stało? Co potoczyło się nie po twojej myśli?
Nadal nie rozumiejąc, co się dzieje, uniósł głowę ku niebu. Przez ułamek sekundy
spoglądał na majaczący w górze kolczasty pierścień Akademii Ciemnej Strony,
wiszący na orbicie nad porośniętym dżunglą księżycem...
Osłupiały obserwował, jak bez widocznego powodu gwiezdna stacja zamienia się w
ognistą kulę rozpryskujących się we wszystkie strony szczątków. Ze zdumienia
otworzył usta. Dotychczas nie przypuszczał, że mógłby odczuwać jeszcze większy
ból.
Okazało się, że był w błędzie.
Brakiss. To nazwisko nie przestawało powtarzać się w jego myślach. Zekk
wiedział, że kiedy Akademia Ciemnej Strony eksplodowała, jej naczelnik przebywał
na pokładzie. Czuł to. Odbierał rozpacz promieniującą z umysłu nauczyciela.
Odziany w srebrzyste szaty młody, urodziwy mężczyzna przyjął do siebie Zekka,
mimo iż młodzieniec nie miał żadnych perspektyw na lepszą przyszłość. Później
naczelnik imperialnej uczelni uleczył go z depresji, nauczał i wskazał dalszą
drogę. Nadał nowy sens jego życiu. Przekazał umiejętności, z których chłopak
mógł być dumny. Kiedy Zekk przebywał w Akademii Ciemnej Strony, czuł się jak w
domu. Otrzymał nawet tytuł Najciemniejszego Rycerza.
A teraz? Co z tego pozostało? Całą tę naukę i marzenia diabli wzięli. Duma,
koledzy, świetlana przyszłość... wszystko się rozwiało. W myślach Zekka nie krył
się nawet cień wątpliwości, że Drugie Imperium właśnie tego dnia poniosło
druzgocącą, nieodwracalną, sromotną klęskę. A teraz zginął jego nauczyciel i
najlepszy przyjaciel, wychowawca i doradca - jedyny człowiek, który kiedykolwiek
pokładał w nim nadzieję.
Nie. Brakiss nie był jedynym mężczyzną, ufającym Zekkowi. Kiedy młodzieniec
uświadomił sobie tę prawdę, ogarnęła go jeszcze większa udręka. Drugą osobą,
która także zawsze w niego wierzyła, był stary Peckhum. Zekk obiecał kiedyś, że
nigdy nie uczyni niczego, co mogłoby sprawić ból albo zawód siwowłosemu
gwiezdnemu pilotowi. Tego dnia Zekk walczył jednak po stronie nieprzyjaciół
Peckhuma. Pomimo wszystkich innych wad, do których czasami się przyznawał,
młodzieniec jeszcze nigdy w życiu nie okłamał starego przyjaciela.
Stwierdził, że w jego piersi wzbiera kolejna fala gniewu, tym razem na siebie i
na to, że dał się zmusić do walki przeciwko wiernemu druhowi. Poczuł obrzydzenie
na myśl o tym, że musiał dokonywać takich strasznych wyborów. Napiął mięśnie, aż
poczuł ból, który wydał mu się niemożliwy do zniesienia. Trawiony rozpaczą,
jeszcze głębiej wbił palce w warstwę przybrzeżnego mułu. Muł był ciemny,
wilgotny, śliski i zdradliwy. Możliwe, że właśnie dzięki tym cechom doskonale
wyrażał to wszystko, co młodzieniec wybrał: ciemność.
Tego dnia stał bezczynnie i przyglądał się, jak jego koledzy zestrzeliwują
"Piorunochron". Nie wiedział tego na pewno, ale wszystko wskazywało na to, że
jedyny człowiek, który kiedykolwiek obdarzył go bezinteresowną przyjaźnią i
zaufaniem, nie żył. Nie mogąc dłużej znieść udręki, Zekk zacisnął palce.
Wyszarpnął dwie garście wilgotnej mazi i rozsmarował po całej twarzy. Muł
wniknął pod rozciętą skórę i wreszcie sprawił mu trochę fizycznego bólu. Chłopak
uświadomił sobie, że dopiero teraz naprawdę go odczuwa. Niewiele go to
obchodziło. Zasłużył sobie na ból i cierpienia.
Zawiódł wszystkich: Brakissa, pozostałych wojowników ciemnej strony, starego
Peckhuma... samego siebie. Z oczu Zekka popłynęły łzy, ale chłopak nawet tego
nie zauważył. Nabrał następne dwie pełne garście mułu i rozprowadził miękką
glinę po ramionach, przedramionach i szyi. Każdą odsłoniętą część ciała pokrył
grubą warstwą ciemnej mazi.
To... właśnie t o oddawało najtrafniej stan jego ducha. Ciemność. Sam ją wybrał
i sam się w niej pogrążył. Był zbrukany przez ciemność.
Mimo to nie miał wyjścia. Nie mógł zawrócić z obranej drogi. Dokonał wyboru i
teraz musiał ponieść wszelkie konsekwencje. Był, kim był. Ciemnym Jedi. Nic nie
mogło teraz zmienić tego faktu. I chociaż lord Brakiss poniósł śmierć na
pokładzie Akademii Ciemnej Strony, a jego podwładni zostali pokonani albo
wtrąceni do więzienia, Zekk do końca życia nie zdoła uporać się z wyrzutami
sumienia, bez względu na to, ile dni miałby przeżyć.
Nawet Jacen i Jaina, o ile jeszcze żyją, nie będą mogli mu przebaczyć
wszystkiego, co uczynił. Jeżeli wziąć pod uwagę toczącą siew przestworzach
bitwę, unicestwienie Akademii Ciemnej Strony i walki na powierzchni Yavina
Cztery, Zekk był osobiście odpowiedzialny za śmierć setki albo więcej ludzi.
Może także za śmierć Peckhuma. Bliźnięta nigdy mu tego nie wybaczą. Nie
rozumiały, że decyzja, jaką podjął, kiedy postanowił rozpocząć naukę w
imperialnym ośrodku szkoleniowym, wydawała mu się wówczas słuszna i jedyna. W
ogóle nie wierzyły, że mógłby w przyszłości stać się kimś cenionym i poważanym.
Zekk dokonał jednak wyboru, a później starał się, jak umiał najlepiej. Kiedy
wyprawił się na Kashyyyk i spotkał z Jainą, ostrzegł ją, aby nie powracała na
Yavin Cztery. Miał nadzieję, że dzięki temu ostrzeżeniu uchroni ją przed
niebezpieczeństwami, jakie niósł udział w zaciętej walce. W głębi duszy wątpił
jednak, by dziewczyna usłuchała.
Z wysiłkiem wstał i jeszcze raz spojrzał na swoje odbicie, jakie ukazywały mu
leniwie płynące wody rzeki. Obrzeżona szkarłatną lamówką czarna peleryna, która
kiedyś stanowiła przedmiot największej dumy, zwisała teraz smętnie z ramion, w
wielu miejscach podziurawiona i rozdarta, a z lamówki pozostały tylko strzępy.
Jego skórę pokrywała gruba warstwa błota, a w zapadniętych szmaragdowych oczach
malowało się przygnębienie i zniechęcenie.
Zekk wiedział jednak, że to jeszcze nie koniec. Możliwe, że nikogo już nie
obchodziło, co postanowi i co zrobi, ale nadal mógł dokonywać wyborów. Jeszcze
pokaże bliźniętom, co potrafi. Odwrócił się i ruszył wzdłuż brzegu rzeki.
Kierował się ku wielkiej świątyni.
Miał w zanadrzu jeszcze jeden atut, który musiał wykorzystać.
ROZDZIAŁ 21
- Tam, w dole - odezwała się Jaina, pokazując niewielką polanę, którą Luke
wybrał na miejsce zbiórki wszystkich uczniów akademii Jedi.
Lando Calrissian, siedzący za sterami własnego wahadłowca, wyszczerzył w
szerokim uśmiechu olśniewająco białe piękne zęby.
- Wszystko jasne, młoda damo - powiedział. - Wygląda na to, że się nas
spodziewają. Widocznie walki musiały już się skończyć.
Kiedy ciemnoskóry mężczyzna zaczął podchodzić do lądowania, Jaina postanowiła
posłużyć się technikami relaksacyjnymi Jedi, aby chociaż trochę się odprężyć.
Stwierdziła jednak, że nie przyniosło jej to żadnej ulgi. Mięśnie pozostawały
tak samo zdrętwiałe i napięte jak wówczas, kiedy kuląc się w ciasnej kabinie
myśliwca typu TIE uciekała, by ocalić życie. Z jakiegoś powodu nie potrafiła
zapomnieć o tamtych chwilach. Tego dnia po raz pierwszy w życiu walczyła jak
prawdziwy rycerz Jedi. Jej przeciwnikiem był inny Jedi, posługujący się siłami
ciemnej strony.
Przecież właśnie temu celowi miało służyć całe dotychczasowe szkolenie.
Kiedy wahadłowiec Calrissiana w końcu znieruchomiał na lądowisku, dziewczyna nie
traciła czasu na zbędne formalności. Opuściła szybko pokład, podbiegła do wuja i
rzuciła się w jego objęcia.
- Udało ci się! Żyjesz! - krzyknęła, czując uniesienie i wielką ulgę.
- Witaj, Luke'u, stary kumplu - odezwał się Lando. - Przyleciałem, żeby choć
trochę pomóc, ale widzę, że doskonale sobie radzisz i panujesz nad całą
sytuacją.
- Mimo to przyda mi się twoja pomoc, Lando - odparł Skywalker. Odwzajemnił
uścisk Jainy. - Obawiam się, że niektórzy z nas nie mieli tyle szczęścia - dodał
poważnie.
Dopiero wówczas Jaina uświadomiła sobie, że nie ma pojęcia, jak układały się
losy bitwy na powierzchni księżyca. Przygryzła dolną wargę i potoczyła wokoło
nieprzytomnym spojrzeniem. Miała nadzieję, że dostrzeże gdzieś Jacena, Tenel Ka
i młodego Wookiego.
Na widok tego, co zobaczyła, ogarnęło ją przerażenie. Spostrzegła, że żaden
uczeń akademii Jedi nie uniknął ran albo obrażeń. Kilkoro młodych rycerzy Jedi
utykało. Prawa ręka Tionny zwisała na temblaku, a srebrzystosiwe włosy
instruktorki były osmalone. Niektórzy uczniowie mieli tylko zadrapania i
siniaki, ale inni odnieśli poważniejsze rany.
Jaina zdumiała się, kiedy zauważyła Raynara. Twarz chłopca pokrywało błoto, a
krzykliwa szata rozdarta i poplamiona chyba rzecznym szlamem. Chodząc między
rannymi kolegami i koleżankami, młody uczeń opatrywał rany i pomagał, jak umiał.
Sprawiał wrażenie smutnego i przygnębionego.
Kiedy dziewczyna zwróciła uwagę na pacjentkę, którą właśnie się zajmował,
zbladła i rzuciła się ku niej. Tenel Ka leżała, chyba trawiona wysoką gorączką.
Wyglądało na to, że straciła sporo krwi. Miała głęboką ranę ciętą, biegnącą
przez czoło i zaczynającą się nad jednym szarym okiem. Inna rana cięta, trochę
płytsza, szpeciła niemal całe udo i kończyła się tuż powyżej kolana.
Raynar klęczał u boku dziewczyny i darł na paski materiał stosunkowo czystej
szaty spodniej. Jaina zrobiła z resztek coś w rodzaju tamponu. Zamierzając
powstrzymać dalszy upływ krwi, przyłożyła go do rany na czole. Tymczasem Raynar
zaczął bandażować ranę na nodze.
Jaina rozejrzała się po polanie, wypatrując Jacena. Dopiero teraz zauważyła, że
kilka metrów dalej, cicho jęcząc i trzymając się za bok, leży w trawie Lowie.
W różnych miejscach na skraju polany Tionna, Luke i Lando pomagali innym rannym
uczniom, leżącym albo siedzącym na murawie. Nigdzie jednak nie było widać
Jacena.
- Lowie, jak się czujesz? - zapytała Jaina.
Młody Wookie mruknął coś zdawkowo i machnął ręką, jakby chciał powiedzieć, żeby
dziewczyna skończyła najpierw opatrywać rany wojowniczki z Dathomiry.
- Och, pani Jaino! Dzięki niech będą niebiosom, że wreszcie pani się zjawiła! -
krzyknął Em Teedee. Piskliwy głosik miniaturowego androida-tłumacza zabrzmiał
jednak bardzo dziwnie, inaczej niż zazwyczaj. Jaina zauważyła, że kratka
osłaniająca niewielki głośnik jest wgnieciona. - Po prostu nie może pani mieć
pojęcia, przez co przeszliśmy wszyscy troje. Pan Lowbacca i pani Tenel Ka
musieli skakać z bojowej platformy, ponieważ nie zamierzali stracić życia w
wyniku eksplozji. Mieli szczęście, gdyż platforma kilka chwil później i tak
zniknęła w odmętach rzeki.
Kiedy lądowaliśmy na drzewie, pan Lowbacca zdołał uchwycić się jakiegoś konaru,
ale pani Tenel Ka uderzyła głową o wystającą gałąź. Obijając się o pień, zaczęła
spadać coraz niżej, ale pan Lowbacca natychmiast zanurkował, pragnąc ją ocalić.
Pochwycił jej rękę i zapobiegł katastrofie w ten sposób, że wylądował brzuchem
na szerokim konarze. Zapewniam, pani Jaino, że zachował się jak bohater. Rzecz
jasna, nie jestem medycznym androidem, ale obawiam się, że pan Lowbacca ma
złamaną i przemieszczoną kość ramienia oraz pęknięte co najmniej trzy żebra.
Raynar zmienił opatrunek na głowie Tenel Ka, a potem, pragnąc go unieruchomić,
zaczął owijać bandażem.
- Możesz iść - odezwał się do Jainy, kiwając zarazem głową w stronę Lowbaccy. -
Sam skończę.
Kiedy na polanę weszło dwóch innych rannych uczniów Jedi, Jaina popatrzyła na
nich, w nadziei, że może ujrzy brata. Żaden jednak nie był nawet podobny do
Jacena.
- Czy nie widziałeś gdzieś mojego brata? - zwróciła się do Raynara. Podeszła do
Lowiego, zamierzając obejrzeć jego obrażenia. - On i stary Peckhum polecieli
"Piorunochronem", żeby wysłać sygnał alarmowy i wezwać posiłki. Powinien był już
dawno wrócić.
Chłopiec zmarszczył brwi i pokręcił głową.
- No cóż... - powiedział, jakby starając się przypomnieć sobie, co się
wydarzyło. - Widziałem towarowy transportowiec... "Piorunochron" - dodał po
chwili. - Chyba został zestrzelony przez jakiś myśliwiec typu TIE.
Jaina zachłysnęła się powietrzem.
- Czy widziałeś, że eksplodował w powietrzu albo roztrzaskał się podczas
lądowania? - zapytała, kiedy przyszła do siebie.
Raynar odwrócił głowę i popatrzył w inną stronę.
- Nie widziałem - odparł cicho. - Wyglądało na to, że statek jest uszkodzony i
ma spore kłopoty z utrzymaniem się w powietrzu... - Wzruszył ramionami, jakby
czuł się skrępowany. - Tak czy owak, to wszystko miało miejsce dawno, na
początku bitwy.
Jaina przygryzła dolną wargę i zamknęła oczy. Starając się odnaleźć Jacena,
wysłała wici Mocy.
- Nie umarł - stwierdziła w końcu. - Nie jestem jednak w stanie powiedzieć nic
więcej. Nie wyczuwam natomiast obecności starego Peckhuma. Nie umiem nawiązać z
nim takiej więzi jak z Jacenem. Wiem tylko tyle, że mój brat przebywa gdzieś
tam... z daleka od polany.
Na pyzatej, ale dziwnie poważnej twarzy Raynara pojawił się szczery uśmiech.
- To dobrze - oznajmił chłopiec. - Bardzo dobrze.
- To chyba już ostatni, jak mi się zdaje - odezwał się Lando, klękając obok
Jainy. - Jak się miewasz, Lowbacco, stary kumplu? Wyglądasz, jakbyś brał udział
w najbardziej zaciętych walkach.
Lowie cicho warknął, przyznając mu rację.
- Myślę, że na polanę zdążyli dotrzeć wszyscy, którzy znajdowali się w pobliżu -
rzekł Calrissian.
- Znaleźliśmy jeszcze jednego - powiedział Luke, przyłączając się do nich.
Pokazał na skraj polany, gdzie Tionna opatrywała podobnego do drzewa rycerza
Jedi. Jakaś eksplozja złamała mu jedną gałąź.
Jaina uniosła głowę i spojrzała na wuja.
- A co z Jacenem? - zapytała.
- Żyje... - odrzekł po chwili Luke. - Na razie nie potrafię powiedzieć nic
więcej.
- To wiem - zgodziła się dziewczyna. - Ale gdzie przebywa? Czy nie powinniśmy go
poszukać?
- Przede wszystkim musimy przenieść rannych do środka wielkiej świątyni -
oświadczył Skywalker. - Jeżeli staremu Peckhumowi i Jacenowi udało się utrzymać
"Piorunochron" w powietrzu, bez wątpienia skierowali się ku głównemu lądowisku.
Nie zdołaliby wylądować nigdzie indziej, a z pewnością nie na takiej małej
polanie.
Jaina poczuła, że w jej serce wstępuje nowa otucha. Wuj mówił prawdę. Popatrzyła
na Lowiego.
- Możesz chodzić? - zapytała.
Młody Wookie warknął coś, co chyba miało oznaczać potwierdzenie.
- Pan Lowbacca jest gotów wyruszyć na przechadzkę, jeżeli ktoś zechciałby mu
chociaż trochę pomóc - pospieszył z tłumaczeniem miniaturowy android.
- Dobrze - rzekła dziewczyna. - Wracajmy do akademii Jedi. Niecierpliwie
oczekiwała chwili, kiedy znów będzie mogła ujrzeć brata. Niepokoiła się, czy nie
przydarzyło mu się coś złego.
Mniej więcej po godzinie grupa rannych, utykających uczniów Jedi wyłoniła się z
ostępów dżungli i stanęła obok wielkiej świątyni na skraju polany, zamienionej
na lądowisko. Rozczarowana Jaina stwierdziła jednak, że na wielkiej,
oczyszczonej z roślinności przestrzeni nie spoczywa żaden gwiezdny statek.
- Nie martw się, młoda damo - pocieszył ją Lando. - Pomogę ci ich szukać.
Dziewczyna ciężko westchnęła i kiwnęła głową. Chociaż wiedziała, że Jacen żyje,
miała wrażenie, że wydarzy się coś złego. Przeczuwała, że nadciąga
niebezpieczeństwo.
- W porządku - odezwała się w końcu. - Wprowadzimy najpierw do świątyni
wszystkich rannych. W środku będą bezpieczni. Musimy jednak wnieść ich przez
drzwi wiodące na dziedziniec. Wrota hangaru są wciąż zablokowane.
Przejście przez lądowisko na wybrukowany kamiennymi płytami dziedziniec zajęło
więcej czasu niż Jaina się spodziewała, ale wreszcie znalazła się w odległości
dziesięciu metrów od ciemnego prostokątnego otworu. Widząc, że do przejścia
pozostało zaledwie kilka kroków, uśmiechnęła się i przyspieszyła.
Nagle z mrocznego wnętrza wy skoczył jakiś odziany w łachmany młody mężczyzna.
Jego posiniaczoną i zakrwawioną twarz pokrywała gruba warstwa schnącego
rzecznego mułu, ale Jaina rozpoznałaby j ą wszędzie, gdziekolwiek by ją ujrzała.
Zekk uniósł dumnie głowę i stanął, zagradzając przejście własnym ciałem.
- Nikt nie wejdzie do świątyni - oświadczył stanowczo.
ROZDZIAŁ 22
Jaina stała znów twarzą w twarz z przyjacielem z dawnych czasów, Zekkiem, ale
zupełnie nie wiedziała, co powiedzieć. Miała wrażenie, że nie może oddychać.
Pomyślała, iż zapewne powietrze w jej płucach zamieniło się w bryłę lodu. Czuła
tylko przyspieszone bicie serca.
Tymczasem Zekk nie uczynił żadnego ruchu.
Luke podszedł do Jainy i stanął u jej boku. Lowbacca, który wspierał się o ramię
dziewczyny z drugiej strony, cicho warknął. W tej samej sekundzie Jaina
uświadomiła sobie, że wyczuwa obecność wszystkich innych uczniów Jedi, stojących
na skraju dziedzińca... Koledzy i koleżanki z akademii ujrzeli Zekka po raz
pierwszy dopiero tego dnia, kiedy objął dowództwo oddziału wojowników Akademii
Ciemnej Strony. Widzieli w nim tylko wroga. Nawet nie podejrzewali, że w
przeszłości mógł być kimś zupełnie innym.
Jaina utkwiła spojrzenie w pokrytej warstwą schnącego mułu twarzy Zekka.
- Sama się z tym uporam, wujku Luke'u - powiedziała. - Nie chcę, by ktokolwiek
mi pomagał.
Luke wahał się przez chwilę. Jaina zorientowała się, że spełnienie jej prośby
przychodzi mu z wielkim trudem. Kiedy odezwał się, w jego głosie zabrzmiał
niepokój:
- To coś innego niż rozbieranie i naprawianie uszkodzonych mechanizmów, Jaino -
ostrzegł.
- Wiem - odparła cicho dziewczyna. - Nie mam pojęcia, czy Zekk mnie usłucha, ale
jestem pewna, że nie usłucha nikogo innego.
- Pamiętam, że przed wielu laty też tak sądziłem - oznajmił Luke. - Kiedy
postanowiłem nawrócić Dartha Vadera na jasną stronę. Taka próba to coś bardzo
niebezpiecznego, a prawdopodobieństwo powodzenia jest niezwykle małe.
Westchnął, jakby wciąż zastanawiał się, czy Jaina sobie poradzi.
Dziewczyna oderwała spojrzenie od twarzy Zekka. Z wysiłkiem odwróciła głowę i
popatrzyła na wuja.
- Proszę, pozwól mi spróbować - powiedziała.
Luke przez dłuższą chwilę przyglądał się jej w milczeniu, wreszcie kiwnął głową.
Jaina znów zwróciła oczy na twarz Zekka. Skupiła się wewnętrznie, myśląc o tym,
co powie. Tymczasem Luke Skywalker ujął Lowiego pod rękę i odprowadził na skraj
polany. Dziewczyna zaczerpnęła jeszcze więcej energii Mocy, ale nadal nie miała
pojęcia, jak zacząć rozmowę ze stojącym przed nią młodzieńcem, dowódcą
wszystkich Ciemnych Jedi.
To przecież Zekk, pomyślała. Był kiedyś moim przyjacielem.
Postąpiła krok w jego stronę i odezwała się na tyle głośno, żeby mógł ją
usłyszeć.
- Bitwa dobiegła końca, Zekku. Musimy wejść do wielkiej świątyni, żeby zająć się
opatrywaniem rannych.
Zekk wzdrygnął się, jakby przeniknięty wewnętrznym dreszczem. Cofnął się o krok,
ale rozłożył ręce w taki sposób, że zablokował całe wrota.
- Nie - odparł. - Jeżeli to uczynisz, będziesz musiała opatrywać jeszcze więcej
ran i obrażeń.
Jaina nie przejęła się tą pogróżką. Postanowiła podejść do rozwiązania problemu
z innej strony.
Zwróciła uwagę na to, że chłopak wodzi niespokojnym spojrzeniem po skraju
dziedzińca, jakby oceniał siłę i liczbę uczniów mistrza Skywalkera. Zapewne
usiłował się zorientować, jak poważnie są ranni, aby stwierdzić, ilu zdoła
zabić, zanim obezwładnią go pozostali.
- Chciałabym nadal być twoją przyjaciółką, Zekku - zaczęła. Zauważyła, że
młodzieniec zamrugał i szarpnął się, jakby go uderzyła. - Wyrzeknij się ciemnej
strony i wróć na jasną. Czy pamiętasz, jak kiedyś znalazłeś stary moduł
komputerowy umożliwiający buszowanie w innych systemach? Pamiętasz, jak za
pomocą niego przeniknęliśmy do systemu komputerowego holograficznego zoo?
Zekk kiwnął niepewnie głową.
- Przeprogramowaliśmy wówczas hologramy wszystkich zwierząt w taki sposób, żeby
wyśpiewywały koreliańskie pijackie piosenki - ciągnęła dziewczyna.
Na wspomnienie tamtych chwil kąciki jej ust uniosły się w tęsknym uśmiechu.
- Przyłapano nas - przypomniał cicho Zekk. - A technicy ogrodu usunęli wszystkie
zmiany, jakich dokonaliśmy w oprogramowaniu.
- To prawda, ale wielu zwiedzającym gościom tak się to podobało, że kilka
miesięcy później dyrekcja wydzieliła na ich prośbę część ogrodu i umieściła w
niej hologramy naszych śpiewających zwierząt.
Jaina odniosła wrażenie, że ujrzała w szmaragdowych źrenicach Zekka przebłyski
uznania. Oglądała je jednak tylko przez krótką chwilę, gdyż później oczy
młodzieńca zamieniły się znów w twarde okruchy zielonego marmuru.
- Już nie jesteśmy dziećmi, Jaino - odezwał się Najciemniejszy Rycerz. - Nie
możemy wrócić do tamtych czasów. Wygląda na to, że tego nie rozumiesz, prawda?
Ponownie powiódł spojrzeniem po skraju dziedzińca. Później uniósł rękę i
przeciągnął palcami po czole, jakby chciał rozsmarować jeszcze więcej błota.
- Istotnie, nie rozumiem - rzekła Jaina. - Nie chciałbyś mi tego wytłumaczyć?
Zekk głęboko odetchnął i zaczął spacerować przed wrotami świątyni. Wyglądał jak
dzikie zwierzę, zamknięte w niewidocznej klatce.
- Miejsce, które mógłbym nazwać własnym domem, już nie istnieje - zaczął cicho.
- Takim domem stała się dla mnie Akademia Ciemnej Strony. Przestała jednak
istnieć... zamieniła się w ognistą kulę. Co mam teraz zrobić? Dokąd pójść?
Ciemna strona owładnęła całym moim życiem.
- To nieprawda, Zekku - odezwała się dziewczyna. - Możesz zerwać z przeszłością.
Jeżeli chcesz, pomogę ci wrócić na jasną stronę.
Zekk roześmiał się, ale w jego śmiechu zabrzmiało coś pośredniego między gniewem
a rozpaczą. Przesunął zakrzywionymi palcami po policzku, po czym wyciągnął dłoń
ku Jainie, aby mogła zobaczyć muł, który usunął z twarzy. Z rozdrapanej rany
popłynęła na nowo strużka krwi, ale chłopak chyba nawet tego nie zauważył.
- Ciemna strona w niczym nie przypomina tej mazi, Jaino - powiedział. - Nie
możesz ubrudzić się nią tylko na chwilę, a później zmyć albo zdrapać z twarzy.
Nie możesz postąpić jak dziecko, które wykąpało się zaraz po tym, kiedy
przestało się taplać w błocie.
Zekk opuścił rękę, a potem otarł dłoń o podartą, ubrudzoną pelerynę.
- Jestem teraz kimś innym niż tamten niedouczony ulicznik, którego znałaś na
Coruscant - ciągnął. - Nie ma dla mnie miejsca w twoim świecie. Nie wiem, dokąd
mógłbym pójść. Zostałem wyszkolony w taki sposób, że stałem się Ciemnym Jedi. -
Na jego twarzy odmalował się bezbrzeżny smutek. - A teraz zginął także mój
nauczyciel. Kształcił mnie i wierzył we mnie. Nadał nowy sens mojemu życiu.
- Peckhum również wierzył w ciebie, Zekku - wtrąciła cicho Jaina.
Młodzieniec przeczesał ubłoconymi palcami zmierzwione włosy. Powiódł dzikim
spojrzeniem po skraju dżungli.
- On także zginął, Jaino - powiedział. - Widziałem, jak uszkodzony
"Piorunochron" z trudem utrzymywał się w powietrzu.
Jaina poczuła się, jakby w brzuch ubodła ją jakaś rozwścieczona rogata bestia.
Czyżby "Piorunochron" się roztrzaskał? Jacen musiał zatem być ciężko ranny.
- Zawiodłem swojego nauczyciela, a teraz on nie żyje - mruknął Zekk. Mówiąc, nie
przestawał gestykulować. - Powiodłem do walki wojowników Akademii Ciemnej
Strony, i wszyscy moi koledzy albo zostali zabici, albo dostali się do niewoli.
Jeżeli Peckhum poniósł śmierć, to także moja wina.
Oczy młodzieńca stały się szkliste, jakby Zekk był trawiony gorączką. Raz po raz
chwytał płytkie hausty powietrza.
Jaina zacisnęła zęby. Uparła się i postanowiła, że dopnie celu.
- No cóż, Zekku - powiedziała. - Nie widzę powodu, by przez ciebie miało zginąć
jeszcze więcej ludzi. Wpuść nas do świątyni, żebyśmy mogli zatroszczyć się o
rannych.
Zekk przestał spacerować. Odwrócił się jak użądlony i popatrzył na dziewczynę.
- Nie! Nie wolno wam tam wchodzić!
Jaina podeszła jeszcze o krok bliżej.
- Zekku, przestało istnieć wszystko, o co można by dalej walczyć - rzekła. - Co
chcesz zyskać przez to, że nie wpuścisz nas do środka?
Młodzieniec pokręcił głową.
- Nigdy nie chciałaś słuchać moich rad - stwierdził oschle. - Zawsze uważałaś,
że wiesz lepiej.
Był wyraźnie wstrząśnięty, ale poruszał się niesamowicie szybko. Jednym płynnym
ruchem odpiął od pasa rękojeść świetlnego miecza. Rozległ się syczący trzask i z
ciemnego cylindra wyskoczyło krwistoczerwone świetliste ostrze.
Niemal w tej samej chwili - tak szybko, że ułamek sekundy później Jaina nie
mogła przypomnieć sobie, kiedy to zrobiła - ujrzała, że trzyma w wyciągniętej
dłoni własny miecz świetlny. W pomrukującej błękitnofioletowej klindze pulsowała
nagromadzona energia.
Na twarzy Zekka pojawił się drapieżny uśmiech, zupełnie jakby młodzieniec
ucieszył się, że w końcu dochodzi do walki.
- Widzisz, Jaino - powiedział, podchodząc do niej i kołysząc świetlistą klingą z
boku na bok - kiedy chociaż raz pozwolisz ciemnej stronie, żeby nad tobą
zapanowała, owładnie tobą jak choroba, na którą nie wynaleziono leku. Nie sposób
się jej pozbyć. - Skoczył ku dziewczynie. Klingi obu mieczy zetknęły się i
zaskwierczały, a we wszystkie strony trysnęły fontanny czerwonych i fioletowych
iskier. - A jedynym sposobem pozbycia się tej choroby -Zekk natarł po raz drugi,
trzeci i czwarty, ale Jaina bez trudu odpierała wszystkie pchnięcia -jest
zacięta walka!
Jaina uwijała się jak w ukropie, podstawiając własną klingę pod ostrze miecza
przeciwnika. Umiejętnie się broniła, nie spuszczając spojrzenia z twarzy Zekka.
Starała się przewidywać, co chłopak uczyni w następnej chwili. Kątem oka
zauważyła, że stojący na skraju dziedzińca Luke, który uważnie przyglądał się
pojedynkowi, pochwala jej sposób walki.
Dopiero kiedy pochwyciła spojrzenie wuja, uświadomiła sobie, że przez cały czas
starała się siłą nawrócić Zekka na jasną stronę. Usiłowała go zmusić, by
podporządkował się jej woli. Nie potrafiła. Zrozumiała, że Zekk musi sam dokonać
wyboru. Głęboko odetchnęła. Otworzyła umysł na przepływ Mocy, a później
odskoczyła od młodzieńca.
- Nie będę z tobą więcej walczyła, Zekku - oświadczyła. Wyłączyła buczące ostrze
i rzuciła rękojeść na ziemię. - Przypuszczam, że w twoim sercu kryje się dobro,
ale sam musisz zdecydować, w którą stronę pragniesz się zwrócić. Możesz zacząć
zastanawiać się nad tym już w tej chwili. Ponieważ musisz dokonać tego wyboru,
upewnij się, że weźmiesz wszystko pod uwagę, żebyś później nie żałował.
Na twarzy Zekka odmalowały się po kolei: zdumienie, gniew i niepokój.
- Skąd wiesz, że po prostu cię nie zabiję?
Jaina zauważyła kątem oka, że Lowbacca ruszył w jej stronę, jakby na odsiecz,
ale Luke położył dłoń na ramieniu młodego Wookiego i pokręcił głową.
Jaina wzruszyła ramionami.
- Nie wiem tego - przyznała. - Mimo to nie będę walczyła z tobą. A teraz
wybieraj.
Uniosła rękę i wsunęła za ucho kosmyk prostych brązowych włosów, który w trakcie
walki wysunął się i przesłaniał twarz. Uniosła głowę i spojrzała w oczy Zekka. W
jej spokojnym spojrzeniu kryła się niezachwiana pewność... nie tego, że chłopak
jej nie zabije, ale tego, że postąpiła tak, jak powinna.
- Na co jeszcze czekasz? - szepnęła.
Poruszając się jak we śnie, Zekk uniósł świetliste ostrze i powoli zaczął
kierować je w stronę głowy Jainy.
ROZDZIAŁ 23
Imperialny komandos Orvak w końcu się przebudził, ale nadal czuł zawroty głowy i
nudności. Wciąż jeszcze nie mógł przyjść do siebie po koszmarach, które mu się
śniły. Jak przez mgłę przypominał sobie jadowite węże, szczerzące długie kły i
pełznące w jego stronę, a także gromady niewidzialnych drapieżników,
wyłaniających się ze szczelin między kamiennymi blokami. Kiedy potrząsnął głową,
poczuł, że zaczyna go ogarniać nowa fala mdłości i senności.
Nie przypominał sobie, gdzie się znajduje i co robi. Czuł tylko, że jego ciało
spoczywa na zimnych, twardych kamieniach posadzki. Widocznie ułożył się w
niewygodnej pozycji, zasnął i spędził w ten sposób nie wiadomo ile czasu. Kiedy
uświadomił sobie, że czuje w dłoni pulsujący ból, uniósł ją do oczu i ujrzał
dwie niewielkie rany podobne do ukłuć. W następnej chwili stracił ostrość
spojrzenia i poczuł, że znów robi mu się niedobrze.
Nie przypominał sobie, kiedy i w jakim celu zdjął hełm i rękawice. Co właściwie
robił? I gdzie przebywał?
Nie słyszał żadnych odgłosów bitwy, toczącej się w sąsiedztwie akademii Jedi. Co
mogło się wydarzyć?
Nagle Orvak przypomniał sobie, że wbiegł do wnętrza prastarej świątyni, by
wykonać drugą część zadania. Miał przyczynić się do zwycięstwa Drugiego
Imperium... Pamiętał także niewidzialnego połyskującego gada, który ukąsił go w
dłoń i zniknął. Zapewne stracił przytomność w wyniku działania jadu, jaki dostał
się do organizmu.
Ponownie uniósł dłoń do twarzy, ale wciąż jeszcze nie odzyskał ostrości
spojrzenia. Bez wątpienia jad... Jego organizm uległ zatruciu, a teraz powoli
przezwyciężał działanie trucizny. Czyżby na tym miała polegać jakaś przewrotna
sztuczka czarowników Jedi?
Orvak z wysiłkiem wsparł się na dłoniach i usiadł; podczas tego ruchu cały
wszechświat zawirował w jego głowie. Obawiając się, że mógłby upaść, przez
pewien czas nie odrywał dłoni od chłodnych, wyślizganych płyt posadzki. Wkradł
się do świątyni, by umieścić ładunki wybuchowe, których eksplozje miały rozerwać
na kawałki wielką kamienną piramidę. Wszyscy przekonaliby się wówczas, jak
bezsilni są Rebelianci i chroniący ich rycerze Jedi. Zrezygnowaliby z dalszego
oporu i zrobili miejsce dla Drugiego Imperium.
Coś widocznie potoczyło się nie tak, jak planowano.
Dopiero teraz Orvak uświadomił sobie, że jednak coś słyszy. Ciche tykanie.
Potrząsnął głową i zwrócił ją w kierunku, skąd napływały dziwne dźwięki.
Wydawało je umieszczone pośrodku ogromnej sali urządzenie, odmierzające upływ
czasu...
Urządzenie, odmierzające upływ czasu!
Zamrugał i w końcu odzyskał ostrość spojrzenia. Czuł, że pieką go oczy, ale mimo
to zauważył cyferki, zmieniające się na miniaturowym wyświetlaczu czasomierza.
Dwanaście... jedenaście... dziesięć...
Zerwał się na równe nogi, ale uczynił to zbyt szybko. Poczuł, że ogarnia go nowa
fala senności, a kamienna posadzka usuwa się spod jego stóp. Stracił przytomność
i upadł.
Dziewięć... osiem...
ROZDZIAŁ 24
Kiedy Zekk powoli opuszczał ostrze świetlnego miecza, coraz bardziej zbliżając
je do głowy Jainy, dziewczyna nie słyszała nic oprócz coraz głośniejszego
buczenia.
- Nigdy tego nie rozumiałaś, Jaino - odezwał się jej były przyjaciel. - Nie
potrafiłaś zrozumieć. Zawsze ktoś się tobą opiekował; ktoś cię chronił. Nigdy
nie zapuściłaś się na ciemną stronę. A ciemna strona jest czymś, co pozostawia
ślady na duszy.
Spojrzenie młodzieńca wpiło się w oczy dziewczyny. Ręka Zekka znieruchomiała,
ale palce trzymały pewnie rękojeść broni. Następne słowa, które wypowiedział,
zabrzmiały tak cicho, że Jaina z trudem je usłyszała.
- W przeciwieństwie do ran na ciele, te rany nie mogą się zabliźnić. Można
starać się udawać, że ich nie ma - ostrze miecza zabuczało trochę głośniej - ale
one istnieją, chociaż są niewidoczne.
Jainie wydało się, że nagle koło jej ucha przeleciał rój gniewnie brzęczących
owadów, ale to była tylko klinga świetlnego miecza. Już nie wisiała nad głową
dziewczyny. Powoli, ale nieubłaganie kierowała się ku szyi.
Nagle Jaina usłyszała inny dźwięk, dolatujący z większej odległości. Przez
buczenie świetlnego miecza przebiły się trzaski i szumy zakłóceń, zastąpione po
chwili przez donośny męski głos, wydobywający się z odbiornika komunikatora:
- Tu "Piorunochron". Wzywam kogokolwiek, kto mógłby mnie usłyszeć. Lepiej
zabierzcie wszystkich z głównego lądowiska. I to szybko. Nadlatujemy. Aha, i
jeżeli zdążyliście do tej pory ponownie włączyć choćby część ochronnych pól, jak
najszybciej je wyłączcie. I bez tego mieliśmy dzisiaj wystarczająco dużo wrażeń.
Mam złamaną rękę, więc pilotuje młody Jacen Solo, ale statek ma uszkodzone stery
i podziurawione skrzydła. Naprawdę nie wiem, czy nie rozpadnie się podczas
lądowania.
W tej samej chwili, przepełnionej zdumieniem i niedowierzaniem, Jaina poczuła,
że trzymana przez Zekka świetlista klinga miecza zadrżała i oddaliła się od jej
głowy. Uwagę dziewczyny przyciągało jednak narastające brzęczenie. Jaina
obejrzała się przez ramię i ujrzała, że nad wierzchołkami drzew ukazuje się
"Piorunochron", wysłużony towarowy transportowiec.
Kołysał się w powietrzu jak pijany, ale leciał dalej, mimo iż z kaszlących
silników nie przestawały wydobywać się kłęby dymu.
- Halo, "Piorunochron". Witamy w domu - rozległ się głos Luke'a, który wyciągnął
własny miniaturowy komunikator. - Możesz lądować bez obaw.
Zekk ze zdumieniem spoglądał na pokiereszowany kadłub starego statku, który mimo
uszkodzeń zdołał jakoś dolecieć do wielkiej świątyni. Potrząsnął głową, jakby
zbudzony z głębokiego snu. Wyciągnął do dziewczyny rękę, w której nie trzymał
już rękojeści świetlnego miecza.
- Jaino, wcale nie chciałem...
Nagle rozległ się basowy grzmot potężnej eksplozji, który zagłuszył wszystkie
inne dźwięki. Jaina poczuła, że grunt pod jej nogami zadrżał, wstrząśnięty siłą
wybuchu i rozprzestrzeniającymi się falami uderzeniowymi.
- Padnij! - zawołał Zekk.
Jaina rzuciła się pod mur opasujący brukowany dziedziniec. Upadła na ziemię i
zachłysnęła się powietrzem wskutek bólu przenikającego jej ciało. Kiedy
odwróciła się na plecy i spojrzała w górę, zobaczyła kłęby gęstego dymu.
Wydobywały się z krateru, jaki powstał w miejscu, gdzie jeszcze przed sekundą
znajdował się wierzchołek prastarej piramidy. Rozsadzone siłą eksplozji kamienne
bloki i odłamki skał spadały na ziemię jak ulewa.
Zekk odwrócił się i próbował się ukryć, ale lawiny kamieni opadały tak szybko,
że nie zdążył uciec. Jakiś duży skalny odłamek trafił go w głowę, a wiele
mniejszych kamieni wylądowało na plecach i ramionach. Obserwując, jak
ciemnowłosy młodzieniec pada na ziemię, Jaina uświadomiła sobie w jednej chwili,
że Zekk wiedział.
Wiedział, iż lada chwila murami wielkiej świątyni wstrząśnie potworna eksplozja.
I uczynił wszystko, co mógł, by ocalić ich życie.
ROZDZIAŁ 25
W niezbadanych ostępach dżungli porastającej powierzchnię Yavina Cztery - ale
nie na tej samej półkuli, na której Luke Skywalker zorganizował akademię Jedi -
dopalał się wrak imperialnego myśliwca typu TIE.
W pewnej chwili szczęknął zamek owiewki kabiny i ze środka, krztusząc się i
kaszląc, zaczął gramolić się pilot Qorl. Chwycił zdrową ręką za metalową
krawędź, obrócił ciało i wyplątał nogi z objęć ochronnej sieci. Przypominająca
kończynę androida sztuczna ręka, uszkodzona podczas lądowania, skwierczała,
dymiła i iskrzyła.
Qorl nie odczuwał jednak żadnego bólu. W jego żyłach wciąż jeszcze krążyła
zwiększona dawka adrenaliny. Z wysiłkiem wydostał się z kabiny. Na szczęście nie
połamał nóg podczas katastrofy, chociaż uświadamiał sobie, że są zdrętwiałe i
obolałe. Ostrożnie stanął na ziemi, a później, zataczając się i utykając,
schronił pod drzewami, na wszelki wypadek, aby nie odnieść dodatkowych obrażeń,
gdyby jego maszyna nagle eksplodowała.
Nie widział nikogo w pobliżu, ale stał i przez dłuższy czas przyglądał się, jak
z płonących szczątków unoszą się w niebo kłęby dymu. Obawiał się, że może
wybuchnąć któryś z silników. Czekał, aż wrak przestanie dymić i wyda ostatnie
tchnienie.
Wiedział, że w wyniku katastrofy jego myśliwiec został poważnie uszkodzony. W
wielu miejscach kadłub przedziurawiły twarde jak stal gałęzie drzew Massassów.
Dwa płaskie sześciokątne panele z ogniwami energetycznymi się oderwały, a jeden
nawet rozłamał się na kilka części.
Qorl przypomniał sobie, że kiedy leciał, ostrzeliwany przez statki Rebeliantów,
próbował unikać turbolaserowych błyskawic. W końcu jednak został trafiony i
stracił panowanie nad sterami. Chociaż jego maszyna wpadła w coś na kształt
korkociągu, widział, jak gwiezdne niszczyciele, jedno po drugim, są
unicestwiane. Kiedy zmagał się ze sterami, pragnąc wyrównać lot myśliwca,
dostrzegł również, że w przestworzach eksplodował mroczny pierścień Akademii
Ciemnej Strony.
Zrozumiał, że w ten sposób zgasła wszelka nadzieja, iż Drugie Imperium odrodzi
się i zapanuje nad galaktyką. Przecież na pokładzie gwiezdnej stacji przebywał
nie tylko lord Brakiss, ale nawet sam Imperator. Bez wątpienia ci spośród
Ciemnych Jedi, którzy wciąż jeszcze toczyli walki na powierzchni Yavina Cztery,
wcześniej czy później zostaną pochwyceni i wtrąceni do rebelianckich lochów.
Qorl czuł, że ma na sumieniu kilka grzechów. Zamiast pozwolić, żeby zginęło
jedno z bliźniąt Solo, zdecydował poświęcić życie owładniętego żądzą zabijania
ucznia, Norysa. Jego postępek równał się zdradzie. Stary pilot trochę wstydził
się tego, co uczynił. Ale czyż poddanie się również nie oznaczało zdrady?
Qorl jednak nigdy się nie poddał.
Stwierdził, że znów znalazł się sam w dżungli. Tym razem jego myśliwiec został
tak poważnie uszkodzony, że nie nadawał się do naprawy. Drugie Imperium poniosło
druzgocącą klęskę. Qorl nie miał dokąd iść, ale nie musiał wykonywać niczyich
rozkazów... Nie miał do roboty nic poza poszukiwaniem nowej kryjówki.
Może i lepiej, że koleje jego losu potoczyły się właśnie w taki sposób.
Wiedział, że potrafi znaleźć miejsce, które zapewniłoby mu schronienie i spokój.
Znał tę dżunglę i wiedział, jakie owoce nadają się do jedzenia i które zwierzęta
najłatwiej upolować. Uświadomił sobie także, iż mimo uniesienia, jakie czuł,
kiedy służył Drugiemu Imperium i walczył ku chwale Imperatora, z radością
wspomina wszystkie lata, które przeżył samotnie w zaciszu ostępów dżungli.
Doszedł nawet do przekonania, że mimo wszystko, los okazał się dla niego
łaskawy.
Odwrócił się i utykając ruszył w głąb lasu, żeby znaleźć nową kryjówkę. Tym
razem zamierzał spędzić w niej resztę życia.
ROZDZIAŁ 26
Poranek następnego dnia, który nastał po zaciętej bitwie, jaka rozegrała się na
powierzchni i w przestworzach wokół Yavina Cztery, okazał się rześki i pogodny.
Dopiero po kilku godzinach jaskrawe promienie słońca rozproszyły snujące się
strzępy mlecznobiałej mgły, aż dotąd skrywające podnóże wielkiej świątyni,
brukowany dziedziniec i skraj dżungli. Wisząca nad głowami młodych uczniów Jedi
pomarańczowa kula gazowego giganta, Yavina, zajmowała spora część nieba.
Stojąc obok Lowiego i Jacena na lądowisku, Jaina nie mogła się nadziwić, jaki
wpływ na samopoczucie może wywierać mocny sen, wypoczynek i dobry posiłek.
Jeszcze poprzedniego wieczoru Luke, Tionna, Lando i grupa inżynierów z
orbitalnej stacji wydobywczej stwierdzili, że eksplozja właściwie nie naruszyła
dwóch najniższych poziomów prastarej świątyni. Pozostali uczniowie i pracownicy
akademii Jedi uprzątnęli zatem leżące przed wejściem kamienie i odłamki skał i
weszli do środka, po czym uwolnili nie posiadającego się z zachwytu Aorto-Detoo,
który spędził cały dzień, zamknięty w hangarze. Admirał Ackbar przyjął na pokład
swoich transportowców najciężej rannych uczniów, by przewieźć ich na Coruscant.
W tym czasie pozostali, którzy odnieśli tylko lekkie rany albo obrażenia,
zostali opatrzeni i wrócili do własnych komnat znajdujących się na najniższych
piętrach wielkiej piramidy.
Jaina czuła wyrzuty sumienia na myśl o tym, że dopisało jej wielkie szczęście i
w trakcie walk nie odniosła niemal żadnych obrażeń. Miała wprawdzie kilka ran
ciętych i siniaków w miejscach gdzie trafiły ją rozrzucone siłą eksplozji
odłamki kamieni, ale nie było to nic poważnego.
Dziewczyna spojrzał z aprobatą na Lowbaccę. Młody Wookie miał nastawione ramię,
a rękę unieruchamiał szeroki pas materiału. Także klatkę piersiową ciasno
obandażowano, aby uniemożliwić przemieszczanie się pękniętych żeber. Zazwyczaj
Lowie miał na sobie tylko pas, spleciony z połyskujących włókien syreniowca;
temblak i opasujące tors bandaże sprawiały więc bardzo dziwne wrażenie.
Jaina usłyszała nagle jakiś świergoty i piski. Odwróciła się i ujrzała, że przez
pełniącą funkcję lądowiska polanę kroczy wujek Luke w towarzystwie Aorto-Detoo.
Wprawdzie na twarzy mistrza Jedi malowały się zdecydowanie i powaga, ale w
oczach błyszczały iskierki rozbawienia.
- Wydaje mi się - zaczął Luke bez jakiegokolwiek wstępu - że nawet ja wyglądałem
gorzej po tamtej przygodzie, jaką przeżyłem na Hoth, kiedy spotkałem się z
lodowym stworzeniem, wampą.
- Lowie wygląda dziś o wiele lepiej - powiedziała Jaina.
Luke zachichotał.
- Miałem na myśli to, że wyglądałem gorzej niż ta świątynia - oświadczył.
Jaina odwróciła się, żeby spojrzeć na wzniesioną przez Massassów prastarą
piramidę. Najwyższy poziom, na którym eksplodowały detonatory, praktycznie
przestał istnieć. Fragmenty kamiennych murów, stanowiących ściany wielkiej
komnaty audiencyjnej, zapadły się do środka. Nierówne i wyszczerbione,
przypominały teraz blanki, wieńczące obronne mury starożytnej fortecy.
- Z początku sądziłem, że może będziemy musieli przenieść akademię Jedi do innej
świątyni - ciągnął Skywalker - ale teraz... Nie jestem pewien, czy okaże się to
konieczne.
- Uważasz, że zdołamy ją odbudować? - jęknął Jacen. - Wspaniale... Jeszcze
więcej ćwiczeń Jedi, unoszenie kamiennych bloków i dźwigania belek.
Aorto-Detoo zaświergotał i zapikał, jakby uznał to za doskonały pomysł. Lowie
zaryczał na znak, że chciałby jeszcze zastanowić się nad tą propozycją, ale w
następnej chwili złapał się za bok i jęknął z bólu.
- Tak - odparł Luke. - My wszyscy, którzy zetknęliśmy się z ciemną stroną,
odnieśliśmy takie albo inne obrażenia. Uważam, że odbudowa wielkiej świątyni
może stać się częścią procesu zabliźniania naszych ran, zwłaszcza duchowych.
- To dotyczy także Zekka - mruknęła Jaina, czując w sercu bolesny skurcz na myśl
o ciemnowłosym młodzieńcu. - Myślę, że w jego sytuacji proces leczenia będzie
szczególnie trudny i długotrwały.
- Przypomniałem sobie, wujku, że chciałem zapytać cię o jedna sprawę - odezwał
się Jacen. - Co stanie się z pochwyconymi przez nas Ciemnymi Jedi?
- Tionna i ja będziemy musieli nad nimi popracować. Uczynimy wszystko, co
zdołamy, by nawrócić ich na jasną stronę, ale jeżeli okaże się to niemożliwe...
- Rozłożył ręce. - Zapewne porozmawiam na ten temat z Leią, a później...
- Och, panie Lowbacco, niech pan spojrzy! - odezwał się Em Teedee, przyczepiony
do pasa młodego Wookiego.
Jaina zauważyła, że kratka, osłaniająca głośnik miniaturowego androida, została
wyprostowana i pieczołowicie wypolerowana.
- Hej, wrócili! - zawołał Jacen.
Wahadłowiec Calrissiana, holując uszkodzony skoczek typu T-23, skierował się w
stronę skraju lądowiska, aby osiąść z daleka od poznaczonego bliznami laserowych
strzałów kadłuba "Piorunochronu".
Lowie radośnie zawył i pragnąc okazać wdzięczność, poklepał Em Teedee po
srebrzystej obudowie.
- Na co więc jeszcze czekamy? - zapytała Jaina, kiedy wahadłowiec i mały skoczek
znieruchomiały na murawie lądowiska.
Bliźnięta i Lowie pospieszyli na skraj polany. Zanim tam dotarli, z wahadłowca
wysunęła się rampa. Zszedł po niej Lando Calrissian, prowadzący pod rękę Tenel
Ka. Peleryna ciemnoskórego mężczyzny zaszeleściła i zawirowała za jego plecami,
kiedy obdarzał pozostałych młodych Jedi najbardziej czarującym ze wszystkich
uśmiechów.
- Wasza przyjaciółka jest najwytrzymalszą młodą damą, jaką kiedykolwiek miałem
przyjemność poznać - powiedział, spoglądając na nią z aprobatą.
- To fakt - przyznała dziewczyna, ale nawet się nie uśmiechnęła.
- Mogłem ci to sam powiedzieć - rzekł Jacen. - Czy znalazłaś to, czego szukałaś?
- dodał, zwracając się do młodej wojowniczki z Dathomiry.
Tanel Ka kiwnęła głową, a na jej twarzy odmalowało się zadowolenie. Uwolniła
rękę i wyjęła jakiś przedmiot z kieszeni u pasa, po czym uniosła go, by pokazać
Jacenowi. Okazało się, że trzyma sporządzoną z zęba rankora rękojeść świetlnego
miecza, który pomógł jej zniszczyć imperialny bombowiec typu TIE, na krótko
przedtem, zanim szturmowa platforma runęła w nurty rzeki.
-Nie miałam aż tak dużych kłopotów ze znalezieniem jej, jak się obawiałam -
powiedziała. - Wyczułam ją i odnalazłam bez trudu, zapewne dlatego, że znałam
rankora, do którego należał ten ząb.
Tenel Ka wyglądała o wiele lepiej. Z pewnością już nie gorączkowała. Jaina
zauważyła z rozbawieniem, że dziewczyna starannie zaplotła długie, złocistorude
włosy w warkocze. Okalały jej głowę i sprawiały, że bandaż na czole przypominał
prymitywną przepaskę, jaką czasem przewiązywały włosy stające do walki
wojowniczki.
- Zaprosiłem Tenel Ka, żeby odwiedziła moją orbitalną stację wydobywczą,
ponieważ poprzednio nie skorzystała z okazji - odezwał się Lando. - Mam na
pokładzie kilka zbiorników z płynem bacta, który zabliźni ranę na jej czole, nim
dziewczyna się spostrzeże. Lowbacco, wygląda na to, że i tobie przydałoby się
spędzenie kilku dni w jednym z takich pojemników.
Lowie szczeknął na znak, że z wdzięcznością przyjmuje propozycję i dziękuje.
- Och, to naprawdę wyjątkowo miło z pańskiej strony, panie Calrissianie -
zapiszczał Em Teedee. - Pan Lowbacca czeka z nie cierpliwością, kiedy wreszcie
jego obrażenia się zagoją i będzie mógł przystąpić do naprawiania statku.
- Jego mały skoczek nie jest jedynym pojazdem, który został uszkodzony.
Jaina aż podskoczyła, kiedy za jej plecami rozległ się donośny głos Peckhuma.
- Z drugiej strony, doskonale wiem, co czuje - ciągnął weteran prze stworzy. -
Chłopiec i ja także nie możemy doczekać się chwili, kiedy przystąpimy do
naprawiania "Piorunochronu". Uważam poza tym, że Zekk musi tu spędzić trochę
czasu, aby całkowicie wyzdrowieć.
Peckhum stał w towarzystwie ciemnowłosego młodzieńca obok kadłuba uszkodzonego
towarowego transportowca. Trzymał jedną rękę na ramieniu Zekka, a drugą,
obandażowaną, na temblaku. Na twarzy Zekka malowała się bladość podobna do
koloru bandaża, którym owinięto ranę na czubku głowy. Z oczu wyzierała dziwna
pustka. Młodzieniec nie odwzajemnił spojrzenia Jainy.
- Myślę, że masz jeszcze dwoje innych kandydatów, którzy powinni trochę
posiedzieć w twoich zbiornikach bacta, Lando - rzekła Jaina. - Wujku Luke'u,
czyja i Jacen moglibyśmy polecieć z Tenel Ka i Lowbacca?
Artoo-Detoo zaszczebiotał.
- Och, doprawdy! To doskonały pomysł! - zapiszczał miniaturowy android.
- Obiecuję, że tym razem nie pozwolimy się nikomu porwać - dodał Jacen,
obdarzając wszystkich charakterystycznym przekornym uśmiechem rodziny Solo.
Luke zachichotał.
- No dobrze, myślę, że to wam wszystkim dobrze zrobi - odparł w końcu. - Wy,
młodzi rycerze Jedi, stajecie się silniejsi, kiedy przebywacie razem. Spędzicie
trochę czasu, lecząc rany i obrażenia, ale później wrócicie, gotowi zacząć
wszystko od nowa i pomóc nam w odbudowie.
- Dziękujemy, wujku Luke'u - powiedziała Jaina.
- Jacenie, mój przyjacielu - odezwała się Tenel Ka. - Może lepiej nie zwlekajmy
z odlotem. Nie chcemy przecież, żeby polecieli z nami wszyscy inni ranni
uczniowie. Nie możemy dopuścić, aby mistrz Skywalker został sam.
Jacen obdarzył młodą wojowniczkę spojrzeniem, w którym zdumienie walczyło o
lepsze z niedowierzaniem.
- Co właściwie masz na myśli? - zapytał. - Dlaczego mieli byśmy się o to
martwić?
- Ponieważ - odparła poważnie Tenel Ka - Jedi musi mieć pacjentów.
Jacen zamrugał. Wciąż jeszcze nie był pewien, co o tym sądzić. Nagle ujrzał, że
na twarzy Tenel Ka ukazuje się szelmowski uśmiech. Po raz pierwszy widział, żeby
młoda wojowniczka uśmiechała się tak szeroko.
- Nie wierzę własnym uszom... - zaczął.
Jaina także pokręciła głową. Nie mogła ochłonąć ze zdumienia.
- Wygląda na to, że właśnie opowiedziała ci dobry dowcip - rzekła, zwracając się
do brata.
- To fakt - stwierdził Jacen.
Lowie sapnął, parskając wesoło. Jaina zachichotała.
Po chwili cała polana rozbrzmiewała radosnym, zaraźliwym śmiechem.