STEVEN SAYLOR
RZUT WENUS
Przełożył: Janusz Szczepański
Wydanie oryginalne: 1995
Wydanie polskie: 2002
Rickowi
Chronologia
czyli garść informacji o pewnych istotnych wydarzeniach poprzedzających akcję powieści, która rozpoczyna się w połowie stycznia 56 r. p.n.e.
90 r. p.n.e. – Gordianus w Aleksandrii.
80 r. p.n.e. – Umiera król Egiptu, Soter. Jego następcą zostaje (na krótko) Aleksander II, a po nim Ptolemeusz Auletes. W Rzymie trwa dyktatura Sulli; Cycero wygłasza pierwszą ważną mowę na Forum Romanum, obronę Sekstusa Roscjusza (wydarzenia opisane w Rzymskiej krwi).
76 r. p.n.e. – Umiera Appiusz Klaudiusz, ojciec Klaudii i Klaudiusza.
75 r. p.n.e. – Senat po raz pierwszy podejmuje próbę egzekucji domniemanego testamentu Aleksandra II, przekazującego Egipt Rzymowi.
72 r. p.n.e. – Drugi rok powstania Spartakusa (wydarzenia te są kanwą Ramion Nemezis).
68 r. p.n.e. – Klaudiusz wznieca bunt w armii Lukullusa.
65 r. p.n.e. – Krassus zgłasza projekt ustawy o uznaniu Egiptu za prowincję Rzymu, co jednak nie zostaje przyjęte.
63 r. p.n.e. – Cycero zostaje konsulem. Czas akcji powieści Zagadka Katyliny1. Cezar i Pompejusz w myśl ustawy Rullusa usiłują wymusić hołd Egiptu, do czego jednak nie dopuszcza Cycero.
62 r. p.n.e. – Mąż Klaudii, Kwintus Metellus Celer, zostaje namiestnikiem w Galii Przedalpejskiej. Klaudiusz wywołuje skandal podczas święta Dobrej Bogini.
61 r. p.n.e. – Klaudiusz oskarżony o bezbożność staje przed sądem, ale zostaje uniewinniony.
59 r. p.n.e. – Celiusz oskarża Antoniusza, którego broni Cycero. Cezar zostaje konsulem; za trzydzieści pięć milionów denarów „załatwia” Ptolemeuszowi tytuł „przyjaciela i sprzymierzeńca ludu rzymskiego”. Ptolemeusz podnosi podatki w Egipcie, wzbudzając gniew poddanych. Klaudiusz przechodzi do plebejuszów, zmieniając nazwisko na Klodiusz (jego siostra zaś odtąd nazywa się Klodia), aby móc starać się o stanowisko trybuna ludu. Umiera mąż Klodii.
58 r. p.n.e. – Klodiusz zostaje trybunem, Cycero skazany na wygnanie (marzec). Rzymianie zajmują należący do Egiptu Cypr. Król Ptolemeusz uchodzi z Egiptu do Rzymu.
57 r. p.n.e. – Cycero powraca z wygnania (wrzesień). Celiusz wspiera kandydaturę Bestii na pretora. Do Italii przybywa stuosobowa delegacja Aleksandryjczyków pod przewodnictwem Diona.
Przegrałem wszystko w kości, zły:
Miast „rzutu Wenus” wyszły „psy”...
Propercjusz, Elegie (IV, 45-46)
Wszyscy słyszeliśmy o Aleksandrii,
a teraz ją poznaliśmy: źródło wszelkiej przebiegłości
i oszustwa, z którego biorą się
najgorsze intrygi i knowania.
Cycero, Pro C. Rabirio Postumo, 35
Demokryt nie pochwalał stosunku płciowego,
uważając go co najwyżej za akt, w wyniku którego
z jednej istoty ludzkiej bierze się druga...
a na Herkulesa, im tego mniej, tym lepiej!
Z drugiej strony, seks przywraca energię
opieszałym atletom; pomaga na chrypkę,
uwalnia od bólu w lędźwiach, wyostrza wzrok;
seks pozwala odzyskać równowagę umysłu
i odpędza melancholię.
Pliniusz, Historia naturalna, XXVIII, 58
CZĘŚĆ I
NEX
Rozdział I
– Dwaj goście, panie. Czekają u drzwi. – Belbo patrzył na mnie spod oka, przestępując niepewnie z nogi na nogę.
– Jak się zwą?
– Nie chcieli powiedzieć.
– Jakieś znajome twarze?
– Nigdy ich dotąd nie widziałem, panie.
– Powiedzieli chociaż, czego chcą?
– Nie, panie.
Zastanowiłem się przez chwilę, zapatrzywszy się w buzujące w żelaznym koszu płomienie.
– A więc przyszli dwaj mężczyźni... – powtórzyłem, ale Belbo przerwał mi w pół słowa:
– Niezupełnie, panie.
– Mówiłeś o dwóch gościach. Czyż nie są obaj płci męskiej?
– Noo... – Belbo zmarszczył czoło. – Jestem pewien, że jeden z nich jest mężczyzną... w każdym razie tak mi się wydaje...
– A druga osoba?
– Chyba kobieta. A może nie... – Mój domowy osiłek patrzył przed siebie z namysłem, choć bez większego zainteresowania tematem, jak gdyby usiłował sobie przypomnieć, co jadł na śniadanie.
Uniosłem brew i spojrzałem ponad rozpalonym koszem przez wąskie okno na ogród, gdzie posąg Minerwy trzymał wartę nad niewielką sadzawką. Słońce zaczynało się chylić ku horyzontowi. Styczniowe dni są stanowczo za krótkie, zwłaszcza dla kogoś, kto ma pięćdziesiąt cztery lata; wiek na tyle podeszły, by czuć w kościach chłód. Dzień jednak był jeszcze wystarczająco jasny, by móc odróżnić płeć stojącego u drzwi przybysza. Czyżby Belbonowi zaczynał się psuć wzrok?
Belbo, mój niewolnik i były gladiator, nie należał do najmądrzejszych. Braki w inteligencji nadrabiał nadmiarem tężyzny fizycznej. Przez długi czas ta zwieńczona wiechciem blond włosów góra mięśni służyła w moim domu jako przyboczna straż, ale w ostatnich latach refleks mu się znacznie pogorszył. Myślałem, że będę mógł uczynić go odźwiernym, sądząc, że dzięki długoletniej służbie potrafi rozpoznać większość odwiedzających, jego masywna sylwetka zaś wystarczy, by nastraszyć niepożądanych gości. Ale skoro nie umie nawet powiedzieć, czy gość jest kobietą, czy mężczyzną, nie będę miał z niego żadnego pożytku w tej roli.
Belbo w końcu oderwał wzrok od nieokreślonego punktu w przestrzeni i odchrząknął.
– Czy mam ich wpuścić, panie?
– Pozwól, że się upewnię, czy cię dobrze zrozumiałem. W najniebezpieczniejszym mieście na świecie dwóch nieznajomych płci niepewnej, którzy nie chcą się przedstawić, przybywa z wizytą do kogoś, komu od dawna regularnie przybywa wrogów. Wpuścić ich, pytasz? Czemu nie?
Mój sarkazm okazał się chyba zbyt subtelny. Belbo skinął głową i odszedł, zanim zdołałem go powstrzymać. W chwilę później wrócił z gośćmi. Wstałem, by ich powitać, i w tej samej chwili przekonałem się, że ze wzrokiem Belbona nic się nie dzieje; ba, widzi pewnie lepiej ode mnie. Gdybym ujrzał tę parę gdzieś na ulicy albo na Forum, pomyślałbym, że mam przed sobą niewysokiego młodego mężczyznę o delikatnych rysach (odziany był w niedopasowaną togę i miał na głowie kapelusz z szerokim rondem, choć pogoda bynajmniej nie była słoneczna) i znacznie odeń starszą i większą kobietę, od stóp do głowy owiniętą skromnie w stolę. Lecz po bliższym przyjrzeniu się przybyszom stwierdziłem, że coś tu nie gra.
Luźne fałdy zbyt dużej togi skrywały sylwetkę młodzieńca, ale w jego twarzy było coś dziwnego. Na policzkach nie widziałem ani śladu zarostu, a jego miękkie, wypielęgnowane dłonie poruszały się z gracją bynajmniej nie męską. Włosy, zamiast spływać mu na kark, były podwinięte i schowane pod kapeluszem, którego nie chciał zdjąć; musiały być nadzwyczaj długie. Ich kolor też był dziwny: ciemne przy korzonkach, przechodziły w blond.
Większą część twarzy kobiety zasłaniał zarzucony na głowę wełniany kaptur, ale spostrzegłem, że policzki ma uróżowane, choć raczej nieudolnie. Na szyi widać było fałdy luźniejsze chyba od stoli, która z trudem mieściła jej obfite kształty. Była ciut za szeroka w ramionach i za wąska w biodrach, z rękami też coś było nie tak. Dumą rzymskich matron jest jak najbledsze ciało, a te ciemne i ogorzałe ręce wyglądały, jakby przez wiele lat wystawione były na działanie słońca. Co więcej, każda kobieta dość próżna, by różować sobie twarz, zadbałaby też o paznokcie, u tej obgryzione i nierówne.
Dwójka przybyszów stanęła w milczeniu przy rozpalonym koszu.
– Zdaje się, że przybyliście złożyć mi wizytę – zagadnąłem w końcu.
W odpowiedzi skinęli tylko głowami. Młodszy zacisnął usta i wpatrywał się we mnie z kamienną twarzą. Stara kobieta pochyliła czoło i płomienie rozświetliły jej oczy. Pod uczernionymi antymonem rzęsami ujrzałem błysk strachu. Kiwnąłem na Belbona, który na ten sygnał wniósł dwa składane krzesła i postawił je przy moim.
– Siadajcie – zaprosiłem ich.
Sposób, w jaki to zrobili, jeszcze bardziej utwierdził mnie w przekonaniu, że nie są tymi, za kogo chcą uchodzić. Noszenie togi to sztuka, podobnie zresztą jak i stoli. Było oczywiste, że żadne z nich wcześniej nie miało na sobie takiego stroju. Ich niezdarność była wręcz komiczna.
– Może wina? – zaproponowałem.
– Tak! – odpowiedział młody człowiek, pochylając się do przodu z nagłym ożywieniem na twarzy. Głos miał wysoki i odrobinę zbyt delikatny, jak jego ręce.
Kobieta zesztywniała i ochrypłym szeptem zaprotestowała, nerwowo bawiąc się palcami, a po chwili zaczęła gryźć paznokieć kciuka.
– Jeśli o mnie chodzi, przyda mi się coś dla obrony przed chłodem wieczoru. – Wzruszyłem ramionami. – Belbonie, każ jednej z dziewcząt przynieść trochę wina i wodę. I może coś na przekąskę? – spytałem, patrząc pytająco na gości.
Młodzieniec znów wyraźnie się rozjaśnił na wzmiankę o jedzeniu i ochoczo pokiwał głową. Kobieta zgromiła go wzrokiem i trzepnęła go w ramię, aż się skrzywił boleśnie.
– Oszalałeś? – spytała szorstko.
Zdawało mi się, że słyszę ślad znajomego akcentu, lecz kiedy starałem się go sobie przypomnieć, rozproszyło mnie głośne burczenie w jej brzuchu.
– No tak, oczywiście... – mruknął tamten.
I on mówił z jakimś wschodnim akcentem; dziwiło mnie to, bo przecież tylko rzymscy obywatele mieli prawo nosić togę.
– Dziękujemy za jedzenie – wycofał się.
– Jaka szkoda – westchnąłem. – Akurat zostało nam od śniadania trochę wyśmienitych ciastek, pieczonych z miodem i pieprzem na sposób egipski. Trzeba wam wiedzieć, że moja żona pochodzi z Aleksandrii. Ja sam spędziłem tam za młodu sporo czasu... och, chyba ze trzydzieści lat temu. Egipcjanie słyną ze swego miękkiego chleba, jak z pewnością sami wiecie. Żona twierdzi, że to jakiś piekarz żyjący nad ujściem Nilu odkrył sekret przygotowywania zakwasu i pierwszy upieczony bochenek ofiarował Aleksandrowi Wielkiemu, kiedy ów zakładał nazwane od jego imienia miasto.
Kobiecie zaczęły drgać kąciki ust. Naciągnęła kaptur, by ukryć oczy w cieniu, ale i tak czułem na sobie jej spojrzenie, równie gorące jak węgle w koszu. Twarz młodzieńca znów straciła wyraz i siedział sztywno jak przedtem.
Belbo wrócił z małym stolikiem, który ustawił między nami. Służąca nadeszła z trzema kubkami i dzbankami z wodą i winem. Nalała wina i odeszła, pozostawiając mi decyzję co do stopnia rozcieńczenia go wodą.
– Zimową porą pijam prawie czyste wino – rzekłem, wlewając do najbliższego kubka odrobinę wody. – A dla was?
Młody człowiek uniósł palec wskazujący, przyciskając kciuk do ostatniego stawu.
– Wody na palec – potwierdziłem, nalewając i jemu, po czym spojrzałem na jego towarzyszkę. – Czy i ty się do nas przyłączysz, pani?
Zawahała się, ale powtórzyła gest młodzieńca. Znów rzuciły mi się w oczy jej obgryzione paznokcie i spalona słońcem skóra dłoni.
– Nie będziecie żałować – zapewniłem. – To jest wino z mojego prywatnego zapasu. Zostało mi jeszcze kilka amfor z czasów, gdy kilka lat temu w Etrurii na krótko przedzierzgnąłem się w rolnika. To był bardzo dobry rok... w każdym razie dla wina.
Podałem im kubki. Zanim jednak zdążyłem podnieść własny, kobieta szybko odstawiła swój na stolik i sięgnęła po mój.
– Rozmyśliłam się – szepnęła chrapliwie. – Wolę mniej wody... jeśli nie masz nic przeciwko temu.
– Oczywiście.
Podniosłem kubek do ust i zatrzymałem się, udając, że delektuję się bukietem wina. Obserwowała mnie w napięciu, po czym ostrożnie, bez udawania, powąchała zawartość naczynia, czekając, bym pierwszy upił łyk. Scena była groteskowa, niczym z podłej komedii, choć gdybyśmy byli w teatrze, widownia wygwizdałaby nas za pretensjonalną grę. Przytknąłem w końcu kubek do ust i przez chwilę trzymałem wino w ustach, zanim oblizałem wargi, pokazując jej w ten sposób, że przełknąłem. Dopiero wtedy zdecydowała się posmakować zachwalanego przeze mnie trunku. Mężczyzna, który obserwował naszą grę, jak gdyby czekając na przyzwolenie, podniósł swój kubek i wychylił go jednym haustem.
– Doskonałe! – zakrzyknął jeszcze wyższym tonem i odchrząknął głośno. – Doskonałe – powtórzył ciszej głosem niższym, ale wciąż o kobiecym tembrze.
Przez chwilę popijaliśmy w milczeniu, słuchając trzasku płonących bierwion. W końcu znów pierwszy się odezwałem.
– Wygląda na to, że wzdragacie się wyjawić mi cel swej wizyty. Może zaczniemy od tego, że zdradzicie mi swe imiona?
Mężczyzna popatrzył na swą towarzyszkę, która odwróciła się, kryjąc twarz w cieniu. Upłynęła chwila, zanim znów spojrzał na mnie.
– Bez imion – powiedział. – Na razie.
Skinąłem głową.
– Jak sobie życzycie. Cóż w końcu znaczą imiona? Są tylko jak odzienie, które ludzie wkładają i zdejmują według potrzeb... jak przebranie, jeśli wolicie. Prawda?
Młodzieniec patrzył na mnie błyszczącymi oczyma. Był zaintrygowany, czy tylko za szybko wypił swoje wino? Kobieta wciąż chowała twarz, ale znów poczułem na sobie jej spojrzenie.
– Imię to nie to samo co rzecz – wyszeptała w końcu.
Znów skinąłem głową.
– Tego się dowiedziałem dawno temu – przytaknąłem. – Trzeba trafu, że właśnie w Aleksandrii. A jednak nie nazywając ich, nie moglibyśmy dyskutować o rzeczach, które się kryją pod swymi nazwami... imionami.
Wełniany kaptur pochylił się w poważnym skinieniu.
– Rzecz ma jedno imię w mowie Greków, inne w łacinie – ciągnąłem. – A to, co dotyczy rzeczy, musi też dotyczyć i osób. Król egipski Ptolemeusz na przykład jest królem Ptolemeuszem, czy będziemy go tytułować z grecka basileus, czy po łacinie rex.
Okryta stolą postać wciągnęła głośno powietrze i zdawało mi się, że chce coś powiedzieć, ale się powstrzymała.
– Tak jest i z bogami – kontynuowałem. – Rzymianie zwą ojca bogów Jowiszem. To onomatopeiczne słowo wyraża odgłos uderzającej w ziemię błyskawicy, a greckie określenie „Zeus” przypomina grzmot rozlegający się w powietrzu. Tak oto imiona przekazują uszom to, co postrzegają oczy i dusza człowieka, choć może nieudolnie.
– Właśnie! – szepnęła.
Znów pochyliła głowę i odsłoniła utkwione we mnie oczy nauczyciela, radującego się wypowiadaną przez ucznia dawno wyuczoną, ale nigdy nie zapomnianą lekcją.
– A mimo to imiona nie są rzeczami – mówiłem dalej. – I podczas gdy studia nad imionami mogą nas fascynować, to jednak ci, którzy pragną odkrywać filozofię, powinni studiować rzeczy, a ściślej mówiąc to, jak je postrzegamy. Na przykład, widzę płomień w tym koszu, ale skąd mam mieć pewność, że on naprawdę istnieje?
Młodzieniec, który podczas mej przemowy uraczył się kolejnym kubkiem wina, roześmiał się w głos.
– To proste! Włóż w płomień rękę!
Cmoknąłem z dezaprobatą i powiedziałem:
– Musisz reprezentować szkołę epikurejską, skoro wierzysz, że przez samą percepcję zmysłową możemy określić fakt istnienia. Epikur nauczał, że wszelkie doznania są prawdziwe; ale to, że ja się oparzę, nie będzie dowodem istnienia ognia dla ciebie, skoro to nie ty poczujesz ból.
– Ach, ale usłyszę, jak krzyczysz.
– Być może. Są jednak tacy, którzy wytrzymaliby to bez krzyku. Gdybym nie krzyknął, czy płomień straciłby coś ze swej realności? A gdybym krzyknął, ale ty byłbyś głuchy i nie patrzyłbyś w moim kierunku? Czy mimo to byłbym dla ciebie poparzony? Z kolei nawet słysząc mój krzyk, nie miałbyś pewności, czy naprawdę czuję ból, czy tylko cię nabieram.
– Zdaje się, że sporo wiesz o takich sprawach – skomentował mój gość, z uśmiechem podnosząc kubek do ust.
Zauważyłem, że poplamił sobie winem togę.
– Co nieco wiem – przytaknąłem. – Filozofię stworzyli Grecy, oczywiście, ale i Rzymianin może starać się ją pojąć. Mój dawny protektor Cycero stał się czymś w rodzaju eksperta od filozofii, aby wspomóc swą retorykę. Od sceptyków nauczył się, że każdemu twierdzeniu łatwiej zaprzeczyć, niż je udowodnić. To przydatne dla prawnika, zwłaszcza takiego, który nie ma skrupułów, by bronić przed sądem winnych zbrodni. – Pociągnąłem długi łyk wina. Nastrój w pokoju zupełnie się zmienił. Chłodna podejrzliwość przybyszów uleciała, ustępując zaufaniu. Uspokajający tok filozoficznego wywodu sprawił, że poczuli się jak na znanym gruncie... tak, jak przewidywałem. Ciągnąłem więc dalej: – Ale podobnie jak imię nie jest rzeczą, wygląd nie jest istnieniem. Rozważmy tę sytuację... dwie osoby odwiedzają mnie w moim domu. Na pierwszy rzut oka wyglądają na mężczyznę i kobietę; najwyraźniej takie chcą sprawić wrażenie. Po bliższym przyjrzeniu się stwierdzam, że to tylko wrażenie, a nie prawda. Tak mówią mi zmysły i umiejętność logicznej dedukcji. Powstaje zatem pytanie: skoro mężczyzna nie jest mężczyzną, a kobieta kobietą, to czym są? Kim są? Dlaczego chcą być uważani za kogoś, kim nie są? Kogo usiłują oszukać i dlaczego? No i czemu zjawili się w domu Gordianusa Poszukiwacza?
– A ty znasz odpowiedzi na te wszystkie pytania? – burknęła postać w stoli.
– Chyba tak, w każdym razie na większość z nich. Chociaż parę rzeczy u twojego towarzysza nadal mnie intryguje... – Spojrzałem na młodzieńca. Uśmiechał się w sposób, którego nie mogłem pojąć, dopóki nie zdałem sobie sprawy, że uśmiech skierowany jest nie do mnie, lecz do kogoś poza mną.
Odwróciłem się i zobaczyłem swą córkę Dianę stojącą w drzwiach. Wyglądała, jakby tylko na chwilę przystanęła, by zajrzeć do wnętrza, i lada moment ruszy dalej. Miała na sobie suknię o długich rękawach, w jaką przyodziewa się dzieci niezależnie od płci, ale jej trzynastoletnie ciało zaczynało ją wypełniać w niezaprzeczalnie kobiecy sposób. Ciemnoniebieska szata zlewała się z ciemnym tłem korytarza i jej oświetlona płomieniami twarz wydawała się zawieszona w powietrzu. Mleczna cera i różany rumieniec, tak nieudolnie imitowany przez umalowane policzki mojego gościa, podkreślały czerń jej długich rzęs i gęstych brwi. Blask ognia grał w jej spadających na ramiona, ciemnych włosach. W brązowych oczach drgały wesołe iskierki; patrzyła na nas z ciekawością i rozbawieniem. Jakże była podobna do matki i jak ją z każdym dniem coraz bardziej przypominała! Czasem zdawało mi się, że nie miałem nic wspólnego z jej poczęciem; tak idealnym była wcieleniem Bethesdy.
Dziewczynka uśmiechnęła się lekko i uczyniła krok, by odejść.
– Diano, chodź tu na chwilę! – zawołałem.
Weszła do izby, zdobna w ten tajemniczy uśmiech swej matki.
– Słucham, tato?
– Mamy gości, Diano.
– Tak, tato, wiem. Widziałam, jak Belbo ich prowadzi od drzwi. Szłam właśnie, by powiedzieć mamie, ale pomyślałam, że najpierw lepiej się im przyjrzę.
– Po co?
Obrzuciła mnie takim samym zdziwionym i niecierpliwym spojrzeniem, jakie widuję u Bethesdy, kiedy zastanawiam się nad rzeczami oczywistymi.
– No, tato, w końcu nie co dzień odwiedza cię eunuch i mężczyzna przebrany za kobietę!
Spojrzała na przybyszów i obdarzyła ich słodkim uśmiechem. Nie odwzajemnili się jej, za to popatrzyli po sobie ponuro.
– Mówiłem ci, że ta maskarada nie ma sensu – mruknął starszy, już nie starając się zmienić głosu ani ukryć aleksandryjskiego akcentu. – Nawet dziecko w mig ją przejrzało!
Zsunął powoli kaptur z głowy. Siwe włosy miał zaczesane do tyłu i związane w kucyk. Czoło poorane było zmarszczkami i pełne przebarwień. Fałdy skóry na podbródku zadrgały; nagle wydał mi się śmieszny: nieszczęśliwy starzec z uróżowanymi policzkami i wymalowanymi powiekami.
Eunuch w todze zakrył usta dłonią i zachichotał, z lekka zamroczony winem.
– Ale tak ładnie ci w makijażu!
– Dosyć! – warknął stary Egipcjanin. Zapatrzył się w ogień z zafrasowaną miną i oczami pełnymi rozpaczy.
Rozdział II
– To jest moja córka, Gordiana, którą zwiemy Dianą – przedstawiłem ją, ujmując jej miłą, gładką dłoń. – Diano, nasz dom zaszczycił Dion z Aleksandrii, filozof, nauczyciel, czcigodny członek Akademii, a obecnie poseł egipski w Rzymie.
Dion wstał z niewymuszoną godnością szacownego męża, nawykłego do formalnego przedstawiania i wymieniania swoich tytułów. Wyprostował się i splótł przed sobą ręce. Ta postawa dziwnie kłóciła się z jego dziwacznym przebraniem. W kobiecych szatach i z pomadą na twarzy wyglądał na kapłana jakiegoś wschodniego kultu; okazało się jednak, że jest nim właśnie jego młody towarzysz.
– A to jest Trygonion – powiedział Dion, wskazując na małego eunucha, który również wstał, choć nieco chwiejnie. – Jest kapłanem świątyni Kybele tu, w Rzymie.
Eunuch skłonił się lekko i ściągnął kapelusz, uwalniając zwichrzoną grzywę jasnych włosów o nienaturalnym, wyblakłym odcieniu. Przeczesał je palcami i potrząsnął głową, by jakoś się ułożyły.
– Filozof i gallus! – skomentowała Diana z zadziwieniem.
Na dźwięk ostatniego słowa niemal podskoczyłem. Gallus to łacińskie określenie kastrata-kapłana Wielkiej Matki, Kybele. Wszyscy gallowie są cudzoziemcami, prawo bowiem zabrania Rzymianom zajmowania tego stanowiska. Słowo to brzmi pobożnie w ustach wyznawców bogini, ale inni czasami używają go jako wulgarnego epitetu, „Ty parszywy gallu!” Dla Rzymianina pomysł zostania eunuchem, choćby w szczytnym celu służby religijnej, jest zupełnie obcy i odrażający. Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek tłumaczył jej, co to znaczy; co prawda, ona często wyskakuje z czymś, czego jej nie nauczyłem. Podejrzewam, że uczy się od matki.
– Tak – podjął smętnie Dion. – Oto zagadka, Gordianusie: co też mogą mieć ze sobą wspólnego filozof i gallus... człowiek, który kieruje się rozumem, i człowiek, którego życie polega na wyrzeczeniu się wszelkiego racjonalizmu? Ha! Okoliczności czasem zmuszają do sypiania z dziwnymi towarzyszami. Im bardziej dramatyczne sytuacje, tym dziwniejsi towarzysze... – Rzucił okiem z ukosa na eunucha, a potem nagle zreflektował się. – Oczywiście nie mam na myśli dosłownego znaczenia tej metafory. Macie w łacinie takie powiedzenie, prawda? O okolicznościach i spaniu w jednym łóżku?
– Owszem, dość podobne.
Skinął głową zadowolony, że wypowiedział się zrozumiale. Jego łacina była nieskazitelna, choć mówił z wyraźnym aleksandryjskim akcentem – z tą szczególną intonacją właściwą urodzonym w Egipcie Grekom. Teraz, słysząc, jak mówi swobodnie, przypomniałem sobie jego głos sprzed lat. Z wiekiem stał się bardziej szorstki, ale nie było wątpliwości, że to ten sam głos, którego jako młody człowiek, rwący się do poznania świata, słuchałem tak uważnie na schodach przed świątynią Serapisa w Aleksandrii. Jego dźwięk przeniósł mnie pamięcią daleko wstecz w czasie i przestrzeni.
Dokonawszy przedstawienia, usiedliśmy znowu, ale bez Diany; odeszła, z pewnością prosto do matki z wieściami. Dion odchrząknął i zagadnął:
– A zatem pamiętasz mnie?
– Mistrzu – odrzekłem; tak go bowiem zawsze nazywałem w Aleksandrii, teraz zresztą też niezręcznie było mi używać jego imienia, choć dawno wyrosłem z wieku, kiedy starszych traktuje się z uniżeniem. – Oczywiście, że cię pamiętam. Trudno zapomnieć takiego człowieka!
– Myślałem, że po tylu latach... Poza tym, kiedy usłyszałem twoje imię, skąd mogłem wiedzieć, że chodzi o tego samego Gordianusa, którego znałem tak dawno temu? Pewnie, że to nie zwyczajne imię, a moi informatorzy twierdzili, że przebywałeś za młodu w Aleksandrii. Z tego, co o tobie usłyszałem, wywnioskowałem, że istotnie możesz być drzewem, które wyrosło z tamtej sadzonki... takie powiedzenie u was też funkcjonuje, prawda? Użyłem właściwych czasów? To dobrze. Rozumiesz jednak, że skoro otacza mnie tyle niebezpieczeństw, tyle zdrady, nie mogłem przyjść do ciebie otwarcie. Dlaczego wzdragałem się wyjawić ci swoje imię? Dlaczego musiałem zachowywać się podejrzliwie nawet wobec twojego doskonałego wina? – Popatrzył na mnie zmieszany i zaczął ogryzać paznokieć. – Nawet kiedy cię ujrzałem, nie miałem pewności, że jesteś tym Gordianusem, którego poznałem w Aleksandrii. Czas zmienia nas wszystkich, a ty przecież też nosisz rodzaj przebrania.
Wskazał na moją twarz. Dotknąłem podbródka i domyśliłem się, że mówi o moim zaroście. Uśmiechnąłem się.
– Tak, wtedy byłem gładko ogolony. W Aleksandrii jest za gorąco na brodę, a poza tym byłem za młody, żeby wyrosło mi coś przyzwoitego. A może masz na myśli tę całą biel we włosach? Siwizna i zmarszczki istotnie są pewnym niechcianym przebraniem, które nosi każdy, kto odpowiednio długo pożyje...
Dion przytaknął skinieniem głowy i studiował moją twarz, jakby wciąż nie mógł się zdecydować, czy może mi zaufać.
– Muszę być bardzo ostrożny – powiedział.
– Tak. Wiem co nieco o twoim położeniu. Słyszałem o twojej podróży z Aleksandrii, o atakach na waszą grupę po wylądowaniu w Neapolis i pogróżkach, jakie otrzymywałeś tu, w Rzymie. Wiem, że senat udaje, że tego nie dostrzega. Na Forum wiele się dzisiaj mówi o, jak to ludzie nazywają, „kwestii egipskiej”.
– Ale jak odgadłeś, że to Dion? – spytał mały gallus, nalewając sobie kolejny kubek wina. – Nasze przebrania pozwoliły nam bezpiecznie przejść ulicami. Co prawda z bliska muszą być mniej przekonujące...
– Racja – podchwycił filozof. – Skąd mogłeś wiedzieć, że to ja? Z pewnością nie poznałeś mojej twarzy, ukrytej w cieniu i pokrytej różem jak u kobiety, no i te wszystkie lata, jakie upłynęły od naszego rozstania... Nie mogłeś też rozpoznać mego głosu, bo starałem się naśladować żeński tembr i mówić jak najmniej, a ty nie słyszałeś mnie od bardzo dawna.
– Mistrzu, nie wiem, dlaczego mnie dziś odwiedziłeś, ale przypuszczam, że ma to coś wspólnego z moją zawodową reputacją: nazywają mnie Poszukiwaczem. Prawie od razu się domyśliłem, kim musisz być. Gdybym nie potrafił rozwikłać takiej prostej zagadki, zmarnowałbyś tylko czas, przychodząc tutaj.
– Rozwiń tę myśl – polecił Dion beznamiętnym nauczycielskim tonem.
– Tak, gadaj jaśniej! – Gallus zaśmiał się znad kubka, potrząsając swą blond czupryną.
– Dobrze. Od razu było dla mnie oczywiste, że nie jesteście tymi, za kogo się podajecie. Podobnie dla Diany, a nawet dla mojego odźwiernego.
– Co mnie zdradziło? – spytał Aleksandryjczyk.
Wzruszyłem ramionami.
– Drobiazgi. Któż potrafi wymienić wszystkie różnice w sposobie chodzenia, mówienia i zachowywania mężczyzn i kobiet? Aktor w teatrze może przekonująco grać rolę kobiecą, ale on jest do tego przygotowany zawodowo. Zwykłe pomalowanie sobie twarzy i włożenie stoli nie wystarczy, by uchodzić za kobietę.
– A więc nasza maskarada na nic się nie zdała? Mów ściślej! Muszę to wiedzieć, ponieważ jeżeli nie udało mi się to przebranie, muszę znaleźć inne. To może stanowić o życiu i... – Dion znowu chciał gryźć paznokieć, ale nie miał już za co złapać zębami; zamiast tego zaczął się szczypać w obwisłe fałdy podbródka.
– O, właśnie. Mogę zacząć od tego, że zdradziły cię twoje paznokcie – powiedziałem. – Rzymskie matrony dbają o nie niemal z rytualnym namaszczeniem.
– Ach! Ten mój paskudny zwyczaj... – Popatrzył na swe palce z niesmakiem. – Wróciłem do niego, kiedy znalazłem się w Italii. Nie mogę się powstrzymać.
– Paznokcie łatwo odrastają, ale dłoni nie ukryjesz. Żadna z szacownych Rzymianek nie ma takich spalonych na brąz rąk, zresztą nie ma ich także nikt z liczących się obywateli. Można je zobaczyć tylko u niewolników i rolników... albo gości z odległych stron, gdzie słońce jest gorące przez cały rok i barwi wszystkich na orzechowo, od króla Ptolemeusza aż po najniższego z harujących na roli niewolników.
– Ptolemeusz! – Dion niemal splunął, wypowiadając to imię.
– Tak, spostrzegłem twoje zdenerwowanie, kiedy wcześniej o nim wspomniałem. Co tylko dobitniej potwierdziło moje przypuszczenie, że oto odwiedza mnie Dion z Aleksandrii.
– Wciąż jednak nie wyjaśniłeś, skąd wzięło się owo przypuszczenie. Rozwiń tę myśl! – rzucił eunuch, parodiując swego towarzysza.
– Dobrze, dojdziemy zatem do tego po kolei. Przychodzi do mnie ktoś w kobiecym stroju, ale nie jest kobietą. Musi więc być mężczyzną i mieć powód, by się ukrywać w przebraniu. Przyznaję, że nie pomyślałem, że ty możesz być eunuchem. A więc mężczyzna w kłopotach, może nawet w niebezpieczeństwie... Wydawało się to prawdopodobne, sądząc po twym nerwowym zachowaniu: odmówiłeś posiłku, chociaż w brzuchu ci głośno burczało. Po brązowych rękach i po akcencie poznałem, że musisz być cudzoziemcem. – Wzruszyłem ramionami. – Ale zawsze nadchodzi moment, kiedy szczegółowe przedstawianie kolejnych stopni logicznego procesu myślowego staje się zbyt nużące, by je kontynuować, prawda, mistrzu? To tak, jakby prosić tkacza o wyjaśnienie sposobu tworzenia kunsztownie zdobionej materii przez rozplatanie jej nitka po nitce. Cóż by to był za bałagan! Niech wam wystarczy, że kiedy dokonałem już wstępnych spostrzeżeń, po prostu nagle wpadłem na to, że mam do czynienia z Dionem Aleksandryjczykiem. Słyszałem o twojej niedoli; plotka głosi, że ukrywałeś się w prywatnych rezydencjach tu, na Palatynie. Skojarzyłem sobie to z niespodziewaną wizytą zdesperowanego cudzoziemca. Aby poddać tę dedukcję próbie, zacząłem cię podpuszczać: mówiłem o swym pobycie w Aleksandrii, o królu Ptolemeuszu, prowadziłem filozoficzne wywody. Twoje reakcje potwierdziły moje podejrzenia. To nie filozofia ani matematyka, mistrzu, ale musisz chyba widzieć, jakimi drogami pomknęły moje myśli i jak zastosowałem zasady logiki, które wpajałeś mi tak dawno temu.
Dion uśmiechnął się i skinął głową. Jakie to dziwne, że w piątej dekadzie życia wciąż jeszcze może mnie tak radować wyraz aprobaty nauczyciela, którego nie widziałem i prawie nie wspominałem przez trzydzieści lat!
– A co z Trygonionem? – spytał Dion.
– Właśnie, co sobie o mnie myślałeś? – podchwycił gallus z błyskiem w oku.
(Mówię: podchwycił, choć wielu na moim miejscu użyłoby rodzaju żeńskiego, podchwyciła; o eunuchach często mówi się jak o kobietach, co zresztą zdaje się sprawiać im przyjemność.)
– Przyznaję, Trygonionie, że mnie zmyliłeś. Wiedziałem, że nie jesteś tym, za kogo chcesz uchodzić, ale wyciągnąłem niewłaściwe wnioski. Przyjąłem, że jesteś młodą kobietą w męskiej todze i kapeluszu, udającą mężczyznę.
Gallus odchylił głowę i roześmiał się gardłowo.
– Tak, to byłoby coś w rodzaju logicznej równowagi... dla tych, którzy widzą rzeczy w kategoriach albo – albo. Młoda kobieta w todze i stary mężczyzna w stoli!
– Właśnie. – Skinąłem głową. – Domniemanie symetrii skierowało mnie na błędne tory.
– Wziąłeś mnie zatem za kobietę! – powtórzył Trygonion, rozsiadając się wygodniej i obrzucając mnie kocim spojrzeniem. – A kim, według ciebie, miałaby ona być? Niewolnicą filozofa, jego córką, a może żoną? – Wyciągnął rękę i pogłaskał Diona koniuszkami palców po pomarszczonej dłoni; Aleksandryjczyk skrzywił się i cofnął rękę. – A może jego przyboczną strażniczką-Amazonką? – Znów się zaśmiał.
Wzruszyłem ramionami.
– Twoje rysy i głos zmyliły mnie. W Rzymie nie ma wielu eunuchów, dlatego przeoczyłem tę możliwość. Widziałem, że nie nawykłeś nosić togi, jak się tego można spodziewać po kobiecie... ale i po cudzoziemcu. Zauważyłem twój akcent, ale nie jest egipski. Teraz, kiedy już wiem, że jesteś gallem, sądzę, że frygijski. Twoja łacina jest godna rodowitego Rzymianina. Musiałeś tu mieszkać od dawna.
– Dziesięć lat. Przybyłem służyć w rzymskiej świątyni Wielkiej Matki, kiedy skończyłem piętnaście lat, w tym samym roku, kiedy poświęciłem się bogini.
Przez poświęcenie miał na myśli wykastrowanie. Dion znów się skrzywił, tym razem boleśnie.
– No, no! Gallus stanowił zatem twardszy orzech do zgryzienia od filozofa... – Młody kapłan wyglądał na zadowolonego z siebie.
– To po prostu logiczne – rzucił poirytowany Dion. – Filozofowie dążą do jasności i ścisłości, podczas gdy kapłani Kybele czynią religię z mamienia zmysłów.
– A mimo to młoda córka naszego gospodarza wyczuła prawdę od razu – zwrócił mu uwagę Trygonion.
– Piękna dziewczyna – szepnął Dion, marszcząc czoło.
– Taka przenikliwość u dziecka wydaje się niemal nadprzyrodzona, nie sądzisz, Gordianusie? – Kapłan spojrzał na mnie badawczo. – Może twoja córka jest czarownicą.
Filozof jęknął i poruszył się niespokojnie, ale ja postanowiłem raczej dostosować się do poczucia humoru galla, niż zareagować oburzeniem.
– Matka Diany wyrosła w Egipcie, gdzie eunuchów jest sporo – wyjaśniłem. – Diana ma Egipt we krwi, więc pewnie potrafi rozpoznać kastrata. Chciałbym przypisać sobie zasługę za jej spryt, ale intuicję z całą pewnością odziedziczyła po matce.
– Może obie są czarownicami – mruknął Trygonion.
– Dosyć tego grubiaństwa! – warknął Dion. – Ci gallowie myślą, że mogą pod czyimś dachem powiedzieć wszystko i zachowywać się, jak im się żywnie podoba. Nie mają zupełnie wstydu.
– Wstyd nie jest jedyną rzeczą, której nam brak – odparł Trygonion z niewinną miną.
Diana mogła mieć swój dar z jakiegokolwiek źródła, ale dla mnie istotne było, że dotknęła tajemnicy znacznie bardziej intrygującej niż nieudolne przebranie moich gości: jak doszło do tego, że ci dwaj zjawili się u mnie razem? Nie ulegało wątpliwości, że się nie cierpią.
– Jeśli już zaspokoiliście pragnienie... – powiedziałem świadom, że Trygonion wypił znacznie więcej wina, niż mu było potrzeba, Dion zaś ledwie umoczył wargi – ...i jeśli wyczerpaliśmy temat waszej maskarady, może przejdziemy do poważniejszych spraw. Dlaczego do mnie przybyłeś, mistrzu, i czego ode mnie chcesz?
Dion odchrząknął, zanim przemówił:
– Przed chwilą wspomniałeś o „kwestii egipskiej”, jak się mówi w Rzymie. Przyjmuję więc, że wiesz o fałszywym testamencie króla Aleksandra, o knowaniach Cezara i Pompejusza, którzy chcieliby położyć łapę na bogactwach Egiptu, a także o zbiorowym mordzie na moich ziomkach, którzy przybyli szukać przed senatem sprawiedliwości...
Uniosłem dłoń, przerywając jego wypowiedź.
– Może powinieneś zacząć od początku i opowiedzieć mi wszystko po kolei. Zacznijmy jednak od najprostszych odpowiedzi na dwa proste pytania. Po pierwsze: dlaczego przychodzisz do mnie?
Dion patrzył na mnie przez długą chwilę, po czym przeniósł wzrok na strzelające w koszu płomienie.
– Przybyłem do ciebie, bo nie ma w całym Rzymie nikogo innego, do kogo mógłbym się zwrócić o pomoc, komu mógłbym zaufać... jeśli naprawdę mogę tobie ufać.
Skinąłem głową i zadałem następne pytanie:
– Czego więc ode mnie chcesz, mistrzu?
– Chcę, abyś mi pomógł... – Słowa nie chciały mu przejść przez gardło. Podniósł znów oczy na mnie; w jego źrenicach tańczyły odbite złote płomienie. Przełknął z wysiłkiem, aż zadrżała mu broda. – Pomóż mi. Proszę, pomóż mi...
– W czym?
– Pomóż mi uniknąć śmierci!
Rozdział III
Ze względu na swą bujną, ciemną czuprynę, imponującą posturę (wtedy jeszcze bez śladu tłuszczu) i jowialną naturę filozof Dion był wyróżniającą się postacią w Aleksandrii mojej młodości. Jak większość ludzi z wyższych klas Egiptu, był z pochodzenia Grekiem – z pewną domieszką krwi scytyjskiej, jak sam twierdził, co tłumaczyło jego wydatny wzrost, oraz paroma kroplami etiopskiej, odpowiedzialnej za ciemną karnację. Często widywano go na schodach biblioteki przy świątyni Serapisa, gdzie filozofowie spotykali się, by wieść dysputy i nauczać swych akolitów.
Jako młody człowiek po dalekiej podróży znalazłem się w Aleksandrii i zdecydowałem, że pozostanę tam jakiś czas. Tam właśnie poznałem swą przyszłą żonę, Bethesdę, a ściślej mówiąc, kupiłem ją. Była niewolnicą wystawioną na sprzedaż na wielkim targu, młodziutką i bardzo piękną (a przy tym źródłem wiecznych kłopotów, co niechętnie przyznał licytator i dzięki czemu jej cena była dla mnie przystępna. Jeśli to, co z nią miałem, było kłopotem, to mogłem sobie tylko życzyć ich jak najwięcej). I tak spędzałem gorące aleksandryjskie noce w erotycznym transie, a w dzień, kiedy Bethesda zajmowała się domowymi pracami w moim raczej obskurnym mieszkaniu albo wychodziła na rynek, lądowałem prędzej czy później na bibliotecznych schodach, by odszukać Diona. Nie studiowałem filozofii – brakowało mi funduszy na formalne kształcenie się – ale korzystałem z utrzymującej się wśród aleksandryjskich filozofów tradycji bezpłatnego dopuszczania (od czasu do czasu) do konwersacji także osób postronnych.
Teraz, w trzydzieści lat później, przypominałem sobie jedynie urywki tamtych dyskusji, ale za to żywo pamiętałem, jak Dion umiał rozpalić moją młodzieńczą pasję dociekania prawdy swymi retorycznymi zagadkami; podobnie jak Bethesda udatnie czyniła to na innym polu. W tamtych czasach miałem wszystko, czego pragnąłem, a młodemu mężczyźnie wiele nie trzeba: nieznane miasto do odkrycia, dziewczyna w łóżku i odpowiedni mentor. Nie zapomina się miast, kochanek i nauczycieli z młodych lat.
Dion był związany z Akademią. Jego mentorem był Antioch z Askalonu, który później został jej scholarchą; mój nauczyciel był jednym z jego wybranych uczniów. W swej ignorancji zapytałem kiedyś Diona, gdzie mieści się Akademia. Śmiał się, ale wytłumaczył mi, że choć nazwa ta wzięła się od konkretnego miejsca – gaju platanów pod Atenami, gdzie nauczał Platon – później nie odnosiła się do żadnego budynku, lecz do dyscypliny, kierunku filozoficznego. Akademia stała ponad granicami politycznymi (królowie mogli być jej mecenasami, ale nie mieli nad nią władzy) i barierami językowymi (chociaż wszystkie wielkie dzieła filozoficzne napisano po grecku). Akademia była dla wszystkich, choć do nikogo nie należała. Jak inaczej mogłaby się poświęcić odkrywaniu prawd fundamentalnych?
Skąd człowiek wie to, co wie? Jak może być pewien własnej percepcji, a cóż dopiero cudzej? Czy istnieją bogowie? Czy można ich istnienie udowodnić? Jaką mają formę i naturę, i jak człowiek może odgadnąć ich wolę? Czy jest sposób, by odróżnić dobro od zła? Czy prawe działanie może prowadzić do złego skutku albo ze złego postępku wyniknąć dobro? Młodemu Rzymianinowi, który ledwie skończył dwadzieścia lat, takie pytania uderzały do głowy jak wino. Dion rozpamiętywał je wszystkie, a jego poszukiwania prawdy były dla mnie inspiracją. Miał tylko dziesięć lat więcej ode mnie, ale jawił mi się jako nieskończenie mądry i światowy. W jego obecności czułem się po prostu mały i pochlebiało mi bardzo, że znajdował czas i ochotę na wyłuszczanie mi swoich idei. Siadywaliśmy wówczas na stopniach schodów w cieniu trzymanych przez niewolników parasoli i rozprawialiśmy o różnicach między intelektem a czuciem, porządkowaliśmy zmysły według ich niezawodności i snuliśmy rozważania o tym, jak ludzie polegają na logice, powonieniu, smaku, wzroku, słuchu i dotyku, aby doszukać się sensu w świecie.
Upłynęło trzydzieści lat. Dion się oczywiście zmienił. Wtedy wydawał mi się stary, ale teraz naprawdę się zestarzał. Bujna grzywa czarnych kędziorów obróciła się w srebro, brzuch mu urósł, a skóra obwisła i pomarszczyła się. Plecy wciąż jednak miał proste. Nienawykły do zakrywania ramion podwinął rękawy stoli, ukazując muskularne ręce, równie ogorzałe i opalone jak dłonie. Wyglądał tak zdrowo jak ja sam, a przy swym wzroście i mocnej budowie był z pewnością ode mnie silniejszy. „Trudno zapomnieć takiego człowieka”, powiedziałem mu przed chwilą. Kiedy poprosił mnie, bym pomógł mu zachować życie, omal nie odpowiedziałem, że wygląda na człowieka, którego trudno byłoby zabić. Powstrzymałem się jednak i po długiej pauzie zmieniłem temat.
– Zaskakuje mnie, mistrzu, że to ty mnie pamiętasz po tak wielu latach. Byłem twym uczniem tylko dorywczo i niezobowiązująco, a mój pobyt w Aleksandrii trwał stosunkowo krótko. Kiedy wyjechałem z miasta, doszły mnie wieści, że twój mentor Antioch zastąpił Filona jako głowa Akademii. Twoje życie musiało wówczas wielce się zmienić. Konwersacje z królami, goszczenie dyplomatów, służenie radą możnym i potężnym... Jakie to dziwne, że zachowałeś w pamięci przelotną znajomość z młodym Rzymianinem, który lubił się kręcić przy bibliotece, przysłuchiwać dysputom starszych i od czasu do czasu ośmielał się wtrącać do konwersacji.
– Byłeś wtedy czymś więcej – odparł Dion. – Powiedziałeś, że kiepski byłby z ciebie Poszukiwacz, gdybyś nie potrafił odgadnąć tożsamości takiego przybysza jak ja. W takim razie cóż byłby ze mnie za filozof, gdybym nie umiał rozpoznać pokrewnej duszy?
– Pochlebiasz mi, mistrzu.
– Z całą pewnością nie. Nigdy nie schlebiam nikomu, nawet królom. Nawet nie Ptolemeuszowi! Co zresztą jest jedną z przyczyn mojej obecnej strasznej sytuacji.
Uśmiechnął się blado, ale w jego oczach dostrzegłem ów wylękniony wyraz jak u człowieka trapionego nieustannym strachem. Wstał i jął krążyć nerwowo po pokoju, przyciskając ręce do piersi i potrząsając głową.
Trygonion siedział ze splecionymi dłońmi i obserwował go z dziwną miną, nie odzywając się.
– Pamiętasz, o czym zwykliśmy rozmawiać na schodach biblioteki, Gordianusie?
– Tylko urywki, niestety. Ale pamiętam, jak wymownie prawiłeś o percepcji i prawdzie, i o tym, że nauki Platona i stoików nie zostały przez Akademię odrzucone, ale raczej wyjaśnione i usystematyzowane.
– Pamiętasz takie rzeczy? Jakie to dziwne! Ja sobie nic podobnego nie przypominam.
– Ale wtedy nic innego się nie liczyło, jak tylko dyskusje o filozofii.
Dion potrząsnął głową.
– W ogóle nie pamiętam, bym z tobą dyskutował o filozofii, choć zapewne tak musiało być. Wszystkie te abstrakcyjne wymysły i intelektualne brednie... jakże musiałem ci się wydawać napuszony!
– Wcale nie...
– Nie, Gordianusie, w pamięci utkwiły mi twoje opowieści.
– Jakie opowieści?
– O twoich przygodach hen, w wielkim świecie! O twej długiej, okrężnej podróży z Rzymu do Egiptu, podczas której widziałeś siedem cudów świata, i o twych wyczynach w Aleksandrii. Jakże nudny wydawał mi się mój los w porównaniu z twoim... Jak staro się przy tobie czułem, jak gdyby życie przemknęło gdzieś obok mnie! Kiedy ja i moi koledzy tkwiliśmy pod parasolami, rozprawiając o dobru i złu, ty przemierzałeś ulice, napotykając dobro i zło wcielone, brałeś udział w dramacie życia i śmierci. Kimże ja byłem, by mówić o odróżnianiu prawdy od fałszu, kiedy oto na bibliotecznych schodach siedział przy mnie młody Rzymianin, który rozwikłał zagadkę zabicia kota w dzielnicy Rakotis, co spowodowało, że pół Aleksandrii wszczęło rozruchy?
– Pamiętasz tę historię? – spytałem szczerze zaskoczony.
– Nigdy jej nie zapomniałem! Nawet teraz zamykam czasem oczy i słyszę, jak opowiadasz o tym, a filozofowie i sklepikarze zbierają się wokół ciebie i słuchają w podziwie.
– Zabicie byle kota wywołało zamieszki w mieście? – Trygonion patrzył na nas z niedowierzaniem spod ciężkich powiek.
– Najwyraźniej nigdy nie byłeś w Aleksandrii, gdzie koty są bogami – odparł szorstko Dion. – Zaledwie parę lat temu zdarzył się podobny wypadek. Sprawcą był Rzymianin, tak w każdym razie mówiono. Ale w obecnym klimacie politycznym w Aleksandrii dobry jest każdy pretekst, by podjudzić tłum do ścigania Rzymianina po ulicach, czy jest kotobójcą, czy nie. – Zatrzymał się i oddychał nierówno. – Czy moglibyśmy przenieść się do innej izby? Tu jest za gorąco od ognia. Powietrze robi się ciężkie.
– Może zawołam Belbona, by otworzył okiennice z drugiego okna? – zasugerowałem.
– Nie, nie. Może wyszlibyśmy na chwilę?
– Jak sobie życzysz.
Poprowadziłem gości do ogrodu. Trygonion teatralnie zadygotał i objął się rękoma, owijając się szczelniej fałdami togi w sposób absolutnie niegodny Rzymianina. Dion przez chwilę przyglądał się z roztargnieniem sadzawce z rybami, po czym ogarnął spojrzeniem ciemniejące niebo i odetchnął głęboko. Po chwili podjął swój marsz w kółko i natknął się na statuę Minerwy. Dziewicza bogini w jednej dłoni dzierżyła pionowo włócznię, drugą ściskała tarczę. Na jej ramieniu przycupnęła sowa, a u stóp leżał zwinięty wąż. Rzeźba pomalowana była w tak naturalne barwy, tak że bogini zdawała się oddychać i patrzeć na nas spod przyłbicy grzebieniastego hełmu.
– Wspaniała – szepnął.
Trygonion, wierny Wielkiej Matce, zaszczycił Minerwę jedynie pobieżnym spojrzeniem. Podszedłem do Diona i podniosłem wzrok na znajome rysy posągu.
– To jedyna kobieta w tym domu, która nigdy się ze mną nie sprzecza. Ale też nigdy mnie nie słucha.
– Musiała kosztować fortunę.
– Zapewne, choć nie umiem powiedzieć ile. Dostałem ją w spadku... w pewnym sensie... wraz z domem. Opowieść o tym, jak do tego doszło, zajęłaby całą księgę2.
Filozof obrzucił spojrzeniem otaczający ogród portyk, wyraźnie pod wrażeniem.
– Te wielobarwne płytki nad drzwiami...
– Wypalane przez rzemieślników z Arretium. Tak mi powiedział mój nieżyjący dobroczyńca, Lucjusz Klaudiusz, kiedy bywałem w tym domu tylko gościem.
– A te misternie rzeźbione kolumny?
– Przeniesione podobno z wielkim trudem ze starej willi w Bajach, tak jak i statuę Minerwy. Wszystko greckiego projektu i wykonawstwa. Lucjusz Klaudiusz odznaczał się nienagannym smakiem i dysponował poważnymi zasobami finansowymi.
– A teraz to wszystko należy do ciebie? Dobrze sobie w życiu poradziłeś, Gordianusie. Doprawdy, bardzo dobrze. Kiedy powiedziano mi, że mieszkasz w pięknym domu na Palatynie, zastanawiałem się, czy możesz być tym samym człowiekiem, który wiódł żywot włóczęgi w Aleksandrii, żyjąc z dnia na dzień.
Wzruszyłem ramionami.
– Mogłem wtedy być włóczęgą, ale zawsze miałem gdzie wrócić. W Rzymie czekał na mnie skromny dom mego ojca na Eskwilinie.
– Z pewnością nie mógł być tak piękny jak ten. Powiodło ci się. Widzisz, dobrze cię osądziłem, poznawszy cię w Aleksandrii. Znałem wielu mądrych ludzi, filozofów, którzy tęsknią do wiedzy tak jak inni do wina, bogatego ubioru albo pięknej niewolnicy... jak gdyby posiadanie błyskotek mogło przynieść im pociechę albo poważanie bliźnich. Ty jednak szukałeś prawdy jak oblubienicy. Tęskniłeś do prawdy, Gordianusie, jakbyś nie mógł żyć bez oddychania jej słodką wonią we dnie i w nocy. Kochałeś wszystkie jej tajemnice jednakowo... i wielkie sekrety filozofii, i praktyczne zagadki w rodzaju wykrycia zabójcy aleksandryjskiego kota. Poszukiwanie prawdy jest cnotą. Za tę cnotę bogowie zesłali ci nagrodę.
Nie przyszła mi do głowy inna odpowiedź, jak tylko kolejne wzruszenie ramionami. W ciągu tych trzydziestu lat, odkąd widziałem Diona po raz ostatni, mogłem z łatwością sto razy umrzeć, ponieważ moja praca często wystawiała mnie na niebezpieczeństwo; mogłem też popaść w ruinę, jak setki innych mężczyzn. Zamiast tego stałem się posiadaczem kosztownej willi na Palatynie i za sąsiadów miałem senatorów i bogatych kupców. Wytłumaczenie mojego szczęścia, jakie przedstawił Dion, było równie prawdopodobne jak każde inne, choć zdaje mi się, że nie ma filozofa, który potrafiłby wyjaśnić, co skłania Fortunę, by uśmiechała się do jednych, a gardziła innymi. Patrząc na Diona, jak wznawia swój niespokojny spacer po ogrodzie, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że wygląda właśnie jak jeden z tych opuszczonych przez kapryśną boginię.
Wiele czasu upłynęło, odkąd wiodłem dłuższą konwersację z jakimkolwiek uczonym mężem. Zapomniałem, jak uwielbiają oni mówić, bardziej nawet od polityków i nie zawsze na temat. Oddaliliśmy się znacznie przez te dygresje od celu jego wizyty, a w ogrodzie zaczynało się robić chłodno.
– Wracajmy do domu. Jeśli będzie ci za gorąco, każę przynieść zimnego wina – zaproponowałem.
– Dla mnie grzanego – Trygonion znów zadygotał.
– Tak, przyda się nam jeszcze trochę twojego doskonałego trunku – zgodził się filozof. – Zaczyna mnie palić pragnienie.
– A głód nie? – spytałem, czując, jak burczy mi w brzuchu.
– Nie! – zapewnił.
Kiedy jednak przechodził przez próg, potknął się i zatoczył; podtrzymując go, poczułem, jak drży.
– Kiedy jadłeś ostatni posiłek? – spytałem.
– Nie jestem pewien. – Potrząsnął głową.
– Nie pamiętasz?
– Wczoraj odważyłem się wyjść w tym samym przebraniu i na rynku kupiłem trochę chleba. – Znów potrząsnął głową. – Powinienem kupić więcej i zjeść dziś na śniadanie, ale ktoś mógłby go zatruć, kiedy spałem...
– Nic więc dzisiaj nie jadłeś?
– W ostatnim mieszkaniu niewolnicy próbowali mnie otruć! Nawet pod dachem Tytusa Koponiusza nie mogę czuć się bezpieczny. Jeśli służba jednego człowieka da się przekupić, by otruć gościa swego pana, to tak samo może postąpić służba każdego innego. Nie biorę do ust nic, co nie zostało przygotowane na moich oczach albo nie kupiłem tego sam na rynku, gdzie nikt nie może podrzucić mi trucizny.
– Niektórzy ludzie mają niewolników, by przed nimi kosztowali ich strawy – mruknąłem, dobrze wiedząc, że takie praktyki są powszechne w Aleksandrii, gdzie kazirodczy, rywalizujący ze sobą monarchowie i ich agenci nieustannie usiłują cichaczem wzajemnie się zgładzić.
– Oczywiście, że miałem takiego niewolnika! – obruszył się Dion. – W przeciwnym razie jak uniknąłbym tego zamachu? Szkopuł w tym, że niewolników od kosztowania trzeba wymieniać, a pobyt w Rzymie nadszarpnął moje fundusze. Nie zostało mi nawet pieniędzy na powrót do Aleksandrii, gdy się znów ociepli i zacznie się sezon żeglugowy. – Potknął się znowu i omal nie wpadł na rozpalony kosz.
– Ależ ty prawie mdlejesz z głodu! – zakrzyknąłem, ściskając go za ramię i prowadząc do krzesła. – Nalegam, abyś zjadł kolację. Jedzenie u mnie jest absolutnie bezpieczne, moja żona zaś... – Miałem już na końcu języka wyszukane słowa pochwały kulinarnych talentów Bethesdy, ale ponieważ Dion dopiero co chwalił mnie jako poszukiwacza prawdy, powiedziałem tylko: – Moja żona nie jest złą kucharką, zwłaszcza kiedy przygotuje jakieś danie po aleksandryjsku.
– Twoja żona sama gotuje? – zdziwił się Trygonion. – W tak wspaniałej willi?
– Posiadłość robi większe wrażenie niż moja sakiewka. Poza tym Bethesda lubi gotować i ma niewolnicę do pomocy. Otóż i ona! – dodałem, widząc małżonkę w drzwiach.
Chciałem powiedzieć coś więcej, ale zamilkłem, widząc wyraz jej twarzy. Przenosiła wzrok z Trygoniona na Diona (który w swej słabości chyba w ogóle jej nie zauważył), potem na mnie; przez cały czas miała minę, której mimo spędzonych z nią ponad trzydziestu lat nie potrafiłem odcyfrować. Co ja znowu takiego zrobiłem?
– Diana powiedziała mi, że masz gości – odezwała się w końcu.
Słowa zostały wypowiedziane z dawnym, egipskim akcentem, a ton był jeszcze wynioślejszy niż zazwyczaj. Świdrowała oczyma obu nieznajomych tak bezlitośnie, że Trygonion spuścił wzrok i zaczął się nerwowo wiercić na krześle, a Dion, który w końcu zarejestrował jej obecność, zamrugał gwałtownie i odsunął się, jakby popatrzył na słońce.
– Czy coś jest nie tak? – spytałem, niepostrzeżenie dla innych strojąc do niej minę. Pomyślałem, że ją tym rozśmieszę; myliłem się.
– Pewnie chcecie coś zjeść – powiedziała beznamiętnym tonem. Mniej piękna kobieta straciłaby cały urok z takim skrzywieniem ust.
Ach, o to chodzi, domyśliłem się. Bethesda musiała stać w drzwiach dłużej, niż mi się wydawało, i pewnie dosłyszała moją fachową ocenę jej zdolności kulinarnych. Ale w takim razie przecież wystarczyłoby zwykłe uniesienie brwi, żeby wyrazić niezadowolenie. Może była zła, że mam rzeczy do spakowania przed jutrzejszym wyjazdem, a tymczasem zostawiłem jej całą robotę i siedziałem sobie, zabawiając gości – i to raczej podejrzanych. Spojrzałem znowu na Diona w pomiętej stoli i z tandetnym makijażem, potem na Trygoniona, który nerwowo bawił się puklem włosów, a drugą ręką przekładał fałdy togi, nie mogąc wytrzymać palącego wzroku Bethesdy. Pojąłem, jaki widok muszą dla niej przedstawiać. Moja żona dawno już pogodziła się z ciągłym przewijaniem się przez nasz dom zastępów typów spod ciemnej gwiazdy, ale nigdy nie skrywała swych uczuć wobec tych, których nie lubiła. Nie miałem wątpliwości, że nisko ocenia egipskiego posła i jego towarzysza.
– Coś byśmy zjedli – potwierdziłem, podnosząc głos, by zwrócić na siebie uwagę gości, jako że obaj siedzieli jak zahipnotyzowani pod jej spojrzeniem. – Co ty na to, Trygonionie?
Gallus zamrugał i z wysiłkiem skinął głową.
– I ty, mistrzu. Koniecznie. Nie pozwolę, abyś opuścił mój dom, nie posiliwszy się odpowiednio.
Dion pochylił głowę. Był zmęczony i zagubiony. Mamrotał coś do siebie, drżąc ze zdenerwowania i z głodu, a w końcu podniósł na mnie wzrok i skinął głową.
– Tak... Mówiłeś coś o kuchni aleksandryjskiej?
– Co możemy zaoferować naszym gościom? Bethesdo, słyszysz mnie?
Wydawała się jak wyrwana ze snu. Odchrząknęła i rzekła:
– Mogę upiec trochę egipskich podpłomyków... Do tego może coś z soczewicą i kiełbasą?
– O, tak, to byłoby świetne – bąknął Dion, patrząc na nią z dziwnym wyrazem twarzy.
Mógł sobie być filozofem, ale głód i tęsknota za domem potrafią zamącić umysł każdego mężczyzny.
Nagle obok Bethesdy stanęła Diana. Dion był teraz jeszcze bardziej zmieszany, obejmując obie spojrzeniem. Ich podobieństwo jest naprawdę uderzające. Bethesda odeszła tak samo raptownie, jak się pojawiła. Diana postała chwilę, krzywiąc się zupełnie jak matka. Niech mnie. Im dłużej żyję z kobietą, tym większą jest dla mnie tajemnicą; teraz, kiedy mam w domostwie dwie, tajemnica urosła w dwójnasób.
Diana obróciła się na pięcie i ruszyła w ślad za matką takim samym dumnym krokiem. Popatrzyłem na gości. Zrozumieć kobietę... W porównaniu z tym zadaniem zrozumienie innego mężczyzny – nawet filozofa w damskiej sukni i gallusa, który wyrzekł się swej płci – doprawdy jest dziecinną igraszką.
Służebna przyniosła nam wino i trochę chrupiącego chleba dla zaspokojenia pierwszego głodu, zanim kolacja będzie gotowa. Z ogrodu zakradł się zimny powiew, krzyknąłem więc na Belbona, aby dorzucił drew do ognia, a sam zająłem się zamykaniem okiennic. Wyjrzałem przy tym na zewnątrz; do atrium zsunął się z nieba zmierzch, kryjąc oblicze kamiennej Minerwy w nieprzeniknionym mroku.
Pokrzepiwszy się winem i chlebem, Dion znalazł wreszcie siły, by opowiedzieć wydarzenia, które doprowadziły go do takiej niepewności i strachu.
Rozdział IV
– Najlepiej zacząć od początku – westchnął Dion. – Jeśli to możliwe w tej pokręconej historii. Coś już na ten temat wiesz...
– Odśwież moją pamięć – przerwałem mu.
– Dobrze. Przez całe moje życie Aleksandrię nawiedzały nieustanne polityczne wstrząsy. Członkowie królewskiego klanu Ptolemeuszów toczą ze sobą wieczną wojnę; dla ludu oznacza to krwawe masakry i miażdżące podatki. Raz po raz wybuchały powstania i wypędzano z miasta władcę po władcy. Jeden Ptolemeusz uchodzi na wygnanie, inny zajmuje jego miejsce. Listy nie będę przytaczał. Ktokolwiek wygrywa, okupuje Aleksandrię z jej wielkimi spichrzami i królewskim skarbcem. Ktokolwiek przegrywa, ucieka na Cypr i tam knuje, jak powrócić na tron. Fortuna się odwraca, władcy się zmieniają, a lud musi to znosić. Nie pamiętam, który z Ptolemeuszów panował za twojego pobytu, Gordianusie...
– Chyba Aleksander.
– Tak, masz rację. W parę lat później został wygnany przez rozgniewany tłum i zmarł w podejrzanych okolicznościach. Na tron wstąpił jego brat Soter. Po ośmiu latach umarł, nie pozostawiając synów z prawego łoża. To było dwadzieścia cztery lata temu. – Dion złożył dłonie czubkami palców. – Jedynym legalnym następcą tronu z rodu Ptolemeuszów był jego bratanek Aleksander, nazwany tak po ojcu. Rezydował podówczas w Rzymie pod protekcją dyktatora Sulli. Wtedy to Rzym po raz pierwszy wkroczył na arenę. Mając poparcie rzymskich dyplomatów i fundusze pożyczone u rzymskich bankierów, Aleksander II wrócił do Egiptu, by się upomnieć o tiarę. Aby tego dopiąć, musiał się ożenić z ciotką, żoną Sotera, która odmówiła zrzeczenia się tytułu królowej. No to się ożenił, a potem, nie zwlekając zbytnio, uśmiercił ją. Królowa była lubiana i jej śmierć wywołała furię tłumu.
– Tego samego tłumu, który zaczął rozruchy z powodu śmierci kota? – parsknął Trygonion. – Drżę na samą myśl, do czego był zdolny, kiedy zabito jego ulubioną władczynię!
– Wyprzedzasz wypadki – ofuknął go filozof, wpadając w rolę nauczyciela. – Aleksander II następnie ogłosił zwiększenie podatków, aby móc spłacić swych rzymskich popleczników. To przelało czarę. W dziewiętnaście dni po objęciu tronu nowego króla wywleczono z pałacu i zamordowano. Tłum rozerwał go na strzępy.
Takie właśnie historie lubią przytaczać Rzymianie, dumni z dość cywilizowanych stosunków w republice. Jako młodzieniec podziwiałem namiętność Aleksandryjczyków do polityki, choć nigdy nie mogłem pojąć ich skłonności do nagłej, ekstremalnej przemocy. Uliczni handlarze oferują tam maść, która po egipsku nazywa się „lekarstwo na ugryzienie do krwi przez człowieka”; w domach ludzie trzymają jej zapas na podorędziu. Wiele to mówi o mieszkańcach Aleksandrii...
– Dochodzimy teraz do zaczątków bieżącego kryzysu – kontynuował Dion. – Do kwestii egipskiej, jak to nazywasz. Po krótkim i niesławnym panowaniu ich kuzyna Aleksandra dwaj z bękartów Sotera wystąpili, by upomnieć się o swe prawa do tiary.
– Dzielne chłopaki – zażartował Trygonion.
– Jeden z nich zajął Cypr. Drugi Egipt i panuje od tamtej pory już dwadzieścia lat. Dowodzi to, że można się utrzymać na tronie bez choćby jednej królewskiej cnoty. Jego pełne imię brzmi po grecku... – Dion wykonał oratorski wdech – ... Ptolemajos Teos Filopator Filadelfos Neos Dionysos.
– Ptolemeusz, Bóg, Kochający Ojca, Kochający Brata, Nowy Dionizos – przetłumaczyłem automatycznie.
Dion zacisnął wargi.
– W Aleksandrii nazywamy go po prostu Ptolemeusz Auletes.
– Flecista! – Trygonion roześmiał się.
– Tak. Król Ptolemeusz Flecista – powtórzył ponuro Dion. – Którego jedynym znanym osiągnięciem jest gra na flecie. Uwielbia na nim grać przez całe dnie i noce, na trzeźwo i po pijanemu. Utrzymuje w pałacu chóry i akompaniuje im. Komponuje utwory i prezentuje je na dyplomatycznych przyjęciach. Organizuje turnieje i staje w muzyczne szranki z pospolitymi grajkami. Czym Egipt sobie zasłużył na takiego władcę? On jest kwintesencją i rozwinięciem wszystkich co podlejszych cech swego rodu: ignorant, sybaryta, rozpustnik, leń...
– Powinien być raczej gallem niż królem! – Trygonion zarechotał.
– W tym muszę się z tobą zgodzić... – Filozof rzucił mu spojrzenie z ukosa.
– Przypominam sobie coś, co o nim powiedział Cycero – wtrąciłem. – „Niemal wszyscy są zgodni co do tego, że człowiek, który zasiada dziś na egipskim tronie, ani z urodzenia, ani z ducha królem nie jest”. Są też tacy, którzy twierdzą, że panowanie Flecisty jest od początku nielegalne, a to z powodu testamentu jego nieszczęsnego poprzednika.
– Ach, tak! Dotknąłeś tu sedna sprawy, Gordianusie – przyznał Dion. – Krótko po śmierci Aleksandra II z rąk tłumu, na samym początku panowania króla Ptolemeusza zaczęła krążyć plotka, że zamordowany pozostawił testament, przekazujący cały Egipt senatowi i ludowi Rzymu.
Trygonion uniósł brwi.
– Wspaniała zdobycz! Spichrze, skarby, krokodyle! Ale chyba nikt nie wierzy w tę historię? Taka szczodrość byłaby absurdalna.
Dion westchnął z irytacją.
– Okazujesz kompletną ignorancję polityczną i historyczną, gallu. Taki pomysł może jest absurdem, ale ma swoje precedensy. Attalos III z Pergamonu zapisał swoje królestwo Rzymowi ponad siedemdziesiąt lat temu. Stało się ono prowincją i do dzisiaj zaopatruje lud tego miasta w subsydiowane zboże. Przed czterdziestu laty republika odziedziczyła Cyrenajkę po Apionie. Król Apion pochodził z rodu Ptolemeuszów, a Cyrenajka kiedyś należała do Egiptu. Także niespełna dwadzieścia lat temu ostatni król Bitynii przekazał ją w rzymskie ręce.
– Ale dlaczego którykolwiek władca miałby robić coś podobnego? – zdziwił się kapłan.
– Aby ocalić swe państwo przed krwawą rozprawą o sukcesję. Aby zrobić na złość zbyt pewnym siebie spadkobiercom. Albo żeby uchronić swój naród przed podbiciem przez wrogie królestwo, które byłoby dlań jeszcze większym ciemięzcą niż Rzym. Wreszcie po prostu z bezsilności wobec rzymskiej ekspansji. – Dion znowu westchnął. – Za mojego życia Rzym przejął te trzy królestwa w spadku, Syrię i Pont zdobył zbrojną ręką, dwa lata temu zajął Cypr bez walki, a brat króla Ptolemeusza popełnił samobójstwo. Rzym opanował cały Wschód. Z wszystkich królestw, które wyrosły z imperium Aleksandra Wielkiego, został jedynie Egipt.
– A teraz pojawiły się plotki o testamencie Aleksandra II, który rzekomo zapisał Egipt Rzymowi. Król Ptolemeusz musi miewać bezsenne noce – zauważyłem.
Trygonion pokiwał mądrze głową.
– Nie chciałbym być niewolnikiem, który mu zmienia prześcieradła...
– Wulgarny jesteś – mruknął przez zaciśnięte zęby filozof. – Teraz Rzym dominuje na Wschodzie, to nie ulega kwestii. Ale lud egipski domaga się władcy, który oprze się tej dominacji. Nasz kraj był niewyobrażalnie stary już przed przybyciem Aleksandra Wielkiego i założeniem Aleksandrii. W królestwie, które stworzył, kwitło piękno i wiedza, kiedy Romulus i Remus jeszcze ssali wilczycę. Nie trzeba nam rzymskich obyczajów ani rzymskich rządów. Ale zamiast być hardym wobec Rzymian, król Ptolemeusz trzęsie się ze strachu i zgadza na wszelkie ustępstwa, jakich się od niego domagają. Aleksandryjczycy żądają, by wyzwolił Cypr spod rzymskiej okupacji i przywrócił królestwu. On jednak udziela gościny senackiemu namiestnikowi, posłanemu, aby splądrował wyspę. Chcąc ukrócić sianie pogłosek o testamencie, ofiarowuje Cezarowi i Pompejuszowi dar: trzydzieści pięć milionów denarów! Cezar ma za to przekupić senat, a Pompejusz spłacić własne wojska. Rachunek za to w postaci podwyższonych podatków płaci lud egipski. Nasze podatki trafiają wprost do kieszeni rzymskich senatorów i żołnierzy! Równie dobrze moglibyśmy być prowincją! A co za to otrzymał król Ptolemeusz? Ostrożne uznanie swego prawa do tronu przez senat Rzymu i tablicę na Kapitolu z napisem stwierdzającym, że Ptolemajos Teos Filopator Filadelfos Neos Dionysos jest „przyjacielem i sprzymierzeńcem ludu rzymskiego”. Nieźle jest być przyjacielem i sprzymierzeńcem, ale aby zapłacić za ten zaszczyt, wykrwawia własny naród podatkami. Gniew poddanych w końcu wygnał go z miasta. W strachu o swe życie uciekł aż do Rzymu, gdzie Pompejusz oddał mu wielką willę z gromadą służby.
– Za trzydzieści pięć milionów należało mu się takie królewskie przyjęcie – zaśmiał się Trygonion.
Dion skrzywił się.
– Spędza dnie na grze na flecie i pisaniu błagalnych listów do senatu, by przywrócił mu tron wbrew woli ludu egipskiego. Ale na to jest już za późno. Jego córka Berenike została już obrana królową Egiptu.
– Kobieta? – ożywił się Trygonion, wyraźnie zaintrygowany.
– To nie był mój wybór – zastrzegł się Aleksandryjczyk. – Filozofowie mają wpływy w Aleksandrii, ale mają je też astrolodzy. To ci podglądacze gwiazd uparli się, że nadszedł właściwy czas, aby Egiptem rządziła kobieta krwi ptolemejskiej.
– Mam wrażenie, mistrzu, że jesteś zbyt surowy wobec króla Ptolemeusza – wtrąciłem ostrożnie. – Przez całe życie widział, jak rzymski imperializm pochłania królestwo za królestwem, czy to zbrojnie, czy dyplomacją. Jego sytacja zawsze była niepewna. Musi zdawać sobie sprawę, że utrzymał się na tronie tak długo tylko dlatego, że Rzymianie nie mogą między sobą ustalić, kto ma zgarnąć łupy, kiedy zajmą Egipt. Wiem trochę o tych sprawach, mistrzu. Nie można żyć w Rzymie i zupełnie nie wiedzieć, co się dzieje na Forum Romanum. Podczas panowania Ptolemeusza senat kilkakrotnie próbował wykorzystać domniemany testament Aleksandra II i wystąpić z roszczeniami do Egiptu. Tylko przez wewnętrzne spory i rywalizację polityków te zamysły nie doszły dotąd do skutku. Pamiętam, jak za konsulatu Cycerona Cezar i Pompejusz próbowali stworzyć radę namiestników, która nadzorowałaby zajęcie Egiptu, i oczywiście wejść w jej skład. Cycero unicestwił ten projekt jedną ze swych błyskotliwych mów, twierdząc ni mniej ni więcej, że Cezar i Pompejusz ostatecznie staliby się królami. Teraz ci dwaj wymuszają pieniądze bezpośrednio od Ptolemeusza. – Poruszony Dion zaczął coś mówić, ale powstrzymałem go ruchem dłoni. – Wysłuchaj mnie, mistrzu. Jeśli Ptolemeusz ugina się przed żądaniami Rzymian, aby pozostać u władzy, choćby miał srebrem trzymać ich z dala od Egiptu, jak możesz go za to winić? Jak dotąd, używając różnych sposobów, powstrzymywał nas od zajęcia Aleksandrii i wprowadzenia się do królewskiego pałacu. Dla mnie to oznacza, że twój władca musi mieć więcej dyplomatycznych umiejętności, niż mu przyznajesz.
– Ugina się przed Rzymianami o wiele za nisko – odparł surowo Dion. – Jaka to różnica, czy Rzym nas podbije, czy uczyni z króla Flecisty swego prywatnego poborcę podatkowego, by ssać naszą krew?
– Być może. Ale widzę tu sprzeczność, mistrzu. Dlaczego tak się wzbraniasz przed rzymskim panowaniem, skoro tak bardzo gardzisz własnymi władcami?
Dion westchnął.
– Ponieważ Ptolemeusze rządzą Egiptem z woli ludu. Kiedy rządzą źle, lud powstaje i strąca ich z tronu. Kiedy ich rządy są do zniesienia, lud je znosi. Taki system może nie dorasta do doskonałości republiki według Platona, ale odpowiada Egipcjanom, jak odpowiadał im od stuleci. Kiedy zaś Egipt zostałby rzymską prowincją, rządzoną przez namiestnika, nasz naród zostałby zwykłym wasalem Rzymu i nie miałby nic do powiedzenia w kwestii własnej przyszłoś ci. Bylibyśmy wciągani w wojny, które nie są naszymi wojnami. Zmuszano by nas do podporządkowania się prawom dyktowanym przez bogatych senatorów, mieszkających za daleko, by słyszeć skargi aleksandryjskiego ludu. Stalibyśmy się kolejnym kresem rzymskiego imperium i patrzylibyśmy, jak nowi panowie plądrują nasze bogactwa. Nasze posągi i dywany ozdobią wille bogatych patrycjuszy, nasze zboże napełni brzuchy rzymskiego pospólstwa, a możesz być pewien, że wszelka zapłata będzie mniej niż sprawiedliwa. Egipt jest wielkim i wolnym krajem. Nie zostaniemy poddanymi Rzymu!
Dion wziął głęboki wdech. W oku zalśniła mu łza, a wyraz powagi na jego twarzy dziwnie podkreślały damskie kosmetyki. Cudaczne przebranie nie mogło ukryć głębi jego emocji.
– Ale to wszystko jest raczej akademickie, jeśli wolno mi się tak wyrazić – odezwał się Trygonion tonem neutralnym, ale ze złośliwą iskierką w oczach. – Skoro ostatnią wolą poprzedniego króla Aleksandra II naprawdę było przekazanie panowania nad Egiptem Rzymowi...
– Nikt w Egipcie nie wierzy w ważność tego tak zwanego testamentu, bo jakoś nikt w Rzymie nie może go nam pokazać! – wybuchnął Dion. – Testament Aleksandra jest fikcją, oszustwem, zwykłym pretekstem dla senatu, by się wtrącać w egipskie sprawy. To narzędzie służące do zastraszania każdego, kto akurat rządzi w Aleksandrii. Możesz na razie być u władzy, mówią, ale bez naszego uznania nie będzie ona legalna i nie będziesz nigdy niczym innym, jak tylko samozwańcem, Egipt bowiem należy do nas z woli naszej marionetki Aleksandra II i w każdej chwili możemy wyegzekwować swoje prawa. Wymachują wyimaginowanym skrawkiem pergaminu i nazywają go testamentem. Król Ptolemeusz jest głupcem, że dał się nabrać na to kłamstwo. Przyjaciel i sprzymierzeniec, niech mnie! Tablica na Kapitolu powinna głosić: „Grajek i marionetka ludu rzymskiego”.
– Teraz jednak ty zastąpiłeś marionetkę – powiedziałem.
– Grajka wygwizdano ze sceny! – zakrzyknął Trygonion.
Dion zacisnął zęby.
– Kryzys dotyczący tronu egipskiego może być dla ciebie zabawny, gallu, ale zapewniam cię, że Egipcjanie nie mają powodów do radości. Rzymscy dyplomaci i kupcy w Aleksandrii rzadko dziś wychodzą z domów w obawie, że tłum może ich rozerwać na strzępy. Podżegacze wygłaszają mowy przeciwko rzymskiej chciwości, a nawet moi koledzy filozofowie zaniedbują nauczanie i oddają się gorącym debatom nad zagrożeniem ze strony waszej republiki. Oto dlaczego przybyłem do Rzymu, przewodnicząc delegacji stu Aleksandryjczyków: aby żądać zaprzestania przez senat mieszania się w sprawy Egiptu i prosić o uznanie królowej Berenike.
– Znów widzę sprzeczność, mistrzu – rzekłem cicho. – Prosić senat o uznanie nowej władczyni to jednocześnie implikować, że ma on prawo mieszać się do waszych spraw.
Dion odchrząknął.
– W filozofii poszukujemy ideału – powiedział. – W polityce, jak się ku swemu rozgoryczeniu przekonałem, szukamy tego, co akurat nam pasuje. Tak więc przyjechaliśmy tu w sto osób. Pomyśleliśmy, że głosu tylu szacownych ludzi po prostu nie będzie można ignorować nawet w waszym dumnym senacie. I tu ta żałosna farsa zamienia się w tragedię!
Schował twarz w dłoniach i nagle rozszlochał się tak gwałtownie, że nawet Trygonion zamarł w osłupieniu; co więcej, wydawał się wielce poruszony łzami starego filozofa: zagryzał wargi ze współczuciem, ciągnął się za włosy i pocierał w zakłopotaniu dłonią o dłoń. Słyszałem gdzieś, że gallusowie, odcięci od kręgu zwykłych ziemskich namiętności, podatni są na niespodziewane i gwałtowne wybuchy emocji.
Potrwało dobrą chwilę, zanim Dion się uspokoił. To, że filozof o jego pozycji mógł stracić panowanie nad sobą i pozwolić sobie na taki – choćby krótki – wybuch, świadczyło o głębi jego rozpaczy.
– Oto, jak było – podjął opowieść. – Wylądowaliśmy w Neapolis jesienią, pod sam koniec sezonu żeglugowego. Mam tam przyjaciół, członków Akademii, którzy zaofiarowali nam gościnę. Tej samej nocy ludzie zbrojni w noże i pałki wdarli się do domów, w których się zatrzymaliśmy. Przewracali meble, podpalali zasłony, rozbijali bezcenne statuy. Wyrwani ze snu, oszołomieni, ledwo mogliśmy się bronić. Połamane kości, rozlana krew... ale napastnicy nikogo nie zabili, a potem uciekli. Napad tak nas przeraził, że kilka osób następnego ranka wyruszyło z powrotem do Aleksandrii. – Dion zacisnął szczęki i milczał przez chwilę. – Atak był dobrze przygotowany. Czy mam dowody, że miał z tym coś wspólnego król Ptolemeusz? Nie mam. Ale nie trzeba widzieć słońca, aby wydedukować jego obecność po rzucanym przez nie cieniu. Nocny napad w Neapolis był zaaranżowany przez niego, nie miej wątpliwości. Dobrze wiedział, że przybywamy podać w wątpliwość jego prawo do tronu. Jego agenci już na nas czekali. Potem przenieśliśmy się do bezpieczniejszych kwater w Puteoli, aby się zebrać i zaplanować strategię postępowania wobec senatu. Trzymaliśmy się razem i wystawiliśmy nocne straże, ale popełniliśmy inny błąd. Sądziliśmy, że będziemy bezpieczni, wychodząc w biały dzień na miejskie forum. Któregoś popołudnia grupa piętnastu osób, prowadzona przez jednego z moich akademickich kolegów, Onklepiona, wyruszyła na targ po prowiant na drogę do Rzymu. Nie wiadomo skąd opadła ich zgraja wyrostków, którzy zaczęli obrzucać ich kamieniami i lżyć. Kiedy przechodnie zatrzymywali się, by spytać ich o powód takiego zachowania, odpowiadali, że Aleksandryjczycy znieważali honor Pompejusza i jego wojsk jadowitymi oszczerstwami. Niektórzy z naszych, po prostu w obronie własnej, zaczęli popychać chłopców i próbowali ich odeprzeć, również rzucając w nich kamieniami. Nagle jeden z napastników wrzasnął, złapał się za głowę i upadł na ziemię... albo udał, że pada, jak podejrzewam, bo jego ciała potem nie znaleziono. Zebrany tłum wpadł w szał i po chwili mężczyźni i kobiety dołączyli do miotających kamienie chłopaków. Napadnięci nagle zostali przyparci do muru i otoczeni z trzech stron. Czy byłeś kiedyś świadkiem kamienowania, Gordianusie? – Dion zadygotał, Trygonion też zatrząsł się we współczuciu. – Tego dnia zginęło trzynastu moich towarzyszy, ukamienowanych lub stratowanych. Tylko Onklepionowi ze sługą udało się umknąć. Podsadził niewolnika na mur, a ten pomógł mu się wciągnąć na górę. Stracił jednak oko, a niewolnik kilka zębów. Tyle o wydarzeniach w Puteoli. Owej nocy delegację opuściło jeszcze więcej osób, aż w końcu zostało nas sześćdziesięciu. Pomyślałem, że najlepiej będzie ruszyć prosto do Rzymu, zanim zdarzy się kolejna tragedia. Podróż nie była łatwa. Woły, które wynajęliśmy do zaprzęgów, padły tuż za Kapuą, tocząc z pysków żółć z krwią. Otruto je, nie mam wątpliwości, wszystkie bowiem zdechły w ciągu godziny. I znów niektórzy zawrócili, porzucając naszą delegację. W pół drogi do Rzymu zatrzymaliśmy się na nocleg, zboczywszy nieco z Via Appia do posiadłości mojego znajomego, Palii. To wiejski dom w lesie, który służy mu do wypraw na dziki, prosty i bez luksusów, ale dość zaopatrzony, by przyjąć wielu gości. Sam Palia był nieobecny, ale uprzedził niewolników, by nas oczekiwali. Aby nas wszystkich pomieścić, stłoczyli łóżka blisko siebie, blokując korytarze. Omal nie okazało się to fatalne. W nocy obudził mnie krzyk Onklepiona. Z początku pomyślałem, że krzyczy z bólu, z powodu wybitego oka. A potem poczułem dym. Tylko wola bogów sprawiła, że nikt nie spłonął żywcem tamtej nocy, wszystkie drzwi bowiem zostały zabarykadowane wózkami, jakich niewolnicy używają do wożenia bel siana. Dom szybko wypełnił się dymem. Udało się nam w końcu wyważyć jedne drzwi. Okazało się, że blokujący je wózek jest załadowany kamieniami! Jakimś cudem wszyscy zdołaliśmy ujść w las; tam stanęliśmy i patrzyliśmy, jak dom płonie coraz żywszym ogniem. W życiu nie zaznałem takiego strachu jak wtedy; cały czas rozglądałem się, czy spomiędzy drzew nie wypadną na nas siepacze Ptolemeusza, zmuszając nas do wyboru między śmiercią w płomieniach a zarąbaniem mieczami bądź toporami. Na szczęście atak nie nastąpił. Po cóż król miałby organizować gromadny napad, skoro kilku agentów może podłożyć ogień i w ten sposób za jednym zamachem zgładzić całą delegację? Zwłaszcza jeśli ktoś by im pomógł od wewnątrz...
– Sądzisz, że Ptolemeusz miał wśród was szpiegów?
– Od samego początku! O tak, co do tego nie mam wątpliwości, choć przyznaję to ze wstydem. Inaczej skąd jego ludzie wiedzieliby, które domy atakować w Neapolis? Albo kiedy grupa Onklepiona wybiera się na zakupy, żeby mogli zorganizować zasadzkę? Kto inny mógłby niepostrzeżenie zatruć wodę w poidłach dla wołów w Kapui? Król Ptolemeusz przez dwadzieścia lat rządził Egiptem za pomocą zdrady, przekupstwa i terroru. Jego agenci wiedzą, jak wykorzystać słabych i uciszyć silnych. Następnego ranka po pożarze zwołałem zebranie delegacji. Spotkaliśmy się w głębi lasu nad strumieniem, a niewolnicy Palii trzymali straż na wypadek kolejnego ataku, którego wciąż się obawiałem. Spodziewałem się dalszych dezercji, ale byłem wstrząśnięty, kiedy okazało się, jak niewielu nas zdecydowało się kontynuować naszą misję. Zaledwie piętnastu! Nawet Onklepion przyłączył się do tych, którzy chcieli zawrócić. Ostrzegłem ich, że i tak utkną na całą zimę w Neapolis albo w Puteoli, bo nie znajdą statku, który by ich przewiózł do Aleksandrii. To ich jednak nie odstraszyło. Rozumowali, że kiedy król Ptolemeusz zobaczy, że zrezygnowali z wystąpienia w senacie i wracają, przestanie nastawać na ich życie. Żaden z moich argumentów nie mógł ich odwieść od tego postanowienia. Onklepion nawet wdał się ze mną w dyskusję nad tą sprawą. Byłem zbulwersowany tandetną sofistyką, jaką usiłował usprawiedliwić własne tchórzostwo. Jeszcze większy szok przeżyłem, kiedy pięciu z tych, którzy na początku stanęli przy mnie, stwierdziło, że przekonały ich wywody Onklepiona, i dołączyli do dezerterów! Ze stu delegatów, którzy wyruszyli z Aleksandrii na starcie z senatem uzbrojeni w poczucie urażonej godności i pewni poparcia bogów, zostało więc zaledwie dziesięciu. W towarzystwie tylko naszych niewolników pociągnęliśmy więc niemrawo do Rzymu. Nie było ostentacyjnego wjazdu! Zamiast tego wśliznęliśmy się ukradkiem przez bramę jak złodzieje, w nadziei, że nie zostaniemy zauważeni. Rozproszyliśmy się po mieście, zatrzymując się u znajomych i przyjaciół. Wielu odmówiło nam gościny, dowiedziawszy się o nieszczęściu, jakie sprowadziliśmy na naszych gospodarzy na wybrzeżu, i o zniszczeniu posiadłości Palii. Złożyliśmy też w senacie prośbę o posłuchanie, ale odpowiedzią było milczenie... – Odwrócił się ku palenisku i zapatrzył się w płomienie. – Ależ tu macie zimy! W Aleksandrii nigdy nie bywa tak chłodno. Jak wy to wytrzymujecie? Owijam się w nocy kocami, a mimo to nie mogę powstrzymać dreszczy. Cóż za udręka! I te morderstwa... – Zaczął się znów trząść i nie mógł się opanować.
– Czy mam zawołać niewolnika, by przyniósł ci koc? – spytałem.
– Nie, to nie z zimna – zaprzeczył. Przycisnął ręce do piersi i w końcu po głębokim wdechu udało mu się uspokoić. – Podczas tych strasznych dni w Neapolis i Puteoli, podczas koszmarnej podróży podtrzymywałem się na duchu jedną myślą. Mówiłem sobie: kiedy wreszcie dotrzemy do Rzymu... kiedy tam dotrzemy... Ale widzisz, to była tylko złuda, nigdy bowiem tego zdania nie kończyłem. Kiedy dotrzemy do Rzymu, to co wtedy? Czy powiedziałem sobie, że będzie nas wtedy tylko dziesięciu? Czy przewidziałem, że senat nas zignoruje i nawet nie wysłucha, co mam do powiedzenia? Albo że czeka nas jeszcze więcej zdrady i podstępów, aż w końcu stracę wiarę nawet w tych, którym ufałem najbardziej, gdy wyruszaliśmy z Aleksandrii? Albo że będziemy mordowani jeden po drugim, póki nie zostanie nas garstka... których przetrwanie oznacza, że muszą być zdrajcami i narzędziami w ręku Ptolemeusza? Rozumiesz, co się ze mną stało, Gordianusie? – Wyciągnął do mnie ręce w geście prośby, a na twarzy malowała się cała jego rozpacz. – Wyjeżdżałem z domu pełen obaw, ale i nadziei. A teraz...
– Morderstwa, powiedziałeś. Tu, w Rzymie? – wtrąciłem.
– Tak. Co najmniej trzy, odkąd przyjechaliśmy na miejsce. Mieszkaliśmy w różnych domach, pod dachami ludzi, którym mogliśmy zaufać... jak sądziłem. Bałem się jeszcze jednego frontalnego ataku, widzisz, dopóki nie zdałem sobie sprawy, że Rzym to Rzym, nie Puteoli. Nawet Ptolemeusz nie poważyłby się zorganizować pod bokiem senatu takiej otwartej napaści ani ulicznych zamieszek. Ludzie, którzy rządzą Rzymem, mogą tolerować takie ekscesy na odległość, ale nie w ich obecności. Żadnemu obcemu królowi nie pozwolono by na podżeganie mas, podkładanie ognia ani praktykowanie sztuki wojny w samym mieście.
– Masz rację. Senatorowie rezerwują te przywileje dla siebie.
– Tak więc król zmienił taktykę. Zamiast usiłować zabić nas wszystkich naraz, zaczął mordować nas pojedynczo.
– W jaki sposób?
– Cicho. Trucizna, nóż, uduszenie.
– Przy współpracy gospodarzy tych nieszczęśników?
– Możliwe. A może i nie. Niewolników można czasem przekupić bądź szantażować. Ale to samo dotyczy też panów, zwłaszcza gdy naciski wywierają pewni ludzie sprzymierzeni z Ptolemeuszem.
– Tacy jak Pompejusz?
Skinął głową.
– Podejrzewam też, że są wśród szacownych Rzymian tacy, którzy nie cofną się przed paroma zabójstwami, byle zaskarbić sobie łaski Pompejusza lub spłacić jakiś dług wobec niego.
– Uważaj, Dionie – przestrzegłem go. – Do tej pory oskarżałeś własnego króla o zlecanie tych morderstw. Teraz mieszasz w to człowieka, który przypadkiem jest najukochańszym wodzem. Rzymu, a bardzo możliwe, że i przyszłym dyktatorem.
– Powiadam ci, to oni stoją za tymi morderstwami. Ba! Ptolemeusza nawet nie ma teraz w Rzymie! Wyjechał na zimę do Efezu, zostawiając wszystko w rękach Pompejusza. I czemu by nie? Pompejusz ma tyle samo do zyskania co sam Ptolemeusz, jeśli ten ostatni odzyska swój tron Egiptu, więc kontynuował ataki na naszą delegację. Odkąd zawitaliśmy do Rzymu, jego agenci załatwiali nas jednego po drugim.
Pokręciłem powoli głową.
– Powiedziałeś, że nie masz dowodów na poparcie swych oskarżeń przeciwko królowi. A masz takie dowody przeciwko Pompejuszowi?
Zmierzył mnie złym wzrokiem i przez chwilę milczał.
– Kilka dni temu, w domu Lucjusza Lukcejusza, ktoś usiłował mnie otruć. Chcesz na to dowodu? Mój niewolnik umarł w męczarniach zaledwie w chwilę po skosztowaniu zupy, którą podano mi w moim pokoju!
– Tak, ale...
– A mój gospodarz, mimo swej wiedzy filozoficznej, mimo głośno wyrażanej pogardy dla Ptolemeusza, jest przyjacielem Pompejusza.
– Wiesz, skąd się wzięła ta trucizna?
– Wcześniej tego dnia do Lukcejusza przyszedł z wizytą niejaki Publiusz Azycjusz. Przystojny młodzieniec. Przypadkiem zobaczyłem, jak wychodzi, i zapytałem Lukcejusza o jego imię. Tegoż wieczoru otruty został mój niewolnik. Następnego ranka, po ucieczce z domu, rozpytywałem się o owego gościa. Powiedziano mi, że ten Publiusz Azycjusz jest młodzieńcem o swobodnie pojmowanej moralności, oddającym się poezji i winu, a przy tym lubi się bawić w politykę, nie mając sprecyzowanych poglądów. Chętnie robi wszystko, co może zapewnić mu łaskawość każdego potencjalnego protektora.
– Właśnie opisałeś całe pokolenie młodych Rzymian, mistrzu. – Westchnąłem. – Wielu z nich jest zdolnych do morderstwa, całkiem możliwe, że należy do nich również ów Publiusz Azycjusz. Ale zwykle przebywanie w pobliżu miejsca zbrodni...
– Azycjusz jest podobno zadłużony u Pompejusza na jakąś wielką sumę.
– Mimo to...
– Widzisz, nie masz na to odpowiedzi, Gordianusie. Ślady prowadzą do Pompejusza i dalej, do króla Ptolemeusza.
– A twój gospodarz, Lukcejusz? Czy przedłożyłeś mu zarzuty?
– Mój niewolnik jeszcze wił się w konwulsjach, kiedy zażądałem, aby Lukcejusz przyszedł i był świadkiem zbrodni. Domagałem się, aby przeprowadził śledztwo i dowiedział się, w jaki sposób zupa została zatruta.
– I co on na to?
– Oczywiście udawał, że jest wstrząśnięty. Powiedział, że osobiście przesłucha każdego z domowych niewolników, a jak będzie trzeba, weźmie ich na tortury. Może tak zrobił, a może nie. Opuściłem jego dom następnego ranka, nie chcąc tam zostać ani chwili dłużej. Powiedziałem mu, że zatrzymam się u Tytusa Koponiusza, ale jak dotąd nie skontaktował się ze mną.
Trygonion, który od dłuższej chwili siedział w milczeniu, odchrząknął i rzekł:
– Uciekłszy z jego domu, może mądrzej byś postąpił, nie mówiąc Lukcejuszowi, dokąd zmierzasz.
Zrobił krzywą minę i zdawało mi się, że odzyskał nastrój do wszczynania zwady, ale to, co powiedział, brzmiało sensownie.
– Czy mam zatem zachowywać się jak uciekinier albo przestępca? – żachnął się Dion. – Skradając się w cieniu z nadzieją, że nikt mnie nie dojrzy, modląc się, aby świat zapomniał o moim istnieniu? Dość, że wkładam to idiotyczne przebranie, kiedy wychodzę za dnia z domu. To już wystarczający powód do wstydu. Nie zgodzę się po prostu zniknąć. Gdybym tak zrobił, oddałbym Ptolemeuszowi absolutne zwycięstwo, nie rozumiesz? Tylko ja pozostałem ze stuosobowej delegacji, która miała przemawiać w imieniu ludu Aleksandrii i naszej nowej królowej. Jeśli pozwolę, by strach zamienił mnie w niewidzialnego niemowę, to równie dobrze mógłbym w ogóle nie przyjeżdżać do Rzymu. Mógłbym równie dobrze nie żyć!
To mówiąc, Dion znowu zatrząsł się i zaszlochał. Patrzyłem, jak walczy ze łzami cisnącymi się do oczu i usiłuje wziąć się w garść. Przez ostatnie miesiące przeżył wiele udręki i widział tragedię nie do opowiedzenia, a wszystkie jego wysiłki nie przyniosły mu niczego poza goryczą i wstydem. Byłem pełen podziwu dla jego uporu.
– Mistrzu, czego zatem chcesz ode mnie? – spytałem. – Nie mogę zmusić senatu, by wysłuchał twoich żądań. Nie mogę skłonić Pompejusza, by zaniechał popierania króla Ptolemeusza. Nie potrafię wskrzeszać zmarłych ani zrehabilitować tych, którzy cię zdradzili. – Czekałem, aż mi odpowie, ale Dion jeszcze nie doszedł do siebie, więc ciągnąłem dalej: – Być może chcesz, abym dochodził prawdy, aby sprawiedliwości mogło się stać zadość. Ludzie po to zazwyczaj się do mnie zwracają. Ale ty, zdaje się, sam znasz prawdę, choć nie wiem, na co ci się ona przyda. Jaka to dziwna cecha prawdy... tak się jej pragnie, a ona często bywa tak bezużyteczna. Jeżeli zamyślasz wnieść przeciw królowi Ptolemeuszowi oskarżenie o morderstwo, to nie wiem, czy zaprzyjaźniony obcy władca podlega jurysdykcji rzymskiego sądu. Jestem pewien, że bez udziału senatu nic się nie da zrobić, a obaj wiemy, że na tym szacownym ciele polegać nie można. Jeśli zaś zamierzasz oskarżyć Pompejusza, to szczerze odradzam. On ma wrogów, nie ma dwóch zdań, ale żaden z nich nie zechce otwarcie zaatakować go na wokandzie, choćby dowody przeciw niemu były solidne jak skała. Pompejusz jest po prostu za potężny. – Zmarszczyłem brwi. – Być może chcesz wnieść skargę przeciw temu Publiuszowi Azycjuszowi za usiłowanie otrucia cię. Jeśli on napuścił na ciebie niewolników Lukcejusza, możesz mieć mocne podstawy, by wygrać. Jeśli oczywiście Lukcejusz nie jest pieskiem Pompejusza, o co sam go podejrzewasz, i zechce pozwolić swej służbie zeznawać przed sądem. Taki proces mógłby przynieść pożytek. Azycjusz nie jest żadną ważną personą, skoro nigdy o nim nie słyszałem, a to oznacza, że można go dopaść. Proces przeciw niemu zwróciłby uwagę na twoją sprawę i mógłby przysporzyć ci sympatii. Jednak nawet wtedy...
– Nie, Gordianusie – przerwał mi filozof. – Nie dążę do procesu. Myślisz, że spodziewałbym się po rzymskim sądzie sprawiedliwości? Przybywam do ciebie tylko po to, by ocalić własne życie, abym mógł kontynuować moją misję.
Zagryzłem wargę.
– Mistrzu, nie mogę ci ofiarować gościny pod moim dachem. Choćby dlatego, że nie mógłbym ci zagwarantować bezpieczeństwa. Wprawdzie bardzo ufam swoim niewolnikom, ale ten dom nie da ci ochrony przeciwko tak zdecydowanym zabójcom, jakimi wydają się twoi wrogowie. Poza tym chodzi mi o bezpieczeństwo mojej rodziny. Mam żonę, mistrzu, i młodą córkę...
– Nie, Gordianusie, nie proszę nawet o jedną noc w twoim wspaniałym domu. Potrzebuję za to twojej pomocy w innej dziedzinie: w ocenie, komu mogę zaufać, a komu nie. Powiadają, że masz sposoby na wydobywanie prawdy. Masz ponoć specjalny zmysł na to ukierunkowany, jak inni mają powonienie czy smak. Mówisz, że prawda często bywa bezużyteczna, ale teraz ona może mnie uratować. Czy mogę ufać mojemu nowemu gospodarzowi, Tytusowi Koponiuszowi? Poznałem go w Aleksandrii. Jest bogaty, wykształcony, studiował filozofię... ale czy mogę powierzyć mu swoje życie? Zdradzi mnie czy nie? Może jest kolejnym z narzędzi Pompejusza? Ty musisz wiedzieć, jak się takich rzeczy dowiadywać.
– Być może – powiedziałem ostrożnie. – Ale to zadanie jest bardziej skomplikowane, niż ci się wydaje. Gdybyś mnie poprosił, abym odzyskał skradziony pierścień, dowiódł, że bogaty kupiec zamordował swoją żonę, albo wyśledził, skąd pochodzi anonimowy list z pogróżkami, to co innego. Takie zagadki są proste i względnie bezpieczne dla odgadującego. Ale zadawanie takich pytań osobom, które powinny znać odpowiedzi, z całą pewnością zwróci uwagę potężnych figur.
– Masz na myśli Pompejusza.
– Tak, być może samego Pompejusza. – Podrapałem się nerwowo po podbródku. – Nie chcę, abyś mnie uznał za tchórza, mistrzu, który boi się poruszyć, aby nie urazić możnych panów. W minionych latach odważyłem się wytargać za grzywę kilka lwów, kiedy okoliczności tego wymagały. Jednym z lwów był sam dyktator Sulla, kiedy szukałem prawdy w sprawie Sekstusa Rocjusza. Innym Marek Krassus, który chciał wyciąć w pień setkę swoich niewolników. Naraziłem się nawet Cyceronowi, kiedy nadużywał swej władzy konsula. Szczęśliwie, jak dotąd, nie wszedłem w drogę Pompejuszowi i nie chciałbym tego robić teraz. Z wiekiem człowiek ponoć mądrzeje, ale na pewno robi się ostrożniejszy.
– Nie pomożesz mi więc? – Dźwięcząca w jego głosie rozpacz ukłuła mnie szpilką wstydu.
– Mistrzu, nie mogę. Nawet gdybym bardzo chciał, nie byłoby to na razie możliwe, wybieram się bowiem w daleką podróż. Wyruszamy o świcie. Moja żona cały dzień zajęta była pakowaniem... – Urwałem zaskoczony pustym brzmieniem mych słów. Wszystko, co mówiłem, było prawdą, a podróż zaplanowaliśmy już dawno temu. Dlaczego więc się czułem, jakbym szukał wymówek?
– A zatem nie możesz mi pomóc – powiedział Dion, spuszczając oczy.
– Gdyby ta podróż nie była tak ważna... – zacząłem, ale wzruszyłem tylko ramionami. – Ale jedziemy odwiedzić syna Metona. Jest w armii, służy pod komendą Cezara w Galii. Nie widziałem go od miesięcy. Teraz jest na zimowym leżu w Ilirii. Nie jest to blisko, ale bliżej tam niż za Alpy, a niewykluczone, że jego legion nie zabawi tam długo. Nie mogę nie skorzystać z szansy zobaczenia się z nim.
– Rozumiem.
– W innych okolicznościach zaproponowałbym ci wizytę u mego starszego syna, Ekona. Jest dwakroć sprytniejszy niż ja. Lecz i on jedzie ze mną odwiedzić Metona. Nie będzie nas przynajmniej do końca miesiąca, może dłużej. Podróżowanie zimą jest niepewne, rozumiesz... – I znów ten pusty dźwięk w moich uszach. Poprawiłem się na krześle, a w pokoju nagle wydało mi się nieznośnie gorąco. – Oczywiście potem, kiedy wrócę do Rzymu...
Dion odpowiedział mi spojrzeniem, od którego włosy stanęły mi dęba. Takie szkliste oczy widziałem tylko u nieboszczyków. Przez chwilę byłem tak poruszony, że nie mogłem się odezwać. Odchrząknąłem i dokończyłem:
– Kiedy wrócę do Rzymu, poślę ci wiadomość do domu Tytusa Koponiusza...
Dion znów spuścił oczy i rzekł cicho:
– Chodźmy, gallu, na nas pora. Zmarnowaliśmy tylko czas.
– Bynajmniej, jeśli mnie nos nie myli – odparł Trygonion wesoło, jakby nie słyszał, co zaszło między mną i filozofem.
W chwilę później dziewka służebna przeszła korytarzem z tacą jedzenia, a w ślad za nią dwaj niewolnicy ze składanymi stolikami. Przeszliśmy do sąsiedniej jadalni, gdzie każdy z nas zajął wygodną sofę. Wkrótce zjawiła się Bethesda z Dianą, ale nie przyłączyły się do nas. Obie zajęły się podawaniem pierwszego dania, nakładając porcje soczewicy z kiełbasą najpierw gościom, potem mi, a same patrzyły, jak zabieramy się do jedzenia. Ścigani ich czujnym wzrokiem wszyscy trzej kiwaliśmy głowami i wydawaliśmy pomruki aprobaty. Dopiero wtedy zadowolone panie zostawiły nas w spokoju i odeszły, przekazując dalsze usługiwanie niewolnicom.
Zrozpaczony i nieszczęśliwy Dion był także bardzo głodny. Połykał szybko czubate łyżki potrawy i wnet zawołał o dokładkę. Przy nim Trygonion zajadał z jeszcze większym apetytem i szokującym brakiem manier, wpychając sobie soczewicę kciukiem na łyżkę i pakując kawałki kiełbasy palcami do ust. Pozbawieni rozkoszy Erosa gallowie są podobno wielkimi żarłokami.
Rozdział V
Nad Rzymem zapadła zimowa noc, mroźna, czysta i cicha. Posiliwszy się, moi goście niezwłocznie odeszli. Dion był wyczerpany opowiadaniem, a pełny brzuch przyprawił go o senność; marzył, by się wcześnie położyć. Nękany poczuciem winy omal nie wycofałem się z wcześniejszej odmowy udzielenia mu gościny i już chciałem zaproponować mu choćby ten jeden nocleg, ale Dion w kilku zwięzłych słowach dał mi jasno do zrozumienia, że jest zdecydowany wracać do Tytusa Koponiusza. Czy mogłem mieć do niego pretensje za szorstkie traktowanie? Przyszedł prosić starego znajomego o pomoc i odchodził z kwitkiem. Ludzie zdesperowani nie przyjmują odrzucenia z godnością, choćby byli filozofami.
Wymogłem na nim, że poślę z nim Belbona, by doprowadził go bezpiecznie do domu. Przynajmniej tyle mogłem zrobić. Trygonion ukrył swe długie włosy pod kapeluszem i poprawił fałdy togi, a Dion naciągnął kaptur na głowę. Znów zamienili się w fałszywego Rzymianina i Rzymiankę. Odeszli pod osłoną mroku tak, jak przyszli.
Kiedy pozbyłem się gości, zostało mi jeszcze dokończenie pakowania przed podróżą do Ilirii. Bethesda zrobiła sporo, ale niektóre przygotowania mógł poczynić tylko sam podróżny. Zimowe dni są krótkie i nie zostawiają wiele czasu na długą jazdę, w związku z czym chciałem wyruszyć jak najwcześniej i odpowiednio wcześnie też znaleźć się w łóżku. Pakowanie przeciągnęło się jednak aż do północy. Może to dobrze; kiedy w końcu wgramoliłem się do łóżka, nie mogłem jeszcze zasnąć, rozmyślając o Dionie i jego sytuacji. Wyciągnąłem rękę i dotknąłem ramienia Bethesdy, ale odwróciła się ode mnie, zła o coś.
Kiedy zastanawiałem się nad tą dziwną wizytą, zdałem sobie sprawę, że nie dowiedziałem się wszystkiego, czego powinienem. Ktoś polecił mnie filozofowi. Kto? I co on robił w towarzystwie galla? Pasowali do siebie jak ogień i woda, a mimo to Dion najwyraźniej ufał Trygonionowi wystarczająco, by wychodzić z nim w przebraniu na ulice.
Ach, cóż, pomyślałem sennie, te pytania mogą zaczekać, aż wrócę z Ilirii i ponownie się spotkam ze starym nauczycielem. Ledwo jednak ta myśl przemknęła mi przez głowę, stanęła mi przed oczami jego twarz i wyraz, jaki dostrzegłem w jego spojrzeniu – spojrzeniu trupa. Wzdrygnąłem się i nagle opuściła mnie cała senność. Odwróciłem się na bok i znów dotknąłem Bethesdy. Wypuściła głośno powietrze i odsunęła się. Szepnąłem jej imię, ale udawała, że śpi. Co ja takiego zrobiłem? O co się obraziła? Promień księżyca zabłądził do sypialni, oświetlając jej włosy. Umyła je dzisiaj w hennie, aby nadać im połysk i pokryć siwiznę. Zapach był mi dobrze znajomy, przyjemny i zmysłowy. Mogłaby mi pomóc zasnąć, pomyślałem, ale ona zdawała się być równie niechętna do pomocy, jak ja wobec Diona. Wpatrywałem się w gęstwę jej włosów, nieprzebyty las, ciemny i niedostępny. Przewracałem się z boku na bok, aż w końcu usiadłem i spuściłem stopy na podłogę. Miałem już na sobie długą tunikę chroniącą przed nocnym chłodem, wsunąłem więc tylko buty i sięgnąłem po wełnianą opończę.
Wyszedłem do atrium i stanąłem pod statuą Minerwy, podnosząc wzrok na niebo pokryte miriadami migoczących gwiazd. Powietrze było zimne i czyste. Odnajdywałem znane mi konstelacje, próbując przypomnieć sobie ich greckie i łacińskie nazwy, których nauczyłem się za młodu w Aleksandrii: Wielką Niedźwiedzicę, którą Homer nazywał Wozem, a inni Siedmioma Wołami; Małą Niedźwiedzicę albo Psi Ogon; Kozę, która według niektórych ma rybi ogon... Sen nie chciał przyjść. Potrzebny był mi spacer. Kilka okrążeń wokół fontanny w atrium nie mogłoby ukoić mych nerwów, więc wyszedłem frontowymi drzwiami na ulicę.
Nocą Palatyn jest chyba najbezpieczniejszą dzielnicą Rzymu. Kiedy byłem chłopcem, zamieszkiwała tu taka sama ludzka mieszanka jak w innych częściach miasta: bogaci i biedni, patrycjusze i plebs stłoczeni pospołu. Później imperium rzymskie poczęło się szybko rozrastać i niektóre rody stały się już nie zamożne, ale wręcz bajecznie bogate. Na swe siedziby wybierali właśnie Palatyn, z uwagi na bliskość Forum Romanum i wzniesienie ponad mniej przyjemne powietrze Tybru i zatłoczonych dolin. Z biegiem lat wysokie kamienice i ciasne domy były wyburzane ulica po ulicy, a na ich miejscu wyrastały piękne wille, tu i ówdzie oddzielone niewielkimi, zielonymi ogrodami. Trafiają się jeszcze pomiędzy nimi uboższe domy i mieszkańcy, którym daleko do zamożności (sam jestem tego przykładem), ale w sumie powstała tu enklawa ludzi bogatych i wpływowych. Ja mieszkam po stronie południowej wzgórza, nad domem westalek na Forum. W niewielkim kręgu wokół mego domu – nie dalej niż o strzał z łuku – mam takich sąsiadów jak Krassus, najbogatszy z Rzymian, i Cycero, który poprzedniej jesieni, we wrześniu, triumfalnie powrócił z wygnania i zajęty był odbudową willi zniszczonej dwa lata temu przez rozwścieczony tłum.
Tacy ludzie mają liczną ochronę – i to nie byle osiłków, ale wyszkolonych gladiatorów. Wymagają też spokoju i porządku, przynajmniej w swym najbliższym otoczeniu. Grasujące bandy pijanych zbirów, które nocami terroryzują Suburę, dobrze wiedzą, że lepiej nie próbować tego samego na Palatynie. Gwałciciele i drobne złodziejaszki uprawiają swój proceder w innych miejscach, szukając łatwiejszych celów. Dlatego po zmroku ulice Palatynu są na ogół puste i ciche. Można spokojnie udać się tu na szybki nocny spacer przy rosnącym księżycu, sam na sam ze swoimi myślami, i nie obawiać się o życie. Mimo to, kiedy usłyszałem zbliżające się pijackie głosy, uznałem za stosowne ukryć się, dopóki mnie nie miną. Cofnąłem się pod ścianę, kryjąc się w głębokim cieniu za gałęziami cisu. Byłem akurat naprzeciw szacownej starej trzypiętrowej kamienicy, stojącej na końcu mojej przecznicy. Budynek jest wyjątkowo ładnej budowy i dobrze utrzymany; należy do patrycjuszowskiej rodziny Klaudiuszów, również szacownej i starej. Oparł się zmianom zachodzącym na Palatynie i wciąż był podzielony na znajdujące się na parterze sklepy i dwa piętra apartamentów. Środkowe całe zajmował Marek Celiusz, młody człowiek, który kilka lat temu wciągnął mnie do walki Cycerona z Katyliną. To jego właśnie głos, wraz z czyimś mi nie znanym, dobiegał od wschodniego końca ulicy.
Pozostałem ukryty w cieniu. Nie obawiałem się niczego ze strony Celiusza, ale nie miałem ochoty na towarzystwo, a zwłaszcza podchmielone. Kiedy się zbliżyli, zataczając się przez całą szerokość ulicy, ujrzałem najpierw ich długie księżycowe cienie, niczym jakieś pająkowate widma. Szli objęci za ramiona, śmiejąc się i rozmawiając to szeptem, to krzykiem. Nie po raz pierwszy widziałem Marka Celiusza w takim stanie. Ma niewiele ponad trzydzieści lat i jest nadzwyczaj przystojny; należy do tej szczególnej klasy młodych Rzymian, o której mówił dzisiejszego wieczoru Dion, opisując Publiusza Azycjusza, domniemanego truciciela: czarujących, bystrych młodzieńców, dobrze urodzonych, ale bez większych perspektyw, znanych szeroko z braku skrupułów, dowcipnych i wykształconych, rozsmakowanych w winie i skandalicznej poezji, uprzejmych, miłych w obejściu i absolutnie niegodnych zaufania. Celiusz i jego kompan wracali przypuszczalnie z późnego przyjęcia w którejś z pobliskich willi. Jedyną niespodzianką było to, że nie prowadzili ze sobą dziewczyn; chyba że na dziś zamierzali sami sobie wystarczyć.
Zatrzymali się u wejścia do kamienicy, przed prywatną klatką schodową Celiusza. Celiusz załomotał do drzwi i kiedy czekali na odźwiernego, dolatywały do mnie urywki ich rozmowy. Gdy z ust Celiusza padło nazwisko Azycjusza, o mało nie podskoczyłem. Chyba się przesłyszałem? Akurat myślałem o tym, jak Dion opisywał Azycjusza, i teraz w mojej wyobraźni jakieś westchnienie i syknięcie złożyły się w to słowo, pomyślałem. Ale za chwilę usłyszałem je znowu wyraźnie.
– Azycjusz, ty ośle! – mówił Celiusz. – Tym razem też o mało tego nie spieprzyłeś. Dwie takie katastrofy pod rząd!
– Ja? – krzyknął ten drugi.
Nie widziałem go dobrze w mroku, ale wydawał się wysoki jak Celiusz i równie szeroki w ramionach. Słowa wychodziły z jego ust zniekształcone, raz głośne, raz ciche, tak że mogłem wychwycić tylko fragmenty jego wypowiedzi.
– To nie ja... nie byłeś łaskaw mnie uprzedzić, że będziemy musieli... a potem znaleźć go... już... i ten wyraz jego twarzy... och, niech cię Hades pochłonie wraz z tym żałosnym Egipcjaninem...
Drzwi zazgrzytały i otworzyły się. Obaj chcieli wejść jednocześnie i zderzyli się na progu. Coś spadło na bruk; księżycowy promień błysnął na stali. Celiusz się odwrócił i schylił, podnosząc upuszczony sztylet. Wtedy właśnie podniósł wzrok i dostrzegł mnie w cieniu po drugiej stronie ulicy. Zmrużył oczy i wpatrywał się we mnie z przechyloną głową, pewnie nie mogąc się zdecydować, czy widzi człowieka, czy tylko cień. Wstrzymałem oddech. Celiusz ruszył powoli w moją stronę, ściskając w ręku sztylet.
– Gdzie cię znowu, na Hades, niesie? – jęknął Azycjusz. – Chodźże, Celiuszu, zimno mi tutaj. Mówiłeś, że mnie rozgrzejesz!
– Zamknij się, Azycjuszu!
Wokoło było tak cicho, że bałem się, iż usłyszą bicie mego serca. Sztylet błyszczał zimno w poświacie. Celiusz podszedł bliżej i potknął się na wystającym kamieniu. Skuliłem się i powiedziałem:
– To tylko ja, sąsiedzie.
– Tylko... ty, Gordianusie? – Celiusz wyszczerzył zęby w uśmiechu i opuścił nadstawione ostrze.
Odetchnąłem z ulgą.
– Kto tam jest? – zapytał Azycjusz, zataczając się ku swemu kompanowi i sięgając ręką pod tunikę. – Jakieś kłopoty?
– Och, pewnie nie – odparł Celiusz. W tym świetle wyglądał jak marmurowy Apollo. – Nie szukasz po nocy kłopotów, co, sąsiedzie?
– Wyszedłem na przechadzkę – wyjaśniłem. – Jutro wybieram się w daleką podróż i nie mogłem zasnąć.
– Trochę zimno dziś na spacery prawda?
– Dla ciebie widać nie – odparowałem.
Azycjusz warknął coś niewyraźnie, ale Celiusz poklepał go po ramieniu i się roześmiał.
– Idź do domu i wyśpij się, Gordianusie! Tylko ludzie o niecnych zamiarach plączą się po ulicach o tej porze. Idziemy, Azycjuszu. Czas cię rozgrzać.
Objął towarzysza ramieniem i pociągnął go z powrotem ku kamienicy. Po chwili zniknęli wewnątrz, zatrzaskując za sobą drzwi. W nagle zapadłej ciszy słyszałem ich stłumione głosy i ciężkie kroki na schodach, które szybko ucichły. Poczułem, że chłód nocy przenika moje ubranie, przyprawiając mnie o drżenie. Wracałem do domu szybkim, ale ostrożnym krokiem. W świetle księżyca wszystko było albo białe jak rybie podbrzusze, albo bezdennie czarne. Zimna poświata zamieniła świat w kamień.
Wśliznąłem się do łóżka. Mógłbym pewnie jeszcze długo leżeć z otwartymi oczyma, wpatrując się w ciemność nad głową, ale Bethesda odwróciła się ku mnie i przytuliła; zasnąłem niemal natychmiast.
Zgodnie z planem, wyjechaliśmy z Ekonem przed świtem. Belbo przyprowadził osiodłane konie ze stajni i we trzech ruszyliśmy pustymi, szarymi ulicami z wolna budzącego się miasta. Skręciliśmy na Via Flaminia i wkrótce przejechaliśmy pod Bramą Źródlaną, zostawiając, przynajmniej na chwilę, niebezpieczeństwa i podstępy Rzymu.
Rozdział VI
Podróż upłynęła nam bez przygód – z wyjątkiem krótkiej, lecz mocno chybotliwej przeprawy do brzegów Ilirii. Zimową porą mało który z żeglarzy podejmuje się przewozić pasażerów przez Adriatyk, a podczas naszej żeglugi przekonaliśmy się dlaczego. Cudem jedynie o włos uniknęliśmy porywistego szkwału, który z łatwością mógłby posłać łódź i nas wszystkich na dno morza.
Zanim wypłynęliśmy z porciku Fanum Fortunae, w którym kończy się Via Flaminia, uparłem się, aby złożyć ofiarę z kilku monet w świątyni Fortuny, zbudowanej na sławnej świętej ziemi bogini. Eko wprawdzie mruknął pod nosem, że lepiej by je wydać na napiwek dla przewoźnika, ale przeżywszy mokrą i wietrzną podróż, sam zasugerował, abyśmy zanieśli modły dziękczynne w pierwszej jej świątyni, którą napotkamy. Rzęsisty deszcz bębnił o drewniany dach niczym werbel, wnętrze spowijały pasma kadzidlanego dymu, a posągowa bogini łagodnie uśmiechała się do nas kamiennymi ustami, podczas gdy moje kolana stopniowo przestawały drżeć i żołądek z wolna dochodził do siebie. Twardy grunt pod stopami sprawił, że nawet uciążliwa podróż w górę smaganych deszczem i wiatrem stoków do zimowych leż legionów Cezara wydawała się nam przyjemną wycieczką.
Odkąd mój syn Meto został legionistą pod sztandarami Gajusza Juliusza Cezara, nie widywałem go całymi miesiącami, choć często pisywaliśmy do siebie. Okazało się to nader szczęśliwą okolicznością, choć nigdy bym tego nie przewidział.
Listy od Metona przychodziły do mnie przez kurierów wojskowych. Jest to powszechna metoda wysyłania korespondencji, jako że tylko bardzo zamożni ludzie mogą sobie pozwolić na utrzymywanie niewolników specjalnie w tym celu, natomiast kurierzy docierają do każdego zakątka imperium i można na nich polegać bardziej niż na kupcach czy osobach podróżujących dla przyjemności. Jak się okazało, listy wychodzące z obozu Cezara nie były zupełnie prywatne: posłańcy czytali je, sprawdzając, czy nie zawierają tajnych informacji. Jeden z najbardziej zaufanych ludzi Cezara, zafascynowany stylem i darem obserwacji Metona, przekazał kopię jego listu jednemu z najbardziej godnych zaufania sekretarzy wodza, który z kolei uznał za stosowne pokazać ją jemu samemu. Cezar przeniósł wówczas Metona z namiotu, gdzie zajmował się polerowaniem nowo wykutych zbroi, do swego sztabu.
Pomiędzy podbijaniem Galii i rywalizacją o władzę w Rzymie Cezar zdołał znaleźć czas na prowadzenie szczegółowych zapisków w dzienniku. Inni politycy pozostawiają swoje memuary jako pomniki dla potomności; Cezar zamierzał (jak sądzi Meto) wykorzystać je jako narzędzia w kampanii wyborczej. Lud przeczyta w nich o jego nadzwyczajnych zdolnościach przywódczych i triumfach w rozprzestrzenianiu rzymskiej cywilizacji, po czym rzuci się wesprzeć jego kandydaturę – oczywiście pod warunkiem że wydarzenia w Galii nadal będą się toczyły po myśli Cezara.
Rzecz jasna, wielki wódz ma niewolników, którzy spisują, co im podyktuje. Meto pisał mi, że często odbywa się to w siodle, w drodze z obozu do obozu, żeby nie marnować czasu. Inni niewolnicy pomagają w zbieraniu notatek i redagowaniu całości. Jak wiem z własnego doświadczenia, możni panowie wykorzystują talenty innych zawsze i wszędzie, kiedy tylko mogą. Cezarowi podoba się proza Metona i nieważne, że chłopak urodził się niewolnikiem, odebrał jedynie powierzchowne wykształcenie w zakresie matematyki i łaciny, kiedy go adoptowałem, i nie ma żadnej praktyki w retoryce. Ironią losu jest również to, że Meto, który wbrew mym życzeniom wybrał zawód żołnierza, zamiast ogorzałym od wiatru i słońca legionistą został uwiązanym do namiotu adiutantem. Wiem jednak, że trudno mu będzie zajść choćby o stopień wyżej wobec tak silnej konkurencji ze strony synów patrycjuszy i bogaczy ubiegających się o zaszczyty i sławę w wyższych kręgach.
Nie chcę przez to powiedzieć, że Meto nie wystawia się już na niebezpieczeństwa. Sam Cezar czasem podejmuje nadzwyczajne ryzyko, na równi z żołnierzami stając do walki – mówią, że między innymi z tego powodu jego ludzie są mu tak oddani. Niezależnie od rodzaju swoich codziennych obowiązków Meto brał udział w wielu bitwach. Jego rola sekretarza oznacza tylko, że w spokojnym czasie zamiast budować katapulty, brukować drogi czy sypać szańce, pracuje nad brudnopisami wodza. I bardzo dobrze; Meto nigdy nie spisywał się dobrze, gdy trzeba było pracować rękami i zginać grzbiet. Kiedy jednak nadchodzi kryzys i trzeba spojrzeć nieprzyjacielowi prosto w twarz, mój syn odkłada rylec i chwyta za miecz.
Meto miał nam do opowiedzenia wiele mrożących krew w żyłach historii, które podniecały jego brata, a mnie zmuszały do zaciskania zębów. Zasadzki o świcie, ataki o północy, bitwy z barbarzyńskimi plemionami o niewymawialnych nazwach... Słuchałem jego szczegółowych opisów i marzyłem, by móc zakryć sobie uszy, a przez głowę przelatywały mi obrazy Metona zmagającego się z jakimś masywnym, włochatym Galem, uchylającego się przed deszczem strzał lub skaczącego z płonącej katapulty. Przez cały czas wpatrywałem się weń szeroko otwartymi oczami, zadziwiony, zaszokowany, dumny i zarazem ogarnięty melancholią: chłopiec zniknął gdzieś bez śladu, a jego miejsce zajął mężczyzna. Choć miał dopiero dwadzieścia dwa lata, dopatrzyłem się już kilku siwych włosów w jego czuprynie, a policzki miał pokryte szczeciną zarostu. W mowie – zwłaszcza w ferworze bitewnych opowieści – pełno było słonego żołnierskiego żargonu. Czy to naprawdę jest ten sam chłopiec, którego prozę tak podziwia Cezar? Odpoczywając w swej kwaterze, Meto miał zwyczaj nosić całymi dniami to samo ubranie, ciemnoniebieską, mocno spraną tunikę. Uniosłem brwi, widząc jego niechlujność, ale nic nie powiedziałem, nawet gdy na tunice zauważyłem liczne ciemne plamy, małe i większe, którymi była upstrzona. Dopiero później zdałem sobie sprawę, że plamy znajdują się w miejscach, w których stykały się części jego zbroi, i przy brzegach noszonego pod nią skórzanego kaftana. Zrozumiałem, że to krew innych ludzi, która przesiąkła pod jego rynsztunek.
Meto opowiadał o przeprawach przez rzeki, przejściach przez góry, wioskach galijskich z charakterystycznymi widokami i zapachami, o geniuszu Cezara w przechytrzaniu plemion galijskich i tłumieniu ich buntów. Wiele wyczynów wodza trąciło według mnie bezinteresownym okrucieństwem i zwykłą perfidią, ale przezornie nie wyrywałem się z komentarzami. Meto potwierdził moje wyobrażenie o Galach, że są potężnie zbudowani i wysocy, a niektórzy wyglądają wręcz jak giganci. Mówią o nas jako o rasie karłów i śmieją się nam w oczy, powiedział, ale ten śmiech nie trwa długo.
Żądny był wieści z Rzymu. Eko i ja dzieliliśmy się z nim wszystkimi plotkami, jakie mogliśmy sobie przypomnieć, włącznie z ostatnimi manewrami wokół kwestii egipskiej.
– Pompejusz i twój ukochany wódz osiągnęli remis w ostatniej rundzie – zauważył Eko. – Wyciągnęli od króla Ptolemeusza równe góry srebra w zamian za przekupienie senatu i nakłonienie go, by przychylnie spojrzał na prawa Ptolemeusza do tronu. Tym razem to Krassus został na lodzie.
– A czego Krassus chce od Egiptu? – żachnął się Meto, który miał własne powody, by nie lubić milionera, niezależne od lojalności wobec Cezara.
– Krassus nigdy nie będzie we własnych oczach dość bogaty – stwierdziłem.
– Jeśli chce nadal brać udział w tych zawodach, będzie musiał wyłudzić od senatu dowództwo nad jakimś legionem i zaliczyć kilka zwycięstw. – Meto machinalnie sięgnął do miecza i zaczął postukiwać palcami po głowni. – Za srebro można kupić głosy, ale tylko chwała przynosi wielkość.
Zastanowiłem się, czy to jego własne słowa, czy też usłyszał je od Cezara, którego finanse stawały się coraz mniej pewne, podczas gdy lista jego zwycięstw stale się wydłużała.
– Ale Pompejusz już spacyfikował Wschód, a teraz Cezar robi to samo z Galią – zaprotestował Eko. – Cóż jeszcze zostało dla Krassusa?
– Będzie musiał po prostu poszukać gdzieś dalej – zamknął sprawę Meto.
– No, Egipt jest jak dla mnie wystarczająco daleko – wtrąciłem i zacząłem opowiadać, co usłyszałem od Diona w noc przed wyjazdem z Rzymu.
Dzięki swej pozycji blisko Cezara Meto wiedział już co nieco na temat zabójstw wysłanników aleksandryjskich, ale nie miał pojęcia o skali skandalu. Wydawał się naprawdę wzburzony, aż złapałem się na myśli, jak to możliwe, że ktoś tak nawykły do bitewnych rzezi może się jeszcze przejmować zwyczajnym morderstwem. Wprawiło mnie to w przygnębienie, poczułem bowiem rosnący dystans między mną a synem. Później, kiedy przeszedłem do szczególnych okoliczności dotyczących wizyty filozofa i dziwacznego przebrania gości... filozof jako kobieta, a gallus jako mężczyzna... Meto wybuchnął śmiechem. To mnie zachęciło, by dorzucić więcej szczegółów, a on śmiał się jeszcze bardziej. Nagle zarośnięta szczęka i krwawe plamy rozmyły mi się przed oczami, zapomniałem o strasznych opowieściach i żołnierskim żargonie. Ujrzałem przed sobą twarz małego, wesołego chłopca, którego przed laty adoptowałem. Znalazłem to, po co tu przybyłem.
Jak się okazało, nasza nieobecność w Rzymie potrwała cały miesiąc, wróciliśmy bowiem dopiero po idach lutowych. Najpierw uwięziła nas burza śnieżna. Później zachorowałem i przeleżałem jakiś czas z ostrym kaszlem. Kiedy wydobrzałem na tyle, by myśleć o podróży powrotnej, na tę samą chorobę zapadł Belbo. Niektórzy mogliby ze mnie szydzić, że odkładam swoje sprawy, by cackać się z niewolnikiem, dla mnie jednak nie miało sensu wyruszać na niebezpieczne boczne drogi z chorym ochroniarzem. No, a poza tym każda wymówka była dobra, żeby spędzić jeszcze trochę czasu z Metonem.
W drodze powrotnej trafiliśmy na tego samego dzielnego przewoźnika z tą samą łodzią. Tym razem nie musiałem długo namawiać Ekona na złożenie ofiary Fortunie przed wypuszczeniem się na wody Adriatyku. Na szczęście tego dnia niebo było czyste, a morze spokojne.
Zastałem Bethesdę w znacznie lepszym nastroju niż przed moim wyjazdem. Mogę powiedzieć, że pierwszej nocy jej zabiegi wokół mnie mogłyby zatrzymać serce słabszego mężczyzny. Kiedyś miesięczna rozłąka wystarczała, by rozniecić nasze apetyty na siebie do niemal ludożerczych. Myślałem, że te dni dawno przeminęły, ale teraz Bethesda sprawiała, że czułem się raczej jak dwudziestoczteroletni młodzieniec niż brodaty dziadek w wieku... o trzydzieści lat prawdziwszym. Pomimo obolałych po długiej jeździe członków wstałem na drugi dzień w doskonałym humorze. Przy śniadaniu złożonym z egipskiego chleba i polewki z prosa z rodzynkami małżonka opowiadała mi najświeższe plotki. Sączyłem grzane wino z miodem i słuchałem niezbyt uważnie, jak oznajmiała, że ów skąpy senator z naprzeciwka w końcu kładzie nowy dach na swej willi, a u wdowca mieszkającego nieco dalej w wynajmowanym mieszkaniu zadomowiła się grupa etiopskich nierządnic. Kiedy przeszła do wiadomości z Forum, baczniej nadstawiłem ucha.
Bethesda miała słabość do naszego przystojnego sąsiada, Marka Celiusza, na którego natknąłem się podczas nocnego spaceru przed wyjazdem. Mówiła, że był oskarżycielem we właśnie zakończonym procesie, który wywołał spory szum w mieście.
– Poszłam na Forum popatrzeć – powiedziała.
– Naprawdę? Na proces czy na prokuratora?
– Jedno i drugie, ma się rozumieć. A czemu by nie? – broniła się. – Żyjąc z tobą tak długo, dowiedziałam się sporo o prawie i sądach.
– Tak, a Marek Celiusz robi się wyjątkowo urodziwy, kiedy się rozpali w ekscytującej przemowie. Ten błysk w oku, na czole i skroniach nabrzmiałe żyły...
Bethesda chciała rzucić mi jakąś ripostę, ale rozmyśliła się i patrzyła na mnie z kamienną twarzą.
– Oskarżał zatem... – powiedziałem w końcu. – A kogóż to?
– Kogoś zwanego Bestią.
– Lucjusza Kalpurniusza Bestię?
Skinęła głową.
– Musisz się mylić – wysepleniłem z ustami pełnymi polewki.
– Nie sądzę. – Przybrała wyniosłą minę.
– Przecież Celiusz jeszcze jesienią popierał kandydaturę Bestii na pretora! Są politycznymi sojusznikami.
– Już nie.
To było zupełnie prawdopodobne, jako że Celiusz słynął z niestałości tak w miłości, jak i w polityce. Nawet jeśli publicznie popierał jakąś sprawę czy kandydata, nikt nigdy nie mógł być pewien jego rzeczywistych intencji.
– O co oskarżał Bestię?
– O przekupstwa podczas wyborów.
– Ha! Jesienią prowadzi kampanię na rzecz Bestii, a wiosną stawia go przed sądem za nieuczciwe jej prowadzenie. Ech, rzymska polityka! – Pokręciłem głową. – Kto był obrońcą?
– Twój stary przyjaciel Cycero.
– Coś podobnego!
To dodało sprawie nowego smaczku. Marek Celiusz wszedł w życie publiczne jako uczeń i protegowany Cycerona. Później, w czasach spisku Katyliny, ich drogi się rozeszły, a może tylko tak udawał, aby móc szpiegować na rzecz Cycerona. Przez cały ten burzliwy okres pozostawało tajemnicą – przynajmniej dla mnie – komu naprawdę służy Celiusz. Następnie wyjechał z Rzymu i spędził rok w Afryce w służbie republiki. Po powrocie na dobre opuścił obóz swego dawnego mentora i stawał z nim w szranki na wokandzie, a nawet udało mu się pokonać tego mistrza sztuki oratorskiej. Później, kiedy senat skazał Cycerona na wygnanie, a jego wrogowie wpadli w szał i zniszczyli jego piękną willę na Palatynie, mój sąsiad Celiusz zjawił się u mnie z tą wieścią i narzekając, że z okien jego domu nic nie widać, zapytał, czy mógłby popatrzeć na pożar z mojego tarasu! W migotliwym świetle płomieni nie mogłem się zorientować, czy jego twarz wyraża szok, czy rozbawienie... a może jedno i drugie.
– No, nie trzymaj mnie w napięciu – powiedziałem. – Jak się zakończył proces?
– Cycero wygrał – odrzekła Bethesda. – Bestię uwolniono od zarzutów. Celiusz jednak twierdzi, że ława przysięgłych została przekupiona i zarzeka się, że znów wniesie oskarżenie przeciw Bestii.
Roześmiałem się.
– Wytrwały z niego gość. Kiedy raz udało mu się wygrać z Cyceronem, pewnie nie może się już pogodzić z wyższością swego dawnego nauczyciela. A może jedna mowa to za mało, aby dostatecznie zarzucić Bestię oszczerstwami?
– Och, w tej mierze jego mowa była niezwykle udana.
– Pełna jadu?
– Wręcz nim ociekająca. W podsumowaniu Celiusz przypomniał o śmierci żony Bestii przed rokiem, a także o śmierci jej poprzedniczki. Praktycznie zarzucił mu, że je obie otruł.
– Mordowanie żon nie może mieć wiele wspólnego z przekupstwem podczas wyborów.
– Może nie, ale sposób, w jaki Celiusz je przedstawił, wydawał się najzupełniej przystający do sprawy.
– Niszczenie wizerunku – skomentowałem. – To kamień węgielny rzymskiej praktyki prawniczej. Oskarżyciel stosuje wszelkie możliwe środki, by nadszarpnąć reputację podsądnego i sprawić, że jego wina stanie się bardziej prawdopodobna. To o wiele łatwiejsze od przedłożenia rzeczywistych jej dowodów. Obrońca robi potem to samo w drugą stronę, oskarżając oskarżycieli o najróżniejsze bezeceństwa, aby podważyć ich wiarygodność. Dziwne... pomyśleć tylko, że niegdyś naprawdę żywiłem pewien szacunek dla adwokatów. Tak, słyszałem pogłoski, że Bestia wykończył swe żony. Obie zmarły stosunkowo młodo, wcześniej w ogóle nie chorowały więc oczywiście ludzie mówili, że je otruł. Co prawda nawet trucizna zazwyczaj pozostawia jakieś ślady...
– Nie byłoby ich wiele, jeśli zaaplikowano ją tak, jak sugerował Marek Celiusz – przerwała mi Bethesda.
– To znaczy jak?
Wyprostowała się na sofie i przechyliła głowę.
– Pamiętaj, że powiedział to w sądzie, przed mieszanym audytorium złożonym i z mężczyzn, i z kobiet, a nie w tawernie podczas którejś ze swych orgii. Marek Celiusz jest bardzo bezwstydnym młodzieńcem.
W jej głosie nie słyszałem wielkiego oburzenia.
– I bezwstydnym oratorem – przytaknąłem. – No, wykrztuś to wreszcie. Co on powiedział?
– Stwierdził, że najszybciej ze wszystkich trucizn działa aconitum.
Kiwnąłem głową. Wiele lat spędzonych na badaniu najnikczemniejszych metod morderstw pozwoliło mi się zapoznać z wieloma truciznami.
– Aconitum, inaczej „śmierć pantery”, produkuje się z rośliny zwanej korzeniem skorpiona. Tak, jej ofiary szybko umierają. Ale jeśli zostaje połknięte w dawce śmiertelnej, występują zauważalne reakcje i łatwo udowodnić otrucie.
– Ach, ale według Celiusza jego żony nie połknęły trucizny.
– Nie rozumiem.
– Celiusz mówi, że jeśli aconitum dotknie genitaliów kobiety, umiera ona w ciągu jednego dnia.
Uniosłem brwi. Mimo całego mego doświadczenia ta informacja była dla mnie czymś nowym. Nie wiedziałem, czy mam temu wierzyć.
– Możliwe, że to, co powiedział Celiusz, jest prawdą, choć zastanawia mnie, jak ktokolwiek mógł w ogóle odkryć coś tak przedziwnego. Ale w końcu nie ma chyba wiele rzeczy, których by Marek Celiusz nie wiedział o kobiecych genitaliach.
– Ha! – Oczy Bethesdy zajaśniały. – Nawet Cycero nie wpadł na taki koncept!
Uniosłem skromnie dłonie, broniąc się przed pochwałą.
– A zatem Celiusz oskarża Bestię o zamordowanie obu żon przez... – Nie dokończyłem zdania. Nie wiedziałem, jak to delikatnie powiedzieć.
– Och, nie oskarżył go o to wprost! Opowiedziawszy o... właściwościach aconitum i wprowadziwszy się w gorączkowy trans, Celiusz wycelował palec w Bestię i krzyknął: „Sędziowie! Nie wskazuję palcem winnego. Wskazuję winny palec!”
O mało się nie udławiłem polewką.
– Skandaliczne! Już myślałem, że rzymscy oratorzy pogrążyli swą sztukę w najgłębsze otchłanie nieprzyzwoitości i złego smaku, a tu przychodzi nowe pokolenie i wdeptuje ją jeszcze niżej. O, Minerwo! – dodałem pod nosem, spoglądając na statuę za oknem. – Broń mnie przed spędzeniem choćby dnia w sądzie! Wskazuję winny palec, niech mnie!
Bethesda spokojnie popijała grzane wino.
– W każdym razie Bestia został uniewinniony wraz ze swym palcem.
– Zapewne Cycero wygłosił wzruszającą mowę w jego obronie.
– Nie pamiętam – powiedziała obojętnie.
Mowa Cycerona zrobiłaby na niej większe wrażenie, gdyby orator był tak młody i przystojny jak Marek Celiusz, pomyślałem.
– A więc Fortuna uśmiechnęła się do Lucjusza Kalpurniusza.
– Ale nie do jego żon – odrzekła sucho. W jej oczach błysnęła jakby iskierka gniewu, ale szybko na usta wypełzł uśmiech. – Skoro mowa o Celiuszu, przypomniałam sobie inną ploteczkę z Forum.
– Też dotyczącą naszego urodziwego sąsiada?
– Nie, chodzi o jego gospodarza.
– A cóż znowu przeskrobał Publiusz Klodiusz?
Klodiusz był właścicielem kamienicy, w której mieszkał Celiusz. Miał trzydzieści kilka lat i pochodził z patrycjuszowskiego rodu o nieskazitelnej genealogii. W ostatnich latach zaczęto się go obawiać jako podżegacza tłumu i gracza politycznego, wykorzystującego urazy chowane w sercu przez lud. To właśnie Klodiusz jako trybun doprowadził do zajęcia Cypru, aby móc sfinansować swój plan bezpłatnego wydawania zboża rzymskiemu plebsowi. Niegdyś sprzyjał Cyceronowi, później niemal w pojedynkę przeforsował jego wygnanie i był odtąd jego największym wrogiem. Taktyka polityczna Klodiusza była prostacka, bezwzględna i często gwałtowna. Jak ludzie w rodzaju Celiusza przekraczali dopuszczalne granice w sądowej retoryce, tak Klodiusz i jemu podobni sięgali do ekstremalnych środków w zastraszaniu bądź ośmieszaniu przeciwników. Nie dziwiło mnie więc, że wzajemne stosunki ich obu wykraczały poza normalne układy między kamienicznikiem i lokatorem. Często wspierali się w polityce, ponadto łączyła ich więź osobista. Wszystkim było wiadomo, że Celiusz jest kochankiem, a w każdym razie jednym z kochanków owdowiałej starszej siostry Klodiusza, Klodii.
– No, wprawdzie sama nie byłam świadkiem tego incydentu, ale słyszałam o nim na targu rybnym – rzekła Bethesda, niemal mrucząc po kociemu z zadowolenia. – Podobno raz, gdy Pompejusz był na Forum, zdążając ze swą świtą na jakiś proces, który właśnie miał się rozpocząć...
– Czy chodzi może o sprawę jego sojusznika Milona, oskarżonego o zakłócanie porządku publicznego?
Bethesda wzruszyła ramionami.
– Klodiusz zaś był oskarżycielem – dodałem.
– Tak, to chyba to, Klodiusz bowiem był tam również z pokaźnym orszakiem, złożonym z podejrzanych typów.
Opisywać osławioną bandę Klodiuszowych drabów jako „podejrzane typy” było poważnym niedomówieniem. To rzezimieszki najgorszego autoramentu, niektórzy wynajęci, inni z jakimiś zobowiązaniami wobec swego wodza, reszta służyła mu ochotniczo, aby nasycić swój apetyt na przemoc.
To, że człowiek w rodzaju Klodiusza wnosił oskarżenie przeciwko komukolwiek za naruszanie spokoju, zakrawało na ironię, ale w tym wypadku prawdopodobnie miał rację. Oskarżony, niejaki Milo, rządził własnym gangiem osiłków, gotowych rozbijać się po mieście, wspomagając każdą polityczną frakcję, którą ich pan akurat faworyzował. O ile wielcy ludzie, jak Pompejusz, Cezar i Krassus, współzawodniczyli w górnych sferach finansów i sztuki militarnej, dążąc do panowania nad światem, to tacy jak Klodiusz i Milo walczyli ze sobą o bezpośrednią kontrolę nad rzymską ulicą. Wielkie potęgi sprzymierzają się z tymi małymi dla własnych celów i na odwrót. W tej chwili Milo był prawą i muskularną ręką Pompejusza w Rzymie, wielki wódz czuł się więc zobowiązany przemówić w jego obronie. Klodiusz, czy to działając na rzecz Cezara, czy też na własną rękę, zdawał się nękać Milona głównie po to, aby dogryźć Pompejuszowi. Wyglądało przy tym na to, że jest zdecydowany sabotować zamiary wodza, dążącego do kontroli nad kwestią egipską...
Ten tok myśli naprowadził mnie na wspomnienie o wizycie Diona sprzed miesiąca i nagle poczułem się nieswojo.
– Przy okazji, czy pamiętasz tę dziwną parę, która przyszła do mnie w przeddzień wyjazdu do Metona? – spytałem. – Zastanawiałem się, czy coś o nich słyszałaś...
Bethesda obrzuciła mnie spojrzeniem godnym Meduzy. Jak śmiałem przerywać jej smakowite opowiadanko?
– Proces Milona zgromadził moc gapiów – ciągnęła niewzruszona. – Za wielu, by mogli pomieścić się na placu, gdzie miał się odbyć, tłum rozlał się więc na pobliskie ulice. Kiedy nadciągnął Pompejusz, dały się słyszeć wiwaty. Wiesz, jak lud uwielbia Pompejusza.
– Zdobywcę Wschodu.
– Właśnie. Ale wtem na jakimś podwyższeniu pojawił się Klodiusz i zaczął krzyczeć do zebranych, wśród których musiało być wielu jego ludzi. Większość słuchaczy była za daleko, by rzeczywiście go słyszeć, ale za każdym razem, gdy Klodiusz milkł, najbliżsi niego krzyczeli jednym głosem: „Pompejusz!” To już słychać było z daleka, jak powolne skandowanie: Pompejusz! I pauza. Pompejusz! Znów pauza. Pompejusz! Oczywiście sam wódz najwyraźniej dosłyszał swe imię, jak bowiem mówią świadkowie, nadstawił ucha i rozjaśnił się w uśmiechu, po czym zmienił kierunek i ruszył w tamtą stronę przekonany, że tłum drze się tak na jego cześć.
– Typowe u polityków – wtrąciłem. – Ciągną ku swym adoratorom jak cielę do wymienia.
– Tak, tylko że tym razem mleko okazało się kwaśne. Kiedy się zbliżył, uśmiech zniknął mu z ust. Najpierw spostrzegł Klodiusza, przechadzającego się po podwyższeniu, przemawiającego do tłumu i chwytającego się za brzuch ze śmiechu, kiedy odpowiadano mu okrzykiem „Pompejusz!” Kiedy wódz podszedł dość blisko, by słyszeć Klodiusza, zrobił się ponoć czerwony jak ogień.
– Cóż go tak rozpaliło?
– Klodiusz zadawał tłumowi pytania, jak zagadki, jedno po drugim, a odpowiedź była zawsze ta sama: Pompejusz.
– Jakież to były pytania?
– Podobnie jak jego lokator i przyjaciel Marek Celiusz, Klodiusz jest wielce bezwstydnym człowiekiem...
– Żono, tylko bez fałszywej skromności, proszę cię. Słyszałem cię nieraz, jak zasypujesz nieuczciwych sprzedawców na rynku przekleństwami, które nawet Klodiusza mogłyby przyprawić o rumieniec.
– Przesadzasz, mężu.
– Tylko trochę. No więc?
Bethesda pochyliła się ku mnie.
– No więc szło to mniej więcej tak. Jak się nazywa wódz, który jest wielkim świntuchem? Pompejusz! Kto zagląda żołnierzom pod tuniki, kiedy maszerują na defiladach? Pompejusz! Kto się drapie jednym palcem po głowie? Pompejusz!
To ostatnie powiedzenie odnosiło się do niezbyt sekretnego znaku, stosowanego przez wtajemniczonych poszukujących intymnego kontaktu z osobami własnej płci. W pewne dni tygodnia połowa klienteli łaźni publicznych kręci się po pomieszczeniach, drapiąc się jednym palcem po ciemieniu. Tak czy owak, całe to przedstawienie było całkiem niewinne i nie dorastało do pięt Celiuszowemu kalamburowi z palcem Bestii. Ale Pompejusz nie był tak przyzwyczajony jak inni politycy do takich powszechnych na Forum ciosów poniżej pasa. Nawykł do bezwarunkowego posłuszeństwa, a nie do publicznych zniewag ze strony rzymskiego motłochu. Wodzowie są politykami o delikatnej skórze.
– Ale w końcu to Klodiusz wyszedł z tego pokonany – stwierdziła Bethesda.
– Cóż więc tam zaszło?
– Niektórzy ludzie Milona posłyszeli krzyki i przybiegli. Wkrótce było ich tam dosyć, by zagłuszyć Klodiusza i jego bandę. No, ich kontratak był iście szokujący.
– E, chyba nie aż tak bardzo – mruknąłem, od niechcenia zgarniając resztki na talerzu w małe piramidki i udając brak zainteresowania.
Wzruszyła ramionami
– Masz rację. Nikogo to aż tak nie poruszyło, zważywszy, że te plotki krążyły już wcześniej. Chociaż wyobrażam sobie, że słysząc je skandowane przez tłum na Forum, nawet Klodiusz musiał się nieco speszyć.
Poddałem się.
– Jakie plotki?
– O Klodiuszu i jego starszej siostrze. A właściwie przyrodniej siostrze.
– Klodiusz i Klodia? Ach, tak. Słyszałem jakieś szepty i kilka niewybrednych dowcipów. Nie mam przyjemności znać tego niewątpliwie czarującego rodzeństwa osobiście, toteż nie starałem się odgadywać tajemnic ich alkowy. Czy też alków.
Bethesda parsknęła leciutko.
– Nigdy nie mogłam pojąć, czemu wy, Rzymianie, robicie tyle szumu wokół stosunków między bratem i siostrą. W Egipcie takie związki zaczęły się już wśród bogów i mają długą i uświęconą tradycję.
– W Rzymie takich tradycji nie ma, o tym mogę cię zapewnić. A co konkretnie skandował ów tłum?
– Zaczęło się to od czegoś o sprzedawaniu się starszym mężczyznom za chłopięcych lat...
– Słyszałem o tym. Kiedy wczesna śmierć ich ojca zostawiła ich w finansowym dołku, bracia Klodiuszowie wynajmowali małego Publiusza lubieżnikom, i to z powodzeniem. Oczywiście to może być zwykłe oszczerstwo.
– Oczywiście. Przyśpiewka jednak brzmiała tak:
Klodiuszem, gdy był pacholęciem,
Bawiono się niby dziewczęciem.
Gdy męski zaś żywot rozpoczął,
Z siostrzyczką się bawią ochoczo.
i dalej jeszcze więcej na ten temat, tylko coraz dosłowniej.
– Czyli grecki występek połączony z egipskim – zauważyłem. – A ludzie Wschodu wytykają nam, Rzymianom, że nie jesteśmy wszechstronni w sprawach seksu. Jak Klodiusz na to zareagował?
– Próbował ciągnąć swoje zagadki o Pompejuszu, ale kiedy ludzie Milona go zagłuszyli, zniknął bardzo szybko i z nietęgą miną. Walka na przyśpiewki przerodziła się w końcu w otwartą bójkę między obu bandami.
– Nic poważnego, mam nadzieję.
– Nic tak poważnego, by zakłócić przebieg procesu.
– Przypuszczalnie skończyło się na kilku rozbitych głowach. A jak zakończył się sam proces? Uniewinniono czy skazano Milona za zakłócanie porządku?
Bethesda popatrzyła na mnie i wzruszyła ramionami.
– Nie przypominam sobie. Chyba nawet o tym nie słyszałam.
– Pewnie dlatego, że nikogo to nie obeszło. Wszyscy zapamiętali i plotkowali tylko o jednym: że o skandalicznym, kazirodczym związku Klodiusza głośno krzyczano na Forum. Jaka jest między nimi różnica wieku? Pięć lat? No cóż, wdowa Klodia znana jest ze swych skłonności do młodszych mężczyzn, jak nasz sąsiad Marek Celiusz. Zastanawiam się, co on myśli o tym, że domniemane kazirodztwo jego kochanki tłum obrócił w jarmarczną śpiewkę?
– Właściwie to Celiusz nie jest już kochankiem Klodii, a i z Klodiuszem stosunki ochłodły – sprostowała Bethesda.
– A ty skąd możesz to wiedzieć? – Otworzyłem szeroko oczy. – Chyba nie wymykałaś się pod moją nieobecność na te szalone palatyńskie przyjęcia, zadając się z wyrafinowaną młodzieżą, co?
– Nie. – Odchyliła się w tył z uśmiechem i powoli, zmysłowo się przeciągnęła.
Gest był bezwstydnie erotyczny i wzbudził we mnie wspomnienia z nocy. Zupełnie, jakby chciała zademonstrować, że mimo moich docinków doskonale by pasowała do orgietki na Palatynie... gdyby nie była tak dojmująco świadoma swego ciężko zdobytego statusu szacownej rzymskiej matrony.
– A może młody Celiusz zwierzał ci się z sekretów swego życia miłosnego za każdym razem, kiedy się na siebie natknęliście na ulicy?
– Też nie. Ale mamy sposoby dzielenia się informacjami.
– Kto: my?
– My, kobiety – odrzekła ze wzruszeniem ramion.
Zawsze mówiła ogólnikami, gdy chodziło o jej sieć wywiadowczą. Strawiłem życie na wygrzebywaniu tajemnic, ale przy Bethesdzie czasami czułem się jak amator.
– Cóż spowodowało takie ochłodzenie? – drążyłem temat. – Przecież tacy wyrafinowani kochankowie jak Celiusz i Klodia nie porzucają partnerów przez takie drobiazgi, jak mała zdrada albo szczypta kazirodztwa?
– Nie. Mówi się, że to przez... – Bethesda raptownie urwała, marszcząc czoło.
Znów się ze mną droczy, pomyślałem. Próbuje wprowadzić napięcie.
– Przez co? – ponagliłem ją.
– Przez politykę czy coś takiego – odparła pospiesznie. – Najpierw Celiusz poróżnił się z Klodiuszem, a potem pokłócił się z Klodią.
– Jeszcze chwila, a stworzysz kolejny uliczny poemat jak tłum na Forum. Celiusz i Klodiusz, Klodia i Celiusz. Trzeba tylko wstawić parę obscenicznych słówek. Dlaczego się poróżnili?
Wzruszyła ramionami.
– Wiesz, że się nie interesuję polityką. – Nagle zainteresowała się za to swymi paznokciami.
– Chyba że trafia się jakaś dobra historyjka. Przecież widzę, że wiesz więcej, niż mówisz. Czy mam ci przypomnieć, że jest twoim obowiązkiem, w dodatku usankcjonowanym przez prawo, mówić mężowi wszystko, co wiesz? Nakazuję ci to!
Mówiłem tonem żartobliwym, ale Bethesdy to nie bawiło.
– Niech ci będzie – powiedziała. – Myślę, że to ma coś wspólnego z tak zwaną kwestią egipską. O to się posprzeczali. Skąd mam wiedzieć, jakie prywatne sprawy mają między sobą tacy ludzie? Nic też dziwnego, że wdzięki takiej starej dziwki jak Klodia nagle tracą smak dla przystojnego młodzieńca w rodzaju Marka Celiusza.
Już dawno nauczyłem się znosić nastroje Bethesdy, podobnie jak żeglarz musi umieć stawiać czoło niespodziewanym szkwałom, ale to nie znaczy, że je rozumiem. Coś ją wytrąciło z równowagi, ale co? Szukałem w pamięci słowa czy zwrotu, który mógłby ją urazić, ale nagły chłód w izbie odrętwił mój umysł. Zdecydowałem się na zmianę tematu.
– Kogo zresztą oni obchodzą? – Podniosłem prawie pusty kubek i zakołysałem nim, patrząc na wirujący płyn. – Zastanawiałem się przed chwilą, co się może dziać z tymi dziwnymi gośćmi, którzy tu wpadli przed moim wyjazdem.
Bethesda rzuciła mi spojrzenie bez wyrazu.
– To tylko miesiąc temu. Musisz ich pamiętać: niewysoki gallus i stary filozof z Aleksadnrii, Dion. Przyszedł do mnie z prośbą o pomoc, ale nie mogłem mu jej udzielić, przynajmniej nie wtedy. Czy przychodził tu jeszcze, kiedy mnie nie było? – Czekałem na odpowiedź, ale kiedy podniosłem wzrok znad kubka, zobaczyłem, że Bethesda nie patrzy w moją stronę. – To przecież proste pytanie – dodałem łagodnie. – Czy on tu był po moim odjeździe?
– Nie.
– To dziwne. Myślałem, że wróci. Był tak niespokojny, że martwiłem się potem o niego. Może jednak moja pomoc okazała się mu niepotrzebna. Słyszałaś coś o nim od swej szerokiej sieci szpiegów i informatorów?
– Tak.
– No i cóż to za wieści?
– On nie żyje – odpowiedziała. – Zdaje się, że zamordowano go w domu, gdzie się zatrzymał. Nic więcej nie wiem.
Wino w kubku się z wolna zatrzymało, polewka z prosa w mym brzuchu stwardniała nagle na kamień, a w ustach poczułem smak popiołu.
Rozdział VII
Minęło kilka dni, zanim znalazłem czas, by napisać do Metona. Opisałem mu wydarzenia minionego miesiąca: jak Cycero pokonał Celiusza w procesie Bestii pomimo kalamburu z „winnym palcem” (doskonała anegdota do opowiedzenia w obozowym namiocie!), przygodę Pompejusza w drodze na proces Milona i obsceniczną przyśpiewkę o Klodiuszu i Klodii. Ponieważ tyle mu opowiadałem o wizycie Diona i Tryoniona, czułem się w obowiązku wspomnieć o smutnym losie filozofa. Chcę po prostu, aby wiedział, mówiłem sobie, stawiając słowo za słowem. W miarę postępu opowiadania zacząłem sobie zdawać sprawę, że to właśnie dla niego zasiadłem do tego listu. Śmierć Diona z ręki mordercy sprawiła, że czułem się winny, opisywanie zaś ponurych faktów Metonowi, choć bolesne, dawało pewną ulgę memu sumieniu. Jakby przelanie wydarzenia na papier mogło zmniejszyć jego okropność...
Jeśli chodzi o korespondencję, to nie jestem Metonem; moja proza nie wzbudziłaby podziwu wielkiego Cezara. Pozwolę sobie jednak zacytować fragment owego listu, napisanego ostatniego dnia lutego.
Pamiętasz pewnie, synu, moje opowiadanie o wizycie Diona, filozofa, którego kiedyś poznałem w Aleksandrii, i małego galla imieniem Trygonion. Śmieszyły cię ich idiotyczne przebrania – Dion włożył szatę kobiecą, a eunuch togę, usiłując udawać Rzymianina. Ciąg dalszy, obawiam się, już nie jest śmieszny. To, czego Dion się obawiał, stało się. Tej samej nocy, kiedy ja szykowałem się do podróży do Ciebie, Diona brutalnie zamordowano w domu jego gospodarza, Tytusa Koponiusza.
Dowiedziałem się o jego śmierci od Bethesdy na drugi dzień po powrocie do Rzymu. Nie znała szczegółów. Dion od początku wzbudzał w niej antypatię, a wiesz, jaka ona jest: od tej chwili mógłby dla niej nie istnieć. Nawet jej apetyt na plotki nie spowodował, by się zainteresowała tym morderstwem. Musiałem się sam dowiedzieć szczegółów, rzucając delikatne pytania we właściwe uszy. Nie było to trudne, choć zajęło mi trochę czasu. Już wcześniej próbowano zlikwidować Diona, o czym on sam mi opowiedział. Wyglądało na to, że któryś z niewolników jego gospodarza, Lucjusza Lukcejusza, został zmuszony (niewątpliwie przez agentów króla Ptolemeusza) do zatrucia jego pożywienia, ale zamiast Diona zginął ostatni z pozostałych mu sług, który kosztował potraw przed swym panem. Filozof uciekł wtedy z domu Lukcejusza do Koponiusza.
Stamtąd też przybył do mnie, by prosić o pomoc. Gdybym tylko zaoferował mu nocleg u siebie! Ale wówczas zabójcy mogliby dokonać swego krwawego czynu w naszym domu. Myślę o Bethesdzie, a zwłaszcza o Dianie, i drżę na samą myśl o tym.
Kiedy próba otrucia spełzła na niczym, prześladowcy Diona uciekli się do mniej subtelnych metod. Po opuszczeniu mego domu Dion wrócił do Koponiusza najszybciej jak mógł. Zapadła już noc i bał się iść ulicami, nawet w przebraniu i pod eskortą Belbona. Trygonion – jak meldował mi Belbo – doszedł z nimi aż pod dom Koponiusza, po czym udał się w swoją stronę; zapewne wrócił do domu gallów, który też mieści się na Palatynie, przy świątyni Kybele. Nikt nie wie wiele o tym człowieku i nikt nie potrafił mi wyjaśnić jego związków z Dionem.
To, co napiszę teraz, to wieści z drugiej ręki, a czasami z trzeciej, czyli po prostu plotki, ale myślę, że są wiarygodne.
Znalazłszy się u Koponiusza, Dion zamknął się w swojej izbie, odmawiając posiłku. Najadł się już do syta u nas, no i bał się trucizny. Domownicy wcześnie się tam udają na spoczynek i wkrótce po zmroku wszyscy byli w łóżkach, z wyjątkiem niewolnika, który miał trzymać nocną straż u drzwi. W którejś chwili (przed północą, jeśli wierzyć niewolnikowi) z tyłu domu, gdzie był pokój Diona, dobiegł jakiś hałas. Odźwierny poszedł zobaczyć, co się dzieje. Drzwi Diona były zamknięte. Niewolnik zawołał go po imieniu i zastukał do drzwi. W końcu walił w nie tak głośno, że aż obudził gospodarza, który nadszedł zaalarmowany. Po jakimś czasie zdecydowano się wyważyć drzwi. Dion leżał na łóżku z otwartymi oczami i ustami, z licznymi ranami w piersi. Zakłuto go nożami podczas snu.
Okno jego pokoju wychodzi na niewielki dziedziniec. Okiennice były otwarte, a zasuwę wyłamano od zewnątrz. Zabójca – albo zabójcy – najwyraźniej przeskoczyli mur i zakradłszy się przez taras, włamali się do pokoju gościnnego, zabili śpiącego i umknęli przez nikogo nie zauważeni.
Taki był nieszczęsny koniec szlachetnego życia. To, że Dion przewidział swój los i spędził swe ostatnie dni z dala od domu, drżąc o swe życie, rzuca jeszcze bardziej ponury cień na całą sprawę. Nie daje mi spokoju, że zwrócił się do mnie o pomoc zaledwie kilka godzin przed śmiercią. Czy mogłem zapobiec morderstwu? Prawie na pewno nie, powtarzam sobie, albowiem ludzie, którzy jej pragnęli, dysponowali środkami znacznie przewyższającymi moje możliwości ochrony. A mimo to wydaje się okrutnym żartem ze strony bogów, że po tylu latach znów postawili go na mej drodze, a potem tak gwałtownie go zabrali. Widziałem w życiu wiele zbrodni i cierpienia, ale nigdy nie mogę na nie patrzeć obojętnie ani łatwiej ich znosić. Coraz trudniej mi tylko to zrozumieć.
Teraz więc wszyscy członkowie poselstwa przybyłego jesienią z Aleksandrii albo nie żyją, albo uciekli z powrotem do Egiptu bądź w inny sposób zniknęli z horyzontu. Ci nieliczni, którzy jeszcze są w Rzymie, albo przysięgli Ptolemeuszowi lojalność, albo zostali przekupieni. Nie ma wątpliwości, że niektórzy, albo i wszyscy oni od początku byli królewskimi szpiegami. Lud rzymski powinien się wstydzić, że taka zbrodnia zdarzyła się nie dość, że w Italii, to jeszcze w samym sercu Miasta. Oczywiście są tacy, którzy twierdzą, że śmierć Diona jest tak oburzająca, że senat może czuć się zmuszony do podjęcia jakichś kroków zmierzających do ukarania morderców (jeśli nie króla Ptolemeusza, to przynajmniej jego siepaczy). Kto wie, może nawet posunie się do wygnania króla i uznania Berenice, do czego właśnie dążył filozof. Za życia senatorowie nie pozwolili mu nawet do nich przemówić oficjalnie, ale pośmiertnie Dion może jeszcze osiągnąć swój cel: rządy nowej, niezależnej władczyni Egiptu.
Czy taka tragedia jak morderstwo Diona może się doczekać sprawiedliwości? Biorąc pod uwagę stan rzymskich sądów i osoby, których interesy tu wchodzą w grę, mam co do tego poważne wątpliwości. Ale nie zamierzam się tym za wiele przejmować. Gdybym przyjął zlecenie od Diona, aby zdemaskować jego wrogów, mógłbym się czuć w obowiązku przeprowadzić śledztwo i oddać jego morderców w ręce sprawiedliwości. Na szczęście moja odmowa była niedwuznaczna. Powiedziałem mu, że nie mogę mu pomóc, i podałem istotne powody. Sumienie mam czyste. Zadanie odnalezienia ostrza, które wytoczyło krew Diona, i ukaranie ręki, która zadała cios, nie należy do mnie. Cokolwiek się jeszcze wokół tej sprawy wydarzy, nie będzie mnie dotyczyć, co mnie wielce cieszy.
Odczytując po czasie ów list, widzę, że moje uwagi na temat okoliczności śmierci filozofa zawierają liczne błędy, niektóre nawet poważne. Żadne ze stwierdzeń nie było jednak tak mylne, jak to ostatnie, które czytam teraz i nie mogę powstrzymać drgnięcia. Jak mogłem być tak ślepy i nieprzewidujący? Cóż za niebezpieczny świat przemierzamy, niczym z opaską na oczach... Przeszłość i przyszłość są jednakowo mroczne, a jasne światło dnia może skrywać tyle samo zagrożeń co czarna, ponura noc.
CZĘŚĆ II
NOXIA
Rozdział VIII
Minął niemal cały kolejny miesiąc, zanim znów miałem okazję posłać list do Metona.
Do mego ukochanego syna Metona, służącego pod dowództwem Gajusza Juliusza Cezara w Galii, od kochającego ojca z Rzymu, oby Fortuna miała Cię w opiece.
Piszę ten list w dwudziestym dziewiątym dniu marca, nadzwyczaj ciepłym jak na tak wczesną wiosnę. Otworzyliśmy na oścież wszystkie okna, a popołudniowe słońce grzeje mnie w plecy. Chciałbym, abyś mógł teraz ze mną być.
Niestety, nie ma Cię tutaj. Nie kwaterujesz też bezpiecznie w Ilirii, gdzie Cię ostatnio widziałem. Dowiedziałem się na Forum, że wkrótce po mojej wizycie nagle wyruszyliście do Galii. Mówi się, że Cezar został wezwany, aby stłumić bunt jakiegoś plemienia o nazwie nie do wymówienia. Przypuszczam, że i Ty tam pociągnąłeś ze swoim wodzem. Uważaj na siebie, Metonie.
Przy takich przemarszach nie mam pewności, czy mój poprzedni list dotarł do Ciebie albo czy kiedykolwiek go otrzymasz, ale jeden z gońców Cezara (ten sam młody żołnierz, który poprzednio zabierał moje listy do Ciebie) wkrótce wybiera się do Galii i mówi, że jeśli skończę go w ciągu godziny, zabierze i ten. Piszę więc spiesznie i po prostu przekażę Ci tyle wieści, ile zdołam, mimo iż ryzykuję w ten sposób, że nie wszystko będzie miało dla Ciebie sens jako wyrwane z kontekstu. (Nie pokazuj tego listu swemu wodzowi, proszę. Boję się, że dla człowieka zdolnego dyktować swe pamiętniki w siodle pośpiech nie będzie usprawiedliwieniem dla płodzenia takich nieudolnych zdań.)
Mam nadzieję, że ostatni list jednak otrzymałeś i wiesz o morderstwie Diona. Kpiłem sobie z ludzi, którzy twierdzili, że ta śmierć jest zbyt ważna, by przejść bez konsekwencji, i że ten skandal musi się zakończyć ukaraniem kogoś, ale zdaje się, że się myliłem, a oni mieli rację.
Wybuchł bowiem olbrzymi skandal. Dion był bardziej znany i szanowany, niż sobie wyobrażałem. A może morderstwo uczyniło go męczennikiem i człowiekiem większym i bardziej kochanym, niż był za życia? Jak na człowieka, o którym teraz mówi się z takim szacunkiem i podziwem, w ostatnich miesiącach życia był traktowany wyjątkowo podle, zmuszony przemykać się od jednego niechętnego (a może i zdradzieckiego) gospodarza do drugiego, wydając swe zasoby, póki w jego mieszku nie zaświeciło dno. Senatorowie, którzy dziś nazywają go drugim Arystotelesem i łkają na jego wspomnienie, to ci sami ludzie, którzy niedawno nawet nie chcieli go wysłuchać!
Nagle przypomniałem sobie pytanie, jakie Dion postawił przede mną, kiedy za młodu uczyłem się od niego w Aleksandrii: czy lepiej jest być kochanym za życia i wzgardzonym po śmierci, czy też żyć w pogardzie, a być czczonym pośmiertnie?
Tak więc senacka debata nad kwestią egipską wciąż trwa, na świeżo podsycona tą tragedią. Tymczasem ostatnio wniesiono oskarżenie o morderstwo przeciwko niejakiemu Publiuszowi Azycjuszowi. Nie zaskoczyło mnie to ani trochę, że właśnie jego podejrzewa się o zgładzenie Diona. On sam podejrzewał go o udział w próbie otrucia w domu Lucjusza Lukcejusza i powiedział mi o tym podczas wizyty. Tego samego dnia, kiedy niewolnik Diona zmarł od trucizny, Azycjusz odwiedził jego gospodarza. Oczywiście to mógł być tylko zbieg okoliczności. Jednak po odejściu Diona, a zapewne wkrótce po jego zasztyletowaniu, natknąłem się na Azycjusza i naszego sąsiada M. C. na ulicy. Wprawdzie nie słyszałem, żeby mówili coś bezpośrednio ich obciążającego, ale okoliczności (przynajmniej kiedy patrzę na nie z perspektywy czasu) były nader podejrzane.
Kiedy więc doszła do mnie wieść o postawieniu Azycjusza przed sądem, odczułem wielką ulgę. Myślałem, że jeśli jest winien, być może podczas procesu cała ohydna prawda wyjdzie na jaw – a ja nie będę się musiał w to angażować. Wyobrażam sobie, że i Ty czasami masz podobne odczucia w służbie Cezara, kiedy jakieś niewdzięczne zadanie niespodziewanie zostaje wykonane bez Twojego udziału, jak gdyby przyjazny bóg postanowił wyświadczyć ci łaskę.
Bogowie jednak bywają kapryśni. Jak myślisz, kto podjął się obrony Publiusza Azycjusza? Tak, najlepszy obrońca w Rzymie, nasz stary przyjaciel Marek Cycero. Kiedy o tym usłyszałem, moja nadzieja raptownie się ulotniła. Wiele rzeczy może się wydarzyć podczas procesu, w którym jednym z adwokatów jest Cycero, ale rzadko kiedy bywa to ujawnienie prawdy. Jeżeli sprawiedliwość triumfuje, to tylko pomimo krętactw i dymnych zasłon wielkiego oratora i nie ma nic wspólnego z tym, czy prawda doszła do głosu, czy nie.
Podobno ich obu nie było w Rzymie, kiedy wniesiono oskarżenie. Cycero przebywał w Neapolis, Azycjusz po drugiej stronie zatoki, w rodzinnej willi w Bajach. Aby przedyskutować sprawę, Azycjusz wybrał się po Cycerona i zabrał go do Bajów swoją wspaniałą lektyką. No, niezupełnie swoją: użyczył mu jej – nie uwierzysz! – król Ptolemeusz. Według mnie to okoliczność absolutnie obciążająca. Myślałby kto, że człowiek oskarżany o zamordowanie wroga Ptolemeusza raczej by ukrywał swe powiązania z królem, ale jak większość mężczyzn z jego pokolenia, Azycjusz nie może się oprzeć pokusie roztaczania splendoru. Wielką lektykę, kunsztownie zdobioną (przy egipskich środkach transportu nawet najbardziej eleganckie rzymskie pojazdy wyglądają ubogo) niosło ośmiu ludzi, a eskortowało ją nie mniej niż stu zbrojnych – również wypożyczonych od Ptolemeusza. Skoro król dostarczał Azycjuszowi takiej ochrony, wydaje się chyba oczywiste, że on także opłacił Cycerona, prawda? Wyobraź sobie tę scenę: Cycero i Azycjusz jadą brzegiem morza w asyście stu żołnierzy i pławiąc się w egipskim przepychu, omawiają linię obrony...
Nie byłem na procesie. Nawrót kaszlu, który trapił mnie wtedy w Ilirii, zatrzymał mnie w domu. Bethesda poszła na Forum, ale możesz sobie wyobrazić, jakiego rodzaju raport mi zdała. Zostałem poinformowany, że Azycjusz jest dość przystojny, choć nieco mizerny i blady (słyszała, że pije ponad miarę), że jego przyjaciela, naszego urodziwego sąsiada M. C. nie było nigdzie widać, Cycero zaś był tak samo nadęty i nudny jak zawsze. I, ach tak, Azycjusz został uniewinniony.
Żałuję teraz, że tam nie poszedłem, bo chętnie usłyszałbym na własne uszy przedstawiane dowody. Nie żałuję jednak, że nie byłem świadkiem tych kuglarskich sztuczek, których Cycero musiał użyć, by zdezorientować i przekonać sędziów.
I tak, na dobre czy na złe, sprawa Diona znalazła swój koniec. Biedny mój mistrz nie zostanie pomszczony, ale jego wola może się jeszcze spełnić...
Uniosłem pióro znad pergaminu, słysząc pukanie do drzwi. Odwróciłem się i w progu ujrzałem Belbona.
– Przybył goniec, panie. Mówi, że musi zabrać twój list teraz, jeśli chcesz go przez niego wysłać.
– No, to wprowadź go tutaj. Nie musi czekać w korytarzu.
Wróciłem do pisania.
Muszę już kończyć, bo goniec Cezara czeka na list. Jak głupiec spędziłem tę cenną godzinę na spisywaniu plotek z Forum, a nie zostawiłem czasu na wieści z domu. Wiedz, że wszystko u nas w porządku. Bethesda ma się jak zawsze, a Diana staje się do niej coraz bardziej podobna (coraz piękniejsza i bardziej tajemnicza). Ekonowi wciąż się dobrze powodzi, choć często żałuję, że nie wyuczyłem go bezpieczniejszej profesji niż ojcowska. Jego ukochana Menenia wykazuje się nadzwyczajną cierpliwością, zwłaszcza w wychowywaniu ich niesfornych bliźniaków. Wyobraź sobie dwoje (!) czterolatków w domu, piszczących, kaleczących palce i łapiących przeziębienia...
Muszę kończyć. Goniec wszedł do gabinetu i stoi nade mną, postukując niecierpliwie nogą.
Uważaj na siebie, Metonie!
Posypałem pergamin drobniutkim piaskiem i zdmuchnąłem go delikatnie, zwinąłem list w rolkę, wsunąłem w skórzaną pochewkę i zapieczętowałem ją woskiem. Kiedy wręczałem ją z oporem gońcowi, myśląc o tym, czego nie napisałem, przyjrzałem mu się dokładniej. Ubrany był po żołniersku: rzemienie, stalowe elementy pancerza i krwistoczerwona opończa. Szczęki miał zaciśnięte, a minę wielce surową.
– Ile masz lat, żołnierzu? – spytałem.
– Dwadzieścia dwa.
Akurat w wieku Metona. Nic dziwnego, że wydawał mi się dzieckiem bawiącym się w wojnę. Patrzyłem nań, szukając w jego twarzy jakichś oznak przeżytej grozy, która niewątpliwie musiała być już jego udziałem, ale pod stalowym hełmem widziałem jedynie młodzieńczą niewinność.
Jego surowy wyraz nagle złagodniał, ustępując zdziwieniu. Zorientowałem się, że patrzy na kogoś stojącego w drzwiach. Odwracając się w tamtą stronę, usłyszałem zakłopotany głos Belbona:
– Jeszcze jeden gość, panie... mówiłem mu, aby zaczekał w westybulu, ale on i tak przyszedł za mną...
Z początku prawie nie widziałem przybysza, zasłoniętego masywną sylwetką Belbona. Potem ów wśliznął się przed niewolnika; przekonałem się, że braki w posturze z nawiązką nadrabiał jarmarcznym blichtrem swego stroju. Od szyi do stóp skrywała go szata w jaskrawoczerwone i żółte pasy. Na piersi połyskiwał mu srebrny napierśnik wysadzany szklanymi paciorkami, a na przegubach obu rąk pobrzękiwały srebrne bransolety. Pełno srebra nosił też na uszach i palcach. Pod wielobarwnym turbanem rzucały się w oczy pomalowane na biało policzki, wokół których zwisały faliste pasma tlenionych włosów. Ostatnim razem widziałem go w todze, nie w ceremonialnych szatach kapłana Kybele.
– Witaj, Trygonionie – odezwałem się neutralnym tonem.
– Pamiętasz mnie więc? – Uśmiechnął się.
– Pamiętam. W porządku, Belbonie – uspokoiłem odźwiernego, który stał niepewny w drzwiach, gotów w jednej chwili stanąć między gallem i mną.
Belbo mógłby z łatwością unieść małego kapłana nad głowę i złamać go wpół, ale trzymał się od niego na dystans, obawiając się tknąć świętego eunucha. Trygonion wszedł do mego gabinetu, ani się nie zawahawszy, mimo iż trzykrotnie od niego większy niewolnik wykrzykiwał za nim, by zaczekał.
Belbo obrzucił galla niechętnym spojrzeniem i wycofał się na korytarz. Za plecami usłyszałem chrząknięcie; odwróciłem się i zobaczyłem, jak żołnierz chowa mój list do skórzanej sakwy.
– Czas na mnie – powiedział, żegnając się ze mną skinieniem głowy, po czym popatrzył na eunucha spojrzeniem wyrażającym ciekawość zmieszaną z niesmakiem.
– Niech cię Merkury prowadzi – pożegnałem go.
– I niech oczyszczająca krew Wielkiej Bogini wytryśnie spomiędzy jej nóg i obmyje cię – dorzucił swoje życzenia Trygonion, składając z brzękiem bransolet dłonie i skłaniając głowę.
Żołnierz zmarszczył brwi i pospiesznie odszedł, niepewny, czy właśnie usłyszał błogosławieństwo, czy klątwę. Przechodząc przez drzwi, obrócił się bokiem, by nie dotknąć eunucha, ale Trygonion celowo przesunął się i otarli się ramionami. Zobaczyłem, że żołnierz zadrżał. Kontrast między nimi był uderzający: młody, męski, surowy Rzymianin w żołnierskim rynsztunku i karłowaty, szyderczo uśmiechnięty cudzoziemski gallus w cudacznych kapłańskich szatach. Jakie to dziwne, pomyślałem, że to właśnie większy z nich, silniejszy i wyszkolony do zabijania i samoobrony czuje strach przed drugim.
Trygonion chyba pomyślał o tym samym, odwrócił się bowiem i patrząc za maszerującym sztywno ku wyjściu gońcem, zaśmiał się piskliwie. Kiedy jednak znów spojrzał na mnie, uśmiech szybko znikł z jego ust.
– Gordianusie, jestem zaszczycony, że przyjmujesz mnie znowu w swym domu – powiedział cicho, skłaniając głowę.
– Zdaje się, że nie miałem w tej kwestii wielkiego wyboru, skoro wielkoludy ustępują ci z drogi, a żołnierze uciekają przed tobą w panice.
Zaśmiał się, ale nie tym piskliwym śmiechem, którym odprowadził gońca. Był to gardłowy chichot, jaki mężczyźni na Forum wymieniają po jakimś dowcipie. Gallus potrafił zmieniać osobowość na życzenie, od zniewieściałej do męskiej, nigdy przy tym nie będąc w stu procentach jednym czy drugim, lecz raczej kimś pośrodku.
– Posłano mnie po ciebie – oznajmił.
– Czyżby?
– Tak, tylko sobie wyobraź... kapłan Kybele w roli chłopca na posyłki.
– Któż cię posłał?
– Pewna dama.
– Ma ona imię?
– Oczywiście. Ma ich wiele, choć radziłbym ci unikać tych bardziej skandalicznych i nazywać ją imieniem danym jej przez ojca... chyba że chcesz oberwać po buzi. To znaczy, dopóki jej lepiej nie poznasz.
– Jakie jest więc to imię?
– Mieszka tu, na Palatynie, zaledwie parę kroków stąd. – Wskazał na drzwi z przymilnym uśmiechem.
– Zanim się do niej wybiorę, wolałbym wiedzieć, o kogo chodzi i jaki ma do mnie interes.
– Interes dotyczy pewnego wspólnego znajomego. Dwóch właściwie. Jeden żyje, drugi nie. – Przez chwilę patrzył na mnie z niewinną miną, którą po chwili zmienił na posępną. Żadna z nich nie wyglądała prawdziwie, jakby jedną maskę zastąpił inną. – Dwóch wspólnych znajomych – powtórzył. – Jeden jest mordercą, drugi... jego ofiarą. Jeden w tej chwili przechadza się po Forum, śmiejąc się z przyjaciółmi i obrzucając obelgami wrogów, podczas gdy drugi snuje się po Hadesie, cień między cieniami. Być może napotka tam Arystotelesa i będą dyskutować, spierając się po śmierci, który z nich wiedział więcej za życia.
– Dion – szepnąłem.
– Tak. Mówię o Dionie... i o jego zabójcy. To jest właśnie interes, z jakim do ciebie przychodzę.
– Czyj interes?
– Mojej pani. Ona zajęła się tą sprawą.
– Kimże ona jest? – spytałem zniecierpliwiony.
– Chodź, a zobaczysz. Ona nie może się ciebie doczekać. – Uniósł brwi z porozumiewawczym uśmieszkiem, jak stręczyciel zachwalający nierządnicę.
– Powiedz mi, jak się nazywa – wycedziłem, starając się zachować spokój.
Trygonion westchnął i przewrócił oczami.
– Och, skoro się upierasz... nazywa się Klodia. – Roześmiał się, widząc moją minę. – Ach, widzę, że już o niej słyszałeś!
Rozdział IX
Wychodząc, minęliśmy się w korytarzu z Bethesdą i Dianą.
– Dokąd idziesz? – Bethesda omiotła chłodnym spojrzeniem Trygoniona, rozpoznając go na pierwszy rzut oka. Założyła ręce i wbiła we mnie wzrok Meduzy.
Jak to możliwe, że ta kobieta kiedyś była niewolnicą, a już zwłaszcza moją? Diana stanęła o pół kroku za nią, tak samo prostując ramiona i patrząc na nas w ten sam władczy sposób.
– Wychodzę – poinformowałem swą małżonkę.
Posąg nie zmienił wyrazu; odpowiedź widać jej nie zadowoliła.
– Być może gallus ma dla mnie pracę – wyjaśniłem.
Wpatrzyła się w niskiego kapłana tak intensywnie, że nie zdziwiłbym się, widząc go obracającego się w kamień. On jednak tylko się do niej uśmiechnął. Obydwoje wydawali się dla siebie nieprzenikliwi: jej groźna postawa nie budziła w nim obawy, a jego wdzięk jej sympatii. Jedynym jej komentarzem było burknięcie: „Lepiej weź z sobą Belbona”, po czym opuściła ręce i ruszyła w swoją stronę. Diana poszła za nią, naśladując jej ruchy z niewiarygodną precyzją... dopóki nie obróciłem się za nią i nie połaskotałem jej pod pachą. Zaśmiała się krzykliwie i rzuciła do ucieczki, wpadając natychmiast na matkę. Obie się odwróciły i popatrzyły na mnie; Diana z chichotem, Bethesda z uniesionymi brwiami i z ledwie dostrzegalnym cieniem uśmiechu.
– Zabierz Belbona – powtórzyła, zanim odeszła.
Zrozumiałem i poczułem ciepło pod sercem. Pamięta Trygoniona z poprzedniej wizyty z Dionem, wie o zamordowaniu filozofa i teraz, widząc mnie wychodzącego w towarzystwie galla, obawia się o mnie.
Zabrałem więc ze sobą mego osiłka. Wyszliśmy we trzech na rozsłonecznioną ulicę. W moim gabinecie było przyjemnie ciepło i powietrze wydawało się świeże i słodkie; na ulicy rozpalone kamienie sprawiały, że czuło się upał. Trygonion wyjął spomiędzy fałd swej szaty mały, żółty parasol i osłonił głowę przed słońcem.
– Może powinienem wziąć kapelusz – zastanowiłem się, patrząc przez zmrużone powieki na jaskrawy błękit czystego nieba.
– To tylko krótki spacer – powstrzymał mnie gallus. – Prosto przez jedną czy dwie przecznice, a potem w prawo.
Ruszyliśmy zatem i wkrótce minęliśmy kamienicę, w której mieszka Marek Celiusz. Mimo upału wszystkie okiennice na jego piętrze były zamknięte. Czyżby jeszcze spał o tej porze? Co za życie! Właścicielem budynku był wichrzyciel Publiusz Klodiusz; za chwilę miałem poznać jego siostrę. Ależ ten Rzym jest mały, pomyślałem, i z każdym rokiem maleje. Nigdy dotąd nie poznałem osobiście nikogo z osławionego rodzeństwa Klodiuszów. Byli dalekimi kuzynami mego zmarłego przyjaciela Lucjusza Klaudiusza, ale nasze ścieżki nigdy się nie zeszły. Odpowiadał mi taki stan rzeczy. W ostatnich latach robiłem się coraz wybredniejszy w doborze zarówno tych, którym chciałbym pomóc, jak i tych, których chciałbym urazić. Z tego, co o nich słyszałem, Klodia i Klodiusz należeli do ludzi, których najlepiej po prostu unikać. Zwykły obywatel, rozpaczający po kradzieży rodowych sreber; stary znajomy, któremu przysyłano anonimy z pogróżkami; młoda żona, niesprawiedliwie oskarżana o cudzołóstwo przez mściwą teściową – oto sprawy i ludzie, którym ja, półemeryt, pragnąłbym służyć swym doświadczeniem. Wobec ludzi możnych i potężnych, kontrolujących rozległe siatki tajnych agentów, wysyłających zbirów przeciw oponentom, wobec Pompejuszów i Ptolemeuszów tego świata powinienem postępować jak najostrożniej, by nie ściągnąć na siebie ich niezadowolenia, nawet za cenę zaniechania pomocy staremu przyjacielowi; nawet gdybym miał zapomnieć o Dionie z Aleksandrii.
A oto szedłem za żółtym parasolem kapłana Kybele poprzez zalane słońcem uliczki Palatynu, zmierzając do domu Klodii, ponoć, by omawiać sprawy związane z morderstwem Diona. Bogowie znajdują szczególną przyjemność w zaskakiwaniu śmiertelników Nieoczekiwanym... a ich poczucie humoru najczęściej bywa okrutne.
Dom Klodii stał na końcu małego zaułka, odchodzącego od cichej alei. Jak większość willi należących do starych rodów patrycjuszowskich, wyglądał na stary, zwrócony ku ulicy niepozorną, pozbawioną okien fasadą pomalowaną na przygaszony żółty kolor. Próg wyłożono czerwonymi i czarnymi glazurowanymi płytkami, a po obu stronach drzwi rosły dwa strzeliste cyprysy. Były tak wysokie, że często zwracałem na nie uwagę, patrząc z balkonu na okolicę, ale nigdy nie sprawdziłem, gdzie właściwie rosną. Było oczywiste, że tak jak dom, drzewa są tu od bardzo dawna.
Niewolnik, który otworzył nam drzwi, był osiłkowatym młodzieńcem ze starannie przystrzyżoną czarną bródką i krzaczastymi brwiami, zrośniętymi w grubą krechę nad melancholijnymi brązowymi oczami. Uchylił drzwi tylko do połowy i prychnął z lekka na widok Trygoniona. Na mnie i Belbona prawie nie spojrzał.
– Nie ma jej – oznajmił. Założył ręce na piersi i oparł się o futrynę.
– Nie ma? – zdziwił się gallus. – Przecież dopiero co od niej wyszedłem, żeby przyprowadzić tego człowieka.
Odźwierny wzruszył ramionami.
– Cóż ci mogę powiedzieć? Wiesz, jak to z nią jest.
– Ale ona wiedziała, że zaraz wracam – rzekł kapłan, nieco rozdrażniony. – Dokąd poszła?
– Nad rzekę.
– Co? Na rynek?
Niewolnik zmrużył oczy.
– Jasne, że nie. Wiesz, że ona już nie chodzi na miejskie rynki. Boi się, że będą tam ludzie Milona i zaczną wykrzykiwać o niej jakieś śpiewki. Udaje, że jej to nie obchodzi, ale wiesz, jak tego nienawidzi. – Uniósł prawą brew, co wywołało niesamowity efekt z powodu ich zrośnięcia. – Poszła do swego ogrodu nad Tybrem. Powiedziała, że w taki piękny dzień to jedyne dobre miejsce. Wszyscy będą dziś nad rzeką, powiada. Chce się napatrzeć na pływaków, jak myślę. – Nagłe drgnięcie kącika jego ust przerodziło się w uśmiech; zza drzwi wychynęła czyjaś ręka, wężowym ruchem nadgarstka celując w jego pośladki. Młody odźwierny drgnął i naprężył muskularne ramiona. – Powinna mnie z sobą zabrać – westchnął. – Ale jakoś znajduję sobie zajęcie...
– Nie masz mi nic do przekazania? – Trygonion był wyraźnie zirytowany. – Musiała przecież zostawić dla mnie jakąś wiadomość!
Zza drzwi dobiegł kobiecy śmiech, a po chwili uśmiechnięta twarz przycisnęła się do policzka młodzieńca.
– Nie martw się, nie zapomniała o tobie – wyszczebiotała nieznajoma. Mówiła z eleganckim akcentem. Jej kasztanowe włosy były upięte w ekstrawagancki kok, choć tu i ówdzie pojedyncze kosmyki wymykały się spod szpilek i grzebieni. Zmarszczki wokół ust i oczu zostały umiejętnie wygładzone makijażem, ale widać było, że nie jest już młoda. – Barnabas tylko się z tobą droczy. Prawda, Barnabasie? Złośliwiec z niego! – Delikatnie ugryzła niewolnika w ucho.
Barnabas zaśmiał się chrapliwie i odsunął się, uwalniając ucho z jej zębów i pośladek z uchwytu.
– No, już cię nie ma! – Odpowiedziała śmiechem i strzeliła palcami. – Idź, później się tobą zajmę. – Zamruczała gardłowo i obnażyła zęby niczym pantera. Kiedy niewolnik zniknął, zwróciła się do nas: – To hebrajskie imię. Mówię o Barnabasie. Klodia twierdzi, że oznacza pocieszenie. No, ona chyba wie najlepiej! – Zaśmiała się znowu, a w jej oddechu poczułem wino.
– Co Klodia mówiła o mnie? – natarczywie spytał Trygonion.
– O tobie, Trygonionie? Hmm... cóż, wszyscy wiemy, skąd pochodzi twoje imię, prawda? – obrzuciła go wszystkowiedzącym spojrzeniem.
– Nieważne! Co powiedziała przed wyjściem?
Kobieta zrobiła kwaśną minę, niszcząc iluzję stworzoną przez makijaż.
– Och, już dobrze. Powiedziała, że ani chwili dłużej nie wytrzyma w czterech ścianach i że od kilku dni marzyła o udaniu się nad rzekę, więc kazała Chryzis zawołać lektykę i spakować trochę rzeczy, po czym zniknęła, zostawiając za sobą chmurę kurzu. Zapraszała mnie również, ale odpowiedziałam, że jestem bardzo, bardzo przygnębiona i potrzebuję... pocieszenia. Ha! – W krótkim śmieszku ukazała piękne białe zęby. – Skoro zatem zostałam w domu, Klodia poprosiła mnie o przekazanie ci, gdybyś się nawinął, abyś wraz ze swoimi... – obrzuciła mnie i Belbona zamglonym wzrokiem, jakby dopiero teraz nas zauważyła – ze swoimi przyjaciółmi, czy kim tam są, potruchtał nad rzekę i tam się z nią spotkał. Jasno się wyrażam?
– Owszem, dziękuję – mruknął Trygonion. Odwrócił się na pięcie i ruszył przed siebie najdłuższymi krokami, na jakie było stać jego krótkie nogi.
– Uciąć im jaja, a stają się nie do zniesienia – mruknęła przez zaciśnięte zęby. Wzruszyła ramionami i zatrzasnęła nam drzwi przed nosem.
– Okropna kobieta! – rzekł Trygonion, kiedy go dogoniliśmy.
– Zwolnij trochę! – upomniałem go. – Kim ona jest?
– Nikim. Po prostu sąsiadka. Kuzynka czy ktoś taki. Nie mam pieniędzy na lektykę, a ty? Myślę, że możemy się przejść.
I tak zrobiliśmy. Po drodze w dół zachodnim zboczem Palatynu, przez Forum Boarium, targ bydła, i na drugi brzeg Tybru, kilkakrotnie rozważałem, czy nie powiedzieć Trygonionowi, że się rozmyśliłem i wracam do domu. W końcu co ja najlepszego robię, odpowiadając na wezwanie kobiety, której do tej pory szczęśliwie unikałem, aby rozmawiać z nią o sprawie, od której się z rozmysłem zdystansowałem? To przez Kybele, mruknąłem pod nosem, idąc w ślad za jej kapłanem, skrytym pod żółtym parasolem.
Posiadanie skrawka zieleni nad brzegami Tybru jest oznaką zamożności i dobrego smaku. Takie posiadłości są najczęściej czymś pośrednim między ogrodem i parkiem. Właściciele nazywają je horti. Zazwyczaj stoi na nich jakaś budowla – czasem tylko rustykalna chata z pomieszczeniami dla dozorcy i paru gości, a czasem cały kompleks budynków. Sam ogród często bywa po części dziki, po części starannie utrzymany, zależnie od jego rozmiarów, upodobań właściciela i talentu ogrodnika. Drzewa i wysoko rosnąca trawa przeplatają się z klombami róż, sadzawkami, koniecznie pełnymi ryb, trafiają się fontanny, całość pocięta jest siecią brukowanych ścieżek, a tu i ówdzie stoją rzeźby.
Ogród Klodii znajdował się nadspodziewanie blisko. Sto lat temu ta godna pozazdroszczenia nadrzeczna posiadłość musiała leżeć daleko za murami, ale przez ten czas miasto się znacznie rozrosło i wchłonęło ją. Musiała od pokoleń należeć do jej rodziny. Wrażenie wiekowości pogłębiał sam wygląd posesji, która w taki ciepły, bezwietrzny dzień wyglądała, jakby czas się tu zatrzymał. Od bramy w głąb ogrodu prowadziła długa, wąska alejka, wysadzana po obu stronach bujnymi krzewami, których gałęzie spotykały się nad nami, osłaniając drogę przyjemnym cieniem. Ten zielony tunel otwierał się na rozległy trawnik, nisko „przystrzyżony” przez parę kóz, które powitały nas beczeniem. Na jego skraju, prostopadle do rzeki, na którą widok niemal zupełnie zasłaniała gęsta kępa drzew, stał długi, wąski dom kryty czerwoną dachówką, z opartym na kolumnach podcieniem wzdłuż ściany frontowej. Otwarta przestrzeń trawnika zapewniała tyle samo prywatności co każdy otoczony murem miejski ogród, ze wszystkich stron bowiem otaczały ją gęsto posadzone wysokie cyprysy i majestatyczne cisy.
– Na pewno nie ma jej w domu, ale możemy tam zajrzeć – zaproponował Trygonion.
Przeszliśmy na przełaj przez trawę i weszliśmy w cień portyku. Gallus zastukał do drzwi, po czym pchnął je i wszedł do środka, dając nam znak, byśmy szli za nim. Pokoje były połączone ze sobą drzwiami, a każdy z nich ponadto miał osobne wyjście na zewnątrz. Od razu było widać, że dom jest pusty. Panowała w nim atmosfera miejsca nie zamieszkanego przez całą zimę, którego jeszcze nie przywrócono do życia. Powietrze było chłodne i nieruchome, unosił się w nim lekki odór pleśni, a każdą powierzchnię pokrywała cienka warstwa kurzu.
Szliśmy z wolna za Trygonionem z pokoju do pokoju, a kapłan wołał Klodię po imieniu. W niektórych pokojach meble przykryte były płóciennymi pokrowcami, w innych chyba dopiero co je zdjęto, leżały bowiem niedbale rzucone na podłodze. Ponieważ wszedłem w posiadanie willi na Palatynie wraz z całym wyposażeniem, znam się trochę na meblach. Te, które widziałem teraz u Klodii, należały do rodzaju osiągającego dziś zadziwiające ceny na aukcjach. Cenią je sobie zwłaszcza nowobogaccy naszego rozkwitającego imperium, którzy nie odziedziczyli takich skarbów po swych pospolitych przodkach: ocalone z płomieni w Kartaginie sofy o obiciach tak spłowiałych, że trudno na nich dojrzeć egzotyczne desenie; złocone komody i kufry o masywnych żelaznych zawiasach, jakich się już dziś nie wyrabia; prastare składane krzesła, na których mogli siadywać Scypionowie albo bracia Grakchowie. W każdym pokoju wisiały też obrazy; nie teatralne malowidła ścienne, tak modne wśród dzisiejszych bogaczy, ale portrety i sceny historyczne malowane na drewnie techniką enkaustyczną3 i oprawione w kunsztownie rzeźbione ramy, pociemniałe ze starości i pokryte siateczką delikatnych pęknięć. Kolekcjonerzy wielce cenią sobie owe cechy nie do podrobienia, które nadać może jedynie czas. Tu i ówdzie na postumentach ustawiono statuetki, z których żadna nie przekraczała wysokością męskiego ramienia, pasujące skalą do niewielkich pomieszczeń letniego domu. Wszystkie przedstawiały motywy rustykalne: Pana i Sylena, małego niewolnika wyciągającego cierń ze stopy, leśną nimfę – driadę – klęczącą na skale.
Przeszliśmy tak przez cały dom i wyszliśmy z powrotem pod portyk. Trygonion spojrzał w kierunku drzew po drugiej stronie trawnika, gdzie ja niczego nie mogłem zobaczyć.
– Nie, w kuchni ani w kwaterze niewolników jej nie będzie – mruknął. – Musi być nad samą wodą.
Ruszyliśmy znów przez łączkę ku porastającym brzeg drzewom. Wśród nich natknęliśmy się na posąg Wenus; nie mały, dekoracyjny posążek jak te w domu, ale imponującą brązową rzeźbę ustawioną na marmurowym cokole. Bogini spoglądała na wodę z wyrazem samozadowolenia na licu, jak gdyby rzeka płynęła tędy tylko po to, by brzmieć w jej uszach muzyką szumu i plusku, a całe miasto na przeciwległym brzegu wyrosło dla jej zabawy.
– Nadzwyczajna – szepnąłem.
Belbo patrzył na posąg jak oniemiały, przepełniony nabożnym podziwem i respektem.
– Tak sądzisz? – spytał Trygonion. – Powinieneś w takim razie zobaczyć tę, która stoi w jej willi na Palatynie.
Ruszył przed siebie, nucąc pod nosem hymn do Kybele. Jego nastrój zdawał się poprawiać z każdym krokiem, zbliżającym nas do rzeki i do rozbitego na brzegu namiotu w biało-czerwone pasy. Po chwili wynurzyliśmy się z leśnego cienia na słońce. Namiot jaskrawo kontrastował z otoczeniem: bujną jasnozieloną trawą kołysaną lekkim wietrzykiem, ciemniejszą zielenią lustra wody i oślepiającym błękitem nieba. Jego jedwabne płachty delikatnie drżały od podmuchów, sprawiając wrażenie, jakby czerwone węże wiły się na białej płaszczyźnie; w następnej chwili złudzenie optyczne zmieniało się i widziałem białe węże na czerwonym tle.
Gdzieś blisko słychać było plusk wody, ale namiot i wysokie drzewa zasłaniały mi widok na rzekę.
– Zaczekaj tu – polecił Trygonion. Wszedł do namiotu, a po chwili wysunął głowę i zawołał: – Chodź, Gordianusie! Ale niewolnika zostaw na zewnątrz.
Kiedy ruszyłem ku zasłaniającej wejście płachcie, jak na wezwanie odsunęła się w bok, pociągnięta przez niewidocznego niewolnika. Wszedłem do środka. Pierwsze, co do mnie dotarło, to woń perfum, jakiej nigdy dotąd nie znałem: nieuchwytna, subtelna i intrygująca. Od pierwszej chwili wiedziałem, że już nigdy nie zapomnę tego zapachu. Jedwab ścian namiotu łagodził blask słońca, wypełniając go rozproszonym, przytłumionym światłem. Od strony rzeki ściany podwinięto, odsłaniając widok niczym oprawiony w ramy obraz. Na zielonej wodzie tańczyły słoneczne promienie, wpadając do wnętrza namiotu, na moją twarz i dłonie dziesiątkami małych plamek. Znów doszedł mnie chlupot wody, ale tym razem ujrzałem jego źródło: grupa młodych mężczyzn i chłopców, może z piętnastu, baraszkowała w rzece tuż obok. Niektórzy mieli na sobie kolorowe przepaski biodrowe, ale większość była nago. Ich smukłe ciała pokryte były kropelkami wody, które w słońcu połyskiwały jak klejnoty. Kiedy trafiali w cień drzew, stawali się cętkowani jak leśne fauny.
Podszedłem na środek namiotu, gdzie Trygonion oczekiwał mnie z promiennym uśmiechem. Stał przy wysokiej sofie wysłanej biało-czerwonymi poduszkami, trzymając za rękę leżącą na niej kobietę. Była odwrócona tak, że nie widziałem jej twarzy. Zanim dotarłem do sofy, wyrosła przede mną nagle jakaś postać. Dziewczyna wyglądała niemal na dziecko, ale kasztanowe włosy nosiła upięte wysoko i miała na sobie długą zieloną suknię.
– Pani! – krzyknęła, patrząc mi w oczy. – Pani, przybył twój gość!
– Pokaż mi go, Chryzis.
Głos był gardłowy i spokojny, o niższym brzmieniu od Trygoniona, ale niezaprzeczalnie kobiecy.
– Tak, pani.
Niewolnica wzięła mnie za rękę i zaprowadziła przed sofę.
– Nie, nie, Chryzis. – Jej pani zaśmiała się łagodnie. – Nie stawiaj go tuż przede mną. Zasłania mi widok.
Chryzis pociągnęła mnie w bok z psotną miną.
– Tak jest lepiej. A teraz zmykaj. Ty też, Trygonionie, puść moją rękę, gallusku. Idź, wyszukaj w domu jakieś zajęcie dla Chryzis. Albo poszukajcie sobie ładnych kamyków nad rzeką. Tylko uważajcie, żeby was nie złapał któryś z tych satyrów... kto wie, do czego mogłoby wtedy dojść!
Chryzis i kapłan odeszli, zostawiając mnie sam na sam z panią domu.
Rozdział X
– Ci młodzi ludzie z przepaskami, których widzisz w rzece, należą do mnie. To znaczy, są moimi niewolnikami: eskortą i tragarzami. Pozwalam im tu nosić przepaski, bo w końcu mogę ich oglądać bez ubrania, kiedy tylko zechcę. Poza tym łatwiej mi wtedy odróżnić innych. Każdy młody Rzymianin, którego warto widzieć nago, wie, że może sobie popływać wzdłuż mojego odcinka Tybru, kiedy ma na to ochotę... pod warunkiem że wszystko z siebie zdejmie. Przychodzą od strony drogi małą ścieżynką schowaną za tymi drzewami i zostawiają tuniki na gałęziach. W środku lata w gorące popołudnia bywa ich tu czasem nawet setka, nurkują, chlapią, opalają się na kamieniach, nadzy na moje polecenie. Popatrz na barki tego tam...
Stałem, patrząc na tę raczej niemłodą kobietę (wiedząc, że jest mniej więcej pięć lat starsza od swego brata Publiusza, obliczyłem jej wiek na jakieś czterdzieści lat). Trudno powiedzieć, czy wyglądała na swój wiek, czy nie. Wyglądała po prostu dobrze. Skóra Klodii była z pewnością delikatniejsza niż innych kobiet w tym wieku, miała barwę białych róż, gładka i miękka. Być może to łagodne światło, przefiltrowane przez tkaninę namiotu, jej w ten sposób pochlebiało? Włosy miała czarne, o pięknym połysku, magiczną kombinacją szpilek, spinek i grzebieni ułożone w misterny labirynt pierścieni na czubku głowy. Ta fryzura podkreślała linię jej policzków i dumny kształt nosa, który był niemal za duży. Czerwień wydatnych warg z pewnością nie była naturalna. Jej oczy zdawały się mienić błękitem i żółcią, ale przede wszystkim szmaragdową zielenią, przywodząc na myśl harce słonecznych promieni na gładkich wodach Tybru. Słyszałem wcześniej o jej oczach: były słynne w Rzymie.
– Popatrz, jaką mają gęsią skórkę! – Klodia zaśmiała się. – Dziw, że w ogóle mogą wytrzymać w wodzie. O tej porze roku musi być lodowata, choćby nie wiem jak mocno słońce przygrzewało. Spójrz, jak im się męskość pokurczyła... szkoda, bo w tym połowa zabawy z patrzenia. Ale widzisz? Żaden z nich nie drży z zimna. Nie chcą, bym to widziała, mili, dzielni, głupi chłopcy! – Znów się zaśmiała nisko, gardłowo.
Klodia położyła się wygodniej na sofie, opierając plecy na poduszkach i podwijając nogi. Miała na sobie długą stolę z połyskliwego żółtego jedwabiu, przepasaną pod piersiami i w talii, która odsłaniała tylko jej ramiona. Mimo to nikt nie nazwałby tej szaty skromną. Tkanina była tak cienka, że prawie przezroczysta; w tym migotliwym świetle odbitych promyków trudno było powiedzieć, ile z połysku jej sylwetki pochodzi od mieniącego się jedwabiu, a ile od jej alabastrowego ciała pod spodem. Nigdy w życiu nie widziałem takiej sukni. Musiałem to mieć wypisane na twarzy, Klodia bowiem znów się roześmiała, tym razem nie z powodu młodych mężczyzn w rzece.
– Podoba ci się? – spytała, patrząc mi prosto w oczy i przesuwając dłonią po biodrze i dalej, po udzie, aż do kolana. Jedwab zdawał się falować jak woda pod tym naciskiem. – Sprowadziłam ją aż z Kos. Nowy pomysł pewnego słynnego tkacza. Nie sądzę, aby którakolwiek inna kobieta w Rzymie miała podobną suknię. A może mają, ale tak jak ja nie mają odwagi nosić takiego stroju publicznie.
Uśmiechnęła się skromnie i sięgnęła dłonią do srebrnego naszyjnika. Rozczapierzyła palce; dzięki przejrzystości tkaniny dobrze widziałem, że podczas gdy obracała między palcem wskazującym i kciukiem jeden z lapisowych koralików, małym palcem gładziła delikatnie swój duży, bladoróżowy sutek, aż zaczął z wolna nabrzmiewać.
Odchrząknąłem i obejrzałem się przez ramię. Młodzi pływacy grali teraz w piłkę, rzucając jeden do drugiego skórzaną kulę, ale co chwila któryś zerkał ku namiotowi. Nie dziwota, że przyciągnęli tu w pierwszy ciepły dzień roku, pomyślałem. Oni tu przychodzą patrzeć na nią tak samo, jak ona na nich. Znów odchrząknąłem.
– Zaschło ci w gardle? Czyżbyś szedł całą drogę z Palatynu pieszo? – Była autentycznie zaciekawiona, jak gdyby nawet krótki spacer pod gołym niebem był wyczynem odpowiednim dla jej tragarzy, ale sama nigdy tego nie próbowała.
– Tak, przyszedłem na piechotę.
– Mój biedaku! Musisz umierać z pragnienia. Zobacz, Chryzis przygotowała dla nas napoje. W glinianym dzbanku jest świeża woda, a w srebrnym falernum. Nie pijam niczego innego.
Naczynia stały na małym stoliku obok sofy. Nie było jednak krzesła; najwyraźniej jej goście mieli stać. W ustach rzeczywiście czułem suchość, nie tylko z powodu upału. Kubek Klodii był już napełniony winem, sięgnąłem więc po gliniany dzbanek i nalałem sobie wody, wypiłem i nalałem ponownie.
– Nie napijesz się wina? – Wydawała się rozczarowana.
– Raczej nie. Dla mężczyzny w moim wieku niezdrowo jest pić wino po wysiłku w taki ciepły dzień.
Jeśli nie dla żołądka, pomyślałem, to na pewno niezdrowo dla mojego rozsądku w takim towarzystwie. Jak ten przezroczysty jedwab zacząłby wyglądać po paru kubkach mocnego falerna?
– Jak sobie życzysz. – Wzruszyła ramionami. Jedwab spiętrzył się na jej ramionach, by po chwili spłynąć po jej piersiach jak warstwa wody.
Dopiłem wodę i odstawiłem kubek.
– Czy jest jakaś przyczyna, że wysłałaś po mnie galla?
– Owszem, jest.
Przeniosła wzrok na młodzież w rzece. Patrzyłem, jak jej oczy wodzą tam i z powrotem za piłką. Twarz jej nie zmieniła wyrazu.
– Trygonion mówił mi, że to coś w związku z Dionem.
Skinęła głową.
– Może powinienem opuścić bok namiotu? – zasugerowałem.
– A cóż by sobie wtedy ci młodzieńcy pomyśleli? – Myśl o skandalu zdawała się ją bawić, podobnie jak moja rosnąca konsternacja.
– Jeśli potrzebujemy przyzwoitki, zawołaj swoją służącą.
– A potrzebujemy? – Jej spojrzenie zbijało mnie z tropu. – Nie znasz Chryzis. Ona absolutnie się do tej roli nie nadaje.
– No to Trygoniona.
Roześmiała się na to i otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale rozmyśliła się.
– Wybacz mi – rzekła. – Kiedy mam sprawy do omówienia z przystojnym mężczyzną, lubię najpierw się z nim trochę podrażnić. To moja wada, na którą przyjaciele nauczyli się nie zwracać uwagi. Mam nadzieję, że i ty nie będziesz się nią przejmował, skoro już się do niej przyznałam.
Skinąłem głową.
– Bardzo dobrze. Tak, chciałam się ciebie poradzić w sprawie przedwczesnej śmierci naszego wspólnego przyjaciela, Diona z Aleksandrii.
– Wspólnego?
– Tak, był moim przyjacielem, jak i twoim. Nie dziw się tak, Gordianusie. Myślę, że jest wiele rzeczy, których nie wiedziałeś o Dionie. O mnie też nie wiesz wielu rzeczy, choć pewnie niejedno słyszałeś. Postaram się być zwięzła i konkretna. Tamtej nocy, gdy został zamordowany, to ja zasugerowałam Dionowi, że powinien udać się do ciebie po pomoc.
– Ty?
– Tak.
– Przecież mnie nie znasz.
– Ale słyszałem o tobie, tak jak ty o mnie. Twoja reputacja idzie za tobą nie od dzisiaj, Poszukiwaczu. Miałam siedemnaście lat i mieszkałam jeszcze z rodzicami, kiedy Cycero narobił tyle szumu obroną tego człowieka podejrzanego o ojcobójstwo. Pamiętam, jak mój ojciec wspominał tę sprawę jeszcze długo potem. O twojej roli dowiedziałam się oczywiście wiele lat później, kiedy sam Cycero opowiedział mi szczegóły. Jakże on lubił chwalić się tą sprawą, dopóki jego triumf nad Katyliną nie dał mu jeszcze większego powodu do piania peanów na swój temat! Cycero często mówił o tobie mojemu zmarłemu mężowi. Kilkakrotnie nawet sugerował, aby Kwintus skorzystał z twoich usług, ale mój mąż był uparty i wolał zawsze używać własnych ludzi do węszenia i szpiegowania. Będę z tobą szczera: Cycero nie zawsze mówił o tobie dobrze. To znaczy, od czasu do czasu, kiedy ktoś wymienił twoje imię, używał słów, których nie powinna powtarzać szanująca się rzymska matrona jak ja. Ale w końcu my wszyscy miewamy drobne sprzeczki z Cyceronem, prawda? Co ważne, nawet gdy był na ciebie wściekły, nigdy nie omieszkał chwalić twojej uczciwości i solidności. Ba! Kiedy Kwintus był namiestnikiem w Galii Cisalpejskiej, Cycero wraz z żoną Terencją przybył z wizytą; jednego wieczoru graliśmy w pytania i odpowiedzi, a kiedy Kwintus zapytał go, kto według niego zawsze mówi prawdę niezależnie od okoliczności, wiesz, kogo wymienił? Tak, Gordianusie, ciebie. Widzisz więc, że kiedy Dion poprosił o radę, do kogo powinien się zwrócić o pomoc, natychmiast przyszło mi na myśl imię Gordianusa Poszukiwacza. Nie wiedziałam wtedy, że znaliście się już wcześniej. Trygonion powiedział mi o tym dopiero po wizycie u ciebie.
– Chyba powinno mi to pochlebiać – powiedziałem. – Wiesz zatem, że poznałem Diona przed laty w Aleksandrii?
– Gallus mi o wszystkim opowiedział.
– Ale skąd ty znałaś Diona?
– Poznałam go dzięki interesom, jakie prowadził z moim bratem Publiuszem.
– Jakim interesom?
– Poznali się krótko po przybyciu Diona do Rzymu. Mieli wiele wspólnych tematów.
– Pomyślałbym raczej, że Klodiusz i Dion z trudem znaleźliby płaszczyznę porozumienia, jeśli wziąć pod uwagę, że to twój brat doprowadził do zajęcia egipskiego Cypru przez Rzym.
– To woda pod mostem, jak mawiają Etruskowie. Dla Diona o wiele ważniejsze było, że mój brat jest w opozycji wobec Pompejusza. Publiusz zaoferował Dionowi swoje poparcie w senacie, którego tamten tak bardzo potrzebował, Dion zaś podsunął Publiuszowi sposób na pogmatwanie egipskich planów Pompejusza.
– A jaką rolę ty odegrałaś?
– Jest coś w bystrych starszych mężczyznach, czemu wprost nie mogę się oprzeć. – Obrzuciła mnie kolejnym niepokojącym spojrzeniem.
– A co Dion widział w tobie? – spytałem obcesowo.
– Być może odpowiadała mu moja powszechnie znana miłość do poezji. – Wzruszyła ramionami i znów cienki jedwab zafalował wokół jej sutków.
– Skoro ty i twój brat byliście takimi wielkimi przyjaciółmi Diona, dlaczego nie zatrzymał się u ciebie, gdzie byłby bezpieczny, zamiast przenosić się wciąż od jednego niepewnego gospodarza do drugiego, ledwo nadążając umykać przed tropiącym go mordercą?
– Dion nie mógł u mnie zamieszkać z tego samego powodu, z jakiego ty nie możesz opuścić ścianki tego namiotu, Gordianusie. Mężczyzna i kobieta w jednym domu, rozumiesz. Położenie Diona w senacie było wystarczająco chwiejne bez dalszego podważania go przez erotyczne insynuacje. Podobnie nie mógł się zatrzymać u Publiusza. Wyobraź sobie, jakie to by wywołało plotki: egipski wichrzyciel knuje coś do spółki z osławionym podżegaczem motłochu. Zła sława kosztuje. Czasami nasi przyjaciele muszą się trzymać od nas z daleka dla własnego dobra.
– No, dobrze. Dion był twoim przyjacielem albo sojusznikiem, albo kimkolwiek. Kiedy potrzebował pomocy, skierowałaś go do mnie. Ja musiałem mu odmówić. Kilka godzin później już nie żył. Ty i twój brat nie popisaliście się w jego ochronie, co?
Zacisnęła wargi, a w oku pojawił się błysk.
– I ty też nie – odparła lodowatym tonem. – A znałeś go znacznie dłużej i twoje zobowiązania wobec niego musiały być większe.
Skrzywiłem się boleśnie.
– To prawda. Ale nawet gdybym się zgodził spełnić jego prośbę, byłoby i tak za późno, by go uratować. Zanim się obudziłem następnego ranka... nie, jeszcze zanim zasnąłem tamtej nocy, on już nie żył.
– Ale gdybyś się wtedy zgodził? Gdybyś przyrzekł mu, że od rana zaczniesz dbać o jego bezpieczeństwo, pomagając mu w ocenie, komu może ufać, a kogo się bać? Czyż po jego śmierci nie czułbyś się zobowiązany spróbować postawić jego mordercę przed obliczem sprawiedliwości?
– Być może.
– A czy teraz nie masz takiego obowiązku, po prostu z szacunku dla starego przyjaciela? Czemu zwlekasz z odpowiedzią?
– Przecież wszyscy wiedzą, kto stał za tą zbrodnią.
– Kto?
– Król Ptolemeusz, naturalnie.
– Czy to król Ptolemeusz wsypał truciznę do zupy Diona w domu Lukcejusza? Czy to on sam zakradł się do jego izby i zakłuł go sztyletem?
– Nie, oczywiście, że nie. To był ktoś działający na jego zlecenie.
– Właśnie. I nie chcesz doprowadzić do ukarania tej osoby, choćby po to, by przynieść spokój cieniowi Diona?
– Azycjusz już stawał przed sądem za to morderstwo.
– I został uniewinniony, ta świnia! – Błysk w oczach. – Nemezis będzie musiała się z nim rozprawić na swój własny sposób. Jest jednak inny człowiek, jeszcze bardziej winny od Azycjusza, który jeszcze nie trafił przed sąd. Ty możesz w tym pomóc, Gordianusie.
Choć nie było możliwości, by usłyszeli mnie chlapiący się w rzece chłopcy, ściszyłem głos.
– Jeżeli masz na myśli Pompejusza...
– Pompejusza! Myślisz, że wysłałabym do boju z nim ciebie? To byłoby tak jak postawić na arenie jednorękiego gladiatora i kazać mu walczyć ze słoniem. – Jej śmiech był jak piasek rzucony mi w twarz. – Nie, Gordianusie, to, czego od ciebie chcę, jest całkiem proste i leży w twoich kompetencjach. Ile razy prowadziłeś śledztwo w sprawie morderstwa? Ile razy pomogłeś adwokatowi znaleźć dowody winy lub niewinności człowieka o nie oskarżonego? Tyle właśnie od ciebie oczekuję. Nie proszę cię o zrzucenie króla z tronu ani o obalenie kolosa. Pomóż mi tylko ściągnąć gniew prawa na człowieka, który zabił Diona własną ręką. Pomóż mi ukarać mordercę, który wbił mu sztylet w pierś!
Wypuściłem wstrzymywany oddech i odwróciłem się, patrząc na grę słońca na falach Tybru.
– Czemu się wahasz, Gordianusie? Zapłacę ci za twoje starania, oczywiście, i to szczodrze. Ale sądziłam, że rzucisz się na tę sposobność z szacunku do Diona. Czy jego cień nie szepce ci w tej chwili do ucha, nie prosi o pomstę? Raz cię już prosił o pomoc, kiedy jeszcze żył...
– Ostatnio w takich sprawach, to znaczy kiedy mam do czynienia z morderstwem, ustępuję pola mojemu synowi Ekonowi. Jest młodszy, silniejszy i szybszy. To się często liczy, kiedy stawka jest wysoka. Bystry wzrok i słuch mogą stanowić o życiu i śmierci. Starszy pan jak ja...
– Ale twój syn nie znał Diona!
– Niemniej sądzę, że to Eko jest ci potrzebny.
– Cóż, skoro nigdy go nie widziałam, trudno mi wyrokować, czy go potrzebuję, czy nie. Czy wygląda jak twoja młodsza wersja?
Omiotła mnie spojrzeniem od stóp do głów, jakbym był niewolnikiem na licytacji. Ugryzłem się w język. Czemu wspomniałem o Ekonie? Wyobraziłem go sobie na moim miejscu, sam na sam z tą wilczycą. O czym ja myślałem, rekomendując go jej?
– Obaj moi synowie są adoptowani – odrzekłem. – Ani trochę nie są do mnie podobni.
– To muszą być paskudni – zawyrokowała, przybierając rozczarowaną minę. – No cóż, w takim razie to ciebie potrzebuję, Gordianusie, i nie ma innej rady. Pomożesz mi czy nie?
Zawahałem się.
– Przez wzgląd na Diona? – nalegała.
Westchnąłem, nie widząc drogi odwrotu.
– Chcesz, abym się dowiedział, kto zamordował Diona?
– Nie, nie! Czyż nie wyraziłam się jasno? My już to wiemy! Ty musisz pomóc znaleźć dowody jego winy.
– Wiesz, kto jest mordercą?
– Oczywiście! I ty go znasz, jestem pewna. Jeszcze parę dni temu mieszkał z tobą na jednej ulicy. Nazywa się Marek Celiusz.
– Skąd to wiesz? – spytałem.
Pochyliła się do przodu, bezwiednie przesuwając dłońmi po udach. Ten ruch przybliżył do siebie jej piersi i sprawił, że opinający je przezroczysty jedwab zamigotał delikatnymi refleksami.
– Do niedawna byłam z Markiem Celiuszem w raczej intymnych stosunkach. Był też blisko z Publiuszem. Można powiedzieć, że był nam obojgu jak brat.
Sposób, w jaki to powiedziała, wydał mi się nieco obsceniczny.
– Mów dalej.
– Na krótko przed próbą otrucia Diona Celiusz przyszedł do mnie z prośbą o pożyczenie mu pokaźnej sumy pieniędzy.
– I co?
– Powiedział, że potrzebne mu są na opłacenie igrzysk w jego rodzinnym mieście, Interamnii. Podobno ma tam honorowe stanowisko w radzie miejskiej, a w zamian za to zobowiązany jest wspomagać organizację miejscowych festynów. Tak mi to w każdym razie przedstawił. Nie pierwszy raz zwracał się do mnie o pożyczkę.
– Czy zawsze się na to zgadzałaś?
– Na ogół tak. Mógłbyś powiedzieć, że popadłam w nawyk folgowania Markowi Celiuszowi. Zawsze spłacał długi, choć rzadko pieniędzmi.
– A czym?
– Przysługami.
– Przysługami politycznymi?
Klodia zaśmiała się.
– Bynajmniej. Powiedzmy, że mnie świerzbiło, a Celiusz wiedział, gdzie mnie podrapać. Ale to dygresja. Jak mówiłam, suma, o którą poprosił, była spora. O wiele większa niż kiedykolwiek.
– Wystarczyłaby na strasznie dużo drapania – podsunąłem.
– Może i tak. Niewykluczone, że o tym właśnie myślałam, kiedy jak głupia zgodziłam się dać mu te pieniądze. Po fakcie zaczęłam się nieco obawiać i zasięgnęłam tu i ówdzie języka. Wyobraź sobie moje poirytowanie, kiedy odkryłam, że igrzyska w Interamnii odbywają się jesienią, nie wiosną. To, co Celiusz mi powiedział, było czystą fikcją.
– Nie jest pierwszym młodym człowiekiem, który okłamał piękną kobietę, aby wyłudzić od niej pieniądze.
Klodia uśmiechnęła się na to; zdałem sobie sprawę, że nazwałem ją piękną, nawet o tym nie myśląc. Z pewnością chciałem powiedzieć „starszą”... Komplement był tym bardziej szczery, że spontaniczny, i myślę, że ona to wyczuła. Uśmiech jednak szybko zniknął.
– Jestem zdania, że Marek Celiusz użył tych pieniędzy, by zakupić truciznę i przekupić jednego lub kilku z niewolników Lukcejusza, aby podrzucił ją Dionowi.
– Mówiłaś, że chodzi o znaczną sumę.
– Trucizna nie jest tania. Musi być pewna, podobnie jak osoba, która ją sprzedaje. Niełatwo też przekupić służbę zamożnego pana, by popełniła taką zbrodnię. – Klodia mówiła z przekonaniem, jakby znała problem z własnego doświadczenia. – Powiązanie zrozumiałam dopiero później, kiedy Dion już nie żył. Drobne rzeczy... ton Celiusza i jego mina, kiedy wspominano przy nim o Dionie, tajemnicze komentarze z jego strony, moja intuicja...
– Trudno to uważać za dowody.
– Dowodów chcę właśnie od ciebie, Gordianusie.
– Jakkolwiek wygląda prawda w tej materii, to nie trucizna zabiła Diona, tylko nóż.
– Wczesnym wieczorem w dniu morderstwa Celiusz był w moim domu, a ode mnie jest niedaleko do Tytusa Koponiusza, gdzie zginął Dion. Celiusz miał nóż ukryty w tunice.
– Jeżeli ukryty, to skąd...
– Zapewniam cię, że nic, co Marek Celiusz miał przy sobie tego dnia, nie było przede mną ukryte – odrzekła z bladym uśmiechem. – Miał sztylet. Był przy tym nerwowy i nieswój. W takim stanie jeszcze go nie widziałam. Pił więcej, niż powinien. Spytałam go, co się dzieje; odpowiedział tylko, że ma przed sobą nieprzyjemne zadanie i ulży mu, kiedy już będzie miał to za sobą. Nalegałam, by mi powiedział, o co chodzi, ale odmówił. Ech, wy, mężczyźni ze swoimi sekrecikami! Mam nadzieję, zagadnęłam go, że owym nieprzyjemnym zadaniem nie jest to, dla którego go zaprosiłam? Oczywiście, że nie, zapewnił i zaczął mi to udowadniać. Ale nasze kochanie tamtej nocy przyniosło rozczarowanie, łagodnie mówiąc. Celiusz był równie skuteczny jak nasi pokurczeni przyjaciele nad rzeką. Później, kiedy przyszedł po niego Azycjusz, Marek pożegnał mnie skwapliwie i obaj zniknęli. No, dobrze, pomyślałam, niech sobie chłoptasie idą się pobawić ze sobą. Nieco później, wkrótce po ich odejściu, jak sądzę, Dion został zamordowany.
Milczałem dłuższą chwilę, zanim się odezwałem, zadziwiony nie szczegółami opowieści Klodii, ale jej sposobem wypowiadania się. Jeszcze nie słyszałem, by kobieta tak swobodnie i dosłownie mówiła o swych związkach erotycznych, przy tym z taką żółcią w głosie.
– Zdajesz sobie sprawę, że wszystko, co mi powiedziałaś o powiązaniach Celiusza z tą zbrodnią, to tylko poszlaki?
– Posłuchaj więc jeszcze jednej. Następnego wieczoru, kiedy Celiusz mnie odwiedził, przyniósł mi drobny upominek. Srebrny naszyjnik wysadzany lazurytem i karneolem. Przechwalał się, że może mi zwrócić pożyczkę co do sesterca.
– I zwrócił?
Roześmiała się.
– Jasne, że nie. Ale z tego, co mówił, wynikało, że trafiły mu się jakieś większe pieniądze. Wykonał to zadanie i otrzymał sowitą zapłatę.
– Czy to twoje domniemanie?
Klodia nie słuchała. Zapatrzyła się w dach namiotu, pogrążona we wspomnieniach.
– Tej nocy w łóżku było zupełnie inaczej. Celiusz był istnym Minotaurem... rogatym, z błyskiem w oku, niemal pokrytym pianą...
Otworzyłem usta, ale zanim zdążyłem jej przerwać, zrobił to za mnie ktoś inny. Usłyszeliśmy zbliżający się męski śmiech, niski i gardłowy, a potem głośny plusk wody, roztrącanej szybkimi krokami. Klodia otrząsnęła się z zamyślenia i poderwała się na sofie. Jej mina wyrażała czystą radość.
Odwróciłem się i ujrzałem mężczyznę zmierzającego w naszą stronę poprzez przybrzeżne płycizny. I on był nagi, pokryty błyszczącymi w słońcu kroplami; na tle rozmigotanej rzeki wydawał się ciemny jak Nubijczyk. Wyszedłszy na brzeg, uniósł ręce, by wycisnąć wodę z włosów, ukazując smukłe mięśnie ramion i barków. Na suchym gruncie jego kroki nabrały zawadiackiej sprężystości, a chociaż nie mogłem jeszcze dojrzeć rysów twarzy, widziałem błysk szerokiego uśmiechu.
– Kochanie!
Słowo wymknęło się z ust Klodii jak głośny wydech, nie planowane, jak westchnienie czy jęk. W jej głosie nie było słychać sztuczności ani kpiny, aluzji czy wyrachowania. Zerwała się z sofy na spotkanie wchodzącemu. Trudno byłoby orzec, które z nich jest bardziej nagie: czy mężczyzna odziany tylko w krople wody, czy Klodia w swej przezroczystej żółtej sukni. Objęli się i pocałowali w usta. Po chwili odsunęła się i ujęła go za ręce. W miejscach, gdzie jej suknia zamoczyła się od jego mokrego ciała, jedwab stał się niemal niewidoczny i przylgnął do niej niczym druga skóra. Odwróciła się, spostrzegła, jak się na nią gapię i roześmiała się. Mężczyzna jej zawtórował, jakby był jej lustrzanym odbiciem.
– Ale, kochanie, dlaczego nie wszedłeś po prostu wejściem? – spytała, ściskając jego dłonie i chichocząc jak dziewczynka. – Cóżeś ty tam robił wśród tych chłopców? I kiedy do nich dołączyłeś? Jak ja mogłam cię nie zauważyć!
– Przyszedłem przed chwilą – odrzekł, śmiejąc się bardziej basowo, ale niesamowicie podobnie do niej. – Pomyślałem, że zabawnie będzie wśliznąć się pomiędzy twoich adoratorów i sprawdzić, czy przyciągnę twoją uwagę. No i nie przyciągnąłem!
– Bo widzisz, kochanie, byłam zajęta czymś bardzo ważnym. – Skinęła głową w moją stronę i przybrała posępną minę. Do jej głosu powrócił nieco kpiący ton. Znowu grała, ale przed kim? – Chodzi o Diona i o proces. To jest Gordianus, o którym ci opowiadałam. Pomoże nam ukarać Marka Celiusza.
Mężczyzna zwrócił do mnie swój promienny uśmiech. Teraz go poznałem, ma się rozumieć. Wielekroć widywałem go z daleka na Forum, jak przemawia do zgrai swych popleczników albo dotrzymuje towarzystwa wielkim postaciom z senatu, ale nigdy nagiego i mokrego z odgarniętymi do tyłu włosami. Publiusz Klodiusz był uderzająco podobny do swej siostry, zwłaszcza kiedy widziało się ich tuż obok siebie.
Rozdział XI
– Pamiętam coś, co często mi powtarzałeś, tato, kiedy zaczynałem pracować na własny rachunek: „Nigdy nie przyjmuj zlecenia bez zadatku, choćby i najmniejszego”. – Eko przechylił głowę i wbił we mnie badawcze spojrzenie.
– O co ci chodzi? – spytałem.
– Czy twoja sakiewka była cięższa, gdy opuszczałeś horti Klodii?
Pytał w ten sposób, czy zgodziłem się dla niej pracować. Typowe dla Ekona, przechodzić od razu do sedna sprawy.
Mimo niemal letniego ciepła wieczór nadszedł wcześnie, w końcu mieliśmy jeszcze marzec. Kiedy odchodziłem z nadrzecznej posiadłości Klodiuszów, tuż po przybyciu jej brata, słońce już chyliło się ku zachodowi, zmieniając Tyber w rozpalone złoto. Zanim dotarliśmy z Belbonem do domu, zapadł już zmierzch. Noc przyniosła lekki chłód. Po pospiesznie spożytej w towarzystwie Bethesdy i Diany kolacji znów ruszyłem ze swym przybocznym siłaczem na ulice, nie zważając na zmęczenie i obolałe nogi, aby poradzić się swego starszego syna.
Siedzieliśmy w gabinecie w jego domu na Eskwilinie, który kiedyś należał do mnie, a przedtem do mego ojca. Teraz mieszkał tu Eko ze swym potomstwem; jego żona Menenia zapewne próbowała właśnie położyć do łóżek rozbawione bliźnięta, których piskliwe wrzaski od czasu do czasu rozdzierały wieczorną ciszę. Zdążyłem opisać Ekonowi swoją rozmowę z Klodią i przybycie jej brata.
– Kiedy wychodziłem od niej, moja sakiewka była znacznie cięższa – odpowiedziałem na jego pytanie.
– A więc przyjąłeś zlecenie.
Skinąłem głową.
– Wierzysz zatem, że Marek Celiusz zamordował Diona?
– Tego nie powiedziałem.
– Ale będziesz szukał dowodów jego winy.
– Jeżeli takowe istnieją.
– Przyczyny podejrzewań Klodii, wydają mi się w najlepszym razie niepewne – powiedział Eko. – Ale w końcu bywało, że zaczynałeś śledztwo z jeszcze mniejszymi przesłankami i dokopywałeś się do prawdy.
– Zgadza się. Uczciwie jednak powiem, że trochę mi się cała ta sprawa nie podoba.
– I masz rację!
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Tato, wszyscy wiedzą, że Celiusz i Klodia byli kochankami, a on i Klodiusz sojusznikami politycznymi i kumplami od wypitki. Kto wie, czy między nimi nie było czegoś więcej niż zwykła przyjaźń? Albo między całą trójką.
– Masz na myśli ich troje w jednym łóżku?
Eko wzruszył ramionami.
– Nie dziw się tak. Kobieta taka jak Klodia... sam mówiłeś, że w jej namiocie nie było ani jednego mebla poza sofą.
– I co z tego?
– Oj, tato! Uznałeś, że wobec tego Klodia chce, żeby jej goście stali. Z tego, co o niej słyszałem, ta kobieta jest o wiele bardziej gościnna. Jeśli nie miałeś krzesła, żeby usiąść, może znaczyło to, że powinieneś się... położyć!
– Ekonie!
– No, sądząc po tej sukni...
– Powinienem opisywać ci to mniej szczegółowo.
– Powinieneś mnie z sobą zabrać! Wtedy mógłbym zobaczyć to na własne oczy.
– Synu, masz już dobrze po trzydziestce. Czas, abyś umiał myśleć o czymś jeszcze poza seksem.
– Menenia jakoś nie narzeka. – Wyszczerzył zęby w szelmowskim uśmiechu.
Usiłowałem wydać z siebie pomruk dezaprobaty, ale wyszło mi raczej coś podobniejszego do zaciekawionego chrząknięcia. Eko wybrał na żonę czarnowłosą piękność dość podobną do swej przybranej matki. W czym jeszcze przypominała Bethesdę? Zastanawiałem się czasem nad tym pytaniem, w naturalny – jak sądzę – sposób, w jaki ludzie w moim wieku obserwują młodych i ich zachowanie. Eko i Menenia... Nagi Klodiusz i jego siostrzyczka w przezroczystej sukni...
Akurat w tym momencie jedno z bliźniąt wrzasnęło gdzieś w drugim końcu domu. Wyrwało mnie to z zamyślenia, przypominając jednocześnie, że fizyczne przyjemności miewają swoje konsekwencje.
– Odbiegamy od tematu – stwierdziłem. – Powiedziałem ci, że chociaż przyjąłem zlecenie Klodii, to jednak czuję się z tym niezbyt dobrze, a ty na to, że mam rację.
– No cóż, to wszystko wydaje się dość niesmaczne, nie uważasz? Może nawet podejrzane. Coś mi w tej sprawie niemile pachnie. Popatrz, tato: wszystko, czego się naprawdę dowiedziałeś z rozmowy z Klodią, to że Celiusz pożyczył pieniądze od starszej, bogatszej kobiety, oczywiście pod fałszywym pretekstem, i ich nie oddaje. Och, i jeszcze, że nosi przy sobie nóż, co jest nielegalne w obrębie murów miasta, ale obecnie praktykowane przez większość rozsądnych ludzi. Do niedawna ci dwoje byli kochankami, a teraz ona nagle szuka dowodów, by oskarżyć go o morderstwo. Jak mamy to wszystko rozumieć? Celiusz był powiernikiem jej brata, a teraz rodzeństwo zgodnie zarzuca mu, że jest płatnym mordercą na usługach króla Ptolemeusza albo Pompejusza, co na jedno wychodzi. Przecież Klodiusz jest gospodarzem Celiusza? On mieszka w jego kamienicy, niedaleko ciebie.
– Już nie. – Potrząsnąłem głową. – Klodiusz wyrzucił go przed paroma dniami. Nie wiedziałem o tym, dopóki sam mi o tym nie powiedział... Stał przede mną nagi i mokry, nonszalancko rozmawiając ze mną o swych interesach. Wiesz, kiedy przechodziliśmy z gallem obok tego domu w drodze do Klodii, zwróciłem uwagę, że wszystkie okiennice u Celiusza są zamknięte. Myślałem, że odsypia nocną zabawę, a tymczasem mieszkanie już było puste. Lokator wyniósł się do domu swego ojca na Kwirynale, gdzie niewątpliwie pozostanie do końca procesu.
– A więc oni definitywnie wnoszą przeciw niemu oskarżenie?
– O, tak! To już zrobione, ale nie przez Klodiusza.
– W takim razie przez kogo?
– Może zgadniesz?
Eko tylko potrząsnął głową.
– Marek Celiusz ma zbyt wielu wrogów, bym próbował się tego domyślić.
– Oskarżenie wniósł siedemnastoletni syn Lucjusza Kalpurniusza Bestii.
Eko wybuchnął śmiechem i wyciągnął przed siebie rękę.
– Sędziowie! Nie wskazuję palcem winnego. Wskazuję winny palec!
– Znasz więc tę historię?
– Oczywiście, tato. Wszyscy wiedzą, że Celiusz zarzucał Bestii zamordowanie żon. Żałuję tylko, że nie było nas wtedy w Rzymie. O procesie słyszałem od Menenii.
– A ja od Bethesdy. No cóż, wygląda na to, że Bestia wkrótce może się zemścić na Celiuszu.
– Wyznaczono już datę procesu?
– Tak. Oskarżenie formalnie wniesiono pięć dni temu. Przy zwyczajowym dziesięciodniowym okresie, jaki obie strony mają na przygotowanie argumentów, do rozpoczęcia postępowania pozostało pięć dni.
– Tak szybko! Nie masz wiele czasu.
– Czyż tak nie jest zawsze? Ludzie przychodzą do nas, myśląc, że wytrząśniemy dowody z rękawa.
Eko przekrzywił głowę.
– Ale zaraz, mówisz, że proces rozpocznie się dwa dni po nonach kwietniowych. Jeśli przeciągnie się ponad dzień, zahaczy o rozpoczęcie święta Wielkiej Matki.
Skinąłem głową.
– Proces będzie się toczył pomimo święta. Pomniejsze sprawy są wtedy zawieszane, ale nie w wypadku politycznego terroryzmu.
– Politycznego terroryzmu? Więc to nie jest zwykły proces o morderstwo?
– Daleko mu do zwykłego procesu. Celiuszowi stawia się cztery zarzuty. Pierwsze trzy dotyczą ataków na poselstwo aleksandryjskie: nocnych napadów w Neapolis, kamienowania w Puteoli i podpalenia posiadłości Palii. Ja nie biorę udziału w śledztwie w tych sprawach. Do mnie należy tylko czwarty z zarzutów, który dotyczy bezpośrednio Diona. Chodzi o próbę otrucia go w domu Lucjusza Lukcejusza.
– A co z właściwym morderstwem, z zasztyletowaniem go u Koponiusza?
– Technicznie jest ono włączone do sprawy. Ale sąd już uniewinnił Azycjusza z tego zarzutu i oskarżyciele nie mają ochoty wytaczać tych samych argumentów przeciw Celiuszowi. Chcą się skoncentrować na tej nieudanej próbie z trucizną. Oczywiście postaram się dowiedzieć jak najwięcej o właściwej zbrodni... w ramach śledztwa uzupełniającego.
– I dla zaspokojenia własnej ciekawości.
– Oczywiście.
Eko złożył dłonie czubkami palców.
– Podszyty polityką proces, prowadzony podczas świąt, kiedy Rzym pełen będzie przyjezdnych, z byłym protegowanym Cycerona w roli oskarżonego i ze znaną skandalistką w tle... to się może przerodzić w widowisko, tato.
– Tym bardziej mi się to nie podoba – burknąłem. – Teraz trzeba mi tylko, aby do mych drzwi załomotało paru osiłków Pompejusza albo egipskiego króla z przyjacielską radą, bym nie wściubiał nosa, gdzie nie powinienem.
– Myślisz, że to się może zdarzyć? – Eko uniósł brew.
– Mam nadzieję, że nie. Ale mam niedobre przeczucia w związku z tą całą aferą. Jak powiedziałeś, coś tu niemile pachnie. Mnie się ten zapach też nie podoba.
– Dlaczego więc się nie wycofasz? Nie jesteś nic winien Klodii... a może jesteś? Czyżby coś tam zaszło w owym namiocie? – Uśmiechnął się sugestywnie.
– Głupi jesteś. Nie mam wobec tej kobiety żadnych zobowiązań poza otrzymaną zaliczką. Ale jednak czuję się zobligowany do tego śledztwa.
Skinął głową.
– Masz na myśli Diona.
– Tak. Odmówiłem mu wprost, kiedy prosił mnie o pomoc. Potem wykręciłem się od pójścia na proces Azycjusza...
– Byłeś chory, tato!
– Tak, ale czy aż tak chory? A potem, kiedy Azycjusza uniewinniono, powiedziałem sobie: na tym koniec. Ale jaki to koniec, skoro nikt nie został skazany za zbrodnię? Jak Dion ma spoczywać w spokoju? Mimo to udało mi się zagłuszyć poczucie obowiązku, zepchnąć niespokojne myśli gdzieś na dno umysłu... aż do dzisiaj, kiedy gallus przyszedł i na nowo postawił mnie twarzą w twarz z odpowiedzialnością. Wezwała mnie Klodia, ale nie tylko ona.
– Także jej brat Klodiusz?
– Nie, chcę powiedzieć, że ci dwoje są tylko narzędziami. To się zaczyna od Diona, ale tylko czas może pokazać, gdzie się skończy. Jakaś większa moc wydaje się zdecydowana wciągnąć mnie w tę sprawę.
– Nemezis?
– Myślałem o innej bogini. O Kybele. To jeden z jej kapłanów towarzyszył Dionowi podczas wizyty u mnie i ten sam kapłan przyszedł po mnie dzisiaj. Myślisz, że to tylko zbieg okoliczności, że proces będzie się odbywał podczas święta Wielkiej Matki? Wiesz, to właśnie jedna z antenatek Klodii uratowała posąg Kybele od utonięcia w Tybrze, kiedy dawno temu przywieziono go ze Wschodu. Nie widzisz powiązania?
– Tato, z wiekiem stajesz się coraz bardziej religijny – rzekł cicho Eko.
– Być może. Na pewno bardziej się teraz boję bogów, jeśli nie darzę ich większym szacunkiem. No dobrze, zostawmy ich zatem. Powiedzmy, że to sprawa wyłącznie między mną i cieniem Diona. Poczucie obowiązku wzięło górę nad zastrzeżeniami, jakie żywię wobec tej afery.
Eko skinął poważnie głową. Jak zwykle rozumiał mnie doskonale.
– Czego chcesz ode mnie, ojcze?
– Nie jestem jeszcze pewien. Być może niczego. Może tylko, byś wysłuchał moich wątpliwości i kiwnął głową, kiedy powiem coś, co ma chociaż trochę sensu.
Ujął mnie za rękę.
– Powiedz mi, gdy będziesz potrzebował czegoś więcej. Obiecaj mi.
– Obiecuję, Ekonie.
Puścił mnie i usiadł. Któreś z dzieci znowu zaczęło się wydzierać. Przecież już dawno powinny być w łóżkach, pomyślałem. Przez szpary w okiennicach widziałem, że na zewnątrz jest już zupełnie ciemno.
– Co Bethesda o tym myśli? – spytał nagle Eko.
Uśmiechnąłem się.
– Dlaczego uważasz, że jej cokolwiek powiedziałem?
– Musiałeś jej coś napomknąć przy kolacji.
– Owszem, przedstawiłem jej nieco... oczyszczoną wersję mojej wizyty w ogrodzie Klodii.
– Ha! Bethesdzie na pewno by się podobał wątek z nagimi pływakami. – Eko się roześmiał.
– Być może, ale opuściłem go w swojej relacji. Podobnie jak pominąłem opis sukni, która tak cię zaintrygowała.
– Myślę, że najpierw zaintrygowała ciebie, ojcze. A wynurzenie się nagiego Klodiusza z rzeki?
– Przemilczane. Chociaż opowiedziałem jej o powitaniu brata i siostry.
– I o ich pocałunku?
– O tym też. W końcu musiałem dać jej coś, co się nadaje na plotkę.
– A co myśli o oskarżeniu Marka Celiusza?
– Bethesda od razu powiedziała, że to absurd.
– Naprawdę?
– Niemożliwe, powiada. Marek Celiusz nigdy by nie popełnił tej zbrodni. Ta kobieta go zniesławia! Spytałem, na czym opiera to przekonanie, ale odpowiedzią mojej żony było tylko jej meduzie spojrzenie. Bethesda zawsze miała słabość do naszego młodego, przystojnego sąsiada. A raczej byłego sąsiada.
– Będzie go jej brakowało.
– Wszyscy stracimy możność oglądania co jakiś czas, jak Celiusz wytacza się z drzwi w środku dnia ze zmierzwionymi włosami i przekrwionymi oczami albo jak włóczy się ulicami z jakąś dziwką z Subury, albo jak z pijanymi kolesiami recytuje sprośne poezje z okna na piętrze...
– Tato, przestań! – Eko dławił się ze śmiechu.
– Właściwie nie ma się z czego śmiać – powiedziałem, nagle poważniejąc. – Cała przyszłość tego młodego człowieka leży na jednej szali. Jeśli zostanie skazany, może tylko mieć nadzieję, że uda mu się uciec na wygnanie. Kariera w gruzach, koniec perspektyw, na jego ród spadnie hańba.
– To wcale nie za wielka kara, jeżeli jest winny.
– Jeżeli jest winny. A to właśnie muszę sprawdzić.
– Co będzie, gdy stwierdzisz, że jest niewinny?
– Powiem o tym Klodii.
– Czy to sprawi jej jakąś różnicę? – Eko spojrzał na mnie badawczo.
– Wiesz równie dobrze jak ja, że wyroki rzymskich sądów tylko przypadkiem miewają coś wspólnego z winą i niewinnością. – Wzruszyłem ramionami.
– Chcesz przez to powiedzieć, że Klodia może być bardziej zainteresowana pogrążeniem Celiusza niż ukaraniem zabójcy Diona?
– Taka myśl przemknęła mi przez głowę. Kobieta odtrącona jest gorsza od demona.
– Chyba że to ona go odrzuciła, tato.
– To będzie jedna z rzeczy, których muszę się dowiedzieć.
– Jeśli wierzyć plotkom, Celiusz nie byłby pierwszym mężczyzną, którego Klodia zniszczyła – powiedział Eko. – Chociaż sądzę, że wygnanie i upokorzenie są łagodniejszą bronią od trucizny.
– Mówisz o plotce, że trzy lata temu zamordowała swego męża.
Kiwnął głową.
– Mówią, że jednego dnia Kwintus Metellus Celer był okazem zdrowia, a na drugi dzień już nie żył. Podobno ich małżeństwo zawsze było burzliwe, a co więcej, Celer i Klodiusz stali się zajadłymi wrogami. Oficjalnie poszło o politykę, ale który mąż pogodziłby się z tym, że szwagier jest jego rywalem w łóżku żony?
– Pytanie, który ze szwagrów był tam uzurpatorem, Klodiusz... czy Celer?
Eko wzruszył ramionami.
– O tym już decydowała sama Klodia. Celer przegrał: stracił życie. A teraz Celiusz? Być może każdy mężczyzna, który wejdzie pomiędzy brata i siostrę, ryzykuje więcej, niż przypuszcza?
Pokręciłem głową.
– Powtarzasz te skandaliczne zarzuty, jakbyś wiedział, że są prawdziwe, Ekonie.
– Tylko dlatego, że powinieneś bardzo starannie rozważyć, z jakimi ludźmi masz do czynienia. Jesteś zdecydowany doprowadzić tę sprawę do końca?
– Jeśli mówisz o odkryciu prawdy o śmierci Diona, to tak.
– Pod auspicjami Klodii?
– To ona mnie wynajęła. Przywiodły mnie ku niej okoliczności... albo Kybele.
– Ale zdajesz sobie sprawę z politycznego niebezpieczeństwa wiązania się w jakikolwiek sposób z Klodiuszem...
– Powziąłem już decyzję.
Eko podrapał się w zamyśleniu po podbródku.
– W takim razie powinniśmy przynajmniej zreasumować wszystko, co wiemy o tych Klodiuszach, zanim zaczniesz się uwijać wokół ich interesów i pakować do kieszeni ich srebro.
– Dobrze, cóż więc o nich wiemy? Tylko postarajmy się tym razem oddzielać fakty od oszczerstw.
Eko skinął głową i zaczął mówić, starannie formułując myśli.
– Są patrycjuszami. Pochodzą z bardzo starego i szacownego rodu. Mają wielu zasłużonych przodków, w tym konsulów, a ich drogi, akwedukty, świątynie, bazyliki, bramy, portyki, łuki rozsiane są po całej Italii. Ich krewni skoligaceni są przez małżeństwa z rodzinami o równym statusie w tak skomplikowaną sieć, że nawet mistrz tkacki nie zorientowałby się w jej splotach. Klodiusze należą do ścisłego kręgu rządzącej klasy Rzymu.
– Choć ten krąg jest mocno spękany i skłócony wewnętrznie. Tak, szacowność genealogii i ich powiązań nie ulega kwestii – zgodziłem się. – Chociaż zawsze można się zastanawiać, skąd się wzięły bogactwa bogaczy i potęga potężnych.
Eko pogroził mi palcem.
– No, tato, sam już złamałeś swój warunek: mieszasz fakty z insynuacjami.
– W porządku, trzymajmy się faktów. A w każdym razie wszelkie niefakty muszą zostać wyraźnie tak nazwane – dodałem, zdawszy sobie nagle sprawę, że w przeciwnym razie nie będziemy mogli prawie nic powiedzieć o Klodii i Klodiuszu.
– Zgoda. Zacznę więc od kwestii ich nazwiska. Jego patrycjuszowska forma brzmi: Klaudiusz. Ich ojciec nazywał się Appiusz Klaudiusz. Jednak Klodiusz i wszystkie trzy jego siostry zmienili przed kilkoma laty pisownię nazwiska na bardziej pospolitą formę z „o”, zamiast wykwintnego „au”. Musiało to nastąpić wtedy, gdy Klodiusz zdecydował się uchodzić za polityka populistycznego i grać na uczuciach motłochu. Pewnie uważał, że dzięki temu łatwiej się porozumie ze swoimi zbirami i warchołami albo ułatwi mu to zabieganie o głosy tych, którzy żyją z wywalczonego przez niego darmowego zboża.
– Dobrze, ale jaką korzyść miałoby to przynieść Klodii? – spytałem z powątpiewaniem.
– Sądząc po twoim opisie igraszek w jej ogrodzie, ona też tęskni za porozumieniem z pospólstwem. To plotka, przyznaję! – zastrzegł się szybko Eko.
– No to inny fakt – powiedziałem. – Nie są rodzeństwem pełnej krwi.
– Myślałem, że są.
– Nie. Klodia jest z nich najstarsza i miała inną matkę. Zdaje się, że zmarła przy jej porodzie. Wkrótce potem Appiusz Klaudiusz ożenił się po raz wtóry i spłodził trzech synów i dwie córki. Najmłodszym z chłopców był Publiusz Klaudiusz, dziś Klodiusz. Musi być w twoim wieku, około trzydziestu pięciu lat, a Klodia jest od niego starsza o pięć.
– A więc są tylko przyrodnim rodzeństwem – zdziwił się Eko. – W takim razie ich stosunek, domniemany czy nie, byłby tylko w połowie kazirodczy.
– Co prawda takie niuanse nie mają znaczenia dla nikogo po tej stronie Egiptu – zauważyłem. – W samej rzeczy... tu kolejna plotka... słyszy się, że Klodiusz był kochankiem wszystkich trzech sióstr, także dwóch młodszych i rodzonych, nie tylko starszej. Wieść też niesie, że jako mały chłopiec był sprzedawany przez braci zamożnym lubieżnikom.
– Myślałem, że ich rodzina była zawsze bogata.
– Bajecznie bogata w naszym pojęciu, Ekonie, ale nie według norm ich klasy. Podczas wojen domowych, gdy Klodia i Kladiusz byli dziećmi, ich ojciec stał po stronie Sulli. Kiedy Fortuna się od niego odwróciła, Appiusz musiał na kilka lat uciec z Rzymu. Jego dzieci musiały radzić sobie same w mieście pełnym wrogów. Klodia miała zaledwie kilkanaście lat. Nie mogło im być łatwo; to były ciężkie lata dla wszystkich. – Tego akurat nie musiałem Ekonowi tłumaczyć. To właśnie w owych latach chaosu wojny domowej zmarł jego rodzony ojciec, a matka wpadła w taką nędzę, że w końcu go porzuciła i chłopiec żył na ulicy, dopóki go nie przygarnąłem i adoptowałem. – Kiedy Sulla ostatecznie zatriumfował i został dyktatorem, Appiusz Klaudiusz powrócił do Rzymu i przez krótki czas dobrze mu się wiodło. W roku ustąpienia Sulli został wybrany na konsula, a potem otrzymał upragnioną nagrodę, namiestnictwo prowincji, zdaje się, że Macedonii. Mógłby tam łupić miejscowych podatkami, pobierać kontrybucje od ich wodzów i dzięki temu zapewnić swym synom w Rzymie dość srebra na rozpoczęcie karier politycznych, a córkom na posagi. Tak zwykle wygląda uwieńczona powodzeniem rzymska kariera... ale nie w wypadku Appiusza Klaudiusza. Zmarł w Macedonii; podatki i kontrybucje ściągał jego następca, a dzieci dostały po nim tylko urnę z prochami. Znowu musiał się dla nich zacząć trudny okres. Nie zbiednieli aż tak, by zniknąć z pola widzenia, ale możesz sobie wyobrazić, jak musieli oszczędzać, aby podtrzymywać pozory zamożności. Drobne upokorzenia, które tak drażnią uprzywilejowanych patrycjuszy. Bez ojca w domu dzieci musiały same określić własne zasady. Czy młody Klodiusz i jego siostry poczynali sobie jak owce w rui pod nieobecność pasterza, który by je rozdzielał? Nie wiem, ale dorastanie w burzliwej, a często wrogiej atmosferze miasta, podczas gdy ich ojca nie było w domu całymi latami, a potem wczesne sieroctwo musiały zbliżyć rodzeństwo do siebie... być może nadzwyczajnie albo i nienaturalnie. Co prawda poważnie wątpię, czy Klodiusz kiedykolwiek był męską prostytutką w ściśle komercyjnym znaczeniu, ale nietrudno sobie wyobrazić, że mógł wykorzystywać wszelkie posiadane atrybuty, aby zaskarbić sobie łaski tych, którzy mogli pomóc jemu i braciom w karierze. Nietrudno też się domyślić, że znaleźli się tacy, którzy uznawali go za godnego pożądania. Jeszcze dzisiaj Klodiusz ma chłopięcy wdzięk: smukłe kończyny, szczupłe biodra, szeroka pierś, gładka skóra, twarz jak u siostry...
– Tak, zapomniałem, że niedawno widziałeś go w całej krasie – wtrącił Eko, unosząc brwi.
Puściłem tę uwagę mimo uszu.
– Przydomkiem rodowym tej gałęzi Klaudiuszów jest Pulcher, „Piękny”. Pełne imię Klodiusza brzmi Publiusz Klodiusz Pulcher, a jego siostry Klodia Pulchra. Nie wiem, od jak dawna datuje się ten przydomek albo który z ich przodków był na tyle próżny, by się nim nazwać, ale z pewnością pasuje on do obecnego pokolenia. Pulcher! A mówię z przekonaniem, widziawszy ich oboje nago, czy też niemal nago. Fakt, nie plotka. Wiesz, doskonale rozumiem, że ci, co ich widzieli razem, mogą sobie wyobrażać Klodię i Klodiusza w łóżku, niezależnie, czy to prawda, czy nie.
– Tato, oczy ci zachodzą mgłą!
– Z całą pewnością nie zachodzą. Ale dajmy temu spokój. Wszyscy wiedzą, że Klodiuszowie są urodziwi, i podejrzewają ich oboje o szczególną rozwiązłość. Co jeszcze o nich wiadomo? Myślę, że po raz pierwszy usłyszałem jego imię, kiedy był oskarżycielem w procesie westalek.
– Ach tak, zarzucił wtedy Katylinie uwiedzenie westalki Fabii!
– Kiedy jednak oboje zostali uniewinnieni, atmosfera w Rzymie zrobiła się dla Klodiusza za gorąca i musiał uchodzić do Bajów, póki sprawa nie ucichnie. Porządnie się na niej sparzył. Chyba nie miał wtedy jeszcze dwudziestu lat. Nigdy nie mogłem dojść, co on chciał wtedy zyskać, poza wznieceniem burzy. Być może sam dobrze tego nie wiedział i tylko testował swoje możliwości.
– Po raz kolejny wypłynął, jak pamiętam, w kilka lat później – rzekł Eko. – Był zamieszany w podżeganie wojska do buntu.
– Tak. Wyruszył na Wschód i służył jako oficer pod komendą swego szwagra Lukullusa. Klodiusz pozował na obrońcę prostych żołnierzy. Wojsko było już niezadowolone z tego, że Lukullus rzuca ich z kampanii w kampanię, wojaczce nie widać końca, a perspektywa łupów niepewna. W tym samym czasie żołnierze Pompejusza za krótszą wysługę lat otrzymywali już premie i nadania ziemi. Klodiusz wygłosił słynną mowę, w której stwierdził, że żołnierze zasługują na coś więcej ze strony swego wodza niż okazja do oddania życia w obronie jego prywatnej karawany wielbłądów objuczonych złotem. Powiedział: „Jeśli już mamy walczyć bez końca, czyż nie powinniśmy zachować resztek naszych ciał i dusz dla wodza, który za największy powód do chwały uważałby zamożność swych podkomendnych?”
– Podziwiam twoją pamięć do przemówień, tato, choćby nawet tylko zasłyszanych z drugiej ręki!
– Taka pamięć jest tyleż błogosławieństwem, ile przekleństwem, synu. W każdym razie jasno z tego wynika, że Klodiusz już wtedy miał naturę podżegacza, przywłaszczając sobie rolę adwokata mas przeciwko ich przywódcom, stawiając się w opozycji do status quo. Nie dziwota, że zmienił pisownię nazwiska na plebejską.
– I potem kolejny skandal – powiedział Eko. – Afera wokół święta Dobrej Bogini.
– Tak. Czy to możliwe, że działo się to zaledwie sześć lat temu? Jakaż w tym tkwi ironia, że człowiek, który zaczął życie publiczne od oskarżenia westalki i jej domniemanego kochanka, został zamieszany w takie świętokradztwo! Ludzie mówili... plotka, nie fakt... że Klodiusz miał romans z żoną Cezara, Pompeą, ale Cezar się połapał i odtąd jego matka obserwowała Pompeę niczym głodny sokół, więc kochankowie nie mogli się spotykać. Klodiusz nigdy nie był skłonny rezygnować ze swoich apetytów, wymyślił więc sposób na schadzkę z Pompeą. Postanowił się wkraść na kobiece święto Dobrej Bogini, Fauny, które tego roku obchodzono w domu Cezara... Mężczyznom oczywiście wstęp surowo wzbroniony. Jak więc Klodiusz mógł się tam dostać? Przebrał się za kobietę! Wyobraź go sobie wystrojonego jak dziewczę z chóru: szafranowa suknia, purpurowe szarawary i pantofle... ciekawe, czy siostrzyczki mu w tym pomagały?
– Może nie pierwszy raz przywdziewał stolę – rzucił Eko.
– Zapewne nie mógł się oprzeć pokusie wzięcia Pompei we własnym łożu Cezara, podczas gdy jego matka i tłumek innych matron śpiewały hymny i paliły kadzidła w sąsiedniej komnacie! Zastanawiam się, czy Klodiusz zamierzał robić to w stoli?
– Wnoszę sprzeciw, tato! Puszczasz wodze swojej wybujałej wyobraźni i przyjmujesz plotkę za pewnik, a potem jeszcze dokładasz oszczerstw!
– Sprzeciw przyjęty. Postaram się wrócić do faktów. Wieść niesie, że Klodiuszowi niemal się udało. W kłębach kadzidlanego dymu i w całym zamieszaniu... śpiewach i tańcach... kto wie, jakim rytuałom te kobiety się oddają za zamkniętymi drzwiami?... Klodiusz wśliznął się do domu i odszukał jedną z niewolnic Pompei, która już nań czekała. Dziewczyna poszła po swoją panią, ale kiedy długo nie wracała, Klodiusz się zniecierpliwił i zaczął snuć się po willi, starając się pozostawać w cieniu, i obserwował, co się dzieje.
– Nie marzysz, by ujrzeć to, co on widział?
– Czyż nie marzy o tym każdy mężczyzna, Ekonie? Klodiuszowi jednak noga się powinęła: zauważyła go jedna ze służebnych, której uwagę zwróciło jego niepewne zachowanie, i niewinnie zapytała, kogo szuka. Powiedział jej, że służącej Pompei, ale nie udało mu się ukryć męskiego głosu. Dziewczyna narobiła wrzasku. Klodiusz schował się w jakimś składziku, ale kobiety pozapalały pochodnie i tak długo przeszukiwały dom, póki go nie odkryły, po czym wygnały go na ulicę.
– No cóż, przynajmniej zadał kłam staremu przesądowi, który nam wpajano jak chłopcom, że każdy mężczyzna, który by ujrzał tajne obrzędy na cześć Fauny, natychmiast straciłby wzrok – skomentował sucho Eko.
– Owszem, Klodiusz nadal nieźle widzi, ale kto wie, czy później nie żałował, że nie ogłuchł, żeby nie słyszeć tego zgiełku, który wywołał. Kobiety rozeszły się do domów i opowiedziały o wszystkim swoim mężom, a wiesz, jacy z mężczyzn plotkarze. Następnego ranka o skandalu rozprawiano w każdej tawernie i na każdym rogu. Pobożni byli wzburzeni, niepobożni ubawieni, a ponad wszelką wątpliwość w obu obozach znaleźli się tacy, którzy mu zazdrościli. Afera była na ustach wszystkich przez cały sezon, a potem wrzawa ucichła na kilka miesięcy, dopóki niektórzy wrogowie Klodiusza nie uznali za stosowne wytoczyć mu proces o bezbożność. W sądzie Klodiusz stwierdził, że jest niewinny, a kobiety się omyliły, podczas święta bowiem Dobrej Bogini znajdował się o pięćdziesiąt mil od Rzymu. Klodiusz był wtedy jeszcze w dobrych stosunkach z Cyceronem i kiedy oskarżenie powołało tego ostatniego na świadka, spodziewał się, że ten wesprze jego zeznania. Cycero jednak skwapliwie potwierdził, że feralnego dnia widział Klodiusza w Rzymie. Nasz Piękniś był wściekły i od tamtej pory są wrogami.
– Ale Klodiusza i tak uniewinniono – zauważył Eko.
– Tak, niewielką przewagą głosów wśród ponad pięćdziesięciu ławników. Niektórzy mówili, że obie strony jawnie przekupywały sędziów, inni, że głosowanie miało charakter polityczny. W każdym razie Klodiusza oczyszczono z zarzutu i z całej sprawy wyszedł jeszcze mocniejszy niż kiedykolwiek. Coraz śmielej używał ulicznych band do powiększenia swej świty i zastraszania przeciwników. Jeśli zaś chodzi o Cezara, to jedyną jego reakcją był rozwód z Pompeą, chociaż publicznie utrzymywał, że między nią i Klodiuszem nie zaszło nic zdrożnego. Kiedy wytykano mu ten paradoks... po co się z nią rozwodzi, skoro Pompea była mu wierna...? odpowiedział: „Nie mam absolutnie żadnych wątpliwości co do jej wierności, ale żony Cezara nie może plamić choćby podejrzenie!” No, na pewno nie bardzo się obraził na Klodiusza. Wkrótce zostali bliskimi sprzymierzeńcami.
– Czego dowodzi sposób, w jaki Cezar pomógł mu uzyskać trybunat.
– Otóż to. Klodiusz chciał zostać wybrany na trybuna, ale jako patrycjuszowi nie wolno mu było kandydować, ponieważ to stanowisko jest zastrzeżone dla plebejuszy. Wobec tego załatwił sobie adopcję przez człowieka z ludu, który mógłby niemal być jego synem, a Cezar pomógł mu się przedrzeć przez biurokrację i tak Klodiusz oficjalnie został zarejestrowany jako plebejusz. Patrycjuszy to oburzyło, ale motłoch był wniebowzięty i oczywiście wybrał go na swego trybuna. I tak to Klodiusz stał się pospolitym obywatelem nie tylko z nazwiska.
– Widzę tu pewną metodę – rzekł Eko. – Jeżeli mężczyzna nie może obserwować ceremonii ku czci Fauny, Klodiusz przemienia się w kobietę. Skoro patrycjuszowi nie wolno ubiegać się o urząd trybuna, Klodiusz, człowiek o najbardziej patrycjuszowskim pochodzeniu w całym Rzymie, zostaje plebejuszem.
– Nie jest typem kogoś, kto przejmowałby się technicznymi drobnostkami – zgodziłem się. – Podczas kadencji sporo udało mu się zrobić: wprowadził bezpłatne wydawanie zboża, by się przypodobać pospólstwu, doprowadził do zajęcia Cypru, aby zdobyć na to fundusze, i przeprowadził uchwałę o wygnaniu Cycerona.
Eko skinął głową.
– Ale teraz Cycero jest znowu w Rzymie, a sojusznik Klodiusza, Cezar, za Alpami, zajęty podbojem Galii. Palącym problemem politycznym chwili jest kwestia egipska, co znów doprowadza nas do nieszczęsnej misji Diona. Jeśli wierzyć Klodii, jej brat zaprzyjaźnił się z filozofem przed jego śmiercią i teraz oboje chcą, abyś wyszperał dowody przeciwko jej kochankowi Markowi Celiuszowi.
– Podsumowanie godne podziwu – mruknąłem. – Myślę, że udało się nam oddzielić kilka prawd od złośliwych plotek i dojść do paru wniosków co do charakteru Klodiusza. Nie jestem tylko pewien, co nam z tego przyszło. Nie zmieniłem swej decyzji. W przeszłości pracowałem dla ludzi, których moralność i postępki można było przynajmniej w takim samym stopniu kwestionować. Nie widzę powodu, by odrzucić Klodiuszowe zlecenie, skoro może mnie ono zaprowadzić do wykrycia prawdy o zamordowaniu Diona.
– A co w takim razie z Klodią?
– A co ma być? No dobrze, przyjrzyjmy się i Klodii. Te same zasady: sama prawda, a jeśli plotki, to wyraźnie to podkreślamy. Co prawda w jej przypadku jeszcze trudniej będzie się do tych zasad stosować... na pewno więcej o niej słyszeliśmy, za to mniej wiemy. Zaczynajmy jednak. Jest pierwszym dzieckiem Appiusza Klaudiusza, wychowywanym przez macochę wraz z młodszym przyrodnim rodzeństwem. Czy ta okoliczność uczyniła ją silniejszą, bardziej odpowiedzialną i niezależną? Czysta spekulacja. Wiemy, że młodo wyszła za mąż, zanim jeszcze umarł jej ojciec, pozostawiając rodzinę w finansowej zapaści. Dzięki temu wniosła niezły posag mężowi, kuzynowi Kwintusowi Metellusowi Celerowi. To może wyjaśnia, dlaczego czuła się tak niezależna, gdy przyszło się spierać z małżonkiem tak w sprawach domowych, jak i politycznych. We wszelkich dysputach, nawet z Celerem, zawsze brała stronę swego rodzeństwa.
– Klodiusze przeciw całemu światu? – podsunął Eko.
– Kiedy tak to ująłeś, zabrzmiało to cudownie po rzymsku. Czy to możliwe, że te wszystkie plotki o kazirodztwie odzwierciedlają tylko zawiść mniej urodziwych i mniej kochanych osób postronnych? Czemu nie rozstrzygnąć wątpliwości na korzyść Klodii i złożyć wszelkie historie dotyczące jej rozwiązłości i wyrodnych skłonności na karb ludzkiej złośliwości?
– To ty spędziłeś popołudnie w jej ogrodzie, tato, patrząc, jak wybałusza oczy na nagich młodzianków.
– No cóż, to prawda, że nie stara się zbytnio zaprzeczać kłamstwom na swój temat... o ile to kłamstwa. Nie ma też wątpliwości, że jej małżeństwo z Celerem nie było sielanką. Jest na to wielu świadków, włącznie z Cyceronem, który dawniej bywał u nich częstym gościem. Niemniej jednak pozostali razem przez dwadzieścia lat...
– Dopóki Celer przed trzema laty nie zmarł w tajemniczych okolicznościach.
– Owszem, już mówiliśmy o plotce, że Klodia otruła męża. Warto jednak odnotować, że nikt nigdy nie wniósł przeciw niej oskarżenia o tę zbrodnię. Ktoś z rodziny Celera z pewnością by to uczynił, gdyby istniały jakieś dowody. Za każdym razem, kiedy jakiś wybitny Rzymianin umiera, a nie jest to wypadek, znajdzie się ktoś, kto szepnie: „trucizna”. Podobnie jak o każdej wyjątkowo pięknej kobiecie... mężczyźnie zresztą też... mówi się, że jest dziwką. Plotek słyszeliśmy obaj wiele, ale kiedy się zastanowić, okazuje się, że mało naprawdę o niej wiemy, co?
Eko oparł się wygodnie i złożywszy dłonie, rzekł:
– Myślę, tato, że przezroczysty żółty jedwab zamącił ci w głowie.
– Nonsens.
– Przesłania ci oczy jak welon.
– Ekonie!
– Mówię poważnie, tato. Powiedziałeś, że mam być szczery, więc jestem. Uważam Klodię za bardzo niebezpieczną kobietę i nie podoba mi się, że dla niej pracujesz. Jeśli musisz to robić z powodu Diona, to mam nadzieję, że będziesz się z nią widywał jak najrzadziej. Nie podoba mi się to wszystko.
W jego głosie nie było ani krzty rozbawienia.
– Mnie też – zapewniłem go. – Człowiek jednak musi wkraczać na ścieżki, które przed nim otwierają bogowie.
– No cóż, przypuszczam, że argumenty religijne mogą zakończyć każdą dyskusję – skwitował Eko ze złością.
Gdyby one jej nie zakończyły, zrobiłoby to na pewno to, co się zdarzyło w następnej chwili. Dwa małe ludzkie pociski wpadły do pokoju jak greckie ognie miotane przez katapultę. Gonili się z taką prędkością, że nie mogłem się zorientować, które ściga, a które ucieka; często nie potrafię odróżnić potomków Ekona nawet, gdy stoją bez ruchu... W wieku czterech lat nie mieli wiele cech szczególnych. Gordiana (którą Meto od początku nazywał Tytanią, była bowiem nad podziw duża) była może nieco wyższa od brata Tytusa, ale teraz oboje ubrani byli do snu w identyczne tuniki z długimi rękawami, sięgające im po kostki, i mieli takie same długie, jasne loki – dziedzictwo ze strony rodziny matki, chociaż ona sama była kruczowłosa; być może dlatego Menenia dotąd nie pozwoliła ściąć choćby najmniejszego pukla.
Nie zwalniając biegu ani na moment, straszna dwójka przemknęła przez gabinet i zniknęła w następnym pokoju. W chwilę później wkroczyła ich mama. Wydawała się dość spokojna i nawet się uśmiechała.
– Czy mężczyźni skończyli już swe poważne rozmowy? – spytała.
Menenia pochodzi z bardzo starego plebejskiego rodu, równie szacownego jak mało znaczącego. Jacyś jej przodkowie setki lat temu dochrapali się konsulatu; to się zawsze będzie liczyć, choć bynajmniej nie ma od tego więcej chleba na stole. Mimo to Eko miał szczęście, że trafiła mu się taka partia, przy o wiele mniej szacownej genealogii jego przybranego ojca. Poza tym samej Menenii nie można absolutnie niczego zarzucić, stanowi wręcz wzór rzymskiej matrony. Potrafi nawet traktować swą teściową z niewymuszonym taktem; mogę tylko sobie życzyć, żebym ja sam tak umiał nie podpadać swej żonie.
– Tak, żono – potwierdził Eko. – Zdaje się, że już się nadyskutowaliśmy o życiu, śmierci, sprawiedliwości i bogach, i innych trywialnych sprawach.
– To dobrze. Może w takim razie znajdziecie chwilę dla twojego potomstwa. Bliźniaki fruwają po domu jak oszalałe wróble, bo odmówiły pójścia do łóżek bez powiedzenia „dobranoc” dziadkowi.
– No, to nie możemy kazać im czekać ani chwili dłużej! – Roześmiałem się. Zanim zdążyłem zebrać się w sobie, dwa blond ognie greckie nadleciały znikąd prosto na moje kolana.
Pora zrobiła się późna i Bethesda czekała na mnie. Pożegnałem się spiesznie z Ekonem i Menenią, wyplątawszy się wreszcie z zaskakująco silnych uścisków Tytusa i Tytanii. Nie przyszło mi to łatwo, gdyż każde z nich uczepiło się jednej mej ręki i nie chciało mnie puścić. Kiedy wrzasnąłem o pomoc do Belbona, nie było mi do śmiechu.
Wyruszyliśmy w końcu z powrotem. Drogę w dół Eskwilinu oświetlał księżyc w drugiej kwadrze. Na leżących u stóp wzgórza ulicach Subury wciąż panował ożywiony ruch, za to na szerokich placach Forum nie było prawie żywej duszy. Po bezchmurnym dniu niebo pełne było zimnych ogników gwiazd. Zadrżałem i szczelniej owinąłem się opończą, czując niemal, jak nocny chłód wsącza mi się w kości.
Tuż za domem westalek, nieopodal schodów świątyni Kastora skręciliśmy na północ, kierując się na szeroką alejkę zwaną Stroma, wspinającą się prosto stromym zboczem Palatynu. Jest to najlepszy skrót prowadzący z Forum wprost do centrum dzielnicy willowej. Stroma jest bardzo uczęszczana, ale nawet za dnia może wydawać się odosobniona i tajemnicza; w dolnej części wciśnięta jest między urwiste skały i wysokie mury domu westalek, a potem zacieniona przez rosnące po obu stronach gęste rzędy wysokich cyprysów. Nocą zalega tam głęboki cień nawet podczas pełni księżyca. Idealne miejsce na morderstwo, jak kiedyś zakrzyknęła Bethesda, zanim zawróciła na pięcie i raz na zawsze odmówiła chodzenia tamtędy.
Znowu poczułem nagły chłód, ale wiedziałem, że nie ma on nic wspólnego z temperaturą powietrza w marcową noc. Ktoś nas śledził; nie był to przypadkowy przechodzień, ale ktoś, kto szedł za nami ukradkiem. Kiedy dałem znak Belbonowi, by się zatrzymał, usłyszałem z tyłu lekkie odgłosy kroków, które nagle ucichły. Odwróciłem się i wytężając wzrok, starałem się dojrzeć cokolwiek na niemal prostej ścieżce, ale w czarnym cieniu nie mogłem dostrzec choćby najmniejszego ruchu.
– Jeden czy dwóch? – spytałem szeptem.
– Myślę, że jeden, panie.
– Zgadzam się. Kroki ucichły od razu, bez żadnego przestępowania ani szeptów. Sądzisz, że we dwóch powinniśmy się czegoś obawiać ze strony jednego człowieka?
Belbo popatrzył na mnie, marszcząc czoło.
– Nie, chyba że ma kumpla czekającego na drugim końcu ścieżki, panie. Wtedy szanse byłyby wyrównane.
– A jeśli czeka ich tam więcej?
– Chcesz zawrócić, panie?
Popatrzyłem w ciemność poniżej nas, a potem pod górę.
– Nie. Jesteśmy prawie w domu.
Belbo wzruszył ramionami.
– Niektórzy ludzie muszą się wyprawiać aż do Galii, by zginąć. Inni mogą to zrobić na własnym progu.
– Trzymaj lepiej rękę na nożu. Idziemy dalej, jak gdyby nigdy nic.
Kiedy zbliżaliśmy się do wylotu Stromej, zdałem sobie sprawę, jak świetne jest to miejsce na zasadzkę. Kiedyś mogłem pokonać stromo wznoszącą się drogę bez jednego sapnięcia, ale te czasy już minęły. Człowiek zdyszany jest łatwym celem. Nawet Belbo oddychał ciężej. Nasłuchiwałem kroków za nami i jakichkolwiek odgłosów od przodu, ale słyszałem jedynie łomot własnego serca i szum powietrza w nozdrzach.
Pod szczytem cyprysy przerzedziły się nieco, a droga stała się szersza; cienie rozpraszało blade światło miesiąca, widać już było sylwetki domów na wzgórzu. Widziałem nawet fragment własnego dachu, co przyniosło mi jednocześnie ulgę i niepokój. Ulgę, byłem bowiem już tak blisko bezpiecznej przystani, niepokój zaś dlatego, że dobrze wiem, do jakiej ironii potrafią się posunąć bogowie, planując los śmiertelnika. Już prawie wychodziliśmy na wzgórze, ale dookoła wciąż było wiele zacienionych zakamarków, gdzie mogła się czaić dowolna liczba zabójców. Zebrałem się w sobie i starałem się przebić wzrokiem zasłonę mroku. Wreszcie wychynęliśmy z czeluści Stromej na brukowaną ulicę na szczycie, ledwie o kilka posesji od moich drzwi. Ulica była cicha i pusta. Gdzieś z piętra pobliskiego domu dobiegała cicha kołysanka, nucona kobiecym głosem. Panował idylliczny spokój.
– Może teraz my zabawimy się w zasadzkę – szepnąłem do Belbona, kiedy już złapałem oddech i usłyszałem z tyłu kroki naszego prześladowcy. – Jeśli ktoś nas śledzi, to chcę mu się przyjrzeć.
Schowaliśmy się w cieniu i czekaliśmy. Kroki przybliżały się, aż wreszcie lada chwila idący za nami człowiek mógł wyjść z mroku w poświatę księżyca.
Nagle Belbo głośno wciągnął powietrze. Zamarłem, zastanawiając się, co mu się stało. I wtedy kichnął. Było to tylko zduszone kichnięcie, Belbo bowiem starał się usilnie zapanować nad odruchem, ale w nocnej ciszy zabrzmiało jak uderzenie pioruna. Kroki zatrzymały się. Wytężyłem wzrok i dostrzegłem zarys ludzkiej sylwetki, ciemniejszy cień wśród cienia. Po jego postawie poznałem, że i on wpatruje się w przestrzeń przed sobą, próbując dojrzeć źródło hałasu. W chwilę później zniknął i usłyszałem, jak biegnie z powrotem w dół. Belbo się wzdrygnął.
– Biegniemy za nim, panie? – spytał.
– Nie. Jest od nas młodszy i pewnie o wiele szybszy.
– Skąd wiesz?
– Słyszałeś, żeby ciężko oddychał?
– Nie.
– Ja też nie. A był na tyle blisko, że musielibyśmy go słyszeć, gdyby był zasapany. Ma silne płuca.
– Panie, wybacz mi, że kichnąłem. – Belbo zwiesił głowę, zmartwiony.
– Są rzeczy, których i bogowie nie mogą powstrzymać. Może lepiej, że tak się stało.
– Naprawdę myślisz, panie, że nas śledził?
– Nie wiem. Ale nas nastraszył, co?
– My jego też.
– No, to jesteśmy kwita i na tym koniec – zakończyłem stanowczo, ale wciąż czułem się nieswojo.
Ruszyliśmy spiesznie do domu. Belbo zastukał do drzwi. Kiedy czekaliśmy, aż niewolnik nam otworzy, odciągnąłem go nieco na bok.
– Belbonie, czy byliśmy śledzeni, czy nie, ani słowa o tym pani. Nie ma sensu napytać sobie biedy. Rozumiesz?
– Oczywiście, panie. – Kiwnął głową z powagą.
Pomyślałem chwilę, po czym dodałem:
– I Dianie też ani mru-mru.
– To się samo przez się rozumie, panie. – Tym razem Belbo się uśmiechnął.
Nagle szczęka mu zadrżała, a twarz ściągnęła się konwulsyjnie. Złapałem go za ramię zaniepokojony. Belbo zadarł głowę i znowu kichnął.
Rozdział XII
Następnego ranka wstałem wcześnie, zjadłem skromne śniadanie (chleb z miodem) i kazałem Belbonowi przystrzyc sobie brodę (nikomu innemu nie ufam na tyle, by pozwolić mu manewrować ostrymi narzędziami w pobliżu mego gardła). Nałożyłem togę, ponieważ miałem zamiar złożyć kilka oficjalnych wizyt, i wyszedłem na ulicę. Otuliło mnie świeże, wilgotne powietrze. Wiszący w nim jeszcze nocny chłód łagodziło już poranne ciepło słońca. Odetchnąłem głęboko i ruszyłem przed siebie, zabierając ze sobą Belbona. Palatyn wydawał mi się dziś szczególnie uroczy. Ostatnio za każdym razem, kiedy wychodziłem poza najbliższe okolice własnego domu, byłem zaszokowany brudem i niechlujnością, jakie opanowały większą część Rzymu, zwłaszcza Suburę z jej tawernami, burdelami i cuchnącymi bocznymi uliczkami, a nawet Forum wypełnione hordami odzianych w togi polityków i bankierów, uwijających się jak w gorączce wokół swych spraw. O ileż przyjemniej jest na Palatynie: cieniste, dobrze wybrukowane aleje, staroświeckie sklepiki, zadbane kamienice i ładne wille. W takiej okolicy jest czym oddychać i można spacerować choćby w najruchliwszej porze dnia, nie potrącając się łokciami z setką gburowatych nieznajomych. Po prostu przywykłem do mieszkania w zamożnej dzielnicy, co nie przyszło mi z najmniejszym trudem. Co by na to powiedział mój ojciec, który przez całe życie był mieszkańcem Subury? Pewnie byłby dumny z materialnego powodzenia swego syna, pomyślałem, choć osiągnąłem je w nader niekonwencjonalny sposób. Na pewno upomniałby mnie też, że powinienem bystrze się rozglądać dookoła i nie dawać się zwieść pozorom. Rzadkie i piękne przedmioty, które można kupić za pieniądze, są często jedynie dekoracjami, mającymi ukryć pochodzenie owych pieniędzy i władzy. Tak, na przestronnym, pachnącym Palatynie można swobodnie oddychać... ale można też przestać oddychać w ogóle. Diona spotkało coś znacznie gorszego od potrącania przez setki przechodniów. Wykwintna pościel nie ma żadnego znaczenia dla człowieka, który śpi snem wiecznym.
Droga do domu Lucjusza Lukcejusza prowadziła obok kamienicy, z której ostatnio musiał się wyprowadzić Marek Celiusz. Środkowe piętro było wciąż nie zamieszkane, a na jednym z rogów pojawił się czarny napis:
NA SPRZEDAŻ – WŁAŚCICIEL
PUBLIUSZ KLODIUSZ PULCHER
Pod spodem widniał jakiś rysunek. Przeszedłem na drugą stronę ulicy, by mu się lepiej przyjrzeć. Nieudolnie nabazgrane graffiti przedstawiało mężczyznę i kobietę splecionych w akcie miłosnym. Już na pierwszy rzut oka widać było, że pozycja jest absurdalnie akrobatyczna; po bliższych oględzinach doszedłem do wniosku, że wręcz fizycznie niemożliwa. Z rozwartych ust kobiety wypływał drobniejszy napis:
NI MA TO JAK KOCHAJONCY BRAT!
Talent rysownika nie pozwolił mu uchwycić choćby cienia podobieństwa, ale nie miałem wątpliwości, kogo miały wyobrażać owe sylwetki. Pewnie to dzieło któregoś z ludzi Milona, pomyślałem, choć Klodiusz i Klodia mają pełno innych wrogów. Błędy w pisowni wykluczały autorstwo Celiusza. A może nie? Celiusz jest wystarczająco sprytny, by celowo podszyć się pod kogoś z niższych klas. Ruszyliśmy dalej. Po dłuższym lawirowaniu niezliczonymi bocznymi uliczkami dotarliśmy do celu. Jak przystało na posiadłość jednego z ważniejszych senatorów, dom Lukcejusza zaprezentował nam nienaganną fasadę. Jedyną jej ozdobą były masywne drewniane drzwi, misternie rzeźbione i spojone potężnymi żelaznymi klamrami o brutalnej urodzie właściwej najlepszym wyrobom kartagińskich kowali. Całkiem możliwe, że trafiły tu właśnie jako łup z Kartaginy. Widywałem wiele takich trofeów w domach rodów, których przedstawiciele brali udział w rzymskich podbojach.
Belbo, którego nie wzruszyły ani piękno drzwi, ani ich historia i widział w nich po prostu wejście do domu, zastukał w nie pięścią. Odźwierny szybko nam otworzył, po czym obaj wymienili niezbędne powitalne formułki. W chwilę później zostałem wpuszczony do westybulu, a potem zaprowadzono mnie do skąpo umeblowanego gabinetu. Ściany udekorowane były tam kolejnymi trofeami z wojen punickich: włóczniami, mieczami, fragmentami zbroi, a nawet parą kłów słoniowych. Siwowłosy pan domu siedział za stołem zarzuconym księgami, rylcami, tabliczkami woskowymi i skrawkami pergaminu.
– Mogę ci poświęcić tylko kilka minut – powiedział, nie tracąc ani jednej na powitania. – Wiem oczywiście, kim jesteś, i domyślam się, co cię do mnie sprowadza. Tam jest krzesło, siadaj. – Odłożył wreszcie na bok przeglądany zwój pergaminu i spojrzał na mnie, mrużąc oczy. – Tak, pamiętam cię. To Cycero po raz pierwszy pokazał mi cię na Forum. Chyba z piętnaście lat temu, podczas procesu westalek. Przeklęty Katylina! Zdeprawował westalkę i uszło mu to płazem! Byłem jego oskarżycielem w procesie o morderstwo na rok przed jego spiskiem. No, nie wygrałem tej sprawy. Byłoby lepiej dla wszystkich, włącznie z Katyliną, gdybym wygrał. Mógłby dziś sobie siedzieć na wygnaniu, napastując ładnych chłopców w Massilii czy gdzie indziej. Na Herkulesa, świetnie się trzymasz! Myślałem, że się zestarzałeś jak ja. – Uśmiechnął się szeroko i odsunął od stołu. Był uderzająco brzydkim mężczyzną z wielkimi, krzaczastymi brwiami i zmierzwioną gęstwą białych włosów. Odchylił się do tyłu i przetarł oczy. – Ech, i tak muszę zrobić sobie przerwę. Pracuję nad własną historią wojen punickich. Mój pradziad pomagał Scypionowi Afrykańskiemu rozgromić Hannibala. Zostawił po sobie stos pergaminów, których nikt nie czytał od lat. Fascynujące opowieści. Kiedy skończę pisać, nakłonię całą rodzinę i przyjaciół do kupienia kopii. Oczywiście oni nie zmuszą się do ich przeczytania, ale ta praca daje mi jakieś zajęcie. Gordianus... – wpatrywał się we mnie spod brwi. – Myślałem, że się wycofałeś z profesji, a nawet już nie mieszkasz w Rzymie. Ktoś mi mówił, że rzuciłeś wszystko dla gospodarstwa na Sycylii.
– W Etrurii. Ale to było jakiś czas temu. Od kilku lat znowu mieszkam w Rzymie.
– Ale wiedziesz żywot emeryta?
– Tak i nie. Od czasu do czasu przyjmuję jakieś drobne zlecenia, aby nie zardzewieć z bezczynności. Coś tak, jak twoja praca historyczna, jak sądzę.
Po błysku w na pół przymkniętych oczach zorientowałem się, że traktuje swoją rolę historyka znacznie bardziej serio, niżby wynikało z jego bagatelizujących słów.
– Przejdźmy do rzeczy – rzekł szorstko. – Więc Cycero przysyła cię po moje oświadczenie. Obawiam się, że nie jest jeszcze gotowe.
Rzuciłem mu nic nie mówiące spojrzenie.
– No, miałem tyle innych spraw na głowie... – wyjaśnił. – Po to tu jesteś, prawda? Chodzi o tę aferę z młodym Markiem Celiuszem, którego te dranie oskarżają o próbę wykończenia Diona?
– Tak – odrzekłem powoli. – Dlatego tu jestem.
– Byłem zaskoczony... jak chyba każdy... słysząc, że Cycero podjął się jego obrony. Myślałem, że ci dwaj poróżnili się na dobre, ale popatrz tylko! Zrobiło się koło tyłka gorąco i niegrzeczny uczeń zmyka pod skrzydełka swego mentora. Właściwie to wzruszające.
– Istotnie – przytaknąłem cicho.
Czy to naprawdę możliwe, że Cycero będzie bronił Celiusza? Wiadomość była zaskakująca, ale był w tym sens. Obronił z powodzeniem Azycjusza, zapewne, by zadowolić Pompejusza. Uniewinnienie Celiusza również byłoby mile widziane przez wodza, a któż lepiej się do tego nadaje od Cycerona? A zwada między adwokatem i podsądnym? Cóż, ten sam pragmatyzm myślenia, który w okamgnieniu przemienia przyjaciół we wrogów, może także działać w drugą stronę.
– A zatem nie skończyłeś jeszcze swojego oświadczenia? – spytałem.
– Nie. Przyjdź jeszcze raz jutro. Właściwie to dziwię się, że przysłał po nie ciebie zamiast tego swojego sekretarza, który zbiera dlań wszystkie szczególiki.
– Tirona?
– Tego właśnie. Sprytny z niego niewolnik.
– Pewnie w końcu to on przyjdzie po to oświadczenie. Ale skoro już tu jestem, może odpowiedziałbyś mi na kilka pytań?
– Zgoda.
– Chodzi o Diona.
– Wszystko będzie opisane. – Machnął ręką.
– Możemy jednak zaoszczędzić trochę czasu... ty, ja, Tiro i Cycero... jeśli mógłbyś mi w ogólnych zarysach przedstawić to, co zamierzasz napisać.
– To samo, co już mówiłem Cyceronowi. Dion był moim gościem przez jakiś czas, a potem się przeprowadził. Proste. A co do tej bzdury z trucizną... jak mówi porzekadło, złośliwe pomówienia rozlewają się jak oliwa i plamią jak wino.
– Ale śmierć nawiedziła twój dom, prawda? Niewolnik Diona, który kosztował jego potraw...
– Ten nicpoń zmarł z przyczyn naturalnych i koniec na tym.
– Dlaczego więc Dion wyniósł się do Tytusa Koponiusza?
– Ponieważ bał się własnego cienia. Zobaczy kij na ziemi, a będzie przysięgał, że to wąż. – Lukcejusz parsknął. – Dion był tu bezpieczny jak dziewica w domu gallów. Oto cała historia.
– A jednak filozof był przekonany, że ktoś w tym domu próbował go otruć.
– Dion nie miał piątej klepki. Popatrz, co mu się przydarzyło u Koponiusza, i sam osądź, gdzie byłby bezpieczniejszy!
– Rozumiem. Byliście więc dobrymi przyjaciółmi? To znaczy ty i Dion.
– Oczywiście! Czy myślisz, że zaprosiłbym pod swój dach wroga? Siadywał tu, gdzie ty teraz siedzisz, i rozprawialiśmy o Arystotelesie, o Aleksandrii, albo o Kartaginie za Hannibala. Podsunął mi kilka dobrych pomysłów do mojego dzieła. – Lukcejusz odwrócił wzrok i zagryzł wargę. – Nie był złym człowiekiem. Szkoda, że odszedł. Oczywiście miał też parę paskudnych nawyków. – Uśmiechnął się ponuro. – Zrywanie owoców, zanim dojrzeją, i tak dalej...
– Co masz na myśli?
– Nieważne. Nie ma co obmawiać zmarłych.
– Zrywanie owoców?
– Był jednym z tych, co lubią młodość. Nie ma w tym nic złego, ale gość powinien trzymać ręce z daleka od tego, co należy do gospodarza. Nic więcej nie powiem.
Po minie poznałem, że nie żartuje.
– Powiedziałeś, że niewolnik Diona zmarł z przyczyn naturalnych. Na co?
– A skąd mam wiedzieć?
– Ale niewytłumaczona śmierć w domu...
– Śmierć niewolnika, i to cudzego.
– Ktoś chyba zauważył jakieś objawy?
– Myślisz, że wzywam któregoś z tych cwanych greckich medyków za każdym razem, kiedy kogoś ze służby zaboli brzuch? Niewolnicy chorują codziennie, a czasami umierają.
– Nie możesz zatem mieć pewności, że to nie było otrucie. Tak myślał Dion.
– Dion myślał o wielu rzeczach. Miał niezłą wyobraźnię. Był lepszym filozofem niż historykiem.
– Może jednak ktoś w twoim domu mógłby mi powiedzieć coś więcej o tej śmierci? Na co się uskarżał...
Zamilkłem, widząc jego minę. Przypatrywał mi się przez dłuższą chwilę, po czym spytał:
– Kto cię do mnie przysłał?
– Wolałbym nie mówić.
– Nie Cycero, prawda?
– Przychodzę jako przyjaciel Diona.
– Chcesz powiedzieć, że ja nim nie byłem? Wynoś się.
– Interesuje mnie tylko odkrycie prawdy o śmierci Diona. Gdybyś był naprawdę jego przyjacielem...
– Wynoś się! Natychmiast. Odejdź!
Lucjusz Lukcejusz podniósł rylec i wycelował we mnie niczym sztylet, paląc mnie wzrokiem, gdy wstałem i skierowałem się do wyjścia. Zostawiłem go pochylonego nad księgami i burczącego coś gniewnie pod nosem.
Niewolnik, który mnie przyprowadził do gabinetu, czekał w korytarzu, ale zanim doszliśmy do westybulu, zastąpiła nam drogę groźnie wyglądająca wysoka kobieta.
– Odejdź, Kleonie – poleciła. – Sama odprowadzę gościa.
Ton jej głosu nie pozostawiał wątpliwości: była panią tego domu. Zachowanie niewolnika, który uniżenie się ukłonił i błyskawicznie wycofał, świadczyło też, że nie należy ona do tych rzymskich matron, które pozwalają służbie na wiele.
Żona Lukcejusza była równie brzydka jak on, choć ani trochę nie była do niego podobna. Zamiast krzaczastych brwi miała dwie cienkie, namalowane kreski. Jej włosy może byłyby tak samo białe, gdyby nie ufarbowała ich henną na czerwono. Miała na sobie obszerną zieloną stolę, naszyjnik z zielonego szkła i pasujące do niego kolczyki.
– A więc to ty jesteś Gordianus Poszukiwacz – powiedziała bez żadnych wstępów, omiatając mnie kwaśnym spojrzeniem. – Słyszałam, jak niewolnik anonsuje cię mężowi.
– Co jeszcze słyszałaś? – spytałem.
Doceniła moją obcesowość.
– Wszystko. Powinniśmy porozmawiać.
Obejrzałem się przez ramię.
– Nie obawiaj się – rzekła. – W tym domu nikt nie śmie mnie podsłuchiwać. Dobrze o tym wiedzą. Chodź za mną.
Poszliśmy do innego skrzydła domu. Wyglądało to tak, jakbym znalazł się w innym świecie. Gabinet Lucjusza urządzony był po spartańsku: surowe muzeum wojennych trofeów i trącących pleśnią dokumentów. Pokoje jego małżonki były krzykliwie udekorowane misternie haftowanymi draperiami i cennymi przedmiotami z metali i szkła. Jedną długą ścianę zdobiło malowidło przedstawiające rozkwiecony wiosenny ogród, pełen różu, bladej zieleni i żółci.
– Wprowadziłeś go w błąd – rzekła.
– Myślał, że przysyła mnie Cycero. Nie zaprzeczyłem.
– Czyli po prostu pozwoliłeś mu wierzyć w to, co chce. Tak, to najlepszy sposób postępowania z Lucjuszem. Widzisz, on nie okłamał cię celowo. Sam siebie przekonał, że w naszym domu nie wydarzyło się nic niewłaściwego. Kiepsko sobie radzi z prawdą... jak większość mężczyzn przeważnie – powiedziała cicho. Zaczęła chodzić po pokoju, podnosząc i odstawiając różne przedmioty.
– Mów dalej, proszę – zachęciłem ją.
– Pozory znaczą dla Lucjusza więcej od faktów. Uważa za coś nie do pomyślenia, aby pod jego dachem otruto gościa albo nawet niewolnika gościa. A zatem to się nigdy nie wydarzyło. Lucjusz przenigdy nie przyzna się do tego.
– Ale to się wydarzyło, tak?
Podeszła do stolika, na którym stało sporo identycznych glinianych figurek. Były wielkości dziecięcej dłoni i jaskrawo pomalowane. Wzięła jedną z nich i jęła obracać w ręku.
– Kto cię tu przysłał na przeszpiegi?
– Jak powiedziałem twojemu mężowi, przyjaciel Diona.
Prychnęła wzgardliwie.
– Nieważne. I tak się domyślam.
– Doprawdy?
– Klodia. Mam rację? Nie musisz odpowiadać. Czytam w twojej twarzy jak w Lucjuszowej.
– Jak mogłabyś odgadnąć, kto mnie zatrudnił?
Wzruszyła ramionami i okręciła figurynkę między kciukiem i palcem wskazującym. Była to figurka wotywna Attisa, eunucha i towarzysza Kybele, Wielkiej Matki, ukazanego z rękami złożonymi na wydatnym brzuchu i w czerwonej czapce frygijskiej z okrągłym, wywiniętym do przodu czubkiem.
– Mamy swoje sposoby, by dzielić się wiadomościami.
– My?
– My, kobiety.
Poczułem mrowienie na plecach. Już kiedyś prowadziłem taką rozmowę – z Bethesdą, kiedy powiedziała mi, że Klodia i Celiusz nie są już kochankami, a ja ją spytałem, skąd może wiedzieć. Mamy sposoby dzielenia się informacjami, powiedziała. Przez mgnienie oka miałem wrażenie, że zaczynam widzieć prawdę, jakby ktoś uchylił drzwi na tyle, bym dostrzegł wnętrze nieznanego pokoju. Potem znów zaczęła mówić i drzwi się zatrzasnęły.
– Nie ma wątpliwości, że niewolnik Diona został otruty. Powinieneś go zobaczyć, nieszczęśnika. Gdyby Lucjusz miał oczy otwarte, zamiast rozglądać się po kątach, kiedy ten człowiek umierał, może nie tak łatwo przyszłoby mu wmówić sobie „naturalne przyczyny”. Ale Lucjusz zawsze był delikatnisiem. Pisuje o nabijaniu kobiet na pal i ćwiartowaniu dzieci po upadku Kartaginy, ale nie może znieść widoku wymiotującego niewolnika.
– Czy to był jeden z objawów?
– Tak. Zrobił się blady jak marmur i chwyciły go konwulsje.
– Ale jeśli w strawie przeznaczonej dla Diona była trucizna, jak mogła się tam znaleźć?
– Podrzucił ją któryś z niewolników kuchennych oczywiście. Myślę, że wiem, kto to był.
– Wiesz?
– Juba i Lako. Ci dwaj zawsze coś knują. Są zbyt cwani. Marzy się im, że pewnego dnia wykupią się z niewoli. Juba musiał się tego dnia wymknąć z domu, bo przychwyciłam go, gdy się przekradał z powrotem. Kiedy zażądałam wyjaśnień, próbował się wykręcić, udając głupiego i wymyślając jakieś bujdy, jak to niewolnicy. Powiedział, że był po coś na rynku, nie pamiętam po co, i nawet pokazał mi na dowód jakiś woreczek. Cóż za tupet! To pewnie była trucizna. Przyłapałam go później, jak szeptał o czymś z Lakonem, i zastanawiałam się, co znów kombinują. To oni przygotowywali posiłek dla Diona.
– Dion powiedział mi, że twój mąż miał tego dnia gościa.
– Publiusza Azycjusza. To jego potem oskarżano o zasztyletowanie filozofa u Koponiusza, chociaż oskarżyciel nie umiał mu tego udowodnić. Tak, przyszedł do Lucjusza mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Juba musiał się wymykać z domu. Nie sądzę jednak, aby to Azycjusz dostarczył truciznę, jeśli to masz na myśli. Nie zbliżał się do kuchni.
– Ale jego wizyta mogła mieć na celu odwrócenie uwagi twojego męża, aby ułatwić Jubie dyskretne wyjście i odebranie trucizny od kogoś innego.
– Ależ masz wyobraźnię!
– Gdzie jest teraz Juba? Pozwoliłabyś mi z nim pomówić?
– Owszem, gdybym mogła, ale go nie ma. I jego, i Lakona.
– Co się z nimi stało?
– Kiedy zmarł jego niewolnik, Dion był okropnie zdenerwowany. Miotał się, krzyczał i żądał, aby Lucjusz przeprowadził śledztwo i wykrył, który z naszych ludzi usiłował go otruć. Wskazałam na podejrzane zachowanie Juby i Lakona, ale Lucjusz nie chciał słyszeć choćby najmniejszej sugestii, że w grę mogła wchodzić trucizna. Jednak w parę dni potem uznał, że obaj niewolnicy... wyszkoleni kucharze!... będą bardziej użyteczni jako górnicy. Ma udziały w kopalni srebra w Picenum. No, i niewolnicy zniknęli z domu i z myśli. – Uniosła figurkę Attisa i pogłaskała ją palcem. – Ale najdziwniejsze było to, że kiedy Lucjusz ogłosił swój zamiar posłania Juby i Lakona do Picenum, obaj nagle zaproponowali, że się wykupią. Jakimś cudem potrafili uzbierać z tych paru miedziaków, które Lucjusz dawał im w Saturnalia, tyle srebra, ile byli warci.
– Czy to było możliwe?
– Absolutnie nie. Lucjusz oskarżył ich o podkradanie pieniędzy z domowej szkatuły.
– A mogli to robić?
– Myślisz, że jestem taką gospodynią, którą niewolnicy mogliby okradać? – Rzuciła mi spojrzenie zdolne zmusić niewolnika do nagłego zabrudzenia bielizny. – Takie jednak wytłumaczenie przyjął Lucjusz i odtąd nic by go od niego nie odwiodło. Zabrał im srebro, posłał na wczesną śmierć w kopalni i na tym sprawa się zakończyła.
– A według ciebie skąd mogli je mieć?
– Nie udawaj niewiniątka. Oczywiście, że ktoś ich przekupił, by otruli Diona. Prawdopodobnie otrzymali tylko część zapłaty, bo w końcu nie wykonali zadania. Gdybym była panem tego domu, kazałabym ich torturować dopóty, dopóki prawda nie wyszłaby na jaw. Ale niewolnicy należą do Lucjusza.
– Ci dwaj znają prawdę.
– Ci dwaj coś wiedzą, ale są teraz daleko od Rzymu.
– I nie mogą być przesłuchiwani bez zgody właściciela.
– Której Lucjusz nigdy nie udzieli.
– Kto im dał srebro? – mruknąłem pod nosem. – Jak by się tego dowiedzieć?
– To już twoje zadanie – odparła, podchodząc do stolika i odstawiając figurkę na miejsce.
Zbliżyłem się do niej i przyjrzałem małym rzeźbom.
– Po co ci tyle takich samych figurek?
– Na święto Wielkiej Matki, ma się rozumieć. To podobizny Attisa, jej partnera. Daje się je w prezencie.
– Nigdy nie słyszałem o tym zwyczaju.
– Wymieniamy je między sobą.
– Kto?
– To ciebie nie dotyczy.
Sięgnąłem po jedną z figurek, ale złapała mnie za nadgarstek zadziwiająco silnym chwytem.
– To ciebie nie dotyczy, powiedziałam. – Po chwili puściła mnie i klasnęła w dłonie. Nadbiegła służąca. – A teraz lepiej już sobie idź. Niewolnica cię odprowadzi.
Rozdział XIII
Udając się następnie do domu Tytusa Koponiusza, gdzie zginął Dion, musiałem przejść z powrotem tę samą trasę. Przechodząc obok kamienicy Klodiusza, zauważyłem, że ogłoszenie o sprzedaży jest nietknięte, natomiast obsceniczny rysunek został pokryty farbą. Ludzi Klodiusza można oskarżać o wiele rzeczy, ale nie o bezczynność...
Tytus Koponiusz przyjął mnie od razu i wkrótce siedzieliśmy w jego gabinecie z kubkami wina. Jak gabinet Lucjusza Lukcejusza był omszałym hołdem dla zdobywców Kartaginy, tak pokój, do którego mnie wprowadzono, stanowił pokłon przed ponadczasowym triumfem kultury greckiej. Na półkach stały czerwone kyliksy z czarnymi wzorami, zbyt wiekowe i cenne, by z nich pić. Pod ścianami na cokołach ustawione były posążki herosów i popiersia wielkich myślicieli. Przegródki sporej biblioteczki wypełniały skórzane pokrowce, oznaczone kolorowymi przywieszkami z imionami dawnych greckich poetów i historyków. Sam pokój był idealnie urządzony, z greckimi krzesłami o wysokich oparciach i dywanem z geometrycznym deseniem, a wszystko w harmonijnej proporcji z wielkością pomieszczenia.
Koponiusz był wysokim mężczyzną o długiej, kanciastej twarzy z ładnie ukształtowanym nosem. Nawet siedząc, roztaczał władczą aurę. Włosy miał krótko przystrzyżone i mocno kędzierzawe, czarne na czubku głowy, ale siwe na skroniach. Jego strój i postawa były równie eleganckie jak jego gabinet.
– Przypuszczam, że przychodzisz w sprawie Diona – zaczął.
– Skąd takie przypuszczenie?
– Daj spokój, Gordianusie. Wiele o tobie słyszałem. Wiem też, że syn Bestii wniósł oskarżenie przeciwko Markowi Celiuszowi, zarzucając mu próbę otrucia Diona... między innymi. Nie trzeba być filozofem, aby wydedukować, dlaczego odwiedzasz dom, w którym Dion zginął. Nie wiem tylko, kto cię przysłał, oskarżyciel czy obwiniony.
– Żaden z nich.
– A to już zagadka.
– Nie dla wszystkich... – odparłem, myśląc o żonie Lukcejusza. – Czy to ważne, z czyjego polecenia przychodzę, dopóki szukam prawdy?
– Większość ludzi kieruje się jakimiś ukrytymi motywami, nawet gdy chcą dojść prawdy. Zemsta, rehabilitacja, władza...
– Sprawiedliwość. Dla Diona.
Koponiusz odstawił kubek i splótł ręce na kolanach.
– Któregoś dnia, kiedy obaj będziemy mieli więcej czasu, powinniśmy podyskutować o tym pojęciu i zobaczyć, czy dojdziemy do jakiejś akceptowalnej przez nas obu definicji sprawiedliwości. Na razie przyjmuję, że szukasz prawdy, by zidentyfikować zabójcę Diona. Dostatecznie prostolinijny zamiar, ale nie sądzę, abym mógł ci pomóc.
– Dlaczego?
– Nie mogę ci powiedzieć tego, czego nie wiem.
– Być może wiesz więcej, niż ci się wydaje.
– Zagadka, Gordianusie?
– Życie jest nimi wypełnione.
Koponiusz patrzył na mnie kocim spojrzeniem.
– Jak rozumiem, zarzuty stawiane Celiuszowi dotyczą ataków na poselstwo egipskie w drodze do Rzymu i domniemanej próby otrucia Diona w domu Lukcejusza. To, co się zdarzyło w moim domu, nie jest nawet wymienione w formalnym akcie oskarżenia.
– Technicznie rzecz biorąc, jest. Ale oskarżyciel zamierza się skupić na niedoszłym otruciu, faktyczne morderstwo zaś posłuży tylko za szczegół uzupełniający.
– A zatem przychodzisz z ramienia oskarżyciela. – Koponiusz obdarzył mnie niewyraźnym uśmiechem. – Nie zrozum mnie źle. Nie przeszkadza mi, że przychodzisz do mnie z pytaniami. Już przez to przeszedłem, kiedy sądzono Azycjusza. Podzieliłem się wszystkim, co wiem, z obiema stronami i w końcu żadnej nie pomogłem. Z prostego powodu: zabójcy nie pozostawili po sobie żadnych śladów, które by ich zdradziły. Azycjusza oskarżono na podstawie pogłosek, nie dowodów. Tak, „wszyscy wiedzą”, że był w jakiś sposób w to zamieszany, podobnie jak „wszyscy wiedzą”, że musi za tym stać król Ptolemeusz, ale nie znalazł się na to żaden dowód i ty też go w tym domu nie znajdziesz.
– Mimo to chciałbym się dowiedzieć, co tu zaszło.
Koponiusz napił się wina i znów wbił we mnie koci wzrok.
– Diona poznałem w Aleksandrii – powiedział w końcu. – Kilka lat temu spędziłem tam wraz z bratem trochę czasu. Gajusz, zawsze myślący praktycznie, interesował się mechanizmami finansowymi rządzącymi rynkiem zboża. Mnie przyciągnęły raczej schody biblioteki przy świątyni Serapisa, gdzie filozofowie rozprawiali o tych właśnie kwestiach, które nas dzisiaj interesują: o prawdzie, sprawiedliwości i zagadkach. Tak poznałem Diona.
– I ja go tak poznałem.
Koponiusz uniósł brwi.
– Znałeś Diona już wcześniej?
– Byłem z nim krótko i dawno temu, za młodzieńczych lat. Pobierałem u niego nauki zupełnie nieformalnie.
Mój rozmówca zrozumiał od razu.
– Ach, byłeś jednym z tych młodzieńców zbyt biednych na kształcenie, którzy przesiadują tam na schodach w nadziei, że wpadną któremuś z filozofów w oko. Żebracy wiedzy, jak ich nazywał Dion.
– Coś w tym rodzaju.
– Takie żebranie nie przynosi ujmy. Im trudniej przychodzi zdobywać wykształcenie, tym większy honor wiąże się z jego osiągnięciem. Moje stosunki z Dionem były bardziej oficjalne. Kiedy go poznałem, należał do najwyższych kręgów Akademii i rzadko pojawiał się pod biblioteką. Spotkałem go tam najzupełniej przypadkowo. Zaprosiłem go parę razy na ucztę w domu, który wynajmowaliśmy z Gajuszem. Dion znał na pamięć wszystkich greckich myślicieli. Całymi godzinami mógł wieść dysputy o zasadach percepcji i racjonalnego myślenia. Gajusz ziewał i szedł wcześnie spać, ale ja mogłem go słuchać do rana.
– Twój brat nie interesuje się filozofią?
– Nieszczególnie. – Koponiusz uśmiechnął się. – Ale umiał znaleźć z Dionem wspólne zainteresowania. To ja zostawałem sam, kiedy oni wybierali się szukać przygód w dzielnicy Rakotis – dodał, unosząc znacząco brwi.
– Dion nigdy nie wydawał mi się żądny przygód.
– A więc nie znałeś go tak jak ja, a zwłaszcza jak Gajusz.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Dion był od nas znacznie starszy, ale zachował swój apetyt. Dość łapczywy, mógłbym dodać. Delektował się wtajemniczaniem Gajusza w, jak to nazywał, sekrety Aleksandrii.
– Zrywanie owoców, zanim dojrzeją – mruknąłem pod nosem.
– Co takiego?
– Coś, co ktoś inny powiedział o Dionie.
– Dojrzałość jest kwestią smaku. Rzekłbym, że w przypadku Diona chodziło raczej o obtłukiwanie owoców.
– Nie rozumiem.
Znów spoczęło na mnie kocie spojrzenie.
– Są tacy, którzy mówią, że szczególne upodobania Diona były skazą na jego charakterze, oznaką jakiejś nierównowagi humorów. Ja sam nigdy nie byłem niewolnikiem ciała; moje życie obraca się wokół umysłu, co uważam za ideał. Przy moim temperamencie często mnie kusi, by wypowiadać sądy o słabościach innych ludzi, ale przyjaciołom jestem skłonny je darować. Musimy pamiętać, że choć płynęła w nim grecka krew, z ducha Dion był Egipcjaninem. Ci ludzie są bardziej przyziemni od nas, w wielu aspektach bardziej prymitywni. Pozwalają sobie na rzeczy, które my uważamy za niedopuszczalne. Z jednej strony Dion był wzorem logiki i racjonalizmu; z drugiej potrafił się wprowadzić w stan ekstazy przekraczającej ramy rozumu. Jeśli jego przyjemności czasem wiązały się z aktami, które ty czy ja moglibyśmy uznać za okrutne lub przesadne...
– Nie rozumiem – powtórzyłem.
Koponiusz wzruszył ramionami.
– Jakie to dziś ma znaczenie? On nie żyje. Jego spuścizną są jego nauki, wraz z wysiłkami na rzecz swych rodaków. O niewielu ludziach można powiedzieć, że za życia byli równie wspaniali jak na pomniku. – Wstał z krzesła i zaczął z wolna krążyć po gabinecie, przesuwając dłonią po marmurowych popiersiach. – Ale przyszedłeś tu rozmawiać o jego śmierci, nie o życiu. Czego chcesz się dowiedzieć, Gordianusie?
– Znam już nagie fakty... to, co wszyscy wiedzą, jak mówisz. Ale najświeższa jest woda u samego źródła. Chciałbym usłyszeć wszystko, co ty lub ktokolwiek inny z domowników może mi powiedzieć o wydarzeniach owej nocy.
– Niech pomyślę... – Zatrzymał się przed popiersiem Aleksandra. – Byłem tu, w gabinecie, gdy Dion przyszedł tamtego wieczoru. Właśnie skończyłem kolację i przyszedłem tu, by trochę poczytać. Usłyszałem, jak dwie z moich niewolnic chichoczą na korytarzu. Zawołałem je i spytałem, co je tak śmieszy. Powiedziały, że mój gość wrócił do domu przebrany za kobietę!
– Czy nie nosił tego przebrania już wcześniej?
– Na to wygląda. Wymykał się i wracał bez mojej wiedzy, zawsze w towarzystwie niskiego galla, który go nieustannie odwiedzał. Dion zachowywał się u mnie bardzo tajemniczo. Przesiadywał sam w pokoju i zamykał się na klucz. Nie zasiadał ze mną nawet do posiłków. Kiedy poprosił mnie o gościnę, myślałem, że podyskutujemy sobie kulturalnie, jak w Aleksandrii, że będziemy razem spożywali posiłki i rozmawiali o polityce lub filozofii. Byłem raczej rozczarowany jego rezerwą, a nawet nieco poirytowany.
– Dion był przerażony.
– Tak, zdawałem sobie z tego sprawę. Dlatego też usuwałem mu się z drogi. Jeśli życzył sobie kryć się w swoim pokoju przez cały dzień albo wymykać się niepostrzeżenie i wracać, nie informując mnie o tym, ja nic na to nie mówiłem. Żałuję teraz, że czyniłem jakichś kroków, choć nie jestem pewien, co mógłbym zrobić.
– Na Diona polowali zabójcy. Musiałeś wiedzieć, że grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo.
– Oczywiście. Dlatego trzymałem wartownika u wejścia. Mimo to nie wyobrażałem sobie, że ktoś naprawdę może się wedrzeć do mojego domu i popełnić taką zbrodnię. To nie do pomyślenia.
– Możesz mi pokazać, gdzie się wydarzyło to „nie do pomyślenia”?
Koponiusz poprowadził mnie długim korytarzem na tyły domu.
– Wartownik stał w westybulu przy drzwiach frontowych. Kiedy zabójcy włamali się do pokoju Diona, nie słyszał ich. Ja sam spałem w pokoju obok i też nic nie słyszałem.
– Czy Dion krzyknął?
– Jeśli nawet, to nikt tego nie słyszał.
– A ty mógłbyś go słyszeć?
– Spałem, ale myślę, że krzyk by mnie obudził. Ściany nie są takie grube. W inne noce dochodziły do mnie... no, nieważne.
– Chciałeś coś powiedzieć?
– To ten pokój. – Koponiusz pchnął drzwi i gestem zaprosił mnie, bym wszedł.
Było to niewielkie, skąpo umeblowane pomieszczenie: stały w nim tylko łóżko, krzesło i dwa małe stoliki. Podłogę przykrywał dywan, a w ścianę wmurowane były haki do wieszania lamp i ubrań.
– Jak oni się tu dostali? – spytałem.
– Przez to okno przy łóżku. Okiennice były zamknięte na zasuwę, tego jestem pewien. Dion na pewno tego dopilnował, choćby dla ochrony przed chłodem. Zasuwa jest już naprawiona, ale widać jeszcze, gdzie pękło drewno, kiedy ją wyłamano.
– Czy stara zasuwa też była z brązu?
– To ta sama. Kowal ją wyprostował i zamontował w nowym miejscu.
– Wygląda na mocną. Wyłamywanie jej z zewnątrz musiało narobić hałasu.
– Pewnie tak.
– Dużego hałasu.
– No, nie mógł być aż tak duży...
– Może za mały, by obudzić cię w sąsiedniej sypialni, a nawet, by dosłyszał coś wartownik w westybulu. Na pewno jednak musiałby go słyszeć Dion, jeśli leżał na tym łóżku.
– Masz rację. Ale, jak powiedziałem, nikt nie słyszał jego krzyku. Dion miał widać mocny sen. A może w końcu zasuwa puściła bez wielkiego hałasu.
– Możemy się tak sprzeczać bez końca – rzekłem. – A może zrobimy doświadczenie?
– Chcesz powiedzieć...
– Jeśli pozwolisz.
– Proszę bardzo. – Koponiusz wzruszył ramionami.
Otworzyłem okno i wyszedłem przez nie na zewnątrz. Znalazłem się na otoczonym murem dziedzińcu. Koponiusz zamknął za mną okiennice na zasuwę. Pchnąłem je, wypróbowując ich wytrzymałość. Stwierdziłem, że wyłamanie ich będzie wymagało dużej siły. Rozejrzałem się wokoło i spostrzegłem leżący nieopodal kamień. Ścisnąłem go w pięści i uderzyłem. Z trzaskiem pękającego drewna okiennice rozwarły się na oścież, a wyrwana metalowa zasuwa pofrunęła przez pokój, lądując na dywanie. Wlazłem z powrotem do środka.
– Powiedz mi, Koponiuszu, czy poprzednio zasuwa też leżała tak daleko od okna?
– Tak. Wiem na pewno, bo kiedy tu wszedłem, nadepnąłem na nią i skaleczyłem się w palec.
– Możemy zatem przyjąć, że okiennice wyłamano co najmniej z taką samą siłą, co musiało wywołać taki sam hałas. Powiedziałbym, że był dość głośny, by obudzić każdego, kto by spał w tym pokoju.
– Taak... – Koponiusz postukiwał w zamyśleniu palcem po ustach.
– A Dion nie krzyknął.
– Może, wyrwany z głębokiego snu, nie zdążył się zorientować. A może zdążył, ale sparaliżował go strach.
– Może. Czy miał podcięte gardło?
– Nie. Wszystkie rany były w klatce piersiowej.
– Ile?
– Nie jestem pewien. Sporo.
– Musiało wypłynąć zatem dużo krwi.
– Trochę krwi było, owszem.
– Przerażony, walczący o życie człowiek, kłuty wielekroć sztyletem... pokój powinien być zalany krwią.
Koponiusz zmarszczył brwi.
– Kiedy tu weszliśmy, było bardzo ciemno. Niewolnicy trzymali lampy, wszędzie tańczyły cienie. Pamiętam widok krwi, ale nie wiem, ile jej było. Czy to ważne?
– Pewnie nie. Nie masz przypadkiem nocnej tuniki Diona albo poduszek, na których spał?
– Oczywiście, że nie. Wszystko zostało spalone.
Rozejrzałem się po pokoju, wyobrażając sobie Diona leżącego na łóżku, milczącego, skamieniałego ze strachu, podczas gdy zabójca dźga go raz po raz sztyletem w pierś. Ten obraz jakoś nie wydawał mi się prawdopodobny.
– W końcu twój wartownik coś usłyszał i przyszedł sprawdzić, co się dzieje.
– Tak.
– Pozwolisz mi z nim porozmawiać?
– Naturalnie.
Koponiusz wezwał niewolnika, młodego i silnego Greka imieniem Filo. Poprosiłem go, by dokładnie opisał, co słyszał tamtej nocy.
– Usłyszałem hałas z tego pokoju.
– Jakiego rodzaju?
– Jakby łupnięcie.
– Nie krzyk albo jęk?
– Nie.
– Trzask łamanego drewna, brzęk metalowej zasuwy?
– Nie. Raczej, jakby coś się przewróciło na podłogę.
– Kiedy weszliśmy do pokoju, wszystko było w nieładzie – wtrącił Koponiusz. – Poprzewracane stoły i krzesło, porozrzucane pergaminy, które Dion trzymał przy łóżku.
– Kiedy usłyszałeś to łupnięcie, jak szybko się tu znalazłeś? – zwróciłem się do Filona.
– Od razu. Słyszałem inne hałasy, kiedy biegłem w tę stronę.
– Skąd wiedziałeś, że dobiegają właśnie stąd?
– W miarę jak się zbliżałem, słyszałem je coraz wyraźniej. Dobiegały z tego pokoju.
– Spróbowałeś więc otworzyć drzwi.
Niewolnik zawahał się.
– Nie od razu.
– Byłeś wystraszony?
– Nie...
– Nie? Ja bym się bał. Trzeba odwagi, by otworzyć drzwi, zza których dochodzą takie dziwne odgłosy, zwłaszcza w środku nocy.
– Nie bałem się. Byłem podekscytowany, serce mi waliło, ale to nie był strach.
– Dlaczego więc tam nie wszedłeś, Filonie?
– Zawołałem Diona przez drzwi.
– Odpowiedział?
– Nie. Znowu usłyszałem uderzenie.
– I wtedy otworzyłeś drzwi?
– Nie od razu...
– Na co więc czekałeś?
– Aż skończą! – Filo podniósł głos, poirytowany.
– Aż skończą go mordować?
– Oczywiście, że nie! Aż Dion skończy, co zaczął. – Niewolnik zrobił minę i odwrócił wzrok. – Pan wie, o czym mówię.
Popatrzyłem na Koponiusza, który zacisnął usta, ale wyjaśnił:
– Filo chce przez to powiedzieć, że takie odgłosy mogły oznaczać coś innego niż... niebezpieczeństwo.
– W każdym razie nie dla Diona – mruknął niewolnik.
– Wystarczy, Filonie! – rzucił ostro Koponiusz. – Wracaj do swoich zajęć.
Niewolnik odszedł, a ja zwróciłem się do jego pana:
– Te hałasy...
Westchnął ciężko.
– Krótko potem, jak Dion u mnie zamieszkał... jak by to powiedzieć... wziął sobie kogoś z mojej służby do własnego użytku.
Skinąłem głową.
– Ostatni jego niewolnik zginął od trucizny.
– Nie o to chodzi. Był wytrącony z równowagi, roztrzęsiony. Jeśli ktokolwiek kiedykolwiek potrzebował czegoś, by odwrócić uwagę od problemów, to właśnie on. Jedna z młodych niewolnic wpadła mu w oko. Postanowił ją wykorzystać... dla swej przyjemności. Robił to prawie każdej nocy.
– Za twoim przyzwoleniem?
– Właściwie to nawet mnie nie zapytał. To było z jego strony wielce nieodpowiednie, brać sobie samemu, na co miał ochotę, ale w tych okolicznościach zdecydowałem się przymknąć oko. Byłbym samolubnym gospodarzem, odmawiając gościowi korzystania z niewolnicy, zwłaszcza że sam nie miałem wobec niej takich zamiarów.
– Rozumiem. W takim razie Filo mógł pomyśleć, że słyszy, jak Dion ją... wykorzystuje.
– Właśnie.
– Te uderzenia i „łupnięcia”... musiałeś i ty je słyszeć.
– W końcu się obudziłem. Z początku pomyślałem to samo, zamknąłem oczy i usiłowałem zasnąć.
– Czy Dion zawsze robił tyle hałasu?
– Nie zawsze.
– Cóż on, u licha, robił tej dziewczynie?
– To chyba nie twój interes, Gordianusie. I tak już wykazałem się niedyskrecją, oby cień Diona mi wybaczył. To przesłuchanie zaczyna mnie męczyć.
– Ale w końcu Filo uznał, że coś jest bardzo nie w porządku? – zmieniłem temat.
– Tak. Kiedy hałasy ustały, zrobiło się za cicho. Zawołał Diona, potem znowu, coraz głośniej. Ja go słyszałem, więc i Dion powinien. W końcu zaczął łomotać do drzwi, które oczywiście były zamknięte. Wtedy wstałem i kazałem Filonowi zawołać kilku innych niewolników. Przyniesiono pochodnie i razem wyłamaliśmy drzwi. Zobaczyliśmy otwarte okno, wielki bałagan... i martwego Diona na łóżku.
– A niewolnica?
– W ogóle jej tam nie było. Spała w pomieszczeniu służby.
Podszedłem do okna i wyjrzałem na zewnątrz.
– Jak zabójcy mogli się dostać na dziedziniec? Mur jest wysoki.
– Musieli jakoś się po nim wspiąć. Nie mogli wejść od frontu, bo tam był Filo, a boczne ściany stykają się z innymi domami. Za murem z tyłu biegnie wąska alejka, na którą wychodzi furtka, ale jest zamknięta. Musieli przejść z alejki przez mur.
Pokiwałem głową.
– Mur jest naprawdę wysoki. Za wysoki, by ktoś mógł się nań wdrapać bez pomocy.
Koponiusz uniósł brwi.
– Czy i to chcesz sprawdzić doświadczalnie?
– Nie. Myślę, że możemy przyjąć, iż zabójców było co najmniej dwóch i wzajemnie sobie pomogli. Czy twoi sąsiedzi widzieli cokolwiek?
– Żaden z sąsiadów nie ma widoku na mój dziedziniec. Alejka praktycznie nie jest używana. Wątpię, by ktokolwiek mógł coś zauważyć, jeśli nie stał na dachu, a to wydaje mi się wątpliwe w zimną styczniową noc. Poza tym, gdyby ktoś coś spostrzegł, na pewno by mi o tym doniósł. Jestem w dobrych stosunkach ze swymi sąsiadami. Wszystkich porządnie zdenerwowało to zabójstwo.
Przeszedłem się po pokoju, bezwiednie stukając palcami w wieszaki na ścianie.
– Czyli niewolnicy nie było u Diona?
– Już ci mówiłem, spała u siebie.
– Mogę z nią pogadać?
Potrząsnął głową.
– Nie da rady.
– Dlaczego?
– Sprzedałem ją handlarzowi tu, w mieście.
– Coś z nią było nie tak?
Koponiusz zawahał się.
– Po tym, co Dion z nią wyprawiał, nie nadawała się już do służby w moim domu.
– Nie chcesz chyba powiedzieć, że ją okaleczył?
– Oczywiście, że nie. Och, kilka siniaków i znaków, ale nic takiego, co z czasem by nie zniknęło. Może blizna czy dwie, ale nie byłoby ich widać, dopóki byłaby ubrana. Niemniej była już towarem niepełnowartościowym. Nie mogłem już jej trzymać w domu; znacznie lepiej było podać ją dalej. Jestem pewien, że jakiś nowy pan będzie miał z niej pożytek. Może dzięki przeszkoleniu u Diona nawet nabrała wartości... – Wzruszył ramionami. – Nigdy nie zamierzałem zrobić z niej dziewczyny do przyjemności, ale widać tak już chciały parki.
– Albo Dion. – Stwierdziłem nagle, że zaschło mi w gardle.
– Uważam ten temat za niesmaczny – rzekł Koponiusz. – Doprawdy, cała ta konwersacja zaczyna mnie irytować. Myślę, że już się dowiedziałeś więcej, niż ci potrzeba.
– Więcej w każdym razie, niż się spodziewałem.
– W takim razie może powinieneś już sobie pójść. Zawołam niewolnika, żeby cię odprowadził.
Klasnął w dłonie. Niewolnikiem, który przybiegł na wezwanie, był Filo. Koponiusz nie zwrócił na to uwagi. Odprawiwszy mnie, wpadł w ponury nastrój. Nie pożegnał się nawet ze mną, tylko podszedł do okna i zapatrzył się na rozsłoneczniony dziedziniec, przekładając w palcach wyłamaną zasuwę.
W westybulu położyłem rękę na ramieniu Filona i odciągnąłem go na stronę.
– Ta niewolnica, o której mówiliśmy... Jak miała na imię?
– Zotika. Ale już jej tu nie ma.
– Wiem. Twój pan ją sprzedał. Nie wiesz przypadkiem, któremu handlarzowi?
Niewolnik zawahał się, mierząc mnie wzrokiem. Zerknął w czeluść korytarza i zagryzł wargę, ale odpowiedział:
– Pan sprzedał ją człowiekowi z ulicy Płatnerzy. Nie wiem, jak się nazywa.
Skinąłem głową.
– Niech się upewnię: kiedy włamałeś się do jego pokoju i znalazłeś go nieżywego, Dion był sam. Zotiki u niego nie było.
– Tak jest.
– A wcześniej tej nocy?
Popatrzył na mnie, potem za siebie.
– Och, dobrze, dlaczego nie miałbym powiedzieć? I tak jej już nie ma, biedactwa. Tak, Zotika była wcześniej u Diona. Wrócił do domu ubrany w ten idiotyczny strój, w stolę... możesz w to uwierzyć? Był w podłym nastroju, gorszym niż zazwyczaj. Strzelił palcami na Zotikę i kazał jej przyjść i zająć się nim. Żeby mu pomóc zmyć makijaż, zaśmiała się jedna ze służebnych. Nie, po prostu, żeby mu pomóc, wtrąciła inna. Zawsze źle traktowały Zotikę, bo była najmłodsza i najładniejsza, ale myślę, że były też zadowolone, że Dion wybrał ją, a nie którąś z nich.
– Więc Dion poszedł do siebie, zabierając ją ze sobą?
– Tak, ale później musiał ją odprawić.
– Skąd wiesz?
– Wszyscy już się pokładli spać. Ja trzymałem straż przy drzwiach. Usłyszałem coś w korytarzu i poszedłem zobaczyć. To Zotika wracała z jego pokoju. Była naga, ściskała przed sobą tunikę i zakrywała twarz dłońmi. Płakała.
– Ściskała tunikę? Dlaczego jej nie nałożyła?
– A jak myślisz? Pewnie stary ją z niej zerwał i podarł za bardzo, by nadawała się do włożenia. Zapytałem ją, co się stało, ale tylko potrząsnęła głową i pobiegła do siebie. Domyśliłem się, że skończył z nią wcześniej i był brutalniejszy niż zwykle.
– Ile czasu upłynęło, zanim usłyszałeś ów hałas, kiedy weszli zabójcy?
– Och, sporo. Nie wiem.
– Ale kiedy to usłyszałeś i poszedłeś sprawdzić, mówiłeś, że wydawało ci się, że mogą to być odgłosy wydawane przez Diona i Zotikę.
Wzruszył ramionami.
– Pomyślałem, że mogła do niego wrócić. Ale nie wróciła. Kiedy wyłamywaliśmy te drzwi, Zotika była z innymi niewolnicami. Co do tego nie ma wątpliwości. Obudziła kilka z nich swoim szlochaniem, kiedy wracała, i nie mogła przestać, choć one, złe, groziły, że ją pobiją. Kiedy Diona zasztyletowano, ona była z innymi.
– Jednak bardzo chciałbym z nią pomówić. Powiedz mi, kiedy weszliście do pokoju, co właściwie zobaczyłeś?
Filo zastanowił się chwilę.
– Poprzewracane meble, otwarte okiennice. Dion leżał na łóżku, nieżywy.
– Skąd wiedziałeś, że nie żyje?
– Ta jego twarz! – Filo zbladł na to wspomnienie. – Usta i oczy szeroko otwarte, a w nich wyraz takiej zgrozy, jakby zobaczył nad sobą samego Cerbera.
– Wyraz takiej zgrozy na twarzy, a mimo to nie słyszałeś, by krzyczał?
– Ani razu.
– Skoro jednak odczuwał taką zgrozę, musiał wiedzieć, że jest atakowany, musiał czuć uderzenia. Czemu więc nie krzyczał?
– Nie wiem. W każdym razie nic nie było słychać.
– Widziałeś jego rany?
– Bardzo wyraźnie. Pomagałem go później rozebrać, kiedy przyszli po niego ludzie z nekropolis.
– Ile ich było?
– Sześć czy siedem. Może więcej. Wszystkie w piersi, blisko siebie.
– Jak blisko?
Przyłożył dłoń do dłoni.
– Mógłbym wszystkie rany zakryć dwiema rękami.
– Ale przecież on musiał się rzucać, szamotać! Przerażony człowiek wyrwany ze snu, ogarnięty zgrozą. Otrzymuje pierwszy cios i krzyczy. Zwija się i przewraca, aby uniknąć kolejnego.
– Może przytrzymano go i zatkano usta?
– Ilu potrzeba by do tego mężczyzn?
– Pokój był zdemolowany. Może była ich tam cała banda?
– Może. Pewnie wszędzie pełno było krwi, na ścianach, na dywanie?
Filo zmarszczył czoło.
– Nie bardzo.
– A jego tunika? Musiała być nią przesiąknięta.
– Wokół ran?
– Tak.
– Ale nie...
– Filo! Myślałem, że odprowadzasz Gordianusa do drzwi!
W końcu korytarza pokazał się Koponiusz, stając z założonymi rękami.
– Tak, panie!
– Było coś, o co go zapomniałem zapytać – wyjaśniłem. – Taki drobny szczegół...
– Żegnaj, Gordianusie.
Odetchnąłem głęboko.
– Żegnaj, Tytusie Koponiuszu.
Belbo czekał na mnie na zewnątrz, przysiadłszy w nasłonecznionym miejscu. Ruszyliśmy w milczeniu uliczkami Palatynu, wdychając wonie przygotowywanych właśnie południowych posiłków, słuchając dobiegających echem odgłosów z Forum. Szedłem przed siebie bez celu, byle do przodu. Musiałem pomyśleć. Zaczynałem odkrywać Diona od strony, której istnienia nawet się nie domyślałem. Nie dawało mi to spokoju. Zaczynałem też powoli składać w całość sekwencję wydarzeń z jego ostatnich dni i godzin życia. Ponury dramat jego śmierci zdawał się nie przedstawiać zagadek poza jedną: kto się włamał do jego pokoju tamtej fatalnej nocy. Miałem jednak nieodparte wrażenie, że coś tu bardzo, bardzo nie gra.
Rozdział XIV
– Ta dziewczyna jest ważna. Nie jestem pewien dlaczego, ale nie mogę przestać o tym myśleć.
– Jaka dziewczyna? – spytał Eko.
– Niewolnica Zotika. Ta, którą Dion...
– Ważna? Ale w jaki sposób? Gdyby była w pokoju, kiedy wpadli tam mordercy, byłaby świadkiem, choć wątpię, czy w takim razie zostawiliby ją przy życiu. Chyba że była wtajemniczona w ich plany, ale wtedy nie musieliby wyłamywać okiennic... ona by ich wpuściła. Oni jednak pewnie i tak by ją zabili, żeby ich nie zdradziła. Ale to wszystko odbiega od znanych faktów, które mówią, że była gdzie indziej w chwili śmierci Diona.
– A jednak...
Zmęczony spacerowaniem i rozmyślaniem wróciłem w końcu do domu, by coś przekąsić, i zastałem u nas Ekona z rodziną. Podczas gdy kobiety i dzieci przeniosły się do ogrodu, my z Ekonem usiedliśmy w niewielkim atrium tuż za westybulem, grzejąc się w wąskim słupie ciepłego słonecznego światła. Opowiedziałem mu wszystko, czego się dowiedziałem podczas wizyt u Lukcejusza i Koponiusza.
– Bardzo niedobrze, że w sprawę wdał się Cycero – osądził Eko. Potrząsnął głową w zadziwieniu. – Możesz to sobie wyobrazić? Cycero broni Celiusza, mimo że ich stosunki ostatnio zdecydowanie się oziębiły?
– Stawka jest wysoka – zauważyłem. – Zarzuty są poważne. Tak poważne, że nawet taki zuchwalec jak Celiusz zmyka do swego dawnego nauczyciela. Jestem pewien, że Cycero wymógł na nim obietnicę, że odtąd będzie grzecznym chłopczykiem i zawsze będzie popierał status quo. To musiała być dla Cycerona wielka satysfakcja: zbłąkana owieczka wróciła do stadka.
– I teraz, pod warunkiem że wielkiemu adwokatowi uda się go wybronić, Celiusz znowu będzie miał okazję zdradzić swego starego mentora – rzekł z przekąsem Eko.
– Jasne! – Roześmiałem się. – Myślę, że ci dwaj są siebie warci co do sesterca.
– No, ale w sumie to kiepsko, że obrońcą będzie Cycero. Nawet jeśli znajdziesz przekonujące dowody przeciwko Celiuszowi...
– To Cycero i tak puści je z dymem, prowadząc sędziów jakąś kompletnie nieistotną, ale krętą prawniczą ścieżką do uniewinnienia Celiusza – dokończyłem za niego. – Tak, to samo przyszło mi do głowy. Obaj już pracowaliśmy dla Marka Tulliusza i wiemy, jaką ma siłę perswazji, a jednocześnie nie ma żadnych skrupułów. Gra przeciw niemu nie jest wcale zabawna.
Eko przymknął oczy i oparł się o filar, wystawiając twarz ku słońcu.
– Ale naprawdę zła wiadomość to odesłanie niewolników z kuchni Lukcejusza do kopalni w Picenum – powiedział. – Jeśli jego żona ma rację, ci dwaj znajdują się w samym środku afery. Skoro zostali przekupieni, by otruć Diona, muszą mieć jakieś pojęcie, kto za to płacił, choćby najskromniejszą poszlakę. Są ogniwem w łańcuchu i dotarcie do nich powinno być twoim następnym ruchem. Ale cóż, oni są w Picenum, a poza tym nie sądzę, aby Lukcejusz pozwolił im zeznawać, choćby mieli coś istotnego do powiedzenia.
– Tak, to denerwujące. Ale może ktoś mógłby się wybrać w tamte strony i spróbować do nich dotrzeć. Nawet jeśli nie będą mogli zeznawać, niewykluczone, że doprowadzą nas do kogoś, kto będzie mógł.
Eko otworzył jedno oko i spojrzał na mnie z ukosa.
– Nie mam akurat żadnych pilnych spraw przez następne kilka dni... I zawsze to miło wyrwać się na chwilę z Rzymu. Powiedz tylko słowo, tato...
Uśmiechnąłem się i skinąłem głową.
– Być może. To pewnie logiczne posunięcie. Ale nie mogę przestać myśleć o dziewczynie...
– Dziewczynie?
– O Zotice. Powinienem z nią porozmawiać. Ona może coś wiedzieć.
– Jestem przekonany, że ona wie całkiem sporo, tato, ale czy jesteś pewien, że chcesz się tego dowiedzieć?
– Co masz na myśli?
Eko popatrzył na mnie bystro, mrużąc oczy przed słonecznym blaskiem.
– Powiedz mi, tato, czy chcesz z nią mówić, aby dowiedzieć się czegoś o morderstwie... o czym pewnie wie tyle co nic... czy też po prostu chcesz zaspokoić swą lubieżną ciekawość i dowiedzieć się szczegółów jej... obcowania z Dionem?
– Ekonie!
– Jeśli ci powie, że Dion wcale nie traktował jej tak okrutnie, jak ci to przedstawiano, ulżyłoby ci, prawda?
– Tak – westchnąłem.
– A jeśli okaże się, że wprost przeciwnie? Jeśli to, co Dion jej robił, było istotnie tak odrażające, jak się obawiasz, albo jeszcze gorsze? Wiem, co czułeś w stosunku do Diona, tato... jak zginął, jak prosił cię o pomoc. Ale wiem też, jak oceniasz tych, którzy w taki sposób traktują niewolników.
– Koponiusz mógł oczerniać Diona bezpodstawnie.
– Nie wygląda na to. Z twojej opowieści wynika, że Koponiusz bardzo niechętnie mówił o sypialnianych zwyczajach swego gościa i był raczej zakłopotany niż surowy, jak gdyby zarzucał Dionowi nadmierne wiatry albo chrapanie. A co z niewolnikiem Filonem? Powiedział ci to samo.
– Niewolnicy tak samo lubią plotki jak ich panowie. – Potrząsnąłem głową. – Nie chcę, aby moje wspomnienia o Dionie plamiła nie sprawdzona pogłoska.
– Ach, ale gdy Zotika ją potwierdzi.
– Więc uważasz, że chcę odnaleźć tę dziewczynę tylko dlatego, żeby uspokoić się w kwestii charakteru Diona?
– A nie jest tak, tato?
Pod jego współczującym spojrzeniem nagle straciłem pewność siebie.
– Po części masz rację, ale to nie jedyny powód – upierałem się. – Jest jeszcze coś, czego na razie nie mogę określić...
– Kolejne przeczucie zesłane przez Kybele, naprowadzające cię na właściwy trop?
– Mówię poważnie. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że ta Zotika wie coś albo zrobiła coś...
– Albo jej coś zrobiono – mruknął Eko pod nosem.
– Ekonie, mówiłeś, że mogę się do ciebie zwrócić o pomoc. Pomóż mi więc: odszukaj tego handlarza z ulicy Płatnerzy i dowiedz się, co się stało z Zotiką.
– Jesteś tego pewien, tato? Mnie się zdaje, że lepiej spędziłbym czas, próbując się skontaktować z kuchcikami Lukcejusza. A jeśli mam to zrobić, powinienem od razu się do tego zabrać. Podróż do Picenum zajmie mi cały dzień, drugi na powrót, no i na miejscu też mi zejdzie trochę czasu. Skoro do procesu pozostało zaledwie cztery dni...
– Nie. Najpierw dziewczyna. Możesz zacząć już dzisiaj. I tak jest za późno, by wyruszać w tak daleką drogę.
Eko pokręcił głową nad moim uporem.
– Dobrze, tato. Zobaczę, czy uda mi się ją wytropić. Jeżeli jej historia okaże się dostatecznie okropna, może zaoszczędzi mi to drogi do Picenum.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
Eko zaczął coś mówić, ale przerwał mu inny głos.
– Jeśli Dion był takim złym człowiekiem, dlaczego w ogóle starasz się odnaleźć jego zabójcę?
– Diana!
Odwróciłem się i ujrzałem swoją córkę, stojącą w progu.
– Czy mogę z wami posiedzieć, tato? – Podeszła i wzięła mnie za rękę. Jej włosy w słońcu miały delikatnie niebieski połysk. – Mama i Menenia rozmawiają tylko o bliźniakach, a one chcą tylko ciągnąć mnie za włosy i drzeć mi się do ucha... Małe potwory! Wolę być z tobą i z Ekonem.
– Dlaczego to powiedziałaś, Diano?
– Bo one są potworami. Tytania jest harpią, a Tytus cyklopem!
– Nie, chodzi mi o to, co powiedziałaś o Dionie. Nikt nie mówił, że on był złym człowiekiem.
Odpowiedziała mi niewinnym spojrzeniem.
– Myślę, tato, że ktoś tu podsłuchiwał, i to od dłuższego czasu – wysunął teorię Eko.
– Nieprawda, nie podsłuchiwałam!
– To bardzo nieładny zwyczaj, Diano, zwłaszcza wtedy, kiedy omawiam z twoim bratem sprawy zawodowe.
– Ale przecież mówię, że nie podsłuchiwałam! – Cofnęła się o krok, założyła ręce do tyłu i obdarzyła mnie własną wersją spojrzenia Meduzy.
– Diano...
– Poza tym, tato, czy ty i Eko nie zarabiacie na życie podsłuchiwaniem? Nie rozumiem, dlaczego się na mnie za to gniewasz, nawet gdybym to robiła, a nie robiłam!
– Tu chodzi o szacunek dla ojca – wtrącił Eko.
– Za to nikt w tym domu mnie nie szanuje – odparła Diana. – Za każdym razem, kiedy przychodzą do nas potwory, myślicie, że jestem z kamienia. – Odwróciła się i wyszła.
– No, no! – Eko pokręcił głową. – Czy to tak wygląda, gdy ma się w domu trzynastoletnią córkę?
– Tylko poczekaj – westchnąłem.
– Może za mało poświęcasz jej uwagi, tato.
– Być może. Jest coraz trudniejsza.
– Tak samo było z Metonem, pamiętasz?
– Z Metonem zaczęło się później i chodziło o coś innego. Tamto przynajmniej rozumiałem, a zachowania Diany nie rozumiem. Ani trochę. Jest wśród was jedyną z mojej krwi i ciała, ale czasami mam wrażenie, że Bethesda stworzyła ją zupełnie sama.
– Jest bardziej do ciebie podobna, niż ci się wydaje, tato.
– Tak, z pewnością masz rację.
Usiłowałem sobie przypomnieć, o czym rozmawialiśmy, ale złapałem się na tym, że myślę o woni jaśminu, jaka unosiła się w ciepłym powietrzu. Diana ostatnio zaczęła używać tego samego olejku do włosów co Bethesda, podobnie jak czasem nosiła jej biżuterię czy szale. Zamknąłem oczy i wdychałem ów zapach. Mogła go zostawić każda z nich. Diana stawała się coraz bardziej podobna do matki...
Z zamyślenia wyrwało mnie czyjeś chrząknięcie. Otworzyłem oczy.
– O co chodzi, Belbonie?
– Przyszedł gość, panie. To znowu ten mały gallus. Mówi, że musisz natychmiast z nim pójść.
– Pójść z nim? – Obróciłem twarz do słońca i zamknąłem oczy. Nogi mnie bolały od łażenia przez cały poranek, a ciepłe promienie przyprawiały mnie o senność.
– Tak, musisz ze mną iść! – zabrzmiał znajomy głos.
Otworzyłem oczy i ujrzałem, jak Trygonion wślizguje się do atrium, zgrabnie omijając Belbona, który tupnął ze złości nogą. Jego srebrne bransolety błysnęły w słońcu, a czerwono-żółta szata niemal oślepiała. Eko uniósł brwi ze zdziwienia.
– Klodia cię potrzebuje – oznajmił eunuch. – Niezwłocznie, to kwestia życia i śmierci!
– Życia i śmierci? – powtórzyłem sceptycznie.
– I trucizny! – dorzucił poirytowany Trygonion. – Ten potwór chce ją otruć!
– Kto kogo?
– Celiusz! Klodię!
– Trygonionie, o czym ty mówisz?
– Musisz natychmiast tam iść. Lektyka czeka.
Podniosłem się niechętnie z krzesła.
– Mam z tobą iść, tato? – spytał Eko.
– Nie, wolałbym, żebyś zaczął szukać Zotiki.
– Weź z sobą Belbona.
– Nie ma potrzeby zabierać tego wielkiego brutala – wtrącił Trygonion. – Będziesz w lektyce i pod dobrą opiekę.
– Czy mam powiedzieć Bethesdzie, że będziesz w domu na kolację? – spytał Eko, unosząc brwi.
– Podpuszczaj mnie, ile chcesz, synu. I tak cię ze sobą nie wezmę.
Jego gromki śmiech odprowadził mnie aż do westybulu.
Czekająca przed domem lektyka była o wiele wspanialsza, niż się spodziewałem; w końcu byłem dla Klodii tylko zwykłym najemnikiem. Udrapowana była biało-czerwonym jedwabiem, jak namiot nad Tybrem. Drążki wykonano z polerowanego dębu, a niósł ją zespół tragarzy z obnażonymi piersiami i barkami jak woły; co do jednego byli blondynami – zapewne Scytami albo Galami wziętymi w niewolę przez wojska Cezara. Widziałem ich już wcześniej: byli wśród baraszkujących wtedy w rzece młodzieńców. Za lektyką stała eskorta, prawdopodobnie rekrutująca się spomiędzy zbirów Klodiusza. Nie podobał mi się ich wygląd, co znaczy, że nadawali się na straż. Trygonion strzelił palcami i tragarze z wyćwiczoną płynnością opuścili lektykę na ziemię. Niewolnik podstawił drewniany kloc jako stopień. Wskazałem Trygonionowi, by wsiadał.
– Mam sprawy gdzie indziej. Wsiadaj sam, Gordianusie.
Stanąłem na klocu i uchyliłem zasłony. Ze środka wypłynął obłok woni; były wśród nich jaśmin, kadzidło, sandałowiec i jakieś bardziej nieuchwytne zapachy... Zapach Klodii. Wnętrze lektyki wydawało się mroczne po jasnym słońcu, gdyż jej ścianki były obite jakąś ciężką nieprzezroczystą tkaniną. Sadowiłem się już na poduszkach, a lektyka uniosła się w powietrze, zanim się zorientowałem, że nie jestem sam.
– Dziękuję, że przyszedłeś.
Czyjaś ręka dotknęła mego ramienia. Wyczułem jej obecność, zapach, ciepło jej ciała.
– Klodia! – wykrzyknąłem.
Poruszyła się. Jej noga otarła się o moją. Zaśmiała się cicho i poczułem w nozdrzach jej oddech, ciepły, wilgotny i pachnący delikatnie goździkami.
– Wydajesz się zaskoczony, Gordianusie.
– Myślałem, że lektyka jest pusta.
Kiedy mój wzrok przyzwyczaił się do półmroku, stwierdziłem, że jest tu jeszcze jedna osoba. Naprzeciw nas, rozparta na poduszkach, siedziała Chryzis, kasztanowowłosa służebna Klodii. Uśmiechnęła się i skinęła mi głową.
– Kobieta szybko się uczy, by nigdy nie wchodzić do lektyki, nie sprawdziwszy, kto w niej jest – rzekła Klodia. – Myślę, że i mężczyźni mogliby skorzystać z tej zasady, choć oczywiście w ich przypadku niebezpieczeństwo bywa inne.
Jazda była niespotykanie płynna. Uchyliłem nieco zasłony i stwierdziłem, że posuwamy się bardzo szybko. Z tyłu dochodził odgłos kroków eskorty, biegnącej truchtem, by dotrzymać nam kroku.
– Chyba nie jedziemy w stronę twojego domu, Klodio.
– Nie. To, co muszę ci powiedzieć, nie powinno wpaść w zbyt ciekawe uszy. – Spostrzegła, że zerknąłem na jej służącą. – Och, nie przejmuj się Chryzis. Nikt nie jest lojalniejszy od niej.
Klodia dotknęła stopą stopy niewolnicy. Nachyliła się; Chryzis zrobiła to samo. Kiedy ich twarze się zetknęły, Klodia pocałowała dziewczynę w czoło i delikatnie pogładziła po policzku, po czym oparła się znów wygodnie. Znów poczułem jej ciepło.
– Jest za ciemno – mruknęła. – Chryzis, kochana, rozsuń wewnętrzne zasłony.
Niewolnica zakrzątnęła się zwinnie, zwijając i podpinając ciężkie draperie. Naszej prywatności wciąż strzegły biało-czerwone płachty jedwabiu, lekko falujące od powiewu. Odgłosy ulicy narastały i rozpływały się, a my sunęliśmy żywo przed siebie. Od czasu do czasu kierujący zespołem tragarzy dawał sygnały gwizdkiem, by skręcić lub zmienić tempo, ale lektyka ani razu się nie przechyliła. Ogarnęło mnie senne poczucie komfortu, jakbym unosił się w powietrzu w prywatnym światku, odgrodzonym od brudów ulicy. Nieoczekiwana bliskość ciała Klodii uderzała mi do głowy. Była tak blisko, że mogłem ją widzieć tylko kątem oka. Niczym przedmiot trzymany tuż przed oczyma wypełniała moje zmysły, jednocześnie się im wymykając. W przefiltrowanym przez jedwab świetle skóra jej ramion i twarzy wydawała się gładka jak wosk, a przy tym promieniowała wewnętrznym ciepłem. Jej stola była tak samo przezroczysta jak tamta w ogrodzie, ale w innym kolorze, kremowobiałym jak jej cera. Kiedy przepływaliśmy na zmianę to przez słońce, to przez cień, miałem niesamowicie silne złudzenie, że Klodia jest naga, dopóki się nie poruszyła. Wtedy delikatna tkanina jakby nabierała własnego życia i sprowokowana dotknięciem usiłowała pieścić wszystkie ukryte partie jej ciała.
Kabina lektyki była tak zawieszona, by zachować poziome położenie nawet przy pochyleniu drążków, ale i tak się zorientowałem, że posuwamy się w dół, stromym zboczem Palatynu w stronę Forum Boarium. Odgłosy z zewnątrz nasiliły się, kiedy przejeżdżaliśmy przez ten wielki targ bydła. Na zatłoczonych uliczkach tragarze musieli często przystawać, a zapachy pieczonego mięsa i odór żywych zwierząt wdzierały się do lektyki, mieszając się z perfumami Klodii. Czar nieco się rozwiał; poczułem się, jakbym budził się ze snu.
– Dokąd zmierzamy? – spytałem.
– Do miejsca, gdzie będziemy mogli swobodnie porozmawiać.
– Do twojego ogrodu nad Tybrem?
– Zobaczysz. Powiedz mi, czego się dzisiaj dowiedziałeś.
Przedarliśmy się w końcu przez Forum Boarium i ruszyliśmy dalej przez bramę w starych murach miejskich, na Forum Holitorium, największy rynek warzywny Rzymu. Zrelacjonowałem jej wyniki swoich wizyt u Lukcejusza i Koponiusza. Moje sprawozdanie było bardziej oficjalne i ogólnikowe niż to, co opowiedziałem Ekonowi. W końcu Klodia nie płaciła mi za odkrywanie erotycznych zwyczajów Diona.
– Sam widzisz, dlaczego trudno byłoby przeprowadzić oskarżenie Celiusza o zabicie Diona – powiedziała. – Nie dało się tej zbrodni udowodnić Azycjuszowi i pewnie tak samo byłoby teraz, choć każdy wie, że ci dwaj byli wspólnikami. Kluczem do sprawy jest próba otrucia. Ale masz rację, Lukcejusz nigdy się nie zgodzi, by jego niewolnicy złożyli zeznania. Prędzej ich zgładzi, niżby miał stracić twarz na publicznym procesie. Cóż to za hipokryta! Odpowiedzialny gospodarz chciałby pomścić śmierć swego gościa, a nie udawać, że nic się nie stało. – Poruszyła się, a ja odniosłem wrażenie, że jest cieplejsza niż przedtem. – Zastanawiam się, czy udałoby się jakoś namówić Lukcejusza, by sprzedał mi tych dwóch niewolników?
– Możliwe, ale nieprawdopodobne – odrzekłem.
– Mogłabym wtedy nakłonić ich do zeznań. Sąd oczywiście domagałby się, by wyciągnąć je od nich torturami, więc straciłabym nad nimi kontrolę...
– Czy jestem tu po to, by omawiać z tobą strategię? Trygonion zachowywał się tak, jakby zdarzyło się coś strasznego. Mówił coś o truciźnie...
– Jesteśmy prawie na miejscu. – Klodia uciszyła mnie, przykładając palec do ust.
Niedługo potem lektyka zatrzymała się. Myślałem, że po prostu znaleźliśmy się na kolejnym zatłoczonym skrzyżowaniu, ale wkrótce poczułem, że lektyka się obniża, a Chryzis zerwała się, by rozsunąć zasłony. Podała swej pani opończę z kapturem i Klodia wyszła na zewnątrz. Pozostałem na miejscu, niepewny, czy mam pójść za nią. Wyglądało na to, że jesteśmy gdzieś u stóp Kapitolu od strony południowo-wschodniej, na obrzeżach rynku warzywnego, wciąż w sercu miasta. Jaką tu możemy znaleźć prywatność?
Chryzis znowu usiadła na poduszkach. Uśmiechnęła się i uniosła brwi.
– No, idź! Nie wstydź się – zachęciła mnie. – Nie będziesz pierwszym mężczyzną, który przeszedł z nią przez tę bramę.
Wyszedłem z lektyki. Klodia czekała na mnie, owinięta w opończę. Kiedy się ukazałem, odwróciła się i ruszyła szybko ku wysokiemu ceglanemu murowi, który okalał jakiś spłacheć ziemi przylegający do urwistego stoku Kapitolu. Poszedłem za nią i wnet znaleźliśmy się przy drewnianej furcie. Klodia wyjęła klucz i otworzyła ją ze skrzypnięciem zawiasów. Przeszliśmy na drugą stronę i zamknęła furtę za nami. Wszędzie dookoła stały marmurowe grobowce ozdobione tablicami z inskrypcjami, rzeźbionymi stelarni i posągami. Spomiędzy nich strzelały ku niebu cisy i cyprysy. Wysoki mur odgrodził nas od kipiącego życiem miasta. Nad nami pięła się stroma ściana Kapitolu, odcinająca się od bladego błękitu nieba.
– Nigdzie w mieście nie ma równie odosobnionego miejsca – odezwała się Klodia.
– Cóż to jest?
– Prastary cmentarz Klaudiuszów. Przyznano go nam już w czasach Romulusa, kiedy nasi przodkowie przenieśli się tutaj z kraju Sabinów. Zostaliśmy zarejestrowani jako patrycjusze i otrzymaliśmy ten kawałek ziemi, tuż za starymi murami miasta, z przeznaczeniem na rodowe miejsce pochówku. Przez stulecia wypełnił się grobowcami i świątyńkami. Bawiliśmy się tu z Klodiuszem jako dzieci, wyobrażając sobie, że to zupełnie odrębne miasto. Chowaliśmy się w grobowcach i maszerowaliśmy alejkami w wyimaginowanych procesjach. Grobowce były to pałacami, to świątyniami i twierdzami, a alejki raz miejskimi arteriami, raz tajnymi przejściami. Zawsze umiałam go nastraszyć, udając, że budzę lemury naszych przodków. – Klodia zaśmiała się. – Pięć lat to wielka różnica między dziećmi. – Zsunęła opończę z ramion i rzuciła ją na kamienną ławę.
Odbite od kamiennego oblicza Kapitolu popołudniowe słońce spowiło wszystko wokoło w nikłą pomarańczową poświatę, włącznie z Klodią i jej połyskliwą stolą. Usiłując nie gapić się na nią, zacząłem studiować ścianę pobliskiego grobowca, na której kamienna płaskorzeźba wyobrażała twarze mężczyzny i kobiety, o rysach rozmytych przez czas, wiatry i deszcze.
– Później, kiedy byłam starsza, to była moja samotnia – ciągnęła Klodia. Przeszła kilka kroków, przesuwając dłonią po porowatym kamieniu posążków. – To były złe lata, kiedy mój ojciec był zawsze gdzieś daleko, albo na wygnaniu, albo walcząc za Sullę. Nie byłam w dobrych stosunkach z macochą. Patrząc z perspektywy czasu, wiem, że była chora ze zmartwienia, ale wtedy nie mogłam z nią wytrzymać w domu, więc przychodziłam tutaj. Masz dzieci, Gordianusie?
– Dwóch synów i córkę.
– Ja też mam córkę. Kwintus zawsze chciał mieć synów. – W jej głosie pojawiła się nuta goryczy. – Ile twoja ma lat?
– Trzynaście. Latem skończy czternaście.
– Moja Metella ma tyle samo! Wkracza właśnie w ten trudny wiek, kiedy większość rodziców chętnie wypycha dziewczynki w małżeństwo, żeby kto inny miał z nimi problemy.
– My jeszcze nie snuliśmy takich planów wobec Diany.
– Ma szczęście, że jest w domu i ma ojca na miejscu. Dziewczynki tego potrzebują, wiesz? Wszyscy mówią tylko o synach i ojcach. Liczą się tylko męscy potomkowie. Ale dziewczynka też potrzebuje ojca, który by ją rozpieszczał, uczył i chronił. – Przez chwilę milczała zagubiona w myślach, lecz po chwili wróciła do rzeczywistości. Uśmiechnęła się. – No, a kiedy jeszcze trochę dorosłam, przyprowadzałam tu chłopców. Moja macocha pozwalała synom na wszystko, ale wobec swoich córek i mnie starała się być surowa, choć nie przynosiło jej to nic poza zgryzotą. Och, niejedna schadzka tu się odbyła, pod tymi drzewami, na tej tu ławce... Oczywiście to się skończyło, kiedy ojciec zaręczył mnie z kuzynem Kwintusem – dodała ponuro.
– A teraz, kiedy zostałaś wdową, przyprowadzasz tu zalotników?
– A cóż to za idiotyczny pomysł? Dlaczego pytasz? – Klodia roześmiała się.
– Chryzis coś mi napomknęła, kiedy wysiadałem z lektyki.
– Niedobra Chryzis. Stroiła sobie z ciebie żarty. Ach, pewnie krążą o mnie takie plotki! Klodia spotyka się z kochankami o północy na cmentarzu Klaudiuszów... Klodia wciąga młodzieńców do grobowców i odbiera im niewinność, podczas gdy cienie jej przodków skręcają się ze wstydu... Ostatnio jednak wolę raczej sofę i poduszki. A ty? – Stała do mnie bokiem i odwróciła głowę, by na mnie spojrzeć. Odbite światło zdawało się obracać jej suknię w przejrzystą, lgnącą do jej ciała mgiełkę, którą lada dmuchnięcie mogłoby rozwiać w nicość.
Odwróciłem wzrok i znalazłem się oko w oko ze statecznym reliefem przedstawiającym głowę konia, odwieczny symbol śmierci – jako odejścia, jako czegoś silniejszego od człowieka.
– Miałaś mi wyjaśnić, o co chodzi z tą trucizną.
Usiadła na ławie, podłożywszy sobie zwiniętą opończę.
– Marek Celiusz knuje, by mnie zamordować przed procesem. – Pozwoliła temu stwierdzeniu przebrzmieć, zanim podjęła: – On wie, że mam przeciw niemu dowody. Wie, że zamierzam zeznawać. Chce mojej śmierci i gdyby wszystko poszło po jego myśli, połączyłabym się z cieniami przodków jeszcze przed jutrzejszym zmierzchem. Na szczęście niewolnicy, których Celiusz usiłował do tego namówić, pozostali mi wierni i poinformowali mnie o intrydze.
– Jakiej intrydze?
– Nie dalej jak dziś rano Celiusz zdobył truciznę, której chciał użyć. Kupił niewolnika, aby ją wypróbować. Nieszczęśnik zmarł w strasznych boleściach, podczas gdy Celiusz się temu przyglądał. Potrzebował szybko działającego środka i musiał się upewnić, że zadziała.
– Skąd o tym wiesz?
– Wiem, bo mam szpiegów w jego domu. Tak, jak on myśli, że ma szpiegów w moim. – Wstała z ławy i zaczęła chodzić po kilka kroków tam i z powrotem. – Oto, co knuł. Jeden z jego przyjaciół miał się spotkać z pewnymi moimi niewolnikami nazajutrz po południu w łaźni i wręczyć im truciznę. Mieli ją przynieść do domu, a Chryzis wsypałaby mi ją do strawy. Jego agent nagabywał wczoraj niewolników, w tym i dziewczynę. Udali, że się zgadzają, ale przyszli do mnie i wszystko opowiedzieli.
– Dlaczego Celiusz myślał, że uda mu się przekabacić twoją służbę?
– Marek Celiusz był mile widzianym gościem w moim domu. Poznał bliżej kilkoro niewolników, także Chryzis... na tyle blisko, że mogło mu się wydawać, iż zachęci ich obietnicami pieniędzy i wolności, by pomogli mu zamordować swoją panią. Nie docenił ich wierności wobec mnie.
Patrzyłem na nią, usiłując zdecydować, czy mam jej wierzyć, ale zamiast tego złapałem się na studiowaniu kształtów jej ciała. Potrząsnąłem głową.
– Czyli wrogie knowania zostały zdemaskowane. Zdusiłaś je w zarodku. Po cóż więc ta cała tajemnica? Dlaczego mi o tym mówisz?
– Ponieważ Marek Celiusz nic jeszcze nie wie. Wciąż jest przekonany, że moi niewolnicy zgodzili się wypełnić jego polecenia. Wciąż chce przeprowadzić swój zamysł. Jutro po południu jego agenci przyjdą do łaźni publicznej z puzderkiem z trucizną. Moi ludzie będą tam, by ją przejąć... przy świadkach. Przechwycimy truciznę, zdemaskujemy agenta, przedłożymy w sądzie dowody i dołożymy jeszcze jeden zarzut usiłowania morderstwa przeciw Celiuszowi.
– I chcesz, żebym i ja tam był – domyśliłem się.
Przysunęła się bliżej.
– Tak, chcę, abyś pomógł przejąć truciznę. Chcę, byś był świadkiem wszystkiego, co tam zajdzie.
– Jesteś tak pewna swoich niewolników, Klodio?
– Oczywiście.
– Być może nie mówią ci wszystkiego.
– Wszyscy musimy w końcu ufać naszym niewolnikom, czyż nie?
– Dlaczego więc przyprowadziłaś mnie tutaj, z dala od domu, z dala od twej eskorty i tragarzy, gdzie nawet Chryzis nie może nas usłyszeć?
Spuściła oczy.
– Przejrzałeś mnie. Tak, nie mam takiej pewności. Nikt nie może być niczego pewien na tym świecie. Owszem, trochę się boję... nawet własnej służby. Ale z jakiegoś powodu ufam tobie, Gordianusie. Wyobrażam sobie, że już ci to mówiono.
Kiedy tak stała ze zwieszoną głową, zauważyłem, jak pięknie układają się jej brwi: niczym skrzydła szybującego ptaka. W końcu podniosła na mnie wzrok i widziałem już tylko jej lśniące, głębokie, zielone oczy.
– Klodio, poprosiłaś mnie, bym znalazł dowody, że Marek Celiusz próbował zabić Diona. Nie wiem, czy zajmujesz się tą sprawą dla samej sprawiedliwości, czy dla politycznych zysków, czy po prostu, aby dokuczyć Celiuszowi; nie bardzo mnie to zresztą obchodzi. Zgodziłem się wziąć w tym udział tylko z jednego powodu: żeby zrobić, co w mojej mocy, by cień Diona mógł spokojnie spocząć. Ta wojna między tobą a Celiuszem... zerwanie, jątrząca nienawiść czy co tam jeszcze... w ogóle mnie nie interesuje.
Przysunęła się jeszcze bliżej i spojrzała mi prosto w oczy. Tak jak w lektyce poczułem bijące od niej ciepło. Jej oczy wydawały się niemożliwie duże.
– Miłość i nienawiść nie mają z tym nic wspólnego. Nie rozumiesz, Gordianusie? To wszystko wiąże się z morderstwem Diona. To dlatego Celiusz chce mnie zabić, a nie dlatego, że kiedyś go kochałam, a teraz nie. Nastaje na moje życie, bo staram się udowodnić, że zabił Aleksandryjczyka. Dlatego chciałabym, abyś poszedł jutro do tej łaźni i pomógł zniweczyć jego plany przeciw mnie oraz zdemaskować go przed całym Rzymem. To wszystko jest częścią procesu Celiusza. Nie ma innego sposobu, by wymierzyć sprawiedliwość zabójcy Diona.
Cofnąłem się o krok i powiedziałem:
– Łaźnia, powiadasz... Chyba przyda mi się gorąca kąpiel. O której?
Na jej ustach pojawił się nikły uśmiech.
– Poślę po ciebie lektykę jutro po południu. Chryzis zna wszystkie szczegóły i pojedzie z tobą, po drodze wszystko ci wyjaśni.
Podniosła opończę i podała mi, abym pomógł jej ją nałożyć. Odwróciła się, odchylając się lekko do tyłu i delikatnie ocierając o mnie plecami. – Och, i dziś wieczorem przyślę ci srebro, którego możesz potrzebować.
– Do czego?
– Żeby kupić tych dwóch niewolników Lukcejusza, naturalnie. Tych, którzy wzięli udział w spisku przeciw Dionowi. O ile, oczywiście, uda ci się ich odnaleźć. Będziesz potrzebował gotówki, jeśli masz ich sprzątnąć sprzed nosa zarządcy Lukcejusza albo przekupić go, by ci ich wydał. Jak myślisz, ile na to potrzeba? Zastanów się i powiedz mi, zanim się rozstaniemy, a przyślę ci je jeszcze dzisiaj.
– Odeślę pokwitowanie przez tego samego posłańca – odrzekłem.
Ściągnęła opończę ciaśniej przy szyi i uśmiechnęła się.
– Nie trzeba. Jestem pewna, że zwrócisz wszystko, czego nie wydasz. Widzisz? Naprawdę ci ufam, Gordianusie.
– Nie będziesz miał nic przeciwko temu, żebyśmy nieco zboczyli z trasy? – spytała Klodia, kiedy już znaleźliśmy się w lektyce i ruszyliśmy w drogę powrotną.
– To zależy, czy nie spóźnię się przez to na kolację – odrzekłem, myśląc o Bethesdzie.
– Zajmie nam to tylko chwilę. Naszła mnie ochota, by wejść na Kapitol i po prostu popatrzeć na widoki. Powietrze jest dziś takie czyste, a słońce niedługo zajdzie. – Skinęła głową Chryzis, która wychyliła się na zewnątrz i wydała polecenie tragarzom.
Przejechaliśmy znów przez rynek warzywny i targ bydła, przekroczyliśmy dolinę między Kapitolem i Palatynem i znaleźliśmy się na Forum. Dzień miał się ku końcowi, ale wyjrzawszy na zewnątrz, przekonałem się, że place wciąż pełne były mężczyzn w togach, załatwiających swe interesy. Doceniłem prywatność zasłoniętej lektyki – jak inaczej mężczyzna mógłby przemierzyć to najruchliwsze miejsce Rzymu u boku słynnej skandalistki przez nikogo nie zauważony? A jednak orszak Klodii dostrzeżono: natrafiliśmy na ludzi z bandy Milona, którzy musieli rozpoznać wyróżniające się biało-czerwone zasłony lektyki.
– Dawać tu tę dziwkę! – krzyknął któryś.
– Klodiusz, jesteś tam z nią?
– Zmoczyłeś znowu łóżeczko i pobiegłeś do dużej siostrzyczki, co?
– Nie martw się, ona cię tam pocałuje i zrobi dobrze!
– Albo lepiej!
Odczuliśmy gwałtowny wstrząs i lektyka zatrzymała się. Zza zasłon dobiegały dalsze głośne obelgi, a potem odgłosy bójki. Ogarnęła nas dziwna atmosfera, jak ze złego snu; byliśmy niewidoczni, ale też nie widzieliśmy otaczającego nas świata. Obelżywe okrzyki zdawały się płynąć wprost z powietrza, a echa szamotaniny, uderzeń i tupot nóg niepokoiły tym bardziej, że nie znaliśmy ich źródła. Usłyszałem świst wyciąganej z pochew stali, a potem znów krzyki i jęki. Czułem ciepło bijące od Klodii, jakby opanowała ją gorączka. Zerknąłem na nią kątem oka, ale jej twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Zdawało mi się, że ma zaczerwienione uszy, ale może to było tylko złudzenie wywołane nienaturalnym oświetleniem wnętrza.
Lektyka ruszyła nagle, lecz po chwili stanęła znowu.
– Wywrócić ją! – krzyknął ktoś.
– Podpalmy sukę!
Patrząc prosto przed siebie, Klodia sięgnęła po moją dłoń i ścisnęła ją mocno. Zagryzłem wargi i wstrzymałem oddech. Z zewnątrz dobiegał teraz wzmożony szczęk broni, przekleństwa i krzyki. W końcu ruszyliśmy, szybko nabierając prędkości. Za nami cichł powoli chór obelg i wyzwisk. Klodia ani drgnęła, wciąż wpatrzona gdzieś przed siebie, stopniowo jednak rozluźniła chwyt i puściła moją rękę. Ledwo słyszalnie odetchnęła, ale nagle zadrżała, gdy czyjś chropawy głos wykrzyknął jej imię.
– To dowódca eskorty – wyjaśniła mi, odzyskując szybko równowagę. Uchyliła zasłonę i do środka zajrzał jasnowłosy gladiator, biegnący truchtem obok lektyki.
– Przepraszam, pani, za to zajście – powiedział. – Nic poważnego. Tamci wyszli z tego znacznie gorzej. Ludzie Milona nieprędko spróbują podobnego wyczynu!
Klodia skinęła głową. Niewolnik wyszczerzył w uśmiechu zepsute zęby, a ona opuściła zasłonę z powrotem. Skręciliśmy ostro w lewo, potem znów w prawo i znaleźliśmy się na stromym zboczu Kapitolu. Minęliśmy główne monumenty, Auguraculum i wielką świątynię Jowisza, Junony i Minerwy, potem Skałę Tarpejską i skierowaliśmy się ku mniej zabudowanej części południowej wzgórza. Po chwili lektyka zatrzymała się; Klodia narzuciła na ramiona opończę i wyszliśmy. Miejsce było puste i ciche, szumiał tylko wiatr. Na niebie kłębiły się purpurowe i pomarańczowe chmury, podświetlane przez zachodzące słońce, Tyber lśnił złociście, a zachodni horyzont zdawał się stać w płomieniach.
– Widzisz? – Klodia uśmiechnęła się triumfalnie. – Wiedziałam, że widok będzie przecudny!
Stanąłem obok niej, wpatrzony w czerwoną tarczę słońca. Klodia wskazała dłonią coś bezpośrednio pod nami.
– Jak spojrzysz prosto w dół, poza krawędź urwiska, zobaczysz kawałek muru, który ogradza cmentarz Klaudiuszów, gdzie byliśmy. O, tam! A tuż obok świątynię Bellony, którą na tej samej parceli postawił jeden z moich przodków, Appiusz Klaudiusz, pogromca Etrusków sprzed dwustu lat. Zamiast urządzić triumfalny wjazd do miasta, za własne pieniądze wzniósł tę świątynię, poświęcił bogini wojny i ofiarował ludowi rzymskiemu na swoją pamiątkę. Sulla bardzo czcił Bellonę, wiesz? Przypisywał jej zasługi za swoje zwycięstwa. Pamiętam, jak raz powiedział ojcu: „Podziękuj ode mnie swemu przodkowi, kiedy będziesz z nim rozmawiać, za zbudowanie w Rzymie tak pięknego mieszkania dla Bellony”.
Uśmiechnęła się znów i odwróciwszy się plecami do słońca, ruszyła powoli przed siebie. Poszedłem za nią i tak dotarliśmy na przeciwległy kraniec wzgórza. Przed nami, po drugiej stronie doliny, wznosił się pokryty gęsto dachami domów stok Palatynu. Nieco dalej ku południowi, pomiędzy Palatynem i Awentynem, otwierał się widok na Circus Maximus. Klodia wskazała na rozpościerającą się poza nim równinę.
– Tam zaczyna się Via Appia, prowadząca na południe aż do Kampanii i jeszcze dalej – powiedziała. – Przecina ją akwedukt, biegnący potem wzdłuż muru, który od bez mała trzystu lat dostarcza miastu wodę. Te budowle są dziedzictwem pozostawionym przez mój ród. A te męty na Forum śmią lżyć mnie w ten sposób!
Wpatrywała się w rozciągający się przed nami widok, mrugając przy tym, jakby wiatr sypnął jej w oczy pyłem. Po chwili obejrzała się. O rzut kamieniem od nas stała najbardziej wysunięta na południe z licznych świątyń Kapitolu.
– Muszę wejść tam na chwilę – oznajmiła.
Ruszyła ku wejściu; zostałem na miejscu, zastanawiając się, czy właśnie jestem świadkiem nagłej patrycjuszowskiej chęci zapalenia kadzidła ku czci przodków, czy kobiecej potrzeby ukrycia napływających nagle do oczu łez.
Tragarze odpoczywali, puściwszy drążki lektyki. Gladiatorzy z eskorty zaczęli grać w kości. Chryzis nie wychyliła nosa z zasłoniętej kabiny. Zacząłem się przechadzać wzdłuż frontonu świątyni, patrząc na bruk pod stopami. Nagle zdałem sobie sprawę, że stoję przed świątynią Fides Publica, Wiary Publicznej. Przypomniałem sobie napis, jaki niedawno zamieszczono na marmurowym murku przed budowlą. Nie było trudno go odszukać. W gasnącym świetle dnia odczytałem jego treść, czując dziwną obojętność.
PTOLEMAIOS THEOS PHILOPATOR
PHILADELPHOS NEOS DIONYSOS
PRZYJACIEL I SPRZYMIERZENIEC
LUDU RZYMSKIEGO
Cokolwiek by powiedzieć, król Ptolemeusz był przyczyną wszystkiego: podróży Diona do Rzymu i jego okropnej śmierci, egipskich machinacji Pompejusza, Klodiusza i całego rzymskiego senatu, a wreszcie nadchodzącego procesu Marka Celiusza. Ale, jak podkreślają filozofowie, pień drzewa, tak wyraźnie widoczny u podstawy, staje się coraz mniej zauważalny, im wyżej się posuwamy między gałęzie.
Nie musiałem podnosić wzroku, by się zorientować, że Klodia skończyła, cokolwiek robiła w świątyni, i z wolna schodziła schodami w moją stronę. Wyczułem woń jej perfum.
Rozdział XV
Wysiadłem z lektyki Klodii przed moim domem, kiedy ostatki dziennego światła rozpływały się już w mroku. Czerwono-białe pasy zasłony zniknęły mi wkrótce z oczu, a stopy eskorty wzbiły w powietrze tuman pyłu, w którym pusta, ciemna uliczka wydawała się jeszcze bardziej mroczna. Zastukałem do drzwi, ale Belbo nie spieszył się z otwarciem. Jakiś przypływ obawy – albo, jak się w Rzymie mawia, klepnięcie w ramię przez Fortunę – kazał mi się obejrzeć do tyłu. Po drugiej stronie ulicy spostrzegłem sylwetkę mężczyzny. Był ubrany w togę i zdawał się stać nieruchomo, obserwując mnie.
Zastukałem znowu. Spróbowałem klamki, w nadziei, że może są otwarte. Były zamknięte. Obejrzałem się ponownie; postać zbliżyła się i przystanęła na środku ulicy. W mroku widziałem tylko jej zarys. Gdzie jest ten Belbo, kiedy go potrzebuję? Nie ma potrzeby zabierać tego wielkiego brutala, będziesz w lektyce i pod dobrą opieką, mówił Trygonion, kiedy po mnie przyszedł. I oto znalazłem się na własnym progu sam, bez ochrony i bez broni. Załomotałem głośniej w drzwi, po czym odwróciłem się przodem do nieznajomego. Jeśli ma mnie pchnąć sztyletem, wolę patrzeć mu w oczy, niż odsłaniać mu plecy. Oczywiście on może być tylko przechodniem, powiedziałem sobie, przeglądając w myśli cały katalog osób, które mogłyby chcieć powstrzymać mnie od dalszego zagłębiania się w śledztwo w sprawie zabójstwa Diona: król Ptolemeusz, Pompejusz, Marek Celiusz, wróg Klodiusza Milo, którego banda dopiero co napastowała Klodię na Forum – wszyscy są znani z tego, że nie wahają się stosować wszelkich środków, by pokonać przeciwników.
Nieznajomy zbliżał się, przystając co chwila. Właśnie jego sposób poruszania się mnie przestraszył. Jeżeli mnie zna, dlaczego po prostu nie podejdzie albo nie zawoła mnie po imieniu? Zwykły przechodzień też by się tak nie wahał. Przypomniałem sobie nagle człowieka śledzącego nas poprzedniej nocy na Stromej, który nagle zawrócił i uciekł.
– Obywatelu! – zawołałem, zebrawszy się na odwagę. – Czy my się znamy?
Podmuch wiatru rozwiał nieco unoszący się w powietrzu pył. Wysoko nad ziemią chmura pochwyciła ostatnie odbłyski światła i rzuciła na ulicę słabą poświatę. Przez okamgnienie udało mi się wyraźniej ujrzeć twarz nieznajomego. To z pewnością nie morderca, pomyślałem. Nie z takimi rysami... Ale mimo to serce waliło mi w piersi jak opętane.
Zagrzechotał zamek w drzwiach. Usłyszałem odgłos podnoszenia antaby i po chwili drzwi się otworzyły; szybko wszedłem do środka i wpadłem na jakąś masywną przeszkodę; w progu stał Belbo, uśmiechając się z zakłopotaniem.
– Wybacz, panie, że tyle czasu mi to zajęło. Pani kazała mi pomóc...
– Nieważne, Belbonie. Znasz tego człowieka?
– Jakiego człowieka, panie?
Odwróciłem się i wyjrzałem na ulicę. Tajemnicza postać zniknęła niczym obłok pyłu od powiewu wiatru.
– Kto to był, panie?
– Nie wiem. Pewnie nikt.
– Nikt?
– To znaczy nieznajomy. Jakiś przechodzień. Nikt.
Jego twarz jednak długo stała mi przed oczami: śniada, pociągła, z rzadką brodą i świdrującymi oczami. Naznaczona była jakąś straszną katastrofą, odrętwiała z rozpaczy; tylko oczy wyrażały beznadziejną, nieznośnie gorzką tęsknotę.
Wróciłem akurat na kolację. Bethesda skwitowała moje komplementy za potrawkę z jagnięciny z soczewicą ledwie dostrzegalnym skinieniem głową i oznajmiła, że większość pracy wykonała Diana. W jakiś czas później przybył posłaniec od Klodii z obiecanym srebrem. Musiała sama liczyć monety, pachniały bowiem leciutko jej perfumami.
Kiedy szykowaliśmy się na spoczynek, Bethesda zagadnęła mnie o postępy w śledztwie. Podejrzewając, że Diana zreferowała jej wszystko, co usłyszała z naszej rozmowy z Ekonem, odpowiedziałem zdawkowo, by nie musieć kłamać.
– A czego chciała dziś od ciebie ta kobieta? – spytała, rozwiązując szarfy na stoli.
– Chciała usłyszeć, co już zdziałałem.
Ani słowem nie napomknąłem o domniemanym spisku na życie Klodii ani o jej poleceniu, bym wziął udział w zasadzce w łaźni.
– Skierowała cię na fałszywy trop, wiesz o tym?
– O czym ty mówisz?
– O dochodzeniu przeciwko Markowi Celiuszowi.
– Ależ, Bethesdo, wszyscy wiedzą, że Celiusz jest w to zamieszany.
Bethesda pozwoliła stoli opaść, stając na chwilę nago.
– Drażnisz się ze mną, sugerując, że uwierzę w coś tylko dlatego, że plotkuje o tym pół Rzymu. Dlaczego? Bo jestem kobietą? To ty szafujesz plotkami, nie ja.
Sięgnęła po nocną koszulę i naciągnęła ją powoli. Spróbowałem sobie wyobrazić, jak wyglądałaby w sukni z przezroczystego jedwabiu z Kos. Dostrzegła wyraz mych oczu i nieco zmiękła.
– Nie masz powodów, by podejrzewać Celiusza, prócz słów tej kobiety. Byłoby straszne, gdyby młody człowiek został skazany za zbrodnię, której nie popełnił.
– A jeśli ją popełnił?
Potrząsnęła głową i zaczęła wyciągać z włosów mnóstwo szpilek i zapinek, które utrzymywały je w kunsztownym koku. Usiadła przed lustrem przy małym stoliku, na którym rozstawione były jej naczyńka z olejkami i balsamami, i zaczęła szczotkować włosy. Wydawała się zaskoczona, ale nie zaprotestowała, kiedy wyjąłem jej grzebień z dłoni i zacząłem robić to sam. Nie protestowała też, kiedy odłożyłem ją na stolik i przesunąłem ręką po jej ramionach, a potem pocałowałem delikatnie w szyję. Tej nocy kochaliśmy się tak żarliwie, że zapomnieliśmy zupełnie o nocnym chłodzie. Bardzo się starałem nie myśleć o Klodii. Udałoby mi się to pewnie, gdyby nie jej perfumy. Ich woń przeniknęła moje ubranie i przylgnęła do skóry; oblepiła mi dłonie, którymi dotykałem jej monet, i przeniosła się na Bethesdę. Zapach był ledwo uchwytny, zdradliwy... Gdy tylko zapominałem o nim, z nozdrzami zagubionymi w gąszczu włosów Bethesdy, już po chwili odnajdywał mnie, wypełniając umysł i podsuwając obrazy, nad którymi w żaden sposób nie mogłem zapanować.
Nazajutrz rano przyszedł Eko z wieściami o niewolnicy Zotice. Poprzedniego dnia, kiedy przemierzałem miasto w lektyce Klodii, on wybrał się na ulicę Płatnerzy i odnalazł właściwego handlarza.
– Zotiki już nie ma w Rzymie – oznajmił. – Handlarz twierdzi, że próbował umieścić ją u jakiegoś bogatego pana, rozumując, że uzyska za nią najlepszą cenę, jeśli dziewczyna trafi do podobnego domu, z jakiego wyszła. Ale najwyraźniej znaki na jej ciele były bardziej widoczne, niż ci to powiedział Koponiusz. Nikt nie chciał jej kupić ani jako dziewczyny do posług, ani pokojowej. W końcu musiał ją odsprzedać innemu handlarzowi, specjalizującemu się w nałożnicach.
– A zatem wylądowała w lupanarze?
– Możliwe, ale nie w Rzymie. Drugi handlarz mruczał i chrząkał, i nadstawiał łapę, aż wreszcie dałem mu parę monet i przypomniał sobie, że posłał ją z grupą innych niewolnic do domu publicznego w Puteoli.
– Zwrócę ci te pieniądze, Ekonie. Powiedz mi, ile według ciebie może kosztować wykupienie tej dziewczyny? – Pokazałem mu mieszek ze srebrem od Klodii.
– O wiele mniej – powiedział. – Skąd to masz?
Wyjaśniłem mu.
– Klodia jest bystrą kobietą – skomentował. – Coraz bardziej pragnę ją poznać. Gdyby tylko mój ojciec bez przerwy mi w tym nie przeszkadzał...
– Klodia zjadłaby nas obu na śniadanie, wyssała szpik z gnatów i przerobiła je na kości do gry, nawet nie mrugnąwszy okiem.
– To mogłoby być niezapomniane doświadczenie.
– Radzę ci trzymać się Menenii, a poza tym tematu.
– Powtórzę więc raz jeszcze: Klodia jest bystrą kobietą. To niegłupi pomysł, by spróbować wykupić tych niewolników spod nosa Lukcejusza. Co prawda, można przy tym stracić życie.
– Nie musisz się tym martwić.
– Żartowałem, tato. Oczywiście, że pojadę do Picenum i sprawdzę, czy da się ich odszukać i co w ogóle wiedzą. Jeśli to możliwe, przywiozę ich tu na proces.
– Nie, nie pojedziesz.
– Tato, chyba nie myślisz sam tam jechać?
– Nie.
– Wobec tego ja to muszę zrobić. Dostanę odcisków od siodła, ale Menenia ma na to remedium, którego nie będę się mógł doczekać.
– Nie, Eko, nie pojedziesz do Picenum. Ale możesz dostać takich samych odcisków w drodze do Puteoli.
– Puteoli? Tato, chyba nie chcesz, abym uganiał się za Zotiką, zamiast szukać tych kuchcików, którzy mogą być kluczem do całej sprawy? Absolutnie nie dam rady zrobić i jednego, i drugiego. Picenum leży na północy, Puteoli na południu, a proces zaczyna się za trzy dni. Ledwo mi starczy czasu, by odwiedzić tylko jedno z tych miejsc.
– Tak, wiem. Zatem Zotika.
– Tato!
– Ekonie, zrobisz, co ci mówię.
– Pozwalasz, by sentymenty przesłoniły ci trzeźwy osąd.
– Sentymenty nie mają z tym nic wspólnego.
Potrząsnął głową.
– Wiem, jak biegną twoje myśli, tato. Z jakiegoś powodu uparłeś się, że do ciebie należy uratowanie tej dziewczyny. Bardzo dobrze. Ale na to będzie mnóstwo czasu po procesie. W tej chwili potrzebni są nam ci dwaj niewolnicy z Picenum. To i tak jest wątpliwe przedsięwzięcie, jeśli wziąć pod uwagę wszystkie komplikacje, jakie mogą po drodze wyniknąć, ale przynajmniej jest w tym sens. Nie zmarnowałbym czasu.
– Uważasz więc, że stracisz czas, udając się do Puteoli i przesłuchując Zotikę?
– Tak! Mamy za mało czasu, by go trwonić w ten sposób. Co ona może wiedzieć o śmierci Diona?
– Znajdź ją dla mnie, synu. – Włożyłem mu do ręki mieszek z monetami. – Zaraz ci udowodnię, że nie chodzi tu o żadne sentymenty. Jeśli dziewczyna nic nie wie, jeżeli nie może nam nic powiedzieć o zabójcach Diona, zostaw ją tam i wracaj. Ale jeśli ma coś do powiedzenia, wykup ją i przywieź do Rzymu.
Zagryzł wargę i podrzucił mieszek na dłoni.
– Nie grasz uczciwie, tato. Dobrze wiesz, że kupię ją niezależnie od wyniku, aby ci sprawić przyjemność.
– Zdaję się na ciebie, Ekonie. Proponuję jednak, żebyś ruszał w drogę. Dni są jeszcze krótkie i tracisz najlepszą porę na jazdę.
Lektyka, którą Klodia przysłała po mnie po południu, tym razem znacznie mniej rzucała się w oczy. Zamiast jedwabiu w charakterystyczne biało-czerwone pasy miała zwykłe wełniane zasłony i mieściła tylko dwie osoby, siedzące naprzeciw siebie. Belbo dołączył do garstki eskorty, a ja znalazłem się twarzą w twarz z Chryzis. Dziewczyna patrzyła na mnie z enigmatycznym uśmieszkiem, okręcając wokół palca pasmo kasztanowych włosów. Nie mogłem się oprzeć myśli, że nie może być taka młoda i niewinna, na jaką wygląda. Lektyka uniosła się w powietrze i ruszyliśmy.
– No więc, czego konkretnie Klodia ode mnie oczekuje? – spytałem. – Co mam robić w łaźni?
Chryzis zostawiła w spokoju swoje włosy i przesunęła palcem po ustach, jakby chciała zetrzeć z nich uśmiech, robiąc przy tym jeszcze bardziej tajemniczą minę. Ten gest przypomniał mi jej panią.
– To bardzo proste – odrzekła. – Właściwie to prawie nic. Masz czekać w przebieralni. Jeden z ludzi Klodii cię odnajdzie.
– Jak go rozpoznam?
– On rozpozna ciebie. A teraz słuchaj. Agent Celiusza, który ma przynieść truciznę, nazywa się Publiusz Licyniusz. Znasz go?
– Nie sądzę.
– Nieważne. Człowiek Klodii ci go wskaże.
– I co wtedy?
– Plan Celiusza zakłada, że Licyniusz przekaże truciznę jednemu z niewolników Klodii. Jednak kiedy pudełko będzie przechodzić z rąk do rąk, kilku przyjaciół Klodii pochwyci go i urządzi publiczną scenę. Otworzą pudełko i pokażą wszystkim, co jest w środku. Potem przycisną go troszeczkę, póki nie przyzna się do swego zamiaru i wyjawi, kto go przysłał.
– Dlaczego miałby to zrobić?
– Ci przyjaciele Klodii potrafią dobrze przycisnąć... – Chryzis zaśmiała się.
– A na czym ma polegać moja rola? Nie jestem dobry w przyciskaniu.
– Ty masz być świadkiem całego zajścia.
– W jakim celu?
– Klodia twierdzi, że masz dar obserwacji.
Zeszliśmy z Palatynu wijącą się jego zboczem drogą i znaleźliśmy się na placu, przy którym mieściła się owa publiczna łaźnia, walcząc o miejsce z mnóstwem innych lektyk.
– Ja tu zaczekam – oznajmiła Chryzis. – Przynieś mi wiadomości, gdy tylko cokolwiek się wydarzy. I nie rób niczego niegrzecznego z innymi chłopcami.
– Co masz na myśli?
– Nie udawaj, proszę! Dobrze wiemy, co wy, mężczyźni, lubicie robić w łaźni. – Uniosła brew, znów powtarzając charakterystyczny gest Klodii.
– Czy wszyscy niewolnicy twojej pani są równie bezczelni jak ty?
– Tylko jej ulubieńcy.
Kiedy Chryzis chichocze, wygląda jeszcze bardziej dziecinnie, pomyślałem, ruszając schodami w górę i kiwając na Belbona, aby szedł za mną. Zapłaciłem za wstęp, a posługacz wręczył Belbonowi ręcznik. Weszliśmy na korytarz, a potem do długiej, wąskiej przebieralni z wymyślnie rzeźbionym sufitem i rzędami drewnianych ław. Wszędzie snuli się klienci w najróżniejszych stadiach ubrania lub rozebrania. Całkowicie odziani niewolnicy oczekiwali na swych panów, stojąc samotnie lub w małych grupkach. Za każdym razem, kiedy ktoś otwierał ciężkie drzwi do sal kąpielowych, dobiegały stamtąd echa konwersacji i śmiechu, przeplatając się z nieustannym pluskiem wody. Ogarnął mnie charakterystyczny zapach łaźni: mieszanka potu, pary, dymu z palenisk i lekkiego odoru pleśni. Pokręciłem się trochę po przebieralni, czekając, aż ktoś do mnie podejdzie, ale szybko w ubraniu zacząłem się czuć nieswojo. Zdjąłem tunikę i podałem ją Belbonowi, który znalazł dla niej pustą przegródkę na ścianie. Uniosłem ręce, a Belbo owinął mnie w pasie ręcznikiem. Zzułem buty i westchnąłem cicho z zadowolenia, kiedy moje bose stopy dotknęły podłogi, podgrzanej do idealnej temperatury przez biegnące pod nią rury z gorącą wodą.
– Znam to westchnienie! – odezwał się ktoś tuż obok mnie. – Jest jak wiersz: odgłos wydawany przez człowieka, gdy poczuje pod stopami ciepłą podłogę łaźni.
Odwróciłem się i lekko skinąłem głową, myśląc, że to po prostu jeden z klientów. A potem ujrzałem jego twarz. Wyraz rozpaczy zastąpił dzisiaj sardoniczny uśmiech. Był to przystojny mężczyzna, pomimo zapadniętych policzków i rzadkiego zarostu. Z jego brązowych oczu biła taka intensywność, że trudno było wytrzymać to spojrzenie.
– Byłeś wczoraj wieczorem pod moim domem – stwierdziłem.
– Chyba tak.
Sprawa się więc wyjaśniła. Był człowiekiem Klodii, z którym miałem się spotkać. Dlaczego jednak śledził mnie na Stromej, a potem uciekł? Czemu wczoraj sterczał na mojej ulicy, a potem zniknął, nie przedstawiając się?
– Ta łaźnia jest najlepsza w całym Rzymie – powiedział, wycierając ręcznikiem wilgotne włosy. Był nagi, jeszcze mokry i parujący po gorącej kąpieli. Miał chude kończyny i wąską pierś. Nigdzie nie widać było ani śladu tłuszczu. Mógłbym policzyć jego żebra, a na biodrach grać jak na werblu. – Zimna woda jest tu zimna, a gorąca naprawdę gorąca. Leży blisko Forum, więc zawsze można tu spotkać interesującego rozmówcę. Nie jest też daleko od Subury, więc kręci się tu dość hołoty, by było ciekawie. Ot, weźmy tego lubieżnego gada Wibenniusza.
– Wibenniusza? – To imię nic mi nie mówiło.
Wskazał ruchem głowy na przeciwległy koniec pomieszczenia.
– Widzisz tych trzech? Wibenniusz to ten o wyglądzie rozpustnika z patafianem po kolana. Opiera się o ścianę z założonymi rękami i nie ma nic do ukrycia. Nazywają go Bystropalcym, z więcej niż jednego powodu. Popatrz na jego twarz: zaraz widać, że knuje coś paskudnego. Obok niego stoi jego syn, młodzieniec o wyjątkowo włochatym tyłku, który właśnie się nachyla nad ławą, zdejmując buty. Widziałeś kiedyś w życiu takie kosmate dupsko? Aż mi się niedobrze robi. Zupełnie, jakby broda się pomyliła i wyrosła na złym końcu. Może to i do niego pasuje... zobacz, jak rusza pośladkami, jakby żuł nimi coś twardego. A tamten trzeci myśli chyba o tym samym... ten łysy frajer, co się gapi na tylną część Juniora z rozdziawioną gębą. Widzisz, jaki jego ręcznik ma czubek? Wcale nie ukrywa, co ma na myśli. Jak żołnierz na baczność w namiocie! Jak sądzisz, czy łysy czeka na pocałunek włochatych warg Juniora?
Popatrzyłem na swego sąsiada, usiłując odczytać wyraz jego twarzy: zgorszenie? Rozbawienie? Zazdrość? W każdym razie jego myśli zdawały się krążyć daleko od bezpośredniej przyczyny naszej dzisiejszej wizyty w łaźni. Już chciałem mu to wypomnieć, gdy nagle schwycił mnie za rękę i pokiwał głową.
– Widzisz, Junior skończył się rozbierać. Nachyla się, by podnieść buty... o mało nie zmieni się w agrafkę. Prostuje się, bierze ubranie i odwraca się do ściany. Myślisz, że naprawdę musi się tak wspinać na palce do tej przegródki, czy tylko chwali się swoimi kształtnymi udami? Łysy frajer najwyraźniej je docenia... o, Erosie! On się trzyma za patafiana! Popatrz na ten uśmieszek papy Wibenniusza. I oto Junior sunie dumnie ku wejściu na basen, pręży ramiona, wypina tyłek, leciutko stąpa na palcach... nawet męskie dziwki z Egiptu nie robią tego lepiej. No i oczywiście łysy połknął haczyk. Już jest na nogach, rusza za tym włochatym celem jak chart za królikiem. Znika za drzwiami... a teraz popatrz na papę Wibenniusza.
Na naszych oczach człowiek nazwany przez mojego rozmówcę Wibenniuszem rozejrzał się na prawo i lewo, po czym odwrócił się do ściany i zaczął grzebać w jednej z przegródek.
– No nie, tego już za wiele!
Nieznajomy odrzucił ręcznik i ruszył na przełaj przez przebieralnię. Poszedłem za nim, nakazując Belbonowi iść także. Mój dobrze poinformowany rozmówca podszedł z tyłu do Wibenniusza i klepnął go w ramię. Tamten podskoczył i odwrócił się błyskawicznie ku nam z miną przyłapanego na gorącym uczynku.
– Wciąż się ciebie trzymają te stare sztuczki, Bystropalcy? Obrabiasz chutliwych łysoni, podczas gdy twój synalek wodzi ich za... nos?
– Co? – Zagadnięty stał przez chwilę osłupiały, a potem uśmiechnął się niepewnie. – Katullus! Co ty tu robisz, na Hades! Myślałem, że jesteś gdzieś daleko i zgrywasz coś w rodzaju namiestnika!
– Gdzieś daleko, owszem, i coś w rodzaju. Rok w Bitynii pod Gajuszem Memmiuszem wystarczył mi aż nadto. Myślałem, że zrobi mnie bogaczem, ale on zabrał mnie tam tylko po to, bym mu czytywał swoje poezje. No, trudno mu się dziwić, że pragnął kontaktu z kulturą. Bitynia to ostatnia dziura! Nie mogłem się doczekać, kiedy się stamtąd wyrwę. Wróciłem, gdy tylko pogoda na to pozwoliła. Jak dobrze być znowu w prawdziwie cywilizowanym miejscu jak Rzym, gdzie człowieka mogą okraść, kiedy się zapatrzy na parę włochatych pośladków!
– O czym ty mówisz? – Wibenniusz zaśmiał się nerwowo i znów rozejrzał się szybko wokoło.
– Budzisz we mnie obrzydzenie, Wibenniuszu. Na Kybele, zostaw w spokoju rzeczy tego łysego. Co tam się spodziewasz znaleźć godnego zabrania? Jego śmierdzącą bieliznę?
– Nie błaznuj, Katullusie. Sprawdzałem tylko, czy mój syn odstawił buty. No tak, musiałem pomylić przegródki. To dlatego wszystko wydawało mi się obce!
Katullus zaśmiał się wzgardliwie i pokręcił głową.
– Powinienem donieść na ciebie zarządcy łaźni. Ale wtedy pewnie by odcięli ci te zwinne paluszki i wrzucili w palenisko, a my wszyscy musielibyśmy znosić ten odór. Lepiej idź za swoim chłopakiem. Będziecie wtedy mogli wykręcić twój drugi numer.
– Jaki znów numer?
– Wiesz, ten, w którym Junior znajduje sobie ciemny kącik i łapie się za kostki, by zwabić nic nie podejrzewającego frajera, a gdy tylko pochwyci go w śmiertelny uścisk tą swoją brodatą paszczą, ty podkradasz się z tyłu i zaczynasz masować go swoimi wszędobylskimi palcami, szykując go na to, co ma zaraz nastąpić!
– Katullusie, oczerniasz mnie!
– Przeciwnie, Wibenniuszu, twoje „masaże” cieszą się sporą sławą.
Wibenniusz założył ręce na piersi i przybrał przekorną minę.
– Sądząc po twoim podłym nastroju, Katullusie, przydałby ci się dobry masaż!
– Zbliż się choć trochę z tym swoim paskudnym wężem, a zawiążę ci go na supeł!
– A co będzie, jak wąż okaże się za sztywny, by go związać?
Katullus postąpił ku niemu o krok. Cofnąłem się ku Belbonowi, spodziewając się wybuchu bójki, ale Katullus nagle wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Och, Wibenniuszu, dobrze jest wrócić do siebie!
– Ech, ty złośliwy capie, brakowało nam twego niewyparzonego języka! – Wibenniusz objął go i jął poklepywać po plecach.
Zamrugałem, zaskoczony i niepewny, co sądzić o tym spektaklu. Nagle czyjaś dłoń dotknęła mojego ramienia, aż się wzdrygnąłem.
– Gordianus? – szepnął czyjś głos.
Odwróciłem się i ujrzałem nieobcą mi twarz krępego młodzieńca z równo przystrzyżoną bródką i melancholijnymi brązowymi oczami. Jego zrośnięte w jedną linię brwi obudziły moją pamięć – to był odźwierny Klodii. Stał przede mną ubrany i lekko zdyszany.
– Barnabas – powiedziałem. – Po hebrajsku „pocieszenie”.
– Tak. – Skinął głową i jeszcze ściszył głos. – Chryzis mi powiedziała, że już tu jesteś. Publiusz Licyniusz też jest w drodze z trucizną.
Zmarszczyłem brwi.
– Więc to z tobą miałem się tu spotkać?
– Tak.
– Kim więc... – Odwróciłem się w stronę Katullusa i zdążyłem jeszcze dostrzec jego tajemniczy uśmiech, zanim Barnabas mnie odciągnął.
– Licyniusz właśnie wszedł! – syknął. – Chodź ze mną! – Ujął mnie za ramię i poprowadził przez pomieszczenie. – To ten w zielonej tunice.
Młodzieniec istotnie wydawał mi się znajomy, choć osobiście nigdy się z nim nie zetknąłem. Widywałem go jednak na Forum i na uliczkach Palatynu w towarzystwie Marka Celiusza. Rozglądał się nerwowo na wszystkie strony i przekładał w rękach jakiś przedmiot.
– Rozdzielimy się teraz – szepnął Barnabas. – Stój tylko z boku i obserwuj. Nie spuszczaj z oka tego puzderka!
Licyniusz miał w ręku jeden z tych wykwintnie zdobionych pojemniczków z wiekiem na zawiasach, w których kobiety tak lubią trzymać swoje pudry i balsamy... a truciciele swoje śmiercionośne proszki. Ten wyglądał na wykonany z brązu, miał wystające guzy i inkrustowany był kością słoniową. Licyniusz bez końca obracał go w palcach. Wreszcie spostrzegł Barnabasa i odetchnął z ulgą. Ruszył ku niewolnikowi, ale ten ruchem głowy dał mu znak, że powinni się cofnąć w róg izby. Odwracając się, Barnabas przez mgnienie spojrzał mi w oczy, upewniając się, że pójdę za nimi. Obejrzałem się przez ramię, zastanawiając się, gdzie zniknęli Katullus i Wibenniusz, nie mogłem ich bowiem odnaleźć w natłoku nagich i odzianych ciał. Przebieralnia jakby nagle zapełniła się ludźmi.
Barnabas dotarł do ustronnego kąta i odwrócił się. Licyniusz podszedł doń i zaczął podnosić dłoń z puzderkiem, najwyraźniej spiesząc się z przekazaniem go. I wtedy wybuchło nagłe zamieszanie i krzyki.
Od chwili przybycia do łaźni rozglądałem się, szukając w tłumie owych „potrafiących dobrze przycisnąć” przyjaciół Klodii. Wyłowiłem kilku odpowiednich kandydatów i nie myliłem się: znaleźli się wśród ludzi, którzy rzucili się raptem na Licyniusza. Było ich więcej, niż się spodziewałem, a ku memu zaskoczeniu zauważyłem wśród nich także Bystropalcego Wibenniusza.
Ruszyli do akcji, gdy tylko puzderko miało zmienić właściciela, ale zrobili to przedwcześnie. Ktoś krzyknął o ułamek sekundy za szybko, albo chciał chwycić truciznę, zanim powinien, a może po prostu Licyniusz był tak zdenerwowany, że zastygł w bezruchu i następnie wpadł w panikę, zanim Barnabas zdążył dotknąć puzderka. W każdym razie do przekazania nie doszło. Licyniusz zatrzymał je; odwrócił się, zaalarmowany, i zaczął uciekać, wymykając się prześladowcom nagłymi zwrotami i zygzakami. Na chwilę uchwyciłem wzrokiem jego twarz. Pomyślałem, że nigdy jeszcze nie widziałem człowieka, który tak do żywego przypominałby przerażonego zająca. Puzderko jednak ściskał w dłoni, aż bielały mu kłykcie.
Specjaliści od przyciskania wyglądali przekonywająco, ale ich zwinność nie dorównywała sile mięśni. Ręce trafiały w powietrze, głowy się zderzały, a Licyniusz nie dawał się pochwycić. To było jak scena z komedii, odgrywana przez mimów, ale o wiele bardziej skomplikowana choreograficznie niż jakikolwiek pokaz na scenie. Zając chciał czmychnąć głównym wejściem, ale drogę miał odciętą.
– Dawaj puzderko! – krzyknął ktoś.
– Oddaj je!
– Trucizna! Trucizna!
Postronni świadkowie zajścia stali zaskoczeni, z minami wyrażającymi najróżniejsze odczucia, od zagubienia przez strach aż po wesołość. Niektórzy sądzili, że oglądają jakąś zabawę, inni na wszelki wypadek szukali schronienia pod ciężkimi ławami. W tłoku mignęła mi twarz Katullusa, który obserwował zamieszanie z szeroko otwartymi oczami.
Nie mogąc się przedrzeć do wyjścia, Licyniusz zawrócił w miejscu i rzucił się ku nie pilnowanym drzwiom do sal kąpielowych. Nagle otworzył je z drugiej strony wychodzący starszy mężczyzna, opasany ręcznikiem. Licyniusz przewrócił go z rozpędu i zniknął za drzwiami. Jego prześladowcy z wrzaskiem rzucili się za nim, przeskakując leżącego starca jak psy przez kłodę.
– Przekleństwo! – mruknął Barnabas i pobiegł ich śladem, ciągnąc mnie za rękę.
Puściliśmy się za zającem, mijając wielki basen pełen krzyczących i rechoczących mężczyzn. Jeden z osiłków Klodii przewrócił się na śliskiej posadzce i nie mógł się podnieść. Ominęliśmy go łukiem i wpadliśmy przez następne drzwi do drugiego pomieszczenia, gdzie powietrze było gęste od pary, unoszącej się znad gorącej kąpieli. Zamieszanie sięgnęło szczytu; chlupot wody, wrzaski i przekleństwa odbijały się wielokrotnym echem, a w słabo oświetlonej sali trudno było cokolwiek wyraźnie zobaczyć.
– Zablokować wyjście! On będzie chciał znów stąd uciec!
– Trucizna!
– Nie dajcie mu wrzucić puzderka do basenu!
– Czy ktoś powiedział: trucizna w basenie?
– Trucizna? Dajcie mi wyjść!
Ludzie Klodii biegali bezładnie, wpadając na siebie, ślizgając się i potykając. Kilku weszło do parującej wody i sycząc boleśnie, szukali Licyniusza wśród kąpiących się.
– On tu musi być! – krzyknął Barnabas. – Drzwi są zablokowane, a drugiego wyjścia nie ma!
– Oczywiście, że jest – poprawiłem go, wskazując drzwi w ciemnym rogu sali. – Przejście do kotłów.
Barnabas jęknął i podbiegł, by je otworzyć. Z mrocznego korytarza buchnęło żarem. Barnabas wszedł tam z wolna, stawiając niepewne kroki, potknął się o coś i aż krzyknął.
– Na Hades! Tu leży trup!
W ciemności coś majaczyło pod jego stopami, ale na pewno nie był to trup; chyba że trupy mają dwie głowy i wiercą się jak najęte.
– Odczepcie się! – jęknęła jedna z głów.
– Poszukajcie sobie innego miejsca! – wysapała druga.
Barnabas cofnął się przestraszony.
– Co to...
– To włochaty tyłek i łysy frajer – wyjaśniłem.
Niewiele to powiedziało niewolnikowi, ale zorientował się w sytuacji dość szybko.
– Czy ktoś jeszcze tędy przechodził? – spytał głów.
– Tak! – odparła chrapliwie jedna z nich. – Idiota nadepnął mi na rękę! Na pewno już przeszedł przez kotłownię i jest już dawno na ulicy. Wobec tego... jeśli nie macie nic przeciwko temu...
Barnabas znowu jęknął. Wijące się na podłodze postaci rzucały się, sapały i jęczały w ekstazie. Pociągnąłem niewolnika za sobą z powrotem do sali kąpielowej i zatrzasnąłem drzwi. Teraz farsa była już kompletna, włącznie z kulminacją.
CZĘŚĆ III
NOX
Rozdział XVI
Przez całą drogę do domu Klodii Chryzis siedziała zafrasowana w lektyce. Uparła się, żebym pojechał z nią i wyjaśnił, co się stało. Myślę, że po prostu bała się sama oznajmić pani złe wieści. Wkrótce tragarze stanęli pod willą. Czekaliśmy z Belbonem o krok z tyłu, podziwiając strzeliste cyprysy; Chryzis zastukała głośno do drzwi, po czym pociągnęła mnie za rękę, kiedy się otworzyły. Belbo wszedł również. Odźwierny powiedział, że pani nie ma w domu.
– Jak to: nie ma jej? – spytała zdziwiona.
– Wyszła – odrzekł stary niewolnik. – Nie wiem dokąd.
– Po co? Na długo?
Stary wzruszył ramionami.
– Mi tam nikt nic nie mówi. Ale...
– Raczej nie wpadła na pomysł, żeby też pójść do tej łaźni – mruknęła dziewczyna, gryząc paznokieć. – Nie, zauważyłaby mnie przecież. Chyba że minęliśmy się po drodze. Och, na Attisa! – wykrzyknęła, rozdrażniona obrotem spraw. – Poczekaj tutaj! – rzuciła mi przez ramię, znikając w korytarzu. – Albo w ogrodzie! – dodała, machnąwszy niewyraźnie ręką w kierunku środka domu.
Zostawiłem Belbona w westybulu i poszedłem przez atrium, potem szerokim korytarzem, pod wspartym na kolumnach łukiem i wreszcie po kilku schodkach na świeże powietrze i słońce. Perystyl, otoczony portykiem, miał kształt kwadratu. W przeciwległym końcu widniała niska platforma; najwidoczniej scena, ponieważ na wzniesionej za nią ścianie namalowany był zatłoczony pejzaż miejski, przypominający teatralną scenografię. Na niewielkim trawniku przed sceną zmieściłoby się kilka rzędów krzeseł. W czterech rogach ogrodu rosły wysokie cyprysy, przewyższające dach domu. Pośrodku stała mała fontanna z posągiem nagiego Adonisa. Brązowe ryby u jego stóp wypluwały z pyszczków wodę do sadzawki. Podszedłem bliżej, aby obejrzeć mozaikę, którą wyłożono jej dno; pod lekko falującą wodą na niebieskim tle widniały sylwetki delfinów i ośmiornic. Postać Adonisa rzeźbiarz uchwycił w chwili klękania: ugięte kolana, uniesione ręce, twarz zwrócona w górę z promiennym uśmiechem. Nie było wątpliwości, komu oddaje w ten sposób cześć. Obok schodów, którymi przed chwilą zszedłem do ogrodu, na wysokim cokole stała olbrzymia statua Wenus, jeszcze wspanialsza i piękniej wyobrażona od tej, którą widziałem w ogrodach nad Tybrem. Bogini była obnażona do pasa. Fałdy jej szaty, zebrane wokół bioder, jakby zastygły w ruchu; miałem wrażenie, że lada chwila opadną do jej stóp. Linie jej ciała były wspaniale, zmysłowo krągłe, a malowany brąz stwarzał iluzję miękkiej skóry, ale przez swe przytłaczające rozmiary posąg był bardziej groźny niż piękny. Ręce bogini trwały w geście wystudiowanej łagodności, bardziej matczynym niż erotycznym, ale kłóciło się to z twarzą, dziwnie pozbawioną wyrazu, surową w swym pięknie. Z wysoka patrzyły na mnie jej lazurytowe oczy.
Kiedy tak stałem przed fontanną, przypatrując się Wenus z punktu widzenia Adonisa, gdzieś z niedaleka zaczęły do mnie docierać echa jakiejś pieśni i dźwięki muzyki, narastające i znów cichnące, stłumione przez plusk wody; zaraz jednak raptownie przyspieszyły i przybrały na sile. Rozróżniłem dźwięk fletów, brzęk tamburynów i dzwonków, a przy tym dziwne zawodzenie, w niczym nie przypominające normalnego śpiewu. Zdawało mi się, że słyszę słowa, ale nie mogłem ich zrozumieć. Muzyka zabrzmiała głośniej, tempo też wzrosło. Podniosłem wzrok na twarz Wenus. Im dłużej patrzyłem w jej zimne niebieskie oczy, tym bardziej wydawało mi się prawdopodobne, że statua może przemówić lub się poruszyć. Mrugnęła – a może to ja mrugnąłem – i poczułem nagły dreszcz obawy. Nie byłem sam.
To jednak nie bogini przyłączyła się do mnie. Głos, który usłyszałem za sobą, był zdecydowanie męski.
– Znów się rozwrzeszczeli!
Odwróciłem się i zobaczyłem stojącego na scenie mężczyznę w todze. Kiedy go ostatnio widziałem, nie miał na sobie nic.
– Co roku to samo. – Klodiusz wzruszył ramionami i skrzywił się. – Na miejscu Klodii złożyłbym skargę, ale moja siostra jest pewnie zbyt zafascynowana gallami, aby przerywać im ich zabawę. No i to faktycznie trafia się tylko raz do roku.
– Co się trafia?
– Święto Wielkiej Matki naturalnie. Świątynia Kybele stoi tuż obok. – Klodiusz wskazał za siebie. – A dom gallów jest zaraz przy niej. Przed świętem całymi dniami ćwiczą, ćwiczą, ćwiczą. Dla rzymskiego ucha brzmi to beznadziejnie dziko i nieharmonijnie, prawda? A ten śpiew... nie lepszy od wrzasku. No, ale ja też bym wrzeszczał, gdyby mi ucięli jądra. – Zeskoczył na trawę i ruszył w moją stronę. – Wiesz, to niemądre, ale zapomniałem, jak się nazywasz.
– Gordianus.
– Ach tak, nowy człowiek Klodii, który ma dostarczyć towar na Marka Celiusza. I co, napracowałeś się?
– Dosyć.
– Klodii teraz nie ma. Gdzieś ją poniosło, odźwierny powinien był ci powiedzieć. Starzeje się.
– Wspomniał coś o tym, ale Chryzis zasugerowała, bym tu zaczekał.
– Aha. Prawda, dzisiaj miał być ten mały dramacik w łaźni miejskiej. Jak poszło?
– Po to właśnie przyszedłem. Żeby powiedzieć Klodii.
Wpatrywał się we mnie zielonymi oczami, tak niesamowicie podobnymi do jej oczu.
– No więc? Co tam zaszło?
Kiedy wahałem się z odpowiedzią, skrzywił się, tak że nie mogłem nic wyczytać z jego twarzy. Udawał chłopięcą urazę czy naprawdę się rozgniewał? Grymas nie zaszkodził jego urodzie, tylko ją odmienił.
– Ach, rozumiem. Przyszedłeś złożyć raport Klodii, nie mnie. Mówiła mi, że z ciebie lojalny typ. To dzisiaj rzadkość w Rzymie. Ale my z siostrą nie mamy przed sobą tajemnic. Żadnych. Mam nadzieję, że i ty nie masz nic do ukrycia przede mną, Gordianusie. Ja przed tobą niczego nie kryłem. – Rzucił mi porozumiewawcze spojrzenie, a kiedy nie odpowiedziałem, roześmiał się. – To żart. Mówię o tym, co miałem na sobie, kiedyśmy się poznali. – Potrząsnął głową. – Mówiła mi też, że nie masz poczucia humoru.
– Zdaje się, że mówiliście na mój temat dość dużo.
– Moja siostra lubi usłyszeć moją opinię o mężczyznach, z którymi przestaje. A dobra rada by się jej przydała! Klodia nie zawsze wykazywała się rozwagą w wyborze ludzi, którym zaufała. Na przykład Marek Celiusz... co znów doprowadza nas do awantury w łaźni. Jak to poszło? Chodź, usiądziemy w cieniu, a jeśli będziemy mieli szczęście i Chryzis zabłądzi do ogrodu, poślę ją po wino.
Kiedy usiedliśmy, zauważyłem jeszcze jednego mężczyznę, olbrzyma o obliczu jak wyrzeźbionym z hebanu. Wszedł na scenę i oparłszy się o malowaną ścianę, obserwował nas z daleka. Był niezwykle brzydki, miał byczy kark i potężne łapska. Belbo wyglądałby przy nim jak dziecko. Wykrzywił górną wargę w grymasie, od którego krew niemal ścięła mi się w żyłach.
Klodiusz dostrzegł moją reakcję i obejrzał się.
– To Etiop. Dostałem go rok temu od Klodii. Chodzi ze mną wszędzie i ma oko na wszystko. To też lojalny typ, jak ty. Parę miesięcy temu jeden z ludzi Milona zaczepił mnie na Forum i zaczął wymachiwać nożem. Nawet nie zauważył, kiedy olbrzym był przy nim... nie daj się zwieść jego masie, jest szybki jak błyskawica – i złapawszy go od tyłu, złamał mu obie ręce ot tak! – Klodiusz dwukrotnie strzelił palcami. – Od tamtej pory nikt już mi nie groził. Ale nie obawiaj się, dla moich przyjaciół jest zupełnie nieszkodliwy. Ależ hałas! Jeśli te eunuchy jeszcze nie oszalały, z pewnością doprowadzą się do tego stanu do wieczora. Wyobrażasz sobie pobyt z nimi w jednym pomieszczeniu? Jaka bogini może chcieć zawitać do świątyni, w której panuje taki zgiełk? A wracając do łaźni...
Opowiedziałem Klodiuszowi o farsie, jakiej byłem świadkiem. Wysłuchał w milczeniu, na zmianę przybierając wyraz niesmaku i rozbawienia.
– Licyniuszowi udało się więc ujść? – spytał w końcu.
– Tak.
– Razem z puzderkiem?
– Niestety.
Prychnął pogardliwie.
– Żałuję, że mnie tam nie było. Złapałbym go za jaja i tak długo ściskał, aż wycharczałby wszystko, co wie. A potem wepchnąłbym mu tę truciznę do gardła razem z opakowaniem. Trupa powiesiłbym za pięty i w taki sposób zawlókł na rozprawę: dowód rzeczowy dla oskarżenia! Chcesz dowodów, Cyceronie? Oto nasze dowody!
Etiop na scenie dosłyszał gniew w głosie swego pana i popatrzył na mnie takim wzrokiem, jak gdyby nie mógł się zdecydować, którą rękę złamać mi najpierw. Poruszyłem się niespokojnie na ławie.
– Twoja siostra będzie pewnie bardzo niezadowolona.
Nastrój Klodiusza zmienił się w okamgnieniu; roześmiał się w głos.
– Nie licz na to. Ona uwielbia szczyptę dramatu, a komedię jeszcze bardziej. Popatrz tylko, co zrobiła z tym ogrodem. Zamieniła go w prywatny teatr, aby sprowadzać z Egiptu mimów i zabawiać przyjaciół, albo urządzać występy jakiegoś poety, który akurat wpadnie jej w oko. Nie, kiedy już Klodia ciśnie jedną czy dwie bezcenne wazy o ścianę i porządnie obije paru niewolników, myślę, że dostrzeże humor w tej aferze. No proszę, kto tu do nas zawitał! – zakrzyknął nagle. – I to akurat wtedy, kiedy zaczęło mi zasychać w gardle.
Na schodkach pojawiła się Chryzis. Zobaczywszy nas, zrobiła ruch, jakby chciała zawrócić, ale Klodiusz klasnął w dłonie i przywołał ją gestem.
– Chryzis, kochanie, przynieś nam wina z miodem. Jestem w nastroju na coś słodkiego. I może trochę daktyli i tych ciastek sezamowych, które kucharz Klodii zawsze trzyma pod ręką. Odpowiada ci to, Gordianusie?
Skinąłem głową.
– Czy to wszystko, panie? – spytała dziewczyna, spuszczając wzrok.
– Nie kuś mnie, maleńka – odparł Klodiusz gardłowym basem.
– Nie zamierzam tego robić, panie.
– Harpio! Biegnij po wino, zanim cię chwycę i posiądę tu na miejscu, na oczach gościa. Albo jeszcze lepiej: każę to zrobić Etiopowi na scenie, a my z Gordianusem będziemy patrzeć, jak robicie dziecko.
Chryzis pobladła i szybko odeszła.
– Taka młoda – westchnął Klodiusz. – A te kasztanowe włosy, to białe ciało... Pyszności. Chciałoby się polać ją całą słodkim winem i zlizywać z niej, zlizywać... Ale Klodia mi nie pozwala. Nie daje mi jej nawet dotknąć. Może sądzi, że zepsułbym ją... a może Chryzis kocha się w którymś z niewolników? Klodia bywa taka sentymentalna. W każdym razie trzymam ręce przy sobie. Moja siostra i ja zawsze wzajemnie szanujemy swą własność.
Śpiew i muzyka nagle urwały się, lecz wkrótce znów rozległ się ostry dźwięk cymbałów i fletów.
– No cóż, jakoś sobie poradzimy, mimo utraty tej trucizny w łaźni – rzekł Klodiusz po chwili milczenia, wpatrzony w statuę Adonisa. – Ta szalona próba otrucia Klodii tylko potwierdza, że Celiusz usiłował zrobić to samo z Dionem. Użył pieniędzy mojej siostry do zdobycia trucizny i przekupienia niewolników Lukcejusza, ona zaczęła go podejrzewać, więc teraz próbuje zamknąć jej usta. Szalony, zdesperowany człowiek... tak go przedstawimy sędziom. Klodia mówiła, że wytropiłeś tych niewolników, których Lukcejusz wyprawił do jakiejś kopalni.
– Możliwe, że tak.
– Czyż nie dała ci pieniędzy, żebyś w razie ich odnalezienia mógł ich wykupić?
– Wspominała o tym – odrzekłem z ociąganiem. – Nie wiem, czy to nam coś da.
– Lepiej, żeby dało. Potrzebne nam są mocne dowody. Widzisz, zadanie zdobycia materiałów przeciw Celiuszowi w sprawie próby otrucia Diona spoczywa na nas, na mnie i Klodii. Inni koncentrują się na zbrodniach, których dopuścił się na Egipcjanach po drodze do Rzymu. Miejmy nadzieję, że uda im się znaleźć coś solidniejszego. Świadkowie! Oto, czego nam trzeba. Wiarygodnych świadków; mógłbym przejść teraz przez Forum i przyprowadzić dziesięciu mężczyzn, którzy przysięgną, że Celiusz jest winny, ale byliby równie godni zaufania jak pijany wódz przed bitwą. Kiepscy świadkowie tylko rozwadniają dobrą mowę. Najsilniejszym punktem na naszą korzyść jest to, co każdemu chodzi po głowie: jeżeli nie Marek Celiusz zamordował Diona, to kto?
– Sam się nad tym zastanawiam.
– Nie chcemy, żeby sędziowie za długo nad tym rozmyślali. Jeszcze przyjdzie im do głowy ktoś inny! – parsknął z ironią Klodiusz
– Nie wierzysz więc w winę Celiusza?
– Oczywiście, że wierzę! Tobie naprawdę brak poczucia humoru, co?
– Jak to się stało, że wy oboje zaangażowaliście się w tę sprawę?
– Każde z nas ma swoje powody, by dać Celiuszowi to, na co zasługuje. Ty zresztą też.
– Ja?
– On zamordował twojego dawnego nauczyciela. Czyż nie dlatego tu jesteś? Twój powód jest osobisty, podobnie jak Klodii. Ja działam z pobudek politycznych. Każdy ma jakiś powód, powtarzam. Sędziów to bynajmniej nie obchodzi.
Skinąłem głową.
– Czy ty i twoja siostra wszystko robicie razem? – Zadałem to pytanie, zanim zdałem sobie sprawę z jego dwuznaczności, ale wtedy było już za późno.
– Zdaje się, że niosą nam wino i ciastka – powiedział Klodiusz, jakby nie słyszał, o co pytam.
Chryzis weszła do ogrodu z tacą, a inny niewolnik przyniósł składany stolik. Śpiewy z domu gallów przycichły, a po chwili rozległy się znowu, w innym tempie i na inną nutę. Klodiusz sączył wino małymi łykami i wyglądał na zamyślonego.
– Zawsze, gdy piję wino z miodem, wracam pamięcią do dawnych, złych czasów.
Spojrzałem nań pytająco. Klodia użyła tego samego zwrotu: dawne, złe czasy.
– Po śmierci ojca – wyjaśnił. – Chude lata. Czekaliśmy, aż wróci z Macedonii z wozami wyładowanymi złotem, a tymczasem zostawił nam po sobie tylko długi. No cóż, to się trafia i w najlepszych rodzinach. W końcu wyszło nam to na dobre: wyostrzyło nam umysły. Robi się to, co się musi robić. Kiedy raz sobie udowodnisz, że sam potrafisz dać sobie radę, nigdy już nie będziesz się bał świata. Zbliżyło to nas do siebie, przekonaliśmy się, że możemy wzajemnie na siebie liczyć. Klodia była z nas najstarsza i najsprytniejsza. Dla młodszego rodzeństwa była jak matka.
– Przecież mieliście matkę.
– Klodia była nam bliższa niż ona. Przynajmniej dla mnie. – Zapatrzył się w kubek. – No tak, mówiłem o winie z miodem. Byliśmy biedni, jak wiesz, ale wydawaliśmy niemal nie kończące się przyjęcia. To była nasza inwestycja na przyszłość. Moje siostry potrzebowały mężów, starsi bracia musieli rozpocząć kariery. A więc przyjęcia, noc w noc. Dla gości było wino z miodem, ale nie dla nas. Niewolnicy nalewali nam najpodlejszego cienkusza, a my piliśmy go z uśmiechem. Goście nigdy się nie zorientowali, że nie stać nas na dobre trunki. To był wspaniały trening do kariery na Forum: nauczyć się obnosić z zadowoloną miną nawet wtedy, gdy coś wstrętnego wlewa się człowiekowi do gardła.
Przytknął kubek do ust, a ja zrobiłem to samo.
– Doskonałe wino – zauważyłem. – Ale skoro twojej siostry nie ma w domu, nie widzę powodu, by dłużej tu przesiadywać.
Wzruszył ramionami.
– Ona może wrócić lada chwila.
– Dokąd mogła pójść?
– Może do horti, a może do kogoś z wizytą. Zabrała z sobą Metellę.
– Córkę? – Trudno mi było sobie wyobrazić, jaka ona może być, podobnie jak Klodię w roli matki.
– Moją drogą siostrzenicę. Uparta z niej dziewczyna, ma to po matce. Ale jest też równie piękna, no i uwielbia wujka.
– Tak samo jak mamusia?
– No, może nie aż tak. – Przegryzł wino sezamowym ciastkiem. – Przeklęte eunuchy! Znów się drą jak szaleńcy!
– Zaczynam się do tego przyzwyczajać – powiedziałem. – Jedna z często powtarzających się fraz brzmi całkiem ładnie. O, właśnie!
Muzyka wypełniała cały ogród, jakby unosząc się ponad naszymi głowami. Klodiusz roześmiał się i pokręcił głową w udawanym zmartwieniu.
– Uważaj, Gordianusie, bo jeszcze chwila i poczujesz nieodpartą chęć wyrwania się do Frygii, by dać tam sobie obciąć jądra!
Dolał wina nam obu. Było naprawdę znakomite; czułem, jak rozchodzi się po całym ciele rozkosznym ciepłem.
– Skoro już z tobą rozmawiam, muszę cię o coś zapytać, Klodiuszu – powiedziałem.
– Nie krępuj się.
– Parę dni temu ktoś mnie śledził wieczorem. Wczoraj dostrzegłem chyba tego samego mężczyznę przed moim domem, a dzisiaj zaczepił mnie w łaźni. Myślałem, że to jeden z ludzi Klodii, ale myliłem się. Nie wiesz przypadkiem czegoś na ten temat?
– O człowieku, który cię śledzi? Nie.
– Zdaje się, że jesteś raczej opiekuńczy w stosunku do siostry. Pomyślałem sobie...
– Że każę cię śledzić, by sprawdzić, kogo to Klodia sobie wynajęła? Nie bądź śmieszny. Służę siostrze radą, kiedy mnie o to prosi, ale ona sama sobie radzi z tymi, których sobie wybiera: z przyjaciółmi, kochankami, pracownikami. Jak ten człowiek wyglądał?
– Młody, pewnie przed trzydziestką. Średniego wzrostu, chudy, o śniadej karnacji. Rzadka bródka, ale dopiero co wrócił z podróży, może więc przyszedł do łaźni, by ją zgolić. Nawet przystojny choć wygląda na wygłodzonego. W oczach ma coś smutnego niemal tragicznego. Dziś w łaźni jednak daleko mu było do smutku, popisał się raczej ciętym językiem.
Klodiusz obrzucił mnie dziwnym spojrzeniem.
– Powiedział ci, jak się nazywa? – spytał.
– Nie ale słyszałem, jak ktoś go nazywa...
– Katullus.
– Skąd wiedziałeś?
– Taki człowiek jest tylko jeden: Gajusz Waleriusz Katullus. A więc już wrócił?
– Jego przyjaciel wspominał coś o przedwczesnym powrocie z jakiejś posady na Wschodzie.
– Wiedziałem, że nie będzie mu się tam podobało. Katullus za bardzo kocha Rzym. Ci chłopcy z prowincji zawsze kochają Rzym, kiedy raz go posmakują.
– Nie urodził się więc w mieście?
– Pewnie, że nie. Pochodzi z jakiejś dziury na północy. Z Werony jeśli się nie mylę. Klodia poznała go, kiedy Kwintus był namiestnikiem w Galii Cisalpejskiej i musieli tam siedzieć cały rok.
– Czyli jednak jest jakiś związek między Klodią a owym Katullusem?
– Kiedyś był. To się skończyło, zanim jeszcze wyjechał ubiegłej wiosny z Rzymu. W każdym razie Klodia z tym skończyła. Myślisz, że cię śledził?
– Tak. Domyślasz się dlaczego?
Klodiusz pokręcił głową.
– To dziwny gość. Trudno go rozgryźć. Nie interesuje się polityką, ma się za to za poetę. Klodia też tak myślała. Połowę poematów napisał o niej. Kobiety lubią podobne śmiecie, zwłaszcza kiedy chodzi o głupców w rodzaju Katullusa. Facetów, którzy umierają z miłości. Chodzące trupy, a przy tym zgorzkniałe właśnie z tego powodu. Pamiętam, jak kiedyś recytował swój wiersz z tej sceny, stojąc tam, gdzie teraz Etiop. Piękni młodzi poeci i zapatrzone w nich maślanymi oczami adoratorki, muzyka świerszczy, księżyc w pełni nad głowami. Usypiał ich słowami słodkimi jak miód, po czym mieszał w garnku i ukazywał im robaki na dnie. Dumny z siebie, wulgarny wieczny cierpiętnik. O mnie też coś napisał.
– Poemat?
– Niewiele lepszy od ujadania bandy Milona i znacznie złośliwszy. – Klodiusz zacisnął zęby. – Wrócił już zatem? Klodia usłyszy o nim niebawem, jak sądzę. Jeśli jeszcze kiedyś go przyłapiesz na śledzeniu, radzę porządnie rąbnąć go w szczękę. Nie lubi się bić. Za broń służy mu język. Dobry do obelg i wierszy, choć do niczego innego, jak mówią moi... jak mówią dobrze poinformowani. Wiesz co? Te okruchy tylko pobudziły mój apetyt, a słońce jest już nisko. Nie odejdę, póki nie zobaczę się z Klodią. Zostań ze mną, to zjemy porządną kolację. – Kiedy się wahałem, dodał: – Mówię ci, że ona może wrócić lada moment. Będzie chciała się dowiedzieć wszystkich szczegółów dzisiejszej akcji w łaźni, i to z twoich ust. Jeśli ja spróbuję jej to opowiedzieć albo się udławię ze złości, albo będę się śmiał w zupełnie niewłaściwych miejscach.
Niewolnicy przyszli sprzątnąć dzbanek i resztę ciastek. Poleciłem jednemu z nich zawołać Belbona z westybulu. Przymaszerował od razu, z odpowiednią dozą respektu zerkając na monstrualną Wenus. A potem dostrzegł Etiopa. Obydwaj zmierzyli się podejrzliwym wzrokiem, prężąc muskuły.
– Słucham, panie.
– Zaniesiesz wiadomość Bethesdzie – poleciłem. – Powiesz jej, że dziś zjem kolację poza domem.
– Tutaj, panie?
– Tak, u Klodii. – Skrzywiłem się, zdając sobie sprawę, jak to zabrzmi w uszach mojej żony. Gdybyż wiedziała, że będę biesiadował sam na sam z innym mężczyzną, przy wtórze wyjących eunuchów i z gigantycznym Etiopem jako przyzwoitką...
– A potem mam wrócić po ciebie, panie?
Zanim odpowiedziałem, Klodiusz uniósł dłoń w geście zaprzeczenia.
– Nie trzeba, Gordianusie. Dopilnuję, abyś bezpiecznie dotarł do domu.
Popatrzył na mnie chłodno, jakby prowokując do okazania nieufności. Wzruszyłem ramionami i kiwnąłem głową.
– Nie musisz po mnie przychodzić, Belbonie – powiedziałem. – Wrócę sam.
Belbo obrzucił jeszcze raz Etiopa niechętnym spojrzeniem, po czym odwrócił się i odszedł, nie kryjąc swej fascynacji wspaniałością kamiennej bogini.
Zapadł zmierzch. Po szaleńczym crescendo fletów i tamburynów śpiew kapłanów Kybele urwał się jak nożem uciął i zaległa błoga cisza.
– No, nareszcie. Nawet eunuchy muszą czasem coś przekąsić – rzekł z ulgą Klodiusz. – Wieczór jest ciepły, a skoro nie ma już tego zgiełku, może zjemy kolację w ogrodzie?
Przyniesiono sofy, lampy i stoły. Kolacja była prosta, ale wyśmienita. Najwyraźniej Klodia ceniła także te przyjemności, które płyną z posiadania utalentowanego kucharza. Był to posiłek, który należało spożywać powoli, delektując się nim i umilając sobie czas swobodną konwersacją.
– Ech, ci gallowie! – westchnął Klodiusz. – Co wiesz o kulcie Kybele, Gordianusie?
– Niezbyt wiele. Widuję czasem jej kapłanów w dni, kiedy wolno im żebrać na ulicach. Słyszałem modły do bogini podczas święta Wielkiej Matki. No i oczywiście poznałem przyjaciela twojej siostry, Trygoniona. Ale nigdy jeszcze nie słyszałem takiego śpiewu i muzyki jak dzisiaj.
– Kult jest znany w Rzymie od dawna, a mimo to większość ludzi prawie nic o nim nie wie. Historia jego pojawienia się jest bardzo ciekawa.
Wino i jedzenie rozluźniły mnie. Niemal zapomniałem o ponurej obecności Etiopa, obserwującego nas nieustannie ze sceny.
– Opowiedz mi ją – poprosiłem.
– To było wtedy, gdy Hannibal pustoszył Italię i nikt nie mógł go odeprzeć. Kolegium piętnastu kapłanów zajrzało do ksiąg sybillińskich i odczytało wyrocznię: jeżeli najeźdźca zapuści korzenie w italskiej ziemi, jedynym sposobem na jego pokonanie będzie sprowadzenie do Rzymu Wielkiej Matki z jej świątyni we Frygii. Akurat rządził tam król Attalos, nasz sprzymierzeniec, więc nie byłoby z tym problemu, ale naturalnie najpierw należało spytać o zdanie samą boginię. Kiedy frygijscy kapłani przedłożyli jej to pytanie, ziemia się zatrzęsła i Kybele odpowiedziała: „Oddajcie im mnie! Rzym jest odpowiednim miejscem dla każdego bóstwa!” Król Attalos zgodził się zatem podarować nam posąg bogini wraz z wielkim czarnym głazem, który u zarania dziejów spadł z nieba i stał się zaczątkiem jej kultu.
– Skąd ty to wszystko wiesz? – spytałem.
– Gordianusie, jesteś bezbożnikiem. Nie wiesz, że jestem członkiem kolegium kapłanów? Moim przywilejem jest wgląd do ksiąg Sybilli. Zasiadam w komisji, która nadzoruje gallów i zajmuje się kultem Wielkiej Matki. I słusznie: moja rodzina była w to zaangażowana od samej chwili przybycia Kybele do Rzymu.
– Masz na myśli historię Klaudii Kwinty? – wtrąciłem.
– Znasz ją?
– Tylko pobieżnie. Nigdy nie słyszałem jej z ust jednego z potomków tej wielkiej kobiety.
Klodiusz uśmiechnął się.
– Statek wiozący kamień z nieba i statuę Kybele przybył do ujścia Tybru i pożeglował w górę rzeki, do Rzymu, witany przez nieprzebrane tłumy zgromadzone na brzegach. Kiedy jednak przybił do nabrzeża, by wyładować swój boski ładunek, zaczął nabierać wody i tonąć. Notable na nabrzeżu wpadli w panikę. Wyobrażasz to sobie? Grupa polityków, która wybrała się robić wrażenie na masach, nagle znalazła się w samym środku katastrofalnego omenu: Bogini Matka, przysłana dla ocalenia Rzymu przed Hannibalem, pogrąża się w odmętach Tybru! Jeszcze wina?
– Nie, dziękuję.
– E, trochę jeszcze wypijesz. – Skinął na niewolnika, by napełnił mój kubek. – I tak się złożyło, że właśnie moja antenatka Klaudia Kwinta zapobiegła tragedii. Tylko najczystsze z dziewic i najszacowniejsze z żon dopuszczone zostały do ceremonii powitania Wielkiej Matki, a niektórym najwyraźniej nie podobało się, że wśród nich znalazła się i Klaudia Kwinta. Szemrano coś na temat jej swobodnego prowadzenia się i obracania w złym towarzystwie... czy to nam kogoś nie przypomina? Owego dnia została jednak zrehabilitowana. Wystąpiła przed wszystkich i chwyciła za cumę, a statek w cudowny sposób zaczął się znowu wynurzać. W taki sposób Kybele wyraziła swą boską aprobatę wobec mojej antenatki. Pobożni uznali to za dowód jej czystości. Hmm, jeżeli sobie wyobrazić rzeczywistą scenę... kobieta sięgająca po śliską linę, wielki okręt wyskakujący na powierzchnię niczym nadmuchany bukłak... No cóż, Klaudia Kwinta musiała mieć szczególne umiejętności. Oblepiony mułem kamień z niebios i statuę bogini wyładowano na brzeg i obmyto. Po dziś dzień rytualne mycie posągu jest nieodłączną częścią obchodów dorocznego święta Wielkiej Matki. Na Palatynie zbudowano świątynię i poświęcono ją bogini podczas wielkiej ceremonii, na której Klaudia Kwinta była gościem honorowym. I zgodnie z obietnicą wyroczni Hannibal został wyparty z Italii, a my teraz musimy znosić pienia gallów tu, w ogrodzie Klodii! Ciekawe, co też musieli sobie myśleć nasi stateczni, ponurzy przodkowie, kiedy po raz pierwszy ujrzeli przybyłych z boginią frygijskich kapłanów w cudacznych szatach i biżuterii, z farbowanymi długimi włosami i cienkimi, sepleniącymi głosikami? Albo kiedy zobaczyli, jak ci kapłani czczą Kybele: dzikie, orgiastyczne pląsy, szalone transy i tajemnicze obrządki w środku nocy. A gdy się dowiedzieli, że towarzyszem i małżonkiem bogini jest młody, piękny kastrat Attis? Niewiele ma z niego przyjemności małżeńskich, powiedziałbym. Może Kybele woli kobiety ze zręcznymi rękami, jak Klaudia Kwinta. Ja tam wolę Wenus. Nie ma dwóch zdań co do tego, czego oczekuje od Adonisa... – Popatrzył na górującą nad nami statuę. – Kiedy nasi przodkowie zorientowali się, jak naprawdę wygląda kult Wielkiej Matki, musieli poczuć się nieswojo. Ale w końcu Rzym potrafi pochłonąć wszystko, co mu wyląduje na talerzu, po czym to przetrawić i wydalić już jako coś do przyjęcia, coś... rzymskiego. Sztukę, obyczaje, nałogi, a nawet bogów i boginie. Na tym polega geniusz republiki: podbić świat i zaadaptować go do własnych potrzeb i wygody. Kult Kybele został po prostu oczyszczony na użytek ludu. Święto Wielkiej Matki przypomina każde inne: przedstawienia, wyścigi rydwanów i pokazy dzikich zwierząt w Circus Maximus. Nic z tych niezrozumiałych rytuałów praktykowanych na Wschodzie, gdzie tłumy w ekstazie szaleją na ulicach, mężczyźni pospołu z kobietami czuwają przez całe noce w świątyniach, wybrani wierni czołgają się ociekającymi krwią tunelami. My, Rzymianie, nie lubimy takich rzeczy, niezależnie od religijnych pretekstów. Że już nie wspomnę o Attisie! Wolimy nie myśleć o wykastrowanym kochanku. Dlatego oficjalne obchody święta Kybele przemieniły się w jeszcze jedną okazję dla głównych kapłanów i polityków do urządzania igrzysk dla ludu. Oczywiście to, co gallowie i członkowie wewnętrznego kręgu wiernych wyprawiają za zamkniętymi drzwiami, jest już zupełnie inną sprawą. Ach! To nie do wiary!
Ogród znów rozbrzmiał dźwiękami rytualnej muzyki.
– Musieli się już najeść i znów się zabrali do dzieła – skomentował posępnie Klodiusz. – Czy oni jedzą jak normalni ludzie?
– Trygonion wykazał się wilczym apetytem, kiedy jadł u mnie kolację.
– Kiedy to było?
– Wtedy, kiedy przyszedł do mnie z Dionem po pomoc. W noc morderstwa.
– Ach, tak. Kiedy namówił biednego staruszka, by się z nim bawił w przebieranki. Klodia mi o tym opowiadała. Aż mi przykro to sobie wyobrażać: Dion wychodzący na ulicę w stoli... Cały Trygonion, pragnie być kimś innym, niż jest, i wciąga innych w swój wyimaginowany świat.
– Gallus pozostaje w zadziwiających stosunkach z twoją siostrą.
– Kolejny przykład wątpliwego wyboru Klodii. Jak Katullus i Marek Celiusz.
– Nie chcesz chyba powiedzieć, że ona i Trygonion...
– Nie bądź głupi. Ale w pewnym sensie on się nie różni od innych mężczyzn z nietkniętymi jądrami, którzy przewijają się przez jej dom. Wszyscy pozwalają się traktować Klodii jak niewolnicy, w każdym razie przez jakiś czas. Ostatnio nieczęsto widujemy Trygoniona. Zajęty jest przygotowaniami do święta Wielkiej Matki. Może to jego flet teraz słyszymy... – Zmarszczył nagle czoło, tknięty jakąś myślą. – Nie sądzisz chyba, że Klodia siedzi w domu gallów, wymyślając jakąś rozrywkę na swoje przyjęcie?
– Jakie przyjęcie?
– Klodia zawsze urządza przyjęcie w wigilię święta Kybele. To pierwsze wydarzenie towarzyskie każdej wiosny. Za trzy dni od dzisiaj.
– Ależ to dzień rozpoczęcia procesu!
– Czysty przypadek. Jeszcze jeden powód do świętowania, jeżeli wszystko pójdzie dobrze. Ten ogród będzie pełen ludzi, a na scenie... Klodia co roku musi przejść samą siebie. Może teraz atrakcją będzie Trygonion, grający na swoim instrumencie. – Zaśmiał się rubasznie. – Nie będę mógł przyjść, niestety. W tym roku wybrano mnie na edyla4, więc do mych obowiązków należy nadzór nad oficjalnymi obchodami święta. Będę zbyt zajęty, by oddawać się przyjemnościom. Prawdopodobnie będę musiał zrezygnować też z udziału w procesie. Wielka szkoda. Chciałbym zobaczyć, jak Celiusz się wije, przyciśnięty do muru. Uwielbiam dobre rozprawy. – Oczy mu zalśniły, znów przypominając mu Klodię. – Podobał mi się nawet mój własny proces. Pamiętasz go, Gordianusie?
– Nie byłem na nim – odrzekłem ostrożnie. – Ale chyba każdy pamięta aferę z Dobrą Boginią.
Klodiusz pociągnął długi łyk wina z miodem.
– Tamta sprawa nauczyła mnie trzech rzeczy. Po pierwsze, nigdy nie licz na to, że Cycero cię wesprze. Prędzej wbije ci nóż w plecy! Po drugie, kiedy przekupujesz sędziów, wlicz w to odpowiedni margines bezpieczeństwa. Będziesz znacznie lepiej spał w przeddzień procesu. Ja w każdym razie spałem dobrze.
– A trzecia nauka?
– Pomyśl dwa razy, zanim włożysz kobiece szaty, niezależnie od powodu. Mi to nic nie pomogło.
– Dionowi też nie za bardzo – zauważyłem.
Klodiusz zaśmiał się sucho.
– Może jednak masz trochę poczucia humoru, Gordianusie!
Im się robię starszy, tym łatwiej zapadam w sen wbrew własnej woli. Pod koniec kolacji Klodiusz wstał, mówiąc, że musi iść na stronę. Rozluźniłem się i zamknąłem oczy, słuchając śpiewu gallów. Przyjemna fraza, która podobała mi się wcześniej, znów się pojawiła; w końcu zaczęło mi się wydawać, że płynę na fali muzyki, unoszę się nad ogrodem Klodii, lewituję twarzą w twarz z ogromną Wenus, a potem wzbijam się jeszcze wyżej. Rzym był pode mną jak zabawka, ze świątyniami jak z klocków, skąpanymi w poświacie księżyca. Melodia rosła i opadała, a ja podskakiwałem na niej jak bańka piany na wodzie, jak niesione wiatrem piórko we mgle... póki ktoś nie szepnął mi do ucha: „Jeżeli nie Marek Celiusz zamordował Diona, to kto?”
Obudziłem się raptownie – usłyszałem głos tak wyraźny i bliski, że byłem zdumiony, nie widząc nikogo. Lampy pogasły, niebo usiane było gwiazdami, w ogrodzie cicho, słyszałem jedynie szemranie wody w fontannie. Ktoś przykrył mnie kocem. Koc pachniał perfumami Klodii.
Za dużo wina i ciężkiego jedzenia, pomyślałem. Mimo to czułem się rześki i wypoczęty. Jak długo spałem? Odrzuciłem koc – noc była za ciepła. Wstałem i przeciągnąłem się, rozglądając się dookoła; wciąż nie wierzyłem, że jestem zupełnie sam. W ogrodzie nie było jednak nikogo prócz zastygłego w błagalnej pozie Adonisa i wyniosłej, czerniejącej na tle nieba Wenus. Jej oczy lśniły matowo w świetle gwiazd. Znowu ogarnęło mnie wrażenie, że bogini zaraz ożyje. Zadrżałem i nagle zapragnąłem opuścić ten ogród.
U szczytu schodów przystanąłem i cicho zawołałem:
– Klodiuszu! Klodia? Chryzis?
Nikt mi jednak nie odpowiedział. Dom był absolutnie cichy. Mogłem równie dobrze znaleźć się zamknięty na noc w pustej świątyni. Przeszedłem przez korytarz i atrium do westybulu. Tam musi być odźwierny, pomyślałem, być może ten sam starzec, który wpuścił mnie tego popołudnia.
Odźwiernym był jednak Barnabas i spał jak zabity. Siedział na podłodze, oparty o ścianę i z odchyloną w tył głową, tak że w znikomym świetle, sączącym się z atrium, widziałem jego twarz i zrośnięte w grubą kreskę brwi. Przy nim leżał jakiś niewyraźny, zagadkowy kształt, w którym dopiero po dłuższej chwili domyśliłem się sylwetki Chryzis. Dziewczyna spała z głową na łonie Barnabasa. W panującej ciszy wyraźnie słyszałem ich zmieszane oddechy.
Klodiusz obiecał dopilnować mego bezpiecznego powrotu do domu, przez co ja rozumiałem eskortę. Powinienem obudzić Chryzis lub Barnabasa i powiedzieć im, czego potrzebuję. Jednak leżeli tak spokojnie i wyglądali tak pięknie, że bałem się choćby poruszyć, nie chcąc im przeszkadzać.
Czyjaś ręka dotknęła mego ramienia. Odwróciłem się i wbiłem wzrok w ciemność. Etiop był tak czarny, że przez chwilę w ogóle go nie widziałem.
– Mój pan powiedział, że mam się tobą zaopiekować, gdy się obudzisz – powiedział z trudnym do zrozumienia akcentem.
– Klodiusz tu jeszcze jest?
– Tak, panie.
– A Klodia?
– Wróciła, kiedy spałeś.
– Może powinienem się z nią zobaczyć, zanim wyjdę.
– Oboje są już w łóżku.
– I śpią?
– A co to za różnica?
W mdłym świetle nie miałem pewności, czy czarny olbrzym uśmiecha się, czy zaciska zęby. Jego oddech przesycony był odorem czosnku; gladiatorzy i siłacze jedzą go na surowo, aby przysporzyć sobie sił. Otworzył drzwi i pchnął je, aż uderzyły o śpiące na podłodze postacie. Chryzis jęknęła przez sen, a Barnabas tylko mruknął.
– Nędzna namiastka odźwiernego! – prychnął wzgardliwie Etiop. – Ona jest za miękka dla swych niewolników. No, to idziemy. Będę tuż za tobą.
– Nie – sprzeciwiłem się. – Pójdę sam.
Etiop spojrzał na mnie i założył ręce na piersi.
– Mój pan wydał mi ścisłe rozkazy.
– Sam się odprowadzę do domu – uparłem się.
Nie wiadomo kiedy ta wymiana zdań przerodziła się w pojedynek woli. W końcu Etiop skrzywił się z niesmakiem i wzruszył swymi potężnymi ramionami.
– Jak sobie życzysz, panie – powiedział, po czym zamknął za mną drzwi na klucz.
Do domu miałem tak blisko, a w tak cichą i głęboką noc z pewnością nie było się czego bać.
Rozdział XVII
Rzym pogrążony był we śnie. Domy i kamienice Palatynu były zupełnie ciemne, na ulicach panowała cisza nie zmącona niczym poza odgłosem moich kroków. Która mogła być godzina? Zmierzch i świt wydawały się jednakowo odległe, niczym dwa brzegi niewidoczne ze środka olbrzymiego, czarnego morza. Poczułem się absolutnie samotny – ostatni czuwający człowiek w Rzymie.
A potem usłyszałem za sobą czyjeś kroki. Zatrzymałem się; kroki ucichły o jedno uderzenie serca później. Przeszedłem kilka stóp do przodu i znów je usłyszałem. Gordianusie, szepnąłem sobie, doigrałeś się w końcu, podejmując to ostatnie ryzyko w ryzykownie przeżytym życiu. Przywykłeś polegać na łasce Fortuny, jak gdyby bogini brała poprawkę na twoją głupotę i zawsze miała cię osłonić w ostatniej chwili, bo z jakiegoś powodu szczególnie intryguje ją właśnie twoje, pojedyncze życie i pragnie je zachować i przekonać się, co będzie dalej. Aż nagle jej zainteresowanie osłabło; na mgnienie oka odwróciła wzrok i zostaniesz zdmuchnięty, wykreślony na dobre z księgi świata.
Po trosze uwierzyłem w to i przygotowałem się na najgorsze. Ale w głębi ducha wiedziałem, że przecież nie mogę jeszcze umierać, więc tylko powierzchownie przejąłem się tym zagrożeniem, aby dać Fortunie do zrozumienia, że nie czuję się szczególnie uprzywilejowany... i przypomnieć jej delikatnie, żeby lepiej coś w tej sprawie zrobiła, i to szybko.
Nieznajomy przyspieszył kroku. Stłumiłem w sobie chęć rzucenia się do ucieczki i zawróciwszy, wyszedłem mu na spotkanie. Nie zamierzałem skończyć jak jeden z tych znajdowanych w zaułkach trupów z raną od noża w plecach. Uliczka była wąska i pogrążona w ciemności. Ciemna sylwetka zbliżała się do mnie raczej niepewnym krokiem. Mężczyzna był sam i jeśli się nie myliłem, wypił za dużo wina. To chyba jest ten poeta, Katullus, pomyślałem, którego według Klodiusza nie ma się co obawiać. Chyba że to nie on, tylko Marek Celiusz, równie pijany, ale groźny. Albo jakiś bezimienny rzezimieszek Ptolemeusza. Albo śmierdzący czosnkiem gladiator Pompejusza. A może jeszcze ktoś inny, komu się wydaje, że powinien mnie zabić, bo wiem coś, czego wiedzieć nie powinienem.
Zatrzymał się o kilka kroków ode mnie. Nie mogłem dostrzec jego rysów, ale z całą pewnością był za mały na Etiopa. Kiedy się odezwał, rozpoznałem głos Katullusa.
– A więc ona już się znudziła zrywaniem ledwo dojrzałych jabłek i teraz gmera w leżących pod pniem zgniłkach.
Wyglądało na to, że jest tylko lekko podchmielony; sarkastyczny, ale nieszczególnie groźny.
– Obawiam się, że cię nie rozumiem – odrzekłem.
– Czy nie jesteś za stary, żeby grzać jej łóżko?
– Czyje łóżko? Nie wiem, o czym mówisz.
Podszedł nieco bliżej.
– Musimy znaleźć trochę jaśniejsze miejsce, żebym mógł widzieć twoją twarz, gdy kłamiesz. Dobrze wiesz, o czyim łóżku mówię.
– Może i wiem. Ale jesteś w błędzie.
– Tak? Ten przeklęty gallus lata między nią i tobą z wiadomościami, zabiera cię do jej horti. Jeździsz z nią lektyką z zasuniętymi zasłonami i przesiadujesz w jej domu w środku nocy. Musisz być jej nowym kochankiem.
– Gadasz bzdury.
Cofnął się o krok i zaczął mnie okrążać. Nagle zrozumiałem, że on się mnie bardziej boi niż ja jego. To on musiał nas wtedy śledzić na Rampie i uciekł, gdy kichnięcie Belbona zdradziło naszą zasadzkę.
– No, przynajmniej skończyła z Celiuszem, choć nie mogę pojąć, dlaczego rzuciła go dla kogoś takiego jak ty.
– Obrażasz mnie – uznałem. – Nie wiem teraz, czy nadal mam się upierać przy prawdzie i przekonywać cię, że nie jestem kochankiem Klodii, ale pogodzić się z ubliżaniem mojej męskości? A może powinienem skłamać i powiedzieć, że ona jest moją kochanką i co noc mówi mi, iż jestem dwa razy lepszy w łóżku od Celiusza i cztery razy od ciebie, Gajuszu Waleriuszu Katullusie?
Przez chwilę się obawiałem, że posunąłem się za daleko, ale mój instynkt się nie omylił. Katullus zatrzymał się i zaśmiał nerwowo.
– Musisz być pieprzonym oratorem, jak Celiusz. Jednym z tych mordujących słowa adwokatów, skręcających prawdę w precel. Dlaczego o tobie dotąd nie słyszałem, staruszku?
– Bo nie jestem oratorem, ale Poszukiwaczem, chłopcze.
– Znasz więc moje imię. A ty jak się nazywasz?
– Gordianus.
Skinął głową. Widziałem go teraz wyraźniej. Nie zgolił swojej mizernej bródki, a do oczu powrócił ów tragiczny wyraz, który nie znikał nawet przy uśmiechu.
– Jesteś spragniony, Gordianusie?
– Nieszczególnie.
– Bo ja tak. Chodź ze mną.
– Dokąd?
– Czas, abyśmy porozmawiali. O niej.
– Nie pytałem po co, tylko: dokąd.
– A dokąd by, o tej porze?
Idź krętą dróżką w dół Palatynu, do miejsca tuż za świątynią Kastora i Polluksa, i skręć w lewo w wąską alejkę (nocą czarną jak smoła i śmierdzącą uryną), która biegnie za budynkami wzdłuż północnej strony Forum Romanum. Tam, gdzie zbocze Palatynu odchodzi łukiem w bok, tak że alejka się nieco rozszerza, wyjdziesz na placyk pełen stłoczonych rzemieślniczych warsztacików i magazynów kupieckich między południową częścią Forum a targiem bydła i rzeką. Rozejrzyj się po niewielkich kolumienkach z nazwami sklepików i kantorków, tudzież innych przedsiębiorstw. Kiedy się zbliżysz do dziewiątej z kolei kolumny, ujrzysz krąg światła rzucany przez zawieszoną na ścianie lampę, witającą tych, którzy nie mogą lub nie chcą spać i którzy nie mogą lub nie chcą przestać pić, grać w kości i się łajdaczyć po nocy. Trafiłeś właśnie do zakładu, który Katullus nazywał „Tawerną rozpusty”.
Tak naprawdę ten interes w ogóle nie ma nazwy, a w każdym razie nigdzie jej nie widać. Na kolumience zamiast napisu ustawiono pionowego fallusa z marmuru. Lampa, która roztacza to upiorne światło, ma równie sugestywny kształt. Na ścianach wokół wejścia inni, mniej zdolni artyści, zapewne zainspirowani tymi dziełami sztuki rzeźbiarskiej, wyrysowali scenki obrazujące rozmaite możliwe zastosowania fallusów. Katullus zastukał do drzwi, w których po chwili otworzyło się małe okienko. Czyjeś przekrwione oko poddało nas oględzinom, po czym drzwi stanęły otworem.
– Znają mnie tu – powiedział mój przewodnik. – I ja ich znam. Wino jest podłe, dziwki zawszone, a klientela najgorszego sortu. Wiem coś o tym; jestem tu każdej nocy, odkąd wróciłem do Rzymu.
Znaleźliśmy się w długiej, wąskiej izbie, tu i ówdzie przedzielonej składanymi parawanami. Panował tu nielichy tłok. Goście siedzieli przy stołach lub stali grupkami; lampy napełnione były kiepskiej jakości oliwą i dawały tyleż światła, co dymu, zalewając izbę żółtawą poświatą i przyprawiając mnie o łzawienie. Słychać było śmiechy, klątwy i stukot kości, zagłuszany co chwila okrzykami triumfu bądź jękami rozpaczy. Widziałem prawie wyłącznie mężczyzn; kilka obecnych w tawernie kobiet było tu wyraźnie w celach zarobkowych. Jedna z nich nagle wynurzyła się z mgły i owinęła wokół Katullusa niczym bluszcz. Zamrugałem, by pozbyć się łez spod powiek, i pnącze zmieniło się w gibką rudą dziewczynę o twarzy w kształcie serca.
– Gajuszu! – zamruczała przymilnie. – Jedna z dziewczyn powiedziała mi, że wróciłeś. I to z brodą! Daj, niech cię w nią pocałuję.
Katullus zesztywniał i odsunął się z bolesną miną.
– Nie dzisiaj, Ipsytyllo.
– Dlaczego nie? Cały rok upłynął, odkąd cię ostatnio zjadłam na kolację. Jestem głodna.
– Nie dzisiaj. – Katullusowi udało się uśmiechnąć.
Cofnęła się, spuszczając oczy.
– Wciąż tęsknisz za swą Lesbią? – spytała.
Skrzywił się, złapał mnie za ramię i odciągnął w bok, prowadząc do ławy, która właśnie się zwolniła. Niewolnik przyniósł nam wino. Katullus miał rację: jego jakość była okropna, zwłaszcza po trunku, który piłem z Klodiuszem. Poeta wypił jednak swoje bez wahania. Obok nas grupka podejrzanie wyglądających młodych ludzi skupiła się przy stole do gry. Rzucali staromodnymi kośćmi, wykonanymi z prostokątnych kawałków goleni owcy, z numerami namalowanymi na czterech bokach – I, III, IV i VI. Każdy kolejno zbierał kości do kubka, potrząsał nim i wykrzykując imię jakiegoś bóstwa (albo swej kochanki), rzucał je na blat. Sędzia sprawdzał, jaka wyszła kombinacja, i oznajmiał głośno jej nazwę, co kwitowano wyrażającymi odpowiednie nastroje okrzykami.
– Za mojej młodości zakaz uprawiania hazardu był rygorystyczniej przestrzegany – powiedziałem. – Wyjątkiem były oczywiście Saturnalia.
– W „Tawernie rozpusty” zawsze są Saturnalia – zaśmiał się Katullus.
– Herkulesie! – krzyknął jeden z graczy. Kości zagrzechotały w kubku i ze stukotem potoczyły się po stole.
– Rzut Byka! – ogłosił sędzia. – Trzy jedynki i szóstka.
Kolejny gracz przystąpił do gry z kobiecym imieniem na ustach.
– Psy! – krzyknął sędzia. – Cztery jedynki, nie ma niższego wyniku!
Przegrany jęknął na ten brak szczęścia i przeklął brzydko kobietę, której imienia wzywał.
Katullus patrzył bezmyślnie na tłum. W izbie było tak dymno, że z trudem rozróżniałem twarze, a cóż mówić o rozpoznaniu kogokolwiek.
– Chciałeś ze mną porozmawiać – przypomniałem mu.
– Straciłem na to ochotę. Chcę się napić wina.
– Wobec tego ja będę mówił. Czy to ty mnie śledziłeś na Stromej dwa dni temu?
– Tak.
– Z czyjego polecenia?
– Z niczyjego.
– Czemu więc to robiłeś?
– Już wcześniej cię śledziłem. Może nie jesteś taki bystry, jak ci się wydaje. Byłem pod jej domem, kiedy przyszedłeś z Trygonionem. Akurat wróciłem do Rzymu.
– Dopiero co wróciłeś i poszedłeś od razu do Klodii?
Przyłożył palec do ust.
– W tym miejscu nazywaj ją Lesbią.
– Dlaczego?
– To moje sekretne imię dla niej. Tak ją nazywam w wierszach i w takich miejscach jak to.
– Ale dlaczego „Lesbia”?
– Lesbos to wyspa Safony, a ona rozumiała miłość lepiej niż którykolwiek poeta wcześniej i później. A Homer nazwał mieszkanki Lesbos najpiękniejszymi kobietami świata.
– Homer był ślepy, prawda?
Obrzucił mnie kwaśnym spojrzeniem.
– To słowa Agamemnona.
– No, dobrze. Niech będzie Lesbia. Dlaczego wtedy poszedłeś do niej? Nie powiedziano ci, że wyszła?
– Nie. Nie zapukałem do drzwi. Czekałem i obserwowałem. Nie byłem jeszcze gotów się z nią spotkać.
– Czekałeś i obserwowałeś? Gdzie? To ślepy zaułek.
– Są tam w domach drzwi dość głęboko osadzone, by można było się w nich ukryć. Potem przyszedłeś ty ze swoim gladiatorem i gallem. Stałem dość blisko, by dosłyszeć słowo „horti”, więc kiedy wyruszyliście, poszedłem za wami. Co wy tam oboje robiliście, sam na sam w namiocie?
– To nie twoja sprawa.
– Albo raczej, co robiliście tam we trójkę, kiedy nadszedł Lesbiusz, nagi i ociekający wodą?
– Lesbiusz?
– Wiesz, o kim mówię.
– Widziałeś, jak wchodzi do namiotu?
– Schowałem się w kępie drzew i zarośli nad rzeką. – Uśmiechnął się blado. – Musisz mnie mieć za ostatniego głupca.
– Śledziłeś mnie, kiedy odszedłem?
– Całą drogę do twego domu, a potem do tego drugiego domu w Suburze, i z powrotem. Nawet nie podejrzewałeś, co? Dopiero na Stromej. Zastawiłeś na mnie pułapkę, więc zwiałem. Pomyślałem, że jeśli jesteś taki sam jak większość z tych opryszków, których ona bierze do łóżka, to nie ma co z tobą zadzierać.
– Mówię ci, że nie jestem jej kochankiem, tylko najemnikiem, jak mnie nazywa Klodiusz.
– Lesbiusz! – poprawił mnie. Wino zaczynało na niego działać. – A poza tym możesz być jej najemnikiem i zarazem kochankiem. Ona stoi znacznie wyżej od takich jak ty, ale nieraz się już schylała po miłość.
– Rzut Wenus! – krzyknął sędzia, wywołując nagłą wrzawę wokół stołu do gry. Ktoś uderzył pięścią w blat, aż kości podskoczyły, i oskarżył kogoś o oszustwo. Inni otoczyli go ciasnym kołem, próbując uspokoić przegranego.
– Rzut Wenus – powtórzył Katullus. – Cztery różne cyfry. Nie największa suma, ale najszczęśliwszy wynik. Jak sądzisz, dlaczego?
– Ponieważ Wenus pragnie różnorodności?
– Jak Lesbia. Z wyjątkiem sytuacji, kiedy pragnie własnej krwi i ciała. – Katullus wyprostował się i wyrecytował:
Lesbiusz jak Adonis prawie jest nadobny,
Dlatego Lesbia kocha go najbardziej;
Okrutna za to ma w wielkiej pogardzie
Wdzięki Katullusa i jemu podobnych.
Lesbiusz jednak wcale tego nie docenia,
Bo sam często u chłopców szuka spełnienia.
Uśmiechnąłem się i skinąłem głową.
– Klodiusz mówił mi, że twoje wiersze są o wiele bardziej cięte niż przyśpiewki bandy Milona.
– Taka pochwała w ustach Lesbiusza – podkreślił to imię z naciskiem – jest dla mnie obelgą.
– O, zaczynasz jednak być rozmowny.
– Ale i spragniony. Gdzie ta dziewucha z winem? – Zastukał kubkiem w stół, ale odgłos zginął w ogólnym zgiełku.
– Pewnie w końcu się z nią spotkasz – powiedziałem.
– Już się spotkałem.
– Mam na myśli spotkanie bezpośrednie. Rozmowę.
– Rozmawiałem z nią dzisiaj. Spędziliśmy razem popołudnie.
– Co takiego?
– Dziś rano w końcu zapukałem do jej drzwi. Stary odźwierny powiedział mi, że wyszła wcześnie wraz z córką, by odwiedzić jakąś kuzynkę. Zacząłem więc się kręcić po okolicy, aż w końcu wylądowałem w łaźni. To był czysty przypadek, że się tam na ciebie natknąłem. O co chodziło w tej zwariowanej gonitwie za przyjacielem Marka Celiusza?
– Powiem ci później. Mów dalej... o Lesbii.
– Opuściłem łaźnię i poszedłem z powrotem pod jej dom. Po drodze zauważyłem jej lektykę nieopodal willi jednego z Metellów. Akurat wychodziły z córką. Zanim zdążyłem się odwrócić, spostrzegła mnie. Nie mogłem nic wyczytać z jej twarzy; zawsze sprawiało mi to trudność. To oblicze niepodobne do żadnego innego... poza jednym. Ciekawe, czy Lesbia i Lesbiusz potrafią czytać wzajemnie ze swoich twarzy? To prawie tak, jakby patrzyli w lustro. My wszyscy możemy studiować je godzinami i nadal nie odgadniemy, co się pod nimi kryje. Jest coś w jej oczach... jak wiersz w obcej mowie. Tylko doskonalsze od wszelkiej poezji. Boleśniejsze. Ale mniejsza z tym. Lesbia zaprosiła mnie do swej lektyki. Spytałem, dokąd pojedziemy. Odpowiedziała, że do domu, bo oczekuje kogoś z wiadomościami. Pewnie mówiła o tobie? Odrzekłem, że nie chcę iść do niej, skoro ma być tam ktoś obcy. Zamilkła na długą chwilę, wpatrując się we mnie, a w końcu powiedziała: „Metella może jeszcze trochę zostać u kuzynów, a ty i ja pojedziemy do horti”. Oczywiście to był z mojej strony błąd. W taki ciepły dzień było tam pełno tych nagich prostaków, taplających się w wodzie i gapiących się na nią obleśnie, podobnie jak ona na nich. Może flirtowała z nimi tylko dlatego, by mi dokuczyć? Nie, zbyt sobie pochlebiam. No, przynajmniej nie było tam Chryzis, która zazwyczaj przyprowadza do namiotu najprzystojniejszego z prostaków. Lesbia zaprosiła mnie na zbliżające się przyjęcie. Była bardzo uprzejma. „Twoje podróże musiały cię natchnąć do tworzenia nowych wierszy”, powiedziała. „Mógłbyś je nam odczytać”. Jak gdybym był zwykłym znajomym, którego można wezwać, by zabawiał gości. Ale wiesz co? – Uśmiechnął się posępnie. – Tak się składa, że istotnie mam nowy wiersz i rzeczywiście odczytam go na jej przyjęciu. Coś, co będzie pasowało do święta Wielkiej Matki. Pewnie też tam będziesz?
– Ja? Nie zostałem zaproszony. Dziwne, prawda? Skoro jestem jej nowym kochankiem i tak dalej...
– Nie docinaj mi, Poszukiwaczu. Dość mam drwin, jak na jeden dzień. O zachodzie słońca uznała, że czas opuścić horti, akurat w chwili, kiedy zdecydowałem się powiedzieć to, co mi w sercu gra. Musi zabrać Metellę do domu, okazało się, a poza tym spodziewa się wizyty brata. „Będziesz mile widziany”, rzekła... jak gdybym umiał znieść widok ich obojga razem. Odmówiłem i oznajmiłem, że sam wrócę do miasta.
– Ale przyciągnęło cię znowu pod jej dom.
– Jak ćmę do płomienia... Tylko że ten płomień mrozi, zamiast parzyć.
W końcu pokazała się niewolnica i na naleganie Katullusa dolała nam wina. Spróbowałem łyk i miałem ochotę go wypluć, ale mój rozmówca pił bez narzekania.
– No, to powiedz mi, co się działo w tej łaźni – zagadnął. – Kiedy powiedziałem Lesbii, że tam byłem, nagle zamieniła się w słuch i naciskała, abym przekazał jej wszystko, co widziałem. Ona wie, o co chodziło, prawda? Ale jest równie milkliwa jak ty.
Nic dziwnego, że Klodia nie budziła mnie po swoim powrocie. Od Katullusa, a potem od Barnabasa dowiedziała się na pewno dosyć na temat nieudanego polowania na Licyniusza i jego puzderko. A może nazbyt paliła się do towarzystwa brata, żeby się przejmować byle najemnikiem i jego meldunkami?
– Wiesz, o co oskarża się Marka Celiusza? – spytałem.
– O niczym innym nie słyszę, odkąd wróciłem do Rzymu. Mówią, że tym razem wpadł aż po szyję.
– Twoja Lesbia z Lesbiuszem maczają palce w tym oskarżeniu. Nie oficjalnie, ale usilnie starają się znaleźć dowody jego winy w sprawie usiłowania zabójstwa.
– Słyszałem o tym. To w tym celu cię wynajęła?
– Tak.
– A zatem do tego między nimi przyszło, to znaczy między nią i Celiuszem. Kochałem ich oboje. Błyszcząca Wenus rzymskiej socjety i drażliwy Adonis. Kogóż mogło dziwić, że zdecydowali się w sobie zakochać i wyrzucić prowincjusza z Werony ze swych łóżek? Ci dwoje razem, beze mnie... to było więcej, niż mogłem znieść. – Wino zaczynało plątać mu język. – Było lepiej, kiedy żył jej mąż. Poczciwy, stary Kwintus Metellus Celer, nieruchawy cap. Wtedy ona była mi wierna! Ale po jego śmierci należała już tylko do siebie... i do wszystkich innych. Ale nawet to było lepsze od odtrącenia mnie dla jednego wybranego faworyta. Niestety, wybrała Celiusza, a ja stałem się tylko jeszcze jednym porzuconym kochankiem. W tej tawernie jest ich na pęczki. Mógłbym ci wskazać tuzin mężczyzn, którzy ją mieli. Myślałem, że rok z dala od niej przytłumi ból, ale rana wciąż krwawi, a ja tęsknię do noża, który ją zadał.
– Ona już nie kocha Celiusza – powiedziałem. – O ile mi wiadomo, to on ją odtrącił. Jest rozgoryczona i zdecydowana, by go wykończyć. To jej obsesja, jeśli to cię pocieszy.
– To ma być pociecha? Wiedzieć, że tak pokochała innego mężczyznę, iż jego odejście zadało jej cierpienie dostatecznie wielkie, by chciała go zniszczyć? Mnie odpędziła jednym gestem: koniec z kąskami dla psa! A kiedy Celiusz ją opuścił, ona szaleje! Jaka w tym pociecha?
– Żądza zemsty opanowała ich oboje, tak przynajmniej twierdzi Lesbia. O to właśnie chodziło w tym incydencie w łaźni. Przyjaciel Celiusza, Licyniusz, miał doręczyć truciznę kilku z jej niewolników, bo Celiuszowi się zdawało, że przekupstwem może ich skłonić do zamordowania swej pani.
– Zamordować Klodię? – Katullus był tak zaskoczony albo pijany, że zapomniał o pseudonimie. – Nie, Celiusz nigdy by tego nie zrobił. Nie wierzę w to.
– Ona twierdzi, że najpierw wypróbował truciznę na niewolniku i patrzył, jak umiera.
– W to mogę uwierzyć. Celiusz potrafiłby zabić niewolnika bez mrugnięcia okiem. Ale nie użyłby trucizny przeciw Klodii.
– Nawet w rozpaczy? Stawiane mu zarzuty są poważne. Jeśli sąd uzna go za winnego, jego życie będzie zrujnowane. Upokorzony, zapomniany, wygnany z Rzymu.
– Wygnany z Rzymu... Ja znam ten rodzaj samotności. – Katullus zapatrzył się w swój kubek.
– Mimo to nie wierzysz, że Celiusz mógłby zamordować Klodię, by uratować siebie?
– Nie. On nigdy by tego nie zrobił. Nie jej.
– Może on nie kochał jej tak mocno jak ty.
– Żaden z nich jej tak nie kochał. – Poeta rozejrzał się tępo po izbie. Nagle zesztywniał. – Na Hades! Spójrz, kto właśnie wszedł!
Spojrzałem ku wejściu, mrużąc oczy. Stało tam trzech mężczyzn; rozglądając się za miejscem do siedzenia.
– Marek Celiusz we własnej osobie – powiedziałem. – W towarzystwie... jeśli mnie wzrok nie myli... swych przyjaciół, Azycjusza i Licyniusza.
Celiusz spostrzegł Katullusa. Przez twarz przemknął mu wyraz zdziwienia, szybko zastąpiony przebłyskiem emocji. Po chwili jednak maska znów wróciła na miejsce, by z kolei na mgnienie oka opaść na mój widok. Zawahał się, po czym skinął na swych kompanów i ruszył w naszą stronę.
– Katullusie! – zakrzyknął z ironicznym uśmiechem. – Kiedy wróciłeś?
– Parę dni temu.
– I nie wpadłeś do mnie? Ranisz moje uczucia.
– Owszem, wpadłem: pod twój stary adres. Sąsiedzi powiedzieli mi, że Klodiusz cię wyrzucił i wystawił kamienicę na sprzedaż, a ciebie można znaleźć w budzie twego ojca na Kwirynale.
– Powinieneś więc mnie tam odwiedzić. – Celiusz ani na chwilę nie przestawał się uśmiechać.
– Kwirynał jest nieco z dala od moich zwykłych ścieżek. Poza tym nie sądzę, aby dom twojego ojca nadawał się do przyjmowania gości w twoim zwykłym stylu.
– O czym ty mówisz?
– O winie, śpiewach, dziwkach i wyszukanych pomysłach na układanie się do snu. Twój tatuś by chyba tego nie aprobował.
– To wszystko mam już za sobą – powiedział Celiusz.
– Przynajmniej do zakończenia procesu. Potem może wszystko będziesz miał za sobą.
Maska niemal pękła.
– Chcę przez to powiedzieć, że uznałem za stosowne odłożyć na bok niektóre z dość hulaszczych zwyczajów mojej młodości i odciąć się od wątpliwej reputacji znajomych. Może i słusznie zrobiłeś, Katullusie, nie odwiedzając mnie. Trzeba w końcu trzymać się pewnych zasad, kiedy zaprasza się kogoś do domu ojca. Bardzo delikatnie się zachowałeś, oszczędzając mi zakłopotania przy zamykaniu ci drzwi przed nosem.
Nastąpiła długa pauza, podczas której Katullus nie podnosił wzroku znad kubka, zaciskając w zamyśleniu usta. Kiedy się w końcu odezwał, jego głos zabrzmiał głęboko i tak zimno, że aż wstrzymałem oddech.
– Myślę, że jeśli znieważasz mnie, Marku Celiuszu, w taki sposób... – Celiusz i jego przyjaciele zesztywnieli; Katullus dokończył: – To znaczy, tak kunsztownie piętrząc aluzje... musi to oznaczać, że nie dość jeszcze wypiłeś dzisiaj wina.
Celiusz zaniemówił, po czym roześmiał się w głos.
– Pewnie, że nie dość! A skoro twoje obelgi są takie nieporadne, to znaczy, że sam wypiłeś o wiele za dużo!
– Nie zamierzam przeczyć. – Katullus uśmiechnął się szeroko, po czym połknął jednym haustem resztę wina.
– Nic nie szkodzi. Noc jest jeszcze młoda i wystarczy nam obu czasu: mnie, by się upić, tobie, by wytrzeźwieć.
– Rozumiem, że znasz tu obecnego mego przyjaciela, Gratidianusa. – Katullus wskazał mnie dłonią.
– Gordianusa – poprawiłem go. – Tak, znamy się z Markiem Celiuszem. Byliśmy sąsiadami.
– No i parę razy nasze drogi zeszły się w sądach – dodał Celiusz. – Choć nigdy jeszcze w taki sposób jak teraz.
Wzruszyłem ramionami.
– Nie bardzo wiem, o czym...
– Czyż nie jest prawdą, Gordianusie, że wynajęła cię pewna dama, i to nie w takim celu, w jakim zazwyczaj wynajmuje sobie mężczyzn?
– Nie jesteś godny pocałować jej środkowego palca, a tym bardziej jej ubliżać! – rzucił Katullus, porzucając przyjazny ton.
Licyniusz, który popatrywał na mnie w zamyśleniu, nagle się wyprostował i przemówił:
– Zaraz, zaraz! Teraz sobie przypomniałem, gdzie już widziałem tego człowieka. On był dzisiaj w łaźni, kiedy miałem...
– Zamknij się, Licyniuszu! – warknął Celiusz.
– To chyba nieprawda, Celiuszu? – Katullus pochylił się do przodu, zmieniwszy w jednej chwili nastrój. – To, co usłyszałem od Gratidianusa... Nie zrobiłbyś jej nic złego, prawda? Każdemu, ale nie jej. Niezależnie od powodu. A już na pewno nie użyłbyś...
– Zamknij się, Katullusie! – wycedziłem przez zęby.
– Hej, ja też go poznaję! – Azycjusz przysunął się bliżej, przypatrując mi się uważnie. – To on krył się wtedy w cieniu po drugiej stronie ulicy, pod twoim starym mieszkaniem na Palatynie, Celiuszu. Pamiętasz, tej nocy, kiedy załatwiliśmy starego...
– Zamknij się, Azycjuszu! – krzyknął Marek Celiusz tak głośno, że gracze przy stoliku obok aż podskoczyli. Rzucającemu zadrżała ręka i kości potoczyły się na podłogę – zły omen, po którym kilku z nich od razu odeszło od stolika, podczas gdy pozostali zaczęli im złorzeczyć.
Katullus podniósł się, chwiejąc się nieco na nogach.
– Szukasz stołu, Celiuszu? Skorzystaj z mojego. „Tawerna rozpusty” nagle stała się dla mnie jakby za rozpustna. Idziesz, Gratidianusie?
– Nazywam się Gordianus – mruknąłem pod nosem, wstając zza stołu.
Azycjusz z Licyniuszem przepchnęli się obok mnie i usiedli. Kiedy mijałem Celiusza, schwycił mnie za ramię i przytknął usta do mego ucha.
– Jesteś w błędzie, wiesz? – powiedział. – Nie zabiłem Diona, przysięgam.
– To tylko jeden ze stawianych ci zarzutów, Marku Celiuszu.
Ścisnął mnie boleśnie i zniżył głos.
– Ale ciebie obchodzi tylko Dion, prawda? Chcesz, by jego cień zaznał spoczynku, ponieważ znałeś go z dawnych lat w Aleksandrii.
Na jego urodziwej twarzy nie było widać ani śladu zwykłej nonszalancji. Klodiusz nazwał go szalonym, zdesperowanym człowiekiem. Popatrzyłem mu w oczy i ujrzałem w nich strach.
– Skąd to wszystko wiesz, Celiuszu? – spytałem. – Skąd wiesz, co łączyło mnie z Dionem i że to Klodia mnie wynajęła?
– Nieważne. Ważne, że się mylisz. To nie ja go zabiłem. Przysięgam ci na cienie moich przodków!
– A twój przyjaciel Azycjusz?
– On też nie.
– Więc kto to zrobił?
– Nie wiem. Ale nie ja.
– A gdzie byłeś w noc morderstwa? Skąd wracaliście z Azycjuszem, kiedy was spotkałem? Powiedz mi to i przysięgnij na cienie swych przodków.
– Tego nie mogę ci powiedzieć.
– Wielka szkoda.
– Gordianusie...
– Gratidianusie! – zawołał Katullus, łapiąc mnie za drugie ramię.
Celiusz puścił mnie i zostałem nagle pociągnięty do wyjścia. W głowie mi się kręciło od dymu i podłego wina. Gdzieś z tyłu dobiegł mnie okrzyk któregoś z graczy:
– Na Wenus! Zaufam bogini miłości i stawiam wszystko!
Rozległ się stukot kości, a potem ten sam głos krzyknął:
– Rzut Wenus! Rzut Wenus! Nic go nie przebije!
Odetchnąłem świeżym powietrzem i podniosłem wzrok na czyste, rozgwieżdżone niebo.
– Skąd u ciebie ten nagły pośpiech? – spytałem.
– Nie mogłem cię tam zostawić, żebyś powtórzył im wszystko, co ode mnie usłyszałeś... o niej.
– Nie zrobiłbym tego. I przestań mnie nazywać Gratidianusem. Mam na imię...
– Wiem, jak się nazywasz. Dla mnie jednak zawsze będziesz nosił inne imię: to, które ci nadałem. Tak samo, jak wymyśliłem inne imię dla niej. To tak na wszelki wypadek, gdyby przyszła mi ochota napisać o tobie wiersz.
– Nie wyobrażam sobie tego.
– Nie? Proszę bardzo:
Gratidianus to spryciarz i sam o tym wie,
Dlatego Lesbia kocha go najbardziej;
Okrutna za to ma w wielkiej pogardzie
Katullusa i innych, co w niej durzą się...
– Przestań, Katullusie. Jesteś zbyt pijany.
– Nigdy nie jest się zbyt pijanym, aby tworzyć wiersze.
– Tylko muszą one jeszcze mieć sens. Na mnie pora. Pójdę już do domu.
Spojrzałem w mroczną czeluść uliczki, która poza kręgiem światła rzucanym przez falliczną lampę nie wyglądała zachęcająco.
– Odprowadzę cię – zaofiarował się Katullus.
Pijany poeta za ochroniarza? A jeśli Celiusz i jego przyjaciele zdecydują się nas ścigać?
– Dobrze, ale pospieszmy się. Znasz jakąś inną drogę, taką, o której nikt by nie pomyślał, chcąc nas śledzić?
– Znam każdą ścieżkę prowadzącą do i z „Tawerny rozpusty”. Chodź za mną.
Poprowadził mnie okrężną drogą pomiędzy magazynami stojącymi tak blisko siebie, że czasami musiałem się bokiem przeciskać między ścianami, brodzić w górach śmieci, płosząc umykające z piskiem szczury, aż w końcu wyszliśmy na stromą ścieżkę wspinającą się zboczem Palatynu. Wydawała się dobra, by zgubić prześladowców, ale raczej zdradliwa dla kogoś, kto wypił tyle wina co Katullus. Obawiałem się, że lada moment potknie się i skręci kark, pociągając mnie za sobą, ale poeta atakował karkołomne podejście dość pewnie, z rzadka tylko źle stawiając stopę. Wspinaczka zdawała się go otrzeźwiać. Płuca miał na pewno wystarczająco silne; kiedy ja z trudem łapałem oddech, jemu starczało go, by dzielić się ze mną przemyśleniami.
– Gdybyśmy tak wszyscy mogli zostać eunuchami! – wykrzyknął nagle. – Każdy mężczyzna byłby o wiele szczęśliwszy.
– To w końcu żadna sztuka – zauważyłem. – Gdybyśmy bardzo chcieli...
– Ha! To wcale nie jest takie łatwe, jak ci się wydaje. Wiem, bo widziałem na własne oczy. Podczas pobytu w Bitynii wybrałem się w podróż do ruin starej Troi, by odnaleźć miejsce, w którym pochowano mojego brata. Tak daleko od domu! Kiedy wracałem, zaczepił mnie nieznajomy i zapytał, czy chciałbym zobaczyć rytualną inicjację korybanta. Chciał oczywiście pieniędzy. Zabrał mnie do świątyni na stoku góry Ida. Kapłani też domagali się ode mnie zapłaty. Czułem się jak turysta, wciskając monety w te łapczywe dłonie; jeszcze jeden nieobyty w świecie Rzymianin, szukający dreszczyku emocji i smaku „prawdziwego” Wschodu. Zaprowadzili mnie do pokoju tak zasnutego kadzidlanym dymem, że ledwo co widziałem, a od pisku fletów i brzęku tamburynów można było ogłuchnąć. Obrzęd już się odbywał. Eunuchowie wirowali w dziwnym tańcu. Młody nowicjusz był w transie; nagi, zlany potem, kołysał się w takt muzyki. Ktoś wcisnął mu do ręki ostry odłamek jakiegoś naczynia. „To dzieło garncarzy z Samos”, szepnął mój przewodnik. „Jedyne, które nie spowoduje ropienia rany”. Chłopak na moich oczach obrócił się w galla. Sam, bez niczyjej pomocy! Trzeba było to widzieć! Potem, kiedy krew spływała mu po udach i nie mógł już utrzymać się na nogach, inni otoczyli go ciasnym kołem, kołysząc się, śpiewając, krzycząc. Przewodnik zachichotał, dał mi kuksańca w żebra i udał, że zasłania sobie rękami jądra. Uciekłem stamtąd w panice!
Katullus zamilkł na chwilę. Dotarliśmy tymczasem do szczytu wzgórza i weszliśmy w labirynt cichych, ciemnych uliczek.
– Wyobraź sobie tę wolność! – szepnął. – Zostawić za sobą cały cielesny apetyt!
– O, gallowie nie każdego apetytu się pozbyli – poprawiłem go. – Na przykład jedzą nawet żarłoczniej niż wszyscy.
– Tak, ale człowiek się naje i ma to z głowy. Apetyt, o którym mówię, sam się podsyca. Im bardziej staramy się go zaspokoić, tym jesteśmy głodniejsi.
– Rzymianin panuje nad swoim apetytem, nie na odwrót.
– Tak? Może więc przestaliśmy być Rzymianami. Pokaż mi w mieście człowieka, który ma tak silną wolę.
Myślałem nad tym przez chwilę, zanim jednak odpowiedziałem, Katullus dodał:
– Ale nawet kastracja nie gwarantuje uwolnienia się od namiętności. Spójrz na Trygoniona!
– Co masz na myśli?
– Nie wiesz, skąd wzięło się jego imię? Nie znasz słynnego epitafium napisanego przez Filodemosa?
– A powinienem?
– Barbarzyńco! Filodemos z Gadary. Chyba największy żyjący grecki poeta.
– Ach, ten Filodemos! Epitafium, powiadasz?
– Napisane przed laty dla zmarłego galla imieniem Trygonion. Rozumiesz grekę?
– Przetłumaczę sobie.
– A więc posłuchaj.
Tu leży Trygonion, łagodny jak cielę,
Książątko rzezańców, wybranek Kybele.
On jeden z gallów tkwił w miłości sieciach.
Ziemio, otocz grób ten wiankiem swego kwiecia.
– To z tego właśnie starego epigramu wzięło się przezwisko naszego znajomego. Nie pamiętam, jak się przedtem nazywał, jakoś po frygijsku, i nie dawało się tego wymówić. Pewnego razu podrwiwałem sobie z jego zauroczenia Lesbią i nazwałem go naszym małym Trygonionem, zakochanym gallem. Imię przylgnęło do niego, jak on do Lesbii. Przypominam go sobie za każdym razem, kiedy nachodzą mnie myśli o kastracji. To się może na nic nie zdać, widzisz? Płonny gest. Czasem namiętność wykracza poza sferę cielesną. Miłość może przetrwać śmierć, a w pewnych rzadkich wypadkach słabość do pięknych kobiet może przetrwać utratę męskości.
– Więc Trygonion jest aż tak oddany Lesbii?
– Cierpi tak samo jak ja, choć jest między nami zasadnicza różnica.
– Jaka mianowicie?
– Trygonion cierpi, nie mając nadziei.
– A ty ją masz?
– Dopóki ma się ten cenny woreczek, ma się i nadzieję! – Katullus zaśmiał się swym szczególnym, szczekliwym śmiechem. – Nawet niewolnik może na coś liczyć, dopóki ma jądra. Ale gallus, zakochany w pięknej kobiecie?
– Tak zakochany, że zrobiłby dla niej wszystko?
– Wszystko i bez wahania.
– I zaślepiony zazdrością?
– Ba! Wręcz oszalały z zazdrości!
– Może zatem być niebezpieczny. Nieobliczalny.
– Ale nawet nie w połowie tak niebezpieczny jak Lesbia. – Katullus nagle jakby sam wpadł w szał: pobiegł do przodu, zawrócił, podskakiwał, by się uczepić wywieszonych z okien na piętrach lamp. – Przeklęta suka! Medea z Palatynu! Klitajmestra za ćwierć sesterca!
– Ćwierć sesterca? Tak tanio ją cenisz?
– Dlaczego nie? Tyle kosztuje wstęp do łaźni.
– Ale Klitajmestra zabiła swego męża.
– Agamemnon na to zasługiwał! – Katullus zawirował jak tańczący gallus. – Medea z Palatynu! Klitajmestra za ćwierć sesterca! – skandował.
– Kto ją tak nazywa?
– Ja! – krzyknął. Zatrzymał się raptownie i ruszył naprzód, zataczając się i łapiąc oddech. – Teraz to wymyśliłem. Co o tym sądzisz? Będę potrzebował kilku świeżych inwektyw, jeśli mam znowu zwrócić na siebie jej uwagę.
– Dziwny z ciebie zalotnik, Katullusie.
– Bo kocham dziwną kobietę. Zdradzić ci sekret? Coś, czego nikt inny o niej nie wie, nawet sam Lesbiusz? I ja bym nie wiedział, gdybym kiedyś jej przypadkiem nie podejrzał. Widziałeś tę potworną Wenus w jej ogrodzie?
– Owszem, wpadła mi w oko.
– Jej cokół wydaje się jednolitą bryłą, ale nie jest. Jeden z bloków wysuwa się, a za nim kryje się tajna skrytka. Ona trzyma tam swoje trofea.
– Trofea?
– Pamiątki. Którejś nocy, gdy byłem z nią w łóżku, drzemiąc upojony godzinami kochania się, poczułem łaskotanie na łonie. Otworzyłem jedno oko i zobaczyłem, że odcina mi kosmyk włosów! Wykradła się potem z pokoju, a ja za nią. Śledziłem ją aż do ogrodu i ukryty w cieniu widziałem, jak otwiera skrytkę i kładzie do niej to, co wzięła ode mnie. Później tam wróciłem i domyśliwszy się sposobu otwierania, zajrzałem do środka. Były tam wiersze, które jej posyłałem, listy od innych kochanków, drobna biżuteria, kosmyki włosów, naiwne dary, które musiała dostawać od brata w dzieciństwie. Jej miłosne trofea! – Oparł się raptem plecami o najbliższą ścianę i ukrył twarz w dłoniach. – Chciałem to wszystko zniszczyć – szepnął chrapliwie. – Chciałem wygarnąć wszystkie jej skarby i wrzucić w ogień, i patrzeć, jak płoną. Ale nie mogłem tego zrobić. Czułem na sobie wzrok bogini. Odsunąłem się od cokołu i spojrzałem w jej spiżową twarz. Zostawiłem skrytkę w spokoju. Gdybym zniszczył te rzeczy, nigdy by mi tego nie wybaczyła.
– Kto? Wenus czy Lesbia?
Popatrzył na mnie swymi tragicznymi brązowymi oczyma.
– A czy jest jakaś różnica?
Rozdział XVIII
Gniew Achillesa blednie przy gniewie Bethesdy, który raczej ścina lodem, niż pali ogniem. Jest niewidzialny, utajony, podstępny. Daje się poznać nie przez gwałtowne czyny, lecz przez chłodny, wyrachowany brak działania, przez słowa nie wypowiedziane, spojrzenia nie odwzajemnione, prośby o łaskę wzgardliwie odrzucone. Jestem zdania, że Bethesda okazuje gniew w ten sposób, ponieważ urodziła się niewolnicą i była nią przez długi czas, dopóki jej nie wyzwoliłem, by się z nią ożenić i by nasza córka mogła przyjść na świat jako wolna obywatelka Rzymu. Jej zachowanie w złości jest typowe dla niewolników (i dla bohaterów Iliady Homera): dąsa się, snuje pogrążona w ponurych rozmyślaniach i gra na czas.
Postąpiłem już wystarczająco źle, odprawiając Belbona z domu Klodii i pozbywając się eskorty na nocny powrót przez cały Palatyn. Bardzo niedobrze również, że w końcu dobrnąłem do domu przesycony zapachem taniego wina i żrącego dymu tawernianych lamp. Ale na domiar złego ośmieliłem się spędzić noc z tamtą kobietą!
Zarzut był oczywiście śmieszny i powiedziałem jej to, zwłaszcza że tego dnia w ogóle się nie widziałem z Klodią.
Jak więc wytłumaczę unoszący się wokół mnie zapach perfum?
Sprytniejszy ode mnie mężczyzna (a nawet ja sam, gdybym był mniej zmęczony i senny) pomyślałby dwa razy, zanim zacząłby wyjaśniać, że perfumami pachniał koc, którym owa dama musiała go przykryć, kiedy niechcący przysnął w jej ogrodzie.
To wystarczyło. Spędziłem mizerną pozostałą mi resztkę nocy na szukaniu w miarę wygodnej pozycji na wąskiej sofie w moim gabinecie. Przywykłem spać, mając u boku ciepłe ciało. Przywykłem też spać przynajmniej do świtania, w każdym razie w te noce, których większą część spędziłem na nogach. Ale dziś nie było mi to dane. Nie, Bethesda bynajmniej mnie nie obudziła; sprawiła tylko, że dalsze spanie było niemożliwe. Ciekawe, czy mój gabinet naprawdę wymagał szorowania podłogi jeszcze przed brzaskiem?
Kiedy już zwlokłem się z sofy, Bethesda nie odmówiła mi śniadania. Ale polewka z prosa była zimna i grudowata, a atmosfery nie rozgrzewał choćby urywek konwersacji. Po śniadaniu przegnałem z gabinetu sprzątaczkę i zamknąłem drzwi. Uznałem, że to w sam raz dobry moment, by zasiąść do pisania listu.
Do mego ukochanego syna Metona, służącego pod komendą Gajusza Juliusza Cezara w Galii, od kochającego ojca w Rzymie, oby Fortuna miała Cię w opiece.
Piszę ten list zaledwie w trzy dni po poprzednim. Marzec się skończył i mamy kalendy kwietniowe5. Wiele się w tym czasie wydarzyło, a wszystko ma związek z zamordowaniem Diona.
Nasz sąsiad Marek Celiusz (teraz już były sąsiad – Klodiusz wymówił mu mieszkanie) jest oskarżony o to morderstwo, jak również o inne zbrodnie związane z prześladowaniem poselstwa aleksandryjskiego – w tym i wcześniejszą próbę otrucia Diona. Przyjaciele oskarżającego wynajęli mnie, abym pomógł znaleźć dowody przeciwko Celiuszowi. Mnie interesuje tylko, kto naprawdę zabił mego dawnego nauczyciela. Gdy się tego dowiem, będę mógł odłożyć tę nurtującą mnie sprawę ad acta, jeśli nie po to, by sprawiedliwości stało się zadość, to przynajmniej dla własnego spokoju ducha.
Później postaram się wyjaśnić ci szczegóły (może po procesie, który ma się zacząć pojutrze). Teraz zaprząta mi głowę coś innego, co chciałbym z tobą przedyskutować, gdybyś tylko był tu ze mną.
Czym jest owo szaleństwo, które poeci nazywają miłością? Jaka moc skłania mężczyznę, by jak morska fala rozbijał się o niszczącą skałę obojętności kobiety, która już go nie kocha? Skąd u niewiasty chęć absolutnego unicestwienia kochanka, który ją porzucił? Jakiż okrutny głód zmusza rozumnego człowieka o nieprzeciętnym intelekcie do seksualnego poniżania bezsilnej partnerki? Jak to się dzieje, że nawet eunuch, który powinien być nieczuły na strzały Amora, zakochuje się w pięknej kobiecie? Czy to naturalne, żeby brat dzielił z siostrą łoże, jak to się ponoć trafia między bogami i boginiami Egiptu? Dlaczego wyznawcy Wielkiej Matki w religijnej ekstazie pozbawiają się męskości? Po co kobieta ukradkiem odcina kochankowi kosmyk włosów łonowych na pamiątkę spędzonej z nim nocy?
Zastanawiasz się pewnie, czy to ja nie oszalałem, że zadaję Ci takie pytania. Musisz jednak wiedzieć, że wszystkie one mogą się wiązać z morderstwem Diona i bliskim już procesem Marka Celiusza, podobnie jak zawiłości egipskiej polityki; ja zaś jestem zupełnie skonsternowany. Obawiam się, że jestem już za stary do takiej pracy, która wymaga umysłu zdolnego do empatii. Chętnie sobie mówię, że z wiekiem stałem się mądrzejszy, ale cóż po mądrości, gdy chodzi o dopatrzenie się sensu w świecie rządzonym szalonymi namiętnościami? Czuję się czasem niczym jedyny trzeźwy na statku pełnym pijaków.
Mówi się, że to ręka Wenus popycha ludzi do takich przedziwnych zachowań, jak gdyby to wszystko tłumaczyło. A przecież dlatego właśnie tak mówimy, że nie rozumiemy i nie umiemy wyjaśnić owych namiętności, możemy jedynie cierpieć przez nie, kiedy musimy, i obserwować w zdumieniu cierpienia innych...
Ktoś zastukał do drzwi. Wziąłem się w garść, oczekując podmuchu mroźnego wiatru, i krzyknąłem:
– Wejdź!
Ale nie była to Bethesda, tylko Diana. Zamknęła za sobą drzwi i usiadła po drugiej stronie stołu. Widziałem po chmurnej minie, że coś ją trapi.
– Mama jest na ciebie zła – stwierdziła.
– Tak? Nie zauważyłem.
– Co robisz, tato?
– Piszę do Metona.
– Przecież dopiero co wysłałeś mu list.
– Wysłałem.
– O czym mu piszesz?
– O tym, o tamtym.
– O swojej pracy?
– W pewnym sensie. Tak, piszę o pracy.
– Piszesz do Metona, bo wysłałeś Ekona z zadaniem, a chcesz z kimś porozmawiać, prawda?
– Jesteś bardzo domyślna, Diano.
Odgarnęła kosmyk włosów, który opadł jej na policzek. Jaki połysk miały jej krucze, długie niemal do piersi włosy! Jej matka miała takie same, dopóki nie przygasiła ich siwizna. W łagodnym porannym świetle skóra Diany lśniła jak różane płatki.
– Dlaczego nie podzielisz się ze mną swymi kłopotami, tato? Mama tak robi. Mówi mi o wszystkim.
– Tak to już pewnie na tym świecie jest: matki i córki, ojcowie i synowie.
Patrzyła mi prosto w oczy, a ja chciałem oddać jej spojrzenie, ale ku swemu zdziwieniu musiałem odwrócić wzrok.
– Chłopcy są od ciebie starsi, Diano. Dzielili ze mną pracę, podróżowaliśmy razem. – Uśmiechnąłem się. – Co drugie zaczęte przeze mnie zdanie kończy Eko.
– A Meto?
– Z nim jest inaczej. Masz dość lat, by pamiętać to, co działo się w naszym gospodarstwie w Etrurii: Katylina, spór między mną i Metonem, jego decyzja, że zostanie żołnierzem. To była wielka próba łączących nas więzi. Teraz jest samodzielnym mężczyzną i nie zawsze się rozumiemy. Mimo to zawsze mogę mu powiedzieć, co myślę.
– Ale ani Eko, ani Meto nie są naprawdę twoimi dziećmi. Adoptowałeś ich. A ja mam w sobie twoją krew, tato.
– Tak, Diano, wiem. – To dlaczego jesteś dla mnie taką zagadką, pomyślałem. Dlaczego między nami jest taka przepaść? I dlaczego zatrzymuję te myśli dla siebie, zamiast wypowiedzieć je na głos?
– Mogę go przeczytać, tato?
Zdębiałem. Zerknąłem na zapisany maczkiem pergamin, studiując raz jeszcze jego treść.
– Nie wiem, czy byś go zrozumiała, Diano.
– W takim razie mi wyjaśnisz.
– Nie jestem pewien, czy powinienem. Może kiedy będziesz starsza...
– Nie jestem już dzieckiem, tato.
Potrząsnąłem głową.
– Mama mówi, że teraz jestem kobietą.
Odchrząknąłem.
– No, w takim razie masz pewnie prawo czytywać osobiste listy swojej matki.
– Jesteś okrutny! Dobrze wiesz, że mama nie umie czytać i pisać, co wcale nie jest jej winą. Gdyby była wychowana jak rzymska dziewczynka...
A nie jak egipska niewolnica, pomyślałem. Czy to właśnie nie dawało Dianie spokoju? To, że jest dzieckiem byłej niewolnicy? Nigdy dotąd o tym nie rozmawialiśmy, ale przyjąłem, że Bethesda jakoś jej to wytłumaczyła. Z pewnością spędzały ze sobą więcej czasu i rozmawiały w cztery oczy. Czyżby Diana nosiła w sercu urazę do mnie za to, że kupiłem jej matkę na targu niewolników w Aleksandrii? Ale przecież to ja ją wyzwoliłem! Nagle to wszystko wydało mi się niesamowicie skomplikowane.
– Nawet Rzymianki w większości nie uczą się czytać, Diano.
– Kobieta, dla której pracujesz, na pewno to umie.
– Też tak uważam.
– Dopilnowałeś też, bym i ja się nauczyła.
– Tak.
– Na co mi jednak ta umiejętność, skoro zabraniasz mi z niej korzystać?
Spojrzała na leżący przede mną list. Nie mogłem wyjść z zadziwienia, jak umiejętnie stosuje wszystkie fortele Bethesdy, aby uzyskać to, co chce: pokrętną logikę, niewzruszony upór, wydobywanie poczucia winy, której istnienia nawet nie byłem świadomy. Ludzie mawiają, że bogowie mogą przybrać postać kogoś nam znanego i nikt nie odgadnie, że to oni są wśród nas. Przez ulotną chwilę miałem wrażenie, że unosi się zasłona i widzę przed sobą Bethesdę, utajoną w ciele córki, by mnie wprowadzić w błąd. Kimże w końcu była Diana i skąd się wzięła?
Wręczyłem jej list i obserwowałem ją spod oka. Czytała powoli, lekko poruszając ustami. Nie była tak wykształcona jak Meto. Oczekiwałem, że zacznie mnie wypytywać o tożsamość osób, o których się wypowiadałem, albo poprosi o prostsze wyjaśnienie opisywanych namiętności, ale jedynym pytaniem, jakie mi zadała, odłożywszy list na stół, było:
– Dlaczego tak bardzo chcesz znaleźć osobę, która zabiła Diona, tato?
– Cóż ja tam napisałem? Dla własnego spokoju ducha.
– Ale dlaczego twój duch nie jest spokojny?
– Diano, gdyby ktoś ci bliski został zraniony, czyż nie chciałabyś go pomścić, naprawić wyrządzone mu zło, gdyby było to w twojej mocy?
Pomyślała przez chwilę, po czym odpowiedziała:
– Ale Dion nie był ci bliski.
– Nie do ciebie należy osąd w tej kwestii, Diano.
– Prawie go nie znałeś.
– Niby masz rację. Ale z drugiej strony...
Podniosła ponownie list.
– To jego masz na myśli, pisząc o rozumnym człowieku o nieprzeciętnym intelekcie?
– Istotnie.
– Czy on nie był człowiekiem okrutnym?
– Nie wiem, doprawdy.
– Ale piszesz, że...
– Tak, wiem, co napisałem. – Wzdrygnąłem się na myśl, że ona zacznie to głośno odczytywać.
– Skąd wiesz o nim coś takiego? – Patrzyła na mnie z dziwnym napięciem.
Westchnąłem.
– Domyślam się tego na podstawie wypowiedzi pewnych ludzi, u których gościł. Wygląda na to, że Dion pozwalał sobie na zbyt wiele wobec jednej z niewolnic. Mógł ją źle traktować. Ale naprawdę to nic nie wiem. Ludzie nie lubią się nad takimi rzeczami rozwodzić.
– Nie był taki, kiedy spotkaliście się w Aleksandrii?
– Jeżeli był, nic mi o tym nie wiadomo. Znałem go z zupełnie innej strony.
Patrzyła na mnie w zamyśleniu przez długą chwilę. Takiego spojrzenia nie przejęła od Bethesdy: intensywne, melancholijne, głębokie i najzupełniej jej własne. A może to po mnie, zastanowiłem się, pochlebiając sobie. Jak dalekie i głupie wydało mi się teraz to wrażenie, że jest swą matką w przebraniu.
– Dziękuję, że pozwoliłeś mi przeczytać ten list, tato. – Wstała i poważnie skinęła głową. – Dziękuję ci za tę rozmowę.
Kiedy wyszła, podniosłem list i przeczytałem go jeszcze raz. Skrzywiłem się boleśnie, patrząc na ten katalog ludzkich namiętności, a zwłaszcza na to, co napisałem o Dionie: „...Jakiż okrutny głód zmusza rozumnego człowieka o nieprzeciętnym intelekcie do seksualnego poniżania bezsilnej partnerki?”
Gdzie ja miałem rozum, kiedy przelewałem na pergamin takie myśli? Postanowiłem zaczekać z listem do Metona na koniec procesu, kiedy będę miał coś konkretnego do zrelacjonowania. Zawołałem jedną z niewolnic kuchennych, by przyniosła mi płonącą szczapę z pieca; wrzuciłem nie dokończony list do żelaznego kosza i podpaliłem.
Spędziłem ten dzień na tropieniu śladów. Zadałem sobie pytanie: jeżeli Celiusz naprawdę knuł otrucie Diona i Klodii, skąd wziął truciznę? Trucicielstwo było w Rzymie na porządku dziennym; w ostatnich latach stałem się niezłym znawcą śmiercionośnych mikstur i proszków. Od czasu do czasu przechodziły przez moje ręce niemałe ilości różnorakich trucizn i specjalnie w tym celu sprawiłem sobie mocną, zamykaną skrzynię. Moi klienci, przechwyciwszy taki specyfik jako dowód rzeczowy, woleli powierzyć mi go na przechowanie, niż trzymać we własnych domach, zwłaszcza kiedy podejrzewali o niecny zamiar kogoś z rodziny czy z niewolników.
Każdy, kogo na to stać, może zdobyć w mieście truciznę; jednak stosunkowo niewiele jest zaufanych i dyskretnych jej źródeł. Przez lata pracy w swoim fachu zaznajomiłem się z większością z nich. Przesłuchiwanie tych kreatur było zadaniem równie pociągającym, jak szukanie węży pod kamieniami, i chętnie przekazałbym je Ekonowi; ponieważ jednak nie było go pod ręką, wyruszyłem sam, zabierając trzosik srebra do rozwiązywania języków i Belbona do ochrony. Wiedząc, pod którymi kamieniami węże lubią przesiadywać, wędrowałem po prostu od jednego do drugiego, podnosiłem je i spinałem się w sobie przed każdym nieprzyjemnym spotkaniem.
Poszukiwania zawiodły mnie do kilku podejrzanej reputacji sklepików na obrzeżach Forum, do starych, zaniedbanych łaźni przy Circus Flaminius, na nabrzeża stoczniowe i towarowe w Navalii, a w końcu, idąc za radą jednego z informatorów, do lokalu do którego zaciągnął mnie Katullus. W świetle dziennym panowała tam atmosfera raczej rozkładu niż wyuzdania. Hazardziści się rozeszli, a prostytutki wyglądały o dziesięć lat starzej. Jedynymi gośćmi było kilku zarośniętych pijaków, wyglądających na niezdolnych stanąć na własnych nogach. Paru z nich poznałem z minionej nocy; najwyraźniej siedzieli w tawernie od tamtej pory.
Powiedziano mi, abym odszukał człowieka o imieniu Salaks. Miałem go łatwo rozpoznać, bowiem zamiast prawdziwego nosa nosił skórzaną protezę (ostrzeżono mnie, abym nie ważył się go pytać o okoliczności jego utraty). Salaks przyznał się bez oporów do znajomości z Markiem Celiuszem, częstym gościem tawerny; w sprawie trucizn deklarował jednak absolutną ignorancję, która nie zmniejszyła się mimo obiecującego pobrzękiwania sakiewką. Zamiast odpowiedzieć na moje pytania, wskazał mi tylko jedną z sennych i zmęczonych dam jako lepszy sposób na pozbycie się ciężaru monet.
Zajrzałem już pod wszystkie znane mi kamienie. Wszystkie węże przywitały mnie złowróżbnym sykiem, ale – sam nie wiem, czy to dobrze, czy źle – żaden nie pokazał mi swego jadu. Całkiem możliwe, że Marek Celiusz nie zdobył trucizny na własną rękę, lecz otrzymał ją od tej samej osoby, która wydała mu rozkaz lub namówiła go do prześladowania egipskiego poselstwa: bezpośrednio od króla Ptolemeusza albo od jego przyjaciela Pompejusza. W takim razie nie mogłem oczekiwać, że uda mi się wyśledzić źródło. Siatka szpiegów i sługusów tych potężnych ludzi nie zdradziłaby niczego człowiekowi z zewnątrz.
Jeżeli Celiusz zamordował Diona z namowy jego wrogów, to dlaczego? Czy był dłużnikiem Pompejusza? To wydawało się możliwe. Być może natrafię zatem na kogoś, kto wie przynajmniej o takim długu. Wróciłem na Forum i odszukałem inny zestaw informatorów, bardziej obeznany z polityką niż z truciznami. Tu znaleźć chętnych rozmówców wcale nie było trudno; znacznie gorzej z uzyskaniem konkretnych wiadomości. Było tak, jak powiedział Klodiusz: wiele osób twierdziło, że „zna prawdę” (Celiusz chciał otruć Diona, ale mu się nie udało, więc razem z Azycjuszem go zasztyletowali), ale ani jedna z nich nie posiadała choćby cienia prawdziwego dowodu.
Rozmawiałem z tymi, którzy obserwowali proces Azycjusza. Było publiczną tajemnicą, że Azycjusz jest winny; wiedzieli to wszyscy, ale wśród sędziów ci mniej bystrzy ulegli sile retoryki Cycerona, a ci o słabszej woli wymowie Ptolemeuszowego złota – w sumie bezpieczna, decydująca większość. Mimo to, kiedy wypytywałem rozmówców o sam przebieg procesu, o mowy obrońców i zeznania świadków, odnosiłem wrażenie, że oskarżyciel nie potrafił przedłożyć niczego poza tym, czego sam się dowiedziałem: jedynie pogłoski i insynuacje. Niewykluczone, że sędziowie uniewinnili Azycjusza właśnie z tej przyczyny – z braku dowodów.
W sumie był to frustrujący dzień. Słońce zaczynało się pochylać nad horyzontem, kiedy wspinaliśmy się z Belbonem Stromą na Palatyn. Nagle zdałem sobie sprawę, że od rana ani razu nie natrafiłem na Katullusa. Być może w końcu udało mi się go przekonać, że nie jestem jego rywalem w miłości. Absurdalność jego podejrzeń mnie rozbawiła, uśmiech jednak zamarł mi na ustach, kiedy dotarliśmy na szczyt i ujrzałem swój dom.
– Belbonie, ja mam chyba przywidzenia. Oby tak było.
– Słucham, panie?
– Widzisz tę grupkę osiłków, którzy się rozsiedli pod domem?
– Tak, panie.
– A czy poznajesz ich twarze?
– Poznaję, panie. Paskudne z nich egzemplarze.
– A czy pomiędzy nimi nie stoi lektyka, a tragarze leniuchują z osiłkami?
– Tak jest, panie.
– I czy owa lektyka ma biało-czerwone pasiaste zasłony, podwinięte teraz, abyśmy widzieli, że jest pusta?
– Tak jest, panie.
– Czy wiesz, co to wszystko znaczy?
Belbo otworzył szeroko oczy, pojąwszy wreszcie.
– Chyba wiem, panie...
– O, Kybele, oszczędź moją męskość! Klodia w moim domu... razem z Bethesdą!
Jeden z ochroniarzy Klodii miał czelność zatrzymać mnie u moich własnych drzwi. Na szczęście jego dowódca mnie rozpoznał, zganił podwładnego i nawet wykazał się manierami, składając mi przeprosiny. Nie wszyscy spośród Klodiuszowych zbirów są kompletnie nieokrzesani, ale co do jednego wyglądają na zdolnych zabić człowieka bez mrugnięcia okiem. Ich widok na moim progu bynajmniej mnie nie uradował.
Kiedy wszedłem do domu, zatrzymałem przechodzącą akurat przez westybul służącą.
– Czy pani jest w domu?
– Tak, panie. Jest w ogrodzie.
– Szszsz!... Mów ciszej. Czy mam gościa?
– Tak, panie.
– Powiedz mi, że pani drzemie w ogrodzie, a gość czeka na mnie w gabinecie.
Niewolnica popatrzyła na mnie zdumiona.
– Nie, panie. Pani przyjmuje gościa w małym ogrodzie na tyłach domu.
– O, bogowie. Czy gość jest już długo?
– Dość długo, panie. Skończyły właśnie pierwszy dzbanek wina i posłały mnie po następny.
– Czy słyszałaś... krzyki?
– Nie, panie.
– Albo jakieś ostre słowa?
Zmarszczyła czoło.
– Panie, ja nigdy nie podsłuchuję.
– Ale zauważyłabyś, że pani... powiedzmy... udusiła gościa albo na odwrót?
Dziewczyna popatrzyła na mnie z niedowierzaniem, po czym nieśmiało się uśmiechnęła.
– Ach, pan stroi sobie żarty, prawda?
– Tak?
– Czy mam powiedzieć pani, że pan wrócił?
– Nie! Rób dalej swoje, jakbyś mnie w ogóle nie widziała.
Ruszyłem po cichu ku tylnej części domu. Z wąskiego korytarzyka przy naszej sypialni mogłem przez kurtynę z bluszczu zajrzeć do małego, zacisznego ogródka, gdzie siedziały Bethesda i Klodia. Nie były same. Chryzis siedziała na poduszce u stóp swej pani, a Diana zajmowała miejsce przy matce, trzymając ją za rękę. Rozmawiały przyciszonymi głosami, szeptem nieledwie. Ton był też posępny. Wydawały się pogrążone w poważnej dyskusji. Jakiż, u licha, mogły znaleźć wspólny temat?
Wyciągnąłem rękę i delikatnie rozsunąłem pnącza, by się lepiej przyjrzeć Klodii. Nawet w niewyszukanej stoli z miękkiej szarej wełny wyglądała oszałamiająco pięknie. Przynajmniej okazała dość rozsądku, by nałożyć skromną szatę, skoro wybrała się do nas w odwiedziny. Zerknąłem na Bethesdę, spodziewając się wyrazu zazdrości na jej twarzy. Była jednak tylko poważna i smutna, podobnie jak one wszystkie. Klodia mówiła tak cicho, że musiałem dobrze wytężyć słuch, chcąc uchwycić jej słowa.
– W moim przypadku był to wuj. Nie krewny, ale jeden z braci mojej macochy. Podobnie jak ty, trzymałam to w tajemnicy. Miałam piętnaście lat, nieco więcej od twojej Diany. Ojciec właśnie zaręczył mnie z kuzynem Kwintusem, ale ponieważ przebywał poza Rzymem, ze ślubem trzeba było zaczekać. Wcale mi to nie przeszkadzało. Nie paliłam się do małżeństwa, jak niektóre inne dziewczęta. Ale oczywiście gdybym była mężatką, może wtedy... – Odetchnęła głęboko, zanim podjęła: – Wuj Marek zawsze patrzył na mnie w pewien szczególny sposób. Wiecie, co mam na myśli. – Odpowiedziały jej współczujące kiwnięcia głów. – Może właśnie te zaręczyny popchnęły go do działania. Mógł myśleć, że kiedy weźmie mnie Kwintus, on już nigdy nie znajdzie sposobności. Któregoś dnia zdybał mnie samą w rodzinnym ogrodzie. Wiecie, człowiek potem zachodzi w głowę, jak bogowie mogą do czegoś takiego dopuścić...
– Nic nie powiedziałaś macosze? – spytała Bethesda.
– Nienawidziłam jej już wcześniej, a po tym, co mi zrobił wuj Marek, jeszcze bardziej. On był w końcu jej bratem. Nie ufałam jej, sądziłam, że może wziąć jego stronę.
– A co na to twoi bracia? – wtrąciła Diana.
– Powinnam im była o tym powiedzieć. Powiedziałam Publiuszowi, ale dopiero całe lata później, kiedy wuj już nie żył.
– Ale chyba siostrom powiedziałaś?
– Moje przyrodnie siostry były bliżej matki niż mnie. Im też nie mogłam ufać. Nie, jedyną osobą, której się zwierzyłam, była stara niewolnica, która była w domu ojca na długo przed moim przyjściem na świat; a i to dopiero wtedy, kiedy się zorientowałam, że będę miała dziecko. Pokazała mi, co zrobić, ale ostrzegła zarazem, że jeśli pozbędę się ciąży, mogę już nigdy nie urodzić syna.
– Rzymski przesąd! – Bethesda cmoknęła z dezaprobatą.
– A jednak okazało się to prawdą. To była jeszcze jedna przyczyna, że nie powiedziałam mężowi, co mi zrobił wuj Marek i co było potem. Kwintus obciążyłby mnie winą za to, że dałam mu córkę zamiast syna. Pewnie by mnie oskarżył o prowokowanie wuja. Tacy są mężczyźni. Kwintus wiedział, że nie był dla mnie pierwszym, ale nigdy się nie dowiedział, o kogo chodziło. Umarł w nieświadomości.
Słuchałem tego w poruszeniu, ale to, co po chwili zrobiła Klodia, zaskoczyło mnie jeszcze bardziej. Pochyliła się ku Bethesdzie, ujęła jej wolną dłoń i ścisnęła obiema rękami, mówiąc:
– Ale powiedziałaś, że z tobą było tak samo. Że i ty trzymałaś to w sekrecie.
Bethesda spuściła oczy.
– A komu miałam o tym opowiedzieć? Młoda wolna Rzymianka mogłaby się odwołać do prawa albo do rodziny, ale egipska niewolnica w Aleksandrii? Ten człowiek robił to często mojej matce, dopóki żyła. Mówiła mi, że kiedyś umrze od tego traktowania... i tak się też stało. Po jej śmierci zabrał się do mnie. Byłam o wiele młodsza od ciebie, Klodio, nawet nie mogłam jeszcze mieć dzieci. Zrobił to ze mną tylko raz, a w każdym razie próbował. Myślał pewnie, że poddam się mu potulnie, jak moja matka. Jednak po tym, co od niej słyszałam, wiedziałam, czego się spodziewać, i postanowiłam, że raczej umrę, niż mu na to pozwolę. Związał mi ręce w nadgarstkach, podobnie jak robił to tylekroć z nią. Lubił podwieszać matkę na wbitym w ścianę haku. Widywałam ją wtedy i wiem, co się działo. Kiedy więc próbował tego samego ze mną, ogarnął mnie jakiś szał, taki, jaki bogowie czasem zsyłają na ludzi, by dać im siły ponad możliwości ich ciała. Byłam zwinniejsza, niż się spodziewał. Uwolniłam się z więzów. Rozpoczęła się walka. Ugryzłam go najsilniej, jak mogłam. Cisnął mną o ścianę tak mocno, że poczułam się jak rozdeptany żuk. Nie mogłam złapać oddechu, serce jakby stanęło mi w piersi. Mógł wtedy łatwo zrobić ze mną, co tylko chciał. Mógł mnie zabić. Był potężnym, szanowanym człowiekiem. Nikt by nie miał mu za złe śmierci niewolnicy. Nikt się nie zainteresował, jak umarła moja matka, i moim losem też nikt by się nie przejął.
– Och, mamo! – Diana przysunęła się do niej blisko.
Klodia zagryzła wargę, a Chryzis zwiesiła głowę. Oczy Bethesdy zalśniły, ale łzy nie popłynęły.
– Leżałam ogłuszona na podłodze. Nie mogłam choćby ruszyć palcem. Czekałam, że w każdej chwili zawali się nade mną niebo. Ale wiecie, co on zrobił? Zbladł jak ściana, wymamrotał przekleństwo i wyszedł z pokoju. Myślę, że cień mojej matki musiał mu coś szepnąć do ucha, zawstydzając go. Zamiast mnie zabijać, po prostu się mnie pozbył. Wystawił mnie na sprzedaż na targu. Najwidoczniej nie byłam dobrą niewolnicą. – Udało się jej sztywno uśmiechnąć. – Mężczyźni kupowali mnie i oddawali z powrotem, zanim jeszcze dzień się skończył. Zwracano mnie tyle razy, że handlarz aż z tego żartował. Byłam bardzo młoda i pewnie piękna... prawie jak ty, Diano. Ale wśród nabywców rozeszła się wieść, że lepiej mnie nie tykać, i nikt nie był mną zainteresowany. W końcu, naturalnie, znalazł się właściwy mężczyzna. Myślę, że to kaprys Wenus skierował go tego dnia na aleksandryjski targ z ledwie wystarczającą sumą w sakiewce. Byłam najtańszym towarem dnia, a jego z trudem było na mnie stać!
Pozostałe kobiety roześmiały się, ocierając przy tym oczy.
– I twój mąż nic nie wie o tym, co przeszłaś, zanim wasze ścieżki się skrzyżowały? O tym, co ten człowiek zrobił tobie i twojej matce? – spytała Klodia.
– Absolutnie nic. Nigdy mu nie powiedziałam i chyba nigdy już nie powiem. Zwierzyłam się córce, uważam bowiem, że powinna znać los swojej babki. A teraz wiesz i ty.
Stałem za zieloną zasłoną z liści, zdumiony, ogłupiały, wstrząśnięty... nie tylko opowieścią Bethesdy i tym, że trzymała to przede mną w tajemnicy, ale i niezrozumiałą dla mnie zażyłością tych kobiet. Jaka przedziwna alchemia przemieniła ich dusze i kazała tak się przed sobą otworzyć? Gdzie się podziały normalne bariery statusu, tak krańcowo je rozdzielające? Ziemia zdawała się drżeć pod moimi stopami, podobnie jak drżały mi ręce, kiedy powoli cofnąłem palce, pozwalając bluszczowi na powrót przesłonić okienko, i po cichutku uciekłem do swego gabinetu.
Rozdział XIX
Po jakimś czasie posłałem do Bethesdy niewolnicę z wiadomością, że wróciłem do domu i jestem w gabinecie. Klodia nadeszła wkrótce potem wraz z Chryzis. Obie uśmiechnięte, jak gdyby dopiero co usłyszały dobry dowcip. Wizyta u Bethesdy najwyraźniej zakończyła się radosnym akcentem, co jeszcze bardziej mnie zdumiało. Jak one mogą rozmawiać o takich okropnych rzeczach, a potem rozstawać się w świetnych humorach?
– Wpadłam, żeby sprawdzić, czy masz mi coś do zameldowania, a tu ciebie nie ma w domu – rzekła Klodia, udając nadąsanie. – Mam nadzieję, że byłeś zajęty moimi sprawami i znalazłeś coś użytecznego na temat Celiusza. Może masz jakieś wieści o tych niewolnikach, których przekupił, by otruli Diona?
– Niestety, nie doszukałem się niczego równie użytecznego. Dawno tu przyszłaś?
– Jakiś czas temu.
– Mam nadzieję, że się nie nudziłaś.
– Absolutnie. Twoja żona przyjęła mnie bardzo serdecznie.
– Doprawdy?
– Tak.
– To dobrze.
Nasza rozmowa mniej więcej na tym się skończyła i Klodia wkrótce odeszła.
Zapadł zmierzch i przyszła pora na kolację. Czułem się nieswojo, nie mogłem normalnym wzrokiem patrzeć na Bethesdę i Dianę. Zapytałem, co myśli o naszym dzisiejszym gościu. „Interesująca kobieta”, padła lakoniczna odpowiedź.
– Rozumiem, że uspokoiła cię co do mojego wczorajszego miejsca pobytu.
– Tak. – Bethesda nie zamierzała się zagłębiać w ten temat.
– To dobrze. Wszystko zatem wraca do normy?
– Nie wiedziałam, że cokolwiek od niej odeszło.
Ugryzłem skórkę od chleba, co uchroniło mnie przed ugryzieniem się w język. Posiłek spożyliśmy w milczeniu. Kiedy na koniec podano nam marynowane cebulki i wino, Bethesda odchrząknęła i powiedziała:
– Nasz gość zaprasza nas na przyjęcie.
– Na przyjęcie?
– Pojutrze. Klodia mówi, że co roku wydaje przyjęcie, by uczcić rozpoczęcie święta Wielkiej Matki.
– I zaprosiła ciebie?
Wyraźne niedowierzanie w moim głosie poirytowało ją.
– Zaprosiła nas oboje.
– Nie wiem, czy takie przyjęcie, jakie wydaje Klodia, może być...
– Trudno mi będzie znaleźć odpowiednią stolę na tę okazję.
Westchnąłem. Bethesdzie osobiste zaproszenie od patrycjuszki musiało się wydawać niemal zbyt piękne, aby było prawdziwe, sposobnością nie do przeoczenia, oficjalnym uznaniem palatyńskiej śmietanki towarzyskiej. Ja sam byłem tym zaskoczony, choć powoli zaczynało do mnie docierać, że po Klodii można się spodziewać wszystkiego.
Tej nocy Bethesda przytuliła się do mnie i poprosiła, bym ją mocno objął. Biorąc ją w ramiona, pragnąłem wyznać jej, że poznałem jej tajemnicę, że rozumiem jej milczenie, że to dla mnie bez znaczenia. Ale słowa nie chciały wyjść z mych ust. Zamiast tego okazywałem jej, co czuję, za pomocą rąk, ust, języka. Zasnęła później głębokim snem, ukojona i szczęśliwa. Ja jednak długo jeszcze patrzyłem w ciemność nade mną, zastanawiając się, jak człowiek może kiedykolwiek uważać, że zna całą prawdę o czymkolwiek.
Następnego ranka posłałem niewolnika do domu Ekona po wieści. Posłaniec przyniósł mi takie, jakich się spodziewałem: Eko jeszcze nie wrócił z wyprawy. Nie przejąłem się, wiedząc, że przyjdzie do mnie natychmiast po powrocie, niezależnie od pory dnia. Jeśli zaś nie zjawi się wkrótce, i tak nie będzie żadnego pożytku z uzyskanych przezeń informacji. Proces rozpoczynał się na drugi dzień.
Zdecydowałem, że pozostanę dzisiaj w domu, zamiast znów wędrować po Forum w poszukiwaniu dowodów w sprawie Celiusza. Szepnąłem słówko w dostatecznie wiele uszu; wieść o moich potrzebach rozniesie się dalej i bez mego udziału. Kto wie, może dziś jakaś gałąź, wczoraj jeszcze jałowa, wyda owoce? W takim razie mądrzej będzie pozostać tam, gdzie można mnie znaleźć, a poza tym lada moment mógł się zjawić Eko. Zacząłem na nowo pisać list do Metona, ale tak jak wczoraj skończyło się na spaleniu na pół zapisanego pergaminu. To, co chodziło mi po głowie, nie nadawało się do korespondencji. Bethesda z Dianą spędziły dzień w ogrodzie, zajęte szyciem. Zdawały się mieć dobry nastrój, rozmawiały przyciszonym głosem i chichotały. Spoglądałem na nie w milczeniu, zadowalając się obserwacją niczym domowe lary i penaty.
W końcu to jednak nie informator zjawił się u mnie tego popołudnia, ale Trygonion. Załomotał do drzwi tak gwałtownie, że Belbo nawet nie próbował powstrzymać go od wtargnięcia prosto do mego gabinetu.
– Chodź! – krzyknął od progu, drżąc i z trudem chwytając oddech. – Chodź natychmiast!
– Cóż znowu się stało, Trygonionie? – spytałem z westchnieniem.
– Zrobił to! On to naprawdę zrobił! Mimo całej jej czujności. Och, Kybele, niech będzie przeklęty! – Zakrył twarz dłońmi i tupał nogami.
– Trygonionie! Co się stało?
– Otruł ją. Klodia umiera! Proszę cię, ruszajmy natychmiast!
Nie dziwota, że gallus nie mógł złapać oddechu; musiał biec całą drogę z domu Klodii, a teraz chciał, żebym i ja wyciągał nogi jak koń na wyścigach. Dopadliśmy zaułka zdyszani jak maratończycy. Drzwi nawet nie były zamknięte; stały otworem tak, jak je zostawił Trygonion.
– Spieszmy się! – Chwycił mnie za rękę i pociągnął w głąb domu.
Jak na kogoś o tak delikatnej posturze, był zadziwiająco silny. Starałem się dorównać mu kroku, ale był szybszy i w rezultacie ciągnął mnie za sobą przez westybul do atrium, przez ogród i dalej korytarzem. Przed przesłoniętymi ciężką kotarą drzwiami zebrała się grupka szepczących gorączkowo niewolników. Rozstąpili się przed nami; Trygonion odsunął kotarę i wpadliśmy do pokoju.
Dzień był jasny, słoneczny, ale tu równie dobrze mogła być północ. Okna również były zasłonięte ciężkimi storami i jedyne, mdłe światło pochodziło z kilku lamp oliwnych. Kiedy mój wzrok przywykł do tego oświetlenia, ujrzałem Klodię spoczywającą na sofie o pięknie rzeźbionych nogach z kości słoniowej i wykwintnym, miękkim obiciu. Przykryta była wełnianym kocem. Jej twarz i dłonie kontrastowały z nim woskową bladością.
– Trygonion? – usłyszałem jej szept.
– Pani! – zakrzyknął gallus, jakby był jej niewolnikiem. Rzucił się do sofy i ujął jej rękę. – Przybiegłem z powrotem najszybciej jak mogłem.
– Gordianus jest z tobą?
– Tak. Nie mów nic, proszę, oszczędzaj oddech.
– Dlaczego? Myślisz, że niewiele mi już zostało? – Zaśmiała się słabo, na co kapłan wykrzywił twarz w żałosnym grymasie. – Trygonion uważa, że umrę. – Jej błyszczące oczy zwróciły się ku mnie.
– Co się stało, Klodio? – spytałem.
– Musiałam chyba zjeść coś niedobrego. – Przybrała wyniosłą minę, ale wnet skrzywiła się boleśnie.
– Wezwałaś lekarza?
– Mój brat posiada bardzo zdolnego znachora, który sporo wie o truciznach. Publiusz ma powody, by się obawiać otrucia, jak możesz sobie wyobrazić. Znachor przyszedł, kiedy Trygoniona nie było. Czeka chyba teraz za drzwiami. Nie mogłabym znieść jego obecności w tym pokoju.
– I co powiedział? – zapytał gorączkowo Trygonion.
– Powiedział: „Musiałaś, pani, zjeść coś niedobrego”. – Uśmiechnęła się niewyraźnie. – Chciał wiedzieć, ile proszku połknęłam i jak dawno. Powiedziałam, że wcześnie rano, ale nie czułam żadnych objawów aż do południa. On na to, że mam wielkie szczęście, iż zjadłam tylko niewielką ilość. Wygląda na to...
– Jakiego proszku? – przerwałem jej.
– Trygonion ci nie powiedział?
– Nie było czasu, pani. Biegliśmy całą drogę – wyjaśnił gallus.
– Proszku, który znalazłam w kuchni. Wyobrażasz sobie? Ile razy w życiu zapuściłam się do kuchni przed śniadaniem? Ani razu! Ale dzisiaj obudziłam się wcześnie i poczułam głód. Zawołałam Chryzis, ale się nie zjawiła, więc sama poszłam do kuchni. Szkoda, że nie widziałeś, jak ona podskoczyła, kiedy tam weszłam. Była przy bocznym stoliku, na którym stała miska gotowanego prosa z miodem. Spytałam, czy to dla mnie, ale ona milczała. Podeszłam bliżej i zobaczyłam to małe pudełko z ziarnistym żółtym proszkiem. Pomyślałam, że to jakaś przyprawa. Nic nie podejrzewałam, rozumiesz?
– Ziarnisty żółty proszek?
– Tak, niepodobny do żadnej znanej mi przyprawy. Pośliniłam palec, zanurzyłam w proszku i podniosłam do ust, zupełnie bezmyślnie. Smak nie był zły, tylko trochę ziemisty. A potem spostrzegłam wyraz twarzy Chryzis i od razu wszystkiego się domyśliłam.
Z tyłu dobiegło mnie dziwne kwilenie. Odwróciłem się. Głos zdawał się płynąć z przeciwległego rogu pokoju, tuż znad podłogi. W pierwszej chwili pomyślałem, że może to pies; potem uchwyciłem jakiś ruch wyżej. Wytężyłem wzrok, nie mogąc się zorientować, co tam jest. Nagle zrozumiałem, że patrzę na ludzkie ciało, zwisające głową w dół. Była to naga kobieta. Nogi miała związane w kostkach, a koniec sznura zaczepiony był gdzieś pod sufitem. Kręciła się bardzo powoli raz w jedną, raz w drugą stronę. Po chwili zajęczała znowu.
– Cisza! – wrzasnęła Klodia.
Uniosła się, lecz niemal natychmiast opadła znowu na poduszki. Trygonion kręcił się przy niej niespokojnie, dopóki nie odpędziła go uderzeniem dłoni.
– Od razu posłałam po Trygoniona – podjęła wątek. – Przybiegł z domu gallów i pierwszy wpadł na to, by sprowadzić lekarza od Publiusza. Czekałam na niego i czekałam: okazało się, że polazł gdzieś na rynek po zioła i nikt nie mógł go znaleźć. Z początku nie przejęłam się zbytnio, czułam się bowiem dobrze. Ale około południa pojawiły się dolegliwości, a lekarza wciąż nie było. Położyłam się, a Trygonion cmokał nade mną i kręcił się jak fryga, dopóki nie przyszło mi na myśl posłać go po ciebie, Gordianusie.
– Dlaczego po mnie?
– Musisz lepiej znać się na truciznach niż większość ludzi. Pomyślałam, że być może potrafisz mi coś powiedzieć o tym żółtym proszku. Podaj go, Trygonionie.
Kapłan oderwał się od jej sofy i podszedł do małego stolika, zastawionego małymi buteleczkami i puzderkami. Na ścianie nad nim wisiało polerowane zwierciadło, w którym odbijało się ponure światło lamp i sylwetka wiszącej na sznurze Chryzis. Po chwili wręczył mi niewielkie pudełko. Podszedłem do najbliższej lampy i przyjrzałem się jego zawartości.
– Czy jest za ciemno, byś coś zobaczył? – spytała Klodia. – Lampy nie mogą świecić jaśniej, bo światło mnie razi.
– Widzę wystarczająco dobrze. Mogę się mylić, ale podejrzewam, że jest to substancja zwana włosami Gorgony. Otrzymuje się ją z korzeni dziko rosnącego ziela z Mauretanii. Niegdyś była w Rzymie rzadkością, ale teraz spotyka się ją coraz częściej. Jest bardzo silna, działa dość szybko i prawie nie ma smaku, można ją zatem domieszać niemal do każdej potrawy.
Klodia zamknęła oczy i kiwnęła głową.
– Widzisz, Trygonionie? Mówiłam ci, że Gordianus będzie wiedział. Lekarz powiedział to samo.
– Czy wyjaśnił ci, jakie wywołuje objawy? – spytałem.
– Nie musiał. Sama się o tym przekonałam.
– Zawroty głowy, nudności, uczucie zimna, bolesna nadwrażliwość na światło?
Znów kiwnęła głową, zaciskając oczy.
– Ile tego połknęłaś?
– Tylko tę jedną odrobinkę z palca. Gdy tylko zobaczyłam minę Chryzis, zorientowałam się, co zrobiłam.
Z kąta znów dobiegło kwilenie dziewczyny.
– Milczeć! – krzyknęła Klodia.
– Jeśli było tego tylko tyle...
– To przeżyję, tak? Lekarz też tak twierdzi.
Głupi byłby lekarz, który powiedziałby wpływowej, niebezpiecznej kobiecie, że wkrótce umrze, jeśli istnieje chociaż cień szansy na przeżycie. Możni nie lubią złych wiadomości, zwłaszcza gdy potem okazują się one fałszywe. Niewątpliwie i ten wolał zapewnić siostrę swego pana, że wszystko skończy się dobrze. Gdyby się omylił, nie mogłaby już wyładować na nim swego gniewu. Ale wyglądało na to, że się nie myli. Wiem co nieco o działaniu włosów Gorgony; taka znikoma dawka nie może zagrażać jej życiu.
– Skoro lekarz jest zdania, że wrócisz do zdrowia, to jestem pewien, że...
– A ty nie masz swojego zdania? – przerwała mi ostro. – Rozpoznałeś truciznę. Musisz więc wiedzieć, jak działa.
– Znam z wyglądu wiele trucizn, ale to inni je stosują, nie ja.
– Oczywiście, że nie umrzesz! – zakrzyknął Trygonion.
Klodia pozwoliła mu poprawić koc i głaskać się po dłoniach.
– Sądziłem, że udaremniłaś już ten spisek na twoje życie – powiedziałem.
– Ja też tak sądziłam. Ale ta farsa w łaźni musiała być zaplanowana przez Celiusza dla odwrócenia uwagi. Chciał, abym myślała, że go pokonałam, podczas gdy ta żmija już tkwiła przy mojej piersi! Niewolnica, której ufałam bardziej niż innym!
Chryzis pojękiwała z cicha. Moje oczy przywykły już do półmroku i widziałem ją teraz wyraźniej. Jej gładka skóra naznaczona była ciemnymi, nieregularnymi pasami.
– Jęczy ta mała zdrajczyni, bo kazałam ją wychłostać – rzekła Klodia. – Jej kara dopiero się zaczyna.
– Przyznała się do winy?
– Jeszcze nie. Ale Celiusz musiał mieć szpiegów w moim domu, podobnie jak ja mam swoich u niego. Któż zaś byłby lepszym szpiegiem od Chryzis? No i przyłapałam ją na gorącym uczynku, gdy zatruwała moje jedzenie! Gdybym nie poszła wtedy do kuchni...
– Dlaczego sądzisz, że ta trucizna pochodzi od Celiusza?
Dobrze, że Klodia nie może zabijać wzrokiem. Ciekawe, czy Katullus zna takie spojrzenie, pomyślałem. Po chwili zadrżała i zamknęła oczy.
– A od kogo innego? – odparła słabym głosem. – Wiemy, że już wcześniej ją miał. Nie miałam tylko pojęcia, kogo z mej służby wykorzysta do jej podrzucenia. Wybrał Chryzis, nie Barnabasa!
– Uważasz więc, że to ta sama trucizna, którą wypróbował na swoim niewolniku?
– Oczywiście!
– Mylisz się.
Zacisnęła usta i poruszyła się pod kocem.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Ta, którą Celiusz zaaplikował na próbę niewolnikowi, zadziałała bardzo szybko. Sama mi o tym powiedziałaś, a przyjmuję, że twoi szpiedzy zdali ci dokładną relację. Mówiłaś, że biedak umarł w męczarniach, a Celiusz stał i patrzył. Trwało to zaledwie chwilę. A zatem nie mogła to być ta sama trucizna. Mauretańczycy mówią, że włosy Gorgony są jak „zwinięty wąż w brzuchu”, bo długo zwleka, zanim uderzy. Ofiara przez jakiś czas nie odczuwa żadnych objawów, a potem pojawiają się one gwałtownie. Ty spróbowałaś proszku wcześnie rano, a dopiero w południe się źle poczułaś. Nie bardzo to wygląda na piorunująco szybko działającą substancję Celiusza.
– I co z tego? Widać zdecydował się użyć innej.
– Być może. Jeśli pozwolisz, chciałbym zabrać ze sobą resztę tej trucizny. Może się mylę, ale chyba mam w domu trochę włosów Gorgony pod zamknięciem. – Miałem je od Ekona, któremu parę miesięcy temu przekazał je klient, podejrzewający swą żonę o zamiar otrucia go. Eko oddał mi je na przechowanie, nie chcąc ryzykować trzymania ich w domu ze względu na bliźniaki. Prawie o tym zapomniałem. – Chciałbym porównać tę substancję z moją próbką.
Klodia się zawahała, ale w końcu szepnęła:
– Tylko musisz mi ją zwrócić. To dowód przeciw Celiuszowi.
Rozmowa najwyraźniej była zakończona. Klodia zmieniła nieco pozycję, krzywiąc się przy tym boleśnie; Chryzis z wolna obracała się wokół własnej osi i cicho pojękiwała. Miałem już odejść, gdy nagle Trygonion pochylił się nisko nad uchem Klodii i szepnął:
– Drugie puzderko.
Chora zmarszczyła czoło, nie rozumiejąc w pierwszej chwili.
– Pani, drugie puzderko! – powtórzył gallus.
Grymasu, jaki wykrzywił jej twarz, nie wywołał fizyczny ból.
– Tak, pokaż mu. Niech sam zobaczy.
Trygonion wziął ode mnie pudełko z trucizną i podszedł do stolika. Po chwili przyniósł mi inne, trzymając je w wyciągniętej ręce i teatralnie marszcząc nos, jak gdyby nie chciał mieć z nim do czynienia. Rozpoznałem je od razu.
– To jest to samo puzderko, które miał ze sobą Licyniusz – powiedziałem.
– Jesteś pewien?
– Zrobione z brązu, z wypukłymi guzami i inkrustowane kością słoniową. Zupełnie takie samo.
– Potwór! Cham! – zakrzyknął Trygonion, wciskając mi puzderko w dłoń. – No, zajrzyj!
– Przyniesiono je dziś rano – wyjaśniła Klodia. – Posłaniec zostawił je na progu. Cóż on sobie myśli? Chciał mnie jeszcze torturować takim wulgarnym żartem, podczas gdy ja bym tu leżała, dogorywając? Może właśnie teraz śmieje się ze mnie? – Zaczęła szlochać.
Wziąłem od Trygoniona pudełeczko i otworzyłem je. Wypełnione było perłowo opalizującym gęstym płynem; pomyślałem z początku, że to jakaś emulsja czy maść. Dotknąłem jej palcem i wzdrygnąłem się tak gwałtownie, że puzderko wyleciało mi z rąk, a jego zawartość rozlała się na podłogę. Trygonion wpatrywał się w krople na pół zaschniętego nasienia z odrazą graniczącą z fascynacją.
– Przeklęty! – Klodia rzuciła się na sofie.
Trygonion rzucił się ku niej tak gwałtownie, że aż się cofnąłem, wpadając przy tym na stolik z kosmetykami. Patrzyłem tępo na kolekcję eliksirów i kremów. Zauważyłem wśród słoiczków i puzderek glinianą figurynkę Attisa, wykastrowanego towarzysza Kybele, taką samą, jakie widziałem u żony Lucjusza Lukcejusza. Przyćmione światło lampy wydobywało z półmroku czerwień jego czapki i pogodnie uśmiechnięte oblicze.
Klodia nie przestawała przeklinać i jęczeć, Trygonion wisiał nad nią niczym barwna, zaniepokojona ważka, upuszczone puzderko leżało na podłodze wśród połyskujących kropel rozlanej zawartości. Cofnąłem się jeszcze dalej. Jedna z lamp zaczęła skwierczeć i przygasać; w pokoju pociemniało jeszcze bardziej. Wpadłem plecami na coś ciężkiego, ale miękko się poddającego. Zaskrzypiał sznur, a z dołu dobiegł jęk. Ze zgrozą pojąłem, że zderzyłem się z wiszącą Chryzis. Widziane z odwrotnej strony, w migotliwym półświetle, jej rozszerzone nozdrza i wytrzeszczone oczy wyglądały tak groteskowo, że cała twarz straciła ludzki wymiar. Niewolnica poruszyła ustami. Nachyliłem się, wytężając słuch, by uchwycić jej słowa, ale szept utonął w modulowanym szlochem krzyku Klodii.
– Ukarać ją! Ukarzcie ją jeszcze raz!
Za ciężką kotarą przesłaniającą drzwi dały się słyszeć szepty i szuranie nóg stłoczonych tam niewolników. Wpatrywałem się w bezgłośnie poruszające się wargi Chryzis, ledwo zdając sobie sprawę z tego, co widzę, aż w końcu odzyskałem przytomność umysłu. Ruszyłem ku drzwiom, odepchnąłem na bok kotarę i wyszedłem na korytarz. Niewolnicy rozstąpili się przede mną, po czym znów zbili w grupkę. Kiedy szedłem do wyjścia, minął mnie ktoś idący z przeciwka. Był to Barnabas; w ręku ściskał rzemienny bicz. Patrzył wprost przed siebie z zaciśniętymi szczękami, a jego twarz wyprana była z wszelkiego wyrazu. Jedynie w oczach dostrzegłem dziwne pomieszanie determinacji i strachu.
Zastałem Bethesdę nad rozłożoną garderobą, z której usiłowała wybrać coś odpowiedniego na przyjęcie u Klodii.
– Jak myślisz, ubrać niebieską czy zieloną stolę? A naszyjnik? Ten z karneolu czy z lazurytu, który mi dałeś w zeszłym roku?
– Obawiam się, że przyjęcie raczej się nie odbędzie.
– Dlaczego?
– Klodia jest chora. – Wyjaśnianie tego, czego przed chwilą byłem świadkiem, było na razie ponad moje siły.
– Może do jutra poczuje się lepiej. – Bethesda zrobiła zafrasowaną minę.
– Może. Zobaczymy, czy się pokaże na rozpoczęciu procesu.
– Prawda, proces! Ona tego nie opuści. Będzie musiała się zebrać, a potem i z przyjęciem sobie poradzi. Poświęciła tyle czasu na planowanie...
– Procesu?
– Przyjęcia, głuptasie.
Skinąłem głową.
– Nie ma wieści od Ekona?
– Ani słowa.
Nagle zdałem sobie sprawę, że zapomniałem zabrać z sobą puzderko z włosami Gorgony, które zamierzałem porównać z trucizną zamkniętą w mojej skrzyni. Lecz wracać po nie już mi się nie chciało. Na razie wyrzuciłem tę sprawę z myśli.
Rozdział XX
Słowa Bethesdy okazały się prorocze. Kiedy następnego dnia rano udaliśmy się na Forum, by przysłuchiwać się procesowi, Klodia już była na wielkim placu pod Rostrą, otoczona liczną świtą, i zajmowała miejsce tuż za oskarżycielami; była blada i roztrzęsiona, ale najwyraźniej kryzys już minął. Spojrzała w naszym kierunku i uśmiechnęła się – nie do mnie, lecz do Bethesdy, która odwzajemniła się uśmiechem i skinieniem głowy. Dla mnie Klodia miała tylko uniesioną brew, jak gdyby chciała zapytać o jakieś ostatnie skrawki informacji, jakie jeszcze mogłem wyszperać. Ściągnąłem usta i pokręciłem przecząco głową. Eko wciąż nie wracał, a w żadną z zastawionych przeze mnie sieci nie wpadła choćby najmniejsza płotka.
Był to dzień przed rozpoczęciem święta Wielkiej Matki. Przez kolejne sześć dni Rzym będzie je celebrował igrzyskami, zawodami, procesjami religijnymi, wystawianymi w teatrze sztukami, prywatnymi przyjęciami i publicznymi ceremoniami. Po obchodach senatorowie zbiorą się na krótką sesję, zanim udadzą się na tradycyjne kwietniowe wakacje do swych wiejskich posiadłości. Rzym zastygnie w bezruchu, niczym wielki młyn wodny po zamknięciu stawideł. Teraz jednak, na tydzień przedtem, nastrój na Forum stanowił kombinację wrzenia i relaksu: gorączkowy pośpiech w załatwianiu ostatnich interesów konkurował z rozkoszą oczekiwania na nadchodzące dni lenistwa i przyjemności. Owa idąca do głowy jak wino atmosfera podgrzana była dodatkowo podnieceniem, jakie zawsze towarzyszy wielkiej wagi rozprawom sądowym, zwłaszcza zaś tak nabrzmiałym obietnicą skandalu, jak proces Marka Celiusza. W tym czasie nie odbywały się żadne inne rozprawy, wszyscy więc rzymscy prawnicy stawili się w imponującym komplecie, a ponieważ sprawa wiązała się z szeroko ostatnio omawianą kwestią egipską i śmiercią Diona, przyciągnęła również większość senatorów. Ci, którzy wykazali się dalekowzrocznością, już przed świtem posłali na Forum niewolników, by zajęli dla nich dobre miejsca i ustawili składane krzesła. I ja poleciłem to samo Belbonowi. Rozejrzałem się teraz dookoła i wkrótce go spostrzegłem, jak macha do nas ręką z doskonałego miejsca na samym przedzie, tuż za ławami, na których miało zasiąść ponad siedemdziesięciu sędziów. Przedarliśmy się jakoś przez tłum, a zanim Belbo wycofał się na tyły, pomiędzy wciąż napływających z każdej bocznej uliczki gapiów, przykazałem mu mieć oko na Ekona, który mógł przybyć w ostatniej chwili.
Przed nami rozpościerał się otwarty plac, z którego obrońcy będą wygłaszać mowy. Po lewej stronie siedziała strona oskarżająca: prokuratorzy, ich pomocnicy i świadkowie. Tam właśnie zajęła miejsce Klodia. Obok niej siedział Barnabas, w pobliżu dostrzegłem też Bystropalcego Wibenniusza i kilku innych uczestników bezowocnej pogoni w łaźni miejskiej.
Na wprost nich, po drugiej stronie placu stały ławy dla podsądnych i obrońców, rodziny, przyjaciół i tak zwanych świadków charakteru, powoływanych dla wykazania ogólnej poczciwości i szlachetności oskarżonego, w świetle której wyda się nieprawdopodobne, iżby mógł on popełnić zarzucane mu czyny. Byli tam rodzice Marka Celiusza, oboje spowici w czerń niczym w żałobie. Oczy matki były zapuchnięte i czerwone, a policzki mokre od łez; jego ojciec miał na twarzy siwą szczecinę parodniowego zarostu i zmierzwione włosy, przez co sprawiał wrażenie człowieka na pół oszalałego z niepokoju i zmartwienia. Rodzice każdego oskarżonego nieodmiennie ukazywali się w sądach w ten sposób. Gdyby Celiusz miał dzieci, i one stałyby tu dzisiaj, odziane byle jak i zapłakane. Takie środki wzbudzania litości w ławnikach są uświęcone długą tradycją; żadnemu adwokatowi przez myśl nie przeszłoby pozwolić rodzinie klienta pokazać się na rozprawie inaczej niż w stanie krańcowej rozpaczy.
Obok Celiusza zasiedli jego dwaj obrońcy. Cycero wyglądał szczuplej i bardziej twardo, niż kiedy widziałem go ostatnim razem. Gorzki rok na wygnaniu wysmuklił mu brzuch, wygładził policzki, oczom zaś nadał bystry połysk. Po tłustawym, zadowolonym z siebie dygnitarzu z czasów konsulatu i triumfu nad Katyliną nie zostało nawet śladu. Jego miejsce zajął człowiek zarazem niespokojny i pełen zapału: przekonał się bowiem, że Rzym potrafi obrócić się gwałtownie przeciw niemu, a jednocześnie udało mu się z powodzeniem powrócić do łask i jego gwiazda znów znalazła się w zenicie. Bijąca z jego oczu pasja przypomniała mi bezkompromisowego młodego adwokata, jakim go niegdyś poznałem, ale twardy zarys szczęki i naznaczona goryczą kreska wąskich ust należały do kogoś znacznie starszego. Jako prawnik Cycero był od samego początku kariery ambitnym, pozbawionym skrupułów geniuszem – w sądzie zaś wielce niebezpiecznym adwersarzem. Teraz wyglądał na jeszcze groźniejszego.
Jeśli chodzi o Marka Krassusa... mogło się zdawać, że ten najbogatszy człowiek w Rzymie zupełnie przestał się starzeć. Był ode mnie starszy o kilka lat, ale wyglądał, jakby bliżej mu było do czterdziestki niż do sześćdziesiątki. Niektórzy żartowali, że Krassus dogadał się z bogami, iż z biegiem lat zamiast coraz starszy, będzie się stawał coraz bogatszy. Ale jeśli tak było, to nawet taka umowa nie była dość korzystna, by go w pełni satysfakcjonować; miał taką samą surową i cierpką minę jak zawsze. Krassus był jednym z tych ludzi, którzy nigdy nie są zadowoleni. Coś go wiecznie pchało do działania i kroczył od triumfu do triumfu na arenie polityki i finansów, nadając tempo, o którego dotrzymaniu nie mogli nawet marzyć jego mniej utalentowani konkurenci, darzący go w zamian z serca płynącą antypatią.
Przy tych dwóch starych lisach Marek Celiusz wyglądał uderzająco młodo i świeżo, niemal chłopięco. Dobrze przespana noc, a może inny tonik, zmazały z jego oblicza to beznadziejne oklapnięcie, jakie widziałem w „Tawernie rozpusty”. Celiusz był zawsze czymś w rodzaju mima: potrafił wchodzić w role i strzepywać je z siebie w zależności od potrzeby chwili. Dzisiaj wybrał jasnooką niewinną młodość, która leżała na nim jak ulał. Już niejednokrotnie wpadał w tarapaty przez swój nadmierny spryt; w ostatnich latach oddalił się od swych mentorów, Krassusa i Cycerona, a może i zdradził ich, szukając własnej fortuny. Nikt by się nie zdziwił, gdyby obaj odwrócili się teraz od niego, ale najwidoczniej dawniejsze urazy poszły w zapomnienie. Na ławie oskarżonych siedziały zgodnie trzy lisy.
Przeniosłem wzrok na stronę oskarżającą. Oskarżycielom przewodził młodziutki Lucjusz Semproniusz Atratinus. Jeśli o Celiuszu powiedziałem, że przy swoich ogorzałych od dziejowych wiatrów adwokatach wygląda świeżo i młodo, to o Atratinusie trzeba by rzec: dziecko. Miał zaledwie siedemnaście lat, dopiero co stał się mężczyzną w oczach prawa. Ale młodzieńcza pasja ma u rzymskich sędziów wysokie notowania; słyszeli już w życiu aż nadto retoryki, by wywarło na nich wrażenie fałszywe oburzenie i wymęczona słowna fanfaronada, choćby z ust najbardziej doświadczonego adwokata. Młody Atratinus wziął na siebie rolę oskarżyciela z chęci zemsty – to jego ojca, Bestii, dotyczył sławny kalambur z „winnym palcem”. W oczach rzymskiego sądu to dążenie do zniszczenia Celiusza było aktem cnoty; tak wysoko ceni się tutaj lojalność wobec ojców.
Wraz z Atratinusem oskarżenie formalnie wnieśli dwaj inni prokuratorzy, o których wiedziałem niewiele. Lucjusz Herenniusz Balbus był przyjacielem Bestii i znałem go bardziej z widzenia niż ze słyszenia. Nigdy nie trafiło mi się przysłuchiwać prowadzonej przez niego sprawie, ale widok jego dobrze odżywionej sylwetki uwijającej się po Forum (jak jajo w todze, jak go kiedyś określił Eko) mocno wyrył mi się w pamięci. Trzecim z oskarżycieli był Publiusz Klodiusz – nie brat Klodii, ale jeden z jego wyzwoleńców, który zgodnie ze zwyczajem nosił jego imię. W ten sposób Klodiusz i Klodia brali udział w sprawie w pośredni sposób, nie fizycznie, lecz imiennie – o co im bez wątpienia właśnie chodziło.
Przewodniczący rozprawie Gnejusz Domicjusz zajął miejsce na trybunie, sędziowie zostali zaprzysiężeni i po chwili odczytanie aktu oskarżenia rozpoczęło właściwy proces. Markowi Celiuszowi postawiono w sumie pięć zarzutów. Pierwsze cztery dotyczyły aktów przemocy wobec zagranicznych posłów, których osoby były nietykalne; każdy atak na nie był technicznie wykroczeniem przeciw państwu rzymskiemu jako ich protektorowi, a więc ścigany prawem jako akt terroru politycznego. Oskarżenia były poważne: zarzucano mu zorganizowanie napadów w Neapolis w celu zastraszenia nowo przybyłej delegacji aleksandryjskiej, podjudzanie do kamienowania w Puteoli, podpalenie posiadłości Palli, gdzie posłowie nocowali w drodze do Rzymu, i wreszcie próbę otrucia, a potem bezpośredni udział w zamordowaniu przewodniczącego delegacji, Diona. Do tych zarzutów dołączono nowy, że Celiusz usiłował otruć Klodię. Po odczytaniu tego ostatniego oskarżenia wśród widzów zapanowało poruszenie; również Bethesda dała wyraz swemu zaskoczeniu.
– O czym oni mówią? – szepnęła.
Wzruszyłem ramionami i usiłowałem przybrać maskę zdezorientowania.
– Powiedziałeś, że ona jest chora, a nie otruta!
Przyłożyłem palec do ust i skinąłem głową ku ławie oskarżonych, gdzie Krassus akurat podnosił się, by złożyć oświadczenie.
– Zwracam uwagę przewodniczącego Gnejusza Domicjusza i czcigodnych sędziów, że ten ostatni zarzut jest zupełnie nowy, dodany przez oskarżenie zaledwie wczoraj wieczorem. Obrona nie miała więc przyjętego zwyczajowo czasu na przygotowanie argumentów przeciwko tak poważnemu zarzutowi. Wobec powyższego mielibyśmy prawo wnieść protest przeciwko włączeniu go do aktu oskarżenia, a wręcz domagać się, by został zeń usunięty i ewentualnie stał się przedmiotem osobnego procesu, albo, jeżeli oskarżyciele obstają przy włączeniu go, zażądać przełożenia rozprawy na późniejszy termin. Poza tym, biorąc pod uwagę, że ten sąd zebrał się wyłącznie w celu rozpatrzenia zarzutów przemocy politycznej, nie wydaje się właściwe włączanie do sprawy zarzutu próby otrucia osoby prywatnej. Niemniej, ponieważ oskarżyciele zdają się mniemać, że ten nowy zarzut jest w istocie powiązany z poprzednimi, a mój szanowny kolega Marek Cycero zapewnia mnie, iż jest w pełni przygotowany, by bronić naszego klienta przeciwko niemu, zdecydowaliśmy nie wnosić protestu przeciwko temu rozszerzeniu aktu oskarżenia.
Krassus skłonił poważnie głowę przed sędziami i usiadł. Na twarzy Cycerona spostrzegłem ledwo powstrzymywany cień szyderczego uśmieszku. Znałem ten uśmiech bardzo dobrze; wielki orator najwyraźniej był z jakiegoś powodu zadowolony z obrotu spraw. Czyżby w duchu cieszył się z włączenia do sprawy zarzutu usiłowania otrucia Klodii? Jaką kuglarską sztuczkę szykował tym razem?
Formalności zostały dopełnione i proces mógł się rozpocząć. Najpierw przemówią trzej oskarżyciele, potem odpowiedzą im Celiusz i jego obrońcy. Po tych mowach oświadczenia będą składać świadkowie obu stron. Przy takiej liczbie mówców i mnogości zarzutów rozprawa z pewnością nie zakończy się w ciągu jednego dnia.
Proces przed rzymskim sądem tylko pozornie ma na celu ustalenie winy bądź niewinności. Każda sprawa ma do pewnego stopnia zabarwienie polityczne, cóż więc dopiero taka jak dzisiejsza? Sędziowie nie są tylko obywatelami szukającymi odpowiedzi na konkretne pytanie; stanowią organ państwowy, a ich werdykty są ustalane tyleż według kryteriów moralnych, ile politycznych. Typowy proces to wiwisekcja całego życia oskarżonego: jego reputacji, powiązań rodzinnych, afiliacji politycznych, praktyk seksualnych, wszelkich cnót i wad. Wyroki są ferowane nie tylko na podstawie ustalenia, czy popełnił on zarzucany mu czyn, czy nie, ale w oparciu o ocenę jego charakteru, a przy tym dla dobra ogólnego... czytaj: aktualnie rządzącego ciała politycznego. Sam Cycero wysłowił to bez ogródek podczas procesu, który odbywał się rok przed jego wygnaniem: „Przy wydawaniu werdyktu sędziowie muszą brać pod uwagę dobro społeczności i potrzeby republiki”. Co więcej, wszyscy dobrze wiedzą, że na sędziach większe wrażenie robią oracje adwokatów niż następujące po nich zeznania świadków. „Argumenty liczą się bardziej od świadectw”, żeby znów zacytować Cycerona. Logiczne wnioski wyciągane przez dobrego mówcę ze znanych faktów („...dlatego rozum nakazuje przyjąć, że...”) przekonują lepiej niż suche oświadczenia dowolnego świadka; nieważne, że składane są pod przysięgą (albo, jak w przypadku niewolników, na torturach).
Ale oto Atratinus wstaje, by wygłosić mowę wstępną. Jego czysty głos niesie się nadzwyczaj dobrze, a chociaż młodzieniec nie zdążył jeszcze wypolerować sztuki oratorskiej do oślepiającego połysku, to jednak jego słowa tchną szczerością. Młody prokurator wypowiadał się wyłącznie na temat charakteru Marka Celiusza: mówił o jego hulaszczym trybie życia, z którego jest powszechnie znany, o ekstrawagancji, rozrzutności, o najgorszych jaskiniach występku i rozpusty, w których zwykł spędzać czas. Bijące ze słów Atratinusa oburzenie i niesmak zabrzmiałyby w ustach wielu starszych mówców fałszywie i wymuszenie; on jednak był dość młody i nie zepsuty, aby jego potępienie ekscesów Celiusza było wiarygodne.
Marek Celiusz jest niegodny zaufania, stwierdził. Żaden mądry człowiek nie odwróciłby się do niego tyłem, bo w przeciwnym razie Celiusz mógłby go oczernić i wykpić, jak zrobił to swoim własnym mentorom za ich plecami, „tym właśnie, którzy w tej chwili są mu najbliżsi”. Jego zupełny brak szacunku dla tych mężów jest dobrze znany wszystkim obecnym, poza tylko nimi dwoma, jak się zdaje. Ale wystarczyło, by ten bezczelny oportunista w końcu wpadł w poważniejsze kłopoty, z którymi nie potrafi sobie poradzić, żeby ci, których wcześniej zdradził, skwapliwie nieśli mu pomoc: nie tylko jego mentorzy, ale nawet własny ojciec, którego porzucił, by zamieszkać na Palatynie i tam oddawać się rozpuście z dala od rodzicielskiego oka. Wyśmiewał się ze skromnego rodzinnego domostwa na Kwirynale, a gdy przycisnęła go bieda, wrócił tam jak niepyszny! Czy tak powinno się okazywać szacunek swemu ojcu? Atratinus uśmiechnął się znacząco i odczekał chwilę, zanim podjął mowę, aby do każdego dotarło, jak dobry przykład przedstawia on sam. Powiedział następnie, że i kobiety nie mogą czuć się bezpiecznie przy Marku Celiuszu, ponieważ okazało się, iż jest on zdolny do czegoś gorszego od oszczerstw i drwin, a usłyszymy o tym od następnego z mówców, który zajmie się zarzutem usiłowania otrucia Klodii. Atratinus zaś zajął się rozwinięciem kwestii trybu życia oskarżonego, obracając go na wszystkie strony tak, jak obraca się w ręku klejnot, podziwiając grę światła w różnych położeniach. Kolejno starał się wywołać u sędziów oburzenie, zagrać na ich uczuciach, a wreszcie rozśmieszyć. Mówiąc o poglądach politycznych Celiusza, przypomniał, że oskarżany był związany z tym zdeprawowanym buntownikiem Katyliną. Piętnując jego obyczaje seksualne, zarzucił mu napastowanie żon rzymskich obywateli i zapowiedział powołanie świadków, którzy to potwierdzą. Inni zaświadczą o gwałtownej naturze oskarżonego: tu Atratinus przytoczył zdarzenie z czasu wyborów najwyższego kapłana, kiedy to Marek Celiusz pobił senatora Fufiusza na oczach wielu przejętych zgrozą ludzi.
– A jeżeli te przesłanki nie dość dobitnie świadczą o jego moralnym zepsuciu, czcigodni sędziowie, przypomnijcie sobie, jak się puszył i nadymał i z jakim lekceważeniem wypluwał swe mowy, kiedy odgrywał oskarżyciela na procesach innych ludzi albo podczas debat w senacie! A ten odrażający kolor pasa na jego senatorskiej todze! U wszystkich innych jest on poważny, tradycyjnie ciemny, niemal czarny, a tylko u Celiusza wyzywająco jaskrawy, purpurowy.
Spostrzegłem, że wielu słuchających zgodnie skinęło głowami na wspomnienie owej ekstrawagancji.
Najgorsza była jednak – jako występek najbardziej zagrażający podstawom bytu republiki – niesłychana rozrzutność Celiusza. Reprezentuje on pod tym względem najgorszą cechę swego pokolenia, które tak drastycznie różni się od mądrzejszych, starszych mężów (takich jak sędziowie) i od mniej doświadczonych, ale cnotliwszych młodzieńców w wieku Atratinusa, którzy ze zgrozą i lękiem obserwują hulaszcze nawyki takich ludzi jak Marek Celiusz. Cóż się stanie z republiką, jeżeli się ich nie powstrzyma? Trwonią fortuny na rozwiązłe uciechy, wydają wielkie sumy na przekupywanie wyborców, deprawują wszystkich, z którymi się zetkną; potem, kiedy w ich kufrach zaświeci dno – co jest nieuniknione – ci ludzie, wyzuci z wszelkiego poczucia moralności, bez wahania chwytają się najohydniejszych zbrodni, by je znów napełnić. Aby położyć łapę na egipskim złocie, Marek Celiusz unurzał ją w egipskiej krwi, plamiąc godność i honor państwa rzymskiego!
– Właśnie ta sprawa dobitnie unaocznia nam smutną konieczność zwoływania takich sądów. Nikt w historii nie był bardziej godzien napiętnowania niż Marek Celiusz! – Taką konkluzją Atratinus zakończył swoją przemowę.
Odwróciłem się do Bethesdy i spytałem, co o tym myśli.
– Raczej za młody, jak na mój gust – odrzekła. – Ale głos ma przyjemny.
Następny przemawiał Publiusz Klodiusz. Jego mowa dotyczyła trzech pierwszych zarzutów przeciwko Celiuszowi. Tam, gdzie Atratinus okazywał jakby płynący z poczucia dumy niesmak wobec konieczności kalania sobie języka wyliczaniem zbrodni oskarżonego, Klodiusz rzucił się na nie z zapałem, jakby chciał je wypalić rozżarzonym prętem. Nie wahał się wykonywać prymitywnych pchnięć i cięć, ale od czasu do czasu cofał się na wynioślejsze pozycje, ufny w moc swej broni, mogącej razić i z daleka. Konwulsje obrzydzenia przerywał raptownym milknięciem, po czym, stojąc nieruchomo i nie okazując żadnych emocji, wypowiadał najzjadliwsze komentarze, wzbudzając śmiech wśród tłumu widzów. Pod względem technicznym była to błyskotliwa mowa.
Cnoty i wady Marka Celiusza to ostatecznie kwestia opinii, powiedział, zwłaszcza w tych smutnych czasach, kiedy tylu Rzymian ma kłopoty z odróżnieniem dobra od zła. Jednak odrażające zbrodnie przeciwko aleksandryjskim wysłannikom to niezaprzeczalnie fakty. Stu najbardziej szanowanych w Egipcie mężów przybyło do Rzymu, aby złożyć petycję w senacie. Jako posłowie chronieni byli przez prawo boskie i ludzkie. A mimo to spotkali się z nieustającą przemocą i zastraszaniem, a w końcu z zamachami na ich życie. Wieść o tym skandalu rozeszła się echem od Słupów Heraklesa aż po granicę partyjską, podkopując prestiż Rzymu u jego lenników i sprzymierzeńców, naruszając i tak już niepewne stosunki z niespokojnym królestwem egipskim. Klodiusz zapewnił, że czas i miejsce owych zamachów są dobrze udokumentowane i że oskarżyciele przedstawią świadków, którzy pod przysięgą potwierdzą, że za każdym razem – w Neapolis, w Puteoli i w okolicach posiadłości Palii – krótko przed atakami widziano Marka Celiusza w towarzystwie znanych płatnych zabójców. Słyszano go też, jak bezwstydnie chwali się publicznie swoim udziałem w masakrze. Jakiż człowiek może być tak nierozważny, by się chełpić organizowaniem takich przestępstw? Chyba tylko ktoś o tak zdeprawowanym charakterze jak Marek Celiusz.
Klodiusz przeszedł następnie do sugestywnego opisu poszczególnych napaści na Aleksandryjczyków, piętrząc makabryczne szczegóły, malując obraz grozy i żalu, wzywając cienie nie pomszczonych zabitych.
– Dlaczego Marek Celiusz dopuścił się takiego gwałtu? Powód jest oczywisty: korzyści finansowe! Ktoś taki jak on, ze skromnej, lecz szacownej rodziny, nie mógłby wieść życia na tak wysokiej stopie, nie zaciągając ogromnych długów. Zeznania świadków potwierdzą jego szaleńcze, rozrzutne przyzwyczajenia. Jeśli zaś Celiusz chciałby te zeznania podważyć, jeśli nie ma niczego do ukrycia, niech przedłoży sądowi swoje prywatne księgi rachunkowe. Czy zechce to zrobić? A jeżeli nie, to dlaczego? Ponieważ te księgi ujawniłyby zapłatę, jaką otrzymał w celu rozpętania fali terroru wobec posłów egipskich! Aby sfinansować swoje odrażające hulanki i występne przyjemności, Marek Celiusz sprzedał dobre imię całego ludu rzymskiego!
Doprowadziwszy swoją orację do tak efektownej kulminacji (tłum aż tupał nogami w podnieceniu), Publiusz Klodiusz wrócił na miejsce, ocierając pot z czoła jak zapaśnik po walce.
– I co ty na to? – spytałem Bethesdę.
– Wszystkim wiadomo, że wyzwoleńcy muszą się starać w dwójnasób – skomentowała. – Ale całe to wykrzykiwanie i wymachiwanie rękami tylko mnie denerwuje.
– Zauważyłem, że się czujesz nieswojo. Boisz się o swojego drogiego Marka Celiusza?
– Retoryka jest dobra wtedy, kiedy brak faktów, na których można by się oprzeć – odparła.
Spojrzałem na nią zadziwiony, jak zawsze, gdy nieoczekiwanie cytuje jakieś stare rzymskie powiedzenie. Oczywiście to najzupełniej naturalne, że nauczyła się takich rzeczy albo ode mnie, albo przysłuchując się rozprawom na Forum, ale mimo wszystko nie mogę się oprzeć wrażeniu pewnego dysonansu, gdy słyszę je wypowiadane z egipskim akcentem.
– No i jak dotąd nie wspomniano ani słowem o zamordowaniu Diona – dodała po chwili. – O tej próbie otrucia Klodii też nie.
– Podejrzewam, że teraz o tym usłyszymy – zapewniłem.
Na Rostrę wszedł Lucjusz Herenniusz Balbus, by dokończyć wystąpienia strony oskarżającej. Tym razem była to mowa jakby z ust surowego wuja, ganiącego Celiusza z perspektywy człowieka starszego i doświadczonego, lecz nie mniej oburzonego. Rozpoczął i zakończył swą orację litanią przywar podsądnego, a w środku opisał śmierć Diona i „graniczące z cudem ocalenie” pewnej rzymskiej damy, która miała nieszczęście za dużo wiedzieć o zbrodniach Celiusza.
– Powie wam ona, sędziowie, o pożyczce, jakiej udzieliła Markowi Celiuszowi, ponoć na urządzenie igrzysk w jego rodzinnej miejscowości, co miało mu pomóc w karierze politycznej... chociaż takie igrzyska nigdy się nie odbyły. Uzyskane od niej pieniądze wykorzystał on do przekupienia niewolników w domu Lucjusza Lukcejusza, aby otruli Diona dostarczoną przezeń trucizną; w ten sposób chciał unieszkodliwić zdziesiątkowaną już delegację aleksandryjską, pozbawiając ją przewodniczącego. Ta akurat intryga się nie powiodła, ale Dion w obawie przed niebezpieczeństwem uciekł do innego domu, gdzie w końcu spotkała go śmierć. Z czyjej ręki? Wszystkim tu obecnym wiadomo: z ręki Publiusza Azycjusza. Nieważne, że Azycjusza uniewinniono; każdy dobrze wie, że na tamtej rozprawie obrońca wszedł w zmowę z oskarżycielem, by uzyskać werdykt na korzyść Azycjusza. Celiusz i Azycjusz, wspólnicy w tak licznych innych występkach, i tym razem działali ramię w ramię. Powołamy świadków, którzy potwierdzą, że widzieli tę dobraną dwójkę w bezpośredniej bliskości domu, gdzie Dion przebywał w noc morderstwa. Egipskie poselstwo ścięto jak drzewo, gałąź po gałęzi, aż wreszcie został samotny pień. Celiusz nie spoczął, dopóki i tego pnia nie powalił!
Dalej Herenniusz wygłosił panegiryk na cześć Diona, wyliczając jego rozliczne osiągnięcia i zasługi i wymieniając przy tym imiona ludzi, którzy odważnie udzielili mu schronienia w tych dniach rozpaczliwej ucieczki przed prześladowcami. Wyraził głęboki żal z powodu utraty tak genialnego filozofa i niemal zapłakał z powodu wstydu, jaki ściągnęło na Rzym jego zamordowanie.
A co z ostatnim z zarzucanych Celiuszowi przestępstw, z bezlitosną próbą uśmiercenia wielkiej rzymskiej damy, pochodzącej z jednego z najstarszych i najdumniejszych rodów, wdowy po wybitnym obywatelu republiki? Herenniusz pospieszył z zapewnieniem, że jest ona obecna w sądzie i jeśli siły jej pozwolą, sama złoży zeznanie na temat ohydnej intrygi, jaką oskarżony uknuł przeciw niej. Wyjaśnił dalej, że swego czasu Marek Celiusz związał się z jej bratem – kolejny kapryśny, niegodny zaufania sojusz – i w ten sposób poznał ją samą. Nieszczęsny dla niej dzień! Młody i przystojny, Marek Celiusz potrafi być czarujący, bez dwóch zdań... dowodzi tego fakt, że udało mu się namówić dwóch mężów, których wcześniej zdradził, aby go dziś bronili w tym sądzie. Używając całej swej przebiegłości, wyłudził od damy wysoką pożyczkę. Pożałowała poniewczasie pokładanego w nim zaufania, nie tylko dlatego, że nigdy nie odzyskała swoich pieniędzy (co było łatwe do przewidzenia!), ale przede wszystkim dlatego, że ku swej zgrozie zdała sobie sprawę, jaki użytek zrobił z nich Celiusz. Zużył już całą sumę otrzymaną od mocodawców, ale zadania jeszcze nie ukończył, więc jej złotem przekupił niewolników innego człowieka, aby otruli Diona. Domyśliwszy się tego, dama była wstrząśnięta do głębi. Zdegustowana niemoralnością i morderczymi zamiarami Celiusza, wzburzona wykorzystaniem jej do sfinansowania jego zbrodni, postanowiła coś w tej sprawie zrobić – zgodziła się więc wystąpić na tym procesie w roli świadka. Zrobiła sobie wroga z mordercy; akt wielkiej odwagi, który omal nie okazał się fatalny w skutkach. Aby ją uciszyć, Celiusz postanowił ją otruć!
– Ci z nas, którzy uczestniczyli w wielu... zbyt wielu!... procesach o morderstwo, rozpoznają tę smutną prawdę – rzekł Herenniusz. – Niech człowiek raz upadnie tak nisko, by podać truciznę innemu człowiekowi, a prędzej czy później spróbuje tego ponownie. Trucicielstwo jest jak sekretny nałóg. Dopóki nie zostanie powstrzymany czy to przez prawo, czy przez karzącą boską rękę, truciciel będzie powtarzał swe okropne zbrodnie raz za razem!
Mówca wyjaśnił dalej, że wpadłszy w ten zbrodniczy nałóg po zamachu na Diona, „jeśli naprawdę użył wtedy trucizny po raz pierwszy...”, Celiusz oczywiście uciekł się do tego sposobu, aby się pozbyć niewygodnej damy. Najpierw wypróbował środek na jednym z własnych niewolników. Och, nie na którymś z zasłużonych i zaufanych; Celiusz specjalnie w tym celu kupił nowego, tak jak się kupuje tani łach do jednokrotnego użycia. Jeśli zaś spróbuje temu zaprzeczyć, niech przyprowadzi owego niewolnika do sądu, żywego i zdrowego! Następnie zwrócił się do pewnych niewolników owej damy (jak typowy truciciel, trzymający się tego samego modus operandi), usiłując przekupstwem nakłonić ich do zamordowania swej pani. Ale tak się nie stało – lojalna służba zdradziła jej tę intrygę, a ona postarała się sprytnie przyłapać agenta Celiusza w trakcie przekazywania trucizny.
Herenniusz opisał tutaj z kamienną twarzą całe zajście w łaźni publicznej, wywołując tym śmiechy i uszczypliwe komentarze wśród gawiedzi; historia ta zdążyła się już bowiem rozejść po mieście. Zapowiedział weryfikację tego opowiadania przez nagabywanych przez Celiusza niewolników, oznajmiając, że aby oszczędzić im hańby tortur i wynagrodzić lojalność niewolników tych wyzwolono i będą zeznawać jako ludzie wolni.
– Plan otrucia Diona nie powiódł się Markowi Celiuszowi, na niczym spełzł też pierwszy zamach na ową damę. – Herenniusz westchnął. – Ale mimo to oskarżony nie ustawał w swych zamiarach! Zaledwie parę godzin temu o mały włos uniknęła śmierci z jego ręki! Popatrzcie na nią, jaka jest blada, bliska omdlenia i drżąca. Wystarczy jedno spojrzenie, aby się przekonać, że musiało ją spotkać coś strasznego. Zapytacie, cóż on jej zrobił? Ale ja się wstrzymam od relacjonowania plugawych szczegółów tego ostatniego, niemal udanego zamachu na jej życie. Ponieważ bogowie w swej łasce postanowili ją ocalić, niechże ona sama wam o tym opowie. Niech ta niesamowita historia wypłynie z jej własnych ust. Zanoszę tylko błagania do bogów o jej powrót do zdrowia i o siły, aby mogła zeznawać.
Herenniusz dodał jeszcze, że następnym dowodem w tej ostatniej sprawie będzie odczytanie spisanych zeznań nieszczęsnej niewolnicy, którą Celiusz namówił do zdrady swej pani. Właśnie w tej chwili zgodnie z obowiązującym prawem jest ona poddawana torturom. Ponadto oskarżenie przedstawi jeszcze jednego świadka. Posławszy swym przeciwnikom chłodny uśmiech, Herenniusz powiedział:
– Oświadczenie tego człowieka z pewnością szczególnie zainteresuje obronę. Sam czcigodny Marek Cycero ogłosił go „najuczciwszym człowiekiem w Rzymie”. Poczekaj więc, Cyceronie, aż usłyszysz, co ten mąż ma nam do powiedzenia na temat prób otrucia owej damy! Zastanawiam się, co ty sam wówczas pomyślisz o tym zdeprawowanym mordercy, który siedzi obok ciebie!
Pomyślałem, że to sprytne, choć niebezpieczne zagranie ze strony Herenniusza: pozostawić świadkom przedstawienie obciążających dowodów, zamiast włączyć je do swej oracji, podczas której mógłby je ukształtować i nagiąć do swoich potrzeb. Oczywiście sympatia, jaką niewątpliwie wzbudzi osobista relacja wyrwanej ze szponów śmierci niewiasty, przyniesie mu niezaprzeczalną korzyść. Obrona będzie musiała się mocno natężyć, aby przewidzieć i zawczasu zneutralizować wszelkie niespodziewane zagrożenia, jakie muszą się kryć w takim zeznaniu. Zastanowiłem się, kto może być owym domniemanym „najuczciwszym człowiekiem w Rzymie”. Zerknąłem na Cycerona, by sprawdzić jego reakcję na tę zapowiedź.
Dziwne... Wielki orator patrzył wprost na mnie.
Rozdział XXI
– Ani przez moment nie uwierzyłam, że on ją otruł – powiedziała Bethesda. – Zresztą w tę próbę otrucia Egipcjanina też nie.
Po trzech długich przemowach sąd wcześnie zakończył posiedzenie, aby nazajutrz rozpocząć od odpowiedzi obrońców na przedstawione dziś zarzuty. Wróciliśmy niezwłocznie do domu i Bethesda zaczęła się szykować na przyjęcie u Klodii, choć do zmierzchu pozostały jeszcze całe godziny.
– Ale Klodia utrzymuje, że to zrobił.
– Klodia się myli. – Bethesda wpatrywała się w lusterko ze zmarszczonym czołem. – Nie, ten naszyjnik się absolutnie nie nadaje. Podaj mi ten srebrny.
– Nie mogą oboje mieć racji – stwierdziłem. – Jedno z nich musi kłamać. Jaka szkoda, że musisz wybierać między Markiem Celiuszem i Klodią! Trudny wybór dla każdego.
– W tej chwili usiłuję wybrać naszyjnik. Poproszę o ten srebrny.
Zacząłem go szukać na toaletce i zgubiłem się w gąszczu glinianych słoiczków z kremami i małych szklanych buteleczek perfum. Kątem oka zauważyłem błysk jasnej czerwieni.
– Co to jest?
– Co takiego?
Podniosłem małą glinianą figurkę Attisa, taką samą jak te, które widziałem u żony Lukcejusza i u Klodii. Uśmiechnięty eunuch stał z rękami założonymi na wydatnym brzuchu. Bethesda dostrzegła jego odbicie w lusterku i odłożyła je na stolik.
– Nie powinieneś dotykać tej figurki.
– Skąd się ona u nas wzięła?
– Przyniesiono ją dzisiaj, kiedy byliśmy na Forum.
– Nie pytam kiedy, tylko skąd się ona wzięła.
– To podarek.
– Od kogo?
– A jak myślisz? – Bethesda wyjęła mi z rąk Attisa, odstawiła na toaletkę, po czym nieomylnym ruchem wyłowiła w kosmetycznym bałaganie długi srebrny naszyjnik i sięgnęła znów po lusterko. – Jesteś beznadziejny. Idź i powiedz Dianie, by przyszła pomóc mi się ubrać.
Dotarliśmy do domu Klodii z ostatnimi przebłyskami zmierzchu, kiedy ostre krawędzie świata zaczynają mięknąć i rozmywać się niczym ludzkie myśli tuż przed zaśnięciem. Ale chociaż świat mógł być senny, goście na przyjęciu byli jak najbardziej rozbudzeni. Jasno oświetlona, przylegająca do perystylu jadalnia rozbrzmiewała ożywionym gwarem rozmów i dźwiękami muzyki. Niewolnicy właśnie zaczynali odprowadzać gości na wyznaczone miejsca. Był to przedziwny ludzki melanż: nieskazitelnie odziani patrycjusze i niechlujni młodzi poeci, radykalni politycy i podstarzałe kurtyzany, egzotyczni cudzoziemcy i nawet kilku gallów. Odnosiło się wrażenie, że powietrze jest aż gęste od atmosfery zblazowanego wyrafinowania, które dziś uchodzi w Rzymie za styl.
Bethesda ścisnęła mnie za ramię. Miała na twarzy tak dziwny u niej wyraz, że odczytanie go zajęło mi dłuższą chwilę. Była to panika.
– Co my tutaj robimy? – szepnęła.
– Bierzemy udział w czymś, co mi wygląda na bardzo światowe przyjęcie, wraz z bardzo światowymi ludźmi.
– Ale dlaczego?
– Zdaje się, że to ty nalegałaś, abyśmy tu przyszli – burknąłem.
– Musiałam postradać zmysły. Natychmiast zabierz mnie do domu.
– Ale nic jeszcze nie zjedliśmy. – Od sączących się z kuchni zapachów ślina zaczęła mi napływać do ust. – Nawet nie przywitaliśmy się z gospodynią.
– I właśnie dlatego powinniśmy w tej chwili odejść. Będzie tak, jakbyśmy w ogóle tu nie przychodzili.
– Bethesdo...
– Przecież to absurd. Tylko na mnie popatrz.
Odsunąłem się o krok i to właśnie zrobiłem.
– No? Widzę piękną kobietę, elegancko ubraną i umalowaną. Nikt tutaj tak nie wygląda jak ona.
– O to mi właśnie chodzi! Każdy od razu pozna, że tu nie pasuję!
– A to dlaczego?
– Nie jestem nawet Rzymianką.
– Oczywiście, że jesteś. Jesteś moją żoną.
– Nie jesteśmy bogaci.
– Nikt by się tego nie domyślił po twojej biżuterii.
– Mój akcent!
– Przydaje ci tajemniczości.
– Jestem najstarszą kobietą w tym towarzystwie.
– Jesteś najpiękniejszą kobietą w tym towarzystwie.
– On ma absolutną rację, wiesz?
Odwróciłem się i zobaczyłem stojącego z boku Katullusa z pucharem wina w ręku i leniwym uśmiechem na ustach.
– Gratidianusie, nie spodziewałem się tu ciebie ujrzeć.
– Klodia nas zaprosiła – powiedziała Bethesda z odrobinę za mocnym naciskiem.
– Mnie też, nie uwierzycie. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, jestem pewien, a w każdym razie wbrew zdaniu jej braciszka. Ale jego tu nie ma... jest zajęty przygotowaniami do jutrzejszych ceremonii... a ja jestem, więc Hades z nim! Niech nic nie mąci mojego triumfalnego powrotu na łono socjety Palatynu! Ależ to zgraja pijawek, lubieżników i nieudaczników... – Katullus potoczył wzrokiem dookoła; z jego uśmiechu, rzekłbyś, sączył się żrący kwas. – Jaką dziwaczną menażerię udało się Klodii dziś tu zgromadzić: najgorsi poeci i najbardziej skorumpowani politycy Rzymu; zbankrutowani nobile i obrzydliwie bogaci eks-niewolnicy; piękni młodzieńcy i brzydkie prostytutki... Powiedziałem „brzydkie”? Miałem na myśli: tak wstrętne, że można na ich widok stwardnieć na kamień... dwuznaczność niezamierzona. No i tu, przede mną, najuczciwszy człowiek w Rzymie, a u jego boku... – Urwał, a jego mina nabrała trzeźwiejszego odcienia. – Właśnie tak, jak to ująłeś, Gordianusie. Najpiękniejsza kobieta w tym towarzystwie.
– Poznaj moją żonę – przedstawiłem ją. – A to, Bethesdo, jest Gajusz Waleriusz Katullus, który właśnie powrócił do miasta po roku spędzonym na służbie państwowej w Bitynii.
– Ach, poeta. – Bethesda skinęła głową.
Katullus uniósł brwi.
– Czyżbym był aż tak znany? A może obgadywałeś mnie za plecami, Gordianusie?
– Nie ja – odparłem, starając się wyczytać coś z tajemniczego uśmiechu swej żony i zastanawiając się, o czym jeszcze Klodia jej opowiedziała w związku z Katullusem podczas ich pierwszego i jedynego spotkania. No, przynajmniej zaczyna odzyskiwać równowagę, pomyślałem. Bardzo mnie to ucieszyło.
Jedna z niewolnic zaprowadziła nas na nasze miejsca. Sofy ustawione były w podkowę dookoła licznych stołów. Na każdej sadowiono po dwoje gości, co dawało dość miejsca, by się swobodnie rozsiąść. Okazało się, że Katullusowi przydzielono miejsce obok nas, po mojej prawicy. Na razie nikt nie siadał z nim na jednej sofie. Ciekawe, czy Klodia posadziła nas tu celowo, czy tylko dlatego, że zostaliśmy zaproszeni jako jedni z ostatnich? Nasz stół znajdował się w rogu pokoju, najbardziej oddalony od gospodyni. Odpowiadało mi to; Bethesda nie będzie miała wrażenia, że się rzuca w oczy. Katullus jednak nie był zadowolony. Usłyszałem, jak burczy pod nosem:
– Znowu wygnany do Bitynii!
Na sofie po lewej ręce Bethesdy pojawił się senator Fufiusz. Według Atratinusa to jego właśnie zaatakował i pobił Celiusz podczas wyborów, i miał on nazajutrz zeznawać na rzecz oskarżenia. Fufiuszowi towarzyszyła młodziutka kurtyzana. Bethesda uniosła brwi na jej widok, a ja tym razem z łatwością odczytałem jej myśli. Dziewczyna nie mogła być wiele starsza od Diany. Senator jednak obrzucił Bethesdę taksującym spojrzeniem i obdarzył uśmiechem podziwu, co ją nieco udobruchało.
Klodia jeszcze się nie pojawiła; miejsce przy jej stole też jeszcze nie było zajęte. Katullus przebiegł wzrokiem po twarzach tych, którzy jeszcze stali albo kręcili się po jadalni.
– Któż też dziś dostąpi zaszczytu towarzyszenia naszej gospodyni? – zaczął się głośno zastanawiać. – Niech no się rozejrzę... mąż Kwintus jest w Hadesie, brat Publiusz załatwia swoje sprawy w związku z jutrzejszymi uroczystościami, a kochanek Celiusz... ach, on jest akurat sądzony za morderstwo, nieprawdaż? Coś z trucizną, jak się zdaje? No, chyba nie chcemy truciciela na przyjęciu, choćby był nie wiem jak dobrym ogierem... A przecież ktoś musi dzielić sofę z naszą królową. Chyba nie żaden z pozostałych braci. Publiusz oszalałby z zazdrości. Może ten majaczący wyzwoleniec, któregośmy słyszeli dziś na procesie. Ma po Publiuszu imię, chociaż nie urodę, no i widzieliśmy, że sprawnie zastępuje swego byłego pana... w każdym razie w publicznych wystąpieniach. Ale raczej trudno sobie wyobrazić, że ktoś taki leży z głową na jej łonie, a ona wsuwa mu w usta podsmażane wróble móżdżki, co? Ach, otóż i ona, nasza Lesbia. O, wszechpotężna Wenus! Gdzież ona, u licha, wynalazła tę suknię?
– Wszystko przez nią widać – mruknęła Bethesda.
– Wiem skądinąd, że ta tkanina pochodzi z Kos – pochwaliłem się swą wiedzą. – To nowy wynalazek jakiegoś tamtejszego sławnego tkacza.
– Sądziłem, że nie byłeś jej kochankiem – burknął Katullus.
Czy znowu się ze mną drażnił, czy naprawdę był zły? Nagle roześmiał się po swojemu, szczekliwie, tak głośno, że kilka głów w sąsiedztwie zwróciło się ku naszemu stolikowi.
– Och, nie! Nie Egnacjusz! – zakrzyknął. – Myślałem, że już z nim skończyła.
Klodia zajęła miejsce na sofie, a do niej dołączył wysoki, muskularny młody mężczyzna z gęstą czarną brodą i olśniewającym uśmiechem. Poznałem go; widziałem go już w „Tawernie rozpusty”.
– Bardzo przystojny! – oceniła na głos Bethesda.
– Gdyby ogier umiał stanąć na tylnych nogach i się uśmiechać, wyglądałby jak Egnacjusz, a kobiety też pewnie zwałyby go przystojnym... – Katullus wydął wzgardliwie usta. – Wstrętnogęby Hiszpan z błyszczącym uśmiechem. No, ale Hiszpanie zawsze mają najbielsze zęby. Wiecie, jak oni to robią?
Bethesda pytająco przechyliła głowę.
– Jeżeli to Egnacjusz jest gospodarzem przyjęcia, to powiem wam tylko: sprawdźcie swoje kubki, zanim pociągniecie łyk wina.
– Co przez to rozumiesz? – spytała Bethesda.
Katullus odchrząknął i zaczął deklamować:
Egnacjusz w uśmiechu gębę rozwarł na oścież,
Wszyscy biel jego zębów podziwiają goście...
Przerwał nagle, zanosząc się śmiechem. Zasłonił usta dłonią i dopiero po chwili zdołał się uspokoić. Senator i jego kurtyzana nachylili się ku niemu, by lepiej słyszeć.
– Nie, czekajcie, zacznę od początku. Muszę to trochę zmienić, żeby pasowało do dzisiejszej okazji. Niech pomyślę... – Klasnął w dłonie i podjął recytację:
Egnacjusz lśni uśmiechem, oślepiając gości
Niezależnie od miejsca i okoliczności.
Jutro w sądzie publiczność rozczuli Cycero,
Mówiąc, jaki z Celiusza wzór cnót, istny heros.
Bruki Forum wzruszenia łez potokiem spłyną,
Jeden tylko Egnacjusz z uśmiechniętą miną...
A kiedy już Celiusza sąd banitą zrobi
I ojciec z matką nad nim zapłaczą w żałobie,
Egnacjusz i ich pocieszy swym białym uśmiechem.
Ach, ten uśmiech jest zmorą, chorobą i grzechem!
Choćbyś był, Egnacjuszu, z rodu Rzymianinem,
Tłustym Etruskiem, Umbryjczykiem lub Sabinem,
Czy kimkolwiek, kto zęby czyści w zwykły sposób,
Jeszcze bym klął twój uśmiech ile sił i głosu.
Lecz tyś rodem z Hiszpanii, gdzie wszyscy ludziska
Zęby i dziąsła trą tym, co z pęcherza tryska.
Śmiej się więc, Egnacjuszu, szczerz ku nam swe biele –
To tylko nam zaświadczy, jak tej cieczy wiele
Musisz chłeptać z nocnego naczynia co rano.
Ja bym wolał, by raczej zęby mi wyrwano!
Senator aż klasnął w dłonie z uciechy, a jego towarzyszka zawtórowała mu chichotem. Bethesda zmusiła się do niechętnego uśmiechu i szepnęła mi do ucha:
– Czy wszystkie jego wiersze są takie wulgarne?
– Wszystkie, które słyszałem.
– Ale chyba miłosne poematy pisuje inaczej? – Westchnęła, jakby czegoś nie pojmując. Pociąg Klodii do Marka Celiusza był dla niej jak najbardziej zrozumiały, natomiast atrakcyjność Katullusa najwyraźniej do niej nie przemawiała.
W tej właśnie chwili nadszedł przydzielony poecie towarzysz. Mogłem się od razu domyślić, kogo Klodia zechce tu posadzić; jego obecność nadała naszej grupce ostateczny charakter przewrotnego niedobrania.
– Czyżbym przybył akurat na koniec jednego z twoich wierszy? – zagadnął Trygonion. – W takim razie mogę sobie pogratulować wyczucia!
Katullus skrzywił się i prychnął z pogardą, by ukryć głębszą reakcję. Broda mu zadrżała; zacisnął zęby i zaczął gwałtownie mrugać. Klodia nie tylko zesłała go do Bitynii, ale jeszcze obarczyła swą wykastrowaną maskotką. Oprócz mnie nikt chyba nie dostrzegł, że Katullus ledwo powstrzymuje łzy.
Kiedy wszyscy zajęli miejsca, Klodia wygłosiła krótkie powitanie, obiecując, że później postara się bardziej osobiście zająć każdym z gości. Przy sąsiednim stole jakiś młodzieniec z rzadką bródką i bardzo kiepsko ostrzyżoną czupryną skwitował to znaczącym gwizdnięciem. Jego kompani skarcili go żartobliwymi kuksańcami; kątem oka zauważyłem grymas bólu na twarzy Katullusa.
Wkrótce podano pierwsze danie, pasztet z gęsich wątróbek godny samego Olimpu. Wyśmienite wino z Falernum rozmyło wszelkie nasze troski. Nie minęło wiele czasu, a Bethesda jęła czarować senatora Fufiusza historyjkami ze swej rodzinnej Aleksandrii, podczas gdy zaniedbywana młoda piękność gmerała w talerzu z nadąsaną minką. Senator wydawał się autentycznie zafascynowany wszystkim, co moja żona miała do powiedzenia.
– Nigdy nie byłem w Egipcie – wysapał. – Ale wobec wszystkich tych ostatnich dysput i kontrowersji nie można się nie zastanowić, o co w tym wszystkim chodzi.
Nawet Katullus i Trygonion podjęli wysiłek urywanej konwersacji, choćby dlatego, że żaden z nich nie potrafił długo wytrzymać w milczeniu. Wymieniali się uszczypliwymi uwagami i obmawiali po kolei różne widziane osoby. Ani słowem nie odezwali się na temat siedzących w zasięgu słuchu; uznałem to za najważniejszą korzyść z przebywania w ich towarzystwie.
Wreszcie kolacja dobiegła końca; a w każdym razie pierwsze dania – później podadzą więcej trunków i jedzenia. Goście przeszli do perystylu, gdzie pod małą sceną rozstawiono sofy i składane krzesła. Z zadowoleniem rozstałem się z Katullusem i Trygonionem, ale senator trzymał się blisko Bethesdy, jakby zapominając o idącej z tyłu dziewczynie. Niewolnicy uwijali się wśród gości, oferując tym o nienasyconych brzuchach drobne smakołyki i dbając, aby puchary nie pozostawały długo puste.
Przedstawienie rozpoczął występ komedianta. Samotny aktor bez maski był nowy w Rzymie (jak zaanonsowała Klodia, „świeżo przybyły do Miasta po sukcesach na scenach od Cypru po Sycylię”), ale prezentowane przezeń scenki, by tak rzec, zachłannie czerpały ze starej skarbnicy komedii: pyskaci niewolnicy, swatka usiłująca przekonać klienta, że potrzebna mu druga żona, lekarz omyłkowo leczący niewłaściwego pacjenta serią prześmiesznie bolesnych kuracji. Zmiany ról sygnalizowane były minimalnymi środkami artystycznego wyrazu: szal na głowie zmieniał aktora w nieśmiałą dziewicę, szkaradnie „bogata” bransoleta w zamożną matronę, a drewniany mieczyk w żołnierza samochwałę.
Widownia rechotała z każdej obscenicznej kwestii, jękiem kwitowała okropne dowcipy i wybuchała śmiechem przy każdej puencie. Aktor był nadzwyczajny – Klodia dobrze wie, kogo zatrudnić przy takich okazjach. W przerwach między skeczami Bethesda informowała senatora, że sztuka komediantów pochodzi z uliczek i placów Aleksandrii, gdzie wędrowni aktorzy rozstawiali prowizoryczne sceny i improwizowali występy w zamian za rzucane im przez gapiów monety. To jedyny odpowiedni sposób, by oglądać mima, upierała się, choć przyznała, że aktor zatrudniony przez Klodię jest wystarczająco dobry dla rzymskiej widowni.
Aktor zakończył swój występ przy gromkim aplauzie, po czym na scenę weszła sama gospodyni.
– A teraz coś bardzo, bardzo szczególnego – oznajmiła. – Stary przyjaciel właśnie powrócił z wędrówek po Wschodzie...
– Jak Odyseusz? – zapytał ktoś.
Obejrzałem się i stwierdziłem, że to ów źle ostrzyżony młodzian.
– Jeśli Katullus jest Odyseuszem, czy to oznacza, że Klodia jest Penelopą? – wtrącił jeden z jego kolegów.
– Mam nadzieję, że nie! – zastrzegł się inny. – Wiecie, co Odys zrobił z zalotnikami Penelopy: rozpędził przyjęcie i wszystkich pozabijał!
– Jak mówiłam... – Klodia podniosła głos, chcąc przekrzyczeć salwę śmiechu – jak powiedziałam, wrócił do nas stary przyjaciel. Zapewne mądrzejszy doświadczeniami i starszy, choć tylko o rok. Na pewno też podzieli się z nami nowymi wierszami. Mam na myśli naszego drogiego Werończyka, Gajusza Waleriusza Katullusa, którego poezje nieraz nas poruszyły.
– I niejednego poraniły! – zakrzyknął ktoś.
– Katullus opowiedział mi, że odwiedził ruiny prastarej Troi, wspiął się na porośnięte sosnowym lasem zbocza góry Ida, gdzie siadywał Jowisz, aby obserwować boje Greków z Trojanami na równinie u jej stóp. Odnalazł miejsce, gdzie spoczywa ciało jego brata i odprawił żałobny rytuał. Widział też coś, co niewielu ludziom dane było zobaczyć: pozwolono mu przypatrywać się tajnym obrzędom w świątyni Kybele, w tym i ceremonię, podczas której mężczyzna pozbawia się męskości i poświęca się służbie Wielkiej Matce.
Spodziewałem się, że po tej informacji padnie więcej rubasznych komentarzy, ale ku memu zdziwieniu w ogrodzie zaległa cisza.
– To doświadczenie, jak mi powiedział, natchnęło go do stworzenia poematu na cześć Attisa, towarzysza Kybele, kochanka, który wyrzekł się płci, by tym głębiej czcić boginię, i od tamtej pory jest wzorem i inspiracją dla wszystkich gallów. Dzisiaj, w przeddzień święta Wielkiej Matki, cóż mogłoby być właściwsze od pierwszego publicznego odczytania tego poematu?
Klodia zeszła ze sceny, ustępując Katullusowi. Patrzyłem na niego uważnie; powieki zdawały się mu ciążyć, oczy miał przekrwione i jakby ledwo trzymał się na nogach. Wstrzymałem oddech, zastanawiając się, jak też on może występować w takim stanie przed widownią. Był zbyt pijany, zbyt rozgoryczony, niepewny siebie i słaby. On sam zdawał się podzielać moje wątpliwości; długą chwilę stał na scenie zupełnie nieruchomo, z opuszczonymi bezsilnie ramionami i wzrokiem wbitym najpierw w ziemię, a potem wysoko ponad głowy słuchaczy, nie wiadomo, czy na górującą nad wszystkimi Wenus, czy po prostu gdzieś w przestrzeń.
Kiedy jednak w końcu otworzył usta, głos, który się z nich wydobył, był niepodobny do żadnego, jaki kiedykolwiek słyszałem. Lekki i ulotny, emanował jednocześnie dziwną mocą; był jak błyszcząca sieć zarzucona na widownię, jak bezosobowy szept słyszany we śnie. W swym życiu przysłuchiwałem się mowom niezliczonych oratorów na Forum i występom wielu aktorów. Głos jest ich instrumentem, sprawnie kształtującym odpowiednie do okazji słowa, które wymaszerowują z ich warg niczym niewolnicy wyszkoleni do konkretnych zadań. U Katullusa wszystko było na odwrót. To słowa zdawały się panować nad mówcą. Wiersz rządził poetą i wykorzystywał nie tylko jego głos, ale całe ciało, kształtując jego twarz, poruszając rękoma, każąc stopom przemierzać scenę tak, jak tego rytm wymagał. Poemat istniałby niezależnie od swego twórcy. Jego obecność była jedynie ułatwieniem, przydatna tylko dlatego, że dysponował językiem, którego wiersz mógł użyć, aby się przedostać do uszu zgromadzonych pod sceną gości w ten ciepły wiosenny wieczór na Palatynie:
Śmigłą łodzią mknął Attis przez wzburzone morze
Niecierpliwy, by stanąć na frygijskim brzegu.
Wnet zatracił się w starym, bezsłonecznym borze,
Którego mrok przeniknął całą duszę jego.
Podniósł ostry kamień, szaleństwem wiedziony,
I odciął swą męskość; powstał przemieniony –
Już nie mąż, lecz kobieta! Krew płynie strumieniem
Życiodajnym na czarną i wilgotną ziemię...
Porwał bęben i sławił jego pulsem głośnym
Boginię i składał hołdy jej naturze,
Wzywał sługi Kybele falsetem donośnym:
– Do mnie, gallowie, do gaju na górze!
Gdy sól jątrzy rany, odwróć się od morza.
Odwróć się od Wenus, pozbądź płci brzemienia,
Porzuć te niegodne, brudne uniesienia
I poznaj, co czysta namiętność dać może...
Był to długi, przedziwny poemat. Czasami w ustach recytatora przemieniał się w pieśń, a on sam w tancerza, kołysząc się i przytupując nogami w rytm płynących jak wezbrana rzeka wersów. Zebrani słuchali w ciszy, jakby zaczarowani.
Była to historia Attisa, opowieść o jego szaleństwie, które w ciemną noc, w dzikiej puszczy z dala od rodzinnej ziemi kazało mu dokonać autokastracji i poświęcić swe istnienie Kybele, Wielkiej Matce. Wciąż krwawiąc z rany, przywołał do siebie wyznawców bogini i powiódł ich w ekstatycznej procesji na górę Ida, do jej świątyni, wśród piskliwych śpiewów, przenikającego wszystko rytmu bębna, brzęku cymbałów, wirując w delirycznym tańcu, aż w końcu wszyscy zapadli, wyczerpani, w głęboki i pozbawiony zwidów sen.
Kiedy Attis się przebudził, jego szaleństwo minęło. Zobaczył, co zrobił, i przejęła go zgroza. Zbiegł na brzeg morza i zapatrzył się w horyzont, żałując, że w ogóle opuścił ojczyste strony. Był tam mistrzem w zawodach, sławionym atletą, mocarnym zapaśnikiem. Osiągnąwszy wiek męski, stał się człowiekiem poważanym, znanym i popularnym. A czym się stał teraz? Rozbitkiem niezdolnym powrócić do domu, ni to mężczyzną, ni kobietą; szczątkiem samego siebie, jałowym, nieszczęsnym i nieznośnie samotnym ludzkim wrakiem. Jego fanatyczne poświęcenie odcięło go od wszystkiego, co miało dlań znaczenie; kosztowało go całe życie i sens własnego istnienia.
Na górze Ida bogini posłyszała jego żałosny lament. Spojrzała w dół i dostrzegła Attisa, szlochającego na pustej plaży. Czy ulitowała się nad nim, czy kierowała się tylko względami praktycznymi, posyłając na brzeg swego lwa – nie po to tylko, aby przywlókł go z powrotem na górę, ale by rozdarł mu na nowo umysł i przywiódł raz na zawsze do szaleństwa? Przy zdrowych zmysłach Attis był zbyt nieszczęśliwy, by szczerze poświęcić życie Kybele, a w obecnym, bezpłciowym stanie do jakiegoż innego życia mógł się nadawać? Lew więc z rykiem rzucił się w dół zbocza i zapędził Attisa w las, w szaleństwo i ekstazę, do lojalnej, niewolniczej służby Wielkiej Matce.
Katullus zadygotał, jakby z wolna wyzwalając się spod władzy poematu. Głos powoli cichł, aż ostatnie wersy stały się ledwo słyszalne:
O, Pani, Wielka Matko, stróżu świętych zboczy!
Na innych szał ześlij, mnie oszczędź swych snów.
Niech twe bestie nie straszą mnie szczękiem swych kłów,
Innych niech głos twój mroczny nocą zauroczy!
Katullus był jak odmieniony. Wchodząc na scenę, wyglądał jak ogłupiony winem i żałością, słaby i niepewny. Teraz jego twarz przybrała dziki, półprzytomny wyraz, oczy jaśniały mocą; przypominał człowieka, który przetrwał straszną próbę, oczyszczonego w potężnym katharsis aż po samą treść swego jestestwa. Schodząc ze sceny, potykał się czasem, nie jak pijany, ale jak ktoś wyzuty z resztek energii.
W ogrodzie zapanowała cisza. Wokół widziałem uniesione brwi, niepewnie zmarszczone czoła, zamyślone twarze, grymasy niesmaku. Siedząca nieruchomo tuż pod sceną Klodia patrzyła szeroko otwartymi oczami na miejsce, w którym jeszcze przed chwilą stał Katullus. Jej twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Czy przyjęła poemat jako hołd, czy przeciwnie, jako obelgę? Czyż nie dostrzegała siebie w tym wierszu o obsesji, od której nie ma ucieczki, o unicestwieniu godności i wolności przez przemożną namiętność, przez nierówny, tragiczny związek śmiertelnika z nieczułą, chłodną boginią?
Gdzieś z tyłu dobiegł mnie stłumiony szloch, jakby płacz kobiety, tak słaby, że gdyby nie panująca niepodzielnie cisza, nigdy bym nie zwrócił na niego uwagi. Odwróciłem się. Z dala od innych gości, na schodach prowadzących do domu, u stóp monstrualnej figury Wenus siedział skryty w cieniu człowiek. Obejmował się za kostki, jakby chroniąc się przed zimnem, i głowę wtulił w kolana, ale po barwnej szacie poznałem, że to Trygonion.
Rozdział XXII
Po występie Katullusa przyjęcie już nie odzyskało początkowej beztroskiej atmosfery, pomimo nieustającej parady rozrywki, jaka po nim nastąpiła. Wysłuchaliśmy utworów kilku innych poetów, bardziej znanych od Katullusa, którego Klodia wyznaczyła jako pierwszego niejako po to, by przygotować publiczność do czegoś lepszego. Żaden z nich jednak nie pozostawił po sobie jakiegoś dłużej trwającego wrażenia. Występowali tancerze, żonglerzy, powrócił też na scenę komediant, przedstawiając kolejną serię prymitywnych, ale śmieszących audytorium scenek.
W przerwie nasza gospodyni przecisnęła się do nas i przywitała się z Bethesdą przyjaznym objęciem i pocałunkiem.
– Otrzymałaś mój podarek? – spytała.
– Tak, dziękuję. Przyniesiono go do nas, kiedy byliśmy na Forum. – Bethesda rzuciła mi spojrzenie z ukosa.
– To dobrze. Teraz jesteś jedną z nas. – Klodia skinęła głową. – Tak, widziałam was oboje na procesie. I co sądzisz, Gordianusie? Jak nam dzisiaj poszło?
– Chyba najlepiej wyraziła to Bethesda – odrzekłem. – Retoryka jest dobra wtedy, kiedy brak faktów, na których można by się oprzeć.
Klodia obdarzyła mnie zagadkowym uśmiechem.
– Czy to powiedzenie Bethesdy? Myślałam, że mojego przodka Appiusza Klaudiusza, tego, który... mniejsza z tym. Możemy porozmawiać w cztery oczy? Senatorze, dotrzymaj towarzystwa tej damie, podczas gdy ja pójdę omawiać interesy z jej mężem.
Poprowadziła mnie do wnętrza domu, do odosobnionego pokoju o czerwono malowanych ścianach, ozdobionych rustykalnymi scenami z udziałem satyrów i nimf.
– Wyglądasz dzisiaj o wiele lepiej – zauważyłem.
– Doprawdy? Kiedy rano spojrzałam w lusterko, wyglądałam raczej okropnie. Zastanawiałam się, czy nie odwołać przyjęcia, ale byłby to pierwszy taki przypadek, żebym nie uczciła w ten sposób święta Kybele. Nawet kiedy mieszkaliśmy z Kwintusem w Galii...
– Czy kazałaś dziś wziąć Chryzis na tortury?
Patrzyła na mnie przez chwilę w milczeniu. Jej cera wyglądała blado nawet w świetle odbitym od czerwonych ścian.
– Właściwie to poprosiłam cię tu w ważniejszej sprawie, ale skoro już zapytałeś... Tak, Chryzis była dziś torturowana. Nie przeze mnie, naturalnie, tylko przez urzędników sądowych. Wiesz przecież, że niewolnik nie może składać zeznań bez tortur? W przeciwnym razie mógłby po prostu powiedzieć to, co każe mu jego pan czy pani.
– Tak podpowiada logika.
– Ta suka chciała mnie otruć. Przyłapałam ją na gorącym uczynku.
– I co, przyznała się?
– Tak.
– Czy obciążyła Celiusza?
– Oczywiście. Usłyszysz jej zeznanie jutro, tuż przed moim własnym oświadczeniem.
– Zeznanie, które złożyła pod wpływem tortur.
– Zdaje się, że wykazujesz dzisiaj niezdrową fascynację tym słowem, Gordianusie. Sądziłam, że dość masz tortur po wysłuchaniu tego okropnego poematu Katullusa! Doprawdy, gdybym wiedziała... Ale on zapewniał mnie, że ma idealny wiersz na święto Wielkiej Matki. – Wzdrygnęła się lekko, po czym rozjaśniła się. – Mam jednak nadzieję, że nie będę musiała uciec się do tortur, aby ciebie nakłonić do zeznań.
– Mnie?
– Oczywiście. A kogóż innego miał na myśli Herenniusz, mówiąc o człowieku „najuczciwszym w Rzymie”, według Cycerona? Musisz tylko powiedzieć, co sam widziałeś na własne oczy wtedy w łaźni i wczoraj u mnie w domu, kiedy byłeś świadkiem tego, co mi zrobiono.
– A jeśli odmówię zeznań?
To ją zaskoczyło.
– Nikt nie może cię do nich zmusić. Ale myślałam, że chcesz, aby Celiusza spotkała kara.
– Chcę odkryć, kto zamordował Diona.
– To to samo, Gordianusie. Wszyscy w Rzymie już do tego doszli, więc dlaczego ty jeszcze masz wątpliwości? Och, tak, wiem. Dla ciebie niezbędne są dowody. W takim razie powinieneś odnaleźć tych niewolników Lukcejusza, zamieszanych w intrygę z trucizną. Powiedziałeś, że ich wytropisz i kupisz dla mnie. I co, wyszło coś z tego?
– Nie.
– Szkoda. Byliby wspaniałymi świadkami. Dałam ci pieniądze na ich wykupienie, prawda?
– Zwrócę ci je.
– Proces się jeszcze nie skończył. Nie ma pośpiechu.
– Będziesz musiała poczekać, aż mój syn wróci do Rzymu...
– Zapomnij o tych pieniądzach, Gordianusie. Nie musisz ich zwracać. Rozumiemy się?
– Nie bardzo.
– Uważaj je za część twojego wynagrodzenia. A wracając do rzeczy... oczywiście jutro złożysz zeznanie. Musisz to zrobić.
– Muszę?
– Jeżeli leży ci na sercu sprawiedliwość. Jeżeli chcesz, by cień Diona spoczął w spokoju.
– Gdybym tylko miał pewność, jak on naprawdę zginął.
Klodia westchnęła z irytacją.
– Azycjusz z Celiuszem włamali się do jego sypialni i zadźgali biedaka.
Nie zwracając na nią uwagi, liczyłem w myśli dni.
– Jest jeszcze szansa, że Eko wróci dziś wieczorem albo jutro z rana...
– I dobrze. Jak wróci z wieściami o tych niewolnikach, może będziemy mogli włączyć ich zeznania. Ale mówię ci, zapomnij o tym srebrze.
Prowadziliśmy tę rozmowę, myśląc o tak różnych sprawach, że prawie jej nie słyszałem.
– Jest jeszcze coś – powiedziałem. – Coś, o czym wczoraj zapomniałem. Gdy wychodziłem od ciebie, chciałem zabrać tę próbkę włosów Gorgony, żeby w domu porównać ją z moją własną. Nie wiem dlaczego, ale wyszedłem bez niej... – Zadrżałem lekko, wspominając ohydę upokorzenia Chryzis i swoją ucieczkę z sypialni Klodii. – Czy mogę ją zabrać dzisiaj?
Klodia zawahała się.
– Obawiam się, że nie. Ma ją Herenniusz. Powiedział, że może zechce ją przedstawić jako dowód na jutrzejszej rozprawie, kiedy będę składała zeznania. Co prawda nie sądzę, aby widok szczypty trucizny wywarł na sędziach tak samo piorunujące wrażenie, jak na przykład zakrwawiony sztylet czy coś w tym rodzaju. Czy to ważne?
– Nie, pewnie nie. Chciałem się tylko upewnić, że dobrze rozpoznałem ów specyfik, dla własnej satysfakcji.
– Jeśli to miałoby cię przekonać do zeznawania, to żałuję, że go nie mam przy sobie. Chyba mogłabym jakoś go wydostać od Herenniusza, choć jest już trochę późno. Rano raczej nie będzie na to czasu...
Potrząsnąłem głową.
– Nie rób sobie kłopotu.
– Nie? To dobrze. – Zaśmiała się słabo. – Nie wiem, czy potrafiłabym się dzisiaj zająć jeszcze jednym kłopotliwym zadaniem. Jestem naprawdę zmęczona. Lekarz Klodiusza twierdzi, że jeszcze przez dłuższy czas nie będę się dobrze czuła. Prawdę mówiąc, czuję się fatalnie. Nie mogłam tknąć ani odrobinki z tego, co przede mną stawiano. Muszę więc tylko mieć nadzieję, że mój kucharz stanął na wysokości zadania. No, Gordianusie, powiedz, że będziesz jutro zeznawał. Nie każ mi kłaść się spać w niepewności. Jak powiedziałam, musisz tylko opisać to, co sam widziałeś.
Patrzyłem na nią długą chwilę: na jej wielkie, zielone oczy, którym choroba tylko dodała blasku; na gładką, białą skórę jej szyi, przechodzącą w krągłość piersi; na smukłe linie owiniętego w przezroczysty jedwab ciała. W nozdrzach czułem woń tych samych, zmysłowych perfum. A gdyby Celiuszowi udał się zamysł jej otrucia? Byłaby już martwa, zacząłby się proces rozkładu. Myśl o tym była nieznośna, odrażająca: lśniące oczy na zawsze zamknięte, doskonałe ciało wydane na łup robakom, woń perfum zamieniona w odór gnicia.
– Tak, będę jutro zeznawał. Nie widzę powodu, by postąpić inaczej.
Uśmiechnęła się i pocałowała mnie w usta, przyciskając się do mnie całym ciałem, jak gdyby czytała w moich myślach i chciała okazać, że nadal jest jak najbardziej żywa i ciepła. Z ogrodu dobiegały słowa kolejnego z poetów, przerywane wybuchami śmiechu i aplauzem.
Klodia oderwała ode mnie usta i cofnęła się o krok.
– Lepiej zabiorę cię z powrotem do Bethesdy, zanim sama zacznie cię szukać. Podobno Egipcjanki są bardzo zazdrosne.
Przyjęcie nie miało oficjalnego zakończenia, a w każdym razie ja go nie doczekałem. Po drugim występie komedianta podano następny posiłek, a goście pozamieniali się miejscami. Wreszcie ci, którzy już się dość najedli, napili, naśmiali i narozmawiali, poczęli z wolna dryfować ku wyjściu. My z Bethesdą wyszliśmy jako jedni z pierwszych. Katullus i Trygonion jakby się pod ziemię zapadli.
– Jesteś mocno zamyślony – zagadnęła Bethesda po drodze do domu.
– A ty mocno z siebie zadowolona. Aż tak dobrze się bawiłaś?
– Nie chodziło mi o zabawę – odparła, nagle wyniosła.
– Co Klodia miała na myśli, kiedy ci to powiedziała?
– O czym ty mówisz?
– Zapytała, czy dostałaś tę statuetkę Attisa. Potwierdziłaś, a ona wtedy rzekła „To dobrze, teraz jesteś jedną z nas”.
– Tak się wyraziła?
– Bethesdo, nie jestem w nastroju do przekomarzania się.
– Chciała tylko powiedzieć, że zostałam zaakceptowana przez inne kobiety z Palatynu. W każdym razie przez te, które się liczą. Dzięki Klodii.
– I to wszystko?
– O co ci chodzi? Przypomnij sobie, kim jestem i skąd pochodzę. Bałam się tej przeprowadzki ze wsi z powrotem do Rzymu, do takiego domu w takiej dzielnicy. Nigdy nie dałam ci tego po sobie poznać, ale moje obawy okazały się słuszne. Z początku traktowały mnie bardzo źle.
– Byłaś tu źle traktowana?
– Ignorowano mnie, nie dopuszczano do towarzystwa. Ale po dzisiejszym wieczorze wszystko będzie inaczej. Inne kobiety zmienią się w stosunku do mnie. Będę jedną z nich.
Wydało mi się to nieprawdopodobne, ale wzruszyłem tylko ramionami.
– Dlaczego nie? – powiedziałem. – Dzisiaj w Rzymie niemal wszystko wydaje się możliwe.
Z jakiegoś powodu ta uwaga ją uraziła; nie odezwała się już do mnie słowem przez resztę drogi.
Diana czekała na nas. Zażądała, żeby matka opowiedziała jej wszystko o przyjęciu. Podczas gdy one zamknęły się w pokoju Diany, rozmawiając o tym, co która kobieta miała na sobie i jakie nosiły fryzury, ja wymknąłem się do sypialni. Zdjąłem togę i przebrałem się w powypychaną tunikę. Zostawiłem zapaloną lampę, aby Bethesda nie musiała błądzić po omacku, i położyłem się. Leżałem z zamkniętymi oczami, ale nie mogłem zasnąć. Za dużo wypiłem i zjadłem, za dużo też nasłuchałem się poezji. Przez korytarz do sypialni dobiegał stłumiony śmiech Bethesdy i Diany. Przypomniało mi to odgłosy z ogrodu podczas przyjęcia, kiedy Klodia mnie pocałowała...
O coś ją prosiłem... Ach, o truciznę! Chciałem porównać włosy Gorgony z próbką otrzymaną od Ekona na przechowanie. I znowu wróciłem do domu z pustymi rękoma. Co prawda nie potrzebowałem obu próbek. Dobrze pamiętałem, jak wyglądał proszek, który pokazała mi Klodia. Obejrzałem go przy świetle, podczas gdy Chryzis szlochała, wisząc głową w dół w kącie pokoju...
Przewróciłem się na drugi bok, zdecydowany zmusić się do spania, ale przeszkadzały mi ich śmiechy, a moje myśli uporczywie krążyły wokół jednego tematu. W końcu wstałem i sięgnąłem po lampę.
W tym samym korytarzu, nieco dalej za sypialnią znajdował się mały składzik, zawalony zwiniętymi dywanami, składanymi krzesłami i drewnianymi skrzyniami. Odnalazłem swój zamykany kufer i starałem się przypomnieć sobie, gdzie trzymam do niego kluczyk; po chwili jednak zorientowałem się, że nie będę go potrzebował. Zameczek kufra był wyłamany. Zabrałem go do sypialni i ustawiwszy lampę na stole, otworzyłem go. W środku nie było wiele rzeczy: pokryty zakrzepłą krwią sztylet, który był ważnym dowodem na jakimś procesie, kilka listów i innych pamiątek, których nie chciałem nikomu pokazywać. Było tam też małe puzderko z trucizną, które Eko bał się trzymać w domu, żeby nie dobrały się do niego bliźniaki.
Podniosłem puzderko za brzeg pokrywki, która niespodziewanie się otworzyła. Podskoczyłem nerwowo, przekonany, że rozsypałem zawartość, ale okazało się, że nie było tam nic do rozsypania.
Trucizna zniknęła. Zostało tylko trochę żółtego, grudkowatego proszku, który przywarł do rogów puzderka, identycznego z tym, który widziałem u Klodii. Co to znaczy?
Odstawiłem puzderko na stół i zajrzałem jeszcze raz do kufra, sądząc, że trucizna musiała się tam wysypać po drodze. Nie ujrzałem jednak ani śladu żółtego proszku, za to spostrzegłem coś innego, niewielki, łatwy do przeoczenia przedmiot: damski kolczyk. Był to zwyczajny srebrny półksiężyc ozdobiony zielonym szkiełkiem. Poznałem go od razu – to jeden ze starych kolczyków Bethesdy.
Metal był wygięty. Przyjrzałem się dokładniej zamkowi kufra i zauważyłem na nim drobne zadrapania. Dziurka od klucza była mała; kolczyk był idealnym narzędziem do pokonania zamka. Nie miałem wątpliwości: ktoś się nim posłużył, aby włamać się do kufra. Siedziałem długą chwilę, patrząc tępo na srebrny drobiazg, i nic nie rozumiałem. Nagle mnie oświeciło; najpierw osłupiałem, a później zawrzałem wściekłością.
Diana i Bethesda aż podskoczyły, kiedy pchnąwszy gwałtownie drzwi, wpadłem do ich pokoju. Wyciągnąłem przed siebie puste puzderko.
– Możesz mi to wyjaśnić? – spytałem, starając się nie podnosić głosu.
Patrzyły na mnie, jakby widziały mnie po raz pierwszy w życiu. Czy sam bym siebie poznał w tej chwili w lustrze? Żadna z nich się nie odezwała.
– Pytam, czy możesz mi to wyjaśnić – powtórzyłem.
Odpowiedziały mi tylko tępe spojrzenia.
– Dobrze więc. Wyjaśnienia są zbędne. – Podniosłem do góry kolczyk. – Musiałaś bardzo się spieszyć, Bethesdo, skoro zostawiłaś to na miejscu. Bardzo nieroztropnie, bardzo. Nie zdawałaś sobie sprawy, że w końcu to znajdę?
Popatrzyła na kolczyk, jakby go nie poznając.
– Och, proszę cię, Bethesdo, nie udawaj. Nawet ja go poznałem od razu, a mówisz, że nie zwracam uwagi na biżuterię. To jeden z pary, którą masz od lat. – Westchnąłem, nagle bardziej smutny niż zły. – Czy pozyskanie jej względów aż tyle dla ciebie znaczyło? Nie wiedziałaś, jak ona wykorzysta tę truciznę? Nie tylko, aby oszukać sąd, ale by i ze mnie zrobić głupca!
Zatrzasnąłem pokrywkę puzderka i cisnąłem kolczyk na podłogę. Diana zadrżała i przytuliła się do matki, przerażona. Przez moment poczułem ukłucie wstydu, ale wyparł je znowu gniew. Zacząłem chodzić tam i z powrotem po pokoju.
– Z ciebie też zadrwiła, nie rozumiesz tego? Zaproszenie na przyjęcie, ta paskudna statuetka, udawanie, że możesz należeć do jej kręgu. Dzieliła się z tobą wstydliwymi tajemnicami, szepcząc za moimi plecami w ogrodzie! Na pewno wymyśliła wszystko, co tylko chciałaś usłyszeć. Ma w tym wielkie doświadczenie, robi to cały czas ze swymi kochankami, więc dlaczego nie miałaby zrobić i z tobą? Czy naprawdę myślałaś, że ona chce być twoją przyjaciółką? Że kobieta, która o swoich przodkach mówi jak o bogach, zniży się do wymiany plotek z byłą niewolnicą?
Zatrzymałem się, usiłując opanować wściekłość, ale nie potrafiłem. Ścisnąłem puzderko tak silnie, że jego rogi skaleczyły mi palce.
– Żono, oszukałaś mnie! Czy zaprzeczysz?
Bethesda nie odpowiedziała.
– Oszukałaś mnie z premedytacją! Czy temu zaprzeczysz?
– Mamo... – szepnęła Diana, chwytając matkę za rękę.
Bethesda ukryła twarz córki, tuląc ją do piersi, aby ją uspokoić.
– Czy zaprzeczysz? – krzyknąłem raz jeszcze.
Bethesda popatrzyła mi prosto w oczy, do końca nie zbita z tropu.
– Nie, mężu. Nie zaprzeczę.
– Zrobiłaś to świadomie?
– Tak.
Patrzyliśmy na siebie przez długą chwilę. Bethesda nawet nie mrugnęła okiem. Rzuciłem puzderko na podłogę i wypadłem z pokoju. Moje krzyki obudziły Belbona, który rzucił się za mną, kiedy wybiegłem z domu na pogrążoną w ciemności ulicę.
Kulturalni goście pukają do drzwi nogą, ale tej nocy pod domem Klodii użyłem do tego celu pięści. Łomot odbijał się echem w nocnej ciszy, wystarczająco głośny, by obudzić wszystkich sąsiadów, jak myślałem, ale mimo to niewolnicy długo zwlekali z otwieraniem. Nie wiedziałem, czy wystraszył ich hałas, czy po prostu dawali mi odczuć, że uważają mnie za grubianina. Po długim czasie uchyliło się okienko w drzwiach i para oczu obrzuciła mnie badawczym spojrzeniem. Nawet w ciemności poznałem odźwiernego po zrośniętych brwiach.
– Chcę się widzieć z twoją panią, Barnabasie.
– Jest późno. Możesz się z nią zobaczyć jutro na procesie.
– Nie, muszę teraz z nią pomówić.
Czarne oczy niewolnika patrzyły na mnie beznamiętnie. Zdałem sobie sprawę, jaki muszę przedstawiać widok, rozczochrany i w pomiętej nocnej tunice. Okienko się zamknęło. Zacząłem chodzić po kilka kroków tam i z powrotem, podczas gdy Belbo stał z tyłu, ziewając i mrugając zaspanymi oczyma. W końcu drzwi się otworzyły. Wśliznąłem się do środka, ale Belbona Barnabas nie wpuścił. Zaprowadził mnie w głąb domu. W przyćmionym świetle kilku lamp zobaczyłem, że perystyl mimo późnej pory bynajmniej nie jest pusty; tu i ówdzie w cieniu kryły się jakieś pary, słychać było niewyraźne szepty. Niespodziewanie, jak sarna w lesie, przebiegła przez ścieżkę naga dziewczyna. Poznałem ją – była to towarzyszka senatora Fufiusza. Ujrzawszy nas, zaśmiała się krótko i zniknęła w mroku. Wkrótce potem on sam wytoczył się równie nagi i pijany, ścigając swoją nimfę.
Niewolnik wprowadził mnie do owego czerwonego pokoju na tyłach ogrodu, zapalił lampę i zostawił mnie samego. Miałem dość czasu, by się dobrze przyjrzeć wszystkim nimfom i satyrom z malowideł, zanim wreszcie Klodia ukazała się w drzwiach. Miała rozpuszczone włosy, opadające jej na ramiona; ubrana była tylko w białą, półprzezroczystą szatę przepasaną w talii i lekko rozchyloną między piersiami. Pas nagiej skóry połyskiwał odbitą od ścian czerwienią. Przywitała mnie znużonym uśmiechem.
– Jeśli chciałeś zostać, Gordianusie, dlaczego w ogóle wyszedłeś? Ach tak, musiałeś odprowadzić Bethesdę do domu. Ale oto jesteś z powrotem. Czyżby na przyjęciu ktoś wpadł ci w oko?
Ruszyła w moją stronę niemal tanecznym krokiem, patrząc mi w oczy spod na pół przymkniętych powiek, z leciutkim uśmiechem na ustach.
– Skazałaś dziś niewolnicę na tortury bez żadnego powodu.
Powieki opadły jej jeszcze niżej, a uśmiech zniknął.
– Ty znowu o tym samym? Daj spokój, Gordianusie, chyba w twoim wieku zdążyłeś się już oswoić ze światem.
– Do pewnych rzeczy człowiek nigdy się nie przyzwyczaja. Do kłamstw, podstępów, spisków.
– O czym ty mówisz?
– No i do przekupstwa, oczywiście. Po to mi dałaś to srebro, prawda? Nie na wykupienie niewolników-świadków, ale jako najzwyczajniejszą łapówkę, żebym zrobił wszystko, czego zażądasz, gdy nadejdzie czas. Człowiek, o którego uczciwości mówił sam Cycero... o to ci chodziło od samego początku, co? Dlatego mnie odszukałaś i zatrudniłaś. Pewnie, przydałbym ci się. Można by mnie cisnąć w twarz Cyceronowi w ostatnim dniu procesu. Pozwolić mu rozkręcić jego kunsztowną orację, a potem postawić mu przed oczyma to uosobienie uczciwości i zrobić z niego durnia. Myślałaś, że ci się sprzedam? A może po prostu nigdy dotąd nie spotkałaś mężczyzny, który nie byłby do kupienia ani za pieniądze, ani za ten twój uśmiech?
– Doprawdy, Gordianusie, jest już tak późno...
– Za późno, żebym ci psuł twoje plany? To domniemane przekazanie trucizny w łaźni... to także twoja machinacja?
– Nie wygaduj głupstw.
– Może tak, a może nie. Ale tak czy owak, coś tam nie wyszło. Dowód przeciwko Celiuszowi, który miałaś nadzieję przechwycić... albo sfabrykować... się nie zmaterializował. Zrozumiałaś, że zwykłe pomówienie go o chęć otrucia ciebie nie wywrze wrażenia na sędziach, więc wymyśliłaś następną intrygę. Skąd wiedziałaś, że mam w domu truciznę? A może to Bethesda się wygadała, a ty natychmiast podchwyciłaś sposobność?
– Nie wiem, o czym mówisz. Powiedziałam ci, jest późno...
– Czy tylko symulowałaś otrucie? Lekarz twojego brata mógł ci powiedzieć, jak to zrobić, kiedy mu pokazałaś, jakim środkiem dysponujesz. A może rzeczywiście połknęłaś trochę proszku, tyle, ile ci doradził: nie dość, by zabić, ale dość, by wywołać symptomy, uwiarygodnić twoją grę i wyprowadzić w pole mnie i wszystkich innych? Tak, to byłoby do ciebie podobne: wykorzystać maksymalnie swój dramatyczny talent, poigrać nieco z niebezpieczeństwem i zagrać o najwyższą stawkę. Ale oddać tę nieszczęsną dziewczynę na męki tylko po to, aby dodać autentyzmu swej historii? Tu już posunęłaś się za daleko, Klodio, nawet jak na ciebie. Oczywiście nie było wątpliwości, że Chryzis zezna dokładnie to, co ty zechcesz, w końcu po to są tortury. A gdyby nie spisała się dobrze, zawisłaby nad nią jeszcze większa groźba. Ach, jakiż to absurd z tym wydobywaniem zeznań na mękach...
– Oszalałeś, Gordianusie. Mówisz zupełnie od rzeczy.
– Tak? Dlaczego więc nagle wszystko stało się dla mnie takie klarowne? Po raz pierwszy, odkąd cię poznałem, wyobraź sobie. Jest tak, jak o tobie mówią: potrafisz rzucić urok. Sądziłem, że nie będę na to wrażliwy, ale tylko dureń może tak uważać... i na durnia też wyszedłem. Teraz jednak oczy mi się otworzyły. Zastanawiam się tylko, jak daleko się posunęłaś w tej niszczycielskiej kampanii przeciw Celiuszowi? Jeśli oskarżenie o otrucie jest fałszywe, to co z oskarżeniem o morderstwo? Co z Dionem, „tym biedakiem”, jak go nazwałaś? Może to ty właśnie przyłożyłaś ręki do jego śmierci, aby wrobić w to morderstwo Marka Celiusza?
– Idiotyzm! Kiedy zginął Dion, ja i Celiusz byliśmy jeszcze...
– A więc może on rzeczywiście maczał w tym palce. Ale któż może powiedzieć, że to nie twój brat za tym stoi, skoro oni dwaj byli jeszcze partnerami, tak jak wy kochankami? A te pieniądze, które pożyczyłaś Celiuszowi, a on, według ciebie, użył ich do tej intrygi z trucizną? Może i to był od początku twój pomysł, a Celiusz tylko jedną z twoich marionetek? Mam oczy otwarte, Klodio, a jednak wszystko mi się gmatwa, coraz mniej rozumiem... W takim stanie chyba nie powinienem zgodzić się na jutrzejsze zeznania, nie sądzisz? A w każdym razie nie na rzecz oskarżenia. Być może mógłbym się przydać obronie... tak, niech Cycero wezwie najuczciwszego człowieka w Rzymie, aby opowiedział, jak dał się Klodii wmanewrować w rolę świadka trucicielskich zamiarów Celiusza!
– Nie ośmielisz się!
– Nie? Sugeruję zatem, abyś porzuciła cały ten wątek fałszywego otrucia. Podrzyj wymuszone torturami zeznanie Chryzis i ani słówkiem nie zająknij się o włosach Gorgony, kiedy będziesz składać swoje oświadczenie. Rozumiesz? W przeciwnym razie ja sam wystąpię i zaprzeczę wszystkiemu, co powiesz. Jak wtedy będzie wyglądała twoja sprawa, kiedy odkryte zostaną wszystkie twoje knowania? Pożegnasz się z owymi szokującymi relacjami, obiecanymi przez Herenniusza jako kulminacyjny moment procesu.
Oczy Klodii rozbłysły, wargi zadrżały, a przez twarz przemknął grymas furii. Znów uderzył mnie jej wygląd; wydała mi się chora i wyczerpana. Czyżby w istocie była tak szalona, by celowo przyjąć dawkę trucizny? Czy aż tak obsesyjnie ogarnięta była żądzą zniszczenia Celiusza? Jaka musiała być jej miłość, by przerodzić się w taką nienawiść i doprowadzić do takiego upadku? A największą zagadką było, przynajmniej dla mnie, jak ona może w takiej chwili... wycieńczona samootruciem, zdemaskowana jako wykorzystująca mnie intrygantka... jak ona może wydawać mi się tak oszałamiająco piękna? Tak piękna, że nie mogłem dłużej na nią patrzeć i przeniosłem wzrok na nimfy i satyrów uganiających się po ścianach w bezmyślnej, bezwstydnej, sterylnej namiętności.
– To niesłychane – powiedziała w końcu. – To, co mówisz, jest po prostu oburzające. Nie wiem, od czego zacząć. To absurd, szaleństwo! Czy Celiusz w jakiś sposób cię przekabacił? Albo Cycero? Dlaczego obróciłeś się przeciwko mnie, Gordianusie?
– Powiedziałem ci na samym początku, że jestem zainteresowany wyłącznie wykryciem zabójcy Diona. Nie pozwolę się wykorzystać jako narzędzie dla zaspokojenia twojej żądzy zemsty na byłym kochanku. Zapewne przywykłaś do tego, że wykorzystujesz mężczyzn, a oni jeszcze się z tego cieszą, ale ja nie mam apetytu na takie dania, Klodio.
– Tak, od razu się zorientowałam. – Mówiła niskim, znużonym głosem. Wiedziałem, że się zbliża, choć byłem odwrócony do niej plecami. Na karku poczułem ciepło jej oddechu. – Dlatego nigdy nie próbowałam tego rodzaju perswazji wobec ciebie. Od razu byś mnie przejrzał i zraził się do mnie. Jesteś niezwykłym mężczyzną, Gordianusie. Nie przywykłam do takiej siły i rzetelności... właśnie, tak jak powiedział Cycero. Szczęśliwa Bethesda! Więc nigdy nie rozważałam uwiedzenia cię. Odrzuciłam tę myśl, bo wiedziałam, że tylko by cię to obraziło. Chociaż nieraz mnie kusiło...
Wziąłem głęboki oddech i odwróciłem się ku niej. Jej twarz wyrażała tylko przygnębienie i gorycz; była bardzo przekonująca.
– Klodio, jesteś wyjątkową kobietą. Nigdy nie rezygnujesz, co?
Oczekiwałem gniewnego błysku w oczach albo śladu szyderczego uśmieszku, ale zamiast tego ujrzałem tylko zdziwienie i ból.
– Wyjątkowa! – powtórzyłem szeptem.
Zrobiłem krok, aby ją ominąć, nagle zapragnąwszy uciec stąd, zanim zrobię coś, czego później bym żałował. Drogę jednak zagradzał mi stojący w drzwiach wysoki, silnie umięśniony młody mężczyzna, odziany tylko w skąpą przepaskę biodrową. Paszkwil Katullusa opisał go zadziwiająco precyzyjnie. Nawet w tak groźnej postawie Hiszpan Egnacjusz szeroko się uśmiechał.
– Kim jest ten robak? – spytał. – Czy mam strzaskać mu szczękę?
– Zamknij się, ty głupcze! – warknęła Klodia. – Zejdź mu z drogi!
Egnacjusz usunął się na bok. Mijając go, zmarszczyłem nos. Poczułem od niego skwaśniałe wino, ale spojrzawszy mu w oczy, spytałem:
– Czy to urynę czuć ci z ust?
Uśmiech Hiszpana ulotnił się w jednej chwili.
Rozdział XXIII
Belbo czekał na mnie na ulicy. Bez słowa ruszyłem przed siebie, ale po chwili zdałem sobie sprawę, że nie wiem, dokąd iść. Powrót do domu, do Bethesdy nie wchodził w rachubę. Mógłbym się narzucić Menenii, ale co by sobie moja synowa pomyślała, gdybym zjawił się u niej w środku nocy, błagając o nocleg? Gdyby tylko Eko wrócił już z podróży...
Z zamyślenia wyrwał mnie Belbo, który nagle mruknął coś pod nosem i pociągnął mnie w bok. Zaniepokoił go widok kryjącej się w cieniu czyjejś sylwetki. Biedny mój niewolnik myślał, że ma przed sobą rabusia albo zabójcę, ale ja wiedziałem lepiej. Pokręciłem głową, trochę z niesmakiem, a trochę z ulgą.
– Katullusie, czyżbyś nie miał nic lepszego do roboty o tak późnej porze?
– Nie mam. Ty, jak widać, też.
Wyszedł z cienia, ukazując swe oblicze, równie zbolałe i wymizerowane, jak twarz Klodii w chwili mego odejścia. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie w świetle księżyca.
– Mam nadzieję, że nie wyglądam tak samo beznadziejnie jak ty – dodał w końcu.
– Z ust mi to wyjąłeś, Katullusie.
– No, to co robimy? – Udało mu się krzywo uśmiechnąć.
– Czekamy, aż wzejdzie słońce.
– A do tej pory? Gdzie się udamy?
– A gdzież by?
„Tawerna rozpusty” w tę przedświąteczną noc prosperowała znakomicie. Mieliśmy szczęście, że udało się nam zdobyć miejsca przy stole.
– Nie podoba mi się to miejsce, panie – mruknął Belbo.
– Ach, ale za to ty się podobasz kilku dziewczętom, dryblasie – wtrącił Katullus.
Belbo rozejrzał się niepewnie dookoła.
– Nie przypuszczam, abyśmy dzisiaj też natknęli się na Marka Celiusza i jego przyjaciół – rzekłem, przyglądając się ciżbie przez żółtą mgłę oliwnego dymu.
– Tutaj? W środku rozprawy? – Katullus zaśmiał się krótko. – Nie sądzę. Przecież on na pewno siedzi w domku u tatusia i mamusi, nucąc pogrzebowe pieśni i przeglądając garderobę w poszukiwaniu czegoś odpowiednio nędznego na jutrzejszy dzień. „Och, tato, wiem, że powinienem wyglądać jak nieszczęście, ale cóż mogę poradzić, że we wszystkim wyglądam jak młody bóg?”
Nawet Belbo się uśmiechnął na takie dictum. Przyniesiono nam wino. Katullus napił się łapczywie i otarł usta wierzchem dłoni.
– Co ty robiłeś u niej w nocy, ubrany tylko w tunikę do spania?
– Daj spokój, Katullusie! Przestań już z tym nonsensem... o niej i o mnie.
– Po co więc tam poszedłeś?
– Mieliśmy pewną sprawę do omówienia.
– W środku nocy?
– To nie mogło czekać do rana.
Prychnął ironicznie, po czym zawołał o więcej wina.
– Jeśli Celiusz jest winien tych wszystkich zbrodni przeciw posłom z Aleksandrii, czy to nie wystarczy? Dlaczego ona jeszcze musi wymyślać nowe oskarżenia? – spytałem, zapatrzony w nietknięty trunek w kubku. – Ty ją znasz lepiej niż ja. Czy ona naprawdę byłaby zdolna połknąć truciznę tylko po to, żeby inni uwierzyli, że to Celiusz chce ją otruć?
– Zawracasz mi głowę zagadkami – burknął Katullus.
– To Klodia nam obu zawróciła w głowie.
– Lesbia! – poprawił mnie.
Popatrzyłem na swój kubek i poczułem przypływ mdłości.
– Jeśli mam wypić to wino, muszę je solidnie rozcieńczyć wodą.
– No, to każemy sobie przynieść wody z akweduktu Appiusza!
– Masz na myśli ten postawiony przez jej przodka? – spytałem.
– Jasne! – Katullus parsknął szyderczo. – A potem możemy pójść sobie jedną z dróg, którą jej przodkowie tak przemyślnie dla nas zbudowali...
– I nalać w ofierze wina jakiemuś bogu w jednej ze świątyń, którą nam ufundowali.
Katullus roześmiał się.
– Widzę, że wysłuchałeś wspaniałej przemowy o wyczynach jej antenatów i ich niezrównanej hojności. Rzym do dzisiaj byłby śmierdzącym nadtybrzańskim chlewem, gdyby nie ci wszyscy Appiusze Klaudiusze u zarania dziejów.
– Tak Klodia... Lesbia zdaje się myśleć.
– Ale założę się, że nie opowiedziała ci o tym Appiuszu Klaudiuszu, który usiłował zgwałcić Werginię.
– Nie. Jakiś skandal?
– No, na pewno nie jedna z tych budujących legend, które Klodiusze uwielbiają powtarzać każdemu, kto ich jeszcze nie słyszał. Ale historia jest równie prawdziwa i więcej mówi o Lesbii niż wszystkie te pienia o akweduktach i drogach.
– Opowiedz mi.
Katullus wyciągnął kubek ku przechodzącemu z dzbanem niewolnikowi, ale ręka tak mu drżała, że wino rozlewało się na podłogę.
– Może już ci wystarczy? – spytałem.
– Może wystarczy.
– Ja teraz potrzebuję jakiegoś łóżka pod grzbietem.
Katullusowi odbiło się solidnie.
– I ja bym się położył – zgodził się ze mną.
– Gdzie się zatrzymałeś?
– Wynajmuję parę pokojów na Palatynie. Ot, łóżko i kilka ksiąg. Chcesz do mnie pójść?
– Dzieliłbyś ze mną łoże?
– Nie byłbyś pierwszy! – Zaśmiał się. – Zabierz swojego niewolnika, żeby cię pilnował. Może spać na podłodze w przedpokoju i zaszczekać, gdy tylko krzykniesz: „gwałt!”
Mieszkanie Katullusa istotnie było tak skąpo umeblowane, jak mnie uprzedzał. Pod jedną ścianą stała duża sofa, a naprzeciw niej półka z przegródkami na zwoje pergaminu.
– Głównie grecka poezja – wyjaśnił, widząc, że usiłuję w mdłym świetle odczytać tytuły na przywieszkach. – Księgi i łoże... Wszystko, czego mężczyźnie potrzeba. Cokolwiek więcej odwracałoby tylko jego uwagę od spraw istotnych.
– Od ksiąg?
– I od łoża. – Przebrał się w nocną tunikę i opadł na sofę. – Chodź, zmieścimy się obaj. Chociaż muszę cię ostrzec... jestem tak pijany, że mogę cię napastować.
– Jestem tylko staruszkiem o sztywnych stawach i siwą brodą.
– Tak, ale pachniesz zniewalająco.
– Co takiego?
– Czuję na tobie jej perfumy.
– A ja od ciebie wino, Katullusie. No, lepsze to od uryny...
– Co masz na myśli?
Opowiedziałem mu pokrótce o spotkaniu z Egnacjuszem, myśląc, że rozbawi go, iż przyciąłem Hiszpanowi, korzystając z pomysłu z jego wiersza. Dopiero pod koniec opowiadania zdałem sobie sprawę, że popełniam błąd.
– A więc on jest teraz u niej – powiedział, zgrzytając zębami. – Egnacjusz i Lesbia. Przeklęci!
– Zacząłeś mi coś opowiadać w tawernie – usiłowałem odwrócić jego uwagę.
– Co takiego?
– O jakimś skandalu związanym z jednym z jej przodków, Appiuszem Klaudiuszem. Nie tym od akweduktu, ale...
– Ach, o tym, który miał chrapkę na Wirginię. To jedyny przodek, o którym oni nie chcą opowiadać. A tymczasem on właśnie bardziej przypomina dzisiejsze pokolenie od tych wzorów cnót na postumentach. Pytałeś mnie, czy ona byłaby zdolna do takiego szaleństwa jak połknięcie trucizny tylko po to, by pogrążyć kochanka. Oczywiście, że tak. Ma to we krwi.
– Jak to?
– Posłuchaj. To było bardzo dawno temu, w pierwszych latach republiki, po obaleniu królów, ale jeszcze zanim patrycjusze i plebejusze znaleźli sposób na zgodne współżycie. Niezbyt się orientuję w chronologii... jestem poetą, nie historykiem... ale w tym czasie grupa dziesięciu mocnych ludzi przechwyciła kontrolę nad państwem. Nazwali się decemwirami i rozpoczęli rządy terroru. Oczywiście dla dobra Rzymu... żeby rozwiązać kryzys, w odpowiedzi na narastające zagrożenia et cetera, et cetera.
– I Appiusz Klaudiusz był jednym z tych decemwirów?
– Tak. W owym czasie żyła też w Rzymie piękna dziewica Wirginia, córka Wirginiusza. Była zaręczona z młodym, obiecującym politykiem. Któregoś dnia Appiusz natknął się na nią, kiedy szła do szkoły dla dziewcząt na Forum i zapałał do niej niepohamowaną żądzą. Chodził za nią wszędzie, próbując zwabić ją poza zasięg czujnego wzroku jej opiekunki, zdecydowany ją uwieść. Ale Wirginia była cnotliwą dziewczyną i nie chciała mieć z tym lubieżnikiem nic do czynienia. Odtrąciła go z miejsca, ale im bardziej mu się opierała, tym silniej jej pożądał. No i w końcu wymyślił sposób, by ją dopaść, choćby na krótko. Odczekał, aż jej ojciec wyruszy gdzieś z wojskowym zadaniem, i wydał odpowiednie polecenia jednemu ze swoich sługusów, niejakiemu Markowi. Któregoś ranka, kiedy Wirginia zmierzała do szkoły, Marek i jego ludzie otoczyli ją i pochwycili. Przechodnie byli tym wstrząśnięci i zażądali wyjaśnień. Marek na to, że dziewczyna jest niewolnicą, do której rości sobie prawa. Wszyscy doskonale wiedzieli, że to córka Wirginiusza, ale wiedzieli też, że Marek jest zausznikiem Appiusza Klaudiusza, którego się bali. Kiedy więc usłyszeli buńczuczne zdania o prawie, sprawiedliwości i jego przywilejach, pozwolili mu zabrać Wirginię do trybunału, żeby sprawa została rozpatrzona zgodnie z prawem. Oczywiście jedynym sędzią był... Appiusz Klaudiusz. Marek wyrecytował niestworzone historie: Wirginia wcale nie jest córką Wirginiusza, ale jednej z jego własnych niewolnic. Została wykradziona z jego domu jako niemowlę i podrzucona Wirginiuszowi jako jego rodzone dziecko. Marek oznajmił, że wszystko to może później udowodnić. W tej chwili chodziło o to, że dziewczyna jest w istocie niewolnicą i on żąda jej zwrotu. Appiusz Klaudiusz udawał, że to rozważa, jak gdyby po raz pierwszy się o sprawie dowiedział, choć w rzeczywistości sam był autorem planu. Możesz sobie wyobrazić, jak po cichu recytuje oskarżenia wraz z Markiem, któremu je wcześniej podyktował! W końcu zadecydował, że tylko formalne przesłuchanie może określić status dziewczyny. Przyjaciele Wirginii powiedzieli, że jej ojciec przebywa służbowo poza Rzymem, ale w ciągu dnia może zostać ściągnięty z powrotem. Klaudiusz zgodził się odłożyć rozprawę do jutra, ogłosił jednak, że do tego czasu dziewczyna pozostanie pod pieczą Marka. Wirginia w krzyk, tłum zafalował w proteście, a jej opiekunka zemdlała na miejscu, ale Appiusz Klaudiusz zwrócił uwagę, że zgodnie z prawem Marek może ją przekazać wyłącznie ojcu, a skoro Wirginiusza nie ma w mieście, dziewczyna musi pozostać u Marka aż do jego powrotu. Wirginia miała więc być w rękach sługi Appiusza, czyli w jego własnych, przez całą noc. Widzisz go, starego lisa, jak się oblizuje i bawi się z sobą pod togą? Wyrok był nie z tej ziemi i wywołał wiele szemrania, ale nikt nie poważył się otwarcie zaprotestować. Oto, jak ludzie byli zastraszeni za rządów decemwirów! Marek zaczął się zbierać do opuszczenia Forum wraz ze szlochającą Wirginią, ale w tym momencie zjawił się jej młody narzeczony i wygłosił żarliwą mowę o tym, jak Appiusz Klaudiusz nagina prawo, aby wszystkich Rzymian obrócić w niewolników tylko dla zaspokojenia własnych żądz. Zapowiedział, że raczej sam umrze, zanim pozwoli, aby jego narzeczona spędziła noc poza domem swego ojca. Jest dziewicą, powiedział, i on zamierza ją poślubić jako dziewicę. Udało mu się tak wzburzyć tłum, że dla utrzymania porządku Appiusz Klaudiusz zmuszony był wezwać zbrojnych liktorów i zagroził, że aresztuje młodzieńca za podżeganie do zamieszek. Ale nie chcąc dopuścić, aby sytuacja wymknęła mu się spod kontroli, pozwolił dziewczynie odejść do domu pod opieką wuja, każąc mu jednocześnie złożyć pokaźną kaucję w srebrze dla zapewnienia, że Wirginia następnego dnia stawi się w sądzie. Następnego ranka miasto obudziło się z dreszczem podniecenia. Wirginiusz, który spiesznie powrócił do Rzymu, zjawił się na Forum, prowadząc córkę za rękę – on w żałobie, ona w łachmanach, a za nimi wszystkie kobiety z rodu, zawodzące i lamentujące w głos. Rozpoczęła się rozprawa, a raczej coś, co ją przypominało. Obie strony prezentowały swoje argumenty, a Appiusz Klaudiusz był, jak poprzedniego dnia, jedynym sędzią. Dowody i zdrowy rozsądek w ogóle się nie liczyły. Werdykt zapadł, zanim jeszcze ktokolwiek się odezwał. Gdy tylko przebrzmiały wszystkie mowy, Appiusz ogłosił, że uznaje Wirginię za niewolnicę Marka, a nie córkę Wirginiusza. Marek mógł odzyskać swoją własność. Tłum był oszołomiony. Nikt nie wyrzekł nawet słowa. Marek zaczął się przepychać w stronę dziewczyny. Kobiety uderzyły w płacz, a Wirginiusz potrząsnął pięścią ku Appiuszowi i krzyknął: „Wychowałem córkę do małżeńskiej łożnicy, a nie do twojego lupanaru! Żaden mąż, który ma miecz przy boku, nie pozwoli na takie bezprawie!” Appiusz Klaudiusz był na to przygotowany. Stwierdził, że ponieważ doszły go słuchy o planowanym powstaniu przeciwko decemwirom, więc ma akurat pod ręką oddział liktorów dla utrzymania porządku. Teraz nakazał im wyciągnąć miecze i oczyścić drogę Markowi, aby ten mógł odebrać dziewczynę, ostrzegając, że ktokolwiek by temu przeszkodził, zostanie zabity na miejscu jako buntownik. Pod osłoną zbrojnych Marek ruszył naprzód po swoją „własność”. Wirginiusz zaś jakby uznał się za pokonanego. Ze łzami w oczach krzyknął do Appiusza: „Być może rzeczywiście byłem w błędzie. Tak, może ty masz rację i dziewczyna nie jest moją córką. Pozwól mi porozmawiać z nią i jej opiekunką na osobności. Jeśli uda mi się pogodzić z tą omyłką, oddam dziewczynę bez walki”. Appiusz wyraził zgodę, chociaż z perspektywy czasu należałoby się zastanowić dlaczego. Być może chciał się dłużej delektować samą chwilą zatrzymania Wirginii i nie miał nic przeciwko drobnemu opóźnieniu. Wirginiusz poprowadził więc córkę w boczną uliczkę, tam wpadł do sklepu rzeźnika, chwycił nóż i rzucił się ku dziewczynie. Zanim ktokolwiek zdążył go powstrzymać, ugodził ją prosto w serce. Umarła na jego rękach, a on gładził ją po głowie i szeptał raz po raz: „To był jedyny sposób, by cię uwolnić, moje dziecko”. Zataczając się, półprzytomny wrócił na Forum, niosąc jej bezwładne, martwe ciało. Oszołomiony tłum rozstępował się przed nim w milczeniu, a jego krzyk odbijał się wszędzie słyszalnym echem: „Ta niewinna krew spada na ciebie, Appiuszu Klaudiuszu! Bądź przeklęty!”
Katullus zamilkł. Patrzyłem w ogarniającą nas ciemność przez długą chwilę, zanim się odezwałem.
– Ależ to historia! I co było potem?
– Wirginiusz i jego niedoszły zięć wzniecili powstanie. Decemwirów obalono, a Appiusz Klaudiusz został wtrącony do więzienia.
– Czy spotkała go odpowiednia kara?
– Popełnił samobójstwo, oczekując na proces.
– Nic dziwnego, że Klodiusze nim się nie chwalą. Ale nie bardzo widzę, jak ta historia się ma do twojej Lesbii.
– Nie widzisz? Klodiusze mają we krwi ten szczególny rodzaj szaleństwa. Owszem, ich dziedzictwem są wspaniałe budowle, chwała i triumfy, ale jest jeszcze ten inny aspekt, ta tendencja do obsesji, niezdolność widzenia niczego poza obiektem niespełnionego pożądania. Jeśli czegoś zapragną, nie cofną się przed niczym, aby to zdobyć. Przed niczym! A jeśli przy tym zapędzą się na niewłaściwą drogę, nie oczekuj, że się zreflektują i zawrócą. O, nie! Kiedy raz ruszą naprzód, muszą ją przebyć do samego końca, choćby czekała ich tam katastrofa. A wszystko w imię miłości! Są skłonni postawić wszystko, co mają, na tę jedną, nikłą szansę, że kiedy kości potoczą się na stół, wypadnie im rzut Wenus.
– Jesteś pewien, że mówisz o Klodii, Katullusie? A może to siebie opisujesz?
Milczał długo, zanim odrzekł cicho:
– Pewnie nie kochałbym jej tak, gdybyśmy pod pewnymi względami nie byli do siebie podobni. – Znów zamilkł; już myślałem, że usnął, ale w końcu mruknął: – Jutro przemówi Cycero.
– Co?
– Na rozprawie.
– Tak.
– To nierozsądne z jej strony mierzyć się z nim. Cycero jest niebezpiecznym przeciwnikiem.
– Wiem. Widziałem, co zrobił Katylinie, kiedy postanowił go zniszczyć. Wystarczyły słowa.
– Klodia jest zdania, że wszystko sprowadza się do ciała i płci. Nie rozumie potęgi słowa. Dlatego uważa moją poezję za słabą. – Przerwał znowu, ale po chwili rzekł: – Cycero się w niej kiedyś kochał. Wiedziałeś o tym?
– Krążyła kiedyś taka mglista plotka, ale wydawało mi się to absurdalne. Cycero miałby się kochać w kimkolwiek poza sobą?
– W każdym razie był w niej porządnie zadurzony. Przyjaźnił się z jej mężem, Kwintusem. Ciągle u nich przesiadywał, kiedy on jeszcze żył i ich dom był... no, odpowiednio szacowny, by taki ktoś jak Cycero dobrze się w nim czuł. Klodia była wówczas znacznie bardziej powściągliwa, a przynajmniej dyskretniejsza. Myślę, że odpowiadało jej romansowanie za plecami męża... potajemne schadzki, niebezpieczeństwo wykrycia, dreszczyk emocji i przewrotna satysfakcja ze zdrady. No i oczywiście kobieta zamężna może po prostu porzucić kochanka, gdy tylko jej się znudzi.
– Ale Cycero? Przecież to czysty nonsens! On gardzi takimi ludźmi jak Klodia.
– A są jeszcze jacyś ludzie jak Klodia?
– Wiesz, co mam na myśli.
– Może teraz nią gardzi, ale wtedy... to było podczas najgorszego okresu jej małżeństwa, w ostatnich latach przed śmiercią Kwintusa. Kłócili się bez końca, nawet przy obcych. Zwłaszcza przy obcych... O wszystko. O jej romanse, o karierę jej brata, pieniądze, politykę. Byłem przekonany, że to właśnie w niej zaintrygowało Cycerona: ta sprawność w argumentacji. Gdyby była tylko piękna, może by ją zignorował, ale ona była przy tym sprytna i cięta w języku. Zmysłowa piękność, umiejąca słowami wdeptać mężczyznę o pozycji Kwintusa Celera w ziemię... Cycero był nią zafascynowany. To się czasem zdarza takim ludziom, przez całe życie tłumiącym swoje naturalne popędy. Ni stąd, ni zowąd zakochują się do szaleństwa w zupełnie nieodpowiedniej osobie. Podejrzewam, że i Klodia była nim nieco zaintrygowana. Takie przewrotne przyciąganie się przeciwieństw... Nie wiem, czy kiedykolwiek doszło między nimi do czegoś. Ona mi mówiła, że tak, ale uznałem, że kłamie, aby mi dokuczyć. To było dawno temu, ale przez to on jest teraz dla niej tym bardziej niebezpieczny.
– Niebezpieczny? – powtórzyłem, nie bardzo rozumiejąc. Zaczynał mnie morzyć sen.
– Mężczyźni w jego rodzaju nie lubią rozpamiętywać takich historii. Uważają to za słabość i wolą je zmiażdżyć i unicestwić.
Usiłowałem wyobrazić sobie Cycerona w roli kochanka... sztywnego, wiecznie cierpiącego na niestrawność Cycerona... ale byłem zbyt senny na taki umysłowy wysiłek, a może też obawiałem się koszmarnych snów.
– Jutro rano... och, nie, przez okiennice wpada światło... zaczyna świtać. – Katullus jęknął żałośnie. – A więc dzisiaj, nie jutro... Dziś rozpoczyna się święto Wielkiej Matki, a na Forum ktoś zostanie zmiażdżony i unicestwiony.
– Skąd ta pewność?
Postukał się palcem w ucho.
– Bogowie szepczą poetom do ucha. Ja słyszę, że komuś prorokują publiczne upokorzenie i unicestwienie na zawsze.
– Mówisz o Marku Celiuszu.
– Tak?
– A o kimże by innym?
Przeciągnął się w potężnym ziewnięciu.
– Sprawy mogą się potoczyć różnie. Nawet bogowie będą musieli poczekać i się przekonać.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – mruknąłem. A potem musiałem zasnąć... albo też on zasnął, nie usłyszałem bowiem już żadnej odpowiedzi.
CZĘŚĆ IV
NEXUS
Rozdział XXIV
Otworzyłem oczy po godzinie czy dwóch niespokojnego snu. Światło brzasku sączyło się do pokoju szparami wokół okiennic, ale to chyba chrapanie Katullusa mnie wyrwało ze snu. Wymknąłem się po cichu do przedsionka, szorstkim kopniakiem obudziłem Belbona i kazałem mu pobiec do domu po moją najlepszą togę. Wrócił, zanim skończyłem poranną toaletę.
– Spodziewam się, że ktoś pilnował drzwi, kiedy nas nie było – powiedziałem, kiedy pomagał mi się ubierać.
– Tak, panie.
– Są jakieś wieści od Ekona?
– Nie, panie.
– Zupełnie nic?
– Nic, panie.
– Czy pani już wstała?
– Tak, panie.
– Kazała mi coś przekazać?
– Nie, panie. Nie odezwała się ani słowem. Ale wyglądała...
– Słucham, słucham.
– Wyglądała na bardziej niezadowoloną niż zazwyczaj, panie.
– Doprawdy? Chodźmy, Belbonie, musimy się pospieszyć, jeśli chcemy zdążyć na rozpoczęcie rozprawy. Na pewno znajdziemy po drodze coś do jedzenia. W święto na ulicach musi być pełno kramarzy.
Kiedy wychodziliśmy, z sypialni wynurzył się Katullus, blady, wymięty i z podkrążonymi oczami. Zapewnił mnie, że będzie na Forum, zanim sąd wznowi posiedzenie, choć wyglądał tak, jakby najpierw ktoś musiał go wskrzesić. My z Belbonem dotarliśmy na miejsce, kiedy obrona ruszyła już do akcji. Ponieważ nie posłałem nikogo wcześniej, by zajął nam miejsce z przodu, znaleźliśmy się na tyłach morza ludzi; słuchaczy było dziś więcej niż poprzedniego dnia. Musiałem stawać na palcach, aby coś zobaczyć, ale nie miałem kłopotu ze słyszeniem. Dobrze wytrenowany, oratorski głos Marka Celiusza rozbrzmiewał na całym placu czysto i dźwięcznie. Tak jak wczoraj Atratinus jako najmłodszy z oskarżycieli zabrał głos na początku, dzisiaj młody podsądny sam rozpoczął własną obronę i również skoncentrował się na własnym charakterze. Czyżby to był ten zdemoralizowany awanturnik i morderca, odmalowany w akcie oskarżenia? Nikt by tego nie poznał po wyglądzie i zachowaniu Marka Celiusza. Odziany był w togę tak starą i wyblakłą, że nawet żebrak zapewne by ją wyrzucił; musiał ją wygrzebać z jakiejś zatęchłej skrzyni w lamusie ojca. Postawa, jaką przyjął, doskonale pasowała do garderoby. Ten ognisty orator, słynący z wygłaszanych w szybkim tempie i gęsto okraszanych ciętymi inwektywami przemówień, dzisiaj mówił w spokojnym, odmierzonym rytmie, jakby w zamyśleniu, pełen szacunku dla sędziów. Oświadczył, że nie jest winny żadnego z zarzucanych mu czynów, a te straszne, fałszywe oskarżenia wytoczyli przeciw niemu ludzie, którzy dawniej byli jego przyjaciółmi, a teraz są wrogami i ich jedynym celem jest zniszczenie go. Trudno kogokolwiek winić za zdradę fałszywych przyjaciół; żałuje jednak, że w ogóle kiedykolwiek się z nimi związał, zobaczył bowiem, jaki ból i cierpienie sprowadziło to na jego ojca i matkę, którzy dziś stoją u jego boku, żałobnie przyodziani i z trudem powstrzymują łzy. Wyraził też żal z powodu brzemienia, jakie ten proces nałożył na barki jego lojalnych przyjaciół, ukochanych mentorów i zaufanych adwokatów, Krassusa i Cycerona, dwóch prawdziwie wielkich Rzymian, którym on oczywiście nie dorównuje, ale kiedy ten dramat przeminie, znów będzie mógł brać z nich przykład, jeżeli tylko sędziowie w swej mądrości uznają za stosowne dać mu tę szansę.
Celiusz okazywał szacunek, lecz nie uniżoność; był skromny bez płaszczenia się, zasmucony wyrządzanym mu złem, lecz nie mściwy; stanowczo bronił swojej niewinności, ale nie przybierał tonu urażonej godności. Był uosobieniem prawego obywatela fałszywie oskarżanego, ale ufnego w sprawiedliwość czcigodnej instytucji prawa.
Ktoś klepnął mnie z tyłu w ramię. Odwróciłem się i zobaczyłem tuż przy sobie przekrwione oczy Katullusa.
– I co, chyba nie straciłem za wiele? Krew się już polała?
– Raczej mleko i miód – zażartował stojący obok mężczyzna. – Ten cały Celiusz muchy by nie skrzywdził!
Rozległy się śmiechy, a zaraz potem gniewne syknięcia tych, którzy nie chcieli uronić ani słowa z oracji.
– Mleko może skwaśnieć – szepnął do mnie Katullus. – A w miodzie czasem można znaleźć utopioną pszczołę z nienaruszonym żądłem.
– Co chcesz przez to powiedzieć, poeto?
– To, że Celiusz lepiej walczy mieczem niż tarczą. Czekaj i słuchaj.
I rzeczywiście, ton przemowy zaczął ulegać zmianie, jak gdyby Celiusz uznał, że wystarczy już pokory i pora przejść do ofensywy. Przejście było tak łagodne, pierwsze przebłyski sarkazmu tak subtelne, że nie dało się stwierdzić, w którym momencie mowa z nieśmiałego protestu niewinności przeobraziła się w pełną jadu filipikę przeciwko oskarżycielom. Celiusz zaatakował wystąpienia oskarżycieli, wskazując, że oparte były na pogłoskach i poszlakach, wytykając logiczne potknięcia i zarzucając, iż miały na celu wyłącznie oczernienie go. Jego przeciwnicy jawili się jako nie tylko mściwi, ale i małostkowi, a przy tym niezbyt mądrzy; w dużym stopniu dzięki temu, że sam Celiusz potrafił zachować aurę nieskalanej godności, wyszydzając zarazem logikę i motywację oskarżycieli i atakując ich zjadliwymi dowcipami.
– Żądła w miodzie – szepnął Katullus.
– Skąd wiedziałeś? – spytałem.
– Zapominasz, jak dobrze znam Celiusza. – Wzruszył ramionami. – Mógłbym ci z góry powiedzieć, jakim torem potoczy się jego mowa. Na przykład teraz zabierze się bezpośrednio do niej. – Zerknął ku ławce, gdzie siedziała Klodia; sardoniczny uśmieszek z wolna zniknął mu z ust, a po chwili Katullus wyglądał równie posępnie jak ona.
Istotnie, nie trzeba było na to długo czekać. Celiusz rozpoczął zawoalowany atak na Klodię, chociaż nie wymienił jej imienia. Za oskarżeniem i wspierającymi je lichymi argumentami, powiedział, stoi pewna osoba zdeterminowana, by mu zaszkodzić – a nie na odwrót, jak to przedstawiała.
– Domyślacie się, sędziowie, kogo mam na myśli. Tak, tę Klitajmestrę za ćwierć sesterca!
Ten grubiański żart, sugerujący, że Klodia była zarazem mężobójczynią i tanią dziwką, wywołał falę gromkiego śmiechu. Gdzie ja to już słyszałem?
– Nie twierdzę, że nie znam tej damy – kontynuował Celiusz. – Owszem, znam ją... a raczej znałem... dość dobrze. Przyniosło mi to kompromitację i kłopoty, ale mało zysku, niestety. Czasami Kos w jadalni okazuje się Nolą w sypialni.
To wzbudziło jeszcze większy śmiech i pełen aprobaty aplauz. Dowcip był wielowarstwowy i przez to tym dotkliwszy. Wzmianka o Kos, wyspie, z której pochodzą owe przezroczyste jedwabie, była aluzją do otwartego, wulgarnego erotyzmu, Nola zaś znana jest ze swej niezdobytej twierdzy, która oparła się oblężeniu nie tylko przez Hannibala, ale i rodzonego ojca Klodii. Nazwa Kos kojarzyła się przy tym ze słowem coitus, czyli seks, a Nola z nolo, czyli brak seksu. Innymi słowy, Celiusz insynuował, że to, co rzeczona dama bezwstydnie obiecuje za dnia, jest później ozięble wstrzymywane nocą. Jednym celnym zdaniem, nie mówiąc przy tym nic wyraźnie, zdołał przedstawić Klodię nie tylko jako kusicielkę, ale i niechętną kochankę, niewartą nawet ćwierć sesterca, zasugerować, że wcale z nią nie spał, i przypomnieć sędziom o jednej z militarnych klęsk jej ojca. Po krótkiej pauzie śmiechy rozległy się na nowo, kiedy do kolejnych widzów dotarło, jak błyskotliwie zwięzły dowcip właśnie usłyszeli.
Katullus nie zaśmiał się i nie zaklaskał.
– Ależ to perła ironii! – powiedziałem, zastanawiając się, czy zrozumiał ten kalambur.
– Dziękuję – mruknął pod nosem, najwyraźniej nie słuchając, co do niego mówię. Oczy miał utkwione w Klodii, która wyraźnie zaczynała się czuć nieswojo. Uśmiechnął się smutno.
Celiusz tymczasem rozwijał swą metaforę.
– Tak, jak można przebywać w pobliżu Noli i nie skruszyć jej murów... – Tu nastąpiła kolejna salwa śmiechu tych, którzy dopiero teraz pojęli dowcip. – Tak samo można się znaleźć w okolicy Neapolis czy Puteoli, a mimo to nie być winnym napadów na zagranicznych gości, albo wybrać się na nocny spacer po Palatynie i nie wpaść po drodze do egipskiego posła, by go zamordować. Czy już do tego doszło w Rzymie? – Celiusz wzniósł ręce w dramatycznym geście. – Wina nie przez powiązania, ale z powodu znalezienia się blisko miejsca przestępstwa? Czy teraz wrogom wystarczy tylko śledzić człowieka, zanotować wszystkie występki popełnione w najbliższej okolicy, a potem go o nie oskarżyć, aby nie miał alibi? Nawet najgłupszy adwokat nie będzie chyba oczekiwał, iż rzymscy sędziowie wezmą tego rodzaju „dowody” poważnie! Wnioski powinno się opierać na tym, co jest widoczne; na faktach, a nie na byle podejrzeniach.
Celiusz przerwał na chwilę i wyciągnął z fałd togi niewielki przedmiot. Najbliżej siedzący widzowie wybuchnęli śmiechem, ujrzawszy, co trzyma w dłoni.
– Na przykład, kiedy się zobaczy takie zwykłe, niewinne puzderko... – podniósł ów przedmiot wysoko, aż zalśnił w słońcu – co można pomyśleć o jego zawartości? Może, że to jakaś lecznicza maść, puder albo perfumowany wosk... rzeczy, jakie każdy może zabrać do łaźni. Tak pomyślałaby osoba rozsądna. Osoba o chorej wyobraźni mogłaby wpaść na inny pomysł: „A może to trucizna?” Zwłaszcza jeśli owa osoba sama dobrze się na truciznach zna!
Stałem za daleko, aby dojrzeć jakiekolwiek charakterystyczne cechy puzderka. Chyba tylko wyobraziłem sobie, że jest zrobione z brązu, inkrustowane kością słoniową i ma wystające guzy – identyczne z tym, które widziałem u Licyniusza wtedy w łaźni, a które potem podrzucono pod dom złożonej niemocą Klodii, wypełnione czymś obrzydliwym. W tłumie znów rozległy się śmiechy. Spojrzałem na Klodię; w oczach miała skry, a zaciśnięta szczęka nadała jej rysom twardość granitu.
– Osoba zaś szczególnie wyuzdana mogłaby wyobrazić sobie, że to niewinne puzderko zawiera coś jeszcze bardziej niesłychanego... być może dowód nie spełnionego pożądania, złożony przez zawiedzionego kochanka zmęczonego bezskutecznym wspinaniem się na mury Noli.
Głośny rechot ogarnął chyba już całe Forum. W jakiś sposób historia puzderka i jego obscenicznej zawartości musiała się rozejść po mieście. Któż mógł rozpowszechnić taką skandaliczną plotkę – ktoś z niewolników Klodii? A może człowiek, który je podrzucił? Po minie Klodii wyraźnie było widać, że bezczelna aluzja Celiusza kompletnie ją zaskoczyła, a rubaszne rozbawienie publiczności wręcz nią wstrząsnęło. Mówca ani razu nawet na nią nie spojrzał; schował puzderko i uśmiechnął się ironicznie.
– Panie!
Belbo pociągnął mnie za togę.
– Nie przeszkadzaj, Belbo, chcę spokojnie posłuchać.
– Ale, panie, on tu jest!
Odwróciłem się, gotów go zbesztać, ale nagle poczułem przypływ radości. Niedaleko od nas, za plecami tłoczących się słuchaczy, stał Eko, wspinając się na palce i wpatrując się w morze głów.
– Belbo, jesteś czujny jak gęś kapitolińska! Chodźmy, w tym tłumie on nas nigdy nie znajdzie.
– Chyba jeszcze nie odchodzisz? – spytał Katullus.
– Zaraz wracam.
– Najlepsze dopiero będzie.
– Zapamiętaj dla mnie dowcipy – powiedziałem.
Dotarliśmy do Ekona akurat w chwili, gdy zaczynał przepychać się naprzód. Tunikę miał brudną, a czoło spocone i przykurzone, jak się należało spodziewać po kimś, kto właśnie forsowną jazdą powrócił z Puteoli. Był zmęczony, ale kiedy nas zobaczył, oczy mu zajaśniały i zmusił się do słabego uśmiechu.
– Tato! Nie, tylko mnie nie ściskaj! Lepię się od brudu i jestem obolały. Jechałem całą noc, bo wiedziałem, że proces musiał się już rozpocząć. Jeszcze się nie kończy, prawda?
– Jasne, że nie. Czeka nas przynajmniej jeszcze jeden cały dzień krasomówczych popisów.
– To dobrze. Może więc jest jeszcze czas...
– Na co?
– Żeby uratować Marka Celiusza.
– Jeżeli on potrzebuje ratunku... – mruknąłem, pomyślawszy, że Celiusz całkiem skutecznie się broni. – I jeśli na ratunek zasługuje.
– Wiem tylko, że nie zasługuje na karę za zamordowanie Diona – rzekł Eko.
– Co ty mówisz?
– Celiusz nie zabił Diona.
– Jesteś pewien?
– Tak. Odnalazłem tę dziewczynę, Zotikę, która była u filozofa w noc jego śmierci.
– Jeśli nie zrobili tego Celiusz z Azycjuszem, to kto?
– Przywiozłem ją z sobą... – Eko nagle zaczął wyglądać na zmęczonego.
– Ona go zabiła? – Zmarszczyłem brwi. Już rozważaliśmy tę możliwość i odrzuciliśmy ją.
– Nie, nie ona.
– Ale wie, kto to zrobił?
– Niezupełnie.
Dlaczego on nagle ucieka wzrokiem gdzieś w bok?
– Mogę tylko powiedzieć, że twoja intuicja cię nie zawiodła, tato. Dziewczyna jest kluczem do rozwiązania tej zagadki.
– No więc? Powiesz mi w końcu, czego się od niej dowiedziałeś?
– Chyba lepiej będzie, jak sam z nią porozmawiasz, tato.
Tłum znowu wybuchnął śmiechem. Obejrzałem się przez ramię.
– Celiusz chyba dochodzi do kulminacyjnego punktu swej mowy – powiedziałem. – Potem głos zabierze Krassus, a po nim Cycero...
– Radzę ci, tato, iść ze mną. Szybko, zanim ten proces potoczy się dalej.
– Nie możesz mi po prostu sam zdać relacji?
Eko spochmurniał i odparł:
– Nie byłoby to mądre rozwiązanie, tato. Nie w porządku.
– Wobec kogo, tej niewolnicy?
– Proszę cię, chodź ze mną!
Wyraz jego twarzy mnie przekonał. Jaka straszna tajemnica tak wyprowadziła z równowagi mego syna, który widział już całe zepsucie i dwulicowość, jakie Rzym ma do zaoferowania?
Eko zostawił dziewczynę w swoim domu w Suburze. Ruszyliśmy tam jak najspieszniej, przedzierając się przez zatłoczone ulice, pełne popisujących się swą sztuką akrobatów i błaznów oraz kramów z jedzeniem.
– Gdzie ją znalazłeś? – spytałem, schodząc z drogi grupie pijanych gladiatorów.
– W jednym z miasteczek na stokach Wezuwiusza, daleko od Puteoli. No, trzeba powiedzieć, że się naszukałem. Najpierw musiałem odnaleźć właściciela lupanaru, który ją kupił. Czy ty wiesz, ile takich zakładów prosperuje tam nad zatoką? A wszędzie mi mówiono, że nikt Zotiki na oczy nie widział, i jeszcze musiałem ich przekupywać, żeby się tego dowiedzieć, choć czułem, że kłamią w żywe oczy. Ale w końcu trafiłem na jej nabywcę. Powiedział jednak, że nie miał z niej żadnego pożytku, bo nikt nie chce dziewczyny z bliznami, nawet ci, co lubią bić. A poza tym ona zdziczała, powiada.
– Zdziczała?
– Tak to nazwał. Myślę, że tacy ludzie często widują niewolników w stanie, jakiego większość z nas sobie nie wyobraża. Z jej głową nie wszystko jest w porządku. Może zawsze była trochę stuknięta, nie wiem. U Koponiusza musiała być z początku traktowana dobrze, chociaż inne niewolnice jej czasem dokuczały. A potem zjawił się Dion. Dziewczyna była niewinna, naiwna, może nawet jeszcze była dziewicą. Nie miała pojęcia o rzeczach, które Dion miał dla niej w zanadrzu. Nie rozumiała, dlaczego on ją karze, skoro nie robiła nic złego. Z początku nikomu nic nie mówiła, zbyt się go bojąc, aby próbować się temu przeciwstawić; wstydziła się zresztą. Kiedy w końcu zdecydowała się poskarżyć innym, kilka osób chciało się za nią wstawić u pana, ale Koponiusz nie chciał o niczym słyszeć. A potem, po śmierci Diona, chciał się jej tylko jak najszybciej pozbyć. Od tamtej pory przechodziła z rąk do rąk, była źle traktowana, bita, nikt jej nie chciał. Musiało jej się to wydawać koszmarem, z którego nie może się przebudzić. No i coś się z nią stało. Czasami potrafi być całkiem przytomna i świadoma, ale potem... sam zobaczysz. Nie nadawała się już do niczego. Kiedy ją w końcu odnalazłem, żyła na polach przy domu pewnego wieśniaka, który kupił ją jako kuchenną, ale stwierdził, że nic z tego nie będzie. Ona gryzie i drapie, powiedział mi, jak egipski kocur. Nawet bicie nie pomaga. Nikt nie chciał jej od niego kupić, więc po prostu ją przegonił. Ludzie czasem tak robią ze starymi lub okaleczonymi niewolnikami, każąc im radzić sobie na własną rękę. Jak widzisz, niepotrzebne nawet były pieniądze; musiałem ją tylko znaleźć, a potem przekonać, żeby pojechała ze mną. Myślałem, że zaskarbiłem sobie jej zaufanie, ale i tak dwukrotnie próbowała mi uciec, najpierw zaraz za Puteoli, a potem, kiedy zbliżaliśmy się do Rzymu dziś rano. Rozumiesz teraz, dlaczego tyle czasu mi to zajęło. A ja myślałem, że posyłasz mnie z łatwym zadaniem, tato!
– Jeżeli Zotika powiedziała ci to, czego nam potrzeba, może ją należało wypuścić?
Znów przez twarz przemknął mu chmurny mars.
– Nie, tato. Nie mógłbym po prostu powtórzyć ci jej opowiadania. Musiałem ją tu sprowadzić, żebyś usłyszał na własne uszy, co ma do powiedzenia.
Menenia czekała na nas w drzwiach z założonymi rękami i nietypową u niej kwaśną miną. Pomyślałem, że to na użytek Ekona, za to, że natychmiast po powrocie wypadł z domu na poszukiwanie mnie – młode żony oczekują nieco więcej uwagi od wracających z kilkudniowej podróży mężów. Po chwili jednak zorientowałem się, że to ja jestem obiektem jej niezadowolenia. Cóż ja takiego zrobiłem, poza tym, że pokłóciłem się z żoną i nie wróciłem na noc do domu? Przecież ona jeszcze nie mogła się o tym dowiedzieć... A może mogła? Czasami odnoszę wrażenie, że ziemia pod miastem jest poryta tunelami, którymi bezustannie poruszają się sznury posłańców przenoszących sekretne wiadomości pomiędzy kobietami Rzymu...
Eko zamknął Zotikę w małym składziku przy kuchni. Na nasz widok zeskoczyła z drewnianej skrzyni, na której siedziała, i przycupnęła skulona pod ścianą.
– Ona się pewnie boi Belbona – domyślił się Eko.
Ruchem głowy dałem niewolnikowi znak, by wyszedł. Dziewczyna rozluźniła się, choć tylko trochę.
– Nie masz się czego obawiać. Wyjaśniałem ci to już, prawda? – rzekł Eko tonem bardziej poirytowanym niż uspokajającym.
W innych okolicznościach Zotika mogłaby uchodzić za ładną; była o wiele za młoda jak na mój gust, płaska i koścista jak chłopak, ale widać już było delikatne zaczątki kobiecej urody. Teraz jednak trudno było sobie wyobrazić, by ta wymizerowana postać z podkrążonymi oczami i przepoconymi, zmierzwionymi włosami mogła stanowić przedmiot czyjegokolwiek pożądania. Z całą pewnością nie nadawała się do domu publicznego. Wyglądała raczej jak jedno z tych opuszczonych, zaszczutych dzieci snujących się po ulicach w poszukiwaniu odpadków jedzenia albo grasujących w stadach jak dzika zwierzyna.
– Jadłaś coś, Zotiko? – Eko westchnął ze znużeniem. – Powiedziałem żonie, by kazała cię nakarmić.
– Jestem zbyt zmęczona, by jeść – odrzekła. – Chcę spać.
– Ja też. Niedługo będziesz mogła się położyć. Teraz jednak chcę, abyś z kimś porozmawiała.
Popatrzyła na mnie nieufnie.
– To mój ojciec – oznajmił Eko.
Zastanowiłem się, czy to słowo ma jakiekolwiek znaczenie dla tego dziecka, które pewnie nigdy nie widziało własnego ojca.
– Chcę, abyś powiedziała mu to wszystko, co od ciebie usłyszałem o tym człowieku, który zatrzymał się w domu twojego pana tu, w Rzymie – wyjaśnił dziewczynie.
Na samą wzmiankę o Dionie dziewczyna zadrżała.
– O tym, jak umarł? – spytała.
– Nie tylko. Opowiedz mu o wszystkim.
Zapatrzyła się tępo w ścianę.
– Jestem taka zmęczona. Boli mnie brzuch...
– Zotiko, po to cię tu przywiozłem, żebyś powiedziała memu ojcu o Dionie.
– Nigdy go tak nie nazywałam. Nawet nie wiedziałam, że się tak nazywał, zanim mi powiedziałeś.
– Przybył do domu twego pana i mieszkał tam przez jakiś czas.
– Aż umarł.
– Traktował cię bardzo źle.
– Dlaczego pan mu na to pozwalał? – wybuchnęła nagle. – Myślałam, że nic nie wie, ale on wiedział. Po prostu go to nie obchodziło. A potem powiedział, że jestem zepsuta i musi się mnie pozbyć. Teraz nikomu nie jestem do niczego potrzebna.
– Popatrz na jej przeguby, tato – powiedział Eko. – Sznur poranił je tak mocno, że do dzisiaj widać blizny.
– To dlatego, że się wyrywałam – mruknęła dziewczyna, rozcierając nadgarstki. – Związywał mnie tak mocno i wieszał na haku.
– Na haku? – powtórzyłem.
– W ścianie były metalowe haki na ubrania. Wiązał mi ręce i zaczepiał na którymś z nich, tak że ledwo dotykałam stopami podłogi. Sznur ranił mnie do krwi i zaciskał się jeszcze bardziej, gdy mnie obracał. Wykorzystywał mnie z przodu, potem z tyłu, bił mnie i szczypał. Wciskał mi szmaty w usta, żebym nie mogła krzyczeć.
– Powinieneś zobaczyć jej blizny, ojcze, ale wstydziłbym się kazać jej podnieść tunikę. Zdajesz sobie sprawę, że mowa o Dionie?
Eko popatrzył na mnie oskarżająco, jakbym to ja ponosił odpowiedzialność za mroczne tajemnice człowieka, którego przez tyle lat podziwiałem i szanowałem. Poczułem, że twarz mi płonie.
– Hak... – szepnąłem.
– Co mówisz, tato?
– Wieszał ją na haku!
– Właśnie. Możesz sobie to wyobrazić?
– Nie, Eko, to coś innego...
– Tak, jest coś więcej. Mów dalej, Zotiko. Opowiedz o jego ostatniej nocy.
– Nie. – Potrząsnęła głową.
– Musisz. Potem zostawimy cię w spokoju, obiecuję. Będziesz mogła spać tak długo, jak zechcesz.
Dziewczyna zadrżała.
– Przyszedł do domu ubrany... jak kobieta. – Wzruszyła ramionami z żałosną miną. – Wyglądał okropnie. Kazał mi przyjść do swego pokoju i zdjąć tunikę. Zetrzyj nią ze mnie ten głupi makijaż, powiedział. Usiadł na krześle, a ja wycierałam mu twarz. Ciągle mi przerywał, pieścił mnie, wsuwał dłoń między nogi, kazał mi się nachylać... no, zachowywał się jak zwykle. – Znów wzruszenie ramion. – Ale nagle mnie odepchnął, skrzywił się i złapał za brzuch. Powlókł się na łóżko i kazał mi położyć się przy nim. Mówił, że mu zimno, ale kiedy przycisnął się do mnie nagi, poczułam, że jest gorący. Miałam wrażenie, że mnie parzy każdym dotknięciem. Potem zaczął dygotać tak gwałtownie, że aż mu zęby szczękały. Posłał mnie po dodatkowe koce i kazał przykręcić lampę, bo światło raziło go w oczy. Chciał wstać z łóżka, ale kręciło mu się w głowie. Spytałam, czy mam wezwać pomoc, ale odmówił. Bał się. Jeszcze nigdy nie widziałam, by ktoś tak się bał, nawet niewolnik przed chłostą. Był tak przerażony, że prawie przestałam go nienawidzić. Przykrył się wszystkimi kocami i przewracał się z boku na bok, to ściskając się za brzuch, to gryząc się po rękach. Stałam pod przeciwległą ścianą najdalej, jak mogłam, obejmując się ciasno rękami, bo byłam naga i czułam zimno. Nagle on przekręcił się na bok i zwymiotował na podłogę. To było okropne. Zamknął oczy i jęczał, z trudem łapiąc oddech. Wreszcie ucichł. Po chwili potrząsnęłam nim, ale on się nie budził. Usiadłam na łóżku, patrząc na niego przez długi czas. A potem był koniec.
– To znaczy?
Po raz pierwszy spojrzała mi prosto w oczy.
– On umarł. Widziałam, jak umiera.
– Skąd wiedziałaś?
– Cały nagle zatrząsł się w strasznych konwulsjach. Podniósł powieki i otworzył szeroko usta jak do krzyku, ale wydał z siebie tylko okropne rzężenie. Zeskoczyłam z łóżka i oparłam się o ścianę. Wydawało mi się, że on zastygł jak kamień, z tymi otwartymi szeroko ustami i oczami. Po chwili podeszłam i przyłożyłam ucho do jego piersi. Serce już nie biło. Gdybyś widział jego oczy... od razu było widać, że to trup.
– Ale co z ranami od sztyletu? – spytałem. – Okiennice były wyłamane, a cały pokój zdemolowany...
– Pozwól jej skończyć, tato – przerwał mi Eko.
– Nie wiedziałam, co robić. – Broda jej zadrżała; wierzchem dłoni otarła oczy. – Myślałam tylko o jednym: że pan obwini mnie za jego śmierć i mnie ukarze. Na pewno pomyślałby, że to ja go w jakiś sposób zabiłam. Wytarłam więc wymiociny swoją tuniką, którą już wcześniej ścierałam mu róż z twarzy, i wymknęłam się z pokoju.
– I wtedy zobaczył cię odźwierny Filo – powiedziałem. – Nagą i zapłakaną, z tuniką w rękach. Pomyślał, że Dion cię wcześnie odprawił... ale on już nie żył. Powiedziałaś o tym swemu panu?
Zadrżała i potrząsnęła głową.
– Dlaczego?
– Całą noc leżałam w swojej izbie, rozmyślając nad tym, co zaszło. Pan pomyślałby, że to ja otrułam tego starucha, a ja tego przecież nie zrobiłam. Płakałam i płakałam, wyobrażając sobie, jak by mnie ukarał, aż inne niewolnice zaczęły syczeć i upominać mnie, żebym była cicho i spała, jak one. Ale jak mogłabym usnąć? A potem od tamtej strony doszły jakieś straszne hałasy i cały dom się obudził. Włamali się do pokoju starego i znaleźli go. Teraz przyjdą po mnie, pomyślałam, i mnie zabiją na miejscu. Serce waliło mi tak mocno, że o mało nie umarłam. – Zaszlochała krótko, ale po chwili uśmiechnęła się. – Stało się jednak coś dziwnego. Wcale mnie nie posądzili o jego zabicie. Powiedzieli, że wdarli się tam zabójcy i zakłuli go nożami. Nie wiedziałam, co o tym myśleć. Ale skoro nikt mnie za to nie winił, to i ja nikomu nic nie powiedziałam. Pomyślałam, że teraz, kiedy ten wstrętny staruch nie żyje, wszystko będzie jak dawniej. – Uśmiech zniknął z jej ust. – Ale wszystko się zmieniło. Pan mnie sprzedał i było już tylko gorzej i gorzej...
– Jesteś teraz bezpieczna – powiedział łagodnie Eko.
Dziewczyna osunęła się po ścianie na podłogę i zamknęła oczy.
– Proszę, nie każcie mi już nic mówić. Gdybym tylko mogła iść spać...
– Dobrze, nie będziemy już o nic pytać. Zostań tu na razie, a ktoś ze służby przyjdzie po ciebie i wskaże ci miejsce, gdzie będziesz mogła się położyć.
Zostawiliśmy ją, cicho szlochającą, z twarzą przyciśniętą do ściany, jakby chciała się w nią wtopić. Poszedłem za Ekonem do ogrodu.
– Co to wszystko znaczy? – zastanowiłem się.
– To znaczy, że Diona otruto.
– Ale sztylety...
– Ciosy zadano mu już po śmierci. Sam zwróciłeś uwagę, że w pokoju nie było wiele krwi mimo tylu ran, które przy tym wszystkie znajdowały się blisko siebie i nie było śladów walki. Dion nie bronił się, bo już nie żył.
– Ale ktoś jednak wyłamał okiennice i porozrzucał sprzęty. Po co?
– Może zrobił to sam Tytus Koponiusz, nie chcąc, aby się wydało, że Dion został otruty pod jego dachem? Wolał, żeby to wyglądało na robotę nasłanych zbirów. Ale nie w tym rzecz, tato.
– A w czym?
– W tym, że Dion został otruty.
– Ale jak? Gdzie i przez kogo? Wiemy, że u Koponiusza nie tknąłby żadnej strawy, a zaledwie chwilę przedtem wyszedł ode mnie syty. Taki ostrożny człowiek już nie szukałby jedzenia tego wieczoru.
– Otóż to.
– Powiedz wyraźnie, co masz na myśli!
– Nie musisz krzyczeć, tato. Na pewno myślisz to samo co ja.
Stanąłem jak wryty. Popatrzyliśmy sobie w oczy.
– Być może – mruknąłem.
– Dziewczyna opisała objawy... jeśli to rzeczywiście była trucizna, to jak myślisz...
– Włosy Gorgony – powiedziałem.
– Tak. Ja też tak sądzę. Jakiś czas temu dałem ci trochę tego proszku na przechowanie, bo się bałem, żeby dzieciaki się do niego nie dobrały. Pamiętasz?
– O, tak... – W ustach mi nagle zaschło.
– Masz go jeszcze? Jest nadal tam, gdzie go schowałeś?
Moje milczenie starczyło mu za odpowiedź. Powoli kiwnął głową.
– Ostatni posiłek Dion zjadł u ciebie, tato.
– Tak.
– To wtedy musiał zostać otruty.
– Nie!
– Czy ktoś użył włosów Gorgony? Masz to jeszcze czy nie?
– Klodia! – szepnąłem. – W takim razie ona jednak nie symulowała otrucia. Ta próbka trucizny, którą u niej widziałem, mogła rzeczywiście pochodzić od Celiusza. Z pewnością nie od Bethesdy... jeżeli moja trucizna została już wcześniej zużyta...
– Nie słyszę cię, tato.
– Ale Celiusz nie mógł zabić Diona, skoro on już nie żył. Masz rację, on nie jest winny, w każdym razie nie tej zbrodni...
– Tato, mów głośniej! – Eko pokręcił głową poirytowany. – Jedno, czego nie mogę pojąć, to dlaczego ktoś w twoim domu chciałby śmierci Diona? Kto go w ogóle znał, nie mówiąc już o motywach zabójstwa?
Pomyślałem o swoim starym egipskim mentorze, który potajemnie lubował się w dręczeniu młodych niewolnic, a szczególnie w wieszaniu ich za ręce na haku. Przypomniałem sobie rozmowę kobiet w moim ogrodzie, wymieniających się sekretami o mężczyznach, którzy je zgwałcili w młodości. Pomyślałem o Bethesdzie jako niewolnicy w Egipcie i o jej potężnym, powszechnie szanowanym panu, który tak okrutnie traktował jej matkę, że doprowadził do jej śmierci, i który zrobiłby z nią to samo... ona jednak się obroniła i została wystawiona na sprzedaż na aleksandryjskim targu, gdzie ubogi młody Rzymianin urzeczony jej urodą wysupłał ostatnie sestercje z sakiewki, by ją kupić, ani myśląc, że kiedyś zabierze ją do Rzymu i uczyni swoją żoną, a ona będzie usługiwać odwiedzającym i poda kopiastą porcję smakowitego dania tak czcigodnemu gościowi jak Dion z Aleksandrii...
Powiedziałem jej: „Oszukałaś mnie z premedytacją! Czy temu zaprzeczysz?” A ona na to: „Nie, mężu. Nie zaprzeczę”.
– I wydawało mi się, że ją rozumiem!
– Tato, powiedz, o co chodzi!
– Kybele, wspomóż nas! Myślę, że znam już odpowiedź, Ekonie.
Rozdział XXV
Eko nalegał na wyjaśnienia, ale ja tylko kręciłem głową. Wracaliśmy na Forum w milczeniu, znowu przeciskając się przez zatłoczone ulice. Niebo było bezchmurne, a słońce stało niemal wprost nad naszymi głowami, zalewając wszystko ostrym blaskiem. Wszelkie obiekty traciły w tym świetle wyrazistość. Krawędzie zlewały się, zniknęła głębia perspektywy, tłoczący się wszędzie ludzie jakby nie mieli twarzy. Patrzyłem na mijanych przechodniów, nie bardzo mogąc odróżnić ich rysy. Młodzi i starzy, mężczyźni i kobiety, uśmiechnięci czy skwaszeni, stojący spokojnie czy śpieszący gdzieś w swoich sprawach, wszyscy zdawali się wyglądać tak samo i jednakowo obco. Samo miasto było jakby ze snu: nierzeczywiste i nieco groteskowe. To uczucie jeszcze się nasiliło, kiedy weszliśmy na Forum i dołączyli do nieprzebranego tłumu przysłuchującego się procesowi Marka Celiusza.
Katullusa zastaliśmy tam, gdzie go zostawiliśmy.
– Hej, straciliście kulminacyjny moment wystąpienia Celiusza! – krzyknął, gdy nas zobaczył. – Pokazał wszystkim, jak to zrobił do tego puzderka! Nie, nie, żartuję. Ale to była dobra mowa. Trzeba to Celiuszowi przyznać, że zawsze stara się usatysfakcjonować wszystkich wokół, nie tylko siebie. Nie zostawił nikogo z sędziów ani widzów nie zaspokojonego pod murami Noli, by tak rzec!
Patrzyłem na niego, nie rozumiejąc, o czym mówi. On jednak ciągnął nie speszony:
– Nie słyszeliście też oracji Krassusa. I bardzo dobrze! Tu nie było żadnej kulminacji. Zdaje się, że nasz krezus usiłował zdjąć z Celiusza brzemię tych wszystkich zabójstw w drodze z Neapolis, ale jeśli chcecie znać moje zdanie, w sztuce oratorskiej on nigdy się nie wzniósł ponad podstawowy poziom. Ależ to było toporne! Słowa, słowa, słowa, a wśród nich ani jednego dowcipu wartego zapamiętania. Krassus powinien trzymać się tego, co potrafi najlepiej, czyli robienia fur pieniędzy, i po prostu przekupić sędziów, zamiast fatalną retoryką zanudzać ich na śmierć. Po jego mowie Celiusz wyglądał na równie winnego, jak on sam umiał przedstawić się niewinnym. Teraz wszystko zależy od Cycerona. Któż to przyszedł z tobą?
– To mój syn – odpowiedziałem machinalnie i przedstawiłem mu Ekona.
– No, dobrze, że zdążyliście obaj na prawdziwą przemowę. Cycero zaraz zacznie. Chodźcie, może uda się nam przecisnąć trochę bliżej.
Udało się, i to całkiem blisko, dzięki czemu wyraźnie widziałem człowieka, który właśnie wychodził na środek placu, zwracając się w stronę ław sędziowskich.
Marek Tulliusz Cycero, kiedy go poznałem przed wielu laty, był szczupły i wątły, ale przez lata niezwykle udanej kariery boki i policzki mu się solidnie wypełniły. Po triumfie politycznym, jakim było osiągnięcie godności konsula, nastąpił okres niemal zupełnej katastrofy, kiedy wrogowie przeforsowali jego wygnanie. Jego sprzymierzeńcy w końcu doprowadzili do odwołania tej uchwały, ale dopiero po półtora roku; w tym czasie spora część jego majętności została zniszczona przez rozwścieczony motłoch. Mówiło się, że na wygnaniu Cycero schudł ze zmartwienia, ale sądząc po tym, jak dziś toga opina jego kształty, szybko się uwinął z odzyskaniem i majątku, i postury.
Klodiusz był kiedyś sojusznikiem Cycerona, a później jego nemezis. Nawet teraz próbował nie dopuścić do odbudowy jego zburzonej willi na Palatynie, dowodząc, że posiadłość była legalnie przejęta przez republikę i przeznaczona do celów religijnych, dlatego Cycero nie może jej odzyskać. Ci dwaj zacięci wrogowie prowadzili wojnę na każdym możliwym polu: w senacie, w sądach, w odczytywaniu omenów przez kapłanów i augurów. Ich wzajemna nienawiść płonęła tak silnie, że tylko śmierć jednego z nich mogłaby ugasić ów płomień.
Być może był to dla Cycerona dostateczny powód, by nienawidzić także Klodii, jako że była ona najżarliwszym sprzymierzeńcem brata i wspólnikiem w jego intrygach. Ale co z ową mglistą plotką, którą przypomniał mi Katullus, o przelotnym romansie ich obojga z czasu, kiedy Klodiusz i Cycero jeszcze się nie poróżnili? Kto wie, może ta nienawiść nie ma nic wspólnego z polityką ani z jej bratem? To by wyjaśniało, dlaczego tak z nią postąpił. A może po prostu jako dobry adwokat zrobił wszystko co trzeba, by uzyskać wyrok uniewinniający dla Marka Celiusza.
Obserwując, jak Cycero wygłasza ostatnią mowę procesu – później niektórzy mówili, że najlepszą w swej karierze – czułem się jak widz w teatrze: akcja wydawała się odległa, nie miałem wpływu na dialogi, nie mogłem zatrzymać ani odmienić biegu wydarzeń. Dramaturg jednak stara się wyeksponować jakąś prawdę, czy to przyziemną i komiczną, czy wielką i tragiczną. Gdzie była prawda w tej szczególnej sztuce? Który z bohaterów jest postacią tragiczną, a który uosabia zło? Scenariusz zdawał się coraz bardziej gmatwać i zbliżać do granic absurdu, aż wreszcie nie będzie innego rozwiązania, jak tylko wprowadzić jakiegoś boga albo przybysza, który wygłosiłby monolog przywracający sens wydarzeniom. Przybysz już się zjawił: Eko, przynoszący informacje od niewolnicy Zotiki. Teraz znałem już prawdę o śmierci Diona, ale na scenie nikt o niczym nie wiedział – ani Cycero, ani Klodia, ani sam Marek Celiusz. Nie mogłem jednak wyjawić, co wiem, i odegrać roli deus ex machina. Jak mógłbym obciążyć winą własną żonę?
Mogłem tylko biernie obserwować, niemy i bezsilny, jak bitwa między Klodią i Celiuszem osiąga apogeum. Przeciwnicy zastosowali już w ataku i kontrataku podstępy, truciznę i fałszywe oskarżenia; teraz przyszła kolej, aby Cycero, niczym stary, doświadczony wódz, poprowadził ostateczne natarcie. „Ona nie rozumie potęgi słowa”, powiedział Katullus. Za chwilę, na oczach całego Rzymu, miała odebrać dotkliwą lekcję.
– Sędziowie! – zaczął Cycero, pochylając z szacunkiem głowę i spoglądając kolejno na każdego z nich. – Gdyby był tu ktoś nie obeznany z naszym prawem i sądami, musiałby pomyśleć, że ma do czynienia ze sprawą wielkiej wagi i nie cierpiącą zwłoki, skoro wszelkie inne przejawy działalności publicznej zostały zawieszone na czas święta i ten proces jest jedynym, który się dziś odbywa w Rzymie wśród ogólnej zabawy i ceremonii. Taki postronny obserwator niewątpliwie doszedłby do wniosku, że oskarżony musi być bardzo niebezpiecznym człowiekiem, zatwardziałym renegatem winnym tak straszliwej zbrodni, że całe państwo mogłoby lec w gruzach, jeśli natychmiast nie wymierzy się mu sprawiedliwości! Należałoby obserwatorowi wytłumaczyć, że mamy specjalne prawo dotyczące przestępczej działalności wobec republiki. Kiedy zdradzieccy obywatele uciekają się do zbrojnej przemocy, aby przeszkodzić pracy senatu albo zaatakować osoby pełniące czynności urzędowe, czy wręcz dokonać przewrotu politycznego, jesteśmy zobowiązani sądzić takich ludzi bez względu na święta. Nikt by nie skrytykował takiego prawa, uchwalonego dla obrony państwa. Ale nasz obserwator na pewno chciałby się dowiedzieć, jakież zarzuty stawia się podsądnemu. Wyobraźcie sobie jego reakcję, gdyby się dowiedział, że nie popełnił on żadnej zbrodni czy haniebnego czynu. Przeciwnie: ten utalentowany, lubiany i pełen wigoru młodzieniec został postawiony przed sądem przez syna człowieka, przeciw któremu sam niedawno prowadził proces. Co więcej, całe oskarżenie zostało zmontowane i sfinansowane przez zwykłą dziwkę!
Tłum aż zafalował; zapadła przejmująca cisza, w której tym głośniej zabrzmiały tu i ówdzie pojedyncze wybuchy śmiechu. Celiusz czynił wymyślne aluzje do Klitajmestry i dowcipkował o Kos i Noli, a nawet pokazał wszystkim puzderko, nawiązując do historii z przesłanym Klodii nasieniem. Cycero jednak już w pierwszych zdaniach swej oracji bez owijania w bawełnę nazwał ją prostytutką. To było oświadczenie i ostrzeżenie: wszystkie chwyty dozwolone. Próbowałem dojrzeć reakcję Klodii, ale tłum przesłaniał mi widok.
– Cóż by sobie nasz hipotetyczny obserwator o tym pomyślał? – kontynuował Cycero. – Nie wątpię, że stwierdziłby, iż głównemu oskarżycielowi należy wybaczyć wniesienie na wokandę takiej błahej sprawy; Atratinus jest bardzo młody i niedoświadczony, a jego oddanie ojcu jest zrozumiałe i chwalebne. Obserwator powiedziałby jeszcze, że warto by mocniej trzymać w ryzach złośliwe wybuchy owej kobiety, a w każdym razie ograniczyć je do jej sypialni. Poza tym zwróciłby uwagę, szanowni sędziowie, że kazano wam się nad miarę przepracowywać, skoro poza wami cały Rzym ma dziś wolne!
Ta kwestia wzbudziła salwę śmiechu w pierwszych rzędach i rozładowała napięcie, choć nie wszędzie – udało mi się przez chwilę zobaczyć Klodię, której twarz przypominała sztywną maskę. Cycero mówił dalej o charakterze Celiusza. Oddalił twierdzenie, jakoby różnice w poglądach spowodowały rozdźwięk między nim a jego młodym protegowanym, zapewniając, że to już sprawa przeszłości. Jeżeli nawet Marek Celiusz popełnił błędy, to miał do tego takie samo prawo jak każdy młody człowiek, pod warunkiem że postępuje uczciwie.
– Ach, ale oto oskarżyciele zarzucają mu, że wpadł w długi i przez to stał się podatny na złe wpływy, skłaniając się do występnego życia. Zażądali, aby okazał swoje prywatne księgi rachunkowe. Odpowiem na to prosto: nie ma takich ksiąg! Młody człowiek jak Celiusz, wciąż podległy kurateli ojca, nie prowadzi własnych rachunków. Oskarżenie twierdzi, że mój klient zaciągał duże pożyczki, ale nie potrafi przedłożyć na to żadnych dowodów. Tak, powiedzą, ale on żył ponad stan, wynajmował bowiem od Klodiusza ten luksusowy apartament na Palatynie za zadziwiającą sumę (tak twierdzą) trzydziestu tysięcy sesterców rocznie. Ta liczba jest absurdalna! Chodzi raczej o dziesięć tysięcy, ale łatwo zrozumiecie, co się za tym kryje, kiedy się dowiecie, że Klodiusz ostatnio wystawił ową kamienicę na sprzedaż i żąda za nią o wiele więcej, niż jest warta. W takim razie oskarżenie wyświadcza mu przysługę, zwielokrotniając rzekome dochody z wynajmu mieszkań, bo dzięki temu będzie mógł naciągnąć jakiegoś głupca na cenę trzykrotnie wyższą, niż ta zaszczurzona buda powinna kosztować!
Widzowie znów wybuchnęli śmiechem. Cycero potrząsnął głową w udawanym oburzeniu, ale widać było, że z trudem się powstrzymuje od uśmiechu samozadowolenia. Poważny proces dotyczący zabójstw zagranicznych dygnitarzy przeobraził się nagle w dochodzenie w sprawie damskiej mściwej złośliwości i podejrzanych transakcji na rynku nieruchomości. Już nie wiadomo, czy to sąd nad Celiuszem za morderstwo, czy nad Klodiuszami za ich występki. Publiczność zaś zdawała się ochoczo podążać za rozumowaniem Cycerona, dopóki mówca ich bawił.
– Ganicie Marka Celiusza za to, że wyprowadził się z domu swego ojca i przeniósł na Palatyn, jak gdyby był przez to złym synem, podczas gdy on to uczynił za ojcowskim przyzwoleniem. Insynuujecie, że zamieszkał tam, by wyprawiać dzikie orgie, a powód jest w istocie inny: Marek Celiusz zaczynał karierę polityczną i potrzebował mieszkania w pobliżu Forum. Macie jednak absolutną rację, mówiąc, że wynajęcie tego apartamentu było z jego strony błędem. Ileż ta decyzja przyczyniła mu zgryzoty! To właśnie od tej pory zaczęły się jego kłopoty... a raczej, wtedy zaczęły się te złośliwe pomówienia... kiedy nasz młody Jazon ruszył w życiową podróż i znalazł się w sąsiedztwie tej Medei z Palatynu.
Medea z Palatynu? Skądś znałem to określenie; słyszałem też, jak ktoś nazywa Klodię „Klitajmestrą za ćwierć sesterca”, zanim uczynił to Celiusz. To były słowa Katullusa, wypowiedziane w tę noc, kiedy po raz pierwszy zaprowadził mnie do „Tawerny rozpusty”. „Kto ją tak nazywa?”, zapytałem wtedy. „Ja! Właśnie to wymyśliłem. Będę potrzebował jakichś świeżych inwektyw, jeżeli mam znowu zwrócić na siebie jej uwagę”.
Obejrzałem się na poetę, który patrzył niewzruszenie wprost przed siebie.
– Powrócę do owej Medei i jej roli w tej sprawie we właściwym czasie – zapowiedział Cycero tonem groźby. – Teraz poświęcę kilka słów tak zwanym świadkom i rozmaitym wymysłom, które najwyraźniej zostały sfabrykowane na użytek oskarżenia. Jedna z tych historii dotyczy niejakiego senatora Fufiusza. Staruszek ma ponoć zeznać, że podczas wyborów głównego kapłana Marek Celiusz zaatakował go fizycznie. Jeżeli senator zdecyduje się złożyć takie zeznanie, zapytam go, dlaczego nie pozwał go do sądu zaraz po owym ataku, tylko tak długo z tym zwlekał? Czy dzisiaj występuje z własnej inicjatywy, czy za namową oskarżenia? Jeżeli to drugie, jak wszyscy się domyślamy... jak żałośnie zaczynają wyglądać organizatorzy tej niesmacznej tragifarsy, którym udało się nakłonić tylko jednego członka senatu, aby nałożył maskę aktora i wypowiedział napisane przez nich kwestie! Nie zrobią też na mnie wrażenia świadkowie, którzy opowiedzą, jak to ich cnotliwe żony były molestowane przez Celiusza w drodze do domu z jakiegoś wieczornego przyjęcia. Zaiste szczytne zasady muszą posiadać owe nocne... sowy, że do tej pory czekały z wniesieniem skargi! Wtedy, kiedy rzekomo się to wydarzyło, nawet nie zaproponowali mojemu klientowi nieformalnego spotkania, aby wyjaśnić sprawę i dochodzić swych krzywd... Podobno mają też wystąpić jeszcze inni świadkowie, z jeszcze bardziej szokującymi rewelacjami. Nie sądzę jednak, abyśmy mieli od nich usłyszeć coś choćby odrobinę wiarygodniejszego. Znacie równie dobrze jak ja, czcigodni sędziowie, ten rodzaj szumowin, których można o każdej porze znaleźć w okolicach Forum, ludzi, którzy nie mają nic lepszego do roboty i gotowi są poświadczyć pod przysięgą niemal wszystko, jeżeli ktoś im za to zapłaci. Oskarżyciele upierają się wprowadzać do tej rozprawy wynajętych aktorów, lecz wierzę, że wasze doświadczenie i zdrowy rozsądek pozwolą wam przejrzeć ich łgarstwa i dostrzec zwykłą chciwość, którą się kierują.
Czy podsuwała mi to wyobraźnia, czy naprawdę Cycero spojrzał w tej chwili prosto na mnie? Herenniusz mógł się pożegnać z zapowiedzianym atutem w postaci tajemniczego świadka, człowieka, którego uczciwość wywarła wrażenie na samym Cyceronie! Jedną celną uwagą zostałem z góry przekreślony jako przekupiony krzywoprzysięzca. Cios oczywiście trafił w próżnię, już wcześniej bowiem odmówiłem Klodii składania zeznań. To było jednak wtedy, kiedy miałem powody uważać jej otrucie za mistyfikację, sądząc, że pożyczyła włosy Gorgony od Bethesdy, aby mnie oszukać. Teraz zaś okazało się, że rzeczywiście ktoś mógł jej podsunąć truciznę. Zerknąłem na nią: naprawdę musiała się źle czuć. Czyżby istotnie otarła się o śmierć?
– Jeśli chodzi o mnie – ciągnął Cycero – to nie zamierzam zawracać wam głowy żadnymi świadkami. Fakty w tej sprawie są niezbite, solidne jak opoka. Prawda nie zależy od tego, co jakiś świadek powie lub przemilczy. Jaką wartość może mieć tak zwany dowód, który można dowolnie przeinaczyć, manipulować nim albo po prostu go kupić? Ja jestem zwolennikiem metody racjonalnej: wolę odpierać mylne zarzuty prawdziwymi dowodami, odpowiadać faktami na fałsz i poddawać wszystko twardej, logicznej weryfikacji. Słyszeliście przed chwilą, jak to właśnie czynił mój kolega Marek Krassus. Stawił czoło zarzutom udziału Marka Celiusza w zamieszkach w Neapolis i Puteoli tak precyzyjnie i jasno, że mogę tylko żałować, iż nie zajął się też sprawą śmierci Diona. Ale, doprawdy, cóż jest jeszcze do powiedzenia na ten temat? Wszyscy wiemy, kto jest prawdziwym sprawcą tej zbrodni. Wiemy też, że nie musi on obawiać się kary i nawet nie stara się zaprzeczyć swej roli. Jest w końcu królem i nie podlega rzymskiemu wymiarowi sprawiedliwości. Poza tym człowiek, którego oskarżano o działalność na rzecz owego króla, Publiusz Azycjusz, stawał już przed sądem i został uniewinniony. Są tacy, którzy twierdzą, że ów proces nie był uczciwy, ale ja im odpowiadam: to nonsens! Sam wiem najlepiej, osobiście bowiem broniłem Azycjusza. A teraz oskarżyciele usiłują nam wmówić, że Celiusz też jest agentem króla i wspólnikiem Azycjusza w tej okropnej zbrodni. Gdzież oni byli przez ostatnie kilka miesięcy? Czyżby nie dotarła do nich wieść, że Azycjusza oczyszczono z zarzutu? Dlatego próba łączenia Celiusza z tamtą sprawą jest zwykłą stratą czasu i ich, i waszego, czcigodni sędziowie! – Cycero rozłożył ręce w geście irytacji. – Ale przejdźmy do sedna sprawy. Oskarżyciele szeroko rozwodzili się nad charakterem. Zgadzam się z nimi, że czyjś charakter odgrywa tu istotną rolę, ale czy Marka Celiusza? Widziałem, jak wczoraj z uwagą śledziliście wywody mego przyjaciela Lucjusza Herenniusza, który wiele mówił o finansowej nieodpowiedzialności, nieposkromionych żądzach, niemoralności i innych wadach młodzieńczego wieku. Herenniusz jest na ogół człowiekiem łagodnego usposobienia, tolerancyjnym, umiarkowanym, o otwartych poglądach. Wczoraj jednak jakby przedzierzgnął się w jednego z tych sztywnych, wiecznie zmarszczonych, moralizujących starych pedagogów, przed którymi drżeliśmy jako mali chłopcy. Grzmiał z Rostry na Marka Celiusza słowami tak ostrymi, że nawet najsurowszy z ojców zawahałby się przed ich użyciem. Mówił bez końca o złu wynikającym z rozwiązłego życia, aż wreszcie nawet ja zacząłem się lękać o własną moralność. Pytał, czy to właściwe, żebym podejmował się obrony człowieka, który czasami przyjmował zaproszenia na kolacje, który odbywał spacery w modnych nadtybrzańskich ogrodach, który ze dwa czy trzy razy spryskał się wonnościami, a nawet... o zgrozo!... taplał się w wodzie na bajańskich plażach w mieszanym towarzystwie! Takie odrażające zachowanie jest zaiste niewybaczalne! Ej, czy aby naprawdę? No, Herenniuszu, myślę, że obaj słyszeliśmy o ludziach, którzy za młodu oddawali się raczej wesołemu życiu, a mimo to później wyrośli na najzupełniej godnych szacunku obywateli. Wszyscy się zgadzamy, że młodzieży trzeba pozwolić na odrobinę szaleństwa. Natura dała im silne popędy, ale dopóki zaspokajają je, nie rozbijając przy tym czyjegoś domu i nie rujnując innym życia, najmądrzej jest pozostawić sprawy ich naturalnemu biegowi. Rozumie się, że nas, ludzi ze starszego pokolenia, niepokoją problemy, jakie często wynikają z ekscesów młodości. Ale nie wydaje mi się sprawiedliwe, Herenniuszu, abyś wykorzystywał ten nasz niepokój do rzucania podejrzeń i budzenia niechęci wobec jednego konkretnego młodzieńca. Przytaczasz nam cały zestaw nałogów i występków, aby wzniecić w nas moralną odrazę, ale twoja postawa odwraca naszą uwagę od samego Marka Celiusza. Nie jest on bardziej winny takich występków niż większość młodych ludzi i nie mniej od nich zasługuje na naszą tolerancję. Nie powinien zostać potępiony za niedoskonałość całego pokolenia! Ale przejdźmy do szczegółów. Mam na myśli te historie ze złotem i trucizną. Obie obracają się wokół tej samej osoby: złoto podobno dała Celiuszowi Klodia, a truciznę on podrzucił jej. Tu przynajmniej mamy do czynienia z rzeczowymi zarzutami! Wszystkie inne sprowadzają się do obelg i oszczerstw, bardziej stosownych w jakiejś karczemnej kłótni niż w poważnym sądzie. Opowiadanie, że Celiusz uwodzi cudze żony, angażuje się w bójki, bierze łapówki i tak dalej, to nie zarzuty, a zwykłe pomówienia, wypluwane przez ludzi, którzy nie panują nad własnymi słowami. Ale te dwa ostatnie punkty oskarżenia – złoto i próba otrucia – mają bardziej konkretny charakter. Tak, czuję, że coś się musi za nimi kryć... a raczej ktoś. Pewna osoba z bardzo wyraźnie określonym celem. Oto pierwsza historia: Celiusz potrzebował pieniędzy i dostał je od Klodii... bez świadków, pamiętajmy. Bez wątpienia dowodzi to daleko posuniętej zażyłości między nimi. Druga historia: Celiusz postanowił zamordować Klodię, zdobył skądś truciznę, przekupił niewolników, ustalił czas i miejsce jej przekazania w ich ręce. Tym razem to niezbity dowód palącej nienawiści! Sędziowie, cały ten proces obraca się wokół Klodii, kobiety wysokiego rodu... i o kiepskiej reputacji. Nie jest moim zamiarem wygrzebywanie skandalu i nie daje mi radości kwestionowanie cnoty Rzymianki. Ponieważ jednak cały akt oskarżenia przeciw mojemu klientowi pochodzi od tej kobiety, a moim obowiązkiem jest bronić go jak najlepiej, nie mam innego wyboru, jak tylko odpowiedzieć na owe oskarżenia tak bezpośrednio, jak umiem. Mówiąc o niej, postaram się wszelako nie powiedzieć więcej, niż jest to absolutnie konieczne do ich odparcia. Doprawdy czuję się w obowiązku, by bardzo uważnie dobierać słowa, ponieważ wszystkim jest znana animozja między mną i jej mężem.
Na te słowa w tłumie rozległy się gromkie śmiechy. Cycero przybrał wyraz zakłopotania.
– Och, czy powiedziałem „mężem”? Miałem na myśli jej brata, naturalnie... Nie wiem dlaczego, ale zawsze popełniam ten sam błąd. – Wzruszył ramionami i uśmiechnął się. – No cóż, czcigodni sędziowie, przepraszam, że muszę włączyć do sprawy imię tej damy. Nigdy nie myślałem, że przyjdzie mi walczyć w sądzie z kobietą... A już zwłaszcza z tą kobietą, o której mówi się, że każdy spotkany mężczyzna jest jej przyjacielem.
Cycero odczekał, aż umilknie następna fala śmiechu. Ludzie przesunęli się nieco i znów mogłem widzieć Klodię. Siedziała z kamienną twarzą, ale nawet z tej odległości dostrzegłem w jej oczach przerażenie. Zaczęła sobie zdawać sprawę z ogromu błędu, który popełniła, wywlekając swoje waśnie z Celiuszem na arenę publiczną. Adwokat odchrząknął głośno i podjął swą mowę:
– Pozwólcie, że najpierw o coś ją zapytam. Czy mam napomnieć ją w surowy sposób naszych praojców, czy w łagodniejszy, bardziej współczesny? Jeśli to pierwsze, powinienem przywołać cień kogoś ze zmarłych, jednego z tych brodatych ludzi z marsem na czole, którzy spoglądają na nas z cokołów pomników. Dlaczego nie jednego z jej własnych przodków? Najwłaściwszy byłby Appiusz Klaudiusz Ślepiec, nie musiałby bowiem cierpieć jej widoku.
Śmiech szybko przeszedł w pomruk oczekiwania, kiedy Cycero przybrał odpowiednią do roli niewidomego antenata Klodii postawę: zmrużył oczy, wyciągnął przed siebie ręce, a kiedy przemówił, w jego głosie nie było ani cienia humoru.
– Kobieto! Jaki mogłaś mieć uczciwy powód, by zainteresować się kimś takim jak Celiusz, o tyle od ciebie młodszym? Jak mogłaś poczuć się tak mu bliska, że pożyczyłaś mu złoto, albo tak nienawistna, że obawiałaś się otrucia? Czy nie masz dumy, nie masz poczucia przyzwoitości? Czy nic nie wiesz o swoim rodzie i jego osiągnięciach? Zapomniałaś, że twój ojciec, wuj, dziadek, ich ojcowie i dziadkowie, wszyscy służyli jako konsulowie? Że ty sama byłaś żoną... póki żył... Kwintusa Metellusa Celera, człowieka, którego cnoty przewyższały wszystkich innych? A skoro pochodzisz z tak wielkiego rodu i przez małżeństwo weszłaś do innego wielkiego rodu, cóż mogłaś mieć wspólnego z tym młodzieńcem, Markiem Celiuszem? Czy jest twoim kuzynem, szwagrem, bliskim przyjacielem męża? Nie, żadnym z nich. Jaki więc miałaś powód, by wkraść się w jego życie, jeśli nie przez występną żądzę zaspokojenia twojego nienasyconego apetytu na młode ciało? Jeśli nie zawstydza cię przykład mężczyzn twojego rodu, może wspomnisz kobiety. Przypomnij sobie Klaudię Kwintę, która dowiodła swej czystości, ratując statek wiozący do Rzymu statuę Wielkiej Matki, której święto dziś obchodzimy. Zważ, jakiej chwały przysporzyła naszemu domowi! Albo sławną westalkę Klaudię, która swym niewinnym ciałem zasłoniła ojca przed rozjuszonym tłumem. Dlaczego dzielisz wady twojego brata, a nie cnoty twoich przodków? Czy my, przesławni Klaudiusze z dawnych wieków, po to odrzuciliśmy ofiarowany przez Pyrrusa pokój, żebyś ty mogła dzisiaj folgować swoim seksualnym upodobaniom? Czy po to postawiliśmy pierwszy akwedukt, żebyś mogła się obmywać po kazirodczej kopulacji? Czy po to zbudowaliśmy naszą sławną drogę, abyś paradowała po niej tam i z powrotem w towarzystwie cudzych mężów?
Ostry ton Cycerona sprawił, że nikt się nawet nie zaśmiał. Mówca opuścił ręce i wbił oczy w Klodię, która odpowiedziała mu spojrzeniem pełnym czystej nienawiści.
– Porzucę teraz tę rolę i zwrócę się do ciebie bezpośrednio. Jeżeli nadal zamierzasz złożyć swoje zeznanie, będziesz musiała zarazem wyjaśnić, jak w ogóle mogło dojść do takich intryg. Oskarżyciele na twoje polecenie zarzucili nas dźwięcznymi i sugestywnymi frazesami: rozwiązłe orgie, szalone przyjęcia, całonocna rozpusta, tańce o świcie, nie kończące się pijaństwa. Czy myślałaś, że uda ci się oskarżyć Celiusza o niemoralność nie obnażając swojej własnej rozwiązłości przed tym sądem? Byłaś więc szalona. Widzę po twojej twarzy, że wolałabyś uniknąć takiego niemiłego widowiska. Za późno!
Przez długą chwilę oboje patrzyli na siebie w milczeniu. Potem Cycero cofnął się o krok i rozluźnił się, uśmiechając się słodko.
– Ale widzę, że nie poruszyły cię staromodne przygany. No cóż, zapomnijmy w takim razie o tych prostolinijnych staruchach i ich morałach. Zapożyczę więc głosu od kogoś bardziej nowocześnie myślącego i spróbuję przemówić ci do rozumu. A może posłuchasz twojego kochanego braciszka? Tak, to by tu pasowało. Z pewnością trudno o bardziej światowego człowieka od Publiusza Klodiusza. Nikt też nie kocha cię bardziej od niego, odkąd wyrośliście z okresu dzieciństwa... Czy wciąż jeszcze trapią go te senne koszmary, przez które moczy się we śnie i musi przychodzić do twojego łóżka? Szkoda, że jest zajęty dzisiejszym świętem i nie może siedzieć u twego boku. Ale wyobrażam sobie, co by powiedział. – Cycero wyszczerzył zęby w sztucznym uśmiechu i zamachał konwulsyjnie rękami, co tłum skwitował salwą śmiechu. – Siostrzyczko, siostrzyczko, ale się wpakowałaś w kłopoty! O co tu chodzi? Czyś rozum straciła? Tak, tak, wiem... to ten chłopiec z sąsiedztwa zwrócił na siebie twoją uwagę. Wysoki, przystojny, pięknooki... pobudził twoją starą, zmęczoną krew do szybszego krążenia. Zapragnęłaś go bliżej poznać... całkiem blisko! Myślałaś, że łatwo go złowisz w swe sieci. Młodym mężczyznom zawsze brakuje pieniędzy, a ty lubisz się chwalić naszym dziedzictwem. Ale, siostrzyczko, nie bardzo ci to wyszło, prawda? Niektórzy młodzieńcy nie przepadają za towarzystwem starszych pań o łapczywych rękach, choćby nie wiem ile miały złota. Daj już sobie z nim spokój. Masz swoje horti nad Tybrem, gdzie chodzisz przypatrywać się młodym pływakom. Po co ci to miejsce, jak nie po to, żeby mieć co dzień innego kochanka? Dlaczego wciąż nagabujesz tego akurat młodzieńca, który najwyraźniej cię nie chce?
Cycero porzucił udawanie Klodiusza, odwrócił się plecami do Klodii i ruszył przez plac ku ławie oskarżonych.
– A teraz twoja kolej, Marku Celiuszu. – Pogroził palcem swojemu klientowi, który przybrał minę posłusznego i niewinnego ucznia. – Muszę się postarać o ojcowski ton, młody człowieku. Ale jakim miałbym być ojcem? Czy jednym z tych starych mężów z sercem z żelaza, który obwiniałby cię za wszystko i powiedziałby: „Dlaczego, u licha, musiałeś zamieszkać tak blisko tej dziwki? Dlaczego nie miałeś dość rozumu, żeby zwiać natychmiast, kiedy ją po raz pierwszy ujrzałeś?” Takiemu posępnemu starcowi Celiusz mógłby odpowiedzieć, że nic niewłaściwego nigdy nie zaszło, choć ludzie gadają coś innego. Jak młody człowiek w mieście tak pełnym złośliwych plotek może uniknąć obmowy? Skoro mieszkał tak blisko tej kobiety i widywano go w jej towarzystwie, nic dziwnego, że wszyscy posądzali go o najgorsze. Nawet jej własny brat nie może jej odwiedzić, nie wywijając językiem... to jest, chciałem powiedzieć, żeby go nie wzięto na języki. Nie, nie zamierzam w tej chwili krytykować tej damy. Chcę tylko udzielić napomnienia Markowi Celiuszowi. Dlatego wyobraźmy sobie jakąś czysto hipotetyczną kobietę. Wszelkie jej podobieństwo do Klodii będzie najzupełniej przypadkowe, zaręczam. Wyobraźmy sobie kobietę, która bezwstydnie oddaje się każdemu napotkanemu mężczyźnie, musi zapisywać kochanków w kalendarzu, żeby nie było zamieszania, która otwiera drzwi swych domów w Rzymie i w Bajach wszelkiego rodzaju obleśnym degeneratom, która obsypuje hojnymi prezentami stado swoich młodych ogierów. Wyobraźmy sobie bogatą, chutliwą wdowę, która prowadzi się jak zwykła prostytutka, nie zważając ani trochę, co ludzie sobie o niej myślą. Zapytam was teraz: jeśli młody człowiek pozwoli sobie na pewną poufałość wobec takiej osoby, czy ktokolwiek może mieć mu to za złe? Wyobraźmy sobie kobietę tak do głębi zdeprawowaną, że już nie szuka ciemności i odosobnienia dla praktykowania swych bezecności. Przeciwnie! Buduje ona scenę w swoim ogrodzie, żeby móc się chełpić swoimi umiejętnościami przed całą widownią! Pamiętajcie, że mówię teoretycznie, żeby dać przykład... nie śmiejcie się! Wszystko w tej hipotetycznej kobiecie jest seksualnym zaproszeniem: jej sposób chodzenia, przezroczyste suknie, wulgarne ułożenie warg, płonący wzrok, obsceniczny język, jakim się posługuje, łatwość, z jaką obejmuje wszystkich gości na swoich przyjęciach, przyciskając się do nich i całując z otwartymi ustami. Powiedzieć, że jest dziwką, to mało; ona jest szczególnie lubieżną i zdeprawowaną starą dziwką. Doprawdy, kiedy młody mężczyzna znajdzie się w szponach takiej kobiety, czyż można być nań oburzonym, jeśli pozwoli się ponieść naturze? Czy taki młodzieniec jest winien rozpusty, czy po prostu szuka spełnienia? W końcu ta kobieta jest dziwką... to znaczy, ta hipotetyczna kobieta. Nawet najsurowsi moraliści odwracają wzrok, kiedy młody człowiek idzie do prostytutki dać upust swoim naturalnym potrzebom. Taki już jest ten świat i to nie tylko w naszej obecnej epoce tolerancji. I nasi cnotliwi przodkowie dopuszczali korzystanie z płatnej miłości. W żadnym znanym mi czasie i miejscu nikt nigdy się z tego powodu nie oburzał i tego nie zabraniał. Ach, ktoś może w tym miejscu zaprotestować, pytając: „Czy to takie wartości zaleca Cycero młodemu człowiekowi, a zwłaszcza powierzonemu jego opiece adeptowi retoryki? Luźne zasady moralne, przyzwalające skinienie i mrugnięcie okiem?” Oczywiście, że nie. Ale powiedzcie mi, sędziowie, uczciwie: czy kiedykolwiek żył na świecie człowiek tak niezwykłego umysłu i o tak silnej woli, że potrafił odrzucić wszelkie pokusy i poświęcić się wyłącznie cnocie? Człowiek zupełnie nie zainteresowany przyjemnościami, seksem i zwykłą zabawą? Pokażcie mi takiego, a ja go nazwę nadczłowiekiem! O takich ludziach piszą nasze księgi historyczne, wymieniają doskonałe przykłady z czasów, gdy Rzym budował swą wielkość; dzisiaj próżno by jednak szukać takich na ulicach naszego miasta. W obecnych czasach nawet u greckich filozofów, którzy niegdyś wyznaczali w swoich dziełach tak wysokie normy moralne (choć nie potwierdzali ich własnym postępowaniem, niestety), niełatwo znaleźć zachętę do praktykowania cnoty. Przeciwnie; epikurejczycy na przykład twierdzą, że mądry człowiek wszystko robi dla własnej przyjemności, akademicy naginają słowa i dowodzą, że cnota i przyjemność to jedno. Staromodni stoicy, kroczący prostą i wąską ścieżynką cnoty, znaleźli się w osamotnieniu, nie słuchani przez nikogo. Zresztą sama natura ma w zanadrzu niezliczone sztuczki, by uśpić w człowieku poczucie wartości moralnych, jednocześnie budząc w nim apetyt na przyjemności. Kusi młodych, by wkraczali na rozmaite niebezpiecznie śliskie ścieżki, ale też obdarza ich hojnie siłą, kondycją i wrażliwością. Czy znacie młodzieńca, który by gardził pięknem, nie czerpał przyjemności z woni, smaku i dotyku, zatykał uszy przed muzyką? Ja i kilku innych może byśmy dowodzili, że ów młodzieniec cieszy się błogosławieństwem bogów, ale myślę, że wielu z was powiedziałoby, że został przez nich przeklęty! Skończmy więc mówić o absolutnych wartościach. Pozwólmy młodości cieszyć się przyjemnościami. Niech niedojrzałość flirtuje sobie z głupotą. Jeśli młody człowiek ma silny charakter, te doświadczenia mu nie zaszkodzą; w końcu zostawi je za sobą i stanie się mężczyzną, godnym zająć swe miejsce na Forum. Któż z was może wątpić, że Marek Celiusz już tego dokonał? Widzieliście, jak stawiał mi czoło jako adwokat. Słyszeliście, jak elokwentnie bronił się tu dzisiaj przed zarzutami. Cóż to za świetny orator! Ja sam wiem najlepiej, że doskonalenie sztuki krasomówstwa do takiego poziomu wymaga ogromnego poświęcenia i dyscypliny. Marek Celiusz osiągnął taki szczebel swej kariery, na którym nie ma się już czasu ani chęci na frywolne zabawy. No, dobrze. Przepłynęliśmy już między groźnymi płyciznami i zdradliwymi rafami. Przed nami spokojna żegluga po otwartych wodach. Wróćmy do tych dwóch zarzutów wobec mojego klienta. Sprawa złota, które Celiusz miał jakoby otrzymać od Klodii i użyć do przekupienia niewolników Lucjusza Lukcejusza, żeby zabili Diona. Poważne oskarżenie, nie ma co do tego dwóch zdań: zamach na życie zagranicznego dyplomaty i namawianie niewolników do zamordowania gościa ich pana. Ohydne zbrodnie! Nie mogę się jednak nie zastanawiać, czy Klodia dałaby mu to złoto, nie pytając, na co jest mu potrzebne? Z pewnością nie! Jeśli powiedział jej, że na to, by zaaranżować śmierć Diona, wówczas i ona stałaby się współspiskowcem. Czy po to tu dzisiaj przyszłaś, kobieto, żeby to wyznać? Żeby powiedzieć nam, jak opróżniłaś swój sekretny skarbczyk pod statuą Wenus w twoim ogrodzie, udekorowany tymi ślicznymi pamiątkami po kochankach, i wręczyłaś Celiuszowi pieniądze na jego mordercze knowania? Czy samą boginię uczyniłaś wspólniczką zbrodni?
Zerknąłem na Katullusa, zdawało mi się bowiem, że widzę kątem oka, jak porusza ustami. Czyżby wraz z Cyceronem recytował jego mowę? Zauważył, że się mu przyglądam, błysnął ni to uśmiechem, ni to grymasem i odwrócił wzrok. Spojrzałem na Klodię i przez chwilę widziałem jej bladą twarz i zaciśnięte szczęki.
– Jeżeli Celiusz pozostawał w tak intymnych stosunkach z Klodią, jak to insynuuje oskarżenie, z pewnością wyjawiłby jej cel, do którego osiągnięcia potrzebował jej pieniędzy. Z drugiej strony, jeżeli w istocie nie byli sobie aż tak bliscy, ona na pewno w ogóle by mu ich nie dała! Jak to naprawdę było, Klodio? Pożyczyłaś mu pieniądze, aby mógł popełnić niewysłowioną zbrodnię, stając się w ten sposób współmorderczynią? Czy też w ogóle nie było takiej pożyczki? To oskarżenie jest pozbawione podstaw i to nie tylko dlatego, że taka obrzydliwa, podstępna intryga całkowicie nie pasuje do charakteru Marka Celiusza. On jest po prostu na to zbyt inteligentny! Żaden mąż z choćby odrobiną rozumu nie powierzyłby tak poważnego działania cudzym niewolnikom. Popatrzmy na sprawę z praktycznego punktu widzenia: jak Marek Celiusz miałby nawiązać kontakt ze służbą Lucjusza Lukcejusza? Czy spotkał się z nimi bezpośrednio – co byłoby bardzo nierozsądne – czy skorzystał z czyjegoś pośrednictwa? Czy mógłbym poznać imię tego pośrednika? Nie, ponieważ taka osoba nie istnieje. Mógłbym takie pytania mnożyć bez końca. Ile muszę ich zadać, aby wykazać, jak niewiarygodne jest to oskarżenie? Żeby zakończyć sprawę, pozwólmy się wypowiedzieć samemu Lucjuszowi Lukcejuszowi, który złożył zaprzysiężone oświadczenie. Przypomnę wam, sędziowie, że był on nie tylko dobrym przyjacielem Diona i sumiennym gospodarzem, ale też jest człowiekiem przykładającym wielką wagę do szczegółów, co może poświadczyć każdy, kto zna jego prace historyczne. Gdyby Lukcejusz się dowiedział, że jego niewolnicy spiskują z kimś obcym, aby zamordować jego gościa, gdyby żywił choć cień takiego podejrzenia, nie spocząłby, zanim nie wyjaśniłby sprawy do końca. Kto z obywateli mógłby postąpić inaczej, kiedy w grę wchodzi jego honor? Posłuchajcie zatem, co ma nam do powiedzenia.
Urzędnik sądowy wystąpił naprzód, aby odczytać oświadczenie. Cycero podszedł do ławy oskarżonych, a jego sekretarz Tiro podał mu kubek wody. Wróciłem pamięcią do mojej rozmowy z Lucjuszem Lukcejuszem: jak uporczywie odrzucał możliwość, że w jego domu zaszło coś niewłaściwego, choć jego żona dobrze sobie z tego zdawała sprawę, a niewolników z kuchni, którzy musieli być w tę aferę zamieszani, odesłał do kopalni i już nikt się od nich niczego nie dowie.
Urzędnik odchrząknął i zaczął czytać:
– Ja, Lucjusz Lukcejusz, składam dzisiaj, w kalendy kwietniowe, niniejsze oświadczenie i potwierdzam je uroczystą przysięgą: że w styczniu gościł w moim domu przez pewien czas mój czcigodny przyjaciel Dion z Aleksandrii; że podczas jego pobytu nie zaszło nic, co mogłoby zagrozić jego bezpieczeństwu; że wszelkie pogłoski, jakoby było inaczej, a zwłaszcza te, które insynuują nielojalność moich niewolników, są absolutnie nieprawdziwe; że Dion opuścił mój dom na własne życzenie i w dobrym zdrowiu; i wreszcie, że ja sam nie posiadam żadnych informacji, które mogłyby rzucić światło na okoliczności jego śmierci.
Cycero zbliżył się znowu do ław sędziowskich i przemówił z mocą:
– Sami teraz oceńcie, czcigodni sędziowie: z jednej strony szalone, bezsensowne oskarżenie, które wypłynęło z kręgów zła i rozpusty, z drugiej wyważona, trzeźwa odpowiedź z domu o nieskazitelnej opinii. Majaczenia złośliwej maniaczki seksualnej przeciwko zaprzysiężonemu zeznaniu jednego z najbardziej godnych szacunku ludzi w Rzymie. Czy trzeba się jeszcze wahać nad wyborem? Przejdę wobec tego do zarzutu, że Celiusz knuł otrucie Klodii. Przyznam się, że nic z tego nie rozumiem. Dlaczego miałby chcieć jej śmierci? Dla wykręcenia się od spłaty owej rzekomej pożyczki? Ale czy Klodia kiedykolwiek zwróciła się doń z żądaniem zwrotu pieniędzy? Może więc po to, aby zapobiec rozgłoszeniu tego, co wiedziała na temat zamachu na Diona? Ale przecież takiego zamachu nie było, jak to przed chwilą ustaliliśmy. Śmiem twierdzić, że cały ten wymysł o złocie i spisku przeciwko Dionowi został sfabrykowany wyłącznie w tym celu, żeby dostarczyć fałszywego motywu innej wyimaginowanej zbrodni: otrucia Klodii. Kłamstwo ma potwierdzić kłamstwo, jedno oszczerstwo wynika z drugiego! Oskarżenie usiłuje nam wmówić, że Celiusz raz jeszcze chciał popełnić morderstwo rękami przekupionych niewolników swej ofiary. Mimo że ponoć nie udała mu się ta sama sztuczka ze służbą Lukcejusza! Któż złożyłby cały swój los w ręce cudzych niewolników? I to nie jeden raz, a dwa! Nie odmawiajcie, proszę, memu klientowi przynajmniej rozumu! Poza tym, o jakim to rodzaju niewolników tutaj mówimy? W przypadku domu Klodii ma to istotne znaczenie. Gdyby Celiusz kiedykolwiek ją odwiedzał, musiałby wiedzieć, że stosunków Klodii z jej służącymi nie można nazwać normalnymi. W takim domostwie, pod rządami kobiety zachowującej się jak prostytutka, gdzie wynaturzone żądze i niesłychana rozpusta są praktykowane na co dzień, gdzie służbę zachęca się do daleko posuniętej poufałości, niewolnicy przestają być niewolnikami. Dzielą ze swą panią wszystko, włącznie z jej tajemnicami, i stają się kompanami w rozwiązłości. W takim domu ludzie z samego dołu bywają w całkiem dosłowny sposób na górze...
Udało mi się uchwycić wzrokiem Klodię; zdawała się dosłownie skurczyć od fali gromkiego śmiechu, jaki przetoczył się nad Forum. Cycero uniósł dłoń, by uciszyć tłum, i mówił dalej:
– Taka metoda postępowania ze służbą ma przynajmniej jedną zaletę: tacy zepsuci, rozpieszczeni niewolnicy muszą być niemal niemożliwi do przekupienia. Celiusz musiałby to wiedzieć, jeżeli naprawdę utrzymywał z Klodią tak intymne więzi, jak to nam tu przedstawiono. Jeżeli zaś wiedział, przecież nie próbowałby się wkręcić pomiędzy nią a jej pupilków... byłoby mu tam za ciasno! A jeśli się nie orientował w sytuacji, to znaczy, że nie mógł być z nimi w tak dobrej komitywie, żeby starać się ich przekupić. Ten zarzut jest wewnętrznie sprzeczny! Pomówmy teraz o tej truciźnie. Skąd się wzięła, jak miała być przekazana i tak dalej. Prokuratorzy powiedzieli, że Celiusz miał ją u siebie w domu. Chciał ją wypróbować, więc kupił w tym celu niewolnika. Okazała się skuteczna i niewolnik zmarł szybko. Ta trucizna... – Głos mu się nagle załamał, przechodząc w tłumiony szloch. Zacisnął pięści i wzniósł oczy ku niebu. – O, nieśmiertelni bogowie! Dlaczego zamykacie oczy, kiedy śmiertelnik popełnia straszną zbrodnię? Dlaczego pozwalacie złoczyńcy ujść bez kary?
Cycero drżał i z trudem chwytał oddech, jak gdyby walczył z cisnącymi mu się do oczu łzami. Kpiarski ton oracji urwał się w jednej chwili. Zebrani zamilkli w zakłopotaniu, a on stał nieruchomo, jakby sparaliżowany przypływem emocji, próbując odzyskać panowanie nad sobą.
– Wybaczcie mi – powiedział w końcu ochrypłym, drżącym głosem. – Jednak sama wzmianka o truciźnie... Pozwólcie, że się wytłumaczę, sędziowie. To był najgorszy dzień mego życia, kiedy na moich oczach umarł mój przyjaciel Kwintus. Mam na myśli Kwintusa Metellusa Celera, człowieka, którego śmierć uczyniła tę kobietę wdową i umożliwiła jej robienie wszystkiego, na co miała ochotę. To był taki wspaniały człowiek, oddany Rzymowi i pełen sił, by mu służyć! Pamiętam, kiedy go widziałem po raz ostatni na Forum, jak zajmował się swoimi sprawami w doskonałym zdrowiu i nastroju, jakie snuł plany na przyszłość... W dwa dni później wezwano mnie do jego łoża śmierci, gdzie zastałem go przeszytego bólem, ledwo zdolnego oddychać. Umysł zaczynał odmawiać mu posłuszeństwa, ale na sam koniec wrócił do przytomności. Ostatnich myśli nie poświęcił sobie, lecz Rzymowi. Spojrzał mi w oczy, kiedy płakałem nad nim, i urywanymi słowami usiłował mnie przestrzec przed zbierającą się nad republiką burzą. „Cyceronie, Cyceronie, jak stawicie im czoło, kiedy ja już nie będę mógł ich powstrzymywać?” – powiedział i też zapłakał, ale nie nad sobą, tylko nad przyszłością miasta, które ukochał nade wszystko, i nad losem przyjaciół, pozbawionych jego ochrony. Często się zastanawiałem, jak potoczyłyby się sprawy, gdyby on żył do dzisiaj. Czy jego kuzynowi Klodiuszowi powiodłaby się choć dziesiąta część jego szaleńczych knowań, gdyby Kwintus Metellus mógł im przeciwdziałać? Czy jego żona Klodia zeszłaby tak nisko ścieżką niesławy, przez co dziś my wszyscy musieliśmy się tu zebrać? A teraz ta kobieta ma czelność mówić o szybko działających truciznach! Jaką ma wiedzę w tej dziedzinie? Zdaje się, że wystarczającą! Jeśli stanie tu przed nami, aby składać zeznania, to może powie nam sama, jak dobrze poznała te śmiercionośne środki i skąd czerpała wiadomości? Kiedy pomyślę, że ona nadal mieszka w domu, w którym zmarł Celer, i czym się ten dom stał od tamtej pory, to ogarnia mnie zdziwienie, że jego ściany się dotąd nie zatrzęsły i nie zawaliły, grzebiąc ją, niegodną, pod gruzami!
Cycero spuścił głowę i zamilkł na długą chwilę, jakby nie mógł dać sobie rady z ogarniającymi go uczuciami. A Klodia? Widząc ją teraz po raz pierwszy, nikt nie domyśliłby się, że ta kobieta słynęła z urody. Miałem wrażenie, że kości policzkowe przebiją jej zaraz skórę. Oczy jej płonęły nienawiścią, a usta zmieniły się w cienką, prostą kreskę.
– Wybaczcie mi, sędziowie – rzekł Cycero, odzyskując równowagę. – Wspomnienie o szlachetnym i mężnym przyjacielu wielce mnie poruszyło. Niektórych z was również, jak widzę. Ale cóż, brnijmy dalej w tę niesmaczną, małostkową historię i pozostawmy ją jak najszybciej za sobą. Wracając zatem do rzeczy... Powiedziano nam, że po wypróbowaniu trucizny na nieszczęsnym niewolniku Celiusz przekazał ją swemu przyjacielowi, Publiuszowi Licyniuszowi. Widzicie go tu dzisiaj, jak dumnie siedzi wśród zwolenników Marka Celiusza, nie wstydząc się pokazać swego oblicza mimo błota, jakim go tu obrzucono. Miał on rzekomo wręczyć małe puzderko z trucizną komuś spośród niewolników Klodii w publicznej łaźni. Ach, ale wierni niewolnicy zdradzili tę intrygę swojej pani, posłała więc ona kilku swych przyjaciół, aby zaczaili się tam i schwytali Licyniusza na gorącym uczynku. Tak w każdym razie niesie wieść. Nie mogę się doczekać, kiedy poznamy owych prawych obywateli, którzy ponoć widzieli na własne oczy truciznę w ręku Publiusza Licyniusza. Jak dotąd nie powiedziano nam, kim są, ale muszą to być iście szacowni mężowie. Po pierwsze, są znajomymi takiej damy, a po drugie, zgodzili się snuć się po łaźni w środku dnia, co oczywiście jest zajęciem godnym tylko najczcigodniejszych ludzi.
Skóra mi ścierpła na karku. Cycero mówił między innymi o mnie. Nawet nie usłyszawszy swego imienia, poczułem się boleśnie dotknięty jego pogardą, obnażony i zakłopotany. Cóż w takim razie musiała teraz przeżywać sama Klodia?
– Ale nie musicie wierzyć mi na słowo, jeśli chodzi o wartość owych świadków, tych dziennych podglądaczy z łaźni. Ich czyny mówią same za siebie. Oskarżyciel oznajmił nam, że „ukryli się i wszystko obserwowali”. Ha! Jestem pewien, że tak było! Takie typy uwielbiają obserwować. Potem „przedwcześnie wypadli z ukrycia”. Biedacy, wyszło im przedwcześnie. Cóż za brak męskiej samokontroli! Podobno Licyniusz wszedł do łaźni i już miał przekazać to złowrogie puzderko, ale niezupełnie z tym zdążył, bo ci wspaniali, anonimowi świadkowie rzucili się na niego... i Licyniusz ścisnął ów dowód rzeczowy w ręku i wziął nogi za pas. – Cycero pokręcił głową z grymasem niesmaku na twarzy. – Czasami, niezależnie od tego, jak źle opowiedziana, historia zawiera ziarnko prawdy. Weźmy choćby tę kiepską dramę autorstwa kobiety, która już niejedno takie przedstawienie wystawiła. Scenariusz fatalny: brak sensownego wątku, brak porządnego zakończenia. Jak ci wszyscy ludzie mogli pozwolić Licyniuszowi się wymknąć? Przecież czekali nań w zasadzce, gotowi do akcji, a on niczego nie podejrzewał. Zresztą jaki był sens chwytać go po przekazaniu trucizny? Z chwilą, kiedy wypuściłby puzderko z ręki, mógłby twierdzić, że nie należy ono do niego i nigdy go przedtem nie widział. Dlaczego nie złapali go, kiedy tylko wszedł do łaźni, nie unieruchomili i zmusili do przyznania się do złych zamiarów na oczach wszystkich postronnych świadków? Tak się jednak nie stało. Licyniusz uciekł, banda naszej damy popędziła za nim, potykając się o własne nogi, a na koniec nie ma ani puzderka, ani trucizny, ani choćby skrawka konkretnego dowodu. Doprawdy, to, z czym mamy do czynienia, jest tylko finałem głupiej farsy, która kończy się spadnięciem zgrai niezgrabnych błaznów ze sceny. Chętnie poznam obsadę tej podłej sztuki, jeśli ci świadkowie zechcą wystąpić tu z zeznaniami. Przydałoby się trochę komizmu dla odprężenia. Przyjrzyjmy się tym młodym elegancikom, którzy przepadają za rolami wojowników pod komendą swej pani, jak czujnie badają dobrze im znany teren w miejskiej łaźni, jak czają się w zasadzce, tłocząc się w basenie i udając, że to koń trojański. Znam ten typ: obrotni w języku na wystawnych przyjęciach, im bardziej pijani, tym dowcipniejsi. Ale wylegiwanie się na sofach i wesołe nocne konwersacje przy winie to jedno, zeznawanie zaś pod przysięgą na twardych sądowych ławach w palącym południowym słońcu to coś zupełnie innego. Jeśli oni pogubili się w łaźni, jak w ogóle trafią na miejsce dla świadków? Ostrzegam ich uczciwie: jeśli zechcą zeznawać, wywrócę ich tu na lewą stronę i wytrząsnę z nich całą głupotę; zobaczymy wtedy, co pozostanie. Radzę im, by trzymali język za zębami i poszukali innych sposobów na zaskarbienie sobie łask swej damy. Niech się do niej łaszą, wyczyniają sztuczki i biją między sobą o miejsce u jej stóp – ale wara im od życia i kariery niewinnego człowieka! A co z tym niewolnikiem, który miał przejąć truciznę? I on miał stanąć przed sądem jako świadek.
Odszukałem wzrokiem Barnabasa wśród osób siedzących po stronie oskarżenia, przedstawiających teraz raczej ponury widok. Siedział sztywno wyprostowany z miną, jakby przełknął coś nieprzyjemnego.
– Powiadają, że właśnie został wyzwolony przez swoją panią, a raczej przez jej brata, jako że kobieta sama nie może tego legalnie dokonać. Co się kryje za tym szlachetnym aktem? Czy to nagroda za lojalność i usługi wykraczające poza normalny zakres obowiązków? A może pani kierowała się bardziej praktycznymi względami? Teraz bowiem, kiedy stał się obywatelem, ten gość nie może zostać poddany normalnej procedurze składania zeznań przez niewolnika. Tortury mają to do siebie, że nieomylnie wydobywają prawdę. Nawet najlepszy komediant, choćby po wielu, wielu próbach, nie zdoła recytować fałszywego tekstu wyuczonej roli oko w oko z rozpalonym żelazem! A skoro już mowa o komedii, nie powinno nas dziwić, że cała ta historia z puzderkiem zainspirowała inną, krańcowo obsceniczną, dotyczącą innego puzderka i jego zawartości. Wiecie, sędziowie, o jakiej historii mówię. Wszyscy o niej mówią i, jak się zdaje, wierzą w jej prawdziwość. Dlaczego nie, skoro tak świetnie pasuje do opinii, jaką cieszy się owa dama? A przy tym każdego to śmieszy, mimo całej wulgarności. Ów podarunek był całkiem na miejscu, jeśli wziąć pod uwagę chłonną naturę obiektu żartu. Widzicie? Wszyscy się śmiejecie. Ale czy ta historia jest, czy nie jest prawdziwa, wulgarna i zabawna, nie zapisujcie jej na konto Marka Celiusza. Dowcipnisiem musiał być jakiś młody adorator o zręcznej dłoni i nieco skrzywionej psychice.
Kątem oka znów dostrzegłem, że Katullus porusza ustami. Kiedy zwróciłem się ku niemu, popatrzył na mnie ponuro i odszedł, ginąc mi wkrótce z oczu w tłumie.
Twarz Klodii stanowiła studium nieszczęścia. Cycero wypił łyk wody i odczekał, aż ucichną śmiechy.
– Przedstawiłem wam swoją sprawę, sędziowie. Moje zadanie jest wykonane. Teraz los tego niewinnego młodego człowieka spoczywa w waszych rękach.
Obrońca przeszedł do podsumowania: raz jeszcze pokrótce omówił karierę Marka Celiusza, wyrecytował litanię jego duchowych zalet, zaapelował o litość nad jego zrozpaczonym ojcem i wzgardliwie odrzucił zmyślone oskarżenia. Jego słowa docierały do mnie jak przez ścianę. Nie mogłem oderwać oczu od Klodii. Tam, gdzie jeszcze niedawno siedziała piękna, dumna i twarda kobieta, widziałem osobę wytrąconą z równowagi, bladą, pokonaną, zmieszaną i złą. Wyglądała, jakby na nowo ją otruto, a przy tym zbrukano. Medea przeobraziła się w Meduzę, jeśli sądzić po zachowaniu jej niespokojnych przyjaciół. Rozglądali się nerwowo dookoła, ale żaden nie patrzył w jej stronę, jak gdyby najprzelotniejsze spojrzenie tych gorejących oczu mogło zamienić człowieka w kamień.
Rozdział XXVI
Po oracji Cycerona ogłoszono przerwę, po której miały nastąpić zeznania świadków. Wszyscy zebrani myśleli, że proces przeciągnie się przynajmniej na cały następny dzień, skoro tylu ich zapowiedziano. Kiedy jednak sąd wznowił posiedzenie, oskarżyciele ku swemu zakłopotaniu zmuszeni byli oznajmić, że większość powołanych przez nich świadków – prawie wszyscy, mówiąc ściślej – odmówiła udziału w sprawie. Koteria młodych ludzi, którzy jeszcze chwilę temu wypełniali ławki wokół Klodii, teraz gdzieś zniknęła, podobnie jak ona sama. Sojusznicy Marka Celiusza triumfowali. Jego ojciec nawet w pogrzebowych łachmanach wyglądał na wielce z siebie zadowolonego.
Garstka świadków zdecydowała się mimo wszystko zeznawać przeciw oskarżonemu. Byli wśród nich mężowie kobiet, które spotkała z jego strony zniewaga, był senator Fufiusz, a nawet kilku z „dziennych podglądaczy z łaźni”. Oskarżyciele, najwyraźniej straciwszy kontenans, przesłuchali ich tylko pobieżnie. Cycero zadawał im pytania z niewymuszoną swadą, powściągając swój zjadliwy dowcip, aby nie wyglądało na to, że marnuje go na tak drobnych przeciwników. Widzowie zaczynali się rozchodzić. Mowa Cycerona była punktem kulminacyjnym procesu i tylko najbardziej uporczywie wierzący w możliwość niespodziewanego zakończenia wytrzymali do ogłoszenia wyroku. Sędziowie podliczyli głosy i ogłosili werdykt: Marek Celiusz jest niewinny.
Poczułem się, jakby zdjęto ze mnie ciężkie brzemię. Co byłoby, gdyby uznano, że jest winny wszystkich zarzucanych mu czynów, w tym i zamordowania Diona? Jak wtedy mógłbym milczeć? Ale tak się nie stało i kryzys został zażegnany. Pozostała jednak sprawa otrucia Klodii. Cycero argumentował, że to sfabrykowana przez nią samą intryga, kolejny fragment planu pogrążenia Celiusza, a sędziowie się z tym zgodzili. Ale może Celiusz naprawdę chciał ją zabić? Czy nie powinienem powiedzieć tego głośno? Czas jednak minął i nie da się już nic zrobić. Powiedziałem sobie, że od początku chodziło mi wyłącznie o odkrycie prawdy o śmierci Diona. Jakakolwiek jest prawda o knowaniach Klodii i Celiusza przeciw sobie, ja nie mam wobec nich żadnych zobowiązań.
Werdykt sędziów zwolennicy Marka Celiusza przyjęli z aplauzem, otoczywszy przyjaciela ciasnym pierścieniem. Oskarżyciele i ich świta rozproszyli się w ponurym milczeniu. Niektórzy z ławników podeszli, by pogratulować uniewinnionemu i skomplementować Cycerona i Krassusa za ich oracje. Reszta widzów rozeszła się, by wziąć udział w świątecznych imprezach i ceremoniach, które wciąż trwały w innych częściach miasta. Niewolnicy składali i wynosili krzesła, plac powoli pustoszał.
– Dokąd teraz pójdziemy? – spytał Eko.
– Chciałbym przez chwilę być sam – odrzekłem. – Zabierz z sobą Belbona. Niepotrzebna mi już eskorta. Proces się skończył i przestałem być dla kogokolwiek niewygodny.
– Ale jest święto, tato. Ludzie bywają agresywni...
– Proszę cię, synu, weź Belbona albo jeszcze lepiej będzie, jak go odeślesz do Bethesdy. Będę spokojniejszy, wiedząc, że czuwa nad domem, kiedy mnie nie ma.
– A ty dokąd pójdziesz?
– Jeszcze nie wiem.
– Dlaczego ty sam nie wrócisz do domu?
Pokręciłem głową.
– Jeszcze nie mogę.
– Tato, co się dzieje? – Eko ściszył głos. – Jeśli Dion został otruty u ciebie, to kto to zrobił? I dlaczego? Ty wiesz, prawda?
– Później o tym porozmawiamy.
– Ale...
– Przenocuję u ciebie, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Każ służbie przygotować mi jakąś sofę.
– Naturalnie, tato. Jesteś pewien, że nie powinienem iść z tobą? Moglibyśmy pogadać.
– Nie rozmowy teraz potrzebuję, Ekonie. Muszę pomyśleć, a lepiej mi to idzie, kiedy jestem sam.
To ostatnie stwierdzenie okazało się nieprawdziwe. Włóczyłem się po ulicach jak oszołomiony, nie wiedząc, gdzie jestem i dokąd zmierzam, a moje myśli krążyły tępo wokół tych samych spraw. Dlaczego Bethesda mnie oszukała? Gdyby to od niej zależało, czy kiedykolwiek wyjawiłaby mi prawdę? Oczywiście dobrze rozumiałem, dlaczego milczała. Jak kobieta miałaby powiedzieć mężowi, że we własnym domu, pod jego nosem otruła jego starego nauczyciela, którego on darzył szacunkiem? To prawda, że miała po temu powody. Czy uważała, że jej nie zrozumiem? Dlaczego nigdy mi nie powiedziała o śmierci swej matki i o tym, przez co przeszła, zanim trafiła do mnie? Czyż mimo tych wszystkich wspólnych lat tak mało mi ufała?
Nie byłem pewien nawet własnych odczuć. Byłem bardziej rozgniewany czy zraniony? Czy chcę ukarać Bethesdę, czy błagać ją o wybaczenie? Czułem się, jakbym zrobił coś złego, ale nie bardzo wiedziałem co. Wiedziałem, że wyszedłem na głupca. Bethesda od początku znała całą prawdę, a mimo to pozwoliła mi brnąć po omacku niewłaściwą ścieżką. Czy ją to bawiło? Może bała się mojej reakcji, gdybym odkrył prawdę? Niewykluczone, że po prostu uważała, iż wszystko ujdzie jej na sucho, i uznała to za najwłaściwszą metodę postępowania. Dobrze wiedziała, że prawda jest dla mnie cenna, ale odmówiła mi jej. Nie mogłem jej tego darować. Pod moim dachem i na moich oczach zamordowała człowieka, którego nienawidziła. Rozumiałem jej motywy, ale mimo to zbrodnia mną wstrząsnęła i przepełniła wstrętem. Może Bethesda miała rację, nie ufając mi?
Mijałem świętujących i ulicznych sprzedawców, od strony Circus Maximus słyszałem dalekie echo ryku tłumu. Na jednym z placów budowano scenę na jutrzejsze przedstawienie; gdzieś dalej dźwięczały tamburyny, a kiedy spojrzałem w górę, ujrzałem grupę gallów tańczących na dachu. Co chwila dobiegały mnie urywki rozmów, bez wątpienia komentujących proces: „...a więc młody się wymigał... spryciarz Cycero... nie miałem pojęcia, że ona jest taką zdzirą... Klodiusze teraz długo się będą zastanawiać, zanim spróbują czegoś podobnego... wszyscy ryczeli ze śmiechu... trzeba było widzieć jej minę... kogo w końcu obchodzą ci Egipcjanie?... w innych krajach takie kobiety się kamienuje... czy powiedziałem: mężem? Chciałem powiedzieć: bratem, zawsze mi się to myli... dziwka to mało, ona jest wyjątkowo zdeprawowaną i lubieżną starą dziwką!... sądząc po tym, co o niej mówią, ktoś naprawdę powinien ją otruć...” Szedłem dalej. Godziny mijały, niebo pociemniało i ulice z wolna się wyludniły, a ja szedłem i szedłem. Nie wiedziałem, dokąd idę, dopóki tam nie dotarłem. Falliczna lampa nad wejściem płonęła jasnym światłem, obiecując ciepłe przyjęcie. Załomotałem do drzwi „Tawerny rozpusty” i odźwierny wpuścił mnie do środka.
Z zasady nie pijam więcej niż przeciętny mężczyzna, a mniej od wielu, których znam. Tej nocy jednak miałem ochotę się porządnie urżnąć. Niewolnik roznoszący wino ochoczo mi w tym pomagał. W izbie było tak głośno, że znów słyszałem tylko oderwane słowa, ale najwyraźniej wszyscy rozmawiali o dzisiejszej rozprawie. Dowcipy Cycerona krążyły między gośćmi, powtarzane wielokrotnie i ubarwiane obscenicznymi komentarzami. Historyjka o puzderku i jego zawartości doczekała się wielu wersji, a opowiadający wykłócali się o ich prawdziwość. Wino wydobywało z biesiadników perełki głębokich spostrzeżeń w rodzaju: „Celiusz może i jej dosiadał wcześniej, ale dzisiaj to Cycero pojechał na niej jak na łysej kobyle!” Wszyscy byli zgodni co do tego, że Celiusz z ledwością uniknął skazania, za to Klodia jest zrujnowana ze szczętem... i że to bardzo dobrze. Siedziałem i piłem, nie starając się ani słuchać, ani nie słuchać, po prostu pozwalając słowom wpadać w uszy i wyciągając kubek do napełnienia, kiedy tylko kończyło mi się wino.
Było już bardzo późno, kiedy otworzyły się drzwi i do tawerny weszło duże towarzystwo. Nowi goście byli w większości młodzi i zbyt dobrze ubrani jak na taki przybytek. Najwyraźniej przyszli tu wprost z innego, bardziej szacownego lokalu. Rozległy się powitalne okrzyki, a potem ogólny aplauz, kiedy rozpoznano Marka Celiusza. Odpowiedział na ten pokaz poparcia uśmiechem i machnięciem ręką, a potem niezgrabnym ukłonem, przy którym zatoczył się i omal nie upadł, ale podtrzymali go Licyniusz i Azycjusz. Zaskoczyła mnie (ale tylko trochę) obecność Katullusa, który wyglądał na jeszcze bardziej zalanego od Celiusza.
Nowo przybyli zagarnęli jeden z rogów izby. Celiusz zamówił kolejkę najlepszego wina dla wszystkich, zarabiając na kolejny aplauz. Senny nastrój, jaki zdawał się wkradać do tawerny około północy, nagle prysł i powróciło ogólne ożywienie. Zapatrzyłem się w ciemny osad w kubku, niepewny, czy odważę się napełnić go jeszcze raz. Miły dreszczyk od wina zaczynał mnie opuszczać, zastępowany przez pierwsze fale mdłości. Kiedy mijał mnie niewolnik z dzbanem, zakryłem kubek dłonią i potrząsnąłem przecząco głową.
– Cóż to? – zakrzyknął czyjś głos. – Gordianus nie chce ode mnie przyjąć wina? Założę się, że jest lepsze od tego taniego cienkusza, który dotąd żłopałeś!
Odwróciłem się i zobaczyłem Celiusza, obserwującego mnie z drugiego końca pomieszczenia z udawanym niezadowoleniem.
– Nie zamierzałem cię urazić – mruknąłem.
– Co mówisz? Nie słyszę cię. – Celiusz przyłożył dłoń do ucha. – Będziesz musiał podejść bliżej.
Pokręciłem głową.
Celiusz strzelił palcami i w chwilę później dwóch tęgich osiłków stanęło przy mnie z dwóch stron, podnieśli mnie za łokcie i przeniósłszy przez izbę, posadzili na ławie naprzeciw swego przywódcy, który roześmiał się i klasnął w dłonie jak dziecko podziwiające sztuczkę kuglarza.
– Jesteś dziś w okropnie dobrym nastroju – zauważyłem.
– A czemu nie? Gdyby sprawy potoczyły się dzisiaj źle, byłbym w tej chwili na statku płynącym do Massilii! – Skrzywił się z niesmakiem. – A tymczasem siedzę sobie wśród przyjaciół w sercu najcudowniejszego miasta na świecie. Jestem wolny!
– Wolny? Sądziłem, że Cycero ma cię znów w swojej sieci. Jesteś mu teraz winien prawdziwą przysługę. Czy on wie, że łajdaczysz się po nocy, czyniąc z niego w ten sposób kłamcę?
– Cycero? – Celiusz prychnął wzgardliwie. – Nie bój się, potrafię sobie z nim radzić. Robiłem to przez całe lata.
– Uczeń steruje nauczycielem?
– Coś w tym rodzaju.
– Zepsuty bachor z ciebie, Celiuszu.
– I za to mnie wszyscy kochają! Może poza tobą. Dlaczego nie chciałeś przyjąć mego poczęstunku?
– Mam już dosyć na dzisiaj. Wygląda na to, że ty też na wiele sobie pozwoliłeś. I ty, Katullusie.
Katullus spojrzał na mnie przekrwionymi oczyma i zamrugał kilkakrotnie. Zdaje się, że był w tym stadium upojenia, kiedy nie jest się ani wesołym, ani płaczliwie sentymentalnym, tylko po prostu odrętwiałym.
– Uważasz, że za dużo wypiliśmy? – spytał Celiusz. – My dopiero zaczynamy! Służba! Przynieść więcej wina dla wszystkich!
– Jesteś pewien, że stać cię na taką ekstrawagancję?
– Wszystkie moje długi zostały spłacone. – Celiusz uśmiechnął się.
– Myślałem, że nie byłeś zadłużony.
– Nie słuchałeś chyba dziś uważnie, co mówił Cycero. Przecież ja nawet nie prowadzę własnych ksiąg, Gordianusie! Wszystkie moje finansowe sprawy firmuje mój papa.
– Rozumiem. Technicznie rzecz biorąc, nie masz żadnych długów.
– Tak to się dzisiaj odbywa. Ale, jako się rzekło, wszystkie zostały spłacone.
– Nawet te wobec Pompejusza?
Zawahał się tylko przez mgnienie oka.
– Tak, nawet te.
– Ale nie spłaciłeś ich pieniędzmi, prawda?
– Nie. Powiedzmy, że przysługami.
Siedzący obok niego Licyniusz i Azycjusz zesztywnieli.
– Celiuszu! – rzekł Azycjusz ostrzegawczym tonem.
Celiusz roześmiał się.
– Nie martwcie się, proces już zakończony! I twój, i mój, Azycjuszu; obaj jesteśmy niewinni jak baranki.
– Nauczyłbyś się wreszcie nie mleć bez potrzeby ozorem! – burknął Licyniusz.
– Nie mleć o czym? – spytałem.
– Och, moi przyjaciele uważają, że za dużo mówię. Ale gdzież tu niebezpieczeństwo? Jestem już wolny!
– Może w takim razie zaspokoisz moją ciekawość w kilku kwestiach?
Licyniusz i Azycjusz poruszyli się niespokojnie, ale Celiusz tylko się uśmiechnął.
– Dlaczego nie?
Katullus siedział nieruchomo, zapatrzony gdzieś w przestrzeń, i poruszał ustami, jakby układał w głowie nowy poemat. Spojrzałem Celiuszowi w oczy i powiedziałem:
– Pamiętasz, jak się tu ostatnio spotkaliśmy? Przysięgałeś mi na cienie swych przodków, że nie zamordowałeś Diona.
– Owszem, pamiętam. Powiedziałem ci prawdę.
– Przysiągłeś też, że nie zrobił tego Azycjusz.
– I to prawda.
– Ale gdy spytałem, gdzie byliście i co robiliście w noc śmierci filozofa, odmówiłeś odpowiedzi.
– Jak mogłem ci powiedzieć, skoro wisiał nade mną ten proces?
– Celiuszu! Zamknij się! – warknął Azycjusz.
– Wierzę ci, że nie zabiłeś Diona – zapewniłem. – Moim zdaniem został otruty. Ale jednak ktoś włamał się do jego pokoju, a później znaleziono go z ranami od sztyletu w piersi. Możesz mi to wyjaśnić?
– Poruszyłeś bardzo interesujący temat. – Celiusz uniósł brwi. – I w samej rzeczy...
– Celiusz, ty głupcze, przestań wreszcie!
– Uspokój się, Azycjuszu. Proces się zakończył, a Gordianusowi można powierzyć prawdę z pełnym zaufaniem. Prawda, Gordianusie? Przysięgnij mi na cień twojego ojca, że utrzymasz w tajemnicy to, co ci teraz powiem.
Wahałem się tylko przez chwilę.
– Przysięgam.
– Celiuszu, jesteś skończonym idiotą! – Azycjusz tupnął nogą i wyszedł z tawerny, kipiąc złością.
Licyniusz został na miejscu, ale czujnie rozglądał się, czy ktoś nie podsłuchuje. Katullus nie zmienił ani miny, ani pozycji.
– Ech, ten Azycjusz... co za osioł. Zawsze potrafił zamordować dobrą konwersację – Celiusz uśmiechnął się dobrotliwie. – Na czym to stanęliśmy?
– Tej nocy, kiedy zginął Dion...
– Ach, tak. To istotnie przedziwna historia. Widzisz, ja rzeczywiście miałem go zabić. Było dokładnie tak, jak wydedukowałeś, jestem pewien. Król Ptolemeusz chciał się Diona pozbyć, Pompejusz zresztą też. Byłem mu winien kupę złota i nie miałem szans spłacić tego długu. Zgodziłem się więc załatwić staruszka.
– Podobnie jak zgodziłeś się zaaranżować napady na poselstwo egipskie w Neapolis.
– I nękać ich dalej, w Puteoli i po drodze do Rzymu. – Celiusz kiwnął głową. – To było aż za łatwe. Egipcjanie są równie odważni jak gołębie. Ale gołębie rozpierzchły się, kiedy spadł na nie jastrząb, i było ich tak cholernie dużo!
– A ostatni pozostał Dion.
– Właśnie. I ten szczególny gołąb narobił paskudnego bałaganu.
– Jesteś szalony, że mu to mówisz! – Licyniusz przewrócił oczami.
– Zamknij się, Licyniuszu. Czy kiedykolwiek zawiodła mnie intuicja? Gordianus jest jak pies, który dopadł kości. Nie spocznie, dopóki nie dogryzie się do prawdy. Teraz, kiedy nie może już nam zaszkodzić, lepiej mu wszystko powiedzieć, żeby poszedł sobie poszukać innej kości. Poprzysiągł dochować tajemnicy! O czym to ja mówiłem?
– O tym, że załatwiłeś wszystkich egipskich staruszków poza Dionem.
– Tak. No cóż, rzeczywiście próbowałem namówić niewolników kuchennych Lukcejusza, żeby go otruli. Poznałem tego idiotę kiedyś na przyjęciu i pomyślałem, że pod jego dachem niemal wszystko jest możliwe. Ale te barany wszystko zepsuły i skończyło się na śmierci niewolnika Diona, a on sam zwiał do Koponiusza. Całe szczęście, że Lukcejusz należy do tych, którzy nie chcą o niczym wiedzieć, bo mógłby zmusić swych niewolników, żeby mnie obciążyli. Tak więc przyszło nam zrobić to u Koponiusza. Ten głupcem nie jest, a jego niewolnicy są lojalni. Przy tym Dion jeszcze bardziej miał się na baczności, a z drugiej strony zaczynał mnie naciskać Pompejusz. Nie było innego wyjścia, jak naostrzyć sztylety i ruszyć na nocną wyprawę. Potrzebowałem do tego pomocnika, wezwałem więc Azycjusza. To on bezpośrednio organizował ataki na Egipcjan na południu. Był agentem Ptolemeusza od lat. Wie znacznie więcej o sztyletach i krwi ode mnie.
– Dzięki bogom, że nie ma go tutaj i cię nie słyszy! – jęknął Licyniusz, chowając twarz w dłoniach.
Skinąłem głową.
– I wtedy ty i Azycjusz...
– Tak, poszliśmy wtedy z niewzruszonym zamiarem zabicia starego Diona. Przepraszam, wiem, że był kiedyś twoim mentorem i tak dalej. Ale polityka egipska to nieprzyjemny interes.
– Nie miałeś wspólników w domu Koponiusza?
– Ani jednego. To byłoby zbyt niebezpieczne. Jak powiedziałem, jego służba jest nader lojalna wobec swego pana.
– Wiedziałeś jednak, w którym pokoju śpi Dion.
Celiusz wzruszył ramionami.
– Nietrudno było zgadnąć. Sam kiedyś gościłem u Koponiusza.
– Więc wspięliście się na mur, wyłamaliście okiennice, wpadliście do jego sypialni...
– I zastaliśmy go na łóżku martwego jak król Numa. Nigdy nie zapomnę tego widoku... otwarte usta, wybałuszone oczy. O tak, nie było żadnych wątpliwości, że to trup.
– I co dalej?
– A co mieliśmy zrobić? Pompejusz posłał nas, abyśmy go zabili, i wiedział, że zamierzamy posłużyć się nożami. Nie chciałem, żeby pomyślał, iż Dion zmarł z przyczyn naturalnych, albo z ręki kogoś innego. Chciałem pozbyć się długu! No to dziabnęliśmy go w pierś kilka razy, dość, by go zabić, gdyby żył...
– Więcej niż dość, z tego, co słyszałem.
Celiusz wzruszył ramionami.
– Potem zrobiliśmy trochę bałaganu, jakby doszło tam do walki, i wynieśliśmy się jak najszybciej. Na drugi dzień wszyscy trąbili o tym, że Diona zasztyletowano we śnie. Pompejusz był zadowolony, mój dług spłacony i wydawało mi się, że na tym koniec. Ale Azycjusz nigdy nie robił tajemnicy ze swoich powiązań z królem Ptolemeuszem. Jego wrogowie zdecydowali się postawić go przed sądem za to morderstwo. Ptolemeusz wynajął Cycerona do obrony, a ten uzyskał dla Azycjusza wyrok uniewinniający. Oskarżyciele nie mieli dostatecznych dowodów jego winy.
– Twojej też, jak widać.
– Zwłaszcza że i ja miałem po swojej stronie Cycerona. – Celiusz wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Tak, to wszystko wyjaśnia – powiedziałem. – Ciosy zadano już nieżyjącemu. Nikt u Koponiusza nie zorientował się, że coś tam nie gra: za mało krwi, rany wszystkie blisko siebie, brak oznak walki. I niewolnica, która zbyt się bała, by powiedzieć, co wie...
– Co mówisz? Mruczysz sam do siebie, Gordianusie.
– To taki mój zły zwyczaj. No, zaspokoiłeś moją ciekawość co do Diona. Mogę już porzucić tę kość. Ale jest jeszcze jedna, z której mógłbym wyssać trochę szpiku...
– Tak? Hej, dolać mi wina!
– Akty przemocy wobec Diona i posłów egipskich nie były jedynymi zarzutami, jakie ci postawiono.
– Nie. I bardzo dobrze!
– Jak to?
– Bardzo dobrze, że Klodia w ostatniej chwili dołączyła tę skargę o otrucie. Krassus stwierdził, że nie powinniśmy do tego dopuścić, bo oskarżyciele zgłosili dodatkowy zarzut za późno i obrona nie będzie miała czasu na przygotowania. Cycero na to, że Krassus chyba oszalał, bo to istny dar bogów. Powiedział: „Nie rozumiesz? Dali nam akurat to, czego nam trzeba! Teraz mamy świetny powód, żeby wciągnąć Klodię do sprawy, a to oznacza koniec oskarżenia!” I miał rację, oczywiście. Gdyby Klodia trzymała się na uboczu, byłbym w znacznie większych opałach. Ale kiedy osobiście zasiadła wśród oskarżycieli, Cycero mógł postawić wszystko na głowie. Już nie chodziło o to, czy Celiusz zamordował Egipcjan, ale o to, dlaczego ta złośliwa baba fałszywie oskarża biednego chłopca? I to świetnie zadziałało! Oskarżenie zupełnie straciło wiarygodność. Zarzut otrucia Klodii faktycznie osłabił wszystkie pozostałe.
– Tak, Celiuszu – powiedziałem cicho. – Ale co z samym otruciem?
Katullus nagle podniósł wzrok znad kubka i zaczął dawać oznaki życia. Celiusz obdarzył mnie protekcjonalnym uśmiechem.
– Gordianusie, sąd rzymski uznał mnie za niewinnego, bezpodstawnie oskarżonego człowieka. Czego jeszcze chcesz się dowiedzieć?
– Prawdy – odrzekłem, chwytając go za ramię.
Siła uchwytu zaskoczyła go. Upuścił kubek i wino rozlało się na podłogę. Jego eskorta podskoczyła, ale powstrzymał ich ruchem dłoni, mówiąc do mnie przez zęby:
– Gordianusie, sprawiasz mi ból. Puść mnie, bo każę im odciąć ci rękę.
– Powiedz mi prawdę, Celiuszu. Pozostanie przy mnie i nikt inny się nie dowie. Przysięgam na cień mego ojca.
– Chcesz znać prawdę? Licyniusz omal nie wpadł w łaźni z puzderkiem pełnym trucizny. Udało mu się wyrzucić zawartość do basenu podczas ucieczki... i zmarnować dobry specyfik. Ale dla puzderka znalazłem później niezłe zastosowanie.
– Celiuszu, zamknij się wreszcie! – Licyniusz zacisnął pięści.
– A druga próba? – spytałem.
Katullus wpatrywał się w Celiusza z nagłą intensywnością.
– Druga próba? – Celiusz wyrwał mi się z uchwytu i zaczął rozcierać przegub. – Druga próba prawie się powiodła. Dziś jestem zadowolony, że tylko prawie. Cycero miał rację. Martwa Klodia byłaby dla mnie wielce niebezpieczna jako obiekt współczucia. Żywa stała się obiektem pogardy i wbrew swoim intencjom wydatnie mi pomogła. Wyszło więc na dobre: Klodia wykręciła się drobną niestrawnością, a ja pozyskałem sympatię sędziów.
– A trucizna, której użyłeś?
– Inna niż za pierwszym razem. Wtedy chciałem zastosować szybko działający środek, aby oszczędzić jej cierpień. Ale Licyniusz wyrzucił go, więc musiałem poszukać czegoś innego... jak to się nazywało, Licyniuszu?
– Włosy Gorgony.
– Tak jest. Działa podobno dłużej, ale równie skutecznie. Przykro mi, że Chryzis została w ten sposób przyłapana. Jest taka delikatna, a Klodia na niej wyładuje całą złość.
– Celiuszu, mówiłeś mi, że... – zaczął Katullus bełkotliwie.
– Powiedziałem ci to, co chciałeś usłyszeć, Katullusie, a przecież nie chodziło ci o prawdę, co? No i co z tego, że próbowałem ją otruć? Co cię to obchodzi? Ona tobą gardzi nawet bardziej niż mną.
– Ty kłamliwy sukinsynu! – Katullus rzucił się na niego.
Celiusz cofnął się i podniósł ręce, dając sygnał swej ochronie. Wszystko stało się tak szybko, że napowietrzna podróż z ławy na ulicę wydała mi się tylko mglistą chwilą lewitacji, zakończoną twardym lądowaniem na tylnej części ciała. Kiedy przestało mi się kręcić w głowie, zobaczyłem siedzącego obok mnie na bruku Katullusa, który po chwili poczołgał się na czworakach ku rynsztokowi i zwymiotował. Niedługo potem wrócił do mnie i rzekł, ocierając brodę:
– Powinieneś też spróbować. Poczujesz się lepiej.
– Nie chcę się poczuć lepiej.
– Co, użalamy się nad sobą? Mówisz zupełnie jak ja. Jaki ty masz powód do smutku?
– Kłopoty z kobietami.
– W twoim wieku?
– Pożyjesz odpowiednio długo, to sam zobaczysz, smarkaczu. To się nigdy nie kończy.
– Jak w takim razie mężczyźni mogą to znosić? – Krótki przebłysk dobrego humoru po torsjach ustąpił jego zwykłemu markotnemu usposobieniu. – A zatem Celiusz naprawdę chciał ją otruć!
– I to dwa razy. Tobie powiedział coś innego?
– Łgał w żywe oczy.
– Coś podobnego! A w ogóle, co ty dziś robiłeś w tym towarzystwie?
Katullus popatrzył na mnie jeszcze bardziej żałośnie.
– Nie mów, niech zgadnę. Świętowaliście razem pomyślne zakończenie procesu, pomagałeś mu bowiem pisać jego mowę. Cyceronowi zresztą też.
– Skąd wiesz?
– Poznałem to wczoraj po twojej minie. Nie mogłeś powstrzymać zadowolenia, słysząc swoje frazy w ich oracjach. Klitajmestra za ćwierć sesterca i Medea z Palatynu? To musiało wyjść od ciebie. Podobnie jak ten szczegół o pamiątkach po kochankach w skrytce pod statuą Wenus. Powiedziałeś mi, że nie wie o niej nikt poza tobą, a ty sam tylko przypadkowo ją odkryłeś. Widziałem jej twarz, kiedy Cycero o tym wspomniał. Ty też widziałeś. To była kropla, która przepełniła czarę, chwila, w której Klodia się załamała. Obnażył ją bezlitośnie, a ty mu w tym pomogłeś. Wiedziałeś, jakie dowcipy zabolą ją najbardziej. Podsunąłeś im najokrutniejsze puenty, najgorsze porównania. Jesteś poetą miłości czy nienawiści, Katullusie?
– Kocham i nienawidzę. Nie pytaj jak, bo nie wiem sam.
– Przestań sam siebie cytować. Dlaczego to zrobiłeś?
– Nie wiesz?
– Sądziłem, że ją kochasz, nienawidzisz zaś Celiusza.
– I właśnie dlatego musiałem pomóc mu ją zniszczyć.
– Zupełnie cię nie rozumiem.
– Ona musiała zostać zwyciężona. To był jedyny sposób. Teraz mogę ją odzyskać.
– O czym ty mówisz, Katullusie?
– Nie widzisz? – Poeta chwycił mnie za ramię. – Dopóki płonęła w niej ta namiętność do Celiusza, nigdy nie miałbym szans. Ścierpiałaby od niego wszystko, każdą zniewagę i każdy cios. Teraz jednak posunął się za daleko. Ona już nie może go kochać po tym, co z nią zrobił na procesie. Celiusz i jego obrońcy wystawili ją na pośmiewisko całego Rzymu! Tak, pomogłem im w tym. Poszedłem do Celiusza następnego ranka po spotkaniu w tawernie. Powiedziałem, że mam dla niego kilka pomysłów. Cycero był bardzo podekscytowany moim współudziałem. We trzech świetnie się bawiliśmy, przygotowując przemówienia, dorzucając dowcip za dowcipem, zastanawiając się, jak daleko się posunąć. Ten kawał z puzderkiem...
– Nie każ mi jeszcze raz tego wysłuchiwać!
– Nie jestem z niego wcale dumny, ale to było konieczne. Trzeba ją było ściągnąć na ziemię. Stała się zbyt napuszona, pewna siebie i arogancka, odkąd zmarł Celer i zaczęła sama prowadzić dom. Teraz jest złamana, a sposób na to był tylko jeden. Odebraliśmy jej wszystko, co dawało jej siłę: urodę, dumę, umiłowanie przyjemności, i obróciliśmy przeciw niej. Wykorzystaliśmy nawet jej własnych przodków, którymi zawsze tak się chełpiła! Już nigdy nie będzie mogła się pysznić ich dokonaniami, nie narażając się na kpiny za plecami. Nie może nawet zwrócić się do Klodiusza, w każdym razie nie otwarcie. Pozostałem jej tylko ja.
Pokręciłem głową z politowaniem.
– Katullusie, jeszcze nie spotkałem człowieka tak pełnego złudzeń jak ty.
– Tak myślisz? Chodź więc ze mną do jej domu, to się przekonasz.
– Dziękuję, ale nie skorzystam. Dom Klodii jest ostatnim miejscem na ziemi, jakie chciałbym teraz odwiedzić. Nie, to niezupełnie prawda. Ostatnim takim miejscem jest mój własny dom. Ale też jest to jedyne miejsce, gdzie chciałbym być.
– I kto tu teraz mówi od rzeczy? – Katullus pozbierał się niezgrabnie i stanął nade mną. – Idziesz czy nie?
Potrząsnąłem głową, która zdawała się kręcić jeszcze długo potem. Sam też się podniosłem.
– No, to żegnaj, Gordianusie.
– Żegnaj, Katullusie. I... powodzenia!
Skinął głową i zataczając się, ruszył w mrok. Odczekałem, aż świat przestanie wirować wokół mnie, i usiłowałem określić kierunek do domu Ekona. Subura wydawała się bardzo odległa.
Rozdział XXVII
Następnego ranka obudziłem się późno. Czułem się, jakby ktoś wepchnął mi przez uszy do głowy zwiniętą niedbale togę; jej szorstka wełna zdawała się dotykać mego języka. Ulgę przyniosło mi zanurzenie głowy w chłodnej wodzie i odrobina jedzenia. Wyszedłem trochę roztrzęsiony do ogrodu i rozsiadłem się na słońcu. Menenia przeszła podcieniem, witając mnie skinieniem głowy, lecz bez uśmiechu. Po chwili dołączył do mnie Eko.
– Przyszedłeś okropnie późno, tato.
– Kto tu jest synem, a kto ojcem?
– Możemy teraz porozmawiać?
– Chyba tak.
– O Dionie i o tym, jak umarł. Wczoraj nie powiedziałeś mi, co o tym myślisz.
– Miałeś rację – westchnąłem. – To w moim domu podano mu truciznę.
– Ale kto to zrobił?
Odetchnąłem parę razy głęboko, zanim odpowiedziałem. Nie przyszło mi to łatwo.
– Bethesda.
Eko patrzył na mnie poważnie, mniej zaskoczony, niż się spodziewałem.
– Dlaczego to zrobiła?
Opowiedziałem mu o podsłuchanej rozmowie Klodii i Bethesdy.
– To o nim musiała mówić. To Dion był owym potężnym i szanowanym Aleksandryjczykiem, do którego należała jej matka. Nigdy mi o tym nie wspominała, nawet słóweczkiem! Musiała jednak rozpoznać go na pierwszy rzut oka, kiedy nas odwiedził.
– Czy on też ją poznał?
– Patrzył na nią dziwnie, pamiętam. Ale ona była właściwie dzieckiem, kiedy widział ją po raz ostatni, a poza tym miał na głowie zbyt wiele zmartwień. Nie, nie sądzę, aby wiedział, kim ona jest. Ona jednak go rozpoznała, co do tego nie mam wątpliwości. Przypominam sobie tamten wieczór i jak dziwnie się wtedy zachowywała. Myślałem, że to przez mój wyjazd. Wiesz, co mnie napawa największą odrazą? Że tak szybko podjęła tę decyzję. Żadnego wahania, zastanowienia! Zdobyła truciznę, przygotowała posiłek, na moich oczach sama nałożyła gościowi szczodrą porcję i patrzyła, jak je.
– Musisz z nią porozmawiać, tato.
– Nie jestem do tego gotowy. Nie wiem, co miałbym powiedzieć.
– Powiedz, że wiesz, co zrobiła. Od tego zacznij.
– I co, mam udawać, że nie sprawia mi różnicy, że moja żona jest morderczynią? Że zbezcześciła honor mego domu, zabijając gościa? Powinna była zwrócić się do mnie.
– Przed otruciem Diona czy po?
– Jeśli nie przed, to z całą pewnością po! Sam widzisz, w jaki gniew wpadam przy takiej rozmowie. Nie, nie mogę jeszcze wracać do domu. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę mógł.
– Nie mów tak, ojcze. Musisz zrozumieć, dlaczego to zrobiła. Popatrz, mnie niezbyt zdziwiła twoja wiadomość. Po drodze z Puteoli miałem wiele czasu na myślenie. Zastanawiałem się, kto i jak mógł otruć Diona w twoim domu. Bethesda zajmuje się kuchnią, Aleksandria stanowiła wspólny mianownik... domyśliłem się, że to ona może być winna. Miałem zatem więcej czasu od ciebie na rozważenie tej sprawy i zdecydowałem, że dla mnie wszystko pozostaje po dawnemu. Miałem ze sobą Zotikę i widziałem, co ten potwór jej zrobił. Nie potrafię żałować, że ktoś go zabił. Jeśli zrobiła to Bethesda, mając przy tym nie mniej powodów od Zotiki, by go nienawidzić, cóż tu jest do przebaczania?
– Ale to było morderstwo, Ekonie! Wyrachowane, skryte, popełnione z zimną krwią. Czy moje imię i cześć nic nie znaczą? Nie jesteśmy zabójcami! – Zerwałem się z miejsca i zacząłem nerwowo chodzić po ogrodzie. – Rozmowa nic tu nie da. Muszę znowu być sam. Muszę pomyśleć.
– Nie wybierasz się chyba znowu na wędrówkę po mieście?
– Dlaczego nie?
– Pościerasz bruki, tato. Dokąd pójdziesz?
Przyszła mi do głowy myśl zupełnie nie na temat.
– Załatwię do końca swoje sprawy z Klodią. Te pieniądze, które ci dałem na podróż... musiało ci coś zostać?
– Całkiem sporo.
– To pieniądze Klodii. Chciała mnie nimi przekupić, abym zeznawał na jej korzyść, albo też, abym wykupił tych niewolników Lukcejusza. Kto ją tam wie, o co jej naprawdę chodziło? W każdym razie nie otrzymała tego, za co zapłaciła, prawda? Nie będą o mnie mówić, jak o Celiuszu, że wziąłem od niej srebro i nie oddałem. Bądź tak dobry i przynieś je. Odniosę jej od razu. Przynajmniej będę mógł na dobre pożegnać się z tą sprawą.
Eko zniknął we wnętrzu domu, a po chwili wrócił z pękatym mieszkiem w ręku.
– A jak tam Zotika? – spytałem. – Uspokoiła się trochę, kiedy sobie odpoczęła?
Eko spuścił wzrok, nie odpowiadając.
– Coś się stało?
– Kiedy skończyliśmy wczoraj ją wypytywać, Menenia pokazała jej, gdzie może się przespać, i zostawiła ją samą. To był błąd. Kiedy wróciłem z Forum...
– Och, nie!
– Ona uciekła, tato. Nie zdziwiło mnie to; mówiłem ci, że ona zmieniła się w dzikie zwierzątko. Wątpię, czy ją jeszcze kiedyś zobaczymy.
Gdybym udał się do Klodii najkrótszą drogą, musiałbym przejść koło swego domu, wybrałem więc trasę okrężną. Dzień był upalny, a ścieżka stroma, przybyłem więc na miejsce spocony i bez tchu. Zapukałem do drzwi; długo nie było żadnej reakcji, więc zapukałem znowu. W końcu otworzyło się okienko i czyjeś oko poddało mnie beznamiętnym oględzinom.
– Nazywam się Gordianus – powiedziałem. – Mam sprawę do twojej pani.
Okienko się zamknęło. Upłynęła długa chwila, zanim otworzyło się znowu; tym razem oko było umalowane. Z drugiej strony dobiegł mnie znajomy, choć nieoczekiwany głos.
– W porządku, znam go. Można go wpuścić.
Drzwi się uchyliły i ujrzałem galla Trygoniona. Kiedy wszedłem do środka, gestem nakazał niewolnikowi zamknąć za mną drzwi.
– Jaką też możesz mieć sprawę do Klodii? – zapytał zaczepnie, ruszając szparkim krokiem w stronę ogrodu. Poszedłem za nim. – Czyżby zapomniała ci zapłacić?
– Raczej zapłaciła zbyt wiele. Dała mi pieniądze na wydatki, których nie poczyniłem. – Podniosłem mieszek i zadzwoniłem monetami. – Przychodzę, żeby je zwrócić.
Trygonion popatrzył na mnie, jakbym oszalał, po czym kiwnął głową i westchnął.
– Rozumiem. Chciałeś mieć wymówkę, by jeszcze raz się z nią spotkać.
– Nie bądź śmieszny!
– Wierz mi, ja to rozumiem. Obawiam się jednak, że ci się nie uda.
– Dlaczego?
– Klodia wyjechała.
– Dokąd?
Zawahał się, ale odpowiedział:
– Do swojej willi w Solonium. Wyruszyła wcześnie rano, jeszcze przed świtem. Chciała wymknąć się z miasta niepostrzeżenie.
Doszliśmy do schodów wiodących do ogrodu i zatrzymaliśmy się pod statuą Wenus. Nie mogłem się powstrzymać od ukradkowego zerknięcia na cokół, gdzie według Katullusa Klodia trzymała w skrytce swoje trofea. Trygonion zauważył to i powiedział:
– Opróżniła ją przed wyjazdem. Spaliła wszystko, co się dało. Popiół jeszcze został w palenisku. Biżuterię, której ogień nie strawił, zabrała ze sobą. Powiedziała, że wrzuci ją do morza.
– Ale dlaczego?
Wzruszył ramionami.
– Jak eunuch ma zrozumieć takie rzeczy?
Podszedł do fontanny. Nagle zza muru, od strony domu gallów, dobiegł rytmiczny śpiew.
– Dlaczego nie jesteś tam z innymi? – spytałem.
– Dołączę do nich wkrótce. Klodia przysłała po mnie w środku nocy, mówiąc, że jestem jej potrzebny. Powiedziała mi, że musi wyjechać, bo nie może już wytrzymać w Rzymie. Zawsze wyjeżdżała na południe po święcie Wielkiej Matki, jak wielu bogatych ludzi. Zazwyczaj do Bajów. Tym razem nie czekała na zakończenie świąt i nie wybrała się też w zwykłe miejsce. Powiedziała, że pojedzie do Solonium, bo tam jest bliżej i nikt nigdy tam nie przyjeżdża. „Nie chcę już nigdy nikogo widzieć”, tak powiedziała. Myślałem, że chce mnie ze sobą zabrać. – Śpiew przybrał na sile i stał się szybszy. Trygonion uśmiechnął się smętnie, przymknął oczy i wraz ze słowami pieśni zaczął poruszać ustami, po czym zamrugał kilka razy i zapatrzył się w grę słonecznych promieni na powierzchni wody. – Nie chciała. Powiedziała, że potrzebuje kogoś zaufanego, żeby zamknął dom na czas jej nieobecności. W innych okolicznościach zrobiłby to Klodiusz, ale on na razie nie powinien się tu pokazywać. „Zrobisz to dla mnie, Trygonionie? Dopilnuj, aby pozamykano wszystkie okiennice, schowaj dobre wino, żeby niewolnicy się do niego nie dobrali, powysyłaj kilka listów z ostatniej chwili i tak dalej”. „Oczywiście”, powiedziałem i życzyłem jej szczęśliwej drogi.
Obaj przez chwilę patrzyliśmy na skrzącą się wodę w fontannie.
– Tuż przed odejściem, w samych drzwiach, odwróciła się i zawołała mnie. Przybiegłem natychmiast. Powiedziała, żebym nikomu nie mówił, dokąd się udaje. Obiecałem jej to. Ale tobie chyba mogę powiedzieć, Gordianusie. Ty umiesz dochować tajemnicy... jesteś w końcu najuczciwszym człowiekiem w Rzymie. – Wykrzywił wargi w sardonicznym uśmieszku.
– Czy wczoraj późno w nocy przyszedł tu jakiś gość?
Trygonion spojrzał na mnie, nie rozumiejąc, ale po chwili uśmiechnął się znowu.
– Ach, masz na myśli tego poetę, który recytował te okropieństwa o Attisie. Tak, któryś z niewolników mi powiedział, że przypałętał się w środku nocy, pijany jak bela, i zaczął się dobijać do drzwi. Źle trafił; Klodia nie była w nastroju, by ją nagabywano. Kazała Barnabasowi i paru tęższym wyzwoleńcom go przegonić. Zdaje się, że uszedł prawie cało, tylko ze złamanym nosem.
Wyobraziłem sobie biednego Katullusa, jak leży w swej samotni wśród ksiąg, skacowany i z rozkwaszonym nosem.
– I ze złamanym sercem – powiedziałem. – Klodia ma serce z kamienia.
Trygonion spojrzał na mnie ostro.
– Jesteś taki sam jak wszyscy. Myślisz, że ona nic nie czuje. Oczywiście, że czuje. Jak mogłoby być inaczej, skoro jest, kim jest? Ona wszystko czuje! Zadziwia mnie tylko, że potrafi to znieść.
– A ty, Trygonionie? Czy z tobą jest tak samo? Wszyscy myślą, że nic nie czujesz, ale tak naprawdę...
Śpiew przeszedł w tęskne, mistyczne zawodzenie. Słoneczne plamki na wodzie niemal mnie oślepiały. Trygonion wbił we mnie wezbrane łzami oczy, jakby prowokując mnie, bym dokończył, ale pozostawiłem resztę nie wypowiedzianą.
Do Ekona wróciłem tą samą okrężną drogą.
– Może powinieneś napisać list do Metona? – zasugerował, kiedy usiedliśmy razem. – To ci zawsze pomagało zebrać myśli.
– Nie sądzę, aby to było mądre posunięcie. Nie powinienem przelewać na pergamin informacji obciążających moją żonę.
– Możesz go potem spalić. I tak to często robisz.
Czasem myślę, że moi synowie znają mnie aż za dobrze. Poprosiłem go, by dał mi przybory do pisania. Eko zaprowadził mnie do swego gabinetu. Usiadłem za stołem i przez dłuższy czas wpatrywałem się w rozłożony przede mną czysty arkusz, aż w końcu zacząłem pisać.
Do ukochanego syna Metona, służącego pod komendą Gajusza Juliusza Cezara w Galii, od kochającego ojca w Rzymie, oby Fortuna miała Cię w opiece. Piszę ten list w nony kwietniowe, w drugi dzień świąt Wielkiej Matki...
Odłożyłem pióro i znów zapatrzyłem się w pergamin. Od drzwi dobiegł mnie jakiś odgłos. Podniosłem wzrok i ujrzałem... Metona.
Bogowie delektują się zaskakiwaniem śmiertelników nieoczekiwanym. Nitki naszych żywotów splatają się i rozplatają, krzyżują we wzorach, których żaden człowiek nie ogarnie. Byłem myślami przy Metonie i oto stanął przede mną we własnej osobie, jakby wyczarowany.
– Na Herkulesa! – szepnąłem. – Co ty tu robisz?
Jego starszy brat nagle pojawił się obok niego i obaj wybuchnęli śmiechem.
– Wiedziałeś! – zarzuciłem mu. – On już tu był, kiedy podsuwałeś mi pomysł napisania listu!
– Oczywiście! Nie mogłem sobie odmówić tego żartu. Meto przybył w chwilę po twoim odejściu do Klodii. Kiedy usłyszałem, że wracasz, kazałem mu się schować. Żałuj, że nie widziałeś swojej miny!
– Strojenie sobie żartów z ojca jest niegodziwe.
– Owszem, ale przynajmniej się teraz uśmiechasz – odparł Eko.
Odsunąłem pergamin od siebie.
– Dobrze, że jesteś, Metonie – powiedziałem. – Napisanie tego wszystkiego byłoby niemożliwe.
Uśmiechnął się i usiadł przy mnie.
– Mam szczęście, że dotarłem tu w jednym kawałku!
Ująłem go za rękę i westchnąłem. Zawsze się o niego bałem, wiedząc, na jakie niebezpieczeństwa jest narażony w Galii. On jednak miał na myśli coś innego.
– Przy Forum wybuchły zamieszki – wyjaśnił. – Na pewno wciąż się tam tłuką. Nie widziałeś po drodze?
– Szedłem okrężną drogą.
– Wystawiano tam sztukę – wtrącił Eko. – Podobno grupa zbirów Klodiusza opanowała scenę i zaczęła rozrabiać. Z zemsty za zniewagi, jakimi go obrzucono na wczorajszym procesie.
– Powierzyć organizację świąt komuś takiemu jak Klodiusz, a on wykorzysta to do swoich drobnych porachunków! – rzucił Meto z niesmakiem. – Politycy są wszyscy tacy sami. Ale o co chodzi z tym procesem?
Usiłowałem opowiedzieć mu wszystko możliwie zwięźle, ale po chwili uniósł rękę.
– To za skomplikowane – powiedział. – Wolę już się głowić nad jakimś zadaniem strategicznym.
Roześmiałem się.
– Ale co ty robisz w Rzymie? Czy i Cezar powrócił?
– Cezar jest w Rawennie, ale ja ci tego nie powiedziałem. Spotyka się tam w sekrecie z Krassusem. Potem uda się do Luki na rozmowę z Pompejuszem. Cezar chce mianować nowych wodzów i sformować cztery nowe legiony. Będzie potrzebował poparcia tych dwóch, żeby przekonać senat, by zaakceptował niezbędne wydatki, i stłumić narzekania, że za bardzo rośnie w potęgę. Jeśli chcesz znać moje zdanie, to ta trójka zamierza wskrzesić triumwirat, ale tym razem będzie on skuteczny. To nie do uniknięcia. Prędzej czy później senat straci rację bytu. Oni nie mogą sami sobą rządzić, a cóż dopiero całym imperium! To już tylko kolejna przeszkoda na drodze Cezara, chora gałąź, która wymaga przycięcia. Te całe prawnicze spory, wieczne wzajemne ciąganie się polityków po sądach... ten nonsens musi się skończyć! Z tego, co mi opowiedziałeś, wnioskuję, że proces Celiusza był tylko jeszcze jednym przykładem upadku dawnych zasad i norm.
– Ale jaka jest alternatywa? – spytał Eko.
Meto popatrzył nań z pobłażaniem.
– Cezar, naturalnie.
– Mówisz o dyktatorze – powiedziałem, kręcąc głową. – O drugim Sulli.
– Albo jeszcze gorzej – dodał Eko. – Może nawet o królu, jak Ptolemeusz.
– Mówię o człowieku, który potrafi przewodzić. Widziałem na własne oczy, co Cezar umie. Kiedy patrzy się na to z Galii, gdzie Rzymianie podbijają wciąż nowe ziemie, całe te dziecinne przepychanki w Rzymie wydają się czystym absurdem.
– Pompejusz i Krassus to nie dzieci – zauważyłem.
– I dlatego rozwiązaniem jest triumwirat – stwierdził Meto. – Przynajmniej na jakiś czas. Ale tego też nie powiedziałem.
– A co z ludźmi w rodzaju Klodiusza i Milona? – spytał Eko. – Czy choćby Cycerona albo Celiusza?
Meto zrobił minę świadczącą o tym, że tacy ludzie są poniżej krytyki. Co się stało z moim synem w służbie Cezara? Miałem jednak tylko krótką chwilę na zastanowienie się, ponieważ nagle do pokoju wdarł się huragan w postaci dwójki bliźniaczych, roześmianych blondasów. Meto znał się może co nieco na wojskowej taktyce, ale nie miał szans wobec bratanka i bratanicy. Tytania ruszyła nań od lewego skrzydła, Tytus od prawego, schwycili go za ramiona i wspięli się na niego w jednej chwili.
– Hej! Kiedy one zdążyły tak urosnąć? I nabrać takiej siły! – Meto śmiał się, usiłując się wyzwolić z uścisków.
– Zdaje się, że zamierzają położyć cię na łopatki – ostrzegł go Eko z grobową miną.
– Albo co najmniej unieruchomić – dorzuciłem.
– No, to się im już udało! – jęknął Meto, co bliźniaki skwitowały triumfalnym piskiem.
– Lepiej poddaj się od razu – doradziłem mu. – One dobrze wiedzą, że wujek Meto, pogromca Galów, może znieść znacznie brutalniejsze traktowanie niż ich delikatny stary dziadek.
– Poddaję się! – wrzasnął Meto.
Bliźniaki puściły go od razu i przegrupowały się, by zaatakować kolejnego wroga, czyli mnie. Na szczęście ten atak polegał na zarzuceniu mnie nieszkodliwymi pocałunkami i uściskami, więc nie stawiałem oporu. Zauważyłem jednak u wnuczki coś, co zwróciło moją uwagę.
– Co to jest? – spytałem.
– Co?
– Ta broszka na twojej tunice.
– To jest oko Gorgony! – krzyknął Tytus. – Ono daje jej magiczną moc i muszę jej to odebrać, choćbym miał uciąć jej głowę!
– Ale skąd się ona wzięła?
Poczułem nagłą suchość w gardle. Był to prosty kolczyk, srebrny półksiężyc z zielonym szklanym paciorkiem – bliźniaczy brat kolczyka, którym ktoś otworzył zamek mojej skrzyni z trucizną i nieostrożnie go tam porzucił.
– Z Libii, dziadku. Tam żyją gorgony – wyjaśniła Tytania. – Ta broszka może cię uczynić niewidzialnym. Tytus tak mówi.
– Dobrze, ale skąd ją masz?
Po tonie mojego pytania dziecko zorientowało się, że domagam się poważnej odpowiedzi.
– Ona mi dała. Powiedziała, że zgubiła drugi kolczyk i ten jest już jej niepotrzebny.
– Kto ci go dał? – powtórzyłem.
Tytania powiedziała mi i serce zaczęło mi gwałtownie bić w piersi.
– I naprawdę będę dzięki niemu niewidzialna? – spytała.
– Nie. – Głos mi drżał. – To znaczy, tak. Dlaczego nie? Ten drugi uczynił ją niewidzialną, w każdym razie dla mnie. Kazał mi myśleć, że poznałem prawdę, podczas gdy... Och, Kybele!
– Tato, o czym ty mówisz? – Eko zmarszczył brwi.
– Muszę iść natychmiast do domu. Zdaje się, że się bardzo, bardzo pomyliłem.
Drzwi otworzył mi Belbo, który na mój widok rozjaśnił się w uśmiechu.
– Panie! Bogom dzięki, że już jesteś!
– Coś się stało?
– Nie, nic... skoro już wróciłeś...
– Jest w aż tak złym humorze?
Belbo tylko przewrócił oczami i nagle podskoczył, usłyszawszy z tyłu lodowaty głos:
– Kto jest w złym humorze?
Skinieniem głowy odprawiłem odźwiernego, który zniknął, jakby się ziemia pod nim otworzyła. Patrzyliśmy na siebie z Bethesdą przez długą chwilę w milczeniu.
– Gdzie byłeś? – spytała w końcu.
– Przenocowałem u Ekona.
– A w poprzednią noc?
– Wyobraź sobie, że spędziłem ją w jednym łóżku z pijanym poetą.
Prychnęła wzgardliwie.
– Byłeś wczoraj na procesie?
– Tak.
– Niezłe widowisko, co?
– Ty też byłaś?
– Oczywiście. Belbo zajął mi miejsce na samym przedzie. Ciebie jednak nie widziałam.
– Stałem z tyłu. I też cię nie widziałem.
– Dziwne, prawda? Byliśmy tak blisko i się nie spotkaliśmy. – Jej spojrzenie nieco odtajało. – Cieszę się, że Celiusza uniewinniono.
– Ja właściwie też.
– Ale to, co zrobili Klodii, było okropne.
– Tak, okropne.
– Chciałam ich powstrzymać. Zrobiłabym to, gdybym mogła.
– Ja czułem to samo.
– Teraz ona opuściła miasto.
– Skąd wiesz?
Bethesda dostrzegła wyraz mych oczu i skrzywiła się.
– Nie bądź taki podejrzliwy. Czy ty sobie wyobrażasz, że w Rzymie działa jakaś kobieca konspiracja? Niewolnik Klodii przyniósł mi dziś rano wiadomość. Miałam ją jutro odwiedzić i chciała mnie powiadomić, że nie będzie jej w domu. Nie napisała, dokąd wyjeżdża, tylko że niezwłocznie opuszcza Rzym.
Założyła ręce i poszła do ogrodu. Ruszyłem za nią. Zatrzymała się, lecz nie odwróciła się do mnie.
– Przepraszam cię, mężu, że cię oszukałam. Znasz już prawdę.
– Chyba znam.
– Powinnam ci to wyjaśnić. Ten człowiek... Dion... jego imię nie chce mi przejść przez gardło. Wtedy w Aleksandrii, zanim mnie kupiłeś...
– Wiem.
– Skąd możesz to wiedzieć?
– Słyszałem twoją rozmowę z Klodią, kiedy nas odwiedziła. Siedziałyście w ogrodzie za domem.
Spojrzała na mnie przez ramię. Oko jej błysnęło zrozumieniem, lecz po chwili znów się odwróciła.
– Ale ja ani razu nie wymieniłam jego imienia. Specjalnie się pilnowałam przy Klodii.
– A jednak...
Kiwnęła głową, wciąż nie patrząc na mnie.
– Powinnaś mi powiedzieć, Bethesdo. Już dawno powinnaś mi to powiedzieć.
Podszedłem do niej i położyłem dłoń na jej ramieniu. Sięgnęła do tyłu i nakryła ją swoją.
– Rozumiesz mnie więc? – spytała.
– Nie mogę już żałować śmierci Diona – odrzekłem. – Kiedy pomyślę, co zrobił tobie i twojej matce, i kto wie, jak wielu innym...
– W takim razie powiedz, że mi wybaczasz.
– Ty pierwsza mi wybacz, Bethesdo. Wybacz mi, że nie ufałem ci tak, jak powinienem.
– Wybaczam ci, mężu.
– I ja ci wybaczam, żono, że mnie oszukałaś.
– I że otrułam twojego gościa?
– Przyznajesz się do tego?
Wzięła głęboki oddech.
– Tak.
Potrząsnąłem głową.
– Nie. Nie mogę ci wybaczyć otrucia Diona.
Zesztywniała pod moją ręką.
– Ale wybaczam ci, że nadal mnie oszukujesz tym fałszywym wyznaniem.
Odwróciła się do mnie przodem. Po sposobie, w jaki na mnie patrzyła, szukając w mych oczach tego, co wiem, zorientowałem się, że wreszcie poznałem całą prawdę.
Niedługo potem siedziałem samotnie w bibliotece, patrząc przez otwarte okna na rozsłoneczniony ogród. Wszystko kwitło i zieleniło się wiosenną świeżością, a w powietrzu uwijały się pszczoły i motyle. Po chwili w drzwiach stanęła Diana.
– Chciałeś mnie widzieć, tato?
– Tak.
Patrzyła na mnie poważnie, a po chwili poweselała.
– Mama mówi, że Meto wrócił.
– Tak, odwiedził nas na krótko. Zatrzymał się u Ekona. Będą u nas wkrótce na kolacji.
– Nie mogę się doczekać, kiedy go zobaczę.
Kiwnąłem głową i stwierdziłem, że nie mogę na nią spojrzeć. Wpatrzony w owadzie akrobacje, spytałem:
– Mama ci powiedziała, o czym chcę z tobą rozmawiać?
– Tak, tato. – Jej głos nagle stwardniał; zupełnie takim samym tonem mówiła Bethesda, kiedy szykowała się sprzeczka, a ona chciała okazać niewzruszoność.
– Kiedy mama po raz pierwszy opowiedziała ci o Dionie i o tym, co jej zrobił?
– Dawno temu, tato. Kiedy tylko byłam dość duża, by to zrozumieć.
– A mnie nigdy o tym nie mówiła!
– To była sprawa między nią i mną, tato. Coś, co matka może powiedzieć córce. Mężczyźni też mają sekrety, którymi się nie dzielą z kobietami.
– Pewnie tak. A zatem, kiedy Dion odwiedził nas tamtego wieczoru...
– Kiedy go przedstawiłeś, nie miałam pojęcia, kim on jest. Mama nigdy nie powiedziała mi imienia tego człowieka, tylko opisała jego niegodziwość. Ale kiedy oznajmiłam jej, kim jest nasz gość i skąd pochodzi, po jej twarzy poznałam, że zaszło coś strasznego. I nagle wiedziałam. Spytałam, czy to on. Nie była pewna, więc poszłyśmy mu się przyjrzeć.
– Tak, pamiętam, jak na niego patrzyłyście, i on na was. Nic dziwnego, że wasz widok tak go poruszył, zwłaszcza twój. Wyglądasz niemal tak samo jak mama, gdy była w twoim wieku. Widziałem wasze wzajemne spojrzenia, a jednak nie zrozumiałem nic, jak pies obserwujący dyskutujących ludzi. I pomyśleć, że to ja sam zasugerowałem, żebyście we dwie przygotowały coś do jedzenia dla gości! Czy to mama kazała ci przynieść truciznę?
– Nie, tato. Ja sama na to wpadłam. Wiedziałam, gdzie ją trzymasz...
– Oczywiście, że wiedziałaś, bo sam cię ostrzegłem, kiedy przyniosłem ją od Ekona. Uważałem, że to niebezpieczne trzymać truciznę w domu, gdzie jest dziecko. Ha! Nigdy nie pomyślałem, że niebezpieczeństwo może być zupełnie innego rodzaju, niż mi się wtedy wydawało. Ale mama musiała widzieć, że dosypujesz jej do porcji Diona?
– Nie. Zrobiłam to za jej plecami, a potem sama zajęłam się podawaniem.
– Zrobiłaś wszystko sama? W jednym mgnieniu oka podjęłaś decyzję zgładzenia człowieka, przyniosłaś truciznę, wrzuciłaś do jego strawy i...
Diana spuściła wzrok.
– I zupełnie na własną rękę!
Kiwnęła głową.
– Kiedy mama dała ci te kolczyki?
– Och, dawno. Znudziły się jej, a i szkło było porysowane, więc dała mi je w prezencie. Czasami je nosiłam.
– A ja nigdy ich nie zauważyłem. No, co prawda Bethesda nosi włosy upięte wysoko i odsłania uszy, a ty masz je zawsze rozpuszczone...
– To zabawne. W ogóle nie pamiętam, że je wtedy założyłam, ani, że użyłam jednego z nich, by otworzyć zamek w skrzyni, ale tak musiało być. Wszystko działo się jak we śnie. Dopiero po wielu dniach zauważyłam brak kolczyka. Szukałam go wszędzie, ale nie w twojej skrzyni. W końcu machnęłam ręką i dałam drugi Tytanii.
– Tak, powiedziała mi o tym. – Pokręciłem głową. – Zostawiłaś zamek tak, jak go wyłamałaś. Nie postarałaś się też zastąpić trucizny, choćby czymś podobnym z wyglądu. Już samo to powinno mi podpowiedzieć, że to nie sprawka Bethesdy! Ona by zatarła za sobą ślady. Zachowałaś się jak dziecko, Diano, myśląc, że możesz pozostawić takie ślady i nie zostać zdemaskowana. Kiedy powiedziałaś o wszystkim mamie?
– Dopiero po wizycie Klodii.
– Dlaczego tak długo z tym zwlekałaś? Nie dziwię się, że nie przyszłaś z tym do mnie, ale sądziłem, że wy dwie nie macie przed sobą tajemnic.
– Chciałam jej powiedzieć zaraz po odejściu Diona. Ale nagle poczułam strach, a potem już nie wiedziałam, co robić. Następnego dnia, kiedy ty już odjechałeś, dowiedziałyśmy się o jego śmierci. Widziałam, że mamie ta wiadomość sprawiła przyjemność, choć nie skomentowała jej ani słóweczkiem. Wszyscy jednak mówili, że Dion został zasztyletowany, a skoro tak, to jak ja mogłam go otruć? Pomyślałam, że może to nie była wcale trucizna, tylko jakaś dziwna żółta przyprawa. Może wszystko tylko sobie wyobraziłam? Nie wiedziałam, co zrobić. Chciałam po prostu o wszystkim zapomnieć.
Skinąłem głową.
– A więc Bethesda nie wiedziała o niczym aż do wizyty Klodii. Wszystkie jej protesty przeciw obwinianiu Celiusza wynikały tylko z tego, że go lubiła! Była też przekonana, że nigdy by się nie posunął do próby otrucia Klodii. No, myliła się podwójnie: Celiusz robił wszystko, żeby zabić i Diona, i swą byłą kochankę. Taki z niej znawca ludzkich charakterów! Ze mnie zresztą też, skoro podziwiałem i szanowałem Diona. Co cię w końcu skłoniło, by jej powiedzieć?
– To, że mama opowiedziała Klodii, co spotkało ją i jej matkę. Byłam zdziwiona, że mówi o tym komuś obcemu. Rozpłakałam się. Wtedy właśnie zdecydowałam się wszystko jej wyznać; nie dlatego, żeby się tym szczycić, ale dlatego, że nie chciałam nic przed mamą ukrywać. Powiedziałam jej tego samego wieczoru. Mama stwierdziła, że musimy to utrzymać w tajemnicy. Nawet przed tatą? – spytałam. Zwłaszcza przed tatą, odpowiedziała. Ale w parę dni później, kiedy wróciliście z przyjęcia u Klodii, mama przyszła do mnie, by opowiedzieć mi, jak było, i nagle ty wpadłeś jak burza, krzycząc na nią. Poszedłeś szukać tej trucizny i znalazłeś tylko puste puzderko. Rzuciłeś na podłogę kolczyk... nagle sobie przypomniałam, gdzie go zgubiłam. Ale to, co mówiłeś, nie miało sensu. Byłeś przekonany, że to mama wykradła tę truciznę dla Klodii...
Jęknąłem cicho i pokręciłem głową.
– Oskarżyłem ją, że mnie oszukała, a ona się do tego przyznała. Ale mówiliśmy o różnych sprawach! Myślałem, że dała truciznę Klodii bez mojej wiedzy, ale oszustwo polegało na czymś zupełnie innym. Wiedziała, że to ty otrułaś Diona i nic mi nie powiedziała.
– A kiedy wybiegłeś z domu, mama powiedziała mi tak: „Jeśli on się domyśli prawdy, nie puszczaj ani pary z ust. Ja wszystko wezmę na siebie”. Ale ty wszystko odkryłeś, tato, prawda? – Mówiła to bez cienia pretensji, była raczej dumna: z Bethesdy za jej osłanianie, ze mnie za wykrycie prawdy.
Patrzyłem na jej twarz, oświetloną miękkim blaskiem z ogrodu. Widziałem dziewczynkę z lśniącymi czarnymi włosami i zaczątkami kobiecej urody.
– Nie wiem, co o tobie sądzić, Diano. Jesteś zagadką, jak twoja matka. Dlaczego to zrobiłaś? Co dało ci do tego siłę?
– Jak możesz tego nie rozumieć, tato? Pamiętasz, kiedy byłam tu u ciebie któregoś dnia i chciałam przeczytać list, który pisałeś do Metona? Pisałeś mu o swojej pracy, o śledztwie w sprawie śmierci Diona. Spytałam, dlaczego takie ważne jest dla ciebie wykrycie jej sprawcy. Mówiłeś o własnym spokoju. Spytałeś mnie: „Czy jeśli ktoś ci bliski zostałby zraniony, nie chciałabyś go pomścić, naprawić wyrządzone mu zło, gdyby było to w twojej mocy?” Oczywiście, że tak, tato! To właśnie zrobiłam. Zrobiłam to dla mamy i dla babci, której nigdy nie znałam. Czy chciałbyś to cofnąć? Gdybyś mógł zawrócić bieg czasu, czy wolałbyś, abym pozostała bierna?
Patrzyłem na jej twarz skołowany, usiłując sobie przypomnieć własne zapatrywania na kwestię winy i kary, dobra i zła.
Czy ty sam postąpiłbyś inaczej, tato?
Na chwilę zasłona tajemnicy rozwiała się. Wpatrzone we mnie oczy były tak znajome i otwarte, jakbym patrzył w lustro. Ciało z mego ciała, krew z mojej krwi. Przygarnąłem ją do siebie i pocałowałem w czoło. Z ogrodu dobiegły głosy; rodzina przybyła na wspólny posiłek – Eko, Menenia, Meto, zaborcze bliźniaki. Odsunąłem Dianę od siebie na długość wyciągniętych rąk i znów spojrzałem jej w oczy. Zadrżałem z żalu, widząc, że zasłona wróciła na miejsce. Znów była zagadką, kimś zupełnie innym... w pełni i odrębnie sobą, jeszcze jednym śmiertelnikiem dryfującym przez otchłań kosmosu. Poza moją kontrolą, poza moim zrozumieniem. Ulotna chwila wspólnoty minęła, jak wszystkie takie chwile, jak muzyka, która wypełnia próżnię po brzegi, a potem ulatnia się w jednym mgnieniu oka.
Od autora
W ciągu trzynastu lat od procesu Marka Celiusza wielu jego uczestników miało się stać, według słów historyka T. P. Wisemana, „widowiskowo martwymi”. Klodiusz zginął podczas potyczki z bandą Milona (rozwścieczony motłoch w dzień później puścił z dymem gmach senatu); Krassus poległ wraz z dwudziestoma tysiącami żołnierzy w nieszczęsnej kampanii przeciw Partom; Pompejusz padł ofiarą burzliwej wojny domowej, a Cycero ofiarą pokoju. Republikańskie obostrzenia skierowane przeciwko „przemocy politycznej” najwyraźniej nie odniosły skutku. To samo można powiedzieć o drugiej próbie ustanowienia triumwiratu przez Krassusa, Cezara i Pompejusza. Na końcu tej drogi stał August.
Król Ptolemeusz również zmarł w tym czasie, pozostawiając swym dzieciom (w tym słynnej Kleopatrze) walkę o Egipt i – na krótko – dalszą obronę przed rzymską dominacją.
Jeśli zaś chodzi o samego Marka Celiusza, zmienił on sprzymierzeńca o jeden raz za dużo i dokonał niewłaściwego wyboru. Nie mógł przekonać jednej z legii do buntu przeciw Cezarowi i zszedł z tego świata gwałtowną śmiercią. Jego barwna korespondencja z Cyceronem przetrwała, czyniąc go ulubieńcem historyków, między innymi Gastona Boissiera („W całej historii, którą dziś studiujemy, nie ma zapewne ciekawszej postaci od Celiusza”) i W. Warde’a Fowlera, który nazwał go „najbardziej interesującą osobowością swojej epoki”. Bardzo wcześnie, bo już w pierwszym stuleciu naszej ery, doczekał się Celiusz osądu potomności: Kwintylian6 wypowiedział się o nim, że „Marek Celiusz zasługiwał na chłodniejszą głowę i dłuższe życie”.
Katullus zmarł najwcześniej ze wszystkich, w 54 r. p.n.e., z przyczyn nieznanych, prawdopodobnie w wieku około trzydziestu lat.
A jak potoczyły się losy Klodii? Po procesie zniknęła ze sceny (choć podejrzewam, że pewnie nie całkowicie z życia Gordianusa). Trafiamy na nią w dziewięć lat później w jednym z listów Cycerona do przyjaciela Attyka, który najwyraźniej pozostawał z nią w dobrych stosunkach. Szukając posiadłości, gdzie mógłby odpocząć po trudach życia? („Miejsca spokojnej starości”, jak to ujął Attyk, na co usłyszał w odpowiedzi: „Miejsca, gdzie mnie pochowają”), Cycero prosi przyjaciela o rozejrzenie się wśród horti, które mogą być do kupienia w okolicach Rzymu. Jak się wyraził (według tłumaczenia Shackletona Baileya): „Podoba mi się ogród Klodii, ale nie sądzę, aby był na sprzedaż”. I w kilka dni później: „Ale wspomniałeś coś o Klodii. Gdzie się ona podziewa, albo kiedy wraca? Przedkładam jej posiadłość nad inne, poza Othonową, ale ona chyba jej nie sprzeda: lubi to miejsce i ma dość pieniędzy; jak trudna zaś jest ta inna sprawa, sam dobrze wiesz. Ale postarajmy się jakoś wymyślić sposób, abym dostał to, co chcę”.
O ile mi wiadomo, ostatnią wzmiankę o niej znaleźć można w liście datowanym piętnastego kwietnia 44 r. p.n.e., w którym Cycero pisze do Attyka: Clodia quid egerit, scribas ad me velim („Chciałbym, abyś napisał mi, co zrobiła Klodia”). Czy Cycero szukał wyjaśnienia jakiejś zasłyszanej plotki, czy też przyszła mu ona na myśl zupełnie bez związku? Nigdy się tego nie dowiemy.
Pragnę wymienić tu kilka prac, na które natrafiłem podczas zbierania materiałów do Rzutu Wenus. Najważniejsza wśród nich jest wspaniale komentowana Catullus and His World: A Reappraisal T. P. Wisemana (Cambridge University Press, 1985), która sięga daleko i szeroko, aby oddać żywy obraz kręgu Katullusa w historii, fikcji i akademickich mitach. Studiów nad Katullusem zresztą nie brakuje; można wybierać w wielu pracach: od godnej podziwu Catullus and Horace (Henry Holt & Company, 1928) aż po wnikliwą i nowoczesną w ujęciu Catullus Charlesa Martina (Yale University Press, 1992). Liczne są tłumaczenia jego poezji. Dostępna (w każdym tego słowa znaczeniu) jest pozycja wydawnictwa Penguin; wersja Horace’a Gregory’ego z roku 1956 jest trudniejsza do zdobycia, ale wysiłek będzie stokroć nagrodzony. Czytelnicy znający łacinę mogą sięgnąć po użyteczny zbiór Phyllis Young Forsyth The Poems of Catullus: A Teaching Text (University Press of America 1986).
Słynną mowę Cycerona w obronie Marka Celiusza można znaleźć w tłumaczeniu Michaela Granta jego Wybranych mów politycznych (Penguin, 1969). Polecałbym także wyborny, cięty komentarz R. G. Austina do tekstu oryginalnego (Oxford 1933, 3. wydanie 1960).
I jeszcze garść informacji pobocznych. Książka Maartena J. Vermaserena Cybele and Attis: The Myth and the Cult (Thames & Hudson, Londyn 1977) jest skarbnicą wiedzy o Wielkiej Matce i jej kapłanach-kastratach. Jasny obraz nieustannej wojny między Cyceronem i Klodiuszem daje tłumaczenie z komentarzem Shackletona Baileya Back From Exile: Six Speeches Upon His Return („Sześć mów po powrocie z wygnania”, American Philological Association, 1991). Melodramatyczną opowieść o decemwirze Appiuszu Klaudiuszu i nieszczęsnej Wirginii wziąłem z trzeciej księgi Dziejów Rzymu Liwiusza. Wyjaśnienie dowcipu na temat Noli, który Celiusz włączył do swojej mowy, można znaleźć w pracy T.W. Hillarda In triclinio Coam, in cubiculo Nolam: Lesbia and the Other Clodia („Liverpool Classical Monthly”, czerwiec 1981).
Znaczną część badań przeprowadziłem w bibliotece Doe Library na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley oraz w Perry-Castaneda Library na Uniwersytecie Teksańskim w Austin.
Specjalne podziękowania składam: Bradowi Craftowi, który pomógł mi zdecydować się na podjęcie tematu Klodii i spółki, podarowując mi egzemplarz wydanej w 1844 roku książki Forberga Manual of Classical Erotology (De figuris Veneris); Penni Kimmel za jej komentarze do rękopisu; Terri Odom za lekturę przed oddaniem do druku; Barbarze Saylor Rodgers za uzmysłowienie mi, że świat pełen jest najbardziej nieoczekiwanych wzajemnych powiązań; a także moim przyjaciołom z Austin, Gary’emu Coody oraz Anne i Deborah Odom, którzy zapewnili autorowi miejsce odpoczynku od pracy.
1 Wymienione powieści, wchodzące w skład cyklu „Roma sub rosa”, ukazały się nakładem Domu Wydawniczego REBIS w latach 2001-2002.
2 Opowiada o tym książka tegoż autora, Zagadka Katyliny.
3 Antyczna technika malarska, w której farbę uzyskiwano z pigmentu zmieszanego z pszczelim woskiem i żywicą; po nałożeniu na podłoże malowidło utrwalano przez ogrzewanie.
4 Edylowie: w starożytnym Rzymie (od 494 p.n.e.) urzędnicy do spraw m. in. bezpieczeństwa publicznego, porządku w mieście, handlu i zaopatrzenia oraz igrzysk. Kadencja trwała – podobnie jak w przypadku wielu innych urzędów – rok.
5 Pierwszy dzień kwietnia.
6 Marcus Fabius Quintilianus (ok. 35–ok. 95), rzymski retor i pedagog pochodzący z Hiszpanii. Pierwszy nauczyciel retoryki opłacany ze skarbu cesarstwa (za Wespazjana). Wychowawca siostrzeńców cesarza Domicjana. Po raz pierwszy w dziejach Rzymu wyróżniony tytułem konsula za zasługi w dziedzinie nauczania. Jego uczniem był też Pliniusz Młodszy.