Beverley Jo Mroczny ryczerz 01 Pan mego serca





Jo Beverley


Pan

mego serca



Tytuł oryginału:

Lord of My Hear

t

Zamek Gaillard Normandia

Sierpień roku 1064


Lady Lucia podniosła wzrok, spoglądając na wchodzącego do sali męża. Twarz hrabiego Guya de Gaillard wyrażała zmartwienie, w dłoni zaś ściskał zwój pergaminu.

- Zaraza? Pomór? - spytała Lucia, wstając, by mógł pocałować ją w policzek. - Kolejny figiel któregoś z naszych chłopców?

Hrabia rozpogodził się nieco i objął żonę. Szkoda, że nie mogę ukoić tak łatwo wszystkich jego trosk, pomyślała. Tu, w Normandii, nie było na to szans, a gdyby nawet były, hrabia i tak by ich nie wykorzystał. Normańscy mężczyźni zdawali się rozkwitać pośród kłopotów. Ona zaś, urodzona i wychowana w Anglii, byłaby absolutnie zadowolona, mogąc prowadzić spokojne, wolne od nagłych zmian życie.

Musiała przyznać, że pięćdziesiąt lat kłopotów nie uczyniło Guyowi wielkiej szkody. Trzymał się prosto, włosy miał nadal gęste, a spojrzenie zielonych oczu bystre. Jedynymi zmianami, jakie dostrzegała w nim po dwudziestu latach małżeństwa, były srebrząca skronie siwizna i lekkie ściemnienie oczu. Ich kolor pogłębiał się tak, jak wiosenny liść ciemnieje pod koniec lata.

- Nie chodzi o plagę ani o pomór - powiedział, opadając na stojące przed paleniskiem wielkie, dębowe krzesło. - Ani też, choć wydaje się to nie- prawdopodobne, żaden z chłopców niczego nie zbroił. Spójrz.

Rzucił jej pergamin i sięgnął po ogrzane ciepłem kominka wino. Ulubiony pies gończy, Roland, podszedł i położył mu pysk na kolanach. Hrabia odprężył się i przesunął dłońmi po długich, jedwabistych uszach psa.

Spojrzał na żonę, która zajęła znów miejsce na stojącym naprzeciw krześle, odsuwając robótkę i bezwiednie układając w eleganckie fałdy wełnianą spódnicę. Nadal dziwiło go ile wdzięku i piękna zdołała wnieść do surowego normańskiego domostwa angielska panna młoda, choć była to przyjemność, do której zdążył już przywyknąć.

Dzięki jej sprawnym rządom nawet pod koniec zimy na stół trafiały smaczne i zdrowe potrawy, surowość i chłód kamiennych ścian łagodziły kobierce, a on i jego synowie nosili delikatnie tkaną wełnianą odzież zdobioną taśmami godnymi królewskiego przyodziewku.

Życie w zamku Gaillard było dobre i pragnął tylko, by to się nigdy nie zmieniło.

Lucia rozwinęła pergamin, po czym zmarszczyła lekko brwi, starając się odcyfrować łaciński tekst. Poza tą jedną, urodziwej twarzy hrabiny nie szpeciła żadna zmarszczka, a włosy, wymykające się spod śnieżnobiałego czepca, nadal były złote. Zastanawiał się leniwie, czy jego żona posiadła sekret wiecznej młodości, dobiegała bowiem czterdziestki. To pewnie przez ten spokojny charakter. Lucia odznaczała się też przyjemnie zaokrąglonymi kształtami, a trzeba było nie lada odporności, aby pozostać pulchnym w zamku Gaillard.

Jako Angielka była od niego bardziej wykształcona - choć jak na Normana i on nieźle sobie radził - toteż odczytanie tekstu nie zajęło jej zbyt wiele czasu.

- Biedny pan Harold - zauważyła chłodno.

- Najpierw sztorm zagnał go do brzegów Normandii, gdzie został pojmany przez Guya de Ponthieu, a potem „uratowany” przez księcia Wilhelma i zmuszony złożyć przysięgę, iż dopomoże mu zdobyć tron Anglii. Musiał zapewne uznać, że Bóg zwrócił się przeciwko niemu.

- Sądząc po tym liście - odparł hrabia Guy - wielu sądzi podobnie.

Lucia zajęła się na powrót robótką.

- Nie przychodzi mi na myśl żaden powód, dla którego Stwórca miałby zwrócić się przeciwko szlachcicowi, skoro wypełnia swoje obowiązki względem Boga i króla nie gorzej od innych.

- Westchnęła. - Ta przysięga to zarzewie kłopotów. Pytanie brzmi: jak postąpi Harold, kiedy już znajdzie się bezpiecznie w domu? Ponoć król Edward zapadł ostatnio na zdrowiu.

- A co mógłby zrobić? - spytał Guy. - Przysięga to przysięga, obojętnie jak uzyskana. Człowiek nie może prosperować, jeśli złamie słowo. Wilhelm od dawna zapowiadał, że król uczyni go dziedzicem, a teraz zobowiązał do pomocy najpotężniejszego z panów.

- Tylko że Harold nie będzie miał tu wiele do powiedzenia. Prawo wyboru należy do rady możnych, zwanych witanem.

- A oni nie zechcą wybrać Wilhelma?

Potrząsnęła głową.

- Nawet Harold nic tu nie wskóra. Będą chcieli Anglika. Kogoś dojrzałego, starszego wiekiem, kto udowodnił już, że zdolny jest pokierować państwem.

- Kogoś takiego jak Harold z Wesseksu - zauważył Guy. - Wilhelm nigdy się na to nie zgodzi, nie teraz, gdy zmusił wreszcie Harolda, by poparł jego sprawę.

- Czy dobrze słyszę? Norman, którego martwi perspektywa porządnej wojenki? - rzuciła Lucia. - Chyba się starzejesz.

Ku jej zdumieniu żart nie rozproszył troski jej męża. Wytężyła umysł, aby zrozumieć, na czym polega problem, jednak dopiero dźwięk rogu skierował we właściwą stronę jej uwagę. Oznajmiał bowiem powrót dwóch najmłodszych synów, którzy ruszyli z oddziałem zbrojnych, aby odszukać bandę niepokojących okolicę rabusiów.

- Aimery - powiedziała.

Guy skinął głową.

- Koniec z wyprawami do Anglii.

Choć pierwsza żona urodziła Guyowi trzech synów i dwie córki, Bóg pobłogosławił jego związek z Lucią zaledwie jednym dzieckiem. Lucia życzyła sobie, by jej syn poznał nie tylko sprowadzający się do nieustannego wojowania styl życia Normanów, ale też łagodniejszy i charakteryzujący się większą kulturą sposób życia angielskich przodków. Od wczesnego dzieciństwa Aimery spędzał zatem część lata w Mercji.

- Moja rodzina nie pozwoliłaby skrzywdzić Aimery'ego - zaprotestowała Lucia. - Edwin jest co prawda zbyt młody, lecz pozostaje Hereward.

Hrabia prychnął zniecierpliwiony.

- Moim zdaniem twój brat jest na wpół szalony! Hereward Czujny. Hereward Nieustraszony. Z uporem trzyma się tego, co dawno minęło. Bóg jeden wie, co też go opętało, żeby poznaczyć Aimery'emu skórę!

- Zgodnie z angielską tradycją, to dla chłopca wielki honor - zaprotestowała Lucia.

- I powód, by wyśmiewali się z niego Normanowie! A pierścień, który mu dał?

- Otrzymać pierścień od wielkiego pana to zaszczyt...

Umilkła nagle, a potem spojrzała, pobladła, na męża.

-...ale i zobowiązanie, prawda? - dokończył za nią hrabia.

Skinęła w milczeniu głową.

- Co zatem zrobi Aimery, jeśli spór o tron Anglii przerodzi się w walkę zbrojną, gdzie po jednej stronie staną mieszkańcy Mercji, w tym Hereward i Edwin, po drugiej zaś książę Wilhelm i de Gaillardowie?

Lucia nie potrafiła odpowiedzieć. Choć przyszło jej na myśl kilka możliwości, każda z nich sprawiała, że dreszcz przebiegał jej po plecach.

- Twój syn nie pojedzie do Anglii, zanim ta sprawa zostanie na dobre rozwiązana - oznajmił Guy stanowczo.

Nagły hałas na murach - stukot kopyt, krzyki, poszczekiwanie psów - przerwał im rozmowę. Guy podszedł do wychodzącego na zewnętrzny mur wąskiego okna. Na opustoszałej jeszcze przed chwilą przestrzeni tłoczyły się konie, psy, stajenni oraz żołnierze. Dwaj młodsi synowie hrabiego torowali sobie pośród nich drogę. Przyjrzał się im, szukając instynktownie ran lub obrażeń. Aimery miał na ramieniu zakrwawiony bandaż, sądząc jednak po tym, jak odsunął stojącego mu na drodze żołnierza, rana musiała być jedynie powierzchowna.

Lucia podeszła do męża, zacmokała z dezaprobatą i spiesznie wyszła, wołając o gorącą wodę i medykamenty.

Obaj młodzieńcy, chociaż wysocy i silni, różnili się jednak znacząco. W wieku dwudziestu i osiemnastu lat byli już właściwie mężczyznami. Długie godziny spędzone na ćwiczeniach z bronią sprawiły, że ich ramiona i barki były silne, nogi dobrze umięśnione, ruchy zaś płynne i świadczące o zwinności.

Roger, najmłodsze dziecko pierwszej żony Guya, był, podobnie jak jego bracia, masywnie zbudowany. Wyglądał tak, jakby padające drzewo mogło się od niego odbić, nie czyniąc większej szkody. Aimery, syn Lucii, odznaczał się lżejszą budową. Padające drzewo z pewnością by go zabiło, wydawał się jednak na tyle zwinny, że zdołałby przed nim uskoczyć.

Obaj byli starannie ogoleni, lecz podczas gdy Roger nosił ciemne włosy krótko przycięte na modłę normandzką, jasne loki sięgały Aimery'emu niemal do ramion. Trzeba oddać chłopcu, iż z dumą kultywował angielską modę, nie zrażając się docinkami braci. Zważywszy jednak na tatuaże, nie miał innego wyboru. Nawet z tej odległości Guy był w stanie dostrzec na lewym ramieniu syna błękitny krucyfiks i fantastycznie skręconą, czającą się do skoku bestię, zdobiącą prawe przedramię oraz dłoń chłopca.

Za sprawą Lucii wszyscy mężczyźni de Gaillardów nosili odzienie z najstaranniej utkanej wełny, krojone i haftowane tak, jak potrafiła tylko Angielka. Podobnie jak inni Normanowie, zakładali też tyle złotych ozdób i klejnotów, na ile tylko mogli sobie pozwolić. Angielscy złotnicy uchodzili bo- wiem za najlepszych w Europie.

Aimery lubił jaskrawe kolory, a angielscy krewni obdarowali go szczególnie pięknymi ozdobami - w tej chwili miał na sobie dwie bransolety ze złota i granatów, za które można byłoby kupić niezły kawałek ziemi. Mimo to nie powinien wyglądać aż tak obco. Odziedziczył jednak wygląd po matce i jej rodzinie, a odkąd dorósł, stał się niepokojąco wręcz podobny do brata Lucii, Herewarda. Strój oraz fryzura sprawiały, że wydawał się obcy we własnym kraju.

Czasami Guy odnosił wrażenie, że jedynym, co zdołał przekazać synowi, była zielona barwa oczu.

Odszedł od okna i nalał wina do dwóch srebrnych kielichów. Jego życie byłoby prostsze, gdyby nie spotkał swego czasu Lucii. Prostsze, ale z pewnością nie tak przyjemne. Lucia była światłem jego życia, a ich sprawiający nieustanne kłopoty syn - i ulubionym potomkiem. Miał tylko nadzieję, że chłopak nie jest tego świadom.

Młodzieńcy wtargnęli hałaśliwie do sali, wnosząc woń koni, wiatru i krwi.

- ...nie było potrzeby wszystkich zabijać! - krzyczał Aimery.

- A jaki był sens przywozić ich do zamku jedynie po to, by tu zawiśli? - zapytał Roger z pogardą.

- Sprawiedliwość!

- Sprawiedliwość! Saksońskie brednie. To byli mordercy i wyrzutki. Więcej nie musieliśmy wiedzieć.

- Sprawa została załatwiona? - wtrącił Guy, przerywając kłótnię.

Dwa głosy zgodnie przytaknęły, a potem Roger dodał:

- Kilku uciekło, lecz zabiliśmy ośmiu.

- Dobrze - powiedział hrabia.

Aimery otworzył usta, lecz wyraz twarzy ojca sprawił, że poniechał sporu, sięgając zamiast tego po wino.

- Skąd rana? - zapytał Guy.

- Zostałem postrzelony. To tylko draśnięcie.

- Matka szykuje się, by cię opatrzyć.

Aimery skrzywił się i odwrócił, słysząc, że nadchodzi Lucia.

- To nic takiego, matko - zapewnił.

- Jak powiedział ostatni nieboszczyk - odparła cierpko. - Skoro byłeś dość dzielny, by otrzymać ranę, wytrzymasz też opatrunek. Siadaj.

Usiadł na wskazanym stołku, a Lucia jęła odwijać bandaż. Guyowi zrobiło się żal syna, dał mu więc coś, co powinno odwrócić jego uwagę. List.

Aimery odstawił wino i wziął do rąk pergamin, a potem w skupieniu przeczytał treść pisma.

- To... - zamilkł i syknął z bólu, gdyż matka zerwała bandaż, otwierając ranę, która zaczęła obficie krwawić.

- Jest czysta - zaprotestował. - Zadbałem o to.

- Pozwól, że sama to ocenię - odparła, przemywając rozcięcie kawałkiem złożonego płótna.

Aimery zmusił się, by skupić uwagę na dokumencie.

- Przysięga musiała zostać wymuszona. Matko! - Wziął głęboki oddech i mówił dalej. - Harold nie przysiągłby dobrowolnie, iż wesprze starania księcia.

Guy zabrał dokument i podał synowi wino.

- Powinien był więc umrzeć, nim wypowiedział słowa przysięgi - powiedział z absolutnym przekonaniem. - Przysięga to przysięga. Co o nim wiesz?

Aimery upił spory łyk wina.

- O panu Haroldzie? Nigdy go nie spotkałem... - Umilkł na chwilę, zaciskając zęby i czekając, aż matka skończy grzebać w ranie, a potem mówił dalej: - Jest dobrze postrzegany i uważany za doskonałego żołnierza. Przemierzał w służbie króla Anglię od lat. Byłby dobrym monarchą.

Rzucił ojcu buntownicze spojrzenie.

- I człowiekiem, który złamał przysięgę - odparował Guy.

Aimery osuszył kielich i siedział, wpatrując się w jego połyskujące wnętrze.

- Jeśli witan wybierze na króla Harolda - powiedział w końcu - a on się zgodzi, co zrobi Wilhelm?

- Użyje siły, by wesprzeć swoje żądania.

Aimery zbladł, być może dlatego, że Lucia wcierała akurat w ranę jakiś proszek. Guy wątpił jednak, aby tak było. Jego syn w lot pojmował, jakie znaczenie mają wydarzenia i co mogłoby z nich wyniknąć.

Tymczasem Aimery, wpatrując się nieobecnym spojrzeniem w przestrzeń, rzucił o ziemię kielichem. Naczynie upadło z brzękiem, do złudzenia przypominającym odgłos, jaki wydaje uderzająca w tarczę klinga.


Abbaye des Dames, Caen, Normandia

Luty roku 1066


Pokój dla odwiedzających w Abbaye des Dames w Caen był niewielki, acz o doskonałych proporcjach. A także, mimo złej pogody, przytulny, dzięki umieszczonym w wąskich oknach szybom z kosztownego szkła oraz płonącym na olbrzymim kamiennym palenisku szczapom. Wpadające przez dzielone szybki, zwodniczo złote słoneczne promienie podkreślały jaskrawe, podobne klejnotom barwy ściennych malowideł i haftowanych poduszek. Prawem kontrastu trzy znajdujące się w pokoju osoby wydawały się jeszcze bardziej sztywne i ponure.

Dwaj mężczyźni byli ludźmi miecza - wysocy, muskularni, odziani w mocno zużyte zbroje i ubrania. Starszy, o posiwiałych skroniach, miał sękate dłonie o zgrubiałych knykciach, włosy młodszego zachowały jeszcze brązowy kolor. Lecz pomijając wiek, stanowił wierne odbicie starszego i już na pierwszy rzut oka widać było, że to jego syn.

Trzecią osobą była dziewczyna w prostym białym habicie nowicjuszki. Lniana suknia okrywała nadal chłopięcą sylwetkę. Gęste kasztanowe włosy, splecione w schludny warkocz zakryty skromnie welonem, opadały jej na plecy. Rysy wyszorowanej do czysta twarzy zachowały jeszcze dziecięcą miękkość, lecz biodra miała już nieco zaokrąglone, a spojrzenie wielkich brązowych oczu bystre.

Widać było, iż starszy z mężczyzn, Gilbert de la Haute Vironge, czuje się pośród eleganckiego otoczenia nieswojo. Wykonywał jakiś ruch, a potem zamierał, jakby obawiał się uszkodzić cenny przedmiot. Marc, jego syn, wsparł okryte kolczugą ramiona o białą ścianę, nie troszcząc się o to, iż może ją zarysować. Córka Gilberta, Madeleine, siedziała prosto, bardzo opanowana - istny wzór małej zakonnicy. Zdawała się tu równie na miejscu, jak perła osadzona w złocie.

Jednak pod opanowaniem Madeleine kryła się rozpacz. Przed dwoma tygodniami, gdy matka przełożona poruszyła kwestię końcowych ślubów, Madeleine uświadomiła sobie, że wcale nie pragnie zostać zakonnicą. Wydawało się jednak, że nie ma w tej kwestii wyboru, gdyż matka ofiarowała ją Bogu na łożu śmierci, aby modliła się za dusze zmarłych z rodziny Haute Vironge. Niespodziewana wizyta ojca stanowiła ostatnią szansę namówienia go, aby wycofał się z zobowiązania. Musiałaby tylko zdobyć się na odwagę i go poprosić.

- Sytuacja jest gorąca i wszędzie panują niepokoje - powiedział lord Gilbert burkliwie, pobrzękując zbroją. - Bóg jeden wie, kiedy znowu będziemy mogli cię odwiedzić, córko. Teraz, gdy Edward Wyznawca nie żyje, a Anglicy koronowali tego Harolda, nasze miecze nie będą próżnowały, chyba że wielcy panowie odzyskają rozum.

- Mam nadzieję, że tak się nie stanie - wtrącił Marc, dłubiąc w zębach. - Wojna oznacza łupy, a książę jest nam coś winien.

Gilbert spojrzał z naganą na syna.

- Spełniamy obowiązek wobec naszego suzerena dla zbawienia duszy, nie dla zysku.

- Trochę ziemskich dóbr też by nie zaszkodziło. Wspieramy księcia od dziesięcioleci, i co nam to dało?

- Ale dlaczego Anglicy nie zaakceptowali księcia Wilhelma? - wtrąciła Madeleine, zastanawiając się, czy ojciec i brat zmuszeni będą walczyć na wszystkich polach bitewnych Europy. - Czy nie przyrzeczono mu korony?

Marc prychnął.

- Gdybym był Anglikiem, nie zaakceptowałbym obcego uzurpatora. Tym lepiej dla nas.

Gilbert zaprotestował gniewnie, oburzając się na słowo „uzurpator”, i dawny spór na nowo rozgorzał. Madeleine westchnęła. Nie podobało jej się upodobanie brata do wojaczki, wiedziała jednak, że dla zubożałej za sprawą niespokojnych czasów rodziny nie ma innego sposobu, by przetrwać, jak tylko mieczem wywalczyć sobie po temu środki. A jeśli rodzina się wzbogaci, ona też na tym skorzysta.


* * *


Haute Vironge leżało w Vexin, obszarze, o który Francja i Normandia toczyły niekończący się spór. Włości mocno w ostatniej dekadzie ucierpiały. Gilbert był dla księcia Wilhelma wiernym wasalem, wspierając go w walce o ziemię, książę zaś odpłacał się im, wynagradzając, gdy tylko był w stanie.

Fakt, iż Madeleine przyjęto do opactwa, założonego osobiście przez księcia i jego żonę, stanowił jedną z form wynagrodzenia. Było też oczywiste, że jeśli w Anglii da się zdobyć łupy, książę przekaże część zdobyczy wasalom z Haute Vironge.

Dobiegł ich dźwięk klasztornych dzwonów, wzywających na nonę. Madeleine wstała. Mężczyźni natychmiast przerwali sprzeczkę.

- Tak - powiedział Gilbert z ulgą, której nie potrafił ukryć. - Pora iść. - Położył dłoń na głowie córki. - Módl się za nas, dziewczyno. Wkrótce będziesz już w pełni należała do Chrystusa, ośmielę się powiedzieć.

Kiedy mężczyźni sięgnęli po podbite futrem peleryny, Madeleine zdobyła się wreszcie na odwagę.

- Ojcze!

- Tak? - zapytał, odwracając się.

Serce mocno biło jej w piersi, a w ustach zaschło.

- Ojcze... czy byłoby możliwe, bym nie musiała składać ślubów?

- O czym ty mówisz? - zapytał, marszcząc brwi.

Zrozpaczona Madeleine spojrzała na brata,

Marc wydawał się jednak po prostu zaciekawiony.

- Ja... nie jestem pewna, czy nadaję się na oblubienicę Chrystusa.

Lord Gilbert mocniej zmarszczył brwi.

- Co takiego? Gdybyś została w domu i przyprowadziłbym ci mężczyznę, wyszłabyś za niego bez gadania. Tu sprawa ma się podobnie. Matka wysłała cię do klasztoru, abyś przywdziała welon i modliła się za nas wszystkich. Po to tu jesteś.

Madeleine przełknęła łzy, dowód słabości.

- Ale... czy nie powinnam czegoś czuć, ojcze?

Gilbert prychnął, zniecierpliwiony.

- I czujesz: miękkie ubranie na ciele i dobre jadło w brzuchu. Bądź za to wdzięczna. - Nagle jakby złagodniał. - Zostałaś tu oddana. Wykupienie cię kosztowałoby więcej, niż posiadamy. A potem co? Trudno dzisiaj o męża. Nie miałabyś w kim wybierać. Nie jesteśmy możni ani bogaci. Chyba... - dodał bez przekonania - że w Anglii wybuchną walki i zdobędziemy dobre łupy...

Madeleine spojrzała błagalnie na brata, którego tak długo uważała za bohatera. Wzruszył ramionami.

- Ja nie chciałbym być mnichem, ale z kobietami sprawa ma się inaczej. Zważywszy, za kogo mogłabyś w dzisiejszych czasach wyjść, lepiej ci będzie bez męża.

- Ależ nie miałabym nic przeciwko temu, by zostać w domu i opiekować się wami - zawołała Madeleine.

- W domu? - rzekł Gilbert. - Maddy, przez te pięć lat, które tu spędziłaś, Haute Vironge popadło w ruinę. To teraz pole bitwy.

Ból w piersi narastał, trzymając ją w dławiącym uścisku.

- Nie mam już domu? - wyszeptała.

- Twój dom jest tutaj - odparł. - Wspanialszy, niż mogłaś oczekiwać. Tylko książęca siedziba mogłaby być od niego lepsza. Matka przełożona bardzo cię chwali. Przykładasz się do nauki i wygląda na to, że postanowiono wykształcić cię na uzdrowicielkę. Kto wie, może pewnego dnia sama zostaniesz ksienią?

Tak bardzo starał się ukazać jej przyszłość w jasnych barwach, no i wszystko, co mówił, było prawdą... Z trudem zdobyła się na uśmiech. Kochał córkę na swój sposób i na pewno nie życzyłby sobie widzieć ją nieszczęśliwą.

Nagrodził jej wysiłki, odpowiadając uśmiechem na uśmiech, i poklepał z czułością po głowie.

- Moja dziewczynka. To dla ciebie najlepsze miejsce, Maddy, wierz mi. Świat stał się teraz dość okropny. Niech cię Bóg błogosławi, córko.

Madeleine dygnęła.

- Z Bogiem - powiedziała cicho, porzucając nadzieję.

Jednak, nim wyszli, Marc odwrócił się i powiedział:

- Życie poza murami nie jest łatwe, siostro. Jesteś pewna, że chcesz opuścić klasztor?

Pewna” było mocnym słowem i Madeleine się zawahała. Po chwili skinęła jednak głową.

- Nie śpiesz się zatem ze ślubami. W Anglii wkrótce rozpoczną się walki, jestem tego pewien. Jeśli wyjdziemy z nich cało, na dodatek z łupami, przyjadę i cię wykupię.

Rzuciwszy tę beztroską obietnicę, wyszedł. Teraz nie musiała już powstrzymywać łez. Gadanina Marca o bogactwie była jedynie mrzonką, podobnie jak jej marzenia o wolności. Wszystko to mrzonki, na dodatek, jak udowodnił jej przed chwilą ojciec, bardzo niemądre.

Otarta łzy z policzków, jednak marzenia nie dało się tak łatwo unicestwić. Zapatrzyła się w obraz na ścianie - malowidło na jedwabiu, przedstawiające Chrystusa na pustyni kuszonego ziemskimi rozkoszami. Tak jak ona była kuszona.

Rozpaczliwie pragnęła zaznać wszystkich cudów życia, nie tylko o nich czytać. Pragnęła podróżować do zamarzniętych krain białego niedźwiedzia i rozpalonych piasków Ziemi Świętej. Tańczyć i galopować konno. Przekonać się, czy nad Szkocją naprawdę latają smoki i jak to jest, kiedy mężczyzna dotyka wargami ust kobiety...

Wyszła z komnaty i skierowała się do kaplicy, by wyśpiewywać modły, kurczowo czepiając się nadziei rozbudzonej beztrosko przez brata. Odroczy śluby i będzie czekała, aż Marc wróci pewnego dnia do Abbaye i ją wyzwoli.




Westminster, Anglia

Styczeń roku 1067


- Zostaję w Anglii.

Aimery de Gaillard spoglądał ojcu śmiało w oczy, lecz jego ciało zdradzało napięcie.

- Zrobisz, co ci każę - odparł spokojnie hrabia Guy, choć szczęka bolała go od zaciskania zębów.

Zanosiło się na tę konfrontację już od dwóch miesięcy, a właściwie od bitwy pod Hastings, zwanej przez wszystkich Senlac - Jeziorem Krwi.

Harold Wyznawca i większość jego rodziny zginęli. Zwycięscy Normanowie pomaszerowali, napotykając jedynie słaby opór, na Londyn, gdzie Wilhelm dostał wreszcie to, czego się domagał i co wywalczył sobie mieczem: witan uznał w najeźdźcy króla, a w dzień Bożego Narodzenia arcybiskup Yorku koronował go we wspaniałym opactwie Edwarda.

Teraz wielu Normanów mogło wrócić wreszcie do domu.

Wilhelm nagrodził tych, którzy dla niego walczyli, nadając im ziemię oraz tytuły - Guy otrzymał piękny dwór zwany Rolleston i włości w pobliżu walijskiej granicy. Niektórzy spośród możnych mieli pozostać w Anglii, aby budować wraz z nim podwaliny nowego królestwa. Większość pragnęła jednak wrócić do siebie i znaleźć się tam, nim jakiś obcy najedzie ich dom, zagrabiając włości lub żonę. Jedynie głodni zdobyczy młodsi synowie zamierzali pozostać w Anglii dłużej, płacąc za udział w łupach militarną posługą i zaznaczając obecność Wilhelma na każdej piędzi ziemi, którą spustoszyli.

Nie było to miejsce odpowiednie dla Aimery'ego, cierpiącego z powodu wymuszonego poddaństwa wobec Wilhelma. W ciągu kilku krótkich miesięcy bardzo zmienił mu się charakter: beztroski dotąd młodzieniec zgorzkniał i stał się twardy w sposób, jakiego żaden ojciec nie chciałby widzieć u syna. Był, oczywiście, ranny, i omal nie zginął...

- Nie.

W pełnej napięcia ciszy niewielkiego pomieszczenia słowo opadło ciężko niczym kropla ołowiu. Po raz pierwszy Aimery sprzeciwił się ojcu tak otwarcie.

Guy zacisnął odruchowo pięści. Tak łatwo byłoby ich użyć! Jednak, choć sprawiłoby mu to ulgę, tym razem chodziło o coś więcej niż potwierdzenie władzy nad synem.

Odwrócił się, ignorując zaprzeczenie, jakby w ogóle nie zostało wypowiedziane.

- Jutro ruszymy na wybrzeże - powiedział: dziarsko. - W Normandii czeka na nas mnóstwo pracy, gdyż Wilhelm będzie przez dłuższy czas nieobecny. Przydasz się w zamku Gaillard, kiedy ja będę pomagał księżnej załatwiać sprawy państwa.

Obejrzał się. Aimery nadal stał, blady i spięty.

To jednak nic nowego, pozostawał w tym stanie od bitwy, z trzema znaczącymi wyjątkami. Pierwszy miał miejsce zaraz po Senlac, kiedy to - osłabły, cierpiący i oszołomiony - płakał w ramionach ojca, dwa następne później, gdy mocno się upił. Choć rana dobrze się goiła, reszta pozostała bez zmian i Guy pragnął jak najszybciej wywieźć syna z Anglii. W Normandii, przy matce, z pewnością szybciej otrząsnąłby się z przygnębienia.

- Roger może pomóc ci w Gaillard - powiedział Aimery.

- Zostawiam Rogera, by zajął się Rolleston.

To była iskra, która zapaliła płomień.

- Rogera! Nie potrafi odróżnić wilka od owcy!

- A czy będzie musiał? Wystarczy, jeśli zaprowadzi porządek.

- Mieczem. Doprowadzi wszystko do ruiny.

- Cała Anglia jest dziś tak rządzona - odparował Guy. - Potrzebuję cię w domu.

Aimery uspokoił się nieco i odwrócił. Dotknął bezwiednie dłonią lewego ramienia, nadal spowitego bandażem w miejscu, gdzie trafił w nie topór. Miał szczęście, że nie stracił ręki ani życia. Podszedł do wąskiego okna i spojrzał na kryte strzechą domy Londynu.

W końcu przemówił.

- Tu jest mój dom.

- Na Boga, nieprawda! - ryknął Guy, niezdolny opanować dłużej lęku i gniewu. Rzucił Aimery'ego na ścianę. - Jesteś Normanem! A może podasz w wątpliwość moje ojcostwo?

W oczach Aimery'ego zapłonął gniew.

- Mam także matkę!

Spróbował się wyśliznąć, lecz Guy tylko wzmocnił uścisk i trzymał syna, póki ten nie przestał się wyrywać.

- Jesteś Normanem - powiedział spokojnie z ustami tuż przy jego twarzy. - Powiedz to.

- Jestem Normanem - powtórzył z gniewem Aimery. - Choć to, czy jestem z tego dumny, to już zupełnie inna sprawa.

Zaczerpnął głęboko powietrza.

- Król zamierza uczynić Anglię swoim domem, ojcze, a jest w pełni Normanem, choć oczywiście twierdzi, że ma też w sobie angielską krew.

Podszyty przerażeniem strach wezbrał w piersi Guya niczym fala.

- To zdrada, ty...

Pchnął Aimery'ego mocniej na ścianę.

Aimery stłumił krzyk.

Guy zmusił się, by puścić syna, nim zrobi mu krzywdę. Wbił wzrok w przeciwległą ścianę, starając się odzyskać nad sobą panowanie. Pretensje Wilhelma do tronu Anglii opierały się na tym, iż był spokrewniony z królami Ethelredem i Knutem poprzez swoją babkę. Ta jednak była jedynie wdową po obu władcach i nie miała w sobie królewskiej krwi, którą mogłaby przekazać wnukowi. Nie była to jednak kwestia, którą ktokolwiek, nawet ukochany chrześniak Wilhelma, mógłby podawać bezkarnie w wątpliwość.

Lecz co powiedziałaby Lucia, gdyby się dowiedziała, że ryzykował zdrowie syna, aby wymusić swoją wolę? Na pewno mnóstwo, a żadna z tych rzeczy nie byłaby przyjemna. Lecz Lucia była zbyt łagodna, by wychowywać młodego Normana. Teraz, kiedy przestała opiekować się chłopcem niczym troskliwa niania, wreszcie przejawił odrobinę charakteru.

- Mój syn nie będzie odgrywał zdrajcy!

- Widzę, że bardzo mi ufasz! - zawołał Aimery. - Na Chrystusa, czyż nie zabijałem dla króla, jak dobry wasal powinien? Anglicy powstali, aby odeprzeć najeźdźcę, a ja ich tratowałem. Przebijałem włócznią. Odcinałem ręce i głowy...

Zacisnął zęby i przez chwilę oddychał ciężko, z wysiłkiem, jakby dopiero zszedł z pola bitwy.

- I spodobało ci się to, prawda? - zapytał Guy złośliwie.

- Co takiego?

Guy przysunął się bliżej syna.

- Spodobało ci się polowanie na chłopów, czyż nie? Bo inaczej po co chciałbyś tu zostać? Będziesz miał wiele okazji zapolować, nim Wilhelm pokaże Anglikom, czyja ręka trzyma uzdę. Kobietom i dzieciom także...

Zablokował wzniesioną pięść, choć z trudem.

Aimery był już wysoki i silny. Boże, jaki silny. Ściskając nadgarstek syna, musiał użyć całej siły, by go powstrzymać, choć do niedawna nie było z tym problemu. Aimery pokonywał go jedynie wówczas, kiedy mu na to pozwalał.

Teraz było inaczej. Żaden nie próbował posłużyć się drugą ręką, gdyż nadwerężyłoby to zranione ramię Aimery'ego, ani poszukać lepszego uchwytu. Pokryta odciskami od miecza dłoń Guya ściskała nadgarstek syna tuż ponad ciężką bransoletą. Jego muskularne ramię nie mogło pokonać ramienia równie silnego.

Stanęli w martwym punkcie.

Byli sobie równi.

Patrząc jeden drugiemu w oczy, stawili temu faktowi czoło.

Aimery zaczerpnął głęboko tchu i się rozluźnił. W jego oczach błysnął humor, a na policzki wypłynął rumieniec.

- Możesz mnie puścić, ojcze - powiedział spokojnie. - Przepraszam.

Guy tak uczynił, zachowując ostrożność i przez chwilę rozmasowywał obolałe palce. Aimery odsunął się, pocierając bezwiednie zmaltretowany nadgarstek.

- Prawda wygląda tak - powiedział cicho - że choć to niegodne Normana, byłbym nader szczęśliwy, gdybym nie musiał oglądać obnażonego miecza nigdy więcej. Ale od tego nie da się uciec. Jeśli tu zostanę, może zdołam pomóc.

- Pomóc? Komu? Herewardowi?

Najbardziej obawiał się właśnie tego, że syn zechce przyłączyć się do swego mentora z czasów chłopięctwa. Hereward z Mercji przebywał podczas bitwy poza Anglią, lecz pojawiły się pogłoski, że wrócił i przysiągł wrzucić Normanów do morza. Aimery odwrócił się, zaskoczony.

- Nie.

- Nie zamierzasz pomóc mu w walce przeciwko Wilhelmowi?

Aimery roześmiał się gorzko.

- Myślisz, że po tym, przez co musiałem przejść, dopuszczę się zdrady? Teraz?

- Więc komu? - zapytał Guy, szczerze zaintrygowany. - Komu zamierzasz pomóc? Wilhelmowi? Powiedziałem ci, czego król się po tobie spodziewa.

Aimery odsunął się od okna i jął przemierzać niespokojnie komnatę.

- Ludziom - odparł po chwili. - Myślę, że mógłbym pomóc Anglikom przywyknąć do nowej sytuacji. W tym kraju jest coś dobrego, pięknego. Byłoby grzechem dopuścić, aby to coś zginęło, stratowane żołnierskim butem, zwłaszcza że miejscowi nie mają szansy zwyciężyć i nas stąd wyrzucić. Rozumiem obie strony. Nikt inny nie jest chyba do tego zdolny. Anglicy uważają Normanów za barbarzyńców. Normanowie sądzą, że angielskie zwyczaje to nic innego, jak wymyślne bzdury.

- I czyjeż to poglądy zamierzasz zmienić? - zapytał Guy, zirytowany.

Aimery uśmiechnął się ze smutkiem.

- Czyje tylko zdołam.

Guy miał ochotę go udusić.

- Jedyne, co będzie ich łączyło, to chęć, aby rozerwać cię na strzępy.

Jednak ten uśmiech go rozbroił. Był to pierwszy prawdziwy uśmiech, jaki zagościł na twarzy chłopca od dwóch miesięcy.

- Możesz wziąć Rolleston - powiedział szorstko.

Aimery poczerwieniał ze zdumienia.

- Ale Roger...

- Jeszcze nic mu nie obiecałem. Dostaliśmy też włości w pobliżu Walii. Roger może je zatrzymać. 0 ile nie stał się cud i Walijczycy nagle nie złagodnieli, walki na pograniczu zapewnią mu tyle rozrywki, ile sobie zażyczy.

- Dziękuję - powiedział Aimery, oszołomiony i cokolwiek podejrzliwy.

- Rolleston należało do Herewarda - burknął Guy. - Znasz więc to miejsce. Potrafisz sprawić, by przynosiło dochód. Trzymam cię jednak za słowo: obiecałeś, że nie będziesz zadawał się z tym szaleńcem.

Kiedyś wydałby mu po prostu rozkaz. Teraz Aimery był już jednak mężczyzną, nie działał pochopnie i ojciec o tym wiedział. Poczuł ukłucie żalu na myśl o dziecku, które odeszło, i dumę z tego, czym i kim się stało. Na Chrystusa, Aimery był odważny, a jego odwaga sięgała głębiej i była czymś więcej niż tylko zdolnością, aby zabijać lub samemu zginąć.

- Daję ci słowo, że nie wystąpię przeciw królowi - powiedział w końcu Aimery. - Lecz jeśli uznam, że zdołam przekonać Herewarda, by zawarł pokój z Wilhelmem, zrobię to.

Irytacja wróciła. Czy muszą zaczynać od nowa?

- Ten człowiek potrafi wpływać na innych - ostrzegł syna. - Jeśli zbyt się do niego zbliżysz, może się okazać, że robisz więcej, niż zamierzałeś.

- Nie pokładasz we mnie zbyt dużej wiary, prawda?

- Poznałem tego człowieka - odparł Guy stanowczo. - To szaleniec, lecz jego szaleństwo jest niczym płonąca w ciemności latarnia. Jeśli poprzysiągł, że przeciwstawi się Wilhelmowi, dochowa przysięgi, póki nie zginie. A Bóg jeden wie, ilu weźmie ze sobą do piekła. Chcę, byś dał mi słowo, że nie będziesz szukał go w innym celu, jak tylko by nakłonić do zawarcia pokoju. Przyrzekniesz mi to lub wrócisz do domu w łańcuchach.

Aimery jął znowu przemierzać pokój.

- Mówię poważnie, Aimery.

- Wiem - odparł młodzieniec jak gdyby nigdy nic. - Matka często powtarza, że jestem do ciebie bardzo podobny.

Guy prychnął, rozgniewany, ale i rozbawiony. Pokusa, by powalić nieposłusznego chłopaka, przybierała na sile, nawet gdyby miał wezwać w tym celu pół tuzina zbrojnych.

Aimery odwrócił się do niego i gniew odpłynął, ustępując miejsca cieplejszym uczuciom.

- Masz moje słowo, ojcze.

Guy nie zamierzał jednak ryzykować. Wyjął z mieszka przy pasie niewielki relikwiarz z kości słoniowej, zawierający drzazgę z krzyża Chrystusa. Otworzył puzderko i powiedział:

- Przysięgnij na to.

Aimery zmierzył ojca nieodgadnionym spojrzeniem, a potem położył dłoń na puzderku.

- Przysięgam na święty krzyż - powiedział bez wahania - że nie skontaktuję się z Herewardem, ani nie będę się starał z nim spotkać w innym celu, jak tylko nakłonienie go, aby poprosił Wilhelma o wybaczenie.

Guy skinął głową i odłożył relikwiarz. Wskazał ciężki złoty pierścień na trzecim palcu prawej ręki Aimery'ego:

- Lepiej mi to daj.

Aimery odsunął pośpiesznie dłoń.

- Nie - powiedział stanowczo, a potem dodał łagodniejszym tonem: - Przykro mi, ojcze, ale nie mogę tak po prostu zrezygnować. Nie jestem Herewardowi tak oddany, jak przyjaciel pierścienia być powinien, mam jednak nadzieję, że zdołam pomóc zarówno jemu, jak i królowi. Jeśli nadejdzie czas, że w to zwątpię, zwrócę pierścień temu, kto mi go dał.

- Ale nie osobiście.

- Zgoda - przytaknął Aimery.

Guy delikatnie ścisnął syna za ramiona.

- Nadal uważam, że byłoby prościej obalić cię i zabrać siłą do domu.

Aimery wzruszył lekko ramionami.

- Wyrd hen ful araed.

- A to co znowu znaczy? - zapytał Guy, zirytowany. Ostatnim, czego potrzebował, było przypomnienie, że jego syn ma w sobie także angielską krew.

- Przeznaczenia nie da się zmienić - odparł Aimery. - A moim wyrd, jak sądzę, jest Anglia.

Guy uznał, że lepiej puścić syna, zanim ulegnie pokusie i wymierzy mu cios pięścią w obandażowany bark.

- Na wszystkie psy piekieł, żałuję, że uległem namowom twojej matki i zgodziłem się, by cię wysłać do tego przeklętego kraju!

- Cóż - odparł Aimery - czasami ja też tego żałuję. Lecz teraz niepodobna już niczego zmienić.

Nim ojciec zdążył odpowiedzieć, już go nie było.



Abbaye des Datnes, Caen, Normandia

Marzec roku 1068


Madeleine zmierzała pośpiesznie do komnaty matki przełożonej. Uniosła suknię, by przebiec ostatni odcinek drogi. Była w ogródku z ziołami zamiast w skryptorium, gdzie być powinna. Z pewnością spotka ją za to kara.

Oczywiście, bieganie też mogło przysporzyć jej kłopotów, w pobliżu nie widziała jednak nikogo, kto mógłby dostrzec tak naganne zachowanie.

Przystanęła na chwilę, by uspokoić oddech i poprawić welon, a potem zapukała do dębowych drzwi. Polecono jej, by weszła. Uczyniła tak i zatrzymała się, zaskoczona. Czekała na nią nie tylko matka przełożona, ale też księżna Normandii, Matylda. Obecnie, wspomniała Madeleine, także niekoronowana królowa Anglii.

- Wejdź, siostro Madeleine - powiedziała Matylda.

Madeleine, przerażona, pomyślała wpierw, iż ksieni uznała widać, że sama nie da sobie z nią rady, i wezwała księżnę, by pouczyła krnąbrną nowicjuszkę. Albo, co gorsza, zmusiła ją do złożenia ślubów. Madeleine odwlekała to, jak mogła. W Anglii rzeczywiście rozgorzały walki, jej ojciec i brat zostali sowicie wynagrodzeni, była więc nadzieja...

Lecz tak osobiste sprawy niegodne były zainteresowania księżnej.

Tymczasem władczyni gestem nakazała dziewczynie, aby usiadła przy niej na stołeczku. Madeleine uczyniła, co jej kazano, i jęła przyglądać się damie. Księżna była patronką opactwa, widziała ją więc już nieraz, lecz nigdy z tak bliska. Drobna i delikatnie zbudowana, wydawała się zbyt krucha jak na żonę siejącego postrach wojownika i matkę sześciorga jego dzieci. Jej rysy, zwłaszcza zaś broda i nos, nosiły jednak znamię stanowczości, a ciemne oczy spoglądały bystro.

- Przynoszę smutne nowiny, dziecko - rzekła bez ogródek. - Powiadomiono cię, że twój ojciec został ranny w Anglii, podczas bitwy. Rana, choć poważna, nie zagrażała na pozór życiu, lecz widać Pan miał wobec niego inne plany. Rana nie goiła się, jak powinna, i przed kilkoma miesiącami oj- ciec nagle odszedł, by odebrać nagrodę w niebie.

Madeleine natychmiast domyśliła się, co księżna chce jej powiedzieć, lecz dłuższa przemowa dała jej czas, by mogła choć trochę oswoić się z nowiną. Na myśl, iż nie zobaczy więcej ojca, ogarnął ją smutek, nie była się jednak w stanie powstrzymać, by nie pomyśleć o tym, czy ta strata, choć bolesna, nie pomoże jej spełnić marzeń o życiu poza klasztorem.

- Będę modliła się za jego duszę, Wasza Miłość - powiedziała, spuszczając skromnie wzrok i wpatrując się w złożone na kolanach dłonie.

- To nie wszystko - powiedziała księżna. Madeleine podniosła wzrok. - Twój brat, Marc, utonął dwa tygodnie temu podczas przeprawy przez morze.

Madeleine poczuła, że ogarnia ją odrętwienie. Marc nie żyje? Nagle zaczęło dzwonić jej w uszach. W ciele czuła dziwne mrowienie. Ktoś wcisnął jej do rąk kielich. Upiła solidny łyk wina, czując, że świat wraca do niej, przynosząc smutek i kres nadziei.

Czy Marc utonął, wracając, by ją wykupić?

O czym też ona myśli, zganiła się w duchu, zamiast rozpaczać, iż młode życie zostało gwałtownie przerwane w chwili triumfu?

Po policzku spłynęła jej łza. Otarła ją grzbietem dłoni.

- Za niego też będę się modlić - odparła, nie wiedząc, co innego mogłaby powiedzieć.

Upiła kolejny łyk mocnego czerwonego wina i odstawiła kielich na stół.

Nagle uświadomiła sobie, iż to dziwne, by księżna Normandii fatygowała się, aby przekazać smutne nowiny prostej nowicjuszce. Spojrzała pytająco na władczynię.

- Twój ojciec zażyczył sobie, by mój pan i małżonek został twoim opiekunem. A on polecił mi, bym porozmawiała z tobą o przyszłości.

- Mojej przyszłości?

- Wiesz, dziecko - powiedziała księżna - że po tym, jak król został w Anglii koronowany, podarował twemu ojcu włości w zamian za długą i wierną służbę?

Madeleine skinęła głową. Wokół tego kręciły się wszystkie jej marzenia.

- Baddersley - powiedziała.

- To ładny i dobrze zagospodarowany kawałek ziemi, położony w pobliżu jednej ze starych rzymskich dróg. Stanowił część włości człowieka zwanego Hereward - jak sądzę, syna starego pana Mercji. Mój małżonek okazał łaskę tym, którzy chwycili przeciwko niemu za broń, jeśli zgodzili się złożyć przysięgę na wierność, lecz ten Hereward to zatwardziały buntownik. Dlatego stracił ziemię. Pytanie brzmi: kto mógłby zająć się Baddersley teraz?

- Skoro Marc nie żyje... - stwierdziła Madeleine głucho.

- Ziemia przejdzie na ciebie, Madeleine.

- Na mnie? - spytała oszołomiona. - To znaczy, na opactwo?

Księżna przyglądała się jej przez chwilę uważnie, a potem powiedziała:

- Nie. Król życzy sobie, byś powróciła do świata i poślubiła mężczyznę, który potrafiłby zarządzać majątkiem za ciebie.

Małżeństwo, pomyślała Madeleine, czując, że kręci jej się w głowie. To było jej marzenie. Jej droga do wolności.

Tak przynajmniej sądziła.

Gdyby Marc ją wykupił, traktowałby ją z niedbałą uprzejmością i pozwolił, by sama wybrała sobie męża. Obecny plan zakładał, że zostanie oddana wraz z majątkiem obcemu mężczyźnie, nieważne, czy kandydat jej się spodoba. Mężczyźni mający władzę są przeważnie starzy. Większość znanych jej normańskich szlachciców była szorstka w obejściu, bezzębna, wulgarna i brudna.

Podniosła wzrok.

- Czy muszę wyjść za mąż, Wasza Miłość?

Księżna przyglądała się jej przez chwilę.

- Taka jest wola twego księcia, króla Anglii. Lecz jeśli czujesz, że masz do życia religijnego prawdziwe powołanie...

Postawiona wobec decyzji, do której podjęcia nie była przygotowana, wstała i jęła przemierzać niewielkie, skromnie urządzone pomieszczenie, obracając w palcach zawieszony na piersi drewniany krzyżyk i próbując ocenić otwierające się przed nią drogi.

Jedna, Abbaye, była znana i prowadziła prosto jak okiem sięgnąć - spokojna, uporządkowana, przewidywalna i... nudna.

Druga znikała szybko za zakrętem, gdzie czaiło się nieznane. Co mogło tam na nią czekać? Uprzejmość czy okrucieństwo? Komfort czy nieustający trud? Przygoda czy nuda?

Przystanęła na chwilę przed wiszącym na ścianie krucyfiksem z kości słoniowej i pomodliła się o przewodnictwo. Wspomniała, jak często prosiła Boga, by uwolnił ją od klasztornego życia. Cóż, jak mówi stare porzekadło: „Bacz, o co się modlisz, bo możesz zostać wysłuchany”.

Zatem niech będzie. Uczciwość podpowiadała jej, że Abbaye oferuje wygody, bezpieczeństwo, ale niewiele poza tym. Modły i rytuały, które wprawiały mniszki w religijną ekstazę, dla niej były jedynie obowiązkami, mniej lub bardziej nużącymi.

- Nie - powiedziała zatem. - Nie sądzę, bym miała prawdziwe powołanie.

Księżna skinęła głową.

- Przełożona sądzi podobnie, choć przykro jej będzie cię stracić. Jak zrozumiałam, masz talent do nauki, zwłaszcza tej o uzdrawianiu. - Wstała. - Można służyć na różne sposoby, drogie dziecko. Czasy są trudne, a król cię potrzebuje.

Madeleine nie dała się oszukać. Król potrzebował jej, by rzucić jako nagrodę oddanemu sojusznikowi, tak jak mężczyźni rzucają parujące wnętrzności myśliwskiemu psu.

- Kogo miałabym poślubić, Wasza Miłość?

- To nie zostało jeszcze ustalone - odparła księżna. - Nie ma potrzeby się spieszyć. Póki co, ziemią opiekuje się twój wuj.

Wuj Paul, pomyślała Madeleine, wcale niezaskoczona.

Ani rodzina matki, ani ojca nie okazała się płodna czy obdarzona szczególną pomyślnością. Jedyną żyjącą krewną Madeleine była siostra matki, Celia, poślubiona zbiedniałemu szlachcicowi, Paulowi de Pouissey. Małżeństwo pozostało bezdzietne, lecz Odo, syn Paula z poprzedniego małżeństwa, od zawsze uważany był za kuzyna Marca i Madeleine.

Paul de Pouissey był urodzonym nieudacznikiem, nader chętnym korzystać z wszelkich łaskawości, jakimi los obdarzyłby rodzinę żony.

- Zdobyłaś tu wykształcenie, niedostępne dla większości młodych kobiet - mówiła dalej księżna - będziesz jednak musiała nauczyć się dworskich manier. Powinnaś przyłączyć się do moich dam. Spodziewam się zostać wezwana do Anglii na wiosnę, bym mogła dołączyć do mego pana. Będzie wówczas dość czasu, by zatroszczyć się o twoją przyszłość.

Jeśli kandydat nie został wybrany, pomyślała Madeleine, może jest jeszcze szansa, bym mogła przejąć kontrolę nad własnym losem.

- Chciałabym o coś poprosić, Wasza Miłość.

Spojrzenie księżnej zrobiło się chłodne.

- To znaczy?

Nerwy omal Madeleine nie zawiodły, powiedziała jednak szybko:

- Pani, błagam, by pozwolono mi mieć coś do powiedzenia w kwestii wyboru małżonka.

Pospieszne spojrzenie na księżnę upewniło ją, że się nie pomyliła. Matylda spoglądała teraz na nią zdecydowanie mniej życzliwie.

- Sugerujesz, że król i ja nie zatroszczylibyśmy się jak należy o twoje dobro, dziewczyno?

Madeleine pospiesznie uklękła.

- Nie, Wasza Miłość. Wybacz mi, proszę.

Księżna postukała trzy razy o ziemię obutą w pantofel stopą, a potem powiedziała:

- Cóż, odebrałaś niezwyczajne wychowanie, i teraz trzeba wziąć to pod uwagę. Przynajmniej masz charakter...

Nadal uderzała stopą. Madeleine wpatrywała się w nią, zastanawiając się, czy zostanie jej po prostu wybaczone, czy też coś zyska, choćby najmniejsze prawo do wyrażenia swojej opinii.

- Poproszę męża, by zgodził się wziąć pod uwagę twoje życzenia - powiedziała księżna w końcu, zaskakując Madeleine. - Ze swojej strony zrobię, co tylko będę mogła, by odwlec ślub i dać ci czas, byś mogła przywyknąć do nowej sytuacji.

Madeleine, zaskoczona tak niebywałą wspaniałomyślnością, podniosła wzrok. Księżna uśmiechała się ozięble.

- Och, wstań, dziewczyno. Płaszczeniem się zyskałaś to, o co ci chodziło.

Madeleine wstała, zachowując jednak czujność.

- Jesteś nieufna? - spytała Matylda. - Bardzo rozsądnie. Wiesz, jak wyglądały starania o moją rękę?

- Nie, Wasza Miłość.

Uśmiech księżnej pogłębił się, kiedy wspomniała przeszłość.

- Wilhelm mi się oświadczył, lecz odmówiłam. Był w końcu bękartem i nie zanosiło się na to, że zdoła umocnić swoje panowanie nad tym krajem. Prawdę mówiąc, odmówiłam mu dość niegrzecznie. Pewnego dnia przybył wraz z towarzyszem do Blois i natknął się na mnie na ulicy. Byłam ze służącą i zbrojnym, mimo to zamierzył się i zdzielił mnie pejczem.

Madeleine westchnęła, zaszokowana, lecz księżna nadal uśmiechała się do wspomnień.

- Potem oświadczył się ponownie i tym razem go przyjęłam.

- Po tym, jak zdzielił cię batem?

- Właśnie dlatego, że to zrobił. Och, nie wyobrażaj sobie tylko, że to lubię. Od tego czasu ani razu nie podniósł na mnie ręki. Niebiosa zatrzęsłyby się od mego gniewu, gdyby to zrobił. Jednak mężczyzna, który ośmielił się wejść do twierdzy mego ojca i mnie zaatakować, zasługiwał na to, bym dzieliła z nim los. - Poprawiła fałdy rubinowej spódnicy. - Dlaczego ci o tym opowiadam? Ponieważ szanuję kobietę, która chce wziąć swój los we własne ręce i nim sterować. Będę wspierała cię na tyle, na ile będzie to możliwe. Musisz jednak wiedzieć, że wybór męża to ogromna odpowiedzialność. Zastanów się dobrze, kogo szukasz.

Madeleine skinęła głową.

- Moja peleryna - poleciła księżna.

Madeleine podniosła miękką, białą pelerynę haftowaną czerwienią i złotem i zarzuciła ją Matyldzie na ramiona. Przeciągnęła końce przez ciężką za- pinkę ze złota i granatów i ułożyła materiał na ramionach damy.

Matylda skinęła z aprobatą głową.

- Teraz udam się do Saint Lo w sprawach księstwa. Wrócę za dwa tygodnie i cię zabiorę. Dołączysz do dam mojego dworu.

Madeleine została odprawiona. Znalazłszy sobie cichy kąt, schroniła się tam, aby rozmyślać z podszytym obawą podnieceniem o niespodziewanej odmianie losu. Dołączy do dworu i popłynie do Anglii. Wkroczy do zakazanego dotąd świata mężczyzn i małżeńskich powinności.

Nie była w tych sprawach zupełną ignorantką, ponieważ w klasztorze wiele mówiło się o grzechu, zwłaszcza nieczystości i cudzołóstwie. Ona zaś spędziła w świecie za murami pierwszych dziesięć lat swego życia. Sądziła, że wie, co mężczyźni robią kobietom, choć nie wierzyła - jak z uporem twierdziła siostra Adela - że niektóre kobiety mogą być równie pożądliwe jak mężczyźni. Co zaś się tyczy przekonania siostry Bridget, jakoby mężczyźni wysysali magiczny płyn z piersi kobiet, by usztywnić swój członek i uczynić go zdolnym do aktu...

Teraz tego rodzaju rozważania wydawały jej się niestosowne. Dostała szansę, by żyć poza murami, i znaczyło to dla niej więcej niż słodki kochanek w łóżku.

Doskonale pojęła, co chciała jej powiedzieć księżna. Aby utrzymać w nękanym niepokojami kraju włości, będzie potrzebowała silnego mężczyzny - biegłego zarówno we władaniu mieczem, jak i w rachunkach. Barwa jego oczu czy kształt sylwetki nie miały tu znaczenia.

Postara się wybrać dobrze. Wtedy książę Wilhelm nie będzie miał pretekstu, by cofnąć uzyskany przywilej i narzucić jej własnego kandydata.

Rozdział I


Baddersley, Mercja

Maj roku 1068


Madeleine szła leśną ścieżką, przepatrując poszycie w poszukiwaniu cennych roślin. Baddersley cierpiało, najpierw pod rządami jej chorego ojca i beztroskiego brata, a teraz pod żelazną pięścią jej wuja, Paula de Pouissey.

Nie zrozumie nigdy mężczyzn. Po co podbijać nowe ziemie, skoro potem wszyscy głodują lub umierają od chorób? W Baddersley brakowało medykamentów, mimo to zielny ogródek pełen był chwastów. Przywiozła z sobą niewielką szkatułkę z leczniczymi ziołami i przyprawami - pożegnalny prezent od ksieni - lecz była to kropla w morzu potrzeb.

Większość tutejszych roślin, chociaż nie wszystkie, była taka sama, jak te, które znała z domu. Zatrzymała się i zerwała naręcze srebrników, doskonałych na ból zęba. Gdy zacznie lepiej rozumieć dziwny język Anglików, będzie mogła uczyć się od miejscowych.

Nie wydawało się to jednak zbyt prawdopodobne, przyznała w duchu, wzdychając. Od Anglików dzielił ją nie tyle brak znajomości języka, ile posępna wzgarda, jaką żywili wobec normandzkich najeźdźców. Wzgarda, jak przypuszczała, uzasadniona, zwłaszcza jeśli przedstawicielem normandzkich władz był w tej okolicy Paul de Pouissey. Madeleine nie lubiła wuja już przedtem, teraz zaczynała wręcz go nienawidzić.

Sprawy nie potoczyły się tak, jak się spodziewała.

Po dwóch miesiącach spędzonych na dworze w Rouen wyruszyła wraz z księżną do Anglii - dumna posiadaczka skrzyń pełnych ubrań oraz klejnotów, a także służącej, która się o nie troszczyła. Posiadła też nowe umiejętności - takie jak taniec i śpiew, i zdobyła nowe przyjaciółki, w tym trzynastoletnią córkę księżnej, Agathę, i jej szesnastoletnią kuzynkę, Judith. Łączyły je podobne zainteresowania, gdyż wszystkie trzy miały znaleźć sobie w Anglii mężów.

Teraz Agatha i Judith przebywały w Westminsterze, bawiąc się podczas uroczystości towarzyszących koronacji Matyldy na królową Anglii - i poznając odpowiednich mężczyzn. Madeleine wysłano do Mercji, aby „poznała swoje włości”, jak określiła to Matylda, dodając, że tak wielka dziedziczka nie chciałaby z pewnością pozostać na dworze, gdzie walczono by o nią niczym o królika rzuconego psom.

Czy naprawdę by tego nie chciała?

Madeleine podejrzewała, że problem polegał na tym, iż przyznano jej prawo wyboru. Król i królowa musieli żałować obietnicy.

Madeleine wyprostowała się i odrzuciła z szyi opadające swobodnie, brązowe włosy. Dzień był ciepły, nawet tu, w cieniu. Miała na sobie jedynie koszulę i prostą tunikę z krótkimi rękawami uszytą z niebieskiego lnu. Ze zwyczajnego skórzanego pasa zwieszały się dwie sakwy na korzenie i liście, choć głównym zajęciem Madeleine nie było dziś zbieranie, lecz badanie zasobów natury.

Zeszła ze ścieżki, by przyjrzeć się niskiemu krzaczkowi, i spódnicą zaczepiła o gałązkę. Zniecierpliwiona, uniosła ją i wetknęła za pas, niszcząc starannie ułożone przez służącą, Dorothy, fałdy i skracając spódnicę do długości stosownej raczej dla chłopki niż dla damy.

Dorothy dostałaby ataku, gdyby mnie tak zobaczyła, pomyślała, rozbawiona, lecz służąca była daleko. Siedziała wygodnie pod dębem, szyjąc.

Krzak okazał się, jak miała nadzieję, wilczą jagodą. Zapamiętała miejsce, gdzie się znajdował. Choć jagody tej rośliny były trujące, liście przynosiły ukojenie osobom nerwowym i cierpiącym ból.

Wróciwszy na ścieżkę, spostrzegła dziki rumianek, czarny bez i kilka rodzajów rosnącego na dębie mchu. A także krzaki jeżyn, owocujące późnym latem. Jeśli wuj nadal będzie zarządzał Baddersley w sposób, jakiego była świadkiem w ciągu minionego tygodnia, jedynie płody lasu i łąk uchronią ich zimą przed głodem.

Wiedziała teraz, dlaczego przedsięwzięcia wuja kończą się nieodmiennie klęską. Wygrażał, wrzeszczał i nie żałował bata, nie potrafił jednak zorganizować ludzi, by pracowali efektywnie, ani przewidzieć nadchodzących problemów i w porę im zapobiec.

Ciotka Celia była prawie tak samo nieudolna. Choć znała się na gospodarowaniu trochę lepiej, to fakt, iż złorzeczyła przy najmniejszym uchybieniu, żywiąc przy tym niezachwiane przekonanie, że wszyscy próbują ją oszukać, nie sprzyjało dobrej pracy.

Madeleine odłamała, rozgniewana, martwą gałąź wiązu. To jej ziemię niewłaściwie użytkowano.

Pierwszą rzeczą, jaką zamierzała zrobić, gdy tylko znajdzie odpowiedniego męża, było wyrzucenie Paula i Celii. A oni o tym wiedzieli.

Dlatego cieszyli się, kiedy znikała z widoku, i nie zabraniali jej badać okolicy, jeśli tylko zabrała z sobą Dorothy i zbrojnego, by ich strzegł. Dorothy narzekała, że „ciąga ją po lesie”, pozwoliła jej więc pozostać w cieniu drzewa. Ludzie Paula byli tak leniwi, jak to tylko możliwe, i woleli strzec raczej dziewczyny niż pani. Wszystko to sprawiało, że mogła wędrować w spokoju.

Nie odchodziła jednak daleko. Miejscowi, choć zastraszeni, byli jednak nieprzyjaźni i wolałaby nie spotkać żadnego z nich, spacerując samotnie. Mogłoby się to okazać równie bezpieczne, jak spotkanie z rozwścieczonym dzikiem. Obejrzała się, sprawdzając, czy Dorothy i żołnierz nadal są widoczni.

Nagle pomiędzy drzewami błysnęła woda. Madeleine podeszła ochoczo bliżej, gdyż na błotnistych brzegach rzek rosło wiele przydatnych roślin.

Głośny plusk sprawił, że się zatrzymała. Ryba? Jakieś duże zwierzę? Ruszyła ostrożnie przed siebie i wyjrzała zza zasłony wierzbowych gałązek.

W rzece pływał mężczyzna.

Jego plecy były złotawe i połyskujące od wody. Gdy się odwrócił, aby popłynąć do brzegu, ujrzała jego twarz. Z odległości niewiele dało się dojrzeć, może jedynie to, że była to twarz młodego człowieka. Ale tego już się domyśliła, patrząc na jego ciało...

Stanął w głębokiej wodzie i zaczął brnąć ku brzegowi. Widok odsłaniającego się przed nią ciała sprawił, że Madeleine westchnęła.

Mężczyzna miał szerokie, muskularne ramiona, opadające ku twardej piersi; pokrywające żebra mięśnie tworzyły pośrodku delikatne zagłębienie, podkreślone dodatkowo przez cienką linię ginących w rzece, pociemniałych od wody włosów.

Nagi i zjednoczony z naturą, przypominał doskonale ukształtowane, dzikie zwierzę.

Zatrzymał się w miejscu, gdzie woda sięgała mu do bioder, i uniósł ręce, aby odrzucić do tyłu długie włosy. Napiął bezwiednie ramiona, a jego ciało przybrało, ku uciesze Madeleine, kształt serca.

- Och! - westchnęła cicho.

Potrząsnął głową jak pies, posyłając w powietrze krople błyszczące niczym diamenty.

Ruszył znów ku brzegowi, odsłaniając coraz więcej ciała, cal po calu, cal po calu...

Madeleine patrzyła, a jej pierś unosiła się i opadała z każdym głębokim oddechem...

Odwrócił się nagle, jakby zaalarmował go jakiś odgłos.

Madeleine spuściła wzrok, przerażona tym, co czuje: niepohamowaną ciekawością i uczuciem rozczarowania. Wiedziała, jak zbudowany jest mężczyzna. Ubierała przecież zwłoki.

Tylko że ten akurat mężczyzna w niczym nie przypominał zwłok. Ani żadnego widzianego dotąd przedstawiciela swojej płci. Znów zerknęła przez gałęzie.

Stał niczym posąg, wpatrując się w przeciwległy brzeg rzeki. Madeleine podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem i zobaczyła trzy jelonki o rdzawym umaszczeniu. Torowały sobie ostrożnie drogę do wody. Zachowywały się czujnie, mężczyzna stał jednak nieruchomo, zeszły więc na brzeg i, pochyliwszy głowy, jęły zaspokajać pragnienie.

Madeleine spojrzała na mężczyznę.

Z tyłu nie prezentował się wcale gorzej. Długa „dolinka” wzdłuż kręgosłupa powstała zapewne, kiedy sam Bóg przeciągnął po niej palcem... Wyobraziła sobie, jak by to było, zrobić to samo...

Zamknęła oczy i zmówiła cichą modlitwę: „...i nie wódź nas na pokuszenie...”. Nic to jednak nie dało. Uchyliła powieki.

Nie poruszył się. Stał nadal niczym posąg wyrzeźbiony przez Stwórcę. Nie miał na sobie nic, co pozwalałoby się zorientować, z jakiego ludu pochodzi i jaka jest jego pozycja; długie włosy wskazywały jednak, że musi być Anglikiem. Choć pociemniałe od wody, pozostały jasne, w odcieniu złota, bardziej powszechnym tutaj niż w Normandii.

Nie mógł być jednak chłopem. Na to był zbyt wysoki, smukły, perfekcyjnie zbudowany. Potrzeba wiele dobrego jedzenia, i to od kolebki, a także długich lat treningu, by uformować ciało takie jak to - zwinne, zdolne władać mieczem lub toporem podczas długiej bitwy - opanować bojowego rumaka, wspinać się na mury, napinać łuk...

Z włosów ściekała mu strumyczkiem woda, spływając po plecach i pośladkach. Madeleine przyłapała się na tym, iż wyobraża sobie, jak by to było chwytać krople tej wody ustami, przesuwać językiem ku miejscu, gdzie plecy przechodzą w kark...

Przycisnęła dłoń do ust i opuściła powieki. O czym też ona myśli!

Usłyszała coś i szybko otworzyła oczy. Mężczyzna odszedł, pozostawiając na wodzie drobne fale. Jelonki także zniknęły. Czyżby spłoszył je hałas?

Zaczarowana chwila minęła. Czar prysł. Madeleine wycofała się i oparła o drzewo - osłabła, bez tchu, zawstydzona własnymi reakcjami. Jak niezwykłe i podobne do snu było to przeżycie, i jak nieprzystojne miała myśli! Będzie musiała się z nich wyspowiadać.

Tylko czy się ośmieli?

Kim on mógł być? W okolicy nie pozostał już ani jeden szlachetnie urodzony Anglik. Niemal zdolna była uwierzyć, że zobaczyła oto stworzenie ze świata czarów - pana rzeki, władcę lasu. Czyż nie widziała na jego ciele ciemnych znaków, które musiały być magiczne?

Nie ośmieliła się już szukać rzecznych roślin. Mogłaby zostać zaklęta i wciągnięta do wody, aby żyć jako branka księcia z zaczarowanej krainy.

Nie czuła jednak strachu.

Być branką takiego mężczyzny...

Ruszyła ostrożnie z powrotem, ku Dorothy, Conradowi i bezpieczeństwu. Oni uchronią ją przed rzecznymi bóstwami i własną słabością...

Nie uszła jednak daleko. Czyjaś dłoń zatkała jej usta. Czyjś płaszcz spowił ramiona, uniemożliwiając wszelki opór. Nie minęła nawet sekunda, a stała, unieruchomiona i przyciśnięta plecami do napastnika. Jego wielka, pokryta zgrubieniami dłoń nie pozwalała jej krzyknąć.

Tak oto fantazja stała się przerażającą rzeczywistością, tylko że wcale nie miała do czynienia z księciem ze świata baśni. Szarpnęła się i spróbowała krzyknąć. Została schwytana przez Anglika, który z pewnością zaraz poderżnie jej gardło!

Powiedział coś, czego nie zrozumiała, ton jego głosu uspokoił ją jednak na tyle, że zaprzestała bezowocnej walki. Lecz serce nadal biło jej gwałtownie, a ciałem wstrząsały dreszcze.

Nie przestawał przemawiać miękką, gardłową angielszczyzną, którą słyszała nieustająco dookoła i której nie rozumiała mimo lekcji udzielanych jej przez miejscowego księdza. Z pewnością wziął ją za jedną z zamkowych służebnic. Musi utwierdzić go w tym przekonaniu. To z pewnością angielski banita i jeśli zorientuje się, że schwytał Normankę, jak nic poderżnie jej gardło.

Trudno było uwierzyć, że ma do czynienia z wrogiem, gdyż jego kojący głos odpędzał lęk. Głos, płaszcz, ciepło przyciśniętego do niej ciała i otaczającego barki ramienia, wszystko to sprawiało, że czuła się dziwnie senna, jakby rzucono na nią zaklęcie.

Może tak właśnie się stało.

Czy nadal był nagi? Wyobraziła go sobie z tym cudownym ciałem, oddzielonym od niej jedynie dwoma warstwami tkaniny, i ogarnęło ją drżenie, które nie miało nic wspólnego z lękiem.

Ponieważ stał za nią, nie mogła go zobaczyć. Widziała jedynie ścieżkę przed sobą - gołą, udeptaną stopami ziemię, łuk drzew, żółte i białe kwiaty w poszyciu. Słyszała śpiew ptaków, brzęczenie owadów i szepczący jej do ucha, hipnotyzujący głos.

Powiedział coś jeszcze i ostrożnie cofnął dłoń. Domyśliła się, że ma nie krzyczeć. Oblizała wargi, smakując pozostawiony na nich ślad jego dłoni. Przesunął rękę w dół jej szyi, a potem z powrotem, przyciskając delikatnie do piersi jej głowę. Nadal go nie widziała, wyczuła jednak, że jest ubrany. Na myśl o tym, jak bardzo poczuła się rozczarowana, poróżowiały jej policzki...

Roześmiał się znowu i wymamrotał coś niezrozumiałego. Jego dłoń przemknęła po wyciągniętej szyi dziewczyny niczym smuga ognia, by opaść na jej prawą pierś.

Madeleine jęknęła z cicha. Nawet przez tunikę i płaszcz czuła bijący od tej dłoni żar. Było tak, jakby dotykał nagiego ciała. Sutek nabrzmiał i stał się nieznośnie wrażliwy. Wyobraziła sobie, że dobiegający zza pleców głęboki głos mówi o miłości i grzesznych rozkoszach...

Pragnęła odpowiedzieć na jego wezwanie, przycisnąć do piersi dłoń mężczyzny, odwrócić się i go pocałować, lecz płaszcz krępował jej ruchy. Chciała przemówić, ale nie śmiała tego zrobić, gdyż wtedy domyśliłby się, że jest Normanką.

Uwolnił jej pierś i przesunął dłoń ku zwieńczeniu ud, obejmując wzgórek. Zaprotestowała bez słów i spróbowała się cofnąć, nie było to jednak możliwe, poza tym jej grzeszne ciało nie chciało wcale, by przestał...

Zdusiła zdradliwe błagania, napierając bezwiednie na jego dłoń.

Roześmiał się i podmuchał lekko na rozpalony policzek branki.

Podjął swe czary i przesunął dłonią po ciele i lewej piersi Madeleine, a potem wyżej, ku szyi. Pogładził palcami jej kark i uniósł wilgotne, ciężkie włosy. Poczuła na ich linii dotyk warg. Dreszcz przyjemności spłynął wzdłuż kręgosłupa, jak przedtem woda po jego plecach.

Czuła na skórze dotyk języka - wilgotny, gorący, a po chwili chłodny, gdy wiatr odnalazł ścieżkę, którą on dopiero co opuścił. Robił to, co sobie wy- obraziła - przesuwał językiem po jej karku, tyle że wilgoć, jaką tam znajdował, nie pochodziła z rzeki, lecz od niej.

Ogarnął ją żar. Straszliwy, cudowny żar.

Wzdrygnęła się, jakby z gorączki, a on głośno się roześmiał. Dźwięk tego śmiechu zawibrował w jej ciele i ona także się roześmiała, oczarowana ponad wszelkie wyobrażenie. Jeszcze chwila i odwróci się, przemówi, dotknie ustami jego warg w pocałunku, którego tak pragnęła.

A potem powiedział nagle:

- Żegnaj.

Zrozumiała doskonale.

Zarzucił jej z powrotem płaszcz na głowę i nim zdołała się wyswobodzić, już go nie było.

Opadła na ziemię. Mężczyzna musiał pochodzić rzeczywiście z innego świata, żeby aż tak ją oczarować. O ile zdołała się zorientować, nawet mówił językiem innym niż potoczna angielszczyzna.

Jednak płaszcz w jej dłoniach wskazywał, że miała do czynienia z żywym człowiekiem. Jego magia była z tego świata, zatem tym bardziej niebezpieczna. Płaszcz uszyty został z dobrej wełny, ufarbowanej w dwóch odcieniach zieleni, oblamowanej czerwienią i ciemną zielenią. Nie należał z pewnością do banity - chyba że został skradziony - a już na pewno nie do istoty z innego świata.

Chętnie zatrzymałaby płaszcz, wywołałoby to jednak zbyt wiele pytań. Poskładała go zatem troskliwie i zostawiła pod drzewem, a potem wróciła, oszołomiona, do towarzyszy.

Nie krzyczała. W Biblii napisano, że jeśli kobieta nie krzyczy, nie może się skarżyć, że ją napadnięto.

Jakie to dziwne. Dziwne i cudowne zarazem.

I jaka szkoda, że ten mężczyzna nie jest dla niej.

Równie dobrze mógłby być księciem z bajki. Takich mężczyzn nie ma w realnym świecie, a właśnie tam będzie musiała znaleźć sobie męża.

Nie mogła się jednak powstrzymać, by nie poprosić Boga o to, by w chwili, gdy już się znajdzie w małżeńskim łożu, mąż dotykał jej tak, jak ów bajkowy książę, i poprowadził dalej magiczną ścieżką, którą on przed nią otworzył.


* * *


Aimery de Gaillard roześmiał się cicho, uciekając. Kiedy się skradał, by schwytać podglądacza, nie spodziewał się, że wpadnie mu w ręce tak smakowity kąsek. Żałował, iż nie może zbadać tej sprawy dokładniej - znacznie dokładniej. Dziewczyna miała bowiem śliczne, zmysłowe ciało, do tego wrażliwe na pieszczoty.

Z początku myślał, że to jakaś chłopka, szybko jednak odkrył, iż ma do czynienia z Normanką, zapewne jedną ze służących pani Celii. Wśród Anglików rzadko spotykało się tak smagłą karnację. Dziewczyna musiała mieć w sobie krew hiszpańską lub południowo-francuską.

Sprytne z jej strony, że milczała, nie zdradzając, kim jest.

No i nie znała angielskiego. Gdyby było inaczej, z pewnością zareagowałaby, gdy opisywał, jak cudowne rzeczy miałby ochotę z nią robić. Roześmiał się znowu. Gdyby znała język i pamiętała, co powiedział, z pewnością goniłaby teraz za nim z nożem do kastrowania.

Nie ośmielił się jej pocałować, gdyż nie chciał pokazywać twarzy. Aimery de Gaillard nie miał na ziemiach Baddersley niczego do roboty, nie życzył też sobie, by powiązano go z pewnym Edwaldem, banitą, który pomagał prostym ludziom, cierpiącym pod butem normańskiego najeźdźcy.

Spomiędzy drzew wyłonił się starszy mężczyzna z brodą.

- Nie spieszyłeś się, co? I czemu się tak głupkowato uśmiechasz?

- To kąpiel wprawiła mnie w tak dobry nastrój, Gyrth - odparł Aimery. - Cudownie być znowu czystym.

Gyrth był człowiekiem Herewarda, wyznaczonym, by opiekował się Aimerym podczas wcześniejszych wizyt młodzieńca w Anglii. To właśnie Gyrth uczył go angielskich zwyczajów - szacunku dla tradycji, znaczenia dyskusji i stoickiej postawy wobec wyrd.

Kiedy Gyrth pojawił się w Rolleston, Aimery domyślił się, że Hereward wrócił i planuje stawić Wilhelmowi opór. Obowiązkiem Aimery'ego było przekazać Gyrtha królowi, nie zrobił tego jednak. Przyjął go pod swój dach i nie zadawał pytań. Gyrth był bez wątpienia w połowie szpiegiem, a w połowie misjonarzem, stanowił jednak ogniwo wiążące Aimery'ego z jego angielskim dziedzictwem. Potrzebował go, aby objaśniać prostym ludziom prawa i obyczaje Normanów, a tym samym umożliwić im przetrwanie.

To Gyrth wpadł na pomysł, by objechali tę część Anglii przebrani za obdartych banitów. Był to niebezpieczny plan, ale okazał się użyteczny. Choć Aimery de Gaillard wyglądał na Anglika i biegle posługiwał się angielskim, dla tutejszych ludzi i tak był Normanem, wrogiem. Jako Edwald banita został zaakceptowany i nikt nie widział powodu, aby kryć przed nim prawdę. Wiele miejsc prosperowało pod rządami najeźdźców, jednak niektóre, jak Baddersley, cierpiały.

- Co zamierzasz w związku z tym miejscem? - zapytał Gyrth.

- Nie jestem pewien, co jeszcze mógłbym zrobić.

Aimery zapiął pas i przykląkł, by zasznurować rzemyki, przytrzymujące nogawki spodni.

- Wyjaśniłem starszemu wioski, jakie prawa mają wieśniacy. Jeśli nadal będą łamane, powinien zwrócić się do króla.

- A de Pouissey pozwoli mu pojechać do Winchester i się poskarżyć? - zapytał Gyrth drwiąco.

- Wilhelm bez przerwy podróżuje. Pewnego dnia tu zawita.

- I potraktuje tego diabła tak, jak na to zasługuje?

- I naprawi krzywdy - powiedział Aimery stanowczo, wstając. - Wilhelm pragnie rządzić sprawiedliwie. Ciągłe niepokoje bardzo mu to utrudniają.

Gyrth się uśmiechnął.

- Nie ma powodu niczego mu ułatwiać. Przeciwnie, chodzi o to, żeby odesłać Bękarta tam, skąd przybył.

- Mrzonki, Gyrth. Wilhelm zapuścił w Anglii korzenie niczym potężny dąb i prędzej sprowadzi na nią piekło, niż pozwoli sobie odebrać choćby akr. Lecz postępuje uczciwie z tymi, którzy go zaakceptują. Gdyby Hereward złożył przysięgę wierności, odzyskałby część swoich ziem.

- Odzyskałby część swoich ziem - powtórzył Gyrth, zdegustowany. - Jeśli ktoś posiada ziemię, to należy ona do niego. Nie do króla, by dawał ją lub odbierał.

- Prawo Normanów stanowi inaczej, a włości buntownika zawsze podlegały konfiskacie. Wilhelm przestrzega praw ludzi lojalnych.

- A co z prawem do wolności? Słyszałem, że pan na Banbury wyłapuje ludzi, a potem robi z nich niewolników i zapędza do pracy. Co na to twój sprawiedliwy król?

- Wilhelm nie może wiedzieć wszystkiego - odparł Aimery, odwracając się twarzą do towarzysza.

- Ktoś powinien mu powiedzieć. Na przykład ty. Skoro upierasz się nie brać niczyjej strony, mógłbyś przynajmniej na coś się przydać.

To było wyzwanie. Aimery skinął głową.

- Rzeczywiście. Wystarczy nam czasu, aby odwiedzić Banbury przed powrotem do Rolleston. Pojedziemy tam jutro i sprawdzimy, co się dzieje.

Spojrzał z żalem na czyste ciało i ubranie.

- Nie myłbym się, gdybym wiedział, co mnie czeka.

Zbierając nędzne lachy, jakie nosił przebrany za banitę, spostrzegł kątem oka, że Gyrth uśmiecha się z satysfakcją.

- Jedziemy tam, by obserwować i zdać raport, a nie, by cokolwiek przedsiębrać. Nie dam się popchnąć do zdrady, Gyrth.

- A kto cię popycha? - zapytał Gyrth niewinnie.

Aimery potrząsnął głową, odwrócił się i ruszył ku obozowi w lesie.

- Zgubiłeś płaszcz - zauważył Gyrth.

Aimery się uśmiechnął.

- Rzeczywiście. Zaczekaj.

Gdy wrócił, przycisnął płaszcz do twarzy i wciągnął w nozdrza ten sam zapach, jaki wyczuł na skórze dziewczyny. Rozmaryn i werbena, pomyślał.

Gyrth spojrzał na niego i uśmiechnął się obleśnie.

- Teraz już wiem, dlaczego trwało to tak długo. Szybki z ciebie młodzieniec, ale czy warto tak ryzykować? Myślałem, że nie chcesz, by ktokolwiek spostrzegł tutaj Aimery'ego de Gaillard, normandzkiego rycerza.

- Nie widziała mnie.

Gyrth klepnął się w kolano i parsknął głośnym śmiechem.

- Na Wodana, powinienem zobaczyć cię kiedyś w akcji! A teraz lepiej stąd chodźmy, zanim pojawi się jej mąż z toporem.


* * *


Aimery leżał owinięty w wełniany płaszcz, który miał chronić go przed chłodem nocy, i zamiast spać, myślał o śniadej dziewczynie. Próbował zająć umysł snuciem planów, lecz na nic się to nie zdało. Wciąż wracał myślami do jej bioder, jedwabistej miękkości włosów, woni rozgrzanej skóry.

Na Święty Kielich, nie minęło przecież aż tyle czasu, odkąd ostatni raz był z kobietą!

Otulił się płaszczem.

Natychmiast owionął go zapach werbeny i rozmarynu. Poddał się i pozwolił myślom podążyć tam, dokąd chciały.

Była ładna. Co prawda pozycja, w jakiej ją przytrzymywał, uniemożliwiała dokładniejsze przyjrzenie się jej rysom, lecz słodki zarys policzka głęboko zapadł mu w pamięć. Podobnie jak gładka, opalona skóra na karku pokrywająca delikatne ciało, ciepłe i pachnące, kiedy przesuwał po nim językiem...

Poruszył się niespokojnie. Te myśli nie sprawiały, że czuł się lepiej. Przewrócił się na plecy i zapatrzył w gwiazdy. Może powinien zawitać po prostu do Baddersley, przedstawić się jako Aimery de Gaillard i skorzystać z przyjemności, jaką dziewczyna tak chętnie chciała mu dać. Aimery de Gaillard miał wszelkie prawo zatrzymać się w Baddersley i poprosić o gościnę...

Nie, to przecież szaleństwo. Baddersley nie było główną siedzibą Herewarda, jednak Aimery gościł tam wystarczająco często, by teraz go rozpoznano. Jego przebranie zdawało jak dotąd egzamin, lecz gdyby mieszkańcy Baddersley zobaczyli w ciągu kilku dni zarówno Edwalda banitę, jak i Aimery'ego de Gaillard, mogliby zacząć się czegoś domyślać albo, co gorsza, gadać.

Widać jednak zbyt długo obywał się bez kobiety, skoro pozwala, by pierwsza lepsza dziewczyna kusiła go tak, że gotów był zapomnieć o niebezpieczeństwie.


* * *


Obudził się rankiem, jak mu się wydawało, uleczony. Posilili się rybą i chlebem, popili posiłek wodą i wyruszyli do Banbury.

Wędrowali, odziani w strój biedoty - tunikę z tkanego w domu, szorstkiego lnu, przewiązaną paskiem uplecionym z rzemyków i ciężką wełnianą pelerynę z otworem na głowę. Na gołych stopach mieli skórzane sandały.

Dźwigali ciężkie pakunki, by móc uchodzić za wędrownych handlarzy. Gdyby zatrzymał ich patrol Normanów, łatwo mogliby wytłumaczyć, dlaczego przebywają na drodze i czemu mają w tobołkach ubrania lepsze niż na grzbiecie.

Aimery musiał uwiarygodnić swoje przebranie - zabrudzić nieco skórę i włosy - zatem, nim wyruszyli, słońce stało już wysoko na niebie. Wkrótce zrobiło się na tyle ciepło, że musiał zdjąć pelerynę. Przywiązał ją na wierzchu tobołka, mamrocząc pod nosem przekleństwa.

- Miotasz się dziś jak głodny dzik - zauważył Gyrth.

- Powinienem teraz, czysty i zadowolony, zmierzać ku Rolleston - poskarżył się Aimery. - Tymczasem mam przed sobą dwa dni wędrówki zapylonym gościńcem do Banbury.

Gyrth się uśmiechnął.

- Wolałbyś wrócić i zajrzeć pod spódnice pewnej dziewczynie - powiedział. - Nie mogłem przez ciebie zasnąć, tak się wierciłeś.

Aimery się roześmiał, lecz Gyrth się nie mylił. Był w złym humorze, gdyż pozostawił sprawy pomiędzy sobą a pewną śniadą panienką niezakończone. Gdyby zaznał z nią przyjemności, zapewne nie poświęciłby jej już ani jednej myśli. Cóż, wkrótce opuszczą ziemie Baddersley i wspomnienie dziewczyny zblaknie.

Wędrowali, rozglądając się bacznie dookoła, gdyż czasy były niespokojne. Właśnie dlatego, kiedy szli szczytem wzgórza, zauważył w dole, obok strumienia, błysk bieli. Zatrzymał się i uśmiechnął. To znowu ona, i to daleko od miejsca, gdzie wczoraj się spotkali. Spodobała mu się rozwaga dziewczyny. Nie myślałby o niej zbyt dobrze, gdyby zastał ją w tym samym miejscu.

- Co jest? - zapytał Gyrth z dłonią na nożu.

- Łania, tam w dole, nad strumieniem - odparł Aimery, zdejmując tobołek z pleców.

- Nie mamy czasu na polowanie... - nagle dostrzegł to, co widział Aimery - ... zwłaszcza tego rodzaju.

- Chciałbym zobaczyć się z nią twarzą w twarz. Gyrth chwycił go mocno za rękaw.

- Pozwól, by ci się przyjrzała, a na pewno przypomni sobie twoje rysy, kiedy nie będziesz tego chciał.

- Wątpię. Widzimy to, co spodziewamy się zobaczyć. Poza tym, pewnie się już nie spotkamy.

Uwolnił rękę i sprawdził, czy brudny bandaż zakrywa dokładnie tatuaż na prawym nadgarstku. To on najbardziej go zdradzał.

Ruszył w dół stromym, zarosłym krzakami zboczem. Przywykł poruszać się po lesie, dlatego dziewczyna nie dostrzegła go, zanim znalazł się naprawdę blisko.

Była tak pełna wdzięku i zwinna, kiedy przeskakiwała z kamienia na kamień, wpatrując się w wodę. Tunikę i koszulę wetknęła za pas, odkrywając długie, kształtne nogi. Włosy miała związane w gruby warkocz, który opadał, kołysząc się, na plecy. Wyobraził sobie, że go rozplata i wtula twarz w kasztanową gęstwinę.

Z rozmysłem nastąpił na gałązkę. Odwróciła się raptownie, przestraszona, otwierając usta do krzyku.

- Witaj, pani - powiedział.

Gyrth miał rację. To przecież szaleństwo. Nie zamierzał chyba rzucić się na nią i zgwałcić? Nie mogli nawet rozmawiać, jeśli nie chciał ujawnić, że zna francuski. Ze swoją owalną twarzą, wyrazistymi, ciemnymi brwiami i ślicznymi ustami była w każdym calu tak piękna, jak to sobie wyobraził.

- Witaj - powiedziała z okropnym akcentem.

- Mówisz po angielsku - zauważył z aprobatą.

To ten sam głos, pomyślała z drżeniem. Mimo to była rozczarowana. Wyobraziła sobie, że jej książę ze świata czarów będzie wyglądał bardziej wspaniale. Spędziła wiele bezsennych godzin, wyobrażając go sobie jako szlachetnego, śmiałego wojownika. Poważyła się nawet dopuścić myśl, że mógłby zostać jej mężem. Krążyły przecież pogłoski, że Judith i Agatha mają zostać wydane, aby umocnić sojusz ze szlachetnie urodzonymi Anglikami.

A teraz stał przed nią: chłop odziany w łachmany.

Gapili się na siebie jak para głupków.

- Prawie nie mówię po angielsku - powiedziała z wahaniem.

Przysunął się bliżej.

- Na szczęście ja znam francuski trochę lepiej.

Choć mówił z szorstkim chłopskim akcentem, to jednak dość płynnie.

Madeleine uświadomiła sobie z przerażeniem, że zdradziła, iż jest Normanką, a nie była przecież nawet pewna, czy to właśnie on, jej książę. Jego tłuste włosy wydawały się ciemniejsze, a skóra matowa i oblepiona brudem, nie złota. Spoglądał na nią z, jak jej się teraz wydawało, iście wilczym uśmiechem.

Cofnęła się, przestraszona...

- Nie bój się - powiedział. - Jak ci na imię?

Madeleine zastanawiała się, czy nie powinna uciekać, lecz coś trzymało ją w miejscu. Wiedziała jednak, że niebezpiecznie byłoby zdradzić mu, kim jest.

- Dorothy - odparła zatem.

- Nie uciekaj, Dorothy. Nie zrobię ci krzywdy.

Madeleine odprężyła się pod wpływem znanego, kojącego głosu. To naprawdę był on. Coś sprawiło, że poczuła się pewniej. Coś w jego uśmiechu...

Uświadomiła sobie, że chodzi o zęby. Były białe i równe, zupełnie nie jak u chłopa.

Uśmiechnęła się. Był w przebraniu. To był jej książę z innego świata, bez wątpienia angielski szlachcic podróżujący incognito. Kiedy już raz przyszło jej to do głowy, nietrudno było spojrzeć głębiej, poza brud i łachmany, kryjące przystojną twarz, silne ciało i złote włosy. Miał też zaskakująco zielone oczy, a gdy się uśmiechał, w ich kącikach pojawiały się urocze zmarszczki.

- Jestem Edwald - powiedział.

Wiedziała, że kłamie, lecz rozumiała powód.

- Gdzie nauczyłeś się francuskiego? - spytała, starając się mówić powoli i wyraźnie. Wiedziała, jak trudno zrozumieć obcy język, kiedy posługująca się nim osoba mówi szybko.

- Podróżowałem do Francji.

Kolejna rzecz świadcząca o tym, że był wysoko urodzony. Może to jeden z synów Harolda, próbujący pomścić ojca, pomyślała. Lecz gdyby tak było, mówiłby bardziej wytworną francuszczyzną.

- Masz zwyczaj wędrować sama po lesie, Dorothy? - zapytał.

Madeleine zerknęła wzdłuż strumienia. Prawdziwa Dorothy nadal była widoczna, choć strażnik już nie.

- Nie przyszłam sama, lecz z przyjaciółmi.

Były to zarówno informacja, jak i ostrzeżenie. Podążył wzrokiem za jej spojrzeniem, a potem wziął ją za rękę i odciągnął od strumienia. Wiedziała, że powinna uciec. A gdyby spróbował ją zatrzymać - krzyknąć. Nie zrobiła ani jednego, ani drugiego.

Położył dłonie na jej ramionach i się uśmiechnął. Miał doprawdy piękne oczy.

- Chciałem porządnie ci się przyjrzeć - powiedział.

Pociemniała skóra i tłuste włosy mocno zmieniały jego wygląd.

- Żałuję, że nie mogę przyjrzeć się tobie - powiedziała.

Jego oczy zabłysły niebezpiecznie, roześmiał się jednak i potrząsnął głową.

- Jak udało ci się przetrwać w tym okrutnym świecie, Dorothy? Nie bój się. Nie skrzywdzę cię, choć trzymasz w dłoniach moje życie.

Zsunął razem jej dłonie i jął je całować, łaskocząc ciepłym oddechem i budząc w niej uczucia, które z pewnością były zakazane. Sumienie nakazywało jej się odsunąć, lecz kiedy wzmocnił uścisk, by ją zatrzymać, nie zaprotestowała.

Przesunął dłońmi wzdłuż jej nagich przedramion i wsunął je pod luźne rękawy tuniki - szorstka skóra i odciski naprzeciw jej gładkości.

- Masz skórę niczym najlepszy jedwab - wyszeptał. - Musisz jednak wiedzieć, słodka Dorothy, że nie będę się mógł więcej z tobą zobaczyć.

Nikt nie dotykał jej dotąd w sposób tak intymny, topniała więc niczym rozgrzany wosk.

- Dlaczego? - spytała bez tchu.

- Jak mógłbym ryzykować? Rozpoznałabyś we mnie banitę i powiedziała swemu królowi.

- Nie - odparła Madeleine stanowczo. - Nie zrobiłabym tego.

Potarł kciukami jej obojczyki.

- Powinnaś. To byłby twój obowiązek.

Lecz oni oślepiają zdrajców albo ich kastrują, odcinają dłonie i stopy, pomyślała, wzdrygając się.

- Nie, obiecuję. Nigdy cię nie zdradzę.

Wyjął ręce z rękawów jej tuniki i przyciągnął ją mocno do siebie. Wszystko w niej krzyczało, że powinna uciekać. Teraz, natychmiast.

Ale z pewnością może zostać jeszcze chwilę? Tak słodko było być przez niego tuloną.

Dziwiąc się własnej śmiałości, uniosła ramiona ku szerokim barkom mężczyzny, pamiętając, jakie piękne i mokre były w słońcu. Jej prawa ręka spoczęła na nagim karku. Przywarła do niego dłonią, szukając palcami miejsca, gdzie mięśnie schodziły się, tworząc głęboką dolinkę.

- Ach, piękna rozpustnico,..

Dotknął wargami jej ust tak delikatnie, jakby składał na nich pocałunek pokoju. Mimo to przestraszyła się, odzyskując nad sobą kontrolę. I oczarowanie prysło. Cofnęła dłonie i spróbowała go odepchnąć.

- Nie mogę!

W jego oczach zabłysły iskierki rozbawienia.

- Nie możesz? Więc leć, ptaszku. Nie zatrzymam cię.

Jego słowa, miast zachęcić ją do ucieczki, sprawiły, że dzwonki alarmowe w jej głowie zamilkły. Nie zatrzyma jej wbrew woli, a ona chce być pocałowana. Nic więcej, tylko pocałunek.

Zebrawszy się na odwagę, dotknęła wargami jego ust. Roześmiał się i obsypał lekkimi pocałunkami jej nos, policzki i brodę. Madeleine nie chciała zdradzić się ze swoją ignorancją, zrobiła więc to samo. Pokryła jego twarz lekkimi pocałunkami.

Westchnął z aprobatą i przysunął wargi do jej ust, tym razem podtrzymując jej głowę dłonią.

Madeleine, choć zaskoczona, rezolutnie zrobiła to samo. Jej język napotkał jego - ruchliwy i ciepły. Jego usta się otworzyły, jej usta się otworzyły, jego język wsunął się w nie, by spleść się z jej językiem.

Madeleine jęknęła z cicha i przestała myśleć. Wsparła się na jego cudownej piersi, mocnej jak dąb, ciepłej jak kamienie w palenisku. Dłoń, pieszcząca jej pierś, sprawiała, że nogi miała jak z galarety. Osunęła się bezwładnie na jego mocne ramię. Cofnął się nieco i opadł na głaz, sadzając ją sobie na kolanach.

- Tak, skarbie, tak - wymamrotał po angielsku.

Przywróciło to Madeleine świadomość. Dostała już swój pocałunek. Najwyższy czas przestać...

Jego usta odnalazły jej prawą pierś i umysł Madeleine znów się wyłączył. Jego dłonie i usta torturowały ją, a ciało zdawało się mieć własny rozum. Naparła na niego biodrami i zamknęła oczy.

Gorąco. Ból. Odczuwała pomiędzy udami dokuczliwy ból, który nasilił się, gdy nakrył to miejsce dłonią. Jęknęła i zaczęła bezwiednie się poruszać, a potem zamarła, uświadomiwszy sobie, co robi.

- Nie! - krzyknęła, odsuwając się.

Przycisnął jej dłoń do twarzy, tłumiąc krzyk. Jego ramię trzymało ją mocno niczym imadło. Wierciła się i kopała.

- Na miłość boską, uspokój się! - wysyczał.

Posłuchała, ponieważ i tak nie mogła nic zrobić.

Dyszała i drżała na przemian niczym w ataku choroby. On nie wyglądał ani trochę lepiej. Zabrał rękę z jej ust.

- Puść mnie - wyszeptała. - Proszę, pozwól mi odejść.

Poczuła, jak przeszył go dreszcz.

- Na mleko Najświętszej Panienki, co się stało?

Jego skóra pokryła się warstewką potu, a oczy wydawały się niemal czarne. Poruszyła się lekko, poczuła na udzie twardy członek i podskoczyła, przestraszona.

- Pozwól mi wstać! Pozwól mi wstać! To, co robimy, jest złe! - wyszeptała gwałtownie, odpychając się od jego piersi.

Wpatrywał się w nią, mrucząc gniewnie w swoim ojczystym języku. A potem wycedził po francusku:

- Nie jesteś przypadkiem dziewicą?

Skinęła głową, czując się tak, jakby oskarżano ją o najgorszą zbrodnię.

Puścił ją powoli i wstał. Oddychał głęboko i nierówno.

- Jak taki smakowity i śmiały kąsek mógł pozostać tak długo dziewicą? Ile masz lat? Osiemnaście?

- Siedemnaście.

Opuściła spódnice i poprawiła stanik. Niemal ją rozebrał. Zaryzykowała i zerknęła na niego z ukosa. Boże, ależ był wściekły! Wyglądał, jakby zamierzał ją uderzyć, na dodatek za to, że jest dziewicą.

- Przepraszam - powiedziała, a potem zachichotała nerwowo, tak bardzo wydało jej się to absurdalne.

Był zły i rozczarowany, podobnie jak jej ciało. Krzyczało bezgłośnie, skarżąc się, że pozbawiono je tego, co zostało mu obiecane. Wszystko ją bolało. Objęła się ciasno ramionami.

Westchnął i potrząsnął głową.

- To był pechowy dzień, Dorothy. Wracaj do przyjaciół i wyciągnij z tego lekcję.

Nie chciała rozstawać się z nim w gniewie.

- Pragnęłam jedynie pocałunku - powiedziała z tęsknotą w głosie.

Parsknął śmiechem. Zabrzmiało to niemal szczerze.

- Cóż, z pewnością go dostałaś. Idź już, nim pożałuję, że byłem tak szlachetny.

Madeleine cofnęła się, a potem postąpiła krok w przód, mimo iż zabraniał jej tego spojrzeniem.

- To był bardzo miły pocałunek - powiedziała cicho i dotknęła delikatnie wargami jego ust.

Dopiero wtedy, przywołując na pomoc resztki rozsądku, odeszła.

Aimery przyglądał się jej przez chwilę, rozbawiony, a potem potarł dłońmi spoconą twarz. To spotkanie miało uwolnić go od niej i zapewnić spokój. Teraz wątpił, czy kiedykolwiek uda mu się go odzyskać. Ciało go bolało, a umysł wydawał się zawiązany na supeł.

Jeśli naprawdę była dziewicą, marnowała wrodzony talent. Stracił głowę, gdy tylko jej dotknął. Pokazanie tak gorącej dziewce cudownych rzeczy, jakich może dostarczyć jej rozkoszne ciało, sprawiłoby mu wielką przyjemność, nie mógł jednak ryzykować dalszych spotkań. Do świętego Jana byłby już wrakiem człowieka. Jedynym rozwiązaniem było jak najszybciej się oddalić. Zaczął wspinać się po stoku. Dwudniowy marsz do Banbury - oto czego mu trzeba.


* * *


Madeleine zatrzymała się przy strumieniu, by złapać oddech. Obejrzała się, ale już go nie było. Odczuwała dziwne pragnienie, by wrócić... Potrząsnęła głową. Wiedziała, że dopisało jej szczęście. Gdyby poszła do ołtarza, nie będąc dziewicą, mąż by jej nie szanował. Mogłaby zostać odrzucona, pobita, uwięziona...

Wzdrygnęła się. Wiedziała, że to szaleństwo, lecz bycie z nim wydawało się warte tego, co mogło nastąpić potem.

Sprawdziła, jak wygląda, pewna, że rozwiązłość i tak wypisaną ma na twarzy. Suknia wyglądała co prawda przyzwoicie, lecz na staniku widać było dwa mokre kręgi w miejscu, gdzie jego usta przywarły do zwieńczenia jej piersi.

Na samo wspomnienie zakręciło jej się w głowie. Przycisnęła dłonie do piersi.

- Pani Madeleine!

Spostrzegła zbliżającego się truchtem strażnika. Spojrzała na zdradliwe plamy na sukni, a potem, zaśmiawszy się z cicha, weszła ostrożnie do płyt- kiego strumienia.

- Pani Madeleine!

Mężczyzna zbliżał się, rozbryzgując wodę.

- Nic ci się, pani, nie stało? Zdawało mi się, że coś słyszałem.

Madeleine uniosła się, ociekając wodą.

- Nic mi nie jest. Po prostu się potknęłam.

- A przedtem? Słyszałem krzyk.

- A, to. Przestraszyłam się węża.

Pozwoliła, by pomógł jej przedostać się na drugi brzeg.

- Nie śpieszyłeś się jednak. To było wieki temu.

- Nieprawda - zaprotestował mężczyzna. - Nie minęło więcej, jak kilka minut. Dorothy i ja zastanawialiśmy się przez chwilę, czy słuch nas nie myli, a potem od razu poszedłem cię szukać. Nie powinnaś odchodzić tak daleko, pani...

Madeleine czuła się tak, jakby zniknęła z realnego świata na godziny, dnie nawet, nie zaś na kilka minut. Nie była też wcale pewna, czy już do niego wróciła, lub kiedykolwiek wróci. A kiedy strażnik prowadził ją z powrotem ku Dorothy, odwróciła się i obrzuciła tęsknym spojrzeniem krzak nad potokiem.

Rozdział II


Wielogodzinny marsz sprawił, że Aimery spał tej nocy głęboko. A gdy obudził się następnego ranka, spotkanie z Dorothy wydało mu się snem. Dobrze, że nie ma potrzeby wracać na razie do Baddersley, pomyślał. Dziewka jest wprost niebezpieczna.

Gdy znaleźli się w odległości dziesięciu mil od Banbury, doszły ich słuchy o chwytaniu ludzi w niewolę. Winowajcą miał być Robert d'Oilly. Nie zaskoczyło to Aimery'ego. D'Oilly był francuskim najemnikiem. Prostak i gbur, potrafił jedynie walczyć. To prawdziwa tragedia, że Wilhelm musiał posługiwać się ludźmi tego pokroju, by podbić Anglię, a potem uznał za słuszne wynagrodzić ich, nadając ziemię.

Aimery i Gyrth dołączyli do grupy piechurów, udających się na targ w Banbury. Nietrudno było skłonić wędrowców do mówienia.

- Zabrali syna mojej siostry. Tak po prostu. Nic złego nie zrobił.

- Ponoć ksiądz z Marthwait próbował ich powstrzymać, więc zdzielili go w głowę tak mocno, że do tej pory nie doszedł jeszcze do siebie. Przeklęci Normanowie. Bękarty, jeden w drugiego.

- Kto jest tu suzerenem? - zapytał Aimery tym samym szorstkim językiem, jakim posługiwali się wieśniacy.

Jeden z mężczyzn splunął.

- Powinien nim być lord Wessex, ale zabili go pod Hastings, no nie? Teraz został tylko przeklęty król. Szkoda fatygi, by mu się skarżyć.

- Może warto spróbować - powiedział, lecz popatrzyli na niego, jakby postradał rozum.

- Coś ci powiem - zaproponował jeden z wieśniaków z sarkazmem. - Może zaczekasz w okolicy, aż król bękart raczy się pojawić i wszystko mu opowiesz. A potem zarobisz kopniaka w pysk.

Aimery postarał się, by jego głos zabrzmiał cokolwiek władczo.

- Wiem, o czym mówię. Jestem banitą, wiem jednak, że Wilhelm z Normandii nie pochwala niewolnictwa. Gdybyście zdołali jakoś go powiadomić, położyłby temu kres.

- Przedłożyłby dobro Anglików ponad interes Normana? - zapytał drwiąco inny.

- Wymusiłby przestrzeganie prawa.

- A co z naszymi kobietami? - krzyknął jakiś młodzian. - Jego zbrojni biorą, co chcą, i nikt nie śmie ich powstrzymać. Moja siostra...

Odwrócił wykrzywioną grymasem twarz.

- Gwałt też sprzeczny jest z prawem - powiedział Aimery stanowczo.

Tętent kopyt przerwał im rozmowę. Wieśniacy rzucili się do ucieczki, jednak żadnemu nie udało się dobiec do lasu. Zostali otoczeni przez grupę jeźdźców.

Byli to zbrojni d'Oilly'ego, polujący na ludzi, aby zapędzić ich do przymusowej pracy. Aimery przeklął swój pech. Jeźdźców było co prawda pięciu, wydawali się jednak tak rozlaźli i niechlujni, że nie mogli być w wojennym rzemiośle zbyt sprawni. On i Gyrth z pewnością daliby sobie z nimi radę, gdyby wieśniacy choć trochę im pomogli. Jednak przemoc ściągnęłaby na prostych ludzi pomstę, a do tego nie mógł dopuścić. Uznał, że lepiej będzie nie zwracać na siebie uwagi.

Nie było to zadanie łatwe. Przerastał najwyższego z chłopów o pół głowy i był o wiele solidniej zbudowany. Zgarbił się i dźgnął Gyrtha łokciem w bok. Gyrth natychmiast zrobił to samo. Pozostawało jedynie mieć nadzieję, że pozostali ich nie zdradzą.

Jeden z żołnierzy odczepił od siodła bat.

- Cóż - powiedział po francusku - znaleźliśmy tu niezłe stadko. - A potem dodał, przechodząc na kiepską angielszczyznę: - Pan d’Oilly potrzebuje ludzi. Ty, ty, ty, ty i ty.

Wskazał pięciu najmłodszych i najsilniejszych, w tym Aimery'ego. Gyrtha pominął, ten jednak zareagował błyskawicznie.

- Panie, mój kuzyn jest... - Poklepał się wymownie po czole. - Nie przyda się wam.

- Jest silny. Pójdziesz z nim.

Po chwili wybrani mężczyźni zostali oddzieleni od grupy. Jeden próbował protestować.

- Nie możecie tego robić! Nie macie prawa. Jestem wolnym człowiekiem...

Bat opadł, trafiając go w głowę, i mężczyzna zamilkł.

Pięciu więźniów popędzono przez mniej więcej milę do rzeki, gdzie budowano właśnie most, mający ułatwić dostęp do nowego zamku Roberta d'Oilly. Pracowało tam tuzin mężczyzn, z czego część wyglądała na skrajnie wycieńczonych. Aimery podejrzewał, że pomiędzy robotnikami, wznoszącymi na wzgórzu drewniany stołb, musiało być jeszcze więcej niewolników.

Dwaj wieśniacy zostali przyłączeni do grupy obluzowującej kamienie u stóp skarpy. Aimery'emu i kolejnemu nieszczęśnikowi rozkazano, by dołączyli do szeregu zmęczonych postaci wnoszących głazy na most. Gyrthowi, z racji bardziej zaawansowanego wieku, trafiła się lżejsza praca przy układaniu zniesionych kamieni.

Godziny mijały, a im nie pozwolono odpocząć ani się posilić. Wolno im było jedynie napić się wody z rzeki. Pięciu strażników rozłożyło się niedbale w cieniu. Leżeli, potrzaskując batem, jakby sądzili, że któryś z robotników się obija. Podawali sobie bukłak z winem, po jakimś czasie posilili się też plackiem z mięsem.

Pokrzykiwali co chwilę po francusku, strasząc wieśniaków. Były to nieodmiennie wulgarne obelgi, bezcelowe, ponieważ żadna z ofiar i tak ich nie rozumiała.

Aimery jednak rozumiał i narastał w nim gniew. Ci ludzie byli najgorszymi szumowinami, jakie nosiła ziemia, najemnikami, którzy ściągnęli do Anglii zwabieni perspektywą łupu. Pokusa, potrzeba wręcz, by ich unicestwić, zmieniała się w głód, który o wiele bardziej dawał mu się we znaki niż skurcze pustego żołądka. Powtarzał sobie, że jeśli użyje teraz przemocy, zmarnuje szansę na to, by dokonać większego dobra później, i ściągnie na bezbronnych wieśniaków srogi odwet, lecz z każdą chwilą trudniej mu było dawać posłuch logice.

Załadował na barki skórzaną uprząż pełną kamieni i ruszył, powłócząc nogami, do rzeki. Gdy mijał strażnika, odznaczającego się wyjątkowo pokaźnym brzuszyskiem, ten krzyknął:

- Hej, wielkoludzie! Założę się, że masz naprawdę olbrzymiego. I wpychasz go w swoją matkę!

Aimery udawał, że nie słyszy. Próbował złagodzić gniew, wyobrażając sobie, jak zareaguje król, kiedy usłyszy o tej niesprawiedliwości, lecz niemal czuł, jaką rozkosz sprawiłoby mu poderżnięcie prostakowi gardła.

Gdy wspinał się na wzgórze po kolejny ładunek, mężczyzna przed nim się potknął. Aimery pomógł mu. Najbliższy strażnik skrzywił się, lecz nie zaprotestował. Mężczyzna oddychał ciężko, a spojrzenie miał szkliste.

- Ten człowiek potrzebuje odpoczynku, panie - wymamrotał Aimery.

- Żadnego odpoczywania - odparł strażnik, przykładając do ust bukłak z winem.

Aimery pomógł chłopu napełnić uprząż kamieniami, ładując ich tak niewiele, jak tylko się ośmielił. Na szczęście znosili je w dół wzgórza, wątpił jednak, by umęczony nieszczęśnik długo to wytrzymał. Co się stanie, kiedy upadnie? Gdyby strażnicy mieli choć trochę rozsądku, dbaliby lepiej o swych podopiecznych, oni jednak wydawali się kompletnie pozbawieni rozumu. Sądzili prawdopodobnie, iż rzeka niewolników nigdy nie wyschnie.

Kiedy schodzili ze wzgórza, mężczyzna jął się zataczać. Aimery robił, co mógł, by mu pomóc, lecz nagle chłop potknął się i opadł na dłonie i kolana, z głową zwisającą bezwładnie niczym u wyczerpanego zwierzęcia pociągowego, którym w rzeczywistości się stał.

Brzuchaty strażnik dźwignął się niezdarnie i strzelił batem.

- Wstawaj, obrzydliwa świnio! No już! - wrzasnął.

Mężczyzna spróbował się podnieść, lecz znowu upadł.

Aimery zrzucił swój ładunek i ruszył na pomoc. Nim zdążył dobiec, bat już opadł na plecy mężczyzny. Nieszczęśnik skrzywił się, a z jego trzewi dobył się krzyk, lecz nawet ból nie był w stanie sprawić, by się poruszył. Bat świsnął znowu, zanim Aimery miał szansę cokolwiek zrobić.

- Z drogi, głupcze - ryknął strażnik po francusku, zbliżając się - bo i ty oberwiesz. No już, ruszaj! - dodał, przechodząc na angielski.

Aimery odwrócił się i spojrzał na brutala. Olbrzymie brzuszysko i nalana twarz jasno świadczyły, że musi być w kiepskiej kondycji. Z pewnością brakowało mu też treningu.

- Litości, panie - powiedział po francusku.

- Uczciwe słowo z ust robaka takiego jak ty? - zapytał strażnik z pogardą, popartą obscenicznym gestem. - Zmykaj!

Aimery wstał z wolna, udając zamroczenie. Strażnik przestał zwracać na niego uwagę i znów zamierzył się batem. Widać było, że sprawia mu to przyjemność.

Aimery skoczył. Otoczył szyję mężczyzny ramieniem, wpychając mu jednocześnie kolano w kręgosłup i skręcając bez wysiłku kark. Kiedy mężczyzna upadł, sięgnął po przypięty u pasa miecz, krzywiąc się, gdy jego dłoń spoczęła na lepkiej od krwi i brudu rękojeści. Kopniakiem odsunął z drogi ciało - jak słusznie przypuszczał, zwykłego szumowiny - i odwrócił się, gotów stawić czoło pierwszemu z czwórki pozostałych strażników. Powłóczył przy tym rozmyślnie nogami i trzymał miecz tak, jakby nie miał pojęcia, co z nim zrobić.

Kątem oka spostrzegł, że Gyrth rzuca się na kolejnego strażnika. Chłopi stali nieruchomo, sparaliżowani strachem.

- Nie pozwólcie im uciec! - zawołał.

- Nie pomogą ci, świński pomiocie - prychnął najbliższy strażnik, szczuplejszy, ale też z brzuchem wskazującym na to, że przywykł zbytnio sobie pobłażać. Wykrzywił usta, obnażając nieliczną kolekcję pożółkłych, sczerniałych zębów.

- Nie zabiję cię szybko - zagroził. - O nie, w żadnym razie nie szybko...

Aimery uniósł niezdarnie miecz i strażnik się roześmiał.

- Sprawię, że będziesz tańczył na jednej stopie, kupo łajna. A potem zabawimy się w ślepą babkę z prawdziwym ślepcem...

Nadal miotał przekleństwa - bezcelowe, gdyż z pewnością musiał sądzić, że jego ofiara nie zna francuskiego - dając Aimery'emu czas, aby ocenił sytuację. Jeśli wieśniacy mają ocaleć, a tożsamość ich wybawiciela pozostać tajemnicą, żaden ze strażników nie powinien przeżyć. Jednak wieśniacy ani drgnęli, sparaliżowani strachem.

Gyrth zabił przeciwnika i odebrał mu broń. Pozostali dwaj rzucili się na niego, a Gyrth nie był we władaniu mieczem zbyt sprawny. Potrzebował po- mocy.

Jął wymachiwać mieczem, jak zrobiłby to chłop niemający pojęcia o sztuce walki. Strażnik ryknął śmiechem. Odsunął się i zamachnął z zamiarem odcięcia Aimery'emu prawego ramienia. Aimery poprawił chwyt i sparował cios, a potem, korzystając z tego, że strażnik wpatrywał się w niego zdumiony, z ramieniem odrętwiałym od ciosu, powiedział: „Bóg z tobą” i odciął mu głowę. Kiedy upadła na ziemię, nadal malował się na niej wyraz za- skoczenia...

De Gaillard ruszył, by przyłączyć się do walczących. Strażnicy mieli się teraz na baczności i Gyrthowi coraz trudniej było się bronić. Aimery nie mógł udawać dłużej, że nie potrafi posługiwać się mieczem i po chwili obaj mężczyźni zrezygnowali z walki, odwrócili się i zaczęli uciekać.

Aimery schwytał jednego i przebił. Drugi odwrócił się, zamachnął i zranił Gyrtha w nogę, posyłając na ziemię.

- Zatrzymajcie go! - zawołał Aimery do stojących z otwartymi ustami chłopów.

Kilku ruszyło, gotowych spróbować, lecz kiedy strażnik zamachnął się mieczem, natychmiast stchórzyli i się cofnęli. Aimery ruszył za mężczyzną, ten był jednak szczupły i zwinny. De Gaillard obejrzał się i zobaczył, że wieśniacy pierzchają do lasu niczym stadko spłoszonych zwierząt, a Gyrth nadal leży, próbując powstrzymać krwawienie.

Zaklął i rzucił mieczem, posługując się nim jak włócznią. Miecz nie był jednak przeznaczony do rzucania, toteż, choć uderzył mężczyznę w okryte kolczugą ramię, nie wyrządził mu krzywdy, skłaniając jedynie do szybszego biegu. Aimery zawrócił i przykląkł obok Gyrtha.

- Nic mi nie jest - wykrztusił Gyrth. - Biegnij i go dogoń.

- Nie bądź głupi.

Aimery oderwał od ubrania strażnika paski brudnego materiału i zabandażował ranę.

- Matka twierdzi, że rany, które owija się czystym materiałem, goją się lepiej - zauważył. - Pozostaje nam mieć nadzieję, że matka się myli.

- Rany goją się lub nie, jak los zechce - odparł Gyrth, podnosząc się z trudem. - Gdybym miał topór, ten piąty też by nie przeżył. - Spojrzał na Aimery'ego. - Może załatwić ci wyrok śmierci.

- Tobie także.

- Ja już jestem buntownikiem. Teraz ty też się nim stałeś.

Aimery potrząsnął głową.

- Oni łamali prawo. Jeśli mój udział w tej sprawie wyjdzie na jaw, powiem, że broniłem się przed popadnięciem w niewolę.

- Jeśli twój udział wyjdzie na jaw, wszystko inne także się wyda. Ten strażnik cię rozpozna, jeśli kiedykolwiek dane mu będzie zetknąć się z Aimerym de Gaillard. I co wtedy?

Aimery wzruszył ramionami i otoczył Gyrtha ramieniem, przejmując na siebie część jego ciężaru.

- Pewnie wkrótce przyjdzie mi podziwiać twoją głowę zatkniętą na pikę - odparł Gyrth gniewnie. - Wracaj i bądź znów zwykłym Normanem, chłopcze. Lub przyłącz się do Herewarda i razem wyrzućcie stąd Bękarta,

- Nigdy nie będę zwyczajnym Normanem - odparł Aimery. - Ale nie zdradzę też Wilhelma.

- Do licha, chłopcze! - wykrzyknął Gyrth, zdesperowany. - Hereward i Bękart pobiją się o to, który pierwszy dobierze ci się do skóry!

Aimery się uśmiechnął:

- Powinieneś poznać mojego ojca. Macie ze sobą wiele wspólnego. Chodź, wydostańmy się stąd.


* * *

Madeleine próbowała wyrzucić spotkanie z banitą Edwaldem z pamięci. Ludzie w Baddersley cierpieli, zatem jej obowiązkiem było jak najszybciej znaleźć sobie męża i pozbyć się z majątku Paula i Celii. A skoro tak, ten banita, książę z bajki, niepotrzebnie zaprzątał jej uwagę.

I to jak skutecznie, pomyślała, wspominając chwile, kiedy stawała bezczynnie w środku wykonywanej czynności lub przewracała się niespokojnie w nocy na łóżku. Nie miała wpływu na swoje sny. Noc po nocy czuła na skórze dotyk jego dłoni, a na wargach jego usta. Budziła się wtedy, czując bolesną pustkę.

Kiedy do Baddersley zjechał jej kuzyn, odczuła to jako ulgę. Może jego obecność pomoże jej zająć myśli czymś nie tak niemądrym.

Odo de Pouissey był synem Paula i pasierbem Celii. Nie łączyły ich więzy krwi, ale że Odo spędzał mnóstwo czasu w ich domu, gdy była dzieckiem, przywykła uważać go za brata. Był wysoki, silny, ciemnowłosy i rumianolicy jak jego ojciec. Jowialne usposobienie sprawiało, że był też miłym kompanem, przynajmniej póki nikt nie próbował mu się przeciwstawić. Największą jego wadą było to, iż zbytnio folgował zamiłowaniu do piwa i wina, jednak akurat teraz nie stanowiło to problemu, gdyż w Baddersley brakowało trunków.

Odo chętnie spędzał czas z Madeleine, snując opowieści o podboju Anglii. Uznała, że zbyt często wychodzi w nich na bohatera, ale i tak były to ciekawe historie. Opisał jej też koronację królowej, podkreślając swoją uprzywilejowaną pozycję na dworze. Madeleine nie kryła zazdrości i z zapałem wypytywała go o, jej zdaniem, odpowiednich młodzieńców.

- Kto jest teraz w łaskach u króla? - spytała pewnego dnia, zajęta zszywaniem rozdartej koszuli.

Siedzieli przed domem, w słońcu.

- Jego dawni towarzysze: Mortain, Fitz Osbern, Montgomery.

- A co z młodszymi mężczyznami? Na pewno wielu z nich robi wszystko, co możliwe, aby zapewnić sobie wspaniałą przyszłość, prawda?

Obrzucił ją podejrzliwym spojrzeniem i Madeleine domyśliła się, że widać uznał, iż gardziła nim za zbyt małe starania. Jej twarz zachowała nieprzenikniony wyraz.

- De Varenne został sowicie wynagrodzony - stwierdził Odo ponuro - i de Faix. Beaumont... i, oczywiście, de Gaillardowie. Król wyraźnie ich faworyzuje.

- Często jedynie przypadek decyduje o tym, kto zwróci na siebie uwagę króla - powiedziała, by go pocieszyć.

- Tak, to prawda. Ale czy to sprawiedliwe, że król aż tak sprzyja przeklętym Anglosasom?

- Na dworze są Anglicy? - spytała, zaskoczona.

Nawet jeśli król próbował skusić ich obietnicą zawarcia korzystnego małżeństwa, nie spodziewała się, że będą tak przyjaźnie traktowani.

- Aż się tam od nich roi. Uśmiechają się i potakują, byle odzyskać swoje włości. Nie ufam żadnemu z nich.

- To jednak dobrze, iż uznali w Wilhelmie króla. Wreszcie zapanuje pokój.

- Tylko jak człowiek ma zdobyć dla siebie ziemię, gdy dookoła panuje pokój? Jeżeli Wilhelm zwróci im ziemie, co zostanie dla jego lojalnych Normanów? Lepiej się pilnuj, Mad - powiedział złośliwie. - Tylko patrzeć, jak ta szumowina Hereward uklęknie przed królem, a on zwróci mu Baddersley.

Madeleine znieruchomiała. Baddersley należało do niej.

Odo się roześmiał.

- Widzę, że trafiłem. Zważ na moje słowa. To może się zdarzyć. Zwrócił Edwinowi z Mercji większość jego ziem. Edwin jest teraz twoim suzerenem, wiedziałaś o tym? Jak ci się podoba, że będziesz musiała ślubować wierność przeklętemu Anglosasowi? Na dodatek Wilhelm zamierza oddać mu córkę.

- Agathę?

- Tak mówią. Krążą też plotki, że pani Judith zostanie oddana anglosaskiemu kundlowi. Jeśli nie będziesz uważać, Mad, spotka cię ten sam los.

Madeleine nie podniosła wzroku znad robótki. Jednego Anglika z pewnością byłaby w stanie znieść. Mogliby skończyć to, co zaczęli. Znajome ciepło rozlało się jej po brzuchu.

- Jacy są angielscy panowie? - spytała.

- Zbyt śliczni albo zbyt nieokrzesani - odparł z lekceważeniem Odo. - Noszą długie włosy, a niektórzy także zarost, choć ostatnio wielu zgoliło brody i wąsy, by przypodobać się królowi. Wyglądają jak ostrzyżone jagnięta - prychnął. - Ubierają się wymyślnie niczym damy i paradują obwieszeni złotem, które powinno trafić do rąk tych, którzy ich podbili.

Madeleine westchnęła. Nie dowie się od Oda niczego pożytecznego.

- W swoim czasie na pewno i ty zostaniesz sowicie wynagrodzony - zapewniła go.

Odo pochylił się i ujął jej dłoń.

- A co z tobą, Madeleine? Ty mogłabyś być tą nagrodą.

Madeleine syknęła zniecierpliwiona. Przez niego ukłuła się w palec i splamiła krwią koszulę.

- Wolałabym, by nie myślano o mnie jako o łupie wojennym - odpaliła.

Odo się uśmiechnął.

- Ja tak o tobie nie myślę. Zawsze cię lubiłem, Mad. Mogłabyś trafić gorzej, niż mając mnie za męża.

Madeleine westchnęła. Od jakiegoś czasu czuła, na co się zanosi, miała jednak nadzieję, że uda jej się uniknąć konfrontacji.

Spojrzała na kuzyna. Był młody, zdrowy, silny i dobrze go znała. Rzeczywiście, mogłaby trafić gorzej, lecz także lepiej. Każdy, kto nie ciągnąłby za sobą zarazy w postaci Paula i Celii, byłby lepszy. Poszukała ucieczki w oszustwie.

- To król wybierze dla mnie męża, Odo.

- Doprawdy? I bez tego ma wystarczająco dużo na głowie, skoro co tydzień wybucha gdzieś nowy bunt. Zostaniesz starą panną, zanim doczekasz się małżeństwa.

- Spodziewam się, że lada dzień królowa wezwie mnie na dwór - odparła Madeleine i było w tym sporo prawdy. Matylda zażyczyła sobie, by podopieczna służyła jej pomocą podczas porodu. Dziecko miało urodzić się jednak dopiero w końcu sierpnia lub we wrześniu. Czy zostawią ją do tego czasu w Baddersley?

- Nawet jeśli król o tym pamięta - zauważył Odo chytrze - posłuży się tobą, by spłacić kolejny dług wdzięczności. Możesz zostać oddana bezzębnemu starcowi albo nieopierzonemu młodzikowi. Mężczyźnie lubiącemu poniżać kobiety albo takiemu, który znajduje upodobanie w krzywdzeniu ich. Nie chciałbym, by spotkał cię taki los, Mad. Byłbym kochającym mężem.

- Przykro mi, Odo - odparta, próbując złagodzić odmowę. - Muszę zaczekać na to, co postanowi król.

Dostrzegła w jego oczach błysk gniewu i utwierdziło ją to w decyzji. Kuzyn, rozgniewany, przypominał w nieprzyjemny sposób swego ojca, któremu zdarzało się używać w stosunku do żony pięści. Nie, nie chciała poślubić Oda.

Następny dzień miał być ostatnim dniem jego wizyty i Paul zarządził polowanie - zarówno w celu sprawienia przyjemności synowi, jak i w nadziei, że uda się choć trochę poprawić katastrofalny stan zapasów. Odo odzyskał dobry humor, a Madeleine cieszyła się, że znów jest u niego w łaskach. Z drugiej strony będzie równie rada, mogąc go pożegnać, jak była, witając.

Dzień wstał słoneczny i kiedy jechali, Madeleine widziała, że nawet zaniedbanie i wojna nie są w stanie zakłócić piękna angielskiego krajobrazu. Kiedy już ludzie przywykną do nowych rządów, ten kraj rozkwitnie: stanie się wspaniały, bogaty i silny. A ona będzie jego częścią - ona i jej potomkowie.

- Ach, Anglio - powiedziała cicho, z upodobaniem, jakby zwracała się do kochanka.

Jeźdźcy, naganiacze i psy zebrali się na otwartej łące, pokrytej obficie kwiatami. Madeleine uśmiechała się, wdychając wonne powietrze. Anglia pachniała inaczej niż Normandia. Zapach Anglii był delikatny, bogaty w odcienie, przesycony muzyką i poezją. I choć nadal zmagała się z językiem, tutejsze opowieści o miłości i samotności, nadziei i bólu bardzo do niej przemawiały.

Normandia była bardziej surowa, nieprzystępna. A może, pomyślała, spoglądając na wuja, kuzyna i towarzyszących im zbrojnych, tacy byli jedynie Normanowie. Czy teraz, gdy żądza krwi i łupów przywiodła Normanów do Anglii, Baddersley spotka ten sam los, co kwitnące niegdyś Haute Vironge? Nie, jeśli tylko zdoła temu zapobiec. Baddersley należało do niej.

Zerwała z nisko wiszącej gałęzi liść i roztarta go między palcami. Sok splamił jej skórę, a świeża woń podrażniła nozdrza niczym perfumy. Jej drzewo, jej ziemia, jej zwierzyna, jej ludzie...

Wszystko, czego potrzebowała, to mąż, który potrafiłby utrzymać włości i sprawić, by rozkwitały.

Nie Odo.

Jednak angielski pan doskonale zgrałby się z tą ziemią, pomyślała. Choć Edwald zapowiedział, że więcej nie wróci, za każdym razem, gdy przemierzała okolicę, rozglądała się za nim, mając nadzieję, że się pojawi, podejdzie do niej cicho i zwinnie...

Psy pochwyciły zapach jelenia i pobiegły. Zabrzmiał róg i myśliwi ruszyli w pogoń za zwierzęciem. Madeleine i Odo jechali obok siebie, rozkoszując się gonitwą.

- Biegnie na tamto wzgórze! - zawołał Odo. - Tędy! Możemy odciąć mu drogę!

Pognał konia. Madeleine pośpieszyła za nim, podczas gdy reszta myśliwych pognała za psami. Wpadli do lasu, zamierzając okrążyć wzgórze.

I natrafili na głęboki, szybko płynący strumień.

Zatrzymali się gwałtownie. Drzewa porastały brzegi aż do linii wody, uniemożliwiając zejście.

- Damy radę się przeprawić? - spytała Madeleine, przysłuchując się odległemu ujadaniu psów.

- Nie, oczywiście, że nie.

Odo przyglądał się jej dziwnie i Madeleine aż się wzdrygnęła. To pewnie przez panujące tu mrok i chłód, pomyślała.

- Wracajmy - powiedziała. - Okrążymy wzgórze i dołączymy do reszty.

Jego głos ją powstrzymał.

- Zaczekaj chwilę. Mastery kuleje.

Zeskoczył z siodła i podniósł kopyto konia, by sprawdzić, co się dzieje.

- Mogłabyś zejść i go przytrzymać? - zawołał, zmagając się z przestępującym z nogi na nogę wierzchowcem. - Chyba wbił mu się kolec, a ja nie mogę się do niego dostać.

Madeleine zeskoczyła i ruszyła na pomoc. Ujęła wodze Mastery'ego i koń natychmiast się uspokoił. Po chwili uświadomiła sobie, że stało się tak dla- tego, iż Odo przestał go dotykać. Okrążył zwierzę.

- Odo, co ty...

Pochwycił ją.

Jej krzyk zamarł, stłumiony wilgotnymi wargami i nieświeżym oddechem. Kopała i wyrywała się, lecz nie dawało to efektu. Strach i brak dopływu powietrza sprawiły szybko, że zakręciło jej się w głowie. Spróbowała podrapać napastnika paznokciami, ale utknęły w fałdach jego ubrania.

Oderwał usta od jej warg, więc zaczerpnęła gwałtownie oddechu. Pchnął ją jednak natychmiast na twardą ziemię, wyciskając z płuc powietrze. Krzyknęła cicho z bólu spowodowanego uderzeniem.

To niewiarygodne, lecz on się uśmiechał.

- Daj spokój, Mad, uwielbiałaś mnie, gdy byłaś dziewczynką.

Jedną ręką zadarł jej z boku spódnicę.

- Założę się, że śniłaś o mnie w swej zimnej, klasztornej celi. Cóż, sprawię, że twoje sny się ziszczą.

- Odo, nie! - zaprotestowała, próbując się wyrwać.

Miało to jedynie ten skutek, że Odo uśmiechnął się jeszcze szerzej. Oszalała ze strachu, wiła się i kopała, lecz jego masywne ciało przygniatało ją niczym pień. Przyciskał ramionami jej twarz, uniemożliwiając nie tylko krzyk, ale i oddychanie.

Panika wręcz ją dławiła. Za pozbawienie jej czci groziła mu kastracja, lecz prawo stanowił w tych stronach jego ojciec. Alternatywą był pośpieszny ślub. A gdyby tak się stało, czy król zechciałby interweniować?

- Pomóż mi, Matko Święta...

Uśmiech Oda przerodził się w grymas.

- Nie wzywaj pomocy świętych - prychnął, próbując zedrzeć z nich obojga ubranie w taki sposób, by nie zdołała wyrwać się ani krzyknąć.

- Pora już... byś nauczyła się... na czym polega twój... obowiązek... uspokój się, przeklęta dziewko! Nauczyła się... po co są... kobiety...

Poruszając się, uwolnił niechcący rękę Madeleine.

- Do diabła!

Madeleine wyrwała gwałtownym ruchem swój nożyk i wbiła mu go w ramię.

- Ty mała dziwko!

Podniósł ją i rzucił z powrotem o ziemię. Nóż wypadł jej z rąk.

Legł znowu na niej, tym razem przezornie zadarłszy zawczasu spódnice. Przygniatał jej pierś, uniemożliwiając oddychanie.

- Na Graala, potrzebujesz lekcji, Mad! - zawołał, czerwony na twarzy. - Kiedy się pobierzemy...

Madeleine, choć na wpół przytomną, ogarnęła fala grozy, przywracając na moment siły. Znów zaczęła się wyrywać. Krzyknęła. Jął okładać ją pięściami, klnąc, na czym świat stoi.

A potem przestał.

Jego nieruchome teraz ciało niemal ją miażdżyło, by po chwili stoczyć się, nie wiedzieć czemu, na trawę. Szlochając i chwytając w obolałe płuca powietrze, podniosła wzrok i zobaczyła gapiącego się na jej nagie ciało chłopa. Był masywnie zbudowany, o gęstej, potarganej niczym u niedźwiedzia czuprynie, z brodą i wąsami wskazującymi, iż musi być Anglikiem. Wzywając na pomoc Dziewicę i wszystkich świętych, podniosła się z trudem na nogi, chwyciła swą żałosną broń i oparła się plecami o pień dębu.

- Allez-vous en! - wykrztusiła bez tchu. A potem to samo, w niezdarnej angielszczyźnie. - Odejdź.

- Nie bój się.

Madeleine spojrzała, zaskoczona, ku miejscu, gdzie leżał Odo, i zobaczyła drugiego mężczyznę. Nic dziwnego, że nie dostrzegła go wcześniej, miał bowiem na sobie strój w kolorze błota i więdnących liści zlewający się z otoczeniem. Nawet głowę spowijała mu brudna szmata, zasłaniając twarz.

Wstał i odtoczył Oda odzianą w sandał stopą.

- Żyje - powiedział kiepską francuszczyzną. - Chcesz, by tak zostało?

I wtedy Madeleine go rozpoznała. Nie, to niemożliwe, pomyślała jednak. A potem zobaczyła zielone oczy i już wiedziała, że to on. Krzyknęła z cicha i rzuciła mu się w ramiona.

Trzymał ją, drżącą od powstrzymywanego płaczu. Był taki silny i ciepły. W uścisku jego ramion czuła się bezpieczna. Przez chwilę pocieszająco gładził dłonią tył jej głowy, a potem nieco się odsunął.

- Chcesz, bym go dla ciebie zabił?

Wyciągnął długi, paskudnie wyglądający nóż. Drugi mężczyzna powiedział coś ostro. Mogłaby się założyć, że chciał, by jak najprędzej wydostali się z parowu. Trudno się dziwić, zważywszy, iż byli Anglikami i zaatakowali Normana.

- Nie - powiedziała szybko. Chciała tylko, by byli bezpieczni. - Idźcie, proszę.

Wzruszył ramionami i schował nóż.

- Ty też powinnaś stąd odejść. Potrząsnęła głową.

- Nic mi się nie stanie. Po prostu mnie zaskoczył. Proszę, odejdźcie. Wuj poluje w pobliżu. Zabije was, albo i gorzej.

Lecz on się nie spieszył. Objął dłonią jej szyję, a w jego oczach zabłysło rozbawienie.

- Ostrzegałem cię, byś nie chodziła po lesie bez eskorty.

- On był moją eskortą - odparła Madeleine, spoglądając z niesmakiem na Oda.

- Posłali wilka, by zaopiekował się owieczką - zauważył, a potem ją przytulił.

Uścisk sprawił Madeleine wielką przyjemność, mimo to popatrzyła na niego z niepokojem. Dlaczego nie uciekał?

- Powiedziałeś, że już tu nie wrócisz. To zbyt niebezpieczne.

- Miałem w okolicy sprawę. Obiecałaś, że mnie nie wydasz.

- I nie wydam.

- Wiem. Mam zetrzeć z twoich warg smak jego ust?

Madeleine westchnęła.

- Tak, proszę.

Uniósł jej brodę i pochylił głowę.

Jego przyjaciel coś powiedział. A potem Madeleine także to usłyszała. Konie!

- Deguerpissez! - syknęła nagląco, odpychając go. - Idźcie! Na miłość boską, odejdźcie!

Nadal się wahał.

- Jesteś pewna, że nic ci nie grozi?

Popchnęła go mocniej, z całej siły.

- Tak, jestem! Idź!

Rozpłynęli się w lesie niczym duchy, a Madeleine została sama z nieprzytomnym kuzynem. Kolana odmówiły jej posłuszeństwa i osunęła się na ziemię. Niemal czuła, jak na jej ciele tworzą się siniaki.

Odo. Próbował ją zgwałcić, lecz gdyby go oskarżyła, i tak pośpiesznie by ją za niego wydano. Zaczęła drżeć. Jednak pod warstwą bólu i obawy kryła się radość. Jej banita powrócił, uratował ją i był równie wspaniały, jakim widziała go w marzeniach.

- Madeleine! Odo!

W jej myśli wdarł się głos wuja. Zawołała, by przyciągnąć jego uwagę, i poczołgała się ku Odo. Nie chciała, by zginął, gdyż wszyscy Normanowie rzuciliby się wtedy szukać zabójcy.

Nic takiego im jednak nie groziło. Odo miał guza z boku głowy, ale zaczynał już się ruszać i jęczeć.

Nagle na polanę wpadła gromada jeźdźców. Był to Paul de Pouissey i czterej jego zbrojni, którym towarzyszyły trzy psy. Zaskoczyli ją w chwili, gdy gorączkowo zastanawiała się, co im powie.

- Odo! - Paul zeskoczył błyskawicznie z konia i przykląkł przy synu. - Kto to zrobił? - zapytał władczo, a masywne szczęki natychmiast poróżowiały mu z gniewu.

- Nie ja - zapewniła pośpiesznie. Gniew Paula de Pouisseya przybierał często fizyczną postać. - Zostaliśmy napadnięci - wyjaśniła szybko, instynktownie. - Przez banitów.

Nie, to zbyt bliskie prawdy.

- Bandę wędrownych opryszków... Wielu... Może Duńczyków...

Wuj prychnął z pogardą. Nie słuchając dłużej jej paplaniny, odwrócił się do swoich ludzi.

- Znajdźcie ich! Znajdźcie kundli, które zrobiły to mojemu synowi. I - dodał spokojnie - przyprowadźcie ich żywych, bym mógł wywrzeć na nich zemstę.

Mężczyźni i psy zniknęli pośpiesznie w lesie, goniąc za nową zwierzyną. Madeleine przyglądała się temu, przerażona. Nie o to jej chodziło. Jednak, pocieszała się w duchu, jej banita zna przecież las jak własną kieszeń i z łatwością uniknie tak nieudolnej pogoni.

Rozdział III


Aimery i Gyrth biegli co sił przez las, ich brunatne odzienie zlewało się z zielenią i brązem otoczenia. Potem, tak pewnie, jak człowiek skręca w znaną sobie ulicę, skierowali się ku rozłożystym dębom i jęli się poruszać od drzewa do drzewa. Kiedy uznali, że ścigający nie mają szansy ich dogonić, zatrzymali się na brzegu strumienia. Widoczni w oddali zbrojni de Pouisseya kręcili się bezradnie w kółko.

Aimery przyglądał się im w milczeniu, czekając, aż uspokoi mu się oddech.

Gyrth rzucił się ze śmiechem na trawę.

- Normańskie świnie - wykrztusił. - Głupie, pożerające gówno normańskie świnie! - Po chwili opanował jednak wesołość i usiadł, potrząsając głową. - Dlaczego podjąłeś takie ryzyko, chłopcze?

- Nie byłem w stanie przyglądać się gwałtowi.

Aimery pochylił się, nabrał w dłonie wody, ochlapał nią głowę i twarz, a potem strząsnął nadmiar. Była tak piękna, jak ją zapamiętał, jak pod- powiadały mu marzenia. Powinien był zabić de Pouisseya. Na samą myśl, że ktoś taki jej dotykał...

- Normańska maciora zgwałcona przez normańskiego knura? - powiedział Gyrth. - Jedyne, co jest w tym złego, to to, że mogą pojawić się prosięta.

Aimery stłumił chęć, by wbić Gyrthowi nóż w pierś.

- Jest kobietą i winna być chroniona.

- To ta mała rozpustnica, z którą spotkałeś się potajemnie przy strumieniu - zauważył Gyrth. Zerknął na Aimery'ego i spostrzegłszy wyraz jego twarzy, czym prędzej się wycofał. - Spełniłeś więc swój normandzki obowiązek i o mało przy tym nie zginąłeś.

- Nic mi nie groziło.

- Powtórz to, kiedy de Pouissey cię złapie. To jego syna powaliłeś.

- Wiem. Znam Odo de Pouisseya.

Gyrth uniósł brwi.

- Miłych masz przyjaciół.

- On nie jest przyjacielem - odparł Aimery. - To prostak i fanfaron, a teraz także mój wróg.

- Zatem - powiedział Gyrth - kim była dziewczyna? Z pewnością nie służebną, zważywszy na piękny strój i złote zapinki przy warkoczach.

- Nie.

Aimery nie zdążył dotąd zastanowić się nad tym, jak wyglądała. Nagle parsknął śmiechem.

- To pewnie dziedziczka Baddersley, a ja niemal rzuciłem ją na trawę tamtego dnia przy strumieniu. Nic dziwnego, że protestowała.

- Cóż... - zauważył Gyrth z namysłem. - Mógłbyś zrobić coś gorszego.

- Gorszego niż co?

- Niż rzucić ją na trawę przy strumieniu - po tym, jak już się z nią ożenisz. Baddersley pozostawałoby w dobrych rękach, póki Hereward się nie zgłosi, by je odzyskać.

Aimery z zaskoczeniem uświadomił sobie, jak bardzo pociąga go ten pomysł. Mógłby ją mieć, dokończyć to, co zaczęli. A także, do licha, nauczyć ją, jak skutecznie się bronić. Czy naprawdę zamierzała powstrzymać ich tym nożykiem? Podejrzewał, że tak. Była dzielna, choć niemądra, ta jego smagła dziewica...

- Nie sądzę, by miała coś przeciw temu - powiedział Gyrth. - Widziałem, jak na ciebie patrzyła.

Nagle Aimery oprzytomniał.

- Powinieneś był przemyśleć ten kuszący pomysł, zanim mnie skłoniłeś, bym zaangażował się w sprawy Baddersley. Bywałem tu zbyt często jako Edwald. Gdybym pojawił się w roli pana, ktoś mógłby mnie rozpoznać. W wiosce jest zdrajca.

- Znajdziemy go i położymy kres zdradzie - stwierdził obojętnie Gyrth. - Większość chłopów wolałaby zginąć, niż cię wydać. Jesteś ich bohaterem.

- To byłoby szaleństwo - powiedział Aimery.

Mimo to nadal odczuwał pokusę. Potrząsnął głową.

- Rozpoznałaby mnie, a nie byłoby w porządku ją zmuszać, by wybierała pomiędzy swoim królem a mną albo wiązała się z mężczyzną, który wybrał tak niebezpieczną drogę. Mój upadek przyniósłby zgubę także jej.

A ten upadek zdawał się zbliżać z każdym dniem.

Aimery czuł do Baddersley szczególny sentyment, a tamtejsi wieśniacy cierpieli. To dlatego, wbrew zdrowemu rozsądkowi, wrócił. Odpowiedział na wezwanie najbardziej zdesperowanych i zgodził się pomóc im w ucieczce. Zebrali się w lesie opodal. Aimery zamierzał wyprawić ich na północ, na tereny, gdzie władza Normanów nie była tak ustabilizowana. Zdawał sobie jednak sprawę, że co bardziej bojowi skierują się na wschód, na moczary, gdzie ukrywał się Hereward. Widział, jak Gyrth rozmawia z kilkoma młodzieńcami, ewidentnie ich rekrutując.

To zaś - werbowanie wojowników, by zasilili oddziały wrogie królowi - było zdradą. I stało w sprzeczności ze wszystkim, co próbował osiągnąć - czyli wygaszeniem rebelii. Jednak alternatywa - pozostawienie ludzi, by cierpieli tyranię Paula de Pouissey - była znacznie gorsza.

Zabijanie Normanów. Pomaganie uciekającym chłopom. Rekrutowanie dla Herewarda. Pewnego dnia za to zapłaci. Pogodził się z tym, kiedy postawił stopę na tej ścieżce w okropnych dniach po bitwie pod Hastings. Żałował tylko, że ściągnie ból i hańbę na rodziców. Nie było potrzeby dodawać dziedziczki do liczby tych, którzy przez niego ucierpią.

- Sądziłem - powiedział Gyrth chytrze - że Baddersley obudzi w tobie miłe wspomnienia. Aldreda, prawda?

Aimery po prostu musiał się uśmiechnąć.

- Tak, Aldreda o kasztanowych włosach i bujnym ciele.

Gyrth także się uśmiechnął.

- Mężczyzna nigdy nie zapomina swej pierwszej kobiety.

Co prawda, to prawda, pomyślał Aimery.

To właśnie w Baddersley stał się mężczyzną. Skończył czternaście lat i Hereward uznał, że jest gotowy. Otrzymał ostatni tatuaż - jelenia - na prawej ręce - który miał zapewnić mu siłę i zwinność tego zwierzęcia. Dostał też pierścień. Wybrał sobie kobietę i kochał się z nią w wielkiej sali.

To, że została wybrana, było dla niej zaszczytem, zatem ani Aldreda, ani jej mąż, Hengar, nie protestowali.

Po ceremonii wybrana kobieta spędzała z panem noc, a każde dziecko, które urodziło się w dziewięć miesięcy później, było uważane za dziecko pana. Cieszyło się względami i bardzo o nie dbano. Aldreda urodziła takie dziecko, dziewczynkę nazwaną Frieda, choć nie było sposobu, aby się dowiedzieć, czy dziecko jest jego, Hengara, czy nawet Herewarda.

Aimery uświadomił sobie, że powinien sprawdzić, jak wiedzie się dziewczynce w tych trudnych czasach, musiałby jednak to zrobić, nie spotykając się z Aldredą, gdyż kto jak kto, ale ona z pewnością by go rozpoznała.

Uśmiechnął się. Była od niego tylko dwa lata starsza, lecz wydawała mu się wówczas dojrzałą kobietą - kształtną, o pełnych biodrach, z długimi, kasztanowymi włosami. Okazała się też wobec zdenerwowanego chłopca bardzo cierpliwa i słodka.

Ona i dziedziczka były do siebie fizycznie podobne. Może dlatego dziewczyna od razu przypadła mu do gustu. Odsunął na bok te myśli. Madeleine z Baddersley nie była dla niego. Niestety.

Gyrth wyrwał go z zamyślenia:

- Czyżby ten zwycięski uśmieszek oznaczał, że zamierzasz zdobyć dla siebie Baddersley?

- Nie - odparł Aimery krótko. - Baddersley jest teraz bezpieczne. Zbierajmy się.

Zeszli ze wzgórza, kierując się ku obozowi, który postawili dla wieśniaków. Ludzie napływali tam przez cały poprzedni dzień. Dziś mieli udać się dalej.

- Dlaczego nie chcesz Baddersley? - dopytywał się Gyrth.

- Ponieważ wolałbym pożyć jeszcze choć z rok.

Kiedy zbliżyli się do obozu, Aimery się zatrzymał. Nie słyszał tego, co powinien był słyszeć. W obozie znajdowały się także dzieci, nawet niemowlęta, i z tej odległości zwykle było je słychać. Uznali także, iż tak głęboko w lesie mogą bezpiecznie rozpalić ogień, a nie czuł dymu płonącego drewna. Skinął Gyrthowi dłonią i ostrożnie ruszył dalej.

Obóz był pusty. Ogień zadeptano, choć tu i ówdzie znad paleniska unosiły się smużki. Tylko przewrócony garnek i porzucony tobołek świadczyły, że niedawno byli tu ludzie. Aimery i Gyrth weszli do obozowiska, ze zdumieniem się rozglądając.

Nagle usłyszeli w pobliżu szelest. Aimery odwrócił się błyskawicznie, ściskając w dłoni nóż. Spomiędzy krzaków wyczołgał się przestraszony chłopiec.

- Co się stało? - zapytał władczo Aimery, zachowując czujność.

- Pojawili się zbrojni - odparł chłopiec płaczliwie. - Na koniach. Z psami. Otoczyli wszystkich. A potem pojawił się on.

- Jaki „on”?

- Diabeł. - Chłopiec zadrżał. - Powiedział, że zaatakowali jego syna. I że wszyscy zostaną zachłostani na śmierć. Wszyscy!

Wybuchnął rozpaczliwym płaczem. Aimery przytulił go do piersi. Wiedział, że rodzina chłopca znajdowała się pomiędzy tymi, których zabrano.

Kilka innych osób, oniemiałych ze zgrozy, wysunęło się z gęstwiny.

- Ależ oni ścigali nas - powiedział Aimery. Kobieta z dzieckiem przy chudej piersi wysunęła się przed innych i powiedziała:

- To, że znaleźli obóz, zaskoczyło ich, panie. To dlatego tylu z nas zdołało uciec. Przeklęta normańska dziwka!

Splunęła z nienawiścią do ogniska. Aimery potrzebował chwili, by zrozumieć, co właściwie usłyszał.

- Była z nimi kobieta?

- Przyjechała z Diabłem i błagała go, by torturował nas wszystkich. Nie rozumiem ich barbarzyńskiego języka, lecz wszyscy w Baddersley poznali znaczenie słowa „fouettez”. „Wychłostaj ich, wychłostaj”, powtarzała.

- Kim ona była?

To musiała być pani Celia, powtarzał sobie. Musiała.

- Siostrzenica Diabła.

Aimery nie mógł w to uwierzyć.

- Kasztanowe włosy, brązowe oczy? - zapytał, modląc się w duchu, aby kobieta zaprzeczyła.

Lecz ona skinęła głową.

Aimery poczuł, że ogarnia go chłód. Jaka kobieta zrobiłaby coś takiego? Wiedziała przecież, że ci ludzie są niewinni.

Zaczął się zastanawiać, czy atak, którego świadkiem był w lesie, nie został aby sprowokowany. Może dziewczyna lubiła kusić mężczyzn, a Odo de Pouissey okazał się nie dość szlachetny i spróbował siłą wziąć to, co, jak sądził, mu obiecano? Poczuł, że mu współczuje. Nie bardzo, tylko trochę.

- Jesteś pewna, że to była pani Madeleine? - zapytał.

- Jasne jak dzień - odparła kobieta.

- I błagała wuja, by wychłostał ludzi.

- Bardzo nalegała.

Aimery'ego opuściła nadzieja. Dziewczyna była zdradziecka, podstępna, lubieżna i okrutna. Na samą myśl, że ktoś taki mógł go pociągać, zrobiło mu się niedobrze.

- Zapłaci za to - przyrzekł.

Oczy kobiety pojaśniały.

- Chwała Złotemu Jeleniowi.

Poczuł się tak, jakby ktoś wylał mu na głowę kubeł zimnej wody.

- Co takiego?

Kobieta dotknęła z czcią tatuażu na jego prawej dłoni.

- Tak cię nazywamy, panie.

Aimery spojrzał w dół. Jeleń, przeskakujący z prawego przegubu na grzbiet jego dłoni przedstawiony został tak ozdobnie, że wielu osobom rozpoznanie gatunku zwierzęcia sprawiłoby trudność. Jak widać, nie wszystkim. Wykonany w odcieniach czerwieni, brązu i żółci mógł uchodzić za złotego. Jednak ten nowy przydomek zwiastował katastrofę. Jak udało im się dostrzec tatuaż? Zazwyczaj ukrywał go pod warstwą brudu i bandażem, dziś był jednak doskonale widoczny.

Przypomniał sobie, iż zanurzył dłonie w strumieniu, aby ochlapać twarz wodą. Brud musiał zostać wtedy usunięty. Zapewne i wcześniej zdarzały mu się podobne niedopatrzenia.

Czy tatuaż był widoczny, kiedy schwytano go wraz z Gyrthem? Ile osób w Baddersley pamiętało znak, nadany Aimery'emu de Gaillard przed tyloma laty? Bardzo niewielu, lecz wystarczyłby i jeden, gdyby dopuścił się zdrady.

Aldreda na pewno by pamiętała. Miał nadzieję, że jej charakter się nie zmienił, lecz jego wiara w kobiety została w ciągu ostatnich kilku minut poważnie nadwątlona.

- Nie wolno wam tak mnie nazywać - powiedział. - Jeśli będziecie to robić, Normanowie szybko mnie znajdą.

- Tak, panie - odparli jak jeden mąż.

Spojrzał na Gyrtha. Mina starego druha wyrażała sceptycyzm, który i on odczuwał. Wieśniacy będą próbowali dotrzymać słowa, rozpaczliwie potrzebowali jednak mitu, a on doskonale nadawał się na bohatera.

Sprawy ulegną zapewne wkrótce pogorszeniu. Wszelkie przejawy oporu zostaną przypisane Złotemu Jeleniowi - przede wszystkim zamordowanie czterech strażników. Złoty Jeleń będzie miał osiem stóp wzrostu i oślepiająco błyszczący topór. Będzie wyrywał drzewa z korzeniami i rzucał nimi we wrogów. Nie minie wiele czasu i cały kraj zacznie snuć opowieści o bohaterskim wojowniku. A wtedy wystarczy jeden obdarzony bystrym wzrokiem Norman, aby powiązać Aimery'ego z buntownikiem.

Najwidoczniej jego wyrd stanowił, że będzie wiódł krótkie, pełne przemocy życie. Był w wystarczającym stopniu Anglikiem, aby się z tym pogodzić. Zwrócił umysł ku sprawom praktycznym i polecił garstce pozostałych wieśniaków, aby pozbierali swoje rzeczy. Muszą zniknąć, nim Paul de Pouissey zorganizuje pogoń.

W ostatniej chwili postanowił, że wyśle z nimi Gyrtha.

- Co ty kombinujesz, chłopcze? - zapytał Gyrth. - Niebezpiecznie byłoby teraz tu zostać.

- Muszę sprawdzić, co stało się z tymi, których zabrano.

Gyrth spojrzał na niego z naganą.

- Chciałeś powiedzieć, że chcesz przekonać się na własne oczy, czy mała dziwka jest tak podła, jak o niej mówią. Rzuciła na ciebie urok. Wyzwól się z niego, póki jeszcze możesz!

- Sądziłem, że chcesz, bym ją poślubił.

- Już nie. Jeśli uda ci się podejść wystarczająco blisko, poderżnij jej gardło.


* * *


Madeleine siedziała w znajdującej się na piętrze izbie starego dworu Baddersley, udając, że szyje pod okiem krytykującej ją nieustająco ciotki, i próbując zignorować dobiegające z zewnątrz odgłosy - świst bata, krzyki oraz nieustające zawodzenie. Trwało to już tak długo... Wuj schwytał blisko dwudziestu zbiegów i zagonił ich z powrotem do zamku. A potem kazał wszystkich wychłostać.

Madeleine, wykształcona w klasztorze, stawiała ściegi ładniej niż ciotka, nie powstrzymywało to jednak Celii przed krytykowaniem jej. Dziś miała jednak powody się skarżyć, gdyż Madeleine trzęsły się ręce, a szew wychodził nierówny.

Widząc to, Celia pochyliła się i boleśnie ją uszczypnęła.

- Spruj to! - wysyczała. - Jakaś ty bezużyteczna. Równie bezużyteczna, jak ci przeklęci Anglosasi.

Ciotka była drobna i koścista, usta zaś miała zawsze zaciśnięte, jakby przed chwilą wgryzła się w cierpkie jabłko.

Wbiła z rozmachem igłę w materiał, jakby żałowała, iż nie może wbić jej w któregoś z angielskich wieśniaków albo w Madeleine.

Madeleine odsunęła się z zasięgu palców ciotki i jęła pruć ściegi. Szyła nowy płaszcz dla wuja i jeśli o nią chodzi, im gorzej będzie wyglądał, tym lepiej. Nie była w stanie uwierzyć, jak bardzo okrutnym człowiekiem się okazał.

Rozejrzała się po komnacie. Jedna z kobiet, Aldreda, pracowała przy krosnach. Inna, zwana Emmą, przędła. Obie wydawały się aż sztywne z nienawiści. Córki Aldredy i Emmy siedziały obok matek, wykonując proste ściegi, jedna ciemnowłosa, druga anielsko wręcz jasna. Łzy spływały im po twarzach, a ręce trzęsły się nie mniej niż Madeleine.

Pani Celia to wbijała igłę w materiał, to wyciągała ją, jakby odgłosy z dziedzińca były muzyką, nie okrzykami bólu. Jedyna normańska służąca, Lisa, zachowywała się tak samo. Madeleine nie była w stanie pojąć, jak istota ludzka może zachowywać w podobnej sytuacji taką obojętność.

Sama nie otrząsnęła się jeszcze z oszołomienia. Ciało bolało ją po tym, co zrobił jej Odo, a umysł nie potrafił uwolnić się od myśli o wszystkim, co nastąpiło później. Dlaczego wymówiła te fatalne w skutkach słowa? Czemu nie powiedziała, że Odo uderzył się o nisko zwisającą gałąź i spadł z konia?

Mogła powiedzieć cokolwiek.

Próbowała wyjaśnić wujowi, że ci ludzie nie mają nic wspólnego z atakiem, ale jej nie uwierzył. I prawdę mówiąc, wcale go to nie obchodziło. Ktoś musiał zapłacić za to, że napadnięto jego syna, a ci ludzie zasłużyli na karę, gdyż próbowali uciec.

Madeleine podziękowała w duchu Najświętszej Panience, iż udało jej się nakłonić wuja, by zadowolił się chłostą. Uratowała tym samym mężczyzn przed obcięciem stopy, a kobiety i dzieci przed wypaleniem na twarzy piętna.

Przez jakiś czas przyglądała się biczowaniu, rozpaczliwie szukając sposobu, by je przerwać, lecz potem uświadomiła sobie, iż ludzie obserwują ją z wyrazem nienawiści w oczach. Uciekła zatem do zamku. Pomiędzy więźniami nie było żadnego o zielonych oczach i umięśnionym ciele Edwalda. Czyżby ci biedacy zostali znalezieni przypadkiem? Czy nic nie łączyło ich z Edwaldem? Jeśli tak, to to, co ich spotkało, było jeszcze bardziej niesprawiedliwe.

Ciotka szybko się zorientowała, że Madeleine nic nie robi - wałkoni się, jak to ujęła - i posadziła ją do szycia. Madeleine nie miałaby nic przeciwko temu, gdyby praca odbywała się przy zamkniętych okiennicach, dzień był jednak ciepły i okna pozostawiono otwarte. Tym samym krzyki z dziedzińca dobiegały do niej niezakłócone, a każdy powodował, że zaciskała kurczowo ręce na tkaninie. Delikatny jedwab i płótno wyglądały teraz niczym pomięta szmata.

Do komnaty nieśmiało weszła służebna, niosąc stos ubrań, które trzeba było pochować w kufrach. Zerkała przy tym na normańskie kobiety, jakby były diabłem wcielonym. Świst bata i krzyki nie ustawały, Madeleine spytała więc w kulawej angielszczyźnie:

- Czy to się szybko skończy?

Ciotka Celia prychnęła z pogardą.

Dziewczyna spojrzała na Madeleine i skinęła głową, a potem spuściła szybko wzrok. Madeleine zdążyła jednak dostrzec w jej oczach błysk nienawiści. Czym sobie na nią zasłużyła? Czyżby jedynie tym, że była Normanką? W świetle tego, co działo się na dworze, musiała przyznać, że to wystarczający powód.

Drgnęła, kiedy odgłosy zawodzenia przybrały na sile.

- Co tam się dzieje? - spytała.

- To tylko dzieci, pani - wymamrotała dziewczyna.

Madeleine wstała, zaszokowana. Robótka upadła na podłogę.

- Zamierza wychłostać dzieci?

Dziewczyna czmychnęła, przestraszona.

- Co ty sobie myślisz, głupia? - powiedziała ciotka. - Podnieś szycie, bo się ubrudzi.

Madeleine zignorowała ją i pobiegła do wielkiej sali, gdzie siedział, pijąc i wpatrując się w plamy sadzy na ścianach, jej wuj. U jego stóp leżały dwa złośliwie spoglądające psiska.

Ciotka przybiegła tuż za nią. Chwyciła Madeleine za ramię.

- Co ty wyprawiasz? - zaskrzeczała. A potem dodała szeptem: - Nie zawracaj mu głowy, głupia.

Madeleine wyrwała się ciotce, wzięła sobie jednak ostrzeżenie do serca. Przełknęła, chociaż niechętnie, gniew, i spróbowała załatwić sprawę dyplomatycznie.

- Z pewnością chłosta powinna się już skończyć, wuju.

- I pewnie wkrótce się skończy - powiedział obojętnie. - O co chodzi? Przeszkadzają ci te lamenty? Sama tego chciałaś. Kilka obciętych stóp stanowiłoby lepszą lekcję, i szybszą. Wypalenie piętna na dobre powstrzymałoby ich przed ucieczką.

- Jak mogliby pracować na roli bez stóp? - zaprotestowała. - I tak mamy zbyt mało pracowników. Jeśli ukarzesz ich dziś zbyt surowo, kto będzie oczyszczał pola z chwastów?

- Są silni jak woły - odparował. - Chłosta nie wyrządzi im poważniejszej krzywdy.

- A dzieci?

- Co z nimi?

- Z pewnością nie będą ich bili, prawda?

- Trzeba uczyć je od małego. - Spojrzał na nią niczym rozzłoszczony niedźwiedź, zaciskając w pięści wielkie dłonie. Psy uniosły głowy i pokazały zęby. - Zajmij się swoimi sprawami, siostrzenico, i pozwól, bym ja zajął się moimi.

Moimi. Nie twoimi. Moimi. Ledwie powstrzymała się, by nie powiedzieć tego na głos. Łzy frustracji zakłuły ją pod powiekami, kiedy jej uszu dobiegły wysokie, dziecięce krzyki. Nie ma nic gorszego od bezsilności - pomyślała.

Nagle, niczym promień słońca, przecinający zakurzone powietrze sali, dotarła do niej prawda. Potrzebuje ochrony króla i męża, inaczej Baddersley zostanie zrujnowane. Sama niczego nie dokona. Potrzebuje męża, by przeprowadził jej wolę. Powinien być jedynie prawy i kompetentny. Wysoki czy niski, gruby czy chudy, młody czy stary - teraz nie miało to znaczenia. Szczerze wierzyła, że król znajdzie jej męża, który będzie przynajmniej kompetentny i prawy.

Jeśli to właśnie miał na myśli, wysyłając ją tutaj, to w porządku. Co mogła jednak zrobić, by zmienić bieżącą sytuację? Nie miała nawet środków, by wysłać list bez zgody wuja.

Odczuła nagłą potrzebę, by uciec. Pobiec do lasu, znaleźć starą, szeroką rzymską drogę, która ponoć prowadzi stąd do Londynu. Tam mogłaby się dowiedzieć, gdzie przebywają król i królowa...

Ale to byłoby szaleństwo. Nie mogła zachowywać się jak dziecko. Poruszać się samotnie po nieznanym terytorium, pośród wrogo nastawionych ludzi, których język ledwie rozumiała? Po prostu samobójstwo. Będzie musiała znaleźć sposób, by wysłać wiadomość...

- Co tak stoisz, dziewczyno? - zapytał gniewnie wuj. - Nie masz nic do roboty?

Madeleine żałowała, iż nie może przebić mieczem jego czarnego serca.

- Nie mów do mnie, jakbym była służebną, wuju - odpaliła.

W jego oczach zapłonął gniew, a dłonie zacisnęły się w pięści. Psy zawarczały groźnie. Gdzieś z tyłu dobiegł jęk przerażonej Celii. Mimo to nie poddała się. Kiedy wuj nie odezwał się ani nie poruszył, uznała, że odniosła zwycięstwo. Była tu, w końcu, panią.

- Dzieci nie będą poddane chłoście - oznajmiła. - Przerwij to natychmiast.

Paul de Pouissey powoli wstał, wysoki, masywny i silny.

- To ja rządzę w Baddersley, siostrzenico. Te dzieci wcześnie się nauczą, jaka jest cena ucieczki. Podobnie jak ty, jeśli jeszcze raz spróbujesz odezwać się do mnie tym tonem.

Madeleine nie mogła się powstrzymać. Cofnęła się o krok. Psy podniosły się i stały teraz u boku pana, pokazując obnażone kły. Mimo to odparła stanowczo:

- To moja ziemia, wuju. I moi ludzie. Każ przerwać chłostę.

Błyskawicznie wysunął dłoń, chwycił ją za przód tuniki, a potem przyciągnął do siebie i prychnął pogardliwie, owiewając cuchnącym oddechem:

- Zamknij się albo każę przywiązać cię do słupa.

Mówił poważnie. Był szalony.

- Głupia dziewczyna! - syknęła Celia, odsuwając się przezornie. - Nie możesz mówić tak do mężczyzny!

Paul uciszył żonę gniewnym spojrzeniem, a potem z pogardą puścił Madeleine.

Próbowała wmówić sobie, że jej milczenie wynika ze szlachetnych pobudek - nie będzie mogła pomóc swoim ludziom, gdy będzie martwa. Wie- działa jednak, że kieruje nią strach. Po raz pierwszy w życiu przekonała się, jak to jest znaleźć się w mocy okrutnego człowieka, który może cię skrzywdzić lub nie, zależnie od kaprysu.

Muszę zawiadomić króla - pomyślała. To będzie mój cel. Zawiadomić króla i pozbyć się Paula i Celii raz na zawsze. Musi być jakiś sposób - mogłaby powierzyć list wędrownemu kupcowi lub wieśniakowi, który zaryzykowałby podróż. Lecz trzeba zachować ostrożność. Zignorowała wypowiadane szeptem połajanki Celii i podeszła do okna, wychodzącego na dziedziniec.

Och, słodki Jezu, przywiązywali właśnie do słupa płaczące dziecko. Nie mogło mieć więcej niż osiem lat. Na szczęście zmienili bat na lżejszy, mimo to, kiedy uderzono, malec krzyknął rozdzierająco i zaczął wołać matkę. Tylko to mogę zrobić - pomyślała gorzko - patrzeć. Tak więc patrzyła, zbyt rozgniewana, by płakać, kiedy pół tuzina dzieci zaciągnięto do słupa i wychłostano, jedno mniejsze od drugiego.

Wielki Boże, czy zamierzają wychłostać też niemowlęta?

W końcu tortury się skończyły - odwiązano od pala mniej więcej trzyletnie dziecko i odniesiono je, krzyczące ze zgrozy i bólu w ramiona matki. Taką przynajmniej miała nadzieję. Matka mogła być bowiem zbyt osłabiona po tym, co spotkało ją samą.

Strach opuścił Madeleine, a raczej został przekuty w gorący gniew, tak jak żelazo przekuwa się w kuźni. Czuła się teraz twarda, zimna i zdecydowana niczym potężny miecz. Ta niesprawiedliwość musi się skończyć i to ona położy jej kres.


* * *


Aimery stał z tyłu rozgniewanego, milczącego tłumu i spoglądał na widoczną w obramowaniu okna Madeleine de la Haute Vironge. Jak istota ludzka może zachowywać się w tej sytuacji tak spokojnie?

Cóż to musi być dla niej za cudowny dzień. Doprowadziła biednego Odo do szaleństwa i wymknęła mu się nietknięta. A teraz rozkoszuje się widokiem biednych dzieci wrzeszczących pod uderzeniami bata.

Och, gdyby mógł dostać ją w swoje ręce na godzinę lub dwie!

Rozdział IV


Szansa, by napisać do króla, pojawiła się kilka dni później. Wuj wezwał ją do siebie i powiedział:

- Trzeba wysłać do króla wiadomość. Muszą być gdzieś w Anglii jacyś chłopi, choć w okolicy jest ich zbyt mało. Przeklęty księżulo wybrał się po coś do biskupa. Umiesz pisać, prawda?

- Tak, wuju - odparła, zastanawiając się, czy może to być pułapka.

- Do zamku zawitał królewski posłaniec. Skorzystam z okazji i poproszę Wilhelma o pomoc.

Chrząknął i splunął na rozłożoną na podłodze słomę.

- Nie mogę należycie troszczyć się o pola, gdy nie ma komu na nich pracować. Łotry, których ukaraliśmy, nie nadają się do niczego, a pozostali wyciekają stąd niczym woda z sita. Przeklęty Złoty Jeleń.

- Co takiego, wuju?

Podniósł wzrok i spojrzał na nią.

- Chłopi nazywają go Złoty Jeleń. To on zachęca ich do buntu, do tego, by opuszczali wioskę, gdzie jest ich miejsce, odmawiali wysłuchiwania poleceń, zabijali Normanów. Anglosaskie psy bardzo się ostatnio rozzuchwaliły. Synowie Harolda szarpią nas od południa, a przeklęty Hereward czai się na wschodzie, próbując podburzyć Duńczyków lub Szkotów. Król jest wobec nich zbyt łagodny. Aż chce się rzygać. Trzeba pokazać im, jaka jest cena buntu, jak ja pokazałem tym uciekinierom.

- Mimo to nadal uciekają - zauważyła Madeleine.

Spojrzał na nią gniewnie.

- Nie uciekaliby, gdyby pozbawić ich stóp i wypalić piętno, prawda? Nie powinienem był słuchać twoich błagań. Jesteś na najlepszej drodze, by zrujnować te włości, siostrzenico, i to właśnie powiem królowi. Przy tobie, i z tym Jeleniem na karku, wkrótce nie zostanie tu nic godnego zachodu.

Jakie to dla niego typowe, pomyślała Madeleine, winić innych za klęski, które się samemu spowodowało. Zaintrygowała ją wzmianka o Złotym Jeleniu. Jej serce śpiewało. To musi być jej banita. Musi. Natychmiast jęła się zastanawiać, czy mogłaby skontaktować się z nim i poprosić o pomoc w pozbyciu się wuja.

Tymczasem Paul pociągnął solidny łyk piwa.

- Przeklęte pomyje - wymamrotał. - Nie ma nawet wina. Dobrze. Przynieś, co ci potrzeba do pisania, dziewczyno!

Madeleine pośpieszyła do niewielkiej kamiennej kaplicy dobudowanej z boku domu, a kiedy znalazła się w prezbiterium, przystanęła, by się zastano- wić. Czy zyskiwała wreszcie okazję skontaktowania się z królem? A jeśli tak, czy ośmieli się z niej skorzystać?

Wzięła pergamin, pióro, atrament i nóż. Czy wuj umie czytać? Gdyby ją przyłapano, konsekwencje byłyby straszliwe, gdyż zamierzała nie tylko poprosić króla, by znalazł jej męża, ale też poinformować go, jak bardzo niekompetentni okazali się jej opiekunowie.

To z pewnością twoja jedyna szansa, napomniała samą siebie. Pora zapomnieć o strachu. Weszła do kaplicy i pomodliła się do Jezusa na krzyżu. Umocniona wiarą, wróciła do sali. A kiedy wuj podyktował już zwyczajowe pochlebstwa i przeszedł do próśb, napisała:


Wuj chciałby, byś znalazł mu chłopów, którzy mogliby pracować w majątku, prawda wygląda jednak tak, iż odstraszył wielu swoim okrucieństwem, zabił kilku, choć w niczym nie zawinili, i doprowadził innych do śmierci z wyczerpania. Potrzebuję Twojej pomocy, Królu. Potrzebuję lepszego zarządcy włości, którymi tak hojnie mnie obdarowałeś. Potrzebuję kompetentnego gospodarza na małżonka i z ochotą poddam się w tej sprawie Twemu osądowi


Tak bardzo zajęło ją wymyślanie treści, że omal się pod nią nie podpisała.

- Przynieś list - polecił.

Madeleine przełknęła gorączkowo. Jeden z psów podniósł łeb i spojrzał na nią z, jak jej się zdawało, jawną podejrzliwością. Wstała i podeszła do wuja przekonana, że to wprost niemożliwe, by nie zauważył, jak uginają się pod nią kolana i drżą jej dłonie. Podała mu pergamin.

Ledwie na niego spojrzał, a potem nagryzmolił pod spodem „P de P.”

- Napisz poniżej moje pełne nazwisko - rozkazał.

O mało nie zemdlała z ulgi.

- Założę się, że myślałaś, iż nie potrafię się podpisać - powiedział, uśmiechając się z zadowoleniem. - Że nakreślę tylko krzyżyk? Przeczytaj, co napisałaś. Chcę sprawdzić, jak to brzmi.

Madeleine zamarła.

- Czytaj, do diabła! Jeśli mnie oszukałaś i nie potrafisz składnie pisać, każę cię wychłostać.

Madeleine usiadła gwałtownie i wbiła wzrok w pergamin. Serce kurczyło się jej ze strachu, zmusiła się jednak, by przypomnieć sobie na wpół usłyszane słowa.

- Mój wielki i możny panie - przeczytała. - Choć nie chciałbym odrywać cię od wspaniałego przedsięwzięcia, jakim jest reformowanie i cywilizowanie tego barbarzyńskiego kraju...

Czytała dalej, wymyślając fragmenty, których nie zapamiętała, i spodziewając się lada chwila nieuchronnego wybuchu.

Lecz kiedy skończyła, wuj skinął jedynie głową:

- Trochę to pozmieniałaś - powiedział - brzmi jednak bardzo dobrze. Daj mi go.

Zapieczętował list i wezwał posłańca. Nie minęła godzina, a Madeleine mogła już tylko przyglądać się, jak długonogi posłaniec unosi list chroniony surowo egzekwowanym prawem.

Kierował się ku Winchester. Nie wiedziała, jak daleko leży ta miejscowość, zdawała sobie jednak sprawę, iż króla może tam już nie być. Był ciągle w ruchu, zwłaszcza teraz, gdy w kraju wybuchały niepokoje. Jednak posłaniec w końcu go odnajdzie, a wtedy król przybędzie i przywiezie jej męża.


* * *


W następnych tygodniach w Baddersley nikomu nie żyło się łatwo. Skąpe zapasy, poczynione poprzedniego lata, ledwie starczyły na zimę i wiele osób, głównie bardzo młodych i starych, zmarło z niedożywienia. Ci, którzy przeżyli, byli osłabieni i zniechęceni.

Nieliczni wieśniacy, pozostali jeszcze w majątku, musieli zadbać nie tylko o plony i zwierzęta, ale pracować też przy budowie umocnień. Za najmniejsze przewinienie karano ich biciem. Gdziekolwiek spojrzała, widziała osłabłych, poszarzałych, niedożywionych ludzi. Podejrzewała, że sama wygląda podobnie. Choć wuj wydał trochę pieniędzy, by kupić lepsze jedzenie, głównie dla siebie, nawet posiłki w wielkiej sali były skąpe.

Madeleine podejrzewała, że gotówki nie wystarczy na długo. Wiedziała, że Paul dał trochę pieniędzy Odo, by syn mógł sprawić sobie nowy miecz i jeszcze więcej wytwornych fatałaszków, by się w nich puszyć. Jej pieniędzy. Pieniędzy Baddersley, które powinny zostać wykorzystane, aby poprawić byt mieszkańców.

Kiedy pojawi się tu król, zażądam, by sprawdzono rachunki, postanowiła.

Do tego czasu nie mogła jednak zdziałać zbyt wiele. Ciotka Celia nie przejawiała najmniejszego zainteresowania dobroczynnością, Madeleine wzięła zatem na siebie obowiązek rozdzielania resztek z pańskiego stołu. Odkryła, że służba kuchenna wynosi całe kosze dobrego jedzenia, i położyła temu kres. To, co zostało po posiłkach państwa, miało zostać rozdane najbardziej potrzebują- cym. Nie doniosła jednak o kradzieżach wujowi, bojąc się, że mógłby srodze zemścić się na winnych. Czyż nie kazał powiesić nieszczęśnika, który dopuścił, by jego świnie wtargnęły na pole?

Co dzień oferowała pomoc, zwłaszcza medyczną, lecz korzystali z niej tylko normańscy strażnicy i słudzy. Anglicy nadal traktowali ją z niechęcią. Nie, to było coś więcej niż niechęć.

Anglicy jej nienawidzili.

Nienawidzili także Paula i Celii, lecz było to bierne uczucie. Nienawiść wobec niej była inna, aktywna i paląca.

Czym sobie na nią zasłużyła?

Dokądkolwiek się udała, ich spojrzenia przewiercały ją niczym ostrza, choć kiedy na nich patrzyła, twarze mieli obojętne. Nawet gdy szła przez zamkowy dziedziniec, czuła się jak wystawiona na cel.

Przez jakiś czas wędrowała jeszcze po okolicy, szukając roślin, którymi mogłaby uzupełnić żywność. Miała także nadzieję, że spotka się z banitą, Złotym Jeleniem, i będzie mogła poprosić go o pomoc. Lecz gdy pewnego dnia trafił ją rzucony z rozmysłem, spory kamień, uciekła do strażnika i zaprzestała wędrówek.

W kilka dni później, gdy przygotowywała się do snu, spróbowała porozmawiać o tym z Dorothy.

- Czy tylko to sobie wyobrażam, Dorothy, czy ludzie tutaj naprawdę mnie nienawidzą?

Kobieta rozczesywała długie, kasztanowe włosy Madeleine.

- Dlaczego mieliby cię nienawidzić, pani?

- Nie wiem. Nic ci nie powiedzieli?

- Nie - odparła kobieta kwaśno. - Proszę, nie ruszaj przez chwilę głową.

Madeleine uświadomiła sobie, że służąca musi czuć się równie samotna, jak ona. Nic dziwnego, że była przygnębiona.

- Chciałabyś uczyć się ze mną angielskiego, Dorothy? - spytała.

- Nie, nie chciałabym, pani - odparła gwałtownie, ciągnąc ją, niby przypadkiem, za włosy. - Też mi pomysł. Niech oni nauczą się mówić jak należy. Tak byłoby bardziej do rzeczy.

Madeleine westchnęła.

- Ciekawe, kiedy otrzymam wieści od króla.

- Na pewno ma coś lepszego do roboty, niż zajmować się twoimi sprawami, pani - odparła kobieta, odzyskując elokwencję. - Bo jeśli gdzie indziej dzieje się tak jak u nas, to pewnie o mało już nie oszalał. Ci okropni Anglosasi! Odmawiają wykonywania obowiązków, nic tylko się skarżą i próbują opuścić swoje miejsce, jakby mieli prawo wędrować, dokąd zechcą. Wszystko to barbarzyńcy, i tyle, choć modlą się w chrześcijańskim kościele.

To, że ludzie wymykali się z majątku - pojedynczo albo dwójkami - było prawdą. Paul postawił w wiosce strażników, mimo to zniknęła kolejna rodzina. Nie pomogły krzyki i obwinianie o wszystko Złotego Jelenia. Po kilku dniach do Paula przyszedł starszy wioski i powiedział, że oracz z rodziną także uciekli. Paul poczerwieniał z wściekłości, a potem niepokojąco zbladł.

- Co takiego? - ryknął. - Idź za nim i przyprowadź z powrotem!

Nic dziwnego, że tak się wściekał. Madeleine także poczuła skurcz paniki. Oracz był jedną z najważniejszych postaci w każdym majątku i choć jego umiejętności nie były w pełni potrzebne przed okresem zbiorów, kto miałby zająć się zwierzętami? A bez wołów czekałby ich głód.

- Nikt nie wie, dokąd poszedł, panie - powiedział, zacinając się, starszy.

- Znajdź go - rozkazał de Pouissey. Pochylił się i zacisnął silne dłonie wokół gardła mężczyzny. - Znajdź go!

Potrząsał wójtem, który wydawał dziwne, gulgoczące dźwięki.

- Powstrzymaj go, ciotko! - krzyknęła Madeleine.

Pani Celia natychmiast się cofnęła.

- Po co? To tylko jeszcze jeden wichrzyciel. Niech go udusi.

Madeleine podbiegła i chwyciła grube ramię wuja.

- Przestań!

Puścił gardło mężczyzny i strząsnął z siebie dziewczynę tak gwałtownie, że upadła jak długa na podłogę.

- Zejdź mi z drogi, paskudna dziewucho! - prychnął.

Psy zerwały się i stanęły nad Madeleine, warcząc i nie pozwalając jej się ruszyć. Wpatrywała się w ich obnażone kły, wyobrażając sobie, jak zagłębiają się w jej gardło.

Wuj spojrzał na starszego, który klęczał, obejmując dłonią gardło.

- Jeśli choć jeden wół zdechnie - powiedział obojętnie - pójdziesz w jego ślady. A teraz się wynoś.

Mężczyzna wyszedł, poruszając się na czworakach.

Paul de Pouissey odwrócił się do Madeleine.

- Jeszcze raz mi przeszkodzisz, siostrzenico, a zaprzęgnę do pługa ciebie.

Co powiedziawszy, strzelił palcami i wyszedł na dziedziniec, wydobyć z ludzi za pomocą bata resztki sił. Psy popatrzyły z pogardą na Madeleine i poszły za swoim panem.

Podniosła się, drżąca, i spojrzała na ciotkę. Stąd nie mogła spodziewać się pomocy.

- Głupia dziewucho - prychnęła ciotka. - Nie przekonałaś się jeszcze, że lepiej nie wtrącać się do tego, co robią mężczyźni? Nie wiem, czego nauczyli cię w klasztorze, lecz lepiej o tym zapomnij, jeśli chcesz przeżyć. Żaden mąż nie będzie tolerował takiego zachowania.

Raz czy dwa Madeleine zauważyła, jak wuj rozmawia z kimś pod osłoną ciemności - ani chybi informator z wioski, pomyślała. Jako Normanka po- winna być zadowolona, tymczasem nienawidziła tego człowieka. Czuła bowiem większą więź z Anglikami niż ze swoimi krewnymi. Okropnie się bała, że zdrajca doniesie wujowi, gdzie przebywa Złoty Jeleń, i będzie musiała patrzeć, jak wloką jej banitę przed oblicze wuja.

- Wiesz, kim jest ten Złoty Jeleń, wuju? - spytała pewnego dnia przy stole, gdy Paul skończył wylewać żale pod adresem banity. Właśnie obierała z ości malutką rybkę. Najwidoczniej było to wszystko, co mogła im zaoferować pobliska rzeka.

- Anglosaski zdrajca - prychnął Paul. - Niech no tylko go złapię, zapłaci mi za wszystko. Odetnę mu członki. Powoli go oślepię. Obetnę mu jaja - opowiadał z wyraźną przyjemnością. - A potem oddam go wieśniakom, którzy tak go czczą, by zajęli się nim, kiedy będzie pełzał w pyle niczym zwierzę, którym jest.

Madeleine o mało się nie udławiła. Zrobiłby dokładnie to, co powiedział. Czyż książę Wilhelm nie kazał obciąć buntownikom z Falaise dłoni i stóp?

Zmusiła się, by przełknąć.

- Ale czy wiemy, kim on jest? - spytała, starając się, aby zabrzmiało to zwyczajnie.

Wuj chrząknął przecząco.

- Niektórzy mówią, że to wywłaszczony angielski pan, nawet lord Edwin z Mercji, choć ten niewiele wart nicpoń nie opuszcza Wilhelma na krok. Inni twierdzą, że to Hereward albo sam król Artur pojawił się, by ich uratować. - Roześmiał się z pogardą. - Nie jest duchem, i wszyscy przekonają się o tym, gdy zacznie wrzeszczeć. Podaj mi półmisek, dziewczyno. - Przez chwilę grzebał w zielonych warzywach. - Rządca! - wrzasnął, zniecierpliwiony. - Znajdź mi coś przyzwoitego do jedzenia, bo przysięgam na Boga, że cię wykastruję!

Madeleine uciekła.

Poszła do kaplicy, gdzie modliła się o to, by jej banita pozostał bezpieczny, błagając jednocześnie o przebaczenie za popełnianą zdradę.

- Zachowaj go w zdrowiu, słodki Zbawco - wyszeptała. - Strzeż go, ale - dodała stanowczo - nie pozwól, by ogołocił moje włości z ludzi, nim będę miała szansę dopilnować, aby sprawy zmieniły się na lepsze.

Nadal brak było wiadomości od króla.

Zamiast tego upały przyniosły chorobę, powodującą wymioty, gorączkę, a wreszcie śmierć. W zamku zachorowało ledwie kilka osób, lecz wioska bardzo ucierpiała. Madeleine zdawała sobie sprawę, że to niedożywienie czyni ludzi tak mało odpornymi, i przeklinała wuja jeszcze goręcej.

Spójrzcie tylko, do czego doprowadził! Pozostało jedynie kilku mężczyzn na tyle silnych, by mogli wznosić fortyfikacje. Praca na polach niemal ustała. Zwierzętami prawie się nie zajmowano, a zboża zarastały chwastami. Wydawało się pewne, że zimą czeka ich głód.

Dlaczego król nie przybywał?

Wieśniacy odmawiali korzystania z jej wiedzy, lecz nie pozwoliła sobie na zniechęcenie. Wezwała dwóch strażników i poszła sprawdzić, jak wygląda sytuacja. Ludzie nadal wpatrywali się w nią z gniewem, teraz mówiła już jednak nieźle po angielsku i domagała się odpowiedzi. Dawała im zioła i wskazówki, jak ich używać, by złagodzić wymioty. Pewnego razu zobaczyła jednak, że kobieta wyrzuca lek, i ledwie się powstrzymała, aby nie krzyknąć, tak ją to zirytowało. Co się z tymi ludźmi działo?

Nie poddawała się jednak. Nawet jeśli oni nie chcą się leczyć, będzie przynajmniej wiedziała, że robiła, co w jej mocy. Kiedy sortowała pewnego razu zioła na poddaszu, do komnaty weszła chyłkiem dziewczyna. Zatrzymała się, czekając, by ją zauważono. Poznała jasnowłosą córkę Aldredy.

- Tak? - spytała.

- Proszę, pani. Zachorowało dziecko.

- Tuziny dzieci chorują, dziewczyno.

- Mój brat, pani.

Madeleine podniosła wzrok. Czyżby szykował się przełom? Zostanie wreszcie zaakceptowana?

- Jak ci na imię?

- Frieda, pani.

Madeleine uśmiechnęła się do dziewczynki, ta jednak nie odpowiedziała uśmiechem.

- Gdzie twój braciszek? - spytała.

- W chacie. To między zamkiem a wioską, pani. Tatko jest gajowym. Mama prosiła, byś przyszła, ale bez strażników. To musi być tajemnica, inaczej tatko się dowie i wyrzuci leki.

To mogła być pułapka, trudno jej było jednak uwierzyć, że Aldreda mogłaby zaplanować tak bezczelne morderstwo normańskiej damy. Kara, jaka spadłaby na wioskę, byłaby niewyobrażalna. Wrogość zaś ojca była jak najbardziej prawdopodobna. Oto nadarza się okazja, aby pokazać ludziom, że jest ich przyjaciółką.

Zebrała zioła i owinęła się ciasno peleryną.

Prześliznęły się niepostrzeżenie przez dziedziniec. Prace ziemne zostały już ukończone i właśnie wznoszono palisadę. Ponieważ nie było komu tego robić, prace postępowały powoli i tu i ówdzie nadal znajdowały się przerwy. Bieg strumienia nie został jeszcze zmieniony, by napełnić fosę, jej brzegi spinał zaś most, po którym przejeżdżały wozy z drewnem na budowę. Nietrudno przedostać się niezauważonym, pomyślała Madeleine, prosząc w duchu Boga, by nikt nie zaatakował Baddersley. Nie obroniłoby się przed gromadą dzieciaków zbrojnych w kije.

Wkrótce stanęły przed solidną, krytą strzechą chatą na skraju lasu. Aldreda - kształtna kobieta o wyrazistej, pięknej twarzy - wyszła je powitać. Nie wydawała się ani trochę bardziej przyjazna, Madeleine wytłumaczyła sobie jednak, że to się zmieni, kiedy jej dziecko wydobrzeje.

- Jest w środku - powiedziała zimno kobieta.

Madeleine pochyliła się, przekroczyła z niejakim wahaniem próg i znalazła się w typowej chacie zamożnej chłopskiej rodziny. Wnętrze, choć małe, podzielono na dwie izby. Ściany, wykonane z drewnianych bali, starannie opatrzono gliną. Było tu też małe okno, otwarte teraz, by wpuścić słońce, i zaopatrzone w chroniące przed wiatrem okiennice. Podłogę z desek czysto zamieciono, a na umieszczonym pośrodku palenisku płonął ogień. Dym unosił się ku otworowi w dachu, nie cały jednak, toteż w tak ciepły dzień pomieszczenie wydawało się duszne.

Jedyne umeblowanie stanowiły dwie długie ławy i proste krosna. Na ścianach wisiały garnki i narzędzia.

Rozejrzała się dookoła, szukając chorego dziecka, i zobaczyła mężczyznę. Czyżby ojciec? Stał, przyglądając się jej, spowity cieniem kształt w ubraniu koloru ziemi.

- Gdzie dziecko? - spytała, zaniepokojona tym, że w jej głosie słychać drżenie.

- Nie ma tu dziecka.

Serce podskoczyło jej na dźwięk znajomego głosu.

- Przyprowadzono cię, byś zobaczyła się ze mną.

- Jesteś chory? - spytała, ruszając ku niemu.

Natychmiast się odsunął. Blask ognia oświetlał go dostatecznie, by mogła dostrzec, że jest równie brudny i obdarty, jak przedtem. Twarz skrywał mu kaptur.

- Nie.

Chłód w jego głosie powstrzymał ją w pół kroku. Gniew przepłynął przez pokój wraz z dymem, sprawiając, że brakło jej tchu. Logika podpowiadała, że Edwald jej nie skrzywdzi. Instynkt przezwyciężył logikę.

- Marnuję więc czas - powiedziała i odwróciła się, by uciec.

Chwycił ją za ramię.

- Natychmiast mnie puść! - Bała się o niego równie mocno, jak o siebie. - Jeśli mnie skrzywdzisz, gniew Boga spadnie na wszystkich w wiosce.

Och, słodki Jezu. On także mnie nienawidzi. Za co? Dlaczego?

- To są właśnie twoje metody, prawda, pani? Kara. Śmierć.

Przyciągnął ją bliżej. Uniosła dłonie, by go odsunąć.

- Czego chcesz? - spytała, zdesperowana.

- Zobaczyć, czy zło wycisnęło na tobie piętno.

Serce Madeleine skurczyło się z żalu.

- O co chodzi? - krzyknęła. - Robię, co mogę. Staram się leczyć, a oni wyrzucają moje lekarstwa. Próbuję być dla nich miła, lecz nikt tego nie dostrzega...

- Zbyt mało, za późno - odparł z pogardą. - Czemu drżysz? Boisz się o swoją skórę, Dorothy? Powinnaś. Masz wiele na sumieniu.

Przestała się wyrywać i uniosła błagalnie dłonie.

- Zamierzasz obwinić mnie o wszystkie zbrodnie, jakich dopuszczają się w Anglii Normanowie?

Spojrzał na nią i mogłaby przysiąc, że jego głowa zaczęła pochylać się ku niej, lecz zaraz szarpnął się gwałtownie do tyłu.

- O, nie. Nie nabierzesz mnie znów na te sztuczki. Uderzył dłonią o twardy pal, aż zadygotały ściany chaty.

Madeleine z trudem powstrzymywała łzy. W marzeniach postrzegała tego mężczyznę jako bastion chroniący ją przed okrucieństwem i cierpieniem. A teraz zranił ją tak okrutnie, jakby wymierzył cios nożem.

- Naprawdę starasz się leczyć ludzi? - zapytał.

- Oczywiście - zapewniła pośpiesznie.

Poczuła przypływ pogardy dla samej siebie za to, że tak bardzo stara się go zadowolić. Mężczyznę, który potraktował ją okrutnie. Czyżby nie miała dumy? Kim on w końcu jest? Jedynie obdartym banitą. Spojrzała na niego z gniewem, zdając sobie doskonale sprawę, iż usiłuje wzbudzić w sobie złość, by ochroniła ją przed bólem.

Wziął do rąk niewielką glinianą czarkę z wodą i jej podał.

- Sporządź swój napar.

- Idź do diabła - odparła, odpychając jego dłonie.

Trochę wody wylało mu się na ręce, lecz resztą chlusnął jej w twarz. Zachłysnęła się i splunęła, a wtedy znów jej podał napełnioną czarkę.

- Sporządź napar - powiedział dokładnie tym samym tonem.

Madeleine wzięła naczynie.

Przydarzyły się jej już gorsze rzeczy, niż to, że chluśnięto jej w twarz wodą, i jej odwaga na tym nie ucierpiała, ale tym razem... tym razem nie było żadnych reguł. Mógł ją pociąć, oślepić, okaleczyć.

Drżącymi rękami postawiła naczynie przy ogniu. Dorzuciła wiązkę ziół i sięgnęła po szczypce. Dobyła nimi z paleniska gorący kamień i wrzuciła go do wody. Zamieszała w czarce i chatę wypełnił cierpki zapach. Zerknęła ostrożnie na Edwalda. Stał, oparty o jeden z podpierających dach pali, i beznamiętnie się jej przyglądał.

- Musi naciągnąć - powiedziała.

Jej głos brzmiał słabo w ciężkiej niczym ołów ciszy.

- Zaczekam.

Po czym to właśnie zrobił. Czekał. Cisza szarpała rozedrgane nerwy Madeleine niczym kiepski smyczek wiolę.

Nie mogła tego znieść. Musiała wiedzieć.

- Dlaczego się zmieniłeś?

- Kiedy się poprzednio spotkaliśmy, obiecałaś mi dobrą zabawę - odparł brutalnie. - Skłamałaś.

To było jak cios nożem.

- Dlatego zwróciłeś się przeciwko mnie? I nastawiłeś wrogo ludzi?

- Och, tego ostatniego dokonałaś już sama.

Teraz gniew Madeleine był prawdziwy. I to miał być jej bohater - prostak, który się dąsał, bo odmówiła mu swego dziewictwa.

Nagły błysk ognia oświetlił na krótko jego sylwetkę. Mogłaby przysiąc, że na prawej ręce, gdy trzymał ją zaciśniętą na lewym ramieniu poniżej łokcia, widzi rysunek - głowę i chyba rogi. Znaki na skórze. Tatuaż szlachetnie urodzonych Anglików. Zatem przynajmniej w jednym się nie pomyliła - był wysoko urodzony.

- To ciebie nazywają Złotym Jeleniem? - spytała.

Spostrzegła, że cały zesztywniał.

-A jeśli tak?

- Wuj planuje okaleczyć cię, wykastrować i zostawić, byś czołgał się w pyle - powiedziała.

- Moje plany wobec twego wuja są podobnej natury. Po to nauczyłaś się naszego języka? By kpić sobie z pokonanych?

- Nauczyłam się go, ponieważ to moja ziemia.

Odepchnął się od słupka i pochylił nad nią.

- Więc może powinnaś bardziej o nią zadbać, zamiast zaharowywać swoich ludzi na śmierć!

- Jest ich tak mało! - zaprotestowała. - Staram się ich leczyć.

- Jest ich tak mało... - powtórzył drwiąco. - Nawet najbardziej okrutny gospodarz uczy się w końcu, że warto zadbać o bydło.

Madeleine poddała się i zamilkła. W ciszy mieszała przez jakiś czas wywar, a w końcu powiedziała:

- Myślę, że jest gotowy.

- Nie wiesz tego? - zapytał drwiąco.

- Jest gotowy - odpaliła.

Nabrała trochę płynu do drewnianego kubka, dodała zimnej wody i zapytała:

- Gdzie pacjent?

- Wypij to.

- Ja? Dlaczego?

Po prostu na nią patrzył. Kusiło ją, by chlusnąć mu wywarem w twarz, nie ośmieliła się jednak tego zrobić. Uczucie bezsilności było równie gorzkie, jak złocień, który dodała do wywaru. Uniosła sztywno naczynie i wypiła paskudnie smakujący płyn.

- To było marnotrawstwo - stwierdziła chłodno. - Moje zapasy ziół nie są niewyczerpane.

Przyglądał się jej, nic nie mówiąc.

- Nie zamierzam paść martwa, Anglosasie.

Przez chwilę sądziła, że ją uderzy. Z ochotą powitałaby ból. Złagodziłby cierpienie, jakie odczuwała w sercu.

- Powiem im, że mogą używać twoich leków.

Wyminął ją i podszedł do drzwi. Powiem im...

To byli jej ludzie. Jakie miał prawo tak sobie tu stać i zachowywać się, jakby to on był ich panem?

- Jeśli nadal zechcę je przygotowywać.

Odwrócił się gwałtownie i spojrzał na nią.

- Zechcesz, pani, albo odczujesz na sobie mój gniew.

- Nie ośmielisz się mnie tknąć. Król zrównałby Baddersley z ziemią i pozabijał wszystkich!

- Są sposoby - zauważył, prychając z pogardą.

- Dostarczę ci więcej ziół, jeśli będziesz ich potrzebowała. Powiedz Aldredzie.

- Jak ktoś taki jak ty mógłby zdobyć zioła z Turcji i Grecji?

- Po prostu jej powiedz - powtórzył i wyszedł.

Madeleine stała przez chwilę, powstrzymując łzy.

Nie będzie płakała z powodu mężczyzny, który nie jest tego wart. Powiedział przecież jasno, że interesowało go jedynie jej ciało. Zakonnice ostrzegały ją, że zawsze tak jest. Gorzka lekcja, lecz dobrze ją sobie przyswoiła. Pozbierała zioła i wyszła na słońce - stawić czoło tuzinowi wrogich oczu. Odwracali od niej wzrok i szybko przekonała się dlaczego.

- Mam chorą córkę - powiedziała jedna z kobiet z wahaniem. - Nie może jeść ani pić.

Poprosiła o pomoc dlatego, że on jej pozwolił. Kusiło ją, by odpowiedzieć inwektywami, byłaby to jednak dziecinna zemsta. Obciążyłaby jej sumienie i raz na zawsze przekreśliła szansę zdobycia zaufania swoich ludzi.

A ona chciała, by jej ufali.

Poszła za kobietą do wioski. Odwiedziła cztery domy. Pokazała, jak przygotować napar, i zostawiła porcję ziół wystarczającą na dwa dni.

Sytuacja w wiosce była tragiczna. Dzieci i starcy najgorzej znosili chorobę i mimo leczenia spodziewała się, że przynajmniej jedno dziecko umrze. Miała tylko nadzieję, że nie obwinia jej i o to. Dorośli radzili sobie nieco lepiej, zostawiła im więc tylko napar wzmacniający.

Wieśniacy potrzebowali przede wszystkim wypoczynku i lepszego jedzenia. Teraz, w środku lata, żywności powinno być pod dostatkiem, jednak ogrody były zaniedbane, gdyż chłopom nie starczało czasu, aby je odchwaszczać i nawadniać. Ani też na to, by pójść do lasu, nazbierać jagód czy dziko rosnących, jadalnych roślin.

Zacznie znowu wędrować po okolicy i szukać pożytecznych roślin. Spróbuje też znaleźć sposób, by ulżyć im w pracy przy zamku. W największym ogrodzie, położonym pomiędzy dworem a wioską, należało poprawić system nawadniający...

Mijała sypany właśnie wał z nowym poczuciem celu. Do diabła ze Złotym Jeleniem. Sama ocali swoich ludzi.

Rozdział V


Aimery spieszył przez las do obozu. Dał sobie spokój z udawaniem banity już jakiś czas temu, gdyż stało się to zbyt niebezpieczne, zwłaszcza odkąd po okolicy zaczęły krążyć opowieści o Złotym Jeleniu. Postanowił jednak, że wykorzysta przebranie jeszcze ten jeden raz. Rodzina, która uciekła z wioski, przyniosła wieści o chorobie i o tym, że dziedziczka rozdaje wieśniakom lekarstwa, których boją się używać.

Wyglądało na to, że stara się zrobić coś dobrego, nie sprawiło to jednak, by zaczął na powrót darzyć ją cieplejszymi uczuciami. Baddersley było w ruinie, a jego mieszkańcy cierpieli. Zbyt późno ruszyło ją sumienie. Sensowniej byłoby lepiej ich odżywiać, nie zamęczać pracą i oszczędzać bat. Gdyby byli silniejsi, nie poddaliby się tak łatwo zarazie.

Mimo to odczuwał dla niej coś w rodzaju podziwu. Nawet samotnie, otoczona przez wrogów, prychała na niego niczym kotka. Najchętniej wziąłby to, co mu oferowała, i zniknął. Mógłby się nawet trochę z nią pospierać…

Uświadomił sobie, o czym myśli, i zaklął. Była czarownicą, skoro potrafiła kusić go, mimo iż na własne oczy przekonał się, jaka potrafi być okrutna. Nie zrobiła nic, by wpłynąć na ciotkę i wuja, i zaczęła troszczyć się o ludzi dopiero wtedy, kiedy uświadomiła sobie, że mogą umrzeć.

W obozie zobaczył Gyrtha ostrzącego z uwagą długi nóż i popatrującego spod oka na siedzącego naprzeciw mężczyznę. Starzy wrogowie, pomyślał Aimery, gdy jego giermek, Geoffrey de Sceine, wstał i się ukłonił.

- Witaj, panie. Król posłał po ciebie do Rockingham.

Geoffrey był wysokim, silnym młodzieńcem, bardzo normańskim. Ciemne włosy nosił przycięte krótko z tyłu głowy, a jego dłoń zawsze spoczywała na mieczu. Jeśli nie podobało mu się, że jego pan lubi angielski styl życia, nigdy o tym nie wspomniał, choć nie krył się z pogardą wobec każdego Anglika, na którego natknął się, służąc Aimery'emu.

Aimery nie miał pojęcia, czy Geoffrey orientuje się, co jego pan robi, kiedy „bawi się w Anglosasa”, i czy donosił o tym Wilhelmowi. I tak nie mógłby nic na to poradzić.

- Co on tu robi? - zapytał po francusku.

Gyrth spochmurniał, niezadowolony, że wykluczono go z rozmowy.

- Ucz się francuskiego - powiedział Aimery bez cienia współczucia, a potem zwrócił się do Geoffreya. - Zostawiłem króla w Westminsterze przed zaledwie dwoma tygodniami.

- Wyruszył z królową w objazd, panie. Powiadają, że planuje podarować Huntingdonshire swojej siostrzenicy i dlatego tam ją zabrali. Pytanie tylko - dodał z uśmiechem - komu dostanie się Judith.

- Zatem wkrótce objawi się jakiś hrabia Huntingdon, prawda? - Aimery odwinął z głowy szmaty, zakrywające jasne włosy. - Psy na pewno zaczęły już warczeć, skoro na widnokręgu pojawił się tak smakowity kąsek. Ale dlaczego posłał po mnie?

Prawdę mówiąc, zastanawiał się w skrytości ducha, czy to wezwanie nie oznacza aby, że jego droga dobiegła właśnie kresu.

- Bez wątpienia chce zaprosić cię na ucztę zaręczynową, panie - odparł Geoffrey z błyskiem w oku.

Było to bardzo prawdopodobne i Aimery uśmiechnął się, widząc pełną oczekiwania minę Geoffreya.

- A ty nie możesz się doczekać, aby pogapić się na piękne damy i powalczyć w turniejach o sute nagrody, tak?

Geoffrey odpowiedział uśmiechem i lekko się zaczerwienił.

- Tak, panie.

Był tylko o cztery lata młodszy, ale ominęło go Senlac, a mieszane dziedzictwo nie stanowiło obciążenia. Czasami Aimery'emu zdawało się, że jest stuletnim staruszkiem. Dla Geoffreya Anglia była jedynie miejscem, gdzie niestroniący od przygód oraz ryzyka człowiek mógł dorobić się fortuny.

Geoffrey wyminął tobołek, a Aimery wziął go i zaniósł do rzeki, by spłukać odrażający brud. Już się nie uśmiechał.

Minęło zaledwie kilka tygodni, odkąd opuścił dwór w Westmisterze po koronacji królowej, i to, że wezwano go tak szybko, nie wróżyło nic dobrego. W przeciwieństwie do ludzi, których uważał za niebezpiecznych, Wilhelm lubił, by lojalni wasale przebywali we własnych włościach, umacniając jego autorytet. Czyżby Aimery postrzegany był teraz jako potencjalnie niebezpieczny?

Na dworze krążyły niejasne, cokolwiek drwiące opowieści o mitycznym bohaterze zwanym Złotym Jeleniem. Na szczęście były tak nieprawdopodobne, że nikt nie traktował ich poważnie. Złoty Jeleń potrafił zabić trzech zbrojnych gołymi rękami. Znikać na życzenie. Ziać ogniem jak smok...

Mimo to Wilhelm interesował się tą postacią - niemal tak samo, jak przedstawiającym realną groźbę Herewardem - a to dlatego, że postać Złotego Jelenia, choć rzekomo mityczna, stanowiła osnowę rebelii pośród najniższej warstwy społeczeństwa, chłopów. Był to jeden z powodów, dla których Aimery porzucił przebranie i przydomek.

Z jednym wyjątkiem. Żałował teraz, że się na to zdecydował, chociaż widziała go jedynie Aldreda. I, oczywiście, dziedziczka.

Przyznał, że mógł sprawdzić jej medykamenty na odległość, albo przyjąć, że zdrowy rozsądek nie pozwoli jej nikogo otruć. Gorzka prawda wyglądała jednak tak, że pragnął znów ją zobaczyć, przekonać się, czy zło, jakie miała w duszy, odbiło się też na jej wyglądzie.

Nic takiego nie miało jednak miejsca. Nadal była piękna i poruszała jego zmysły jak żadna inna. Może naprawdę była czarownicą.

Brodząc po płyciźnie, spojrzał w dół i zaniepokojony spostrzegł, że jego przedramię jest czyste, a tatuaż wyraźnie widoczny. Jak to się stało? Ostatnio bardzo się starał, by nikt go nie zauważył.

Kiedy dziedziczka chlusnęła na niego wodą.

Zaklął z cicha. Czy mogła dostrzec cokolwiek w panującym w chacie półmroku? Miał nadzieję, że nie, inaczej już pierwsze ich oficjalne spotkanie zakończyłoby się katastrofą. Upewniwszy się, że to on jest Edwaldem banitą, bez trudu odgadłaby, że jest także Złotym Jeleniem.

Wyobraził sobie, z jaką rozkoszą by go wydała. Kolejny powód, by trzymać się z dala od Baddersley i Madeleine de la Haute Vironge, pomimo szaleńczego pragnienia, które odczuwał w sercu. Nie, tu nie chodzi o serce, ale o ciało, przekonywał samego siebie.

Zacisnął zęby i ruszył ku głębszej, zimniejszej wodzie. Przez jakiś czas pływał intensywnie, próbując wypłukać ją ze swego umysłu tak, jak spłukiwał brud z ciała. Kiedy wyłonił się z rzeki, jego skóra była czysta, lecz umysł nadal pełen brązowookiej czarownicy.

Ubrał się pośpiesznie, zakładając białą koszulę i sięgające kostek, brązowe lniane spodnie. Wsunął przez głowę tunikę z krótkimi rękawami, uszytą z niebieskiego lnu i ozdobioną przez matkę bogatym haftem wokół szyi, rękawów i skraju. Szerokie rozcięcie pod szyją ukazywało biel koszuli. Zapiął pozłacany pas i założył za niego skraj tuniki tak, by sięgała do kolan. Przymocował do pasa nóż i mieszek, by mieć je pod ręką.

Zamiast szmat, którymi przewiązał przedtem porwane getry, skrzyżował na luźnych nogawkach błękitne taśmy misternej roboty przetykane złotem, zawiązując każdą na ozdobny supeł. Na stopy wsunął niskie czarne buty, rozkoszując się wygodą, jakże kontrastującą z twardością prostych, zawiązywanych na rzemienie sandałów.

Geoffrey podszedł i podał mu skórzany pas do miecza. Aimery zapiął go wokół talii tak, by Justesse, jego miecz, był w każdej chwili gotów do użycia. Broń nosiła francuskie miano, była jednak angielska, ozdobiona na klindze starożytnymi runami. Podarował mu ją Hereward. Następnie giermek podał panu ciężką złotą bransoletę, zdobioną deseniem w postaci wstęgi i dopasowaną do ramienia. Aimery wsunął ozdobę na prawy nadgarstek. Od jakiegoś czasu robił, co tylko mógł, by ukryć tatuaż.


* * *


Twarz Geoffreya pozostawała bez wyrazu, kiedy się przyglądał, jak jego pan zakłada anglosaski strój; Aimery wiedział jednak, że giermek tego nie aprobuje. Choć Normanowie i Anglosasi ubierali się w zasadzie tak samo - ci ostatni preferowali jaskrawsze kolory, delikatniejsze tkaniny i bardziej żywe zdobnictwo. Wynikało to po części z faktu, iż byli bardziej utalentowani, jeśli chodzi o produkcję materiałów i haft, w gruncie rzeczy różnica była jednak nieznaczna. Tego dnia Geoffrey miał na sobie ciemnoniebieski strój, obszyty czarno-białą taśmą o splocie warkocza. Nie nosił złotych ozdób.

- Wiesz - zauważył Aimery żartobliwie, kiedy zakładał wspaniałą bransoletę. - Anglicy uważają chyba, że jestem okropnym panem, skoro nie obdarowuję cię złotem.

Geoffrey zesztywniał.

- Nie służę ci dla złota, panie.

- Nie ma złota, nie ma przyjemności... Gdy uznasz, że nie czujesz się u mnie dobrze - powiedział poważnie Aimery - zwolnię cię z przysięgi i przekażę innemu, bardziej statecznemu panu.

Jeśli jego czas miał wkrótce nadejść, nie chciał pociągnąć za sobą Geoffreya.

Młodzieniec oblał się rumieńcem.

- Nie chciałem... jestem szczęśliwy, że mogę ci służyć, panie Aimery.

- Naprawdę? Na ogół wcale na takiego nie wyglądasz.

Geoffrey spróbował powrócić do formalnego tonu.

- Jesteś wspaniałym wojownikiem i dobrym administratorem. Dużo się przy tobie uczę i jestem zadowolony. - A potem dodał: - Tylko że martwię się o ciebie! - I jeszcze bardziej poczerwieniał.

- Przepraszam, panie.

- Nie ma potrzeby - odparł Aimery, szczerze poruszony. - Potrafię się o siebie zatroszczyć.

Ścisnął ramię Geoffreya i powiedział poważnie:

- Jestem lojalny wobec Jego Wysokości i zawsze będę, Geoffreyu, lecz jeśli uważasz, że postępuję niewłaściwie, idź do króla i powiedz mu o tym.

- To byłoby niehonorowe, panie.

Aimery potrząsnął głową.

- Nie. Przede wszystkim winien jesteś lojalność królowi. Nikt nie oczekuje po mężczyźnie, że będzie postępował niesłusznie dlatego, że robi tak jego pan. Zapamiętaj to.

Geoffrey, zakłopotany i zmieszany, przytaknął. Aimery wyjął z mieszka kolejną sztukę biżuterii - pierścień Herewarda.

Po krótkim wahaniu wsunął go na trzeci palec prawej dłoni. Pierścień zaświadczał, że jest człowiekiem Herewarda, ciałem i duszą, aż po grób. Nie była to prawda. Zamierzał jednak nosić klejnot do dnia, kiedy wiążąca się z nim obietnica nie zostanie wystawiona na próbę.

Idąc do obozu, przesunął grzebieniem po długich do ramion włosach i strząsnął z nich wodę. Gyrth spojrzał na niego i skinął głową.

- Jestem dla ciebie wystarczająco angielski? - zapytał Aimery.

Gyrth się roześmiał.

- Nie zaszkodziłoby założyć więcej biżuterii, chłopcze. Co za mężczyzna nosi tylko jedną bransoletę? I co za panu służy?

Sam nosił bransolety na nadgarstkach i ramionach, a przy pasie olbrzymią zapinkę z brązu i złota.

- Pan, któremu służę, rozdaje ziemię, nie złoto.

- Angielską ziemię.

- Anglicy, którzy złożyli Wilhelmowi przysięgę, zatrzymali swoje włości.

- Oni są niczym! - zawołał Gyrth, zrywając się na równe nogi. - Zatrzymali włości, ale musieli podporządkować się władzy normańskich baronów, normańskich lordów i normańskiego króla. Jesteście niczym więcej, jak tylko niewolnikami, wy, Normanie, i ci, którzy się wam kłaniają. Król nadaje wam ziemię, ale to nadal jest jego ziemia, nie wasza. Alfred nie posiadał Anglii, podobnie Knut ani Edward. Harold miał tylko swoje rodzinne włości. Bękart twierdzi, że wszystko należy do niego! Burzy miasta, które nie chcą się mu podporządkować. Buduje zamki i osadza w nich własnych rycerzy. Pustoszy ziemie tych, którzy występują przeciwko jego tyranii. Nawet lasy mają należeć teraz do niego, chociaż wyrosły na czyjejś ziemi!

- Tak wygląda dziś świat - odparł Aimery spokojnie. - Uważasz, że dawniej było lepiej? Człowiek, który nosił pierścień, nie posiadał niczego, był zależny od łaski swego pana. Jeśli ją utracił, zostawał zupełnie sam.

- Skoro ją utracił, to znaczy, że nie był nic wart - odparł Gyrth. - Jeśli przeżył bitwę, w której zginął jego pan, zasługiwał jedynie na to, by na niego splunąć.

Co powiedziawszy, tak też uczynił. Potem chwycił nagle ramię Aimery'ego. Złoty pierścień Hereforda błysnął w słońcu. Podobny błyszczał na palcu Gyrtha. Geoffrey sięgnął po miecz, lecz powstrzymało go spojrzenie Aimery'ego. Zachował jednak czujność.

- Czyj pierścień nosisz? - zapytał Gyrth stanowczo.

- Herewarda - odparł Aimery, nie próbując wyszarpnąć dłoni.

- Kim zatem jesteś?

Prawidłowa odpowiedź brzmiała: „Człowiekiem Herewarda”. Aimery odparł jednak:

- Normanem. Chcesz zabrać pierścień i odnieść go Herewardowi?

W oczach Gyrtha zabłysły łzy.

- Zbliża się czas walki, chłopcze. Jeśli bękart cię wezwie, byś chwycił za broń przeciw Herewardowi, musisz odmówić lub będziesz niczym.

Aimery uwolnił zgrabnie nadgarstek.

- Złożyłem przysięgę na wierność Wilhelmowi. Muszę walczyć za niego, gdziekolwiek i kiedykolwiek sobie tego zażyczy, inaczej będę przeklęty.

Zdjął pierścień i podał go Gyrthowi.

- Chcesz zabrać go do Herewarda? - spytał.

Gyrth zacisnął wargi i potrząsnął głową. Aimery wsunął pierścień z powrotem na palec i wymaszerował z polany.


* * *


O godzinę drogi na zachód od Baddersley dołączyli do eskorty zbrojnych, oczekujących Aimery'ego tam, gdzie zostawił ich Geoffrey - w karczmie przy rzymskiej drodze. Rozpuszczono plotkę, że Aimery spotyka się potajemnie z damą, której mąż wiele podróżuje. Zbrojni uśmiechali się pod nosem, gdy wracał, nic jednak nie mówili.

Kiedy na horyzoncie pojawiło się Rockingham, Aimery kazał im się zatrzymać. Geoffrey westchnął, zrezygnowany. Z sakwy przy siodle Aimery wyjął kolejne sztuki biżuterii: grubą bransoletę zdobioną granatami i obsydianem, którą wsunął na lewy nadgarstek, oraz dwie proste obręcze na ramiona, inkrustowane brązem. Z przodu pasa pojawiła się olbrzymia sprzączka. Wziął podaną mu przez Geoffreya pelerynę w głębokim odcieniu błękitu i zarzucił ją sobie na ramiona, umocowując na prawym ramieniu wspaniale inkrustowaną zapinką. Odziany niczym angielski szlachcic, podążał przez wieś, kierując się ku zamkowi. Taki strój napełniłby serce Gyrtha radością, pomyślał.

W Rockingham od pokoleń znajdowała się warownia sprawiająca wrażenie solidnej i wygodnej, w przeciwieństwie do prymitywnych umocnień, jakie powstawały właśnie w Baddersley.

Kiedyś był tu niski kamienny fort, lecz William Peverell rozbudował go, wznosząc na brzegach rzeki Welland wspaniały kamienny zamek. Otaczająca budowlę palisada nadal była drewniana, podobnie jak większość stłoczonych wokół dziedzińca budowli. Położona w dole rzeki, doskonale prosperująca wioska z łatwością ponosiła trudy goszczenia króla Anglii i jego świty.

Aimery i Geoffrey zostawili wierzchowce przy specjalnie w tym celu zbudowanych szopach i ruszyli piechotą przez zatłoczony dziedziniec.

Po drodze Aimery zatrzymał się i kupił dwa wieprzowe paszteciki: dla siebie i dla Geoffreya. Kiedy już znajdą króla, mogą czekać na audiencję godzinami, a Aimery był głodny. Obok straganu z pasztecikami karczmarka sprzedawała piwo, wychylił więc szybko dzbanek. Geoffrey wdał się w obiecujący flirt z córką kobiety, która najwyraźniej miała do zaoferowania towar inny niż piwo, Aimery odciągnął jednak giermka, nim ten miał okazję czegokolwiek skosztować.

Wspięli się na prowadzące do stołbu stopnie i zostali wpuszczeni przez straże. Znaleźli się w wielkiej sali zatłoczonej dworzanami Wilhelma, a przynajmniej męską częścią jego dworu. Jeśli królowa i towarzyszące jej damy podróżowały z królem, w sali ich nie było. Jedną z pierwszych osób, jakie zauważył Aimery, okazał się jego kuzyn Edwin, lord Mercji.

Starszy od Aimery'ego o rok, był też delikatniejszej budowy, włosy zaś miał brązowawe, w kolorze imbiru. Byłby bardzo przystojny, gdyby nie miękko zarysowane usta świadczące o niezdecydowaniu. Choć odziedziczył po ojcu władze nad niemal całą wschodnią Anglią, nie udało mu się zaznaczyć tam swego wpływu. Po bitwie pod Hastings wsparł Edgara Athelinga w jego staraniach o tron, lecz kiedy sprawa rozeszła się po kościach, pośpieszył złożyć wraz z wieloma innymi hołd Wilhelmowi. Król wybaczył mu, jak wybaczył większości tych, którzy się przed nim ukorzyli, i nie odebrał tytułu. Nie po- zwalano mu co prawda oddalić się z dworu, wydawał się jednak zadowolony, iż związał swój los z Wilhelmem z Normandii. Odkąd przebywał blisko króla, zwykł nosić się w stylu normańskim, był więc starannie ogolony, a jego odzienie skromne. Aimery pamiętał jednak, że kiedyś Edwin uwielbiał bogate, jaskrawe stroje i szczycił się długimi włosami oraz gęstym wąsem.

Spostrzegłszy Aimery'ego, wykrzywił lekko wargi i stwierdził z ironią:

- Cóż, kuzynie. Widzę, że nadal próbujesz być i Anglosasem, i Normanem. Co tam u wuja Herewarda?

Aimery nie zamierzał dać się sprowokować.

- Nie mam pojęcia. A co słychać na dworze?

- Całkiem nieźle mi się tu żyje - stwierdził Edwin z zadowoleniem. - Król obiecał mi swoją córkę Agathę.

- Gratuluję, Edwinie. To słodkie dziecko, lecz jeszcze niegotowe do małżeństwa.

Edwin spochmurniał, gdyż kuzyn przypomniał mu właśnie, jak bardzo zżyty jest z królem i jego rodziną.

- Ma trzynaście lat - odparł.

- Zapewne. Nie widziałem jej od... tak, chyba od trzech lat. Nabrała przez ten czas trochę ciała? Była taka drobniutka.

Edwin wytrzeszczył oczy, a potem chwycił Aimery'ego za ramię i zaciągnął do kąta, gdzie akurat nie było nikogo.

- Nie mów tak! Nie zdobędziesz przychylności króla, jeśli nadal będziesz się tak zachowywał.

Aimery potrząsnął głową.

- Wilhelm nie wywyższy nikogo ani nie ukarze za to, że mówi miłe rzeczy o jego córkach. Będziesz musiał stawić mu czoło, Edwinie, i to już wkrótce.

Edwin zbladł na samą myśl o czymś tak niewyobrażalnym, zapytał jednak z pogardą:

- Obiecał mi swoją córkę, Aimery. A co ty uzyskałeś? Prawdę mówiąc, zastanawiam się, po co Wilhelm cię tu wezwał. Trzyma mnie przy sobie, ponieważ mam władzę nad Mercją. Ale po co mu ty? Wpakowałeś się w coś, w co nie powinieneś był się angażować? - zapytał, zgadując. - Ze Złotym Jeleniem i Herewardem?

Odszedł, nie czekając na odpowiedź. Aimery zaklął z cicha. Wzmianka o Złotym Jeleniu wielce go zaniepokoiła. Instynktownie zasłonił zdradziecki tatuaż, lecz zaraz cofnął dłoń. Wyrd ben ful araed. Poza tym, nie należało brać Edwina poważnie.

Nie lubił ani jego, ani jego brata bliźniaka, Morcara. Byli ludźmi słabymi i podstępnymi. Jako Norman powinien się cieszyć, że tak łatwo udało się Wilhelmowi ich kupić, jednak angielska część jego natury była zdegustowana. Łasili się do króla niczym szczenięta dopraszające się przysmaków, wiedział jednak doskonale, że gdyby dostrzegli w tym dla siebie korzyść, bez wahania odwróciliby się od Wilhelma. To właśnie ludzie pokroju Edwina niszczyli Anglię - zbyt drażliwi, aby podporządkować się normańskiej władzy, i zbyt tchórzliwi, aby otwarcie się jej przeciwstawić.

Aimery spojrzał na kamienne schody wiodące do prywatnych komnat króla. Zastanawiał się, w jakim stanie będzie po nich schodził, mimo to nie za- wahał się, torując sobie drogę przez zatłoczoną salę. Wymienił pozdrowienia z tym i z owym, nie zatrzymując się jednak na pogawędkę.

U stóp schodów pochwycił go nagle w niedźwiedzi uścisk potężnie zbudowany, śniady mężczyzna.

- Witaj, braciszku! Nadal w jednym kawałku?

Aimery uściskał brata z radością i zniósł potulnie przyjacielskie kuksańce, jakich ten mu nie szczędził.

- Leo! Jak długo tu jesteś? Przestań łamać mi żebra, do diaska! Dlaczego nie przyjechałeś do Rolleston?

- Król po nas posłał.

- Po nas? - zapytał Aimery czujnie.

- Ojciec tu jest.

Coś ścisnęło Aimery'ego boleśnie w środku. Przygotował się wewnętrznie, by stawić czoło Wilhelmowi, ale nie ojcu, którego nie widział od pamiętnej sprzeczki przed rokiem. Uświadomił sobie, co ojciec pomyśli o stroju i zachowaniu najmłodszego syna - nawet jeśli niewiele o tym wiedział - i odczuł nagłą pokusę, by zrzucić z siebie angielski ubiór i błyskawicznie się ostrzyc.

Leo spojrzał na brata z ukosa.

- W co dokładnie się wpakowałeś? - spytał, poważniejąc. - Chodzi o zdradę?

- Nie - odparł Aimery ostro, a brat skinął głową.

- Jak tam Janetta i dzieci? - zapytał szybko, nim brat zdążył zadać kolejne pytanie.

- Dobrze. Płodzimy silne potomstwo. W zamku Vesin panowała na jesieni zaraza i pięć osób zmarło. Wszystkie dzieci chorowały, i wszystkie przeżyły. Jak tak dalej pójdzie, za jakiś czas będę miał własną armię głodnych ziemi wojowników.

- Nie wysyłaj ich do Anglii.

- To teraz twój dom, prawda? - zapytał Leo, patrząc uważnie na brata.

Aimery przytaknął.

- Lecz nadal jestem w połowie Normanem, bracie.

- Więc chodź lepiej do króla. Otrzymaliśmy rozkaz, by stawić się przed nim, gdy tylko się pojawisz.

- Dlaczego?

Leo nie potrafił podać powodu, ponieważ nic nie przychodziło mu na myśl.

- Może lubi po prostu twoje zielone oczy - powiedział. - Chodźmy.

Aimery rzucił płaszcz Geoffreyowi i ruszył za bratem wąskimi schodami, prowadzącymi do strzeżonych dębowych drzwi.

- Roger także tu jest? - zapytał po to, by cokolwiek powiedzieć. Czuł, że serce zaczyna szybciej bić mu w piersi. W uszach rozbrzmiało zwiastujące bitewną gotowość - ładniejsza nazwa dla strachu - brzęczenie.

- Nie. Jest szczęśliwy, mogąc zabijać Walijczyków i pławić się w chwale wielkiego wojownika. Czemu pytasz?

- Pomyślałem, że moglibyśmy urządzić sobie wesołe rodzinne spotkanie. Dziwi mnie, że matka pozwoliła, aby zostawiono ją w domu.

Leo się roześmiał.

- Nie myśl, że nie protestowała. Ojciec tupnął jednak nogą - dodał, ściszając głos. - Nie sądzę, aby uważał Anglię za tak bezpieczną, jak utrzymuje król.

Albo też podejrzewał, że stanie się coś nieprzyjemnego - pomyślał Aimery. Czy Wilhelm posłałby po starego druha, aby był świadkiem okaleczania syna? Mógłby tak postąpić.

Strażnicy wpuścili ich do komnaty obwieszonej tapiseriami i zastawionej drogimi meblami, odpowiednimi dla króla Anglii. Pomieszczenie było jednak niewielkie i znajdująca się tam szóstka mężczyzn niemal je zapełniała. Dwaj byli urzędnikami trudzącymi się nad dokumentami. Dostrzegł także najwierniejszych stronników króla, Williama Fitz Osberna i Rogera de Mortaina, samego króla oraz hrabiego Guya de Gaillarda. Złowróżbnie wspaniałe towarzystwo, jak na to, by powitać młodszego syna.

- Ha. Oto i Aimery de Gaillard. Nareszcie - powiedział król burkliwym głosem. - Nie śpieszyłeś się, chłopcze.

Wilhelm był krępy, o krótkich włosach koloru imbiru i intensywnie niebieskich oczach. Ponieważ okazja nie była uroczysta, miał na sobie zwykły strój - praktyczne odzienie z brązowej wełny, niemal pozbawione ozdób.

Aimery wysunął się w przód, a potem przykląkł i ucałował dłoń monarchy.

- Nikt, sire, nie byłby w stanie za tobą nadążyć.

Król ostentacyjnie mu się przyjrzał.

- Podróżowałbyś szybciej, gdybyś nie był tak obciążony złotem.

Aimery nawet nie próbował odpowiedzieć. Poczuł, jak zalewa go fala ulgi. Nie było to powitanie zapowiadające akt bezlitosnej sprawiedliwości.

Król wykonał zapraszający gest i hrabia Guy wystąpił do przodu. Aimery ucałował dłoń ojca, a ten uścisnął go, skłonił, by wstał, i pocałował w policzek. Aimery zorientował się, że ojciec cieszy się, iż widzi syna w dobrym zdrowiu, choć martwi go angielski strój potomka. Nie zamierzał jednak tego komentować, nie przy królu.

- Jak tam twoje włości? - zapytał Wilhelm.

- Dobrze, panie - odparł Aimery, uśmiechając się swobodnie.

Później będzie martwił się o to, po co naprawdę go wezwano.

- Bóg pobłogosławił nas dobrą pogodą, zbiory będą więc obfite.

- Nieczęsto zdarza mi się słyszeć coś takiego - burknął Wilhelm. - Przypuszczam, że twoi poddani pracują z ochotą, bo jesteś Anglikiem.

- W połowie Anglikiem, panie - sprostował Aimery stanowczo.

Ktoś z zebranych syknął, przerażony, a w oczach króla błysnął gniew.

Lecz potem Wilhelm się uśmiechnął.

- Bezczelny hultaj. Powiedz mi zatem, dlaczego twoi poddani tak się starają?

- Próbuję stosować się do miejscowych tradycji i praw, panie.

- Na chwałę Najwyższego, ja także! - wybuchnął król.

Aimery wiedział, że do pewnego stopnia jest to prawda. Spróbował więc ułagodzić gniew monarchy.

- Jak powiedziałeś, panie, dzieje się tak zapewne dlatego, że jestem po części Anglikiem.

Wiedział, że popełnił błąd, gdy tylko słowa wyszły z jego ust. W pokoju zapanowała taka cisza, jakby znajdowali się tam tylko oni dwaj.

- Uklęknij - powiedział król przerażająco spokojnie i Aimery opadł potulnie na kolana.

Cios otwartą dłonią, wymierzony przez Wilhelma, sprawił, że zadzwoniło mu w uszach. Mimo to z ulgi aż zakręciło mu się w głowie. Gniew króla był bowiem natury ojcowskiej, nie królewskiej.

- A czy ja nie mam w sobie angielskiej krwi? - zapytał król.

- Tak, masz, panie. Poprzez królową Emmę.

Nie była to tak do końca prawda. Emma z Normandii, babka Wilhelma, była matką króla Edwarda i wdową po dwóch angielskich królach, nim poślubiła księcia Normandii. W żyłach Wilhelma nie płynęła zatem krew angielskich władców. Jednak pokrewieństwo z Emmą stanowiło podstawę roszczeń króla do angielskiego tronu i nikt nie ważył się otwarcie go kwestionować.

Król skinął głową i wbił w Aimery'ego wzrok. Było w tym coś więcej niż nieostrożnie wypowiedziane słowa i królewski gniew. Spojrzenie Wilhelma mówiło: jeśli posuniesz się za daleko, zostaniesz ukarany tak, jak na to zasłużysz, nieważne, czy jesteś ulubionym chrześniakiem, czy nie.

Czujność wróciła. Ile Wilhelm mógł wiedzieć?

Aimery chwycił dłoń, która przed chwilą wymierzyła mu cios, i złożył na niej poddańczy pocałunek.

- Och, wstań! - powiedział król z irytacją, ledwie skrywającą czułość. - Męczący z ciebie gołowąs i gdybym miał choć trochę rozsądku... Tymczasem kazałem ci przybyć, by cię nagrodzić, więc lepiej się pilnuj. A teraz idź ze swymi krewnymi. Macie tu gdzieś przydzieloną komnatę. Przywiozłeś swoją lirę?

- Nie, panie.

- Głuptas. Znajdź jakąś. Będziesz dziś dla nas grał.

Aimery wycofał się tyłem, a wraz z nim ojciec i brat. Wychodząc, zastanawiał się, czy jego boląca szczęka nie ucierpi za chwilę od pięści zagniewanego rodzica.

Rozdział VI


Gdy weszli do malej komnaty, przydzielonej de Gaillardom, ojciec tylko westchnął.

- Zdejmij te przeklęte ozdóbki.

Aimery posłuchał, zostawiając jedynie bransoletę na prawym nadgarstku i złoty pierścień.

- Normanowie także je noszą, ojcze - powiedział spokojnie.

- Na tobie jednak szczególnie rzucają się w oczy. De Sceine powiada, że zakładasz je tylko, kiedy przybywasz na dwór.

- Cóż, do pracy na polach raczej się nie nadają... - zamilkł, dostrzegłszy wyraz twarzy ojca.

- Z ochotą posiniaczę ci szczękę z drugiej strony, jeśli tylko chcesz.

Aimery zmilczał. Wiedział, że gniew ojca bierze się stąd, iż boi się o swe najmłodsze dziecko.

- Sądząc z tego, co powiedziałeś o Rolleston - zauważył hrabia - dobrze ci tam idzie. Słyszałem jednak, że od czasu do czasu się wymykasz. Dokąd właściwie? Do Herewarda?

- Czy wszyscy uważają mnie za zdrajcę? Dałem ci słowo i go dotrzymałem. Nie widziałem Herewarda od Senlac.

Ojciec wyraźnie się odprężył.

- Jestem w połowie Anglikiem, ojcze, i nie zamierzam się tego wypierać, lecz jestem lojalny wobec króla.

- Lepiej, żeby tak było. Jeśli go zdradzisz, ukarze cię surowiej, niż ukarałby kogoś, kogo od dawna uznawałby za wroga.

- Przykro mi, ojcze, lecz jestem, jaki jestem.

Guy de Gaillard pochwycił syna w niedźwiedzi uścisk.

- Uważaj na siebie, chłopcze.

Aimery odprężył się w uścisku ojcowskich ramion. Przez chwilę czuł się znowu jak dziecko. Potem uświadomił sobie, że jest od ojca wyższy i szerszy w ramionach. Guy de Gaillard zaczynał się starzeć, podczas gdy Aimery był w wieku lat dwudziestu dwóch w rozkwicie męskości. Zaskoczyło go i zmieszało, że teraz to on czuje się odpowiedzialny za niegdyś tak groźnego rodzica. Ukrył te uczucia, odwracając się, rzekomo po to, by schować do kufra błyskotki.

- Nie wiesz przypadkiem, co za nagrodę przygotował dla mnie król? - zapytał lekkim tonem.

Zamiast ojca odpowiedział Leo.

- Może tak dobrze poradziłeś sobie w Rolleston, że postanowił nadać ci gdzieś włości.

- Mało prawdopodobne. Otacza go sfora głodnych ziemi stronników. Ma wobec nich zobowiązania większe niż wobec młodszego syna, w dodatku pół-Anglika. Jeśli ojciec pozwoli mi dalej zajmować się Rolleston, będę zadowolony.

- Ha! - prychnął Leo. - Zaczekaj tylko, aż urodzi ci się gromada głodnych synów. Wtedy najmniejszy dwór wart będzie zachodu.

- Nie jestem w nastroju do żeniaczki, Leo - odparł Aimery z uśmiechem. - Zaś angielskie dziedziczki to dziś towar bardzo poszukiwany.

Hrabia podał synom kielichy z winem.

- Wątpię, czy Wilhelm pozwoliłby ci ożenić się z Angielką, Aimery. Nie podoba mu się, że ten kraj wywiera na ciebie aż taki wpływ.

- Sam widzisz - powiedział Aimery do brata. - Uważam się za szczęściarza. Widziałeś niektóre z angielskich wdów?

- Może przeznaczył zatem dla ciebie śliczną normańską panienkę - odparł Leo, jak zawsze optymista. - Może planuje wydać za ciebie panią Judith!

Aimery zakrztusił się winem.

- Musiałby oszaleć. To przynęta na znacznie ważniejszą zwierzynę niż ja. Słyszałeś, że obiecał Agathę Edwinowi? Oto, co można dostać, oddając damę królewskiej krwi: cały wschód Anglii.

Leo musiał się z tym zgodzić.

- Powiedział, że zamierza cię nagrodzić, postaraj się więc, by był zadowolony. Chodź, poszukamy dla ciebie liry, braciszku.

Osuszył puchar i odstawił go na skrzynię.

- Ruszajmy.

Udali się zatem na poszukiwania, zbierając po drodze około tuzina młodych mężczyzn. Była to dziwna, acz wesoła wyprawa, która zawiodła ich do kilku miejskich tawern i jednego burdelu. Kiedy wtaczali się wieczorem do zamku, by przebrać się przed kolacją, Aimery jęknął:

- Spodziewasz się, że po tym wszystkim będę jeszcze mógł śpiewać?

- Dostałeś swoją lirę, prawda?

- Wieki temu.

- I poćwiczyłeś na niej, czyż nie?

Aimery przypomniał sobie, że śpiewał pieśni rycerskie w wartowni i frywolne przyśpiewki w tawernie, gdzie nauczył się też kilku nowych. Śpiewał ładne, słodkie piosenki dla dziwek, które wpadały w sentymentalny nastrój i odpowiednio go wynagradzały.

- Chyba do cna się już wyśpiewałem, Leo - powiedział, wkładając czystą tunikę z czerwonego jedwabiu, z długimi rękawami, obszytą ciężkim złotym galonem. Zawahał się na chwilę, a potem sięgnął po bransolety na ramiona i dodatkową na nadgarstek.

- Ojciec obedrze cię ze skóry - zauważył Leo beztrosko.

Synowie Gaillardów dorastali poszturchiwani, bici, ale i kochani przez ojca. Wydawało się to dobrą metodą wychowawczą, toteż Leo stosował ją wobec powiększającej się gromadki swojego potomstwa.

- Pośpiesz się, bo zabraknie dla nas dobrych miejsc.

Choć wielka sala była przestronna, ledwie mogła pomieścić dworzan. Ludzie przepychali się i walczyli o miejsca przy stołach. Na honorowym miejscu zasiedli: król, królowa, Fitz Osbern, de Mortain, Peverell, panie Judith i Agatha. Poza nimi w sali prawie nie było kobiet.

Agatha trochę się zaokrągliła, zauważył, nie bardzo jednak. Wyglądała krucho i dziecinnie jak na swój wiek, lecz z czasem na pewno zyska na urodzie. Spostrzegłszy Aimery'ego, zachichotała i pomachała mu dłonią. Aimery posiał jej pocałunek.

Nie znał pani Judith, gdyż była córką siostry Wilhelma wychowaną w Lens. Jej kształty były bez zarzutu, podobnie jak długie, rudozłote warkocze i błyszczące oczy. No i jest jeszcze Huntingdon, dodał w myśli.

Zorientował się, że pełne podziwu spojrzenia nie uszły uwagi damy. Uśmiechnęła się, pokazując dołki w policzkach, i spojrzała na niego z wyraźnym zainteresowaniem. Aimery mrugnął porozumiewawczo. Mężczyzna, który ją dostanie, nie będzie miał łatwego życia. Czeka go mnóstwo przyjemności, ale i kłopotów.

Jak przewidział Leo, musieli siedzieć ściśnięci na ławie, Aimery'emu to jednak nie przeszkadzało. Cieszyło go, że jest wśród przyjaciół, dzieląc się wspomnieniami i przysłuchując plotkom.

- Kiedy tak patrzę na apetyczną panią Judith - zauważył jeden z młodzieńców - przychodzi mi na myśl dziedziczka Baddersley. Mam nadzieję, że kiedyś tam zawitam, chociaż za Boga nie wiem, gdzie się to miejsce znajduje.

- Niedaleko stąd - poinformował go Aimery. - Na południe od Huntingdon - dodał, wywołując małe zamieszanie.

- Nie mów tylko, że zdążyłeś wstąpić tam przed nami, de Gaillard!

- Znam Mercję.

- Nazbyt dobrze - dobiegł go pełen złośliwej pogardy głos. - Masz tam gromadę paskudnych anglosaskich krewniaków, prawda?

Aimery podniósł wzrok i napotkał spojrzenie ciemnych, rozgorączkowanych oczu Oda de Pouisseya, wciśniętego pomiędzy biesiadników na przeciwległej ławie. Nigdy go nie lubił, a to uczucie pogłębiło się jeszcze, odkąd przyłapał go na próbie gwałtu. I choć nienawidził Madeleine de la Haute Vironge, na myśl o tym, że de Pouissey miałby ją obłapiać, robiło mu się niedobrze. Zacisnął dłoń na pucharze.

- Normańskich także - powiedział, odpowiadając na zaczepkę. - Dziedziczka jest twoją kuzynką, prawda?

Odo poczerwieniał z gniewu.

- Pasierbicą mego ojca - sprostował. - I, na Graala, co właściwie chciałeś powiedzieć o Madeleine?

Aimery opanował gniew. Król udusiłby ich własnymi rękami, gdyby rozpoczęli przy jego stole bijatykę, zwłaszcza o to, kto jest Anglosasem, a kto Normanem. Aby odwrócić uwagę biesiadników, zapytał:

- Zatem, kto chce się dowiedzieć, jak dotrzeć do Baddersley i zapolować na dziedziczkę?

- Król sam wybierze jej męża - zauważył jeden z mężczyzn, którego wino wprawiło w ponury nastrój. - Nie spodziewam się, by to, że się jej spodobam, cokolwiek zmieniło, po co więc się trudzić.

- Co prawda, to prawda - odparł Aimery i dodał złośliwie: - Poza tym zaloty mogłyby okazać się dość trudne, jeśli panna ma zeza i usposobienie harpii.

Nie zmniejszało to jednak wcale jej atrakcyjności.

- Mógłbym zalecać się do potwora, gdyby miał ładny kawałek ziemi - oznajmił Stephen de la Faix, a reszta zgodnie mu przytaknęła.

Stephen był przystojnym, lubianym młodzieńcem o beztroskim podejściu do życia. Lubił folgować przyjemnościom, co przeszkadzało mu realizować ambicje, a były one niemałe. Na pewno chętnie poślubiłby dziedziczkę.

- Powiedz nam, Odo - zażądał. - Bardzo jest okropna?

- Madeleine ma temperament - odparł Odo.

- Lecz każdą kobietę można okiełznać. Zaknebluj ją w łóżku, ignoruj poza nim, i tyle.

- Na święty krzyż - powiedział inny młodzieniec.

- Poślubiłbym istną wiedźmę, gdyby miała ziemię. Zawsze znajdzie się w okolicy ładna dziewka, aby przyjemnie się zabawić. Opowiedz nam jednak, jak bardzo okropna jest Madeleine.

Odo skorzystał z okazji, by odmalować dziedziczkę Baddersley w jak najgorszych barwach. Zanim posiłek dobiegł końca, wszyscy byli już przekonani, że dziewczyna jest brzydka, garbata i ma niewyparzony język, dlatego król trzyma ją w ukryciu.

Mimo to poślubiliby ją bez wahania.

Aimery poczuł, że ogarnia go współczucie. Wspomniał śliczne oczy, ciemne i błyszczące, i kształtne, zwinne ciało. Gdy była z nim, zawsze miarkowała się w mowie, nawet rozgniewana.

Stłumił niepożądane uczucia. Znów to robiła, rzucała na niego urok nawet na odległość. A przecież przekonał się już, że potrafi być okrutna i gwałtowna. Jeśli któryś z tych mężczyzn zostanie jej mężem, będzie wiedział, czego się spodziewać. Nie omamią go jej piękne oczy i ciało. I bardzo dobrze.

Musiał porzucić rozmyślania, gdyż król zażyczył sobie, by grał. Wyszedł na środek komnaty, zdając sobie sprawę, że płonące pochodnie przydają blasku jego złotym włosom i ozdobom. Idąc, zerknął na ojca, i spostrzegł, że ten ma pochmurną minę. Może dlatego wykazał większą, niż początkowo zamierzał, przezorność i zaśpiewał, zamiast angielskich, ulubione normandzkie pieśni.

Królowa zażyczyła sobie zabawnej piosenki o rybie i jabłku, a kiedy skończył, pani Judith zapytała:

- Znasz pieśń o Tristanie i Izoldzie, panie Aimery?

Aimery dostrzegł błysk w oku damy i zachowując obojętny, acz uprzejmy wyraz twarzy, odparł:

- Tak, pani. Zaśpiewam ją dla ciebie.

Znał kobiety pokroju pani Judith i uznał, że ma dość kłopotów, by zwracać ku sobie zainteresowanie jednej z najbardziej pożądanych w królestwie niewiast. Pomyślał, iż dobrze się składa, że dama przejawia upodobanie do angielskiego stylu, gdyż jej przeznaczeniem było poślubić Anglika.

Śpiewając, dokonywał w myśli przeglądu potencjalnych kandydatów. Najważniejszym był bez wątpienia Edwin, lecz jemu obiecano Agathę. Książę Edgar miał w sobie krew angielskich królów, był jednak chłopcem, nie posiadał realnej władzy i nie zanosiło się na to, by ten stan rzeczy miał kiedykolwiek się zmienić. Brat bliźniak Edwina, Morcar, mógłby wchodzić w grę, był bowiem wystarczająco ważną osobistością, do tej pory jednak nie udało mu się niczego osiągnąć. Gospatric, pan Northumbrii, miał już żonę.

Pozostawał Waltheof.

Waltheof, syn Siwarda z Northumbrii, posiadał zaledwie kilka włości, był jednak dziedzicem jednego z największych rodów w Anglii. Był też nie tylko panem Northumbrii, ale człowiekiem silnym i obdarzonym charyzmą. Choć liczył sobie zaledwie dwa lata więcej niż Aimery, ludzie lgnęli do niego, jak przyciągani złotą nicią. Powszechnie opowiadano sobie też o tym, że jego dziadek poślubił kobietę, która była na wpół wróżką, a na wpół niedźwiedzicą.

Gdyby Wilhelm był sprytny, a na pewno taki był, postarałby się związać Waltheofa ze sobą.

Aimery odszukał wzrokiem zasłuchanego Waltheofa. Otaczała go aura elegancji, choć nikt, kto widział Waltheofa w boju, nie uznałby go za słabego. Jego strój i ozdoby były równie angielskie, jak u Aimery'ego, choć wolał ciemniejsze barwy. Dziwne bursztynowe oczy Anglika powędrowały ku Judith, która przysłuchiwała się pieśni z wytężoną uwagą.

Zatem Waltheof wiedział. Może wszystko zostało już ustalone. Droga pani Judith, pomyślał Aimery, masz, pani, ciekawy wyrd.

Śpiewając, wędrował wzrokiem po sali. Nagle zobaczył coś, co sprawiło, że aż pomylił nuty. Do sali wchodzili nowi przybysze: Robert d'Oilly i żołnierz, którego nie udało mu się zabić, kiedy uciekał z niewoli.

Zmusił się, by odwrócić wzrok. Gorączkowo się zastanawiał, czy nie opuścił żadnego wersu albo czy nie zaśpiewał dwa razy. Im mniej będzie zwracał teraz na siebie uwagę, tym lepiej. Było to jednak niewykonalne, skoro siedział samotnie pośrodku pomieszczenia, odziany w złoto i szkarłat. Pozostawało jedynie mieć nadzieję, że kontrast pomiędzy obecną wspaniałością a tamtym obdartym banitą uchroni go przez rozpoznaniem.

Gdy tylko Tristana i Izoldę spotkał smutny koniec, d'Oilly wysunął się do przodu.

- Panie! - zagrzmiał. - Przynoszę ci opowieść o przemocy i śmierci!

- Kolejna rozrywka? - zapytał król. - Witaj, panie Robercie. Jadłeś?

D'Oilly podszedł bliżej i zatrzymał się tuż obok Aimery'ego, który opuścił głowę i zajął się strojeniem liry. Przybysz był mocno zbudowanym mężczyzną w średnim wieku, silnym, twardym i niezbyt bystrym.

- Nie, panie, i na razie nie zamierzam - odparł

- Mamy wśród nas niegodziwego szubrawca.

Król rozejrzał się ostentacyjnie dookoła.

- Myślę, że są ich tuziny - zauważył chłodno.

- Lecz proszę, powiedz, z czym przyszedłeś.

D'Oilly przywołał gestem zbrojnego.

- Ten człowiek opowie wszystko lepiej, ponieważ tam był. Jako jedyny przeżył masakrę.

Aimery uznał, że znalazł się jednak w dobrym miejscu. Bliskość króla wprawiała prostego żołnierza w pełne grozy oszołomienie. Nie będzie miał głowy, aby przyglądać się komuś, kto siedzi tuż obok.

- Sire - zaczął nerwowo. - Natknąłem się wraz z czterema towarzyszami na olbrzyma i wszyscy poza mną zginęli.

Król spojrzał na opowiadającego.

- Dalej, człowieku. To, co powiedziałeś, zabrzmiało intrygująco, ale to żadna opowieść. Nie potrafisz sprawić się lepiej? Jaki to był olbrzym? Ile miał głów?

Oczy mężczyzny rozszerzyły się.

- Jedną, sire. On... był człowiekiem, tyle że bardzo wysokim.

- Ach tak. I zabił czterech żołnierzy. Gołymi rękami zapewne? To mi wygląda na robotę Złotego Jelenia.

- Tak, sire - odparł mężczyzna.

Król przyjrzał mu się uważnie.

- To był ten, który nazywa siebie Złotym Jeleniem?

Mężczyzna potrząsnął energicznie głową.

- Nie, panie. Ale to coś... ten człowiek... on zabijał gołymi rękami. Albo p-p-przynajmniej - jąkał się i widać było, że pragnie jedynie, by podłoga się rozstąpiła i go pochłonęła - na początku. Widzisz, panie, pracował przy budowie mostu. Zabił Pierre'a gołymi rękami, zabrał jego miecz i odciął nim głowę Loudinowi. A potem przebił Charlota. Gregoire'a zabił ten drugi.

- Drugi olbrzym?

Król udawał pełne niedowierzania zdziwienie, Aimery widział jednak, że słucha uważnie.

- Nie, sire. Drugi niewolnik. Poderżnął Gregoire'owi gardło.

Aimery dostrzegł grymas, który wykrzywił twarz d'Oilly'ego, gdy żołnierz wypowiedział słowo „niewolnik”, czego najwidoczniej mu nie zabroniono. Cóż, d'Oille znany był z tego, że ciężko myśli, i właśnie to udowodnił.

- Niewolnik - powtórzył król z namysłem.

- Skąd u ciebie niewolnicy, panie Robercie? Praktyka niewolenia ludzi za przewinienia została zaniechana dziesiątki lat temu.

Pot zrosił czoło Roberta.

- Eee... - zaczął - to niezupełnie niewolnicy, sire. Raczej robotnicy. Potrzebowaliśmy ludzi, aby zbudować zamek i most.

- Czyli byli to dzierżawcy, odrabiający pańszczyznę?

- Eee... nie, panie. Pańszczyzna nie wystarczyła, więc... Zapłacono by im po zakończeniu pracy.

- Doprawdy? - zapytał król z powątpiewaniem.

- A temu olbrzymowi nie podobało się zapewne, że wypłata się opóźnia i zabił czterech strażników.

Pochylił się, a gdy przemówił, w jego głosie nie było już śladu rozbawienia.

- Spotkało cię to, na co zasłużyłeś. Będziesz traktował odtąd moich poddanych jak należy albo poczujesz siłę mojego gniewu.

Robert d'Oille zbladł, a w sali dało się słyszeć niespokojne szuranie. Widać inni, przestraszeni reakcją króla, postanowili zmienić sposób najmowania ludzi do pracy.

Po chwili król oparł się znów wygodnie i rzeki:

- Chciałbym jednak wiedzieć, jak ów olbrzym tego dokonał. Może twoi strażnicy powinni poprawić swoje umiejętności, panie.

- Walczył jak demon! - zaprotestował d'Oilly, wskazując na swego człowieka. - Powiedz królowi!

- Tak, panie - odparł struchlały ze strachu zbrojny. - Posługiwał się mieczem jak wojownik. Jestem pewien, że niewielu obecnych w tej komnacie rycerzy mogłoby mu dorównać. Rzucił za mną mieczem jak włócznią i o mało mnie nie przebił.

Król ściągnął brwi i siedział przez chwilę w milczeniu, zamyślony. W końcu powiedział jednak tylko:

- Współczuję ci, panie Robercie, z powodu straty, łamałeś jednak moje prawo. Zważcie wszyscy: moi poddani nie mogą być niewoleni. Pan ma prawo wymagać od dzierżawców należnej pracy, a jeśli chce, by robili więcej, musi uzyskać ich zgodę i zapłacić. Uznajemy tę sprawę za zakończoną. Oczywiście, ci, z których uczyniono niewolników, nie mogą zostać ukarani. Ani grzywną, ani odszkodowaniem za śmierć.

Po chwili pełnej napięcia ciszy Robert d'Oilly skinął głową. Kiedy się odwrócił, by usiąść, król przemówił:

- Jeśli natkniesz się znowu na tego wojownika olbrzyma, przyprowadź go do mnie. Bardzo chciałbym poznać kogoś takiego. Czy twoi wiedzą, kim on jest?

- Nie, sire. To był wędrowny handlarz. Niektórzy twierdzą nawet, że wydawał się niespełna rozumu, a jego pan używał go jako zwierzęcia jucznego. Ci ludzie plotą bez sensu.

- Hmm. Poważnie wątpię, czy brakowało mu rozumu, inaczej twoi zbrojni musieliby być żałośnie nieudolni.

Uśmiechnął się czarująco, jak tylko on potrafił. Ci, którzy dobrze go znali, wiedzieli, że kiedy król tak się uśmiecha, należy mieć się wyjątkowo na baczności.

- Usiądź teraz i napełnij trzewia. Niech twój człowiek spocznie obok mnie i opowie mi coś więcej.

D'Oilly'ego odprowadzono do miejsca, gdzie mógł usiąść i się posilić. Teraz zbrojny był w stanie bez przeszkód przyjrzeć się Aimery'emu siedzące- mu pośrodku sali i zwracającemu powszechną uwagę. Aimery uśmiechnął się i zaintonował radosną piosenkę.

Nic się nie wydarzyło. Zbrojny ledwie spojrzał na muzyka i został szybko odprawiony. Zmykał blady ze strachu, dziękując opatrzności, że udało mu się ujść nietkniętym. Aimery doskonale go rozumiał.

Król wezwał innego śpiewaka i gestem polecił Aimery'emu, by usiadł obok niego na stoiku.

- Nie straciłeś swych umiejętności, Aimery - powiedział, uśmiechając się łaskawie.

- Mam nadzieję, sire, skoro dzięki nim mogę sprawić ci przyjemność.

- Rzeczywiście, sprawiłeś. Rozkazałem, by zorganizowano jutro turniej łuczniczy. Jak tam twoje umiejętności?

- Nie zardzewiały, sire, lecz to nie łuk jest moją najsilniejszą bronią.

- Walka na kopie?

- Tu mógłbym przynieść zapewne chlubę moim nauczycielom.

- Pojedynek na miecze?

Aimery napotkał spojrzenie króla. Czy było to niewinne pytanie?

- Uważam się za dobrego szermierza, sire.

Król skinął z namysłem głową, a potem ostentacyjnie zmierzył Aimery'ego spojrzeniem.

- Jeśli mój skarbiec zacznie świecić pustkami, wrzucę cię do ognia i przetopię. Skoro tak lubisz błyskotki, masz, weź i to.

Zdjął z palca pierścień wykonany z drucianej plecionki. Deseń był niezwykły i wskazywał, że klejnot musi pochodzić z ziemi Saracenów lub z ciemnych krain położonych jeszcze dalej na wschód. Na pewno nie był angielski. Wilhelm wsunął pierścień na palec serdeczny lewej ręki Aimery'ego.

- To nagroda, Aimery. Noś go.

Czy Wilhelm wiedział, jakie znaczenie ma pierścień? Mogli nim obdarowywać tylko najwięksi panowie, ten zaś, kto go otrzymał, winien był lojalność ofiarodawcy aż po grób, a nawet dalej. Na pewno król zdaje sobie z tego sprawę, pomyślał Aimery i skinął głową.

- Będę strzegł go jak źrenicy oka, panie.

Król utkwił w nim spojrzenie.

- Po prostu go noś. A teraz - powiedział, jakby coś zostało właśnie ustalone - zdradź mi, co myślisz o tym olbrzymie.

Aimery czuł, jak mocno bije mu serce. Mimo to robił, co mógł, by wydać się spokojnym.

- To pewnie chłop, który nie był w stanie znosić dłużej niesprawiedliwości, sire.

- Niezwykłe, nie sądzisz? Zwłaszcza że umiał posługiwać się mieczem.

- Z całym szacunkiem, sire, strażnik wyolbrzymił zapewne jego umiejętności, by nie wyjść na tchórza. Na pewno byli pijani, a chłopu dopisało szczęście.

Wilhelm się uśmiechnął.

- Prawdopodobnie. A co myślisz o Złotym Jeleniu?

Aimery przybrał uprzejmie pytający wyraz twarzy.

- Złoty Jeleń, sire? To jakiś ludowy bohater, który być może w ogóle nie istnieje. Może to tylko mit.

Król wpatrywał się w niego niczym jastrząb.

- To wszystko, co wiesz?

Aimery wykonał unik.

- Nie sądzę, by Złoty Jeleń stanowił zagrożenie dla twojej władzy, sire.

- Wiem o tym - powiedział Wilhelm stanowczo. - Nikt nie zagraża mojej władzy. Nikt, kogo musiałbym się obawiać.

Po czym, jakby chcąc wesprzeć słowa przykładem, skinął na Edwina z Mercji, ten zaś przybiegł pośpiesznie, gotów zrobić wszystko, by zadowolić władcę.

- Lordzie Edwinie, jutro odbędzie się turniej. Chciałbym zobaczyć, jak Anglicy posługują się włócznią i toporem. Czy jacyś angielscy poddani zechcą wziąć w nim udział? Ten oto paradny kundel z pewnością zechce.

Edwin skinął gorliwie głową.

- Oczywiście, Wasza Wysokość.

Aimery nie walczył na sposób angielski od lat, toteż następnego dnia nie wykazał się zbyt imponującymi umiejętnościami. Jeśli chodzi o włócznię, ćwiczył jej używanie podczas polowań, udało mu się więc trafić w cel dwa razy. Co się tyczy topora, był zadowolony, że udało mu się trafić za każdym razem w cel. Topór do rzucania nie był tak ciężki jak ten bojowy, ważył jednak aż nadto dużo.

Gdy Leo skomentował złośliwie jego umiejętności, Aimery odparł:

- Widzisz, topór służy do rozrąbywania ludzi. By posługiwać się tego rodzaju bronią, potrzeba brutalnej siły, nie umiejętności. Rzucanie nim ma tyle sensu, co rzucanie koniem. I jest równie męczące. Spróbuj, jeśli mi nie wierzysz.

I Leo tak właśnie postąpił. Dzięki masywnej budowie ciała poradził sobie całkiem nieźle, lecz chybił raz na trzy próby. Wrócił potem do Aimery'ego, rozmasowując ramię.

- Ożesz! - powiedział. - Wolałbym chyba rzucać koniem. Powiedz mi, co robisz podczas bitwy, kiedy już ciśniesz topór?

Aimery się roześmiał.

- Zawsze chciałem się tego dowiedzieć. Myślę, że rzucenie toporem to ostatni szlachetny gest przed udaniem się do Walhalli.

- Skoro już mowa o szlachetnych gestach - powiedział Leo - król polecił mi, bym zorganizował turniej pojedynków na miecze. Wystawiłem cię przeciwko temu de Pouissey.

- Mam ci dziękować?

- Tak. Od razu widać, że za sobą nie przepadacie. Walka na miecze to nie zabawa. Trochę zawziętości czyni ją ciekawszą.

- Odo głupieje, gdy się upije, na trzeźwo jest zaś okropnie nudny. Mam coś lepszego do roboty, niż się z nim potykać.

Leo spojrzał z niesmakiem na brata i potrząsnął głową.

- Czasami wychodzi z ciebie przeklęty Anglosas, wiesz o tym?

- Tak. Chodźmy lepiej na strzelnicę.

W turnieju strzeleckim wziął udział także sam król. Poradził sobie całkiem nieźle i nie okazał niezadowolenia tym, którzy go pokonali. Wręczył zwycięzcy srebrny puchar.

Potykanie się na kopie zostawił jednak młodszym od siebie, powiadając, że byłoby ze strony monarchy głupotą, gdyby dał się zrzucić z konia dla zabawy.

Nie była to jednak wcale zabawa, ale skuteczna metoda walki. To właśnie ona zapewniła Normanom zwycięstwo w bitwie pod Hastings, a wcześniej w wielu innych. Aimery trafiał w cel za każdym razem, ci mniej sprawni lądowali jednak twardo na ziemi. Odo de Pouissey i Stephen de Faix pojechali czysto, spudłowali jednak o włos. Wilhelm wręczył nagrodę - piękny sztylet z rzeźbioną bursztynową rękojeścią - Aimery'emu.

Podczas przerwy na posiłek składający się z piwa i mięsiwa Odo nie przestawał zerkać z zawiścią na ukryty w pozłacanej pochwie sztylet, gdy przy- szło więc im ze sobą walczyć, Aimery wiedział, czego się spodziewać.

Miecze były stępione, pojedynkujący się nosili kolczugi i hełmy, a na lewym ramieniu długie tarcze, mimo to sprawy nie należało traktować lekko. Aimery miał nadzieję, że do czasu, aż stanie naprzeciw Odo wrogość mężczyzny choć trochę zelżeje, tak się jednak nie stało.

- Zatem - wysyczał, gdy starli się po raz pierwszy - myślisz, że potrafisz walczyć jak czystej krwi Norman, tak?

- Nie bądź głupi - odparował Aimery, obserwując sposób, w jaki Odo porusza się i używa miecza. - Wszystko sprowadza się do treningu, a ja prze- szedłem trening normański.

Przestąpił z nogi na nogę i błyskawicznie się cofnął. Odo zareagował, lecz z minimalnym opóźnieniem. Był niezdarny, czy, jak miał w zwyczaju, za dużo wypił? Cieszył się przecież opinią sprawnego wojownika.

Odo zamachnął się mieczem i Aimery przyjął cios na tarczę. Mógł przebić Oda, gdy ten nieopatrznie się odsłonił, jednak taki rodzaj śmiertelnego ciosu był podczas turnieju zakazany; poza tym musiałby zapłacić rodzinie de Pouissey wergild. Miał nadzieję, że Odo też weźmie to pod uwagę i uzna, iż przyjemność zabicia przeciwnika nie jest warta zapłacenia odszkodowania w wysokości tysiąca dwustu szylingów.

Na pewno uznałby inaczej, gdyby wiedział, że to Aimery przeszkodził mu wtedy w lesie. Wspominając tamten nikczemny atak, niemal uznał, że satysfakcja z uśmiercenia Oda warta byłaby finansowej straty, nawet tak poważnej.

Odskoczyli, by zaraz uderzyć mieczem o miecz, tarczą o tarczę. Teraz liczył się już tylko szczęk broni, odgłosy ciosów i koncentracja. Nauczyciele wytykali Aimery'emu, że nie traktuje treningu wystarczająco poważnie. Teraz, ku własnemu zaskoczeniu, poczuł, że budzi się w nim bitewny zapal Pragnął walczyć i zabijać. A wszystko z powodu tamtej próby gwałtu.

Reagował błyskawicznie, wymierzając i parując ciosy. Uderzył i trafił Oda mocno w ramię. Odo zatoczył się, lecz zaraz, rozwścieczony, ruszył do kontrataku.

Walka, jaka potem rozgorzała, była zawzięta. Aimery pilnował się niczym podczas bitwy. Ramiona bolały go od parowania i zadawania ciosów. Ledwie mógł utrzymać miecz. Pot zalewał mu oczy. Widzowie krzyczeli z aprobatą, zachwyceni pojedynkiem, ale on ledwie to słyszał.

Zwarli się, tarcza w tarczę, miecz w miecz, a potem odskoczyli, dając sobie chwilę na złapanie oddechu. Aimery ocierał właśnie pot z czoła, gdy coś zwróciło jego uwagę.

Coś, a raczej ktoś.

Walkę obserwował zbrojny Roberta d'Oilly.

Stracił koncentrację jedynie na chwilę, lecz Odo natychmiast to wykorzystał. Skoczył do przodu. Aimery uniósł miecz, by odparować uderzenie, zarobił jednak cios tarczą w udo. Potknął się i ledwie uniknął przebicia stopy zaostrzonym końcem tarczy przeciwnika. Tłum zawył potępiająco, widząc tak nieczyste posunięcie.

Ruszył na Oda, wywijając mieczem, zdecydowany pobić go i rozetrzeć na proch. Podobnie jak podczas bitwy, ból ustąpił. Zamierzał się, parował ciosy i uderzał tarczą o tarczę, jakby dysponował nieograniczonymi zasobami energii. A potem wy- mierzył cios, celując w miejsce na ramieniu, które musiało jeszcze boleć. Odo opuścił nieco tarczę. Aimery natychmiast skorzystał z okazji, uderzył przeciwnika w nadgarstek i wytrącił mu broń.

Odo podniósł miecz. Walka mogłaby trwać jeszcze długo, lecz usłyszeli róg. Król uznał, że pora kończyć. Skomplementował łaskawie obu mężczyzn, przyznał jednak zwycięstwo Aimery'emu, gdyż udało mu się rozbroić przeciwnika. Odo prychnął i szybko odszedł. Aimery rozejrzał się, szukając zbrojnego Roberta d'Oilly. Mężczyzna podniósł wzrok, jakby wyczuł, że ktoś mu się przygląda.

Czy było coś do odczytania w tym pustym spojrzeniu? Aimery uznał, że nie. Jeśli mężczyzna rozpoznał go i zamierzał zadenuncjować, i tak nic nie można było na to poradzić. Odszedł zatem i usiadł obok przyjaciół, by poprzyglądać się, jak Leo potyka się ze Stephenem de Faix.

Jego brat był wysoki, silny i zaskakująco zwinny. Doskonale radził sobie też z mieczem. Stephen robił, co mógł, lecz od początku było jasne, że stara się po prostu wyjść z walki bez rany na ciele i plamy na honorze.

Aimery musiał walczyć jeszcze dwa razy. Starał się nie myśleć o tym, że przygląda mu się zbrojny i choć obolały po wcześniejszej walce, sprawił się dobrze. Mógłby wygrać cały turniej, gdyby nie fakt, iż jego ostatnim przeciwnikiem był nie kto inny, jak własny brat.

- Zbyt często uderzasz z prawej - wydyszał Leo, gdy legli, zmęczeni, na trawie.

- Gdy walczę z tobą i tak nie ma to znaczenia. Jesteś wielki jak niedźwiedź.

- Prawda.

Leo potrząsnął mokrymi od potu włosami.

- Nie powinieneś być jednak aż tak przewidywalny. Ktoś mógłby to wykorzystać.

- Myślę, że próbowali. - Aimery skinął na Geoffreya, ten zaś podszedł i uśmiechając się radośnie, wylał na nich wiadro wody. - Jednak żadnemu nie udało się mnie dosięgnąć.

- To było w bitwie. Podczas bitwy nikt nie ma czasu ci się przyglądać. Lecz kiedy walczysz w pojedynku, dobry przeciwnik od razu to dostrzeże. De Pouissey powinien był. Mogłem cię zabić z pół tuzina razy.

Aimery usiadł i odrzucił na plecy mokre włosy. Spojrzał poważnie na brata. Zważywszy, jak wyglądało ostatnio jego życie, walka jeden na jeden nie była taka znów niemożliwa.

- Kto w okolicy najlepiej włada mieczem?

- Ja - odparł z wilczym uśmiechem Leo. - Powinniśmy poćwiczyć przez kilka tygodni, nim wrócisz do domu. A jeśli nie będziesz uczył się szybko, skończysz cały posiniaczony.

Miał absolutną rację i wkrótce udowodnił Aimery'emu, że tak właśnie jest. Jego ciosy zbyt często sięgały celu i choć nosili podczas ćwiczeń watowane skórzane ochraniacze, w niektóre poranki Aimery ledwie mógł zwlec się z łóżka. A to, że czasami ojciec lub król przychodzili popatrzeć na trening i nie szczędzili walczącym zjadliwych komentarzy, także nie pomagało. W końcu d'Oilly wyjechał, zabierając ze sobą zbrojnego. Na Aimery'ego nie padł nawet cień podejrzenia.

Król ogłosił, że zawarto kontrakt małżeński pomiędzy Judith, hrabiną Huntingdon, i Waltheolfem, który wkrótce miał zostać lordem. Niektórzy spośród Normanów burczeli, niezadowoleni, że tak smakowity kąsek dostał się angielskiemu psu, na ogół zaręczyny uznano jednak za doskonały pretekst do świętowania. Dwór, podniesiony na duchu, wyruszył do Huntington.

Pomimo męczących ćwiczeń z bratem Aimery dobrze się bawił. Jeśli Wilhelm żywił wobec niego podejrzenia, to się z tym nie zdradzał, Aimery mógł więc się odprężyć i przestać na jakiś czas zastanawiać, jak być lojalnym wobec Anglosasów i Normanów jednocześnie oraz zadręczać panującą dokoła niesprawiedliwością. Zaczął już nawet mieć nadzieję, że najgorsze minęło. Wydawało się, że angielscy panowie uznali wreszcie w Wilhelmie swego władcę i jeśli nie liczyć sporadycznych najazdów ze strony wojowniczych Szkotów oraz Walijczyków, chwilowo zapanował spokój.

Oczywiście zawsze pozostawało pytanie, jak zachowa się Hereward. Aimery zastanawiał się, czy nie powinien spróbować doprowadzić do tego, by wuj i król choć trochę się do siebie zbliżyli, jednak to także musiało zaczekać.

Nic nie wskazywało, aby ktokolwiek podejrzewał, że to Aimery jest sławnym Złotym Jeleniem. Prawdę mówiąc, sprawy układały się wręcz doskonale, bowiem, podczas gdy on zabawiał się w Huntingdon, Złoty Jeleń zamordował rzekomo normańskiego rycerza w Yorkshire, a potem wzniecił niewielkie powstanie w pobliżu Shrewsbury.

Polował zatem, ucztował, śpiewał i uwodził kobiety, czując się bardziej beztroski niż kiedykolwiek od czasu Senlac.

A potem pojawił się Gyrth.

Wśliznął się do stajni, kiedy Aimery oporządzał nowego gniadego wałacha, prezent od króla.

- Ładny koń - zauważył. - Jak się nazywa?

- Chętnie nazwałbym go Bękartem - odparł Aimery kwaśno. - Ta bestia i ja musimy dopiero się dogadać. Jakieś nowiny?

- Nic, co by dotyczyło Rolleston. Chodzi o Baddersley.

Aimery rozejrzał się dookoła i wyszedł na otwartą przestrzeń, gdzie nikt nie mógł ich podsłuchać.

- Co się stało?

- Cóż, życie małej dziwki zmieniło się w piekło.

- Co się dzieje? - zapytał ostro Aimery. - Chyba jej nie tknęli? Król rzuciłby się na nich niczym głodny wilk zimą.

- Och, nie, nic podobnego się nie stało - odparł Gyrth anielskim tonem. - Chodzi o jej ciotkę. Zupełnie zwariowała. - Podrapał się po nosie. - Z małą pomocą, oczywiście...

Aimery spojrzał na niego.

- Co zrobiłeś?

- Wszyscy wiedzą, jak niewiele trzeba, żeby zaczęła się pieklić. Porozmawiałem z Aldredą i razem wymyśliliśmy plan. Jeśli będzie wyglądało na to, że dziewczyna ma na sumieniu to czy owo, zostanie ukarana, i nikt nie będzie obwiniał o to wioski. Przy odrobinie szczęścia stanie się jej krzywda, a wtedy gniew króla spadnie na de Pouisseyów. Powiesi ich na murach, a my pozbędziemy się całej paskudnej rodzinki.

Siła gniewu, jaki go ogarnął, zaskoczyła Aimery'ego. To był sprytny plan.

- Co się zatem dzieje? - spytał.

Gyrth uśmiechnął się złośliwie.

- Byłbyś zdziwiony, jak pomysłowa może być kobieta. Zobaczmy. Wrzuciła sól do śmietany i trociny do mąki. Cisnęła najpiękniejszą broszę jaśnie pani do ognia i ostrzygła jej paskudnego pieska. Byłbym zdziwiony, gdyby okazało się, że dziewczyna zjadła od tygodni cokolwiek innego niż chleb i wodę. Pewnego dnia ciotka goniła ją ze szczotką do gręplowania i mocno podrapała jej ramię. Najlepiej było, kiedy pocięła rzekomo tunikę, którą ciotka szyła dla drogiego, słodkiego Oda. Rzuciła się na dziewczynę z kawałkiem polana i połamała jej żebra.

Aimery poczuł, że robi mu się niedobrze. Wmawiał sobie, że zasłużyła na wszystko, co ją spotkało, mimo to odczuwał przemożną chęć, by natychmiast ruszyć jej z pomocą.

- Chyba oszaleliście. To królewska podopieczna. Natychmiast to powstrzymaj.

- Zasłużyła na każdy cios! Nie wiem, czy zdołam powstrzymać ludzi. Są doprowadzeni do ostateczności. Potrzebują celu dla swej nienawiści i wręcz rozkoszują się tym, co się dzieje.

Aimery odwrócił się, chwycił ramię Gyrtha i mocno ścisnął.

- Jeśli dziewczyna umrze albo zostanie okaleczona, gniew króla spadnie na całą okolicę. Powstrzymaj to.

Gyrth spochmurniał.

- Próbujesz złamać mi ramię? Skąd ta wrażliwość? Sądziłem, że wyrzuciłeś ją z myśli i serca.

Spojrzał Aimery'emu w oczy i to, co w nich dostrzegł, sprawiło, iż uznał, że lepiej mieć się na baczności.

- Zrobię, co będę mógł. Na pewno prędzej by posłuchali, gdyby polecił im to Złoty Jeleń.

Aimery nie rozluźnił uścisku.

- A to dlaczego?

Gyrth skrzywił się i zrobił chytrą minę.

- Cóż... to on ich do tego zachęcił... Przynajmniej tak sądzą.

- Złoty Jeleń już nie istnieje - powiedział Aimery. - I ty też przestaniesz dla mnie istnieć, jeśli choć raz posłużysz się tym imieniem. Bez względu na cel.

Rysy Gyrtha stężały pod wpływem tej groźby. Aimery puścił ramię mężczyzny.

- Idź i napraw to, co nabroiłeś. Nie pojawię się więcej w Baddersley. Kiedy wszystko wyprostujesz, ty też trzymaj się od tego miejsca z daleka. Król jest w nastroju do swatania. Bez wątpienia wkrótce znajdzie dla dziedziczki męża. Może będzie nim Anglik, choćby Morcar. Wtedy wszystko się ułoży. Tylko, na miłość boską, dopilnuj, żeby dziewczyna była w jednym kawałku, gdy zjawi się tam Wilhelm.


* * *


Próbował nie myśleć o Madeleine, jednak obraz dziewczyny prześladowanej, więzionej i bitej, nie dawał mu spokoju. Czy jej śmiały duch został złamany? Piękne ciemne oczy spoglądają niepewnie, zatrwożone?

Zasłużyła na to, powiedział sobie. Zasłużyła, by cierpieć, tak jak cierpieli przez nią inni. Mimo to walczył z pokusą, by pojechać do Baddersley i ją chronić.

Na szczęście i tak nie byłoby to możliwe. Król trzymał wszystkich blisko siebie i bawił się w politykę. Podsycał zadawnioną nienawiść pomiędzy Gospatrickiem z Northumbrii a Waltheolfem, którego ojciec i dziadek byli hrabiami. Przysłuchiwał się uprzejmie posłańcom przysłanym przez królów Danii i Szkocji i umacniał poczucie własnej wartości Edwina z Mercji. Co ciekawe jednak, o ile Waltheof był już zaręczony z Judith, w kwestii małżeństwa Edwina i Agathy nadal niczego nie postanowiono.

W obozie Mercji narastał z tego powodu gniew i bunt, zwłaszcza że Edwin i Agatha naprawdę się w sobie zakochali. Szczerze mówiąc, Aimery'emu robiło się niedobrze od samego patrzenia na ich gruchanie.

Atmosfera na dworze stawała się coraz bardziej napięta, lecz Wilhelm nadal odgrywał jowialnego władcę i obiecywał wszystkim to, czego pragnęli.

Nie wspominano już o nagrodzie dla Aimery'ego, uznał zatem, że wkrótce król pozwoli mu się oddalić.

Tymczasem pewnego dnia władca skinął na niego i powiedział:

- Obserwowałem cię, Aimery, i muszę przyznać, że mi ulżyło.

Spojrzał na zatłoczoną wielką salę, zapisując w pamięci, kto z kim rozmawia, kto się uśmiecha, a kto ma ponurą minę.

- Czasy są teraz trudne, chłopcze - powiedział. - I to nie ja jestem temu winien. Chcę dla moich angielskich poddanych jak najlepiej.

- Wiem, panie.

Wilhelm skinął głową i spojrzał wprost na Aimery'ego.

- Zawsze będziesz działał tylko na moją korzyść, prawda?

- Taki mam zamiar, sire.

Wilhelm uśmiechnął się i chwycił Aimery'ego za ramię.

- Dam ci dziedziczkę Baddersley - powiedział.

Aimery zamarł, niezdolny odpowiedzieć. Król cofnął dłoń.

- Nie jesteś zadowolony? - spytał zimno. Aimery zebrał się w sobie.

- Raczej zaskoczony, sire. Muszę przecież zajmować się Rolleston.

- Rolleston, jeśli mówisz prawdę, kwitnie. Słyszałem, że w Baddersley źle się dzieje. Boisz się pracy?

Aimery z ulgą zorientował się, że król się nie gniewa, jest tylko zaintrygowany.

- Znasz to miejsce, prawda? - zapytał Wilhelm. - Należało, tak jak Rolleston, do Herewarda. Istna z niego zaraza. Czy włości nie są warte zachodu?

- Są korzystnie położone, sire, a ziemia bogata i dobrze wydrenowana.

- Powiedz mi zatem, dlaczego jako jedyny ze wszystkich młodzieńców nie ślinisz się na myśl o takim kąsku.

Ponieważ oznacza on dla mnie wyrok śmierci, pomyślał Aimery. W wiosce jest zdrajca, który sprzedałby mnie za kilka sztuk srebra, a nawet jeśli tak się nie stanie, wyda mnie dziedziczka...

Szczęściem przyszło mu do głowy wyjaśnienie zawierające przynajmniej element prawdy.

- Ponoć dziedziczka jest paskudna z wyglądu i charakteru. Dorastałem w szczęśliwym domu, pełnym miłości i życzliwości. Nie chciałbym poślubić takiej kobiety nawet za cenę pozyskania pięknych włości.

Król podszedł i mocno uścisnął ramię Aimery'ego. Aimery dostrzegł w jego oczach łzy.

- Dobrze powiedziane! Ja także wiem, ile warta jest miła żona. Jesteś mądry ponad swój wiek.

Potrząsnął delikatnie chrześniakiem.

- A co, jeśli plotka kłamie i dziewczyna jest pod każdym względem w porządku? Co wtedy?

Błysk rozbawienia w oczach króla podpowiedział Aimery'emu, że Wilhelm wie, iż dziedziczka jest ładna.

- Jeśli tak jest - odparł - byłbym głupcem, odrzucając to, czym tak szczodrze chcesz mnie obdarzyć.

Król puścił go i jął przemierzać komnatę, pogrążywszy się w rozmyślaniach.

- Doskonale - powiedział. - Zdamy się na los. Czy raczej, jak powiedzieliby twoi przodkowie wikingowie , na wyrd.

Twarz władcy przybrała łobuzerski wyraz i Aimery uznał, że trzeba mieć się na baczności.

- Królowa zostanie w Huntingdon przez jakiś czas i sobie odpocznie - mówił dalej Wilhelm. - Ja chciałbym jednak odwiedzić kilka nowych zamków. Pojedziemy do Baddersley, przyjrzeć się włościom i dziedziczce. Czy plotkarze donieśli ci także, iż damie obiecano, że będzie mogła wybrać sobie męża?

- Nie, panie - odparł Aimery, zastanawiając się gorączkowo, jak by tu uciec z zacieśniającej się pułapki.

- To prawda. Zatroszczę się więc o to, by szlachcice, którzy ze mną pojadą, byli żonaci - wszyscy, z wyjątkiem ciebie, Stephena de Faix i Oda de Pouissey. De Faix z łatwością podbija serca dziewcząt, a Odo de Pouissey jest panience znany. W dzieciństwie chyba go lubiła. Wszyscy trzej jesteście godnymi kandydatami i dama będzie mogła dokonać wyboru, na czym tak jej zależy. - Spojrzał ostro na Aimery'ego. - I co, żałujesz swojej decyzji?

- Nie, sire. Pogodzę się z wolą Boga i dziewczyny.

Potem król go odprawił. Aimery mógł poszukać wreszcie spokojnego miejsca, by się zastanowić. Co za piekielna sytuacja.

To tylko kwestia czasu, nim dziedziczka rozpozna w nim Edwalda i doniesie o tym królowi. Od tego do Złotego Jelenia i olbrzyma, o którym mówił d'Oilly, już tylko jeden krok.

Zresztą, nawet gdyby go nie rozpoznała, i tak nie chciałby poślubić kobiety zdolnej błagać, by wychłostano niewinnych ludzi.

Po tym, jak Odo ją zaatakował, z pewnością nie zdecyduje się wybrać go sobie na małżonka. Oznaczało to, iż od życia pełnego cierpienia mógł uratować go już jedynie de Faix. Podziękował w duchu Bogu za to, iż Stephen podoba się kobietom, choć na myśl o tym, że kto inny będzie trzymał ją w ramionach, robiło mu się gorzko w ustach.

Szaleństwo. Czary.

A potem przypomniał sobie opowieść Gyrtha. Kolejny problem.

Jeśli po przybyciu do Baddersley okaże się, że dziewczyna ledwie zipie, ktoś za to zapłaci. Oba- wiał się, że, jak zwykle, będą to prości ludzie - angielscy wieśniacy.

Rozdział VII


Madeleine przewracała się niespokojnie na łóżku, rozmyślając mgliście o swym szlachetnym postanowieniu.

Naprawdę się starała. Zbierała wszelką żywność i rozdawała najbardziej potrzebującym. Zapewniała im leki i pokazywała, jak je stosować. Pracowała ciężko w ogrodzie, wyrywając osobiście chwasty i nosząc wodę. Próbowała zapobiegać kolejnym przejawom okrucieństwa ze strony wuja i ciotki.

Wiedziała, że udało jej się dokonać czegoś dobrego, mimo to ludzie nie lubili jej ani trochę bardziej, a potem świat po prostu oszalał. Zaczęły za- chodzić dziwne wydarzenia, akty wandalizmu, skierowane przeciwko ciotce. I za każdym razem wyglądało na to, że ich sprawczynią jest Madeleine.

Dzień po dniu znosiła cierpliwie oskarżenia i szturchańce, starając się nie poddawać. Lecz siły i wola walki opuściły ją, gdy dowiedziała się prawdy.

- Nie zastanawiałaś się aby, pani Madeleine, dlaczego to robimy? - spytała pewnego razu Aldreda, wśliznąwszy się do jej pokoju.

Madeleine uświadomiła sobie wówczas, że wszystkie jej kłopoty powodowane są przez ludzi z wioski. Zabolało ją to bardziej niż kolejny cios.

- Nie - powiedziała, oszołomiona. - Dlaczego?

- Rozkazy - odparła Aldreda. - Od Złotego Jelenia. Następnym razem, gdy ciotka cię uderzy, przypomnij sobie, że to za jego sprawą.

Bez wątpienia była to prawda. Obiecał, że ją ukarze, chociaż nie miała pojęcia za co. I nie powinno jej to obchodzić. Był okrutny i nic niewart. Lecz słowa Aldredy odebrały jej resztkę nadziei i siły. Położyła się do łóżka i tam pozostała.

Próbowała jeść posiłki, które przynosiła Dorothy, ale nie bardzo jej się to udawało. Przyglądała się, jak cienie wędrują z wolna po sypialni w piękne słoneczne dni. Jeśli król kiedykolwiek przybędzie, poprosi go, by mogła wrócić do Abbaye. Piekło, jakie przeżywa teraz, to z pewnością kara za to, że opuściła klasztor, chociaż życzeniem jej matki było, by tam pozostała.

A także za to, iż pożądała tego banity.

To prawda, król po nią posłał, lecz gdyby się sprzeciwiła, deklarując, że ma powołanie, zostawiono by ją w spokoju. A już na pewno nikt nie zmuszał jej, by zachowywała się rozpustnie nad strumieniem. To jedyne plamy na jej sumieniu. Tylko dlatego Bóg mógł aż tak się od niej odwrócić. Rozumiała teraz, jak musiał czuć się Harold Godwinson, kiedy zobaczył armię Normanów niosącą sztandar papieża, kiedy przekonał się, że wiatr historii się odwrócił.

Przyglądała się leniwie, jak pająk przędzie w kącie swą sieć, gdy do komnaty wpadła ciotka.

- Dlaczego leżysz, dziewczyno? Nic ci nie dolega. Wstań natychmiast i wyjdź na słońce. Jesteś blada jak zjawa!

- Zostaw mnie w spokoju.

Ciotka rzuciła się ku niej i pociągnęła za włosy.

- Wstawaj! Król przybywa!

Madeleine po prostu wpatrywała się w ciotkę, zaskoczona, więc pani Celia potrząsnęła nią, mówiąc:

- Musisz wyglądać ładnie. Na pewno przywozi ci męża, a jeśli okaże się, że nie jest tak miły jak drogi, słodki Odo, będzie to dla ciebie zasłużona kara, niewdzięcznico!

Madeleine wyrwała się ciotce i zmusiła, by wstać. Była słaba i kręciło jej się w głowie.

- Król?

- Przybywa! Dom musi zostać wysprzątany. - Pani Celia machała rękami niczym okaleczony ptak. - Nie mamy kobierców ani świeżej słomy... Jest za mało łóżek... - Wyciągnęła rękę i chwyciła znów Madeleine. - Nie możesz wymigiwać się od roboty, leniwa dziewko!

Madeleine strząsnęła z siebie jej dłoń i Celia pomknęła ku stojącej w drugim kącie pokoju skrzyni. Otwarła ją i wyjęła belę materiału. Był pocięty na paski.

- Łotry! Diabelskie nasienie! To nie nasza wina, że ci ludzie są jak opętani przez szatana! To ten Złoty Jeleń! Wszystko przez niego! Król go znajdzie, a wtedy zobaczymy. - Spojrzała z gniewem na Madeleine. - Nie stój tak. Zrób coś!

- Król przybywa - powtórzyła Madeleine, czując, że budzi się w niej nadzieja.

Pani Celia podbiegła i uszczypnęła ją w policzki, nie po to jednak, by sprawić ból, ale by choć trochę się zarumieniły. Przesunęła niezdarnie palcami po zmierzwionych włosach podopiecznej.

- Musi zobaczyć, jak dobrze się o ciebie troszczyliśmy. Bo troszczyliśmy się, prawda?

Madeleine zaczęła się śmiać. Śmiała się i nie mogła przestać, aż wreszcie ciotka wymierzyła jej policzek.

- Widzisz! - wysyczała. - Sama mnie do tego zmuszasz. Bóg mi świadkiem, starałam się, jak mogłam! Jeśli poskarżysz się królowi, że źle cię traktowaliśmy, będę musiała podać mu przyczynę - twoja niewdzięczność, szaleństwo, rozwiązłość...

- Jestem czysta!

- Jeśli mąż cię odrzuci, nie będzie w tym mojej winy - biadoliła ciotka. - Nikt nie może mnie winić. Nic dziwnego, że wyrzucili cię z klasztoru.

- Nikt mnie nie odrzuci! Jestem dziewicą.

- Całe to włóczenie się po lasach! - perorowała dalej ciotka. - Nie wynikło z tego nic dobrego. Odo miał szczęście, że udało mu się uciec!

Madeleine zorientowała się, że kobieta straciła kontakt z rzeczywistością.

- Tak, ciotko - powiedziała uspokajająco. - Na pewno masz rację. Może byś odpoczęła?

- Odpoczęła! Miałabym odpocząć? - krzyknęła Celia, wymachując gorączkowo ramionami. - Jak mogę odpoczywać, skoro wkrótce pojawi się tu król? Paul powiada, że potrafi przemieszczać się szybko niczym wiatr. Może tu być w każdej chwili. W każdej chwili!

Wypadła z pokoju, wydając sprzeczne polecenia każdemu, na kogo się natknęła.

Madeleine, choć osłabiona z niedożywienia i braku ruchu, czuła, że budzi się w niej poczucie celu. Wolność była w zasięgu ręki. Co więcej, Baddersley należało do niej. Winno powitać króla, jak się da najlepiej. Musi wziąć sprawy w swoje ręce. Tym razem nikt nie zamierzał jej przeszkadzać. Poleciła Dorothy, by uczesała jej włosy i spięła je pod czepcem, aby nie zawadzały w pracy. Skrzywiwszy się nieco, gdyż posiniaczone żebra nadal ją bolały, przebrała się w praktyczną brązową tunikę i ruszyła przejąć kontrolę nad swoim domem.

Pani Celia zamknęła się w sypialni, zawodząc i mamrocząc. Madeleine sporządziła uspokajający napar, który powinien zatrzymać ją w łóżku przez cały następny dzień. Paul de Pouissey panikował nie mniej niż żona, wykorzystał jednak swój strach po to, by zagonić wieśniaków i sługi do pracy przy ukończeniu palisady. Na pewno nie uda mu się skończyć budowy, pomyślała, ale przynajmniej zejdzie jej z drogi.

Sprawdziła składziki z żywnością i przekonała się, że teraz, gdy pola oraz ogrody dawały świeży plon, było jej pod dostatkiem, jeśli nie w obfitości. Wizyta króla spowoduje, że będą musieli ograniczać się później, nie było jednak sensu martwić się tym już teraz.

Mieli mnóstwo piwa i miodu, lecz prawie wcale nie było wina. Spróbowała wydobyć od wuja trochę pieniędzy, by je kupić, odmówił jednak, twierdząc, że nie jest w stanie przeznaczyć na trunek ani pensa. Rozesłał już ludzi, polecając im sprowadzić płatnych robotników, by pomogli przy budowie wału.

Poleciła, aby zabito cielę. Będą mieli delikatne mięso, a także pasztety i kiszki. Wezwała Hengara, gajowego, i wypytała go o zwierzynę. Polowanie zapewniłoby królowi rozrywkę, a im - więcej mięsa na stół. Mężczyzna wydawał się mocno zaniepokojony i przypomniała sobie, że jest mężem Aldredy. Przypuszczała, iż miejscowi sądzą, że zamierza poskarżyć się królowi. Nie zrobi tego, gdyż to ciotki i wuja chciała się pozbyć. Nie zapewni też jednak wieśniaków, iż mogą czuć się bezpieczni. Niech się pomartwią.

Sprawdziła stajnie i odkryła, że są w złym stanie. Lubiła konie i nie widziała powodu, by cierpiały. Wykradła wujowi kilku robotników i kazała im wyremontować pomieszczenia.

Drewniane umocnienia i palisada wydały jej się dość nędzne, był to jednak problem wuja, nie jej.

W Baddersley znajdowały się tylko trzy łóżka - wielkie łoże wuja i ciotki, ustawione w izbie na piętrze i dwa wąskie w alkowach. Jedno należało do niej, drugie trzymano dla Oda lub goszczących we dworze podróżnych. Kazała wywietrzyć materace i wyprać pościel. Zamówiła słomę na sienniki. Większość gości będzie musiała zadowolić się tak skromnym posłaniem.

Znalazła ukryte w kufrach bele materiału, na szczęście niepocięte. Była tam brązowa wełna w dobrym gatunku z wplecionym w osnowę wzorem. Zawiesi ją na ścianie pomieszczenia przeznaczonego dla króla. Wełna nie była wystarczająco gruba, by chronić w zimie przed chłodem, ociepli jednak i złagodzi surowość drewnianych ścian.

Gdy cieśle zrobili, co się dało, w stajniach, poleciła, by wykonali dodatkowe ławy i stoły do wielkiej sali. W nocy będzie można ułożyć na nich materace. Wuj poskarżył się, że potrzeba mu ludzi do budowy, spojrzała jednak na niego groźnie i dał jej spokój.

Przekonała się w tych dniach, iż potrafi zmusić każdego, by odwrócił wzrok. Wiedziała, że wuj i ciotka nie ośmielą się skrzywdzić jej tuż przed zbliżającą się wizytą króla, nie rozumiała jednak zmiany w zachowaniu Anglików. Nadal nie traktowali jej serdecznie, lecz paląca nienawiść znikła. Wysłuchiwali poleceń z kamienną twarzą i robili to, co im kazała. Widać oni też bali się króla.

Podczas czterech spędzonych na ciężkiej pracy dni Madeleine wyzdrowiała. Zaczęła jeść z apetytem i dobrze sypiać. Trzeciego dnia stanęła na dziedzińcu i z dumą rozejrzała się dookoła. To było dobre miejsce. Przy właściwej opiece mogło stać się kwitnącym domostwem. I do niej należało zatroszczenie się o to.

Słyszała, jak wuj wrzeszczy na robotników, próbując zmusić ich do pracy ponad siły. W domu ciotka leżała na wąskim łóżku, skarżąc się na nie- wygody, gdyż wielkie łoże przygotowano już dla króla. Należało usunąć tę dwójkę z Baddersley, a mogła tego dokonać jedynie, wychodząc za mąż.

Sprawdziła uważnie, jak postępują przygotowania. Były na ukończeniu, nie zostało już jednak dużo czasu. Król mógł pojawić się w każdej chwili.

Nowe stoły były krótsze niż stare, te ostatnie zaś należało naprawić. Wiele ław przegniło. Jednak wuj tak stanowczo domagał się, by zwróciła mu cieśli, że Madeleine się poddała. Brakowało słomy, by pokryć jak należy podłogi, i czasu, by uszyć najzwyklejsze choćby draperie. Mieli łojowe świeczki, lecz bardzo mało woskowych. Dobrze, że choć noce są o tej porze roku krótkie, pomyślała.

Gdy wszystko było już gotowe, mogła poświęcić wreszcie nieco czasu własnemu wyglądowi. Uznała, że to ważne, by zaprezentowała się przyszłemu mężowi jako dama obdarzona godnością i znaczeniem. Królowa wyposażyła ją w bogatą garderobę, której w większości dotąd nie używała. Podchodząc do zamkniętej na klucz skrzyni, przypomniała sobie, z jakimi nadziejami opuszczała przed kilkoma tygodniami Normandię. Teraz część tych nadziei wróciła.

Król przybywał i wkrótce będzie miała męża.

Wywiesiła do wywietrzenia kilka tunik i sukien i przejrzała paski oraz biżuterię. Umyła włosy, spłukała naparem z rozmarynu i poleciła Dorothy, by co wieczór starannie je rozczesywała. Każdego dnia, kiedy najcięższe prace były już wykonane, ubierała się ładnie i czekała, gotowa przyjąć króla i małżonka.


* * *


Niestety, gdy czuwający na wieży strażnik zadął w róg, znajdowała się akurat w kuchni, odziana w robocze ubranie. Sygnał mógł oznaczać tylko jedno - dostrzeżono orszak króla.

- Gwiazdy i anieli! - westchnęła Madeleine.

Przed kilkoma dniami poleciła, aby zabito i wywieszono trzy prosięta, a tego akurat dnia uznała, że trzeba je ugotować, by mięso nie uległo zepsuciu. Gdy usłyszała róg, pokazywała właśnie kucharce, jak przyrządzić gulasz z dodatkiem cennych przypraw, dzięki którym potrawa mogłaby przetrwać w dobrym stanie kilka najbliższych dni.

Przynajmniej będzie czym podjąć gości, pomyślała, a potem pobiegła do swego pokoiku, wzywając po drodze Dorothy. Z pomocą służącej zrzuciła roboczy strój i przebrała się w jedwabną zieloną suknię ozdobioną na dole i przy mankietach niebieskożółtym haftem, oraz błękitną jak niebo tunikę wykończoną czerwoną i zieloną lamówką. Wywinięte do łokcia rękawy ukazywały czerwoną jedwabną podszewkę. Zawiązała czerwony pasek i pozwoliła, aby Dorothy ułożyła starannie fałdy sukni, podczas gdy sama rozplatała z gorączkowym pośpiechem włosy. Przedtem zastanawiała się, czy ma powitać króla z rozpuszczonymi, jak na dziewicę przystało, splotami, czy raczej zaplecionymi w warkocze i zakrytymi, jak u prawdziwej damy, welonem. Teraz nie miała wyboru.

Kiedy Dorothy przeciągała grzebieniem po długich włosach swej pani, Madeleine stała przy oknie, wypatrując króla. Pierwszy koń pojawił się w zasięgu wzroku w momencie, kiedy Dorothy powiedziała:

- Dobrze, wystarczy.

Madeleine chwyciła plecioną złotą przepaskę i pobiegła do drzwi. Ledwie mogąc oddychać, stanęła u boku wuja i ciotki. Miała nadzieję, że nie wygląda na tak zdesperowaną, jak oni. Udało jej się umocować przepaskę w chwili, gdy król i jego świta przejeżdżali przez niewykończoną bramę w nieukończonej palisadzie.

Mężczyzn było około trzydziestu - większość stanowili żołnierze, lecz było też kilku skrybów i urzędników - sprawy państwa nie mogły leżeć odłogiem, nawet gdy król podróżował. Pięciu psiarczyków prowadziło na smyczach pięć myśliwskich psów. Większość mężczyzn trzymała na nadgarstkach sokoły.

Madeleine przygryzła wargi. W Baddersley nie trzymano sokołów, dlatego nie było tu dla nich klatek.

Kiedy doliczy się zbrojnych wuja, w wielkiej sali ledwie wystarczy miejsca dla wszystkich.

A co z jedzeniem? Czy aby go nie zabraknie?

Król jechał na przedzie, dosiadając pięknego ciemnego wierzchowca. Miał na sobie kolczugę, ale nie nosił hełmu. Z przerzedzającymi się, brązowawymi włosami wyglądał całkiem zwyczajnie. Jedyną oznaką jego majestatu był proporzec. A czego się spodziewałam, pomyślała, że będzie nosił koronę? Czy jej mąż także tam był? Przyglądała się uważnie przybyszom, jednak mężczyźni wyglądali bardzo podobnie - masywne, odziane w kolczugi sylwetki zwieńczone stożkowatymi hełmami z długimi ochraniaczami na nosy. Spojrzała znowu na króla. Gdy tylko podjechał do drzwi wielkiej sali, Paul de Pouissey wysunął się do przodu i przykląkł. Pani Celia i Madeleine dygnęły.

William zeskoczył z konia i rzucił wodze czekającemu szlachcicowi. Podał Paulowi dłoń do pocałowania i pomógł mu się podnieść. Nie było w tym jednak serdeczności, zauważyła Madeleine. Przesunął spojrzeniem bystrych oczu po otoczeniu, niczego nie pomijając. Nie jest ani trochę zwyczajny, pomyślała. Biły od niego siła i moc. To one sprawiły, że nieślubny syn pomniejszego księcia został królem Anglii.


* * *


Pozdrowił panią Celię i podszedł do Madeleine. Oblizała nerwowo wargi, a potem ponownie dygnęła.

- Tak więc, demoiselle - powiedział burkliwie - przywiozłem ci męża.

- Och.

Wiedziała, że powinna podziękować, lecz zamiast tego jęła rozglądać się dookoła, szukając tego, który został jej przeznaczony.

Król się roześmiał.

- Później. Teraz chciałbym zobaczyć dwór.

Podał jej ramię i wprowadził do wielkiej sali, zostawiając ciotkę i wuja z tyłu.

Pani Celia natychmiast umknęła, krzycząc piskliwie:

- Wina! Wina dla króla!

Madeleine przełknęła.

- Nie mamy wina, sire.

- Piwo jest lepsze, kiedy podróżowało się zapylonym gościńcem - powiedział. - Miejsce wygląda cokolwiek ponuro, demoiselle. Jestem pewien, że za czasów Herewarda mieszkało się tu znacznie wygodniej.

Madeleine nakazała gestem, by przyniesiono piwo.

- Obawiam się, że poprzedni właściciel zabrał, uciekając, swoje ruchomości, panie.

Król zajął jedno z dwu znajdujących się w sali drewnianych krzeseł i wskazał Madeleine drugie. Paulowi nie pozostało nic innego, jak usiąść na ławie. Sługa przyniósł dzban piwa. Madeleine odebrała trunek i obsłużyła władcę, jak na panią domu przystało. Sługa wycofał się, blady ze strachu.

Wilhelm sięgnął po kubek z piwem.

- Dziękuję, demoiselle - powiedział, a potem dodał: - Żałuję, że nie wszyscy Anglicy odnoszą się do mnie z tak nabożnym lękiem.

- Rzeczywiście, panie - powiedział Paul, pochylając się gorliwie. - Trzymamy tu tych łajdaków silną ręką.

Król upił solidny łyk piwa.

- Dobry trunek, demoiselle - pochwalił.

Skinął dłonią i z szeregu wysunęli się dwaj mężczyźni, młodszy i starszy. Młodszy odznaczał się imponującą posturą, miał też ciemną karnację i włosy. Czy to mój przyszły mąż, zastanawiała się, czując, jak szybko bije jej serce. Mężczyzna wydawał się miły.

-Demoiselle, przedstawiam ci hrabiego Guya de Gaillard i jego syna, pana Leo de Vesin. Dotrzymają ci towarzystwa, kiedy ja oddalę się z lordem Paulem. Skoro trzyma miejscowych tak silną ręką, na pewno ma mi do przekazania sporo dobrych wieści.

Madeleine spostrzegła, że wuj przetyka gorączkowo, a potem podnosi się, by poprowadzić króla do izby na piętrze. Życzyła mu, by został jak należy przepytany.

Guy de Gaillard przyglądał się młodej kobiecie, którą zaoferowano jego synowi, odczuwając znajomą chętkę, by chwycić Aimery'ego i mocno nim potrząsnąć. Dziewczyna była klejnotem. Choć nie zjawiskowo piękna, ze swoją czystą cerą, białymi zębami i zgrabną figurą była jednak zdecydowanie ponętna. A co ważniejsze, spojrzenie jej ładnych brązowych oczu zdradzało nie tylko charakter, ale i poczucie humoru. Chociaż nie było między nimi fizycznego podobieństwa, Madeleine de la Haute Vironge przypominała Lucie z czasów, gdy po raz pierwszy ją zobaczył.

Rozejrzał się dookoła, lecz nie zobaczył Aimery'ego. Gdzie on się, na Boga, podziewa? Odo de Pouissey także zniknął, lecz prawdopodobnie poszedł złożyć wyrazy uszanowania macosze. Stephen de Faix wyglądał zaś tak, jakby nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu.

- Zatem, lady Madeleine - powiedział Guy - jak długo jesteś w Anglii?

- Zaledwie od ośmiu tygodni, panie. Przybyłam z księżną... to znaczy, z królową.

- Ach, tak. Przesyła ci pozdrowienia i podarki. Bardzo cię ceni i ma nadzieję, że dołączysz do dam jej dworu, zanim urodzi się dziecko.

- Wszystko u niej w porządku, panie?

- Z tego, co wiem, w jak najlepszym. I cóż, podoba ci się Anglia?

- Jest bardzo piękna - odparła. - Mogłaby być rajem, gdyby nie ciągłe walki.

Hrabia Guy się roześmiał.

- Dla niektórych rajem jest właśnie walka. - Po czym, widząc zdziwioną minę Madeleine, wyjaśnił: - Większość Normanów sądzi, iż życie bez walki byłoby nudne, wikingowie zaś uważali, że niebo to Walhalla, kraina, gdzie mężczyźni mogą co dzień walczyć i ginąć, by następnego dnia zmartwychwstać i znów walczyć. Musisz poznać mojego najmłodszego syna - mówił dalej. - Wyjaśni ci to lepiej niż ja.

- Jest uczonym?

Młodszy mężczyzna się roześmiał.

- Aimery jest lepiej wykształcony niż przeciętny Norman, lecz to nie typ uczonego. Przekonasz się, kiedy go poznasz. - On także się rozejrzał. - Nie wiem, gdzie się podział. Chyba pójdę i go poszukam.

Ledwie wstał, opuszczone przez niego miejsce zajęła pośpiesznie pani Celia.

- Czyż nie jest miło mieć Oda z powrotem w domu, Madeleine?

- To nie jest jego dom, ciotko - odparła Madeleine.

Pani Celia wyciągnęła dłoń, gotowa uszczypnąć siostrzenicę, lecz zaraz się cofnęła.

- Nie mamy dosyć jedzenia - powiedziała z pretensją w głosie. - Miałaś się tym zająć. Nie wiem, coś ty w ogóle robiła, leniwa dziewucho.

Leo wymienił spojrzenia z ojcem i uciekł.

* * *


Aimery udawał, że zajmuje się koniem, byle uniknąć spotkania z dziedziczką. Niech Stephen i Odo o nią walczą, wtedy może nie zechce uważniej przyjrzeć się trzeciemu kandydatowi. Nie łudził się zbytnio, iż mógłby pozostać nierozpoznany, gdyby spędzili z sobą więcej czasu.

Wspomniał, jak wyglądała, kiedy kłaniała się królowi, promieniejąca w niebieskiej tunice haftowanej złotem i czerwienią, oraz zielonej sukni, równie bogato zdobionej. Długie włosy opadały jej swobodnie ku biodrom, przytrzymywane złotą przepaską, połyskując w promieniach słońca.

Najwidoczniej Gyrth przesadził, opowiadając o tym, jak źle ją ostatnio traktowano. Niepotrzebnie się martwił. Była piękniejsza, niż ją zapamiętał. Będzie musiał przypominać sobie dziesięć czy nawet dwadzieścia razy dziennie, że jest wiedźmą bez serca... Może nawet sto razy.

- Więc jak - zapytał Leo, podchodząc i poklepując brata niezbyt subtelnie po plecach. - Nie żałujesz, że od razu nie zgodziłeś się jej poślubić? To łakomy kąsek.

- Zależy, jaki ma charakter - odparł Aimery ponuro.

Leo potrząsnął tylko głową i zapytał:

- Na pewno nie wyrosły ci na tyłku wrzody? Z każdą milą, przybliżającą nas do Baddersley, coraz bardziej traciłeś humor. - Rozejrzał się dookoła. - Choć trzeba przyznać, że miejsce zostało mocno zaniedbane i nie wygląda ani trochę tak, jakby mogło. Chciałbym przyjrzeć się dokładniej stołbowi.

Zawołał swego giermka, zrzucił zbroję i przebrał się w suto haftowaną tunikę. Ruszyli na inspekcję, w której trakcie Leo ostukiwał i poszturchiwał wszystko, na co się natknęli.

- Zbudowano to zbyt szybko - powiedział, spoglądając na grubą na dziesięć stóp kamienną podbudowę pod drewniany stołb. - Kamienie nie są ułożone wystarczająco ściśle.

Gdy doszli do palisady, pociągnął za osadzony w ziemi wielki pal, a ten się poruszył.

- Hej, ty! - zawołał do pracującego w pobliżu robotnika. - Kiedy to zrobiono?

Mężczyzna podniósł wzrok i, przerażony, wymamrotał coś po angielsku.

- Co on powiedział? - spytał Leo.

Aimery przetłumaczył.

- Zapytał, oczywiście, co powiedziałeś. Czy nikt nie zada sobie trudu, aby nauczyć się tutejszego języka?

A potem przypomniał sobie, że ktoś jednak to zrobił. Madeleine.

- Przetłumacz, o co pytałem - powiedział Leo, zniecierpliwiony.

Szybko dowiedzieli się, że cały fragment został zbudowany w tydzień. Mężczyzna wyjaśnił, iż wie, że robota nie została wykonana jak należy, musie- li jednak czynić, co im kazano.

- Jeśli zostaniesz tu panem - powiedział Leo - będziesz musiał to zburzyć i zacząć od nowa.

- I ty się dziwisz, czemu mi się to nie uśmiecha. Zajrzyjmy do stajni - powiedział Aimery. - Lepiej sprawdzić, jak zajęto się końmi.

Okazało się jednak, że z końmi wszystko w porządku, choć giermkowie mieli więcej niż zwykle roboty, jako że w domu brakowało służby. W jednym końcu stajni zbudowano pośpiesznie prymitywne klatki dla sokołów.

Leo jął zadawać kolejne pytania i szybko okazało się, że to pani Madeleine kazała doprowadzić stajnie i składy do porządku.

- Bogata i kompetentna - zauważył Leo z aprobatą. - Gdybym był tobą, migiem przebrałbym się w najlepszy strój i rozpoczął zaloty. Podaruj jej którąś z błyskotek, które tak denerwują ojca. Mógłbyś kupić za nie połowę kobiet w Anglii.

- Sugerujesz, że ona jest tego typu niewiastą? - zapytał chłodno Aimery, opierając się o drzwi spichrza.

Leo się roześmiał.

- Wszystkie kobiety są takie. Oceniają siebie po tym, ile chcesz na nie wydać. Daj jej bransoletę inkrustowaną błękitem i granatami.

- To złoto dla wojownika. Sądzisz, że jest aż tak waleczna?

Niechęć Aimery'ego wobec dziedziczki była tak oczywista, że nawet Leo w końcu to zauważył.

- Nadal jej nie chcesz? Dlaczego? Kochasz inną? Ożeń się z nią. A jeśli nie możesz, ożeń się z dziedziczką i zatrzymaj tamtą dla rozrywki.

Aimery się roześmiał.

- Jeśli tobie udałoby się zatrzymać inną kobietę dla rozrywki, to nie znam Janetty.

Leo wykrzywił wargi w uśmiechu, była to bowiem prawda. Nim zdążył jednak odpowiedzieć, usłyszeli dźwięk rogu wzywającego na posiłek. Ruszyli szybko ku domowi.

Wielka sala dworu w Baddersley, z rzeźbionymi belkami i boazerią, sprawiała imponujące wrażenie. Prawdopodobnie tylko Aimery'emu, który by- wał tu dawniej, rzucił się w oczy brak kunsztownych draperii, błyszczących zbroi oraz rzeźbionych, złoconych mebli.

Stół dla jaśnie państwa z haftowanym bogato obrusem zakrywającym nogi biesiadników i śnieżnobiałą serwetą prezentował się okazale. Stały za nim dwa duże krzesła, na których siedzieli już król i Madeleine. Po prawej ręce dziedziczki zasiadał Paul de Pouissey, ponury i wystraszony, zaś po lewej ręce króla pani Celia, niemal oszalała z napięcia. Siedzący po drugiej stronie hrabia Guy próbował nawiązać z damą sensowną konwersację. Spojrzał na wchodzących do sali synów i zrobił minę wyrażającą rozpacz. Najwidoczniej zdał sobie już sprawę z beznadziejności swoich wysiłków.

Stoły na krzyżakach, różnej wielkości i wysokości, stłoczono pod ścianami, do upatrzonego miejsca trudno się było więc przedrzeć. Za obrusy służyły różnego rodzaju kawałki płótna, niektóre mocno wystrzępione na skraju. Wszystko to świadczyło, że pomieszczenie przygotowane zostało w wielkim pośpiechu. Aimery i Leo wypatrzyli co prawda wolne miejsca, ława wyglądała jednak mocno niepewnie. Przyjrzeli się jej z obawą, jak się okazało, uzasadnioną. Ledwie bowiem usiedli, mebel niepokojąco zatrzeszczał i się zakołysał. Po chwili dołączyli do nich dwaj inni goście.

- Ostrożnie, przyjaciele - zadudnił Leo donośnie. - Inaczej nie zdołamy przetrwać posiłku.

Aimery spostrzegł, że dziedziczka się zarumieniła, i zerknął, rozgniewany, na brata. Madeleine przesunęła spojrzeniem po Aimerym, wpierw obojętnie, potem ze wzrastającym zainteresowaniem. Zmarszczyła, zamyślona, czoło, gdy nagle potężny trzask i towarzyszący mu krzyk odwróciły jej uwagę. Nie wiadomo, czy inni biesiadnicy okazali się nie dość ostrożni, czy ława bardziej przegniła. Jakby nie było, zawaliła się pod nimi z głośnym hukiem. Rządek mężczyzn po drugiej stronie stołu zniknął nagle wszystkim z oczu.

Przez chwile widać było jedynie wymachujące rozpaczliwie ręce i nogi, a potem czyjaś stopa kopnęła niechcący stół, który też się przewrócił, pociągając za sobą następny.

Aimery spostrzegł, że Madeleine się podnosi, spoglądając niespokojnie na króla. Wilhelm krztusił się ze śmiechu. Nagle powietrze rozdarł przenikliwy wrzask. Król odwrócił się, nadal z otwartymi do śmiechu ustami, i spojrzał na damę po swojej lewej stronie. Pani Celia krzyczała coś, wskazując na Madeleine. Hrabia Guy usiłował ją uspokoić. Welon damy zsunął się na twarz. Chwyciła go palcami i jęła niezdarnie poprawiać. W końcu został jej w rękach, odsłaniając skołtunione siwe włosy.

Madeleine coś powiedziała, nie usłyszał jednak co, gdyż jej słowa zagłuszały śmiech oraz przekleństwa usiłujących się pozbierać biesiadników. Pani Celia cisnęła w dziewczynę welonem. Nie trafiła i uderzył króla prosto w twarz.

W sali zapadła pełna grozy cisza.

Król zdjął welon, spoglądając ze zdziwieniem to na przerażoną kobietę, to na jej męża. Paul poczerwieniał, zbladł, a potem zerwał się z ławy, skoczył ku żonie i zamierzył się na nią. Cios został jednak zablokowany i powstrzymany przez hrabiego Guya.

Na chwilę wszystko zamarło. A potem król powiedział w ciszy:

- Nie sądzę, by to pomogło, panie. Twoja żona potrzebuje wypoczynku. Jutro zabierzesz ją do rodzinnego domu. Uważam, iż byłoby dobrze, gdybyś oddał ją na jakiś czas pod opiekę sióstr zakonnych, by odzyskała w klasztorze rozsądek. Przysięgam, Anglia może każdego doprowadzić do utraty zmysłów. Najlepiej będzie, jeśli zabierzesz ją od razu i zajmiesz się nią na osobności.

Paul, zesztywniały z furii, oswobodził ramię z uścisku hrabiego i podał je żonie. Gdy wychodzili, dobiegł ich głos króla:

- Tylko potraktuj ją delikatnie, panie.

Teraz wszyscy zaczęli mówić jednocześnie, najpierw półgłosem, a po chwili zupełnie głośno. Aimery popatrzył na zwalony stół. Sytuacja nie uległa poprawie. Słudzy, niezbyt rozgarnięci albo świadomie nieudolni, nie śpieszyli z pomocą, a siedzący w pobliżu goście zabawiali się zrzucaniem na leżących naczyń.

- Uważajcie na ławę, przyjaciele, zamierzam na niej stanąć - powiedział, zdesperowany.

Dokonawszy tego, zaryzykował życie, przeskoczył stół i ruszył środkiem pokoju ku kłębowisku rąk, nóg i zastawy. Wydając jasne, stanowcze polecenia po francusku oraz angielsku i przemocą uspokajając pewnego nazbyt figlarnie nastawionego rycerza, zdołał doprowadzić w końcu do tego, że stoły ustawiono, a biesiadnicy stanęli na własnych nogach. W miejsce zniszczonej ławy przyniesiono ze spiżarni dwie skrzynie i usadzono na nich gości.

- Cieszcie się - powiedział Aimery do mężczyzn, którym przypadło siedzieć na skrzyniach. - Dostały wam się najbardziej solidne siedziska w całym domu.

Odwrócił się, ukłonił ironicznie przed królem i już miał wrócić na swoje miejsce, gdy Wilhelm powiedział:

- Dziękuję, Aimery. Nie możemy jednak dopuścić, byś znowu ryzykował życiem, skacząc przez stół. Obok demoiselle zwolniło się właśnie miejsce. Chodź i je zajmij.

Rozdział VIII


Aimery posłuchał, przeklinając w duchu swój nawyk porządkowania spraw. Zwrócił na siebie powszechną uwagę - spoglądali na niego nie tylko goście, ale też wezwani do pomocy wieśniacy. I, oczywiście, dziedziczka.

Usiadł obok Madeleine, a król powiedział:

- Demoiselle, przedstawiam ci lorda Aimery'ego de Gaillard, syna hrabiego de Gaillard, którego zdążyłaś już poznać. Jak widzisz, to bardzo przydatny młodzieniec.

Madeleine, wściekła i przerażona, ledwie go słuchała. Zrobiła wszystko, co mogła, by posiłek się udał, jednak miesiące zaniedbania i, jak podejrzewała, sabotażu, zrobiły swoje. Ich skutków nie można było usunąć w ciągu kilku zaledwie dni. Powinna być wdzięczna młodzieńcowi, który tak sprawnie rozładował sytuację, lecz jakoś nie mogła się na to zdobyć. Coś w ironicznym sposobie, w jaki się skłonił, wydało jej się obraźliwe - nie wobec Wilhelma, ale wobec niej i jej domostwa.

Nie mogła jednak zignorować jego wysiłków.

- Dziękuję za pomoc, sir - powiedziała spokojnie, spoglądając na tacę przed sobą.

- Jestem głodny - odparł chłodno - a ten niefortunny wypadek opóźnił posiłek.

Zerknęła na niego z ukosa i dostrzegła - co właściwie? Obojętność? Niechęć? Jaki mógłby mieć powód, by jej nie lubić? Młodzi normandzcy pa- nowie powinni starać się ją zadowolić i przynajmniej jeden z tych, których dzisiaj poznała, tak właśnie postępował. Stephen de Faix był nie tylko przystojny, ale i czarujący. Młody de Gaillard, uświadomiła sobie, zaskoczona, nie był jednak Normanem. Świadczyły o tym długie do ramion, jasne włosy. Zauważyła je już wcześniej. Wpatrywał się w nią przejrzystymi, zielonymi oczami. Zaczerpnęła gwałtownie powietrza. Nie, to przecież niemożliwe.

- Kim jesteś? - wyszeptała.

- Aimery de Gaillard, demoiselle.

- Jesteś Anglosasem!

Wykrzywił ładnie zarysowane wargi.

- Boisz się, że zostaniesz zamordowana w łóżku? Jestem Normanem. Moja matka jest Angielką. Damą z Mercji.

Potrząsnęła głową nad własną głupotą, uświadamiając sobie, że rozmówca posługuje się doskonałą francuszczyzną. Był najmłodszym synem hrabiego Guya de Gaillard, dalekiego krewnego i bliskiego przyjaciela króla Wilhelma, synem, który może opowiedzieć jej o Walhalli. Teraz rozumiała już, co hrabia miał na myśli. Młodzieniec, ze swymi powiewającymi żółtymi włosami i złotymi bransoletami, wyglądał jak barbarzyńca, wiking, z pewnością nie mógł być jednak anglosaskim banitą.

Ciekawe, czy jest żonaty, pomyślała. Wyjaśniałoby to jego obojętność. Dowiedziała się, że jego brat, Leo, ma żonę, i poczuła się trochę rozczarowana. Leo de Vasin wydawał się zarówno miły, jak i godzien zaufania.

Przed królem postawiono półmisek z wieprzowiną. Wybrał kilka kawałków, a potem podał go Madeleine. Wzięła jeden kawałek.

- Mogę cię poczęstować, panie Aimery?

Wymamrotał podziękowanie i pozwolił, by nałożyła mu na chleb parę kawałków mięsa. Przez chwilę wydawało się mu, że go poznała, wyglądało jednak na to, że się pomylił. Jeśli tylko zdoła ukryć przed nią prawą dłoń, wszystko powinno dobrze się skończyć.

Napełniono kielichy, podano fasolę i biały chleb. Zauważył, że Madeleine z niepokojem obserwuje półmiski. Prawdopodobnie niektórzy goście będą musieli zadowolić się fasolą, pomyślał.

Napitek w jego kielichu okazał się miodem. Pochylił się ku dziedziczce.

- Nie chciałbym przysparzać ci kłopotów, pani Madeleine, lecz król nie lubi miodu. Jeśli nie masz wina, lepiej podaj mu piwo.

Spłonęła rumieńcem, po czym zerknęła na niego, zmartwiona, i przywołała służącego. Po chwili król miał już świeży kielich i piwo. Podziękował gospodyni skinieniem.

- Masz inne sugestie? - spytała, świadoma, że przemawia nieuzasadnienie cierpkim tonem.

Nie potrafiła wyjaśnić, czemu Aimery de Gaillard budzi w niej tak sprzeczne uczucia. Nie znała go i ledwie zdążyła rzucić nań okiem, nim przy niej usiadł, mimo to jego obecność sprawiała, że ciarki przebiegały jej po kręgosłupie.

To pewnie dlatego, że przestały mi się podobać zielone oczy, pomyślała.

- Odpręż się, pani - powiedział tonem tak pobłażliwym, że aż się zjeżyła. - Król nie jest żarłokiem, nie przykłada też zbytniej wagi do ceremoniału. Jedzenie, które przygotowałaś, jest smaczne i jest go dosyć. To dla wszystkich oczywiste, że włości nie były zarządzane jak należy.

Omal nie zazgrzytała zębami.

- Dopiero zaczęłam nimi się zajmować, panie Aimery.

- Więc może niezbyt się starałaś, pani.

Gniew sprawił, że odwróciła ku niemu głowę.

- Jestem w Anglii dopiero od kwietnia!

- To zdumiewające, jak szybko można doprowadzić takie miejsce do ruiny, prawda? - powiedział z nieszczerym uśmiechem, podając jej koszyk orzechów. - Mam rozłupać któryś dla ciebie, pani?

- Możesz rozłupać swoją głowę, panie! - wysyczała, a potem zesztywniała, gdyż król się roześmiał.

- Na Boga, Guy, oni już kłócą się jak małżeństwo.

Już?

Spojrzała, przerażona, na króla, a potem na pana Aimery'ego. To miałby być jej mąż? Nigdy.

- Obiecałeś, że będę miała wybór, panie! - wypaliła.

W oczach króla zabłysło niezadowolenie. Przygryzła, zaniepokojona, wargi, on jednak uśmiechnął się i powiedział:

- Mam zwyczaj dotrzymywać słowa, demoiselle. Przywiozłem ci trzech młodych mężczyzn. Wszyscy są odpowiedni, wolni i zdolni pomóc ci zarządzać Baddersley. Będziesz miała wybór. Lecz musisz szybko poślubić wybranka. Niestety, musiałem pozbawić cię opieki wuja i ciotki, a sama nie możesz tu zostać.

Madeleine poczuła, że krew odpływa jej z twarzy, a ciało ogarnia chłód. Za kilka dni ma wyjść za mąż? Za kogo?

Jakby odczytując jej myśli, król dodał:

- Możesz wybierać pomiędzy panem Aimerym, panem Stephenem de Faix - to ten młodzieniec w niebieskim stroju - i Odo de Pouisseyem, którego, oczywiście, już znasz. Postaraj się dobrze ich poznać, demoiselle. Wypróbuj, jeśli chcesz. Za dwa dni poślubisz tego, kogo wybierzesz.

Odwrócił się i zaczął rozmawiać z hrabią Guyem. Madeleine poczuła, że ktoś wciska jej do rąk kielich. To ten mężczyzna z zielonymi oczami. Upiła solidny łyk miodu. Sądziła kiedyś, że chciałaby poślubić jasnowłosego Anglosasa, było to jednak przed tym, nim tak okrutnie ją zawiódł.

Zatem jej wybór będzie sprowadzał się do trójki kandydatów: Oda, którego mogłaby wybrać, gdyby nie jego rodzice, zielonookiego, który nie tylko jej nie chciał, ale i przypominał aż za bardzo niegodziwego - rozpustnika, oraz miłym młodym człowiekiem, który flirtował z nią wcześniej.

Spojrzała na Stephena de Faix. Miał gładką twarz i kasztanowe loki obcięte krótko, lecz nie tak krótko, jak Odo. Pomyślała, iż może określić kandydatów po tym, jakie noszą włosy: krótkie, średnie i długie. Przygryzła wargi, tłumiąc chichot, wynikający częściowo z histerii.

Wybór był oczywisty. Stephen de Faix. Jej mąż.

Podjęcie decyzji nie ukoiło jednak zdenerwowania. Nadał czuła się oszołomiona. To pewnie przez napięcie, pocieszała samą siebie, i to, że tak niespodziewanie kazano jej dokonać wyboru.

Wkrótce oswoi się z myślą, że ma poślubić młodego de Faix.

- Stephen to miły facet - powiedział z aprobatą zielonooki diabeł, siedzący po prawej stronie.

- Jak na Normana potrafi być nader dworny, do tego jest też sprawny w boju oraz umiarkowany w piciu.

- Ty taki nie jesteś? - spytała, spoglądając na Aimery'ego.

- Mam jak na Normana zbyt łagodny charakter - odparł. - Nie lubię wojny i zwykłem topić smutki w winie.

Aby poprzeć swoje słowa, wychylił do dna kielich miodu.

Nie uwierzyła mu, wymowa jego słów była jednak jasna: Aimery de Gaillard jej nie chciał. Ona też go nie chciała, mimo to odrzucenie bolało.

- Chciałbyś, bym poślubiła pana Stephena?

- Nie przypuszczam, by Odo był dla ciebie odpowiedni - powiedział, wzruszając ramionami. - Choć z drugiej strony, nie wiem o tobie zbyt wiele.

Madeleine zmusiła się do uśmiechu.

- Ty nie chciałbyś mnie poślubić i dostać Baddersley?

Potrząsnął przepraszająco głową.

- Mam dość zajęcia, zarządzając dla mego ojca Rolleston.

Rozłupał orzech, używając do tego ciężkiej złotej bransolety, i podał go jej.

- To we wschodniej Anglii. Dość niespokojne miejsce.

- Ale gdybyśmy się pobrali, Baddersley byłoby tylko twoje. Czy to nie kusząca perspektywa?

Dlaczego to mówię, zastanawiała się. Jakbym błagała go, by o mnie zabiegał.

- Zgodnie z angielskim prawem, włości będą należały wyłącznie do ciebie, pani Madeleine. Mąż będzie jedynie twoim obrońcą

Rozłupał drugi orzech i wrzucił go sobie do ust. Miał mocne białe zęby.

Zupełnie jak tamten. Madeleine wpatrywała się w siedzącego obok młodzieńca. Twarz podobna w kształcie... Nie, to jej głupia wyobraźnia sprawia, że dopatruje się znajomych rysów w każdym mężczyźnie o podobnym typie.

Lecz de Gaillard zachowywał się dziwnie. Wszystko w nim było dziwne. Nie widziała dotąd, aby mężczyzna nosił tak jaskrawozieloną tunikę. Ani tak błyszczał. Miał na sobie fortunę w złocie i dalece przewyższał wspaniałością strój króla.

Może był szczery, mówiąc, że nie lubi wojny. Nie wydawał się szczególnie masywnej budowy i wyglądał na mężczyznę, który więcej czasu spędza w ubraniu niż w zbroi. Jej ojciec i brat nie marnowaliby na stroje pieniędzy, które mogliby przeznaczyć na konia czy miecz. Nie chciałaby poślubić mężczyzny, niepotrafiącego walczyć. Z drugiej strony to, iż mogłaby być panią Baddersley, nie tylko z nazwy, było nie tylko zaskakujące, ale i cudowne.

- Chcesz powiedzieć, że gdybym poślubiła ciebie, traktowałbyś Baddersley jako moją własność? Chyba jednak chcesz mnie poślubić, skoro tak bardzo mnie kusisz!

- Więc pragniesz władzy? - zapytał z nieskrywaną pogardą, lecz Madeleine nie zwróciła na to uwagi.

- Władza - powiedziała, smakując to słowo i obracając na języku niczym miodowe ciasteczko.

Aimery uświadomił sobie, że popełnił błąd. Więcej niż jeden, cały szereg błędów. Jakimże sposobem dziewczynie udaje się tak bardzo zamącić mu w głowie, skoro odkrył już, jak mało jest warta? A jednak, gdy spoglądała na niego brązowymi oczami o ciężkich powiekach, jego umysł zasnuwała mgła.

Tygodniami hołubił w myślach jej portret jako harpii bez serca, który teraz znikał, zastąpiony obrazem Dorothy, jaką poznał nad rzeką - słodkiej i wzburzonej. Chciał, by wiedziała, jak w świetle angielskiego prawa wygląda jej sytuacja, lecz teraz dostrzegł swój błąd. Oto stała przed nim taka, jaką jest naprawdę - bezwzględna i rozkoszująca się wizją sprawowania w Baddersley absolutnej władzy, ani chybi za pomocą bata.

Nie miał jednak czasu dłużej się nad tym zastanawiać, gdyż król przyzwał go do siebie i rozkazał, by śpiewał. Skłonił się więc i jął stroić lirę, boleśnie świadomy, że władca zrobi wszystko, co możliwe, aby skłonić dziewczynę, żeby wybrała jego, Aimery'ego. On zaś nie będzie mógł odmówić oferowanego mu zaszczytu. Pozostawało jedynie zniechęcić do siebie Madeleine i dokonać tego tak sprytnie, by ani król, ani jego ojciec, hrabia Guy, nie zorientowali się, do czego zmierzał.

Nie może też dopuścić, by zobaczyła tatuaż. Wydawało się, że kiedy mówił francuszczyzną ludzi szlachetnie urodzonych, nie rozpoznała jego głosu, lecz trudno uwierzyć, że nie spojrzy nań pewnego dnia i nie dostrzeże w nim Edwalda banity.

Poza tym ktoś z miejscowych mógł się wygadać. Aldreda już mrugnęła do niego porozumiewawczo.

Wszystko to razem mogło skłonić mężczyznę, by udał się na pielgrzymkę. Długą, bo trwającą dziesięciolecia.

W międzyczasie stoły na krzyżakach usunięto i goście przemieszczali się teraz swobodnie, krążąc po sali z kielichami w dłoniach. Przez otwarte okna do komnaty wlewały się strumienie słonecznego blasku. Madeleine i król nadal siedzieli na krzesłach. Nagle uświadomił sobie, że dziedziczka jest w sali jedyną niewiastą. Znajdowała się w dziwnym położeniu. Aimery podejrzewał, że za sprawą króla. Obiecano jej, że będzie miała coś do powiedzenia w kwestii wyboru męża, możliwości tego wyboru zostały jednak sprytnie ograniczone.

Wilhelm wbił sobie do głowy, że dziewczyna powinna wybrać Aimery'ego, i zamierzał do tego doprowadzić, wszystko jedno jakimi metodami. Kiedy Wilhelm z Normandii na coś się uparł, szansę uniknięcia tego były doprawdy niewielkie. Z drugiej strony obiecał dziewczynie, że będzie mogła dokonać wyboru i słowa nie cofnie. To dla mnie jedyna szansa, pomyślał Aimery.

Musi nakierować ją na Stephena. Stephen był leniwy i lubił sobie pobłażać. Poza tym brakowało mu bezwzględności. Tę cechę jednak, przypomniał sobie, jego ewentualna żona posiadała w nadmiarze.

Strojąc instrument, przebiegł w myślach listę pieśni, zastanawiając się, która najmniej spodobałaby się dziewczynie. Odrzucił liryczne pienia na temat uroków natury, jak też romantyczne ballady. Wiedział, że damy je uwielbiają. Jak zareagowałaby na poruszającą sagę bitewną? Nie miała najwidoczniej czułego serca, więc pewnie by jej się spodobała.

Mimo to musiał zaryzykować. Wybrał najbardziej brutalną i krwawą nordycką opowieść, którą przetłumaczył, na życzenie Wilhelma, na francuski. Opowiadała o Karldigu, który, schwytany w pułapkę przez wrogów, walczył, póki wszyscy nie zginęli. Kodeks honorowy wikingów stanowił, że prawdziwy mężczyzna nie powinien przeżyć w boju przywódcy, którego pierścień nosi, i wojownicy Karldiga z ochotą się do tego kodeksu zastosowali. Historia opowiadana była z punktu widzenia wroga, gdyż Karldig i wszyscy jego ludzie polegli. Opowiadający wychwalał męstwo i szlachetność pokonanych, którzy trafili niechybnie do Walhalli, opisując szczegółowo każdą ranę, każdy obcięty członek i wydłubane oko.

Była to jedna z ulubionych pieśni Aimery'ego. Tak jak oczekiwał, spodobała się słuchaczom. Wkrótce uderzali już rytmicznie w siedzenia i podłogę, powtarzając co bardziej krwawe kawałki. Recytując melodyjnie tekst - gdyż była to bardziej recytacja niż śpiew - i słysząc, jak wielka sala starego dworu Herewarda trzęsie się w posadach od wzburzonych męskich głosów, poczuł się nagłe tak, jakby znów był na polu bitwy. Wspomnienie Senlac - bitewne okrzyki, wrzaski ginących, ogłuszający szczęk broni, śmierć Harolda, a potem członków jego rodziny i domowników, walczących do ostatka, by zginąć wraz z nim... Smród krwi, rozrzucone wnętrzności, odcięte członki...

Oprzytomniał, gdy pieśń dobiegła końca, a okrzyki aprobaty zatrzęsły belkami sufitu. Z trudem powrócił do rzeczywistości. Goście zachęcali go, by zaśpiewał coś jeszcze, lecz on potrząsnął tylko głową i podał instrument Stephenowi.

Jego rywal wziął lirę i się skrzywił.

- Ty diable! Jak mam śpiewać po czymś takim?

- Masz sprawić przyjemność panience, nie hordzie krwiożerczych zabijaków. Zaśpiewaj coś ładnego.

Stephen spojrzał z powątpiewaniem na dziedziczkę, a wraz z nim Aimery. Wydawała się poruszona, lecz ani trochę nie zdegustowana. Oczy płonęły jej podnieceniem.

Aimery wyśliznął się z komnaty, nim król zdążył go przywołać. Mężczyzna powinien się cieszyć, gdy trafia mu się silna, odważna kobieta, on jednak uważał dziedziczkę Baddersley za nazbyt żądną krwi. Usłyszał, że Stephen intonuje melodyjną balladę. Miał całkiem przyjemny głos i upodobanie do francuskich piosenek, gdzie większy nacisk kładziono na ton, a mniejszy na sprawy związane z wojaczką. Jaka kobieta odrzuciłaby Stephena?

Stojąc na dziedzińcu, zwrócony plecami do nowych umocnień, niemal był w stanie wyobrazić sobie, że gości w Baddersley w czasach, gdy rządy sprawował tam Hereward. W sali też rozbrzmiewałyby pieśni. Hereward lubił opowieść o Karldigu, gdyż wielbił sposób życia i cnoty dawnych wikingów. Pieśni byłyby jednak śpiewane po angielsku. Spojrzał na krajobraz okalający dom, na faliste, ciągnące się aż do linii lasu pola. Ten las był teraz dalej niż kiedyś. Widocznie sporo drzew wycięto, aby zbudować zamek i palisadę.

Iluzja prysła i uświadomił sobie, że przeszłość na zawsze odeszła. Zaoranych pól było mniej niż kiedyś, na łąkach pasło się mniej bydła. No i ludzie... Ludzie byli teraz zupełnie inni. Mniej liczni, bladzi i wychudli. Wielu miało wrzody i inne oznaki niedożywienia. Przemykali ukradkiem, wbijając wzrok w ziemię. Nie śpiewali ani nie pogwizdywali przy pracy, nie było też widać bawiących się dzieci. Nawet koty chowały się w cieniu, polując na szczury.

Dzieło Paula de Pouissey i jego siostrzenicy.

Można byłoby jeszcze to naprawić, uznał. Natychmiast odrzucił jednak tę myśl.

- Za dużo miodu?

Odwrócił się i stanął twarzą w twarz z ojcem.

- Nie. Zastanawiałem się po prostu, jak to możliwe, by tak prosperujący majątek doprowadzono do takiego stanu.

Hrabia Guy usiadł na stosie pali, przygotowanych do budowy palisady.

- Stale zapominam, że musiałeś dobrze znać to miejsce.

- Niezupełnie. Hereward wolał Rolleston. Lecz byłem tu raz czy dwa.

- Więc pewnie z ochotą doprowadziłbyś włości do porządku.

- Mam co robić.

Dostrzegł na twarzy ojca grymas irytacji i przygotował się na sprzeczkę. Hrabia Guy powiedział jednak tylko:

- Dałbym wiele, by wiedzieć, co też dzieje się w tej twojej głowie. Cierpliwość króla ma granice.

- Raczej nie wygna mnie za to, że nie chciałem poślubić Madeleine de la Haute Vironge.

Hrabia Guy westchnął przeciągle.

- Coś pomieszało ci w głowie, Aimery. Sądziłem, że chodzi o miłość, lecz jeśli tak, to, co robisz, nie ma sensu. Skoro darzysz uczuciem inną, powiedz o tym królowi. Kocha swoją królową, więc ci przebaczy. A jeśli nie jesteś zakochany, bacz, na co się narażasz. Wilhelm jest oddanym ojcem chrzestnym. Lecz także księciem, a teraz królem. Przede wszystkim królem. Jeśli nie będziesz mu służył, wypadniesz z łask, a prędzej czy później nadejdzie dzień, gdy będziesz potrzebował wsparcia władcy.

- Przecież mu służę.

- Spójrz na mnie - powiedział hrabia stanowczo i Aimery posłuchał. - Służysz mu tak, jak uważasz za stosowne. To nie wystarczy. Jeśli król pragnie twojej ziemi, to mu ją dajesz. Jeśli chce, byś oddał mu prawą rękę, dajesz. Podobnie życie twoje czy twoich synów. A jeśli życzy sobie, byś poślubił Madeleine de la Haute Vironge, to ją poślubiasz. I nie pytasz dlaczego.

Przez chwilę spoglądali na siebie w ciszy, przerywanej jedynie ptasim trelem i porykiwaniami pasącego się bydła.

- Nie zażądał tego ode mnie - powiedział Aimery w końcu.

- Bo gdyby zażądał, musiałbyś go posłuchać.

Aimery odwrócił się i ciężko westchnął.

- Może dziewczyna mnie nie zechce.

- Wtedy sprawa się rozwiąże. Chodzi jedynie o to, byś nie próbował zaburzyć równowagi.

- Nie sądzisz, że król już to zrobił? Stephen i Odo - powiedział, wykrzywiając wargi.

- To prawo władcy.

Aimery przycisnął do ust zaciśniętą pięść, a potem ją opuścił.

- Żaden z was nie wie, czego ode mnie żądacie. To małżeństwo nie ma szans.

- Powiedz więc, o co chodzi. - Po chwili zapytał: - Czemu wciąż to robisz? Ręka ropieje?

Aimery uświadomił sobie, że pociera bezwiednie tatuaż na grzbiecie prawej dłoni.

- Nie, oczywiście, że nie.

Nie mógł wyjaśnić ojcu, że znaki na skórze to dla niego wyrok śmierci. Odwrócił się i ruszył z powrotem do sali, byle uciec przed nadmiernie spostrzegawczym rodzicem.

- Jeśli mam zdobyć względy tej panny, lepiej już wrócę.

- Pamiętaj o jednym - dobiegi go głos ojca.

- Kobieta przy zdrowych zmysłach nie wybierze Oda ani Stephena, jeśli może mieć ciebie. Obaj z królem doskonale o tym wiemy.


* * *


Gdy pan Aimery nie wrócił, Madeleine wdała się w pogawędkę z królem. Rozmawiała, przysłuchując się jednym uchem pieśni wykonywanej przez drugiego z zalotników - tego, za którego pewnie wyjdzie. Miał przyjemny głos i śpiewał ślicznie o damie i skowronku. Dlaczego wracała zatem myślami do poprzedniej pieśni, opiewającej przemoc i śmierć? Twarz śpiewającego miała tak szczególny wyraz... Na chwilę znalazła się pośród zgiełku bitwy, niemal czuła krew i słyszała krzyki.

- Obawiam się, że lord Paul i jego żona nie poradzili sobie z zarządzaniem włościami, demoiselle - powiedział król. Nadarzała się oto okazja, by przedstawić swoje żale, teraz jednak, gdy wuj i ciotka zniknęli z widoku, jakoś wydało jej się to dziecinne i małostkowe.

- Niełatwo zarządzać majątkiem w tak trudnych czasach, a ciotka nie czuje się dobrze.

- Tak, właśnie się przekonałem. Napisałaś jednak do mnie - wytknął jej król - skarżąc się na nieumiejętne zarządzanie.

Otrzymał zatem jej list.

- Wuj bywa zbyt surowy - przyznała. - A to niczemu nie służy...

Król nie spuszczał z niej wzroku, mówiła więc dalej:

- Kazał powiesić wieśniaka za to, że nie upilnował świń i weszły na pole.

- To z pewnością zaniedbanie - zauważył król, unosząc brwi - niezasługujące jednak na taką karę.

Znowu zapadła cisza. Madeleine nie była w stanie odwrócić wzroku od bladoniebieskich oczu władcy. Musiała coś powiedzieć, cokolwiek.

- Gdy część rodzin próbowała uciec, kazał wychłostać dzieci - powiedziała, zastanawiając się, czemu wspomina akurat o tym.

- Dzieci? - powtórzył król, mrożąc Madeleine spojrzeniem. Nie była w stanie się odezwać, skinęła więc tylko głową. - Masz na myśli młodziaków? Dwunasto-, trzynastoletnich? - zapytał król, postukując w stół palcem.

Madeleine wpatrywała się w ten palec, gdyż wolała to, niż patrzeć mu w twarz. Teraz wiedziała już, czemu Wilhelm budzi w ludziach lęk.

- Myślę, że najmłodsze nie mogło mieć więcej jak trzy lata, sire - wyszeptała.

- Na Chrystusa! - zawołał Wilhelm, uderzając pięścią w stół, aż podskoczyły naczynia. W sali zapadła cisza. - Leo - zawołał. - Jesteś ojcem piątki chłopaków, bez wątpienia psotnych. Co musiałby zrobić trzylatek, byś kazał go wychłostać?

- To znaczy, dać mu klapsa? - upewnił się Leo.

Król spojrzał pytająco na Madeleine, lecz ona potrząsnęła głową.

- Wychłostać - powiedziała spokojnie, acz ze wzrastającym gniewem. - Przywiązawszy wpierw do pala - dodała głośniej.

W sali dał się słyszeć szmer, a Leo de Vesin powiedział:

- W żadnym razie nie wymierzyłbym dziecku takiej kary, sire.

Król skinął głową i pogrążył się w milczeniu. Po chwili gwar rozmów znów wypełnił salę, wielu zerkało jednak na króla, zastanawiając się, jaką burzę zwiastuje jego milczenie.

Madeleine także czekała, przerażona.

Czy skarga obróci się przeciwko niej i zostanie o coś obwiniona?

- A co z tobą, demoiselle? - zapytał król tak nagle, że Madeleine podskoczyła. - Czy ciebie także wychłostał?

- Nie chciałabym...

- Odpowiedz! - rozkazał.

- Nie, sire.

- Widzę, że masz podbite oko.

- To ciotka Celia, sire. Ona... nie wszystko z nią w porządku.

- Chyba winienem cię przeprosić. Wysłałem cię tutaj bez zastanowienia. Uznałem, że skoro twój ojciec zostawił włości w rękach krewnego, wszystko będzie w porządku do czasu, aż zdołam rozeznać się w tej sprawie. Co chciałabyś, bym zrobił z wujem?

- Zrobił, sire?

- Mógłbym powiesić go za to, że tak nieudolnie zarządzał powierzonym sobie majątkiem.

- Nie, panie - odparła Madeleine pośpiesznie. - Nie rób tego, proszę.

Król skinął głową i pociągnął łyk piwa.

- Dobrze. Nie kazałem nikogo zabić, odkąd przyjechałem do Anglii, i wolałbym, by tak zostało. Mogę rozkazać, by przywiązano go do pala i wychłostano.

- Nie, sire.

Na samą myśl o tym zrobiło jej się niedobrze. Jeśli tylko zdoła przeprowadzić swoją wolę, nikt nie zostanie już w Baddersley wychłostany.

- Chciałabym, aby po prostu wyjechał.

Król wzruszył ramionami.

- Masz zbyt miękkie serce, zapewne z powodu klasztornego wychowania. Odeślę go do majątku twego ojca w Haute Vironge. To i tak ruina, więc de Pouissey nie zdoła jej zaszkodzić. A jeśli mi się sprzeciwi, skażę go na banicję.

Spojrzał na Madeleine i błysnął uśmiechem. Jak jej się wydawało, zdecydowanie drapieżnym.

- Znalazłaś się w nie najlepszym położeniu, lecz to się rychło zmieni. Musisz tylko wybrać właściwego mężczyznę.

Słowo „właściwego” wypowiedziane zostało z naciskiem.

- Naprawdę będę mogła dokonać wyboru, sire? - spytała czujnie.

- Czyż ci nie obiecałem? - odparł król z rozbawieniem, któremu nie ufała. - Nawet po tym, jak otrzymałem twój list, zachowałem się jak należy. Przywiozłem ci trzech młodych ludzi, byś wybrała sobie spośród nich narzeczonego. Są różni, lecz każdy z nich udowodnił, że wie, co to lojalność, i każdy potrafi walczyć.

- Ale ten... ale pan Aimery jest po części Anglosasem!

Król utkwił w niej spojrzenie, od którego osoba śmielsza niż Madeleine skurczyłaby się z lęku.

- Podobnie jak ja - powiedział. - Większość Anglików uznaje moje prawo do korony, a w zamian ja stawiam ich na równi z Normanami. Oddałem drogą mi siostrzenicę Anglosasowi i obiecałem najstarszą córkę kolejnemu. Uważasz, że zasługujesz na więcej niż one?

Madeleine struchlała. Lecz nim zdążyła wykrztusić przeprosiny, twarz króla rozpogodziła się.

- Oczywiście, musiałem źle cię zrozumieć - powiedział. - Chciałaś z pewnością powiedzieć, że mieszane pochodzenie przemawia na korzyść pana Aimery'ego. Mając matkę pochodzącą z Mercji, jest w stanie lepiej poradzić sobie z Anglikami, którzy są prawdę mówiąc, dość dziwni.

Cóż, tak też można było postawić sprawę. Miała niemiłe uczucie, że wie już, kim powinien być „właściwy mężczyzna”. Nigdy go nie wybierze, nie widziała jednak powodu, by informować o tym Wilhelma akurat teraz.

- Przekonałam się już, że miejscowych trudno zrozumieć - powiedziała, mając nadzieję, że uda jej się zmienić temat.

- Porozmawiaj z Aimerym. On rozumie ich bardzo dobrze.

- Pan Stephen wydaje się miły. Pochodzi z dobrej rodziny?

Wzrok króla zdawał się przewiercać ją do koszuli, mimo to odpowiedział:

- Tak. I śpiewa śliczne piosenki. A Odo opowiada anegdoty, które bywają zabawne.

Jego spojrzenie mówiło: „Wij się, ile chcesz, demoiselle, w końcu i tak zrobisz to, czego sobie życzę”.

Poślubi Anglosasa z długimi włosami, obwieszonego złotem, z zielonymi oczami, które przypominają jej o zniweczonych marzeniach...

- Co wiesz o człowieku, którego nazywają Złotym Jeleniem? - spytał król znienacka.

- Złotym Jeleniem? - powtórzyła, zastanawiając się, jaki wyraz przybrała jej twarz.

Zresztą, co za różnica? Jeśli Edwald wpadnie w ręce króla, zostanie oślepiony lub okaleczony, dlaczego miałoby to ją obchodzić?

- Z tego, co mówił pan Paul, wynika, że to zakała okolicy - wyjaśnił, przyglądając się bacznie Madeleine. - Sprawca wszystkich kłopotów.

- Wuj o nim wspominał - odparła ostrożnie.

- Wini go za wszystkie kłopoty, nie miałam jednak możliwości sprawdzić, na ile jest to prawdą. Ludzie uciekają, a plotka głosi, że Złoty Jeleń im pomaga, lecz dzieje się tak, ponieważ bardzo źle im się powodzi. Czasami - dodała śmiało - sądzę, że Złoty Jeleń jest, podobnie jak wróżki, mitem.

Król przyglądał się jej nazbyt uważnie.

- Może wyciągasz pochopne wnioski, jeśli chodzi o wróżki. Porozmawiaj z Waltheolfem Siwardsonem. Jest wnukiem niedźwiedzicy z innego świata.

Nim zdążyła zareagować na tę zadziwiającą sugestię, król mówił dalej:

- Co zaś dotyczy Złotego Jelenia, to jest jak najbardziej realny. Działa nie tylko tutaj, ale też w innych rejonach. Nie zgadzasz się zatem z wujem, że staranne przeczesanie lasu wykurzyłoby go z legowiska? Podobno zaatakował pewnego razu ciebie i Oda.

Madeleine się zawahała. Nadarzała się okazja, by wyznać, co wie. Mimo to powiedziała:

- Zostaliśmy zaatakowani przez kilku wyjętych spod prawa bandytów, sire. Jeśli któryś z nich był Złotym Jeleniem, to nie zauważyłam w nim niczego magicznego.

Co się z nią dzieje? Przecież chciałaby zobaczyć go w łańcuchach, prawda?

- Bo oni nigdy nie mają w sobie nic magicznego - stwierdził król chłodno, rozważając to, co powiedziała. - Pewnego dnia dorwę tego łotra i udowodnię, że to zwyczajny człowiek. - Spojrzał nad jej ramieniem. - Ach, Aimery.

Król wstał.

- Dotrzymaj, proszę, demoiselle towarzystwa, Aimery. Muszę rozmówić się z panem Paulem, jeśli ma jutro wyjechać.

Madeleine nie patrzyła na towarzysza, gdy siadał. Próbowała wymyślić pretekst, by czym prędzej uciec. Nie dałaby teraz rady kolejnej słownej po- tyczce.

- Wydajesz się zmęczona - powiedział poważnie.

Uświadomiła sobie, że siedzi z zamkniętymi oczami. Natychmiast je otwarła i wyprostowała się na krześle.

- To był dzień pełen wrażeń.

Zaryzykowała i zerknęła na niego spod oka. Gdy po raz pierwszy zobaczyła Aimery'ego w sali, jego długie włosy oraz jaskrawy strój wydały jej się dziwaczne. Teraz inni mężczyźni wydawali się przy nim bezbarwni. Dlaczego jestem tak pewna, że nie powinnam poślubić Aimery'ego de Gaillard - pomyślała. Gdy nie kpił z niej ani nie przemawiał pogardliwie, był całkiem interesujący. Nie powinna dopuścić, by podobieństwo do pewnego rozpustnego łajdaka zaburzało jej osąd.

Edwald był grubiańskim banitą, który uwodził ją dla rozrywki, a gdy nie zgodziła się zaspokoić jego żądzy, nastawił przeciwko niej ludzi. Aimery de Gaillard był Normanem, człowiekiem honoru.

- Dlaczego tak mi się przyglądasz? - zapytał ostro.

Zauważyła, że zacisnął w pięść prawą dłoń.

Z czymś jej się to kojarzyło... A potem podparł dłonią brodę i cokolwiek kołatało jej się po zmęczonej głowie, odpłynęło.

- Naprawdę ci się przyglądałam? - spytała zmieszana. - Przepraszam. Zamyśliłam się.

- Chyba powinnaś już się położyć - powiedział niemal łagodnie. - Jutro czeka cię jeszcze więcej wrażeń, a poza tym gościom niewiele brakuje, by zapomnieli o dobrych manierach upojeni piwem i miodem.

Rozejrzała się i poróżowiała na twarzy, widząc, że wielu mężczyzn jest już pijanych. Rozmowy i śpiewy nabrały zdecydowanie rubasznego charakteru. Wstała pośpiesznie, a on zrobił to samo.

- Odprowadzę cię do twej komnaty - powiedział.

Ruszyła przodem, nagle zaniepokojona o swe bezpieczeństwo. Zasłona, oddzielająca alkowę od prowadzącego do wielkiej sali korytarza wydawała się dotąd wystarczająco solidna, dziś jednak, zważywszy na wałęsającą się po domu gromadę obcych, nie gwarantowała bezpieczeństwa.

Kiedy zatrzymała się przed alkową, odsunął i przytrzymał zasłonę, by mogła wejść.

- Nie martw się, demoiselle. Nie sądzę, by ktoś okazał się na tyle głupi i próbował niepokoić cię w obecności króla, na wszelki wypadek postawię tu jednak strażnika, któremu można zaufać. Potrzebujesz snu. Jutro będziesz musiała podjąć ważną decyzję.

Mrok korytarza rozjaśniały jedynie czerwonawy blask pochodni i słabe światło wieczoru, wpadające przez okno jej komnaty. Zastygła, wpatrując się w silne ramię Aimery'ego otoczone złotą bransoletą i porośnięte złotawymi włoskami. Miała je tuż przed oczami.

Zadrżała, lecz nie ze strachu.

- Dlaczego nie chcesz mnie poślubić? - wyszeptała.

- Nie chcę poślubić nikogo, pani Madeleine. To wszystko.

- Ślubowałeś celibat?

Miała nadzieję, że mrok skrywa litościwie jej za- żenowanie.

- Nie - odparł, ukazując w uśmiechu białe zęby.

- Czy jest ktoś... kogo kochasz, a nie możesz poślubić?

- Nie. Nie ma nikogo takiego.

Położył jej dłoń na plecach i leciutko pchnął, zachęcając, by weszła do alkowy.

- Dobranoc, pani.

Opuścił zasłonę i odszedł.

Miejsce na plecach, którego dotknęła jego ręka, paliło żywym ogniem. Madeleine uniosła dłonie i objęła nimi płonącą twarz.

Co w Aimerym tak ją pociągało? I co odpychało? Nie potrafiła doszukać się w tym sensu.

Dorothy zostawiła wodę. Madeleine obmyła twarz, rozebrała się do koszuli i położyła.

Próbowała myśleć o innych kandydatach do swej ręki i majątku. Odo nie wchodził w grę, choć król nie mógł o tym wiedzieć. Pan Stephen wydawał się jednak doskonały. Był przystojny, dworny i dowcipny. Śpiewał ładnym głosem miłe piosenki...

Lecz nie tak, jak śpiewał Aimery. Miał niezwykły dar, zwłaszcza jak na mężczyznę, którego rzemiosłem była wojaczka. Jego głos był czysty i pełen wyrazu. Gdy śpiewał o tej okropnej bitwie, Madeleine poczuła się tak, jakby przeniesiono ją w sam jej środek. Jak by to było, gdyby śpiewał o miłości?

Poruszyła się pod prześcieradłem jak wtedy, gdy dotykał jej Edwald. To było szaleństwo, słodkie, słodkie szaleństwo...


* * *


Obudziła się w środku nocy, otrząsając z niejasnych, burzących spokój snów o jasnowłosych banitach, ciotce i królu, świadoma, że coś ważnego umyka jej pamięci. Coś, co widziała albo na wpół widziała. Przez chwilę wiedziała, o co chodzi, a potem wizja rozwiała się niczym poranna mgła latem.

Gdy obudziła się ponownie, świeciło słońce. Miała uczucie, że powinna przypomnieć sobie coś ważnego, nie wiedziała jednak, co by to mogło być.


* * *


Aimery wrócił do sali i odszukał Leo. Razem opróżnili parę kielichów. Leo chciał rozmawiać o tym, jak kwitnące mogłoby stać się Baddersley, gdyby trafiło we właściwe ręce. Aimery, zdecydowany o tym nie dyskutować, poruszył temat polowania z sokołami. Uczucia, jakie budziła w nim dziedziczka, wprawiały go w zakłopotanie. Z trudem podsycał w sobie wrogość względem dziewczyny i nawet martwił się o jej przyszłość.

Nie wolno dopuścić, aby wybrała Oda. Nawet gdyby zechciała przejść do porządku nad próbą gwałtu, Odo byłby brutalnym mężem i panem, niemal tak złym dla Baddersley jak jego ojciec.

Stephen nadałby się lepiej. Byłby dla Madeleine uprzejmy, przynajmniej dopóty, dopóki nie próbowałaby ukrócić jego podbojów. Baddersley nic by go jednak nie obchodziło. Starałby się wyciągnąć z majątku jak najwięcej pieniędzy, by wysłać je do Normandii, gdzie posiadał niewielkie, zubożałe włości, do których był bardzo przywiązany.

Obraz Madeleine, spoczywającej w łożu Oda czy też Stephena, sprawiał, że robiło mu się gorzko w ustach.

- O co chodzi? - zapytał Leo. - Otarłeś sobie w siodle zadek?

- Oczywiście, że nie - odparł, wzdychając, Aimery. - Zastanawiam się po prostu, jak odstręczyć od siebie dziedziczkę, by król i ojciec tego nie zauważyli.

Leo potrząsnął głową.

- Nie rozumiem, o co ci chodzi. Nie musiałbyś nawet wykłócać się z wujem i ciotką panny. A to już coś, zważywszy, co powiedziała dzisiaj dziedziczka. Okładać batem trzyletnich malców, na miłość boską!

- Co takiego?

- Nie było cię tam? Powiedziała królowi, że Paul de Pouissey kazał przywiązać do pala dzieci i je wychłostać. Wilhelm był wściekły. Zaproponował, iż rozkaże wybatożyć Paula.

Uczucie niechęci wobec Madeleine de la Haute Vironge wróciło.

- To by ci dopiero była rozrywka.

- Och, odrzuciła propozycję. De Pouissey zostanie po prostu odesłany do majątku Haute Vironge, który jest w stanie ruiny i znajduje się w samym środku strefy walk.

- Odrzuciła? - powtórzył Aimery z szyderstwem w głosie. - Zaskakujesz mnie.

- Cóż, nie jest widać mściwa.

Leo spojrzał na brata, który wyglądał, jakby miał chęć osobiście kogoś wychłostać, Bóg jeden wie dlaczego. Westchnął.

- Sen. Oto, czego nam trzeba, choć nie bardzo wiem, gdzie moglibyśmy skłonić głowy.

Rozejrzał się po sali. Niektórzy zdążyli już rozłożyć sienniki i spoczywali, owinięci płaszczami, podczas gdy inni nadal się bawili. Król zaprosił hrabiego Guya i dwóch kleryków, by dzielili z nim komnatę. Reszta musiała radzić sobie sama.

- Masz rację - powiedział Aimery, wstając. - Będę spać na dworze. Niech świeże powietrze usunie mi z nozdrzy zapach tego miejsca.

Leo wzruszył ramionami i poszedł w ślad za swym zazwyczaj tak zrównoważonym bratem.

Znaleźli spokojny kąt niedaleko stajni i owinęli się płaszczami. Noc była ciepła, gwiaździsta. Aimery położył się i jął wpatrywać w rozgwieżdżone niebo.

Mała dziwka. To prawda, musiała wysunąć przeciw Paulowi jakieś zarzuty, lecz żeby oskarżać go o własne winy... Już sobie wyobrażał, jak siedzi tam, opowiadając królowi ze łzami w wielkich brązowych oczach o okrucieństwie wuja.

Lecz on tam był. Widział, jak przyglądała się biczowaniu, póki nie znudziły jej tortury. A potem, gdy usłyszała, że będą chłostać dzieci, podbiegła znowu do okna, by nie przegapić widowiska.

Kiedy on się wreszcie nauczy? To zła kobieta, tym bardziej niebezpieczna, iż na to nie wygląda. Na krucyfiks, miał nadzieję, że zdecyduje się poślubić Oda. Byli siebie warci.


* * *


Następnego ranka Madeleine odziała się starannie. Wybrała ładną lnianą suknię w odcieniach brązu i czerwieni, obszytą czarną lamówką. Ponieważ dzień zapowiadał się gorący, nie włożyła tuniki. Dorothy uniosła nieco fałdy sukni i spięła je pozłacanym paskiem tak, iż jej skraj ukazywał spory fragment kremowej koszuli.

- Proszę, pani - powiedziała. - Iście królewski strój, gdyby mnie kto pytał. Teraz włosy.

Madeleine poleciła jej, aby zaplotła je w dwa warkocze ozdobione czerwoną wstążką. Poprzedniego dnia z przyjemnością nosiła włosy rozpuszczone, dziś chciała jednak wyglądać poważniej, bardziej godnie.

Skończywszy, Dorothy związała końce złotych i czerwonych wstążek tak, iż tworzyły ozdobny wzór.

- Bardzo ładnie - stwierdziła z aprobatą, a potem zaskoczyła Madeleine, dodając: - Powiadają, że pan Paul i pani Celia wyjeżdżają, ty zaś będziesz musiała wybrać sobie jednego z mężczyzn na męża.

- Zgadza się.

- To nie w porządku, aby dziewczyna wybierała sobie męża.

- Pozwolono mi wybrać tylko spomiędzy trzech kandydatów - zauważyła Madeleine. - I wszyscy zostali wskazani przez króla.

- Popełnisz błąd. Wiem, że tak będzie.

Madeleine odwróciła się, urażona, spostrzegła jednak, że Dorothy nie tyle wątpi w jej osąd, co się martwi.

- Cóż, Dorothy - powiedziała - widzę, że bardzo cię to obchodzi.

- Oczywiście, że mnie obchodzi - prychnęła starsza kobieta, rzucając grzebień. - Dziewczyna jak ty. I wszystko, co dzieje się dookoła. A teraz to. - Mówiąc, składała i rozkładała fałdy tuniki Madeleine. - Nie przepadam za tym panem Odo - wymamrotała.

- Podobnie jak ja - powiedziała Madeleine, poruszona ujawnieniem się nieoczekiwanej strony charakteru zwykle małomównej kobiety.

- To dobrze. - Dorothy odłożyła pomiętą teraz tunikę. - Chcesz założyć welon, pani?

- Nie, tylko by mi przeszkadzał, a pewnie będę dziś mocno zajęta.

Madeleine wstała i zaczęła poprawiać fałdy, przyglądając się pokojówce.

- Co sądzisz o pozostałych? - spytała.

- Nie wiem.

Dorothy wylała za okno wodę z miednicy.

- Ten Anglosas... Miejscowi go lubią.

- Zapewne, chociaż nie znają go ani trochę lepiej niż ja.

Dorothy poprawiła pościel.

- Bywał tu już wcześniej. Za czasów poprzedniego pana, Herewarda.

- Aha.

Czy na tym polegał problem? Nie podobało mu się, że teraz ona jest tu panią? Spojrzała, zaskoczona, na służącą.

- Jak udało ci się tego dowiedzieć, Dorothy? Czy ktoś ze służby nauczył się francuskiego?

- Nic podobnego. Rozumieją nie więcej, jak tylko proste polecenia. To ja nauczyłam się ich języka, słuchając. Musiałam, bo jak bym sobie poradziła?

- I oni wybraliby Aimery'ego de Gaillard, tak?

- Wybraliby jednego ze swoich.

Dorothy odwróciła się i spojrzała na Madeleine z naganą.

- Lepiej już chodźmy. Masz dokonać wyboru, więc to zrób. Pamiętaj tylko, że jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz.

Nie brzmiało to zbyt zachęcająco, zważywszy, iż to małżeńskie łoże miała sobie posłać. Zamyślona, ruszyła do wielkiej sali.

Zatem Dorothy też uważała, że to Aimery byłby dla niej najlepszym mężem. Wspomniała, jak czuła się poprzedniego wieczoru, stojąc w ciemności i czując obok siebie jego ciepłe i silne ciało. Spróbowała wyobrazić sobie, jak by to było, gdyby pochylił się i przycisnął te pięknie zarysowane usta do jej warg. Czy tak jak z Edwaldem?

To, że wyglądał podobnie, nie oznaczało przecież, że będzie działał na nią równie mocno. Wszystko wskazywało jednak, iż tak właśnie jest...

Weszła do wielkiej sali lekko oszołomiona. Stał, rozmawiając ze swoim bratem. Był doprawdy pięknym mężczyzną.

Spojrzał na nią. Uśmiechnęła się na powitanie.

Odpowiedział uśmiechem, który jednak nie dosięgnął jego oczu. Pozostały zimne. Nie, nie zimne. Raczej przepełnione palącą niechęcią. Po długiej chwili, kiedy to czuła się tak, jakby znajdowali się sami w srogim, groźnym świecie, pochylił głowę w ukłonie.

- Dzień dobry, lady Madeleine. Mam nadzieję, że spałaś dobrze.

Zabrzmiało to jak ostrzeżenie.

Rozdział IX


Pierwszy tego dnia rozkaz dotyczył wyjazdu Paula i Celii de Pouissey. Madeleine zamierzała pożegnać wuja i ciotkę, lecz król zabronił jej tego i polecił hrabiemu Guyowi, by wyprawił de Pouisseyów w drogę. Choć Madeleine została teraz sama, bez choćby jednej towarzyszki ze swojej sfery, i tak czuła, że rośnie w niej serce. Baddersley należało do niej, choćby tylko na jeden dzień.

Lecz potem będzie musiała poślubić Stephena de Faix. Bo co innego mogłaby zrobić?

Aimery de Gaillard całym sobą dawał do zrozumienia, że jej nie lubi. Już wczoraj powiedział, że nie chce jej poślubić, lecz dziś jego niechęć wydawała się jeszcze silniejsza i bardziej nieprzyjemna. Nie może wybrać kogoś, kto żywi wobec niej tego rodzaju uczucia.

Mimo to spoglądała co chwilę przez wielką salę ku miejscu, gdzie stał, rozmawiając z kilkoma mężczyznami, w tym ze swoim wielkim, ciemnowłosym bratem. Ktoś musiał opowiedzieć zabawną anegdotę, gdyż Aimery roześmiał się szczerze, po chłopięcemu. Białe zęby zabłysły na tle złotej skóry, a w kącikach oczu pojawiły się zmarszczki.

Na myśl o tym, że nigdy nie będzie śmiał się tak z nią, o mało się nie rozpłakała.

Zmusiła się, by odwrócić spojrzenie.

Spostrzegła Oda. Stał sam, spoglądając z niechęcią na zebranych wokół Aimery'ego mężczyzn. Najwidoczniej pożegnał właśnie ojca i macochę. Uświadomiła sobie, w jak trudnej i niezręcznej sytuacji się znalazł, i poczuła przypływ współczucia. Mimo to, a także mimo wysiłków Oda, aby przywołać wspomnienia szczęśliwszych czasów dzieciństwa i młodości, i tak by go nie wybrała. Od czasu ataku w lesie ledwie mogła znieść jego dotyk.

Zatem to będzie musiał być Stephen. Nie ma w tym nic złego, przekonywała samą siebie. Gdzie on właściwie jest?

Wchodził właśnie do sali. Rdzawe włosy w nieładzie, ciepłe spojrzenie, usta rozciągnięte w uśmiechu. Byłby miłym towarzyszem. Było w nim jednak coś, co ją niepokoiło. Wyglądał jak kot. Zadowolony z siebie kocur, który dorwał się do śmietanki.

Przesunęła rozpaczliwie spojrzeniem po trójce mężczyzn - tym, który jej nienawidził, tym, które - go ona nienawidziła, i tym, którego będzie musiała wybrać, mimo iż wszystko w niej krzyczało, że popełni błąd.

Podszedł sługa i o coś zapytał. Madeleine skorzystała z okazji i wymknęła się z sali pod pretekstem sprawdzenia, czy król ma wszystko, czego mógłby potrzebować. Sprawy domowe układały się zadziwiająco dobrze. Z ulgą stwierdziła, że służący potrafią robić, co do nich należy, jeśli wydaje się im jasne polecenia i nie zastrasza tak, iż tracą rozum. Wkrótce będzie można spokojnie powierzyć ich opiece wielką salę.

Co więcej, mieszkańcy Baddersley nie spoglądali już na nią z taką nienawiścią. Chwilami zachowywali się nawet tak, jakby uważali ją za swoją panią, protektorkę, która obroni ich przed bandą normańskich najeźdźców, zwłaszcza najbardziej przerażającym z nich, Wilhelmem, którego zwali bękartem. Niektórzy rozpaczliwie starali się ją zadowolić i nawet Aldreda zachowywała się uprzejmie. Najwidoczniej się obawiała, że Madeleine zechce mścić się za krzywdy, jakich za sprawą służącej doświadczyła. Odnosiła się teraz do pani z należnym szacunkiem i słuchała poleceń, spuszczając skromnie wzrok.

Kiedy zajrzała po jakimś czasie do wielkiej sali, spostrzegła kobietę rozkładającą na stołach obrusy. Była to Aldreda. Wychodząc z sali, minęła Aimery'ego de Gaillard i coś powiedziała, Aimery spojrzał na nią, uśmiechnął się i odpowiedział. Rozpromieniona Aldreda odeszła, kołysząc wymownie biodrami.

Madeleine przygryzła wargi. Czy to możliwe, że są kochankami?

Aldreda była od Aimery'ego o kilka lat starsza, lecz nadal pozostawała atrakcyjną kobietą.

Madeleine powiedziała sobie stanowczo, że to nie jej sprawa, i wróciła do kuchni, sprawdzić, co zjedzeniem.

Stosy bochenków świeżego chleba piętrzyły się przygotowane do śniadania, podobnie kręgi dojrzałego sera oraz beczułki mocnego piwa. Na rożnach obracały się trzy dorodne jagnięta, przygotowywano też sporo kurczaków. Pasztety i puddingi stały gotowe do podania, a obok nich sos custard. Madeleine przyrzekła sobie, że dzisiejsza uczta odda Baddersley sprawiedliwość.

Przechodząc, pochwaliła kucharzy i podkuchenne, zachęcając ich, by jeszcze bardziej się starali, i rzucając od czasu do czasu jakieś sugestie. Poubolewala wraz z kucharzami nad niedostatkiem przypraw, i dobyła ich jeszcze trochę z kurczącego się w szybkim tempie zapasu. Przysięgła sobie, że zdobędzie więcej. Odkryła, iż jednym z największych problemów, z jakimi wkrótce przyjdzie jej się zmierzyć, jest brak gotówki. Jeśli Baddersley przy- niosło w poprzednim roku jakieś zyski, pieniądze znikły.

Przemierzała dziedziniec oddzielający kuchnie od wielkiej sali przyjemnie świadoma celu i posiadanej władzy, jak też wiążącej się z nią odpowiedzialności. Westchnęła. Jeśli sytuacja stanie się naprawdę zła, sprzeda podarowaną jej przez królową biżuterię. Zastanawiała się, czy Stephen posiada pieniądze, które mógłby zainwestować w Baddersley. Wspomniała złote ozdoby Aimery'ego. Pomogłyby utrzymać Baddersley co najmniej przez zimę...

Dojrzała błysk złota i uświadomiła sobie, że to on. Rozmawiał z kobietą tuż za progiem wielkiej sali. Z Aldredą!

Patrzyła z zaciśniętymi ustami, jak służąca pochyla się ku mężczyźnie i opiera dłonie na jego piersi. Położył znajomym gestem dłoń na biodrze kobiety, uniósł jej brodę i pocałował szybko w usta. A potem odwrócił się i odszedł. Aldreda spoglądała za nim, emanując zmysłową satysfakcją.

Cóż, pomyślała Madeleine gorzko, teraz przynajmniej wiem, gdzie Aimery de Gaillard spędził noc. Nic dziwnego, że nie interesowała go zwykła dziedziczka! Mężczyźni! Najniższa, najpodlejsza forma życia na ziemi. Wmaszerowała do sali, odczuwając nieprzepartą pokusę, by wytruć, ilu tylko się da.

Król nadal pracował z urzędnikami i doradcami. Posłańcy przybywali przez całą noc, i właśnie pojawił się kolejny. Nikt nie mógł zasiąść do śniadania, póki nie zjawi się król, wyśliznęła się zatem do kaplicy, by wziąć udział w mszy. Dziś jak nigdy potrzebowała boskiego przewodnictwa.

W nabożeństwie uczestniczyło niewiele osób. Klerycy króla nie mieli na to czasu, podobnie służba, zaś szlachetnie urodzeni panowie nie byli najwidoczniej zbyt pobożni. Tylko Stephen wśliznął się do kaplicy i ukląkł obok Madeleine na kamiennej podłodze. Jego zachowanie, choć było częścią zalotów, świadczyło, że mu na niej zależy. Gniew Madeleine złagodniał. Gdyby mąż dbał o nią przynajmniej na tyle, by starać się ją zadowolić, byłoby to przynajmniej coś.

Kiedy wracali do wielkiej sali, gawędził beztrosko o mało ważnych sprawach, sprytnie wplatając do rozmowy komplementy. Nie było to zbyt mądre, a jednak pomogło jej się odprężyć. Kiedy wchodzili do sali, uśmiechała się już do niego ze szczerą sympatią. Przyszłość nie zapowiadała się tak źle.

Król wychodził właśnie z izby. Zobaczył ich i zmarszczył na chwilę brwi, lecz zaraz się uśmiechnął.

- Dzień dobry, demoiselle. Widzę, że wśród twych licznych zalet jest też pobożność, ale czego moglibyśmy spodziewać się po dziewczynie wychowanej w klasztorze?

Madeleine dygnęła i odwzajemniła pozdrowienia, a potem usiadła obok władcy, czekając, aż podadzą jedzenie. Król rozmawiał z nią o okolicy i zamieszkujących ją ludziach, widziała jednak, że coś go trapi. Czy któryś z posłańców przyniósł złe nowiny?

Kiedy na chwilę zapadła niezręczna cisza, powiedziała:

- To wstyd, że przez cały czas ścigają cię obowiązki, sire. Każdy potrzebuje odpoczynku.

Wilhelm się roześmiał.

- Sam wybrałem sobie taki los. Ktoś, kto pożąda łatwego życia, nie powinien sięgać po koronę. Otrzymałem jednak wieści, które mogą uspokoić twe obawy. Złoty Jeleń nie czai się już w twoich lasach. Podburza chłopów w hrabstwie Warwick.

Zatem nie był nim Aimery de Gaillard. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak mocno go podejrzewała. Chciało jej się śmiać z własnej głupoty. Jak mogła uwierzyć w coś tak nieprawdopodobnego? Normański rycerz przebrany za banitę Edwalda, akurat!

- Będzie kolejna bitwa, sire? - spytała.

- Nie, nie - zapewnił. - To drobny problem i tamtejszy szeryf doskonale sobie z nim poradzi. Mam nadzieję, że tym razem dorwiemy wreszcie hultaja.

- I co się z nim stanie? - spytała.

Mimo wszystko nie życzyła sobie, by Edwalda ukarano.

- To zależy. Nie zwykłem marnować talentów, lady Madeleine. Nie podcinasz gardła wierzgającemu, buntującemu się koniowi, ale go kiełznasz. Jeśli, oczywiście, pozwoli założyć sobie uzdę. Ale - dodał jowialnie - skoro w twym lesie nie chowa się już jeleń w ludzkiej postaci, może znalazłaby się tam zwierzyna, na którą moglibyśmy zapolować?

- Oczywiście, sire. W lesie są dziki i wiele mniejszych zwierząt. Moi ludzie przemierzają od kilku dni ostępy, badając szlaki jeleni i szukając śladów dzikiej zwierzyny.

Słowa „moi ludzie” spłynęły gładko z języka Madeleine. Rozejrzała się po sali, czując przypływ dumy.

- Doskonale! - powiedział król i natychmiast ogłosił, że odbędzie się polowanie.

Mężczyźni zakrzyknęli, uradowani.

Madeleine westchnęła z ulgą. Zdobycz zasili zamkową spiżarnię, ona zyska zaś czas, by uporządkować wielką salę.

Lecz zaraz okazało się, że ma jechać z mężczyznami.

- Ale, sire, powinnam zostać i zatroszczyć się o twoją wygodę.

- Służba nie najgorzej sobie radzi, demoiselle - powiedział nieubłaganie - a ty nie miałaś zbyt wiele czasu, by zastanowić się, którego z młodzieńców wybrać. Nie możemy pozwolić, byś zmarnowała jeszcze choć chwilę.

Mogła powiedzieć królowi, że dokonała już wyboru, lecz brakło jej odwagi. Król życzył sobie, by poślubiła de Gaillarda, a bardziej mężni niż ona wahali się powiedzieć Wilhelmowi to, czego wolałby nie usłyszeć. Może, zastanawiała się, zdesperowana, wydarzy się coś, co pozwoli odroczyć decyzję - rebelia w hrabstwie Warwick, zaraza, najazd wikingów...

Cokolwiek.

Nic nie mogło jednak opóźnić wyjazdu na polowanie.

Odchodząc, by przebrać się w stosowny strój - niskie buty, nogawice i niebieską lnianą tunikę - mamrotała coś o królach, królowych i zielonookich diabłach. Poleciła Dorothy, by szybko zaplotła jej włosy w jeden długi warkocz, związany szarfą. Wsunęła skraj tuniki za pas tak, iż nie była teraz wiele dłuższa niż zwykli nosić mężczyźni i poszła dosiąść wierzchowca - jedyna kobieta pośród dwudziestu mężczyzn.

I pomyśleć, że kiedyś taka sytuacja wydałaby się jej ekscytująca.

Mieli nadzieję upolować dzika lub jelenia, wielu zabrało jednak sokoły w nadziei zdobycia smacznego ptactwa. Większość uzbrojona była w łuki, doskonałe na borsuki i zające. Madeleine nie posiadała sokoła, miała jednak łuk. W klasztorze nie uczono posługiwania się bronią, ćwiczyła więc strzelanie dopiero od niedawna. Wiedziała, że raczej się nim nie posłuży, gdyż z nerwów na pewno w nic by nie wcelowała i mężczyźni tylko by się z niej śmiali.

Zacisnęła zęby na myśl o tym, że miałby się z niej śmiać także zielonooki anglosaski diabeł. A potem zaczęła się zastanawiać, dlaczego jej myśli krążą wokół niego niczym nić oplatająca wrzeciono.

Nie przejawiał, Bogu dzięki, chęci, by się dziś do niej zbliżyć, na wszelki wypadek wybrała sobie jednak miejsce pomiędzy dwoma pozostałymi kandydatami na męża. Ich wysiłki, by ją zadowolić, koiły rozedrgane nerwy. Kostyczne dowcipy Stephena bawiły ją i nawet Odowi udało się sprawić, że uśmiechnęła się na wspomnienie przygody z dzieciństwa. Lecz potem pochylił się i położył jej na udzie owłosioną dłoń. Natychmiast odsunęła się z koniem poza zasięg jego rąk. Obrzucił ją ponurym, nieprzyjemnym spojrzeniem, a Stephen uśmiechnął się niczym kot w mleczarni.

Madeleine uznała, że to okropnie niemiłe uczucie być miską tłustej śmietanki.

Dzień wstał jednak piękny, postanowiła więc się nim cieszyć. Delikatny wietrzyk łagodził skwar. Drzewa stały w pełnej krasie, a po czystym, błękitnym niebie przepływały puszyste obłoki. Jechali pośród barwnego kwiecia - jaskrów, glistnika, stokrotek i maków - nad którym unosiły się roje brzęczących pszczół. Niemądry zając wyskoczył z nory i pognał przez łąkę. Ktoś sięgnął po łuk i wkrótce zwierzę wisiało już przypięte do siodła - jego mięso przyda się na potrawkę, a futro na obszycie kaptura lub butów.

Zdobycz, choć niewielka, uradowała wszystkich. Stephen zaintonował piosenkę o polowaniu na młodego zajączka i wkrótce śpiewali już wszyscy poza Madeleine, która nie znała słów. Piosenka była niezwykle długa, wesoła i miejscami dość głupia. W pewnej chwili uświadomiła sobie, iż także dwuznaczna. Jeśli zuchwały zajączek o białym zadku miał być w rzeczywistości dziewczyną, niektóre spośród niemądrych wersów nabierały sensu - zwłaszcza te dotyczące strzały.

Poczuła, że się rumieni. Odo zachichotał. Zmarszczyła brwi i spojrzała na Stephena, lecz on tylko do niej mrugnął. To, co dostrzegła w spojrzeniu ewentualnego wybranka, ani trochę jej się nie spodobało. Bawiło go jej zmieszanie. Mężczyźni!

Aimery de Gaillard jechał z tyłu. Nie zamierzała się odwracać i tego sprawdzać, była jednak przekonana, że on także wyśmiewa się z jej naiwności.

Na krew Chrystusa, musi być w Anglii choć jeden uczciwy mężczyzna, który chciałby poślubić dziedziczkę i odpowiednio ją traktować. Dlaczego pozwolono jej wybierać wyłącznie spośród tej trójki? Spojrzała z gniewem na Wilhelma, sprawcę jej kłopotów.

Stephena wezwano do króla. Madeleine miała nadzieję, że po to, aby udzielić mu reprymendy, ale zapewne się myliła. Wszyscy mężczyźni to prostackie, nieczułe świnie. Usłyszała, że zbliża się ku nim jeździec. Wstrzymała oddech i odwróciła się. A potem westchnęła z ulgą. To był ten drugi, brat Aimery'ego, Leo.

- Wątpię, by Stephen chciał cię urazić, demoiselle - powiedział swobodnie. - We wszystkich myśliwskich piosenkach znalazłyby się aluzje do najważniejszej męskiej obsesji.

- Byłoby lepiej - odparła cierpko - gdyby skupili się na tym, jak zadbać o dobro włości i swoich ludzi.

- Ma diabelnie złośliwy język - zauważył Odo ze śmiechem.

- Lecz także ma rację - powiedział Leo, spoglądając z niechęcią na de Pouisseya. - Właśnie dlatego mężczyzna powinien mieć żonę, lady Madeleine. By łagodziła jego apetyt na soczystą zwierzynę.

Madeleine odwróciła się do niego, zagniewana, uniósł jednak dłoń i się uśmiechnął.

- Zawrzyjmy pokój, pani. Nie możesz winić nas, że jesteśmy ciekawi, kogo w końcu wybierzesz. To najciekawsze współzawodnictwo od czasu Senlac.

- Wątpię, czy kwestię, kogo wybiorę sobie na małżonka, da się porównać z podbojem Anglii, panie. Nie zamierzam poddać się temu, kto najsprawniej włada mieczem.

- Mogłabyś tak to przeprowadzić - powiedział Leo przyjaźnie - chyba że nie chcesz poślubić Aimery'ego. Jest tu najlepszym, poza mną, szermierzem.

- Mógłbym to zakwestionować - burknął Odo.

- Próbowałeś w Rockingham. A od tego czasu dużo ze mną ćwiczył.

Odo zamilkł. To, co powiedział Leo, bardzo Madeleine zainteresowało. Czy Aimery de Gaillard był sprawnym wojownikiem mimo deklarowanej niechęci do wojny i upodobania do ładnych ubrań? Nawet nie przyszłoby jej do głowy, iż mógłby dotrzymać pola tak potężnie zbudowanemu mężczyźnie, jak jego brat.

Lecz jeśli jest inaczej, oznacza to, że z rozmysłem ją okłamał. Cóż, nie wywinie się tak łatwo.

- Może powinnam sprawdzić, jak radzą sobie z mieczem moi zalotnicy - powiedziała z namysłem.

- Zważ jednak - wtrącił Odo - że rodzina de Gaillard potrzebuje ziemi, by zabezpieczyć przyszłość licznym męskim potomkom.

- A ród de Pouissey ma jej w nadmiarze? - zapytał Leo chłodno. - Nie macie ani włości, ani męskich potomków, by je zdobyli. - Odwrócił się do Madeleine. - Podjadę do króla i powiem mu, iż życzysz sobie zobaczyć konkurentów w boju.

Odjechał, nie dając Madeleine szansy, by mogła zaprzeczyć. Jej nieprzemyślane słowa znów wszystko skomplikowały.

- Jeśli pozwolisz, by cię przekabacili - stwierdził Odo gniewnie - zostaniesz wdową po zdrajcy, zanim urodzisz pierwsze dziecko.

Madeleine wstrzymała oddech i się odwróciła.

- O czym ty mówisz?

- Spójrz tylko na de Gaillarda - powiedział z pogardą. - Prawdziwy Norman tak by się nie ubrał. Widziałem, jak rozmawia po kątach ze swym kuzynem, Edwinem z Mercji. Za grosz mu nie ufam.

- Jest kuzynem Edwina z Mercji? - spytała.

Wiedziała, że ma w sobie angielską krew, nie miała jednak pojęcia, że jest tak blisko spokrewniony z angielskimi panami. I z tym niepoprawnym buntownikiem, Herewardem, Nagle jego alter ego w postaci angielskiego banity niepokojąco zyskało na prawdopodobieństwie.

Lecz Złoty Jeleń przebywał w hrabstwie Warwick.

Tak przynajmniej głosiła plotka.

- Delikatnie obchodzi się z miejscowymi - mówił dalej Odo. - A oni czekają po prostu na sprzyjający moment. Nie uznali Wilhelma. Pewnego dnia znowu powstaną, a Anglosas de Gaillard będzie wtedy z nimi.

Słodki Jezu, może jednak był Złotym Jeleniem. Odwróciła się szybko i spojrzała na Aimery'ego, szukając w jego twarzy cech Edwalda banity i księcia z bajki. Lecz teraz jej udręczony umysł był w stanie dostrzec jedynie długowłosego Normana.

Pełen samozadowolenia głos Oda znów przyciągnął jej uwagę.

- Co się zaś tyczy Stephena, mam nadzieję, że nie będziesz miała nic przeciwko temu, by się nim dzielić. Spędził noc, łajdacząc się w stajniach.

Madeleine wspomniała koci, wyrażający zaspokojenie uśmieszek. Odo miał rację. Tego ranka Stephen był z kobietą. Panie na wysokościach, co robić?

- Mad - kontynuował tymczasem Odo łagodnie. - Stanowię jedyny rozsądny wybór. Znasz mnie. I lubisz. Nie zdawałem sobie sprawy, jak źle traktowali cię moi rodzice. Żałuję, że mi nie powiedziałaś, postarałbym się coś z tym zrobić.

- Zamierzałam - odparła gorzko - lecz wtedy spróbowałeś mnie zgwałcić.

- Nie - zaprotestował. - To nie tak. Po prostu dałem się ponieść uczuciom. Nie byłaś temu tak do końca przeciwna, jedynie zaskoczona. Przestraszyłem cię jednak i bardzo mi przykro. - Uśmiechnął się, ukazując krzywe zęby. - Mogłabyś doprowadzić do szaleństwa każdego mężczyznę, Mad.

Zapewne miał to być komplement. Madeleine nie czuła się pochlebiona, zaczęła się jednak zastanawiać, czy nie mogłaby poślubić Oda. Przynajmniej go znała - od dobrej i złej strony. Tak mało wiedziała o mężczyznach. Może źle zinterpretowała tamten atak. Teraz wydawało się, że nastąpił tak dawno temu... A gdyby poślubiła tego mężczyznę, nie musieliby przecież mieszkać z Paulem i Celią...

- Król życzy sobie z tobą rozmawiać, de Pouissey.

Madeleine odwróciła się tak szybko, że omal nie skręciła sobie szyi. Aimery de Gaillard jechał obok niej.

Spojrzała znowu na Oda i zobaczyła, że spochmurniał. Nie mógł odmówić królowi, ruszył zatem wypełnić rozkaz. Madeleine odwróciła się do jasnowłosego mężczyzny i jęła uważnie mu się przyglądać. Teraz nie wyglądał ani na Normana, ani na Anglosasa, ale na tego, kim w rzeczywistości był - nieczułego aroganta.

Miał na sobie jedynie długą do kolan tunikę z sięgającymi łokci rękawami, skórzany kaftan bez rękawów i obwiązane tasiemkami spodnie. W żadnym razie nie był to jednak ubiór skromny. Kaftan zdobił wykonany z metalu deseń w kształcie splecionych węży. Był nie tylko piękny, ale też praktyczny, mógł bowiem zatrzymać strzałę. Pozłacany pas utrzymywała w miejscu złota sprzączka z ametystem, zaś jaskrawozielone spodnie zdobił brązowo-biały haft. I, oczywiście, miał też zbytkowne bransolety. Nie mogła się powstrzymać, by nie oceniać w myślach ich wartości.

- Chcesz jedną? - zapytał, spostrzegłszy, na co patrzy.

- Nie - zaprzeczyła, a potem dodała: - A dałbyś mi ją, gdybym poprosiła?

- Rozkazano mi, bym o ciebie zabiegał - powiedział obojętnie. - Jeśli pragniesz mego złota, wystarczy, że poprosisz o nie w obecności świadka.

- Potrzebuję pieniędzy - przyznała, starając się, by jej głos brzmiał równie chłodno. - A ten kawał złota wygląda kusząco.

Roześmiał się, ale nie było w tym wesołości.

- Posiadasz rzadką cechę - szczerość. Co za szkoda, że masz tak niewiele zalet, którymi mogłabyś szczerze się szczycić.

Madeleine poczerwieniała z gniewu.

- Dlaczego aż tak mnie nie lubisz, panie Aimery? Nie jestem w lepszej niż ty sytuacji. Nie chcę poślubić żadnego z was, nie mogę sobie jednak pozwolić na to, by odmówić. Ciebie nikt do niczego nie zmusza, nie rozumiem więc, skąd to zgorzknienie.

Sięgnął po wodze i zatrzymał jej konia.

- Pani Madeleine, żaden z nas nie może pozwolić sobie na luksus odmowy. Ty możesz odwrócić się do nas plecami i uciec do klasztoru. My zaś, jeśli odmówimy podporządkowania się twojej decyzji, zostaniemy wrzuceni w ciemną otchłań, której łaska króla nigdy nie rozjaśni.

Był śmiertelnie poważny.

- Ale król cię lubi.

- To bez różnicy.

Jeźdźcy, podążający dotąd za nimi, rozdzielali się, by ich ominąć. Nikt nie zamierzał przerwać tego tete-a-tete. Nawet Madeleine. Aimery był najwidoczniej w nastroju, by mówić szczerze, może więc uda jej się dowiedzieć czegoś, co nadałoby jego poczynaniom sens.

- Dlaczego nie chcesz mnie poślubić? - spytała, wpatrując się w jego twarz i próbując odnaleźć w niej podobieństwo do Edwalda.

Trudno powiedzieć, pomyślała. Gdyby Aimery był Edwaldem, podskakiwałby z radości na myśl o tym, że będzie mógł zagarnąć rozległe włości i przeznaczyć dochód z nich na finansowanie rebelii.

- Nie chcę poślubić kobiety, której nie lubię.

Westchnęła, zaskoczona.

- Ale dlaczego uważasz mnie za tak odstręczającą? Bóg mi świadkiem, nie jestem bardziej grzeszna niż większość ludzi. Nie popadając w próżność, mogę też powiedzieć, że nie stanowię obrazy dla oczu. Dlaczego zatem?

Jego spojrzenie było twarde. Nie jak u Edwalda.

- Mówię po angielsku - powiedział - i znam Baddersley. Jesteś kobietą surową i bezlitosną. W pewnych okolicznościach byłyby to cechy wielce pożądane, lecz ja nie szukam ich u żony.

- Surową? - powtórzyła, zaskoczona. - Bezlitosną?

Zsunął się z konia i stał teraz z dłonią na łęku jej siodła.

- Czujesz się urażona? - zapytał. - Sądziłem, że taki opis sprawi ci przyjemność.

Spojrzała na niego, a potem na dłoń na łęku. Jej umysł spowiła mgła. Ta dłoń była tak blisko jej uda... Niemal czuła bijące od niej ciepło. Rozejrzała się nieprzytomnie. Byli sami.

- Polowanie...

- Jedźmy zatem.

Lecz Madeleine nawet nie drgnęła. Siedziała, wpatrując się w dłoń Aimery'ego. Nienawidził jej, a przecież jej ciało reagowało na niego jak na żadnego innego mężczyznę. Z wyjątkiem Edwalda.

- Mów do mnie po angielsku - powiedziała.

Zaskoczyła go tym żądaniem, jednak po chwili jął recytować wiersz:

Wciąż i wciąż od nowa

Rozpaczam o świcie w samotności,

Opłakując wszystkie swe niedole,

Ponieważ nie został już nikt,

Przed kim mógłbym otworzyć

Bramy mego serca.

Czysta, melodyjna angielszczyzna spływała z języka mężczyzny dosadna, lecz piękna. Nie miało to nic wspólnego z szorstką mową Edwalda.

Westchnęła.

- Czego ty chcesz?

- Byś dała mi słowo, że nie wybierzesz mnie na męża.

Nietrudno byłoby się zgodzić, skoro uznała już, że byłaby szalona, poślubiając go. Było to jednak, nim dowiedziała się o Stephenie.

- No nie wiem - powiedziała. - Nie mogę poślubić Oda. Nie powiem ci dlaczego, po prostu tak jest. I nie chcę poślubić Stephena... - Zerknęła na niego z ukosa. - Odo powiada, że Stephen zadaje się z kobietami z zamku.

Aimery uśmiechnął się z pogardą.

- Tylko to masz przeciwko niemu? Ja i Odo nie jesteśmy dziewicami, chyba o tym wiesz.

- Przypuszczam, że ty też zadawałeś się z kobietami z Baddersley - stwierdziła smutno, myśląc o Aldredzie.

Miał rację, wyśmiewając się z jej naiwności.

- Oczywiście. - Uśmiech rozjaśnił jego twarz na wspomnienie przeszłych rozkoszy. - Były to niezapomniane przeżycia.

Madeleine zacisnęła zęby. Znała go jednak lepiej, niż był skłonny przypuszczać, spytała zatem, wiedziona nagłym natchnieniem:

- Podczas tej wizyty?

Jego źrenice rozszerzyły się. Chwycił ją za ramię i ściągnął z konia.

- Co...! Natychmiast mnie puść!

Trzymał ją jednak mocno, ściskając dłonią kark, jakby zamierzał go skręcić. Serce tłukło się jej w piersi, nie ze strachu jednak. Wspomniała atak Oda i to, jaką wzbudził w niej odrazę. Teraz trochę się bała, lecz nie na tyle, by nie odczuwać pokusy. Ciągnęło ją do niego niczym ćmę do ognia.

- Co zamierzasz zrobić? - wyszeptała.

- Pocałować cię.

Poczuła mrowienie w ustach. Oblizała je, a w jej sercu mimo woli zaczęła budzić się nadzieja.

- Myślałam, że nie chcesz mnie poślubić.

- Nie spodobałoby ci się to - powiedział z groźbą w głosie. - Zarówno prostacki Odo, jak i flirciarz Stephen to w porównaniu ze mną istne skarby.

Nadzieja legła w gruzach, zanim na dobre rozkwitła. Odsunęła się, lecz on tylko zacieśnił uścisk. Uraził tym samym stary siniak i Madeleine krzyknęła.

Natychmiast ją puścił, zaszokowany, że sprawił jej ból. Może sobie grozić, wątpiła jednak, aby był w stanie naprawdę ją skrzywdzić. Po co więc groźby?

- Dlaczego? - spytała znowu. - Dlaczego?

Zacisnął wargi, objął dłonią nadgarstek Madeleine i odciągnął ją od koni, a potem pchnął na pień potężnego dębu. Pochylił się, przyciskając ją do drzewa.

- Nie lubię cię, Madeleine de la Haute Vironge. Nie pragnę Baddersley. Jeśli mnie zmusisz, bym cię poślubił, zamienię twoje życie w piekło.

Szorstka kora raniła jej obolałe od razów plecy, cóż znaczyło to jednak w porównaniu z zapachem skóry i potu, ciepłem jego twardego ciała przy- odzianego w metal i klejnoty. Okrutne słowa Aimery'ego przeczyły sygnałom, jakie wysyłało jego ciało. Dusza Madeleine chłonęła je, rozkoszując się każdą chwilą. Mimo to krzyknęła:

- Ja też nie chcę cię poślubić!

Już wypowiadając te słowa, wiedziała, podobnie jak on, że kłamie.

- Upewnijmy się co do tego - powiedział.

Jedną ręką chwycił i unieruchomił jej nadgarstki, drugą ścisnął zaś brodę, zmuszając, aby otwarła usta. Przesuwał pieszczotliwie wargami po jej wargach, by po chwili wsunąć w nie język, gruby i ciężki. Madeleine o mało się nie zakrztusiła. Walczyła, lecz ledwie mogła się ruszyć. Z jej gardła dobywały się jedynie miaukliwe, zduszone odgłosy.

Poczuła, że ogarniają ciemność...

Lecz wtedy Aimery jęknął, uwolnił usta Madeleine, odciągnął ją od pnia i porwał w ramiona. Teraz jego uścisk nie był już więzieniem, ale bezpieczną przystanią. Kiedy poczuła na wargach delikatny tym razem dotyk jego ust, nie cofnęła się, ani nie zaprotestowała. Spojrzała na niego, zdumiona. W pociemniałych oczach Aimery'ego malowało się zmieszanie.

Przesuwał jej dłonią po plecach, łagodząc ból dawnych obrażeń, wprawiając w drżenie zmysły, obiecując przyprawiające o zawrót głowy przyjemności. Gdy jego błądzące palce napotkały pierś, zakwiliła, lecz nie w proteście. Znała już tę magię. Jej ciała nie sposób było oszukać.

To był Edwald. Złoty Jeleń. Uśmiechnęła się.

Odsunął się nagle, równie jak ona oszołomiony, ale i przerażony.

- Jesteś moim przekleństwem, czarownico.

Jego słowa cięły niczym noże.

- Nie chcę twojej krzywdy - zaprotestowała.

Objął znów dłonią jej szyję, tym razem delikatnie.

- Więc za mnie nie wychodź - powiedział.

Miała ochotę zawołać: dlaczego? Lecz znała już odpowiedź. Ludzie w Baddersley znali go jako Złotego Jelenia, a był wśród nich zdrajca, który mógł go rozpoznać i donieść o swoim odkryciu królowi. Nie, napomniała się w myśli, to Złoty Jeleń jest zdrajcą. Donosiciel zaś lojalnym poddanym. Niemożliwe, by chciała poślubić zdrajcę. Niemożliwe. Czytał w jej twarzy niczym w otwartej księdze, Jego dłoń znieruchomiała, a twarz przybrała srogi wyraz.

- Przyznaję, że cię pożądam, demoiselle, lecz nadal tobą pogardzam. Nie wyobrażaj sobie, że mnie poślubisz i będziesz mną rządziła, wykorzystując moją słabość.

Madeleine odepchnęła go i odwróciła się, by ukryć łzy.

- Nie zamierzam wybrać ciebie. Poślubię Stephena.

Odwrócił ją, a potem przez chwilę wpatrywał się badawczo w jej twarz.

- Doskonale - powiedział w końcu ponuro.

Mimo to nadal stali.

Madeleine patrzyła na niego i widziała księcia z bajki, czułego banitę, okrutnego zdrajcę.

Aimery patrzył na Madeleine i widział śniadą dziewicę, swawolne dziewczę, okrutną dziwkę.

Wpatrywali się jedno w drugie z gniewem, a ich ciała nieuchronnie zbliżały się ku sobie...

Ktoś głośno chrząknął.

Odsunęli się gwałtownie i rozejrzeli. Hrabia Guy stal opodal, przyglądając się im uważnie.

- Dokonałaś wyboru, demoiselle? - zapytał chłodno.

Aimery i Madeleine spojrzeli na siebie. Ich oczy spotkały się na moment, a potem Aimery odwrócił się i podszedł do swego wierzchowca.

- Właśnie uczyniła mnie bardzo szczęśliwym - powiedział. - Zamierza poślubić Stephena.

Odjechał, a wraz z nim nadzieja na szczęście.

* * *


Hrabia zsiadł z konia i podszedł do dziewczyny.

- Dosiądź wierzchowca i wróć ze mną do reszty, pani Madeleine. Wasza nieobecność nie uszła uwagi innych. Lepiej nie prowokować plotek.

Pomógł jej dosiąść konia i odjechali.

- Czy on cię zranił? - spytał hrabia.

Wyczuła w jego głosie gniew. Jakże łatwo byłoby przytaknąć i pozwolić, aby ten człowiek ukarał syna, co na pewno by zrobił.

Tylko za co miałaby się mścić?

- Nie potrafię odpowiedzieć - przyznała.

- Zdaję sobie sprawę - powiedział ostro - że nie wiem wszystkiego, lecz to o twoje życie tu chodzi, twoje i mego syna. Proszę cię, byś wzięła to pod uwagę.

- Myślisz, że o tym nie wiem? - zawołała zrozpaczona. - Lecz co mam zrobić? Czy król da mi więcej czasu? - zapytała z nadzieją. - Zaproponuje innych kandydatów?

Hrabia potrząsnął głową.

- Ma teraz na głowie inne sprawy, pani Madeleine. Ta musi zostać załatwiona niezwłocznie.

Dołączyli do reszty myśliwych, którzy zatrzymali się na odpoczynek. Aimery stał obok brata. Zsiadając z konia, zorientowała się, że wszyscy się jej przyglądają. Nic nie zostało jednak powiedziane. Odo i Stephen mieli kwaśne miny, lecz gdy nie przyłączyła się do rywala, wyraźnie poweseleli.

Stephen podszedł niespiesznie, gładząc siedzącego na ręce sokoła. Uśmiechnęła się do niego z ponurą determinacją. Jak powiedział Aimery, co szkodzi trochę poflirtować? Skoro Stephen ma takie skłonności, doskonałe. Tym rzadziej gościł będzie w małżeńskim łożu.

- To piękna okolica - powiedział, rozglądając się pożądliwie.

- Owszem - przyznała. - Jest piękna.

- A tutejsze lasy nie należą do korony. Pan tych włości będzie mógł polować na własne jelenie.

Równie dobrze mógłby powiedzieć: „będę mógł polować”. Madeleine powiedziała sobie, że i tak musi za niego wyjść, i przywołała na twarz uśmiech.

- To się doskonale składa - powiedziała. - Majątek był źle zarządzany, obawiam się zatem, że będziemy musieli polować, by przetrwać zimę. Może uda się sprzedać część upolowanej zwierzyny i kupić ziarno, a także inne potrzebne rzeczy.

Zauważył, że powiedziała „my” i napuszył się, bardzo z siebie zadowolony.

- Z pewnością ziemia jest w stanie wyżywić ludzi - odparł leniwie, obejmując ją spojrzeniem. - Chyba nie ma ich tu zbyt wielu.

- Będziemy potrzebowali więcej rąk do pracy - odparła, uświadamiając sobie, iż bezwiednie cofnęła się o krok, przestraszona jawnie pożądliwym spojrzeniem. Tak być nie może. Postawiła twardo stopy na ziemi.

- Trzeba będzie wyżywić ich przez zimę.

- Jakoś sobie poradzą - powiedział, wzruszając ramionami. - Są jak zwierzęta. Zawsze udaje im się przetrwać.

Przysunął się bliżej. Madeleine zmusiła się, by stać spokojnie. Położył jej dłoń na ramieniu i zajrzał w oczy:

- Nie martw się, mój aniele. Ja...

Z rzeki poderwała się nagle czapla. Stephen krzyknął i uwolnił pośpiesznie sokoła, natychmiast przenosząc na niego uwagę. I bardzo dobrze, pomyślała chłodno, nie szukam przecież u niego uczucia.

I choć wzruszyło ją, że tak czule się do niej odezwał, ulżyło jej też, gdy chwila rodzącej się intymności została szybko przerwana. Nie mogła pozbyć się myśli, że jeśli... kiedy go jutro poślubi, będzie musiała okazać mu uległość. Jego język wtargnie do jej ust, a dłoń spocznie na piersi. Jakoś nie była w stanie sobie wyobrazić, by obudziło to w niej magię, jakiej doświadczyła w ramionach innego mężczyzny.

Odszukała spojrzeniem Aimery'ego, po czym rozebrała go w myślach i zobaczyła nagim, jak tamtego dnia, w rzece...

Małżeństwo to coś więcej niż dwa ciała w łóżku, napomniała się w myślach. Stephen będzie dobrym mężem...

A potem wspomniała jego obojętność wobec ludzi, którym winni byli opiekę. Przynajmniej, pomyślała, zdesperowana, jest lojalny wobec króla.

Ptak chybił i czapla została pochwycona przez innego sokoła. Kiedy sokół Stephena wrócił na dłoń pana, ten burknął zgryźliwie: „to i tak ochłapy” i mało delikatnym ruchem nasunął sokołowi na głowę kaptur.

Madeleine zacisnęła zęby. Nie wolno jej skupiać się na wadach Stephena. Nikt nie jest doskonały. Tego zdążyła się już nauczyć.

Pójdzie od razu do króla, powie mu, co zdecydowała, i niech się dzieje, co chce.

Rozdział X


Postąpiła stanowcze dwa kroki w przód, lecz właśnie w tej chwili główny łowczy zadął w róg. Psy zwietrzyły zwierzynę. Wszyscy podbiegli do koni i skierowali się w stronę, skąd dobiegał dźwięk. Kiedy galopowali, Madeleine czuła się tak, jakby odroczono jej wyrok.

Myśliwi znaleźli najlepszą, lecz i najbardziej niebezpieczną zwierzynę - dzika. Dwie lochy i dziesięć podrośniętych warchlaków broniło się, otoczone przez psy. Prawdziwa uczta, gdyby udało się wszystkie je zabić. Mężczyźni pochylili się w siodłach, by osaczyć zwierzęta. Słudzy podali im długie piki, używane do polowań na tę właśnie zwierzynę. Madeleine trzymała się z tyłu. Nie miała odpowiedniej broni, a rozwścieczony dzik mógł się okazać bardzo niebezpieczny. Miał ostre jak brzytwa kły i nie bał się ludzi.

Popiskujące warchlaki dało się upolować z koni, dorosłe zwierzęta trzeba było jednak podejść na piechotę. Nie było innego sposobu, by zabić wyrośniętego dzika. Mężczyźni pokrzykiwali, domagając się, by pozwolono im zmierzyć się ze zwierzętami, król błysnął jednak ku Madeleine wilczym uśmiechem i wskazał na Oda oraz Aimery'ego de Gaillard.

Miała potraktować to jako rodzaj testu, który, oczywiście, nie był już potrzebny. Zamierzała poślubić Stephena.

Obaj mężczyźni zeskoczyli z siodeł i chwycili piki. Madeleine spostrzegła, że Odo wydaje się zaniepokojony. Nie było w tym nic dziwnego. Często zdarzało się, że to dzik pokonywał myśliwego. Nagle, jakby po to, by udowodnić, że się nie myli, nieostrożny pies za bardzo zbliżył się do odyńca. Błysnęły kły, trysnęła krew i pies zaskamlał, odrzucony na bok i śmiertelnie ranny.

Jeden z myśliwych błyskawicznie poderżnął mu gardło.

Madeleine przełknęła ślinę i utkwiła wzrok w Aimerym. Nie okazywał zdenerwowania, lecz ona bała się za niego. Był o kilka cali niższy niż Odo, i sporo lżejszy. Poruszał się co prawda zwinnie, nie była jednak w stanie sobie wyobrazić, iż mógłby pokonać rozwścieczonego dzika.

- Ale zabawa!

Spojrzała w bok i spostrzegła Stephena. Podekscytowany, dzierżył nabitego na pikę warchlaka. Krew ściekała mu po dłoni.

- Doskonałe pchnięcie - pochwalił się.

Też mi wyczyn, zabić warchlaka, pomyślała.

- Szkoda, że nie udało ci się upolować żadnej z loch - powiedziała, zwracając znowu uwagę na to, co działo się przed nią.

- To krwawa robota - roześmiał się Stephen. - Może zwierzęta zabiją moich rywali, podczas gdy ja będę siedział sobie tu z tobą, przyglądając się, jak się pocą.

Madeleine spojrzała na niego, nachmurzona. Jakoś nie potrafiła wyobrazić sobie, by Stephen polubił ciężką, brudną i odpowiedzialną pracę, jakiej wymagało Baddersley. Odwróciła szybko spojrzenie, bojąc się, że odkryje kolejną rzecz, która jej się w nim nie spodoba.

Lochy, oszalałe z wściekłości po tym, jak zabito im młode, i otoczone sforą ujadających psów, nie wybrały jeszcze celu. Podbiegały to w jedną stronę, to w drugą. Czasami biegły w stronę koni, które cofały się, spłoszone. Siedzący na nich myśliwi pilnowali jednak, by nie stworzyć zwierzynie możliwości ucieczki.

Małe, płonące gniewem oczka spoglądały na prawo, to znów na lewo, długie, groźnie wyglądające kły drżały, a pyski toczyły pianę.

Aimery krzyknął i potrząsnął piką, by przyciągnąć uwagę jednego ze zwierząt. Podziałało. Mniejsza z loch utkwiła spojrzenie w człowieku odzianym w jaskrawy strój.

Zagrzebała w poszyciu ostrymi racicami, a potem ruszyła. W tej właśnie chwili Odo wykonał niebacznie gwałtowny ruch i locha skierowała się ku niemu. Natychmiast obniżył i mocniej uchwycił pikę, kierując jeden jej koniec ku ziemi, a drugi ku nacierającej losze tak, by trafić zwierzę prosto w pierś. Aimery próbował krzykiem przyciągnąć uwagę drugiego dzika, ten jednak nie zareagował. Myśliwy przysunął się więc bliżej, skupiony na zwierzęciu.

Serce tłukło się Madeleine w piersi jak oszalałe. Zerknęła na Oda. Dzik szarżował. Odo wydawał się spokojny, w ostatniej chwili przestraszył się jednak trochę i cofnął. Pika trafiła zwierzę nie w pierś, a w bark. Zakwiczało z bólu i skoczyło. Odo wytrzymał, lecz impet uderzenia odrzucił go na bok. Zachwiał się i wpadł wprost na Aimery'ego.

Madeleine krzyknęła. Aimery upadł. Kiedy turlał się pośpiesznie w bok, na jego kaftanie zabłysły węże.

Drugie zwierzę w końcu zaatakowało.

Mężczyźni zaczęli krzyczeć, aby odwrócić uwagę dzika, ten jednak skierował kły wprost na połyskujący cel na ziemi. Wydawało się, że w ogóle nie słyszy krzyczących. Myśliwi podbiegli i zatopili miecze w ciele lochy, dobijając ją. Aimery dźwignął się na kolana, chwycił pikę i skierował ją na szarżujące zwierzę. Nie było czasu, aby porządnie się ustawić, mimo to trafił dzika prosto w pierś. Ciężar zwierzęcia, w połączeniu z impetem skoku sprawił, że pika przeszła na wylot. Z rany i pyska bestii pociekła krew. Uderzenie było jednak tak silne, że Aimery nie zdołał utrzymać piki. Zwierzę runęło wprost na niego, po czym, już w agonii, wbiło jeden z kłów w grzbiet jego prawej dłoni. Bransoleta zabłysła, uniesiona, niczym symbol krwawego, pyrrusowego zwycięstwa.

Na chwilę zapadła cisza, a potem myśliwi rzucili się ku rannemu.

Madeleine tkwiła w siodle jak skamieniała. Jeśli Aimery zginął... Nie, nie mógł zginąć. Z pewnością ranne zwierzę musiało być już mocno osłabione.

- Bardzo się cieszę, że ominął mnie ten zaszczyt - oznajmił de Faix radośnie. - Może pojechalibyśmy w dół rzeki, mój aniele, zapolować na ptactwo?

Madeleine spojrzała na niego i powiedziała:

- Mogę być potrzebna.

Choć była to wymówka, nagle uświadomiła sobie, że jej obowiązkiem jest zaoferować pomoc. Ścisnęła boki klaczy piętami i wjechała na polanę.

Grupa myśliwych rozstąpiła się i zobaczyła Aimery'ego. Stał na własnych nogach, podtrzymując owiniętą byle jak rękę. Rana mocno krwawiła, a Aimery wydawał się blady, lecz najwidoczniej nic poważnego mu się nie stało. Z ulgi aż zakręciło jej się w głowie.

- Pan Aimery musi wrócić do Baddersley, by opatrzono mu jak należy ranę - powiedział król. - Ojciec i brat będą mu towarzyszyli, lecz może i ty zechciałabyś z nim pojechać, pani Madeleine? O ile pamiętam, uczono cię na uzdrowicielkę.

- Oczywiście, sire.

Mogłaby przysiąc, że de Gaillard wygląda, jakby miał chęć zaprotestować. Chyba nie pogardza mną aż tak - pomyślała ze smutkiem - że nie pozwoli mi zająć się raną.

- Postaraj się - powiedział król serdecznie. - Potrzebuję każdego lojalnego ramienia zdolnego władać mieczem.

Co powiedziawszy, odjechał. Madeleine jęła zastanawiać się, czy ostatnie słowa króla nie oznaczają aby, że powinna sfuszerować leczenie i pozbawić tym samym zdrajcę możliwości posługiwania się bronią. Kiedyż to upewniła się, że Aimery de Gaillard i anglosaski banita są tą samą osobą?

W jego ramionach, gdy przemawiały zmysły, zdradzając niezaprzeczalną prawdę...

Leo mamrotał pod nosem, zmartwiony, pomagając bratu dosiąść konia.

- Daj spokój, Leo - powiedział Aimery, wzdychając. - Jesteś zupełnie jak matka. - Odwrócił się ku Madeleine. - Rana nie jest głęboka, pani Madeleine. Nie ma potrzeby, byś poświęcała przyjemności po to, aby ją opatrzyć.

Cała gorycz wróciła. Już przedtem powiedział przecież jasno, co o niej sądzi.

- To żadne poświęcenie - odparła obojętnie. - Jestem zadowolona, że trafił mi się pretekst, bym mogła wrócić do Baddersley. A jeśli chodzi o twoją rękę, może sobie spokojnie zgnić. Nic mnie to nie obchodzi.

Zawrócił bez słowa wierzchowca i skierował się ku zamkowi. Leo pojechał za bratem, podczas gdy hrabia Guy dotrzymywał towarzystwa Madeleine.

Jadąc, przyglądał się dziewczynie. Jego dłoń spoczęła na nadgarstku i Madeleine spostrzegła, że założył bransoletę Aimery'ego. Odpiął ją i jej podał.

Nie pofatygował się, by cokolwiek wyjaśnić, a i ona nie miała nastroju, aby domagać się wyjaśnień. Bransoleta była jeszcze ciepła od ciała hrabiego i bardzo ciężka. Złoto, choć grube na niemal pół cała, i tak zostało zarysowane kłem. Gdyby nie to, obrażenia byłyby znacznie poważniejsze. Choć ozdobę wytarto, pozostały na niej smużki krwi - Aimery'ego lub dzika.

- Wydaje się stara - powiedziała. - Jest też bardzo piękna.

- Jest stara - wyjaśnił hrabia - i do tego cenna. I bardzo niebezpieczna. Ten stary klejnot z Mercji został podarowany Aimery'emu przez zdrajcę Herewarda. Hereward przekazał mu także swój miecz, swój sposób myślenia oraz pierścień, który Aimery nosi na prawej dłoni. Pierścień na lewej pochodzi od Wilhelma, któremu przysiągł na krzyż wierność. Mnie zawdzięcza pozycję i trening. Aimery to człowiek, który zmaga się ze zbyt wieloma zobowiązaniami, demoiselle. Próbowałem go skłonić, by zerwał niektóre z tych więzów, lecz okazało się to niemożliwe. Pewnego dnia rozerwą go na strzępy.

Zabrzmiało to tak, jakby przyznawał, że syn jest zdrajcą.

- Dlaczego mi to mówisz? - spytała. - Nie czyni to z twego syna atrakcyjnego kandydata na męża w niespokojnych czasach.

Zielone oczy hrabiego, tak podobne do oczu Aimery'ego, spojrzały wprost na nią.

- Jak już powiedziałem, nie pojmuję, o co mu chodzi, i mam dość rozumu, by zdawać sobie z tego sprawę. Uznałem jednak, że powinnaś wiedzieć, z czym masz do czynienia.

- Nie wybiorę Aimery'ego - powiedziała. Rzeczywiście tak myślała. Nie poślubi zdrajcy.

Hrabia skinął głową.

- To twoje prawo. A sądząc po tym, czego byłem świadkiem, postąpisz zapewne słusznie.

Kiedy przybyli do Baddersley, Aimery ponownie spróbował przekonać Madeleine, by nie zajmowała się jego ręką.

- Bandaż powstrzymał krwawienie - upierał się. - Nie ma potrzeby go ruszać.

Wydawał się blady i zdenerwowany. Nic dziwnego, zważywszy, ile krwi stracił i jaki ból musiał cierpieć. Zastanawiała się, czy nie zaczął już aby gorączkować, gdyż zachowywał się nieracjonalnie. Mimo tego, co powiedziała wcześniej, nie mogła pozwolić, by człowiek umarł w jej domu z powodu zakażonej rany.

Leo prychnął.

- Zawsze był z niego okropny tchórz.

- Dość tych głupstw - powiedział hrabia Guy. - Pozwól, by pani Madeleine tym się zajęła. Rany zadane przez zwierzęta lubią się paskudzić.

Aimery spojrzał spode łba na rodzinę, a potem burknął:

- Niech wam będzie, ale nie życzę sobie świadków, gdy będę płakał z bólu. Idźcie stąd.

Dwaj starsi mężczyźni uśmiechnęli się i wyszli, zostawiając Aimery'ego i Madeleine samych.

Madeleine zerknęła na mężczyznę i natychmiast się uspokoiła. Ewidentnie nie był w nastroju na amory. Poleciła, by przyniesiono ciepłą i zimną wodę i poprowadziła rannego do sypialni, gdzie znajdowały się medykamenty.

- Usiądź przy oknie - powiedziała szorstko, a potem uświadomiła sobie, że nadal ściska jego bransoletę. Podała mu ozdobę, a on odłożył ją beztrosko na półkę i usiadł, gdzie mu poleciła.

- Zdejmij, proszę, bandaż.

Zrobił to, odrywając bez wahania przyschnięte fragmenty. Pochyliła się, by zbadać ranę. Choć Aimery wydawał się spokojny, wyczuwała w nim napięcie. Zignorowała je, gdyż wielu dzielnych skądinąd mężczyzn obawiało się leczenia.

Skupiła się więc na zadaniu. Rana była dość poszarpana, ale nie niebezpieczna, chyba że wda się zakażenie. Kieł dzika rozorał wierzch dłoni aż po ramię, niszcząc część tatuażu. Nawet gdy ręka się zagoi, rysunek nie będzie już tak doskonały.

Jak powiedział Aimery, rozcięcie nie było głębokie, bez wątpienia dlatego, że bransoleta przyjęła na siebie część uderzenia. W miejscu, gdzie jej skraj werżnął się w ciało, zaczął już się formować siniec. Sam się zagoi, pomyślała.

- Możesz poruszać swobodnie ramieniem? - spytała.

Posłusznie poruszył łokciem i nadgarstkiem. Smukłe mięśnie przemieściły się pod skórą. Ruch wywołał niewielkie krwawienie. Nie było ono jednak niebezpieczne, gdyż krew ciekła powoli, nie tryskała gwałtownie strumieniem.

- Myślę, że wszystko pięknie się zagoi. Muszę tylko oczyścić ranę i ją zszyć.

Wstała, by poinstruować służących, którzy przynieśli wodę.

Gdy wyszli, Aimery powiedział:

- Nie zszywaj tego.

- Będziesz miał paskudną bliznę - zaoponowała. - I sztywny nadgarstek. Jeśli zszyję ranę, wszystko się zagoi.

- Nie chcę, byś ją zszywała.

Madeleine patrzyła na niego zirytowana. Wielki, szlachetny wojownik się bał. Odwróciła się i wyszła.

- Panie - powiedziała do hrabiego Guya, czekającego w wielkiej sali - twój syn nie zgadza się, bym zszyła ranę, a koniecznie trzeba to zrobić.

Guy uniósł brwi i wrócił z nią do pokoju. Kiedy Aimery go zobaczył, zrobił minę, jakby miał ochotę kogoś udusić. Bez wątpienia ją

Hrabia obejrzał ranę i się skrzywił.

- Rzeczywiście, wymaga zszycia - powiedział. - Dość tych bzdur, Aimery.

Aimery westchnął.

- Doskonale.

Jego ojciec skinął głową i wyszedł.

Madeleine spojrzała, zachmurzona, na pacjenta. Zrezygnował z oporu, gdy ojciec wypowiedział słowo. Dziwny człowiek. Nalała mu trochę miodu. Trunek pomoże ukoić nerwy.

Wrzuciła do jednego naczynia dziurawiec i kurzyślad, by zaparzyły się w pitnym miodzie, do drugiego zaś korzeń irysa, kozieradki i miesięcznika, które zalała gorącą wodą wymieszaną z miodem. Wzięła czysty kawałek płótna, zanurzyła w wodzie i delikatnie obmyła brzegi rany, spodziewając się, że Aimery zacznie się uchylać lub nawet ją odepchnie. Może, nim zacznie szyć, powinna wezwać brata-olbrzyma, by go przytrzymał.

Zerknęła na Aimery'ego i zobaczyła, że wydaje się pogrążony w myślach.

Wzruszyła ramionami i podniosła naczynie z wywarem na miodzie.

- Teraz zaszczypie - ostrzegła. Ujęła nadgarstek Aimery'ego, skierowała jego ramię w dół i polała wywarem wzdłuż rany. Zacisnął dłoń i zaczerpnął gwałtownie powietrza, lecz nie próbował wyrwać ręki. Czując pod palcami dotyk mocnych mięśni, uświadomiła sobie, że gdyby zechciał się uwolnić, nie zdołałaby temu zapobiec.

- Rany spowodowane przez zwierzęta bywają często ryzykowne - mówiła i przyglądała się ranie, szukając resztek brudu - lecz nie zamierzam jej przyżegać. Jeśli wda się infekcja, zrobię to później.

- Prościej byłoby zrobić to od razu - powiedział, jakby chodziło o drobną niedogodność. Większość mężczyzn wzdrygała się na myśl o rozpalonym żelazie. Lecz może Aimery nie miał z nim dotąd do czynienia.

- Wtedy rana nie goiłaby się tak ładnie, poza tym wydaje się czysta. To dziwne - zauważyła, prawie do siebie. - Jedna rana wygląda na brudną, a świetnie się goi. Inna wydaje się czysta, a okazuje się śmiertelna.

- Dziękuję - odparł sztywno.

Spojrzała na niego z poczuciem winy, zdając sobie sprawę, że nie powinna była mówić czegoś takiego pacjentowi. Aimery wydawał się jednak raczej rozbawiony, nie przerażony. Uśmiechnęli się do siebie niepewnie.

Wspomnienie pocałunku wróciło, pozbawiając Madeleine sił i wprawiając w zmieszanie. Odwróciła pośpiesznie wzrok. Wzięła do rąk igłę i jedwabną nitkę, modląc się w duchu, by dłonie nie drżały. Nie lubiła tej części swego zajęcia, zwłaszcza gdy pacjent się wyrywał, w ostatecznym rozrachunku lepiej było jednak okazać stanowczość i zakończyć sprawę szybko.

Zszycie rany tak, by pozostała ledwie widoczna blizna, wymagało nie tylko umiejętności, lecz i talentu, a ona posiadała jedno i drugie. I choć skręcało ją w środku, starała się zachować spokój. Często chwalono ją za to, że potrafi szyć nawet wtedy kiedy pacjent wyrywa się i woła o litość. Robiła, co do niej należało, choć sama ledwie powstrzymywała się, by nie krzyczeć wraz z nim.

A teraz coś wytrącało ją dodatkowo z równowagi. Wspomnienie przyciśniętego do niej ciała, cierpki zapach skóry i ten drugi, właściwy tylko je- mu, mięśnie, prężące się pod dotykiem jej dłoni...

Przypomniała sobie, że ma poślubić Stephena, który bez wątpienia także jest umięśniony.

Zaczerpnęła głęboko powietrza i ścisnęła brzegi rany. Uspokajając się w duchu, wbiła zdecydowanym ruchem igłę w ciało, przygotowując się na walkę. Aimery poruszył jednak tylko nieznacznie ramieniem i pozostał spokojny. Wbijała igłę raz za razem, a potem wiązała supełki - nie za ciasno, nie za luźno. Szyjąc, czuła, jak Aimery napina bezwiednie mięśnie, poza tym było jednak tak, jakby zszywała kawałek wieprzowiny, na którym ćwiczyła w Abbaye. Jak łatwe byłoby uzdrawianie, gdyby potrafiła się nie przejmować, że pacjent cierpi!

Lecz po co to zamieszanie wcześniej, skoro potrafił znieść ból? Aż tak nie lubił, kiedy go dotykała? Na samą myśl o tym wbiła igłę nie w to miejsce, co trzeba, i musiała powtórzyć zabieg. Spojrzała z poczuciem winy, lecz Aimery nie zareagował.

Boże, zaraz to ona się rozpłacze, nie on!

Wykonała ostatni szew na grzbiecie dłoni i westchnęła głośno, z ulgą.

- Jesteś utalentowaną uzdrowicielką - powiedział, podając jej kielich.

Wzięła naczynie i upiła solidny łyk.

- A ty wspaniałym pacjentem - odparła. - Mogę mieć nadzieję, że takim pozostaniesz i nie będziesz posługiwał się ramieniem przez dzień czy dwa?

Oddała kielich i teraz to on się napił. Dzielili to samo naczynie i było to nie do zniesienia intymne.

- To zależy - powiedział - czy będziesz się upierała, byśmy wykazali się bojowymi umiejętnościami. Nie sądzę, by pozwolono mi stać z boku, a nie władam mieczem zbyt dobrze, gdy muszę trzymać go w lewej dłoni.

- Nawet nie myśl o tym, by chwytać za miecz przed upływem tygodnia - zawołała przerażona.

- Chyba nie miałaś dotąd do czynienia z wojownikami, demoiselle - powiedział, unosząc brwi. - Jeśli wzywają mnie do walki, walczę.

Odwróciła się, by odłożyć na miejsce kilka medykamentów.

- Nie będę się domagała, byście walczyli.

Szalona scena w lesie wróciła, jakby odgrywali ją ponownie. Jego gniew. Groźby. Pocałunki. Zamknęła skrzynię i odwróciła się do Aimery'ego, nie wiedząc, co jeszcze mogłaby powiedzieć. Przyglądał się jej.

- Przed kilkoma miesiącami niektórzy wieśniacy zostali tu wychłostani - powiedział. - Co się wydarzyło?

Zmarszczyła brwi, słysząc to pytanie. Przypomniało jej atak Oda, i Edwalda, który tamtego dnia po raz ostatni był dla niej miły. Edwalda z tatuażem na prawej dłoni.

- Te znaki na twojej ręce - powiedziała. - Anglicy często je noszą?

To, że nie odpowiedziała na pytanie, ewidentnie go nie zaskoczyło.

- Tak - odparł. - Wszyscy szlachetnie urodzeni Anglicy noszą tatuaż.

- W tym samym miejscu?

- Na ramieniu i dłoni, którą władają mieczem.

Jej wcześniejsze przekonanie, jakoby ten mężczyzna był Złotym Jeleniem, zaczęło się chwiać. Teraz jego słowa sugerowały, że Edwaldem i Złotym Jeleniem może być każdy inny złotowłosy, zielonooki, przystojny angielski szlachcic.

Ten, który sprawiał, że ledwie jej dotknął, uginały się pod nią kolana?

- Znaki na twarzy też były kiedyś popularne - dodał, uśmiechając się chłodno - lecz wyszły z mody i bardzo się z tego cieszę.

Wydawał się zupełnie odprężony. Uniosła jego dłoń.

- Jak to się robi?

- Za pomocą igieł i barwnika - odparł, nie cofając dłoni.

- Musiało boleć.

- Nie bardziej, niż kiedy mnie szyłaś.

- Ale trzeba było wykonać znacznie więcej nakłuć. Ile miałeś wtedy lat?

- Czternaście. Nie poddawać się bólowi to oznaka męskości.

Ciało na ręce było spuchnięte i odbarwione, więc trudno było rozpoznać deseń. Wyżej na ramieniu dostrzegła stylizowany zwierzęcy zad z unoszącymi się w powietrzu nogami. To mogło być cokolwiek - koń, jeleń, owca. Uniosła niestawiającą oporu dłoń Aimery'ego ku światłu, rzekomo po to, by sprawdzić ranę, a tak naprawdę, by przyjrzeć się tatuażowi.

Nic to jednak nie dało. Nie była w stanie zidentyfikować zwierzęcia. Lecz jeśli ręka się zagoi, za kilka dni rysunek znów stanie się wyraźny. Tyle że za kilka dni będzie już żoną Stephena de Faix, zaś Aimery de Gaillard zniknie z jej życia na zawsze.

Odwrócił rękę i ujął jej dłoń.

- O co chodzi?

Potrząsnęła głową i odeszła, by przynieść bandaże. A przede wszystkim - aby odzyskać nad sobą panowanie. Po chwili wróciła - znowu spokojna i opanowana.

- Nie mów mi tylko, że będzie szczypało - powiedział.

- Jeśli nie boli, to i nie leczy - odparła, wykrzywiając usta.

- Przypominasz mi moją matkę - powiedział swobodnie i widać za bardzo się odprężył, bo gdy przyłożyła mu do rany ciepły kataplazm, zaklął z cicha pod nosem. Umocowała szybko opatrunek i przywiązała go gęsią skórką i skórzanymi rzemykami.

- Chciałabym jutro to sprawdzić - powiedziała dziarsko.

- W dzień swojego ślubu. Cóż za poświęcenie.

Przymknęła na chwilę oczy.

- Raczej nie będzie to normalny ślub.

Cisza, jaka zapadła w pokoju, zdawała się mieć ostrza. Raniły ją, ilekroć się poruszyła. Napotkała spojrzenie jego oczu.

- Zamierzam poślubić Stephena.

Wstał.

- Tak będzie z pewnością najlepiej.

Przez chwilę Madeleine zdawało się, że Aimery ją pocałuje, i bardzo tego chciała, on jednak tylko popatrzył na nią przez chwilę i wyszedł.

Madeleine przełknęła łzy. Opadła na stołek, na którym siedział przed chwilą Aimery, i zapatrzyła się na krople jego krwi plamiące matę z sitowia.

Przypomniała sobie, że ten mężczyzna bawił się z nią, igrał z jej uczuciami i wprawił w rozpacz. Zdradził króla i rycerską przysięgę. Nie może dopuścić, aby ktoś taki złamał jej serce. Nie może.

Lecz zachowywał się łagodnie, nawet w gniewie. Dzisiaj, choć bardzo chciał zranić ją i odstręczyć, nie był w stanie tego przeprowadzić. Teraz, gdy hrabia powiedział jej o zobowiązaniach Aimery'ego względem króla i Herewarda, niemal rozumiała, z jakim konfliktem lojalności musi się zmagać. Jak ona zachowałaby się w podobnej sytuacji? Nie wiedziała.

Był dobrym człowiekiem, uprzejmym i dzielnym. O wiele lepszym niż Odo czy Stephen. A jednak za niego nie wyjdzie. Musiałaby być głupia, by związać swój los z kimś takim, a co ważniejsze, dłuższy pobyt w Baddersley mógłby okazać się dla niego śmiertelną pułapką. Obiecała, że tego nie zrobi, a zwykła dotrzymywać słowa.

Słońce zabłysło na bransolecie. Podniosła ją - ciężką, chłodną i zabrudzoną zaschłą krwią. Wsunęła ozdobę na prawe ramię i nie bez trudności zamknęła. Bransoleta okazała się sporo za luźna, przywodząc na myśl kształt jego muskularnego ramienia.

Klejnot był cenny i powinna mu go natychmiast oddać, nie mogła się jednak zmusić, by przebywać blisko Aimery'ego, skoro nie mogła go mieć. Zsunęła bransoletę przez dłoń i zamknęła w szkatułce ze swymi klejnotami.

Jutro poślubi Stephena de Faix, a pojutrze wszyscy wyjadą i zostawią ją w spokoju. Wszyscy, poza Stephenem. On zostanie z nią przez resztę życia.


* * *


Nie miała cierpliwości do ludzi uskarżających się na los, zajęła się więc energicznie przygotowaniami do ślubu. Uprzedziła kucharza, że myśliwi przyniosą dzika, i poleciła, aby zabito i nadziano na rożen dwa woły.

Jutro dzień jej wesela i wszyscy w okolicy będą ucztować.

Wysłała zarządcę i trzech zbrojnych do Hertford, dając im swój drugi co do wartości złoty łańcuch, aby sprzedali go i kupili kilka beczułek wina.

Jutro dzień jej wesela i wszyscy w okolicy się upiją - przede wszystkim ona, jeśli tylko będzie miała w tej kwestii coś do powiedzenia.

Wyraziła zgodę, by naruszono zapas suszonych i konserwowanych owoców. Nie wiedziała, co zrobią po weselu, i wcale jej to nie obchodziło. Czuła się tak, jakby jej świat miał się wkrótce skończyć.

Jedzenie, przeznaczone na dzisiejszy wieczór, było już niemal gotowe. Wielką salę wypełniła woń piekącego się jagnięcia - tak apetyczna, że wszystkim ciekła ślinka. W spiżarni czekały ciasta i pasztety. Madeleine skierowała więc gorączkową energię na to, aby przystroić i nakryć, jak należy, stoły.

Po wyjeździe Paula de Pouissey prace przy umocnieniach zostały wstrzymane, nie brakowało jej więc ludzi, których mogła skierować do naprawy ław i stołów. Kilka mebli odznaczało się nawet pewną elegancją, większość miała być jednak po prostu mocna, stabilna i solidna.

Podczas gdy mężczyźni zajmowali się stolarką, przywołała dwie kobiety i zaatakowała wraz z nimi obrusy. Obrębiły strzępiące się brzegi, załatały dziury i wywabiły, na ile było to możliwe, plamy. Nie starczyło, oczywiście, czasu na to, by wykonać prace starannie, jednak tego dnia wielka sala i tak miała wyglądać o wiele przyzwoiciej.

Pracowała, świadoma, że Aimery jest gdzieś w domu. Ani razu go jednak nie zobaczyła. Może starał się unikać jej tak, jak ona unikała jego.

Dobiegający z wieży dźwięk rogu powiedział im, że myśliwi wracają. Zerwała się ze stołka przy oknie i wcisnęła na wpół obrębiony obrus w ręce służącej. Zapomniała, że powinna zatroszczyć się też o swój wygląd. Wołając głośno Dorothy, wbiegła do sypialni, obmyła szybko dłonie i twarz, i rozplotła włosy. Dorothy pojawiła się akurat na czas, by je rozczesać.

- Zapleść, czy zostawić rozpuszczone, pani?

To miał być jej ostatni wieczór jako dziewicy.

- Rozpuszczone - powiedziała, wzdrygając się na myśl o tym, co nastąpi jutro.

Włożyła suknię z najdelikatniejszego jedwabiu i szkarłatną aksamitną tunikę ozdobioną złotym haftem. Strój był za ciężki na tak ciepły dzień, chciała jednak, by chwila, kiedy ogłosi królowi, kogo wybrała, miała choć trochę uroczysty charakter. Zapięła wokół talii pas ze złotego drutu i obsydianu i przepasała włosy złotą opaską.

- Jak wyglądam? - spytała Dorothy.

- Wspaniale - odparła kobieta z szacunkiem. - Nie widziałam cię dotąd tak... Wyglądasz, jakby płonął w tobie ogień, pani. Dokonałaś zatem wyboru?

- Rzeczywiście, dokonałam - odparła Madeleine stanowczo.

Podeszła do szkatuły i już miała sięgnąć po bransoletę, ale się powstrzymała. Przetrwa ten wieczór jedynie, jeśli będzie unikać Aimery'ego. Musi o nim zapomnieć. Wymazać z pamięci...

Łzy zakłuły ją pod powiekami, lecz się opanowała. Prędzej poderżnie sobie gardło, aniżeli okaże dzisiaj słabość.

Weszła do sali. Gwar rozmów ucichł. Goście zerknęli na nią, zaciekawieni, a potem zaczęli znowu rozmawiać. Hrabia Guy podszedł i powiedział:

- Jeśli nie zamierzasz poślubić mojego syna, wybrałaś niefortunny strój.

Rozejrzała się i natychmiast dostrzegła Aimery'ego. Miał na sobie szatę jaskrawoczerwonej barwy i ciężkie, złote ozdoby. Podniósł wzrok, jakby usłyszał, że ktoś wypowiedział jego imię. Ich spojrzenia zwarły się z sobą i tak już pozostały. Po chwili odwrócił jednak głowę.

Madeleine czuła się tak, jakby cała krew wyciekła jej z ciała. Powiedziała sobie, że poczuje się lepiej, gdy będzie po wszystkim. Była kobietą praktyczną i kiedy zostanie żoną Stephena, dziwny głód, jaki budził w niej Aimery, wyda jej się dziecinną mrzonką. Poszukała spojrzeniem króla, gotowa podejść i natychmiast powiedzieć mu, którego z mężczyzn wybrała. Wilhelma nie było jednak przy stole.

- Król jest zajęty? - spytała. Hrabia skinął głową.

- Przybyli następni posłańcy. Nie ma sensu prosić Wilhelma, by dał ci więcej czasu, pani Madeleine - ostrzegł ją. - Pilne sprawy wzywają go gdzie indziej.

- Złoty Jeleń? - spytała, wstrzymując oddech.

Popatrzył na nią - z początku czujnie, lecz już po chwili obojętnie.

- Ten wytwór wyobraźni? Nie. Pan Mercji.

Jego reakcja dała Madeleine do myślenia. Jeśli Aimery de Gaillard miał na ramieniu tatuaż wyobrażający jelenia, ojciec z pewnością o tym wiedział. Musiała powiedzieć cokolwiek, aby nie odgadł, o czym myśli.

- Ale czy pan Edwin nie... ?

- Mój siostrzeniec i kuzyn Aimery'ego? - podsunął. - Tak - dodał, zirytowany - rankiem dotarły do nas wieści, że uciekł z dworu królowej. A teraz powiadomiono nas, że brat Edwina, Morcar, przyłączył się do niego i razem wzniecają rebelię.

Madeleine wspomniała, jak się modliła, by coś odwlekło jej ślub. Nie miała jednak na myśli wojny.

- Czy Aimery... czy twój syn także się do nich przyłączy?

- Prędzej go zabiję - powiedział z gniewnym błyskiem w oku hrabia. - Aimery może i wygląda jak Anglik, ale to normański wojownik, związany przysięgą z Wilhelmem i tylko z nim.

Zmarszczył brwi.

- Czy właśnie to cię wstrzymuje? Boisz się, że Aimery zdradzi króla? Tak się nie stanie.

Chociaż przemawiał stanowczo, wyczuła w nim wahanie.

- Król wyjedzie zatem bezzwłocznie? - spytała z nadzieją, zmieniając temat.

- Nie. Najpierw wyda cię za mąż. W końcu Baddersley leży w strategicznym miejscu. Będzie chciał, by włości pozostawały w silnych rękach.

- Sądziłam, że problem Anglii został rozwiązany. Czy lord Edwin naprawdę powstanie przeciw królowi?

- Nie bój się, lady Madeleine - odparł hrabia. - Edwin nie jest szczególnie wojowniczy. Wątpię, czy życzyłby sobie otwartej wojny. Posługuje się groźbą rebelii, by skłonić Wilhelma do oddania mu córki.

- Zabrzmiało to tak, jakbyś z nim sympatyzował.

- Obiecano mu dziewczynę, i młodzi zakochali się w sobie, lecz król musi wziąć pod rozwagę mnóstwo okoliczności. A oto i on.

Jeśli król martwił się groźbą rebelii, nie było tego po nim widać. Zachowywał się jak zwykle jowialnie, rozprawiając głośno o udanym polowaniu. Gdy przyniesiono jedzenie, spytał Madeleine:

- Jak tam ręka de Gaillarda? Co z nią, demoiselle?

- Jeśli rana nie zacznie się jątrzyć, powinna dobrze się zagoić.

- Doskonale.

- Jednak - dodała szybko - nie powinien nadwerężać ramienia, zwłaszcza w walce.

Król uniósł brwi.

- Mam zatem odwołać jutrzejszy pokaz umiejętności twoich kawalerów?

- Jeśli Odo i pan Stephen będą chcieli się zaprezentować, nie mam nic przeciwko temu - odparła Madeleine obojętnie.

- Ale to nie w porządku, skoro jeden z nich nie może walczyć. Co proponujesz zamiast turnieju? Muzykę? Tańce? Zagadki?

Madeleine zebrała się w sobie.

- Nie ma już potrzeby organizować zawodów, sire.

Natychmiast spoważniał i wbił w nią taksujące spojrzenie.

- Dokonałaś zatem wyboru, demoiselle. Zastanawiam się jednak czy słusznego. Zauważyłaś, jak ty i Aimery de Gaillard dzisiaj do siebie pasujecie?

Madeleine niemal roześmiała się na ten brak subtelności, przypomniała sobie jednak, z kim rozmawia. Wilhelm miał nad nimi władzę życia i śmierci.

- Nie dorównuję mu wystawnością - stwierdziła chłodno.

- Obdarowałby cię złotem, gdybyś poprosiła.

- Nie mam prawa żądać tego od niego - odparowała, szukając gorączkowo sposobu, by zmienić temat. - O ile wiem, angielskie ozdoby są dla wojowników. Przywódca obdarowuje nimi swoich ludzi. Czy nie są tym samym, co ślubny pierścień? Symbolem jedności?

Wilhelm przyglądał się jej chłodno.

- Starasz się poznać angielskie obyczaje, pani Madeleine? To dobrze, zważywszy, iż masz stać się częścią mego anglonormańskiego królestwa.

Spojrzał na podsunięty sobie półmisek i poczęstował się kurzym udkiem. Madeleine wstrzymała oddech. Co zrobi król, gdy się dowie, że wybrała nie tego, kogo by sobie życzy??

Odwrócił się i powiedział, spoglądając znów na nią przyjaźnie:

- Prawdę mówiąc, tylko pierścień stanowi tego rodzaju symbol, demoiselle. Złoto to bardziej kwestia pozycji. Najsilniejsi przywódcy dają najwięcej. Najbardziej cenieni stronnicy dostają najwięcej. To pozostałość po naszych przodkach, wikingach.

Ugryzł kęs udka, przeżuł i połknął.

- Ja jestem jednak człowiekiem nowoczesnym. Daję moim stronnikom ziemię. I dziedziczki.

W jego pochłodniałym nagle spojrzeniu dało się wyczuć groźbę.

- Byłem też dość niemądry, aby obiecać jednej z nich, że będzie miała możliwość wyboru.

Opuścił brwi i przyglądał się Madeleine tak, jakby potrafił odczytać wszystkie jej grzechy. Czekała, iż zażąda, by podała imię wybranka, on jednak uśmiechnął się tylko i w widoczny sposób odprężył.

- Możemy zatem odłożyć tę sprawę na bok, pani Madeleine, przynajmniej na dziś. Niech trójka pełnych nadziei młodzieńców pomęczy się jeszcze przez noc. - Zakrzyknął, by uciszyć biesiadników, a potem oznajmił: - Pani Madeleine powie nam, kogo wybrała, rankiem. Potem nastąpią zaręczyny i zaraz po nich ślub. Tuż po uroczystości wyjedziemy i ruszymy na północ, by rozprawić się z panem Mercji.

Mężczyźni poczęli znów głośno rozmawiać, zerkając na Madeleine i próbując odgadnąć z jej zachowania, który z kandydatów zwycięży.

- Zakładają się o to, demoiselle - powiedział król. - Jeśli jesteś akurat w nastroju do żartów, możesz wystrychnąć ich na dudka.

Podano kolejny półmisek. Wilhelm sięgnął i wybrał kawałek delikatnej jagnięciny. Położył go na talerzu Madeleine, a potem nałożył mięso dla siebie.

- Ciesz się ucztą, demoiselle.

Król sam był widać w figlarnym nastroju. Odgadł, że nie wybierze de Gaillarda, i zapewnił sobie więcej czasu. Cóż mógłby jednak zrobić, skoro zamierzał dotrzymać obietnicy i pozwolić, by sama wybrała sobie męża? Nie wiedziała, lecz myślenie o tym odbierało jej resztkę apetytu.

Skubała jedzenie i piła dużo miodu. W końcu poczuła, że kręci się jej w głowie. Odo wydawał się ponury. Odgadł widać, że nie ma szans. Za to Stephen promieniał. Pochwycił spojrzenie Madeleine i przesłał jej całusa, czemu towarzyszyły głośne okrzyki zachęty ze strony gości. Madeleine z trudem powstrzymała się, by nie unieść dłoni i nie zasłonić się przed tym dowodem uwielbienia.

Odszukała spojrzeniem Aimery'ego. Siedział z bratem i kilkoma innymi mężczyznami. Zobaczyła, że Leo de Vesin wymierza mu kuksańca, zachęcając go, by poszedł w ślady Stephena. Aimery skrzywił się, a potem skinął Madeleine lekko głową i wrócił do jedzenia. Zauważyła, że jemu także nie dopisuje apetyt.

Już nie mogła dłużej tego znosić.

- Czy mogę udać się na spoczynek, sire? - spytała. - Jestem bardzo zmęczona, a jutro czeka mnie kolejny dzień pełen zajęć.

Król zmarszczył brwi, lecz zaraz się uśmiechnął.

- I jeszcze bardziej pracowita noc. Śpij dobrze, pani.

Wstała i wyszła, nie oglądając się za siebie. Jutro będzie musiała pozwolić Stephenowi, by robił z jej ciałem, co zechce. Odda mu się pod opiekę i nie będzie miała prawa się skarżyć, chyba żeby zbyt mocno ją bił.

Dlaczego w ogóle przyszło jej to do głowy, skoro Stephen wydawał się człowiekiem aż nazbyt miłym i łagodnym? To Odo mógłby tłuc ją z byle powodu, jak jego ojciec tłukł macochę.

W sypialni zdjęła biżuterię, oblepiającą ciało jedwabną suknię i aksamitną tunikę. Westchnęła z ulgą, uwolniona od zbyt ciepłej odzieży. Gdy układała ją w skrzyni, połyskujący szkarłat przypomniał jej Aimery'ego. Czy on także włożył najbardziej rzucający się w oczy, barbarzyński strój, aby zademonstrować w ten sposób swój bunt?

Usiadła przy oknie i otwarła jedną z cennych angielskich książek, które wyszukał dla niej ojciec Cedric. Próbowała skupić się na niej i zapomnieć o troskach. Gdy zaszło słońce, natknęła się na wiersz, który recytował dla niej Aimery de Gaillard. Wiersz nosił tytuł „Tułacz”:

Oto przemawia bezdomny,

Prześladowany wspomnieniem straszliwej rzezi

I śmierci przyjaciół:

Świt często zastaje mnie,

Rozpaczającego w samotności,

Ponieważ nie został już nikt,

Przed kim mógłbym otworzyć śmiało serce”.

Wybrał go bez zastanowienia, czy utwór odzwierciedlał jego uczucia? Bo tak z pewnością było z nią. Oboje, choć w różny sposób, zostali odcięci od przeszłości i pozostawieni samym sobie. Zagłębiła się w smutnej opowieści o człowieku wyrwanym ze swego miejsca, spomiędzy bliskich i świata, który znał.

Rozmyśla o zamkowej sali, jej niezliczonych bogactwach.

O tym, jak ucztował z towarzyszami pierścienia w czasach swej młodości.

O splendorze, którego już nie ma.

Gdzie jego koń?

Gdzie wielki wojownik?

Gdzie dawca pierścieni?

Radosne uczty? Śpiewy?

Och, żal lejącego się obficie miodu, żal wielkich wojowników,

Żal dumnych książąt Zniknęli,

Wchłonięci przez zabójcze cienie nocy,

Nie zostawiając śladu dla tych, którzy pozostali

Osamotnieni.

Utwór zdawał się wieszczyć zagładę anglosaskiej kultury.

Madeleine bolała nad Anglią, której już wkrótce nie będzie, gdyż razem z nią odchodziła w mroki historii jej nadzieja na szczęście. To zobowiązania wobec przeszłości stały pomiędzy nią a Aimerym, ona zaś nie mogła podążyć śladem poety i zdać się na los.

Łzy popłynęły jej po policzkach. Pewnego dnia, gdy będzie już stara i pokurczona, wszystko to wyda jej się dziecinadą. Lecz teraz... teraz bolało ni- czym oczyszczający płyn, którym polała ranę Aimery'ego.

Rozdział XI


Głęboką nocą, uśpiona, poczuła, że ktoś potrząsa ją za ramię. Księżyc w nowiu ledwie oświetlał pokój.

- Przyszedł posłaniec od króla, pani - powiedziała Dorothy, ona to bowiem próbowała obudzić Madeleine. - Powiada, że król chce z tobą mówić.

Madeleine strząsnęła resztki snu i wsunęła przez głowę suknię. Cóż to znowu za sztuczka? - pomyślała.

- W swojej komnacie?

- Nie. W stajniach.

Madeleine zmarszczyła brwi.

- W stajniach? Dlaczego?

- Skąd mam wiedzieć? - odparła kobieta cierpko. - Rycerz wyrwał mnie ze snu, kazał cię obudzić i wysłać do stajni na rozmowę z królem.

Konie, pomyślała Madeleine, oszołomiona snem. Czyżby dopadła je zaraza? Lecz król nie zajmowałby się tym osobiście. Wspomniała atak Oda. Ktoś próbował tego samego podstępu?

- Kim był rycerz? - spytała.

- Nie wiem, jak się nazywa, ale to jeden z nich. - Dorothy widać także zaczęła coś podejrzewać, powiedziała bowiem: - Pójdę z tobą, pani. Ale musimy się pośpieszyć. Jeśli to naprawdę król, nie możesz kazać mu czekać.

Wyśliznęły się bocznymi drzwiami, by nie przechodzić przez salę pełną śpiących. Madeleine nagle poczuła się dziwnie obco. W szarym świetle przedświtu nic nie wydawało się znajome. Potknęła się o pozostawioną na ziemi belkę i cicho zaklęła. Chwilę później usłyszała, że Dorothy przytrafiło się to samo. Kiedy jej oczy przywykły do mroku, dostrzegła na ziemi sylwetki mężczyzn. Woleli widać chłód dziedzińca od zaduchu zatłoczonej wielkiej sali.

Torowała sobie drogę powoli, zważając na każdy krok. Jedynymi słyszalnymi dźwiękami były: dobiegający od strony wałów szmer rozmowy strażników i krzyk upolowanego przez nocnego drapieżnika zwierzęcia.

Jej ciało, wyrwane gwałtownie ze snu, marzło, mimo iż noc była ciepła. Czuła niepokój, naturalny w porze, gdy duchy włóczą się po ziemi. Na do- datek obawiała się, że to, czego za chwilę będzie świadkiem, tylko pogorszy sytuację. Nagle bardzo jej ulżyło, gdy usłyszała, że Dorothy potyka się w pobliżu.

Kiedy zbliżały się do podłużnych stajni, dobiegły stamtąd odgłosy wydawane przez konie: ciche parsknięcia i szelest miażdżonej kopytami słomy. Potem kobiety usłyszały głosy i zobaczyły słabe światło latarni. Madeleine odetchnęła z ulgą. Na czymkolwiek polegał problem, z pewnością nie miała to być pułapka.

- Chyba wszystko w porządku - powiedziała szeptem. - Król widać życzy sobie porozmawiać ze mną na osobności. Zostań tutaj.

Szerokie wrota prowadzące do drewnianej budowli stały otworem. Weszła powoli do środka, dając oczom czas, by mogły przywyknąć do zmiany oświetlenia. Latarnię zawieszono w odległym boksie, nisko nad ziemią, widziała więc tylko odbity od ścianek blask. Głosy dobiegały właśnie stamtąd - szmer cichej rozmowy, prawdopodobnie dwóch osób.

Podeszła bliżej i już miała ujawnić swoją obecność, gdy jedna z osób westchnęła:

- Och, panie Stephenie!

Towarzyszył temu cichy, zmysłowy śmiech, bez wątpienia Stephena.

Zamarła, domyślając się, co się dzieje i na czym polega podstęp wymyślony przez króla. Czyżby władca naprawdę sądził, że coś takiego może wpłynąć na zmianę jej postanowienia? Odwróciła się, by wyjść. Jak zauważył Aimery, żaden z jej zalotników nie był prawiczkiem.

Pięknie zaczynał się dzień jej ślubu, nie ma co.

Usłyszała, jak Stephen mówi:

- No, dalej. Tak, właśnie tak. Bardzo ładnie...

Postąpiła dwa ostrożne kroki - ostatnią rzeczą, jakiej by sobie życzyła, było zostać tu przyłapaną - gdy usłyszała ostry krzyk, a potem słowa, natychmiast stłumione:

- Nie! Nie chcę...

Zamarła. Gwałt? Stephen wymamrotał:

- Spodoba ci się. Tylko się odpręż. Nie będzie bolało. Dalej, mój aniele. Nie opieraj się dużemu, silnemu normandzkiemu rycerzowi...

Mój aniele. Nagle zrobiło jej się niedobrze. Czy będzie nazywał ją tak w małżeńskim łożu? Miała ochotę uciec, nie mogła jednak zlekceważyć gwałtu. Lecz czy zdobędzie się na odwagę, by interweniować, skoro za kilka godzin ma stanąć z tym mężczyzną przed ołtarzem? Zawahała się, a potem odgłosy zmieniły się w zduszone westchnienia i pochrząkiwania.

Kopulacja? Czy walka?

Przełknęła ślinę i podkradła się bliżej, unosząc spódnicę, by nie dotykała słomy. Gdy doszła do boksu, zerknęła ostrożnie ponad przegrodą. Sprawdzi tylko, czy nie dzieje się nic złego, i będzie mogła odejść.

Spojrzała.

Stała i patrzyła, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi.

Dwa ciała, na wpół obnażone... lecz coś tu się nie zgadzało. Leżeli nie tak, jak powinni. Stephen był... Ze zdziwienia otworzyła mimo woli usta. Partnerem Stephena był mężczyzna, a raczej młodzieniec. Jeden ze stajennych.

Odskoczyła, wpadając na stojące pod nogami drewniane wiadro. Zamarła, bojąc się odetchnąć. Stephen cicho krzyknął. Przewrócił zarumienionego, spoglądającego nieprzytomnie chłopca na plecy i przysunął usta...

Uniosła wysoko spódnice, sprawdziła drogę przed sobą i uciekła. Na zewnątrz chwyciła zaskoczoną Dorothy i zaciągnęła ją za chlewik, sygnalizując gorączkowo, by się nie odzywała.

Minęło kilka minut i nic się nie wydarzyło. Może Stephena nie obchodziło, że ktoś go widział. Może był ślepy i głuchy, kiedy...

Spróbowała wziąć się w garść. Słyszała o takich praktykach, lecz nie wierzyła, że pogłoski są prawdziwe.

- Pani Madeleine - wyszeptała Dorothy - co się, u licha, dzieje? Czy to podstęp? Coś ci się stało?

- Podstęp? Tak, Dorothy, to był podstęp. I co ja mam teraz zrobić?

- Ktoś cię skrzywdził?

Madeleine czuła się jak na torturach, powiedziała jednak:

- Nie, nie. Musimy wrócić jak najszybciej do sypialni!

Gdy przemierzały dziedziniec, przywarła do służącej, drżąc jak liść. Ledwie dotarły do pokoju, powiedziała:

- Proszę, Dorothy, idź do kuchni i przynieś trochę miodu. Potrzebuję czegoś.

Kobieta poklepała ją, zaniepokojona, po ramieniu, i wyszła. Madeleine przycisnęła na chwilę dłonie do twarzy, a potem wśliznęła się do alkowy.

Cień w kącie się poruszył.

Krzyknęła, lecz twarda dłoń natychmiast stłumiła jej krzyk.

- Uspokój się - powiedział Aimery i cofnął dłoń.

Madeleine wpatrywała się w ledwie widoczny w mroku, szary cień.

- Co ty tu robisz?

- Nie mogłem spać. Usłyszałem, że biegniesz przez dziedziniec. Co knujesz?

Madeleine chciała, by ją przytulił, wyratował z sytuacji, która stawała się nie do zniesienia, jednak Aimery przemawiał podejrzliwie, nie z troską. Objęła się, zrozpaczona, ramionami.

- Nic. Odejdź. Jestem bezpieczna.

- Najwidoczniej. Dlaczego się skradałaś?

- Król po mnie posłał. Odejdź!

- Króla nie było w stajniach.

- Nie.

Przez chwilę zastanawiał się, milcząc. Wreszcie powiedział:

- To był podstęp? Bez wątpienia mający na celu zniechęcenie cię do Stephena. Widziałaś go z kochanką? Powiedziałem ci, iż żaden z nas nie jest święty.

Madeleine odwróciła się i zasłoniła dłońmi twarz.

- Odejdź! Proszę!

Usłyszała kroki. Odwrócił ją i odciągnął jej dłonie. Nie mogła dłużej się wstrzymywać. Pochyliła się i wsparła o jego szeroką pierś. Otoczył ją na jedną cenną chwilę ramionami, lecz zaraz odsunął.

- Stephen nie jest gorszy niż reszta z nas.

Madeleine parsknęła histerycznym śmiechem.

Uderzył ją w twarz. Przyłożyła dłoń do piekącego policzka.

Poczuła na skórze dotyk, delikatny jak wiatr, przepraszający. Trwało to tylko chwilę, a potem Aimery powiedział:

- Pamiętaj o obietnicy.

I odszedł.

Dorothy wpadła, zaaferowana, do pokoju, dzierżąc w jednej dłoni świecę, w drugiej zaś kufel z pokrywką.

- Co się stało? - zapytała, podchodząc.

Spojrzała na Madeleine, przerażona.

- Kto cię uderzył? Król w stajniach?

Madeleine czuła się odrętwiała, wyzuta z nadziei.

- Nie chcę o tym mówić.

Podeszła do skrzyni z lekami, wyjęła syrop z maku i ochrzciła nim szczodrze piwo. Nie obchodziło jej, czy jeszcze się obudzi.

Lecz nim zdążyła pociągnąć spory łyk, Dorothy wyrwała jej naczynie i wylała zawartość na podłogę. Podprowadziła bezwolną Madeleine do łóżka i położyła.

- Śpij, pani - powiedziała, otulając ją przykryciem. - Rankiem nic nie wydaje się aż takie złe.

Madeleine zaśmiała się z goryczą, a potem płaczem ukołysała się do snu.


* * *


Kiedy Dorothy ją obudziła, głowę miała ciężką, a w ustach kwaśny smak. Musiało minąć kilka chwil, zanim przyczyny udręki do niej wróciły. A wtedy przeklęła Dorothy. I króla. Żałowała, że nie umarła.

- To paskudny grzech tak mówić - stwierdziła Dorothy, zatroskana. - Chodź, pani. Król już o ciebie pytał. Nie mamy wiele czasu.

- Mam cały czas świata - odparła Madeleine fatalistycznie. - Nie zamierzam stąd wyjść. Ani nikogo poślubić.

Dorothy zbladła.

- Z powodu wczorajszej nocy? - spytała. - I tego uderzenia? Nie ma już po nim śladu, nie mogło więc być mocne. Pomiędzy kobietą a mężczyzną zdarzają się takie rzeczy. Nie ma czym się przejmować. No już, umyj, pani, twarz. Przygotowałam najlepsze ubrania.

Madeleine poczuła, że ogarnia ją nadzwyczajny spokój. Całe to zamieszanie wydało jej się nagle niepotrzebne.

- Nie mogę poślubić żadnego z nich - wyjaśniła. - To absolutnie niemożliwe. Przypuszczam, że przyjdzie mi wrócić do klasztoru, nie byłoby to jednak takie złe.

Dorothy uniosła w geście rozpaczy dłonie i wybiegła z pokoju. Po chwili wróciła, prowadząc hrabiego Guya. Odziany w długą, starannie wykończoną szatę z kremowego lnu, prezentował się niezwykle dostojnie. Gestem odprawił pokojówkę.

- O co chodzi, demoiselle? - zapytał łagodnie.

Madeleine na niego spojrzała.

- Twój syn mnie uderzył.

Hrabia uniósł brwi, powiedział jednak tylko:

- Wyjdź więc za Stephena, ale nie wyobrażaj sobie, że on nigdy nie podniesie na ciebie ręki.

Madeleine potrząsnęła jednak tylko głową.

- Odo de Pouissey?

Madeleine znów potrząsnęła głową.

- Zamierzasz poślubić Aimery'ego? - spytał zaskoczony, ale i zadowolony.

- Nie zamierzam poślubić żadnego z nich - wyjaśniła. - Król będzie musiał postarać się o innych kandydatów albo odesłać mnie do klasztoru. Chyba wolałabym to ostatnie.

Hrabia podszedł i usiadł na łóżku. Próbowała odwrócić głowę, lecz ujął ją mocno pod brodę i zmusił, by spojrzała w jego zielone oczy.

- Dość tego. Dano ci możliwość wyboru. I go dokonasz. Król nie życzy sobie, byś założyła habit, i nie ma czasu na twoje niemądre rozterki.

Próbowała się uwolnić, a wtedy uniósł dłoń.

- Nie mam nic przeciwko temu, by ci przyłożyć, demoiselle.

Widać było, że mówi szczerą prawdę.

- Król życzy sobie, bym poślubiła twego syna - rzuciła gniewnie.

- Więc może wzięłabyś to pod uwagę i zrobiła to, czego żąda od ciebie twój władca. Obiecał ci wybór i słowa dotrzymał. Skorzystaj z tej możliwości.

- Nie mogę - wyszeptała, czując, jak po policzkach spływają jej łzy.

Hrabia przewrócił ją na brzuch i błyskawicznie wymierzył solidnego klapsa. Krzyknęła, zaskoczona, i jęła pocierać bolące pośladki. Odwróciła się i spojrzała wprost w jego stanowczą twarz.

- Polecono mi, bym sprowadził cię w ciągu godziny, gotową oznajmić, którego z kandydatów wybrałaś. A ja przestrzegam rozkazów swego monarchy. Ten klaps to tylko zapowiedź tego, co może cię spotkać. Jeśli będę musiał, każę posłać po bat i oszczędzę sobie wysiłku.

- Aimery nie chce mnie poślubić - zaprotestowała.

- Jeśli odmówi, jemu też spuszczę lanie. Więc jak, mam posłać po bat czy ubierzesz się i zejdziesz do swego narzeczonego?

Był twardy jak głaz. Wiedziała, że zrobi to, co zapowiedział, i zbije ją do krwi. No i miał rację co do jednego: królowi winna była posłuszeństwo.

- Musisz być okropnym ojcem - wymamrotała. Wstała z łóżka.

- Jeśli zostaniesz moją córką, będziesz mogła przedyskutować ten temat z innymi moimi dziećmi.

Podszedł do drzwi i wezwał Dorothy. Przybiegła, zaaferowana.

- Jest gotowa - powiedział. A potem odwrócił się raz jeszcze i powiedział: - Jeśli nie zejdziesz wkrótce do wielkiej sali, wrócę, i to z batem.

Dorothy przyglądała się im rozszerzonymi ze zgrozy oczami.

- Przyjdę - stwierdziła Madeleine ponuro. - Zapamiętaj tylko na przyszłość, że to twoja robota.

Uśmiechnął się, ani trochę nieprzestraszony, i wyszedł.


* * *


Na rozkaz króla Aimery stanął pośrodku sali obok Oda i Stephena. Odo nie żywił zbyt wielkich nadziei i pił już drugi kielich wina, który tajemniczo zmaterializował się w jego dłoni. Stephen odgrywał rolę skromnego, łaskawego zwycięzcy.

Aimery odczuwał silną pokusę, by zetrzeć mu z twarzy pełen samozadowolenia uśmieszek, powiedział sobie jednak, że przecież wszystko układa się tak, jak sobie tego życzył. Madeleine wybierze Stephena. Pobiorą się, a potem król i jego rycerze wyruszą ścigać Edwina, jemu zaś, z racji niezagojonej rany, pozwolą wrócić do Rolleston i w spokoju użalać się nad sobą.

Nie zmrużył w nocy oka, walcząc z przemożną potrzebą, by sięgnąć po Madeleine. Wiedział - prawdopodobnie już od pierwszego spotkania nad rzeką - że jest dla niego stworzona. Za każdym razem, gdy ją spotykał, to uczucie jeszcze się wzmagało. Jego ciało reagowało na nią tak, jak pies na zapach zwierzyny. Wmawiał sobie, że to tylko pożądanie, i że z czasem minie. Będzie musiało, jeśli ma pozostać przy zdrowych zmysłach.

Gorsze niż żądza było jednak budzące się przekonanie, że zła opinia, jaką mieli o niej miejscowi, musi być błędna. Czyż kobieta, która niemal płakała, opatrując mu ranę, mogłaby czerpać przyjemność z katowania dzieci?

Jednak - przypomniał sobie po raz chyba setny - widział przecież na własne oczy, jak stoi przy oknie, napawając się widokiem cierpienia. Co mogłoby skłonić damę, by przyglądała się czemuś takiemu, jeśli nie upodobanie do okrucieństwa?

Jej władza nad nim jest zwierzęcej natury. Musi zwalczyć pożądanie. Niech wreszcie wyjdzie, wybierze Stephena i zakończy sprawę.

Wilhelm wydawał się równie zniecierpliwiony. Prawdę mówiąc, widać było, że ogarnia go gniew, a gdy tak się działo, ktoś mógł łatwo postradać członki.

Z powodu rebelii Edwina i reperkusji, jakie z sobą niosła, Wilhelm nie miał czasu przejmować się kaprysami Madeleine. Ostatnie wieści głosiły, że Gospatrick, hrabia Northumbrii, umknął z dworu i schronił się w swoich włościach na północy. Walijczycy zaczynali ponoć najeżdżać granicę. Niewykluczone, że przeklęci angielscy panowie wreszcie się zjednoczą.

Kiedy król wysłał hrabiego Guya, by sprawdził, co dzieje się z Madeleine, Aimery natychmiast domyślił się, jak postąpi ojciec. Pozostawało tylko mieć nadzieję, że dziewczyna potrafi usprawiedliwić swą opieszałość, zanim poleje się krew.

Co mogło spowodować zwłokę? Oświadczyła, że zamierza poślubić de Faix i nie doszukał się w jej głosie wahania. Nie byłaby chyba tak głupia, by zmienić zdanie dlatego, że przyłapała Stephena na igraszkach z dziewką. Gdyby było to takie proste, skorzystałby z oferty Aldredy i wezwał Madeleine, by popatrzyła, jak się z nią zabawia.

Na samą myśl coś ścisnęło go w gardle.

Niech to się wreszcie skończy.

Hrabia wrócił i powiedział coś do króla. Wilhelm skinął szybko głową i sięgnął po wino. Dziewczyna widać zejdzie, dokona wyboru i będzie po wszystkim.

Usłyszał jakiś dźwięk. Odwrócił się i zobaczył Madeleine. Wchodziła do wielkiej sali ubrana w jedwabną kremową suknię i grubszą od niej, także kremową, tunikę z wplecionym w osnowę falistym, żółtym wzorem. Dekolt i rękawy tuniki haftowane były obficie złotem, perłami i ametystami. Kolejny ametyst połyskiwał w ciężkim, złotym przybraniu głowy, zdobiącym długie, jedwabiste włosy dziewczyny.

Wyglądała jak bogini.

Lub jak kobieta idąca na śmierć, blada i wyzbyta nadziei. Jeśli ojciec musiał biciem wymusić na niej decyzję, nie pozostawił widocznych śladów. Podeszła do króla i nisko się skłoniła.

- Dzień dobry, pani Madeleine - powiedział zimno Wilhelm. - Kazałaś nam na siebie czekać.

Aimery spostrzegł, że drgnęła, uświadomiwszy sobie, jak zagniewany jest król.

- Błagam o wybaczenie, panie. Wszystko przez nerwy.

- Niech będzie to dla ciebie lekcją, demoiselle, by nie brać na siebie więcej, niż możesz udźwignąć. - Widać było jednak, że bezsporna uległość dziewczyny znacznie poprawiła mu humor. - Dokonaj zatem wyboru. Mam nadzieję, że wzięłaś pod uwagę dobro mieszkańców Baddersley i moje życzenia.

Aimery zesztywniał. Zabrzmiało to tak, jakby król po raz kolejny próbował skłonić Madeleine, by postąpiła zgodnie z jego wolą. Tym razem jednak w głosie Wilhelma słychać było przekonanie. Gdy Madeleine odwróciła się i spojrzała na trójkę wybrańców, postarał się, by jego twarz zachowała kamienny wyraz. Kątem oka dostrzegł, że Stephen uśmiecha się do dziewczyny ciepło.

Postąpiła naprzód niczym lunatyk, przeskakując spojrzeniem od kandydata do kandydata. Widział już kiedyś ten wyraz twarzy. Bandyta, przyłapany na przestępstwie karanym śmiercią, ranny i wyczerpany, spoglądał tak na trzech przeciwników, zastanawiając się, który wymierzy mu śmiertelny cios. Aimery postąpił w przód i zrobił to szybko, wybawiając mężczyznę od męki oczekiwania.

Tym razem też trwało to zbyt długo i z trudem powstrzymywał się, by nie wystąpić i nie zakończyć sprawy.

- Na miłość boską, wybieraj! - zawołał król. Madeleine zamknęła oczy i położyła dłoń na rękawie Aimery'ego.

Na chwilę zapadła cisza, a potem sala rozbrzmiała dwuznacznymi okrzykami. Mężczyźni jęli realizować zakłady. Król zszedł z podwyższenia i zbliżył się ku nim wielkimi krokami.

- Nareszcie. Mogliśmy zrobić to już przed kilkoma tygodniami, oszczędzając sobie nerwów i czasu, gdybyś nie była tak niemądra, demoiselle.

Klepnął Aimery'ego mocno po plecach.

- Gratulacje. Chodź, podpisz papiery.

Aimery popatrzył na Madeleine z pełnym gniewu zaskoczeniem, lecz odwróciła wzrok. Cóż, będą mieli całe życie, aby ustalić, jak do tego doszło. Spojrzał na Stephena i wzruszył ramionami.

Rywal uśmiechnął się, lecz niezbyt szczerze.

- Kobiety! - powiedział. - Nie sposób ich zrozumieć. Przynajmniej Wilhelmowi poprawi się humor.

I to jedyna dobra rzecz, jaką da się o sprawie powiedzieć, pomyślał Aimery. Podszedł wraz z Madeleine do stołu, gdzie spoczywały, przygotowane już, ślubne kontrakty. Jego ojciec pochylał się nad dokumentami, a skrybowie dokonywali niezbędnych uzupełnień.

Będzie musiał poślubić Madeleine de la Haute Vironge. Nie było od tego ucieczki. Co gorsza, kiedy wskazała na niego, poczuł przypływ radosnego podniecenia. Musi być twardy. Zwalczy niechciane uczucia, choćby miał przywdziać włosiennicę.

Lecz jak poradzi sobie z innym niebezpieczeństwem - groźbą ujawnienia, że Złoty Jeleń to właśnie on? Kto odsłoni prawdę? Może sama Madeleine. Czyżby miała nadzieję zostać rychło wdową? Nic by to jej nie dało, gdyż zostałaby zmuszona do ponownego zamążpójścia. A może planowała zatrzymać to, co wie, dla siebie, by nieustająco grozić mu zdemaskowaniem? W takim wypadku sam wyznałby prawdę Wilhelmowi.

Nawet gdyby Madeleine postanowiła trzymać język za zębami, w wiosce był zdrajca, którego do tej pory nie udało się wykryć. Jeśli nie on, wydadzą go miejscowi - przypadkiem, wypowiadając o jedno nieostrożne słowo za dużo, albo rozmyślnie. Aldreda nie wydawała się zadowolona, kiedy odmówił zaprezentowania, czego nauczył się od innych kobiet.

Urzędnik jął odczytywać małżeński kontrakt, jednak Aimery ledwie zwracał na to uwagę. Zauważył, że dokumenty sporządzone zostały na sposób normański, dając mu pełną kontrolę nad żoną i jej majątkiem. Niech i tak będzie. Jeśli niemądrze wybrała jego, ponieważ naopowiadał jej o angielskim prawie i o tym, że kobieta może zachować swoją własność, szybko zrozumie, że popełniła błąd.

Potem usłyszał kolejny fragment i spojrzał, zdziwiony, na ojca. Hrabia Guy oddawał mu Rolleston, zaś Aimery miał przekazać je teraz Madeleine jako dożywocie.

- Nie - zaprotestował instynktownie i wszyscy natychmiast na niego spojrzeli.

Nie mógł znieść myśli, że Rolleston dostanie się w okrutny uścisk jej rąk, musiał jednak zamaskować powody swego niezadowolenia.

- To nie ma sensu - powiedział. - Pani Madeleine mieszkała w Baddersley i dobrze je zna. Niech włości pozostaną zatem jej własnością.

Król wzruszył ramionami.

- Jak sobie życzysz. Pozostałe dobra, przypisane do tytułu, będą należały do rodziny.

Innymi słowy, do niego. Zerknął na Madeleine, by sprawdzić, jak zareaguje. Rezygnacja z Baddersley nie była z jego strony poświęceniem, gdyż włości znajdowały się w opłakanym stanie, podczas gdy Rolleston doskonale prosperowało. Madeleine wydawała się absolutnie obojętna.

Urzędnik czytał dalej, objaśniając zasady dziedziczenia w przypadku przyjścia na świat dzieci, śmierci jednego z małżonków, braku potomstwa, narodzin wnuków...

Madeleine ledwie go słyszała. Prawa własności jej nie obchodziły. Wychodziła oto za człowieka, który jej nienawidził.

Nagle przemówił, zgłaszając obiekcje co do fragmentu, który właśnie odczytano. Madeleine uświadomiła sobie, że oddaje jej jako dożywocie Baddersley. Spojrzała na niego, zdziwiona, nie spodziewała się bowiem takiej wspaniałomyślności. Aimery odwrócił jednak wzrok.

A potem trzeba było podpisać dokumenty. Ujęła pióro lepkimi od potu dłońmi i podpisała. Aimery uczynił to po niej.

Po Aimerym zaś jęli podpisywać się świadkowie - wpierw król, a po nim ci z mężczyzn, którzy chcieli, by ich podpis i pieczęć znalazły się na dokumencie. Aż nadto świadków, potwierdzających, że to, co się przed chwilą wydarzyło, zostało przeprowadzone zgodnie z prawem i obyczajem.

Następnie król, uśmiechając się szeroko, ujął dłoń Madeleine i umieścił ją w dłoni Aimery'ego. Niemal czuła bijącą od męża niechęć.

- A teraz do kościoła - powiedział Wilhelm. - Potem będziemy mogli wreszcie coś zjeść. Żołądek zapadł mi się już niczym pusty worek. Potrzebujesz pierścienia - dodał, spoglądając na Aimery'ego. - I masz jeden na zbyciu.

Madeleine uświadomiła sobie, że mężczyzna przy jej boku stężał i spojrzała na zdobiące jego dłonie pierścienie: ten z poskręcanego drutu na lewej i wykonany z solidnego kawałka kruszcu na prawej. Złoto? Nie tylko. Pierścienie stanowiły symbol więzi tak silnej, jak małżeńska. Który Aimery powinien uznać za zbędny? I dlaczego było to takie ważne?

Atmosfera w sali zrobiła się niebezpiecznie napięta. I wtedy z tłumu gości wysunął się hrabia Guy. Zdjął z małego palca pierścień i powiedział:

- Tym pierścieniem poślubiłem moją pierwszą żonę. Będę zaszczycony, oddając go wam.

Aimery de Gaillard wziął klejnot i odetchnął z ulgą.

- Dziękuję, ojcze - powiedział i było to najbardziej szczere stwierdzenie, jakie padło tego dnia z jego ust.

Ojciec Cedric czekał już u drzwi kościoła. Uśmiechnął się szeroko na widok pana młodego i uniósł dłoń, by ich pobłogosławić.

- In nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti...

Ludzie króla stawili się jak jeden mąż, przybyło też wielu spośród zamkowych. Ojciec Cedric wypowiedział szybko słowa przyrzeczenia i z satysfakcją oznajmił, że związek jest uczciwy i prawomocny.

Król ujął dłoń Madeleine i oddał ją Aimery'emu, przekazując mu tym samym całkowitą władzę nad żoną. Aimery wsunął pierścionek ojca na trzeci palec lewej dłoni oblubienicy.

- Tym pierścieniem poślubiam cię - powiedział ponuro. - Tym złotem czczę cię i tym dobrem uposażam.

- Zostaliście złączeni przed Bogiem - oznajmił ojciec Cedric radośnie - i otrzymacie niezliczone błogosławieństwa. Aimery, bądź dobry dla żony i wspieraj ją we wszystkim, co przedsięweźmie. Madeleine, bądź dobra dla męża i także go wspieraj.

Nawet w zdradzie? - pomyślała. - Tego z pewnością nie zrobię. Aimery de Gaillard przestanie trudzić się dla Anglików albo oskarżę go przed królem.

Ojciec Cedric pobłogosławił nowożeńców po raz kolejny w imieniu Trójcy Świętej, Marii Dziewicy i wszystkich świętych.

Lecz kiedy odwrócił się, by wprowadzić ich do kaplicy, król powiedział:

- Uklęknij przed mężem, pani Madeleine, jak nakazuje obyczaj. Wydajesz się czasami nazbyt śmiała. Uklęknij i ucałuj dłoń pana Aimery'ego, dłoń, która ukarze cię, jeśli zbłądzisz.

Widać nadal niepokoiło go jej zachowanie.

Gdybyś tylko wiedział, panie, pomyślała, że nakazujesz mi, bym ślubowała posłuszeństwo zdrajcy! Usłuchała jednak i ucałowała posłusznie palce prawej dłoni męża, gdyż tylko one wystawały spod bandaża.

Podczas mszy modliła się o siłę, by mogła zrobić coś z tym małżeństwem i skłonić męża do zaniechania zdrady.

Potem ruszyli z powrotem do zamku, witani okrzykami. Madeleine próbowała się uśmiechnąć, nie wyglądało to jednak przekonująco. Aimery na- wet nie próbował. Och, słodki Jezu, zastanawiała się bezradnie, co stanie się w nocy, kiedy zostaną sami? Czyż nie zagroził, że uczyni jej życie piekłem, jeśli go wybierze?

I wtedy przypomniała sobie, że posiada broń. Trzyma w dłoniach jego życie.

Przynajmniej posiłek bardzo się udał - prawdziwa uczta, nie śniadanie. I choć od wczorajszego popołudnia nie zrobiła wiele, służba pokazała, na co ją stać. Podano delikatne mięso i wiele słodkości. Dla miejscowych przeznaczono wołu, który piekł się na dziedzińcu, nadziany na rożen.

Aimery i Madeleine zasiedli na honorowym miejscu. Nawet król usiadł niżej. Siedzieli, milcząc. Hrabia Guy pochylił się do syna i powiedział:

- Porozmawiaj z nią. Na pewno masz jej coś do powiedzenia.

- O, tak, wiele rzeczy. Zaczekaj, aż będziemy sami.

Madeleine do reszty straciła apetyt. Kiedy posiłek dobiegał końca, król zwrócił się do niej i powiedział:

- Zapewne nie zdajesz sobie sprawy z sytuacji, pani Madeleine. Muszę zaraz wyjechać, dopilnuję jednak, by ta sprawa została załatwiona. Izba na piętrze została już chyba uporządkowana.

- Teraz? - spytała Madeleine, zaskoczona.

- Teraz - odparł. - Idźcie. Nie zajmie to wiele czasu, a ja uwierzę ci na słowo, jeśli powiesz, że wszystko odbyło się jak należy. - Madeleine wstała, oszołomiona, a król dodał: - I nie zapomnij pielęgnować jego dłoni.

Na tę wzmiankę o zwykłym życiu Madeleine zaśmiała się i dźwięk ten nawet w jej uszach zabrzmiał rozpaczliwie.

Król westchnął.

- Nie rozumiem, po co robi się wokół tych spraw tyle zamieszania. Aimery, weź ją i, na miłość boską, doprowadź sprawę do końca. Muszę zaraz wyruszyć. Zostawiam cię tutaj, byś dbał o to miejsce, będziecie więc mieli dość czasu, by lepiej się poznać. Jak twierdzi twoja żona, przez co najmniej tydzień i tak na nic byś mi się nie przydał.

Aimery wstał i wyciągnął rękę. Madeleine uznała, że lepiej iść do małżeńskiego łoża dobrowolnie, niż zostać tam zaciągniętą, pozwoliła się więc wyprowadzić.

Rozdział XII


Pokój wydawał się dziwnie ogołocony. Rzeczy króla wyniesiono, Paul i Celia zabrali zaś, wyjeżdżając, to, co uznali za swoje. Teraz znajdowały się tu jedynie dwie skrzynie, pulpit do pisania i łóżko z zachęcająco odchyloną, czystą pościelą.

Usłyszała trzask zapadki w drzwiach. Odwróciła się, a wtedy pochwyciła ją silna dłoń.

- Nie zamierzam wybrać ciebie. Poślubię Stephena - zacytował z goryczą. - Pamiętasz, jak to mówiłaś, Madeleine de la Haute Vironge?

- Pamiętam wiele rzeczy, i to doskonale - odpaliła, próbując się wyrwać. - Puść mnie!

- Nie jesteś więc słodką, posłuszną żoneczką? - zapytał szyderczo, zacieśniając uścisk.

Madeleine zwinęła dłoń w pięść i zdzieliła go w zranioną dłoń. Skrzywił się, lecz jej nie puścił.

- Już tego próbowano - powiedział, rzucając ją na łóżko.

Madeleine poderwała się i przeskoczyła na drugą stronę.

- Nie dotykaj mnie!

- Czego się spodziewałaś, wybierając męża? Że poślubisz świętego? Nie jestem królem Edwardem! Niewielu mężczyzn chciałoby trwać w małżeńskim celibacie, a my mamy na karku niecierpliwego i zirytowanego władcę czekającego na wieści o tym, że straciłaś cnotę.

- Możemy powiedzieć, że tak się stało - zaproponowała, zdesperowana.

- Skłamać? - zapytał. - To twój sposób, prawda? Ale nie mój. Kładź się na łóżku albo zrobimy to na podłodze.

Madeleine zaczerpnęła głęboko powietrza.

- Dotknij mnie, a powiem królowi, że jesteś Złotym Jeleniem.

Spostrzegła, że cios był celny, mimo to Aimery szybko odzyskał kontenans.

- Jesteś szalona jak twoja ciotka. Złoty Jeleń jest teraz w Warwick.

- Sprytne - przyznała, czujnie mu się przyglądając. - To łut szczęścia, że ktoś podszywa się pod ciebie. Czy wysłałeś ludzi, by przygotowali tę zasłonę dymną?

Próbował udawać, że się nie przejmuje, widziała jednak, że jest inaczej.

- Dlaczego mnie utożsamiasz z anglosaskim buntownikiem? Jestem normańskim rycerzem.

- Złoty Jeleń mówi po francusku.

- Jak wielu Anglików. Poza tym - dodał, uśmiechając się nieprzyjemnie - skąd o tym wiesz?

- Nawet nie próbuj zaprzeczać, że się już spotkaliśmy! A od naszego ostatniego spotkania moja ciotka zupełnie oszalała i uczyniła mi z życia piekło. Za twoją sprawą.

- Znając ciebie, nie potrzebowała dodatkowej zachęty. Król będzie bardzo zainteresowany, kiedy mu powiem, że spotykałaś się z banitą w lesie.

- Spotykałam się z tobą! - odpaliła.

- Czy cię wtedy pieprzyłem? - zapytał zjadliwie, udając ciekawość.

- Jestem dziewicą - wycedziła przez zaciśnięte zęby.

Fałszywy uśmieszek znikł jak zdmuchnięty.

- Więc zróbmy coś z tym, nim król pojawi się tutaj i każe przytrzymać nas jak niechętne kopulowaniu zwierzęta.

Madeleine uświadomiła sobie, przerażona, że ujawniła swą najmocniejszą broń i niczego nie uzyskała.

- Nie żartowałam - odparła, zdesperowana. - Powiem królowi.

- Z chęcią przekonam się, jak zareaguje.

Nagle skoczył ku niej przez łóżko, dopadł, przewrócił i przycisnął sobą. Walczyła, na nic się to jednak nie zdało.

Ochronił ją przed Odem, lecz teraz nie było nikogo, kto mógłby ocalić ją przed nim. Jeśli zacznie krzyczeć, mężczyźni w sali tylko się roześmieją. Dostrzegła w jego oczach furię i obleciał ją strach.

- Nie gwałć mnie, proszę - wyszeptała.

- Mężczyzna nie może zgwałcić żony, pani Madeleine - powiedział, a po chwili dodał: - Miałbym ochotę ci przyłożyć, nie gustuję jednak w gwałcie. Nie moglibyśmy załatwić tego po dobroci?

Pokonana, przełknęła mocno ślinę i skinęła głową.

- Dobrze. - Stoczył się z niej, zachowując jednak czujność. - Zdejmij tunikę.

Madeleine usiadła i drżącymi rękami pozbyła się wierzchniej odzieży. Dzwoniły jej zęby i nie śmiała nawet na niego spojrzeć. Zdjęła tunikę, a potem suknię, pozostając jedynie w płóciennej koszuli.

- To też mam zdjąć? - spytała drżącym głosem.

- Niekoniecznie. Będziesz czuła się pewniej, mając coś na sobie.

Zabrzmiało to tak zwyczajnie, że odważyła się na niego zerknąć. Nie wydawał się już rozgniewany, nie był też jednak tak spokojny, jak wskazywał- by na to jego głos. W jego spojrzeniu majaczyło coś mrocznego, co przypominało jej sposób, w jaki Edwald spoglądał na nią tamtego dnia przy strumieniu. Bo Aimery był Edwaldem. Wspomniała, jak czuła się tamtego dnia, i obudziło to w niej nadzieję.

- Połóż się - teraz jego głos wydawał się cokolwiek zduszony.

Posłuchała, a on usiadł obok. Położył dłoń na jej biodrze i przesunął ją wyżej, na pierś. Wstrzymała oddech. Zaczął ją pieścić.

Spojrzała na niego, zaskoczona.

- Co robisz?

- Będzie ci łatwiej, jeśli choć trochę cię przygotuję. Odpręż się.

Nie było to proste, zważywszy, iż właśnie rozsunął jej koszulę. Wspomniała siostrę Bridget. I pomyśleć, że się z niej śmiały!

To, co robił, dziwnie na nią działało. Oddychała szybko i płytko, a jej ciało poruszało się bezwiednie, jakby kierowała nim własna wola.

Nie przestając ssać sutka, wsunął lewą dłoń pod koszulę i jął gładzić jej udo. Była to pieszczota tak delikatna, że strach i czujność Madeleine osłabły. A potem przesunął dłoń ku najbardziej prywatnemu z miejsc i napięcie wróciło. Nawet ona nie powinna tam się dotykać, chyba że przy myciu. Lecz przypomniała sobie, że mężowi wolno wszystko. Kiedy więc rozsunął jej uda, przełknęła gorączkowo, lecz się nie opierała. Leżała, spoglądając na belki sufitu i z płonącą twarzą modliła się, by magia wróciła i zabiła myślenie.

Przesunął palcem po szczególnym miejscu, które pulsowało boleśnie jak wtedy, nad strumieniem. Wstrzymała oddech.

- Jakie to dziwne - szepnęła. - To, co było grzechem, stało się nagle obowiązkiem.

Nie odpowiedział ani się nie uśmiechnął.

Zamknęła więc oczy i uciekła myślami od tego, co robił. Wróciła pamięcią do lepszych chwil. Do dnia, kiedy poznała księcia z bajki - ciepły głos, szepczący jej do ucha, delikatny dotyk, muśnięcie ciepłych warg na karku. Złotą ścieżkę otwierającą się przed nią szeroko.

Chwile z Edwaldem. Jego głodne dłonie i usta. Gwałtowna potrzeba, domagająca się zaspokojenia. Jej ciało, napierające na pieszczącą je dłoń.

- Dobrze - stwierdził obojętnie. - Jesteś wilgotna. I bardzo wrażliwa na pieszczoty. Jeśli po wszystkim okaże się, że nie byłaś dziewicą, spuszczę ci lanie, i to z wielu powodów.

Szorstki ton sprawił, że magia się rozwiała.

Madeleine otworzyła oczy i stężała z niechęci. Westchnął, zrezygnowany, i znów przyłożył usta do jej piersi. Wsunął dłoń między jej uda i jął delikatnie pocierać.

Czuła, że dotyk na nią działa, ale nie było w tym już magii, jedynie manipulacja.

Mimo to oddychała szybciej, nogi jej drżały, a uda pozostawały rozsunięte. Wtoczył się znów na nią i poczuła na udzie jego członek. Wsunął go w nią, twardy i długi, odkrywając miejsca, o których nie wiedziała nawet, że istnieją. Otwierały się teraz dla niego ochoczo.

Z jej ust dobyło się drżące westchnienie - chętnie uznałaby, że to jęk rozpaczy, nie było się jednak co oszukiwać.

Została stworzona dla mężczyzny, tego mężczyzny, i jej ciało o tym wiedziało. Otoczyła go więc ramionami i zacisnęła uda wokół jego talii. Nagły ból sprawił, że zesztywniała.

- Spokojnie - wymamrotał. - Przynajmniej nie będę musiał cię dziś zbić.

Roześmiała się nerwowo. Wspomniała, jak dzielnie znosił szycie rany i przyjęła go w siebie, mimo iż ból rozrywał jej wnętrze, paląc żywym ogniem. A potem, nagle, ból minął i Aimery znalazł się głęboko w niej. Westchnął przeciągle.

Spoczywał, wspierając się na przedramionach. Lewą ręką zsunął jej z twarzy kosmyk włosów. Ten delikatny gest sprawił, że w jednej chwili stał jej się tak bliski, jak nikt dotąd. Jego twarz znajdowała się o cal od jej twarzy, jego ciało spowijało ją niczym kołdra, a część tego ciała znajdowała się głęboko w niej. Lecz to nie fizyczna bliskość się liczyła. Chodziło raczej o intymność, widoczną w spojrzeniu jego pociemniałych nagle oczu.

- Co teraz? - wyszeptała. - Powinniśmy przestać?

- I stracić to, co najlepsze? - zapytał z uśmiechem.

Zaczął się poruszać, to wyślizgując się z niej niemal całkowicie, to znów zagłębiając, powoli, niemal z czułością, raz za razem.

Miłosny rytm zawładnął jej duszą i umysłem, pulsując w żyłach i prowadząc znów do świata marzeń. Zamknęła oczy i pozwoliła, by poprowadził ją raz jeszcze, rozkoszując się bliskością jego ciała i tym, jak ją wypełniał.

Krzyknęła, gdy odnaleźli się i złączyli w jedno - usta przy ustach, biodro przy biodrze.

Razem.

Wracali powoli do rzeczywistości, oszołomieni i drżący. Madeleine otworzyła oczy i uśmiechnęła się do niego. Aimery leżał jednak z twarzą wtuloną w jej ramię i mogła widzieć tylko złote, wilgotne od potu kędziory. Naprawdę był jej mężem.

Jakież to niezwykłe.

Zaczerpnął głęboko powietrza, stoczył się z niej, a potem wstał z łóżka i poprawił odzienie.

- Ubierz się - powiedział szorstko.

Madeleine spojrzała z niedowierzaniem na jego plecy.

Odwrócił się.

- Ubierz się, chyba że chcesz tam wrócić w samej koszuli.

Drżąc z szoku i chłodu, który ją ogarnął, zsunęła się niezdarnie z łóżka i sięgnęła po ubranie. Znalazła je na podłodze. Wsunęła przez głowę suknię, a potem tunikę, szybko, jakby ubranie mogło ją ochronić. Jak on mógł wrócić z tamtego czarownego miejsca i być tak oschły, tak obojętny?

Przeczesał palcami włosy, a potem odwrócił się i przyjrzał Madeleine. Poprawił fałdy jej tuniki i powiedział:

- Tam jest woda i ręcznik. Pewnie chciałabyś się umyć.

Gdy to robiła, spoglądał, odwrócony do niej plecami, przez okno. Oczywiście, ręcznik natychmiast zaróżowił się od krwi. Spojrzała i zobaczyła, że na prześcieradle także jest krew. Czuła się tak zraniona, jak wskazywał na to ten ślad, ale jej rany nie były fizycznej natury.

Przełknęła łzy i powiedziała:

- Jestem gotowa.

Odwrócił się, ściągnął z łóżka prześcieradło, przerzucił je sobie przez ramie, a potem ujął dłoń Madeleine i pociągnął ją za sobą, wprowadzając do zatłoczonej wielkiej sali. Stoły już zestawiono, a król dyktował coś urzędnikowi. Większość mężczyzn czekała pod bronią, gotowa do wyjazdu. Odwrócili się jednak, gdy Aimery wprowadził Madeleine. A kiedy pomachał prześcieradłem i oznajmił głośno:

- Stało się!

...kilku nagrodziło go pochwalnymi okrzykami.

Zachowują się, jakby zdobyli pomniejszą warownię, pomyślała Madeleine. Twarz jej płonęła i najchętniej zapadłaby się pod ziemię. Hrabia Guy podszedł, uwolnił ją z bezlitosnego uścisku dłoni Aimery'ego i delikatnie ucałował.

- Witaj, córko.

Dygnęła wdzięcznie, wspominając, że to bezwzględność hrabiego wpędziła ją w pożałowania godne położenie.

Leo też ucałował ją serdecznie, mówiąc:

- Witaj w rodzinie.

Był taki duży, ciepły i normalny, że Madeleine omal nie rozpłakała się na jego szerokiej piersi.

- Aimery powinien wkrótce przywieźć cię do domu, byś wszystkich poznała. Matka chciała z nami przyjechać i na pewno będzie miała sporo do powiedzenia na temat tego, że najmłodszy syn się ożenił, gdy jej tu nie było.

Twarz hrabiego Guya skrzywiła się w nieprzyjemnym grymasie.

- Nawet mi nie przypominaj. Uznałem, że nie byłoby bezpiecznie sprowadzić ją tutaj, a to, co zobaczyłem, utwierdziło mnie w przekonaniu, że miałem rację.

- Zguba i mrok? - zauważył król, podchodząc do nich. Cmoknął Madeleine w policzki. - Teraz, gdy poślubiłaś mego chrześniaka, złączyło nas duchowe pokrewieństwo. Póki będziesz posłuszna mojej woli, możesz liczyć na to, że będę opiekował się tobą jak ojciec.

Madeleine dygnęła w podzięce, myśląc sobie, że bez takiej uprzejmości doskonale mogłaby się obejść. Gdyby nie Wilhelm, przebywałaby teraz, bezpieczna, w Abbaye.

Król serdecznie objął Aimery'ego.

- Wynagrodziłem cię hojnie, więc dobrze mi służ.

Powiedział to z tak szczerą sympatią, że Madeleine nie była w stanie pojąć, jak Aimery może spoglądać mu w oczy. Ona z pewnością by nie mogła, gdyby miała na sumieniu to, co miał jej mąż.

- Zajrzę do Baddersley późnym latem - mówił tymczasem król. - Mam nadzieję, że zastanę je wtedy w lepszym stanie, a ciebie, pani Madeleine, przy nadziei. - Spojrzał na bandaże. - Nie zostały zmienione, pani Madeleine. Zaniedbujesz obowiązki.

- Mieliśmy mało czasu, sire - odparł Aimery chłodno.

- A ileż czasu by to zajęło? - spytał król władczo. - Och, wy, młodzi...

Co powiedziawszy, odwrócił się i przystąpił do dyktowania, dając przedtem rozkaz do wymarszu. Większość mężczyzn wyszła na dziedziniec. Wkrótce urzędnicy spakowali dokumenty i dołączyli do pozostałych. Sala opustoszała, jeśli nie liczyć służących zajętych uprzątaniem pozostałości po uczcie.

Madeleine i Aimery także wyszli. Stali, przyglądając się, jak mężczyźni dosiadają wierzchowców. Ustawiono w szereg juczne konie i uwiązano na smyczach psy. A potem pochód ludzi i zwierząt minął przerwę w palisadzie, gdzie powinna znajdować się brama i ruszył drogą prowadzącą do Warwick.

Madeleine zerknęła na męża. Stała oto, sam na sam z Aimerym de Gaillard, Złotym Jeleniem, zdrajcą.

- Lepiej pokaż mi rękę.

Nie sprawiał kłopotów. Gdy zdjęła bandaż, okazało się, że rana dobrze się goi. Tatuaż przedstawiał rzeczywiście skaczącego jelenia, ale żadne z nich o tym nie wspomniało.

Madeleine przyłożyła do rany czysty opatrunek i owinęła go długim pasmem płótna.

- Nie nadwerężaj jej bardziej niż to konieczne.

- Wątpię, czy Edwin zdecyduje się zaatakować Baddersley, nie będę więc musiał wymachiwać mieczem. Nie mogę jednak uniknąć pracy. Musimy wykonać rozkaz króla i zaprowadzić w Baddersley porządek. Idź teraz, spisz wszystko, co znajduje się w domu, a ja potem na to zerknę.

Co powiedziawszy, odszedł.

Było to wypowiedziane stanowczym tonem polecenie, jakie pan domu wydaje służbie, i jasno wskazywało, jak będą odtąd wyglądały ich stosunki. Madeleine wróciła myślami do cudownych chwil w łóżku i uczucia jedności. On najwidoczniej niczego takiego nie doświadczył. Było to niepokojące, nie mogła jednak stłumić w sobie radości wywołanej oczekiwaniem. W nocy znów będzie jak wtedy, i każdej kolejnej także. Przywyknie w końcu do tego, że w dzień jest wobec niej tak chłodny.

Później, gdy go odszukała, aby przedstawić listę, była niemal przerażona. Sprawy przedstawiały się zdecydowanie gorzej, niż mogła sobie wyobrazić. Od dnia, gdy ciotka Celia położyła się do łóżka, Madeleine nie miała czasu, by sprawdzić stan zaopatrzenia. Teraz odkryła, że prawie nie mieli zapasów ani pieniędzy. Jeśli jakieś zostały, odjechały wraz z Paulem de Pouissey.

Odszukała męża w izbie. Siedział przy stole wpatrzony w sporządzone przez siebie plany zabezpieczeń. Podała mu listę i czekała, stojąc, niczym służąca, aż ją przeczyta.

- Będziemy musieli mocno się ograniczać - stwierdził w końcu.

- Nie damy rady przetrwać zimy - odparła bez ogródek. - Nawet jeśli to, co posialiśmy, da jakiś plon, i tak będzie on niewystarczający.

- Ktoś powinien odpowiedzieć za to, że włości były tak źle zarządzane.

Madeleine przełknęła.

- To wuj i ciotka zarządzali tym miejscem, jak dobrze o tym wiesz. Poza tym - dodała z gniewem - najlepszych ludzi namówiono, aby uciekli do innych posiadłości!

- Zważ, jak się do mnie odzywasz, żono - powiedział - lub będę zmuszony nauczyć cię manier.

Milczące przesłanie było jasne: nie waż się wspomnieć o Złotym Jeleniu. Madeleine opanowała gniew.

- Co zatem zrobimy, mężu?

Przejrzał po raz kolejny przygnębiającą listę.

- Kupię dość jedzenia, byśmy zdołali przetrwać zimę, a także materiały do budowy umocnień. Będę też patrzył ci na ręce i dopilnuję, by od tej pory włości były zarządzane lepiej. Chyba wiem, gdzie znaleźć ludzi, którzy mogliby u nas pracować.

Madeleine zacisnęła zęby. Na pewno uda mu się „znaleźć” ludzi, którzy uciekli za jego poduszczeniem. Zamierzał jednak okazać hojność i zatroszczyć się o Baddersley, byłoby więc nierozsądne protestować.

Wiedziała także, iż zasady, na jakich miało funkcjonować ich małżeństwo, zostały właśnie ustalone: Aimery przejmował władzę.

Gdy Madeleine wyszła, rozluźnił się i westchnął. Co złego uczynił, że spotkało go coś takiego? Jeśli Wilhelm tak wyobraża sobie nagrodę, niech Bóg zlituje się nad tymi, których zechce ukarać.

Baddersley znajdowało się w takim stanie, że trudno było sobie wyobrazić, by majątek mógł znowu prosperować - kiepska konstrukcja budynków, słabi, niewydajni pracownicy, puste spiżarnie. Na dodatek musi się z tym uporać, mając przy sobie żonę, która potrafi pozbawić go zdolności myślenia jednym spojrzeniem.

Wspomniał te oczy, zadziwione i omdlałe z rozkoszy, i to, jak doprowadziły go na skraj otchłani, i przeklął swoją słabość.

Nie podda się pożądaniu. Już próbowała nagiąć go do swej woli, grożąc ujawnieniem. Jeśli w pełni uświadomi sobie, jaką ma nad nim władzę, tylko Bóg będzie w stanie mu pomóc. Musi trzymać ją na dystans, pokazując, gdzie jej miejsce, i pamiętając, że jest okrutna, zdradziecka i za nic nie można jej ufać. Dzień po dniu. Tydzień po tygodniu. Do końca życia. Jego albo jej.

Wczoraj, gdy tak troskliwie i z wprawą opatrywała mu ranę, jego pogarda i gniew nieco osłabły. Teraz przypomniał sobie, jaka jest naprawdę.

Przysięgła, że nie wybierze go na męża, a jednak to zrobiła. Chciała też skłamać królowi w kwestii skonsumowania małżeństwa.

Madeleine miała, jak Janus, dwa oblicza, a na dodatek moc i siłę przyciągania. Wiedział o tym, gdy tylko jej dotknął, nie miał jednak pojęcia, iż przeznaczenie rzuci go wprost w jej sieci.

Zacisnął wargi i wrócił do studiowania planów umocnień. Jeśli zdoła doprowadzić je do jako takiego stanu, będzie mógł wyjechać - choćby po to, aby wspomóc Wilhelma. Nawet walka z kuzynem i Herewardem wydawała mu się lepsza niż życie dzień po dniu z Madeleine de la Haute Vironge.


* * *


Obiad przebiegł w ponurej atmosferze. Teraz, gdy do posiłku zasiedli jedynie Aimery, Madeleine, kilku niesprawujących akurat straży zbrojnych i co ważniejsi spośród służby, wielka sala wydała się im opustoszała. To prawda, zasiadał z nimi także giermek Aimery'ego, Geoffrey de Sceine, lecz jako młodzieniec małomówny, spokojny i wiecznie zamyślony nie był w stanie rozładować napiętej atmosfery.

Kiedy sprzątnięto ze stołów, Madeleine pomyślała, iż mogłaby poprosić męża, by zaśpiewał lub zagrał z nią w szachy, spojrzawszy jednak na jego twarz, zrezygnowała i udała się wcześnie na spoczynek. Im szybciej przyjdzie i zabierze ją do tego magicznego miejsca, tym szybciej jej świat znów stanie się taki, jakim być powinien.

Żałowała, że nie wie, dlaczego jest na nią taki zły. To prawda, przyrzekła poślubić Stephena, a potem wybrała Aimery'ego. A raczej została do tego zmuszona. Postąpiła jednak zgodnie z wolą króla, i czyż Aimery rzeczywiście miał powody się uskarżać? Poślubił dziedziczkę, kobietę, którą, jak na to wyglądało, uważał za pociągającą Może powinna powiedzieć mu o Stephenie, wątpiła jednak, czy będzie w stanie się zmusić do mówienia o czymś takim...

Zasnęła, nim przyszedł, i obudziła się o świcie, gdy pośpiesznie wstawał z łóżka.

Wyszedł i nawet jej nie dotknął.

Pewnie już nigdy tego nie zrobi.

Na samą myśl o tym poczuła, że ogarnia ją czarna rozpacz.

Świt często zastaje mnie

Rozpaczającego w samotności,

Ponieważ nie został już nikt,

Przed kim mógłbym otworzyć śmiało serce.

Bard, który ułożył ten fragment, dobrze znał się na ludziach. Dla Madeleine, żyjącej z Aimerym de Gaillard w zimnym, jałowym miejscu, które dla nich stworzył - zawsze razem, lecz nigdy niepołączeni - istnienie stało się drzewem rozpaczy, zdolnym wydać jedynie najbardziej gorzkie owoce.

Nie zdoła żyć pośród tej lodowatej uprzejmości. Pragnęła, by dotknął jej znów z czułością. Pragnęła spojrzeć na niego i dostrzec w jego oczach uśmiech. Odprężyć się przy nim i śmiać razem z żartu, jak wtedy...

Pragnęła, by przycisnął ją do siebie i szeptał czułe, magiczne słowa, podczas gdy jego dłoń dostarczałaby jej niewyobrażalnej przyjemności. Pragnęła pocałunku. I tego, by poczuć go w sobie...

Wyskoczyła czym prędzej z łóżka, które stało się dla niej łożem tortur. Niechaj zaraza wydusi wszystkich mężczyzn!

Wyszła, zdecydowana rzucić się w wir pracy jak na panią na Baddersley i żonę Aimery'ego de Gaillard przystało. W pracy można odnaleźć pociechę i ukojenie, przystąpiła więc do niej tak, jakby ruszała na wojnę.

Zważywszy na stan zapasów, należało zadbać o to, co im zostało. Zorganizowała sprzątanie spiżarni i posłała chłopców, by wyłapali szczury. A potem zbadała stan budynków i przekonała się, że wymagają poważnej naprawy. Będzie musiała wykłócać się z kolejnym mężczyzną o to, co ważniejsze: budowa umocnień czy remont pomieszczeń. Zaczęła szukać Aimery'ego, ale zawiodły ją nerwy. Jeśli go znajdzie, znów będzie musiała sta- wić czoło faktowi, że mąż jej nienawidzi. Może za dzień lub dwa jego nastawienie ulegnie choć trochę zmianie.

Lecz jeśli tak się stało, nie było to widoczne. Nadal był wobec niej uprzedzająco grzeczny, nie okazywał jednak cienia serdeczności. Madeleine starała się zachowywać równie chłodno, lecz była boleśnie świadoma jego obecności - na wałach, w domu, w szrankach, gdzie trenował mężczyzn do walki. Zauważała wszystko, co robił, nawet posłańca, którego pewnego dnia wyprawił - do kogo?

Fakt, że był Złotym Jeleniem, wrócił niczym cios pięścią. Czyżby oczarował ją tak, że o tym zapomniała? Prędzej odda duszę diabłu, niż pozwoli, by kontynuował zdradziecką działalność z Baddersley. Tylko jak temu zaradzić? Nawet teraz trudno jej było wyobrazić sobie, że mogłaby donieść na niego królowi.

Obserwowała go zatem, czekając. Jeśli zdobędzie dowód, że mąż nadal współpracuje z buntownikami, poinformuje o tym króla. Zatrzymała się na chwilę w kaplicy, błagając Najświętszą Panienkę, aby odwiodła Aimery'ego od zdrady, nim będzie musiała zrobić to jego żona.

Teraz miała dodatkowy powód, by śledzić każdy jego krok.

Zauważyła, iż często się zatrzymuje, by pogawędzić z ludźmi z wioski. Osobą, z którą rozmawiał najczęściej, była Aldreda. Madeleine zareagowała na to nieprzyjemną mieszanką uczuć, od strachu po dziką zazdrość. To za pośrednictwem Aldredy wezwał ją tamtego dnia do chaty. Czy nadał pełniła rolę pośredniczki, tym razem pomiędzy Aimerym a buntownikami? A może ich stosunki były jedynie prywatnej natury? Jedno gorsze od drugiego, pomyślała.

Kiedy sprawdzała pracę szwaczek, zauważyła na twarzy Aldredy pełen pogardy uśmieszek - a może tak jej się tylko zdawało? Musiała przyznać, że teraz, kiedy jedzenia było więcej, kształty Aldredy przyjemnie się zaokrągliły. Wieśniaczka była starsza od Aimery'ego zaledwie o kilka lat. Zakonnice ostrzegały ją, iż tam, gdzie chodzi o kobiety, mężczyźni posiadają iście nienasycony apetyt. A skoro Aimery nie zaspokaja swego w małżeńskim łożu, zapewne robi to gdzie indziej.

Wkrótce nienawidziła już Aldredy z całego serca, potępiając się za to niechrześcijańskie uczucie.

Piątego dnia po ślubie dał się słyszeć ostrzegawczy dźwięk rogu. Madeleine wybiegła z sali i zobaczyła kierujące się ku bramie dwa wozy, a za nimi rząd jucznych koni. Przez chwilę sądziła, że wrócił król, szybko zorientowała się jednak, że jak na króla orszak był zdecydowanie za skromny.

Aimery trenował akurat mężczyzn na placu. Wspiął się na otaczające palisadę, na wpół zbudowane przedpiersie i gestem nakazał, by wozy wpuszczono.

Madeleine domyśliła się, że przybył dobytek męża.

Aimery był w kolczudze i cały lśnił od potu, lecz kiedy uniósł dłoń, aby pozdrowić jednego z przybyszów, na jego twarzy malował się uśmiech, a ruchy nie wskazywały na zmęczenie.

- Witaj, Hugh! - zawołał. - Bardzo nam się tu przydasz.

Dwa psy, uwiązane do pierwszego wozu, napięły smycze i zostały spuszczone. Natychmiast pognały przywitać się z panem. Dwa jastrzębie jęły odwracać zakryte kapturami głowy w stronę, skąd dobiegał jego głos.

Tymczasem jeździec zsunął z głowy kolczugę, odsłaniając posrebrzone siwizną, brązowe włosy, okalające kwadratową twarz o grubo ciosanych rysach.

- Właśnie widzę - powiedział z błyskiem rozbawienia w oczach. - Aż tak się spociłeś? Przy odrobinie ćwiczeń?

Aimery roześmiał się i wymierzył przybyszowi kuksańca, który zwaliłby z nóg większość mężczyzn. Hugh jednak tylko się zachwiał.

- Mam tu dziesięć leniwych beczek sadła, które muszę doprowadzić do formy, i dom, wokół którego trzeba postawić umocnienia. Brakuje nam pracowników, a jedzenie jest kiepskie i mało urozmaicone. Ty też wkrótce będziesz się pocił, gwarantuję. Siad - to ostatnie skierowane było do psów, które potulnie usiadły. Madeleine widziała jednak, że nie mogą się doczekać, by znów zacząć wokół niego skakać. Spoglądały na pana z uwielbieniem w jasnych ślepiach.

Hugh popatrzył na Madeleine i Aimery podprowadził go bliżej. Psy pozostały na miejscu.

- Przedstawiam ci Hugha de Fer, Madeleine. Był dowódcą zbrojnych w Rolleston i przybył objąć podobne stanowisko w Baddersley. Za twoim pozwoleniem, oczywiście.

Cokolwiek spóźnionym, pomyślała Madeleine, uśmiechnęła się jednak do Hugha, który wydawał się sprawny i godny zaufania.

- Serdecznie witamy, panie Hugh. - Nie zdołała się powstrzymać, aby nie dodać: - Sprawy mają się już lepiej i z Bożą pomocą nadal będą się poprawiać. Jest nadzieja, że unikniemy w zimie głodu.

- Z pomocą Boga i moich pieniędzy - sprostował Aimery sucho, a potem zapytał Hugha: - Natknąłeś się kiedyś na Paula de Pouissey?

- Owszem - odparł mężczyzna, krzywiąc się.

- Nie muszę więc nic ci wyjaśniać. Chodź, oprowadzę cię po posiadłości. - Odchodząc, odwrócił się i powiedział do Madeleine: - Dopilnuj rozładunku. Na wozach są ubrania i książki, lecz także wino, żywność oraz przyprawy. Zrób z nimi, co uważasz za stosowne.

Madeleine poczuła wdzięczność za to, iż powierzył jej odpowiedzialne zadanie, jego ton był jednak tak szorstki, że nie znalazła właściwych słów, by odpowiedzieć. Zanim cokolwiek przyszło jej do głowy, odszedł, strzelając palcami na psy, które natychmiast za nim pobiegły.

Gdyby strzelił palcami na nią, pewnie też zaczęłaby tańczyć wokół jego butów. Chętnie znienawidziłaby męża, lecz jeśli nie liczyć okazywanego jej niezmiennie chłodu, wszystko się sprzysięgło, by ukazać jego zalety. Był uprzejmy, miły, kompetentny i pracowity. Jego rządy po tych, jakie sprawował we włościach Paul de Pouissey, przypominały słońce po burzy. Nie, nie potrafiła nienawidzić Aimery'ego...

Westchnęła i odwróciła się, aby wykonać polecenie. Wezwała sługi i nadzorowała rozładunek. Gdy zobaczyła, co jest na wozach, jej nastrój natychmiast się poprawił. Do chłodnej kamiennej piwnicy wtoczono beczkę wina; w spiżarni zawisło pięć szynek nasączonych saletrą, zaś wysprzątane starannie spichlerze zapełniły się workami owsa, pszenicy i jęczmienia. Był tam nawet kosz żywych węgorzy.

Poczuła przypływ głębokiej wdzięczności. Kiedyś podziękuje mu jak należy. Wdzięczność zmieniła się w nadzieję. Z pewnością ktoś tak hojny nie może wiecznie pozostawać obojętny.

Poleciła, by kufry wniesiono do izby.

- Jak myślisz, powinnyśmy je otworzyć? - spytała Madeleine Dorothy.

- A jak inaczej je opróżnimy? -odparła jak zwykle praktyczna Dorothy.

Dwie małe skrzyneczki były zamknięte na klucz i Madeleine odgadła, iż muszą znajdować się w nich cenne przyprawy. Pozostałe bez problemu dały się otworzyć. Zawierały ubrania, broń i dwie szkatuły mieszczące dziesięć książek.

Ustawiła szkatuły na stole. Nie mogła się oprzeć, by do nich nie zajrzeć. Większość książek była napisana po angielsku, lecz kilka także po łacinie i francusku. Jedna opisywała żywot znakomitego angielskiego króla, Alfreda, inna – Karola Wielkiego. Poza nimi w szkatułach mieściły się dwa opisy podróży: do Jerozolimy i Rosji, oraz napisany po angielsku zielnik. Chociaż kusiło ją, aby natychmiast go przestudiować, odłożyła książkę i zamknęła szkatuły. Będzie dość czasu na czytanie, kiedy upora się z robotą. Oczywiście, jeśli Aimery jej na to pozwoli.

Nim wrócił, większość jego rzeczy była już ułożona starannie w kufrach i przesypana ziołami mającymi chronić przed molami.

Zdjął zbroję - Geoffrey niósł ją za nim na wieszadle - i opłukał się pod studnią. Włosy miał jeszcze mokre, a płócienna koszula i nogawice przylgnęły do wilgotnego ciała. Odstawił do kąta niesione w dłoni miecz i pas, a potem zapytał:

- Znalazłaś przyprawy?

Madeleine wskazała na szkatułkę:

- Jest zamknięta.

Wyjął z sakiewki klucz i podszedł do większej skrzyni, mieszczącej, jak się domyślała, cenne rzeczy. Otworzył skrzynię, wyjął mniejszy klucz i podał go Madeleine.

- Dziękuję.

Odwrócił się, sięgnął do skrzyni i przez chwilę w niej grzebał. Wyjął ciężką sakiewkę i wręczył ją żonie.

- Nie dałem ci ślubnego prezentu - powiedział.

I choć zostało to powiedziane chłodno, prezent był jednak prezentem.

- Dałeś mi Baddersley - zauważyła.

- I tak należało do ciebie.

- Jak zdążyłeś zaznaczyć, dałeś także pieniądze na utrzymanie go - powiedziała, przyglądając się mężowi.

Uśmiechnął się leciutko.

- Nie było ci w smak, że to powiedziałem, prawda? Możesz mi je zwrócić, kiedy majątek zacznie przynosić dochód.

Nie o to jej chodziło.

Rozsunęła troczki, otworzyła woreczek i wyjęła parę ciężkich bransolet podobnych do tych, jakie nosił Aimery, lecz przeznaczonych dla kobiety i ozdobionych finezyjnie wykonaną płaskorzeźbą ptaka, wysadzaną drogimi kamieniami. Złoto? Taki prezent, nawiązujący w pewnym sensie do łączącej ich oficjalnie więzi, mógłby mieć wielką wagę, nie była jednak pewna, czy cokolwiek znaczy.

- Są piękne - powiedziała. - Nie widziałam dotąd tak wspaniałej roboty.

- Należały do mojej babki, Godgifu z Mercji.

- Dziękuję.

Stali, czując się niezręcznie. W normalnym małżeństwie żona podziękowałaby za podarek pocałunkiem, z nimi było jednak inaczej.

Wreszcie Madeleine odwróciła się i schowała bransolety do własnej szkatuły z cennościami. Następnie otworzyła skrzynkę z przyprawami i sprawdziła, co zawiera. Część jej zawartości przełożyła do puzdra z medykamentami, resztę zostawiła tam, gdzie była. Odrobinę wyjęła, by zanieść kucharce.

Zanim skończyła, Aimery zdążył już wyjść.

Rozdział XIII


Wraz z przyjazdem Hugha de Fer sprawy uległy poprawie. Dotąd wieczorne posiłki przebiegały w ciszy, gdyż Madeleine i Aimery prawie się nie odzywali, Geoffrey zaś był powściągliwy z natury. Hugh okazał się jednak wspaniałym gawędziarzem, zdolnym podtrzymywać rozmowę w pojedynkę, jeśli zaszła taka potrzeba. Jako że opowieści dotyczyły przeważnie walki, pozostali mężczyźni ochoczo przyłączali się do pogawędki. Madeleine to nie interesowało, była jednak zadowolona, gdyż cisza mocno jej ciążyła. Poza tym, przysłuchując się opowieściom, lepiej rozumiała swego męża.

Lubił dyskutować na temat teorii i taktyki, ale wyrażał się cynicznie o bohaterstwie. Zazwyczaj milczał też, gdy mowa była o liczeniu strat. Tym- czasem Hugh rozkoszował się opowieściami o bitwach. Jego oczy jaśniały wtedy, jakby mówił o ukochanej. Jej męża temat ten wprawiał w ponury nastrój.

Pomyślała, że to smutne, iż mężczyzna pokroju i urodzenia Aimery'ego może wybierać jedynie pomiędzy wojaczką a służbą Bogu. Wątpiła, aby nadawał się do stanu duchownego, zdawał się jednak cierpieć na samo wspomnienie rzezi. Teraz modliła się jeszcze żarliwiej, by w Anglii zapanował pokój, a oni mogli żyć nie niepokojeni, troszcząc się o swoją ziemię i mieszkających na niej ludzi. Pomyślała, że jeśli dopisze im szczęście, Aimery nie będzie musiał więcej walczyć.

Lecz kiedy dotarły do nich wieści o tym, jak król rozprawił się z buntownikami - wieści o oblężeniu, zasadzce i grabieży - uświadomiła sobie, że to jedynie mrzonki. Nierealne jak te, w których przychodził do niej, szepcząc słowa miłości.


* * *


Unikali się nawzajem, jak mogli, nadszedł jednak dzień, kiedy musiała porozmawiać z nim o zabezpieczeniu zapasów przed zimą.

Znalazła go na wschodnim krańcu wałów, kopiącego ziemię na równi z tuzinem mężczyzn. Włosy miał wilgotne od potu, ubrany zaś był jedynie w spodnie do kolan i buty. Zdjął złote ozdoby, a na ramieniu miał brudny bandaż.

Mogła sycić wzrok widokiem jego pięknego torsu. Połyskiwał od potu, nie zaś wody z rzeki, efekt był jednak ten sam. Miała przed sobą księcia ze świata baśni, a zaświadczał o tym niebieski tatuaż na lewym ramieniu.

Ktoś zwrócił mu uwagę, że przyszła, odwrócił się więc, wbił szpadel w ziemię i zeskoczył z wału.

- Tak? - zapytał.

Zagapiła się na poszarpane blizny na jego lewym ramieniu. Szpeciły piękne ciało, i, co gorsza, wskazywały, jak bliski musiał być śmierci.

- Co się, u licha, zdarzyło? - spytała. - Bezwiednie potarł bliznę dłonią.

- Mówiłem, że nie masz doświadczenia z wojownikami. Cios toporem pod Hastings. Przeszkodziłaś mi po to, by przyjrzeć się moim bliznom?

Madeleine, złajana, zesztywniała.

- Nie powinieneś nadwerężać tego ramienia. Poza tym potrzebuję ludzi, aby wyremontować składy.

- Z moim ramieniem wszystko jest jak należy, a ludzie są mi potrzebni, aby ukończyć budowę zabezpieczeń. Może później.

Odwrócił się, gotów odejść.

- Potem może być za późno. Jaki sens czynić to miejsce zdolnym do obrony - spytała cierpko - skoro wszyscy pomrzemy tu z głodu?

Odwrócił się gwałtownie.

- Zważ, jak się do mnie odzywasz. - Po chwili dodał jednak: - Przyślę ci dwóch mężczyzn.

Wrócił do pracy, a ona obserwowała go przez chwilę, martwiąc się o zranioną rękę i bark. W końcu zmusiła się, by odejść. Ręka była już wy- leczona. Zdawała sobie sprawę, iż Aimery nosi bandaż jedynie po to, by uniknąć rozpoznania. Skrywał zdradziecki tatuaż, niewidoczny zazwyczaj pod bransoletą.

Żył z tym ramieniem przez blisko dwa lata, powinien zatem wiedzieć, na co może sobie pozwolić, a na co nie.

Troska o jego zdrowie uzmysłowiła jej, jak bardzo są sobie obcy, i napełniła serce głębokim smutkiem.

Zdobyła jednak pracowników.

I miała władzę. Aimery upierał się co prawda, aby okazywała, że jest mu uległa, nie wtrącał się jednak do zarządzania domem i w razie potrzeby wspierał ją swym autorytetem.

Wyrobiła w sobie nawyk wpadania niespodziewanie do kuchni w celu wyśledzenia nieuczciwości i marnotrawstwa. Nadzorowała osobiście rozdzielanie resztek i dbała o to, aby trafiały do najbardziej potrzebujących, ignorując rzucane z ukosa spojrzenia i mamrotane pod nosem przekleństwa kuchennego personelu.

Prawdę mówiąc, uważała je za wręcz kojące. Nie była to bowiem paląca nienawiść, jakiej zaznała wcześniej, lecz wyrażany burkliwie szacunek.

Podobnie traktowały ją teraz pracujące w domu kobiety - prządka Aldreda, szwaczka Emma i praczka Hilda. Nie były zadowolone z tego, że wy- maga się od nich więcej, słuchały jednak poleceń.

Kiedy z nimi pracowała, szyjąc lub naprawiając ubrania, tęskniła za tym, by w zamku zapanowała nieco lżejsza atmosfera. W Abbaye zakonnicom wolno było podczas szycia rozmawiać, na dworze Matyldy zaś kobiety miały podczas robótek zajęte nie tylko palce. Ich języki także nie próżnowały. Gawędziły z zapałem, przerzucając się smakowitymi ploteczkami. Tutaj wszelkie rozmowy cichły, gdy tylko wchodziła do izby.

Czuła się samotna. Nie został już nikt, przed kim mogłaby otworzyć serce.

Pewnego razu zmuszona była kazać, by wychłostano jednego z kucharzy. Przypomniała sobie, iż przysięgała, że za jej rządów nikt nie użyje w Baddersley bata, jednak mężczyzna z uporem kradł kurczaki i je sprzedawał, a przecież walczyli o przetrwanie. Nie było tu miejsca na sentymenty. Służących z kuchni szczególnie trudno było upilnować, przywykli bowiem do przywilejów. To, że oni i ich rodziny byli pulchni i dobrze odkarmieni, podczas gdy inni głodowali, od początku napawało ją niesmakiem.

Mimo to kara nie była sroga. Bardziej niż o sprawienie winowajcy bólu chodziło jej bowiem o to, by zademonstrować, że nie zawaha się użyć w razie potrzeby bata. Stała, przyglądając się, jak Hugh wymierza złodziejowi dziesięć razów. Potem dała żonie mężczyzny maść na plecy, mając nadzieję, że przykład odstraszy ewentualnych naśladowców.

Aimery podszedł i stanął obok niej. Nie protestował, lecz kiedy było po wszystkim, zapytał:

- Co przeskrobał?

Powiedziała mu, a wtedy skinął głową i odszedł. Minę miał jednak ponurą. Czyżby nie spodobało się mu, że próbuje zachować dyscyplinę?

Spytała go o to wieczorem, powiedział jednak tylko:

- Służba domowa podlega tobie. Możesz postępować z nimi, jak uznasz za stosowne, bylebyś nie była zbyt surowa.

Znużona, zastanawiała się potem, dlaczego wciąż próbuje go zrozumieć, skoro to, jak mają wyglądać ich noce i dni, zostało jasno ustalone.

Tymczasem sytuacja w majątku jęła się poprawiać. Ukończono budowę palisady i osadzono w niej bramę. Mężczyźni pracowali teraz przy stołbie. Aimery uznał jednak, że nie ma co zbytnio angażować się w budowę, gdyż lepiej będzie postawić z czasem nową wieżę z kamienia. Szopy na żywność, czyste teraz i suche, zaczęły się zapełniać.

Krążąc wokół domu, słyszała, jak ludzie podśpiewują przy pracy. Dzieci w wiosce pracowały, ale też biegały, bawiąc się, pokrzykując i zawadzając dorosłym. I było to dobre. Nie zdawała sobie dotąd sprawy, jak nienaturalne było ich milczenie. Wszystko to nie zda się jednak na nic, jeśli nie uda jej się zgromadzić na zimę wystarczającej ilości zapasów. O tej porze roku nawet zaniedbane pola i ogrody Baddersley zapewniały dość żywności, lecz kiedy nadejdzie zima, tylko jej przezorność zdoła uchronić ich przed głodem. Wiedziała, iż może udać słabą i zdać się we wszystkim na męża, lecz jego zasoby nie były niewyczerpane; poza tym chciała udowodnić sobie i innym, że potrafi być przydatna. Aimery zostawił jej majątek i pozwalał zarządzać domem tak, jak chciała. Dlatego, na mleko Najświętszej Panienki, jakoś da sobie radę.

Poleciła, by większość grochu i fasoli ususzono, i jęła się zastanawiać, jakie jeszcze rośliny dałoby się w ten sposób zabezpieczyć. Nie znała się na tym zbyt dobrze, wiedziała jednak, że powinni odłożyć, ile tylko się da. Brak urozmaicenia w pożywieniu prowadził do chorób, utraty zębów i pogorszenia wzroku. Z drugiej strony dobrze byłoby odżywić ludzi najbardziej, jak to możliwe, by łatwiej im było przetrwać zimę.

Rozpaczliwie potrzebowała pomocy i rady, lecz nawet jeśli Aimery znał się na takich sprawach, nie mogła obciążać go kolejnymi problemami.

Przysiadła właśnie, by nieco odpocząć, na ławie obok kaplicy, gdy zbrojny na palisadzie zasygnalizował zbliżanie się obcych. Musieli to być zwykli podróżni, gdyż nie wzbudzili czujności strażnika wyposażonego w róg. Madeleine wstała i ruszyła do bramy, gotowa zaoferować przybyszom gościnę.

Dwie okryte pyłem postaci maszerowały raźno prowadzącą do bramy drogą. Gdy się zbliżyły, poznała, że to zakonnice. Widać było, że przybywają z daleka, stąpały jednak lekko. Kiedy podeszła je powitać, spostrzegła, że spojrzenie mają bystre i wesołe. Ze zdziwieniem przekonała się także, iż są bliźniaczkami.

- Witajcie, siostrzyczki. Możemy coś wam zaoferować?

- Łóżko i wikt - odparła jedna z uśmiechem.

Druga powiedziała zaś:

- Przysłała nas przeorysza Wilfreda, byśmy pomagały ci w gospodarowaniu.

Madeleine zamrugała, zaskoczona. Pierwsza zakonnica wyjęła z fałd habitu pergamin i podała go Madeleine.

- Jestem siostra Gertruda.

- A ja siostra Winifreda - dodała natychmiast druga.

Madeleine nie mogła powiedzieć nic innego, jak tylko, że są mile widziane, i, prawdę mówiąc, było to szczere wyznanie, gdyż kobiety wyglądały na osoby radosne i kompetentne. Przydzieliła im alkowę, poleciła, by przyniesiono jedzenie i wodę do mycia, a potem oddaliła się, aby przeczytać w spokoju list.

Okazało się, że poza przedstawieniem obu zakonnic, zawiera on także inne, dłuższe pismo.

Droga córko!

Nie potrafię wyrazić, jak ucieszyła mnie wiadomość, że Aimery się ożenił, i jak bardzo jestem zła, że muszę siedzieć w Normandii, miast być tam z Wami. Jestem pewna, że hrabia Guy opóźnia swój powrót do domu nie tyle z potrze- by służenia królowi, co ze strachu przede mną.

Załączam list do syna, w którym nakazuję mu stanowczo, by jak najszybciej przywiózł Cię do Gaillard.

Jednakże, czytając pomiędzy wierszami listu od męża i odszukawszy biedną panią Celię de Pouissey, domyśliłam się, że choć czeka Cię w tym roku mnóstwo ciężkiej pracy, bezmyślni mężczyźni nie zatroszczyli się o to, aby zapewnić Ci wsparcie i towarzystwo.

Napisałam zatem do mojej siostry Wilfredy, przeoryszy Withington, z prośbą, by wyprawiła do Ciebie dwie zakonnice, aby służyły Ci radą i pomocą. Jeśli nie będziesz potrzebowała siostrzyczek lub uznasz, że za bardzo się wtrącają, odeślij je po prostu do klasztoru.

Wiedz, że jesteś w naszej rodzinie mile widziana, Madeleine, a jest to rodzina kochająca. Wystarczy poprosić, a wesprzemy Cię w każdym przedsięwzięciu, tak jak i moi angielscy krewni. Jeśli powołasz się na mnie, dostarczą Ci wszystkiego, czego mogłabyś potrzebować, choć zdaję sobie sprawę, iż możesz uznać, że w tych trudnych czasach lepiej nie korzystać z ich pomocy.

Zatroszcz się w moim imieniu o Aimery'ego. Odkąd się rozstaliśmy, był dwa razy ranny i martwię się tak, jak tylko matka potrafi. Czerpię pociechę z faktu, że znasz się na uzdrawianiu, lecz gdybyś zdołała namówić go, aby odwiedził mnie choć na krótko, byłoby to nie lada osiągnięciem.

Twoja matka przed Bogiem Lucia z Mercji i Gaillard

Madeleine pociągnęła, wzruszona, nosem. Może poruszył ją przyjazny ton pierwszej części listu, a może przesycona matczyną troską tęsknota, widoczna w zakończeniu. Wzięła załączony do listu niewielki pakiecik i poszła odszukać męża. Był w stajniach, gdzie naradzał się ze stajennym w kwestii konia. Podszedł, gdy tylko ją zobaczył.

- Mamy gości - powiedziała. - Dwie zakonnice z opactwa Withington, gdzie przeoryszą jest twoja ciotka. Przywiozły list od twojej matki.

Wziął go i szybko przeczytał. Twarz mu pojaśniała, co mówiło wiele o jego stosunkach z rodzicielką.

- Chce cię poznać - powiedział.

- Tak, napisała o tym w liście do mnie.

Spojrzał na nią.

- Możesz pojechać do Gaillard, jeśli chcesz.

- Sama?

- Dam ci eskortę.

- Ona chce zobaczyć się także z tobą.

- Nie mogę teraz się stąd ruszyć.

- Więc ja też nie pojadę.

Bała się, że jeśli wyjedzie, Aimery skontaktuje się znowu z rebeliantami i skończy w łańcuchach. Postukał palcem w pergamin.

- Dlaczego zakonnice?

- Mają pomóc mi w prowadzeniu gospodarstwa.

Skinął głową.

- Dobrze pomyślane. Lecz skoro one tu będą, ty mogłabyś na trochę wyjechać. Myślałem, że z radością się stąd wyrwiesz.

Madeleine straciła w końcu cierpliwość.

- Baddersley to nie więzienie, panie, ale mój dom.

Odwróciła się na pięcie i już miała odejść, lecz ją powstrzymał.

- Madeleine.

Zamarła, lecz się nie odwróciła, czekając z nadzieją, co powie.

- Jeśli zmienisz zdanie - powiedział jednak tylko - daj mi znać.

Odeszła i tym razem jej nie zatrzymywał.

Pomysł, by uciec do Normandii, gdzie rozpieszczano by ją, traktując jak córkę, wydawał się kuszący, nie mogła jednak wyjechać bez Aimery'ego. Nie byłby w Baddersley bezpieczny.


* * *

Wraz z przybyciem sióstr prace w zamku nabrały tempa. Siostra Gertruda znała się na uprawie, toteż pola oraz ogrody doprowadzono szybko do możliwie najlepszego stanu, z nadzieją na poprawę w przyszłym roku.

- Nie ma powodu - oznajmiła siostra radośnie - by to miejsce nie przyniosło za rok dochodów.

W pierwszej kolejności zajęto się ogrodem kuchennym tuż przy wejściu do wielkiej sali oraz polem przy wiosce, które wieśniacy mieli uprawiać dla pana.

Stan, w jakim znajdowały się oba te miejsca, wprawiał Madeleine we wściekłość, gdyż nawet przy braku rąk do pracy można było zrobić wiosną więcej. Tymczasem nieliczne rośliny, które jeszcze tam przetrwały, toczyły rozpaczliwą walkę o przeżycie z chwastami, a było za późno, by posadzić nowe. Mimo to zdecydowała się posiać trochę późnej kapusty. Jeśli uda się uchronić ją przed skwarem lata, a zima nie nadejdzie zbyt szybko, będą mieli na Boże Narodzenie świeże warzywa.

Siostra Gertruda pochwaliła jej starania i posadziła kolejne rośliny, czyniąc młodsze dzieci z wioski odpowiedzialnymi za to, by podlewały je wodą ze strumienia. Wyjaśniła im, że od tego, na ile przyłożą się do pracy, zależy, czy przetrwają zimę, postarała się też jednak, by nawadnianie było zabawą. Dzieci śmiały się więc i chichotały, napełniając rowki wodą.

Specjalnością siostry Winifredy było zarządzanie domem i przygotowywanie przetworów. Pochwaliła wysiłki Madeleine i udoskonaliła jej umiejętności, zachęcając dziewczynę, by poświęciła więcej czasu na zbieranie dziko rosnących roślin.

- Niemal wszystko da się ususzyć i wykorzystać - powiedziała, uśmiechając się w typowy dla siebie, radosny sposób. - Bóg jest doprawdy bardzo szczodry.

Siostra zarządziła także, by z połowy zbieranego mleka sporządzono twarde sery. Owinięte starannie, miały spocząć w chłodnym miejscu i czekać tam zimy. Po głębokim namyśle uznały wraz z Madeleine, że najlepiej nada się do tego kaplica, jedyny kamienny budynek poza zbrojownią. Miejsce było bowiem chłodne i dobrze zabezpieczone.

Ojciec Cedric przyjął pomysł z entuzjazmem.

- Chrystus dostarczył w Kanie wina, nie miałby więc nic przeciw temu, aby przechować dla nas ser do zimy.

Madeleine wyznaczyła dwóch mężczyzn, by odwracali sery w regularnych odstępach czasu i pilnowali, aby nic się im nie stało, wiedziała bowiem, że ludzie mogą przetrwać w dobrym zdrowiu, jedząc sery, jeśli zabraknie im mięsa.

Co zaś się tyczy tego ostatniego, siostra Winifreda suszyła je podobnie jak warzywa. Wyjaśniła Madeleine, że choć nie będzie w smaku równie dobre jak wędzone i solone, przetrwa jednak dłużej. Można je będzie potem rozetrzeć i dodać do gotowanego ziarna z ziołami, tworząc pożywną strawę.

Madeleine poczuła się tak, jakby ktoś zdjął jej z pleców ciężar. Widmo głodu zdawało się oddalać, poza tym siostry tryskały nieodmiennie humorem i energią. Problemy, które dotąd ją przytłaczały, teraz zdawały się jedynie wyzwaniem. Zakonnice zarażały wszystkich dookoła entuzjazmem, pracowali więc jak nigdy przedtem.

Poza tym stanowiły miłe towarzystwo. Dzień spędzały co prawda, oddając się obowiązkom i wyśpiewując przy pracy modlitwy, towarzyszyły im jednak przy posiłkach, śmiejąc się i opowiadając wesołe historyjki - i to nie o wojnie.

Czy tylko to sobie wyobraziła, czy też Aimery złagodniał pod wpływem ich kojącej obecności? Upewniła się co do tego, kiedy udało im się go namówić, by pewnego wieczoru zaśpiewał. Nie sięgnął po lirę od dnia ich ślubu, choć Geoffrey i Hugh czasem o to prosili. Madeleine przełknęła łzy, przysłuchując się pięknemu głosowi męża. Nie śpiewał dla niej, lecz przecież śpiewał, i tylko to się liczyło.

Kiedy w końcu odłożył lirę, wydawał się odprężony. Siedzieli nadal przy stole, siostry przeniosły się jednak pod okno, by skorzystać z resztek dziennego światła i szyć. Hugh i Geoffrey byli z mężczyznami w sali, dyskutując na temat różnych sposobów ostrzenia mieczy.

Zważywszy, jak wyglądały dotąd ich wieczory, Aimery mógł w każdej chwili wstać i pod byle pretekstem wyjść. Tym razem Madeleine uznała jednak, że to dobry moment, aby spróbować choć trochę zbliżyć się do męża.

- Jak tam praca przy wieży? - spytała.

- Prawie skończona. Umocnienia nie powstrzymają armii, ale tej nic by nie powstrzymało.

- Co jeszcze trzeba zrobić, by uczynić zamek trudniejszym do zdobycia?

Prawdę mówiąc, w ogóle jej to nie obchodziło, nie potrafiła jednak wymyślić innego tematu.

- Możemy nadal wzmacniać palisadę i zbudować fosę. Wszystko zależy od tego, czy chcesz zmienić bieg strumienia.

- Nie wiem.

Obrzucił Madeleine spojrzeniem, które mówiło jasno, iż rozmawiając z nią, traci tylko czas.

- Chciałam powiedzieć - dodała szybko - że nie rozumiem, jaki miałoby to wpływ na wioskę, zwłaszcza na system nawadniania pól i osuszanie gruntów.

Teraz zyskała nie tylko jego uwagę, ale i odrobinę szacunku.

- Trzeba by to przemyśleć. Normanowie na ogół nie zawracają sobie tym głowy - zostawiają ludzi, by sami sobie radzili.

Zadała pytanie bez zastanowienia, lecz teraz sobie uzmysłowiła, że było ważne, a on podziwiał ją za to, iż pomyślała o ludziach z wioski. Poczuła, że budzi się w niej nadzieja.

- Chyba powinniśmy zapytać o zdanie wieśniaków podczas jednego z tych ich zebrań.

- Tak - odparł, przyglądając się jej i popijając z kielicha.

- Nie boisz się, że pytając o zdanie chłopów, stajesz się trochę zbyt angielska?

- Jestem Angielką - odparła stanowczo. - Normano-Angielką, lecz czuję się Angielką. Tu jest mój dom.

- To prawda.

Znowu się napił. Madeleine podniosła kielich, rozpaczliwie szukając w myślach kolejnego tematu.

- Jak twoja ręka? - spytała.

Po kilku dniach, gdy było już jasne, że rana się zagoi, zaczął sam zmieniać opatrunki. Dziś po raz pierwszy założył bransoletę. Tatuaż, choć znie- kształcony, był już bowiem wyraźnie widoczny. Każdy, kto wiedział, co może przedstawiać, bez trudu rozpoznałby jelenia o szerokim, rozłożystym porożu. Dobrze się spisałam, pomyślała.

A potem nagle wstrzymała oddech. Jej umiejętności mogły doprowadzić Aimery'ego do zguby. Nic dziwnego, że nie chciał, by zszyła ranę.

- Dobrze się goi - powiedział.

- Nie boli cię, gdy nosisz bransoletę?

- Nie.

- Gdybym nie zszyła rany, tatuaż uległby zniszczeniu.

- Tak - odparł, spoglądając jej w oczy.

Oblizała suche wargi.

- To, co zostało zrobione - powiedziała ostrożnie - można odwrócić.

Nie próbował udawać, że nie rozumie.

- Mógłbym pociąć się nożem lub niby przypadkiem oprzeć o rozpalone żelazo w kuźni. Lecz nie zamierzam zmieniać na siłę mego wyrd.

- A cóż to znowu miało znaczyć?

Taki wypadek byłby niczym wobec kary, jaka spadłaby na Aimery'ego, gdyby go schwytano.

- Anglicy podzielają nordycki pogląd na temat nieuchronności losu, Madeleine. Wyrd nie może zostać zmieniony. Jedyny wybór, jaki został nam dany, sprowadza się do tego, czy stawimy czoło losowi z godnością i odwagą, czy zhańbimy się, próbując przed nim uciec.

- Ale ty nie jesteś do końca Anglikiem.

Zabrzmiało to niczym wyzwanie. Spuścił wzrok na kielich.

- Czyżby?

Lodowate ostrze przeszyło jej serce. Aimery przyznawał się do winy.

- Lepiej, żebyś nie był.

- Niemądrze byłoby mi grozić, Madeleine - powiedział, podnosząc wzrok i spoglądając na nią ostro.

- Doprawdy? Nie przyszło ci na myśl, że ja też mogę mieć honor? I dość odwagi, by zrobić to, co uważam za słuszne?

- A masz? - zapytał spokojnie. - Jedno i drugie?

- Modlę się, bym miała.

Westchnął głęboko.

- Ja także.

- Co takiego? - spytała, zdezorientowana.

- Ponad wszystko inne - powiedział poważnie - oczekuję od żony, że będzie miała honor i odwagę.

Madeleine wstrzymała oddech. Rozmawiał z nią, naprawdę z nią rozmawiał i coraz bardziej zbliżał się do tematu, który chciała poruszyć - ich wzajemnych stosunków.

- Nawet gdybyś miał przez to zginąć?

Uśmiechnął się.

- Nawet wtedy.

Madeleine poczuła, że serce zaczyna szybciej bić jej w piersi, a dłonie mrowieć. Trudno jej było myśleć jasno, a wiele zależało od tego, co teraz powie.

- Wątpisz w moją odwagę? - spytała.

- Nie, myślę, że ci jej nie brakuje - odparł po chwili zastanowienia.

- Podajesz zatem w wątpliwość mój honor?

Nie odpowiedział, co samo w sobie stanowiło odpowiedź.

Gorączkowo się zastanawiała, co mogło doprowadzić go do przekonania, że nie jest kobietą honoru. Tamtego dnia w szałasie rozgniewało go, że dopuszczono się okrucieństw wobec ludzi z wioski.

- To wuj Paul był odpowiedzialny za cierpienie wieśniaków. Robiłam, co mogłam, lecz byłam równie bezradna jak reszta. Pewnego dnia, gdy spróbowałam mu się przeciwstawić, zagroził, że mnie też każe wychłostać.

- Rozumiem, że nie mogłaś zrobić zbyt wiele.

- O co więc chodzi? - spytała, zastanawiając się, na czym polega jej wina. - Byłam dziewicą, kiedy cię poślubiłam. Wiesz o tym.

- Tak, byłaś, lecz ledwie, ledwie - odparł, wykrzywiając wargi w okrutnym uśmiechu.

Madeleine zerwała się z miejsca.

- Więc o to ci chodzi? - spytała. - O dzień, gdy spotkaliśmy się przy strumieniu? - Zorientowała się, że przyciąga powszechną uwagę i ściszyła głos.

- Trudno doprawdy o sytuację, do której lepiej odnosiłoby się powiedzenie: przyganiał kocioł garnkowi!

Chwycił ją za ramię.

- Jest różnica pomiędzy kobietą a mężczyzną, i dobrze o tym wiesz.

- Tak! - wrzasnęła, próbując się wyrwać. - Mężczyzna nie potrafiłby poznać, co to honor, gdyby uderzył go w twarz!

W sali zapadła cisza. Madeleine rozejrzała się dookoła i dostrzegła na obliczach gniew. Och, Boże.

A potem leżała już na ramieniu Aimery'ego, odwrócona głową w dół. Mimo protestów zaniósł ją do izby i rzucił na łóżko. Czy przyniósł ją tutaj, by się z nią kochać?

Jego intencje były jednak zupełnie inne.

- Święci i aniołowie, miejcie mnie w opiece - wyszeptała, widząc, że rozpina pas. Rozejrzała się w poszukiwaniu drogi ucieczki. Mogłaby rzucić się do okna, lecz dogoniłby ją w sekundę. - Nie bij mnie - powiedziała więc tylko. - Przepraszam. Nie powinnam była tego mówić.

Podszedł, zamachnął się i uderzył pasem o łóżko.

- Wrzeszcz - powiedział.

Madeleine spojrzała na niego, zdezorientowana, a potem przygryzła wargi, by powstrzymać chichot. A kiedy uderzył w łóżko po raz trzeci, krzyknęła cicho.

- To wszystko, na co cię stać? - zapytał. - Nikt dotąd nie spuścił ci lania?

Teraz to on próbował powstrzymać uśmiech.

- Auu! - wrzasnęła Madeleine, wchodząc w rolę. - Przestań, proszę! Litości!

Uśmiechał się. Co za wspaniały widok!

- Nieee! - załkała, zrzucając na podłogę ciężką drewnianą misę. - Litości!

- Już to mówiłaś - wytknął jej z oczami jaśniejącymi wesołością.

- Więc co? - syknęła.

- Wymyśl coś innego.

- Trudno mi myśleć, gdy tak bardzo mnie boli.

Rozłożyła jednak ramiona i wrzasnęła ile sił w płucach:

- Ach! Zabijesz mnie! Oszczędź mnie, panie mego serca!

Nie przestawał uderzać pasem o łóżko.

- Będę oddawała ci cześć na kolanach do końca moich dni!

Przestał wywijać pasem i oparł się o ścianę, trzymając się za boki ze śmiechu. Było to tak zaraźliwe, że ona także zaczęła się śmiać. W sali z pewnością brzmiało to tak, jakby rozpaczliwie szlochała.

Gdy trochę się uspokoiła, spostrzegła, że jego twarz wyrażała rozbawienie.

- Wezmą cię za bezwzględnego tyrana - zauważyła ze śmiechem.

- O to mi chodziło - odparł, a potem dodał poważnie: - Nie mógłbym dowodzić tymi mężczyznami, gdyby uznali, iż żona może bezkarnie obrażać mnie i ich.

Skinęła głową.

- Będę zważała na to, co mówię.

- Lepiej, żeby tak było. Jeśli postawisz mnie w takiej sytuacji, że będę musiał cię zbić, zrobię to.

Przyjęła do wiadomości jego słowa, nie była jednak w stanie się powstrzymać, by nie zażartować:

- Byle nie tak mocno, jak dziś, błagam, panie mego serca.

Zakrztusił się od śmiechu i zapiął pas.

- Zasługujesz na coś gorszego. Lepiej będzie, jak pozostaniesz dziś w pokoju, a jutro postarasz się sprawiać wrażenie przykładnie ukaranej.

Wychodząc, odwrócił się i powiedział z uśmiechem:

- Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, jak czcisz mnie na kolanach, żono.

Rozdział XIV


Wchodząc do sali, musiał bardzo się starać, żeby zachować powagę i wyglądać srogo. Kilku mężczyzn powitało go okrzykami, zamilkli jednak, gdy na nich spojrzał. Hugh miał ponurą minę, Geoffrey był zaś biały jak prześcieradło.

Aimery uświadomił sobie, że ma problem. Najwidoczniej wszyscy spodziewali się, że Madeleine leży w sypialni pobita i posiniaczona. Nie obchodziło go, co myślą zbrojni, poza tym lepiej, by uważali go za srogiego i budzącego postrach. Nie życzył sobie jednak, by młody Geoffrey sądził, iż z żoną należy radzić sobie za pomocą pasa.

Usiadł pomiędzy Hughem a giermkiem. Geoffrey lekko się skrzywił.

- Niektóre kobiety wrzeszczą, choć nic wielkiego im się nie dzieje - powiedział.

- Tak, panie - odparł Geoffrey, nie patrząc mu w oczy.

- Jutro będzie jak nowa.

Geoffrey spojrzał na niego z niedowierzaniem zmieszanym z nadzieją.

- Masz na to moje słowo. - Nalał młodzieńcowi miodu. - Byłbyś zdziwiony, jak niewiele razów sięga celu. Może powinienem ćwiczyć.

Zerknął na Hugha. Stary druh uśmiechał się kątem ust.


* * *


Następnego dnia Madeleine przemykała po sali niczym potulna, przykładnie ukarana żona, krzywiąc się z udawanego bólu, gdy tylko przypomniała sobie, że ma to robić. Reakcje domowników i służby rozbawiły ją i poruszyły zarazem. Geoffrey de Sceine kręcił się dookoła niej, zaniepokojony, siostry Gertruda i Winifreda rzucały co rusz cierpkie uwagi na temat mężczyzn, większość zaś służebnych odnosiła się do niej z przepełnionym litością współczuciem. Nie czuła się tu dotąd tak akceptowana.

Może to właśnie owo uczucie przynależności sprawiało, że słońce świeciło jakby jaskrawiej, a powietrze pełne było zapachów i śpiewu ptaków. Może dlatego chciało jej się śpiewać i tańczyć.

Nie o to jednak chodziło. Cudowne samopoczucie spowodowane było wspomnieniem tego, jak śmiali się z Aimerym w sypialni.

Była zakochana. Nazwała go panem swego serca w żartach, okazało się to jednak aż nadto zbliżone do prawdy. I gorzko słodkie.

Aimery bowiem się nie zmienił. Nadal był oziębły w łóżku i starał się jak najkrócej zabawić przy wspólnym stole. Oddzielający ich mur popękał, lecz został posklejany, a ona nie wiedziała, na czym polega problem.

Była jednak zakochana w mężu, co samo w sobie nie było złe. Wiedziała teraz, iż pod zimną, żelazną skorupą kryją się śmiech i ogień, gotowe się uwol- nić. Rozbije tę skorupę, choćby miała to być ostatnia rzecz, jakiej dokona na tym świecie.

Tymczasem wiele pozostawało do zrobienia, praca zaś wydawała się doskonałym sposobem, by przekonać go do siebie. Pracowała więc, wyczekując niecierpliwie wieczornego posiłku i okazji, by poczynić uszczerbek w murze, którym się otoczył.

Wieczorem zakonnice postanowiły okazać Aimery'emu, że nie akceptują jego brutalności. Zasiadły więc do posiłku, milcząc, i kolacja przebiegła jak dawniej, przed ich przybyciem. Rozmawiano o wojnie, broni i polowaniu. Madeleine przysłuchiwała się i czekała. Kiedy naczynia uprzątnięto, Geoffrey i Hugh poszli przyłączyć się do grających w kości. Aimery zachowywał się chłodno, nie zdradzał jednak chęci, by odejść natychmiast od stołu. Nalał im jeszcze wina.

- Powinnaś poświęcać więcej uwagi sprawom wojennym - powiedział.

- Dlaczego?

- Klasztor to nie najlepsze miejsce, aby wychować kasztelankę - zauważył. - Jeśli wyjadę, to ty będziesz sprawowała w zamku władzę i choć zbrojnymi dowodzi Hugh, powinnaś wydawać mu rozkazy.

- Nauczysz mnie? - spytała z zapałem.

Prawdę mówiąc, łaknęła nie tyle wiedzy, co towarzystwa męża. Musiał to odgadnąć, gdyż się zawahał. Lecz potem wstał.

- Tak - powiedział. - Wyjdźmy na zewnątrz.

Wyszli na dziedziniec, spowity czerwonym światłem zachodu. Większość wyznaczonej na ten dzień pracy została już wykonana i mieszkańcy zamku odpoczywali, gawędząc lub zażywając innych rozrywek. Wieśniacy wychodzili jeden po drugim przez bramę, kierując się ku domom. Któryś z mężczyzn pogwizdywał.

Przed nami jeszcze długa droga, pomyślała Madeleine, ale i tak sytuacja przedstawia się o wiele lepiej. Ludzie odzyskali nadzieję.

- Wydają się o wiele szczęśliwsi - zaryzykowała.

- Bo i powinni tacy być. Wydajemy fortunę, by ich wyżywić.

Spojrzał na nią i prawie się uśmiechnął.

A potem nagle spoważniał i ruszył wielkimi krokami ku palisadzie. Szedł tak szybko, że ledwie mogła za nim nadążyć.

- Palisada i rów stanowią główną linię obrony - powiedział szybko. - Są przestarzałe i nie powstrzymają napastnika, jeśli będzie liczny. W takim przypadku musisz negocjować warunki poddania.

- Co powinnam starać się uzyskać?

- Ocalić tyle istnień, ile tylko zdołasz. Przede wszystkim własne.

Było to powiedziane bez krzty sentymentu.

- Trochę to samolubne.

- Raczej praktyczne. Jeśli zginiesz, i tak nie zmieni to losu zwykłych ludzi. Lecz jeśli przeżyjesz i pozostaniesz wolna, będziesz mogła zebrać siły i odzyskać zamek. Nie zostaniesz zakładniczką.

Wspiął się na stopnie, prowadzące na szczyt palisady i odwrócił się, podając jej dłoń. Madeleine nie potrzebowała pomocy, przyjęła ją jednak, by choć przez chwilę poczuć dotyk jego ręki.

Stał tuż za nią w ciasnej przestrzeni, gdzie ledwie mogło wyminąć się dwóch mężczyzn, niezabezpieczonej żadną barierką. Rześki wietrzyk rozwiewał włosy kobiety. Aimery wyciągnął dłoń i odsunął jej z twarzy długi kosmyk. Świadomość, że stoi tuż za nią, ciepły i silny, przypomniała jej księcia ze świata baśni. Jego głos, dotyk dłoni...

Przepełniona tęsknotą, zamknęła oczy, radując się w duchu, że nie może dostrzec jej słabości.

Odchrząknął, a potem powiedział cokolwiek burkliwie:

- Raczej nie grozi ci, że zostaniesz zaatakowana przez większe siły, a palisada i rów powinny zniechęcić maruderów. Najważniejsze, to dbać, by rów pozostał wolny od śmieci, a grunt za nim wykarczowany. Jeśli tego dopilnujesz, napastnik nie będzie mógł zakraść się niezauważony, będzie też stanowił łatwiejszy cel. Na pewno zniechęci się i poszuka łatwiejszej zdobyczy.

- Takiej jak wioska - stwierdziła Madeleine z dezaprobatą.

- Wioska i tak zostanie złupiona. Nie będziesz w stanie temu zapobiec. Lecz jeśli zdołasz ostrzec w porę wieśniaków, uciekną do lasu lub schronią się w zamku. Dlatego musisz mieć pewność, że strażnik z rogiem pozostaje czujny. Podczas polowania miałaś na plecach łuk. Jak dobra jesteś w strzelaniu?

Madeleine odwróciła się nieco i spojrzała na męża.

- Beznadziejna - przyznała.

- Więc się popraw - powiedział z błyskiem humoru w oczach.

- Oczekuje się po mnie, że dam radę odeprzeć wroga w pojedynkę?

- Może dojść i do tego. Myślałem jednak o czymś innym. Będziemy potrzebowali zimą mnóstwa zajęcy, by napełnić garnki.

Odwrócił się i zaczął schodzić w dół, a za nim ruszyła Madeleine. Przepełniał ją optymizm. Szczelina w okrywającej Aimery'ego skorupie nie została całkowicie zasklepiona i płonący w jej wnętrzu ogień żarzył się w blasku nadchodzącego wieczoru.

Zaprowadził ją do niewielkiej zbrojowni i otworzył zamknięte na klucz drzwi. Wyjął łuk i zręcznie go naciągnął. Chwycił pęk strzał i wyszedł z nimi na zewnątrz.

- Mam nadzieję, że to dla ciebie, nie dla mnie - powiedziała.

- Oczywiście, że dla ciebie. Jest prawdopodobnie trochę mocniejszy niż ten, do którego przywykłaś, lecz go wypróbuj.

Madeleine wzięła niechętnie broń.

- Już prawie ciemno. Jak mam trafić w cel?

- Jeśli jesteś tak kiepska, jak powiedziałaś, pewnie ci się nie uda.

Spojrzała na niego.

- Jeśli kogoś zabiję, będziesz musiał zapłacić wergild.

- I tak płacę za wszystko tutaj - powiedział, ale nie było w tym wyrzutu. Wskazał boczną ścianę jednej ze stajni. - Celuj w to.

Madeleine prychnęła z pogardą, napięła cięciwę, a potem ją zwolniła. Strzała poszybowała wysoko i wbiła się w skraj dachu.

- Cóż, trafiłaś - zauważył. - Choć ledwo, ledwo.

- Owszem, trafiłam - odpaliła. - Dokładnie tam, gdzie chciałam.

- Naprawdę? Więc wceluj w to samo miejsce jeszcze raz.

No tak, powinna była się spodziewać, że ją przyłapie. Marszcząc z wysiłku czoło, spróbowała powtórzyć poprzednie ruchy. Strzała poszybowała jeszcze wyżej i utkwiła w dachu.

Potrząsnął głową.

- Gdy zwalniasz cięciwę, nie rozluźniaj od razu lewego ramienia.

Podszedł, stanął za Madeleine i nakrył jej dłonie swoimi.

- Gdy cel znajduje się blisko, trzymaj lewą rękę nieruchomo. Nie pozwól, by drgnęła.

Odciągnął cięciwę, a potem ją puścił, unieruchamiając ramię i dłoń Madeleine.

Próbowała zapamiętać, co do niej mówi, lecz jego bliskość ją oszołomiła. Twardość i siła jego ud, doskonale widoczne, napięte muskuły przedramion, wszystko to sprawiało, że czuła się tak, jakby jej członki zrobione były z wody.

Odsunął się i podał jej kolejną strzałę. Omal jej nie upuściła, lecz zaraz wzięła się w garść. Z ponurą determinacją zacisnęła na drzewcu lewą dłoń, usztywniając ramię tak, że omal nie pękło. Puściła cięciwę i strzała wbiła się w drewnianą ścianę zaledwie o kilka stóp od celu.

- Gwiazdy i anieli! - wykrzyknęła.

- Poprawiłaś się. Lecz gdybyś celowała do człowieka, a tym bardziej małego zwierzęcia, nic byś nie zwojowała. Chcę, żebyś ćwiczyła codziennie.

Było to szorstkie polecenie i miała wielką ochotę na ripostę, przypomniała sobie jednak, że postanowiła dowieść swego honoru, zachowując się bez zarzutu, powiedziała więc tylko:

- Doskonale.

- Powinnaś być też w stanie obronić się przed bezpośrednim atakiem - dodał. - Jutro po obiedzie pokażę ci kilka sztuczek.

Zdjął cięciwę z łuku i odłożył broń. Madeleine zorientowała się, że została odprawiona, ale i tak wróciła do sali w optymistycznym nastroju.


* * *


Aimery pozostał w zbrojowni znacznie dłużej, niż było trzeba. Prawdę mówiąc, ukrył się w małym kamiennym budyneczku niczym ostatni tchórz.

Wszystko się waliło. Z każdym dniem trudniej mu było przypominać sobie, dlaczego musi trzymać Madeleine na dystans. Pracował ponad siły, by wieczorem paść na łóżko i zasnąć, i zrywał się z niego przed świtem, zanim dopadło go pożądanie.

Otaczanie jej dziś ramionami nie było dobrym pomysłem, a wczoraj...

Roześmiał się na wspomnienie jej wrzasków. Kiedy zobaczył ją zaróżowioną ze śmiechu, zapragnął jej nie tylko fizycznie. To z pewnością czarownica...

Lecz jeśli tak, musi być najlepszą czarownicą w chrześcijańskim świecie. Obserwował ją niczym jastrząb. Była zręczna, pracowita, cierpliwa, uprzejma. Znajdowała w lesie żywność i rozdawała ją biednym. Kim była naprawdę? Okrutną, podstępną wiedźmą czy stanowczą, acz uprzejmą kasztelanką? Serce mówiło mu, że tą ostatnią, lecz rozum domagał się zachowania ostrożności. Z pewnością wystarczyłoby jej sprytu, aby udawać inną, byle go opętać.


* * *


Następnego ranka Madeleine wzięła własny łuk i upewniwszy się, że na strzelnicy nie ma nikogo, jęła ćwiczyć. Słyszała co prawda dobiegające z pobliża zduszone chichoty, nie przejmowała się tym jednak. Udało jej się trafić w cel, poza tym dobrze było słyszeć znów w Baddersley śmiech, nieważne, czym wywołany.

Wykonywała liczne obowiązki, myśląc tylko o zapowiedzianej na wieczór lekcji. Nie była w stanie wyobrazić sobie, czego chciał ją nauczyć Aimery. Władania mieczem? Zrobi, co będzie w jej mocy, wątpiła jednak, czy zdoła zamachnąć się tak ciężką bronią, a cóż dopiero prawidłowo się nią posłużyć.

Po kolacji zabrał ją nie na dziedziniec, lecz do izby. Rozejrzała się, zaintrygowana. Choć było to największe prywatne pomieszczenie w zamku, i tak znajdowało się tam zbyt wiele sprzętów, by dało się ćwiczyć jakikolwiek rodzaj walki.

Aimery zdjął pas. Przez chwilę spodziewała się, przerażona, że ją uderzy, on jednak zsunął z pasa pochwę, wyjął z niej nóż o pięknie zdobionej srebrem i brązem rękojeści i podał go żonie. Gałka broni wykonana była z rzeźbionego bursztynu. Wysunęła nóż z pochwy. Ostrze błyszczało groźnie.

- Co mam z nim zrobić? - spytała.

- Zabić, jeśli zajdzie taka potrzeba.

Spojrzała na męża i potrząsnęła głową.

- Jestem uzdrowicielką, nie zabójczynią Nóż przydałby mi się jednak do wydłubywania różnych rzeczy z ran.

- Możesz używać go w tym celu, jeśli chcesz, bądź jednak gotowa zabić, jeśli okaże się to konieczne.

- Nie potrafię sobie wyobrazić, bym mogła kogoś zabić.

- Naprawdę? Nawet gdyby chodziło o życie - twoje lub dziecka? - Nie spuszczał z niej wzroku ani na chwilę. - Lub gdyby ktoś próbował cię zgwałcić?

Madeleine wspomniała atak Oda i przyznała w duchu, że czasami przemoc bywa niezbędna. Wzruszyła ramionami.

- Naucz mnie, czego tylko zdołasz, nie będziemy jednak wiedzieli, czy potrafię kogoś zranić, póki nie zajdzie taka konieczność.

- Nie wątpię, że potrafisz. Jesteś uzdrowicielką. Nauczono cię zadawać ludziom ból, gdy to konieczne.

- To co innego.

- Wkrótce się przekonasz, że wcale nie. Chwyć nóż tak, by było ci wygodnie. Rękojeść jest zbyt masywna. Każę zrobić dla ciebie mniejszy, gdy tylko będzie to możliwe. Musisz trzymać broń mocno, ale nie sztywno...

Pracował z nią ponad godzinę, głównie wskazując miejsca, gdzie najlepiej jest celować.

- Udawajmy, że zamierzam cię zaatakować - powiedział w końcu. - Jestem nieuzbrojony, a ty masz nóż.

Madeleine spojrzała na ostrze.

- Boję się, że cię zranię.

Roześmiał się szorstko i jął się zbliżać. Madeleine wysunęła przed siebie dłoń z nożem, by go powstrzymać. Jeden szybki ruch i nie miała już broni.

- Nie wyciągaj w ten sposób ramienia. Nie będziesz miała siły uderzyć.

Zwrócił jej broń i znów zamarkował atak.

Trzymała teraz nóż niżej, bliżej ciała, wypatrując okazji, by dźgnąć. Nie potrafiła jednak przezwyciężyć obawy, że go zrani.

- Jestem zbyt pewny siebie - mówił, podchodząc. - Nie sądzę, by kobieta mogła mi zagrozić. Możesz wykorzystać to przeciwko mnie. Gapię się na twoje ciało, miast obserwować broń.

Rzeczywiście to robił, co czyniło sprawę tym trudniejszą, nie była bowiem w stanie się skupić. Na Boga, jeśli pragnął jej ciała, była bardziej niż chętna. Wczuwając się w rolę, wypięta piersi i zakołysała zachęcająco biodrami. Usłyszała, że wciąga raptownie powietrze i uśmiechnęła się do siebie. Widać posiada jednak broń, której istnienia nie podejrzewała.

Skupiła się na lekcji i kiedy sięgnął po nóż, jak zrobiłby to niepodejrzewający niczego mężczyzna, opadła na kolana i wyrzuciła przed siebie dłoń, celując w udo.

Nie minęła nawet sekunda, a leżała już na podłodze, rozbrojona. Nóż wylądował po drugiej stronie pokoju.

Ukląkł obok i ujął w dłonie jej nadgarstek.

- Przepraszam. Naprawdę cię nie doceniłem. Jest złamany?

Poruszyła dłonią i potrząsnęła głową, próbując sobie przypomnieć, co się stało. Wszystko wydarzyło się tak szybko. Musiał kopnąć ją w rękę.

- Jak to zrobiłeś?

Pomógł jej się podnieść, podtrzymując, póki nie był pewien, że zdoła ustać o własnych siłach.

- Lata treningu. Lecz gdybym był tak zadufany w sobie, jak udawałem, z pewnością by ci się udało. Gdybyś trafiła we właściwe miejsce, wykrwawił- bym się na śmierć.

Madeleine aż się wzdrygnęła.

- Więc nie powinnam tego więcej robić?

- Oczywiście, że powinnaś. To, i wiele innych rzeczy, których cię nauczę. Im sprawniejsza się staniesz, tym mniejszym będziesz dla mnie ciężarem.

Nie była to pocieszająca perspektywa. Czyżby tylko wyobraziła sobie, że ma nad nim władzę?

Odszedł i nalał jej wina. Przygotowała się, by znów kusić go ciałem. Usta miała wyschnięte ze zdenerwowania i tęsknoty.

Podał jej kielich, mówiąc:

- Chyba powinnaś zabandażować ten nadgarstek. Przyślę twoją służącą.

A potem, niech go diabli porwą, wyszedł.


* * *


Znalazłszy się za drzwiami, zaczerpnął głęboko powietrza. Mądrzej byłoby wrócić do poprzednich stosunków, trzymać się od niej z daleka i rozmawiać krótko, poruszając jedynie niezbędne tematy. Tylko że nie było to już możliwe.

Wyszukiwał preteksty, by zostać z nią sam na sam. Przez cały dzień towarzyszyła mu świadomość, że ona gdzieś tam jest. Wieczorem zaś, mimo zmęczenia, ledwie był w stanie usnąć. Jego ciało domagało się spełnienia, lecz umysł nakazywał ostrożność. Nie był pewien, co stanie się najbliższej nocy.

Lecz jeśli pozwoli sobie raz się w niej zakochać, będzie stracony na zawsze. Słodki Boże, ta jej odwaga... i szybkość... Ta bystrość, uroda, siła...


* * *

Gdy wyszedł, uświadomiła sobie, jak bardzo boli ją nadgarstek. Owinęła go wilgotnym płótnem i podtrzymała drugą dłonią. Potem zobaczyła po- zostawiony na podłodze nóż. Był to prezent od Aimery'ego, a więc rzecz bardzo cenna. Podniosła nóż i schowała do pochwy, pozłacanej i wyłożonej baranią skórą, by klinga pozostawała nawilżona i ostra.

Odłożyła broń, lecz jeśli Aimery wyrazi takie życzenie, będzie nosiła ją przy pasie. Jak dotąd, pomyślała z żalem, dostała od męża bransolety i nóż. Wyglądało na to, że stara się zmienić żonę w wojownika. Cóż, jeśli on tego właśnie chce, zrobi, co będzie w jej mocy, aby go zadowolić.

Dorothy podbiegła do pani, mamrocząc coś o brutalach i tyranach. Nie miała ostatnio o Aimerym najlepszego zdania, lecz Madeleine uznała, że lepiej nie mówić jej prawdy. Gdyby się wydało, że nie ukarał żony, zasłużyłby co prawda na uznanie w oczach kobiet, mężczyźni uznaliby go jednak za słabego. A teraz Dorothy sądziła, że znów użył wobec niej siły.

Przygotowała według wskazówek Madeleine łagodzący kompres i pomogła pani się położyć. Nadgarstek bolał i trzeszczał przy lada poruszeniu. Po chwili uświadomiła sobie, że za nic nie uśnie.

- Chyba powinnam zażyć trochę wywaru z maku, Dorothy.

Wypiła wywar i zapadła w sen tak głęboki, że Aimery nie musiał tego wieczoru decydować, co chce, a czego nie chce robić. Umysł podpowiadał mu, że doskonale się składa. Ciało absolutnie się z tym nie zgadzało.


* * *


Rankiem nadgarstek nadal ją bolał i musiała go przewiązać. Przeszkadzało jej to w pracy, była więc poirytowana i przy śniadaniu warknęła na Aimery'ego. Odburknął coś pod nosem i wymaszerował z sali.

Wyładowała gniew na niezdarnej służącej i potem tego żałowała. Bolała ją głowa, uznała zatem, iż należy jej się wypoczynek. Ponieważ nie była w stanie nawet szyć, wzięła do rąk książkę i pogrążyła się w lekturze. Aimery przyszedł w południe, najwyraźniej zatroskany. Zapewniła go, że nadgarstek nie został poważnie uszkodzony.

By mu to udowodnić, wstała i ruszyła nadzorować domowe obowiązki. Praca na świeżym powietrzu dobrze jej zrobiła. W głowie jej się przejaśniło, a ręka bolała tylko wtedy, gdy ją nadwerężała. Zauważyła, że kobiety znów spoglądają na nią współczująco i wykorzystała to, aby pozyskać ich zaufanie.

Nim nadeszła pora kolacji, była już w dobrym nastroju. Zdjęła bandaż, by nie przypominać Aimery'emu o problemie. Co przyniesie wieczór? - zastanawiała się optymistycznie.

Na razie jednak przysłuchiwała się nudnej dyskusji na temat struktury wojsk. A potem posiłek się skończył i zostali z Aimerym sami. Uśmiechnęła się do niego.

- Wszyscy uważają, że znowu mnie zbiłeś i uszkodziłeś mi nadgarstek. Mogę powiedzieć im prawdę?

- O tym, że uczyłem cię, jak użyć do obrony noża? Raczej nie. Większość mężczyzn uznałaby, że oszalałem.

- Bo mogłabym użyć broni przeciwko tobie?

- Przekonałaś się już, jakie byłyby konsekwencje - stwierdził chłodno.

Konsekwencje czy nie, chętnie posłużyłaby się nożem, aby przebić się przez odpychający chłód, z jakim ją traktował. Zachowywał się tak, jakby ostatnich dni w ogóle nie było.

- Zatem - spytała - czego się dziś nauczę?

- Uważam, że trzeba ci trochę czasu, aby nadgarstek się wygoił - powiedział, a potem odszedł i przyłączył się do Hugha i Geoffreya.

Madeleine westchnęła i usiadła z siostrami. Pozostała z nimi, póki nie przyszła pora kłaść się spać. Hołubiła w sercu nadzieję, że kiedy znajdą się w sypialni, coś może się zmienić, i zamierzała posłużyć się ciałem, by skusić męża, lecz kiedy ruszyła na piętro, Aimery podszedł do niej i powiedział:

- Jedna z klaczy ma się wkrótce oźrebić. Spędzę dzisiejszą noc w stajni.

Madeleine przekonała się, że trudno jej zasnąć, kiedy nie czuje obok siebie jego obecności.


* * *

Następnego ranka postanowiła wykorzystać fakt, iż kobiety zaczęły odnosić się do niej z większą niż dotąd sympatią. Zebrała gromadkę niewiast i ruszyła z nimi do lasu, poszukać dziko rosnących ziół i owoców. Dzień był gorący, miały więc na sobie jedynie koszule i suknie. Madeleine zawsze ubierała się skromnie, tego dnia wcale się więc nie wyróżniała, tyle że jako jedyna nie zakryła włosów. Nikomu - to znaczy Aimery'emu - to nie przeszkadzało, a welon i chusta zawadzałyby jej w pracy, teraz jednak żałowała, że nie nakryła, jak inne, głowy. Tylko jej gruby warkocz opadał swobodnie na plecy.

Każda z kobiet zabrała przynajmniej po jednym dziecku, niesionym w chuście na plecach lub drepczącym przy nodze matki. Łono Madeleine pozo- stawało puste, a miesięczne przypadłości nadal się pojawiały.

Kobiety miały mężczyzn, którzy kochali się z nimi regularnie, czasami - ku zaskoczeniu Madeleine - częściej, niż by sobie życzyły. Przysłuchując się ich szczerym, pikantnym pogwarkom, żałowała, że nie jest, jak one, w pełni żoną. Chętnie przystałaby na to, by niepokojono ją po ciężkim dniu.

Jak zwykle starała się uśmierzyć ból pracą. Uczyła kobiety rozpoznawać nieznane im rośliny i przysłuchiwała się uważnie, kiedy mówiły o miejscowych tradycjach.

Wracała właśnie do zamku z koszem pełnym ziół, gdy zobaczyła, że Aimery rozmawia z wieśniakiem obok pola. Niezdolna się oprzeć, odesłała kobiety i podeszła do męża.

Jego towarzysz podniósł wzrok, zobaczył ją i powiedział coś do Aimery'ego, który natychmiast go odprawił. Było już jednak za późno i Madeleine rozpoznała w nim Anglosasa, który przebywał z Aimerym w lesie tego dnia, kiedy zaatakował ją Odo.

W ustach jej zaschło, a na skórze poczuła chłód, jakby słońce nagle skryło się za chmurami. Wmówiła sobie, że Aimery zaniechał zdradzieckich poczynań, lecz może wcale tak nie było.

Przystanęła niepewna, co zrobić lub powiedzieć.

Aimery podszedł. Ubrany był, podobnie jak żona, w prosty roboczy strój: tunikę z jasnobrązowego lnu ściągniętą w talii zwykłym skórzanym pasem. Jedyną broń stanowił długi sztylet, a ozdobę dwa pierścienie i bransoleta na prawym nadgarstku.

- Potrzebujemy więcej rąk do pracy - powiedział jak gdyby nigdy nic. - Teraz, gdy skończyliśmy umocnienia, będę mógł wybrać się do innych włości i do Rolleston. Znajdę czynszowników i postaram się o więcej zapasów.

- Zostawisz mnie tutaj? - spytała.

- Będziesz bezpieczna, mając przy sobie Hugha i siostry.

Dom stanie się pustą muszlą, jeśli nie będzie mogła czerpać pociechy z faktu, że Aimery jest gdzieś w pobliżu. No i będzie się zamartwiać, że mąż wplącze się znowu w coś, co może go zniszczyć.

- Chyba powinnam pojechać z tobą - powiedziała. - Nie widziałam dotąd innych włości należących do Baddersley. Chętnie odwiedziłabym też Rolleston.

- Chyba nie uszło twej uwagi, kobieto - stwierdził, ewidentnie zirytowany - że połowa kraju jest pod bronią. Wilhelm zajął co prawda Warwick i położył kres rebelii w tamtym rejonie, jednak Gospatrick podburzył Northumbrię, Edwin i Morcar przysparzają kłopotów w okolicy, a Walijczycy i Szkoci łupią pogranicze. Nie pora na wycieczki.

- Więc dlaczego wyruszasz? - spytała, na wpół się spodziewając, że spoliczkuje ją za zuchwałość.

- Powiedziałem ci dlaczego - odparł jednak szorstko i odszedł.

- Nie dam się zostawić! - wykrzyczała z furią, podszytą strachem o męża.

Odwrócił się i ruszył ku niej, stawiając wielkie kroki.

- Zrobisz, co ci się każe, jak dobra żona powinna.

- Żona! - prychnęła drwiąco. - Trudno powiedzieć, że jestem dla ciebie żoną, Aimery de Gaillard!

Chwycił ją za gruby warkocz.

- Brakuje ci pokładania, co? Zapewne. Byłaś bardziej niż chętna, by wziąć się do tego interesu.

Podciął jej błyskawicznie nogi, pociągnął do tyłu za włosy i w sekundę leżała już w wysokiej trawie, a on na niej.

Rozdział XV


Uderzenie wyparło Madeleine powietrze z płuc, nie zamierzała jednak się skarżyć. Skorupa, jaką otoczył się Aimery, pękła ostatecznie, a płomień strzelał wysoko. Jej ciało wyczekiwało tego, co ma się stać, na co miała nadzieję.

- Nie musisz za każdym razem mnie przewracać - powiedziała, ryzykując żart.

Oczy Aimery'ego rozjaśnił na moment błysk rozbawienia, zaraz jednak zniknął, pieczołowicie ukryty. Ośmielona, uniosła mimo to dłoń i z wahaniem odsunęła mu z policzka pasmo wilgotnych włosów. Jej ciało drżało z oczekiwania.

Strzasnął jej dłoń.

- Mężczyzna musi od czasu do czasu upuścić trochę nasienia. Po to są żony - powiedział brutalnie.

Lecz oczy go zdradzały. Pożądał, i to właśnie jej.

- Chętnie dam się w tym celu wykorzystać - powiedziała cicho. - Chciałabym mieć dziecko, a moje przypadłości nie ustały.

Widziała, że z sobą walczył, i nie potrafiła przewidzieć, jak sprawy się potoczą. Obawiała się, by nie potraktował jej okrutnie, i tęskniła rozpaczliwie za czułością.

Aimery spojrzał na leżącą pod nim kobietę i poczuł przypływ niemożliwego do opanowania pożądania. Była brązowa od słońca niczym orzech, jej miękkie, ciemnoróżowe wargi uśmiechały się do niego, a ciepłe brązowe oczy mówiły o pożądaniu. Ciało pod nim było jędrne, krągłe i chętne. Wyobraził je sobie bardziej zaokrąglone, zaokrąglone jego dzieckiem. Przesunął się nieco w bok i pogładził jej płaski brzuch.

Zadrżała pod dotykiem jego dłoni. Ręka Aimery'ego także drżała. To, że jej pożądał, było słabością. Postanowił kiedyś, że ją pokona, tymczasem sam został pokonany.

Teraz nie bardzo już pamiętał, o co była ta bitwa.

Nie wziął innej kobiety, gdyż nie zrobiłby czegoś takiego pod dachem żony, poza tym pożądał jej z siłą, która przyprawiała go wręcz o cierpienie. A teraz leżała pod nim, osłabiając jego postanowienie spojrzeniem ciemnych oczu, dotykiem miękkich ust i pełnymi wahania ruchami bioder.

Jest chętna? Wykorzysta to i zazna przyjemności, nie przejmując się tym, co ona czuje.

Zadarł jej spódnicę. Nogi Madeleine rozsunęły się, ledwie ich dotknął. Ułożył się wygodniej i wsunął w jej ciało jednym szybkim, gładkim ruchem. Było to tak rozkoszne, że jęknął i znieruchomiał, by jak najdłużej cieszyć się chwilą. Spojrzał na Madeleine i przekonał się, że nie ma do niego żalu, iż potraktował ją tak obcesowo. Zaróżowione policzki mówiły o tym, jak bardzo go pożąda.

Rozpaliło go to ponad wszelkie wyobrażenie. Madeleine westchnęła, jej ciało wzdrygnęło się i zacisnęło wokół niego. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko jej ulec.

Kiedy wślizgiwał się w nią twardy jak żelazo, Madeleine westchnęła zachwycona, że wreszcie ma go tam, gdzie być powinien. Usłyszała, że Aimery jęknął, choć nie z bólu.

Zarumienił się i pot oblał mu czoło. Niemal widziała, z jakim trudem z jego ust wydostaje się powietrze. Oddychał gwałtownie, czuła bijący od niego żar, dorównujący żarowi jej ciała, a jego ruchy...

Słońce już zachodziło. Niebo nad nimi było teraz nieskończenie, doskonale błękitne. Gdzieś niedaleko skowronek wyśpiewywał uparcie swoje trele, towarzysząc im w namiętności.

Tlący się żar wybuchnął wreszcie płomieniem.

Aimery odrzucił głowę do tyłu i krzyknął cicho, gdy fala napięcia przepłynęła z jego ciała do jej. Ona także krzyknęła, czując, jak wystrzeliwuje w nią nasienie. Otuliła go ciasno nogami i ramionami w jednym wielkim spazmie rozkoszy.

Otworzył oczy. Opuścił głowę i przywarł głodnymi wargami do jej ust, jakby chciał ją pożreć. Nie miała nic przeciwko temu, przeciwnie, sama tego pragnęła. Zatracili się w nowym poczuciu jedności.

Przesunął wargi z jej ust na ucho. Pieściła dłonią jego gładką szyję, pokryte potem i bliznami ramię pod cienką, wilgotną tkaniną. Przesunęła palcami wzdłuż kręgosłupa, ku twardym pośladkom, żałując, że nie jest nagi.

Wędrował wargami wzdłuż szyi Madeleine, przyprawiając ją o dreszcze - gorące na gorącym, wilgotne na wilgotnym. Przesunął usta niżej, ku okrytym materiałem, wrażliwym sutkom. Gdy tylko jej tam dotknął, zadrżała, a gdy zacisnął lekko zęby, stężała w oczekiwaniu.

Był ciągle w niej, nadal twardy.

- Słodki Jezu! - westchnęła, nie wiadomo z radości czy lęku. - Znowu?

- Znowu - potwierdził, spoglądając na nią spod zmrużonych powiek. - Wstrzemięźliwość dziwnie wpływa na mężczyzn.

Wątpliwości Madeleine rozwiały się. Wiedziała już, co czuje. To była radość, czysta radość. Objęła go ciaśniej nogami i powiedziała.

- Na kobiety także.

- To znaczy, jak właściwie?

- Och, różnie - odparła, odwracając wzrok.

- Powiedz mi, Madeleine. Mężczyzna lubi wiedzieć, co czuje kobieta. Czasami - dodał pośpiesznie.

W głowie jej się kręciło, a ciało bolało z tęsknoty.

- Czuję się cudownie. Podoba mi się to, co robimy. - A po chwili przyznała jeszcze: - Myślałam, że będziemy robić to co noc.

- Bo może będziemy - powiedział, tłumiąc śmiech. - Zaniechanie tego wydaje się być okropną stratą. Kto wie, ile czasu nam zostało?

Nagły chłód przepędził namiętność. Słowa Aimery'ego aż nazbyt korespondowały z jej lękami. Objęła go mocniej udami, jakby chciała obronić przed światem.

- Co masz na myśli? - spytała.

- Życie to w dużej mierze kwestia przypadku, tylko to - odparł, spoglądając na nią.

Opuścił głowę i jął obsypywać drobnymi pocałunkami jej policzek. A potem zsunął się niżej i przywarł ustami do sutka.

W tym, co powiedział, musiało być coś więcej. Chwyciła go więc za włosy i pociągnęła. Zacisnął zęby na sutku i oparł się jej. Poczuła się rozciągnięta niemal do granic bólu. Krzyknęła cicho i go puściła. Roześmiał się, spojrzał na nią i spytał:

- Chcesz czegoś?

Jakie to dziwne, iż odrobina bólu może przywołać tak skutecznie namiętność. Madeleine zdecydowanie czegoś chciała. Poruszała biodrami, zachęcając go, by zaspokoił palącą potrzebę, lecz pozostawał nieruchomy. Twardy, lecz absolutnie nieruchomy.

- Czego byś chciała? - dopytywał się.

- Później. Nie mogę teraz myśleć!

- Owszem, możesz. Nie zamierzam dać ci przyjemności, póki mi nie powiesz.

A jak mu się zdawało, co właśnie robił?

Wiedziała jednak, o co mu chodzi.

Zmagała się z sobą, próbując oczyścić umysł, podczas gdy jej ciało drżało konwulsyjnie, a oddech coraz bardziej przyśpieszał.

- Kto? - wykrztusiła wreszcie, zdyszana. - Kto wezwie cię do walki? Buntownicy?

Ukląkł przed nią.

- Uważasz mnie za zdrajcę? Skoro tak, z pewnością nie chciałabyś oddać się komuś takiemu jak ja.

Ciało Madeleine pulsowało boleśnie, domagając się zaspokojenia potrzeby, której istnienia nawet sobie dotąd nie wyobrażała. Nie było tu miejsca na godność.

- Proszę! - wyszeptała błagalnie.

Nim też owładnęła namiętność, mimo to panował nad sobą znacznie lepiej niż ona. Chwycił ją za nadgarstek.

- Więc jestem zdrajcą? - zapytał władczo.

Madeleine chciała powiedzieć „nie”, jednak uczciwość to nawyk, który trudno przezwyciężyć.

- Nie dbam o to - wyszeptała. Gorące łzy spłynęły jej po policzkach. Aimery milczał bezlitośnie, dodała więc: - Nie wiem.

Westchnął i ją puścił.

- Ja także nie wiem - powiedział. - Nie będę jednak walczył po stronie buntowników. Masz na to moje słowo.

Pchnął ją delikatnie na plecy i położył się na niej, wsparty na przedramionach. Czuła się tak, jakby miała między nogami otwarte usta, głodne i gotowe natychmiast go pożreć. Lecz on się wstrzymywał. Poczuła, że jej dotyka, i uniosła ku niemu biodra, lecz on się cofnął.

- Proszę - powiedziała błagalnie. - Potrzebuję cię.

- Więc mnie zapamiętaj - powiedział miękko, a potem wszedł w nią, wypełniając nareszcie bolesną pustkę. Madeleine zadrżała z ulgi i zamknęła oczy. Nic nie istniało dla niej teraz na świecie, nic poza nimi dwojgiem.

Tym razem nie było tak jak wtedy, kiedy kochali się po ślubie. Nie traktował jej z lodowatą obojętnością, przeciwnie, czuła się złączona z nim jak nigdy dotąd. No i dał jej słowo. Nie będzie walczył po stronie buntowników.

Kiedy było już po wszystkim, ujęła jego dłoń i ją pocałowała.

Uśmiechnęła się, a on odpowiedział tym samym. Nie był to uśmiech pełny i absolutnie szczery, daleko jednak lepszy niż poprzednia obojętność.

Przypomniała sobie chwilę, gdy wszystko zdawało się zagrożone, lecz zaraz znowu się uśmiechnęła. Dał jej słowo. Nie przyłączy się do buntowników.

Wstał zwinnie i pomógł podnieść się Madeleine. Ujął ją pod brodę i spoglądając w oczy, spytał:

- Czujesz się teraz bardziej żoną?

Przekrzywiła głowę.

- Sądziłam, iż żony są po to, by z nimi sypiać. Jak czuje się dziwka?

Uśmiechnął się.

- Dziwki są różne. Niektóre oschłe, inne miłe i łagodne...

Klepnęła go żartobliwie po ręce i sięgnęła po koszyk. Zacmokała z dezaprobatą, gdy przekonała się, że zioła leżą porozrzucane w trawie. Podszedł, by jej pomóc.

- Trzeba ci więcej ziół? Moglibyśmy kupić trochę w Londynie lub w Lincoln.

- Możemy sobie na nie pozwolić?

- Nie, ale to konieczność.

Ruszyli z wolna ku zamkowi, rozkoszując się wzajemną bliskością.

Madeleine wolałaby nie zakłócać chwili szczęścia, musiała jednak rozwiać wątpliwości.

- Czego chciał? - spytała zatem.

- Kto?

- Przyjaciel Złotego Jelenia.

Przyjrzał się jej.

- Przekazał jedynie wiadomość. Nie masz powodu się martwić. - Przyciągnął ją ku sobie i objął. - Przestałem działać jako Złoty Jeleń już jakiś czas temu. Gdyby wydało się, że to ja, miałbym poważne kłopoty, lecz teraz to mało prawdopodobne. W końcu - powiedział, uśmiechając się - to ty stanowiłaś dla mnie największe zagrożenie. Mogłaś obnażyć moje poczynania przed królem.

Rozciągnęła usta w szerokim uśmiechu.

- Hmm - wymamrotała, przyglądając mu się demonstracyjnie. - Skoro już mowa o obnażaniu, chciałabym znowu zobaczyć cię nagim.

- Ja nigdy nie widziałem cię nagiej. Zgodziłabyś się stanąć w pełnym słońcu, okryta jedynie tymi wspaniałymi włosami, bym mógł przez chwile czcić cię i podziwiać?

Madeleine spłonęła rumieńcem.

- Jeśli tego chcesz - odparła nieśmiało.

Uśmiechnął się.

- Gdybyś tamtego dnia w lesie lepiej znała angielski, wiedziałabyś, czego chcę.

- Co wtedy mówiłeś?

Obrócił ją tak, że stała przytulona do niego, jak wtedy, plecami. Tym razem jej ruchów nie krępował co prawda płaszcz, musiała jednak zważać na biedne, i tak już zmaltretowane, zioła.

- Mówiłem, jak piękne są twoje kształty - powiedział po angielsku, przesuwając dłońmi po sylwetce Madeleine. - Jak rozkosznie ciężkie piersi. Jak bardzo chciałbym lizać je całe i pieścić sutki, aż drętwiałyby z tęsknoty za moim dotykiem, a potem ssać je delikatnie, ssać mocno, aż zapragnęłabyś mnie do szaleństwa.

Madeleine zadrżała w jego ramionach.

- Nie zrobiłaś tego wtedy - zauważył. - Wiedziałem zatem, że nie rozumiesz.

- Moje ciało nie rozumiało - odparła.

- Przyznaje: sądziłem, że znasz język miłości.

- Co jeszcze mówiłeś? - spytała bez tchu.

Roześmiał się i przesunął dłoń niżej, ku jej udom.

- Mówiłem, jak ciepła i wilgotna jesteś, jaka gotowa. Obiecywałem, że nie będę się śpieszył, lecz gładził cię powoli, a kiedy nie będziesz już w stanie tego znieść, wezmę cię szybko i mocno.

Madeleine przycisnęła się do niego pośladkami.

- Już nie mogę tego znieść...

Roześmiał się z twarzą wtuloną w jej kark. Pocałował go i powiedział:

- Nienasycona rozpustnica. Miej litość dla biednego mężczyzny.

Czuła, że znów jej pożąda, i przycisnęła się do niego jeszcze mocniej, kręcąc zachęcająco biodrami. Oddychał coraz szybciej. Odwrócił ją powoli. Zioła opadły znowu na trawę, lecz nie zwróciła na to uwagi.

Gorący pocałunek przerwał czyjś okrzyk. Odsunęli się od siebie i zobaczyli, ze od strony zamku biegnie ku nim strażnik.

Madeleine spłonęła rumieńcem, zażenowana, że przyłapano ją w tak intymnej sytuacji. A potem przypomniała sobie, że przecież kochała się namiętnie na końcu ścieżki, gdzie każdy mógł ją zobaczyć.

Aimery spojrzał na zarumienioną twarz żony i się roześmiał.

- Jeśli ktokolwiek nas widział, bez wątpienia czuł jedynie zazdrość. Pójdę lepiej i sprawdzę, o co chodzi, da ci to czas, byś mogła dojść do siebie.

Objął ją spojrzeniem, ciepłym teraz i kochającym.

- Później - obiecał, gładząc ją delikatnie po policzku.

Patrzyła, jak odchodzi, zadowolona, że dano jej szanse, by w spokoju przywykła do myśli o niezwykłym uczuciu jedności, wykraczającym poza ciało, ogarniającym dusze i serce. Nie miała ochoty wracać do zamku i zakłócać idylli codziennymi obowiązkami. Pozbierała zioła i odczekała jakiś czas, wyszukując kolejne, a przede wszystkim rozkoszując się marzeniami o szczęśliwej przyszłości.

Kiedy dotarła w końcu na dziedziniec Baddersley, spytała strażnika, gdzie może być Aimery.

- Wyjechał, pani - odparł strażnik.

- Wyjechał? - spytała, wpatrując się w niego z niedowierzaniem. - Dokąd?

- Nie wiem, pani. Zabrał trzech mężczyzn.

Poczuła na sercu lodowaty ucisk. Nie. Nie wolno jej tak o nim myśleć.

- Tylko trzech? - dopytywała się. - Był wśród nich pan Geoffrey?

- Nie, pani.

- Na pewno zostawił dla mnie wiadomość.

- Zapewne u pana Hugh, pani.

Madeleine pośpieszyła na plac treningowy, rozpaczliwie pragnąc upewnić się, że wszystko w porządku.

- Jaką wiadomość zostawił dla mnie mąż, Hugh? - spytała.

Hugh zmarszczył zroszone potem czoło.

- U mnie żadnej, pani Madeleine.

Przywołała wspomnienie ich czułego rozstania, aby broniło ją przed złymi przeczuciami.

- Wiesz, dokąd pojechał?

- Nie. Powiedział, że nie będzie go przez tydzień lub dłużej. Może zostawił wiadomość u Geoffreya.

- Tydzień? - powtórzyła Madeleine, przerażona.

Odszukała giermka i zapytała, czy wie, dokąd udał się jego pan. Młodzieniec zbladł.

- Eee... nie powiedział, pani.

- Nie uznałeś, że to dziwne?

Zobaczyła, jak nerwowo przełyka.

- Mówił wcześniej, że chciałby wybrać się w objazd, odwiedzić inne włości...

- Bez ciebie? Jedynie z trójką mężczyzn?

Przygryzł wargę i powiedział z nadzieją:

- Zapewne ma to coś wspólnego z wizytą posłańca, pani Madeleine.

Lęk Madeleine osłabł. Nareszcie jakieś wyjaśnienie. Nalała sobie kufel piwa.

- Jakiego posłańca?

- Przejeżdżał tędy posłaniec od królowej do króla. Rozmawiał z panem Aimerym.

Nawet nie uniosła kufla.

- Nie przywiózł wieści na piśmie adresowanych do Baddersley?

- Nie, pani.

Odstawiła nietknięty kufel i weszła do izby, wspominając, iż kiedy przyznała, że nie wie, czy Aimery jest zdrajcą, nie zaprzeczył, powiedział jedynie, że sam też tego nie wie.

Scena na łące, jaśniejąca dotąd złotym blaskiem, przybladła i zszarzała. Gdy tylko spróbowała pokrzyżować mu szyki w kwestii przyłączenia się do rebeliantów, odurzył ją pieszczotami i pozbawił zdolności logicznego myślenia, a potem i tak zrobił, co chciał. Musi uważać ją za kompletną idiotkę.

Jakież to było dogodne, że królewski posłaniec zatrzymał się w zamku akurat teraz, bez wątpienia jedynie po to, by trochę odpocząć. I co powiedziałby jej Aimery? Że poproszono go o drobną przysługę, co mogłoby zamaskować prawdziwy cel jego wyjazdu - przyłączenie się do Herewarda i Edwina? Ależ musiała wydać mu się głupia! Wieści od króla nie bywały przekazywane ustnie, a Aimery nie udałby się w oficjalną podróż bez Geoffreya.

Poczucie, że została zdradzona, ogarnęło ją z taką siłą, że łzy napłynęły jej do oczu. Trzasnęła i tak juz sfatygowanym koszykiem o ścianę akurat w chwili, gdy do pokoju weszła Dorothy. Służąca rzuciła się zbierać zioła.

- Wypruję mu flaki! - zasyczała Madeleine. - Wrzucę mu szczeć do spodni, by tańczył przez całą drogę stąd do Londynu. - Zdarła z siebie suknię i koszulę. - Nie będzie musiał się martwić o to, że król go wykastruje, bo zrobię to własnoręcznie!

- Kogo wykastrujesz? O co chodzi, pani? - spytała kobieta, wpatrując się w nią, jakby pani postradała nagle rozum.

Madeleine uświadomiła sobie, że stoi naga. Chwyciła czyste ubranie i szybko je założyła.

- Aimery'ego de Gaillard, podłego, załganego bękarta. - Otarła łzy, spływające strumieniem po twarzy. - Grał na mnie niczym na lirze, by zaraz się wymknąć...

- Pan Aimery wyjechał w zbroi, z trzema mężczyznami i dwoma jucznymi końmi.

- A co to ma wspólnego z czymkolwiek? - spytała, odwracając się gwałtownie. - Obiecał, że nie pojedzie!

Dorothy przewróciła oczami i nalała wina.

- Wypij, pani. Przebywałaś zbyt długo na słońcu.

Madeleine pociągnęła solidny łyk trunku. Czuła się paskudnie wykorzystana. A potem przyszło jej do głowy coś jeszcze gorszego. Aimery złagodniał wobec niej, odkąd zagroziła, że oskarży go przed królem. Czyżby o to mu chodziło? Czy kochał się z nią po to, by ją otumanić? Poczuła się tak, jakby ktoś wbił jej nóż w serce.

Zapukano do drzwi. Dorothy otworzyła i do izby wszedł z wahaniem Geoffrey.

- Tak? - spytała Madeleine krótko.

- Pan Aimery zostawił jednak wiadomość, pani Madeleine.

Odetchnęła z ulgą, czując, jak budzi się w niej nadzieja.

- Jaką? - spytała władczo. - Jak mogłeś o tym zapomnieć?

- Wiadomość nie ma nic wspólnego z celem jego podróży - odparł Geoffrey.

- Więc co właściwie powiedział? - spytała, z trudem powstrzymując się, by nie krzyczeć.

- Powiedział, że mu przykro - wyrecytował Geoffrey tonem chłopca, powtarzającego lekcję. - I że, gdy wróci, zacznie tam, gdzie skończył. - Spojrzał na Madeleine i dodał ostrożnie: - Wyjechał w wielkim pośpiechu, pani.

Po czym on także opuścił pokój w wielkim pośpiechu, o włos unikając trafienia kielichem.

- Och, zacznie, tak? - wymamrotała Madeleine. - Po moim trupie...

- Ależ, pani Madeleine! - jęknęła Dorothy, załamując ręce.

- Nie pozwolę, by znów mi to zrobił. Nieważne, jak bardzo będzie tęskniło za nim moje ciało, nie pozwolę znów tak się wykorzystać. - Zdjęła ze ściany krucyfiks. - Jesteś moim świadkiem, Dorothy. Obiecuję, nie - przysięgam, że nie legnę więcej z Aimerym de Gaillard, póki nie udowodni, że jest lojalny - wobec mnie i wobec króla!

Dorothy zbladła i się przeżegnała.

- Och, cofnij to, pani! Nie możesz odmawiać siebie mężowi.

Madeleine odwiesiła krucyfiks.

- Zrobione. Wracajmy zatem do pracy.

Jednak sprawdzając kuchnie, a potem zagrody dla drobiu, rozmyślała przez cały czas tylko o Aimerym.

Powie mu, co o nim myśli.

Przyjedzie, wyjaśniając przekonująco, czemu tak ją zostawił, a ona przeprosi go za to, że zwątpiła w jego szczerość.

Wróci poszatkowany na kawałki...

Na samą myśl o tym, że mógłby wrócić oślepiony, z odciętymi rękami lub genitaliami, zrobiło jej się niedobrze. Zaczęła modlić się gorąco, by nic mu się nie stało.

- Spraw, by do mnie wrócił - szeptała - a dopilnuję, by więcej nie zbłądził.

Jak miałaby tego dokonać? Nie wiedziała. Ktoś chrząknął. Odwróciła się i zobaczyła żołnierza.

- Pan Hugh zawiadamia, że zauważono Oda de Pouissey. Nadjeżdża z czterema towarzyszami. Przyjmiemy go?

Odo? Ile niespodzianek przyniesie jeszcze ten dzień? Choć wolałaby nie widzieć się z kuzynem, nie mogła odmówić mu gościny.

- Oczywiście. Przyjdę go powitać.

Mężczyzna wybiegł truchtem. Madeleine weszła do izby, gdzie założyła welon, zakrywający włosy i ramiona. Uznała bowiem, iż pomoże jej to zachować naruszoną godność. Zanim dotarta ponownie do sali, Odo wjeżdżał już na dziedziniec. Podszedł i pocałował ją po bratersku w policzek, a potem rozejrzał się dookoła.

- Widzę, że ty i Gaillard ciężko pracowaliście, na niewiele się to jednak zdało. Zamek z kamienia i mocne mury - oto, czego potrzeba dziś człowiekowi.

Gdy prowadziła go do wielkiej sali, rozprawiał ze swadą o wspaniałej kampanii, która miała zniszczyć angielskich rebeliantów raz na zawsze, i o tym, że Wilhelm zamierza budować zamki, które pomogą utrzymać ich w ryzach.

- Król rozkazał, by zbudowano zamek w Warwick i oddał go pod opiekę Henryka de Beaumont. Nie wątpię, że podobny zaszczyt spotka wkrótce i mnie.

Madeleine poleciła, by podano piwo oraz jedzenie, a także, by zatroszczono się o konie. Odo zachowywał się jak zwykle, deprecjonując osiągnięcia innych i śniąc na jawie, nie życzyła mu jednak źle. Nie miała też nic przeciwko temu, by zdobył sławę i zamek, pod warunkiem że ten ostatni znajdowałby się w innej części kraju, jak najdalej od nich.

Pewna część monologu jednak ją zainteresowała.

- Zatem rebelia się skończyła? - spytała.

Jeśli tak, Aimery będzie bezpieczny.

Odo oderwał zębami wielki kawał wieprzowiny, połknął go, popił piwem i beknął.

- Prawie. Wystarczy, że Wilhelm pojawi się pod murami, a miasto otwiera natychmiast bramy i błaga o wybaczenie. Gdybym był nim, zatknąłbym parę głów na piki i skończył z tym raz na zawsze.

Głowa Aimery'ego zatknięta na pikę...

- A co z tym Herewardem? - spytała, napełniając mu kufel. - Słyszałam, że chce przyłączyć się do Edwina i Gospatricka.

Odwrócił się ku niej, nagle czujny.

- Gdzie o tym słyszałaś?

- Och, to tylko plotki - odparła ostrożnie, modląc się, by powiedział coś przydatnego.

Niepotrzebnie się martwiła. Odo nie był w stanie przemilczeć czegoś, co mogłoby postawić go w lepszym świetle. Uśmiechnął się zatem i powiedział:

- Ja też je słyszałem. I nie tylko plotki. Doniesiono mi, że Hereward opuścił zalewiska i z dużymi siłami schronił się w Halver Wood, niedaleko stąd. Nie zdołam pokonać ich z moimi ludźmi, posłałem jednak słówko do króla. Wyśle zbrojnych, a oni dopadną tego szczura.

Madeleine z trudem ukryła przerażenie. Hereward wychynął z mokradeł i posłał po siostrzeńca.

- Chcesz zaczekać na nich tutaj i przyłączyć się do walki?

Usłyszała, że głos jej drży, i przeklęła swoją słabość.

Uśmiechnął się, jak zwykle niespostrzegawczy.

- Czujesz się samotna? A gdzież to przebywa wytworny małżonek?

- Na wschodzie - odparła czym prędzej. - Pojechał odwiedzić włości w Rolleston.

Odo wzruszył ramionami.

- Od początku było jasne, że on cię nie chce, więc jeśli teraz cię zaniedbuje, nie masz prawa się skarżyć. - Spojrzał na skromny strój Madeleine. - Nie udało ci się wyłudzić od niego ani trochę tego złota, które tak cię zaślepiło. Założę się, że ma w Rolleston zaślubioną według duńskiego prawa żonę o bujnych kształtach, uginającą się pod ciężarem jego biżuterii.

Madeleine przywołała na twarz uśmiech, niepewny jednak i sztuczny. Czy to możliwe? - zastanawiała się, tłumiąc zazdrość. Małżeństwo manno danico nie stanowiło przeszkody, by zawrzeć chrześcijański związek. Król Harold był przez dwadzieścia lat żonaty z Edith Swannehals, a potem poślubił w kościele Eadgyth z Mercji, by podbudować swoje prawa do tronu.

Tylko jakie ma to znaczenie, skoro jej mąż zmierzał właśnie prostą drogą ku zgubie?

- Dobrze nam się układa z Aimerym - skłamała. - Zamierzasz zostać dłużej, Odo?

Potrząsnął głową

- Choć jada się tu zdecydowanie lepiej niż kiedyś, muszę ruszać natychmiast na południe - stwierdził z dumną miną - Wilhelm mianował mnie dowódcą zbrojnych, którzy mają strzec królowej podczas podróży na północ.

- Macie sprowadzić ją na północ? - spytała Madeleine zaskoczona. - Pośrodku rebelii? W ósmym miesiącu ciąży?

Odo wzruszył ramionami.

- Rebelia została już zapewne stłumiona, a król życzy sobie, by była przy nim, kiedy urodzi się dziecko.

Madeleine pomyślała z niechęcią o mężczyznach i ich braku rozwagi, jej umysł był jednak zajęty głównie Aimerym.

Odo zawiadomił króla, gdzie przebywa Hereward. Wilhelm wyśle z pewnością armię, może pod własnym przywództwem, by wyrwać wreszcie z ciała ten cierń, i przekona się, że niespodziewanie schwytał też Złotego Jelenia.

Aimery musiał wziąć to pod uwagę. Przypomniała sobie, jak prosił, by go zapamiętała. Jakby zmierzał prostą drogą ku zapomnieniu.

Przełknęła łzy. Co robić?

Pozwolić, by wypił piwo, którego nawarzył?

- Wyruszysz zatem niezwłocznie? - spytała.

Skinął głową.

- Zajrzałem do Baddersley tylko dlatego, że przejeżdżaliśmy w pobliżu i miałem nadzieję dostać do jedzenia coś lepszego, niż mamy w jukach. A także konia, jeśli to możliwe. Jeden z naszych okulał.

Madeleine poleciła, by przygotowano wierzchowca, i wkrótce z ulgą wyprawiła kuzyna w dalszą drogę. Kiedy wyjechał, udała się do stajni, rzekomo po to, by wywiedzieć się o stan okulałego zwierzęcia.

- Po prostu nadwerężył sobie nogę - powiedział stajenny. - Szybko da się to wyleczyć.

- Doskonale. - Oparła się o słupek i spytała na pozór bez zainteresowania: - Wiesz, gdzie jest Halver Wood, Johnie?

- Tak, pani - odparł ochoczo, niczego nie podejrzewając. - O pół ranka jazdy stąd na północ. W bok od starej drogi, w kierunku na Gormanby.

Madeleine wyszła. Wskazówki, bez wątpienia jasne dla miejscowych, jej wydały się mgliste. Pół ranka jazdy. Aimery więc już tam będzie. Nawet jeśli nie zdoła powstrzymać męża przed zdradą, ktoś powinien go ostrzec. Tylko jak?

Weszła do izby i zacisnęła wilgotne od potu dłonie. Przysięgła, że wyda Aimery'ego, jeśli zdobędzie dowód, że zdradza króla, a teraz próbuje go chronić. Jeśli król schwyta Herewarda, symbol nieugiętego oporu, a na dodatek jeszcze Złotego Jelenia, Anglicy zwątpią w sens dalszej walki i się poddadzą. Jej obowiązkiem było wspierać władcę w każdy możliwy sposób.

Nie mogła jednak pozwolić, by pojmano Aimery'ego. Czy należało wysłać z ostrzeżeniem Geoffreya? Czy mogła mu na tyle ufać? Był miłym młodzieńcem, ale Normanem do szpiku kości i z pewnością nie na tyle w niej zadurzonym, aby dopuścił się czynu, który uważał za niehonorowy.

Zadurzona. Cząstką świadomości buntowała się przeciw temu określeniu, w końcu wzruszyła jednak z rezygnacją ramionami. Zaprzeczanie nie miało sensu: była w mężu do szaleństwa zakochana. Musiała go ratować.

Czy ktoś z miejscowych mógłby jej w tym pomóc? Poważali z pewnością Herewarda i Złotego Jelenia, lecz czy na tyle, by ryzykować życiem swoim i rodziny? Poza tym nie wiedziała, do kogo się zwrócić. I czy, nawet gdyby udało jej się trafić na właściwą osobę, ten ktoś uwierzyłby jej, Normance?

Jest tylko jedno wyjście, pomyślała. Musi pojechać sama. Perspektywa takiej wyprawy śmiertelnie ją przerażała.

Rozdział XVI


Od czasu podróży do Baddersley, odbywanej pod silną eskortą, nie odważyła się wyprawić dalej niż do okolicznych lasów, i nigdy nie wychodziła z zamku sama. A teraz planowała przemierzać obcy, wrogi kraj w poszukiwaniu mgliście określonego miejsca, stanowiącego kryjówkę nienawidzących Normanów buntowników.

Otworzyła szkatułę i wyjęła nakreślone przez Aimery'ego mapy okolicy. Aha. Mówiąc o starej drodze, John miał zapewne na myśli rzymski trakt zwany Ermine Street, mijający Baddersley od północy. Na mapie nie było jednak Halver Wood ani Gormanby. Cóż, będzie musiała jechać przez parę godzin, a potem spytać o drogę.

Sama? Rozpytując Anglików i prosząc, aby pomogli jej znaleźć Herewarda? Wydawało się to szaleństwem. Musi jednak coś zrobić, i to szybko.

Odsunęła od siebie rozmyślania o przyszłości i jęła zastanawiać się nad tym, co najpilniejsze: jak wydostać się konno z Baddersley, nie zabierając eskorty. Odrzuciwszy kilka wymyślnych pretekstów, poleciła po prostu, by osiodłano jej konia i załadowano mu na grzbiet puste juki. Powiedziała Johnowi, iż udaje się do lasu, poszukać rzadkich ziół do swej medycznej skrzynki.

Kiedy mijała dziedziniec, podbiegł do niej Geoffrey.

- Potrzebujesz eskorty, pani? - zapytał.

- Nie - odparła, zadowolona, że ma przed sobą młodego giermka, nie doświadczonego Hugha. - Wybieram się jedynie na drugą stronę wioski, a koń przewiezie to, co uzbieram.

Widziała, że wyjaśnienie nie zadowoliło Geoffreya, nie miał jednak śmiałości zaprotestować. Ruszyła więc truchtem i odjechała, nim zdecydował, że ktoś powinien jej towarzyszyć.

Minąwszy wioskę, skierowała się na północ dróżką, która, jak wynikało z mapy, miała doprowadzić ją do Ermine Street. Baddersley zniknęło wkrótce z widoku i znalazła się sama w rzadkim lesie. Musiałam oszaleć, pomyślała, rozglądając się nerwowo.

Wspomniała, że do niedawna miejscowi odnosili się do niej zdecydowanie wrogo. Zmieniło się to po wizycie króla i ślubie z Aimerym, ale czy na pewno? Wzruszyła ramionami. Postanowiła, że pojedzie, i nie zrezygnuje. Przesunęła pochwę z nożem Aimery'ego tak, by wygodniej było do niej sięgnąć, i ścisnęła boki konia piętami. Jechała, drżąc, gdy tylko coś zaszemrało w poszyciu.

Wkrótce dotarła do drogi i odetchnęła z ulgą. Stare kamienne płyty nadal znajdowały się na swoim miejscu, prześwitując przez chwasty i warstwę gruntu. Stanowiły solidną podstawę podczas każdej pogody - cud dla wszystkich, którzy żałowali, że umiejętność budowania takiej nawierzchni ode- szła wraz z Rzymianami.

Na drodze pełno było zaprzężonych w woły wozów, jeźdźców i piechurów. Niektórzy byli żołnierzami, większość stanowili jednak wszelkiego rodzaju kupcy i handlarze. Ich obecność świadczyła, że w okolicy panuje spokój. Madeleine miała nadzieję, że z racji juków ona także zostanie wzięta za kupca.

Jechała raźno na północ, starając się ocenić, co też John miał na myśli, mówiąc o jeździe „przez pół poranka”. Kusiło ją, aby zapytać kogoś z podróżujących wozami, czy nie widzieli Aimery'ego i towarzyszących mu zbrojnych, uznała jednak, że im mniej będzie zwracać na siebie uwagę, tym lepiej. W końcu musiała zatrzymać się na chwilę i spytać pewnego mężczyznę, czy słyszał o miejscu zwanym Gormanby. Potrząsnął jednak tylko głową i szacująco się jej przyjrzał.

Ruszyła pośpiesznie dalej, przeklinając odziedziczone po matce ciemną karnację oraz włosy. Wyróżniały ją z tłumu jasnoskórych Anglosasów, była też pewna, że jej angielski, daleki od doskonałości, zdradza, iż jest cudzoziemką.

Musiała jednak zaryzykować i poprosić o pomoc, jeśli nie chciała wylądować na końcu Ermine Street, w Lincoln. Kiedy przybyła do niewielkiego klasztoru przyjmującego podróżnych, odmówiła oferowanego jej posiłku i zapytała o drogę do Gormanby.

- Wiem, gdzie to jest, moje dziecko - odparł mnich ochoczo. - Pojechałaś jednak za daleko. Musisz wrócić kawałek, do miejsca, gdzie rośnie kilka wiśni i dąb. Skręć tam na drogę prowadzącą na zachód, to całkiem blisko.

Madeleine dosiadła konia i z ulgą zawróciła. I ona, i zwierzę byli już zmęczeni, ucieszyła ją zatem wiadomość, że nie będzie musiała podróżować daleko.

Wkrótce znalazła wiśnie, dąb i odchodzącą od głównej drogi ścieżkę. Skręciła na nią ochoczo, odnotowując, że las jest tu gęstszy niż w pobliżu Baddersley. Rosnące ciasno drzewa zasłaniały widok, dróżka zaś była tak wąska, że ledwie zmieściłaby się na niej furmanka. Koleiny, pozostawione przez wozy, żłobiły miękką ziemię. W górze korony stykały się ze sobą, tworząc grube zielone sklepienie, nieprzepuszczające słońca. Na ścieżce panował więc mrok i chłód.

Poczuła się niepewnie. Chętnie by zawróciła, zmusiła się jednak, by jechać dalej, rozmyślając o tym, że jeśli nie spotka innego wędrowca, uniknie co prawda niebezpieczeństwa, ale nie będzie też kogo spytać o drogę.

Gdy z lasu wyłonił się mężczyzna i wprawnie ściągnął ją z konia, poczuła lęk, ale nie zaskoczenie. Nie spodziewała się jednak, że przystawi jej do gardła ostry nóż.

- Cóż, pani Madeleine. Masz w okolicy jakiś interes?

Madeleine zaczerpnęła gwałtownie powietrza. To był Anglosas, ten, który towarzyszył Aimery'emu. Uśmiechał się, jego spojrzenie pozostawało jednak zimne. Wiedziała, że bez wahania poderżnie jej gardło, jeśli uzna, że tak należy.

- Muszę skontaktować się z Aimerym - wyszeptała.

- Z Aimerym? Pani - powiedział, łypiąc na nią pożądliwie - sądziłem, że jak na jeden dzień wystarczająco się z nim kontaktowałaś.

Ten człowiek ich podglądał! Madeleine oblała się rumieńcem. Wbiła w napastnika gniewny wzrok, nie przejmując się nożem.

- Chcę z nim rozmawiać. Z nim albo z Herewardem.

Drwiący uśmieszek zniknął. Mężczyzna mocniej przycisnął nóż do jej szyi. Krzyknęła i spróbowała się wyswobodzić, on jednak trzymał ją w iście żelaznym uścisku. Poczuła na szyi strużkę krwi.

- Co wiesz o Herewardzie, normańska dziwko?

- Jest tutaj - wykrztusiła. - Wszyscy o tym wiedzą. Powiadomiono też króla.

- A ty przybyłaś, żeby go ostrzec? Akurat!

- Przyjechałam ostrzec Aimery'ego.

- To już bardziej prawdopodobne. Nie chciałabyś, aby obcięto mu to, co najbardziej lubisz, prawda?

Pociągnął ją głębiej w las. Opierała się, a wtedy przysunął jej do twarzy nóż. Przestała się wyrywać. Zawlókł ją ku miejscu, gdzie stał jego koń, a potem wyjął z juków linę, zrobił na niej pętlę i zarzucił jej na szyję. Czyżby zamierzał ją udusić?

Wsiadł jednak na konia i rozkazał, by szła. Kiedy zbliżyli się do jej wierzchowca, powiedział, by go dosiadła.

- Zabieram cię do Herewarda - poinformował ją. - Będzie wiedział, co z tobą zrobić. Spróbuj uciekać, a się udusisz.

Czując na szyi ciężar szorstkiej liny, nie potrzebowała ostrzeżenia. Jechali przez chwilę ścieżką, a potem skręcili w las. Skoro tak potraktował ją podwładny, czego może spodziewać się po panu?

Powtarzała sobie, że Hereward jest wujem Aimery'ego i angielskim szlachcicem, niewiele to jednak pomagało. Był wyjętym spod prawa buntownikiem i nienawidził wszystkich Normanów. Na pewno poderżnie jej gardło, uwalniając Aimery'ego od niechcianej żony, która mogłaby oskarżyć go przed królem.

Jakoś nie mogła jednak uwierzyć, że Aimery mógłby wybaczyć wujowi, że ją zabił.

Zaczęła modlić się w duchu, by Aimery znajdował się w obozie Herewarda. Nawet gdyby potwierdzało to, że jest zdrajcą, i gdyby był wściekły, że za nim pojechała, i tak by ją chronił.

Skręcili z dobrze widocznej ścieżki na szlak, który ledwie dał się odróżnić. Gęsty las wydawał się spokojny i pusty, jeśli nie liczyć ptaków i owadów. A potem nagle, jakby znikąd, pojawił się przed nimi mężczyzna. Nie powiedziawszy ani słowa, skinął głową towarzyszowi Madeleine i zniknął na powrót w gęstwinie.

Po chwili zobaczyła, że Anglosas unosi dłoń. Rozejrzała się i spostrzegła na drzewie kolejnego obserwatora.

Hereward nie był głupcem i dobrze strzegł obozu.

A potem, nagle, już tam byli. Obóz nie znajdował się na polanie, ale po prostu wśród drzew, nieco rzadziej tu rosnących. Odo przecenił siły wroga, choć było około trzydziestu zbrojnych i sporo giermków oraz służących. Lecz ani jednej kobiety.

Nie było też Aimery'ego.

Madeleine zaschło w gardle, kiedy brodaci mężczyźni o czerstwych twarzach jęli bez żenady się jej przyglądać. Samotna Normanka pośród gromady nienawidzących Normanów. Co za szaleńczy impuls przywiódł ją tutaj?

Kilku nosiło kolczugi, większość jedynie skórzane ochraniacze. Wszyscy mieli jednak pod ręką broń - pikę, łuk, miecz, topór. I wszyscy nosili złote ozdoby. Nie tak wspaniałe, jak u Aimery'ego, ale oznaczające to samo - że są poddanymi wielkiego pana.

Z grupy wyłonił się mężczyzna i ruszył ku nim. Nie miał na sobie zbroi, jedynie wytworną tunikę i spodnie. Miecz wiszący u jego pasa miał rękojeść wysadzaną złotem i klejnotami, a zdobiące przedramiona i nadgarstki bransolety były najpiękniejszej roboty, jaką dane jej było oglądać.

Wiedziała, że ma przed sobą Herewarda z Mercji.

Wydawał się podobny do Aimery'ego, choć nie łudząco. Nosił brodę i wąsy, a długie włosy zdążyły posiwieć mu na skroniach. Oczy miał przejrzyście niebieskie, nie zielone, kościec jednak, rysy twarzy i ciało wskazywały, jak będzie wyglądał jej mąż za lat dwadzieścia. Wręcz czuło się bijącą od niego moc. Ruchy miał szybkie i zwinne. Promieniował energią i żywotnością niczym latarnia morska światłem.

- Cóż to, Gyrth - powiedział, spoglądając na mężczyznę, który pojmał Madeleine - pojąłeś za żonę kobietę, która cię nie chce?

Gyrth zeskoczył z konia i przykląkł.

- Nie, panie, to oblubienica Aimery'ego - powiedział, a potem z pełnym samozadowolenia uśmieszkiem dodał: - Niechciana oblubienica, jeśli wierzyć plotkom.

- I przywiodłeś ją tu na postronku?

Błyskawicznie wymierzył mężczyźnie cios pięścią, posyłając go na ziemię. Zignorował Gyrtha i odwrócił się do Madeleine. Pomógł jej zsiąść z konia i delikatnie zdjął z szyi linę.

- Przyjmij moje najszczersze przeprosiny, pani Madeleine. Siostrzenico. Będziesz tu traktowana z honorami, zapewniam.

Poprowadził ją ku rozłożonemu pod pniem dębu płaszczowi i skłonił, by usiadła. A potem powiedział do swoich łudzi:

- Oto pani Madeleine, żona Aimery'ego, mego ukochanego siostrzeńca. Traktujcie ją z szacunkiem albo oddajcie mi pierścienie.

Mężczyźni rozeszli się spokojnie do swoich zajęć.

- Mogę coś ci zaproponować? Miód? Wodę? Coś do jedzenia?

Potrząsnęła głową, czując się tak, jakby pajęczyna oplotła jej umysł.

- Niczego mi nie trzeba. Ja... sądziłam, że Aimery tu będzie.

Spojrzał na nią pytająco błękitnymi oczami. Pomyślała, że przypomina w tym Wilhelma obdarzonego równie przenikliwym spojrzeniem. Cóż za parę tworzyliby, gdyby przyszło im się spotkać, pomyślała.

- A dlaczego miałby tu być, pani Madeleine? Nie zbliżył się do mnie, odkąd Wilhelm najechał Anglię.

Madeleine zmusiła się, by myśleć jasno. Spojrzała na niego i powiedziała:

- Spodziewałam się, że tu będzie, ponieważ po niego posłałeś.

Oczy Herewarda zabłysły.

- Posyłałem po niego regularnie, ale nie przybył, choć nadal nosi mój pierścień.

Madeleine postarała się ukryć zaskoczenie. Ten człowiek twierdził, że Aimery pozostał lojalny. Czy to możliwe, że wyjechał po prostu w interesach pomimo otrzymanych wieści, a ona przybyła do obozu banitów bez powodu? W końcu wyruszył kilka godzin przed nią i do tej pory tu nie dotarł. Była to przerażająca perspektywa, ale czuła jedynie radość.

Jej mąż nie był zdrajcą!

- Nawet jeśli sądziłaś, że Aimery może być ze mną - powiedział łagodnie Hereward - skąd wiedziałaś, gdzie nas szukać?

Niezdolna wyrwać się z mocy jego spojrzenia, z najwyższym trudem się powstrzymała, by nie ostrzec go przed zbliżającym się atakiem. Jeśli Aimery'ego tu nie ma, musi pozwolić, by król zwyciężył, nawet gdyby miało ją to kosztować życie. Herewardowi z Mercji niełatwo było jednak czegokolwiek odmówić. Nic dziwnego, że Normanowie bali się go jak nikogo innego.

- Poznałeś Wilhelma? - spytała.

Nie upierał się przy tym, by odpowiedziała na pytanie, które jej zadał, i tylko się uśmiechnął.

- Owszem. W 1051, kiedy przyjechał odwiedzić Edwarda. - Wyraz jego twarzy jasno wskazywał, że było to miłe wspomnienie. - Byliśmy wówczas obaj młodzi, śmiali i dobrze czuliśmy się w swoim towarzystwie. Mimo iż wiedzieliśmy, że ten dzień kiedyś nadejdzie.

- Nie mogliście wiedzieć.

- Nie? Edward nie miał dzieci i nie ukrywał, że obiecał tron Wilhelmowi.

- Miał do tego prawo - oznajmiła Madeleine, unosząc dumnie brodę. - Czemu zatem z nim walczysz?

Hereward potrząsnął głową.

- Nie miał prawa tak postąpić, Madeleine. Króla Anglii wybiera naród za pośrednictwem rady, witanu, a oni wybrali najpierw Harolda, a potem Edgara. To on jest prawowitym władcą. Domyślaliśmy się jednak, co nadchodzi. Wilhelm wiedział, czego chce, a ja potrafię zobaczyć przyszłość.

Powiedział to tak spokojnie, że musiała minąć chwila, nim sens jego słów w pełni do niej dotarł.

- Nikt poza Bogiem nie może przewidzieć przyszłości. To bluźnierstwo!

Uśmiechnął się, nieporuszony.

- Nie wobec mojego boga.

Madeleine przeżegnała się, zdjęta grozą.

- Jesteś poganinem. Co zamierzasz zrobić ze mną?

Roześmiał się, ukazując zęby, nadal białe i zdrowe.

- Złożyć cię w ofierze na ołtarzu naszego bestialskiego bóstwa? Nie chciałbym jednak zdenerwować siostrzeńca.

Skinął dłonią i Gyrth natychmiast do nich podszedł. Ku zdumieniu Madeleine usiadł obok na płaszczu, ewidentnie nie żywiąc urazy za wcześniejszy cios. Madeleine obrzucił jednak gniewnym spojrzeniem.

- Jak znalazła drogę tutaj? - zapytał go Hereward.

- Nie wiem. Zobaczyłem, że podąża na północ starą drogą i pojechałem za nią. Dwa razy spytała, jak trafić do Gormanby i odnalazła szlak. Schwytałem ją w lesie. Powiedziała, że Bękartowi doniesiono, gdzie jest nasz obóz.

Madeleine przeklęła w duchu swój brak czujności. Hereward uniósł brwi.

- Nie spieszyłeś się, by mi o tym powiedzieć, prawda?

- Chwilę potrwało, zanim doszedłem do siebie po ciosie - odparł Gyrth sucho.

- Zatem Wilhelm nadchodzi - powiedział Hereward, zwracając się do Madeleine. - Dlaczego to powiedziałaś?

Madeleine milczała.

- Jak myślisz, Gyrth? - powiedział Hereward z namysłem. - Zerwiemy jej paznokcie? Przypalimy pięty żelazem? A może jest na tyle nieodporna, że wystarczy parę mocnych klapsów?

Madeleine zamknęła oczy i jęła modlić się w duchu, aby Bóg dał jej siłę i sprawił, że nie dopuści się zdrady większej niż ta, którą zdążyła już popełnić.

- Ach - powiedział nagle Hereward. - Oto właściwy człowiek do tej roboty.

Madeleine przekonała samą siebie, że wytrzyma bicie, nawet mocne. Lecz rozpalone żelazo? Widywała, jak dzielni skądinąd mężczyźni krzyczeli, gdy przyżegano im rany. Słodka Maryjo, dopomóż mi w godzinie próby!

- Na wszystko, co święte, co tutaj robisz?

Otworzyła oczy i zobaczyła zaskoczonego, rozgniewanego małżonka. Rzuciła mu się w ramiona.

Usłyszała, jak mówi:

- Coście jej zrobili?

Zdziwiło ją, że ktokolwiek może przemawiać takim tonem do Herewarda.

- Trochę się z nią droczyliśmy, nic ponadto. Lecz sprawa jest poważna. Twoja żona twierdzi, że Wilhelmowi doniesiono, gdzie się ukrywamy, i teraz planuje atak. Nie chce jednak podać szczegółów.

Aimery odsunął Madeleine i zmusił ją, by usiadła na płaszczu, a potem usiadł obok niej.

- Opowiadaj - polecił krótko.

Madeleine zesztywniała, wspominając krzywdy, jakich od niego zaznała, i fakt, że jego obecność w obozie wroga świadczyła, iż jednak jest zdrajcą.

- Nie ma potrzeby mnie torturować - powiedziała gwałtownie. - Przyjechałam cię uratować, choć nie wiem dlaczego. Kiedy pomyślę, w jaki sposób...

Zacisnął dłoń na jej ramieniu.

- Przestań paplać i opowiedz, co się wydarzyło.

Aimery miał rację. Na wzajemne obwinianie się przyjdzie czas później.

- Odo wstąpił do Baddersley - powiedziała. - Usłyszał plotki o tym, że Hereward przebywa w tej okolicy, i posłał wiadomość królowi.

Aimery spojrzał na Herewarda.

- Odo de Pouissey. Nie miałby powodu kłamać.

Hereward skinął głową.

- W Gormanby jest zatem zdrajca, którym trzeba się zająć.

Skinął głową i dwaj mężczyźni ruszyli pośpiesznie w las, wykonać zadanie. Madeleine zadrżała.

- Lepiej się zbierajmy - mówił tymczasem Hereward. - Gdy stanę twarzą w twarz z Wilhelmem, uczynię to na moich warunkach.

- Zamierzasz przyłączyć się do Edwina i Gospatricka? - spytał Aimery.

- Ich powstanie zostało już właściwie stłumione. Zaczekam na chwilę, gdy Anglia znów się zjednoczy.

Aimery potrząsnął głową.

- Tak się nie stanie. Anglia straciła szansę na niezależność. Swego czasu mógłbyś nas zjednoczyć, ale nie teraz.

- I zrobiłbym to, gdybym tylko tu był - zauważył Hereward z pełną goryczy pewnością. - To przeklęty wyrd zaprowadził mnie tamtego roku do Bizancjum.

- Przeklęty czy nie, był to jednak wyrd - powiedział Aimery. - Losu nie da się zmienić. Sam wbijałeś mi to do głowy. Próbuję podążać tą ścieżką, a ty?

Hereward spojrzał chłodno na siostrzeńca.

- Znam przyszłość. Wiem, co się stanie. Wiedziałem, że Harold umrze, lecz nie - kiedy. Widziałem Wilhelma w koronie, lecz nie wiem, jak długo będzie ją nosił. Widzę przyszłość, w której angielski, nie normański francuski, będzie znowu językiem tej ziemi, ten sam dla wysoko i nisko urodzonych. Ten dzień nadejdzie i to ja go sprowadzę.

Aimery skinął głową.

- Skoro to widziałeś, zapewne tak właśnie się stanie. Kiedy nadejdzie właściwy czas, ale nie dzięki tobie.

Hereward potrząsnął dumną głową.

- Zwyciężymy.

- Jak? - zapytał gwałtownie Aimery. - Z sojusznikami pokroju Edwina i Gospatricka? Edwin pragnie jedynie pięknych strojów oraz oblubienicy królewskiej krwi, a Gospatrick opętany jest pragnieniem, by odebrać Northumbrię Waltheofowi. Przysięgam, przyłączył się do powstania ze złości, że Wilhelm dał Waltheofowi Judith z Huntingdon. Tacy ludzie mieliby przywrócić w kraju angielskie rządy?

Hereward wyglądał teraz, jakby spoglądał poza siostrzeńca, poza las, zdawałoby się, poza krańce świata. Wyraz oczu miał taki, że Madeleine przebiegł po plecach dreszcz.

- Linia Wilhelma nie przetrwa dłużej, niż będą żyli synowie jego synów - powiedział. A potem skupił znowu spojrzenie na Aimerym i Madeleine. - Król Danii nam pomoże.

- Duńskie rządy zamiast normańskich? - zapytał Aimery z irytacją.

Nie wykpił jednak proroctwa. Madeleine była wstrząśnięta. Wilhelm miał trzech zdrowych synów i, prawdopodobnie, czwartego w drodze. Ci synowie spłodzą chłopców, Wilhelmowi nie zabraknie wiec następców.

- Knut był Duńczykiem - powiedział Hereward. - Przybył tutaj i żył zgodnie z miejscowymi zwyczajami, nie tak jak Normanie narzucający nam swoje prawa. Powiedz swemu ojcu chrzestnemu, że Hereward ugnie przed nim kolana, kiedy Wilhelm Bękart przyjmie angielskie prawa i wyrzuci francuskich bandytów, których sprowadził, by kradli naszą ziemię.

- Ci francuscy bandyci zdobyli dla niego Anglię i teraz trzeba im zapłacić.

Aimery wstał i otrzepał ubranie.

- Sprowadziłeś mnie tutaj pod fałszywym pretekstem czy naprawdę jestem ci potrzebny?

Hereward także wstał. Byli podobnego wzrostu i choć Hereward odznaczał się mocniejszą budową, podobieństwo było uderzające.

- Nie kłamałem - odparł Hereward. - Pomożesz?

- Oczywiście.

Aimery spojrzał na Madeleine i odciągnął wuja, nim ten powiedział coś więcej. Madeleine, rozgniewana, zerwała się, gotowa pójść za nimi, mąż obrzucił ją jednak rozgniewanym spojrzeniem i rzekł:

- Jeśli cenisz własną skórę, siedź cicho i nie staraj się usłyszeć ani zobaczyć zbyt wiele.

Posłuchała, zadowolona, iż może usiąść, nim ugną się pod nią kolana. Och, słodka Mario, zatem to prawda. Choć wyglądało na to, że Aimery nie podziela do końca poglądów wuja, zamierzał jednak mu pomóc. Wszystko przez pierścień. Potrafiła to zrozumieć. Czyż sama nie przyszła tutaj, aby dopuścić się z miłości zdrady? Lecz jeśli udział Aimery'ego wyjdzie kiedykolwiek na jaw, konsekwencje będą straszliwe.

Gyrth siedział obok niczym strażnik. Wyjął paskudnie wyglądający nóż i jął z lubością go ostrzyć. Rozejrzała się dookoła i spostrzegła, że wielu mężczyzn spogląda na nią jak na soczysty kawałek mięsa. Gdy ich spojrzenia się spotykały, odwracali wzrok.

Przypuszczała, że pod opieką Herewarda i Aimery'ego nic jej nie grozi. Oczywiście pozostawała jeszcze kwestia, jak bardzo bezpieczna jest przed Aimerym, mimo tego, co zrobiła, aby ocalić jego żałosny tyłek. Zdążyła już poznać mężczyzn na tyle, by wiedzieć, że nienawidzą nie mieć racji.

Narada się skończyła i Aimery wrócił.

- Chodźmy, trzeba cię stąd wydostać.

Podniosła się i zapytała:

- A co z tobą?

- To nie twój interes.

Ruszył ku miejscu, gdzie przywiązano ich wierzchowce. Musiała pójść za nim lub zostać sama. Zatrzymał ją Hereward.

- Cieszę się, że miałem okazję cię poznać - powiedział w doskonałej francuszczyźnie. - Mam nadzieję, że spotkamy się kiedyś w szczęśliwszych czasach.

- Pod rządami Anglików? - spytała. - Wątpię, bym była wówczas mile widziana.

- Żona Aimery'ego zawsze będzie mile widziana, chociaż obawiam się, że będę musiał uwolnić cię od Baddersley.

- Po moim trupie! - odparła Madeleine bez namysłu.

Hereward się uśmiechnął.

- Jeśli będzie trzeba. Może pozwolę jednak, byście zarządzali tym miejscem dla mnie, kto wie?

Roześmiał się serdecznie.

- Jakże błyszczą ci oczy! Cieszę się, że weszłaś do rodziny, moja droga. Przypuszczam, że jesteś warta mego siostrzeńca. - Pocałował ją delikatnie w oba policzki. - Niechaj sprzyja ci los.

Co powiedziawszy, odszedł. Pospieszyła ku miejscu, gdzie czekał Aimery. Wydawał się roztargniony i zirytowany, choć nie z jej powodu. Pomógł żonie dosiąść konia.

- Nie daj się oczarować Herewardowi – ostrzegł ją.

- Jakże mogłabym? - prychnęła. - To przecież starsza kopia ciebie.

Spojrzał na nią gniewnie i dosiadł wierzchowca. Opuścili obóz, który zaczęto już zwijać. Wkrótce Hereward i jego ludzie znikną znów na mokradłach. Jechali ścieżką, którą przebyła wcześniej z Gyrthem. Czy Aimery wiedział, że Gyrth przywiódł ją do obozowiska na postronku, i czy go to obchodziło? Czy uderzyłby Gyrtha, aby ukarać go za zniewagę?

- Gdzie twoi ludzie? - spytała.

- Zostawiłem ich na północ stąd. Dlatego tyle czasu zajęło mi dotarcie do obozu. Nie mogłem przyjechać sobie jak gdyby nigdy nic drogą, oznajmiając, dokąd się udaję, wszystkim, których spotkam.

- Nie wrzeszcz na mnie. Przyjechałam, żeby ocalić twe nic niewarte życie!

- Królewscy mogliby przeczesywać te lasy miesiącami i nie znaleźć Herewarda, gdyby sam tego nie chciał. Przyjechałaś, ponieważ tego chciałaś, a ja bym ci nie pozwolił.

- Cóż za wymyślny sposób znalazłeś, by mnie powstrzymać! - wysyczała przez zaciśnięte zęby.

- Następnym razem cię zamknę, możesz mi wierzyć.

- Jeśli twoja wyprawa była tak niewinna, nie było powodu, byś nie zabrał mnie ze sobą!

Ściągnął wodze.

- Miałbym sprowadzić cię do gniazda banitów? Ciebie, zagorzałą, lojalną Normankę?

- Chcesz powiedzieć, że ty nie jesteś lojalnym Normanem?

Wyciągnął błyskawicznie dłoń i chwycił Madeleine za tunikę na piersi. Pisnęła, kiedy przyciągnął ją do siebie.

- Masz paskudnie złośliwy język, pani.

- Puść mnie - odparła. - Nie masz prawa tak mnie traktować.

- Mam wszelkie prawo, jeśli mnie do tego zmusisz. - Puścił ją i pośpieszył znów konia. - Jeśli dasz radę jechać szybko, możemy dotrzeć do Baddersley przez zmrokiem. Jakiego pretekstu użyłaś, by wymknąć się z zamku?

Madeleine, choć wyczerpana, nie zamierzała się skarżyć.

- Powiedziałam, że idę zbierać korzonki.

- Powiedz, że się zgubiłaś.

- Co z twymi ludźmi? Nie powinniśmy do nich dołączyć?

- Zaczekają. Im mniej osób będzie wiedziało, że byliśmy oboje w tej okolicy, tym dla nas lepiej. Dlatego, zamiast drogą, pojedziemy przez jakiś czas lasem.

Jechali w milczeniu, wybierając ścieżki dla jeleni i ledwie widoczne dróżki, kierując się na południe, choć nie bezpośrednio. W końcu wyjechali na drogę i ruszyli galopem. Ruch był teraz mniejszy, mogli więc podróżować szybko. Madeleine była obolała, jej umysł spowijała mgła, przywarła jednak do grzbietu wierzchowca, zbyt dumna, by poprosić o chwilę odpoczynku. Miała nadzieję, że konie doprowadzą ich w końcu do domu.

Skręcili na węższą drogę prowadzącą ku Baddersley. Od razu poczuła się lepiej. Aimery zatrzymał konia tuż przed tym, jak w polu widzenia ukazał się zamek.

- Teraz powinnaś być już bezpieczna.

- Nie wracasz ze mną?

Zamierzał wrócić do Herewarda, czuła to.

- Muszę zająć się sprawami opóźnionymi z powodu twoich niemądrych poczynań.

- Moich niemądrych poczynań!

Gdyby nie była tak zmęczona, chętnie by mu przyłożyła.

- Przysięgam, Aimery de Gaillard: ostatni raz próbowałam ci pomóc.

- Bardzo by mnie to ucieszyło, gdybym tylko mógł wierzyć w twoje obietnice.

Obrócił gwałtownie konia.

- Cóż, w tę lepiej uwierz - zawołała w ślad za nim Madeleine. - Nie zwiedziesz mnie więcej fałszywymi czułościami. Znam teraz wszystkie twoje sztuczki!

- Tak ci się wydaje?

Błysnął białymi zębami, nie wiedziała, w uśmiechu czy grymasie pogardy.

- Nasze następne spotkanie będzie więc nader interesujące, żono.

Co powiedziawszy, ścisnął boki konia piętami i pogalopował w mrok.

Rozdział XVII


Aimery nie wrócił Madeleine musiała stawić czoło faktom: jej mąż przyłączył się do Herewarda i mu służył.

Hereward zapytał: „Pomożesz?”, a Aimery odparł: „Oczywiście”. Bez chwili wahania.

Spędzała bezsenne noce i pełne niepokoju dnie, spodziewając się usłyszeć, że go pojmano, obawiając się, że wróci, by podjąć wyzwanie, które mu rzuciła, i tęskniąc, by znów go zobaczyć.


* * *


Kiedy w trzy dni po szalonej wyprawie otrzymała wyczekiwane z dawna wezwanie do królowej, zdecydowanie jej ulżyło. Pakując do kufrów co lepsze suknie i zapełniając skrzynkę medykamentami, wmawiała sobie, że Aimery dostanie to, na co zasłużył. Gdy wróci niechętnie do domu - ze swymi sekretami czy bez nich - nie zastanie w nim żony.

Złożyła przecież przysięgę. Przysięgła, że nie legnie z nim, póki się nie przekona, że jest lojalny. A potem powiedziała, że nie da się zwieść czułościami. Obu tych obietnic będzie jej łatwiej dotrzymać, kiedy od męża zacznie oddzielać ją połowa Anglii.

Matylda przysłała eskortę. Madeleine musiała jedynie naradzić się z Geoffreyem, Hughem i siostrami, a potem wydać służbie polecenia i zdobyć juczne konie, które poniosłyby bagaż. W końcu ruszyły wraz z Dorothy w spokojną, jednodniową podróż do Hertford. Tam dołączą do królowej, odpoczywającej przed wyjazdem na północ, do króla.

Dotarła do Hertford sześć dni po tym, jak rozstała się z Aimerym. Dwór królowej rozlokowano w różnych punktach miasta, ona sama zaś rezydowała w solidnie zbudowanym domu szeryfa. Przywitała podopieczną serdecznie.

- Jesteś teraz damą, i żoną Aimery'ego de Gaillard, którego zawsze lubiłam. Jestem pewna, że dobrze cię traktuje. Zawsze potrafił radzić sobie z damami.

Madeleine zacisnęła zęby i grzecznie przytaknęła.

- A ty, pani? Jak się czujesz?

- Tak dobrze, jak to możliwe w moim stanie - odparła królowa krótko. - Nieźle znoszę ciąże, lecz na tym etapie nie jest to łatwe dla żadnej kobiety.

Madeleine zebrała się na odwagę i zaprotestowała przeciwko planowanej podróży.

- Nie uważam za rozsądne, byś podróżowała, pani, będąc w końcowych tygodniach ciąży.

Matylda machnęła niecierpliwie dłonią.

- Gdyby rodzenie dzieci mnie powstrzymywało, niewiele bym osiągnęła. Będę podróżowała powoli, odpoczywając, kiedy odczuję taką potrzebę. Wilhelm życzy sobie, by dziecko urodziło się w Yorku, więc tak się stanie.

York, pomyślała Madeleine. Ze wszystkich możliwych miejsc Wilhelm musiał wybrać akurat to miasto. Znajdowało się daleko na północy, w okolicy, nad którą król ledwie panował.

Królowa odeszła szybko ku innym zajęciom, pozostawiając Madeleine w towarzystwie córki i siostrzenicy.

Madeleine ucieszyła się, mogąc spotkać się znowu z Agathą i Judith, choć ta pierwsza wydała jej się ponura i przygnębiona. Przeciwnie niż Judith, która wręcz rozkwitła.

- Poślubiłaś zatem Aimery'ego de Gaillard - powiedziała. - Szczęściara. Muszę przyznać, że zdołał rozpalić mi krew. Zazdrościłabym ci, gdybym nie trafiła równie dobrze lub nawet lepiej.

- Narzeczony zatem ci odpowiada?

Judith westchnęła z uwielbieniem.

- Chciałabym, byśmy wreszcie się pobrali.

Odciągnęła Madeleine nieco dalej od Agathy.

- To taka ulga mieć cię tu znowu! - wyszeptała. - Biedna Agatha bardzo się denerwuje, gdyż król nie zgodził się na oficjalne zaręczyny. Na dodatek pan Mercji zbiegł i wszczął rebelię. Teraz Agatha zamartwia się, że zostanie schwytany i stracony. Nie sądziłam, że Edwin ma w sobie tyle hartu ducha, by zagrozić memu wujowi, lecz ludzie potrafią zaskakiwać. Spójrz na Agathę. W pewnej chwili zaczęła nawet przebąkiwać, że ucieknie i będzie żyła z Edwinem w nieformalnym związku!

- To by wzburzyło kraj. - Madeleine spojrzała, zaskoczona, na dziewczynę, spokojną na ogół i nieśmiałą. - A Edwin srogo by za to zapłacił, gdyby król nie pozwolił im jednak się pobrać.

- Kosztowałoby go to jaja - powiedziała Judith otwarcie, sprawiając, że Madeleine oblała się rumieńcem. - Jezu - dodała, widząc to, Judith - jesteś mężatką od miesiąca, a nadal się rumienisz. Miałam nadzieję, że oświecisz mnie w kwestiach cielesnych, lecz widzę, że pozostałaś małą zakonnicą.

Madeleine wspomniała, jak kochała się z Aimerym na polu, i pożałowała, że nie jest w stanie kontrolować tego, iż się rumieni.

- Sądziłam, że wkrótce kto inny cię oświeci - odparowała. - Kiedy ślub?

Judith westchnęła.

- Później. Po tym, jak urodzi się mój kuzyn. Mam nadzieję, iż do Bożego Narodzenia będziemy już małżeństwem. - Ściszyła głos. - Bardzo go pragnę, Mad. Wiesz, o czym mówię?

Madeleine skinęła głową. Z pewnością wiedziała. A teraz, nawet gdyby się spotkali, musiała dotrzymać przysięgi, która prawdopodobnie utrzyma ich z dala od siebie przez resztę życia. Nie żałowała, że ją złożyła, gdyż było to słuszne. Musi stanowczo przeciwstawić się zdradzie, a on potrafi zbyt łatwo wykorzystać przeciwko niej to, iż go pożąda.

Lecz ona także płonęła.

- Może Agatha czuje to samo - zasugerowała. - Powinnaś jej współczuć.

Judith zrobiła dziwną minę.

- Po prostu nie pasują mi na tragicznych kochanków, no i nie próbowała wcielić w życie swego planu. Atak kolki osłabił jej zapał. Dopiero co opuściła swoją sypialnię... Ależ ze mnie jędza. Naprawdę była chora, gdyż nie pokazywała się przez tydzień, a ciotka Matylda co chwilę wpadała do jej pokoju, pobladła ze zmartwienia. No i te jęki! Zaoferowałam się, że pomogę, obawiali się jednak, że to zaraźliwe. Teraz wyzdrowiała, lecz porzuciła swój plan. Gdyby próbowali rozłączyć mnie z Waltheofem, poszłabym do niego bez względu na to, jak bardzo byłabym słaba.

- Wybieracie się oboje na północ? - spytała Madeleine, zaintrygowana. Uważała dotąd, że Judith zbyt jest świadoma potęgi swoich wdzięków, by dać się oczarować zwykłemu mężczyźnie.

- Nie. To dziedziczne włości Waltheofa, choć nie ma do nich tytułu. Nie sądzę, by król wystarczająco mu ufał, jest tam bowiem bardzo kochany. Udamy się do Winchester pod ścisłą strażą i ochroną. Agatha także. - Westchnęła. - Choć jej współczuję, akurat teraz nie bardzo da się rozmawiać z nią o miłości i pocałunkach. Cieszę się, że będziemy mogły spędzać ze sobą czas, ty i ja.

Madeleine pomyślała, że i ona rozczaruje Judith w tym względzie, posłusznie wysłuchiwała jednak wygłaszanych ekstatycznym tonem pochwał dotyczących Waltheofa - jego zadziwiającej siły, dowcipu, wiedzy, umiejętności rozpalania zmysłów. Stworzyła sobie w wyobraźni obraz świętego olbrzyma i kiedy wreszcie go poznała, poczuła się wielce zaskoczona. Waltheof był tylko trochę potężniej zbudowany od Aimery'ego, mimo to jego siła była wręcz legendarna. Jeśli posiadał też szeroką wiedzę, to jej nie demonstrował, przynajmniej w obecności Madeleine. Musiała jednak przyznać, iż rzeczywiście mógł się podobać.

Był przystojny i wdzięczny w ruchach, ale to coś w sposobie, w jaki spoglądał, sprawiało, że drżała w środku. Judith była zaś bliska omdlenia. Wyrażano powszechnie nadzieję, że wspólne życie osłabi nieco ten efekt, w przeciwnym razie Judith nie nadawałaby się do niczego po kres swoich dni.

Waltheof usiadł obok narzeczonej i ujął jej dłoń, jakby była to najbardziej naturalna rzecz na świecie. Aimery nigdy czegoś takiego nie zrobił.

- Cieszę się, że mogę poznać w końcu dziedziczkę z Baddersley - powiedział w doskonalej francuszczyźnie.

Może to sposób, w jaki siedział - bardzo blisko Judith, lub to, jak trzymał ją za rękę, jak się do niej uśmiechał sprawiły, że Madeleine zareagowała złośliwością.

- Ja zaś cieszę się, że mogę poznać człowieka, który pochodzi ponoć od niedźwiedzicy - powiedziała.

Waltheof nie potraktował tego jako obrazy, uśmiechnął się tylko tajemniczo i odparł:

- Gdy księżyc jest w pełni, wyrasta mi na ciele futro, pani Madeleine.

Uniósł dłoń narzeczonej i ucałował czubek palca.

- Jestem pewien, iż żona uzna to za zabawne. Będzie mogła je czesać.

Madeleine niemal widziała, jak Judith rozpływa się z uczucia.

- Pamiętaj jednak, pani - dodał, zwracając się do Madeleine - że moja babka nie była zwykłą niedźwiedzicą, ale stworzeniem z innego świata. A to różnica.

Madeleine zerknęła zaskoczona na Judith, która zdawała się wierzyć we wszystko, co mówi narzeczony, jakby w jej opętanej pożądaniem głowie nie została już ani jedna rozsądna myśl. Madeleine spodziewała się raczej, że tak wyrafinowany człowiek będzie traktował swe mityczne pochodzenie jak zmyślony nonsens, tymczasem wcale tak nie było. Czyżby Waltheof wierzył w istnienie bajkowej krainy?

- Powinnaś mnie rozumieć, pani Madeleine - powiedział. - Do niedawna ty też byłaś postacią z opowieści. Przypuszczenia na temat tego, kto cię w końcu poślubi, stanowiły na dworze główną rozrywkę.

- Wygrałeś czy przegrałeś, panie? - spytała Madeleine cierpko.

Waltheof się roześmiał.

- Nigdy się nie zakładam. Sądzę jednak, że wygrał Aimery.

Był to zgrabny komplement i Madeleine stłumiła cisnącą się na usta, cierpką odpowiedź. Przeraziło ją, jak szybko zareagowała zgorzknieniem, przyglądając się Waltheofowi i Judith. Zaczęła współczuć Agacie, zastanawiając się, czy plany ucieczki nie miały aby tyle samo wspólnego z chęcią znalezienia się jak najdalej od tej dwójki, co z tęsknotą za ukochanym. Madeleine z pewnością miała ochotę uciec. Nawet tydzień kolki wydawał się w porównaniu z obserwowaniem ich szczęścia atrakcyjny. Znalazła jakąś wymówkę i czym prędzej odeszła.

Zauważyła, że Waltheof też ma na prawym przedramieniu tatuaż - wyobrażający, jak sądziła, niedźwiedzia. Przypomniało jej to o grożącym Aimery'emu niebezpieczeństwie. Ktoś może rozpoznać wzór i domyślić się, iż de Gaillard i Złoty Jeleń są tą samą osobą. Przynajmniej teraz, kiedy Aimery przebywał z Herewardem, niebezpieczeństwo wykrycia było znacznie mniejsze.

Uświadomiła sobie, że zostawiła zakochanych samych i jęła się zastanawiać, czy spodziewano się po niej, że będzie odgrywać rolę przyzwoitki. Uznała jednak, że albo Judith i Waltheof sami potrafią nad sobą zapanować, albo nic na ziemi ich nie powstrzyma. A raczej jego. Uważała bowiem, że jeśli ktoś tam nad sobą panuje, to tym kimś jest Waltheof.

Czy jego uczucie jest szczere? Zastanawiała się, szukając szambelana królowej, by wskazał jej kwaterę. Gdy była z nimi, wierzyła, że uczucie, jakie ich łączy, jest prawdziwe, i na pewno tak było, jeśli chodzi o Judith. Lecz Waltheof...?

Wiedziała już, że mężczyźni potrafią udawać miłość, gdy jest im to na rękę, Waltheofowi zaś, jako Anglikowi, z pewnością podobała się myśl, iż zwiąże się tak blisko z normańską rodziną królewską. Może powinna oświecić Judith, powiedzieć jej, jak zdradzieccy i nieszczerzy potrafią być mężczyźni i jak łatwo utalentowany w sztuce miłości kochanek może zwieść kobietę.

Mając to wszystko na uwadze, powinna być zadowolona, że uwolniła się od Aimery'ego. Pozostanie z królową przez co najmniej trzy miesiące. Jej pożądanie zdąży się wypalić, nim znowu się spotkają.

Odnalazła Gilberta, szambelana, i zapytała, gdzie złożyć bagaże. Spodziewała się, że będzie to komnata obok sypialni królowej lub jedno z sąsiadujących z nią pomieszczeń. Zamieszka tam z innymi dworkami.

- Będziesz miała komnatę tylko dla siebie - powiedział tymczasem szambelan i wezwał jednego ze służących, by ją zaprowadził.

Madeleine była równie zaskoczona, co wdzięczna. Prywatny pokój, choćby nie wiem jak mały, zaświadczał, że jest się kimś ważnym, pałac był bowiem do niemożliwości zatłoczony. Ruszyła za służącym stromymi drewnianymi schodami. Na piętrze minęli dwie alkowy z osłoniętymi kurtyną łóżkami - jedna miała już lokatora, gdyż zasłony pozostawały zaciągnięte. W pomieszczeniach pełno było skrzyń, fragmentów zbroi i ubrań, a także sienników. Hertford było najwyraźniej zatłoczone. Musiała źle zrozumieć Gilberta. Z pewnością zaraz się okaże, że dzieli pokój z połową tuzina kobiet.

A potem służący otworzył drzwi prowadzące do narożnego pokoiku zapewniającego cenną prywatność, jako że znajdował się przy tylnej ścianie pałacu. Rozgardiasz był tu o wiele mniejszy, gdyż w pomieszczeniu znajdowały się jedynie dwie skrzynie i kilka przedmiotów.

Przedmiotów należących do mężczyzny.

Złota bransoleta, porzucona beztrosko na wieku szkatułki, przyciągnęła jej spojrzenie. Znała tego smoka o splątanym ogonie i szmaragdowych oczach. A także tę szkatułę.

Odwróciła się do służącego.

- Pan Aimery..?

- Wyjechał, pani. Wróci na wieczorny posiłek. Przyślę ci tu bagaże i pokojówkę.

Madeleine rozglądała się dookoła, oszołomiona.

Przecież był z Herewardem, wyświadczając mu, jak obiecał, przysługę. Jak to możliwe, by był i tutaj? Po rozmowie z Waltheofem mogłaby niemal uwierzyć, że istnieją bajkowe stworzenia, zdolne przebywać jednocześnie w dwóch różnych miejscach. A potem przyszło jej do głowy coś znacznie gorszego. Czy przysługa, jaką zgodził się oddać Herewardowi, nie sprowadzała się aby do szpiegowania?

Przechadzała się po pokoju, przyglądając się znajomym przedmiotom i wdychając zapach Aimery'ego. Do tej pory nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo za nim tęskni. Jej niemądre ciało śpiewało z radości, gdy dotykała czerwonej tuniki, zastanawiając się, jak zdoła dotrzymać przysięgi i odwieść go od zdrady.

Na razie nie potrafiła nawet się powstrzymać, by nie dotykać jego rzeczy. Grzebienia z pozostawionymi na nim jasnymi włosami. Wełnianego płaszcza, ciśniętego beztrosko na krzesło. Ciężkiej złotej bransolety leżącej na wieku szkatułki z klejnotami. Zacmokała na taką nieostrożność. Skrzynia, jak słusznie przypuszczała, była zamknięta, podniosła więc bransoletę, zastanawiając się, co z nią zrobić. Jej kufry nie zostały jeszcze wniesione, wsunęła więc klejnot na ramię, okazał się jednak o wiele za duży. Po chwili zastanowienia uśmiechnęła się szelmowsko, rozgięła bransoletę nieco bardziej, wsunęła na nogę powyżej kolana i zamknęła. Czuła się tak, jakby dotykał jej tam ręką. Tylko że on nigdy nie położył z uczuciem dłoni na jej udzie. Prawdę mówiąc, Aimery de Gaillard nie dotykał jej z czułością, chyba że po to, by wprowadzić w życie jakiś swój chytry plan.

Lecz nie, tego dnia, gdy sądził, że złamał jej nadgarstek, był dla niej czuły, choć trwało to tylko chwilę.

Wiedziała, że rozsądniej byłoby zdjąć bransoletę, lecz nosząc ją, czuła się rozkosznie rozpustna. A potem do pokoju wbiegła zaaferowana Dorothy, a za nią słudzy niosący skrzynie. Nie pora było zadzierać spódnice.

Ustawienie skrzyń tak, by nie przeszkadzały i wyjęcie potrzebnych rzeczy zajęło trochę czasu. Suknie należało powiesić, by zagniecenia się rozprostowały. Kilka należących do Aimery'ego rzeczy przełożyć. Madeleine rozejrzała się za materacem dla Dorothy, ale go nie znalazła,

- Będziesz musiała postarać się o coś do spania - powiedziała, zdejmując podróżną suknię i tunikę oraz gruby welon. Przez cały czas czuła na udzie dotyk złotej bransolety, nie była jednak w stanie wyobrazić sobie, jaką minę zrobiłaby Dorothy, gdyby zobaczyła, że ją zdejmuje. Pośpiesznie wciągnęła przez głowę odpowiednią na dwór suknię z niebieskiego jedwabiu, a także ciemniejszą nieco tunikę haftowaną ciemnoczerwoną i srebrną nitką i ozdobioną wokół dekoltu oraz rękawów niebieskimi szkiełkami, przyciętymi w kształt rybek. Po tej, którą nosiła w dzień ślubu, była to jej druga co do wartości tunika, nieużywana od czasu, gdy przebywała na dworze królowej w Rouen.

Jeśli ma stawić czoło Aimery'emu, zrobi to odziana jak należy.

Dorothy zaczęła rozczesywać jej włosy.

- Na dole jest komnata dla pokojówek, pani. Mam sypiać właśnie tam.

Ma być z Aimerym sama?

- Chyba wolałabym mieć cię bliżej, na wypadek nagłej potrzeby.

Takiej jak ochrona.

- Czego mogłabyś potrzebować w środku nocy, pani? Nie spałam w twoim pokoju, odkąd wyszłaś za mąż.

- Byłoby ci tu o wiele wygodniej - protestowała Madeleine.

- Myśl raczej o sobie i swoim mężu, pani - odparła Dorothy, zaplatając włosy Madeleine w dwa grube warkocze. - Królowa dołożyła starań, aby zapewnić nowożeńcom trochę prywatności. Nie możesz okazać się niewdzięczna i tego zepsuć.

Madeleine czuła, że akurat w tej chwili mogłaby zepsuć absolutnie wszystko.

- Czy pan Aimery wie, że mnie wezwano? - spytała.

- Nie wiem, pani, lecz wątpię. Rozmawiałam z Marią, praczką królowej, i powiedziała, że ma to być dla niego niespodzianka.

- Jak cudownie - stwierdziła Madeleine tonem, który jasno wskazywał, iż nie widzi w tym nic cudownego.

Gdy zadzwoniono na wieczorny posiłek, Aimery'ego nadal nie było. W pewnej chwili drzwi komnaty otworzyły się jednak gwałtownie i do pokoju wpadł kościsty młodzik o piegowatej buzi. Spostrzegłszy Madeleine zatrzymał się nagle, przeprosił i już miał wyjść, gdy zorientował się, że nie pomylił pokoi.

Skłonił się zatem niepewnie i z wahaniem powiedział:

- Pani?

Madeleine stłumiła śmiech.

- Musisz być jednym z ludzi pana Aimery'ego - powiedziała taktownie, nie wiedząc, czy ma do czynienia z giermkiem, czy ze sługą. - Jestem pani Madeleine, jego żona.

Młodzian poczerwieniał i ponownie się ukłonił.

- Wybacz, pani. Nie spodziewaliśmy się ciebie, tak przynajmniej sądzę.

- Ty zaś jesteś...? - spytała.

- Thierry de Pontrouge, pani - odparł, kłaniając się po raz trzeci. - Giermek pana Aimery'ego.

Zostało to powiedziane z taką dumą, że od razu zorientowała się, iż Thierry został giermkiem dopiero niedawno. Nie było w tym nic zaskakującego, Geoffrey osiągnął już bowiem wiek, gdy winien był sam o sobie stanowić.

- Witaj, Thierry. Mam nadzieję, że chętnie wyświadczysz od czasu do czasu przysługę również mnie, o ile pozwolą ci na to obowiązki.

Chłopiec uśmiechnął się szeroko.

- Och, tak, pani.

- Dobrze zatem - powiedziała, starając się, aby zabrzmiało to zwyczajnie. - Wiesz, gdzie jest teraz mój mąż?

- Wyjechał, aby postarać się o dodatkowe konie do orszaku bagażowego, pani. Powinien wrócić lada chwila.

Nie wrócił jednak do czasu, aż drugi dzwonek powiedział Madeleine, że pora zejść na posiłek. Spotkają się więc w miejscu publicznym. Dobrze to czy źle?

Była już w połowie schodów, kiedy się zorientowała, że nadal ma na udzie bransoletę. Jezu! Przystanęła, gotowa wrócić i ją zdjąć, lecz usłyszała trzeci dzwonek. Nie było już na to czasu. Matylda nie znosiła, kiedy ktoś spóźniał się na posiłki.

Choć przedtem zapomniała o bransolecie, teraz zdawało się, że paliła jej skórę. Wyobrażała sobie, że wszyscy w sali widzą klejnot, czują jego ciężar, słyszą jak ociera się o niego jej płócienna koszula.

Co pomyślałby Aimery, gdyby się dowiedział? Nie było powodu, by... Lecz mógł szukać bransolety. Uznać, że została skradziona...

Zastanawiała się właśnie, czy nie poszukać wymówki i nie wrócić jednak na górę, kiedy wskazano jej miejsce przy głównym stole, obok Agathy. Aimery'ego nigdzie nie było widać, choć zostawiono dla niego miejsce obok żony. Zaczęła martwić się, że został schwytany i wyobrażać go sobie w łańcuchach.

Gdy podawano jedzenie, trio muzyków przygrywało na fujarce, rogu i bębnie. Była to spokojna muzyka, mająca wprowadzić nastrój ładu i od- prężenia. Matylda zarządzała dworem w sposób wielce stanowczy. Madeleine zaskoczyło, iż zatęskniła nagle za posiłkami, jakie miały miejsce podczas wizyty króla w Baddersley - za obfitością napitków, głośnymi rozmowami i płynącymi z serca pieśniami o wojnie i pożądaniu.

Wymieniła z Agathą kilka chaotycznych uwag na temat mody i sposobów leczenia krupu. Agatha nie była jednak ostatnio zabawną towarzyszką, toteż w miarę upływu czasu Madeleine coraz bardziej martwiła się o Aimery'ego.

Zobaczyła go, gdy tylko wszedł. Było tak, jakby zadźwięczał dzwon i zapaliły się pochodnie. Nie tracił czasu, by się odświeżyć, lecz wszedł do sali osmagany wiatrem i pokryty pyłem, choć krzepki i zdrowy. Madeleine poczuła przypływ irytacji, a zaraz potem ulgi.

Skinął głową Matyldzie, lecz wsunął się na miejsce przy końcu stołu, gdzie siedzieli zbrojni. Madeleine zastanawiała się przez chwilę, czy jej unika, doszła jednak do wniosku, że w ogóle jej nie zauważył. Bez wątpienia usiadł daleko, gdyż był spóźniony i brudny.

Przyjrzała się mu, konstatując, że choć zdrowo zmęczony i głodny, wydaje się bardziej odprężony. Był też ewidentnie popularny. Kąt sali, gdzie siedział, zaczął wkrótce rozbrzmiewać śmiechem i wesołymi okrzykami. Madeleine zerknęła zaniepokojona na Matyldę, królowa wydawała się jednak zadowolona. Po raz kolejny Madeleine jęła się zastanawiać, jak Aimery może działać na szkodę tych, którzy go kochają i obsypują łaskami.

Czekała, aż uświadomi sobie jej obecność, tak jak to było z nią. Nic takiego się jednak nie stało. W końcu - może dlatego, że bez ustanku wbijała w niego wzrok - odwrócił jednak głowę i spojrzał na nią. Ręka z kawałkiem mięsa zastygła mu w połowie drogi do ust.

Czy wszyscy nagle zamilkli, a muzyka ucichła? Czy bicie jej serca rozlegało się echem pośród ciszy?

Aimery uśmiechnął się, a potem odprężył. Pochylił w ukłonie głowę, wrzucił kęs do ust i odwrócił się do mężczyzny po prawej stronie.

Madeleine uświadomiła sobie, że w sali nic się nie zmieniło. Tylko zdawało się jej, że unosi ją powietrzny wir.

Zerknęła na niego raz i dwa znad talerza, lecz nie podchwycił jej spojrzenia.

Kiedy posiłek dobiegał końca, królowa poleciła paziowi, by sprowadził Aimery'ego. Madeleine miała nadzieję, że mąż zostanie zganiony za to, iż pojawił się przy stole spóźniony i nieodświeżony, jednak Matylda uśmiechnęła się tylko, a potem zaśmiała.

- Madeleine - powiedziała, przywoławszy ją gestem - niespodzianka niezbyt mi się udała, gdyż Aimery miał przebywać poza Hertford, gdy się po- jawisz, mam jednak nadzieję, że skoro będziesz miała u boku męża, pobyt na dworze nie wyda ci się zbyt uciążliwy.

- Służenie ci, Wasza Wysokość, nie może być uciążliwe - odparła Madeleine. Wielki Boże, czy oznaczało to, że Aimery należy do eskorty, mającej strzec królowej podczas wyprawy na północ?

- A ty, Aimery? Wiem, że zdarzało ci się uważać obowiązki na dworze za nudne, sądzę, że wolisz jednak pocierpieć, niż przebywać przez długie tygodnie z dala od żony.

- Dziękujemy Waszej Wysokości za łaskawość i troskę - powiedział Aimery.

Ujął dłoń Madeleine i mocno ścisnął. Wyglądało to podobnie jak u Waltheofa i Judith, tylko że w uścisku Aimery'ego kryła się nie tyle czułość, co groźba. Udawaj zadowoloną, nakazywał.

Madeleine z trudem przywołała na twarz uśmiech.

- Rzeczywiście, Wasza Wysokość.

Odwróciła się i powiedziała, nie przestając się uśmiechać:

- Mieliśmy tak mało... prywatności.

Spróbowała uwolnić dyskretnie dłoń, lecz ścisnął ją mocniej.

- Tygodnie małżeństwa szybko minęły, prawda, kochanie? - zauważył, uśmiechając się szerzej. - Z wyjątkiem ostatniego, kiedy byliśmy rozdzieleni. Czy dni dłużyły ci się beze mnie, a noce zdawały ciągnąć w nieskończoność?

- Rzeczywiście, źle ostatnio sypiałam - przyznała, mając nadzieję, że zrozumie przytyk. - Leżałam bezsennie, zastanawiając się, gdzie jesteś...

- Tylko wezwanie do służby mogło mnie od ciebie oderwać.

Madeleine aż westchnęła na taką bezczelność. Uniosła wyżej brodę.

- Żadna kobieta godna tego miana nie żałowałaby czasu, jaki poświęca jej mąż, aby lojalnie służyć swemu monarsze.

- A żaden monarcha - wtrąciła królowa, rozbawiona - nie będzie zabierał wasalowi zbyt dużo czasu, który mógłby spędzić ze współmałżonkiem. Możecie odejść i poszukać miejsca bardziej nadającego się do... rozmowy.

Nie sposób było zaprotestować. Madeleine wyszła potulnie za Aimerym. Ramię w ramię ruszyli schodami na piętro do przydzielonego im pokoju. Lecz kiedy królowa nie mogła już ich zobaczyć, Madeleine wysyczała:

- Mógłbyś przestać łamać mi palce?

Rozdział XVIII


Puścił jej rękę, wiedziała jednak, że inny niż sypialnia kierunek nie wchodzi w grę. Gdyby spróbowała skręcić, znów by ją pochwycił. Intencje królowej były oczywiste. Czy Aimery spróbuje znów sobie ulżyć, wykorzystując do tego jej ciało?

Kiedy znaleźli się za zamkniętym drzwiami ich pokoju, oparł się o nie z założonymi na piersi rękami.

- O co chodzi? - zapytał.

- Jak to? - odparła niewinnie, lecz nie dał się zwieść.

- Byłem zaskoczony, widząc cię tutaj. Ty nie mogłaś być aż tak zdziwiona. Dlaczego więc na mnie prychasz?

- Odkąd się dowiedziałam, że przyjąłeś stanowisko na dworze królowej, nie informując mnie o tym, nie mogę przestać się zastanawiać, co naprawdę tu robisz.

- Zostałem mianowany marszałkiem. Posłaniec, którego wyprawiłem, musiał minąć się z wami.

Był tuż za nią. Poczuła na ramionach jego dłonie i wstrząsnął nią znajomy dreszcz. Marszałkiem? - pomyślała, zaszokowana. Odpowiedzialnym za bezpieczeństwo królowej podczas podróży na północ? Nie mogła do tego dopuścić. Nie kiedy wiedziała, że spiskuje przeciw królowi. Oparła się naciskowi jego dłoni, ale i tak zmusił ją, by się odwróciła. Spostrzegł wyraz jej twarzy i spochmurniał. A potem się uśmiechnął.

- Czy to możliwe, byś była zazdrosna?

Madeleine otworzyła szeroko oczy.

- A mam powody?

Był w miłosnym nastroju, widziała to. Ona czuła podobnie, jednak wiązała ją przysięga, której musiała dotrzymać, zwłaszcza teraz. Co robić?

- Tego będziesz musiała sama się dowiedzieć - odparł, drocząc się z nią. - Teraz, gdy mam przy sobie żonę, będę musiał trochę się ograniczyć. Sam nie wiem. Nie próbowałem tego wcześniej.

Przesunął delikatnie dłońmi po jej łopatkach. Pieścił przez chwilę palcami kark i Madeleine czuła, że zdradzieckie ciało buntuje się przeciw ograniczeniom, które próbowała mu narzucić. Spostrzegła, że oczy Aimery'ego pociemniały z pożądania, a na policzki wypłynął rumieniec...

Wyrwała mu się i przeszła w odległy kąt pokoju.

- Nie pozwól, by moja obecność w czymkolwiek ci przeszkodziła - powiedziała cierpko. - Mam tu obowiązki, i ty także. Wątpię, czy będziemy mieli dla siebie wiele czasu.

Było tak, jakby wyciągnęła broń i mu zagroziła. Jego spojrzenie było lodowate, a ruchy bardzo ostrożne.

- Naprawdę? - zapytał, podkradając się ku niej. - Podróżowałaś już z dworem, więc wiesz, jak to jest. Zwłaszcza gdy eskortuje się kobietę w zaawansowanej ciąży. Powoli, dostojnie, mnóstwo czasu na... rozrywki.

Stał teraz na odległość ramienia od niej. Opierała się plecami o ścianę, nie mając dokąd uciec. Ostrzegał ją przed tym, ucząc, jak się bronić. Spróbowała powstrzymać go słowami.

- Nie zamierzam pozwolić, byś używał mojego ciała.

Zatrzymał się.

- Pozwolić?

Madeleine przełknęła, lecz się nie odezwała. Oddychała ciężko, jakby walczyła o życie.

- Zachowujesz się tak z powodu tego, co stało się ostatnim razem, i co ci powiedziałem? Przyznaję, nie chciałem, byś się zorientowała, jak bardzo cię pożądam. Sądziłem, że już ci to wynagrodziłem. Jeśli nie, zaraz to zrobię.

Postąpił krok w jej stronę. Madeleine wyszarpnęła z fałd sukni nóż. Jego nóż. Prezent od niego.

- Przysięgłam, że więcej z tobą nie legnę.

Zamarł.

- Jeśli nie chcesz mnie zabić - powiedział spokojnie - lepiej to odłóż.

Nie wiedziała, jak właściwie do tego doszło. Tak wściekłym jeszcze go nie widziała. Lodowato wściekłym. Wiedziała, że jeśli zechce ją rozbroić, nic nie będzie mogła na to poradzić.

- Nauczyłeś mnie, jak bronić się przed gwałtem - powiedziała.

Aimery stał teraz absolutnie spokojnie.

- Mężczyzna nie może zgwałcić własnej żony.

- Nazywaj to sobie, jak chcesz. Moje ciało odczuje to tak samo.

Widziała, jak jego pierś unosi się oddechem.

- Dałem ci słowo, Madeleine, że nigdy nie wezmę cię siłą. Odłóż ten nóż.

- Dałeś mi też słowo, że nie będziesz walczył po stronie buntowników! - zawołała, wkładając w ten okrzyk całe cierpienie zdradzonej duszy.

Gniew osłabił jej koncentrację, choć tylko na ułamek sekundy. Natychmiast podciął jej nogi i wyrwał nóż, który poleciał przez pokój i wbił się w drewnianą ścianę. Tkwił tam, wibrując od uderzenia.

Madeleine leżała na podłodze u stóp Aimery'ego. Zamknęła oczy. Co teraz? Gwałt? Chłosta? Jedno i drugie?

W końcu nie mogła już znieść niepewności. Otworzyła oczy.

- Nie rób tego więcej - powiedział, a potem odwrócił się i wyszedł.

Madeleine przetoczyła się na brzuch i ukryła twarz w dłoniach. Chętnie by zapłakała, gniew przygniatał jednak jej duszę niczym bryła lodu, z której nie sposób wycisnąć łzy.

W końcu podniosła się, znużona, na nogi. Podeszła do ściany, by wyjąć nóż. Utkwił w niej tak głęboko, że musiała użyć obu rąk, by go wydobyć. To, z jaką siłą wbił się w dębową deskę świadczyło, jak bardzo wściekły był jej mąż.

A jednak jej nie tknął. Może nie śmiał.

Lecz to nie koniec. Jeszcze nie raz będzie musiała stoczyć podobną bitwę.

Nie miała pojęcia, dokąd poszedł Aimery, wiedziała jednak, że będzie musiał wrócić. Panicznie bała się tej chwili.

Próbowała zająć się czytaniem, a potem szyciem, ale nie była w stanie skupić się na żadnym zajęciu, ani przestać myśleć o tym, co się wydarzyło. Nie powinna była wyciągać noża, lecz wiązała ją przysięga. Musiała bronić czci i honoru nawet za cenę życia. Gdyby próbował w przyszłości siłą dochodzić swoich praw, postąpiłaby tak samo.

Obiecał, że nie będzie jej niewolił. Lecz przyrzekł także, że nie opowie się po stronie rebeliantów, a przecież słyszała, jak obiecywał pomóc Herewardowi...

Cóż, może i dla nich nie walczył, nie obiecywał jednak, że nie będzie działał na rzecz buntowników, pomagał im i dla nich szpiegował.

Znaczyło to, że może ufać jego słowu, lecz inne aspekty tej sprawy przerażały ją. Co właściwie robił Aimery, marszałek dworu królowej, dla Herewarda?

Zapadał zmierzch, gdy Dorothy zastukała do drzwi, a potem nieśmiało weszła. Zatrzymała się, znajdując Madeleine samą. Przyniosła dzban gorącej wody, a także trochę jedzenia i wina.

- Pan Aimery przed chwilą wyszedł - wyjaśniła Madeleine.

Uwadze Dorothy nie uszło jednak zasłane łóżko i to, że pani nadal ubrana jest w dworski strój - po dwóch godzinach, które spędziła rzekomo z mężem. Na to nie było wyjaśnienia, toteż Madeleine nawet nie próbowała niczego wyjaśniać. Zamiast tego pozwoliła, by Dorothy pomogła jej się rozebrać.

Gdy była już w samej koszuli, przypomniała sobie o bransolecie i poleciła czym prędzej służącej, by rozczesała jej włosy. Będzie musiała jakoś zdjąć bransoletę. Rozsądniej byłoby ujawnić swe niemądre zachowanie przed Dorothy niż przed mężem, miała jednak nadzieję, że da się uniknąć jednego i drugiego. Ile musi minąć czasu, nim będzie mogła polecić kobiecie, by poszła się położyć?

Już miała to powiedzieć, gdy do pokoju wszedł Aimery. Zawahał się, widząc Dorothy, lecz się nie wycofał.

- Mam nadzieję, że udało ci się wygodnie tu urządzić, Dorothy - powiedział.

- Tak, panie - odparta Dorothy, dygając.

- To dobrze. Możesz już udać się na spoczynek.

Madeleine miała ochotę zaprotestować, lecz odwlekłoby to tylko konfrontację.

Gdy za kobietą zamknęły się drzwi, Aimery się nie odezwał. Ignorując Madeleine, zdjął pokryte pyłem ubranie i rzucił je w kąt. Nigdy dotąd się przy niej nie rozbierał. Tęskniła za widokiem nagiego ciała męża, lecz teraz była to obraza. Trzymając w dłoni pas, wyjął z sakiewki klucz. Podszedł do szkatuły z klejnotami i otworzył ją, by schować ozdoby.

Nie mogła dłużej tego odkładać. Spróbowała unieść dyskretnie koszulę i zdjąć bransoletę, przekonała się jednak, że by ją rozpiąć, potrzebuje obu rąk.

Przyglądał się jej, zaskoczony. Ale podszedł i pomógł żonie pozbyć się klejnotu.

Opuściła czym prędzej koszulę i wsunęła się pod pościel. Umieścił bransoletę w skrzyni, a potem położył się obok Madeleine, nie dotykając jej nawet czubkiem palca.

- Wiesz chyba, że cię nie zgwałcę - powiedział obojętnie.

Zabrzmiało to dość złowróżbnie, a jednak ufała jego słowu.

- Tak - odparła.

- To już coś - zauważył i odwrócił się plecami.


* * *


Następnego ranka Madeleine obudził dźwięk dzwonu.

Zdziwiło ją, że spała, jednak trudy podróży w połączeniu z późniejszymi przeżyciami sprawiły, że zapadła w końcu w sen, przynoszący błogosławione zapomnienie. Wyglądało na to, że Aimery zasnął niemal natychmiast, lecz jeśli tak było, musiał spać długo, gdyż z trudem się obudził.

Przeciągnął się, dotknął Madeleine i zamrugał.

Spojrzeli na siebie niepewnie. Aimery odwrócił jednak zaraz wzrok i wbił go w baldachim nad ich głowami.

- Cóż to za przysięgę złożyłaś?

Madeleine także patrzyła w górę, skupiając wzrok na miejscu odległym o dwie stopy od tego, które tak zainteresowało Aimery'ego.

- Przysięgłam, że nie legnę z tobą, póki nie upewnię się, że jesteś lojalny.

- Leżałaś obok mnie przez całą noc - zauważył.

- Wiesz, o co mi chodzi.

- Zastanawiałem się, jak dosłownie zamierzasz to traktować - odparł z nutką humoru w głosie. Zorientowała się, że chce rozładować atmosferę, i uzbroiła się wewnętrznie.

- To przysięga i zamierzam jej dotrzymać - powiedziała stanowczo. - Musisz być wierny królowi.

- Przyrzekłem, że cię nie zgwałcę, i położyłaś się ze mną do łóżka. Jeśli dam ci słowo, że jestem wobec Wilhelma lojalny, czy mi uwierzysz?

Madeleine zamknęła oczy.

- Jakże bym mogła? - spytała ostrożnie. - Słyszałam na własne uszy, że obiecałeś pomóc Herewardowi.

Poczuła, że łóżko się ugina. Spojrzała i zobaczyła, że jej mąż stoi obok, nagi i piękny, i spogląda na nią z chłodną obojętnością.

- Nie musisz się martwić, czy dochowasz przysięgi - powiedział. - Nie legnę z kobietą, która nie potrafi zaufać mojemu słowu.

Odwrócił się, wyjął ze skrzyni odzienie i się ubrał. Zapinając pas, przemówił chłodnym, obojętnym tonem, który znała z Baddersley:

- Królowa postrzega nas jako zakochanych. Byłoby okrutne pozbawiać ją tej iluzji, zwłaszcza teraz. Jak się domyślam, pod koniec ciąży wszystkie kobiety, nawet królowe, stają się bardziej uczuciowe. Jeśli zdołam grać przed nią zakochanego, czy mogę się spodziewać, że mi w tym pomożesz?

Będą spotykać się godzina po godzinie, dzień po dniu, a wieczorem kłaść do tego samego łóżka.

- Tak - odparła.

Wyszedł, nie odezwawszy się już ani słowem.


* * *


Madeleine rzuciła się w wir zajęć, starając się pozostawać jak najbliżej królowej i dam jej dworu. Haftowała wraz z nimi obrusy na ołtarz, czytała królowej, gdy ta wypoczywała, zabawiała grami Judith i Agathę i pomagała pani Adele, akuszerce, przygotować wszystko, co potrzebne było do porodu i opieki nad noworodkiem.

Korpulentna niewiasta była mocno zaniepokojona.

- Żeby tak wlec się przez cały kraj, i to akurat teraz. Nic dobrego z tego nie wyniknie, zważcie moje słowa. A jeśli coś się stanie, kogo obarczy się winą? Nas - przepowiadała złowróżbnie.

Madeleine obawiała się, że kobieta może mieć rację. Pomyślała, zaszokowana, że podczas podróży nietrudno byłoby sprawić, aby królowa i jej dziecko zmarli. Czy Aimery mógłby upaść tak nisko?

Póki co wydawał się nie szczędzić wysiłków, aby zapewnić Matyldzie wygodę. Gromadził zaopatrzenie, sprawdzał stan wozów i jucznych koni, a także sprawność ludzi. Podczas kilku pierwszych dni spotykali się jedynie podczas posiłków. Nie wyglądało na to, by miał nieczyste sumienie. Gawędzili ze sobą przyjaźnie, nietrudno było jednak unikać okazywania cieplejszych uczuć. Prawdę mówiąc, Matylda pochwaliła nawet Madeleine za to, iż zachowuje się dyskretnie, zwłaszcza w porównaniu z Judith.

Częściej niż Aimery'ego widywała Oda. Kuzyn miał dowodzić strażą przednią, nie czynił jednak widocznych przygotowań. Zapytała go o to pewne- go dnia, a wtedy odpowiedział:

- Mam dobrych ludzi, nawykłych do tego rodzaju zadań. Będziemy gotowi wyruszyć, gdy tylko twój mąż przestanie miotać się jak nerwowa zakonnica.

Madeleine wyprostowała się, urażona.

- Mogę powiedzieć ci z doświadczenia, że zakonnice nie są z natury nerwowe, gdyż pokładają wiarę w Bogu. Byłoby niemądre zagłębić się w pół- nocną głuszę bez należytego przygotowania.

- Odgrywasz lojalną żoneczkę? - zauważył Odo szyderczo. - Nie zapomniałem, jak niechętna byłaś zamążpójściu. Krążą plotki, że musiano zmusić cię do niego biciem.

Madeleine oblała się rumieńcem.

- Plotki kłamią, jak zwykle.

Spojrzał na nią. Wiedziała, że choć udawał, iż nie pragnie ani jej, ani Baddersley, nadal żywi urazę, z trudem znosił też fakt, iż podlega rozkazom Aimery'ego. Zaszkodziłby mu, gdyby tylko mógł. Na szczęście nie znalazł dotąd sposobu, chyba że odkryje zdradę. Uświadomiła sobie, że powinna wspomnieć o jego planie ujęcia Herewarda.

- A tak przy okazji - spytała z wystudiowaną obojętnością - jak tam twoje sprawy z rebeliantami?

- Jakie sprawy? - zapytał, pochmurniejąc.

- Gdy zatrzymałeś się w Baddersley, powiedziałeś, że powiadomiłeś króla, iż w pobliżu obozują buntownicy, może nawet sam Hereward. I co, zostali schwytani? A ty nagrodzony?

Odo poczerwieniał.

- Gdyby schwytano Herewarda, byłoby o tym głośno w całej Anglii. I czy wyglądam jak ktoś, kto został sowicie wynagrodzony?

- Była to zatem pomyłka? - spytała, udając, że zaprzątają ją inne sprawy. - To pech, ale zrobiłeś przecież, co mogłeś.

Przyglądał się jej, jakby chciał zedrzeć wierzchnie warstwy i dotrzeć do tego, co znajduje się pod nimi.

- Może zostali ostrzeżeni. Tylko jak byłoby to możliwe?

Madeleine wiedziała już, że nie powinna była poruszać tego tematu. Mimo to nie spuściła wzroku.

- Spora część Anglii sympatyzuje z Herewardem i jego sprawą, Odo. Wątpię, czy oddziały Wilhelma dałyby radę przejść niezauważone.

- Nim armia Wilhelma tam dotarła, ich już nie było. Krążą plotki, że uciekli tuż po tym, jak pojawiłem się w okolicy, tego samego dnia, gdy z tobą o nich rozmawiałem.

Wzruszyła ramionami.

- Widocznie nie mieli tam już czego szukać.

- Albo zostali ostrzeżeni - powtórzył - przez przyjaciela Złotego Jelenia.

Nie mogło być wątpliwości: Odo ją podejrzewał.

- Człowiek, który sprzedał mi informację, został znaleziony martwy. Rozpłatany.

- Co to znaczy? - spytała Madeleine, przełykając z trudem.

Odo roześmiał się nieprzyjemnie.

- Zapytaj swego anglosaskiego małżonka, którego tak bronisz.

Odszedł, pozostawiając ją drżącą i przerażoną. Sądziła, że nie jest dość bystry, by dodać dwa do dwóch, lecz się myliła. Najwidoczniej go nie do- ceniła. I choć kierowała nim jedynie uraza i zawiść, jego podejrzenia były słuszne. Jeśli Aimery spróbuje jakichkolwiek zdradzieckich poczynań, a Odo będzie w pobliżu, nie uda się ochronić go przed wykryciem.

Zwłaszcza kiedy jej głównym zadaniem ma być opieka nad królową i dzieckiem.

Wieczorem, po posiłku, znalazła się przez chwilę z Aimerym sam na sam. Stali blisko siebie, uśmiechając się. Aimery przytrzymywał czule jej dłoń, udając zakochanego.

- Odo podejrzewa coś w związku z tą sprawą w Halver Woods - powiedziała, spoglądając na niego nieśmiało spod rzęs,

- Byłby głupcem, gdyby niczego nie podejrzewał, a nie jest aż tak głupi.

Ucałował z pozornym uczuciem jej knykcie i pocałunek rozgrzał serce Madeleine, chociaż wiedziała, że jest udawany.

- Nie zabijesz go - powiedziała, spoglądając mu w oczy.

Zabłysły gniewnie, choć Aimery nie przestał się uśmiechać.

- Nie zabiłem nikogo po to, by zachować w tajemnicy moje działania, i nie zamierzam tego robić.

- Bardzo szlachetnie, zwłaszcza gdy inni robią to za ciebie - odpaliła. - Donosiciel z Gormanby został znaleziony martwy i rozplatany. Co to właściwie znaczy?

Zbladł i rozejrzał się po zatłoczonym pokoju.

- To stary zwyczaj wikingów. Rozcina się klatkę piersiową tak, że wyskakują żebra i człowiek się dusi.

Madeleine nie była w stanie dłużej się uśmiechać.

- To okropne.

- Nie bardziej niż oślepianie rozpalonym żelazem czy odcinanie kończyn.

- Ale zrobiono to dla ciebie.

- Hereward zrobił to wyłącznie dla siebie i swojej sprawy. Jasne przesłanie dla tych, którzy chcieliby go zdradzić. Postąpiłby tak samo z tobą czy ze mną, gdyby mogło przynieść mu to korzyść.

- Nie wierzę!

Aimery uśmiechnął się znowu, lecz nie był to miły uśmiech.

- Oczarował cię, prawda? Uważaj. Hereward jest szlachetny, miły i potrafi słowem zjednywać sobie serca. Ale jest też absolutnie bezlitosny. Pogardzałby sobą, gdyby zachował się inaczej. Jest bardziej nordycki niż angielski i naprawdę wierzy, iż życie jest jak ptak wlatujący do sali jednym oknem, a wylatujący drugim. Śmierć zaś ma znaczenie jedynie wtedy, kiedy spotyka się ją z podniesionym czołem, zyskując sobie iof, wieczną chwałę.

Ciekawe, w jakim stopniu jej mąż podziela tę filozofię, pomyślała.

- A jednak mu służysz.

- Jestem towarzyszem pierścienia związanym z nim przysięgą.

- Masz inne zobowiązania.

- I je honoruję. Uśmiechnij się, żono, inaczej ludzie pomyślą, że nie jesteśmy bosko szczęśliwi.

Madeleine uśmiechnęła się, chociaż sprawiło jej to ból.

- Nie możesz służyć dwóm walczącym ze sobą panom!

Chwycił ją i przyciągnął do siebie. Zesztywniała, nie mogła jednak protestować wobec tłumu obecnych w sali osób.

- Dotrzymuję moich zobowiązań - wszystkich - jak potrafię najlepiej.

Miała ochotę zaprotestować, ale uciszył ją pocałunkiem. Próbowała pozostać obojętna, jednak smak jego ust, ciepło ciała, rozbudziły ją niczym miłosny napój. Pożądanie, niemal bolesne w swej intensywności, przeszyło jej ciało jak strzała, sprawiając, że wygięła się w jego ramionach. Trzymał ją mocno, aby po chwili puścić, odwrócić się i pośpiesznie odejść.

Wróciła, drżąca, w bezpieczne pobliże królowej, rozmyślając o tym, co się stanie, gdy przyjdzie czas na pójście do łóżka. Zbyt łatwo było mu ją pokonać.

Wypracowali sobie wzorzec zachowania, który wydawał się bezpieczny. Madeleine szła do ich pokoju, gdy tylko królowa udawała się na spoczynek. Aimery przychodził później. Wstawał, gdy tylko zadźwięczał poranny dzwon. Ona zostawała w łóżku, póki nie wyszedł.

Tej nocy leżała, przewracając się niespokojnie z boku na bok i czekając, aż przyjdzie. Uzbrajała się wewnętrznie, by walczyć, choć ciało błagało ją, by się poddała. W końcu drzwi się otworzyły. Aimery wszedł i, sądząc po odgłosach, zaczął się rozbierać. Poczuła, że łóżko ugina się pod ciężarem jego ciała. Położył się z dala od niej i wiedziała już, że ta noc nie będzie różniła się od innych. Łzy napłynęły jej do oczu.

Później ocknęła się z cudownego snu i przekonała, że był prawdziwy. Aimery spał przytulony do jej pleców, obejmując ją ramieniem. Jego głowa spoczywała na jej barkach. Czuła na włosach jego oddech.

Wiedziała, że powinna się odsunąć. Zamiast tego przycisnęła mocniej ramię męża. Jak popadli w ten impas? I jak mogłaby ich z tego wydobyć? Tylko przekonując go, aby zaniechał zdrady.

Gdy obudziła się rano, już go nie było. Nie miała pojęcia, czy przespali przytuleni całą noc i czy on o tym wiedział.


* * *


Następnego ranka Matylda wezwała Aimery'ego, by zagrał. Królową bolała głowa i Madeleine próbowała usunąć ból za pomocą masażu. Aimery usiadł i jął stroić lirę.

- Dalej, Aimery - powiedziała królowa. - Możesz powitać żonę pocałunkiem. Nie musicie zachowywać się aż tak formalnie.

Podszedł i złożył na wargach Madeleine czuły pocałunek. Przyjęła go jak dobra żona powinna i uśmiechnęła się do męża z przesadną skromnością. Królowa skinęła głową, a potem odprężyła się pod wpływem muzyki i masażu.

Wreszcie poleciła Madeleine zaprzestać masowania i wezwała jedną z dam, by zaśpiewała. Aimery nie został jednak odprawiony. Polecono mu, by opowiedział dokładnie, jak postępują przygotowania do podróży.

- Zatem wszystko jest już gotowe - powiedziała, wysłuchawszy, co ma do powiedzenia.

- Tak, Wasza Wysokość.

- Powinniśmy więc wyruszyć. Obawiam się, że dziecko będzie chciało przyjść na świat wcześnie, a ma urodzić się w Yorku.

Madeleine i Aimery spojrzeli po sobie. Czy Matylda naprawdę sądziła, że zdoła utrzymać dziecko w łonie siłą woli? Bez wątpienia tak właśnie było.

- Jak sądzisz, ile mil będziemy w stanie przebyć jednego dnia? - spytała.

- Mam nadzieję, że dwadzieścia, przynajmniej dopóki będziemy poruszali się po starych drogach, a pogoda będzie nam sprzyjała.

- Byłoby o wiele prościej, gdybym mogła jechać wierzchem. - Zerknęła z rozbawieniem na otaczające ją damy. - Ostrzegam was: będziecie musiały towarzyszyć mi na zmianę w lektyce - czytać na głos i grać ze mną w szachy.

Było jasne, że niektóre z dam o niczym innym nie marzą, Madeleine współczuła jednak królowej. Nienawidziła podróżować w osłoniętym kotarami pudle.

- Kiedy miniemy Lincoln, będziesz mogła przesiąść się, pani, na łódź - powiedział Aimery.

Królowa jęła rozważać ten pomysł z wielkim zainteresowaniem.

- Podróż rzeką byłaby o wiele wygodniejsza. Tylko czy jest tam dobra droga wodna?

- Tak. Jest rzymski kanał łączący Lincoln i Trent. W Airmyn jego wody łączą się z Ouse. Rzeką da się dopłynąć aż do Yorku, jest jednak pewien problem: nie będziemy w stanie przewieźć łodzią wszystkich zbrojnych, jedynie twoje damy i osobistą straż.

- Reszta żołnierzy będzie mogła podążać za nami brzegiem, pozostając w pobliżu - zauważyła królowa z namysłem.

- Tak.

Matylda skinęła głową.

- Zatem tak właśnie zrobimy. Przygotuj wszystko do wymarszu. Im szybciej znajdziemy się w Yorku, tym lepiej.


* * *


Następnego dnia orszak królowej opuścił wreszcie Hertford.

Na przedzie jechał Odo ze swymi ludźmi. Ich zadaniem było upewnić się, czy droga jest przejezdna i bezpieczna.

Główny orszak składał się z dziesięciu wozów mieszczących zaopatrzenie, pościel, zwierzęta i zaawansowane wiekiem dworki. Pośrodku jechała pozłacana lektyka królowej zaopatrzona w jedwabne, chroniące przed kurzem zasłony pozwalające zobaczyć, co dzieje się na zewnątrz, oraz grubsze kurtyny z niebieskiego adamaszku zapewniające minimum prywatności. W pobliżu jechali ci spośród dam i duchownych, którzy woleli podróżować wierzchem.

Bezpieczeństwa tej grupy strzegła osobista straż królowej pod dowództwem starego, doświadczonego w bojach Fulka d'Aix.

Za nimi jechało kilku służących na koniach, a dalej tylna straż pod komendą Allana de Ferrers, młodego, małomównego kuzyna królowej.

Madeleine wiedziała, że bezpieczeństwa władczyni strzegą także piesi rozmieszczeni wcześniej wzdłuż trasy. Ich zadaniem było czuwanie nad tym, czy w okolicy nie grasują bandy rabusiów lub rebeliantów. Pokonanie ich wszystkich wymagałoby małej armii.

Madeleine cieszyła się, iż może podróżować konno, zamiast trząść się na wozie lub tłoczyć w ciasnej lektyce. Gdy spoglądała na orszak z po- wiewającymi na wietrze proporcami, połyskującymi kopiami i kolczugami, czuła dumę. Aimery doskonale się spisał.

Obserwowała go uważnie. W końcu, gdyby knuł coś złego, najprościej byłoby celowo coś przeoczyć. Królowa stałaby się wtedy dla Herewarda łatwym łupem.

Choć z drugiej strony nie wydawało się to wcale proste. Odo coś podejrzewał, a Fulk z pewnością dostrzegłby każde, najmniejsze nawet uchybienie. Aimery nie mógłby też wydać podczas ewentualnego ataku błędnych rozkazów, gdyż jego rola była bardziej administracyjnej niż militarnej natury. To kapitanowie straży mieli reagować na zagrożenie. Zadaniem Aimery'ego było przewidzieć niebezpieczeństwo i mu zapobiec, a także doprowadzić orszak do Yorku, zanim urodzi się dziecko.

Spojrzała w przód. Aimery jechał obok wozu, rozmawiając z woźnicą. To cud, że nie osiwiał dotąd ze zmartwienia, pomyślała.

Do tego nie było mu wygodnie. Podobnie jak reszta zbrojnych, miał na sobie pełną zbroję - sięgającą kolan kolczugę, wysokie skórzane buty, wzmocnione metalowymi płytkami i hełm z nosalem. A pod spodem skórę i wełnę. W sierpniowym upale musiał oblewać się potem. Thierry jechał dumnie obok, wioząc u siodła tarczę Aimery'ego. Pochwycił spojrzenie Madeleine i radośnie jej pomachał.

Odpowiedziała na pozdrowienia.

Pierwszej nocy zatrzymali się na nocleg w Royston, niedaleko Baddersley. Nie było mowy o choćby odrobinie prywatności. Madeleine spała z damami królowej, nie mając pojęcia, gdzie podziewa się Aimery.

Tęskniła za jego obecnością w łóżku, noc minęła jej więc niespokojnie. Nic dziwnego, że obudziła się zmęczona i poirytowana.

- Proszę, proszę - zauważyła Matylda żartobliwie podczas południowego popasu. - Jesteś w złym humorze, choć spędziłaś bez męża tylko jedną noc? A co mają powiedzieć takie biedaczki jak my? Nie widziałyśmy naszych mężów od miesiąca, a nawet dłużej!

Madeleine poczuła, że się rumieni.

- Nie o to chodzi, Wasza Wysokość - wymamrotała. - Po prostu się nie wyspałam.

- Możliwe - odparła Matylda. - Jednak w Huntingdon miejsca jest dosyć. Musimy postarać się, byście mieli dziś dla siebie pokój.

Madeleine dostrzegła porozumiewawcze uśmieszki dam i jeszcze mocniej się zaczerwieniła. Nie było sensu protestować, gdyż tylko zdenerwowałaby królową.

Tak romantyczne nastawienie nie było dla władczyni typowe, lecz akuszerka, Adele, powiedziała Madeleine, że kobietom w ostatnich miesiącach ciąży często zmienia się usposobienie. Ociężałe, nie mogą swobodnie się poruszać, są więc znudzone i skłonne nadmiernie się interesować sprawami, które normalnie niewiele by je obeszły.

W Huntingdon Madeleine i Aimery dostali jednak osobny pokój.

Rozdział XIX


Kiedy Dorothy wyszukiwała w bagażach rzeczy potrzebnych na noc, Madeleine przyglądała się łóżku. Było o wiele mniejsze niż to w Hertford. Wątpiła, czy dwie osoby mogą na nim leżeć i się nie dotykać. Poczuła znajome mrowienie. Chętnie położy się znów obok niego, choćby było to wszystko, na co może sobie pozwolić. Pragnęła czegoś więcej: swobody, śmiechu, miłości, znajdującej wyraz w fizycznym zbliżeniu. Nie zazna żadnej z tych rzeczy, póki nie przekona Aimery'ego, że mu ufa.

Próbowała pertraktować ze swoim sumieniem. Czy może uczciwie powiedzieć, że choć raz zachował się niehonorowo? Chronił przecież królową, jak prawdziwy rycerz powinien...

Odrzuciła jednak tę sofistykę. Przekonała się już, że i tak nie miałby okazji, by cokolwiek zrobić. Może, jeśli przybędą do Yorku nie niepokojeni, uwierzy, że pozostał lojalny.

Tylko jak przeprosi go wówczas za to, że aż tak pomyliła się w ocenie?

Aimery wszedł do pokoju bez zbroi i wilgotny po myciu. Spojrzawszy na łóżko, przystanął na chwilę, zaskoczony, lecz jego twarz pozostała obojętna. Wyjął z kufra zielonozłotą tunikę i kilka klejnotów.

Madeleine stała w pobliżu, wybierając ozdoby na wieczorny posiłek. Gdy byli tylko we dwoje, ignorował ją tak całkowicie, że zapominała o ostrożności i wręcz tęskniła za choćby odrobiną bliskości. Przebierając palcami w klejnotach, wdychała znajomą woń, wspominając każdą, najbardziej nawet ulotną chwilę, kiedy ich ciała się stykały...

Uświadomiła sobie, że coś się dzieje, i spojrzała na niego. Przez chwilę wpatrywał się w nią intensywnie, a potem pochwycił i przycisnął do ściany. Jego usta spoczęły na jej wargach. Oparł się o nią ciężko, twardy i gorący.

Gdy pierwszy szok minął, Madeleine się poddała. Gdy tylko sobie to uświadomił, natychmiast przestał napierać z furią na jej usta. Dłonią, którą przytrzymywał ją za warkocze, uniemożliwiając ucieczkę, zaczął pieścił jej kark, posyłając wzdłuż kręgosłupa dreszcz przyjemności.

Pocierał ciałem o jej ciało, wzbudzając niepohamowaną tęsknotę, równie silną u niego i u niej. Pocałunek ciągnął się w nieskończoność, zacierając w umyśle Madeleine wszelką myśl o oporze.

Ledwie mogła ustać, chwycił ją więc za pośladki i przycisnął mocniej do siebie w miejscu, gdzie pożądanie najbardziej dawało się im we znaki.

W końcu odsunął nieco głowę. Oboje dyszeli, oddychając gwałtownie. Z namiętności i braku powietrza Madeleine niemal traciła przytomność. Błyska- wicznie pchnął ją na łóżko, a jego dłoń, poruszająca się z wprawą pomiędzy jej udami, wciągnęła ją jeszcze głębiej w szaleńczo wirującą otchłań.

Namiętność nie była jednak w stanie zagłuszyć sumienia.

- Nie - zaskomlała.

Dotyk jego dłoni zelżał.

- Nie! - Odepchnęła go z całej siły i odsunęła się, a potem stoczyła z łóżka.

Wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczami.

- Nie - powtórzyła znowu, niczym zaklęcie przeciwko złu. - Nie. Nie. Nie...

Przewrócił się na brzuch i ukrył twarz w dłoniach, oddychając ciężko, urywanie.

Umknęła z pokoju. Łzy zalewały jej policzki, przystanęła zatem, aby je otrzeć. Schronienie. Potrzebowała schronienia, lecz w zatłoczonym pałacu trudno było o prywatność. Mijała pokoje i korytarze, uśmiechając się z trudem i modląc o to, by znalazła wreszcie cichy kącik, gdzie mogłaby się ukryć i zwinąć w kłębek. Prąc bezmyślnie przed siebie, dotarła w końcu do stajni.

Znajdowało się tu niewiele osób, konie zostały już bowiem oporządzone. Wśliznęła się do boksu, gdzie stała jej klacz i oparła o ciepły zad zwierzęcia. Zmęczony koń tylko prychnął i zanurzył pysk w sianie.

- Słodki Jezu - modliła się - daj mi siłę, błagam.

Dziki atak, jakiego dopiero co doświadczyła, otworzył coś w jej wnętrzu, a kluczem okazało się to, iż Aimery tak bardzo jej pożądał. Nie mogła znieść tego pożądania, gdyż budziło ogień w jej ciele. Nawet tu, z dala od niego, nogi nadal się pod nią uginały, a w brzuchu czuła bolesną pustkę. Jak sobie poradzi, kiedy znów go zobaczy, znajdzie się z nim sam na sam?

Usłyszała dźwięk rogu wzywający na posiłek. Będzie musiała wyjść i siedzieć przy mężu w obecności całego dworu. Jak da sobie radę, gdy pożąda- nie sprawia, że drży niczym osika na wietrze? Jakoś będzie musiała. Obowiązek, przeklęty obowiązek, znowu ją wzywał.

Gdy wychodziła ze stajni, ktoś cicho zawołał:

- Pani Madeleine!

Rozejrzała się.

Zza rogu wyglądał ku niej mężczyzna. Ktoś z pospólstwa. Anglosas.

- Czego chcesz?

Położyła dłoń na zawieszonym u pasa nożu, nie zmniejszając dzielącej ich odległości.

- Twojej pomocy, pani. Jestem Hengar, gajowy.

Madeleine trochę się uspokoiła. Mąż Aldredy.

- Jakieś kłopoty w Baddersley? - spytała.

- Jeśli w Baddersley pojawią się kłopoty - wymamrotał - to tylko za sprawą zdrajcy, Złotego Jelenia.

Hengar był niewysoki, żylasty, o przebiegłym spojrzeniu. Ciekawe, czego chce, pomyślała.

- Złoty Jeleń to mit - odparła.

- Nie, jest prawdziwy. Myślę, że królowa dobrze by zapłaciła, aby się dowiedzieć, kto to taki.

Madeleine zaschło w ustach. Miała oto przed sobą donosiciela z Baddersley! I co, na Boga, powinna teraz zrobić?

- Kim on jest? - spytała tak spokojnie, jak tylko umiała.

Mężczyzna oblizał wargi.

- Powiem tylko królowej, jeśli obieca mi srebro.

- Nie mogę zaprowadzić cię do królowej, lecz mogę przekazać jej to, czego się dowiem.

- Nie. Powiem tylko królowej.

Dostrzegła w jego oczach błysk złośliwego rozbawienia. Uważał widocznie, iż alter ego męża jest dla niej tajemnicą i cieszył go fakt, iż posłuży się nią, by go zniszczyć. Nieskrywana podłość jego zamysłów wręcz ją zaszokowała.

- Dlaczego to robisz?

- Jestem lojalny wobec króla - powiedział, uśmiechając się nieszczerze. - Został namaszczony przez Boga, prawda? Naszym obowiązkiem jest być mu wiernym.

- A co ma do tego srebro? - spytała chłodno.

- Człowiek musi z czegoś żyć.

Przez chwilę przyglądała mu się z niesmakiem.

- Jeśli chcesz, bym ci pomogła, musisz mi powiedzieć, jakie są twoje prawdziwe motywy.

Spochmurniał i odwrócił wzrok.

- Ten Złoty Jeleń - wymamrotał - kradnie mi żonę.

Madeleine poczuła, że ktoś wbił jej nóż w serce, nie zmieniła jednak wyrazu twarzy.

- Dlaczego tak mówisz? - spytała, udając obojętność.

- Ponieważ to prawda - rzucił jej wprost w twarz. - Odkąd wrócił, ona ugania się za nim jak suka w cieczce, pragnąc, by znowu w nią wszedł. Już za pierwszym razem trudno mi było to znieść. Nie chciałbym jeszcze raz przez to przechodzić.

- Jeszcze raz? - spytała Madeleine drżącym głosem, cofając się o krok.

Splunął na słomę.

- Moja dziewczynka, jedyne dziecko, jakie Aldreda poczęła przez wszystkie te lata. Nie jest tak naprawdę moja. To dziecko pana.

- Frieda?

Madeleine wspomniała smukłą, jasnowłosą dziewuszkę i nagle zrobiło jej się zimno.

- Tak, Frieda. A teraz Aldreda powiada, że ją zabierze, odda jemu. Nie znoszę smarkuli, ale i tak mu jej nie oddam! Powiem, kim on jest i gdzie można go znaleźć. Nim Aldreda znowu się z nim zejdzie, król postara się o to, by żadna niewiasta nie miała już z niego pożytku.

Madeleine otrząsnęła się z szoku wywołanego rewelacjami mężczyzny. Znów była w stajni, z oddali dochodził dźwięk rogu, a chłopcy stajenni wy- chodzili, pokrzykując wesoło, na posiłek. Mogłaby wezwać pomoc, ale zapewniłoby to Hengarowi widownię, której pragnął.

- Musisz zaprowadzić mnie do królowej, pani - powiedział gajowy. - Jeśli tego nie zrobisz, zniszczę i ciebie.

Madeleine położyła dłoń na nożu.

- Nie waż się mi grozić.

- Wydaje ci się, że jesteś bezpieczna? - szydził.

- Jeszcze się przekonasz.

Potrzebowała czasu, aby przemyśleć sytuację. Ostrzec Aimery'ego.

- Musisz wrócić do Baddersley i dać sobie spokój z tym szaleństwem - powiedziała stanowczo. - Porozmawiam z Aldredą.

Lecz Hengar tylko się roześmiał.

- Myślisz, że cię posłucha? Jeśli mi nie pomożesz, poproszę kogoś innego. Na pewno znajdzie się ktoś, kto zechce pomóc lojalnemu poddanemu.

Odwrócił się. Nie mogła pozwolić mu odejść.

- Zaczekaj! - Zawahała się, lecz potem powiedziała: - Dam ci srebro, jeśli wrócisz do domu i będziesz siedział cicho.

- Wiedziałaś, prawda? Zdradzasz swoich, zupełnie jak on.

- Nie udawaj świętoszka - prychnęła. Zdjęła złotą przepaskę. - Masz. Weź to i odejdź.

Potrząsnął głową.

- Co mi po czymś takim? Nikt nie uwierzy, że zdobyłem to uczciwie. Chcę srebra i tego, by Aimery de Gaillard cierpiał.

Madeleine wpadła w końcu na pomysł, jak go zniechęcić.

- Nie ośmielisz się zdradzić pana, Hengarze, inaczej postaram się, by wszyscy dowiedzieli się, że to ty. Jak myślisz, jak długo pożyjesz, by cieszyć się żoną i srebrem? Donosiciel z Gormanby skończył rozpłatany.

Mężczyzna zbladł jak chusta, a potem zawył cicho i rzucił się ku Madeleine. Sięgnęła odruchowo po nóż i wysunęła go przed siebie. Poczuła, że wbił mu się głęboko w pierś. Usłyszała zduszony krzyk. Odsunęła od siebie podskakujące w przedśmiertnych drgawkach ciało i zatoczyła się do tyłu.

Zgiął się, zaciskając dłoń na nożu. Krew zbroczyła mu palce. Opadł na ziemię i skonał.

Madeleine patrzyła oszołomiona na swoje dzieło, na krew na rękach.

Zabiła człowieka. Była potępiona.

Zerknęła na suknię, ale, ku jej zdziwieniu, nie było tam krwi. Musiało minąć widać kilka sekund, nim ominęła ostrze i jęła sączyć się z rany. Teraz było jej mnóstwo, przesiąkała przez ubranie i rozlewała się kałużą na ziemi. Co robić?

Nóż. Musi odzyskać broń.

Rozejrzała się, lecz stajnie nadal były puste. Opłukała dłonie w wiadrze z wodą, uniosła spódnicę i wsunęła jej rąbek za pas. A potem przestąpiła ostrożnie ciało, uważając, by nie wdepnąć w kałużę krwi. Pochyliła się i pociągnęła. Nóż ani drgnął. Tkwił wbity w kość równie mocno, jak wtedy, gdy Aimery cisnął nim w drewnianą ścianę. Skąd miałaby wziąć siłę, by pchnąć równie mocno?

Widać impet ataku sprawił, że nóż wbił się aż po rękojeść.

Musiała jednak go wyciągnąć. Wskazywał na nią niczym podpis.

Zacisnęła zęby i pociągnęła, używając tym razem obu dłoni. Ciało uniosło się, lecz nóż nie wyszedł. Nagle usłyszała głosy.

Zaskomlała ze strachu, po czym chwyciła Hengara za stopę i zaciągnęła do pustego boksu, wdzięczna losowi za to, że jej ofiara była nieduża. Przykryła zwłoki słomą, a potem pobiegła i zamaskowała w ten sam sposób krew. Mimo to w jej oczach, oczach winowajcy, kałuża świeciła jasno niczym słońce.

Serce biło jej tak mocno i szybko, jakby miało wyskoczyć z piersi. Wcisnęła się w kąt boksu. Głosy zbliżyły się, a potem oddaliły. Dwaj stajenni minęli ją i poszli dalej.

Niemal zemdlała z ulgi. Co teraz? Na pewno zauważono już, że nie zeszła na posiłek i nie podała żadnego wyjaśnienia. Gdy znajdą ciało, stanie się jasne, że to ona zabiła gajowego. Może motyw tej zbrodni też ujrzy światło dzienne i Aimery będzie zgubiony.

Mogłaby lepiej ukryć ciało, nie miała jednak pojęcia gdzie. Zęby szczękały jej głośno, a umysł spowijała mgła.

Aimery. Aimery pomoże. Narzuciła kolejną warstwę słomy na krew, opuściła spódnice i wymknęła się ze stajni. Opuściwszy miejsce zbrodni, przystanęła na chwilę w kącie dziedzińca, by się uspokoić.

Zaczęła myśleć. Powinna ponowić próbę i odzyskać nóż.

Zęby natychmiast zaczęły jej dzwonić. Nie zmusi się, by wrócić do stajni. Nie ma mowy.

-Nic ci nie jest?

Podskoczyła przestraszona i zobaczyła męża. Coś ścisnęło ją za gardło. Nie była w stanie powiedzieć mu, że jest morderczynią.

Nie próbował się zbliżyć.

- Nie wyglądasz za dobrze. Z powodu tego, co zdarzyło się wcześniej?

Potrząsnęła głową. Wydawało jej się, że od tamtego wydarzenia minęły tygodnie.

- Chyba jednak tak. Przepraszam za to, ale ta sytuacja doprowadza mnie do szaleństwa. Jeśli poproszę królową, aby zwolniła cię z obowiązków, wyjedziesz?

Dokąd mogłaby teraz się udać? Potrząsnęła znów głową, łaknąc pociechy, którą tylko on mógł jej dać. Gdy nie uczynił żadnego ruchu, by do niej podejść, sama rzuciła mu się w ramiona. Wstrzymał oddech, a potem przytulił ją mocno. Chciała być bliżej, jeszcze bliżej, na tyle blisko, by wyprzeć wszelką myśl. Przywarła do niego, drżąc.

- O co chodzi, Madeleine? Ktoś cię skrzywdził?

- Nie - wyszeptała, zdyszana. - Pocałuj mnie!

Widząc, że się waha, chwyciła go za głowę i przyciągnęła ją ku sobie. Całowała go mocno, rozpaczliwie, niemal miażdżąc mu wargi. Po chwili otrząsnął się z zaskoczenia i odpowiedział na pocałunek.

Przycisnęła się jeszcze bardziej. Uniósł ją, a wtedy oplotła udami jego tors, jakby chciała przyjąć go w siebie mimo oddzielającej ich warstwy ubrań.

Przerwał pocałunek i spojrzał na nią, oszołomiony.

- Tak - powiedziała.

Przysięga została zmyta krwią. Była teraz jego wspólniczką w zdradzie, i bardzo go potrzebowała.

- Nie dam rady się powstrzymać - ostrzegł ją.

- Nie chcę, żebyś się wstrzymywał. - Zacisnęła mocniej uda i naparła na niego. - Proszę...

- Nasz pokój... - powiedział niepewnie.

- Nie! - krzyknęła, jak przedtem, tyle że teraz protestowała przeciw wszelkiej zwłoce.

Zadrżał, rozejrzał się, zdesperowany, dookoła, a potem zaniósł ją, nadal w niego wczepioną, do izby w murach pełnej beczek. Posadził Madeleine na jednej z nich i zmusił ją, by go puściła.

Madeleine oparła się plecami o szorstki, zimny mur i zamknęła oczy. Nadal widziała krew, mnóstwo krwi. Otworzyła je i zobaczyła twarz Aimery'ego zaróżowioną z pożądania, ale i zaniepokojoną. Drżącymi dłońmi uniósł jej spódnice, a potem przesunął nimi wzdłuż ud.

- Jesteś pewna? - zapytał.

Drżała niczym w gorączce. Nie wiedziała, czy powodem było pożądanie, czy poczucie winy, pragnęła jednak, by uwolnił ją od jednego i drugiego.

- Tak, tak! Weź mnie! Teraz!

Puścił ją na chwilę, aby wyswobodzić się z ubrania, a potem był już w niej. Jęknęli unisono. Madeleine przywarła do męża, czując, jak przenika go dreszcz. Mury zamku z pewnością muszą się trząść, pomyślała przelotnie.

- Mocniej!

- Mad...

- Mocniej! - krzyknęła. - Mocniej!

Stłumił jej tchnący rozpaczą głos, tuląc ją do siebie.

W końcu zapomnienie, którego tak łaknęła, nadeszło, unosząc ją poza granicę słów i myśli, rzucając w otchłań wszechogarniającej namiętności.

Gdy odzyskała świadomość, siedziała na kolanach Aimery'ego, bezpieczna w uścisku jego ramion. Gładził ją po włosach. Nie był dotąd wobec niej równie czuły, a ona tak bardzo tego pragnęła. Ból przeszył jej serce niczym strzała.

- Co to za piosenka? - wyszeptała.

- Śpiewał ją pasterz zaginionemu jagniątku, gdy je odnalazł.

Madeleine jęknęła.

- Ja... zawsze chciałam, byś zaśpiewał tylko dla mnie...

Zalała się łzami.

Przytulał ją, gładził i szeptał słowa pociechy, póki łzy nie przestały płynąć. Madeleine nie czuła się dotąd tak hołubiona, lecz to nie mogło trwać. Musiała mu powiedzieć. Z twarzą wtuloną w jego pierś wyszeptała:

- Jestem potępiona.

Jego dłoń znieruchomiała.

- Na święty krzyż, Madeleine - powiedział z ostentacyjną cierpliwością, jakby tłumaczył coś dziecku. - Z powodu tej głupiej przysięgi?

- Nie była głupia - zaprotestowała, przygnębiona. - Ale to już i tak bez znaczenia.

Znów zaczął gładzić ją po plecach.

- I bardzo dobrze. Czemu więc jesteś potępiona?

Podniosła twarz i spojrzała na niego.

- Ja... ja kogoś zabiłam.

Aimery wydawał się jedynie zaintrygowany, a i to nie bardzo.

- Co masz na myśli?

Madeleine uświadomiła sobie nagle, ile czasu minęło, odkąd wyszła ze stajni i wysunęła się z uścisku jego ramion.

- Och, Matko Boska! Musimy coś zrobić. Zostawiłam w jego ciele nóż!

- W czyim ciele? - zapytał, wpatrując się w nią. - Co zrobiłaś?

- Hengara, gajowego. Zamierzał powiedzieć królowej, że jesteś Złotym Jeleniem. Zabiłam go.

- Moim nożem? - spytał, zaalarmowany. - Gdzie?

- W stajniach.

Chwyciła go za rękę.

- Chodź! Musimy odzyskać nóż!

Chwycił ją i przytrzymał.

- Jesteś pewna?

- Potrafię poznać, czy ktoś nie żyje!

Potrząsnął nią.

- Musimy więc być ostrożni. Nie możemy tak po prostu tam pójść. Po pierwsze właśnie opuściliśmy posiłek.

Madeleine rozejrzała się i zobaczyła, że ludzie wychodzą z wielkiej sali.

- O Boże.

- Uważam, że to najmniejszy z naszych problemów. Powiemy, że źle się poczułaś. Zaprowadzę cię do pokoju, a potem pójdę i obejrzę ciało.

- Idę z tobą.

- Nie.

Wystarczyło spojrzeć na jego twarz, by wiedzieć, że upieranie się nic nie da. Pozwoliła, by poprowadził ją ostrożnie ku schodom. Szli, rzucając temu i owemu wyjaśnienie, iż Madeleine zachorowała.

W rzeczywistości czuła się dziwnie oddalona od wszystkiego, niematerialna, jakby jej ciało zbudowane było nie z krwi i tkanek, lecz z mgły. Nie zaskoczyłoby jej, gdyby nagle stała się niewidzialna. Spojrzała na swoją rękę i zdumiało ją, że wygląda tak solidnie.

W pokoju Aimery usiadł na łóżku, nalał do kielicha wina i zmusił Madeleine, by je wypiła. Po chwili wróciła do świata realnego i do cierpienia.

- Spalą mnie za to - powiedziała.

- Nie, chyba że byłaś jego żoną - odparł.

Zabrzmiało to niemal tak, jakby uważał sytuację za zabawną.

- Powiedz mi, gdzie dokładnie zostawiłaś ciało.

Opisała mu stajnię i boks.

- Co zamierzasz?

- Odzyskać nóż. Gdy zniknie, nie będzie już nic, co mogłoby powiązać cię z tym człowiekiem.

Pocałował ją delikatnie, a potem potrząsnął głową.

- Pewnego dnia chciałbym kochać się z tobą czule i pięknie w łóżku, Madeleine.

- Jestem morderczynią - zaprotestowała.

Uśmiechnął się.

- Raczej podoba mi się myśl, że zabiłaś dla mnie, kochanie. - Wstał. - Wrócę najszybciej, jak się da. - Zatrzymał się, zawrócił i ujął ją pod brodę. - Nie wolno ci przyznać się do winy, zanim wrócę, zrozumiałaś? Obiecaj, że tego nie zrobisz.

Miała ochotę zaprotestować. Najchętniej wyznałaby światu, co zrobiła, i z ochotą przyjęła karę, byle zyskać wybaczenie. Skinęła jednak tylko głową.

Gdy wyszedł, opadła z powrotem na łóżko. Chociaż starała się nie myśleć, wspomnienie tego, co stało się w stajniach, nieustannie ją prześladowało. Hengar był okropnym człowiekiem, nie dawało jej to jednak prawa, by go zabijać, nawet po to, by ocalić męża.

A potem wspomniała, jak się kochali, i ukryła twarz w dłoniach. Zachowywała się, jakby opętał ją diabeł.

Królowa przyszła sprawdzić, co się z nią dzieje. Nie była rozgniewana, lecz uśmiechała się figlarnie.

- Posłałam po ciebie męża i żadne z was nie wróciło. Zamierzacie żyć miłością?

Madeleine zdawała sobie sprawę, że jej płonąca twarz wszystko zdradza.

- Przepraszam, Wasza Wysokość.

Matylda się roześmiała.

- Tak to bywa, gdy jest się młodym i namiętnym. Każę przysłać wam coś do jedzenia. Najwyraźniej potrzebujecie wzmocnić siły. Gdzie Aimery?

Madeleine przełknęła.

- Z jednym z koni coś jest nie w porządku. Poszedł sprawdzić, co to takiego.

- Jestem pewna, że szybko wróci, zostawię więc was w spokoju.

Przyniesiono jedzenie. Madeleine nie mogła nawet na nie spojrzeć, choć wypiła łapczywie wino. Dorothy i Thierry zajrzeli, by sprawdzić, czy niczego jej nie trzeba, i zostali odprawieni.

W końcu Aimery wrócił.

- Mamy problem - powiedział.

Madeleine usiadła.

- Ktoś znalazł ciało?

Skinął głową.

- Owszem. A nóż zniknął.

Rozdział XX


Madeleine wpatrywała się w niego z niedowierzaniem.

- Ależ tkwił wbity mocno w kość!

- Ciało znalazł stajenny, przysięgał jednak, że nie było w nim noża. Nie sądzę, by miał powód kłamać.

- Co stanie się teraz?

- Sprawą zajmie się szeryf. Zidentyfikowałem Hengara - byłoby podejrzane, gdybym tego nie zrobił - powiedziałem jednak, że nie wiem, po co tu przyjechał. Ktoś widział cię w stajniach?

Potrząsnęła głową.

- Nie... Nie wydaje mi się. Z drugiej strony nie próbowałam się kryć...

Zaczęła znów szczękać zębami. Usiadł na łóżku i ujął jej drżące dłonie.

- Chyba że przede mną. Nie martw się, Madeleine. Jeśli cię oskarżą, powiedz, że się na ciebie rzucił.

Wyrwała mu dłonie, przypominając sobie, że to wszystko przez niego. Przez jego zdradę. Cudzołóstwo, jakie popełnił z żoną Hengara.

- Miałabym skłamać? Podobno brzydzisz się kłamstwem.

- To prawda, ale czy byłoby to kłamstwo?

Madeleine wzdrygnęła się.

- Zaatakował mnie, lecz tylko dlatego, że zagroziłam, iż powiem wszystkim w Baddersley, co zamierza. A przecież był to akt lojalności!

- Raczej przejaw chciwości i urazy - stwierdził Aimery spokojnie. - Hengar nie przepada za Normanami.

Madeleine wbiła w niego gniewny wzrok.

- Nie przepadał. Dużo o nim wiesz, prawda? Jeśli żywił urazę, to dlatego, że nie potrafiłeś trzymać rąk z dala od Aldredy! I przez to uczyniłeś mnie swoją wspólniczką w zdradzie!

Poderwał się gwałtownie.

- Do niczego cię nie zmuszałem, kobieto. Za chwilę powiesz, że zgwałciłem cię dziś wieczorem, choć Bogiem a prawdą, było raczej odwrotnie.

Madeleine ukryła twarz w dłoniach.

- Przestań! Nie mogę nawet o tym myśleć.

Dlaczego, u licha, tak z sobą walczyli, skoro właśnie się odnaleźli, choćby i w zbrodni? Usłyszała, że drzwi się zamykają. Aimery wyszedł. Zadrżała, jakby przeniknął ją lodowaty wiatr.

Co z nimi będzie? A przysięga? Przypuszczała, że nadal obowiązuje, w obecnej sytuacji nie miało to jednak znaczenia. Nie musiał już skłaniać jej do lojalności pieszczotami, gdyż wiedział, że jest mu oddana duszą i ciałem.

Powiedział, że z nią nie legnie, póki nie przekona się, że Madeleine mu ufa, lecz pożądanie okazało się silniejsze. Z nią było podobnie. Teraz bardziej niż kiedykolwiek potrzebowała bliskości Aimery'ego, lecz jakie uczucie mogłoby wyrosnąć na tak zatrutej glebie? Tuż po zabójstwie potrzebowała czegoś, co usunęłoby choćby na chwilę z jej umysłu wspomnienie zbrodni, lecz teraz skręcała się wewnętrznie na myśl o bezrozumnej kopulacji, do jakiej zmusiła Aimery'ego. Powiedział, że to było jak gwałt, i miał rację. Oby tylko nie poczęli w ten sposób dziecka!

W zamku znajdowała się łaźnia i Madeleine postanowiła z niej skorzystać. Służące napełniły ukrytą za zasłoną wannę. Madeleine zanurzyła się w gorącej wodzie i jęła szorować zaciekle, starając się zmyć wspomnienie krwi i woń seksu, trąc skórę, aż zaczęła ją piec, i zalewając się łzami.

- Pani Madeleine - powiedziała łaziebna.

- Tak?

- Królowa po ciebie przysłała.

Madeleine zamarła. Czy wszystko już się wydało? Z trudem powstrzymała drżenie dłoni. Niech i tak będzie. Teraz nie pozostaje jej nic innego, jak utrzymać z dala od tego męża, gdyż to on był najbardziej zagrożony. Co do niej, wystarczy, że powie, iż Hengar rzucił się na nią. Wszystko będzie dobrze, o ile nikt nie zechce wnikać zbyt głęboko w jego motywy. Uświadomiła sobie, iż najbardziej podejrzane wyda się wszystkim to, że nie doniosła o ataku.

Wyszła z wanny i wzięła od łaziebnej ręcznik. Wolałaby mieć do czynienia z Wilhelmem, gdyż mogłaby udawać delikatną oblubienicę broniącą się przed gwałtem. Podejrzewała, że Matylda nie zadowoliłaby się tak prostym wyjaśnieniem.

Pośpieszyła do komnat królowej. Zastała władczynię w sypialni. Obok łóżka stał Aimery. Uśmiechnął się do niej, nie wiedziała jednak - na pokaz czy po to, by rzeczywiście dodać jej otuchy.

- Słyszałaś o tym okropnym wydarzeniu? - spytała królowa.

Madeleine musiała myśleć szybko. Powinna przytaknąć czy zaprzeczyć? Boże, nie była dobra w tej grze.

- Tak, Wasza Wysokość - powiedziała w końcu. - Nie mam pojęcia, co ten człowiek tu robił.

- Nikt tego nie wie - stwierdziła Matylda.

Madeleine zorientowała się, że królowa jest zmęczona i zniecierpliwiona.

- Byłoby bardziej stosowne, gdybyś przejęła się choć trochę losem swego gajowego, miast rozkoszować się kąpielą!

Madeleine poczerwieniała.

- Wybacz, Wasza Wysokość. Nie sądziłam, że mogłabym cokolwiek w tej sprawie zrobić.

- Nie winię jej - powiedział Aimery gładko. - Nie czuła się dobrze. Przypuszczamy, iż może być przy nadziei.

Madeleine zerknęła na męża, kryjąc zaskoczenie. To było sprytne posunięcie. Odwracało uwagę królowej od zabójstwa i zjednywało jej sympatię.

- Dobra nowina - oznajmiła Matylda, lecz zaraz się skrzywiła. - Choć nie jestem pewna, czy za siedem miesięcy też będziesz tak uważać, Madeleine. - Rozmasowała sobie bok. - Dzieciak przez cały czas kopie mnie po żebrach. - Zmarszczyła na chwilę brwi, a potem skinęła głową. - Musimy zostawić tę sprawę szeryfowi. Mam nadzieję, że zabójstwo nie miało związku z naszą wyprawą. Zabierz stąd żonę, Aimery, i dobrze o nią dbaj. Może nie powinna podróżować wierzchem.

- Czuję się lepiej na powietrzu, Wasza Wysokość - zapewniła Madeleine pośpiesznie.

Matylda prychnęła.

- Więc ty także nie znosisz podróżować w lektyce. No już, idźcie!

Milczeli, póki nie znaleźli się w swoim pokoju.

- To było bardzo sprytne - zauważyła Madeleine.

Aimery wzruszył ramionami.

- Równie dobrze może to być prawda. A jeśli nie, takie pomyłki się zdarzają.

Madeleine czuła się absolutnie wyczerpana. Roztarła ramiona, zziębnięte, chociaż noc była ciepła.

- Czy wszystko dobrze się skończy? A jeśli ktoś mnie tam widział?

Podszedł i wziął ją w ramiona.

- Wszystko będzie dobrze. Jeśli sprawa się wyda, powiemy, że cię zaatakował. A jeśli ktokolwiek spróbuje to podważyć, wyzwę go na pojedynek.

- Nie! Nie możesz ryzykować dla mnie życiem!

- Jestem twoim mężem, więc to mój obowiązek.

Uśmiechnął się buńczucznie.

- Zresztą i tak bym wygrał.

- Lecz walczyłbyś w niesłusznej sprawie. Bóg byłby przeciwko tobie.

Spoważniał, lecz wzruszył ramionami.

- Widać taki byłby mój wyrd.

- Do diabła z nim! - Odepchnęła go. - Gdybym nie poszła wtedy do stajni!

- Gdybym nie próbował cię zniewolić! Jeśli już musisz dopatrywać się we wszystkim boskiej woli, pomyśl o tym w ten sposób: gdybyś nie poszła do stajni, Hengar znalazłby kogoś, kto chętnie by go wysłuchał, a ja czekałbym teraz zakuty w łańcuchy, aż Wilhelm mnie osądzi.

Madeleine spojrzała na męża.

- Wiem. Nie zamierzałam zabijać tego zdrajcy, sądzę jednak, że zrobiłabym to, gdybym nie potrafiła inaczej go powstrzymać.

- Zdaję sobie z tego sprawę. Dlatego chętnie zaryzykuję życie, by ocalić twój honor.

- I tak jestem potępiona! Popełniłam, choć nieumyślnie, straszny czyn, i nie potrafię wzbudzić w sobie skruchy!

Potrząsnął głową.

- Nie zadręczaj się. Wszyscy zabijamy, jeśli musimy. Hengar był twoim wrogiem, zupełnie jakbyś spotkała się z nim na polu bitwy. Jeśli to grzech, że go zabiłaś, niebo musi być piekielnie słabo zaludnione. Połóż się, nim ugną się pod tobą kolana.

Madeleine, znużona ponad wszelkie wyobrażenie, posłuchała go.

- Ale co z nożem?

- Interesujące, prawda? - powiedział, przyłączając się do niej. - Może to sprawka zwykłego złodziejaszka. W końcu nóż był cenny.

- Może - odparła Madeleine - lecz dla mnie jawi się on raczej jako miecz Damoklesa.

Ujął jej dłoń.

- Nie pozwolę, by spadło to na ciebie. Zaufaj mi, Madeleine.

Zaufanie, ach, zaufanie!

- Spróbuję - powiedziała, zapadając w błogosławiony, niosący zapomnienie sen.


* * *


Obudziła się późno, nadal znużona. Spała niespokojnie, dręczona koszmarami, w których wbijała nóż w pierś Hengara, Aimery'ego, a w końcu we własne serce. Głos Dorothy przywrócił ją gwałtownie do rzeczywistości. Spojrzała na swoje dłonie, na wpół spodziewając się zobaczyć na nich krew.

- Dobrze się czujesz, pani? - spytała pokojówka, zaniepokojona.

- Tak, tak - odparła, siadając. - Miałam po prostu niespokojną noc. Która godzina?

- Ósma, pani. Pan Aimery polecił, bym pani nie budziła, lecz do wymarszu zostało niewiele czasu. Przyniosłam coś do jedzenia.

Madeleine spojrzała na zimną rybę i piwo, i przewróciło się jej w żołądku.

- Wolałabym trochę zwykłego chleba i miodu. Przynieś mi je, Dorothy. Sama potrafię się ubrać.

Dorothy zerknęła na nią z ukosa, a wyraz jej twarzy uświadomił Madeleine, że plotka o ciąży musiała rozejść się już po zamku, a teraz znalazła potwierdzenie. Cóż, jak powiedział Aimery, mogła to być prawda.

Nim Dorothy wróciła, była już ubrana. Wmusiła w siebie trochę chleba i miodu, a potem zostawiła służącą, by skończyła pakowanie, i dopilnowała mężczyzn, którzy mieli przenieść ich rzeczy na wóz. Wiedziała, co musi zrobić, ruszyła więc na poszukiwanie szeryfa.

Przysadzisty mężczyzna był Anglikiem. Od razu uświadomiła sobie, że szacunek, jaki okazuje Normanom, nie jest szczery. Po kilku minutach rozmowy stało się jednak jasne, że szeryf nie podejrzewa, co kryje się za zabójstwem Hengara.

- Może była to osobista uraza, pani Madeleine. A może kradzież, nie miał bowiem przy sobie sakiewki. Wybieram się dzisiaj do Baddersley. Zawiozę ciało wdowie i zobaczę, czego uda mi się dowiedzieć. - Zamrugał. - Zdążyłem się już przekonać, że takie zabójstwa zwykle mają coś wspólnego ze sprawami łoża.

Madeleine drgnęła, przestraszona. Kto wie, jakie opowieści na temat Aimery'ego i Aldredy krążą po Baddersley? Spojrzała na mężczyznę, zaniepokojona, że się zdradziła.

- Przepraszam, pani - powiedział, czerwieniąc się. - Nie powinienem poruszać takich spraw. Jesteś bardzo młoda i wychowałaś się w klasztorze.

- Nic się nie stało - powiedziała. - Zrób, proszę, co tylko będziesz mógł, by znaleźć winnego, lecz powiedz żonie Hengara, że nie musi wyprowadzać się z domku gajowego, a jeśli sprawa wkrótce się nie wyjaśni, sama zapłacę wergild.

Mężczyzna się ukłonił.

- Jesteś szczodra i łaskawa, pani. Powiem jej.

Przesłuchanie wstrząsnęło Madeleine, wiedziała jednak, iż postąpiła słusznie. Uznano by za podejrzane, gdyby nie zainteresowała się tym, że zamordowano jednego z jej poddanych. Wkrótce potem wyjechała z Huntingdon, starając się zostawić cały incydent za sobą.

Podczas jazdy Aimery zatrzymywał się przy niej często, oferując wsparcie. Było to miłe, nie pozwalało jednak zapomnieć o tym, co się stało, w końcu poprosiła go więc, by zostawił ją samej sobie.

Kłopot polegał na tym, że kiedy już udało jej się zapomnieć o Hengarze, zaczynała rozmyślać o Aimerym i Aldredzie. Dręczyło ją wspomnienie tej dwójki stojącej blisko siebie i ewidentnie zaprzyjaźnionej. Odczuwała pokusę, by rzucić mężowi w twarz oskarżenie, jechała jednak z grupą kobiet i o tym, by porozmawiać z nim na osobności, nie mogło być mowy. Poza tym podejrzewała, że lepiej nie poruszać tego tematu.

Nie była jednak w stanie o tym nie myśleć.

No i była jeszcze Frieda. Hengar wydawał się pewny, że mała jest córką Aimery'ego, dziewczynka miała jednak co najmniej dziesięć lat. Aimery musiałby mieć nie więcej niż czternaście, kiedy ją począł. Czy to możliwe, że Hengar był szalony?

Lecz zawsze wyczuwała, że między Aldredą a Aimerym coś jest. Wspomniała nagły atak żądzy, jaki ogarnął Aimery'ego poprzedniego dnia, a wcześniej na polu. Czy to możliwe, że tłumił tak długo potrzeby ciała, gdyż Aldreda była mężatką? Co zrobi teraz, kiedy została wdową, do tego z pewnością chętną?

Z niespokojnych rozważań wyrwało ją nagłe poruszenie wśród zbrojnych. Ponieważ panował upał, większość jechała z odkrytą głową, teraz zakładali jednak pospiesznie hełmy i chwytali za tarcze.

Aimery podjechał ku żonie.

- Co się dzieje? - spytała.

Zatrzymał konia.

- Nic, czym powinnaś się martwić. Zbliżamy się po prostu do mokradeł.

Madeleine spojrzała na wschód. Okolica po prawej stronie drogi była teraz o wiele bardziej płaska, pokryta bagienną roślinnością. Rozciągała się daleko, bezludna i opustoszała. Jedynie krzyki błotnego ptactwa zaświadczały, że istnieje tu w ogóle życie.

- Hereward? - spytała nerwowo.

Aimery nie wydawał się jednak zaniepokojony, nie wyglądał też tak, jakby poczuwał się do winy.

- Na pewno gdzieś tam jest, obserwuje każdy nasz krok. Nie zaatakuje jednak. Jesteśmy zbyt silni.

Musiała wiedzieć.

- Lecz jeśli to zrobi? Jak wtedy postąpisz?

Rzucił jej lodowate spojrzenie.

- Będę bronił królowej - powiedział, a potem odjechał.

Rozpaczliwie pragnęła mu zaufać, jednak wspomnienie jego zobowiązań wobec człowieka, którego moc, urok i siłę przekonywania zdążyła już poznać, posiało w jej duszy wątpliwość, której nie potrafiła się wyzbyć.

Przybyli jednak do Peterborough nie niepokojeni i zatrzymali się w otoczonym mocnymi murami opactwie pod wezwaniem świętych: Piotra, Pawła i Andrzeja.

Podeszła do królowej, która wysiadła z trudem z lektyki, rozcierając plecy.

- Kiedy dotrzemy na miejsce - stwierdziła Matylda zgryźliwie - każę połamać to przeklęte urządzenie na kawałki i spalić. A potem zatańczę wokół ognia.

Madeleine zachichotała. Matylda spojrzała na nią groźnie, uśmiechnęła się jednak zaraz i powiedziała:

- Zaczekaj tylko. Za siedem miesięcy wyślę cię na pielgrzymkę. Przekonasz się, jak to jest.

- Przepraszam, Wasza Wysokość.

Spojrzała na królową i zapomniała o wesołości. Matylda miała spuchniętą twarz i wydawała się wyczerpana.

- Nie zechciałabyś zatrzymać się na jakiś czas w opactwie, pani? - spytała. - Dotarliśmy już daleko na północ, a mają tu ludzi znających się na medycynie.

Matylda wyprostowała się, przezwyciężając zmęczenie siłą woli.

- Ja też mam ludzi znających się na medycynie, a książę urodzi się w Yorku.

Z dłonią spoczywającą na wypukłym brzuchu ruszyła, kolebiąc się, by powitać opata.

Madeleine wzruszyła ramionami. Adele odpowiedziała tym samym, potrząsając na dodatek głową.

- Nie ma sposobu, by ją powstrzymać, pani Madeleine. Nie obawiaj się jednak. Zajmowałam się królową przy poprzednich porodach i zawsze wszystko szło gładko.

- Nie podoba mi się ta opuchlizna - powiedziała Madeleine spokojnie. - Widziałam, że pewna kobieta umarła po tym, jak spuchła pod koniec ciąży.

- Owszem, to możliwe, jednak królowa puchnie dlatego, że przez cały dzień siedzi w lektyce i prawie się nie rusza. Postaraj się ją nakłonić, aby wie- czorem trochę z tobą pospacerowała.

Madeleine spędziła zatem wieczór, spacerując z Matyldą i próbując zabawić zniecierpliwioną królową. Damy grały i wymyślały zagadki, a gdy się ściemniło, dołączył do nich Aimery. Zaśpiewał długą balladę o rozłączonych kochankach, którzy znajdują w końcu szczęście. Madeleine chłonęła muzykę i słowa pieśni, jakby przeznaczone były tylko dla niej, a gdy pochwyciła spojrzenie Aimery'ego, pomyślała, iż może tak właśnie było.

Nim królowa udała się na spoczynek, Madeleine dosłownie padała z nóg. Z ulgą przyjęła fakt, że kobietom przydzielono wspólne pomieszczenie, nie miała już bowiem siły na małżeńskie przyjemności.


* * *


Następnego dnia padało. Orszak królowej zdążał w ślimaczym tempie ku Bourne, a wozy utykały w błocie, mimo iż rzymskie drogi zbudowane były głównie z kamienia. Madeleine otuliła się jak wszyscy płaszczem, skupiając się na tym, by dotrwać jakoś do wieczora.

W Bourne znajdowała się jedynie wioska i kiepsko chroniony dwór. Madeleine dowiedziała się, że i on należał kiedyś do Herewarda. Obecnie znajdował się w rękach Ivo Taillebois, który wolał mieszkać gdzie indziej. Damy stłoczyły się w ponurej i zimnej wielkiej sali, podczas gdy mężczyźni rozbili obozowisko na zewnątrz, formując dobrze strzeżony krąg. Kiedy zebrali się następnego ranka, nadał padało. Niewielu pofatygowało się, by włożyć suche ubrania. Przy tej pogodzie nie na wiele by się to zdało.

Choć deszcz nie był zimny, Madeleine przemokła wkrótce do suchej nitki. Podczas słoty mężczyznom wiodło się lepiej, kolczugi i zbroje chroniły ich bowiem przed deszczem.

Gdy przyglądała się przygotowaniom do wymarszu, podjechał ku niej Aimery. Podał żonie bukłak z winem i powiedział:

- Gdybyśmy znajdowali się w bezpiecznym miejscu, zalecałbym dłuższy postój. Lecz tutaj, w odosobnionych włościach Herewarda położonych na skraju mokradeł, byłoby to zbyt ryzykowne.

Madeleine przechyliła bukłak i napiła się wina. Żałowała, iż nie mają dla siebie więcej czasu, na razie nie mogło jednak być o tym mowy.

- Uważasz, że grozi nam niebezpieczeństwo?

- Powiedzmy, że wolę nie kusić szanownego wuja, podsuwając mu pod nos nazbyt apetyczny kąsek. Ludzie tutaj są mu absolutnie oddani. Powie- działem o swoich obawach królowej, lecz ona nie życzy sobie zwłoki.

Spojrzał na Madeleine.

- Jak myślisz, czy zbliża się poród?

- Adele ma w tym więcej doświadczenia, poza tym przyjmowała poprzednie porody królowej. Jest zaniepokojona.

Postukał nerwowo dłonią w kabłąk siodła.

- Jeśli poród rozpocznie się, kiedy będziemy w drodze, jaki obrót przybiorą sprawy?

- Wszystko w rękach Boga, jednak królowa rodzi łatwo. Nie powinno być zatem kłopotów. Byle, błagam cię, Panie, nie w deszczu!

- Amen. Mam nadzieję, że uda nam się zanocować dziś w Sleaford, Nie będzie tam o wiele lepiej niż w Bourne, ale znajdziemy się przy końcu bagien, mając prostą drogę do Lincoln. Tam nic nie będzie nam już groziło.

Madeleine zorientowała się, iż brzemię odpowiedzialności zaczyna przygniatać Aimery'ego, dotknęła więc dłoni męża i powiedziała:

- Wszystko będzie dobrze.

Uśmiechnął się z wdzięcznością, a potem zapytał:

- A ty? Jak ty się czujesz?

Choć bardzo chciała poszukać ukojenia w jego ramionach, otuliła się tylko ciaśniej płaszczem i powiedziała:

- Jestem zbyt zmęczona i przemoczona, by martwić się osobistymi problemami.

Roześmiał się, lecz zaraz spoważniał.

- Nie chciałbym dokładać ci zmartwień, powinnaś jednak o czymś wiedzieć.

- To dotyczy Hengara? - spytała zaalarmowana.

- Nie, Złotego Jelenia.

Wpatrywała się w niego, nic nie mówiąc. Czyżby zamierzał wyjawić jej swój plan?

- Wiosną wdałem się w walkę z kilkoma zbrojnymi Roberta d'Oilly i jeden przeżył. Król zainteresował się nim i mianował członkiem straży zamkowej w Huntingdon. Właśnie widziałem tego człowieka. Jest w oddziale Oda.

Tysiące myśli przemknęły Madeleine przez głowę, spytała jednak tylko:

- Będzie w stanie cię rozpoznać?

- Widział mnie już przedtem i nie zareagował, lecz skoro twój kuzyn go zatrudnił, musiał mieć po temu powód. Jeśli wskaże mnie temu człowiekowi, ten może dopatrzyć się podobieństwa.

- Co wtedy zrobisz?

- Nic.

- Jak możesz nic nie robić, skoro oni planują, że cię zniszczą?

Aimery nie odpowiedział. Nagle coś przyszło jej do głowy.

- Ilu zabiłeś?

- Trzech - odparł Aimery, cokolwiek zaskoczony. - A Gyrth jednego.

- Powiedziałeś, że nie odebrałeś nikomu życia po to, by ukryć swoje działania.

- Bo tak właśnie było. Zabiłem, aby ocalić prostego człowieka przed śmiercią, a jego towarzyszy przed zgubą, jaką ściągnęliby na siebie, gdyby to oni zabili Normanów. - Westchnął i dotknął jej policzka. - Nie denerwuj się aż tak. Wątpię, czy cokolwiek się wydarzy, zanim dotrzemy do króla, a i wtedy zapewne nie od razu. Mam, jeśli chodzi o York, pewne plany - dodał miękko. - Chcę kochać się z tobą długo i delikatnie w łóżku, żono. Czy będę mile widziany?

Jak mogła odmówić, wiedząc, że grozi mu śmierć?

- Tak - wyszeptała.

Oczy Aimery'ego zabłysły.

- Zatem do Yorku. Reszta w rękach bogów.


* * *


Sleaford okazało się, jak przewidywał, niewiele lepsze od Bourne, lecz gdy tam dotarli, deszcz zmienił się w mżawkę, a rankiem całkowicie ustał. Gdy wyruszali, słońce świeciło jasno, droga zaś była twarda i sucha.

Ludziom odzianym w suche ubrania i pławiącym się w słonecznym blasku od razu poprawił się humor. Aimery zaintonował piosenkę, a reszta ochoczo podjęła śpiew. Kierowali się ku Lincoln, gdzie czekał solidny zamek i wszystko, co cywilizowane miasto mogło im zaoferować.

Adele jechała z Matyldą w lektyce. Madeleine starała się pozostawać w pobliżu. Choć królowa zaprzeczyła, jakoby zbliżał się poród, pocierała jednak od czasu do czasu dół brzucha i wierciła się w lektyce, z trudem znajdując wygodną pozycję. Adele powiedziała Madeleine, iż jest pewna, że rozwiązanie nastąpi nie dalej jak za kilka dni.

Gdy nie obserwowała królowej, spoglądała niespokojnie na wschód, zastanawiając się, czy Hereward tam jest i co knuje. Widywała łódki rybaków łowiących węgorze oraz pieszych podróżnych wyposażonych w tyczki, pomocne przy przeskakiwaniu częstych w tej okolicy rowów, lecz nie było ani śladu zbrojnych. Niektórzy spośród ludzi królowej otwarcie wyrażali przypuszczenie, że Hereward to jedynie wytwór wyobraźni, Madeleine wiedziała jednak, że tak nie jest. Pod koniec dnia krajobraz zdecydowanie się zmienił. Odetchnęła z ulgą, widząc, że zostawili za sobą niebezpieczne rozlewiska.

Lincoln, usytuowane wysoko na wzgórzu, opadającym ku rzece Witham, stanowiło miły widok dla oka. Nad starożytnym miastem górował zbudowany niedawno zamek. Wilhelm z Percy, któremu powierzono opiekę nad zamkiem i okolicą, wyjechał im naprzeciw. Był groźnie wyglądającym mężczyzną z twarzą zeszpeconą straszliwą szramą, budził jednak zaufanie. Madeleine uznała, że Aimery z zadowoleniem przyjmie fakt, iż ktoś zdjął z niego, choćby na krótko, brzemię odpowiedzialności.

Zamek został zbudowany dość pośpiesznie, w ramach kampanii, mającej zapewnić Wilhelmowi utrzymanie władzy nad północą, nie było tam więc zbytnich luksusów. W obrębie murów znajdowało się jednak kilka pięknych domów, gdzie orszak mógł wygodnie się rozlokować.

Aimery udał się wprost do królowej. Nalegał, by zatrzymali się w Lincoln przynajmniej na kilka dni.

- Nonsens - prychnęła Matylda, zirytowana. - Najgorsze mamy już za sobą. Podróż wodą nie będzie nastręczała problemów.

- Jeśli pogoda się utrzyma - ostrzegł Aimery.

- Utrzyma się - zapewniła go Matylda.

Gdy wyszedł, znowu pomasowała brzuch.

- Wasza Wysokość - powiedziała Madeleine, zdesperowana. - Nie byłoby rozsądne rodzić na rzece.

- Nie mam zamiaru tego robić - odparła Matylda, jakby zależało to wyłącznie od siły jej woli.

- Znam te bóle. Zaczynają się na kilka tygodni przed porodem.

- Ale to są bóle, tak, pani? - spytała, wysuwając się do przodu, Adele.

- Oczywiście - odparła zniecierpliwiona Matylda. - Cała jestem obolała. Każdy by się tak czuł, gdyby zamknięto go na tydzień w tym pudle. To jeszcze nie poród.

Madeleine i Adele spojrzały po sobie i jednocześnie westchnęły.

- Będę spała dziś z tobą, Wasza Wysokość - powiedziała Madeleine.

- Nic podobnego. Mam dość ludzi, by się o mnie troszczyli, a Aimery ma tylko jedną żonę. Przestań zamartwiać się o mnie i zajmij się mężem. Z pewnością bardziej to doceni.

Kiedy królowa była w takim nastroju, dyskusja z nią nie miała sensu. Madeleine udała się zatem do swej kwatery. Znów przydzielono im osobny pokój, malutki, ale przytulny. Czy Aimery, obiecując, że będzie kochał się z nią w Yorku, zapomniał o tym, ż będą mieli po temu okazję i w Lincoln?


* * *

Wilhelm z Percy przygotował na powitanie królowej istną ucztę. Madeleine pomyślała, że przetrwanie tych kilku godzin będzie dla Matyldy trudne, królowa była jednak ożywiona i w dobrym humorze. Poświęcała też dużo uwagi zaproszonym mieszczanom, starając się zjednać sympatię gości i pozyskać ich dla sprawy męża.

Madeleine i Aimery siedzieli w gronie miejscowych dygnitarzy. Oni także starali się robić jak najlepsze wrażenie. Doceniono fakt, iż mówią po angielsku. Rozejrzawszy się dookoła, spostrzegła, że konwersacja na ogół kuleje. Czy Normanom nie przyszło w ogóle do głowy, że powinni nauczyć się miejscowego języka? Najwidoczniej nie. Czekali, aż Anglicy nauczą się francuskiego.

Wspomniała przepowiednię Herewarda, że to angielski będzie tu kiedyś obowiązującym językiem. Dziś wydawało się to jednak nieprawdopodobne.

Zerknęła niespokojnie ku przeciwległemu krańcowi sali, gdzie siedział ze swymi ludźmi Odo. Nie miała pojęcia, który z nich mógłby rozpoznać Aimery'ego, lecz żaden nie patrzył podejrzliwie w ich stronę. Będzie musiała postąpić jak Aimery i wyrzucić tę sprawę z myśli, inaczej zwariuje ze zmartwienia. Nie była jednak, w przeciwieństwie do męża, fatalistką, więc trudno jej było zdobyć się na spokój.

Tok jej myśli przerwało nagle zamieszanie wynikłe przy wejściu. Po chwili do sali wkroczyło kilka osób prowadzonych przez kobietę w średnim wieku i o uderzającej powierzchowności. Nie była szczególnie piękna, widać było jednak, że posiada nie tylko charakter, ale i poczucie humoru. Miała złote włosy oraz zadziwiająco jasne oczy. Uwagę Madeleine przykuła jednak inna postać, podążająca w ślad za kobietą i towarzyszącymi jej zbrojnymi.

Co robi tu Aldreda? Przybyła dołączyć do Aimery'ego?

Aimery poderwał się z miejsca. Patrzyła, zdumiona, jak zmierza wielkimi krokami ku grupce przybyłych. Jego twarz wyrażała czystą radość. Coś ścisnęło ją boleśnie w piersi. Zamierzał upokorzyć ją w obecności dworu i królowej?

Tymczasem Aimery porwał w ramiona kobietę o jasnych włosach.

- Matko!

Madeleine wstała, czując zarazem ulgę i wyrzuty sumienia. Znów zerknęła na Aldredę. Kobieta nie spuściła wzroku, ale odpowiedziała bezczelnym spojrzeniem. Dlaczego ośmiela się patrzeć na nią tak, jakby Madeleine była kurczakiem, który trafi wkrótce do garnka? Nie było jednak czasu na przypuszczenia. Aimery przyzywał ją do siebie, królowa wzywała wszystkich do swego stołu, towarzystwo pani Lucii rozsadzano na wolnych miejscach i podawano im jedzenie.

Madeleine znalazła się w ciepłym, macierzyńskim uścisku.

- Droga córko! - wykrzyknęła pani Lucia. - Jesteś taka ładna. Jak temu nic niewartemu szelmie udało się zdobyć taki skarb? - A gdy podeszli do królowej, wyjaśniła: - Nie miałam cierpliwości siedzieć w Normandii przez całe wieki, czekając, aż mąż czy syn sobie o mnie przypomną, więc przyjechałam. - Dygnęła z szacunkiem, lecz wstając, powiedziała: - Musiałaś chyba zwariować, Matyldo.

Królowa parsknęła śmiechem.

- Ludzie powtarzają mi to przez całe życie. Słodki Zbawco, dobrze mieć cię tutaj, Lucio. Usiądź i mów, co nowego. Synem nacieszysz się później.

Machnęła niecierpliwie dłonią, odprawiając Aimery'ego i Madeleine. Odchodząc, usłyszeli, jak mówi:

- Aimery dobrze sobie radzi. Możesz być z niego dumna.

- Jestem, jak zawsze zresztą - odparła Lucia.

- Położysz się wreszcie, by spokojnie urodzić, czy wolisz pęknąć jak strączek groszku?

Madeleine i Aimery uśmiechnęli się do siebie, zajmując poprzednie miejsca.

- Jest taka miła - powiedziała Madeleine.

- Tak, lecz nie daj się zwieść. Nawet ojciec drży, gdy matka na coś się uprze. Może zdoła przemówić królowej do rozsądku.

- Modlę się, aby tak było. Widziałeś Aldredę? - spytała, bawiąc się kawałkiem ciasta.

- Gdzie? - zapytał, podnosząc wzrok.

Madeleine odetchnęła z ulgą. Nawet nie zauważył rzekomej kochanki.

- Przybyła z twoją matką - powiedziała, wskazując kobietę.

- Matka zatrzymała się widać w Baddersley - zauważył Aimery bez zbytniego zainteresowania. - Tylko dlaczego zabrała ze sobą Aldredę?

- I dlaczego - spytała Madeleine ostro - Aldreda uznała za stosowne z nią przyjechać?

Rozdział XXI


Królowa udała się wcześnie na spoczynek odprowadzana przez damy i panią Lucię de Gaillard. Kiedy Matylda się położyła, Madeleine wzięła matkę Aimery'ego i ruszyła z nią na poszukiwanie szambelana. Należało znaleźć dla gościa kwaterę.

- Nie mam nic odpowiedniego - odparł mężczyzna, zatroskany. - W pokojach dla dam wszystko jest już zajęte.

- Nie martwcie się o mnie - powiedziała Lucia, - Nie jestem tak wydelikacona, bym nie mogła przespać się w wielkiej sali czy w stajniach.

- Och, nie - zatrwożył się szambelan. - To nie byłoby stosowne. - Nagle twarz mu się rozjaśniła.

- Mogłabyś, pani, dzielić pokój z panią Madeleine.

Rzeczywiście, pomyślała Madeleine, zadowolona. Lucia wygodnie się wyśpi, a ona i Aimery nie będą wystawieni na pokusy. Nie była to już kwestia przysięgi, lecz tego, że jeśli mają być w przyszłości szczęśliwi, powinni wpierw wszystko sobie wyjaśnić.

- Doskonały pomysł - powiedziała zatem.

- Chodźmy, pani.

Gdy weszły do komnaty, Lucia się rozejrzała, a potem zauważyła:

- Ależ to pokój twój i Aimery'ego.

- Nie szkodzi - odparta Madeleine. - Zapewniam, że nie będziesz nam, pani, przeszkadzać.

- Jeśli naprawdę tak jest, nie wydaje mi się to normalne - zauważyła Lucia.

Madeleine oblała się rumieńcem.

- Jesteśmy ostatnio bardzo zmęczeni.

- Trudy jednodniowej podróży z pewnością nie powstrzymałyby Guya i mnie. Ani kiedyś, ani teraz - dodała, uśmiechając się szelmowsko.

Madeleine, nieprzyzwyczajona do tak frywolnej, szczerej rozmowy, zmieszała się, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Sięgnęła zatem do skrzyni po srebrne puchary.

- Wiem, że wasze małżeństwo zostało zaaranżowane, i to w dość nietypowy sposób - powiedziała Lucia. - Zdołaliście się dogadać?

- I tak, i nie - odparła Madeleine.

Nalała wina i podała kielich starszej kobiecie. Lucia się roześmiała.

- Jednym słowem, nie mój interes. Wybacz, moja droga. Tak to jest, gdy ma się tylko jedno dziecko. Aimery wygląda dobrze, choć widać po nim zmęczenie.

Madeleine westchnęła, lecz zaraz się uśmiechnęła.

- Wierz mi, pani, sprowadzenie Matyldy do Yorku wszystkim nam przysporzy siwych włosów.

Aimery wszedł akurat na czas, by usłyszeć ostatnie zdanie.

- Co prawda, to prawda. Nie zdołałaś nakłonić jej do zmiany zdania, matko?

- Nie, i wątpię, by mi się to udało. Zdaje sobie sprawę z ryzyka, lecz od młodości kształtowała swój los siłą woli i wierzy, że tak będzie zawsze.

- Wzruszyła ramionami. - Znając Matyldę, powiedziałabym, iż szansę na to, że dziecko urodzi się w Yorku, są naprawdę duże.

Aimery wypił wino podane mu przez Madeleine.

- Trudno, będzie, co ma być. Jutro powinniśmy dotrzeć do Gainsborough. Potem już tylko Airmyn i York. Podróż potrwa jeszcze trzy dni, rzeką. Teraz - powiedział, rzucając się na ławę obok matki - opowiedz mi o swoich przygodach i o tym, co słychać w domu.

Madeleine udała, że przypomniała sobie o czymś, co miała załatwić dla królowej, i wyszła, zostawiając panią Lucie z synem. Kiedy wróciła, teściowa uśmiechnęła się do niej z wdzięcznością. Wkrótce potem Aimery ruszył na nocny obchód, zostawiając kobiety same.

- To już dojrzały mężczyzna - stwierdziła Lucia, na wpół z dumą, na wpół ze smutkiem.

- Ja znam go jedynie takim.

Lucia jęła z czułością składać płaszcz, rzucony przez syna na skrzynię.

- Dopiero co miałam go przy piersi, potem był długonogim, niezgrabnym podrostkiem o załamującym się głosie... - Westchnęła głęboko. - Musisz wybaczyć niemądrej matce...

- Nie mam czego wybaczać - odparła Madeleine, obejmując teściową. - Dałaś mi Aimery'ego.

Lucia odsunęła się, by na nią spojrzeć.

- Więc to tak? - spytała z uśmiechem. - Bardzo się cieszę. Zadbasz, by był bezpieczny. Martwiłam się, jak radzi sobie w Anglii, i Guy także. Nawet mnie sytuacja tutaj wydaje się bolesna, a nie zostałam wezwana, by walczyć.

Madeleine zastanawiała się, jak miałaby zapewnić Aimery'emu bezpieczeństwo, a potem wspomniała Hengara i aż się wzdrygnęła.

- Hereward jest twoim bratem, prawda, pani?

- Tak, i gdybym miała taką możliwość, chętnie oddałabym mu choć odrobinę mojego rozumu. Mężczyźni! Nie da się cofnąć czasu. Powinien to zrozumieć i poddać się nieuniknionemu.

Kiedy się rozbierały, Madeleine zaryzykowała i spytała o Aldredę.

- Zauważyłam, że przywiozłaś ze sobą kobietę z Baddersley. Po co właściwie?

- Prządkę? Gdy zatrzymałam się tam, szukając ciebie, poprosiła, bym pozwoliła jej się do nas przyłączyć. Straciła ostatnio męża i musi pojechać do brata w Yorku. Czy to problem?

Madeleine potrząsnęła głową.

- Jej mąż został zamordowany w Huntingdon, kiedy się tam zatrzymaliśmy. Winowajcy dotąd nie znaleziono. Może Aldreda rzeczywiście ma w Yorku rodzinę.

Dotąd jednak o tym nie słyszała. I gdzie podziewał się Aimery?

Z trudem przezwyciężyła pokusę, by pójść i go odszukać. Sprawdzić, czy nie jest z Aldredą.

Gdy położyły się do wspólnego łóżka, Lucia powiedziała:

- Biedna kobieta. Tym bardziej że spodziewa się dziecka.

Madeleine zesztywniała.

- Doprawdy? Nic po niej nie widać.

- Rzeczywiście, powiedziała jednak, że jest w ciąży.

Aimery wrócił, niosąc siennik. Przygotował sobie posłanie w kącie. Madeleine leżała, wpatrując się w belki sufitu. Aldreda poczęła dotąd tylko jedno dziecko, podobno z Aimerym. A teraz spodziewała się następnego.


* * *


Nazajutrz nie miała okazji, by poruszyć ten temat z mężem, lecz kiedy zebrali się na brzegu kanału Foss Dyke, Aldreda sama do niej podeszła.

- Pani Madeleine - powiedziała, wielce z siebie zadowolona. - Mam nadzieję, że nie jesteś zła, widząc mnie tutaj.

Madeleine spojrzała czujnie na kobietę.

- Oczywiście, że nie - skłamała. - Jak zrozumiałam, jedziesz do krewnych w Yorku.

Aldreda spuściła wzrok, zdradzając, że kłamie.

- Trudno jest żyć kobiecie, która straciła męża, pani.

- Na pewno. Chętnie zaaranżuję dla ciebie kolejne małżeństwo. Czy szeryf powiedział, że zapłacę wergild? Dwadzieścia szylingów, jak sądzę.

- Owszem, powiedział - odparła Aldreda, a potem dodała śmiało: - Zastanawiam się, dlaczego to robisz, pani.

- Moim obowiązkiem jest troszczyć się o ciebie, tak jak o innych ludzi z Baddersley - odparła spokojnie Madeleine - a obawiam się, że morderca twego męża nie zostanie wykryty.

- Naprawdę tak sądzisz, pani? - spytała Aldreda szyderczo. - Czas pokaże. Dziękuję jednak za wergild. Pieniądze bardzo się przydadzą. Mam w końcu córkę i muszę zatroszczyć się o jej przyszłość.

Madeleine nie zdołała się powstrzymać:

- A także, jak mi powiedziano, kolejne dziecko w drodze. Kiedy poród?

- Na Wielkanoc lub coś koło tego - odparła Aldreda, uśmiechając się niczym kot, który dorwał się do śmietanki. - Zostało poczęte bardzo nie- dawno.

- To błogosławieństwo - zauważyła Madeleine sztywno - począć po tak długim okresie bezpłodności. Odmawiałaś specjalne modlitwy?

Kobieta uśmiechnęła się sztucznie.

- Z pewnością zrobiłam coś specjalnego, pani.

Skłoniła się i odeszła. Gdy Madeleine zobaczyła prządkę następnym razem, rozmawiała z Odem. Akurat z nim, ze wszystkich obecnych w obozie mężczyzn. Zaniepokoiło to Madeleine. Najpierw człowiek Roberta d'Oilly, a teraz Aldreda. Chociaż ambicje Oda przybrały ostatnio inny kierunek, zdawała sobie sprawę, że chętnie przysporzyłby Aimery'emu i jej kłopotów, gdyby trafiła się po temu okazja. Instynkt podpowiadał jej zaś, że Aldreda to uosobienie kłopotów.


* * *


Wkrótce okazało się, że na zmartwienia tyczące się planów Oda czy też przypuszczalnego związku Aimery'ego i Aldredy pozostaje jej niewiele czasu, ponieważ zarówno ona, jak Adele i inne damy nieustannie zajęte były usługiwaniem królowej. Matylda nadal zaprzeczała, jakoby wkrótce miał zacząć się poród, i pewnie mówiła prawdę, była jednak niespokojna i bezustannie zirytowana.

Podróżowali po kanale dwiema niewielkimi barkami, by potem, w porcie Torksey, przesiąść się na większe, które miały zawieźć ich do Trent.

Kiedy czekali w Torksey, kobiety robiły, co mogły, by rozerwać królową, lecz kiedy załadowali się już na barki, Matylda musiała znów siedzieć nieruchomo. Podobnie było na drodze, tam mogła jednak zarządzać postoje, by wysiąść z lektyki i choć trochę rozruszać kości. Barki były co prawda szerokie, lecz tak zatłoczone, że na spacery nie pozostawało miejsca. Bezruch dawał się Matyldzie mocno we znaki i wcale się z tym nie kryla.

Gdyby nie utyskiwania królowej, Madeleine podróż bardzo by się podobała. Tak jednak, jak się sprawy miały, wielce jej ulżyło, gdy na horyzoncie ukazało się Gainsborough. Zaczęła się modlić, by poród rozpoczął się właśnie tutaj i wyzwolił wszystkich z trudnego położenia.

Tak się jednak nie stało mimo wszelkich oznak i cichych modłów dworzan. Madeleine i Adele zastanawiały się nawet, czy nie podać królowej ziół, które przyśpieszyłyby skurcze, uznały jednak, że ryzyko przewyższyłoby zapewne korzyści.

Lecz tylko zapewne. Madeleine martwiła się, że królowa urodzi z dala od miasta, mając przy sobie jedynie osobistą straż, by chroniła ją i dziecko.

Im dalej na północ się zapuszczali, tym dziksza stawała się okolica. W tej części Anglii władza Normanów nie była jeszcze ustabilizowana, a ludzie wyglądali bardziej na Nordyków niż Anglosasów. Choć Gainsborough wydawało się miastem spokojnym i dobrze prosperującym, mieszkańcy spoglądali na Normanów spode łba, mamrocząc pod nosem przekleństwa. Jeśli ktoś miałby zaatakować tutaj orszak, nie zabrakłoby chętnych, gotowych mu w tym pomóc.

Gdy Madeleine czekała, by wejść na barkę, podszedł Aimery. Stanął obok żony.

- Wydajesz się zmartwiona - powiedział.

- Ty się nie martwisz? - prychnęła zirytowana.

Aimery się roześmiał.

- Na pewnym etapie staje się to po prostu bezcelowe. Odo nie ma wyczucia kierunku, a jest zbyt arogancki, by słuchać rad. Zgubił się po drodze tutaj i przybył później niż tylna straż. Ailan de Ferrers jest tak przestraszony tym, że znalazł się na dzikiej północy, iż gna przed siebie, jakby spodziewał się, że zza krzaka wyskoczy na niego dwugłowy potwór. Nie sądzę, by którykolwiek z nich był w stanie poruszać się po brzegu równo z barkami. Zaczynam się zastanawiać, jaka kara czekałaby kogoś, kto przywiązałby królową do słupa i zmusił, by została tam, gdzie jest.

Madeleine nie było jednak do śmiechu.

- To szalone przedsięwzięcie, prawda? Może Hereward miał rację i ród Wilhelma nie przetrwa. Może to początek końca.

Spostrzegła, że natychmiast spoważniał.

- Hereward miał rację - stwierdził jak gdyby nigdy nic. - Zawsze ją ma.

- Doprawdy? - spytała Madeleine. Lęk sprawił, że zabrzmiało to ostrzej, niż zamierzyła. - Dlaczego jesteś więc z nami nie z nim?

- Ponieważ moim obowiązkiem jest dowieźć królową bezpiecznie do Yorku.

Jego głos brzmiał teraz równie ostro, choć starał się go łagodzić.

- Nie służę Herewardowi, Madeleine. Sądziłem, że wyjaśniliśmy to sobie dawno temu.

- Zapomniałeś, że słyszałam, jak przyrzekasz mu pomóc.

Widziała, że Aimery jest u kresu cierpliwości.

- Owszem, lecz nie słyszałaś, czego ta pomoc miałaby dotyczyć. Przyrzekłem utrzymać to w tajemnicy, nie mogę więc ci powiedzieć, uwierz mi jednak: nie prosił mnie o nic, co byłoby nielojalne, poza tym sprawa została dawno załatwiona.

Tak bardzo chciałaby mu uwierzyć.

- Nie zamierzasz skrzywdzić królowej ani dziecka?

- Tak o mnie myślałaś? - zapytał, najwyraźniej zaszokowany.

Przygryzła wargi.

- Tylko to potrafiłam sobie wyobrazić. Przepraszam.

Odwrócił się i znów było tak, jakby wyrosła pomiędzy nimi ściana.

- Czy jestem głupcem, że pragnę, byś mi ufała? Mam udowadniać swoją lojalność każdego dnia od nowa?

- Miałam powody, by w ciebie wątpić. Nie możesz temu zaprzeczyć.

- Dałem ci słowo, że pozostaję lojalny.

Spojrzał na nią i przez chwilę sądziła, że wszystko jest znów w porządku. Potem powiedział jednak tylko:

- Wsiadaj.

I już go nie było.


* * *


Madeleine modliła się, by dotarli jak najszybciej do Yorku, gdzie byłoby dość czasu na szczerą rozmowę. Mogłaby w końcu się upewnić, że Aimery pozostał lojalny. I kochałby się z nią długo i powoli w łóżku.

O ile nie zakują go w łańcuchy.

Królowa była teraz nieco spokojniejsza, choć nadal zgryźliwa i zniecierpliwiona. Adele nie odstępowała jej na krok przekonana, że poród wkrótce się rozpocznie, Madeleine nie miała jednak zbyt wiele do roboty. Kiedy Matylda pragnęła z kimś porozmawiać, wzywała Lucie.

Aimery też nie miał zbyt dużo zajęć. Mógł jedynie przewidywać problemy. Choć pora nie była odpowiednia, by poruszać niebezpieczne tematy, do- strzegła jednak szansę wyjaśnienia kilku spraw. Przecisnęła się do męża, a on ujął jej dłoń, jakby była to najbardziej naturalna rzecz na świecie. Serce w niej zadrżało.

- Chciałabym powiedzieć ci o Stephenie - zaczęła.

- O Stephenie?

- Dlaczego za niego nie wyszłam.

- Nie z powodu dobrego gustu? - zapytał, uśmiechając się kącikami warg.

Madeleine zmarszczyła brwi.

- Byłeś wtedy na mnie wściekły. I nie bez powodu. Dałam ci słowo, a potem go nie dotrzymałam.

- To prawda. Dlaczego więc nie poślubiłaś Stephena?

Madeleine nadal trudno było o tym mówić.

- Tej nocy... gdy król mnie wezwał... Poszłam do stajni, lecz króla tam nie było. Był za to Stephen.

- Domyśliłem się tego, nie rozumiem jednak, czemu aż tak cię to odstręczyło.

- Stephen nie był z kobietą.

- Nie? - spytał Aimery zaciekawiony.

Madeleine rozejrzała się, a potem pochyliła do męża i wysyczała:

- Był z mężczyzną!

Aimery parsknął śmiechem.

- Na świętego Piotra! A to sprytny łotr!

- Stephen?

Aimery potrząsnął głową.

- Wilhelm. Z pewnością wiedział o upodobaniach Stephena, kiedy wyznaczał go na zalotnika. Nie mieliśmy szansy uniknąć małżeństwa, prawda?

- Nadal tego żałujesz? - spytała z niepokojem.

- Ani trochę. Prawdę mówiąc, aż ściskało mnie w żołądku na myśl, że Stephen weźmie cię w ramiona. - Ucałował jej dłoń, a potem powiedział niechętnie: - Jeśli mamy wyjaśniać sobie wszystko, porozmawiajmy o tym dniu, gdy wieśniacy z Baddersley zostali wychłostani.

- Dlaczego akurat o tym? - spytała zaskoczona.

Przez chwilę bawił się jej palcami.

- Słyszałem, że prosiłaś, by ich wychłostano.

- Co takiego? No tak, w pewnym sensie prosiłam. Ale - wyjaśniła - zrobiłam to jedyne po to, aby ocalić ich przed okaleczeniem. Wuj dosłownie oszalał z wściekłości.

- Ach - westchnął Aimery. - Ludzie usłyszeli, jak błagasz, by ich wychłostano, nie znali jednak na tyle francuskiego, aby zrozumieć, dlaczego to robisz. Chyba powinienem przeprosić cię za to, że tak o tobie pomyślałem.

- Przyznaję, że mnie to zabolało. Czy uznałeś, że to do mnie podobne, bym zrobiła coś takiego?

- Nie, lecz potem zobaczyłem, że się przyglądasz.

Madeleine spojrzała na niego pytająco, powiedział zatem:

- Przyszedłem do zamku, gdy odbywała się chłosta. Widziałem, jak przyglądasz się biciu dzieci.

Madeleine wzdrygnęła się na wspomnienie strasznej chwili.

- Czułam się taka bezradna - wyjaśniła. - Nie przeszło mi przez myśl, iż każe wychłostać także dzieci. Próbowałam go powstrzymać, lecz na nic się to nie zdało. Czułam, że jedyne, co mogę zrobić, to patrzeć...

Otarł delikatnie łzę, która spłynęła po policzku żony.

- Wielkie nieba, co za gmatwanina...

- Lecz już po wszystkim?

A potem przypomniała sobie Aldredę, Oda i zbrojnego Roberta d'Oilly. A także wątpliwości, jakie budziła w niej obietnica złożona Herewardowi. Czy powinna spytać go o nią teraz?

- Dobrze, że to sobie wyjaśniliśmy - powiedział, a potem dotknął palcem jej ust.

Czuła, że i on chciałby przypieczętować zgodę pocałunkiem. Lecz dookoła pełno było ludzi, szybko też odwołano go, by omówił coś ze sternikiem.

Wkrótce przypłyną jednak do Yorku. Spowita nadzieją, stała przez jakiś czas przy burcie, obserwując mijany krajobraz.

Ziemia była tu żyzna, wioski ciągnęły się więc wzdłuż rzeki rozrzucone gęsto niczym paciorki różańca. Okolica wydawała się zamożna, chociaż do- strzegła też ślady walk. Z jednego sioła pozostał jedynie wypalony, opustoszały szkielet. Zniszczenia mogli dokonać ludzie króla lub rebelianci, tak naprawdę nie miało to jednak znaczenia. Domy spalono, zbiory przepadły, a ludzie bez wątpienia zginęli. Nienawidziła wojny.

Matylda nalegała, aby przybili w południe do brzegu, gdzie mogliby wygodnie zjeść i pospacerować. Aimery nie był tym pomysłem zachwycony i nakazał Fulkowi, by zdwoił czujność. Jedli, spacerując i próbując rozprostować choć trochę zdrętwiałe kończyny. Madeleine spostrzegła Aldredę i odruchowo ku niej podeszła.

- Jak ci się wiedzie, Aldredo?

Kobieta obrzuciła ją zdecydowanie nieprzyjaznym spojrzeniem.

- Całkiem nieźle.

- Co z twoją córką? Kto się nią opiekuje?

- Mama Hengara. Babcia Friedy. - Uśmiechnęła się z zadowoleniem i dodała: - Tak jakby.

Madeleine postanowiła zaryzykować.

- Słyszałam, że Frieda nie jest dzieckiem Hengara.

- A czyim jeszcze mogłaby być, pani?

Madeleine nie zamierzała wspominać o Aimerym. Strzelając na ślepo, powiedziała:

- Herewarda?

Aldreda zbladła.

- To nie byłoby dobre. Jest wyjęty spod prawa, i w ogóle.

Madeleine zwietrzyła krew.

- Ale to prawda?

Aldreda zadarła brodę.

- Frieda to pańskie dziecko i wszyscy o tym wiedzą.

Hengar użył tych samych słów.

- Co masz na myśli? - spytała.

- Wystarczy, że ja o tym wiem - odparła Aldreda chytrze. - A także wszyscy, których to dotyczy. Pańskie dziecko musi być starannie wychowywane i wydane dobrze za mąż. I tak będzie z Friedą.

Madeleine westchnęła, gdy zobaczyła charakterystyczną rękojeść z bursztynową gałką. Jej sztylet, broń morderczyni.

- Co to takiego? - spytała, wiedząc, że się zdradziła.

- Rozpoznałaś go, pani - powiedziała Aldreda. - Wiesz, co to takiego i do czego posłużyło. Jeśli Frieda nie dostanie tego, na co zasługuje, powiem wszystkim, kto zabił mojego męża i dlaczego.

Mięsny pasztecik, który dopiero co zjadła, podszedł Madeleine do gardła.

- Nie masz dowodu.

Aldreda wgryzła się z apetytem w swoją przekąskę.

- Dowód znajduje się na nadgarstku ręki, która władała nożem, a wiem od szeryfa, że nikt nie widział Aimery'ego w sali, gdy zginął mój Hengar.

Madeleine zwalczyła zaskoczenie. Aldreda sądziła, że to Aimery zabił Hengara i teraz groziła, że oskarży go nie tylko o morderstwo, lecz także o to, że jest Złotym Jeleniem, wskazując tatuaż jako dowód.

Spojrzała na kobietę, czując, że ogarnia ją nienawiść.

- Jak możesz robić coś takiego komuś, kto był twoim kochankiem?

Aldreda wzruszyła ramionami.

- Trudno byłoby nazwać go kochankiem, był wtedy bardzo młody. Skończył ze mną w minutę. Ma jednak obowiązki wobec Friedy i wobec mnie także. Zabrał mi mężczyznę, i chcę mieć innego.

- Zaaranżuję dla ciebie małżeństwo - zapewniła ją pośpiesznie Madeleine - i dla Friedy także.

- Nie, pani. Znam swoją wartość. Frieda musi zostać wychowana na damę i mieć godnego męża. A ja chcę Aimery'ego.

- Chcesz zmusić go, by z tobą sypiał? - spytała Madeleine z niedowierzaniem.

- Nie miałabym nic przeciwko temu, choć są też inni. Nie. Chcę, by uznał Friedę i zawarł ze mną duńskie małżeństwo.

Madeleine czuła, że zaraz oszaleje.

- Tamte czasy minęły, a Aimery jest Normanem. Nie uznaje czegoś takiego. Poza tym przyznałaś, że dziecko może być Herewarda.

Aldreda spojrzała na nią z zaprawioną wyższością pogardą.

- Nie rozumiesz. Jak mogłabyś? Lecz Aimery rozumie. Dostanę to, czego chcę, albo go zniszczę,

- Co sprawia, że czujesz się bezpieczna? - spytała Madeleine chłodno. - Skoro zabił już raz, może zrobić to ponownie.

Aldreda cofnęła się, lecz powiedziała śmiało:

- Mój mąż był głupcem. Przypuszczam, że poszedł wprost do Aimery'ego i zażądał srebra. Dostał zamiast niego stał. Ja komuś o wszystkim powiedziałam. Zabicie mnie nic nie da.

- Komu powiedziałaś? - spytała Madeleine, czując, że robi jej się niedobrze.

Aldreda tylko się uśmiechnęła.

- Nie byłoby mądrze o tym mówić, prawda? Powiedz mężowi, aby wykazał więcej rozsądku i urządził mnie i Friedę tak, jak na to zasługujemy. I uznał nowe dziecko. Moje dzieci będą równe twoim.

- Rozmawiałaś już z Aimerym?

Aldreda skinęła głową.

- Jest zbyt dumny. Nie podoba mu się, że ma mnie słuchać, ale się ugnie. Bo jeśli nie, to go zniszczę. My, kobiety, jesteśmy bardziej praktyczne, prawda?

- A co z twoim wspólnikiem?

- Dam sobie z nim radę, nie ma obawy.

Pełna wyższości pogarda, z jaką traktowała ją Aldreda, sprawiała, że Madeleine burzyła się w środku. Ciekawe, czy Aimery czuje podobnie, pomyślała. Jeśli ulegną, będą mieli ją na karku do końca życia.

- Radzę ci, byś zadowoliła się tym, co zechcemy ci dać, i znikła - powiedziała z całą godnością, na jaką było ją stać. - Będziemy szczodrzy.

- Może, ale i tak dostanę to, co mi się należy.

Madeleine odeszła. Co, na miłość boską, powinni teraz zrobić? Czy wspólnikiem Aldredy jest Odo? To byłaby z pewnością katastrofa. Rozejrzała się, szukając Aimery'ego, był jednak zajęty organizowaniem załadunku, poza tym dookoła tłoczyli się ludzie. Mogłaby go zawołać, stłumiła jednak niepokój. Na razie nic dramatycznego z pewnością się nie zdarzy - poza tym, że królowa wkrótce zacznie rodzić. Wróciła więc do Matyldy.

Lucia, dotrzymująca królowej towarzystwa, przeciągnęła się leniwie.

- Przyznaję, mam już dość podróży. Zostanę w Yorku, nawet jeśli nie będzie tam Guya. Niech teraz on się za mną pougania. Jeśli, oczywiście, okaże się to bezpieczne. Nie rozumiem doprawdy, jak Wilhelmowi udaje się utrzymać pośród tylu wrogów.

- Aimery powiada, że to dlatego, iż nie potrafią się zjednoczyć.

Lucia westchnęła.

- Zapewne ma rację. Mercja walczy z Wesseksem, a Northumbria z samą sobą. Wilhelm nie zdobyłby punktu oparcia, gdyby Tostig nie zdradziło jego brata Harolda. Harold był dobrym człowiekiem - dodała ze smutkiem. - Miałam za niego wyjść, ale poznałam Guya.

- Byłaś już kiedyś w Yorku? - spytała Madeleine, by odwrócić uwagę teściowej od trudów podróży.

- Co takiego? Dama z Mercji miałaby postawić stopę w krainie chochlików i owłosionych ludzi? Boże uchowaj!

Madeleine się uśmiechnęła.

- Domyślam się, że nie poznałaś dotąd Waltheofa Siwardsona.

Lucia uniosła brwi.

- Nie, lecz znałam jego ojca i mogę go sobie doskonale wyobrazić. Ma w sobie krew istot z innego świata.

Mówiła poważnie. Madeleine spytała:

- Czy szlachta z Mercji także ma w sobie taką krew?

- Z pewnością nie - odparła Lucia, a potem rzuciła Madeleine łobuzerskie spojrzenie i zapytała: - Rozczarowana?

Madeleine parsknęła śmiechem.

- Troszeczkę.

Lecz gdy spostrzegła obserwującą ją Aldredę, pomyślała, że tylko krew istot z innego świata mogłaby uchronić Aimery'ego przed nadciągającą katastrofą.


* * *


Po południu barki wpłynęły do ujścia rzeki Humber i skierowały się ku Airmyn, gdzie łączy się ona z Aire. Po dotarciu na miejsce wysiedli, rozmyślając z zadowoleniem o tym, iż już tylko dzień drogi dzieli ich od Yorku. Choć Madeleine trudno było w to uwierzyć, wydawało się, że Matylda osiągnie jednak swój cel.

Co się tyczy jej samej, nie była już pewna, czy chce znaleźć się w Yorku. Mieliby co prawda więcej czasu dla siebie, jednak Aimery'emu groziło ujawnienie. Gdyby Odo przedstawił przed całym dworem świadka, Wilhelm musiałby jakoś zareagować. W najlepszym razie jej mąż popadłby w niełaskę i został wygnany.

Zamartwiała się z tego powodu, gdy wpadła nagle na Oda. Odniosła niepokojące wrażenie, że specjalnie stanął na jej drodze.

- Przepraszam, Odo, królowa życzy sobie mnie widzieć.

- Oczywiście - powiedział, nie odsuwając się, by umożliwić jej przejście. - Jak tam Jej Wysokość?

- Dobrze, zważywszy na okoliczności. Przepuść mnie, proszę.

- A ty? Podobno spodziewasz się dziecka.

Zmusiła się, by stawić mu czoło.

- Taką mamy nadzieję. Czego właściwie chciałeś?

- Tylko cię pozdrowić, droga kuzynko - powiedział, odstępując.

Madeleine ruszyła pośpiesznie dalej. Serce tłukło jej się w piersi. Odo zachowywał się jak kot bawiący się myszą. Na pewno o wszystkim wiedział.

Musiała jednak odsunąć na bok osobiste zmartwienia i zająć się królową. Po raz kolejny spróbowali wyperswadować jej dalszą podróż i namówić, by pozostała w Airmyn, gdzie mógłby dołączyć do niej mąż. Matylda uparła się jednak, by płynąć dalej. Kiedy ulokowano ją bezpiecznie na noc, obawy Madeleine wróciły. Odszukała Aimery'ego i gdy tylko znaleźli się sam na sam, powiedziała wprost:

- Rozmawiałam z Aldredą.

Aimery siedział przy stole, przeglądając mapy. Nie podniósł wzroku.

- Zignoruj ją. W końcu się opamięta.

- Wątpię. Jest jak lisica z jednym małym. A może z dwoma - dodała ponuro.

Teraz na nią spojrzał.

- A co to znów miało znaczyć?

- Czy kolejne dziecko jest twoje?

Spostrzegła, że zacisnął szczęki.

- Nie. Nie tknąłem Aldredy, odkąd miałem czternaście lat.

- Wierzę ci! - zapewniła pośpiesznie, i naprawdę tak było.

Po co zatem w ogóle pytała?

- Miło z twojej strony. To z pewnością dziecko twego kuzyna. Cudzołożyła z nim w Baddersley przed naszym ślubem.

Madeleine wróciła myślami do trójki zalotników i zadrżała na myśl o tym, jak wielki błąd mogła popełnić.

- Dlaczego więc twierdzi, że dziecko jest twoje?

Westchnął i odłożył mapę.

- Z chciwości - odparł. - Wszystko sprowadza się do chciwości, najbardziej podłego z grzechów. Przyrzekłem, że zrobię dla Friedy, co będę mógł, jednak Aldreda chce czegoś więcej.

- Wiem. Czy to uzasadnione żądanie?

- Duńskie małżeństwo? Nie, nawet gdyby miało to jeszcze znaczenie.

- Lecz jeśli nie zrobisz, czego żąda, doniesie na ciebie królowi.

Aimery wzruszył tylko ramionami.

- Skoro takie jest moje przeznaczenie.

Uderzyła go. Zwinęła dłoń w pięść i zdzieliła go mocno w bark. Efekt był taki, jakby uderzyła w pień dębu, ale przynajmniej zwrócił na nią uwagę.

- Co chcesz, żebym zrobił? - zapytał.

Madeleine potrząsnęła głową.

- Nie wiem. Mógłbyś chociaż się zmartwić. Odo też się już oblizuje.

Wzruszył ramionami.

- Ależ ja się martwię. W pobliżu są uzbrojeni ludzie.

- Buntownicy? - spytała Madeleine ostro, posyłając w niepamięć Aldredę i Oda.

- Na pewno nie Normanowie. Może pojawili się tu bez związku z nami.

- Lecz jeśli są wystarczająco liczni, mogą pokusić się o atak.

Odsunął na bok mapę.

- Rzeczywiście. Dlatego spędzę noc, wbijając Odowi i Allanowi do głów jutrzejszą marszrutę i mając nadzieję, że zdołają utrzymać się na tyle blisko, by w razie potrzeby nam pomóc.

Wstał i z uśmiechem dodał:

- Jutro będziemy w Yorku.

Mimo ponurych okoliczności poczuła, jak po brzuchu rozlewa się jej fala znajomego ciepła.

- Dużo nam z tego przyjdzie, jeśli zakują cię w kajdany.

Uśmiechnął się szerzej.

- Niewątpliwie wystawiłoby to na próbę naszą pomysłowość.

Uśmiechnęła się blado i rzuciła mu się w ramiona.

- Okropnie się boję, Aimery.

Pogłaskał ją po plecach.

- Niepotrzebnie. Potrafię cię obronić. Wszystko będzie dobrze.

- Skąd możesz wiedzieć? - spytała zdenerwowana.

- Może ja też potrafię przewidzieć przyszłość?

Spojrzała na niego.

- A potrafisz?

Pocałował ją.

- O ile wiem, to nie. Wiem też jednak, że nic poza śmiercią nie powstrzyma mnie, bym stawił się na nasze spotkanie.

Madeleine zadrżała i namiętnie go pocałowała.

Rozdział XXII


Noc spędziła na podłodze obok łóżka królowej, przewracając się niespokojnie i spodziewając, że w każdej chwili będzie musiała wstać. Do rana nic się jednak nie wydarzyło. Adele nie kładła się niemal przez całą noc. Widząc utkwione w siebie, pytające spojrzenie Madeleine, powiedziała:

- Trzymałam rękę na jej brzuchu od świtu. Skurcze przychodzą i odchodzą nieregularnie. Na razie nic się nie zdarzy.

- Przestańcie mówić o mnie, jakbym była dzieckiem - wtrąciła królowa cierpko. - Powiem wam, gdy zacznie się poród. W końcu kto ma o tym wiedzieć, jak nie ja?

Madeleine i Adele nie miały jednak wątpliwości, że królowa skłamie, jeśli uzna to za dogodne. Była zdecydowana dotrwać do Yorku, a miasto znajdowało się zaledwie dwadzieścia mil w dół rzeki.

Aimery przyszedł porozmawiać z królową, a potem odciągnął Madeleine na bok i zapytał:

- Czy ona może podróżować? Nie zgodzę się wyruszyć, jeśli uznasz, że tak będzie lepiej. Pogoda także jest mało obiecująca.

Madeleine spojrzała na niebo zakryte ciężkimi, nisko płynącymi chmurami.

- Musiałbyś chyba ją związać.

Aimery uderzył pięścią w podpierający sufit słup.

- Poród się jeszcze nie zaczął?

- Adele jest tego pewna.

- A gdy już się zacznie, jak długo potrwa?

- Wiele godzin. Trudno powiedzieć, kiedy kobieta powiła już tyle dzieci. Równie dobrze wszystko może pójść błyskawicznie. Lecz błyskawicznie oznacza w tym wypadku dobrze.

- Miejscowi mówią, że pogoda nie powinna się pogorszyć, lecz nie wiem, czy można im wierzyć. Nie poczuwają się do lojalności względem Wilhelma ani nawet Gospatricka. Są wierni jedynie Waltheofowi. Żałuję, że nie ma go tu z nami, choć z drugiej strony trudno przewidzieć, po której stronie by się opowiedział... - Potrząsnął głową. - York jawi mi się jako istna ziemia obiecana, i to z kilku powodów. Ruszajmy zatem, skoro musimy.

Matylda zaskoczyła wszystkich, podchodząc lekkim krokiem do barki. Spojrzenie miała jasne, a na ustach uśmiech.

- Widzisz - powiedziała do Lucii - mówiłam, że dotrwam do Yorku. To dobry znak. Bardzo dobry.

Lucia wykrzywiła twarz, podążając za królową, a potem mrugnęła do Madeleine i powiedziała:

- Nie wolno nie doceniać kobiecej determinacji.

W chłodnym tego dnia powietrzu unosiła się szara mgła osadzająca na płaszczach i zbrojach kropelki wilgoci. Z upływem dnia mgła gęstniała i po kilku godzinach ledwie dało się zobaczyć brzeg rzeki. Tłumiła wszelkie odgłosy i wkrótce trudno było uwierzyć, że gdzieś tam są jeszcze inni ludzie, inne barwy niż otaczająca ich, wszechobecna szarość.

Pomimo iż byli na rzece, gdzie nie sposób się zgubić, Madeleine jęła odmawiać modlitwy, błagając Boga, by pozwolił im dokądś dopłynąć. Dokądkolwiek. ..

Zastanawiała się, jak daleko w głąb lądu sięga mgła i jak radzą sobie Odo i Allan. Ich istnienie było teraz jedynie aktem wiary, widziała bowiem zaledwie barkę z przodu i barkę z tyłu za nimi. Zadrżała, przypomniawszy sobie, iż przebywają w krainie mitów i magii, ojczyźnie Waltheofa, który nie śmiał się, kiedy mówiono, że jego babką była mityczna niedźwiedzica.

Wreszcie zdarzyło się to, co musiało się zdarzyć. Królowa krzyknęła i Madeleine pospieszyła ku niej, przeciskając się pomiędzy damami. Jej uszu dobiegły przekleństwa i uświadomiła sobie, że to, co usłyszała, to nie był krzyk bólu, lecz gniewu.

- Co się stało? - spytała.

Adele spojrzała na nią i powiedziała:

- Odeszły jej wody.

Matylda leżała na plecach, mamrocząc:

- Kilka godzin. To wszystko, czego potrzebowałam. Kilku nędznych godzin.

- Nie masz kilku godzin, i dobrze o tym wiesz - prychnęła gniewnie Adele. - Przez cały dzień mnie okłamywałaś.

Matylda się uśmiechnęła.

- A czy mijaliśmy po drodze choć jedno miejsce, gdzie warto byłoby się zatrzymać?

Wstrzymała nagle oddech i mocno ścisnęła dłoń Adele.

Madeleine spostrzegła, że brzuch królowej się porusza. Poród musiał być już zaawansowany.

- Będziemy musieli się zatrzymać.

Przedarła się ku miejscu, gdzie stał Aimery, usiłując przebić wzrokiem mgłę, i przekazała mu nowinę.

- Słodki Jezu - powiedział, a potem jął wypytywać o coś jednego z wioślarzy.

Wrócił po chwili do Madeleine i powiedział:

- O ile mogłem się zorientować, znajdujemy się w pobliżu małej wioski zwanej Selby. Powinniśmy znaleźć tam schronienie. Królowa wytrzyma?

Madeleine wzruszyła ramionami.

- Jeśli nie, dziecko urodzi się na łodzi.

Uśmiechnęła się krzywo.

- Wierz mi, jeśli chodzi o sprawy takie jak ta, my, kobiety, dobrze wiemy, co to wyrd.

Wróciła do królowej i poleciła damom, by poszukały w bagażach podkładów i prześcieradeł przygotowanych właśnie na tę okazję. Po odejściu wód akcja porodowa znacznie przyśpieszyła i żadna siła nie mogła zatrzymać już dziecka w łonie. Urodzi się za parę godzin, wszystko jedno - na wodzie czy na lądzie.

Jak zwykle w przypadku narodzin, teraz była to już sprawa pomiędzy Matyldą a Bogiem.

Łodzie dobiły do zachodniego brzegu. Na widok znajdujących się tam budynków odetchnęli z ulgą, stanowiły bowiem potwierdzenie, iż nadal znajdują się w cywilizowanym świecie. Potem, kiedy przycumowali do niewielkiego nabrzeża, ulgę zastąpiło rozczarowanie. Miejsce było bowiem opuszczone, a budynki zburzone i wypalone.

Mimo to wysiedli. Mężczyźni stali z obnażonymi mieczami, lecz wojna i zło, jakie z sobą przyniosła, już stąd odeszły.

- Kto? - spytała Madeleine.

- To stało się niedawno - zauważył Aimery. - Mogli to być zarówno rebelianci, jak i ludzie króla.

Ktokolwiek zaatakował tę wieś, nie zostawił miejsca, które mogłoby posłużyć jako schronienie.

A potem usłyszeli głos. W ślad za nim z mgły wyłonił się ciemny kształt. Aimery wysunął się do przodu.

- Ktoś ty? - zapytał.

Madeleine widziała teraz, że stoi przed nimi mężczyzna - dziwny osobnik z powiewającymi włosami i brodą, nędznie odziany. Czy tak nosili się Northumbryjczycy?

Mężczyzna nie wydawał się przestraszony.

- Jestem Benedykt z Auxerre, skromny pustelnik - powiedział dworską francuszczyzną. - Jak mógłbym pomóc?

- Gdzie ludzie z Selby? - spytał Aimery.

- Pierzchli niczym stado owiec, uciekające przed wilkami.

- A ty?

- Jestem świętym mężem, pustelnikiem, wilki mnie nie atakują.

Aimery zawahał się, lecz potem powiedział:

- Mamy tu rodzącą kobietę. Potrzebujemy dla niej schronienia.

Pustelnik się uśmiechnął.

- Szkoda, że to nie Boże Narodzenie. Chodźcie. Moja chata jest skromna, ochroni was jednak przed żywiołami, no i jest tam ogień.

- Jak daleko? - zapytał Aimery.

- Tuż za domami, na skraju wsi.

Fulk wyznaczył zadania żołnierzom, którzy mieli strzec wioski, a Aimery podszedł do Matyldy. Zaczekał, aż minie skurcz, a potem wziął ją na ręce.

- Jestem w okropnym stanie - stwierdziła królowa z żalem.

Wstrzymała na chwilę oddech i uchwyciła się kurczowo Aimery'ego. Aimery spojrzał, przestraszony, na Madeleine.

- Jeśli zamierzasz czekać, aż skurcze miną - powiedziała - urodzi ci na rękach. Idź!

Ruszył więc z Adele biegnącą truchtem obok. Madeleine pośpieszyła przygotować rzeczy niezbędne do porodu i poleciła damom, by znalazły czyste prześcieradła. Przydadzą się, gdy będzie po wszystkim. Rozejrzała się. Z racji mgły niełatwo było określić porę dnia, uznała jednak, że jest już dobrze po południu. Mgła musiała ich opóźnić. Zastanawiała się, jak daleko stąd do Yorku. Nawet gdyby królowa mogła wyruszyć od razu po porodzie, czy zdążą do miasta, nim zapadnie mrok? Na myśl o tym, że przyjdzie im spędzić noc w tej upiornej wiosce, ciarki przebiegły jej po plecach.

Kiedy znaleźli się w chacie, od razu poczuła się lepiej. Był to maleńki, kamienny budyneczek z klepiskiem zamiast podłogi, na palenisku płonął jednak wesoło ogień, a pomieszczenie było przytulne. Ludzie wchodzili i wychodzili, znosząc zapasy. Królowa siedziała na sienniku pustelnika, przykrytym pięknymi lnianymi prześcieradłami. Sączyła z kielicha wino, gdy pozwalały jej na to skurcze. Jakiś człowiek zapalał świece, aby zapewnić niezbędne oświetlenie. Aimery'ego i pustelnika nigdzie nie było widać.

Wkrótce miejsce zostało przystosowane - na tyle, na ile było to możliwe - a postronni odesłani, by zatroszczyli się o siebie. W izbie zostały, poza królową, jedynie Adele, Madeleine, Lucia i ulubiona dama dworu królowej, Bertha. Pomieszczenie i tak wydawało się zatłoczone.

Na życzenie Matyldy Bertha i Lucia czytały na zmianę fragmenty opowieści o Karolu Wielkim. Madeleine masowała królowej plecy, podczas gdy Adele czuwała nad przebiegiem porodu.

Matylda jęczała i pochrząkiwała, przeklinając od czasu do czasu, nie wrzeszczała jednak na cały głos, jak zdarzało się słyszeć Madeleine. Podziwiając hart ducha królowej, dziewczyna zastanawiała się, jak też sama zachowa się w podobnej sytuacji.

Matylda opadła tymczasem na czworaki.

- Mocniej, dziewczyno, mocniej - wystękała niecierpliwie.

Madeleine uklękła za położnicą. Masowała jej plecy najmocniej, jak tylko potrafiła.

- Od razu lepiej - burknęła królowa.

Madeleine zerknęła niespokojnie na Adele, kobieta skinęła jednak głową.

- Doskonale. Zawsze najbardziej bolą ją plecy.

Pogładziła brzuch królowej.

- To już nie potrwa długo, skarbie - powiedziała śpiewnie.

Madeleine masowała i masowała, rozmyślając o tym, że w tej sytuacji, podobnie jak w innych ważnych życiowych okolicznościach, nie liczy się, czy jesteś królową, czy chłopką. Cierpisz tak samo.

Królowa wydała z siebie nagle ostry krzyk, inny od dotychczasowych, i opadła na materac, układając się na boku.

- Nareszcie - westchnęła.

- Tak, nareszcie - przytaknęła Adele rzeczowo.

Odsunęła poplamione, wilgotne od wód płodowych spódnice.

- Podejdź tu, pani Madeleine, przytrzymasz jej nogę.

Madeleine posłuchała i zobaczyła napierającą na krocze główkę dziecka.

- Cudownie, cudownie - mówiła tymczasem Adele. - Co za piękny widok. Wszystko idzie doskonale...

Madeleine spojrzała na pokrytą potem twarz królowej. Matylda oddychała szybko i płytko, oczy zaś miała przymknięte, jakby spała... Czy słyszała uspokajające mamrotanie Adele? Madeleine uznała, że jednak tak. Nagle Matylda wyprężyła się i głośno chrząknęła. Główka zaczęła się wysuwać.

I wtedy usłyszały krzyk. Nie dobiegał od strony materaca, lecz z zewnątrz. Był to okrzyk bitewny. Zadźwięczała stal.

Madeleine spojrzała, przerażona, na Adele, ta jednak zdawała się niczego nie słyszeć. Bertha zbladła, lecz nie przerwała czytania. Lucia zerknęła na Madeleine, uspokajając ją spojrzeniem.

- I tak nic nie możemy zrobić. Zaufaj Aimery'emu.

Zaufaj Aimery'emu. Madeleine spojrzała na wyłaniającą się z łona, pokrytą włoskami główkę.

Matylda wydała płynący z głębi trzewi krzyk. Adele masowała napiętą skórę krocza, z którego wysuwała się z wolna główka dziecka.

- Ślicznie, ślicznie - powtarzała śpiewnie akuszerka, ocierając twarzyczkę noworodka kawałkiem czystego płótna. - Oto nasz aniołek. Jeszcze chwilka, i będziesz miała swojego dzidziusia. Przyj mocno...

Królowa chrząknęła i zaczęła przeć. Z łona wysunęło się najpierw jedno ramionko, następnie drugie, a potem, jednym płynnym ruchem, reszta.

Dziecko się urodziło, krzykiem dając znać, że pojawiło się na świecie. Był to chłopiec.

- Książę - oznajmiła Lucia poważnie.

Walka toczyła się teraz tuż obok chaty. Bitewne okrzyki niczym wycie wilków u drzwi, krzyki po angielsku i francusku, uderzenia miecza o miecz. Przez wysokie okno wpadła ze świstem strzała, nie czyniąc nikomu szkody. Madeleine usłyszała, jak Aimery wykrzykuje komendy. Serce podskoczyło jej w piersi, a potem zamarło, gdy pomyślała, że on tam walczy. Po czyjej stronie? Herewarda?

Drżącymi dłońmi pomogła królowej przewrócić się na plecy. Adele owinęła dziecko i podała je matce, a potem usiadła, by poczekać, aż urodzi się łożysko. Matylda przyjrzała się uważnie noworodkowi, a potem poluzowała suknię, przystawiła dziecko wprawnym ruchem do piersi i podniosła wzrok.

- Kto? - spytała.

- Nie wiemy - odparła Madeleine. - Anglosasi.

Matylda wyjęła zza pasa nóż i położyła go obok siebie na sienniku.

- Dowiedz się.

Lucia i Bertha stały już przy drzwiach. Bertha, pobladła na twarzy, dzierżyła stołek. Lucia, bardziej zdecydowana, ściskała w dłoni ciężki kostur pustelnika.

Madeleine sięgnęła po nóż stołowy, żałując, że nie ma lepszego, tego, który znajdował się teraz w posiadaniu Aldredy. Uchyliła skrzypiące drzwi i natknęła się na blokującego wejście Fulka, obok którego stało dwóch innych żołnierzy.

Rozpalili wcześniej ognisko, płomienie oświetlały więc pogrążoną w czerwonej mgle scenę bitwy. Madeleine mogła zobaczyć jedynie kształty, choć dźwięki dobiegały do niej wyraźnie. Uderzenia mieczy o tarcze i topory. Od czasu do czasu świst przeszywającej powietrze strzały. Bitewne okrzyki i jęki rannych.

- Matko święta... - westchnęła, szukając wzrokiem Aimery'ego. - Kto?

- Buntownicy - burknął Fulk. - Jak królowa?

- Dobrze, urodziła właśnie księcia.

Fulk skinął głową.

- Nie bójcie się. Obronimy was.

Madeleine widziała, że dzielny rycerz prędzej umrze, niż dopuści, by intruz wdarł się do chaty, lecz mogło dojść i do tego. Jak liczni byli atakujący? Gdzie podziewali się Odo i Allan? Zdążali, nieświadomi, do Yorku? I gdzie był Aimery?

Lucia wyjrzała zza ramienia Madeleine.

- Czy jest tam Hereward? - spytała władczo.

- Nie wiemy, kto nas zaatakował, pani - odparł Fulk.

- Jeśli możesz, daj wszystkim znać, że jest tu Lucia z Mercji i że wykastruję mojego żałosnego brata jego własnym nożem, jeśli to on stoi za tym atakiem.

Fulk się roześmiał.

- Dziękuję Bogu, że jesteś po naszej stronie, pani, lecz z nimi nie ma rozmowy. Przyszli tu zabijać.

Nagle, nie wiadomo skąd, pojawiła się włócznia. Fulk poderwał tarczę, lecz o ułamek sekundy za późno. Włócznia wbiła mu się w szyję. Zwinął się, zakrztusił i upadł. Madeleine przyklękła pośpiesznie, gotowa go ratować, lecz nic już nie dało się zrobić. Umarł po kilku sekundach.

Musiała coś zrobić. Musiała znaleźć Aimery'ego. Przecisnęła się pomiędzy dwoma zaszokowanymi żołnierzami i pognała wprost w mgliste piekło.

Przemknęła obok ogniska i przykucnęła za zwaloną ścianą, rozglądając się za Aimerym i próbując rozeznać, kim są atakujący. Jeśli to Hereward, może zdoła przemówić mu do sumienia. Nie bardzo w to wierzyła, musiała jednak spróbować.

A potem zobaczyła Aimery'ego. Walczył mieczem przeciwko potężniej zbudowanemu mężczyźnie uzbrojonemu w topór. Jego przeciwnik był, sądząc po uzbrojeniu oraz powiewających włosach i brodzie, anglosaskim szlachcicem. Lecz nie był to Hereward.

- Dotrzymaj wiary swojej angielskiej krwi - wykrzyknął, blokując cios tarczą. - Pozwolisz, by Bękart mnożył się tutaj bez przeszkód?

Aimery natarł.

- Jestem Normanem, Gospatricku. Zabiję cię, jeśli nie odstąpisz.

Wyższy mężczyzna tylko się roześmiał.

- Northumbryjczycy nie uciekają!

Zamachnął się olbrzymim toporem. Madeleine zadrżała, widząc, jak Aimery przyjmuje uderzenie, zasłaniając się tarczą.

- To ty umrzesz tutaj, de Gaillard, a z tobą suka Bękarta i jej szczenię. Przewyższamy cię liczebnie, i nie masz co liczyć na pomoc.

Odskoczył i się uśmiechnął.

- Przechwyciliśmy twoich posłańców, Normanie. Twoja straż przednia zmierza galopem do Yorku, a tylna zatrzymała się na popas daleko z tyłu. Pod- daj się lub giń.

- Powitam zatem śmierć - odparł Aimery i zaatakował.

Madeleine przyglądała się zmaganiom zdjęta grozą. Łzy płynęły jej po twarzy. Wszyscy tu zginiemy, pomyślała. Teraz, gdy miała wreszcie dowód, że Aimery jest człowiekiem honoru.

A potem odgłosy bitwy się zmieniły. Z początku nie umiała określić, co się dzieje. Brzmiało to tak, jakby do walki przyłączyli się kolejni żołnierze. Gospatrick na chwilę się zdekoncentrował i Aimery natychmiast to wykorzystał.

Wymierzył przeciwnikowi potężny cios, trafiając w okryte kolczugą ramię. Gospatrick zawył i się cofnął.

- Kto? - zawołał. - Kto przybywa?

Odpowiedź nadeszła ku nim z mgły.

- Hereward z Mercji.

Po chwili był już przy nich, w kolczudze, z oczami jaśniejącymi bitewnym zapałem.

- Odstąp, Gospatricku. To pole jest moje.

Madeleine skuliła się za murem, niepewna, czy przybycie Herewarda oznacza ratunek, czy walkę drapieżców o łup. Aimery stał, czekając na rozwój sytuacji.

- Nie jesteś z nami? - zapytał Gospatrick.

Hereward też uzbrojony był w topór. Wywijał nim leniwie.

- Mam na względzie twój interes, Gospatricku z Northumbrii. Wilhelm rozniesie was w proch i pył, przyjacielu, lecz jeśli ładnie poprosisz, może ci wybaczy. Tak się jednak nie stanie, jeśli zabijesz jego królową.

Walczący opuścili broń, czekając, co ustalą przywódcy. I tylko jęki rannych zakłócały teraz ciszę.

- A jeśli urodzi syna?

- To już nie twoje zmartwienie. Przewyższam cię siłą. Allan de Ferrer zdąża z odsieczą, choć niezbyt mu się śpieszy, prawdopodobnie wysłano też pomoc z Yorku. Odejdź, póki jeszcze możesz. Nadejdzie zapewne dzień, kiedy będziemy walczyć obok siebie, aby przepędzić stąd Normanów, lecz jeszcze nie dziś.

Mówił o przeznaczeniu. Madeleine widziała, że Gospatrick zaczyna ulegać nie tylko logice wywodu, ale i sile osobowości Herewarda.

W końcu zaklął, zwołał swoich ludzi i zniknął.

Madeleine odetchnęła z ulgą, czując się tak, jakby zaczerpnęła powietrza po raz pierwszy od kilku godzin. A potem zauważyła, że Aimery nadal ma się na baczności.

- Żadnych podziękowań, siostrzeńcze? - zapytał Hereward żartobliwie.

- Wszystko w swoim czasie - odparł Aimery, nie opuszczając miecza.

Hereward się roześmiał.

- Wolałbym sądzić, że masz to po mnie, ale odziedziczyłeś charakter po swoim przeklętym ojcu. Posiłki rzeczywiście są w drodze.

- Doskonale. Możesz więc nas zostawić, byśmy zajęli się swoimi sprawami.

Teraz, gdy ludzie Gospatricka odeszli, Madeleine zobaczyła, jak liczni są ludzie Herewarda. Otaczali zmęczonych Normanów ciasnym kręgiem. Boże, czy wszystko miało zacząć się od nowa? Czego chciał Hereward?

- Jak tam księżna Normandii? - zapytał.

- Królowa ma się dobrze.

- Urodziła dziecko?

- Byłem zbyt zajęty, by pytać.

- Chętnie bym się dowiedział.

Madeleine wysunęła się z kryjówki.

- Królowa powiła szczęśliwie syna, a Lucia powiada, że wykastruje cię twoim własnym nożem, jeśli coś im się stanie.

Hereward się roześmiał.

- Zatem moja siostra także tu jest? Wodanie, dopomóż. - A potem spoważniał. - Szkoda, że to chłopiec, gdyż będę musiał go zabrać.

Madeleine wysunęła się do przodu, z nożem w dłoni.

- Nie możesz zabrać noworodka od matki!

- Mamka czeka w gotowości. Nie zrobię małemu krzywdy, lecz nie zostanie księciem.

- Wygląda na to, że nie pokładasz zbytniej wiary we własnym proroctwie - przemówił Aimery.

- Kto wie, w jaki sposób ma się ono wypełnić?

- Ja pomogę je wypełnić - powiedział Aimery spokojnie.

Zdjął z palca pierścień i wrzucił do ognia, a potem ustawił się pomiędzy Herewardem a chatą.

Spoglądali na siebie, podczas gdy pierścień rozżarzał się do czerwoności.

- Ja także. - Lucia pojawiła się u boku syna, dzierżąc wielki miecz Fulka. Widać było, że ledwie może go utrzymać, nie wyglądała jednak ani trochę śmiesznie.

Madeleine stanęła po drugiej stronie Aimery'ego.

- I ja.

Hereward przyglądał się im przez chwilę.

- Więc to tak? - powiedział w końcu. - Tak ma wyglądać przyszłość? Angielka, Normanka i Anglo-Norman stojący razem, w jednym szeregu?

Nikt nie odpowiedział.

- Niech zatem tak będzie.

Skinął dłonią, Gyrth podszedł i wziął od niego topór. Madeleine odetchnęła z nadzieją. Zatem mają jednak przed sobą przyszłość. Może nawet szczęśliwą.

Oddech uwiązł jej w płucach, kiedy Hereward wyjął zza pasa nóż. Sztylet z rzeźbioną bursztynową gałką na rękojeści.

- Odebrałem go kobiecie, która próbowała wykorzystać nasze tradycje dla własnej korzyści, podrzucając nam normańskiego bękarta. Nie będzie więcej sprawiała wam kłopotu.

Aimery opuścił ku ziemi czubek miecza i wsparł dłonie na rękojeści.

- Zabiłeś ją?

- Miałem do tego prawo. Dbaj o moją córkę.

- Uznajesz Friedę?

- To dziecko pana, a więc moje. Kiedy będę znowu na swoim, uznam ją oficjalnie, jak powinienem.

- Jesteś ślepy, Herewardzie - powiedziała Lucia, zirytowana. - Ziemia została zdobyta.

- Rozejrzyj się dookoła, Lucio, posługując się nie tylko oczami. Masz w sobie krew, która to umożliwia. Ziemia nie bywa nigdy zdobyta, czeka po prostu na tego, kto na nią zasługuje.

Pochylił się z wdziękiem i czubkiem sztyletu wyjął pierścień z ognia. Podszedł do Aimery'ego, niosąc go przed sobą.

- Dałem ci kobietę, tatuaż i pierścień, wszystko jednego dnia. Wyrzekasz się mnie?

- Muszę.

- Nie powinieneś więc zachować żadnej z tych rzeczy.

Z szybkością błyskawicy upuścił rozżarzony pierścień na rękę Aimery'ego i przycisnął go nożem. Zanim Aimery zdążył strząsnąć parzący metal i sięgnąć po miecz, Hereward był już daleko. Odebrał od Gyrtha swój topór i zawołał:

- Przekaż ode mnie wyrazy szacunku Matyldzie, lecz powiedz, że choćby nie wiem ilu dziedziców powiła, ich synowie nie będą rządzić Anglią!

Mgła pochłonęła go wraz z towarzyszącymi mu wojownikami. Zniknęli, niczym za sprawą magii. Aimery syknął i Madeleine odwróciła się, by spojrzeć na jego rękę. Na tatuażu zaczynał się już tworzyć czerwony, obrzmiały pierścień. Aimery chwycił się za oparzone miejsce, lecz ból widoczny na jego twarzy spowodowany był nie tyle oparzeniem, co koniecznością odrzucenia części swojego życia.

Nie mając pod ręką gęsiego smalcu, zmoczyła kawałek płótna wodą i obwiązała mężowi nadgarstek.

- Potrafisz walczyć lewą ręką? - spytała.

- Jako tako.

- Na twoim miejscu zaczęłabym ćwiczyć - zauważyła cierpko - bo jeśli tak dalej pójdzie, pewnego dnia nie będziesz miał już z prawej pożytku.

Roześmiał się i przyciągnął ją do siebie.

- Przeżyliśmy! - powiedział. - Niemal zwątpiłem, że nam się uda.

- Byłam przerażona - przyznała, spoglądając na niego - lecz ci ufałam.

Przytulił ją mocniej.

- Ja się po prostu modliłem. A na wypadek, gdybyś nie była tego pewna - do Boga na krzyżu.

Nagle usłyszeli stuk kopyt. Madeleine wbiła wzrok w mgłę i powiedziała, przerażona:

- Błagam, Panie, tylko nie znowu.

- Myślę, a raczej mam nadzieję, że to odsiecz z Yorku.

Rzeczywiście, tak właśnie było. Przybyły posiłki, dowodzone przez samego Wilhelma. Szybko objął wzrokiem scenę wydarzeń.

- Królowa? - zapytał.

- Bezpieczna - powiedziała Madeleine. - Powiła właśnie syna.

Wilhelm się uśmiechnął.

- Dobre nowiny! Książę. Teraz jesteśmy zabezpieczeni. Lecz kto was zaatakował?

- Gospatrick - odparł Aimery. - Przez pomyłkę. Odszedł, kiedy Hereward mu to uświadomił.

Madeleine z trudem powstrzymała się, by nie okazać zdziwienia. Wiedziała jednak, że Aimery musi mieć powód, by przedstawić właśnie taką wersję.

- Hereward tu był? Kiedy?

Wilhelm już zaczął się rozglądać, gotów organizować pogoń.

- Przed chwilą, sire. To dzięki niemu królowa pozostała bezpieczna.

Wilhelm zmarszczył brwi.

- Zbyt cenisz tego człowieka. Co z twoją ręką?

- To tylko oparzenie.

- Nie nosisz jego pierścienia.

- Nie, sire.

Wilhelm skinął głową.

- Pozwólmy więc mu odejść. Nadejdzie kiedyś dzień, że się spotkamy, a wtedy zwyciężę. Teraz wolałbym zobaczyć Matyldę i syna.

Wmaszerował pospiesznie do chaty.

- Dlaczego? - spytała Madeleine.

Aimery westchnął i się przeciągnął.

- Gdyby Wilhelm wiedział, co zamierzał Gospatrick, ścigałby go po grób i Northumbria spłynęłaby krwią. Jeśli dobrze oceniam sytuację, nie minie miesiąc, a Gospatrick będzie błagał Wilhelma na kolanach, by mu wybaczył. I na tym sprawa powinna się zakończyć.

- A Edwin?

- Z nim będzie tak samo, zwłaszcza jeśli Wilhelm da mu Agathę. Hereward zostanie sam i w końcu też będzie musiał się ugiąć. Wtedy Anglia zazna wreszcie spokoju.

Madeleine potrząsnęła głową.

- Jesteś równie szalony jak wuj.

- Rzeczywiście - dobiegło ją z tyłu. Odwróciła się i zobaczyła hrabiego Guya. Stał, obejmując przyodzianym w kolczugę ramieniem Lucie. - Szalony jak Hereward, ale i równie waleczny. Uścisnął ramię syna. - Dobrze się dziś spisałeś, Aimery, musisz jednak wiedzieć, że kuzyn lady Madeleine, Odo, rozpowszechnia dziwne oskarżenia. Powiada, że jesteś angielskim banitą, zwanym Złotym Jeleniem.

Aimery spojrzał na Madeleine.

- Dlaczego miałby robić coś takiego?

- Dla nagrody, oczywiście, choć nie zna się na ludziach, jeśli sądzi, że zyska coś na tym, że zmusi Wilhelma, by cię zniszczył.

Spojrzał synowi prosto w oczy.

- Czy to, co mówi, jest prawdą?

Aimery wydawał się absolutnie spokojny.

- Że jestem Złotym Jeleniem? A co sądzi Wilhelm?

- Czy ktokolwiek to wie? Odo twierdzi, że podążał w przedniej straży do Yorku, kiedy otrzymał wiadomość, że planujesz przekazać królową Herewardowi. Bał się, że nie wystarczy mu autorytetu, by pokrzyżować ci plany...

Teraz, gdy to, czego tak bardzo się obawiała, wreszcie nadeszło, odkryła, że potrafi zachować spokój. Umysł miała jasny i ostry niczym brzytwa. Spojrzała na leżący na ziemi nóż z bursztynową gałką.

Naparła lekko na ramię Aimery'ego, ostrzegając go, by nie próbował jej zatrzymać, i oddaliła się niepostrzeżenie. Idąc, udała, że się potyka, pod- niosła nóż i ruszyła z nim do nabrzeża, gdzie stała przycumowana ich barka. Dzięki Bogu, jej skrzynia znajdowała się na szczycie góry bagażu. Błyskawicznie odnalazła pozłacaną pochwę, wsunęła do niej nóż i przypięła go sobie do paska.

Wróciła do Aimery'ego akurat w chwili, gdy doniesiono im, że Wilhelm wzywa ich do siebie.

W chacie panował tłok. Wilhelm siedział obok Matyldy, trzymając na rękach syna. Guy, Lucia, Madeleine i Aimery stanęli, gdzie kto mógł. A potem wszedł Odo. Rozejrzał się niespokojnie. Może nawet on zdawał sobie sprawę, że nikt z obecnych nie żywi wobec niego przyjaznych uczuć.

- Ach, Odo - powiedział Wilhelm dobrodusznie. - Możesz pogratulować mi syna.

Odo pokłonił się i powiedział:

- Gratuluję z całego serca, sire.

- Wygląda też na to, że twoje informacje nie były prawdziwe, gdyż pan Aimery bronił królowej najgorliwiej jak tylko umiał.

Odo zaczerwienił się i rozejrzał.

- A jednak ten kundel Hereward uciekł.

Wilhelm spojrzał pytająco na Aimery'ego.

- Było ich o wiele więcej, niż nas, sire. A skoro Hereward nie miał złych zamiarów, uznałem, że lepiej pozwolić mu odejść.

- Rozsądna decyzja, czyż nie, de Pouissey?

- Raczej ostrożna - zauważył Odo szyderczo. - Uważam, że to dziwne, iż Aimery de Gaillard walczył zaciekle z Gospatrickiem, ale nie z Herewardem. Niektórzy twierdzą, że rozstali się w przyjaźni i nawet uścisnęli sobie na pożegnanie dłonie.

Wilhelm wydawał się zaintrygowany.

- Chcesz powiedzieć, że napad był ukartowany, a Hereward i Aimery wymyślili to, by zyskać moją przychylność?

Taka myśl najwyraźniej nie przyszła mu wcześniej do głowy, teraz jednak Odo uchwycił się jej kurczowo.

- Tak, sire.

- Cóż za wyjątkowo subtelny umysł posiadasz. Jednak Aimery już cieszył się moimi względami, a Herewardowi wystarczyłoby o nie poprosić.

Odo przełknął ślinę.

- Lecz co z morderstwem w Huntingdon? - zapytał, zdesperowany. - Gdzie kobieta, Aldreda, która ma nóż znaleziony w ciele? To nóż de Gaillarda, ten sam, który otrzymał od ciebie w nagrodę.

- Cóż to za kobieta? - spytał Wilhelm.

- Prządka z Baddersley - odparł Aimery. - Jej mąż został znaleziony martwy w Huntingdon. Jeśli wierzyć Herewardowi, ona także nie żyje.

- Nie żyje! - zawołał Odo. - Została zamordowana! Przez ciebie!

- Przez Herewarda - powiedział Aimery - z powodów osobistych. Od wielu godzin nie miałem wolnej chwili, by zabić kogokolwiek z prywatnych pobudek.

Odo, czerwony z gniewu, z każdą chwilą bardziej upodabniał się do ojca. Był też głupi, nie dostrzegał bowiem, że król najchętniej ukręciłby sprawie łeb, gdyby tylko mu na to pozwolono.

- Na pewno miała przy sobie nóż - upierał się Odo. - Ten nóż to dowód.

- Nie jestem pewna, na co to miałby to być dowód, lecz chyba posiadam nóż, którym Wasza Wysokość nagrodził Aimery'ego - odezwała się Madeleine. Wskazała przypiętą do pasa pochwę.

- Skąd go masz? - zapytał Wilhelm.

- Dostałam od Aimery'ego, przed kilkoma tygodniami.

- Pozwól, że mu się przyjrzę.

Król obejrzał nóż i skinął głową.

- Tak, to ten sam. - Spojrzał na Oda, marszcząc ostrzegawczo brwi. - Wierzę, że miałeś dobre intencje, de Pouissey, ale zostałeś źle poinformowany. Jaki motyw mógłby mieć Aimery, by zamordować chłopa?

Odo spojrzał gniewnie na Aimery'ego.

- Ten chłop mógłby wskazać go jako Złotego Jelenia, tak samo prządka. Zabił oboje, ale jest jeszcze ktoś, sire. Każ sprowadzić Bertranda, zbrojnego Roberta d'Oilly. Jest w moim oddziale i, jak wiesz, spotkał raz Złotego Jelenia. On nam powie.

Twarz króla przybrała chłodny, nieodgadniony wyraz, polecił jednak, aby wezwano Bertranda. Guy i Lucia pobledli. Tylko Aimery wydawał się spokojny.

Mężczyzna wszedł do chaty i przykląkł, rozglądając się nerwowo. Spojrzenie miał jednak bystre.

- Cóż, Bertrandzie - powiedział król - pan Odo zdaje się sądzić, że potrafiłbyś zidentyfikować kogoś z tu obecnych jako olbrzyma, który zaatakował was w Banbury.

Mężczyzna rozejrzał się po izbie. Jego spojrzenie spoczęło na Aimerym, odwrócił jednak wzrok.

- Nie, sire - powiedział. - Żaden nie jest dość duży.

- Kłamiesz! - krzyknął Odo. - Powiedziałeś dwa dni temu, że to mógłby być pan Aimery.

- Powiedziałem: mógłby. Tak jak wielu innych. Lecz pan Aimery jest prawdziwym normańskim rycerzem, jak to dziś udowodnił. Człowiek, z którym walczyłem, był niskiego pochodzenia.

- Lecz dobrze władał mieczem - zauważył Odo.

- Ja też dobrze nim władam, a jestem nisko urodzony - zaprotestował Bertrand zgryźliwie.

Odo już miał powiedzieć coś więcej, lecz wtrącił się król.

- To oczywiste, że nic w tym nie ma - powiedział, rzucając żołnierzowi kilka monet. - Dziękujemy, Bertrandzie. Możesz odejść. Jeśli nadal będziesz oskarżał Aimery'ego, panie Odo - powiedział cierpko - zacznę sądzić, iż postępujesz tak z zazdrości o to, że odebrał ci nadobną panią Madeleine.

Odo toczył dookoła wściekłym spojrzeniem, zbyt rozeźlony, by usłyszeć w głosie Wilhelma ostrzegawczą nutę.

- Nie toleruję zdrajców, sire. Ten tutaj zabił dwoje świadków, a jednego przekabacił, jest jednak coś, czego nie zdoła tak łatwo się pozbyć. Aimery de Gaillard ma na ręce znak, który zaświadcza o jego winie. Znak prawdziwy jak ewangelia. - Odwrócił się gwałtownie i wykrzyknął: - Widzę, że chowasz go pod szmatą. Pokaż nam ten diabelski tatuaż, jeśli się odważysz!

Aimery odwinął z wolna opatrunek i zsunął z nadgarstka bransoletę. Blizna sięgała kilka cali powyżej nadgarstka. Teraz otaczało ją koliste oparzenie, czerwone i spuchnięte. Tatuaż stanowił jedynie plątaninę niemożliwych do odcyfrowania linii.

- Kto byłby w stanie powiedzieć, co przedstawia ten rysunek? - zauważył król.

Nie dało się wyczuć, czy było to pytanie, lecz pani Lucia i tak odpowiedziała.

- To był koń, sire. Teraz zostały z niego tylko nogi. Nie wiem, jak oskarżenia pana Oda mogłyby być prawdziwe, nawet gdyby Aimery okazał się na tyle głupi. Gdy tu zdążałam, słyszałam, że banita zajął się łupieniem statków odpływających do Francji.

- Mnie zaś doniesiono - wtrącił król - że Złoty Jeleń najechał dwa dni temu Lancaster, dowodząc oddziałem Szkotów. - Spojrzał na Oda. - Obawiam się, że ta północna kraina źle na ciebie działa, de Pouissey. Rozkazuję ci, byś przyłączył się do pana Williama Fitz Osberna i walczył u jego boku z Walijczykami. Może tamta okolica lepiej ci posłuży, zyskasz też szansę zdobycia zasług, a tym samym nagrody, której tak bardzo pragniesz.

Odo wyszedł, wydając dźwięk podejrzanie przypominający pogardliwe prychnięcie. Wszyscy odetchnęli z ulgą.

Wilhelm podał dziecko Matyldzie i spojrzał na Aimery'ego.

- A teraz, Złoty Jeleniu...

Rozdział XXIII


Aimery uśmiechnął się leciutko i przykląkł.

- Jestem tylko niewielką częścią całości, sire, i nie działałem na twoją szkodę.

Spojrzenie króla pozostało chłodne.

- Spłodziłeś potwora, który przysparza mi kłopotów.

Aimery zareagował na gniew władcy spokojem.

- Potwór narodził się bez mojego udziału, sire.

Król rozciągnął usta w wilczym uśmiechu.

- Gdybym naprawdę chciał cię ukarać, odesłałbym cię do Normandii. Pojechałbyś?

Aimery zbladł. Po chwili pełnej napięcia ciszy odparł:

- Nie, sire.

Lucia westchnęła przerażona.

- Przyłączyłbyś się do Herewarda?

- Nie, sire. Zapewne zostałbym prawdziwym Edwaldem banitą.

Król nie wytrzymał.

- I co byś, na miłość boską, robił?

- Pomagał ludziom.

Wilhelm potrząsnął głową.

- Wystawiasz moją cierpliwość na ciężką próbę, Aimery.

Siedział przez chwilę nieruchomo, wpatrując się w młodego człowieka. Madeleine wiedziała, że wszyscy w chacie wstrzymali, podobnie jak ona, oddech. Wszyscy, poza nieświadomym niczego niemowlęciem, które zapłakało nagle w ramionach matki. Napięcie zelżało.

Król się odprężył.

- Jednak dziś dobrze mi się przysłużyłeś.

Wyciągnął przed siebie dłoń.

- Pomagaj więc ludziom. Moim ludziom, i rób to jako Aimery de Gaillard.

Aimery ucałował dłoń króla i wstał.

- A teraz odejdź - powiedział król. - Królowa i ja zostaniemy tu na noc. Wy musicie sami zatroszczyć się o siebie.

Gdy wyszli z chaty, Guy jęknął.

- Czy ty też osiwiałaś, Lucio?

- Boję się sprawdzić.

- Mógłbym zatłuc cię na śmierć, synu. Czy już z tym skończyłeś?

Aimery wzruszył ramionami.

- Nie będę występował więcej jako Złoty Jeleń. Co do reszty, zdam się na los.

Guy wymamrotał coś pod nosem i odszedł z Lucią. Madeleine rzuciła się Aimery'emu w ramiona.

- Jesteśmy już bezpieczni?

Pocałował ją.

- Na tyle bezpieczni, jak tylko jest to możliwe. Czyli nie bardzo. Mam jednak nadzieję, że dotrzemy wreszcie do Yorku.

Madeleine oblała się rumieńcem.

- Nie potrafisz myśleć o niczym innym?

Położył dłonie na ramionach żony i powiedział:

- Poza troszczeniem się o bezpieczeństwo królowej, walką w obronie życia i wyznawaniem moich przewinień Wilhelmowi? Nie, chyba nie. Zaczynam już przemyśliwać o tym, by wrócić do domu, zająć się Baddersley i Rolleston. A potem patrzeć, jak przychodzi na świat nasze pierwsze dziecko. Lub wyszukiwać sposobów, by Anglia zaczęła wreszcie prosperować... Czy teraz mi ufasz?

- Całkowicie. Przepraszam cię.

- Nie powiedziałem ci jeszcze, jaką przysługę oddałem Herewardowi.

- Nie obchodzi mnie to.

- Mogłem powiedzieć ci jakiś czas temu, pragnąłem jednak, byś ślepo we mnie wierzyła. To taka moja słabość.

Madeleine musiała być uczciwa.

- Nie mogłam być całkowicie pewna, póki nie zobaczyłam, jak walczysz z Gospatrickiem i przeciwstawiasz się Herewardowi.

Pocałował ją znowu.

- Wiem. Nie mam o to do ciebie pretensji. Nie postrzegam już ślepej wiary jako zalety godnej podziwu. Wolę mieć przy sobie kobietę, która potrafi posługiwać się rozumem. Dostarczyłem przesyłkę.

- Przesyłkę?

- Dokładnie mówiąc, panią Agathę.

- O czym ty, do licha, mówisz?

Otoczył ją ramieniem. Ruszyli przed siebie, rozglądając się za miejscem, gdzie mogliby bezpiecznie skłonić głowy.

- Głupiutka mała Agatha umyśliła sobie, że dołączy do Edwina, niczym heroina z romantycznej ballady. Mając przy sobie kilkoro równie niemądrych sług, ruszyła Północną Drogą, rozpytując o Edwina. Ludzie, którzy ją pojmali, zamierzali wymusić okup. Hereward dowiedział się o tym i odbił brankę. Ponieważ nie było możliwości, by sam bezpiecznie odesłał ją do króla, poprosił o to mnie.

- Więc o to chodziło Gyrthowi. Dlaczego mi nie powiedziałeś?

- Nie zamierzałem jechać. Odmawiałem stawienia się przed Herewardem od czasu bitwy pod Hastings, pomyślałem więc, że to podstęp. I wtedy w Baddersley zjawił się posłaniec z sekretnym żądaniem, bym wykorzystał moje kontakty i odnalazł Agathę.

- Więc pojechałeś. Mogłeś jednak coś mi powiedzieć.

Aimery się roześmiał.

- Zostawiłem ci niezbyt jasną, lecz dodającą otuchy wiadomość. Widocznie dotarła do ciebie okrojona.

- Rzeczywiście. Biedna Agatha. Dostarczona wbrew swojej woli na dwór. Nic dziwnego, że była przygnębiona.

- Tak.

Skierowali się ku wilgotnemu kątowi chaty, która miała choć część dachu i warstwę słomy na klepisku. Aimery położył się i wziął żonę w ramiona.

- Żal mi także Aldredy. I Friedy. Żyjemy w trudnych czasach.

- Owszem - zgodziła się z nim Madeleine. - Lecz zawsze jest jeszcze York.


* * *


Lecz także w Yorku sprawy nie ułożyły się prosto. Wilhelm, kierując się znanymi jedynie sobie pobudkami, postanowił dokonać uroczystego wjazdu. Drogę od rzeki do zamku Matylda odbyła w odkrytej lektyce. Obok niej jechał wierzchem mąż, trzymając na ręku dziecko.

Pobocza były zatłoczone, Madeleine nie była jednak w stanie ocenić nastrojów. Widziała uśmiechy, a kiedy rzucono w tłum monety, rozległo się nawet kilka wiwatów, nie ufała jednak pozornej wesołości. Od czasu do czasu pojedynczy głos wykrzykiwał: „Książę!”, czemu towarzyszyły kolejne wiwaty, jednak nie wszyscy wiwatowali, podejrzewała jednakowoż, że człowiekowi, który wznosił okrzyki, zapłacono.

Spojrzała na Aimery'ego. Odpowiedział uśmiechem. To, jak na nią patrzył, sprawiało, że dreszcz przebiegał jej po plecach. Odkryła, że nie obchodzi jej, czy w Northumbrii zapanuje pokój. Teraz liczyło się jedynie to, by nic nie przeszkodziło im tej nocy.

Królewska para miała zatrzymać się w pałacu biskupa, toteż Madeleine była przez jakiś czas bardzo zajęta, przygotowując komnaty dla królowej i dziecka. W końcu Matylda zauważyła, jak się krząta.

- Na Boga, dziecko, nie masz nic lepszego do roboty? - powiedziała. - Idź, przypilnuj, byś i ty miała gdzie się położyć. Zasłużyłaś na nagrodę.

Madeleine spłonęła rumieńcem, uśmiechnęła się i wyszła.

Znalezienie przydzielonego im, malutkiego pokoju wymagało czasu i dłuższego rozpytywania. Pomieszczenie było tak ciasne, że kiedy wstawili tam swoje kufry, ledwie można się było poruszać, miało jednak łóżko i zapewniało prywatność, a skoro było tak małe, nikomu nie przyszłoby do głowy kogokolwiek im dokwaterować. Jednym słowem, wszystko układało się doskonale.

Najchętniej zaczekałaby w pokoiku na Aimery'ego, a potem została tam na zawsze, trzeba było jednak stawić się na wieczorny posiłek. Dorothy ubrała panią w piękną suknię i tunikę, zaplotła jej włosy i nakryta je haftowanym szalem skrzyżowanym z przodu i opadającym z tyłu do pasa. Madeleine sama wybrała biżuterię - złoty naszyjnik i bransoletki, które dostała od Aimery'ego - a potem odesłała kobietę, zakazując jej wracać.

Czekała tak długo, jak tylko się odważyła, mając nadzieję, że Aimery przyjdzie się przebrać, od rana nie miała bowiem okazji porozmawiać z nim na osobności, jednak dźwięk rogu, wzywającego na posiłek, zmusił ją, by wyszła. Cóż, spotkają się później.

Lecz kiedy szła wąskim korytarzem, została znienacka pochwycona i owinięta płaszczem, który tak dobrze pamiętała. Serce podskoczyło jej w piersi. Zadrżała z oczekiwania.

- Posiłek?

- Zostaliśmy zwolnieni - wyszeptał jej do ucha po angielsku.

Oparła się o niego.

- Nie jesteś przypadkiem nagi? - spytała z nadzieją.

Aimery parsknął zduszonym śmiechem.

- Nie byłoby to zbyt roztropne, zważywszy, gdzie się znajdujemy.

- Lecz cóż to za rozkoszna myśl...

Popieścił leniwie skórę na karku Madeleine przez jedwab szala.

- Mam na twój temat setki rozkosznych myśli, moja smagła pani. Myślę o tym, jak ciężkie są w moich dłoniach twoje piersi, jak gładka skóra. Zamierzam dotykać ich, aż zaczną przemawiać do mnie niczym muzyka.

Choć nic jeszcze nie zrobił, oddech uwiązł Madeleine w gardle. Czuła, że ogarnia ją żar.

- Obiecałeś mi łóżko - powiedziała.

- Wszystko w swoim czasie. Nauczyłem cię, jak być w miłości niecierpliwą. Pora na inną lekcje.

- Jaką?

Trzeci dźwięk rogu oznaczał, że wszyscy powinni być już w sali. Zostali w korytarzu sami.

- Przyjemności płynącej z odwlekania. Pamiętasz, co mówiłem nad rzeką?

Poruszyła się pod jego dłonią.

- Pamiętam, co mówiłeś, że mówiłeś.

- Powiedziałem, iż zamierzam pieścić twoje piersi, aż zaczną boleć, a potem ssać je mocno, byś oszalała z pożądania.

Ciało Madeleine poruszyło się bez udziału woli, błagając o to, co zostało mu obiecane.

Nie mogła poruszać rękami, przycisnęła się jednak do niego i zakręciła biodrami. Usłyszała, że wstrzymuje oddech.

- Mówiłem, jak rozpalona i wilgotna jesteś - powiedział - a będziesz jeszcze bardziej, gdy cię tam dotknę. Jak sprawię, że staniesz się obolała z tęsknoty i pożądania, a ja wezmę twój ból i zamienię go w ogień. Zamierzam kochać się z tobą powoli, żono, bardzo, bardzo powoli, a kiedy nie będziesz już mogła tego znieść, wezmę cię szybko i mocno.

Jej ciało płonęło. Już była obolała.

- Nie mogę tego znieść - wyszeptała.

- Musisz się jeszcze wiele nauczyć - powiedział ze śmiechem.

Zaniósł ją do pokoju, odwinął z płaszcza i posadził na łóżku. Patrzyła, oszołomiona, jak się rozbiera. W końcu stanął przed nią nagi, piękny w glorii swego pożądania i cały złoty. Złota skóra, złote włosy, złote bransolety na silnych ramionach. Jej rzeczne bóstwo. Książę z innego świata.

Miał bransolety na ramionach i jedną na lewym nadgarstku, lecz żadnej na prawym. Z powodu rany czy też dlatego, że nie była już potrzebna?

Dotknęła delikatnie skóry w pobliżu oparzenia.

- Hereward ocalił cię, rzucając rozpalony pierścień.

- Z pewnością zrobił to celowo.

Madeleine pomyślała o przesycającej północną krainę magii. Czy to, co się z nią działo, stanowiło jej część? Wstała i przesunęła dłonią wzdłuż muskularnego ramienia męża, jego piersi, a potem drugiego ramienia. Było tak, jakby ciało Aimery'ego śpiewało pod dotykiem jej dłoni. Czy on czuł to samo, dotykając jej?

Uczyniła ruch, by się rozebrać, lecz Aimery pochwycił ją znowu i przycisnął do siebie jak wtedy, nad rzeką.

- Teraz jestem nagi - wyszeptał.

Wiedziała o tym. Jego męskość napierała na nią od tyłu. Ile jeszcze zdoła znieść?

Położył dłonie na jej piersiach i pocierał je tak delikatnie, iż poprzez materiał sukni ledwie mogła czuć ich dotyk. Choć tak lekki, rozpalał w jej żyłach ogień.

- Wielkie nieba - westchnęła.

- Rzeczywiście - wyszeptał, a potem przesunął dłoń niżej.

Podciągnął jej spódnice i wsunął dłoń między uda. Głowa Madeleine opadła w tył, a potem w przód. Wstrząsnął nią spazm tak silny, że nie upadła jedynie dlatego, iż podtrzymywał ją ramieniem.

Odwrócił ją delikatnie, położył sobie jej dłonie na barkach i jął rozpinać pasek sukni. Madeleine odzyskała zmysły na tyle, że była w stanie pomagać, i po chwili ona też stała przed nim naga, odziana jedynie w klejnoty - ciężki złoty naszyjnik i dwie bransolety.

Przesuwał oczami po jej ciele, wielbiąc je bez słów. Odpowiadając na niewypowiedziane przesłanie, rozpostarła ramiona i obróciła się powoli, błyskając triumfalnym uśmiechem.

Jął rozplatać jej warkocze.

Roześmiał się, uchylił, i nagle zorientowała się, że ma związane nadgarstki. Przewiązał je jedwabnym szalem.

- Aimery!

- To tylko na chwilę, aby powstrzymać cię przed kolejnym figlem - powiedział.

Zajmował się jej włosami, póki nie opadły niczym świetlista kurtyna.

- Mogę cię rozwiązać, lecz jeśli mnie dotkniesz, wystrzelę. A wtedy będziesz musiała czekać jeszcze dłużej.

- Więc lepiej mnie nie rozwiązuj - powiedziała, przyciskając się do niego. - Lecz zrób to wreszcie, błagam! Jeszcze chwila i oszaleję!

- Tak sądzisz? Lecz obiecałem, że będę kochał się z tobą długo i powoli w łóżku. A nawet do niego nie dotarliśmy.

Jęknęła, gdy ją tam prowadził. Odsunął przykrycie i położył żonę na chłodnym, lnianym prześcieradle. Wędrował dłońmi po jej ciele, odnajdując, rozpalając i porzucając najbardziej rozkoszne z miejsc.

- Chodź do mnie! - westchnęła. - Miłość to czy tortura?

Uśmiechnął się.

- A jak ci się zdaje?

- Nie wiem!

Zsunął jej zgrabnie szarfę z rąk, przewrócił się na plecy i powiedział:

- Przejmij więc prowadzenie.

Madeleine spojrzała na jedwab w swoich dłoniach i przesunęła po nich delikatnie szalem. Zadrżał, a wtedy uśmiechnęła się szelmowsko i związała mu dłonie szarfą, zważając na oparzenie. Nie zacisnęła węzła i mógłby w każdej chwili się uwolnić, wiedziała jednak, że ma go w swej mocy.

Jakby przyciągana niewidzialną siłą, pochyliła się, a jej bujne włosy opadły ciężką falą na piersi i uda Aimery'ego. Poruszyła głową, a on westchnął przeciągle.

- Miłość to czy tortura? - spytała, podnosząc wzrok.

- Nie wiem.

Opuściła głowę jeszcze niżej i dotknęła wargami błyszczącego czubka jego członka. Męskość się poruszyła. Aimery jęknął i zacisnął dłonie.

Nie mogła się doczekać, by poczuć go w sobie, ale pragnęła też tego. Tej władzy. Dotknęła go znowu językiem. Wyglądał, jakby cierpiał, cofnęła więc głowę, skruszona. Rozwiązała szarfę i połaskotała go nią ponownie.

- Zadziwiające, czego uczą dziś w klasztorach - wyszeptał i przezornie odebrał jej szal.

Madeleine zachichotała.

- To instynkt. Lecz powiedz mi - dodała - czy mężczyźni naprawdę wysysają z piersi kobiet płyn, by usztywnić męskość?

Parsknął śmiechem.

- Wierz mi, byłem sztywny jak pogrzebacz, zanim dotknąłem twoich piersi. Ale możemy się upewnić.

Objął gorącymi ustami jej pierś. Lizał ją i pieścił, aż jęknęła, a wtedy zaczął ssać tak mocno, że krzyknęła.

Potem, tak jak obiecał, wszedł w nią szybko i mocno, wpatrując się w jej twarz pociemniałymi z pożądania oczami. Madeleine próbowała także go obserwować, uchwycić moment ekstazy, lecz rzeczywistość zniknęła, spłukana falą rozkoszy. Czuła jedynie siłę i żar, a potem rozpadła się na miliony niebiańskich fragmentów.

Gdy odzyskała nieco zmysły, polizała słoną skórę na ramieniu męża i zapytała:

- Jak myślisz, mogłabym żyć tylko tym?

Roześmiał się.

- Nie.

- Zrobimy to znowu?

- Nie od razu.

- Kochasz mnie?

- Nie.

Otworzyła natychmiast oczy. Aimery uśmiechał się leniwie.

- Sama się o to prosiłaś. „Kocham” to zbyt łagodne określenie. Nie oddaje istoty rzeczy. Jesteś dla mnie tym, czym moje serce.

- Nie uważam, by „kocham” było łagodnym określeniem. Miłość jest jak ocean i sztormy, i żar słonecznych promieni. To siła drzemiąca w liściach, kiedy wychodzą z ziemi i w nurcie zasilającej pola rzeki. To łączenie się w jedno w łóżku i płodzenie dzieci. Kochając, możemy zrobić wszystko.

Wyplątał ich oboje z gęstwiny włosów Madeleine, a potem przygarnął ją do siebie.

- Zatem wykorzystajmy naszą miłość po to, by wszystko dookoła rosło i się rozwijało. Zboża na polach i nasze dzieci. A także Anglia, by miały gdzie spokojnie żyć. Tak, jak chce Bóg i wyrd.

Przytuliła się do niego.

- Jak chce Bóg i wyrd, panie mego serca.

1




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Beverley Jo Małżeństwo z rozsądku 01 Małżeństwo z rozsądku
01 Małżeństwo z rozsądku Beverley Jo
01 Pan Samochodzik i sekret alchemika Sędziwoja cz 
C S Forester Cykl Powieści Hornblowerowskie (01) Pan Midszypmen Hornblower
Beverley Jo Róże miłości
01 Pan Samochodzik i sekret alchemika Sędziwoja
01 Pan Samochodzik i wyspa złoczyńców
01 Pan Samochodzik i skarb Atanaryka
Beverley Jo Narzeczona markiza
C S Forester Cykl Powieści Hornblowerowskie (01) Pan Midszypmen Hornblower
01 Pan Samochodzik i Skarb Atanaryka Zbigniew Nienacki
Salvatore RA Drizzt 01 Trylogia Mrocznego Elfa 01 Ojczyzna
Salvatore R A Dziedzictwo Mrocznego Elfa 01 Dziedzictwo
Salvatore R A Drizzt 01 Trylogia Mrocznego Elfa 01 Ojczyzna
Beverly Rae Wild Things 01 Cougar
527 Wainsccot Tina Delikatna Erotyka Kapitan mego serca
Beverely Jo Mrocznny rycerz
Salvatore R A 01 Trylogia Mrocznego Elfa 01 Ojczyzna
Księżniczka me

więcej podobnych podstron