Attenborough David ŻYCIE NA ZIEMI

David Attenborough

Zycie na Ziemi

Historia natury


WSTĘP

Mimo że po raz pierwszy znalazłem się w tropikach dwadzieścia pięć lat temu, wciąż z wielką wyrazistością przypominam sobie wstrząs, jakiego doznałem, gdy wysiadłszy z samolotu, wszedłem w duszne i wonne powietrze zachodnie) Ameryki. Przypominało to wejście do łaźni parowej. Wilgotność była tak wysoka, że nim upłynęło kilka minut, miałem mokrą skórę i koszulę. Budynki lotniska otoczone były żywopłotem z hibiskusa, wokół igrały połyskujące zielono i niebiesko nek- tamiki. Przefruwały z jednego szkarłatnego kwiatu poczących skrzydłach, piły kwietny nektar. Co pewien czas, zauważyłem przyczajonego w gałę tam bez ruchu, wybałuszając jedynie oczy, któr przelatującego owada. Przechodząc obok żywopl wało się trawą. Ku memu zdumieniu jej źdźbła

zamieniając zielone listowie w pozornie nagie gałązki. Była to wrażliwa mimoza. Dalej rozciągał się jakiś rów pokryty wodnymi roślinami. W przestrzeni widocznej między nimi ciemniała woda pełna ryb, a po pływających liściach tych roślin przechadzał się jakiś kasztanowo ubarwiony ptak, który unosił swe długopalcza- ste stopy z przesadną dbałością człowieka obutego w kalosze. Gdziekolwiek spo­jrzałem, znajdowałem takie bogactwo kształtów i barw, na jakie w ogóle nie byłem przygotowany. Nigdy nie otrząsnąłem się z tamtego oszołomienia przepychem i bujnością świata przyrody.

Od czasu owej pierwszej wyprawy niemal co roku udaje mi się w taki czy inny sposób wracać w tropiki. Zazwyczaj moim celem Jest film o jakimś zakątku tego nieskończenie różnorodnego świata. Mam więc szczęście całymi miesiącami po­dróżować jedynie po to, by znaleźć i sfilmować jakieś rzadkie stworzenie, które niewielu ludzi widziało w naturze, oraz by oglądać najcudowniejsze widowiska, jakie mają do zaoferowania niecywilizowane, dzikie rejony świata - drzewo pełne wspaniałych rajskich ptaków w Nowej Gwinei, gigantycznego lemura, skaczącego po drzewach na Madagaskarze, czy też największe jaszczurki świata, grasujące niczym smoki w dżungli pewnej niewielkiej wyspy w Indonezji.

Filmy, które zrealizowaliśmy, starały się dokumentować życie poszczególnych zwierząt, pokazywać, jak znajdują pożywienie, jak się bronią i rozmnażają, a także w jaki sposób integrują się ze społecznością otaczających je zwierząt i roślin. Niemniej jednego elementu w tych filmach brakowało. Rzadko zajmowaliśmy się typem budowy tych zwierząt. Istota jaszczurki jest w pełni zrozumiała jedynie w świetle tych podstawowych możliwości i ograniczeń, jakie dyktowane są przez jej przynależność do gromady gadów, a ta przynależność staje się zrozumiała Jedynie w świetle przeszłości całej gromady.

Tak właśnie narodził się pomysł zrealizowania serii filmów, które portreto­wałyby zwierzęta w nieco inny sposób, niż próbowaliśmy robić to wcześniej. Filmy

te miały być zwią/ane nie tylko z historią naturalną w takim znaczeniu, w jakim zazwyczaj używa się tych dwóch słów. lecz z historią natury. Miały być próbą wglądu w całe królestwo zwierząt, zaś każdą ich grupę miały zanalizować w świetle roli. jaką odgrywa ona w długim dramacie życia od jego powstania aż po dzień dzisiejszy. Książka ta narodziła się z trwającej trzy lata podróży i badań, które prowadziły do realizacji owych filmów.

Streszczenie trzech miliardów lat historii na trzystu stronach i opisanie grupy zwierząt liczącej dziesiątki tysięcy odmian i gatunków w jednym rozdziale wy­musza znaczne ograniczenia. Przyjąłem więc metodę docierania do najistotniej­szego w' dziejach danej grupy wątku jej historii, by potem skoncentrować się na nim. zdecydowanie ignorując inne rozwiązania, bez względu na to, jak bardzo mogłyby się okazać kuszące.

Metoda ta niesie jednak ze sobą niebezpieczne złudzenie rzekomej celowości, która w świecie zwierząt nie istnieje. Darwin pokazał, że siła napędowa ewolucji rodzi się z nagromadzenia w niezliczonych pokoleniach przypadkowych zmian genetycznych, eliminowanych przez rygory doboru naturalnego. W opisie konse- zęsto operuje się zwrotami, które sugerują, że zwie- pewnych zmian w określonym celu - że ryby iły płetwy w nogi, że gady pragnąc fruwać, ię w końcu ptakami. Ponieważ nie prze- dy, więc opisując procesy ewolucji w ;żywać słów, które mogłyby sugerować

;niejsze zdarzenia z przeszłości można ch obecnie, których przodkowie historię tę a. iyba dwudyszna pokazuje, jak mógł przebiegać rozwój płuc. zaś kanczyle są przedstawicielami pierwszych ssaków kopytnych, które pasły się w lasach rosnących pięćdziesiąt milionów lat temu. Nietrudno tu jednak o nieporozumienia, dopóki nie określi się jednoznacznie istoty tych po­wiązań. W rzadkich wypadkach żyjące gatunki wydają się identyczne z tymi, których szczątki skamieniały kilkaset milionów lat temu. Zdarza się, iż zajmują one niszę w środowisku, które nie zmienia się od bardzo dawna, a gatunki są doń tak dobrze dostosowane, że nie ma powodu do zmian. Najczęściej jednak żyjące dziś gatunki, dzieląc ze swymi przodkami ich podstawowe cechy, różnią się od nich na wiele sposobów.

Ryby dwudyszne i kanczyle, zasadniczo podobne do swych przodków, bynaj­mniej nie są z nimi identyczne. Każdorazowe podkreślanie tej różnicy zwrotem „pierwotne formy przypominające gatunki żyjące" byłoby niezręczne, jednakże takie kwalifikujące określenie trzeba mieć zawsze na myśli, ilekroć w tej książce powołuję się na jakieś dawne stworzenie, używając nazwy zwierzęcia żyjącego dzisiaj.

By czytelnik szybko rozpoznał pojawiające się w tej historii zwierzęta, częściej używam popularnych, powszechnie stosowanych nazw niż naukowych terminów łacińskich. Kto zaś chce dowiedzieć się czegoś więcej o ich anatomii i „biografii”,

Wstęp

znajdzie owe łacińskie nazwy w indeksie na końcu książki. Mówiąc o wieku bez­względnym, używam milionów lat, zamiast nazw okresów geologicznych. Łatwo je ze sobą powiązać przy pomocy drzewa rodowego zamieszczonego na stronie 310. Nie wspomniałem też o naukowcach, gromadzących fakty i formułujących teorie, na których opiera się ta książka. Uczyniłem to wyłącznie dlatego, by zachować klarowność narracji, nie zaś by zmniejszyć dług, jaki mamy u nich my wszyscy, którzy czerpiemy przyjemność z obserwowania zwierząt. Uczonym i ich badaniom zawdzięczamy ten najcennieszy dar, jakim jest zdolność postrzegania ciągłości natury we wszystkich jej przejawach. Oni też uświadomili nam miejsce, jakie w przyrodzie zajmuje człowiek.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

NIEPRZEBRANE BOGACTWO

Nietrudno odkryć nieznane zwierzę. Wystarczy spędzić dzień w tropikalnym lesie Ameryki Południowej obracając kłody, zaglądając pod korę, przetrząsając wilgotną ściółkę, a po nim wieczór rozświetlony rtęciową lampą, by zebrać setki różnych rodzajów małych stworzeń. Ćmy, gąsienice, pająki, „długonose" lub świecące chrzą­

szcze, motyle wyglądające jak osy i osy podobne do 11 liście, które otwierają skrzydła i latają - zwierząt niemal na pewno okaże się jesz znaleźć specjalistów, którzy wiedzą już do trafiliby zidentyfikować zupełnie nowy ga Nikt nie potrafi powiedzieć, ile gatui zieloną wilgocią, tłumiących światło dnia najbardziej różnorodne zbiorowisko zwierzą I

W dżungi żyją nie tylko duże grupy zwierząt - małpy, grv zonie, pająki, kolibry, mo­

tyle, ale egzystują one tutaj w wielu różnych gatunkach i odmianach. Jest tu ponad czterdzieści gatunków papug, siedemdziesiąt gatunków małp, trzysta gatunków kolibrów i dziesiątki tysięcy różnych motyli. Postępując nieostrożnie, można narazić się na ukąszenie stu różnych moskitów.

W roku 1832 Karol Darwin, wówczas dwudziestoczteroletni przyrodnik podróżu­jący na pokładzie HMS „Beagle" - brygu wysłanego przez londyński} Admiralicję w badawczy rejs dookoła świata - dotarł do takiego właśnie tropikalnego lasu nieopo­dal Rio de Janeiro. W ciągu jednego dnia na niewielkim terenie znalazł sześćdziesiąt osiem gatunków małych chrząszczy. Istnienie takiej różnorodności wprawiło go w zdumienie. Nie poszukiwał ich specjalnie, bo jak napisał w swoim dzienniku: „Już to wystarczy, by myśl o przyszłych rozmiarach kompletnego katalogu zmąciła spokój umysłu entomologa". Tradycyjnym poglądem jego epoki było przekonanie, że wszys- tkie gatunki są niezmienne, a każdy został indywidualnie 1 oddzielnie stworzony przez Boga. Darwin, daleki od ateizmu - wszak na uniwersytecie w Cambridge dok­toryzował się z teologii, był tą ogromną różnorodnością form głęboko zaintrygowany.

W ciągu następnych trzech lat statek „Beagle", żeglując wzdłuż wschodniego wybrzeża Ameryki Południowej, okrążył przylądek Horn i ponownie ruszył na północ wzdłuż wybrzeży Chile. Następnie ekspedycja wypłynęła na Pacyfik i oddaliwszy się na odległość sześciuset mil od lądu stałego, dotarła do samotnego archipelagu Galapagos. Tu ponownie pojawiły się intrygujące Darwina pytania, bo właśnie na tych wyspach odnalazł nowe bogactwo form życia. Zafascynowało go odkrycie, że żyjące na Galapagos zwierzęta charakteryzowały się ogólnym podobieństwem do

form uprzednio widzianych na stałym lądzie, lecz różniły się w szczegółach. Kormo­rany I czarne, nurkujące, o długich szyjach, przypominały ptaki nisko latające nad rzekami Brazylii, ale skrzydła kormoranów na Galapagos były tak małe i porośnięte tak słabo rozwiniętymi piórami, że straciły siłę nośną. Zamieszkiwały tu również leg­wany, wielkie jaszczurki z grzebieniami łusek na grzbiecie. Na kontynencie wspinały się na drzewa i zjadały liście, zaś tu. gdzie było mało roślinności, pewien ich gatunek żywił się wodorostami, które zwierzę wydobywało z rozkołysanych fal, czepiając się skał długimi i mocnymi pazurami. Tutejsze żółwie także przypominały formy żyjące na lądzie, z tym tylko, że były kilkakrotnie większe, tak gigantyczne, iż człowiek mógłby ich dosiąść. Angielski wicegubernator Galapagos powiedział Darwinowi, że nawet w obrębie samego archipelagu istnieje znaczna różnorodność: każdą wyspę zamieszkuje inny gatunek żółwia. Te. które mieszkały na wyspach względnie dobrze nawodnionych, gdzie mogły żywić się niską roślinnością, miały nad szyją delikatnie wygięty brzeg skorupy. Te zaś. które pochodziły z jałowych, suchych wysp, miały mocno wygięty pancerz, co pozwalało im wyci górę, by dosięgnąć kaktusów lub liści drzew.

W umyśle Darwina narastało podejr zawsze. Być może jeden przekształci! si gady z kontynentu południowoameryka pni drzew, które rzeki znosiły do morza. P< nie, by dostosować się do nowych siedzib, aż

Różnice między nimi a kuzynami z lądu był> niewielkie, ale jeśli lakie zmiany miały miejsce, czyż nie jest możliwe, by gromadząc się w jednej grupie zwierząt pr/ez miliony lat stały się na tyle duże. by spowodować znaczne przeobrażenia? Może ry­by wykształciły umięśnione płetwy i wyszły na ląd, by stać się plażami, może płazy zyskały wodoszczelną skórę i przekształciły się w gady, a może nawet jakieś małpo- kształtne stworzenia stanęły prosto i stały się przodkami człowieka...

Ta myśł nie była całkiem nowa. Wielu badaczy sugerowało, że wszystkie formy życia na ziemi są ze sobą powiązane. Rewolucyjność poglądów Darwina polegała na tym, że wskazywał on mechanizmy wywołujące te zmiany. Filozoficzne spekulacje zastąpił szczegółowym opisem procesu i wsparł obfitością dowodów, możliwych do sprawdzenia i zweryfikowania. To nie pozwalało już dłużej podważać istnienia pro­cesu ewolucji.

W znacznym uproszczeniu jego argumentacja była następująca: Osobniki lego samego gatunku nie są identyczne. W jednym wylęgu, np. gigantycznego żółwia, bę­dzie kilka młodych, którym z jakichś powodów genetycznych wyrosną dłuższe szyje niż pozostałym. Dzięki ternu w okresacłi suszy będą mogły dosięgnąć liści i przeżyją, a te z krótszymi szyjami zginą z głodu. Tak więc osobniki lepiej przystosowane do środowiska zostaną wyselekcjonowane i przeniosą swe cechy na potomstwo. Po wielu pokoleniach żółwie na jałowych wyspach będą nrieć dłuższe szyje niż te, które żyją na wyspach dobrze nawodnionych. W konsekwencji powstanie nowy gatunek.

W umyśle Darwina koncepcja ta ukształtowała się w pełni dopiero po opuszcze­niu archipelagu Galapagos. Przez dwadzieścia pięć lat starannie gromadził dowody, a opublikował ją dopiero w 1859 roku, mając czterdzieści osiem lat, i nawet wów-

c/as uczyni] to tylko dlatego, iż został przynaglony, ponieważ inny, młodszy przy­rodnik. Alfred Wallace. pracujący w Azji Południowo-Wschodniej, sformułował tę samą ideę. Książkę, będącą szczegółowym opisem tak długo opracowywanej teorii, Darwin opatrzył tytułem O powstaimniu gatunków drogą doboru naturalnego, czyli

o utrzymaniu się doskonalszych ras w walce o byt.

Od tego czasu teoria doboru naturalnego jest wciąż dyskutowana, sprawdzana, rozwijana, interpretowana i opracowywana. Późniejsze odkrycia dotyczące genetyki, biologii molekularnej oraz dynamiki rozwoju i zachowań populacji wzbogaciły ją o nowe aspekt}’. Pozostaje jednak kluczem do zrozumienia świata przyrody i uświa­damia. że życie ma długą i ciągłą historię, w czasie której organizmy żywe, tak rośli­ny jak i zwierzęta, zmieniały się w kolejnych generacjach, kolonizując cały świat.

Bezpośredni, choć jedynie fragmentaryczny dowód tej historii spoczywa w archi­wach ziemi, jakimi są skały osadowe. Zdecydowana większość zwierząt nie zostawia po śmierci śladów swojej obecności. Ich ciała ulegają rozkładowi, a muszle i kości rozpadają się i obracają w proch. Jednak czasem, bardzo rzadko, kilka osobników wielotysięcznej populacji spotyka inny los. Jakiś gad tonie w bagnie i ginie. Jego cia­ło ulega rozkładowi, ale kości pozostają w mule. Szczątki roślin opadają na dno, a

isem zamieniają się w torf. Zmiany poziomu aną zatopione i na torfie osadzą się warstwy cisku nadległych warstw torf przekształca ćmi gada. Ogromny ciężar nadkładu skał bogate w związki mineralne sprawiają, że mianom chemicznym. Tak oto dochodzi do iowujących nie tylko pierwotny kształt (aczkol- nowany), lecz czasem nawet szczegóły struktury komór- dęki temu obserwować pod mikroskopem ich przekroje, a także od­twarzać sieć naczyń krwionośnych i nerwów, którymi niegdyś były oplecione.

Najodpowiedniejszymi środowiskami dla powstawania skamieniałości, czyli fosy- lizacji. są morza i jeziora, gdzie z wolna gromadzą się osady piaskowców i wapieni.

Na lądzie, gdzie skały na ogół nie tworzą się, lecz są niszczone przez erozję, osady, na przykład piaszczyste wydmy, rzadko mają szansę powstania i zachowania się w stanie kopalnym. W rezultacie jedynymi lądowymi stworzeniami, mogącymi ulec fo- sylizacji, są organizmy, którym zdarzy się wpaść do wody. Ponieważ jednak los taki spotyka je wyjątkowo rzadko, wydaje się mało prawdopodobne, byśmy na podsta­wie zapisu kopalnego poznali choćby fragment zbioru, zbliżony do pełnej listy orga­nizmów, które zamieszkiwały lądy w przeszłości. Zwierzęta żyjące w wodzie, takie jak ryby, mięczaki, jeżowce czy koralowce, mają znacznie większe szanse na zacho­wanie się w stanie kopalnym. Jednak nawet i w tym wypadku niewiele z nich ginie w takich warunkach fizycznych i chemicznych, które sprzyjają fosylizacji.

Z kolei spośród nich tylko niewielki procent skamieniałości znajduje się w ska­lach odsłaniających się dziś na powierzchni ziemi, a nawet z tych nielicznych więk­szość ulegnie erozji, nim odkryją je łowcy skamieniałości. Zdziwienie budzi więc fakt, że w obliczu tylu przeciwności udało się zebrać tak wiele skamieniałości, a za­pis odtwarzany na ich podstawie jest tak szczegółowy i spójny.

Jak można określić wiek skamieniałości? Odkąd odkryto promieniotwórczość, uczeni zdali sobie sprawę, że skały kryją w sobie geologiczny zegar. Niektóre pier­wiastki chemiczne z czasem ulegają rozpadowi, a procesowi temu towarzyszy pro­mieniowanie. Potas przekształca się w argon, uran w ołów. a rubid w stront. Można obliczyć tempo, w jakim dokonują się te przemiany. Badając stosunek ilościowy pierwiastka potomnego do macierzystego, można określić czas. w jakim powstał za­wierający oba pierwiastki minerał, a ponieważ istnieje kilka takich par pierwiastków rozpadających się z różną szybkością, można dokonać kontroli krzyżowej. Ta meto­da wymagająca niezmiernie wyrafinowanych metod analizy, na zawsze jednak po­zostanie domeną specjalistów. Jednak każdy z nas może określić względny wiek wielu skał dzięki prostym, logicznym regułom i uporządkować w ten sposób naj­ważniejsze zdarzenia w historii geologicznej. Na przykład w skałach warstwowa­nych, niezbyt zaburzonych, warstwy leżące niżej muszą być starsze od warstw nad- ległych. Możemy więc śledzić dzieje życia, z< ziemskiej i śledząc drzewa rodowe zwierz

Największą rozpadliną na powierzch części Stanów Zjednoczonych. Skały kant poziomo, warstwa na warstwie; czerwon le różowe, w dalekim cieniu błękitne. O! dyncze jałowce i niskie krzewy znaczą pow są miękkie, inne zaś twarde. Większość to sl

złożone na dnie płytkich mórz, niegdyś pokrywających tę część Ameryki Północnej. Przyglądając się im bliżej, można dostrzec zakłócenia w następstwie warstw. Od­powiadają one okresom wypiętrzania się lądu, wycofywania morza i erozji osadów, które gromadziły się na jego dnie. Potem ląd ponownie obniżał się. morze wkraczało z powrotem i znów zaczynały gromadzić się w nim osady. Mimo tych przerw, główne zarysy zapisanych w skałach dziejów pozostają czytelne i jasne.

Muł powiezie turystę na łatwą, jednodniową przejażdżkę z obrzeża kanionu aż na samo dno. Pierwsze mijane skały mają już jakieś dwieście milionów lat. Nie ma w nich szczątków ptaków ani ssaków, są jednak ślady gadów. Tuż obok szlaku można ujrzeć linię tropów przecinających powierzchnię piaskowcowego głazu. Tropy po­zostawiło jakieś małe czworonożne stworzenie, najprawdopodobniej jaszczurkopo- dobny gad przebiegający przez plażę. Inne skały tego samego poziomu zawierają od­ciski liści paproci i skrzydła owadów.

W połowie drogi wędrowiec dociera do liczących 400 milionów lat wapieni. Nie znajdzie tu gadów, lecz szczątki dziwnych opancerzonych ryb. Mniej więcej godzinę później 1 i sto milionów lat wcześniej! - skały nie zawierają już żadnych śladów krę­gowców. Jest tu trochę muszli i znaki obecności morskich pierścienic, które zosta­wiły ślady rycia w mulistym dnie morza. Po przejściu trzech czwartych drogi, wiodą­cej wciąż przez warstwy wapieni, podróżujący na mule wędrowiec nie znajdzie już śladów życia, aż do późnego popołudnia, gdy dotrze wreszcie do dna wąwozu, gdzie między wysokimi skalnymi ścianami zieleni się rzeka Kolorado. Milę poniżej obrze­ża kanionu skały sięgają niewyobrażalnego wieku 2 miliardów lat - można by ocze­kiwać, że znajdzie się tu dowody prapoczątków życia. Jednak nie ma tu żadnych

szczątków organicznych Ciemne, drobnoziarniste skaty - w odróżnieniu od wyż­szych warstw, nie leżą poziomo. Są pofałdowane, zdeformowane i przecięte żyłami różowego granitu.

Czy śladów życia nie ma tu dlatego, że skały te, jak i nadległe wapienie są tak stare, iż wszelkie pozostałości po organizmach uległy zatarciu? Czy to możliwe, by pierwsze organizmy, które mogły zostawić jakiś ślad swojej egzystencji, miały już tak skomplikowaną budowę jak pierścienice i mięczaki? Te pytania od lat intrygują ge­ologów. Na całym świecie dokładnie przebadano równie stare skały, szukając w nich szczątków organicznych. Znaleziono co prawda kilka obiektów o dziwnych kształ­tach. ale większość autorytetów zdyskwalifikowała je, uznając, że są to struktury powstałe w trakcie fizycznych procesów tworzenia się skał, nie mające nic wspól­nego z żywymi organizmami.

Nad brzegiem Jeziora Górnego, tysiąc mil na północny wschód od Wielkiego Ka­nionu. odsłaniają się skały równie stare jak te, przez które przepływa Kolorado. Niektóre zawierają wyraźne przewarstwienia skal krzemionkowych zwanych czerta­mi. W ubiegłym stuleciu były dobrze znane, bo zdobywcy Dzikiego Zachodu używali ich do karabinów skałkowych. Tu i ówdzie występują w nich dziwne, białe koncen- ;tra. Czyżby były jedynie śladem wirów na dnie pra- ć stworzone przez żyjące organizmy? Nikt nie nazwano je stromatolitami. To zapożyczone z rej tylko „kamienny dywan”. Kiedy jednak ba- gów na płytki tak cienkie, że aż przezroczyste, i zba- i zachowane w czertach proste organizmy o średni- lominały włókna alg, inne 1 choć niewątpliwie or- tie wykazywały żadnych analogii z żyjącymi organizmami, a kilka wyglą­dało identycznie jak najprostsze istniejące dziś na ziemi formy życia 1 bakterie.

Wydawało się prawie niemożliwe, by obiekty tak małe jak mikroorganizmy w ogóle mogły zachować się w stanie kopalnym. Jeszcze trudniej było uwierzyć w to, by ich szczątki mogły przetrwać przez tak długi czas. Roztwór krzemionki, który nasycił martwe organizmy i przekształcił się w czert, stanowił najtrwalszą ochronę. Odkrycie skamieniałości w tych skałach, zwanych czertami z Gunflint, stało się zachętą do dal­szych poszukiwań nie tylko w Ameryce Północnej, ale na całym świecie, i wkrótce znaleziono inne mikroskamieniałości w Aftyce i Australii. Niektóre z nich, o dziwo, były starsze od okazów z Gunflint o miliard lat. Jeśli jednak chcemy zająć się pow­staniem życia, musimy cofnąć się o kolejny miliard lat, wcześniej niż najstarsze mikroskamieniałości, do czasu, gdy na ziemi w ogóle nie było życia, zaś ona sama wciąż jeszcze stygła po swoim narodzeniu.

Nasza planeta była wrtedy pod każdym niemal względem inna od tej, na której żyjemy dzisiaj. Otaczające ją obłoki pary wodnej skropliły się i utworzyły morza, wciąż jednak gorące. Nie mamy pewności, jaki był układ lądów, ale niewątpliwie kształty i położenie kontynentów w niczym nie przypominały dzisiejszej sytuacji. Liczne wulkany wyrzucały popioły i lawę. Atmosfera była cienka i wypełniona wirującymi obłokami wodoru, tlenku węgla, amoniaku i metanu. Tlenu nie było wcale lub było go bardzo niewiele. Ta mieszanina gazów pozwoliła promieniom ul­

trafioletowym płynącym ze Słońca docierać do powierzchni Ziemi z intensywnością, jaka byłaby zabójcza dla zwierząt żyjących współcześnie. W chmurach huczały wyła­dowania elektryczne, bombardując piorunami lądy i morza.

W latach pięćdziesiątych wykonywano eksperymenty laboratoryjne, by ustalić, czym w takich warunkach mogła zakończyć się reakcja wspomnianych związków chemicznych. Mieszaninę gazów i pary wodnej poddawano wyładowaniom elek­trycznym i działaniu promieni ultrafioletowych. Już po tygodniu znaleziono cząs­teczki o złożonej budowie, w tym cukry, kwasy nukleinowe i aminokwasy - budulec białek. Wydaje się więc niewątpliwe, że takie cząsteczki mogły powstać w morzach, w początkach historii naszej planety.

Z upływem milionów lat rosło stężenie tych substancji, cząsteczki zaczęły z sobą reagować, tworząc bardziej złożone związki. Niewykluczone, że zostały one wzboga­cone o pewne składniki pochodzenia pozaziemskiego, przyniesione przez meteoryty. W końcuwśród wielu różnorodnych substancji pojaw jąca dla rozwoju życia. To kwas dezoksyiyboi ka DNA ma dwie podstawowe właściwości, fabryce aminokwasów jak matryca, drug;

Powstanie tego związku oznaczało prze kio*

DNA są także charakterystyczne dla organ i n są najprostszymi formami życia, jakie znamy, a ta

ciami, jakie odkryliśmy. Zdolność DNA do replikacji jest konsekwencją wyjątkowej struktury tej cząsteczki. Kształtem przypomina ona dwie splecione spirale, które w czasie podziału komórki rozplatają się, tworząc dwie oddzielne nici. Każda z nich działa potem jak matryca, do której przyłączają się inne proste cząsteczki, by ponownie utworzyć podwójnie zwiniętą spiralę.

Makrocząsteczka DNA zbudowana jest z czterech rodzajów prostych cząsteczek. Zgrupowane są one trójkami i ułożone w określonym porządku na niezmiernie długim łańcuchu DNA. Ten właśnie porządek określa, w jaki sposób dwadzieścia kilka różnych aminokwasów układa się w białko, i precyzuje, ile ma ich być i w którym miejscu mają się znajdować. Odcinek DNA zawierający informacje nie­zbędne dla syntezy białka zwany jest genem.

Czasami zachodzący w DNA proces kopiowania, będący częścią replikacji, prze­biega niewłaściwie. W jakimś punkcie może powstać błąd, bądź fragment cząs­teczki DNA może zostać czasowo przemieszczony i znaleźć się w niewłaściwym miejscu. Taka kopia jest wtedy wadliwa, a powstałe białka mogą mieć odmienną budowę. Właśnie wrtedy, gdy doszło do błędu kopiowania w czasie rozmnażania się pierwszych organizmów, zapoczątkowana została ewolucja, bowiem błędy takie są źródłem zmienności organizmów; działanie doboru naturalnego prowadzi zaś do zmian ewolucyjnych. Dzięki mikroskamienialościom wiadomo, że różnorodne or­ganizmy bakteriopodobne istniały już przed 3 miliardami lat.

Tak rozlega skala czasu przerasta naszą wyobraźnię. Moglibyśmy jednak stworzyć sobie łatwiejszy do ogarnięcia obraz głównych faz historii życia, porównu­jąc ten przedział czasu do jednego roku. Jest mało prawdopodobne, byśmy odkryli już najstarsze skamieniałości, możemy więc uważać, że życie rozpoczęło się co naj-

raniej przed trzema miliardami lat, i w naszej uproszczonej skali przyjąć, że jeden dzień roku ozhacza dziesięć milionów lat. Posługując się takim kalendarzem, stwier­dzimy. że skamieniałości glonopodobnych organizmów z Gunflint (które wydawały się tak nieprawdopodobnie stare, gdy zetknęliśmy się z nimi po raz pierwszy) są wręcz późnymi przybyszami w historii życia, zjawiają się bowiem nie wcześniej niż w drugim tygodniu sierpnia. Najstarsze ślady mięczaków znane z Wielkiego Kanio­nu odciśnięte zostały w mule dopiero w drugim tygodniu listopada, a pierwsze ryby pojawiły się w morzach tydzień później. Mala jaszczurka przemknęłaby przez plażę w połowie grudnia, a człowiek pojawiłby się dopiero wieczorem ostatniego dnia roku.

Wróćmy jednak do stycznia. Początkowo bakterie żywiły się różnymi związkami węgla, których gromadzenie się w pierwotnych morzach zajęło wiele milionów lat. Kiedy bakterii przybyło, pokarm ten zaczął się wyczerpywać. Umiejętność wyko­rzystywania innych źródeł pożywienia byłaby dla nich zbawienna; w końcu niektóre organizmy posiadły tę umiejętność. Zamiast sięgać po „gotowe dania” z otoczenia, iązki wewnątrz komórek, a niezbędną do tego energię losi nazwę fotosyntezy. Jednym z elementów gaz, którego olbrzymie ilości wydobywają

w jakich żyły pierwsze bakterie dokonujące kich terenach wulkanicznych jak Yellowstone le skały, znajdujące się na głębokości za- wają powierzchnię ziemi. Krążąca w skałach wo- iturę przewyższającą punkt wrzenia. Płynąc ku powierzch- szającym się ciśnieniem przekształca się nagle w parę i tryska wysoko w powietrze tworząc gejzer. Gdzie indziej wypływająca z głębi, parująca wo­da gromadzi się w skalnych misach. W miarę ochładzania rozpuszczone w niej związki mineralne (pochodzące zarówno z rozpuszczania otaczających skał w trak­cie wędrówki ku powierzchni, jak i ze stopu skalnego z głębi) wytrącają się i osadzają na ścianach skalnych mis tworząc baseny obramowane masywnymi przyporami, piętrzące się tarasowato. W tych gorących, bogatych w sole mineralne wodach bak­terie wręcz rozkwitają. Jedne tworzą włókniste maty, inne galaretowatą masę, jeszcze inne - grube skórzaste płachty. Są fantastycznie kolorowe, a intensywność barw zmienia się w ciągu roku, gdy kolonie bądź to rozrastają się, bądź też zmniej­szają. Nazwy nadane tym basenom nawiązują do różnorodności bakterii i wspa­niałości tworzonych przez nie efektów: Emerald Pool (Basen Szmaragdowy), Sulphur Cauldron (Siarkowy Kocioł), Beryl Spring (Zdrój Berylowy), Fierehole Falls (Ognisty Wodospad), Morning Glory Pool (Basen Blasku Poranka) i - szczególnie bo­gaty w liczne gatunki bakterii - Artists’ Paintpots (Paleta Malarzy).

Wędrując przez ten zdumiewający krajobraz, czuje się siarkowodór, ów nieomyl­nie rozpoznawany odór gnijących jaj, wytwarzany w trakcie reakcji wód gruntowych ze stopem skalnym w głębi ziemi. On właśnie jest źródłem wodoru dla licznych bak­terii. Dopóki bakterie były zależne od aktywności wulkanicznej, nie mogły roz­przestrzeniać się na dużych obszarach. Jednak z czasem pojawiły się formy, które mogły uzyskiwać wodór z bardziej rozpowszechnionego źródła, jakim była woda. Ich

BBeîP*

rozwój miał zaowocować poważnymi konsekwencjami dla całego rodzącego się tycia, jeśli bowiem wodór pobierany Jest z wody, to pozostałością tego procesu jest tlen. Organizmy, które tego dokonały, mają nieco bardziej złożoną budowę niż bakterie. Zwykło się je nazywać błękitno-zielonymi glonami, ponieważ przypominają zielone glony, powszechnie występujące w stawach. Są to jednak sinice (ze względu na pry­mitywną budowę i brak prawdziwego jądra komórkowego obecnie wraz bakteriami zaliczane do jednego królestwa - Procaryota), którym wykorzystywanie wodoru z wody w procesie fotosyntezy umożliwia chlorofil. Mają go także prawdziwe glony 1 rośliny wyższe, o bardziej skomplikowanej budowle.

Sinice pojawiają się wszędzie tam, gdzie jest stała wilgotność. Mały splecionych nitkowatych sinic ozdobione srebrzystymi bąbelkami tlenu często można dostrzec na dnie stawów. W Shark Bay - zatoce na tropikalnym wybrzeżu północno-zachod­niej Australii, rozwinęły się one w wyjątkowo efektowne i wyraziste formy. Hamelin Pool. małe zakole tej rozległej zatoki, zamknięte jest piaszczystą przegrodą poroś­niętą trawą morską. Ograniczona wymiana wody i intensywne parowanie sprawiają, uże. Mięczaki, które zazwyczaj żywią się sinicami i ¡, nie mogą żyć w tych warunkach. Sinice roz- yówczas, gdy były najbardziej rozwiniętą ne wytrącający sk z wody morskiej węglan y brzegu i kolumnowe twory w głębszej ienie owych tajemniczych struktur, któ- Gunflint. Błękitnozielone słupy z Hamelin skupiska tkwiące w migocącymi od słońca »razem świata sprzed dwóch miliardów lat. pło punktem zwrotnym w historii życia. Produkowany przez nie tlen gromadził się przez tysiąclecia, by stworzyć atmosferę, w znanej nam dziś postaci. Od tlenu zależy zarówno nasze życie, jak i tycie wszystkich zwierząt. Po­trzebujemy go nie tylko do oddychania. Tlen także nas chroni. Tworzy w atmosferze ochronny ekran - powłokę ozonową, która stanowi zaporę dla większości słonecz­nego promieniowania ultrafioletowego. Promienie ultrafioletowe dostarczyły energii niezbędnej do syntezy aminokwasów i cukrów, dokonującej się w pierwotnych morzach. Pojawienie się sinic przekreśliło więc prawdopodobieństwo ponownego rozpoczęcia tycia na Ziemi w taki sam sposób.

Na tym etapie rozwoju tycie pozostawało przez bardzo długi okres. W końcu jed­nak dokonał się kolejny wielki skok. Wciąż nie mamy pewności, jak to się stało, ale organizmy, które się wówczas pojawiły, można znaleźć niemal w każdej kropli słod­kiej wody.

Kropla wody ze stawoi oglądana pod mikroskopem obfituje w niewielkie orga­nizmy, które wirują, pełzają i skaczą w polu widzenia niczym rakiety. Tę grupę nazy­wa się pierwotniakami. Chociaż są pojedynczymi komórkami, ich struktura wewnę­trzna jest znacznie bardziej skomplikowana niż w przypadku bakterii. Centralnym elementem jest jądro zawierające DNA Ono właśnie organizuje tycie komórki. Wydłużone organelle - mitochondria, dostarczają energii przez spalanie tlenu, na ogół w taki sam sposób jak to czynią bakterie. Niektóre pierwotniaki mają wici, przy-

pominające nitkowate bakterie - krętkl: Inne zawierają chloroplasty wypełnione chlorofilem, który pozwala im. podobnie Jak sinicom, wykorzystywać energię sło­neczną do gromadzenia złożonych cząsteczek stanowiących pokarm komórki, wydaje się. jakby każdy z tych niewielkich organizmów był tworem zbudowanym z prostszych stworzeń. Niektórzy naukowcy są przekonani, iż tak właśnie jest. Możli­we. że jedna komórka, żywiąc się przepływającymi wokół innymi drobinami, wchłonęła jakieś bakterie czy sinice, a te - zamiast ulec strawieniu - przetrwały, by współuczestniczyć w życiu zbiorowym na zasadach nie spotykanej dotychczas in­tymnej zażyłości. Niezależnie od sposobu, w jaki do tego doszło1 mikroskamie- niałości wskazują, że komórki o takim stopniu złożoności pojawiły się mniej więcej 1.2 miliarda lat temu, co w naszym uproszczonym rocznym kalendarzu historii ży­da oznacza początek września.

Pierwotniaki rozmnażają się przez podział, tak jak bakterie. Ponieważ jednak wewnętrzna budowa tych organizmów jest znacznie bardziej złożona, więc ich po­dział stanowi oczywiście skomplikowane przedsięwzięcie. Większość poszczególnych

ma. Mitochondria i chloroplasty, dysponując e od podziału głównej komórki. DNA w zególnie złożony sposób, który zapewnia, a nowa komórka otrzymuje pełny ich i innych metod reprodukcji, praktyko- iżnią się one w szczegółach, ale zasad­zanie genów. Czasem dwie połączone zdzieleniem się. Kiedy indziej komórki za- >re przemieszczając się tworzą nowe komórki nieją dwa rodzaje takich komórek: duże, stosunkowo mało ruchliwe, i mniejsze, aktywne, poruszające się za pomocą wici. Komórka pierwszego typu zwie się jajem, drugiego zaś - plemnikiem. Kiedy te dwa typy łączą się w nową, komórkę, ich geny natychmiast tworzą dwa zestawy o nowych kombinacjach za­wierających geny pochodzące od obojga rodziców. Dzięki temu mogą powstać nie­znacznie różniące się od siebie organizmy o nowych cechach. Ponieważ płciowość zwiększyła możliwości zróżnicowania genetycznego, ona także znacząco przyspie­szyła tempo ewolucji, gdy organizmy stykały się z nowym środowiskiem.

Istnieje około 10 000 gatunków pierwotniaków. Niektóre osłonięte są powłoką z włókien lub rzęsek. Skoordynowany ruch rzęsek umożliwia stworzeniu przemieszczanie się w wodzie. Inne, wśród nich ameby, poruszają się wyrzucając na zewnątrz nibynóżki. Większość pierwotniaków żyjących w morzach wytwarza szkie­leciki z krzemionki lub węglan wapnia o bardzo złożonej strukturze. Zaliczają się one do najpiękniejszych obiektów, jakie może ujrzeć badacz tego mikroświata. Niektóre przypominają mikroskopijne muszle ślimaków, inne - ozdobne wazy lub flakony. Najdelikatniejsze z nich, zbudowane z połyskującej, półprzezroczystej krze­mionki, wyglądają jak koncentryczne kręgi przekłute iglicami, gotyckie hełmy, rokokowe dzwonnice lub ostro zakończone kapsuły statków kosmicznych. Mieszkańcy tych .muszli" wystawiają przez pory swe długie nici - nibynóżki, który­mi chwytają drobiny pożywienia.

Inne pierwotniaki odżywiają się w odmienny sposób, dokonując fotosyntezy dzię­ki zasobom chlorofilu, mogą więc być zaliczane do roślin; inne, które się nimi żywią

- do zwierząt. Ta różnica nie ma tak wielkiego znaczenia, jak mogłaby sugerować powyższa klasyfikacja, ponieważ istnieje wiele gatunków, które w zależności od warunków korzystają z obu metod odżywiania.

Niektóre organizmy jednokomórkowe można dostrzec gołym okiem. Mając nieco doświadczenia, z kropli wody zaczerpniętej ze stawu można wyłowić szarą, galare­towatą pełzającą plamkę - to ameba. Istnieje jednak granica wzrostu organizmów jednokomórkowych, poza którą procesy chemiczne zachodzące w komórce przebie­gają z większym trudem i są nieefektywne. Pierwotniaki mogą się jednak rozrastać w inny sposób - łącząc komórki w zorganizowane kolonie.

Jednym z gatunków, który zachowuje się w ten sposób, jest toczek - wklęsłe, kuliste ciało wielkości główki od szpilki, zbudowane z olbrzymiej ilości komórek, z których każda zaopatrzona jest w wić. Uderzające w owych wspólnotach jest to, że

yncze komórki, wiodące odrębną egzystencję, toczek, charakteryzują się znacznym zróżni- woduje, że wszystkie wici wokół kuli lodą tę maleńką piłeczkę w określonym

>rkami budującymi kolonie narodził się iuset milionami a miliardem lat temu, a więc ¿rodzin życia gdzieś w okolicach październi­ki. Zwierzęta te mogą osiągać znaczne rozmiary, tunki tworzą na dnie morza miękkie, bezkształtne bryły, osiągające dwa metry średnicy. Powierzchnia ciała gąbek pokryta jest niewielkimi porami, przez które za pomocą wici wciągają one do wnętrza wodę, a potem wydalają ją większy­mi otworami, znajdującymi się w górnej części ciała. Gąbka żywi się, odfiltrowując cząsteczki pokarmu ze strumienia wody przepływającego przez jej ciało. Kolonijne więzy, łączące jej elementy, są bardzo luźne. Pojedyncze komórki mogą pływać nad powierzchnią gąbki niczym ameby. Dwie gąbki wzrastające blisko siebie mogą wejść w kontakt i w efekcie połączyć się w jeden większy organizm. Jeśli gąbka zostanie przeciśnięta przez druciane sito, tak że zostanie rozerwana na oddzielne komórki, to te pojedyncze komórki zreorganizują się w nową gąbkę, zajmując na powtót te same miejsca w jej ciele. Najbardziej godne uwagi jest to, że dwie gąbki potraktowane w ten sposób, po wymieszaniu komórek utworzą ponownie jeden or­ganizm o mieszanym rodowodzie.

Niektóre gąbki wytwarzają wokół komórek miękką, elastyczną substancję, która podtrzymuje cały organizm - właśnie tego używamy w kąpieli, gdy same komórki zostaną uśmiercone przez wygotowanie i wypłukanie. Inne gąbki wytwarzają niewielkie igły z krzemionki lub węglanu wapnia zwane spikulami. Zazębiając się, igły tworzą rusztowanie, w którym umieszczone są komórki. Nie wiadomo, w jaki sposób pojedyncza komórka ustawia się i wytwarza swoją igiełkę tak, by pasowała do reszty. Konstrukcja skomplikowanego krzemionkowego szkieletu gąbki znanej jako koronkowiec lub koszyczek Wenery, przerasta naszą wyobraźnię. W jaki sposób

te niemal niezależne komórki współdziałały w tworzeniu miliona szklistych drzazg i konstruowaniu tak zawiłych i pięknych kratek owego koszyczka, doprawdy nie wiadomo. Jednak mimo iż gąbki potrafią budować tak cudowne konstrukcje, z tru­dem mogą być zaliczane do całkowicie zintegrowanych zwierząt wielokomórkowych; nie mają bowiem systemu nerwowego ani włókien mięśniowych. Najprostszymi stworzeniami mającymi te cechy fizyczne są krążkopławy i ich krewniacy.

Typowy przedstawiciel gromady krążkopławów ma kształt spodka przybranego frędzelkami parzących czułków. To meduza, nazwą nawiązująca do nieszczęsnej bo­haterki jednego z greckich mitów, którą bóg morza pokochał tak mocno, że za­zdrosna bogini zamieniła jej włosy w węże. Krążkopławy zbudowane są z dwóch warstw komórek. Galaretowata substancja, która je przedziela, zapewnia organiz­mowi sztywność, niezbędną by mógł on stawić opór uderzeniom morskiej wody. Krążkopławy są stworzeniami o skomplikowanej budowie. Ich komórki, w odróżnie­niu od komórek gąbek, nie są zdolne komórki, zmodyfikowane tak, że prz* która stanowi prymitywny system n pozwala uważać je za proste m wewnątrz włókienkami, właściwe d pojawia się pokarm lub wróg, z kom< kolce niczym miniaturowy harpun, a es te komórki umieszczone na czułkach oparz: tunnie otrze się o meduzę.

Meduzy rozmnażają się uwalniając do wody jaja i plemniki. Zapłodnione jajo nie rozwija się bezpośrednio w następną meduzę, lecz rozwija się w swobodnie pfy- wającą larwę - planulę, całkiem inną niż jej rodzice. W końcu larwa opada na dno oceanu i przekształca się w podobną do kwiatu postać zwaną polipem. U niektórych gatunków ciało polipa dzieli się na pojedyncze krążki, które odżywiają się, filtrując wodę za pomocą rzęsek. W końcu najstarsze, najwyżej położone krążki stopniowo odłączają się od polipa i kurcząc się oraz rozkurczając odpływają, by jako miniatu­rowe meduzy zacząć swe dalsze morskie życie.

Ta naprzemienność form w kolejnych pokoleniach umożliwiła zróżnicowany tiyb życia w tej grupie zwierząt. Przedstawiciele gromady krążkopławów większą część życia spędzają jako swobodnie pływające meduzy, a w postaci polipów przytwier­dzone są do skał przez bardzo krótki okres. Ukwiały postępują odwrotnie. Przez większość dorosłego życia pozostają przytwierdzonymi do skał, samotnymi polipa­mi, otoczonymi falującymi w wodzie parzydełkami, którymi gotowe są pochwycić zdobycz, jeśli tylko ich dotknie. Jeszcze inaczej zachowują się rurkopławy - kolonie polipów, które zerwały więź z morskim dnem i żeglują swobodnie niczym meduzy. Należy do nich bąbeinica, zwana też żeglarzem portugalskim. Z leżącego na po­wierzchni wody pneumatofora wypełnionego gazem zwisają łańcuchy polipów. Każdy łańcuch pełni odrębną funkcję. Jeden wytwarza komórki rozrodcze, inny wchłania pokarm, jeszcze inny, potężnie uzbrojony w szczególnie jadowite, piekące komórki, wlecze się za kolonią, osiągając długość pięćdziesięciu metrów, i paraliżuje ryby, które zapuszczą się między polipy.

Przypuszczenie, że te stosunkowo proste organizmy pojawiły się na wczesnym etapie historii żyda, wydaje się oczywiste, ale przez długi czas nie było na to żad­nego dowodu, Niepodważalnych dowodów mogły dostarczyć jedynie skamieniałości. Jednak mimo iż mikroorganizmy mogą występować w stanie kopalnym - np. w czer­tach. trudno było uwierzyć, by stworzenie tak duże, ale tak delikatne i bezcielesne jak meduza, zachowało swój kształt na tyle długo, by ulec fosylizacji. A jednak... W latach czterdziestych kilku geologów dostrzegło dziwne kształty w starych piaskow­cach Ediacara w Górach Flindersa w południowej Australii. Początkowo uważano, że skały te. których wiek ocenia się dziś na sześćset pięćdziesiąt milionów lat, są całkowicie pozbawione skamieniałości. Sądząc z rozmiarów tworzących je ziaren piasku i zmarszczek na powierzchni ławic, tworzyły one kiedyś piaszczystą plażę. Od czasu do czasu znajdowano odciśnięte w nich kształty, zarysami przypominające kwiaty - niektóre wielkości jaskra, inne większe, jak róża. Czyżby były to ślady po­zostawione przez krążkopławy wyrzucone na plażę, wypalone w słońcu, a potem, w

inoziamistym piaskiem? Zbadane oka- były to krążkopławy.

ie różnych gatunków. Niektóre były zdaje, pęcherze gazowe niczym bą- )ści najbardziej efektowne są kolonie, uego dna, a teraz spoczywają w bru- uór. Wąsy, jakie można tam zobaczyć, są regiem polipów. Musiały zostać wyrzucone ierwaniu - być może przez sztorm - z miejsca, w którym ire mają nasadę w kształcie monety, którą początkowo interpre- towrano jako samodzielnie żyjący organizm w kształcie meduzy, ale ponieważ pojawia się ona w tym samym położeniu u kilku gatunków, część badaczy sądzi, iż mogą to być ślady po chwytniku.

Nie trzeba daleko szukać, by znaleźć żyjące odpowiedniki tych organizmów. Bardzo podobne jamochłony z rzędu piórówek żyją w morzu zaledwie sto mil od Gór Flindersa. Nadano im tę nazwę w czasach, gdy ludzie pisali piórami; jest trafna, ponieważ nie tylko kształtem przypominają pióra, lecz również ich szkielet jest elastyczny i zrogowaciały. Nasadowa część głównej osi kolonii tkwi w mule, dzięki czemu całość unosi się pionowo z morskiego dna. Niektóre gatunki piórówek do­rastają zaledwie kilku centymetrów, inne sięgają człowiekowi do pasa. Szczególnie efektownie wyglądają nocą. Jarzą się wówczas jaskrawym, purpurowym światłem, a dotknięte pulsują upiornym blaskiem wolno wijących się ramion.

Piórówki zwane są także miękkimi koralami. Ich krewniacy, koralowce o twardym, wapiennym szkielecie, także są jamochłonami i często żyją obok w kolo­niach. Nie mają tak długiej historii jak piórówki i nie znaleziono ich na plażach Ediacara - ale gdy tylko się pojawiły, rozrosły się niesłychanie. Organizm, który wy­twarza twardy zmineralizowany szkielet i żyje w środowisku, gdzie osadzają się muł i piasek, jest obiektem łatwo zachowujący się w stanie kopalnym. Grube pokłady wapieni w wielu częściach świata zawierają niemal wyłącznie szczątki koralowców i mogą stanowić szczegółową kronikę rozwoju tej grupy.

Polipy wielu gatunków koralowców tworzą rozległe kolonie. Każdy połączony jest z sąsiadem jedniie cieniutkim kanalikiem, biegnącym wśród masy szkieletowej. Wraz z rozwojem kolonii powstają wciąż nowe polipy, ich szkielety rozrastają się, dusząc i przygniatając starszych sąsiadów. W rezultacie wapienna skała, będąca dziełem kolonii, jest podziurawiona przez kanały i otwory, w których niegdyś miesz­kały polipy. Żywe organizmy tworzą jedynie cienką powłokę na powierzchni. Każdy gatunek korala ma własny wzór pączkowania i wznosi swą budowlę o charak- teiystycznym kształcie.

Korale wymagają szczególnych warunków środowiskowych. Zabija je zarówno woda zamulona, jak i zbyt czysta. Nie rosną też na głębokościach, do których nie docierają promienie słońca: egzystencja korali uzależniona jest bowiem od jedno­komórkowych glonów, które rosną w ich ciałach. Glony, fotosyntetyzując pokarm, pobierają z wody dwutlenek węgla. W ten sposób wspierają korale w budowaniu ich szkieletów i uwalniają tlen. który pomaga im oddychać.

Pierwsze nurkowanie wśród raf koralowych jest niezapomnienym przeżyciem.

a się w trzech wymiarach, w czystej, rozświetlonej najbardziej, jest czymś bajecznym, nieziemskim, zygotować nas na to bogactwo kształtów i iuly, gałęzie, wachlarze, poroża subtelnie w kolorze krwawej czerwieni. Niektóre iedy się ich dotknie, złudzenie pryska: są oś­ci korali rosną obok siebie, przemieszane z ¡iórówkami i grzędami ukwiałów, falujących długimi irek przepływa nad rozległą łąką korali porośniętą niemal rstkimi ich gatunkami: w głębszej wodzie niekiedy odkrywa koralową wieżę z wachlarzami i gąbkami, które rozciągają się poza zasięg wzroku w głębiach naj­ciemniejszego błękitu.

Jednak nurkując tylko w ciągu dnia niemal nie widzi się organizmów tworzących to zdumiewające widowisko. Nocą zaś, z latarką w ręku, można znaleźć zupełnie inne, jakże odmienione korale. Ostre kontury kolonii okrywa teraz opalizujący po­łysk. Miliony małych polipów wyłaniają się ze swych wapiennych cel, aby roz­prostować miniaturowe ramiona i po omacku poszukać pokarmu. Polipy koralow­ców są organizmami zaledwie kilkumilimetrowej wielkości, ale w koloniach tworzą najwspanialsze zwierzęce konstrukcje, jakie oglądał świat, nim pojawił się na nim człowiek. Wielką Rafę Koralową, która przez tysiąc mil biegnie wzdłuż wschodniego wybrzeża Australii, można zobaczyć z Księżyca. Gdyby więc pięćset milionów lat temu jakiś astronauta z innej planety przelatywał w pobliżu Ziemi, bez trudu za­uważyłby w błękitnych morzach kilka nowych i tajemniczych kształtów barwy turkusu, a patrząc na nie, domyśliłby się, że oto na Ziemi naprawdę zaczęło się życie.

ROZDZIAŁ DRUGI

BUDOWANIE CIAŁ

Wielka Rafa Koralowa tętni życiem. Przypływy i odpływy przechodzące nad ko­loniami korali nasycają wodę tlenem, a tropikalne słońce ogrzewa ją i napełnia światłem. Wszystkie grupy zwierząt morskich zdają się tu rozkwitać. Spod muszli wyzierają fosforyzujące purpurowe oczy, czarne jeżowce przechadzają się na kol­cach, intensywnie niebieskie rozgwiazdy lśnią na piasku, a z otworów w gładkiej powierzchni korala wyłaniają się wr.o wodę obracamy jakiś kamyk i wtedy p odpływa tanecznym, wdzięcznym n przez piasek na wijących się ramion

Ta różnorodność na pierwszy rzut < takie prymitywne, proste w budowie stworzenia których już mówiliśmy, oraz bardziej rozwinięte :

fikować bądź do mięczaków (małże, morskie ślimaki), bądź do szkarłupni o promie­nistej symetrii ciała (rozgwiazdy, jeżowce), do pierścienic o ciałach wydłużonych i po­dzielonych na segmenty, czy do stawonogów (krewetki i kraby).

Reguły, na których opiera się budowa tych zwierząt, są tak fundamentalnie różne, że trudno uwierzyć, iż zwierzęta te mogą być ze sobą spokrewnione; ich linie rozwojowe musiały rozdzielić się dawno, u samych podstaw drzewa rodowego, co skamieniałości dobitnie potwierdzają. Wszystkie te grupy, będąc mieszkańcami mórz, pozostawiły liczne dowody swej historii, a okresy ich rozkwitu można prześledzić w skałach na przestrzeni setek milionów lat. Ściany Wielkiego Kanionu pokazują, że zwierzęta nie mające kręgosłupa I bezkręgowce - pojawiły się na dłu­go przed takimi kręgowcami jak iyby. Ale tuż pod warstwami łagodnie pofałdowa­nego wapienia, który zawiera skamieniałości bezkręgowców, profil skal zmienia się radykalnie. Tutaj skały są silnie zaburzone. Niegdyś tworzyły góry, następnie uległy erozji, a w końcu zalało je morze, w których osadziły się owe wapienne warstwy. Okres górotwórczości i erozji trwał wiele milionów lat i w owym czasie nie zgroma­dziły się tu żadne osady. W konsekwencji powierzchnia kontaktu warstw zaburzo­nych i niesfałdowanych odpowiada olbrzymiej przerwie w zapisie. Aby więc prze­śledzić genealogię bezkręgowców od samego początku, musimy znaleźć inny teren: taki, gdzie skały nie tylko osadzały się nieprzerwanie przez cały ów krytyczny okres, ale też zachowały się w stosunkowo nie zaburzonym układzie.

Takich miejsc Jest niewiele; jedno z nich leży w górach Atlas w Maroku. Nagie wzgórza na wschód od Agadiru zbudowane są z błękitnego wapienia. Jest on tak twardy, że dzwoni pod uderzeniem młotka poszukiwaczy skamieniałości. Lekko

tylko nachylone warstwy skał nic są zniekształcone przez ruchy tektoniczne. Na przełęczach skały zawierają skamieniałości. Nie ma ich wiele, ale szukając wytrwale, można /gromadzić całkiem spory zespól gatunków. Wszystkie skamieniałości, jakie znaleziono gdzie indziej w skałach tego wieku, można zaklasyfikować do typów, które zidentyfikowaliśmy w rafie. Są tu drobne skorupki ramienionogów wielkości paznokcia małego palca, a także organizmy o symetrii promienistej przypominające kwiaty, którym nadano nazwę liliowców, oraz tiylobity 1 zwierzęta o ciele segmen­towanym. podobne do skorupiaków równonogich.

Wapień wieńczący marokańskie pasmo Atlasu ma około 560 milionów lat. Pod nim leżą inne warstwy o miąższości tysięcy metrów i wyraźnie nie zmienionym charakterze, w któiych można oczekiwać świadectw pochodzenia różnych typów bezkręgowców.

Jest jednak inaczej. Kiedy bowiem schodzi się w dół zbocza, skamieniałości na­gle znikają. Wapień wydaje się dokładnie taki sam jak wyżej, więc morze, w którym

}ścią takie samo jak później, gdy tworzyły się :ględem fizycznym nie ma żadnych śladów ja- wnym okresie muł pokrywający morskie i ich w nim nie było. palnegó nie jest zjawiskiem występują- yyraźniej niż gdzie indziej. Znane jest :h tego wieku. Mikroskamieniałości w ra Górnego i z Afryki Południowej po- :ześniej. W naszym teoretycznym kalen- :i zwierząt osłoniętych muszlą nie pojawiają się

przed początkiem listopada.

Tak więc przeważająca część historii życia nie ma dokumentacji w skałach. Do­piero później, około 600 milionów lat temu, niektóre grupy organizmów zaczęły po­zostawiać ślady swej obecności dzięki wytwarzaniu muszli. Dlaczego dokonała się ta nagła zmiana, tego doprawdy nie wiemy. Być może wcześniej morza nie miały odpowiedniej temperatury lub właściwego składu chemicznego, sprzyjającego wytrącaniu się węglanu wapnia, z którego zbudowana jest większość muszli i szkieletów. Jednak niezależnie od przyczyny, dowodów pochodzenia bezkręgowców musimy szukać gdzie indziej.

Kilka żyjących śladów znajdziemy, wracając na rafę. Są nimi płochliwie pływa­jące nad koloniami korali, kryjące się w szczelinach i kurczowo przywierające do spodu skał robaki płaskie w kształcie liścia - wirki. Podobnie jak jamochłony, mają tylko jeden otwór prowadzący do ich wnętrza, przez który zarówno pobierają pokarm, jak i wydalają resztki. Nie mają skrzeli i oddychają bezpośrednio przez skórę. Rzęski pokrywające spód ciała pomagają im powoli przesuwać się w wodzie. Pod przednią częścią ciała znajduje się otwór gębowy, zaś na górze - kilka wrażli­wych na światło zgrubień, dzięki którym o tym zwierzęciu mówi się, iż ma zaczątek głowy. Wirki to najprostsze stworzenia tego typu, należące do płazińców.

By impulsy pochodzące z narządów zmysłu wzroku mogły wywołać reakcję orga­nizmu, muszą dotrzeć do mięśni. Płazińce dysponują jedynie siecią włókien nerwo-

wych, odchodzących od głównych pni nerwowych. Niektóre mają kilka zwoi ner­wowych, które trudno byłoby jednak nazwać mózgiem. Mimo to płazińce mają za­skakujące możliwości. Na przykład pewien gatunek plazińców słodkowodnych po­trafi się... uczyć. Poszczególne osobniki nauczono odnajdywania drogi w prostym labiryncie 1 miały wybierać przejścia pomalowane na biało. Gdy wybierały ciemne, poddawano je lekkim wstrząsom elektrycznym. Jeszcze bardziej zdumiewające okazało się to, iż pamięć zostaje zakodowana w ich ciele. Kiedy bowiem płazińcem. który poznał labirynt, nakarmi się innego robaka tego samego gatunku, ten drugi bez ćwiczeń dokładnie pokona ów labirynt.

Obecnie istnieje na świecie 3000 gatunków płazińców. Większość z nich to drob­ne stworzenia żyjące w wodzie. Można je obejrzeć w wielu strumieniach, wrzucając tam surowe mięso lub wątróbkę. Jeśli warstwa podwodnej roślinności jest gruba, płazińce wynurzą się całą gromadą i usiądą r udaje się żyć na lądzie, w wilgotnych lasach zie, wydzielanym przez spodnią stro metrów. Inne wiodą pasożytniczy tryl liczbie, żyją w ciałach innych zwierz; przywry i tasiemce. Niektóre mogą os ca składa się z główki zakotwiczonej w scianc szeregu powtarzających się, coraz dłuższych i s

znajdują się człony rozrodcze; po zapłodnieniu, gdy znajdzie się w nich ogromna liczba jaj, zostają wydalone z organizmu żywiciela. Choć zwierzę wygląda jakby było podzielone na segmenty, to jednak zdecydowanie różni się od prawdziwie segmen­towego stworzenia, jakim jest dżdżownica.

Płazińce są stworzeniami bardzo prostymi. Na przykład wirkom bezjelitowym w ogóle brakuje narządów wewnętrznych i wyglądają jak niewielkie pływające kora­lowce, zanim opadną na dno i rozpoczną osiadłe życie. Nie jest trudno dać wiarę tym badaczom, którzy opierając się na szczegółowej analizie budowy zarówno osobników dojrzałych jak i larw, doszli do wniosku, że płazińce pochodzą od prostszych orga­nizmów, takich jak koralowce czy krążkopławy.

W czasie gdy kształtowały się pierwsze wodne bezkręgowce, między miliardem a sześciuset milionami lat temu, wokół kontynentów osadzały się gmbe warstwy pias­ków i mułów, pochodzących z erozji lądów. To środowisko musiało zawierać olbrzy­mie zasoby żywności w postaci cząstek organicznych opadających z powierzchnio­wych warstw wody. Dawało także schronienie wielu stworzeniom, Jednak kształt płazińców nie sprzyja ryciu w osadzie. Odpowiedniejsza wydawała się forma rurko­wata. cylindryczna, i w końcu pojawiły się zwierzęta o takim kształcie. Niektóre ko­pały nory i ryły tunele w mule w poszukiwaniu cząstek pożywienia. Inne żyły częś­ciowo ukryte w osadzie na dnie. wystawiając na powierzchnię jedynie aparat gębowy otoczony rzęskami. Rzęski napędzały strumień wody, z którego organizmy filtrowały pożywienie.

Niektóre z tych stworzeń żyły w ochronnej rurce. Z czasem Jej górna część prze­kształciła się w kołnierz ze szczelinami, co udoskonaliło przepływ wody nad czułka- mi. Dalsza modyfikacja i mineralizacja tkanek doprowadziła w końcu do wytwo-

rżenia dwóch płaskich skorup ochronnych. Tak powstały pierwsze ramienionogi. Jeden z gatunków dal początek linii, która żyje do dziś w nie zmienionym kształcie. Lmgukila. bo tak się to zwierzę nazywa, często określana jest mianem żywej skamieniałości.

Przykłady takich niezwykle długowiecznych gatunków pojawiają się w historii żyda kilkakrotnie. Jakiś gatunek pojawia się i rozpowszechnia bardzo szeroko. Z czasem warunki w rejonach jego występowania ulegają zmianie i niektóre pokole­nia przekształcają się w nieco odmienne formy, lepiej przystosowane do nowych okoliczności. Ale tam. gdzie warunki pozostają nie zmienione, gatunki te udosko­nalają swój pierwotny kształt. Nie pojawiają się żadne odmiany, które skuteczniej eksploatowałyby dane środowisko. Tak więc te pradawne gatunki, które nie wyko- rzvsrvwałyby i nie przekształcą się, z pokolenia na pokolenie mozolnie powielają przez tysiąclecia swą ultrakonserwatywną formę.

Potomka rodzaju Lingulella, nieco większe zwierzę z rodzaju Lingula, można

łych wodach Japonii, gdzie skrywa się w przypomina ono długie robaki z dwiema jdnak budowa ciała jest skomplikowana, mezony odbytem, zaś wokół otworu gę- ::o brzegu skorupki. Czułki pokryte są iiżu przepływają cząstki pokarmu, czułki gębowego. Pełnią jeszcze inną ważną fun- i niezbędny do oddychania. Czułki wchłania- )rupki otaczające czułki nie tylko dają ochronę temu nemu ciału, usprawniając przepływ wody, skutecznie kierując jej strumień na czułki.

Ramienionogi doskonaliły tę konstrukcję przez następne sto milionów lat. Nie­które stały się większe, wapienne skorupy - masywne, a ramiona tak się rozrosły, że wymagały podpory w postaci delikatnej wapiennej spirali. Liczne gatunki rozwi­nęły otwór w brzusznej skorupce, przez który wysuwa się noga przytwierdzająca zwierzę do podłoża. Nadaje mu to wygląd odwróconej antycznej rzymskiej lampki oliwnej z nóżką jako knotem (stąd cała grupa w języku angielskim nosi nazwę lamp- shells I kaganki)

Ramienionogi nie są jedynymi zwierzętami skorupowymi, których skamieniałoś­ci można znaleźć w starych skałach. Inne zwierzę nie przyczepiało się do dna, lecz pełzało; wytworzyło też małą stożkowatą skorupę, pod którą mogło się ukryć w ra­zie niebezpieczeństwa. Był to protoplasta najliczniejszej grupy bezkręgowców po­siadających muszle I mięczaków. On także ma żyjącego do dziś potomka, którym jest neopilina, wyłowiona w 1952 roku z głębin Pacyfiku. Dziś żyje około 60 000 gatunków mięczaków.

Spodnia część ich ciała zwana jest nogą. Przemieszczając się, mięczaki wysuwają nogę z muszli i kurczą, a następnie rozkurczają płaską podeszwę. Wiele gatunków mięczaków ma wieczko, które szczelnie przylega do ujścia muszli, gdy stopa jest wciągnięta. Górną powierzchnię ciała stanowi płaszcz, który okrywa organy wewnętrzne. W szczelinie płaszcza u większości gatunków mięczaków znajdują się

skrzeła. nieustannie obmywane prądem wody nasyconej tlenem, która wsysana jest jednym końcem tego wgłębienia, a wydalana drugim.

Muszla wytwarzana jest przez górną powierzchnię płaszcza. Niektóre mięczaki mają muszle pojedyncze. Ślimaki z rodzaju Patetba, podobnie jak neopilina, wy­twarzają muszlę równomiernie wokół obwodu płaszcza, budując prosty stożek. U in­nych gatunków przód okrywy wydziela się szybciej niż tył i powstają muszle o bu­dowie spiralnej jak sprężyna zegarka, u jeszcze innych węglan wapnia najsilniej wydziela się po jednej stronie, tak że muszla skręca się i staje wieżyczką. Ślimaki porcelanki wzmagają wydzielanie wokół brzegów, tworząc muszlę niczym luźno zaciśnięta pięść. Ze szczeliny wzdłuż dolnej części wysuwają nie tylko stopę, ale i dwie poły płaszcza, którym okrywają zdumiewająco wymodelowaną i wypolerowaną powierzchnię muszli, charakterystyczną dla porcelanek.

Ślimaki odżywiają się nie za pomocą ramion, znajdujących się wewnątrz muszli, jak ramienionogi, ale posługują się tarką - wstęgowatym językiem pokrytym ostiy-

rapywania glonów ze skał. Trąbiki używają łych mięczaków; przez wywiercone otwory" cę na nóżce, ale przekształciły ją w rodzaj trę ofiary - robaka lub nawet iyby - by r ugodzona ofiara walczy o życie, napast- ychmiast zabija rybę, a śmiertelna może wciągają ofiarę do muszli i powoli ją zjadają, zeszkodą w aktywnym polowaniu, więc nie- jrowadzić szybszy i bardziej ryzykowny żywot bez stylu życia zbliżonego do swoich przodków - płazińców. Są to śli- naki nagoskrzełne, które zaliczają się do najpiękniejszych i najbarwniejszych bezkręgowców żyjących w morzach. Górne części ich długich, miękkich ciał pokryte są falującymi czulkami o najdelikatniejszej wielobarwnej kolorystyce i bogatych wzorach. Choć brak im muszli, nie są całkiem bezbronne, bowiem niektóre z nich zdobyty „używaną" broń. Podpływają blisko powierzchni wody i dryfując na rozło­żonych, pierzastych czułkach, polują na iffleduzy. Z wolna wgryzają się w bezbronną zdobycz, a parzące komórki ofiary wchłaniane są w całości i pozostają nienaruszone wewnątrz organizmu. Potem przemieszczają się w ciele tych ślimaków i gromadzą w czułkach na grzbiecie, dając nowym właścicielom taką samą ochronę, jaką dawały pochłoniętej przez ślimaka meduzie.

Inne mięczaki, małże, mają dwie skorupki połączone zawiasami. Małże są znacz­nie mniej ruchliwe od ślimaków. Maję też mniejszą od nich nogę, która nie służy im do pełzania, lecz do wkopywania się w piasek. Odżywiają się leżąc z otwartymi sko­rupkami i filtrując wodę, którą wciągają jednym końcem szczeliny płaszczowej, a po­tem wydalają przez rurkowaty syfon z drugiej strony dała. Ponieważ nie muszą się poruszać, ich znaczne rozmiary nie są wadą. Wielkie małże zamieszkujące rafy ko­ralowe mogą osiągać metr długości. Tkwią wśród korali odsłaniając brzeg płaszcza, zygzakowaty pas zielonego dała nakrapianego czernią, łagodnie pulsującego w rytm przepompowywania wody. Są wystarczająco duże, by złapać nieostrożnego nurka za nogę. Jednak chodaż mięśnie małża są silne, nie może on zatrzasnąć skorup; uno-

Si je tak powoli, że można wcześniej przejrzeć jego zamiary. Co więcej, nawet gdy skompy tego naprawdę dużego gatunku są całkiem zamknięte, stykają się jedynie szczytami krawędzi. Szczeliny są tak duże, że gdy wsuwa się rękę w płaszcz, małż nie może szczelniej zamknąć. I-epiej jednak za pierwszym razem nie ryzykować i użyć jakiegoś kija.

Niektóre małże, takie jak przegrzebki, potrafią podróżować; zatrzaskują skorup­ki i przemieszczają się w konwulsyjnych podskokach. Jednak większość dorosłych małży wiedzie raczej nieruchowy żywot, a rozprzestrzenianie się gatunków dokonu­je się za sprawą młodych osobników. Z jaj mięczaków wylęgają się larwy; u nie­których gatunków wyglądają jak żywotne kulki pokryte wstęgami rzęsek. Nim po kilku tygodniach zmienią kształt, wykształcą muszle i osiądą na dnie morza, oceani­czne prądy unoszą je w odległe rejony. W tej „fazie dryfowania” wydane są one na łaskę wszelkich wygłodniałych zwierząt - poczynając od innych osiadłych stworzeń trowanej wody, a kończąc na rybach. Tak więc by ga- jrodukować ogromną ilość jaj: jeden osob-

e w historii tej grupy, znalazły sposób ednoczesnym zapewnieniu sobie ochrony muszle podzielone na komory wypełnione się około 550 milionów lat temu. Jego cia- iej muszli, jak to ma miejsce u ślimaków, lecz w znajdowała się komora gazowa. W miarę jak zwierzę rosło, były nowe komory, by zapewnić mu pływalność. Zwierzęciem tym był łodzik, a jego tryb życia jest nam dobrze znany, bowiem jeden gatunek, podobnie jak Ungula i Neopilina, stał się żyjącą skamieniałością.

Łodzik perłowy, gatunek, który przetrwał do naszych czasów, osiąga średnicę 20 centymetrów. Długa rurka, zwana syfonem, łączy ciało łodzika z komorami gazo­wymi. tak by mógł je dowolnie napełniać i poruszać się na żądanej głębokości. Ło­dzik żywi się nie tylko ciałami martwych zwierząt, lecz także żywymi stworzeniami, takimi jak kraby. Porusza się „odrzutowo", wytryskując wodę przez syfon - strumień wody powstaje podobnie jak u jego krewniaków - filtratorów. Szukając zdobyczy, łodzik korzysta z małych kubkowatych oczu i wyrostków smakowych. Jego noga po­dzieliła się na dziewięćdziesiąt długich, chwytnych wyrostków, a w każdym znajdu­je się rogowy dziób, kształtem przypominający dziób papugi, którym łodzik zadaje śmiertelny cios zwierzęciu ukrytemu w muszli.

Po 140 min lat rozwoju łodziki dały początek nowej grupie - amonitom, które miały znacznie więcej komór ułatwiających pływanie. Amonity osiągnęły ogromny sukces ewolucyjny; w niektórych skałach ich muszle tworzą grube warstwy. Pewne osobniki osiągnęły wielkość koła ciężarówki. Znajdując takie giganty w miodowych skałach wapiennych środkowej Anglii lub twardych niebieskich skałach hrabstwa Dorset, można by pomyśleć, że tak ogromne stworzenia mogły jedynie ociężale prze­mieszczać się po morskim dnie. Gdy jednak zobaczymy subtelnie rzeźbione ściany komór gazowych - gdzie wietrzenie usunęło zewnętrzną ścianę muszli - przychodzi nam na myśl, że w wodzie zwierzęta te mogły być rzeczywiście bardzo lekkie. Kilka

gatunków na powierzchni muszli miało wypukłą, ostrą listewkę przypominającą kil, dzięki czemu mogły żeglować w wodach prehistorycznych oceanów niczym galeony.

Około 100 milionów lat temu z powodów, których nie potrafimy zrozumieć, amo­nitowa dynastia zaczęła podupadać. Wiele gatunków wymarło, inne dały początek liniom, w których muszle były luźno zwinięte lub niemal proste. Jedna grupa wybra­ła tę samą drogę, jaką wcześniej powędrowały morskie ślimaki, i całkiem straciła muszle. W końcu wszystkie morskie głowonogi mające muszle - z wyjątkiem kilku gatunków łodzików - zniknęły. Przeżyły kałamarnice i ośmiornice, u których musz­la znajduje się wewnątrz płaszcza; stały one się najbardziej zaawansowanymi pod względem budowy i najinteligentniejszymi ze wszystkich mięczaków.

Kałamarnica, zwana też kalmarem, ukrywa szczątkową muszlę głęboko wewnątrz ciała. Jest to owalna, ciemnobrązowa, kredowata płytka, os sepiae, często wyrzucana na brzeg morza. Niektóre ośmiornice żeglarka, należącego do tego samego cieniutki kielich, podobny do mus: używa go jednak jako domu, lecz w

Kałamarnica ma znacznie mni< ca, jak sama nazwa wskazuje - osie: bardziej ruchliwe, mają też boczne płeti Zarówno kałamarnice jak i ośmiornice mog napędu „wodno-odrzutowego”.

Bardzo skomplikowaną budowę mają oczy glowonogów. W pewnym sensie są nawet lepsze niż nasze, ponieważ kałamarnica może rozróżniać światło spolary­zowane, na które nasze oko nie reaguje, a jej siatkówka ma doskonalszą budowę i z pewnością rejestruje więcej szczegółów niż nasza. Aby odbierać sygnały wytwa­rzane i przekazywane przez organy zmysłowe, kałamarnice mają dość duże mózgi i charakteryzują się szybkimi reakcjami.

Kałamarnice osiągają ogromne rozmiary. W 1954 roku na brzeg norweski morze wyrzuciło okaz liczący dziewięć metrów długości. Zwierzę to ważyło niemal tonę, ale nie było rekordzistą. Przeszło dwadzieścia lat wcześniej, w roku 1933, w Nowej Ze­landii znaleziono okaz mający dwadzieścia jeden metrów i oczy o średnicy czter­dziestu centymetrów. Byty to największe oczy w całym królestwie zwierząt. Wydaje się mało prawdopodobne, byśmy mieli już za sobą odkrycie największych okazów. Kałamarnice są tak inteligentne i szybkie, że na pewno potrafią uniknąć zastawia­nych przez człowieka nieruchawych sieci. Kaszaloty, które nurkują w poszukiwaniu kałamamic, a są znacznie bardziej ruchliwe niż wszystkie nasze urządzenia połowo­we, często wracają na powierzchnię z pokiereszowanymi pyskami. Rany świadczą, że walczyły ze zwierzętami mającymi przyssawki trzynastocentymetrowej średnicy, a szczęki kalamarnic znajdowane w ich żołądkach były większe niż szczęki owego norweskiego giganta. Możliwe więc, że rzeczywiście istnieją morskie potwory, o któ­rych powiadano, iż wypływały na powierzchnię i ramionami chwytały całe statki. Zresztą i te, które znamy, są niemiłe z wyglądu, a najbardziej zaskakujące jest to, że są one potomkami prostych, niepozornych, osłoniętych muszlą stworzeń, które po raz pierwszy pojawiły się przed 600 milionami lat.

A jak potoczyła się historia drugiej linii, reprezentowanej w pradawnych skałach przez podobne do kwiatów liliowce? Gdy śledzi się ich rozwój w skałach, dostrzec można rosnącą złożoność i wyraźniejszą strukturę. Ciało liliowca ma postać kielicha skierowanego rozszerzonym, gębowym biegunem ku górze, osadzonego na trzonku. Wyrasta z niego pięć ramion, które u pewnych gatunków wielokrotnie się rozwid­lają. Powierzchnię kielicha pokrywają stykające się ściśle wapienne płytki, a pa- ciorkowate płytki łodygi i ramion zbubowane są z tego samego materiału. Na powierzchni ławic skalnych łodygi liliowców wyglądają jak pęknięte naszyjniki; pa­ciorki niekiedy rozsiane są po powierzchni, a niekiedy jeszcze stykają się z sobą, jak­by przed chwilą wyciągnięto łączącą je nić. Od czasu do czasu znajdowane są gi­gantyczne gatunki o dwudziestometrowych łodygach. Czas rozkwitu tych stworzeń, podobnie jak amonitów, już przeminął, ale kilka gatunków liliowców wciąż żyje w oceanicznych głębinach.

U gatunków żyjących dzisiaj. \v;v: temu powierzchnia ciała sprawia cieli tego samego typu z płytek w nodermata, z greki: echinos - jez, symetrii pięciopromiennej. Pięciokąt tu. pięć ramion, także wszystkie wewnętr.

(oprócz przewodu pokarmowego). Ciała szkarł

niu zasad hydrostatyki. Nóżki ambulakralne, mające postać cienkich rozciągliwych cylinderków zakończonych przyssawką, utrzymywane są dzięki wewnętrznemu ciś­nieniu wody; falują i zwijają się wzdłuż ciała. Płyn cyrkuluje w tym systemie oddziel­nie, wpływając i wypływając z nóżek do pięciu kanałów połączonych pierścieniem okrążającym przełyk. Gdy diyfująca cząstka pokarmu dotknie którejś nóżki, prze­rzucana jest od jednej do drugiej tak długo, aż trafi do bnizdy biegnącej wzdłuż ramienia i spłynie do otworu gębowego.

Choć w czasach powstawania skamieniałości najliczniejszymi szkarlupnlami by­ły liliowce „łodygowe”, to jednak najpowszechniejszymi współczesnymi formami są „bezłodygowe” liliowce pierzaste, np. czuprynki. Dorosłe osobniki zamiast trzonków mają kiść wijących się wąsów chwytnych, którymi przywierają do korala lub skal. W niektórych miejscach Wielkiej Rafy wprost roi się od niezliczonych kolonii czu- prynek, pokrywających dno grubym, szorstkim brązowym dywanem.

Pięciopromienista symetria i układ wodny to cechy tak charakterystyczne, że pozwalają na łatwe rozpoznanie członków grupy. Rozgwiazdy i ich bardziej dyna­miczni kuzyni - wężowidla, również posiadają te cechy. Są podobne do liliowców, lecz nie mają trzonków i wąsów. i leżą na dnie z otworem gębowym zwróconym ku podłożu i szeroko rozpostartymi pięcioma ramionami. Wyraźnie spokrewnione z ni­mi są jeżowce. Ich ramiona wydają się, zwinięte wokół otworu gębowego niczym pięć żeber i połączone licznymi płytkami wapiennymi, a całość przypomina kulę.

Podobne do kiełbasek strzykwy. które wylegują się na piaszczystych łachach na powierzchni rafy. także są szkarłupniami. Leżą na boku; na Jednym końcu dała znajduje się otwór zwany odbytem, choć ten termin nie wydaje się całkiem właści­wy dla zwierzęcia, które używa go także do oddychania. Otwór gębowy na drugim

końcu ciała strzykwy jest otoczony wieńcem krótkich czułków. Strzykwy grzebią ni­mi w piasku lub mule, a gdy przylgną do nich cząstki pokarmu, zwijają je do otworu gębowego i wysysają pożywienie. Chcąc podnieść strzykwę, trzeba to robić bardzo ostrożnie, bo zwierzęta te mają nader ekstrawagancki sposób samoobrony. Po pros­tu wrzucają na zewnątrz wnętrzności. Nieprzerwany lepki strumień wypfywa z odbytu, sklejając palce mazistą plątaniną nici i zwojów. Kiedy do takiej akcji spro­wokuje strzykwę jakaś wścibska ryba lub krab, to będą musiały walczyć z tą siecią, a strzykwa w ciągu kilku tygodni z wolna odbuduje wnętrzności.

Z ludzkiego punktu widzenia szkarłupnie wydają się ślepą uliczką w ewolucji. Gdybyśmy wychodzili z założenia, że życie zmierza w kierunku z góiy określonym, że «’szystko jest częścią zaplanowanego postępu i rozwoju, mającego zakończyć się po­jawieniem człowieka lub jakiegoś innego stworzenia, które mogłoby z nim iywalizo- wać w dominacji nad światem, wtedy można by szkarłupnie uznać za zbędne, jakc

ia. Ale takie rozumowanie może powstać tylko '..-«łupnie pojawiły się wcześnie. Ich ukłać . lawą do budowy różnorodnych gatun 1?. dalszego efektownego rozwoju. Na tere tępują wciąż bardzo powszechnie. Rafo- ramionami do małża, wolno rozsuwają ; mięczaka. Rozgwiazda zwana koroną że staje się plagą i niszczy rozległe obsza- a tysiące liliowców. O ile jest nieprawdopo- rłupni mogli pochodzić przodkowie innych grup zwierząt, o tyle - ąc po dowodach ostatnich sześciuset milionów lat - równie mało prawdopodo­bne wydaje się zniknięcie tej grupy, póki tycie będzie trwać w morzach świata.

Trzecią kategorią stworzeń zamieszkujących rafę są zwierzęta, które mają ciała segmentowane. W tej grupie znamy skamieniałości wcześniejsze nawet niż trylobity pochodzące z gór Maroka. W piaskowcach z Ediacara w Australii, które zawierają szczątki meduz oraz piórówek, zachowały się także ślady pierścienic. Pewien gatu­nek ma półokrągłą głowę i ponad czterdzieści segmentów obramowanych wybrzu­szeniami przypominającymi odnóża. Wręcz uderzająco przypomina wieloszczety, które obecnie tak licznie zamieszkują rafę. Bruzdy na ciałach stworzeń dziś żyjących odpowiadają ścianom dzielącym ich wnętrze na poszczególne przegrody. Każda wyposażona jest we własny komplet organów: po obu stronach ciała występują po­dobne do nóg wyrostki, czasami zaopatrzone w szczecinki, i dodatkowa para pierza­stych przydatków, przez które wchłaniany jest tlen, a w ścianach ciała para otwie­rających się na zewnątrz kanałów, którymi wydalane są odchody. Zarówno przewód pokarmowy, jak i duże naczynie krwionośne oraz rdzeń nerwowy przebiegają przez wszystkie segmenty, łącząc je i koordynując najważniejsze dla organizmu procesy.

Nawet jednak prastare skamieniałości z Ediacara nie dają odpowiedzi na pytanie

o związki między pierścienicami a innymi wczesnymi grupami. Istnieją jednak inne obiekty, świadczące o takich związkach, a mianowicie larwy. Larwa morskich pierś­cienic - trochofora, ma kształt kulisty z okalającym pasem rzęsek pośrodku i pęczkami rzęsek na czubku. Jest bardzo podobna do larw mięczaków przodo-

Budowanie ciał

skrzelnych, co jest wyraźną wskazówką iż obie

Z drugiej jednak strony larwy szkarłuDni ró-żni* 2/l wyrastają ze wspólnego pnia. mem rzęsek orającym się wokół nich Ta l^ hspi^alną st™kturąi pas- pradawnych plazińców na bardzo wczesnylTLni^™ ? Gddzielila się nastąpił podział między mięczakami a pierścienicamf ° wcześnieJ- nim

i m^Sl2^^1*Sa°Łuut,r,e,SZe »>«■

odtwareanie poszczególnych elementów ciała, aż do zbudowania lańi^h^ Ta zmia^

na | pewnością dokonała się na długo przed powstaniem plask“i SBI ponieważ wówczas główne grupy bezkręgowców były już ukilaltoZT skamieniałości z Ediacara ukazują jedynie krótki moment w ich rozwojuXSL stępne sto nnkonowlat historia bezkręgowi pozosiaje w mroku. Do^lenT™ Z okresie docieramy do skał o wieku *

i • i . ,

jak i z innych części świata. Wówcza:

się muszle.

Istnieje pewne wyjątkowe, obfito ku, które dostarcza o wiele bardziej grup zwierząt. W Górach Skalistych \ dwa wysokie, ośnieżone szczyty. W pob

ków, a w nich znajdują się jedne z najdoskonalej zachowanych skamieniałości, jakie kiedykolwiek odkryto. Lupki osadziły się 530 milionów lat temu na dnie morza, w basenie leżącym na głębokości około 150 metrów. Basen ów musiało osłaniać jakieś podmorskie pasmo, ponieważ żadne prądy nie naruszyły osadów. W tych mrocznych, nieruchomych wodach żyło niewiele zwierząt. Nie ma śladów pełzania po dnie lub jego przekopywania. Jednak co jakiś czas muł z podmorskiej bariery spływał mętną chmurą, porywając najrozmaitsze zwierzęta i znosił je na dno basenu. Ponieważ brakowało tu tlenu, który przyspieszyłby proces rozkładu materii organicznej, i nie było zwierząt żywiących się padliną, które mogłyby je zniszczyć, drobne ciała zostały otulone cząsteczkami mułu. Z biegiem czasu cały ten osad przekształcił się w łupek. W czasie ruchów górotwórczych te morskie osady zostały wypiętrzone, sfałdowane i stały się częścią Gór Skalistych. Łupki uległy w dużej części zmieżdżeniu i sknisze- niu, a ślady życia uległy w większości zatarciu. Ale cudownym zrządzeniem losu niewielki fragment przetrwał nie naruszony.

Jest tu dużo więcej grup skamieniałości niż w innych skałach z tego okresu. Są krążkopławy, których mogliśmy się spodziewać, znając faunę Ediacara. Są szkarłu- pnie, ramienionogi. prymitywne mięczaki i pól tuzina gatunków pierścienic - kolej­nych reprezentantów linii ewolucyjnej, sięgającej od plaż Ediacara po Rafę Koralową. Jest tu także kilka stworzeń, które - choć wydają się spokrewnione z pierścienicami | mają bardziej złożoną budowę i są zupełnie niepodobne do jakichkolwiek, żywych czy skamieniałych, znanych nam zwierząt.

Jedno z nich miało piętnaście segmentów, trąbkę z przodu otworu gębowego i aż pięcioro oczu, w tym jedno skierowane do góry. Inne (raczej rozpaczliwie przez pier­wszych badających je uczonych nazwane hallucigenią) miało siedem par konczyn i siedem falujących czułków. dzięki którym się odżywiało. Wydaje się. że zwierzęta te

ł Buikmunic duł

są nieudanymi prototypami: okazały się nie dość skuteczne, by przetrwać w świecie rosnącej konkurencji.

Ogromna różnorodność stworzeń w łupkach z Burgess przypomina, jak niepełna jest nasza wiedza o skamieniałej faunie. Wszak w prastarych morzach żyło znacznie więcej gatunków zwierząt, niż zdołaliśmy poznać. W tym jednym miejscu warunki pozwoliły przetrwać znacznej liczbie osobników, ale nawet i one są zaledwie częścią zróżnicowanego zespołu.

Lupki z Burgess zawierają także doskonale zachowane egzemplarze tiylobitów, podobne do tych. które kryją się w wapiennych skalach Maroka. Ich pancerze zbu­dowane częściowo z węglanu wapnia, częściowo z substancji zwanej chityną, nie mogły jednak powiększać się: gdy zwierzęta rosły, musiały je regularnie zrzucać. Skamieniałości trylobitów. znajdowane na całym świecie, to na ogół właśnie te pu e pancerze. Ale podwodne lawiny w basenie Burgess zmiotły i pogrzebały także żyj; \e ! w ciała zwierząt i zachowały najdrobniej & '.zyć paiy połączonych kończyn każde > kończynie, parę czułków z przodu g - iiego ciała, a nawet włókna mięśniO' : :nąć się w kłębek.

olnymi do ostrego widzenia. Ich oczy w, każde miało własną soczewkę z krys- zycji pozwalającej na najskuteczniejszą trans- itła. Jedno oko mogło zawierać 15 000 elementów i zapewniać niemal pół- pole widzenia. Ostatnie gatunki trylobitów wytworzyły jeszcze bardziej wyra­finowany rodzaj oka, nieporównywalny z okiem jakiegokolwiek innego zwierzęcia. Składało się ono z mniejszej liczby elementów, lecz było większe. Fakt, iż oczy te u- zbrojone były w znacznie grubsze soczewki, pozwala domniemywać, iż te zwierzęta żyły w miejscach gdzie światła było niewiele. Jednak optyczne właściwości prostych kalcytowych soczewek sprawiają, iż w kontakcie z wodą przewodzą one światło w sposób rozproszony i nie mogą zogniskować promieni w jednym punkcie. Do tego potrzebne są soczewki dwuelementowe o sfalowanej powierzchni na złączeniu tych elementów. Takie właśnie soczewki miały trylobity. Niższy element podwójnej soczewki zbudowany był z chityny, a powierzchnia łącząca obie części odpowiadała matematycznej regule, którą człowiek odkrył zaledwie trzysta lat temu, starając się skorygować sferyczne skrzywienie soczewek w konstruowanych teleskopach.

W miarę rozprzestrzeniania się we wszystkich morzach świata trylobity zróżnico­wały się na wiele gatunków. Większość zamieszkiwała morskie dno, ryjąc w mule. Niektóre skolonizowały głębokie morza, gdzie było mało światła, i całkiem straciły oczy. Inne, sądząc z kształtu kończyn, mogły pływać do góry nogami, badając dno wielkimi oczami.

Gdy dno mórz zaczęły zamieszkiwać liczne gatunki zwierząt pochodzące od in­nych przodków, trylobity straciły dominację. Ich panowanie kończy się 250 milio­nów lat temu. Jedynymi żyjącymi krewniakami trylobitów są ostrogony, np. skrzy- plocz. Mając długość 30 centymetrów i takąż średnicę, jest wielokrotnie większy niż największy znany trylobit, a jego pancerz nie nosi już żadnych oznak segmentacji.

Zamiast tego zwierzę wytworzyło ogromny kopulasty puklerz. Z przodu tej osłony spogląda para okrągłych, złożonych oczu. Niemal prostokątna płytka, umocowana z tyłu puklerza, zakończona jest ostrym wyrostkiem. Jednak pod pancerzem wyraźnie widać segmentową budowę skrzypłocza. Ma on kilka par kończyn, ze szczypcami na końcach, a za nimi skrzela, wielkie i płaskie jak kartki książki.

Nieczęsto widuje się skrzyplocze, ponieważ żyją na dużych głębokościach; niektó­re w wodach Agi Południowo-Wschodniej, inne w morzach wzdłuż północnoatlan­tyckiego wybrzeża Ameryki. Każdej wiosny zmierzają ku brzegom. Gdy księżyc jest w pełni, a przypływ wysoki, przez trzy kolejne noce setkami tysięcy wychodzą z morza.

Samice, o wielkich pancerzach błyszczących w świetle księżyca, ciągną za sobą mniejsze samce. Czasami w pragnieniu zdobycia samicy cztery lub pięć samców przyczepia się do siebie, tworząc łańcuch. Dotarłszy do linii wody, samica do połowy zakopuje się w piasku, gdzie składa jaja. kilka mil fala żywego przypływu sla t mi kamieniami. Odwrócone uderz nogami i powoli okręcając się na: się to nie udaje i cofająca się fala nych wpływają na płytkie wody. by v Ta scena z pewnością odtwarzana by Początkowo na lądzie nie było żadnych ozn

żaden morski rabuś. Być może właśnie dlatego takie zac howanie utrwaliło się wśród skrzypaczy. Dzisiejsze plaże nie są już tak bezpieczne, bo hordy mew i małych brodźców gromadzą się tutaj na uczty. Jednak liczne zapłodnione jaja pozostają za­kopane głęboko w piasku, gdzie przetrwają cały miesiąc, aż kolejna wysoka fala przypływu dotrze do tej części plaży, wymyje piasek i uwolni larwy, które swobod­nie popfyną do morza. Na tym etapie związek skrzypłocza z tiylobitami staje się oczywisty, ponieważ w owych małych, niedojrzałych stworzeń, które nie rozwinęły jeszcze pancerza, dokładnie okrywającego osobniki dorosłe, nawet z góiy widać seg­mentową budowę. Często mówi się o nich jako o „larwach trylobitowych".

Tiylobity osiągnęły sukces ewolucyjny, ale z całą pewnością nie były one jedyny­mi opancerzonymi stworzeniami, pochodzącymi od pierścienic. Mniej więcej w tym samym czasie pojawiła się inna grupa - skorupiaki. Wyróżniały się one pozornie błahą, niemniej symptomatyczną cechą; głowa ich zaopatrzona była nie w jedną, ale dwie pary czułków. Przetrwały one miliony lat dominacji tiylobitów i w końcu osiągnęły przewagę. Dzisiaj żyje około 35 000 gatunków skorupiaków, a więc jest ich aż czterokrotnie więcej niż ptaków. Większość z nich - kraby, krewetki, homaiy

- grasuje wśród skał i raf.

Niektóre, na przykład wąsonogi - wiodą osiadły tryb życia. Inne - takie jak kryl, któiym karmią się wieloryby - pływają w wielkich ławicach. Zewnętrzny pancerz Jest bardzo uniwersalny, służy zarówno drobnym wioślarkom, jak i gigantycznemu japońskiemu krabowi Macrocheiua kaempteri, którego długość - od kleszcza do kleszcza - dochodzi do trzech metrów.

Każdy gatunek modyfikuje kształt swych parzystych kończyn w konkretnym celu. Te, które znajdują się z przodu głowy, mogą się przekształcić w szczypce lub

Budow anie ciał

kleszcze. tułowiowe zaś w „wiosła" lub odnóża kroczne. Niektóre mają pierzaste roz­gałęzienia - są to skrzela wchłaniające tien z wody, jeszcze inne mają zmodyfiko­wane odnóża, które umożliwiają przenoszenie jaj. Rurkowate odnóża poruszane są mięśniami przyczepionymi jednym końcem do ścianki jednego segmentu ciała, a drugim do następnego. Gdv mięsień między tymi punktami kurczy się, odnóże się zgina. Co prawda tylko w jednej płaszczyźnie, ale skorupiaki radzą sobie z tym ograniczeniem, grupując - czasem blisko siebie - dwie lub trzy podobne wiązki mięśni na jednej kończynie, a każda pracuje pod innym kątem.

Pancerz stwarza skorupiakowi ten sam problem, jaki miały z nią trylobity: nie rozciąga się. A ponieważ bardzo ściśle przylega do ciała, więc zwierzę rosnąc, musi ją regularnie zrzucać. Gdy zbliża się czas linienia, zwierzę wchłania z pancerza do krwi więcej węglanu wapnia i pod starą skorupą tworzy nowy, lekko marszczom

pęka i zwierzę wydobywa się z niego, porzu ię niczym własnego przezroczystego ducht yierzę musi się ukryć. Jednak skorupia). żo wody i wygładzając fałdy swojej nowej raryzykować wędrówkę po niegościnnym aplikowanego i ryzykownego procesu, ma iętą pancerzem, zaś miękki odwłok ochra- ¿ierując go ku nowej w jednej chwili, kiedy tylko

ma taką potrzebę.

Zewnętrzny szkielet ma przypadkiem pewną właściwość, o doniosłym, jak się okazało, znaczeniu. Pod względem mechanicznym działa on równie dobrze na lądzie, jak i w wodzie, toteż o ile zwierzę znajdzie sposób na oddychanie, nic nie zapobiegnie jego wyjściu z morza na plażę. 1 rzeczywiście; postąpiły tak liczne skorupiaki: więk­szość krewetek i zmieraczek plażowy pozostają blisko morza lub też - jak kulanka - zasiedlają podmokłe tereny na lądzie. Najbardziej efektowny ze wszystkich skorupia­ków żyjących na lądzie jest krab palmowy zwany rozbójnikiem. Jest tak duży, że gdy­by wyciągnął odnóża, mógłby nimi objąć pień palmy. Z łatwością może wspiąć się po pniu i ścinać swymi gigantycznymi kleszczami młode orzechy kokosowe, którymi chętnie się odżywia. Z tyłu skorupy, na przecięciu z pierwszym segmentem odwłoka znajduje się otwór otoczony wilgotnym, pofałdowanym oskórkiem, który prowadzi do komory powietrznej, umożliwiając zwierzęciu oddychanie tlenem atmosferycznym. Krab palmowy wraca do morza, by złożyć jaja, ale jego właściwym domem jest ląd.

Inni potomkowie morskich bezkręgowców także opuścili już wodę. Wśród mię­czaków, które to uczyniły, znalazły się winniczki i pozbawione muszli ślimaki, ale one w historii tej grupy pojawiły się stosunkowo niedawno. Pierwsze bezkręgowce, które wyruszyły w stronę lądu, to potomkowie prymitywnych pierścienic. Około 400 milionów lat temu znalazły kilka sposobów przeżycia poza środowiskiem wodnym, i z takim powodzeniem przystosowały się do życia w nowym otoczeniu, że dały począ­tek najliczniejszej i najbardziej urozmaiconej grupie zwierząt, jakimi są owady.

ROZDZIAŁ TRZECI

PIERWSZE LASY

Niewiele jest na ziemi miejsc bardziej jalow wulkanu po erupcji. Zbocza pokiyte żużel z paleniska. Ich ruch zamiera, ale j< głazy wciąż toczą się, po powierzchni para, a żółta siarka zalepia wyloty kan płynnego mułu, gotującego się pod wpływen pienią się niczym ubijana śmietana. Wokół

schronienia przed porywistym wiatrem, ani odrobina zieleni nie ożywia czarnej powierzchni pustych, pokrytych popiołem stoków.

Właśnie taki - zdewastowany i spustoszony - był krajobraz Ziemi przez większą część jej historii. Pierwsze wulkany, które pojawiły się na powierzchni naszej styg­nącej planety, wybuchały z daleko większą siłą niż jakikolwiek wulkan znany nam dzisiaj. Budowały one całe łańcuchy gór lawy i popiołów. Przez tysiąclecia wiatry i deszcze niszczyły je. Wulkaniczne skały zwietrzały i zamieniły się w ił i muł. Potoki

i rzeki znosiły okruchowy materiał do morza i zasypywały nim dno morskie w po­bliżu brzegu. Osady te zmieniały się pod wpływem ciężaru nadległych warstw w łup­ki i piaskowce. Kontynenty wolno dryfowały, przesuwane prądami konwekcyjnymi działającymi głęboko pod powierzchnią skorupy ziemskiej. Gdy zderzały się z sobą, zgniatały i ściskały skały osadowe, które wypiętrzały się, tworząc w ten sposób nowe pasma górskie. Przez 3 miliardy lat, w czasie których taki cykl geologiczny powtarzał się wielokrotnie, a wulkany wybuchały i wygasały, życie w morzu zaczynało roz­kwitać licznymi formami; ale lądy wciąż pozostawały jałowe.

Niektórym morskim glonom udawało się żyć na brzegach mórz. Pokrywały zie­lenią plaże i kamienie, nie mogły jednak przenosić się poza strefę wilgoci, za którą wyschły by i zginęły. Około 420 milionów lat temu niektóre organizmy roślinne wy­tworzyły woskowate okrycie (zwane kutykulą), które zapobiegało wysuszeniu. Jed­nak nawet to nie dało im całkowitego uniezależnienia od wody. Nie mogły jej opuś­cić, bo właśnie woda warunkowała ich możliwości rozrodcze. Glony rozmnażają się na dwa sposoby: przez prosty, bezpłciowy podział oraz ważną w procesie ewolucji metodą płciową, w której komórki płciowe zapoczątkują dalszy rozwój tylko wtedy, gdy się spotkają i połączą w parę. A do tych spotkań potrzebna im jest woda.

Problem ten dotyczy również współcześnie żyjących niższych roślin lądowych, ta­kich jak wątrobowce i mchy. Praktykują one oba z wymienionych tu sposobów

rozmnażania: na drodze płciowej i bezpłciowej, na przemian w kolejnych pokole­niach. Znany powszechnie zielony mech jest pokoleniem, wytwarzającym tzw. gametangia. w których powstają komórki płciowe. Komórki jajowe są duże i pozba­wione zdolności ruchu, natomiast plemniki są małe i ruchliwe. Z zapłodnionej komórki jajowej rozwija się młody zarodek sporofitu, czyli następnej, bezpłciowej generacji. Sporofit zaopatrzony jest w kapsułkowatą zarodnię osadzoną na tzw. pseudopodium. Właśnie w niej tworzy się wielka ilość ziarnistych zarodników. Gdy powietrze staje się suche, ściana kapsuły rozrasta się, aż nagle pęka, wyrzucając zarodniki, szybko roznoszone przez wiatr. Z tych, które opadają na wilgotną glebę, rozwijają się nowe rośliny.

Gametofit mchów często ściele się po podłożu. Mchy niektórych gatunków re- nadząc się w puszyste poduszki i w ten sposób miękkie, przepuszczalne, wypełnione wodę , by poszczególne rośliny mogły same piąć kolonizujących wilgotne brzegi lądów naj lotąd nie odkryto żadnych nie budzących z tego wczesnego okresu. Najwcześniejsze JO milionów lat, miały wzniesione piono- ziające się pędy. Zachowały się w postaci

i czertach występujących w Szkocji. Podobnie ny te nie miały prawdziwych korzeni, ale gdy wypreparowuje się je i da pod mikroskopem, ich łodygi ukazują prymitywną strukturę, jakiej nie mają mchy - wiązkę przewodzącą stanowił zespół cewek z prostymi, pierścieniowatymi i spiralnymi zgrubieniami. Taka budowa wzmacniała łodygę, pozwalała rosnąć piono­wo i osiągnąć co najmniej kilkucentymetrową wysokość. Może nie brzmi to impo­nująco, dowodzi jednak poważnego postępu.

Takie właśnie rośliny, wespół z prymitywnymi mchami i wątrobowcami, stwo­rzyły zielone, splątane dywany, miniaturowe lasy, które rozprzestrzeniały się w ujś­ciach rzek. Przez te zielone gęstwiny wkraczali na ląd pierwsi zwierzęcy osadnicy wychodzący z morza. Były nimi zwierzęta o ciele segmentowanym, pierwotne pra­tchawce; ich chitynowe pancerze zapobiegały wysychaniu na lądzie. Początkowo z pewnością trzymały się blisko wody, ale wszędzie tam gdzie były mchy, była też wilgoć oraz nadające się do jedzenia szczątki roślin i zarodników. Mając lądy tylko dla siebie, te pionierskie organizmy - protoplaści dzisiejszych dwuparców - osiąg­nęły wielki rozkwit. Ich łacińska nazwa mUlipede - „stworzenia o tysiącu kończyn” - jest nieco przesadna, żaden z gatunków żyjących dzisiaj nie ma ich więcej niż dwieś­cie, a niektóre tylko osiem. Niemniej pierwsze takie zwierzęta osiągały wspaniałe rozmiary. Jeden z nich miał dwa metry długości i z pewnością siał spustoszenie wśród roślinności, gdy przemierzał wilgotne mokradła. Był przecież długości krowy!

Aby dwuparce mogły żyć na lądzie, ich szkielet zewnętrzny odziedziczony po żyjących w wodzie przodkach wymagał stosunkowo niewielu modyfikacji, natomiast musiały przystosować się do innego sposobu oddychania. Pierzaste skrzela przy odnóżach, które służą ich wodnym krewniakom - skorupiakom, w powietrzu nie zdałyby egzaminu. W ich miejsce dwuparce wykształciły system kanałów odde-

chowych, które nazywamy tchawkami. Każdy taki kanał zaczyna się otworkiem z boku ciała, a następnie rozgałęzia się wewnętrznie w doskonałą sieć, która wiedzie do wszystkich organów i tkanek. Końce tych kanalików wnikają nawet do poje­dynczych komórek i zaopatrują je w tlen.

Rozmnażanie poza środowiskiem wodnym stanowiło dla dwuparców problem. Ich morscy przodkowie korzystali z dobrodziejstwa wody, która pozwalała plemni­kom dotrzeć do jaj. Na lądzie rozwiązanie musiało być inne - samce i samice, mając zdolność poruszania się, musiały się spotykać i przenosić plemniki bezpośrednio z jednego osobnika na drugiego. Tak właśnie dochodzi do zapłodnienia u dwuparców. Komórki rozrodcze tworzone są w nieparzystych gruczołach płciowych. Gdy w porze rozrodu samiec spotyka samicę, zwierzęta splatają się. Samiec wysuwa odnóża płciowe, na których umieszcza plemniki, a potem tak długo przesuwa się wzdłuż samicy, aż dotrze do jej otworu płcioweg proces wygląda na działanie dość moz Dwuparce żywią się rozkładającym ce, które pojawiły się w owej dżungli mchów, b na taką ufność we wzajemnych stosi

Trzy grupy tych drapieżnych stworzeń pająki. Podobnie jak ich ofiary, należą one d

zachowały segmentację ciała. Segmentalna budowa u pareczników jest równie wy­raźna jak u dwuparców. Skorpiony zachowały ją tylko w długich odwłokach, zaś większość pająków utraciła już wszelkie oznaki segmentacji zewnętrznej i tylko kil­ka gatunków żyjących w południowo-wschodniej Azji ma wyraźnie rozpoznawalne pozostałości dawnej członowatej budowy.

Skorpiony przypominają dawno już wymarłe drapieżne wielkoraki, żyjące nie­gdyś w morzu, które osiągały długość dwóch metrów i potężnymi szczypcami chwy­tały mniejsze stworzenia. Skorpiony lądowe nie byty ich potomkami w prostej linii, ale niewątpliwie były z nimi spokrewnione i dzieliły ze swymi morskimi przodkami ich okrutne zwyczaje.

Skorpiony żyjące dzisiaj mają nie tylko przeraźliwie wyglądające kleszcze, ale również dwa duże gruczoły jadowe oraz ostry, szpiczasty kolec zwisający na końcu długiego, cienkiego zaodwłoka. Ich kopulacja nie może być takim docieraniem do właściwego miejsca i szukaniem po omacku, jakie praktykują dwuparce. Próba zbli­żenia się do tak niebezpiecznej istoty jest przedsięwzięciem bardzo ryzykownym, nawet jeśli podejmowana jest przez przedstawiciela tego samego gatunku w inten­cjach czysto seksualnych. Istnieje bowiem realne ryzyko, że zostanie on potrakto­wany nie jak partner, lecz jak... posiłek. Akt płciowy skorpionów wymaga więc (po raz pierwszy, gdy chodzi o zwierzęta, które pojawiły się dotąd w opowiadanej tu his­torii) zrytualizowanych gwarancji i zabezpieczeń w zalotach.

Samiec skorpiona zbliża się do samicy z wielką ostrożnością i szybko chwyta jej kleszcze swoimi. Następnie, gdy jej niebezpieczna broń jest już unieruchomiona, para zaczyna tańczyć. Poruszają w przód i w tył swymi wysoko uniesionymi „ogo­nami”, które czasami nawet splatają się ze sobą. Po jakimś czasie, gdy szurając oczyszczą ów taneczny krąg z rozmaitych odpadków i kamyków, samiec wyrzuca z

otworu genitalnego pod tułowiem porcję nasienia i składa ją na udeptanym grun­cie. Wciąż ściskając kleszczami samicę, szarpie i przesuwają tak długo, aż jej otwór płciowy znajdzie się dokładnie nad złożonym na ziemi nasieniem i samica wchłonie je. Po zapłodnieniu partnerzy uwalniają się od siebie i odchodzą każde w swoją stronę. Młode wylęgają się w ciele matki, a następnie wydostają na zewnątrz i wdra­pują na jej grzbiet. Przebywają tam około dwóch tygodni, zanim na tyle okrzepną, by same mogły dawać sobie radę.

Pająki również muszą być bardzo ostrożne. Tu rzecz jest nawet bardziej ryzykow­na dla samca, ponieważ prawie zawsze jest on mniejszy od partnerki. Do spotkania z samicą przygotowuje się bardzo długo. Z kilkumilimetrowych jedwabistych niteczek przędzie cienką siatkę w kształcie nasienia, pochodzącego z gruczołu w odwłok swe nogogłaszczki, tak że przesączają kowatego aparatu kopulacyjnego - wiecznego pióra. Teraz pająk gotowy jest

Zaloty pająków są zdumiewająco uro; pierw przyciągają się wzrokiem, a oczy mają wspanić ustannie wysyła sygnały wzrokowe, czyniąc sami zamiarów. Jego nogogłaszczki są jaskrawo ubarwioi

samicę, zaczyna - poruszając nimi niczym ramionami semafora - wysyłać ku niej sygnały. Pająki prowadzące nocny tryb życia są uzależnione w znalezieniu partner­ki od wyjątkowo wrażliwego zmysłu dotyku. Gdy się spotkają, delikatnie pieszczą się długimi odnóżami i dopiero po znacznych wahaniach zbliżają się. Pająki sieciowe są bardzo wrażliwe na poruszenia ich jedwabistych sieci. Wibracje nitek mówią im, kiedy ofiara wpadła w pułapkę. Samiec takiego gatunku, zbliżając się do dużej i groźnej samicy, która zawieszona na swej sieci lub w pobliżu czai się gdzieś w ukiy- ciu, sygnalizuje jej swą obecność poruszaniem owych niteczek w szczególny i zna­czący sposób. Niektóre pająki pokładają zaufanie w przekupstwie. Samiec chwyta jakiegoś owada i starannie owija go w jedwabną nić, a potem trzymając go przed sobą ostrożnie zbliża się do samicy i obdarowuje ją tym prezentem. Gdy samica jest zajęta badaniem zawartości owego zawiniątka, samiec szybko na nią wskakuje i nim zaryzykuje jakieś uściski, przygniata ją do ziemi i unieruchamia więzami przędzy.

Wszystkie metody prowadzą do tego samego finału. Samiec, uniknąwszy wszel­kich niebezpieczeństw, wsuwa swój narząd kopulacyjny w otwór płciowy samicy, składa nasienie i pospiesznie się wycofuje. Dowiedzione jest jednak, że mimo całej przezorności czasem nie udaje mu się umknąć w porę, a wtedy samica i tak go zja­da. Ale w kontekście przetrwania całego gatunku taki indywidualny wypadek ma ograniczone konsekwencje. Wszak samiec, dopełniwszy swego zamiaru, stracił życie potem, a nie przedtem.

W czasie gdy pierwsze zwierzęta doskonaliły swoje możliwości przystosowania się do życia w warunkach lądowych z dala od wody, rośliny także się zmieniały. Ani mchy, ani inne wczesne formy nie miały prawdziwych korzeni. Ich proste łodyżki wyrastały w górę z innej łodygi, leżącej na ziemi lub tuż pod nią. Taka konstrukcja nieźle im służyła w wilgotnych okolicach, ale w wielu częściach świata jedyne stałe

zasoby wodne leżą pod ziemią - dotarcie do nich wymaga korzeni zagłębionych w glebę, które mogłyby wchłaniać cienką warstwę wody, jaka do nich przylgnie. Po­jawiły się trzy grupy roślin o takiej budowie i wszystkie trzy mają potomków, którym udało się przetrwać bez poważniejszych zmian: widłaki - podobne do mchów, lecz mające twardsze łodygi, skrzypy, które wyrastają na ugorach i w rowach - z łodyga­mi otoczonymi pierścieniami igłowatych liści, oraz paprocie. Każda z tych trzech gnip roślin ma w łodygach mocne, zdrewniałe przewody, służące do transportowa­nia wody wchłanianej przez korzenie. To usztywnienie umożliwia im osiągnięcie znacznej wysokości, wprowadzając tym samym nowy rodzaj konkurencji między roślinami.

Wszvstkie rośliny zielone zależne są od światła. Jest ono niezbędne do dokonania yniku których rośliny syntetyzują w swych or ce z prostych cząsteczek. Wysokość roślin i rtie wyrasta wysoko, ryzykuje, że zostanie :ie w mroku, a bez światła może zginąć nabytą siłę łodyg, by wyrastać bardzo ypy, będące na ogół roślinami bagien i i, osiągając wysokość trzydziestu metrów, metrowej średnicy. Sprasowane szczątki ich łodyg i liści gromna grubość tych pokładów stanowi przekonujący i im- dowód bujności i trwałości owych pierwszych lasów. Niektóre gatunki z obu tych grup zajęły teren w głębi lądu i tam współwystępowały z paprociami. Wykształciły prawdziwe liście i rozłożyste konstrukcje, co pozwalało im pobierać jak najwięcej światła. Wyrastały wysoko na wyginających się pniach, podobnie jak pa­procie drzewiaste, którym wciąż dobrze się wiedzie w wilgotnych lasach tropikalnych.

Wysokość owych pierwszych lasów musiała stwarzać poważne problemy ich zwierzęcym mieszkańcom. Niegdyś liście i zarodniki obficie występowały blisko zie­mi. Teraz wzbijające się w górę pnie uniosły to źródło pożywienia ku niebu, a korony utworzyły szczelny baldachim, który odcinał dopływ znacznej części światła. Podłoże tych lasów było, w najlepszym razie, z rzadka porośnięte jakimiś roślinami, a roz­ległe tereny mogły być w ogóle pozbawione jakichkolwiek żywych liści. Niektóre z wielonożnych roślinożerców znajdowały więc pokarm wspinając się po pniach.

Być może był też inny czynnik, który sprawił, że stworzenia te opuściły grunt. Mniej więcej w tym samym czasie oprócz lądowych bezkręgowców pojawiły się zupełnie inne zwierzęta. Miały kręgosłup, cztery kończyny i wilgotną skórę. Były pierwszymi płazami, a żywiły się mięsem. Na opis ich pochodzenia i losów czytelnik będzie musiał poczekać, aż prześledzimy rozwój bezkręgowców do ich punktu kul­minacyjnego, ale jeśli obraz pierwotnej dżungli ma być kompletny, to trzeba już te­raz wspomnieć o obecności płazów na tym etapie.

Niektóre grupy spośród tamtych „bezkręgowców w nowym stylu” wciąż żyją: np. szczeciogonki i skoczogonki. Choć niezbyt dobrze poznane i niełatwo je zauważyć, są nadzwyczaj liczne. Trudno znaleźć grudkę gleby, która nie zawierałaby jakiegoś przedstawiciela owadów bezskrzydłych. Większość tych zwierząt osiąga długość je­dynie kilku milimetrów. Tylko jedno z nich widuje się dość często - rybika cuk-

rowetio. który prześlizguje się gładko po piwnicznych posadzkach. Czasami można

o0 też znaleźć zajadającego wyschnięty klej w oprawach książek. Ciało rybika jest wyraźnie segmentowane, ale ma on mniej części niż dwuparce. Ma wyraźnie zary­sowaną głowę z oczami i czułkami oraz tułów z trzema parami odnóży. Rybik ma także segmentowany odwłok - już bez kończyn na segmentach - z niedorozwi­niętymi. małymi kikutkami. świadczącymi o tym, że niegdyś je posiadał. Na końcu odwłoka znajdują się trzy cienkie szczecinki. Rybik oddycha tak jak dwuparce - za pomocą tchawek, a rozmnaża się podobnie jak pierwotne lądowe bezkręgowce - skorpiony. Samiec rvbika składa na ziemi porcję nasienia, a potem, takim czy in­nym sposobem, wabi samicę, by nad nią przeszła. Przechodząca nad nasieniem sa­mica jest przezeń skłaniana do przejęcia pozostawionego przez samca nasienia do własnej komory płciowej.

ydłych należy kilka tysięcy gatunków. Wszystkie

- właśnie te cechy charakteryzują wielką, gowców, jakimi są owady. Różnią się one

- jak się to często zdarza w rozważaniach o

mi trudno stwierdzić, czy dana cecha jest dostosowana do jakiegoś szczególnego brze rozwinięte oczy, ale do tego samego ą oczu. Wszystkim zwierzętom z tej podgromady e skrzydeł, a niektóre oddychają przez wyjątkowo cienki i przepuszczalny chi- tynowy pancerz, ponieważ nie mają nawet tchawek. Czy dzieje się tak dlatego, że nigdy ich nie miały, czy też je utraciły? Budowa tych owadów dostarcza jeszcze wielu podobnych pytań, które wciąż czekają na powszechnie akceptowane odpowiedzi.

Pierwotne owady znajdowały pożywienie wspinając się po pniach owych pier­wszych drzewiastych paproci i skrzypów. Ta wspinaczka była stosunkowo łatwa. Zejście w dół, wymagające długich „objazdów” wokół ogonków liści, musiało być znacznie bardziej mozolne i czasochłonne. Nie mamy pewności, czy mnożenie się przeszkód miało coś wspólnego z kolejnymi modyfikacjami. Pewne jest natomiast, iż niektóre z tych prymitywnych owadów zastosowały znacznie szybszą i mniej męczącą metodę schodzenia. Zaczęły fruwać.

Nie mamy żadnego bezpośredniego dowodu na to, w jaki sposób owady posiadły umiejętność latania, ale żyjący rybik wskazuje na pewien ślad. Otóż na tułowiu ma on dwa podobne do klapek boczne wyrostki paranotalne, które wyglądają jak za­czątki skrzydeł. Pierwsze skrzydła początkowo wcale nie musiały służyć do latania. Dla owadów, podobnie jak dla innych zwierząt zmiennocieplnych, bardzo ważna jest temperatura. Im jest cieplej, tym szybciej przebiegają procesy chemiczne, w których wytwarza się energia, a więc owady mogą być bardziej aktywne. Gdyby ich płyny ustrojowe mogły krążyć w cienkich klapkach wystających z grzbietu, z pewnością szybciej i bardziej skutecznie ogrzewałyby się w promieniach słońca. Gdyby zaś - idąc dalej - klapki te miały u nasady jakiś staw i mięśnie umożliwiające im ruch, mogłyby ustawiać się prostopadle do słonecznych promieni. Owadzie skrzydła po­wstały na grzbietowej stronie ciała jako unaczynione klapki, tzw. wyrostki parana- talne - taka teoria wydaje się prawdopodobna.

Jakkolwiek było. skrzydlate owady pojawiły się mniej więcej trzysta milionów lat temu. Do tej grupy należały ważki. Niewiele żyło wtedy gatunków, a większość miała wielkość taką jak dzisiaj, ale ważkom, podobnie jak dwuparcom i innym grupom, które kolonizowały nowe środowiska, początkowy brak rywalizacji pozwolił rozwinąć się do kolosalnej wielkości i w końcu pojawiły się ważki o skrzydłach rozpiętości siedemdziesięciu centymetrów'. Kiedy jednak w powietrzu zrobił się tłok, takie ekstrawaganckie formy zaniknęły.

Ważki mają dwie pan' rozpostartych skrzydeł, którymi mogą poruszać jedynie w górę i w dół. ale nie mogą składać ich do tyłu. Mimo to są znakomitymi lotnika­mi - przemykają nad powierzchnią stawu w obłoku lekkich jak mgiełka skrzydeł z

godzinę. Jeśli przy takiej prędkości chcą ć bardzo wyczulone zmysły. Włoski czi aa kontrola lotu jest sprawą wielkich oczr które dają nad wyraz dokładny i szczi

i, ważki nie mogą być aktywne w nocy. suwają do przodu sześć nóg, tworząc z nich sjsze owady. Wynika stąd, że wcześniej w po- : formy, którymi - sądząc z ich prymitywnej były prawdopodobnie karaczany, koniki polne, szarańcze i świerszcze, actwo świata owadów, wirujących i bzyczących w owych pradawnych lasach, musiało odegrać znaczącą rolę w rewolucji, jaka dokonała się wśród roślin.

Pierwsze drzewa, podobnie jak ich przodkowie - mchy, istniały w dwóch wystę­pujących na przemian pokoleniach: płciowym i bezpłciowym. Ich znaczna wysokość nie stwarzała problemu w rozsiewaniu zarodników; przeciwnie - była to cecha po­mocna, ponieważ z koron drzew zarodniki łatwiej były porywane przez wiatr i unoszone w dal. Jednak rozmieszczenie komórek płciowych było już zupełnie inną sprawą. Dotychczas plemniki dostawały się do komórek jajowych, pływając w wo­dzie, a proces ów wymagał, by pokolenie płciowe było niskie i blisko ziemi. Właśnie takie wciąż są paprocie, widłaki i skrzypy. Zarodniki tych roślin rozwijają się w cienkie, błoniaste twory, zwane plechami, które przypominają plechy niektórych wątrobowców. Na spodniej stronie, gdzie panuje wilgoć, rozwijają się rodnie i plem- nie. Z zapłodnionego jaja wyrasta wysoka roślina, wytwarzająca zarodniki.

Na ziemi plecha jest oczywiście narażona na zniszczenie. Łatwo staje się łupem zwierząt bądź wysycha i ginie, a wyrośnięty sporofit odcinają od życiodajnego świa­tła. Byłoby więc korzystne, gdyby plecha mogła rosnąć wysoko, ale to wymagałoby innego sposobu przedostawania się komórek męskich do żeńskich.

Istniały dwa sposoby zapylania: starszy, raczej ryzykowny i niepewny, to działanie wiatru, oraz drugi, polegający na zatrudnieniu nowo przybyłej służby do­stawczej - owadów latających, które odżywiając się liśćmi i zarodnikami, mogły re­gularnie przemieszczać się z drzewa na drzewo. Rośliny wykorzystywały obydwa sposoby. Około 350 milionów lat temu pojawiły się takie ich gatunki, których pokolenie płciowe me rosło już przy ziemi, ale w koronach drzew. Były to rośliny należące do klasy sagowców, której przedstawiciele żyją także współcześnie.

Na pierwszy rzut oka sagowce wyglądają jak paprocie z długimi, grubymi, pie­rzastymi liśćmi. Jedne osobniki w sposób bezpłciowy wytwarzają mikrospoiy roz­noszone przez wiatr, inne z kolei produkują szyszki z żeńskimi liśćmi zarodnio- nośnymi. na których umieszczone są zalążki. Nie są porywane w dal, lecz pozostają „przy rodzicach". Gdy powstaną w nich komórki jajowe, zalążek gotów jest do zapłodnienia. Dla dalszego rozwoju unoszone wiatrem mikrospory - u sagowców już zwane ziarenkami pyłku - muszą się dostać do komory pyłkowej zalążka. Tam kiełkują i produkują plemniki, mające postać odwróconego stożka o spiralnie ułożonych wiciach. Proces trwa kilka miesięcy, ale ostatecznie z ziarnka pyłku tworzy się komórka nasienna. Ta wspaniale orzęskowana kula to największy znany

m jak i zwierzęcym. Jest tak duży, że można go ■ i poruszając rzęskami pływa przez pewien aturze odtwarzając podróż przez pierwotne ’o glonowych przodków. Po kilku dni. h ełnia się długi proces zapłodnienia, podobną strategię, pojawiła się mniej szpilkowe - sosny, modrzewie, cedry, noszenie pyłku powierzają wiatrowi. W przeci- io sagowców na jednym drzewie wytwarzają zarówno gametofity żeńskie lórkami jajowymi, jak i męskie, produkujące pyłek. Proces zapłodnienia drze­wa sosnowego przebiega jeszcze dłużej. Ziarno pyłku kiełkując w łagiewkę wymaga całego roku. by przenieść w dół do archegonium komórkę plemnikową, która połączy się z jajem i nastąpi zapłodnienie. Drzewa iglaste ostatecznie wyeliminowały z procesów rozrodczych wodę jako środek transportu komórek płciowych.

Wprowadziły także inny skomplikowany zwyczaj. Przez cały następny rok z za­płodnionej komórki jajowej rozwija się nasienie z zarodkiem nowej rośliny. Komór­kom zarodka dostarczane są obfite środki odżywcze, a całe nasienie pokryte jest osłoną nie dopuszczającą do wyschnięcia. Wreszcie - może to nastąpić po upływie dwóch lat od rozpoczęcia procesu zapłodnienia, gdy łuski nasienne przekształcą się w zdrewniałe łuski szyszkowe - dojrzała szyszka otwiera się i uwalnia ziarenka na­sion, które, jeśli okaże się to konieczne, całymi latami mogą czekać, nim przeniknie je wilgoć i obudzą się do życia.

Drzewa iglaste mogą poszczycić się wielkim sukcesem ewolucyjnym. Dziś za­jmują niemal jedną trzecią powierzchni wszystkich lasów na świecie. Największym żyjącym organizmem spośród wszystkich rodzajów jest właśnie drzewo iglaste - sek­woja olbrzymia (zwana też drzewem mamutowym) rosnąca w Kalifornii, a osiągają­ca wysokość stu metrów. Inne drzewo iglaste - sosna oścista, która rośnie w górach południowego zachodu Stanów Zjednoczonych - osiąga najdłuższy wiek spośród wszystkich żywych organizmów. Wiek tych drzew można łatwo obliczyć, jeśli rosną w środowisku o wyraźnie zróżnicowanych porach roku. W lecie, gdy jest dużo słoń­ca i wilgoci, rosną szybko, tworząc duże komórki drewna, w zimie zaś, gdy wzrost jest wolny, drewno jest bardziej zwarte. Tak powstają roczne słoje pnia. Licząc je u sosny ościstej, można ustalić, że niektóre z owych sękatych i poskręcanych drzew wykiełkowały przed blisko pięcioma tysiącami lat, gdy człowiek na Bliskim

Wschodzie właśnie zaczynał wymyślać pismo. Żyją więc przez cały czas trwania cywilizacji.

Drzewa iglaste chronią swe pnie zarówno przed mechanicznym uszkodzeniem, jak i atakami owadów, używając do tego specjalnej, kleistej substancji: żywicy. Gdy wypływa z rany, jest ciekła, ale jej płynny składnik - terpentyna, szybko się ulatnia i żywica zamienia się w lepką bryłę, która skutecznie zakleja ranę. Nawiasem mówiąc, działa też jak pułapka. Każdy owad, który jej dotknie, zostaje nieuchronnie przyklejony i bardzo często pogrzebany w kolejnej fali spływającej żywicy. Takie właśnie bryłki są najdoskonalszym ośrodkiem powstawania skamieniałości. Zachowały się do dziś jako kawałki bur złotych głębinach zawiera pradawne o' tynu, można pod mikroskopem dostra z taką wyrazistością, jakby owad został Naukowcy potrafią nawet zidentyfikev, do nóg większych gatunków.

Najstarsze kawałki bursztynu pochoc su, gdy drzewa iglaste i owady latające od daw:

tynach zachowała się ogromna liczba różnych stworzeń, łącznie z przedstawicielami grup owadów znanych także dzisiaj. Każda z owych grup zastosowała własny, charakterystyczny dla niej sposób wykorzystania największego owadziego wyna­lazku, jakim jest latanie.

Ważki uderzają skrzydłami równocześnie, a dzieje się tak za sprawą złożonych procesów fizjologicznych. Skrzydła zazwyczaj nie stykają się, lecz problemy rodzą się, gdy ważka bierze ostry zakręt. Przednie i tylne skrzydła ulegają dodatkowemu naprężeniu, ale pochylenie skrzydła przedniego opóźnia się w stosunku do tylnego i skrzydła uderzają o siebie, wydając wyraźne trzaski, które można usłyszeć, gdy ważki zataczają kręgi nad stawem.

Wydaje się, że późniejsze grupy owadów odkryły, iż lot jest bardziej efektywny, jeśli używa się jednej pary trzepoczących błon. Pszczoły i osy uderzają przednimi i tylnymi skrzydłami sczepionymi haczykami w jedną całość. Skrzydła motyli za­chodzą na siebie. Zawisakowate - rodzina motyli nocnych, które należą do najszyb­szych owadów latających (osiągają szybkość pięćdziesięciu kilometrów na godzinę)

- znacznie zredukowały wielkość tylnych skrzydeł i ukryły je w długich, wąskich przednich skrzydłach najeżonych włoskami. Chrząszcze używają swych przednich skrzydeł w zupełnie innym celu. W świecie owadów są one ciężkimi czołgami i wiele czasu spędzają na ziemi, przemierzając warstwę ściółki, grzebiąc w glebie lub wgryzając się w drzewa. Przy takich zajęciach łatwo mogłyby uszkodzić delikatne skrzydła. Chrząszcze chronią je, zamieniając przednią parę w twarde okrywy, które dokładnie pasują do powierzchni ciała. Błoniaste skrzydła są starannie złożone pod spodem, ostrożnie i pomysłowo zmarszczone; w miejscach zgięć żyłki mają sprężyste łącza. Rozłączają się one, gdy ochronne pokrywy skrzydłowe uniesione są ku górze. Kiedy chrząszcz wzbija się w powietrze, twarde okrywy skrzydeł odsuwa zwykle na boki, do pozycji, która w sposób nieunikniony hamuje efektywność lotu. Niektóre chrząszcze, na przykład kruszczyca złotawka z rodziny żukowatych, poradziły sobie

/ tym problemem. Na brzegu pokryw mają wycięcia, przez które tylne skrzydła wy­dostają się na zewnątrz, natomiast przednich skrzydeł nie rozpościerają w locie, tylko lekko je unoszą.

Najznakomitszymi aeronautami są muchówki. Używają do lotu jedynie przed­nich skr/vdeł. zaś tylne zredukowane są do niewielkich wypukłości, tzw. przezmia- nek. Wszystkie muchówki mają te niewielkie wyrostki, ale szczególnie widoczne są one u długonogich koziułkowatych. zwanych też komarnicami. Ich przezmianki mają kształt maczugowaty i wyglądają jak główki pałeczek perkusyjnych. Gdy mu­chówka jest w powietrzu, narządy te, które łączą się z tułowiem podobnie jak skrzydła, drgają sto lub więcej razy na sekundę. Pełnią funkcję narządu zmysłu ściśle związanego z lotem - informują zwierzę o położeniu ciała w powietrzu oraz o

'słu dotyku. Informacji o szybkości do::ar- iływa między nimi powietrze, ami ze zdumiewającą szybkością ty: ica ■korzystywać mięśnie łączące bezpot ‘d- idowa pochodzi z pracy mięśni całego h chitynowe tergity. Pomysłowa i skomplikowana nuchówek, pozwala im uderzać skrzydłami w

górę i w dół.

Owady były pierwszymi stworzeniami, które skolonizowały powietrze i przez sto milionów lat panowały w nim niepodzielnie. Ich życie nie było jednak wolne od nie­bezpieczeństw. Pająki - odwieczni przeciwnicy owadów - nigdy nie rozwinęły skrzydeł, ale też nie pozwalały umykać swym ofiarom. Na trasach owadzich lotów, między gałęziami, zastawiały jedwabne pułapki, zbierając obfite żniwo.

Rośliny zaczęły wykorzystywać lotnicze umiejętności owadów dla swych włas­nych korzyści. Ich zaufanie do wiatru w procesie przenoszenia zarodników łączyło się z ryzykiem przypadkowości i w sensie biologicznym było kosztowne. Zarodniki nie wymagają zapłodnienia i mogą rozwinąć się wszędzie tam, gdzie upadną, pod warunkiem, że grunt jest wystarczająco wilgotny i urodzajny. Jednak większość z nich, szczególnie zarodniki takich roślin jak paprocie, nie znajduje właściwych warunków i ginie. Szanse przeżycia pyłku unoszonego przez wiatr są jeszcze mniejsze, choć jego potrzeby i wymagania są bardzo ograniczone. Rozwijać się i działać skutecznie może jedynie wtedy, gdy upadnie na zalążek. Sosny muszą więc wytwarzać gigantyczną ilość pyłku. Pojedynczy kwiat męski zawiera go tyle, że wysy­pujący się pyłek tworzy złoty obłok. Las sosnowy wytwarza tak wiele ziaren pyłku, że cały staw pokrywa się grubym kożuchem i... wszystko na marne.

Owady są znacznie skuteczniejszym środkiem transportu. Odpowiednio do tego zachęcane, mogą przenosić małe porcje pyłku niezbędnego do zapłodnienia i składać go w dokładnie określonym miejscu żeńskiego kwiatu. Taka służba kurier­ska działałaby znacznie ekonomiczniej, gdyby pyłek i jajeczka znajdowały się obok siebie w jednej roślinie. Owady byłyby wtedy zarówno dostawcami, jak i odbiorca­mi. Tak właśnie rozwinęły się kwiaty.

Są to doprawdy cudowne urządzenia; najwcześniejsze jakie znamy, a zarazem najprostsze, to kwiaty magnolii. Pojawiły się one około stu milionów lat temu. Kwiat

magnolii ma wiele zalążków schowanych w słupkach i w zielonych płaszczach. Na szczycie słupka jest znamię, na którym - jeśli ma dojść do zapłodnienia - musi WYkidkować ziarenko pyłku. Wokół słupków zgrupowanych jest wiele pręcików, które ów pyłek produkują. Aby przyciągnąć owady, cala konstrukcja otoczona jest jaskrawo ubarwionymi zmodyfikowanymi liśćmi, czyli płatkami.

Chrząszcze. Mnące się pyłkiem sagowców, oczywiście skierowały uwagę ku pier­wszym kwiatom, takim jak magnolie i lilie wodne. Przemieszczając się z jednej rośliny na drugą posilały się. a płaciły za to pokrywając się nadmiarem pyłku, który mimowolnie dostarczały następnej odwiedzanej roślinie.

Pewnym niebezpieczeństwem posiadania jaj i pyłku w jednym organizmie jest chów wsobny, gdy roślina może sama się zapylić i - wyprzedzając zapylenie przez owadv lub wiatr, nie dopuścić do zapłodnienia krzyżowego. Magnolia, podobnie jak kiej możliwości, ponieważ jaja i pyłek rozwijają się w otworzy, znamiona magnolii wchłoną pyłek , ale roślina nie wytworzy własnego pyłku,

z świata. Zielone lasy zamigotały kolorami, lości i nagrody, jakie miały do zaoferowania. Pierwsze kwiaty byty otwarte na wszystko, co lubiło na nich lądować. By dostać się nektamików magnolii lub lilii wodnej, nie byty potrzebne żadne specjalne przy­stosowania. Nie byty też potrzebne żadne szczególne umiejętności, by zbierać pyłek z pręcików. Kwiaty przyciągały wiele różnych rodzajów owadów - zarówno pszczoły jak i chrząszcze. Ale różnorodność gości nie może być traktowana wyłącznie jako ko­rzyść dla kwiatów. Można się bowiem spodziewać, że owady składają wizyty różnym kwiatom, a pyłek jednego gatunku złożony w kwiatach innego jest pyłkiem stra­conym. Tak więc przez cały okres ewolucji roślin kwiatowych kształtowały się ten­dencje łączenia poszczególnych kwiatów z konkretnymi owadami. Mechanizmy te polegały na zaspokajaniu szczególnych potrzeb i upodobań.

Od czasów gigantycznych skrzypów i paproci owady były przyzwyczajane do odwiedzania szczytów drzew - odżywiały się zebranymi tam zarodnikami. Pyłek stanowi niemal identyczną dietę i wciąż pozostaje najcenniejszą zdobyczą. Pszczoły zbierają go do wielkich koszyczków na tylnych odnóżach, znoszą do uli i prze­znaczają bądź do natychmiastowej konsumpcji, bądź magazynują w komórkach gniazda jako pokarm dla rozwijających się larw. Niektóre rośliny, między innymi z rodziny mirtowatych, oprócz ziaren pyłku, który służy do zapładniania kwiatów, wytwarzają również ziarna o szczególnym smaku, które przeznaczone są wyłącznie do jedzenia.

Wiele kwiatów rozwinęło całkiem nową pokusę dla odwiedzających je zwierząt, a mianowicie nektar. Jedynym przeznaczeniem tej słodkiej substancji jest sprawianie owadom takiej przyjemności, by wpadły w nektarowy nałóg i w porze kwitnienia poświęciły cały czas na jego gromadzenie. Właśnie nektarem kwiaty przyciągnęły całe rzesze nowych posłańców, szczególnie pszczół, muchówek i motyli.

Owe zalety pyłku i nektaru wymagają reklamy. Jaskrawe kolory kwiatów spra­wiają, iż widać je nawet ze znacznych odległości. Zbliżającego się owada przyciągają

znaki na płatkach, które wskazują dokładne położenie poszukiwanej nagrody. Niektóre kwiaty intensyfikują swe ubarwienie w kierunku środka lub wprowadzają dodatkowa odcień. Tak właśnie czynią niezapominajki, malwy i powoje. Inne ozna­czone są paskami i kropkami niczym lotnisko, by wskazać owadowi miejsce lądowa­nia Takie rozwiązania stosują naparstnice, fiołki i rododendrony. Podobnych sygnałów jest znacznie więcej. Wiele owadów potrafi odbierać znacznie szerszą arietę barw niż. my. Jeśli to. co wydaje się nam jednobarwnym kwiatem, utrwalimy na kliszy wrażliwej na promienie ultrafioletowe, zobaczymy znacznie więcej różnych znaków na płatkach.

przynętą jest zapach. Często aromaty atrakcyjne dla owadów-jak

- nam także sprawiają przyjemność. Czasem jednak ia psującym się mięsie. Kwiaty, które werbują je i upodobania, wytwarzają więc podobny za i wyraziście, że przekracza to wytrzymałoś’1 ;j Afryce stapelia nie tylko okropnie cuchnir ki kwiatami o pomarszczonych brunatnych jodabnia je do rozkładającej się skóry martwego roślina wydziela ciepło, naśladując prawdziwy u. Ta zoomorfiajest tak przekonująca, ze muchy nie tylko odwiedzają i kwiatem, przenosząc pyłek stapelii, ale nawet składają na kwiatach jaja cvm na prawdziwej padlinie. Gdy z jaj wyklują się larwy, nie znajdą wokół siebie gnijącego mięsa, lecz niejadalny dla nich pyłek. Zginą z głodu, ale stapelia jest zapłodniona.

Prawdopodobnie najdziwaczniejszymi imitacjami są te storczyki, które wabią samce owadów kształtem ich pociągających partnerek. Jeden z nich przypomina wyglądem samicę osy, z oczami, czułkami i skrzydłami. Wydziela nawet taką samą woń jak osa w czasie kopulacji. Do kwiatu przybywają zwabione samce os, lecz tylko składają w nim ładunek pyłku i natychmiast otrzymują kolejną porcję, by przenieść ją do następnej fałszywej samicy.

Czasami owady nie mają ochoty gromadzić pyłku. Wolą nektar, a pyłek składają w miejscach, z których niełatwo będzie go przenieść. Kwiaty muszą więc mieć swo­je sposoby, by zmusić owady do przenoszenia pyłku. Niektóre stały się istnym torem przeszkód, na którym goście okładani są pręcikami niczym pięściami i wprost bom­bardowani pyłkiem, nim uda im się go opuścić. Kwiaty żarnowca zbudowane są w ten sposób, że siadający owad powoduje zrównanie napięć pewnych tkanek; szczel­nie zamknięta kopuła płatków pęka i uderzając w spód jego ciała pokrywa pyłkiem owłosiony brzuch owada. Pewna orchidea z Ameryki Środkowej narkotyzuje swoich gości. Pszczoły wsuwające się w jej wnętrze spijają nektar tak odurzający, że już po niewielkim łyku zaczynają się zataczać. Powierzchnia tego kwiatu jest wyjątkowo śliska. Pszczoły tracą równowagę i wpadają na dno tego małego zbiorniczka. Gdy pijany owad idzie na chwiejnych nogach i niezdarnie przeciska się pod rozciągnię­tym prętosłupem, zostaje obsypany pyłkiem.

Czasami roślina i owad całkiem się od siebie uzależniają. Amerykańska jukka ma liście przypominające włócznie, zebrane w rozetę przyziemną. Ze środka wyras-

ta mas/t kwiatów śmietankowej barwy. Przyciągają one małą ćmę ze szczególnie u- kształtowaną trąbką, która pozwala jej zebrać pyłek z pylników. Ćma ugniata go w kulkę, a potem przenosi na kwiat następnej jukki. Owad siada na pylnikach kwiatu jukki. wsuwa pokladełko w tkankę słupka i tu składa jaja. Potem jeszcze przylepia przyniesioną kulkę pyłku i odlatuje. Roślina została zapłodniona we właściwym cza­sie. Z owadzich jaj wylęgną się gąsienice, które w trakcie rozwoju zjedzą otaczające je zalążki. a następnie wygryzą się ze słupka. Po opuszczeniu zalążni przez gąsienice pozostaje w niej jeszcze wiele nietkniętych zalążków, z których powstaną liczne na­siona. Gdyby ten gatunek motyla nocnego nagle wyginął, jukka nie rozmnażałaby się. Gdyby zaś zginęła jukka. gąsienice ćmy nigdy by się nie rozwinęły. Juka i ćma mają więc wobec siebie wzajemny dług.

Także następny dług jest oczywisty. Kwiaty tak wybornie pachnące, zdobne ty­loma kolorami i kształtami, zakwitły znacznie wcześniej, nim na ziemi pojawił się człowiek. Rozwinęły się nie po to, by cieszyć nasze oczy, lecz by wabić owady. Gdyby a kolory, a pszczoły nie miały subtelnego zmysłu węch u jyłby jednej z największych rozkoszy, jaką natura ma do za

ROZDZIAŁ CZWARTY

ROJĄCE SIĘ HORDY

Ciało owada powinno być uznane za najbardziej, i to pod każdym względem, udane rozwiązanie problemów życia na ziemi. Owady roją się zarówno na pusty­niach, jak i w lasach, pływają pod wodą i pełzają w wiecznych ciemnościach głę­bokich jaskiń. Latają ponad szczytami Himalajów i w zaskakująco wielkie) liczbie żyją na wiecznie zamarzniętych lodowych czapach biegunów. Jedne budują domy w kałużach ropy tryskającej z ziemi, inne żyją w Niektóre rozmyślnie szukają wysokiego sl marzanie. Drążą sobie domy w skórze inm

wewnątrz liścia. Liczba owadów wydaje się przekraczać możliwość ich policzenia, ale ktoś podjął taką próbę i doszedł do wniosku, że jednocześnie w danej chwili musi ich być... trylion (1 000 000 000 000 000 000!). co - przedstawiając rzecz obrazowo

- oznacza, iż na każdego żyjącego człowieka przypada około miliona owadów, które razem ważyłyby dwanaście razy więcej niż on.

Uważa się, iż liczba gatunków owadów jest trzykrotnie większa niż wszystkich pozostałych zwierząt. Dotychczas człowiek opisał i nazwał około 700 000 z nich. ale trzy- lub czterokrotnie większa liczba wciąż pozostaje nie nazwana i oczekuje na za­interesowanie kogoś, kto będzie miał dość czasu, cierpliwości i wiedzy, by usiąść i dokonać ich systematycznego przeglądu.

Jednak te wszystkie różnorodne formy są wariacjami na temat jednego podsta­wowego modelu anatomicznego: ciała podzielonego na trzy części 1 głowę z otworem gębowym i większością organów zmysłów, tułów niemal całkowicie wypełniony mięśniami służącymi do operowania trzema parami nóg pod nim i jedną lub dwiema parami skrzydeł umieszczonych na korpusie, oraz odwłok kryjący organy niezbędne do trawienia i rozmnażania. Wszystkie trzy części osłonięte są zewnętrznym szkie­letem wykonanym głównie z chityny. Ten brązowy włóknisty materiał znany był już 550 milionów lat temu u trylobitów i skorupiaków. Pod względem chemicznym przy­pomina celulozę, a w swej czystej postaci jest miękki i elastyczny. U owadów chi- tynowy oskórek wewnętrzny pokryty jest oskórkiem zewnętrznym, inkrustowanym polimerycznymi węglowodanami. To on tworzy ów ciężki i sztywny pancerz chrząsz­czy i narządy gębowe tak ostre i mocne, źe owad może wgryzać się w drewno, a nawet przecinać metale takie jak miedź i srebro.

Chitynowy szkielet zewnętrzny wydaje się szczególnie posłuszny wymaganiom ewolucji. Jego powierzchnia może być dowolnie rzeźbiona, co nie wpływa na budowę wewnętrzną, a proporcje mogą się zmieniać stosownie do nowych kształtów. Aparat gębowy typu gryzącego, jaki służył pierwotnym owadom, został przekształcony i obecnie mamy do czynienia z ogromną różnorodnością morfologiczną narządów

pyszczkowych. które przypominają syfony, plly, dłutka i sondy, i które w pozycji rozwiniętej bywają tak długie jak cale ciało. Wydłużone nogi stały się katapultami pozwalającymi owadowi na skoki dwieście razy dłuższe niż on sam, wiosłami, dzię­ki którym porusza się po wodzie, lub cienkimi owłosionymi szczudłami o szerokim rozstawieniu, co pozwala ich właścicielom spacerować po powierzchni kałuż. Kończyny wielu owadów mają specjalne chitynowe przydatki - szczoteczki służące do przenoszenia pyłku, grzebienie do czyszczenia ciała, kolce, które działają jak bosaki, i nacięcia, na których owady wygrywają swoje melodie.

Szkielet zewnętrzny jest jednak ciasnym, sztywnym więzieniem. Trylobity za­mieszkujące pradawne morza uciekały z niego dzięki linieniu. Owady wciąż ko­rzystają z tego rozwiązania. Ten proces może się wydawać rozrzutnością, ale owady przeprowadzają go nader ekonomicznie. Nowy pancerz chitynowy, bardziej pofał­dowany i ściśnięty, tworzy się pod starym. W trakcie linienia większa część starej ozpuszczona i wykorzystana do budowy nowej. Kutykula ma „linię iej w' środkowej części tułowia, i wystarczy minimalna siła, by erwana i owad wysunął się z niej. Jego uwolnione ciało za- zsiągając fałdy nowych powłok. W krótkim czasie chityna staje wzmocniony dzięki impregnacji białka kutykuli, które

dle. takie jak szczeciogonki i skoczogonki, w niewielkim stopniu iają kształt. Linieją głównie dlatego, że rosną. Nawet po rozpoczęciu roz- iia się mogą kontynuować linienie. Starsze grupy owadów uskrzydlonych - uchy. cykady, świerszcze i ważki 1 także rosną w ten sposób: ich formy młodociane są bardzo podobne do dojrzałych, różnią się głównie tym, że brak im skrzydeł. Te wykształcają się zwykle dopiero po ostatnim linieniu; wcześniej poja­wiają się u ważek równoskrzydłych, które odbywają dwa linienia niemal jedno po drugim, by doprowadzić swe skrzydła do perfekcji. Nawet gdy początkowo owady wiodą inny tryb życia, przystosowując się tylko do odmiennej egzystencji, nie zmieniają postaci zbyt radykalnie. Cykady siedzą na drzewach zawodząc przenikli­wie. a ich larwy spędzają życie pod ziemią wysysając sok z korzeni. Larwy ważek polują na dnie stawów, chwytając różne wodne bezkręgowce silnie rozwiniętą dolną wargą. tzw. maską. W każdej z tych larw widać przyszły obraz postaci dorosłej.

Owady młodsze ewolucyjnie ulegają tak zdecydowanym przeobrażeniom, że jeśli nie widzi się momentu zmiany, skojarzenie larwy z dorosłą postacią jest niemożli­we. Larwy muchówek przeistaczają się w muchy, pędraki w chrząszcze, a gąsienice w motyle.

Zajęciem pędraka, gąsienicy czy innych larw jest po prostu jedzenie. U tej pos­taci wszystko służy temu celowi. Ponieważ nie będzie się rozmnażać - nie ma wy­kształconych narządów płciowych, a skoro nie ma powodu, by przyciągać partnera, nie potrzebuje ani narządów do wysyłania jakichkolwiek (dźwiękowych, węcho­wych czy smakowych) sygnałów, ani organów zmysłowych do odbioru takich komunikatów. A ponieważ rodzice zadbali, by w okresie wylęgania potomstwo oto­czone było wrielką ilością pożywienia, larwa nie potrzebuje skrzydeł. Jedynym nie­zbędnym jej urządzeniem jest sprawmy aparat gębowy i, oczywiście, „worek na

jedzenie”. Aby ów łatwo napełniający się worek przystosować do szybkiego gro­madzenia się tkanek, tego nieskomplikowanego ciała nie obarcza żaden ciężki szkielet; zamknięte jest w cienkiej i do pewnego stopnia rozciągliwej kutykuli. Gdy przestaje się w niej mieścić, owa osłonka rozdziela się i zsuwa z larwy niczym ny­lonowa pończocha z nogi.

Bez osłony, tego wytrzymałego podłoża, do którego mogłyby być przywiązane jakieś mięśnie, bez czegokolwiek twardego, co mogłoby służyć jako dźwignia, larwy na ogół nie są zbyt sprawne ruchowo. Nie potrafią biegać i skakać, a przemieszczają się dzięki ruchom całego ciała, wykorzystując miękkie wypukłości jako nogi. Te krótkie i grube kończyny są jednak zupełnie wystarczające, by owe „maszyny do jedzenia” przesuwały się od jednego kęsa do drugiego.

Brak pancerza czyni larwę bezt konsekwencji dla pędraków chrząszc; się biesiady odbywają w ukryciu j jabłkiem lub wygryzając tunele Jednak larwy motyli, których większi się jakoś zabezpieczać.

Larwy motyli to niedościgli artyści kamuflażu. Larwy mieri ne i uformowane tak, by wyglądać jak gałązki. Gdy trzymając się łodygi tylko jed­nym końcem ciała, drugi ustawiają w powietrzu pod dokładnie takim samym kątem, pod jakim wyrastają z niej inne gałązki, wtedy doprawdy trudno je dostrzec. Gąsienica bodzieńca bzowiaka z pewnością rzuca się w oczy zielenią z nieregular­nymi plamkami, ale rzadko jest zauważana, ponieważ wygląda jak ptasie odchody. Gdy kamuflaż zostaje zdemaskowany, licznym larwom pozostaje jeszcze druga linia obrony. Larwa widłogonki siwicy „pasie się" na liściach. Kolor jej ciała jest dokład­nie taki sam, jak barwa roślinnego pokarmu, ale gdy jakiś intruz potrząśnie gałązką i zaniepokoi ją, nagle unosi głowę znad posiłku i odsłania szkarłatną „maskę". Rów­nocześnie wysuwa parę krwistoczerwonych włókien i wypuszcza strumień kwasu mrówkowego. Gąsienica innej ćmy z Ameryki Południowej wydaje się bardziej prze­rażająca. Ma duże okrągłe plamy z każdej strony głowy i gdy jest zaniepokojona, kołysze ciałem, przydając sobie wyglądu tak zatrważającego jak kobra indyjska.

Niektóre larwy są po prostu niesmaczne. Pokryte są parzącymi włoskami lub ich ciała mają szczególnie cierpki smak. Im opłaca się to, że są widoczne. Owłosione - mają „wąsy” i „bokobrody" w najbardziej wyszukanym stylu. Nieprzyjemne w sma­ku, mogą sobie pozwolić na skórę cudownie zabarwioną szkarłatem, żółcią, czernią i purpurą, co ostrzega potencjalnych myśliwych, że owe kąski - z tego czy innego powodu 1 nie są warte zjedzenia. Istnieją też larwy całkiem nieszkodliwe, ale rzad­ko zjadane, ponieważ - podejmując znaczne iyzyko - kopiują koloiy trujących gą­sienic. Wprowadzają w błąd napastników, by uniknąć ich ataku, podobnie jak gatunki, które naśladują.

Wiele owadów niemal całe życie spędza w postaci larwalnej, rosnąc i gromadząc pokłady żywności. Pędraki chrząszczy mogą spędzić nawet siedem lat drążąc koiy- tarze w drewnie i wydobywając substancje odżywcze z najbardziej - wydawałoby się

- niestrawnego materiału, jakim jest celuloza. Gąsienice całymi miesiącami chrupią

swoje ulubione liście. Jednak wcześniej czy później wszystkie osiągają kres wy­znaczonego etapu życia w lej postaci.

Ten»/ następuje pierwsza z dwóch wysoce dramatycznych transformacji. Me- tamorfoza niektórych owadów odbywa się na osobności. Larwy używają wydzieliny gniczołów przędnych do budowy’ wspólnych siedzib, do sporządzania nici, które wiodą je nad roślinami, lub sznurów, pozwalających na przejście z jednej gałązki na drugą. Wiele też przędzie jedwab po to, by ukryć się przed światem. Gąsienica jed­wabnika otacza się puszystym kłębkiem nici, gąsienica sówki konstruuje meta­licznie połyskujący kokon, a gąsienica szewnicy miętówki buduje elegancką szkatułkę z koronkowej sieci. Liczne larwy motyli w ogóle nie wytwarzają żadnego okrycia, przędą tylko jedwabną szelkę, by przymocować się do gałęzi.

Gdy tylko się tam ulokują, zrzucają wierzchnie okrycia. Ich skóra rozdziela się i :kowo miękko osłoniętą poczwarkę. Jedyny ruch, ja- spiczastego czubka. Poczwarka oddycha prze- rmu. ani też niczego nie wydala. Jej życie wyda- dokonują się najgłębsze przemiany, i l arwy tempo rozmnażania się komórek jest róż- Lka. Jedne po kilku godzinach zaprzestają dzielenia się ne kontynuują podziały i migracje. Po zakończeniu /a wylęga się z jaja; wzrost larwy owada jest najważ- ntem jego rozwoju. Komórki powiększają się, czasem nawet tysiąc- nie. Przez cały ten czas drugi zespół komórek pozostaje bezczynny. Teraz - w poczwarce - nadchodzi ich moment. Gigantyczne komórki ciała larwy giną, a inne, id uśpione, nagle zaczynają się dzielić, pospiesznie żywiąc się „zupą", pochodzącą z rozpadu ciała larwy. W procesie metamorfozy owad własnym kosztem buduje nowe ciało w całkiem innym kształcie. Jego niewyraźny zarys można dostrzec w brązowej poczwarce. Widać go niczym anatomię mumii, mgliście rysującą się pod zwojami.

Wyjście dorosłej postaci motyla odbywa się zazwyczaj pod osłoną ciemności. Zwisająca z gałązki poczwarka zaczyna drżeć. Z jednego końca wydobywa się głowa z wielkimi oczami i czułkami przyciśniętymi do grzbietu, następnie uwalniają się no­gi, które zaczynają szaleńczo wierzgać w powietrzu. Mozolnie, z częstymi przerwami dla nabrania sił, owad wysuwa się na zewnątrz. Pojawia się tułów z płasko złożo­nymi skrzydłami, zmarszczonymi niczym miąższ włoskiego orzecha. Jednym szarp­nięciem owad uwalnia się i drżąc zawisa na pustym kokonie poczwarki. W konwul- syjnych drgawkach zaczyna pompować hemolimfę do sieci żyłek w workowatych skrzydłach, które z wolna rozszerzają się, a zamazany rysunek na ich powierzchni staje się wyraźny. Plamki zmieniają się w cudownie precyzyjny wzór. Przed upływem półgodziny skrzydła są w pełni rozwinięte, tak że dwie strony przylegają płasko jed­na do drugiej, zamykając żyłki między nimi. Żyłki jeszcze ciągle są miękkie i gdyby któraś uległa teraz uszkodzeniu, trysnęłaby hemolimfa. Stopniowo żyłki twardnieją tworząc rusztowanie, które da skrzydłu sztywność. Przez cały ten czas skrzydła były złożone niczym karty książki. Teraz, gdy wyschły i stały się sztywne, owad powoli je rozkłada, by po raz pierwszy pokazać światu nieskazitelną doskonałość migotliwych kolorów, i oczekuje jutrzenki swego pierwszego dnia.

I

Owad może teraz zużywać kalorie, które (ak pracowicie gromadził, będąc larwą. Dla dorosłych owadów odżywianie się ma drugorzędne znaczenie. Niektóre motyle i jętki nawet nie mają narządów gębowych. Inne w czasie swego krótkiego życia spi­jają nektar, by zregenerować siły i dostarczyć organizmowi środków do produkcji jaj, ale nie potrzebują pokarmu do budowy ciała. Ich rozrost dobiegł końca. Teraz celem jest znalezienie partnera.

Motyle czynią to demonstrując skrzydła z ich cudownie zawiłymi wzorami, które sii swoistymi deklaracjami tożsamości, by poszczególne osobniki mogły rozpoznać te. z którymi akt płciowy może okazać się owocny. W przeciwieństwie do swoich larw. motyle obd¿lrzone są doskonałymi oczami złożonymi; samce mają zresztą za­zwyczaj większe oczy niż samice, ponieważ to właśnie samiec prowadzi poszukiwa- notyli jest wrażliwy na te długości fal, które dla nas są niewidoczne, więc lie jak kwiaty - znacznie bardziej złożone wzory, niż mogą ultrafiolet oczy. Tworzące barwne wzory drobne łuski, /ierają pigmenty bądź mają na powierzchni mikro :e światło. Wystarc2y by na takie skrzydło spadła r znikną, bo ciecz na chwilę zasłoni mikrorzeźbę; yparuje i światło znów zostanie rozszczepione.

- mieniące się tęczowo i pokryte meszkiem, powie- m proporce i urozmaicone różnokolorowymi okienkami, żyłkowane, mowane frędzelkami i nakrapiane najwspanialszymi barwami - są najbardziej pracowanym i widocznym wyzwaniem w całym owadzim świecie. Pozostałe owady używają innych środków do tworzenia równie złożonych i silnych sygnałów. Cykady, pasikoniki i świerszcze polegają na dźwięku. Większość owadów jest głucha, więc te grupy musiały rozwinąć nie tylko sposoby wydawania dźwięku, ale i zmysł słuchu. Cykady mają okrągłe błoniaste bębenki uszne po obu stronach tułowia. Pasikoniki i świerszcze słuchają nogami - na przednich goleniach mają dwie szczeliny, które prowadzą do głębokich kieszeni. Ścianka między nimi tworzy membranę, która jest odpowiednikiem bębenka usznego. Kąt, pod którym dźwięk uderza w te szczeliny, w znacznym stopniu wiąże się z siłą, z jaką dociera on do bębenka, dzięki temu pasikonik, wymachując nogami w powietrzu, potrafi odkryć kierunek, z którego płynie dźwięk.

Szarańcza wytwarza swoje furkoczące tryle, piłując ząbkowanym krańcem tyl­nych odnóży o skrzydła. Cykady, będące najgłośniejszymi owadzimi śpiewakami, dysponują innym urządzeniem do wydawania dźwięku. W odwłoku mają dwie ko­mory tympanalne. Ich wewnętrzne ścianki są sztywne i kiedy poruszają się tam i z powrotem, wydają klekot podobny do turlającej się metalowej puszki. W tylnej częś­ci pierwszego odwłokowego sternitu znajduje się silny mięsień, który może poruszać tą ścianką sześćset razy na sekundę. Dźwięk, który wytwarza, jest w znacznej mie­rze wzmocniony, gdyż szereg chitynowych żeberek w ściankach elastycznej błony tworzy rezonatory, i może być podnoszony lub tłumiony jak w organach. Każdy gatunek wytwarza swój własny, charakterystyczny dźwięk. Niektóre owady wydają odgłos podobny do mechanicznej piły, która natrafiła na gwóźdź, inne - dźwięk noża ostrzonego na kole szlifierskim lub tłuszczu kapiącego na rozgrzaną płytę ku-

chenną. IV dźwięki s;j tak donośno, że pojedynczego owada można usłyszeć z od­ległości kilometra, a ich chór może napełnić dzwonieniem cały las.

W tych przenikliwych pieśniach jest znacznie więcej szczegółów, niż może uchwy­cić ludzkie ucho. Przerwa między dźwiękami, trwająca krócej niż jedną dziesiątą sekundy, pozostaje poza zasięgiem naszego słuchu. Cykady potrafią rozróżniać in­terwały trwające zaledwie jedną setną sekundy. Śpiewając, rozróżniają częstotliwość od dwustu do pięciuset trzasków na sekundę, i robią to w regularnym iytmie. Dzięki takim zmianom rytmów, które dla nas są całkowicie niesłyszalne, poszczególne osob­niki mogą identyfikować wezwanie dźwiękowe swojego gatunku, samiec może unikać terytorium innego śpiewającego samca i lecącej ku niemu samicy.

Komary używają dźwięku jako wezwania godowego, ale tworzą go i dobierają na swój własny sposób. Samica, uderzając skrzydłami z częstotliwością pięciuset razy na sekundę, wydaje wysoko brzmiące buczenie, które tak nas irytuje, gdy próbuje- asnąć na kempingu. Samiec potrafi rozpoznać ten odgłos dzięki narządowi zułków', które wibrują zgodnie z tą częstotliwością, i leci

h partnerów wykorzystując trzeci ze zmysłów - po- y wytwarzają zapach, który samce rozpoznają dużymi, m jest tak wrażliwy, a zapach tak silny i charak- nica potrafi wezwać samca z odległości jedenastu kilometrów, nsie w metrze sześciennym powietrza musi się znaleźć przynaj- j jedna cząstka owego zapachu i właśnie tyle wystarcza, by skłonić samca do otu w poszukiwaniu źródła tego aromatu. Do tego potrzebne mu są dwa czułki. Ma­jąc jeden, mógłby określić kierunek, dzięki dwóm może ocenić, z której strony za­pach jest silniejszy i wytrwale lecieć właśnie tam. Samica pawicy grabówki umiesz­czona w drewnianej klatce wydaje zapach nierozpoznawalny dla ludzkiego węchu, ale przyciągający w ciągu trzech godzin setki wielkich samców z całej okolicy.

Tak więc dorosłe owady przyciągają swych partnerów wyglądem, dźwiękiem i za­pachem. Bywa, że sam akt płciowy trwa bardzo krótko, ale czasami zwierzęta po­zostają w objęciach nawet przez kilka godzin; niekiedy para niezgrabnie unosi się w powietrzu. Potem samica składa zapłodnione jaja i zabezpiecza je. Motyle szukają takiej rośliny, której liście stanową jedyne pożywienie ich larw; chrząszcze toczą kule z nawozu i składają w nich jaja; muchy składają jaja w padlinie, a samotne osy chwytają owady, paraliżują je ukłuciami żądła i układają w pobliżu jaj, tak by młoda larwa zawsze miała świeże mięso. Samica gąsienicznika ma pokładełko niczym szty­let. Wierci nim dziurę w drewnie w miejscu, gdzie wyczuwa larwę chrząszcza. Składa jajo na jej miękkim ciele, a larwa, która się z niego wylęgnie, będzie się rozwijać kosztem larwy chrząszcza. 1 tak cały proces jąjo-larwa-poczwarka-osobnik dorosły zaczyna się od nowa.

Ciała owadów charakteryzują się nieprzebraną różnorodnością form. Jedna tylko cecha wydaje się je ograniczać - wielkość. Największe z żyjących dziś owadów nie przekraczają trzydziestu centymetrów; taka jest rozpiętość skrzydeł wyjątkowo dużego egzotycznego motyla z rodziny sówkowatych lub długość patyczaków z rzę­du straszykowatych. Wielki chrząszcz, zwany herkulesem, także osiąga pokaźne

rozmiary; waży około stu gramów, czyli tyle co mysz. Dlaczego nie ma chrząszczy dużych jak borsuki i motyli, które wielkością dorównywałyby jastrzębiom? Czyn­nikiem ograniczającym ich rozrost jest technika oddychania. Podobnie jak ich blis­cy krewni 1 wczesne dwuparce, owady dysponują tchawkami, czyli systemem rurek wychodzących na zewnątrz dzięki szeregowi przetchlinek wzdłuż boków, do­prowadzających tlen do każdej części ciała. Ich funkcjonowanie opiera się na dyfuzji gazów. Tlen pochodzący z powietrza, który wypełnia tchawkę, wchłaniany jest za­leżnie od potrzeb. Równocześnie z tkanek wydalany jest dwutlenek węgla. Na krót­ki dystans ten system działa doskonale, ale gdy długość rurek rośnie, wtedy staje się coraz mniej efektywny. Niektóre owady potrafią udoskonalać cyrkulację powie­trza przez rytmiczne skurcze tułowia pujących” mięśni. Cienkie tchawki wzm lecz kurczą i rozszerzają jak harin które powiększają się i zmniejszają wrai Ale nawet z takimi mechanizmami ów s\ niu pewnej granicy wielkości. Istnieni jest po prostu niemożliwe.

W pewnym sensie owady jednak pokonały ograniczenie wielkości. Wszędzie w tropikach można spotkać kopce termitów. W niektórych rejonach są zgrupowane tak licznie i gęsto jak stada pasących się antylop. To nie jest wymyślone porówna­nie. Pojedyncza termitiera mieści kilka milionów owadów; nie są to jednak stwo­rzenia mogące żyć pod jednym dachem w taki sposób, jak ludzie w jakimś giganty­cznym bloku. Po pierwsze są rodziną - potomstwem jednej paty dorosłych osob­ników, po drugie - wszystkie są stworzeniami „niedokończonymi", niezdolnymi do samodzielnego tycia. Robotnicy, pędzący wzdłuż podziemnych traktów, są ślepi i bezpłodni. Żołnierze, stojący na straży u wejścia do kopca i broniący każdego wyłomu w murach, uzbrojeni są w szczęki tak potężne, że nie potrafią sami zbierać pożywienia i muszą być karmieni przez robotników. W centrom kopca tyje królowa. Jest uwięziona wśród masywnych ziemnych ścian, z których nie może się wydostać, ponieważ jej ciało jest o wiele za duże, by mogło przecisnąć się przez wiodące tutaj korytarze. Obrzmiały odwłok królowej przypomina białą pękatą kiełbaskę o długoś­ci dwunastu centymetrów. Królowa wytwarza nim jaja w niewiarygodnej ilości trzy­dziestu tysięcy dziennie. Ona także zginęłaby, gdyby została osamotniona. Brygady robotników z jednej strony dostarczają jej pokarm, a 1 drogiej odbierają wypro­dukowane jaja. Jedyny aktywny seksualnie samiec, król wielkości osy, pozostaje u boku królowej i także jest karmiony przez robotników.

Czynnikiem scalającym wszystkie osobniki w jeden skoordynowany super- organizm jest wysoce efektywny system komunikacji i porozumiewania się. Termi- ty-żołnierze wszczynają alarm uderzając wielkimi twardymi głowami o ściany kory­tarzy. Robotnicy, znajdując nowe źródło potywienia, pozostawiają za sobą ślad w postaci zapachu, którym łatwo mogą podążyć ich niewidząty towarzysze. Ale główny mechanizm oparty jest na działaniu substancji chemicznych zwanych feromonami, które z wielką szybkością puszczają w obieg instrukcje dla całej społeczności. Wszystkie osobniki nieustannie wymieniają między sobą pokarm i ślinę. Robotnicy

przenoszą nadtrawione resztki z ust do ust lub zbierają odchody, by wydobyć z nich ostatnie cząstki substancji odżywczych. Następnie po kolei karmią larwy i żołnierzy. Odwiedzają także królową, która leży w swojej komnacie, nieustannie oblizują jej falujące boki i zbierają krople cieczy wydobywające się z odbytu. Wykonując te czyn­ności pochłaniają feromony, które wytwarza królowa, i puszczają je w obieg. Młode larwy wylęgające się z jaj królowej potencjalnie mają pleć, ale feromony królowej, którymi karmione są przez robotników, hamują ich dojrzewanie i w efekcie powstają z nich osobniki bezpłodne, bezskrzydłe i ślepe. Żołnierze także wytwarzają feromo­ny, przyczyniając się do przenoszenia chemicznych wiadomości, i w podobny sposób powstrzymują rozwój larw w żołnierzy.

Jednak feromony działają tylko przez krótki okres. Jeśli liczba żołnierzy w kolonii maleje, wtedy spada też ilość pozo,

Królowa nie tylko wytwarza feromony, a je tę informację. Czy odpowiada n wyklują się żołnierze, czy też roi ny sposób - tego nie możemy być gatunki od innych, ale z pewnoś żołnierzy, dopóki nie zostaną przywróć

sowo zmienia naturę swych feromonów tak. by rozwój larw nie był już dłużej pow­strzymywany, i niebawem ciemne korytarze wypełniają się szeleszczącymi hordami młodych, skrzydlatych osobników płciowych. W gniazdach niektóiych gatunków ro­botnicy otwierają specjalne szczeliny po bokach kopca i budują przed nimi kon­strukcje przypominające pochylnie, które następnie strzeżone są przez żołnierzy. Gdy rozpocznie się pora deszczowa, owi gwardziści stoją z boku, a latające termity wyfruwają ze szczelin i unoszą się ku niebu niczym dym.

Jest to wspaniała okazja dla zwierząt z buszu. Płazy i gady gromadzą się w pobliżu i skwapliwie wyłapują owady. Kiedy zaś rozpoczyna się ich exodus, niebo wypełnia się krążącymi ptakami. Termity rzadko odchodzą daleko. Szybko sfruwają na ziemię, a ich skrzydła natychmiast odrywają się tuż przy tułowiu, bo spełniły już swoją funkcję. Teraz samce ścigają samice po ziemi. Te, które uniknęły pożarcia, tworzą paiy i razem oddalają się, by znaleźć odpowiednie miejsce na założenie gnia­zda w szczelinie ziemi bądź w szparze drzewa. Pierwsze larwy muszą być karmione przez rodziców, ale gdy tylko staną się dość duże, by poradzić sobie ze zdobywaniem pokarmu i budowaniem murów kopca, królewska para poświęci się wyłącznie pro­dukowaniu jaj i tak właśnie powstanie nowa społeczność.

Termity łączy bliskie pokrewieństwo z pradawnymi owadami - karaczanami. Podobnie jak ciała karaczanów, ciała termitów również nie mają talii, a młode larwy są bardzo podobne do dorosłych osobników. Rosną dzięki kolejnym wylinkom, ale nie przechodzą przez postać poczwarki, ani nie dojrzewają drogą zupełnego przeo­brażenia. Podobnie jak karaczany, termity także odżywiają się niemal wyłącznie pokarmem roślinnym. Istnieje około dwóch tysięcy różnych gatunków termitów; ich podstawowym pożywieniem jest drewno, gałązki i liście. Niektóre potrafią tak wydrążyć pnie lub powalone kłody, że stają się pustymi łupinami, które załamują się pod dotknięciem palca.

Termity konstruują największe na świecie owadzie budowle. Ich forteca - ob- murowana. podparta przyporami i najeżona wieżami, może zawierać dziesięć ton mułu i osiągać wysokość trzy- lub nawet czterokrotnie przekraczającą wzrost człowieka. Kilka milionów mieszkańców gorliwie biegających wewnątrz wokół swo­ich spraw może spowodować przegrzanie i zanieczyścić atmosferę, pozbawiając ją tlenu: tak więc wentylacja kopca nabiera najwyższego znaczenia. W swojej fortecy termity budują wysokie, cienko obmurowane kominy, które wystają z boków niczym żebra. Żaden owad nie mieszka w tych wielkich wygładzonych duktach. Jedyną ich funkcją jest wentylacja. Ogrzany słońcem prąd wznoszący pociąga za sobą powietrze zanieczyszczone ze środkowych korytarzy i głębszych części kopca. Zewnętrzne ścia­ny kominów7 są porowate, dzięki czemu przenika przez nie tlen z atmosfery. Teraz odświeżone powietrze roznosi się wewnątrz budowli. Przy bardzo ciepłej pogodzie ro­botnicy schodzą tunelami w głąb ku podziemnym wodom. Potem każdy wraca z za ściany głównej części gniazda. Wilgoć wyparow;

ę. Dzięki takim rozwiązaniom termitom-robotniko. : vyrównaną temperaturę.

sudują kopce w kształcie wielkiego, płaskiego o: na jest na północ lub południe. Taki kształt umożli rzchni na okrutne południowe słońce, ajedno- )żliwie najwięcej łagodnych promieni wczesnych po­rów. gdy - szczególnie w porze zimowej - termitom brakuje ciepła.

: i innych regionach, gdzie występują obfite deszcze, termity niazda na kształt grzybów, ze spłaszczonymi dachami, po których spływa woda. Uczeni poczynili znaczne postępy w badaniach nad systemem feromonowej komunikacji, który kontroluje i koordynuje działalność społeczności, ale nikt jesz­cze nie wyjaśnił, w jaki sposób milionom ślepych robotników, noszących niewielkie kulki błota, udaje się konstruować tak ogromne, genialnie zaprojektowane i sprawnie funkcjonujące budowle.

Również inne owady prowadzą życie w społecznościach porównywalnych z ży­ciem termitów. Mają one wąską talię, po dwie pary przezroczystych skrzydeł i groź­ne żądła. To osy, pszczoły i mrówki. Osy należą do grupy owadów, w której można prześledzić wszystkie etapy rozwoju życia społecznego. Niektóre prowadzą cał­kowicie samotny tryb życia. Samica po zapłodnieniu buduje własne gniazdo z zie­mi, w którym do każdej komórki składa jedno jajo. Znosi tam obezwładnione ofiary, które stanową pożywienie rozwijających się larw. Później już nie interesuje się losem potomstwa. Samice innych gatunków doglądają gniazda, a gdy młode już się wylęgną, dzień po dniu znoszą im pożywienie. U jeszcze innych gatunków samice budują pojedyncze gniazda, ale jedno przy drugim. Po kilku tygodniach niektóre porzucają własne konstrukcje i przyłączają się do innych, by wraz z nimi budować ich gniazda. W końcu jedna z samic obejmuje przywództwo i ona składa jaja, a po­zostałe koncentrują się na budowaniu komórek i gromadzeniu pokarmu dla niej i potomstwa.

Pszczoły miodne również prowadzą taki tryb życia; rozwinęły go do tego stopnia, że żyją w wielotysięcznych społecznościach. Królowa pozostaje w gnieździe, skła-

dając jaja w komórkach plastra zbudowanego przez robotnice. 1 znowu ta wspólno­ta - podobnie jak u termitów - jest powiązana systemem komunikatów che­micznych, owymi feromonami, które informują wszystkich mieszkańców ula o sta­nie populacji i braku bądź obecności królowej. Pszczoły mają także inne sposoby porozumiewania się. Ulatując w powietrze w poszukiwaniu pokarmu, nie mogą zo­stawiać na ziemi śladów zapachowych, tak jak termity. Zamiast tego - tańczą.

Gdy robotnica wraca do ula po znalezieniu świeżo otwartego kwiatu napeł­nionego nektarem, na platformie przed wejściem do ula wykonuje specjalny taniec, w czasie którego odtwarza lot po pokarm. Najpierw wiruje po okręgu, potem przeci­na go i aby podkreślić znaczenie ti szczególny rodzaj brzęczenia. Zakreślane pożywienia. Obserwujące ją robot tę symulowaną podróż, przygotow raz wykonuje swój taniec w ulu i pszczół dziko żyjących, jak i hodo mogą teraz bezpośrednio wskazywać źr tują się według słońca. Jeśli pszczoła k

ca. Jeżeli jest to, powiedzmy, 20° w prawo, wówczas taneczny krąg będzie odchylony 20° w prawo od pionu. Robotnice otaczające tancerkę zapamiętują tę informację i odlatują, by znaleźć ów kwiat. Gdy wrócą ze słodką zdobyczą, również wykonają ta­ki instruktażowy taniec, by w jak najkrótszym czasie większość siły roboczej ula ze­brała nektar z nowego źródła.

Najbardziej złożone i najwyżej rozwinięte formy życia społecznego w świecie owadów wytworzyły krewne os i pszczół - mrówki. Niektóre żyją w roślinach, pobu­dzając tkanki swych gospodarzy do stwarzania im domostw - specjalnych wyrośli czy komór, pustych łodyg lub cierni z obrzmiałymi podstawami. Południowoame­rykańskie mrówki parasolowe budują gniazda podziemne. W długich kolumnach maszerują dniem i nocą, zdejmują każdy pęd, liść i szypułkę z drzew i kawałek po kawałku transportują je do swych podziemnych komór. Nie zjadają tego materiału, ale przeżuwają go, by stworzyć kompost, na którym hodują pewne grzyby; ich po­żywienie stanowi plecha. Mrówki tkacze z rodzaju Oecophylla z Azji Południowo- Wschodniej budują gniazda ze zszytych liści. Grupa robotnic składa dwa liście brze­gami, jeden chwytają żuwaczkami, a drugi stopami. Inne w środku rozpoczynają fastrygę. Oczywiście żaden dorosły osobnik nie produkuje jedwabnej nici, więc mrówki posługują się swoimi larwami. Przenoszą te żywe, kleiste zawiniątka tam i z powrotem w miejscu połączenia liści, dopóki brzegi nie zostaną połączone jed­wabnym materiałem. W Australii mrówki z rodzaju Myrmecoajstus zbierają nektar, którym karmiona jest pewna grupa robotnic. Kiedy ich odwłoki osiągną rozmiar ziarna fasoli, a skóra stanie się tak cienka, że niemal przezroczysta, zostają zawie­szone w podziemnych korytarzach za przednie nogi jako żywe magazyny żywności.

Większość mrówek jest jednak drapieżna. Liczne polują na termity, napadając na wielkie kopce i tocząc bitwy z żołnierzami. Jeśli wygrywają, pożerają bezbron­nych robotników i larwy. Inne - to Jedna z najbardziej zdumiewających form zacho­wań społecznych i czynią pewne gatunki mrówek swoimi niewolnikami. Dokonują

inwazji na ich gniazda, zabierają poezwarki i przenoszą je do własnej kolonii. Młode mrówki, które wykluwają się z tych poczwarek, przynoszą im jedzenie, karmią i doglądają.

Najbardziej przerażające ze wszystkich mrówek są te, które nie budują gniazd, ale wędrują przez okolicę, szukając zdobyczy. W Ameryce Południowej znane są jako „mrówki wojujące", a w Afryce jako „podróżnicy”. Maszerują w kolumnach tak długich, że nim cały szereg minie jeden punkt, może upłynąć kilka godzin. Na czele maszerują żołnierze, by plądrować teren w poszukiwaniu pożywienia, za nimi zmie­rza kolumna robotników w szeregach liczących nieraz kilkanaście osobników. Wiele 7. nich niesie larwy. Gdy kolumna przecina otwartą przestrzeń, jej flanki osłaniane są przez całkowicie ślepych żołnierzy uzbrojonych w ogromne żuwaczki. Stają pio­nowo w szeregach, sztywno dźwigając się z wysuniętymi żuwaczkami, gotowe do szkadza. Gdy myśliwi na czele kolumny odkryją jaką.'’ rzępy. Koniki polne, skorpiony, jaszczurki, młod<

: zejdzie im z drogi, jest atakowany. W zachodniej ię na spętanie jakiegoś zwierzęcia lub ograniczę -vagę możliwość zaatakowania go przez jedną z ti kiedyś dużą kolekcję węży. Mieliśmy zarówno :e, jak i mniej groźne gatunki, takie jak węże man­iliśmy je w chacie z gliny i postawiliśmy strażnika, by - uzbro- fmy - nie spuszczał ich z oka, bo tylko parafina wylana na ziemię la może zmienić kierunek pochodu mrówek. Mimo tych wszystkich za­bezpieczeń pewnego popołudnia armia mrówek dostała się do chaty przez dziurę w tylnej ścianie. W mgnieniu oka zaatakowały całą kolekcję, rojąc się na wężach w okrytych gazą skrzynkach. Rozwścieczone bolesnymi ukąszeniami, węże tłukły obłąkańczo i nieskutecznie swych napastników. Trzeba było je wyjąć ze skrzynek, wyrzucając jednocześnie mrówki, które zatapiały żuwaczki między łuskami. Mimo naszych starań kilka węży zginęło na skutek ukąszeń.

Armie mrówek maszerują dzień po dniu i plądrują okolicę całymi tygodniami. Larwy wytwarzają feromony, które krążą w armii i pobudzają ją do nieustannego ruchu. W końcu larwy zaczynają się przekształcać w poezwarki i już nie wydzielają owych chemicznych komunikatów. Wtedy armia, mogąca liczyć sto pięćdziesiąt tysięcy osobników, biwakuje. Mrówki zbijają się w dużą kulę między korzeniami drzewa lub pod występem jakiegoś kamienia. Wczepiając się w siebie, tworzą z wła­snych ciał żywe gniazdo. Ma ono nawet przejścia, wzdłuż których porusza się królowa, a także komory, gdzie składane są poezwarki. Teraz zaczynają się rozwijać jajniki królowej, a ona sama znacznie nabrzmiewa. Mniej więcej po tygodniu królowa rozpoczyna składanie jaj. W ciągu kilku następnych dni może wyprodu­kować ich dwadzieścia pięć tysięcy. Jaja wylęgają się bardzo szybko, a równocześ­nie z poczwarek wyłania się nowa generacja robotników i żołnierzy. Zaczynają one wytwarzać własne feromony i armia - z szeregami powiększonymi o nowych rekrutów - znów stymulowana jest do wymarszu na wojnę.

Jeśli superorganizm stworzony przez społeczność ter mitów może być porów­nywany do antylopy, to zdyscyplinowane i agresywne kolumny armii mrówek

należałoby uznać za owadzie odpowiedniki drapieżnika. Spragnione jedzenia, nieugięte w zdobywaniu pokarmu i zdolne do zamordowania większości stworzeń, które nie mogą przed nimi uciec, mrówki terroiyzują busz. Niewielkie rozmiaiy poszczególnych członków tej społeczności nie mają znaczenia. Tysiące mrówek mo­gą zginąć bez poważniejszego uszczerbku dla żywotności i siły całej armii. W jej kolumnach owady tworzą superorganizm, jeden z najsilniejszych, siejących naj­większy postrach i najbardziej długowiecznych wśród wszystkich zwierząt w lesie.

Owady skolonizowały ląd przed kręgowcami i wciąż atakują każdy żyjący na nim organizm. Nie istnieje żaden gatunek rośliny, któiy w taki czy inny sposób nie byłby przez nie atakowany. W niektóiych rejonach Afryki owady regularnie opanowują trzy czwarte wszystkich pól uprawnych. Nawet w Stanach Zjednoczonych, gdzie farmerzy dysponują najbardziej wyspecjalizowanymi środkami ochrony roślin, owady niszczą ponad dziesięć procent zasiewów.. Kwieciak z rodziny iyjkowatych, ach bawełny, potrafi doprowadzić do bankructwa milionerów ivując uprawy ziemniaków, sprawia, że ludzie głoduj n żywność, ale także sycą się ich krwią, wgryzają się oma poważnymi chorobami. W odwecie człowic ;j zmasowane ataki, jakie tylko jest w stani: nia, sterylizuje samce za pomocą promieniowania, lości, skazując w ten sposób na bezpłodność całe iowe, najbardziej zabójcze środki chemiczne i masowo Dlicy. A mimo to, mimo całej pomysłowości, rozległych badań i ol­brzymich wydatków, wciąż przegrywa tę walkę.

ROZDZIAŁ PIĄTY

ZDOBYCIE WÓD

Wśród ukazujących się w czasie odpływu ukwialów. miękko przywierających do skal, niemal wszędzie na świecie żyją różne inne galaretowate stworzenia. Ze środ­ka naciśniętego ukwiału wycieka zazwyczaj niewielka ilość wody. Kiedy jednak nastąpi się na taki twór o konsystencji galarety, woda wprost strzyka na nogi. Z tego powodu, nie bez słuszności, owe bez wane są morskimi strzykawkami. Pt na dostrzec bez trudu. Ukwiał ma pc pojedynczy, centralny otwór, zaś ov Mają za to dwa otwory (syfony) połączon

litery U. Całe ciało spowite jest grubym płaszczem galarety. Ta na pozór nieciekawa bryłka galarety, jaką jest żachwa, pod wodą staje się piękna. Pewien europejski gatunek jest niemal przezroczysty, ma zamglone, niebieskie krążki wokół każdego otworu i cienkie pierścienie mięśni wewnętrznych rozciągających workowate ciało tak, że stworzenie to wygląda jak najdelikatniejsza bańka z weneckiego szkła. Gala­retowaty płaszcz innych gatunków jest mętny i zabarwiony na różowo lub złoto. Niektóre gatunki żyją w koloniach i wyglądają jak kiść winogron, inne są większe, bardziej wydłużone i żyją samotnie.

Wszystkie odżywiają się filtrując wodę. Wciągają ją syfonem wpustowym, prze­puszczają przez gardziel ze szczelinami skrzelowymi, a potem wydalają do morza przez boczny syfon odbytowy. Cząstki pokarmowe, które przyklejają się do ścianek gardzieli, są zmiatane przez rzęski i trafiają do przefyku i żołądka, a dalej do małe­go jelita, które zagina się ku górze i uchodzi do kloaki, kończącej się syfonem od­bytowym.

To prosta budowa i nieefektowne życie. Jednak te zwierzęta mają bardzo wyrafi­nowanych krewnych. Ich najdawniejsi antenaci pochodzili od wspólnego pnia ze szkarłupniami, a ich kuzyni nieoczekiwanie stali się przodkami pierwszych zwierząt kręgowych. W dojrzałej żachwie trudno doszukać się potwierdzenia tej teorii. Znacznie wyraźniej widać to w jej formie larwalnej, która wygląda jak drob­na kijanka. Jej kulista przednia część zawiera cewkę nerwową i zaczątki jelita. Pływa, wirując ogonem usztywnionym cienką struną grzbietową; to już jest za­czątek kręgosłupa, z tym że larwa nie zachowuje go zbyt długo. Po kilku dniach to małe stworzenie przykleja się do skały, traci ogon i osiada, by zająć się filtro­waniem wody.

Larwa żachwy nie jest jedynym stworzeniem filtrującym wodę, które ma strunę grzbietową. Inne, większe zwierzę - lancetnik, także ją posiada. To sześciocenty- metrowe stworzenie w kształcie cienkiego liścia żyje do połowy zagłębione w piasku morskiego dna. Jego wystający przedni koniec zwieńczony jest małą koroną czułków

wokół o( won i gębowego, przez który zwierzę wchłania wodę. Lancetnik także charakteryzuje się nieskomplikowaną budową. Nie ma wyodrębnionej głowy, ję­drnie małą. wrażliwą na światło plamkę. Nie ma też serca, a tylko kilka pulsujących naczyń krwionośnych. Nie ma płetw ani nóg, a zaledwie fałd skórny, rozszerzony w części ogonowej niczym pierzaste lotki strzały. Mimo to w tym prostym organizmie można dostrzec podobieństwo do ryby. Od elastycznej struny grzbietowej, która biegnie przez całą długość ciała, odchodzą poprzeczne pasma mięśni. Gdy lancetnik kurcz)’ je rytmicznie, przez jego ciało przebiega seria fal, które odpychają wodę do tyłu i w konsekwencji zwierzę porusza się do przodu. Lancetnik pływa!

Pr/y ocenie pokrewieństwa na podstawie anatomii porównawczej, budowa larwy jest oczywiście równie istotnym elementem, jak budowa osobnika dojrzałego. Jest nawet istotniejsza, ponieważ zwierzęta mają wyraźną skłonność do powtarzania czego - ontogenezy, tych faz, przez które ich protoplaści jnej historii - filogenezy. Larwy termitów przypominały :czeciogonki, larwy skrzypłoczy są wyraźnie segmen- bieństwo do trylobitów, które jednak trudno dostrzec bodnie pływająca larwa mięczaka wygląda jak seg-

o sugeruje jakieś połączenia między tymi grupami. Nie ierozważną traktowanie podobieństwa między lancetnikiem a żachwy jako dowodu ich pokrewieństwa. Ale która forma była wcześniejsza?

o stworzenie takie jak żachwa, które dało początek najbardziej mobilnej lie przypominającej lancetnika, tworząc potomków, którzy porzucili osiadły tryb życja i dotychczas powtarzają to w etapie larwalnym? Czy też starsi byli przodkowie lencetnika, z których rozwinęły się zwierzęta takie jak żachwy, przyczepiające się do skał, tracące mięśnie i wtórnie przystosowujące się do osiadłego życia, jaki zapew­nia tylko morze?

Przez wiele lat sądzono, iż bardziej przekonująca jest pierwsza teoria. Dzisiaj badania porównawcze całej grupy żachw - dużej, i różnorodnej - prowadzą do przekonania, iż prawdziwa jest ta druga. Ostatnio potwierdziła to godna uwagi skarbnica wczesnych skamieniałości, jaką stanowią złoża Burgess Shalłes w Canadian Rockies. Tam właśnie, wśród trylobitów, ramienionogów i wieloszczetów leżących w pokładach pochodzących sprzed 550 milionów lat, znaleziono od­ciśnięty kształt stworzenia rzeczywiście bardzo podobnego do żyjącego dziś lancetnika.

Inna larwa wskazuje na kolejny krok w dziejach kręgowców. W rzekach Europy

i Ameryki można znaleźć zwierzęta przypominające lancetnika, choć są nieco większe, dochodzą bowiem do dwrudziestu centymetrów. One także żyją w jamach w mule i odżywiają się filtrując wodę. Nie mają szczęk, są ślepe i brak im płetw, poza fałdem skórnym wokół ogona. Przez wiele lat sądzono, iż są to osobniki dorosłe. Nadano im specjalną nazwę: ślepice, i sklasyfikowano jako oczywiste krewne lancetnika. Potem odkryto, że są one jedynie larwami pewnego bardzo do­brze znanego zwierzęcia. Larwy te opuszczają w końcu swe jamy, rozwijają prawdziwe oczy i długie falujące płetwy wzdłuż grzbietu, osiągają wielkość wę­gorza i przeistaczają się w minogi.

Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że minogi są prawdziwymi rybami. Jednak nie jest to prawda. Minogi mają szkielet osiowy w postaci struny grzbie­towej, ale nie mają szczęk. Ich głowa zakończona jest dużą okrągłą przylgą z ro­gowymi ząbkami, wewnątrz której znajduje się język pokryty ostrymi kolcami. Mają dwa małe oczka, między nimi jedno nozdrze, wiodące do ślepego pęcherzy­ka. Po obu stronach głowy znajduje się szereg otworów skrzelowych. Tą przylgą minóg przywiera do boku jakiejś ryby i zeskrobując jej ciało ostrym językiem, żyw­cem pożera nieszczęsną ofiarę. Minogi i ich żyjący wyłącznie w morzu krewniacy

- śluzice, wciąż występują powszechnie. Czasami w amerykańskich rzekach ich populacja osiąga rozmiary plagi. Zaborcze minogi zjadają nie tylko martwe lub chore ryby, ale osiadają także na zdrowych. Ich małe oczka, gumowate ssące ot­wory gębowe i wijące się ciała z cyjne. Niemniej zasługują na ui przodkowie byli kiedyś najbar mórz. Ich szczątki znajdowane s; lionów lat, a więc niemal tak sta: ich istnienia są jedynie fragmentami hi

pasują do tych z kompletnych szkieletów, znalezionych w późniejszych skalach.

Te bezszczękowce na ogół były zupełnie małe, osiągały wielkość dzisiejszych drobnych rybek. Były jednak nieźle uzbrojone. Niektóre całą głowę i ciało pokryte miały pancerzem z płytek kostnych. Z przodu głowy znajdowała się para oczu i niewielkie, centralnie usytuowane nozdrza, podobne do nozdrzy minogów. Uderzenia muskularnego ogona z fałdowaną płetwą pozwalały im poruszać się w wodzie, ale ciężar przedniej części ciała z pewnością ciągnął te zwierzęta w stronę dna. Choć jeden czy drugi gatunek miał proste fałdy skórne w okolicy pasa barkowego, większość w ogóle nie miała płetw - prócz ogonowej - które pomogłyby im w nawigacji lub nadały precyzję ruchom. Tak więc początkowo tylko nieliczne mogły pływać nad dnem. Ówczesne wody pozostawały zatem domeną krąż- kopławów i innych bezkręgowców. Bezszczękowce nie mogły polować na chroniące się w muszlach mięczaki; ryły w morskim dnie, wysysały muł i filtrowały go przez prosty okrągły otwór gębowy w celu wchłonięcia cząstek pokarmowych, a resztki usuwały przez szczeliny po obu stronach gardła.

Jednak te małe praryby przeżyły i zwiększyły swą liczebność oraz różnorodność. Ciężka zbroja z płytek mogła powstać w wyniku usuwania soli pochodzącej z pożywienia, która gromadziła się w ich ciałach. Z pewnością dawała im także bar­dzo potrzebną ochronę, ponieważ ówczesne morza były tyranizowane przez ogromne, dwumetrowe wielkoraki, które dysponując masywnymi kleszczami, żywiły się mniejszymi mieszkańcami mórz.

Liczne kości głowy niektórych praryb pozwalają na bardzo szczegółowe badania ich anatomii. Tnąc taką skamieniałą czaszkę na płaty, można sporządzić rysunek kształtu komór, zawierających nerwy i naczynia krwionośne. Takie właśnie badania pokazały, że jedna grupa tych stworzeń miała mózg podobny do żyjących dziś minogów. Miała też narząd pozwalający na utrzymanie równowagi - błędnik z kanałami półkolistymi. Płyn znajdujący się wewnątrz, przemieszczając się po wraź-

liwrj powierzchni kanału, dawał lybie świadomość pozycji zajmowanej w wodzie. Obecnie żyjące minogi posługują się bardzo podobnym mechanizmem.

Niektóre z tych stworzeń osiągnęły znaczną wielkość, dochodząc nawet do sześćdziesięciu centymetrów długości. Wiele stało się bardzo ruchliwych, pokryło się łuskami i prawdopodobnie mogło też robić wypady w wyższe warstwy wód. Jednak żadnego nie można określić mianem sprawnego pływaka. Pojedyncze płetwy, biegnące środkiem grzbietu lub spodniej części ciała, chroniły przed wirowaniem w wodzie i dawały pewien stopień stabilności, ale nie były tym, czym jest para płetw bocznych.

Zwierzęta te pozostawały w takiej sytuacji przez sto milionów lat. W tym bezmia­rze czasu pojawiły się korale i zaczęły tworzyć rafy, a zwierzęta segmentowane rozwinęły się w formy, które niebawem opuściły morza i zadomowiły się na przy- sółkach lądów-. Wśród praiyb także dokonały się znaczące zmiany. Boczne 'ś jako mechanizm filtrujący, zostały obudowar mii. tak że służyły również jako skrzela. Podpor i, zostały usztywnione kostnymi promieniami i ia para tych kości obróciła się do przodu. Wok ie krańce tych promieni mogły poruszać się w gór,; iły również szczęki. Kostne płytki w skórze, które je >trzejsze i przekształciły się w zęby. Teraz zwierzęta te siewaczami morskiego mułu i cedzidłami wody. Mogły giyźć.

: fałdy skóry u spodu ciała pomagały im kierować się przez wody i w końcu tały się płetwami. Mogły więc pływać. Tak więc po raz pierwszy polujące kręgowce zaczęły przemierzać wody, czyniąc to zręcznie i precyzyjnie.

Dziś także można pospacerować po dnie morza sprzed 400 milionów lat. Przez bezludne równiny północno-zachodniej Australii, na których pasie się bydło, nieopodal miejsca przez Aborygenów zwanego Gogo, przebiega pas dziwmych schod- kowanych skalnych urwisk, których wysokość sięga trzystu metrów. Geologom, sporządzającym mapę tego terenu, trudno było zrozumieć, w jaki sposób został on tak właśnie ukształtowany w normalnym procesie erozji. Po przeprowadzeniu szczegółowych badań tych żłobionych i rozłupanych ścian, okazało się, że skały pełne były szczątków korali. Niegdyś ten teren pokrywało morze, a owe urwiska były rafami obramowującymi głębokie laguny pełne ryb. Zamulone wody rzek spły­wających z lądu - w których korale nie mogły rosnąć - czyniły w tych rafach wyrwy. Powoli laguny wypełniały się osadami i morze się cofało. W końcu podniósł się poziom całego australijskiego kontynentu. Deszcze i rzeki żłobiły miękkie piaskow­ce, które wypełniały basen laguny, przemywając je ponowmie, tak że dziś rafy wyek­sponowane są jeszcze bardziej; wysokie i suche, stawiają teraz czoło nie morzu, lecz pustyni pokrytej kępami ciernistej trawy i nieruchomymi zaroślami akacji. U stóp owych raf, na czymś, co niegdyś było morskim dnem, leżą dziwnie grudki. Z nie­których wystają wiązki cienkich, ostrych kości. Martwe ciała lagunowych ryb od czasu do czasu stawały się zaczątkiem skamieniałości. Otaczający je piasek i muł twardniał i zestalał się, podczas gdy przednia część doża się kruszyła. Geolodzy przenieśli te bryły do laboratorium i przez całe miesiące moczyli je w kwasie oc-

towytn. Skała stopniowo odpadała i odsłoniła - ujawniając swą zawartość w całej zdumiewającej doskonałości - pierwsze kompletne i nie zniekształcone szkielety naj­wcześniejszych na świecie prawdziwych ryb.

Było tam wiele różnych gatunków. W większości - podobnie jak ich przodkowie

- byty w pewien sposób uzbrojone w ciężkie łuski przytwierdzone do kostnych płytek w skórze. W szczękach miały straszne zęby. Posiadały też wewnętrzny szkielet kost­ny, łącznie z zaczątkami kręgosłupa biegnącego wzdłuż ciała i otaczającego pier­wotną strunę grzbietową. Wszystkie miały również dobrze rozwinięte płetwy boczne, występujące zazwyczaj w dwu parach. Organizmy te występowały w wielu odmia­nach. Jedna forma miała całą lini zamknięte były w tkance kostne na dnie, inne pływały swobodnie rozrastając się do sześciu lub konkurencji niemal wszystkie bezsz

Mniej więcej w tym samym czas nej linii został rozwinięty szkielet chrz

elastyczniejszego i lżejszego niż kości. Potomkami owej grupy są rekiny i płaszczki, znacznie lżejsze niż ich przodkowie. Ale by utrzymywać się nad dnem, rekiny muszą wciąż pływać. Poruszają się w wodzie w ten sam sposób jak ich protoplaści, wykonując wijące ruchy tylną częścią ciała i mocno uderzając ogonem. W utrzyma­niu właściwej pozycji ciała pomagają rekinowi dwie płetwy piersiowe, rozłożone ho­ryzontalnie niczym łopatki turbiny łodzi podwodnej lub skrzydła dwupłatowego samolotu. Są one jednak stosunkowo mało elastyczne. Rekin nie może nagle usta­wić ich w pozycji pionowej, by działały jak hamulce. Szarżując, nie może się szybko zatrzymać ani robić gwałtownych zwrotów, nie może też pływać do tyłu. Co więcej, jeśli przestanie uderzać ogonem - opadnie na dno; niektóre gatunki nocą odpoczy­wają i drzemią na dnie morza.

Pewna grupa ryb chrzęstnoszkieletowych porzuciła energochłonny wysiłek nie­ustannego uderzania ogonem, by utrzymać się w wodach na średniej głębokości. To płaszczki. Ich ciała stały się bardzo spłaszczone, a płetwy piersiowe rozrosły się w falujące boczne trójkąty, które przejęły funkcje lokomocyjne. Ogon nie musiał już nieustannie pracować, stracił niemal wszystkie mięśnie, stał się cienki i często za­kończony trującą igłą. Ta budowa nie daje płaszczkom takiej szybkości, Jaką mają swobodnie pływające rekiny, ale one jej nie potrzebują. Nie są zbyt aktywnymi myśliwymi, a odżywiają się głównie mięczakami i skorupiakami, które wygrzebują z dna i zgniatają w pysku usytuowanym na spodzie ciała. Takie położenie otworu gę­bowego ułatwia przyjmowanie pokarmu, ale powoduje znaczne komplikacje w oddy­chaniu. Rekiny wchłaniają wodę przez otwór gębowy, przepuszczają ją przez skrzela

i wydalają szczelinami. Gdyby płaszczki pobierały wodę w ten sam sposób, byłaby pełna mułu i piasku. Zamiast tego czystą wodę pobierają z góry za pomocą tryskaw- ki połączonej z jamą skrzelową, wprowadzając ją prosto do skrzell; wydalają ją potem przez szczeliny skrzelowe.

Jedna z płaszczek - manta, zwana także diabłem morskim, powróciła do pływa­nia w wodach powierzchniowych. Znaczny rozrost płetw piersiowych pozwala jej po­

zostawać w ¿orze przy małym zużyciu energii, a czyni to w taki sposób, w jaki szy­bowce wykorzystują powietrze. Jednak falujące boczne płetwy, dochodzące czasem do siedmiu metrów szerokości, nie dają jej tak silnego napędu jak bijący ogon, więc manta nie może pływać tak szybko jak rekiny ani rywalizować z nimi w podwodnych Iowach. Ogromny, przypominający szczelinę otwór gębowy otwarty jest szeroko, by posługując się systemem filtracyjnym, zwierzę mogło wchłonąć płynącą ławicę sko- rupiaków lub małych ryb.

Druga wielka grupa ryb pozostawiła w swym szkielecie kości i to jej potomkowie dominują dzisiaj w wodach świata. Drogą okrężną doszły one do bardzo skutecznego rozwiązania problemu ciężaru ciała. We wczesnym okresie, gdy więk­szość ryb miała na skórze ciężkie płytki kostne, kilka rodzin wypłynęło z otwartych mórz ku wodom przybrzeżnym i - w końcu - ku płytkim lagunom i bagnom. W ta- ddychanie sprawia rybom trudności - im płytsze, a więc cieplejsze len. Kiedy więc ryby zaczęły żyć właśnie tam, musiały ro: uerania tlenu. Wielopłetwiec - ryba żyjąca w rzekach a ciężkie płytki kostne na głowie - regularnie unosi a łyk powietrza. Przez gardło dociera ono do pęche tach z włoskowatymi naczyniami krwionośnymi, ec ma więc nie tylko skrzela, jak inne ryby, ale i pęcherz pławny, pełniący funkcję płuc.

powietrzem worek ma też inne nieoczekiwane zalety. Zapewnia ię na powierzchni wody, a to - dla przeważającej części następców ch pionierów oddychania powietrzem - stało się jeszcze ważniejszą zdolnością. Z taką torbą powietrza mogły pływać bez nieustannego uderzania ogonem. W końcu w morzach pojawiły się ryby kostnoszkieletowe z pęcherzami pławnymi. W lagunach obok raf Gogo wiele różnych gatunków o takiej właśnie budowie pływało wraz z przedstawicielami innych, starszych grup.

Wkrótce pojawiły się gatunki, które nie musiały wypływać na powierzchnię, by łykać powietrze, lecz posługiwały się metodą dyfuzji gazu z krwi. W niektórych wypadkach przewód, łączący ten worek z jelitem, stał się cienką nitką. Tak właśnie ryby wytworzyły pęcherz pławny.

Teraz zrewolucjonizowane zostały techniki pływania. Dyfuzja gazu do pęcherza i wydalanie go wprost do wody pozwoliło rybie dokładnie kontrolować pozycję w wodzie. Płetwy piersiowe, zwolnione z obowiązku unoszenia ryby w górę, mogły być użyte do zapewnienia większej precyzji ruchu. W umiejętności pływania ryby osiągnęły niemal pełną doskonałość.

Woda jest osiemset razy gęstsza niż powietrze. Tu najdrobniejsza wypukłość ciała powoduje znacznie większy opór niż w wypadku ptaka czy samolotu. Tak więc szybkie ryby oceaniczne - tuńczyki, bonito, marliny i makrele - mają najwspanial­sze opływowe kształty: ciało ostro spiczaste z przodu, potem rozszerzające się, a następnie elegancko zwężające się ku symetrycznej, dwuostrzowej płetwie ogono­wej. W efekcie tylna część ciała ryby pełni funkcję silnika. Mięśnie tak są powiązane z kręgosłupem, że ogon może uderzać z dużą siłą przez całe życie. Płytki - ciężkie i chropowate u wczesnych form - stały się teraz cienkie i gładko dopasowane, albo w

oijóle zniknęły. Ciało ryby pokrywa śluz. Płytka okrywająca skrzela przylega do ciała, a oczy ledwie zaznaczają się wypukłością. Płetwy piersiowe, brzuszne oraz płetwa grzbietowa nie nadają rybie napędu: służą jedynie jako stery, stabilizatory i ha­mulce. Gdy ryba ich nie potrzebuje, przylegają do boków, dokładnie dopasowując się do zagłębień i bruzd na powierzchni ciała. Trójkątne zakończenia płetwy ogo­nowej służą jako spoileiy zapobiegające turbulencji.

Doskonałość takiej budowy potwierdza fakt, iż gatunki należące do różnych rodzin ryb niemal całkowicie się upodobniły. Skoro jakiś gatunek żyje w otwartych wodach oceanu, a jego sukces ewolucyjny zależy od szybkości, która warunkuje zdobycie pokarmu i uniknięcie wystąpienia samemu w takim charakterze, to bezli­tosny dobór naturalny wysubtelni kształty iyb aż do tej doskonałej formy.

Niektóre gatunki ryb żyjących przy powierzchni oceanu, zagrożone pościgiem in- stworzeń, przekształciły płetwy piersiowe, nadając im spe- e. Ścigane - wyskakują z wody i rozkładają wspaniale ersiowe, które do tej poiy przylegaj do ciała. Gdy po- , ryba wyrzucana jest ponad fale i przemieszcza się o sobą bezradnych prześladowców. Czasami w locie urzają ogon w wodzie, kilkakrotnie uderzając nim na­bierają impetu i w ten sposób wydłużają lot.

ie wszystkie ryby przystosowały się do osiągania dużych prędkości. Te, które ją w wodach o średniej głębokości lub blisko wybrzeży, mają inne problemy i jotrzeby, ale także w ich sytuacji posiadanie pęcherza pławnego wywarło wpływ na budowę ciała, ponieważ pozwoliło płetwom na różne działania. Płetwy szczupaka stały się eleganckimi, lekkimi, przejrzystymi wiosłami, obracającymi się wolno tam

i z powrotem, tak by ryba mogła skorygować najdrobniejsze odchylenia prądu i za­wisnąć nieruchomo nad skałą, jakby na niewidzialnym drucie. Gurami przekształ­ciły płetwy brzuszne w długie wyrostki, którymi w czasie tarła badają wodę przed sobą i pieszczą partnerki. Pegazowate rozwinęły je w efektowną i groźną broń, każdy promień nasycając trucizną.

Skoro ciężar dała przestał być problemem, niektóre gatunki znów sięgnęły po pancerz. W gęsto zasiedlonym i potencjalnie niebezpiecznym świecie rafy koralowej żegluje kostera osłonięta kościaną kratą, wirując płetwami piersiowymi i trzepocząc ogonem. Konik morski jest także opancerzony i ma usztywnione ciało. Jego ogon nie ma płetwy, lecz służy jako hak, którym zwierzę wczepia się w roślinę lub koral. Ciało konika morskiego przyjęło pozycję pionową, a to, co było płetwą grzbietową, stało się falującym tylnym silnikiem, który z pomocą wirujących płetw piersiowych pozwala mu majestatycznie sunąć pionowo przez korale i gąszcze podwodnych roślin. Ryby rogatnicowate „pasą się” na koralach, chrupiąc ich skamieniałe gałązki i wysysając małe polipy. Płetwy skupiły w tylnej części dała, wraz z dużą trzepocącą płetwą grzbietową tuż obok ogona i drugą, symetrycznie ulokowaną na spodniej stronie dała. Zapewnia to głowie taką swobodę, że może wsunąć się głęboko międ2y gałązki korala i wybrać szczególnie smakowity kąsek. Pierwsza płetwa grzbietowa składa się z trzech mocnych kolców, które mogą być utrzymane w pozycji pionowej, co umożli­wia rybie zaklinowanie się w szczelinach rafy koralowej. Gdy fale wpadają na rafę.

ryba w wybranym miejscu trzyma się tak mocno, źe ani prądy oceaniczne, ani zgłod­niali prześladowcy, ani nawet wśclbscy nnrkowie nie mogą jej wydostać.

Niektóre ryby kostnoszkieletowe. współzawodnicząc z rajami i ogończami, za- c*ęh' wieść życie blisko dna i utraciły pęcherz plawny, jedno ze źródeł sukcesu całego rybiego rodu. Ich płetwy piersiowe znacznie się przekształciły. Kurek szary rozdzielił je błoną w taki sposób, że trzy dolne promienie mogą poruszać się nieza­leżnie. niczym nogi pająka. Szukając pokarmu, kurek jest w stanie obracać nimi kamyki. W zgoła wyjątkowym stopniu do życia na dnie przystosowała się flądra. Jej przykład najlepiej ilustruje tendencję do powtarzania historii rodu w czasie rozwo­ju osobniczego. Po wylęgu flądra pływa nad dnem, tak jak niewątpliwie robili to jej przodkowie. W ciągu kilku miesięcy przechodzi dość gruntowną transformację. Traci pęcherz pławTiy. jej głowa skręca się, a otwór gębowy przesuwa na bok. Lewe va ma 7 milimetrów, a przekracza krawędź grzbiet u >tem ryba opuszcza się na dno i żyje tak na bok st spodem ciała. Płetwy piersiowe stają się teraz ms Pływa, falując znacznie powiększoną płetwą grzbie nowane są boki jej ciała.

niami ogona, wiosłujące płetwami piersiowymi lub szają się szybko i precyzyjnie we wszystkich rejonach lkcji rafy po góry i piaski morskiego dna, od kołyszących 3Ślin po błękitne, nasłonecznione wody otwartego oceanu, nak ruchliwość wymaga dobrze rozwiniętych zmysłów; podróżując w taki czy in­ny sposób, warto wiedzieć, dokąd się zmierza.

Wszystkie ryby obdarzone są pewnym zmysłem, którego odpowiednika człowiek nie posiada. Po bokach na spodzie ciała i wokół głowy biegnie linia o strukturze różniącej się nieco od reszty ciała. Zawiera ona pewną liczbę otworów prowadzących do kanału tuż pod skórą, zaopatrzonego w komórki zmysłowe - jest to tzw. linia boczna, „dotyk” na odległość . Pływając, ryba wytwarza falę, która posuwa się przed nią. Gdy fala spotyka jakąś przeszkodę, ryba linią boczną odczuwa jej obecność. Ten zmysł pozwala jej czuć także obecność innych ryb płynących obok, co jest szczegól­nie ważne dla gatunków tworzących ławice.

Ryby mają szczególnie czuły węch. Ich nozdrza prowadzą do kubeczków węcho­wych, które mogą rejestrować najdrobniejsze zmiany w składzie chemicznym wody. Rekiny, przy korzystnym prądzie, potrafią wyczuć krew z odległości pół kilometra. To właśnie na węchu polegają, szukając pożywienia, co może tłumaczyć kształt naj­bardziej groteskowego z rekinów, jakim jest rekin-młot. Jego nozdrza umieszczone są na końcach dwóch wypukłości, wyrastających z boku głowy. Gdy zwierzę wy­czuwa ofiarę, kręci głową, by upewnić się, z jakiego kierunku dochodzi zapach, a kiedy poczuje go z równą siłą w obu nozdrzach - płynie prosto przed siebie i często jest jednym z pierwszych łupieżców przybywających na żer.

Ryby, prawdopodobnie już od najwcześniejszego okresu istnienia, mogą także odbierać dźwięk. Błędnik, zawierający dwa wygięte półkoliście kanały, które można znaleźć po obu stronach czaszki praryby i minoga, został znacznie udoskonalony przez ryby szczękowe. Mają one trzeci, poziomy kanał, a pod nim woreczek. Wszyst-

kie trzy kanały oraz ów woreczek posiadają bardzo wrażliwą wyściółkę i zawierają małe statolity zawieszone w endolimfie, które się poruszają i wibrują. W wodzie dźwięk rozchodzi się lepiej niż w powietrzu, a ponieważ ciało ryby ma dużą za­wartość wody, fale dźwiękowe wnikają w czaszkę i docierają do półkolistych kanałów bez specjalnych urządzeń pomocniczych, które są potrzebne kręgowcom żyjącym na lądzie. Tak więc ryby odczuwają wszystkie pluski i hałasy, jakie czynią inne ryby pływające w wodzie, a także chrobotanie twardych muszli skorupiaków i zgrzytanie tyb pasących się na koralach.

Wykształcenie pęcherza pławnego dało możliwość dalszych udoskonaleń zarówno w odbieraniu, jak i w transmitowaniu dźwięku. U kilku tysięcy gatunków ryb dźwięki wprawiają go w drgania, któ specjalnych kostek aparatu Webera. N

którymi mogą wprawić pęcherz w wibrację, wywołując głośny bębniący hałas. Tak

właśnie uczyniły niektóre gatunki /

innych ryb poruszających się w mrocznych wodach.

Wzrok również jest zmysłem zdob lancetnika pozwalały mu odróżniać światło o

ci głowy bezszczękowców miały w pancerzu szczeliny, w których ulokowane były oczy. Ponieważ prawa rządzące rozchodzeniem się światła są uniwersalne, nie za­skakuje nas fakt, iż liczba podstawowych wzorów funkcjonalnych organów wzroku jest ograniczona. Mozaikowe oko. jakie stworę® trylobity, zostało zachowane w świecie owadów. Z drugiej strony, oczy tworzące obraz, niezależnie od tego, jaki or­ganizm je rozwinął, mają podobną podstawową strukturę - zamkniętą gałkę oczną z przezroczystą soczewką z przodu i elementem światłoczułym - siatkówką, z tylu. Tak jest zbudowane zarówno oko kałamarnicy i ośmiornicy, jak i sztuczne, zbu­dowane przez człowieka oko kamery. Jest to także podstawowa konstrukcja oczu ryb, przekazana wszystkim kręgowcom żyjącym na lądzie. Siatkówka może zawie­rać dwa rodzaje komórek zmysłowych - pręciki i czopki. Pierwsze rozróżniają światło i ciemność, drugie są wrażliwe na kolory.

Oczom niemal wszystkich rekinów i płaszczek brakuje czopków, więc nie potrafią odróżniać barw. Nic zatem dziwnego, że same są stworzeniami odzianymi dość mo­notonnie - w brązy, szarości, oliwkową zieleń i stalowy błękit. Jeśli już mają wzory, to najczęściej w postaci kropek i cętek. Całkiem inaczej wyglądają ryby kostno- szkieletowe. Ich oczy mają zarówno pręciki, jak i czopki, więc wspaniale widzą kolory, a ich barwy są bardzo urozmaicone i jaskrawe. Żółte płetwy wyrastają z sza­firowych ciał. pomarańczowe kropki zdobią zielone boki. czekoladowobrązowe łuski okala ostry błękit, a wzorzyste ogony przypominają tarcze strzelnicze z pąsowymi, czarnymi i białymi kręgami. Zdaje się, iż nie ma takiego wzoru ani barwy, którego ryby kostnoszkieletowe nie wykorzystałyby do ozdobienia swych ciał.

Najwspanialej ze wszystkich ryb ozdobione są te, które żyją w czystych, prze­syconych słońcem wodach, gdzie ich wzory są dobrze widoczne - w tropikalnych jeziorach i rzekach oraz. szczególnie i najobficiej, wokół raf koralowych. Bogactwo wszelkich form życia i obfitość pokarmu sprawiają, iż tu właśnie występują w ogromnej różnorodności gatunków. W takich okolicznościach identyfikacja staje

się bardzo ważna! ryby przyjmują w tym celu najjaskrawsze i najbardziej wyra­ziste szaty.

Pewna grupa ryb. z powodu pięknego ubarwienia zwana rybami-motylami (lub szo/ecio/ębami). pokazuje, jak urozmaicone może być wzornictwo w jednej malej rodzinie. Wszystkie są niemal tej samej wielkości - mają zaledwie kilka centymetrów długości - i z grubsza tego samego kształtu: prawie prostokątne, z wysokimi czołami i niewielkim pyskiem z odętymi wargami. W rafie każdy gatunek ma swoje własne, szczególne miejsce, własną głębokość i źródło pożywienia. Wydłużone szczęki jed­nego służą do szperania między łodygami korala, inny może wyspecjalizować się w oskubywaniu konkretnego rodzaju małych skorupiaków. W tym zamęcie w intere­sie każdego stworzenia leży jasne wskazanie, że dane miejsce jest już zajęte, by żaden inny osobnik z tego gatunku nie kłusował na tym terytorium. Równocześnie kolon- zwracają uwagę samicy na obecność samca tego samego gatunku, z któiym może mieć potomstwo. W wielu środowiskach potrzeba prezentowania się w taki niebezpieczeństwem przeistoczenia się w cel widoczny dla spadku iyby-motyla to ryzyko jest niewielkie, ponieważ może w ułamku sekundy rzucić się do kryjówki między k więc każdy gatunek w tej rodzinie na niemal identycznym ndywidualny wzór, skomponowany ze szlaczków, plamek, kropek, kółek i zygzaków.

s składania ikiy, potrzeba identyfikacji gatunkowej staje się : silna. Z dala od raf, w bardziej niebezpiecznych i odsłoniętych wodach, samce często przybierają wspaniałe kolory - ryzykując, iż będą rzucać się w oczy - aby odstraszyć rywali i przyciągnąć samice. Ziarna pigmentu mieszają się w ich skórze, samce stają się podniecone i walczą na kolory, okrążając się nawzajem, wy­ginając i wymachując płetwami niczym toreadorzy muletami. Uderzeniami ogona wywołują falę biegnącą wzdłuż linii bocznej ciała rywala, szarpią wzorzyste płetwy przeciwnika. W końcu ten, który ma już dosyć walki, sygnalizuje poddanie się sku­piając, a następnie rozpraszają ziarenka pigmentu, tak że jego boczne wzory się zmieniają, co jest równoznaczne z wywieszeniem białej flagi. Zwycięzca może zająć się samicą. Używa teraz podobnego zestawu kolorów i worów jak w chwili agresji, ale w samicy nie budzi to niepokoju; w końcu jaja zostają złożone.

Oczy niektórych ryb pozwalają im widzieć nie tylko to, co dzieje się wokół nich w wodzie, lecz również to, co dzieje się w powietrzu ponad wodą. Strzelczyk lubi muchy i inne owady, które siadają na przybrzeżnych roślinach. Precyzyjnie celuje, .obliczając" kąt załamania światła odbitego od wody, i wypuszcza w powietrze stru­mień kropel, którym strąca owada do wody; wtedy może go zjeść. Pewma mała ryba, czworook z Ameryki Środkowej, jeszcze bardziej się wyspecjalizowała - ma poziomą podziałkę biegnącą przez źrenicę, co w istocie daje jej jakby czworo oczu. Dolną częścią spogląda w głąb wody, górną obserwuje powietrze - pływając pod powierzch­nią, szuka pożywienia równocześnie w górze i w dole.

Na samym końcu świata wodnego, w otchłani oceanu, na głębokości 750 met­rów i wrtęcęj, gdzie nie dociera już światło, więc ryby nie mogłyby dostrzec wysyła­nych do nich sygnałów, wiele gatunków wytwarza własne światło. Niektóre potrafią

produkować świecące substancje chemiczne. Inne w specjalnych komórkach mają fosforyzujące bakterie; skrywane lub odsłaniane, dają serie mrugnięć i błysków. Tak więc głębiny oceanów pełne są świateł rytmicznie poruszających się i pul­sujących. Czy są to swego rodzaju instrukcje wydawane pozostałym członkom ła­wicy, czy też wezwania adresowane do partnerów - pozostaje zagadką i badacze będą musieli poświęcić wiele pracy, nim wszystkie funkcje owych sygnałów świetl­nych zostaną właściwie zrozumiane. Jednak pewna kategoria owej luminescencji ma jasne i jednoznaczne przeznaczenie. Głębinowa ryba żabnicokształtna ma z przodu płetwy grzbietowej wydłużony elastyczny kolec, zakończony błyszczącą zieloną bańką, która zwisa na den podpływają, by zbadać to kołysz: pochłania kolejny posiłek.

Istnieje też inny rodzaj mro- kowicie pokryte są pływającą ro nich tak dużo, że woda staje si metodę znajdowania drogi, jakiej nie zna

elektryczność we własnych ciałach. Robi tak wiele małych gatunków, m.in. mruki z Afryki Zachodniej. Chcąc je odnaleźć, wystarczy dwa przewody elektryczne pod­łączyć do biegunów wzmacniacza zasilanego niewielką baterią i połączonego z ma­łym głośnikiem. Zanurzywszy końce przewodów w strumieniu, gdzie w mulistym dnie ryby szukają pożywienia, usłyszy się serię klaśnięć. To właśnie przełożone na dźwięk elektryczne sygnały wysyłane przez te ryby, które tak zmodyfikowały mięśnie, że generują i przewodzą owe elektryczne wyładowania. Niektóre gatunki wysyłają sygnały niemal nieprzerwanie, inne emitują krótkie impulsy. Każdy wyda­je się mieć swój własny kod identyfikacyjny - trzaski o charakterystycznej, nie­powtarzalnej częstotliwości. Emitowane sygnały elektryczne wywołują powstawanie fal w otaczających wodach. Każdy obiekt, który znajdzie się w ich zasięgu, zaburzy ten układ. Ryby odczuwają tę zmianę poprzez receptory na powierzchni ciała i nawet w ciemnych, mętnych wodach rozpoznają kształt i kierunek, w jakim znaj­dują się owe obiekty.

Największą z talach ryb jest południowoamerykański węgorz elektryczny. Co prawda nie jest on spokrewniony z prawdziwymi węgorzami, ale tak bardzo przy­pomina je wyglądem, że nadano mu tę nazwę. Dochodzi do półtora metra długości, a jego obwód odpowiada grubości męskiego ramienia. Na swe siedziby często wybie­ra jamy u brzegów rzek lub skalne szczeliny. Wpływanie do nich tak długiemu zwierzęciu musi stwarzać pewne problemy. Węgorz elektryczny rozwiązuje Je za po­mocą fal generowanych prądem. Obserwując węgorza zmagającego się z takim pro­blemem w ciasnym zbiorniku, można zauważyć, że im większa jest częstotliwość wyładowań, tym precyzyjniej zwierzę rozpoznaje kształty wybranego „miejsca par­kingowego” i powoli wpasowuje swe długie cielsko, nawet nie dotykając ścianek zbiornika. To nie jest niewinny prąd o niskim napięciu, lecz potężne wstrząsy o ta­kiej sile, że człowiek, który sięgnie po tę rybę bez izolujących gumowych rękawic i butów, może zostać powalony na plecy. Węgorz elektryczny stosuje tę metodę także w czasie polowania. Potrafi zabijać śmiertelnie porażając prądem.

Dziś, po pięciu milionach lat, jakie minęły od chwili, gdy tamte nie mające jeszcze szczęk, opancerzone zwierzęta zaczęły poruszać ogonami i błądzić po mulistych dnach prastarych mór/, ryby rozwinęły się w 30 000 gatunków. Skolonizowały niemal wszystkie partie mórz, jezior i rzek świata. Ukoronowaniem ich panowania w tvm środowisku jest najodważniejsza i najsprawniejsza z ryb - łosoś.

Kilka gatunków łososi odwiedza rzeki północnoameiykańskie. Większość swego żyda spędzają w Pacyfiku. Małe łososie żywią się planktonem, gdy dorastają - biorą się za ryby. Co roku w sierpniu dorosłe łososie zmierzają ku brzegom Ameryki. Gromadzą się w płytkich, przybrzeżnych wodach i walcząc z prądami, zaczynają mo­zolną wędrówkę w górę rzek. Trasę wybierają z pomocą wrażliwych na ciśnienie ot­worów rozmieszczonych wzdłuż bocznej linii ciała; kierują się tam, gdzie prąd jest nieco słabszy, a odpoczywają w spokojnych basenach, odzyskując siłę przed poko­naniem kolejnych progów rzeki.

ie wybór rzek nie jest przypadkowy. Każdy łosoś pamięta j narodził, i zapach z połączenia minerałów mułu oraz erząt. Łososie potrafią wykryć ten zapach, nawet gdy ich ik rozcieńczona i zmieszana z inną, że stanowi tylko jedną ęść. To wspomnienie wiedzie je przez kilkaset mil oceanu aż do gdy zapach staje się coraz intensywniejszy, wpływają do swojej go konkretnego strumienia. Wiemy, że łosoś kieruje się zapachem,

>o kiedy zablokowano mu nozdrza, stracił zdolność odnalezienia właściwych wód. Swobodny, zdumiewa dokładnością owego wspomnienia i precyzją nawigacji. Młode ryby zapamiętują zapach rodzimych wód tuż po wykluciu. Przeprowadzono ekspery­ment i oznakowano wiele tysięcy młodych iyb - okazało się, że tylko kilka wróciło do nie „swojej" rzeki.

Przymus powrotu jest silny, ale przeszkody także są ogromne. Już samo wpłynię­cie z wód słonych do słodkich wymaga poważnych zmian w chemizmie ciała, ale ło­sosiom udaje się ich dokonać. Płynąc w górę strumienia, mogą też napotkać progi i wodospady. Bystre oczy łososi wybierają najniższe części ich krawędzi. Następnie wyginając potężnie umięśnione, srebrzyste ciała, łososie uderzają ogonem i wy­skakują z wody. Prawdopodobnie muszą to robić po kilka razy, nim w końcu wylądują w basenie u szczytu wodospadu, by móc kontynuować wędrówkę.

Wreszcie docierają do tych płytkich odcinków rzeki, gdzie rozmnażali się ich ro­dzice, i z głowami skierowanymi w górę odpoczywają, leżąc obok siebie tak ciasno, że jasny piasek rzecznego dna staje się ciemny od ich grzbietów. Teraz, w ciągu kilku dni, łososie zdumiewająco szybko zmieniają kształt ciała. Na grzbietach rozwijają się wysokie garby. Górne szczęki stają się haczykowate, a zęby wydłużają. Takie zęby w czasie jedzenia są bezużyteczne, ale czas jedzenia już dawno minął. Teraz służą do walki. Samce walczą zawzięcie, chwytając się za szczęki i uderzając przeciwników os­trymi, ukośnymi zębami. Wirujące garbate grzbiety łamią gładkie lustro płytkiej wody. W końcu jeden wygrywa i domaga się tarła w żwirze. Samica przyłącza się do zwycięzcy. Teraz jaja i mlecz pojawiają się szybko i opadają między ziarna żwiru.

Ryby są teraz kompletnie wyczerpane. Nie mają siły, by wyleczyć zmaltretowane, poranione ciała. Opadają im łuski, a tak silne niedawno mięśnie kurczą się. Łososie

giną. Żadna z milionów iyb, które wytrwale ciążyły w górę rzeki, już nigdy nie wróci morza. Ich pokaleczone, postrzępione ciała gniją w strumieniach i zalegają ster­tami na piaszczystych br/egach. Tu i ówdzie kilka ryb. którym udało się przeżyć, wykonuje ostatnie rozpaczliwe mchy. Rybitwy gromadzą się tłumnie, by wydzio- bywać łososiom oczy i rozrywać żółknące mięso.

Ale w żwir/e pozostają jaja. co najmniej tysiąc jaj każdej samicy. Są tam bez­pieczne mimo surowej zimy. Następnej wiosny się wylęgną. Narybek pozostanie w strumieniu przez kilka tygodni, żywiąc się owadami i skorupiakami, które pojawią się w coraz cieplejszych wodach. Gdy łososie osiągną wielkość małego palca, podążając z prądem rzeki wypłyną do morza. Niektóre będą w nim pływać dwa lata, inne - nawet pięć. Wiele stanie się łupem innych morskich ryb, ale te, którym uda ryć, by wrócić do swej rzeki, by rozmnożyć się i zginąć ti "n,

pokrywa woda. Trzy czwarte ziemi należy do

ROZDZIAŁ SZÓSTY

INWAZJA NA LĄD

Jeden z najdonioślejszych epizodów w historii życia rozegrał się jakieś trzysta pięćdziesiąt milionów lat temu w słodkowodnym bagnie. Ryby zaczęły wydostawać się z wody i jako pierwsze kręgowce miały skolonizować ląd. By przekroczyć tę grani­cę, musiały - podobnie jak pierwsze bezkręgowce - rozwiązać dwa problemy: jak się poruszać poza środowiskiem wodnyr

Istnieje pewna iyba, która radzi s wy. Nie jest blisko spokrewniony z ty gę na ląd (wszelkich porównań z nimi należ}

mimo to daje nam pewne wyobrażenie, w jaki sposób dokonał się ten doniosły krok.

Skoczki mułowe mają zaledwie kilka centymetrów długości, a znaleźć je można w bagnach mangrowych oraz w mulistych ujściach widu tropikalnych rzek. Leżą zwykle na połyskującym mule nieopodal nurtu wód. Niektóre mogą nawet trzymać się kurczowo łukowato wygiętych napowietrznych korzeni mangrowców lub wspi­nać się na pnie. Nagłe poruszenie lub hałas sprawia, iż płochliwie zeskakują ku bez­piecznej wodzie. Wychodzą z niej, by pożywić się owadami i innymi bezkręgowcami, które roją się na miękkiej, szlamowej powierzchni bagna. Poruszają się nagłymi skrętami fylnej części ciała. Te ruchy pozwalają im na małe podskoki. Skoczki mu­łowe potrafią skakać i ślizgać się za pomocą płetw piersiowych i brzusznych. Każda ma mięsistą podstawę podtrzymywaną przez kości, w istocie płetwa jest więc sztyw­ną podporą, dzięki której iyba może posuwać się naprzód.

Płetwy skoczka mułowego w ogólnym zaiysie są podobne do tych, jakie miała cała grupa pierwotnych iyb kostnych, żyjących w okresie, gdy podjęty został mch w kierunku lądu. Najsławniejszą z nich jest latimeria.

Wśród rozmaitych skamieniałości znaleziono wiele gatunków ryb trzonopłet- wych. Nie są zbyt duże; liczą zaledwie około trzydziestu centymetrów. Niektóre ga­tunki zachowały się w cudownych wprost detalach 1 z każdą łuską i promieniem płetwy. W skałach północnoamerykańskiego stanu Illinois odlayto młodą iybę trzo- nopłetwą z wyraźnie widocznymi śladami woreczka żółtkowego pod brzuchem. Ryby trzonopłetwe najliczniej występują w złożach liczących czteiysta milionów lat, póź­niej spotyka się je rzadziej, a w skałach mających mniej niż siedemdziesiąt milionów lat nie znaleziono żadnej. Skoro tak licznie występowały w okresie, gdy dokonywała się kolonizacja lądu, i skoro posiadały płetwy przypominające nogi. wydawało się prawdopodobne, iż to właśnie one były zwierzętami, które dały początek pierwszym kręgowcom lądowym. Badano więc odnalezione skamieniałości z wielką uwagą, pró­bując dokładnie określić, w jaki sposób iyby te poruszały się i jak oddychały. Nau­kowcy pogodzili się jednak z faktem, że nigdy nie uzyskają rozstrzygającej odpo­wiedzi na takie pytania, ponieważ te ryby dawno temu całkowicie wymarły.

A jednak w roku 1938 kuter łowiący u wybrzeży Afryki Południowej wyłowił jakąś bardzo dziwną iybę. Była duża, miała blisko dwa metiy długości, potężne szczęki i ciężkie łuski. Gdy połów dotarł do East London nad Oceanem Indyjskim, panna Courtenay-Latimer, kustoszka małego lokalnego muzeum, przyszła, by go obejrzeć. Zauważyła tę osobliwą lybę i chociaż nie była ichtiologiem, doszła do wniosku, iż ma ona wielkie znaczenie. Napisała więc do profesora J.B.L. Smitha z Grahamstown UnirersitY. największego znawcy afrykańskich iyb, zwięźle opisując mu to stworze­nie. Nim dotarł on do tej osobliwej ryby, jej wnętrzności rozłożyły się tak okropnie, że trzeba je było wyrzucić, więc to, co w końcu zobaczył, było okazem wypatro­szonym. Jednak nawet w takiej sytuacji i mimo tak dużego rozmiaru ryby, uczony rozpoznał w niej przedstawiciela ryb trzonopłetwych. Nazwał ją latimerią i poinfor­mował zdumiony świat, iż stworzenie należące do grupy uznanej za wymarłą siedemdziesiąt milionów lat temu - wciąż żyje.

Odkrycie okrzyknięto naukową sensacją stulecia i podjęto rozległe poszukiwania zonych wiosek iybackich rozrzuconych wzdłuż wybrzeży izesłano ulotki i plakaty przedstawiające latime- ;rodę. Bez rezultatu. Czternaście lat później, gdy wy- pojawila się jedynie po to, by zniknąć całkowicie,

już nie w Afryce Południowej, lecz nieopodal odległej o n, jednej z tych małych wysepek wchodzących w skład >re leżą na Oceanie Indyjskim w połowie drogi między Madagaskarem zanii. Ta pierwsza była, jak się wydaje, zabłąkanym zwierzęciem, jacy z Komorów powiedzieli, iż latimeria nie jest dla nich niczym- dziwnym. Każdego roku wyławiali kilka takich ryb z głębokości dwustu łub trzystu metrów. Rozmyślnie nie łowili ich często, bo schwytana latimeria walczy zażarcie i człowiek musi zmagać się przez wiele godzin, nim wreszcie uda się wciągnąć ją na pokład. Ponadto, jak mówili, jej mięso jest oleiste i niezbyt smaczne. I rzeczywiście; dla mie­szkańców archipelagu najcenniejszą częścią latimerii są jej szorstkie, ciężkie łuski, które okazują się bardzo użyteczne przy czyszczeniu dętek, gdy przebije się opona.

Od tamtego czasu złowiono kilkanaście latimerii i, paradoksalnie, nauka wie o nich więcej niż o wielu innych, liczniej występujących rybach. Złowiono nawet ciężarną samicę z młodymi, przyczepionymi do swych woreczków żółtkowych, tak jak w skamieniałym okazie z Illinois, co wskazywało, że ten gatunek nie składa jaj, ale rodzi żywe potomstwo. Ponieważ jednak latimeria jest bardzo silna i waleczna, a przy tym trzeba wyławiać ją ze znacznych głębokości, więc bardzo rzadko dociera do brzegu żywa. Z nadzieją wyłowienia żywego okazu udawały się na Komory liczne ekspedycje. Pewnemu brytyjskiemu zespołowi udało się złowić jedną, która choć ciągnięta na haku przez kilka godzin, wciąż żyła, gdy jej zdobywca dotarł na ląd. Umieszczono ją w wannie i filmowano znad powierzchni wody, jak się z trudem po­ruszała, ale nie zdołano nakręcić żadnych szczegółowych ujęć.

My także podczas kolejnej ekspedycji szukaliśmy tych ryb noc po nocy, opusz­czając bardzo czułe kamery w te rejony morskiego dna, gdzie najczęściej je łowiono. Niestety - bez powodzenia. Potem, tuż przed wyjazdem z wyspy ostatniego z nas, jakiś rybak przywiózł jedną, przywiązaną do boku czółna. Była ledwie żywa, więc

przekonaliśmy go, by uwolnił ją w zatoce, abyśmy mogli - kamerą do podwodnych zdjęć - sfilmować, jak powoli pływa nad dnem. I rzeczywiście, szeroko rozłożyła moc­ne płetwy piersiowe, a my bez trudu mogliśmy sobie wyobrazić, że gdyby była w pełni sił. z ich pomocą przemieszczałaby się ponad skalistym dnem swego prawdzi­wego świata. Było też jasne, że takie płetwy odgrywałyby pomocną rolę również poza środowiskiem wodnym, gdyby ta ryba, podobnie jak jej przodkowie, żyła w płytkiej wodzie i osiadła na mieliźnie.

A jak poradziły sobie pradawne ryby z problemem oddychania poza środo­wiskiem wodnym? Skoczek mułowy łapczywie chwyta wodę do pyska i przepłukuje nią wnętrze kołyszącymi ruchami głowy, by w czasie tej czynności wydobyć z wody tlen. Wchłania go także wprost z powietrza przez wilgotną skórę. Te sposoby pozwa­lają mu jednak pozostać poza wodą jedynie przez krótki czas. Po kilku minutach musi do niej wrócić, by zwilżyć skórę i sięgnąć po następny, odświeżający łyk. Żyjące dziś latimerie nie sugerują żadnej odpowiedzi na to pytanie, ponieważ nie opusz- irzmy jednak jeszcze raz, że istnieje żyjąca do dziś iy-

cych rzek Afryki w porze suchej zmienia się w jednak rybie zwanej prapłetwcem udaje się w nich

oku oddychając powietrzem. Gdy basen wody się kurczy, prapłetwiec skrywa się w mule na dnie. Zwija się tam w kulkę, oplatając ogon wokół głowy, i otacza ciało śluzowym kokonem. Gdy słońce pozbawi mul resz- k wilgoci, śluz twardnieje. U wielopłetwca i innych pierwotnych ryb słodkowod­nych pęcherz pławny pełni funkcję oddechową, umożliwiając im oddychanie powie­trzem. Prapłetwiec oddycha podzielonym na części płucem, będący przekształconym pęcherzem pławnym, i poza środowiskiem wodnym jest całkowicie od niego zależny. Skrywając się w mule, wydrąża kanał o średnicy mniej więcej cala. Przez niewielkie otwory w pergaminowym kokonie powietrze trafia do pyska. Poruszając mięśniami gardła, iyba wciąga je do płuc. Ich ściany obudowane są naczyniami krwionośny­mi, które wchłaniają Hen. Te organy są prostymi płucami i z ich pomocą prapłetwiec może przetrwać w mule kilka miesięcy, a nawet lat.

Gdy wreszcie nadchodzi pora deszczowa i woda znów wypełnia zbiornik, prapłe­twiec w dągu kilku godzin powraca do życia - wykręca się z kokonu, wychodzi z rozmiękłego mułu i wpływa do wody. W wodzie prapłetwiec oddycha skrzelami jak każda inna ryba, ale podobnie jak wielopłetwiec, używa też płuc, wypływając od cza­su do czasu, by zaczerpnąć powietrza nad powierzchnią, co jest umiejętnością szczególnie cenną, gdy woda staje się zbyt ciepła, zanieczyszczona i traci znaczną ilość tlenu.

W Afryce można znaleźć cztery różne gatunki ryb dwudysznych, W Australii - je­den i w Ameryce Południowej także jeden. Jednak 350 milionów lat temu wy­stępowały one bardzo licznie, a ich skamieniałe formy znajdowane są w tych samych złożach, w których występują ryby trzonopłetwe. Te dwie grupy ryb posia­dały dwie podstawowe umiejętności, które musiały mieć pradawne ryby koloni­zujące ląd. Ale to nie ich potomkowie skolonizowali go w końcu trwale; kości ich cza­szek znacznie się różnią od czaszek pierwszych skamieniałych płazów.

W skałach tego wczesnego, krytycznego okresu znaleziono jednak trzeci gatunek ryby. Należy do tej samej grupy co latimeria i prapłetwiec i jest bardzo prawdo­podobne, że też miała takie proste płuca jak prapłetwiec. Jednak jej czaszka ma ten rozstrzygający rys, jakiego brak latimerii i prapłetwcowi: kanał łączący nozdrze z głębią pyska. Jest to cecha wszystkich kręgowców lądowych.

Był to Eusthenopteron, ryba trzonopłetwa z okresu dewonu. Jej skamieniałą for­mę badano tnąc na cienkie płaty, co pozwoliło dokładnie poznać anatomię zwie­rzęcia, łącznie ze szczegółami budowy naczyń krwionośnych. Gdy płetwy tych ryb zostały poddane drobiazgowej analizie, znaleziono u ich podstawy płaty podtrzy­mywane przez jedną mocną kość, połączoną z dwiema innymi kośćmi, a wreszcie z zespołem małych kosteczek - ten schemat występuje w kończynach wszystkich krę­gowców lądowych.

Dlaczego jednak jego potomkowie zadawali sobie trud mozolnego wdrapywania się na ląd? Być może, podobnie jak dzisiejsze prapłetwce, ryby te żyły w zbiorni­kach o zmieniającej się okresowo zawartości wody i używały płuc i kończyn, by szukać innych wód, gdy ich siedliska wysychały. Być może. podobnie jak skoczki mułowe, uległy pokusie jakiegoś dotychczas nie wykorzystanego źródła pożywienia, bo już w tym okresie licznie występowały robaki, mięczaki i przodkowie owadów. Może pociągnęła je pustka lądu: nie istniały jeszcze gady, ptaki ani ssaki, więc ląd był miejscem stosunkowo bezpiecznym. Być może na ich wyjście z wody złożyły się wszystkie te przyczyny. Jakiekolwiek jednak powody znęciły je i przywiodły na ląd, stworzenia te - ociężale poruszając się w poszukiwaniu pokarmu - przez tysiącle­cia nabierały coraz większej wprawy w poruszaniu się i oddychaniu poza środo­wiskiem wodnym.

Bagna, przez które się przemieszczały, były gęsto porośnięte skrzypami i drze­wiastymi widłakami. W końcu skrzypy i widłaki skamieniały w węgiel i obecnie właśnie z kopalń węgla pochodzą odnalezione kości pierwszych kręgowych miesz­kańców lądu - płazów.

Niektóre z nich musiały być przerażające. Osiągały długość trzech lub czterech metrów, a ich szczęki najeżone były rzędami ostro zakończonych zębów. Przez ko­lejne sto milionów lat panowały na lądzie. W końcu zostały zdominowane i znacznie zdziesiątkowane przez gady. W konsekwencji skamieniałości płazów w późniejszych okresach geologicznych są rzadkie. Współczesne formy pod wieloma względami różnią się od wczesnych, a związki między pierwotnymi a współczesnymi plażami wciąż są tematem domysłów i sporów.

Płazami dziś żyjącymi, które dają najpełniejszy obraz wyglądu płazów pier­wotnych, są salamandry i traszki. Znane są jako płazy ogoniaste. Największy z płazów ogoniastych - salamandra olbrzymia - żyje w rzekach Japonii. Jest to kosz­marne stworzenie z głową płaską niczym łopata, małymi guzikowatymi oczkami i pomarszczoną, brodawkowatą skórą, która fałdami zwisa wokół ciała. Osiąga dłu­gość około półtora metra, a więc zaledwie jedną czwartą wielkości swoich przodków, ale i tak wyjątkową wśród współczesnych płazów; większość z nich jest znacznie mniejsza. Bardziej typowym płazem ogoniastym jest traszka, dochodząca zwykle do dziesięciu centymetrów.

Przednie kończyny traszki, mimo iż porównywane z płetwami latimerii lub skoczków mułowych, nie są zbyt sprawne. Są krótkie i cienkie i aby traszka mogła tvlną nogą zrobić duży krok do przodu, musi wyginać ciało na boki. Większość cza­su spędza na lądzie, skrywając się pod kamieniami łub chroniąc w miejscach gęsto porośniętych mchem, gdzie szuka dżdżownic, ślimaków i owadów. Nie może jednak oddalać się od wody. Po pierwsze jej skóra jest przepuszczalna i w konsekwencji zwierzę to w suchej atmosferze szybko traci płyny ustrojowe i ginie. Po drugie trasz­ce. podobnie jak innym płazom, brak urządzenia umożliwiającego picie pyskiem; wszystkie płyny wchłania przez skórę. Jej ciało stale musi być wilgotne, by mogła oddychać. Płuca traszki są stosunkowo proste i nie całkiem przystosowane do jej potrzeb, więc dokonywany przez nie pobór tlenu, podobnie jak u skoczka mułowego, uzupełniany jest absorpcją przez wilgotną skórę. Obydwa te warunki ograniczają zasięg \vystępow'ania traszki i większości płazów do terenów wilgotnych. Istnieje także trzecia przyczyna, która wiąże je z wodą; ich jaja, podobnie jak jaja ryb, nie h skorup, więc traszka musi tam wracać, by się rozmnażać.

zmnażania, traszka staje się podobna do iyby. Pływ a boków, sinusoidalnie wyginając ciało i uderzając ogo- ków samiec rozwija grzebień przypominający płetwę grzbie- 3 ubarwiony, jak ryby w porze godowej. Gdy się popisu- »i wygina grzebień, kierując silną falę ku samicy lub ku rierają ją sensorami, rozmieszczonymi na głowie i wzdłuż ciała, które ;ą dziedzictwem po rybach i odpowiednikiem ich linii bocznej.

Samica składa ogromną ilość jaj, przyczepiając każde z osobna do liścia jakieś wodnej rośliny. Młode w chwili wylęgu są jeszcze bardziej podobne do ryb niż ich rodzice, ponieważ nie mają nóg i oddychają nie płucami, które rozwiną się później, ale pierzastymi zewnętrznymi skrzelami. Są kijankami.

Niektóre salamandry z Ameryki Środkowej wykorzystują posiadanie takiej żyjącej w wodzie postaci larwalnej, stwarzając sobie alternatywny sposób spędzenia dorosłego życia - uzyskują dojrzałość płciową i rozmnażają się w stadium larwal­nym. Jest to zjawisko neotenii. Pewien gatunek żyjący w jednym z jezior Meksyku regularnie zmienia się w formę dorosłą, wiodącą normalny, lądowy tryb życia. Jeśli jednak zdarza się szczególnie mokry sezon i jezioro nie kurczy się i nie wysycha, lar­wy zachowmją swoje pierzaste skrzela. Rozrastają się ponad wielkość, którą nor­malnie osiągnęłyby zmieniając kształt, i stają się tak duże, jeśli nie większe, jak formy lądowe. W końcu wciąż pozostając przy swym kijankowatym wyglądzie, osiągają dojrzałość płciową i rozmnażają się.

W innym, położonym nieopodal jeziorze spokrewnione z nimi stworzenie nieustannie wraca do wodnego życia swych przodków. Rozmnaża się w postaci lar­walnej, a jego zewnętrzne skrzela rozrastają się w rozgałęzione kępy rosnące dookoła szyi. Aztekowie, być może zdając sobie sprawę z tej osobliwości, nadali mu imię o- znaczające wodnego potwora 1 aksolotl. Fakt, iż jest to płaz ogoniasty, może być zademonstrowany eksperymentalnie przez podawanie mu wyciągu z tarczycy. Traci wtedy zewnętrzne skrzela, rozwija płuca i przekształca się w podobną do salaman­dry ambystomę, żyjącą na Florydzie. Na północy Stanów Zjednoczonych pewien płaz

ogoniasty nieodwołalnie wrócił do wodnego trybu życia - to odmieniec amerykański. Ma zarówno skrzela jak i płuca, składa jaja w norach na dnie strumieni i pozostaje w wodzie przez całe życie. Żaden naukowiec nie znalazł sposobu, by pobudzić tę is­totę do przekształcenia się w inną formę, ale nie ma wątpliwości, że jej przodkami były zdolne do metamorfozy płazy ogoniaste.

Niektóre płazy ogoniaste zaszły w swoim powrocie do iybopodobnej egzystencji jeszcze dalej. Wygląda na to, że straciły nie tylko płuca, ale i kończyny. Żyjący na południu Stanów Zjednoczonych metrowy płaz zwany syreną tylne nogi stracił całkowicie, a przednie są nie tylko kości. Mając jedynie chrząstki, kot: ruchu. Pochodząca z tej samej cz czyny, ale są tak małe, że trzeba i dostrzec. I rzeczywiście, zewnętrzni fiuma znana jest pod lokalną nazw,

Nie tylko salamandry, które odpłynęły ku wodzie, zrezygnowały z tych ważnych zdobyczy, ale także zwierzęta, które spędzają życie wyłącznie na lądzie. Liczne sa­lamandry amerykańskie straciły płuca, ale wystarczającą do oddychania ilość tlenu pobierają przez mokrą skórę i wilgotne błony wokół pyska. Robią to jednak za cenę ograniczenia wielkości. Taki sposób oddychania jest najskuteczniejszy przy maksymalnej powierzchni skóry i minimalnej masie ciała i tak właśnie wyglądają salamandry bezpłucne. Ich cienkie, wydłużone ciała nie przekraczają kilku cen­tymetrów.

Pewna grupa całkowicie straciła nogi i przeszła do rycia w ziemi. Ich anatomia jest tak wyspecjalizowana i tak różna od płazów ogoniastych, że sklasyfikowano je jako odrębny rząd 1 płazy beznogie. Żyją wyłącznie w ciepłych rejonach świata, większość w tropikach. Straciły nie tylko nogi, nie nrają też śladu po pasie barko­wym i miednicowym. One także mają bardzo wydłużone dala. Płazy ogoniaste mają w kręgosłupie zazwyczaj około tuzina kręgów, a należące do płazów beznogich marszczelcowate mogą ich mieć nawet dwieście siedemdziesiąt. Ryjąc chodniki w glebie, mają niewielki pożytek z oczu, i bardzo często pokrywają się one skórą. By zrekompensować sobie utratę wzroku, niektóre gatunki mają w kącikach szczęk małe, wrażliwe czułki dotykowe.

Marszczelcowate są rzadko widywanymi stworzeniami, bo rzadko wychodzą na powierzchnię. Robią to nocą i nawet gdy zostaną wykopane, na ogół mylone są z Jas­no ubarwionymi dżdżownicami. W przeciwieństwie do dżdżownic, które zjadają gnijącą roślinność, marszczelce są mięsożerne. Mają mocne, „myśliwskie" szczęki i gdy nagle rozdziawią wielki pysk, mogą nieźle wystraszyć kogoś, kto sądzi, Iż dotyka jakiegoś zwykłego, niegroźnego robaka.

Znamy około stu sześćdziesięciu gatunków płazów beznogich i niemal trzysta gatunków płazów ogoniastych, ale znacznie więcej żyjących dzisiaj płazów należy do trzeciej grupy - płazów bezogonowych. Tworzy Ją blisko dwa tysiące sześćset gatunków.

W rejonach o umiarkowanym klimacie występują dwie grupy płazów bez­ogonowych: te z gładką, wilgotną skórą, które nazywamy żabami, oraz te ze skórą

bardziej suchą i porośniętą brodawkami, zwane ropuchami. Różnice są nieco głęb­sze niż rodzaj skóry. W tropikach, gdzie żyje większość płazów bezogonowych, nie są one takie oczywiste. Istnieją tam bowiem formy pośrednie, które z równie dobrze mogą być nazwane żabami bądź ropuchami. W odróżnieniu od płazów beznogich nie wydłużyły one ciał. lecz je skróciły, stapiając kręgi, a zamiast tracić kończyny - znacznie je rozwinęły. Niektóre stały się doskonałymi skoczkami. Największy ze wszystkich płazów bezogonowych - żyjąca w zachodniej Afryce żaba goliat - potrafi skakać na odległość trzech metrów. Choć taki skok jest bardzo widowiskowy, wiele niniejszych żab łatwo może prześcignąć goliata, jeśli wykonywane przez nie skoki oceniać będziemy w stosunku do wielkości ich ciał. Kilka gatunków z rodziny żab latających żyjących na drzewach potrafi przemieszczać się w powietrzu na odległość piętnastu metrów’ - co oznacza skok sto razy dłuższy od długości ich ciał - niczym szybowce. Błona skórna łącząca ich palce tak się powiększa, że w efekcie każda tn spadochronem. Gdy żaba zeskakuje z gałęzi, te „spadochro- iękko szybuje w dół, zwykle na inne drzewo.

osobem przemieszczania się. Jest to także bardzo ia wrogowi - przy tym tak gwałtowna i zaskakująca, że kazać trudnym przedsięwzięciem zarówno dla człowieka, ida. Ponieważ jednak płazy bezogonowe są poszukiwane jako rm. potrzebują wszelkich możliwych środków obrony. Wiele płazów zdaje się na kryjówki. Niektóre barwą harmonizują z zielenią połyskujących liści, pod którymi się chronią, inne, w kamuflażu brązowych i zielonych plam, stają się niemal nie­widoczne, stapiając się z leśną ściółką.

Niektóre płazy bezogonowe bronią się w bardziej aktywny sposób. Żyjąca w Europie ropucha szara spotkawszy węża nadyma ciało i staje na czubkach palców, co sprawia, iż wydaje się gwałtownie rosnąć, a to najwyraźniej zbija z tropu więk­szość węży. Zaalarmowany kumak nizinny nagle przewraca się na grzbiet, by zademonstrować podbrzusze lśniące czerwono-czarnym wzorem, która to kombi­nacja kolorów w świecie zwierząt powszechnie uważana jest za ostrzeżenie. Nie jest to zresztą jedynie blef ze strony kumaka. Wszystkie płazy mają w skórze gruczoły śluzowe. Wytwarzają one wydzielinę, która pomaga utrzymać wilgoć. Niektóre gru­czoły skóry kumaka wytwarzają silną truciznę. W Ameryce Środkowej i Południowej z tego sposobu obrony korzysta przynajmniej dwadzieścia gatunków żab. Trucizna wytwarzana przez ich skórę jest tak śmiertelna, że może w jednej chwili spara­liżować ptaka albo małpę. Dla żab nie jest jednak żadną pociechą, że napastnik zginie po tym, jak je zje. Rozwinęły więc system odstraszania, przybierając naj­bardziej uderzające, jaskrawe barwy - nie tylko czerwone i czarne, lecz również żółte, jadowicie zielone i purpurowe. Aby ich działanie było skuteczne, muszą być widoczne, więc żaby są aktywne tylko w ciągu dnia. Poruszają się wtedy po leśnej ściółce, ufne i bezpieczne w swoich olśniewających szatach.

Od zarania swoich dziejów płazy polowały na dżdżownice, owady i inne bezkrę­gowce, które wcześniej od nich znalazły się na lądzie. Polują na nie do dziś, mimo pojawienia się większych i silniejszych łowców, którzy zmusili je do znacznie os­trożniejszego zachowania. Ale niektóre wciąż są naprawdę ogromne. Żaba rogata

l południowej Afryki ma pysk tak wielki, że łatwo może połknąć pisklę lub małą mysz. Zwinność nie jest jedyną cechą wyróżniającą polującego płaza; równie ważny jest język.

Rozciągliwy język to wynalazek płazów. Nie ma go żadna ryba. Ich język nie jest jednak osadzony w tyle jamy gębowej, tak jak u nas, ale w przodzie. W konsekwencji żaby i ropuchy mogą wysuwać język znacznie dalej niż my, po prostu wystrzeliwują go. co jest umiejętnością bardzo przydatną tym raczej wolno poruszającym się myśliwym bez szyi. Czubek języka płazów jest lepki i umięśniony; ropucha używa go do schwytania robaka lub ślimaka, którego potem wkłada sobie do pyska.

Wiele płazów, łącznie z żabą rogatą, ma w szczękach, podobnie jak ich przodko­wie. szeregi bardzo pomocnych zębów. Płazy jednak używają ich wyłącznie do obro­ny lub schwytania ofiary. Nie dzielą nimi pożywienia na łatwo dające się połknąć zgryzają nimi twardych kawałków, żaden płaz nie potrafi żuć. Z tego chwyciwszy jeden koniec jakiejś dżdżownicy, metodycznie prze- }y, by usunąć wszystkie patyczki lub grudki ziemi, które y. Język pomaga w procesie przełykania, produkując pokarmu i ochrony delikatnych błon gardła przed rozer- suwać pożywienie w głąb pyska. To samo, jak się zdaje, by i ropuchy mrużą oczy, przełykając jedzenie. Ich oczodoły ircia, więc gałki oczne wciągane są w czaszkę i powodują wy- 1 pyska, które wpycha grudę pokarmu w głąb gardła.

Oczy płazów mają zasadniczo taką samą budowę jak oczy ich rybich przodków, a funkcjonują równie dobrze poza środowiskiem wodnym jak i w wodzie. Problemem jest tylko kwestia utrzymania czystej i gładkiej powierzchni oczu. Płazy rozwinęły więc zdolność mrużenia oczu dzięki błonie, którą mogą przesuwać po przedniej strome gałki ocznej.

Wyposażenie, jakiego używają do odbierania fal akustycznych, jest jednak cał­kiem nowe. Rybia metoda odczuwania dźwięku ciałem, czasem wzmacniana rezo­nansem wypełnionego gazem pęcherza pławnego, nie działa skutecznie w powietrzu, więc większość żab i ropuch rozwinęła bębenki uszne, które rzeczywiście bardzo skutecznie reagują na wibracje dźwięku w powietrzu. Wykorzystując umiejętność słuchania, płazy rozwinęły głos. Żaby i ropuchy są najbardziej imponującymi śpiewakami. Płuca, które nadymają powietrzem w czasie wokalnych popisów, wciąż są proste i stosunkowo słabe, ale wiele żab wzmacnia dźwięk mocno rozszerzającym się gardłem lub rezonującymi workami, wybrzuszającymi się po bokach szczęk. Chór żab rozbrzmiewający w tropikalnym bagnie może narobić takiego hałasu, że ludzie muszą krzyczeć, by się usłyszeć. Rozmaitość dźwięków wytwarzanych przez różne gatunki jest ogromna i zdumiewa każdego, kto choć raz słyszał żaby w re­jonach o umiarkowanym klimacie. Rozlegają się tam jęki i metaliczne brzęki, miau­czenie i zawodzenie, ciche rżenia i czknięcia. Stojąc na jakimś mokradle i słuchając tego zdumiewającego chóru, dochodzi się do ciekawej refleksji; choć z pewnością wiele zmieniło się przez miliony lat, od chwili gdy pojawiły się pierwsze płazy, to właśnie ich głos był tym pierwszym, jaki rozległ się na lądzie, który przedtem nie słyszał nic prócz furkotania i bzyczenia owadów.

Chór żab rozlegający się nad stawem lub bagnem to preludium do kopulacji, to wezwanie do wszystkich innych członków tego samego gatunku, by zgromadzili się i rozmnażali. Olbrzymia większość płazów wciąż robi to w wodzie. Choć samce za­zwyczaj mocno ściskają samice, akt zapłodnienia odbywa się, z bardzo nielicznymi wyjątkami, poza ich ciałami. Sperma spływa na jajeczka, tak jak sperma ryb. i właśnie dlatego woda jest niezbędna. Po dokonaniu tego aktu dorosłe płazy za­zwyczaj wracają na ląd.

Porzucony skrzek narażony jest na wiele niebezpieczeństw. Nie chroniony żadną muszlą, jest łatwym kąskiem dla larw owadów oraz dla wirków. Młode, które się wylęgną, są chwytane przez chrząszcze wodne, larwy ważek i ryby. Śmiertelność jest olbrzymia, ale olbrzymia jest też liczba składanych jaj. Samica ropuchy może w ciągu jednego sezonu złożyć dwac dopodobnie ćwierć miliona. Tylko jrzałość, by zachowany został pozion

korzystają z niej do dzisiaj. Ale w kategoriach żywej tkanki jest też bardzo kosztow­na. Nie jest to zresztą strategia jedyna.

Niektóre płazy przyjęły inną technikę. Składają stosunkowo mało jaj, ale troskli­wie się nimi opiekują i chronią przed napastnikami. Grzbietoród amerykański, naj­bardziej wodny ze wszystkich płazów bezogonowych, całe swoje życie spędza w wodzie. To groteskowe stworzenie ze spłaszczonym ciałem i głową wygląda, jakby było zgniecione. Gdy grzbietorody się parzą, samiec ściska samicę kończynami, tak jak większość rozmnażających się w wodzie płazów bezogonowych, ale potem następuje najbardziej niezwykły i pełen wdzięku balet. Samica wierzga nogami, tak że para unosi się w górę, wykonując powolne eleganckie salto. Gdy opadają, sami­ca wyciska z siebie kilka jaj, które są natychmiast zapladniane spermą, którą w tej samej chwili samiec wypuszcza do wody. Potem delikatnymi mchami tylnych stóp,

o palcach rozszerzonych tak, iż tworzą wachlarz, samiec podnosi te jaja i troskliwie układa je na grzbiecie samicy, do którego się przyklejają. Powtarzają te ewolucje tak długo, aż około stu jaj utworzy gruby kobierzec na grzbiecie samicy. Jej skóra pod jajami zaczyna nabrzmiewać i wyglądają, jakby były wbite w grzbiet. Nim minie trzydzieści godzin, nad jajeczkami wyrasta błona i wkrótce znikają z pola widzenia, a skóra na grzbiecie samicy znów jest gładka. Jajeczka rozwijają się pod skórą sami­cy. Po dwóch tygodniach cały jej grzbiet marszczy się od ruchów tkwiących w nim kijanek, a po kolejnych dwudziestu czterech dniach młode robią otwory w skórze i prędko odpływają, by szukać bezpiecznych kryjówek.

Inne żyjące w stawach płazy bezogonowe zapewniają bezpieczeństwo swemu po­tomstwu mniej skrajnymi sposobami. Niektóre znajdują lub budują prywatne base­ny. W tropikalnych dżunglach, gdzie opady deszczu są tak obfite, że przez cały rok wnętrza wielu roślin nieustannie napełniane są wodą - nie Jest to trudne. Kwiaty pewnych tropikalnych roślin z rodziny ananasowafych przypominają kształtem wspaniale rozety z głębokimi wypełnionymi wodą środkami. Niektóre wyrastają na łodygach wprost z ziemi. Inne osadzają się na gałęziach drzew, a ich korzenie zwisają wtedy w wilgotnym powietrzu. Ich środki stają się więc miniaturowymi stawami położonymi wysoko w drzewach, do których z pewnością nie dotrze żadna

rvba. Żaby - mogą, i kilka gatunków drzewołazów żyjących w Ameryce Południowej uczynflo sobie i takich stawów miejsce stałego zamieszkania. Składają w tych kielichach jaja i młode przechodzą tam pierwszy etap rozwoju, dzieląc ten basen ję­drnie i kilkoma nieszkodliwymi larwami owadów. W Brazylii inna mała żabka buduje własny staw na obrzeżach leśnych sadzawek, konstruując krater otoczony błotnvm murem o wysokości około dziesięciu centymetrów. Tutaj składa jaja, a ki­janki pozostaną w swoim własnym zbiorniku, póki deszcz nie podniesie poziomu wody w głównym basenie, zatapiając ich siedziby lub przerywając ochronny wał.

Gdy pojawiły się pierwsze płazy, istniało oczywiście jedno stosunkowo bezpieczne miejsce dla ich jaj i młodych. Miejscem tym był ląd. W owym czasie nie było na nim innych kręgowców, które wykradałyby jaja i pożerały larwy, ani żadnych zagrożeń porównywalnych z ławicami głodnych ryb. Gdyby płazom udało się składać jaja po- i młode miałyby z pewnością większe szanse przeżycia.

W jaki sposób jaja mogłyby być chronione pn ed ;■ rozwijać na lądzie? Czy pradawne płazy u; jrawdy nie wiemy. Gdyby to zrobiły, z pewn ację lądu. Dziś zaleta lądu jako miejsca rozm- t nie mają go już wyłącznie dla siebie. Istnieją akj, które zajadają się jajami i larwami płazów, jeśli ia im się je znaleźć. Niemniej nawet dzisiaj licznym żabom i ropuchom ta strategia wydaje się korzystna.

Pewien gatunek europejski, pętówka babienica, spędza większą część życia w ja­mach w pobliżu wody, a parzy się na lądzie. Samiec zapładnia złożone przez samicę jaja. Po kwadransie zaczyna zbierać sznury tych jaj, okręcając je wokół tylnych nóg. Przez kilka następnych tygodni kuśtyka, taszcząc je ze sobą wszędzie, gdziekolwiek się udaje. Gdy otoczenie staje się niebezpiecznie suche, przenosi się w bardziej wil­gotną okolicę. W końcu, gdy jaja są bliskie wylęgu, samiec wskakuje na skraj sadza­wki i zanurza w wodzie nogi z brzemieniem jaj. Zostaje tam przez godzinę, by z jaj wynurzyły się wszystkie kijanki, a potem wraca do swojej jamy.

Południowoamerykańskie drzewołazy wypracowały odmianę tej metody. Ich jaja także składane są w wilgotnej ziemi, a samce kucają obok nich na straży. Wy­kluwające się kijanki natychmiast wiją się ku samcowi i wdrapują mu na grzbiet. Skóra samca wydziela dużo śluzu, który umocowuje młode i chroni je przed wy­schnięciem. Nie mają one skrzeli, a tlen pobierają chłonąc go przez skórę i znacznie powiększone ogony.

W Afryce żyją żaby, którym udaje się rozmnażać na gałęziach drzew. Do tego celu wybierają gałąź zwisającą nad wodą. Parzą się i samica wydziela z kloaki ciecz, którą oboje tylnymi nogami ubijają na pianę. Potem w tej pianie składane są jaja. U niektórych gatunków powierzchnia piany twardnieje, stanowiąc suchą skorupę, ale jej wnętrze pozostaje wilgotne, u innych - samica regularnie schodzi do stawu lub strumienia, wchłania wodę przez skórę, a potem wraca do złożonej masy jaj i zwilżają moczem. Po wylęgu kijanki rozwijają się w pianie, aż we właś­ciwym czasie spodnia część piany się skrapla, a kijanki wysuwają się i spadają do wody pod gałęzią.

Inne żaby unikają potrzeby dostarczania swym kijankom wody; bały rozwój ich potomstwa przebiega wewnątrz jaja. Nie może się ono odżywiać w okresie larwal­nym, tak jak swobodnie pływające kijanki. Musi zatem korzystać z bardzo dużego żółtka, a to oznacza, źe samica może złożyć stosunkowo małą łiczbę jaj w jednym wylęgu. Żaba z Wysp Karaibskich, która stosuje tę metodę, składa zaledwie około tuzina jaj, umieszczając je na ziemi. Ich rozwój jest bardzo szybki i przed upływem dwudziestu dni w każdym jaju tkwi mała żabka, która w jednej chwili przedziura­wia błonę jaja uderzając ją czubkiem pyska i wykluwa się, z całkowitym pominię­ciem środowiska wodnego.

Najbardziej skrajne i fizycznie skomplikowane metody rozmnażania to te. w któ­rych jaja i rozwijające się larwy zachowują wilgoć przez pozostawanie we wnętrzu ciała rodziców. Samica rzekotki torbowej z Południowej Ameryki ma na grzbiecie torbę lęgową z otworem w kształcie szczeliny. Gdy para przystępuje do rozmnażania, samiec - który jest mniejszy niż sam

nerkę za gardło. Ona unosi wtedy tylne nogi, tak że kuca z nosem przy ziemi i nachylonym grzbietem i w tej pozycji składa - jedno po drugim - jaja. Samiec zapładnia je i oboje wtaczają jaja do wilgotnej bruzdy w torbie, gdzie rozwijają się i wylęgają. Do wody przenoszą się jako kijanki. Samice tego gatunku składają jedno­razowo około 200 jaj. Inny gatunek - rzekotka wylęgarka, ma tylko około dwu­dziestu młodych, ale dostarcza im więcej żółtka i pozostają one w torbie tak długo, aż stają się małymi żabkami. Wtedy samica wyciąga do przodu tylną nogę, wsuwa do torby najdłuższy palec i rozciągają tak, że szczelina się powiększa i młode mogą wydostać się na zewnątrz.

Najdziwaczniejszą ze wszystkich metod 1 przynajmniej w naszych oczach 1 sto­suje żaba Darwina, którą uczony znalazł w południowym Chile. Samice składają ja­ja w wilgotnej glebie, a samce siadają w grupach wokół nich i pełnią straż. Gdy tylko rozwijające się jajo zaczyna się poruszać wewnątrz otaczającej je galaretowatej sub­stancji, samiec pochyla się nad nim i wydaje się, źe je zjada. Nie połyka ich jednak, tylko umieszcza w swym worku rezonacyjnym, który jest niezwykle duży i rozciąga się aż pod spodnią częścią ciała. Tam rozwijają się, aż pewnego dnia samiec krztusi się raz czy dwa, nagle ziewa i... ukształtowana żabka wyskakuje z jego pyska.

Szczyt rodzicielskiej troski płazów prezentuje zachodnioafrykański gatunek żab żyworodnych, u których następuje zapłodnienie wewnętrzne, a młode rozwijają się w sposób jako żywo przypominający rozwój ssaków łożyskowych. Kijanki mają za­ledwie dwa centymetry długości. Płazy te przez większą część roku kryją się w skalnych szczelinach. Kiedy jednak nadchodzą deszcze, wyłaniają się w wielkich ilościach i parzą. Samce ściskają samice w okolicach pachwiny. Ich otwory stekowe tak do siebie przylegają, że sperma łatwo znajduje drogę do ciała samicy. Za­płodnione jaja nie są składane, lecz pozostają we wnętrzu jajowodu. Rozwijające się kijanki mają otwory gębowe i zewnętrzne skrzela, a odżywiają się skubiąc białkową wydzielinę ścian jajowodu, jakby były niezależnymi stworzeniami pasącymi się w niewielkim stawie. Gdy po dziewięciu miesiącach nadchodzi w końcu deszcz, sami­ca wydaje potomstwo. W jej brzuchu nie ma jednak mięśni, które mogłyby się kur­czyć, tak jak macica ssaków, by wypchnąć młode. Ropucha ta rodzi, przyciskając

ciało do ziemi przednimi nogami i nadymając płuca tak, że obrzmiewają w jej brzuchu i wypychają młode na zewnątrz.

Tak więc dzięki tym i wielu innym pomysłowym metodom płazy bezogonowe zminimalizowały swą zależność od wody przy zapłodnieniu, wykluwaniu i wycho­wywaniu młodych. Jednak ich przepuszczalna skóra wciąż wymaga wilgoci, jeśli zwierzęta te mają uniknąć śmierci przez wysuszenie. Ale kilka gatunków z powodze­niem zminimalizowało nawet ten wymóg.

Trudno byłoby płazom znaleźć mniej zachęcające środowisko niż pustynia środ­kowej Australii, gdzie czasami parę lat mija bez kropli deszczu. A przecież kilku rodzajom żab udaje się żyć nawet tutaj. Żaba wodnista pojawia się na powierzchni ziemi jedynie w czasie krótkich i nieczęstych ulewnych burz. Woda pozostaje wtedy na skałach pustyni przez kilka dni. cz

tują, z szaleńczą szybkością pochłaniając wielkie ilości owadów, które pojawiają się wraz z deszczem. Wtedy również się parzą, składając jaja w płytkich ciepłych kałużach. Z jaj wykluwają się kijanki, które rozwijają się w zawrotnym tempie. Gdy woda deszczowa zaczyna wsiąkać i pustynia ponownie wysycha, żaby - dorosłe i młode - chłoną wodę przez skórę, robiąc to tak długo, aż stają się bardzo obr/miale, niemal okrągłe. Potem ukrywają się głęboko w miękkim jeszcze piasku i wykopują małą jamę. Tu wydzielina ich skóry twardnieje w błonę, która spowija je tak. że przy­pominają obciągnięty folią owoc z supermarketu. Błona skutecznie powstrzymuje wyparowywanie wody przez skórę, choć zwierzęta te bez wątpienia muszą tracić nieco wilgoci przy oddychaniu, na które pozwalają im cienkie kanaliki przy noz­drzach. Żaba może pozostawać w takim stanie zatrzymanego ożywienia przez co naj­mniej dwa lata. Metoda ta przypomina technikę, jaką stosowała bardzo daleka, prastara kuzynka płazów - iyba dwudyszna.

W końcu jednak nawet ta żaba zależna jest od pojawiających się deszczów, a jej aktywne życie skondensowane jest do tych krótkich chwil, kiedy pustynia staje się mokra. By żyć i rozmnażać się na obszarach, gdzie deszczu jest mało lub nie ma go wcale i gdzie nie ma otwartych wód, zwierzę musi mieć wodoszczelną skórę i składać wodoszczelne jaja. Zdobycie tych dwóch cech to kolejny wielki skok ewolucyjny. Doprowadziło do końca erę płazów i zostało wprowadzone przez następną wielką grupę, jaka miała się pojawić - gady.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

WODOSZCZELNA SKÓRA

Jeśli istnieje na ziemi jakieś miejsce, gdzie wciąż rządzą gady, to z pewnością są nim Wyspy Galapagos, odizolowa

od wybrzeży Ameryki Południowej. Gady dotarły na nie znacznie wcześniej niż czło­wiek i inne ssaki, które przybyły przydryfować tu jako mimowolni które rzekami Ameryki Południc wiele gatunków ssaków, ale nawet

wyspy, gdzie skały wciąż pokryte są mrowiem jaszczurek, a ogromne żółwie ociężale poruszają się wśród kaktusów, i gdzie przybysz, jeśli tam wyląduje, czuje, że cofnął się w czasie o dwieście milionów lat, do okresu, gdy takie stworzenia były naj­nowszym wytworem ewolucji.

Wyspy Galapagos pieką się w słońcu rozproszone na samym równiku. Są to wys­py wulkaniczne. Najwyższe wznoszą się na 3000 metrów. Są więc tak wysokie, że przyciągają chmury i tworzą swój własny deszcz. Ich brzegi są słabo porośnięte kak­tusami i niskimi zakurzonymi krzakami. Mniejsze wyspy są na ogól pozbawione wody. Kratery wygasłych wulkanów otoczone są zastygłą lawą, której powierzchnia zmarszczona jest kręgami wirów i bąblami, jakie tworzyły się. gdy ciekła lawa spływała niczym syrop. W czasie nielicznych, rzadkich opadów deszcz spływa po skałach i woda prawe natychmiast znika. Nie ma tu żadnych drzew ani krzewów, które mogłyby dać trochę cienia, a tylko pojedyncze kaktusy ze sterczącymi igłami. Przypiekana słońcem czarna lawa jest tak gorąca, że dotknięcie Jej golą ręką spraw­ia ból. Płazy wyschłyby tutaj i zginęły w ciągu kilku minut. Ale legwany wprost kwitną. One mogą, bo ich skóra - w przeciwieństwie do płazów - jest wodoszczelna.

Na Wyspach Galapagos można znaleźć zarówno legwany lądowe, żyjące w zaro­ślach, jak i legwany morskie, które tłoczą się na polach nagiej lawy nieopodal brzegu. Dla nich wylegiwanie się w słońcu nie jest nieszczęściem trudnym do zniesienia, lecz głównym zajęciem. Zachodzące w ciele zwierząt procesy fizjologiczne, podobnie jak reakcje chemiczne, są powodowane głównie przez ciepło. Do pewnego stopnia - im wyższa jest temperatura, tym szybciej i więcej produkują energii. Gady

i płazy są zwierzętami zmiennocieplnyml i dla utrzymania temperatury ciała wyko­rzystują energię środowiska. Płazy nie mogą wystawiać się na słońce z powodu cienkiej, przepuszczalnej skóry, są więc stosunkowo chłodne I powolne. Gady nie mają takich problemów.

Legwany morskie postępują zgodnie z pewną codzienną rutyną, utrzymując w ten sposób ciało w najdogodniejszej temperaturze. O świcie gromadzą się na szczy­cie utworzonych przez lawę grzbietów łub wdrapują na wschodnie ściany głazów i leżą tam. wystawiając szerokie boki do wschodzącego słońca I pochłaniając lak wiele

ciepła, jak to możliwe. Nim upłynie godzina. Ich temperatura osiąga optymalny poziom i wtedy odwracają sie przodem do słońca. Teraz boki zwierząt pozostają niemal w cieniu, a promienie słońca padają tylko na ich klatki piersiowe. Gdy słońce wznosi Się coraz wyżej, rośnie ryzyko przegrzania. Choć skóra gadów jest nieprze­puszczalna. nie posiada jednak gruczołów potowych, więc legwany nie mogą się chłodzić poprzez uwalnianie potu. Zresztą nawet gdyby mogły, prawdopodobnie nie byłoby to praktyczne w środowisku, gdzie wody jest tak mało. Muszą więc znaleźć jakiś sposób zapobiegający ugotowaniu się we własnej skórze.

Trudno znaleźć ulgę. Usztywniają więc nogi i trzymają ciało z dala od parzących czamvch skał. a wiatr owiewa zarówno spód ciała, jak i grzbiet. Potem zbijają się ciasno w kilku zacienionych miejscach: w szczelinach pod kamieniami lub - jeszcze lepiej - w głębokich, wąskich wąwozach utrzymujących chłód fal. Morze jest dla nich nieważ prąd Humboldta, na którego drodze leżą Wyspy Galapagos, Jednak legwany morskie codziennie muszą podej- szukać pożywienia. Podobnie jak ich liczni lądowi dniowej, są zwierzętami roślinożernymi. Na lawie rzu, tuż poniżej maksymalnego poziomu wody roz- :h wodorostów, więc czasami w środku dnia, gdy krew ie ledwie mogą to znieść i grozi im niebezpieczeństwo ganizmu, ryzykują morską kąpiel. Wskakują w fale i pływają ener­gicznie. uderzając ogonami niczym gigantyczne traszki. Niektóre wiszą na skałach tuż nad wodą. obgryzając wodorosty. Inne odpływają dalej i nurkują, by zdobyć pokarm na morskim dnie.

Teraz ich potrzeby są inne. Zamiast tracić ciepło, muszą zachować je tak długo, jak tylko się da. Legwany mają pewien wyrafinowany fizjologiczny mechanizm, któ­ry im w tym pomaga: potrafią zaciskać naczynia krwionośne, tak że krew czasowo zamknięta w głębi ciała dłużej pozostaje ciepła. To ważne, bo gdy zrobi im się zbyt zimno, mogą nie mieć siły wypłynąć z powrotem i walczyć z naporem fal, a gdy przy­lgną do kamieni, fale roztrzaskają je o skały. Takie niebezpieczeństwo pojawia się już po kilku minutach. Gdy temperatura ciała obniża się o dziesięć stopni - muszą wracać na ląd.

Wróciwszy na skały, leżą pyskami w dół, z kończynami rozciągniętymi niczym pływak wyczerpany kąpielą w lodowatej wodzie. Dopóki temperatura ciała nie pod­niesie się ponownie, nie będą mogły strawić pokarmu zalegającego w żołądku.

Gdy późnym popołudniem słońce skłania się ku zachodowi, wraca ryzyko wy­chłodzenia. Wtedy legwany znów wdrapują się na krawędzie skał, by przed zapad­nięciem nocy pochłonąć możliwie najwięcej energii słonecznej.

W ten sposób legwanom udaje się przez większość czasu utrzymać temperaturę ciała około 37°C, co niemal dokładnie odpowiada temperaturze ciała człowieka. Niektóre jaszczurki utrzymują nawet temperaturę krwi o dwa lub trzy stopnie wyż­szą. A zatem miano zimnokrwistych, jakim często obdarza się gady, jest wyjątkowo nietrafne. Znacznie lepszym określeniem jest zmiennocieplne, które mówi, iż są to zwierzęta pobierające ciepło z otoczenia, w przeciwieństwie do stałocieplnych, takich jak ssaki i ptaki, które same je wytwarzają.

Stalocieplność ma wiele zalet. Umożliwia rozwój delikatnych narządów wewnę­trznych o skomplikowanej budowie, które wskutek zmian temperatury mogłyby zostać uszkodzone. Pozwala zwierzętom na aktywność nocą, gdy chowa się rozgrze­wające słońce, a nawet umożliwia im życie w zimnych rejonach świata, gdzie żaden gad nie mógłby przeżyć. Cena tych przywilejów jest jednak bardzo wysoka. Czasem prawie osiemdziesiąt procent kalorii z pożywienia idzie na utrzymanie temperatury ciała na stałym poziomie. Zmiennocieplne gady, czerpiące energię wprost ze słońca, wykorzystują zaledwie dziesięć procent tej ilości pokarmu, jakiej potrzebuje ssak podobnej wielkości. W konsekwencji gady mogą żyć na pustyniach, gdzie ssaki zginęłyby z głodu, a morskie legwany mają się doskonale, spożywając taką ilość pokarmu roślinnego, jaka królika nie utrzymałaby przy życiu.

Gady nie tylko mogą żyć w środowisku pozbawionym wody, ale udaje im się tam również rozmnażać, zatem ich jaja, podobnie jak ciała, muszą być zabezpieczone przed utratą wody. Nie mają z tym kłopotu. Gruczoł w dolnej części jajowodu wydziela pergaminową osłonkę jaja. Embrion musi oddychać, więc osłonka musi być lekko porowata, by ułatwiać wnikanie tlenu i wydostawanie się dwutlenku wę­gla. Stwarza jednak tyleż korzyści, co komplikacji. Oczywiście, jeśli jest dość szczelna, by ochronić jajo przed wyschnięciem, wzbrania też nasieniu przeniknąć do wnętrza. Zapłodnienie musi więc nastąpić w jajowodzie, nim wokół jaja wy­tworzy się osłonka. By uporać się z tym problemem, samiec wyposażony jest w narząd kopulacyjny.

Budowa tego organu różni się znacznie u różnych grup gadów. Tylko jednemu gatunkowi gada żyjącemu obecnie brakuje narządu kopulacyjnego: dziwnemu jaszczurkowatemu stworzeniu zamieszkującemu małe wyspy Nowej Zelandii, zwa­nemu tuatarą albo hatterią.

Tuatarom udaje się dokonać zapłodnienia wewnętrznego w sposób, któiy wy­pracowały niektóre salamandry i żaby. Gdy para się łączy, kloaki przyciśnięte są do siebie tak ciasno, że nasienie samca wpływa do jajowodu samicy. Interesujące, że tuatara ma też inne cechy charakterystyczne dla płazów. Pozostaje aktywna nawet gdy temperatura jej ciała wynosi zaledwie 7°C, czyli znacznie mniej, niż wymagają jaszczurki lub węże. Tuatara jest bez wątpienia pozostałością archaicznej grupy gadów, co potwierdza budowa jej czaszki, która w znaczący sposób przypomina owe najwcześniejsze skamieniałości gadów. Kości identycznego stworzenia znaleziono w skałach liczących 200 milionów lat. Tuatara kieruje nas jeśli nie do czasów, gdy gady po raz pierwszy oddzieliły się od płazów, to co najmniej do wczesnego etapu ich historii, gdy u progu ich złotej eiy gady zaczynały różnicować się w ogromne bo­gactwo form.

Czworonożne, mające grubą skórę i składające jaja zmiennocieplne gady zaczę­ły przystosowywać się do życia we wszystkich rejonach świata, prócz stref polar­nych. Niektóre - ichtiozaury i plezjozauiy - przekształcając nogi w wiosła, stały się zwierzętami wodnymi. Innym na obu przednich końcjynach wyrosły wydłużone palce, które podtrzymywały płaty skóiy przypominające żagle, i te właśnie zwie­rzęta opanowafy powietrze jako pterozauiy. Natomiast ląd został zdominowany przez dinozaury.

Najbogatsze znane złoża szczątków dinozaurów leżą w środkowozachodnich sta­nach Ameryki Północnej. W Teksasie rzeka Paluxy, będąca dopływem Brazos, wol­no meandruje przez warstwy skamieniałego mułu. Kiedyś było tu jej błotniste ujś­cie. Pewnego razu w czasie odpływu przewędrowało tędy kilka dinozaurów. Jednym z nich był przedstawiciel theropoda. mięsożernych gadów poruszających się na tyl­nych nogach w pozycji wyprostowanej. Wzdłuż brzegu dzisiejszej rzeki są wyraźnie widoczne odciski trójpalczastej stopy. Widać też głęboką bruzdę wyrytą ogonem, kołyszącym się między tylnymi nogami zwierzęcia. W tym samym złożu rzeka odsłoniła cztery ogromne, okrągłe odciski blisko metrowej średnicy, które zostawił przedstawiciel jednego z największych gatunków roślinożernych. Gdy są przykryte wodą. łatwo wyobrazić sobie, że dno rzeki nie jest kamienne, lecz błotniste i że owe giganty przeszły tedy zaledwie przed godziną.

xiowvm Parku Dinozaurów wybudowano muzeum wokół urwiska, gdzie enia. o grubości dochodzącej do czterech metrów, zawiera lozaurów. Niektóre były nie większe od kurczęcia, 'ętami lądowymi, jakie kiedykolwiek chodziły po sści kompletnych szkieletów, ale kości wielu innych . tworzy teraz klifowe urwisko, była kiedyś piasz- <antyczne cielska spłynęły w dół rzeki, osiadły na • piaszczystego brzegu i powoli rozkładały się, częściowo gnijąc, częściowo prawą mniejszych dinozaurów, które przybywały tu na ucztę. Wszystkie kości iługie kończyn i ftagmenty kręgosłupa leżą ułożone w tym samym kierunku, co pozwala wnioskować, w którą stronę płynęła rzeka. Wydaje się, iż całe złoże po­wstało w ciągu stu lat. Jest zdumiewającym dowodem na to, jak licznie występowały kiedyś te zwierzęta.

Dlaczego niektóre gatunki osiągnęły tak wielkie rozmiary? Są dwa podstawowe powody. Zęby kilku największych, takich jak apatozaur (który często bywa nazy­wany brontozaurem; mierzył ze dwadzieścia pięć metrów, a ważył pewnie blisko trzydzieści ton), jasno wskazują, iż były to zwierzęta roślinożerne. Rośliny tego okre­su, paprocie i sagowce, miały twarde włókna, co z pewnością wymagało długiego trawienia. Zęby apatozaura i jego krewniaków, choć liczne, były proste jak kołki, a więc mniej skuteczne niż zęby współczesnych roślinożernych, na przykład krowy lub antylopy. Rozcieranie pokarmu musiało się więc odbywać w żołądku. Istnieją wskazówki, że niektóre gatunki połykały kamienie, które w żołądku działały jak żar­na, tak jak dzisiaj, w znacznie mniejszej skali, niektóre ptaki używają piasku w wolu. Jednak trawienie odbywało się przede wszystkim dzięki sile działania soków trawiennych i symbiotycznym bakteriom. Można przypuszczać, że proces ten za­bierał wiele czasu. Żołądek roślinożernego dinozaura musiał więc być bardzo duży; służył przecież jako magazyn, w którym był przechowywany pokarm w czasie długiego procesu fermentacji. Wielki żołądek wymagał wielkiego ciała, które mogłoby go udźwignąć. Z kolei dinozaury mięsożerne, takie jak tyranozaur, musiały mieć znaczny wzrost by móc polować na gigantyczne roślinożerne.

Druga korzyść wielkości dinozaurów związana jest z problemem powtarzającym się u wszystkich gadów, a mianowicie z kontrolą temperatury. Im większe ciało, tym

dłużej utrzymuje ciepło i tym mniej jest wrażliwe na krótkotrwale zmiany tempe­ratury otoczenia. Skoro i cli jarska dieta była tak uboga w składniki odżywcze, zwierzęta roślinożerne musiały jeść bardzo dużo. spędzając na tej czynności więk­szość czasu, więc odporność na niewielkie zmiany temperatuiy musiała być dla nich bardzo cenna.

Kontrolowaniem temperatury można też wyjaśnić prawdziwie ekstrawaganckie kształty kilku gatunków. Stegozaur dźwigał na grzbiecie podwójny rząd przemien­nie ułożonych płytek w kształcie rombów. Kiedyś sądzono, że to rodzaj zbroi, ale bliższe badania kości dowiodły, że za życia zwierząt płytki te pokryte byty cienką, żyłkowaną skórą. Zwierzę mogło więc kontrolować temperaturę w taki sam sposób, w jaki legwany robią to dzisiaj. Jeśli stało bokiem do słońca, krew przepływająca przez płytki ogrzewała się bardzo szybko. Gdy ustawiało się przodem 1 szczególnie ile wiał lekki wiatr - płytki stawały się bardzo skutecznymi odpromi- ennikami ciepła.

linozaurów świadczą, że przynajmniej od czasu do cza- oardzo szybko. Możemy więc wnioskować, że niekiedy zo wysoka. Prawdopodobnie wiele z nich mogło wy- .Vciąż bez odpowiedzi pozostaje pytanie, do jakiego stopnia ogły zachować stałą temperaturę (z tolerancją do kilku stopni). Wszystkie ne zwierzęta stałocieplne wyposażone są w pewien rodzaj izolacji znaj- :ej się nad lub tuż pod skórą - włosy, pióra lub tłuszcz. Dziś żaden gad nie ma takiej izolacji: nie ma też żadnego dowodu, by dinozaury były lepiej zaopatrzone.

Do upadku dinozaurów mogły doprowadzić właśnie problemy związane z tem­peraturą ciała. Kres tych zwierząt z graficzną klarownością zobrazowany jest w ska­łach surowej Montany. Warstwowe pokłady piaskowca i ilu, które odłożyły się sześćdziesiąt do siedemdziesięciu milionów lat temu, zostały pocięte i wyżłobione przez topniejące zimowe śniegi i gwałtowne letnie burze, tworząc pustkowie pinakli, nasypów i wąwozów. Na wstęgowanych powierzchniach kruszących się urwisk małe brązowe plamy, niczym ślady wody kapiącej z kranu, pokazują, gdzie wietrzeją skamieniałe kości.

Wśród tych skamieniałości znaleźć można szczątki triceratopsa, olbrzymiego dinozaura rogatego. Za życia osiągał długość ośmiu metrów i wagę dziewięciu ton. Jego potężna czaszka dźwigała trzy rogi (po jednym nad każdym okiem i jeden na czubku nosa) i wielką kostną kryzę, która chroniła kark tego zwierzęcia. Triceratops był wegetarianinem chrupiącym sagowce, które rosły na bagnach. Jego mózg 1 je­den z największych wśród dinozaurów i ważył niemal kilogram. Całkiem możliwe, że był nie tylko potężny i silny, ale - w porównaniu z innymi stworzeniami tego okre­su - także stosunkowo inteligentny. Jednak i to go nie ocaliło.

Powyżej poziomu, na którym znaleziono większość jego kości, cienkie złoże wę­gla tworzy wyrazistą czarną linię, którą można prześledzić i urwisko po urwisku 1 przez całą Montanę aż do Alberty za kanadyjską granicą. Wskazuje ona na krótko­trwałe istnienie rozległych bagiennych lasów i zaznacza porę śmierci dinozaurów. Poniżej można znaleźć szczątki nie tylko triceratopsa, ale co najmniej dziesięciu in­nych gatunków dinozaurów. Powyżej nie ma żadnego.

Istnieje wiele teorii wyjaśniających przyczyny końca dinozaurów. Najbardziej skrajne sugerują, iż wydarzyła się jakaś globalna katastrofa. Można je jednak po­minąć, ponieważ jedynymi zwierzętami, jakie wyginęły, były dinozaury, nie zaś cały świat zwierząt ani nawet wszystkie gady. Według innej to ssaki, które wówczas były u progu swej wielkiej kariery, zaczęły konkurować z dinozaurami o pokarm; praw­dopodobnie z powodu wyższej inteligencji - z większym powodzeniem. Pokłady ska­mieniałości w Montanie pokazują jednak, dlaczego nie mogło się to odbyć w taki właśnie sposób. Zawierają bowiem nie tylko gigantyczne kości, ale i bardzo małe: tak drobne, że trudno je dostrzec gołym

niałości przychodzi z pomocą pewien gatunek mrówek, żyjący w tej okolicy, który bu­duje nad swymi gniazdami gładkie, równe kopce, a zadasza je starannie dobranymi kamykami szczególnej wielkości. Pr które nie są kamykami, ale małymi; stworzenia podobnego do iyjówki, długc

z pierwszych ssaków. Ssaki istnieją od wielu milionów lat. ale nie znaleziono żadnego śladu jakiegoś większego gatunku, który by żył w tym samym czasie, co dinozaury. Możliwe, że to małe stworzenie polowało na jaja dinozaurów, ale wydaje się mało prawdopodobne, by mogło się przyczynić do wyniszczenia choćby jednego gatunku, nie mówiąc już o całej grupie dinozaurów. Niemożliwe, by pozbawiło dinozaury po­karmu lub w jakiś inny sposób pozbyło się ich dzięki swojej większej inteligencji.

Pustkowia Montany dostarczają kolejnego dowodu i bardziej przekonującego wy­jaśnienia. W warstwie położonej tuż nad ostatnią czarną linią węgla znajduje się kil­ka wspaniale zachowanych skamieniałych pni. Triceratopsy i inne dinozaury tego czasu mieszkały w lasach sagowców i paproci drzewiastych. Lecz te pnie należały do całkiem innego gatunku - do iglastej sekwoi. Podobnie jak dziś, z pewnością również wtedy sekwoja wolała chłodniejszy klimat. Jej obecność tutaj jest jeszcze jednym elementem wielkiego zbioru dowodów na to, że około sześćdziesięciu milionów lat temu, a więc niemal równocześnie ze zniknięciem dinozaurów, świat przeszedł wielką zmianę klimatu.

Właśnie to mogło zgubić dinozaury. Jeśli bowiem jest prawdą, że większe ciało dłużej utrzymuje ciepło, to prawdą jest także i to, że utraciwszy je, musi mieć dużo czasu, by to ciepło odzyskać. Nawet więc jeśli jakieś dinozaury miały zdolność wy­twarzania wewnętrznego ciepła, to kolejne przejmująco zimne noce pozbawiałyby je tego ciepła szybciej, niż zwierzęta mogłyby je odzyskać. Bardzo wychłodzone, praw­dopodobnie nie były zdolne do wytwarzania wystarczającej energii, by poruszać ogromnym ciałem i zdobywać pożywienie. Tak więc znaczne ochłodzenie klimatu I jego sezonowość z surowymi zimami (jak te w Montanie) mogły doprowadzić do wy­ginięcia zarówno wielkich zwierząt roślinożernych, jak i tych mięsożernych, które na nie polowały, a więc były od nich uzależnione. Pterozaury gromadzące się na ur­wiskach zostały dotknięte znacznie surowiej. Ichtiozaury i plezjozaury w ogóle nie dotrwały do tego kryzysu. Z jakiegoś powodu ich linia wymarła wiele milionów lat wcześniej.

Istniały dwa sposoby uniknięcia skutków narastającego zimna. Z obu do dziś ko­rzystają rozmaite gady. Pierwszy to znalezienie skalnej szczeliny lub takie zagrze-

Kinie się. które pozwoli pozostać poza zasięgiem najgorszych mrozów i zapaść w stan hibernacji. Apatozaury i tyranozaury nie miały na to żadnych szans. Drugi sposób to znalezienie się w wodzie. Ponieważ woda pozostaje ciepła znacznie dłużej niż powietrze, skutki gwałtownego oziębienia są znacznie ograniczone, a konse­kwencji długiej pory zimowej można uniknąć pływając lub wędrując do cieplejszych stref geograficznych. Ta droga otwierała się przed dużymi stworzeniami. Nie bez znaczenia jest takt. że trzy główne grupy gadów, które przetrwały do dzisiaj od okre­su dinozaurów - krokodyle, jaszczurki oraz żółwie lądowe i morskie - potrafią czer­pać korzyści wynikające z jednego i z drugiego sposobu.

Krokodyle są największe ze wszystkich żyjących dziś gadów. Samce olbrzymiego krokodyla różańcowego, zamieszkującego morza południowo-wschodniej Azji, osią­gają długość ponad sześciu metrów. Krokodyle, których skamieniałości pojawiły się amym czasie co dinozaurów, żyły równocześnie z apatozaurami mniejsze dinozaury wielkości antylopy. Jeśli ktokolwiek inozaurów to świat niezdarnych zwierząt o małych móżdżkach, to trokodyli szybko przekona go, jak fałszywy był to obraz,

ii dniami wyleguje się na piaszczystych brzegach, utrzy- nakową temperaturę ciała niemal w taki sam sposób, jak legwany z Wysp go jest to zadanie dużo łatwiejsze, bo będąc zwierzęciem o wiele większym, w dużo mniejszym stopniu odczuwa krótkotrwałe zmiany temperatury.

: też dodatkową metodę chłodzenia się - otwiera pysk i ziewa szeroko, by powietrze owiało miękką skórę w głębi paszczy, znacznie cieńszą niż powłoka okry­wająca ciało. Nocą krokodyl przenosi się do ciepłych wód rzeki. Choć krokodyle przez długie okresy nie wykazują żadnej aktywności, to jednak mogą biegać naprawdę szybko. Ostatnie badania wykazują, że ich życie jest znacznie bardziej skomplikowane, niż się tego spodziewano. Samce określają terytorium rozrodu, patrolując odcinek wody w pobliżu plaży. Głośno krzyczą i walczą z innymi sam­cami, które zjawiają się tu, by kwestionować ich prawa do danego terenu. Zaloty odbywają się w wodzie. Gdy zjawia się samica, samca ogarnia silne podniecenie. Wydaje wtedy odgłosy o takiej intensywności, że jego drżące boki wzbijają obłoki wodnego pyłu. Chłoszcze ogonem i w szale zaciska i rozwiera potężne szczęki. Sam akt płciowy trwa zaledwie kilka minut; samiec ściska wtedy samicę szczękami, a ich ogony splatają się.

Samica krokodyla nilowego wykopuje na brzegu otwór tuż ponad linią wody, w miejscu, z którego prawdopodobnie korzysta przez całe swoje życie. Leży tam w no­cy, produkując czterdzieści jaj, które składa w kilku partiach. Zakopuje je na różnej głębokości, zależnie od rodzaju gleby, ale zawsze musi zapewniać temperaturę, która nie zmieni się więcej niż o 3°C. Nigdy nie kopie tych otworów w miejscach, które przez cały dzień są wystawione na słońce. Inne gatunki kopią na większą głębokość, by zapewnić złożonym jajom stałą temperaturę. Krokodyl różańcowy, żyjący w słonej wodzie, buduje kopiec z roślinności przypominający gniazdo i gdy ciepło staje się zbyt intensywne, zrasza go moczem. Amerykański aligator także układa stertę roślin, składa w niej jaja, potem regularnie przewracają, a butwiejące liście zapewniają jajom wilgoć i stałą temperaturę.

Właśnie troska, jaką krokodyl otacza swe potomstwo, ukazuje złożone i zdumie­wające rachowanie tego zwierzęcia. Gdy potomstwo krokodyla nilowego jest bliskie wylęgu, zaczyna wydawać piszczące dźwięki. Są tak donośne, iż można je usłyszeć pr/e/ skorupę i piach z odległości kilku metrów. W odpowiedzi samica zaczyna rozkopywać piasek okrywający jaja. Gdy młode wygrzebują się na powierzchnię, samica unosi je szczękami, używając swych wielkich zębów niczym delikatnych kleszczy. Na dnie pyska ma specjalną torbę i w niej może umieścić pół tuzina dzie­ci. Gdy zgromadzi taką liczbę, przenosi się do wody i odpływa z piszczącym potom­stwem. które bacznie wyziera zza palisady zębów. Samiec jej w tym pomaga i w krótkim czasie młode zostają przetransportowane do specjalnie wybranego, bez­piecznego miejsca na mokradle. Tu pozostają przez kilka miesięcy, ukrywając się łych jamach, i polują na żaby i ryby, podczas gdy ich ro , trzymając przy nich straż. Trudno oprzeć się przek e skomplikowany sposób zalotów i podobne ss

radawnych jak krokodyle. Już na wczesnym et :>bronę. Krokodyle wzmocniły skórę niewielki: netu. Żółwie sięgnęły po bardziej zdecydowany yniąc z nich zrogowaciaJe płyty wzmocnione od dołu :iała zostały zamknięte w prawdziwie niezdobytej twierdzy,

) której w razie niebezpieczeństwa zwierzęta mogły wciągać głowę i kończyny. Jest wątpliwie najpewniejsza zbroja, jaką rozwinęły kręgowce, i z pewnością dobrze służy żółwiom, bo przetrwały do dziś w istocie nie zmienione. Jedyna znacząca odmiana owego podstawowego modelu pojawiła się na wczesnym etapie ich dziejów, gdy jedna z grup skierowała się ku wodzie i przekształciła w żółwie wodne. Dla stwo­rzenia, dla którego poruszanie się na lądzie w ciężkiej zbroi było zarówno praco- jak i energochłonne, ów ruch ku wodzie był logicznym posunięciem, a jeden ze zdoby­tych właśnie gadzich talentów zabezpieczał je przed całkowitym uzależnieniem się od tego środowiska. Skorupy jaj, które ich przodkom pozwoliły uniezależnić się od wody, były w niej bezużyteczne. Znajdująca się pod nią błona, dzięki której embrion oddycha przez pory skorupy, ułatwia wymianę gazów. Jednak w wodzie ten system nie funkcjonuje i młode żółwie utonęłyby w swoich skorupach. Samica w porze roz­rodu musi więc opuszczać otwarte wody oceanu, płynąć ku wodom przybrzeżnym, a potem w ciągu jednej nocy wyczołgać się z wielkim wysiłkiem na piaszczystą plażę, wykopać dół i złożyć w nim jaja, tak jak robią to jej lądowe krewniaczki.

Trzecia grupa zwierząt, które z owej najdawniejszej epoki dotrwały do naszych czasów - jaszczurki - jest dziś znacznie liczniejsza i od krokodyli, i od żółwi. W naj­większym stopniu różni się od grupy pradawnych przodków. Dziś jaszczurki dzielą się na liczne, zróżnicowane rodziny - legwany, kameleony, scynki, warany i wiele in­nych. Wszystkie chronią swą bezcenną wodoszczelną skórę, okrywając ją łuskami. Australijski scynk krótkoogonowy ma okrycie z gładko wypolerowanych łusek, do­pasowanych niczym zgrabna kolczuga. Heloderma arizońska przyodziana jest w czamo-różowe łuski przypominające paciorki różańca. Afrykańskiemu szyszkow- cowi wyrastają one na kształt ozdobnej zbroi. Łuski, tak jak ludzkie paznokcie, zbu-

iłowane są / tkanki rogowej i stopniowo się ścierają. Jaszczurki muszą więc za­stępować je nowymi, często kilka razy w roku. Gdy pod starymi łuskami wyrastają nowe, stare zostają zsunięte.

Wydaje się, źe łuski są bardziej wrażliwe na zmiany ewolucyjne niż kości, i poza tvm. że zapewniają jaszczurkom prostą ochronę, służą im też na wiele innych spo­sobów. Morskie legwany noszą na grzbiecie wzdłuż kręgosłupa grzebień długich wyrostków, by samce - gdy konkurują o terytorium - mogły wydawać się większe i groźniejsze. Niektóre kameleony przekształciły łuski głowy w rogi - pojedyncze, po­dwójne. potrójne, a nawet poczwórne. Moloch, niewielka, wysoce wyspecjalizowana jaszczurka i. pustyni centralnej Australii, która odżywia się wyłącznie mrówkami, znacznie powiększyła łuski, przekształcając je w kolce. Niewiele ptaków znalazłoby u takiego ciernistego kąska. Łuski są więc skuteczną także innej, bardziej niezwykłej funkcji. Każda promieniście rozchodzące się od wierzchołk W rosa, która jest wciągana naczyniami włoso~ y- iego pyszczka zwierzęcia. Prawdopodobnie ;ony. Te małe tropikalne jaszczurki potrafią tach. a nawet przywierać do pionowych sr b. łatwością, iż skłonni jesteśmy sądzić, że się do Inak gekony zawdzięczają swoje umiejętności ich palców mają wyściółkę z ogromnej ilości niewidocznych gołym okiem włosków; można je zobaczyć jedynie pod mikroskopem elektronowym. Zwierzę przywiera nimi do najmniejszej nie­równości, nawet do tej, jaką znaleźć można na gładkiej powierzchni szkła. Masa włosków wyściółki zapewnia gekonowi oparcie dla nóg.

W całej swej historii jaszczurki, niczym salamandry Nowego Świata, miały ten­dencję do utraty kończyn. Niektóre dzisiejsze scynki obrazują różne etapy tego pro­cesu. Scynki australijskie - scynk olbrzymi i scynk krótkoogonowy - mają małe, szczątkowe kończyny, które z trudem wystarczają do uniesienia nad ziemią ich grubych ciał. Inna jaszczurka - europejski padalec, w ogóle nie ma nóg, choć wciąż zachował szczątkowe kości pasa barkowego i miednicowego. U różnych gatunków południowoafrykańskich scynków można zaobserwować wiele pośrednich etapów redukcji kończyn. Jedne wciąż mają cztery nogi, z których każda zakończona jest pięcioma palcami, inne mają niewielkie kończyny z dwoma palcami, a jeszcze innym pozostały tylko tylne nogi z jednym palcem, natomiast przednich wcale nie mają.

Sto milionów lat temu proces redukcji kończyn u pradawnych jaszczurek, do­prowadził w konsekwencji do pojawienia się węży.

Ścisła tożsamość tej pradawnej grupy wciąż jest przedmiotem dyskusji. Wydaje się, że utrata kończyn była związana z prowadzeniem przez tę grupę życia w norach i jamach.

Istnieje kilka tropów wskazujących na to, że przodkowie węży żyli niegdyś pod ziemią. Delikatne bębenki uszne tam mogą być łatwo uszkodzone i słuch nie stanowi szczególnej wartości; zwierzęta żyjące pod ziemią utraciły więc uszy. Żaden wąż nie ma bębenka, a narząd słuchu jest mocno zredukowany. Są więc zupełnie

głuche na dźwięki dochodzące z powietrza, potrafią jednak odbierać wibracje wy­twarzane przez podłoże.

Kolejnego dowodu I w opinii niektórych naukowych autorytetów - dostarczają również ich oczy. Ich budowa znacznie różni się od budowy oczu innych gadów. Gdyby przodkowie węży byli zwierzętami ryjącymi ziemię, to ich oczy - podobnie jak oczy innych zwierząt kopiących - miałyby tendencje do degeneracji. Jeśli jednak ich właściciele wrócili do życia naziemnego, zanim zupełnie zniknęły, to wzrok znów był im potrzebny i szczątkowe oczy ponownie się rozwinęły. Tak więc oko węża miałoby strukturę charakterystyczną wyłącznie dla niego. To wyjaśnienie, choć bardzo przekonujące, nie jest jednak p<

Nie ma natomiast wątpliwcś! tony i boa - która wciąż jesz zewnętrzne ślady: dwie ostrogi pt naziemne, ale nie mając nóg. v Naprężając i rozluźniając mięś cze mięśni przechodzą falami wzdłi i dami podłoża - jak kamienie i loch do przodu. Krótko mówiąc: wąż się wije. Jeśli jedi

wolnej od jakichkolwiek nierówności, zapewniających możliwość uniesienia się, wte­dy technika ta okazuje się zawodna i wąż po prostu skręca się bezradnie.

Niektóre węże żyjące w piaskach pustyni rozwinęły odmianę tej metody i posłu­gują się nią tak szybko, że niełatwo ją zaobserwować i bardzo trudno opisać. Na­zwano ją pełzaniem bocznym. Ciało węża kurczy się i rozkurcza przybierając kształt litery S, ale podłoża dotyka zaledwie dwoma punktami, które szybko przesuwają się wzdłuż ciała. Ruch zaczyna się tuż za głową. Wąż unosi ją do góry, a sam w miej­scu, gdzie dotyka podłoża, wygina się w łuk. Skurcz mięśni powoduje, iż ów skręt szybko przesuwa się w dół ciała, do partii, która dotyka piasku, podczas gdy przód ciała i głowa pozostają uniesione. Nim fala skurczu dobiegnie połowy swej drogi, kark opada ponownie i w chwili krótkiego dotknięcia piasku, przez ciało węża za­czyna płynąć kolejna fala. Rezultat jest taki, że zwierzę gwałtownie porusza się do przodu, pozostawiając za sobą ślady w formie pręg odchylonych około 45° od kierunku ruchu.

Dla polującego węża szczególnie ważne jest to, by mógł przesuwać się przy mi­nimalnym ruchu, aby nie przyciągać uwagi ofiary. Wąż leży więc zupełnie spokojnie ‘i kieruje się prosto ku niej. Łuski spodniej strony jego ciała mają kształt wąskich prostokątów biegnących przez całą szerokość zwierzęcia i zachodzących na siebie wolnymi brzegami ku tyłowi. Wąż może zaczepiać się tymi łuskami kurcząc i rozkur­czając mięśnie brzucha. Tylny brzeg owych łusek zahacza o podłoże i gdy skurcze falami przechodzą wzdłuż ciała, wąż przesuwa się gładko i cicho, bez najmniejszego bocznego ruchu.

Jeśli przodkowie węży w istocie spędzili Jakiś okres pod ziemią, to wydaje się prawdopodobne, że ich ofiary były małe i ograniczały się do bezkręgowców, takich jak pierścienice i termity, a także - być może I wczesnych ssaków, na przykład podobnych do żyjących pod ziemią ryjówek. Kiedy jednak wyszły na powierzchnię,

po t>™ jak ssaki zaczęły przybierać formy znane nam dzisiaj, pole ich działania znacznie się powiększyło. Być może to właśnie skusiło je do powrotu do życia na­ziemnego. Niektóre węże boa i pytony osiągają dziś taką długość, że mogą schwycić stworzenie nawet tak duże jak koza czy antylopa. Uchwyciwszy pyskiem zdobycz, szybko owijają się wokół niej i uśmiercają zaciskając zwoje, tak że ofiara nie może oddychać i ginie raczej od uduszenia niż zmiażdżenia. Wbijając w zdobycz ostre zę­by. wąż wciąga pożywienie do wnętrza, posługując się przy tym szczękami, które może rozwierać bardzo szeroko. Długi proces przełykania trwa nawet kilka godzin i pozostawia zwierzę w stanie opasłego znieruchomienia.

Bardziej rozwinięte węże zabijają ofiary nie przez uduszenie, ale trucizną. Pew­na grupa tych zwierząt wydziela jad, posługując się specjalnie przystosowanymi górnej szczęki. Wąż ściska szczęki tak długo, jak długo 'eh, leżących nad zębami jadowymi, spływa wzd:“ iż

nikowany aparat jadowy, mają też bardziej wyr?.;. by jadowe, znajdujące się z przodu górnej szczęki, V się trucizna. Kobry, mamby i węże morskie matją idowe żmij są tak długie, że w czasie spoczynku dadąją płasko wzdłuż podniebienia, co pozwala na za- cz\. Atakujący wąż szeroko otwiera pysk, a zęby jadowe wysuwają się >dowi tak szybko, że natychmiast wbijają się w ofiarę. Kiedy prze­szywają ciało, jad wstrzykiwany jest nimi niczym surowica płynąca wbitą pod­skórnie igłą.

Węże były ostatnią wielką grupą gadów, która miała pojawić się na ziemi. Naj­bardziej wyrafinowane z nich są grzechotniki z Meksyku i południowego zachodu Stanów Zjednoczonych.

Grzechotniki, podobnie jak inne węże, a także niektóre płazy i ryby, zapewniają jajom możliwie największą ochronę, pozostawiając je we wnętrzu swych ciał. Sko­rupa, będąca gadzią innowacją, zredukowana jest do cienkiej błony. Embriony spoczywające wewnątrz jajowodu odżywiają się nie tylko żółtkiem, ale również po­karmem niesionym z krwią matki, przenikającym przez ściany jajowodu. W ogól­nym zarysie proces ten odpowiada mechanizmowi działania łożyska ssaków.

Samica grzechotnika nie tylko nie porzuca swych młodych, gdy w pełni ukształ­towane wydobywają się z jej kloaki, ale pilnie strzeże swego potomstwa. Intruzi ostrzegani są dźwiękiem wibrującego grzechotania. Grzechotka powstaje z okrywa­jących koniec ogona zgrubiałych łusek, zachowanych po kolejnych wylinkach. U dorosłego grzechotnika może się składać nawet z dwudziestu segmentów. Gdy wąż porusza ogonem, zderzające się łuski wydają charakterystyczny odgłos.

Grzechotnik poluje głównie w nocy, czyniąc to z precyzją nie mającą odpowied­nika w całym świecie zwierzęcym. Między nozdrzami i okiem znajduje się narząd policzkowy zmysłu termicznego, reagujący na promieniowanie podczerwone. Jest tak wrażliwy, że rejestruje wzrost temperatury o trzy setne stopnia. Co więcej, jest też urządzeniem kierunkowym, a zatem umożliwia wężowi precyzyjne określenie źródła ciepła. Tak więc z pomocą narządu policzkowego grzechotnik może nawet w

całkowitej ciemności wyczuć obecność małej wiewiórki, która kuli się bez ruchu w odległości pół metra. Niemal bezszelestnie prześlizguje się do przodu i błyskawicz­nie I | prędkością trzech metrów na sekundę - uderza głową, a potem wielkimi parzystymi zębami jadowymi wstrzykuje ofierze dawkę śmiertelnej trucizny. To z pewnością jeden z najskuteczniejszych zabójców w świecie zwierząt.

Ponieważ tak jak inne gady, czerpie energię bezpośrednio ze słońca, jego wyma­gania pokarmowe są niewielkie. Kilkanaście posiłków rocznie w pełni zaspokaja je­go potrzeby. Nie dla grzechotnika to ustawiczne codzienne poszukiwanie pokarmu, do którego zmuszone są zwierzęta stałocieplne. W odróżnieniu od nich nie musi też spędzać całych dni w szczelinach i norach, dysząc z gorąca i czekając, aż zapadnie chłodna noc, zanim zaiyzykuie „wyjście na dwór”. Zwinięty między kamieniami i kaktusami pustyni meksykańsf go i nikogo. Gady, mocą su pierwszymi kręgowcami, któ z nich wciąż nią władają.

ROZDZIAŁ ÓSMY

RYCERZE PRZESTWORZY

Pióro jest wprost nadzwyczajnym tworem natury. Niewiele materiałów może się z nim równać pod względem funkcji izolacyjnych, żaden zaś - czy to wyproduko-

znajduje się miękki, chwytają Pióra służące do latania - lotk żone promyki zahaczają się, twór

nym promyku są setki takich haczyków, zaś w pojedynczym piórze - miliony. Rak wielkości łabędzia ma około dwudziestu pięciu tysięcy piór. Niemal wszystko, co wyróżnia ptaki spośród innych zwierząt, można sprowadzić do korzyści, jakie przyniosły im pióra. Prawdę powiedziawszy, to właśnie posiadanie piór wystarczy, by jakieś stworzenie określić mianem ptaka.

Kiedy w 1860 roku w Solnhofen w Bawarii znaleziono w płycie wapienia delikat­ny, lecz wyraźny odcisk pojedynczego, kilkucentymetrowego pióra, wywołało to sen­sację. Znajduje się na skale, zaświadczając niezbicie, że był tam jakiś ptak. Tyle że te wapienne skały datowane są na czasy dinozaurów, a więc znacznie wcześniejsze od epoki, w której - jak sądzono - pojawiły się ptaki.

Osady, z których zostały utworzone wapienie, odkładały się na dnie płytkiej, tro­pikalnej laguny, otoczonej rafą powstałą z gąbek i glonów wapiennych. Woda była tu dość ciepła i uboga w tlen. W odciętej od otwartego morza lagunie prawie nie było prądów. Wapień - częściowo z rozpadającej się rafy, częściowo będący wytworem glonów I odkładał się na dnie jako muł. Takie warunki odpowiadały tylko nielicz­nym zwierzętom. Te, które tam zbłądziły i zginęły, opadły na dno i leżały tak nie poruszone w spokojnej wodzie, gdzie pokrywał Je z wolna gromadzący się muł.

Wapień z Solnhofen wydobywano od stuleci; ze względu na drobnoziamistość jest bardzo dobiym materiałem budowlanym, znakomicie też nadaje się do litografii. Ale także jest nieskazitelnie czystą białą kartą, na której natura odciska wspaniale dowody ewolucji. Zwietrzała skała rozpada się warstwowo; blok wapienia można otwierać niczym książkę - strona po stronie. Znalazłszy się w jednym z takich kamieniołomów, wprost nie można oprzeć się pokusie odwracania stron każdego widzianego bloku, wiedząc, że nikt ich przedtem nie oglądał i że cokolwiek by zawie­rały, nie widziało to światła dziennego od stu czterdziestu milioriów lat. Większość tych „stron” jest oczywiście pusta, ale od czasu do czasu poszukiwacz znajduje w

wany przez człowieka, czy 1 lataniu lekkości. Pióro zbu łuski gadów i nasze pazr skomplikowanej budowy. ( z promieni, od których oc

:ego - pod względem sprzyjającej Ten sam rogowy materiał tworzy aściwości pióra wynikają z jego ronię chorągiewki składające się

nk'h skamieniałości zachowane wręcz doskonale: rybę z kompletem kości i lśniącą łuską w stosownym miejscu, skrzypłocze leżące dokładnie tam, gdzie zginęły, wielkoraki z nie naruszonymi czułkami. małe dinozaury, ichtiozaury i pterodaktyle » szkieletami powyginanych, lecz nie połamanych skrzydeł i wyraźnym zarysem skórzastych membran. Ale w roku 1860 to piękne i tajemnicze pióro było pierwszą wskazówką, że w tym towarzystwie żyły również ptaki.

Do jakiego rodzaju ptaka należało to pióro? Nauka, na podstawie tylko tego zna­leziska. nazwała go archeopteryksem. czyli praptakiem. Rok później w sąsiednim kamieniołomie badacze odkryli niemal kompletny szkielet upierzonego stworzenia wielkości gołębia. Leży na skale, z rozłożonymi skrzydłami, jedną długą nogą zary­sowaną niewyraźnie, ale drugą wciąż zespoloną z czterema szponiastymi palcami: wokół wyraźne - bezsporne - odciski piór. Z pewnością zasługiwał, by nazwać go .praptakiem". ale zdecydowanie różni się od jakiegokolwiek znanego nam, żyjącego gon, który powiewał z tyłu, miał kostny szkielet; z również na trzech palcach kończyn przed gadem i ptakiem, ale jego odkrycie - w dwa la gatunków - było zgoła opatrznościowo zsyn m teorii Darwina, że jedna grupa zwierząt pośrednie. W istocie Huxley, mistrz Darwina,

! musiał istnieć i wręcz proroczo opisał jego iziej przekonującego przykładu istnienia takiego

»su znalezienia pierwszego szkieletu, w rejonie Solnhofen odkryto dwa następne praptaki; jeden z nich był nawet lepiej zachowany niż pierwszy, miał bowiem kompletną czaszkę. To pozwoliło na uzupełnienie najważniejszego szczegółu budowy. Zwierzę to posiadało kostną szczękę wypełnioną zębami. Czwarty okaz roz­poznano zaledwie kilka lat temu w pewnym duńskim muzeum. On także pochodził z Solnhofen - znaleziono go sześć lat przed pierwszym opisanym szkieletem - ale że odcisk piór był bardzo niewyraźny i trudny do rozpoznania, błędnie skatalogowano to zwierzę jako małego pterodaktyla, co wskazuje jak dalece „gadzią” postać - nawet w oczach ekspertów - ma praptak.

To przede wszystkim skamieniałości dostarczyły szczegółowej wiedzy na temat anatomii praptaka. Całe jego ciało - prócz nóg, głowy i górnej części szyi - okrywały pióra. Niewątpliwie zapewniały bardzo dobrą izolację, co rozwiązywało problem utrzymania temperatury ciała (który, jak pamiętamy, przysparzał trudności jego kuzynom - dinozaurom). W takim okryciu praptak z pewnością mógł poruszać się bardzo szybko nawet gdy było chłodno.

Upierzone skrzydła nie zapewniały jednak łatwego i prostego sposobu poru­szania się. Lot polegający się na trzepotaniu skrzydłami wymaga silnych mięśni, a te - u wszystkich ptaków latających - są przymocowane do grzebienia na mostku. Praptak go nie miał, więc jego skrzydła musiały być wiotkie i zupełnie nieodpowie­dnie do wzbijania się w powietrze. Sugerowałoby to, iż używał piór wyłącznie jako swego rodzaju sieci - rozkładał skrzydła i chwytał w nie owady. Prostszym i bardziej wiarogodnym wyjaśnieniem jest to, iż jego przodkowie wspinali się na drzewa. Ich

pióra, które rozwinęły się z gadzich łusek dla zapewnienia izolacji, rozrastały się i w rezultacie umożliwiły praptakowi ślizganie się z gałęzi na gałąź w taki sam sposób, jak czynią to dzisiaj niektóre jaszczurki - z pomocą błon lotnych rozciągających się z boku ciała. Praptak z pewnością potrafił się wspinać. Jeden z jego czterech palców skierowany był do tyłu - był przeciwstawny, tak że zwierzę miało silny chwyt. Pazury z przodu skrzydeł także stanowiły znaczną pomoc we wspinaniu się.

Pewien żyjący dzisiaj ptak demonstruje, jak skuteczna może być to metoda. Ho- acyn (zwany też kosnikiem) jest niezwykłym, mocno zbudowanym ptakiem wielkości kurczęcia, który żyje na bagnach Gujany i Wenezueli. Nad wodą, często w lasach mangrowych, buduje z gałązek gniazdo w formie platformy. Wylęgające się młode są nagie i niezmien zdo się zatrzęsie, gorączko1 wyskakują w powietrze, nur rzeni mangrowców. Mając n wierają do gałęzi i wspinają i skrzydła mają dwa małe pazi u kowie nie mieli skrzydeł, tylko

poruszania się jest taki sam jak praptaka, który przemieszczał się wśród gałęzi, polując w lasach na dinozaury.

Dorastając młode hoacyny tracą szczątkowe pazury. Dorosłe osobniki są marny­mi lotnikami, pracowicie i ciężko poruszającymi się wzdłuż rzek. Mało prawdopo­dobne, by bez odpoczynku mogły pokonać więcej niż sto metrów. Niemniej w powie­trzu są niewątpliwie znacznie zwinniejsze od praptaka, ponieważ jak wszystkie współczesne ptaki, mają szkielet, który w ciągu stu czterdziestu milionów lat został znakomicie przystosowany do lotu.

Najistotniejszą sprawą dla każdego organizmu latającego jest utrzymanie mini­malnej wagi. Kości praptaka byty równie solidne jak kości gadów, zaś kości właści­wego ptaka są cienkie niczym papier, puste i często podtrzymywane poprzecznymi wspornikami, przypominającymi wzmocnienia skrzydeł dawnych aeroplanów. Pta­sie płuca połączone są z workami powietrznymi, które - nadęte, nadają ciału lek­kość. Wydłużenie kręgosłupa, które tworzyło podstawę ogona praptaka, zostało zastąpione silnymi sterówkami, nie wymagającymi żadnego wzmocnienia kostnego. Mocna szczęka obciążona zębami była z pewnością zasadniczą przeszkodą dla każ­dego stworzenia próbującego latać, ponieważ prowadziła do zachwiania równowagi. Współczesne ptaki rozwinęły inną, lekką konstrukcję keratynową - dziób.

Nawet najdoskonalszy dziób nie umożliwia żucia, a większość ptaków wciąż mu­si rozdrabniać pokarm. Robią to w specjalnej, umięśnionej części przewodu pokarmowego - w żołądku, który leży w środku ciężkości ciała, mniej więcej między skrzydłami. Takie położenie minimalizuje ptasie problemy z zachowaniem równowa­gi i wykonywaniem manewrów w czasie lotu. Sam dziób służy wyłącznie do zdoby­wania pożywienia.

W czasie ewolucji keratyna dziobu, podobnie jak ta, z której zbudowane są łus­ki gadów, uległa modyfikacji. Hawajskie drepanisy wyraźnie pokazują, jak szybko może ona ulegać zmianie, by odpowiadała diecie właściciela dzioba. Prawdopodo-

bnie przodtófem tych ptaków było stworzenie wielkości wróbla, obdarzone krótkim, prostym dziobem, które żyło na kontynencie amerykańskim. Kilka tysięcy lat temu jakieś stado tych ptaków musiało zostać zniesione na morze przez silną burzę. W końcu dotarły do Wysp Hawajskich, gdzie znalazły bujne lasy, całkowicie wolne od innych ptaków, ponieważ te wulkaniczne wyspy zostały utworzone stosunkowo niedawno. By wyeksploatować wszelkie rodzaje pokarmu, które znalazły się w ich zasięgu, szybko rozwinęły się w różne gatunki; każdy wyspecjalizował się w jakiejś konkretnej diecie, nadając dziobom kształt najodpowiedniejszy do zbierania danego pokarmu. Niektóre mają krótkie, grube dzioby przystosowane do jedzenia nasion, inne - haczykowate i silne, niezbędne do rozrywania padliny. Pewien gatunek ma długi zakrzywiony dziób do wysysania nektaru z kwiatów lobelii, inny ma górną szczękę dwukrotnie dłuższą od dolnej, a używa jej do kucia i podważania kory w poszukiwaniu chrząszczy, jeszcze inny ma szczęki krzyżowo zachodzące na siebie.

iu wydobywanie owadów z pąków kwiatowych. Darwin iość dziobów zięb z Wysp Galapagos i uznał ją za istot- lego. Nie miał jednak szczęścia bawić na Hawajach: e hawajskie drepanisy egzemplifikują jego argu

) świata, gdzie ewolucja dziobów, polegająca na przy-

o sposobu pobierania pokarmu, trwała znacznie dłu- jeszcze bardziej zróżnicowane formy, Mieczodzioby koliber ma son- iób. czterokrotnie dłuższy od jego ciała, służący do wysysania nektaru z głębokich kielichów kwiatów rosnących w Andach. Dziób ary to prawdziwy dziadek do orzechów. Ma taką siłę, że ara potrafi rozłupać najtwardszy na świecie - orzech brazylijski. Dzięcioł używa swego dzioba jak wiertła do wybierania chrząszczy drą­żących drzewa. Zakrzywiony dziób flaminga jest wyposażony w doskonałe sito, przez które odcedza drobne skorupiaki. Dolna szczęka brzytwodzioba jest znacznie dłuż­sza od górnej, więc ptak po prostu lata nisko nad rzeką, przeczesując wodę. Gdy na­trafi na jakąś małą rybę, dziób natychmiast zamyka się, chwytając ją w potrzask. Lista osobliwości w tej dziedzinie jest nieskończenie długa i dowodzi rozległych moż­liwości keratynowego dzioba.

Większość wymienionych pokarmów - ryby, orzechy, nektar, larwy owadów, słodkie owoce - jest bardzo kaloryczna, co bardzo odpowiada ptakom, bo latanie jest czynnością niezwykle energochłonną. By zdobyta energia nie została zmarnowana, największego znaczenia nabiera izolacja termiczna. Pióra mają więc dla ptaków za­sadniczą wartość; nie tylko jako wyposażenie skrzydeł, ale i z tego powodu, że po­zwalają na generowanie energii, niezbędnej by nimi poruszać.

Jako izolatory pióra są bardziej skuteczne niż futro. Pingwin może przetrwać zimę na antarktycznym lodowcu, najzimniejszym miejscu na ziemi. Jego pióra są w pełni do tego przystosowane: są włókniste i dobrze utrzymują warstwę powietrza wokół ciała. Taka izolacja, wzmocniona grubą warstwą tłuszczu pod skórą, umożli­wia ciepłokrwistym pingwinom stanie w zamieci, gdy temperatura spada do czter­dziestu stopni poniżej zera; mogą pozostawać tam całymi tygodniami nawet bez uzupełniania jedzeniem zasobów wewnętrznego ciepła. Człowiekowi tam prze­

bywającemu najbardziej luksusową i najskuteczniejszą ochronę ciała zapewniają pióra arktycznej kaczki 1 czyli śpiwór z puchu edredona.

Pióra, od których w tak wielkim stopniu zależy życie ptaka, regularnie wypadają

i odrastają. Takie pierzenie odbywa się zwykle raz w roku. Mimo to wymagają one nieustannej troski. Właściciele piorą je w wodzie i stroszą w piasku. Zmierzwione pióra są starannie układane, a te, które zostały zabrudzone, przemoczone lub mają rozerwane chorągiewki - są ostrożnie przeczesywane dziobem. Gdy włókna promieni przechodzą przez dziób, haczyki na promykach sczepiają się niczym ząbki błyska­wicznego zamka, tworząc znów gładką i ciągłą powierzchnię pióra.

Większość ptaków ma w skórze u podstawy ogona duży gruczoł tłuszczowy. Ptak dziobem pobiera z mego tłuszcz, którym dokładnie namaszcza wszystkie pióra, by zachowały giętkość i wodoodporr mają tego gruczołu. Utrzymują s podobnego do talku, wytwarzanego przez nieustann niuszków specjalnych piór pudrc

na całym upierzeniu. Kormorany ici ki ewnia y wężówki, mimo iż większość cza­su spędzają na nurkowaniu, mają v

kają. Ale przynosi im to korzyść, ponieważ tracąc zgromadzone w piórach powietrze, łatwiej nurkują w pogoni za rybą. Po skończonych polowaniach siedzą na kamie­niach z rozpostartymi skrzydłami i suszą je.

Skóra pod piórami z pewnością jest wyjątkowo atrakcyjna dla pcheł, wszy i in­nych pasożytów, jest to bowiem miejsce ciepłe i przytulne. Wiele takich orga­nizmów nęka ptaki, więc regularnie stroszą pióra i dziobami wyrzucają niepro­szonych lokatorów. Sójki, szpaki, kawki i wiele innych gatunków aktywnie zachę­ca owady do pełzania po skórze, prawdopodobnie dlatego, że pomagają im w pozbywaniu się pasożytów. Rak przysiada wtedy na mrowisku z rozpostartymi skrzydłami, by rozdrażnione i rozzłoszczone mrówki się na nie wspięły. Czasem nawet ptak wyciąga pojedyncze mrówki i stanowczo, lecz delikatnie trzymając je w dziobie, drażni nimi skórę i przesuwa je po piórach. Mrówki wybierane do tego celu to na ogół te, które w stanie irytacji wytwarzają kwas mrówkowy, zabijający pa­sożyty. Takie zachowanie było zapewne zapoczątkowane jako rodzaj higieny oso­bistej, ale obecnie niektóre ptaki zdają się robić to dla przyjemności i „mrówkują” się wszystkim, co może dostarczyć skórze takiej podniecającej i przyjemnej sty­mulacji - osami, pszczołami, dymem z ogniska, a nawet z żarzących się nie­dopałków papierosów. Sesje „mrówkowanla" mogą trwać nawet pół godziny; cza­sami ptak przewraca się w próbach stymulowania tych części swego ciała, któiych nie może dosięgnąć.

Zabiegi toaletowe pochłaniają bardzo dużo czasu, ale nagroda przychodzi w chwili, gdy ptak wznosi się w powietrze. Nieskazitelnie utrzymane pióra tworzą Ide­alną powierzchnię nośną skrzydeł i ogona. Także te na głowie 1 tułowiu nadają syl­wetce ptaka aerodynamiczne kształty, aby do minimum ograniczyć opór i wirowanie w czasie lotu.

Ptasie skrzydła mają znacznie bardziej złożone zadanie niż skrzydła samolotu, ponieważ poza utrzymywaniem ptaka w powietrzu muszą też działać Jako silnik

/J

prowadzący go przez przestworza. Kontur ptasiego skrzydła potwierdza dosto­sowanie do tych samych zasad aerodynamiki, jakie w końcu odkryte zostały przez człowieka projektującego samoloty. Podobnie jak różne jest przeznaczenie różnych rodzajów samolotów, różne są też zdolności latania podobnie ukształtowanych ptaków.

Krótkie mocne skrzydła tanagry i innych ptaków leśnych umożliwiają im skręty

i szybkie uniki wśród poszycia leśnego, niczym skrzydła myśliwców walczących w drugiej wojnie światowej. Współczesne myśliwce osiągają większą szybkość dzięki temu, że w czasie lotu rozszerzają tylną część skrzydeł, tak jak czynią to sokoły, gdy z prędkością stu trzydziestu kilometrów na godzinę nurkują ku ściganej zwierzynie. Szybowce mają skrzydła długie i cienkie, aby osiągnąwszy wysokość dzięki wznoszącemu ciepłemu prądowi powietrza, mogły unosić się w nim godzinami. Albatros - największy ptak lats sięgającej trzech metrów, może ocean, wcale nimi nie porusza ciepłym prądem powietrza. N posażone są wolno latające same samolotu do zatrzymania go w powiet

łopatkom helikoptera lub skierowanym ku dołowi silnikom pionowo lądującego odrzutowca. Kolibiy robią dokładnie to samo. Ustawiają ciało w pozycji niemal pionowo wyprostowanej, a potem machają skrzydłami z częstotliwością osiem­dziesięciu uderzeń na sekundę, wytwarzając w ten sposób prąd powietrza skiero­wany w dół. Daje im to możliwość zawiśnięcia w powietrzu, a nawet latania do tyłu.

Żadne inne stworzenia nie potrafią latać tak daleko, tak szybko i tak długo jak ptaki. Jerzyk azjatycki potrafi w locie poziomym osiągnąć szybkość 170 kilometrów na godzinę i codziennie przelecieć 900 kilometrów, polując na owady, które są jego jedynym pożywieniem. Tak dalece przystosował się do życia w powietrzu, ze jego stopy zredukowane są do zaciskających się haczyków, a szablowato wygięte skrzydła są tak długie, że ptak, siedząc na ziemi, nie może nimi należycie uderzać, więc aby wznieść się w powietrze, rzuca się z urwiska lub z krawędzi własnego gnia­zda. Jerzy ki nawet kopulują w powietrzu. Samiczka, lecąc wysoko, sztywno rozkłada skrzydła, a samiec podchodzi z tyłu, siada jej na grzbiecie i przez kilka chwil szybują złączeni. Raki te nigdy nie siadają na ziemi między porami roz­mnażania się, co oznacza, że przynajmniej dziewięć miesięcy w roku spędzają w locie. Jednak nawet w tym prześciga je rybitwa czarnogrzbieta, która po opusz­czeniu gniazda spędza życie w powietrzu, do czasu aż sama założy gniazdo trzy lub cztery lata później.

Liczne gatunki ptaków odbywają coroczne długie podróże. Europejski bocian biały każdej jesieni podróżuje do Afryki, a wiosną wraca do Europy. Posługuje się tak precyzyjną nawigacją, że ta sama para, rok po roku, zamieszkuje to samo gnia­zdo na szczycie tego samego dachu.

Największą podróżniczką jest rybitwa popielata. Niektóre ptaki z tego gatunku gniazdują za północnym kołem podbiegunowym. Pisklę wyklute w Iipcu w północ­nej Grenlandii przed upływem kilku miesięcy wyruszy w trasę liczącą 18 000 kilo-

metrów, zmierzając na południe, ku zachodnim wybrzeżom Europy i Afiyki, i dalej praw ocean ku swojej letniej siedzibie na polu lodowym nieopodal bieguna połud­niowego. Gnana nieustającym zachodnim wiatrem, rybitwa może wtedy okrążyć całą Antarktydę przed obraniem kursu powrotnego na północ, gdy nadejdzie kolejny maj i znów pofrunie ku południowej Afiyce, a potem w stronę północnej Grenlandii. Rybitwa przeżywa więc zarówno antarktyczne jak i arktyczne lato, kiedy słońce niemal nie znika za horyzontem. Ptak ten widzi więc co roku więcej dziennego światła niż jakikolwiek inny żywy organizm.

W czasie takich dalekich wędrówek ptaki zużywają ogromną ilość energii, ale ko­rzyści z owych podróży są oaywiste. Zarówno na północy, jak i na południu ptaki mogą wykorzystać obfite zasoby pokarmowe, które znajdują się tam jedynie przez pól roku. Ale jak dowiedziały się o istnieniu tak odległych źródeł pożywienia?

e być jedynie hipoteza, że ich podróże nie zawsze były tak długie.

w końcu epoki lodowcowej - jedenaście lysięcy lat jły się wydłużać. Przedtem ptaki, na przykład e loty na północ, ku brzegom lodów oktywa- ez kilka letnich miesięcy mogły znaleźć ol­ei żadnej stałej populacji lokalnej, która by się uwolnione połacie lądu zostały skolonizowane ły, więc co roku ptaki mogły znajdować poźywie- oczne podróże rozwinęły się w wędrówki liczące ny klimatyczne byty też odpowiedzialne za rozsze- nów wędrówek tych podróżników w Europie i Ameryce Północnej, gdzie tają w kierunku wschód-zachód; latem ku środkowi kontynentów, zaś zimą w stronę rejonów przybrzeżnych, które dzięki morzu dłużej zachowują ciepło.

Jak ptakom udaje się znaleźć drogę? Odpowiedź na to pytanie wydaje się pros­ta; używają wielu metod. Niektóre zaczynamy rozumieć, inne wciąż pozostają dla nas tajemnicą. Być może są też takie, które zależą od umiejętności, jakich się nawet nie domyślamy. Wiele ptaków z pewnością kieruje się względami geograficznymi. Letni wędrowcy z Afiyki lecą wzdłuż jej północnego wybrzeża, przecinają Cieśninę Gibraltarską, i dalej przez Europę. Potem podążają dolinami, lecą znanymi trasami przez Alpy lub Pireneje i tak przybywają do swych letnich siedzib. Inne biorą kurs na wschód i lecą drogą wiodącą przez Bosfor.

Jednak nie wszystkie ptaki mogą korzystać z tak prostych metod. Na przykład rybitwa popielata musi przelecieć przynajmniej 3000 kilometrów przez ocean bez widoczności lądu, który by ją prowadził. Wiemy, że niektóre ptaki, lecąc nocą, kierują się położeniem gwiazd, ponieważ przy zachmurzonym niebie zdarza im się gubić drogę. Wpuszczone do planetarium, gdzie gwiezdne konstelacje są obrócone w stosunku do prawdziwej pozycji na niebie, ptaki podążają za widocznymi sztucz­nymi układami.

Ptaki latające w dzień każdego dnia muszą kompensować pozorny ruch słońca po niebie, a to oznacza, że muszą mieć dokładne wyczucie czasu. Jeszcze inne na­jwidoczniej są zdolne do używania jako przewodnika ziemskiego pola magnetycz­nego. Wydaje się więc, że ptaki wędrujące muszą mieć w mózgu jakiś zegar, kom-

\

V

V

I

sV

i IV

ms

i

1H&

I

m

!

i

i

*

i

V

u i «

iÉm

»V... v

H \

\ u ■

1 lH *

pas lub pamięć jakiejś mapy. Gdyby człowiek miał wybrać się w podróż, jaką jas­kółka odbywa w kilka tygodni po wylęgu, potrzebowałby wszystkich tych rzeczy.

Jednak nawet te zdolności wydają się niewystarczające do wyjaśnienia umiejęt­ności niektórych ptaków. Pewnego razu na wyspie Skokholm w zachodniej Walii wyjęto z gniazda burzyka i wysłano go samolotem do odległego o 5100 kilometrów Bostonu w USA, gdzie go uwolniono. Minęło dwanaście i pół dnia, gdy był z powro­tem w swym gnieździe. Pokonując trasę w tym tempie, musiał lecieć wprost do celu bez zatrzymywania się. Wciąż nie mamy pojęcia skąd wiedział, gdzie się znajduje i jak wrócić do domu.

Pióra, które pozwalają ptakom utrzymać ciepłotę ciała i umożliwiają latanie, spełniają także trzecią funkcję. Szerokie powierzchnie łatwo unoszonych i składa­nych piór doskonale służą jako zwyczaj woli nie rzucać się w o niezbędne do doskonałego kam odczuwają przemożną potrzebę wzaj cem wdają się w dyskusję na temat ste grzebienie, wypinają barwne piersi, odbywa się w sekwencjach rytualny

sygnały są zwykle wzmacniane proklamacjami wokalnymi. Oba rodzaje sygnałów zawierają trzy identyczne informacje: deklarację przynależności do określonego gatunku, wezwanie dla samca tego samego gatunku do dyskusji o własności tery­torium i zaproszenie dla samicy.

O tym, który środek owej komunikacji jest bardziej odpowiedni, decyduje cha­rakter okolicy, jaką dany gatunek zamieszkuje. Płochliwe ptaki, które normalnie wiodą życie w lasach, mają skłonność do używania minimalnej ilości sygnałów wi­zualnych, koncentrując się raczej na wyjątkowo długich i starannie wykonywanych pieśniach. Słysząc kaskady przejmujących dźwięków pełne wibrujących tryli, możemy być pewni, że śpiewalaem okaże się szare, niepozorne stworzenie, w Azji zwane - gadułą, a w Afryce i Europie - słowikiem, i na odwrót: najszczodrzej ubar­wione ptaki - pawie, bażanty, papugi - są tak pewne siebie, że me mają żadnych oporów przed eksponowaniem swych ozdób. Skoro ich głównym sposobem komu­nikacji jest metoda wizualna, nic dziwnego, że ich nawoływania są nieskom­plikowane i szorstkie.

Zaznaczenie przynależności gatunkowej nadawcy ma oczywiste znaczenie, bo pozwala uniknąć straty czasu na zaloty i parzenie się z partnerem, z którym nie może stworzyć płodnego związku. W niektórych wypadkach ta deklaracja składana jest wyłącznie przez pieśń. I ornitolog, i samica ptaka mogą być równie niepewni tożsamości małej brązowej świstunki, kryjącej się w angielskich zaroślach. Próbując ją określić wyłącznie na podstawie wyglądu, nie mają całkowitej pewności. Dopiero gdy zaczyna śpiewać, mogą stwierdzić, czy jest to plecuszek, świstunka leśna, czy też pierwiosnek.

Zazwyczaj jednak tożsamość obwieszczana jest upierzeniem. Pozbawiony serca eksperymentator może dowieść tego, malując ptaka tak, że wyglądem przypomina dany gatunek - z powodzeniem oszukuje należące do mego ptaki. Identyfikacja

staje się problemem zasadniczym, gdy na tym samym terenie żyje wiele podobnych gatunków. To był właśnie powód pojawienia się na rafie koralowej olśniewających i urozmaiconych kolorów blisko spokrewnionych ryb-motyli. Jeśli podobne jaskra­we wzory i barwy znajdujemy w upierzeniu różnych gatunków ptaków, możemy podejrzewać, że zamieszkują to samo środowisko. Najbardziej wyraziście ubarwio­ne ptaki Australii to dlugoogonowe papugi i zięby. Liczne gatunki z tych grup rzeczywiście zamieszkują tę samą okolicę. Na całym świecie kaczki różnych ga­tunków wiosną łączą się na wodzie w wielkie zgromadzenia. By ułatwić samicom rozpoznanie ich. kaczory każdego gatunku mają na głowie i skrzydłach bardzo charakterystyczne ubarwienie godowe. Główną funkcją tych kolorów jest wyraźne oznaczenie osobników tego samego gatunku; gdy jakiemuś gatunkowi kaczki uda je się skolonizować wyspę i pozostać na niej wystarczająco długo, by rozwinąć ł is staje się bardziej monotonną odmianą swe;- musi już dłużej wysyłać jaskrawych sygnale: ma innego ptaka, z którym samica mogłab

należności gatunkowej poszczególne ptai lę o swojej płci. W rodzinie kaczek kolorow . y. Wśród innych gatunków - np. u ptaków a ..¿kiego rozróżnienia, ponieważ samice i samce ok. Ich tożsamość seksualna musi więc być ko: achowaniem. Samiec pingwina ma wyjątkowo jący sposób uzyskiwania informacji o swych identycznie odzianych kom- łch: rozkołysanym krokiem chodzi wokół samotnie stojącego ptaka i uroczyś­cie kładzie przed nim mały kamyk. Jeśli spotyka go obraźliwe dziobnięcie i ob­darowany przybiera pozycję gotową do walki, pingwin wie, iż popełnił okropny błąd: trafił na innego samca. Jeśli jego oferta przyjmowana jest z całkowitą obojęt­nością oznacza to, iż znalazł samicę, która albo nie jest jeszcze gotowa do rozro­du, albo stworzyła już parę z innym samcem. Jeśli jednak kamyk zostanie ode­brany z głębokim ukłonem - znalazł partnerkę! Odwzajemnia ukłon, oboje wyciągają szyje i wykonują uroczystą weselną pieśń.

Jeden z najmilszych europejskich ptaków wodnych, wspaniały perkoz dwuczu- by, jest jeszcze staranniej wystrojony niż pingwin. Wiosną zarówno samcom jak i samicom wyrastają na policzkach długie, kasztanowobrązowe bokobrody, ciemnobrązowe krezy pod dziobem, a na głowie dwa pęki połyskliwych czarnych piór, przypominające rogi. Znów więc oboje wyglądają tak samo. Ich zaloty pole­gają na możliwie najpełniejszym zademonstrowaniu tych ozdób. Odzew na poszczególne gesty jest dla ptaka informacją, czy prezentuje się osobnikowi tej samej, czy odmiennej płci. Ptaki wysoko wyciągają szyje i gwałtownie kręcą głowa­mi, a ich krezy rozwiewają się szeroko. Nurkują i skaczą przed sobą. Chwytają dziobami pasma wodorostów i z szyjami wyciągniętymi nisko nad wodą ob­darowują się nimi. W szczytowym punkcie ceremonii stają wyprostowane obok siebie i drepczą po wodzie - wygląda to, jakby stały na powierzchni - z uniesie­niem wykręcając głowy.

Te zaloty trwają wiele tygodni, a ich elementy są powtarzane przez cały sezon godowy, gdy ptaki spotykają partnerów lub zmieniają miejsce gniazdowania. Wygląda to, jakby identycznie upierzeni partnerzy ciągle zapewniali się o swojej tożsamości i łączącym ich związku. Mimo to zdarzają się pomyłki. Perkozy znane są z tego, że gdy dochodzi do kopulacji, bywa, że samica dosiada samca, zamiast być dosiadaną.

Duże podobieństwo upierzenia jakiegoś gatunku jest wyraźną wskazówką, że ptaki są monogamiczne i że partnerzy wspólnie przygotowują się do założenia rodziny. Jednak wiele gatunków ma wizualne wyróżniki swej płci. nawet jeśli są to jedynie szczegóły, jak wąsy w; wionę oczy papugi. Ich zaloty nerowi, któremu ich brakuje.

Pewne grupy ptaków do;:; wyższego poziomu ekscentm ków rajskich - zwanych też cu ubarwione, w czasie godów są niepozorne samice po krótkim spoikowani

się młodymi. Opuszczone samce, czekając na następną „damską" wizytę, oddają się wyniosłym spacerom i piruetom.

Najbardziej wyrafinowane upierzenie okrywa skrzydła argusa, zamieszkującego w dżungli na Borneo. Niektóre jego pióra mają metr długości, a zdobi je wzór przy­pominający wielkie oczy. Ptak starannie oczyszcza sobie miejsce prezentacji, by popisać się przed samicą ze skrzydłami uniesionymi ponad głowę na kształt tarczy.

Położoną na północ od Australii Nową Gwineę zamieszkuje blisko czterdzieści różnych gatunków ptaków rajskich. Albertynowi, wielkością przypominającemu drozda, wyrastają z czoła dwa długie pióra, które wyglądają jak lakierowane, niebieskie proporczyki. Należący do tej samej rodziny lirogłów szczyci się wielką szmaragdową tarczą wokół głowy, zaś czarownik złotopióry ma lśniący zielony ślini­aczek i ogromną, dającą się nadymać żółtą kamizelkę, a dwanaście cienkich jak druciki piórek powiewa za nim w luźnych skrętach.

Obserwowanie ptaków demonstrujących swoje ozdoby jest przeżyciem zapiera­jącym dech w piersiach. Dżungla Nowej Gwinei jest na ogół mroczna i wilgotna, bowiem wyniosłe drzewa odcinają dopływ światła. Nieoczekiwanie można się tu natknąć na skrawek oczyszczonego podłoża - liście i ściółka są starannie wymie­cione; trudno uwierzyć, iź to sprzątanie nie jest dziełem człowieka. Jeśli jednak wędrowiec wykaże nieco cierpliwości, niebawem pojawi się sprawca tych porządków. Krętopiór jest ptakiem wielkości szpaka. Z jego ogona wyrastają dwie zwinięte w koła dutki, ramiona okryte są złotą peleryną, a piersi osłonięte zieloną tarczą obramowaną lśniącymi błękitnymi liniami. Pióra na głowie i wokół dzioba tego ptaka są tak błyszczące i delikatne, że wyglądają Jak kosztowny czarny ak­samit. Przez kilka minut przyczajony na gałęzi krętopiór waha się i ocenia sytuację. Potem szybko leci na jedno z młodych drzew, które rosną w okolicy. Chwyta Je stopami, kieruje dziób pionowo ku górze, szeroko rozkłada migoczący złocisty kołnierz i rozwija pióra piersiowe, rozkładając i składając je, tak ze wydaje się, że

nl

pulsują. Równocześnie wydaje furkoczący dźwięk i szeroko rozwiera dziób, by zademonstrować zielono prążkowani gardło. Może to robić wiele razy dziennie, za­zwyczaj rano, tak jak jego liczni rywale, którzy również mają w tym lesie swoje te­rytoria i robią wszystko, by przyciągnąć samice.

Najsłynniejsze rajskie ptaki to te z długimi, przejrzystymi niczym mgiełka pióra­mi wrastającymi spod okrywy skrzydeł. Dzielą się na kilka gatunków, z których każdy ma inaczej ubarwione upierzenie: żółte, czerwone lub białe. Ptaki te popisują się wspólnie. Tańczą na szczególnie wystających drzewach, których używają w tym celu przez całe dziesięciolecia. Jedna gałąź korony zostaje pozbawiona liści i mniejszych gałązek. Tuż po wschodzie słońca uwagę obserwatora przyciąga błysk złota na niższej gałęzi. Ptaki zaczynają się gromadzić, by odbyć swój codzienny ly-

o zwyczajnego osiąga wielkość wrony, ma opalizujący, v grzbiet. Złote pióra, nawet zwinięte, są dwa ra i rychło może się znaleźć pół tuzina samcó życiu. Niektóre próbnie błyskają piórami na tu wybranej gałęzi. Wydając ochiypły dźwii • rzepocząc uniesionymi nad głową skrzydło ch piór, a potem biega w górę i w dół gałęzi, i ki do przyłączenia się do niego i wkrótce tuzin ianifestuje chęć zaprezentowania się na gałęzi

nagłe poruszenie w cienistym mroku sąsiednich gałęzi odciąga uwagę ob­serwatora od tego cudownego spektaklu. Oto pojawia się samica. Przemyka przez roztańczoną gałąź, a samiec obcesowo wskakuje na jej grzbiet. Jego pióra opadają. Ten związek trwa sekundę lub dwie. Samica odlatuje, by wrócić do gniazda, które już przygotowała do złożenia zapłodnionych jaj.

Samce ptaków rajskich noszą swe niewygodne stroje przez kilka miesięcy, ale gdy sezon godowy się kończy, zrzucają je. Konieczność corocznego odnawiania ek­wipunku z pewnością wymaga od ptaka znacznego wysiłku. Pewna spokrewniona z nimi grupa ptaków żyjących na Nowej Gwinei, z podobnymi upodobaniami do demonstrowania wdzięków oraz do poligamii, odbywa swoje zaloty w sposób bar­dziej ekonomiczny. Altanniki zbierają patyki, kamyki, kwiaty, ziarna i wszelkie jaskrawe przedmioty, jakie mogą znaleźć, pod warunkiem, że mają jakiś konkret­ny kolor. Samce konstruują altany, w których demonstrują swoje skarby. Pewien gatunek tak układa gałązki wokół młodego drzewa, by stworzyć z nich kopiec, który później dekoruje kawałkami mchu. Inny buduje zadaszoną grotę z dwoma wejściami, przed którymi gromadzi kwiaty, grzyby i jagody, starannie układając je w osobne sterty.

Jeszcze inne gatunki altanników żyją w południowej Australii. Połyskujący granatowo samiec altannika lśniącego, który wielkością przypomina kawkę, budu­je szeroką na stopę aleję z gałązek dwukrotnie wyższych niż on sam. Zazwyczaj usy­tuowana jest na osi północ-południe, a na północnym, bardziej nasłonecznionym krańcu ptak gromadzi swoje zbiory. Mogą to być pióra innych ptaków, owoce, a nawet kawałki plastiku. Materiał nie ma znaczenia, liczy się tylko kolor - żółtawo-

zielony lub, jeszcze lepiej, niebieski, by lśni) jak jego błyszczące pióra. Altannik nie tylko gromadzi gotowe przedmioty, przynosząc je z daleka lub kradnąc sąsiadom. Czasami także miażdży dziobem czarne jagody i używając kawałka roślinnego włók­na, ich sokiem maluje ściany swojej altanki.

Jedynym sposobem ściągnięcia altannika lśniącego do jego altany jest uzu­pełnienie jego kolekcji jakimś przedmiotem w całkiem innym kolorze, jak choćby biała muszla ślimaka. Wtedy ptak zwykle szybko wraca i z oburzeniem odsuwa ten wyraźnie nieestetyczny przedmiot. Szybkimi ruchami głowy i dzioba wyrzuca go na zewnątrz. Samica tego gatunku ma nieciekawy wygląd. Gdy krąży wokół altan w danej okolicy, wszystkie samce z podnieceniem zajmują się swymi skarbami, przekładając je i unosząc dziobam Wydają przy tym donośne okrz} parzenie odbywa się albo w pc warzyszące temu trzepotanie ściany misternie zbudowanej kc Sama mechanika ptasiegf kilkoma zaledwie wyjątkami -

wspinaczki na grzbiet samicy; równowagę zachowują kurczowo trzymając się dziobem piór na jej głowie. Samica wykręca ogon na jedną stronę, by otwory stekowe zetknęły się, a wówczas nasienie - z pewną pomocą obojga - przenoszone jest do otworu samicy. W czasie aktu płciowego samica musi być bardzo spokojna, by umożliwić samcowi kopulację.

Wszystkie ptaki składają jaja. To jedyna cecha odziedziczona po gadach, której żaden ptak nie porzucił. W tej kwestii ptaki są wyjątkiem wśród kręgowców. W każdej innej grupie kilka gatunków uznało, że korzystniejsze jest pozostawienie jaj wewnątrz ciała i urodzenie młodych - rekiny, gupiki i koniki morskie wśród iyb; salamandry i rzekotki torbowe wśród płazów, scynki i grzechotniki wśród gadów. Jednak nie zrobił tego żaden ptak. Być może dlatego, że duże jajo wewnątrz ciała - nie mówiąc już o kilku! - byłoby dla samicy zbyt dużym ciężarem, gdyby musiała latać z nim przez kilka tygodni, jakich trzeba do wyklucia się piskląt. A zatem, gdy tylko jajo zostaje zapłodnione, samica składa je w gnieździe.

Teraz ptaki muszą zapłacić wysoką cenę za niezbędną do latania stalocieplność. Gady mogą zagrzebywać swoje jaja w jamach lub pod kamieniami, a następnie je porzucać. Ich potomstwo, by przeżyć i rozwinąć się, potrzebuje tylko ciepła oto­czenia. Embriony ptaków mają krew równie gorącą jak ich rodzice, i gdyby zostały znacznie ochłodzone, niechybnie by zginęły.

Ptaki muszą więc wysiadywać jaja, a to bardzo niebezpieczne zajęcie. W życiu większości z nich to jedyny okres, gdy nie mogą umknąć wrogom swobodnie wzbi­jając się w powietrze. Jeśli coś poderwie je do lotu, jaja i pisklęta narażone są na znaczne ryzyko. Gniazdo musi być tak usytuowane, by rodzice mogli się zmieniać w wysiadywaniu jaj i w dostarczaniu potomstwu pokarmu.

Niektóre ptaki budują gniazda w miejscach, które wydają się niedostępne dla wrogów. Tylko ptak może dostać się do skalnej półki, znajdującej się na nad­morskim urwisku. Jednak nawet tam grozi im niebezpieczeństwo. Ryzyko wy-

J

padnięcia jaj z gniazda większość ptaków gniazdujących na skalnych półkach mi­nimalizuje w ten sposób, że ich jaja mają punkt ciężkości umieszczony w jednym końcu. Takie jaja nie toczą się. a jedynie kręcą w kółko. Ale kilka gatunków ptaków morskich to prawdziwi rabusie i jeśli rodzice nie są dość ostrożni, owi złodzieje - na przykład mewy - przyfruwają, robią dziury w złożonych jajach i wy­jadają ich zawartość.

Siewki i inne ptaki żyjące na piaszczystych lub kamienistych wybrzeżach, nie mając innego wyboru, składają jaja na otwartej przestrzeni, bez żadnej osłony. Ale kolorem tak bardzo przypominają kamyki, że ich zniszczenie raczej nie będzie dziełem bystrego drapieżnika, lecz innej istoty - niezdarnego człowieka, który może je rozdeptać.

Większość ptaków chrom swe jaja i pisklęta, pracowicie budując dla nich ochronę. Dzięcioł wykuwa lub powiększa otwory w drzewie. Zimorodek wygrzebuje i - na początku wydziobując głęboką dziurę, by stanowiła opar- : óbla indyjski krawczyk zszywa liście rosnące na tem wiąże pojedynczymi nićmi z roślinnego teki kielich, w którym buduje zmyślnie zaka- ;ma z liści palmowych i zręcznie zwija je w irką, służącą jako wejście. Garncarz żyje na 'aragwaju, gdzie drzew jest niewiele, a więk- r ich domów. Wykorzystuje więc sztachety łu buduje na nich trudne do zdobycia gniazdo olowej, które przypomina miniaturę pieca stawianego przez niejscową ludność. W szerokim wejściu może się zmieścić nawet łapa czy ręka, ale poprzeczna ściana oddzielająca dwie wewnętrzne komory skutecznie udaremnia plądrowanie. Dzioborożce gniazdują w dziuplach drzew. Samiec tego gatunku po­dejmuje najbardziej skrajne środki zaradcze, by powstrzymać rabusiów z dala od jaj i wysiadującej je samicy - zabudowuje wejście błotną ścianą, pozostawiając jedynie niewielki otwór, przez który podaje pokarm swej cierpliwej partnerce i pisklętom. Żyjące w południowo-wschodniej Azji salangany gniazdują w grotach, ale gdy nie znajdują tam naturalnych skalnych półek, budują sztuczne, używając do tego włas­nej kleistej śliny, którą niekiedy mieszają z kilkoma piórkami lub korzonkami. To właśnie z tych gniazd Chińczycy przygotowują najwykwintniejszą zupę.

Niektóre ptaki zapewniają sobie pomoc innych stworzeń, nieświadomych zresztą pełnionej funkcji ochroniarskiej. Australijska świstunka zawsze buduje gniazdo obok siedzib szerszeni, a zimorodek z Borneo składa jaja we wnętrzu gniazd wyjątkowo agresywnego gatunku pszczół. Wiele papug wykopuje sobie dziuple wewnątrz termitier.

Pewnej rodzime ptaków w szczególnie pomysłowy sposób udaje się uniknąć ryzykownego obowiązku wysiadywania jaj przez cały okres inkubacji. Samica no­gala ze wschodniej Australii składa jaja w dużym kopcu zbudowanym przez samca. Jego trzon stanowi butwiejąca roślinność, a całość okryta jest piaskiem. Inkubacja jest bardzo długa, trwa ponad pięć miesięcy, i przez cały ten czas samiec musi stale sprawdzać dziobem temperaturę kopca. Wiosną wypełniająca go roślinność tak

gwałtownie fermentuje, że kopiec może okazać się zbyt ciepły dla jaj. Wówczas ptak pracowicie rozgarnia piasek na szczycie, pozwalając ujść nadmiarowi ciepła. Latem pojawia się inne niebezpieczeństwo: promienie słońca padają wprost na kopiec. Ptak usypuje więc na szczycie więcej piasku, zabezpieczając kopiec przed prze­grzaniem. Jesienią samiec co rano rozsuwa górną warstwę, by słońce ogrzało wnętrze, zaś wieczorem okrywa kopiec, by dłużej utrzymał ciepło.

Inny członek tej rodziny, żyjący na wyspach wschodniego Pacyfiku, wypracował szczególną odmianę tej metody. Zakopuje jajka w popiele w pobliżu stożka wulka­nu i pozwala, by niezbędnego ciepła dostarczała lawa.

Niektóre gatunki, z których najbardziej znana jest kukułka, całkowicie uchylają się od odpowiedzialności; zostawiają jaja pozwalają, by wychował ich potomstwc branych rodziców, kukułki rozwinęły ui dobnie je do jaj gatunków, na których p ogranicza się do określonej grupy opiekunóv

Proces inkubacji nie jest prosty. Fak oznacza, iż tworzą także bardzo skuteczną pi dywanymi jajami. Wiele ptaków modyfikuje wi

poczęciem inkubacji część piór okrywająca podbrzusze wypada, a odsłonięta skóra jest zaróżowiona od rozszerzonych naczyń krwionośnych. Jajka przesuwane pod ten właśnie skrawek skóry są bardzo skutecznie ogrzewane. Kaczki i gęsi same wyskubują sobie pióra z piersi. Głuptak srokaty może wygląda trochę śmiesznie, gdy podczas zalotów, stąpając wokół partnerki, wysoko unosi jaskrawoniebieskie stopy, ale później robi z nich dobiy użytek - okiywa stopami jaja, zapewniając im warunki niczym w inkubatorze.

W końcu pisklęta się wylęgają, otwierając sobie skorupki małym ząbkiem na końcu dzioba. Wiele piskląt gniazdujących na ziemi jest pokrytych puszkiem, który daje im wspaniafy kamuflaż. Prawie natychmiast po wyschnięciu wybiegają na zewnątrz, by pod czujnym okiem matki szukać pożywienia. Potomstwo gatunków gniazdujących nad ziemią, w dobrze ochranianych i niedostępnych miejscach, jest często nagie, bezradne i musi być karmione przez rodziców.

Z czasem na skórze młodych pojawiają się błękitne żyłkowane dutki, a w końcu wyrasta prawdziwe upierzenie. Młode orlęta i bociany, porastając piórami, całe dnie mogą spędzać na krawędzi gniazd - uderzają skrzydłami powietrze, rozciągają mięśnie i ćwiczą ruchy niezbędne do latania. Stojące na wąskich półkach skalnego urwiska głuptaki białe czynią to samo, tyle że przezornie odwracają się w stronę gniazda, by nie wypaść. Jednak takie przygotowania są czymś wyjątkowym, ponieważ większość młodych ptaków potrafi latać bez żadnych ćwiczeń. Te, które wychowują się w szczelinach skał, tak jak petrele, mogą przelecieć kilka kilometrów już podczas pierwszej próby. Nim upłynie kilka dni, niemal wszystkie młode ptaki tych gatunków staną się znakomitymi aeronautami.

Zdumiewające jest jednak to, że mimo niezrównanej powietrznej sprawności, ptaki wydają się unikać lotu, gdy tylko jest to możliwe, Starsze ptasie skamieniałoś­ci, datowane mniej więcej na trzydzieści milionów lat po praptaku, zawierafy formy

podobne do mew. Ptaki te były bardzo sprawnymi lotnikami, wyposażonymi w grzebień na mostku i pozbawionymi kostnego ogona; w zasadzie były zbudowane jak współczesne ptaki. Równolegle żył także olbrzymi ptak pływający Hesperornis. niemal tak duży jak człowiek, który już zaprzestał latania. Z tego samego okresu po­chodzą skamieniałości innych nielatających ptaków - pingwinów.

Tę tendencję do przekształcania się w organizm chodzący po ziemi można zaob­serwować także dzisiaj. Gdy jakiś gatunek ptaków osiedla się na wyspie nie zdobytej wcześniej przez czworonożnych łupieżców, prędzej czy później przeistacza się w gatunek nielotny. Wodniki na wyspach Wielkiej Rafy Koralowej biegają niczym kuiy i tylko gdy są rozdrażnione - słabo machają skrzydłami. Kormorany nielotne z Wysp Galapagos mają tak małe skrzydła, że nie mogą unieść się w powietrze, nawet gdy­by chciały. Na Mauritiusie i Rodrigues - wyspach Oceanu Indyjskiego, rozwinęły się wielkie nielotne gołębie. Niestety, te wyspy nie pozostały wolne ami dotarł tam człowiek i w krótkim czasie wytrze- iwej Zelandii, gdzie aż do przybycia człowieka nie unków ptaków przekształciło się w formy nie- ie kiedykolwiek istniały, bo osiągające wysokość lo całkowitego ich wyginięcia. Z całej grupy niewielkie ptaki kiwi. Istnieje też dziwna, nielot- ielotny derkacz - takahe. naziemnego pokazuje, jak wiele energii i - w konsekwencji potrzebuje ptak, by latać. Bezpieczna egzystencja na ziemi jest znacznie łatwiejsza i właśnie dlatego ptaki ją wybierają. To z pewnością nękanie praptaka przez spokrewnione z nim dinozaury i lęk przed polującymi ssakami wciągnęły go na drzewa i sprawiły, że potomstwo archeopteryksa pozostaje tam do dziś.

Jednak między tymi dwoma okresami rozciąga się trwające kilka milionów lat in- terregnum: czas, kiedy dinozaury już zniknęły, a ssaki jeszcze nie zdominowały lądu. Wydaje się, iż właśnie wtedy ptaki próbowały zdobyć wiodącą pozycję. Sześćdziesiąt pięć milionów lat temu ogromny nielotny ptak zwany diatiymą ma­jestatycznie przechadzał się po piaskach dzisiejszego stanu Wyoming. To on był myśliwym. Wyższy od człowieka, masywnym dziobem w kształcie topora mógł niczym rzeźnik rozprawiać się z całkiem dużymi zwierzętami.

Diatrymy zniknęły przed kilkoma milionami lat, ale wciąż żyją wielkie ptaki nielotne - strusie, nandu i kazuary. Nie są bliskimi krewnymi diatrymy, ale mają pradawne korzenie i pochodzą z rodziny niegdyś latającej, o czym świadczą liczne sprzyjające lataniu szczegóły anatomii - worki powietrzne wewnątrz ciała, bezzębne, keratynowe dzioby i w kilku wypadkach częściowo puste kości. Ich skrzydła nie są zredukowanymi przednimi nogami, lecz uproszczoną wersją kończyn, które niegdyś uderzały powietrze, zaś pióra ułożone są w sposób ułatwiający latanie. Jednak grze­bień na mostku już zniknął i dziś kość ta służy tylko umocowaniu słabych mięśni. Pióra - już niepotrzebne do lotu, straciły haczyki scalające promyki i stały się je­dynie puszystymi akcesoriami używanymi na pokaz.

Pewne wyobrażenie o wspaniałości diatrymy dają nam kazuary. Ich pióra przy­pominają szorstkie włosy. Sztywne skrzydła uzbrojone są w kilka zakrzywionych

kolców, grubych jak druty do robót dziewiarskich. Na głowach mają kostny hełm, którym torują sobie drogę, przedzierając się przez gęstą roślinność dżungli Nowej Gwinei. Naga skóra głowy i szyi, jaskrawopurpurowa, niebieska lub żółta, obwie­szona jest szkarłatnymi koralami. Kazuary żywią się owocami, ale chwytają też drobne gady. ssaki i pisklęta. Są one - obok jadowitych węży - najbardziej niebez- piecznymi zwierzętami, żyjącymi na tej wyspie. Przyparte do muru, gwałtownie wierzgają, wymierzając wściekłe kopniaki, którymi mogą rozerwać człowiekowi brzuch. Zabiły już wielu ludzi.

Kazuaiy są samotnikami. Grasując w lasach, wydają groźne buczące odgłosy, które niosą się na znaczne odległości. Ten dźwięk niemal nie przypomina głosu pta­ka. Podchodząc bliżej, można dostrzec kontur zwierzęcia, które wzrostem dorównuje człowiekowi. Błyszczące oczy bacznie spoglądają przez liście. Po chwili to olbrzymie ;a w bok. brutalnie łamiąc przy tym krzaki i młode drzewa.

romne, mięsożerne ptaki rozwinęły w sobie upo- by zwierzętami bardzo niebezpiecznymi, trymy nie były wystarczająco zręcznymi my- się ich uniknąć - małym, niepozornym, ale eplnymjak ptaki, choć warstwą izolującą nie ly pierwsze ssaki. To ich potomkowie opa- aków w powietrzu.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

JAJA, TORBY I ŁOŻYSKA

Pod koniec osiemnastego wieku znalazła się w Londynie skóra zupełnie zdu­miewającego zwierzęcia. Pochodziła z nowo Stworzenie, do którego należała, było wielkoś likatne jak wydra. Stopy były wyposażoi gady, miało stek - łączący funkcję wyr] osobliwe - wielki, płaski dziób, jak i londyńczycy uznali, iż jest to kolejny ss lekim Wschodzie z części różnych zwierz podróżnikom jako syreny, morskie smoki skóiy nie ujawniło żadnych śladów oszustwa. D;

jakąś klapką z porośniętą futrem głową, naprawdę należał do tego zwierzęcia. A za­tem zwierzę to, choć tak nieprawdopodobne, było jednak prawdziwe.

Gdy zbadano kompletne oka2y, stwierdzono, że dziób nie jest ani twardy, ani ptasi, jak się wydawało, gdy jedynym dowodem była wysuszona skóra. Żywe zwierzę miało dziób giętki i skórzasty, co zmniejszało podobieństwo do ptaka. Znacznie ważniejsze było futro. Włosy i futro są bowiem „znakiem firmowym" ssaków, podobnie jak pióra są charakterystyczną cechą ptaków. Stało się więc jasne, że to tajemnicze zwierzę jest członkiem tej wielkiej grupy zwierząt, do której należą tak różnorodne organizmy jak iyjówki, lwy, słonie i ludzie. Funkcją włocha­tego okrycia ssaków jest termiczna izolacja ciała i umożliwienie mu utrzymania stałej temperatury, a zatem to nowo odkryte zwierzę także musiało być stałocieplne i przypuszczalnie posiadało też trzecią cechę ssaków, od której wywodzi się nazwa grupy - sutki, które ssie potomstwo.

Australijscy koloniści nazywali to zwierzę wodnym kretem, ale nauka musiała znaleźć coś, co brzmiałoby bardziej uczenie. Inspiracją dla stworzenia odpowied­niej nazwy mogło być wiele jego wyjątkowych cech, ale ta wybrana była raczej nieciekawa - określono je mianem Platypus, co oznacza „plaskostopy”. Niebawem stwierdzono zresztą, że nazwa jest nieważna, ponieważ wcześniej nadano ją pewne­mu chrząszczowi. Należało wymyślić nową i zwierzę zostało przechrzczone, zostając Ornithorhyneusem, czyli „dziobakiem”. Taką naukową nazwę nosi do dziś, choć dla Anglików wciąż pozostaje płaskostopym „platypusem".

Zwierzę to żyje w rzekach wschodniej Australii. Pływa w nich energicznie i czę­sto krąży na powierzchni, wiosłując błoniastymi stopami i sterując zadnią częścią ciała. Nurkując, zamyka oczy i uszy niewielkimi umięśnionymi płatami skóiy. I chociaż nic nie widzi, w czasie przekopywania dna doskonale wyczuwa małże, pierścienice i inne małe zwierzęta bogato unerwionym i bardzo wrażliwym dziobem.

Jest równie zręcznym pływakiem, jak silnym i bardzo pracowitym kopaczem, któ- rv tyje wzdłuż brzegów rzeki rozległe tunele, dochodzące do osiemnastu metrów długości. Zwija wtedy błonę przednich stóp. odsłaniając pazury. W podziemnych koniarzach samice budują gniazda z trawy. To właśnie samice dostarczyły naj­bardziej sensacyjnych wiadomości o tym zwierzęciu - stwierdzono, że dziobak składa jaja.

Wielu europejskich zoologów uznało to za całkowity absurd. Przecież żaden ssak nie składa jaj! Jeśli w gnieździe dziobaka znaleziono jakieś jaja, to - jak twierdzili - musiało je tam złożyć jakieś inne zwierzę. Jaja te opisywano jako niemal okrągłe, wielkości wiśni, o miękkiej skorupce, więc mogły należeć do jakiegoś gada. Jednak Australijczycy uparcie twierdzili, że były to jaja dziobaka. Przyrodnicy zawzięcie dyskutowali tę kwestię przez całe niemal stulecie. W roku 1S84 zastrzelono samicę tuż po złożeniu przez nią jaja. Drugie było w jej ciele - wła ine. Teraz nie mogło już być żadnych wątpliwości: oto ssak

olejne niespodzianki. Gdy po dziesięciu dniach z ją ip szukać sobie pokarmu, jak czyniło to po n na brzuchu liczne cewkowate gruczoły, ednak płyn przez nie produkowany to gęste, nłode zlizują je z kępek włosów. Dziobak nie ne pełnią tę samą funkcję co u innych ssaków, ików - stałocieplność - u dziobaka także wydaje się nie i rozwinięta. Niemal wszystkie ssaki utrzymują temperaturę ciała między 36° a 39°C. Temperatura ciała dziobaka wynosi jedynie 30°C, a do tego ulega znacznym wahaniom w zależności od temperatury otoczenia.

Inne zwierzę, które przypomina tę mieszankę pierwotnych cech ssaków i gadów, także pochodzi z Australii; to kolczatka. Historia jej nazwy jest powtórką dziejów dziobaka. Naukowcy początkowo nazwali ją Echidna, czyli „kolczasta”... tylko po to, by wkrótce odkryć, że tą nazwą wcześniej obdarzono pewną rybę. Przemianowano ją więc: Tachyglossus znaczy „miękkojęzyczny", ale pierwsza wersja się przyjęła. Zwierzę wygląda jak duży, spłaszczony jeż. Na grzbiecie nosi zbroję kolców osa­dzonych w ciemnym, szczeciniastym włosiu. Wkręca się w ziemię pływackimi ruchami czterech nóg, które drążą grunt tak skutecznie i z taką siłą, że kolczatka jest w stanie schować się niemal wszędzie; nim upłynie kilka minut, widać jedynie kopułę okropnie ostrych kolców. Zwierzę to z natury nie jest kopaczem; zagłębia­nie się w ziemi jest tylko środkiem obrony. Większość czasu spędza śpiąc w jakimś cichym zakątku lub przeciskając się przez krzaki w poszukiwaniu mrówek i ter- mitów. Kiedy znajdzie ich gniazdo, rozrywa je pazurami przednich nóg i zlizuje owady długim językiem, który wysuwa się szybkimi ruchami w przód i w tył z pys­ka podobnego do tuby.

Ten pysk i kolce, podobnie jak dziób dziobaka, są cechami ściśle odpo­wiadającymi sposobowi życia zwierzęcia. W kategoriach ewolucyjnych są one nowymi zdobyczami. Zasadniczo kolczatka jest podobna do dziobaka. Ma włosy, niską temperaturę ciała, stek i składa jaja.

Różni się tylko pod względem techniki rozmnażania. Samica nie składa jaj w gnieździe, lecz w torbie skóry, która w tym okresie rozwija się na jej brzuchu. Gdy nadchodzi moment składania jaj, zwija się i zręcznie umieszcza je w brzusznej tor­bie, demonstrując przy tym zdolności gimnastyczne, jakich trudno się spodziewać u tak powolnej i pulchnej istoty. Skorupki jaj są wilgotne i przywierają do włosów wewnątrz torby. Młode wykluwają się z nich po siedmiu lub dziesięciu dniach i za­bierają się do ssania gęstego, żółtawego mleka, które wypływa ze skóry matczynego brzucha. Pozostają w torbie przez kilka tygodni, dorastając dziesięciu cen­tymetrów. Do tego czasu rozwijają się pierwsze kolce. Przypuszczalnie właśnie kolce czynią z nich niewygodnych pasażerów dla matki. Samica wyciąga je teraz i układa w jakiejś kryjówce. Karmi potem młode do ssania, podsuwając je pyskiem rają małymi szczękami do kępek jej wl

Jedynym pokarmem, jaki samica ł jaja. Z tej małej żółtej kulki musi ono zł po wykluciu mogło wieść samodzielne zwyczaj takiego samego, jakim będzie c umożliwia młodym znacznie dłuższy rozwój. Je

dostarcza potomstwu dodatkowego, lekko strawnego pokarmu, jakim jest mleko. Jest to zasadnicza zmiana w sposobie sprawowania macierzyństwa, która w zmodyfikowanej wersji miała decydujące znaczenie dla ostatecznego zwycięstwa całej grupy ssaków.

Budowa ciała kolczatki i dziobaka wskazuje na ich pradawny rodowód. Nie ma­my jednak niepodważalnego dowodu na to, które z gadów kopalnych były ich przodkami. Nasza wiedza o skamieniafych zwierzętach, które mogłyby być ich an­tenatami, w znacznym stopniu opiera się na uzębieniu, które jest jedną z naj­trwalszych części szkieletu. Zęby zachowane w skamieniałościach bardzo wiele mówią o diecie i zwyczajach zwierzęcia, wyraźnie charakteryzując odmienne gatun­ki, zaś podobieństwa między zębami są znaczącym dowodem związków genealo­gicznych. Problem w tym, że gdy dziobak i kolczatka zaczęły się specjalizować - on w podwodnym polowaniu, a ona w zjadaniu mrówek i termitów, obydwoje stracili zęby. Ich przodkowie z pewnością je mieli, gdyż młodym dziobakom zęby rosną tuż po urodzeniu, ale potem są szybko gubione i zastępowane rogowymi płytkami. Nie istnieje żaden kopalny dowód, który dostarczałby jednoznacznych dowodów na ich pochodzenie. Nie mamy więc rzeczywiście nic, co by pozwoliło przyporządkować te zwierzęta do jakiejś grupy kopalnych gadów. Niemniej istnieje uzasadnione do­mniemanie, że ten sposób rozmnażania i karmienia - z którego dziobaki korzystają do dzisiaj - został rozwinięty przez niektóre grupy gadów w procesie ich przeksz­tałcania się w ssaki.

Ale które to były gady? Charakterystyczne cechy dzisiejszych ssaków - włosy, stałocieplność i gruczoły mleczne - nie zachowały się w skamieniałościach. Możemy jednak domyślać się ich obecności. Jak Juź widzieliśmy, niektóre dinoza­ury, takie jak stegozaur, wykształciły bardzo skuteczne metody bezpośredniego pochłaniania ciepła słonecznego. Ale wcześniej tę umiejętność opanowały pe-

likozaury. Jednemu z nich, dimetrodonowi, z kręgów tułowiowych wyrosły długie kolce, które podtrzymywały żagiel ze skóry. Konstrukcja ta z pewnością służyła także jako płyta absorbująca ciepło słoneczne, podobnie jak zębate tarcze na grzbiecie stegozaura. Interesujące, że wraz z rozkwitem pelikozaurów ich żaglopo- dobne grzebienie zniknęły. Wydaje się nieprawdopodobne, by - nawet wobec ocieplenia klimatu - którekolwiek zwierzę porzuciło tak cenną metodę kontroli temperatury, o ile nie mogłoby zastąpić jej czymś bardziej skutecznym. Przy­puszcza się więc, że pelikozaury i ich następcy - gady ssakokształtne: terapsidy - były do pewnego stopnia stałocieplne. Terapsidy miały długość około metra; stałocieplność, szczególnie w wypadku tak małych organizmów, wymaga jakiejś izolacji ciała. Możliwe więc, że niektóre z t\

Istnieją też inne ślady sugerujące, że ] stać się ssakami. Utrzymanie temper; wiele energii, wymaga więc zwiększeń spieszenia procesu trawienia. Jedynym i zastąpienie typowych gadzich zębów - chwytać - wyspecjalizowanymi siekaczami i zębam

chanicznie rozdrabniać pokarm. Dokładnie taką zmianę prześledzić można w uzę­bieniu terapsidów.

Czyżby jednak samo przypuszczenie, iż były one zarówno stałocieplne, jak i owłosione, czyniło z nich ssaki? Ta kwestia jest, oczywiście, do pewnego stopnia sztuczna, bowiem te kategorie są wymysłem człowieka, a nie natury. W praktyce linie rodowodowe niedostrzegalnie łączą się. Wybrane cechy anatomiczne mogą zmieniać się z różną szybkością - jedna się rozwija, a inne pozostają stosunkowo mało zmodyfikowane. Ponadto warunki środowiskowe, stymulujące taką zmianę, mogą wywołać podobne reakcje w kilku grupach zwierząt. Wydaje się niewątpliwe, że stałocieplność pojawiła się w różnym czasie u kilku całkiem różnych grup gadów. Być może więc dziobak i kolczatka wywodzą się od zupełnie innych gadów niż późniejsze grupy ssaków.

Mniej więcej 200 milionów lat temu w co najmniej jednej grupie gadów zaszły tak głębokie przemiany, że zwierzęta te osiągnęły status ssaków. Niewielka skamie­niałość, odkryta w 1966 roku w południowej Afiyce, jest najwcześniejszym, niemal kompletnym okazem ssaka, jaki dotychczas znaleziono. Zwierzę to miało około dziesięciu centymetrów długości i przypominało ryjówkę. Szczegóły anatomicznej budowy szczęki i czaszki zdecydowanie wiążą je z prawdziwymi ssakami; jego zęby były przystosowane do jedzenia owadów. Naukowcy, którzy poddali skamieniałość dokładnemu badaniu, nie mieli najmniejszych wątpliwości, że zwierzę było zarówno stałocieplne, jak i owłosione. Dziś nie możemy stwierdzić, czy składało ja­ja jak dziobak, czy też - jak kolczatka - rodziło żywe potomstwo, a potem karmiło je mlekiem. Ale to właśnie w tym momencie pojawiły się ssaki.

Jednak to nie te stworzenia zapoczątkowały następne wielkie przemiany wśród zwierząt lądowych, bowiem swą dramatyczną ekspansję rozpoczęty wtedy dinoza­ury. I chociaż drobne ssaki zostały całkiem przyćmione zarówno ich ilością jak i wielkością, to przecież przetrwafy. Ciepłokrwistość pozwoliła im na aktywność

nocną. gdy wielkie gady zapadały w odrętwiający sen; małe ssaki zapewne wyvhodzily wtedy z ukivcia i polowały na owady oraz inne drobne stworzenia. Ta sytuacja trwała bardzo długo - 135 milionów lat - ale w końcu liczebność dinoza- urow zmalała i gdy przed sześćdziesięciu pięciu milionami lat ostatecznie zniknęły, drobne ssaki gotowe były do objęcia panowania.

Były wśród nich stworzenia podobne do dydelfów, żyjących dziś w obu Ame- rykach. Dvdelf północny, zamieszkujący Wirginię, przypomina dużego szczura, ale ma większe wąsy i porośnięty jest bardziej rozczochranym futrem. Ma oczy okrągłe jak guziki i długi nagi ogon. który może owijać wokół gałęzi. Czyni to z taką siłą, że przynajmniej przez chwilę może na nim wisieć. Ma też duży pysk, który otwiera przeraźliwie szeroko, bv zademonstrować mnóstwo drobnych, ostiych zębów. To wytrzymałe, łatwo adaptujące się do różnych warunków stworzenie rozprze tach amerykańskich; od Argentyny na południu aż nuje tak niskie temperatury, że zdarza mu sir po okolicy z łobuzerską miną pirata, zjadają; szczurki i pisklęta; krótko mówiąc - niema.

o zwierzę się rozmnaża i wychowuje potom- ciała pojemną torbę, w której rozwijają się wieku służący pod rozkazami Kolumba odkrywca iropy pierwszego dydelfa, nikt wcześniej nie widział a i królową Hiszpanii namówiono, by włożyli palce do iziwnej torby, której uczeni nadali nazwę „marsupium” - mała torebka. W ten sposób dvdelf stal się pierwszym torbaczem, jakiego poznała Europa.

Nie ulegało wątpliwości, że młode noszone były w tej torbie, ponieważ często je tam znajdowano; maleńkie, nagie, różowe istoty przywierające pyszczkami do sutek. Jak się tam dostały? Mówiono wtedy, a niektórzy amerykańscy wieśniacy nadal tak twierdzą, że są one dosłownie wdmuchiwane do tej torby. Zgodnie z tą teorią dydelfy powinny parzyć się nosami - poczęcie następowałoby w nozdrzach, a we właściwym czasie samica wsuwałaby nos do torby i silnym parsknięciem wdmuchiwała zarodki. Ta opowieść niewątpliwie zrodziła się z faktu, iż samica tuż przed pojawieniem się potomstwa wtyka nos do torby i starannie wylizuje ją, przy­gotowując na przybycie młodych.

Prawda jest niewiele mniej fantastyczna niż owa bajeczka. Dydelfy, podobnie jak kolczatki i dziobaki, mają jeden otwór zamykany mięśniem zwieracza, który otwiera zarówno odbyt jak i otwór moczowo-płciowy. Zwierzęta te odbywają kopu­lację, w czasie której samiec zapładnia jajeczka samicy. Młode embriony bardzo krótko pozostają w ciele matki i są wydawane na świat po dwunastu dniach i osiemnastu godzinach, co jest najkrótszą ciążą wśród ssaków. Ślepe, różowe kruszynki, nie większe niż pszczoły, są jeszcze tak dalece nie uformowane, że nie można ich nazwać niemowlęciem czy dzieckiem, więc określa się je jako młode we wczesnym stadium rozwoju. Samica może jednorazowo powić nawet dwa tuziny ta­kich noworodków. Wyłoniwszy się z matczynego otworu rodnego, aktywnie prze­suwają się przez futro na jej brzuchu ku wejściu do torby, pokonując dystans około

ośmiu centymetrów. Jest to pierwsza i najbardziej ryzykowna podróż ich życia, podczas której połowa z nich może zginąć. Gdy tylko uda im się dotrzeć do ciepłej i bezpiecznej torby, spieszą do trzynastu sutek i zaczynają pić mleko. Jeśli tę trudną podróż zakończy więcej niż trzynaście maleństw, spóźnialscy będą głodować i zginą.

Dziewięć lub dziesięć tygodni później młode wychodzą z torby. Teraz są już w pełni ukształtowane i osiągnąwszy wielkość myszy, kurczowo przywierają do matczynego filtra, i to w sposób, który wydaje się bardzo niebezpieczny. Na początku .Will wieku sławny wizerunek południowoamerykańskiego dydelfa ukazywał młode z cienkimi ogonami ciasno owiniętymi wokół ogona matki, która ciągnie je za sobą. Kolejne kopie owego wizerunku, sporządzane przez różnych ilus­tratorów. przedstawiał}- matkę z ogonem łukowato wygiętym nad grzbietem i rów™ uszeregowanym potomstwem. Kiedy muzea przystąpiły ir dydelfów, sięgnęły do owych rycin i - co zrozu ierząt właśnie w takiej pozycji. Jest to jednał', arzyszą temu osobliwemu stworzeniu. Młod.' tne. Wdrapują się na swą rodzicielkę, a cza- Tiiąją się długiego futra. Robią to z lekce- :czeństwa i taką pewnością siebie, z jaką aaw. Po trzech miesiącach opuszczają matkę i rozpoczynają życie na własny rachunek.

V Ameryce żyje siedemdziesiąt sześć różnych gatunków dydelfów. Najmniejsze są wielkości myszy i nie mają toreb - ich potomstwo, nie większe od ziaren iyżu, przywiera do brodawek sutkowych między tyłnymi nogami matki i zwisa niczym kiść winogron. Znajdujący się na drugim końcu owej rozległej skali japok osiąga wielkość małej wydry. Palce tylnych kończyn ma spięte błoną pławną i większość czasu spędza w wodzie. Jego potomstwo chroni przed utonięciem bardzo szczegól­nie zbudowana torba, zamykana zwieraczem - mięśniem okrężnym, który zaciska wejście do torby niczym ściągacz sakiewki. Młode wewnątrz mogą przetrwać nawet kilkuminutowe zanurzenie i oddychać powietrzem ze stężonym dwutlenkiem węgla, co wywołałoby uduszenie większości zwierząt.

Najwcześniejsze, pierwotne ssaki kopalne, które zostały zidentyfikowane jako torbacze, znaleziono w Ameryce Południowej. Możliwe więc, iż stąd pochodzi cała ta grupa. Dziś jednak największe skupisko torbaczy żyje nie w Ameryce, lecz w Australii. Jak przedostały się z jednego kontynentu na drugi?

Aby znaleźć odpowiedź na to pytanie, musimy wrócić do okresu panowania dinozaurów. Prawdopodobnie wówczas kontynenty tworzyły jeden gigantyczny ląd. Oto, dlaczego skamieniałości blisko spokrewnionych dinozaurów odnajdywane są dziś na wszystkich kontynentach; zarówno w Ameryce Południowej jak i w Australii, w Europie oraz w Afryce. Podobnie musiały być rozprzestrzenione ssakokształtne gady. Ale w schyłkowym okresie panowania dinozaurów ten wielki ląd rozdzielił się na superkontynent północny, obejmujący dzisiejszą Europę, Azję i Amerykę Północną, oraz superkontynent południowy, który stanowiły Ameryka Południowa, Afryka, Antarktyka i Australia.

Dowodów na takie ułożenie oraz dalszy podział i dryf kontynentów dostarcza ge­ologia. Kontury dzisiejszych kontynentów pasują do siebie, podobnie jak formacje skalne po przeciwnych stronach oceanu, a potwierdza to analiza orientacji mine­rałów magnetycznych, wskazujących kierunek biegunów w chwili tworzenia się skały. Argumentów dostarcza też datowanie grzbietów śródoceanicznych. wiek wysp na środku oceanu oraz osadów na jego dnie.

Niepodważalnych dowodów dostarcza też rozmieszczenie licznych gatunków zwierząt i roślin. Wielkie nie latające ptaki są potwierdzeniem szczególnym. Jak wiemy, pojawiły się one na bardzo wczesnym etapie historii ptaków. Jedna grupa, do której należy niesamowita diatryma r nym. Teraz już wszystkie wymarły. Zr która pojawiła się na superkontyne grupy bezgrzebieniowców: nandu w kazuaiy w Australii oraz kiwi w Nov i jest wielką łamigłówką. Są tak pock jednego nielotnego przodka. Ale w jaki rozprzestrzenili się na tak odległych terytoi

wcześniejszym istnieniu superkontynentu południowego. Te ptaki po prostu poszły w różne strony i pozostały tam, przekształcając się następnie w odmienne, znane dzisiaj gatunki, natomiast wielki ląd podzielił się na kontynenty.

Potwierdzają to również niektóre muchówki. Te pasożytujące owady podróżują wraz ze zwierzętami, ale mogą też przekształcać się w nowe gatunki i przenieść na innego żywiciela. Kilka bardzo charakterystycznych rodzin znaleziono jedynie w Australii i Ameryce Południowej. Wydaje się nieprawdopodobne, by owady te nie zostawiły swoich krewnych wśród innych porośniętych futrem zwierząt, gdyby ich żywiciele nieśli je również przez Europę i Amerykę Północną.

Istnieje także dowód botaniczny. Buk południowy - leśne drzewo, które jest spokrewnione z bukiem zwyczajnym, rosnącym w Europie - rośnie bujnie tylko w umiarkowanym klimacie na półkuli południowej. Takie rozmieszczenie jest teraz łatwe do wyjaśnienia.

Wielka południowa masa lądowa w końcu zaczęła się rozdzielać. Afryka od­dzieliła się i podryfowała na północ. Australia i Antarktyka pozostały połączone - bądź to jakimś lądowym pomostem, bądź też łańcuchem wysp - z południowym końcem Ameryki Południowej. Wydaje się, iż właśnie w tym momencie z pierwot­nego zasobu ssaków rozwinęły się torbacze. Jeśli miało to miejsce w Ameryce Południowej, jak sugerują niektóre dowody, to rozprzestrzeniły się także na blok australijsko-antarktyczny.

Tymczasem na superkontynencie północnym także rozwijały się pierwotne ssa­ki. Wypracowały odmienny sposób karmienia młodych | zamiast przenosić po­tomstwo we wczesnym okresie życia do zewnętrznej torby, pozostawiały je w ciele samic, utrzymując je tam dzięki łożysku. Później wrócimy do tego zagadnienia; te­raz wystarczy stwierdzenie, że istniała taka odrębna grupa ssaków.

Południowoamerykańskie torbacze, mając dla siebie cały kontynent, rozwijały się wspaniale. To właśnie wtedy pojawiły się wielkie formy podobne do wilka, a

także mięsożerne zwierzę z szablastymi zębami, przypominające lamparta. Jednak części superkontynentu dryfowały i Ameryka Południowa z wolna prze­suwała się na północ. W odpowiednim czasie połączyła się z Ameryką Północną lądowym pomostem w okolicach dzisiejszej Panamy. Ssaki łożyskowe przechodzi­ły owym korytarzem na południe, by zasiedlać Amerykę Południową wraz z obec­nymi tam torbaczami. W tym współzawodnictwie wiele gatunków torbaczy zniknęło, przy życiu pozostały jedynie najbardziej wytrwali oportuniści 1 dydelfy. Niektóre z nich skolonizowały Amerykę Północną, jak ów opos z Wirginii, który żyje tam do dzisiaj.

Nie przetrwały torbacze. które żyły w centralnej części superkontynentu połud­niowego: ta ogromna część lądu stała się Antarktyką. Po prostu zdryfowała ku biegunowi południowemu, a było tam tak zimno, że przekształciła się w ogromną lodową czapę lodową, na której życie stało się nie do zniesienia. Więcej szczęścia ęści owego superkontynentu. Była nią Australia, i. w pustkę basenu Pacyfiku, i pozostała ta!, v ostatnie pięćdziesiąt milionów lat torbacz<

stępnego im środowiska, wykształciły wiele ssiuniach Naracoorte, położonych 250 kilo- la zobaczyć szczątki pewnych efektownych lieszkiwały. Jaskinie te przez całe lata słynęły z urody iść słabego podmuchu powietrza, wnikającego irzez kamienie na końcu głównej komory, skłoniła do przypuszczeń, że za tymi kamieniami mogą kryć się jakieś dotychczas nie znane części jaskini. Podjęte prace wykopaliskowe odsłoniły wąski korytarz, prowadzący do największego skupiska skamieniałości torbaczy, jakie kiedykolwiek odnaleziono.

Po godzinie czołgania się, przeciskania przez grubą warstwę kamieni i zsuwa­nia wąskimi kominami, dochodzi się w końcu do dwóch niskich galerii, do których wejść można jedynie wpełzając przez ciasny tunel. Przed wytrwałym eksplo­ratorem rozciąga się teraz długa galeria, której wysokość nie przekracza jednego metra. Z sufitu zwieszają się długie sople stalaktytów. Powietrze jest tu tak wilgo­tne, że oddech natychmiast zamienia się w parę i kilka osób może sprawić, że w parę minut cała galeria wypełni się mgłą. Dno tego wnętrza pokryte jest miękkim czerwonym osadem, naniesionym tu przez wylewy podziemnej rzeki, która już dawno zniknęła. Wraz z mułem owa pradawna rzeka przyniosła też kości torbaczy. Niektóre z nich zamieszkiwały wyższą jaskinię, inne żyły w okolicznych lasach i przez przypadek wpadły do wąskich szczelin. Leżące tu kości pokrywają muł grubą warstwą. Są wśród nich kości nóg, łopatki, ramiona, zęby i czaszki, które robią wręcz niesamowite wrażenie. Wszystkie mają jasnokremowy kolor, jakby wcześniej były poddane oczyszczającej kąpieli przez jakiegoś anatoma. Większość kości jest tak krucha, że pękają od dotknięcia i bezpiecznie można je unieść je­dynie okryte gipsem.

Są tu szczątki olbrzymiego torbacza wielkości i kształtu krowy, ogromnego kan­gura z głową przypominającą łeb małej żyrafy, który skubał gałązki drzew. Cechy

jednego znalezionego tu zwierzęcia wciąż budzą spór. Początkowo uważano je za mięsożerne, ponieważ wydłużone tylne zęby mają kształt straszliwych noży, który­mi zwierzę mogłoby ciąć ciało i kości swych ofiar. Ze względu na wielkość nazwano je lwem workowatym. Nowe badania dowiodły jednak, że przednie kończyny były dobrze przystosowane do czepiania się. więc prawdopodobnie zwierzę wspinało się na drzewa, a swych przeraźliwie wyglądających zębów mogło używać jedynie do przegryzania twardych owoców.

Zwierzęta te wymarły mniej więcej 40 000 lat temu. Przyczyny, które ostatecznie doprowadziły do ich wyginięcia, są wciąż niejasne. Być może sprawiła to zmiana klimatu. Po oderwaniu się od Antarktydy Australia nadal dryfowała na północ. W istocie wciąż jeszcze przesuwa się, jak w owych pradawnych czasach, z szybkością około pięciu centymetrów rocznie. To < wysuszenia kontynentu australijskie gc

Wiele torbaczy oczywiście przeżyło skupiających ponad dwieście gatun ssakach łożyskowych, które rozwinęły z Europy dotarli do Australii, nadali tutej: zwierząt, do któiych wydawały im się podobno. W ui

nia znaleźli małe, pokryte futrem, spiczastonose i obdarzone długimi ogonami zwierzęta, które - co zrozumiałe - nazwali myszą workowatą. Nie jest to nazwa właściwa, ponieważ zwierzę to nie jest gryzoniem bojaźliwie zjadającym ziarno, ale okrutnym myśliwym, który czyha na ptaki i jaszczurki tak duże jak ono i chrupie swe ofiary po kawałku. Istnieją też inne torbacze mięsożerne, które chwytają gady i siedzące w gniazdach ptaki, jak niełaz plamisty, zwane też kuną workowatą, czy całkiem niedawno jeszcze żyjący wilk workowaty, zwany wilkiem tasmańskim. Był on bardzo sprawnym myśliwym. Zaczął się odżywiać nowo sprowadzonymi tu ow­cami i w końcu, sam stając się obiektem polowań, został wytępiony przez farmerów. Ostatni żyjący okaz padł w londyńskim ogrodzie zoologicznym w roku 1933, ale istnieje szansa, że kilka osobników mogło przeżyć w odległych rejonach Tasmanii.

W dwóch wypadkach podobieństwa między ssakami łożyskowymi a torbaczami są tak bliskie, że gdy widzi się je w ogrodzie zoologicznym, ich odróżnienie Jest niemal niemożliwe bez uprzedniego dotknięcia. Lotopałanka jest małym torbaczem żyjącym w drzewach eukaliptusowych, zjadającym owady, małe ptaki i pąki roślin. Skórny spadochron, łączący przednie i tylne kończyny, umożliwia jej szybowanie z gałęzi na gałąź. Polatucha z rodziny wiewiórkowatych wygląda niemal dokładnie tak samo. Życie spędzane w norach i jamach wymaga szczególnej budowy, którą rozwinęły zarówno ssaki łożyskowe jak i torbacze. Podobnie krety - zarówno ten wszystkim znany, jak i workowaty - mają krótkie, jedwabiste futro, zredukowane oczy, silne przednie nogi, którymi przekopują ziemię, i krótki gruby ogon. Samica kreta workowatego ma jednak torbę, która - na szczęście dla młodych - otwiera się do tyłu, tak że nie napełnia się ziemią, gdy zwierzę iyje tunele.

Nie wszystkie torbacze wykazują tak duże podobieństwo do ssaków łożys­kowych. Koala jest zwierzęciem średniej wielkości, które żyje w drzewach i karmi

się liśćmi eukaliptusa, go gdzie indziej czynią małpy. Jednak koala wyglądem nie przypomina małpy, a jego ociężały sposób poruszania się jest bardzo odległy od in­teligentnych. szybko reagujących małp. Mrówkoźer workowaty odżywia się mrów­kami. Ma długi, lepki język, jakim wszystkie mrówkojady posługują się w celu zdobywania pokarmu, ale jego adaptacja do owego sposobu odżywiania się nie za­szła tak daleko jak w wypadku, na przykład, południowoameiykariskiego mrówko- jada wielkiego, który wykształcił silnie wydłużony pysk i stracił wszystkie zęby. Szczęki australijskiego mrówkożera workowatego nie są nawet w przybliżeniu tak długie, ponadto zachował on wszystkie zęby. Pewien torbacz, zwany ostronogiem lub ostronosem workowatym, nie ma w ogóle żadnego odpowiednika. Osiągnął je­dynie wielkość myszy, ma długi, spiczasty pysk i język zakończony „szczoteczką", niczym dlugoogonowa papuga, którym zlizuje pyłek i nektar z kwiatów.

W gęstych zaroślach Tasmanii żyje inne zwierzę, które także jest unikatem. Jest rodziny torbaczy, określanej wspólnym mianem hliwe, aktywne głównie nocą zwierzątko żywi sir cznie z mięsem, w czym pomaga mu par? k gniazda w jamach, pracowicie gromadząc, przemyślny sposób. Unosi pyszczkiem kilka następnie wypycha tylnymi nogami w stronę e stertę, i kanguroszczur przesuwa się dalej, jąc. Kanguroszczury poruszają się niemal wyłącznie na :h bardzo długimi stopami. Gdyby przyszło nam za- ć stworzenie, które miałoby służyć jako pierwowzór najsłynniejszego lustralijskiego zwierzęcia - kangura, mogłoby wyglądać właśnie tak, jak ów płochliwy, wszystkożerny i skoczny kanguroszczur.

Rozwój klanu kangurów został przyspieszony przez ciągłe przesuwanie się kon­tynentu australijskiego na północ oraz konsekwentne wysuszanie i ocieplanie się jego klimatu. To zaś spowodowało, że las, który pokrywał większą część owego lądu, przerzedził się i został zastąpiony otwartymi przestrzeniami porośniętymi trawą. Trawa jest dobrym pokarmem, ale wyjście z lasu oznacza wystawienie się na atak myśliwych. Wszystkie zwierzęta trawożerne, które osiedlały się na rów­ninach, musiały umieć bardzo szybko się poruszać. Kangury posiadły tę umiejęt­ność dzięki wspaniałemu rozwinięciu metody kanguroszczura. Skaczą po prostu cudownie.

Nikt nie wie, dlaczego kangury posługują się tą techniką, zamiast biegać na czterech nogach tak jak wszędzie na świecie czynią to zwierzęta roślinożerne żyjące na równinach. Być może ta skłonność do pozycji wyprostowanej tkwiła już w ich przodkach (ma ją przecież także kanguroszczur), choć taka odpowiedź je­dynie odsuwa pytanie na dalszy plan. Może skakanie związane jest z kwestią noszenia w torbie dużego potomstwa - w pionowo ustawionym tułowiu mogło to być wygodniejsze, szczególnie podczas poruszania się ze znaczną szybkością po twardym, kamienistym gruncie. Jakikolwiek byłby ów powód, kangury do­prowadziły skakanie do perfekcji. Mają nadzwyczajnie silne tylne nogi, zaś długi, muskularny ogon trzymają sztywno za sobą, by działał jako przeciwwaga.

Kungun mogą osiągać szybkość 60 kilometrów na godzinę i pokonywać ploty wysokie na 3 metry.

Kolejną trudnością, którą muszą pokonać zwierzęta trawożerne, jest zużywanie sic zębów. Trawa - szczególnie ta rosnąca na wyschniętych ziemiach centralnej Australii - jest twarda. Rozdrabnianie jej w pysku na miazgę sprzyja procesowi trawienia, ale powoduje znaczne zużycie zębów. Zęby zwierząt trawożernych rosną przez całe życie. Ale kangury korzystają z innego systemu. Po każdej strome szczę­ki mają cztery pan- zębów policzkowych. Tylko przednie uczestniczą w procesie gryzienia. Gdy te przednie zęby są już zużyte aż do korzeni, wtedy wypadają, a ku przodowi przesuwają się tylne, by zająć ich miejsce. Kiedy zwierzę dobiega pięt­nastu lub dwudziestu lat. korzysta z ostatnich już zębów trzonowych. Wreszcie one także się zużywają i wypadają i nawet jeśli sędziwe zwierzę nie umrze z innych

nad czterdzieści różnych gatunków. Najmniejsi

- kangury rude, są wyższe od człowieka. Są

dokładnie tak samo jak oposy. Jajeczko wcią; :e grubości kilku mikronów, w której znajdu- 'a się ono z jajnika do macicy. Tarn leżąc swo- zaczyna się rozwijać. Jeśli samica parzyła się po raz tje tam długo. W wypadku kangura rudego mijają zaledwie dni. nim pojawi się młode. Zazwyczaj na świat przychodzi tylko je- noworodek. Jest ślepy, nagi i ma tylko kilka centymetrów długości. Jego tylne nogi są jedynie zaczątkami kończyn, natomiast przednie są lepiej rozwinięte i właśnie przy ich pomocy nowo narodzone zwierzę pokonuje drogę wiodącą do torby przez grube futro matczynego brzucha; matka wydaje się w ogóle nie zwracać na to uwagi. Niegdyś sądzono, że przynajmniej pomaga swemu potomstwu, wylizując w futrze ścieżkę. Teraz wiadomo, że liżąc własny brzuch, czyści się tylko z płynów po rozerwanych błonach jajeczka, jakie wydostały się z jej otworu płciowego.

Podróż noworodka do matczynej torby trwa trzy minuty. Znalazłszy się w niej, kangurze niemowlę spieszy do jednej z czterech brodawek i zaczyna jeść. Niemal natychmiast ponownie rozpoczyna się cykl płciowy matki. Kolejne jajo przesuwa się do macicy i samica, znajdując się w stanie gotowości rozrodczej, parzy się i ja­jo zostaje zapłodnione. Wtedy dzieje się coś zdumiewającego - jego rozwój zostaje zatrzymany.

Tymczasem noworodek w torbie rozwija się wspaniale. Brodawka jest długa, a na końcu ma niewielkie zgrubienie. Jeśli zostanie gwałtownie wyciągnięta, pyszczek noworodka może zostać skaleczony i lekko zakrwawiony. Nie ma jednak ani słowa prawdy w tym, że matka i potomstwo zrastają się ze sobą, bądź też, że mleko pompowane jest młodym pod ciśnieniem.

Po 190 dniach kangurzątko jest na tyle duże i niezależne, że dokonuje swego pierwszego wypadu z torby. Od tego momentu spędza coraz więcej czasu w świecie zewnętrznym i w końcu po dwustu trzydziestu pięciu dniach opuszcza matczyną torbę po raz ostatni.

Jeśli w hm czasie panuje susza, jak to się często zdarza w Australii - zapłodnione jajo w macicy wciąż pozostaje uśpione. Jeśli jednak pada deszcz i traw rosną bujnie, jajo ponownie zaczyna się rozwijać. Trzydzieści trzy dni później kolejny noworodek wielkości ziarna fasoli wyśliźnie się z otworu płciowego matki i w\tuszy w mozolną i ryzykowną podróż do jej torby, a samica natychmiast przystąpi do następnego parzenia się. Jednak pierworodny nie porzuci tak łatwo swojej mlecznej aprowizacji. Regularnie wraca do matki, by pożywiać się z „włas­nej" brodaw ki. Co więcej, mleko, któiym karmione jest obecnie, stanowi zupełnie inną mieszankę niż ta. jaką otrzymywał, gdy był młodszy. Samica ma teraz trzech uzależnionych od niej potomków: pierwszego, któiy jest już aktywny i pasie się trawą, ale wTaca, by ssać; drugiego, któiy ssie jej brodawkę siedząc w kieszeni, i trzeciego w formie zapłodnionego, ale nie rozwiniętego jajeczka, które czeka w macicy na odpowiedni moment, by kontynuować rozwój.

torbacze są stworzeniami słabo rozwiniętymi, niewiele takich prymitywnych zwierząt składających jaja twierdzenie jest jednak bardzo dalekie od prawdy.

rocesie rozmnażania, z pewnością musiała się etapie historii ssaków, ale kangury cudownie ją kolwiek żyjące zwierzę nie może się porównywać z iz większą część swego dorosłego życia utrzymuje trójkę potomstwa w różnych stadiach rozwoju.

ardzo złożoną machiną, której pełny rozwój wymaga długiego isu. Nawet w fazie embrionalnej jest stałocieplne i bardzo szybko spala „paliwo”, ie te cechy wymagają wsparcia znaczną ilością pokarmu. Wszystkie ssaki znaj­dują sposób zapewnienia potomstwu większej ilości pożywienia, niż może się zmieścić w skorupce jaja. Nie wiadomo, czy zamieszkujące superkontynent północ­ny ssaki pierwotne przeszły przez „etap torby”. Możliwe, iż pochodzą z tej gałęzi ssakokształtnych gadów, które nie wypracowały tej metody. Z całą pewnością jest zupełnie niemożliwe, by ich przodkowie doprowadzili tę metodę do tak wyrafi­nowanego poziomu skuteczności, jaki osiągnęły dzisiejsze australijskie torbacze. Jednak także „metoda łożyskowa" ma swoje zalety.

Łożysko pozwala młodym bardzo długo pozostawać we wnętrzu macicy. Jest to narząd w kształcie dysku, przytwierdzony do ścianek macicy, który podczas ciąży łączy organizm potomny z organizmem matki. Powierzchnia łącząca łożysko z tkankami macicy jest duża - właśnie tutaj odbywa się wymiana między matką a płodem. Krew matki nie przechodzi do embriona, ale przenoszony przez nią tlen i substancje odżywcze przenikają przez łożysko do jego krwi. Odbywa się także ruch w przeciwnym kierunku: zbędne produkty przemiany materii wchłaniane są przez krew matki, a następnie wydalane poprzez jej nerki.

Wszystko to powoduje wiele rozwiązań biochemicznych, a przecież są także jeszcze inne. Cykl płciowy ssaków wymaga regularnej produkcji coraz to nowych jaj. Nie stwarza to żadnego problemu torbaczom, ponieważ młode już we wczesnym stadium rozwoju opuszcza ciało matki, zanim wyprodukowane zostanie następne jajeczko. Plód pozostaje w macicy znacznie dłużej, więc łożysko wydziela pewien

hormon, który powstrzymuje cykl płciowy matki, aby nie zostały wytworzone inne jajeczka, które mogłyby konkurować z płodem w macicy.

Istnieje także inny problem. Tkanki płodu nie są genetycznie takie same jak tkanki matki. Zawierają także elementy pochodzące od ojca. Zarodek łącząc się z ciałem matki ryzykuje odrzucenie immunologiczne w takim samym sensie jak przeszczep. Wciąż nie wiemy dokładnie, w jaki sposób łożysko chroni płód przed takim wypadkiem, ale wydaje się, iż osiąga to, wytwarzając inne substancje hor­monalne.

Tak więc dzięki owym środkom potomstwo ssaków łożyskowych może pozostać w macicy tak długo, jak długo jest to konieczne; niektóre noworodki są tak za­awansowane w rozwoju, że towarzyszą matce nawet w długich wędrówkach. Jednak wszystkie karmione są mlekiem przez następny okres, dopóki samo nie zapewni sobie pożywienia w otaczającym świecie.

i młodym ryzykownej podróży po zewnętrz' jczątkowym stadium rozwoju musi pod; rmienie młodych zgodnie z ich potrzebarr e narodzone potomstwo nawet wtedy, gdy norzach. Nie udałoby się to żadnemu tor ioworodkiem w kieszeni. To właśnie łożysko h czynników, które zadecydowały o ostate- ków w skolonizowaniu całej ziemi.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

TEMAT Z WARIACJAMI

Siedząc cicho w bezruchu w tropikalnym lesie na Borneo, mamy szansę zoba­czyć małe, futrzane, długoogoniaste stworzenie, które na czterech łapach biega po krzakach i poszyciu, instynktownie bac zachowuje się zupełnie jak wiewiór zwierzę drętwieje, a jego błyszczące.

Równie nieoczekiwanie ponownie ogonem na wszystkie strony. Jeśli jedi w tę zdobycz przednimi zębami, ale energicznie i z wielką rozkoszą, to : znacznie bardziej niezwykłego niż wiewiór

Mieszkańcy Borneo uznali ją - co zrozumiał no tupai a nauka przejęła je dla całej grupy tych zwierząt. Pierwsi europejscy uczeni odkryli, że tupai brak siekaczy charakterystycznych dla gryzonia, ale posiada liczne małe kiełki, i nazwali ją tyjówką drzewną. Inni są przekonani, że pewne szczegóły budowy jej genitaliów wskazują na związek z torbaczami. Pół wieku temu pewien bardzo wybitny specjalista w dziedzinie anatomii, analizując szczegółowo strukturę czaszki zwierzęcia, zauważył, że ma zaskakująco duży mózg i stwierdził, że powin­no się je uznać za przodka małp oraz małpoludów, a następnie sklasyfikował tupa- ję wraz z nimi.

Ta dyskusja jeszcze się nie skończyła. Ostatnio odchodzi się od poglądu, jakoby zwierzę było pradawną małpą, i umieszcza je raczej wśród ryjówek, ale fakt, że u tu­pai można dostrzec elementy tak wielu różnych grup ssaków, sugeruje, iż może być podobna do tego pradawnego stworzenia, od którego pochodzą wszystkie ssaki łożyskowe. Badając skamieniałe szkielety, dochodzi się do wniosku, że pierwsze ssa­ki, biegające po lasach zdominowanych przez dinozaury, musiały wyglądać tak jak tupaje I z pewnością były małe, miały długie ogony i szpiczaste nosy, były stało­cieplne, pokryte futrem, ruchliwe i owadożerne.

Panowanie gadów trwało bardzo długo. Doszły do wladsy około 250 milionów lat temu. Żerowały w lasach i chrupały soczystą roślinność bagien. Rozwinęły się też formy mięsożerne, które polowały na roślinożerców. Inne gatunki żywiły się padliną. Plezjozaury i ichtiozaury krążyły po morzach w poszukiwaniu ryb, a pterozaury szybowały po niebie. Potem jednak, 65 milionów lat temu, te wszystkie stworzenia zniknęty.

Lasy świata pogrążyfy się w ciszy. Żadne wielkie bestie nie przebijały się przez gąszcz. Jednak w leśnym poszyciu te małe „tupajowate” ssaki, które były już tam, gdy pojawiły się pierwsze dinozaury, wciąż polowały na owady. Przez setki tysięcy

lat niewiele się zmieniało. W skali życia człowieka taki okres wydaje się wiecznością, w kategoriach geologicznych byl tylko chwilą. W historii ewolucji stanowił etap szyb­kich i olśniewających przemian - właśnie wtedy owi mali owadożercy stworzyli po­tomków. którA' wypełnili nisze opróżnione przez gady i w ten sposób wykreowali wszystkie wielkie grupy ssaków.

Tupaja nie jest jedynym pierwotnym owadożernym ssakiem, który przetrwał do dziś. Istnieją też inne. rozproszone w najdziwniejszych zakątkach świata. Wiele ma mylące nazwy, co wskazuje, jakim problemem było określenie ich rzeczywistej natu­ry. W Malezji obok tupai żyje też pewne dziwaczne, płochliwe, rozczochrane stworze­nie z długim nosem, zjeżonymi wąsami i silnym zapachem zgniłego czosnku, znane jako gohszek. Żyjący w Afryce największy ze wszystkich ssaków owadożernych zwany jest wodnicą, ponieważ pływa, a całą grupę innych - wielkości szczura - które skaczą, mają smukłe, eleganckie nogi i ruchliwe wiotkie trąby, nazwano iyjo- tie widziano od 1909 roku i być może już wymari sąsiadującej z Kubą wyspie Haiti. Madagask r ssaków - jedne mają prążkowane futro, ii izywają się tenrekami lub kretojeżami.

o wąskim zasięgu występowania. Jeż - bai ikże jest owadożercą i jeśli nie liczyć jego koi denny od reszty. Kolce są po prostu zmody- ;rawdziwego pochodzenia. Istnieją też ryjówki. W zeczywiście bardzo licznie, biegając po ściółce z ci w żywopłotach i lasach, na pozór zawsze w jakimś gorączkowym podnieceniu.

: od nosa do ogona mierzą zaledwie 8 centymetrów, są bardzo okrutne i atakują nie tylko każde napotkane małe stworzenie, ale i siebie nawzajem. Aby się utrzymać przy życiu, każdego dnia muszą zjadać całą masę dżdżownic i owadów. Jest wśród nich jeden z najmniejszych ssaków, ryjówka etruska, tak mała, że może się prze­ciskać przez tunele wąskie jak ołówek. Ryjówki porozumiewają się ostrymi, wysoko brzmiącymi piskami. Wydają także dźwięki o częstotliwości znacznie przekracza­jącej zakres naszego słuchu, ale mają słaby wzrok; prawdopodobnie posługują się tymi ultradźwiękami jako prostą formą echolokacji.

Kilka gatunków ryjówek zdobywa pokarm w wodzie. W Europie żyją dwa gatun­ki kretowatych, zwane wychucholami; jeden to wychuchol ukraiński, żyjący na Ukrainie i w Rosji, a drugi - wychuchol pirenejski, spotykany jest wyłącznie w Pi­renejach. Gdy zajęte są poszukiwaniem pokarmu, wystawiają nad powierzchnię wody ruchliwy nos niczym pływacką rurkę do oddychania.

Wśród owadożernych są także zwierzęta żyjące wyłącznie pod ziemią. Należy do nich kret. Sądząc z budowy silnych, łopatowatych przednich kończyn, można do­mniemywać, że jego przodkami były owadożerne żyjące w wodzie, a on sam za­adaptował po prostu ten rodzaj ruchów do przemieszczania się podziemnymi tunelami. Mogłoby się wydawać, że pod ziemią futro raczej przeszkadza, ale wiele kretów żyje w klimacie umiarkowanym i takie okrycie jest im potrzebne dla za­chowania ciepła. Futro kretów jest jednak bardzo krótkie i rośnie we wszystkie strony, tak że zwierzę może z równą łatwością poruszać się tam i z powrotem w cias-

nvch tundach. Natomiast oczy mają tu małą wartość. Nawet gdyby mogły dojrzeć jakieś światło, zasypałaby je ziemia, są więc znacznie zredukowane. Niemniej kret musi mieć jakiś sposób odszukiwania ofiar, jest więc wyposażony w organy czu­ciowe na każdym końcu ciała. Z przodu jego głównym sensorem są nie oczy, lecz nos pokryty włosami czuciowymi, będący zarówno organem węchu, jak i dotyku. Z tyłu kret ma krótki, gruby ogon, również pokryty takimi włosami, któiy pozwala zwierzęciu orientować się, co się dzieje za nim. Amerykański kret gwiazdonosy ma dodatkowe .urządzenie": tarczowaty otwór na końcu nosa, przypominający ele­gancką rozetkę, który może rozwijać lub wciągać. Ten organ dotyku pozwala też śledzić zmiany w składzie powietrza.

Krecie tunele nie są prostymi korytarzami, lecz prawdziwymi labiryntami. Kret zbiera wszystko, cokolwiek w nie wpadnie - dżdżownice, chrząszcze bądź larwy tvykle aktywny, wciąż patroluje ścieżki swej rozległej sieci, co najmniej Gdy do tuneli wpada tak wiele dżdżownic, że nawet f, zwierzę gromadzi nadwyżki. Unieruchamia i magazynuje w podziemnej spiżarni. Niektóre raliżowanych dżdżownic.

łych wcześnie wyspecjalizowało się w jedzeniu jed- ;zkręgowców - mrówek i termitów. Do tego typu kon- ’st długi, lepki język. Wiele zwierząt sięgających po taką dietę, >bą, wykształciło taki narząd niezależnie. Ma go australijs­ki mnwkożer workowaty. Ma go także kolczatka. Nawet mrówkożerne ptaki - dzię­cioły i krętogłowy - wykształciły taki język. Posiadają aparat gnykowy złożony z koś­ci językowej i gnykowej, za pomocą mięśni połączony z czaszką. Tylny róg kości gnykowej częściowo otacza oczodół. Jednak najbardziej skomplikowany język roz­winęły wczesne ssaki łożyskowe.

W Aftyce i Azji żyje kilka różnych gatunków pangolinów - zwierząt średniej wielkości, z których największe osiągają długość powyżej metra. Mają krótkie nogi oraz długie, mocne, grube i chwytne ogony. Język największego wysuwa się z pys­ka na odległość czterdziestu centymetrów. Pangolin stracił wszystkie zęby, a jego dolna szczęka zredukowana jest do dwu kostnych płytek. Przyklejone do języka mrówki i termity połyka, a następnie przeciera na miazgę ruchami mięśni żołądka. Żołądek pangolina jest zrogowaciały, a czasem nawet zawiera drobne kamyki, które wspomagają rozcieranie pokarmu.

Ponieważ nie ma zębów i porusza się bardzo powoli, pangolin musiał zabez­pieczyć się w inny sposób. Ma więc na grzbiecie pancerz z rogowych łusek, dachówkowato zachodzących na siebie. W razie najmniejszego niebezpieczeństwa, zwierzę podwija głowę pod brzuch i zwija się w kulę, ciasno owiniętą muskularnym ogonem. Z mojego doświadczenia wynika, że nie ma sposobu, którym zwiniętego pangolina udałoby się skłonić do rozwinięcia. Jedyne, co można zrobić, chcąc zobaczyć jak wygląda, to zostawić go w spokoju i pozwolić, by nabrawszy ufności najpierw ostrożnie wystawił głowę, a potem potoczył się dalej.

Można by sądzić, że pangolin potrzebuje ochrony nie tylko przed napastnikami, lecz również przed mrówkami i termitami, którymi się żywi. Jeśli nie liczyć kilku

rzadko rozsianych włosków, spodnia strona ciała jest naga i sprawia wrażenie cał­kowicie bezbronnej. Specjalnymi mięśniami pangolin może zamykać wrażliwe noz­drza i uszy, ale poza tym wydaje się zupełnie obojętny na ukąszenia owadów. Zachowuje się jak ptak. aktywnie zachęcający mrówki do wdrapywania się między pióra. Pangolin czyni to z tych samych powodów i czasem unosi zbroję, by mrówki mogły penetrować jego skórę. W ten sposób radzi sobie z pasożytami, których praw­dopodobnie sam nie może wydrapać. Następnie - jak mówi pewna opowieść - za­myka płytki swej zbroi i z wciąż tkwiącymi pod nią mrówkami biegnie ku rzece. Bierze kąpiel, a gdy wszystkie mrówki zostaną wypłukane, toaleta jest zakończona.

Ameryka Południowa ma własną, specyficzną grupę zwierząt owadożernych, któ­re na bardzo wczesnym etapie oddzieliły się od pozostałych. Ich przodkowie znaleźli się wśród tych ssaków łożyskowych, które - przed sześćdziesięcioma trzema milio­nami lat - przywędrowały z północy przez Panamę i zmieszały się z torbaczami.

sn lądowy pomost nie przetrwał długo. Po kilku ml- mtynent jeszcze raz został odcięty, a żyjące na nim icji. W końcu jednak nastąpiło ponowne połączenie i xy. Jej konsekwencją było zniknięcie wielu orga- ce Południowej. Wielu... lecz nie wszystkich, cerniki. Podobnie jak pangoliny, chronione są ich nazwa. Pancerz składa się z szerokiego puk- la oraz z osłony chroniącej miednicę. Półkoliste płytki nad środkową częścią grzbietu dają zwierzęciu pewną elastyczność.

Pancerniki gadają owady i inne bezkręgowce oraz padlinę, a także drobne zwierzęta kręgowe, jakie tylko uda im się pochwycić, np. jaszczurki. Ich podstawową metodą poszukiwania pokarmu jest kopanie. Mają doskonale rozwinięty zmysł wę­chu i gdy wyśledzą w glebie coś jadalnego, natychmiast, z szaleńczą wprost szyb­kością zaczynają drążyć ziemię, wzbijając za sobą tumany kurzu. Wciskają w nią nosy, jak gdyby przeraźliwie bały się zgubienia tropu i pragnęły jak najszybciej po­chwycić ów kąsek. Obserwując pancerniki, zdumiewamy się, jak one w ogóle mogą oddychać. W rzeczywistości wcale wtedy nie oddychają. Mają bowiem zdumiewającą umiejętność wstrzymywania oddechu podczas kopania nawet do sześciu minut. To przydaje wiarygodności jednej z zabawnych historyjek, jakie opowiadają o nich mieszkańcy Paragwaju. Mówią, że gdy pancernik wybiera się nad rzekę, biegnie truchtem na brzeg, wchodzi do wody i z niezmąconym spokojem, obciążony swą zbroją, przechodzi przez dno, by wynurzyć się po drugiej stronie, nawet nie chwiejąc się na nogach.

Obecnie istnieje około dwudziestu gatunków pancerników, choć kiedyś było ich znacznie więcej. Żył nawet kiedyś pewien potwór noszący lity pancerz wielkości małego samochodu. Znaleziono jedną taką skorupę, której - jak się zdaje - pier­wotny człowiek używał jako namiotu. Największy z ocalałych gatunków - pancernik olbrzymi żyjący w lasach Brazylii, jest wielki niczym Świnia. Podobnie jak cała gru­pa tych zwierząt jest przede wszystkim owadożerny i zjada ogromne ilości mrówek. W Paragwaju mały pancernik kulowaty, zwany też bolitą, drepcze na czubkach pazurów, „tykając" przy tym niczym zegarek. Potrafi zwinąć się w zgrabną kulę. W

glebie pampasów Argentyny żyją również małe pancerniki karłowate, zwane też muszami pancernymi, które rzadko wychodzą na powierzchnię. Wszystkie pancerniki mają zęby. Pancernik olbrzymi ma ich blisko sto, co wydaje się rekor­dem wśród ssaków, ale są małe i proste niczym kołki.

Jednak trzy szczególne mrówkojady z Ameryki Południowej, podobnie jak afrykańskie pangoliny, całkiem straciły zęby. Najmniejszy, mrówkojad karłowaty żyjący na drzewach, żywi się głównie termitami. Wielkością przypomina wiewiórkę, ma miękkie złociste futro i wydłużony pysk. Większy gatunek - tamandúa, czyli mrówkojad czteropalczasty, jest zwierzęciem wielkości kota. ma chwytny ogon i krótkie, szorstkie futro. On także jest

ziemię. Na otwartej przestrzeni, gdzie stoją potężne kopce termitów, żyje największy

z tej trójki I mrówkojad wielki. M;

ogon, który powiewa na wietrze

Idąc, podwija długie pazury przedni*

pazurami potrafi rozrywać termit

Bezzębne szczęki mrówkojada wielkie

Gdy żeruje, ogromny język z wielką s

gębowego i głęboko penetruje galerie wydrążanej termitiery.

Utrata zębów spowodowała, że mrówkojady sprawiają wrażenie niemal bezbron­nych i wydaje się dziwne, że mogą żyć bez tego rodzaju zbroi, w jaką wyposażone są pangoliny i pancerniki. Ale mrówkojad karłowaty i tamandúa żywią się mrówkami żyjącymi na drzewach i termitami. a mrówkojad wielki jest mniej bezbronny, niż mogłoby się to początkowo wydawać. Złapany na lasso, odwróci się i na oślep rzuci ku łowcy z pazurami. Gdyby chwycił prześladowcę tymi ogromnymi hakowatymi pazurami, ten nie miałby szans na wyrwanie się z uścisku. Znaleziono kiedyś na sawannie złączone w śmiertelnym uścisku ciała jaguara i mrówkojada; pazury mrówkojada wbite w grzbiet jaguara nie rozwarły się nawet w chwili śmierci.

Wszystkie te zwierzęta żywią się owadami. Ale owady także fruwają. Biały ekran rozpięty nocą w tropikalnym lesie i oświetlony mleczną lampą rtęciową, która daje światło szczególnie przez nie łubiane, w ciągu kilku godzin zaroi się nadzwyczajną ilością różnorodnych owadów: ogromnymi ćmami strząsającymi ze skrzydeł drobny pyłek, modliszkami o ramionach złożonych w udawanej pobożności, chrząszczami nieustannie poruszającymi odnóżami, olbrzymimi skaczącymi świerszczami, chrabąszczami o krzaczastych czułkach oraz tyloma moskitami i małymi muszka­mi, że zgromadzone wokół lampy grubą warstwą, przyćmią światło.

Owady po raz pierwszy ruszyły w powietrze mniej więcej 300 milionów lat temu

i miały je wyłącznie dla siebie aż do pojawienia się - jakieś sto milionów lat później

- latających gadów, takich jak pterozaury. Nie wiemy, czy te gady latały nocą, ale mając w pamięci ich problemy z utrzymaniem temperatury ciała, należałoby przyjąć, że to niemożliwe. Ostatecznie pokonafy je ptaki, ale mało prawdopodobne, by w przeszłości było więcej niż dziś ptaków nocnych, a tych Jest bardzo mało. Tak więc na każde stworzenie, które opanowało technikę latania w ciemności, czekała wspaniała uczta z nocnych owadów. Oto kolejny wariant tematu owadożerców, którym się to powiodło.

Mamy pewne pojęcie o tym, w jaki sposób ssaki mogły poradzić sobie z przemieszczaniem się „pocztą lotniczą". W Malezji i na Filipinach żyją zwierzęta tak osobliwe, że zoologia musiała utworzyć dla nich odrębny rząd. To kolugo. czyli lo- tokot. Kolugo wielkością przypomina dużego królika, ale całe ciało od szyi aż do koń­ca ogona okryte ma miękkim futrzanym płaszczem w delikatne szare i kremowe cęt­ki. Gdy zwierzę zwiesza się z gałęzi lub przywiera do pnia drzewa, ta skóra czyni go niemal niewidocznym, ale kiedy rozciąga kończyny, napina fałd skórny, umożli­wiający mu lot ślizgowy. Pewnego dnia znalazłem się w takiej części malezyjskiego lasu, gdzie - jak mówiono - żyło wiele tych dziwnych stworzeń. Przez lornetkę oglądałem wybrane drzewo, z wielką uwagą badając każde zgrubienie na pniu i gałęziach. Przekonany, że nie n przyjrzeć się następnemu, i wła: kształt odrywający się od tamte nim, ale zwierzę wylądowało r nim tam dotarłem, było już wyso dookoła niczym staromodna pel

W świecie zwierząt znanych j ślizgowej techniki lotokota. Lotopałai

niezależnie od siebie podobną umiejętność posiadły także polał uchy i wiewiórolotki. Lotokot ma jednak największą i najpełniej ukształtowaną błonę lotną a ten sposób przemieszczania się przyswoił sobie we wczesnym okresie historii ssaków, ponieważ z pewnością jest pierwotnym członkiem tej grupy i bezpośrednim potomkiem jakiegoś owadożernego przodka. Nie można uznać lotokota za ogniwo w łańcuchu nietoperzy, ponieważ zasadniczo różni się od nich pod względem budowy anatomicznej, z pewnością jednak pokazuje drogę, jaką przeszły pierwotne owa- dożerne, by stać się prawdziwie doskonałymi aeronautami, jakimi są nietoperze.

Odbyło się to bardzo wcześnie, ponieważ odnalezione skamieniałości w pełni rozwiniętych nietoperzy pochodzą sprzed pięćdziesięciu milionów lat.

Błona lotna nietoperzy rozciąga się nie od nadgarstka, jak u lotokota, ale wzdłuż wysuniętego drugiego palca. Pozostałe trzy wydłużone kości palców tworzą długie rusztowanie dla błony lotnej, rozpiętej między przednimi i tylnymi nogami a ogo­nem. Tylko mały kciuk pozostaje wolny, zachował też paznokieć, któiym nietoperz dokonuje toalety i pomaga sobie przy wspinaniu się na skalne występy. Na mostku nietoperza rozwinął się grzebień, do którego są umocowane mięśnie poruszające skrzydłami.

Nietoperze i podobnie jak ptaki - mają liczne przystosowania w celu zachowa­nia właściwej wagi ciała. Kości ogonowe podtrzymujące błonę lotną są cienkie Jak słomki lub nie ma ich wcale. Choć nie straciły zębów, ich głowy są małe. Mają Jed­nak pewien problem, z którym ptaki się nie zetknęfy. Ssaki, będące ich przodka­mi, udoskonaliły technikę karmienia płodu przez łożysko. Zegar ewolucji rzadko się cofa i żaden nietoperz nie może powrócić do składania jaj; samica nietoperza musi więc latać z ciężkim bagażem rozwijającego się w niej płodu. Nie dziwi więc, że bliźnięta są u nietoperzy rzadkością i zazwyczaj samica rodzi tylko Jedno młode w sezonie. To zaś oznacza, że jeśli ta grupa zwierząt ma przetrwać, musi mieć

dostatecznie długi okres rozrodczy. I rzeczywiście - nietoperze na swoją miarę są zwierzętami zdumiewająco długowiecznymi, przez dwadzieścia lat utrzymując zdol­ność rozrodu.

Dziś wszystkie nietoperze latają nocą i być może tak było zawsze, skoro ptaki wcześniej zawłaszczyły porę dzienną. By móc latać nocą, nietoperze wypracowały skuteczny system nawigacyjny, podobny do tego, jakim posługują się iyjówki i liczne inne zwierzęta owadożerne. Nietoperze doprowadziły do perfekcji metodę echolokacji. Jest podobna do działania radaru, z tą jednak różnicą, że radar odbiera fale radiowe, podczas gdy nietoperze lokalizują przeszkody za pomocą echa dźwię­ków o dużej częstotliwości, znacznie przekraczającej zakres możliwości ludzkiego ucha. Większość dźwięków, które słyszymy, ma częstotliwość kilkuset drgań na sekundę. Niektórzy ludzie, głównie młodzi, mogą słyszeć dźwięki o częstotliwości czyli 20 kHz. Nietoperze używają dźwięków o częstotli iie lotu wydają dwadzieścia do trzydziestu ultra

i ich słuch jest tak czuły, że na podstawie ech; , je jakiejś przeszkody, lecz i swoich ofiar, któn

echo pierwszego sygnału, zanim wyemituje kia znajduje się nietoperz, tym krótszego czasu ;ię do ofiary, nietoperz może zwiększyć ilość izować owada coraz precyzyjniej.

:dnak oznaczać chwilową „ślepotę”, bo pysk wy­może wydawać normalnych dźwięków. Niektóre gatunki omi- rudność i piszczą przez nosy; w tym celu rozwinęły różnorodne, wręcz groteskowe nosowe narośle, służące do skupiania dźwięków i działające niczym miniaturowe megafony. Powracające fale dźwiękowe odbierane są przez uszy o niezwykle skomplikowanej budowie. Uszy nietoperza są nadzwyczaj wrażliwe i częs­to ruchome, by mogły odbierać dźwięki z różnych kierunków. Tak więc fizjonomia nietoperzy zdominowana jest przez instrumentarium echolokacyjne - starannie wypracowane, półprzezroczyste uszy żeberkowane chrząstkami i ozdobione wewnę­trzną siecią szkarłatnych naczyń krwionośnych, oraz nos porośnięty szpiczastymi kolcami i naroślami. Ta kompozycja jest często bardziej groteskowa niż wizerunek demona w średniowiecznych manuskryptach. Każdy gatunek ma swój własny „model”. Dlaczego? Prawdopodobnie dlatego, że każdy wydaje inne, własne dźwięki. Receptory jednego gatunku same filtrują sygnały wysyłane przez inne.

System, opisany w ten sposób, wydaje się prosty. Kiedy jednak natkniemy się nań w działaniu, okazuje się mniej prosty. W jaskiniach Gomanton na Borneo żyje kilka milionów nietoperzy należących do ośmiu różnych gatunków. Żyją tam od tak dawna, że w jednej z komór ich odchody tworzą olbrzymią piramidę, która pokrywa całą podłogę i wznosi się na wysokość 30 metrów. Chcąc zobaczyć nietoperze, z tru­dem ją pokonaliśmy. Jej powierzchnia pokryta jest ruszającym się, błyszczącym dy­wanem karaluchów żywiących się guanem, z którego unosi się ciężki odór amonia­ku. Na szczycie, tuż pod sklepieniem, znaleźliśmy nietoperze tłoczące się w wąskich, poziomych rozpadlinach skalnych. Gdy oświetliliśmy je latarkami, niektóre oder-

wały się i przeleciały obok. omiatając skrzydłami nasze twarze. Inne wisiały i ner­wowo wykręcały głowy, by obserwować nas czarnymi paciorkami oczu. Dalej zobaczyliśmy wiele tysięcy zwierząt ułożonych razem tak grubą i równą warstwą jak kłosy na polu pszenicy: drżały z trwogi, jakby przechodzi! nad nimi wiatr. Nagle wybuchła panika. Doprowadzone do rozpaczy, nietoperze wyfruwały z krańców skalnych galerii i wzlatując pionowo, szybowały do głównej komory. Nim wycofa­liśmy się ku szczytowi piramidy guana, główną komorę jaskini wypełniał wir fruwających nietoperzy. Porażone lękiem przed nieznanym światłem dnia i naszą obecnością, krążyły wokół w ogromnym tumulcie, wypełniając powietrze uderzenia­mi skórzastych skrzydeł. Mogliśmy wsłuchiwać się w niższe partie wydawanych przez nie pisków, przypominających jakiś kosmiczny szum. Ciepło bijące z ich ciał sprawiło, że i tak już gorące powietrze stało się jeszcze bardziej duszne. Nietoperze opryskiwały nas swoimi odchodami. Były ich tam z pewnością setki tysięcy. W pa- , niczym grube chininy śniegu gnane zawieruchą.

y stosować echolokację. Dlaczego ich wołania nie ki sposób poruszały się w powietrzu z taką szybkoś- kich warunkach rozmiary problemów nawigacji Doza granice zrozumienia.

', nietoperze opuszczają jaskinię i podążają ści- ż skalnego sklepienia. Lecą szóstkami, jedna za lię przy ramieniu, tworząc nieprzerwaną, trzepoczącą wstęgę; kierują się > wylotu z jaskini w jednym narożniku. Leci ich wtedy kilka tysięcy na minutę. Strumień czarnych ciał opada na sklepienie lasu, by rozpocząć w nim nocne polowanie. Świadectwem ich sukcesu jest piramida guana w głębi jaskini. Wystarczy odrobina prostej arytmetyki, by skonstatować, że każdej nocy kolonia nietoperzy musi chwytać kilka ton moskitów i innych drobnych owadów.

Kilku gatunkom owadów udało się stworzyć system obrony przed nietoperzami. W Ameryce żyją ćmy obdarzone umiejętnością dostrajania się do częstotliwości nie­toperzy. Gdy tylko usłyszą zbliżające się nietoperze, opadają na ziemię. Inne gatun­ki wpadają w ruch wirowy, który sprawia nietoperzom duże trudności. Jeszcze inne zagłuszają ich sygnały lub wysyłają specjalny dźwięk wysokiej częstotliwości, któiy przekonuje nietoperze, że owady te są niejadalne i należy ich unikać.

Nie wszystkie nietoperze żywią się owadami. Niektóre odkryty odżywcze walory nektaru i pyłku i tak zmodyfikowały umiejętności lotnicze, by móc unosić się przed kwiatami, tak jak kolibry, i zbierać nektar, zapuszczając w głąb kielichów długie, cienkie języki. Równie wiele roślin korzysta z usług owadów jako zapylaczy, jak i zdaje się na nietoperze. Na przykład niektóre kaktusy otwierają kwiaty jedynie nocą. Kwiaty te są duże, mocne i blade, bo w ciemności kolor nie ma wielkiego znaczenia. Mają jednak ciężki, mocny zapach, a ich płatki znacznie wystają przed kołczan kol­ców, by nietoperze mogły odbywać te wizyty bez ryzyka uszkodzenia cienkiej błony skrzydeł.

Największy ze wszystkich nietoperzy żywi się wyłącznie owocami. To rudawka wielka, zwana też lisem latającym - nie tylko z powodu rozmiarów (niektóre osobniki | tego gatunku mają skrzydła o rozpiętości półtora metra), lecz dlatego, że jego

płaszcz jest rudobrązowy, a pysk bardzo przypomina mordkę lisa. Lisy latające mają duże oczy, ale małe uszy, brak im także jakichkolwiek narośli wokół nosa, stąd wniosek, że nie posługują się echolokacją. Wciąż nie ma zgody co do tego, czy owa podstawowa różnica między nimi a innymi owadożernymi jest skutkiem pochodzenia z odrębnych gałęzi pierwotnych owadożerców. Lisy latające żyją nie w jaskiniach, lecz na wierzchołkach drzew, gdzie dziesiątkami tysięcy zwisają z gałęzi niczym ogromne owoce. Osłonięte skrzydłami, hałaśliwie kłócą się między sobą. Od czasu do czasu któryś rozciąga skrzydło i starannie liże elastyczną błonę, skrupu­latnie utrzymując ją w czystości i gotowości do lotu. Jeśli dzień jest gorący, wach­lują się na wpół rozłożonymi skrzydłami, tak że cała kolonia zdaje się migotać. Nagły hałas lub poruszenie drzewa wywołuje nawałnicę przeraźliwych wrzasków. Setki ni­etoperzy unoszą się wtedy z trzepotaniem skrzydeł, ale wkrótce ponownie siadają na swoich miejscach. Wieczorem gromadami wyruszaj? do ptaków, gdyż brakuje im wystających o, sposobu, w jaki latają nietoperze polujące: erzają równomiernie i mocno; w poszukiwań wać podróże na odległość siedemdziesięciu ki

Inne nietoperze żywią się mięsem. Niektóre polują na ptaki siedzące w gniaz­dach, inne chwytają żaby lub małe jaszczurki. Jest też gatunek, o którym mówi się, iż żywi się innymi nietoperzami. Pewien gatunek żyjący w Ameryce radzi sobie nawet z łowieniem ryb. Fruwając o zmierzchu nad stawami, jeziorami lub nawet nad morzem, macha skrzydłami w górę i w dół. Błona ogonowa większości nietoperzy rozciąga się do kostek. U nietoperzy łowiących, zwanych rybakami, jest ona umo­cowana znacznie wyżej - do kolan, tak że zwierzę może wlec za sobą stopy w wodzie. Pochwyciwszy rybę palcami uzbrojonymi w haczykowate pazury, nietoperz zagarnia ją do pyska i zabija z potężnym chrzęstem zębów.

W szczególny sposób wyspecjalizowały się nietoperze-wampiry. Ich przednie zę­by przekształciły się w dwa trójkątne ostrza. Wampir delikatnie siada na śpiącym ssaku i krowie lub nawet... człowieku. Jego ślina zawiera składnik zapobiegający krzepnięciu, więc krew z rany zadanej przez wampira sączy się przez pewien czas, a on ją po prostu wypija. Mówi się, że psy, których słuch także dostrojony jest do bardzo wysokich częstotliwości, rzadko są atakowane przez wampiry, ponieważ słyszą zbliżanie się tych nietoperzy.

Ogółem istnieje blisko tysiąc gatunków nietoperzy. Siedziby i odpowiedni po­karm zwierzęta te znajdują sobie wszędzie prócz najzimniejszych części świata. Przyglądając im się z bliska, nietrudno uwierzyć w związki łączące nietoperze z tu- pają. Z pewnością należy je uznać za jedną z najbardziej udanych „wariacji na te­mat owadożernych".

Oczywiście wieloryby i delfiny, należące do waleni, także są stałocieplnymi ssakami łożyskowymi i również mają długi rodowód, poświadczony skamieniałoś­ciami datowanymi na początek wielkiego rozkwitu ssaków pięćdziesiąt milionów lat temu. Ale czy tak ogromne zwierzęta mogły naprawdę pochodzić od tak małego stworzenia jak tupaja? Trudno w to uwierzyć, ale logika tego wniosku Jest nieza­przeczalna. Ich przodkowie znaleźli się w morzu, w czasie gdy jedynymi żyjącymi

Temat z w.tri.icj.inri

ss.ik.uni były te małe zwierzęta owadożerne. Obecnie ich budowa anatomiczna jest tak doskonale przystosowana do życia wodnego, że nie daje żadnej odpowiedzi na pytanie, jak przebiegał ich nich ku morzu. Możliwe, że dwie podstawowe grupy waleni - zębowce i fiszbinów«', miały różne rodowody.

Dwie zasadnicze różnice między waleniami i wczesnymi ssakami są związane z przystosowaniami do życia w wodzie. Ich przednie kończyny stały się płetwowate, a t\ine zniknęły w ogóle, choć głęboko w ciele waleni pozostało kilka małych kości, które dowodzą, że ich przodkowie rzeczywiście mieli tylne nogi. Futro, ów znak fir­mowy ssaków, zapewnia izolację termiczną dzięki warstwie powietrza utrzymy­wanego między- włosami, jednak dla stworzenia, które nigdy nie wychodzi na suchy ląd. niewielki byłby z niego pożytek, więc walenie pozbyły się go także. Zachowały jedynie kilka szczeciniastych włosków na pysku.. Dla izolacji termicznej wytwarzają órego gruba warstwa nawet w najzimniejsze dni chroni

ania powietrzem, w wodzie jest prawdziwym l1v go, oddychając dużo skuteczniej niż więk- asie jednego oddechu wykorzystuje zaledwie uc. Waleń w jednej „fontannie”, powstającej walanych gazów i zawartej w nich pary wod­nego powietrza; w rezultacie może oddychać z liach znajduje się także znaczna ilość substancji latwia magazynowanie tlenu. To właśnie ona zabarwia nięso waleni na charakterystyczny ciemny kolor. Finwal może nurkować na głębo­kość 500 metrów i pływać przez czterdzieści minut bez nabierania powietrza.

Niektóre grupy waleni wyspecjalizowały się w gadaniu drobnych skorupiaków, takich jak krewetki i kryl, które pływają wielkimi ławicami. Dla ssaków żywiących się mrówkami i dla tych, które jedzą kryla, zęby nie mają wartości, więc te walenie, tak jak mrówkojady, straciły uzębienie. Mają za to fiszbiny - postrzępione na brze­gach, rogowe płaty, które niczym usztywnione firanki zwisają z wielorybiego pod­niebienia. Znalazłs2y się w środku ławicy, waleń chwyta ogromny haust wody, a potem wydalają przez na wpół zamknięte szczęki; kryl zostaje zatrzymany na fiszbi­nach i połknięty. Czasami waleń gromadzi pokarm, wolno krążąc tam, gdzie warst­wa kryla jest najgrubsza. Potrafi też skupić rozproszoną ławicę, nurkując pod nią spiralnym ruchem, tak że kryl wciągany jest w powstały wir, następnie jednym haustem połyka wszystkie stworzenia.

Ta dieta sprawia, iż fiszbinowce osiągają olbrzymie rozmiary. Płetwal błękitny, największy ze wszystkich waleni, przekracza długość 30 metrów i waży tyle co dwadzieścia pięć słoni morskich. Przy takich rozmiarach im niższy jest stosunek masy ciała do powierzchni, tym łatwiej zachować odpowiednią temperaturę. To zja­wisko odnosiło się także do dinozaurów, ale ich wielkość była ograniczona mecha­niczną wytrzymałością kości. Powyżej pewnej wagi po prostu łamały się kończyny. Walenie nie mają takich ograniczeń - ich kości muszą przede wszystkim zapewnić sztywność, oparcie dla ciała zapewnia woda. Krążenie po morzach w poszukiwaniu kryla nie wymaga szczególnej zwinności, fiszbinowce rozwinęły się więc w naj­

większe organizmy, jakie kiedykolwiek żyły na ziemi. Są czterokrotnie cięższe niż największy znany dinozaur.

Zębowce polują na różną zdobycz. Największy z nich, kaszalot odżywiający się kalamarnicami, osiąga jedynie połowę wielkości płetwala błękitnego. Mniejsze - del­finy, morświny i orki - polują zarówno na ryby jak i kalamarnice i stały się bardzo szybkimi pływakami. Niektóre mogą osiągać prędkość przekraczającą 40 kilo­metrów na godzinę.

Przy tak wielkiej szybkości decydującego znaczenia nabiera nawigacja. Rybom pomaga system linii bocznych, a zębowce zastąpiły go systemem opartym na echo­lokacji, jaki wypracowały iyjówki, a do perfekcji doprowadziły nietoperze. Delfiny wytwarzają ultradźwięki krtanią, a w ol gan zbudowany z tkanki tłuszczowe; nie częstotliwość - 200 kHz, jest pc Dzięki echolokacji mogą nie tylko ' drodze, ale określając wartość echa - zresztą stosunkowo łatwo zaobserwow oceanariach i gorliwie współdziałają w 6 bez trudu potrafią odszukać konkretny

rozmiarów; potem z opaską na oczach szybko płyną przez wodę, radośnie unosząc na pysku ten jeden, który przyniesie im nagrodę.

Niezależnie od ultradźwięków, delfiny wydają wiele innych odgłosów. Istnieją liczne przypuszczenia, że owe odgłosy tworzą jakiś język. Niektórzy twierdzą, że gdy­byśmy byli wystarczająco zdolni, moglibyśmy nie tylko zrozumieć, co mówią te zwie­rzęta, ale nawet wymieniać z nimi pewne informacje. Jak dotąd, udało się zidenty­fikować około dwudziestu różnych dźwięków, wydawanych przez delfiny. Niektóre prawdopodobnie służą utrzymaniu całego stada razem, gdy zwierzęta pływają ze znaczną szybkością. Inne sprawiają wrażenie sygnałów ostrzegawczych i znaków dźwiękowych, dzięki którym zwierzęta rozpoznają się z pewnej odległości. Nikt jed­nak nie udowodnił jeszcze, że delfiny potrafią łączyć te dźwięki, by stworzyć od­powiednik jakiegoś dwuwyrazowego zdania, co mogłoby zostać uznane za zaczątek prawdziwego języka. Potrafią tego dokonać szympansy, jednak delfiny - o ile może­my stwierdzić - chyba nie.

Wielkie walenie także wydają odgłosy. Humbaki, należące do fiszbinowców, każdej wiosny zbierają się w wodach nie opodal Hawajów, gdzie łączą się w paiy i wydają na świat młode. Niektóre także śpiewają. Ich pieśń stanowi kompozycję sko­mleń, skowytów, pomruków, wysokich pisków i długich, dudniących ryków. Walenie wyśpiewują swe songi całymi godzinami; owe recitale zawierają niezmienne sek­wencje dźwięków, które można nazwać tematami. Każdy temat może być wciąż pow­tarzany od nowa. Ilość powtórzeń się zmienia, ale kolejność „tematów” danej pieśni jest taka sama przez cały sezon. Przeciętnie cała pieśń trwa około dziesięciu minut, ale nagrano też półgodzinne. Walenie mogą śpiewać, powtarzając pieśni rzeczywiście na okrągło, przez dwadzieścia cztery godziny. Każde zwierzę ma swą własną charak- teiystyczną pieśń, ale komponuje ją z tematów, które dzieli z resztą hawajskiej wspólnoty waleni.

Walenie pozostają w wodach Hawajów przez kilka miesięcy, rozmnażając się i śpiewając. Czasami leżą na powierzchni wody, pionowo unosząc w powietrzu jedno płeiwowate odnóże. Nieraz uderzają nim w wodę. Od czasu do czasu któryś z nich podskakuje, wyrzucając z powietrze pięćdziesięciotonowe ciało i obracając się bo­kiem pokazuje jasny brzuch, a później opada z grzmiącym łoskotem, wzbudzając przy tym gigantyczną falę. Będzie się tak przewalał wielokrotnie.

Po kilku dniach ciemnobłękitne zatoki i cieśniny hawajskie pustoszeją. Humbaki odpłynęły. Parę tygodni później pojawią się w okolicach Alaski. Możliwe, iż są to zwierzęta z okolic Hawajów, ale by to stwierdzić z całkowitą pewnością, należy przeprowadzić więcej badań.

Następnej wiosny walenie znów pojawią się w wodach opływających Hawaje i znowu będą śpiewać. Ale do tego czasu będą mieć w swym repertuarze nowe tema­ty. zagubią zaś wiele starych. Czasem te pieśni są tak donośne, że rezonuje cały ka- ię wtedy jakieś eteryczne, nieziemskie jęki i tajemnicze wołania Nurkując w perłowobłękitnych wodach, prz »baczyć owego śpiewaka: kobaltowy kształt v śni przenika nasze ciało i czujemy się wted\ nym środku najszerszej piszczałki najwięk . e nasze tkanki przenika pieśń, e śpiewają. Człowiek może rozpoznać każde ością także to potrafią. W wodzie dźwięk roz- yć może więc fragmenty tych pieśni, zwłaszcza te rzmiące, mogą być słyszalne przez inne osobniki z odległości dziesięciu, dwudziestu, a nawet trzydziestu mil. Może informują je o tym, co dzieje się w całej wielorybiej wspólnocie.

Mrówkojady, nietoperze, krety, walenie... - oto gdzie doszli w poszukiwaniu pożywienia potomkowie owych wczesnych, szybko ewoluujących owadożernych. Były też jednak i inne źródła pokarmu: rośliny. Niektóre organizmy nauczyły się jeść trawę i wyszły z lasów na równiny. Za nimi podążyły zwierzęta mięsożerne i na ot­wartej przestrzeni te dwie żyjące obok siebie i wzajemnie uzależnione społeczności poczyniły pierwsze kroki w sztuce łowieckiej: wypracowały także reakcje obronne, by nie stać się ofiarami polowania. Druga grupa znalazła liście na wierzchołkach drzew. Każda z tych grup to osobny rozdział ewolucji: pierwsza - dlatego, że jest tak liczna, druga zaś - z powodu naszego własnego egocentryzmu, ponieważ ci mieszkańcy drzew są naszymi antenatami.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

MYŚLIWI I OFIARY

Dzisiejsze lasy są niemal takie same jak te, które rozwinęły się pięćdziesiąt milionów lat temu, wkrótce po pojawieniu się roślin kwiatowych. Zarówno wtedy jak i teraz Azję porastały dżungle, tropikalne, Europę zaś chłodne, rozrastały się wszędzie tam, gdzie ciągały gałęzie, tworząc wielokondj cie. Rok po roku, stulecie po stul niewyczerpane zasoby żywności ka

i strawić.

Takim pokarmem żywiły się dinozaui lasach Ameryki Północnej, lub siejąc spust os,

kiedy wszystkie te zwierzęta tak niewytłumaczalnie zniknęły, na lasy świata spły­nął spokój. Owady co prawda nadal żądały swego prowiantu, wgryzając się w drewno i tnąc liście na strzępy, jaszczurki szarpały liście paproci, a ptaki roz­smakowały się w nowo rozwijających się owocach - wyświadczały jednak roślinom przysługę, roznosząc ich nasiona i jednak żadne, nawet duże zwierzęta nie czer­pały już z tych spiżarni liści hurtowo, jak czyniły to dinozaury.

Ten względny spokój trwał przez tysiąclecia, ale w końcu w nowym pokarmie zaczęły gustować małe, stałocieplne, futrzaste zwierzęta, które niegdyś dreptały u stóp dinozaurów, skwapliwie polując na drobne bezkręgowce. Niektóre skoncen­trowały się na chwytaniu owadów, inne zwróciły uwagę ku liściom.

Jedzenie liści nie jest sprawą łatwą. Jak każda inna dieta, wymaga pewnych umiejętności i przystosowań. Po pierwsze substancja roślinna nie jest szczególnie pożywna. Zwierzę musi więc pochłaniać jej bardzo dużo, aby otrzymać niezbędną ilość kalorii. Niektórzy zaprzysięgli wegetarianie spędzają trzy czwarte życia na fleg­matycznym gromadzeniu i przeżuwaniu liści i gałązek. Już sam ten proces może być niebezpieczny, bo zwierzę, długo stojąc pod gołym niebem. Jest wystawione na atak. Jednym ze sposobów zminimalizowania tego ryzyka Jest pochwycenie możli­wie szybko dużej ilości pokarmu i ucieczka z nim w jakieś bezpieczne miejsce. Taką strategię stosuje zachodnioafrykański wiełkoszczur. Ostrożnie wyłania się nocą ze swojej nory i kiedy jest pewien, że nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo, pospiesz­nie wypycha sobie policzki wszystkim, co choćby w przybliżeniu wygląda Jadalnie. Nasiona, orzechy, owoce, korzenie, czasami jakiś ślimak lub chrząszcz. Wszystko trafia do Jego pyska. Wypchane torby policzkowe są tak duże, że mogą zmieścić dwieście kęsów. Gdy napełnią się tak, iż wiełkoszczur ledwie może zamknąć usta, a jego pysk wygląda, jakby został dotknięty śmiertelnym atakiem świnki, zwierzę

pę<łzi z powrotem do non'. W podziemnej spiżarni rozładowuje cały łup i zaczyna go sortować, przeżuwając kąski jadalne, a na bok odkładając małe patyki i kamy­ki. które choć wydawały się obiecujące, okazały się przykrym rozczarowaniem.

Roslinożerey muszą mieć szczególnie dobre zęby. Nie tylko dlatego, że używają ich bardzo długo, ale też materiał, z jakim muszą sobie poradzić, często jest bar­dzo twardy. Szczury - podobnie jak inne giyzonie: wiewiórki, myszy, bobiy i jeżo- zwierze - zachowują otwarte korzenie przednich gryzących zębów: siekaczy, tak by rosły przez całe życie zwierzęcia i uzupełniały starte części uzębienia. Zęby są utrzymywane w należytym stanie dzięki prostemu, ale bardzo skutecznemu za­biegowi samoostrzenia się. Podstawowa część siekacza gryzoni zbudowana jest z zębiny, ale jego przednią powierzchnię pokrywa gruba i często jaskrawo ubarwiona warstwa znacznie twardszej emalii. Gdy górne siekacze uderzają o dolne, zębina zużywa się szybciej i w ten sposób eksponowana jest twardsza warstwa emalii, n ostra krawędź zęba przybiera kształt dłuta.

pokarm musi być strawiony. To również nastręcz; materiał, z którego zbudowane są ściany ko iszych substancji organicznych. Żaden sok tra- viek ssaka, nie robi na niej wrażenia. Jeśli /ć uwolnione z komórek roślinnych, to opór ’ jakiś sposób przełamany. Jeśli nie są zbyt pewnego stopnia mechanicznie, to znaczy przez lają zdolność wytwarzania enzymów, które rozkładają ę, a zwierzęta roślinożerne mają w żołądkach całą ich hodowlę. Bakterie zjadają więc celulozę, a właściciel żołądka może wchłonąć zawartość komórek. Jednak nawet z taką pomocą strawienie całego wegetariańskiego posiłku może za­bierać dużo czasu.

Królik załatwia to w pewien prosty, choć nieco kontrowersyjny sposób. Posiłek z liści, pocięty siekaczami na strzępy i zmiażdżony zębami trzonowymi, a następ­nie połknięty, trafia do żołądka, gdzie zostaje zaatakowany przez mikroorganizmy

i soki trawienne. W końcu przesuwa się do jelita, gdzie zostaje uformowany w miękkie kulki, i wydalony. Dzieje się to zwykle wtedy, gdy królik odpoczywa w swej norze. Gdy tylko te miękkie kulki się wyłonią, zwierzę odwraca się i je połyka. Ponownie trafiają do żołądka i wtedy nie rozłożone jeszcze resztki pożywienia ule­gają rozkładowi. Dopiero teraz królik wydala nie strawione resztki pokarmu w postaci znanych nam suchych bobków.

Szczególnie trudny problem mają słonie, ponieważ poza liśćmi zjadają ogromne ilości włóknistych gałązek i zdrewniałego materiału roślinnego. Oprócz kłów mają tylko zęby trzonowe w głębi pyska, które tworzą tam potężne „żarna”. Ponieważ się ścierają, co kilka lat zastępowane są nowymi, które wyrastają z tyłu i wzdłuż szczę­ki wędrują ku przodowi. Zęby trzonowe działają z ogromną siłą zgniatającą, ale sil­nie zdrewniały pokarm wymaga długiego trawienia, aby zostało z niego wydobyte cokolwiek wartościowego. Żołądek słonia jest jednak wystarczająco duży, by zaspo­koić jego potrzeby. Pobrany pokarm przechodzi przez ciało człowieka w ciągu około dwudziestu czterech godzin. Taka sama podróż u słonia trwa dwa i pół dnia i przez

większość czasu pokarm jest poddawany działaniu soków trawiennych i bakterii znajdujących się w żołądku. Znacznie wcześniej niektóre odżywiające się papro­ciami i sagowcami dinozaury napotkały ten sam problem i rozwiązały go w taki sam sposób: stały się gigantami.

Odchody słonia, nawet po tak wydłużonym procesie trawienia, wciąż zawierają wiele gałązek, włókien i ziaren. Pewne rośliny od tysiącleci opierają się procesom trawiennym słoni, pokrywając swe nasiona tak grubą łupiną, by mogły one prze­trwać długie nasiąkanie sokami żołądkowymi. Paradoksalną konsekwencją tego zabezpieczenia jest fakt, iż jeśli łupiny nie są tak właśnie wymoczone, ziarno w ogóle nie jest zdolne do kiełkowania.

Z trawieniem celulozy najlepiej so domowe i owce. Dolnymi siekacza dziąsłami górnej szczęki, która ni połykają i trawa przechodzi do jedni wiera szczególnie bogaty zestaw baki . pokarm jest mieszany i ubijany ora kowy, a bakterie w tej kadzi fermentacyjny

utarty na papkę wraca kęsami do gardła i w szczególny sposób ponownie rozcie­rany jest przez zęby trzonowe: szczęki przeżuwaczy mogą się poruszać nie tylko w górę i w dół, lecz także do przodu, do tyłu i na boki. To przeżuwanie może się odby­wać jedynie podczas bezpiecznego odpoczynku, gdy zwierzę opuszcza pastwisko i w ciągu gorącego dnia zażywa relaksu w jakimś zacienionym miejscu. W końcu kęs zostaje przełknięty po raz drugi. Przechodzi przez żwacz, czepiec i księgi, by w końcu trafić do żołądka właściwego, czyli trawieńca o chłonnych gruczołowych ścianach, i dopiero teraz zwierzę zyskuje korzyść ze swojej pracy.

Liście jako pokarm też nie są bez wad. W rejonach o klimacie umiarkowanym wiele niemal całkowicie znika w jednym czasie. Zwierzęta uzależnione od nich muszą więc przed nadejściem zimy poczynić specjalne przygotowania. Azjatyckie owce gromadzą pokarm w formie tłuszczu i magazynują go u nasady ogonów. Inne gatunki nie poprzestają na najedzeniu się na zapas i nabraniu sadła, lecz również redukują swoje potrzeby do minimum poprzez zapadanie w sen zimowy.

Przyczyna i istota takiej reakcji nie została dokładnie rozpoznana. Z pewnością nie jest to spowodowane tylko spadkiem temperatury otoczenia, jak można by przypuszczać, ponieważ nawet zwierzę trzymane w ciepłym pomieszczeniu także zapadnie w sen w tym samym czasie, co jego towarzysze przebywający w jesiennym zimnie na zewnątrz. Być może bodziec pochodzi z samych rezerw tłuszczu. Gdy zwierzę zgromadzi go w sobie tyle, ile może unieść, zapada w sen, nie zatrzymując przy tym procesu odżywiania.

Popielica jesienią często jest niemal kulista. Znajduje sobie jakąś jamę, mruży oczy, podwija głowę pod brzuch, otula się miękkim futrzanym ogonem i pozwala powoli uchodzić ciepłu ze swego ciała. Bicie serca także znacznie się spowalnia, a oddech staje się tak płytki i nieregularny, że w ogóle trudno go wyśledzić. Mięśnie popielicy sztywnieją i całe ciało staje się chłodne. W tym czasie potrzeby energe­tyczne zwierzęcia są tak niskie, że zapas tłuszczu wystarcza, by podtrzymać

podstawowe funkcje życiowe na minimalnym poziomie całymi miesiącami. Ekstremalne zimno może jednak zwierzę obudzić. W krytycznej sytuacji, gdy grozi mu zamarznięcie, zaczyna się ruszać i gwałtownie drżeć, ogrzewając się spalaniem zapasów tłuszczu, aż minie najgorsze zimno i znowu będzie mogło zasnąć. W nor­malnych warunkach dopiero ciepło wiosny wyciąga z nor popielice i innych zi­mowych śpiochów. Ich apetyty są teraz ogromne i zwierzęta iychło mogą odrobić stratr ciężaru ciała. Ale czas głodu już się skończył; oto bowiem na gałęziach znów pojawiają się liście.

Dzięki właśnie takim metodom pokarmem roślinnym dostarczanym przez lasy całego świata odżywia się ogromna ilość zwierząt. Na szczytach gałęzi śmigają różne gatunki wiewiórek, gromadząc pędy, żołędzie, korę i wierzbowe bazie. Niektóre z nich - polatuchy. wykształciły nawet pokryte futrem błony między tył- szybować między gałęziami, ilpy. Wiele gatunków sięga po bardzo urozma jajkami, pisklętami i owocami, a inne upodo- rzew. Życie w takich warunkach sprawiło, że ją chwytne, niezwykle ruchliwe kończyny ■ączenie talentów jest tak interesujące, że •ział. Ich droga nie jest jedynym możliwym eęgo się liśćmi. Jednym z pierwszych zwierząt, ce Południowej, był naziemny leniwiec palcza- sty. który wybrał całkowicie inną drogę.

?ją dwa leniwce: dwupalczasty i trójpalczasty. Ten drugi jest znacznie bar- iej leniwy. Zwisa z gałęzi uczepiony hakowatymi pazurami na końcach długich ramion: żywi się wyłącznie jednym rodzajem pokarmu - liśćmi cekropki, które szczęśliwie dla niego rosną bujnie i łatwo je znaleźć. Żadni napastnicy nie atakują leniwca - w istocie niewielu mogłoby go dosięgnąć. Bezpieczny, oddaje się leniwej egzystencji, której brakuje jedynie całkowitego bezruchu. Przez osiemnaście godzin na dobę pogrążony jest w głębokim śnie, zaś higienie osobistej poświęca tak mało uwagi, że na jego zmierzwionych włosach rosną zielone glony, a w głębi futra pa­sożytują ćmy, których gąsienice pasą się jego futrem. Mięśnie leniwca są tak słabe, iż nie jest zdolny do poruszania się z szybkością jednego kilometra na godzinę, nawet na najkrótszym dystansie, a najbardziej chyży ruch, jaki może wykonać, to szeroki gest haczykowatego ramienia. Jest zupełnie niemy, zaś słuch ma tak mar­ny, że można przy nim strzelać, a jedyną reakcją będzie powolny obrót i mrugnię­cie oczami. Nawet jego zmysł węchu, choć lepszy niż nasz, jest znacznie mniej czuły niż u większości ssaków. Poza tym śpi i je w zupełnej samotności.

Jednak i on ma pewien rodzaj życia towarzyskiego. W jaki sposób, mając tak przytłumione i stępione zmysły, jeden leniwiec znajduje drugiego, by się roz­mnażać? Istnieje tylko jeden trop. Trawienie przebiega u leniwca prawie tak samo powoli jak pozostałe procesy, więc wydala kał i mocz raz w tygodniu. Najbardziej zaskakujący jest fakt, że w tym celu schodzi na ziemię i niezmiennie wykorzystuje do tego to samo miejsce. To jedyny moment w życiu, gdy jest wystawiony na prawdziwe niebezpieczeństwo - jaguar może go tu łatwo pochwycić. Musi więc być

jakiś ważny powód, że podejmuje to najwyraźniej niepotrzebne ryzyko. Jego od­chody i mocz mają skrajnie gryzący zapach, a zmysł węchu jest jedyną zdolnością, która nie została poważnie stępiona. Tak więc odkładana przez niego sterta jest je­dynym miejscem w lesie, które inny leniwiec może znaleźć bez trudu i... również je­dynym, gdzie ma szansę spotkać drugiego leniwca, powiedzmy - raz w tygodniu. Być może jest to więc również miejsce schadzek, bo leniwiec z pewnością nie ma innego łatwego sposobu dobrania sobie partnera. Jednak nie jesteśmy tego tak całkiem pewni, ponieważ jak dotąd żaden badacz studiujący zachowania zwierząt nie zdecydował się, by dniami i nocami trwać w ogłupiającej bezczynności, a to je­dyny sposób, by dowiedzieć się czegoś więcej o prywatnym życiu leniwca.

Dno lasu nie jest zbyt bogate w rośli mość. W niektórych rejonach cień jest tak głęboki, że nie ma tam nic prócz chodzącymi gdzieniegdzie grzyba mogą rosnąć drobne krzaki, nie» roślinność dostarcza pokarmu m Osiągają one wielkość psów i są b które - po długim na nie oczekiwali plamy cienia i giymaśnie skubie stara życia, której długo nie da się zapomnieć. Z

bardzo długą, pradawną historię; prymitywne przeżuwacze bardzo przypominają pierwsze zwierzęta, które pięćdziesiąt milionów lat temu odżywiały się liśćmi w buj­nych lasach.

W Ameryce Południowej tę rolę grają nie zwierzęta kopytne, ale giyzonte, na przykład różne gatunki aguti - oliwkowy, złocisty i paka. Mają zbliżone kształty i wielkość oraz podobne samotnicze skłonności. Są jeszcze bardziej nerwowe i nie­śmiałe. Najmniejszy cień niebezpieczeństwa lub powiew nieznanego zapachu po­woduje, iż zamierają i ogarnięte paniką rozglądają się wokół wielkimi błyszczącymi oczami. Trzask gałązki sprawia, że na oślep pognają przez las.

Skubanie wyższych krzewów i młodych drzew wymaga wyższego wzrostu i każ­dy las ma pewną grupę zwierząt osiągających wielkość od kucyka do konia. Są tak zakonspirowane, ciche i nieliczne, że niemal niewidzialne. Na Malajach i w Ameiy- ce Południowej są to wiodące nocną egzystencję tapiry, w południowo-wschodniej Azji - najmniejszy z nosorożców, obecnie niezmiernie rzadki, nosorożec sumatrzań- ski o owłosionej skórze, a w Kongo - okapi, obdarzony krótką szyją prymitywny kuzyn żyrafy, największego z tych zwierząt, lecz tak płochliwego, że było ostatnim wielkim ssakiem odkrytym przez naukę i żaden Europejcsyk nie widział go aż do początków naszego stulecia.

Wszyscy ci mieszkańcy lasu, zarówno wielcy jak i mali, są samotnikami. Nietrudno znaleźć przyczynę. Ocienione partie lasu rzadko wytwarzają taką ilość liści, by jakaś większa grupa zwierząt mogła się dłużej wyżywić w tej samej okoli­cy. Zwierzęta muszą jednak utrzymywać związki, a to przecież wymaga pewnej formy komunikowania się. W leste widoczność nie jest najlepsza, a sygnalizacja dźwiękowa mogłaby przyciągnąć uwagę myśliwych. Aguti, kanczyle i taptry żyją więc w parach lub samotnie. Bronią swoich terytoriów, oznaczając je odchodami

lub wydzieliną specjalnych gruczołów, a w obronie zdają się na kryjówki, znikając w poszyciu dobrze znanego terytorium.

Polują«' na nie zwierzęta także są samotnikami. Jaguar czyha na tapira, a lam­part rzuca się na dujkera. Zabłąkany niedźwiedź zjada co popadnie i z pewnością upoluje kanczyla. jeśli tylko trafi mu się taka okazja. Najmniejsi leśni myśliwi - żenetY. chausy. kuzimanze. cywety i łasice - polują zarówno na szczury i myszy, jak na ptaki oraz gady.

Spośród wszystkich leśnych łowców najbardziej wyspecjalizowane w jedzeniu mięsa są koty. Atakujące zwierzę wbija w ofiarę ostre pazuiy, a potem wgryza się w szyję, by przerwać jej rdzeń kręgowy i zadać szybką śmierć.

Charakterystyczne dla zwierząt mięsożernych ich długie jak sztylety zęby, poło­żone po obu stronach pyska tuż za przednimi siekaczami, używane są do wgryza­nia się w skórę ofiary, a znajdujące się dalej w głębi szczęki zęby trzonowe służą do rawne rzeźnicze narzędzia. Żaden pies ani kot na ie po prostu szarpią pokarm na kawałki i po ze do strawienia niż liście lub gałązki i żołądel;

pułapki i tropy, loty i skoki są naśladowaniem zy roślinożercą a drapieżnikiem w najwcześ- ścia pięć milionów lat temu wykształciły się olowań. Zmiana klimatu na świecie, a zatem i tagonistów z cienia na światło dzienne. Pojawiły

się bowiem łąki.

vy mogą się wydawać prostymi, niemal prymitywnymi roślinami, czymś niewiele więcej niż liśćmi z korzeniami. W rzeczywistości jednak są one roślinami wysoko rozwiniętymi, zakwitającymi drobnymi, skromnymi kwiatami. W rozsiewa­niu pyłku nie polegają na owadach, lecz zdają się na wiatr, który na porastanych przez nie przestrzeniach wieje swobodnie i szeroko. Trawy rozrastają się pozio­mymi rozłogami, biegnącymi tuż przy ziemi lub nieco głębiej. Gdy przez równiny przesuwa się ogień trawiący stare liście, płomienie biegną tak szybko, że rozłogi i korzenie pozostają nie uszkodzone; niemal natychmiast wytwarzają nowe pędy, a to dlatego, że u traw wierzchołek wzrostu znajduje się nie na czubku, ale u nasady liścia. Ta zdolność krzewienia stanowi ogromną korzyść dla pasących się zwierząt, ponieważ nawet gdy trawy zostaną skoszone, będą nadal niepowstrzymanie odras­tać i niebawem staną się kolejnym posiłkiem.

Trawa także odnosi korzyści z obecności pasących się stad, ponieważ zwierzęta depczą i zjadają sadzonki krzaków i drzew, które mogłyby zakorzenić się na równi­nie, a gdyby wyrosły zbyt wysoko, pozbawiłyby trawę światła i w końcu ją wyparły. Wydaje się więc prawdopodobne, że rozszerzanie się łąk i ewolucja zwierząt od­żywiających się trawą następowały razem, krok po kroku.

Równiny przyciągały nie tylko trawożerców. Brak kryjówek na rozległych tra­wiastych przestrzeniach skusił drapieżniki do wyjścia z lasów w poszukiwaniu pożywienia. Jedynie najwięksi wegetarianie - słonie i nosorożce - nie mieli się czego bać. W lesie potrzebna im była zdolność zręcznego i cichego poruszania się między

drzewami i te warunki w pewien sposób określały ich wzrost, ale pod gołym niebem nie byk) takich ograniczeń, więc stawały się coraz większe.

Niektóre zwierzęta szukały bezpiecznego schronienia w jamach i norach. Łąki są wymarzonym miejscem dla stworzeń, które mają szczególne upodobanie do kopania tuneli: gleba wolna jest od węzłowatych i przeplatających się korzeni drzew. Zwierzęta mogą więc bez przeszkód budować rozleje systemy tuneli i wiele gatunków korzysta z tej okazji.

Jednym z najbardziej wyspecjalizowanych i zawziętych kopaczy jest pewien dziwaczny nagi gryzoń - golec z Afryki Wschodniej, należący do rodziny kreto- szczurów. Żywi się nie liśćmi trawy, lecz jej korzeniami i bulwami. Golce żyją w rodzinach, drążąc skomplikowane podziemne kwateiy ze specjalnymi pomieszcze­niami dla młodych, spiżarniami i toaletami. Życie spędzane wyłącznie pod ziemią, w ciepłych piaskach suchych afrykańskich równin, dokonało w wyglądzie tych

ie mają już żadnego pożytku z oczu i straci: ałcie kiełbasek pokrywa żółtawa pomarszczor: czące siekacze także nie poprawiają ich m przed twarzą. Zwierzę używa ich nie ty:- rzędzi wiertniczych. Wygryzanie sobie droj- : unika kęsów gleby, posługując się tech i - zaciska wargi za ekstrawagancko ster- ¿amknięte, podczas gdy owe zęby pracowicie

i, kopiąc swoje tunele, pracują w zespołach. Ten, który znajduje się na przedzie, wwierca się w ziemię z szaleńczą prędkością, wyrzucając usuniętą glebę za siebie, wprost na drugiego członka brygady. Ponieważ ci następni także są ślepi, więc nie denerwuje ich to nadmiernie i po prostu przerzucają ziemię między nogami dalej, ku tym, którzy stoją za nimi, aż w końcu trafia do ostatniego zwierzęcia w kolejce, które energicznie wyrzuca ją na powierzchnię. Skrawek zie­mi skolonizowany przez golce wręcz usiany jest kopczykami materiału usuniętego z tuneli. Z otworów wydobywają się pióropusze piasku, co z kolei upodabnia je do miniaturowych wulkanów.

Niewielu napastników (jeśli w ogóle jest jakiś) może sobie z golca uczynić posi­łek. Potrafi on kopać szybciej niż kot C2y pies i wcale nie musi wychodzić na po­wierzchnię. Jednak ci kopacze, którzy jadają nie tylko korzenie traw, lecz również ich liście, muszą wyłaniać się ze swych nor i wtedy mogą się znaleźć w poważnym niebezpieczeństwie. Równiny Ameryki Północnej zostały skolonizowane przez gry­zonie wielkości małych królików - pieski preriowe. Zwierzęta te nie dość, że pasą się na powierzchni ziemi, to jeszcze robią to w ciągu dnia, gdy w okolicy grasuje kojot, ryś rudy, fretka, poluje jastrząb, czyli te stworzenia, które aż nazbyt chętnie żywią się nimi, gdy tylko mają ku temu okazję. Pieski preriowe rozwinęły zatem sposoby obrony, oparte na wysoce zorganizowanym systemie społecznym.

Żyją w wielkich koloniach - które mogą liczyć nawet tysiąc zwierząt - w grupach rodzinnych, liczących do trzydziestu członków. Nory wielu tych grup łączą się ze sobą. Poszczególne społeczności zawsze wystawiają kilku swych przedstawicieli

na wartę. Wartownicy siedzą na stertach wykopanej ziemi obok wejścia do nory, skąd mają najlepszy widok na to, co dzieje się wokół. Jeśli któryś zauważy jakiegoś wroga, wydaje serię świszczących warknięć. Różni napastnicy są przy tym określani różnymi dźwiękami, więc wszyscy wiedzą nie tylko o samym istnieniu niebezpieczeństwa, ale także o jego rodzaju. Dźwięk ten powtarzany jest przez in­nych i rozchodzi się po całej kolonii, zatem wszystkie zwierzęta mają się na baczności. Członkowie wspólnoty nie rzucają się do natychmiastowej ucieczki, ale zajmują strategiczną pozycję w pobliżu wejścia do swych nor. Stojąc na tylnych łapach, wpatrują się w intruza, bacznie obserwując każdy jego ruch. Tak więc gdy jakiś kojot kłusem przebiega prze/ : chodzi się od grupy do grupy, a jrzenia jej mieszkańców, którzy - dość blisko podejść.

Zachowania społeczne piesków r nej obrony. Osobniki dorosłe, siedząc własności jeszcze innym rodzajem gwizc powietrze. W czasie sezonu rozrodczego c

bardzo blisko i bronią swoich granic przed intruzami. Gdy mija czas podwyższonej czujności, odprężają się, swobodnie poruszają się po swoim terenie i zapuszczają w inne rejony. Jeśli jakiś obcy zbliży się do stałego mieszkańca, zwierzęta ostrożnie wymieniają raczej powściągliwy „pocałunek", a potem wzajemnie badają sobie gru- czoły analne, by sprawdzić, czy rzeczywiście są „ziomkami". Jeśli okaże się, że nie

- rozchodzą się i gość w końcu opuszcza teren, ale gdy odkryją, że są członkami tej samej społeczności, wtedy całują się otwartymi pyskami, delikatnie czyszczą na­wzajem i często razem udają się na łąkę, by paść się obok siebie.

Pieski preriowe troskliwie dbają o roślinność na swoim terenie. Ponieważ pasą się intensywnie, wiele ulubionych roślin zostaje całkiem wyjedzonych. Zwierzęta przenoszą się wtedy na inną część swojego terytorium, pozwalając staremu past­wisku leżeć przez pewien czas odłogiem, by odzyskało siły. Roślinność na swych pastwiskach uprawiają w sposób selektywny. Nie lubią szałwi, jednej z najpospo­litszych i najsilniejszych roślin na równinach. Jeśli jakaś sadzonka się zakorzeni lub też szałwia rośnie już na nowo kolonizowanej części terytorium, to pieski pre­riowe jej nie ignorują, lecz rozmyślnie wycinają, by zapewnić więcej przestrzeni tym roślinom, które lubią.

Dalej na południe, na pampasach Argentyny, rolę piesków preriowych przejęła osiągająca wielkość spaniela wiskacza. Ona także prowadzi życie w zwartych gro­madach, ale pasie się jedynie o świcie i o zmierzchu. Jak wiele stworzeń aktywnych w półmroku, wiskacze mają wyraźne znaki rozpoznawcze: szerokie, poziome czarne

i białe pasy na twarzach. Nad norami budują kopce. Jeśli podczas drążenia znajdą jakiś większy kamień, pracowicie wyciągają go na powierzchnię i wyrzucają na stertę. Co więcej - niczym dobrzy farmerzy, entuzjastycznie robią to samo z każdym przedmiotem, jaki zdarzy się im znaleźć na pastwiskach. Jeśli więc wędrowiec zgubi coś w pobliżu kolonii wiskaczy, to powinien go szukać nie tam, gdzie mógł upaść, lecz na szczycie ich kopca.

Wiskacza jest kolejnym przedstawicielem potomków owej armii ssaków ło­żyskowych, która wędrowała na południe z Ameryki Północnej przez panamski po­most lądowy i która po jego przełamaniu znalazła się w Ameryce Południowej. W czasie gdy bvłv kolonizowane przez mrówkojady, pancerniki i rzadkie gatunki małp. łąki stały się obiektem inwazji innych ssaków łożyskowych. Niektóre z nich to stworzenia zadziwiające. Dwa zostały już wcześniej wspomniane: mrówkojad wielki i \wmarły pancernik z dwumetrową skorupą. Było także wiele trawo- i liś- ciożerców. Wiskacza nie jest jedynym żyjącym dzisiaj przedstawicielem tej grupy, istnieje bowiem także podobna do królika mara. Były również zwierzęta roślinożer­ne. które urosły do olbrzymich rozmiarów. Jedno wyglądało jak wielbłąd, a wzros­tem dorównywało słoniowi. Inne, krewniak leniwca, było nawet większe; miało aż szało się ociężale, gadając całe krzaki i drzewa.

>rzył się ponownie, zwierzęta z północy znó' łych form zniknęło. Było więc prawdziw a doniesiono, że pewien niemiecki osad aentu znalazł świeże ślady naziemnych iści i znalazł w niej, za dziwną linią .

ii dę na pół) stertę wielkich kości i kawałki włosami z ciekawymi kostnymi guzkami, ię wydawało, odchodów. Wywiesił kawałek tej słupie, by służyła jako znak graniczny, i właśnie tam, kilka lat ej. zauważył ją jakiś szwedzki podróżnik. W końcu próbki dotarły do Muzeum Historii Naturalnej w Londynie, gdzie ogłoszono je szczątkami naziemnego leniw­ca. Wydawały się tak świeże, że niektórzy uwierzyli, iż zwierzęta te rzeczywiście mogły wciąż jeszcze żyć. linia kamieni wyglądała całkiem jak fundamenty jakiegoś muru zbudowane przez człowieka. Trawiaste włókna w odchodach miały tak równe krańce, jakby były raczej cięte, niż wyrwane z korzeniami. Być może - sugerowano

- Indianie przywieźli te stwory do owej jaskini i trzymali je tam uwięzione, karmiąc trawą i traktując tak, jakby były na wpół udomowione.

Przez długi czas ani nie potwierdzano, ani nie obalano tych romantycznych domysłów. Obecnie, niestety, zostały one rozwiane. Wszedłszy do owej jaskini, można się przekonać, że jest ogromna, a linia wielkich kamieni na jej tyłach, która mogła sprawiać wrażenie przegrody, tworzącej podstawy jakiegoś muru, niemal na pewno nie jest niczym innym jak tylko zawaloną częścią sklepienia. Mikroklimat w jaskini charakteryzuje się bardzo niską temperaturą i bardzo małą wilgotnością, więc odchody leniwca były po prostu zamrożone. Dziś ta ponura okolica jest do­statecznie często przemierzana, by jakiekolwiek zwierzę dwa razy większe od krowy mogło tam żyć niezauważone. Niemniej wiemy teraz, że Indianie dotarli do tej częś­ci Ameryki Południowej między ośmioma a dziesięcioma tysiącami lat temu, a wiek szczątków leniwca dowodzi, że zwierzęta te żyły jeszcze przed pięcioma tysiącami lat. Zatem przynajmniej niektórzy ludzie widzieli te leniwe, powłóczące nogami, ale przecież cudowne giganty.

W tym samym czasie, gdy na południu rozwijały się leniwce, po drugiej stronie Przesmyku Panamskiego, na preriach Ameryki Północnej rozwijała się inna grupa

trawożerców. Ich przodkami były żyjące w lasach zwierzęta podobne do tapirów, tyle że wielkości kanczyla. Gdy znalazły się na równinach, zaczęły coraz szybciej biegać, by móc umknąć wrogom. We wczesnej postaci miały cztery palce u przed­nich nóg i trzy u tylnych. Im dłuższe były ich kończyny, tym lepiej służyły jako dźwignie, i odpowiednio umięśnione mogły lepiej nieść swoich właścicieli. Z upły­wem czasu zwierzęta wydłużały kończyny, unosząc się nad ziemią na palcach. W końcu boczne palce skurczyły się i zwierzę - pierwszy koń wielkości psa - biegało na jednym wydłużonym palcu środkowym. Kostki także zaczęły przemieszczać się ku górze, boczne palce - drugi i czwarty - uległy redukcji do form szczątkowych, tzw. kostek iysikowatych, a paznokcie pogrubiały, by uformować ochronne, amortyzujące wstrząsy kopyto.

Zmianom w kończynach towar/- były znacznie twardsze do żucia, wytwarzać w liściach ostre kry,

Przodkowie konia zmienili więc. swoje trzonowe z twardymi krawędziami zę

spędzające długi czas z pochyloną głową, nie są w stanie zachować czujności wobec napastników. W takiej sytuacji w im wyższej części głowy są umieszczone oczy, tym lepiej. Ta potrzeba, połączona z koniecznością zapewnienia przestrzeni powięk­szającym się zębom trzonowym, zaowocowała znacznym wydłużeniem czaszki. Właśnie w ten sposób pierwsze konie rozwijały się w formy, które oglądamy dzisiaj. Zwierzęta te rozprzestrzeniły się na równinach Ameryki i w końcu, przez Cieśninę Beringa, dotarły do Azji i Europy, a stamtąd ruszyły na południe i skolonizowały równiny Afryki. Później w swojej pierwotnej ojczyźnie całkiem wyginęły i ponownie pojawiły się tam dopiero trzysta lat temu, przywiezione przez hiszpańskich konkwistadorów. Ale w Europie i Afryce zwierzęta nieparzystokopytne doskonale się rozwijały jako konie, osły i zebry.

Zebry dzielą afrykańskie równiny z innymi biegającymi zwierzętami trawożer- nymi, które ewoluowały w tym samym okresie. Były one potomkami owych minia­turowych leśnych antylop - dujkerów i kanczyli. Zwierzęta te, dzięki bieganiu po lasach, miały już zmodyfikowane kończyny, choć w nieco inny sposób niż konie, bo opierały się nie na jednym palcu, ale na dwóch. Teraz na równinach ich nogi stały się dłuższe, a one same zmienify się w parzystokopytne - antylopy, gazele i jelenie. Dziś rozwijają się tak licznie, że stanowią część najbardziej efektownej zbiorowoś­ci dzikiej przyrody.

Na krańcach równin, w zaroślach, gdzie jest jeszcze trochę poszycia, wciąż żyją antylopy - dikdiki i dujkery 1 bardzo podobne do swych zamieszkujących lasy krewniaków, małych, skubiących krzewy i żyjących, samotnie bądź w parach, na terytoriach, które oznaczają i których bronią. Dalej, pod gołym niebem, gdzie ukrycie się nie jest już możliwe, antylopy zapewniają sobie bezpieczeństwo, gro­madząc się w wielkie stada. Regularnie unoszą głowy znad pastwiska, by rozglądać się wokół, a przy tak wielu bystrych oczach i wrażliwych nozdrzach wydaje się rzeczywiście niemożliwe, by jakiś myśliwy zaskoczył stado. Jeśli jednak nastąpi atak, wtedy uciekające stado oszołomi myśliwego mnogością możliwych celów.

Stado impali wprost eksploduje setkami osobników rozbiegających się w naj- lóżnkjsjych kierunkach i efektownie wyskakujących w powietrze na wysokość trzech metrów.

Konieczność zachowania pastwisk w jak najlepszym stanie zmusza stada do regularnego przemieszczania się. Gnu najprawdopodobniej są zdolne do wyczu­wania deszczu padającego w odległości pięćdziesięciu kilometrów, wyruszają więc w jego kierunku, by paść się świeżo wyrastającą trawą. Ten nomadyczny nawyk zaburza jednak te zachowania społeczne dotyczące rozmnażania się, które w lesie dla pojedynczych par były takie proste. Niemniej dla niektórych zwierząt - impali, springboków i gazel - podstawą ich strategii zachowań pozostaje terytorium. Samce i samice tworzą oddzielne stada. Kilka dominujących samców może o- puszczać kawalerskie stado, by ustanowić indywidualne terytoria. Każdy oznacza granice swej ziemi i zaciekle broni jej przed innymi samcami, starając się wzbu- eresowanie samic. Jest to jednak bardzo trudne przedsięwzięcie i te liesiącach są kompletnie wyczerpane ciągłym ać przewagę silniejszych, wypoczętych iywal'

że zebra należą do tych nielicznych zwierząt, i terytorialności. Tworzą stada koedukacyjne licząc między sobą wszędzie, gdziekolwiek się

ne zwierzę na pastwisku, napastnik również musi mieć lą do perfekcji technikę biegania. Być może właśnie dlatego nie przejęli techniki poruszania się na czubkach zredukowanych palców, gdyż potrzebują tych palców uzbrojonych w pazury w działaniach ofensywnych. Problem ten rozwiązały inaczej, i to bardzo skutecznie - wydłużając kończyny i nadając wyjątkową elas­tyczność kręgosłupowi. Gdy w pościgu za zdobyczą biegną ze znaczną szybkością, ich tylne i przednie nogi zachodzą na siebie pod ciałem niczym nogi galopującej antylopy. Gepard ma szczupłe, wydłużone ciało i jest chyba najszybszym biegaczem na ziemi, zdolnym osiągnąć prędkość przekraczającą 110 kilometrów na godzinę. Jednak ta metoda jest bardzo energochłonna, trzeba bowiem wielkiego wysiłku mięśni, by nieustannie rozciągać i ściągać kręgosłup, i gepard może biec z taką szybkością nie dłużej niż minutę. Albo udaje mu się dogonić ofiarę na odcinku kilkuset jardów i zabić ją, albo, wyczerpany, musi odpocząć, podczas gdy antylopa, ze sztywniejszymi plecami i dłuższymi nogami, galopuje dalej w kierunku bez­pieczniejszej części równiny.

Lwy nie są tak szybkie jak gepardy. Wszystko, co mogą osiągnąć, to prędkość 80 kilometrów na godzinę. Gnu potrafią biegać z podobną prędkością i mogą to ro­bić znacznie dłużej. Lwy musiały więc wypracować bardziej skomplikowaną tak­tykę. Czasami polegają na ukradkowym przyczołganiu się ku ofiarom, z ciałem przy ziemi, wykorzystując do tego każde ukrycie. Niekiedy jakiś osobnik działa sam, jednak przeważnie członkowie stada polują zbiorowo, i są to jedyne koty, które tak postępują. Ustawiają się w szereg, ramię przy ramieniu. Gdy pojawia się grupa ich ofiar I antylop, zebr lub gnu 1 lwy ze skrzydeł dokonują manewru

okrążającego. Wówczas wychodzą z ukrycia i spychają upatrzone ofiary ku zwie­rzętom znajdującym się w środku szeregu. Taka taktyka często przynosi rezul­taty w postaci kilku trofeów. Zaobserwowano już polowanie, w którym padło aż siedem gnu.

Hieny są jeszcze powolniejsze niż lwy, ich rekord to 65 kilometrów na godzinę. Metody łowieckie hien muszą więc być znacznie subtelniejsze i oparte na działa­niach zespołowych. Samice mają oddzielne legowiska, gdzie wychowują szczenięta, ale cała sfora pracuje razem, utrzyrm ijąc swoje terytorium i broniąc go. Hieny mają bogaty zasób dźwięków i gestów, któn, ; porozumiewają się między sobą. Warczą, kaszlą, chrząkają, skowyczą i jęcz: tów. W gestykulacji szczególną rc opuszczone. Stojący ogon wskaż tem 1 na stan towarzyskiej ęksc} brzuchem - strach. Polując w dob równinach osiągają znakomite rezi wykorzystują swą przewagę wielkości oto inne spojrzenie na związki między tymi dwoma gatunkami.

Hieny zazwyczaj polują nocą. Czasem tworzą małe grupy, złożone z dwóch lub trzech osobników, i wtedy gnu niemal na pewno pada ich ofiarą. Badają stado, sza­cują je, a potem zbliżają się powoli, by z bliska obserwować zwierzęta, jakby chciały wyczuć każdą słabość poszczególnych członków stada. W końcu wybierają jedno zwierzę i zaczynają ścigać je zawzięcie, cwałując za ofiarą i chwytając ją za pędny, aż wreszcie, sprowokowana, odwróci się, by spojrzeć na prześladowców. Wtedy ją mają. Jej los się dopełnia. Gdy ofiara spogląda na jedną hienę, inna rzuca się na jej brzuch, zatapia w nim kły i przytrzymuje. Gnu jest unieruchomione, a wkrótce wypatroszone i martwe.

Zebra jest dużo trudniejszą zdobyczą. By ją upolować, hieny łączą się w więk­szy zespół. Wydaje się, że jeszcze przed startem podejmują decyzję, iż będą polować właśnie na zebrę. Odbywają regularne wieczorne zebranie i witają się wylewnie, obwąchując sobie pyski, karki i głowy. Potem, przykładając łby do ogonów, wą­chają i liżą genitalia. Następnie sfora wyrusza na polowanie. Po drodze mogą jeszcze zatrzymywać się wzdłuż granicy swego terytorium, by uryną odświeżyć je­go oznakowanie. Czasem przystają i gromadzą się wokół jakiegoś skrawka ziemi, węsząc w podnieceniu. O ile można stwierdzić, nie ma tu niczego, co wyróżniałoby to miejsce spośród innych; znaczenie tego zachowania prawdopodobnie wynika z potrzeby potwierdzenia związków między członkami określonej grupy. W takich grupach kłusują obok stad gnu, nie zwracając na nie najmniejszej uwagi. W końcu dostrzegają zebrę i rozpoczyna się łów.

Zebry biegną w grupach rodzinnych liczących mniej więcej pół tuzina osob­ników, prowadzonych przez dominującego ogiera. Prawdopodobnie to on ogłasza alarm ryczącym, donośnym wołaniem. Gdy stado galopuje dalej, on staje dęba, znajdując się w ten sposób między polującymi hienami a swoimi klaczami i źre­biętami. Hieny atakują ławą. Ogier odchyla się i atakuje sforę silnymi kopnięcia­mi, a nawet ukąszeniami. Potrafi nawet ścigać hienę przewodzącą, która może

JiH' Myśliwi i ofiar)

/ostać zmuszona do wycofania się i wydania zezwolenia, by inne zwierzę poprowadziło pogoń. Ostatecznie jednak sfora przebiegnie obok ogiera i wybierze sobie jakąś ofiarę - klacz lub źrebię. W bezustannej pogoni jedna z hien wbija zę­by w nogę. brzuch lub genitalia ofiary i upolowane zwierzę powalane jest na ziemię. Podczas gdy reszta przerażonego stada cwałuje w bezpieczniejsze miejsce, hieny wskakują na leżącą zebrę i z wyciem i skowytem rozrywają ją na kawałki. Nim minie kwadrans, całe zabite zwierzę - skóra, wnętrzności i kości, wszystko oprócz czaszki - znika.

Szybkość antylop zmuszała myśliwych do podstępu i wspólnej pracy. Taka reakcja narodziła się nie tylko wśród członków kocich i psich rodzin. Inne zwierzęta także wyszły na łąki. by polować. Jedna z takich grup była szczególnie powolna i słabo uzbrojona, więc dla niej praca zespołowa i umiejętność porozumiewania aj f

należące do niej zwierzęta stały się najbardzi j porozumiewającymi się myśliwymi na rć ta równinach, musimy wrócić do lasu, szukając owoców i kruchych liści

ROZDZIAŁ DWUNASTY

ŻYCIE NA DRZEWACH

Przy wspinaniu się na drzewa

mocne są dwie umiejętności: zdol- mia się na gałęzi. Tę pierwszą za- óre potrafią skupić się na jednym

ność precyzyjnej oceny odległo;* pewnia para oczu zwróconych i przedmiocie, drugą - ręce z chi gatunków ma obie te cechy fii indiysy, różne małpy i człowiek: zwierząt naczelnych.

Nie ma wątpliwości, że wcześni przodkami tak odmiennych zwierząt

waleni

przyczyniły się do ukształtowania naczelnych. Istnieją zwierzęta zwane wiewiórecz- nikami albo tupajami, które wydają się tak bliskie naczelnym, że przez niektórych badaczy są do nich zaliczane. Tupaje mają bowiem dwie cechy, które odgrywają is­totną rolę w analizach z anatomii porównawczej. Puszka mózgowa w okolicy oczo­dołowej jest całkowicie skostniała, a kości skrzydłowe zrastają się całkowicie z koś­cią klinową, tworząc boczne ściany tylnej części przewodu nosowo-gardzielowego. Czy te cechy, wraz z kilkoma innymi detalami, są wystarczające do uznania tupai za zwierzę naczelne, to rzecz do dyskusji. Wiele autorytetów zgadza się jednak, że wczesny przodek tej grupy musiał być organizmem, który wyglądem przypominał tupaję. Jednak wiewiórecznik nie ma jeszcze „znaków firmowych" właściwych naczelnym. Jego ręce mają długie palce, ale kciuki nie są ułożone przeciwstawnie do pozostałych. Co więcej - każdy palec zakończony jest ostrym pazurem a nie płaskim, tępym paznokciem. Oczy wiewiórecznika są duże i błyszczące, ale umiesz­czone po bokach długiego pyska, więc ich pole widzenia pokrywa się tylko częś­ciowo. W rzeczywistości zwierzę to jeszcze nie zabrało się za wspinaczkę. Co prawda tupaje niektóre gatunków biegają wzdłuż gałęzi niczym wiewiórki, ale inne z kolei znaczną część czasu spędzają na ziemi lub tuż nad nią w lasach południowo- wschodniej Azji. Z jednym tylko wyjątkiem aktywne są w ciągu dnia, a obserwując, jak przemykają przez leśne poszycie, łatwo zauważyć, że kierują się zmysłem węchu. Długimi nosami badają drogę, wtykając je w ściółkę liści, pod korę drzew i w różne szczeliny, a także obwąchują kamienie.

W ich behawiorze węch odgrywa bardzo istotną rolę. Oznaczają swe terytoria małymi kroplami moczu i wydzielinami z gruczołów znajdujących się w pachwinach i na karku. Nos, który służy im tak dobrze, jest bardzo długi, ma też dobrze rozwinięte i rozległe kanały zawierające receptory zapachowe, a zakończony jest dwoma nozdrzami, które kształtem przypominają cudzysłów i otoczone są nagą, wilgotną skórą, przypominając nos psa. Wziąwszy wszystko razem, trzeba przyznać.

h' iw pierwszy mit oka pokrewieństwo tupai z małpami wydaje się nader nie­prawdopodobne. Istnieje jednak cala grupa naczelnych, mających niektóre z owych cech. Zwierzęta te, podobne do małp, pokazują, jak mogła przebiegać transforma­cja - to małpiatki.

TYpowym przedstawicielem tej grupy jest lemur katta z Madagaskaru. Ma miękkie gołębioszare futro, spoglądające na wprost cytiynowożółte oczy i długi, puszysty ogon szczodrze upierścieniony czarno-białymi kręgami. Jeden z najczęś­ciej wydawanych przez niego dźwięków przypomina miauczenie kota. Ale na tym kończą się podobieństwa. Katta nie jest myśliwym, lecz jak wiele małpiatek - zwierzęciem roślinożernym.

Lemury katta mają trzy grupy gruczołów zapachowych. Jedną parę na przed­ramionach. drugą w okolicy pach, a trzecią w pachwinach. Tymi gruczołami same.:, nice, wytwarzają zaporę sygnałów zapachowy zi do młodego drzewka i obwąchuje je starann ześniej, a potem opiera ręce na ziemi, dźwi k tylko może, i kilka razy ociera się o koi la się następny osobnik i powtarza to prze ko obiema rękami i kołyszą ramionami, k w pazurowate paznokcie palec znaczy głębo- sie wonią zwierzęcia, nie tylko jako swego podpisu, lecz również jako Dtowuje się do walki z rywalem, energicznie zgina kilka razy ręce i nadgarstkami gruczoły zapachowe znajdujące się pod pachą. Potem prze­suwa ogon między nogami i przed klatką piersiową, a następnie kilkakrotnie prze­ciąga go między ostrogami nadgarstków, by nasycić ogon zapachem. Tak uzbrojeni, rywale stają oko w oko na czterech łapach i unosząc wysoko zady, wymachują wspaniałymi ogonami ponad grzbietem ze zjeżonym futrem, by zapach rozszedł się. Grupy zwierząt spotykające się na granicy terytoriów mogą walczyć w ten sposób nawet przez godzinę, podskakując przy tym, piszcząc i szeroko rozdziawiając pyski.

Lemur katta wiele czasu spędza na drzewach. Tutaj, gdzie zachowuje się w znacznie bardziej małpi sposób, jego cechy naczelnych ujawniają swoją przydat­ność. Oczy umieszczone na przodzie głowy dają zwierzęciu lornetkowy obraz. Ręce z ruchliwymi palcami i przeciwstawnie ułożonymi kciukami chwytają gałęzie, a palce - zakończone nie pazurami, lecz krótkimi paznokciami - są wystarczająco zwinne, by umożliwić zwierzęciu zrywanie owoców i liści z czubków gałęzi. Choć kat­ta jest całkiem duży, może bezpiecznie przeskakiwać z drzewa na drzewo.

Dobry użytek z umiejętności chwytu robią małe lemury. Tupaje umieszczają po­tomstwo w naziemnych gniazdach, gdzie matka odwiedza je co drugi dzień, postępując tak prawdopodobnie dlatego, by nie dopuścić do ściągnięcia uwagi na bezbronne młode. Mały lemur potrafi kurczowo trzymać się futra matki, i to od razu, gdy tylko przyjdzie na świat. Podróżuje z matką wszędzie, co zapewnia mu przez cały czas nieustanną opiekę. Lemury katta zwykle mają jedno, a czasami dwoje młodych. Matki często gromadzą się w grupy i siedzą razem, czyszcząc się i odpoczywając w leśnym poszyciu, a młode baraszkują wtedy radośnie, prze-

chodząc z jednej samicy na drugą. Czasami jakaś wyjątkowo łagodna matka mo­że mleć na sobie troje lub czworo kurczowo trzymających się maleństw, podczas gdy inna tkliwie je liże.

Wszystkie kończyny lemurów mają chwytne palce i są niemal tej samej długoś­ci, więc kiedy zwierzęta biegają po ziemi lub wzdłuż gałęzi, robią to na czworakach. Jednak na Madagaskarze żyje około dwudziestu różnych gatunków lemurów i więk­szość z nich niemal cały czas spędza na drzewach. Sifaka, piękne, trochę większe od katta stworzenie o śnieżnobiałym futrze, jest specjalistą w skakaniu. Jego nogi są znacznie dłuższe niż ramion; ciometrowych skoków z jedne; efektowne wyczyny, jest niezdt ziemię, ale krótkie ramiona nie poruszając się skokami, jak wie

Samce sifaki znaczą swój U potem ten efekt kręcąc biodram piając korę moczem.

Prawie wyłącznie nadrzewny tryb życia prowadzi bliski krewny sifaki - indris, który niemal nigdy nie schodzi na ziemię. Jest stosunkowo dużym zwierzęciem, osiągając wzrost jednego metra; jest bardzo wyrazisty dzięki biało-czarnym wzorom. Jego ogon zredukowany jest do cienkiego, skrywającego się w futrze kikutka. Nogi indrisa są proporcjonalnie dłuższe niż nogi sifaki, a kciuki - szeroko rozdzielone od pozostałych palców, również są dwukrotnie dłuższe, tak że zwierzę może uchwycić stopą nawet grube pnie. Indris jest najwspanialszym skoczkiem, któiy wybija się do skoku gwałtownym wyprostem tylnych nóg, a w powietrzu przemieszcza się z wyprostowanym tułowiem, skacząc wysokimi susami, które może powtarzać w nieskończoność.

Także indrisy używają zapachu do znakowania drzew, choć korzystają z niego w znacznie mniejszym stopniu niż lemuiy katta; najwyraźniej węch nie pełni w ich życiu tak ważnej funkcji. Mają inny sposób obwieszczania prawa własności do swo­jego terytorium. Indrisy śpiewają. Każdego ranka i wieczora rodzina indrisów wypełnia swój kawałek lasu nieziemsko zawodzącym chórem. Włączają się do niego wszyscy członkowie rodziny, ale każdy bierze oddech w innym miejscu, więc dźwięk rozbrzmiewa nieprzerwanie całymi minutami. Gdy zwierzęta są czymś zatrwożone, unoszą głowy i obwieszczają to na wszystkie strony innym, gwiżdżącym dźwiękiem, który niesie się daleko po lesie.

Takie posługiwanie się dźwiękiem jest skutecznym sposobem zgłaszania rosz­czeń do jakiegoś terytorium, ale oczywiście ma pewną wadę. Dźwięk jest... niedyskretny, zdradza bowiem każdemu potencjalnemu napastnikowi zarówno obecność, jak i pozycję zwierzęcia. Jednak siedzące na wysokich gałęziach indrisy wcale się tym nie kłopoczą. Żaden naturalny wróg nie potrafi ich tam dosięgnąć, mogą więc śpiewać bezkarnie.

Choć katta, sifaka, indris i niektóre inne lemury aktywne są głównie w ciągu dnia, to budowa oczu pozwala im dobrze widzieć nawet w bardzo słabym świetle. To cecha zwierząt poruszających się nocą i silny argument przemawiający za tym.

A- całkiem niedawno lemury były zwierzętami nocnymi, jakimi wciąż są ich krew­niacy żyjący na Madagaskarze,

Maki szaty, który wielkością zbliżony jest do królika, żyje w dziuplach drzew. W ciągu dnia siedzi obok wejścia, bacznie się rozglądając. Gdy zapada ciemność, nieco się ożywia i porusza w komicznie zwolnionym tempie. Sprawia wrażenie nie całkiem rozbudzonego. Najmniejszy w tej grupie jest maczi z zadartym nosem i wielkimi, wzruszającymi oczami, który hasa po najcieńszych gałązkach. Krewniak indrisa, jego nocny odpowiednik - awahi, przypomina go kształtem i wielkością, ale zamiast czarno-białego futra nosi szare, wełniste okrycie. Najdziwniejszym zwierzęciem wśród naczelnych jest palczak, zwany też aj-aj. Wielkością zbliżony do wydry, nosi czarne kudłate futro, ma puszysty ogon i długie, błoniaste uszy. Jeden z palców dłoni jest szczególnie wydłużony i wygląda zupełnie jak uschnięty. Aj-aj wydłubuje atakowanych przez szkodniki - to jest jego pod

lemury i inne małpiatki żyły nie tylko ńa i Ameryce Północnej. Trzydzieści milionów u. Mozambickiego, oddzielającego Madagaskar które także mieszkały na drzewach, żywiły wodnicząc w tym z lemurami. Te zwierzęta nigdy igaskaru, gdzie lemury, chronione fosą Oceanu In- ienioną egzystencję, tworząc bogactwo form - więk- m do dzisiaj, część to niedawno wymarłe gatunki, znane jedynie ze Lamieniałości. Na terenach, które zamieszkują wspólnie z małpami, przestały z ni­mi konkurować, ponieważ wszystkie żyjące małpy, z wyjątkiem ponocnicy, są akty­wne jedynie w ciągu dnia. Małpiatki nocne nie były więc narażone na bezpośrednią konfrontację i niektóre przetrwały do dziś.

W Afryce żyje kilka gatunków zwierząt z rodzaju galago. Są bardzo podobne zarówno do lemurków, jak i do potto oraz do bardziej smukłego i zwinnego angwan- tibo. W Agi żyją dwie średniej wielkości małpiatki: wrzecionowaty mały lori wy­smukły oraz większy lori kukang. Choć wszystkie mają duże oczy, wciąż znakują swe drzewa moczem i tym zapachem się kierują, odnajdując drogę w ciemności. Ponieważ są one stosunkowo małe i żyją raczej wśród gałęzi niż wśród pni, istnieje problem umiejscowienia tych znaków - strumień moczu może łatwo ominąć wybrany punkt, spryskać inną gałąź lub po prostu bezużytecznie spaść na ziemię. Oblewają więc moczem ręce i stopy, pocierają je o siebie, a potem entuzjastycznie oznaczają swoje terytorium odciskami stóp i rąk.

W dżungli, na wyspach Azji Południowo-Wschodniej, żyje jeszcze jedna mał- piatka - wyrak, zwany też tarsjuszem. Kształtem i wielkością przypomina galago karłowate. Ma długi, niemal nagi, a na końcu szczoteczkowaty ogon, bardzo wy­dłużone, skoczne nogi i chwytne ręce z długimi palcami. Wystarczy jednak rzut oka na jego twarz, by stwierdzić, jak bardzo różni się od galago. Ma bowiem wrprost gi­gantyczne błyszczące oczy. W stosunku do wielkości całego ciała, są one propor­cjonalnie sto pięćdziesiąt razy większe niż nasze. Porównywane w ten sposób, okazują się największymi oczami, jakie kiedykolwiek miało zwierzę. To małe zwie-

Życic na drzewach 275

rzątko nie może spoglądać na ukos ani kątem oka; Jeśli chce zobaczyć coś z boku, musi obrócić całą głowę. A robi to z tak samo niewzruszonym spokojem, jak sowa - odwraca głowę o sto osiemdziesiąt stopni, by spojrzeć w tył ponad łopatkami ramion. Mieszkańcy Borneo wierzą, że wyrak może odwracać głowę, wykonując nią pełny obrót, i twierdzą, że połączenie jego głowy z tułowiem jest znacznie mniej pewne niż u innych zwierząt. Równocześnie, jako zapaleni łowcy głów, są przeko­nani, że ujrzenie w lesie wyraka oznacza, iż wkrótce spadnie czyjaś głowa.

Oprócz owych efektownych oczu, wyrak ma też cienkie jak papier uszy. podob­ne do małżowin nietoperza, które mogą się wykręcać i fałdować, by skupić się na jakimś szczególnym dźwięku. Uzbrój

zmysłów, wyrak poluje nocą na owady małe gady, a nawet na świeżo opierzone pta­ki, odpoczywa zaś z wyprostował Szelest chrząszcza brnącego ocięż;

Głowa wyraka wykonuje wtedy nagł do przodu. Chrząszcz posuwa się z wolna. 1 chrząszcza obiema rękami i z wyrazem każdym zaciśnięciem szczęk przymyka swe wielkie oczy.

Wyrak także znakuje swe terytorium moczem, ale obserwując, jak poluje, ma się wrażenie, że wzrok jest dla niego równie ważny jak powonienie. Wygląd jego nosa nie tylko to potwierdza, ale pokazuje, że zwierzę całkowicie różni się od innych małpiatek. Po pierwsze jego oczy są tak duże, że w przedniej części czaszki mało już jest miejsca dla samego nosa i wewnętrzne kanały nosowe są znacznie zre­dukowane. Nozdrza nie mają kształtu cudzysłowu, ani nie są otoczone wilgotną nagą skórą, jak nosy lemurów i pozostałych małpiatek. Pod lym względem wyrak przypomina małpy i trudno oprzeć się pokusie spojrzenia na to zwierzę jak na wyobrażenie prastarej formy, od której pochodzą wszystkie wyżej rozwinięte naczelne; kiedyś tak właśnie sądzono. Dziś twierdzi się, że to małe stworzenie jest tak wyspecjalizowanym skoczkiem i nocnym myśliwym, że trudno bezpośrednio łączyć je z małpami. Niemniej uważa się wyraka za bliskiego krewnego tych pierw­szych naczelnych, które przed pięćdziesięciu milionami lat szeroko rozprzestrze­niły się po świecie, zastępując większość małpiatek i w końcu zaludniając zarówno Staiy jak i Nowy Świat.

Od wszystkich małpiatek - prócz wyraka - małpy znacząco różnią się tym, że ich światem rządzi nie węch, lecz wzrok. Najwyraźniej dla zwierząt żyjących na drzewach, i od czasu do czasu skaczących między nimi, rzeczą bardzo ważną jest, by widziały, dokąd zmierzają. Światło dzienne bardziej odpowiada im niż ciemność i wszystkie małpy prócz ponocnicy są aktywne w ciągu dnia. Mają lepszy wzrok od małpiatek. Nie tylko widzą w ciemności, lecz potrafią wspaniale rozróżniać barwy. Dzięki takiej precyzji widzenia z daleka mogą ocenić dojrzałość owoców i świeżość liści. Mogą też śledzić obecność na drzewach innych zwierząt, które w obrazie mono­chromatycznym mogłyby być niewidoczne; mogą się posługiwać kolorem we wza­jemnych kontaktach. Małpy stały się najbardziej ubarwionymi ssakami.

W Afiyce żyje koczkodan nadobny, który ma białą brodę, niebieskie kręgi wokół oczu, pomarańczowe czoło i czarną czapkę; mandiył ze szkarłatno-niebieską

twarzą, a także koczkodan tumblli, którego samce mają jaskrawoniebieski worek mosznowy. W Chinach mieszka makak japoński z ultramarynowym obliczem, stroj- ny w metalicznie złocistą pelerynę, zaś w lasach nad Amazonką - małpa uakari o purpurowej nagiej twarzy. Te należą do najefektowniej wystrojonych, ale wiele in­nych gatunków także ma kolorowe futra i skóry. Tymi ozdobami reklamują się i grożą, informują o swej przynależności gatunkowej i określają płeć.

W podobnie ekstrawagancki sposób małpy posługują się głosem. Ponieważ wykonując swe akrobatyczne skoki z drzewa na drzewo, są poza zasięgiem jakiego­kolwiek napastnika - z wyjątkiem, być może, orła - nie muszą obawiać się ujaw­niania swej obecności. Południowoamerykańskie wyjce zasiadają rano i wieczorem do chóralnego śpiewania. Ogromne worki krtaniowe służą im za rezonatory, a chór słychać w odległości kilku kilometrów; mówi się, że to najdonośniejszy ze wszyst­kich zwierzęcych dźwięków. Małpy mają bogaty repertuar dźwięków. Niema małpa nie istnieje.

eiyki Południowej i zostały odizolowane, gdy morzu, rozwinęły się tam we własne linie. Ich nożna się domyślić po łączących je cechach jak nozdrza; wszystkie małpy południowo- zeroko rozstawionymi nozdrzami, które otwie- nalpy z innych rejonów świata mają nozdrza

idniowoamerykańskich - pazurkowce i tamariny - wciąż emnych kontaktach posługuje się zapachem, mimo że aktywne są w ciągu dnia. Samce ogryzają gałąź z koiy, a potem oblewają ją moczem. Mają one jednak także bardzo skomplikowane ozdoby - wąsy, bokobrody i perukowate grzywy - którymi pysznią się w czasie towarzyskich spotkań. Potrafią też grozić sobie wza­jemnie wysokimi, świergoczącymi głosami. Sposób wychowywania potomstwa także -jak znakowanie zapachem - wydaje się prymitywny; przypomina metody lemurów. Młode ochoczo przechodzą od jednego osobnika do drugiego i często gromadzą się na jednym, szczególnie cierpliwym i wytrzymałym ojcu.

Pazurkowce są najmniejszymi ze wszystkich małp; wydaje się, iż odeszły od pod­stawowego małpiego sposobu życia i skierowały się ku egzystencji, która bardziej przypomina życie wiewiórek niż naczelnych; jedzą orzechy, łapią owady i wylizują żywicę z kory, którą obgryzają wysuniętymi do przodu siekaczami. Długość ciała pigmejki wynosi zaledwie dziesięć centymetrów. Przy tym wzroście woli raczej bie­gać niż skakać po gałęziach i pazurami trzyma się kory. To także wygląda na bezpośrednie dziedzictwo po pierwotnych owadożernych przodkach, ale okazuje się niedawnym powrotem do tego stylu życia, ponieważ w fazie embrionalnej u pazurkowca rozwijają się małpie paznokcie, które dopiero później przekształcają się w pazury.

Pazurkowce są jednak wyjątkowe. Większość małp jest od nich dużo większa; naczelne w swej ewolucyjnej historii wykazują tendencję do zwiększania wielkości. Niełatwo zrozumieć, dlaczego tak się dzieje. Być może w sporach między rywa­lizującymi samcami większe zwierzę, dzięki pionowej postawie, mięśniom i szyb-

kości - ma większe szanse zwycięstwa, a może chce być większe, mając na względzie potomstwo. Większa waga stawia jednak większe wymagania chwj^tnym rękom. Małpy południowoamerykańskie rozwinęły oryginalny sposób spełniania tych wymagań - mają chwytny ogon. Jest on wyposażony w specjalne mięśnie, aby mógł się skręcać, a jego wewnętrzna powierzchnia straciła włosy i pokryta jest taką samą skórą jak palce: jest tak silny, że czepiak może wisieć na nim, obiema rękami chwytając garści owoców.

Małpy afrykańskie z jakiegoś powodu nie przekształciły ogona w taki sposób. Używają go do innych celów. Biegając po gałęziach rozprostowują go poziomo, by pomagał w utrzymywaniu równowagi. Skacząc zaś wykręcają go tak, by pełnił funkcję aerodynamiczną, pomagając zmienić trajektorię skoku, by zwierzę mogło - do pewnego stopnia - kontrolować, gdzie ląduje. Mimo to trudno uwierzyć, że ogor przydatny jak chwytny ogon jej południowo niepowodzenie małp afrykańskich w wykorzys acza, że gdy ewoluowały, życie nadrzewni i niebezpieczne, więc zaczęły więcej czasu w Nowym Świecie nie ma małp żyjących na : jest ich wiele.

ą wartość. Pawiany noszą ogony zwieszone w i yły złamane. Ich bliscy krewni - dryl i mandryl i kikutów. To samo stało się u makaka, to jedne z najbardziej udanych i wszechstronnie uzdolnionych zwierząt spośród wszystkich naczelnych. W wyborach małpy, która byłaby inteligentna, łat­wo adaptowałaby się do nowych warunków, wszechstronna, zwinna, przedsiębior­cza, wytrzymała, która mogłaby przetrwać w każdych warunkach i przyjąć każde wyzwanie - makak wygrałby bezapelacyjnie. Istnieje kilkadziesiąt różnych gatunków i podgatunków makaków, zasiedlających połowę śwriata. Magot jest je­dyną małpą dziko żyjącą w Europie, na Gibraltarze. Niewątpliwe można się spie­rać o to, jak dalece są one rzeczywiście dzikie. W ciągu ostatnich dwustu lat stacjonujący tam brytyjski garnizon sprawił, że zmniejszyła się liczebność dziko żyjącej populacji. Magot był tam jeszcze przed Brytyjczykami, od czasów Rzymian

- jak się zdaje, ludzie przewozili je z Afryki przez cieśninę, czyniąc z nich zwierzę­ta domowe. Niemniej należy się im uznanie, że tak długo udało im się przetrwać na Skale Gibraltarskiej. Inny gatunek makakowatych - rezus, jest jedną z najpospolit­szych małp indyjskich, która żyjąc nie opodal świątyń, jest tam otaczana czcią. Makakowate żyjące jeszcze dalej na wschodzie stały się zręcznymi pływakami, pływając i nurkując w bagnach mangrowych w poszukiwaniu krabów i innych sko­rupiaków. Żyjący na Malajach, Sumatrze i Borneo lapunder przyuczany jest do zrywania dla właściciela orzechów kokosowych. Najdalej na północy żyjący makak z Japonii wyhodował sobie długą, wełnistą pelerynę, chroniącą go przed bardzo mroźnymi zimami.

Niemal wszystkie makaki spędzają dużo czasu na ziemi. Ich oczy i ręce, udoskonalone w procesie przystosowania się do życia nadrzewnego, z powodze­niem zaadaptowały się do egzystencji naziemnej. Makaki przewyższają inne małpy

także pod względem, o którym tu jeszcze nie powiedziano - mają większy i bardziej pofałdowany mózg.

Było to konieczne dopełnienie dwóch podstawowych atrybutów. Umiejętność manipulowania palcami wymaga dodatkowych mechanizmów kontrolnych, zaś połączenie dwóch obrazów odbieranych przez każde oko w taki sposób, by stworzyły jeden obraz, wymaga integracji. Skoro małpy miały posługiwać się palcami do chwytania i dokładnego badania małych przedmiotów, była im potrzebna bardziej precyzyjna koordynacja rąk i oczu. co powodowało konieczność połączeń między odpowiednimi częściami mózgu. Ty która wiąże się ze zmysłem powonii ra można dostrzec, iż ta właśnie c objętościowo i zdominowana przez k związana jest między innymi ze zc

Japońskie makaki dostarczają fasc okazują się małpy. Japońscy naukowcy

z nich zamieszkuje w wysokich górach północnej Japonii, gdzie zimą leży gruba warstwa śniegu. Obserwatorzy przyglądali się małpom, które zawędrowały aż do tej części lasu, której żadna z nich wcześniej nie eksploatowała. Znajdowało się tam kil­ka gorących źródeł wulkanicznych. Małpy zbadały je i stwierdziły, że ciepła woda za­pewni im cudowną kąpiel. Kilka z nich spróbowało tej kąpieli. Niebawem ów nawyk upowszechnił się i teraz wszystkie małpy zażywają gorącej kąpieli każdej zimy. Ciekawość, która przywiodła je do tego odkrycia, i umiejętność przystosowania się, która pozwoliła zwierzętom utrwalić tę nową czynność i przekształcić ją w stały nawyk, dowodzi typowej dla makaków przedsiębiorczości.

Kolejna grupa zademonstrowała ją w jeszcze bardziej wyrazisty sposób. Należące do niej makaki zamieszkują Koshimę, małą wysepkę położoną na południe od Honsiu, a oddzieloną od lądu wąskim, ale niespokojnym prądem pływowym, któiy sprawia, że społeczność ta jest w wielkim stopniu zamknięta. W roku 1952 pewna grupa uczonych zaczęła ją badać. Początkowo zwierzęta były płochliwe i nieśmiałe, więc chcąc skłonić je do większej otwartości, naukowcy zaczęli je karmić batatami. W roku 1953 trzyipółletnia samica, którą obserwatorzy nazwali Imo, sięgnęła po batat, jak wielokrotnie wcześniej. Jak zwykle był pokryty ziemią i piaskiem, ale Imo z jakiegoś powodu wrzuciła go do sadzawki, potem wyciągnęła z wody i wytarła do sucha rękami. Trudno powiedzieć, w jakim stopniu to działanie było konsekwencją logicznego myślenia, istotne, że zrobiwszy to raz, zawsze już tak postępowała.

Miesiąc później jeden z jej towarzyszy zrobił to samo. Cztery miesiące później tak samo postąpiła jej matka. Nawyk rozszerzył się na innych członków grupy. Niektóre zaczęły korzystać nie tylko z sadzawek ze świeżą wodą, ale również z wody morskiej. Być może słony smak wydał im się przyjemniejszy. Obecnie mycie batatów w morzu jest ich powszechnym zwyczajem. Nie przyswoiły go sobie jednak te osobniki, które były już stare, kiedy Imo dokonała swego pierwszego eksperymentu. Ich postę­powanie było już zbyt utrwalone, by zwierzęta te mogły je zmienić.

Jednak Imo nie poprzestała na tej innowacji. Uczeni regularnie rozrzucali na plaży garście nie łuskanego ryżu i wdeptywali je w piasek; przyciągało to małpy na

A de n.t Jr/cw.ich

dostatecznie długo, by mieli czas je obserwować. Liczyli na lino. Chwytała garście ryżu / piaskiem, biegła do skalnej sadzawki i wrzucała je do wody. Piasek opadał na dno. ale ziarna ryżu pływały i Imo zgarniała je ręką. Także ten nawyk rozszerzył się na grupę i wkrótce wszyscy jej członkowie postępowali w ten sposób.

Zdolności i gotowość uczenia się od innych owocują zdobywaniem przez wszy­stkich członków grupy umiejętności i wiedzy, czyli krótko mówiąc - kulturą. Oczywiście, tego słowa używa się zazwyczaj w odniesieniu do społeczności ludz­kich. ale tam. wśród makaków z Koshimy, możemy zobaczyć narodziny tego zjawiska.

Karmienie makaków z Koshimy doprowadziło do kolejnego kroku. Zwierzęta te sa bardzo wytrzymałymi, agresywnymi, małymi stworzeniami o silnych zębach, których nie wahają się używać w kontaktach między sobą. Obecnie są tak zazna- czują się onieśmielone. Gdy jakiś człowiek przybywa ;ię przed próbą porwania kilku. W końcu uczeni za- j bulwie i po prostu zostawiają bataty na plaży i dają na stertę i chwytają jedną bulwę ręką, drugą uciekają, kuśtykając na trzech łapach. Jednak Łapią kilka sztuk, oburącz przyciskają je do piersi, a iłowanej biegną na tylnych łapach przez plażę ku ; miejscu wśród skał. Gdyby ów codzienny worek batatów em ich życia przez wiele pokoleń, zobaczylibyśmy, że znacz- >ści przypadłaby tym, które byłyby genetycznie wyposażone w ętność zachowania równowagi i takie proporcje nóg, które umożliwiałyby im łatwe wykonywanie tej sztuczki. Byłyby lepiej odżywione i dominowałyby w grupie. One też rozmnażałyby się z większym powodzeniem i ich geny rozeszłyby się po całej grupie. Tak więc przez kilka tysięcy lat makaki z pewnością stawałyby się z poko­lenia na pokolenie coraz bardziej dwunożne. W rzeczywistości taka właśnie prze­miana dokonała się w Myce. By prześledzić jej źródła musimy cofnąć się o jakieś trzydzieści milionów lat.

Wtedy pewna grupa niższych naczelnych zwiększała swoją wielkość. Przyniosło to zmianę ich sposobu poruszania się wśród drzew. W miejsce balansowania na czubku gałęzi lub biegania wzdłuż niej, zaczęły się pod nią huśtać i obracać. Takie huśtanie pociąga za sobą zmiany fizyczne. Wydłużone ramiona mogą sięgać pewniej i dalej, ogon nie odgrywa już żadnej roli w utrzymaniu równowagi i zanika, zaś muskulatura i układ kostny zmienia się tak, by podtrzymać brzuch, który nie zwisa już pod poziomym kręgosłupem, ale przywiera do pionowego niczym do filaru. Takie zmiany zaowocowały pojawieniem się pierwszych małp człekokształtnych.

Dziś powszechnie znane są cztery takie małpy człekokształtne: orangutany i gi- bony w Azji oraz goryle i szympansy w Afiyce.

Wspaniały rudowłosy orangutan z Borneo i Sumatry jest dziś jednym z najwięk­szych mieszkańców drzew. Stojąc samiec osiąga wysokość 1,5 metra, rozpiętość jego ramion wynosi 2,5 metra, a waga tego zwierzęcia sięga 200 kilogramów. Palce wszystkich czterech kończyn mają tak silny chwyt, iż można opisać to zwierzę jako czwororęczne, zaś wiązadła stawów biodrowych są tak długie i luźne, że orangutan,

Mm

Życic na drzewach 2X5

szczególnie w młodości, może ustawić stopy pod takim kątem, jaki dla człowieka jest niemożliwy do osiągnięcia. Z Jednej strony orangutany są wspaniale przystosowane do życia nadrzewnego, a równocześnie ich wielkość wydaje się pewną przeszkodą - gałęzie łamią się pod ich ciężarem. Często nie mogą dosięgnąć owocu, który wisi na zbyt cienkiej gałęzi. Przechodzenie z jednej gałęzi na drugą także stwarza problemy, chyba że gałęzie poszczególnych drzew zachodzą na siebie. Orangutan radzi sobie z tym albo wyciągając się tak, aż będzie mógł dosięgnąć jakiejś grubszej gałęzi, albo tak długo kołysze drzewem, na którym siedzi, dopóki nie wygnie się ono wystar­czająco daleko, by mógł się przedosi Te bardzo pomysłowe metody stary samiec najwyraźniej stwiei ilekroć chce pokonać jakąś odleg! przez leśną gęstwinę. Są także niebezpieczeństwa. Analizy szkieie cztery procent miało połamane kość U samców osiągających wiek dojrzały skóry wypełnione tkanką łączną i tłuszczem, które mogą być także napełniane powietrzem. Rozciągają się aż do klatki piersiowej, przechodząc przez pachy ku łopatkom ramion. Choć pradawne orangutany mogły wykorzystywać je jako re­zonatory wzmacniające głos, podobnie jak czynią to wyjce, to jednak orangutany żyjące dzisiaj nie śpiewają. Najbardziej sugestywnym dźwiękiem, jaki wydaje oran­gutan, jest „długie wołanie” - rozwlekła sekwencja westchnień i pomruków, która może trwać ze dwie lub trzy minuty. By ją wydobyć, orangutan nadyma gardło, a kończy wołanie, zanosząc się serią krótkich westchnień, gdy kieszeń opróżnia się z powietrza. Orangutan wydaje z siebie ten odgłos rzadko, a większość jego wokaliz składa się z chrząknięć, pisków, pohukiwań, ciężkich westchnięć i cmoknięć, które wykonuje ściągniętymi wargami. To niewątpliwie zróżnicowany repertuar, ale może być słyszalny jedynie z bliska. W czasie tych monologów zwierzę sprawia wrażenie pustelnika, który w roztargnieniu gdera i mamrocze coś pod nosem. Samce rozpoczynają takie samotnicze życie, gdy tylko opuszczą matki, by wędrować i żywić się samodzielnie, a towarzystwa szukają tylko by na krótko połączyć się z samica­mi w celach prokreacyjnych.

Samice orangutana są znacznie mniejsze od swych partnerów i również żyją samotnie. Wędrują przez las jedynie w towarzystwie młodych. Być może ta skłon­ność do samotniczego życia związana jest z ich wzrostem. Orangutany są zwierzę­tami owocożernymi, a osiągając tak znaczny wzrost, muszą każdego dnia zjadać ogromne ilości, by utrzymać się przy życiu. Drzewa owocowe są w lesie niezwykle rzadkie; niektóre owocują raz na dwadzieścia pięć lat, inne niemal bez przerwy przez całe stulecie, ale tylko na jednej gałęzi. Jeszcze inne mają nieregularny cykl owocowania, dodatkowo hamowany przez zmiany pogody, np. jak nagły spadek temperatury, poprzedzający gwałtowną burzę. Nawet gdy urodzą się owoce, mogą je­dynie przez tydzień nadawać się do zjedzenia, nim staną się przejrzałe. Tak więc orangutany muszą odbywać długie wędrówki w poszukiwaniu owoców i być może doszły do wniosku, że takie odkrycie należy zachować dla siebie.

Gibom również są owocożerne. Należące do kilku gatunków, podążyły jednak zupełnie inną drogi rozwoju. Powiększenie wielkości ciała mogło być bodźcem, który sprawił. że małpy człekokształtne zaczęły się kołysać na gałęziach, ale potem prastare gibony wykorzystały ten nowy sposób poruszania, stając się ponownie małe. W' końcu rozwinęły się w bardziej wytrawnych akrobatów niż jakiekolwiek inne małpy, które balansując biegały po gałęziach. Gibon poruszający się na szczy­tach drzew jest jedtmn z najwspanialszych widoków, jakie ma do zaoferowania las tropikalny. Z zachwycającą gracją rzuca się on w powietrze na odległość dziew/ięciu lub dziesięciu metrów, chwyta jakąś samotną gałąź i kołysząc się na niej wykonuje następny olśniewający skok w powietrze. Ramiona, które mu to umożliwiają, są tak długie jak nogi i tułów' razem wzięte, tak długie, że gdy gibon, rzadko zresztą, schodzi na ziemię, nie może ich używać jako podpoiy, lecz trzyma je nad głową. Jego chwytne dłonie naczelnych wyspecjalizowały się kosztem umiejętności manipu- : taką szybkością, z jaką robi to gibon, wymaga, by ręce ? mogą zamykać się na gałęzi i niemal natychmiast odry- ic w stronę nadgarstka uległy znacznej redukcji. W asić z ziemi małych przedmiotów dwoma palca- mi. lecz bocznym ruchem zmicitciicicym.

iców' na drzewie starcza zazwyczaj dla kilku z nich. >ach rodzinnych. Jednej parze towarzyszy zwykle iżnym wieku. Każdego ranka rodzina śpiewa chórem. Samce dwoma pojedynczymi, próbnymi gwizdami, inne niebawem cała grupa zanosi się pieśnią, którą w końcu sami przejmują samice; pieśń staje się coraz szybsza, o wyższej tonacji, przechodząc w tryl takiej czystości, z jaką żaden ludzki sopran nie mógłby się równać. Podobieństwo do madagaskarskiego indrisa wydaje się oczywiste, tyle że jeden posługuje się przednimi kończynami, a drugi tylnymi. Jak widać, w lasach tropikalnych różnych części świata narodziły się organizmy bardzo podobne - rodziny śpiewających, wegetariańskich gimnastyków.

Dwie afrykańskie małpy człekokształtne, znacznie różniąc się od swych azjatyc­kich krewnych, mają bardziej „przyziemne" zwyczaje. Goryle mieszkają w środkowej części Afryki; jedna odmiana w lasach dorzecza Konga, druga - nieco mniejsza, w chłodniejszych, torfowych lasach porastających zbocza wulkanów na granicy Rwandy i Zairu. Młode goryle często wspinają się na drzewa, ale robią to raczej o- strożnie i bez tej pewności siebie, jaką mają orangutany. Trudno się temu dziwić. Stopa goryla nie może chwytać, jak stopa orangutana, więc podciągnięcie ciała muszą zapewmić ramiona. Gdy goryle schodzą, najpierw stawiają stopy i opuszczają się na ramionach; czasami ześlizgują się, hamując przyciskają stopy płasko do drze­wa i rozsypują wokół mech, pnącza i korę.

Dorosłe samce, które osiągają wagę 275 kilogramów, są tak ogromne, że tylko najgrubsze drzewa mogą je utrzymać. Wspinają się rzadko, nie mając ku temu zbyt wielu powodów, ponieważ kształt ich zębów i budowa układu pokarmowego sugeru­je, że choć niegdyś były zwierzętami przede wszystkim owocożernymi jak oran­gutany, to jednak obecnie żywią się głównie tymi roślinami, do których mogą

;SS Żvcic im drzewach

dofcrceć be/ konieczności wspinania się na drzewa: pokrzywami, pnączami i gi­gantycznymi selerami. Sypiają, zwłaszcza samce, także na ziemi, moszcząc sobie łoża w wysokiej trawie lub w zaroślach.

Żyją w grupach rodzinnych liczących kilkanaście osobników. Każda z takich grup kierowana jest przez wielkiego srebrzystogrzbietego patriarchę, któremu to- war/YszY kilka dorosłych samic. Siedzą spokojnie najadając się korzeniami i owoca­mi: leżąc nonszalancko w gęstych pokrzywach i selerach, czasami iskają się wza­jemnie. Na ogół siedzą cicho. Od czasu do czasu wymieniają ciche pomruki bądź bulgoty, a jeśli jakiś osobnik oddali się od grupy, raz po raz wydaje ciche czknięcie, by reszta rodziny wiedziała, gdzie jest.

W’ czasie gdy dorośli drzemią, młode goryle bawią się i próbują wzajemnych zma­gań. eo jakiś czas unoszą się na tylnych nogach i wybijają pięściami szybki cap- ersiach. naśladując ruchy, którymi dorośli posługują się

:>dzi grupie i ochrania ją. Jeśli jest przerażony lub zów, rzuca groźne wyzwania, a nawet atakuje. Cios złowieka. Niepokojony przez młodszego rywala, z jego grupy, będzie nawet walczyć. Jednak a spędza w ciszy i spokoju.

grup goryli. Dopuszczono do udziału w badaniach ednak, by byli odpowiednio przygotowani i zachowywali >ób. Spotkanie z rodziną goryli i możliwość przebywania wśród loświadczeniem. Pod wieloma względami przypominają nas amych. Ich wzrok oraz zmysł słuchu i węchu są bardzo podobne do naszych. Odbierają więc świat niemal w taki sam sposób jak my. Podobnie jak my żyją na ogół w stałych grupach rodzinnych, a od dzieciństwa do dojrzałości i od dojrzałości do starości przechodzą w takich samych latach, co my. Mamy nawet ten sam język gestów i min. Uparte, skupione spojrzenie jest nieuprzejmym lub - wyraźmy to w mniej antropocentryczny sposób - groźnym wyzwaniem, które zachęca do akcji odwetowej. Niskie pochylenie głowy i opuszczenie wzroku jest sposobem wyrażenia uległości i życzliwości.

To łagodne usposobienie goryla jest związane z jego dietą i sposobem zdobywa­nia pożywienia. Goryl odżywia się wyłącznie roślinnością, której bezkresne zasoby są w zasięgu ręki. Skoro zaś jest tak duży i silny, nie ma prawdziwych wrogów ani też potrzeby wykazywania szczególnej zwinności ciała czy bystrości umysłu.

Inna afrykańska małpa człekokształtna - szympans, ma całkiem odmienną die­tę... i temperament. Podczas gdy goryl może jeść dwa tuziny różnych rodzajów liści i owoców, szympans próbuje odżywiać się dwiema setkami, i to różnorodnych dań: termitami, mrówkami, miodem, jajkami ptaków, pisklętami, małymi ssakami - nawet takimi jak małpki. Zwierzę odżywiające się w ten sposób musi mieć błyskotli­wy umysł i zwinne ciało.

Japoński zespół zbadał kilka grup szympansów mieszkających w lasach na wschodnim brzegu jeziora Tanganika. Zwierzęta te są dziś tak przyzwyczajone do ludzkiej obecności, że można siedzieć wśród nich całymi godzinami.

Liczebność grup ulega zmianie, ale są znacznie większe niż rodziny goryli i mogą się składać nawet z pięćdziesięciu zwierząt.

Szympansy zręcznie wspinają się na drzewa, gdzie się odżywiają i śpią, ale mają zwyczaj wędrowania i odpoczywania na ziemi, nawet w gęstych lasach. Tam poruszają się na czworakach, z zaciśniętymi dłońmi i sztywno wyprostowanymi rękami. Nawet gdy cała grupa zasiada w spokoju na ziemi, panuje w niej nieustan­na aktywność. Młode szympansy gonią się po drzewach, bawiąc się w berka i w chowanego. Któryś wprawia się w przygotowywaniu posłania, tak wyginając gałęzie w koronie drzewa, by wybudować platformę, ale z pewnością zmęczy się tym, zanim rzecz zostanie skończona, i zeskoc

Seksualne związki między j samice i niektóre samce są monog matkami i młodymi jest bardzo s; w matczyną sierść swymi drobnyit dość silne, by przez dłuższy czas poz zbiorowej wędrówki pozostanie z matką jeżdżąc na jej grzbie« ki nie osiągnie wieku pięciu lat. Tak bliska zależność - możliwa dzięki chwytnym rękom dziecka - w znaczący sposób oddziałuje na społeczność szympansów, bo dziecko wiele uczy się od matki, matka zaś może je mieć na oku, sprawdzając, co robi, chroniąc przed niebezpieczeństwami i pokazując na własnym przykładzie, jak się należy zachowywać.

Między zażywającymi odpoczynku dorosłymi członkami grupy istnieją nieustanne wzajemne kontakty. Nowi przybysze witają się, nadstawiając do obwąchania i dotknięcia wargami grzbiet wyciągniętej ręki. Starsze, siwe i łysiejące samce o inteligentnych oczach i pomarszczonych twarzach, często siedzą z dala od towarzystwa. Mogą mieć już czterdzieści lat i często dają wyraz powściąganej iry­tacji. Traktowane są ze znacznym respektem. Samice spieszą ku nim, cmokając wargami i wylewnie wydając serdeczne dźwięki. Wszyscy członkowie grupy, młodzi i starzy, spędzają całe godziny na wzajemnym iskaniu się, rozczesując sobie zmierzwione włosy i troskliwie drapiąc paznokciami skórę, by usunąć z niej pa­sożyty i łuszczący się naskórek. Są tak pochłonięte oddawaniem sobie tej przysługi i znajdują w niej taką przyjemność, że czasami pięć lub sześć osobników formuje łańcuch zaabsorbowany wzajemnym iskaniem. Ta czynność staje się prawdziwym obyczajem towarzyskim i gestem przyjaźni.

Niemniej grupa uważnie bada wszystko, co dzieje się wokół niej. Dziwnie pachnący pień jest starannie wąchany i dotykany palcami. Jakiś liść może być ze­rwany, obejrzany z największą ostrożnością, zbadany dolną wargą i poważnie wrę­czony innym w celu podobnego przebadania, a potem odrzucony. Grupa może też odwiedzić kopiec termitów. Po drodze jedno zwierzę urwie jakąś gałązkę, obłamie ją do odpowiedniej wielkości i oskubie z liści. Po przybyciu na miejsce wtyka tę gałązkę w otwory. Gdy ją wyciągnie, będzie okryta żołnierzami termitiery, które wgryzają się w nią szczękami w próbie obrony gniazda przed napaścią. Szympans przesuwa gałązkę między wargami, ze smakiem zjadając owady. Szympansy nie tylko posługują się narzędziami, ale i wykonują je.

Życic, na drzewach

Dokonana dawno temu przez pierwsze naczelne zamiana naziemnej, uzależnionej od w-ęchu. często nocnej egzystencji na życie nadrzewne doprowadziła do rozwoju chwytnych dłoni, długich ramion, przestrzennego i kolorowego widzenia oraz zwiększonego rozmiaru mózgu. Z pomocą tych uzdolnień małpy i małpy człekokształtne odniosły wielki sukces w nadrzewnym trybie życia. Ale te z nich, które później wróciły na ziemię - niezależnie od tego, czy uczyniły to za sprawą rosnącej wielkości ciała, czy też z jakiegoś innego powodu - stwierdziły, że w ich nowej sytuacji owe uzdolnienia mogą być rozwinięte w taki sposób, by otworzyły nowe możliwości i powiodły do dalszych zmian. Powiększony mózg doprowadził do zwiększenia wiedzy i początków kultury zbiorowej, ruchliwe ręce i skoordynowane widzenie umożliwiły posługiwanie się narzędziami i ich produkcję. Te naczelne, które obecnie posługują się owymi umiejętnościami, w zasadzie kontynuują proces, jaki przed dwudziestu milionami lat, tuż po pojawieniu się w Afryce pierwszych 'tałtnych. rozpoczęła inna gałąź ich rodziny. Była to ta gałąź, która pionową i rozwinęła swe umiejętności do takiego stop- sploatacji świata w zakresie, w jakim nigdy przedtem

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

SZTUKA INFORMACJI

Homo sapiens nagle stal się dziesięć tysięcy lat temu zaludr myślowi, komunikatywni i z; praw i ograniczeń, które rządził; tysięcy lat temu, ich liczba zacv nęła trzystu milionów. Przed ty

zystkich większych zwierząt: ibników. Osobnicy ci byli po- : byli obiektem tych samych

Potem, około czterech

iu sięg-

Dziś [1979 - przyp. red.] jego liczebno:

tendencji do końca stulecia przekroczy sześć miliardów. Te wyjątkowe stworzenia w bezprecedensowy sposób rozprzestrzeniły się na wszystkie zakątki ziemi. Żyją na lodowych biegunach i w tropikalnych dżunglach na równiku. Wspinają się na na­jwyższe góry, gdzie brakuje tlenu, a w specjalnych kombinezonach nurkują w głę­biny, by pospacerować po morskim dnie. Kilku osobników opuściło nawet tę pla­netę i odwiedziło Księżyc.

Jak to się stało? Jaka siła pozwoliła człowiekowi tak nagle przeistoczyć się w najbardziej udany i odnoszący największe sukcesy gatunek? Ta historia zaczyna się przed pięciu milionami lat na równinach Afryki. Ziemia była tam wtedy, niemal tak jak dzisiaj, porośnięta trawą i krzewami. Niektóre z żyjących zwierząt były giganty­cznymi wersjami gatunków żyjących obecnie - świnie wielkie jak krowy miały kły metrowej długości, monstrualne bawoły i wielki słoń, wysoki jak ten, którego można spotkać tam obecnie - ale inne były bardziej podobne do gatunków współczesnych: zebry, nosorożce i żyrafy. Były tam także człekokształtne stworzenia wielkości szym­pansów, które mniej więcej dziesięć milionów lat temu rozeszły się nie tylko po Afiyce, lecz również po Europie i Agi. Pierwsze skamieniałe szczątki żyjących na równinach małp człekokształtnych odkryto w południowej Afiyce i gatunkowi temu nadano nazwę Australopiteka. Ale obecnie odkiyto w Afryce kilka następnych ga­tunków i wiele pracy wkłada się w próbę rozwikłania tajemnicy ich pochodzenia. Ilekroć odkryty zostaje jakiś skamieniały dowód, dyskusje ożywają z wielką inten­sywnością, ponieważ wszyscy badacze zgadzają się, iż wśród owych stworzeń są przodkowie współczesnego człowieka. Jako grupa, stworzenia te mogą być dla wygody nazwane małpoludami.

Nie były one liczne, a ich skamieniałe kości są rzadkimi okazami, znaleziono ich jednak wystarczająco dużo, by mogły dać całkiem jasną wizję tego, jak mogły kiedyś wyglądać. Ich ręce i stopy podobne były do tych, jakie mieli ich wspinający się na drzewa przodkowie, miały też zdolność chwytu, a na palcach paznokcie, a nie pazu­ry. Kończyny małpoludów nie były zbyt dobrze przystosowane do biegania i z pew­nością nie tak skuteczne w tym przedsięwzięciu jak kończyny antylop czy zwierząt

mięsożernych. K h czaszki także wykazują oczywiste oznaki leśnej przeszłości. Oczy, jak można sądzić z oczodołów, były dobrze rozwinięte. Oczywiście wzrok był dla tych zwierząt równie ważny jak dla wszystkich małp. W przeciwieństwie do niego zmysł powonienia musiał być stosunkowo słaby, ponieważ czaszki małpoludów mają krót­kie kanały nosowe. Ich zęby są małe. zaokrąglone i niezbyt dobrze przystosowane do gryzienia trawy i rozcierania na miazgę włóknistych gałązek. Nie mają też owych tnących ostrych siekaczy jak mięsożerne. Czym więc żywiły się te organizmy na rów­ninie? Może rvlv ziemię szukając korzeni, może zbierały jagody, orzechy i owoce, ale również - mimo nieodpowiedniej do tego budowy - może stały się myśliwymi.

Budowa ich kości biodrowych pokazuje, że od początku kolonizacji równin zaczęły stawać prosto na tylnych nogach. Tendencja do pionowej pozycji tułowia pojawiła się już wśród pierwszych naczelnych, które używały rąk do zrywania owoców i liści. Wiele z nich po zejściu na ziemię potrafiło stać na tylnych nogach. Z powodu życia lach postawa pionowa była z pewnością jeszcze bardziej użyteczna. W po- ni na nie napastnikami, małpoludy były małe, bezbronne i ¡nego ostrzegania o pojawieniu się wrogów była spra- . stania i rozglądania się wokół mogła być czyn- b śmierci. Była też zaletą w czasie polowania.

- lwy, likaony i hieny I czerpali informacje z za- iemi. Jednak gdy małpoludy przebywały na drze- lysłem był wzrok. Znacznie więcej korzyści płynęło poglądania w dół, niż z wąchania zakurzonej trawy, ¡em, która prawie cale życie spędza na terenach trawiastych, i taką taktykę, stając na tylnych nogach, ilekroć coś ją zatrwoży. Pionowa postawa z pewnością nie sprzyja szybkości. Niewątpliwie małpoludy nie mogły być szybkie. Nawet najlepszy dwunożny biegacz wśród naczelnych może osiągnąć prędkość zaledwie 25 kilometrów na godzinę, podczas gdy małpy, galopu­jąc na czworakach, mogą biegać dwa razy szybciej. Jednak bieg na dwóch nogach przynosi jeszcze jedną korzyść. Ręce małpoludów mają precyzyjny i mocny chwyt, rozwinięty jeszcze przez ich antenatów w odpowiedzi na wymagania życia na­drzewnego. Gdy małpoludy stały wyprostowane, ich ręce mogły być w każdej chwili gotowe do zrekompensowania braku dobrze rozwiniętych zębów i pazurów. Jeśli zaś zwierzęta były zagrożone przez wrogów, mogły się bronić ciskając kamieniami i wymachując kijami. Znalazłszy padłą zwierzynę, mogły rozerwać ją zębami, tak jak czyniły to lwy, ale potrafiły też posłużyć się ostrym krańcem kamienia trzymanego w dłoni. Zwierzęta te potrafiły uderzać kamieniem o kamień i w ten sposób nadawać mu żądany kształt. Kamienie rozmyślnie uderzane mają zupełnie inne krawędzie niż te, które zostały wyszczerbione tocząc się w strumieniach lub pękając na mrozie. Wiele takich kamieni znaleziono obok szkieletów małpoludów. Zwierzęta stały się wytwórcami narzędzi. Małpoludy rościły więc sobie prawo do stałego miejsca w społeczności zwierząt zamieszkujących równiny.

Taki stan rzeczy trwał bardzo długo: prawdopodobnie jakieś trzy miliony lat. Powoli, z pokolenia na pokolenie, ciała jednej linii małpoludów stały się lepiej przy­stosowane do życia na równinach. Stopy coraz bardziej nadawały się do biegania,

straciły zdolność chwytu i wyrobiły sobie łagodne, łukowate sklepienie. Biodra tak­że uległy zmianie; staw przesunął się ku środkowi miednicy, a sama miednica przyjęła kształt bardziej zbliżony do misy i stała się szersza, by zapewnić podstawę mocnym mięśniom biegnącym między miednicą a kręgosłupem, który został zmu­szony do podtrzymywania tułowia w nowej, pionowej pozycji. Kręgosłup rozwinął lekkie wygięcie, by waga górnej części ciała była lepiej rozłożona. Najważniejszym przekształceniem była zmiana czaszki. Szczęki stały się mniejsze, a czoło bardziej wypukłe. Mózg pierwszego małpo! - miał mniej więcej taką samą wielkość, jak mózg goryla: około 500 centymetrów szościennych. Potem był już dwukrotnie więk­szy. Zwierzę osiągnęło też wzro

nazwę, która odzwierciedla jego nową postawę i wzrost Homo erectus. człowiek wyprostowany.

Człowiek wyprostowany był zr cy. Niektóre kamienie byty staranni«

cem i ostrą krawędzią z drugiej strony. Kamienie te miały wielkość dopasowaną do ręki. Świadectwo jednego z udanych polowań człowieka wyprostowanego zostało od­kopane w Olorgesailie w południowo-zachodniej Kenii. Na niewielkiej przestrzeni leżą połamane i rozczłonkowane szkielety gigantycznych pawianów z wymarłego już gatunku. Jak się zdaje, przynajmniej pięćdziesiąt zwierząt dorosłych i kilkanaście młodych zostało tu zmasakrowanych. Wśród ich szczątków znajdują się setki wyostrzonych kamieni i kilka tysięcy nie obrobionych. Wszystkie pochodzą ze skały, która nie występuje bliżej niż 30 kilometrów od tego miejsca. Implikacje owego znaleziska są różne. Sposób, w jaki kamieniom tym nadano kształt, potwierdza, że myśliwymi byli ludzie wyprostowani. Fakt, iż kamienie pochodzą z odległego miejs­ca, sugeruje, że polowania były przemyślane, a łowcy zbroili się na długo przedtem, nim znaleźli ofiarę. Pawiany, nawet te mniejsze żyjące gatunki, są strasznymi stwo­rzeniami z potężnymi szczękami pełnymi zębów. Nawet dzisiaj niewielu mężczyzn byłoby gotowych zmierzyć się z nimi bez broni palnej. Liczba pawianów zabitych w Olorgesailie sugeruje, że takie polowania były regularnymi, zbiorowymi przedsię­wzięciami, wymagającymi znacznych umiejętności. Oczywiście do tego czasu czło­wiek wyprostowany stał się wręcz strasznym myśliwym.

Czy aby omawiać swoje plany i przeprowadzać takie polowania, posługiwał się czymś, co uznalibyśmy za język? Próby odtworzenia na podstawie czaszki i kości szyi człowieka wyprostowanego budowy miękkiej części jego gardła i aktualne w tej sprawie poglądy głoszą, że choć był on zdolny do wydawania dźwięków znacznie bardziej złożonych niż chrząknięcia i wrzaski współczesnych małp, to jednak jego mowa, jeśli rzeczywiście możemy ją tak nazwać, była prawdopodobnie powolna 1 niezdarna. Miał on jednak do dyspozycji inny środek komunikowania się 1 gesty, my zaś z większym prawdopodobieństwem możemy się domyślać, jakie one byty i co wyrażały. Istota ludzka ma w swej twarzy więcej mięśni mimicznych niż inne zwierzęta. Umożliwiają one poruszanie różnymi jej elementami 1 wargami, policzka­mi, czołem i brwiami - na wiele sposobów, z któiymi żadne inne stworzenia nie mogą rywalizować. Nie ma wątpliwości, że twarz była ośrodkiem gestykulacyjnego porozumiewania się Homo erectus.

jedną z nąfważniejsmn informacji, jakie przekazuje gestykulacja i mimika, jest tożsamość. My przyjmujemy za rzecz naturalną, że nasze twarze bardzo różnią się od siebie, choć to nader niezwykła cecha wśród zwierząt. Jeśli poszczególne osob­niki miały współpracować w zorganizowanym zespole, w któiym każdy ma swoje obowiązki. wtedy decydująca dla tych. którzy w nim uczestniczyli, była możliwość natychmiastowego wzajemnego odróżniania się. Wiele zwierząt żyjących w grupach, takich jak hieny i wilki, odróżnia się dzięki powonieniu. Jednak zmysł węchu ludzi wyprostowanych był znacznie słabiej informujący niż wzrok, więc ich tożsamość ob­wieszczana była nie przez gruczołowe wydzielanie woni, ale przez kształt twarzy.

Dzięki mimice można przekazywać wiele informacji o zmieniających się nastro­jach i zamiarach. Nie sprawia nam trudności zrozumienie wyrazu entuzjazmu, zachwytu, niesmaku, złości ozy rozbawienia. Ale oprócz takich przejawów emocji, wvsvłamv naszymi twarzami także drobne sygnały - wyraz zgody lub odmienności

Czy gesty, którymi posługujemy się dzisiaj, są ges- rodziców i jakie dzielimy z resztą wspólnoty po pros- j samej społeczności? Czy też są głęboko osadzonym :nej przeszłości? Pewne gesty, takie jak metody ją jedną społeczność od drugiej i łatwo jest się ich ;enie bardziej uniwersalnych. Czy człowiek wypros- glowę na znak zgody, a kręcił nią okazując dezapro- imy? Tropem prowadzącym do odpowiedzi mogą okazać się ługują się ludzie wywodzący się z odrębnej kultury, którzy nie mieli jakichkolwiek kontaktów z naszą.

Nowa Gwinea jest jednym z ostatnich miejsc na świecie, gdzie można znaleźć ta­kich ludzi. Jednak nawet tutaj tylko nieliczni mogą być uważani za takich, którzy uniknęli jakichkolwiek wpływów człowieka z zachodniej Europy, ponieważ niemal każda część tej wyspy została przebadana, ale dziesięć lat temu pewien niewielki skrawek ziemi w zalesionych górach nad rzeką Sepik pozostawał wciąż nie zdobyty przez przybyszy z zewnątrz. Pilot przelatujący nad tą okolicą zauważył w miejscu, o którym wszyscy byli przekonani, iż jest nie zamieszkane, kilka chat na polanie. Australijska administracja, która w owym czasie kontrolowała tę wyspę, postano­wiła zbadać, kim są owi nieznani ludzie. Zorganizowano ekspedycję dowodzoną przez komisarza okręgu, ja zaś mogłem się do niej przyłączyć. Do noszenia zapasów i namiotów zwerbowano stu mężczyzn z wiosek leżących wzdłuż rzeki. W ostatniej znanej wiosce, leżącej przy jednym z dopływów, ludzie, sami rzadko odwiedzani, powiedzieli, iż wiedzą, że ktoś jeszcze mieszka w owych górach, ale nigdy nikogo stamtąd nie spotkali. Wiedzieli, jakim językiem mówią tamci ludzie, a nawet jak sa­mi siebie nazywają. Ci, z którymi rozmawialiśmy, nazywali ich Biami.

Po dwutygodniowym marszu przez góry, nękani codziennymi deszczami, żywiąc się wyłącznie jedzeniem, które mieliśmy ze sobą, znaleźliśmy odciski stóp. Mieliśmy przed sobą dwóch szybko idących ludzi. Podążyliśmy za nimi. Gdy rano zwinęliśmy obóz, znaleźliśmy ich ślady w lesie i zrozumieliśmy, że siedzieli tam, obserwując nas od poprzedniego wieczoru. Tej nocy rozstawiliśmy w lesie prezenty, ale pozostały nie tknięte. Wykrzykiwaliśmy pozdrowienia w języku rzecznych ludzi, ale nie wie­

dzieliśmy, czy Biami je zrozumieli. Nie było żadnej odpowiedzi. Trwało to noc po no­cy, aż w końcu zgubiliśmy ślad. Po trzech tygodniach niemal straciliśmy już nadzieję na nawiązanie kontaktu. Wtedy pewnego ranka obudziliśmy się. by stwierdzić, że w krzakach, zaledwie kilka jardów od naszego namiotu, stało siedmiu mężczyzn. Byli bardzo niscy i nadzy. Mieli na sobie jedynie trzcinę, która osłaniała ich ciało gałąz­kami zielonych liści z przodu i z tyłu. Kilku miało kolczyki i bransolety ze zwierzę­cych kości. Jeden niósł utkany worek pełen korzeni i owoców.

Gdy my gramoliliśmy się z namiotów, oni nie cofnęli się. Był to akt wielkiego za­ufania i próbowaliśmy zademonstrować tak szybko i przekonywająco, jak to tylko możliwe, że nasze zamiaiy są przyjazne Ludzie znad rzeki przekazali im to. ale Biami nie zrozumieli. Zawierzyliśmy więc gestom, które mogły być uniwersalne, i okazało się, że i oni je znają.

Uśmiechnęliśmy się... i Biami odv sajemnili uśmiech. Ten gest mimiczny może się wydawać dziwny jako oznaka prz jedyną naturalną bronią, jaką posi

tem nie są zęby, lecz ruch warg. U innych naczelnych jest on oznaką udobrucha­nia, którą młodszy szympans kieruje ku dominującemu samcowi, zapewniając, że nie podważa jego autorytetu. U ludzi gest ten został lekko zmodyfikowany przez uniesienie kącików ust i jest używany dla wyrażenia powitania i uprzejmości. Możemy być pewni, że nie jest to jedynie ekspresja, której nauczyliśmy się od rodzi­ców, bo dzieci, które urodziły się nieme lub niewidome, także się uśmiechają, gdy unosi się je do karmienia.

Bardzo zależało nam na rozszerzeniu kontaktu z Biami. Przynieśliśmy im różne rzeczy - paciorki, sól, noże, ubrania - ale zwyczajne wręczenie im tych darów wy­dawało się protekcjonalne. Wskazaliśmy więc na torbę i pytająco unieśliśmy brwi. Biami zrozumieli to natychmiast i wyciągnęli ku nam korzenie taro i kilka zielonych bananów. Zaczęliśmy handel wymienny. Wskazywanie na jakiś przedmiot, pokazy­wanie palcami, o jaką ilość chodzi, kiwanie głowami na znak zgody - wszystkie nasze gesty były jednoznaczne i zrozumiałe. Wielokrotnie posługiwaliśmy się brwia­mi, które są najbardziej ruchliwym elementem twarzy. Możliwe, że służą też po­wstrzymywaniu potu przed zalewaniem oczu, ale to nie wyjaśnia ich wielkiej ruch­liwości. Ich główną funkcją z pewnością musi być sygnalizacja. Biami ściągali brwi, by wyrazić dezaprobatę. Gdy uzupełnili ten gest potrząsaniem głową, stało się oczy­wiste, że nie chcą paciorków, które im oferowaliśmy. Uniesieniem brwi podczas badania naszych noży wyrażali zdumienie. Gdy pochwyciłem spojrzenie mężczyzny stojącego niezdecydowanie z jednej strony grupy i uniosłem brwi wykonując jed­nocześnie łagodny ruch głową do tyłu, mężczyzna ów zrobił to samo, wykonując gest, który zdawał się być rozpoznaniem i uprzejmą akceptacją wzajemnej obecnoś­ci. Taki ruch brwi używany jest na całym świecie. Równie dobrze funkcjonuje na iynku w Chinach, jak i w japońskim sklepie, wśród Indian w brazylijskiej dżungli i w angielskim pubie. Jego bardzo precyzyjne znaczenie może się nieco różnić w za­leżności od miejsca, ale fakt, że podobne sygnały rozpowszechnione są tak szeroko i używane przez tak odmienne grupy, sugeruje, iż są one wspólnym dziedzictwem ludzkości. Być może używał ich także człowiek wyprostowany, gdy planował swe

polowania, pozdrawiał przyjaciół, współdziałał w zabiciu oflaiy i wracał z mięsem ku zachwytowi swej partnerki i dzieci.

Z rozwiniętą umiejętnością porozumiewania się i coraz większą zręcznością w wykonywaniu narzędzi człowiekowi wyprostowanemu żyło się coraz lepiej. Liczeb­ność jego populacji wzrosła i zaczął zasiedlać nowe obszary. Z południowo-wschod­niej Afryki mszył doliną Nilu na północ, ku wschodnim wybrzeżom Morza Śród­ziemnego. Jego szczątki znaleziono jeszcze dalej na wschodzie, bo aż na Jawie i w Chinach. Czy do Azji przywędrował z Afryka bądź też czy żyjący tam ludzie byli po­tomkami jakiegoś małpoluda azjatyckiego - w tej kwestii wciąż nie mamy dostate­cznych dowodów, by odpowiedzieć na to pytanie z całkowitą pewnością. Kilka afry­kańskich grup dotarło do Europy. Kilka przeszło przez lądowy pomost, który niegdyś łączy! Tunezję, Sycylię i Włochy. Inne wędrowały wschodnim wybrzeżem Morza Śródziemnego i dalej na północ przez Bałkany.

w Europie milion lat temu. Ale przed 600 000 lat !óry zaczął się bardzo ochładzać. Ta zmiana była równomierna ani ciągła. Były bowiem długie okresy,

* tafle wędrujące z północy zatrzymywały się i ym trendem klimatu było ochłodzenie. Takie czapach spowodowały obniżenie się poziomu stów lądowych, więc w końcu ludzie mogli prze- Cieśninę Beringa i w dół ku łańcuchowi wysp Indonezji do Nowej Gwinei i Australii.

:k wyprostowany z pewnością odczuwał rosnące zimno bardzo kliwie. Wszak ukształtował się w cieple afrykańskich równin i nie miał ochrony w postaci grubego futra niczym te ssaki, które w owych chłodniejszych rejonach żyły już od dawna. Niewątpliwie wiele stworzeń w takich okolicznościach wróciłoby do cieplejszych części świata lub po prostu zginęło. Człowiek, ze zręcznością rąk i wy­nalazczością mózgu, nie uczynił tego. Upolował futrzaste zwierzęta, zdarł skóry z ich martwych ciał i wykorzystał je dla siebie. Znalazł też schronienie w jaskiniach. Liczne jego siedziby znaleziono w południowej Francji i Hiszpanii. Wzdłuż wapiennych dolin środkowej Francji, takich jak Dordogne i na podgórzu Pirenejów, urwiska pełne są jaskiń i niemal każda z nich ukazuje jakieś ślady prastarego domostwa. Bardzo wiele dowiedzieliśmy się o tych ludziach ze znalezionych przedmiotów. Do szycia ubrań używali kościanych igieł i zwierzęcych ścięgien. Łowili ryby starannie wyciętymi, wielohaczykowymi harpunami, a w lasach polowali dzidami zakończonymi kamien­nymi ostrzami. Poczerniałe kamienie pokazują, iż panowali nad ogniem i z pewnoś­cią go cenili, ponieważ dawał im wręcz rozpaczliwie potrzebne zimą ciepło i umożli­wiał gotowanie mięsa, którego inaczej nie mogliby przeżuć swymi małymi zębami.

Ich zęby były mniejsze niż uzębienie przodków, ale czaszka powiększyła się i była już taka jak nasza. Sądząc z odlewów wnętrza czaszek, ta część mózgu, która sprawuje kontrolę nad mową, była w pełni rozwinięta. Zasadne więc wydaje się przypuszczenie, iż ludzie ci płynnie rozmawiali złożonym językiem. Mówiąc krótko:

o ile chodzi o same szkielety - nie ma znaczącej różnicy między człowiekiem, który żył 35 000 lat temu w jaskiniach Francji, a nami. Antropolodzy zgodnie nadali

i

owa tu ludziom tę samą nazwę, jakiej - nieco przesadnie - używają w odniesieniu do wszystkich ludzi współczesnych - Homo sapiens, czyli człowiek rozumny.

Różnica między życiem odzianego w skórę łowcy, któiy z dzidą na ramieniu opuszcza jaskinię, by upolować mamuta, i elegancko ubranym urzędnikiem jadącym ulicami Nowego Jorku, Londynu czy Tokio, by naradzić się ze swym kom­puterem, nie jest spowodowana jakimkolwiek dalszym fizycznym rozwojem ciała lub mózgu w tym długim okresie, jaki dzieli ich od siebie, ale zupełnie nowym czyn­nikiem ewolucyjnym.

Człowiek pmpisuje sobie różne umiejętności mające odróżnić go od innych zwie­rząt. Niegdyś sądziliśmy, że jesteśmy jedynymi stworzeniami, które robią narzędzia i posługują się mmi. Dziś wiemy, że tak nie jest: robią to zarówno szympansy, jak i zię- by. które ścinają i oskubują długie ciernie, używając ich jako szpilek do wydobywa- larw z otworów w drzewach. Nawet nasz skomplikowany język mówiony wydaje dowiadujemy się o środkach porozumiewania się, ja- ly. Jesteśmy jednak jedynymi stworzeniami, które to jest właśnie ten talent, który doprowadził do : .ekształcił życie ludzkości.

ólnego talentu można zobaczyć w prastarych zy w nich mieszkali, ryzykowali wejście w głąb omocą nikłego śuńatła kamiennych lamp wypeł- sm. Tam w najdalszych częściach pieczar, czasami w . clo których można było dotrzeć dopiero po kilku godzi- iiowali wzory na ścianach. Jako barwników używali brązowo, czerwono i żółto zabarwionej glinki zawierającej uwodnione tlenki żelaza oraz czerni węgla drzewnego i rudy manganu, za pędzle służyły im rozszczepione na końcach kijki i własne palce, a czasem rozpryskiwali farbę na skale - prawdopodobnie usta­mi. Niekiedy wzory były ryte jakimś narzędziem z krzemienia, jest też kilka rzeźb wyciosanych, a także wymodelowanych w glinie. Tematem owych wizerunków były niemal zawsze zwierzęta, na które polowali - mamuty, jelenie, konie, dzikie bydło, bizony i nosorożce. Żadne z tych dzieł nie przedstawia krajobrazu, a postacie ludzkie pojawiają się na nich rzadko. W kilku jaskiniach ludzie pozostawili szczególnie wymowne symbole swej obecności - wizerunki własnych rąk, w postaci obryso­wanych barwnikiem konturów dłoni. Wśród podobizn zwierząt są też rozproszone wzory abstrakcyjne - linie równolegle, kwadraty, kratki i rzędy kropek, krzywe mogące przedstawiać żeńskie genitalia i trójkąty, które mogły być strzałami. Są one najmniej efektowne z tych wzorów, ale najbardziej znaczące.

Nie wiemy, dlaczego ci ludzie malowali. Być może owe rysunki były częścią jakiegoś religijnego rytuału - jeśli znaki otaczające byka przedstawiały strzały, to może narysowano je, by zapewniały sukces w polowaniu. Jeśli bydło malowano z nabrzmiałymi bokami, by przedstawić ciążę, to może wizerunki te sporządzano w czasie rytuałów religijnych, zapewniających płodność stad. Być może funkcja tych rysunków była mniej skomplikowana, a ludzie malowali je po prostu dlatego, że lu­bili to robić, dla czystej przyjemności. Prawdopodobnie błędem jest poszukiwanie jakiegoś jednego, uniwersalnego wyjaśnienia. Sądzi się, iż najstarszy rysunek ma

około 30 000 lat. a najmłodszy może mieć 10 000. Odstęp między tymi dwiema datami jest mniej więcej sześć razy dłuższy niż cała historia zachodniej cywilizacji, nie ma więc powodu, by przypuszczać, źe te same motywy tkwiły u podstaw wszys­tkich obrazów, ani wierzyć, że muzyka sącząca się w podziemiach współczesnego hotelu służy tym samym funkcjom co gregoriański chorał. Jednak czy były one poświęcone bogom, inicjacjom młodych, czy zasłużonym członkom społeczności, z pewnością były komunikatami. 1 wciąż zachowały swoją siłę. Jeśli nawet nie znamy fch dokładnego znaczenia, nie możemy nie zareagować na taką siłę postrzegania i estetyczną wrażliwość, z jaką ci artyści przedstawili istotę sylwetki mamuta, zadarte głowy stada rogatych jeleni lub wyłaniające się cielsko ogromnego tura.

Jest jeszcze miejsce na świecie, gdzie można się dowiedzieć, jakie cele mogło mieć to skalne malarstwo. W Australii Aborygeni wciąż malują wzory na skale, pod wieloma względami bardzo podobne do owych prehistorycznych iysunków europej- Aiskach i skalnych półkach, często w miejscach skrajnie :onują je barwnikami mineralnymi. Malowidła te są nad drugim. Zawierają abstrakcyjne geometryczne oni. Najczęściej przedstawiają stworzenia, których yby, żółwie, jaszczurki i kangury, ielokrotnie odmalowywane. Aborygeni czynią to w ¿wieżego skalnego wizerunku zwierząt sprawi, iż będą licznych zaroślach. W innych miejscach ludzie malują nia. Członkowie plemienia Walbiri z centralnej pustym, ał stworzony przez wspaniałego, niematerialnego węża - wstęgę tęczy, której wielobarwny ślad pojawia się po burzach. Starzy ludzie powiadają, że ów wąż mieszka w jakiejś pieczarze u podstawy wielkiego piaskowcowego urwiska w- samym sercu ich plemiennego terytorium. Żaden człowiek nie widział samego węża, choć czasami zostawia on ślad przejścia po piasku. Wiele pokoleń temu ludzie namalowali na skale wizerunek boga-węża, ogromny falujący kształt sporządzony białą glinką i obwiedziony czerwienią. Podkowiaste kształty namalowane obok - nie różniące się od owych geometrycznych wzorów z prehistorii, przedstawiają ludzi pochodzących od owego węża. Obok na urwisku znajdują się liczne symbole - linie równolegle, koncentryczne kręgi, strzałki i kropki, które przedstawiają odciski stóp pradawmych zwierząt, a także włócznie.

Te znaki były malowane przez kolejne pokolenia. Ów proces jest aktem wary, ko­munikowaniem się z wężem - boskim stwórcą. Starzy członkowie plemienia Walbiri chodzili tam regularnie, by wyśpiewywać prastare pieśni i rozmyślać o ich treści. Relikwie węża otoczone kamieniami, na których wyryte zostały abstrakcyjne sym­bole, przechowywane były w skalnej rozpadlinie. Starsi wyjmowali je z czcią, na­maszczali czerwoną glinką oraz tłuszczem kangura i śpiewali zawodzące pieśni. Zabierano tam młodzieńców i pod wizerunkiem węża dokonywano obrzędów inicja­cyjnych. Wyjaśniano im znaczenie symboli, byli też świadkami odtwarzania legend za pomocą mimiki i pieśni.

Nie ma powodu przypuszczać, że Aborygeni są bliżej spokrewnieni z prehisto­rycznymi mieszkańcami francuskich jaskiń niż my, ale ich sposób życia jest ciągle

bardzo bliski egzystencji, jaką wiedli ludzie epoki kamienne). Homo sapiens tak właśnie żył 1 polując na zwierzęta i zbierając owoce, ziarna i korzenie 1 wszędzie na świecie przez wiele tysięcy lat. Takie życie jest ryzykowne i trudne. Mężczyźni, ko­biety i dzieci wystawieni są na bezlitosną selekcję dokonywaną przez środowisko. Powolni i nieostrożni mogą być zabici przez napastników, słabi mogą głodować, zaś starszym nie uda się przetrwać męki suszy. Ci, których ciała, dzięki szansie zmiany genetycznej, są lepiej przystosowane do panujących warunków - mają przewagę. Przetrwali i rozmnażają się, przekazując tę przewagę swoim dzieciom.

Tak więc ludzkie ciała odpowiedziały na wyzwanie świata i dokonały ostatnich najpoważniejszych zmian, które v yt zarejestrowane w genach. Ci, którzy żyli w tropikach - jak australijscy Afiykanie - mieli czarną skórę. Pig-

mentacja mogła być przyswajam* całkiem niezależnie, więc samo

posiadanie ciemnej skóry nie

ciemnej skórze. Jej zadaniem jest , . ochrona. Promienie słońca, w nad­miarze, mogą być bardzo szkodi

ka, natomiast ciemny pigment zapewnia skuteczną osłonę. Wielu ludzi żyjących w takim środowisku - w Afryce, Indiach i w Australii - ma jeszcze inną wspólną cechę: ich ciała są szczupłe i wiotkie. Ów kształt to także jedna z odpowiedzi na gorący, suchy klimat - proporcjonalnie do wagi ciała daje dużą powierzchnię skóry, co za­pewnia lepsze chłodzenie ciała przez wiatr i parujący pot.

W chłodnych rejonach sytuacja jest odwrotna. Promienie słońca, w ograniczonej ilości, są ważne dla zdrowia. Bez nich ciało nie może produkować witaminy D, więc na północy, gdzie słońce często jest ukryte, ludzie tacy jak Lapończycy ze Skan­dynawii mają jasną skórę. Eskimosi żyjący za kołem podbiegunowym także mają jasną skórę, a na dodatek budowę ciała, będącą przeciwieństwem sylwetki miesz­kańców tropikalnej pustyni. Są niscy i krępi, co pozwala na lepsze utrzymanie ciepła. Brak włosów na twarzy także może być przystosowaniem się do zimnego kli­matu, ponieważ broda i wąsy w łych warunkach mogą zamarzać i być powodem nie lada utrudnienia.

Od chwili, gdy takie cechy utrwaliły się w genach przez naturalną selekcję, po­zostają wyraźne u poszczególnych osobników, przechodząc z pokolenia na pokole­nie, niezależnie od tego, gdzie ci ludzie żyją.

Wciąż jeszcze istnieją społeczności, które żyją z polowań i zbieractwa. Na pusty­niach Australii żyją Aborygeni, a w Afryce - Buszmeni. Inne grupy, znajdujące wszystko, czego im trzeba, w deszczowym lesie tropikalnym, mieszkają w Afryce Centralnej i w Malegi. Żyją w harmonii z otaczającym światem przyrody, nie zmie­niając go ani trochę i zadowalając się tym, czego im dostarcza. Nigdzie nie są liczni. Średnia ich życia jest niska, przyrost naturalny i szanse przeżycia dzieci zmniej­szone przez niedostatek pożywienia i niebezpieczeństwa, na jakie są narażeni. Właśnie takie były warunki życia człowieka przez niemal całą jego egzystencję. W ta­kich warunkach człowiek wyprostowany żył milion lat temu. I przez dziewięćset dziewięćdziesiąt tysięcy następnych lat takie właśnie życie miał prowadzić on i jego potomek - Homo sapiens. Przez cały ten czas, o ile możemy to oszacować, liczebność ludzi wzrastała jedynie o jedną dziesiątą procenta na każde stulecie.

Potem, około ośmiu tysięcy lat temu, zaczęło się to zmieniać z dramatyczną wręcz szybkością. Na ziemiach położonych na obrzeżach lasów 1 pustyń populacja ludzi zaczęła gwałtownie rosnąć. Bodźcem mogła być trawa, która rosła - i wciąż rośnie 1 na piaszczystych wzgórzach i w żyznych deltach rzek Środkowego Wscho­du. Dostarcza ona znacznych ilości ziarna pełnego substancji odżywczych, które można łatwo wyłuskać i przesiać. Człowiek polujący na otwartych przestrzeniach niewątpliwie zbierał to ziarno i zjadał je. Ale odmiana jego losu nadeszła wtedy, gdy zrozumiał, że nie musi polegać jedynie na przypadkowych spotkaniach z tymi rośli­nami. Gdyby powstrzymał się od .1? izenia wszystkich zebranych ziaren i posadził je w odpowiednim miejscu, n< waniu żywności. Mógł siedzieć przestać być zbieraczem i stać s dach. Tak założył pierwsze miasi

Uruk, miasto w Iraku, zbudowano r trzciną deltą Tygrysu i Eufratu, a teraz jest pustynią. Miało ono złożoną budowę. Wokół ludzie uprawiali pola i trzymali stada kóz i owiec. Produkowali wyroby garn­carskie, których fragmenty wciąż jeszcze leżą w tym miejscu. W środku miasta zbu­dowali sztuczną górę z wypalonych cegieł z błota oplecionych warstwami trzciny. Osiadłe życie, jakie wiedli obywatele miasta Uruk, umożliwiło im poczynienie dal­szych znaczących postępów w technikach porozumiewania się. Ludzie prowadzący wędrowny, pieszy żywot, musieli ograniczać swe dobra materialne do minimum. Ludzie żyjący w domach mogli gromadzić wszystkie rodzaje przedmiotów. W ruinach jednego z domów w Uruku znaleziono małą glinianą tabliczkę pokrytą nacięciami. To najwcześniejsze znane pismo. Nikt nie wie dokładnie, co oznacza ten zapis. Wydaje się spisem racji żywnościowych. Kształty owych nacięć mogą sugerować wygląd przedmiotów, które przedstawiają, ale nie jest to próba naturalistycznego portretowania. Znaki są prostymi diagramami; takimi, które musiały być zrozu­miałe dla ludzi, do których je adresowano.

W chwili gdy wypalono tę tabliczkę, ludzie dokonali zwrotu ewolucji w nowym kierunku. Teraz człowiek miał już możliwość przekazywania informacji niezależnie od obecności tej drugiej osoby, a w istocie nawet od jego dalszej egzystencji. Ludzie żyjący w różnych miejscach i pokolenia jeszcze nie narodzone mogli dowiedzieć się

o jej sukcesach i porażkach, o wnikliwości i przebłyskach geniuszu. Jeśli mieli ro­zum, mogli przedrzeć się przez natłok banalnych faktów i wyłuskać ziarno zna­czenia, które wiodło do mądrości.

Także inne społeczności - mieszkające w delcie Nilu, w dżungli Ameryki Środko­wej i na równinach Chin - dokonały podobnych wynalazków. Rysunkowe wyobraże­nia przedmiotów uprościły się, nabrały nowych znaczeń. Utyte jako kalambury, mog­ły wyobrażać dźwięki. Na wschodnim wybrzeżu Morza Śródziemnego ludzie rozwinęli je w szczególny system, w którym przedstawiali każdy wymawiany dźwięk kształtami wyciętymi w kamieniu, odciśniętymi w glinie lub narysowanymi na papierze.

Tak właśnie rozpoczęła się rewolucja spowodowana dzieleniem się doświadcze­niami i rozpowszechnianiem wiedzy. Dalszy krok tysiąc lat temu zrobili Chińczycy, wymyślając mechaniczne sposoby reprodukowania owych znaków w wielkich iloś­

ciach. W Europie Gutenberg - niezależnie od nich, choć znacznie później 1 rozwinął technikę dmku mchomą czcionką. Dzisiaj nasze biblioteki, będące potomkami owych glinianych tabliczek, mogą być uznane za ogromne wspólne mózgi, zapamię­tujące znacznie, więcej niż jakikolwiek ludzki mózg mógłby pomieścić. Co więcej, można je rozumieć jako ogromne, namacalne łańcuchy DNA, dodatki do naszego genetycznego dziedzictwa, tak samo ważne i rzutujące w istotny sposób na nasze zachowania, jak chromosomy w tkankach, które determinują fizyczny kształt naszych ciał. Była to owa skumulowana mądrość, która ostatecznie umożliwiła nam znalezienie sposobu na uniknięcie dyktatu środowiska. Nasza wiedza o technikach rolniczych, urządzeniach mechanicznych, o medycynie i inżynierii, matematyce i podróżach kosmicznych - wszystko zależy od zgromadzonego doświadczenia. Od­cięty od zasobów bibliotek i rzucony na bezludną wyspę, każdy z nas szybko zostanie zredukowany do... myśliwego-zbieracza.

i się i otrzymywania informacji wydaje się równie jako gatunku, jak płetwy dla ryb i pióra dla ptaków, h znajomych ani nawet do naszego własnego pokole- nad odczytaniem glinianych tabliczek starannie astaiych miast, czynią to z nadzieją, że kiedyś ja- a nich wiadomość o donioślejszym znaczeniu niż spis bielizny przeznaczonej do prania. W naszych ą, by wiadomości, które mają być przekazane przyszłym stalowych cylindrach tak mocnych, by przetrwały katastrofę amą. Uczeni zaś, przekonani, że najbardziej wyrafinowanym ze wszystkich ludzkich języków jest matematyka, wybierają jakąś prawdę uniwersalną, sądząc, że będzie uznawana przez całą wieczność - formułę długości fali światła - i wysyłają ją ku innym galaktykom Mlecznej Drogi, by obwieścić, że tu, na Ziemi, po trzech mi­liardach lat ewolucji, pojawiła się istota, która po raz pierwszy wymyśliła własny sposób gromadzenia i przekazywania doświadczeń przez pokolenia.

Ten ostatni rozdział poświęcony był tylko jednemu gatunkowi: nam. Może on wywołać wrażenie, że człowiek jest ostatecznym, triumfalnym zwieńczeniem ewolucji, która przez miliony lat nie miała innego celu, niż tylko umieszczenie go na ziemi. Nie istnieje żaden naukowy dowód, który potwierdzałby ten pogląd. Nie ma też powodu, by przypuszczać, że nasz pobyt tutaj będzie trwalszy niż pobyt dinozaura. Proces ewolucji wciąż następuje wśród roślin, ptaków, owadów i ssaków. Wydaje się więc bardziej niż prawdopodobne, że gdyby ludzie - z jakiegokolwiek powodu - mieli zniknąć z powierzchni ziemi, to istnieje gdzieś jakieś skromne, nie narzucające się stworzenie, które rozwinęłoby się w nową formę i zajęło nasze miejsce.

1 chociaż zaprzeczanie, jakobyśmy mieli jakąś specjalną pozycję w świecie natu­ry, wydawałoby się odpowiednio skromne w oczach wieczności, mogłoby także być użyte jako wymówka od odpowiedzialności. Prawdą jest bowiem, że żaden gatunek nie miał nigdy tak pełnej kontroli nad ziemią, jaką mamy my. To zaś nakłada na nas - bez względu na to, czy nam się to podoba, czy nie - ogromną odpowiedzial­ność. W naszych rękach spoczywa teraz nie tylko nasza własna przyszłość, lecz również los wszystkich żyjących organizmów, z którymi dzielimy ziemię.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

Ściągi z fizyki-2003 r, Życie na ziemi
przyroda kl IV Zycie na Ziemi 2, KLASA 4
Kiedy to się wydarzy, życie na Ziemi przestanie istnieć
Życie na Ziemi jest starsze niż przypuszczaliśmy
Chemicy mogli odkryć jak powstało życie na Ziemi
A Pilchowa Zycie na ziemi i w zaswiecie cz1
ŻYCIE NA ZIEMI, człowiek, pieniądze, mutacja
Życie na ziemi
Znaleziono życie na Marsie, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE

więcej podobnych podstron