34 Makuszyński Kornel Człowiek znaleziony w nocy

Kornel Makuszyński




Człowiek znaleziony w nocy


Gebethner i Wolff

1932



I.


Ponieważ ulica była rozkopana, jak gdyby gospodarze miasta poszukiwali w ziemi skarbów, ukrytych przez wiślanych piratów, Henryk Staliński opuścił auto u jej wylotu. Kilka jeszcze kroków dzieliło go od małego domku w nowej dzielnicy, pełnej ogrodów i niezabudowanych placów. Młody człowiek omijał zręcznie małe jeziorka na nieustatkowanym chodniku, w których uliczne latarnie przeglądały się jak w mętnych zwierciadełkach. Pogoda była tak zwana psia, chociaż nie wiadomo dokładnie, dlaczego wierne to stworzenie stało się generalnym patronem wszystkich ciemnych stron życia. Gdy Staliński, stanąwszy przed furtką siatkowego ogrodzenia, chroniącego bujny ogród złożony z kilku wypłowiałych astrów i zwiędłych już badylów, począł szukać w kieszeni klucza, wyszła na niego z mroku jakaś postać, bardzo wyniosła. Staliński cofnął się bezwiednie i szybko sięgnął ręką do kieszeni, z czego nocna zjawa łatwo mogła wywnioskować, że szuka rewolweru. Nie wydobył go jednak, lecz zapytał ostro:

— Czego pan chce?

Postać uchyliła kapelusza i rzekła miłym, łagodnym głosem:

— Przede wszystkim nie chcę pana przestraszyć…

— A poza tym?

— Poza tym proszę, aby mi pan powiedział, która godzina?

Staliński, zanim odpowiedział, wpatrzył się bystro w ciemność i, rozgarniając ją przenikliwym spojrzeniem, dostrzegł niezwykle nędznie odzianego człowieka. Twarz jego zlewała się z wilgotnym mrokiem. Mógł to być opryszek, Staliński jednak, ujęty łagodnym brzmieniem tego głosu z ciemności, powiedział niezdecydowanie:

— Jest zbyt ciemno, niech pan podejdzie ku latarni.

Sam nie wiedział, dlaczego tak postąpił; mógł był oznaczyć jakąkolwiek godzinę, po czym szybko otworzyć i zatrzasnąć za sobą furtkę. Odniósł jednak jakieś niewyraźne wrażenie, że przemówił do niego człowiek stary i nie mający złych zamiarów. Nerwowym krokiem podszedł ku oddalonej latami, czując i słysząc, że powolnie stąpa za nim ów wyniosły jegomość, spowity w mrok, jak w togę.

W kręgu światła obejrzał go od stóp do głowy; stał przed nim człowiek może sześćdziesięcioletni, zmięty i sponiewierany. Chociaż noc była chłodna i zbita deszczem, nie miał na sobie płaszcza, przyodziany w nieszczęsne, liche, do cna wytarte ubranie. Podniesiony kołnierz osłaniał nagą szyję, a kapelusz, kiedyś zapewne ozdoba innej głowy, nie mógł ogarnąć tej — siwej i pięknej. Stary człowiek patrzył na Stalińskiego z dobrym, łagodnym uśmiechem, Staliński zaś badał jego twarz z wyraźnym zdumieniem, oczarowany jej szlachetnym wyrazem. Jak gdyby zawstydzony, powolnym ruchem wydobył zegarek.

— Jest dwadzieścia minut po północy… — rzekł.

— Dopiero? Miły Boże!… Ale dziękuję panu, że się pan dla mnie trudził. Wszystkiemu winna niepogoda, zwykle bowiem sam umiem oznaczyć godzinę, w lecie z położenia gwiazdy alfa w Małej Niedźwiedzicy, w pogodna zaś noc zimową wedle delty w Orionie… Dziękuję raz jeszcze. Dobranoc panu!

Z wdziękiem zdjął z głowy kapelusz, uśmiechnął się i odszedł. Staliński stał chwilę bez ruchu, mocno zdziwiony.

Dziwnie miły wydał mu się len człowiek, używający Małej Niedźwiedzicy jako zegarka.

Albo to jest pomylony dziwak, albo opryszek bez odwagi, który wie o tym, że mam przy sobie rewolwer — pomyślał — albo straszliwy jakiś biedaczyna…

Ostatnie przypuszczenie wydało mu się najbardziej prawdopodobne. Patrzył za oddalającym się cieniem, który już wsiąkł w mrok, i bez zdawania sobie sprawy z tego, co czyni, zawołał cicho:

— Panie! Panie!

Cień przystanął, jak gdyby rozważał, czy wezwanie skierowano w jego stronę, następnie powolnym, zmęczonym krokiem począł iść ku Stalińskiemu, który równocześnie szedł ku niemu.

— Pan mnie wołał? Czemu?

Staliński nie umiał od razu odpowiedzieć mu, dlaczego go wołał.

— Chciałem pana zapytać, kim pan… a właściwie nie, nie to… A, już wiem!… Chciałem pana zapytać, dlaczego pan tak przejął się tym, że jest dopiero po północy? Czy panu co dolega, czy co innego dzieje się z panem?

— Nic szczególnego. Myślałem, że jest znacznie później, z utęsknieniem bowiem czekam godziny drugiej.

— Dlaczego drugiej?

— Bo ostatni patrol policyjny przechodzi mniej więcej o tej godzinie, a potem już można spać spokojnie.

— O, to pan jest złodziejem! — rzekł Staliński z rozczarowaniem. Stary człowiek drgnął i odpowiedział po dłuższej chwili:

— Nie, panie. Gdybym był złodziejem, miałbym własny zegarek i własne łóżko.

— Przepraszam pana…

— Nic nie szkodzi, pozory są przeciwko mnie. Wielu ludziom nasunęłoby się podejrzenie, że obszarpaniec, zapytujący nocą na oddalonej ulicy o godzinę, uprawia fach złodziejski.

— Serdecznie pana przepraszam.

— A ja serdecznie pana zapewniam, że mnie pańskie posądzenie nieznacznie tylko dotknęło. Czy mogę pana pożegnać?

— Jeszcze chwilę… Dokąd pan idzie?

— Będę przez godzinę rozmyślał, wałęsając się, jak perypatetyk, a potem zamierzam spędzić resztę nocy w drewnianej budzie na placu niedaleko stąd. Jak panu już mówiłem, nie chcę sprawiać kłopotu policji. Starzy policjanci znają mnie i okazują pobłażliwą życzliwość, młody jednak, niedoświadczony, a nazbyt gorliwy, mógłby sobie rościć do mnie pretensję.

— Ale za co?

— Za to, że oddycham cudzym powietrzem i nie sypiam w piżamie we własnym lokalu, lecz w tym ubraniu i w cudzej budzie.

— Ależ to wszystko razem jest rozpaczliwe — rzekł szczerym głosem Staliński.

— Pan się łaskawie wzruszył i cokolwiek przesadza. Dziękuję jednak panu za współczucie.

— Czy może mi pan pokazać tę budę? Gdzie to jest?

— Boże miły! W najśmielszych snach nie mogłem przypuścić, aby mi ktoś złożył wizytę. Raczy mi pan jednak przebaczyć, że z powodu niestosownej pory nie będę pana mógł przyjąć odpowiednio do zacności osoby.

Zaśmiał się głośno i dodał:

— Pan, jak zauważyłem, jest we fraku.

— Tak — odrzekł Staliński — wracam z przyjęcia.

— Wobec tego przepraszam pana za mój strój… Tędy proszę, tędy!

Ujął Stalińskiego delikatnie pod rękę i prowadził w zaułek, gdzie zaczynały się ogrody i pustkowia.

— Tu jest otwór w parkanie, a za nim moja letnia rezydencja. Nic pan teraz nie zobaczy, bo bardzo ciemno, ale zna pan już drogę i w razie, gdyby pan chciał kiedy spędzić jaką godzinkę na zajmującej rozmowie, niech mnie pan tutaj odnajdzie. O jedno pana tylko proszę: niech pan kamieniem lub laską trzykrotnie uderzy w deski parkanu, co mi oznajmi, że zbliża się przyjaciel, gdyż — nie uprzedzony — ucieknę przez ogrody.

Staliński słuchał i milczał. Czuł, że stary człowiek, drżący od jadowitego chłodu nocy, sili się na ton swobodny i mgłą słów chce osłonić przeraźliwość nędzy. Patrzył długo na to pustkowie, na którym spała noc na rozmokłej od jesiennego deszczu ziemi. Potem powoli począł iść ku domowi, a stary stąpał przy nim.

— Odprowadzę pana — rzekł cicho — pan był dobry dla mnie.

Staliński westchnął.

— Czy pan nikogo nie ma?

— Jestem samotny, jak balon w stratosferze, i nikomu niepotrzebny, jak Liga Narodów.

— I tutaj pan sypia, w tej norze?

— Nie zawsze. Sezon zimowy spędzam u dobrych ludzi, którzy mi pozwalają spać na potężnej maszynie, zwanej maglem, którą za to we dnie wprawiam w ruch, jak Samson filistyńskie żarna. Jestem tanią siłą popędową, do czasu, kiedy owi dobrzy ludzie zastąpią mnie elektrycznością. Wtedy zmienię mieszkanie i fach. Sezon wiosenny i letni, wreszcie czas do późnej jesieni, spędzam w tych okolicach pod opieką gwiazd, a mój Anioł Stróż mieczem ognistym odpędza policjantów. Mam niemądry nałóg uczciwości, więc narażony jestem na prześladowanie, łatwo bowiem o dowód, że jest się złodziejem, niezmiernie natomiast trudno o dowód, że jest się uczciwym.

Staliński rozmyślał, słuchając tych słów, mówionych przyciszonym głosem, jak gdyby stary ten człowiek zwierzał mu się w wielkim zaufaniu. Żal go wielki ogarnął, że wśród rozmokłej nocy, wśród wielu domów, w których śpią spokojnie ludzie, człowiek jakiś, dobry, siwy człowiek wałęsa się ze swoją zgryzotą, na dnie serca ukrytą, i czeka chwili, kiedy będzie mógł skryć się w opuszczonej budzie. I ten człowiek nie złorzeczy, lecz tak niebieskim kolorem barwi czarne słowa, aby się zdawało, że tak się dzieje, jak się dziać powinno. Stalińskim dreszcz wstrząsnął, kiedy pomyślał, jak temu nędzarzowi musi być zimno. Nagle przystanął i sięgnął ręką po portfel.

— Niech pan to przyjmie — rzekł, wyjąwszy banknot.

Stary człowiek zapytał cicho:

— Ciemno jest… Czy to papieros?

— Nie… to pieniądze…

— Pieniądze? Zaraz… zaraz… niech sobie przypomnę, co to jest pieniądz? Kiedyś wiedziałem…

— Daj pan pokój — rzekł Staliński. — Proszę, niech pan weźmie.

— Czy to pożyczka?

— Nie! Daruję je panu.

— Nie pożyczka? W takim razie nie mogę przyjąć. Gdyby mi pan pożyczył, i to na słowo honoru, mógłbym wziąć, bo wedle ogólnie przyjętych zwyczajów nie byłbym obowiązany do zwrotu, miałbym zaś wyrzuty sumienia, gdybym panu nie zwrócił pieniędzy, ofiarowanych mi w ciężkiej dla mnie chwili. Niech mnie pan nie kusi…

Staliński uczynił ruch zniecierpliwienia.

— Więc pan nie weźmie?

— Nie mogę. Nie zniósłbym myśli, że mógłby mnie pan uważać za franta, który wodzi pana po zaułkach, pokazuje psie budy i swoje siwe włosy, aby wyłudzić trochę pieniędzy. Dziękuję panu z całego serca. Był pan dla mnie dobry. Okazał mi pan wiele współczucia… To pięknie, to bardzo pięknie, że pan nie ofuknął oberwańca i nie uciekł przed nędzą. Żegnam pana… Niech pan schowa pieniądze i idzie spać, bo już późno i deszcz zaczyna padać. Zmoknie pan!

— A pan nie? — rzekł Staliński niemal z rozpaczą.

— Ja? Jedynie wielkie oberwanie chmury mogłoby zwrócić moją uwagę. Przywykłem… przywykłem… Ale zdaje mi się, że to pański domek, a ja też już mogę bezpiecznie odbyć wjazd do mojego zamczyska.

— Tam pan będzie spał?

— Oczywiście, że tam, chyba że jakiś inny melancholik zajął już sypialnię, ale buda jest dość przestronna.

— Pan tam dzisiaj nie pójdzie! — rzekł Staliński z nagłym postanowieniem.

— Przepraszam pana, ale w Europejskim hotelu zapomniałem zamówić apartamentu, oczywiście przez roztargnienie, dlatego „wracam na Liban, do mojego domu”.

— Nie! Pan spędzi dzisiejszą noc u mnie.

— Nie dosłyszałem… gdzie mam spędzić noc?

— W moim mieszkaniu.

Staliński nie mógł widzieć, że oczy starego człowieka na chwilę jedną pokryły się mgłą; musiał jednak w jego milczeniu posłyszeć jakąś nutę, drgającą od wielkiego wzruszenia, bo nagle sam je poczuł w zakątku serca. Starzec coś szepnął, jak gdyby nie mógł dość szybko ozłocić słowa, które chciał wypowiedzieć, więc je z powrotem rzucił w siebie, jak do skarbca. Po chwili dopiero rzekł jasnym głosem:

— Niech pan nie myśli, że to moje łzy tak padają na ziemię, bo to deszcz pada. Wcale jednak nie zdziwiłbym się, gdyby było inaczej. Dziwne rzeczy wyprawia pan ze mną, młody człowieku. Czy pan ma zmysły w porządku?

— Nie jestem pewny, ale myślę, że tak — odrzekł Staliński, któremu ni stąd ni zowąd uczyniło się wesoło na duszy.

— A może pan dzisiaj za wiele wypił?

— Niemożliwe, bo byłem na przyjęciu, na którym dawano wino z jabłek.

— To wzniosłe, że pan tego nie pił. Więc nie jest pan ani tknięty na rozumie, ani pijany i prosi mnie pan do siebie?

— Uprzejmie pana proszę i cieszę się, że pan dzisiaj będzie spał jak człowiek.

— Nie wyrzuci mnie pan, ujrzawszy mnie w pełnym świetle?

— Nie mam tego zamiaru, zresztą widziałem pana w świetle latarni.

— A gdybym na widok łóżka dostał nagłego pomieszania zmysłów, czy mnie pan nie zastrzeli?

— Oddam panu rewolwer.

— Jest pan wybornym dżentelmenem, prowadź, w imię Boże!

— Proszę tędy… Niech pan wejdzie.

— After you, sir! Ha! ha!

— Z czego się pan śmieje?

— Nic, nic… Z tego, że cokolwiek pomylony Diogenes znalazł beczkę.



II.


Staliński z nerwowym pośpiechem zapalił lampy i przyjrzał się z natarczywą niemal ciekawością swojemu niespodziewanemu gościowi, który stał, uśmiechnięty, na środku wytwornego gabinetu.

— Niech pan usiądzie — rzekł gospodarz.

— Nie usiądę tak długo, aż mnie pan dokładnie obejrzy, być może bowiem, że się pan jeszcze namyśli. Przyznam się, że na pańskim miejscu zastanowiłbym się poważnie. Pan słucha podszeptów serca, zamiast głosu rozsądku, a serce jest złym doradcą, bo cokolwiek niepoczytalnym. Uprawiałem dość często tę fatalna metodę i patrz pan do czego doprowadziłem. Na przyjęcie u króla angielskiego nie wpuszczono by mnie bez głębszego namysłu, nie mógłbym też być modelem na pokazie mody męskiej, ze względu na niejakie zaniedbanie w garderobie, do czego jednak nigdy nie przywiązywałem większej wagi. Czy pana nie razi mój zarost?

— Bynajmniej, zresztą łatwo temu zaradzić: jutro się pan ogoli.

— Muszę wyglądać zapewne jak Madej–zbój w początkach swojej kariery.

Staliński uśmiechnął się, gdyż mimo gęstego zarostu twarz starego człowieka jaśniała szlachetnością rysów. Musiał być kiedyś piękny. Oczy miał bystre i mądre, bardzo niebieskie, spojrzenie jasne i szczere, przeradzające się w uśmiech, pełny wielkiej tkliwości. Nędzarz ten poruszał się wytwornie, z czarującym wdziękiem. Znać było, że swojemu sponiewieranemu wyglądowi stara się nadać pozory roztargnionego zaniedbania, jak wielki pan, który dla zabawy okrył się łachmanami. Czasem niedbałym, krótkim ruchem strzepywał jakby pyłek z rękawa ubrania, na którym szkliły się wytarte zimy i lata, kiedy zaś na natarczywie powtórzoną prośbę usiadł w fotelu, założył nogę na nogę, nie zwracając na to najmniejszej uwagi, że ukazuje przerażonym oczom Stalińskiego żałosną pozostałość z tego, co powszechnie nazywają butem, rozdarta tak szeroko, że z niej wyglądały gołe palce nogi; but ten sprawiał wrażenie młodego, zachłannie żarłocznego krokodyla, który, przeliczywszy się ze swoją pojemnością, nie może połknąć nogi pożartego człowieka.

Staliński patrzył z nieukrywaną zgrozą. Kiedy wprowadził w dom tę ruinę człowieka, starał się odpędzać od siebie natarczywe myśli, że postępuje głupio, lub co najmniej nierozsądnie. Chociaż poczuł sympatię do tego siwego, dziwnie pogodnie przemawiającego oberwańca, nie był dostatecznie pewny, czy ta pogoda i łachmanami okryta beztroska nie są zręcznym wybiegiem filuta, który go nocą okradnie. W tej chwili jednak, kiedy tę nędzę ujrzał w całej okropnej swej chwale, odpędził od siebie wszystkie, wciąż mu nad uchem brzęczące podejrzenia. Poczuł litość, uczciwą, prostą litość. Spojrzał raz jeszcze w jasne oczy starego człowieka i nie ujrzał w nich fałszu. Nie zmąciły się ani na chwilę, nie ukrywały niczego i można było przez nie, jak przez jasność wody, niebieskiej od niebieskości nieba, ujrzeć głębokie dno serca. To zaś było najdziwniejsze, że w tej zmarnionej, wypłowiałej, wytartej jak ponury szablon figurze, tkwiła jakaś niepojęta godność, błyskająca jak drogocenny kamień w plugawej oprawie. Wyglądało tak, jak gdyby ten człowiek obnosił się ze swoją nędzą jak z dostojeństwem, taki jaśnie wielmożny obszarpaniec. Przy tym wszystkim mówił głosem niezwykle miłym, spokojnym i głębokim, oczyszczonym z wszelkiej goryczy i chropowatości, tak przedziwnie giętkim, że nieznacznym stonowaniem zmieniał barwę słowa i smutne zamieniał w rozjaśnione; przemawiał cicho i powoli, jak gdyby przypatrywał się dźwiękom, aby były doskonale pełne, zanim zstąpią z jego warg. Stalłński słuchał z przyjemnością, równocześnie zaś ze zdumieniem, jak mówi człowiek, co, sądząc z pozoru, powinien przemawiać głosem chrapliwym pijaka, któremu zżarły gardło gorące napoje i lodowate chłody, lub wydawać dźwięki popsutego automatu z podmiejskiego szynku.

— Pan zziąbł bardzo — rzekł Staliński.

— Jesień nie jest tego roku złocista — odrzekł dziwny gość — ale widziałem gorsze. Zresztą nie jest to winą jesieni, tylko mojej nieroztropności, że na taki czas odziewam się cokolwiek za lekko. Tu u pana jednak jest przyjemnie ciepło, pozwoli pan przeto, że odwinę kołnierz, gdyż podniesienie go było jedynym środkiem ochronnym przeciwko ulewie.

Staliński patrzył pilnie na każdy jego ruch. Nagle krzyknął:

— Boże jedyny! Przecie pan nie ma koszuli! Stary człowiek uśmiechnął się jasno.

— Istotnie, dopiero teraz to zauważyłem. Roztargnienie jest wadą filozofów, a ja, o czym pan jeszcze nie wie, często i głęboko rozmyślam. Ach, czemu się pan tak tym przejmuje? Czy ja jeden na świecie nie mam koszuli? Jeśli pan tak wzrusza się na widok jednego golca, padłby pan bez zmysłów na widok niepoliczonej ich gromady. Spokojnie, spokojnie, drogi panie! Posiadanie koszuli nie świadczy jeszcze o wzniosłości ducha, a śmiem przypuszczać, że Sokrates nigdy nie używał tego przedziwnego okrycia. Słyszał pan też zapewne mądrą przypowieść o koszuli człowieka szczęśliwego”, który jej nigdy nie miał…

Staliński porwał się z krzesła.

— Musi się pan natychmiast napić czegoś gorącego. W tej chwili zgotuję panu na gazie herbatę.

— O tej porze? Byłbym niepocieszony, gdybym miał pana czymkolwiek utrudzić. Nie, dziękuję. Jeżeli jednak dobroć pańska jest tak wielka jak pańskie wzruszenie z byle powodu, proszę pana o szklankę jakiegoś napoju, nie wymagającego tyle złożonych zachodów, co przygotowanie herbaty.

— Mam doskonałe porto…

— Otóż to! Wybornie się składa, że obopólnym życzeniom stanie się zadość. Porto jest winem gotowanym, a nie jest, na szczęście, herbatą. Przy tym jest to wino najwyższego dworu i arystokracji, bardzo spopularyzowane przez teatr. W każdej komedii francuskiej kochanek, przyjmujący gościnnie swoją, czy też cudza kochankę, niezmiennie proponuje jej porto i biszkopty. Czy ma pan także i biszkopty?

— Zdaje się, że mam, nawet z pewnością mam.

— W takim razie… Czy się pan nie obrazi? W takim razie ma pan wedle recepty francuskiej i kochankę?

Staliński, który już podszedł ku bibliotecznej szafie, odwrócił się zdumiony:

— Skąd pan wie o tym? Równocześnie roześmiali się obaj. Stalińskiemu uczyniło się dobrze na duszy; spłynęła na niego ta pogodna, tkliwa łaska, która zawsze ogarnia człowieka po spełnieniu dobrego czynu. Był z siebie zadowolony, niemal dumny: nie pozwolił, aby ciemna, tępa w swej srogości noc, znęcała się nad tym bezbronnym. Sam sobą wzruszył się i w tej chwili, w szlachetnym, może na krótko rozbłyśniętym porywie, byłby gotów podzielić się wszystkim z człowiekiem bez koszuli. Otworzył szybko butelkę, nalał dwie szklanki i z serdecznym uśmiechem rzeki:

— Niech pan pije, drogi panie!

Tamten ujął szklankę z wielką powagą, przez dłuższą chwilę patrzył na wino i podniósł je do ust takim ruchem, jakby spełniał uroczysty jakiś obrządek.

— Prawdziwe i najwyższej klasy — powiedział z uznaniem.

.— Cieszy mnie to bardzo, panie…

Ostatnie słowo zawiesił na takim akcencie, po którym czeka się jakiegoś zakończenia. Siwy człowiek, nie widząc koniecznej kropki po tym niepełnym zdaniu, drgnął i spojrzał na Stalińskiego frasobliwie, z lekkim niepokojem.

— Chce pan poznać moje nazwisko? — zapytał cicho.

— Ależ nie, nie chcę. Nazwisko jest pańską własnością i wcale nie żądam, aby je pan wyjawił. Pan także nie wie, jak ja się nazywam. Przepraszam pana, że mimo woli tak się wyraziłem, jak gdybym pana o nie zapytywał.

Gość splótł ręce na szklance, jakby ją pieścił i, patrząc nieruchomym wzrokiem w mroczny kąt gabinetu, gdzie spały kwiaty, mówił cicho:

— Powinienem panu powiedzieć, kogo pan wprowadził do domu. Znam dobre obyczaje cywilizowanych ludzi. Jeżeli to jednak jest możliwe, niech mnie pan raczy od tego uwolnić. Przyszedłem do pana jak nocny upiór, a za kilka godzin rozpłynę się w powietrzu, też jak upiór. Po co takiemu nazwisko? Zjawił się i przepadł… Mógłbym wymienić byle jakie, ale nie chcę kłamać, bo ani ja tego nie umiem, ani pan na to nie zasługuje, aby gościć u siebie przemyconego za fałszywym paszportem dżentelmena. Czy pan żąda mego nazwiska?

— Broń Boże! Bardzo mi przykro, że poruszyłem tę sprawę.

— To dobrze. Powiem panu natomiast, że mi na imię Juliusz.— Jest to jednak imię takie purpurowe i takie pontyfikalne, że trzeba by nad nim nosić baldachim i strusie pióra. Słowem, jest to imię zbyt dla mnie bogate. Nie stać mnie na taką wspaniałość. Dlatego, ze względu na niezłożoną sytuację, niech mnie pan nazywa albo Łazarzem, albo Hiobem, a najlepiej Diogenesem, choć to zakrawa na urojenie wielkości, był to bowiem przyjemny i wcale rozsądny mędrzec. Jestem od niego głupszy, ale nie umiałbym powiedzieć, który z nas dwóch kochał bardziej słońce i wino. Staliński uśmiechnął się:

— Skąd pan wie, że Diogenes kochał wino?

— Dwa są tego dowody, pierwszy ten, że był filozofem, a ten drugi, że mieszkał w beczce. Tylko w radosnej głowie wybornego opoja mógł się urodzić taki wzniosły pomysł. Dlatego kameduła mieszka w trumnie, a filozof w beczce, stojącej w słońcu.

— Czy pan tak kocha słońce?

Stary człowiek przymknął oczy, jakby w zachwyceniu.

— Od wielu, wielu lat jestem włóczęgą po wszystkich drogach i tak kocham słońce jak brata. Ono sprawiło, że zachowałem serce uczciwe. Gdyby więcej było słońca w naszym kraju, ludzie nie mieliby w sobie tyle goryczy. Mniej byłoby smutku i złorzeczenia.

— Zauważyłem, że pan nie złorzeczy, choć deszcz pada od wielu dni, panie Juliuszu.

— Chce mnie pan tak nazywać? Niech będzie Juliusz! Godzę się na to, bo w tej chwili czuję się jak poeta w swoim wymarzonym raju. A nie złorzeczę, bo przede wszystkim roztropny człowiek wie o tym, że to nic nie pomoże, a poza tym jestem tak naładowany słońcem jak akumulator elektrycznością. I z wielu jeszcze innych powodów, które o godzinie zdaje mi się, że drugiej po północy, byłyby zbyt zawiłe i usposobiłyby nas sennie.

Staliński porwał się z fotela.

— Na miły Bóg, pan musi być śmiertelnie zmęczony.

— Nie tak bardzo, aby nie dokończyć tej butelki. Anglicy, chcąc dać znać gościowi, że powinien pójść wreszcie do stu diabłów, nalewają wino pod światło. Tak mi opowiadano, a ja to utrzymuję w tajemnicy, aby gościnnych Polaków nie nauczyć złych i zbytecznych manier. Jeśliby pan jednakże chciał skorzystać z tego brutalnego obyczaju, niech pan to uczyni. Staliński zaśmiał się i nalał wina.

— Nie będę wprawdzie patrzył pod światło, pan jednak pójdzie spać. Będzie pan spał tu, w gabinecie, na tej rozłożystej otomanie, a ja obok w sypialni.

— Czy pan mieszka w tym domu sam? Staliński spojrzał na niego bystro.

— Zupełnie sam — odpowiedział.

— A gdzie jest służba?

— Służby nie mam; rano przychodzi kobieta, która sprząta mieszkanie i gotuje, a odchodzi wieczorem.

— To dobrze…

— Dlaczego dobrze?

— Pan może pomyślał, że dlatego o to pytam, by się dowiedzieć, czy mogę pana zarżnąć we śnie; nie, nie mam takiego zamiaru. Chciałem dowiedzieć się jedynie, czy nie uczynię nikomu kłopotu i czy mogę o brzasku wyjść niepostrzeżenie.

— Nie obawiam się tego, aby mnie pan zarżnął, a o brzasku nigdzie pan nie pójdzie. Niech pan śpi, jak długo się panu podoba.

Staliński wyszedł do przyległego pokoju, a po chwili wrócił, obładowany poduszkami i kołdrą; ułożył to wszystko na otomanie i rzekł:

— Niech pan zdejmie marynarkę. Proszę, tu jest nocna koszula i szlafrok.

Juliusz podniósł się z miną bezradnego dziecka.

— Wołałbym pozostać w tym, co mam na sobie. Przecież ja mogę przyzwyczaić się do zbytku… Po co to wszystko? Wino, otomana, nocna koszula…

— Przez jedną noc nie przyzwyczai się pan. Proszę zdjąć marynarkę.

Stary człowiek, jak zahipnotyzowany uczynił to posłusznie. Obnażył ciało przeraźliwie wychudłe, biedne i nieszczęsne, pierś wąską i zapadłą.

— … Ale jestem zahartowany! — rzekł szybko, jakby odpowiadając na pełne zgrozy spojrzenie Stalińskiego.

Zadrżał z rozkoszy, poczuwszy na skórze śnieżną i chłodną biel płótna.

— Jest to nadzwyczajny wynalazek… taka koszula… — szepnął nieswoim głosem.

Staliński poczuł ucisk w sercu; zaczął mówić szybko, aby zdławić wzruszenie:

— Wynalazek dość pospolity… ale bardzo panu do twarzy… Doskonale!… Teraz szlafrok… Wybornie! Wygląda pan jak francuski markiz… A teraz spać… Lampę sam pan zgasi. Dobranoc, panie Juliuszu!

Juliusz stał bez ruchu, oszołomiony i jakby zawstydzony; drżącą ręką dotykał miękkiej, ciepłej materii, ostrożnie i lekko, jak gdyby bał się, że jej może uczyni krzywdę dotknięciem zbyt nagłym.

— To niepotrzebne — mówił cicho. — To bardzo niepotrzebne… Właściwie to mnie pan bardzo krzywdzi… Straciłem styl… Sprzeniewierzyłem się wolności…

— Niech pan sobie gada, co się panu podoba. Dobranoc!

Stary człowiek nic nie odpowiedział, tylko wiódł spojrzeniem za odchodzącym Stalińskim. Stał tak przez dłuższą chwilę, śmieszny w tym pięknym okryciu, spod którego wyglądały przeraźliwie, całym gardłem ziewające, przemokłe buty.

Staliński, przygotowując się do snu, nasłuchiwał, co się dzieje z jego gościem. Słyszał westchnienie, potem człapanie butów po podłodze, wreszcie trzask przekręcanego kurka lampy.

Położył się — pomyślał.

W największej ciszy zdjął ubranie i położył się do łóżka.

Zaczął rozmyślać o całym tym zdarzeniu, które zakończył sam tak niespodzianie. Ten stary rozrzewnił go, wzruszył, ale równocześnie napełnił niepokojem. Jest to niewątpliwie dziwak, z pozoru szczery i uczciwy, nigdy jednak nie wiadomo, co z człowieka zrobi nędza. Pytał o mieszkańców domu i o służbę; po co? — Chociaż wesoło wyjaśnił cel zapytań, niepotrzebnie dowiedział się, że są sami w domu. Oczy ma cudownie jasne. Najpiękniejsze oczy umieją jednak skłamać nieporównanie. Dlaczego nie chce wyjawić nazwiska? Czy uciekł z więzienia, czy jest tak bardzo nieszczęśliwy, że pochował nazwisko na zawsze w głębokim grobie nieszczęścia? Może mu nie żal siebie samego, lecz mu żal tego, co zapewne i do innych należy, a co z nim razem unurzało się w wielkim trzęsawisku, sięgającym mu po szyję. Bóg to raczy wiedzieć. Nie widać w jego oczach obłędu, obłęd jednak czaić się umie, jak tygrys. Co on tam robi? Nie śpi, bo nie słychać głębokiego oddechu. Najpewniej jednak jest to człowiek dobry. Gdybym był złodziejem, miałbym własny zegarek i własne łóżko. Uwaga jest dotkliwie prawdziwa. Byłby ukradł gdzieś na strychu przede wszystkim koszulę, a zegarek później. Trzeba mu wierzyć. Dobrze się stało, że odpocznie, biedaczysko. Dlaczego jednak jeszcze nie śpi?

Staliński zaniepokoił się nowym niepokojem. — Może czeka, aż ja usnę — pomyślał. — Chociaż nie! Udawałby sam, że śpi. Może jednak roztropniej będzie… Strzeżonego Pan Bóg strzeże…

Sam się zawstydził tej myśli. Mimo tego jednak wstał ostrożnie z łóżka i począł szukać rewolweru, pozostawionego na stole, aby go włożyć pod poduszkę. Zbliżył się ku drzwiom, zaczął nasłuchiwać. Stary człowiek coś tam szeptał.

— Panie Juliuszu, czy pan nie śpi? — zapytał Staliński.

Chwila ciszy.

— Nie jeszcze… modlę się…

— Ach przepraszam!

— Nic nie szkodzi… Na otwartym powietrzu Pan Bóg mnie nie widział, więc próbuję, czy może mnie zauważy w tak wytwornym mieszkaniu. Zresztą: „ja w tej izbie spać nie mogę”.

— O, czemuż to?

— Niech pan posłucha… Słyszy pan?

W wielkiej ciszy słychać było powolne, ciężki e, jakby zmęczone kroki.

— Ktoś chodzi…

— Tak. To policjant. Poznaję po sposobie chodzenia, który to z nich… Łazi w taki deszcz, biedaczysko! Bardzo mi go żal, bo to dobry człowiek…

Staliński położył rewolwer tam, skąd go wziął, daleko od siebie.



III.


Rano obudził go przejmujący krzyk w przeraźliwej tonacji:

— Ratunku! Panie Staliński! Złodziej w mieszkaniu! Zerwał się z łóżka i wbiegł do gabinetu. W fotelu siedział z książką w ręku Juliusz, przybrany w swoje łachmany, i z uśmiechniętą ciekawością patrzył na postać niewieścią, buchającą wielkim krzykiem, jak opasły okręt wzywający ratunku rykiem syreny.

— Pani Masłowska, niech się pani uciszy! — rzekł, śmiejąc się, Staliński. —To nie jest złodziej.

— A któż to taki?

— To nie pani rzecz. Niech pani idzie przygotować śniadanie.

Pani Masłowska, osoba niezwykle pulchna, w niezdecydowanym wieku, z krótko obciętymi włosami, z okularami na nosie i ogromnymi fałszywymi perłami na prawdziwie zwiędłej szyi, cofała się powoli wraz ze swym przerażeniem, które się za nią wlokło jak czarny welon za wdową.

Staliński zwrócił się do Juliusza:

— Po co pan wstał tak wcześnie, czy aby mi babę przestraszyć?

— Właściwie to więcej ja się jej przestraszyłem niż ona mnie. Całe szczęście, że nie miała w ręku jakiegoś ciężkiego przedmiotu lub imbryka z gorącą woda. A wstałem, bo już nie jest wcześnie i miałem zamiar odejść niepostrzeżenie. Nie mogłem jednak odejść bez pożegnania.

— To pięknie, ale po co pan wdział te łachmany?

— Czy miał pan zamiar wypuścić mnie na boży świat w stanie całkowitej nagości?

Staliński zaczął krążyć po gabinecie, jakby szukał wyjścia z błędnego koła sytuacji. Nagle, jakby podczas tej wędrówki znalazł myśl szczęśliwą w okolicach biurka, zatrzymał się przed starym człowiekiem.

— Panie kochany — rzekł z wielką powagą w głosie — myślałem długo w nocy o panu. Doszedłem do głębokiego przeświadczenia, że jest pan człowiekiem bezwzględnie uczciwym i bardzo nieszczęśliwym.

Stary człowiek podniósł się powoli i skłonił głowę.

— Kim pan jest, nie wiem… Co pana przywiodło do tego stanu, nie wiem… To pańska rzecz… Zechce mi pan powiedzieć, to dobrze, a nie, to nie. Jest pan biednym człowiekiem, i to mi wystarczy za pańską legitymację. Gdyby pan był oszustem, straciłbym wiarę w ludzi. Ale pan nie jest oszustem. I wobec tego…

Przerwał i następne słowa ważył w duszy jak pocisk w ręku.

— …i wobec tego zostanie pan u mnie!

— O Boże! — szepnął Juliusz.

— Proszę się nie bronić. Sam nie mam wiele, ale jestem człowiekiem wolnym. Mam pod dachem bezużyteczny pokoik, w którym składam graty rozmaite i komplety literackich pism. Zajmie pan ten pokoik, a ja będę pana żywił tak długo, aż pan znajdzie jakąś pracę. To wszystko… Nazywam się Henryk Staliński i uprawiam bez większego powodzenia literaturę i sztuki piękne. Skończyłem…

Stary człowiek zasłonił twarz rękoma i przez dłuższą chwilę stał bez ruchu. Potem wstrząsnął się, jakby chciał z siebie zrzucić okrywające go łachmany i wszystką nędzę, wreszcie spojrzał Stalińskiemu prosto w oczy. Spotkał się ze wzrokiem jasnym i szczerym.

— Ponieważ jestem śmiertelnie zmęczony, przyjmuję. Obym panu nie był ciężarem. Obym się panu mógł odwdzięczyć. A tu są moje dokumenty.

Wydobył z kieszeni sfatygowaną chustkę a z niej równie zniszczony papier i podał go Stalińskiemu, który nie mógł przemóc ciekawości. Rzucił okiem na nazwisko i mimo woli zakrzyknął:

— Czy to możliwe? — zapytał.

— Hélas! — szepnął Juliusz.

— To pan runął aż z takiej wysokości?

— Dlatego tak głęboko spadłem. Fortuna kołem się toczy, a ja poślizgnąłem się i upadłem pod koła.

Staliński nie mógł się uspokoić. Ze zmiętego papierka, zmięte jak ten świstek, błysnęło mu przed oczyma nazwisko takie żelazne jak daleka przeszłość, po wielekroć ryte na wspaniałych grobowcach i złotem pisane na pergaminach, przybierane w delie i w gronostaje, a w tej chwili ze wszystkiego odarte, nawet z koszuli, drżące, strudzone, zgryzione przez nędzę.

Tak był przejęty, że nie chciał o nic pytać. Ten człowiek, znaleziony wśród nocy, i tak już dokonał wielkiej rzeczy, że wyjawił to nazwisko, które tak bardzo chciał utaić. Może mu kiedyś sam powie więcej o sobie i swojej tragedii. On go pytać nie będzie. Byłby go przygarnął, tak czy owak, wzruszony jego nieszczęściem.

— Niech pan to zachowa przy sobie — rzekł cicho Juliusz.

— Dobrze! — odpowiedział Staliński. — Będę pana nazywał Płońskim. Jest to nazwisko z powieści. Niech mi pan poda rękę. Nieszczęście pańskie jest dla mnie święte.

Uścisnęli sobie dłonie i zawarli uczciwy pakt przyjaźni.

Staliński zakrzątnął się pilnie i nie minęła godzina, kiedy Juliusz, wykąpany i przybrany w jego bieliznę, stał przed zwierciadłem i przyglądał się sobie nieufnie.

— To się dla mnie źle skończy — rzekł wreszcie. — Powinienem był zostać tym, czym byłem.

Staliński ubierał się w przyległym pokoju i wesoło pokrzykiwał.

— Niech pan zadzwoni na Masłowską, aby dawała śniadanie!

— Może się będzie bała przyjść. Na wszelki wypadek zawinę w gazetę moje łachy.

— Niech je pan spali.

— Za żadne skarby. Albo mnie się przydadzą, albo jakiemu nędzarzowi, jak ja; jedynie butów mogę się pozbyć bez wielkiego żalu. Ma pan znajomości wśród poetów, może by który chciał je tanio nabyć? Czy mam zadzwonić?

— Niech pan zadzwoni dwa razy. Za chwilę przychodzę.

Masłowską przyniosła śniadanie i, postawiwszy je na stole, z wytrzeszczonym zdumieniem spojrzała na pana Juliusza.

— Czy to pan jest ten sam, co tu był?

— Zmieniłem skórę, jak wąż. Czy nie podobam się pani? — zapytał wesoło.

— A czemu pan był taki odrapany?

— Bo byłem wczoraj na balu maskowym, przebrany za inteligenta.

Masłowską pokręciła nieufnie głową.

— Może pan był, a może pan nie był. A pan Staliński ubiera się?

— Tak, droga pani. Ale, ale… pani, czy panna Masłowska?

— Mężatka — odpowiedziała, patrząc podejrzliwie, czy ten dziwny gość nie kpi.

Gość jednak mówił z całą powagą:

— W tym wieku i już mężatka!

Masłowską z potężnym trudem wołała serdeczną swoją krew, aby spłynęła na jej oblicze w roli rumieńca.

— Od dawna, tylko że dzieci nie mam i dlatego tak się zachowałam — odrzekła uroczo.

Pan Juliusz kiwnął z uznaniem głową, jakby na znak, że rozumie uczciwość przyrody, która dziewiczym wyglądem wynagradza brak potomstwa.

— A mąż pani czym jest?

Pani Masłowską zabarwiła odpowiedź czarnym kolorem i promieniste dotąd słowa przewiązała żałobną krepą:

— Niczym nie jest. Całymi nocami czyta, bo się kształci na terrorystę.

— Patrzcie, patrzcie. Na terrorystę! Piękny to zawód, ale co robi w dzień?

— Po południu śpi, a rano służy do mszy.

— Co takiego?!

— Tak, do mszy służy. Czasem w dwóch, czasem w trzech kościołach, bo bardzo to lubi, a procesji to żadnej nie opuści.

— Fenomenalne! A pani na niego pracuje?

— A co mam robić? Posługuję u pana Stalińskiego i wynajmuję się na kucharkę na wesela i na chrzciny. A czy pan u nas będzie mieszkał?

— Pan Staliński prosił mnie, ale się waham…

— Niech pan zostanie!

— Byłbym potworem, gdybym nie zamieszkał tam, gdzie pani gotuje.

Pani Masłowską spojrzała na niego z wyraźnym rozczuleniem. Staliński, słuchając tej rozmowy, zasłaniał sobie ręką usta, aby nie wybuchnąć śmiechem.

— Zdaje się — mówił przy śniadaniu — że pan babinę zawojował.

— To jakaś dobra kobieta — odrzekł Juliusz — a rozmawiałem z nią wesoło, bo mnie pańska garderoba tak płocho nastraja. Czy sądząc z kramu i pan jest taki?

Staliński zgasił uśmiech i spoważniał.

— Jestem płochy, ale nigdy nie byłem wesoły. Mam lat trzydzieści, a nie umiem być młody. Nie mogę stanąć pewnie, na niewzruszonej podstawie, i wciąż mi się zdaje, że żyję na gałęzi, którą wiatr chwieje wraz ze mną. Prawdę mówiąc: sam nie wiem, czego chcę i w którą stronę mam skierować życie. Mam gdzie mieszkać, mam co jeść, co zawdzięczam zapobiegliwemu ojcu, ale nie mam czym żyć. Piszę książki, ale i te książki są jakieś niepewne; są bez korzeni i chwieją się, jak sosny na piaszczystej wydmie. Dużo w gałęziach szumu, dużo wiatru i pachnącego igliwia, rośnie na nich wiele słów dźwięcznych i wonnych, tylko owoc albo żaden, albo uschły i gorzki. Nie czuję pod sobą gruntu. Nie mam i nie miałem tej radości, która się rodzi z poczucia siły i mocy charakteru. Nie umiem cierpieć.

— Czy nie widział pan nigdy nieszczęścia?

— Sam go nie przeżyłem, a uciekałem od nieszczęść cudzych. Nie jestem egoistą, ale boję się wszelkiego w życiu niepokoju. Nie miałem nigdy odwagi, aby zejść w jakieś sutereny życia, w jakiś wilgotny mrok, w zatęchłość jaskini, w której dogorywa jakaś rozpacz, aby poznać życie w najwyższym jego napięciu, na tym terenie, gdzie się wieczyście zmaga ze śmiercią. Zrywałem kwiatki na łączce i szukałem łatwych wzruszeń. Jestem, panie Juliuszu, jak ten szczur Chuchundra, co u Kiplinga rzewnymi łzami płacze w ukryciu pod ścianą i nie ma odwagi wyjść na środek pokoju. Boję się tajemnicy. Działy się ogromne rzeczy, a ja i inni, tacy jak ja, wałęsamy się nad brzegiem krwią płynącej rzeki i deklamujemy wiersze, tchórzliwi, zakłamani i udający, że nic nam o tym nie wiadomo, że się na świecie odbywa jakaś przeraźliwa przemiana.

Juliusz patrzył w niego bystrym wzrokiem.

— To już dobrze — rzekł — że pan sobie z tego zdaje sprawę.

— To jest właśnie najgorsze, bo tym dotkliwiej odczuwam własną niemoc. Gdybym był głupi, łatwo bym się rozgrzeszył, ja jednak widzę jasno. Nie chcę być tylko kolorową ćmą, co leci do pożaru, a jestem tylko ćmą. Przeraża mnie wielkość zdarzeń, niespodzianość zjawisk, inność świata, więc sam przed sobą udaję, że nic się nie zmieniło, że wielkie dzisiaj jest podobne do rzewnego i tkliwego wczoraj, zamiast mocnym krokiem wejść na to olbrzymie boisko, gdzie się zmagają ze sobą ludzie i serca, i mózgi, i wziąć udział w walce. Wybrałem sobie jako oręż słowo, więc nie jestem bezbronny. Może przydałbym się na co. Lecz cóż? Dusza mi uciekła w pięty, a ja do tego gabinetu, dzielny Ajaks.

— Nie trzeba mówić z goryczą…

— Sam nie wiem, skąd to na mnie przyszło. Nie mam nikogo, z kim mógłbym pomówić, a z Masłowską trudno o tym gadać. Przypadł mi pan do serca, więc gadam z panem. Zdaje się, że znam pana od dawna, a patrzę na pana z podziwem, bo pan zapewne widział życie bez maski i niefałszowane. Jestem wobec pana chłystek.

— Bez przesady, luby młodzieńcze!

— A tak! Mam w sobie wszystkie możliwości, aby być pełnym człowiekiem, prócz jednej, prócz tej odrobiny cementu, którym trzeba zespolić to wszystko: prócz charakteru. Nie mam w sobie powagi siły i woli wielkości. Jestem kolorową meduzą, zawieszona w odmętach oceanu, galaretą, projektem na człowieka.

— Kto temu winien?

— Nie wiem. Ja sam przede wszystkim, to rzecz oczywista. Pewnie i ci, co mnie wychowali, wreszcie ogromność naszych dni. Nagle wyrosła przed nami góra, a my zostaliśmy w kotlince, przypatrując się burzom tam, na szczytach. Nikt nie ma dość odwagi, aby tam wejść, więc schowaliśmy się w dole w cicho brzęczącej literaturze, w stęchłym teatrze, w drobnych sprawach, w małych szachrajstwach, w ciasnych kapliczkach.

— Przesadza pan cokolwiek, bo dzień jest pochmurny i jest zimno. Nie wszyscy są tacy.

— Zapewne, ale ja nie chcę być takim i stąd moje gorzkie żale. Bardzo pana przepraszam — zaśmiał: się niepewnie — że podczas pierwszej naszej uczty karmię pana cykutą.

— Rzadko kiedy jadłem ambrozję, zresztą wczoraj napoił mnie pan winem. Nic nie szkodzi!

— Chciałem się panu przedstawić w całej okazałości. Wie pan już mniej więcej, z kim pan będzie żył pod jednym dachem.

— Teraz ja przyznam się panu, że poczułem do pana sympatię.

— Mimo tego, co panu o sobie powiedziałem?

— Właśnie dlatego, co mi pan powiedział.

— Wobec tego — zaśmiał się Staliński — chodźmy obejrzeć pańskie cubiculum.

Kiedy przechodzili przez przedpokój, zadźwięczał dzwonek.

— To zapewne poczta — rzekł Staliński i wyjrzał przez oszklone drzwi. — Pani Masłowska!

— Żona nabożnego terrorysty już bieży jak jelonek — rzekł Juliusz. — Co się panu stało?

Staliński położył palec na ustach.

— Nic… nic… Pani Maslowska — mówił ściszonym głosem — tam przy furtce stoi pewna pani. Niech jej pani powie, że mnie nie ma, że wyjechałem.

— A kiedy pan wróci? — spytała drwiąco Masłowska.

— Nie wie pani kiedy i koniec. Prędzej, niechże pani idzie!

— Taka może poczekać — oświadczyła Masłowska z przekonaniem.

— Bez gadania, prędzej! Niech pan wejdzie na schody, panie Juliuszu. Nie trzeba, żeby nas ta pani widziała.

Przeczekali w ukryciu aż do powrotu Iris Masłowskiej.

— Poszła? — spytał Staliński.

— Nie chciała, ale poszła.

— Co mówiła?

— Jak zwykle, że pan jest oszust, a ja łżę. Na to ja jej powiedziałam, że mam w pięcie to, co byle kto o mnie mówi.

— Jak pani śmiała?

— To czemu pan sam nie poszedł otworzyć? Staliński spojrzał spod oka na Juliusza, który, uśmiechając się naiwnie, powiedział:

— Nie śmiem się wtrącać w pańskie sprawy, ale byłoby mi niewymownie przykro, gdyby bezkarnie obrażano osobę tak czcigodną, jak pani Masłowska.

Babina spojrzała zwycięsko na Stalińskiego, a z wielkim szacunkiem na Juliusza.

— Anioł, nie człowiek! — rzekła z podziwem. Anioł, nie człowiek ujął Stałińskiego pod rękę.

— Kobiety — rzekł — nie znają zawiłej sztuki rozmowy dyplomatycznej i wybaczają sobie łatwo wzajemną niepowściągliwość,

Staliński machnął ręką.

— Masłowska biesi się, bo to służąca jeszcze mojej matki, więc jest przekonana, że jej wolno po mnie jeździć. Ale ma pan rację, szkoda o tym gadać!



IV.


Ina Torres odeszła od furtki z piekłem w duszy. Była pewna, że Staliński był w domu, i dlatego też przyszła do niego tak wcześnie, że nigdy o tej porze nie wychodził. Jasne jest, że się przed nią ukrywa. Roztropnie wnioskując z dawnych przeżyć przypuszczała, że kiedyś do tego dojdzie, nie spodziewała się jednak, że dojdzie tak prędko. Ceniła go wyżej niż tych, którzy ją dotąd opuszczali; gromadka ta była dość spora i wystarczająca do założenia małego klubu imienia Iny Torres; z prezesem, wiceprezesem i skarbnikiem, nie była jednak warta jednego Stalińskiego, który zdawał się mieć maniery „przedwojenne” i w stosunku do niej okazywał zawsze wiele wykwintnej delikatności. Stać go było na to, gdyż miał pieniądze i nie musiał, obyczajem powszechnie wśród nowoczesnych wielbicieli przyjętym, uciekać niegodnie na samą wzmiankę o zapłaceniu rachunku modystki.

Bardzo ją też zdziwiło, że tak postąpił, bo układając plany na daleką przyszłość — znacznie poważniejsze niż byle rachunek — z tragicznym poświęceniem i gestem królowej z prowincjonalnego teatru, odrzucała wszystkie jego, z ujmującym taktem czynione, propozycje. Zapamiętanym z Godziny zmysłów melancholijnym i gorzkim jak migdały zapytaniem: — „Czy chcesz śmiertelnie obrazić naszą miłość? — dawała mu wyraźnie chyba do poznania, że kocha go bezinteresownie, tak samo jak sztukę, dla której wyrzekła się rodzonego imienia i nazwiska. Tym większy gniew ją ogarnął, bo go kochała niemal że naprawdę, w połowie jako czarującego mężczyznę, w połowie zaś jako ostatnią nadzieję w artystycznej karierze.

Staliński nie tylko że miał stosunki i wpływy w tym światku, który mógłby nieznaną Inę Torres uczynić gwiazdą na ciemnym firmamencie kinematografu, lecz mógł sam napisać scenariusz z główną rolą dla niej. Wielu już wprawdzie uroczych młodzieńców obiecało jej poparcie, scenariusz i rolę, skończyło się jednak zawsze tylko na ich roli, dość pospolitej, a z całego przedsięwzięcia filmowego ofiarowano jej jedynie tajemniczą ciemność przybytku. Staliński niczego jej nigdy nie obiecywał, byłby jednak dotrzymał każdej obietnicy. Dlatego przylgnęła do niego, dlatego zakochała się w nim na wszelki wypadek, wiedząc, że niepospolitą swoją urodą burzy w nim krew. Była to jej ostatnia stawka. Gdyby ją przegrała, musiałaby zdjąć z siebie Ina Torres ten pożyczony bogaty płaszcz i wałęsać się w sukienczynie domowego wyrobu.

Mogło się też zdarzyć, że się Staliński z nią ożeni. Nie dlatego, żeby za nią szalał, bo wcale nie szalał. Nie dlatego, że jest piękna, bo są może — oczywiście gdzieś na dalekim świecie — piękniejsze. Mógł się z nią ożenić po prostu dla świętego spokoju, gdyby był przyparty do muru i burzliwie zagarnięty, albo zmęczony i znudzony łzami. Przejrzała go na wylot i wiedziała, że cierpi na rozmiękczenie duszy. Skąd się w nim przeto wzięło tyle odwagi, aby ją odprawić od drzwi?

Chociaż, gdyby był odważny, powiedziałby jej wprost, że ma dość miłosnego ćwierkania i kręcenia się dokoła jednego tematu: sprawy jej filmowej kariery. Stchórzył po prostu i nie jest lepszy od innych. Do tamtych nie ma pretensji, bo wiedziała od razu, jak się wszystko skończy. Do niego jednak ma żal, bo po co się z nim bałamuciła przez pół roku? Licho wie, co ją mogło spotkać przez czas tak długi. Nie stać ją na taką rozrzutność czasu i serca. Pal licho serce, bo go jej nie ubyło, ale czasu już nie odrobi. A on jej kazał powiedzieć przez pyskatą babę, że wyjechał…

Nagle oczy jej pociemniały.

A może dowiedział się o Szarocie? — pomyślała.

Pan Ryszard Szarota był młodzieńcem najwytworniejszym wśród wytwornych i uchodził powszechnie za jej przyrodniego brata, czego nigdy nie mogłyby dowieść, niedbale zapewne prowadzone, metryki stanu cywilnego. Posiadał, jako sublokator Stalińskiego, drugą połowę jej serca i był nieraz powodem jej serdecznej rozterki, kiedy nie mogła pewnie określić, którego z nich z większym oczekuje utęsknieniem. Szarota miał tę przewagę nad Stalińskim, że nie podlegał nigdy zwątpieniom i wahaniom, lecz z rycerską brawurą szedł przez życie bez grosza w kieszeni, z trocinami we łbie, z tą naczelną zasadą, że brak wszelkich zasad jest zasadą najroztropniejszą, pozwalającą wymknąć się z każdej sytuacji z uśmiechniętą fizjonomią.

Ina Torres trzymała go w rezerwie, jak niebieskiego ptaka w klatce. Gdyby Staliński dowiedział się o nim, rzecz byłaby skończona; ale skąd mógł się dowiedzieć? Nie, to nie jest sprawa o tego mydłka. Dlatego przezornie uchodzi on za jej bliskiego krewnego, a nie za oklepanego „kuzyna”, który zawsze budzi podejrzenia w miłosnych powikłaniach. Powód musi być głębszy i ważniejszy.

W tym musi tkwić kobieta — pomyślała z nagłym strachem.

Nie mogło być nic innego. Tylko miłość mogła była zwyciężyć miłostkę, jeśli jest tak, jest źle, ale nie jest beznadziejnie. Na miękkich ludzi są twarde sposoby.

Od razu zaczęły one roić się w burzliwej głowie panny Torres. Jak migotliwe obrazy na płótnie kinematografu, przesuwać się zaczęły przed jej oczyma sceny tragiczne, groźne, demoniczne, pełne jęków i płaczu, sceny samobójstwa i śmierci, rewolwerów i sztyletów. Piękna jej i wyrazista twarz musiała zamienić się w ekran, na którym przeraźliwe odbywają się sprawy, albowiem ten i ów z przechodniów patrzył na idącą szybko Torres z wyraźnym zdumieniem. Nie zwracała na to uwagi, lecz, zmieniwszy spojrzenie we dwa sztylety, godziła nimi wprost w serce Stalińskiego, który, w powiększonym stokrotnie odbiciu, ukazał się nagle przed nią na szarym murze domu.

Wpadła do mieszkania i rzuciła w jeden kąt kapelusz, a w drugi futro.

— A tobie co się stało?

Matka Iny Torres patrzyła na nią z niepokojem.

— Niech mi matka da spokój!

— Ale co ty z gębą wyprawiasz?

— Moja gęba, to mi wolno.

Usiadła na krześle i oparłszy łokcie o kolana, ujęła głowę w dłonie. Tajemniczym wzrokiem „kobiety–wampira” wpatrzyła się w głuchą ścianę, z której z koleżeńskim porozumieniem spoglądał na nią Ramon Navarro.

Matka, tknięta złym przeczuciem, podeszła bliżej.

— Co ci jest, Karolciu?

— Mówiłam mamie najmniej sto razy, że nie nazywam się Karolcia, tylko Ina. Ina Torres!

— Nazywasz się Karolina Ćmiel, ale mnie wszystko jedno.

— Ale na świecie nie jest wszystko jedno. W Ameryce nie umieją wymówić Ćmiel, a będą umieli wymówić Torres.

— Może wymówiliby i Ćmiel, ale nie zechcą.

— Niech się już mama o to nie martwi, kiedyś zechcą. Proszę mi dać spokój, czemu mnie mama prześladuje?

Wypłowiała kobieta i tak zwiędła, jak owoc na mrozie, spojrzała na nią bolesnymi oczyma, chciała coś powiedzieć, ale słowa, zbyt cierpkie, rozeszły się w cichym szepcie. Ina Torres przeniosła wzrok na matkę i rzekła:

— Niech się mama nie gniewa, nie chciałam tego powiedzieć, ale jestem rozdrażniona, bo mam ciężkie zmartwienie. Z twarzy Ćmielowej jak gdyby wiatr zwiał chmurę, a przywiał na nią niepokój.

— Boże drogi, co ci się stało?

— Staliński zamknął mi drzwi przed nosem. Ale ja mu się odwdzięczę!

— Po coś do niego chodziła?

— Wszystko jedno, po co. Mama wie, jak sprawy stoją. Bez niego nic się nie uda, bo bez protekcji nigdzie mnie nie wezmą.

— Przecie jesteś zdolna. Szarota mówił, że tak zrobić wariatkę, jak ty umiesz, to nawet w Ameryce nie potrafią. I umrzeć też nikt tak elegancko nie umie.

— I co z tego? A bez Stalińskiego nie dam rady. Zresztą myślałam, że się ze mną ożeni…

— Żeby to Pan Bóg dał! Lepiej by było, żeby to był pisarz hipoteczny, a nie taki co książki pisze, ale czasy ciężkie i wybierać trudno. Ty mu łaskę robisz, a nie on tobie. A czemuż on drzwi przed tobą zamknął?

— Właśnie, że nie wiem, i to mnie gnębi. Ćmielowa długo szukała rozumnej przyczyny, dla której młody człowiek nie chce widzieć najprzystojniejszej na świecie dziewczyny, i znalazła wreszcie jedną, wielce roztropną.

— A ja ci powiem czemu…

— Ciekawa jestem, co mama wymyśliła?

— Bo za bardzo za nim biegałaś! Mężczyzna tego nie lubi. Zawsze trzeba tak robić, żeby on za tobą latał, a im dalej uciekniesz, tym prędzej on za tobą przyleci. Mądrzejsi od nas dawno to już wymyślili. Czy ty go bardzo kochasz?

— Można wytrzymać. Z miłości nie umrę.

— To czemu robisz takie hece?

— Bo ja go mogę kochać albo nie kochać, a na męża byłby dobry.

— Jak to? Tak bez miłości?

Ina Torres spojrzała na Ramona Nawarro z niemą prośbą, aby się nie dziwił prostocie ducha tej dobrej kobiety.

— Moja mamo, teraz nie o to chodzi — rzekła niecierpliwie. — Ja Stalińskiego tak łatwo nie wypuszczę. Za moją miłość i za moje łzy…

— Toś ty przez niego płakała, moje dziecko?

— Ależ nie płakałam, nie płakałam, tylko tak się to mówi… Nie mam czasu wszystkiego mamie tłumaczyć. Nie wypuszczę go i koniec!

— Przez policję go nie sprowadzisz.

— Są rozmaite sposoby… Jeszcze on będzie tutaj na kolanach mnie błagał i przepraszał.

Ćmielowa pokręciła nieufnie głową i ciężko westchnęła.

— Czy mama wychodzi?

— Wychodzę, albo co? Ma tu kto przyjść?… Prawda, żebym nie zapomniała. Był tu Szarota i mówił, że ma ważną sprawę.

— Przyjdzie jeszcze?

— Nie wiem, ale myślę, że nie, bo mu powiedziałam, że obiadu dzisiaj u nas nie będzie, bo idziemy do ciotki. Skrzywił się i zakręcił na pięcie.

— A obiadu naprawdę nie będzie?

— Dla ciebie są flaki od wczoraj, to sobie odgrzej, ja idę szyć ma Mokotowską.

— Nic nie ma, tylko flaki?

— W Ameryce będziesz jadła smażone papugi z ananasem. Bądź zdrowa.

Ina Torres długo siedziała nieruchomo. Wreszcie porwała się z krzesła i stanęła wyprostowana przed lustrem, smukła i gibka, z rozchylonymi ustami. Wyglądała jak wykrzyknik po namiętnym zdaniu. Raz spojrzawszy na swoje odbicie, nie mogła już oderwać wzroku; patrzyła na siebie z lubością, potem zaczęła stroić przedziwne miny. Rozszerzyła oczy, jak człowiek w śmiertelnym przestrachu, wyciągnęła przed siebie ręce i odpychała jakieś przeraźliwe widmo, które musiało siedzieć ukryte za lustrem, a teraz długimi rękoma chciało jej wyrwać serce. Kiedy widmo zostało załatwione, powiało od lustra tak niezmierną, krwawym oparem namiętności barwioną miłością, że Ina Torres, cudem swej tajemnej i nieodgadnionej sztuki, zamieniła się z kobiety obłąkanej trwogą w dziewicę czekającą oblubieńca. Przechyliwszy w tył głowę, otwarła lekko usta na przyjęcie pocałunku, jak róża na przyjęcie rosy, lewą ręką uciszała serce, jak trzepocącego się gołębia, a prawą, markując tym dwoistość i niezdecydowanie duszy, broniła się lekko, jakby chciała powiedzieć: „Nie, nie! jeszcze nie dzisiaj!” Oblubieniec zapadł się taktownie w srebrzystą otchłań zwierciadła, co jej dało wyborny powód do nagłego pomieszania zmysłów, gdyż chwyciwszy się rękoma za głowę, jako generalną siedzibę rozsądku, poczęła gibkim ciałem chwiać na wszystkie strony, sposób ten bowiem, należycie wypróbowany przez Ofelię, najświetniej wyobraża obłęd z miłości.

Ponieważ ta scena, bardzo trudna, udała jej się należycie, uśmiechnęła się do siebie kokieteryjnie, krzyknęła: „Ole!” i prawą rękę oparłszy o biodro, wysunęła nieco dolną wargę, a pierś podniosła zuchwale, co w zręcznym połączeniu dało obraz namiętnej i gardzącej mężczyzną, płochej hiszpańskiej Mercedes, która, przyjrzawszy się sobie w zwierciadle i z uznaniem kiwnąwszy głową, postanowiła bez rozumnego powodu umrzeć. W tym celu przysunęła w pobliże bardzo wysiedzianą otomanę, na którą padła omdlałym ruchem, rozrzuciwszy bezładnie ramiona; kącikiem oka spojrzała w mądre zwierciadło, a dostrzegłszy, że pozycja jest cokolwiek brutalna, poprawiła się po śmierci i leżała bez ruchu we wdzięcznej pozie. Postanowiła już nie zmartwychwstawać, gdyż, wobec zupełnego wyczerpania zasadniczych łamańców, nie było po co.

Leżąc tak na śmiertelnej pościeli, zaczęła Ina Torres znowu rozmyślać o Stalińskim, o którym zapomniała na czas trwania misteriów. Gdyby teraz tu przyszedł i zobaczyłjąbez ducha, może by się wzruszył. Serce ma jak wosk i boi się wszelkich awantur. Ona mu nie chce ani krzywdy uczynić, ani nie chce się mścić, ale niech od niej nie ucieka.

— Gdybym nie była fenomenalnie zdolna — myślała — niechby sobie poszedł do diabła, bo mi na nic takie roztopione masło, ale prawdziwa, jak ja, artystka nie będzie dlatego ginąć, że tak się panu Stalińskiemu podoba… Kto tam?

Wszedł elegancki Szarota. Przesadnie układny, przystojny i pachnący; krawat miał tak barwny jak flaga egzotycznego państwa. Na palcu sygnet okazałych rozmiarów, jak mała pieczęć kanclerska. Na przegubie lewej ręki złota bransoletka. Gładko ogolony, fryzurę miał tak doskonale ułożoną, że jeden włos zdawał się pilnować drugiego, aby nie popsuł szyku. Mówił nadobnie, wyszukując słów, które, jak gdyby z nim wróciwszy od fryzjera, były też pachnące i błyszczące, jak szlifowane paznokcie. Oczy patrzyły mądrze, z wszędobylską, sprytną mądrością.

— Po coś tu przyszedł? — zapytała Ina cierpko, obudziwszy się z letargu i oparłszy głowę na ręku.

— Maman nie ma?

— Do mnie przyszedłeś, czy do maman?

— Już tu raz byłem, bo mam pierwszorzędną sprawę. Można się usadowić? Masz dziwne błyski w oczach, boska Torres! Czy to miłość?

— Gadaj po ludzku, czego chcesz?

Szarota zmrużył oko, jak strzelec, który bierze na cel kolorowego bażanta, chwilę wytrzymał w nieruchomości, potem strzelił:

— Zyndram kręci obraz!

Torres cisnęła się w górę, jak odbita od ziemi piłka.

— Nie może być!

— Może być, kiedy ja mówię.

— Leszek Zyndram?

— On sam. jego osiwiały ojciec, stary Zwajfuss, zrobił forsę na drzewie i daje synowi Zyndramowi na film.

Torres zapłonęły oczy. Rzekła głosem niepewnym i pełnym drżenia:

— Słuchaj… Powiedz prawdę… Czy ja?

— Może…

— Czemu może? Mów prędko!

— Są warunki, albo ciężkie, albo lekkie, to zależy.

— Przyjmę wszystkie warunki. Co trzeba zrobić?

— To trzeba zrobić, żeby scenariusz dał Staliński.

Ina Torres spojrzała na niego bardzo smutno.

— Dlaczego on? — spytała z cichą rozpaczą.

— Zyndram uparł się, bo Staliński jest teraz modny. Nikt tego nie wie, dlaczego, ale jest modny. W tych dniach idzie do niego w tej sprawie, a ja w tej samej sprawie przyszedłem do ciebie. Tobie przecie ten poecina nie odmówi.

Ina patrzyła w okno i rozmyślała usilnie.

— Słuchaj — rzekła po długiej chwili — siądź tu przy mnie. To trzeba zrobić tak…

Zaczęła szeptem długą przemowę, którą Szarota ilustrował otwieraniem ust, wznoszeniem brwi i uderzaniem dłonią o kolana. Czasem wtrącał słowo, które ginęło bezpotomnie w nurtach jej gorącej wymowy.

— Pomożesz mi? — powiedziała glośno.

Szarota miał niepewną minę.

— Pomysł jest ryzykowny i przypomina kiepski obraz, robiony przez pomylonego reżysera. Serce mi się kraje, bo działam przeciwko sobie i popycham cię w jego ramiona. Zawiła to jest kabała i może cię ośmieszyć.

— A co mi zostaje? Szarota! On tu musi przyjść!

— Obym ja go tylko nie spotkał, bo mu cisnę w twarz takie słowo, które go uderzy.

— Rób, co chcesz, ciskaj, albo nie ciskaj, tylko niech on tu przyjdzie.

— Spróbuję w imię miłości, ale mojej miłości. Teraz już muszę iść, gdyż mam dziś śniadanie u ambasadora.

— Zostań, dostaniesz pięć złotych na obiad.

— Jeśli zostanę, to nie dla pięciu złotych, ale aby dłużej oddychać tym powietrzem, którym ty oddychasz.

Zaczęli się naradzać, jak by nieszczęsną duszę Stalińskiego przywlec za włosy do Iny Torres.



V.


Gdy Masłowska przynosiła śniadanie do pokoiku pod dachem, gdzie Juliusz, zwany Płońskim, mieszkał od wielu już dni, witał on ją wielce uroczyście poważnym skinieniem głowy i dopiero po ukończeniu ceremoniału, podczas którego oddawano sobie wzajemnie powinny szacunek, a stopień służbowy grubej pani Masłowskiej ustawiano na jednym poziomie z nieokreślonym stanowiskiem towarzyskim cienkiego gościa, rozmowa stawała się swobodna i bardzo przyjacielska. Płoński zrywał z ust uśmiech jak różę i rzucał jej pod nogi, pani Masłowska zaś, zaznaczając miękką rzewność kobiecej duszy, dodawała do swojego szerokiego uśmiechu odrobinę pobłażającej tkliwości, wobec czego kwiat, co wykwitał na jej twarzy, ozdobiony był drżącą perełką rosy. Płoński zamiatając słowami, jak pióropuszem, mówił nadobnie:

— Uroczo pani dzisiaj wygląda, pani Masłowska. Jak pani to robi, że co dzień pani młodnieje?

— Bo z Bogiem żyję i ciężko pracuję—odpowiadała wdzięcznie.

— A jak tam mąż?

— Nigdzie nie uciekł, na moje nieszczęście.

— Żal przez panią przemawia… A czy wciąż jeszcze chce wyrżnąć burżuazję?

— Ciągle gada od rzeczy.

— W takim razie niech mu pani powie, aby się pośpieszył, bo niedługo burżuazja sama skapieje z głodu i nie będzie już kogo rżnąć. Bardzo pani dziękuję za śniadanie.

Pani Masłowska odchodziła, wzdychając. Po krótkim czasie pogodnej ich znajomości, opartej na wzajemnym szacunku, całkowicie pozbawionym akcentów tragicznie namiętnych, nie pozwoliłaby temu dobremu człowiekowi uczynić krzywdy, chociażby własnym miała go osłonić ciałem. Szlachetności ofiary bynajmniej to nie umniejszało, że była całkowicie zbędna, gdyż nikt na niego nie nastawał, sama zaś groźba użycia jej potężnej osoby jako tarczy wystarczała, aby opamiętał się wróg najbardziej krwiożerczy.

Płoński zagarnął nie tylko łatwe do zagarnięcia i napęczniałe tkliwością serce tej babiny. Lgnął do niego również Staliński, niełatwy do przyjaźni i wybredny w jej sprawach. Teraz skwapliwie wchodził w obręb rozświetlonego kręgu, który jak zaczarowane koło otaczał tego człowieka. Było mu z nim dobrze. Płoński był taki jak pogodny dzień, pełny blasku i przejaśnionego słońcem spokoju; kiedy przemawiał, zdawało się, że to nie słowa brzęczą, lecz mądre pszczoły, które w żmudnym trudzie obleciały wszystkie ugory, gdzie rosły osty, nawiane przez nędzę, i były wszędzie tam, gdzie nie dociera nawet słońce: w głębokich zatęchłych dolinach, zapomnianych przez Boga i ludzi.

Staliński słuchał go z upodobaniem, jak się słucha wędrowca, co był w dalekich nieznanych krajach i wszystkiemu mądrymi przyglądał się oczyma; nie znał takich jak on. Dotąd, każdego dnia nieodmiennie, brnął przez odmęt i topielisko, przez płytkie morze płytkich słów, narzekań, ujadań, goryczy, żalów i złorzeczeń; przesiadywał w smętnym młynie, trącym na miazgę plewy dobrych chęci, nadętych pomysłów, wypłowiałych idei i dudniących haseł. W kręgu jego spraw, w jego małym światku, powietrze było duszne, zasnute dymem i parnością słów, białych bez krwi, a tak oszołamiających i pachnących jak tuberozy, trupi kwiat.

A ten stary człowiek jakby z innego pochodził świata. Staliński podziwiał w nim najbardziej pogodny spokój, tak do niedawna jeszcze odziany w łachmany. Czy możliwe jest, aby go znalazł tam, gdzie dotąd przebywał? Na gościńcu, w przydrożnym rowie, w obmierzłej spelunce, w zbutwiałej budzie? Czy nędza i nieszczęście rodzą promieniste dzieci?

Juliusz odpowiedział mu na to jednej nocy, nie wiedząc o pytaniu. Noc była smutna i zła, wiatr chichotał, jakby się radował z męki chuderlawych, wśród bruku rosnących drzewek, rwanych za włosy i wykręcanych na wszystkie strony. Deszcz brzęczał na rynnach, nieprzerwany, zawzięty i monotonnie gadatliwy, jak jędza.

Staliński czytał gazetę, wtłoczony głęboko w fotel, a Płoński przysiadał na chwilę, aby znów wstać i zbliżyć się do okna, po którego szybach nieprzerwaną strugą ciekły łzy. Patrzył w mokrą jak ścierka ciemność i, wstrząsnąwszy się, jakby to jego deszcz siekł, powracał.

— Czego pan tak wypatruje? — zapytał Staliński.

— Zmiłowania bożego — odrzekł Juliusz. — Czy ten deszcz długo jeszcze będzie padał? To już trzeci dzień.

— Coś koło tego. Obrzydliwy deszcz, bo zimny i z wiatrem.

— Otóż to, otóż to właśnie… Serce się kraje.

— Czemuż aż tak tragicznie? Czy panu zimno?

— Mnie? Mnie jest ciepło. Niech pan jednak pomyśli, ilu ludzi w tej chwili szczęka zębami, ilu ludzi, przemokłych aż do kości, sinych i drżących, patrzy z rozpaczą w niebo, czy się wreszcie nie zmiłuje.

— Każdy gdzieś się schroni…

— Dokąd się schroni? Kiedy pan mnie spotkał, drogi panie Henryku, gdzie było moje schronienie?

— Tak, to prawda…

— A czyja byłem jeden? Tej samej nocy tysiące ludzi wałęsało się, jak psy, po ogrodach, po zakamarkach pod arkadami. W tej chwili czynią to samo. Mój Boże! Ciekaw jestem, kto się przytulił w mojej budzie? Adres znało kilku, ale nie wszyscy byli tak niewybredni, jak ja… Dzisiaj musi tam być ścisk. Aż mi wstyd, że mi tu u pana ciepło i zacisznie. Czuję się winnym jak gdybym złamał solidarność, uciekając od nędzy i od tego deszczu.

— Całe szczęście, że pan uciekł. Zresztą zimny deszcz to jeszcze nie mróz.

— Mówi pan nie jako fachowiec. Mróz jest lepszy. Nie jest podstępny i nie ma w sobie ohydnej zapamiętałości deszczu. Ostrzega, że może uśpić na śmierć, i czasem to czyni, bezboleśnie i podobno z nadzwyczajną łagodnością. Można się jednak uchronić przed mrozem, zagrzebać w łachmanach, nakryć zeschłymi liśćmi czy słomą i czuwać, widząc nad sobą pogodne niebo i roziskrzone gwiazdy. Przed deszczem może ochronić tylko dach, jeśli go jednak zabraknie, człowiek wydany jest na męczarnię; deszcz, taki jak ten, jest najstraszliwszym udręczeniem, długotrwałym, smutnym, jakimś beznadziejnym i plugawym. Przemokłe łachmany wydają woń zgniłą, tak samo jak ziemia i opadłe liście. Deszcz przenika z beznamiętną cierpliwością najpierw łachy, potem pierwszą skórę, potem siódmą, potem całego człowieka, wreszcie się wydaje, że i dusza jest mokra, zziębnięta i skostniała. Myśl nawet staje się wilgotną szarugą, oślizgłą i mętną. Najgorsze jest to poczucie, że rdzeń człowieka przemienia się w ciężki od wody łachman. Widziałem ludzi, którzy, zatopieni w tym wodnistym, jadowitym obłędzie, ścigani przez ohydę takiego deszczu, modlili się o śmierć, o suchą śmierć. Znam wiele zgryzot, co chodzą za bezdomnym człowiekiem, ale ta, co niebo zamienia w mętne jezioro, a ziemię w wilgotne, cuchnące bagno, jest najgorsza.

Staliński słuchał uważnie.

— A pan — rzekł cicho — musiał ją przeżyć wiele razy…

Juliusz usiadł i patrząc w mętność szyb zaczął mówić bezbarwnym głosem i słowami tak szarymi jak nieszczęście:

— Może to najlepsza pora, abym panu powiedział o sobie. Korzystam z pańskiej dobroci, a pan nie wie, komu ją pan świadczy. Niech pan się nie broni… Powiem panu, a powiem bez wzruszenia, bo się nad sobą nigdy nie rozżalam, ani nie mniemam, że wart byłem czegoś więcej niż łachmanów i psiego życia.

— Niech pan da spokój — rzekł Staliński z przejmującą serdecznością.

— Nie mam właściwie nic do ukrywania, opowiem panu wszystko w najtreściwszych słowach — mówił Juliusz — a opowieść moja będzie najzwyklejszą na świecie. Zna pan moje nazwisko i wie pan, że nigdy, aż do moich czasów, nie było okryte łachmanami. Ja dopiero wyniosłem je z pałaców sterczących dumnie i zgubiłem w paralitycznych zaułkach, którędy płyną ścieki. Bóg widział, że tego nie chciałem, bo nie była to moja własność wyłączna, ale tak się stało, że nie mogłem go udźwignąć, gdyż byłem bardzo głodny i bez sił. A głodny byłem dlatego, że nie umiałem pracować, kiedy zaś byłbym się podjął najokropniejszej nawet pracy, już jej nie było. Młodość moja była młodością sytą, świetnie odzianą i radosną. Uczono mnie wszystkiego, co jest potrzebne do spędzania beztroskiego żywota. Ponieważ cała gromada ludzi pracowała na mnie, więc nikomu na myśl nie przyszło, aby tej pracy mnie nauczyć. Byłem chory na piękno — bez zmartwień, więc znudzony—kiepski wytworniś, wyhodowany w cieplarni, jak orchidea. Uczono mnie języków, gry na fortepianie, doskonałych manier i całego mnóstwa nadobnych rzeczy, potrzebnych do utrzymania świetnej pozycji wśród takich samych jak ja. O, jakże mi było łatwo być młodym. Przyjemnie spędziłem czas w jednym z głośnych uniwersytetów angielskich, zbyt zdolny, aby się uczyć gruntownie. Wierzyłem, oczywiście, w Pana Boga, bo chociaż się tego nie mówiło, był On jakby dalekim krewnym, do którego zwracano się poufnie po poradę z okazji zaręczyn, lub sporządzania testamentu, i który z pobłażliwym uśmiechem powinien był patrzeć na rozkoszne nasze swawole. Szpady już nie noszono, więc nosiłem przy boku wypolerowany dowcip, z którym wałęsałem się z jednego krańca świata na drugi, nie dotknąwszy nigdy nogą nagiej ziemi, stać mnie było bowiem na to, by rozwijano przede mną kobierce. W owym czasie wiele byłby miał ze mnie pociechy wytworny nicpoń, kawaler de Faublas. Zrywałem miłość jak róże, a kiedy zwiędły, ciskałem je precz. Byłem taki, jaki powinienem był być wedle doskonałego modelu, ulepionego przez próżniactwo i pychę. Życie swoje pisałem perfumami na wstążce, dzień zamieniając na noc, a wszystko to, co zdrowego miałem w duszy, na plewy. Przede mną zawsze był uśmiech, którym mnie witano, za mną był uśmiech, którym mnie żegnano, dokoła mnie zaś byli tacy jak ja. W ten sposób przeżyłem długie lata, a połowę z nich na włóczędze po świecie. Skronie moje zaczęły już siwieć, tylko dusza moja nie osiwiała, bo nigdy nie zaznała zgryzoty. Słusznie byłem przekonany, że do końca życia będę pływał na ukwieconej galerze, którą pędzą złociste wiosła. Przyszła jednak burza. Nagle, niespodziewanie, z rykiem i obłąkaną wściekłością. Śmiercią powalone padły najpierw dęby — ci najtwardsi, których tylko śmierć mogła wyrwać z ich ziemi, miłowanej do ostatniego tchnienia. Nasz Pan Bóg, ten daleki krewny, pozostawił innych samym sobie, nagle odmieniony. Wiatr nas zmiótł z naszych pszenicznych ziem i poniósł, jak rozpłakane listowie.

Nie wszyscy zginęli, bo wielu było takich, w których zachowało się przyczajone, dotąd uśpione męstwo; ci zapuścili korzenie tutaj, gdzie ich przywiał wiatr i tęsknota, i ci z trudem rosną. Oby im Pan Bóg pomógł, bo wiele wycierpieli. Mówię o tych tylko, którzy wiedli żywot mojemu podobny, a nie o tych, co umieli zawsze pracować, bo ci, zacisnąwszy zęby, bez jednego słowa, zaczęli swój ciężki dzień na nowo. Ci sami sobie pomogli.

— A pan? — zapytał cicho Henryk.

— Ja? Ja przyjąłem cios z wytworną obojętnością. Nie mogłem ani na chwilę uwierzyć, aby nowe życie nie wybiegło naprzeciwko mnie z ukłonem i jak dyrektor hotelu nie oznajmiło mi, że czekają już na mnie przygotowane apartamenty. Zdawało mi się, że wyjechałem na krótkotrwałą eskapadę i wrócę, kiedy mi się będzie podobało. Miałem szerokie koligacje, znajomości i stosunki, więc szedłem wprost w otwarte ramiona. Ale te ramiona wcale sienie otwarły. Moja katastrofa, która wedle mego mniemania powinna była stać się wielkim wydarzeniem, była dość pospolitym wydarzeniem; osunął się z góry kamyczek i poleciał w przepaść. Takich kamyczków było mrowie, więc nikt się nade mną nie rozczulał. Większe i cięższe mieli ludzie troski ponad tę, że pan Juliusz ma zmartwienie. Udzielono mi pomocy z małym warunkiem, abym przymierzył groblę wedle stawu. Było to zbyt trudne dla mnie zadanie. A potem to już poszło bardzo szybko. Oświadczono mi, abym pracował jak wszyscy. Doskonale! Tylko jak się to robi? Umiałem wiele, ale nie znałem tej podobno bardzo łatwej sztuki. Śmiałem się, bardzo szczerze śmiałem się na myśl, że będę na przykład rąbał drzewo, albo woził węgle. Wtedy to śmiałem się po raz ostatni i drugie lata minęły, zanim uśmiechnąłem się od tego czasu po raz pierwszy. Mocno urażony na tych niemądrych ludzi, namawiających mnie do pracy, zamknąłem się w namiocie, zagniewany Achilles. Niedługo jednak oświadczono mi, że wedle powszechnego zwyczaju za namiot trzeba płacić. Opuściłem go przeto i wyszedłem na ulicę.

Juliusz odetchnął, Henryk słuchał w głębokim milczeniu. — Niosłem przed sobą moje nazwisko, jak szyld, aby przerazić wszystkich i zmusić do ratowania go, nikt się jednak nie przeraził ani wzruszył. Ten i ów zdziwił się, kiwnął głową z politowaniem i czym prędzej odchodził do swojej pracy. We mnie zaś rosła zawziętość i przybierała jak mętna woda podczas powodzi. Zacząłem robić rzeczy nieprzytomne, byle tylko nie pracować. Kląłem tych, którzy mnie pracować nie nauczyli, ba! kląłem nawet tych, którzy przez całe życie na mnie pracowali.

— Na Boga, i jakże pan żył?

— Przez czas długi z pożyczek, z ochłapów, z darowizn. Byłem zbyt dumny, aby pracować, ale dość mądry, aby stworzyć sobie wyborną metodę naciągania; wreszcie jednak zabrakło mi pomysłowości, stałem się natarczywy, więc zaczęto mnie unikać z daleka, jak trędowatego. Schodziłem więc coraz niżej i niżej, już w przepaść. Działo się to niezwykle szybko, z szybkością przyśpieszoną. Znalazłem przyjaciół, bardzo nawet wielu przyjaciół, których jednak prokurator Rzeczypospolitej wybierał powoli, jak ptaszęta z gniazd, i tulił do piersi, nie mogąc się z nimi rozstać czasem przez wiele lat. Ja ocalałem, bo nie kradłem. Tego jednego nie uczyniłem nigdy, wzdrygała się bowiem przed tym moja natura. Nie mówię tego na swoją chwałę, bo to nie moja zasługa, lecz tego, co we mnie tkwiło od wieków. Wtedy też zdarłem z siebie nazwisko i włóczyłem się po zaułkach, jak rycerz w czarnej masce. Udało mi się zrozumieć, że winien jest jeden tylko: ja sam. Nikt inny, tylko ja sam, człowiek niepotrzebny, bez siły i woli, nie zahartowany, nie przygotowany do życia. Nie nauczono mnie pracować, lecz mogłem się sam nauczyć. Nie chciałem, więc leżałem w rynsztoku. Nie chcę panu opowiadać wszystkiego, co wtedy przeżyłem tam, na tym dnie. Na myśl o tym truchleje we mnie serce, są to bowiem sprawy okropne. Dość, że zacząłem myśleć, a miałem na rozmyślania czasu dość. Byłem sam, już nie człowiek, ale jeszcze nie wilk, ale jak wilk snułem się poza ludzkimi osiedlami. Kryłem się przed słońcem, a wychodziłem tylko nocą na poszukiwanie żeru, znajdowanego po śmietniskach, zatrutego jadła, o które trzeba było staczać walki.

— Co za nędza, co za nędza! — szepnął Henryk.

Myli się pan, to nie była nędza. Jest to słowo obolałe, okropne, straszliwe, lecz w swej serdecznej treści tak poważne jak śmierć. Nędza mieszka gdzie indziej, nie w tym kręgu piekła, o którym panu opowiadam; tu byli nędznicy, ale nie nędzarze. Z nędzą mieli to tylko wspólne, że byli głodni i bez dachu nad głową, ale nic więcej. Ja stąd właśnie, od nich, schroniłem się między nędzarzy, aby ocalić to, co jeszcze było do ocalenia. Stało się to wtedy, kiedy spełniono przy mnie taką ohydę, że oschłe moje serce, z nagła uderzone, zawyło. Padła na mnie nagła, straszna trwoga, że za dzień, za dwa, mogę się stać taki sam, bo zbrodnia jest zaraźliwa, jak trąd. I wtedy to od nędzników uciekłem do nędzarzy. Są to ludzie niewinni, są to święci ludzie, zapomniani przez Boga, a głodni jak Ugolino, cierpliwi jak męczennicy, a ukochani przez śmierć. Ci chcą pracować, a nie mają pracy, chcą być dobrzy, a nie mogą. Dziecko wśród nich po to się rodzi, aby być nędzarzem. Jest to odwieczny gatunek człowieka starannie ukrywany. Nie chcemy widzieć nędzy ani myśleć o niej, bo zbyt targa ona sumienie. Samolub dlatego nie wierzy w Boga, bo się boi, aby mu ten Bóg nie spojrzał w oczy.

Oszukujemy własne serce jałmużną, rzuconą pod kościołem filutowi, co umie udawać paralityka, we wzruszonym przekonaniu, że wspomogliśmy nędzarza. Nędzarz jednak, o którym ja wiem, ani nie siaduje pod kościołem, ani jazgotliwie nie biada. Taki ukrył się z resztką ocalałej dumy w katakumbach swojej nory i jest cichy. Ten gatunek rozsiany jest wszędzie, można go spotkać na każdym kroku, a poznać po śmiertelnie smutnej twarzy. Są to ci, straszliwie skrzywdzeni, chociaż nikomu nie uczynili krzywdy, a tak bardzo są nieszczęśliwi, że nie podnoszą nawet głosu. Ale są przedziwnie w tym nieszczęściu dostojni i drżą na myśl, że mogą się zbliżyć ku tej granicy, gdzie się zaczyna rozlewisko mętów i upodlenie. Jest taka na świecie nędza, która więcej się obawia upokorzenia niż głodu. Bronią się przeciwko tej agonii i okrwawionymi palcami czepiają się człowieczeństwa. Zgryzota uczy ich nadludzkiej cierpliwości, a głód ich nauczył wytrwania. Może jednak przyjść kiedyś taka noc, podczas której zjawi się wśród nich inny jeszcze nauczyciel, obłąkany nauczyciel z oczyma nabiegłymi krwią — rozpacz. A wszystko zapowiada jej przyjście, bo te ludzkie szkielety nie mają już sił. Powiem panu jednakże coś, co wyglądać może na krwawy żart: wśród tych ludzi nauczyłem się pogody. Oni nauczyli mnie jasnego spojrzenia.

— Jasnego spojrzenia? Oni?…

— Tak. Musiałbym panu opowiadać przez noc całą, jaka się we mnie odbyła przemiana na widok nieszczęścia niezawinionego. Ja byłem winny i stoczyłem się na dno, podobny do zwierzęcia, które zaczyna ogarniać wściekłość, a oni, z niewinnych najniewinniejsi, głodem pobici, na śmierć osłabli, zziębnięci na kość i wyczerpani do ostatka, patrzą wciąż w niebo, na którym, wedle dawnej tradycji, było kiedyś słońce. Czynią to z niepojętą, żarliwą wiarą i ufnością w sprawiedliwość wieczystą. Patrzy tak matka z ośmiorgiem szkieletów, które mają być dziećmi, student, mieszkający kątem w przeludnionej norze, dziewczyna, na wpół oślepła od patrzenia w igłę, patrzy tak zwany „inteligent”, patrzy szewc, który tygodniami czeka na robotę, choćby z własnej, starej skóry uszył buty, no i tacy jak ja, których jest wśród nich legion; tego pan bowiem jeszcze nie wie, że nędza wspiera nędzę. Przedziwny widok! Oni tak wierzą w nadejście sprawiedliwości, że aż się uśmiechają do swego przedśmiertnego widzenia. W sercach mają całe morze przebaczenia, aby nim przebaczyć wszystkie głody i zgryzoty. Na widok tej Chrystusowej wzniosłości zatrzęsło mną wzruszenie. Dusza we mnie wyrosła, a ja nieśmiało spojrzałem w tę zatęchłą przepaść, w którą stoczyło się moje życie. Obmywszy oczy łzami, nauczyłem się po wielu, wielu dniach — uśmiechu. Kiedy mnie pan spotkał, nie miałem koszuli, ale miałem już tę od nich przejętą wiarę, która uśmiecha się do nadziei. Dlatego wydaję się panu pogodny, nie czernię moich słów, i dlatego nie mam w sobie goryczy, jak grzesznik, co ciężką odbył pokutę i znalazł spokój po wielkim udręczeniu. Jasno już patrzę na wszystkie sprawy tego świata. Nic mnie już nie może zdumieć, nic mnie nie przerazi. Wierzę z całej duszy w zmartwychwstanie miłosierdzia. Jeśli odszedłem od nich, od tych, co sami głodni, zdołali moją nakarmić nędzę, to nie tylko dlatego, że, jak już panu powiedziałem, byłem znużony dawnym brodzeniem przez bagno, lecz i dlatego, że mi się wydaje, jakobym był posłem od nich na drugi brzeg życia. Tym własne rozgrzeszam niepokoje, kiedy nachodzą mnie myśli, że od nich uciekłem. Wróciłem do ludzi sytych i każdemu spotkanemu będę mógł, świadek uczciwy, opowiedzieć czarną nowinę, że tuż obok, o dwa kroki, konają ludzie z głodu i czekania i „tym umierają, że umrzeć nie mogą. Będę wołał o miłosierdzie i może o jeden choćby ułamek godziny przybliżę ten dzień, w którym, struchlałymi od zgrozy oczyma, ujrzą ludzie to, czego oby nigdy nie było na świecie, od największej zbrodni rzecz stokroć straszniejszą — nędzę.

— A jeśli taki dzień nie nadejdzie?

Juliusz spojrzał na niego szeroko otwartymi oczyma.

— Są podobno takie wulkany — rzekł — w których gardzieli zbiera się woda i tworzy jezioro; kiedy skorupa pod naporem niezmiernego ciężaru pęka, jezioro zapada się i wulkan wybucha krwią pożaru i niszczącą rozpaczą. Ja zaś wiem, że z ludzkich łez utworzyło się już jezioro.

Zwrócił wzruszoną twarz ku oknu, jakby poza nim usłyszał wielki płacz. To noc zalewała się łzami.



VI.


Jak gdyby spoza przedartej zasłony chmurnych zwierzeń błysnęło ku nim słońce. Zapanował wśród nich stosunek uczciwej, pogodnej przyjaźni, a Henrykowi zdawało się, że nie mógłby już rozłączyć się z tym człowiekiem, tamten zaś, praktyk bywały, objął rządy nad nieporządnym kawalerskim gospodarstwem. Henryk wręczył mu uroczyście klucze domu z wdzięcznym przemówieniem:

— Oddaję pod pańską opiekę dom i cały inwentarz żywy, martwy i ani żywy, ani martwy, taki jak ja… Co do mnie należy, należy zarówno do pana, prócz moich trosk. Biblioteka moja jest do pańskiego rozporządzenia, a w niej księga najgrubsza, oprawna w marokańską skórę, pisana szeroko, a bez wdzięku, nad gryziona przez czas, jak przez myszy, pełna podniosłych bredni, słowem — pani Masłowska. Może nią pan rządzić, jak się panu podoba, a zakucie jej w kajdany będzie początkiem mego szczęścia.

— Pomyślę o tym! — rzekł Juliusz z wielką powagą. — Ujarzmię w niej demona. Czy pan żąda umowy na piśmie?

— Wierzę panu na słowo! — śmiał się głośno Henryk.

Wraz z kluczami dał Juliuszowi całkowitą swobodę, z której Juliusz korzystał często, znikając na przeciąg całego dnia. Kiedy siedział w domu, porządkował bibliotekę, albo słuchał cierpliwie i uważnie, kiedy mu Henryk czytał pisaną właśnie książkę. Nie można sobie było już wyobrazić domu bez tego dobrego ducha, co się tu zjawił ciemną nocą. Kiedy nie wracał długo, oczerniona pani Masłowska okazywała żywy niepokój i niezadowolenie, a Henryk umiał cierpliwie wysłuchiwać dość cierpkich na ten temat uwag.

— Ciemno już — mówiła — a pan Płoński nie wraca.

— Wróci, wróci, niech się pani Masłowska nie boi.

— Ani mi on swat, ani brat, więc się nie boję, ale on tak chodzi, jakby głowę miał w niebie, i pod automobil jeszcze wpadnie. Ale pan to się nawet nie zatroszczy. Kto by tam żałował starego człowieka! Może go pan nawet posłał za swoimi interesami?…

— Nigdzie go nie posyłałem.

— Tego by jeszcze brakowało. On jest dla pana lepszy od rodzonego ojca, toteż bardzo się dziwię, że mu pan dał takie paletko, wiatrem podszyte, a sam w futrze chodzi. Ja nic nie mówię, bo mi nie wolno, ale co Pan Bóg na to powie, to jeszcze zobaczymy.

— Pan Bóg, gdyby był dobry, to powinien Masłowskiej odebrać mowę. Niech mi pani da święty spokój.

Masłowska rzucała dwa nieszkodliwe pioruny, każdy z jednego oka, i szła do kuchni na burzliwą rozmowę z duszą.

— Ona skrycie kocha się w panu — mówił ze śmiechem Henryk do Juliusza.

— Poczciwa to jest babina, ale nie mogę odpłacić jej tym samym, bo nas oboje mąż terrorysta gotów zarzezać. Niech pan sobie wyobrazi, że zginąwszy w miłosnym szaleństwie musiałbym z nią potem latać po piekle, jak Paolo z Franczeską, a czy jest taki wicher, który by uniósł to potężne widmo?

— Franczeska otwiera właśnie bramę piekła — rzekł Henryk, patrząc w okno. — Jakiś gość…

— Mężczyzna czy kobieta? — zapytał Juliusz, zmrużywszy oko.

— Rodzaj męski.

— W takim razie pewnie go pan przyjmie.

Henryk spojrzał na niego uważnie.

— Pan ma na myśli tę kobietę, którą kazałem odprawić od drzwi przed kilku dniami. Nie mogłem inaczej — rzekł gwałtownie — wstydzę się tego bardzo, ale nie mogłem. Później wszystko panu powiem…

Weszła Masłowska i oznajmiła groźnie:

— Jakiś pan w ważnej sprawie.

— Czy powiedział, jak się nazywa?

— Mówił, ale nie spamiętałam, bo nazwisko trudne i jakby nie jego.

— Jak to nie jego? Co Masłowska bredzi?

— Jak pan zobaczy twarz, powie pan to samo.

— Niech pani poprosi.

Juliusz podniósł się szybko z zamiarem wyjścia, kiedy gość stanął we drzwiach. Staliński ujrzawszy go, zatrzymał Juliusza ruchem ręki.

— Jestem Leszek Zyndram! — ogłosił gość triumfalnie.

Henryk wyszeptał skromnie swoje nazwisko, po czym przedstawił Płońskiego z dodatkiem, że jest to zaufany przyjaciel, wobec którego gość może mówić wszystko, co ma do powiedzenia.

Zyndram był młody i bardzo pewny siebie. Twarz jego mogła słusznie wzbudzić w bystrym rozumie Masłowskiej podejrzenie, że była w tragicznym rozdźwięku z nazwiskiem, chrzęszczącym jak zbroja i dzwoniącym jak rycerskie ostrogi. W całej postawie widoczne było usiłowanie, aby nieznaczną niedbałością stroju i rozwichrzeniem bujnej czupryny zaznaczyć przynależność do świata artystycznego. Mówił głośno i szybko, wskutek czego musiała się w nim kiedyś zrodzić obawa, że słowa, nazbyt stłoczone i tak wybiegające z ust, jak ogarnięta paniką publiczność z płonącego kinematografu, nie docierając do celu, będą padać na podłogę z połamanymi członkami, więc nerwowymi ruchami rąk podchwytywał je w powietrzu i jakby rzucał przed siebie. Od razu nadał rozmowie ton fałszywej poufałości, bynajmniej tym nie stropiony, że Staliński mówił z nim chłodno i jakby z daleka. Ogarnął szybkim, bystrym spojrzeniem mieszkanie, potem przyjrzał się Płońskiemu i orzekł krótko:

— Pan ma bardzo fotogeniczną twarz!

— Już mi to niejednokrotnie mówiono — odrzekł Płoński niedbale.

Zyndram zmieniał tematy i igrał nimi bez wysiłku, jak żongler obręczami, nie dosłuchawszy więc krótkiej odpowiedzi Płońskiego, zwrócił się do Henryka:

— Pozwoli pan, że zapalę… Dawno już chciałem pana poznać, ale jakoś się nie złożyło. O mnie zapewne już pan cokolwiek słyszał?

— Ależ oczywiście! — rzekł Henryk uprzejmie. Nagle Juliusz wmieszał się do rozmowy bardzo nieśmiałym pytaniem:

— Przepraszam pana, czy pan jest ze starszej kujawskiej linii Zyndramów?

— Jestem z młodszej tramwajowej linii muranowskiej — odrzekł Zyndram bez chwili wahania. — Czy panu to wystarczy?

Spojrzał na Płońskiego drwiąco i nagle zmrużył oczy.

— Czy my się przypadkiem nie znamy? Nazwisko pańskie też jakieś bardzo nowe, ale twarz pańską już gdzieś widziałem.

— A jakże — odrzekł Płoński z uśmiechem — znamy się. Przypomina pan sobie pański obraz pod tytułem „Tajemnica metalowej trumny”. Otóż ja byłem jednym z czterech dżentelmenów, którzy ją nieśli, a stąpałem w pierwszej parze. Dostałem za to pięć złotych, druga zaś para dostała po trzy.

— Nie myślałem, że pana tu zastanę — rzekł Zyndram bardzo szczerze.

— Przy sposobności polecam się panu — skłonił się Juliusz.

Henryk przerwał szybko te śmiertelne wspomnienia i zwrócił się do Zyndrama:

— Czy pan w literackiej sprawie?

Zyndram machnął już lewą ręką na Płońskiego, prawą zaś podpędził uprzejmie słowa w stronę Henryka.

— Oczywiście. Przyszedłem do pana z interesem, na którym może pan dużo zarobić.

Henryk skrzywił się z niesmakiem.

— Ależ ja nie robię interesów, na których dużo się zarabia.

Zyndram zaśmiał się hałaśliwie, ale niezbyt szczerze.

— Wszystkie rozmowy w naszej branży rozpoczyna się w ten sposób i nikt jeszcze dotąd nie obraził się. Pan pierwszy!

— Bynajmniej, wcale się nie obraziłem, tylko mnie to trochę dziwi, że pan zarzuca wędkę na szczupaka, aby mu potem dopiero powiedzieć, po co go złowił.

Zyndram spojrzał na niego ciekawie, jak gdyby szukając drogi, którą by można wejść do oblężonego miasta.

— Widzę — rzekł — że z panem należy mówić krótko. I słusznie. Pański czas jest drogi i mój też. Powiem więc panu telegraficznym stylem: panie Staliński, potrzeba na gwałt scenariusza! Reżyser jest — Zyndram, atelier jest, pieniądze prawie są, brak nam tylko autora. Niech pan nie mówi: nie! Zrobione?

— Nie tak prędko. Co to przede wszystkim znaczy, że pieniądze prawie są? Wcale nie mam na myśli swych interesów, ale jeślibym miał pisać scenariusz, chciałbym wiedzieć, w jakich pan się obraca granicach.

— Wcale nie będę ukrywał: mam trzech kapitalistów, z których każdy daje po dziesięć tysięcy, a czwarty już prawie tak, jakby był w spółce. Mógłbym panu tego nie mówić, ale mówię, bo wiem, z kim mam do czynienia.

— Za trzydzieści tysięcy chce pan robić obraz?

— A któż mówi, że za trzydzieści. Za te pieniądze zacznę, a potem pieniądze się znajdą. Kto dał dziesięć, da jeszcze dziesięć, albo dwadzieścia, kiedy robota stanie. Zresztą to będzie tani obraz, ale doskonały, skoro pan da scenariusz.

— Jaki to ma być ten scenariusz?

— Narodowo–erotyczny!

— Narodowo–erotyczny, to znaczy: tło narodowe, a intryga erotyczna.

— Czy pan żartuje?

— Nie, panie. Wiem doskonale, co mówię. Sprawa jest wszechstronnie rozważona i głęboko pomyślana. Pożądany jest temat z powstania, aby można użyć rosyjskich mundurów.

— Ale dlaczego, na Boga, mają być rosyjskie mundury?

— Muszą być, bo są. Rosyjskich mundurów jest u nas zatrzęsienie, więc można je mieć za psie pieniądze. Uczciwie z panem mówię. A że najwięcej jest kozackich szynelów, więc dlatego akcja musi rozgrywać się w zimie, wtedy bowiem kozaka można okryć szynelem i dać mu długie buty, a pod spodem może być taki drab po cywilnemu. To się kalkuluje.

— Nadzwyczajne! — zawołał Juliusz z uznaniem.

Zyndram nie zwrócił najmniejszej uwagi na okrzyk człowieka, który nosił trumny, lecz patrzył pilnie w chmurna twarz Stalińskiego.

— Jeśli panu to nie dogadza — rzekł niepewnie — w takim razie ktoś inny, bardzo zresztą doświadczony, zrobi część narodową, a pan napisze jedynie romans, z tym warunkiem, że na dziesięć scen siedem albo osiem będzie rozgrywało się w dekoracjach, a dwie lub trzy tylko na wolnej przestrzeni, najlepiej w Łazienkach, bo to niedaleko i są tam łabędzie. Widzi pan, ja mogłem z tą propozycją udać się do byle kogo, ale przyszedłem do pana, bo chciałem mieć scenariusz wysokiej klasy, a nie byle co. Za dwa dni mogę mieć dziesięć scenariuszów, a jeden już mam przy sobie.

— Dlaczego go pan nie użyje?

— Dlatego przede wszystkim, że jest trochę głupawy i zanadto przypomina to, co już było, a poza tym jest trudny do zrobienia. Potrzebne mi jest jednak coś w tym rodzaju, tylko w tonie podniosłym. W tym scenariuszu bohaterką jest polska dziewczyna, hrabianka, która udaje miłość do kozackiego pułkownika, a robi to jedynie dla sprawy narodowej; kiedy jest sama, wtedy rozpacza i usiłuje wbić sobie nóż w serce, ale nie może tego uczynić, gdyż musi od Moskala wydobyć ważne dokumenty, na które czeka w lesie jej narzeczony. Zdobyła je i ukryła we włosach. W tej chwili trąbią na alarm, kozak skacze na koń, gdyż musi uciekać, ale nie chce uciec bez niej, więc w podnieceniu chwyta ją za włosy, aby ją podnieść na siodło i wtedy wygarnia z nich papiery. Strzela jej z pistoletu prosto w pierś i ucieka.

— Czy umarło biedactwo?

— Przecież ma narzeczonego, jak więc mogła umrzeć. W ostatniej scenie jest ślub i dzieci z polskiej wsi sypią jej kwiaty pod nogi.

— I dlaczegoż pan tego nie chce grać?

— Jak to można grać — zaśmiał się Zyndram — skoro wszystkie nasze gwiazdy mają obcięte włosy, a peruka na nic, bo ją dziki kozak zerwie w nagłym ruchu? Teraz pan widzi, dlaczego przyszedłem do pana po ratunek. Muszę mieć coś bardzo smutnego, coś w tym rodzaju, ale nie chcę szmiry.

— Za wszelką cenę powstanie?

— Nie za wszelką cenę, ale powstanie.

— W takim razie niech pan już wali tego pułkownika, co zakatrupił hrabiankę, bo ja nie mam zamiaru cwałowania po cmentarzu na kozackiej kobyle.

— To znaczy, że pan nie napisze?

— Nie. I ja mam już tego dość i wszyscy, ci wszyscy którzy chcą żyć, a nie codziennie kłaść się do trumny.

— To jest przecie dostojny temat!

— Do kościoła, na żałobne nabożeństwo, ale nie do kinematograficznej awantury, zresztą: my się w tych sprawach nie dogadamy, bo ja na nie patrzę inaczej. Nie ma o czym gadać. Jeśli pan będzie miał zamiar grania czegoś radosnego, jestem na pańskie usługi, ale kozaków niech na patelni smaży kto inny.

— Czemu pan tak groźnie przemawia? — rzekł szorstko Zyndram. — Ja wiem, że są radosne tematy, ale skąd ja panu wezmę do nich kostiumów?

— Ach, o to tylko idzie?

— Nie tylko o to! Trzeba by studiować historię, badać epokę, uczyć aktorów, robić dekoracje. To się nie opłaci. To dobre dla bogatych Francuzów, a nas stać tylko na tańsze rzeczy. Smutek jest znacznie tańszy. Zresztą z pańskiej strony to zbytek drażliwości. Czy to pańskie zmartwienie, że się ktoś tam wzruszy smutnym wspomnieniem?

— To już moja osobista sprawa — rzekł Henryk cierpko.

Zyndram podniósł się.

— Na to nie ma rady — rzekł — jeżeli pan nie chce. Szczerze mi jednak żal, że nie będziemy razem pracowali.

— I mnie jest bardzo przykro, ale niech mnie pan zechce zrozumieć…

— Przyznam się panu, że nic nie rozumiem. Pan bardzo tragicznie patrzy na drobne sprawy. Naprawdę jestem zmartwiony… Ach, ale nie tylko ja. Jedną miłą osobę pogrąży pan w prawdziwej rozpaczy, bo czy pan wie, kto miał grać główną rolę w pańskim obrazie? To jest idea! Skoro się pan dowie, o kogo idzie, może się pan rozmyśli.

Henryk okazał lekki niepokój. — Któż tedy miał: grać tę rolę?

— Ina Torres! — oznajmił Zyndram zwycięsko.

— Tym bardziej nie napiszę — rzekł Henryk gwałtownie.

Zyndram spojrzał na niego przeciągle, uśmiechnął się z lekka na znak, że rozumie sytuację, i pożegnał się z przesadną uprzejmością.

— Wyszedł taki smutny, jak nieboszczyk, któremu nie chcieli sprzedać trumny — zaśmiał się Juliusz — a na tym tylko ja stracę, bo mam doskonałą gębę na jakiegoś kozackiego atamana. Pan mi nie da zrobić kariery! Biedny ten Zyndram. Pan śpiewa cienko: W żłobie leży, a on śpiewa grubo: W grobie leży i stąd nieporozumienie. Ale to jest „narodowa” strona sprawy, jak by powiedział ten mistrz pogrzebowej ceremonii, ja zaś chciałem, za pańskim oczywiście pozwoleniem, zapytać o erotyczną”. Dlaczego pan tak nienawidzi Hiszpanii?

— Ja? Hiszpanii?

— Tak — mówił Juliusz, lekko kpiąc — cóż panu bowiem zawiniła świetna gwiazda z hiszpańskim nazwiskiem, że się pan na jego dźwięk nasrożył, jak andaluzyjski byk?

Henryk odwrócił głowę i rzekł cicho:

— Ina Torres jest tą właśnie, którą odprawiłem od drzwi.

— Dios! — zawołał Juliusz. — Rozumiem i przepraszam.

— Niech pan nie przeprasza, bo pan nic nie rozumie. Ina Torres, czy jak się tam ona nazywa, jest to dobra, ładna dziewczyna, której kinematograf uderzył na mózg, a ten mózg jest niezmiernie wątły. Jeszcze jedna z niezliczonych ofiar tych wszystkich sprytnych ludzi, co handlują trumnami i rozkopują groby. Wmówili w nią talent, pokazali na obrazku Amerykę i przyprawili dobre dziewczynisko o wielkie szaleństwo, tak że zaprzedałaby diabłu duszę, nie tylko ciało, aby zagrać wielką rolę. Oni wiedzą, że z tego nic nie będzie, ale ona nie wie. Dotąd była cierpliwa i czekała, teraz zaś zaczyna wchodzić w okres deliryczny, talentu zaś nie ma za grosz. —Czy dlatego nie została przez pana przyjęta? Ja też nie posiadam talentu. — Niech pan da spokój z żartami! Użaliłem się nad biednym stworzeniem i wlazłem w niemądrą kabałę, dość, że dziewczyna zaczęła sobie rościć do mnie niejakie pretensje.

— Czy ją pan kochał?

— Durzyłem się w niej, a ona udawała, że za mną szaleje.

— Skąd pan wie, że udawała?

— Wiem. Dziewczyna tak się miota w swoich szaleńczych marzeniach, że szuka na wszystkie strony możnych protektorów, a ja miałem być jednym z nich. To jest naprawdę biedne stworzenie.

— Bardzo mi jej żal; szkoda, że się wszystko tak źle skończyło.

— Musiało tak się skończyć, bo nie chciałem narażać się z jednej strony na awantury, a z drugiej strony na śmieszność. Dowiedziałem się, że równocześnie ze mną stara się o jej przyjazne względy jakiś pan Szarota, dość smutne indywiduum. Opowiadano mi, że jej pokazał pałac Rady Ministrów, twierdząc, że należy on do jego ciotki, która od siedmiu lat dogorywa. Kiedy zaś panna Ines zaczęła przebąkiwać o małżeństwie ze mną…

— Carramba! Hiszpanki są groźne! —… Miałem tego dość, a resztę załatwiła Masłowska. Czy postąpiłem źle?

— Źle — nie, ale najgorzej. Ta biedna Hiszpanka nic nie jest temu winna, że ma ptasi rozum, ale może ma serce, a cóż sercu po rozumie?

— O jej sercu nic nie wiem.

— Poza tym oszukano ją i tym więcej zasługiwała na współczucie.

— Więc jak miałem z nią skończyć?

— Nie trzeba było kończyć, trzeba było nie zaczynać. Wieczysta historia i zawsze taka sama. Pana mi żal, bo panu teraz jest nieswojo, a jej mi jeszcze bardziej żal, bo może to odcierpieć.

— Pan jest stary romantyk! — zaśmiał się Henryk. — Nic jej nie będzie.

— Nawet gdyby jej nic nie było… Szkoda dziewczyny i koniec. Pana przeboleje, bo ją może ten Szarota, co nie daj Boże, pocieszy, ale może nie przeboleje swojej złudy. Pasy darłbym z tych Kolumbów, co wiozą do Ameryki całe transporty nieszczęsnych marzeń, dygocących serc, wielkich nadziei i otumanionych duszyczek. Rozbija się to wszystko u brzegu i tonie. Nieszczęśliwi marzyciele wracają do swoich nor i płaczą gorzkimi łzami, a życie wydaje się im odtąd jak łachman: zaczynają żyć zawiścią i melancholią. Czasem byłoby lepiej, gdyby takiemu biedactwu przywiązać kamień młyński u szyi i zatopić w morzu, niż ukazywać mu poza nim zaczarowany kraj, bo najgorsze rany w sercu pozostawia nadzieja, która musiała umrzeć. Dlatego tak biadam nad tą dziewczyną. Może jest głupia, może jest lekkomyślna i ma zbyt gościnne serce, ale jest bardzo biedna, bo chora na śmiertelną chorobę marzenia. Czy ona ma rodziców?

— Tylko matkę.

— To druga biedna kobieta, a nawet pewnie biedniejsza. Więc nie ma ratunku dla panny Torres? Nie o panu mówię, tylko ojej złudzeniach.

— Nie ma, niestety.

— Pożal się Boże. Nic pan dla niej nie może uczynić?

— Słyszał pan rozmowę z Zyndramem.

— Tak, tak — mówił, jakby do siebie, zamyślony Juliusz. — Ale nie trzeba jej było odprawiać przez służącą, choćby była najgorsza. Dobre, uczciwie powiedziane słowo należy się każdej kobiecie.

— Przyznaję, że nie miałem dość odwagi. Balem się łez, i to udanych łez.

— Wśród całej ich ulewy, zawsze choć jedna jest prawdziwa… Kiedy kobieta udaje, że płacze, udaje tylko z początku, a łzy ostatnie płyną już nie z oczu, lecz z serca. Gdzie ona mieszka, ta Torres?

— Chce pan pójść ją pocieszyć?

— Odi te, qui bellus es, Sabelle! Nie mam odpowiednich warunków, piękny młodzianie! Ot, pytam tak sobie.

Staliński powiedział mu adres, po czym usiadł w fotelu i milczał, bo mu było jakoś nieswojo. W żartobliwym tonie Juliusza odczuł odrobinę słusznej nagany, nie wiedział wiec, jak zacząć na nowo rozmowę. Spędzili w ten sposób długi czas, gadając strzępami słów, z których nie można było uszyć zdania, toteż Henryk rad był, kiedy zadzwonił telefon. — tak, to ja… Staliński… Co takiego?… Nie może być!… Słuchał przez dłuższą chwile jakiegoś sprawozdania, wreszcie cisnął słuchawkę.

— Panie Juliuszu — rzekł wreszcie drżącym głosem.

— Panie Juliuszu!

— Co się stało?

— Ina Torres otruła się przed chwilą.



VII.


Nieznany baryton oznajmił: przez telefon w wielkim rozdrażnieniu, że panna Torres, po otrzymaniu jakiejś zlej wiadomości od Zyndrarna, napiła się trucizny, że ją z trudem uratowano, lecz że bardzo cierpi; pozostawiła list, adresowany do Henryka Stalińskiego, przeto należy mniemać, że on jest nieszczęsnym powodem samobójstwa. Głos nie powiedział skąd pochodzi ani do kogo należy, zresztą Henryk w rozdrażnieniu wcale go o to nie pytał. Herold nieszczęścia dodał na zakończenie, że Torres wciąż majaczy i wzywa Stalińskiego, więc pan Staliński zapewne natychmiast się zjawi. Henryk, powtórzywszy rozmowę Juliuszowi, uderzył pięścią w stół.

— Mam za swoje! — mówił gorączkowo. — I co ja mam teraz robić? Nie dostała roli i otruła się… Bodaj to wszyscy diabli! Tego jeszcze tylko brakowało, aby się z tego zrobił skandal… Całe szczęście, że ją odratowali… Panie Juliuszu, czego się ona mogła napić?

— Czy ja wiem? Zapewne esencji octowej ze swoich marzeń. Czyż to nie wszystko jedno, czego się napiła?

— I co ja mam teraz robić? Niech mi pan poradzi, bo głowę tracę. Czy mam tam pójść?

Juliusz nie odpowiedział, głęboko się zastanowiwszy. Dopiero po dłuższej chwili zapytał:

— Czy telefonował lekarz?

— Nie wiem. Głos był męski, ale nie wiem czyj. Myślę jednak, że to nie lekarz, bo skąd by wiedział cokolwiek o Zyndramie i o mnie. Rozumiałbym, gdyby jej matka zwróciła się do mnie…

— Matka zapewne płacze, albo nie wie, co się z nią dzieje, zresztą to wszystko jedno, kto do pana telefonował. Należy się zastanowić, czy pan tam ma pójść, czy nie pójść. Henryk wpatrzył się w niego z niepokojem.

— A pan co myśli?

— Ja myślę — odparł Juliusz — że tam musi być rwetes i piekielna awantura, zgiełk i zamieszanie, a że pan drży jak galareta i miota się z kąta w kąt, więc pan albo narobi jeszcze większego zamieszania, albo ucieknie. Gdyby pan ją kochał, nie gadałby pan tutaj ze mną, tylko gonił tam do niej jak obłąkany, a ja bym pana jeszcze popędzał, ze wszystkiego jednak widzę, że pan tam iść nie chce.

— Ja boję się tam iść — rzekł cicho Henryk.

— Nie mówi mi pan żadnej wielkiej nowiny — zauważył Juliusz jakby od niechcenia, machnąwszy przy tym ręką. — Tam jest potrzebny w tej chwili ktoś, co nie drży, nie boi siei wiele razy widział śmierć z bliska. Ja tam pójdę dzisiaj, a pan dopiero jutro.

— Nie umiem panu powiedzieć…

— Niech pan lepiej nic nie mówi. Idę, bo nie narobię rozmaitych lekkomyślności, których by pan narobił. Jedno muszę wiedzieć pewnie i dlatego zapytuję po raz drugi: czy ją pan kocha?

— Nigdy jej nie kochałem.

— Czy się pan z nią ożeni?

— Nigdy się z nią nie ożenię.

— To wystarczy. Wiedziałem o tym, ale chciałem się upewnić, gdyż pan należy do ludzi, u których myśl nie trwa godziny”. Niech pan siedzi w domu i czeka na mnie.

— Z całego serca panu dziękuję.

— Niech mi pan przebaczy moją szczerość, panie Henryku, ale nie czynię tego dla pana.

Juliusz szedł nie spiesząc się, choć miał przed sobą daleką drogę. Sam się zaofiarował: z tym smutnym poselstwem, ale mu było nijako, że idzie z pustymi rękoma i nie niesie nawet dobrego, ciepłego słowa. Wygrzebie je, oczywiście, z własnego serca i jakoś pocieszy te dziewczynę, co po raz pierwszy w swej karierze zagrała wielką rolę, która mogła łatwo okazać się rolą z „Tajemnicy metalowej trumny”. Zwolnił Henryka z tego obowiązku, bo w całej tej awanturze Henryk błąkał się po omacku, sam nie wiedząc, czego chce i po kiego licha bałamucił się z tą dziewczyną. Uczciwy to jest człowiek, lecz nie wie, co to jest miłość, i poszukuje ohydnej jej karykatury: miłostki, co ani boli, ani dręczy, tylko drażni serce.

Odnalazł wielkie, szare domisko, brudne, od deszczów spełzłe, z liszajami wilgoci na murach, pospolite i smętne. Stanął w bramie i spoglądał bezradnie. Naftowa lampa dychała z trudem mętnym i chwiejnym światłem tak, że nie mógł odczytać spisu lokatorów, długiego jak akt oskarżenia wielokrotnego mordercy; w domu tym jak w ulu musiało być rojno i ciemno było też jak w ulu. Gdyby Ina Torres była już gwiazdą, może by jej promieniste nazwisko świeciło samo i nie trzeba by go długo szukać; w tej chwili ginęło w tłoku tak, że Juliusz musiał udać się do studni mądrości, do gubernatora domu, zwanego dozorcą. Odnalazł go w norze pełnej zaduchu, mdłej wilgoci i mydlanych oparów, zmieszanych z przejmującą wonią kapusty. Upojnym tym powietrzem oddychało kilkoro dzieci, których głosy słychać było w gęstej, ciężkiej mgle, podnoszącej się leniwo z bal ii, ja k ze spienionego jeziora. Stary, zawiędły człowiek wychynął z tej lotnej topieli, jak wodnik Brekekeks i życzliwie usiłował naprowadzić Juliusza na drogę prawdy.

— Ina Torres? Żadna tu taka nie mieszka.

— Wysoka, ładna — dopomagał mu Juliusz.

— Wysokie tu są i ładne są, ale takiej nie ma. Czy to Żydówka, że ma takie nazwisko?

— Nie, nie Żydówka, ale właściwie to się ona inaczej nazywa.

— A jak?

— Kiedy nie wiem. Może pan po tym pozna, że się kształci na artystkę.

— Takie tu dwie były, ale jedna wyszła za hrabiego, a druga miała dziecko z oficerem, ale też tu już nie mieszka.

— Panie kochany — rzekł Juliusz — a do kogo tu dzisiaj przyjeżdżało pogotowie?

— Do nikogo. Od świętego Józefa, jak tu było wesele, to pogotowia nie było.

— A może lekarz tu dziś do kogo przychodził?

— Mógł być, ale go nie widziałem.

— A czy nikt w tym domu nie chciał się dzisiaj otruć?

— Chcieć to może by wszyscy chcieli, ale nikt tego nie zrobił, bo byłby rejwach na cała kamienice, a ja bym coś wiedział. A czy pan z policji?

— Broń Boże! A nie można by kogo spytać o panią Torres?

Stary zwołał na naradę żonę i dzieci, po czym kucharkę z pierwszego piętra, która postawiła na nogi wszystkie kuchnie całego domu, one zaś po wielu rozważaniach zapytały przez pierwsze piętro, czy ta Torres ma kudłatą głowę i nosi futro z królików, udających popielice. Juliusz rozesłał sztafetę okrężną, że panna Torres odziewa się, wedle jego mniemania, czarno, a o właściwościach jej fryzury nie umie orzec nic pewnego. Załoga kuchni rozważyła tę mętną odpowiedź i wymiętosiwszy ją dokładnie, jak ciasto, oświadczyła zgodnie, że na artystkę kształci się chyba Karolcia Ćmielówna, bo zawsze była pomylona i godzinami stojąc przed lustrem, wykręca gębę.

— To musi być ta! — zawyrokował Juliusz, skłoniwszy się całemu domowi z podziękowaniem za bystre wnioskowanie.

Po chwili, zdobywszy z cierpliwością turysty czwarte piętro, zapukał do drzwi, za którymi słychać było głosy, które, jakby przerażone pukaniem rozleciały się jak kuropatwy i zapadły w ciszę, jak w łubiny. Ktoś potem ostrożnie podszedł ku drzwiom i pięknym barytonem zapytał, kto nadchodzi i czego żąda. Ponieważ jego nazwisko nie miało obiegu w tym domu, Płoński rzekł niepewnie:

— Przyjaciel pana Stalińskiego.

Baryton odszedł szybko od drzwi i równie szybko powrócił, aby je otworzyć. Juliusz, skłoniwszy się, zapytał ściszonym głosem:

— Czy tu mieszka panna Torres?

Pan Szarota nic nie odrzekł, tylko pomazawszy oblicze boleścią, kilkakrotnie twierdząco skinął głową i westchnął, jak gdyby chciał powiedzieć bez słów, że jeszcze tu mieszka jej ciało, ale dusza błądzi gdzieś po gwiazdach i wraca jedynie od czasu do czasu. Potem położył na ustach palec z wielkim sygnetem, który zalśnił jak czerwona pieczęć tajemnicy, dając znak przybyszowi, że nie należy płoszyć ciszy w lokalu, do którego niedawno zajrzała śmierć. Juliusz skinął głową porozumiewawczo i szedł na palcach za Szarota, jak duch za Merkurym do Hadesu. W pokoju świeciła się lampa, nakryta gęstym abażurem z bardzo kolorowej tkaniny, sącząc przez nią światło bladokrwiste, jak koralowy zmierzch.

Szarota w milczeniu wskazał kotarę, zasłaniającą wejście do alkowy. Juliusz dał znak oczyma, że rozumie. Rozmowa odbywała się szeptem, z przewaga gestów.

— Śpi — szepnął Szarota.

Juliusz spojrzał na kotarę, potem na przystojnego młodziana.

— Czym? — spytał zaledwie słyszalnym szmerem głosu.

— Jodyną — odrzekł mu w tej samej tonacji Szarota, wzniósłszy oczy ku niebu, jakby z niemym wyrzutem, że brunatna ta ciecz istnieje na świecie.

— Czy pan jest lekarzem?

— Nie. Nazywam się Szarota i jestem bliskim jej krewnym. Juliusz spojrzał ciekawie i bardzo uważnie.

— A lekarz był?

— Było i pogotowie, i dwóch lekarzy. Zaledwie ją odratowali — szepnął Szarota z tak głębokim wzruszeniem, jak gdyby za chwilę sam miał wypić butelkę jodyny.

— A gdzie matka panny Torres?

Szarota zaczął szukać we wzburzonej pamięci, jak łodzi na rozpętanym oceanie, nieszczęsnej matki. Odnalazł ją wreszcie oczyma ducha w odległej aptece, czekającą na lekarstwo, co było prawdopodobne, lecz nie dowiedzione.

Juliusz począł patrzeć na młodzieńca wzrokiem tak badawczym, że młodzieniec poczuł się nieswojo i chcąc tę natarczywa uwagę odwrócić od siebie, ostrym szeptem zapytał Juliusza:

— W jakim celu pan tu przyszedł?

— Nie w tym celu, aby poznać pana — uśmiechnął się Juliusz.

Szarota podniósł groźnie brwi, a oburzone spojrzenie zamienił w gwałtowny znak zapytania. Równocześnie rozdął nozdrza, z czego kobieta powinna poznać, że straszliwego samca napełnia brutalna żądza, a mężczyzna, że wrogiem owładnął gniew i wróg chce się napić krwi. Juliusz, jakby nie wiedząc, że w ten sposób objawia się gwałtowne wzburzenie ducha u ludzi popędliwych, patrzył spokojnie na tygrysie miny Szaroty. Nagle obaj odwrócili szybko głowy, bo za kotarą odezwał się cichy jęk.

— Ach! — westchnął Szarota, patrząc na Juliusza spojrzeniem ciężkim jak ołów i tak samo szarym.

Juliusz podniósł się ostrożnie, na palcach zbliżył się do kotary i uczynił nieznaczny ruch, jak gdyby ją chciał odsłonić, Szarota jednak podbiegł szybko i zatrzymał jego rękę.

— Co pan chce zrobić? — zapytał z irytacją.

— Chcę zobaczyć pannę Torres — odrzekł Juliusz spokojnie i dość głośno.

— Kto tam mówi? — zaszeleściła kotara słowami, z których każde słaniało się z osłabienia.

— Przyjaciel pana Stalińskiego — rzekł Juliusz. — Czy mogę panią zobaczyć?

Minęła dłuższa chwila, zanim zbolały szept panny Torres, lecąc niepewnie jak zmarznięty ptak przez powietrze, wezwał Szarotę, aby odsłonił firanki; Szarota z gestem oznajmiającym, że on umywa prawą rękę z sygnetem i lewą z bransoletką, gdyż nie chce odpowiadać za to, co się stanie, spoglądając na Juliusza jak na złoczyńcę, co nie umie uszanować boleści, spełnił jej żądanie. W mdłym blasku lampy, co się wsączał do alkowy, ujrzał Juliusz piękną dziewczynę, bez ruchu leżącą na łóżku. Miała rozrzucone włosy i dotkliwą na twarzy bladość; na górnej i dolnej wardze widać było brunatne ślady jadowitej jodyny, którą w ten zewnętrzny sposób nieszczęsna Torres chciała zalać wewnętrzną ranę. Otwarła oczy, spojrzała na Juliusza spojrzeniem nie z tego świata i wymówiła szeptem:

— Czego pan chce ode mnie?

Juliusz patrzył długo i pilnie, po czym rzekł łagodnie:

— Chciałbym porozmawiać z panią bez świadków.

Torres z trudem pojęła te słowa i zwróciła oczy ku Szarocie:

— Bądź tak dobry i wyjdź… Szarota okazał żywy niepokój.

— Przecież nie mogę cię zostawić samej…

— Panna Torres czuje się jako tako — rzekł Juliusz.

— Czy nie prawda? Nie czekając odpowiedzi, podszedł ku Szarocie, ujął go za ramię i szepnął:: — Idź pan, kochany panie, do stu diabłów, kiedy pana o to proszą.

Szarota po raz drugi zapragnął jego krwi i uczynił taki ruch, jakby temu staremu najeźdźcy chciał przegryźć grdykę, spojrzawszy jednak przez jego ramię na Inę Torres, odłożył to na później. Wyrwał ramię z uścisku, chwycił płaszcz i kapelusz, i rzekł odchodząc:

— Dobrze… odchodzę, ale pan weźmie na swoje sumienie to, co się tu stanie!

— Mogę zaryzykować! — odpowiedział Juliusz dziwnym głosem.

Nadsłuchiwał przez długą chwilę dudnienia kroków na drewnianych schodach, zamknął drzwi na klucz i podszedł do alkowy. Jeszcze raz długo patrzył na dziewczynę, po czym rzekł łagodnie:

— A teraz niech pani wstanie, moje dziecko.

Ina Torres spojrzała na niego zdumionymi oczyma.

— Czy mam się odwrócić, czy pani jest odziana? — mówił Juliusz. — Niechże pani wstanie… Pani gra wybornie, tylko ten pan Szarota nie ma ani odrobiny talentu.

— Kretyn! — rzekła panna Torres i energicznym ruchem odrzuciła kołdrę.

— Jestem tego samego zdania, chociaż go mało znam… Ale niech się pani jakoś inaczej umaluje, bo ta bladość jest cokolwiek zbyt przeraźliwa.

Torres wstała z łóżka, gniewnym ruchem starła z twarzy za pomocą rękawa bladą, niepotrzebną śmierć i usiadła naprzeciwko niego z miną niepewnie zuchwałą. Oczy jej błyszczały i drżały ręce.

— Pan się pewnie będzie ze mnie śmiał.

— Nie śmieję się nigdy w obliczu śmierci — odrzekł z powagą.

— Może się pan śmiać… Mnie to nic nie obchodzi. Czy to Henryk pana tutaj przysłał?

— On i nie on; właściwie mówiąc, przyszedłem tutaj sam, bo znam pani historię.

Torres wzruszyła ramionami.

— Co pan o mnie może wiedzieć?

— Wiem dość, aby pani powiedzieć, że po wiadomości o pani samobójstwie przeżyłem ciężką chwilę. Kiepski to był żart, droga pani. Gdybym nie był skapcaniałym niedołęgą, a pani była mniej mocna, powinienem położyć dzieweczkę na kolanie i okrężną drogą przez odległe kraje wybić jej z głowy takie pomysły jak udawanie samobójstwa.

— Więc może miałam otruć się naprawdę dla pańskiej przyjemności?

— Wątpię, czy tańczyłbym z radości, gdyby pani to uczyniła. Po co było to wszystko?

Panna Torres wybuchnęła jak gorące źródło, tym więcej do niego podobna, że z jej oczu trysnęły łzy

— A co miałam robić? Myślałam, że go w ten głupi sposób tutaj sprowadzę, skoro mnie odpędza od drzwi.

— Przecie i tak by się wszystko wydało.

— Może nie, bo on nie jest taki sprytny jak pan… Zresztą, co to pana wszystko razem obchodzi?

— Obchodzi mnie, bo Henryk jest mi bardzo bliski, a pani jest bezradnym stworzeniem. Niechże pani nie płacze!… Jestem takim dziwnym człowiekiem, co nie może patrzeć na łzy…

Łzy, jak gdyby słysząc, że o nich mowa, zaczęły lać się niepowstrzymaną strugą.

— Pan jest… jakiś dobry… nie taki jak on…

— I on jest dobry, ale ani on nie jest dla pani, ani pani dla niego. Do miłości nikogo zmusić nie można, a on pani nie kocha.

— To niech się ze mną ożeni!

Juliusz uśmiechnął się nieznacznie, usłyszawszy o tak fałszywym wniosku z prawdziwych przesłanek; pogładził miękko jej rękę i odział swoją litość w dwa słowa:

— Biedne dziecko!

To dotknięcie i te słowa dokonały gwałtownej przemiany, gdyż namiętna dusza zajodynowanej zewnętrznie Iny Torres stała się od razu prostą duszyczką dobrej dziewczyny, panny Ćmielówny, która, oparłszy głowę o ramię Juliusza, płakała zgoła nieuczenie. Juliusz gładził jej włosy i mówił jak do rozżalonego dziecka:

— Niech się pani uspokoi…jest pani młoda i piękna… ma pani poczciwą matkę… Czy jeden Henryk jest na świecie? Szkoda łez, bo ich nie starczy na prawdziwe zmartwienie… Przymusić nikogo nie można… Wyjdzie pani za mąż za księcia, a o nim niech pani zapomni…

— Ja chcę do kinematografu — rzekła Torres, oblewając łzami każde słowo.

— To inna sprawa… Czy pani — zapytał ostrożnie — nie może bez tego żyć?

Dziewczyna rozżaliła się na dobre.

— Żeby pan wiedział, że nie mogę. Ja nie wiem co bym zrobiła, żeby raz zagrać… Całe życie wywróciłam do góry nogami, rzuciłam pracę, byle tylko móc chodzić do filmowej szkoły, bo mi powiedzieli, że na cały świat pójdę. Głodziłam się całymi miesiącami i piłam sok z cytryny, aby nie stracić linii, a do Pana Boga to się modliłam, żeby mieć solitera. Z całą rodziną zerwałam, bo śmieją się ze mnie, a teraz to już nawet rodzona matka powoli zaczyna, ale ja od matki ucieknę, a do filmu się dostanę.

— „Nieuleczalna!” —pomyślał Juliusz smętnie.

W tej chwili Ina Torres odtrąciła mocnym ruchem rozrzewnioną Karolinę Ćmiel i podeszła do zwierciadła, aby sprawdzić, czy przez czas trwania rozmowy nie ubyło jej wspaniałej fotogeniczności. Patrzyła na siebie z uwagą, a gorący wiatr zwiał z jej oczu łzy.

To jest ptak, nie kobieta” — rzekł do siebie Juliusz.

Ona tymczasem usiłowała z trudem zetrzeć z okolicy ust mizerne ślady jodyny, rozmawiając równocześnie, bez śladu niedawnego wzruszenia, istotnie jak ptak przeskakując z gałęzi na gałąź. Juliusz odnosił wrażenie, że to na ekranie zmieniają się obrazki.

— Bardzo się Henryk zmartwił, kiedy się dowiedział, że już po mnie?

— Owszem, bardzo się zmartwił.

— To czemu nie chce napisać dla mnie scenariusza? Juliusz gorączkowo szukał odpowiedzi.

— Bo on tego nie umie! — odrzekł niepewnie. Panna Torres spojrzała na niego niedowierzająco.

— Gdyby mnie kochał, to by umiał.

— Wątpię — rzekł Juliusz z powagą. — Miłość wiele potrafi, ale scenariusza nie napisze. Ale czy to koniecznie on musi to zrobić?

— A jak nie on, to kto?

Juliusz zamyślił się głęboko, jak gdyby szukał w pamięci zagubionego w niej twórcy; nie znalazłszy go, powziął jakieś nagłe postanowienie i rzekł drżącym głosem:

— Jeśli mi pani przyrzeknie, że dla własnego spokoju przestanie myśleć o Henryku i że nie urządzi po raz drugi takiej kiepskiej awantury jak dzisiejsza, to pani taki wytrzasnę scenariusz, że Zyndram oszaleje.

— Dobrze! — odpowiedziała Torres skwapliwie.

— Ale i tego Szarotę niech pani pośle do tego diabła, co najdalej stąd mieszka.

— Mogę go posłać do dwóch…

— Pani jest dobra dziewczyna — rzekł Juliusz z głębokim uznaniem — i będzie pani miała scenariusz. A jaki to on ma być? — zapytał niepewnym głosem.

Torres zmarszczyła czoło pod naporem myśli, jak pod naporem potężnego wichru marszczy się błękitne jezioro.

— Musi być narodowo–erotyczny — odrzekła z mocą.

Juliusz zachwiał się lekko, jak ktoś, komu uczyniło się słabo.

— „Tak, to jest niewątpliwie dobra dziewczyna — mówił cokolwiek smętnie, schodząc ze schodów.

Nagle przystanął i dodał czarnym głosem: Gdybym spotkał teraz Zyndrama, stałoby się coś strasznego. Kto wie, czy bym mu nawet nie dał w pysk…



VIII.


Juliusz nie przeczuwał nawet, że nad jego głowę nadciąga burza. Oznajmił ją gwałtowny i jakby ostrzem sztyletu pisany list pana Szaroty, wzywający Juliusza na pilną rozmowę w cztery oczy, w celu wyjaśnienia zajścia w mieszkaniu nieszczęśliwej panny Torres”.

— Chyba pan tam nie pójdzie? — zapytał Henryk.

— Dlaczegoż by nie — zaśmiał się Juliusz. — Jest to dla mnie jedyna sposobność odnowienia stosunków w sferze ludzi wytwornych, a przyzna pan, że do najwytworniejszych należy policzyć dżentelmena, posiadającego sygnet z krwawnika i bransoletkę, może nawet ze złota.

— Sygnet jest fałszywy, a bransoletka jest przygotowaniem do kajdanków. Po co będzie się pan wdawał z taką kreaturą? Czy mało panu tej ponurej hecy u panny Torres?

— Otóż właśnie z jej powodu pragnąłbym ujrzeć tego młodzieńca, który jest mszycą na dzikiej różyczce.

— Mnie jest jednak smutno, że pan wdał się w te sprawy z mojego powodu.

— A mnie z tego samego powodu jest wesoło. Pan nie powinien gadać z panem Szarotą, któremu o to zapewne idzie, aby pana poniosło, aby się woda zmąciła i aby się zrobił skandal, ja zaś jestem starym, mocno doświadczonym awanturnikiem, więc nawet wicehrabia z sygnetem nie wyprowadzi mnie z równowagi. Ja rozpętałem piekło, ja przeto powinienem wypić smołę, a zresztą: należy mi się odrobina rozrywki, więc niech mi pan jej nie broni. Mam jedną tylko prośbę.

— Prozę, niech pan mówi…

— Jeśli mnie Szarota zastrzeli — rzeki Juliusz z należytą powagą — niech pan odmówi za mnie paciorek, a Masłowska niech różę zasadzi na moim grobie. Do widzenia… Przyjmij, młodzieńcze, ostatnie błogosławieństwo starca.

Rozmowa miała się odbyć w kawiarni, dokąd Juliusz udał się na spotkanie śmierci; usiadłszy w najdalszym zakątku kawiarni, będącej Mekką i mokką najprzedziwniejszej ludzkiej zbieraniny, ciekawie przyglądał się wszystkiemu. W połyskliwie gładkich, jak zamarzła woda, taflach stiuku, barwy zazdrości i jasnej gliny, odbijała się mętnie, rozmazanymi smugami elektrycznej jasności, fabryczna wytworność przybytku, w którym atmosfera wydawała się przeniknięta marmurowym i lustrzanym chłodem, jak gdyby przeznaczonym do obniżania gorączkowej ciepłoty podnieconego rozgwaru ludzkiej ciżby i utrzymania jej tym sposobem w granicach oziębłej wytworności. Kryształowe pająki jak gdyby czyhały na każde podniesienie głosu, a gruby, miękki mech dywanu tłumił pochód wędrującego tłumu. Coraz to nowi goście wchodzili z takim wyrazem twarzy, z jakim się zjawia spóźniony podróżny w przepełnionym wagonie; lokal długi, jak salonowy wagon, wchłaniał ich w siebie, jak maszyna pneumatyczna wielkomiejskiej poczty wchłania w jedna gardziel tysiące listów ze wszystkich stron i z najdalszych zaułków. Zdawało się, że wchodzący tutaj spieszą do jakiegoś bardzo upragnionego celu, a zdobywszy miejsce, siedzieli bezmyślnie, aby uwędzić w dymie kilka nikomu niepotrzebnych godzin. Ci wyglądali jak smętni, sobą i swoim stęchłym teatrem znudzeni statyści, przeznaczeni do robienia tłumu, wśród którego, jak szybkie i pracowite bakcyle w sennym organizmie, poruszali się właściwi bohaterowie kawiarni, lawirujący pomiędzy przesmykami, ślizgający się po powierzchni konkwistadorzy, rycerze lekkiego przemysłu, handlarze plotki, ludzie bez posad i ludzie bez zasad, tacy, co wszystko wiedzą o wszystkich a nic o sobie, lekkoduchy i pięknoduchy i ptakowie niebiescy. Za kulisami tej kolorowej rewii, za przejrzyście srebrzystą mgiełką papierosowego dymu, można było ujrzeć czasem ludzi rozmawiających ze sobą bez niepokoju w słowach i spojrzeniu i doskonale obojętnych wśród tej kolorowej ciżby, albo też zabłąkanych tu, jak Juliusz, przyglądających się ciekawie marmurowemu ulowi wielkiego miasta, pełnemu szmerów i ściszonych dźwięków.

Juliuszowi wydał się ten przybytek raczej jak zimowy ogród, w którym w ciężkiej od wonnych oparów ciepłocie, leniwo i z trudem kwitną orchidee, przedziwnie barwione zbytkowne kwiaty. Patrzył z podziwem na smukłe, młodzieńcze kobiece figurynki, smętne w swojej zuchwałości i na zwiędłe mumie, ponure w swoim straszliwym uporze ratowania zgasłego blasku. Dziwił się, że nie ma w tym nadobnym zgromadzeniu Iny Torres, bo wiele było podobnych, rzucających spojrzenia ostrożnie i daleko, jak wędkę, a jeśli dama była z epoki kamienia łupanego, śmiało i z wytworną pewnością, jak lasso.

W pewnej chwili ujrzał Juliusz Zyndrama, czlowieka–trumnę, w towarzystwie pięknego efeba, za którym wlokły się powłóczyste, aksamitne spojrzenia rozmarzonych kobiecych oczów.

— To musi być „narzeczony z lasów” polskiej hrabianki — pomyślał Juliusz.

Wreszcie wszedł Szarota, rozdający to, co jedynie miał do rozdania — ukłony. Szedł powoli ścieżka wydeptaną w dywanie, jak przez ogród kolorowych chwastów, z niedbałą nonszalancją, bardzo siebie pewny. Spostrzegłszy Juliusza w zaniedbanym kącie sali, spędził słodkawy uśmiech z twarzy i przystroił ją w zgorzkniałą powagę.

— Sadzę, że pan zbyt długo nie czekał — rzekł, skinąwszy głową.

— Tylko prokuratorzy zwykle się niecierpliwią — odpowiedział Juliusz. — Ja mam czas i mogę czekać.

Szarota, zamówiwszy czarną kawę, spojrzał na Juliusza spode łba i słowami tak czarnymi, jak gdyby tę kawę na nie wylał, rzekł bez wstępu:

— Pan wie dobrze, o co mi idzie?

— Bóg mi dał odrobinę rozsądku.

— Po pańskim dziwnym występie u panny Torres, powinienem był pana wyzwać. Nie uczyniłem tego z dwu powodów: najpierw dlatego, że nie wiem, kim pan jest, a po wtóre dlatego, że za pańskimi plecami ukrywa się pan Staliński, z którym się jeszcze rozprawię. Chciałem się jednak przedtem dowiedzieć, jakim prawem i w czyim imieniu wtargnął pan do panny Torres, i czy miał pan zamiar obrażenia mnie, zmuszając mnie do wyjścia? Czekam odpowiedzi.

Wszystko to było wypowiedziane szeptem i od czasu do czasu przedzielane przecinkiem sztucznego uśmiechu, tak że ktoś, patrzący na nich, powinien był mniemać, że rozmawiają w przyjaźni: pogodny wuj z lekkomyślnym siostrzeńcem.

Juliusz słuchał ciekawie i z wielką uwagą, po czym rzekł:

— Bardzo dobrze, że pan mnie nie wyzwał, gdyż byłoby to dla pana okropne. Niech pan tego we własnym interesie nikomu nie mówi, ale niech się pan dowie, że jestem pospolitym włóczęgą i mógłbym panu jako sekundantów posłać dwóch moich przyjaciół, z których jeden, niepoprawny pijaczyna, zamiata nocą ulice, a drugi jest wprawdzie kupcem, ale na małą skalę, sprzedaje bowiem celuloidowe grzebienie w okolicach dworca kolejowego.

Szarota spojrzał: na niego podejrzliwie.

— Czy pan mówi prawdę? Nic nie rozumiem… Skąd się pan tedy wziął u panny Torres?

— A pan skąd się tam wziął?

— Jestem jej przyrodnim bratem…

— A ja jestem jej stryjecznym dziadkiem. Czemu pan wnosi zamęt w rodzinne stosunki? Pan jej przyniósł jodynę, a ja przyszedłem po to, aby ją ratować. Czy pan ma do mnie o to żal?

— Panna Torres zrobiła ten żart z rozpaczy… To jest jej sprawa… Prosiła mnie o pomoc, więc pomogłem.

— Pan jej kiedy do tego pomoże, że się z czwartego piętra rzuci przez okno na bruk. To dopiero będzie żart!

— Niech pan nie bredzi. Nie będę z panem gadał o tych rzeczach, które pana nie obchodzą.

— Więc niech pan gada o tych, które mnie obchodzą.

— Dobrze. Czemu pan mnie wypchnął z pokoju, sadząc diabłami?

— Ja przyznaję się tylko do diabłów, a z pokoju kazała panu mrugnięciem oka wyjść ta biedna dziewczyna. Pewnie nie wiedziała, co czyni, napiwszy się trucizny.

— I pan widział to mrugnięcie? Pan stał przecież odwrócony.

— Posiadam w tych sprawach przeraźliwa mądrość. Wie pan co, młody człowieku. Jeśli tu przyszedłem, to nie dlatego, aby dochodzić pańskiego pokrewieństwa z panną Torres. To, że pan pragnąłby mnie zabić, też mnie mało obchodzi, choć musi być przyjemnie zginąć z ręki tak wytwornego dżentelmena. Ja przyszedłem prosić pana uniżenie, aby się pan wycofał z tej całej sprawy i zostawił w spokoju dziewczynę, na którą ma pan fatalny wpływ.

— Nie może być! — rzekł Szarota drwiąco. — Czy pan to mówi w imieniu pana Stalińskiego?

— Nie, mówię we własnym imieniu. Pan Staliński też ją zostawi w spokoju, to jest pewne. Idzie o pana. Panna Torres jest to nieszczęśliwe, zbałamucone stworzenie, które pan, i tacy jak pan, wodzą po bezdrożach i łudzą różnymi szaleństwami. Jeśli ma pan w sobie odrobinę litości, niech pan nie wodzi tego biedactwa na pokuszenie.

— Pan nie jest przypadkiem księdzem? Jeśli nie, to wielka szkoda… Otóż ja zrobię to, co mi się podoba, a panna Torres zrobi to, co się jej podoba. Czy to panu wystarcza?

— Prawie że tak. Pan niech robi, co się panu podoba, bo o pannie Torres wiem, że pana nie zechce już oglądać.

— Pan to od niej wie? — zaśmiał się Szarota.

— Od niej.

— To dość niepewne źródło, bo za godzinę ma się tutaj spotkać ze mną i z Zyndramem. Widzi pan, jak nie należy wierzyć obietnicom kobiet. Zyndram ma nam o panu opowiedzieć jakieś nadzwyczajne historie, bo podobno pan grywał w kinie. Czy pan nie jest śmieszny, miły panie?

— Tak, jestem bardzo śmieszny — odrzekł Juliusz.

— Żegnam pana. Szarota zatrzymał go ruchem ręki.

— Zaraz, zaraz, niech pan poczeka… Przykro jest być dudkiem w pewnym wieku, mimo przeraźliwej mądrości, ale niech pan tego nie bierze tak do serca. Można jednak pogadać rozsądnie.

— Co pan ma jeszcze do powiedzenia?

— Bardzo wiele. Otóż: przede wszystkim pal pana licho za to, że mnie pan usiłował obrazić, gdyż jestem cokolwiek wyższy ponad to, tym bardziej że się dowiaduję, kim pan jest. Mniejsza o to… Mówmy o czymś ważniejszym. Więc naprawdę Stalińskiemu nie idzie o Torres?

— Może podpisać cyrograf.

Szarota zamyślił się.

— A czy pan Staliński wie, że on może podpisać sto razy cyrograf, a panna Torres nie da mu spokoju.

— Uczciwa dziewczyna tego nie zrobi!

— Pan jednak musi być księdzem — rzekł Szarota niecierpliwie. — A ja panu mówię, że można tak zrobić, aby panna Torres to zrobiła.

Juliusz wzdrygnął się i spojrzał na Szarotę, jak na płaza.

— I to pan się do tego przyczyni? — zapytał z drżącym gniewem w głosie.

— Czy ja to powiedziałem? Bynajmniej… Korzystam jednak z miłego spotkania z panem, aby panu oświadczyć, że ja właśnie mogę do tego nie dopuścić. Dlatego to panu mówię, bo pana łączą podobno ze Stalińskim jakieś przyjacielskie stosunki, a równocześnie, diabli wiedzą czemu, obchodzi pana ta dziewczyna. Słowem: mogę panu uczynić tę przyjemność, że Torres machnie ręką na Stalińskiego i że już nigdy nie będzie żadnych awantur.

— Pan by to uczynił?

— Dlaczegoż by nie? Mnie idzie o Torres, panu o Stalińskiego, więc interes jest do zrobienia.

— Jak to… interes?

— Czego pan tak krzyczy, czy nie widzi pan, że dookoła siedzą ludzie? Mówię „interes”, bo jeśli puściłem płazem obrazę osobistą, nie myślę czynić nikomu usług za darmo.

— Nic nie rozumiem!

— W rok po śmierci będzie pan kanonizowany, zresztą ma pan minę apostoła. Nie rozumie pan, że spokój jest takim samym dobrym towarem, jak mąka lub węgiel. Chce pan spokoju dla swego przyjaciela, to niech pan ten spokój kupi.

Juliusz spojrzał: na niego z taka ciekawością, jakby oglądał dziwo; przez nagle zdumienie na jego twarzy przebrnął jednak uśmiech, tak zabawną wydała mu się ta propozycja.

— To jest wyborny pomysł! — rzekł wesoło.

— Trudno, takie czasy — mruknął Szarota.

— Nadzwyczajne! A czy wolno wiedzieć, co to kosztuje?

Szarota wpatrzył się w niego bystrym wzrokiem.

— Słowo honoru, czek, czy gotówka?

— A czy jest jaka różnica?

— Jest — odrzekł Szarota niecierpliwie, jak gdyby bardzo tępemu uczniowi tłumaczył oklepane sprawy. — Słowa honoru w ogóle się nie przyjmuje, czek niechętnie i z prawem zasięgnięcia informacji przez telefon, za to gotówkę bierze się z opustem do połowy.

Juliusz przekrzywił śmiesznie głowę i słuchał jak wniebowzięty.

— To jest genialne! A cóż na to policja?

Sznrota spojrzał na niego jak na obłąkanego i rzekł ze szczerym oburzeniem:

— A cóż ma do roboty policja w sprawach honorowych?

— Aha, rozumiem. Więc ileż to kosztuje za gotówkę?

— Pan pewnie jest goły, ale pański przyjaciel ma pieniądze.

— Niech pan nie wspomina o moim przyjacielu. Ja sam chcę zrobić ten interes… Więc ile?

— A ile pan może dać?

— Posiadam całego majątku trzy złote, ale muszę z tego zapłacić kawę. Czy reszta wystarczy? — zapytał tajemniczo.

Szarota aż się cofnął, zdumiony.

— Czy pan oszalał? — szepnął z sykiem. — Chce mnie pan kupić za trzy złote? Za kogo mnie pan ma?

— Za obwiesia. Zresztą mogę panu dać więcej. Jeśli pan w tej chwili nie wstanie i czym prędzej stąd nie odejdzie, wyleję panu na gębę tę resztę kawy, hyclu jeden!

— Cicho, do stu diabłów! Mów pan ciszej! Myślałem, że mam do czynienia z dżentelmenem, a pan jest stary i głupi. Proszę się nie ruszać. Wstaję i odchodzę… Ale pan tego ciężko pożałuje…

Mówiąc to szeptem, wstał powoli i, uśmiechnąwszy się do Juliusza, skinął ręką w jego stronę i rzekł bardzo głośno:

— Do jutra, drogi panie!

Juliusz, któremu się zdawało, że go już nic nigdy zdumieć nie zdoła, jednak zdumiał się takim zakończeniem honorowej sprawy. Zawołał garsona, aby zapłacić. Wtedy mu oświadczono uprzejmie:

— Pan Szarota bardzo się śpieszył i powiedział, że za jego kawę zapłaci pan dobrodziej.



IX.


Staliński nie wiedział, czy śmiać się, czy oburzać, słuchając sprawozdania Juliusza z wyprawy na potów i ducha Szaroty, stary człowiek natomiast nie mógł otrząsnąć z siebie bolesnego zdumienia.

— W tych zaułkach — mówił — w których dotąd bywałem, coś podobnego zdarzyć by się nie mogło, toteż rad bym czym prędzej wrócić tam, skąd na ten brzeg przyszedłem. Niech mnie pan pilnuje, bo kiedyś panu ucieknę. — Nic pan jeszcze nie widział — odrzekł mu Henryk — to są tylko drobne kiełbie, żerujące w płytkiej wodzie. Na świecie jest teraz tyle niepokoju i zgiełku przy przeprowadzce ze zmurszałej budy do nowej, tyle ruchu i tłoku, że korzystają z tego przede wszystkim złodziejaszki, dla których nastał czas żniwa. Uśmiechnijmy się jednak do dobrej nadziei, że to długo nie potrwa.

Juliusz widać rozmyślał w samotności o zbutwiałości ludzkich sumień, bo rzadko schodził ze swego umiłowanego poddasza, dokąd wyniósł z zachłannością kruka mnóstwo książek z biblioteki Henryka. — Staruszek odrabia zaniedbanie — myślał Henryk z uśmiechem.

Zdziwił się, gdy go jednego dnia odwiedził o niezwykłej porze. Musiał mieć jakąś troskę, sądząc ze zmarszczonego czoła, ale gadał długo o tym i o owym, jakby z daleka kołując, wreszcie zapytał niespodzianie: — Panie Henryku kochany, jak się pisze scenariusz?

— A na cóż panu ta wiadomość? — szczerze zdumiał się Henryk.

— Na nic… Pytam ot tak sobie… Słyszałem brednie Zyndrama i zacząłem zastanawiać się, na czym polega tajemnica dobrego scenariusza… Czy może mi pan powiedzieć, jak się to robi technicznie?

Henryk spojrzał na niego z wesołą podejrzliwością.

— Nie jest to straszliwa tajemnica — rzekł. — Zaraz panu pokażę wzór. Wydobył z biurka zeszyt i dał go Juliuszowi.

— Niech pan tego nie pokazuje nikomu — dodał — bo mnie pan skompromituje. Jest to awantura bez trumny, bez szantażu i bez samobójstwa.

— Będę to w dzień nosił na piersi, a w nocy ukryję pod materacem — rzekł Juliusz, bardzo uradowany.

Nazajutrz, powróciwszy dość późno, Henryk przeglądał niedbale gazetę, nagle krzyknął ściszonym głosem, wyłowiwszy wzrokiem, jak rybę z czarnej wody druku, nazwisko Ryszarda Szaroty, zaplątanego w jakąś straszliwie mętną sprawę oszukańczej sprzedaży cudzego majątku; bukiet nazwisk pomysłowego towarzystwa, co dokonało tej dowcipnej wymiany dóbr doczesnych na weksle, z terminem płatności na dwa lata przed końcem wieczności, był niezwykle barwny, a Szarota, jak srebrzysta gwiazdka szarotki, tkwił w samym środku.

— Musze uradować Diogenesa! — zaśmiał się Henryk i czym prędzej poszedł na poddasze.

Przez szparę u dołu drzwi wyciekał pobrzask światła, więc, choć żadnego nie słychać było szmeru, Henryk zapukał.

— Czy pan nie śpi, panie Juliuszu? Nikt nie odpowiadał, wiec zapukał po raz drugi, a nie otrzymawszy odpowiedzi, zaniepokojony ostrożnie otworzył drzwi.

W pokoju był półmrok, bo lampa nocnego stolika postawiona na podłodze, osłonięta była gazeta; na stole, wśród książek, puste talerze, niemal do czysta opróżnione, i okruszyny chleba.

Henryk spojrzał na łóżko i, jakby własnemu nie dowierzając wzrokowi, przetarł ręką oczy. Zamiast chudej i długiej postury Juliusza, ujrzał na nim dwoje dzieci, głęboko śpiących: pięcioletnia może dziewczynka, zaróżowiona czerwoną mgiełką rumieńca, oddychała równo przez otwarte usteczka, lewą rączką zacisnęła kosmyk płowych włosów, jakby w obawie, żeby jej podczas snu nie zabrano podstępnie ślicznej główki, prawą zaś objęła szyję starszego cokolwiek chłopca, który spał z należytą powagą opiekuna i obrońcy, z marsem na czole; obok, porządnie ułożone na krześle, drzemały łatanym snem biedne ubranka, a dwie pary obuwia stały w szeregu, jak żołnierze na straży. Juliusza nie było.

Henryk zerwał gazetę z lampy, jakby go chciał znaleźć w pełnym świetle w jakim kącie i powiedzieć mu, że jest starym wariatem, co z jego domu urządza przytułek. Patrzył z bezradną niechęcią na tych dwoje podrzutków i nie wiedział, co począć.

— Ten człowiek za wiele sobie pozwala — pomyślał. — Tak być nie może…

Wyciągnął rękę szorstkim ruchem, aby zbudzić dzieci, a przynajmniej tego poważnie śpiącego smyka, i zapytać, gdzie się podział Juliusz. Dziewczynce jednak musiało się przyśnić, że ktoś chce skrzywdzić ich dobry sen, bo, zostawiwszy na łup własną płową głowinę, objęła i drugą ręką poważnego młodziana. Henryk zatrzymał się w ruchu.

— Po co je będę budził? Narobią krzyku i tyle będzie zysku.

Wzruszył ramionami, zły na Juliusza, na siebie i na te dzieci.

— Cały spisek… — pomyślał. — jutro pogadam z nim na ten temat…

W tej chwili zauważył, że ostre światło lampy zaczyna niepokoić maleństwo, któremu drgnęły powieki, więc, sam nie wiedząc dlaczego to czyni, zakrył szybko lampę płachtą gazety, co zostało przez dziewczynkę przyjęte z sennym uznaniem, bo znowu się uśmiechnęła; było to tak urocze, że i on się uśmiechnął. Patrzył na tę ładną główkę przez dłuższą chwilę, po czym ostrożnie poprawił zsuwającą się z łóżka kołdrę, mrucząc niechętnie:

— Jeden wariat poszedł spać na ulicę, a drugi układa do snu nie wiadomo czyje dzieci.

Wyszedł z pokoju na palcach i bez szelestu zamknął drzwi. Obszedł całe mieszkanie i zwiedził kuchnię, wciąż mając nadzieje, że Juliusz gdzieś śpi w jakimś kącie, nigdzie go jednak nie było. Znowu go gniew ogarnął. Noc była ciemna i osiwiała od szronu, a ten albo się gdzieś wałęsa, albo znowu śpi na jakimś maglu w suterenie. Nie wiedział, co robić. Najbardziej to go gniewało, że jak obłok z wysoka, spływa na niego rozrzewnienie, przed którym się bronił, bo należało się raczej oburzyć. Zasnął bardzo zatroskany, obiecawszy sobie, że rano zapowie Juliuszowi raz na zawsze, aby się taka historia nie powtórzyła.

Wstał wcześnie wbrew zwyczajowi, przypuszczając, że Juliusz będzie usiłował wyprowadzić dzieci niepostrzeżenie. Usłyszawszy, że Masłowska wchodzi od strony kuchni, pomyślał, że może ona być w porozumieniu ze swoim uwielbianym Płońskim, więc natarł na nią groźnie:

— Gdzie jest pan Juliusz?

Babina spojrzała na niego z tak szczerym zdumieniem, że świetlana jej niewinność błysnęła jak poranne słońce. Objaśniona o zbrodni starego człowieka, ważyła coś długo w sercu, nie mówiąc ani słowa, Henryk zaś nie mógł usłyszeć roztropnej uwagi, którą najgłębszym szeptem zwierzyła swojej dobrej duszy, jak gdyby w nagłym rozelśnieniu:

— Teraz rozumiem, dlaczego wczoraj miał taki nadzwyczajny apetyt, biedaczyna…

Henryk wydał jej oschłym głosem polecenie, aby dzieci nie budzić, a jemu dać znać natychmiast, kiedy się tylko Juliusz zjawi. Kazał podać śniadanie i zatrzasnął drzwi gabinetu.

Masłowska, nie mogąc przemóc ciekawości, bezszelestnym krokiem pantery, cokolwiek otyłej, poszła na poddasze, cichutko otwarła drzwi i rozrzewnionym wzrokiem patrzyła na śpiące dzieci. Koło serca uczyniło się jej jakoś miękko, więc wydawszy pierś ciężkim westchnieniem, jak żagiel wiatrem, spłynęła cicho na dół i poczęła czatować na Juliusza.

— Będzie on miał za swoje, Boże drogi! — mruczała z niepokojem.

Spoglądając pilnie na drzwi usłyszała wreszcie ostrożny szmer, jak gdyby usiłował je otworzyć złodziej; czym prędzej podeszła na palcach i pomogła do ich otwarcia. Na widok Juliusza, powiedziała szeptem:

— Cicho! Pan Staliński znalazł dzieci i jest strasznie zły.

— Nieszczęście — szepnął Juliusz. — Co mówił?

— Nic nie mówił, tylko drzwiami trzaska. Co pan najlepszego zrobił?

Juliusz stał zmartwiały i smutny, jak swój własny nagrobek.

— Niech mnie pani ratuje, droga, złota pani… To są biedne dzieci… Pani jest strasznie dobra… Niech pani coś poradzi… Przecież to dzieci…

Pani Masłowska poczuła, że na serce kapią jej własne łzy. Na krótką jednak chwilę poddała się słabości, bo energicznym ruchem otarłszy oczy, szepnęła groźnym szeptem:

— Niech się pan nic nie boi!

Henryk musiał coś usłyszeć, bo nagle otworzył drzwi. Juliusz chciał ukryć się za Masłowska, lecz usłyszawszy: — Panie Juliuszu, proszę na chwile do mnie! — spojrzał tylko na nią błagalnie, wszedł do gabinetu i stanął u drzwi bez ruchu. Henryk chodził po pokoju, jak gdyby nie mógł zdecydować się na ton rozmowy i zapytał znienacka:

— Co pan wyprawia?

Ponieważ pytanie było retoryczne, Juliusz nic nie odrzekł, tylko zaczął czegoś pilnie szukać na podłodze.

— Wyprawia pan niemożliwe rzeczy — odpowiedział Henryk za niego. — Sprowadza pan do domu nieznane dzieci…

— Ja je znam — wtrącił Juliusz pocieszająco.

— To jeszcze nie powód, abym ja je poznawał wśród nocy. Dlaczego pan mnie nie uprzedził?

— Nie śmiałem… Wiem, że uczyniłem źle.

— Najgorzej pan uczynił, nie źle. Gdzie pan spędził noc?

— Doskonale spałem u jednego zaprzyjaźnionego szewca, któremu niedawno żona umarła, więc było miejsce. Serdecznie pana przepraszam.

— Nie o to idzie, czy mnie pan przeprosi, czynie, ale o to, że pan robi głupstwa. Wczoraj przyprowadził pan dzieci, a jutro przyprowadzi pan jakiegoś dorosłego draba.

— Przysięgam panu…

— Daj pan pokój! Mój dom zaofiarowałem tylko panu, ale nie całemu miastu…

Juliusz opuścił głowę na piersi i rzekł cicho:

— Gdyby to nie były dzieci, nigdy bym tego nie uczynił. Niech mnie pan za to wypędzi, ale niech się pan nie gniewa.

Henryk podszedł ku niemu blisko.

— Proszę takich rzeczy nie mówić. Niepokoiłem się o pana, więc jestem rozdrażniony. Nie ma o czym gadać. Pan ma w tych sprawach tyle rozsądku, co te dzieci tam na górze. Ja się dziwie, że pan tego ubrania nie rozdał jeszcze po kawałku. A może pan już jakiejś części garderoby nie posiada… Niech pan rozepnie płaszcz!…

— Mam wszystko — rzekł Juliusz.

— Dzięki Bogu. Niech Masłowska dzieci nakarmi i niech je pan odeśle tam, skąd przyszły.

— Ja je sam odprowadzę. Pan jest bardzo zacny… Czy pan pozwoli, skoro się już tak stało, aby sobie jeszcze pospały?

Henryk wzruszył ramionami i zawołał rozbrojony: — A idźże pan do licha! Na pana nawet gniewać się nie można.

Podsłuchująca w przedpokoju Masłowska mało co słyszała z rozmowy, słowa jednak: — A idźże pan do licha! były wypowiedziane tak głośno, że się rozległy i przypadłszy aż do niej ugodziły jej serce, jak kamień. Przekonana, że Płońskiego krzywdzą ponad miarę i wypędzają go z domu, wtargnęła do gabinetu i gromkim krzykiem podniecając własną odwagę, jak dawni wojownicy, ciskała jak z procy stufuntowe słowa, ciężkie od słusznego gniewu i wilgotnej żałości. Henryk usiłował jej przerwać, szybko jednak zrozumiał, że usiłuje powstrzymać Niagarę, lecąca na niego z szumem i łoskotem.

— Kogo pan chce wyrzucić? Pana Płońskiego? Za to, że dwoje katolickich sierot przygarnął, a sam się tułał po nocy? Dzieci panu nie ukradły tego łóżka, na którym umarły nie chciałby leżeć, bo takie twarde. Swoich dzieci pan nie ma, to się pan nad cudzymi chce znęcać. Może pan je każe pokrzywami bić po gołym ciele, albo jeszcze co gorszego! Jakieś sieroty bez ojca i bez matki, to zaraz won, na śnieg, a pana Płońskiego za nimi, bo się ulitował i nie mógł patrzeć, jak to kona. Ja też mogę sobie pójść i jeszcze znajdę taką służbę, gdzie dzieci nie męczą i nie biją po nieszczęsnych głowach.

— Kto bije dzieci po nieszczęsnych głowach! — krzyknął Henryk.

— Niedoczekanie, aby je kto bił, bobym go własnymi rękoma udusiła. A jakby mi pan zabronił dać im odrobinę mleka, to pójdę na grób pańskiej matki i powiem nieboszczce, żeśmy sobie ładnego pana wychowali, przez którego pan Płoński gorzko płacze, bo go wypędzają jak psa…

— Mnie nikt nie wypędza, droga pani — usiłował jej przerwać Juliusz.

— Niech pan nie mówi, bo sama słyszałam. Wypędzają pana! Lafiryndy różne to stąd tygodniami nie wychodziły, ale porządny człowiek to zaraz zawadza.

Henryk zwrócił się z rozpaczą do Juliusza i krzyknął, jak człowiek, co chce przekrzyczeć ulewę:

— Niech ją pan wypchnie za drzwi!

— Ja bym ją przycisnął do serca — odrzekł cicho Juliusz.

Objął Masłowską ramieniem i korzystając z chwili, kiedy chwytała wiatr w dyszące płuca, powiedział łagodnie:

— Niech się pani uspokoi, moja pani, bo pan Staliński już mi przebaczył… Już dość, niech pani nic nie mówi… I wcale mnie nie wypędza i panią bardzo lubi…

— Czy pan zwariował? — krzyknął Henryk. Juliusz mrugnął porozumiewawczo w jego stronę, a spostrzegłszy ulewę łez w oczach pani Maslowskiej, niechybny znak, że burza już ucicha i tylko ciężko po zmarnowanych płacze piorunach, mówił do niej uspokajająco: — Wszystko zostanie jak było, a pani Pan Bóg niech za dobre serce zapłaci.

— Niechby nie zostało!… — odpowiedziała Masłowską ostatnim pomrukiem burzy.

Wtedy ją Juliusz łagodnie przepchnął przez drzwi, jak czarną chmurę na tę połać nieba, w której znajduje się kuchnia.

— Dzieci panu przebaczę, wszystko panu przebaczę — rzekł Henryk — ale jeśli pan jeszcze raz powie, że ja lubię tę babę, to pana zabiję.

— Co ja na to poradzę, kiedy pan ją jednak lubi — zaśmiał się Juliusz nieśmiało.

— Czy pan widział kiedy co podobnego?

— Ona posiada potężny dar słowa — rzekł Juliusz z uznaniem. — Ale już czas zbudzić moje dzieci.

— Czyje to dzieci? Z ulicy?

— Nie. Mam nieszczęsnego przyjaciela, który posiada tego czworo. Jedna dorosła panienka, jedna dziewczynka, która w tej chwili jest chora, i tych dwoje, które tam śpią. Wszystko to gnieździ się w jednej izbie. Serce mi się kraje na widok tej nędzy, więc ze względu na chore dziecko zabrałem tych dwoje. Chciałem tej dziewczynie, co im zastępuje matkę, ulżyć chociaż na tę jedną noc.

— Dobrze pan zrobił — rzekł Henryk niepewnie. Juliusz uśmiechnął się do niego nagłe zwilgotniałymi oczyma.

— Niech im Masłowską tutaj da śniadanie — dodał Henryk, szybko odwróciwszy głowę. — Potem odprowadzę je razem z panem…

— Kocham pana! — rzekł Juliusz serdecznie.



X


Kiedy swojego czasu Juliusz po daremnej próbie dostania się do wymarzonego raju szpitala wałęsał się wzdłuż murów, z takim trudem wlokąc nogi, jak gdyby wyświechtany asfalt był grząskim bagnem, ujrzał wielu ludzi pracujących przy wznoszeniu nowego domu. Długo przyglądał się ich pracy i wreszcie zdobył się na odwagę, aby o nią prosić, a jeśliby tego było trzeba, błagać o nią na kolanach. Objaśniono go, że szafarzem jej jest pan architekt Barski, który krąży gdzieś po rusztowaniach. Juliusz czekał długo ze śmiertelnie znużoną, senną cierpliwością, której zaczęła się śnić obłędna nadzieja, aż wreszcie wyszeptał swoją prośbę, raczej zgłodniałym spojrzeniem niż słowami. Barski obejrzał go współczującym wzrokiem i rzekł:

— A jakąż ja panu znajdę prace?

— Będę nosił cegły — odrzekł Juliusz z łapczywą gotowością.

— Cegieł się już nie nosi — mówił zamyślony Barski — zresztą, mój Boże, raczej cegła pociągnęłaby w dół pana, zanim pan zdołałby udźwignąć cegłę.

Oczy starego człowieka raz jeszcze zagasły i jeszcze raz umarła w nim nadzieja. Spojrzenie jego musiało jednak wzruszyć Barskiego, bo wynalazł mu w skrzętnym mrowisku jakąś pracę lekką i wystarczającą na suchy chleb. To było początkiem ich znajomości, która przetrwała wszystkie wzloty i upadek pana Barskiego; umiał budować domy, ale je przestano wznosić, zresztą takich jak on było wielu i przybywało ich coraz więcej, młodszych i bardziej zaradnych. Miał głowę pełną projektów, którymi zapełniał w myśli puste place, wyglądające wśród szeregu domów jak szczerby w szeregu zębów. Praca stawała się kością, o którą zajadle walczono, wreszcie mętnym stała się wspomnieniem. Barski grzązł w smętku i nieporadnej biedzie, która przywiodła z sobą najpierw zgryzotę, potem jego chorobę, wreszcie chorobę i śmierć żony. Wtedy nędza Juliusza zaczęła odwiedzać nędzę Barskiego i pocieszać ją słowami, pełnymi cichej słodyczy i widmem nadziei, która miała dnia jednego zjawić się w promienistej postaci. Ale ten dzień nie nadchodził; na zwiady natomiast przyszedł głód, milczący i z błędnym spojrzeniem. Barski zmienił mieszkanie i z czworgiem dzieci zajął izdebkę z kuchenką, ciasną jak komórka ula. Podejmował się najcięższej pracy, kiedy zaś i tej najcięższej zabrakło, zwiesił głowę i opuścił ręce. Wtedy Juliusz mówił mu:

— Niech pan wszystko uczyni, aby dzieci nie ujrzały pańskiej rozpaczy, bo tak w niej zwiędną jak pan. Niech pan uśmiecha się do nich i to tak, aby im się zdawało, że słońce świeci, bo jeśli ujrzą nędzę i pojmą, co uczyniła z panem, zmienią się w najnieszczęśliwsze istoty na ziemi, bo przestaną być dziećmi. Byleby tylko starczyło im na kawałek chleba.

— Ale skąd go wziąć, gdzie go znaleźć?

— Pamięta pan, jak ginąłem z głodu, a pan mnie przecie na czas jakiś nakarmił? Niech pan idzie na poszukiwania, a ja będę pilnował dzieci.

Barski szedł, szukał, znajdował, albo odchodził z niczym. Czasem uśmiechnęło się do niego szczęście, czasem nie widział niczego przed sobą oczyma, już pełnymi łez, które skrywał starannie, wracając do domu. Juliusz, który miał więcej od niego wprawy w wyszukiwaniu najbardziej utajonych pól, na których rosła odrobina chleba, przynosił go dzieciom jak kruk więcej jednak, niż tego chleba, przynosił z sobą radości i rozdawał ją pomiędzy nie, jak słodycze. Najstarsza córka Barskiego, dwudziestoletnia Elżunia, widziała wszystko jasno, lecz, bez porozumienia z ojcem, uprawiała ten sam sposób oszukiwania nędzy.

Panienka niezbyt ładna, wiotka i smukła, twarz miała jasną i szczerą, a oczy duże, błękitne, już mądre, a wciąż jeszcze dziecinnie ciekawe, już zapłakane, a jeszcze rozmarzone. Bystrze patrząc na ojca i na tego obcego, a tak serdecznie bliskiego człowieka, nazywanego „wujem Juliuszem”, nauczyła się od nich cichego uśmiechu. Był to jej jedyny posag, ocalony z dawnych, śmiejących się, pogodnych dni, strzęp błękitu, w który stroiła swój utajony na dnie duszy smutek. Po śmierci matki stała się drugą matką trojga dzieciaków i wiernym przyjacielem nieporadnego ojca. Jednego dnia spojrzała poza siebie wielkimi oczyma, patrzyła długo zamglonym wzrokiem i odwróciła głowę; twarzyczkę miała zmienioną i bladą od wzruszenia, jak ktoś, kto żegna piękne minione i zwraca twarz przeciwko temu, co nadchodzi groźne i beznadziejne. Ogarnęła ramionami troje piskląt i weszła do ciemnej, smętnej izdebki śmiało i dzielnie, złocąc jej szare ściany, po raz pierwszy od czasu ich trwania, bladym uśmiechem. Kiedy ojcu, ustawiającemu po kątach ocalone sprzęty, zaczęły niespokojnie drżeć ręce, spojrzała na niego spojrzeniem łagodnie karcącym, jakim zahartowany spiskowiec patrzy na drugiego spiskowca, którego opuszcza odwaga.

Juliusz, który ich odwiedził w nowym przybytku, łgał rzewnie i wesoło:

— To rozumiem, to jest mieszkanie! I do Pana Boga bliżej i powietrze lepsze na takich wysokościach… Nie pojmuję — rzekł, zwracając się do dzieci — jak można było mieszkać na pierwszym piętrze, skąd nikt jeszcze należycie nie zjechał po poręczy schodów. Czwarte

98

piętro jest do tego jakby umyślnie stworzone. Przede wszystkim zaś należy policzyć schody. Ile razy, Jureczku, będziesz szedł pod górę, zawsze licz schody! Nie znam milszego nad to zajęcia i zawsze to robię. Zresztą, co to za nadzwyczajność takie czwarte piętro! Tatuś buduje takie domy, co mają aż siedem pięter, a w Ameryce są takie, co mają pięćdziesiąt. Ten dom to smarkacz wobec amerykańskich. Strasznie wam zazdroszczę, że mieszkacie tak wysoko.

— A wuj gdzie mieszka?

— Ja? Ja mieszkam bardzo nisko i dlatego jestem niepocieszony, że nie mogę liczyć schodów.

Wujaszek Juliusz przychodził jednak coraz rzadziej. Mógł kłamać twarzą, ale nie mógł pogodą połatać łachmanów, których nie chciał pokazywać dzieciom. Spotykał się czasem z Barskim i wiedział o wszystkim, co dobrego i co złego zdarzyło się na czwartym piętrze. Wiedział, że Elżunia przerwała studia i ostatnich z siebie dobywa sił, biegając z jednego krańca miasta na drugi, udzielając lekcji i przygotowując ospałe głowy do egzaminów, że Jurek ośmioletni z wielką powagą patrzy na życie, że pięcioletnia Maja z płową czupryną i fiołkowymi oczyma tęsknie go wypatruje, a największe wśród nich biedactwo, Celinka, stworzenie żywe, nad wiek rozwinięte i czarnymi oczyma diabełka świdrujące wszystko, od wielu miesięcy nie może wstać z łóżka. Siedziała w nim oparta o poduszkę, dotknięta wadą kręgosłupa i bezwładem nóg. Z powodu kędzierzawej głowy została nazwana przez Juliusza Murzynkiem i nie pozwalała nazywać się inaczej; z Juliuszem łączyła ją wspaniała przyjaźń, oparta na wzajemnym uwielbieniu. Roześmiany blondas, Majka, był też jego oczkiem w głowie, Murzynek jednak głęboko go wzruszał; nie mógł patrzeć bez drżenia na to żywe, mądre stworzonko, a unieruchomione, często głodne, a nie skarżące się nigdy, oczekujące go z utęsknieniem i witające go radosnym płomykiem czarnych ocząt.

Kiedy bardziej do widma niż do człowieka podobny, po stracie jedynej koszuli, porwanej w strzępy, jak sztandar długo szturmowanej i zdobytej twierdzy, nie mógł odwiedzić ich biedoty jeszcze jako tako odzianej, najbardziej tęsknił za swoim Murzynkiem. Z daleka często widywał Elżunię, przechodzącą ze smutną twarzą, jak gdyby uśmiech zostawiała chorej siostrze na czas swej nieobecności. Nie śmiał do niej podejść, aby jej nie przerazić widokiem swojej ruiny. Odziany przez Stalińskiego, pierwsze kroki skierował do Barskich. Majka, ujrzawszy go, otworzyła szeroko usta, cała zamieniona w szczęśliwe zdumienie, Murzynek zaś zmienił oczy w dwie jasno świecące latarnie i tylko wyciągnął ku niemu chude, blade ręce. Nikogo, prócz dziewczynek, nie było w domu. Wujaszek Juliusz jedną ręką gładził czuprynę Majki, a drugą objął Celinkę i nie wiedział, czy ma śmiać się czy płakać.

— Moje drogie dziewczyniska — gadał wzruszony. — Wujaszek znowu przyszedł i już teraz będzie przychodził jak najczęściej. Majka, puść moją nogę, bo nie mogę się poruszyć. Murzynku, czy tęskniłeś za mną?

Celinka przymknęła oczy z zachwytu i chwyciwszy rączynami dłoń Juliusza, przyłożyła ją sobie do gorącej twarzy.

— Czemuś tak długo nie przychodził? — zapytała zdyszanym głosem.

— Bo byłem w Afryce z wizytą u jednej czarnej królowej. Jeździłem na strusiu i wciąż myślałem o tym, czy jesteś zdrowa.

— Ja jestem bardzo zdrowa, tylko tatuś nie jest zdrów.

— A gdzie się teraz podziewa?

— Wyszedł rano z Elżunią, a Jurek zaraz przyjdzie ze szkoły.

— Patrzcie, patrzcie, to Jurek chodzi do szkoły? To wspaniale! A co wy, pannice, macie na obiad?

— Elżunia przyniesie — rzekła Celinka.

— A tymczasem ja też coś przyniosłem! — zawołał Juliusz, sięgając do kieszeni.

Majka czym prędzej puściła wiotką kolumnę jego nogi i jak ptak, przechyliwszy głowę, patrzyła ciekawie, co się wyłoni z czeluści. Tajemnica owita była w gazetę, a wydobyta na światło dzienne, okazała się smakowitym pieczywem, które pani Masłowska mogłaby poznać bez wysiłku jako główną ozdobę śniadania Juliusza; ze zbrodniczą chytrością pozostawił on na stole fałszywe ślady z kilku mizernych okruszyn, samą zaś treść uniósł w kieszeni dla swych piskląt, które teraz karmił, wypłowiały orzeł, dzieląc uczciwie i pilnując każdej odrobiny.

— Jurek jest mężczyzna — mruczał wesoło — więc słodyczami pogardza; zresztą dostanie jutro. Uwaga, bo teraz będzie znowu rodzynek. Majka zjadła już dwa, więc ten należy się słusznie Celince. Majka, a co tam tkwi w tym papierku?

— Kartofle! — oznajmiła Majka, jak srebrna trąbka.

— Dawać je tu! Zrobimy Elżuni niespodziankę i kiedy wróci, będą już obrane.

Przysiadł na łóżku Celinki i zaczął obierać kartofle z doskonałą wprawą; Majka patrzyła na to, jak na niezwykłą zabawę, i wybuchała śmiechem, kiedy ten wesoły wujaszek miał do każdego kartofla długą przemowę.

— Patrz, Majka, na tego brzydala. Widzisz? Ma skośne oczy i zadarty nos.

— Bajdzo brzidki!

— Nie wiem, czego on ode mnie chce, że takim złym wzrokiem na mnie patrzy. Zaraz tak zrobimy, że będzie przystojny. On ma tylko taką brzydką skórę, a pod spodem jest śliczny i biały. Moje uszanowanie, panie kartofel!

Majka śmiała się oczyma, rękami, brzuszkiem i nogami, Celinka uśmiechała się łagodnie i słuchała z cichym zachwytem, jak wujaszek wesoło bredzi. Ktoś poza drzwiami stojący mógłby mniemać, że najszczęśliwsi mieszkają tu ludzie. Kiedy zabrakło kartofli, Juliusz zaczął opowiadać przedziwne historie o strusiach i słoniach, o lwach i murzynach, a śmiech dziecięcy tryskał jak perlista fontanna.

Nędza, drzemiąca w kącie, patrzyła złymi, zimnymi oczyma na tego oszusta, co z niej się śmiał, sam nędzarz i włóczęga, on zaś wespół z Elżunią najchytrzejsze wymyślał sposoby, aby to szare życie wydało się dzieciom kwiecistą łąką, kiedy Barski znowu był bez pracy. Wieczorem opowiadał im bajki, a kiedy nie było nawet chleba, mówił im tajemniczo, że dziecko, które pragnie, aby mu się przyśniło to wszystko cudowne, o czym im opowiada, nie może przed nocą tknąć żadnego jedzenia, gdyż inaczej czar pryśnie. Najtrudniej było przekonać Majkę, w niewinnej roztropności przekładającą kawałek chleba nad historię o czarownicy, zamienionej w kozę; dla niej trzeba było mieć zawsze choć okruszynę i wmawiać w nią, że jeśli natychmiast zaśnie, okruszynka ta wyrośnie wnet w żołądku i zamieni się w smakołyk najprzedziwniejszy.

Elżunią powracała zawsze znużona i dziękowała mu niemym spojrzeniem. Barski przychodził późnym wieczorem i wiódł z nią w kuchence długie rozmowy, jak przeżyć dzień następny: obliczano każdy grosz i oznajmiano Juliuszowi o stanie skarbu. Od tego bowiem zależało, czy Juliusz może na czas jakiś zaprzestać smutnego swego oszustwa. Jeśli się zdarzył taki czas szczęśliwy, zjawiał się w ich izdebce chleb, podobny do kręgu słońca, gdyż promieniowała z niego radość i rumiane ciepło. Wtedy Juliusz wyraźnie szalał wymyślał niestworzone historie, że dziewczynki piszczały z uciechy, a poważny Jurek wydawał z radości niespodziane, dzikie okrzyki Indianina, który upolował bawołu. Łatwo je było wtedy uśpić. Juliusz jak niańka układał do snu Majkę obok Murzynka i zapowiadał straszliwie ponurym głosem, że jeśli natychmiast nie zasną, on odwrotną pocztą pojedzie do Afryki i nigdy już nie powróci, gdyż woli piastować czarne i grzeczne Murzyniątka niż takie dziewczyniska, które go nie kochają; wtedy Celinka mówiła mu cichutko:

— Wujaszku, nie mów tak, bo bez nas nie wytrzymasz, a zresztą ja też jestem Murzynek.

— A właśnie, że wytrzymam, a ty jesteś fałszowany Murzyn. Śpij, bo się przekonasz.

Majka, przestraszona taką groźbą, zamykała od razu oczy i mocno zaciskała powieki, ponieważ zaś i to mogło nie być bardzo podobne do snu, kładła na nie ręce, aby jak najdobitniej okazać dobre chęci.

Jurek sypiał z ojcem w kuchence i razem zrywali się o świcie; Barski rozpalał ogień, a chłopiec przygotowywał się do szkoły. Rozmawiali szeptem i stąpali na palcach, aby nie budzić Elżuni i dziewczynek, Elżunią jednak zjawiała się szybko wśród nich i przyrządzała śniadanie, lub jego marne jakieś naśladownictwo. Dzień rozpoczynał się od zgadywania, czy Juliusz dzisiaj przyjdzie. Mówiono o nim z głęboką miłością, jako o kimś najbliższym i najdroższym, słodkim bracie w nieszczęściu. Barski wiedział, że może wyjść spokojnie do pracy, czy na jej poszukiwanie, bo ten duch dobry zjawi się, kiedy tego będzie najbardziej potrzeba. Elżunią wiele razy, kiedy ją żegnał późnym wieczorem, chwytała nagle rękę Juliusza i bez jednego słowa całowała gorąco. Wtedy on zaczynał sierdzić się i burczeć, nazywał ją zwariowaną pannicą i groził, że noga jego już tu nie postanie, bo go uważają za starego dziada, którego niedowarzone podlotki całują po rękach, i że go Pan Bóg pokarał taką znajomością. Kończył wreszcie jadowite przemówienie zniesławieniem własnej osoby:

— Trzeba być takim starym wariatem jak ja, aby kochać takie jak ty czupiradło!

Kiedy jednak czupiradło było blade i mrużyło oczy z wielkiego znużenia, Juliusz patrzył na nią niespokojnie zatroskanym wzrokiem. Wprowadzał ją do kuchenki i pytał drżącym głosem:

— Co ci jest, dziewczyno? Czemu dzisiaj jesteś w domu? Jednego dnia odpowiedziała mu cicho:

— Z Celinką dzieje się coś złego.

— Boże drogi! Co się z nią dzieje?

— Ona sama nie powie ani się nie poskarży, ale ubiegłej nocy miała rozpaloną twarzyczkę i dreszcze. Jest bardzo osłabiona i czasem, kiedy nikt nie widzi, płacze. Wzięłam Majkę do siebie, bo się boję, czy to nie jest coś bardzo złego.

— Co ojciec mówił?

— Nie mówiłam nic ojcu, bo i tak chodzi zgryziony; za kilka dni ma dostać robotę, więc chodzi tam wciąż i pilnuje.

— Macie w domu jakie pieniądze?

— Prawie nic. Wujaszku najdroższy, co ja mam robić? Juliusz zaczął trzeć czoło i długo nie odpowiadał.

— Muszę ją zobaczyć — rzekł cicho.

Celinka uśmiechnęła się do niego czarnymi oczyma, bardzo bledziutka; on dotknął ręką jej czoła.

— Murzynku, czy ciebie co boli? Dziewczynka zaprzeczyła z trudnością ruchem głowy.

— Teraz nie — szepnęła.

— A kiedy bolało?

Celinką spojrzała bystro, czy nikt prócz niego nie słucha. — jeżeli wujaszek nie powie Elżuni, to ja powiem.

— A czemu nie mam powiedzieć Elżuni?

— Bo się zmartwi, a ona jest bardzo zmęczona.

— Dobrze, nic nie powiem. Więc kiedy cię bolało?

— Przez całą noc…

— A co cię tak bolało?

— Ja nie wiem… Wszystko…

— A teraz już ci lepiej?

— Ja nie wiem… Pewnie lepiej, bo ty przyszedłeś… A jeżeli będziesz przy mnie, to zasnę.

— Czy chce ci się spać?

— Bardzo — szepnęła Celinką cichutko.

Ujęła jego rękę i przyłożywszy ją do swej twarzy, zaczęła zasypiać. Juliusz, wstrzymując oddech, wysunął po chwili rękę z jej uścisku i wyszedł na palcach.

— Celinka jest, zdaje się, bardzo chora — rzekł do Elżuni. —Trzeba sprowadzić na gwałt lekarza.

— Za co?

Juliusz zastanowił się przez chwilę i nagle jakby z rozpaczliwym wysiłkiem powziął jakieś postanowienie.

— Ja się o to postaram, bądź spokojna. Tymczasem do widzenia. Pilnuj dziewczyny! Czego beczysz?

— Wujaszek jest taki dobry… taki kochany… Juliusz zatrzymał się na progu.

— Jeśli natychmiast nie uśmiechniesz się, to tak trzasnę drzwiami, że się cały dom zatrzęsie!…

— Już się śmieję… — mówiła Elżunia przez łzy.



XI.


Gdyby trzeba było pójść prosić samego diabła o pomoc dla tych dzieci, Juliusz nie byłby wahał się ani chwili, kiedy jednak w samotności przyjrzał się z bliska swojemu postanowieniu, zwiesił pełną zgryzoty głowę. Nawoływała go myśl jedna, aby pójść do Henryka, paść mu do nóg i błagać o ratunek, po krótkiej jednak chwili oderwała się, jak liść od drzewa. Henryk nie posiadał zbyt wiele: jego już przygarnął, a choćby nawet teraz nie odmówił, czuły na ludzkie nieszczęście, mógłby pomyśleć, że go Juliusz chce wykorzystać. Postanowił przeto, z cichą rozpaczą w zmartwiałym sercu, udać się po pomoc tam, dokąd od lat całych nie chodził, aby prosić o ochłap dla siebie.

Naznaczywszy sobie ubóstwo i nędzę, jako pokutę za zmarnowanie życia, odwrócił dnia jednego twarz i nigdy już nie spojrzał poza siebie, w tę stronę, w której w opasłym dostatku, w nieruchomej, miękkiej ciszy bytowało wielu jego dalekich i bliskich krewnych. Wiedział o niektórych, że zrozumiawszy grozę, co na dalekim widnokręgu głuchym pomrukiem zwoływała chmury, i pojąwszy, że nowy czas nowe ustanawia prawa, zeszli na niziny i zmieszali się z niezliczoną gromadą, idącą z gorejącymi oczyma na spotkanie życia nowo narodzonego; wiedział też o takich, co wciąż jeszcze mniemali, że są bezcennym zabytkiem w narodowym muzeum, o murszejących w trumnie samolubstwa, o patrzących wciąż poza siebie, nigdy przed siebie, i o strusiach, skrywających głowy w złote piaski.

Postanowił teraz pójść do jednego z nich, żywiąc nieśmiałą nadzieję, że może w skostniałej jakiej duszy uczyniła się szczerba przez te długie lata jego wygnania, więc mu łatwo przyjdzie przedostać się przez nią gorącym słowem, proszącym o mizerny drobiazg, o ratunek dla nieszczęścia.

Przeglądając w myśli świetną galerię, omijał posągi i szukał zwyczajnego człowieka. Zacieśniał coraz bardziej koło, wreszcie postanowił przyznać wielkie prawo serca małej garstce, wśród której wybrał kobietę.

O niedoli dziecka należy przede wszystkim mówić z kobietą — pomyślał.

Postanowił pójść do swej dalekiej krewnej, pani Lepańskiej. Była to wielka dama, świetna kiedyś piękność i bardzo burzliwa; starsza od niego o lat kilka, rozwiodła się z pierwszym mężem bynajmniej nie dlatego, że mąż miał kochankę, lecz że nie umiał ukryć przed ludźmi tak pospolitego faktu; tego samego zdania był jej aktualny kochanek i całkowitą przyznał jej słuszność. Od drugiego męża uwolniła ją dość szybko łaskawa śmierć, chociaż mówiono powszechnie, że łagodny nieboszczyk umierał ze skwapliwą radością i za żadną cenę nie chciałby korzystać z życia, gdyby mu je ofiarowano. Pani Lepańska wspominała go ze zbolałym uśmiechem, odmawiając zaś regulaminowe modlitwy żałobne w każdą rocznicę jego imienin, prosiła niebo o spokój dla jego duszy, jednakże z nieodmiennym zawsze dodatkiem: jeśli się w zaświatach odmienił. W Dzień Zaduszny posyłała na jego grób kwiaty przez ulicznego posłańca, aby wiedział o tym — gdziekolwiek jest — że w stosunku do niej może liczyć jedynie na oschłą kurtuazję towarzyską; podkreślał to należycie przypięty do kwiatów bilet wizytowy z jej nazwiskiem i listopadową datą.

Po raz trzeci nie wyszła za mąż, gdyż jedyny odważny kandydat, który zdradzał ku temu ochotę, po długiej, tajemnej rozmowie z jej pierwszym mężem, zakupił za jej drugiego męża, nieboszczyka, sto mszy żałobnych, sam zaś, natychmiast wyjechawszy, zaginął bez wieści. Pani Lepańska czekała długo, jak Solwejga, powstrzymując więdnięcie pięknej kiedyś twarzy przemyślnym sposobem, polegającym na okładaniu jej na przeciąg nocy płatami surowej cielęciny, kiedy jednak nadzieja zaczęła tanieć, a cielęta drożeć, zatrzasnęła serce, jak nikomu niepotrzebny lokal, którego nikt nie chciał wynająć, i zagroziła światu swoją niełaską. W czarnej samotności ukryła siebie i swój wielki majątek, wybornie go obwarowawszy głębokim przekonaniem, że ludzkość składa się z samych wyrafinowanych złodziejów, przed którymi trzeba się strzec wszelkimi sposobami, na co niejednokrotnie cierpkim głosem zwracała uwagę Panu Bogu, bardzo z tego powodu zafrasowanemu i rozmyślającemu chmurnie, jakby od nich uchronić panią Lepańską.

Po smętnych zawodach nosiła ona jedynie czarne stroje, tak że wreszcie czarny kolor przeniknął ją całą i wszystko dokoła niej; gdyby jej dano do rąk dwie świece, tak wyglądałaby, jakby się jej znudziło leżenie na katafalku, więc powstała i chodzi sobie po ciemnych pokojach, blade widmo, starsza siostra śmierci, pozwalająca sobie na jasną chwilę wtedy tylko, kiedy umierał ktoś z jej bliskich, młodszy od niej, mogący mieć nadzieję na spadek.

Mieszkała samotnie w ogromnym mieszkaniu, obwarowanym jak więzienie i jak ono smutnym, każdego wieczora odbywając ront i sprawdzając wszystkie zamki i zasuwy, podejrzliwa, niespokojna i niedowierzająca wciąż zmienianej służbie, opuszczającej ten dom z tym samym radosnym pośpiechem, z jakim umierał mąż pani Lepańskiej, która używała swoich własnych wybornych sposobów w celu wypróbowania uczciwości nowych domowników przez podrzucanie kilku fałszywych, wyłącznie w tym celu nabytych pereł, zwracanych jej sumiennie ze znaczącym uśmiechem.

Pieniądze przechowywała w bankach zagranicznych, klejnotów natomiast strzegła sama, ukrywając je we dnie w zegarach, w piecach i w pustych wnętrzach brązowych figurek, na noc zaś obwieszała się nimi i wyglądała jak mumia babki faraona; budziła się wciąż ze snu i mimo zamkniętych drzwi i zatarasowanych okiennic, szybkimi ruchami wprawnego celnika badała, czy wszystko jest na swoim miejscu.

W głębi duszy zdawała się nie dowierzać nawet jedynej istocie, która smutny spełniając obowiązek nie opuszczała jej ani na chwilę, swemu aniołowi stróżowi. Zastępcą jego widomym, nie dopuszczanym jednak do sypialni pani Lepańskiej, była zwiędła, stara panna Leontyna, męczeńskie stworzenie, zjadane w połowie przez czas, a w połowie przez panią Lepańską; czas pożerał jej ciało, pani Lepańska, lepszą obrawszy sobie cząstkę, zjadała jej duszę, smutną, przerażoną, sierocą duszę kobiety, która nie uśmiechnęła się nigdy, skazana przez los na tułactwo i biedy i gorsze od bied i tułactwa życie w towarzystwie swojej chlebodawczyni, odmierzającej ten chleb skąpo i z niechęcią. W mroku, co napełniał dom, jak ciężka mgła, pani Lepańska czyniła pozór pająka, a panna Leontyna obezwładnionej w sieci muchy, zaledwie dającej znak życia.

Dzień dla niej mijał za dniem, tym od minionego różniący się, że był starszy i bardziej zwiędły. Nie pamiętała żadnej wiosny, w wieczystej snując się jesieni; życie jej podobne było do kalendarza, z którego wykreślono wszystkie niedziele i wszystkie dnie dla niej, na wyłączny jej użytek pozostawiwszy tylko Dzień Zaduszny. Nawet wspomnienia jej zbutwiały i rozsypały się w proch; gdzieś kiedyś był jakiś dom, dobrzy ludzie, chodzący w słońcu, i dobre słońce, chodzące wśród ludzi, spomiędzy których wyszła sama jedna, unosząc z pogromu mizerną pamiątkę, ubożuchny pierścionek matczyny; jak mała iskierka, nigdy nie gasnąca, świeciła w nim malutka iskierka diamentu. W pierścionku tym zaklęty był wszystek czar i wszystka miłość umarłych dni; dlatego panna Leontyna strzegła go jak relikwii i zdołała ukryć nawet przed głodem, co zachłannymi spoglądał nań oczyma.

Pani Lepańskiej nikt nie odwiedzał z własnej woli, ci zaś nieliczni, co odwiedzali jej dom w sprawach majątkowych, albo dla stwierdzenia, czy długo jeszcze należy czekać na otwarcie testamentu, opuszczali go czym prędzej, aby na ulicy ucieszyć wzrok chociażby widokiem przechodzącego pogrzebu; dlatego niespodziane odwiedziny Juliusza napełniły mieszkanie Lepańskiej najpierw nagłym zdumieniem dzwonka, który rozległ się ostrzegawczo, następnie zdumieniem wszystkiego, co w nim żyło nieruchomym życiem.

Pani Lepańska, która po raz setny odczytywała Naśladowanie Chrystusa, zaniepokoiła się. Wysłała Leontynę na zwiady, dowiedziawszy się zaś, że w przedpokoju czeka Juliusz, cisnęła Naśladowanie Chrystusa” pod piec.

— Po co go wpuścili? Po co on przyszedł?

— Mówił, że na krótką chwilę i w ważnej sprawie.

— Znam te sprawy i znam te krótkie chwile. A jakże on jest odziany?

— Bardzo dobrze.

— Pewnie ukradł. Przyprowadź go tutaj, ale sama bądź obok i nie zamykaj drzwi. Grosza nie dałabym za to, że mnie taki może udusić. Czy on tam sam czeka w przedpokoju? Jeszcze porwie srebrny kandelabr i szukaj wiatru w polu.

— Proszę pani, przecie to krewny… — odważyła się zaszeleścić panna Leontyna.

— To nie twoja rzecz, a krewny też może ukraść.

Wołaj go tutaj!… Czekaj… Uważaj, aby buty wytarł i dywanów nie zabłocił.

Juliusz szedł przed jej oblicze z takim trudem, jak gdyby przedzierał się przez gęstą mgłę. Nie widział Lepańskiej od dwunastu przeszło lat, ujrzawszy tedy blade widmo w czarnym obleczeniu, patrzące na niego bystrze i badawczo, podejrzliwie ostrym wzrokiem, wzdrygnął się.

Panna Leontyna wionęła jak smutny cień i zapadła w przyległym pokoju, jak zastrachana kuropatwa. Pani Lepańska wskazała mu fotel takim ruchem, jakby śmierć, wskazując chudą ręką trumnę, mówiła: Kładź się czym prędzej”.

Juliusz usiadł i wyszemrał jakąś zawiłą formułę powitania. Pani Lepańska niecierpliwym gestem rozgromiła kilka ostatnich słów i rzekła:

— A opowiadali mi, że kuzyn umarł i to do tego w nie najlepszym towarzystwie. Cieszę się, że nie umarł… I że bez ubrania chodzi, a ja widzę, że coś tam na grzbiecie ma… A gdzież to kuzyn się podziewał?

— Różnie z tym bywało, opowiadanie trwałoby zbyt długo — rzekł Juliusz niechętnie.

— A ja niedawno myślałam o kuzynie…

— Cieszę się…

— Nie ma się z czego cieszyć; o to szło, że nie było nikogo, kto by mi list po angielsku napisał. Napisałam po francusku do angielskiego ambasadora z takim wymyślaniem, że mu się chyba pierwszy raz w życiu zrobiło gorąco. Niech sobie kuzyn wyobrazi, o czym to pisze sławny jeden podróżnik. Ja tego sama nie czytałam, bo polskich książek nie czytuję, ale mi przysięgali, że to prawda. Kuzyn wie, co to jest Dolina Józafata? Chyba że wie. Tam nasze dusze zbiorą się wszystkie na Sądzie Ostatecznym, a rząd angielski pozwala, aby do tej doliny wywożono teraz śmiecie z Jerozolimy.

Ładnie tam musi wyglądać! Smród musi być na sto mil. Ojciec święty nic na to, że sąd boski na śmieciach się odbędzie… Chyba, że sam do masonów przystał. Więc mnie do głowy przyszło, aby się ująć za wszystkich, co już umarli i co jeszcze umrą, chociaż pan ambasador nawet odpisać nie raczył.

Juliusz spojrzał na nią spod oka.

Kluczy baba, czy o drogę pyta? — pomyślał. Ujrzawszy jednak, że pergaminowa jej twarz usiłuje zabarwić się nieudanym gniewem, zapytał wesoło:

— Czy pani nie ma innych zmartwień?

— Ja się wszystkim martwię, przez całe życie niczego nie zaznałam prócz zmartwień — zakrzyknęła wysokim dyszkantem, jak gdyby przemawiała do głuchego. — A kuzyn myślał może, że u mnie raj, co? I zapewne dlatego mnie odwiedził?

— Gdyby szło o mnie, nigdy bym nie śmiał pani niepokoić. Mnie niczego nie potrzeba, jest mi dobrze i mam co jeść, szukam jednak pomocy nie dla siebie…

Lepańska wbiła w niego ostre spojrzenie, jak gwóźdź w ścianę. Przemówiła takim głosem, jakim przemówiłaby lodownia, gdyby stał się cud; słowa były osiwiałe od nagłego szronu:

— Jeśli kuzyn szuka pomocy, to źle trafił, bo ja sama nie mam z czego żyć. Nie od dzisiaj znamy się, więc może kuzyn przypomni sobie, że miałam kiedyś na palcach niejeden pierścionek, a dzisiaj co? Proszę spojrzeć!

Wyciągnęła ku niemu dziesięć drżących palców, na których oprócz sinych paznokci żadnej innej nie było ozdoby. Juliusz pomyślał, że sęp też nie używa pierścionków, ona zaś, korzystając z jego milczenia, dodała przezornie z cichym jękiem:

— Te graty, których mi jeszcze nie zabrano za podatki, to cały mój majątek.

Juliusz, jak gdyby nie zwracając uwagi na jej pełne goryczy oświadczenie, nachylił się i zaczął mówić gorąco: — Pani droga! Dlatego przyszedłem do pani, a nie do kogo innego, że pani jest kobietą, a ja muszą znaleźć pomoc dla biednego, bardzo chorego dziecka. Przyszedłem błagać panią o drobną sumkę, o byle co… Kocham to dziecko i dlatego gotów jestem choćby poniżyć się. Nigdy nie prosiłem dla siebie. Nie widziano mnie przez wiele lat, wszyscy myśleliście, że umarłem. Zanim tu przyszedłem, ciężką przeżyłem chwilę, pomyślałem jednak, że kobieta wzruszy się niedolą dziecka i pomoże mu skwapliwie… Wolałbym płakać, niż wymówić choć jedno słowo prośby, a jednak mówię, bo to nie dla mnie… bo to nie dla mnie…

Pani Lepańska patrzyła na niego z jadowitą ciekawości ą, przez szpary zmrużonych oczów.

— Czy to pańskie dziecko? — zapytała, zamieniwszy natrętnego „kuzyna” na obojętnego „pana”.

— Nie, nie moje. Ja nie mam dzieci, to biedactwo jest cudze.

— Cudze? A cóż to pana obchodzą cudze dzieci? — wykrzyknęła ze szczerym zdumieniem.

Juliusz tłumił w sobie gniew, bo postanowił nie ustępować.

— Czy to nie wszystko jedno? — rzekł drżącym głosem. — Każde biedne i bardzo głodne dziecko jest naszym dzieckiem. Pani nie może sobie nawet wyobrazić, ile dzieci umiera z głodu, ile dogorywa w zimnej nędzy.

— A pan chce je wszystkie nakarmić?

— Nie wszystkie, ale pragnę ocalić chociażby to jedno, ułomne i bardzo cierpiące.

Zaczął mówić z gorącym wzruszeniem o niedoli i sieroctwie niepoliczonej ilości dzieci; że mrą, jak ptaki na mrozie, bezbronne i niewinne, zagrzebane wśród łachmanów, jak w miękkim grobie, oddychające stęchlizną nad rzekami ścieków, przerażone, bo nie wiedzące, dlaczego tak się dzieje. Mówiąc patrzył pilnie w jej oczy, jakby badając, czy choć jedno z jego słów padło na jej serce i czy nie zakwitnie za chwilę kwiatem uczciwego wzruszenia, widząc jednak twarz nieruchomą, jak maskę, pomyślał, że przemawia może niezdarnie, zbyt prosto i bez należytej siły; zaczerpnąwszy oddechu, począł opowiadać jej o wszystkim co widział w zaułkach i ludzkich norach, gdzie matki dostawały obłędu, nie mogąc nakarmić dziecka, i gdzie śmierć chodzi, jak kosiarz po łące, gdzie nieustannie odbywa się zbrodnia, znęcająca się nad stworzeniem bezbronnym, które można by ocalić odpadkami chleba.

— A dlaczego to ja mam za to płacić? — przerwała mu nagle Lepańska. — Dlaczego pan do mnie z tym się wybrał? Niech pan idzie płakać do innych, bo ja sama nie mam i cudzych dzieci karmić nie będę.

Juliusz zgasł, jak płomień, z nagła zgnieciony; zdawało mu się, że słyszy jej głos, docierający ku niemu gdzieś z daleka.

— Skoro pan tak dba o te biedne dzieci, w takim razie, zamiast jałmużny, udzielę panu jednej rady. Niech pan powie swoim przyjaciołom, wśród których pan teraz przebywa, aby ich tyle nie płodzili… To będzie najlepsze…

Juliusz powstał nagle, bardzo blady, spojrzał na nią z pogardliwą litością i rzekł zdławionym głosem:

— Myślałem, że jednak tłucze się w pani jakieś serce… Pani ma w piersi próchno… Niech pani Bóg przebaczy. Oby pani nigdy nie potrzebowała miłosierdzia.

Pani Lepańska skulona w fotelu patrzyła na niego spojrzeniem pełnym złości i zdumienia. Chciała mu krzyknąć na pożegnanie jakąś obelgę, ale nie mogła wydobyć głosu, więc tylko nerwowym ruchem starczej ręki odpędzała go jak widmo w stronę drzwi, przy których przystanął i odwrócił: się.

— „W Dolinie Józefata — rzekł — będzie pani tkwić w śmieciach po szyję… Razem z Herodem!…

— Precz! Precz! — wrzasnęła Lepańska.

Ulżyło mi! — powiedział Juliusz do siebie, wędrując przez szereg ciemnych pokojów. Szedł szybko, aby wyjść z tego domu jak najprędzej, i nie zauważył nawet, że u drzwi apartamentu Lepańskiej oderwał się od ściany jakiś drobny cień i dreptał przy nim, milcząc. Kiedy wdziewał płaszcz, stanęła przed nim ta sama kobiecina, która go wprowadzała do Lepańskiej.

Sowa stróżująca przy czarownicy — pomyślał Juliusz z pasją. — Czego ona chce? — dodał widząc, że panna Leontyna, wciąż niespokojnie patrząc poza siebie, kładzie palec na ustach, dając mu tajemne znaki. Zbliżywszy się do niego, szepnęła: — Ja wszystko słyszałam… Niech się pan nie gniewa… Mam taki drobiazg, prawie nic… Pierścionek… Niech pan to weźmie dla tego dziecka… Dla mnie to nie ma znaczenia, bo ja mam mnóstwo klejnotów… To ze złota… Może kto kupi… Ja mam tego aż za wiele, może ze trzydzieści… Sama nie wiem… Niech pan weźmie, prędzej, prędzej, l niech pan już idzie…

Juliusz stał osłupiały i obracał w palcach pierścionek; zdawało mu się, że nie widzi, ale słyszy z trudem ukrywane łzy tej kobiety, która go lekko wypychała za drzwi. W tej chwili ozwało się dalekie wołanie:

— Leontyno! Leontyno!

Panna Leontyna biegła jakby nieprzytomna, już bez pierścionka, ale ze słońcem w swojej małej, wielkiej duszy.



XII.


Tego jeszcze dnia pierścień Nibelunga odbyt wędrówkę od panny Leontyny aż do potężnego jakiegoś Fafnera, leżącego na skarbach, który go wziął w zastaw, późnym zaś wieczorem spracowany Juliusz dokonał włamania do domu Henryka, wprowadziwszy weń, jak wilk do pieczary, dwoje dzieci. Pani Masłowska, nakarmiwszy je rankiem ponad ludzką miarę i nadziawszy kieszenie Jurka wszystkim, co jej wpadło pod rękę i miało jakie takie pozory jadalności, wybiegła i powróciwszy po chwili oznajmiła zadyszana:

— Taksówka czeka!

— Kto kazał Masłowskiej sprowadzić taksówkę? — spytał Henryk zniecierpliwiony.

Masłowska odpowiedziała drogą okrężną:

— Pan może pójść piechotą, ale dzieci nie pójdą na takie błoto w dziurawych bucikach.

Usadowiono przeto chłopca na przedniej ławeczce, Majkę zaś pomiędzy Juliuszem i Henrykiem. Dziewczynka przytuliła się do wujaszka, nieśmiało, chociaż z wyraźną sympatią patrząc czasem na tego pana, który się do niej uśmiechał, po chwili jednak cały świat i wszyscy ludzie zostali gdzieś daleko w tyle, a Majka, wniebowzięta jak prorok Eliasz jadący na ognistym wozie, zamknęła oczy z zachwytu, tak przedziwnie pomieszanego z nagłym strachem, że chwyciła rączką dłoń Henryka.

Ta wiedźma Masłowska miewa w przystępie furii dobre pomysły — uśmiechnął się sam do siebie i pogładził małą rączynę.

Niedługo potem dziewczynka biegła po schodach, zadyszana niesłychaną nowiną, że jechała autem; za nią biegł Jurek, a w dalszym ciągu karawany stąpał Henryk, pilnowany p rzeź Juliusza, który po długich namowach przy bramie wymógł na nim, że wstąpi do Barskich chociaż na chwilę.

— Jest to rzadka sposobność ujrzenia uczciwych ludzi — rzekł mu Juliusz — zresztą musi pan poznać całą rodzinę, której jestem wujem.

Elżunia, opasana niebieskim fartuszkiem, stała przy kuchence, Barski zaś, siedząc w kącie, coś właśnie do niej mówił ściszonym głosem, kiedy Majka wpadła z hałasem. Elżunia chciała ją uciszyć, lecz słowa zachwiały się na jej ustach i rozpłynęły w niedokończonym szepcie, kiedy ujrzała Henryka, wahającego się, czy ma wejść. Juliusz popchnął go łagodnie w stronę Elżuni i rzekł najserdeczniejszym głosem: — To właśnie jest pan Staliński. Henryk zrozumiał, że wszyscy tu o nim wiedzą, a z miękkiego spojrzenia dziewczyny poznał, że wiedzą o nim jakieś niezwykłe rzeczy przez doskonałego ambasadora, Juliusza, który przedtem jemu udzielił wzruszających wiadomości o Barskich. Doznał miłego uczucia, że nie jest tu obcy, ujrzawszy zaś chudy niedostatek i jakby wstydliwe spojrzenie Barskiego, który wstał szybko ze stołka, aby go ustąpić gościowi, uśmiechnął się życzliwie i z taką swobodą, jak gdyby znalazł się wśród wytwornych wygód, przysiadł na jakiejś ławeczce, mówiąc wesoło:

— Oddaję państwu moich gości, którzy raczyli spędzić noc pod moim dachem.

Elżunia spojrzała na niego z błyskiem gorącej wdzięczności w jasnych oczach.

— Nie wiem, jak mamy panu dziękować — rzekła drżącym głosem. — Gdyby pan był wiedział, jakie to nieznośne bąki, może by się pan nie zgodził tak łatwo na ten najazd. Trochę mnie to jednak uspokoiło, że, jak wuj Juliusz mówił, przepada pan za dziećmi.

Henryk spojrzał z ukosa na Juliusza, którego jednak nagle tak bardzo zajął widok wbitego w ścianę gwoździa, że nie można było powiedzieć mu treściwym spojrzeniem, jak niecnych dopuszcza się szalbierstw wobec tej miłej dziewczyny.

— Ja naprawdę przepadam za dziećmi — rzekł szybko, ratując dobrą sławę przyjaciela.

— A widzisz, Elżuniu! — potwierdził Juliusz z gorącym zapałem i ze straszliwym cynizmem mrugnął w jego stronę. — Ale jak się miewa Celinka?

Barski powtórzył wszystkie domysły lekarza, który ma dziś przyjść ponownie, potem, uchyliwszy drzwi do pokoju, szepnął, że dziewczynka nie śpi; Juliusz, nie czekając na pozwolenie Elżuni, wtargnął tam natychmiast i skacząc przez zbite w nieporządną gromadę własne słowa, już z nią gadał o wszystkim razem: i o niej, i o sobie, i o wyprawie dzieci do Henryka, i o nim.

— Niech pan słucha, co wuj Juliusz o panu opowiada — rzekła Elżunia. — O, jakże on pana kocha!

Henryk spojrzał w jej oczy, nagle wzruszony, i odrzekł cicho:

— I ja go kocham. Wszyscy go kochamy.

— Och, tak! — potwierdziła Elżunia gorąco. Zawiodła go potem do pokoju, aby mu pokazać Celinkę; dziewczynka obejrzała go ciekawie i podziękowała mu zmęczonym uśmiechem, kiedy ją pogładził po kędzierzawej główce, dając równocześnie tajemne znaki Juliuszowi, że zgadza się na jego zachwyty i uważa gościa za osobę bardzo przyjemną, z którą będzie można żyć w wielkiej przyjaźni.

Pierwsze kroki w tym kierunku poczyniła Majka, która widząc, że nikt Henryka nie boi się i wszyscy uśmiechają się do niego, podeszła ku niemu nieśmiało i, na straszliwe ważąc się rzeczy, zaczęła wspinać się na jego kolana, gotowa każdej chwili do ucieczki, jak ptaszek. Henryk pomógł: jej i objąwszy ręką przycisnął: do siebie, rozczulony i uradowany; czuł, że się w niej tłucze serduszko i że cała drży, więc nic nie mówił, aby jej nie spłoszyć, zwycięsko jednak spojrzał na Juliusza, rad, że mu ukradł jedno dziecko. Elżunia, zdumiona odwagą płowego bąka, rzekła łagodnie:

— Majka, nie męcz pana!

W odpowiedzi na to dziewczynka silniej jeszcze przylgnęła do jego piersi, a on mocniej jeszcze ją przycisnął, oboje gotowi do wielkiej awantury, gdyby ich chciano rozłączyć, wobec czego musiano uznać nagłą przyjaźń za nierozerwalną i rozdzielono sferę wpływów w ten sposób, że Juliusz objął protektorat nad Celinka, a Henryk nad Majką.

W tej chwili mroźne słońce, wędrując po oślizgłych dachach, zajrzało na krótką chwilę przez załomy murów do tej izby, jak gdyby w pośpiechu chciało zebranym w niej ludziom rzucić jedno złote słowo pociechy; Juliusz usunął się, aby blask padł na chorą dziewczynkę, a Elżunia spojrzała na szyby okna, jakby stało się poza nimi coś bardzo niezwykłego.

Zabłąkany promień słońca, co się właśnie przesiewał przez płowe włosy Majki, złocąc je jak zboże, drżał tak, że wydawało się, jak gdyby mogło go zgasić każde tchnienie, więc wszyscy zamilkli, jakby się obawiali, że go spłoszą oddechem. Zagasnął jednak wkrótce sam, lecz jak ktoś, co przebiegł szybko z dobrą nowiną, pozostawił wśród nich jakąś podnieconą radość; zaczęli rozmowę bezładną i serdeczną.

Juliusz huczał i napełniał pokój wesołym bredzeniem, nie pozwalając nikomu dokończyć zdania, wciąż tylko patrząc nieznacznie na Celinkę, czy się uśmiecha. Henryk spoglądał na niego z nie ukrywanym zdziwieniem, nigdy go bowiem nie widział w takim ferworze; dostrzegł wreszcie, że stary człowiek podjudza smutne serce do wesołości, a słowa barwi jak kuglarz, aby tym naiwnym słuchaczom, zbiedzonym dzieciom, melancholijnemu człowiekowi i cichej dziewczynie dać chwilę wytchnienia i obałamuconych wyprowadzić z tego kręgu, w którym żyją stłoczeni; zapewne w tym celu przyprowadził tu i jego, aby się im zdawało, że nie są na wygnaniu, lecz mają jeszcze jakieś związki ze światem i że ich ktoś odwiedza.

Ileż słodkiej dobroci jest w tym niedawnym nędzarzu i ile subtelnej przemyślności! Patrzył na niego z rozczuleniem i słuchał z tkliwym uśmiechem. Juliusz musiał dojrzeć ten uśmiech i, jakby zawstydzony, że został przyłapany na gorącym uczynku, skierował od razu rozmowę na Henryka.

— Ja jestem nieznośny awanturnik — mówił kończąc opowiadanie o swoich zmyślonych przygodach — ale równocześnie jestem łagodnym jagniątkiem wobec tego oto pana Henryka.

— Ależ, wujaszku… — próbowała go uspokoić Elżunia.

— Nie broń go, bo nie wiesz, kogo wprowadziłem między niewinne dzieci. Czekajcie, za chwilę Majka skoczy z jego kolan, jakby siedziała na pokrzywach. Ja mieszkam u tego pana, ale lada dzień wyprowadzam się, bo wytrzymać tam nie można. To jest straszny człowiek, Elżuniu. To, że pisze książki, których nikt nie czyta, można mu ostatecznie przebaczyć, bo czasem człowiek nie wie, co czyni, ale on je pisze w dziwny sposób, bo przede wszystkim pisze je w nocy, kiedy uczciwi ludzie śpią, a następnie robi to w sposób straszny. Jednej nocy zerwałem się z łóżka, usłyszawszy wrzaskliwą kłótnię; myślałem, że go ktoś napadł, więc biegnę czym prędzej i co widzę? Oto pan Henryk, jak gdyby rozum mu się pomieszał, sam do siebie wykrzykuje, a co krzyknie, to piórem dziobie papier, jak bocian. Powiadam przerażony: Na Boga! co się panu stało?” A pan Henryk patrzy na mnie nieprzytomnie i mówi: „Niech pan nie przeszkadza, bo muszę zastrzelić jednego jegomościa, który bardzo się boi, więc krzyczy Przyznaj, Elżuniu, że nie mogę spokojnie mieszkać razem z mordercą, który po nocy wyprawia awantury, bo kiedyś gotów i mnie zakatrupić.

— Oszczerco! — zaśmiał się Henryk. — Nie bój się, Majka, bo wujaszek tak sobie tylko gada.

Majka uścisnęła go na znak, że nie ma pojęcia, o co idzie, wiać się nie boi, tym bardziej że Elżunia śmiała się w głos, a Barski też się uśmiechał. Juliusz postanowił wobec tego opowiedzieć historie jeszcze przeraźliwsze, lecz mu przerwano, bo ktoś zapukał do drzwi. Elżunia pobiegła i wróciła z listem w ręku. Barski ujął go drżącymi rękoma i zaczął czytać wzrokiem najpierw zdumionym, a następnie tak rozjaśnionym, że opromienił mu twarz. — Elżuniu — rzekł z wysiłkiem — czytaj! Elżunia pochłaniała wzrokiem litery i przycisnęła list do piersi. — Panie Juliuszu! — zawołała głosem jasnym od wielkiej radości — tatuś dostał posadę.

Juliusz zagrzmiał jak surma na Sądzie Ostatecznym, wyrwał jej list z ręki i odczytał głośno i tak uroczyście, jak gdyby chciał wyryć w spiżu każde jego słowo. Henryk wziął nieśmiały udział w rodzinnej radości, patrząc z upodobaniem w twarz Elżuni, która nagle rozkwitła; oczy jej rozjaśniły się jak gwiazdy, a usta drżały, jakby chciały komuś dziękować najtkliwszymi słowami. Nagle zwróciła się do Henryka i rzekła z wielką wiarą we własne słowa:

— To za panem przyszło do nas szczęście!

— Wobec tego niech pan tu przychodzi codziennie — zaśmiał się Juliusz.

Elżunia, zawstydziwszy się swojego entuzjazmu, ukryła go w niepewnym uśmiechu, Henryk zaś, pomówiony o mistyczne siły i konszachty z losem, usiłował wprowadzić rozmowę na twardo ubitą ziemię. Przez względy jakiegoś przyjaciela Barski otrzymał dobrą posadę w Gdyni, dokąd go wzywano natychmiast, wobec czego Henryk zapytał:

— Zapewne wyjedzie pan dzisiaj jeszcze?

Proste to pytanie załopotało nagle jak piorun i napełniło wszystkich osłupieniem. Juliusz ocknął się pierwszy; zaczął trzeć ręką czuprynę i spoglądać bezradnie po zasępionych nagle twarzach, na których radość zgasła, jak dzień przy opadaniu mgły zmierzchu. Henryk spojrzał bystro na Juliusza i zrozumiał, że Barski nie ma na podróż. Oczywiście, że nie ma. Swojej pomocy nie śmiał mu zaofiarować — przygodny gość — i nie uczyniłby tego nigdy wobec Elżuni; wprawdzie wedle jej mniemania przyniósł im szczęście, ale nie ma prawa przynosić im pieniędzy; zaczął rozmyślać gwałtownie i spojrzeniem szukał pomocy u Juliusza, który jednak wypatrywał ratunku za oknem, jak gdyby chciał znaleźć pieniądze, zgubione przez jakiegoś lunatyka w wędrówce po dachach; postanowił przeto naprowadzić ich wszystkich na właściwą drogę. Jąkając się i z trudem dobierając słów, jakby wybierał najbardziej łagodne, mówił nieśmiało:

— Państwo zapewne nie byli przygotowani na tak nagły wyjazd pana Barskiego.

— Rzecz prosta — rzekł Juliusz.

— Nigdy nie spodziewałem się… — zaczął Barski.

— I dlatego państwo się martwią. Boże drogi! A wujaszek Juliusz, stary kapitalista, ale człowiek bez serca, patrzy na to spokojnie. Mnie oczernia, a sam jest Harpagon.

Juliusz spojrzał na niego przenikliwie, nie wiedząc, dokąd zmierza, ale domyślając się, że Henryk usiłuje przebrnąć przez jakąś trudność.

— A dlaczegóż to ja jestem Harpagon? — zapytał niepewnym głosem.

Henryk machnął pogardliwe ręką i nie odpowiadając mu, zwrócił się do Barskiego.

— Pan martwi się, a pański fałszywy przyjaciel siedzi na pieniądzach. Juliusz począł szybko mrugać oczami.

— Nie dawniej jak wczoraj dał mi do przechowania dość znaczną sumą…

— Prawda! — krzyknął nagle Juliusz — mam stary, zakuty łeb. Elżuniu, nie patrz na mnie, bo nie jestem tego wart. Zapomniałem, że mam pieniądze. Dzisiaj jedzie pan do Gdyni! Elżuniu, ten młodzieniec morduje niewinnych ludzi, ale ma lepszą pamięć ode mnie…

Elżunia przenosiła spojrzenie z Henryka, który ukrywał twarz za główką Majki, na kapitalistę Juliusza, który wczoraj wybiegł jak opętany na miasto, aby gdzieś wyłowić biedny pierścionek i równocześnie złożył w ręce Henryka znaczną sumę. W tej chwili łatał naprędce nieprawdopodobną historię i szył ją wielkim, białym ściegiem, unikając jej wzroku.

Ogarnęło ją wzruszenie, w którym jak cierń tkwił ostry ból, że obcy człowiek, pierwszy raz widziany, spiskuje niezręcznie, aby im pomóc. Powinna mu za to dziękować na kolanach i czyni to w głębi duszy w imieniu własnym i tych dzieci, z których jedno przylgnęło do niego w niewinnym odruchu, równocześnie jednak konieczność korzystania z jego pomocy leży na jej wzruszeniu jak kamień i gniecie je aż do bólu. Może byłoby lepiej, aby im tę pomoc zaofiarował wprost, rozumiała jednak wstydliwą nieporadność dobrego czynu i chęć oszczędzenia jej choćby cienia upokorzenia; chciała jednak, aby ten człowiek zrozumiał, że ona wie o jego miłosiernej komedii i szanuje jej pobudki, ale że jest już dość silna i dość zahartowana, aby ją oszczędzano, jak roztkliwione dziecko. Zbliżyła się ku niemu i powiedziała cicho:

— Majuśka, ucałuj tego pana… bardzo serdecznie… Henryk czuł, że się rumieni, jak człowiek schwytany na gorącym uczynku; postawił Majkę na ziemi, sam podniósł się szybko i unikając jej spojrzenia, podszedł do Barskiego i zaczął się z nim żegnać. Barski na wpół przytomny z radości, ściskał mu ręce, po czym przywoławszy Juliusza umawiał się z nim, kiedy ma przyjść po pieniądze, które zwróci z pierwszych zarobków, i polecał mu opiekę nad dziećmi.

Henryk uściskawszy dzieci podał rękę Elżuni i głęboko się skłonił; ona uścisnęła jego rękę śmiało i serdecznie i patrząc mu w oczy rzekła:

— Zdobył pan dzisiaj jedno serce i wielką miłość… Henryk drgnął, tknięty nagłym zdumieniem.

— … Majka zakochała się w panu na śmierć — dokończyła EIżunia. — Niech jej pan nie da czekać na siebie zbyt długo.

Uśmiechnęła się do niego oczyma i rozchylonymi ustami, cała tym uśmiechem objęta jak jasnością.

Juliusz ujął go pod ramię i schodzili ze schodów, ogarnięci nagłą wesołością. Henrykowi było dziwnie dobrze na duszy, jakby odbył wycieczkę na górskie szczyty, gdzie powietrze jest czyste i gdzie niebo uśmiecha się łagodnie, głębokim, lazurowym uśmiechem, Juliusz zaś radosny był radością tej gromadki, do której po raz pierwszy od wielu, wielu dni zapukała dobra nowina. Nasunął kapelusz na tył głowy i pragnął czym prędzej wyjść na ulicę, aby wszystkim spotkanym ludziom obwieścić, że zdarzyło się coś bardzo jasnego, nie mógł jednak dokonać tego dość szybko, gdyż na zakręcie schodów natknęli się na przeszkodę.

Dwoje młodych ludzi szło powoli pod górę, pomagając sobie w trudzie wchodzenia w ten sposób, że każdy stopień odmierzali gwałtownym pocałunkiem; w przerwie, nieodzownej dla nabrania oddechu, pracowita para spostrzegła Juliusza i Henryka, którzy jak na komendę zadarli głowy w górę, nie chcąc wchodzić w cudze sprawy, wymagające ze względu na spadzistość schodów wiele uwagi i niezwykłego skupienia. Ponieważ zadarte głowy uśmiechały się pogodnie i życzliwie, panienka roześmiała się w głos, natomiast młodzieniec spojrzał chmurnie, zapewne dlatego, że wskutek niepożądanego spotkania, pomylił liczbę schodów, na jawną narażony stratę. Juliusz trącił Henryka znacząco i zerwawszy kapelusz z głowy zwrócił się do panienki z ukłonem.

— Przepraszamy bardzo — rzekł wesoło — ale nie mogliśmy zejść z drogi, bo nie ma dokąd. Państwo mają jednak przed sobą jeszcze dwa piętra, ale potem jest już tylko dach.

Panienka, zarumieniona jak wschód słońca, znowu wytrysnęła śmiechem jak fontanna, a chmurny młodzian trwał bez ruchu, dając błyskiem oczów do poznania, że śmierć jedynie zmusi go do opuszczenia tego stopnia, na którym właśnie przystanął. Tamci przeszli mimo, po chwili zaś Juliusz, odwróciwszy się, zakrzyknął:

— Już nas nie ma. Zaczynajcie w imię boże! Kiedy wyszli na ulicę, roześmiał się głośno.

— Wesoły nam dziś dzień nastał, panie Henryku. Na czwartym piętrze radość, na schodach całują się, a nam jest wesoło. A dlaczego nam jest wesoło? Dlatego, że innym jest dobrze. Czy nie uważa pan, jaki to wywód prosty i świetny w swej logice? Czuję, że mam niebo w duszy.

— Pańska dusza jest robaczywa — rzekł wesoło Henryk. — Nie wiedziałem, że pan tak potrafi łgać bez przygotowania i z imponującą wprawą. Jak pan mógł powiedzieć Elżuni, że to ja zapraszałem dzieci na nocleg?

Juliusz aż przystanął zdumiony.

— Tak? — krzyknął. — Doskonale, jestem łgarz, ale przynajmniej usiłowałem zarumienić się, choć bez wielkiego skutku. Ale pan, pan, młodzieńcze!

— Co ja?

— Jak pan mógł tak ponuro zełgać, że dałem panu na przechowanie znaczną sumę pieniędzy? Nawet Majka zakryła rękami twarz. Czy panu nie wstyd tak łgać wobec niewinnego dziecka?

— Obaj jesteśmy pospolici szachraje — rzekł Henryk ze śmiertelną powagą.

Wybuchnęli śmiechem i ująwszy się pod ręce szli szybko w bladozłocistym, jakby sennym słońcu.



XIII.


Po wyjeździe Barskiego Juliusz roztoczył opiekę nad jego rodziną, zauważywszy radośnie, że Henryk ze skwapliwą gotowością usiłuje mu ulżyć w trudzie rządzenia małym i bardzo demokratycznym państewkiem na czwartym piętrze; wprawdzie nieliczna jego ludność rządziła jak jej się żywnie podobało i Lordem Protektorem i jego zastępcą, obaj jednak udawali, że wcale tego nie widzą, na dobitek zaś musieli podzielić się władzą z panią Masłowską, najtęższą głową w rządzie, która objęła pieczę nad racjonalnym dowozem żywności i nad pralnią państwową. Tak też się zdarzało, że Masłowska, posępnie mądra i doświadczona, z gestem królowej Wiktorii obalała rozporządzenia Juliusza, a zupełnie nie zwracała uwagi na nieśmiałe rady Henryka, głośno i z niezwykłą przenikliwością oznajmiając, że jeden z nich sam potrzebuje niańki, a drugi nie ma pojęcia o zawiłych sprawach gospodarstwa domowego. Ponieważ otwarta z nią walka była beznadziejna, czyniono jej ustępstwa z godnością! głębokim przekonaniem, że kobieta ta jest opętana przez dobrego ducha, gdyż demon, mniej cierpliwy, długo by w niej i z nią nie wytrzymał, wskutek czego czyny jej są natchnione. Rządząc z oddalenia i nieczęsto odwiedzając samotne dzieci zdołała tego dokonać, że El—żunia mogła czasem odetchnąć i odpocząć, a Celinka miała zapewnioną opiekę, którą Juliusz z Henrykiem rozdzielili pomiędzy siebie.

Henryk sam sobą był zdumiony; po raz pierwszy w życiu zawędrował w jego mroczne, szarzyzną biedy zasnute kąty i było mu tam dobrze: oczekiwano go niecierpliwie, witano z radością i żegnano z żalem, nie żądano od niego niczego, do niczego nie zmuszano. Odnosił wrażenie, że spędza wśród tych dzieci wakacje, że odprężyło się w nim jakieś wysilone napięcie, a dusza w jałowej nudzie tonąca zaczerpnęła oddechu; zdawało mu się, że był dotąd bardzo zmęczony nużącym, wyczerpującym próżnowaniem i błąkaniem się w pustce, a teraz odpoczywa na tej małej wysepce szczęśliwości, przeżywając niebieskie, naiwne godziny, daleki od tej zawiłości, co jak ośmiornica oplata człowieka i dławi, i daleki od tego huczącego młyna, co go usypiał nieprzerwanym terkotem. Najwięcej radowały go rozmowy z Juliuszem i Elżunią, jasne i nie wymyślone, w których każde słowo oznaczało to, co miało oznaczać, a żadne nie było podstępne ani zaprawione goryczą.

Niespodziane wejście w tę gromadkę bawiło go z początku, później zaczęło wzruszać, kiedy dostrzegł, że bez żadnego ze swej strony trudu jest powodem radości. Nikomu na świecie niepotrzebny, w ogromnym tłumie samotny, zdziwił się, że jednak jest ktoś, kto go oczekuje: oczekiwały go wprawdzie dzieci i może ta dorosła panienka, lecz i to już było niezwykłe i dziwne; dotąd patrzył bez wzruszenia, jak dzień za dniem odrywa się od wielkiego drzewa i leci w mroczną niepamięć i jak godziny rozsypują się jak płatki ze zwiędłej róży dnia, teraz zaś, uwiedziony przez serdeczną mądrość starego człowieka, czeka niecierpliwie swojej kolei, aby czym prędzej poczuć na szyi gwałtowny uścisk płowej dziewczynki i pogadać tkliwie z tą drugą, chorą, witającą go ślicznym, bladym uśmiechem.

Nie był sentymentalny i bronił się zawsze przed ckliwością; słowom własnym z nałogu przyglądał się pilnie i raczej odarłby każde ze skóry i wszystkie powykręcał mu członki, aniżeli pozwolił, aby które z nich miało załzawione oczy, albo było zbyt miękkie, szeleszczące lub od wzruszenia kolorowe. Taki bowiem był niepisany nakaz kapłanów, radzących w zaułkach Labiryntu, co należy robić z boskim słowem, aby je uczynić niepojętym i dziwnym dla łaknących go maluczkich serc i prostych dusz; nie chciał być innym, aby nie być pomówionym o zbrodnię pospolitości i o ponury grzech prostoty. Teraz, kiedy z własnej woli w takie zawikłał się sprawy, że musiał słuchać dziecięcego szczebiotu, albo rozprawiać o rzeczach drobnych i niepozornych, zdawało mu się, że nie znajdzie w swoim Sezamie słów odpowiednio jasnych, prostych i niewymyślnych. Szczęśliwy był, że w jakimś zakamarku, zamkniętym głucho od wielu, wielu lat, odnalazł te najdziwniejsze i najbardziej cenne, które radują mędrców i dzieci. Zdawało mu się, że z mrocznych podziemi wyszedł na jasność dnia, i bez pozy i togi wałęsa się po ogrodzie kwitnących drzew i jak Demokryt gada z ptakami.

Juliusz, który go wyciągnął za włosy z grząskiego bagna nudy i beznamiętnego oczekiwania na przypadkowe narodziny dreszczu, przyglądał się ciekawie temu zejściu z zamku Soria–Moria na padoły, gdzie zwyczajne dzieją się sprawy, bo miłość rodzi tam cierpienie w deszczu łez, a cierpienie zakwita miłością w słońcu ofiary i przebaczenia. Henryk uczynił krok jeden zaledwie i dopiero wszedł w gardziel dalekiej doliny, a już oczy otwarł szeroko niespodziewanym zdziwieniem i głęboko odetchnął. Jak wędrowca z obcych krajów powitały go najpierw dzieci, a spoza nich patrzyła jasnym spojrzeniem dziewczyna, z drżącym światełkiem uśmiechu na ustach. Nie widział dotąd takiej jak ona. Znał dziesiątki młodych kobiet, które nigdy nie były młode, przebiegłszy w ciągu jednej chwili granicę dzielącą dziecięcy poranek od dojrzałego południa, pełnego żaru, upalnej tęsknoty i drżenia tak rozpłomienionego powietrza, że w nim więdły ledwie rozkwitłe marzenia; widział spieszące się i biegnące z rozchylonymi ustami na spotkanie burzy, odważne, zuchwałe i bujne; takie jak Ina Torres, która jest szablonowym modelem pospolitej odmiany pięknego, drapieżnego zwierzątka, drżącego wszystkimi zmysłami; znał kobiety oschłe w przedwczesnej roztropności i zaprawne w bardzo złożonej sztuce życia; niezwykłe, dziwaczne orchidee i bezsilne, oparcia szukające bluszcze. Posiadał wielką wprawę w odróżnianiu odmiany gatunku i oceniał je niezawodnie. Elżuni nie mógł określić od razu; zdawało mu się, że znajduje się ona dopiero w okresie stawania się i krzepnięcia tych cech, które ją naznaczą, dotąd pełna niewysłowionego uroku: mieszanina dziecka i kobiety, już nie dziecko, ale jeszcze nie kobieta, z sercem czekającym na jakąś jasność, jak kwiat czekający na słońce, aby się zabarwić i napełnić treścią. Na jej oczach igrały złote błyski, którymi śmieje się dzieciństwo, gasły jednak po chwili, a spojrzenie jej dojrzewało w wielkiej powadze i smutku, rozumnego i skupionego w sobie, kiedy głos ledwie .słyszalny i z daleka dolatujący ostrzegał ją, że marni czas i pozwala sobie na niedozwolony jej zbytek pogody. Młodość jej jednak, każdym drgnięciem pragnąca radości, czysta i huczna jak strumień, przebiegała szybko przez szare piaski i osypiska; złociła dotąd czarne godziny udanym uśmiechem, teraz jednak, kiedy smutki przyczaiły się, jakby znużone daremną pracą pognębiania jej, i kiedy los zelżał, jak stary tyran wzruszony uczciwym poświęceniem, wydobyła z ukrycia jasną swoją, na poły dziecinną radość jak kądziel, zaczęła ją snuć nieprzerwanie i już nie słuchała ostrzeżeń. Powaga matyczna wtedy tylko chmurzyła jej czoło, kiedy patrzyła na Celinkę, dziecko cierpiące w milczeniu.

Henryk przyglądał się jej uważnie i z żywą przyjemnością; uśmiechał się czasem na myśl, że jest w położeniu złodzieja, któremu powierzono strzeżenie skarbu, polegając na jego poczuciu honoru. Dość mu było jednak wyciągnąć rękę, aby tę dziewczynę schwytać jak bezbronnego ptaka, albo też oczarować ją metodą wybornie wypróbowaną: że jak zahipnotyzowana, sama ku niemu podejdzie; posiadał wprawę należytą, bogaty zapas sideł, złożony z upajających słów, błyszczących, świetnych frazesów, wyświechtanych przysiąg, demonicznych póz, łez, uśmiechów, zaklęć, wykrzykników i niedomówień, całą magię miłosną, użytą z powodzeniem po wielekroć razy. Cząstka zaledwie tych doświadczeń z podjazdowych wojen, polowań na lwice, pantery i rajskie ptaki, wystarczyłaby, aby oczarować tę błękitną duszę i tęczami napełnić te jasne oczy dziewczyny szczerej, zbiedzonej i pełnej wiary w ludzką uczciwość.

Ile razy dotąd wypatrzył w kolorowej ciżbie kobietę, do której postanowił zbliżyć się, wiedział od razu i nieomylnie, której z tysiąca metod użyć należy, jaki obrać plan ataku, jaką barwę nadać słowom i na jaki nastroić je ton, przekonany o tym, że ofiara, która często kończyła tę samą akademię uwodzenia, jednym spojrzeniem rozmarzonych oczów rozpatruje równocześnie swój arsenał i szuka odpowiedniej morderczej broni. Było to wszystko tak nudne jak szablon i nużące jak bity gościniec. Teraz, patrząc na Elżunie, pomyślał jednakże strzępem myśli tylko, że dość byłoby udać nieszczęście i sfałszować jakieś cierpienie, aby wywołać u niej współczucie, zmienić je w głęboką litość, a litość rozżarzyć w pożar miłości. Zawstydził się tej myśli i od razu ją zdmuchnął, jak kopcącą świecę. Byłby nędznym człowiekiem, gdyby podstępnie podszedł tę bezgraniczną ufność, co patrzyła w niego niezmąconym, jasnym i jak górska woda czystym spojrzeniem; gdyby chciał oszukać te dziewczynę, postąpiłby jak najgorszy wyrzutek, co okrada dziecko z jego złudzeń i promienistości. Rozrzewnił się czystością jej serca, jak się rozrzewnia człowiek, co po długich latach zamknięcia wśród stęchlizny murów ujrzał świeży, w brylantowych rosach obmyty kwiat. Sprawiło mu to radość tak żywą, że wciąż powracał, aby raz jeszcze spojrzeć na dziwo, nieznane w tym tropikalnym klimacie, w którym dotąd przebywał.

Wiedział, że i ona patrzy na niego z radosnym zdumieniem, jak kwiatami przybrana prostoduszna dziewczyna z Tahiti spogląda na białego marynarza, co z zamorskich, dalekich przypłynął krajów. Henryk zjawił się u nich niespodzianie z innego świata i oczarował ją wytwornym pięknem słowa i gestu; onieśmielona z początku, dojrzała w nim szybko promień tego blasku, który gorzał w uwielbianym Juliuszu: subtelnie dobrym musi być człowiek, który nie wołany wyciągnął obie ręce, aby je podać biedocie, pajęczynami smętków zasnutej i przez wszystkich zapomnianej. Dlatego i ona podała mu obie dłonie na znak, że uważać go pragnie za wiernego przyjaciela, któremu z całej duszy dziękuje za wejście w jej sierocy dom z życzliwością uśmiechu i jasną pogodą. Od kilku już lat nie mają przyjaciół, nędza bowiem, jak szkarlatyna: odstrasza wszystkich od drzwi, przeto tym cenniejszy i tym droższy jest taki przyjaciel nieulękły, dobry duch przez dobrego wiedziony ducha.

Starszy duch przychodził do nich zazwyczaj o wczesnej porze i pełnił obowiązki dobrej gospodyni niezbyt umiejętnie, lecz zawzięcie; pomagał Elżuni, krzątającej się szybko i sprawnie, kiedy zaś musiała wybiec na dwie lub trzy godziny, zamieniał się całkowicie w niańkę, kucharkę i szarytkę; była to najweselsza niańka, najłagodniejsza kucharka i najsłodsza szarytka, jaką świat kiedykolwiek oglądał. Henryk, duch młodszy, zawinił i nie jest godny rozgrzeszenia za grzechy przeciwko własnemu duchowi.

— Największym nieszczęściem, panno Elżuniu — mówił stłumionym głosem — jest skostniałość serca, któremu jednego dnia staje się wszystko obojętne: radość i zgryzota, miłość i nienawiść, smak słodyczy i smak soli. Lepiej takiemu sercu, aby umarło. Nic na nim nie zostawia śladu, nic nim nie zatrzęsie ani nic nie podnieci. Przeżyło się za życia i trwa w nieruchomym, na nic nieczułym letargu; wszystko inne cierpi albo raduje się, miewa sny i tęsknoty, trwoży się śmiertelną trwogą albo bucha odwagą, człowiek zaś chory na skostniałość serca nie drgnie, choćby grom przy nim uderzył i nie zaśmieje się, choćby samo słońce do niego przyszło. Jest mu wszystko doskonale obojętne. Ponura to filozofia, gorsza stokroć od śmierci.

— Przecie pan nie jest taki… — szepnęła nieśmiało.

— Jeszcze nie jestem, ale mi niewiele brakło. A jeśli zdołam się ocalić, wam będę to miał do zawdzięczenia. Tak, tak, panno Elżuniu. Już się kładłem do tej kiepskiej trumny, kiedy się zjawił pan Juliusz, człowiek mądry, co widząc takiego jak ja niedobitka, zakrzyknął wielkim głosem: Młodzieńcze, weź trumnę swoją, wstań, a chodź! Więc wstałem i poszedłem…

— Dokąd?

— Najpierw zwiedziłem jego życie, tak pełne wielkich wzruszeń, że i ja się wzruszyłem. Nauczył mnie ten człowiek wielkiej prawdy, że tylko człowiek głupi lub nikczemny czyni sam z siebie żywy grób, człowiek zaś z sercem żywym ł pragnącym wydziera się z zalewu bagna i walczy o każdy promień słońca, aby nim pożywić kostniejące serce. Wielki to jest bojownik ten nasz wujaszek, co siebie zwyciężył. Pani nie wie o nim tego, co ja wiem, a jednak kocha go pani. Cóż ja dopiero mam powiedzieć o sobie? Może on nawet nie przypuszcza, jak wielkie mi uczynił dobrodziejstwo samym swoim zjawieniem się…

— U nas zjawił się tak samo, w złej, bardzo złej chwili… I co dalej, i co dalej?

— Dalej jest jasna historia. Jak gdyby się uwziął, że mnie będzie wzruszeniami pobudzał do życia, wzruszał mnie wciąż. Sam przed sobą udawałem, że się bronię i że zżymam, bo mi się to wszystko razem wydawało dziecinne i sentymentalne, ale mimo moich srogich min ujął mnie za rękę i przyprowadził tu do was, gdzie mi jest dobrze.

Elżunia spojrzała na niego radośnie.

— Dobrze panu, tu u nas?…

Henryk zniżył głos do gorącego szeptu.

— Mam wrażenie, że byłem ciężko chory na kilka chorób: na nudę, na próżniactwo, na sztuczność, na piękne kłamstwo i na nieszczerość wobec samego siebie, a teraz zdaje mi się, że mnie jedna po drugiej choroba opuszcza. Czekam niecierpliwie chwili, kiedy mogę przybiec tu do was, gdzie nie wolno kłamać, trzeba być prosto uczciwym i uczciwie szczerym.

— Dlaczego u nas trzeba być takim? — szepnęła Elżunia głosem dziecka, pytającego: z czego robi się słońce?

— Bo wobec dzieci innym być nie wolno.

— Ale ja nie jestem dzieckiem…

Henryk spojrzał na nią z taką tkliwością, że jej oczy zgasły, jakby zalane wielkim zdziwieniem.

— Pani — odpowiedział przenikliwym szeptem — jest czystsza i niewinniejsza niż dziecko.



XIV.


Juliusz przyglądał się nieznacznie swemu młodemu przyjacielowi, zdradzającemu niepokój i zmienność usposobienia; Henryk podobny był do mrocznego dnia, na którego niebie wiatr w niespokojnych porywach strzępi chmury, aby z nich wygarnąć płat błękitu. Zamyślał się albo rozpoczynał gorączkowo jakąś czynność, aby przerwać ją po krótkiej chwili i wpatrzeć się w siebie nieruchomym wzrokiem rybaka, co zarzucił w wodę wędkę i spojrzenie. Przestał bywać wśród dawnych swoich przyjaciół i unikał ich, jak dawno opowiedzianych dowcipów albo umianych na pamięć książek, pisanych bez polotu. Chętnie natomiast rozpoczynał rozmowę o Barskich i o Elżuni, uczyniwszy ją Rzymem, do którego wszystkie wiodą drogi. Juliusz wałęsał się z nim chętnie po tym ogródku, w którym dziewczyna nagle purpurowo zakwitła, przestraszony jednakże cokolwiek zbyt szybką jazdą na skrzydlatym, bagdadzkim dywanie i nie dowierzający nastrojom, narodzonym z wieczornej, wyszeptanej godziny, usiłował na wszelki wypadek gasić tęcze na zachwytach Henryka i zbyt jaskrawo płonące jego słowa zdmuchiwał jak świece przed ołtarzem, zapalone za wcześnie, bo w zimie, na majowe nabożeństwo. Czynił to rubasznie, jak stary Bernardyn, co lodem sędziwego doświadczenia ziębi zapały rozpłomienionej głowy wniebowziętego braciszka.

— …Oczywiście — mówił — dobra to jest dziewczyna, chociaż jeszcze zielona. Serce ma lepsze od głowy i czystą duszę. Masłowska, która ulegając silnym wpływom męża terrorysty ma upodobanie do niebiańskich porównań, powiedziałaby, że to anioł nie dziewczyna, do czego jednak nie należałoby zbytniej przywiązywać wagi, gdyż i mnie jednego razu mianowała aniołem, chociaż posiadam cechy wybitnie szatańskie. Nie protestowałem przeciw jej zachwytom w stosunku do mojej osoby, aby nie mącić naiwnej ekstazy, gdyby jednak przy mnie nazwano aniołem Elżunię, musiałbym zaprotestować. — Czemuż to, stary intrygancie? — pytał Henryk. —Powiem to panu w wielkiej tajemnicy: oto na własne oczy widziałem Elżunię spożywającą baraninę, czego, jak wiadomo, aniołowie nigdy nie czynią. Serce mi się kraje, że musiałem to panu powiedzieć, ale jako pański fidus Achates…

— Mój fidus Achates zgubił piątą klepkę, a jego dowcipy czuć czosnkiem — zaśmiał się Henryk.

— Widzę, że w tym domu znieważają starca — mówił Juliusz. — Wobec tego chodźmy do Barskich, bo anioł zapewne już powrócił i albo skrobie kartofle, albo ugniata kluski razem ze łzami, więc mu pomożemy. Pan może nie chce tam pójść?

— Dlaczego? — zapytał Henryk ze zdziwieniem.

— Tak mi się zdawało…

Elżunia przyjęła ich brzęczącą nowina, że ojciec przysłał jej trochę pieniędzy, a im nierównie więcej pozdrowień i uścisków.

— Jest to przykra wiadomość — rzekł Juliusz — i wcale mi się nie podoba. Złoto bardzo zmienia ludzi, więc może nadejść taki dzień, że do bogatego domu nie zechcą wpuszczać takiego jak ja łapserdaka. Powiedz mi, Elżuniu, co zrobiłaś z pieniędzmi? Czasy są niespokojne, więc należy złożyć je w banku, albo zrobić jeszcze lepiej i tak, jak ja robię: dać je na przechowanie panu Henrykowi. Nie dowierzaj nawet mnie. Ile ci przysłał?

— Pięćdziesiąt złotych! — oznajmiła Elżunia z d urną, wartości miliona.

Juliusz cmoknął z zachwyconym podziwem.

— Wobec ogromu sumy, nie dowierzaj też i jemu — dodał ponuro, ruchem głowy wskazując Henryka.

Na pogodę tego wieczoru padł cień, gdyż Celinka czuła się gorzej; ze względu na nią rozmawiano szeptem w kuchence. Przeważnie mówił Juliusz, Henryk bowiem, siedzący w mrocznym kącie, w milczeniu przyglądał się Elżuni i własnym myślom; od czasu do czasu do gasnącego ogniska rozmowy dorzucał jakieś słowo, a Juliusz, gadatliwy jak wiatr w lesie, rozdmuchiwał je w płomień. Godzina była dość późna, a zimna noc, zakutana w ciszę jak w wełnisty kożuch, gasiła w wielkim szarym domu jedno okno po drugim. Juliusz, sędziwy wódz, chciał już dać Henrykowi znak do odwrotu, kiedy nagle za cienką ścianą zwichrzyły się jakieś głosy, jak gdyby źle zgrana orkiestra rozpoczęła na śmiertelnie chorym gramofonie burzliwą uwerturę; po chwili można było rozróżnić dwa głosy, które usiłowały chwycić się za gardła i wzajemnie zdławić: głos cienki udawał flet, głos gruby huczał jak duch ojca Hamleta, kiedy nieszczęsnego króla gra pomylony aktor. Jasnym było, że głos cienki należy do płci żeńskiej, a głos ciężki jak kamień i jak taran tłukący w ciszę nocy wydaje z siebie osobnik płci męskiej, obydwa zaś zdradzały całkowitą nieznajomość najprostszych zasad harmonii.

— Co to jest? — zdumiał się Juliusz. — Albo pożar, albo w tym domu kogoś mordują.

Zaczęli nasłuchiwać uważnie, zaniepokojeni; wreszcie Juliusz postawił treściwą diagnozę:

— Amor militaris! On i ona rzucają w siebie sercami, a za chwilę zaczną łamać krzesła. Jeśli to małżeństwo…

— Tam mieszka jakaś panienka — rzekła przestraszona Elżunia.

— To gorzej, bo awantura dłużej potrwa przy braku i wprawy. Mocno krzyczą…

— Boże drogi, zbudzą mi Celinkę! Trzeba ich jakoś uspokoić — mówiła Elżunia.

Henryk podniósł się szybko.

— Ja tam pójdę!

— Dobrze — rzekł Juliusz. — Niech pan jednakże weźmie z sobą albo młotek, albo żelazny garnek, bo oni na widok rozjemcy natychmiast się pogodzą, ale pana pobiją. Gdyby panu co groziło, niech pan zakracze trzy razy jak wrona, a ja natychmiast przybiegnę z pomocą.

Henryk otworzył cicho drzwi; w tej chwili, jak na scenie, kiedy za kulisami tłum czyni wielki rozgardiasz, głosy żwawiej tarzające się po ciemnej sieni wpadły na nich oznajmiając, że głos cienki wziął górę i usiadł grubemu głosowi na kosmatej piersi, ten bowiem skarżył się potępionym jękiem. Henryk idąc śladem burzliwej rzeki łatwo znalazł jej źródło i gwałtownie zapukał do drzwi, poza którymi jak za barykadą toczył się bój płci żeńskiej z płcią odmienną. Głos gruby omdlał jak grzmot, widocznie nasłuchując, głos cienki jednakże, podstępnie korzystając z chwilowej jego niemocy, zabrzmiał donośnie i radośnie piskał. Ponieważ nikt nie otwierał, Henryk zatarmosił drzwiami jak Samson bramą Gazy, co powiększyło wprawdzie rwetes, równocześnie jednak musiało napełnić trwogą głos cienki, gdyż roztłukł się jak szkło, a okruchy rozprysnęły się z cichym brzękiem. Drzwi otwarto gwałtownie, a Henryk wkroczył w nie z miną szeryfa, wchodzącego w kinematografie do spelunki, gdzie kowboje palą z rewolwerów na odmianę raz w pułap, a raz w ludzki brzuch. W mrocznej kuchence, za którą, jak za górskim przesmykiem, widać było oświetloną dolinę pokoju takiego samego jak u Barskich, dojrzał głos cienki w kształcie foremnej dziewczyny, więc zwrócił się do niej z szorstkim i zjeżonym, jak szczotka, przemówieniem:

— Przyszedłem prosić w imieniu sąsiadów o ciszę. Przecie jest już noc, proszę pani!

— I co z tego, że jest noc? — odrzekła dama, popędzając słowa resztką zdyszanego oddechu. — Jeżeli muszę zrobić awanturę, to nie będę z tym czekać do rana.

— Ale obok jest chore dziecko, więc…

— Chore dziecko? O, to inna sprawa… Niech pan sąsiadów bardzo przeprosi, a ja słowo panu daję, że już będzie cicho. Proszę, niech pan wejdzie i powie głośno, że jeśli kto w tym lokalu jeszcze raz podniesie głos, to go się zrzuci ze schodów, ale tak, żeby pogubił zęby.

Trzeba było wziąć młotek — pomyślał zdziwiony Henryk.

Chciał się cofnąć, ale głos cienki, który już powrócił w przyrodzone swoje łożysko i brzmiał wesoło, ujął go za rękę i wprowadził do kuchenki, zatrzaskując za nim drzwi.

— Proszę wejść — mówił — i powiedzieć, co jest temu dziecku?

Henryk ubawiony dał się popchnąć do oświetlonego pokoju, w którym pod oknem stał nadobny młodzieniec, ale równie ponury jak ten piec. Piec nie poruszył się, obojętnie nieruchomy, młodzieniec zaś kiwnął od niechcenia głową i spojrzał na niewczesnego gościa wzrokiem, jakim patrzył Achilles, kiedy brał słowo — spode łba; za to osoba płci żeńskiej obejrzała Henryka dokładnie, oświetliwszy go jak reflektorami roześmianymi oczyma; była to ładna dziewczyna złożona z tak jasnego uśmiechu i tak zdrowych, lśniących zębów, że reszta zdawała się być tylko nieodzownym dodatkiem, zdrowym i giętkim. Był to świetny okaz niewinnej zuchwałości, radujący się młodością. Jak gdyby dawno już zapomniała o huczącej burzy, zaczęła mówić wesoło, wskazując ręką okolicę pieca:

— Ja słowa nie mówiłam, ale za to ten pan robi po nocy awantury. Dobrze, że pan przyszedł, bo może zechce mnie pan obronić. Ale gdzie ja pana już widziałam? Czy pan tu obok mieszka?

— Mieszkają tu moi przyjaciele — mówił Henryk powoli, gdyż usiłował przypomnieć sobie z trudem, skąd i on zna tę dziewczynę.

— Aj! — zawołała ona nagle — już wiem. Niedawno wychodził pan z tego domu z jakimś wesołym starszym panem, co tak wygląda, jak Donkiszot, ale nie bardzo jeszcze zwariowany.

— Tak, a pani szła pod górę w towarzystwie…

— Tego właśnie ananasa, co dojrzewa tam pod piecem — dokończyła panienka, lejąc słowa jak kule z roztopionego ołowiu. Młodzieniec mruknął coś pod nosem, jak śpiący lew, którego drażnią.

Henryk nie wiedząc dobrze, co ze sobą począć, chciał wycofać się z kręgu ich zawiłych interesów, nawykły zaś do dobrych obyczajów, skłonił się i rzekł:

— Przepraszam za wtargnięcie i odchodzę. Nazywam się Staliński.

— Staliński? — zawołała panienka. — Czy może autor?

— Niestety — uśmiechnął się Henryk.

— W takim razie niech pan siada. Pan Bóg mi pana zsyła! Ja się nazywam Umanowska, a ten pan… Zresztą to wszystko jedno, jak się ten pan nazywa.

— Garsz! — kłapnął młodzieniec, jak turoń. Przedstawił się, widząc, że przybysz jest jakąś znaczną osobą, której nie można od razu pobić i wypchnąć za drzwi.

Henryk skłonił się w stronę pana Garsza, usiłując następnie ruchem ręki przerwać pannie Umanowskiej niewczesne zwierzenia, wypowiadane z wesołą gwałtownością; pomyślał, że spoza tak lśniących zębów muszą wybiegać słowa tylko wesołe i że na tych roześmianych, przekornych, lśniących oczach smutek stajałby natychmiast, jak czarny śnieg.

— Niech pan chwileczkę posiedzi — mówiła dziewczyna — i niech pan rozsądzi jedną sprawę. Drogi panie! Widział pan, że mnie ten pan przemocą całował na schodach, chociaż się broniłam…

Garsz jęknął, jakby przypalony gorącym żelazem kłamstwa.

— Niczego nie widziałem — rzekł Henryk pojednawczo, ale niepewnie.

— Niech pan nie blaguje, bo pan widział i ten starszy pan też.

— Przypuśćmy, i co z tego?

— To z tego, że pan Garsz twierdzi, że jest moim narzeczonym i że ja muszę za niego wyjść, a ja twierdzę, że on stąd wyjdzie, bo ja mogę wyjść nawet za rogatego diabła, ale nie za niego. Dlatego było tyle wrzasku, bo ten pan nie umie zachować się u kobiety. Pan zna chyba takie sytuacje, więc niech pan powie, co by pan zrobił na moim miejscu?

Henryk patrzył z przyjemnością na zdrową, buńczuczną dziewczynę i rzekł wesoło:

— Ja załatwiłbym tę sprawę spokojnie, ale jutro. Dzisiaj państwo są podnieceni…

— To niemożliwe, bo ten pan przyszedł tu ze wszystkimi swoimi manatkami i chce u mnie od dzisiaj zamieszkać. O, niech pan patrzy! Z mieszkania go wylali, bo nie płacił, więc przyniósł tu kilka książek i spirytusową maszynkę, całe swoje gospodarstwo. Każda z książek pochodzi z innego podwórka, jedna jest tomem trzecim, inna siódmym, a maszynce brak jednej nogi.

Garsz rozłożył bezradnie ręce, jakby chcąc powiedzieć, że więcej nie mógł przynieść ze sobą w posagu, bo więcej nie miał.

— Wystarczy! — wydobył nagle z gardzieli ostry dźwięk, jak sztylet z pochwy. Henryk uśmiechnął się przyjaźnie i zapytał:

— Pan jest malarzem?

— Żeby choć to! — odpowiedziała za niego panna Umanowska — ale on jest studentem.

Garsz podniósł głowę z dumą, jak gdyby chciał napełnić pokój radosnym rykiem na temat: „Gaudeamus!”, ale machnął tylko ręką i wspaniałej dumie nakazał spokój.

— Jest studentem — świegotała dziewczyna — i chce zrobić przeze mnie karierę. Czemu pan się dziwi? Niech ten wałkoń sam przyzna, jeśli to nieprawda.

Garsz usiłował wyostrzonym spojrzeniem przebić powałę, potem dach, wreszcie noc i niebo, aby wezwać Boga na świadka, że go spotwarzają; ponieważ nie mógł tego dokazać, wezwał Henryka do obrony w imię męskiej solidarności. Henryk wzruszył ramionami, jak gdyby gadał z parą przyjemnych wariatów, i rzekł:

— Na czym polega ta kariera?

— Na tym, że ja zarabiam dwieście złotych miesięcznie, a on nic. Po jakiego mi licha taki mąż?

— Ale pan Garsz kiedyś też zacznie zarabiać… Garsz kiwnął głową z uznaniem i dla niego, i dla siebie; usiłował nawet uśmiechnąć się w stronę mglistej przyszłości, ale nie bardzo mu się to udało.

— Czekaj tatka latka — mówiła panienka. — Ożenić się łatwo, a co będzie z dzieckiem?

— Z jakim dzieckiem? — spytał Henryk zdumiony.

— Z tym, co się narodzi. Przecie dziecko będzie za rok.

— Dlaczego ma być?

— Niech pan na niego spojrzy, od razu się pan dowie.

— A pani nie pragnie mieć dzieci?

— Owszem, ale bez współudziału samca.

Garsz nachmurzył się jak Jowisz, kiedy który z pomniejszych bogów zdradzał nagłe pomieszanie zmysłów, Henryk zaś wybuchnął śmiechem. Panna Umanowska pokazała wszystkie zęby, śmiejąc się również na znak, że patrzy wesoło na przykre położenie kobiety, chcącej zachować wolność i pogardzającej odwieczna metodą obłędu,

— Teraz pan widzi — dodała — że mam dość powodów do awantury. Wprawdzie ten pan jest silny ale we dwoje damy mu radę i zrzucimy go ze schodów.

— Ja stąd nie wyjdę— oświadczył Garsz, tak wygłaszając swoje bohaterskie zdanie, jak gdyby pragnął każde słowo wbić w ścianę ciężkim młotem niezłomnej woli.

— Słyszy pan?… On twierdzi, że stąd nie pójdziw!

— Słyszę — rzekł Henryk. — Niech się pani uspokoi, gdyż tę sprawę można zakończyć rozejmem. Czy pan naprawdę nic ma mieszkania, panie Garsz?

— Wylali mnie odrzekł Garsz ze spokojną rezygnacją

— To smutne. A nie ma pan przyjaciół?

— Mam trzech…

— Dlaczegoż pan do nich nie pójdzie?

— Bo ich wylali także. Mieszkaliśmy razem.

— Ładne towarzystwo! — zaśmiała się w ściszonym tonie panna Umanowska.

— Czy panowie nie płacili?

Garsz spojrzał na niego z życzliwym politowaniem.

— Oczywiście, że nie. Kryzys na uniwersytecie…

— Rozumiem — rzekł Henryk z wielka powagą. — To przykra sprawa. Na mróz wyjść pan nie może, a tu pan chyba nie zostanie. Nie zechce pan przecie narażać dobrej sławy pani. Ludzie zaczną gadać…

— Temu co zacznie gadać rozbije się głowę, a ja tu zostanę. Ja ją kocham, ona kocha mnie, więc co w tym wszystkim jest złego? Zresztą ja tylko przez dzisiejszą noc, a jutro będę szukał mieszkania.

— Słyszy pani? — zapytał z kolei Henryk olśniony jasnością sytuacji. — Miłość wszystko rozgrzeszy.

Spojrzał na panienkę i zauważył, że nienaturalnie długiej przemowy przystojnego młodziana słuchała z żywym zainteresowaniem, szybko jednakże zwróciła się ku Henrykowi, który przenosił wzrok z jednego na drugie, jak Salomon przed wydaniem sprawiedliwego wyroku. Pomyślał, że jeśli pomoże do wygnania pana Garsza na ulicę, będzie musiał zakrakać trzy razy jak wrona z wezwaniem natychmiastowej pomocy, aby ocalić własne kości, jeśli zaś tego nie uczyni, śmigła panna Umanowska narobi takiego wrzasku, że mury zachwieją się w posadach. Należy przeto tak doradzić, aby i wilk spod pieca był syty i ta strasznie przyjemna koza cała. — Czy nie można by, droga pani, tak zrobić, aby pan Garsz jednak mógł tu przenocować?

Powiedział to z wielkim strachem, trzymając słowa na smyczy, aby je mógł cofnąć każdej chwili; panienka jednakże nie krzyknęła wielkim głosem.

— Noc jest bardzo zimna — zaczął już śmielej — a pan Garsz, który, jak widzę, bardzo panią kocha, jest uczciwym człowiekiem.

— Więc co z tego?

— Niech mu pani pozwoli przenocować w kuchence, a sama zamknie się w pokoju.

— Po co zamykać? —wtrącił szybko młodzieniec. — Ja przysięgnę i to wystarczy!

— Wcale nie wystarczy! —krzyknęła panna Umanowska. —Pan widział, jak mnie napadł na schodach! To zwierz, nie człowiek.

Henryk pomyślał, że mocne zamknięcie potrzebne będzie jednej i drugiej stronie.

— Panie Garsz — rzekł wcale groźnie — pani zamknie się na trzy spusty. Godzi się pani?

Panna pomyślała przez chwilę.

— Dobrze — rzekła. — Skoro inaczej nie można, to niech tu przenocuje, ale niech jeszcze raz i to uroczyście oświadczy przy panu, że mnie kocha.

Garsz wydobył słowo z czeluści serca i rozwinął je, jak płat purpury.

— I niech da słowo honoru, że nie będzie robił awantur, a jutro rano pójdzie sobie na zbity łeb.

Młodzieniec sięgnął do składu uroczystych przyrzeczeń i zapewne chciał w nim wynaleźć jedno, najbardziej uroczyste i rzucić jej pod nogi, zastanowił się jednak i zaczął poruszać potężnymi szczękami, jak gdyby gryzł słowo z żelaza. Wreszcie rzekł:

— Albo słowo honoru, albo klucz!

— Jasno powiedziane — uradował się Henryk. — Co pani woli?

— Oczywiście, że klucz, bo bandyci nie mają prawa przysięgania na honor. Ale pan będzie za wszystko odpowiedzialny — rzekła panienka do Henryka.

— Oczywiście! A teraz chyba mogę odejść, bo sądzę, że państwo już się nie pokłócą. Bardzo serdecznie o to proszę, bo tam naprawdę jest dziecko chore.

— Czy taka mała dziewczynka z jasnymi włosami?

— Nie, jej siostra.

— A kim jest ta śliczna dorosła panienka?

— Najstarsza z trzech sióstr — odpowiedział.

— A pan jest jej narzeczonym?

Henryk zmieszał się i szybko powstał ku wielkiemu jej zdziwieniu. W tej chwili zapukano lekko do drzwi, więc, nie odpowiadając na pytanie, rzekł z pośpiechem:

— To odsiecz dla mnie. Mój przyjaciel, ten siwy pan, myśli zapewne, że mnie tu udusili. Żegnam panią. Bardzo mi przyjemnie, że uczyniłem zgodę między wami, ale ostrzegam, że gdyby awantura wybuchła na nowo, wrócę tu z rewolwerem. Do widzenia, panie Garsz!

Garsz, spokojny już jak okręt, co zawinął: do przystani, zdobył się wreszcie na uśmiech. Uścisnął dłoń Henryka i rzekł, wspinając słowa, jak narowiste konie przed przeszkodą: — Nigdy nic pańskiego nie czytałem… Może kiedy przeczytam… Chociaż wątpię…

Panna Umanowska pokazała mu raz jeszcze wszystkie zęby, jakby chciała w ten sposób oświetlić ciemną kuchenkę. Pożegnała go mocnym uściskiem ręki i powiedziała roześmianym szeptem: — Gdybym nie kochała tego bęcwała, zakochałabym siew panu.

— Kuchenka zbyt ciasna dla dwóch — szepnął Henryk.

W tej chwili ujrzał, że Garsz zbliżył się ku drzwiom i ostrzy na nim wzrok, jak nóż na kamieniu, więc pożegnał się czym prędzej.



XV.


Nieszczęsna Andromeda, strzeżona przez smoka Garsza, złożyła wizytę EIżuni, aby ją przeprosić za nocne awantury; weszła z czarnym plastrem wielkiej powagi na wiecznie roześmianej twarzy, spostrzegłszy jednak świeżą młodość i szczere oczy, odjęła go czym prędzej i jak poranek, z którego wiatr mgliste zwiał zawoje, zaperliła się radością.

Jednym tchem zdołała powiedzieć, kim jest i co czyni: że jest niedowarzona i ma pstro w głowie, ale że serce ma jak wosk, że strasznie kocha niejakiego Garsza, że nigdy nie jest smutna, gdyż cieszy się młodością, jak wiosną, że jest cokolwiek pyskata, ale co to komu szkodzi, że Staliński jest niezwykle miły, a Elżunia jest niezręcznie uczesana; jeszcze nie dokończyła ostatniej, głębokiej uwagi, a już, usadowiwszy Elżunię na krześle, poprawiała jej włosy z okrzykami zachwytu.

Uściskała dzieci, udzieliła kilku rad w sprawie leczenia Celinki, wtrąciwszy roztropne słowo, że z doktorami nie należy się w ogóle zadawać, gdyby bowiem znali się na chorobach, nie chorowaliby nigdy sami, poprzestawiała krzesła, aby w mieszkaniu było ładniej i wybiegła, oszołomiwszy wszystkich i zapomniawszy powiedzieć, po co przyszła. Już jej nie było, a zdawało się, że jasny jej śmiech jeszcze siew powietrzu unosi; zjawiła się jak rumieniec na bladej, schorowanej twarzy i jak radosne słowo na smutnej stronicy książki o szarości życia.

Odtąd wpadała do Barskich coraz częściej, albo tłukąc czymś twardym o ścianę dawała znak, że żyje i jest dobrej myśli, ale nie może się zjawić. Były to jedyne hałasy od owego burzliwego i piorunami nadzianego wieczoru.

Jednego dnia, kiedy wielkimi płatami, miękkimi jak słowa pieszczoty, pierwszy śnieg spadł na oczarowaną ziemię, w błotnej dotąd grzęznącą szarudze, panna Umanowska przyszła z tą ogromną, białą nowiną, o której wszyscy wiedzieli.

Przysunęła do okna łóżko Celinki, patrzącej z zachwytem na śnieżyste kłębowisko zimnych motyli, trzepocących się w powietrzu jakby w dreszczu trwogi przed zetknięciem się z brudem ziemi i z zaropiałą oślizgłością dachów; Elżuni opowiedziała w przeraźliwym skrócie, złożonym z kilku słów, pięćdziesięciu okrzyków i stu uśmiechów, o wszystkim, co się stało na świecie, z wielkich d róg jednakże wróciła szybko na teren ściśle ograniczony, zauważywszy, że słowa wybuchają z jej ust w kształcie pary.

— Psiakość — zawołała — zimno tu u was, jakby przez cały dzień kręcili lody. Czemu pani nie napali? Elżunia nie mogła tego uczynić, gdyż dotąd nie przynieśli kosza węgla, zamówionego przed kilku godzinami, czarny człowiek bowiem, roznoszący je po domach, okazuje im jawną nieżyczliwość ze względu na czwarte piętro i znikomość zamówienia.

— Nie święci węgiel noszą! — rzekła panna Umanowska. — Czy ma pani pod ręką jaki but albo szczotkę? Zdaje się, że o but będzie trudniej, ale jest wałek do ciasta.

Ujęła pożyteczne narzędzie za cienki koniec, a grubszym uderzyła po trzykroć w ścianę z powagą Mojżesza, tłukącego pielgrzymim kijem o skałę; skutek był doraźny, gdyż po chwili nieśmiało zjawił się Garsz. Został przedstawiony jednym słowem serdecznym i jednym opryskliwym i ku wielkiemu zdziwieniu Elżuni, wysłany natychmiast po węgiel. Garsz posłuszny jak Golem i wpatrzony bacznym spojrzeniem w Umanowską, jak ów stwór w nadobną córkę wielkiego rabina, wziął bez słowa pieniądze i kosz.

Kiedy powrócił, dźwigając w czarnym trudzie czarne brzemię, został wynagrodzony serdecznym podziękowaniem Elżuni, co żadnego na nim nie wywarło wrażenia, i bardzo powściągliwym uśmiechem panny Umanowskiej, co w nim gwałtownej dokonało przemiany, postawił bowiem oczy w słup, jak gdyby ujrzał otwarte niebo, i westchnął głęboko, jak ten z siedmiu braci śpiących, który obudził się pierwszy.

— Niech pan tak nie wzdycha, bo pan straszy dzieci — rzekła Umanowska. — Już pan może odejść, a gdyby pan był potrzebny, zapukamy w ścianę.

Garsz skinął poważnie głową na znak wielkiego zachwytu i odszedł niechętnie. Elżunia nie mogła ukryć zdumienia.

— Jak pani może w ten sposób postępować z panem Garszem? Przecie go pani kocha.

— Bardzo go kocham, bo to zacne chłopisko i oddałby za mnie duszę.

— Nie może jednak z tego powodu nosić dla mnie węgli.

— Wielka historia! Mocny jest, to niech nosi; a pani ich nie nosiła? Gdybym mu kazała, to próbowałby ten dom przenieść na inną ulicę. Musi słuchać i koniec! A wie pani czemu? Bo gdybym ja nim nie umiała rządzić, on zacząłby rządzić mną. Muszę być mocna, bo jestem bardzo słaba: zanadto go kocham, więc byłoby po mnie, gdyby się o tym dowiedział.

— Więc on o tym nie wie?

— Cośkolwiek wie — zaśmiała się Umanowska — ale nie jest bardzo pewny; szczęśliwy jest, że mnie może słuchać, więc jak najdłużej niech będzie taki szczęśliwy. Ja, droga pani, mam bardzo mato rozumu, a strasznie dużo serca, więc się tego serca boję. Pamięta pani tę awanturę sprzed kilku dni, kiedy pan Staliński przybiegł, aby nas uspokajać? Wtedy to właśnie ten dryblas zapowiedział: mi, że muszę zostać jego żoną, więc chociaż chciało mi się płakać z radości, zrobiłam mu takie piekło, że ściany drżały. — Ale dlaczego?

— Aby nie myślał, że mi łaskę robi i że jeśli tylko palcem skinie, ja od razu padnę na kolana i zacznę gęgać z wielkiej radości. Gdyby ten mój Garsz jednego dnia przejrzał mnie na wylot i zobaczył, że moje serce jest większe ode mnie i takie pełne miłości jak świat słońca, wie pani, co by uczynił? Zapukałby trzy razy w ścianę i powiedziałby: Skocz, moja mała, na łeb z czwartego piętra, bo mi się nudzi. A ja…ja bym chyba skoczyła.

— Co pani opowiada!

— Mniej więcej prawdziwe rzeczy. Garsz ma rozum w porządku i nie wymyśliłby takiej awantury ze skakaniem na głowę, ale na to mogę przysiąc, że z moim królowaniem byłby koniec. Czy pani wie, do czego zdolny jest mężczyzna?

— Przyznaję się, że nie wiem.

Panna Umanowska zaśmiała się, jak uczniak w pierwszym dniu wakacji.

— Ja też nie wiem, ale i to wystarczy, o czym wie się ze słyszenia. Zresztą to wszystko jedno! Jest mi dobrze i radośnie, a płakać mi się nie chce. Kiedy mnie bardzo coś przygniecie, na przykład we środę albo w piątek, tak że muszę beknąć, wtedy sobie mówię, że w powszedni dzień nie mam czasu na płakanie i odkładam to do niedzieli, a w niedzielę siadam sobie na godzinę albo dwie i płaczę, że aż się dusza raduje, za cały ubiegły tydzień. Po co łazić z czerwonym nosem i robić na raty to, co można odwalić za jednym zamachem? Wszyscy tak powinni robić, bo to doskonały sposób. Może kiedyś trzeba będzie zapłakać w zwykły dzień, bez przygotowania, ale po co się do tego spieszyć? Jestem wolna jak ptak i tak mi jest z tym dobrze, jak gdyby na świecie była wieczna wiosna. Kocham życie, kocham radość i kocham tego chłopaka, ale mówię o tym ze śmiechem. Gdyby mu się wydarzyło co złego, tłukłabym głową o ścianę, aby mu pomóc, a gdyby mu kto chciał krzywdę uczynić, zadusiłabym go własnymi rękami, ale po co on ma o tym wiedzieć? Kocha mnie, bo mu Pan Bóg rozum odebrał, a Pan Bóg wie, co robi.

— Jaka pani szczęśliwa… — rzekła z cichym zamyśleniem Elżunia.

Panna Umanowska, mieszająca jasne zwierzenia z czarnym miałem węgla, rzucanym w zachłanną paszczę pieca, zwróciła na nią zdziwione spojrzenie.

— A pani nie? Staliński kocha panią też, jak wariat… Co się pani stało?

Elżunia uczyniła taki ruch, jak gdyby ujrzała widmo i odpędzała je od siebie rękami. Nie mogła wydobyć z piersi oddechu, jak gdyby spadł na nie ciężar, i nie mogła wymówić słowa; wreszcie zdobyła się na szept, ulepiony z lęku.

— Pan Staliński… mnie kocha?…

Umanowska spojrzała na nią bystrze.

— Pani o tym nie wie? — rzekła bardzo cicho.

— Ja…ja nic nie wiem…to nieprawda…Jak pani może mówić takie rzeczy…

— Tylko niech się pani nie rozpłacze — zaśmiała się niepewnie Umanowska — bo pani zagasi ogień, z trudem rozpalony. Widzę, że z dziećmi trzeba rozmawiać ostrożniej. Niechże się pani uspokoi i odłoży ten widelec, bo nadzieje pani na niego moje oko.

Elżunia brała w rękę w nagłym oszołomieniu wszystko, co przed nią leżało, jak ślepy człowiek, który błądzi rękami po omacku: odłożyła widelec i sięgała jak powieściopisarz, a panienka umie to na pamięć. I jak tu komu wierzyć? Słowo dają, że wypukam Garsza, aby panią sprał za moją krzywdę. Przestań natychmiast płakać, dziewczyno, bo jak Pana Boga kocham i ja też zacznę, a to dopiero wtorek i do niedzieli daleko. Cicho, cicho, dziecko kochane… Ja wiem, że to przyjemnie płakać z miłości, ale nie trzeba, bo dzieci pomyślą, że się pani stało coś złego. Cicho już, bo zwieję i nigdy tu nie przyjdę. Jezus, Maria, ktoś idzie!

Elżunia porwała się z krzesła i szybko ocierała oczy, starając się uśmiechnąć przez łzy: ręce jej drżały i oddychała szybko po nagłym wzruszeniu.

Wszedł Juliusz, taki pogodny jak szczęśliwy dzień, ujrzawszy jednak pannę Umanowską, przyoblekł oblicze w powagę granda, który stanął przed królową. Skłonił się bardzo ceremonialnie i rzekł:

— Elżuniu, bądź tak dobrą i zechciej mnie przedstawić.

Umanowska, ratując nie ukojone jeszcze jej wzruszenie, pokazała w uśmiechu wszystkie zęby i zawołała wesoło:

— Po co, proszę pana? My się przecież znamy.

— Nie byłem nigdy w raju — odrzekł pięknie Juliusz.

— Ja też nie, ale jednego razu spotkaliśmy się na schodach… Juliusz przyjrzał się jej pilnie i uśmiechnął się.

— Pamiętam — rzekł. — Czy ten młody człowiek jeszcze żyje?

— Żyje i jest zdrów.

— To nieładnie, bo powinien był umrzeć z nadmiaru szczęścia. Jeśli jednak tego nie uczynił, proszę go uprzejmie pozdrowić. A co tobie, Elżuniu? — zapytał zaniepokojony.

— Nic, wujaszku…

— Co ci się stało? Płakałaś?

— To przeze mnie — zaczęła szybko Umanowska. — Panna Elżunia ma takie serce jak masło, a mnie tu licho przyniosło i nagadałam jej o swoich kłopotach. A poza tym: co to pana obchodzi, kiedy sobie dziewczyna chce popłakać, jeżeli ma do tego ochotę? Każdy mężczyzna jest taki sam, choćby nawet, tak jak pan, miał sto lat, i zaraz musi wiedzieć: a dlaczego, a po co? Ja płaczę co dnia i nikt mnie nigdy o to nie zapyta, bo z moimi oczami wolno mi robić co mi się podoba!

Juliusz słuchał z wesołym zdumieniem i cofał się przed nagłą napaścią. Czuł jakąś wielką poczciwość w tym ataku i chęć ukrycia za dymową zasłoną gadaniny prawdziwego powodu łez Elżuni; z przyjemnością patrzył na wojowniczą panienkę, co ją osłaniała swoją bujną piersią. Wiedział od Henryka o jej miłosnej awanturze z Garszem, a od Elżuni o jej dobroci, był przeto przekonany, że wzruszenie Elżuni wykwitło z jakichś serdecznych zwierzeń, o których w tej chwili we trzy osoby mówić nie można, więc należy wycofać się z honorem; nie zwracając wiec uwagi na Elżunię, nasrożył się i rzekł groźnie:

— Ja wcale nie mam stu lat! Kto pani o tym powiedział?

Zacny człowiek — pomyślała Umanowska. Wypogodziła zmarszczone czoło i mrugnęła w jego stronę porozumiewawczo.

— Pan Staliński tak opowiada — mówiła już wesoło. — Pan jednak tak nie wygląda, więc niech mi pan przebaczy.

— Nie mogę. Zakrwawiła mi pani serce.

— Odpuść, wujaszku! — śmiała się Umanowska.

— Nie odpuszczę!

— Nie? To pan taki wujaszek? Zaraz zobaczymy, czy mi pan nie odpuści.

Zanim zdołał się obronić, objęła go rękami za szyję i pocałowała w oba policzki, aż klasnęło, i całus, i śmiech Elżuni ozwały się razem”.

Juliusz miał minę człowieka, którego ogłuszyły dwa równocześnie pioruny. Przymykał i otwierał oczy i patrzył na dziewczęta, jak gdyby ich nie mógł dostrzec w ciemności. — Do widzenia, Elżuniu — wołała już od drzwi panna Umanowska. — Bądź zdrów, wujaszku!

— To wariatka! — krzyknął Juliusz, jak gdyby przed chwilą się obudził. — Ale bardzo przyjemna wariatka — dodał łagodniej.

Elżunia, której łzy dawno już obeschły, śmiała się serdecznie.

— To dziewczyna ze złotym sercem, wujaszku — rzekła po chwili. — Bardzo się cieszę, że ją poznałam, a pan Henryk mi mówił, że też ją bardzo lubi.

— A co więcej mówił ci o niej?

— Nic więcej, ale ja wiem wszystko, bo mi sama powiedziała. Juliusz kręcił nieufnie głową.

— I o tym panu Garszu też ci mówiła?

— Oczywiście. Bardzo go kocha, on ją też i są zaręczeni. Ja go znam.

— Skąd? Kiedy go poznałaś?

— Dzisiaj, bo mi przyniósł węgle. Trochę mi było wstyd, ale panna Umanowska kazała mu przynieść, więc przyniósł.

— To ładnie — mówił Juliusz zamyślony. — Ale może teraz, kiedy jesteśmy sami, powiesz mi, Elżuniu, co tobie jest? Jeśli nie chcesz powiedzieć, nie mów, bo nie pytam ze zwykłej ciekawości. Wiesz przecie, dziecko drogie, jak bardzo cię kocham, więc mi smutno, że płakałaś, a ja nie wiem dlaczego.

— Nic mi nie jest, wujaszku — powiedziała Elżunia bardzo cicho.

— I dlatego płakałaś, że ci nic nie jest?

Elżunia nakryła oczy powiekami, jak gdyby chciała pod nimi ukryć prawdę, i nie odpowiadała. Juliusz patrzył na nią długo zmrużonym spojrzeniem i westchnął po chwili, jak gdyby ujrzał jej serce, pełne wielkiej nowiny i wielkiego niepokoju. Nie wiedział, czy smucić się powinien, czy radować, że to serce rozkwitło. Widział jasno, że tak jest, bo mówiło mu o tym jej smutne i drżące milczenie, i ślady łez, którymi miłość własne swoje oblewa narodziny. Spotkała się młodość z młodością, dwie dusze dziewczęce i powiedziały sobie to, czego nigdy przed starym nie zdradzą człowiekiem, jakby z trwogi, że wyziębłym sercem już tego nie pojmie. Tamta spoza ściany, zuchwała, zdrowiem pyszna, perląca się bujna młodość, chłonąca w siebie miłość z powietrza, ze słońca i ze wszystkiego, co ją otacza, śpiewająca o niej, jak ptak, i słowa nawet zmieniająca w pocałunki, musiała zapewne zbudzić Elżunię dotknięciem jednego z takich słów, gorącego jak rozpalone żelazo, a to ciche stworzenie, nieśmiałe i tak czyste jak ten dzisiejszy śnieg, kiedy jeszcze nie dotknął ziemi, patrzy z lękiem w najdziwniejsze dziwo: w serce obudzone.

— Stało się — mówił sam do siebie — bo stać się musiało. Trzeba się radować, bo cóż szczęśliwszego mogło się wydarzyć, biedactwo moje kochane. Oby cię za wszystkie biedy i zgryzoty, za wszystkie smutki i nieprzespane noce wielka nagrodziła miłość. I oby ten, którego kochasz, okazał się ciebie godnym…

Kiedy tego wieczora powrócił do domu, zaszedł do Henryka i spojrzawszy na niego znacząco, rzekł ku wielkiemu jego zdumieniu:

— Gdyby kto kiedy skrzywdził Elżunię, zabiłbym



XVI.


Jak gdyby pod błękitem odpocząwszy po burzy, która na wszystkie miotała nim strony, zabrał się Juliusz do wielkiej jakiejś pracy, krążył gdzieś po przedmieściach, znikał wśród zaułków, buszował jak w dżungli wśród plątaniny ciemnych, błotnistych uliczek, wyglądających jak śmietnik, na który wielkie miasto wyrzuciło pokrzywione i rozlatujące się rudery, zapluskwione, na krzywych nogach słaniające się graty i złachmanione resztki ludzi, snujących się jak widma w noc zaduszną. Stary człowiek miewał z nimi jakieś konszachty i tajemne narady — wszystkim znany i witany przez wszystkich, wiedział, gdzie kto jest chory, lub dogorywa, gdzie nowy rodzi się nędzarz, kogo dopadło nieszczęście i dogryza go jak wilk.

Zjawiał się jak w katakumbach apostoł, z rozjaśnioną twarzą i słuchał spowiedzi, wypowiadanych zaropiałym szeptem, cichym jękiem lub zmęczonym narzekaniem; dobywał z serca jak z niewyczerpanego tobołu pociechę i łamał się nią jak chlebem; z oczów płaczących ocierał łzy, a z tych, które rozkrwawionym spojrzeniem patrzyły w daleką łunę miasta jak w pożar, ocierał męt i gasił na nich złe błyski.

Powracał stamtąd rozdygotany, z duszą, zalaną całym morzem smutku, zrzucał go jednak z siebie niecierpliwym ruchem jak łachman i nakazywał sobie wielki spokój; jak filozof w chlamidę, odziewał się w pogodną wzniosłość i w tym starym, zwyczajnym swoim stroju szedł dopiero pomiędzy tych, których zaniepokoiłby i przestraszył twarzą zmartwiałą i żalę— kła tym, co widział przed niedawnym czasem, a których szedł błagać o miłosierdzie.

Odbywał pracowitą, upartą pielgrzymkę do wysokich progów i do wszystkich możnych, odwiedzał tych, o których wiedział, że sięgają wzrokiem poza krąg jasno oświetlony i widzą to, co stęchłą złudą życia żyje w mroku — tych uczciwych, co krwawiąc myśl, szukają ratunku dla niewinnie potępionych — i tych, co nigdy nie chcieli uwierzyć, że istnieje piekło tuż obok, za bezpieczną ich ścianą. Opowiadał o tym słowami obnażonymi do kości, jasno, dotkliwie, bez tragicznych gestów; wzruszał tych, których można było wzruszyć, pouczał ni e wiedzących, ostrzegał roztropnych.

Nie skomlił o mizerną, bezduszną i smętnie rozżaloną dobroczynność i o poniżające odpadki, lecz wołał o wielkie, powszechne dzieło miłosierdzia i miłości; tłumaczył, że sobie samym, a nie nędzy, łaskę czynią ci, co idą na jej spotkanie z ramionami szeroko otwartymi.

Dotarł do ludzi posiadających wielką moc słowa i podjudzał ich, aby je oddali jego sprawie i aby spiżowym głosem, per cohortas milionum, bili w ludzkie sumienia.

Pracował niezmordowanie, aż do omdlałości serca, aby nazajutrz rozpocząć na nowo wędrówkę z obozu trędowatych do siedliska ludzi zdrowych, odpoczywał zaś w uśmiechu, wśród swoich najbliższych.

Miał czas na wszystko: zrywał się o świcie, na spoczynek szedł późną nocą; pisał i czytał, rozprawiał z Henrykiem, odwiedzał Barskich. Odnawiał utracone siły, dotykając czarnej, cmentarnej ziemi, na której zapadłe domy przypominały opuszczone i przez wszystkich zapomniane groby. Czasem go wołano na narady, kiedy ktoś wynalazł ratunek albo sposób ratunku, często pytano o nazwiska i adresy, o cyfry i daty, on zaś, jako minister narodowej nędzy, wiedział o wszystkim i na każde odpowiadał wołanie. Zachłannie rzucał się na dzienniki, o których wiedział, że w nich znajdzie choćby kroplę słowa mającego wydrążyć skałę obojętności, albo też pisany płomień oświetlający dotkliwym światłem nagą prawdę o nędzy.

Henryk, wiedząc cokolwiek o jego wyprawach i widząc niezmordowany, święty trud tego człowieka, patrzył na niego z podziwem; w jego słońcu ujrzał już swoją biedotę, pozłacaną pozłotką pięknych słów i ukwieconą sztucznymi kwiatami, teraz zaś zaczął mu zazdrościć potęgi czucia i tej odwagi, z którą ten starzec z zapadłą piersią ciska się w nurt bez rozważań i namysłu, aby ratować tonących.

Było w nim morze treści na olbrzymie dzieło, treści wielkiej, obolałej, przecierpianej i wypalonej w ogniu, a on dzieła nie pisał, lecz z każdego swojego dnia tworzył żywe, nalane krwią słowo; każde z nich szacowniejsze było i wspanialsze niż wszystkie książczyny Henryka, po których czas ciężką stopą przejdzie, jak po rozsypanych na wielkiej drodze płatkach zwiędłych, nikomu niepotrzebnych róż.

Smutno mu było, że wobec tego myśliwca, co poluje w dżungli i w zapadłych ostępach, on wygląda tak jak ten strzelec z Tarasconu, co strzela do kapelusza i z tego potem wierszowane i pełne łgarstwa robi ballady. Juliusz dobrze przeżywał swój dzień, a on pisał księgę. Zaczął spoglądać na nią najpierw z niedowierzaniem, niechętnie i nieufnie, potem z rozdrażnionym smutkiem: kwiliła w niej jakaś pachnąca miłość, zwijająca się w esy–floresy nieprzeżytej namiętności, i grała sercem w tenisa w ogrodzie nasłanym przez wiatry; oto jeszcze jedna książka, podobna do tysiąca innych, jak paciorek nanizany na sznurek bez końca.

Kiedy ustępy z niej czytał Juliuszowi, odnosił wrażenie, że Juliusz nie słucha ich, lecz—życzliwie uśmiechnięty — wącha je jak kwiaty.

Musiały go niecierpliwić te fioritury i te kryształowe cacka, kruche i tęczowe; jego, który był na dnie morza i w głębi góry, na spadzistym brzegu życia, rwącym się nad otchłanią, i na rozlewiskach bagien, oddychających zgniłą śmiercią.

— Pójdę z panem — rzekł Henryk jednego dnia z mocnym postanowieniem.

— Dokąd? — zdumiał się Juliusz.

— Nie wiem. Tam, dokąd pan się wybiera. Juliusz spojrzał na niego ciekawie i ledwie widoczny błysk radości powiał po jego twarzy.

— Niech pan idzie, ale uprzedzam pana, że zmęczy się pan tylko, zabłoci, zziębnie i niczego ciekawego pan nie zobaczy.

— A dlaczego pan tam chodzi?

— Ja? — zaśmiał się Juliusz. —Ja odwiedzam znajomych i dawnych przyjaciół. Ponieważ w zimie jest im nieco ciężej niż w innej porze roku, więc taki stary pajac jak ja jest tam mile widziany. Nie wiem jednak, co pan tam będzie miał do roboty.

— Chciałbym ujrzeć własnymi oczyma tych ludzi, wśród których pan przebywał…

— To nie jest teatr, panie Henryku — rzekł Juliusz z powagą.

— Ja wiem, ja wiem — mówił Henryk gorąco. — Czemu mi pan nie wierzy, że pragnę tam pójść z czystym sercem? Tyle mnie pan już nauczył/tyle mi pan powiedział wtedy, kiedy pan był w łachmanach, a teraz nie chce mi pan uwierzyć, że każde pańskie słowo zapadło we mnie i wyrosło…

— Wierzę panu, dobry chłopcze — rzekł Juliusz pogodnie. — Prawdę mówiąc, byłbym pana dawno już zabrał do moich przyjaciół, ale lękałem się, czy pan pójść zechce. Sam ich zresztą zaniedbałem, osiadłszy w Capui i wiodąc plugawy żywot w niezasłużonym dostatku. Pamięta pan, co panu mówiłem w pierwszym dniu naszej znajomości? Mówiłem, że źle się to wszystko skończy, toteż i skończyło się źle. Rozleniwiłem się i szpetnie utyłem, a moi znajomi, zawsze przeraźliwie chudzi, tęsknili za mną. Odwiedziłem niedawno jednego z moich przyjaciół, którego nazywam marabutem, gdyż oczyszcza domy ze śmieci, a marabut mnie nie poznał i stracił na dłuższą chwilę mowę z niebiańskiego podziwu na widok moich, a właściwie pańskich spodni. Zdaje mi się, że stracił dla mnie szacunek i patrzy na mnie z pogardliwym niedowierzaniem; myśli szelma zapewne, żem to wszystko ukradł. Cieszy mnie to jednak, że pan pragnie, aby moi przyjaciele byli pańskimi przyjaciółmi. Chodźmy, drogi panie!

— Czy to daleko?

Juliusz zaśmiał się wesoło, jak szewc w niedzielę po sumie.

— Jeśli pan chce, to będzie blisko, a jeśli pan chce, to daleko. Nawet pan nie przypuszcza, tak jak zresztą inni, że tuż obok, o dwa kroki stąd, można ujrzeć dziwne rzeczy, o jakich się nigdy nie śniło dobroczynnym filozofom od czternastu boleści. Ja mam dzisiaj jednak ważne sprawy na przedmieściu, więc niech mi pan tani towarzyszy. Patrz pan — mówił idąc do przystanku tramwajowego — jaki mróz spadł na ziemię i jaka zrobiła się okiść. Druty telegraficzne tak wyglądają, jak gdyby przebiegały przez nie same złe wiadomości, więc w nich ze zgrozy miedzianoruda krew zamarzła.

Tego dnia zajął się Juliusz losem bezdomnej rodziny, koczującej w bramie; jak ten, co podczas powodzi opanować umie biegającą w kółko ślepą rozpacz, albo pobudzić do działania osłabłą i tępą w rezygnacji bezsilność, zarządził ratunek; skostniałe dzieci porozmieszczał u sąsiadów, naznaczając każdemu kwaterę jakby wojskowym rozkazem, Henryka postawił na straży gratów, których by nie tknął najgorszy złodziej, nie szczęsnego zaś właściciela tego dobytku, krawca z żółtą, nerwowo drgającą twarzą, powiódł na drugi koniec miasta do jakiegoś urzędu, aby tam wybłagać pozwolenie powrotu do mieszkania. Henryk przyglądał się ciekawie jego wesołej ruchliwości, wałęsając się za nim w milczeniu, jak cień, po rozmaitych norach, gdzie Juliusz zjawiał się od razu rozgadany, jakby pragnął uprzedzić wszystkie gorzkie żale i narzekania. Coraz częściej udawał się z nim na te misjonarskie wyprawy na zapomniane wysepki, podobne do wrzodów na wielkim cielsku miasta; czasem czuł nagły przypływ wielkiego współczucia, czasem groza przyprawiała go o dreszcze.

Nie wyobrażał sobie, że może istnieć taka bieda w obliczu słońca i taka niesprawiedliwość głodząca jednych, aby mogli żyć drudzy; patrzył i rozważał mętem przelękłych myśli, że trzeba by całej armii zbawienia, złożonej z takich Juliuszów i całego morza wzniosłego miłosierdzia, aby to piekło, zapadłe w głąb ziemi i na samo dno cierpienia, wywyższyć ku Bogu, aby się zlitował. Z tym większą czcią spoglądał na tego maniaka, który się swoim sercem dzielić chciał z niepoliczoną rzeszą i wszystkich nakarmić i który, jasno uśmiechnięty, wierzył, że zdoła cały świat obudzić i wezwać go na ratunek i rozprawiał — naiwny ekonomista — o nagłej przemianie sprawiedliwości, która nie będzie karać tego, co ukradł bochenek chleba dla konającego z głodu dziecka, lecz tego, co zatapia w morzu zboże, aby resztę sprzedać drożej.

Henryk chodził po cmentarzu ludzi żywych coraz trudniej i ciężej, jak gdyby zaczął nieść brzemię; czuł, że serce jego napełnia się krwią, a myśli stają się ciężarne; kiedy szedł śladem Juliusza, jak przez ciemny las za mądrym Wirgilim, mówił z nim coraz rzadziej, jak gdyby lękał się lekkomyślnej nierozwagi własnych słów, dziwiąc się tajemnie, że i Juliusz i ci, do których on przemawia, używają stów jasnych, często niefrasobliwych i tak niemal złociście dźwięczących jak śmiech. Pomyślał, że z tych właśnie, pilnie strzeżonych ziarnek, wyrasta ta pogoda, co sobie nad rozlewiskiem nędzy własny rozpina błękit we dnie, a w nocy zapala na nim gwiazdy. Ludzie ci byli z własnym nieszczęściem w związku tak poufałym, że uśmiechali się w jego obecności; śmiech ten był blady, jak jesienny dzień, i jakby przemycony, lecz wędrował jak błędny ognik z umęczonej twarzy na twarz bardziej umęczoną. Głośno i wprost w zimne oczy biedy śmiała się tu jedynie miłość, tej nieludzkiej ziemi skarb jedyny i największy, nie lękający się ani głodu, ani śmierci, od głodu i śmierci mocniejsza, bujna, zuchwała i jasna, nie znająca słów innych, tylko nalane krwią i gardząca obłudnym ceremoniałem.

Henryk poznał całą gromadę przyjaciół Juliusza, a wśród nich jednego, który nie był tubylcem, lecz przywędrował tu z lazurowego brzegu, jak kiedyś Juliusz. Zwał się Solnicki, powszechnie zaś nazywano go „mecenasem”, pełnił bowiem dla całej dzielnicy funkcje doradcy we wszystkich ważnych sprawach, wymagających ujęcia pióra i zawiłego stylu; pisał podania i prośby, wypełniał długie jak przewlekła choroba i powikłane jak relsy na wielkiej stacji zeznania podatkowe, układał epistoły uroczyste dla nadawcy, w których nadawca oświadczał, że adresat jest łotrem z lewej strony krzyża, potem zaś koncypował odpowiedź adresata, który posyłał nadawcy słowa ważkie i ponure, włącznie z groźbą połamania kości, tworzył, jakby w natchnieniu, listy miłosne, czułe i tkliwe, pisane łzami, lub namiętne i wołające śmierć na świadka — wedle zamówienia. Znał wszystkie wstydliwe historie przedmieścia i czułe tajemnice niepiśmiennych serc, chętnie udzielał kredytu lub pobierał honoraria w naturze, osobom zaś bardzo godnym współczucia, wielokrotnym recydywistom w miłości, najpiękniejsze listy pisał za darmo. Był to zwiędły człowieczek z mądrymi oczami, tak wyblakły, że siwiejąca kozia bródka była jedyną jego, rzucającą się w oczy ozdobą; autor niezliczonej ilości listów sam wyglądał jak list, kiedyś dawno wysłany ze złym adresem, tak że nie można go było nikomu doręczyć, więc się tułał, sponiewierany, zmięty i przez nikogo nie przeczytany; miała go dopiero otworzyć śmierć, przeczytać ze zdumieniem i cisnąć do grobu, jak do kosza. Żył nędznie, zawsze głodny i albo pijany, albo sprawiający wrażenie niezupełnie trzeźwego, uśmiechał się uśmiechem przylepionym do połowy twarzy, jak gdyby ją podzielił na stronę południową i stronę północną, używając strony pogodnej przypisaniu rzeczy pięknych i czułych, mrocznej zaś do spraw nudnych i zawiłych. Agencję literacką założył w szynku, gdzie go można było znaleźć albo piszącego, albo czytającego bardzo opasłą i zapewne dlatego bardzo zatłuszczoną książkę. Tam go odnalazł Juliusz i pokazał Henrykowi jako niezwykły okaz dzielnicy. Henryk, bardzo zmęczony, usiadł chętnie, chociaż nora była paskudna, i bladym wzrokiem spojrzał na „mecenasa”, bąknąwszy coś na przywitanie. Nagle drgnął.

— Przywidziało mi się — pomyślał.

Solnicki siedział w mroku, tak że miał jakby przejrzystą maskę na twarzy; przywitał Juliusza uśmiechniętą jej stroną i szczerze się ucieszył. Uścisnął im ręce i rzekł zmęczonym głosem:

— Myślałem, panie Juliuszu, że pan siedzi w głębokim ukryciu i że trzeba będzie napisać podanie do okrutnej władzy, aby nam pana zwróciła na ojczyzny łono, a pan tymczasem jakąś nadzwyczajną zrobił karierę. Cieszę się, bardzo się cieszę…

— A co z panem się dzieje? — spytał Juliusz przyjaźnie.

— Ze mną jest jako tako, ale moja kancelaria znajduje się w upadku; atrament mój wysycha, gdyż klienci od niejakiego czasu mniej piszą, więcej za to gadają szeptem po kątach. Bessa na całej linii… Dawno tu pan nie był, więc chociaż pan wiele wie, nie wie pan wszystkiego. Takiej biedy nawet tutaj nigdy nie było. Zaczyna ona być niespokojna i zaczyna gadać o sobie z rozpacza. Ja mieszkam kątem u pewnego urzędnika czterdziestego stopnia, który mieszka kątem u pewnego rosyjskiego hrabiego, a ten hrabia mieszka kątem u pewnej łagodnej wiedźmy, co sprzedaje na ulicach obwarzanki, posiadam przeto najdokładniejsze informacje o nastrojach, od zaludnionej piwnicy do równie gęsto zaludnionego strychu. Jedno wielkie, głodne narzekanie. Są tacy, co opuścili ręce i którym jest już wszystko jedno, ale są już i tacy, którzy je zaciskają. Ponuro robi się na moim terenie, gdzie dotąd rosła cierpliwość. Wiem, że panu rozpaczy swojej nie pokażą, bo pan ma taką gębę, która wygląda jak rozświetlona w nocy tarcza zegara, więc patrząc na pana rozjaśniają się sami, ale gasną natychmiast po pańskim odejściu. Zaczynam lękać się o moich klientów.

— Zachowaj ich, Panie, od powietrza, głodu, ognia i wojny… — rzekł Juliusz.

— Czy nie można by krócej? — zaśmiał się mecenas. — Po co zanudzać Pana Boga wyliczaniem skutków przed przyczyną? Wystarczy powiedzieć: „od wojny”, generalnie i treściwie. Herodot nazwał wojnę matką wszystkiego i mądrze to powiedział. Gdyby się udało zakatrupić mamę, to i szczenięta diabli wzięliby za jednym zamachem. To de publicisJa osobiście, nie mając nawału pracy, bawię się rozmyślaniem na wzniosłe tematy i przygotowuję treściwe odpowiedzi na aktualne pytania. Ponieważ na ten przykład możliwy jest potop, przeto zastanawiam się usilnie nad tym, co należałoby ratować dla przyszłych pokoleń: Stary i Testament, czy Szekspira? Jak pan myśli? Juliusz zaśmiał się łagodnie.

— Bo ja myślę, że Szekspira. Na drugi dzień po potopie zjawiliby się na opustoszałej ziemi nie wiadomo skąd Żydzi i Stary Testament byłby gotów w krótkim czasie, na Szekspira zaś trzeba by czekać może dziesięć tysięcy lat. Większych zmartwień na razie nie mam.

— Co to pan czyta? — zapytał nieśmiało Henryk, wskazując książkę. — Czy to Szekspir?

— Nie, panie. Jest to przedziwna książka, z której jadam, i to jadam wybornie. Nazywa się Kucharz doskonały, wydanie dość stare i bardzo bogate. Pan Juliusz znają i rozumie z niej pożytek, pan, widzę, zabłądził w te strony, więc panu objaśnię, na czym on polega. Nie zawsze, uważa pan, można w tym lokalu zjeść dobrze, szczególnie jeżeli ktoś, tak jak ja, jest wybredny, więc należy ratować się piękną iluzją, którą panu na wszelki wypadek polecam. Odczytuję sobie najsmaczniejsze ustępy z Kucharza doskonałego i ten poplamiony stół zamieniam potęgą wzniosłej wyobraźni w stół książęcy. Ponieważ jednak pora nie jest odpowiednia do spożycia uczty, a chciałbym panów uczcić, sądzę, że kieliszek wódki nie jest do pogardzenia.

Chciał zawołać, lecz Juliusz wstrzymał go ruchem ręki.

— Po co pan tyle pije, kochany mecenasie? Wódka zabija…

— To nie jest dowiedzione. Grammatici certant… Gdyby mnie wódka chciała zabić, miała do tego wiele wybornych sposobności. Mój zawód poza tym wymaga gorącej podniety. Jakie bym ja pisał listy miłosne, gdybym je pisał wodą, przed czym Horacy przestrzegał wyraźnie: „…Nec vivere airmina possunt quae scribuntur aquae potoribus. Niech pan wybaczy, panie Juliuszu, ale moja praktyka pognębiła teorię. Bez wódki jestem cokolwiek mętny i nie mam odwagi, po wódce zaś mądry jestem i bystry, jak maksyma Rochefoucaulda. A może — dodał, zwracając się nagle do Henryka — pański zawód zaleca panu używanie podniecających napojów? Czym pan jest z zawodu? Henryk chciał coś odrzec, ale Juliusz go uprzedził. —Pan Staliński jest w sam raz towarzyszem dla pana — rzekł z uśmiechem — bo jest znanym autorem.

Mecenas” drgnął i rzuciwszy krótkie spojrzenie na Henryka przygasł nagle, jak świeca, która zbyt wysilonym dotąd płonęła blaskiem. Drżącymi rękami zaczął zbierać porozrzucane po stole papiery i ciskał je szybko do wytartej teki, którą związał sznurkiem; książkę ukrył w kieszeni i ku wielkiemu zdumieniu Juliusza wstał powoli, jakby z trudem, odwracając twarz od światła.

— Muszę iść — rzekł cicho i niepewnie. — Zapomniałem, że muszę iść. Bardzo serdecznie żegnam panów… Niech pan tu kiedy zajdzie, panie Juliuszu.

Drepcącym krokiem wybiegł z szynku i wsiąkł w mrok. Oni też wyszli na ulicę; Henryk był zamyślony, a Juliusz wzruszał ramionami.

— Co mu się stało? — mruczał. — Dziwadło stare! Przecie się nie obraził za tę wódkę.

— To nie to — rzekł Henryk. — Pan mu tylko niepotrzebnie powiedział, kim jestem. Ja jego znam, a on sobie mnie przypomniał.

— Nie może być! Któż to taki?

— Świetny kiedyś człowiek — mówił Henryk, patrząc we wspomnienia.

— Widzę, że świetni kiedyś ludzie uciekają tu, jak zbyt krewka szlachta na Zaporoże. Więc to człowiek z mojej kompanii… Myślałem dotąd, że to niedokształcony pomyleniec, co jeździ na Horacym. Jakaś tragedia? Ale niech pan nie mówi, bo nic nam do jego tajemnie.

— To nie jest żadna tajemnica, a ja długo szukałem tego człowieka. Nie ukrywa swojego nazwiska, bo tak istotnie się nazywa. To był mój mistrz, panie Juliuszu, poeta pierwszorzędny, dusza czysta i umysł niepospolity. Zapatrzony byłem w niego jak w tęczę, bo on naprawdę był tęczowy; byłem chłopaczkiem, kiedy on chodził w sławie, odbywszy tryumfalny wjazd z Paryża. Przyjaźnił się z moim ojcem, a mnie lubił bardzo. Do dnia dzisiejszego pamiętam każde jego słowo, dziesiątki jego wierszy umiem na pamięć. Sypano mu kwiaty pod nogi i okadzano jak bożka, kiedy zaś znikł, pies się nawet o niego nie upomniał.

— Musiałem w owym czasie wałęsać się gdzieś po świecie, bo byłbym o nim coś wiedział. Czemu znikł? Henryk czytał smutnym głosem w książce swoich wspomnień.

— Ożenił się z piękną panią, której zdawało się, że wychodzi za niego, a wyszła za jego sławę i ukwieconą wziętość, kiedy zaś objadła się tą strawą jak kremem, uciekła od niego z wielkim skandalem. A ten biedny człowiek, który kochał ją bez pamięci, tłukł głową o ścianę i gryzł ręce. Pamiętam, przywlókł się do nas jednego wieczora, zaniedbany, nie ogolony, z błędnym wzrokiem; zdaje się, że był pijany. Słyszałem jego rozmowę z moim ojcem. Mój ojciec błagał go, aby nie upadał na duchu, bo go szkoda; tłumaczył mu na wszystkie sposoby, że czas goi wszystkie rany i największe w sobie grzebie cierpienia. Była miesięczna, rozgwieżdżona, wspaniała noc. Ojciec wywiódł go na taras i pokazując niebo, mówił: — Cóż znaczą wszystkie nasze drobne sprawy wobec gwiazd; jesteśmy pyłkiem w tym ogromie, który nie ma początku ani końca”. — A on na to: — „Tak, to jest ogromne, ale mój ból jest większy. — Tego wieczora jeszcze strzelił do siebie… Odratowali go, ale później przepadł i od tego czasu nikt go już nie widział, dopiero ja dzisiaj po raz pierwszy.

— To dlatego tak piękne miłosne pisał listy — mówił Juliusz. — Biedaczysko!

— Teraz, wiedząc, gdzie się ukrywa, muszę go odnaleźć. Gdyby nie nagłe zdumienie, byłbym przemówił do niego przed chwilą. Czemu on uciekł?

— Nie przed panem, lecz przed sobą, jak gdyby zobaczył widmo. Niech pan spojrzy.

Pod osłoną murów, czając się, jak mądry pies, przemykał się „mecenas”; zajrzał przez okno do szynku, spostrzegłszy zaś, że nikogo tam nie ma, wślizgnął się do jego wnętrza.

— Pozostawmy go w spokoju — rzekł Juliusz. — Poszedł tam, aby rozdzierać wspomnienia do krwi. Nie będzie dzisiaj spał ten człowiek…



XVII.


Pani Lepańska, skulona w fotelu, słuchała francuskiej powieści, czytanej bezbarwnym głosem przez pannę Leontynę.

— Czemu tak gonisz? — przerwała jej nagle. — Książka jest zbyt kosztowna, aby ją połknąć jednego dnia, i powinna wystarczyć na tydzień. Co tam znowu?

Wszedł lokaj tak ponuro żałobny, że po dokonaniu nieznacznych zmian w stroju mógłby od razu z latarnią w ręku zacząć pełnić służbę jako attache przy karawanie i bez słowa wręczył Leontynie wiązankę kwiatów, z przypiętym do nich listem i małym pudełeczkiem. Wszystka krew panny Leontyny spłynęła różową falą na jej zdumioną twarz; ze strachem spojrzała na kwiaty, potem na Lepańska, której oczy zabłysły świdrującą ciekawością.

— Co to takiego? Od kogo to? — zapytała cierpko. — Może na stare lata wystarałaś się o kochanka?

Panna Leontyna zachwiała się, jakby chciała umknąć przed walącą się na nią górą nieludzkiego posądzenia, i po raz pierwszy zdobyła się na harde spojrzenie i na zuchwałą odpowiedź:

— Nie czytałam i nie wiem.

— Więc przeczytaj, a będziesz wiedziała. Ja też muszę wiedzieć, co to wszystko znaczy, bo w moim domu nie pozwolę na konszachty.

Panna Leontyna nie mogła zdobyć się na odwagę większą niż ta, z której ulepiła kilka słów; drżącymi rękami otworzyła list i szybko, zachłannie przeczytała go spojrzeniem, następnie wyjęła z tekturowego pudełeczka swój własny pierścionek i przyjrzała mu się z uwielbieniem. Lepańska dygotała z ciekawości.

— List jest od pana Juliusza — rzekła Leontyna jasnym głosem.

Lepańska drgnęła i cofnęła się, jakby nad jej uchem strzelono z pistoletu.

— I kwiaty od niego? I pierścionek?

— Kwiaty od niego, a pierścionek jest mój — odpowiadała Leontyna odważnie, jak gdyby nieustraszony Juliusz znajdował się przy niej i mógł wyskoczyć z listu.

— Przeczytaj to piśmidło.

— To jest moja tajemnica — rzekła słodko stara panna.

Pani Lepańska budziła w sobie drzemiącą furię. — Spiskujesz z tym oberwańcem przeciwko mnie? Za to, że cię karmię? Czy wyhodowałam sobie żmiję na własnej piersi?

Juliusz byłby zapewne odpowiedział, że najsroższa żmija wolałaby każdą śmierć niż ten przytułek. Leontyna jednak czując woń siarki nadchodzącej burzy i lękając się, że się za chwilę rozpłacze z radości i ze strachu równocześnie, odczytała list szmerem głosu. Juliusz dziękował jej w najczulszych słowach, że ofiarą pierścionka poratowała dziecko, któremu już jest lepiej i będzie modliło się kiedyś za nią, kiedy się dowie o jej pięknym czynie. Od siebie posyła jej kilka biednych kwiatów, choć powinien jej posłać wszystkie ogrody świata. Podaje swój adres, aby mu doniosła, czy otrzymała pierścionek, i ze czcią całuje jej ręce.

Lepańska słuchała pilnie, ze zmrużonymi oczami. Szmer głosu panny Leontyny dawno już rozpłynął się po mrocznych kątach i wsiąkł tam, jak w miękki mech, a Lepańska milczała; nagle krzyknęła dziwnym głosem:

— Kłamiesz! Nie przeczytałaś wszystkiego, co jest w liście!

Panna Leontyna spojrzała na nią ze zdumieniem pełnym lęku.

— Wszystko przeczytałam… — rzekła.

— To niemożliwe. Tam musi być coś więcej… Opuściłaś cały ustęp!

— Jaki ustęp? Niczego więcej w liście nie ma.

— O mnie tam jest! — krzyczała Lepańska. — Tam musi być o mnie. Że jestem stara wiedźma i czarownica, albo jeszcze gorzej. Musiał sobie na mnie użyć i obrzucił mnie błotem. Pokaż ten list.

Panna Leontyna podała jej list posłusznie i czekała z zapartym oddechem. Lepańska zaczęła go czytać długo raz potem drugi; obejrzała go ze wszystkich stron, czy się jakie zdanie chytrze nie ukryło przed jej oczyma, wreszcie, jakby ciężko zawiedziona, opuściła ręce, z których się wysunął. Panna Leontyna podniosła go takim nabożnym ruchem, jakim podnosi się strącony na ziemię chleb i skierowała się w stronę drzwi, aby go odczytać jeszcze dziesięć razy.

— Czekaj — rzekła Lepańska.

Pannę Leontynę zatrzymała w miejscu nie rozkazująca treść słowa, lecz niezwykle łagodne jego brzmienie. Zwiędła dama spojrzała na nią wzrokiem, jakby ujrzała ją po raz pierwszy w życiu.

— Kiedy dałaś mu ten pierścionek?—zapytała cicho.

— Wtedy, kiedy przyszedł prosić panią, a pani…

— Słyszałaś wszystko? Prawda, musiałaś słyszeć z drugiego pokoju… Ten pierścionek to cały twój majątek?

Leontyna nie odpowiadała.

— Coś on tam bredzi w swoim liście, że całuje twoje ręce. A o mnie ani słowa… To jest szczwany lis, ten mój kuzynek, ale ja go urządzę! Jeszcze on mnie popamięta.

Leontyna zdobyła się na nieludzką energię.

— Za co? — zapytała. — Co on pani złego uczynił?

— Co uczynił? Podeptał mnie, po prostu splunął w moją stronę. A ty też… nie bój się! Czego drżysz. Nie chciałam ci nic złego powiedzieć. Czy ja jestem taka czarownica, że nawet ty się mnie lękasz? Idź już sobie… Wsadź ten wiecheć do wody, a pierścionek na palec, będzie ci się zdawało, że jesteś zaręczona z tym wielkim panem, co świeci gołym zadkiem i uważa mnie za morowe powietrze. Napisz mu, że mu się kłaniam i że go będę straszyć po śmierci. Czego ten głupi list tulisz tak do piersi jak świętość? Idź już sobie! — krzyknęła nagle w rozdrażnieniu.

Panna Leontyna wyszła szybko i usiadłszy w swoim pokoju zaczęła pisać list do Juliusza, rozpocząwszy go wspaniałą inwokacją: Jaśnie Wielmożny Panie!

Jaśnie wielmożny Juliusz, szczęśliwy, że wskutek nalegań Elżuni i za przysłane przez Barskiego pieniądze mógł wykupić biedny skarb panny Leontyny, wracał do domu, pogwizdując z cicha i wesoło powitał Henryka.

— Po „mecenasie” ślad zaginął — rzekł on po chwili. — Musiał przenieść się do innej dzielnicy i zapadł jak w oczerety, ale może go się uda wytropić, jeśli nie będzie się zbytnio ukrywał. Spłoszyliśmy biedaka.

Henryk oznajmił Juliuszowi, że ktoś do niego telefonował.

— Proszono mnie, abym panu powtórzył rozmowę, więc ją powtarzam, chociaż niczego z niej nie rozumiem. Mam panu powiedzieć od jakiegoś pańskiego znajomego, że scenariusz pod tytułem Pierścionek Leontyny jest diabła wart i może być grany w prywatnym kinematografie w Tworkach. Czy pan rozumie co z tego?

— Wszystko — odrzekł głucho Juliusz.

— Ach! — uśmiechnął się Henryk. — Zyndram?

— Nigdy nie warto być dobrym — rzekł Juliusz.

— Czyżby to pan napisał scenariusz? Teraz wszystko rozumiem! I nie udało się?

— Masłowska płakała rzewnymi łzami, kiedy go jej czytałem. Niech pan się ze mnie nie śmieje. Dobranoc. Jestem głupi i idę spać, ale jutro obudzę się zły i mądrzejszy.

Henryk nie śmiał się, lecz patrzył za nim z rozrzewnieniem; słyszał, jak Juliusz gada sam do siebie, idąc po schodach, autor niefortunny. Wreszcie wszystko ucichło i tylko zegar tykał, odmierzając noc. Wiatr poszeptywał za oknami, jakby naradzał się z uschłymi badylami w ogródku, gdzie by się mógł ogrzać i odpocząć na chwilę.

Mijały godziny, a Henryk siedział przy biurku i wodził spojrzeniem po złoconych grzbietach książek, śpiących w długich, ściśniętych szeregach na bibliotecznych półkach; z pełną czci zadumą patrzył na owoce największej i najbardziej udręczonej pracy, do jakiej zdolny jest człowiek, i takiego trudu, z którym zmaga się istota boska, kiedy tworzy w napięciu nieskończonego cierpienia; gdyby z tych książek spłynęła żywą rzeką zakrzepła w nich krew, zalałaby potowe świata, a zaklęci w nich ludzie, złączoną przemocą ducha, wyważyliby go z posad. Jak przyczajony, na pozór uśpiony wulkan, drzemała w niektórych ognista potęga, co wiele już razy rzucała łunę na cały obszar ziemi i paliła ją jak suchy step, a w innych jasnym, łagodnym blaskiem świeciła nieogarniona miłość, narodzona w tym samym dniu, w którym narodziło się cierpienie. Zdawało mu się, że gdyby pośród ciemności otwarł taką książkę, uczyniłoby się jasno, a przez drżące palce lałaby się złota poświata. Każda z tych książek jest jednym słowem z tych, którymi człowiek rozmawia z Bogiem o sprawach wieczystych; gdyby je można wykrzyknąć jednym tchem i związać je w jeden głos, zadrżałaby ziemia. A on, dziecko kwilące, usiłuje wplątać swój szept do tego chóru, śpiewającego groźny hymn; przystanął na brzegu życia, jak na brzegu morza, co ciężkie westchnienie jęku, dobytego z dna odmętów, jak z dna serca, zamienia w niezmierne poszumy, a poszumy w burzę ryczącą — i patrząc z lękiem na wściekłość morza, przygrywa tkliwie na pięciostrunnej wioli. Ani żeglował po tych niezmierzonych obszarach i nieznanych wodach, ani nie walczył z ich gniewem; widział tylko piany, rzucane na niski, piaszczysty brzeg, czołgające się jak pies, i pisał o nich wiersze. O burzach i nawałnicach, o wichrze, orzącym pierś morza, o strachach, mieszkających na dnie, o wirach i śmiertelnych malstromach, o lęku nocy i skrwawionym trudzie dnia wiedział ze słyszenia i z opowieści łgarzów. Nie będzie nigdy tam, na tych bezdrożach, na których nieustraszeni tylko błąkają się żeglarze, ale już go pełne lęku ogarnęło zdumienie, kiedy Juliusz, człowiek uczciwy, pokazał mu z bliska zaledwie cichą zatokę nędzy i przystań nieszczęścia. Jak gdyby zasłona spadła mu z oczów, ujrzał swoją leniwą małość i mizerność ukwieconego swego życia, wijącego się jak niebieski dymek, sennie się wałęsający w zamkniętej przestrzeni. Pisał książki. Wobec tych, na które w tej chwili spogląda, książki jego są pomazanymi wonnościami, mdłym, drażniącym szeptem, pustym dźwiękiem i nadobnym słowem bez krwistej treści, ta zaś, którą napisał w połowie, szeleszcząca pod jego ręką, kwitnąca rymami i pachnąca, dziergana jak koronka i rzeźbiona jak cacko, omdlewająca z udanej boleści, jest nieznośnym, nikomu niepotrzebnym kłamstwem. Jeśli się narodzi, co zdziała? Czy nakarmi kogo i pocieszy, czy położy komu rękę na oczy, ślepnące od soli łez, albo zaśpiewa pieśń o nadziei? Czy pobiegnie, radosna, pomiędzy te krocie cierpiętników i zjawi się im, jak promień słońca? Czy będzie domem dla bezdomnych, balsamem dla chorych, śmiechem dla smutnych? Drżącymi rękami brał kartę za kartą i czytał. Zaświergotały słowa, jak sztuczny słowik chińskiego cesarza, posypały się kolorowe płatki, całowały l się rymy, omdlewające i senne. Ogarnął go smutek. Wszystkie te śliczne fatałaszki niewarte są jednej prawdziwej łzy ludzkiej; wszystkie te kolorowe słowa warte są mniej niż jedno słowo człowieka nieszczęśliwego. Śmieszne są jak wyhodowane w cierpieniu storczyki, ofiarowane nędzarzowi, co nie ma na grzbiecie koszuli.

Henryk zbierał powoli dziesiątki kart papieru i podniósł się ciężko; nagle, jakby je jedną myślą osądził i wydał wyrok, zbliżył się do pieca, szybko otwarł drzwiczki i zmięte w garści, kolorowymi łzami łkające wiersze cisnął w ogień. Nawet nie spojrzał na nagłą, zaczerwienioną radość ognia, pożerającego rymy. Zdawało mu się, że nic wielkiego się nie stało; usunął z oka pył, więc teraz spojrzy jaśniej, przewietrzy mieszkanie i swobodniej odetchnie. Gdyby śmiał, pobiegłby do Juliusza i oznajmiłby mu wesoło, że wyrósł z niemowlęctwa, dojrzał nagle i gotów jest na najdalsze z nim podróże po zaułkach nieszczęścia i żywego życia.

Dwóch nieszczęsnych autorów przebywa dzisiaj w tym domu — pomyślał, śmiejąc się cicho. —Jednemu sponiewierano scenariusz, a drugi uczynił całopalenie z własnych dzieci. O, czemu ten autor pierwszy nie zjawił się u drugiego wcześniej, znacznie wcześniej…

Nazajutrz, kiedy się obaj spotkali, powitali się radośnie.

— Widzę — rzekł Henryk, — że pan, mimo groźby, nie obudził się straszliwie zły.

— Rozmawiałem przez noc z Bogiem — odpowiedział Juliusz — i Bóg mnie pocieszył, powiedziawszy mi na ucho: „Szewcze, pilnuj swojego kopyta!” Ale coś tu czuć, jakby spaleniznę…

— Spaliłem w nocy sztuczne kwiaty — zaśmiał się

Henryk, zaczerwieniwszy się nagle i mimo woli skinąwszy głową w stronę ogołoconego biurka.

Juliusz spojrzał przenikliwie najpierw na niego, potem na biurko i rzekł:

— Młodzieńcze, wyjdziesz na człowieka!

— Amen! — dodał Henryk.

Juliusz pragnął mu szerzej wywróżyć jasną przyszłość, nie starczyło mu jednak czasu, gdyż najmniej spodziewani zjawili się goście: ruchliwa panna Umanowska i smętny pan Garsz.

Młodzieniec wyglądał jakby cokolwiek strapiony i zdjąwszy kapelusz, odsłonił ciemną na czole chmurę, panna zaś, jak gdyby w ostatnich czasach pomnożyła ściśle przez przyrodę oznaczoną ilość zębów, uśmiechnięta była dokładniej jeszcze niż zwykle. W poważnym gabinecie uczyniło się jasno mimo mroków, pełzających od strony Garsza, który obrawszy sobie jeden punkt na ścianie zawisnął na nim oczyma jak na haku, podczas kiedy panna Umanowska, spojrzeniem latającym szybko, jak słoneczne odbicie lusterka, którym wodzi rozigrane dziecko, przeszukiwała wszystkie kąty, oglądała książki i obrazy, zanim zatrzymała się na zdumionych nieco twarzach Juliusza i Henryka.

— Wujaszek taką ma minę, jakby diabła zobaczył — zaśmiała się głośno.

— Diabeł często przybiera postać pięknej, acz zwariowanej dziewicy — rzekł Juliusz z powagą, jakby wygłaszał sentencję.

Piękna, acz zwariowana dziewica oznajmiła im, rozgryzając słowa białymi zębami, że ni mniej, ni więcej, tylko ślub jej z panem Garszem odbędzie się jutro o wczesnej godzinie, a ponieważ prawo wymaga obecności dwóch dryblasów, mogących w razie potrzeby zaświadczyć, że własnymi oczami oglądali nieśmiertelnie doniosłe zdarzenie, więc panowie Juliusz i Henryk raczą, wziąwszy się pod ręce, zjawić się jutro .. kościele, gdzie zapewne nie widziano ich od dawna, więc się przy sposobności będą mogli pokazać Panu Bogu. Panna Umanowska mówiła, a Garsz, jakby przytakując, zgrzytał lekko zębami dokładnie w tych miejscach, gdzie powinien być, wedle przepisów Akademii Umiejętności, postawiony przecinek.

— Jestem sama jak palec — mówiła panienka — właściwie bardziej sama, gdyż palec ma dziewięciu krewnych z góry, a dziesięciu z niższych sfer. Mogłabym prosić mojego szefa z biura, ale był on trzykrotnie żonaty i wolałby złamać nogę niż patrzeć na ślub, chociaż cudzy. A Garsz nie posiada aż dwóch znajomych, którzy by posiadali całe ubrania. Na zmianę mogliby przyjść, gdyby jeden drugiemu pożyczył płaszcza, a w kościele trzeba być równocześnie, więc dlatego przyszliśmy prosić panów. Ja bym sama nie śmiała, ale mi panna Elżunia poradziła. Wujaszka — powiedziała — nie ma potrzeby pytać nawet, a pan Henryk jest taki dobry i kochany, że nie odmówi. Garsz, czy nie prawda, czy tak nie mówiła?

— A czy kto nie wierzy? — zapytał młodzieniec ciemnym głosem i jadowitym spojrzeniem począł szukać dokoła takiego, co by wątpił w jej słowa, aby go wziąć na męki.

Henryk zaśmiał się, a Juliusz przyjrzawszy się Garszowi, aby się nauczyć, jak się to robi, nachmurzył się.

— A dlaczegoż to mnie nie potrzeba pytać nawet?

— Bo pan jest wujaszkiem wszystkich uczciwych ludzi, więc to pański obowiązek. A może pan nie chce, abyśmy się pobrali? Jeżeli tak…

— Błogosławię, błogosławię! — zakrzyknął szybko Juliusz.

— A pan? — zapytała Henryka z zalotnym uśmiechem. — Pan powinien przypatrzeć się tej ceremonii, bo nigdy nie wiadomo, czy człowiek sam nie upadnie na głowę.

Henryk odpowiedział jeszcze prędzej niż Juliusz.

— Cieszę się z całego serca i zjawię się z panem Juliuszem niezawodnie.

— Doskonale! Gdyby pan nie chciał nawet, to pan powinien świadczyć przy naszym ślubie, bo to pański wynalazek. Czemu się pan tak dziwi? Zaraz… Wujaszku, niech pan weźmie Garsza i wyprowadzi go do innego pokoju, bo ja muszę panu Stalińskiemu coś powiedzieć. Garsz, jazda!

Młodzieniec podniósł się posłusznie i spojrzawszy podejrzliwie na Henryka, poszedł za uśmiechającym się znacząco Juliuszem, jak chmura za Jowiszem.

— To pańskie dzieło — mówiła bujna panienka. Gdybyśmy byli we dwójkę wyrzucili swojego czasu pana Garsza na mróz, nie byłoby mu dzisiaj tak gorąco. Pan mi nie chciał pomóc, a ja przecie nie mogłam siebie z dzikim człowiekiem. Nie umiem niczego obwijać w bawełnę, a pan się chyba nie zgorszy, więc niech się pan dowie, że stał się pan powodem nieszczęścia. Ten zwierz odkręcił zamek…

— Niemożliwe! — zdumiał się Henryk. — Czemu pani nie narobiła krzyku?

— Jak mogłam krzyczeć, kiedy Celinka jest chora? Tyle pan sam o tym nagadał…

— Widzę jednak, że pani nie bardzo zmartwiła się tym nieszczęściem.

— Bardzo się nie zmartwiłam, bo to nie jest takie wielkie nieszczęście. Musiało stać się, więc się stało, a ja dlatego panu o tym mówię, aby pan wiedział, że nie tylko drzwi, ale najgrubszy mur nie ochroni biednej kobiety przed oszalałym mężczyzną. Szkoda, że pan tego przedtem nie wiedział. Pan jest równie tyle winien co i ja. Niech pan to przyzna, drogi panie. Przez pana tracę wolność i niezależność, a Garsz robi doskonałą partię.

— Przyznaję, że postąpiłem nieroztropnie. Ale jeśli pani kocha swoją wolność, dlaczego pani tak prędko biegnie do ślubu?

— Bo… bo Garsza kocham więcej jeszcze, a bez ślubu mógłby kiedy jeszcze uciec, albo co? To jest moja tragedia i tylko dlatego jestem nieszczęśliwa.

— Okropność! — zaśmiał się Henryk.

— A żeby pan wiedział, że okropność. Wszyscy jesteście tacy sami, więc i Garsz, choć niby do trzech zliczyć nie umie, rozpanoszy się po ślubie.

— To roztropny chłopak!

— Ładnie roztropny. Czy pan wie, jaki z niego śmieszny bęcwał? Męczył się z tym zamkiem, że aż sobie ręce poranił, a drzwi… a drzwi w ogóle nie były zamknięte.

Henryk zaczął szybko dookoła szukać jakiegoś ciężkiego przedmiotu.

— Żmijo! — krzyknął.

Panna Umanowska chlusnęła na niego śmiechem, jak perlącą się wodą.

— Mówię to panu w najgłębszej tajemnicy, aby pan nie obwiniał zbytnio biednego chłopca. Wie pan co? Właściwie to ani pan nie jest winien, ani on, ani ja.

— Więc któż?

— To ta przeklęta miłość. Raz jest się młodym i trzeba być szczęśliwym, jeśli tylko można, a na rozwagę będzie czas, kiedy mi zęby zaczną wypadać. Sama się chowałam, więc nie umiałam wymyślić co innego. Czy się pan bardzo zgorszył i czy pan gniewa się na mnie?

Henryk wzruszył ramionami.

— Proszę pani — rzekł — czy nie można by tego ślubu urządzić dzisiaj jeszcze?

— Czemu?

— Bo licho wie, co pani do jutra wymyśli.

— Filozof nie wymyśliłby więcej, gdyby był panną; słowo panu daję, że na tym koniec. Wujaszku, Garsz! Już można wejść.

Wygnańcy powrócili sennym krokiem.

— Z panem Garszem wybornie się milczy — rzekł z uznaniem Juliusz. — Niech pan jutro przynajmniej księdzu odpowie, jeśli pana zapyta, czy pan ma wolną i nieprzymuszoną wolę.

— Już on odpowie! — zaśmiała się panna Umanowska.

Garsz spojrzał na nią z takim zachwytem, jak gdyby grzesznik ujrzał otwarte niebo i siedemdziesięciu siedmiu aniołów.



XVIII


Wszyscy dawno zmarli przodkowie Garsza, dzielni szewcy, stolarze i krawcy, postarali się o to, aby w dniu jego ślubu niebo było jasne i bladobłękitne; słońce było roześmiane, jak twarz panny Limanowskiej, a śnieg leżał na ziemi biały jak ślubny welon. Ponieważ teściowe i ciotki, mające nierozumny zwyczaj szlochania w wielkiej żałości, jak gdyby pannę młodą wiedziono na śmierć, były nieobecne, ceremonia odbyła się w nastroju wielce pogodnym pomimo tego, że Garsz robił dzikie miny i kiedy miał uklęknąć przed ołtarzem, nerwowymi drgawkami oblicza przyzywał na pomoc Juliusza.

— Co się panu stało?

— Niech pan stanie za mną — mruczał oblubieniec — bo podeszwy mam dziurawe… Niech pan zasłoni…

— Zrobione. Klękaj pan!

Elżunia, pozostawiwszy dzieci pod opieką Masłowskiej, odkomenderowanej w tym celu przez Henryka, przyglądała się ślubowi z tym rzewnym wzruszeniem, z jakim nań, wielkimi niebieskimi oczami marzenia, patrzy każda dziewczyna; to nie panna młoda uklękła i szepce słowa przysięgi, lecz ona sama wymawia je goręcej, stokroć goręcej i ślubuje temu, co przed jej sercem klęczy, jak przed ołtarzem. Patrzyła na szczęśliwą dziewczynę z uśmiechem, który za chwilę zwilgotnieje od łez.

Panna Umanowska po raz pierwszy straciła pewność siebie i mocno przybladła; wciąż zwilżała schnące wargi i mrużyła oczy, jakby zbyt wielki bił na nią blask. Od ołtarza i płonących świec i od tych słów ważnych i poświęcanych, którymi przysięga miłość. Uważnie jednak słuchała przysięgi Garsza, jakby się obawiała, że się pomyli, albo umyślnie coś przekręci, ale Garsz, uczciwie patrząc w oczy wszystkich świętych, przyrzekał potężnym głosem, iż jej nie opuści aż do śmierci. Wszyscy święci skinęli poważnie głowami na znak, że mimo gorzkich doświadczeń, nie mają powodu do zwątpienia, i pożegnali życzliwie młode małżeństwo, złociście szczęśliwe, chociaż obrączki sporządzone były z imitacji złota.

Henryk zaprosił Garszów na ucztę weselną, która miała odbyć się wieczorem w knajpie, odwiedzanej przez artystów, natychmiast bowiem po ślubie pani Garszowa pobiegła szybko do biura, a ponuro szczęśliwy jej małżonek udał się na uniwersytet, z powodu panującego w nim ciepła licznie w tej porze roku odwiedzany. — Idźcie sobie, moi drodzy — rzekł Juliusz do Elżuni i Henryka — ja pozostanę tu na chwilę.

Usiadł na ławie i otulił się w mrok, zimny od chłodu kamieni; przez kolorowe okno weszło roztęczoną smugą słońce i uklękło na środku kościoła, jakby całując ziemię; daleko, przed jakimś ołtarzem, srebrnymi głosikami brzęczały cichutko dzwonki, tuż obok ktoś ciężko westchnął. W tej chwili modliła się w pustym niemal kościele sama biedota, jak gdyby zmięci i sponiewierani ludzie przybiegli wcześnie, aby się poskarżyć sprawiedliwości boskiej na osobności, zanim uczyni się tłok i ciżba. Ospałym, umęczonym krokiem przychodzili ci, co spędzili noc na włóczędze, na dworcach kolejowych i na ogrodowych ławkach, aby odpocząć pod dachem boskiego domu, skąd ich nikt nie wypędzi. Dzieci w łachmanach, pozostawione w jakiejś norze, albo na cały dzień wysłane na ulicę, błąkały się po kościele, onieśmielone i przelękłe jego ogromem.

Juliusz zamknął oczy i przez rozświetloną głąb swego serca patrzył w dobroć wieczystą, której obecność oznajmiają w tej chwili srebrzyste dzwonki: niechże szeroko otwartymi drzwiami wyjdzie stąd na zgiełkliwe ulice i niech się ich nurtem rozleje jak rzeka, po wszystkich rozłogach nędzy i po cmentarzach nieszczęścia; czas już największy, bo z drugiej strony, od błędnych dróg, od ciemnych pieczar, zbliżają się widma z zalanymi krwią oczami i ze szponami u rąk, a ci, o których dusze rozegrać się ma bitwa, czekają struchlali, ostatnią zapamiętaną modlitwą modląc się o chleb powszedni.

Znowu ciężkie jakieś westchnienie legło wielkim ciężarem na kościelnej ciszy i jak kaleka bez nóg, poczęło czołgać się ku ołtarzowi. Zaduma starego człowieka otworzyła oczy; spojrzał dokoła i wszędzie, po wszystkich mrocznych kątach ujrzał smutnych ludzi, zastygłych w oczekiwaniu i jakby zasłuchanych, czy im kto odpowie na słowa najpokorniejszej prośby, z których ostatnie było westchnieniem lub jękiem.

Poczuł wielki ucisk serca, że jest bezsilny i że na ich zgryzotę może jedynie miłość tak rzucić jak niewidzialny płaszcz gronostajowy.

Gdyby mógł tej miłości nauczyć tych, co mają wiele do rozdania, dokonałby rzeczy większej niż najwięksi wynalazcy świata. Cóż on jednak może, sam rozbitek i nędzarz? Wałęsa się wśród rumowisk, gorzkim zielskiem zarosłych, głosi nadzieję wbrew nadziei, krzepi i pociesza. Mógłby tylko ofiarować własne życie, cóż jednak komu po tym dogasającym płomieniu?

Podniósł się z trudem i szedł powoli ku wyjściu, stąpając bezgłośnie na palcach. Przed bramą spotkał się twarzą w twarz ze starą Lepańską, która wchodziła do kościoła, prowadzona pod rękę przez pannę Leontynę; uśmiechnął się do niej serdecznie, a zwiędłej damie skinął głową.

— Musimy zawrócić — rzekła Lepańska tak głośno, że słowa za nim pobiegły. — Do tego kościoła nie można już wejść, bo go będą okadzać i na nowo poświęcać. Panna Leontyna zaczęła drżeć z oburzenia i spojrzała na nią karcącym wzrokiem; dama jednak grożąc czarną laską oddalającemu się Juliuszowi, mruczała jak czarownica nad kotłem:

— Będziesz ty jeszcze, farmazonie, godzinki śpiewał na moją intencję… Trzymaj mnie, bo się poślizgnę, i przed siebie patrz, nie za nim. Albo zawołaj go, może jeszcze raz się do ciebie uśmiechnie, jak bocian do żaby. Panna Leontyna skierowała wzrok ku niebu, aby je wezwać na świadka, że cierpi niewinnie.

Juliusz szedł krętą jak strumień ulicą, rozmyślając, czemu tak dziwnie się dzieje, że nieszczęsną jedną świętą usmażono na ruszcie, a Lepańska chodzi po świecie. Machnął ręką i przyspieszył kroku, zmierzając w stronę mieszkania Barskich, dokąd zapewne Henryk odprowadził Elżunię, aby Masłowską zwolnić z posterunku. Nie zastał jednak ani Elżuni, ani Henryka. Masłowską poczyniła już wszelkie przygotowania do ugotowania obiadu i oddając urzędowanie w jego ręce pouczała, co należy czynić, aby rozpoczęte dzieło doprowadzić do jadalnego końca.

— Pan i tak tego nie zrozumie — rzekła dobrotliwie — ale niech pan spróbuje.

Stróżując przy garnkach jak Sędziwój przy alchemicznej kuchni, czekał przez kilka godzin, cierpliwie gadając z dziećmi; doczekawszy się powrotu Jurka ze szkoły, nakarmił je, jak stary wróbel, co pisklęta karmi i z kolei zdał chłopakowi pieczę nad gineceum, sam zaś udał się jedną z ulic, spadających ku Wiśle jak sucha rzeka, w odwiedziny do jakiejś biedoty.

Elżunia, wyszedłszy z kościoła, aż przymknęła oczy z zachwytu na widok słonecznego dnia, co pysznił się stężałym na mrozie błękitem i stąpając triumfalnie radością chrzęścił: na śniegu. W powietrzu była rzeźwość i radość, siejąca się złotym pyłem słońca. Przechodnie patrzyli po sobie przyjaźnie, jak gdyby chcieli podzielić się wiadomością o błękitnym poranku.

— Cudowny dzień! — rzekł cicho Henryk.

Elżunia spojrzała na niego, jakby nagle obudzona. Na oczach miała jeszcze ciemną barwę wzruszenia, lecz twarz już zarumienioną i uśmiech na ustach.

Idąc jak gdyby śladami słońca, co szerokimi tylko wędrowało ulicami, szli w stronę przeciwną, niźli ta, w ktorą Elżunia iść powinna. Zapomnieli o wszystkim, jak gdyby się cały świat wyzłocił i takim weselem napełnił, że wszystkie szarości i troski rozwiały się w błętitnozłotym pyle.

On szedł obok niej, więc jej było dobrze. Mogła tak iść bez końca, wszystko jedno dokąd. Pierwszy raz róże dla niej zakwitły na śniegu, więc się jej serce uradowało wielką radością. On nie wie zapewne, że jest w tej chwili szczęśliwa, dlatego tylko, że idą przy sobie i że dookoła jest jasno. Dotąd — kiedy byli razem — snuł się koło nich mrok i tłoczyły się na nich mury, w tej chwili zaś niebo się nad nimi rozpostarło, tak wielkie i czyste jak szczęście.

Szli nie mówiąc do siebie. Czasem ktoś kłaniał się Henrykowi i patrzył cokolwiek zdumionym wzrokiem na rozjaśnioną twarz ładnej dziewczyny, skromnie bardzo ubranej, i uśmiechał się znacząco. Henryk zauważywszy kilka takich uśmiechów zaczął patrzeć napastliwie w oczy przechodniów, jak gdyby chciał ogłosić całemu światu, że nie wolno patrzeć na nią inaczej jak z pełnym czci uwielbieniem. Ponieważ weszli w ulicę bardzo ludną, zląkł się, że coraz częściej będzie spotykał takich wesoło zdumionych, więc poprosił Elżunię nieśmiało, by pojechała autem na przechadzkę do Łazienek, dodając szybko, że o dzieci może być spokojna, żaden pelikan bowiem nie dorówna Masłowskiej w troskliwości.

— Dobrze — odpowiedziała po prostu.

W głosie jej była niewinna pewność, że cokolwiek czyni, czyni uczciwie: gdyby ją był poprosił, aby go odwiedziła w jego domu, nie zawahałaby się ani przez chwilę. Dawno już oddała mu całą swoją duszę. Miłość jej rosła w ukryciu, w zakątku głębokiej tajemnicy, ogrzewana ciepłem dziewczęcego serca i czerwoną gorącością krwi, zrazu niespokojna i sama sobą przelękła, rozfalowana, pełna dreszczów zachwytu i chwil nagłego zwątpienia, potem coraz spokojniejsza i wśród długich zamyśleń cichsza, aż ją objęła całą, kojącym objęciem. Wszystko w niej: myśl każda i każde lśnienie myśli, każde drgnienie serca i każde jego włókno, każda jej godzina i każda tej godziny chwila, zamienione było w miłość, czekającą w jasnym milczeniu na to, co się ma stać. Śnieg na górach nie jest taki czysty, jak pierwsza miłość dziewczęcego serca. Błękit nie jest taki głęboki, jak jego ufność. Gwiazdy nie są tak promieniste, jak oczy dziewczęcia, które kocha. Słodycz jej większa jest niż słodycz matczynej pieszczoty. Pokora jej klęka wobec cudu, jak ziemia w obliczu nieba. A treścią jej najgłębszą jest zachwycenie.

Już w niej nie było tajemnicy; o jej wielkiej miłości mówiły oczy każdym spojrzeniem i usta każdym szeptem, którego nie wypowiedziały. Kiedy Henryk ujął ją pod rękę, całe ciało oznajmiło nagłym, krótkim dreszczem, że jest napełnione miłością, jak alabastrowa lampa napełniona jest światłem. Poczuł ten dreszcz i zrozumiał jak słowo, które ogłasza się urwanym krzykiem, aż do bólu radosnym. Ogarnęło go wzruszenie i wielka tkliwość. Usłyszał dobrą nowinę, szeptaną mu przez rozrzewnione serce: kocha cię ta dziewczyna, miłością wierną i taką głęboką jak jej spojrzenie — przemów do niej…

Dawniej, zanim poznał Juliusza i zanim spojrzał w siebie i w rumowisko przebytych dni, byłby się przeląkł takiej miłości prostej, nieuczonej i wzruszającej. Teraz rozumiał, że niczego bardziej świętego nie spotka na swojej drodze i że taka miłość przychodzi do niego jak niezasłużone i nieoczekiwane szczęście, jak pogoda po burzy i jak szeroki oddech po dławiącym uścisku.

Nie wierzył, aby mogła jeszcze tułać się po świecie taka jasność, co niczego innego nie pragnie, tylko spłonąć w całkowitej ofierze, a w tej chwili widział ją żywą, rozbłyśniętą i drżącą.

Patrzyła w jego oczy ze szczęśliwą radością, z niekłamaną słodyczą, z uśmiechem czekająca choćby na największe cierpienie. Odniósł wrażenie, że stąpa przy nim bezgrzeszne dziecko, tulące się do niego, jakby pragnęło być najbliżej jego serca i tak iść przy nim ufnie i wiernie, aż na kraniec świata, aż na gwiazdy, więc w nagłym porywie wdzięczności za tę ufność, przytulił ją do siebie mocniej i tak szli po puszystym śniegu, wśród słońca, jakby na końcu długiej alei czekał na nich ktoś, co im głośno powie o tym, o czym oni mówili sobie jedynie oczami.

Po chwili jednak ziemia zaczęła im się usuwać spod nóg i zaczęło im się wydawać, że jakiś wiatr oderwał ich od niej i niesie przez powietrze. Wszystko zamilkło jakby w oddaleniu, a oni słyszą tylko własne oddechy wśród szumu nagle zmąconej krwi. Przystanęli i jakby z nakazu jednej i tej samej myśli, ujęli się za ręce. Elżunia pobladła tak, że nawet usta jest stały się blade; była tak spokojna, jak ktoś co z sercem zamarłym od oczekiwania ma wysłuchać wyroku o życiu albo o śmierci.

Wtedy jakby przelatujące z oddali ptaki zatrzepotały nad nią czerwone jak krew słowa:

— Kocham cię, Elżuniu.

Padła na nią jasność tak oślepiająca, że na chwilę jedną przymknęła oczy, aby je ocalić przed ślepotą, potem powiedziała po prostu i wyraźnie, jak gdyby te słowa od dawna miała gotowe na ustach:

— Kocham cię i przysięgam, że cię nie opuszczę aż do śmierci.

Wielka miłość zna kilka zaledwie słów, bo je boleśnie wyrywa z serca, jak drzewa z korzeniem; wielka miłość, tak jak śmierć, przemawia z dostojną treściwą powagą; reszta jest milczeniem, piękniejszym niż najpiękniejszy śpiew.

Zdawało się im, że dopełnili uroczystego obrządku i są jednym. Przytuleni do siebie wracali w milczeniu, rozmawiając spojrzeniami. Po tych słowach, które wypowiedzieli, wszystkie inne byłyby jak uschłe liście, skazane na zatratę i na pośmiewisko wiatru.

Henryk znał ich tysiące, lecz tak nim wstrząsnął ten romans, w trzech ubogich przeżyty słowach, prosty i uczciwy jak spowiedź, że nie ważyłby się dodać do nich żadnego z tych słów natrętnych, wyświechtanych i wymiętych, które dotąd zawsze brzęczały mu koło uszów, albo zjawiały się na ustach niewołane.

Czy mógł powiedzieć jeszcze po jej przysiędze, w której miłość przysięgła śmierci?

Wiedział nieomylnie, że ta dziewczyna, powtarzająca wobec słońca zaklęcie podobne do tego, które przed godziną słyszała w kościele, dotrzyma go uczciwie; w każdym jej słowie była cała jej dusza, gdyby więc jedno z nich miało umrzeć, to chyba razem z jej duszą.

Nie zdradzi jej zaufania.

Nie zrani tego serca, bo wszystka z niego wypłynęłaby krew.

Już nie jest tym, co igrał z miłością i uciekał przed nią, kiedy zaczynała łkać. Nie dowierzał nigdy zbyt patetycznym przysięgom ani sentymentalnej rozlewności, nagłym, jak płomień wybuchającym i jak on gasnącym uniesieniom, omdlewającym zachwytom, purpurowym pocałunkom i oszałamiającym szeptom, pachnącym i kwiecistym.

Temu niemal dziecku wierzył z całej duszy. Prosta, zwyczajna, szara dziewczyna wyłuskała z miłości całą jej świętą, nieśmiertelną treść i zaofiarowała mu ją w wyznaniu krótkim jak uderzenie serca i takim zgrzebnym jak jej dusza.

Kocha go i będzie go kochała przez całe życie. To wszystko. Gdyby się nie bał słów, co jak spadające z pułapu rzymskie róże, mogłyby ich zasypać purpurowym natłokiem i zalać ulewą ciężkiej woni, mógłby jej powiedzieć, jak bardzo i on ją kocha. Powiedział jej to spojrzeniem takim młodym i takim szczęśliwym, że ona oczy przymknęła z zachwytu, poczuła je bowiem na oczach, jak pierwszy pocałunek, ten, który przez całe pamięta się życie.

Na pożegnanie ucałował obie jej ręce, drobne i zziębnięte, i rozeszli się bez słowa.

Powrócił do domu z niezwykłym hałasem, jak gdyby wyszedłszy z przybytku uroczystej ciszy chciał teraz głośno oznajmić wszystkim i wszystkiemu, że jest szczęśliwy, na nowo narodzony, inny i radosny. Błąkał się po świecie bez celu, teraz go dojrzał, serce miał puste, teraz je napełnił, jak bukłak winem, cierpiał udanym cierpieniem, a w tej chwili zgodziłby się na największe, byle tylko ona nie cierpiała nigdy. Wiele dałby za to, aby mógł natychmiast uścisnąć tego, który go wywiódł z ziemi egipskiej, pełnej klęsk, i z domu niewoli, pełnego mroku, pomiędzy tych ludzi, u których w nieskażonej, świetlanej treści przechowała się dotąd miłość, uczciwość i prostota, jak promienista idea w katakumbach, i oznajmić mu wielką wrzawą, że już należy do wtajemniczonych, że znudzony poganin, świetny patrycjusz został ochrzczony z miłości, jak ze świętej wody, i że melancholijny trubadur pragnie żyć życiem pełnym: w słońcu, w trudzie, w radości tworzenia. Juliusza jednakże nie było.

Masłowska, wyjrzawszy ciekawie ze swej smoczej jamy, przyjrzała mu się roztropnymi oczami i orzekła, że jej pan zdradza niezwykłe podniecenie; ponieważ pora była zbyt wczesna i nie sprzyjająca pijaństwu, powód musiał być inny.

Już chciała zarzucić podstępną wędkę na wzburzone fale, kiedy nagle stało się coś, co i w niej dokonało całkowitego wzburzenia mocno zrównoważonych zmysłów: Henryk uśmiechnął się do niej wesołym, dobrym uśmiechem, objął serdecznie, uścisnął i rzekł na poły rzewnie, na poły wesoło:

— Dzień dobry pani, moja Masłowska kochana.

Było to ponad siły statecznej kobiety, której od lat trzydziestu nikt nie uścisnął, więc wzruszona radość, tkliwe rozrzewnienie i szczęście ponad ludzką miarę, zatrzęsły nią, jak mocni ludzie trzęsą pniem drzewa; zaczęła nabierać wiatru w płuca, jak okręt chwyta w żagle burzę, i nagle wydała z siebie na świat wielki głos płaczu.

Płakała jak niebo podczas niezmiernej ulewy, rzęsistej a bez piorunów. Nadaremnie Henryk uspokoił ją łagodnie i gładził ręką po steranej, poczciwie mądrej głowie, nie wiedząc o tym, że każde dotknięcie otwiera nowe źródło łez i rozpłakane jej pomnaża szczęście. I gdyby nie to, że Juliusz zjawił się niespodzianie, byłaby wyzionęła ducha, co by z niej wypłynął rozełkaną rzeką i popłynął w morze wieczności.

— Co tu się stało? — zakrzyknął w zdumieniu.

— Nic, nic — rzekł Henryk. — Pani Masłowska jest z jakiegoś powodu szczęśliwa.

Masłowska, ponieważ wymowa jej utonęła, ruchem rąk i głowy dawała do poznania, że płacze z wielkiej radości.

— Będziemy jedli dzisiaj słony obiad — zaśmiał się Juliusz, kiedy babina pożeglowała na oceanie łez i wyspę ukojenia.

Henryk ujął go pod ramię i wprowadził do siebie Mówił mu długo, drżącym od wzruszenia głosem, o wszystkim, co się dzisiaj stało, zwierzał się przed nią jak syn przed ojcem, a Juliusz słuchał rozjaśniony.



XIX.


Uczta weselna odbyła się w nastroju podniosłym, nikt bowiem nie zwracał uwagi na takie drobiazgi jak ten, że Garsz ciskał się na bezbronną rybę z nożem, jak myśliwiec z kordelasem na rozjuszonego odyńca; Henryk patrzył natomiast z podziwem, jak młody ten człowiek niszczył wino, jakby za jednym zamachem chciał zniszczyć wroga ludzkości i truciznę świata.

Ucztowali we czworo, Henryk bowiem ze względu na dzieci nie mógł, a ze względu na uroczysty dla nich obojga dzień dzisiejszy nie chciał prosić Elżuni; wciąż jednak zamyślał się i przestawał słyszeć rozmowę: w rozrzewnionym zamyśleniu widział ją, siedzącą przy łóżku Celinki i tak samo zamyśloną o nim.

Juliusz mrugał wtedy w jego stronę porozumiewawczo i uderzając kieliszkiem o jego kieliszek, przywoływał go z powrotem na ucztę. Stary człowiek kochał wino jak wzniosły mędrzec, który wie o jego słonecznym pochodzeniu, i pił je wstrzemięźliwie z horacjuszowską lubością, kiwając z uznaniem głową na cześć jednego z najlepszych pomysłów Pana Boga.

Henryk, w zupełności podzielając to mniemanie, pił radośnie; miał dzisiaj duszę pełną zachwytów, cieszył się poza tym, że mógł dwojgu miłych ludzi, bogatym biedakom, sprawić przyjemność, z której Garsz korzystał ponad ludzką miarę, w słusznym przekonaniu, że druga taka sposobność już się chyba nie zdarzy.

Młoda mężatka, sama pienista i radosna jak wino, świeciła w małym osobnym pokoiku artystycznej knajpy jak strzelisty płomień: mówiła nieustannie do ludzi żywych i do rzeczy martwych, przeznaczonych do zjedzenia, z wielką czułością spoglądając czasem na pracowitą zachłanność swojego męża, którego Juliusz pouczał dobrotliwie o rozumnym smakowaniu wina i o zaletach wstrzemięźliwości, na co ten odpowiadał zadowolonym pomrukiem na temat: gadaj swoje, a ja wypiję swoje. Nie mówił nic, przyjaznym spojrzeniem jedynie dziękując Henrykowi za ucztę i dając mu do poznania, że nie tylko jest zadowolony, lecz nawet wyraża mu uznanie za przedziwność potraw, jakich w życiu nie oglądał, i za potęgę napojów, o jakich marzył w obłędnych snach.

Po dwóch godzinach odpoczął, westchnął i płomiennym wzrokiem rozejrzał się dookoła, jak gdyby szukając kogoś, aby mu z wielkiej, choć głucho utajonej radości połamać żebra, gdyby ten ktoś usiłował zaprzeczyć, że życie jest piękne, a ludzie zebrani przy tym stole nie są największą i najdoskonalszą chlubą świata. Ponieważ nikt nie szukał awantury, Garsz machnął pogardliwie ręką i pomyślał, że wszyscy zapewne są pijani, bo gadają bardzo głośno i z butelek nalewają nie tylko wino ale, i śmiech. Usiłował wygłosić mowę, ale chociaż miał przygotowane dalsze słowa, nie mógł w żaden sposób znaleźć tego pierwszego, które jest nieodzownie potrzebne, więc dał pokój i wpatrzył się w Juliusza z pochmurnym zdziwieniem, jak gdyby zastanawiając się, skąd się tutaj wziął ten siwy, chudy człowiek, zbrodniczo wesoły i zwracający się ustawicznie ku jego żonie? Juliusz radził jej ze śmiechem, aby mocą swojej tajemnej nad Garszem władzy uporządkowała rozwiane cokolwiek jego zmysły, będzie bowiem miała niejakie trudności z wyprowadzeniem go na czwarte piętro i ułożeniem do snu dzieciny. Młodzian jednakże zerwał się na pierwsze wezwanie, łypnął kilkakrotnie oczami, jak gdyby chciał sobie przypomnieć, gdzie jest, i zrozumieć, czego od niego żądają i począł się żegnać pięknie; znowu chciał wygłosić mowę pożegnalną i dziękczynną, ale znowu machnął ręką na daremny trud i, mocno ujęty pod ramię przez roześmianą żonę, poszedł, jak baranek na pastwisko.

— Marsz, marsz, panie Garsz! — śmiał się Juliusz.

Zostali jeszcze, aby pogadać i odpocząć po pracowitym wieczorze; za zamkniętymi drzwiami, łączącymi dwa gabinety, słychać było wesołe śmiechy i głosy kobiece, ktoś nieumiejętnie wodził palcami po klawiaturze pianina, a ktoś, równie zataczającym się głosem, usiłował wyśpiewać oklepaną melodię.

Henryk dopijał powoli wino i uśmiechał się do rozpartego w fotelu Juliusza, buchającego kłębami dymu, którego pełno było w niewielkim pokoiku, gdzie portiery i meble pachniały jak Hawana, albo jak pierwszy akt „Carmen”. Kiedy więc garson zbierał ze stołu naczynia, polecił mu Henryk, aby nie zamykał drzwi, wiodących na mroczny korytarz, wijący się w zaułki knajpy. Ktoś właśnie przechodził tamtędy, wyszedłszy z sąsiedniego gabinetu, i musiał zajrzeć w ich stronę, gdyż nagle Juliusz, patrzący w stronę otwartych drzwi, drgnął niespokojnie i, podniósłszy się powoli, wyciągnął rękę, aby je nieznacznie zamknąć. Henryk odwrócił się i cicho zaklął: we drzwiach stała Ina Torres.

Powiewna jej suknia była cokolwiek wymięta, jak gdyby ktoś ciekawy wytrwałości jedwabiu zbyt gwałtownie go dotykał. Włosy miała w nieładzie, oczy mocno świecące i ledwie widoczne kropelki potu na górnej wardze. Zjawiła się bez szelestu, jak widmo w teatrze: zdumiona, rozciekawiona i złośliwie uśmiechnięta; w ręku trzymała torebkę, zawierającą kosmetyczny arsenał kobiecy; szła — widać — aby na osobności dokonać gruntownego remontu twarzy, opuściwszy na chwilę głośno rozbawione towarzystwo.

Nie zwracając zupełnie uwagi na Juliusza, który stanął bezradny, weszła, wpatrzona w Henryka, jak ktoś, co po długim, daremnym poszukiwaniu nagle odnajduje wpędzonego w pułapkę wroga. Henryk miał minę niezdecydowaną i udawał, że się lekceważąco uśmiecha, jak gdyby nie stało się nic takiego, co by go mogło wytrącić z równowagi, równocześnie jednak spojrzał błagalnym spojrzeniem w stronę Juliusza. Podniecone, błyszczące oczy Iny Torres i nagła jej bladość nie wróżyły niczego dobrego. Juliusz przeto, skłoniwszy się jej lekkim skinieniem głowy, rzekł cicho, lecz dobitnie:

— Chodźmy stąd, panie Henryku.

Henryk, jak gdyby czekał tylko na to wezwanie, podniósł się i sięgnął po futro i kapelusz, ona jednak zatrzymała jego rękę.

— Czy to nie wstyd, żebyś przede mną uciekał? — zapytała drwiąco.

— Późno już — bąknął Juliusz.

— Powiedz tej starej małpie, aby się nie mieszał do nie swoich rzeczy — rzekła, nie patrząc na Juliusza. — Niech on stąd wyjdzie, bo ja mam z tobą do pogadania.

— Nie mam z panią żadnych spraw — rzekł Henryk ostro — a ten pan nie wyjdzie.

— Dobrze! Jeśli jesteś tchórzem, może zostać. To taki sam oszust jak i ty, tylko starszy. A gdzie są panienki, bo tu przecież były panienki… Pan Staliński nie bawi się bez nich nigdy.

— Niech pani wyjdzie! — szepnął Henryk stłumionym głosem.

— Ani mi się śni. Długo na ciebie polowałam, więc cię tak tanio nie wypuszczę, a jeśli zechcesz uciec, narobię takiego krzyku, że cała knajpa tu przyleci. Lepiej będzie, jeżeli pogadamy spokojnie.

Juliusz, przelękły zapowiedzią awantury, ze względu na skłonność panny Torres do dramatycznej przesady i ze względu na jej podniecenie, świadczące że tego wieczora grała rolę rozpasanej bachantki, dał znak Henrykowi, aby nie sprzeciwiał się złu i nie wyzywał demona. Henryk patrzył spode łba.

— O co pani idzie? — zapytał z wysiłkiem.

— Mówisz do mnie: pani… To bardzo ładnie, chociaż były czasy, kiedy mówiłeś do mnie po imieniu. Mów zresztą, jak ci się podoba.

— O co pani idzie? — powtórzył Henryk niecierpliwie.

— O ciebie! o ciebie mi idzie!

Zbliżyła się ku niemu i spojrzała mu wyzywająco wprost w oczy:

— Kochałam cię, a ty wtedy kazałeś zamknąć przede mną drzwi, a kiedy się nastraszyłeś, przysłałeś mi tego narwańca — mówiła szybko, wskazując pogardliwym ruchem Juliusza, który taką zapłatę otrzymawszy za swoje dobre serce, smutnie kręcił głową. — Złamałeś mi życie, złamałeś moją karierę i myślałeś, że się mnie łatwo pozbędziesz. To ci się jednak nie uda.

— Proszę tak nie krzyczeć!

— Będę krzyczała… Niech cały świat dowie się, jak skrzywdziłeś biedną dziewczynę. Skrzywdziłeś mnie! Ohydnie mnie skrzywdziłeś!

Oczy jej napełniły się łzami wielkiego nad sobą rozczulenia: podniecenie opadło jak fala ł rozlało się chlipiącą skargą.

— Ja ci to wszystko przebaczę—mówiła ciszej — ale wróć do mnie.

— Nie mam zamiaru — od rzekł Henryk cicho. — Nie mogę.

— Błagam cię: wróć do mnie. Ja naprawdę ciebie kochałam. Nie chcę niczego, niczego nie żądam, tylko wróć do mnie… Henryku, ja ciebie kocham do tej chwili… Nie myśl, że jestem pijana… Nie śmiej się… Piłam, aby o tobie zapomnieć, ale kiedy cię tak nagle ujrzałam, wszystko we mnie na nowo odżyło. Henryku, ożeń się ze mną.

Henryk spojrzał na nią, jak gdyby nagle postradała zmysły.

— Choć na pół roku, choć na miesiąc… choć na dwa tygodnie… Więcej mi nie potrzeba, a potem sobie pójdę.

— Wystarczą pani dwa tygodnie? — zaśmiał się Henryk niepewnie. — A w jakim celu?

— To moja sprawa.

— A potem zajmie się panią pan Szarota?

Ina Torres zmrużyła oczy i spojrzała na niego złym wzrokiem. Henryk drżał ze zdenerwowania i widać było, że go gniew zaczyna ponosić.

— Spokojnie! spokojnie! — szepnął Juliusz.

Henryk jednak, nie zwracając na niego uwagi, szybkim ruchem wdział futro i chwycił w rękę kapelusz. Ina Torres cofnęła się o krok i stanęła we drzwiach, blada i dygocąca.

— Proszę mnie puścić — krzyknął Henryk zduszonym głosem.

— Jesteś podły — odpowiedziała mu Torres, jak gdyby odgrywając swoją wielką scenę.

— Po raz ostatni mówię: proszę mnie puścić.

— A co potem?

— Usunę panią siłą…

— Niech pan spróbuje! Tchórzu!

— Czyście poszaleli? — krzyknął Juliusz. — Henryku!

Henryk uczynił nagły ruch, jak gdyby chciał ją odepchnąć, wtedy Ina Torres cofnąwszy się otworzyła szybko torebkę i w jej ręce zamigotał rewolwer wymierzyła go w piersi Henryka.

— Przejdź teraz! — krzyknęła z teatralnym patosem. — Mam go na ciebie od dawna.

Henryk usłyszał poza sobą zduszony okrzyk Juliusza: „Jezus, Maria!”; w nagłym porywie gniewu skoczył ku Torres i chwyciwszy ją za ręce zaczął się z nią zmagać, aby wytrącić broń, którą trzymała kurczowo. Juliusz, stojąc za jego plecami, nie mógł się zbliżyć, gdyż drzwi były zbyt wąskie, nie widział więc, że podczas szamotania, wykręcona prawa ręka Torres skierowała lufę rewolweru ku jej lewej piersi. W mrocznym korytarzu załomotał strzał. Urwał się jakiś krzyk, jak rozbite nagle szkło. Ina Torres upadła w tył. Juliusz gwałtownym szarpnięciem wciągnął Henryka do pokoiku, a sam, pochyliwszy się, podniósł z podłogi rewolwer i zdołał krzyknąć zdławionym głosem w stronę Henryka: Elżunia! Pamiętaj!”.

Wszystko to odbyło się w jednej sekundzie.

W następnej rzucono się ze wszystkich stron: jedni podnosili zakrwawioną i bladą jak widmo dziewczynę, inni chwycili pod ręce Juliusza, wyrywając mu broń z drżącej ręki. Ktoś z niedawnego towarzystwa Torres chciał go uderzyć w twarz, ktoś inny zatrzymał tę rękę. Podniesiono dziewczynę i ułożono na kanapie w najbliższym pokoju, rozległy się wołania o lekarza i o policję, jakaś pani z przerażonymi oczyma zaczęła zawodzić, ktoś nerwowo tłukł ręką w aparat telefonu.

— Żyje…jeszcze żyje… — wołano z pokoju, w którym ułożono Torres.

— Pogotowie! Lekarza!

— O Boże, o Boże! — łkała jakaś złota kobieca głowa.

— Policja, idzie policja! — wołano w korytarzu. Henryk wyszedł z pokoiku bardzo blady, chwiejąc się na nogach. Nie mógł się jednak docisnąć, gdyż z drugiej strony wchodził lekarz i ludzie z noszami, lecz widząc, że dwaj policjanci chwytają Juliusza pod ręce, przedarł się przez zbitą gromadkę i krzyknął:

— Proszę go puścić, to nie on strzelił!

Oficer policji, kierujący urzędową czynnością, zwrócił się szybko ku niemu.

— A któż, jeżeli nie on? — zapytał.

Henryk zawahał się i jakby połknął krótkie słowo, które już miał wymówić.

— Nie wiem… nie wiem… — rzekł z trudem, spotka—wszy się z mocnym, nakazującym spojrzeniem Juliusza, który, zwróciwszy się do oficera, mówił dobitnie:

— Ten pan jest pijany. Był ze mną poprzednio w gabinecie, nie mógł więc widzieć, co się stało na korytarzu.

— Więc pan przyznaje, że pan strzelił?

— Szamotałem się z panną Torres i rewolwer wypalił przypadkiem — odrzekł Juliusz spokojnie.

Doraźne śledztwo było krótkie, dziesięciu bowiem świadków mogło przysiąc, że widziało Juliusza natychmiast po wystrzale z rewolwerem w ręku, pochylonego nad biedną Torres; zapisano nazwiska ich i adresy, wraz z nazwiskiem Henryka, i polecono opuścić miejsce dramatu.

— Pójdziemy! — rzekł oficer, skinąwszy na policjantów strzegących Juliusza.

Juliusz uczynił krok, nagle jednak zatrzymał się.

— Panie komisarzu — rzekł cichym głosem — czy mogę prosić o jedną łaskę?

— Proszę mówić! — odparł szorstko komisarz.

— Niech pan się dowie, jaki jest stan tej kobiety. Nie odejdę stąd, zanim się nie dowiem.

Tamten wzruszył ramionami i odszedł. — Rana nie jest ciężka — rzekł, wróciwszy po chwili. — Będzie żyła. Zaraz ją zabiorą do szpitala.

— Dzięki Ci, Boże! — odetchnął Juliusz z całej piersi. Wyprowadzono go jednymi drzwiami, drugimi zaś wyniesiono perłowo bladą Torres na noszach. Na podłodze została ciemnordzawa plama z jej krwi.

Henryk wyszedł za tym milczącym pochodem i patrzył błędnym spojrzeniem, jak ją wnoszą do obszernego wozu ostrożnie i troskliwie. Dokoła zebrała się gromadka ciekawych, zachłannie zawsze każdemu przyglądających się nieszczęściu. Juliusza uwieziono w inną stronę. Po chwili został sam.

W głowie szumiało mu jak we młynie: ciężki kamień tarł każdą jego myśl na miazgę, tak że nie mógł żadnej ocalić w jej pełni ł przyjrzeć się jej rozważnie. Krótka scena zakończona wystrzałem, jak kropką z kuli, zaczęła się rozgrywać w jego mózgu na nowo, w zwolnionym tempie: obrazy były mętne, jak gdyby dalekie, i miały barwę czerwoną. Z tego kłębowiska wychynęła wreszcie jedna myśl, którą mógł pojąć i którą łapczywie schwytał w locie: nieszczęśliwa dziewczyna będzie żyła. Słyszał te słowa i słyszał pełne wielkiej ulgi westchnienie Juliusza. Co on uczynił? Po co to uczynił? Poświęcił się za niego, lecz ofiara ta była przecie nierozumna, bo Torres wyzna prawdę, on zaś, zaklęty imieniem Elżuni, nie pojął tego od razu i dopuścił do nikczemności. Postąpił wstrętnie, że się zgodził na to zastępstwo.

Zaczął myśleć coraz jaśniej i boleśniej. Zawrócił myślą aż do początku historii i poczuł nagłą złość w stosunku do Garsza i do jego na pół zwariowanej żony; z tej złości wywiódł natychmiast nową i zaczął drżeć pomyślawszy, że Juliusz zmusił go do tchórzostwa; historia stanie się głośna, wszystko wyjdzie na jaw, a jemu nie poda nikt ręki. Poczuł, że jego czoło zrosiło się potem. Nakazał sobie spokój i usiłował opanować rozdygotane nerwy. Zadawał sobie pytania i odpowiadał sam sobie. Czego chciał Juliusz? Chciał go wyłączyć ze sprawy i razem z nim wydobyć z tego krwawego kręgu Elżunię, którą wiadomość o tej mętnej historii ugodzi w samo serce. Czy dobrze postąpił? Postąpił szlachetnie, lecz ta ofiara jego pogrąży. Może ma jakieś nieznane nadzieje, lecz są to nadzieje złudne, i Policja nie jest naiwna i nie znalazłszy żadnego związku między tym starym człowiekiem i Iną Torres znajdzie jego, a wtedy ohyda tchórzostwa stanie się dotkliwsza jeszcze. Ale nie to jest najgorsze. Klęską jest to, że zdradził przyjaciela, Juliusza, i że zdradził siebie; zdawało mu się, że już wyrósł duszą i że się wzniósł ponad szachrajską małość, nad obłudę i kompromis, że zdobył odwagę, wypracował w sobie dzielność i prawość. A teraz ukrył się w norze jak zaszczuty borsuk i drży, pozwalając, aby kto inny brał na siebie krew. Dlatego przede wszystkim nie będzie śmiał spojrzeć w oczy czystej dziewczyny, która z taką w niego wiarą przysięgła mu niedawno miłość aż do śmierci. Stary człowiek nie zastanowił się zapewne nad tym w tragicznym pośpiechu, kiedy nie było czasu na rozumowanie, a przecie sam go nauczał, jak należy czynić, aby czyn każdy nie leżał w prochu i błocie, lecz rósł ku niebu. Juliusz, serce wielkie, ma w sobie słodycz dziecka i postąpił jak dziecko. Będzie teraz zmyślał poczciwie i niezręcznie i sam utonie, chcąc uratować tonącego. Lecz chciał dobrze, chciał dobrze…

Henryk poczuł od razu przypływ wzruszenia, którym jak święconą wodą pokropił niedawną złość; nieświadomie, w zamęcie i rozedrganiu myśli, chciał nią zapewne sam przed sobą wytłumaczyć ową czarną, zamroczoną, przelękłą hukiem strzału i jękiem dziewczyny, chwilę swojej omdlałej słabości, podczas której zaparł się winy. Teraz tego nie chce. Wstydzi się jej i chciałby ją wyrwać z czasu, jak cierń. Gdyby to nie była późna, daleko już poza północ chyląca się noc, poszedłby do Elżuni i na klęczkach wyznałby przed nią wszystko: że na jego życiu leżały mroczne cienie, że dzisiaj jeden przed nim z nagła się ukazał i żądał rachunków i że upadł skrwawiony, ale nie z jego winy. Wystrzał był przypadkiem, złym, ponurym przypadkiem, bez udziału jego woli. Za fatalność nie może przecie odpowiadać człowiek — wobec niej bezbronny. Szedł bez celu krokiem powolnym, jak gdyby wlókł za sobą wielki ciężar. Śnieg padał cicho wielkimi płatami na czerń nocy, jak gdyby płakał nad jej opuszczeniem. Ulice były puste i martwe jak spętane lodem rzeki. Henryk rozejrzał się i spostrzegł, że zawędrował do odległej dzielnicy, w której nigdy nie był, więc zawrócił ku wnętrzu miasta. Już był spokojny i utwierdził w sobie postanowienie, jakby wbił w serce pal i ciężką myślą uderzał w jego głowicę. Zaciął usta, jakby w obawie, że zacznie znowu rozmowę z samym sobą i będzie na nowo ze wszystkich stron rozpatrywał sprawę jasną i zwykłą.

— Nie będę nikczemnym! — rzekł przed chwilą głośno i tymi słowami zakończył długie rozważania.

Zdawało mu się, że te słowa skrzepły na mrozie i już nie odtają.

Błąkał się długo, zanim zdołał trafić w krętą uliczkę i zanim stanął przed urzędem śledczym, dokąd, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, zawieziono Juliusza. Zadzwonił i czekał z zapartym oddechem. Kiedy mu otworzono i zapytano, czego tu szuka o godzinie drugiej po północy, oznajmił dobitnie, że chce złożyć świadectwo i naprawić nieszczęsną pomyłkę.

— Jutro o dziewiątej! — odpowiedziano mu.

— To bardzo ważna sprawa — odrzekł gwałtownie.

— W tej chwili nikt pana nie przesłucha. Niech się pan zgłosi rano.

Henryk stał przed drzwiami i dygotał; po chwili, jak gdyby nagłe powziąwszy postanowienie, zwrócił się szybko ku domowi, aby tej nocy jeszcze napisać do Elżuni list.



XX.


Po krótkich formalnościach osadzono Juliusza we wspólnej celi w areszcie śledczym, ruchliwej, jak bardzo uczęszczany hotel dla wszystkich stanów i wszystkich wyznań; odniósł wrażenie, że został zachłannie połknięty przez paszczę, opatrzoną stalowymi zębami i szczelnie się zamykającą. Przysiadł na zydlu i rozejrzał się. W celi było dwóch jeszcze ludzi, którzy odpoczywali beztrosko, jakby w wąskim przesmyku, za którym znajdzie się albo wyjście na szeroką dolinę, albo przepaść, na której dnie trzeba będzie przebyć lat kilka. Historia z Iną Torres odbyła się koło północy, w tej chwili mogła być godzina może pierwsza — Juliusz nie posiadał zegarka, a gwiazd stąd nie było widać nigdy; to było pewne, że do rana jest jeszcze daleko, więc aż nadto wiele ma czasu, aby się zastanowić nad tym, co się stało i co się stanie.

To, co się stanie, nie może być gorsze od tego, co się odbyło w jednej sekundzie, gdy wystrzał i dotkliwy jęk Torres splotły się w jeden krzyk, wołający śmierci. Z serca spadło mu ciężkie brzemię, kiedy się dowiedział, że nieszczęśliwa dziewczyna będzie żyła; dlatego jest w tej chwili spokojny, płakałby bowiem, gdyby było inaczej. Postąpiła głupio i nieprzytomnie, lecz tej kolorowej, ptasiej duszyczce zdawało się zapewne, że nie może innego znaleźć argumentu: była podniecona, a spotkanie było zbyt nagłe i nieoczekiwane. Współczuł z nią z całego serca i bolał nad tym stworzeniem, oślepłym wśród jaskrawych świateł wielkiego miasta, wychowanym w jego dżungli i wśród jego bagien, obałamuconym, opętanym przez niedościgłe marzenia i zatrutym tymi oparami, co się snują przez zaułki udanego życia. Ona, z rewolwerem w ręku, była tylko chorą na teatralny obłęd statystką, reżyserem natomiast był kto inny: cała gromada Zyndramów, Szarotów i im podobnych demonów z przedmieścia, Mefistofelesów z odstającymi uszami i niebieskich ptaków. Dziesiątki i setki takich jak ona zapadło w grzęzawisko i nie stać je już nawet na łzy, aby opłakać cichą śmierć purpurowych marzeń; Torres oblała je własną krwią. Biedne dziecko. Miła Karolcia Ćmielówna, która chciała być Carmencitą… Oby tylko nie cierpiała bardzo…

Wziął na siebie winę nieszczęścia w nieuświadomionym porywie poświęcenia. Henryk, błądząc po zaśnieżonych ulicach doszedł do tego samego wniosku, który się jemu w tej chwili odsłania z powijaków myśli: poświęcenie to nie przyda się na nic. Wtedy jednak, pochylony nad Iną Torres, nie zdawał sobie z tego sprawy, wiedział tylko, że musi zająć miejsce Henryka, aby go chociaż na najbliższą przyszłość odsunąć z tego krwawego koła, w którym, w rozbłysku nagłego jak błyskawica przerażenia, ujrzał i Elżunię. Nazwisko Henryka byłoby bombą, co wybucha z hukiem, i sprawa, która w związku z nim, starym, nikomu nie znanym człowiekiem, może utonąć w powodzi codziennych zdarzeń wielkiego miasta, w połączeniu ze Stalińskim stałaby się sensacją. Może więc to nieprzemyślane, porywcze poświęcenie tyle tylko zdziała, że będzie czas na przygotowanie Elżuni, a dzienniki poranne doniosą treściwie i na nie dość widocznym miejscu wiadomość o całej awanturze.

Juliusz — nie wiedząc, że Henryk pisze w tej chwili list do Elżuni i spowiada się jej ze wszystkiego, a roztropny praktyk, właściciel knajpy, krąży od redakcji do redakcji i wybłaguje miłosierne milczenie w słusznej obawie, że lokal, w którym do kieliszków padają kule, nie może być dochodowym przedsiębiorstwem — rozmyślał, co ma powiedzieć władzom. Oskarży fatalny przypadek i siebie wymieni jako mimowolnego sprawcę. Sprawa nie jest jednak tak prosta, bo strzał mógł być przypadkiem, lecz nie był nim rewolwer. Kto komu groził rewolwerem? Juliusz począł trzeć czoło… Postawi siebie w miejsc Henryka, lecz kto zastąpi Inę Torres? Ktoś przecie musiał wydobyć broń, a kto ją wydobył?

— Trzeba będzie ratować i ją także — pomyślał. — Obawiam się, że ze sprawy jasnej uczyniłem historię nazbyt zawiłą. Nie jestem stworzony na zbrodniarza.

Wzruszył bezradnie ramionami i czekał dnia, jak gdyby w jego świetle mógł znaleźć wyjście z plątaniny; nie chciał myśleć o tym, że zagmatwawszy się w kłamstwo, którym gardził, będzie je teraz snuł bez końca. Zamknął oczy, aby nie widzieć tego, co wciąż przed jego snuło się spojrzeniem: bladej jak śmierć Torres, drżącego Henryka i gromadki przerażonych ludzi. Oparł łokcie na kolanach, a twarz ukrył w rozwartych dłoniach, jak gdyby ciążyła mu głowa, pełna zamętu, więc ją podtrzymuje. Przedrzemał w ten sposób resztę nocy i dopiero ołowiany, szary dzień, wciskający się przez szczeliny opancerzonych okien, zbudził go zimnym dreszczem. Juliusz obudził się, jakby z ciężkiego odrętwienia, i szczerze zdumionym wzrokiem rozejrzał się po celi, jak gdyby nie mógł pojąć, skąd się tu wziął. Spotkał się z życzliwym spojrzeniem człowieka, który strząsał z siebie resztki snu, jak pies, co wyjdzie z wody, otrząsa ją z siebie niecierpliwie; dżentelmen odziany był jak strach na wróble, który ożył i na patykowatych nogach zawędrował do kryminału. Wytarty jak drobna moneta, szybko krążąca na ludnym targowisku, wyglądał jednak bardzo poczciwie i tylko sprytne oczy zdawały się świadczyć, że niepozorny człowieczek posiada wyborne powody do znajdowania się w miejscu ściśle odosobnionym. Obejrzał Juliusza dokładnie i zmrużywszy figlarnie jedno oko wydał z siebie głos niespodziany, bo nazbyt opasły w stosunku do swojej drobnej osoby, jak gdyby cienki flet zagadał niskim, dychawicznym głosem wielkiej trąby.

— Pan przesiedział tak przez całą noc?

— Tak — odrzekł Juliusz, raczej skinieniem głowy niż głosem. Człowieczek spojrzał pilnie na jego ręce.

— Kasiarz? — zapytał cicho.

— Nie, nie kasiarz.

— Może dyrektor banku?

Juliusz nie odpowiadał, co wytartej osobistości wcale nie dotknęło.

— Nie znam pana i nigdy pana nie widziałem. Pan pewnie pierwszy raz. Z pewnością nawet pierwszy raz. Ja dwudziesty piąty.

Juliusz spojrzał na niego z nagłą ciekawością.

— Czy to możliwe? — zapytał z niedowierzaniem.

— Przy wprawie wszystko jest możliwe. Trzeba tylko mieć ambicję i wcześnie zacząć. Nie rozumiem, jak pan mógł rozpocząć karierę na stare lata, bez przygotowania i doświadczenia. Pewnie pan od razu wpadł?

— A pan ze swoim doświadczeniem? — mimo woli uśmiechnął się Juliusz.

— Ja nie bardzo ukrywałem się, bo zima będzie ciężka, więc mi potrzebny jest dobrze ogrzany lokal. Teraz cokolwiek dłużej posiedzę, bo zadusiłem babę…

— Co pan zrobił? — zapytał Juliusz ze strachem.

— Mówię panu — odrzekł niepozorny człowieczek, ziewając — zadusiłem babę. Ostatnim razem dali mi trzy lata, więc była spokojna, że wcześniej nie wrócę. To była taka przyszywana żona. A mnie tymczasem po roku wypuścili na urlop zdrowotny, bo miałem podwyższoną temperaturę i cokolwiek przybladłem; przychodzę do niej z radością w sercu, a tam już na moim miejscu siedział: kto inny. Czy to ładnie? Niech pan sam powie! Przemówiłem jej do sumienia, a potem okręciłem ręcznikiem szyję i biedactwo było w krótkim czasie niezdolne do zdradzenia uczciwego człowieka. Wczoraj tutaj zawędrowałem, a dzisiaj lub jutro powiozą mnie na stałe mieszkanie. Nie ma pan przypadkiem papierosa?

— Nie mam — jęknął Juliusz, patrząc na niego z lękiem.

— To szkoda. Co się panu stało?

Najbardziej zdumione zdumienie, wyrażone od razu, za jednym zamachem przez wszystkie połączone oznaki, jakimi się zazwyczaj objawia, odmalowało się na twarzy Juliusza. Utkwił wzrok w trzeciej postaci zamieszkującej w przelocie ten ściśle odosobniony lokal i patrzył, jak urzeczony, czy go nie łudzi igraszka światła, pomieszanego z mrokiem jak mleko z kawą; przekonawszy się jednak, że widmo, obudzone ze snu, przeciąga się i ziewa, okazując w ten sposób nawyki człowieka z ciała i kości, zapalił nabój zdumienia i wystrzelił jednym słowem:

— Szarota!

Tamten od razu oprzytomniał, jakby przypalony gorącym żelazem, spojrzał spode łba i rzekł lekceważąco:

— I cóż w tym dziwnego, święty oberwańcze?

Żółty człowieczek zachichotał takim nieprzyjemnym chichotem, jaki wydaje pocisk lecący przez powietrze.

— To panowie się znają? Miło jest czasem spotkać przyjaciela…

— Cicho pan bądź! — burknął Szarota. — To moja rzecz i tego pana.

Morderca z podniesioną temperaturą spojrzał na niego słodko.

— Jak pan uważa, panie hrabio; ja się do kompanii nie napraszam, chciałem tylko subtelnie wziąć udział w radości spotkania. Góra z górą się nie zejdzie, ale człowiek z człowiekiem w kryminale bardzo często. Ale widzę, że nie trzeba być delikatnym.

Odwrócił się rozżalony i zadarłszy głowę patrzył, jak się zimowy dzień skisła strugą mleka wlewa przez otwór nad oknem.

Szarota nie zwracając na niego uwagi mówił nadąsany: — Nie powinienem w ogóle rozmawiać z panem, ale skoro się tak stało, że los nas zetknął, muszę panu oznajmić, aby się pan zbytnio nie cieszył, że dostałem się tu przypadkiem, przez pomyłkę, i nikt mi nic zrobić nie może.

— Ja się wcale nie cieszę — odrzekł Juliusz. — Głośno się tylko zdumiałem, że sprawiedliwość boska jest taka, wbrew przysłowiu, rychliwa. Za co pana zamknęli?

— Czy człowiek niewinny może na to ściśle odpowiedzieć? Zostałem podstępnie wplątany w sprawę fałszywej sprzedaży majątku jakiejś starej wiedźmy, co udawała głupią, a w ostatniej chwili narobiła gwałtu, jakby ją kto dusił.

Mizerny morderca, usłyszawszy o operacji duszenia, uśmiechnął się przyjemnie do swoich niedawnych wspomnień.

— A pan, oczywiście, nie brał w tym udziału? — zapytał wesoło Juliusz.

— Powtarzam panu, że jestem niewinny, a dlatego z panem gadam, że może pan wcześniej stąd wyjść ode mnie, więc nie chcę, aby pan psy na mnie wieszał. Nic o tej sprawie nie wiedziałem, ponieważ jednak umiem obracać siew towarzystwie i posiadam niezgorsze maniery, dałem się nieświadomie użyć jako narzędzie do pertraktacji z czarownicą, niejaką Lepańską…

— Z kim? z kim? — zakrzyknął Juliusz. Szarota spojrzał na niego niecierpliwie.

— Z niejaką Lepańską. Niech diabli porwą tę sowę! Najsprytniejsi specjaliści chcieli orżnąć babę, a baba orżnęła najsprytniejszych specjalistów na parę dobrych tysięcy, bo jej posyłali bardzo kosztowne podarunki, aby ją omamić, a ona wszystko wzięła, na wszystko się godziła, a potem tak zaplątała cały interes, że oni siedzą, a ona śmieje się w kułak.

— To wspaniała wiedźma! — uśmiechnął się Juliusz.

— Pan ją zna?

— Cokolwiek… I ona pana kazała zamknąć?

— Mnie przede wszystkim; ja bywałem u niej i kilka razy przynosiłem jej kwiaty, zamiast jej raz przynieść cyjankali albo strychninę. Powiadam panu, że jeden młody adwokat da radę setce starych diabłów, ale stu starych adwokatów nie da rady tej złośliwej mumii. O niczym nie wiedziałem, nie miałem złych zamiarów i za to siedzę. Rozumie pan teraz? Pan był względem mnie uprzedzony i widząc mnie tutaj mógłby pan tryumfować, więc radzę panu, aby pan tego nie robił. Jestem niewinny!

— Chi! Chi! — zachichotał boa–dusiciel.

Szarota spojrzał z wściekłością w jego stronę i chwycił ręką za stołek, jakby — chcąc wyręczyć sprawiedliwość — postanowił roztłuc mu czaszkę; dał jednak spokój, gdyż posłyszał szmer u drzwi, rzekł więc szybko:

— Zapowiadam panu, że gdyby pan, wyszedłszy stąd przede mną, powiedział o mnie choć jedno złe słowo, ciężko pan tego pożałuje. A gdyby pan nie był starym urwipołciem, co urządza ze wszystkiego kpiny, mógłby mi pan uczynić wielką przysługę… Czy mogę pana o coś poprosić? Jesteśmy w tej samej celi i powinniśmy sobie pomagać. Zapomnijmy o tym co było, bo wobec dzisiejszego naszego położenia są to drobiazgi. Czy mogę mówić z panem poważnie?

— Zamieniam się w posąg!

Szarota nachylił się ku niemu i mówił przyciszonym głosem:

— Obawiam się, że będę ofiarą i dłużej tutaj posiedzę, bo ta hołota, moi przyjaciele, będzie usiłowała wszystko zwalić na mnie; oni pofałszowali weksle, a ja będę cierpiał. Pan przywędrował tu zapewne za jakąś małą kradzież — może pan okradł Stalińskiego, co? — i prędko pana wypuszczą. Otóż, jeżeli tak będzie, niech pan za te wszystkie impertynencje, które mi pan wyrządził, pójdzie natychmiast do Iny Torres i powie jej…

— Chwileczkę, miły panie — przerwał mu Juliusz.

— Ja zawędrowałem tutaj nie za małą kradzież, lecz za nieco grubszą awanturę: za usiłowane zabójstwo.

— Niemożliwe! — ze szczerym zdumieniem zakrzyknął Szarota. — Kogo pan chciał zabić?

— Inę Torres — odpowiedział Juliusz poważnie.

— Pan?! pan! Ależ pan kłamie!

— Niestety, nie kłamię — rzekł Juliusz.

— Zdarza się — wtrącił grubym głosem cienki morderca, jak gdyby niedoświadczonym ludziom chciał wytłumaczyć zawiłość zagadek życia.

W tej chwili szczęknęły rygle, jak gdyby ktoś żelazną kłapnął szczęką. Wszedł dozorca, pilnie obejrzał celę, przyjrzał się bacznie skromnie uśmiechniętemu dusicielowi, potem, położywszy rękę na ramieniu Juliusza, dał mu znak głową, aby poszedł za nim.

Juliusz podniósł się i skinąwszy głową w nieokreślonym kierunku, szedł bez słowa, jak duch szlachetnego Egipcjanina, co idzie na sąd Ozyrysa.



XXI.


Sędzia śledczy, usłyszawszy prawdziwe nazwisko Juliusza, zdumiał się tak samo jak kiedyś Henryk; uważnie przejrzał dokument i bacznie przyjrzał się staremu człowiekowi. Juliusz, poczuwszy spojrzenie mądre, bystre i ostre jak nóż chirurgiczny, stropił się na chwilę, natychmiast jednak począł stroić nonszalanckie miny zawodowego bandyty, jak gdyby chcąc jasno okazać, że żadna zbrodnia nie jest mu obca i że morderstwo uważa za sprawę pospolitą. Udawał nawet, że się uśmiecha, uśmiech ten jednakże był cokolwiek błędny i bardzo niepewny. Zapytany łagodnym głosem o przebieg dramatycznej sceny, jęknął w głębi duszy i pomyślał:

O, Boże, zakryj rękami twarz, bo będę łgał”.

Zaczął mówić z lekceważącym spokojem, lecz już po chwili zrozumiał, że każde jego słowo, które miało być granitowe, drży jak galareta i że on sam usiłuje przejść przez trzęsawisko, w które zapada się, niosąc na ramionach Inę Torres. Sędzia słuchał pilnie i patrzył mu bezustannie w oczy, jak gdyby — zupełnie jawnie lekceważąc jego słowa — chciał przez nie, jak przez szyby, ujrzeć prawdę w jego duszy. Juliusz zdążał rozpaczliwie przez gąszcz opowieści do wydobycia z siebie zbrodniarza i kluczył niezdarnie, jak niedoświadczony i po raz pierwszy goniony zając. Opowiadał, że jadł wieczerzę ze swoim przyjacielem, że bardzo wiele pili, że Ina Torres, mając do niego pretensję za nieudolnie napisany scenariusz, podrażniła jego ambicję i wyraziła się o nim lekceważąco, on zaś, w najwyższym stopniu podniecony, w zamroczeniu umysłu zagroził jej rewolwerem, a kiedy, chcąc mu go wyrwać z ręki, zaczęła się z nim szamotać, stało się nieszczęście, bo broń przypadkiem wypaliła. Wobec tego on jeden jest winny i poniesie każdą karę, prosi tylko pana sędziego, by sprawie nie nadawano rozgłosu, ze względu na dobrą sławę tej dziewczyny, tak okrutnie przez niego skrzywdzonej i ze względu na znane nazwisko Stalińskiego, który był mimowolnym i całkowicie biernym uczestnikiem zajścia.

Opowieść ta trwała długo i mieniła się kolorowo, połowa słów bowiem była blada i drżąca, druga zaś rumieniła się, jak źle przygotowane kłamstwo: padał na nią deszcz z kropel potu, który zrosił miedziane i wytarte czoło wytrawnego zbrodniarza, usiłującego hardo spojrzeć w marmurowe oblicze prawa; zatwardziały ten człowiek nie był jednak pewnym skutku swojej przemowy, gdyż odetchnąwszy, z wielkim lękiem spojrzał nieznacznie na sędziego, aby chytrze wybadać, czy go należycie przekonał. Zdziwił się, ujrzawszy na jego twarzy litościwy uśmiech, z jakim mądry, ze wszystkimi łgarstwami otrzaskany nauczyciel słucha nieprawdopodobnych zmyślań uczniaka.

Zdaje się, że mi nie wierzy — pomyślał rozczarowany.

Rozpoczął przeto opowiadanie po raz drugi, podkreślając dramatyczne akcenty i usiłując powtórzeniem ruchów, które wywołały wystrzał, przekonać sędziego, słuchającego w milczeniu, że inaczej być nie mogło; zaprawił drżący dotąd głos odrobiną goryczy więźnia, którego serce rozdzierają zakrzywionym ostrzem podejrzenia i któremu nie dają wiary, nawet wtedy, kiedy opowiada prawdę. Wytoczył wreszcie ciężką skałę opowieści na szczyt góry, rozpaczliwym ruchem pchnął ją przed siebie i odetchnął bolesnym westchnieniem.

— Bardzo to jest zajmująca historia — rzekł wreszcie sędzia. — A czy może mi pan powiedzieć, skąd pan wziął rewolwer?

— Miałem go przy sobie — odrzekł Juliusz słabym głosem.

— Czy go pan kupił?

— Oczywiście…

— A gdzie i kiedy?

Juliusz zmarszczył czoło, przypominając sobie z trudem, gdzie i kiedy mogło się to zdarzyć.

— O, już dawno! — bąknął niepewnie. — Zawsze noszę przy sobie rewolwer… Przecie nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć… Nie pamiętam tylko, gdzie go nabyłem. Sprzedał mi go jakiś nieznajomy…

Sędzia, widząc coraz większe jego zakłopotanie, ulitował się nad nim i rzekł:

— Po co pan to wszystko opowiada, kiedy pan nie umie kłamać?

Juliusz spojrzał na niego niemal z rozpaczą.

— Czy pan mi nie wierzy?

— Oczywiście. Od pierwszego słowa opowiada pan bajki i zmyśla pan niestworzone historie. Po co pan to robi?

— Zostałem przecież schwytany z rewolwerem w ręku!

— Istotnie, coś jest jednak w nieporządku. Dlaczego pan strzelał?

— Powiedziałem już panu: w obłędnej furii. Nachodzą mnie czasem takie nieprzytomne ataki wściekłości, że nie umiem nad sobą zapanować i czuję konieczność mordu. Jeśli mnie pan każe oddać pod obserwację, każdy psychiatra to potwierdzi. Bardzo mi żal, serdecznie żal panny Torres, ale nie mogłem inaczej postąpić. Zresztą, panie sędzio! Obowiązkiem pańskim jest znalezienie winowajcy, a ja dobrowolnie przyznaję, że ja nim jestem. Czy to nie proste?

— Tak, nawet zbyt proste. Przyznaje się pan zbyt skwapliwie, a zmyśla pan zbyt niezręcznie. Kogo pan chce osłonić? Inę Torres, czy Henryka Stalińskiego?

Niechże pan powie prawdę, bo tak czy owak jej dojdziemy Kto strzelał do tej dziewczyny?

— Ja… przypadkiem…

Sędzia wzruszył ramionami.

— Jest pan starym, siwym człowiekiem, a ja odnoszę wrażenie, że rozmawiam z dzieckiem. Zbyt dobrze umiem patrzeć, aby nie widzieć, co się z panem dzieje. Bardzo kiepsko chce pan odegrać rolę mordercy, a mnie po raz pierwszy się zdarza, żeby udowadniać komuś, wbrew jego woli, że jest niewinny. Zaplątał się pan w niemądrą awanturę i ratuje pan niezręcznie kogoś, kogo pan sobą zasłania, a nie potrzeba do tego zbyt wielkiej bystrości, aby to wszystko wyczytać jak w książce w pańskich oczach i na pańskiej twarzy.

Juliusz pochylił głowę, jak gdyby ją chciał osłonić przed ciężkim gradem; sędzia patrzył ze współczującą ciekawością na tego człowieka z jasną twarzą i pełnego szlachetnej godności, wikłającego się niezaradnie i w sposób tragikomiczny w smutną historię dla jakichś celów ukrytych. Z kilku zaledwie jego słów wyłuskał pewność, że Juliusz, nie zdając sobie całkowicie sprawy ze skutków swoich zeznań, w sposób wzruszająco naiwny, ze śmiesznym dodatkiem przeraźliwych min, pragnie na siebie jedynie skierować uwagę. Takiego „zbrodniarza” nie spotkał jeszcze w swej praktyce, więc mimowolną kierowany litością rozmawiał z nim niemal dobrotliwie, unikając groźnych słów, wiedząc, że na dnie takiej jasnej wody, jak oczy tego starego człowieka, dostrzeże prawdę bez wysiłku. Jak każdy, co się zetknął z Juliuszem, przenikliwy sędzia też poczuł do niego sympatię i, nie chcąc zadawaniem pytań pogrążać jeszcze bardziej w topiel tej bezbronnej, rzewnie śmiesznej, łagodnej figury, rozmyślał, jakim niegroźnym sposobem zmusi go do wyjaśnienia utajonych powodów jego dziecinnego postępowania.

W tej chwili przyniesiono sędziemu karteczkę, którą odczytał z nagłym zainteresowaniem; kazał odprowadzić Juliusza do przyległego pokoju i zapowiedział, że go wkrótce wezwie z powrotem.

Juliusz czekał na to powtórne wezwanie około godziny, podczas której doszedł do przekonania, że nie tak łatwo jest być wybitnym zbrodniarzem i że misterne kłamstwo jest sztuką trudną; był niezadowolony i niepokoił się, czy w jakiś sposób nie naraził Iny Torres i Henryka. Sędzia wydał mu się człowiekiem zbyt bystrym, który jednym spojrzeniem umie odróżnić plewy słów od ziarna, a całą awanturę potrafi złożyć z okruchów i skorup, jak rozbity garnek.

Musiały mnie zdradzić oczy — pomyślał z gniewem. — Gdybym miał czarne okulary, sam diabeł nawet nie dałby mi rady. Dobrze, że mi dali wytchnąć, bo i tak zbyt wielka była to porcja łgarstwa jak na jeden raz. Moja wina… Potoczyłem się z góry jak zlepek śniegu i wpadnę w przepaść już jako lawina… O, miła Elżuniu! Bóg mi przebaczy, bo to dla ciebie… Co to biedactwo sobie pomyśli, skoro mnie przez długi czas nie zobaczy? Henryk powinien jej powiedzieć, że wyjechałem w pod róż naokoło świata. Obawiam się tylko, że zanim mnie stąd wypuszczą, można by świat okrążyć ze sto razy.

Zaczął zastanawiać się nad tym, jak długo będzie musiał posiedzieć za usiłowane zabójstwo, lecz przy braku doświadczenia, nie mógł znaleźć odpowiedzi na dręczące pytanie.

— Zapytam tego mordercę, co zadusił żonę, taki musi chyba wiedzieć — rzekł sobie. — Czuj duch! Idą po mnie…

Kiedy go wprowadzono po raz drugi do sędziego, stanął osłupiały, jak gdyby piorun uderzył tuż przed nim: ujrzał Henryka, który, blady i niewyspany, przywitał go smutnym, pełnym tkliwości i jakby wymęczonym uśmiechem.

— Wydało się! — pomyślał z rozpaczą. — Na nic wszystko… I jego też aresztowano.

Spojrzał na sędziego ciężkim spojrzeniem z ołowiu, pełnym wyrzutu, że nielitościwie ściga drugą ofiarę, mając już jedną w ręku. Chciał dać znak Henrykowi, aby się nie przyznawał do niczego, choćby go brano na tortury. Henryk jednak odwrócił twarz i patrzył w inną stronę.

— Panowie znają się prawdopodobnie? — zapytał sędzia Juliusza.

Ten spojrzał na niego z ojcowskim pobłażaniem, jak jeden homerycki heros, kiedy roztropnie mówił drugiemu: Jeżeli wiesz, to czemu pytasz? — I nic nie odpowiedział. Sędzia przyjął to spojrzenie do wiadomości, jak niemą odpowiedź na pytanie retoryczne, i mówił:

— Pan zeznał, że ze swojego rewolweru strzelił pan przypadkiem do Iny Torres. Czy tak?

— Tak zeznałem i tego zeznania nie cofnę — odrzekł Juliusz twardo i dumnie.

— Doskonale. Przyszedł tu jednak pan Staliński i twierdzi, że pan nigdy nie miał rewolweru, że pan do nikogo nie strzelał i że pan w szlachetnym zamiarze poświęcenia się za kogo innego, usiłuje wziąć winę na siebie. Cóż pan na to?

Juliusz spojrzał na Henryka z bezmiernym zdumieniem, w którym jak dalekie światełko zamigotało na króciutką chwilę radosne rozrzewnienie; równocześnie ostatnim wysiłkiem chwycił za włosy swego ducha, tonącego w nieruchawej wodzie bezradności i postanowił raz jeszcze stanąć do walki. Zdobył się na brzękliwą i dotkliwą ironię, którą, jak ostrą trucizną, zaprawił jadowite pytanie:

— A skądże ktokolwiek może wiedzieć o tym, czyja jestem zdolny do poświęcenia? Nie wiem, panie sędzio, co znaczą to słowo. I za kogóż to ja miałbym się poświęcać?

— Za mnie — rzekł cicho Henryk. — Pan sędzia wie o wszystkim. Ja jestem winien i nikt inny. Dziękuję panu, drogi i bardzo kochany panie Juliuszu, i przepraszam, że pan tutaj spędził noc. Niech mi pan daruje.

— Ale ja stąd nie wyjdę! — zakrzyknął Juliusz z nagłą energią. — Po co pan tu przyszedł? Kto panu kazał?

— Sumienie — odrzekł Henryk jasnym głosem.

Juliusz zbliżył się do biurka, za którym siedział sędzia, i zaczął mówić cicho, poufałym tonem, jak stary znajomy do swego bliskiego:

— Panie! To jest obłąkany człowiek, albo jeszcze nie wytrzeźwiał. Niedowarzony mydłek, poeta… fantasta, co pan chce. Niech go pan każe za drzwi wyrzucić, bo się miesza w nie swoje sprawy. Ja go znam lepiej niż pan: to on się chce za mnie poświęcić, przecie to jasne. Niech pan jego zapyta, skąd wziął rewolwer, a zobaczymy, czy odpowie… Ja nie potrzebuję tego, aby mnie ratował ktoś, kogo się o to nie prosi. Ja gardzę taką niewczesną litością…Sądzę, że pan uwierzy naocznym świadkom, a nie osobie, która wskutek nadużycia alkoholu posiada mętne wiadomości o całej sprawie. Wierzy mi pan?

— Nie! — zaśmiał się sędzia. — Mógłbym pana posadzić na osobności za wprowadzenie w błąd sprawiedliwości, nie wiem jednak, czy mam sam to uczynić, czy odesłać pana do sądu dla nieletnich. Co pan wyprawia, na Boga! Niechże się pan uspokoi. Jeśli tak jest, jak mówi pan Stalińskł, sprawa nie będzie zbyt groźna, tym bardziej, że jak mi doniesiono, rana panny Torres jest lekka. Winien jest pan Staliński, a pan…

— A ja stąd nie wyjdę! — dokończył Juliusz.

— Dobrze — rzekł sędzia z odcieniem zniecierpliwienia. — Pan Staliński złoży przyrzeczenie, że się nigdzie nie wydali, a pana, za to chociażby, że jest pan uparty, zatrzymamy tu do jutra.

— A jutro? — zapytał Henryk.

— Jutro odwiedzimy wszyscy pannę Torres i ona nam powie, co i jak było.

— Aj! — szepnął Juliusz, zrezygnowany.

Poprosił następnie sędziego, aby mu dano mieszkanie w innej celi, w tej bowiem, w której spędził noc, znajduje się osobistość wielce mu niemiła. Sędzia wzruszył ramionami i kazał go umieścić w osobnej celi, dokąd Juliusz udał się z podniesioną głową, skłoniwszy się dumnie sprawiedliwości, a na Henryka spojrzawszy wzrokiem karcącym.

Nazajutrz zawieziono go do szpitala, w którym Ina Torres, postrzelony ptak, leżała w małym pokoiku, białym jak pokój dziewiczy i pachnącym perfumami, którymi skrapia się śmierć. Bardzo była blada, a w oczach miała wyraz zatrwożonego zdumienia. Przypomniała sobie z bolesnym trudem o wszystkim, co się stało, i przez długie godziny widziała w wirującym zamęcie Henryka i Juliusza i jakieś obce twarze, aż wreszcie rozpoznała jedną, bardzo znaną, pomazaną łzami, pochyloną nad nią i patrzącą w nią oczami pełnymi wielkich łez i wielkiej miłości.

— To mama — pomyślała Torres, jak gdyby głośno rozkrzyczawszy myśl, zdawało jej się bowiem, że sama siebie nie usłyszy wśród tego dzwoniącego szumu, co nieustannie przelewał się przez jej głowę. Przeminął dzień, przeminęła noc, wreszcie szum urwał się, jak gdyby szybko i hałaśliwie płynące wody zatrzymano zastawą, a koła młyńskie przestały się obracać. Wtedy zaczęła układać zdarzenia na właściwych miejscach, jak przedmioty, rozrzucone przez burzę, podczas której jeden tylko załopotał piorun; podeptane i zgniecione przez wiatr wspomnienia zaczęły podnosić się i prostować, jak pobite kwiaty w ogrodzie, wreszcie Ina Torres spojrzała dokoła niezmąconym wzrokiem, a ujrzawszy świat i ludzi w nie zmienionej postaci, zapytała osłabionym i bezkrwistym głosem, co o tym wszystkim napisały gazety i czy całe miasto jest poruszone? Ponieważ jej powiedziano, że skandal jest na miarę europejską, uśmiechnęła się malutkim światełkiem uśmiechu i z życzliwym uznaniem spojrzała na dorodnego chirurga, mającego śliczne, jakby kobiece ręce i czarną czuprynę, wśród której srebrne snuły się pasma. Chirurg objaśnił ją wesoło, że na jej pięknym ciele, ucałowanym przez kulę, zostanie taki ślad zaledwie, jak po namiętnym pocałunku, więc będzie mogła zagrać nawet dziewczynę z Wysp Koralowych, która używa jako stroju jedynie przepaski z kwiatów. Kiedy pozostawiono ją samą, zaczęła rozmyślać nad tym, czy ten wystrzał nie oznajmił z hukiem początku jej wielkiej kariery; w tej chwili zapewne wszyscy mówią o krwawej tragedii Iny Torres, Iny Torres, Iny Torres… Może już ukazały się w pismach jej fotografie, niedługo przyjdzie ktoś z prośbą o wywiad, aby ją zapytać, co czuła w chwili, kiedy rozległ się huk i jakie się w niej dokonały duchowe przemiany; odpowie, że poczuła niezmierną błogość i że zdawało się jej, iż leci bez szelestu w niezgłębioną przepaść. Henryk wreszcie się na coś przydał, więc nie ma do niego żalu. Słynne aktorki urządzają fałszywe alarmy, każąc sobie albo kraść bezcenne perły, albo podawać do garderoby truciznę w chłodzących napojach, o niej zaś wiedzą wszyscy, że była bliska śmierci, a nikt przecie nie będzie sprawdzał, w jakim oddaleniu ta śmierć przeszła obok niej. Gdyby jeszcze ta matka tak serdecznie nad nią nie płakała… Teraz jest już spokojna, ale wylała z siebie tyle łez, że musiano jej zabronić przebywania w tym białym pokoiku.

— Dobre matczysko — pomyślała Karolina Ćmielówna w imieniu lny Torres.

Wszedł lekarz i zapowiedział wizytę sędziego śledczego.

— Jeśli pani jest bardzo zmęczona, to nie pozwolę; to krótko jednak potrwa. Oświadczyła, że nie jest zmęczona i będzie mogła złożyć zeznania.

Sędzia, wszedłszy na palcach, spojrzał ciekawie na młodą dziewczynę i uśmiechnął się do niej życzliwie; przeprosił ją, że twardy obowiązek każe mu niepokoić ją i wezwać, aby opowiedziała jak najtreściwiej o przebiegu historii, prawo bowiem musi znaleźć winnego, który jej wyrządził tak bolesną krzywdę. Ina Torres słuchała z bolesną uwagą.

— Niech mi pani odpowie, który z tych dwu panów strzelał do pani?

— Jakich dwóch? — zapytała bardzo cicho. Sędzia uczynił ruch ręką, który przywołał do łóżka Torres Henryka i Juliusza; stanęli blisko niej i pochylili się cokolwiek, aby mogła ich zobaczyć, nie odwracając głowy. W oczach Henryka zatliło się współczucie, przeto nakrył je powiekami, Juliusz natomiast wytężył wzrok, jak gdyby chciał ją zahipnotyzować.

— Czy ten? — spytał sędzia, wskazując Juliusza. Torres lekkim ruchem głowy odpowiedziała, że nie ten.

— Niech pani sobie dobrze przypomni!

— To nie on strzelił — szepnęła.

— Panna Torres ma gorączkę i majaczy — bąknął Juliusz, sędzia jednak dał mu znak energicznym ruchem głowy, aby się usunął; i rzekł, wskazując Henryka:

— W takim razie pan Staliński? Niech się pan pochyli.

Henryk pochylił się nad dziewczyną i spojrzał jej w oczy zmęczonym, zgaszonym wzrokiem. Usta mu lekko drgały, jak gdyby powstrzymywał z trudem łzy, więc je nagle zacisnął. Ina Torres patrzyła długo w jego bardzo bladą twarz, jakby chcąc porównać twarz żywą z tą, której obraz ma odbity w duszy. Musiała wieść z sobą jakąś szybką, cichą i tajemną rozmowę; łagodna wampirzyca nie wyświetlonego jeszcze obrazu zapytywała o radę dobrą dziewczynę z przedmieścia, która jej szepnęła jakieś niebieskie słowo, bo na pięknych ustach boskiej Torres zalśnił uśmiech, ledwie dostrzegalny, jak puch kwiatu. Otwarła oczy, przyjrzała mu się raz jeszcze i, westchnąwszy głęboko, szepnęła jasnym szeptem:

— Pan Staliński nie strzelił… Pan Staliński nie jest winien…

Twarz sędziego wyraziła żywe i gwałtowne zdumienie.

— Więc któż wreszcie jest winien? Kto strzelał?

— Ja… to ja sama… Nie wiedziałam co robię… Chciałam zrobić na złość… Mój rewolwer… i ja sama…

Dwie wielkie łzy zjawiły się na jej oczach, jakby pragnęły uprosić sędziego, aby im uwierzył, jeśli nie chce wierzyć tej dziewczynie. Sędzia patrzył na nią przez długą chwilę i rozmyślał.

— Niech pani odpocznie — rzekł łagodnie. — Proszę się uspokoić. Już wiem o wszystkim. Chodźmy, panowie.

— Zaraz — rzekł dziwnym głosem Juliusz. Podszedł na palcach do łóżka, pochylił się nad dziewczyną i ucałował jej czoło, mówiąc szeptem:

— Przebaczam ci, drogie dziecko, żeś mnie nazwała starą małpą. Jeśli ci się podoba, możesz to powtórzyć, co prawda, to prawda.

Ona jednak, nie zwracając na niego uwagi, zwycięskim spojrzeniem patrzyła na Henryka, który jakby chciał: coś powiedzieć, lecz nie mógł, bo na zaschniętych wargach każde usychało słowo, wreszcie pochylił nisko głowę i odszedł powolnym krokiem zawstydzonego człowieka.

Milcząco słuchał potem długiej przemowy sędziego, który tłumaczył im dobitnie, że powinien ich zamknąć obydwóch, a jeśli tego nie czyni, to tylko dlatego, że nie chce włóczyć po sądach dobrych nazwisk i że, na wielkie ich szczęście, dziewczynie nic złego nie grozi. Więcej (mówił) jest w tej całej awanturze lekkomyślności i alkoholu niż złej woli i chęci uczynienia komuś krzywdy; mało się dziwi pannie Torres i Henrykowi, gdyż bujna krew przelewa się często zbyt gwałtownie, lecz ludzie w wieku Juliusza mieli dość czasu, aby spoważnieć i nie robić sobie igraszek z sądu. Juliusz skromnie pochylił głowę i kajał się, ale bez wielkiego przekonania.

— Panna Torres — mówił sędzia — zasługuje też na to, aby ją twardo przekonać o tym, że rewolwer nie jest zabawką. Postąpiła jednak szlachetnie, przyznawszy się uczciwie, że sama do siebie strzeliła…

Juliusz zmrużył oko i patrzył w pułap, jakby błagając niebo o błogosławieństwo dla wszystkich szlachetnych. — Żegnam panów — kończył sędzia. — Nie wiem, czy mi sumienie nie będzie czyniło wyrzutów, że uczyniłem tak, jak uczyniłem, są jednak takie sytuacje… Rozłożył bezradnie ręce i dokończył nagle krótko:

— Do widzenia panom!

— Nie daj Boże! — zakrzyknął Juliusz gwałtownie.

Szybko jednak dodał:

— … Chyba prywatnie, na neutralnym gruncie, bo pan jest mądrym i zacnym człowiekiem.



XXII.


— Mówiłem panu, że to dobra dziewczyna — rzekł Juliusz. — Niech jej Pan Bóg da wszystko najlepsze, a wielką rolę przede wszystkim. Nie gadam tego pod pańskim adresem, ale nie przestanę twierdzić, że największy rozum nigdy nie jest wart kobiecego serca. Zasłużyła sobie na lepszy los, niż na to, aby ją zwodzono i obiecywano fałszywie albo miłość, albo karierę. Poczciwe to jest biedactwo, ta hiszpańska wampirzyca. Jeśli mi pan pożyczy na dłuższy termin trochę pieniędzy, poślę jej kwiaty do szpitala, a do starej Ćmielowej sam zajdę, aby babinę pocieszyć. Chwała Bogu, że się tak wszystko skończyło, bo mogło być gorzej i gdybyśmy byli trafili na sędziego rygorystę, posiedzielibyśmy na pokucie za wszystkie poczynione głupstwa. Napisałby pan sobie cykl sonetów więziennych, a ja pamiętniki, własną krwią na strzępku koszuli.

Gadał wiele, aby odrobić dwa dni spędzone przeważnie na osobności, opowiadał o spotkaniu z Szarotą i o swym zdumieniu, kiedy ujrzał Henryka w gabinecie sędziego. Mówiąc to, patrzył na niego z wdzięcznością, jak gdyby bardzo rad, że Henryk zdobył się na czyn uczciwie piękny.

— Zdaje mi się — mówił — że ten przyjemny sędzia uważał mnie za półgłówka i to nie bez racji, gdyż zaplątawszy się, nie umiałem wybrnąć. Elżunia mogłaby mi być wdzięczna, gdyby wiedziała, że omal mnie nie zakuto w kajdany za to, że chciałem ocalić jej spokój.

— Elżunia wie o wszystkim — rzekł cicho Henryk.

— W jaki sposób? skąd? — zakrzyknął Juliusz. — Przecie w tym celu urządziliśmy ten ponury teatr…

— Ja napisałem do niej list i opowiedziałem rzecz całą.

— I o Inie Torres?

— Ze wszystkimi szczegółami. Przyszedłem do przekonania, że Elżunia powinna o mnie wiedzieć wszystko. Z tą biedną Torres nie byłem w porządku, chociaż to stworzenie narwane i sama pracowała nad tym bezmyślnie, aby szybko od niej uciec. Może postąpiłem niemądrze, ale wolałem wyspowiadać się, aby nie stanąć przed Elżunią z sumieniem zamulonym i przelękłym, że jakieś jego śladem wałęsają się widma. Myślałem długo o tym wszystkim, włócząc się po nocy, kiedy pana zabrano. Niczego nowego panu nie opowiadam, tylko to, o czym dowiedziałem się od siebie samego: że nie może żyć długo miłość żywiona kłamstwem. I to też nieprawda, że miłość jest ślepa, bo ma ona oczy jastrzębie i dojrzy najmniejszy na sercu pył, a im te oczy są bardziej rozmiłowane, tym bardziej są przenikliwe. I cóż bym ja powiedział temu dziecku, gdyby dnia jednego dojrzało we mnie męt niepokojów, smutek jakiejś niezadawnionej krzywdy, albo gorycz wspomnienia, co nie chce sczeznąć? Nie jestem tak bardzo winny, jak się to może wydawać pańskiemu przeczuleniu, ale dość wiele zebrało się tego przez długie lata, aby się zastanowić, czy piękno ducha nie jest obrażone. Wolałem oczyścić serce… I jestem wdzięczny Inie Torres, że mnie mimo woli przekonała, iż nie należy lekceważyć nawet pyłku, nawet iskry, i iść beztrosko dalej, nie patrząc poza siebie, bo patrzeć nie warto. To nie o samą Torres jest sprawa, ale o całą kolekcję łez, zawodów, smutków i gorzkich żalów. Nie zadawałem sobie nawet tego małego trudu, aby ten cały kram wymieść z duszy, jak się po ukończeniu targu kwiatów wymiata zwiędłe badyle i zielska. Teraz takie na mnie przyszły chwile, że mnie mierzi wszystko, co jest małe i marne, mizerne lub nijakie, lub mroczne i co zalatuje kłamstwem. Nie chcę kłamać ani sobie, ani innym. Czyż więc źle uczyniłem?

Henryk mówił to popędliwie i z gwałtownymi akcentami, jak gdyby gadał sam ze sobą i jakby chciał siebie przekonać raz jeszcze i utwierdzić w postanowieniu.

— Czy Elżunia odpowiedziała panu? — spytał Juliusz.

— Nie — odrzekł Henryk ze smutkiem. — A ja nie śmiałem pójść do niej. Nie śmiałem tam pójść bez pana, sam wplątawszy pana przedtem w brzydką historię.

— To niedobrze — rozmyślał głośno Juliusz. — To bardzo niedobrze. Ponieważ jednak żadnemu z nas nic się nie stało i z łaski dobrych ludzi jesteśmy czyści jak anioły, niech pan tam pójdzie natychmiast. Ja nieco przesadzam, mówiąc o sobie, że jestem kryształowo czysty — dodał ze śmiechem — bo spędziłem dwie noce w miejscu, w którym nawet anioł poczułby swędzenie na liliowej skórze, więc ja, stary kryminalista, pójdę wykąpać się, a pan niech idzie do Barskich i zapowie moją wizytę na wieczór.

Henryk błąkał się długo po ulicy, zanim się odważył wejść na schody; szedł po nich z trudem, wciąż przystając, zajęty szukaniem słów, które ma za chwilę wypowiedzieć. Zapukał do drzwi tak nieśmiało, że silniej, przyspieszonym rytmem uderzało w nim wzruszenie.

Elżunia wydała cichy okrzyk i wyciągnęła ku niemu obie ręce, lecz w tej samej chwili opuściła je bezwładnie. Zmizerniała i pobladła, a na twarzy miała taką powagę, jak gdyby przez dwie ubiegłe noce dziecko dojrzało w kobietę w gorączce rozmyślań i w upale tęsknot; podkrążone oczy świadczyły, że nie gasły, chyba na niedługie chwile, wciąż wypatrując i wciąż rozgarniając ciemność, aby w niej ujrzeć dalekie światełko. Zalała je w tej chwili jasna poświata radości, lecz jakby ją starta powiekami, opuściwszy je powoli, bardzo zmęczonym ruchem człowieka, z którego uchodzą siły. Oparła się o stół, odetchnęła głęboko, jakby wielki ciężar zrzucając ze znużonego serca, i po chwili dopiero, jakby pewna, że świat przestał z nią wirować, spojrzała Henrykowi w oczy. On zaczął mówić szybko, urywanym głosem, jak gdyby chciał od razu, w nieporządnym splocie słów, wszystkie opowiedzieć nowiny: o tym, że Torres wzięła winę na siebie, że sędzia okazał niezwykłą wyrozumiałość i że Juliusz już jest w domu, a on przychodzi do niej, pełen skruchy i jasności w duszy, do jedynej na świecie kobiety, którą kocha uczciwie, jak żadnej dotąd nie kochał i przy której chce pozostać na zawsze, rzuciwszy poza siebie, jak w czarną wodę, wszystko, co nie jest godne ani jej, ani miłości.

— Odbiegłem daleko od tych zwiędłych spraw i nigdy już w ich stronę nie powrócę. Nie obejrzę się poza siebie. Jestem inny, niż byłem, mam cel przed sobą i ciebie, Elżuniu, jedną na świecie. Kocham cię z całej duszy, bo wyrwałem z niej ostatnią drzazgę, kocham cię więcej niż wczoraj, bo dzisiaj jestem tak czysty, jak ten, co wszystkie zmazał grzechy. Podaj mi ręce.

Elżunia słuchała w takim zachwycie, jak gdyby każde jego słowo było kroplą deszczu, co pada na spieczone i spragnione usta. Jakby sennym ruchem podała mu obie ręce. Mówiła głosem cichym, lecz bardzo spokojnym i pewnym, jakby powtarzała nieomylnie to, co już sobie wiele powtórzyła razy podczas długich zamyśleń; szeptem niemal wymawiane jej słowa były dojrzałe i jakby nalane krwią. Na jej ustach drżał słodki uśmiech kobiecej mądrości, narodzonej z wiedzącego smutku i ze wszystkowiedzącej miłości; przez dziecinną jej twarzyczkę, bardzo w tej chwili bladą, przebijał czasem dreszcz, idący od serca, które już nie było dziecinne, lecz odważne i śmiałe, roztropne i silne po wielkiej przemianie, która twardą pracą jednej nocy orze zmarszczki na czole, wysrebrza włosy, albo garbi plecy.

Henryk patrzył na jej usta ze zdumieniem, jakby nie wierząc, że z tych dziewczęcych warg mogą padać słowa tak ciężko, jak dojrzale owoce, bijące w jego duszę jak o ziemię.

— I ja cię kocham więcej niż wczoraj, chociaż wydawało mi się niemożliwe, żeby można kochać więcej. Jesteś pierwszym, którego pokochałam, i ostatnim, którego kochać będę. Przysięgłam ci i choćbym miała umrzeć, nie złamię przysięgi. Jesteś dla mnie wszystkim na tym świecie i nikt mi nigdy droższym nie będzie. Kocham cię do ostatniego tchu, ale… niech mi to Bóg przebaczy… musimy odejść od siebie.

— Elżuniu! — szepnął Henryk nie swoim głosem.

— Tak. Będziemy oboje bardzo nieszczęśliwi… ja to wiem, ale inaczej być nie może. Mówię spokojnie, widzisz przecie, że nie płaczę… Ja nie płaczę, bo płakałam wczoraj i dzisiaj, i chyba już więcej nie ma w moich oczach łez. Nikt o tym nie wie. Tobie to tylko mówię, bo powinieneś wiedzieć wszystko o mnie. O, mój drogi, o mój bardzo kochany! To straszna rzecz tak kogoś kochać bezmiernie i nie móc z nim być…

— Ale dlaczego, dziecko moje, Elżuniu?

— Dlatego, że istnieje ta dziewczyna.

— Już nie istnieje! Wiesz przecie wszystko, mnie nic z nią nie łączy. To dawna przeszłość, to umarło i nigdy nie zmartwychwstanie.

— Ja wiem, że to przeszłość, do której nie mam prawa, ale nikt nie wie, czy nie zmartwychwstanie. O, Matko Boska, jak ja ci to mam wytłumaczyć? Wiem, co ci chcę powiedzieć, lecz nie umiem. Wiem, że cię kocham, kocham, nieskończenie kocham, ale i to wiem, że nie ta dziewczyna, lecz krzywda jej jest między nami. Co będzie, jeżeli się o nią upomni?

— Nie uczyniłem jej żadnej krzywdy…

— Nie chciałeś, ale uczyniłeś. Gdzie ona teraz jest? W szpitalu. Wyleczy ranę, ale może nigdy nie wyleczy swojej miłości.

— Wyleczy, wyleczy — rzekł Henryk szybko.

— Skąd my o tym możemy wiedzieć? Ja niczego o niej nie wiem, prócz tego, że jest to kobieta, która ciebie kocha i wszystko czyni, aby ciebie zdobyć. Wiem, że odszedłeś od niej na zawsze, lecz ona nie chce odejść od ciebie i pewnie nie odejdzie. Zapłaciła za to własną krwią. Jakżeż teraz uczynisz? Czy ją odtrącisz nogą, aby przyjść do mnie? Nie, drogi mój… Ja nie chcę, aby miedzy nami stał ktoś, co przez nas cierpiał. Nie będziemy szczęśliwi cudzym nieszczęściem. Gdybyś wiedział, jak mi jest smutno, że to wszystko muszę ci powiedzieć… O mój Boże! Może to, co robię, jest naiwne, może jest niemądre, aleja inaczej nie potrafię. Sama to wymyśliłam, nikt mi tego nie powiedział. Nigdy cię kochać nie przestanę, ale będę czekała tego dnia, w którym się dowiem, że ta dziewczyna przebaczyła tobie, że cię kochała, i mnie, że cię kocham.

— A jeśli tego nie uczyni? — zapytał Henryk strzępem głosu.

Elżunia zachwiała się, jak gdyby ją kto usiłował wtrącić w przepaść.

— Przysięgłam ci — mówiła coraz ciszej, jakby śmiertelnie znużona — że cię nigdy kochać nie przestanę. Będę czekała tak długo, aż się nad nami zmiłuje. O, gdyby ona wiedziała, jak nieskończenie cię kocham! Gdybym mogła pójść do niej, padłabym jej do nóg i wybłagałabym, aby powiedziała prawdę o sobie. Ale jakże ja do niej pójdę? Co jej powiem? Żeby, nieszczęśliwa, oddała swoje jedyne bogactwo temu, co go posiada tysiąckrotnie więcej? Ja wiem, że są kobiety, które by nie zastanawiały się ani przez chwilę jedną nad tym, czym ja się niemiłosiernie dręczę, ale ja tak nie uczynię.

Nie chcę cudzej krzywdy… Nie chcę, aby ktoś płakał nad moim szczęściem… Nie chcę, nie chcę… O Jezu! Jak mi strasznie ciężko.

Henryk gładził jej ręce, stropiony, zatrwożony i bezradny. To dziecko, nie mające wyobrażenia o twardości życia, chce siebie skazać na śmierć, aby nie dać płakać cudzej, urojonej krzywdzie. Rozpacz przybierała w nim, jak woda podczas nagłej powodzi. Począł zduszonym, bolesnym głosem tłumaczyć jej raz jeszcze, że Ina Torres nie wie sama o żadnej krzywdzie, że cokolwiek czyni, czyni popędliwie i bezmyślnie i że on gotów jest zrobić wszystko, aby Elżunię o tym przekonać. Zaręczał, że to samo powie jej Juliusz, litujący się bardzo nad Torres, bo inaczej powiedzieć nie może. Rzekł wreszcie z odrobiną żalu:

— Och, czemuż ja ci wszystko wyznałem? Mogłaś przecie o niczym nie wiedzieć…

— To byłoby najgorsze — odpowiedziała Elżunia. — Czczę cię za to, że byłeś uczciwy.

— I na tym ma się skończyć?

— To przecie nie koniec, to początek naszej miłości.

— Smutny początek…

— Nie, Henryku. Ja wierzę, że miłość jest miłosierna, tak jak Bóg. Rozejdziemy się i będziemy czekali, nasza miłość będzie rosła w tęsknocie, jak w słońcu. Wyrzeczenie jest jej słodkim pokarmem, krzywda jest dla niej trucizną. Jeżeli nie umrę ze smutku, że ciebie przy mnie nie ma, znajdziesz mnie zawsze, czekającą wiernie i szczęśliwą, że już przy mnie jesteś. A kiedy to będzie? Powiedziałam ci: kiedy ta biedna dziewczyna przestanie się upominać o swoje szczęście. Jeśli nie kocha ciebie, jak ty o tym mówisz, stanie się to prędko, ale jeśli cię kocha tak, jak ona o tym mówi — Bóg raczy wiedzieć…

— Czy zastanowiłaś się Elżuniu, nad tym, co czynisz?

— Tak. Oblałam łzami każde słowo, które ci powiedziałam. Marzyłam zawsze o miłości takiej czystej i jasnej, jak niebo, i o takim dziwnym szczęściu, na które żadna nie padnie nigdy łza. A nasze szczęście ma na twarzy krople krwi i tylko ona jedna może tę krew rozgrzeszyć. Jeśli ci powie, że nie ma do ciebie żalu i że możesz ze swoim życiem czynić co ci się podoba, przybiegnij do mnie natychmiast… natychmiast…

— Przyjdę do ciebie natychmiast — mówił Henryk, jakby zamierającym głosem echa.

— Będę czekała spokojnie, a każdej godziny będę cię kochała więcej… Będę się modliła, abyś wrócił czym prędzej. Nie miej do mnie żalu. Zbyt cię kocham, abym ci całej nie okazała duszy. Kochaj mnie za to, że taka jestem, a nie inna, bo gdybym była inna, nie byłabym ciebie godna. Może jestem głupia, że nawet nie umiem kłamać, ale całą moją mądrością jest miłość i jestem szczęśliwa, że tak jest. Rozejdziemy się teraz, ale będziemy przy sobie, jedno przy drugim zawsze i na zawsze. Każda moja myśl będzie o tobie, a każda moja chwila będzie twoją, Henryku!

— Mów, mów, dziecko jedyne.

— Przebacz mi… przebacz mi…

On wyciągnął ku niej ręce i ujął w nie jej głowę; w tej chwili załamało się jej męstwo i dwie wielkie łzy ukazały się w kątach oczu, więc ją ku sobie nachylił i zebrał je ustami, jak ostatnie pożegnanie, ze smutnych najsmutniejsze. Drobne jej ciało zadrżało, jakby zgniecione przez moc, największą na świecie.

Henryk wyszedł na ulicę, jak mrokiem zasnutą i szedł ciężkim krokiem, nie patrząc przed siebie. W głowie miał zamęt, a w duszy lęk, że taki drobny pyłek, jak miłostka z aktoreczką, urósł w wielką lawinę. Teraz sobie przypomina, że mówił z Juliuszem o złośliwości rzeczy niepozornych i mizernych uczynków, które jasna uczciwość wyolbrzymia w dziecinnym, choć rozrzewniającym rozumowaniu. Wszystkiego się spodziewał, lecz nie tego, aby ten strzał z rewolweru zwielokrotniał aż do grzmotu, co mu teraz hukiem rozsadza głowę.

Ktoś mu w tej chwili zagrodził drogę; człowiek, zgarniający zamaszyście śnieg z chodnika, krzyknął w jego stronę:

— Czy pan jest pijany, czy pan nie umie chodzić prosto?

— Garsz! — rzekł ze zdumieniem Henryk, jakby się nagle obudził. — Pan zmiata śnieg?

— Tak, to ja — odrzekł pracowity człowiek, ocierając pot z czoła. — Pracuję, aby nam było lżej. Co się panu stało?

— Nic, nic — mówił niecierpliwie Henryk. — Dzielny z pana człowiek. Do widzenia!

Zaczął iść szybko, aby nikomu nie pokazywać twarzy, na której, sądząc z zapytania Garsza, musiało się malować coś niezwykłego.

Juliusza już w domu nie było. Henryk usiadł przy biurku, jak gdyby bardzo zmęczony i senny; przed nim leżała biała karta papieru, taka blada jak jego dusza w tej chwili, osłabła, białym, bezkrwistym powleczona smutkiem. Wpatrzył się w nią nieruchomym wzrokiem, jakby chciał z niej wyczytać coś, czego na niej nie było, jakąś radę lub słowo pociechy. Oparł głowę na rękach i pochylił się nad nią. Czuł, że w nim smutek przybiera jak woda, posrebrzana przez blady, srebrny smutek księżyca i że go ogarnia łagodnym, bezszelestnym zalewem; objął jego głowę i zasmucił każdą w niej myśl; w gardle uciszył wszystkie słowa i opadając jak ciężka mgła, dotknął jego serca. Henryk poczuł w nim nagły, dotkliwy ból. Szybkim stukotem oznajmiło się cierpienie i z krwią, nagle obudzoną, poczęło krążyć bolesną drogą. Z zamętu myśli, jak wąż z plątaniny lian, wypełzła jedna, najbardziej smutna, o tym szeleszcząca, że się rozprysly tęczowe nadzieje i że wybujałe uniesienie uczciwej dziewczyny wymierzało mu karę za małe, mizerne, pospolite grzechy, karę przedziwną, albowiem egzaltowany sędzia cierpiał tyle, co winowajca. Widział własnymi oczami, jak Elżunia bardzo cierpi, jakby na dowód, że serce dziewczęce jest oszalałym mędrcem, co łzami i niezawinioną męką chce świat cały przekonać o swojej prawdzie, nikomu niepotrzebnej, chyba jemu tylko. Biedne, przez poczucie jasnej sprawiedliwości opętane dziecko, chore na przerost współczucia, litości i na niepojętą wzniosłość! Samo dla siebie woła o nieszczęście, aby, jak gronostaj, nie splamić się kropelką cudzej krzywdy. Dziwna, dziwna dziewczyna… Gdyby jej tak bardzo nie kochał, wzruszyłby ramionami, zniecierpliwiony, jakby szczebiotem dziecka, ale że ją kocha, wielbi ją za to, że niepodobna jest do żadnej chyba dziewczyny na świecie. O, niechże nie cierpi za to, że on był mały i mieniał życie głupio na drobne pieniążki, na wytartą monetę. Niech nigdy przez niego nie płacze…

Poczuł na ustach słoność łez, które zgarnął ustami z jej oczów i zabolało go coś tak mocno, że się wzdrygnął. W tej chwili spomiędzy palców, splecionych na oczach, coś padło na białą kartę papieru. Henryk spojrzał ze zdumieniem, jakby sobie nie dowierzał. Tak, to jego własna, niewołana łza.

Serce w nim na jedną chwilę zamarło ze wzruszenia, jakby na widok cudu, co się objawił za sprawą miłości cierpiącej.

Szepnął sam do siebie: — Oto jest pierwsze uczciwe słowo, które napisałem w moim życiu.



XXIII.


Smutnej pannie Leontynie śniło się jednej nocy że mężczyzna pięknej postawy w statecznym wieku i, sądząc z wyniosłej miny z utrwaloną pozycją towarzyską, pochylił się nad nią i wskazując palcem jej pierś, zapytuje na migi, czy jej dziewicze serce jest jeszcze wolne; ona zarumieniła się niewinnie i, aby przed tym namiętnym szaleńcem ukryć mizerność biednych piersiątek, chciała je zakryć kołdrą, mężczyzna jednak pięknej postawy zazgrzytał zębami i w nagłej furii zaczął tę kołdrę ściągać z czystej dziewicy, charcząc i chrapiąc, zapewne w wielkiej żądzy, o której panna Leontyna czytała we francuskim romansie. Krzyknęła więc zduszonym głosem i, zasłaniając pierś rękami, obudziła się: namiętna mara wsiąkła natychmiast w czarną wodę nocy, lecz nie przestawała targać kołdrą. Panna Leontyna rozpaczliwym wysiłkiem zdołała zapalić lampę, która jaskrawym blaskiem wydała też okrzyk zdumienia i trwogi: pani Lepańska w długiej, nocnej koszuli, obwieszona perłami i klejnotami, jedną ręką oparta na czarnej lasce, drugą szarpała kołdrę; wyglądała tak, jak gdyby babka królów, w bogatym stroju ułożona w trumnie, obudziła się z letargu, albo jak czarownica z bajki, co łzy pomordowanych dzieci zamieniła w perły, a ich oczy w diamenty i, nie mogąc nigdy usnąć, straszy po nocy. Panna Leontyna, przestraszona bardziej, niż tą męską zjawą, co jej chciała odgryźć piersi, zerwała się z łóżka i, w zdyszanym pośpiechu trwogi, chwytając spłoszone słowa, krzyknęła cicho:

— Na Boga, co się pani stało? Pani Lepańska, ujrzawszy żywe światło i żywego człowieka, odetchnęła, jak gdyby goniona dopadła bezpiecznej kryjówki, i jakby przeniknięta mrozem, drżała pokurczonym ciałem tak, że klejnoty brzęczały cichym, złotym brzękiem; na jej czole widniały krople potu, jak gdyby całą płakała głową: małe jej oczy strach jakiś rozszerzył i nalał w nie mętu, bo patrzyły nieprzytomnie, a wąskie usta były sine i nadaremnie usiłowały coś wyszeptać, jakby słowo, co się żywi zawsze ich czerwoną krwią, nie mogło ożyć na wargach bez śladu krwi; siwe kosmyki włosów, mizerna korona starości, zwisały jak strzępy, aż na ramiona, na zwiędły pergamin skóry. Szepnęła z takim wysiłkiem, jakby każdy dźwięk był raniącym cierpieniem: — Boję się… boję się…

Panna Leontyna, zarzuciwszy na siebie nocne obleczenie, kolorowe jak rozwrzeszczana tapeta, objęła ją ramieniem i z trudem odprowadziła do sypialni. Zapaliła mdłą, różowy blask sączącą lampę i chciała położyć Lepańska w łóżku. — Na fotel! — rozkazała tamta. Odziana szybko w ciepłą, atłasową czerń i usadowiona w głębokim fotelu, siedziała przez chwilę nieruchomo, jak mumia na tronie: laska wysunęła się z jej ręki; patrzyła zdziwionym wzrokiem dokoła siebie, jak gdyby w oświetlonym pokoju szukając tego, co ją przeraziło w ciemności, potem drżącym dotknięciem ręki dotknęła głowy klęczącej przy niej Leontyny, jakby pragnąc upewnić się, czy wszystko nie jest nocnym majakiem. — Czy to ty jesteś, Leontyno?

— Ja, pani. Niech się pani uspokoi…Niech pani zaśnie.

Pani Lepańska rozejrzała się podejrzliwym spojrzeniem, rozgarniając nim mrok śpiący po kątach jakby bezszelestne trawy, wśród których ukryte są żmije. Mówiła głosem stłumionym, jak ktoś, co zwierza tajemnicę i obawia się przyczajonego za ciężkimi meblami szpiega.

— Ja dzisiaj nie zasnę… boję się…

— Ale czego?

— Nie wiem. Zdawało mi się, że ktoś był w pokoju i chciał mnie chwycić za gardło. Zawlokłam się do ciebie ostatnim wysiłkiem… Jezus, Maria! Tam ktoś chodzi!

Zaczęły obie nasłuchiwać. Noc spała bez oddechu, ciężkim, czarnym snem; nie było słychać nawet szmeru, prócz znużonego tykania wielkiego zegara.

— Nic nie słychać — szepnęła Leontyna — zdawało się pani. Może pani jest chora. Może obudzić służbę?

— Nie, nie! nie odchodź ode mnie. Może jestem chora; nie wiem… A może zwariowałam… czemu tak na mnie dziwnie patrzysz? I ty się boisz?

— Boję się o panią. Może posłać po lekarza?

— Nie potrzeba mi lekarza… Po co lekarz? Nie zmieni nocy w dzień, a ja chcę, żeby już był dzień. Która godzina?

— Trzecia — odpowiedziała Leontyna, spojrzawszy na zegar.

— Czemu dopiero jest trzecia? — krzyknęła Lepańska rozdrażnionym głosem. — Czy ta noc nigdy się nie skończy? Czy ja już nie doczekam dnia?

— Za kilka godzin będzie dzień — rzekła Leontyna z rosnącym lękiem.

— Za kilka godzin… za kilka godzin…—mówiła pani Lepańska, jakby odmierzając w myśli rozciągłość czasu i nie mogąc sobie przypomnieć, jak długo trwa godzina. — Ja żyję siedemdziesiąt lat, a to przecież więcej niż kilka godzin. Czemu się ich tak lękam? Co mi się może stać przez kilka godzin? Nie bałam się nigdy, a teraz się boję. To są okropnie ciężkie godziny… Czarne i zimne. Coś czarnego i zimnego pochyliło się nade mną. Rozumiesz? Moich siedemdziesiąt lat przelękło się jednej godziny. Myślałam, że umieram, bo serce we mnie zamarło, a oddech zamarzł. To chyba śmierć pochyliła się nade mną i chciała mnie zadławić.

— Niech się pani uspokoi, moja droga pani! Daleko pani do śmierci — mówiła drżącym głosem Leontyna. Lepańska nie słysząc tych słów patrzyła pilnie przed siebie, jakby chciała ujrzeć coś w wielkiej oddali; spojrzenie jej stało się ostre i wysilone. Jak ktoś, co patrzy przez teleskop w rozgwieżdżoną topiel nieba i opowiada równocześnie komuś, co widzi na jego wklęsłym dnie, mówiła urywanym głosem:

— O, jak ciemno, jak ciemno… Czy mi się w oczach mąci? Kto jest przy mnie?

— Ja jestem… na Boga! ja jestem przy pani!

— Cicho bądź. Wiem, że jesteś przy mnie, ale kto był przy mnie przez siedemdziesiąt lat. Sama byłam, bo wszyscy uciekli. Musieli uciec… tak, musieli uciec. Dlatego teraz tak się boję, rozumiesz? Nie drzyj tak, jestem przy zdrowych zmysłach… Tylko mi bardzo zimno…Wszystko we mnie skostniałe, a teraz strach na mnie przyszedł, więc się przyznaję. Jedna chwila mnie śmiertelnie zalękła, choć mam siedemdziesiąt lat. Widzę wszystko w tej chwili tak, jakby to był jeden krótki dzień, co wczoraj przeminął. Co się ze mną dzieje? Coś Pan Bóg ze mną wyprawia, Leontyno… Wyjął ze mnie serce, patrzy w nie i jakby się zdziwił… Nie czuję serca…

— Ja wszystkich zbudzę — szepnęła Leontyna z rozpaczą.

— Daj pokój, nie czyń tego. Po co mają wszyscy wiedzieć o tym, że stara wariatka nastraszyła się, bo ma puste piersi? Zostań przy mnie, moje dziecko — rzekła po chwili niespodzianie łagodnym głosem. — Ty jesteś dobra… Dlatego ten pan Juliusz całował twoje ręce. Nie odchodź ode mnie…

Przymknęła oczy, jakby po wysiłku, dysząc z trudem; położyła chudą, drżącą rękę na głowie Leontyny i pogładziła ją dobrotliwie.

Czując to miękkie dotknięcie i słysząc ten głos łagodny, Leontyna zatrwożyła się naprawdę, czy ta groźna kobieta nie postradała zmysłów; spojrzała na nią podejrzliwie, lecz ponura staruszka, wyglądająca jak ilustracja do upiornej ballady, miała w tej chwili na zwiędłej twarzy boleść, usiłującą otworzyć jej zamknięte oczy, aby widziały to, na co bały się spojrzeć. Kiedy je otworzyła, wzrok Lepańskiej, zawsze bystry i jakby drapieżny, był zgasły, wyblakły i jakby pokorny.

— Nie wiem, co mi jest i co się ze mną stanie — mówiła znużonym, jakby ze snu obudzonym szeptem.

— To już tak od wielu nocy… Ktoś mnie trąca w pierś i nie daje mi spać, i każe myśleć, wciąż myśleć… Leontyno, słyszysz?

— Słyszę. Niech pani zaśnie.

— Ja już nie zasnę, chyba na zawsze. Nie śpię, chociaż mam zamknięte oczy, i wszystko widzę przez powieki i widzę w ciemności… Siedemdziesiąt lat, a wszystkie smutne. Nikt się nigdy do mnie nie uśmiechnął i żaden z nich się nie uśmiecha… Leontyno, zimno mi… Wewnątrz mi bardzo zimno… Mnie już nic nie zdoła ogrzać, bo wszystko we mnie zawsze było z lodu Serce też było z lodu… Niech mi to Bóg przebaczy… Dlatego taka jestem samotna, jak czarownica Czemu płaczesz?

— Ja nie płaczę — szeptała Leontyna, pochlipując. — Mnie pani bardzo żal.

— Żal ci mnie? To chyba tobie jednej… Kto mnie będzie żałował i za co? Byłabym ukradła, aby mieć więcej, ale nikogo nie nakarmiłam i nikomu nie okazałam litości… Czego to on chciał, ten Juliusz? Żebym poratowała jakieś dziecko? Nie wiem, czemu przypomniałam sobie o tym w tej chwili… A ty mu dałaś pierścionek… Napisz do niego, żeby przyszedł, a ja mu też coś dam dla jego dzieci.

Podniosła obie ręce ku twarzy i zaczęła przyglądać się klejnotom, jak gdyby wybierała spojrzeniem jeden z nich na dar dla Juliusza, potem dotknęła pereł, które zaszeleściły drogocennym szelestem. Drgnęła nagle i wydała głos ostry i piskliwy:

— Zdejm to ze mnie! Leontyna zawahała się.

— Natychmiast zdejm to ze mnie. Wszystko’…. Od tych pereł mi tak zimno i od tych kamieni. A ja głupia, stara baba, nie wiedziałam dlaczego.

Zaczęła zrywać z palców pierścionki i ciskać na podłogę. Leontyna zdjęła z jej szyi ciężkie bicze pereł.

Pani Lepańska oprzytomniała na chwilę, jak ktoś, co spał, podniósł powieki, wyrzekł kilka słów w bardzo ważnej sprawie, aby zasnąć na nowo.

— Pod poduszkę! Owiń w chustkę i pod poduszkę. Przestraszona Leontyna spełniała dziwaczne rozkazy, wciąż patrząc na nią z niepokojem.

— Lepiej pani? — zapytała cicho.

— Wieczne odpoczywanie racz mi dać, Panie! — odrzekła Lepańska, patrząc przed siebie.

Panna Leontyna zaniosła ją niemal do łóżka, bezwolną i nie zwracającą uwagi na to, co z nią czynią. Mamrotała potem przez czas długi strzępami słów, grożąc sobie i wzywając na przemiany Pana Boga, zanim usnęła złym, niespokojnym snem. Obudziwszy się rano, zaczęła wodzić niespokojnymi i jakby przerażonymi rękami po piersiach.

— Gdzie są perły? — szepnęła z lękiem.

— Pod poduszką — odrzekła Leontyna.

Lepańska z trudem wsunęła rękę pod poduszkę i długo szukając, znalazła je wreszcie, jakby widzącymi palcami.

Tego dnia kazała zawezwać rejenta i zamknęła się z nim na długie godziny. Lekarza sprowadzono wbrew jej woli, nie chciała jednak odpowiadać na jego pytania; uśmiechając się pogardliwie resztką sił, wypijała lekarstwo. Zdawało się, że jej w trzy dni potem sił przybyło, gdyż szorstkim głosem zaczęła strofować Leontynę, jak gdyby chciała w tej szorstkości pochować wzruszoną chwilę minionej nocy:

— Dlaczego kurzów nie starli? Czy dlatego, że mogę umrzeć, w domu ma być chlew? Kto dzwonił?

— Pan hrabia… Pytał o zdrowie pani i przyniósł kwiaty.

— Coś mu powiedziała?

— Że pani lepiej.

— Głupia! Trzeba mu było powiedzieć, że już skonałam, a byłby cię uściskał. Pieniędzy od ciebie nie pożyczył?

— Ja nie mam…

— To całe szczęście, a on pewnie wie, że nie masz. Kwiatki na śmietnik!

— Dobrze, proszę pani.

— A pan Juliusz nie przychodził? — zapytała ciszej.

— Po co? — odrzekła Leontyna, poprawiła się jednak szybko: — Przepraszam, że tak powiedziałam.

— Nie przepraszaj — mówiła Lepańska. — Uczciwie powiedziałaś… Gdyby jednak przyszedł, przyprowadź go do mnie. Ale on nie przyjdzie. Zbliż się do mnie.

Leontyna pochyliła się nad nią.

— Gdyby przyszedł — szeptała, jakby w wielkiej tajemnicy — powiedz mu, że klejnoty są pod poduszką. Aha… i powiedz mu, że ja jestem wiedźma, a on stary dureń.

Były to ostatnie słowa pani Lepańskiej, którą w kilka dni potem pochowano obok pierwszego męża. Jej kuzyn, hrabia, twierdził, że jego trumna poruszyła się, jakby chciała wstać i uciec.

Juliusz był na pogrzebie i ze współczuciem patrzył na zaszlochaną pannę Leontynę. Kiedy podszedł, aby przywitać się z nią po skończonej ceremonii, dała mu znak, że chce z nim mówić. Przeplatając słowa łzami, jakby rubiny perłami, rzekła:

— Pani Lepańska kazała panu powiedzieć przed śmiercią, że klejnoty są pod poduszką…

— A cóż mnie to obchodzi, gdzie są klejnoty? — zdumiał się Juliusz.

— Ja nie wiem… Pokój jest zamknięty, a klucz u rejenta. I jeszcze kazała panu powiedzieć… ale ja nie śmiem…

— Niech się pani uspokoi. Cóż jeszcze?

— Kazała powtórzyć panu: Powiedz mu, że ja jestem wiedźma, a on…

— Pewnie „stary obwieś”?

— Nie — rzekła szybko panna Leontyna. — „A on” …powiedziała… a on jest najlepszym człowiekiem na świecie”.

Odwrócił się ku grobowi Lepańskiej, jakby chciał ją osobiście zapytać, czy tak powiedziała, ale grób już zamykano. Kiedy chciał zagadnąć pannę Leontynę, już jej nie było; uciekła szybko, unosząc ze sobą, rumieńcem okryte, swoje dobre kłamstwo.

Kropla zdumienia Juliusza zamieniła się w morze, w ocean, w niezmierność zdumienia, kiedy go wezwano do rejenta, który w sposób oględny, aby nie narazić klienta na atak apopleksji, oznajmił mu, że jest jedynym i wyłącznym spadkobiercą pani Adelajdy Lepańskiej, pod warunkiem, że w każdą rocznicę śmierci zjawi się osobiście z kwiatami przy jej grobie. Ponieważ dostojna nieboszczka nie miała bliskich krewnych i ponieważ testament jest formalny i nikt żadnych zarzutów przeciw niemu podnieść nie może, wobec tego Juliusz zostanie wprowadzony uroczyście jako pan znakomitej fortuny, z której jakiś ułamek ma oddać niejakiej pannie Leontynie, obdarowanej…

— Niesłychane! — zawołał Juliusz.

— Co panu? — zaniepokoił się rejent.

— Wody! —jęknął Juliusz.

— Czy testament pana tak wzruszył? — pytał rejent, podając mu szklankę z wodą.

Juliusz wypił ją i otarł pot z czoła.

— Panie — krzyknął — czy to wielki majątek?

— Bardzo wielki.

— Niech panu Bóg zapłaci… Co ja mówię!… Jej niech Bóg zapłaci, a pana ja uściskam.

Objął zdumionego rejenta i ściskał jak kochankę… z brodą i z okularami na nosie.

— Kiedy to można wszystko spieniężyć? — pytał niecierpliwie.

— Czy się panu tak spieszy? — odrzekł pytaniem rejent z odrobiną niesmaku w głosie.

— Spieszy mi się, bardzo mi się spieszy! Niech pan sprzedaje, co się da. Pieniędzy! pieniędzy! Jak najwięcej pieniędzy!

Nagle spojrzał na rejenta podejrzliwie.

— Panie rejencie, czy to wszystko prawda, czy pan jest przy zdrowych zmysłach?

Poważny człowiek cofnął się zdumiony.

— Mam takie wrażenie — odrzekł niespokojnie. — Ale czy pan przypadkiem…

— Czy ja nie zwariowałem? Obawiam się, że zwariuję… Dała mi radę, stara Lepańska. Ja będę na jej grób pielgrzymki, nie raz do roku, lecz sto razy odprawiał pielgrzymki, nie raz do roku, lecz sto razy. Mądra kobieta i mściwa, wspaniale mściwa. Pan niczego nie wie. Gdyby pan wszystko wiedział… Zresztą to wszystko jedno! Kocham pana…

Rejent patrzył z wielkim podziwieniem, jak obłąkany z wielkiej radości stary pan wychodził tanecznym krokiem jak marabut, który dostał pląsawicy, wydając dziwne okrzyki, jak wariat, któremu się uroiło, że cały zrobiony jest ze złota.



XXIV.


Tu sola mi rimani, o poesia! — rzekł sobie Henryk ze spokojnym uśmiechem, tak podobnym do bolesnego drżenia, jak gdyby uśmiech i cierpienie na jednej kwitły łodydze. Od owego dnia, kiedy całował oczy Elżuni, już jej nie widział, wiedział jednak o niej wszystko przez bystrego posła, żonę Garsza, nie mogącą pojąć, jak można kochać się bez pamięci i rozejść się właśnie w imię tej miłości. Nie mogła tej cichej tragedii zrozumieć także Masłowska, czująca jednak instynktownie, że nie należy tej sprawy poruszać, gdyż jest bolesna; w tajemnicy przed Henrykiem odwiedzała dzieci i wzdychała ciężko, patrząc na cichy smutek Elżuni i na jej zagasłe oczy. Henryk, do którego wbrew zwyczajowi przemawiała łagodnie i niemal tkliwie, przypuszczał, że poczciwa baba swoją prowadzi politykę, nie zapytywał jej nigdy przeto, gdzie spędza długie godziny i czemu, powróciwszy, patrzy na niego, jak gdyby chciała mu coś powiedzieć, rzewnie postękując. Juliusz wiedział o wszystkim, lecz niezbyt orientując się wśród serdecznych zawiłości nie przywiązywał zbytniej do nich wagi; smutno mu było, że tych dwoje cierpi, lecz wierzył w doświadczoną mądrość czasu, co zjadł zęby na tych sprawach, i w dobre serce Torres, którą postanowił potężnie wzruszyć, kiedy tylko dziewczyna opuści szpital. Kiedy jednak roztropna złośliwość Lepańskiej zwaliła na niego górę złota, aby o rozlanie żółci przyprawić wszystkich czekających na spadek po niej, a tego farmazona, co nią pomiatał, zmusić do śpiewania na jej cześć hymnów żałobnych, wyobrażając sobie zapewne, że każdym nabożnym słowem będzie dławił się jak baranią kością — w nagłym oszołomieniu przerwał wszystkie sprawy i zawiesił je aż do odwołania. Henryk ze zdumieniem patrzył na jego złote szaleństwo i tak, jak rejent, pomyślał niechętnie, że nagłe bogactwo oślepiło jasne oczy tego człowieka, który mu się wydawał wspaniałym i górnym.

— Miło mi, że jest pan bogaty — rzekł suchym głosem — użyje pan sobie teraz za wszystkie biedy.

Juliusz, który rozpromieniony biegał po pokoju, przystanął nagle i przyłożył dłoń do ucha, jak gdyby źle usłyszał.

— Ja jestem bogaty? — zapytał ze szczerym zdumieniem. — Kto panu o tym powiedział?

Henryk wzruszył ramionami.

— Od godziny przecie nie mówi pan o czym innym. Niech się pan nie gniewa, ale myślałem, że nie uczyni to na panu aż tak wielkiego wrażenia.

Juliusz myślał przez chwilę, jak gdyby nie mogąc zrozumieć, co do niego mówią, a potem nieoczekiwanie wybuchnął jak bomba:

— Ach, to pan myśli, że ja się cieszę we własnym imieniu? Słuchaj, młody człowieku! Czy pan chce, abym panu tę ciężką lampę cisnął na głowę? Wstyd i hańba, żeby pan tak o mnie myślał. Ja bogaty?! Jestem takim samym łapserdakiem, jakim byłem, a może jeszcze gorszym. Tak: cieszę się, raduję się, dostałem bzika, bo mam pieniądze, mam dużo, dużo pieniędzy i gardło przegryzłbym każdemu, co by mi chciał z tego wziąć choćby okruszynę. Ale ja przecie grosza z tego nie wezmę dla siebie! Jeśli mnie pan wyrzuci, to z głodu zdechnę, a nie wezmę. Przecie ja się cieszę, bo za te pieniądze będę mógł nakarmić wielu głodnych, ogrzać wielu zziębniętych, ocalić wielu nieszczęśliwych. A pan myślał… O, jak mi smutno! Pan sobie nie wyobraża, mój drogi Henryku, jak bardzo mi smutno, że pan, właśnie pan, mógł pomyśleć… O, Jezus, Maria, czyja tak wyglądam? O, mój synu…

Nie dokończył, bo Henryk otoczył go ramionami i gorącym, szybkim głosem mówił:

— Niech mi pan przebaczy, niech mi pan przebaczy!

— Dobrze, już dobrze — mówił Juliusz. — To ja raczej jestem winien, bo mi się we łbie pomieszało i nie umiałem zachować się jak rozsądny człowiek, tylko jak pomylony. Rejent też patrzył na mnie, jakbym kręćka dostał. A wszystko dlatego, że jestem szczęśliwy. Bo niech pan pomyśli: majątek Lepańskiej zamieni się w jedno wielkie miłosierdzie, a ją aniołowie na rękach zaniosą i pokażą Panu Bogu jako wielkie dziwo. A wie pan czemu? To była taka mądra sowa, która wiedziała, z całą pewnością wiedziała, co ja zrobię z jej pieniędzmi. Wyręczyła się tylko mną, aby wykupić się diabłu, a teraz siedzi na chmurze i śmieje się, i patrzy, jak łatwo ze mnie uczyniła wariata. Wie pan, co ona zrobi?

— Nie wiem — śmiał się Henryk.

— Wycygani od Pana Boga ze dwa miliony gwiazd i schowa pod jakimś obłokiem, jak pod poduszką. Kiedy ją spotkam w raju, uściskam babę z całego serca. Żeby pan wiedział, jak ona zrobiła ten testament! Wszystko przewidziane, wszystko opisane do najdrobniejszej szpilki. A pannę Leontynę też mi zapisała… Panna Leontyna dostanie wysoki urząd w moim miłosiernym przedsiębiorstwie. Siedzi teraz wśród gratów i stróżuje, jak lwica przy skarbie, i dałaby się zabić, zanimby pozwoliła, aby ktoś dotknął kulawej nogi kulawego krzesła. Chodź pan ze mną, a zobaczy pan moje apartamenty.

Juliusz nie tylko, że mu pokazał ogromne i zatłoczone, jak magazyn starożytności, mieszkanie Lepańskiej, lecz obarczył go niezliczoną ilością spraw: wciągał go do pracy i pędzał przez kilka tygodni; sam zajęty przyspieszaniem urzędowych czynności, strojny już w swoje dawne, prawdziwe nazwisko, rozgorączkowany, wzburzony, gadatliwy, ni stąd ni zowąd wybuchający śmiechem, nie miał chwili spoczynku i istotnie sprawiał wrażenie nieszkodliwego obłąkańca, który nagle, wśród wielkiego rozgardiaszu, przystawał i zamyślał się, jak gdyby chciał sobie przypomnieć coś bardzo ważnego:

— Co ja miałem zrobić? Zaraz, zaraz… Aha! Miałem się pomodlić za Lepańską… Wieczne odpoczywanie racz jej dać, Panie!

Jak ponury, brudny skąpiec targował się, wysprzedając jej doczesne wspaniałości, obrazy, meble i kryształy; zachwalał, zalecał, groził i zaklinał, i powtarzał tę operację przy każdym talerzu z tym dodatkiem, że najgorsze bezimienne skorupy mianował znakomitościami ze słynnych fabryk, a zamazane przez czas i przez muchy zelżone obrazy chrzcił na poczekaniu z holenderska, aż mu wreszcie zwrócono uwagę, że nabywcami są ludzie dorośli i nie podejrzani o to, że uciekli z sanatorium, aby kupować za grube pieniądze grube falsyfikaty. Każdą książkę niósł do antykwarni i ciułał uzyskane za nią grosze, sprzedał puste butelki i rozmyślał nad tym, czyby się nie udało komu wkręcić po zniżonej cenie lekarstwa, którego pani Lepańską nie zdążyła użyć całkowicie. Straszliwe ostrożności zachował przy sprzedaży biżuterii. Sprowadził mocnego Garsza, który z kijem w ręku eskortował go do jubilera, Henryka zaś, z rewolwerem w kieszeni, postawił na straży przed drzwiami sklepu, na wszelki wypadek, gdyż może się zdarzyć napad bandycki. Masłowska z panną Leontyną zostały wyznaczone do nieustępliwych targów przy sprzedaży garderoby i bielizny, a żona Garsza sprzedawała kwiaty, palmy i rozżalonego kanarka. Każdy uzyskany grosz został skrupulatnie zapisany i złożony w banku po długich przedwstępnych wywiadach, czy bank spoczywa na pewnych podstawach, czy jest dobrze strzeżony w nocy i czy główny dyrektor nie ma kochanki i czy nie gra w karty.

Henryk brał w tym wszystkim gorliwy udział, ciesząc się, że wypełnia puste dnie i godziny, które by się wlokły smutnie i nieskończenie; był w ciągłym ruchu i, podniecony oszalałą energią Juliusza, pracował, jak gdyby przygotowywał z nim jakieś wielkie dzieło. Juliusz, patrząc na niego z radosnym uznaniem, mówił szczerze:

— Wszystko będzie dobrze. Bóg cię nagrodzi! Henryk uśmiechał się wtedy łagodnym uśmiechem i zapytywał, co należy uczynić jeszcze. Praca była niemała, okazało się bowiem, że dostojna nieboszczka pożyczała wielkie sumy na jeszcze większe odsetki, trzeba więc było dochodzić najbardziej dziwacznych pretensyj i roztropnie czynić układy ze zdumionymi dłużnikami; Juliusz wobec niektórych ustępliwy był i łagodny, wobec innych groźny; to samo czynił z mieszkańcami wielkiego domu Lepańskiej, w którym ona sama zajmowała całe pierwsze piętro.

Wiele upłynęło czasu, zanim z pomocą całego sztabu współpracowników i adwokatów biedny bogacz i szczęśliwy spadkobierca wywiódł swoją fregatę na spokojne wody i szeroko odetchnął. Wszystkie sprawy były uporządkowane, a w mieszkaniu Lepańskiej pozostały nagie ściany, na które stary Harpagon spozierał z żalem, nie mogąc sprzedać obić. Niezmieniony i nietknięty pozostał w nim tylko pokój panny Leontyny. Ubyło jej lat dwadzieścia, a te, które pozostały, zarumieniły się krwistym, żywym rumieńcem; rozkwitła jak drzewo po śmierci zimy; wpatrzona w Juliusza, jak żołnierz w wielkiego wodza, chętnie poszłaby za niego na śmierć, wódz jednakże na szczęście, nie wydawał rozkazów okrutnych, a sprzedawanie znoszonych sukien nie było połączone ze zbytnim niebezpieczeństwem. Nakazał natomiast czynność odwrotną: dotąd sprzedawał, starając się sprzedać jak najdrożej, teraz kupował, dokazując niemożliwych rzeczy, aby kupić jak najtaniej; kupował zwyczajne łóżka, skromne stoły i krzesła, mocną bieliznę i skromne kuchenne naczynia. Wszystkie przekupki świata zaniemówiłyby ze szczerego podziwu, widząc, jak ten uśmiechnięty pan targuje się nieustępliwie, jak po dziesięć razy wychodzi ze sklepu i wraca, jak nieczuły jest na najświętsze zaklęcia i jak nie dowierza przysięgom kupców, że sprzedają mu bez zysku. Ministrem handlu, osobiście przed nim odpowiedzialnym, mianował Masłowską, mając wielkie wyobrażenie o potędze jej wymowy, niezbędnej przy zawieraniu drobnych transakcji: w niej zagrała ambicja, jak szlachetna krew w natolskiej klaczy, ł żal było patrzeć na tego nieszczęśnika, który miał na sprzedaż żelazne łóżko, kiedy padło na nie mądre i przenikliwe spojrzenie Masłowskiej, i który, zmęczony targiem, pełnym pokrzyków i gróźb, klątw i złorzeczeń, słabnął powoli, aż wreszcie, ratując równowagę rozumu, ustępował zwycięskiej babie. W ten sposób obszerne apartamenty Lepańskiej napełniły się sprzętem poczciwym i pożytecznym, aż dnia jednego, ku wielkiemu zdumieniu mieszkańców domu, Juliusz w otoczeniu swojego sztabu przybił na bramie tablicę z napisem: Przytułek dla bezdomnych dzieci imienia ś.p. Adelajdy Lepańskiej”.

Przyjrzał się tej tablicy, jak gdyby uczyniona była z malachitu, a słowa na niej wybite były brylantami, podniósł wzrok w górę i, patrząc w niebo zaśmiał się głośno. Panna Leontyna zaśmiała się cichutko, jak dama dworu, kiedy król jest w pogodnym usposobieniu. — Gotowe! — rzekł Juliusz wesoło. — Jutro zjawią się lokatorowie.

Taki był szczęśliwy, że zaczął ściskać wszystkich obecnych i śmiał się jasno, jak się powinno zaśmiać pierwsze na ulicy znalezione dziecko, które tu przybędzie. Postanowił przygarnąć, ogrzać i nakarmić w swoim wspaniałym przytułku te najbiedniejsze, sieroce, najbardziej nieszczęśliwe, wyrzucone, jak na śmietnik, wynajmowane i dręczone przez żebraków, zawsze głodne i zawsze od zimna sine. W tym obszernym mieszkaniu mógł ich pomieścić kilka dziesiątków. Po pilnych wywiadach zdobył do pomocy pannie Leontynie, przeoryszy tego dziecinnego klasztoru, trzy pielęgniarki i rozpoczął łowy na zbiedzone szkielety. Jak rybak doświadczony, dawał nurka w zatęchłe morze nędzy i wypływał, bardzo utrudzony, niosąc w ramionach jakieś przerażone biedactwo z niebieskimi oczami, małe, udręczone ciałko, w powiciu łachmanów. Oddawał je pannie Leontynie, która na wpół tylko przytomna z radości dokonywała cudu przemiany wygłodniałego i wylękłego zwierzątka w najpiękniejszy kwiat ziemi: w dziecko, co się uśmiecha. Wynajdywał je w norach, wśród zaułków, nad zmarzłymi ściekami, pod arkadami mostów, w bramach zaropiałych domów i w konwulsyjnie zaciśniętych ramionach matek. Czasem musiał toczyć walkę ze śmiercią, szczekającą w jego stronę, że jej wydzierał łup, i pędził z powrotem do swego nędznego przytułku zdyszany, jak gdyby obawiał się pogoni. Upadał ze znużenia, ale twarz miał radosną, kiedy krążył wśród tych piskląt, złożonych w bezpiecznym gnieździe, rozkrzyczanych i szczebioczących.

Na wytworny dom w wytwornej dzielnicy miasta padło przerażenie: dom patrzył szeroko rozwartymi oczami okien na miłosierny obłęd tego obszarpańca, który z takimi honorami wodził po marmurowych schodach paskudną nędzę, jak gdyby królewskie wiódł dzieci. Dom przemówił wreszcie opryskliwym, zbiorowym protestem, kiedy młodzi Polacy, wybornie się pożywiwszy, poczęli źle zestrojoną wrzawą oznajmiać pochwałę życia, płynącego miodem dobroci białą słodyczą mleka. Juliusz odpowiedział zaniepokojonej potencji, że radość, najbardziej nawet krzykliwa, jest świętym i odwiecznym przywilejem wieku młodocianego, jeśli zaś dom odmiennego jest zdania, tedy dom jest głupi. Zapowiedział mu też przy sposobności, że to dopiero początek i że, ze względu na niepoliczoną ilość dzieci, głodnych i sierocych, jego przytułek ma zamiary zaborcze i będzie czyhał na każdą okazję, aby rozszerzyć się i nowe zdobyć terytoria. Zwołany czym prędzej sejm lokatorów orzekł, że pani Lepańska była tkliwym aniołem wobec tego obłąkanego tyrana.

Mieszkał wciąż jeszcze u Henryka, który słyszeć nie chciał o rozstaniu. Wracał zawsze późno, tak umęczony, że słaniał się na nogach, tak jednakże hałaśliwie szczęśliwy, że musiał dzielić się z Henrykiem sprawozdaniem o zdobyczach każdego dnia.

— Na Boga — mówił Henryk — niech pan odpocznie, przecie już cień tylko został z pana.

— Cień szczęśliwego człowieka — śmiał się Juliusz — a to lepsze niż najgrubsze ciało. Mam jeszcze wiele, wiele pracy. Bieda nie może czekać.

— Wszystkich pan nie przytuli, wszystkich pan nie nakarmi. Zawsze będzie tak, że ktoś nie je, aby jeść mógł ktoś… To są zwyczajne dzieje”.

— Ul składa się z komórek, a ja buduję jedną z nich — rzekł Juliusz. — Kto inny zbuduje drugą, trzecią i dziesiątą. Nędza jest taka wielka jak świat, i miłosierdzie tak wielkie być musi: zanim się ono narodzi, tak powszechne, że wszystkich cierpiących ramionami obejmie, niech każdy uczyni, co jest w jego mocy. Ja ratuję to biedactwo najbezbronniejsze, co nie umie wypowiedzieć nawet tych kilku słów, z których trzeba skleić prośbę o okruszynę chleba. Może to kogoś zachęci, może to kogoś wzruszy. Będę krążył jak sęp i może gdzie wypatrzę jaką inną Lepańską. Czy pan myśli, że takich nie ma? Takich, klejnotami obwieszonych mumii, nieczułych i ślepych, które nie widziały nigdy nieszczęścia i nigdy nie widziały łez? Pazurami wygrzebałbym z takiej serce, aby zbladło z lęku na widok tego, co ja widziałem teraz, kiedym wyławiał dzieci z piekła. Oby tego nie widziały nigdy ludzkie oczy…

— Czy panu tylko sił wystarczy?

— Mnie, sił? — zaśmiał się Juliusz. — Nigdy nie byłem zdrowszy i nigdy nie byłem silniejszy. Jeśli tak dalej pójdzie, za lat kilka ożenię się z panną Leontyną, a pana uwolnię od podejrzanego lokatora. Dzisiaj sobie jednak odpocznę…

Nagle zerwał się i pochwycił płaszcz.

— O, stary łbie! — krzyknął. — Dobranoc panu!

— Dokąd? Po co?

— Zbieram dzieci po ulicy, a zapomniałem o jednym, którego nie widziałem tak długo.

Przerwał i smutnie spojrzał na Henryka, Henryk jednak uśmiechnął się z przymusem:

— Niech pan i ode mnie ucałuje Celinkę i Majkę. A Elżunię chyba też — pomyślał Juliusz, wybiegając szybko.



XXV.


Elżunia, postąpiwszy wedle swego mniemania wzniośle, jak kobieta, cierpiała teraz, jak nieporadne dziecko. Nie skarżyła się przed Juliuszem, on jednak widział jasno, co się z nią dzieje: jak ktoś chory bez nadziei, obojętnie rozmawiała o tym wszystkim, co się stało poza nią; z wielkim wysiłkiem i niezręcznie sprowadzała na bladą i mizerną twarz równie blady i mizerny uśmiech, szybko gasnący, jąkną smutnym niebie ten sobotni promień, co wedle pobożnego wierzenia musi się pojawić w sobotę, najbardziej nawet chmurną. Barskim wiodło się teraz lepiej i to przynajmniej pocieszyło stroskanego Juliusza, który przyszedł naładowany grzmiąca radością, jak burza piorunami, a odchodził, markotny i bezradny, jak lekarz, który rozumiał, że jego lekarstwa nie pomogą nigdy tej chorobie, co się sama sobą żywi i wciąż się odnawia. Rozmawiał z nią o Henryku, opowiadając, jak w sobie nowego odnalazł człowieka i jak, po płytkiej dotąd brodząc wodzie, uczynił wyprawę na głębiny; mówił o nim gorąco i z wielką miłością, jak ojciec o synu, co mu wiele dotąd przyczyniał trosk, a z którego teraz jest dumny i pragnie, aby go wszyscy kochali. Elżuni oczy rozbłysły na chwilę promieniście jak gwiazdy, wnet jednak spłynęła na nie chmura z zatroskanego czoła. Ręce jej zaczęły drżeć i usta. Przytuliła się do starego człowieka, jakby u niego szukając obrony przed własną ofiarą, której teraz nie mogła udźwignąć w dziecinnych ramionach, więc słabnie z niezwykłego wysiłku i męczy się, twardo sobie powiedziawszy, że jednak tej pierwszej w życiu ofiary nie odwoła. Juliusz gładził ją po głowie i nadaremnie szukał tak słodkich słów, które by ją mogły pocieszyć, wiedząc, że tylko matka umiałaby pocieszyć cudownie to dziecko, skrzywdzone przez innych i przez siebie.

Spotkawszy się z Henrykiem, zdał mu sprawę ze swojej bytności u Elżuni w słowach krótkich i bardzo zatroskanych. Henryk oparł głowę na ręku i długo milczał, jakby rozmyślając nad sposobem ulżenia cierpieniu tej dziewczyny, którą kochał najgłębszą, do dna serca wzruszoną miłością. Rozżalenie nad jej przeczuleniem i niepojętym dla jego rozsądku spojrzeniem na miłość, jak na śnieżnobiałe anielstwo, czy też bezgrzeszną świętość, dawno w nim przeminęło. Wiedział o jednym: że źródło, z którego taka wytrysła kryształowa wzniosłość, zawsze i do ostatniej w nim kropli będzie czyste i jasne; wzruszył się i tą dziecinną wiarą, że szczęście musi być bez grzechu i zmazy, i nieustępliwy mocą tej wiary; przecie to dla niego walczy ta dziewczyna z własnym cierpieniem, aby jemu ofiarować szczęście błękitne i niezmącone, i nikt jej tego nie wytłumaczy, choćby miała przez lata całe czekać na tę chwilę, kiedy on będzie mógł przyjść do niej i powiedzieć, że został rozgrzeszony i uzyskał przebaczenie tej zwariowanej Torres, którą ona uważa za męczennicę.

— Co się dzieje z Torres? — zapytał nagle Juliusza.

— W szpitalu już jej dawno nie ma—odrzekł Juliusz. — Dowiadywałem się przez Garszową. W mieszkaniu też jej nie ma, a stara Ćmielowa o niczym nie chce mówić; zdaje się, że w rodzinie zaszły jakieś gwałtowne nieporozumienia i jakieś wielkie zmiany. Szarota wiedziałby od razu, ale biedaczyna jest w kryminale. Czy chce pan jej szukać?

— Czy ja wiem? — zakrzyknął Henryk. — Obym był oślepł, zanim po raz pierwszy zobaczyłem tę dziewczynę. Muszę jednak zobaczyć się z nią i pomówić.

— Pewnie pan się nie dogada; jużeśmy raz przecie rozmawiali. Może lepiej nie budzić demona, niech śpi… Co pan chce uzyskać? Aby panu dała świadectwo, że panu odpuszcza w łasce? Jeśli pan z tym się do niej zwróci, będzie pan stracony. Torres jest burzliwie przekorna. Miał pan święty spokój, dopóki pana nie ujrzała; teraz zapadła się pod ziemię, ale kiedy ją pan stamtąd wygrzebie i znowu pana zobaczy, będzie z tego awantura tym większa, że pan przyjdzie prosić o świadectwo moralności. A zresztą — dodał zamyślony — może by można zaryzykować? Sądząc po jej pięknym geście w szpitalu, należy przypuścić, że demon ma tylko ogień w oczach i w gębie, a wewnątrz jest poczciwy. Ja wiem, kto by się z nią umiał rozmówić ostatecznie, na amen…

— Któż to taki? — zapytał szybko Henryk.

— Masłowska!

Henryk machnął ręką, jak na kiepski żart. Odszedł zatroskany bardziej jeszcze tym, co o Elżuni usłyszał przed chwilą. Jak żak zakochany wałęsał się przed jej domem, licząc, że przez szczęśliwy przypadek ujrzy ją chociaż z daleka, po czym wracał do pracy nad nową książką, którą pisał w niemałym trudzie, z duszą jak łuk napiętą, odbywając po każde słowo z osobna wyprawę w głąb, gdzie, jak rodzime złoto na dnie głębokiej pieczary, leżało cierpienie. Stary człowiek nauczył go dobroci, dziecko nauczyło go miłości. Pojął dobro i miłość, uwierzył w nie i oddychał nimi; teraz się trudził, aby jego książka, pisana dla tych, co sercem są najubożsi, była przepojona jasnym miłosierdziem i umiłowaniem wszystkiego, co jest nieszczęśliwe. Pragnął być cieniem tego starego człowieka, co ostatnich dobywa z siebie sił, aby czynić to, o czym on pisze.

Stary człowiek, rozpocząwszy swoje dzieło miłosierdzia, rozważał przez długie godziny, krążąc po salonach Lepańskiej, napełnionych dziecięcym szczebiotem, co należy uczynić, aby się ono rozrosło? Jak chłop, co ma w sobie nigdy nie zaspokojoną, wiecznie głodną zachłanność ziemi, jak kopacz złota, co już wzbogacony, podsyca w sobie żądzę wydobycia wszystkiego kruszcu całej ziemi, Juliusz rozmyślał gorączkowo nad tym, w jaki sposób nakarmić swój nienasycony głód miłosierdzia. Wszystko to, co dotąd uczynił, wydawało mu się mizerną jedynie próbą, trudnym początkiem i małą grudką, pączkiem lawiny. Gorzał całą duszą, dręczył się niespokojnymi zamysłami, podniecał swoje marzenia; chciał swój miłosierny warsztat wyolbrzymić w fabrykę, wypędzić w górę, jak niebotyczną wieżę, rozszerzyć na całą ziemię. Mierzył wciąż siły na zamiary, rozgorączkowany i pełen porywów, jak wielki wiatr, co pragnie wyważyć z posad z dawna osiadłe, ciężkie, kamienne góry obojętności. Opadał z sił i uciszał się zmęczony, jako ten wiatr, aby znowu zerwać się i lecieć. Czynił dalekie wyprawy i szturmował do wszystkich drzwi. Czasem zaś zażywał chytrości i jak doświadczony myśliwy okrążał grubą zwierzynę, którą słowem, jak kulą, chciał ugodzić w serce. Jak kiedyś, kiedy go zaczęto wystrzegać się, uwalanego w błocie naciągacza, tak teraz unikano go i uchodzono przed tym szlachetnym wariatem, który wytrwale, z żelaznym uporem prosił i błagał, i żądał. Wiedziano, że odziedziczył ogromny majątek, kiedy przeto zjawiał się pokorny, jak jałmużnik, albo wesoły, jak kwestarz, albo groźny, jak poborca, zawsze i wszędzie wychodziło naprzeciw niego zdumienie. Przeradzało się ono albo we wzruszoną litość, albo w rozkrzyczany gniew, a on stał, nieczuły jak posąg i czekał, cierpliwie czekał. Ani mitry, ani fiolety nie czyniły na nim najmniejszego wrażenia; szukał zawsze człowieka, z którym czasem wdawał się w namiętną rozprawę, jeśli go usiłowano przekonać, że pragnie przenieść górę, albo łyżką wyczerpać morze. Znano go na obydwóch brzegach wielkiej rzeki, płynącej leniwym nurtem ku śmierci; witano go na jednym, wśród biedaków, jak białego gołębia, co przylata z zieloną gałązką nadziei, ze wzruszoną radością — żegnano go czym prędzej na tym drugim, gdzie się zjawiał jak widmo.

Przytułek jego był przepełniony nad miarą. Panna Leontyna, niewinna matka pięćdziesięciorga dzieci, nie miała chwili jednej spokoju, ani we dnie, ani w nocy, kiedy jednak nogi zaczynały się pod nią chwiać ze znużenia, starczyło jednego słowa tego cudownego obłąkańca, aby uśmiechnąwszy się, potroiła w sobie siły. On sam spełniał wszystkie najcięższe roboty, zawsze pogodny i gadający z dziećmi ich słowiczą mową, jak dobra piastunka. Kiedy jednak nie można było pomieścić już taki ej nawet okruszyny, jaką jest dziecko, zatroskał się wielką troską i zaczął uprawiać przedziwny handel: zaczął handlować dziećmi. Tak długo szperał, że zdołał dotrzeć do jakiejś bezdzietnej kobiety, o której doszły go słuchy, że dziecko jest najtajniejszą jej tęsknotą i wtedy zdążał czym prędzej, aby przehandlować jakąś sierotę albo podrzutka. Mówił tak wzruszająco i tak długo aż się doczekał pierwszej łzy: wtedy nie dawał jej oschnąć i mnożył ją w pełne płaczu rozczulenie, a następnie, jak sumienny i szybko sprawiający się dostawca, przynosił w ramionach dziecko i oddawał je kobiecemu sercu. Wypraszał w gazetach bezpłatne ogłoszenia i ofiarował w nich na własność dzieci, które wedle słów ogłoszenia, były aniołami: najpiękniejszymi, najbardziej rozkosznymi i najmądrzejszymi dziećmi na świecie. Miał zawsze na składzie towar w najprzedniejszym gatunku, płci obojga, wszystkie kolory oczów i włosów, indywidua poważne i wesołe, zaledwie zaś zdołał oddać jakieś podkarmione i czyste już biedactwo w dobre ręce, wymógłszy uroczyste przyrzeczenie, że będzie najtkliwszą miało opiekę, już czynił wyprawę na mroczny brzeg, aby czynić poszukiwania i z nową zdobyczą wrócić do panny Leontyny. Od czasu do czasu czynił przegląd generalny i odwiedzał domy, w których pozasadzał swoje dziecinne kwiatki; przemawiał wtedy z uznaniem, gorąco chwalił lub podejrzliwie kręcił głowa; zdarzało się, że groził klątwą bożą i ciężkimi karami, jeśli mu się wydało, że jego potomstwo zdradzało smutek lub nieufność.

Czas mijał i zima bardzo posiwiała. On też posiwiał bardziej jeszcze, piękny starzec z jasnymi oczami, bladymi jak zimowe niebo. Siedzi nad rachunkami i nawet do nich się uśmiecha, gdyż są skromne i pozwalające mu na nową, miłosierną lekkomyślność. Ambasador głodu rozsiadł się w swoim gabinecie urzędowym, przerobionym z ciemnej alkowy, w której kiedyś rezydował ponury lokaj pani Lepańskiej; był to gabinet tak wspaniale przestronny, że Juliusz nie mógł wyciągnąć swoich długich, chudych nóg, aby nie przekroczyły granicy i nie weszły na obce terytorium. Na ścianie wisiała wielka fotografia pani Lepańskiej, przyglądającej się ze złośliwym uśmiechem swemu spadkobiercy. Juliusz uśmiechał się zawsze przyjaźnie, ile razy na nią spojrzał, jak gdyby chciał się doczekać tego cudu, że chmurna twarz wreszcie odpowie mu uśmiechem. Henryk, honorowy sekretarz Juliusza, mając do rozporządzenia skrawek stołu, pisał do jakichś potężnych osobistości listy, które Juliusz podpisywał zamaszyście.

— Czy pozwoli mi pan zapalić? — spytał Henryk.

— Tu ze względu na dzieci nigdzie palić nie wolno — odrzekł Juliusz. — Ale nich pan otworzy piec i wdmuchuje dym w jego wnętrza. Będę udawał, że tego nie widzę. Ha! — zakrzyknął. — Czy mnie oczy nie mylą? Sam pan Garsz! Tak późno…

— Mam ważny interes — mruknął Garsz. — O, jak to dobrze, że i pan Staliński tu jest.

— Niech pan siada — zapraszał Juliusz — tylko nie wiem, na czym i gdzie, bo tu ciasno. Co się z panem dzieje?

— Zimno — bąknął Garsz.

— Czy po to pan przyszedł, aby nam to obwieścić?

— Ja nie byłbym przyszedł, ale mi żona kazała.

— Niech pan złoży uszanowanie pani Garszowej. I niech się pan rozchmurzy, do stu diabłów, bo mi tą swoją pogrzebową gębą dzieci wystraszy. Czy pan się nigdy nie śmieje?

— Kiedy jestem z żoną, śmieję się bez ustanku, ale nie widzę powodu, abym teraz się śmiał — oświadczył Garsz boleśnie.

— Niech pan tyle od razu nie gada — zaśmiał się Juliusz — bo się pan zmęczy. Do kogo pan właściwie przyszedł?

— Właściwie do pana, ale ponieważ zastałem pana Stalińskiego, to i do niego. Żona mi powiedziała, abym poszedł albo tam, albo tutaj.

— A pan przyszedł tutaj?

— Oczywiście. Pomyślałem sobie, że lepiej gadać z panem, bo pan Staliński może zrobić jakieś głupstwo.

Henryk spojrzał na niego ze zdziwieniem.

— Dlaczego ja mam zrobić głupstwo? — zapytał.

— Bo ja przyszedłem z bardzo ważną nowiną. Moja żona o wszystkim zawsze wie i dzisiaj także dowiedziała się o tym pierwsza.

— O czym takim? Gadajże pan nareszcie!

— Zaraz panu powiem. Dowiedziała się i poleciała do panny Elżuni, ale panny Elżuni nie było w domu, bo jeszcze nie wróciła z lekcji. Wtedy żona mówi: „Garsz, kochasz mnie?” Odpowiedziałem, że nad życie. — Jeśli tak, łap auto i jedź do pana Henryka, albo do wujaszka… Ale ponieważ nie miałem pieniędzy, więc powiedziałem, że pójdę piechotą.

— Człowieku, zmiłuj się! — krzyknął Juliusz. Garsz odetchnął, jakby głaz wytoczył na szczyt góry i rzekł.

— Żona kazała panom powiedzieć, że dzisiaj o szóstej wieczorem odbył się ślub jednego hrabiego, co był krewnym pani Lepańskiej…

— Niech czort porwie hrabiego razem z panem. Co nas to obchodzi?

Nagle Henryk, który miał zrobić głupstwo, porwał się z krzesła.

— Z kim? — zapytał przenikliwym głosem.

— Z Iną Torres! — dodał chmurnie Garsz.

— Młodzieńcze, dopiero teraz to mówisz? Bodajbyś skapiał! — zakrzyknął Juliusz.

Henryk przypadł do Garsza i patrzył mu w oczy takim drapieżnym wzrokiem, jakby chciał wydrzeć z niego powolne, ołowiane słowa.

— Czy to prawda? Panie Garsz, czy to prawda?

— Moja żona nigdy nie kłamie! Skoro mówi, że ślub był, to ślub był.

— Pan nie jest pijany?

— Za co? — zapytał Garsz z politowaniem. — Nie jestem pijany i powtarzam to, co mi żona kazała powiedzieć.

Henryk płonął jak drzewo, zapalone piorunem. Na twarzy miał zbladła radość, w oczach jakby upojenie. Uścisnął Juliusza i chmurę, nazwaną Garszem, potem wybiegł, po drodze wdziewając futro.

— Jestem z pana bardzo zadowolony, drogi panie! — śmiał się Juliusz serdecznie uradowany. — Jest pan zacnym człowiekiem. Gdyby pan tak jeszcze uśmiechnął się raz w życiu, choćby raz jeden przed śmiercią, byłby pan istotą doskonałą. Ale i bez tego pana kocham.

— Ii! — mruknął Garsz. — Moja żona powiada, że pan wszystkich kocha.

— Pańska żona jest kobietą przenikliwie mądrą i dlatego spotkało ją takie szczęście, że wyszła za pana. A Torres, powiada pan, wyszła za hrabiego? A niech jej Pan Bóg da zdrowie! Zawsze byłem tego zdania, że ona zrobi karierę. Jakie to szczęście, że hrabiowie bratają się z dobrze zbudowanym stanem średnim! Czy pan wie, że ja będę teraz jej kuzynem?

— Przez tego hrabiego?

— Właśnie, właśnie! A niechże pana uściskam!

— Czy ja już mogę wrócić do domu? — pytał Garsz. — Żona czeka…

Juliusz zastanowił się.

— Skoro pan tu jest — rzekł wesoło — niech pan napisze te listy, których przez pana nie dokończył pan Henryk. A potem pójdziemy razem, pan do żony, a ja do Elżuni. Co ona tam teraz robi, biedactwo — szepnął i spojrzał przed siebie, jakby chciał ujrzeć to, co się daleko stąd odbywa.

Uśmiechnął się szczęśliwym uśmiechem, jakby istotnie dojrzał: oto Henryk biegnie w górę po schodach, zdyszany i z tłukącym się sercem; jeszcze nie dopadł drzwi, a już krzyknął ostatkiem tchu: Elżuniu! Drzwi się otwarły szybko i dwoje ludzi szczęśliwych, jak samo szczęście, padło sobie w ramiona. I nic nie słychać, tylko serdeczny szloch tej biednej dziewczyny, do której radość przybiegła, aby jej powiedzieć, że jej nie opuści już aż do śmierci.



XXVI.


Wiatr, co gdzieś w południowej stronie świata zasłyszał o wiośnie, jakby pijany jej zapachem, pędził po niebie ciężkie leniwe chmury, jak apokaliptyczne bestie, rwąc je na strzępy, aby zziębniętą na kość ziemię uradować widokiem dawno nie widzianych błękitów.

Elżunia, szczęśliwa i spokojna, widziała dokoła siebie tylko błękit; jej zima przeminęła już dawno, a śnieg stajał od łez szczęśliwych; miłość na jej niebie świeciła jak słońce, przebywszy próbę ciężką i ciemną. Tym jaśniejszą wydała się jej teraz i tym więcej promienistą. Już nie było ani szarości, ani zgryzot, tylko radość cicha, głęboka, wszystko złocąca. Henryk, człowiek ukochany, wolny już od wszystkich cieniów, co się wlokły za nim splątanym tłumem, odnalazł siebie w rozbłysku miłości, zatrzasnął za sobą drzwi przeszłości i wyszedł na jasny świat, radosny jak podróżny, co długo wędrując po bezpłodnym stepie i po trzęsawiskach bagien, wszedł wreszcie na ziemie rodzące.

Elżunia, siedząc przy łóżku zawsze cierpiącej Celinki, czytała jej wesołym głosem książkę, ofiarowaną dzieciom przez Henryka na Boże Narodzenie, pełną bajecznych przygód, śmieszną i rzewną. Smutne dziecko leciało na zaczarowanym bagdadzkim dywanie bajki, wysoko ponad ziemią, zapomniawszy, że jest ułomne; przeczuloną duszyczką chłonęła w siebie wonie zaczarowanych ogrodów, które kwitły w tej błogosławionej książeczce i rozgorzałymi oczami patrzyło poprzez chmury i domy na dalekość zaczarowanego świata. W pewnej chwili Celinka nagle krzyknęła i rączką chwyciła gwałtownie rękę zdumionej Elżuni.

— Co ci się stało, Murzynku? — zapytała troskliwie. Celinka była blada i patrzyła jak w gorączce.

— Wujaszek… — szepnęła.

— Przypomniał ci się wujaszek? To dobrze, pewnie przyjdzie… czemu tak drżysz?

Dziecko było bardzo przelękłe; Elżunia zaniepokoiła się, bo Celinka, jakby nie rozumiejąc, co się do niej mówi, patrzyła przed siebie, jak gdyby widząc coś, czego nie można było widzieć; wstrząsnął nią nagły, silny dreszcz, który jak gdyby ją obudził; spojrzała na Elżunię zdziwionym spojrzeniem i szepnęła cichutko:

— Elżuniu, wujaszkowi stało się coś bardzo złego… coś bardzo złego…

— Skąd ci to przyszło do głowy, maleńka?

— Ja… widziałam… — odrzekła Celinka. — Już nie czytaj.

Elżunia zamknęła książkę i zaniepokojona położyła dłoń na rozpalonym czole dziewczynki.

— Śpij, Murzynku — mówiła z wielką słodyczą. — Dziecku coś się przywidziało, a wujaszkowi nic się nie mogło stać. Tylko patrzeć, jak do nas przyjdzie.

— Wujaszek nie przyjdzie — szepnęło dziecko, dygocąc.

Celinka zamilkła, jakby wyczerpana i leżała bez ruchu. Elżunia patrzyła na nią, nagle zatroskana i jakby muśnięta niespodziewanym lękiem tego wrażliwego dziecka. Skąd i dlaczego zaczęła mówić o Juliuszu? Nie przychodził od wielu dni, gdyż zapracowany aż do umęczenia, przejęty aż do ostatecznego wysiłku swoją świętą, miłosierną pracą, wpadał od czasu do czasu na krótką chwilę, napełniał mieszkanie rozgwarem i wybiegał czym prędzej. Szczęśliwy szczęściem Elżuni, spokojny już o nią, dowiadywał się od Henryka o wszystkim, co się działo na tym odcinku frontu, jak wódz w swojej głównej kwaterze, mający wiele spraw na głowie.

Zamknąwszy się w swym namiocie na długie godziny walczył z cyframi, jak z mrowiem wojska. Dogorywająca zima wyła z głodu i z chłodu; nędza wyglądać poczynała spod tającego śniegu, jak czarna ziemia spod roztopów; do jego przytułku garnęło się sieroctwo, jak zrozpaczone ptactwo, co czasu wielkiego mrozu puka do okien ludzkich siedzib. On dwoił się i troił, trudził się i zamęczał, dokazywał cudów, aby wielki bochen chleba, odziedziczony po Lepańskiej, rozdzielić na tysiące okruchów i nakarmić nimi jak największą ilość głodnych. Spędzał bezsenne noce na rozmyślaniach, a we dnie dręczył się jeszcze bardziej. Płakał bez łez, kiedy nie mógł przygarnąć kogoś, co truchlał na mrozie, albo omdlewał z głodu; cierpiał cudzym cierpieniem, tylko ostrzej i głębiej. Czasem zdarzało się, że kiedy powracał z getta nędzy i z miasta na wpół umarłych, nieżywych żywych ludzi, zbity szarugą, zabłocony do kolan, zziębnięty i zgłodniały, czuł, że cały świat zaczyna z nim wirować szybko, coraz szybciej; przed jego oczyma wirował czarny śnieg wielkim, zmąconym tumanem, albo czerwone zaczynały wirować kręgi, jakby je podrzucał nieprawdopodnie zręczny żongler. Na próżno zaklinano go i błagano, aby odpoczął. Henryk czynił to z rozpaczliwym zniecierpliwieniem, panna Leontyna prosiła głosem pełnym słodyczy, aby się nad samym sobą zlitował.

— Nie mogę — mówił Henrykowi. — Dopiero zacząłem, a pan chce, drogi mój, abym już skończył. Daleko mi do śmierci, a wtedy dopiero odpocznę, już spokojny, że moje malutkie dzieło nie umrze. Pan je dalej poprowadzi. Pan i Elżunia, bo ja was tym obciążę. Musicie czymś pięknym okupić wasze szczęście. Teraz mi nie czas na odpoczynek, bo głód, jak wilk na Matkę Boską Gromniczną, podchodzi aż pod ludzkie osiedla i porywa ofiary. Teraz jest najstraszniej. Niedługo otworzę drugi przytułek, więc mam moc roboty… Pani Lepańska niecierpliwi się zapewne, że jeszcze zbyt mało zrobiłem.

Nikt nie słyszał nigdy z ust jego ani skargi, ani jęku. Uśmiech nie schodził z jego warg, kwitnących słodyczą słów, ani z jego oczów, siejących pogodę blasków na bagnisko nędzy. Czasem nie miał już tyle sił, aby się podnieść o świcie. Udawał wtedy wesołość i przekomarzał się z Masłowską, bystrze w niego patrzącą i nie dającą się oszukać; zawsze jednak zwlókł się z łóżka i wychodził, wesoło pogwizdując, aby zaraz za bramą ucichnąć i z trudem zdążać na posterunek.

Od wielu dni trapił się losem dwojga dzieci, które chciał wydobyć z wilgotnej nory, gdzie na tapczanie leżała gruźlica, ostatnie chwytająca oddechy, okropna i nielitościwa, jak przeznaczenie, a głód niańczył dzieci, patrzące z lękliwą ciekawością na matkę, nie mogącą się podnieść z tapczana. Piwniczne mury płakały zielonymi, zaropiałymi łzami na widok tej ohydy życia. Juliusz odwiedzał tę potrójną nędzę i jak kruk przynosił pożywienie, a jak anioł pociechę; wydeptał wszystkie ścieżki, aby wyprosić legowisko dla tej nieszczęśliwej matki, ale go nie mógł wyprosić, więc ze śmiercią targował się tylko, aby jeszcze nie przychodziła, zanim on zdoła przygotować gniazdo dla dzieci. Jednego dnia otrzymał wiadomość przez swoich posłów z państwa rozpaczy, że kobieta w nocy umarła.

Podniósł się ciężko i z trudem podążył na krańce miasta, aby dopełnić miłosierdzia; szedł jak ten, co wyleczony podczas wielkiej zarazy, bezpiecznie idzie przez zawalone trupami ulice dotkniętego morem miasta, aby grzebać umarłych. Wytężał wszystkie siły, aby je związać w wysiłek, bo czuł, że ma ich w sobie niewiele. Był tak bardzo zmęczony, że często przystawał i odpoczywał, oparłszy się o mur, a żałował paru groszy na tramwaj. Z trudem dobywał z głębi serca uśmiech, kiedy pozdrawiał znajomych, których miał wielu w trędowatej, nędzą, jak mgłą, zasnutej dzielnicy; czasem zamykał oczy, aby nie widzieć i nie pomnażać w sobie bezsilnej rozpaczy, czasem, głęboko westchnąwszy, przyśpieszał kroku, aby nie rozpłakać się. Dowlókłszy się na miejsce, patrzył długo na zastygłą śmierć. Szeptał bez słów:

— Bądź spokojna, matko nieszczęśliwa, i śpij. Nie dam zginąć twoim dzieciom… Zamknij szklane oczy, biedna kobieto.

Stłumionym głosem wydał sąsiadom konieczne polecenia i dał pieniądze na pogrzeb; kazał dzieciom pożegnać się z matką i rzekł słodko:

— Patrzcie, dzieci moje, długo, bardzo długo… Zapamiętajcie tę twarz matczyną. Widzicie, jak się do was uśmiecha?

Dzieci ujrzały wyraźnie, że woskowa twarz uśmiechnęła się dobrym, szczęśliwym uśmiechem.

Jedną ręką wiódł ze sobą trzyletnią dziewczynkę, a drugą pięcioletniego chłopca i szedł z dziećmi powoli, z pochyloną głową, wciąż do nich przemawiając, tkliwie i łagodnie; radował je obietnicą wielkich rozkoszy w ciepłym mieszkaniu wśród całej gromady dzieci. One patrzyły na tego wysokiego, dobrego pana z przelękłym zdziwieniem, coraz bardziej ufne i obłaskawione ciepłem dobroci. Ponieważ do tramwaju było daleko, a w zapadłej dzielnicy nie było taksówki, dziewczynka zaczęła zaś dyszeć ze zmęczenia, krocząc po śliskiej drodze, wziął ją na ręce, kazał objąć się rączynami za szyję i tak niósł ją z wielkim trudem, stąpając ostrożnie, jakby bezcenny niósł ciężar. Serce zaczęło w nim pracować usilnie, a czoło zrosił pot.

— Już niedaleko, już niedaleko — mówił. — Schowaj, chłopcze, ręce w rękawy, a będzie ci cieplej.

Nie mógł żadnego wymyślić sposobu, aby chłopak schował swoje, bose niemal nogi, więc przyśpieszył kroku, aby dostać się jak najprędzej w okolice, dokąd miasto sięga żyłami szyn tramwajowych. Widział już w niewielkim oddaleniu przystanek, więc zagarnąwszy w zmęczone płuca wielki zapas świeżego pokarmu, chciał przebiec przez szeroką, oślizgłym szronem pokrytą ulicę. Już dotarł do jej połowy, kiedy nagle wszystko zawirowało z nim, jakby on był w środku, a dokoła niego zwinął się czarny, ogromny wąż. Usłyszał rozpaczliwy jęk trąbki ciężarowego automobilu i rozsierdzony, wściekły jego warkot, a równocześnie krzyk, jakby bardzo odległy, ostatnią błyskawicą spojrzenia dostrzegł, z której strony pędzi wóz, więc chciał się usunąć, lecz poślizgnąwszy się na gołoledzi, czuł, że pada; rozpaczliwym ruchem odrzucił od siebie chłopca, a dziewczynkę otoczył ramionami i zakrył ją swoim biednym, bezsilnym ciałem, jak tarczą. Potem padła na niego noc ze straszliwą szybkością. Stało się to w chwili, kiedy Celinka krzyknęła. Po kilku godzinach Juliusz podniósł powieki powoli i z takim trudem, jak gdyby musiał z nich zepchnąć ołowiany ciężar. Odnosił wrażenie, że bardzo twardo usnął i budzi się, bo zamglony świt sączył się przez okna. Światło nie jest jednak tak białe jak mleko, lecz różowe, jakby zmieszane z krwią. Chce się obudzić, lecz sen leży nad nim jeszcze i tłoczy go jak zmora; niecierpliwi go to, bo przecie musi powstać natychmiast i iść do pracy, przybyło mu dwoje dzieci, z których jedno przydźwigał na ramionach, bo o własnych siłach iść nie mogło; przypomina sobie, że chłopiec miał niemal bose nogi, więc mu czym prędzej trzeba kupić obuwie.

Juliusz uczynił ruch, jakby chciał podźwignąć się, lecz w tej samej chwili rozkrzyczał się w nim ból, ostrym, skrwawionym krzykiem.

— Muszę być chory — pomyślał bladością myśli, chwiejącej się i drżącej. — Kto to płacze?

Powiódł spojrzeniem i ujrzał jakieś mgliste postacie z zamazanymi twarzami; powoli, usilnie, z cierpiącym trudem zaczął spojrzeniem rozgarniać różową mgłę, jak opar o wschodzie słońca. Słyszał najwyraźniej, że ktoś cicho płacze, więc chciał czym prędzej dowiedzieć się, kto to płacze i dlaczego, aby mu natychmiast pomóc, serdecznie pocieszyć i otrzeć łzy. Męczył go ten płacz. Jakże on może tak leżeć spokojnie i słuchać, jak ktoś szlocha? I cóż z tego, że jest chory i że mu, na krótką pewnie chwilę, zabrakło sił? Przecie, gdyby nawet umarły leżał, toby go każdy płacz obudził; wyszedłby z grobu, gdyby usłyszał ludzką skargę i zapytałby słodko: czemu płaczesz, biedny człowieku?

Uczynił nadludzki wysiłek, całą moc zebrał w oczach, jak w dwóch ogniskach, i rozgarnął mgłę: oto pochyla się nad nim Henryk, blady, jak dalekie, dalekie wspomnienie. Poznaje go: kocha go jak syna. A czyja jest ta druga twarz, drobna, biedna, cierpieniem zasnuta i te oczy, których nie widać spoza łez? Ach, to Elżunia, którą kocha jak córkę. Co jej się stało, najdroższemu biedactwu, że tak cierpi? Przecie ten, którego kocha, jest przy niej… Na Boga, kto to tak szlocha, ciężko i serdecznie? Gdzieś widział tę kobietę, której płacz rozrywa piersi, która cała drży, jak gdyby z niej żywe wyrywano serce. Zaraz… zaraz… Nazywa się Masłowska i bardzo go miłuje. Dobra, zacna kobiecina… Po co oni tu wszyscy przyszli? Przecie jest i jakaś młoda osoba, poważnymi w niego wpatrzona oczyma, i jakiś młody człowiek, pochmurny i tak bardzo smutny, że tylko usta zaciął aż do krwi, aby się nie rozpłakać… Juliusz nie może sobie przypomnieć jego nazwiska… Jest jakieś bardzo krótkie i zadzierżyste, jak cierń. Skąd się tu wszyscy wzięli?… Tylko król francuski powstawał rano z wielką asystą, a on nie jest francuskim królem, tylko nędznym biedaczyną, co zbiera po ulicach konające dzieci. Usiłuje do nich wszystkich uśmiechnąć się, ale twarz go bardzo boli i pewnie uśmiech, który na ustach już się pojawił, skrzepnął, jakby na wielkim mrozie.

Powoli jednak ból mija i Juliuszowi zdaje się, że mu jest dziwnie dobrze; dokoła czyni się jasno, więc, widać, słońce pognębiło mgłę i pełnym zakwitło blaskiem. Wszystko dokoła jest białe, oślepiająco czyste; dlatego pewnie i twarze tych, co się nad nim pochylili, są takie białe. Jednego tylko pojąć nie może: czemu Masłowska tak szlocha?

Usiłuje przemówić do nich i udaje mu się to. Słychać szept:

— Co się stało?

Słucha ze zdumieniem, że chcąc wyratować dziecko, został zgnieciony przez ciężki wóz, ale Bóg się zmiłuje i będzie wszystko dobrze.

Juliusz czym prędzej zamyka oczy i biegnie wspomnieniem na oślizgłą ulicę, skąd pędzi na niego terkoczący, zły warkot. Nagle otwiera oczy i pyta gorączkowo:

— Gdzie jest dziecko?

— Ocalone — mówi mu czyjś głos, oblany łzami. Wtedy Juliusz uśmiechnął się. Już wie o wszystkim i o wszystkim pamięta; czyni nadludzki wysiłek i mówi:

— Czemu wy płaczecie? Przydałem się na coś… Ocaliłem dziecko.. Bogu dzięki… To niewiele za wszystkie moje grzechy… Gdyby każdy jedno ocalił… Czyńcie miłosierdzie…

Zabrakło mu oddechu; odpoczął i znowu ogarnął ich spojrzeniem niezmiernej miłości.

— Pani Masłowska — szeptał. — Czemu pani płacze? Ja jestem szczęśliwy, a pani płacze… Jak tak można?… Pani psuje takiego starego jak ja człowieka…

Odpowiedział mu wielki szloch. — I Elżunia płacze… Boże drogi!… Przebaczcie mi, że płaczecie przeze mnie…

— Wujaszku! — krzyknęła Elżunia łzami.

— A to jest Garsz, nieprawda? Garsz, niech się pan do mnie raz w życiu uśmiechnie.

Garsz spojrzał na niego z nagłym przerażeniem i zaczął uśmiechać się dziwnym uśmiechem, dysząc ciężko, jakby mu coś rozsadzało piersi.

Juliusz szeptał:

— Może mnie Pan Bóg pokarał, że za mało uczyniłem dobrego…

— O Jezu! — szlochała Masłowska.

— Powinienem był więcej, powinienem był więcej… Zmarnowałem tyle czasu… A tyle jest nędzy… Gdzie jest panna Leontyna?

— Przy dzieciach — rzekł Henryk. — Modli się z nimi za pana.

— Przy dzieciach… Prawda… Powiedzcie jej, aby pilnowała ich jak matka… Ja nie mogę poruszyć się, więc wy jej to powiedzcie… Niedługo będzie wiosna… Zima się kończy. Każda zima się kończy i musi być wiosna… Ludzie są dobrzy i słońce… O, jak jasno!…

— Boże, Boże… — modliła się Elżunia.

— Gdzie to tak dzwonią? — pytał cicho Juliusz. Niedaleko słychać było dzwonek, obwieszczający zbliżanie się Boga miłosierdzia.

Masłowska padła na kolana i przytuliła twarz do ściany, aby stłumić szlochanie. Henryk ujął bezwładną rękę Juliusza.

On nagle dźwignął się na poduszkach i rzekł głośno: — Przebaczcie mi, jeślim zawinił Miłosierdzia! Miłosierdzia! Dla wszystkich miłosierdzia!


Odmówcie „Wieczne odpoczywanie” za duszę Juliusza — Dobrego Człowieka:


Koniec


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
34 Makuszyński Kornel Człowiek znaleziony w nocy
Makuszyński Kornel Komedia o człowieku który wygrał dolarówkę ( opowiadanie )
Makuszyński Kornel Komedia o człowieku który wygrał dolarówkę opowiadanie
01 Makuszyński Kornel Połów gwiazd
Makuszynski Kornel Romantyczne i dziwne opowieści
14 Makuszyński Kornel Bezgrzeszne Lata
05 Makuszyński Kornel Zabawa w szczęście
47 Makuszyński Kornel Ze środy na piątek
Makuszynski Kornel Wyprawa pod psem(1)
Makuszynski Kornel Dziewiec kochanek kawalera Dorna
Makuszyński Kornel Straszliwe przygody 1923
12 Makuszynski Kornel Piosenki zolnierskie
07 Makuszyński Kornel Awantury Arabskie
Makuszyński Kornel Niedźwiedź z dzikiej polany ( opowiadanie )
Makuszynski Kornel Piąte przez dziesiąte
Makuszynski Kornel Dusze z papieru (SCAN dal 1022)
Makuszynski Kornel Kartki z kalendarza (SCAN dal 1078)
43 Makuszyński Kornel Radosne i smutne
Makuszynski Kornel Tworcy(1)

więcej podobnych podstron