TRUMNA z Hongkongu
James Hadley Chase
Przełożyła
Barbara Zaliwska
almapress
X Czeladź 1990
Ak«; '•.-; :: ^r
Tytui oryginału: „A Coffin from Hong Kong"
© Copyright by David Higham Associates Ltd. London 1989
Translation © Copyright by Barbara ZaJiwska. 1990
Projekt okładki: Andrzej Bilewicz
Redakcja: Jan Siechowski
Korekta: Iwona Chudzikiewicz
ISBN 83-7020-085-0
Oficyna Wydawnicza „Almapri.ss-Czeladż" sp.z.o., 1990
Wydaniu l
Skład: Res-Iypc sp.z.o.o.. Katowice
[Uwaga kiepski skaning].
CZęŚĆ i
Korporacja Herron należała do największych koncernów tej branży na wybrzeżu
Pacyfiku. Pasadena City czwartą część swojej pomyślności zawdzięczała właśnie tej firmie.
— Pięćdziesiąt dolarów za dzień plus wydatki — rzekłem, podnosząc swoje honora-
rium o dziesięć dolarów.
— W porządku. Wyślę panu trzysta tytułem zaliczki. Chcę, żeby pan miał na nią oko
o każdej porze dnia i nocy. Gdyby nie opuszczała domu, muszę wiedzieć, czy ktoś ją
odwiedzał. Zrobi pan to?
Za trzysta dolarów mógłbym robić o wiele trudniejsze rzeczy, powiedziałem więc:
— Tak, zrobię, ale czy nie mógłby pan, panie Hardwick, spotkać się ze mną? Lubię
poznawać moich klientów osobiście...
— Rozumiem, ale Jestem w drodze do Nowego Jorku i właśnie zdecydowałem
przedsięwziąć jakieś kroki w tej sprawie. Przyjdę do pana w piątek. Na razie chciałbym się
upewnić, że pan się tym zajmie...
— Może pan być tego pewien — odparłem, a za moment, gdy inny odrzutowiec
przestał ryczeć przy starcie, dodałem: — Potrzebny mi rysopis pańskiej żony, panie
Hardwick...
— Connaught Boulevard, numer 33... Muszę już iść, wołają mnie. Zobaczymy się
w piątek... — stwierdził i połączenie zostało przerwane.
Odłożyłem słuchawkę, wyjąłem papierosa z pudełka na biurku i zapaliłem, wypusz-
czając smugę dymu na przeciwległą ścianę.
Pracowałem w charakterze detektywa od pięciu lat i w tym czasie angażowałem się
w sprawy różnych stukniętych facetów. Ten John Hardwick mógł być jednym z nich, ale
jakoś nie wydawało mi się, że tak jest rzeczywiście. Mówił jak człowiek znajdujący się pod
presją. Być może od miesięcy zadręczał się z powodu swojej żony, może od dłuższego czasu
podejrzewał, że pod jego nieobecność płata mu figle, i teraz, wyjeżdżając w kolejną podróż
służbową, zdecydował się ją sprawdzić. W tego typu sprawach udręczony, nieszczęśliwy
człowiek kieruje się impulsem. Tak czy owak, mnie się to niezbyt podobało. Nie lubię
anonimowych klientów i anonimowych głosów w telefonie. Lubię wiedzieć, z kim mam do
czynienia. Cała sytuacja wydawała mi się trochę podejrzana.
Kiedy zastanawiałem się nad zleceniem Hardwicka, na korytarzu dały się słyszeć czyjeś
kroki. Rozległo się pukanie. Posłaniec cisnął na biurko grubą kopertę i poprosił, abym
złożył podpis w książce doręczeń. Był małym pieguskiem, który jeszcze ciągle garnie się do
życia z entuzjazmem, jaki mnie zaczynał już opuszczać. Gdy zajmowałem się kwitowaniem
odbioru, spojrzeniem pełnym pogardy objął niewielki, nędzny pokój z wilgotną plamą na
suficie, kurzem na biblioteczce, zagraconym biurkiem, podniszczonym krzesłem i sfatygo-
wanym kalendarzem na ścianie.
Gdy wyszedł, otworzyłem kopertę. Zawierała trzydzieści dziesięciodolarowych bank-
notów. Na kartce pisanej n;-, maszynie widniały słowa:
Od Johna Hardwicka, 33 Connaught Boulevard, Pasadena City.
Na moment zastanowiło mnie, jak udało mu się tak szybko dostarczyć pieniądze, po
chwili doszedłem jednak do wniosku, że widocznie musi mieć konto w Towarzystwie
Doręczeń Ekspresowych, dokąd zatelefonował tuż po rozmowie ze mną. Towarzystwo
mieściło się dokładnie naprzeciwko budynku, w którym znajdowało się moje biuro.
6
w0^ ' nic y^"3 ^"gA,'BoZ 'd f'.Myersa ^ poration i na
^."a.-;*-;-*-..!'""""^'2.'^;
^^^55^5,5
••sa?3;;?-d-=-s; ;=.-,;•;".«.
^•^..^„ ^""^.o.^,,,,
^^r-'--^'^'"^2--
.-z-ztóT^r^d.,^^,
.SS^15'"^——. j
^-pr^510^^^,.
-ss^..
assggps^^.-.
— Ale niech pan nie robi nic ponad to, za co panu płacą, panie Ryan — rzekł, podając
mija.
Była akurat za dwadzieścia siódma. Wsiadłem do samochodu i bez zbytniego
pośpiechu pojechałem na Connaught Boulevard. Gdy dojeżdżałem, późne wrześniowe
słońce znikało za szczytem góry.
Bungalowy przy Connaught Boulevard oddzielone były od ulicy szpalerami żywop-
łotów bądź kwitnących krzewów. Powoli przejechałem obok numeru 33. Dom ukrywał się
za ogromną, podwójną bramą. Jakieś dwadzieścia jardów dalej znajdowało się miejsce,
z którego rozciągał się wspaniały widok na morze. Podjechałem tam, zgasiłem silnik
i przesiadłem się na fotel pasażera. Doskonale widziałem stąd bramę.
Nie miałem nic innego do roboty, jak tylko czekać. To jedyne rozsądne zajęcie. Jeśli
jest się tak stukniętym, żeby decydować się na karierę podobną do mojej, najważniejszym
atutem jest cierpliwość.
Przez następną godzinę minęły mnie trzy, może cztery auta. Mężczyźni wracający
z pracy, przejeżdżając obok, przyglądali mi się z uwagą. Miałem nadzieję, że wyglądam jak
facet, który czeka na przyjaciółkę, a nie jak byłe drań szpiegujący żonę klienta.
Obok mojego samochodu przemaszerowała dziewczyna, ubrana w sweter i przylegają-
ce do skóry spodnie. Przodem biegł pudel, z entuzjazmem obskakując drzewka.
Dziewczyna obrzuciła mnie chłodnym spojrzeniem, gdy tymczasem ja syciłem wzrok jej
figurą. Okazała mi o wiele mniej zainteresowania niż ja dla niej. Spoglądałem z żalem, jak
znika w półmroku.
O dziewiątej zrobiło się ciemno. Wyjąłem torebkę i zjadłem sandwicze, popijając
whisky z butelki, którą trzymałem w schowku na rękawiczki.
W końcu czekanie znudziło mnie. Wokół posiadłości ciągle nic się nie działo. Było już
dostatecznie ciemno, więc wysiadłem z samochodu i przeszedłem na drugą stronę ulicy.
Otworzyłem jedno ze skrzydeł bramy i zajrzałem do niewielkiego, schludnego ogrodu.
Mogłem rozróżnić trawnik, kwiaty i ścieżkę, prowadzącą do bungalowu, który wyglądał
jak weranda. Dom niknął w ciemności. Wywnioskowałem , że nie ma nikogo. Aby się
upewnić, obszedłem bungalow dookoła. Jednak nie zauważyłem żadnych świateł.
Wróciłem do auta przygnębiony. Wyglądało na to, że pani Hardwick wyszła tuż po
wyjeździe męża na lotnisko. Teraz nie miałem innego wyjścia, jak siedzieć w nadziei, że
kiedyś wreszcie przyjdzie. Z trzystoma dolarami, które nękały moje sumienie, zabrałem się
serio do czekania. W pewnym momencie, gdzieś około trzeciej nad ranem, ogarnęła mnie
senność.
Obudziły mnie pierwsze promyki słońca, które wlewały się przez przednią szybę
samochodu. Zdrętwiał mi kark, bolał kręgosłup. Poczułem się winien, gdy uzmysłowiłem
sobie, że spałem całe trzy godziny, zamiast pracować na moje trzy setki zielonych.
W ulicę wtoczyła się ciężarówka z mlekiem. Obserwowałem, jak mleczarz zatrzymuje
auto i rusza z miejsca, postawiwszy butelkę przed każdym bungalowem. Przejechał obok
domu z numerem 33 i zatrzymał się dokładnie naprzeciw mnie, dwa numery dalej.
Wysiadłem z samochodu i podszedłem do niego. Był starszym człowiekiem, na którego
twarzy ciężkie życie wyryło swoje piętno. W ręce trzymał druciany koszyk wypełniony
butelkami mleka. Popatrzył na mnie pytająco,
— Zapomniał pan o posesji numer 33 — rzekłem. — Tylko tam nie zostawił pan
mleka...
Spojrzał na mnie starymi oczami, które nie kryły zainteresowania.
n—rzeki, podając
i i bez zbytniego
różne wrześniowe
spalerami źywop-
Dom ukrywał się
wato się miejsce,
i, zgasiłem silnik
dne zajęcie. Jeśli
najważniejszym
żyzni wracający
K wyglądam jak
klienta.
teriprzylegają-
;ujac drzewka.
ciłem wzrok jej
em z żalem, jak
icze, popijając
ziało. Było już
ą stronę ulicy.
Inego ogrodu.
tory wyglądał
rógo. Aby się
świateł.
yyszła tuż po
w nadziei, że
, zabrałem się
garnęła mnie
:ednią szybę
mysłowiłem
łonych.
zatrzymuje
jechał obok
y dalej.
na którego
yypełniony
stawił pan
— Tam nie ma nikogo... — odparł. — W czym rzecz, proszę pana?
Widziałem, że jest typem człowieka, wobec którego nie można sobie za dużo pozwolić.
Wolałem, żeby nie brał mnie za glinę na czatach, wyjąłem więc legitymację i podałem mu.
Sprawdzał ją z uwagą, po czym oddał mi, lekko gwizdnąwszy przez zęby.
— Nie zaopatruje pan tego domu? — zapytałem.
— Ma się rozumieć, że tak, ale ci ludzie wyjechali na miesiąc.
— O kim pan mówi?
Przez chwilę zastanawiał się nad pytaniem.
— Państwo Myers.
— Ale teraz mieszkają tam Hardwickowie...
Postawił na ziemi druciany koszyk i przesunął kapelusz na tył głowy.
— W tej chwili nikt tam nie mieszka, proszę pana — odrzekł, drapiąc się w czoło.
— Wiedziałbym, gdyby ktoś zajmował ten dom. Ludziom potrzebne jest mleko, a tutaj ja
je dostarczam. Nie zostawiłem butelki pod domem z numerem 33, ponieważ w tym
miesiącu nie ma tam nikogo...
— Rozumiem — powiedziałem, choć to nie była prawda. — A nie sądzi pan, że pan
Myers wynajął komuś willę?
— Pracuję dla pana Myersa od 8 lat. On nigdy nikomu nie wynajmował domu
— mleczarz chwycił druciany koszyk. Był wyraźnie mną znudzony i chciał zabrać się za
swoją właściwą robotę.
— A nie zna pan przypadkiem jakiegoś Johna Hardwicka, który by mieszkał w tej
dzielnicy? — zapytałem bez jakiejkolwiek nadziei.
— Nie tutaj — odparł. — Na pewno bym wiedział. Znam wszystkich w tej okolicy
— kiwnął głową, odszedł do ciężarówki i pojechał dalej.
W pierwszym momencie zastanowiło mnie, czy aby na pewno mam-właściwy adres,
jednak wiedziałem, że tak. Został napisany przez Hardwicka, który zresztą sam mówił
o nim. W takim razie, dlaczego zapłacono mi trzysta dolarów za sterczenie przed pustym
domem? Co prawda mleczarz mógł się mylić, ale raczej w to wątpiłem.
Podszedłem pod bungalowu i otworzyłem jedno ze skrzydeł bramy. Promienie
wczesnego poranka sprawiały, że nie musiałem nawet wchodzić na ścieżkę, by stwierdzić,
że dom świeci pustkami. Drewniane okiennice zasłaniały okna, czego nie widziałem
w nocy. Bungalow był opuszczony i zamknięty na cztery spusty.
Nagle poczułem, że cierpnie mi skóra. Czy ów tajemniczy John Hardwick mógł chcieć
— z powodów sobie znanych najlepiej — abym zniknął z horyzontu i dlatego wysłał mnie
w to odludzie? Nie mogłem uwierzyć, że ktoś o zdrowych zmysłach chciał ot, tak sobie,
zmarnować trzysta dolarów po to tylko, żeby pozbyć się mnie na dwanaście godzin.
Byłem, co prawda, przekonany, że nie może tu chodzić o nic poważnego, ale sam pomysł
zaniepokoił mnie. Zamiast myśleć o goleniu, prysznicu i mocnej kawie, nabrałem nagle
nieprzepartej ochoty, by pójść do biura.
Pospiesznie wróciłem do auta i z dużą szybkością pojechałem górzystą ulicą. O tej
porze nie ma ruchu, dotarłem więc na miejsce, gdy uliczny zegar wybijał siódmą.
Wysiadłem z samochodu i wszedłem do holu, gdzie dozorca, oparty o miotłę, ciężko
oddychał i z przekąsem uśmiechał się do własnych myśli. Rzucił na mnie obojętne,
kamienne spojrzenie i odwrócił się plecami. Był człowiekiem, który nienawidził wszyst-
kich, nie wyłączając siebie samego.
Pojechałem na czwarte piętro i szybkim krokiem podążyłem korytarzem do znajo-
mych drzwi, zaopatrzonych w tabliczkę z czarnymi, łuszczącymi się literami: Nelson
Ryaa, detektyw. Wyjąłem klucze, ale po krótkim namyśle chwyciłem za gałkę i prze-
kręciłem. Drzwi ustąpiły, chociaż poprzedniego wieczora je zamykałem. Popchnąłem je
i zajrzałem do poczekalni z pokaźnym biurkiem, na którym leżało trochę czasopism
z oślimi uszami, czterema wysłużonymi skórzanymi fotelami i obszarpanym dywanem.
przeznaczonym dla kogoś o delikatnych stopach.
Wewnętrzne drzwi prowadzące do mojej kancelarii były uchylone, a przecież także je
zamykałem. Czując przenikający dreszcz, podszedłem do nich i otwarłem na całą
szerokość.
W fotelu siedziała urocza Chinka ze wzrokiem utkwionym prosto we mnie. Ubrana
byia w srebrno-zieloną suknię, której rozcięcia po obu stronach ukazywały przepiękne
nogi. Wyglądała na zupełnie spokojną. Po niewielkim śladzie krwi z lewej strony piersi
domyśliłem się, że została zastrzelona błyskawicznie i fachowo. Tak szybko, że nawet nie
zdążyła się przestraszyć. Jakkolwiek zginęła, była to dobra robota.
Poruszając się, jakbym brodził w wodzie, wszedłem do pokoju i dotknąłem jej zimnego
policzka. Umarła parę godzin temu. Wziąłem długi, głęboki oddech, wyciągnąłem rękę po
telefon i zadzwoniłem na policję.
^ Gdy czekałem na przyjazd gliniarzy, przyjrzałem się mojemu azjatyckiemu
••'• gościowi. Na oko miała 23, 24 lata i najwidoczniej nie cierpiała na brak forsy.
Wywnioskowałem to po jej ubiorze, który robił wrażenie kosztownego. Miała nylonowe
podwiązki przy pończochach i prawie nowiusieńkie buty. Była zadbana, o czym
świadczyła fryzura i nieskazitelne paznokcie. Nie miałem zielonego pojęcia, kim jest.
Brakowało torebki. Przypuszczałem, że zabrał ją zabójca, bo trudno mi było sobie
wyobrazić, że tak elegancka kobieta mogła się bez niej obyć.
Upewniłem się, że dziewczyna nie ma przy sobie dokumentów. Potem wróciłem do
poczekalni, spodziewając się usłyszeć odgłos biegnących stóp, który świadczyłby o tym, że
chłopcy już przyjechali. Nie czekałem długo. Po dziesięciu minutach wkroczyli, tłocząc się
jak mrówki wokół kostki cukru.
Jako ostatni pojawił się porucznik Dań Retnick. Spotykałem go sporadycznie od
czterech lat. Był facetem niskiego wzrostu, z wychudłą, lisią warzą, ubranym w modnie
skrojony garnitur. Stanowisko w policji miejskiej objął tylko dlatego, że miał szczęście
ożenić się z siostrą burmistrza. Jako oficer policji był użyteczny niczym dziurawy garnek.
Zrządzeniem losu, odkąd otrzymał nominację, w Pasadena City nie zdarzyły się
poważniejsze przestępstwa. To będzie dla Retnicka pierwsza sprawa o morderstwo od
czasu, gdy z sierżanta w małym, niewiele znaczącym posterunku na wybrzeżu awansował
na porucznika.
Jedno muszę przyznać: nawet jeśli miał zbyt mało rozumu, by rozwikłać dziecięcą
łamigłówkę, to na pewno wyglądał na autentycznego twardziela, kiedy z werwą wkroczył
do mojego biura w towarzystwie sierżanta Pulskiego, który jak zwykle nie odstępował go
na krok. Sierżant Pulski — potężny mężczyzna o mięsistej, rumianej twarzy, małych,
złośliwych oczkach i pięściach, które cały czas zdawały się rwać do zderzenia z ludzką
szczęką — był głupszy od Retnicka. jeśli to w ogóle możliwe, ale czego mu brakowało
w szarych komórkach, nadrabiał mięśniami.
10
2 łopatami ,„1"° "'•i .l"st»ri{. nicaro „,, ,., .
r.z„o.,, "t ^ l„„„,.„, „^^» :"g_ ''"lih, t,6,, „„„^
•""o^ "n10 ""'""'"l.". «( „ d "' ' ''""'"'""
- ^.^DoS!MS•e•^«»^.?.°;.J^s,wóaie" •". - ^-
^Z^ » ^ ^ ,.,1„ ' '"ltsp°d^?'e"l
^,%pod^-'-l^,,,,,^,;^^
_ Co ona takiego zrobił. •, • P^za^na nie i ponownie wcisn.ł
•"7^::::i:ffs•^^^^^^
'."%,••,L,".,"' "-1 ••" -1". —.
^ Zgaduj daJeJ g ę P^chyii) na bok
"^S^SJ^ Facer „
j na autostradzie jest śpi
godzinach urzędowan:
— A skąd wiesz,
telefon w moim biurze
przyjechała prosto tut
Po minie widzialer
W drzwiach pojawi
się od framugi i popr
miną, do kancelarii, ż
Retnick poprawił;
— Ze zidentyfiko\
siebie. — Jeśli któraś j
ma do ciebie dzwonić
— W piątek, jutrc
— Myślisz, że zad
— Wątpię,
Skinął głową.
l: — Tak — zerkną
| pójdziesz na kawę, co?
[^ pół godziny.
l^ W tym momencie i
i; żebym zszedł mu z dr
— Rzeczywiście, c
. '• do domu i wziąć prys
'j — A kogo obchoi
] Zjechałem windą i
l gapiów przyglądał się
: ! budynkiem.
' Gdy podążałem d
1 . oglądałem się. Spodzi
' Wszedłem do bar
j spojrzenie od okna, s]
' '"' — Co podać, pan
— Kawę, mocną,
J Potężny, ubrany p<
Stał na zewnątrz i nie
Sparrow, wystawiy
. pojawiły się ciemne pl;
ii smażenia jajek.
; — Ktoś umarł, pi
| — O której godzi
• : patrzył na mnie spod<
:,|j! — Dokładnie o d
a B: zniecierpliwienia. (
l li; — Zamordowano
— Znalazłem ja w m<
"t-firssy ->-.,.„„
•"g-----,.^-..,.,...,,,
'SiS^sS'*-————
ss^s.-::1--""1-".-..
"^2»S:-;eS3.ss^;;
~i53ssSl^^^
^^OZ:!,"^^^^ ^^Poda^kana
a&S^^sS5=;3^•^s?
^S^^^a^;^^^ ^^ ^tyna,
^s-c---. JBC•Dot°BC2yfcm•ylto-
-isa^^-—,^,..,,
"racaffl do biura --
'•r.Sia-^SK.-.S.-K—.—,
^K^-S^^::^:
^-s^^^^as
^
Nie minęło wiele czasu, gdy w drzwiach pojawili się chłopcy z Biura Zabójstw. Jeden
z nich dał znak postawnemu policjantowi, który mnie pilnował, po czym wszyscy wtłoczyli
się do samochodów i odjechali.
Potężny gliniarz otworzył drzwi auta i pchnął mnie kciukiem.
— Ruszaj — powiedział. — Porucznik chce cię widzieć.
Gdy przechodziłem na drugą stronę ulicy, Jay Wayde, inżynier chemik, którego biuro
sąsiadowało z moim, wysiadał z samochodu. Dołączył w windzie.
Wayde był trzy, może cztery lata młodszy ode mnie: dobrze zbudowany, krótko
ostrzyżony, z opaloną twarzą i czujnymi oczami. Zazwyczaj spotykaliśmy się, wychodząc
z pracy, razem zjeżdżaliśmy windą i każdy szedł do swojego auta. Wyglądał na
sympatycznego, obowiązkowego faceta, ale podobnie jak Sparrow interesował się moimi
sprawami. Sądzę, że niektórzy porządni ludzie zazdroszczą uroków życia prywatnemu
detektywowi. Wayde często wypytywał mnie. czym się akurat zajmuję, więc przy okazji
jazdy windą i w drodze do naszych samochodów karmiłem go różnymi kłamstwami, tak
jak to robiłem ze Sparrowem.
— Co się dzieje? — zapytał, gdy winda zaczęła piąć się powoli na czwarte piętro.
— Dzisiaj rano znalazłem w biurze Chinkę — odparłem. — Gliny bardzo się tym
przejęły...
Spojrzał na mnie.
— Nieżywą?
— Ktoś ją zastrzelił.
Ten fragment informacji szczególnie go zainteresował.
— Chcesz powiedzieć, że została zamordowana?
— Tak się to fachowo nazywa.
— Na miłość boską!...
— Mówiąc konkretnie, została zamordowana, zanim ją znalazłem.
— Kto ją zabił?
— Oto jest pytanie... O której godzinie wyszedłeś z biura wczorajszego wieczora? Nie
wychodz'łeś przede mną...
— Około dziewiątej. Właśnie portier zamykał bramę.
— Nie słyszałeś strzału?
— Na miły Bóg... nie.
— A wychodząc nie zauważyłeś światła w moim biurze?
— Nie świeciło się. Czyżby mi się tylko zdawało, że wychodziłeś po szóstej?...
— Nie,
Teraz przeraziłem się na dobre. Kobieta musiała zostać zamordowana po godzinie
dziewiątej. Moje alibi wyglądało gorzej niż zmokła kura.
Winda dotarła do czwartego piętra. Moje biuro właśnie opuszczał sierżant Pulski
w towarzystwie dozorcy. Dozorca spojrzał na mnie, jakbym był dwugłowym smokiem.
—. Coś mi się zdaje, że będziesz zajęty — rzekł Wayde na widok gliniarza, który
sterczał w drzwiach. — Gdybym mógł ci w czymś pomóc...
— Dziękuję — odrzekłem. — Odezwę się.
Minąłem policjanta i wszedłem do poczekalni. Poza końcówkami zapałek na podłodze
i niedopałkami papierosów, które leżały wszędzie, tylko nie w popielniczkach, pomiesz-
czenie było kompletnie puste. Zajrzałem do kancelarii.
14
typ?
!„.,) • -J i; Wl. ^lp„L
"•-zapyta/. "'^^CJeJdotJc.
na
rg
_ ^'Ja.
^SS5%-
^^^at^^^
^&^^::::^-otartl
'^^odry^/.^^cy^
do
Ona
•?;S?;;3t^^^^^
^sta/a .
ode ^ ^p^^yt.^
małych
swoich
-s?af,"a-a-. ..S:-"^ase;
"s^a. sle na ^/e, ^ .%° ^epa^T0'6 ^aria. J ,, „ , ny
.'• -.. - -1 -.»';?;" •».•,;.--..
a, że
-„?;?;L%L—-...».:""--"•-.
Który .^
Pasadena
J5 ^'^P^Jdae.Po0
przylocie wzięła taksówkę i przyjechała tutaj. Hardwick wysłuchał, co ma do powiedzenia,
potem ja zastrzelił.
— Używając twojego rewolweru.
— Używając mojego rewolweru.
— Wejście do budynku zamykane jest o dziewiątej. Zamek nie został naruszony.
W jaki sposób Hardwick i ta żółta dostali się tutaj?
— Hardwick musiał przyjechać zaraz po moim wyjściu, a przed zamknięciem drzwi
przez dozorcę. Wiedział, że mnie nie ma, więc mógł siedzieć tu i czekać na telefon, W porze
jej przyjazdu zszedł na dół i wpuścił ją. Przy bramie jest zamek typu yale, nie ma problemu
z otwarciem drzwi od wewnątrz.
— Powinieneś pisać scenariusze filmowe — rzekł kwaśno Retnick. — Czy taką
historyjkę zamierzasz opowiedzieć sądowi?
— Warto to sprawdzić. Może zauważyli ją na lotnisku, niewykluczone, że taksów-
karze ją pamiętają.
— Możliwe, że było, jak mówisz, tylko zamiast tego nieznanego Hardwicka ty
powiedziałeś, że będziesz na nią czekał...
— Ależ on nie jest kimś nieznanym. Gdybyś sprawdził w Towarzystwie Doręczeń
Ekspresowych, dowiedziałbyś się, że przesłał mi trzysta dolarów. Możesz też sprawdzić, że
od siódmej trzydzieści do dziewiątej tkwiłem na Connaught Boulevard pod numerem 33.
Później minął mnie tylko jeden samochód około drugiej nad ranem i nie wiem, czy
kierowca mnie zauważył. Dostawca mleka powie ci, że o szóstej ciągle tam sterczałem.
— Interesuje mnie tylko, gdzie byłeś między pierwszą a czwartą dzisiaj rano:
— Na Connaught Boulevard pod numerem 33.
Wzruszył ramionami.
— Na początek uściślijmy fakty. Pozwól mi zobaczyć, co masz w kieszeniach.
Wywróciłem kieszenie i położyłem całą ich zawartość na biurku. Spojrzał bez
zbytniego zainteresowania.
— Gdybym ukradł jej cnotę — rzekłem — nie nosiłbym jej w kieszeni.
Wstał.
— Nie opuszczaj miasta. Potrzebny mi jeszcze jeden drobny dowód rzeczowy, aby cię
rozszyfrować. Uważaj więc...
Wyszedł z biura, zostawiając jedne i drugie drzwi otwarte.
Zebrałem wszystkie rzeczy i ponownie włożyłem je do kieszeni, potem energicznie
trzasnąłem drzwiami, usiadłem na biurku i zapaliłem papierosa. Jak dotąd nie mieli
przeciwko mnie zbyt wiele, ale coś jednak mieli. Dużo zależało od tego, z czym wrócą za
parę godzin. Chociaż Retnick był zwyczajnym durniem, miałem uczucie, że zabójca chce
mnie wrobić w to morderstwo i chętnie dorzuciłby porucznikowi jeszcze jeden dowód,
rozstrzygający sprawę na moją niekorzyść. Zaginięcie rewolweru mogło oznaczać, że
zabójca zastrzelił Chinkę właśnie z niego i tak go ukrył, żeby Retnick mógł go znaleźć.
Ześliznąłem się z biurka. Nie było czasu na siedzenie i łamanie sobie głowy. Musiałem
działać.
Zamknąłem biuro i przywołałem windę. Przez oszklone drzwi firmy Wayde'a
zobaczyłem cień Retnicka. Rozmawiał z Wayde'em, zbierając pewno dowody przeciwko
mnie. Zjechałem na parter, minąłem przy drzwiach dwóch gliniarzy i poszedłem do
swojego samochdu. Wsiadłem i zatrzasnąłem drzwi.
16
''•co ma d,
nie
Na^
,a ^egofn;
"nafcni
Pasażera
^y taką
'' że taksów.
^ne80 ^r^ ^
^SS^
"^S^
^SC%^00
"c ^^ moje
n7e wiem
3 -" ^'"ordowanp, 7 . '"^azf
. ^^P^ugf^ . eJ ^^yny
aśBs.?-*-.-^,:-----^
'Je. Na
' sfow,
z "^ece^3"05^^ d,^,^.. ^ o(,o,
^^^^r'2^^^^^^^ -
^. ""^-^^fe^PO^, ,„,. ^'"•^
'z d Wie;
n
i-d źle,
7 po
en3 ^ergiczn/e
0^ ^ ^
^.^za
^^cachce
euen dowód
Maczać, 2e
So znafczć.
^usiafeni
s'? 2 "waaa
^em. ' &T-
auta.
— 7 ""la
,^,'^^u^o
'aes ^bki ani
w kancelarii, ani w moich kieszeniach. Sądziłem, że jako policjant z krwi i kości zechcesz
przeszukać mój samochód, by się upewnić, że nie ukryłem tam motywu zbrodni.
Przyprowadziłem więc auto. gdybyś chciał się przekonać, czy jesteś naprawdę dobrym
policjantem.
Jego twarz napięła się ze złości.
— Słuchaj, skurwysynu — wyskoczył. — Z durniami nie rozmawiam poważnie.
Wezmę zaraz Pulskiego i on się tobą zajmie! Na pewno wybije ci z głowy te dowcipy! Jesteś
zbyt wielkim cwaniakiem, żeby ci to uszło na sucho.
— Zanim rzucisz mnie na pożarcie swojemu rzeźnikowi, poruczniku, zajrzyj lepiej do
auta. Popatrz najpierw do skrytki, to ci zaoszczędzi czasu — odsunąłem się od
samochodu, zostawiając drzwi otwarte.
Retnick. po którego oczach widać było, że pożera go ciekawość, pochylił się
w samochodzie i otworzył skrytkę.
Obserwowałem jego reakcję. Wściekłość wyparowała. Nie dotknął ani rewolweru, ani
torebki. Przyglądał się chwilę, po czym odwrócił się w moją stronę.
— To twój rewolwer?
— Tak.
— A torebka należy do niej'1
— To o czymś świadczy, prawda?
Spojrzał na mnie badawczo, nie kryjąc zakłopotania.
— Co jest, do diabła? Jesteś gotów przyznać się do zabójstwa?
— Wykładam karty na stół: to wszystko zostało wymierzone we mnie. Nie mogę
zrobić nic więcej. Od ciebie zależy, jak postąpisz.
Krzyknął na policjanta pilnującego bramy. Gdy podszedł. Retnick rozkazał mu. by
natychmiast przyprowadził Pulskiego. Czekając przyglądał się rewolwerowi i torebce, ale
niczego nic dotykał.
— Teraz nie dałbym ci żadnej szansy na uratowanie skóry, szpiclu. Naprawdę
żadnej...
— Sam bym sobie nie dał. gdybym nie przyszedł i nie pokazał, co znalazłem
— odparłem — ale skoro jestem, jakąś szansę mam...
—- Zawsze zamykasz samochód0 — zapytał, wpatrując się we mnie uporczywie.
—- Tak. ale drugi klucz trzymam w szufladzie, tam gdzie rewolwer. Nie zaglądałem.
ale założę się, że go tam nie ma.
Retnick podrapał się po twarzy w sposób, który mnie drażnił.
— Rzeczywiście, kiedy szukałem rewolweru, nie widziałem tam żadnego klucza.
Pulski ciężkim krokiem przemaszerował przez dziedziniec.
— Daj ten samochód do warsztatu — polecił Retnick. — Sprawdź wszystko.
Ostrożnie wyjmij rewolwer i torebkę. Lepiej będzie, jak Lacey obejrzy broń. Chodźmy.
Skinął na mnie. Minęliśmy dziedziniec, dalej trzy stopnie w górę, wreszcie mroczny,
wyłożony białymi kafelkami korytarz, który cuchnął jak wszystkie policyjne gmachy.
Poszliśmy korytarzem w dół, następnie schodami w górę i znowu w dół, prosto do
pomieszczenia wielkości kurnika. Znajdowało się tam biurko, dwa krzesła, szafka na akta.
Pokój był przytulny i wygodny jak pokoje w sierocińcu. Retnick wskazał mi krzesło,
podczas gdy sam usiadł za biurkiem.
— To twoje biuro? — zapytałem nie bez zainteresowania. - Spodziewałem się, że
18
J^o szwagier h„ •
p^ urmlstrza -"-'e. ^.szczeń. ^ .
.^^Sss^S:^
rzucić ;e do n. • ze ^'cz^em z nnF ^"^cna rzęsie n'" nle "-'"•?.
^ottiwych cE3 1 gdvbvr" to S'"59' ^y P^byc s; p6,^0^ ^^^ecn, n„,nn
--t^^--^
^fi^^S^^^-.^
."^^^-"-^ '^^^
'-'^,CW„„,^:""°"^.N,'M„
ym
raae
Prawdziwego „--„ "-^ Przestaniesz 7.^
^^K^^z^
% ainierzani
1 ^"'esz szukać
Prórwszy źyczfiwY-^^^^-mYŚ;^ - nle ch^ "le" ""^c
eesr n^i „- •"*siaŁh. norpm „,,;..,
ki0^ ^r^y ^y <;:?ac0 ^aw^. .o,,,., . ' ^ '
wrobić. cz<lsu- Jeste.^ cwaniak Ł0?2^"- ^wS \\w- że to tv,a
^e. s„ ' e ^prem' OJ-. P^ ^tv^ choJern-^
-AJenamn,^, „ ' ••Ktosc1?^
s^a-sste
"'"-niJatemconrfn ' "^'^''"-•zosfc-ir. -Me-ro niam n. .: """"o
P^oJcno s^^ dpowled21ec. Wecn- T eniem- ^oro bedJl , "^'^ '-"s^-do
c1 trudno
onach
decyzn'
^ '"''•'•"Peszoną na
'"""•^^"^s^s
Poszperać — r7pn ., /'-""e zadnei de
-yste -—
^%^^^^
^s"",^-.
•^^s^^^^^^^^^
wierny n;»„ .- "nen]". Był tyncm „„-,. "["d"y się z imnp,.„ .
-— spojrzą! na mnie. — A to Patterson. właśnie nabrał sił do pracy. Nie zmanieruj go
szybciej, niż to będzie potrzebne...
Poszedłem z Pattersonem do innego, niewielkiego pokoju, który cuchnął potem.
środkami dezynfekcyjnymi i strachem. Usiadłem w pobliżu okna, a Patterson przycupnął
na krawędzi biurka, przyglądając mi się z zainteresowaniem.
— Odpręż się — zagadnąłem. — Prawdopodobnie utkniemy tu na dłużej. Twój szef
usiłuje dowieść, że zamordowałem chińską dziewczynę. Ale nie ma żadnej szansy...
Oczy wyszły mu na wierzch. Żeby poczuł się swobodnie, zaofiarowałem mu na wpół
wypalone cygaro, które dostałem od Retnicka.
— To egzemplarz muzealny. Chciałbyś go mieć w swojej kolekcji? Należał do
Retnicka... Masz muzeum0
Jego twarz młodego gorliwca zamieniła się w głaz. Wyglądał teraz Jak prawdziwy
gliniarz.
— Słuchaj. Ryan. pozwól, że ci coś powiem... My nie lubimy...
— Tak. tak — kiwnąłem ręką, żeby się zamknął. — Słyszałem to już przedtem.
Retnick określa to lepiej... Pakuję się w śmierdzące sprawy. Wchodzę wam w drogę.
Trudzę waszych kolegów. Okay, i co z tego? Żyję tak samo jak wy. Nie mogę trochę
pożartować? A może jesteś aż tak wrażliwy?
Uśmiechnąłem się do niego. Chwilę wahał się, w końcu odpowiedział tym samym. Od
tego momentu dobrze nam się układało.
W porze lunchu jakiś gliniarz przyniósł nam porcję pasztetu i trochę grochu. Patterson
zachowywał się. jakby posiłek smakował znakomicie, ale to zrozumiałe: był młody
i wygłodzony. Ja długo zmagałem się ze swoją porcją, ale i tak większość zostawiłem. Po
tym, co nazywało się lunchem, Patterson wyjął talię kart i graliśmy w remika na zapałki.
Kiedy wygrałem od niego całe pudełko, pokazałem, jak go oszukiwałem. Był zaskoczony,
więc zaproponowałem, że mu pokażę tę sztuczkę. Okazał się entuzjastycznym uczniem.
Przed ósmą ten sam gliniarz przyniósł jeszcze większą porcję pasztetu i grochu.
Zjedliśmy, bo byliśmy tak potwornie znudzeni, że połknęlibyśmy wszystko, co by nam
dostarczono. Potem znów graliśmy w remika. Oszukiwał tak dobrze, że odebrał wszystkie
swoje zapałki.
Około północy zadzwonił telefon. Patterson chwycił słuchawkę.
— Tak Jest, sir — powiedział po chwili. — Porucznik Retnick chce cię widzieć
- skwitował wstając.
Obaj poczuliśmy się jak ludzie, którzy właśnie pożegnali bliskich na dworcu i mogą już
przestać gadać. Poszliśmy korytarzem do pokoju Retnicka.
Porucznik siedział za biurkiem. Wyglądał na zmęczonego i podenerwowanego. Mnie
wskazał krzesło, a Pattersonowi kazał odejść. Gdy Patterson wyszedł, usiadłem. Nastąpiła
długa przerwa, podczas której wpatrywaliśmy się w siebie.
— Masz szczęście, Ryan — zaczął Retnick. — Okay, wierzyłem, że jej nie zabiłeś, ale
byłem najzupełniej pewien, że prokurator okręgowy będzie innego zdania, Jeśli go
odpowiednio nie ustawię. Teraz sam mogę go przekonać, że tego nie zrobiłeś. Pomyśl
o swoim szczęściu, skurczybyku...
Przebywałem w tym gmachu od piętnastu godzin. Wystarczająco długo, by zastanowić
się, czy dobrze zrobiłem, wykładając karty. Momentami wpadałem w panikę. Ale teraz
uspokoiłem się.
20
Potem
P^ycupną}
'^fflJ^"^
^^S^- .
^^'?cmat»szc^^ ^
- te".°^°K"" "S "•' °"'»'e"• 5,.^^'"^
=^t^^l^,.^ °"c°aM°•—..
^czaJ-ne run 0 "^ bWo tr„^ '^'^ró9 °di b€z Pudla z^ ,
""" °"o, źS;,1"""- ""„„„"l0"". Wya/ "•'"• 'k ,„,, ., ^roah
'Jest synowa
syna Hę.
^^P^yw.oz/a
cu- ^P^ac;/ teJ
[e] raso.
^.toM."^
•'dK Sl? dOM/lerf7;..l,
ra.
le.'skąd
'"^s,;^;^
."'"^"aste, D ^^WicJc
onrf do
s1? fflOiJI]
.''ozinay
— Gd;.b^iTiy wiedzieli, nie zadawalibyśmy sobie tych pytań... Co z jej bagażem?
Odnalazłeś go?
— Tak. Zanim opuściła lotnisko, zostawiła go w przechowalni. Jedna zmiana
bielizny, nieduża figurka Buddy i garść kadzidełek. Przyjechała z niczym.
— Rozmawiałeś JUŻ ze starym Jeffersonem?
Zrzedła mu mina.
— Tak. rozmawiałem. Zareagował, jakby szczerze mnie nienawidził. Myślę, że tak
właśnie przedstawia się sytuacja. Oto cena jaka płaci się za wejście do wpływowej rodziny.
Mój szwagier i Jefferson lubią się tak. jak ja swoje czyraki...
— Mimo wszystko masz z tego jakieś korzyści.
Wziął do ręki perłową spinkę.
— Czasami. W każdym razie stary kozioł nie stracił animuszu. Chce. abym odnalazł
faceta, który zamordował jego synową. Niezależnie od trudności, jakie by się z tym
wiązały... — pogłaskał się po haczykowatym nosie. — Ma dużo kontaktów w mieście.
Mógłby mi narobić kłopotów.
— Nic nie pomógł?
— Zupełnie nic.
— A co z posłańcem, który przyniósł mi trzysta dolarów? Mógł widzieć zabójcę.
— Słuchaj, szpiclu, nie jesteś tak ważny, jak ci się wydaje. Sprawdziłem go i nic. Jest
tylko jedna interesująca rzecz: koperta z pieniędzmi została dostarczona do centrali
Towarzystwa Doręczeń Ekspresowych, która, jak wiesz, znajduje się naprzeciw twojego
biura, już o szesnastej. Ale żaden z tych przemądrzałych urzędasów nie może sobie
przypomnieć, kto ją przyniósł. Ze zlecenia wynikało, że należy ją zanieść o osiemnastej
piętnaście.
— Sprawdziłeś w Herron Corporation, czy Hardwick tam pracuje','
— Tak. Sprawdziłem każdy cholerny drobiazg. Nie pracuje u nich... — ziewnął.
przeciągnął się i wstał, — Idę do łóżka. Może jutro wpadnę na coś nowego. Na razie mam
tego dość...
Także zerwałem się z miejsca,
— Czy zastrzelono ją z mojej broni?
— Tak. Nie ma żadnych odcisków palców, żadnego śladu na samochodzie. To
sprytny facet, ale popełni błąd... oni zawsze popełniają błędy...
— Tylko niektórzy z nich,
Spojrzał na mnie sennie.
— Wyświadczyłem ci przysługę, Ryan, spróbuj więc zrobić coś dla mnie. Jeśli będziesz
miał jakikolwiek pomysł, daj znać. W tej chwili potrzebne mi są dobre pomysły.
Powiedziałem, że nie zapomnę o tym. Zszedłem na dół do swojego auta, pojechałem do
mieszkania i położyłem się spać.
4 Następnego ranka dotarłem do biura tuż po dziewiątej. Zastałem tam kilku
• pismaków, którzy czatowali na mnie pod drzwiami. Usiłowali dowiedzieć się, gdzie
wczoraj byłem. Chcieli usłyszeć moją wersję zabójstwa i byli zirytowani, że nie mogli mnie
nigdzie znaleźć.
Zabrałem ich do biura i powiedziałem, że cały dzień spędziłem w gmachu policji.
Dodałem też, że o morderstwie nie wiem więcej niż oni sami, a może nawet jeszcze mniej.
22
pytań... Co z Jej bagażem?
sechowalni. Jedna zmiana
ała z niczym.
lienawidził. Myślę, że tak
;ie do wpływowej rodziny.
'u. Chce. abym odnalazł
>ści, Jakie by się z tym
' kontaktów w mieście.
ógl widzieć zabójcę.
wdziłem go i nic. Jest
tarczona do centrali
ię naprzeciw twojego
sów nie może sobie
anieść o osiemnastej
uje?
nich... - ziewnąć,
•ego. Na razie mam
samochodzie. To
lie. Jeśli będziesz
pomysły.
, pojechałem do
yn tam kilku
Jzieć się, gdzie
ue mogli mnie
łachu policji.
eszcze mniej.
Nie, nie miałem pojęcia, dlaczego kobieta przyszła do biura akurat o tej godzinie i jak
dostała się do budynku. Spędzili pół godziny na bombardowaniu mnie pytaniami, ale
tracili czas. W końcu, niezadowoleni, wyszli.
Przejrzałem pocztę i większość listów wyrzuciłem do kosza. Była też korespondencja
od pewnej kobiety z Palma Mountain, która chciała, abym odnalazł osobę, która otruła jej
psa. Odpisałem w uprzejmym tonie, że jestem zbyt zajęty, by jej pomóc.
Nagle rozgległo się pukanie. Wszedł Jay Wayde, mój sąsiad. Stanął parę stóp od
biurka, wyglądał na nieco zakłopotanego.
'— Przeszkadzam? — zapytał, — To oczywiście nie moja rzecz, ale jestem ciekaw, czy
znaleźli zabójcę?
Jego ciekawość nie zdziwiła mnie. Był jednym z tych mądrali, którzy nic potrafią
oprzeć się mieszaniu w ciemne sprawki,
— Nie — odparłem.
— Nie sądzę, że to pomoże — zagaił przepraszająco — ale zastanawiając się nad tą
sprawą, przypomniałem sobie, że o siódmej dzwonił telefon. To było po twoim wyjściu...
— Mój telefon bezustannie dzwoni, ale dziękuję. Może się przyda. Powiem porucz-
nikowi Retnickowi.
Przebiegł ręką po krótko ostrzyżonych włosach.
— Właśnie pomyślałem... Chciałem powiedzieć, że w przypadku morderstwa nawet
najmniejszy ślad może okazać się pomocny i musi zostać sprawdzony — kontynuował
spokojnie. — To dziwne, że dostała się do twojego biura, nie9 Myślę, że to było dość
przykre dla ciebie...
— Weszła do biura, ponieważ wpuścił ją zabójca — odrzekłem — i wcale nie było to
dla mnie przykre...
— To dobrze. A ustalili, kim jest?
— Nazywa się Jo-An Jefferson i pochodzi z Hongkongu.
— Jefferson? — Wayde wyraźnie ożywił się. — Mam przyjaciela Hermana Jeffersona,
który wyjechał do Hongkongu. To stary szkolny kolega.
Przeniosłem ciężar ciała na oparcie krzesła i położyłem nogę na biurku.
— Siadaj — powiedziałem. — Opowiedz mi o Hermanie Jeffersonie. Ta Chinka była
jego żoną.
Wyglądał na autentycznie zaskoczonego. Usiadł i wlepił we mnie wzrok.
— Żoną Hermana? Ożenił się z Chinka?
— Na to wychodzi.
. — O, cholera!
Czekałem, obserwując go. Zamyślił się na chwilę, potem powiedział;
— Nie to mnie zaskakuje. Słyszałem, że chińskie dziewczyny są niebywale atrakcyjne,
ale nie mogę sobie wyobrazić, by jego ojciec był z tego zadowolony — zmarszczył brwi,
kręcąc głową. — A co ona tu robiła?
— Przywiozła ciało swojego męża na pogrzeb.
Zesztywniał.
— Chcesz powiedzieć, że Herman nie żyje?
— Od tygodnia... wypadek samochodowy...
Wydawało się, że zupełnie stracił panowanie nad sobą. Siedział z twarzą bez wyrazu,
jakby nie wierzył w to, co usłyszał.
23
— Herman... nie żyje! Bardzo mi przykro —wydusił w końcu. —To musiał być szok
dla Jego ojca.
— Też tak myślę... Dobrze go znałeś1'
— Niezbyt dobrze, chodziliśmy razem do szkoły. Był lekkomyślnym chłopakiem.
Zawsze pakował się w kłopoty: dureń w postępowaniu z dziewczynami, szaleniec za
kierownicą. Ale podziwiałem go. Wiesz, jakie są dzieci. Uważałem go za bohatera. Później,
gdy skończyłem szkołę, zmieniłem o nim zdanie. Nie wyglądało, że wydoroślał. Zawsze
pijany, skory do bitki, ciągle wywoływał burdy. Dałem sobie z nim spokój. Wreszcie ojciec
nie wytrzymał i jakieś pięć lat temu wysłał go na Wschód. Stary Jefferson nie interesował
się nim — założył nogę na nogę. — A więc Herman ożenił się z Chinką? To rzeczywiście
niespodzianka.
— - Zdarza się — stwierdziłem.
— Zginął w wypadku samochodowym? Zawsze rozwalał samochody. Dziwię się, że
żył tak długo... - -popatrzył na mnie. — Wiesz, to dla mnie szalenie intrygujące. Dlaczego
została zamordowana?
— Tego właśnie usiłuje dowiedzieć się policja.
— To problem, nie^ Myślę o tym. dlaczego przyszła spotkać się z tobą? Niesłychanie
tajemnicza sprawa.
Poczułem się nieco znudzony jego entuzjazmem.
— Tak — rzekłem.
Usłyszałem, jak za ścianą zadzwonił telefon. Wayde wstał.
— Gdybym przypomniał sobie jakiś szczegół dotyczący Hermana, zawiadomię cię...
Odparłem, że będzie mi miło i odprowadziłem go wzrokiem, aż zamknął za sobą drzwi.
Rozsiadtem się wygodnie na krześle i pogrążyłem w rozmyślaniach. Zastanawiałem się
nad tym. co powiedział Wayde. Dwadzieścia minut później, gdy ciągle jeszcze siedziałem
zadumany, nie dochodząc do żadnych rozsądnych wniosków, z letargu wyrwał mnie
dzwonek telefonu. Chwyciłem słuchawkę.
—- Mówi sekretarka pana J. Wilbura Jeffersona — odezwał się dziewczęcy glos,
sympatyczny i wyraźny; takich głosów chętnie się słucha. — Czy to pan Ryan?
Odparłem, że tak.
— Pan Jefferson chciałby się z panem zobaczyć. Czy mógłby pan przyjść dzisiaj
o trzeciej po południu?
Podekscytowała mnie ta wiadomość, otworzyłem terminarz i przekartkowałem czyste
strony. O trzeciej po południu nie miałem żadnego spotkania. Prawdę mówiąc, w tym
tygodniu nie miałem w ogóle żadnych spotkań.
—- Dobrze, przyjdę.
—- Ostatni dom w dzielnicy Beach Drive. stoi frontem do morza — powiedziała
— ulica Beach View...
—- Znajdę...
—- Dziękuję... — i odwiesiła słuchawkę.
Przez chwilę trzymałem jeszcze słuchawkę przy uchu. starając się odtworzyć dźwięk jej
głosu. Zastanawiałem się, jak wygląda. Jej głos brzmiał młodo, ale głosy mogą zwodzić.
Poranek minął bez większych incydentów. Zazdrościłem Wayde'owi. że Jego telefon
dzwonił bez ustanku. Słyszałem też nieprzerwany stukot maszyny do pisania. Widocznie
był bardziej zajęty ode mnie. aleja miałem przynajmniej trzysta dolarów od tajemniczego
Hardwicka, które miały mnie uchronić od śmierci głodowej przez parę tygodni,
24
•"*lCw37 ')
^<L^.'•ct'•^;S^
sS^^-
S^^S^^t^:^. ^ ,„„
•""—^—SS^
owego
1/0 eo
^e°a»^"^:^
'".'••"."'.•-M c„„ „
'UCI
od
*0.<.„ °am°ttct'»&.s^;-^».
„,,Mr^ 28 do 3n , . d "'"^e, ^ ods^. Prze1 r ^sfer,
^^^^%-.::^°^^
"^^^s^s^^^.
-~ ^^^^. -rat" - -.„,,^e °ts2•a^
^SSŚ3^
,-7-^/burJeffr aclsz"
"^ó^cA..,/^50^?- •
. ~~ Pan ;?„.,_ u0 ogród,, w.^ lnu i h,^, y'nt Wosam;, ^,.-'m'haczyk J
i/a
^Ryan.
— Zasięgnąłem opinii na pański temat, panie Ryan — zaczął po dłuższej chwili
Wyblakłymi oczami mierzył mnie od stóp do głów. Miałem wrażenie, że zagląda do moich
kieszeni, bada moje znamię na prawym ramieniu i liczy pieniądze w moim portfelu.
— Dowiedziałem się, że jest pan człowiekim uczciwym, godnym zaufania i nie
pozbawionym inteligencji.
Zaciekawiło mnie, kto mógł mi wyrobić taką opinię, ale udałem skromnego i nie
zareagowałem.
— Zaprosiłem pana tutaj — kontynuował Jefferson — bo chciałbym z pierwszej ręki
dowiedzieć się o mężczyźnie, który dzwonił do pana, a także o tym, jak znalazł pan
w swoim biurze martwą Chinkę.
Zauważyłem, że nie nazwał jej swoją synową. Zwróciłem też uwagę, że mówiąc
..Chinka", wykrzywił usta. natomiast w głosie dało się wyczuć niechęć. Domyślałem się. że
starym, bogatym mężczyzną o tradycyjnych poglądach wiadomość o małżeństwie
jedynego syna z Azjatką musiała porządnie wstrząsnąć.
Opowiedziałem mu całą historię, me zapominając o mówieniu donośnym głosem. Gdy
skończyłem, rzekł:
— Dziękuję, panie Ryan... Nie wie pan przypadkiem, dlaczego chciała widzieć się
z panem?
— Nie mam pojęcia, nawet gdybym próbował zgadywać.
— Nie wie pan także, kto ją zabił?
— Nie...'—przerwałem, dodając po chwili:--Wszystko wskazuje na to. że mordercą
jest mężczyzna, który przedstawił się jako John Hardwick, albo przynajmniej jest on
zamieszany w całą sprawę...
— Nie mam zaufania do Retnicka — stwierdził Jefferson. — Jest głupcem, który nie
powinien zajmować swojego stanowiska. Chcę odnaleźć mężczyznę, który zamordował
żonę mojego syna — spojrzał na swoje delikatne ręce z niezadowoloną miną. — Niestety,
mój syn i ja nie byliśmy w dobrych stosunkach. Wina leżała po obu stronach, jak to zwykle
bywa. ale dopiero teraz, kiedy on nie żyje. uświadomiłem sobie, że mogłem okazać mu
więcej wyrozumiałości. Uważam, że moja nietolerancja i dezaprobata wobec jego sposobu
bycia rozbudziły w nm szaleńca. Teraz kobieta, z którą się ożenił, została zamordowana.
Mój syn na pewno nie spocząłby, dopóki nie odszukałby jej zabójcy. Znam dobrze jego
charakter i jestem przekonany, że tak by postąpił. AleTioj syn nie żyje. Myślę, że choć tyle
mogę teraz dla niego zrobić. Gdyby udało się odnaleźć mordercę jego żony. miałbym
poczucie, że przynajmniej częściowo spłaciłem swój dług wobec niego — przerwał
i spojrzał na ogród, jego twarz zrobiła się poważna i smutna. Lekki wietrzyk muskał jego
białe włosy. Mimo podeszłego wieku wyglądał na człowieka zdecydowanego. Ponownie
skierował na mnie wzrok. — Jak pan widzi, panie Ryan, jestem starym człowiekiem.
Doszczętnie wypalonym. Łatwo się męczę. Nie mam fizycznych możliwości, by schwytać
mordercę, dlatego posłałem po pana. Ma pan do rozegrania interesującą partię. Ta
kobieta została znaleziona w pańskim biurze. Z kilku powodów zabójca usiłował zwalić
winę na pana. Zamierzam dobrze zapłacić. Czy odnajdzie pan tego człowieka?
Najprościej było powiedzieć: „tak", zabrać pieniądze, a potem spokojnie czekać, aż
Retnick schwyta zabójcę. Ale takiej roboty nie lubiłem. Byłem absolutnie pewien, że nie
mam żadnej szansy, by samemu go odszukać.
— Śledztwo prowadzi policja — odparłem. — Tylko oni mogą znaleźć mordercę, ja
nie. Dochodzenie wyszło już poza granice stanu, a Retnick nie pozwala osobom
26
^•""'"nnym
^sli by się o. "^'^nie „ę ^.
•SS^SS^
1 "ydaw/a,
^ystko i
s®^i^:;:^^..
s^'^stSsg^^ss
»-^-^^^^ ^
' ma POJęria
Odzieli s,e „; • 'e Powinien zarfpn J?na^^
1^,^ ^y05 0 ^ ^^T0^0 ^
"J?9 "^S0"-^ c^". MSsynT na raae
•"j^ fflu J^,:-- ^ouu <n. ^""^'sa/do
^l L, e ""W*' Mg, ^, ^ •"^e°s"l•" Po^"; :?'»"
&^s^^::r---
^.^w,,..''.^" trocA. i-^.^^ do H"'- ^dego ro^„ „,.. .
^^^owanidoST'^^".
"'e Potrafi., . ""Mahu. i-^..,
^^""grBeT^^o^d
^^Uinah ^"'"'-"tów
s^^-^i-^s?
"^seM^^^S^°ss^:
'e Wrafia
^'e^niern,,
, ? z '^ą
"^ Sró a-;."
-'^"anastep,,,, blez^ "s^ ,-- ^"o
Pan iv,e ,es p 9CO: "łódzcy-^"''"^wać
^y,? S0"^ PorruYa?^0""'1"
1 ^'"i ivjg • -1—. ui--nod^cv'7p, --"luwac się
S^S"'"-^^
^^^^^^''PomY.-fn.-^^^awo^ł^^P^PW.,;., ,^..^0 nic .h„„
tego n;e
"gJcoi
chcę.
ss^^S
^^^cnodz^.^-^^ce0^ '. ""^^ od^ a ra ^^"leuT^0^
Poivro(em '^afozen^ ,^ "^e ae do^e-^ ^^o/nego u..r.,^- "^^coffl-
^^^^S^^
k^T^01'^ Wtóry 7 m ^
^^na^^?,fo,na^•e,o
Ka,
P''awdor
'"»'o^,"0''' ^^•"»c. as poi '??'"" " 'TO?'!" -' "'""l P^ l S0 '"'^
.s^r^'-^^1'-''^
; ^^^sF^^^y
'''"stwsu • '"'""Im - ,1?, ' •" "t b,° ""y"'''
^s08"^,.^^. ^,. ira s°btt -
•"". .S^'^..^ '"•"^'^'•^ r.."6 •'"^ *
••'•"•'"."^"l"™5'"»^ a«? setrelarl[^. '•ot.„
^-•.^^^^^^^^^
"^^.-PO^^
— Czy zdaje pan sobie sprawę, że wyjazd nie może nastąpić natychmiast? — zapyta-
łem wstając. -- Będę brał udział w rozprawie, poza tym muszę powiedzieć Retnickowi. że
wyjeżdżam.
Pokiwał głową. Wydawał się teraz bardzo zmęczony.
— Zobaczę się z Retnickiem i powiem, żeby nie robił panu trudności. Proszę Jechać
tak szybko, Jak to możliwe.
Kiedy wychodziłem, patrzył kamiennym wzrokiem przed siebie: samotny człowiek
z gorzkimi wspomnieniami, które dręczyły jego sumienie.
5Janet West zastałem w ogromnym pokoju wyposażonym Jak biuro. Siedziała za
• biurkiem z książeczką czekową i stertą rachunków przed sobą. Kiedy wszedłem do
pokoju, wypisywała czek. Spojrzała na mnie badawczo, postała mi lekki, nic nie znaczący
uśmiech i wskazała krzesło.
— Wybiera się pan do Hongkongu, panie Ryan? — zapytała, odsuwając rachunki na
bok.
— Tak myślę, ale nie mogę lecieć tam zaraz. Jeśli dopisze mi szczęście, może mi się uda
w końcu tygodnia.
— Koniecznie musi pan się zaszczepić przeciw ospie. Przeciw cholerze też, ale to
nieobowiązkowe.
— Jestem przygotowany na spotkanie z wszelkimi szczepionkami — wyjąłem
papierosy, zaproponowałem jej, a kiedy potrząsnęła głową, zapaliłem i paczkę włożyłem
z powrotem do kieszeni. — Pan Jefferson powiedział, że ma pani trochę listów od jego
syna. Potrzebny mi każdy strzęp informacji, w przeciwnym razie wyjazd będzie tylko
stratą czasu.
— Przygotowałam je dla pana.
Otworzyła szufladę i wyjęła sześć listów.
— Herman pisał tylko raz w roku. Poza adresem nie dowie się pan zbyt wiele.
Obejrzałem listy: były niezwykle krótkie, a każdy z nich zawierał naglącą prośbę
o pieniądze. Herman Jefferson nie był przykładnym korespondentem, za to sprawiał
wrażenie człowieka, którego obchodzi tylko forsa. Po prostu oświadczał, że czuje się
dobrze, że nie dopisało mu szczęście i że ojciec mógłby mu przysłać trochę gotówki, i to
możliwie jak najszybciej. Pierwszy list był datowany pięć lat temu, a każdy następny
wysyłany po rocznej przerwie. Jednak ostatni mnie zainteresował. Został napisany rok
temu.
Hotel „CeTestial Empire"
Wanchai
Drogi tato!
Spotkałem chińską dziewczynę i żenię się. Ma na imięJo-An. Miała trudne życie jako
uciekinierka z Chin. Jest mifa, szykowna i w moim typie. Spodziewam się. że nie będziesz
specjalnie zadowolony, ale zawsze mówiłeś, że muszę sam pokierować własnym życiem.
Dlatego ożenię się z nią. Jestem zadowolony, bo będzie dla mnie dobrą żoną. Rozglądam
się za mieszkaniem, ale to niełatwe, bo ceny rosną. Być może zdecyduję się pozostać
w^iotelu. To nam odpowiada z wielu powodów, chociaż wolałbym mieć własny dom.
28
Afam nadzieję, że przekażesz mim swoje błogosławieństwo. Gdybyś mógł wysiać czek
aa opłacenie mieszkaniu, byłbym ci bard/o wdzięczny.
Zawsze twój
Herman
Odłożyłem list.
— To ostatni list. jaki napisał — powiedziała Janet Wesi szeptem. — Pan Jefferson był
bardzo zły. Zadepeszował, że zabrania mu tego małżeństwa. Nie otrzymał wiece] żadnej
wiadomości ani od niego, ani o nim. dopiero dziesięć dni temu przyszedł ten list.
Wręczyła mi kartkę taniego papieru, która dyskretnie pachniała drzewem san-
dałowym. Charakter pisma byt źle wykształcony, co stwarzało trudności w czytaniu.
Hotel „Celestial Empire"
Waachai
Parne Jefferson.'
Herman wczoraj umarł. Miał wypadek samochodowy. Często mówił, że chciałby być
pochowany w domu. Nie mam pieniędzy, ale gdyby pan wysłał trochę, mogłabym
przywieźć go z powrotem, aby mógł być pochowany w sposób, w juki chciał. Nie mam
pieniędzy, aby pogrzebać go tutaj.
J o-Ań Jefferson
Uderzył mnie patetyczny styl listu i wyobraziłem sobie tę chińską dziewczynę, która
nagle sama wyjeżdża ze spalonym ciałem męża. bez pieniędzy i przyszłości, chyba ze jej teść
da się przebłagać i ulituje nad nią.
— Co zdarzyło się potem"? — zapytałem.
Janet West przetoczyła złote pióro po bibularzu.
— Pan Jefferson był niezadowolony z powodu szczerości tego listu. Sądził, że ta
kobieta usiłuje .wyłudzić od niego pieniądze i że jego syn wcale nie umarł. Zatelefonował
więc do amerykańskiego konsula w Hongkongu i dowiedział się, że Herman zginął
w wypadku samochodowym. Potem pan Jefferson kazał mi napisać do tej kobiety.
prosząc, by odesłała ciało tutaj. Zaproponował, aby została w Hongkongu, a on zarządzi.
że regularnie będzie otrzymywała przysługujące jej należności, ale jak pan wie, ona
wróciła z ciałem. Jednak tu nie przyszła.
— A co z ciałem?
Odniosłem nagle wrażenie, że sekretarka Jeffersona siara się nad sobą zapanować.
Instynktownie wyczułem, że jest spięta, choć tego nie .^azywała.
— Pogrzeb odbędzie się pojutrze.
— Z czego Herman utrzymywał się w Hongkongu?
— Nie wiemy. Kiedy pojechał tam po raz pierwszy, ojciec wystarał się dla niego
o posadę asystenta dyrektora w firmie eksportowej, ale po sześciu miesiącach Herman ją
porzucił. Odtąd nigdy nie mówił ojcu. czym się zajmuje. Tylko te prośby o pieniądze...
— Czy pan Jefferson na nie reagował'?
,...— O, tak. Kiedykolwiek prosił, ojciec zawsze wysyłał pewną sumę.
— Z tych listów wynika - - powiedziałem — że Herman prosił o pieniądze raz do roku.
Czy chodziło o poważne kwoty';
• — Nigdy więcej niż pięćset dolarów.
29
— Ależ on nie mógł żyć za to przez rok. musiał Jeszcze gdzieś dorabiać...
— Tak sądzę.
Potarłem szczękę, gapiąc się w okno.
— Chyba nie ma tu już nic do dodania, prawda? — skonstatowałem. Wtedy zadałem
jej pytanie o to, co zaintrygowało mnie, gdy zauważyłem jej ledwie dostrzegalne napięcie. ;
— Czy znała pani Hermana Jeffersona osobiście? !
Widziałem, jak lekko zesztywniała i na ułamek sekundy odwróciła wzrok, i
— Dlaczego? Tak, oczywiście. Jestem z panem Jeffersonem od ośmiu lat. Herman i
mieszkał tu, zanim wyjechał na Wschód. Tak. znałam go.
— Co to był za człowiek? Jego ojciec mówi, że był wykolejeńcem, ale teraz doszedł.
do wniosku, że gdyby okazywał mu więcej wyrozumiałości. Herman zachowywałby się '
inaczej. Zgadza się pani?
Jej oczy niespodziewanie błysnęły. Zaskoczyła mnie tym surowym spojrzeniem, gdy
zrzuciła wreszcie swoją maskę.
— Panem Jeffersonem bardzo wstrząsnęła wiadomość o śmierci syna — powiedziała
ostrym tonem. — W tej chwili kieruje się sentymentem. Herman był zdeprawowany,
gruboskórny i amoralny. Był złodziejem. Ukradł ojcu pieniądze, mnie także. Trudno
uwierzyć, że to syn Jeffersona. Pan Jeffersonjesl uczciwym człowiekiem: nie zrobił niczego
niegodziwego w całym swoim życiu!
Dostrzegłem, że czuła się lekko zakłopotana.
— No cóż, dziękuję — powiedziałem wstając. — Zrobię dla pana Jeffersona wszystko, ' •
co będzie w mojej mocy, ale muszę mieć choć trochę szczęścia...
Przerzuciła plik podpisanych czeków, znalazła jeden i popchnęła w moją stronę.
— Pai^efferson życzył sobie, aby wypłacić panu zaliczkę. Natomiast bilet na samolot
przygotuję, gdy da mi pan znać, że może wyjechać. Jeśli będzie pan potrzebował więcej
pieniędzy, proszę powiedzieć...
Popatrzyłem na czek. Był podpisany przez nią i opiewał na tysiąc dolarów.
— Nie jestem tak drogi — rzekłem. - - Wystarczyłoby trzysta.
— Pan Jefferson chce. aby otrzymał pan taką sumę — odparła, jak gdyby dawała mi
pięć dolarów.
— W porządku, nigdy nie marnuję pieniędzy — spojrzałem na nią. — Pani zajmuje się
sprawami pana Jeffersona?
—- Jestem jego sekretarką — odparła z szorstką nutą w głosie.
—- Cóż... -— nie było co odpowiedzieć, więc rzekłem na koniec: — Skontaktuję się
z panią, jak tylko się dowiem, że mogę wyjechać.
Kiedy ruszyłem w stronę drzwi, zapytała:
— Czy ona była bardzo ładna?
Przez moment nie rozumiałem, o co chodzi, wiec spojrzałem na nią. Jej oczy wyrażały
ciekawość, której nie mogłem zrozumieć.
— Jego żona? Tak sądzę. Niektóre chińskie kobiety są niezwykle atrakcyjne. Ona była
atrakcyjna nawet po śmierci.
— Rozumiem.
Chwyciła pióro i przyciągnęła książeczkę czekową, dając mi do zrozumienia, że chce
się mnie pozbyć.
LoKaj czekał w holu. Odprowadził mnie, po czym wykonał lekki ukłon. Nikt nie
mógłby go posądzić o zbytnią gadatliwość.
30
f^S&^^^-r-^..,
^-^s^S^s—^1
.s^^^ fen°—e~».
., ^s^^Sy^^^.
i s^s"^' ^^»»., „,. c'ap'w """•'*
?^a5,^
'^^asj^s^^
^S^^T"^^"'"^^^
"^^^^^S^-
•/ -.Ho^-K. %^" • •"•""•"^-^.c.o
/S5%5^^^^
..?s%5:r''——^ "—
•^s^^;::^:,^-^.,
"^^ogos-niezn^ern^
31
— W porządku, jak idzie sprawa? Zmierza dokądkolwiek?
— Nie — rzucił groźne spojrzenie na poplamioną atramentem bibułę. — Najbardziej
mnie zastanawia, dlaczego przyszła do twojego biura o trzeciej nad ranem...
— Taak. Może odpowiedź znajdę w Hongkongu. — Zrobiłem przerwę, żeby zapalić
papierosa, po czym mówiłem dalej: — Stary Jefferson ma duże pieniądze. Myślę, że
odziedziczyłby je jego syn. Jeśli ojciec nie zmienił swojego testamentu, to po śmierci syna
jego spadkobierczynią zostałaby Jo-An. Może ktoś ją sprzątnął, nie chcąc, żeby weszła
w posiadanie spadku. Chciałbym znaleźć tego kogoś, kto ma teraz chrapkę na pieniądze
starego. To mógłby być motyw morderstwa.
Retnick siedział pogrążony w myślach, potem rzekł:
— A więc masz swoją hipotezę. Tak. to jest myśl.
— Odwiedziłeś jego sekretarkę Janet West? Nie zdziwiłbym się. gdyby to ona miała
ochotę na pieniądze Jeffersona. Sądzę, że kiedyś kochała się w jego synu. Czy nie
należałoby sprawdzić, gdzie była o trzeciej, kiedy została zastrzelona ta dziewczyna?
— Ale jak ja mam to zrobić?—zapytał Retnick.—Spotkałem ją. Stary jest wobec niej
bezkrytyczny. Gdybym zaczął grzebać w jej prywatnym życiu, narobiłbym sobie kłopotu
i dlatego nigdy tego nie zrobię. Jefferson porządnie miesza w Pasadena City — spojrzał
z nadzieją na mnie. — Na jakiej podstawie sądzisz, że kochała się w jego synu?
— Rozmawiałem z nią. Starała się panować nad sobą, ale popełniła mały błąd. Nie
sugeruję, że to ona zabita, ale może więcej wie o morderstwie niż udaje. A może ma
ambitnego kochanka.
— Nie zamierzam uganiać się za tym głupcem... — rzekł Retnick. — Muszę się
dowiedzieć, dlaczego ta żółta przyszła do twojego biura. Jak tylko się dowiem, sprawa
będzie rozwiązana.
Wstałem.
— Może masz rację. Kiedy odbędzie się rozprawa? Chciałbym wyjechać możliwie jak
najprędzej.
— Jutro o dziesiątej. To nie ma znaczenia, ale musisz tam być — szturchnął piórem
w bibułę. — Gdybyś na coś trafił, chcę o tym wiedzieć, nie zapomnij...
— Przecież bierzesz za to pieniądze!
Zrobił kwaśną minę.
— Ty to nazywasz pieniędzmi? Muszę uważać. Jefferson miesza...
— Wiem... JUŻ mówiłeś.
Zostawiłem go drążącego coraz większą dziurę w bibule. Musiałby go zobaczyć
zabójca Jo-An Jefferson. Ten widok dodałby mu nieco pewności siebie.
Wróciłem do biura. Już miałem otworzyć drzwi, gdy wpadł mi do głowy pewien
pomysł. Zrobiłem kilka kroków korytarzem i zapukałem do Jaya Wayde'a.
Wszedłem do dużego, dobrze umeblowanego pomieszczenia z biurkiem na wprost
drzwi, na którym stał magnetofon, telefon, przenośna maszyna do pisania i kilka
blaszanych tacek. Wayde akurat pracował. W ręce trzymał pióro, przed nim leżały jakieś
dokumenty. Po prawej stronie znajdowały się drugie drzwi, spoza których dochodził
stukot maszyny do pisania. Jego biuro wyglądało o wiele lepiej od mojego, ale jako
inżynier chermk miał intratniejszą fuchę niż jakiś prywatny detektyw.
— Cześć — rzekł Wayde. wyraźnie zadowolony, że mnie widzi. Uniósł się nieco,
wskazując skórzany fotel klubowy. — Wejdź i usiądź. A to niespodzianka... —zerknął na
swoją starą omegę. — Chcesz drinka'.' Jest szósta. Napijesz się szkockiej?
32
f "^^s?^"^^^ . "^ys1^
;^«SPSS:-=.-i's-^
ss^sss—»::::---
^„w.;:"'^^;;^'1*"'-- "" wm
^-•^SS-i"^.^,--., .
^ed^. uc- ze ^ k^ ^powled^: cAce „ ymprzeka^^
^rfeffl t„ec z Powodu c ."^tatózyc w n ,
- Ka^,, lęc Późnię- " ^^tereso^^- w ^owan,,, „„
— Mnie to nie dziwi. Stary tego nie chciał. Uzależnił się od niej, poza tym nie ma
nikogo, 'komu po śmierci Hermana mógłby zostawić swoje miliony.
— Nie ma nikogo? — starałem się ukryć swoją ciekawość. — Musi mieć jakichś
krewnych.
— Nie. Znałem ich rodzinę bardzo dobrze. Herman mówił, że zostanie spadkobiercą,
bo nie ma żadnych innych pretendentów. Założę się, że teraz Janet otrzyma cały majątek
po starym...
— Ma szczęście, że żona Hermana nie może już rościć pretensji...
Spojrzał zaskoczony.
— Nie taki haczyk miałem na myśli. Trudno mi sobie wyobrazić, by staruszek chciał
zostawić cokolwiek w spadku tej Chince...
— Janet tak samo jak żona Hermana może rościć pretensje. Gdyby sędzia kierował się
'życzliwością, dostałaby wszystko...
Drzwi po prawej stronie otworzyły się. Weszła sekretarka ze stertą listów do
podpisania. Spodziewałem się, że Wayde zatrudnia tego typu kobietę: myszowatą,
ospowatą, w okularach.
Gdy położyła listy na biurku, wstałem.
— Muszę lecieć. Spotkamy się jeszcze...
— Czy jest postęp w dochodzeniu? — zapytał, kiedy dziewczyna wyszła. — Policja
wpadła na jakiś trop?
— Nie. Rozprawę wyznaczono na jutro. Będą musieli napisać w orzeczeniu, że
sprawca jest nieznany. To było morderstwo doskonale...
— Odezwę się — przysunął listy do siebie. — Gdybym mógł ci w czymś pomóc...
— Dam ci znać.
Wróciłem do biura, zadzwoniłem do Retnicka i opowiedziałem, co usłyszałem o Janet
'West
— Masz ptaszka w garści — powiedziałem. — Gdybym był tobą, dowiedziałbym się,
gdzie panna West była o trzeciej nad ranem, to jest w czasie popełnienia morderstwa.
Nastąpiła przerwa, podczas której słyszałem jego ciężki oddech.
— Aleja nie jestem tobą — powiedział na koniec. -^- Do zobaczenia na rozprawie. Nie
zapomnij włożyć czystej koszuli. Koronerjest rozkapryszonym skurwysynem... — i od-
łożył słuchawkę.
6 Jak przypuszczałem, rozprawa odbyła się bez zbytniego rozgłosu i zdenerwowania.
• Tęgi mężczyzna o przenikliwych oczach, który przedstawił się Retnickowi jako
adwokat Jeffersona, siedział z tyłu i do sprawy nie wniósł niczego. Janet West, występująca
w ciemnym, uszytym na miarę stroju, powiedziała koronerowi prawie to samo co mnie.
Retnick odstawił własny kawałek, ja swój. Rozprawę przerwano, aby policja zebrała
dodatkowe informacje. Chyba nikogo tak naprawdę nie interesowało, że została
zamordowana chińska uciekinierka.
Kiedy koroner opuścił salę sądową, podszedłem do Retnicka, który z ponurą miną stał
i dłubał zapałką w zębach.
— Czy teraz mogę wyjechać z miasta? — zapytałem.
34
liej, poza tym nie ma
'y-
— Musi mieć jakichś
>stanie spadkobiercą,
•trzyma cały majątek
, by staruszek chciał
y sędzia kierował się
; stertą listów do
bietę: myszowatą,
wyszła. — Policja
w orzeczeniu, że
czymś pomóc...
liyszałem o Janet
wiedziałbym się,
ia morderstwa.
i rozprawie. Nie
/nem... — i od-
lenerwowania.
•tnickowi jako
t, występująca
amo co mnie.
olicja zebrała
), że została
— Och, tak — odparł obojętnie. — Nie masz tu nic do szukania. — Zerkną)
podejrzliwie na Janet West, która rozmawiała z adwokatem Jeffersona. — Dowiedziałeś
się, czy była w domu w momencie zabójstwa?...
— Zostawiam to tobie. Jest teraz z adwokatem. Podejdź i zapytaj.
Uśmiechnął się, kręcąc głową.
— Nie jestem aż tak głupi... — rzekł. — Baw się dobrze. Uważaj na chińskie
dziewczyny. Słyszałem, że są nie tylko chętne, ale i figlarne...
Wyszedł, omijając z daleka Janet West i adwokata. Kręciłem się w pobliżu i gdy
adwokat zniknął, a Janet West skierowała się w stronę wyjścia, dołączyłem do niej.
— Mogę wyjechać jutro — powiedziałem, gdy stanęła i spojrzała na mnie zagad-
kowymi i nieobecnymi oczami. — Nie będzie problemu z rezerwacją?
— Nie, panie Ryan. Pański bilet przygotuję na dziś wieczór. Czy będzie pan Jeszcze
czegoś potrzebował?
— Chciałbym mieć fotografię Hermana Jeffersona. Czy załatwiłaby mi to pani?
— Fotografię? — wydawała się zaskoczona.
— To mogłoby mi pomóc. Dostanę też pośmiertne zdjęcie jego żony. Zdjęcia zawsze
pomagają w takiej robocie...
— Tak, dam panu.
— Czy moglibyśmy się spotkać gdzieś w mieście wieczorem? To zaoszczędzi mi drogi
do pani. Przed wyjazdem mam jeszcze parę rzeczy do załatwienia. Może o ósmej
wieczorem w barze „Astor"?
Zawahała się, potem przytaknęła.
— Dobrze, w takim razie o ósmej.
— Dziękuję, bardzo mi to pomoże.
Ponownie przytaknęła, posłała mi skąpy, chłodny uśmiech i odeszła. Patrzyłem, jak
wsiada do dwuosobowego jaguara i odjeżdża.
Nie daj się zauroczyć, głupcze, mówiłem sobie. Jeśli ona poluje na miliony Jeffersona,
znajdzie kogoś bardziej interesującego niż ty i wcale nie będzie to takie trudne.
Pojechałem do biura, gdzie resztę poranka spędziłem na porządkowaniu różnych nie
załatwionych spraw. Na szczęście nie było to nic ważnego, co nie mogłoby zaczekać parę
tygodni, bo miałem nadzieję, że nie wyjeżdżam na długo.
Już zamierzałem pójść na sandwicza, gdy rozległo się lekkie stukanie do drzwi,
w których ukazał się Jay Wayde.
— Nie zatrzymuję cię... — powiedział. — Chciałem się tylko dowiedzieć, kiedy
odbędzie się pogrzeb Hermana. Sądzę, że powinienem tam pójść,
— Jutro — odparłem — ale nie znam godziny.
— Ach, tak — wyglądał na zmieszanego. — Może zadzwoniłbym do Janet West?
Zastanawiam się, czy życzyliby sobie, bym się tam zjawił?
— Mam dziś wieczór spotkanie z panną West. Zapytam ją. jeśli chcesz...
— Chciałbym... — ożywił się. — Trochę mi niezręcznie ją prosić... Chodzi o to, że nie
widziałem go od dłuższego czasu. Właśnie przyszło mi to do głowy... — rzekł na
odchodnym.
— Jasne... — odparłem.
— Jak idzie śledztwo?
— Tak jak myślałem: zostało przerwane — zapaliłem papierosa. — Jutro wyjeżdżam
4o Hongkongu.
35
Naprawdę?
ze sprawą?
— Pewnie. Sta
obracała się dziew
— Naprawdę?
czę ci...
— Sam sobie z
— Cóż.chciałb
coś znajdziesz?
— Nie mam p
— Mówiłeś, że
— Nie wygląd
— Przykro mi
przeżyć śmierć Hen
moment. Czekam
załatwienia podcza
— Nie, dziękuj
— Dobra, w ta
mi, z czym wróciłeś
też zapytać, czy m
— Dam ci zna
Późnym popoł
Retnicka pośmiertr
światło w taki sposc
Usiadłem w samoc
atrakcyjna. Gdy
pochówku, dowied
Woodside. Znaczy
Jeffersonów. Cmer
Pasadena City.
Około szóstej Zi
się różnymi sprawa
wziąłem prysznic, c
w centrum miasta.
Janet West zjaw
punkt ósmą. Spra<
i efektowna. W og
ponętnie i jest z tej
Męskie głowy 01
którym siedziałem.
a dla siebie szkock;
— Mam trochę
kłopotów... Czy chi
to „Peninsula" i ,,1
— Dziękuję, al
Rzuciła mi szyt
__ -"i, oczywiście
^S:s:°/°'<'i'.ffi'
s3SSS5^
?iSSi^^-^%^^
f 'yybacza-.pat^-^^^aonim Ca^n • • j Czasem ten
l s^^%ss^^s^
. - *»2UBitm p„ „ ' •"''""esoiliewyra1! • ""••'"
W. praw,' ' ° p"" •""h n« „„), _ , y -'•""'•'• •'l' ' oczu
"^S;'?' w0'"^.. jrt .„ .•-Njtb1' p°liob°><l» »•»"-«"
,^LL$^^^9^^———————
"y61" -^SnTe10'0^^ ^sem
- Mówiła n-.1'1"'?- ona swoia u/„.
•Żaden
Ona pcwn;e też robiła takie próby, albo — co bardziej prawdopodobne — stary Jefferson
miał niezk' układy w tym mieście.
Zatrzymała się przy samochodzie.
— Mam nadzieję, że będzie pan miał udaną podróż — rzekła. Ale w tych słowach nie
było cienia życzliwości. Ciągle patrzyła nieobecnymi oczami. — Gdyby miał pan przed
wyjazdem jakiś problem, proszę zadzwonić...
— Czy pani kiedykolwiek wypoczywa? — zapytałem, uśmiechając się do niej. — Czy
poza obowiązkami sumiennej sekretarki bywa pani wolna?
Na ułamek sekundy pojawił się w jej oczach błysk zaskoczenia, ale szybko zniknął...
Otworzyła drzwiczki samochodu i wsiadła. Zrobiła to elegancko, nie pokazując kolan.
Trzasnęła drzwiami, zanim zdążyłem położyć na nich rękę.
— Dobranoc, panie Ryan — powiedziała. Zapaliła silnik i odjechała.
Obserwowałem, jak samochód znika z pola widzenia, po czym spojrzałem na zegarek.
Było pięć po wpół do dziewiątej. Z przyjemnoścą zjadłbym kolację w jej towarzystwie.
Tymczasem czekał mnie samotny i nudny wieczór. Stanąłem na brzegu krawężnika
i rozmyślałem o czterech, może pięciu dziewczynach, do których mógłbym teraz
zadzwonić i zaprosić na kolację, ale żadna z nich nie była tej klasy co panna West i żadna
nie potrafiłaby mnie zabawić tej nocy. Zdecydowałem się zjeść kolejnego cholernego
sandwicza, a potem wrócić do domu i oglądać telewizję.
Zastanawiałem się, jak zareagowałby Jay Wayde, gdyby wiedział, że tak właśnie
planowałem spędzenie wieczoru. Byłby prawdopodobnie zdziwiony i rozczarowany.
Posądziłby mnie raczej o to, że skończy się na głupiej paplaninie z pierwszą lepszą
blondynką, względnie na brutalnych potyczkach z jakimś rudzielcem.
Poszedłem do snack-baru. Grająca szafa grzmiała swinga. Dwie dziewczyny w dżin-
sach i obcisłych swetrach usadowiły się na stołkach przy barze. Ich małe, okrągłe tyłeczki
wystawały prowokacyjnie na zewnątrz. Włosy miały uczesane w stylu BB, a końce
brudnych palców pomalowane na czerwono. Gdy wszedłem, spojrzały na mnie. Młode
oczy oceniły mnie jednoznacznie, więc zaraz odwróciły wzrok. Zbyt stary, zbyt nudny
i oczywiście nie do uciech.
Jadłem sandwicza z szynką z uczuciem przygnębienia. Nawet jutrzejszy wyjazd do
Hongkongu nie dawał mi najmniejszej iskierki nadziei na poprawę samopoczucia.
Wyjąłem fotografię Hermana oraz Jo-An i przyjrzałem im się. Tworzyli źle dobraną parę.
Herman niepokoił mnie. Nie mogłem zrozumieć, jak dziewczyna pokroju Janet West
mogła zakochać się w nim, a nawet urodzić jego dziecko.
Pomyślałem: do diabła z tym i schowałem zdjęcie. Zapłaciłem za sandwicza
i wyszedłem na ulicę, świadom, że obie dziewczyny odprowadzają mnie wzrokiem. Jedna
z nich roześmiała się piskliwie. Może uważała, że głupio wyglądam. Ale nie obwmakm}e}
o to. Bywało, że przy.gole.nJ u •mys}a)em podobnie.
Wracałem do mojego mieszkania, które składało się z dość przestronnego pojcoju
wypoczynkowego, maleńkiej sypialni i jeszcze mniejszej kuchni. Mieszkałem tam od
przyjazdu do Pasadena City. Apartament był położony w centrum, wygodny i tani.
Brakowało windy, ale nie przejmowałem się tym. Dzięki wspinaniu się na piąte piętro
utrzymywałem swoją sylwetkę w formie. Za to miałem spokój od gości, nie wyłączając
dobrego'przyjaciela.
38
dopodobne — stary Jefferson
'ekła. Ale w tych słowach nie
i. — Gdyby miał pan przed
niechając się do niej. — Czy
żenią, ale szybko zniknął...
ncko, nie pokazując kolan.
i odjechała.
m spojrzałem na zegarek.
łlację w jej towarzystwie.
i na brzegu krawężnika
których mógłbym teraz
.y co panna West i żadna
ić kolejnego cholernego
/iedzial, że tak właśnie
iviony i rozczarowany.
linie z pierwszą lepszą
icem.
vis dziewczyny w dżin-
male, okrągłe tyłeczki
w stylu BB, a końce
rżały na mnie. Młode
)yt stary, zbyt nudny
jutrzejszy wyjazd do
•awę samopoczucia.
yli źle dobraną parę.
pokroju Janet West
łem za sandwicza
ie wzrokiem. Jedna
•nie obwiniałem jej
stronnego pokoju
eszkałem tam od
wygodny i tani.
ę na piąte piętro
;i, nie wyłączając
Do drzwi dotarłem trochę zasapany, Kiedy grzebałem po kieszeniach w poszukiwaniu
klucza, pomyślałem, że byłoby lepiej, gdybym mniej palił, ale od razu stwierdziłem, że
tylko się okłamuję.
Przekręciłem gałkę i wszedłem do pokoju. Zauważyłem go dopiero w momencie, gdy
zamknąłem drzwi. W pokoju panował mrok. Zapadł JUŻ zmierzch, a on był ubrany na
czarno. Po drugiej stronie ulicy ogromny neon reklamował mydło w proszku. Krzykliwe.
niebieskie, zielone i czerwone światła odbijały się na suficie. Gdyby nie one, nie widziałbym
go wcale.
Usiadł w moim najlepszym fotelu, który dosunął do okna. Siedział z założonymi
nogami, w rękach trzymał gazetę, która spoczywała na kolanach. Wydawał się zrelak-
sowany i odprężony. Tak mnie przeraził, że serce zaczęło mi łomotać w piersiach. Kontakt
znajdował się w pobliżu, więc nagłym ruchem go nacisnąłem.
Miał około 18, 19 lat i szerokie, baryłkowate ramiona. Ubrany był w czarną,
poplamioną marynarkę skórzaną, czarną wełnianą czapkę z brudnym, czerwonym
pomponem, czarne sztruksowe spodnie i czarną bawełnianą chusteczkę na szyi.
Takiego typa można spotkać każdej nocy, wałęsającego się. z bandami w pobliżu
barów. Typowy produkt ulicy — zdeprawowany i niebezpieczny, jak szczur zapędzony
w pułapkę. Jego skóra przypominała kolorem zimne baranie mięso. Patrzył tępo, ale oczy
błyszcza-ły jak u ćpuna. Wzdłuż linii szczęki przechodziła gruba, biała blizna od cięcia
nożem. Prawe ucho miał odcięte. Był najohydniejszym okazem przestępcy, jakiego
kiedykolwiek widziałem. Potwornie mnie przestraszył.
Przesłał mi lodowaty, szyderczy uśmiech.
— Cześć, koleś, myślałem, że już nigdy nie przyjdziesz — odezwał się ochrypłym,
drażniącym głosem.
Pomyślałem o moim rewolwerze, który znajdował się w gmachu policji. Moje
przerażenie spotęgowało się. Z bronią pod płaszczem czułbym się nieco lepiej.
— Co, do diabła, tutaj robisz? — zapytałem.
— Odpocznij, koleś, usiądź. Mam do ciebie interes — wskazał w stronę krzesła.
Dostrzegłem ręce w czarnych, bawełnianych rękawiczkach. Ten widok sprawił, że
wystąpiły na mnie siódme poty. Zdawałem sobie sprawę, że ten młody zdzirus niósł zgubę
i mógł zgubić mnie. Był aż nazbyt pewny siebie: po dwakroć pewny. Przyjrzałem mu się
dokładnie. Miał źrenice nienaturalnej wielkości.
— Daję ci dwie sekundy, abyś się stąd wyniósł, potem sam cię wyrzucę — powiedzia-
łem, starając się, by mój głos zabrzmiał ostro.
Zachichotał i potarł koniuszek nosa palcem w rękawiczce. Zmienił ułożenie nóg,
a wtedy gazeta ześliznęła się na podłogę. Zobaczyłem czterdziestkę piątkę leżącą na jego
udach. Do lufy przytwierdzona była dwunastocalowa metalowa rurka.
— Przysiądź, koleś — powtórzył. — Wiem, że nie masz broni — zastukał w tłumik.
—To cicho pracuje... Sam zrobiłem ten drobiazg. Można wypalić trzy razy, ale jeden strzał
wystarczy...
Popatrzyłem na niego, on na mnie, po czym spokojnie podszedłem do krzesła
i usiadłem, ciągle nie odrywając od niego wzroku. Dzielił nas dywan długości sześciu stóp.
Nawet na tę odległość mogłem wyczuć jego zapach. Cuchnął brudem, nieświeżym potem
i dymem z papierosów.
— Czego chcesz?
39
— Masz już dość życia, koleś? — zapyta), rozsiadając się w fotelu. — Tak byłoby
lepiej, bo nie pożyjesz długo...
Patrząc w tępe, znarkotyzowane oczy, które przypominały oczy węża, poczułem chłód
na plecach.
— Lubię życie — odparłem, żeby tylko coś powiedzieć. — Dobrze mi leci...
— To źle — poruszył nieznacznie rewolwerem. Nagłe czarna rurka skierowała się
prosto we mnie. — Masz dziewczynę? i
— Kilka... a bo co?
— Właśnie się zastanawiałem, czy będzie im przykro, gdy usłyszą, że zostałeś
sprzątnięty...
— Jednej, może dwóm... Słuchaj, to idiotyczna rozmowa. Co masz do mnie? Co ci
zrobiłem?
— Nic, koleś —jego wąskie usta zwinęły się w drwiący uśmiech. — Wyglądasz na
miłego faceta. Ładnie mieszkasz... Widziałem, jak przyjechałeś, masz ładny samochód...
Wziąłem długi, głęboki oddech.
— Może odłożysz rewolwer i damy sobie z tym spokój? — zapytałem bez większej
nadziei, że odniesie to jakiś skutek. — Napijesz się?
— Nie piję.
— Dobrze robisz. Czasami też chciałbym nie pić. Ale teraz przyszła mi ochota. Nie
masz nic przeciwko temu?
Pokręcił głową.
— To nie jest alkoholowe party.
Kontynuując tę idiotyczną rozmowę, wysilałem szare komórki. Facet był tęgi, silny
i uparty. Gdyby nie ta broń. byłbym gotów zabrać się za niego. Siły jeszcze mnie nie
opuściły, a poza tym nauczyłem się jednego czy dwóch chwytów, dzięki którym mógłbym
sobie poradzić z młokosem jego wagi i budowy. Dzieliło mnie od niego sześć stóp. Jeden
szybki skok pozwoliłby uporać się z nim, gdyby nie rewolwer...
— A jakie to party? — zapytałem, przesuwając prawą stopę tuż za przednią nogę
krzesła, na którym siedziałem. Miałem teraz dogodną pozycję, by podnieść się i rzucić na
niego, jeśli tylko nadarzyłaby się okazja.
— Strzelane, koleś — uśmiechnął się drwiąco.
— A kto ma zginąć?
— Ty, koleś.
Wolałbym się tak nie pocić. To mnie irytowało i męczyło. Przedtem byłem spięty, ale
nie w takim stopniu, jak teraz. Lepiej, żebym nie zachowywał się jak jakiś przeklęty tchórz.
— A dlaczego? Co to wszystko znaczy?
Podniósł rewolwer i lufą zaczął wiercić dziurę w miejscu, gdzie znajdował się otwór
uszny.
— Nie wiem i wcale mnie to nie obchodzi — odparł. — Zarabiam teraz forsę.
Oblizałem wargi. Język miałem tak potwornie suchy, że mój wysiłek na nic się nie zdał.
— Zapłacono ci za wykończenie mnie? O to chodzi?
Przechylił głowę.
— Jasne, koleś. W przeciwnym razie po co miałbym cię zabijać?
— Opowiedz mi o tym — rzekłem zduszonym głosem. — Mamy czas... Kto d zapłacił
za zastrzelenie mnie?
Obojętnie wzruszył baryłkowatymi ramionami.
40
^SSS5^^
- K,m bW ,„ „, cl? sprząta^ ^-ed/to zrob^.^ ""• K
b^ ten facet?
to zrobię da."1' setk?
'?. dd mi resztę, w,^
Nie w
'"'ejsce^ Dn^"1'p0 PTOStu ^cet r7v •
"fc^.'""1^".,?^.^;"^"^
^^?^n———^^Jt!'n"J•t°•ec-^S
-^•s%^s^^
-- Piec ^i, ."'•'."? martwić n „»k;, "' ^osem, w ir^-„1
w któ^ nagie po,a^
S^^^^^te^
-e^s-s?-10-.
.^S^-^^^s^--
sumę
tysiąc?
się
Powiedziafem.
dfo" z rewolwerem ^ lety; "^ ^owa rozbih ^^ w tw^
'^Pap.erow^o^? T^111 Odbyt ,e u ustalnos-B^awiczn- ,
•?c w twarz
1
2 S.
""'toh„.;,vy„'-""."l.n„t rt.^S",""1"" °' » t » '"'" ""^ ^
^^??^^^Sl%y..«. .„„^
^^^S^^^^
T^^S^^S-^^^——.^
s^5?^sE^^r;^^^
^•^^^s^^
"W. Kędy o<fc% ,^°•.,'i»,t"^ "»».,%"'•'"»•!» P™ S^W ^
, ^'"ymiliBy^,'"'1 b01. 'obtczya, '. t '""'•l'1' tecze »'•?'''''"• Te
^WTOo,,.,^!&••"y''ayB.,,rtSe^^^ "'raz'^"yfcm „.
•-.-^^^.s^^;^
Cofnąłem się. Bandzior burknął coś pod nosem i zaczął skradać się w moją stronę. Nie
było gdzie uciekać, bo za plecami miałem już ścianę, zrzuciłem więc płaszcz i gwałtownym
ruchem owinąłem nim lewe przedramię. W tym momencie skoczył na mnie z gwałtownoś-
cią jadowitego węża. Chwyciłem nóż wycelowany w moją dłoń, a prawym sierpowym
walnąłem go w szczękę. To byłe dobre, szybkie uderzenie. W jego oczach ukazały się
białka. Zachwiał się i opadł na kolana. Nóż wyślizgnął się z jego grubych palców, a wtedy
kopnąłem go, aż przeleciał pod przeciwległą ścianę. Odzyskałem nieco równowagę,
tymczasem on zaczął się osuwać na podłogę. Wówczas rąbnąłem go ponownie w zęby. Po
tym ciosie ostatecznie zarył nosem w dywan.
Wsparłem się o ścianę, z trudem chwytając powietrze. Czułem się jak w piekle. Miałem
za sobą parę najmocniejszych uderzeń, jakie kiedykolwiek udało mi się wykonać.
Kosztowały mnie wszystkie siły. Miałem wrażenie, że coś ze mnie uleciało.
Nagle drzwi zostały wyważone i do pokoju wpadło dwóch uzbrojonych policjantów.
Nie można zainscenizować takiej bójki, nie stawiając na nogi całego budynku. Gdy
policjanci znaleźli się w środku, napastnik przewrócił się jeszcze na bok, sięgnął po broń
i teraz trzymał ją w ręce. Ciągle usiłował zdobyć swoje pieniądze. Wypalił na oślep w moją
stronę, a wtedy poczułem, jak kula musnęła mi twarz i wyżłobiła dziurę w ścianie.
Jeden z policjantów strzelił. Krzyknąłem na niego, ale było już za późno. Łachmaniarz .
umarł, starając się po raz drugi trafić we mnie. Był tylko skrupulatny, nic więcej.
/ L ^ite^s,,,,^ .
s^^i^s"-
—si"; ;-..-,„? ""-"••—'.a-e
———-"-
tew,. w' ''Pay.- lepa. snfy,
l ^le^d?l". "••"—————————..
l Podręczny baeaż ^ "^^"'enie zadowoleń ,
'^S^^S^Sr^^^
I Pro^d^<?ca do ^^tT ^"^^^""rTce^ ro przydlu^ ) e ponii^
^——-p,^; ;i'l•ub"—"""8'c%a^
-^'^"^-^-"'-".'^r^"'-0^0''-"-"
^^ss^ss,^
"ncnai. Hotel
4.^
— Bardzo dziękuję — rzekłem. — Czy taksówkarz mówi po angielsku?
—- Większość z nich rozumie trochę angielski. — Dał znak taksówce, która stała :
pierwsza. — Jeśli pan pozwoli...
Poszedł przodem. Złapałem torbę i pospieszyłem za nim. Zamienił kilka stów
z taksówkarzem, prawdopodobnie w narzeczu kantoriskim. Taksówkarz, szczupły,
niechlujnie wyglądający Chińczyk, chrząknął, spojrzał na mnie, potem się skłonił.
— Zawiezie pana na przystań, sir — powiedział mężczyzna. — Przejazd będzie
kosztował jednego dolara, ale nie amerykańskiego, tylko tutejszego. Jak pan się może
orientuje, relacja wynosi w przybliżeniu sześć dolarów miejscowych do jednego amerykań-
skiego — uśmiechnął się do mnie. Miałem wrażenie, że każdy jego ząb jest pokryty złotem.
— Bez kłopotów odnajdzie pan hotel po drugiej stronie. Stoi naprzeciw przystani
— zawahał się, po czym dodał przepraszająco: — Czy pan wie, że szczególnie ten hotel
rzadko odwiedzają amerykańscy dżentelmeni? Proszę mi wybaczyć, że się wtrącam, ale
większość amerykańskich dżentelmenów woli zatrzymać się w hotelu „Gloucester" bądź
„Peninsula". „Celestial Empire" jest przeznaczony dla Azjatów...
— Tak, ale ja właśnie tam się zatrzymam — rzekłem. — Dziękuję za pomoc...
— Proszę bardzo, sir — wyjął z kieszeni miękki portfel i podał mi swoją wizytówkę.
— Być może będzie pan potrzebował przewodnika. Opiekuję się amerykańskimi
dżentelmenami, którzy odwiedzają Hongkong. Proszę tylko zatelefonować...
— Dziękuję. Zapamiętam... — zatknąłem wizytówkę za pasek zegarka i kiedy zrobił
kilka kroków do tyłu, kłaniając się lekko, wsiadłem do taksówki.
Podczas lotu do Hongkongu zorientowałem się, że główna część lądu, na której
usytuowane jest lotnisko Kaitak, nazywa się Koulun, natomiast naprzeciw cieśniny
znajduje się wyspa Hongkong, na którą w 4, 5 minut dotrzeć można szybkimi promami.
Wanchai, gdzie mieszkał Jefferson, było dzielnicą portową miasta.
Jazda na przystań zajęła mi jedynie parę minut. Nabrzeże Koulunu roiło się od
dreptającego tłumu. Wydawało się, że na jednego Europejczyka przypada stu Chiń-
czyków: scena przypominała zburzone mrowisko. Kulisi, dźwigający potężne ciężary
zawieszone na grubych, bambusowych drągach, włączali się truchcikiem do ruchu bez
obawy, że zostaną stratowani. Na szerokich ulicach tłoczyły się ogromy samochody
amerykańskie, prowadzone przez tęgich chińskich biznesmenów, rikszarze z dwu-
kołowymi wózkami, wreszcie potężne ciężarówki. Nad sklepami wisiały wesołe czerwone
szyldy, upstrzone chińskimi znakami. Małe, brudne dzieciaki, z niemowlętami przywiąza-
nymi za pomocą rzemieni do pleców, bawiły się na bruku. Przed swoimi sklepami kucały
na chodnikach całe chińskie rodziny, ładując pałeczkami ryż do ust.
Na przystani zapłaciłem za taksówkę, kupiłem bilet i wsiadłem na prom, gdzie
znalazłem się wśród chińskich biznesmenów, turystów amerykańskich i sporej grupy
ślicznych dziewcząt chińskich ubranych w charakterystyczne suknie, rozcięte po obu
stronach i ukazujące ich zgrabne nogi. Zająłem miejsce przy balustradzie. Kiedy prom
przedzierał się przez wody cieśniny, kierując się ku wyspie, próbowałem uporządkować
ostatnie wydarzenia.
Wydawało mi się, że od chwili opuszczenia Pasadena City minęło JUŻ dużo czasu.
Podróż odwlokła się o parę dni z powodu mojego nieproszonego gościa. Retnickowi nie
opowiedziałem wszystkiego. Stwierdziłem, że znalazłem w mieszkiiniti tego lachnntę i że
doszło do bójki. Nie miałem pojęcia — kłamałem —co on tam robił, prawdopodobnie był
zwyczajnym złodziejaszkiem. Rćtnickowi to wyjaśnienie niezbyt się podobało, zwłaszcza
44
ze tłumika nie nosi się od parady. Aleja upierałem się przy swoim i tak zostało. W końcu
mogłem wyjechać do Hongkongu i to było wszystko, czym się przejmowałem.
Miałem absolutną pewność, że mężczyzna, który wynajął do zabicia mnie tego śmiecia,
to ów tajemniczy John Hardwick. Kupiłem więc drugą trzydziestkę ósemkę. Powiedziałem
sobie wtedy, że w przyszłości nie wolno mi zrobić ani kroku bez niej. Coś sobie
przyrzekłem, ale szybko o tym zapomniałem. Stateczek dobił do przystani i wszyscy,
łącznie ze mną. wysiedli.
Wanchai było prawie w stu procentach chińskie. Oprócz dwóch tęgich marynarzy
amerykańskich, zawzięcie żujących gumę i obojętnie spoglądających przed siebie,
nabrzeżem władali truchtający Chińczycy, kulisi, którzy chwiali się pod ciężarami
przekraczającymi ich możliwości, kucający na krawężnikach ulic sprzedawcy jarzyn,
dzieciaki, przypominające niemowlęta, tuzin albo coś koło tego chińskich dziewcząt,
zapraszających mnie przenikliwymi, czarnymi oczami, i nieodłączni tutaj rikszarze.
ożywiający się na mój widok.
Wejście do hotelu „Celestial Empire" znajdowało, się między sklepem z zegarkami
a sklepem z tanimi zabawkami. Taszcząc torbę, w miarę spokojnie przeszedłem przez ulicę
i wspiąłem się w górę po wąskich stopniach, prowadzących do maleńkiego holu.
U szczytu schodów za kontuarem siedział starszy Chińczyk, ubrany w czarną tunikę
i czarną myckę. Z podbródka wyrastały mu długie, rozczochrane, śnieżnobiałe włosy. Jego
oczy miały kształt migdałów, były matowe i bezosobowe.
— Chciałbym wynająć pokój — powiedziałem, stawiając torbę. Recepcjonista
zmierzył mnie wzrokiem bez zbytniego pośpiechu. Niestety; nie miałem na sobie
najlepszego ubrania, a moja koszula ucierpiała nieco podczas lotu. Nie wyglądałem na
włóczęgę, ale zbyt dobrze też nie. Wyciągnął pióro i książkę meldunkową o zagiętych,
oślich uszach. Książka wypełniona była wyłącznie chińskim pismem. W wyznaczonym
miejscu wpisałem nazwisko i narodowość. Wówczas zdjął klucz z haczyka i podał mi.
— Dziesięć dolarów — powiedział. — Pokój 27.
Dałem mu dziesięć tutejszych dolarów, wziąłem klucz i kiedy skinął ręką w kierunku
wąskiego korytarzyka, ruszyłem, wlokąc za sobą bagaż. Byłem w połowie drogi, gdy nagle
drzwi naprzeciwko otworzyły się, ukazując szczupłego, białego marynarza amerykańs-
kiego w czapce zawadiacko przekrzywionej na głowie. Ponieważ brakowało miejsca, żeby
minąć się swobodnie, stanąłem i czekałem. Tuż za marynarzem wyszła krępa chińska
dziewczyna w różowej sukni. Z jej płaskiej twarzy wiało nudą. Przypominała dobrze
odżywionego pekińczyka. Marynarz otarł się o mnie lekko i puścił oko. Dziewczyna
podążyła za nim.
Poszedłem dalej, aż dotarłem do pokoju 27. Włożyłem klucz do zamka, otworzyłem
drzwi i wszedłem do pomieszczenia wielkości dziesięć stóp na dziesięć, z podwójnym
łóżkiem, prostym krzesłem, szafą, miednicą, dywanem postrzępionym od długiego
używania i oknem z widokiem na inny budynek, który mógł być pralnią, sądząc po
ręcznikach, prześcieradłach i tandetnej bieliźnie suszącej się na bambusowych drążkach.
Położyłem torbę i usiadłem na twardym łóżku. Byłem spocony i w ogóle czułem się
nieświeżo. Wolałbym znaleźć się w hotelu „Gloucester" bądź „Peninsuła", gdzie miałbym
luksusowy prysznic i lodowate piwo, ale tutaj trzymał mni& konkretny interes. Nie
jechałem tak daleko, aby pławić się w luksusach. Tutaj mieszkali Herman Jefferson i jego
chińska żona. Jeśli pokój wystarczał im, mógł równie dobrze wystarczyć i mnie.
45
Po chwili pot zaczął ze mnie ustępować. Nalałem sobie wody do miednicy i umyłem się.
Potem rozpakowałem i zawiesiłem w szafie ubrania. W hotelu panowała niesamowita
cisza. Mogłem usłyszeć odgłosy dalekiego ruchu ulicznego, ale nic poza tym. Spojrzałem
na zegarek. Była za dwadzieścia szósta. Zauważyłem wizytówkę, którą dostałem od
przysadzistego Chińczyka, a którą wcisnąłem za pasek. Wyjąłem ją i przeczytałem: Woag
Hop Ho. Przewodnik z językiem angielskim. Był także numer telefonu. Włożyłem kartkę
do portfela, później otworzyłem drzwi i wyszedłem na korytarz.
O framugę pokoju naprzeciwko opierała się drobna i zgrabna chińska dziewczyna. Jej
błyszczące, czarne włosy były upięte w gruby kok, Miała na sobie białą bluzę i obcisłe
spodnie w kolorze butelkowej zieleni. Miło było na nią spojrzeć, ale to wszystko. Patrzyła
prosto na mnie, jakby czekała, aż wreszcie wyjdę.
— Dzień dobry panu — powiedziała z szerokim, sympatycznym uśmiechem. — Mam
na imię Leila. Jak pan się nazywa?
Podobał mi się jej uśmiech i oślepiająco białe, mocne zęby.
— Nelson Ryan — odparłem, zamykając drzwi i przekręcając klucz. — Ale mów mi
Nelson. Mieszkasz tutaj?
— Tak. — Jej życzliwe, czarne oczy lustrowały mnie od stóp do głów. — Niewielu
Amerykanów tu się zatrzymuje. A pan?
— Taki mam zamiar... Długo tu mieszkasz?
— Osiemnaście miesięcy. — Miała osobliwy akcent. Musiałem się skoncentrować,
żeby zrozumieć, co mówi. Patrzyła na mnie wzrokiem, który dokładnie wyrażał to, co
miała na myśli. — Gdybyś chciał się pokochać, przyjdziesz do mnie?
Na moment zatkało mnie. potem opanowałem się i odpowiedziałem z wymuszonym
uśmiechem:
— Będę o tym pamiętał.
Drzwi w głębi korytarza otworzyły się i wyszedł z nich tęgi, niski mężczyzna, który
mógł być zarówno Włochem, jak i Francuzem. Przeszedł pospiesznie, nawet nie
spojrzawszy w moją stronę. Za nim podążała bardzo młoda chińska dziewczyna.
Wydawało mi się, że ma nie więcej niż 16 lat, ale wiek tych ludzi ogromnie trudno ocenić.
Mijając mnie, popatrzyła z wyraźnym zainteresowaniem. Teraz już nie miałem złudzeń,
w jakim hotelu zakotwiczyłem.
Leila położyła swoje przepięknie wymodelowane dłonie pod małymi piersiami
i uniosła je lekko.
— Chciałbyś teraz pójść do mnie? — zapytała grzecznie.
— Teraz nie, jestem zajęty — powiedziałem. — Może innym razem?
— Amerykańscy dżentelmeni zawsze są zajęci — odparła. — To może dzisiaj
wieczorem?
— Dam ci znać.
Zrobiła kwaśną minę.
— To nic nie znaczy. Może pan przyjść i może nie przyjść.
— Właśnie tak. Teraz mam parę spraw do załatwienia — odparłem i skierowałem się
do holu, gdzie stary recepcjonista siedział niczym Budda z obojętną i niewzruszoną miną.
Zszedłem po schodach na tłoczną i parną ulicę. Podbiegł młody rikszarz.
— Na komendę policji... — poleciłem, wdrapując się na siedzenie.
Ruszył wolnym kłusem. Kiedy przejechaliśmy dwieście, może trzysta jardów, uświado-
miłem sobie, że jednak źle zrobiłem, korzystając z tego środka lokomocji. Ogromne,
46
niednicy i umyłem się.
inowała niesamowita
)oza tym. Spojrzałem
, którą dostałem od
przeczytałem: Wong
lu. Włożyłem kartkę
liska dziewczyna. Jej
białą bluzę i obcisłe
) wszystko. Patrzyła
śmiechem. — Mam
icz. — Ale mów mi
głów. — Niewielu
ę skoncentrować,
lie wyrażał to, co
n z wymuszonym
nężczyzna, który
znie, nawet nie
>ka dziewczyna.
e trudno ocenić.
miałem złudzeń,
iłymi piersiami
) może dzisiaj
cerowałem się
•uszoną miną.
irz.
ów, uświado-
ji. Ogromne,
lśniące samochody i ciężarówki zupełnie nie zwracały uwagi na rikszarzy. Przez cały czas
odnosiłem wrażenie, że lada moment zostanę zgnieciony przez ciężarówkę albo wielgach-
ne amerykańskie auto. Zatrzymaliśmy się w końcu przed główną kwaterą policji
w Hongkongu i dopiero wtedy odetchnąłem z ulgą. że mimo wszystko nic mi się nie stało.
Wyłuszczywszy cel moich odwiedzin dyżurnemu sierżantowi, wszedłem do małego,
przytulnego pokoju, w którym główny inspektor o szarych włosach i wąsach wojskowego
przyjrzał mi się z obojętną miną, po czym wskazał krzesło. Powiedziałem, kim jestem, on
przedstawił się również. Nazywał się MacCarthy i mówił z typowym szkockim akcentem.
— Jefferson? — przechylił się z krzesłem do tyłu i zaczął napełniać mocno zużytą fajkę
Dunhilla, potem odezwał się: — Z jakiego powodu całe to zamieszanie? Zajmowałem się
już tym facetem, przeprowadzałem o nim wywiad na prośbę Pasadena City. Kim on jest
dla pana^
Wyjaśniłem, że pracuję dla J. Wilbura Jeffersona.
— Chciałbym zdobyć jak najwięcej informacji o Hermanie i jego chińskiej żonie...
— powiedziałem. — Może pan wie o czymś, co mogłoby mi się przydać?...
— Bardziej pomocny byłby zapewne konsul amerykański — odparł, zapalając fajkę.
Dmuchnął obłokiem kosztownego dymu prosto na mnie. — Nie wiem o nim zbyt wiele.
Zginął w wypadku samochodowym. Słyszał pan o tym, prawda?
— Jak to się stało?
Wzruszył ramionami.
— Zbyt szybka jazda na mokrej nawierzchni. Kiedy go znaleźliśmy, nie było co
zbierać. Zaklinował się w samochodzie, który całkowicie spłonął.
— Był sam?
— Tak.
— Dokąd jechał?
MacCarthy popatrzył na mnie kpiąco.
— Nie wiem. Wypadek zdarzył się około pięciu mil za Koulunem na Nowych
Terytoriach. Mógł jechać dokądkolwiek...
— Kto go zidentyfikował?
Poruszył się nieznacznie, dając mi do zrozumienia, że jest trochę zniecierpliwiony.
— Jego żona.
— Czy może mi pan powiedzieć o nim coś więcej? W jaki sposób zarabiał na życie?
— Nie sądzę, że będę mógł — wyjął fajkę z ust i spojrzał na dymiący cybuch. — Na
szczęście to nie był mój kłopot. Nic do niego nie mieliśmy. Nie wtrącamy się w cudze
sprawy, dopóki ktoś nie naruszy porządku. Jefferson starał się nam nie narażać. Ale dość
często docierało do nas to i owo. Nie był pożądanym mieszkańcem. Nie ma żadnych
wątpliwości, że utrzymywał się z niemoralnych zarobków swojej żony. Ale my nie
interesujemy się obywatelami amerykańskimi, jeśli nie jest to konieczne.
— Na dziewczynę nie macie żadnego haka?
Pyknął z fajki i spojrzał znudzony.
— Była prostytutką, to jasne. Te uciekinierki mają poważne kłopoty ze znalezieniem
jakiegoś zajęcia, prostytucja jest najlepszym wyjściem. Stopniowo oczyszczamy miasto,
ale to właściwie syzyfowa praca...
— Usiłuję dowiedzieć się, dlaczego została zamordowana...
MacCarthy wzruszył ramionami.
47
— W tym panu nie pomogę — popatrzył na stertę papierów leżących na biurku.
— Wszelkie informacje, jakie posiadałem o tych dwojgu, przekazałem porucznikowi
Retnickowi. Nic więcej nie mogę dodać.
Zrozumiałem aluzję tak, jak każdy by ją zrozumiał.
— W porządku, dziękuję. Rozejrzę się. Może uda mi się coś znaleźć...
— Wątpię w to — przyciągnął do siebie papierzyska. — Ale gdybym mógł w czymś
pomóc...
Podałem mu rękę i wyszedłem na tętniącą życiem Queen's Road. Było wpół do
siódmej. Konsulat amerykański pewnie już zamknięto, co nie znaczy, że miałem nadzieję
na wyciągnięcie od nich jakichś użytecznych informacji o Jeffersonieijego żonie. Gdybym
chciał dowiedzieć się czegoś, musiałbym zdać się na siebie. Przez moment zastanawiałem
się, od czego zacząć.
Włóczyłem się po mieście przez godzinę, oglądając sklepy i wchłaniając jego atmosferę.
W końcu pomyślałem, że nieźle by mi zrobił jakiś drink, poszedłem więc nabrzeżem
w stronę Wanchai. Było tam mnóstwo maleńkich barów. Przed każdym z nich siedział
w kucki mały Chińczyk, który zapraszał do wnętrza, posyłając zachęcające spojrzenie.
Wszedłem do jednego z większych lokali i usiadłem przy stoliku z dala od hałaśliwej
szafy grającej. Pół tuzina amerykańskich marynarzy rozpierało się przy barze, popijając
piwo. Dwóch chińskich biznesmenów usiadło obok mnie i zaczęło prowadzić ożywioną
rozmowę nad plikiem papierów. Na ławce w głębi lokalu siedziała grupka chińskich
dziewcząt, które chichotały cichutko, co przypominało świergot ptaków.
Podszedł kelner, więc poprosiłem o whisky z colą. Kiedy przyjmował zamówienie, nie
wiadomo skąd pojawiła się Chinka w średnim wieku, ubrana w płowozieloną suknię,
i usiadła naprzeciw mnie.
— Dobry wieczór — zagadnęła, ogarniając mnie spojrzeniem swoich bardzo ciem-
nych oczu. — To pańska pierwsza wizyta w Hongkongu?
— Tak.
— Czy ma pan coś przeciwko temu, abym dotrzymała mu towarzystwa?
— Dlaczego nie. Zamówić ci drinka?
Uśmiechnęła się, pokazując złote koronki zębów.
— Napiłabym się mleka.
Zawołałem kelnera, który zdawał się wiedzieć, dlaczego na niego kiwam, po czym
odszedł i wrócił z półlitrową szklanką.
— Tutaj jest dobre jedzenie... — powiedziała. — Jeśli ma pan ochotę...
— Trochę za wcześnie dla mnie... Nie pijesz nic mocniejszego?
— Nie... Zatrzymał się pan w „Gloucester"? To najlepszy hotel.
— Tak mi mówiono.
Przyjrzała mi się badawczo.
— Nie potrzebuje pan miłej dziewczyny? Mam dużo młodych i ładnych dziewcząt.
Jeden telefon i zaraz tu przyjdą. Nie musi pan brać żadnej z nich, jeśli nie będą panu
odpowiadać. Poślę po nie, to pana do niczego nie zobowiązuje, nie będą się narzucać. Ale
wystarczy, gdy mi pan tylko powie, że któraś się podoba, a wtedy wszystko zaaranżuję...
— Dziękuję, nie teraz... Czy masz kłopoty ze znalezieniem dziewcząt?
Uśmiechnęła się:
— Nie mogę się od nich opędzić. W Hongkongu jest wyjątkowo dużo dziewcząt. Cóż
innego mogą robić aniżeli zabawiać panów? To miasto jest pełne ładnych dziewcząt, które
aż p;ila się. by zarobić trochę pieniędzy.
48
liote! „CełestiaJ E •
S^SS^^^
W.b^S; Bs^ r.t» ,p„„,„ . , """"'"•'"-^.nK
»^c. z..^"1 - N^.„ ^ ^••w, %;;• ttóra ^^o „„ ,
"^Łt^ ^, oc^ ,,,, „ . hcwt' ctnalbym ^ ' "
Dym się z a
^.»J „ je] oczach pojawifo się zaskoczenie. Gdybym nie patrz)
uważnie, mógłbym tego nie zauważyć. Potem uśmiechnęła się, jej szczupłe palce w kolorzi
bursztynu za bębniły o blat stolika,
— Tak, oczywiście, znam ją — odparła. — Piękny '*--
Naprawdę spodoba się panu. Jeśli pan chce, m
-r J'a musiałem ukrvr 70.i/-- jg
--SS?..aS;-.'5:.-.=B -• -
"róglby to b c^ "••• - spo^a^ "a inn. z prze.ę—— T 2e sl?
^rze, żartowałem. p Jęclem'--T0 ^^o-An. Któż mn
•inny
p^^^^^wonić.
'ia PO słuchawkę.
'iS"^^-"0^^^^^^^^
"'•.l.SS.t"""' <"»». b.,« 0,„o,„|y . "'^ •""h
przemaszerowała koło baru. Na jej widok paru marynarzy gwizdnęło i po przyjacielsku
uśmiechnęło się do mnie.
— Hello — powiedziała. — Jak się nazywasz?
— Nelson. A ty°
— Jo-An.
— Jo-An... a dalej?
Wyciągnęła rękę po papierosa z paczki leżącej na stole.
— Tylko Jo-An.
— A nie Wing Cheung?
Rzuciła w moją stronę szybkie spojrzenie i znowu uśmiechnęła się. Miała cudownie
białe zęby.
— Tak się nazywam. Skąd wiedziałeś?
— MÓJ kumpel był tutaj w ubiegłym roku — odparłem, wiedząc, że kłamie.
— Powiedział mi. żebym cię odszukał.
— Cieszę się — wcisnęła papierosa do pomalowanych ust, a ja podałem jej ogień.
— Podobam ci się?
— Jasne.
— W takim razie pójdziemy gdzieś?
— Dobrze.
— Czy dasz mi trzy dolary dla Madame?
Podałem jej pieniądze. ,,Madame" podeszła do nas, ukazując złote zęby.
— Podoba się panu, co?
— A komu by się nie podobała?
Zainkasowata trzy dolary.
— Proszę jeszcze przyjść — rzekła. — Zawsze można mnie tu spotkać...
Dziewczyna, która przedstawiła się jako Jo-An, wstała i przesunęła się bokiem do
wyjścia. Idąc za nią. skinąłem głową do marynarzy. Jeden z nich złożył palec wskazujący
i kciuk w literę ,,0", po czym udał omdlenie, padając w ramiona kumpli. Za chwilę
otoczyła mnie zgiełkliwa i parna noc.
— Znam tani, czysty hotel — powiedziała dziewczyna.
— Ja też — odparłem. — Zatrzymałem się w „Celestial Empire". Tam pójdziemy...
— Byłoby lepiej, gdybyśmy poszli do mojego hotelu — posłała mi spojrzenie z ukosa.
— Nie, idziemy do mojego — zdecydowałem i ująłem ją za łokieć.
Przedzieraliśmy się w stronę hotelu przez zatłoczoną ulicę. Kiedy szła obok mnie.
czułem, że jej ubranie pachnie drogimi perfumami. Nie potrafiłem określić zapachu, ale
robił na-mnie miłe wrażenie. Twarz dziewczyny wyrażała zadumę, myślami błądziła gdzieś
bardzo daleko. Podczas skądinąd krótkiej drogi nic nie mówiliśmy do siebie. Wreszcie
wspięła się na strome schody. Miała ładne plecy i długie, zgrabne nogi. Idąc stopień po
stopniu ze znawstwem kołysała biodrami. Uświadomiłem sobie, że patrzę na jej ruchy
z większym zainteresowaniem, niż wymagała tego sytuacja,
Stary recepcjonista drzemał za swoją byrykadą. Gdy weszliśmy, otworzył jedno oko,
spojrzał na dziewczynę, potem na mnie i ponownie je zamknął. Prowadziłem ją
korytarzem. W drzwiach swojego pokoju stała Leila i polerowała paznokcie. Zmierzyła
wzrokiem dziewczynę, następnie drwiąco popatrzyła na mnie. Nie pozostałem jej dłużny.
po czym otworzyłem drzwi i wprowadziłem dziewczynę do nieco zagraconego, dusznego
pomieszczenia.
Zaraz po wejściu wyjąłem zwitek banknotów.
50
;ło i po przyjacielsku
ię. Miała cudownie
iedząc, że kłamie.
podałem jej ogień.
e zęby.
tkać...
ta się bokiem do
salce wskazujący
impli. Za chwilę
am pójdziemy...
yrzeniezukosa.
zła obok mnie,
lic zapachu, ale
i błądziła gdzieś
iiebie. Wreszcie
dąć stopień po
?ę na jej ruchy
•żył jedno oko,
•owadziłem ją
cię. Zmierzyła
lem jej dłużny,
ego, dusznego
— Czy mógłbyś mi dać więcej niż trzydzieści dolarów? — zapytała. — Lepiej bym ci
dogodziła, gdybyś zapłacił pięćdziesiąt...
Rozpięła zamek błyskawiczny przy sukience, żeby pokazać swoją dobrą wolę. Była już
w połowie rozebrana, gdy ją powstrzymałem.
— Zaczekaj chwilę — odezwałem się. — Nie musimy się tak spieszyć...
Wyciągnąłem z portfela pośmiertną fotografię Jo-An i pokazałem jej. Płaska,
interesująca twarz dziewczyny wykazywała podejrzliwe zakłopotanie. Obejrzała zdjęcie
i popatrzyła na mnie.
— Co to jest? — zapytała.
— Fotografia Jo-An Wing Cheung — odparłem, siadając na łóżku.
Powoli zapięła sukienkę. W jej czarnych oczach pojawił się wyraz znudzenia.
— Skąd mogłam wiedzieć, że masz jej zdjęcie? Madame powiedziała, że nie wiesz, jak
wygląda.
— Znałaś ją?
Oparła się biodrem o żelazną ramę łóżka.
— Czy ona jest aż tak ważna? Jestem od niej ładniejsza. Nie chcesz kochać się ze mną?
— Pytałem cię, czy ją znałaś.
— Nie, nie znałam jej — poruszyła się zniecierpliwiona. -- Czy mogę otrzymać
obiecany prezent?
Odliczyłem pięć dziesięciodolarówek, złożyłem je i trzymałem tak, żeby mogła
delektować się ich widokiem.
— Wyszła za mąż za Amerykanina. Nazywał się Herman Jefferson — powiedziałem.
— Znałaś go?
Skrzywiła się.
— Spotkałam go kiedyś — znowu spojrzała na fotografię Jo-An.— Dlaczego ona tak
dziwnie wygląda? Jak nieżyw.i...
— Bo nie żyje...
Wypuściła zdjęcie z rąk. jakby ją parzyło.
— Patrzenie na umarłych przynosi nieszczęście. Daj mi mój prezent. Chcę już iść.
Wyjąłem fotografię Hermana Jeffersona i pokazałem jej.
— Czy to jej mąż?
Ledwie rzuciła okiem na zdjęcie.
— Pomyliłam się. Nigdy nie spotkałam jej męża... Czy mogę wziąć podarunek?
— Powiedziałaś, że go spotkałaś.
— Myliłam się.
Widząc wyraz jej twarzy, zrozumiałem, że tracę czas. Nie zamierzała niczego
powiedzieć. Dałem jej pieniądze, które włożyła do torebki.
— Mogłoby być więcej, gdybyś opowiedziała mi trochę o Jeffersonie — zaproponfc
wałem rozczarowany.
Ruszyła w kierunku drzwi.
— Nic o nim nie wiem. Dziękuję za upominek — stwierdziła wychodząc.
Miałem świadomość, że zapłaciłem frycowe, jednak wydając pieniądze Jeffersona,
martwiłem się nieco mniej, niż gdybym tracił swoje własne.
51
2 Później, kiedy zmęczyło mnie już leżenie na łóżku, postanowiłem pójść coś zjeść.
• Gdy otwarłem drzwi pokoju, zobaczyłem Leilę, która stała po drugiej stronie
korytarza, opierając się o framugę. Przebrała się w czerwono-złotą sukienkę, która
nadawała jej odświętny wygląd. We włosy wetknęła biały kwiat cyklamenu.
— Nie była zbyt długo — zagadnęła. — Dlaczego ją wziąłeś, skoro ja tu jestem?
— Załatwiałem interes — odparłem, przekręcając klucz w zamku. — Chciałem z nią
tylko porozmawiać.
— O czym? — zapytała nieufnie.
— O tym i owym — spojrzałem na nią uważnie. Była niezwykle atrakcyjną osóbką.
— Chciałabyś zjeść ze mną kolację?
Twarz Leili rozpromieniła się.
— Świetny pomysł — popędziła do swojego pokoju, chwyciła torebkę i podeszła do
mnie. — Zaprowadzę cię do naprawdę dobrej restauracji. Jestem potwornie głodna.
Najemy się do syta za niewielkie pieniądze — poszliśmy korytarzem w kierunku schodów.
Minęliśmy recepcjonistę, który wykonywał skomplikowane operacje za pomocą kieps-
kiego kalkulatora. Jego stare, żółte palce przebierały po guziczkach z zadziwiającą
szybkością. Gdy schodziliśmy, nawet na nas nie spojrzał.
Podążałem za Leilą, która stanowczym krokiem przeszła przez ulicę, kierując się na
postój taksówek.
— Musimy wziąć taksówkę i pojechać na przystań — powiedziała. — Restauracja
znajduje się na kontynencie.
Taksówką pojechaliśmy do Star Ferry, gdzie wsiedliśmy na prom. W czasie podróży
Leila opowiadała o filmie, który obejrzała po południu. Stwierdziła, że codziennie chodzi
do kina. Chińczycy, tłumaczyła, bardzo interesują się filmem i chodzą do kina tak często,
jak tylko mogą. Sądząc po kolejkach, jakie widziałem przed kinami, rzeczywiście tak było.
Dodała jeszcze, że kolejki zaczynają ustawiać się o jedenastej rano, bo wówczas można
dostać najlepsze miejsce.
Gdy dopłynęliśmy do stałego lądu, Leila zaproponowała, abyśmy do Nathan Road
poszli piechotą, gdyż ruch zaostrzy jej apetyt. O tej godzinie na ulicach panował potworny
ścisk. Nie dało się iść obok siebie, a tym bardziej rozmawiać. Spacer ulicami Koulunu był
zupełnie nowym doświadczeniem. Zewsząd raziły oślepiającym blaskiem neony reklam.
Doszedłem do wniosku, że spośród wszystkich reklam te z pismem chińskim wyglądają
najładniej i najbardziej interesująco. Znika jakaś trywialność, typowa w takich wypad-
kach, a reklamy stają się prawdziwymi dziełami sztuki. Szeroką ulicą ciągnęła fala
ciężarówek, rikszarzy i rowerów. Na chodniku kłębiła się jednolita ludzka masa. Wszyscy
w ciągłym ruchu niczym mrówki.
Wreszcie dotarliśmy do restauracji, która znajdowała się przy ulicy wypełnionej
dziećmi bawiącymi się w rynsztokach, sprzedawcami warzyw pakującymi na noc SWÓJ
towar, zaparkowanymi samochodami i rozświetlonej blaskiem neonów.
— Tutaj zjemy naprawdę smacznie — rzekła Leila, popychając wahadłowe drzwi
prowadzące do restauracji. Panujący w niej hałas działał niczym solidne uderzenie młota:
ogłuszał i oszałamiał.
Nie widzieliśmy żadnych gości. Przy każdym stole stał wysoki parawan. Dokoła
słychać było piskliwe chińskie głosy, brzęk talerzy i grzechotanie płytek do gry
w mahjonga. Właściciel restauracji, kłaniając się i uśmiechając do Leili, odsunął parawan
i nagle zostaliśmy odcięci od świata.
52
'iłem pójść coś zjeść.
i po drugiej stronie
otą sukienkę, która
Uamenu.
koro ja tu jestem?
u. — Chciałem z nią
atrakcyjną osóbką.
rebkę i podeszła do
potwornie głodna.
kierunku schodów.
: za pomocą kieps-
ich z zadziwiającą
lice, kierując się na
iła. — Restauracja
. W czasie podróży
; codziennie chodzi
do kina tak często,
•czy wiście tak było.
10 wówczas można
i do Nathan Road
panował potworny
icami Koulunu był
:em neony reklam.
lińskim wyglądają
i w takich wypad-
ilicą ciągnęła fala
;ka masa. Wszyscy
ulicy wypełnionej
cymi na noc SWÓJ
w.
wahadłowe drzwi
: uderzenie młota:
parawan. Dokoła
e płytek do gry
odsunął parawan
Leila położyła torebkę na stole, poprawiła biustonosz, usadowiła swój mały tyłeczek
na krześle i zwróciła w moją stronę cudownie białe zęby w podniecającym, promiennym
uśmiechu.
— Ja zamówię — rzekła. — Najpierw zjemy krewetki i zupę z płetwy rekina, później
kurczę po dziadowsku, to tutejsza specjalność. Potem zobaczymy, co jeszcze można
przekąsić...
Powiedziała coś szybko do kelnera w narzeczu kantońskim. Kiedy odszedł, wyciągnęła
rękę i pogłaskała moją dłoń.
— Podobają mi się amerykańscy dżentelmeni — stwierdziła. — Mają w sobie bardzo
dużo witalności. Są interesujący w łóżku, ą poza tym posiadają mnóstwo pieniędzy...
— Na to nie licz, możesz się rozczarować... Jak długo mieszkasz w Hongkongu?
— Od trzech lat, przyjechałam z Kantonu. Jestem zbiegiem. Udało mi się uciec tylko
dlatego, że mój kuzyn miał dżonkę. Zabrał mnie do Makau, potem przyjechałam tutaj...
Kelner przyniósł nam chińskie wino i nalał je do dwóch maleńkich miseczek. Było
ciepłe i niezbyt mocne. Gdy odszedł, zapytałem:
— Może znasz Jo-An Wing Cheung, ona też jest uciekinierką...
Spojrzała zdziwiona.
— Tak. Znam ją bardzo dobrze. A ty skąd ją znasz?
— Nie znam — odparłem.
Po chwili kelner postawił przed nami miskę z ogromnymi krewetkami, usmażonymi na
złoty kolor.
— Ale znasz jej nazwisko. Skąd? — spytała Leila, porywając pałeczkami krewetkę
i maczając ją w sojowym sosie.
— Wyszła za mąż za mojego przyjaciela, który mieszkał w tym samym mieście, co ja
— odparłem, upuszczając krewetkę na obrus. Ponownie chwyciłem ją pałeczkami, które
niepewnie ściskałem w dłoni, i ostrożnie przeniosłem do ust. Bardzo mi smakowała.
— Spotkałaś go kiedykolwiek? Nazywa się Herman Jefferson.
— O, tak — Leila jadła z niesłychanym pośpiechem. Trzy czwarte krewetek zniknęło,
zanim połknąłem swoją część. — Jo-An i ja przyjechałyśmy razem z Kantonu. Była bardzo
szczęśliwa, że udało jej się znaleźć męża Amerykanina. Ale teraz on nie żyje.
Znowu podszedł kelner, tym razem z miską prażonego ryżu, wymieszanego z drobno
pokrojoną szynką, krewetkami i kawałkami sadzonego jajka. Leila napełniła swoją
miseczkę, błysnęła pałeczkami i jedzenie śmignęło do jej ust. Ja wyraźnie pozostawałem
w tyle. Trzeba przyznać, że jeśli chce się używać pałeczek, powinno się mieć więcej
doświadczenia niż ja.
— Mieszkali w tym samym hotelu co ty? — zapytałem i znów upuściłem jedzenie na
obrus, bezskutecznie starając się dotrzymać jej kroku.
Kiwnęła głową. Z jej miseczki zniknęły krewetki i ponad połowa ryżu. Naprawdę
świetnie opanowała technikę błyskawicznego wrzucania w siebie wielkich ilości jedzenia.
— Mieszkali w sąsiednim pokoju przez trzy miesiące po ślubie, później odszedł.
Na stole pojawiła się ogromna misa zupy z płetwy rekina.
— Dlaczego odszedł?
Wzruszyła ramionami.
— Już jej nie potrzebował.
Zupę mogłem jeść łyżką, więc jakoś nadążałem za nią.
— Dlaczego?
53
Leila na moment przerwała jedzenie, rzucając w moją stronę cyniczne spojrzenie, po
czym uniosła łyżkę z zupą do małych, nienasyconych ust.
— Ożenił się z nią tylko po to, żeby go utrzymywała. Gdy sam zaczął robić pieniądze,
przestała mu być potrzebna.
— Z czego miała go utrzymywać? — zapytałem, zdając sobie sprawę, jaka może paść
odpowiedź.
— Zabawiała panów jak ja — odparła i popatrzyła na mnie pogodnie. — My nie
mamy innego sposobu, żeby zarabiać na życie.
Zza parawaników wysunął się kelner z kawałkami maty, które ceremonialnie rozłożył
na podłodze. Leila obróciła się na krześle i podniecona klasnęła w małe dłonie.
— Kurczę po dziadowsku...! Nie wolno panu przegapić okazji, by to zobaczyć...
Na salę wszedł chiński pikolak, niosąc na drewnianej płycie coś, co przypominało
monstrualne strusie jajo, które zatoczył na matę.
— Najpierw kurczaka naciera się mnóstwem korzeni, a następnie szczelnie zawija
w liście lotosu — objaśniała Leila, skręcając się na krześle z emocji. — Potem oblepia się go
gliną, kładzie na otwarty ogień i piecze przez pięć godzin. Może pan sam sprawdzić, że'
glina stwardniała na kamień.
Pikolak wziął młotek i roztrzaskał jajo. Po sali rozniósł się wyśmienity aromat. Teraz
kelner i pikolak usiedli naprzeciw siebie. Chłopak z łatwością oddzielił kurczaka od
liściastej skorupy i położył go na talerzu trzymanym przez kelnera. Kurczę było tak dobrze
upieczone, że mięso samo odchodziło od kości. Kelner z dużą wprawą przeniósł kawałki
kurczaka do naszych miseczek.
Leila znowu pospieszyła się z pałeczkami. Ja też zabrałem się za swoją porcję. Było to
najsmakowitsze danie, jakie kiedykolwiek zdarzyło mi się jeść. Leila przerwała na
moment, pewnie przytrzymując pałeczkami kawałek kurczęcia, i zapytała:
— Smakuje panu?
Uśmiechnąłem się do niej.
— Pewnie, że smakuje.
Dopóki nie skończyliśmy posiłku, nie miało sensu pytanie o cokolwiek. Widziałem, że
interesowała się wyłącznie jedzeniem, i nie winiłem jej za to. Skończyliśmy kurczaka,
potem zamówiła potrawę z grzybów i pędów bambusa przyprawioną solonym imbirem,
a w końcu ciastko migdałowe. W tym momencie dałem już za wygraną. Zapaliłem
papierosa i patrzyłem z podziwem, jak można połknąć takie ilości jedzenia. Po dwudziestu
minutach odłożyła pałeczki i westchnęła z zadowolenia.
— Dobre było? — zapytała.
Przyjrzałem się jej z szacunkiem. Każdy, kto jadł tak dużo i miał jej sylwetkę,
zasługiwał na uznanie.
— Wspaniałe.
Uśmiechnęła się ukontentowana.
— Tak, naprawdę wspaniałe. Czy mogłabym prosić o papierosa?
Poczęstowałem ją i podałem ogień. Wypuściła smugę dymu i uśmiechnęła się-
uwodzicielsko.
— Chciałbyś już wrócić do hotelu? Moglibyśmy się pokochać. Przydałoby się po
takim posiłku.
•
54
stronę cyniczne spojrzenie, po
dy sam zaczai robić pieniądze,
sobie sprawę, jaka może paść
i mnie pogodnie. — My nie
które ceremonialnie rozłoży!
snęła w małe dłonie.
okazji, by to zobaczyć...
łycie coś, co przypominało
następnie szczelnie zawija
cji, — Potem oblepia się go
)źe pan sam sprawdzić, że
yyśmienity aromat. Teraz
ią oddzielił kurczaka od
a. Kurczę było tak dobrze
•prawą przeniósł kawałki
za swoją porcję. Było to
ść. Leila przerwała na
i zapytała:
:o)wiek. Widziałem, że
ończyiiśmy kurczaka,
'na solonym imbirem,
wygraną. Zapaliłem
[żenią. Po dwudziestu
i miał jej sylwetkę,
9
i uśmiechnęła się
Przydałoby się po
— Jeszcze za wcześnie... mamy przed sobą noc — odparłem. — Opowiedz mi więcej
o Hermanie Jeffersonie. Mówisz, że trzy miesiące po ślubie z Jo-An zaczął robić pieniądze.
W jaki sposób?
Zrobiła niezadowoloną minę. Temat Jeffersona wyraźnie ją nudził.
— Nie wiem. Jo-An mi nie powiedziała. Któregoś dnia zastałam ją samą, płakała.
Stwierdziła, że ją zostawił. Teraz sam robi pieniądze, więc ona nie jest mu już potrzebna.
— Nie mówiła jak?
— A musiała? To nie moja sprawa.
— Czy kiedyś jeszcze wrócił?
— Och. wracał od czasu do czasu — Leila skrzywiła się. — Mężczyźni wracają, kiedy
potrzebna im odmiana. Czasami przychodził do domu na noc.
— Co zrobiła Jo-An, gdy ją zostawił?
— Co zrobiła? — Leila spojrzała na mnie. — A co mogła zrobić? Pracowała jak
przedtem...
— Zabawiała mężczyzn?
— A z czego miała żyć?
— Skoro Jefferson zarabiał pieniądze, a ona była jego żoną, to na pewno dawał jej
trochę...
— Nic Jej nie dawał.
— A wiesz może, gdzie mieszkał po rozstaniu?
— Jo-An mówiła, że wynajął w Repulse Bay ogromną willę, należącą do pewnego
chińskiego hazardzisty. Widziałam ten dom — Leila westchnęła z zazdrością. — Bardzo
piękny... duża, biała willa ze schodami prowadzącymi wprost do morza, jest tam też mała
przystań i łódź...
— Czy Jo-An była tam kiedykolwiek?
Leila pokręciła głową.
— Nigdy jej nie zaproszono.
Wszedł kelner, kłaniając się i uśmiechając do nas. Podał mi rachunek. Posiłek
kosztował absurdalnie mało. Gdy płaciłem, Leila patrzyła na mnie z wyrazem szczęścia na
twarzy.
— Jesteś zadowolony? — zapytała.
— To była wspaniała kolacja.
— W takim razie wracajmy do hotelu pokochać się.
Byłem w Hongkongu. Panowała tam specyficzna atmosfera, w której ulegało się
zmysłom. W dodatku jeszcze nigdy nie spałem z Chinką. Czułem, że to jest coś, co
powinienem zrobić.
— Okay — odparłem i wstałem. — Wracajmy do hotelu,
Otoczyła nas hałaśliwa, ciemna noc, szliśmy odprowadzani dźwiękami dobiegającymi
z restauracji.
— Może chciałbyś mi kupić mały prezent? — spytała Leila. Ujęła mnie za ramię
i uśmiechnęła się zachęcająco.
— Może dam się przekonać. Co miałaś na myśli?
— Pokażę ci.
Poprowadziła mnie do rozświetlonego neonami pasażu pełnego mafych sklepików.
Przed każdym z nich stał sprzedawca, uśmiechając się z nadzieją.
55
— Chciałabym dostać pierścionek, który by mi cię przypominał — powiedziała.
— Nie musi być drogi.
Weszliśmy do jubilera, gdzie wybrała sobie obrączkę z imitacji nefrytu. Nie była wcale
warta uwagi, ale jej się podobała. Sprzedawca zażądał czterdziestu miejscowych dolarów.
Spędziliśmy tam dziesięć minut, w końcu Leila wytargowała na dwadzieścia pięć.
— Będę go zawsze nosić — rzekła pogodnie, spoglądając na palec. — Nigdy cię nie
zapomnę... A teraz wracajmy do hotelu.
Zdarzyło się to w momencie, gdy wyszliśmy z promu, a ja kiwnąłem na taksówkę.
Wtedy zniknęła mi z oczu. Nie jestem tego w stanie zrozumieć po dziś dzień. Kiedy
taksówka ruszyła w moją stronę, zostałem nagle potrącony przez trzech dobrze
zbudowanych Chińczyków w czarnych garniturach. Jeden skłonił się i przeprosił łamaną
angielszczyzną, podczas gdy dwaj pozostali otoczyli mnie ściśle. Po chwili wszyscy
pobiegli do czekającego na nich samochodu. Rozglądałem się za Leilą, ale nie było po niej
śladu, jakby niespodziewanie rozstąpił się chodnik, który ją po prostu pochłonął.
3 Spędziłem piętnaście minut, chodząc tam i z powrotem w pobliżu przystani, ale
• Leili nie było. Wreszcie z niepokojem pomieszanym z irytacją wróciłem taksówką
do hotelu.
Stary recepcjonista drzemał za kontuarem.
— Czy Leila już wróciła? — zapytałem.
Podniósł ociężałą powiekę, spojrzał obojętnie i rzekł:
— Nie mówić po angielsku — i powieka na powrót opadła.
Minąłem go i poszedłem korytarzem. Drzwi pokoju Leili były tylko zatrzaśnięte.
Przekręciłem gałkę i wszedłem w ciemność. Po omacku odszukałem wyłącznik. Znaj-
dowałem się w niewielkim, schludnym pokoju. Leila nie przyszła.
Wróciłem do siebie. Zostawiłem otwarte drzwi oraz zapalone światło. Usiadłem na
łóżku, zapaliłem papierosa i czekałem. Siedziałem tak ponad godzinę, później położyłem
się. Po trzydziestu minutach zmógł mnie upał oraz nader obfity posiłek i zasnąłem.
Obudziłem się spocony i zdenerwowany. Przez żaluzje przenikało wczesne poranne
słońce. Spojrzałem na zegarek. Była za dwadzieścia ósma. Usiadłem na łóżku i spojrzałem
na drugą stronę korytarza. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że pokój Leili jest pusty. Ciarki
przeszły mi po plecach. Przecież nie uciekła ode mnie. Byłem tego pewien. Zniknęła
i domyślałem się dlaczego. Ktoś doszedł do wniosku, że nie tylko dużo wie, ale też za wiele
gada.
Zastanawiałem się, co zrobić. Wstałem, zamknąłem drzwi, ogoliłem się i umyłem
w wyszczerbionej miednicy najlepiej jak tylko mogłem, potem założyłem czystą koszulę
i z samopoczuciem tylko trochę lepszym, niż gdybym sam był nieboszczykiem, wyszedłem
na korytarz.
Za kontuarem siedział jakiś chłopiec, prawdopodobnie wnuk recepcjonisty.
— Leila nie wróciła — stwierdziłem.
Roześmiał się z zakłopotaniem i ukłonił. Wiedziałem, że nie rozumie ani słowa.
Zszedłem na dół, odprawiłem gorliwego rikszarza i dałem znak przejeżdżającej
taksówce. Kazałem kierowcy zawieźć się na komendę.
Miałem szczęście. Inspektor MacCarthy akurat wysiadał z samochodu. Zabrał mnie
do kantyny, gdzie podano nam mocną herbatę w białych, grubych kubkach. Opowiedzia-
łem mu całą historię.
56
^S^^^s^TS/0 - ^ ,, ,
rNa^ cos sicie- , dowanaob0^^
- Gestem o tym nr^Je' "a'0; - per,... - w"y• ze Podniosło m,
'^s^^^^'21"6^
doswiadc7- g r r2ek^ - Nie mn 'J? "''P^niać
^slT-aass;^.
^^^^ &^ ^c .„ ^ 'ana sztuczka-
ze ""a za dużo^r^- ^caJ^y żT ac 2ęba1"'.
^ O ^gada- ^os^a poS° ^^u... Och, ,o ^
sprawę
CJę.
^^aąlem.
"a tanie.
'^acna So^kS? ^"g? dymu nro^ -——ia m; pewna
?-"2S'^te'-—,.;" •"'•—---"".
""» .o^"^^
^k... Ja
nie
' ro nifiu,; „L----
». ^'3;'?'"";•». »ano«
°'°»i ctiiista
Kw^W""- • "' •"""'"P^S
^%,^^^^^
A "S%- ,, - •""^r ^.SS?1"'*.
.^%^^r%--^
^chnąi ^d'J'1501"^ ze ni^ 'e Dle zr0^ tego...
^^W^1^
rf^SES6?;^
^^wszedo usfag ?' ^d? Jeszcze...
'm ,n i ./^"owi/a
"^ezcJalciegoś
od którego
Poszedłem do siebie. Drzwi do pokoju Leili były zamknięte, zatrzymałem się więc
i zapukałem. Nie było odpowiedzi. Próbowałem jeszcze raz przekręcić gałkę, ale bez
skutku. Zapukałem ponownie, a nie doczekawszy się reakcji, wzruszyłem ramionami
i wróciłem do swojego pokoju.
Była zbyt wczesna pora, by coś robić. Zdjąłem więc marynarkę, krawat, buty
i rozciągnąłem się na łóżku. Pomyślałem przez chwilę, że właściwie niczego nie zdziałałem,
w końcu zasnąłem.
Po dziesiątej obudziło mnie delikatne stukanie do drzwi. Zsunąłem nogi z łóżka
i otworzyłem. Chiński chłopiec kłaniał się z uśmiechem i wskazywał ręką korytarz.
Założyłem buty i poszedłem z nim do recepcji. Stary Chińczyk podał mi słuchawkę
telefonu.
Dzwonił inspektor MacCarthy.
— Opowiadał mi pan o tej dziewczynie... — zagaił. — Kupił jej pan'obrączkę wczoraj
wieczorem, prawda?
Zmartwiałem.
— Tak... to była imitacja.
— Czy mógłby pan wziąć taksówkę i przyjechać do komisariatu przy Chatham Road
w Koulunie? Znaleźli tam dziewczynę, może to ta sama, o której pan mówił... Ma na palcu
obrączkę...
— Nie żyje? — zapytałem, czując, że ściska mnie w dołku.
— Och, tak — prawie że wyczuwałem mocny zapach tytoniu, jakby przenoszony był
kablem. — Bardzo by nam pan pomógł, gdyby ją pan zidentyfikował... Proszę pytać
o sierżanta Hamisha...
— Jeszcze jeden Szkot?
— Ma się rozumieć. Wielu Szkotów służy w policji.
— Chyba Szkocja ma z tego jakiś pożytek — odparłem i odłożyłem słuchawkę.
Czterdzieści minut później szedłem schodami prowadzącymi do komisariatu przy
Chatham Road. W ogromnym holu wisiała tablica z około pięćdziesięcioma pośmiert-
nymi fotografiami nie zidentyfikowanych Chińczyków i Chinek, znalezionych w wodach
cieśniny albo na ulicach. Podpisy po chińsku i angielsku apelowały o pomoc w rozpoz-
naniu tych ludzi.
Dyżurny sierżant skierował mnie do niewielkiego biura, gdzie młody mężczyzna
o surowej twarzy i falujących włosach oglądał w towarzystwie policjanta jakieś akta.
Kiedy się przedstawiłem, skinął głową. Powiedział, że nazywa się Hamish.
— Jest tu ciało, które mam zobaczyć — rzekłem.
Wyjął z kieszeni sponiewieraną fajkę z korzenia wrzośca. Wydawało się, że w Hong-
kongu policja składa się wyłącznie z palaczy fajek. Patrzyłem, jak napełnia swoją, podczas
gdy jego zielone, chłodne oczy badały mnie bez specjalnego zainteresowania.
— Tak jest. Szef uważa, że może pan ją zidentyfikować. Została wyłowiona z cieśniny
około drugiej w nocy. Niewiele z niej zostało. Jej wygląd świadczy, że dostała się w śruby
jednego ze statków parowych.
Poczułem, że koszula przykleiła mi się do pleców. Hamish wstał.
— Ci cholerni ludzie często targają się na swoje życie — rzekł. — Codziennie
znajdujemy pół tuzina zwłok. Chińczycy nie traktują życia zbyt poważnie.
Poszliśmy do kostnicy. Sądząc po ilości ludzkich ciał zakrytych obszarpanymi
prześcieradłami, tego ranka interes wyraźnie się ożywił.
58
^"St^^^m.doaoh .,
-i^SS^s^---..
^Ss.^S^^%,.„
s^r''-^"^1----
^^T — -"... ^^S
"'S^'0^^2'"1"5"9^^^..,,
''sc^^^^^^^
^sSS^^s^
^ss?'8^^^^^^^
fo1"- ^"Id,, S,^';';""01"^S^ ylel! Lt"- W
•^r^^sss-c
^ess^^^
^Sr™ •""-•"•-—.....
sssss-ss?;;,^.".,-..
59 ' e2 spor0 ^sztuJ-e.
Nie ma
aparati
pomies:
się pok
- Nai
potrzeć
tramwa
otwarte
powie,
powód'
żadnyc:
beznad
prywat;
history
miała j;
sonws
Leili d
ząjmcM
zczenia i zniszczeniem
e mają dość niszczenia
f, myśląc że udało nam
vy i spojrzał na mnie.
m i wszystko, czego
wdychać w kinach,
wszędzie. Miej oczy
;ych miejscach. To ci
est nałogiem, ale nie
, nie ma co do tego
a, nie musielibyśmy
ona nie popełniła
amordowana, a te
nieodłączną fajkę
owił, że jest pan
m piszą fikcyjne
iyta} obojętnie.
rzeczami?
ireri nie wie, czy
•ie—MacPher-
— cisnął rzeczy
by pan musiał
anawiał...
sali temu zbyt
u.—Gdyby
n i zatrząś-
4 Nadszedł czas, by wydać trochę pieniędzy Wilbura J. Jeffersona. Byłem pewien, że
• recepcjonista powiedziałby mi więcej niż MacPhersonowi, gdyby tylko skusić go
forsą. Kiedy upewniłem się, że MacPherson się ulotnił, poszedłem do starego. Spojrzał na
mnie podejrzliwie, a gdy zrobiłem ruch w stronę telefonu, skinął głową z niechętnym
przyzwoleniem.
Zadzwoniłem do Wonga Hop Ho. Natychmiast się odezwał, jakby siedział przy
aparacie, czekając na mój telefon.
— Pamiętasz mnie? — zapytałem. — Dałeś mi swoją wizytówkę na lotnisku.
Potrzebuję tłumacza.
— Sprawi mi to ogromną przyjemność, sir.
—Czy moglibyśmy się spotkać przed bankiem „Shanghai and Hongkong"?
Powiedział, że zjawi się tam z największą rozkoszą.
— Będzie mi potrzebny samochód.
Odparł, że z milą chęcią coś dla mnie zorganizuje. Oddawał się całkowicie do mojej
dyspozycji. Nie wyglądało na to, że interesowi Wonga Hop Ho wiedzie się zbyt dobrze.
Podziękowałem i odłożyłem słuchawkę. Ukłoniłem się recepcjoniście, który od-
powiedział tym samym, wyszedłem z hotelu i taksówką pojechałem do banku. Wymieni-
łem czek podróżny otrzymany od Janet West i z kieszenią wypchaną hongkońskimi
dolarami czekałem na chodniku na Wonga Hop Ho.
Przyjechał po dziesięciu minutach błyszczącym packardem. Uścisnęliśmy sobie dłonie,
potem przedstawiłen się. Powiedział, że byłby szczęśliwy, gdybym go nazywał Wong.
Wszyscy jego amerykańscy klienci tak się do niego zwracali i czułby się prawdziwie
zaszczycony, gdybym podtrzymał ten obyczaj.
Wsiadłem do samochodu.
— Wrócimy do mojego hotelu — rzekłem. — Chcę uzyskać od recepcjonisty parę
informacji, ale on ni zna angielskiego. — Kiedy spojrzał na mnie zaskoczony, dodałem:
— Jestem prywatnym detektywem i prowadzę dochodzenie...
Błysnął złotvi. -/.. bami w radosnym uśmiechu.
— Czytałem powiastek kryminalnych — powiedział. — To miło spotkać
prawdziwego detektywa, sir.
Wyjąłem portfel; dałem mu pięćdziesiątkę.
— Czy tyle starczy za Jeden dzień? Prawdopodobnie będziesz mi pilnie potrzebny od
czasu do czasu...
Odparł, że jest całkowicie usatysfakcjonowany, ale samochód musi być opłacony
ekstra. Wydawałem pieniądze Jeffersona, więc stwierdziłem, że nie ma problemu. Byłem
pewien, że mógłbym się targować, ale zależało mi na jego pełnej współpracy, a czułem, że
mógłbym jej nie mieć, gdybym działał zbyt pochopnie.
Pojechaliśmy w stronę hotelu. Zostawiliśmy samochód obok parku, przeszliśmy
kawałek ulicą i wspięliśmy się na schody, prowadzące do holu.
— To nie jest dobry hotel — zagaił Wong. — Nie radziłbym panu tu zostawać, sir.
Mogę zorganizować przytulny pokój w znakomitym hotelu, jeśli pan sobie życzy...
— Zostawmy to na razie — odparłem. — W tej chwili mam sprawę do załatwienia.
Stanęliśmy przed starym recepcjonistą, który na mój widok ukłonił się. Na Wonga
spojrzał obojętnie, ten zareagował podobnie.
— Powiedz mu, że mam do niego parę pytań. Jeśli mi pomoże, zapłacę. Zrób to tak,
żeby się nie obraził.
61
Wong wda! się z recepcjonistą w długą pogawędkę w narzeczu kantoriskim, kłaniając
się raz po raz. W trakcie rozmowy wyjąłem rulonik banknotów, odliczyłem dziesięć
pięciodoiarówek, zwinąłem je, a resztę schowałem. Ni stąd ni zowąd recepcjonista bardziej
zainteresował się tym, co trzymam w ręce, niż słowami Wonga. Wreszcie Wong
powiedział, że stary z przyjemnością odpowie na moje pytania.
Wyciągnąłem pośmiertną fotografię Jo-An.
— Zapytaj, czy zna tę dziewczynę...
Recepcjonista spojrzał na fotografię i zagadnął na boku Wonga, który stwierdził, że
dziewczyna mieszkała w tym hotelu. Wyjechała piętnaście dni temu, nie regulując
rachunku. Czy chciałbym za nią zapłacić?
Odparłem, że nie. Po kilku pytaniach Wong kontynuował:
— Poślubiła Amerykanina, z którym tutaj zamieszkała. Nazywał się Herman
Jefferson i, niestety, zginął w wypadku samochodowym. Po śmierci tego dżentelmena
dziewczyna wyjechała, nie płacąc za pokój.
Pokazałem mu zdjęcie Jeffersona. które dała mi Janet West.
— Zapytaj go, czy wie. kim jest ten mężczyzna — poprosiłem Wonga.
Po obejrzeniu fotografii przez starego i krótkiej wymianie zdań Wong powiedział:
— To Amerykanin, który tutaj mieszkał.
— Jak długo^
Recepcjonista za pośrednictwem Wonga odparł, ze przebywał w hotelu do chwili
śmierci. Pierwszy raz podczas tej rozmowy skłamał. Leila mówiła, że opuścił hotel dziewięć
miesięcy temu. A teraz ten stary myszołów twierdzi, że mieszkał w hotelu do wypadku, to
jest jeszcze trzy tygodnie temu.
— Słyszałem, że Jefferson mieszkał tutaj tylko trzy miesiące — stwierdziłem.
— Później rzucił żonę i przeniósł się gdzie indziej. Działo się to dziewięć miesięcy temu.
Wong wyglądał na zdziwionego. Powiedział coś pospiesznie do recepcjonisty, po czym
odparł zaskoczony:
— On jest absolutnie pewien, że Amerykanin przebywał tu do śmierci.
Jeśli staruszek mówił prawdę, to kłamała Leila.
— Powiedz mu, że wiem od Leili, że Jefferson wyprowadził się z tego hotelu przed
dziewięcioma miesiącami. Powiedz mu, że Jestem przekonany, że kłamie.
Wong wdał się w dłuższą pogawędkę, następnie uśmiechnął się znienacka.
— On nie kłamie, panie Ryan, kłamała dziewczyna. Jefferson wyjeżdżał wczesnym
rankiem i bardzo późno wracał. Łatwo więc zrozumieć, że dziewczyna mogła go nie
spotykać i myślała, że już tu nie mieszka. .
— To dlaczego Jo-An powiedziała jej, że Jefferson wyjechał?
Na to pytanie recepcjonista nie znalazł odpowiedzi. Schował głowę w ramiona jak
przestraszony żółw i spuścił wzrok. Zaczął się denerwować, uważał widocznie, że zarobił
już na swoje pieniądze i byłby zadowolony, gdyby zostawiono go w spokoju.
Wong rzekł:
— On nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie, sir.
— Z czego utrzymywał się Jefferson? — zapytałem, drążąc temat.
Recepcjonista stwierdził, że nie ma pojęcia.
— Czy przychodzili tutaj kiedykolwiek jacyś Europejczycy, żeby się z nim zobaczyć?
Stary odpowiedział, że nie.
— A Jo-An,.. czy miała |'akic))ś przyjaciół, którzy ją odwiedzali?
62
.^uicLjJB.1 Z3M t '33B}d 3Z •niU3.1B)S Zp3I.MOJ •3fnS3J31UI 31U 31UUI OJ_ -
•33sf3iui supoSop )Xqz issf 3111 o) •unfno'^ MufsĄc
UBd ^qfBt3[;3 (fSSf •••05f3[Bp OSOp ŹIS srnpfBUZ (910^ U3} 'J1S •331(Il"7^.- ^-
"•ZBJBZ OBUiaf*"" "•'-
^1S3
'•"s 'ps.iiunzoJz
^.. ^imllZOJZ teOJJ
-...- v-r,i(Jc)IA.tt tUA(j^B13ty3 "\">IM)B(BZ Oj (;?OIU SAO/(pjr) —
^,1'lfBd Bfp (0^0(1 UIR3 fBMOMróZaJRZ mA'qB •UBd
A'qfBO[p ,{23 •j3)oi{ A'Jqop ozp^pq o^ \.A'Bg as-fndsy óis BAIAZR^ '.ns -siasiMw^^
,. 1 -^°M'^ ';,?." -^ •IUB?^^ - .^;;0;MIZP2 0^" f^<c
,^ ^OMS op ^ , •^^""".^BJ^pl UBJ ,^r 'ZPBS 5'^
^po •B„,dBd .„„ ^STS^ ^S^p^ -
••-•-••= s;;'.^^^
•".*»,.„ „-J't°'"^"«^Sz"0
-?-„,„„,.<„ ^'^^-'S^-S^S^
^P"^^^,/"3'^
'07T'Mrr n.. - - '•*
. > - /n
•0,391U BU IU3(A'Z305[SB\'
•033Z3W BftMBlSOZ 91\T — 'RSuO;\\ [U3M)3IUp3J<od BZ fBIZp3IAWdpO — 3t^' —
•3IUB)A'd O] BU 3BJqBU 3tS fEp B)SIUOf3d333y
•UI3pOq30lUIUI OI3fl?lA'dBZ — ,-,AZ33ZJ S3I?(Bf nfo)(0d .\\ Bft.MB]SOZ Uy-Of AZJ —
•A'pMBJd BfIMOOl 3[U B(I97 3Z "BqA"l{3 •3^05} lUA'Up3}q M UIAZ3HI 31S W3f^Siy •Spfop
3HI oS3Z3tU Op qOSods U31 M 3Z 'Bf3B]A'JI Z 3iqoS UI3f[UIOpBfAtSr) 'fAZ33ZJdBZ 3IUMOUOJ
— Nie chce mu już pan zadać żadnych pytań? — twarz Wonga wyrażała roz-
czarowanie.
— Nie. Wynośmy się stąd...
Pół godziny potem siedzieliśmy w packardzie, sunąc malowniczą szosą prowadzącą do
Repulse Bay.
Repulse Bay było wyjątkowym miejscem, a hotel doskonale harmonizował z jego
5
— scenerią. Dla mnie tutejsza zabudowa pośród gór i ukrytych szmaragdowych
zatoczek wyglądała cudowniej niż najpiękniejsze zakątki, jakie dotąd odwiedzałem.
Wongowi udało się w hotelu zarezerwować pokój, którego okna wychodziły na zatokę.
Zostawił mi packarda i odszedł, kłaniając się nisko i zapewniając, że jest do moich usług,
gdybym go znów potrzebował.
Ledwie się rozpakowałem, przejrzałem książkę telefoniczną, później rozmawiałem
z recepcjonistą, pytając o Hermana Jeffersona. Nie znalazłem jego nazwiska w książce
telefonicznej, recepcjonista też o nim nie słyszał. Następnie zaczepiłem numerowego
zgodnie z przypuszczeniem, że numerowy z dobrego hotelu wie wszystko. Spytałem, do
kogo należy willa, której schody prowadzą prosto do niewielkiej przystani. Zanim
odpowiedział, spojrzał na mnie z uwagą:
— Ma pan na myśli willę pana Lin Fana, sir? Teraz wynajmuje ją pan Enrightijego
siostra. To Amerykanie...
— Czy słyszałeś kiedykolwiek, by mieszkał tam facet nazwiskiem Herman Jefferson?
Pokręcił głową. Widziałem, że go nudzę.
— Jefferson? Nie, nie znam takiego nazwiska, sir.
Późnym popołudniem założyłem kąpielówki i zszedłem na zatłoczoną plażę. Wynają-
łem rower wodny i wypłynąłem na zatokę. Po dość solidnej pracy zająłem stanowisko,
z którego mogłem obserwować całe wybrzeże. Bardzo szybko dostrzegłem willę Lin Fana.
Stała samotnie na samym końcu przylądka, bardzo ekskluzywna, z tarasowyn ogrodem
i kręconymi schodami, które kończyły się małą przystanią z zacumowaną motorówką.
Skierowałem moją łódź w stronę willi i zatrzymałem się około 200,300 jardów od niej,
by obejrzeć rezydencję. Pomyślałem, że jeśli Herman Jefferson rzeczywiście ją wynajął, jak
twierdziła Leila, musiał nieoczekiwanie znaleźć sposób na zarobienie naprawdę dużych
pieniędzy. Ale czy tak rzeczywiście było? A może Jo-An powiedziała Leili, że wynajął tę
willę, chcąc uniknąć kompromitacji? Tym rodzajem kłamstwa kobiety często posługiwały
się wobec siebie.
Nagle zauważyłem, że w szczytowym oknie willi błysnęły dwa niewielkie punkciki.
Odpłynąłem nieco dalej. Czułem, że jestem obserwowany. Prowadziłem mój pojazd
wzdłuż wybrzeża jeszcze przez dziesięć minut, cały czas zdając sobie sprawę, że ktoś
przygląda mi się z willi przez lornetkę, w której soczewkach odbijały się refleksy słoneczne.
Potem zawróciłem, świadom, że nie odrywają ode mnie wzroku.
Przepływając obok willi, spojrzałem w tamtą stronę. Cały czas dwa błyszczące punkty
skierowane były na mnie. Starałem się wyglądać jak turysta, zadawałem więc sobie
pytanie, skąd taka ogromna ciekawość. Dotarłem do plaży, gdy słońce zniżyło się ku
zachodowi, po czym wróciłem do hotelu, zastanawiając się, jakie powinno być moje
kolejne posunięcie.
64
varz Wonga wyrażała roz-
'niczą szosą prowadzącą do
'naie harmonizował z Jego
ikrytych szmaragdowych
• dotąd odwiedzałem.
na wychodziły na zatokę.
c, że Jest do moich usług,
(, później rozmawiałem
sgo nazwiska w książce
iczepiłem numerowego
yszystko. Spytałem, do
hej przystani. Zanim
e ją pan Enrightijego
m Herman Jefferson?
•żoną plaże. Wynają-
zająłem stanowisko,
głem willę Lin Fana.
iarasowyn ogrodem
>waną motorówką.
300 jardów od niej,
iście ją wynajął, jak
naprawdę dużych
..eili, że wynajął tę
•zęsto posługiwały
wielkie punkciki.
iłem mój pojazd
sprawę, że ktoś
Beksy słoneczne.
/szczące punkty
tem więc sobie
zniżyło się ku
inno być moje
Następnego ranka ciągle Jeszcze byłem niezdecydowany. Około dziesiąte) zszedłem na
plażę. Trochę popływałem, a później rozciągnąłem się na piasku, wyrzuciwszy z pamięci
Hermana. Jeffersona, Jego ojca, Janet West i małą, biedną Leilę. Oddałem się słońcu.
szumowi fal i uczuciu zniewolenia, które daje Hongkong i któremu trudno się oprzeć,
leżałem tak niespełna godzinę, a promienie słoneczne przenikały mnie na wskroś.
W pewnej chwili, uzmysłowiwszy sobie, że ktoś przeszedł obok, leniwie otworzyłem oczy.
Była wysoka, szczupła i opalona na brąz. Jej krągłości, zresztą całkiem interesujące.
z trudem mieściły się w purpurowym bikini. Zauważyłem, że większość mężczyzn na plaży
ogląda się za nią. więc też spojrzałem. Szła po gorącym piasku w stronę morza, machając
wielkim plażowym kapeluszem, powabna i piękna, niczym motyw z symfonii Brahmsa.
Patrzyłem, jak upuściła kapelusz na piasek i ześlizgnęła się do morza. Płynęła świetnie.
zdecydowanymi ruchami. Niebawem dotarła do odległej tratwy i usiadła tam ze stopami
w wodzie. Ponieważ robiła wrażenie osoby samotnej i jakby bezbronnej, nabrałem nagle
ochoty, by dotrzymać jej towarzystwa.
Biegiem wpadłem do wody i ruszyłem w tamtym kierunku moim najlepszym stylem.
który wygląda imponująco, dopóki płynę na krótki dystans. Wynurzyłem się kilka jardów
od tratwy.
Dziewczyna leżała na boku, piersi miała nieproporcjonalnie duże w stosunku do swo-
jej sylwetki. Jej oczy wpatrywały się prosto we mnie.
— Proszę powiedzieć, jeśli zakłócam pani spokój, a odpłynę...
Obserwowała mnie. Teraz, gdy widziałem ją z bliska, pomyślałem, że jest kobietą.
która miała sporo doświadczeń z mężczyznami. Tak wyglądała. Jej sondujące oczy mówiły
też, że żywo interesowała się płcią odmienną.
— Liczyłam na jakieś towarzystwo — odparła i uśmiechnęła się. Mówiła głosem
ochrypłym, seksownym, który spotyka się niekiedy, ale nie za często. — Kim pan jest?
Dopiero pan przyjechał, prawda?
— Nazywam się Nelson Ryan. Dano mi imię po angielskim admirale. MÓJ ojciec
większość wolnego czasu poświęcał historii angielskiej marynarki wojennej. Miał bzika na
punkcie Nelsona.
Położyła się na plecach, mocno zarysowane piersi strzeliły w niebo.
— Stella Enright — przedstawiła się. — Mieszkam tutaj. Miło spotkać nową twarz.
Zostaje pan na dłużej?
Czy to nie nadmiar szczęścia? — pomyślałem. Oto siostra mężczyzny, który wynajm uje
willę Lin Fana. Wtedy przypomniałem sobie odblask szkieł lornetki, przez którą mnie
obserwowano. Może to nasze spotkanie nie było całkiem przypadkowe.
— Chciałbym zostać... mniej więcej tydzień — wyjąłem z nieprzemakalnej kieszeni
paczkę papierosów i zapalniczkę. — Ma pani szczęście, mogąc tu mieszkać. To piękne
miejsce.
Poczęstowałem ją papierosem. Zapaliliśmy.
— Rzeczywiście... Teraz mamy najlepszy sezon, ale tegoroczne lato jest brzydkie...
— wypuściła obłok rozrzedzonego dymu w stojące powietrze. —Mój brat pisze książkę
o Hongkongu, a ja prowadzę mu dom — uniosła głowę, żeby spojrzeć na mnie.
— Zatrzymał się pan w hotelu?
— Tak. Macie jakiś dom?
— Wynajęliśmy willę. Należy do chińskiego hazardzisty.
— Chodzi o Lin Fana?
65
Zaskoczyłem ją.
— Tak. Skąd pan wie?
— Słyszałem... -- zawahałem się. ale potem zdecydowałem się pójść na całość.
— Myślałem, że posiadłość wynajął Herman Jefferson.
Uniosła jasne brwi. co według mnie świetnie podkreślało Jej zdziwienie.
— Herman Jefferson? Pan go zna?
— Przez przypadek pochodzi z tego samego miasta... A pani?
— On nie żyje... zginął w wypadku samochodowym.
— Słyszałem o tym. Znała go pani?
— Harry, to znaczy mój brat. go znał. Ja widziałam go raz czy dwa... A więc zna go
pan. Harry'ego bardzo to zainteresuje... Umarł w strasznych okolicznościach... strasznych
dla Jego żony.
— A zna pani Jego żonę?
— Nie powiedziałabym... Spotkałam ją... mała, urocza istotka — strzepnęła popiół
z papierosa. — Niektóre Chinki są naprawdę atrakcyjne. Rozumiem, dlaczego Herman
tak się zakochał. Była interesująca — powiedziała to w sposób, w jaki większość kobiet
mówi o innych, stanowiących przedmiot zainteresowania mężczyzn, ze szczyptą ironii,
której nie mogłem nie zauważyć. — Zabrała jego ciało do Ameryki. Przypuszczam, że tam
zostanie. Ostatecznie, ojciec Hermana jest milionerem. Myślę, że się nią zaopiekuje.
Oparłem się pokusie, żeby powiedzieć jej o śmierci Jo-An.
— Ktoś mi mówił, że Herman dorobił się dużych pieniędzy, po czym zostawił żonę
i wynajął tę posiadłość.
Uniosła się na rękach, marszcząc brwi.
— Cóż za niesłychana historyjka! Kto panu powiedział coś takiego?
— Och, nieważne — odparłem wymijająco. — A to nieprawda?
— Dlaczego... oczywiście, że nie! — nagle rozluźniła się, uśmiechając się do mnie.
— To absurd. Herman był... — zrobiła przerwę, potem wzruszyła nagimi ramionami.
—Cóż, szczerze mówiąc, Herman nie był dobrym człowiekiem. Niezbyt go lubiłam, ale on
bawił Harry'ego. Zawsze brakowało mu pieniędzy. Krążyły plotki, że on żeruje na tej
dziewczynie. Nigdy nie byłoby go stać na wynajęcie willi Lin Fana. To niesłychany
pomysł. Kto panu naopowiadał takich głupstw?
Warkot silnika sprawił, że oboje rozejrzeliśmy się po morzu. Wprost na nas płynęła
szybka łódź motorowa, rozpryskując wodę i siekąc ją na biały pył.
— Jest już Harry — rzekła Stella i zamachała ręką, stojąc na rozkołysanej tratwie.
Łódź zwolniła, zgasł silnik. Motorówka podpłynęła do tratwy. Wysoki, opalony
mężczyzna w biało-niebieskiej koszulce i białych spodenkach uśmiechnął się serdecznie do
Stelli. Jego twarz była odrobinę nalana od wystawnego życia i pokryta siatką delikatnych
żyłek, dobrze zamaskowanych przez mocną opaleniznę, które świadczyły, że lubi dobrze
wypić.
— Pomyślałem, że chcesz, abym cię już zabrał. Pora na lunch... — spojrzał na mnie
pytająco. — Kim jest twój przyjaciel?
— To Nelson Ryan. Znał Hermana Jeffersona — odparła Stella i też spojrzała na
mnie. — To mój brat, Harry...
Wymieniliśmy ukłony.
— Znał pan Hermana? — rzekł Harry. — Co pan wie na jego temat? Od dawna jest
pan tutaj?
66
się pójść na całość.
siwienie.
iva... A więc zna go
ściach... strasznych
strzepnęła popiół
dlaczego Herman
większość kobiet
;e szczyptą ironii,
puszczam, że tam
ią zaopiekuje.
m zostawił żonę
(c się do mnie.
•ni ramionami.
lubiłam, ale on
i żeruje na tej
o niesłychany
a nas płynęła
anej tratwie.
)ki, opalony
erdecznie do
delikatnych
lubi dobrze
sał na mnie
•ojrzała na
lawna jest
— Nie więcej niż tydzień, taki los — powiedziałem.
— Proszę posłuchać, jeśli nie ma pan wieczorem nic lepszego do roboty, może pan
przyjdzie do nas na kolację? Przywiozę pana łodzią... To jedyna droga, żeby się tam
dostać. Ma pan ochotę?
— Dlaczego nie. byłoby mi bardzo miło, ale nie chciałbym robić kłopotu z tym
przywożeniem...
— Nie ma sprawy. Proszę czekać na plaży o ósmej. Po kolacji weźmiemy łódź, żeby
trochę popływać. Cudownie jest znaleźć się nocą w tej balii... — popatrzył na Stellę.
— Jedziesz?
— Najpierw zawieź mnie na plażę, zostawiłam tam kapelusz — zeszła do łodzi. Kiedy
schodziła, nie mogłem oderwać oczu od jej szczupłych, opalonych pleców. Nagle obejrzała
się przez ramię i napotkała mój wzrok. Uśmiechnęła się, jakby wiedziała, o co mi chodzi.
— Do zobaczenia wieczorem — powiedziała i kiwnąwszy ręką, ulokowała się obok brata,
który ukłonił się, po czym łódź z rykiem odpłynęła w stronę plaży.
Zapaliłem papierosa i opuściłem stopy do wody. Siedziałem tak przez pół godziny,
smażąc się w słońcu. Kiedy poczułem głód, popłynąłem na brzeg.
Na plażę wróciłem o ósmej. Po kilku minutach czekania zobaczyłem motorówkę
wyłaniającą się z ciemności. Za sterem stał dobrze zbudowany Chińczyk, który pomógł mi
wsiąść, mocno trzymając za ramię, jakbym był jakimś kaleką. Pan Enright, wyjaśniał
Chińczyk gardłowym angielskim, nie mógł przyjść i kazał przeprosić.
Łódź była szybka, więc po pięciu minutach dobiliśmy do niewielkiej przystani
położonej u stóp willi Lin Fana. Pokonałem schody i nieco zdyszany dotarłem na taras.
Stella, ubrana w białą, wieczorową suknię z głębokim dekoltem, który odsłaniał jej
piersi, leżała na bambusowej kanapie, trzymając szklaneczkę whisky w ręce i papierosa
w ustach. Młody chiński służący stał wyczekująco w cieniu. Harry'ego Enrighta nie było.
— A więc jesteś... — powitała mnie Stella, unosząc szklankę w moją stronę. — Czego
się napijesz?
Odparłem, że szkockiej z wodą sodową. Służący pospiesznie przyrządził drinka.
— Harry przyjdzie za chwilę. Usiądź tak, żebym mogła na ciebie patrzeć.
Z tarasu widziałem ogromny salon, ze ścianami obitymi czerwonym jedwabiem.
Pomieszczenie wyposażone było w kosztowne meble w stylu chińskim: ciężkie szafy na
wysoki połysk oraz olbrzymi, inkrustowany stół. nakryty do kolacji.
— Ładny dom... — zagadnąłem.
— Tak... miło tu. Byliśmy szczęśliwi, że mogliśmy wynająć tę willę. Mieszkamy w niej
dopiero od paru tygodni... Przedtem mieliśmy apartament w Koulunie. Tutaj podoba nam
się o wiele bardziej.
— A kto tu mieszkał przed wami?
— Chyba nikt. Właściciel dopiero niedawno zdecydował się wynająć tę willę. Teraz
mieszka w Mąka u.
W tym momencie Harry Enright wszedł na taras. Wyciągnął do mnie ręce, by się
przywitać, potem usiadł naprzeciwko. Służący podał mu whisky. Po zwyczajowej,
uprzejmej wymianie zdań na temat rezydencji i jej położenia Harry zapytał:
— Jesteś w podróży służbowej?
— Nie, na wakacjach — odparłem. — Przytrafił mi się tydzień wolnego, więc nie
mogłem sobie odmówić przyjazdu tutaj...
67
— Nie masz czego żałować — obserwował mnie z przyjazną miną. — Ja mam fioła na
punkcie Hongkongu... Stella mówiła, że przyjechałeś z Pasadena City. Dobrze znałeś
Hermana Jeffersona'?
— Lepiej znam jego ojca. Staruszek zadręcza się z powodu Hermana. Kiedy usłyszał,
że wybieram się do Hongkongu, poprosił, abym dowiedział się czegoś o nim...
Enright sprawiał wrażenie, że go to zainteresowało,
— Naprawdę? O jakie informacje chodzi?
— Cóż, Herman mieszkał tu przez pięć lat. Rzadko pisywał do dom-J. Jego ojciec nie
ma pojęcia, czym się zajmował. Był wstrząśnięty, gdy Herman zawiadomił go, ze żeni się
z Azjatką.
Harry skinął głową i spojrzał na Stellę.
ten jeszcze żył. Czy wiesz może, z czego utrzymywał się Herman?
— Nie sądzę, by robił cokolwiek — odparł Enright powoli. — Był nieco tajemniczy.
Miałem do niego słabość, ale na ogół nie lubiano go — uśmiechnął się do Stelli. — 0»a
nie mogła znieść jego widoku.
Stella poruszyła się z niecierpliwością.
— Nie przesadzaj — rzekła. — Przyznaję, nie darzyłam go sympatią. Myślał, że każda
kobieta musi się w nim zadurzyć... Nie lubię takich facetów...
Enrihgt roześmiał się.
— Przecież nie zakochałaś się w nim — rzekł, a ja wyczytałem drwinę w jego głosie.
— Prawdopodobnie nie miał szans... Ja go lubiłem...
— W takim razie jesteś amoralny. Lubisz każdego, kto cię bawi.
Rozmowę przerwało wejście służącego, który oznajmił, że kolacja gotowa. Poszliśmy
do salonu.
Podano chiński posiłek, który ogromnie mi smakował. Rozmawialiśmy o tym i owym.
Enright zachowywał się bardzo swobodnie, ale Stella — to zauważyłem — pogrążona była
w myślach, jakby tylko w części przysłuchiwała się naszej rozmowie. Kiedy skończyliśmy.
zapytała niespodziewanie:
— Kto panu powiedział, że Herman wynajął tę willę, panie Ryan?
— Herman wynajął tę willę? — wtrącił się Enright. — Na litość boską! Kto ci to
powiedział? — spojrzał na mnie.
— Chińska dziewczyna — odparłem. — Spotkałem ją w hotelu „Celestial Empire".
tam, gdzie mieszkał JetTerson. To ona mi powiedziała.
— Zastanawiam się. dlaczego... — rzekła Stella. marszcząc brwi. — To absurdalne...
— Prawdopodobnie zażartowała ze mnie -- stwierdziłem. W ciągu następnych
dziesięciu, dwudziestu sekund uzmysłowiłem sobie, że ktoś mnie obserwuje. Rozejrzałem
się po pokoju. — Prosiłem ją o jakieś informacje na temat Hermana. Być może chciała
powiedzieć cokolwiek, by zasłużyć na to, co jej oferowałem.
Naprzeciw mnie znajdowało się ogromne lustro. Spojrzałem tam. W korytarzu za
salonem, który odbijał się w lustrze, zauważyłem niewyraźną sylwetkę przykucniętego
mężczyzny. Chińczyka ubranego po europejsku. Obserwował mnie z uwagą. Na ułamek
sekundy nasze oczy spotkały się, wtedy on cofnął się w mroczny korytarz i zniknął. Ciarki
przeszły mi po plecach. Było w nim coś groźnego, niebezpiecznego. Nie mogłem teraz dać
^^SS^^ste-^^..^
^^ry —.".,.J„ sa ""*""
°^i i- ^ - s,e„. _ „ wmc''le— —
- M»szt żądz"'n p c"m ""'""ly z salnn y52 ^ '"•'"'y'
"^".^^„s^'^^^^
s^ s "y^ ^Si,^" — s^
„ -O^.So0,,^*,"^,,^.^
ss^ss^-"--..-^
-sa^^^:":'-----.
'"S^S^-^^SS
W''»ebtd,cprz.to„,,„,„
•"'•"rPOtMieneniJej
ysrny
'"^"""-mUc,-^"1""-"
S;8?^0^"1
"T-^^^s---^
^SS^^"--
-^sss^^^,..
fi\ lc" ^rewnymi
i dziećmi. Ponieważ nie dało się przedrzeć na przystań, Enright rzucił kotwicę i do pomostu
dotarliśmy sampanem, który prowadziła trzynastoletnia dziewczynka. Spędziliśmy
godzinę wałęsając się po maleńkiej wiosce, potem Stella stwierdziła, że jest zmęczona, więc
postanowiliśmy wrócić do naszej motorówki. Gdy wsiedliśmy ponownie do sampana,'
Stella zapytała:
— Byłeś już na wyspach?
— Nie,jeszcze nie.
— Powinieneś je zobaczyć. Możesz popłynąć promem... Gdybyś jutro nie miał nic
lepszego do roboty, moglibyśmy razem pojechać do Silver Minę Bay. Zamierzam się tam
wybrać. Mam kogoś odwiedzić. W tym czasie ty mógłbyś rozejrzeć się po okolicy, a jest
wiele do obejrzenia... Wrócilibyśmy razem...
— Odpowiada mi to... — odparłem.
— Moja siostra ma wyjątkowo dobre serce — wtrącił Enright. — Gdy tu przyjechaliś-
my, mieliśmy służącą. Była bardzo stara i musieliśmy ją odprawić. Ta kobieta mieszka
w Silver Minę Bay. Stella jeździ do niej od czasu do czasu i zawozi jakieś rzeczy...
Zapalił silnik i musieliśmy przerwać rozmowę. Po około dwudziestu minutach
dotarliśmy do granic posiadłości. Kiedy Stella wyszła z motorówki. Enright zapropono-
wał, że odwiezie mnie pod hotel.
— Dobranoc —powiedziała Stella, zatrzymując się u wejścia na schody i uśmiechając
do mnie. — Prom odpływa o drugiej. Będę cię wypatrywać na molo...
Podziękowałem jej za cudowny wieczór. Kiwnęła lekko ręką, a kiedy zaczęła się
wspinać po schodach, Enright otworzył przepustnicę i z hukiem odpłynęliśmy w kierunku
hotelu.
— Kiedy zamierzasz wyjechać? — zapytał, gdy wysiadałem z motorówki.
— Mniej więcej za tydzień... Nie wiem dokładnie.
— Cóż, musisz jeszcze wpaść do nas. Miło było cię poznać...
Podaliśmy sobie ręce, potem wyprowadził łódź w morze.
Szedłem powoli plażą w kierunku hotelu, nie mogąc uwolnić się od myśli o przykuc-
niętej postaci Chińczyka, którą zauważyłem w lustrze. Instynktownie wyczuwałem, że
zapowiada to kłopoty.
6Natępnego ranka znalazłem się w konsulacie amerykańskim w biurze trzeciego
• sekretarza. Miałem trochę problemów, żeby się dostać do niego, ale kiedy
powołałem się na nazwisko starego Jeffersona, w końcu przyjęto mnie, acz z niechęcią.
Naprzeciwko mnie stał tęgi, przystojny facet, otoczony atmosferą dyplomatycznego
immunitetu. Czytał moją wizytówkę, która leżała przed nim na biurku, z wyraźną
ostrożnością, jakby się obawiał, iż dotykając jej, narazi się na ryzyko zarażenia jakąś
chorobą.
— Nelson Ryan... prywatny detektyw — usiadł, podnosząc krzaczaste brwi. — Co
mogę dla pana zrobić?
— Pracuję dla Wilbura J. Jeffersona — rzekłem. — Zbieram wiadomości o jego synu,
Hermanie, który zginął w wypadku samochodowym siedemnaście dni temu...
Wziął papierosa do ust.
— A więc?
— Spodziewam się, że jako mieszkaniec Hongkongu musi mieć jakąś kartotekę...
70
:ucił kotwicę i do pomostu
ziewczynka. Spędziliśmy
iła, że jest zmęczona, więc
' ponownie do sampana,
rdybyś jutro nie miał nic
Bay. Zamierzam się tam
rżeć się po okolicy, a jest
t. — Gdy tu przyjechaliś-
wić. Ta kobieta mieszka
wozi jakieś rzeczy...
D dwudziestu minutach
wki, Enright zapropono-
. na schody i uśmiechając
molo...
?ką, a kiedy zaczęła się
•dpłynęliśmy w kierunku
z motorówki.
się od myśli o przykuc-
townie wyczuwałem, że
.kim w biurze trzeciego
ć do niego, ale kiedy
i mnie, acz z niechęcią.
'sferą dyplomatycznego
na biurku, z wyraźną
ryzyko zarażenia jakąś
krzaczaste brwi. — Co
wiadomości o jego synu,
ie dni temu...
lieć jakąś kartotekę.,
— To prawda.
— Czy mógłby mi pan udostępnić jego ostatni adres?
Oblizał tłusty palec i wygładził lewą brew.
— Cóż, przypuszczam, że mógłbym go panu dać. ale czy to takie ważne? Akta
trzymamy pod kluczem. Pobranie z magazynu zajęłoby trochę czasu...
— Czy pan chce. żebym właśnie to przekazał panu Jeffersonowi? — zapytałem.
— Sądzę, że nie będzie zachwycony, słysząc, ze trzeci sekretarz w amerykańskim
konsulacie nie chciał mu pomóc...
Nagle zmienił zachowanie. Pewnie uprzytomnił sobie, ile staruszek mógłby namieszać,
gdyby tylko chciał. Lekko wzburzony chwycił słuchawkę i powiedział:
— Panno Davenport. proszę mi przynieść akta Hermana Jeffersona... tak, Hermana
Jeffersona. Dziękuję — odłożył słuchawkę, a na jego tęgiej twarzy pojawił się uśmiech
znużenia, ukazujący cały garnitur porcelanowych zębów. — Tak... Wilbur J. Jefferson.
Teraz sobie przypominam. To milioner. Jak się miewa starszy pan?
— Ciągle chętny dać kopniaka, jeśli sprawa będzie tego wymagać — rzekłem
pogodnie. — Ma bardzo długie ręce i piekielnie twarde buty...
Trzeci sekretarz o nazwisku Harris Wilcox skrzywił się, po czym uśmiechnął
z przekąsem, jak nowo poślubiony mąż śmieje się przy pierwszym spotkaniu z teściową.
— To niewiarygodne, jak ci starzy potentaci się trzymają — stwierdził. — Praw-
dopodobnie przeżyje nas obu...
Nastąpiła przerwa, podczas której przypatrywaliśmy się sobie, wreszcie otworzyły się
drzwi. Panna Davenport. smukła dziewczyna w wieku około dwudziestu pięciu lat,
położyła przed Wilcoxem teczkę na akta, spojrzała na mnie i wyszła, kołysząc biodrami.
jak zazwyczaj robią sekretarki. Patrzyliśmy za nią, aż drzwi się zamknęły. Wtedy Wilcox
otworzył teczkę.
— Wszystkie jego dokumenty zwróciliśmy wraz z ciałem — rzekł przepraszająco.
—Ale powinniśmy jeszcze coś mieć... —Obejrzał kartkę i pokręcił głową. --Niestety, nie
za wiele. Jego ostatni adres to „Celestial Empire". Przyjechał do Hongkongu 3 września
1956 roku i do końca mieszkał w hotelu. W ubiegłym roku ożenił się z Chinką...
— Z czego się utrzymywał?
Wilcox ponownie zajrzał do dokumentów.
— Figuruje tutaj jako eksporter, ale. o ile wiem, nigdzie nie pracował. Domyślam się,
że miał prywatne środki finansowe, aczkolwiek żył wyjątkowo skromnie.
— W takim razie, czy byłby pan zdziwiony, wiedząc, że wynajął luksusową willę
w Repulse Bay? — zapytałem.
Spojrzał na mnie bez wyrazu.
— Czyżby? Gdyby tak było, musiałby zgłosić zmianę adresu. Jest pan tego pewien'? Co
to za dom?
— Należy do Lin Fana.
— Och. nie, panie Ryan. Znam tę posiadłość. Jeffersona nie byłoby stać na coś
takiego. W angielskiej walucie wynajęcie jej kosztowałoby miesięcznie co najmniej 400
funtów...
— Ale teraz dom wynajmuje rodzeństwo Ennghtów — zauważyłem.
—. Tak jest. Enright przejął willę po jakimś Angliku. Zapomniałem jego nazwiska...
Sympatyczny facet... mam na myśli tego Enrighta. A siostra! — łypnąt okiem. — Chyba
najatrakcyjniejsza kobieta w Hongkongu.
71
— Jeśli dobrze zrozumiałem, zanim wprowadził się tam Enright, dom stal pusty.
— Ależ nie. Mieszkał tam jakiś Anglik. Nigdy go nie spotkałem.
— Czy Jefferson i ta dziewczyna naprawdę byli małżeństwem?
Wilcox popatrzył na mnie.
— Oczywiście. Przecież ceremonia odbyła się tutaj. Jeśli pan chce, mogę pokazać
odpis aktu ślubu.
— Tak. chciałbym go zobaczyć.
Wykonał parę telefonów, po czym rzekł:
— Pamiętam ją dobrze... mała, urocza osóbka. Zajmowałem się porządkowaniem jej
papierów i odprawianiem trumny... przykra sprawa — starał się wyglądać na za-
smuconego. — Współczułem jej.
Panna Davenport weszła drobnymi kroczkami i podała Wilcoxowi dokument. Kiedy
odprowadziliśmy ją wzrokiem, Wilcox przesunął akt ślubu w moją stronę. Obejrzałem go
dokładnie. Sprawdziłem, że Jefferson ożenił się z Jo-An rok temu, a świadkami byli Frank
Belling i Mu Hai Ton.
— Kim jest ten Frank Belling? — zapytałem, wskazując dokument.
Pokręcił głową.
— Nie mam pojęcia. Myślę, że to przyjaciel Jeffersona. Prawdopodobnie jest
Anglikiem. Nie mamy o nim żadnych informacji.
— A dziewczyna?
— Nie wiem. Chyba przyjaciółka pani Jefferson — zastukał delikatnie w porcelanowe
zęby końcówką wiecznego pióra i ukradkiem spojrzał na zegar stojący na biurku.
Doszedłem do wniosku, że niczego więcej nie wskóram, i uniosłem się z krzesła.
— No cóż, dziękuję — powiedziałem. — Nie będę już panu zabierał czasu.
Odparł, że było mu miło spotkać się ze mną, ale ja widziałem, że było milej, że
wychodzę.
— Czy kiedykolwiek spotkał pan Hermana Jeffersona? — zapytałem spod drzwi.
— To dziwne, ale nie... trzymał się chińskiej dzielnicy. Zdaje się, że nigdy nie sprawiał
kłopotu moim kolegom...
Opuściłem budynek i poszedłem do mojego packarda. Po drodze musiałem ustąpić
miejsca dwóm umundurowanym chińskim policjantom, którzy wlekli jakąś kobietę
i wrzeszczące dziecko. Nikt nie zwracał uwagi na tę scenkę. Kiedy każdego roku ma się do
czynienia z setkami tysięcy uchodźców, nielegalnie przekraczającymi granicę małej wyspy,
taki widok staje się prawdopodobnie czymś normalnym, mnie jednak zdeprymował.
Usiadłem w samochodzie, by przemyśleć to, czego się dowiedziałem. Niezbyt wiele,
lecz może miałem już jakiś punkt zaczepienia. Postanowiłem porozmawiać z tą Chinką
o nazwisku Mu Hai Ton, a także z Frankiem Bellingiem.
Pojechałem na komendę policji i poprosiłem o rozmowę z inspektorem MacCarthym.
Po chwili zostałem zaprowadzony do jego biura. Inspektor akurat czyścił fajkę. Nie
przerywając sobie, wskazał mi krzesło, po czym wziął się za jej napełnianie.
— Czym dzisiaj mogę panu służyć? — zapytał.
— Szukam mężczyzny o nazwisku Frank Belling — odrzekłem. — Czy mogę liczyć na
jakąś wskazówkę?
MacCarthy zapalił fajkę i wypuścił dym w moją stronę. Byłby kiepskim-pokerzystą,
zauważyłem, że nie zmienił wyrazu twarzy, ale jego oczy stały się czujne.
72
— Frank Belling? — wyjął fajkę z ust i gorącym cybuchem podrapał się po nosie.
— Dlaczego pan się nim interesuje?
— Nie wiem jeszcze, czy interesuję się nim. Tak się złożyło, że byt świadkiem na ślubie
Hermana Jeffersona. Zna go pan?
MacCarthy spojrzał obojętnie na ścianę za moimi plecami, po czym przytaknął
z niechęcią.
— Tak. znamy go—odparł. —A więc był świadkiem na ślubie Jeffersona... hmm...to
ciekawe. I chciałby pan wiedzieć, gdzie on jest?
— Właśnie o to prosiłem...
— No, tak — pochylił się i wygładził śnieżnobiały bibularz. — Bardzo chcemy
skontaktować się z Bellingiem. Należy do tutejszej niezwykle obrotnej organizacji,
zajmującej się handlem narkotykami. Chcieliśmy go ująć, ale zniknął. Teraz usiłujemy
trafić na jego ślad. Mogę się założyć, że wyjechał do Makau albo Kantonu.
— Szukaliście tam?
— Zasięgnęliśmy informacji w Makau, ale nie mamy żadnych możliwości, aby to
zrobić w Kantonie...
Rozsiadłem się na twardym krześle.
— Jest Anglikiem^
— Tak... jest Anglikiem — MacCarthy nałożył tytoń do fajki. — Wiemy na pewno, że
związał się z miejscową organizacją, która sprawia nam mnóstwo kłopotów. Do
Hongkongu szmugluje się z Kantonu spore ilości heroiny. Przed dwoma tygodniami
Belling miał brać udział w przekazywaniu przesyłki. Śledziliśmy go przez jakiś czas,
czekając na jej nadejście. — Zapalił, po czym kontynuował. — Otrzymaliśmy poufną
wiadomość od jednego z naszych informatorów, że towar nadejdzie pierwszego tego
miesiąca. Ale wtedy Belling ulotnił się. Myślę, że dostał cynk i zwiał.
— Pierwszego tego miesiąca... dwa dni przed śmiercią Jeffersona?
— Na to wygląda — odparł MacCarthy, a po chwili zapytał uprzejmie: — Czy to ma
jakieś znaczenie?
— Ja tylko kojarzę pewne fakty... A ta kobieta, świadek na ślubie Jeffersona, była
Chinką. Nazywa się Mu Hai Ton. Czy to nazwisko coś panu mówi?
— Nie.
Zapaliłem papierosa. W tym czasie MacCarthy przyglądał mi się z dezaprobatą.
— Nie sądzi pan, że Jefferson należał do gangu?
— Być może — stwierdził inspektor, wzruszając ramionami. — Takiej informacji
nigdy nie otrzymaliśmy. Nie mamy podstaw, by tak sądzić, ale skoro się przyjaźnił
z Bellingiem, mógł należeć.
— Czy pomógłby mi pan dotrzeć do dziewczyny?
— Sprawdzę w naszych rejestrach. Jeśli ją znajdę, dam panu znać — popatrzył na
mnie wesoło: — Wraca pan do hotelu „Repulse Bay"?
— Tak.
Pokręcił głową z zazdrością.
— Wy, detektywi, prowadzicie przyjemne życie. Przypuszczam, że wszystko na koszt
firmy.
Uśmiechnąłem się i wstałem.
— Rzeczywiście — odparłem. — Cóż, dziękuję. Do widzenia. Zobaczymy się jeszcze...
73
Skierowałem swoje kroki na ogromnie zatłoczoną Queen's Road Central. Było wpół
do dwunastej. Wsiadłem do packarda i pojechałem do Wanchai. Zostawiłem samochód
i wszedłem do baru. w którym kiedyś spotkałem Madame, pokrzepiającą się w moim
towarzystwie szklanką mleka.
Bar był pusty. Dwóch chińskich kelnerów rozmawiało przy ladzie. Poznali mnie.
a wtedy jeden z nich podszedł do mnie. ukazując złote zęby w szerokim uśmiechu
powitania.
— Dzień dobry, sir. Milo znów pana widzieć. Napije się pan drinka? A może zje pan
lunch0
— Poproszę cocę z rumem — odparłem. — Jest tu gdzieś Madame?
Spojrzał na zegar zawieszony nad barem.
— Będzie lada moment, sir.
Usiadłem i rozkoszowałem się drinkiem. W ciągu pół godziny Madame nie pojawiła
się, ale dla Chińczyków tyle czasu nic nie znaczyło. Gdy weszła, pomachałem jej ręką.
Minęła bar i podeszła się ze mną przywitać. Usiadła naprzeciwko.
— Cieszę się, że znów pana widzę — rzekła. — Mam nadzieję, że z dziewczyną
wszystko się udało.
Uśmiechnąłem się do niej.
— Przysłałaś mi wtedy jakąś prostytutkę, ale to nie była Jo-An, i ty wiedziałaś o tym.
Jeden z kelnerów podszedł z półlitrową szklanką mleka, którą postawił przed nią.
— To pomyłka — stwierdziła. — Ale dziewczyna była lepsza niż Jo-An. Myślałam, że
to nie będzie miało większego znaczenia.
— Chciałbym się spotkać z jeszcze jedną dziewczyną. Nazywa się Mu Hai Ton.
Znasz ją?
Przytaknęła z obojętną miną.
— To jedna z moich najlepszych dziewcząt. Spodoba się panu bardzo.
— Ale tym razem — rzekłem — musi mi udowodnić, kim jest. Mam z nią do
pogadania.
Madame zastanawiała się przez chwilę.
— Udowodni swoją tożsamość. O czym pan chce z nią rozmawiać?
— To cię nie obchodzi. Kiedy mogę się z nią zobaczyć?
— Spróbuję coś zorganizować. A kiedy by pan chciał? Teraz?
— Niekoniecznie. Może wieczorem? Wrócę o ósmej. Czy możesz załatwić, żeby tu
czekała?
Skinęła głową.
— Jeśli przyjdzie właściwa dziewczyna i będzie chętna do współpracy, dostaniesz
pięćdziesiąt dolarów.
— To będzie właściwa dziewczyna i będzie współpracować — odparła Madame
z nagłą zawziętością w oczach.
Dokończyłem drinka.
— A więc o ósmej wieczorem — wstałem. — Tylko uważaj: dowiem się, czy to ta
dziewczyna, więc nie posyłaj żadnej innej...
Uśmiechnęła się.
•—Będzie pan zadowolony.
Pojechałem do hotelu z przeświadczeniem, że ranek nie był stracony.
74
Central. Było wpół
tawilem samochód
iającą się w moim
zie. Poznali mnie,
:erokim uśmiechu
a? A może zje pan
le?
Część III
lamę nie pojawiła
achałem jej ręką.
że z dziewczyną
wiedziałaś o tym.
tawił przed nią.
Vn. Myślałam, że
ę Mu Hai Ton.
Izo.
Mam z nią do
łatwić, żeby tu
icy, dostaniesz
>arła Madame
. się, czy to ta
1 Oparłem się o poręcz pokładu pierwszej klasy i przyglądałem pasażerom „trójki",
• którzy energicznie torowali sobie drogę na pomost prowadzący na niższy pokład
„Star Ferry".
Widok był niesłychanie interesujący i barwny. Wszyscy ci ludzie, wyłącznie Chińczycy.
zachowywali się, jakby prom odpływał za moment, choć miało to nastąpić dopiero za
kwadrans. Kulisi, chwiejąc się pod ciężarem olbrzymich pakietów, zawieszonych na
bambusowych drągach, pędzili na złamanie karku, poszturchując innych i rozpychając się
w tłumie. Sprawiali wrażenie, iż od wejścia na zatłoczony pokład zależy ich życie. Chińskie
kobiety z maluchami przywiązanymi do pleców poganiały gromadki skośnookich
dzieciaków w wytartych kaftanikach, przepychając się wzdłuż przystani. Dwie szczupłe
dziewczyny w czarnych bluzach i spodniach wbiegły truchtem na pomost, taszcząc na
bambusowym kiju ogromny kosz wiklinowy, w którym pochrząkiwało mocno wyrośnięte
prosię. Młody, półnagi mężczyzna, o prawym ramieniu potwornie zdeformowanym przez
ustawiczne noszenie ciężarów, popędzał przed sobą gromadkę drobniutkich dzieci,
uśmiechając się uszczęśliwiony. Dwaj eleganccy policjanci w mundurach stali z kciukami
wetkniętymi za paski i oglądali tę scenę z ojcowską wyrozumiałością.
Przeniosłem wzrok na wchodzących na statek pasażerów pierwszej klasy. Stella ciągle
się nie pojawiała, ale byłem pewien, że przyjdzie w ostatniej chwili. Należała do tego typu
kobiet, które same ustalają czas. Nigdy nie chciała być ani za wcześnie, ani za późno.
Na pomost pierwszej klasy wszedł tęgi, dobrze zbudowany Chińczyk w czarnym
garniturze, z wypchaną aktówką pod pachą. Patrząc na niego, przypomniałem sobie
tajemniczą postać odbijającą się w lustrze. Nagle nabrałem przekonania, że właśnie ten
człowiek przypatrywał mi się z mrocznego korytarza.
• Obserwowałem, jak idzie. Trudno było określić jego wiek, jednak miał nie więcej niż
czterdzieści lat. W jego kończynach tkwiła ogromna siła, poruszał się z szybkością
i giętkością gimnastyka. Tłumaczyłem sobie, że wszyscy Chińczycy wyglądają podobnie
i że jestem zbyt podejrzliwy, sądząc, iż ten właśnie mężczyzna obserwował mnie w willi
Enrighta. To wrażenie nie opuszczało mnie jednak nawet wtedy, gdy przeszedł obok, nie
patrząc w moją stronę, po czym usiadł, energicznie rozłożył gazetę i ukrył się za nią.
Minutę przed odpłynięciem statku zobaczyłem Stellę, która szła wzdłuż mola, ubrana
w zielonkawą, bawełnianą sukienkę, ze słomkowym koszem w ręce. Zatrzymała się
u wejścia na pomost i pomachała do mnie. Zjawiła się jako ostatni pasażer. Zszedłem, by
wziąć od niej kosz, nie bacząc na gniew dwóch marynarzy, którzy właśnie mieli odciąg-
nąć trap.
75
— Cześć — powiedziała Stella. — Już jestem... jak zwykle mi się udało.
Dotarliśmy na pokład, po czym prom odbił od brzegu. Usiedliśmy na lawcr
i zaczęliśmy pogawędkę. Rozmowa dotyczyła tematów obojętnych. Jeffersona nie
wspominaliśmy. Gdy ukazała się wyspa Lantao. Stella zdawkowo zapytała, co robiłem
cały ranek. Odparłem, że zwiedzałem peryferyjne uliczki Hongkongu.
— A więc jesteśmy — stwierdziła, gdy statek przybił do przystani Silver Minę Bay.
— Mam zostawić te rzeczy — wskazała kosz. — Muszę porozmawiać ze staruszką.
Zabawię u niej około półtorej godziny... Może wybrałbyś się do wodospadu? To naprawdę
warte obejrzenia.
— Tak zrobię... Spotkamy się tutaj?
— Następny prom odpływa przed szóstą. Będę tu czekała.
Pozwoliła mi znieść kosz na przystań, później wytłumaczyła, którędy mam iść.
— Idź ścieżką koło wzgórza Butterfly, aż znajdziesz się na moście. Potem kieruj się do
drugiego mostu. Tuż za nim zobaczysz wodospad — uśmiechnęła się do mnie. — To jeden
z najpiękniejszych widoków w tej okolicy.
— Znajdę go...
Patrzyłem, jak podąża ku szeregowi ubogo wyglądających domków, ozdobionych
praniem w wesołych kolorach. Poruszała się z wdziękiem, omijając truchtających chłopów
chińskich i dobrze odżywione, rozbrykane dzieci, które tłoczyły się wokół jej zielonej
sukienki. Rozejrzałem się za przysadzistym Chińczykiem. Widziałem go jeszcze, jak
schodził na ląd, ale teraz nie miałem pojęcia, gdzie się podział.
Ponieważ miałem czas do ósmej wieczorem, zdecydowałem się pójść na spacer. Dzień
był gorący, słoneczny, a ja się nie spieszyłem. Wędrowałem drogą wskazaną przez Stellę
przez dziesięć minut, zostawiwszy nabrzeże daleko za sobą. Minąłem wioskę, o której
później dowiedziałem się, że nazywa się Chung Hau. i niespodziewanie znalazłem się sam,
mając wzgórze Butterfly z prawej strony i otwartą przestrzeń z lewej.
Dotarłem do wodospadu, nie spotkawszy żywego ducha. Podziwiałem przez chwilę
widoki, po czym zdecydowałem się wracać, l właśnie wtedy to się zdarzyło. Obok mojej
twarzy przeleciało ze świstem coś, co mogło być niesamowitej wielkości szerszeniem.
W ślad za tym dał się słyszeć daleki odgłos strzału karabinowego.
Odruchowo padłem plackiem na ziemię, jak mi wbijano do głowy podczas służby
w wojsku. Odczołgałem się na skraj gościńca w momencie, gdy rozległ się kolejny strzał
i dwa jardy ode mnie wzniósł się tuman kurzu.
Przetoczyłem się do miejsca, gdzie rosła gęsta trawa. Następny strzał rozerwał
nieruchome powietrze. Tym razem o mało mnie nie trafił. Pocisk przeleciał nad moją*
głową zatrważająco blisko.
Spocony, z sercem walącym jak młot, przekoziołkowałem, usiłując niemalże wbić się
w ziemię. W końcu zderzyłem się z potężnym głazem i nie tracąc ani chwili, prawie
w panice, schowałem się za niego i przywarłem do ziemi. Czekałem.
Nic się nie działo, więc trochę się uspokoiłem. Ktoś, kto do mnie strzelał, zajmował
stanowisko na wzgórzu. Prawdopodobnie używał celownika optycznego. Sądząc po
odgłosie strzałów, ukrył się jakieś czterysta jardów stąd.
Przeklinałem się w duchu, że nie wziąłem broni, ale miałem na sobie jedynie koszulkę
z krótkimi rękawami i spodnie, więc nie było gdzie schować futerału. A ten ktoś wiedział,
gdzie się ukryłem. Wystarczyło czekać, aż się pokażę. Ostrożnie uniosłem głowę, by
popatrzeć za siebie i wyznaczyć trasę ucieczki. Huknął strzał i kula przeleciała obok mojej
twarzy. To mnie zdeprymowało.
A więc byio ich dwóch! Ostatni strzał padl dokładnie zza moich pleców. Drugi strzelec
znajdował się bliżej niż tamten na wzgórzu... Cholernie blisko... Musieli wywnioskować
po ubiorze, że nie mam broni. Zdawali sobie sprawę, że dotychczasowe strzały mnie nie
dosięgły, więc teraz nic ich nie mogło powstrzymać, by podejść bliżej i tym razem nie
spudłować.
Spojrzałem na zegarek. Było dwadzieścia po piątej. Czy Stella wyjdzie po mnie, gdy nie
pojawię się na przystani? A gdyby tak natknęła się na nich? Czy ją też zabiją, jak to usiłują
zrobić ze mną?
Zacząłem wolno wycofywać się. Cały czas pamiętałem o mojej szkółce wojskowej.
Ześlizgnąłem się w dół po wysokiej, gęstej trawie i po pięciu minutach znalazłem się sto
stóp od miejsca, które dotąd zajmowałem. Potem cal po calu podniosłem głowę, starając
się zorientować w moim położeniu.
Świst kuli przelatującej obok mojej twarzy i huk karabinu sprawiły, że przy kleiłem się
do ziemi. Ci dwaj okazali się sprytniejsi, niż myślałem, albo ja miałem o wiele gorsze
samopoczucie niż początkujący wojak. Powoli przeczołgałem się na nowe miejsce.
Dobrze, że tak zrobiłem. Ciszę przerwał kolejny strzał i kula zaryła się w ziemię tam, gdzie
przed chwilą leżałem.
Przesunąłem się dalej w prawo i wtedy stwierdziłem, że wysoka trawa już się skończyła.
Cztery stopy przede mną zaczynało się suche, skaliste podłoże, które przechodziło w ostre
zbocze, prawdopodobnie zbocze wzgórza, opadające ku dolinie. Leżałem nasłuchując.
Czekałem. Żadnych odgłosów. Nie mogłem podnieść głowy, niczego więc także nie
widziałem.
Posłużyłem się metodą stosowaną przez Indian i przyłożywszy ucho do ziemi,
wytężyłem słuch. Przez kilka minut niczego nie słyszałem. Wreszcie... Domyśliłem się. że
znajduje się około pięćdziesięciu jardów po mojej prawej stronie. Skradał się niewidoczny
w trawie i natknąłby się na mnie szybko, gdybym czegoś nie przedsięwziął.
Starałem się ocenić, gdzie się znajduje, ale nie było to możliwe. Mogłem jedynie
przypuszczać, skąd nadchodzi. Poczekałem z minutę, a wtedy zdesperowany raptownie
poderwałem się i skoczyłem najpierw w prawo, potem w lewo, żeby nie stać się celem
drugiego żartownisia. Usłyszałem ruch w trawie sześć jardów przede mną i skoczyłem
w tamtym kierunku.
Z gęstwiny podniósł się Chińczyk w błękitne) tunice, spodniach oraz czarnej czapce
i uśmiechnął się na mój widok. Był drobny, szczupły i żylasty. Nóż, który trzymał w ręce,
błysnął w słońcu. Nie dałem mu żadnej szansy. Rzuciłem się na niego, prawą dłonią
chwytając rękę z nożem, a lewą zaciskając na gardle.
Uderzyłem go ramieniem w pierś. Upadliśmy na trawę z siłą mogącą połamać kości.
Trzymałem go jednocześnie za gardło i rękę. Próbował wbić palce w moje oczy. ale
uderzyłem go w twarz czubkiem głowy. Usłyszałem, jak zacharczał. Nie miał szans, byłem
od niego dwa razy silniejszy i dwa razy cięższy. Wyrwałem mu nóż i zacisnąłem obie dłonie
na gardle.
Skręcał się pode mną, ale nie za długo, bo wpiłem się palcami w chudą szyję, tak że oczy
uciekły do tyłu, a ciało stało się bezwładne. Zdyszany oderwałem się od niego i wciąż leżąc,
zastanawiałem się, czy ten drugi nie schodzi już ze wzgórza.
77
Odczekałem parę minut, a gdy Chińczyk zaczął się ruszać, przeczotgałem się na jego
drugą stronę i posadziłem, trzymając za łopatki. Sam leżałem rozciągnięty na ziemi.
W czasie bójki spadla mu czapka, więc snajper mógł pomyśleć, że to ja. l właśnie tak sobie
pomyślał albo może było mu to obojętne, w każdym razie usłyszałem strzał i natychmiast
twarz Chińczyka zmieniła się w krwawą maskę. To był dobry strzał. Puściłem bezwładne
ciało na trawę i wycofałem się na odległość piętnastu jardów,
Czekałem, od czasu do czasu przykładając ucho do ziemi. Powoli mijały minuty...
Wskazówki zegarka pokazywały szóstą trzydzieści, gdy strzelec stracił wreszcie cierp-
liwość i zdecydował się zejść, by sprawdzić, co się stało.
Miał dużo pewności siebie, sądząc, że albu nie żyję. albo jestem unieszkodliwiony.
Rozchyliłem kępę traw, żeby obserwować zbocze, z którego padł ostatni strzał.
Zobaczyłem, jak schodzi w dół z bronią w ręku, przysadzisty, mocno zbudowany,
w czarnym garniturze — w tym stroju zupełnie nie pasował do sytuacji. Poznałem
mężczyznę, który obserwował mnie w willi Enrighta i którego spotkałem na promie.
Widząc, że się zbliża, poczułem, jak cierpnie mi skóra. To Stella wpadła na pomysł,
bym przyjechał na tę bezludną wyspę. Zaproszono mnie do willi Enrighta, by ten
przysadzisty Chińczyk, który teraz tak pewnie kroczył w moim kierunku, mógł mi się
dobrze przyjrzeć. Gdy tak leżałem w trawie, przyszło mi do głowy, że wpadłem w pułapkę.
z której miałem się nie wydostać.
Idąc w takim tempie, dotrze do mnie w ciągu paru minut. Przeczotgaiem się przez
trawę, żeby podnieść nóż. Nie dodawał mi zbytniej pewności siebie. Nóż przeciw
karabinowi — szansę nie były równe. Rozejrzałem się i znalazłem płaski, ciężki kamień,
większy od mojej dłoni. Podniosłem go również.
Teraz przysadzisty Chińczyk szedł ścieżką. Zwolnił kroku i poruszał się ostrożniej, ale
z karabinem nadal czuł się pewnie. Odsunąłem się jeszcze dalej od trupa. Oddzielało nas
teraz dwadzieścia jardów wysokiej trawy. Zanim zbliży się do mnie, natknie się na ciało.
Byt zbyt blisko, bym mógł go obserwować. Leżałem, ściskając kamień w prawej ręce,
a nóż w lewej. Słyszałem, jak lekko chrząknął. Ostrożnie uniosłem głowę. Znalazł swojego
kumpla i stał tam, wpatrując się w nieboszczyka.
Podniósł głowę i nasze oczy spotkały się. Rzuciłem kamień, a wtedy on pociągnął za
spust. Kamień przeszkodził mu nieco, ale i tak strzał był niezły. Kula drasnęła mnie
w ramię. Mój kamień miał więcej szczęścia. Jego brzeg rozciął Chińczykowi skórę prawej
dłoni. Upuścił karabin, a gdy schylił się, aby podnieść broń, dopadłem go.
Miałem wrażenie, jakbym walił głową o mur. Przekręcił się na bok i wyciągnął nogi,
żeby zamortyzować moje uderzenie. Błyskawicznie chwycił mnie za nadgarstek. Palce miał
jak ze stali. Przeleciałem mu nad głową i z hukiem runąłem na ziemię, co pozbawiło mnie
tchu. Z goryczą uświadomiłem sobie, że zgubiłem nóż, wiedziałem też, że na skutek
upadku wylądowałem na zboczu. Rozluźniwszy mięśnie, zacząłem się staczać w dół.
Słyszałem, że idzie za mną. Gdy znalazłem się około pięćdziesięciu jardów poniżej,
obcasami wbiłem się w miękką ziemię i zatrzymałem. Oszołomiony, bez tchu patrzyłem,
jak idzie z uśmiechem nienawiści na tłustej, żółtawej twarzy. Ale nie miał broni.
Skoczyłem na równe nogi, gdy był krok ode mnie. Stałem niżej niż on i byłem w gorszej
sytuacji, ale on szedł zbyt szybko, by mógł wyhamować. Zachwiał się w momencie
uderzenia. Usiłował jeszcze mnie chwycić, ale zakrzywione palce ześlizgnęły się z mojego
ramienia. Wziąłem rozmach i wymierzyłem kopniaka w jego tłuste plecy. Poleciał w dół
i zarył twarzą w ziemię.
78
Znalazłem jeszcze jeden płaski, ciężki kamień i rzuciłem w niego. Trafiłem go w tył
głowy. Trysnęła krew. Zsuwał się bezwładnie po zboczu, wzbijając tumany kurzu. Być
może zmiażdżyłem mu czaszkę, ale nie obchodziło mnie to. Wiedziałem tylko, że nie będzie
mi sprawiał kłopotu przez jakiś czas... A może wcale.
Dysząc ciężko, z piekącym bólem w ramieniu, chwiejnym krokiem ruszyłem ścieżką
w dół w kierunku Silver Minę Bay.
2 Dokładnie o ósmej wszedłem do baru w Wanchai, umyty, przebrany, z plastrem
• na zranionej ręce. Czułem się obolały, ale i tak byłem szczęśliwy, że nie skończy-
ło się gorzej.
Bar pękał w szwach. Około dwudziestu amerykańskich marynarzy popijało alkohol
i tańczyło. Mniej więcej trzydzieści chińskich dziewcząt, ubranych w typowe sukienki
z rozcięciami po bokach, tłoczyło się przy ladzie albo pląsało na parkiecie. W boksach
siedzieli chińscy biznesmeni, racząc się whisky i rozmawiając z przejęciem.
Szafa grająca dudniła muzyką jazzową tak głośno, że bębenki pękały w uszach.
Stanąłem w drzwiach i rozejrzałem się wokoło. Madame wyłoniła się z tłumu z papierosem
w ustach. Uśmiechnęła się i zaprowadziła mnie do jednego z pustych boksów, prosząc.
bym usiadł.
— Czego się pan napije? — zapytała, stojąc nade mną. Jej surowe, błyszczące oczy
unikały mojego wzroku.
— Szkockiej... A ty?
— Przyniosę panu.
Odeszła i zniknęła mi z oczu za murem, który tworzyły tańczące pary. Po pięciu
minutach do mojego stolika podszedł kelner, stawiając szkocką z wodą sodową. Minęło
następnych dziesięć minut, zanim kobieta wróciła. Wyglądała na lekko zdenerwowaną.
— Mu Hai Ton spotka się z panem — rzekła — ale nie tutaj. Chce, żeby pan poszedł
do jej mieszkania.
Czyżby kolejna pułapka? — zastanawiałem się. Po doświadczeniach dzisiejszego
popołudnia ciągle czułem się słabo. Ale teraz miałem na sobie garnitur, pod którym
schowałem kaburę z rewolwerem, co prawda niewidocznym dla oka, ale za to gotowym
do strzału.
— Gdzie to jest?
— Niedaleko. Zawołam taksówkę...
Zastanowiłem się, po czym skinąłem głową.
— Okay... ale skąd mam wiedzieć, że to właściwa dziewczyna?
— Ma dokumenty, które panu pokaże.
— Mam iść zaraz?
— Ona czeka.
Dokończyłem drinka i wstałem.
— Po rozmowie z nią, jeśli oczywiście to będzie dziewczyna, o którą mi chodzi,
dostaniesz pięćdziesiąt dolarów.
Uśmiechnęła się sztywno.
— W porządku. Sprowadzę taksówkę...
Po kilku minutach Madame wróciła.
79
•3A\0{8 B}IlAq33ZJj
•••ZS3ZB5(3Z.ld im B:)[Bf ^fSEUIJOJUI BpZB'>[ BZ 3ZpBIU3ld ZS3IUB:)SOQ
•3Aqopz 3f 5fnqoJd 33iA\ 'issouiopBiM ip.\') 3iuEJqaz BZ im i3Bjj •UISIM SIN —
(,0§3Z3B)Q —
•BIUBlAdBZ 3I3S3§ M IM.iq B(SOIUf1
•fBini (AŻ UBUU3H 5(Bf '33IZp3IM 33U^ 'BUOS.I3JJ3f B3(d B;p 3foBUUOJUI UIB.I3iq7 —
•AZJBM1 f3f Z {BIIUZ 3IU ^01^ 'lU3^331lUSn Z BjJ^dpO — S3|p3ZSAZjd
ni 03 Od I S31S3f Xl ail'>( 'Zp3IMOd 3\V 'BIUBlAd 3J01'(3IU BU 13 UI3IA\odpO 3ZOUI 3/(g —
(,3I3XZ EU {nqEJBZ UOSJ3JJ3f •S\v( 'ZS3IM /(z^ —
•3iqn]S q3I BU UI3I5(pBIA\S Uir|Ag '3I3SIMAZ30 "5[f_L —
^3UOZ OS3f V —
•nui31 31UpO§Al PA\p \1VWZ 'OS UIBpUZ '5(Bi —
•BMOjS BjŻUI-ijS
•UI3{t'lAdEZ — ^UOSJ3JJ3f BUBU1J3H SBJEUZ —
•f3IU ISOJdM BU ni3(pBISn I 033IU 3IS UI3(I05[OdSfl
•t'')(J33UT'l B(Xq npOA\BZ 7 'BIB] ^
E]BII\ •nui31 1BI 33ld nSuOfSuOH Op E|rU33fAZJJ •I3SOUIBSZO-) pOAYOp f3f UI3(tZpMl>JdS
•AJ3idEd 3[om fes m^i —
•n(01S 3UOJ1S M fe')|3J B(TiZT'5(S^\ •M 0{IMrqZOJ 31U^lAd 3fOUI 3Z '3IS 3fcpZ
^,33IZp3IA\ 01 UI^UI pfe^S —
•AZJBA\1 Op UJAUOf3^XZJd UI3U33IUISn I imBIMJq IUlAUOIS3Iun 0'5[5[3I Z E{pPISf)
•UIT',t\AZBU 3IS ''•[BJ, —
•BplOJ Op
B(ZS3pOd m3I^3IZpM Z l lAZJp B)3U?[mBZ Ap§ •Ul3plAdfZ — ^UOl I^H n^ S31S3f Al 01 —
•3ZJOUI BU ')(OpIA\ 3IS (PgfepZOJ U3I5(0 U3AUUIO.l3o 7 •3]q3ni 3A\OqŻp '3I')1^31
•3US3Z30MOU /A og3UOZBSOdAM I MOIPIM^ 0§3U{3d 'nfo^od 0§3UUOJlS3ZJd Op UI3(p3ZS^\
•3Sf3A\ 3ZSOJd '"'i\V]_ —
•Xq3Z 3|Biq '33felUS( 3ł'fnZB');Od '3IS Bj3Uq33IUISfl
•3IUUI BU ZSB^3Z3 3Z '3]SAI^ — 'UI3(BIZp3IMOd — UBX'a 3IS U1BAAZBN —
•nSOlO] IUIĘ1BIA\5| BU]OA\p
B(iqOpZOAZJd ASO(A\ 3UJBZ3 'X(BpUBS 3A\OJndind U3BSOU BU B 'niqBA\p3f 0§3MOUI3J?1 Z
351U315(ns euqBA\p3f BUBAY01JBU 01B§oq 3iqOS BU B(BI^[ •BUpB{ OZpJBq I B(dnZ3ZS 'E5[OSXM
BlAg '03BfBlAd 3IUUI BU B{BpB[§odS BUAZ3Aii3IZp B5(SUiq3 '3IS AjAZJOA^lO IMZJp IlIAq3 Oj
•}|3UOA\Zp UJ3{BUSI3B(s[ 'OUOAYJ3Z3 BU
q3XUBMO]Bmod lAYZJp 3UOJ1S A\ UJ3ZJB1AJ05[ UI3(p3ZSOd UI310J •3JnqB'i( UI3(IUZn|ZOJ 033IU I ;
35[JBUAJBU1 pod 35[3J UI3(BUnSA\ '3IS BJBUIAZ.IIBZ Apf) -OJ13ld 3ZSZXA\fBU BU UI3]Bq33fod •l'
BJOl?! •BpUIA\ 3IS B{BArópfBUZ 3IUUI A\I33ZJdBN "lS3pOd BU q3A3BZpBA\OJd 'q3BpOq3S J
Od 3IS 3BUldSA\ UI3JBZ3BZ I 3A\013Sf3A\ IMZJp ffl3(AZJOA\10 m31od 'BZpZ3fpO 5(Bf 'UI3(AZJ1BJ i
•n->[A\ldBU BU 3BfBZp3Z3ZSO 3IU •THU UI3(13B}d ;
•B7 'BIU3]OA\OpBZ Z Aq3Z (AZJ3Z3ZSAM I UIOp (BZB1(SA\ B3MOJ3I-^ •UJI5]SJ3]iqn(' U13d3])lS i
p3ZJĆ 3IS BJBUJAZJ1BZ B1(A\OS')(B1 A3IU]3IZp f3I''i(SUiq3 IUIB'>[Z3I]n imXuOZ30f!BZ ApZBf q3BinUim [
ni3S3ZS OJ •AUlSI(Bq33fod I OI3(pBISĄ\ •3IUUJ Op 3IS 3BfBq33IUISn 'npOq30UIBS IA\ZJp (AZJOA\10
ZJB'!(MOS'!(BJ, '30U BUJBd A\ U13jp3ZSAM I 'AlUB^Iods 3IS 3Z3ZS3f 3Z 'UJ3(BIZp3IA\Oj
•nui3]qoJd Z3q uad UIBI ;
IJBJl -3ZJ13ld UIAZSZAA\fBU BU 3IS 3fnpfBUZ 3IUB5IZS3Ip\[ •3Bq33f BUI pB-?[Op '3IM UO — .
'ższym piętrze. Trafi
} noc. Taksówkarz
chaliśmy. Po sześciu
otrzymała się przed
: zadowolenia. Za-
ąłem wspinać się po
. się winda, którą
kę pod marynarkę
wi pomalowanych
anie pytająco. Była
edwabną sukienkę
'łosy przyozdobiła
go w nowoczesne.
rżę.
iziękiem podeszła
.0 twarzy.
;ołu.
i lat temu. Miała
iesteś i po co tu
łan żył tutaj.
iję je zdobyć.
— A ile zapłacisz?
— To zależy, ile mi powiesz.
— Chcesz wiedzieć, jak zarabiał na życie? — skrzywiła się. — W ogóle nie zarabiał.
Brał pieniądze od Jo-An.
— Znałaś dziewczynę imieniem Leila?
— Tak... Mieszkała z Jo-An.
— Leila powiedziała mi, że Jefferson wynajął luksusowy dom w Repulse Bay.
Odrzuciła głowę do tyłu. Miała piękną szyję.
— Jego nie byłoby stać nawet na opłacenie pokoju w „Celestial Empire". To był...
zwyczajny próżniak.
— Słyszałem, że związał się z handlarzami narkotyków — stwierdziłem mimochodem.
Zmartwiała, uśmiech zniknął z jej twarzy. Spojrzała na mnie. Po chwili przyszła do
siebie i wzruszyła ramionami.
— Nic nie wiem o handlu narkotykami.
— Nie powiedziałem, że wiesz. A słyszałaś kiedykolwiek, że przemycał heroinę
z Kantonu do Hongkongu?
— Nie.
— Frank Belling to robił...
— Nic nie wiem na ten temat — patrzyła na mnie badawczo.
— Ale znałaś Bellinga, prawda?
— Spotkałam go raz... na ślubie.
— Był przyjacielem Jeffersona?
— Tak myślę. Nic o nim nie wiem.
— Słyszałem, że po ślubie Jefferson zostawił żonę i ukrył się w posiadłości w Repulse
Bay.
Poruszyła się niespokojnie.
— Mieszkał z nią w „Celestial Empire" aż do śmierci — odparła. — Nigdy nie
mieszkał w willi w Repulse Bay.
Zaproponowałem jej papierosa, ale odmówiła. Gdy zapaliłem, pomyślałem, jaki
właściwie ma sens prowadzenie tej rozmowy. Każdy, komu zadawałem to pytanie,
z wyjątkiem Leili, odpowiadał tak samo. Dlaczego instynktownie wyczuwałem, że Leila
mówiła prawdę, a wszyscy inni kłamali?
— Porozmawiajmy o Jo-An. Dobrze ją znałaś?
Przytaknęła.
— Była jedną z moich najlepszych przyjaciółek. Bardzo mi smutno, że wyjechała do
Ameryki. Mam nadzieję, że szybko da znać o sobie. Przyrzekła, że postara się, abym też
mogła tam pojechać...
Wahałem się przez chwilę, wreszcie zdecydowałem się pójść na całość.
— Nic nie słyszałaś?
Spojrzała na mnie pytająco.
— Słyszałam? O czym?
— Ona nie żyje.
Odskoczyła, jakbym ją spoliczkował. Otworzyła szeroko, oczy i złożyła ręce na
piersiach. Przyglądałem się jej badawczo. Nie udawała. To, co jej powiedziałem, wywołało
autentyczny szok.
— Nie żyje? Jak może nie żyć? — zapytała ochrypłym głosem. — Co jej się stało?
— Została zamordowana parę godzin po przyjeździe do Pasadena City.
81
01 I|BZp31MpO 3IUlŻq33IU T\V\lp3( AOAZOfsdOJng -(BM01S310Jd 3IU niU31 AM33Z.ld 3IB3A\
pisynp pta AuzsAisiunmoij v, •Miupizp B(BA\0]o.nBd siuJEinSsJ Bf3qod aż 'E(,\zsJogod
3IS 1|B1 3IUOf3J mXl A Bf3Bll:lAS 3IU33qQ 'MOUBIU05|JBU I A\01SIIBUIUlXJ->[ I3SBUI f3I^[3ZSA
B]p UI3IAZB 3IS OJBIS 0} UinU01^I31 3310.q;\\ -nd31SA\ BA\TUd lUB] A|BIUI 3IU 3I5(SfAlA.iq 3ZpB(M
nSBZ3 0§3MS I Uiq3 q3AUZ3AlSIUnUIO')| Op BjBZ3)BU 3IUZ3A:)'i|B) n§U05(§UOH 3SŻZ3 B_L
•nun[no-'l A3IUJ3IZp f3JBlS UI3JnuI f3UO[3IZppO Op
BOBZpBMOJd 330Jp M B(I33J'5[S 3Z 'UI3|;(ZBMnB7 •llUf'»[UnpB( IOII?[Z3I3 Z lU3iq3nJl q3X3EU§3iq
'MOSI]n?( I ^ZJT'ZS'5[U 'AZJE[pUBq pO 3IS BjIOJ EJOll) '33Z3I[n f3I5[St?M M E(pRISA"/\\
•nZ30 Z ,<ZS^U 3I3T'J1S 3IU 3IS 101 0(Tpn OI3pnJ] UJI5[]3IM Z
01 OIUIUI V, •rirUE.W fZ 3IUUI IpJq t;l3SOUM3d Z 31UUI T'U 3IS ,<3feldl'§ ,<3.<Z3Uiq3 3Z '051p3Jd 3(T'l
ui3f§3ig '{iqn§z t'fui^qji<q v, 'SO(M Apui o 'BZJEZS^IJ m3(iu330p 3iu 3[T' 'ozs3id feiu BZ (p3zs
3p3q Ap§ 'f3IA\)T'j I f3IUZ33ldZ3q 3IZp5q 3Z 'UI3{B]SAUIOj •XZS^IJ Op R(pBISA\ IUB)SAZJd B|\[
•5(Biir'){ r5(siuio[ 3zi|qod A\ •nunino')! op SBU {ZOIMEZ tuo.ij
•f3ZSA\J3ld SBZ rf "ASBI-)( f3I33ZJ] pT^od BU B{ZS3^\ -felU EZ [U3(p3ZSOd I SJn?[ PZ UI3(I3B{dBZ
U]AZ3 Od '033IU 3IS qi[(!pp0 Aqł? 'OI3(I[OMZO,J ',<JJ3j JR1S 3I3JOd .Yk E|pBIsAM UO_L IBH n\\
•IUIBU
p3ZJd MOpJ^f ni331S3IZp3Żld 0(0^0 3IS (BMOpfBUZ .<JOl'!.| •UI3pOq30aiBS CT (AZSnJ I feMO(§
(feui5[S '3is jiu3iiuoJdzoy •.<A\OJB]opoiS3izpnAvp iou?[UTq ai3{t'zf!(od i fe?(Mos-!(Bi i'iuiri
BZ 3Bq33fnin iii3(t'zf){ •i')(s|3i§UB żq30Ji (EUZ nfoisod BU E^A\OJ^I•<)^ -3I3S3Z3ZS m3pii^
•B]pBISA\ I A3AtOJ3I5[
S03 B(BrZp3IA\od ^.Vi O S y[1?.} Op Ę(ZS3pOJ •3UpnJl O] 0(Aq 31^ 'felU BZ UJ3(p3Z§ 'niJOd 3UOJ1S M
UI3I5(OJ?1 UII'}[q,<ZS B{AZSnJ U131od B '15(0q EU 3IS R(RZJf3ZO'y '3IUpodS 3UZn[ I 3'!(IUni fe^lOJ5(
:B'!(BIUS3IM ;(Z30qOJ fOJlS ,<UJT;Z3 ',<UOI33IU§od 3iqOS VU B{BIp\j '{EUZOd 3IU (3( UI.<q f3Z3RUI
'33ZJfAZJd Ż1S 3IUZEA\n OI3(EISn^ 'IZpOq3A.Yl 3Z 'm3{,<Z3BqOZ ,<pS •3Eppod 3IS UJ3(EIUI Znf
•SU3S 01 rm ,<Z3 '3BIAM3UE1STZ
c*!'' LUttłCi^-^riZ. u^ri^liuiu^ lll^^ia^lz.u uu ri\r, ^r.^cfz.^ l^cfucfiui.liuu cł^. ILU włr,ur, I,IIVUL'^'U
3I3nZ33ZJj 'I5[10[qB3 3ZJ'lSn] M 3IS (T'fiqp0 AJOl)) •0)[.\\133ZJdBU nuiOp IMZJp RU UI3(B^J3Z
nSBZ3 Op nsrZ3 p0 •q3EU33 q3I'!(SIU 3IUZ33fBq Od 3UZ3IJBJ§010J AirJEdr 3URMO'(I[dUIO'>[S
OUEMOJ3JO 3IZp? •n5[SI01S AZid OI3jfeUT'lS I IRIU Z 0§3Up3f Op UI3|p3ZS^\ •Ad3]'>[S 3IS
A(rMOpfRUZ lUIBpEljJE pod 3IUOJ1S f3I§nJp OJ •33I|n EUJB.YiS 'feuOZ30(lEZ BU LU3jp3ZS.<^
•J3UBd BU UI3{t'lp3fz I ,<pUIA\ Op UI3JI30J/A •l']AZ3U05]S ApO
•33ZSA(Sn (§001 UlXqB 'Oq3I3 lAqZ 'Oq3I3 I 05[qAZS fjBIA\PUIZO'a 'UOJ3131 jIUOMZp^Z IjSfinUIlU
nJBd Oj •IUJT'IA\ZJp OUOA\J3Z3 BU IU],<UBA\0[BUIOd pod UI3(EUB)S,<ZJd I 3JOg f U lU3(p3ZSA\ 3IU
-!S3[3ZSZ3g •A(3U''i[UJBZ 31A\J3ZJd f3I5(10J5[ od V, '3IS AjJBMlO B1UB)[ZS3HU IMZJp 3Z 'm3(BZS,<(Sn
inA\U3 OJ •3fe(hq3n|SBU UI3(B5[3Z3 I UI3)pEISA^\ -0^3ld 3ZSZIU BU fepUIM UI3{Bq33f7
•UI3(p3ZSAA\ UJAZ3 Od '3iqOJ 03 3BZp3IM 3IU '3]IMq3 Z3Zjd
m3|BlS 'lUIBIAYZJp 3EfB')|SBZJl 'nf05[0d 0§3IUp3ISBS Op B|83iqAA\ I I§OU 3UMOJ BU B(AZ30'>[g
•"rBq3njsoj "'30UJod UIA] A\ im zs3zoixi .\i B '33foqBZ
3Z3[Bupo żfnqoJd OIBS •]oq 13 ui3(iAM'.ids 3z 'OJ-5[,<zJd IUJ ozpJBg •••3is fo^odsfi —
•Zp(.3p0 '313 3ZSOJJ — •B(3U?[3f — Zpf3p0 —
•q3BIUO(p M Bl,<J'>)n BZJB.Yll Z 3B'i{B(d BJ3Z3B7
•33J3pJOUI 3Z3IBUpO 3(h{ISn T'f3I]OJ '.'(lł[BJ BS 3I5[B_L —
•SOjg BjSOIUpod — ;ZS3IlUB(-'ii —
•01Up3ZJdod '>[Bf 3IUpB( )[B1 Znf B|BpB]§AM 3IU I 3IS
B|AZ3ZSJEUI7 •3BA\ZBU BUZOUI 3IU 0§31 (3Z3BUI 'I'>[(fMB5j BU 3IS BjpBdZOJ ZJBMl f3f3[gB)s;
Podążałem za nią. Wąskie uliczki z cuchnącymi ściekami nie dawały możliwości
szybkiego ukrycia się. Gdyby się obejrzała, na pewno by mnie zobaczyła, ale nie odwróciła
się. Trzymałem się za nią w odległości około pięćdziesięciu jardów, obijając się o brudnych
Chińczyków, którzy wpatrywali się we mnie znarkotyzowanymi oczami i ustępowali
miejsca, jakbym był kimś nietykalnym.
Przeszliśmy tym labiryntem koszmarnych uliczek kawał drogi. W końcu zatrzymała
się przed jakimiś drzwiami, otworzyła je i weszła do środka, Odczekałem chwilę, zdając
sobie sprawę, że obserwują mnie całe gromady Chińczyków, z których jedni siedzieli
w kucki, a inni opierali się o mur w alejce. Twarze mieli ziemistoszare, źrenice wielkości
łebków szpilki. Nie sądziłem, by mnie widzieli, ale ich tępe spojrzenia przyprawiały mnie
o gęsią skórkę.
Pchnąłem drzwi. Naprzeciwko znajdowały się strome, wąskie, betonowe schody.
Zamknąłem za sobą i nasłuchiwałem. Gdzieś z góry dobiegał kobiecy głos. Rozluźniłem
broń w kaburze i bezszelestnie wspiąłem się na półpiętro. Przed sobą miałem jedne drzwi.
po prawej stronie następne.
Zatrzymałem się. Usłyszałem jakiegoś mężczyznę:
— Słuchaj, ty żółta dziwko! Zabiję cię. jeśli mnie okłamałaś!
Mówił z amerykańskim akcentem, jego głos ział wściekłością.
— Tak powiedział! — tłumaczyła się Mu Hai Ton piskliwie. — Powiedział, że
zamordowano ją parę godzin po przyjeździe do Pasadena City!
Nagle ktoś za mną odezwał się łagodnie:
— Proszę się nie ruszać, panie Ryan. Niech pan będzie grzeczny i trzyma ręce przy
sobie.
Skądś znałem ten glos. Nie poruszyłem się, gdyż pomimo uprzejmego tonu w głosie
czuć było groźbę.
— Proszę otworzyć drzwi i wejść. Mam w ręce broń...
Zrobiłem krok do przodu, przekręciłem gałkę i lekko pchnąłem drzwi, które rozwarły
się szeroko.
Pokój był prawie pusty. Znajdowała się w nim szeroka, drewniana ława,służąca za
łóżko, z drewnianym oparciem pod głowę zamiast poduszki. Na przewróconej do góry
dnem skrzynce stał przepalony metalowy czajnik i kilka brudnych miseczek do herbaty.
Na haku wisiał poplamiony ręcznik, a pod nim stała miska i duży dzban na wodę.
Dwie przykucnięte na podłodze postacie obejrzały się. Jedną z nich była Mu Hai Ton,
drugą mężczyzna, wąski w ramionach, o pociągłej twarzy, ubrany w brudną, czarną tunikę
i obszerną, czarną myckę, nasuniętą na oczy. Początkowo wziąłem go za Chińczyka, ale
przyjrzawszy mu się bliżej, stwierdziłem, że jest Europejczykiem.
Mu Hai Ton krzyknęła przestraszona. Mężczyzna wierzchem dłoni uderzył ją
w otwarte usta. Upadła jak długa u moich stóp...
— Ty głupia dziwko! — warknął podnosząc się. — Przyprowadziłaś go prosto tutaj!
Wynoś się!
— Proszę dalej — powiedział ten za mną i poczułem lekkie pchnięcie w plecy.
Dziewczyna wstała łkając. Przebiegła obok mnie i po chwili usłyszałem szybkie kroki
na schodach. Przesunąłem się do przodu. Mężczyzna wpatrywał się we mnie z zimnym.
zjadliwym błyskiem w oczach.
83
•3MO(S M arom (AzJapn Bq[oii 'ui3{pBdn
<p3 'fsiuzod E 'BJII( ipiziq A sinui (feuqfeJ Suo^ apnauioui uiA} ^ -3is ui3(BZifaqo i
aSuo^ m (tZJfods Snnpg aż 'majAzcMnBZ •psoufHza fa^iM OBZB^A (Xq uianaroiAOj
jired iis souAA 'Bpzaf 'ON jiifo^ods M OIMBISOZ o§ faidsi i 3Kz
3iu uosJ3Jj3f [BIS sou^ jidazopo oSaiu po md 3is noai}^ jstuosiayaf o UISIA aro 31^ —
i/a3\m md (siou op 'teyBm z
BiuBzfeiAwd (BIUI Xz3 — •\a3\ivdpo — aroo&iaysf o asizpBiModo md im ^q{3o^ — ^
•i(UOZSBJ!S3ZJd 31UZEJKA (Ag -I0d (BA^dS AZJBAM fopB(q 'f3UOZpnq3XA Ogsf Oj
•aiuui BU OBZJiBd '(BU)(AzJ3[ — ^ouiod nin aiAq(§oia aż 'uad izptes 'Bqon n 'o§azoB(a —
•BUBd IU3(E^nZS OS31^(Q •3IU Z31 ^ZS3JZ 3IUUI 'Uli IZpOq3i<M 3l(s[ —
•8(11(138 (BlAdBZ — (,?Z3]BUZ 03 E30UI 31(s[ ^!Bf3I(Od iqOJ 03 V —
•ireuu3H '(q{iqoiz os 'og3i 3?[istez3 fejBm f3iumfeuXzJd 3iqoJZ iróimMod ,
3Z •(nz3 '^uoz 33foqBz ouoiz3iBUpo AqB '^qpi3q3 ouAV3d m uXs o33f 3Z '{IMO^ —
•33foqBZ {ZB(BUZ Ul/iąV '3niUI {fefBU^M UOSJ3JJ3f ^3ZSIUB1S 3Z 'IU3(BpOQ
•3I30.tMOd Od feAUBm tef UI3{ZB(EUZ T[V( I 'BJniq Z 3IS (SOIUKM UlXqB '3IUUI OUOIUO(?[BU
3iud3ispod T[v! 'uiX} o 'B^3iMpJ^H Buqof o83Z3ium3fei 3inoj3i3i o nm m3(Bizp3iModo
"•mXi o im 33izp3iModo SZSOJJ (,O{BIS feiu z 5is 03 —
•mre3iBd iiuXnpnJq 3f (BS3Z33Zij
•n?[SEid 3ZJO[05[ A\ ASO(M 3t3njpXzJd 033in (BI^ •?[oq BU (pnzJpo i 3iidBZ3 (fefpz (
•3fXz 3IU ••"5[B1 — t
^3fi(z 3IU EUO 3Z •••3UM3d 01 KZ^ — f
"BT[\IM. n ^S( 3IS /({I33IAYS KZJBAI f3pB|q 'f3(dllZ3ZS f31 M i<Z30 '
•n§uo:)(SuoH po BinrMi5(nzsod OBZOBZ i(q3z ',
'{S^Olod BU U13(pBd;\\ -UOSJ3JJ3f Uy-Of OUBAOpJOUIBZ o33ZOBIp 'OIUSBKA 3fnqOJj — '
•SuiH3g (BlXds — ^33U3 UBd 0?3Z3 —
'[>c~>^\ •BZ /o cer fy_^ :.
•••UI3133BJ UII')[SMB-)[3I3 UI31S3f 3Z '01 BU 3ZpBJOd 3ro 31(s[ •UI3{p3ZSXZJd Znf 'OUpIUi —
•••3izpoq3^ZJd ni uad ^q u3iuiA\od 3in 3inin]osqv 'UB^-g 3iuBd
'.<AB5[3l3 I^Bl UBd (<q 3IUq3ZJlod3I(s[ — 'jBIZp3IMOd — OAO I 01 3IS <ZSit[S IUJBSBZ^ —
•iB]On3IU3BZ 3UO^\
t,tUBZpZ3fKzJd 3Z '(BIZp3IA UBd pB-)(S "'3IUZOJ1S03IU OZpJBq UI3(ldBlSOj 'n51SIU10[ BU 3IUUI
BU UBd (B13Z3 — •UI3I'5[intUS 3Z UI3(IZpJ3IAMS — UBd 5lS 1UI {Bq0p0ds 3pABJdB(s[ —
•03BfBZSBid3ZJd 3IS {Bn33IIHSn JBpBU ^J01'S( 'B§UO^ BU UI3{BZJ(bdS i
•••BpAżJd 3IU nUBd Ol 3IS 3IU BN — •(l(3ZJpO — (ZB[BUZ UBd 3IUUI 33IM B '3IU13IMS —
•Buad ui3(Biinzs — 'ni3]BiXdBZ — (,3uin3g iis BM^ZBU UBd ^z5 —
•nsu3s
XqB(BIOI 3IU B33q Bl B{B3 3IZBJ UlAuAM33ZJd AV '3u!II9g ^U^-Ij OT[\/^1 KUUI 11IU 01 BUUI 3p3ZJd
RUZi(Z3Z3IU 3Z 'tU3{BM05(SOIUAX^\ •33S('3UU 3fOMS BU (I30JAV UI310J •og (BJqBZ 'J3M]OMaJ j
fOUl KZSJZBIBUZ •3IUUI (Bl(nZSqO B1(3J BM3( B 'BdniSO§3J3[ Op 3Jni 1UI (BUSI3^ZJd guOĄ\ '
•j5[3ZJ — IUO^q BOI 3IU ^Z3 'ZpMB^dg — <
•(Bnq3n3 ^upnJq i Xuo[o§03iu '
^g -0§3JOq3 I oganoZpOjSAA BU ]BpB(S^^ •BUUI 3p3ZJd 3IUZ^Z3Z3UI 3IS U13jBZJMZJd ^
•3IU O 3IS 3BfBJ3ldO (BIS I IMZJp {BU)(UIB7 'dn(SO§3J)l fom A (BMO[33 UlAJOl-!!
'S^ J3qnB5[ B1I03 (BOIAZJI 333J f3MBJd ^ -03BfBZSBJd3ZJd 3IUUI Op 3IS {BU33IUISn 'UIHlS13l3uB |1
IU3Il(i(Z3f Z 5(IUpOM3ZJd 'OH dOH §IIO;\\ 'ŻIUIBJ Z3ZJd 3IS U13iBZJf3qO I U13{BA\0?li(Z^B7 jl
•zewodnik z Językiem
»'mał colta kaliber 45,
ię o nie.
mego i chorego. Był
'nie. Znalazłszy mój
iłem, że mężczyzna
ta heca nie miałaby
panu nie przyda...
— Czekał pan na
ił, że przyjeżdżam?
pan taki ciekawy,
awskim facetem...
idłem na pomysł,
kolorze piasku.
Jak podstępnie
•ą po powrocie.
żony. Czuł, że
atrząc na mnie.
sony.
iał powiązania
•! Jefferson nie
załnaWonga
później, gdy
3 Usłyszałem, jak szepczę do siebie: „Frank Bellingjest Anglikiem, prawda?" i jakiś
• głos, który przypominał głos inspektora MacCarthy'ego:,,Tak... jest Anglikiem".
Potem ten chudy, obdarty typ powiedział; że Frank Belling mówił z twardym amerykańs-
kim akcentem. Czy jest możliwe, by Anglik wyuczył się tego akcentu? Wątpiłem w to.
Nagły, kłujący ból głowy położył kres tym rozmyślaniom. Uświadomiłem sobie, że
pojękuję.
— Wszystko w porządku... w porządku — rzekłem głośno. — Nie jesteś znowu tak
bardzo pokiereszowany, dostałeś jedynie w głowę. W twojej branży trzeba się z tym liczyć.
Ale i tak masz szczęście, że żyjesz.
Otworzyłem oczy, ale nic nie widziałem. Było ciemno jak w tunelu, ale znajomy zapach
uzmysłowił mi, że ciągle znajduję się w pokoju, w którym zostałem ogłuszony przez
Wonga. Usiadłem powoli, krzywiąc się z bólu, i delikatnie dotknąłem guza na głowie.
Siedziałem tak przez parę minut, w końcu zdobyłem się na wysiłek i wstałem.
Po omacku odszukałem gałkę drzwi i przekręciłem. Słabe światło na schodach
sprawiło, że zmrużyłem oczy. Stałem nasłuchując. Z uliczki poniżej dochodził jedynie
cichy szmer rozmów. Popatrzyłem na zegarek. Było pięć minut po północy. Straciłem
przytomność na pół godziny... Wystarczająco długo, by Belling i Wong spokojnie się
ulotnili.
Zaprzątała mnie teraz tylko jedna myśl — jak wydostać się z tej śmierdzącej dziury.
Gdy zacząłem schodzić po schodach, usłyszałem, że ktoś zbliża się z naprzeciwka.
Wsunąłem rękę pod płaszcz. Kabura ciągle tam tkwiła, niestety — pusta.
Strumień mocnego światła uderzył mnie w twarz.
— Co tu robisz? — zapytał znajomy szkocki głos.
— Zwiedzam slumsy — odparłem i odetchnąłem z ulgą. — Kim pan jest?
Na schody wszedł sierżant Hamish, prowadzony przez umundurowanego chińskiego
policjanta w stopniu oficera.
— Zauważono cię, jak wchodziłeś. Nieźle cię zaprawili — rzeki. — Pomyślałem, że
będzie lepiej zobaczyć, co cię tu sprowadza.
— Trochę się spóźniłeś. Odbyłem jednostronną pogawędkę z twoim kumplem
Frankiem Belhngiem.
— Naprawdę? Gdzie on jest?
— Prysnął — dotknąłem guza z tyłu głowy. — Jego chiński kompan wrąbał mi, zanim
zdążyliśmy wymienić poglądy.
Przesunął snop światła, spojrzał na moją głowę i gwizdnął.
— Sam się o to prosiłeś... To najniebezpieczniejsze miejsce w Hongkongu.
— Czy mógłbyś zabrać to cholerne światło? Głowa mi pęka — burknąłem.
Minął mnie, wszedł do pokoju i przebiegł latarką po ścianach.
— Szef chce z tobą rozmawiać. Chodźmy.
— On by też chętnie porozmawiał z tą dziewczyną. Mu Hai Ton — odparłem
i podałem Hamishowijej adres. — Byłoby lepiej, gdybyś za nią poszedł. Prawdopodobnie
również zniknęła.
— A co ona ma z tym wspólnego?
— Zaprowadziła mnie do Bellinga. Spiesz się, przyjacielu... Możesz się spóźnić...
Hamish odezwał się w narzeczu kantońskim do policjanta, który skierował się w dół
schodami.
85
t,33IlU fef UlAq(BIUI 033Z3K[Q •UII'5[SUE:5[AJ3UJB UI3|31Ti.'AAqO |,<q '"31^ —
1 ^IJtUBOlOJ 033f UBd BU1 y —
(,03 Oq B •••5[B1 —
(,BUOSJ3JJ3f BUBUI.I3H ?[31A\]0:5[Ap3I'>( UBd jB^lodS AŻ;) —
(,(B;MBUIZOJ UEd IUAJ01?( Z •BUZAZ3Z3UI (Aq IUI->[ '3IZB.1 UII)(B1 ^\ —
'B(BqOpOd 3IU 3IS IUI BJ015J '5UBIU1Z l]3BZ30
0§3f fA U13{EIZpIĄ\ '35[fBJ 3BIU(3dBU (BZ3BZ UJ.<Z3 od •MBqJ3q 3q30J] (BU^Aj AI^UB^OBp^
•§UI][3g3ISB.'ttAZBU3Z'(IZpJ3IA\'lA^01''('"UI3{BI."ABmzOJ lUAJ01ł[ Z •133PJ lS3f3IU 01 3\\f —
•§UIII3(T NUKJJ 01 •• NBI •^B1AA^U^S 03 AIIISIIB.YiOOOJd
033fOMS Op B(I30JM 31^ — •35(.\\Bq3n(S {AZOjpO I — 33IIU Bf 33q3 •Bf ZpfTiU/
:(1)3ZJ I)IMq3 Od •3>).\M'i].in]S
(SOIUpOj 'UOJ3[31 jIUOMZpBZ •I]<,AUJ UIAl O 03 •33IZp3IA\od (,<ZBpZ IUIUT'7 •IIUI''A\0(S
iiuioui pBU 3is 3BfpiA\BUB'isBZ •3|iA\qo z3ZJd p'izp3is "loi^dsuJ •nz<n ouiim 01 ui3(i3snj
•"3IUIU Op 3Sf\ZJd 0)\q fq3ZJ_[_ •"',3^131(3 0331 UIPS -
:{izpJ3iMis AqiJi'33T'i\ 3iMJ3ZJd f3zszn(p OJ '(Azsn]30
3IUUI §UO^\ 5jBf I 3UI]13g |IMOUI 03 "§IIO/V\ 3IS (IMffz 3I3EU 5(ff •UII ai3{RIZp3I"AOdO
•flSEIIU I3S3Z3 f3JflS Op t'IU BZ UI3(p3ZSOd l A3I]n BU 33IM tU3|T!')13Z3 — UI3|BU
-§t'l3 — 3SOUIOpBIM 31 f3]Ep 3PZB5|3ZJd E|ri3q3 3IZp3q 3ZOOI 3Z •UI3pZ3ZSnd.\Z^j —
•Uy-Of I3J3IU1S O B|BZSA(Sn Ap3 •Z3BdzOJ t!UZ3AlU3inB l 3IU3Z30^SBZ f3f UI3(33ZJlSOp
5|B(' l IT'q3UBĄ\ 3ZJBq A\ 3aHipBIAj UJ3M131Up3JSOd BZ fef UI3|ZB]BUpO 5(Bf 'Vi0]_ IBH n^\ Z
31'lMEUJZOJOd lU3(BI3q3 •'ijBf 'lU3)BIZp3lA\odO '3S030JM 3IUUI Op 3nZ30d Aq(30m '(BIUUlOdSM
ui.\i o uiAq.\pg 3Z 'ui3tnz3 •Acg 3uiiAj J3A]is op 33Z33i3A.\\ o nm ui3(Eizp3iA\od 3i[s[
'I3S3IA\odo
tófoui 3fe('EU3n(S '^^ feisnd (B3fei3od ,\H]iv,yv,y^ 'nzB^AA\ Z3q 3iuiu m A(rpfe]3ods AZ30
3Ul'A3I]Od 033f B •B5|Z3Bp'>lAM q3Bq3Z A (Bqn(p I 3Uri3S O 3IS jr.I3ldo qSIUll'H 1UBZJ3IS
-JE33B]/^ 3ZJniq M U13(riZp3lS I 3ldSAM BU Znf 3IS lU3(BMOpffUZ f3IUZOd AUIZp03 JOJ
•LU3i^[jnr!z l,
<iiupOJqz uił(3teuq3n3 'mAUUi3i3 m3iUEf3iiod BZ AUisi(zsod 13iuui op y:\3zi — zpou3 —
ącym zbrodnią
iurze MacCar-
; wyglądał na
unie bolała, ale
jego policyjne
łuchając mojej
gdybym o tym
l porozmawiać
Wanchai i jak
ci Jo-An.
•mość — ciąg-
ita.
ik Wong mnie
się nad moimi
'fon. Podniósł
la do swojego
;m się, czy nie
o Leilę.
ije, że ten facet
ami, w której
yby inspektor
cę, którą rzucił
3rzeszły mi po
i, że fotografia
i redakcji, gdy
•wa się Belling.
iziałem w jego
— Czy ma pan jego rysopis?
— Szczupły, ostre rysy, rzadkie włosy w kolorze piasku — odparł MacCarthy jednym
tchem.
— Tak wyglądał człowiek, z którym rozmawiałem... mężczyzna, który przedstawił się
jako Frank Belling.
Nastąpiła długa przerwa, wreszcie MacCarthy rzekł twardo:
— Jefferson nie żyje. Zginął w wypadku samochodowym, a jego ciało zostało
odtransportowane do Ameryki.
— Jefferson żyje... w każdym razie żył jeszcze dwie godziny temu. Pański opis pasuje
do niego.
— Ale mężczyzna, który znajdował się w samochodzie, był wzrostu Jeffersona
— rzekł MacCarthy, jakby próbował przekonać sam siebie. — Ciała nie dało się
zidentyfikować, bo było za bardzo poparzone, ale jego żona rozpoznała go po sygnecie na
palcu i pudełku papierosów, które palił. Nie mieliśmy.! dalej nie mamy powodu, by sądzić.
że to nie był Jefferson. tylko ktoś inny.
— Jeśli nie Jefferson. a jestem pewien, że nie on, to kto? — spytałem.
— Dlaczego pan mnie pyta'' — odparł MacCarthy. — Nic nie wskazuje na to. że
Jefferson żyje.
— Szczupły mężczyzna o bladych, zielonych oczach, rzadkich, piaskowych włosach
i wąskich ustach... — zastanowiłem się przez moment, po czym kontynuowałem: — Miał
zakrzywiony mały palec u prawej ręki. Jakby kiedyś był złamany, a później go źle złożono.
— To znak szczególny Jeffersona — wtrącił sierżant Hamish. Powiedział coś po raz
pierwszy od momentu, gdy wszedł do biura. — Pamiętam ten zakrzywiony palec. To na
pewno Jefferson.
MacCarthy pyknął fajką.
— Kto zatem spalił się w samochodzie'? — spytał zakłopotany. — Czyje ciało zostało
wystane do Ameryki?
— Wydaje mi się. że ciało Franka Bellinga — powiedziałem. — Z Jakiegoś powodu
Jefferson usiłował nabrać mnie, że jest Frankiem Bellingiem.
— Ale po co?
— Nie wiem —dotknąłem guza na głowie i skrzywiłem się. —Jeśli to wszystko, panie
inspektorze, pójdę już do łóżka. Czuję się. jakby walec po mnie przejechał...
— Takie pan robi wrażenie. Proszę mi tylko opisać Wonga.
— Według mnie wygląda jak każdy Chińczyk. Przysadzisty, tęgi, ze złotymi zębami.
— To prawda — powiedział MacCarthy i powstrzymał ziewnięcie. — Oni dla nas
wszyscy wyglądają podobnie, tak jak my dla nich. —Zwrócił się do Hamisha: —Weź tylu
ludzi, ilu ci potrzeba, i idźcie do starego miasta. Może uda ci się odnaleźć Jeffersona. Jeśli
go nie znajdziesz, my spróbujemy. — Potem rzeki do mnie: — Okay. Ryan, idź spać.
Zostaw to nam...
Powiedziałem, że było mi miło, i wyszedłem z biura w towarzystwie sierżanta.
— Szukanie Jeffersona na tamtym terenie to jak szukanie igły w stogu siana
— stwierdził z goryczą Hamish. — Nikt nic nie wie. Każdy kogoś kryje. Mógłbym mieć
Jeffersona koło siebie i też bym o tym nie wiedział.
— Głowa do góry — odparłem chłodno.. — Będzie pan miał przynajmniej zajęcie...
Zostawiłem go przeklinającego na czym świat stoi. wsiadłem do packarda i wróciłem
do hotelu. Czułem się staro, byłem zmęczony i sfatygowany.
87
Winda zatrzymała się na czwartym piętrze, gdzie znajdował się mój pokój. Uśmiech-
nięty chiński boy, ubrany w biały drelichowy kaftan i czarne spodnie, wręczył mi klucz
i ukłonił się. Podziękowałem i poszedłem do siebie. Otworzyłem drzwi i wszedłem do
saloniku. Wszystkie numery w hotelu posiadały salony. Sypialnia znajdowała się za
kotarą, dzielącą pokój na dwie części. Przekręciłem wyłącznik i ściągnąłem marynarkę.
Dzięki klimatyzacji w pokoju zrobiło się przyjemnie chłodno.
Postanowiłem wziąć zimny prysznic i pójść do łóżka, ale stało się inaczej. Kiedy
odsunąłem kotarę, zobaczyłem, że w sypialni świeci się nocna lampka. Na łóżku leżała
kobieta. Była to Stella Enright, ubrana w złoto-czarną sukienkę koktajlową. Jej buty stały
obok łóżka.
Na widok Stelli doznałem wstrząsu. Przez moment sądziłem, że jest martwa, ale
później, widząc unoszące się i opadające piersi, doszedłem do wniosku, że oddycha. Stałem
i przyglądałem się jej, ciągle odczuwając ból głowy i zastanawiając się, co do diabła tutaj
robi i jak się tu dostała. Wtedy przypomniałem sobie uśmiechniętego boya i domyśliłem
się, że przekupiła go, by wejść.
Gdy tak patrzyłem, powoli otworzyła oczy, spojrzała na mnie i uniosła głowę. Siadając
zsunęła długie nogi z łóżka.
— Przepraszam cię — powiedziała i uśmiechnęła się. — Nie spodziewałam się, że usnę.
Znudziło mnie to czekanie.
— Długo tu jesteś? — zapytałem, żeby powiedzieć cokolwiek. Usiadłem w fotelu
i obserwowałem, jak wkłada buty. Wygładziła włosy, wstała i weszła do salonu.
— Od dziesiątej — rzekła. — Niepokoiłam się o ciebie. Mam nadzieję, że nie gniewasz
się, że tu przyszłam. — Zanim zdążyłem się odezwać, powiedziała szybko: — Co się z tobą
działo? Prawie spóźniłam się na prom. Dlaczego nie czekałeś?
— Zatrzymano mnie — odparłem, mając na myśli szczupłego Chińczyka z nożem
i niskiego z karabinem. — Teraz ja cię o coś zapytam. Czy to był twój pomysł, żebyśmy
razem pojechali do Silver Minę Bay?
Usiadła na oparciu fotela, przyglądając mi się z uwagą.
— Mój pomysł? Co chcesz przez to powiedzieć?
— To proste... Gdy zasugerowałaś mi, abym poszedł zobaczyć wodospad... to był
twój pomysł, czy ktoś ci go podsunął?
Przez moment patrzyła na mnie spode łba, w końcu odparła:
— Nie wiem, dlaczego cię to interesuje... Mój braf powiedział, żebym cię zaprosiła.
Stwierdził, że czujesz się pewnie samotny i będziesz zadowolony z towarzystwa.
— Czy on jest twoim bratem? — zapytałem.
Zmartwiała, spojrzała na mnie, potem odwróciła wzrok. Ponieważ nie odpowiadała,
powtórzyłem pytanie.
— Wypytujesz mnie o najbardziej fantastyczne rzeczy — powiedziała, ciągle nie
patrząc na mnie. — Czemu cię to ciekawi?
— Między wami nie ma żadnego podobieństwa. Wydaje mi się dziwne, że taka
dziewczyna chce żyć z kimś takim jak twój brat.
Widziałem, że się waha, wreszcie wzruszyła ramionami.
— Nie, on nie jest moim bratem. Znam go zaledwie parę miesięcy. Teraz żałuję, że
kiedykolwiek go spotkałam.
— Zaniechałem myśli o pójściu do łóżka. Wyjąłem paczkę papierosów i zapaliliśmy.
Ześlizgnęła się z oparcia na fotel. Zamknęła oczy, głęboko wdychając powietrze.
88
;oj. Uśmiech-
czył mi klucz
wszedłem do
owała się za
l marynarkę.
aczej. Kiedy
tóżku leżała
Jej buty stały
martwa, ale
ycha. Stałem
) diabła tutaj
i domyśliłem
iwę. Siadając
a się, że usnę.
em w fotelu
ilonu.
nie gniewasz
Co się z tobą
'ka z nożem
ysł, żebyśmy
?ad... to był
ię zaprosiła.
itwa.
ipowiadała,
, ciągle nie
ne, że taka
iż żałuję, że
apaliliśmy.
strze.
— Gdzie go spotkałaś?
— W Singapurze. Pracowałam jako striptizerka w nocnym klubie — odparła.
— Wiele przeżyłam od wyjazdu z Nowego Jorku... jaka jestem głupia. Na klub została
przeprowadzona obława i nigdy już nie otrzymałam moich pieniędzy. Znalazłam się
w sytuacji bez wyjścia. Wtedy zjawił się Harry. Wiele razy oglądał mnie w klubie i zrobił mi
tę propozycję. Miał mnóstwo pieniędzy, pewien urok osobisty i cóż... zamieszkałam z nim
w bungalowie w pobliżu MacRitchiego. Było przyjemnie. Spędziłam z nim wiele miłych
chwil, ale ludzie zaczęli o nas plotkować, później było gorzej — otworzyła oczy, by
spojrzeć na tlącą się końcówkę papierosa. — Postanowiłam wracać do domu, ale Harry
nie chciał mi dać pieniędzy na samołot. Nagle musiał przyjechać tutaj. Załatwił mi
fałszywy paszport. Zamieszkaliśmy tu jako rodzeństwo — popatrzyła na mnie. — Ale ja
ciągle chcę wrócić do domu. Czy mógłbyś pożyczyć mi trochę pieniędzy? Oddam ci za parę
miesięcy.
— W jaki sposób załatwił ci fałszywy paszport?
Potrząsnęła głową.
— Nie wiem... nie pytałam. Pożyczysz mi pieniędzy?
— Nigdy nie pożyczam takich sum.
— Jeśli robi ci to różnicę, możemy jechać razem — uśmiechnęła się do mnie
półgębkiem. Nagle wydało mi się, że przestraszyła się czegoś. W jej oczach pojawił się
wyraz smutku. — Wiesz, co mam na myśli... zastaw za pożyczkę.
— Chcę się napić — rzekłem. — Wypijesz jednego?
Siedziała z szeroko otwartymi oczami, jakby połknęła kij.
— Nie mów nikomu — powiedziała głosem, który zabrzmiał ostro. — Nie chcę, żeby
ktoś wiedział, że tu byłam...
— Boy hotelowy wie. On cię tu wpuścił, prawda?
— Nie. Dowiedziałam się, w którym pokoju mieszkasz, i sama zabrałam klucz
z recepcji. Wisiały tam tylko dwa klucze. On nie wie, że tu jestem.
Życzyłbym sobie, żeby głowa przestała mnie wreszcie boleć.
— Czego się boisz?
Rozluźniła się w fotelu, ale nie patrzyła na mnie.
— Nie boję się niczego. Po prostu chcę się stąd wynieść. Chcę wrócić do domu.
— Skąd ta nagła potrzeba?
— Musisz zadawać tyle pytań? Pożyczysz mi pieniądzy? Prześpię się z tobą, jeśli
przyrzekniesz, że dasz mi forsę.
— Dam ci pieniądze pod warunkiem, że powiesz wszystko, co wiesz o Harrym
Enrighcie.
Zastanawiała się chwilę, wreszcie zaczęła:
— Wiem o nim naprawdę bardzo mało. Jest zwykłym playboyem, który lubi się
dobrze zabawić...
Czułem się zbyt zmęczony, aby zachować spokój.
— Cóż, jeśli to wszystko, co wiesz, zatrzymam swoje pieniądze — rzekłem i podszed-
łem do telefonu. — Zamierzam zamówić drinka, a potem pójść do łóżka... sam. Będzie
lepiej, gdy wyjdziesz, zanim zjawi się kelner.
— Nie, zaczekaj.
Zadzwoniłem do restauracji hotelowej i poprosSem o butelkę szkockiej oraz lód.
Kiedy odłożyłem słuchawkę, Stella wstała.
— Naprawdę dasz mi pieniądze, jeśli powiem ci, co o nim wiem?
89
— Tak jak obiecałem.
— Myślę, że szmugluje narkotyki — odparła, zaciskając i rozprostowując dłonie.
— Skąd ta pewność?
— Nocą przychodzą do niego jacyś ludzie. Kiedy byliśmy w Singapurze, miał zwyczaj
chodzić do portu i tam spotykał się z marynarzami. Pewnego razu policja zrobiła obławę
na nasz dom i przeprowadziła rewizję, ale niczego nie znaleźli. Tutaj także mamy nocnych
gości, zawsze Chińczyków. Harry bardzo wcześnie wypływa motorówką w morze...
— Czy w willi mieszkał przed wami Jeffesrson?
— Tak. Harry zabronił mi o tym mówić. Gdy Jefferson zginął. Harry przyjechał
z Singapuru na jego miejsce. Posiadłość doskonale nadaje się do odbioru narkotyków...
Rozległo się delikatne pukanie do drzwi.
— Jest kelner — rzekłem. — Wejdź do łazienki i bądź cicho.
Gdy tylko zniknęła w łazience i zamknęła za sobą drzwi, poszedłem otworzyć.
W progu stał uśmiechnięty Harry Enright. W ręce trzymał automatyczną trzydziestkę
ósemkę, wycelowaną prosto we mnie.
— Nie rób nic pochopnie, stary. Cofnij się i trzymaj ręce przy sobie.
Cofnąłem się, zerkając, czy nie widać kelnera.
— Złudne nadzieje... — rzekł Enright. zamykając drzwi, o które oparł się plecami.
— Powiedziałem kelnerowi, że zmieniłeś zdanie... i odszedł.
— Czy w takim razie mogę usiąść? Zdenerwowanie źle na mnie wpływa.
Usiadłem, trzymając ręce na kolanach i obserwując go. W Jego oczach widać było
chłód i nienawiść, co kazało mi być ostrożnym. Pistolet pewnie trzymał w ręku, celował
dokładnie między moje oczy.
— Spryciarz z ciebie — powiedział. — Nie wiesz nawet, jaki cholerny spryciarz...
Zrobiłeś coś, czego nie udało mi się zrobić przez ostatnie trzy tygodnie.
— Co mianowicie? — zapytałem.
— Odnalazłeś Jeffersona. Tropiłem tego sukinsyna i myślałem, że oszaleję. I pomyś-
leć. że miałeś zginąć! Potem zwiałeś i znalazłeś go... o to mi chodziło.
— Nie bardzo cię rozumiem — rzekłem. — Musisz celować do mnie z tego pistoletu?
Miałem ciężki dzień, a ta broń nie wygląda na zabawkę.
Ciągle trzymając mnie na muszce, wszedł do pokoju i usiadł w fotelu, w którym parę
minut temu siedziała Stella.
— Nie przejmuj się pistoletem. Dopóki nie zaczniesz robić głupstw, możesz być
spokojny o swoją głowę. Co powiedziałeś glinom?
— - A skąd wiesz, że cokolwiek im mówiłem?
— Mam człowieka, który cię śledził od momentu, gdy zacząłeś interesować się willą.
Zauważyłem cię na rowerze wodnym. Od tej chwili nie spuszczaliśmy z ciebie oka.
— My? Masz na myśli gang narkotykowy?
— Tak jest. stary, to poważna sprawa, za poważna jak na ciebie. Oblewają mnie zimne
poty. gdy myślę, że tych dwóch mogło cię zabić. Popełniłem błąd. Powinienem był
zostawić cię w spokoju. Nie miałem pojęcia, że szukasz Jeffersona.
— Nie szukałem... myślałem, że nie żyje.
— My też myśleliśmy, że nie żyje. Prawie że wystrychnął nas na dudka. Szukaliśmy
Bellinga. W końcu zjawiłeś się ty i zaprowadziłeś nas prosto do Jeffersona.
— A więc znalazłeś go — powiedziałem, zastanawiając się. co Stella robi w łazience.
— Tak, mamy go — jego uśmiech wyglądał groźnie. — Wonga również.
•wując dłonie.
'e, miał zwyczaj
zrobiła obławę
•namy nocnych
w morze...
rry przyjechał
narkotyków...
tworzyć.
ą trzydziestkę
się plecami.
widać było
;ku, celował
spryciarz...
ę. J pomyś-
) pistoletu^
órym parę
ożesz być
; się willą.
oka.
aie zimne
'nem był
łkaliśmy
azience.
— A kim jest Wong'?
— Był jednym z naszych, ale popełnił błąd. kumając się z Jeffersonem. Właśnie w tej
chwili obaj dostają nauczkę, a to. co z nich zostanie, wyląduje w morzu.
— A co oni ci zrobili^
—- W ten sposób postępujemy z oszustami — rzekł Enright. — To jedyny sposób na
nich. Co powiedziałeś glinom?
— Nic, czego by już nie wiedzieli — odparłem łagodnie.
Patrzył na mnie przez długą chwilę, po czym wstał.
— Wybierzemy się razem na mały spacer, a później na przejażdżkę. Na zewnątrz
czeka czterech moich ludzi. Jeden fałszywy ruch i koniec z tobą. Moi chłopcy są
zaopatrzeni w noże. Mogą zabić faceta z odległości czterdziestu stóp. Nikt się nie dowie, że
jesteś martwy, a ja będę wiele mil stąd. Uważaj więc... Chodź, idziemy...
—- A co potem?
— Sam zobaczysz. Wstawaj, stary, i bądź ostrożny...
Wstałem. Enright dotknął plecami drzwi, otworzył je i odsunął się na bok.
— Boy ci nie pomoże. Pracuje dla mnie. więc nie błaznuj — powiedział. — Zejdziemy
schodami na dół. W holu czeka drugi z moich chłopaków. Ruszaj się. Jeśli chcesz przeżyć.
Wyszliśmy na korytarz. Enright wpakował broń do kieszeni, mocno zaciskając Ją
w ręce. Gdy doszliśmy do szczytu schodów, boy hotelowy uśmiechnął się do mnie.
_- Schodź — powiedział Enright. — Idę za tobą.
|Z trudem zwlokłem się po czterech stopniach i znalazłem się w przestronnym, dziwnie
pustym holu. W fotelach klubowych siedziało tylko dwóch mężczyzn. Jednym z nich był
sierżant Hamish. Ten drugi miał wypisane na twarzy, że też jest gliną, ale nie widziałem go
przedtem. Spojrzałem na nich i gwałtownym ruchem rzuciłem się na pluszowy dywan.
Ułamek sekundy później wystrzelił pistolet. Leżałem z bijącym sercem, a nade mną
gwizdały kule.
Po chwili szturchnął mnie czyjś but.
— Możesz się podnieść — rzekł Hamish.
Odwróciłem się i popatrzyłem na niego, potem z wolna uniosłem się. Enright leżał na
plecach, z rany na jego twarzy płynęła krew. a z marynarki unosił się dym. Ponowny rzut
oka na niego przekonał mnie. że nie żyje.
— Musiałeś go zabić? — zapytałem.
— Gdybym ja go nie zabił, ty byś zginął — odparł Hamish obojętnie. — Nawet mnie
mógł wykończyć...
— Tamtych dwóch i boy na czwartym piętrze też należą do gangu.
Drugi policjant spojrzał w stronę windy, a Hamish rzekł:
— Już ich mamy... Kim była kobieta, która do nas telefonowała?
Popatrzyłem na niego bez wyrazu.
— A była tam Jakaś kobieta?
— To skąd, do diabła, wzięlibyśmy się tutaj — spytał Hamish rozdrażniony. — Kim
była ta kobieta?
— Nie wiem — odparłem. — Pewnie któraś z moich wielbicielek.
Pół tuzina chińskich policjantów weszło do hotelu. Hamish rozmawiał z nimi. po czym
wykonał nagły skręt głową w moją stronę.
— Chodź — powiedział. — Musisz pogadać z szefem.
Kiedy policjanci zbierali resztki po Enrighcie. Hamish i ja poszliśmy do jeepa.
91
Przebywałem na komendzie policji ponad trzy godziny. W pokoju stał tapczan,
— więc położyłem się i zasnąłem. Około czwartej nad ranem blady i zmęczony Hamish
obudził mnie.
— Chodź — powiedział.
Jęknąłem, czując, że ból głowy nie ustąpił.
.— Co się dzieje? — zapytałem.
— Szef chce z tobą rozmawiać. Dlaczego akurat ty miałbyś spać?
MacCarthy pykał raz po raz z fajki, przed nim stała filiżanka herbaty. Gdy usiadłem
przygaszony na krześle, jakiś policjant postawił także przede mną herbatę. Hamish,
zmagając się z ziewaniem, oparł się o ścianę.
— Straż wodna złapała mężczyznę, który usiłował zwiać motorówką Enrighta
— rzekł MacCarthy. — Mieliśmy trochę kłopotów, ale w końcu mamy ptaszka w garści.
— Amerykanin?
— Chińczyk... pochodzi z Kantonu. Ponieważ zajmuje się pan sprawą Jeffersona,
pomyślałem, że może się panu przyda.
— Dzięki. Jeffersona jeszcze nie odnaleźliście?
— Około pół godziny temu został wyłowiony z zatoki — rzekł MacCarthy i uśmiech-
nął się. -- Założę się, że wolałby umrzeć za pierwszym razem. Zanim go zabili, brutalnie się
z nim obeszli. Teraz sprawa jest jasna. Ja to tak widzę: przed przyjazdem tutaj Jefferson żył
z tego, co w sposób nieprzyzwoity zarobiła ta dziewczyna, Jo-An. Nie wiem, dlaczego się
z nią ożenił. Może miało to zamknąć jej usta. W każdym razie ożenił się parę tygodni po
pierwszym spotkaniu z Frankiem Bellingiem, który —jak panu mówiłem — był jednym
z szefów w tym przemytniczym gangu. Belling miał w Repulse Bay willę, którą wynajął od
Lin Fana. Czy Lin Fan wiedział, do czego używany jest jego dom, tego nie wiem, ale
zamierzam się dowiedzieć, jeśli tylko będę mógł. Posiadłość świetnie nadawała się do
magazynowania towaru. Była tam przystań, szybka łódź, a wszystko odcięte od świata.
Ale Bellingowi zaczął się palić grunt pod nogami. Załatwiliśmy nakaz jego aresztowania.
Doniesiono mu, że zastawiamy na niego pułapkę i wtedy zdecydował się zwiać do
Kantonu i pozostać tam, aż sprawa przycichnie. Ale ktoś musiał mieszkać w willi, aby
zajmować się odbiorem przesyłek. Przekonał więc Jeffersona, by tam pojechał. Jeffersona
nie trzeba było specjalnie namawiać. Gdyby zdecydował się na wyjazd, mieszkałby
w luksusie. Odszedł od Jo-An i wprowadził się do rezydencji, zaś Belling wyjechał do
Kantonu. W ramach umowy miał sprowadzić dwa tysiące uncji heroiny. Belling
przyjechał do willi nocą. by wyjaśnić Jeffersonowi, jak się odbędzie dostawa. Taka ilość
heroiny we właściwych rękach warta jest fortunę. Jefferson zaczął zastanawiać się, czy
dałoby się to ukraść, ale nie wiedział, jak potem upłynnić towar, a także bal się, że gang go
wykończy. Jednak los, jeśli tak to nazwać, wziął sprawę w swoje ręce. Heroinę dostarczono
do willi i tam zmagazynowano. Belling i Jefferson wyjechali na Lecky Pass, leżącą
niedaleko Kantonu. W czasie jazdy zdarzył się wypadek, w którym zginął Belling. Wtedy
Jefferson dostrzegł swoją szansę. Na palec Bellinga włożył swój sygnet, a do kieszeni
pudełko papierosów, po czym podpalił samochód. Wypadek zdarzył się bez świadków,
poza tym była czwarta rano, więc nikt mu nie przeszkadzał. Wrócił do willi skradzionym
rowerem i przetransportował heroinę prawdopodobnie do hotelu „Celestial Empire".
Mniej więcej tak to wyglądało. Pewien jestem, że przekonał żonę, aby ciało Bellinga
zidentyfikowała jako jego, a następnie ukrył się w getcie w Koulunie.
ju stat tapczan,
leczony Hamish
. Gdy usiadłem
rbatę. Hamish,
5wką Enrighta
.aszka w garści.
lwa Jeffersona,
irthy i uśmiech-
ili, brutalnie się
taj Jefferson żył
m, dlaczego się
larę tygodni po
. — był jednym
:órą wynajął od
) nie wiem, ale
idawała się do
;ięte od świata.
> aresztowania.
ł się zwiać do
ać w willi, aby
;hał. Jeffersona
:d, mieszkałby
ig wyjechał do
;roiny. Belling
wa. Taka ilość
lawiać się, czy
się, że gang go
lę dostarczono
y Pass, leżącą
Belling. Wtedy
a do kieszeni
bez świadków,
i skradzionym
stial Empire".
ciało Bellinga
— Dlaczego to zrobił? — zapytałem.
— Podjął decyzję bez zastanowienia. Nadarzyła się okazja i wykorzystał ją, ale potem
doszedł do wniosku, że wplątał się w aferę. Organizacja szybko wpadła na jego trop. Jak
tylko dowiedzieli się o wypadku, wysłali do willi jednego ze swoich ludzi, który upewnił się.
że heroina zniknęła. Oczywiście myśleli, że to Belling ukradł towar, więc to jego zaczęli
szukać. Sytuacja okazała się korzystna dla Jeffersona. Tak długo, jak mafia sądziła, że
Belling ją zdradził, on był poza podejrzeniem. Ale powinien był wyjechać z Hongkongu.
To okazało się niemożliwe. Wszyscy myśleli, że nie żyje, i Jefferson nie miał szans
załatwienia fałszywego paszportu. Był uziemiony.
— A co z heroiną? — zapytałem.
MacCarthy zmarszczył brwi.
— Nie mam pojęcia, chyba nigdy jej nie znajdziemy. Ciało Jeffersona wyglądało tak,
że chyba go przekonali, by im powiedział, gdzie ukrył towar.
— Intryguje mnie, dlaczego Jo-An wzięła na siebie kłopot przekazania ciała Bellinga
ojcu Jeffersona — rzekłem.
— Musiała wyjechać z Hongkongu. Nie miała forsy, a tak dostała od starego
Jeffersona pieniądze na przejazd — stwierdził MacCarthy.
— Tak... Sądzę, że tak było. A co z Wongiem?
— Oczywiście, był jednym z nich. Popełnił błąd, wiążąc się z Jeffersonem.
— Czekał na mnie na lotnisku. Tylko skąd wiedział, że przyjeżdżam? Musiał zostać
przez kogoś powiadomiony, tylko przez kogo? Kiedy wykorzystywałem go jako tłumacza.
świadomie wprowadzał mnie na fałszywy ślad. Miał, oczywiście, za zadanie trzymać mnie
z dala od Jeffersona i prawie mu się to udało. Gdybym nie natknął się na Leilę, nigdy nie
dotarlibyśmy do Enrighta.
— Czy Jefferson będzie chciał, aby odesłano mu ciało syna?
— Tak sądzę. Spotkam się w konsulacie z Wilcoxem i zajmę się formalnościami. Czy
zostało odnalezione ciało Wonga?
— Ciągle go szukamy. Ten Chińczyk, którego złapaliśmy, powiedział, że oba ciała
wrzucono w tym samym miejscu.
Popatrzyłem na niego z podziwem.
— Musieliście go nieźle przekonywać. Pewnie facet wszystko wyśpiewał...
MacCarthy podrapał się po nosie cybuchem fajki.
— Chińczycy nie .są dla siebie mili. — rzekł. — Policja wodna zajmowała się nim całe
pół godziny, zanim przekazali go nam. Próbował dziabnąć nożem któregoś z nich. Było
trochę szarpaniny...
— Musieli się spieszyć, skoro aż tak go zmiękczyli...
— Tak, szybko pracują — inspektor wyglądał na znudzonego tym tematem.
Zdawkowo zapytał: — A propos, czy wie pan coś o Chińczyku, którego znaleziono
w Silver Minę Bay, co? Przestrzelono mu głowę z karabinu marki Lee Enfield.
— Tak? Tej broni nie miałem w rękach od czasu, gdy wyszedłem z wojska.
— Nie sugerowałem, że pan go zastrzelił... Był pan tam po południu?
— O ile sobie przypominam, tak. Poszedłem obejrzeć wodospad.
— Właśnie w tamtym rejonie został znaleziony. «
— Czy to nie zadziwiające?
— Nie słyszał pan strzelaniny?
— Nic z tych rzeczy.
93
MacCarthy popatrzył na mnie i wzruszył ramionami.
— Bytem prawie pewien, że powiadomiłby pan nas o zdarzeniu.
— Ma pan absolutnie rację.
Teraz nastąpiła dłuższa przerwa, podczas której Hamish wyjął swoją fajkę i zaczął ją
napełniać.
— Sądzę, że w willi, w łóżku, tam gdzie i ja chciałbym się znaleźć...
— Nie ma jej tam... sprawdziliśmy. Kiedy widział ją pan ostatni raz?
— Na promie podczas podróży do Silver,Mine Bay. Zabrała jakieś rzeczy dla starej
służącej. Pojechaliśmy razem.
— Od tego czasu nie widział jej pan?
— Nie mogę powiedzieć, że tak.
— Zdaje się. to ona zawiadomiła nas. że Enright jest w pańskim pokoju.
— Mogła to zrobić. Ma dobry charakter.
MacCarthy nagle uśmiechnął się.
— Niech pan przestanie udawać. Ryan. Sprawdziliśmy. Nazywa się Stella May
— I co? — zapytałem, patrząc na niego poważnie.
— Kiedy zadzwoniła, poszliśmy do hotelu. Powiedziano nam. że telefonowała
z łazienki w pańskim pokoju. Widziano ją o dziesiątej, jak szła na górę po schodach. Sądzę,
że jeszcze tam jest...
— Być może!... Mam taką nadzieję odparłem. — Uratowała mi życie. Czego pan
oczekuje ode mnie? Że ją panu wydam?
— To niezbyt mądre okłamywać policjantów — powiedział MacCarthy, zabierając się
do czyszczenia fajki piórkiem mewy — ale skoro uratowała panu życie, a nam stworzyła
okazję do rozbicia mafii narkotykowej, myślę, że możemy o niej zapomnieć. Proszę jej
powiedzieć, że jeśli wyjedzie do jutra wieczorem, nie będzie miała z nami żadnych
kłopotów. Ma 24 godziny, żeby opuścić miasto. Jeśli zostanie, będziemy musieli się nią
zająć.
— Dzięki—odrzekłem. —Powiem jej...Sam też wyjeżdżam. Tutaj nie mam już nic do
roboty. Ciągle szukam zabójcy żony Jeffersona. Ktokolwiek to zrobił, znajduje się
w Pasadena City. To, co znalazłem tutaj, pozwoli mi odnaleźć zabójcę. Czy mogę odejść?
— Nie mam nic przeciwko temu.
— Wrócę teraz do hotelu i pójdę spać!
— Jeśli ta dziewczyna jest ciągle w pańskim pokoju, nie sądzę, aby pan długo pospał
— rzekł MacCarthy z figlarnym uśmiechem.
— Ależ pan bystry... — odparłem wstając. — Czy nie moglibyście mnie odwieźć?
MacCarthy zwrócił się do Hamisha:
— Podwieź go, spieszy mu się... — po czym przyciągnął teczkę, która leżała przed nim
i zabrał się do pracy.
Dotarłem do hotelu, gdy słońce zaczynało wspinać się zza gór. Wszedłem do pokoju,
wziąłem klucz od uśmiechniętego Chińczyka, którego wcześniej nie widziałem, i ot-
worzyłem drzwi.
fajkę i zaczął ją
czy nie wie pan,
•f
zeczy dla starej
>ię Stella May
wiązała się tam
; telefonowała
bodach.Sądzę.
cię. Czego pan
/, zabierając się
nam stworzyła
lieć. Proszę jej
nami żadnych
musieli się nią
mam już nic do
t, znajduje się
/ mogę odejść?
Stella drzemała w fotelu przy zapalonym świetle. Gdy wszedłem zerwała się, w jej
oczach pojawił się strach. '
— Odpręż się — powiedziałem, zamykając drzwi na klucz. — Nie masz się już czego
obawiać.
— Co się stało0 Słyszałam strzelaninę. Myślałam, że cię zabili.
Opadłem na fotel.
— Wyświadczyłaś mi przysługę. Dzięki.
Musiałam cos zrobić... Bałam się, że usłyszy, jak telefonuję.
Cóż. masz to, czego pragniesz... możesz wyjechać do domu w ciągu 24 godzin.
Zapłacę ci za przelot. Policja nie zamierza cię niepokoić. Ale będzie lepiej, jeśli skorzystasz
z własnego paszportu. Masz go jeszcze?
Wciągnęła głęboko powietrze.
— Tak, mam. A Harry?
— Nie miał szczęścia. Policja strzelała celniej. Dla niego to najlepsze wyjście, nie
potrafiłby się przyzwyczaić do życia w więzieniu.
Wzdrygnęła się.
— Nie żyje?
— Tak, nie żyje... Teraz chciałbym się przespać. Wezmę prysznic i pójdę się położyć.
Ty zajmij łóżko, a ja prześpię się na kanapie.
Zamknąłem się w łazience i wziąłem prysznic. Czułem się stary i wyczerpany.
Włożyłem piżamę, po czym wyszedłem z łazienki.
Czekała na mnie. Zrzuciła sukienkę i położyła się na łóżku. Spojrzeliśmy na siebie,
potem ona wyciągnęła ręce. Trzymała mnie w ramionach także później, gdy zapadłem
w sen.
i długo pospał
nie odwieźć0
żała przed nim
:m do pokoju,
działem, i ot-
CZęŚĆ IV
1 Wszystko wydawało się znajome... zapach potu, środków dezynfekcyjnych i lęku;
• korytarz pomalowany na zielono, odgłosy ciężkich kroków i kamienne twarze
policjantów, którzy przepychali się obok mnie, jakbym w ogóle nie istniał. Zatrzymałem
się przed drzwiami porucznika Retnicka i zapukałem.
Ktoś wrzasnął. Przekręciłem gałkę i wszedłem. Retnick siedział za biurkiem, zaś
sierżant Pulski opierał się o ścianę i żuł zapałkę. Obaj spojrzeli na mnie, po czym Retnick
zsunął kapelusz na tył głowy i klepnął bibularz wypielęgnowaną ręką.
— Popatrz, kogóż my tu mamy — powiedział. — Ale niespodzianka! Gdybym
wiedział, że przyjeżdżasz, wysłałbym na powitanie orkiestrę miejską. Siadaj. Jak tam
chińskie kurewki?
— Nie wiem — odparłem siadając. — Byłem zbyt zajęty, żeby się przekonać.
Rozwiązałeś już sprawę morderstwa?
Retnick wyjął pudełko z cygarami, wybrał jedno, odgryzł końcówkę i wziął je do ust.
Mnie nie zaproponował.
— Jeszcze nie... a ty?
— Być może... A ty nic nie masz?
Zapalił cygaro z niezadowoloną miną.
— Ciągle usiłuję odnaleźć tego Hardwicka. Dowiedziałeś się czegoś?
— Ciało, z którym przyjechała tutaj Jo-An, nie było ciałem Hermana Jeffersona.
Ta informacja wstrząsnęła nim. Zakrztusił się dymem, więc złorzecząc odłożył cygaro
i wytarł nos poplamioną chusteczką. Schował ją, potem przechylił się do tyłu na krześle
i spojrzał na mnie załzawionymi oczami.
— Słuchaj, szpiclu, gdyby tu nie było McCoya, nie uszłoby ci to płazem. Zapewniam
cię...
— Herman Jefferson został zamordowany dwa dni temu — odparłem. — Wrzucono
go do morza parę mil za Hongkongiem. Wyłowiła go brytyjska policja. Ciało wraca
samolotem w końcu tygodnia.
— Na miłość boską! W takim razie czyje ciało znajdowało się w trumnie?
— Nie znasz... Facet nazwiskiem Frank Belling, obywatel angielski, powiązany ze
szmuglem narkotyków.
— Rozmawiałeś już ze starym Jeffersonem?
— Jeszcze nie... ty jesteś moim pierwszym rozmówcą. On będzie następnym...
96
1
nych i Jęku;
nne twarze
[trzymałem
irkiem, zaś
m Retnick
! Gdybym
i. Jak tam
•rzekonać.
je do ust.
ersona.
yłcygaro
a krześle
:>ewniam
rzucono
o wraca
zany ze
Retnick spojrzał na Pulskiego, który odpowiedział mu obojętnym wzrokiem, późnię]
na mnie.
— Gadaj wszystko — rzekł. — Ale chwileczkę... Zanotuję to...
Złapał słuchawkę i poprosił o stenografa. Czekając żuł swoje cygaro, pochmurny
i zmartwiony.
Wszedł młody gliniarz i usiadł z dala od nas. Otworzył notatnik i popatrzył
wyczekująco najpierw na Retnicka, potem na mnie.
— Gadaj!—zwrócił się do mnie Retnick. —Złóż jedno ze swoich klasycznych zeznań.
szpiclu. Ale niczego nie opuszczaj. Zamierzam sprawdzić każde słowo, które wypowiesz,
a jeśli okaże się, że kłamiesz, będzie ci przykro, że twój papcio dał ci życie...
— Nie muszę z tobą rozmawiać, Retnick — odparłem nagle zirytowany. — Jefferson
tylko czeka, żeby cię załatwić. Wystarczy jedno moje słowo i tak się stanie.
Pulski oderwał się od ściany, którą cały czas podpierał. Młody gliniarz wyglądał na
przerażonego. Zanim Pulski zdążył zamierzyć się na mnie, Retnick wstał, nakazując mu.
żeby się cofnął.
— Spokój! — warknął, a do mnie powiedział: — Odpręż się, szpiclu. Okay, wycofuję
wszystko. Nie musisz być tak cholernie drażliwy... Dalejże, do cholery, spiszmy wreszcie te
zeznania...
Spoglądałem na niego przez dłuższą chwilę, ale unikał mojego wzroku, w końcu
uspokoiłem się. Zapaliłem papierosa i złożyłem zeznanie. Opowiedziałem o wszystkim, co
mi się zdarzyło od momentu przyjazdu do Hongkongu. Tylko jeden fakt zatrzymałem
w tajemnicy, że Stellaija wróciliśmy do Nowego Jorku razem. Tam też pożegnaliśmy się.
Było mi przykro rozstać się z nią. Wydawało mi się, że jej również, ale skoro wracała do
swojego środowiska, podtrzymywanie tej znajomości nie miało sensu. Wyświadczyła mi
przysługę, a ja się zrewanżowałem. Dałem jej dwieście dolarów na start do nowego życia.
To były moje pieniędze, nie Jeffersona. Podziękowała ze smutnym uśmiechem i pożegnała
się. Wtedy widziałem ją po raz ostatni.
W czasie gdy mówiłem. Retnick wypalił dwa cygara. Gdy skończyłem, kazał młodemu
gliniarzowi przepisać zeznanie na maszynie, a po jego wyjściu poprosił Pulskiego. żeby
poszedł się przejść.
Zostaliśmy sami. Retnick zapytał:
— Nadal nie wiadomo, dlaczego ta żółta została zastrzelona, prawda?
— Niestety, nie.
— Wolałbym nie być na twoim miejscu, gdy będziesz mówił temu sukinsynowi
Jeffersonowi, że jego syn był handlarzem narkotyków.
— Nikt ci nie każe pchać się na moje miejsce.
— Musimy otworzyć trumnę — stwierdził Retnick. Zapalił trzecie cygaro. - - Nie
spodziewaj się, że staremu to się spodoba.
— Dlaczego by nie? Przecież w trumnie nie ma zwłok jego syna.
— Tak... — Retnick pogrążył się w myślach. — Byłoby lepiej, gdybyśmy zrobili to
szybko i bez rozgłosu. Powinieneś postarać się o zgodę starego. Musimy otworzyć
rodzinny grobowiec.
— Zajmę się tym.
— Gazety rozdrapią ten temat — rzeki z posępną miną. — M ogą być z tym kłopoty...
— Owszem...
Dumał przez chwilę, następnie wyjął pudełko cygar i zaoferował mi.
97
—- To nie dla mnie — odparłem. — Mam raka płuc...
— Taaak... Wyleciało mi z głowy... - Retnick zaczął polerować pudełko rękawem.
— Nie chcę kłopotów. Ryan. Mam do ciebie zaufanie. Może powinienem był zajrzeć do
trumny, zanim wydałem ją staremu...
— Musi się tym zająć ktoś kuty na cztery nogi...
— Taaak...
Nastąpiła dłuższa przerwa, wstałem.
— Idę porozmawiać z Jeffersonem.
— Będę czekał na twój telefon. Jak tylko otrzymasz jego zgodę, otwieram trumnę.
— Dobra.
— Pamiętaj. Ryan. możesz zawsze liczyć na swojego przyjaciela z komendy policji.
zapamiętaj to...
— Będę pamiętał o tobie tak długo, jak ty o mnie... Byłaby z nas niezła para. co"!
Zostawiłem go w nie najlepszym nastroju i zszedłem do samochodu. Usiadłem za
kierownicą, zapaliłem papierosa i zamyśliłem się na chwilę. Postanowiłem pojechać
najpierw do mojego biura, żeby zobaczyć, co się tam dzieje. Mogłem stamtąd zatelefono-
wać do Janet West i dowiedzieć się. czy staruszek może ze mną porozmawiać po południu.
Zaparkowałem auto i wjechałem windą na górę. Otwierając drzwi, usłyszałem tubalny
gos Jaya Wayde'a. który coś dyktował. Na podłodze przed wejściem piętrzył się cały stos
listów. Zabrałem je i rzuciłem na zakurzone biurko. Ponieważ w pokoju panował zaduch.
podszedłem do okna i otworzyłem je na całą szerokość. Barytonowy głos Wayde'a brzmiał
bardzo wyraźnie. Dyktował pismo dotyczące wysyłki plastrów. Słuchałem krótką chwilę.
po czym wróciłem za biurko. Przerzuciłem korespondencję, która właściwie nie dawała
żadnych szans na jakikolwiek zysk. Jedynie trzy listy posiadały wartość, całą resztę jakichś
okólników wyrzuciłem do kosza.
Sięgnąłem po słuchawkę telefonu i zadzwoniłem do rezydencji J. Wilbura Jeffersona.
Posępnym głosem lokaj zapytał, kto mówi. Odpowiedziałem, a po chwili przerwy
usłyszałem Janet West.
— Tu sekretarka pana Jeffersona. Czy to pan Ryan'1
Odpowiedziałem, że tak i zapytałem:
— Czy mógłbym zobaczyć się z panem Jeffersonem?
— Tak. oczywiście. Czy może pan przyjść o trzeciej po południu?
— Przyjdę.
— Dowiedział się pan czegoś? - nie byłem pewien, czyjej głos zabrzmiał niespokoj-
nie, czy tylko tak mi się zdawało.
— Przyjdę tam... — stwierdziłem i odłożyłem słuchawkę.
Zapaliłem papierosa i położyłem nogę na biurku. Była za dwadzieścia pierwsza.
Czułem się potwornie głodny. Byłem znów w Pasadena City Brakowało mi Hongkongu
i chińskiej kuchni. Bez entuzjazmu pomyślałem o Sparrowie i jego nieśmiertelnych
sandwiczach, ale trzeba było utrzymać ciało przy życiu. Zaplanowawszy, co będę mówił
i robił, gdy znajdę się w rezydencji Jeffersona, zamknąłem biuro i zszedłem do baru.
Trzymałem Sparrowa w napięciu przez 20 minut, opowiadając o chińskich dziewczętach.
Po tamtejszym jedzeniu hamburger i piwo wydawały mi się dość ciężko strawne.
Po lunchu pojechałem do swojego mieszkania. Ogoliłem się. wziąłem prysznic
i /mieniłem ubranie. Nadszedł czas. by wyruszyć do rezydencji J. Wilbura Jeffersona.
98
ić pudełko rękawem.
ienem byt zajrzeć do
otwieram trumnę.
7- komendy policji.
niezła para. co'.'
)du. Usiadłem za
owiłem pojechać
mtąd za telefon o-
'iać po południu.
^szałem tubalny
rzył się cały stos
anował zaduch.
/ayde'a brzmiał
i krótką chwilę.
wie nie dawała
ą resztę Jakich ś
ira Jeffersona.
iw'iłi przerwy
f niespokoj-
i pierwsza.
(ongkongu
liertelnych
ędę mówił
do baru.
wczętach.
•ne.
prysznic
Persona.
Otworzył mi lokaj, niezmiennie ponury i milczący. Zaprowadził mnie prosto do
gabinetu Janet West. która akurat pracowała za biurkiem.
Wyglądała blado, miała oczy podkrążone, Jakby źle spała. Na mój widok wstała
i uśmiechnęła się, ale nie zmieniła wyrazu oczu.
— Proszę wejść, panie Ryan — rzekła. — Proszę usiąść.
Wszedłem i usiadłem. Lokaj zniknął niczym wierna kopia ducha ojca Hamleta. Janet
West usiadła także, opierając szczupłe ręce na bibularzu i przygaszonymi oczami
wpatrując się we mnie.
— Pan Jefferson przyjmie pana za dziesięć minut. Czy wyjazd się udał?
— Tak, bardzo — odparłem i wyjąłem z portfela fotografię Franka Bellinga, którą
otrzymałem od niej, i rzuciłem na biurko. — Dostałem to od pani. Powiedziała pani, że to
fotografia Hermana Jeffersona...
Popatrzyła obojętnie na zdjęcie, później spojrzała na mnie:
— Tak, wiem o tym.
— Zamierzam pokazać tę fotografię panu Jeffersonowi i powiedzieć, że otrzymałem ją
od pani jako zdjęcie jego- syna.
Przeniosła wzrok na swoje ręce i spytała:
— Czy on nie żyje?
— Herman? Tak, teraz nie żyje.
Widziałem, że zadrżała. Przez dłuższą chwilę siedziała nieruchomo, w końcu podniosła
wzrok. Była blada, patrzyła na mnie bezradnie.
— Co mu się stało?
— Wiedziała pani. że związał się z mafią narkotykową?
— Tak... wiedziałam.
— No cóż, to oni go załatwili. Próbował działać na dwa fronty, ale nie udało się. Skąd
pani wiedziała?
Przez parę sekund nie odzywała się ani słowem.
— On mi powiedział — odparła znużonym głosem. — Widzi pan, byłam głupia.
zakochując się w nim, i on to wykorzystywał. Oszalałam na jego punkcie, ale niektórym
kobietom zdarza się oszaleć z miłości do nicponi...
— Dlaczego dała mi pani tę fotografię, mówiąc że to Herman?
— Chciałam ochronić pana Jeffersona. To jedyny przyzwoity i wielkoduszny
człowiek, jakiego kiedykolwiek poznałam. Nie mogłam znieść myśli, że dowie się o tym, że
jego syn handluje narkotykami.
— Skąd pani wzięła tę fotografię?
— Przysłał ją Herman. Chociaż do swojego ojca pisał tylko raz w roku, do mnie
pisywał o wiele częściej — zawahała się. po czym kontynuowała: — Mogę panu
powiedzieć prawdę. Wiele lat temu mieliśmy romans. Urodziłam jego dziecko. Choć
zdawałam sobie sprawę, że był skończonym łajdakiem, kochałam go. Wiedział o tym igrał
na moich uczuciach. Często wysyłał zdjęcia różnych ludzi, których spotykał. Między
innymi fotografie chińskich dziewcząt. Wiedział, że wytrąca mnie to z równowagi... i to go
bawiło. Potem ni stąd ni zowąd przysłał zdjęcie Belhnaa. Twierdził, że on i Belling
wspólnie robią interesy. Chciał chyba udowodnić, że nie kłamie. Prosił, abym pożyczyła
mu tysiąc dolarów na udany start. Nie wysłałam. Wtedy dostałam list, w którym pisał, że
wpadł w tarapaty. Był przerażony, wywnioskowałam to z jego listu. Pisał, że zadarł
zgangiem narkotykowym, że chcą go zabić, więc zamierza się ukryć. Tłumaczył, że Bellin;-'
99
nie żyje i ci ludzie sądzą, że to on zginął. Jego żona miała przywieźć tutaj ciało Bellingu.
Tylko w ten sposób można było ich przekonać, że nie żyje. Gdyby się udato, przestaliby go
[ścigać.
Uniosła ręce bezradnie.
— Zaszokowało mnie. że upadł tak nisko. Nie chciałam, by dowiedział się o tym pan
Jefferson. Wiem, że nie powinnam była tego robić... Ale zrobiłam...
Nie powiedziałem nic, więc kontynuowała:
— Dał mi adres pewnego Chińczyka. Nazywał się Wong Hop Ho. Prosił, abym
napisała do tego człowieka, gdyby stało się coś złego. Kiedy została zamordowana jego
żona i pan Jefferson powiedział, że wysyła pana do Hongkongu, napisałam do niego.
Uprzedziłam go, że dałam panu fotografię Bellinga. Bardzo mi zależało na tym. aby pan
Jefferson nie dowiedział się prawdy...
— Teraz musi poznać prawdę — odparłem. — Nie mogę przed nim tego ukryć...
— Dlaczego? — zapytała, pochylając się do przodu. — Dlaczego nie może umrzeć
z myślą, że jego syn był przyzwoitym człowiekiem?
— Sprawa jest zbyt skomplikowana. Trzeba będzie otworzyć trumnę. Teraz policja się
tym zajmuje. Tego nie można zatuszować — mówiłem, cały czas obserwując ją. — Mogę
tylko wyłączyć panią ze śledztwa.
Rozległo się dyskretne pukanie do drzwi i wszedł lokaj.
— Pan Jefferson jest gotów przyjąć pana — powiedział. — Proszę...
Poszedłem za nim, zostawiając Janet smutno spoglądającą w okno.
Wilbur J. Jefferson spoczywał w pozycji półleżącej na sofie, jakby nie ruszył się
z miejsca od naszego ostatniego spotkania. Zobaczył, że idę w jego kierunku i wskazał ręką
krzesło stojące obok.
— Cóż, młody człowieku, wrócił pan. Rozumiem, że ma pan dla mnie jakieś
informacje...
Usiadłem.
— Tak... ale nie są to wiadomości, które by pana ucieszyły — odparłem. — Wysłał
mnie pan do Hongkongu, abym poznał kulisy sprawy i zrobiłem to...
Obserwował mnie, potim wzruszył ramionami.
— Proszę się nie namyślać, tylko mówić, śmiało... Czego się pan dowiedział?
Przedstawiłem mu odpowiednio wygładzoną wersję tego, co zdarzyło się w Hongkon-
gu, oraz to, czego dowiedziałem się o jego synu. Przemilczałem okoliczności śmierci
Hermana. Powiedziałem tylko, że policja odnalazła jego ciało w morzu.
Słuchał z obojętną twarzą, spoglądając na rabatkę z różami. Dopóki nie skończyłem,
nie odezwał się ani słowem.
— Co teraz? — zapytał, ciągle nie patrząc w moją stronę.
— Policja chciałaby otworzyć trumnę — odparłem. — Potrzebują pańskiej zgody na
wejście do grobowca.
— W porządku. Mogą wziąć klucz od panny West.
— Załatwiłem, żeby ciało pańskiego syna przywieziono tutaj — ciągnąłem. — Przyja-
dą pod koniec tygodnia.
— Dziękuję — odparł apatycznie.
Nastąpiła długa przerwa. Spuściłem wzrok, a on patrzył przed siebie zasępiony.
Nigdy nie sądziłem, że Herman upadnie tak nisko — powiedział w końcu.
Handlarz narkotyków... najpodlejsze zwierzę na ziemi...
100
Nie odezwałem się.
— Cóż, chyba lepiej, że nie żyje — kontynuował. — A jeśli chodzi o jego żonę... nic
dowiedział się pan, kto ją zabił?
— Jeszcze nie. Czy chce pan, żebym dalej próbował?
— Dlaczego nie.,.? — widziałem, że jego myśli krążą wokół osoby syna. -- Jeśli
potrzebowałby pan czegoś, na przykład pieniędzy, to proszę pójść do panny West, ona się
tym zajmie. Dobrze by było, żebyśmy do końca wyjaśnili tę koszmarną sprawę. Niech pan
się dowie, kto ją zabił.
— Będzie mi potrzebny klucz do grobowca — powiedziałem wstając. — l jeszcze
jedno, panie Jefferson. Skoro pański syn nie żyje, kto zostanie pańskim spadkobiercą?
Pytanie go zaskoczyło. Popatrzył na mnie zmieszany.
— Co pana obchodzi, kto dostanie moje pieniądze?
- Czy to aż taka tajemnica? Jeśli tak. to przepraszam.
Zmarszczył brwi. żylastymi dłońmi przejechał niespokojnie po poręczach fotela.
— Nie. to nie jest tajemnica, ale dlaczego pan pyta?
— Czy zrobiłby pan w testamencie zapis dla żony Hermana, gdyby żyła?.
— Oczywiście. Żona mojego syna miałaby prawo do wszystkiego, co zostawiłem
jemu.
— Czy to duża suma?
— Połowa moich pieniędzy.
— To chyba dość sporo. A kto otrzyma drugą część?
— Panna West.
— Więc teraz dostanie całość?
Spojrzał zadumany.
— Zgadza się. Dlaczego tak pana interesują moje sprawy prywatne, panie .Ryan?
— To moja cecha zawodowa — odparłem i wyszedłem.
Janet West siedziała za biurkiem. Gdy stanąłem w drzwiach, podniosła wzrok.
— Proszę, niech pan wejdzie — powiedziała bezbarwnym, chłodnym głosem.
— Potrzebuję klucz do grobowca. Policja będzie chciała obejrzeć trumnę. Obiecałem
porucznikowi Retnickowi, że dostarczę ten klucz. Pan Jefferson nie wyraża sprzeciwu.
Sięgnęła do szuflady biurka.
— Opowiedziałem mu wszystko -- dodałem, wrzucając klucz do kieszeni. — Zniósł to
całkiem dobrze.
Wzruszyła ramionami z rezygnacją.
— Co teraz zamierza? >
— Chce, żebym znalazł zabójcę Jo-An. To kolejne zlecenie.
— Jak pan to zrobi?
— Większość morderstw ma jakiś motyw — odrzekłem. — Jestem prawie pewien, że
w tym przypadku również. Nawet domyślam się, jaki. Cóż. nie będę zabierał pani czasu.
Zwrócę klucz, gdy skończą...
Kiedy wychodziłem, wpatrywała się zamyślona w biurko. Lokaj odprowadzi; mnie bez
słowa. Zresztą ja leż nie miałem mu nic do powiedzenia. Zbliżając się uo samochodu.
zauważyłem, że poruszyła się firanka w oknie pokoju Janet West. Sekretarka starego
Jeffersomi patrzyła, jak wychodzę.
101
2 Porucznik Retnick i sierżant Pulski wysiedli z samochodu i podeszli do furtki
• cmentarnej, gdzie na nich czekałem.
— Cmentarz to jedyne miejsce, którego nie cierpię odwiedzać — powiedział Retnick
z cygarem w zębach.
— Prędzej czy później każdy z nas tutaj trafi — odparłem. — Kiedyś zamieszkasz tu
na stałe.
— Wiem, nie musisz mi mówić — burknął. — Po prostu nie znoszę mieszkać nigdzie
na stałe...
Przeszliśmy przez furtkę, a dalej szeroką alejką, mijając kosztowne grobowce.
— To tutaj — rzekł Pulski i wskazał aleję po prawej stronie. — Czwarty w tym
rzędzie...
Idąc dalej, dotarliśmy do masywnego grobowca z marmuru, otoczonego mar-
murowymi płytami i krawężnikiem.
— To ten — rzekł Pulski i wziął ode mnie klucz.
— Jak zareagował staruszek? — zapytał Retnick, spoglądając, jak Pulski podchodzi
do wejścia do grobowca. — Założę się, że nie miał zbyt dużo do powiedzenia, szpiclu.
— Hej! — w głosie Pulskiego słychać było niepokój. — Ktoś już był tutaj...!
Retnick ruszył do przodu. Podążyłem za nim. Pulski mocnym pchnięciem otworzył
drzwi do grobowca. Zamek sforsowano czymś w rodzaju lewarka, który zostawił »
w marmurze ślady pęknięć i odłupanych kawałków. Ktoś musiał się bardzo spieszyć, bo
mocował się z zamkiem.
— Niczego nie dotykaj — ostrzegł Pulskiego Retnick. — Rozejrzyjmy się.
Spenetrował światłem latarki wnętrze krypty. Naprzeciwko nas stały cztery trumny.
Najniżej usytuowana była otwarta, a wieko stało oparte o ścianę. Na dnie trumny leżała
długa ołowiana sztaba.
Retnick krzyknął:
— Co jest, do cholery? Chyba ktoś wykradł ciało!
— Niewykluczone, że w trumnie nigdy nie było ciała — rzekłem.
Odwrócił się do mnie z twarzą nagle wykrzywioną złością.
— Co chcesz przez to powiedzieć? Co ty jeszcze przede mną ukrywasz?
— Powiedziałem wszystko, co wiem — uciąłem krótko. — Ale to nie znaczy, że nie
muszę używać swoich szarych komórek.
— Weź to pudło na komendę — wrzasnął Retnick do Pulskiego — i dobrze się nim
zajmij. Może zostały jakieś ślady. Ja i ten sprytny szpice] idziemy na spacer.
Chwycił mnie mocno pod ramię i wyprowadził z grobowca. W tym czasie Pulski
podszedł do samochodu i połączył się z komendą. Gdy oddaliliśmy się na tyle, żeby go nie
słyszeć, Retnick usiadł na jednym z grobowców i wziął cygaro do ust.
— No, jazda, szpiclu, gadaj. Co ci przyszło do tego cholernego łba?
— W tym momencie akurat nic — odparłem. — Nie obchodzi cię, że usiadłeś na
czyjejś zmarłej żonie, mężu albo matce?
— Wszystko mi jedno, na kim siedzę — warknął. — Burmistrz, to znaczy mój
wpływowy szwagier, dzwonił dziś rano. Chce wiedzieć, kiedy zakończę tę sprawę.
— Z wściekłością żuł swoje cygaro. — Jak ci się to podoba? Nawet mój własny szwagier
mnie naciska...
— Brutal... — odparłem.
— Dlaczego sądzisz, że w trumnie nie było ciała?
102
szli do furtki
Iziai Retnick
"nieszkasz tu
zkać nigdzie
>owce.
arty w tym
inego mar-
podchodzi
ia, szpiclu.
aj...!
n otworzył
y zostawi}
cieszyć, bo
y trumny.
nny leżała
sy, ze me
e się nim
e Pulski
>y go me
idłeś na
;zy mój
sprawę.
wągier
— Właśnie mi to przyszło do głowy. Ciało Bellinga spaliło się na popiół. Po cóż by je
wykradać? I tak by nikt go nie mógł zidentyfikować. Po co więc ryzykować i zaprzątać
sobie głowę włamywaniem się do grobowca i wywlekaniem czyichś szczątków? Ponieważ
w trumnie nie było ciała Hermana, pomyślałem, że musi tam się znajdować Belling, Teraz
uważam, że nie było ani jednego, ani drugiego. Trumnę przysłano tutaj z ładunkiem
ołowiu. Bez nieboszczyka, kimkolwiek by był.
Retnickowi mój wywód nie dawał spokoju.
— To dlaczego jakiś żartowniś tu zaglądał?
— Bardzo słuszne pytanie — odparłem i nagle wszystko zrozumiałem. Walnąłem
pięścią w otwartą dłoń. — Chyba większy ze mnie bałwan, niż myślałem! Jasne! To jedna
z tych cholernie prostych spraw, których rozwiązanie widać od samego początku!
Retnick obrzucił mnie cierpkim spojrzeniem.
— Co ty majaczysz?
— W trumnie była heroina! Dwa tysiące uncji. Kapitalny schowek... doskonały
sposób przeszmuglowania jej z Hongkongu!
Retnick wpatrywał się we mnie przez chwilę, po czym skoczył na równe nogi
— O rany!... to naprawdę ma sens! Chyba wreszcie trafiliśmy.
— Krótko po tym. jak Jefferson ukradł to paskudztwo, zrozumiał, że wpadł. Nie mógł
się ruszyć z Hongkongu, a mafia deptała mu po piętach. Taka ilość heroiny jest warta kupę
forsy. Jefferson musiał przekonać organizację, że naprawdę nie żyje. Upiekł za jednym
zamachem dwie pieczenie. Zmusił Jo-An. by napisała do ojca o pieniądze na przewiezienie
jego ciała do domu. Pamiętaj. Herman nie miał pieniędzy. Jedynym sposobem na
wywiezienie heroiny było zapakowanie jej do trumny, za której transport zapłacił stary
Jefferson. Trumna z ciałem Bellinga została odprawiona w konsulacie amerykańskim.
W odpowiednim momencie usunięto z niej zwłoki, które prawdopodobnie wrzucono do
morza, do trumny zaś włożono narkotyki i ołów. Jefferson pozostał uwięziony w Hong-
kongu. ale myślał, że przynajmniej jego żona i narkotyki są bezpieczne.
— A kto gwizdnął heroinę? — zapytał Retnick z nadzieją w głosie.
— Skąd mam wiedzieć? McCarthy wspomniał, że ciało Jeffersona w momencie
odnalezienia było bardzo poturbowane. Być może mafia wydusiła z niego prawdę i wysłała
swojego człowieka, by włamał się do grobowca i zabrał towar. Sam nie wiem. «
Twarz Retnicka pojaśniała.
— To niegłupie. Cóż, nie moja działka. Nad tym problemem będzie sobie musiała
łamać głowę brygada antynarkotykowa — wyglądał na usatysfakcjonowanego. — Nie
pozwól, aby twojej głowy używano kiedykolwiek do walenia o mur... Bystry z ciebie facet,
nawet jeśli na takiego nie wyglądasz.
— Tylko nadal nie wiemy, dlaczego ta Chinka przyszła do mojego biura i tam została
zastrzelona — powiedziałem.
Uśmiech zniknął mu z twarzy, jęknął.
— Rozważam ewentualność, że to zabójstwo nie było związane z heroiną — ciąg-
nąłem. — Jo-An miała przypaść w udziale połowa fortuny starego Jeffersona. Powiedział
mi o tym dziś po południu. Dowiedziałem się również, że z chwilą jej śmierci cały majątek
dziedziczy sekretarka Jeffersona, Janet West.
Retnick spojrzał na mnie z ukosa.
— Myślisz, że to ona zabiła Jo-An?
103
— Nie, nie sądzę, ale miała motyw wartości dziesięciu milionów dolarów. Mówiłem ci
już: może ma ambitnego przyjaciela. Ale to nadal nie wyjaśnia, dlaczego dziewczyna
została zabita w moim biurze.
Retnick podrapał się w głowę.
— Chyba sprawdzę, czy ma przyjaciela — powiedział z niechęcią.
Pulski krzyknął do niego.
— Bądź z nami w kontakcie, szpiclu — rzekł Retnick. — Teraz jestem zajęty.
Ruszył pospiesznie w stronę Pulskiego. który ze słuchawką w ręce przywoływał go do
radiotelefonu.
Wróciłem do biura. Było wpół do szóstej. Sam się dziwiłem, po co tam właściwie idę.
Nie miałem nic do roboty, ale nie było też sensu wracać do domu. Otwarłem drzwi.
wszedłem do poczekalni, potem do gabinetu. Podszedłem do okna i otwarłem je.
Usiadłem, zapaliłem papierosa i popatrzyłem na kalendarz z nagą dziewczyną, wiszący na
przeciwległej ścianie.
Myślałem o Janet West i tajemniczym Johnie Hardwicku. Czy facet, który przedstawił
się jako John Hardwick. nie jest przypadkiem przyjacielem Janet? Czy to on zamordował
żonę Hermana Jeffersona? A jeśli tak, to dlaczego, u licha, wybrał sobie właśnie moje biuro
na miejsce zbrodni i dlaczego mnie w to wszystko wplątał?
Jakoś nie potrafiłem uwierzyć, że Janet West mogła być zamieszana w morderstwo. Po
prostu do tego nie pasowała. Ale miała motyw w postaci dziesięciu milionów dolarów.
A może zbrodnię popełnił jej przyjaciel i ona o tym nic nie wie? Może...
Z zadumy wyrwał mnie głos Jaya Wayde'a.
— Wychodzę, Do zobaczenia jutro.
Przez otwarte okno słychać go było bardzo wyraźnie. Wychodził, więc spodziewałem
się. że wpadnie na chwilę. Ale nie zajrzał do mnie. Stąpał ciężko w kierunku windy, która
zaraz zjechała na dół. Wróciłem do swoich rozmyślań, ale do niczego mnie one nie
doprowadziły.
Siedziałem tak ponad godzinę, zastanawiając się, co robić dalej, gdy nagle usłyszałem
z oddali odgłos silnika samolotu. Warkot stawał się coraz głośniejszy, potem przycichł. Aż
mnie wyprostowało na krześle. Później wystartował jakiś odrzutowiec. Przypomniałem
sobie, że te same dźwięki słyszałem przez telefon w czasie rozmowy z Johnem
Hardwickiem, który prosił, bym warował pod opuszczonym bungalowem przy Con-
naught Boulevard. Zerwałem się na równe nogi i nadstawiłem ucha. Hałas dobiegał przez
otwarte okno. Nie miałem żadnych wątpliwości, skąd pochodzi. Wyszedłem na korytarz.
Czułem, że serce wali mi jak młotem. Bezszelestnie podkradłem się pod biuro Wayde'a,
przekręciłem gałkę i otworzyłem drzwi.
Sekretarka Wayde'a, ta o mysiej twarzy i w okularach, pochylała się nad magneto-
fonem, który już jakiś czas temu zauważyłem na biurku. Z głośnika dobiegały odgłosy
lądujących i startujących samolotów.
— Przez chwilę wydawało mi się, że bawi się pani w lotnisko — zagaiłem.
Myślałem, że wyskoczy ze skóry. Szybko wyłączyła magnetofon i odwróciła się w moją
stronę. Jej wyblakłe, niebieskie oczy rozszerzyły się z przerażenia.
Uśmiechnąłem się do niej rozbrajająco.
— Nie chciałem pani przestraszyć — rzekłem. — Usłyszałem hałas i chciałem
zobaczyć, skąd pochodzi...
104
rów. Mówiłem ci
;ego dziewczyna
em zajęty.
/woływat go do
i właściwie idę.
warłem drzwi,
otwarłem je.
na, wiszący na
ry przedstawił
i zamordował
nie moje biuro
irderstwo. Po
łów dolarów.
wdziewałem
windy, która
mię one nie
' usłyszałem
rzycichł. Aż
•pomniałem
z Johnem
przy Con-
•iegał przez
a korytarz.
i Wayde'a,
magneto-
ty odgłosy
!ię w moją
chciałem
— Och—trochę się rozluźniła. —Ja...ja... nie powinnam tego robić. Byłam ciekawa,
co jest na tej taśmie. Pan Waydejuż wyszedł...
— Proszę to jeszcze raz puścić... nieźle nagrane.
Zawahała się.
— Nie... nie powinnam... Panu Wayde'owi mogłoby się to nie spodobać.
— Ależ na pewo nie miałby nic przeciwko temu — podszedłem do biurka. Ona
odsunęła się. żeby zrobić mi miejsce. — Ładna maszyna.
Przewinąłem taśmę i nacisnąłem klawisz odtwarzania. Z głośnika dobiegły wyraźne
odgłosy jakiegoś bardzo ruchliwego lotniska. Słuchałem przez parę minut, po czym
wyłączyłem urządzenie i uśmiechnąłem się do niej. Byłem ogromnie podekscytowany.
Nabrałem pewności, że oto w końcu znalazłem tajemniczego Johna Hardwicka. Pomógł
mi szczęśliwy traf i ciekawość tej wystraszonej dziewuchy.
— Pana Wayde'a już nie będzie? — zapytałem.
— Nie.
— Cóż, w porządku, zobaczę się z nim jutro. Dobranoc — pożegnałem się i wróciłem
do siebie.
Usiadłem i zapaliłem papierosa nieco drżącymi z podniecenia rękami. Siedziałem przez
około pół godziny. Kilka minut po szóstej usłyszałem, że dziewczyna wychodzi z biura
i zamyka drzwi. Czekałem na stukot zjeżdżającej windy. Minęło jeszcze trochę czasu, aż
wyszli pracownicy z sąsiednich pokojów. Gdy umilkł wszelki hałas, co by znaczyło, że
nikogo już nie ma. wstałem, podszedłem do drzwi, otwarłem je i wyjrzałem na korytarz. Za
wszystkimi oszklonymi drzwiami światła byty pogaszone. Miałem teraz całe piętro dla
siebie.
Otworzyłem szufladę biurka i wyjąłem pęk wytrychów. W ciągu niespełna kilku minut
dostałem się do biura Jaya Wayde'a i zamknąłem za sobą drzwi. Rozejrzałem się. Przy
jednej ze ścian stała ogromna, stalowa szafa pancerna. Sprawdziłem zamek, ale żaden
z kluczy do niego nie pasował. Wróciłem do mojego biura i zabrałem kilka narzędzi,
z którymi ponownie pojawiłem się u sąsiada.
Przez piętnaście minut próbowałem otworzyć szafę, ale zamek nie puścił. Za-
stanawiałem się, czy mam go wyważyć, ale postanowiłem tego nie robić. Zajrzałem do
pokoju obok. Stało tam biurko, maszyna do pisania, krzesło i szafka, w której oprócz
dokumentów nie zauważyłem niczego ciekawego. Jeśli to, czego szukałem, w ogóle
znajdowało się w biurze, to na pewno było zamknięte w szafie pancernej.
Zdjąłem z magnetofonu szpulę z nagraniem odgłosów pochodzących z lotniska
i założyłem inną. którą wyjąłem z szuflady. Zgasiłem światło, zostawiłem szeroko otwarte
drzwi i poszedłem do siebie. Schowałem taśmę w bezpieczne miejsce. Odszukałem
w książce telefonicznej prywatny adres Wayde'a. Miał mieszkanie przy Lavrence Avenue,
około dziesięciu minut jazdy od biura. Zadzwoniłem, ale nikt się nie zgłaszał. Za-
stanawiałem się, czy nie powinienem wezwać Retnicka, ale wolałem sam doprowadzić tę
sprawę do końca. Być może myliłem się, choć nie sądziłem, żeby tak było. Doszedłem do
wniosku, że wystarczy, jak wezwę Retnicka po rozmowie z Wayde'em.
Ciągle wykręcałem jego numer, w końcu parę minut po dziewiątej podniósł słuchawkę.
— Tu Nelson Ryan — rzekłem.
— Co się stało? Cześć! — był ogromnie zdziwiony moim telefonem. — Czy mogę ci
w czymś pomóc? Miałeś dobrą podróż?
105
— Świetną... Jestem w biurze. Zajrzałem, żeby zabrać coś, o czym zapomniałem.
i zauważyłem, że drzwi twojego biura są otwarte i pali się światło. Dziewczyny nie ma.
Chyba zapomniała zamknąć. Czy mam poprosić dozorcę, żeby to zrobił?
Słyszałem jego przyspieszony oddech.
— Cholernie dziwna sprawa — stwierdził po dłuższej przerwie. — Może lepiej sam
przyjadę.
— Ale nie wygląda to na włamanie.
— Tam nie ma co kraść oprócz magnetofonu i maszyny do pisania. Lepiej będzie
jednak, jak sam przyjadę.
— Jak uważasz... Mogę poprosić dozorcę...
— Nie trzeba, wolę przyjechać. Nie rozumiem, jak mogła zapomnieć o zamknięciu.
Nigdy jej się to nie zdarzyło.
— Może jest zakochana — roześmiałem się. — No cóż, ja wychodzę. Na pewno nie
chcesz, żebym ci pomógł?
— Nie, dziękuję za telefon.
— Nie ma za co... Na razie, cześć.
Odłożyłem słuchawkę i zgasiłem światło. Zamknąłem swoje biuro i przeniosłem się do
Wayde'a. Wszedłem do pokoju sekretarki. Usiadłem na biurku, wyjąłem rewolwer.
odbezpieczyłem go i położyłem koło siebie. Po dziesięciu minutach usłyszałem, że winda
sunie w górę. Schowałem się za drzwiami z bronią w ręku. Usłyszałem żwawe kroki.
a potem jakiś ruch w pokoju obok.
Zapaliło się światło. Starałem się dojrzeć coś przez szczelinę w drzwiach. Wayde wszedł
do pomieszczenia, w którym byłem ukryty. Otworzył szeroko drzwi, tak że o mało nie
przygniótł mnie do ściany, i zajrzał do środka. Potem wrócił do swojego gabinetu. Dobiegł
moich uszu dźwięk szczękających kluczy, a następnie trzask odmykanego zamka.
Domyśliłem się, że otworzył szafę pancerną. Wtedy wyszedłem zza drzwi. Wayde klęczał
przed szafą, której podwójne drzwi były otwarte na oścież. Szafę wypełniały butelki,
pudełka i jakieś próbki chemiczne.
— Czy heroina jeszcze tam jest ? — zapytałem cicho.
Wzdrygnął się i obejrzał powoli przez ramię. Rewolwer trzymałem tak, żeby mógł go
widzieć. Podniósł się ociężale, jego twarz miała kolor kredy.
— Co tu robisz? — zapytał ochrypłym głosem.
— Próbowałem otworzyć tę szafę, ale zamek nie puścił — powiedziałem. — Wtedy
wpadłem na pomysł, że przecież możesz sam tu przyjść i otworzyć. Odsuń się i nic nie rób...
— A co miałbym robić? — zapytał i podszedł niepewnym krokiem do biurka, opadł na
krzesło i zakrył twarz dłońmi. Zajrzałem na dno szafy. Leżało tam około pół setki małych.
starannie opakowanych paczuszek. '
— To narkotyki, które zwinął Jefferson? — zapytałem, siadając na brzegu biurka.
Uniósł głowę i zaczął rozcierać rękami bladą, spoconą twarz.
— Tak. Skąd wiedziałeś, że je mam?
— Zapomniałeś wyjąć z magnetofonu taśmę z nagraniem lotniska. Twoja sekretarka
ją przesłuchiwała. Koło się zamknęło — odparłem.
— Zawsze byłem zapominalski... Jeśli jest jakakolwiek możliwość popełnienia błędu,
to ja go na pewno popełnię... Jak tylko dowiedziałem się. że jedziesz do Hongkongu,
zdałem sobie sprawę, że przegrałem — spojrzał znużonym wzrokiem. — Byłem pewien, że
natkniesz się w końcu na jakąś nić, która zaprowadzi cię do mnie... Gdy powiedziałeś, że
106
wyjeżdżasz, zgłupiałem. Nawet wynająłem zbira, żeby cię zabił. Do tego stopnia byłem
zdesperowany. Reszta już była tylko kwestią czasu. Cóż, tak beznadziejnie się wplątałem.
że mogłem tylko czekać i mieć nadzieję.
— Jeśli cię to usatysfakcjonuje, to prawie ci się udało... Cały czas myślałem, że to
sekretarka Jeffersona, bo miała motyw... A ja mam zwyczaj szukać motywu...
— Liczyłem, że pójdziesz tym śladem, dlatego wspomniałem o jej romansie z Her-
manem, ale wiedziałem, że jeśli natkniesz się na niego w Hongkongu i pogadasz z nim,
będziesz pewien, że to ja.
— Skąd wiedziałeś, że Jo-An wraca z heroiną?
— Wszystko zostało zaplanowane. Historyjka o Hermanie, którą ci opowiedziałem,
była prawdziwa. Ale skłamałem, mówiąc, że go nie lubiłem. Zawsze byliśmy przyjaciółmi,
zawsze trzymaliśmy się razem. Przez ostatnie dwa lata z trudem udawało mi się
w interesach związać koniec z końcem. Nie mam do tego szczęścia. Właściwie to do
niczego nie mam szczęścia. Chyba dlatego przyjaźniliśmy się z Hermanem. Jemu też się nie
udawało. Interes szedł źle. na gwałt potrzebowałem pieniędzy i wtedy właśnie dostałem od
Hermana list. Pisał, że ma sporą ilość heroiny i pytał, czy bym jej nie kupił. Jako chemik
mam wiele możliwości upłynnienia czegoś takiego, ale brakowało mi forsy. Był na tyle
głupi, by powiedzieć mi, że siedzi uziemiony w Hongkongu. Jeśli Jo-An nie zdobędzie
pieniędzy, by wyrobić mu fałszywy paszport i opłacić podróż, to za parę dni zginie.
Napisał, że organizacja, którą wykiwał, poszukuje go i jeśli go znajdą, na pewno umrze.
Zwietrzyłem szansę, by w końcu zdobyć duże pieniądze. Gdybym dostał tę heroinę,
mógłbym ją sprzedać z dużym zyskiem. Odpisałem mu, że kupię towar. Umówiliśmy się,
że Jo-An przyjedzie prosto z lotniska do mnie, przekaże mi towar i odbierze pieniądze. Ale
Herman nie powiedział, którym samolotem przyleci. Nie miałem odwagi zapytać, żeby nie
wzbudzić podejrzeń. Wiedziałem, że muszę ją zabić — popatrzył na swoje duże, drżące
dłonie. — Wtedy nie wydawało mi się, że zaplanowanie zabójstwa tej dziewczyny jest aż
tak naganne. Nie wiedziałem tylko, jak pozbyć się ciała. Zdecydowałem się podrzucić je
w twoim biurze. Znajduje się w sąsiedztwie, więc nie stanowiło to problemu. Jesteś
prywatnym detektywem i mogła zostać uznana za twoją klientkę. Sądziłem, że gdy policja
zacznie badać okoliczności morderstwa, w które ty jesteś wplątany, to ślady tak się
zagmatwają, że moja osoba nie przyjdzie im nawet do głowy... Musiałem być pewien, że
nie będzie cię w biurze, gdy tu przyjdzie. Miałem taśmę, którą nagrałem na lotnisku, gdy
kupiłem sobie magnetofon. Bałem się iść na lotnisko, bo mógłby mnie ktoś zobaczyć, więc
wykorzystałem nagranie, by wprowadzić cię w błąd. To również tłumaczyło, dlaczego nie
pojawiłem się osobiśde. Gdy wyszedłeś, długo czekałem. Myślałem już, że nigdy nie
przyjdzie. Wreszcie zjawiła się. Ufała mi. Powiedziała, że heroina jest w trumnie. Już
chciałem zrezygnować z zabójstwa. — Przymknął na chwilę oczy. — Była taka ładna.
Wszedłem to twojego biura i zabrałem stamtąd twoją broń. Kiedy mówiła, niepostrzeżenie
wyciągnąłem rewolwer z szuflady. Potem poprosiła o pieniądze. To zadecydowało.
Podniosłem broń i wystrzeliłem. — Wzdrygnął się i otarł twarz z potu. — Przeniosłem
ciało do twojego biura i zostawiłem je tam... Jaka to ulga, że już po wszystkim. Nie mogłem
potem zmrużyć oka, nie sprzedałem towaru. Wszystko leży tutaj. Wyczekiwałem twojego
powrotu. Kiedy dowiedziałem się, że jesteś, nie miałem odwagi spojrzeć ci w twarz
— popatrzył na mnie błagalnie. — Co zamierzasz zrobić?
Nie współczułem mu. Próbował wplątać mnie w morderstwo. Wynajął zbira, żeby
mnie zabił. Brutalnie zastrzelił żonę Hermana. Ale dla mnie bardziej bolesne było to, że
107
pośrednio zawinił śmierć Leili. W tym wszystkim kierował się chłodną, okrutną
chciwością. I zdradził przyjaciela, nawet jeśli ów przyjaciel był takim samym łotrem jak on.
— A jak myślisz, co powinienem zrobić?
— Musisz opowiedzieć tę plugawą historię policji?
Podniosłem słuchawkę. Gdy wykręcałem numer, wstał z krzesła i podszedł do drzwi
chwiejnym krokiem. Mogłem go zatrzymać, strzelając w nogi, ale nie chciałem. Nie
zaszedłby daleko. Powinienem zostać tutaj i warować przy heroinie aż do przyjścia
Reinicka.
Kiedy rozmawiałem z dyżurnym sierżantem, prosząc, żeby postawili na nogi Retnicka
i przysłali szybko samochód z ludźmi, usłyszałem, jak Jay Wayde zjeżdża windą na parter.
Gdy samochód przyjechał, Wayde'a już nie było. Znaleźli go pół godziny później
w samochodzie na drugim końcu Beach Drive. Przegryzł kapsułkę cyjanku. Oto jaką
można odnieść korzyść z faktu, że jest się chemikiem. Wybrał szybkie i łatwe rozwiązanie.
Retnick słuchał mnie ze skwaszoną miną.
— Mało brakowało, a poszedłbym fałszywym śladem. Założyłbym się o dolara, że
morderstwo było dziełem sekretarki Jeffersona. To czysty przypadek, że wpadłem na trop
Wayde'a. Gdyby nie zostawił w magnetofonie taśmy z nagraniem z lotniska i gdyby
dziewczyna nie była tak ciekawska, nie sądzę, żebym czegokolwiek się domyślił.
Retnick poczęstował mnie cygarem.
— Słuchaj, Ryan — rzekł. — Doprowadzenie tej sprawy do końca należy przypisać
mnie, bo w przeciwieństwie do ciebie muszę dbać 'o swoją opinię. Jeśli chcesz współ-
pracować ze mną w przyszłości, nie wychylaj się. Cały splendor biorę na siebie...
— Pamiętasz o mnie? Jeśli tak, ja będę pamiętał o tobie... — odparłem. — Trzeba
przecież przyjąć oficjalną wersję wydarzeń. Ale uważaj, poruczniku, stary Jefferson życzy
sobie, żeby sprawę zatuszować. Nie dopuści, by dowiedziano się, że jego syn był
handlarzem narkotyków. Jeśli chcesz, żeby dobrze cię wspominał, to nie spiesz się tak
z rozgłaszaniem sprawy... Na twoje szczęście Wayde nie żyje...
Gdy wychodziłem, Retnick wpatrywał się markotny w podłogę. Nie obchodziło mnie
to. Jedyną osobą, której żałowałem w tej całej historii, była mała Chinka, Leila. Idąc do
baru Sparrowa na kolejną samotną kolację, ciągle o niej myślałem.
KONIEC
Oficyna Wydawnicza
„Almapress — Czeladź" sp. z o.o.
zaprasza do lektury swoich książek
1. Bohumil Hrabal — „Obshigiwalem angielskiego króla", tłum. Fran-
ciszek A. Bielaszewski. Głośna powieść znakomitego czeskiego pisarza,
tłumaczona na francuski, niemiecki i wioski, dopiero niedawno wydana
przez oficjalne czeskie wydawnictwo, łącząca humor i ciepło ze specyfi-
cznym Hrabalowskim widzeniem świata. Cena zbytu 6900 zł.
2. Wacław Sonelski — „Zasady alpinizmu. W skale". Publikacja, jakiej
jeszcze nie było na polskim rynku wydawniczym. Zawierający 400 zdjęć
podręcznik skalnej wspinaczki, stającej się coraz popularniejszą dyscy-
pliną sportu, przeznaczony zarówno dla początkujących, jak i za-
awansowanych. Cena zbytu 34000 zł.
3. Jim Curran — „K2. Triumf i tragedia", tłum. Małgorzata i Zbigniew
Bialasowie. Dramatyczna relacja z prób zdobycia najtrudniejszego
szczytu Karakorum — K2, podejmowanych w 1986 roku i zakoń-
czonych śmiercią 13 himalaistów, w tym trójki Polaków. Książka
została wzbogacona relacjami polskich uczestników wydarzeń, m.in.
Wandy Rutkiewicz i Jerzego Kukuczki. Cena zbytu 8000 zł.
4. Mirosław Falco-Dąsal — „Mniej-więcej niż Dhaulagiri". Debiut
tragicznie zmarłego polskiego himalaisty — książka o nieudanej
wyprawie na Dhaulagiri. Posłowie Michała Jagiełły. Cena zbytu 5000 zł.
5. „Kabaret Długi". Zbiór tekstów satyrycznych popularnego kabaretu
z rysunkami Henryka Sawki. Cena zbytu 6000 zł.
Szczegółowe informacje i zamówienia: Oficyna Wydawnicza „Almapress
— Czeladź" sp. z o.o., 41-253 Czeladź, ul. 3 Kwietnia 21, tel. 65-35-22.
Nakładem Oficyny Wydawniczej „Almapress — Czeladź" sp. z o.o.
ukażą się w najbliższym czasie:
1. James Hadley Chase — „Tajemnicę weź do grobu", tłum. Teresa
Grabowska i Barbara Zaliwska. Klasyczna pozycja z gatunku „czar-
nego kryminału", w którym zbrodnia nie zostaje ukarana, a pozytywny
bohater przegrywa walkę o swoje osobiste szczęście.
2. Henryk Grynberg — „Prawda nieartystyczna". Zbiór esejów pisarza
polskiego od 1967 roku przebywającego na emigracji, autora m.in.
powieści „Żydowska wojna",,,Życie ideologiczne", „K-adisz". Książka
jest głosem w ciągle toczącej się dyskusji o stosunkach polsko-ży-
dowskich i chrześcijańsko-żydowskich, przy czym H. Grynberg chciał-
by, aby cierpliwie i uważnie wysłuchano et altera pars — czyli strony
żydowskiej.
3. „Mapa komunikacyjna Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego".
Pierwsze opracowanie kartograficzne całości obszaru GOP z naniesio-
nymi trasami przejazdu autobusów, tramwajów i trolejbusów. Szczegó-
łowy informator zawiera dane dotyczące kursowania środków masowej
komunikacji (WPK, PKP, PKS), komunikacji lotniczej, specjalnej oraz
taksówek, a także poczty i telekomunikacji.
sp. z o.o.
m, Teresa
iku „czar-
lozytywny
3W pisarza
tora m.in.
". Książka
polsko-ży-
erg chciał-
syli strony
Wkrótce w sprzedaży!
„Minucje" — KALENDARZ NA 1991 ROK
„Minucje" to tradycyjna forma polskiego kalendarza gospodar-
skiego
„Minucje" zawierają wybór najbardziej znanych i najciekawszych
ludowych prognostyków pogody, porad, przysłów, zagadek i żartów
oraz pełny skorowidz imion, szczegółowe zestawienie świąt kościoła
katolickiego, dni uroczystych i okolicznościowych
„Minucje" to rozrywka i zabawa przy czytaniu: możesz sam pro-
gnozować pogodę i sprawdzać swoją prognozę z ludowymi przepo-
wiedniami
kłowego".
; naniesio-
'. Szczegó-
v masowej
ialnej oraz
Baran: — bojaźliwy, popędliwy, kłótliwy, walki chciwy.
Byk: — dzielny, wytrwały, mocny, zuchwały.
Bliźnięta: — ludzki, dobroduszny, przyjacielski.
Koziorożec: — uparty, dumny, sprzeczny.
Lew: — mocny, silny, wspaniały, ale krwi chciwy.
Niedźwiadek: — złośliwy, chytry, szkodliwy.
Panna: — przyjemny, mily, lecz słabowity.
Rak: — powolny, cichy, czasem dokuczliwy.
Ryby: — mdły, niewytrwaly i płochy.
Strzelec: — dowcipny, żartobliwy, podstępny i Igarz.
Waga: — umiarkowany, wstrzemięźliwy, sprawiedliwy.
Wodnik: — narzekający, płaczliwy, słabowity, dziwak.
l
OFICYNA WYDAWNICZA
„Almapress — Czeladź" sp. z o.o.
almapress
poleca usługi:
wydawnicze • poligraficzne (barwny druk offsetowy)
przygotowalnię offsetową • druk typograficzny i sitodruk
usługi plastyczne • usługi reklamowe
41-253 Czeladź-Piaski, ul. 3 Kwietnia 21, tel. 65-23-54, 65-35-22,
65-28-00, wewn. 135, 136.
Zakład poligrafii: Czeladź, ul. Szyb Jana 3, tel. 65-35-82.
Reklama: Katowice, ul. 3 Maja 7, tel. 59-81-03, 59-75-74.