James Hadley Chase
TRUMNA z Hongkongu
Przełożyła Barbara Zaliwska
Część I
1.
Właśnie miałem zamykać biuro, gdy zadzwonił telefon. Było dziesięć po szóstej. Mijał nudny, długi i bezproduktywny dzień: ani jednego klienta, a listy, jakie nadeszły, wyrzuciłem do śmieci bez rozcinania kopert. I oto teraz pierwszy telefon. Podniosłem słuchawkę.
- Nelson Ryan, słucham - starałem się, aby mój głos brzmiał czujnie i zachęcająco. Nikt się nie odzywał, w odpowiedzi usłyszałem ryk silnika startującego samolotu. Na ułamek sekundy uderzył mnie w ucho okropny hałas, ale zaraz zszedł na dalszy plan, jak gdyby dzwoniący zamknął drzwi budki telefonicznej.
- Pan Ryan? - zapytał męski głos, niski i suchy.
- Tak.
- Czy jest pan prywatnym detektywem?
- Zgadza się.
Nastąpiła chwila przerwy. Słyszałem jego powolny, ciężki oddech, miałem wrażenie, że czeka, aż powiem coś więcej.
- Mam tylko parę minut, jestem na lotnisku. Chcę pana wynająć... Sięgnąłem po notatnik.
- Jak się pan nazywa i gdzie mieszka?
- John Hardwick, Connaught Boulevard, numer 33. Zapisałem adres.
- Czego oczekuje pan ode mnie, panie Hardwick?
- Chcę, żeby pan śledził moją żonę - kolejna przerwa, gdyż wystartował następny samolot. Powiedział jeszcze zdanie, które zostało zagłuszone przez silniki odrzutowca.
- Nie zrozumiałem pana, panie Hardwick.
Czekał, aż odrzutowiec przeleci, po czym rzekł pospiesznie:
- Regularnie dwa razy w miesiącu wyjeżdżam w interesach do Nowego Jorku. Wydaje mi się, że podczas mojej nieobecności żona źle się prowadzi. Chciałbym, żeby pan ją śledził. Jestem ciekaw, co robi, gdy mnie nie ma. Wrócę pojutrze, w piątek. Ile to będzie kosztować?
Takich zleceń nie przyjmowałem z nadmierną ochotą, ale w końcu lepsze takie niż żadne.
- Czym się pan zajmuje, panie Hardwick? Mówił z wyczuwalną niecierpliwością.
- Pracuję w Herron... tworzywa sztuczne.
Korporacja Herron należała do największych koncernów tej branży na wybrzeżu Pacyfiku. Pasadena City czwartą część swojej pomyślności zawdzięczała właśnie tej firmie.
- Pięćdziesiąt dolarów za dzień plus wydatki - rzekłem, podnosząc swoje honorarium o dziesięć dolarów.
- W porządku. Wyślę panu trzysta tytułem zaliczki. Chcę, żeby pan miał na nią oko o każdej porze dnia i nocy. Gdyby nie opuszczała domu, muszę wiedzieć, czy ktoś ją odwiedzał. Zrobi pan to?
Za trzysta dolarów mógłbym robić o wiele trudniejsze rzeczy, powiedziałem więc:
- Tak, zrobię, ale czy nie mógłby pan, panie Hardwick, spotkać się ze mną? Lubię poznawać moich klientów osobiście...
- Rozumiem, ale jestem w drodze do Nowego Jorku i właśnie zdecydowałem przedsięwziąć jakieś kroki w tej sprawie. Przyjdę do pana w piątek. Na razie chciałbym się upewnić, że pan się tym zajmie...
- Może pan być tego pewien - odparłem, a za moment, gdy inny odrzutowiec przestał ryczeć przy starcie, dodałem: - Potrzebny mi rysopis pańskiej żony, panie Hardwick...
- Connaught Boulevard, numer 33... Muszę już iść, wołają mnie. Zobaczymy się w piątek... - stwierdził i połączenie zostało przerwane.
Odłożyłem słuchawkę, wyjąłem papierosa z pudełka na biurku i zapaliłem, wypuszczając smugę dymu na przeciwległą ścianę.
Pracowałem w charakterze detektywa od pięciu lat i w tym czasie angażowałem się w sprawy różnych stukniętych facetów. Ten John Hardwick mógł być jednym z nich, ale jakoś nie wydawało mi się, że tak jest rzeczywiście. Mówił jak człowiek znajdujący się pod presją. Być może od miesięcy zadręczał się z powodu swojej żony, może od dłuższego czasu podejrzewał, że pod jego nieobecność płata mu figle, i teraz, wyjeżdżając w kolejną podróż służbową, zdecydował się ją sprawdzić. W tego typu sprawach udręczony, nieszczęśliwy człowiek kieruje się impulsem. Tak czy owak, mnie się to niezbyt podobało. Nie lubię anonimowych klientów i anonimowych głosów w telefonie. Lubię wiedzieć, z kim mam do czynienia. Cała sytuacja wydawała mi się trochę podejrzana.
Kiedy zastanawiałem się nad zleceniem Hardwicka, na korytarzu dały się słyszeć czyjeś kroki. Rozległo się pukanie. Posłaniec cisnął na biurko grubą kopertę i poprosił, abym złożył podpis w książce doręczeń. Był małym pieguskiem, który jeszcze ciągle garnie się do życia z entuzjazmem, jaki mnie zaczynał już opuszczać. Gdy zajmowałem się kwitowaniem odbioru, spojrzeniem pełnym pogardy objął niewielki, nędzny pokój z wilgotną plamą na suficie, kurzem na biblioteczce, zagraconym biurkiem, podniszczonym krzesłem i sfatygowanym kalendarzem na ścianie.
Gdy wyszedł, otworzyłem kopertę. Zawierała trzydzieści dziesięciodolarowych banknotów. Na kartce pisanej na maszynie widniały słowa:
Od Johna Hardwicka, 33 Connaught Boulevard, Pasadena City.
Na moment zastanowiło mnie, jak udało mu się tak szybko dostarczyć pieniądze, po chwili doszedłem jednak do wniosku, że widocznie musi mieć konto w Towarzystwie Doręczeń Ekspresowych, dokąd zatelefonował tuż po rozmowie ze mną. Towarzystwo mieściło się dokładnie naprzeciwko budynku, w którym znajdowało się moje biuro.
Sięgnąłem po książkę telefoniczną i zacząłem szukać nazwiska Hardwick. Ale Johna Hardwicka tam nie znalazłem. Oderwałem się od krzesła i powlokłem przez pokój, żeby zajrzeć do księgi adresowej. Dowiedziałem się z niej, że przy Connaught Boulevard pod numerem 33 mieszka jakiś Jack S. Myers Jr, a nie żaden John Hardwick.
Pamiętałem, że Connaught Boulevard znajduje się na drodze wylotowej do Palma Mountain, jakieś trzy mile od centrum miasta. Mieszkańcy tej dzielnicy, wyjeżdżając na wakacje, wynajmowali swoje domy, mogło to również dotyczyć Johna Hardwicka i jego żony. Niewykluczone, że pracuje na kierowniczym stanowisku w Herron Corporation i na czas budowy swojego domu wynajął willę od Jacka S. Myersa Jra.
Byłem już kiedyś na Connaught Boulevard. Tamtejsze posiadłości wyrosły zaraz po wojnie i niczym szczególnym się nie wyróżniały. Większość z nich to bungalowy, zbudowane w połowie z cegły i drewna. Rozciągał się stamtąd piękny widok na morze i miasto. Ulica mogła też uchodzić za typowe odludzie, jeśli ktoś potrzebowałby tego do szczęścia.
Im dłużej myślałem o zleceniu, tym mniej mi się ono podobało. Nie miałem nawet rysopisu kobiety, do której śledzenia mnie wynajęto. Gdyby mi nie zapłacono trzystu dolarów, nie wziąłbym tej roboty, zanim nie spotkałbym się z tym Hardwickiem, ale przyjąłem od niego pieniądze, więc musiałem robić, co chciał.
Przekręciłem klucz w zamku, wyszedłem do poczekalni, zamknąłem drzwi i uruchomiłem windę. Mój sąsiad, inżynier chemik, ciągle jeszcze trudził się zarabianiem na życie. Słyszałem, jak czystym, barytonowym głosem mówił coś do dyktafonu albo dyktował sekretarce.
Zjechałem windą na parter i przeszedłem na drugą stronę ulicy do baru szybkiej obsługi, gdzie zwykle jadam. Poprosiłem ekspedienta Sparrowa, żeby dał mi dwa sandwicze - z szynką i kurczakiem.
Sparrow, wysoki, chudy facet o szokująco białych włosach, wykazywał ogromne zainteresowanie moimi sprawami. Lubiłem go, ale od czasu do czasu miałem ochotę dać mu w gębę za wymyślanie bujd o przygodach, jakie rzekomo mi się zdarzały.
- Pracuje pan dzisiaj wieczorem, panie Ryan? - zapytał ochoczo, biorąc się za przygotowywanie kanapek.
- Tak jest, spędzam noc z żoną klienta, muszę uważać, by nie narobiła za dużo głupstw.
Otworzył szeroko usta i wytrzeszczył oczy.
- Naprawdę? Jak ona wygląda, panie Ryan?
- Znasz Liz Taylor?
Kiwnął głową i pochylił się, oddychając ciężko.
- A Marilyn Monroe?
Grdyka Sparrowa podskoczyła gwałtownie.
- Pewnie, że znam. Posłałem mu smutny uśmiech.
- Niepodobna do żadnej z nich.
Zamrugał oczami, a kiedy uzmysłowił sobie, że zażartowałem z niego, roześmiał się.
- Wścibiam nos w nie swoje sprawy, co? Sam się o to prosiłem.
- Pospiesz się, Sparrow. Idę zarabiać na życie. Włożył sandwicze do papierowej torebki.- Ale niech pan nie robi nic ponad to, za co panu płacą, panie Ryan - rzekł, podając mi ją.
Była akurat za dwadzieścia siódma. Wsiadłem do samochodu i bez zbytniego pośpiechu pojechałem na Connaught Boulevard. Gdy dojeżdżałem, późne wrześniowe słońce znikało za szczytem góry.
Bungalowy przy Connaught Boulevard oddzielone były od ulicy szpalerami żywopłotów bądź kwitnących krzewów. Powoli przejechałem obok numeru 33. Dom ukrywał się za ogromną, podwójną bramą. Jakieś dwadzieścia jardów dalej znajdowało się miejsce, z którego rozciągał się wspaniały widok na morze. Podjechałem tam, zgasiłem silnik i przesiadłem się na fotel pasażera. Doskonale widziałem stąd bramę.
Nie miałem nic innego do roboty, jak tylko czekać. To jedyne rozsądne zajęcie. Jeśli jest się tak stukniętym, żeby decydować się na karierę podobną do mojej, najważniejszym atutem jest cierpliwość.
Przez następną godzinę minęły mnie trzy, może cztery auta. Mężczyźni wracający z pracy, przejeżdżając obok, przyglądali mi się z uwagą. Miałem nadzieję, że wyglądam jak facet, który czeka na przyjaciółkę, a nie jak byłe drań szpiegujący żonę klienta.
Obok mojego samochodu przemaszerowała dziewczyna, ubrana w sweter i przylegające do skóry spodnie. Przodem biegł pudel, z entuzjazmem obskakując drzewka. Dziewczyna obrzuciła mnie chłodnym spojrzeniem, gdy tymczasem ja syciłem wzrok jej figurą. Okazała mi o wiele mniej zainteresowania niż ja dla niej. Spoglądałem z żalem, jak znika w półmroku.
O dziewiątej zrobiło się ciemno. Wyjąłem torebkę i zjadłem sandwicze, popijając whisky z butelki, którą trzymałem w schowku na rękawiczki.
W końcu czekanie znudziło mnie. Wokół posiadłości ciągle nic się nie działo. Było już dostatecznie ciemno, więc wysiadłem z samochodu i przeszedłem na drugą stronę ulicy. Otworzyłem jedno ze skrzydeł bramy i zajrzałem do niewielkiego, schludnego ogrodu. Mogłem rozróżnić trawnik, kwiaty i ścieżkę, prowadzącą do bungalowu, który wyglądał jak weranda. Dom niknął w ciemności. Wywnioskowałem, że nie ma nikogo. Aby się upewnić, obszedłem bungalow dookoła. Jednak nie zauważyłem żadnych świateł.
Wróciłem do auta przygnębiony. Wyglądało na to, że pani Hardwick wyszła tuż po wyjeździe męża na lotnisko. Teraz nie miałem innego wyjścia, jak siedzieć w nadziei, że kiedyś wreszcie przyjdzie. Z trzystoma dolarami, które nękały moje sumienie, zabrałem się serio do czekania. W pewnym momencie, gdzieś około trzeciej nad ranem, ogarnęła mnie senność.
Obudziły mnie pierwsze promyki słońca, które wlewały się przez przednią szybę samochodu. Zdrętwiał mi kark, bolał kręgosłup. Poczułem się winien, gdy uzmysłowiłem sobie, że spałem całe trzy godziny, zamiast pracować na moje trzy setki zielonych.
W ulicę wtoczyła się ciężarówka z mlekiem. Obserwowałem, jak mleczarz zatrzymuje auto i rusza z miejsca, postawiwszy butelkę przed każdym bungalowem. Przejechał obok domu z numerem 33 i zatrzymał się dokładnie naprzeciw mnie, dwa numery dalej.
Wysiadłem z samochodu i podszedłem do niego. Był starszym człowiekiem, na którego twarzy ciężkie życie wyryło swoje piętno. W ręce trzymał druciany koszyk wypełniony butelkami mleka. Popatrzył na mnie pytająco.
- Zapomniał pan o posesji numer 33 - rzekłem. - Tylko tam nie zostawił pan mleka...
Spojrzał na mnie starymi oczami, które nie kryły zainteresowania.
- Tam nie ma nikogo... - odparł. - W czym rzecz, proszę pana? Widziałem, że jest typem człowieka, wobec którego nie można sobie za dużo pozwolić.
Wolałem, żeby nie brał mnie za glinę na czatach, wyjąłem więc legitymację i podałem mu. Sprawdzał ją z uwagą, po czym oddał mi, lekko gwizdnąwszy przez zęby.
- Nie zaopatruje pan tego domu? - zapytałem.
- Ma się rozumieć, że tak, ale ci ludzie wyjechali na miesiąc.
- O kim pan mówi?
Przez chwilę zastanawiał się nad pytaniem.
- Państwo Myers.
- Ale teraz mieszkają tam Hardwickowie...
Postawił na ziemi druciany koszyk i przesunął kapelusz na tył głowy.
- W tej chwili nikt tam nie mieszka, proszę pana - odrzekł, drapiąc się w czoło.
- Wiedziałbym, gdyby ktoś zajmował ten dom. Ludziom potrzebne jest mleko, a tutaj ja je dostarczam. Nie zostawiłem butelki pod domem z numerem 33, ponieważ w tym miesiącu nie ma tam nikogo...
- Rozumiem - powiedziałem, choć to nie była prawda. - A nie sądzi pan, że pan Myers wynajął komuś willę?
- Pracuję dla pana Myersa od 8 lat. On nigdy nikomu nie wynajmował domu
- mleczarz chwycił druciany koszyk. Był wyraźnie mną znudzony i chciał zabrać się za swoją właściwą robotę.
- A nie zna pan przypadkiem jakiegoś Johna Hardwicka, który by mieszkał w tej dzielnicy? - zapytałem bez jakiejkolwiek nadziei.
- Nie tutaj - odparł. - Na pewno bym wiedział. Znam wszystkich w tej okolicy
- kiwnął głową, odszedł do ciężarówki i pojechał dalej.
W pierwszym momencie zastanowiło mnie, czy aby na pewno mam właściwy adres, jednak wiedziałem, że tak. Został napisany przez Hardwicka, który zresztą sam mówił o nim. W takim razie, dlaczego zapłacono mi trzysta dolarów za sterczenie przed pustym domem? Co prawda mleczarz mógł się mylić, ale raczej w to wątpiłem.
Podszedłem pod bungalowu i otworzyłem jedno ze skrzydeł bramy. Promienie wczesnego poranka sprawiały, że nie musiałem nawet wchodzić na ścieżkę, by stwierdzić, że dom świeci pustkami. Drewniane okiennice zasłaniały okna, czego nie widziałem w nocy. Bungalow był opuszczony i zamknięty na cztery spusty.
Nagle poczułem, że cierpnie mi skóra. Czy ów tajemniczy John Hardwick mógł chcieć
- z powodów sobie znanych najlepiej - abym zniknął z horyzontu i dlatego wysłał mnie w to odludzie? Nie mogłem uwierzyć, że ktoś o zdrowych zmysłach chciał ot, tak sobie, zmarnować trzysta dolarów po to tylko, żeby pozbyć się mnie na dwanaście godzin. Byłem, co prawda, przekonany, że nie może tu chodzić o nic poważnego, ale sam pomysł zaniepokoił mnie. Zamiast myśleć o goleniu, prysznicu i mocnej kawie, nabrałem nagle nieprzepartej ochoty, by pójść do biura.
Pospiesznie wróciłem do auta i z dużą szybkością pojechałem górzystą ulicą. O tej porze nie ma ruchu, dotarłem więc na miejsce, gdy uliczny zegar wybijał siódmą. Wysiadłem z samochodu i wszedłem do holu, gdzie dozorca, oparty o miotłę, ciężko oddychał i z przekąsem uśmiechał się do własnych myśli. Rzucił na mnie obojętne, kamienne spojrzenie i odwrócił się plecami. Był człowiekiem, który nienawidził wszystkich, nie wyłączając siebie samego.
Pojechałem na czwarte piętro i szybkim krokiem podążyłem korytarzem do znajomych drzwi, zaopatrzonych w tabliczkę z czarnymi, łuszczącymi się literami: Nelson Ryan, detektyw. Wyjąłem klucze, ale po krótkim namyśle chwyciłem za gałkę i przekręciłem. Drzwi ustąpiły, chociaż poprzedniego wieczora je zamykałem. Popchnąłem je i zajrzałem do poczekalni z pokaźnym biurkiem, na którym leżało trochę czasopism z oślimi uszami, czterema wysłużonymi skórzanymi fotelami i obszarpanym dywanem, przeznaczonym dla kogoś o delikatnych stopach.
Wewnętrzne drzwi prowadzące do mojej kancelarii były uchylone, a przecież także je zamykałem. Czując przenikający dreszcz, podszedłem do nich i otwarłem na całą szerokość.
W fotelu siedziała urocza Chinka ze wzrokiem utkwionym prosto we mnie. Ubrana była w srebrno-zieloną suknię, której rozcięcia po obu stronach ukazywały przepiękne nogi. Wyglądała na zupełnie spokojną. Po niewielkim śladzie krwi z lewej strony piersi domyśliłem się, że została zastrzelona błyskawicznie i fachowo. Tak szybko, że nawet nie zdążyła się przestraszyć. Jakkolwiek zginęła, była to dobra robota.
Poruszając się, jakbym brodził w wodzie, wszedłem do pokoju i dotknąłem jej zimnego policzka. Umarła parę godzin temu. Wziąłem długi, głęboki oddech, wyciągnąłem rękę po telefon i zadzwoniłem na policję.
2.
Gdy czekałem na przyjazd gliniarzy, przyjrzałem się mojemu azjatyckiemu gościowi. Na oko miała 23, 24 lata i najwidoczniej nie cierpiała na brak forsy. Wywnioskowałem to po jej ubiorze, który robił wrażenie kosztownego. Miała nylonowe podwiązki przy pończochach i prawie nowiusieńkie buty. Była zadbana, o czym świadczyła fryzura i nieskazitelne paznokcie. Nie miałem zielonego pojęcia, kim jest. Brakowało torebki. Przypuszczałem, że zabrał ją zabójca, bo trudno mi było sobie wyobrazić, że tak elegancka kobieta mogła się bez niej obyć.
Upewniłem się, że dziewczyna nie ma przy sobie dokumentów. Potem wróciłem do poczekalni, spodziewając się usłyszeć odgłos biegnących stóp, który świadczyłby o tym, że chłopcy już przyjechali. Nie czekałem długo. Po dziesięciu minutach wkroczyli, tłocząc się jak mrówki wokół kostki cukru.
Jako ostatni pojawił się porucznik Dan Retnick. Spotykałem go sporadycznie od czterech lat. Był facetem niskiego wzrostu, z wychudłą, lisią i warzą, ubranym w modnie skrojony garnitur. Stanowisko w policji miejskiej objął tylko dlatego, że miał szczęście ożenić się z siostrą burmistrza. Jako oficer policji był użyteczny niczym dziurawy garnek. Zrządzeniem losu, odkąd otrzymał nominację, w Pasadena City nie zdarzyły się poważniejsze przestępstwa. To będzie dla Retnicka pierwsza sprawa o morderstwo od czasu, gdy z sierżanta w małym, niewiele znaczącym posterunku na wybrzeżu awansował na porucznika.
Jedno muszę przyznać: nawet jeśli miał zbyt mało rozumu, by rozwikłać dziecięcą łamigłówkę, to na pewno wyglądał na autentycznego twardziela, kiedy z werwą wkroczył do mojego biura w towarzystwie sierżanta Pulskiego, który jak zwykle nie odstępował go na krok. Sierżant Pulski - potężny mężczyzna o mięsistej, rumianej twarzy, małych, złośliwych oczkach i pięściach, które cały czas zdawały się rwać do zderzenia z ludzką szczęką - był głupszy od Retnicka, jeśli to w ogóle możliwe, ale czego mu brakowało w szarych komórkach, nadrabiał mięśniami.
Gdy weszli, żaden z nich nawet nie spojrzał na mnie. Skierowali się do kancelarii i długo przyglądali martwej kobiecie. Kiedy Pulski zajął się swoimi obowiązkami, Retnick podszedł do mnie. Spojrzał nieco zakłopotany i prawie bez życzliwości.
- Dobra, szpiclu, gadaj o sprawie - rzekł, siadając na biurku i wymachując nieskazitelnie wypucowanymi butami. - Była twoją klientką?
- Nie wiem, kim była ani skąd się tutaj wzięła. Znalazłem ją w kancelarii dziś rano... Żuł wygasłe cygaro i gapił się swoim twardym, policyjnym wzrokiem.
- Zawsze otwierasz tak wcześnie?
Opowiedziałem mu całą historię, niczego nie zatajając. Pulski, który skończył z chłopakami robotę w mojej kancelarii, oparł się o framugę drzwi i przysłuchiwał rozmowie.
- Kiedy tylko zorientowałem się, że dom jest pusty, wróciłem tutaj - kontynuowałem. - Domyślałem się, że coś się stało, ale czegoś takiego się nie spodziewałem.
- Gdzie jej torebka?
- Nie wiem. Szukałem jej przed waszym przyjazdem, ale nie znalazłem. Pewnie zabójca ją zabrał...
Retnick podrapał się w szczękę, wyjął cygaro z ust, spojrzał na nie i ponownie wcisnął między zęby.
- Co ona takiego zrobiła, szpiclu, że skusiło cię ją zabić? - wydusił z siebie w końcu. Pytanie Retnicka wcale nie świadczyło o braku subtelności. Wiedziałem, że dzwoniąc na policję, stanę się podejrzanym numer jeden.
- Nawet gdyby miała brylant Koh-i-Noor nie byłbym taki głupi, żeby załatwić ją tutaj - odparłem spokojnie. - Spróbowałbym wyśledzić, gdzie mieszka, i tam ją sprzątnąć...
- To jak wytłumaczysz, że dostała się do biura, skoro drzwi były zamknięte?
- Sam próbuję zgadnąć.
Jego oczy zwęziły się, głowę przechylił na bok. - Zgaduj dalej...
- Ta kobieta miała do mnie sprawę. Facet, który przedstawił się jako John Hardwick, nie chciał, żebyśmy się spotkali. Nie wiem, dlaczego ani o czym chciała rozmawiać. Na mój rozum, ten Hardwick wysłał mnie, abym sterczał przed pustym bungalowem, bo dawało mu to pewność, że nie będzie mnie w biurze, gdy ona przyjdzie. Sądzę, że tu na nią czekał. Ponieważ nie mam jakichś skomplikowanych zamków, otwarcie drzwi nic sprawiło mu żadnego kłopotu. Kiedy weszła, prawdopodobnie siedział za moim biurkiem. To, że nic wygląda na przestraszoną, każe mi przypuszczać, że nie znała faceta i myślała, że to ja. Gdy przedstawiła mu swoją sprawę, zastrzelił ją. To był błyskawiczny, celny strzał. Nawet nie zdążyła zmienić wyrazu twarzy.
Retnick spojrzał na Pulskiego.
- Jeśli nie będziemy uważać, ten szpicel sprzątnie nam robotę sprzed nosa. Pulski splunął na mój dywan. Nie odezwał się słowem: nie miał nic do gadania. Był zawodowym słuchaczem.
Retnick dumał przez chwilę. Ta czynność najwidoczniej wymagała od niego sporego wysiłku. Wreszcie rzekł:
- Powiem ci, dlaczego twoje domysły cuchną, bystrzaku... Ten facet dzwonił do ciebie z lotniska, które znajduje się o dwie mile stąd. Jeśli nie kłamiesz, opuściłeś biuro po szóstej. On nie mógł dotrzeć tutaj wcześniej niż o siódmej trzydzieści, ponieważ o tej porze na autostradzie jest spory ruch i każdy, nie wyłączając tej żółtej, wiedziałby, że jest już po godzinach urzędowania. Dziewczyna musiała najpierw zatelefonować...
- A skąd wiesz, że tego nie zrobiła? Może dzwoniła, a wtedy Hardwick odebrał telefon w moim biurze? Może powiedział, że będzie na nią czekał i zaproponował, żeby przyjechała prosto tutaj?
Po minie widziałem, jak się irytuje, że nie rozpracował tego sam.
W drzwiach pojawił się lekarz i dwaj pielęgniarze z noszami. Pulski z niechęcią oderwał się od framugi i poprowadził medyka, małego, zaaferowanego człowieczka z kwaśną miną, do kancelarii, żeby obejrzał zwłoki.
Retnick poprawił perłową spinkę w krawacie.
- Ze zidentyfikowaniem tej żółtej nie powinno być trudności - powiedział niby do siebie. - Jeśli któraś jest tak urodziwa jak ona, łatwo ją zauważyć. Kiedy ten Hardwick ma do ciebie dzwonić?
- W piątek, jutro.
- Myślisz, że zadzwoni?
- Wątpię. Skinął głową.
- Tak - zerknął na zegarek. - Wyglądasz jak diabeł z piekła rodem. Pewnie pójdziesz na kawę, co? Ale nie odchodź daleko i nie chlap za dużo. Porozmawiam z tobą za pół godziny.
W tym momencie nie żartował ze mnie. Retnick nie okazywał względów: raczej chciał, żebym zszedł mu z drogi.
- Rzeczywiście, chyba łyknę sobie kawy... Dobrze by mi zrobiło, gdybym mógł pójść do domu i wziąć prysznic...
- A kogo obchodzi, że cuchniesz? Wystarczy kawa, musisz być pod obserwacją... Zjechałem windą na parter. Akurat było dwadzieścia przed ósmą. Niewielki tłumek gapiów przyglądał się ambulansowi i czterem samochodom policyjnym, które stały przed budynkiem.
Gdy podążałem do baru szybkiej obsługi, za plecami słyszałem ciężkie kroki. Nie oglądałem się. Spodziewałem się, że swoją kawę będę pił pod okiem policji.
Wszedłem do baru i spokojnie usiadłem na stołku. Sparrow oderwał bezmyślne spojrzenie od okna, skąd obserwował ambulans, i wyczekująco wlepił we mnie wzrok.
- Co podać, panie Ryan? - zapytał ze świszczącym oddechem.
- Kawę, mocną, czarną... tylko szybko. A potem dwa smażone jajka na szynce. Potężny, ubrany po cywilnemu mężczyzna, który szedł za mną, nie pojawił się w barze.
Stał na zewnątrz i nie spuszczał ze mnie oka.
Sparrow, wystawiwszy swoją cierpliwość na ciężką próbę, aż pod pachami jego koszuli pojawiły się ciemne plamy potu, przesunął w moją stronę kawę i pospiesznie zabrał się do smażenia jajek.
- Ktoś umarł, panie Ryan? - rozbijając jajka na blasze, nie wytrzymał.
- O której godzinie zamykasz na noc? - zapytałem, zerkając na gliniarza, który patrzył na mnie spode łba przez okno.
- Dokładnie o dziesiątej - rzekł Sparrow, wykonując nieświadomy podskok ze zniecierpliwienia. Co się tam dzieje?
- Zamordowano Chinkę - łyknąłem trochę kawy. Była gorąca, mocna i smaczna. - Znalazłem ją w moim biurze pół godziny temu.
Grdyka Sparrowa podskoczyła w szaleńczym tańcu.
- Żartuje pan, panie Ryan...
- To święta prawda - skończyłem kawę i pchnąłem filiżankę w jego stronę. - Daj jeszcze jedną...
- Chinkę?
- Tak. Nie zadawaj więcej pytań. Wiem tyle, co ty... Czy widziałeś jakąś Chinkę wchodzącą do budynku po moim wyjściu?
Napełniając moją filiżankę, pokręcił głową.
- Nie. Ale myślę, że gdyby wchodziła, widziałbym ją. Wczorajszego wieczora nie miałem zbyt dużo pracy.
Oblał mnie zimny pot. Miałem alibi do wpół do ósmej. W tym czasie mijała mnie dziewczyna z pudlem. Z rachunku wynikało, że właśnie wtedy Chinka przebywała w mojej kancelarii. Po tej godzinie tylko sam sobie mogłem powiedzieć, że warowałem całą noc przed pustym bungalowem Jacka S. Myersa Jra.
- A nie zauważyłeś nikogo obcego, kto by wchodził tam podczas mojej nieobecności?
- Nie. O dziewiątej dozorca jak zwykle zamknął budynek - Sparrow podał jajka na szynce. - Kto ją zabił?
- Nie wiem - nagle straciłem apetyt. W tej chwili moja sprawa zaczęła przedstawiać się kiepsko. Znałem Retnicka. Był zasadniczym facetem, kurczowo trzymał się dowodów. Gdybym nie miał żelaznego alibi, które przekonałoby pierwszego lepszego kretyna, Retnick rozerwałby mnie na strzępy. - Może jej nie zauważyłeś?
- Być może. Nie wyglądałem przez okno cały czas.
Weszło dwóch mężczyzn, zamówili śniadanie. Zapytali Sparrowa, co się stało. Popatrzył na mnie i odparł, że nie ma pojęcia. Jeden z nich, tęgi chłopak ubrany w skórzaną marynarkę w stylu Brando, stwierdził:
- Kogoś sprzątnięto... Na zewnątrz stoi ambulans...
Odsunąłem talerz. Teraz już w ogóle nie mogłem jeść. Dokończyłem tylko kawę i zsunąłem się ze stołka.
Sparrow spojrzał na mnie zmartwiony.
- Niedobre, panie Ryan?
- Chyba się przeliczyłem... Wywal do śmieci - rzekłem i wyszedłem na ulicę. Postawny gliniarz dołączył do mnie.
- Dokąd pan idzie?
- Wracam do biura - powiedziałem. - Ma pan coś przeciwko temu?
- Proszę wsiąść do któregoś z tych samochodów... Dam znać, gdy porucznik będzie gotów pana przyjąć...
Podszedłem do jednego z wozów policyjnych i usiadłem na tylnym siedzeniu. Czterdziestka gapiów oderwała oczy od ambulansu i przeniosła wzrok na mnie. Zapaliłem papierosa, usiłując ich zignorować.
Czekałem, pozwalając pracować pamięci nad przeszłością i teraźniejszością, a nie dopuszczając myśli o przyszłości. Im dłużej zastanawiałem się nad swoją sytuacją, tym mniej mi się ona podobała. Miałem wrażenie, że wpadłem w pułapkę.
Po niespełna godzinie wyszło dwóch pielęgniarzy z noszami. Pod prześcieradłem kobieta wyglądała jak małe dziecko. Tłumek wydał okrzyk, jak zwykle, gdy dzieje się coś przykrego. Pielęgniarze załadowali nosze do ambulansu i zniknęli. Po kilku minutach wyszedł lekarz, wsiadł do swojego samochodu i pojechał za nimi.Nie minęło wiele czasu, gdy w drzwiach pojawili się chłopcy z Biura Zabójstw. Jeden z nich dał znak postawnemu policjantowi, który mnie pilnował, po czym wszyscy wtłoczyli się do samochodów i odjechali.
Potężny gliniarz otworzył drzwi auta i pchnął mnie kciukiem.
- Ruszaj - powiedział. - Porucznik chce cię widzieć.
Gdy przechodziłem na drugą stronę ulicy, Jay Wayde, inżynier chemik, którego biuro sąsiadowało z moim, wysiadał z samochodu. Dołączył w windzie.
Wayde był trzy, może cztery lata młodszy ode mnie: dobrze zbudowany, krótko ostrzyżony, z opaloną twarzą i czujnymi oczami. Zazwyczaj spotykaliśmy się, wychodząc z pracy, razem zjeżdżaliśmy windą i każdy szedł do swojego auta. Wyglądał na sympatycznego, obowiązkowego faceta, ale podobnie jak Sparrow interesował się moimi sprawami. Sądzę, że niektórzy porządni ludzie zazdroszczą uroków życia prywatnemu detektywowi. Wayde często wypytywał mnie, czym się akurat zajmuję, więc przy okazji jazdy windą i w drodze do naszych samochodów karmiłem go różnymi kłamstwami, tak jak to robiłem ze Sparrowem.
- Co się dzieje? - zapytał, gdy winda zaczęła piąć się powoli na czwarte piętro.
- Dzisiaj rano znalazłem w biurze Chinkę - odparłem. - Gliny bardzo się tym przejęły...
Spojrzał na mnie.
- Nieżywą?
- Ktoś ją zastrzelił.
Ten fragment informacji szczególnie go zainteresował.
- Chcesz powiedzieć, że została zamordowana?
- Tak się to fachowo nazywa.
- Na miłość boską!...
- Mówiąc konkretnie, została zamordowana, zanim ją znalazłem.
- Kto ją zabił?
- Oto jest pytanie... O której godzinie wyszedłeś z biura wczorajszego wieczora? Nie wychodziłeś przede mną...
- Około dziewiątej. Właśnie portier zamykał bramę.
- Nie słyszałeś strzału?
- Na miły Bóg... nie.
- A wychodząc nie zauważyłeś światła w moim biurze?
- Nie świeciło się. Czyżby mi się tylko zdawało, że wychodziłeś po szóstej?...
- Nie.
Teraz przeraziłem się na dobre. Kobieta musiała zostać zamordowana po godzinie dziewiątej. Moje alibi wyglądało gorzej niż zmokła kura.
Winda dotarła do czwartego piętra. Moje biuro właśnie opuszczał sierżant Pulski w towarzystwie dozorcy. Dozorca spojrzał na mnie, jakbym był dwugłowym smokiem.
- Coś mi się zdaje, że będziesz zajęty - rzekł Wayde na widok gliniarza, który sterczał w drzwiach. - Gdybym mógł ci w czymś pomóc...
- Dziękuję - odrzekłem. - Odezwę się.
Minąłem policjanta i wszedłem do poczekalni. Poza końcówkami zapałek na podłodze i niedopałkami papierosów, które leżały wszędzie, tylko nie w popielniczkach, pomieszczenie było kompletnie puste. Zajrzałem do kancelarii.
Za biurkiem siedział porucznik Retnick. Gdy się pojawiłem, obrzucił mnie typowym spojrzeniem gliniarza, potem dał znak, żebym usiadł na krześle, na którym sadzałem zwykle moich klientów.
Na oparciu widać było plamę zakrzepłej krwi. Nie chcąc jej dotknąć, usiadłem bokiem.
- Masz pozwolenie na broń? - zapytał.
- Tak.
- Jaki typ?
- Trzydziestka ósemka... Położył rękę na bibularzu.
- Daj ją.
- Leży w górnej szufladzie po prawej stronie. Patrzył przez chwilę, potem cofnął rękę.
- Nie ma. Przejrzałem twoje biurko.
Powstrzymałem pokusę, aby wytrzeć zimny pot, który spływał mi po karku.
- Powinien tam być.
Wyjął cygaro ze skórzanego pudełka, ściągnął opakowanie, po czym cygaro przytknął do zapałki i włożył do ust. Przez cały czas nie odrywał ode mnie swoich małych, bezlitosnych oczu.
- Ona została zastrzelona z trzydziestki ósemki - stwierdził. - Lekarz uważa, że umarła około trzeciej nad ranem... Słuchaj, Ryan, dlaczego nie starasz się oczyścić z podejrzeń? Co ta żółta miała w torebce?
Z trudem panując nad głosem, odparłem:
- Może wyglądam na niedowarzonego kapusia, ale na pewno nie jestem tak głupi, żeby wykończyć klientkę we własnym biurze i do tego własnym rewolwerem, nawet gdyby całe złoto Fortu Knox miała w tej cholernej torebce.
Zapalił cygaro i dmuchnął strumień mocnego dymu prosto na mnie.
- Nie wiem, może jesteś. Może chcesz udawać spryciarza, ale wymyślając pisane na wodzie alibi, sam się pogrążasz - rzekł, ale w jego głosie znać było, że nie jest przekonany do tego, co mówi.
- Gdybym ją zabił, wiedziałbym, o której godzinie umarła. I nie mówiłbym ci, że mam alibi do ósmej trzydzieści, tylko spreparowałbym je na trzecią rano.
Obrócił się na krześle, widać było, że jego szare komórki uginają się po naporem ciśnienia.
- Co robiła w twoim biurze o tak wczesnej porze?
- Sam chciałbym wiedzieć.
- Słuchaj, Ryan, od pięciu lat nie popełniono w mieście morderstwa. Mam pewną teorię, którą przedstawię prasie. Ale jeśli przychodzi ci do głowy jakiś pomysł, słucham cię. Pomóż nam, a nie zawiedziesz się na mnie. Mógłbym cię zaaresztować na dowód, że mam coś przeciw tobie, ale daję ci szansę przekonania mnie, że się mylę. Mów dalej...
- Przypuszczalnie ta kobieta nie pochodziła stąd, tylko z Frisco. Może musiała pilnie porozmawiać ze mną? Nie pytaj mnie, dlaczego nie mogła rozmawiać z prywatnym detektywem we Frisco, ale prawdopodobnie tak było. Być może zdecydowała się przylecieć samolotem i przyszła tutaj, bo zamierzała widzieć się ze mną. Ponieważ chciała mieć pewność, że mnie jeszcze zastanie, więc zatelefonowała. Na telefon czekał Hardwick, który wcześniej pozbył się mnie. Dziewczyna powiedziała mu, że jest w drodze do Pasadena City i będzie na miejscu o trzeciej. Hardwick zgodził się czekać, aż przyjdzie. Po przylocie wzięła taksówkę i przyjechała tutaj. Hardwick wysłuchał, co ma do powiedzenia, potem ją zastrzelił.
- Używając twojego rewolweru.
- Używając mojego rewolweru.
- Wejście do budynku zamykane jest o dziewiątej. Zamek nie został naruszony. W jaki sposób Hardwick i ta żółta dostali się tutaj?
- Hardwick musiał przyjechać zaraz po moim wyjściu, a przed zamknięciem drzwi przez dozorcę. Wiedział, że mnie nie ma, więc mógł siedzieć tu i czekać na telefon. W porze jej przyjazdu zszedł na dół i wpuścił ją. Przy bramie jest zamek typu yale, nie ma problemu z otwarciem drzwi od wewnątrz.
- Powinieneś pisać scenariusze filmowe - rzekł kwaśno Retnick. - Czy taką historyjkę zamierzasz opowiedzieć sądowi?
- Warto to sprawdzić. Może zauważyli ją na lotnisku, niewykluczone, że taksówkarze ją pamiętają.
- Możliwe, że było, jak mówisz, tylko zamiast tego nieznanego Hardwicka ty powiedziałeś, że będziesz na nią czekał...
- Ależ on nie jest kimś nieznanym. Gdybyś sprawdził w Towarzystwie Doręczeń Ekspresowych, dowiedziałbyś się, że przesłał mi trzysta dolarów. Możesz też sprawdzić, że od siódmej trzydzieści do dziewiątej tkwiłem na Connaught Boulevard pod numerem 33. Później minął mnie tylko jeden samochód około drugiej nad ranem i nie wiem, czy kierowca mnie zauważył. Dostawca mleka powie ci, że o szóstej ciągle tam sterczałem.
- Interesuje mnie tylko, gdzie byłeś między pierwszą a czwartą dzisiaj rano.
- Na Connaught Boulevard pod numerem 33. Wzruszył ramionami.
- Na początek uściślijmy fakty. Pozwól mi zobaczyć, co masz w kieszeniach. Wywróciłem kieszenie i położyłem całą ich zawartość na biurku. Spojrzał bez zbytniego zainteresowania.
- Gdybym ukradł jej cnotę - rzekłem - nie nosiłbym jej w kieszeni. Wstał.
- Nie opuszczaj miasta. Potrzebny mi jeszcze jeden drobny dowód rzeczowy, aby cię rozszyfrować. Uważaj więc...
Wyszedł z biura, zostawiając jedne i drugie drzwi otwarte.
Zebrałem wszystkie rzeczy i ponownie włożyłem je do kieszeni, potem energicznie trzasnąłem drzwiami, usiadłem na biurku i zapaliłem papierosa. Jak dotąd nie mieli przeciwko mnie zbyt wiele, ale coś jednak mieli. Dużo zależało od tego, z czym wrócą za parę godzin. Chociaż Retnick był zwyczajnym durniem, miałem uczucie, że zabójca chce mnie wrobić w to morderstwo i chętnie dorzuciłby porucznikowi jeszcze jeden dowód, rozstrzygający sprawę na moją niekorzyść. Zaginięcie rewolweru mogło oznaczać, że zabójca zastrzelił Chinkę właśnie z niego i tak go ukrył, żeby Retnick mógł go znaleźć. Ześliznąłem się z biurka. Nie było czasu na siedzenie i łamanie sobie głowy. Musiałem działać.
Zamknąłem biuro i przywołałem windę. Przez oszklone drzwi firmy Wayde’a zobaczyłem cień Retnicka. Rozmawiał z Wayde’em, zbierając pewno dowody przeciwko mnie. Zjechałem na parter, minąłem przy drzwiach dwóch gliniarzy i poszedłem do swojego samochodu. Wsiadłem i zatrzasnąłem drzwi.
Czułem się teraz jak rozjuszony ćpun. Nagle przyszła mi ochota na whisky. Nie miałem zwyczaju pić rano, ale ta sytuacja była szczególna. Przesiadłem się na fotel pasażera i otwarłem skrytkę na rękawiczki. Gdy sięgnąłem po butelkę, poczułem, jak serce łomotnęło mi o żebra, a usta zrobiły się suche niczym kość wybielona słońcem.
W przegródce znajdował się mój rewolwer i damska torebka z jaszczurczej skóry. Wpatrywałem się w skrytkę wstrząsany dreszczem przerażenia. Było pewne jak moje tchnienie, że torebka należała do zamordowanej dziewczyny.
3.
Na zapleczu głównej kwatery policji znajduje się pokaźny dziedziniec, otoczony wysoką na osiem stóp ścianą. Policja zostawia tam swoje samochody patrolowe, „suki” i szybkie auta, ułatwiające służbom specjalnym wyjazd do nagłych wypadków. Na jednej ze ścian widnieje napis, którego ogromne, czerwone litery, umieszczone na białym tle, przypominają, że parking przeznaczony jest wyłącznie dla pojazdów policyjnych.
Przejechałem przez otwartą bramę i ostrożnie zaparkowałem obok samochodu patrolowego. Gdy zgasiłem silnik, nie wiadomo skąd, pojawił się gliniarz. Jego czerwona, irlandzka twarz wyrażała niepohamowaną wściekłość.
- Hej, co z tobą? Nie umiesz czytać? - wrzasnął tak, że zapewne można go było usłyszeć dwa budynki stąd.
- Ze mną w porządku - odparłem i wyjąłem kluczyki ze stacyjki. - Umiem też czytać, nawet bardzo długie słowa.
Myślałem, że eksploduje. Na moment otworzył, potem zamknął usta, usiłując wymyślić słowa stosowne do okazji. Zanim zdążył wydusić z siebie cokolwiek, rzekłem z uśmiechem przez okno samochodu:
- Porucznik Retnick, szwagier burmistrza, powiedział, żebym właśnie tu zaparkował. Jeśli cię to niepokoi, zwróć się do niego, ale nie miej mi za złe, jak dostaniesz po grzbiecie.
Popatrzył, jakby połknął pszczołę. Przez dwie sekundy, które ciągnęły się niemiłosiernie, spoglądał na mnie, poruszając ustami, w końcu odszedł bez słowa.
Czekałem, gapiąc się przed siebie, jakieś dwadzieścia minut. Wreszcie na dziedziniec wjechał samochód, który zaparkował dziesięć stóp ode mnie. Wyszedł z niego Retnick i skierował się w stronę wejścia do szarego, zbudowanego z kamienia gmachu, który mieścił komendę główną policji.
- Poruczniku...
Nie podnosiłem głosu, a mimo to usłyszał. Spojrzał przez ramię. Na mój widok zesztywniał, jakby go ktoś przypiekł rozpalonym żelazem, i podszedł szybko.
- Co tu robisz?
- Czekam na ciebie - odparłem. - Przyjrzał mi się z uwagą.
- A więc jestem. I co teraz? Wysiadłem z auta.
- Zrewidowałeś mnie, poruczniku, ale zapomniałeś sprawdzić mój samochód. Znieruchomiał, widać było, że z trudem oddycha przez ściągnięte nozdrza, a oczy wpatrują się we mnie badawczo.
- Dlaczego miałbym rewidować twój samochód, szpiclu?
- Chciałeś wiedzieć, co ta żółta, jak ją nazywasz, miała w swojej torebce, że skusiło mnie zastrzelić ją w moim biurze i w dodatku moją spluwą. Nie znalazłeś torebki ani w kancelarii, ani w moich kieszeniach. Sądziłem, że jako policjant z krwi i kości zechcesz przeszukać mój samochód, by się upewnić, że nie ukryłem tam motywu zbrodni. Przyprowadziłem więc auto, gdybyś chciał się przekonać, czy jesteś naprawdę dobrym policjantem.
Jego twarz napięła się ze złości.
- Słuchaj, skurwysynu - wyskoczył. - Z durniami nie rozmawiam poważnie. Wezmę zaraz Pulskiego i on się tobą zajmie! Na pewno wybije ci z głowy te dowcipy! Jesteś zbyt wielkim cwaniakiem, żeby ci to uszło na sucho.
- Zanim rzucisz mnie na pożarcie swojemu rzeźnikowi, poruczniku, zajrzyj lepiej do auta. Popatrz najpierw do skrytki, to ci zaoszczędzi czasu - odsunąłem się od samochodu, zostawiając drzwi otwarte.
Retnick, po którego oczach widać było, że pożera go ciekawość, pochylił się w samochodzie i otworzył skrytkę.
Obserwowałem jego reakcję. Wściekłość wyparowała. Nie dotknął ani rewolweru, ani torebki. Przyglądał się chwilę, po czym odwrócił się w moją stronę.
- To twój rewolwer?
- Tak.
- A torebka należy do niej?
- To o czymś świadczy, prawda?
Spojrzał na mnie badawczo, nie kryjąc zakłopotania.
- Co jest, do diabła? Jesteś gotów przyznać się do zabójstwa?
- Wykładam karty na stół: to wszystko zostało wymierzone we mnie. Nie mogę zrobić nic więcej. Od ciebie zależy, jak postąpisz.
Krzyknął na policjanta pilnującego bramy. Gdy podszedł, Retnick rozkazał mu, by natychmiast przyprowadził Pulskiego. Czekając przyglądał się rewolwerowi i torebce, ale niczego nie dotykał.
- Teraz nie dałbym ci żadnej szansy na uratowanie skóry, szpiclu. Naprawdę żadnej...
- Sam bym sobie nie dał, gdybym nie przyszedł i nie pokazał, co znalazłem - odparłem - ale skoro jestem, jakąś szansę mam...
- Zawsze zamykasz samochód? - zapytał, wpatrując się we mnie uporczywie.
- Tak, ale drugi klucz trzymam w szufladzie, tam gdzie rewolwer. Nie zaglądałem, ale założę się, że go tam nie ma.
Retnick podrapał się po twarzy w sposób, który mnie drażnił.
- Rzeczywiście, kiedy szukałem rewolweru, nie widziałem tam żadnego klucza. Pulski ciężkim krokiem przemaszerował przez dziedziniec.
- Daj ten samochód do warsztatu - polecił Retnick. - Sprawdź wszystko. Ostrożnie wyjmij rewolwer i torebkę. Lepiej będzie, jak Lacey obejrzy broń. Chodźmy.
Skinął na mnie. Minęliśmy dziedziniec, dalej trzy stopnie w górę, wreszcie mroczny, wyłożony białymi kafelkami korytarz, który cuchnął jak wszystkie policyjne gmachy. Poszliśmy korytarzem w dół, następnie schodami w górę i znowu w dół, prosto do pomieszczenia wielkości kurnika. Znajdowało się tam biurko, dwa krzesła, szafka na akta. Pokój był przytulny i wygodny jak pokoje w sierocińcu. Retnick wskazał mi krzesło, podczas gdy sam usiadł za biurkiem.
- To twoje biuro? - zapytałem nie bez zainteresowania. - Spodziewałem się, że jako szwagier burmistrza zostaniesz umieszczony gdzieś wyżej i na czymś bardziej pluszowym...
- Nieważne, jak mi leci, lepiej zajmij się swoim pechem - odciął się Retnick. - Jeśli zastrzelono ją z twojego rewolweru, a torebka jest jej własnością, to już nie żyjesz.
- Tak sądzisz? - starałem się wygodniej usadowić na krześle. - Od dziesięciu minut albo nawet dłużej wiesz, że walczyłem z pokusą, aby pozbyć się spluwy i torebki. Mogłem wyrzucić je do morza i gdybym to zrobił, poruczniku, to nikt, ani ty, ani żaden z tych błyskotliwych chłoptasiów pilnujących w mieście prawa, niczego by się nie dowiedział. Ale zdecydowałem się dać ci szansę.
- Co przez to rozumiesz?
- Nie pozbyłem się tych gratów, bo jest oczywiste, że ktoś podrzucił je w moim samochodzie. To wszystko to jeden wielki kant. Gdybym je schował, nie mógłbyś przerwać sprawy.
Przechylił głowę na bok, był w tym dobry.
- A więc mam rewolwer i torebkę. Na jakiej podstawie sądzisz, że zamierzam przerwać tę cholerną sprawę?
- W każdym razie przestaniesz zajmować się moją osobą i zaczniesz szukać prawdziwego mordercy, czyli robić to, czego on by nie chciał.
Retnick na chwilę pogrążył się w myślach, potem wyjął pudełko cygar i podał mi. Był to pierwszy życzliwy gest od czasu, gdy go poznałem pięć lat temu. Wziąłem cygaro i oceniłem jego jakość gestem znawcy, choć z natury nie jestem palaczem cygar.
Zapaliliśmy, wypuszczając dym w swoją stronę.
- Okay, Ryan - stwierdził. - Wierzę ci. Co prawda, wolałbym wierzyć, że to tyją zabiłeś, ale to nie posunęłoby sprawy do przodu. Zaoszczędziłoby mi tylko cholernych kłopotów i czasu. Jesteś cwaniakiem, ale nie głupcem. Okay, przegrałem... Ktoś cię chciał wrobić.
Uspokoiłem się.
- Ale na mnie nie licz - ciągnął. - Prokuratora okręgowego będzie ci trudno przekonać. To niecierpliwy skurczybyk. Gdy tylko dowie się, co mam na ciebie, ruszy do ataku. Niby dlaczego miałby zwlekać z oskarżeniem, skoro będzie miał dowody?
Nie miałem co odpowiedzieć, więc nie odezwałem się ani słowem. Retnick wychylił się przez okno, skąd widać było tył czynszowego budynku z upraną bielizną, rozwieszoną na sznurkach i dziecięcymi wózkami na balkonach.
- Nie podjąłem jeszcze żadnej decyzji. Zanim to zrobię, muszę jeszcze trochę poszperać - rzekł na koniec. - Potem mogę cię wziąć na świadka albo poproszę, abyś sam się rozejrzał. Co wolisz?
- Rozejrzę się - odparłem. Sięgnął po telefon.
- Jesteś mi potrzebny - powiedział do kogoś, kto odezwał się w słuchawce. Nastąpiła przerwa, po czym drzwi otwarły się z impetem i wszedł młody mężczyzna ubrany po cywilnemu. Był typem gorliwego bobra. Spojrzał na Retnicka w sposób, w jaki wierny pies wpatruje się w smaczną kość.
Retnick machnął ręką w moją stronę z wyrazem pogardy, jakby przedstawiał ubogiego krewnego:
- To jest Nelson Ryan, szpicel. Weź go i zabaw tak długo, dopóki go nie poproszę - spojrzał na mnie. - A to Patterson, właśnie nabrał sił do pracy. Nie zmanieruj go szybciej, niż to będzie potrzebne...
Poszedłem z Pattersonem do innego, niewielkiego pokoju, który cuchnął potem, środkami dezynfekcyjnymi i strachem. Usiadłem w pobliżu okna, a Patterson przycupnął na krawędzi biurka, przyglądając mi się z zainteresowaniem.
- Odpręż się - zagadnąłem. - Prawdopodobnie utkniemy tu na dłużej. Twój szef usiłuje dowieść, że zamordowałem chińską dziewczynę. Ale nie ma żadnej szansy...
Oczy wyszły mu na wierzch. Żeby poczuł się swobodnie, zaofiarowałem mu na wpół wypalone cygaro, które dostałem od Retnicka.
- To egzemplarz muzealny. Chciałbyś go mieć w swojej kolekcji? Należał do Retnicka... Masz muzeum?
Jego twarz młodego gorliwca zamieniła się w głaz. Wyglądał teraz jak prawdziwy gliniarz.
- Słuchaj, Ryan, pozwól, że ci coś powiem... My nie lubimy...
- Tak, tak - kiwnąłem ręką, żeby się zamknął. - Słyszałem to już przedtem. Retnick określa to lepiej... Pakuję się w śmierdzące sprawy. Wchodzę wam w drogę. Trudzę waszych kolegów. Okay, i co z tego? Żyję tak samo jak wy. Nie mogę trochę pożartować? A może jesteś aż tak wrażliwy?
Uśmiechnąłem się do niego. Chwilę wahał się, w końcu odpowiedział tym samym. Od tego momentu dobrze nam się układało.
W porze lunchu jakiś gliniarz przyniósł nam porcję pasztetu i trochę grochu. Patterson zachowywał się, jakby posiłek smakował znakomicie, ale to zrozumiałe: był młody i wygłodzony. Ja długo zmagałem się ze swoją porcją, ale i tak większość zostawiłem. Po tym, co nazywało się lunchem, Patterson wyjął talię kart i graliśmy w remika na zapałki. Kiedy wygrałem od niego całe pudełko, pokazałem, jak go oszukiwałem. Był zaskoczony, więc zaproponowałem, że mu pokażę tę sztuczkę. Okazał się entuzjastycznym uczniem.
Przed ósmą ten sam gliniarz przyniósł jeszcze większą porcję pasztetu i grochu. Zjedliśmy, bo byliśmy tak potwornie znudzeni, że połknęlibyśmy wszystko, co by nam dostarczono. Potem znów graliśmy w remika. Oszukiwał tak dobrze, że odebrał wszystkie swoje zapałki.
Około północy zadzwonił telefon. Patterson chwycił słuchawkę.
- Tak jest, sir - powiedział po chwili. - Porucznik Retnick chce cię widzieć
- skwitował wstając.
Obaj poczuliśmy się jak ludzie, którzy właśnie pożegnali bliskich na dworcu i mogą już przestać gadać. Poszliśmy korytarzem do pokoju Retnicka.
Porucznik siedział za biurkiem. Wyglądał na zmęczonego i podenerwowanego. Mnie wskazał krzesło, a Pattersonowi kazał odejść. Gdy Patterson wyszedł, usiadłem. Nastąpiła długa przerwa, podczas której wpatrywaliśmy się w siebie.
- Masz szczęście, Ryan - zaczął Retnick. - Okay, wierzyłem, że jej nie zabiłeś, ale byłem najzupełniej pewien, że prokurator okręgowy będzie innego zdania, jeśli go odpowiednio nie ustawię. Teraz sam mogę go przekonać, że tego nie zrobiłeś. Pomyśl o swoim szczęściu, skurczybyku...
Przebywałem w tym gmachu od piętnastu godzin. Wystarczająco długo, by zastanowić się, czy dobrze zrobiłem, wykładając karty. Momentami wpadałem w panikę. Ale teraz uspokoiłem się.
- A więc mam szczęście - odrzekłem.
- Tak - pochylił się na krześle i bezwiednie sięgnął do ust. Kiedy zorientował się, że trzyma między zębami wygasłe cygaro, wyjął je, uśmiechnął się szyderczo i cisnął do kosza na śmieci. - Przez ostatnie czternaście godzin koncentrowałem całą energię na tej sprawie. Znaleźliśmy świadka, który widział cię na Connaught Boulevard o 2.30 rano. Przez przypadek ten człowiek jest z zawodu adwokatem i okropnie nie lubi prokuratora okręgowego. Gdyby nie jego zeznanie, wpadłbyś w tarapaty, w każdym razie prokurator mógłby wysmażyć na ciebie niezły pasztet. Okay, nie zabiłeś tej kobiety...
- Czy byłbym niedyskretny, gdybym zapytał, czy kogoś podejrzewasz? Zaproponował mi cygaro: dopiero teraz mogłem sobie pozwolić na odmowę. Wsunął pudełko do kieszeni, po czym rzekł:
- Jeszcze na to za wcześnie. Ale kimkolwiek jest, zagrał bez pudła. Żadnych śladów.
- Dowiedziałeś się czegoś o tej kobiecie?
- Oczywiście, to nie było trudne. W torebce nie znaleźliśmy niczego ciekawego, zwyczajne rupiecie, jakie zwykle noszą kobiety. Ale zauważyli ją na lotnisku. Przyleciała z Hongkongu. Nazywa się Jo-An Jefferson. Uwierzysz czy nie, ale ona jest synową J. Wilbura Jeffersona, naftowego milionera. Wyszła za mąż za jego syna Hermana w Hongkongu rok temu. Herman zginął w wypadku samochodowym, więc przywiozła tutaj ciało, żeby je pochować.
- Dlaczego?
- Stary Jefferson chciał, żeby jego syn spoczął w rodzinnym grobowcu. Zapłacił tej dziewczynie za przywiezienie zwłok.
- A gdzie jest teraz ciało?
- Zgodnie z zamówieniem mistrz ceremonii zabrał je z lotniska o siódmej rano. Czeka w domu pogrzebowym...
- Sprawdziłeś?
Ziewnął, ukazując połowę sztucznych zębów.
- Słuchaj no, szpiclu, nie musisz mi mówić, co mam robić. Widziałem trumnę i obejrzałem papiery: wszystko w porządku. Dziewczyna przyleciała z Hongkongu, wylądowała o 1.30. Na lotnisku wzięła taksówkę i pojechała prosto do twojego biura. Zastanawia mnie, dlaczego przyszła spotkać się z tobą natychmiast po przylocie, i skąd zabójca wiedział, że ona ma taki zamiar. Czego chciała od ciebie?
- Tak... Jeśli pochodziła z Hongkongu, to jak się dowiedziała o moim istnieniu? - zastanowiłem się.
- Twoje przypuszczenia, że mogła dzwonić o dziewiętnastej, po twoim wyjściu, nie sprawdziły się. W tym czasie była jeszcze w podróży. Gdyby napisała list, wiedziałbyś o tym...
Zamyśliłem się na chwilę.
- A może ten Hardwick spotkał się z nią na lotnisku? Dzwonił do mnie stamtąd o osiemnastej. Być może czekał na jej przylot i przedstawił się moim nazwiskiem. Niewykluczone, że odjechał z lotniska, gdy ona załatwiała formalności związane z trumną. Potem otworzył moje biuro i czekał.
Retnick sprawiał wrażenie, jakby ta hipoteza niezbyt przypadła mu do gustu. Zresztą mnie też nie.
- Ale czego, do diabła, chciała od ciebie? - upierał się przy swoim.- Gdybyśmy wiedzieli, nie zadawalibyśmy sobie tych pytań... Co z jej bagażem? Odnalazłeś go?
- Tak. Zanim opuściła lotnisko, zostawiła go w przechowalni. Jedna zmiana bielizny, nieduża figurka Buddy i garść kadzidełek. Przyjechała z niczym.
- Rozmawiałeś już ze starym Jeffersonem? Zrzedła mu mina.
- Tak, rozmawiałem. Zareagował, jakby szczerze mnie nienawidził. Myślę, że tak właśnie przedstawia się sytuacja. Oto cena jaką płaci się za wejście do wpływowej rodziny. Mój szwagier i Jefferson lubią się tak, jak ja swoje czyraki...
- Mimo wszystko masz z tego jakieś korzyści. Wziął do ręki perłową spinkę.
- Czasami. W każdym razie stary kozioł nie stracił animuszu. Chce, abym odnalazł faceta, który zamordował jego synową. Niezależnie od trudności, jakie by się z tym wiązały... - pogłaskał się po haczykowatym nosie. - Ma dużo kontaktów w mieście. Mógłby mi narobić kłopotów.
- Nic nie pomógł?
- Zupełnie nic.
- A co z posłańcem, który przyniósł mi trzysta dolarów? Mógł widzieć zabójcę.
- Słuchaj, szpiclu, nie jesteś tak ważny, jak ci się wydaje. Sprawdziłem go i nic. Jest tylko jedna interesująca rzecz: koperta z pieniędzmi została dostarczona do centrali Towarzystwa Doręczeń Ekspresowych, która, jak wiesz, znajduje się naprzeciw twojego biura, już o szesnastej. Ale żaden z tych przemądrzałych urzędasów nie może sobie przypomnieć, kto ją przyniósł. Ze zlecenia wynikało, że należy ją zanieść o osiemnastej piętnaście.
- Sprawdziłeś w Herron Corporation, czy Hardwick tam pracuje?
- Tak. Sprawdziłem każdy cholerny drobiazg. Nie pracuje u nich... - ziewnął, przeciągnął się i wstał. - Idę do łóżka. Może jutro wpadnę na coś nowego. Na razie mam tego dość...
Także zerwałem się z miejsca.
- Czy zastrzelono ją z mojej broni?
- Tak. Nie ma żadnych odcisków palców, żadnego śladu na samochodzie. To sprytny facet, ale popełni błąd... oni zawsze popełniają błędy...
- Tylko niektórzy z nich. Spojrzał na mnie sennie.
- Wyświadczyłem ci przysługę, Ryan, spróbuj więc zrobić coś dla mnie. Jeśli będziesz miał jakikolwiek pomysł, daj znać. W tej chwili potrzebne mi są dobre pomysły.
Powiedziałem, że nie zapomnę o tym. Zszedłem na dół do swojego auta, pojechałem do mieszkania i położyłem się spać.
4.
Następnego ranka dotarłem do biura tuż po dziewiątej. Zastałem tam kilku pismaków, którzy czatowali na mnie pod drzwiami. Usiłowali dowiedzieć się, gdzie wczoraj byłem. Chcieli usłyszeć moją wersję zabójstwa i byli zirytowani, że nie mogli mnie nigdzie znaleźć.
Zabrałem ich do biura i powiedziałem, że cały dzień spędziłem w gmachu policji. Dodałem też, że o morderstwie nie wiem więcej niż oni sami, a może nawet jeszcze mniej.
Nie, nie miałem pojęcia, dlaczego kobieta przyszła do biura akurat o tej godzinie i jak dostała się do budynku. Spędzili pół godziny na bombardowaniu mnie pytaniami, ale tracili czas. W końcu, niezadowoleni, wyszli.
Przejrzałem pocztę i większość listów wyrzuciłem do kosza. Była też korespondencja od pewnej kobiety z Palma Mountain, która chciała, abym odnalazł osobę, która otruła jej psa. Odpisałem w uprzejmym tonie, że jestem zbyt zajęty, by jej pomóc.
Nagle rozległo się pukanie. Wszedł Jay Wayde, mój sąsiad. Stanął parę stóp od biurka, wyglądał na nieco zakłopotanego.
- Przeszkadzam? - zapytał. - To oczywiście nie moja rzecz, ale jestem ciekaw, czy znaleźli zabójcę?
Jego ciekawość nie zdziwiła mnie. Był jednym z tych mądrali, którzy nie potrafią oprzeć się mieszaniu w ciemne sprawki.
- Nie - odparłem.
- Nie sądzę, że to pomoże - zagaił przepraszająco - ale zastanawiając się nad tą sprawą, przypomniałem sobie, że o siódmej dzwonił telefon. To było po twoim wyjściu...
- Mój telefon bezustannie dzwoni, ale dziękuję. Może się przyda. Powiem porucznikowi Retnickowi.
Przebiegł ręką po krótko ostrzyżonych włosach.
- Właśnie pomyślałem... Chciałem powiedzieć, że w przypadku morderstwa nawet najmniejszy ślad może okazać się pomocny i musi zostać sprawdzony - kontynuował spokojnie. - To dziwne, że dostała się do twojego biura, nie? Myślę, że to było dość przykre dla ciebie...
- Weszła do biura, ponieważ wpuścił ją zabójca - odrzekłem - i wcale nie było to dla mnie przykre...
- To dobrze. A ustalili, kim jest?
- Nazywa się Jo-An Jefferson i pochodzi z Hongkongu.
- Jefferson? - Wayde wyraźnie ożywił się. - Mam przyjaciela Hermana Jeffersona, który wyjechał do Hongkongu. To stary szkolny kolega.
Przeniosłem ciężar ciała na oparcie krzesła i położyłem nogę na biurku.
- Siadaj - powiedziałem. - Opowiedz mi o Hermanie Jeffersonie. Ta Chinka była jego żoną.
Wyglądał na autentycznie zaskoczonego. Usiadł i wlepił we mnie wzrok.
- Żoną Hermana? Ożenił się z Chinką?
- Na to wychodzi.. - O, cholera!
Czekałem, obserwując go. Zamyślił się na chwilę, potem powiedział:
- Nie to mnie zaskakuje. Słyszałem, że chińskie dziewczyny są niebywale atrakcyjne, ale nie mogę sobie wyobrazić, by jego ojciec był z tego zadowolony - zmarszczył brwi, kręcąc głową. - A co ona tu robiła?
- Przywiozła ciało swojego męża na pogrzeb. Zesztywniał.
- Chcesz powiedzieć, że Herman nie żyje?
- Od tygodnia... wypadek samochodowy...
Wydawało się, że zupełnie stracił panowanie nad sobą. Siedział z twarzą bez wyrazu, jakby nie wierzył w to, co usłyszał.- Herman... nie żyje! Bardzo mi przykro - wydusił w końcu. - To musiał być szok dla jego ojca.
- Też tak myślę... Dobrze go znałeś?
- Niezbyt dobrze, chodziliśmy razem do szkoły. Był lekkomyślnym chłopakiem. Zawsze pakował się w kłopoty: dureń w postępowaniu z dziewczynami, szaleniec za kierownicą. Ale podziwiałem go. Wiesz, jakie są dzieci. Uważałem go za bohatera. Później, gdy skończyłem szkołę, zmieniłem o nim zdanie. Nie wyglądało, że wydoroślał. Zawsze pijany, skory do bitki, ciągle wywoływał burdy. Dałem sobie z nim spokój. Wreszcie ojciec nie wytrzymał i jakieś pięć lat temu wysłał go na Wschód. Stary Jefferson nie interesował się nim - założył nogę na nogę. - A więc Herman ożenił się z Chinką? To rzeczywiście niespodzianka.
- Zdarza się - stwierdziłem.
- Zginął w wypadku samochodowym? Zawsze rozwalał samochody. Dziwię się, że żył tak długo... - popatrzył na mnie. - Wiesz, to dla mnie szalenie intrygujące. Dlaczego została zamordowana?
- Tego właśnie usiłuje dowiedzieć się policja.
- To problem, nie? Myślę o tym, dlaczego przyszła spotkać się z tobą? Niesłychanie tajemnicza sprawa.
Poczułem się nieco znudzony jego entuzjazmem.
- Tak - rzekłem.
Usłyszałem, jak za ścianą zadzwonił telefon. Wayde wstał.
- Gdybym przypomniał sobie jakiś szczegół dotyczący Hermana, zawiadomię cię... Odparłem, że będzie mi miło i odprowadziłem go wzrokiem, aż zamknął za sobą drzwi. Rozsiadłem się wygodnie na krześle i pogrążyłem w rozmyślaniach. Zastanawiałem się nad tym, co powiedział Wayde. Dwadzieścia minut później, gdy ciągle jeszcze siedziałem zadumany, nie dochodząc do żadnych rozsądnych wniosków, z letargu wyrwał mnie dzwonek telefonu. Chwyciłem słuchawkę.
- Mówi sekretarka pana J. Wilbura Jeffersona - odezwał się dziewczęcy glos, sympatyczny i wyraźny; takich głosów chętnie się słucha. - Czy to pan Ryan?
Odparłem, że tak.
- Pan Jefferson chciałby się z panem zobaczyć. Czy mógłby pan przyjść dzisiaj o trzeciej po południu?
Podekscytowała mnie ta wiadomość, otworzyłem terminarz i przekartkowałem czyste strony. O trzeciej po południu nie miałem żadnego spotkania. Prawdę mówiąc, w tym tygodniu nie miałem w ogóle żadnych spotkań.
- Dobrze, przyjdę.
- Ostatni dom w dzielnicy Beach Drive, stoi frontem do morza - powiedziała - ulica Beach View...
- Znajdę...
- Dziękuję... - i odwiesiła słuchawkę.
Przez chwilę trzymałem jeszcze słuchawkę przy uchu, starając się odtworzyć dźwięk jej głosu. Zastanawiałem się, jak wygląda. Jej głos brzmiał młodo, ale głosy mogą zwodzić.
Poranek minął bez większych incydentów. Zazdrościłem Wayde’owi, że jego telefon dzwonił bez ustanku. Słyszałem też nieprzerwany stukot maszyny do pisania. Widocznie był bardziej zajęty ode mnie, aleja miałem przynajmniej trzysta dolarów od tajemniczego Hardwicka, które miały mnie uchronić od śmierci głodowej przez parę tygodni.
Ponieważ nikt się nie pojawił, po pierwszej zszedłem do baru na zwyczajowego sandwicza. Sparrow był zajęty, więc nie zanudzał mnie pytaniami, choć aż świerzbiło go, aby wyciągnąć najnowsze wiadomości na temat morderstwa. Wyszedłem w porze największego ruchu, widząc jak patrzy na mnie z wyrzutem, że na odchodnym nic mu nie powiedziałem.
Potem pojechałem do Beach Drive - luksusowej dzielnicy Pasadena City. Bogaci samotnicy wiedli tutaj spokojne życie, które skupiało się na prywatnych plażach, z dala od tłumu, wypełniającego miasto w letnich miesiącach.
Do bram Beach View dotarłem parę minut przed trzecią. Jak się spodziewałem, były otwarte, wjechałem więc na liczący czterdzieści jardów podjazd, który po obu stronach obsadzono świetnie utrzymanymi trawnikami i dywanami z kwiatów. Dom był ogromny i robił wrażenie staroświeckiego. Do frontowego wejścia prowadziło sześć białych stopni. Obok drzwi wykonanych z czarnego dębowego drewna wisiał dzwonek.
Pociągnąłem za łańcuch i po minucie drzwi otworzyły się. Lokaj, wysoki, stary mężczyzna o posępnym wyglądzie, spojrzał na mnie chłodno. Podniósł pytająco jedną brew.
- Moje nazwisko Nelson Ryan - powiedziałem. - Jestem oczekiwany.
Lokaj cofnął się i wskazał mroczny hol zastawiony ciężkimi, ponurymi meblami. Poszliśmy korytarzem do pokoju, w którym stało parę wcale niekomfortowych krzeseł i stół z kilkoma kolorowymi czasopismami: pomieszczenie przypominało atmosferą poczekalnię u dentysty. Lokaj wskazał mi jedno z krzeseł i odszedł. Przez dziesięć minut wyglądałem przez okno z widokiem na morze, wreszcie drzwi otworzyły się i weszła dziewczyna.
Miała 28 do 30 lat i figurę smuklejszą niż przeciętna kobieta w jej wieku. Wyglądała miło, ale specjalnego wrażenia nie robiła. Jej szaroniebieskie oczy patrzyły bez wyrazu. Ubrana była w ciemnoniebieską suknię, która ledwie muskała pięknie ukształtowaną sylwetkę. Szyję zdobił wyzywający naszyjnik.
- Przepraszam, że musiał pan czekać - rzekła z lekceważącym, bezosobowym uśmiechem. - Pan Jefferson oczekuje pana...
- Pani jest jego sekretarką? - zapytałem, rozpoznając czysty, spokojny głos.
- Tak, nazywam się Janet West. Pokażę panu drogę...
Poprowadziła mnie korytarzem przez drzwi obite zielonym rypsem do przestronnego, wyposażonego w staromodne meble i wypełnionego książkami salonu. Jego podwójne okna wychodziły na zaciszny ogród, otoczony murem i wysadzany pnącymi różami.
J. Wilbur Jefferson spoczywał w cieniu ogrodu tuż przy drzwiach na sofie umocowanej na kółkach: stary, wysoki, szczupły, o arystokratycznym wyglądzie, z dużym, haczykowatym nosem, żółtą jak stara kość słoniowa skórą, siwymi włosami i szczupłymi, żylastymi rękami. Ubrany był w białe ubranie z lnu i białe buty z koźlej skóry. Gdy Janet West wprowadziła mnie do ogrodu, odwrócił głowę i spojrzał w moim kierunku.
- Pan Ryan - powiedziała, odsuwając się i dając mi znak, bym się zbliżył, po czym odeszła.
- Proszę usiąść - odezwał się Jefferson i wskazał wiklinowe krzesło niedaleko siebie. - Nie słyszę zbyt dobrze, dlatego proszę, żeby mówił pan w miarę głośno. Jeśli ma pan ochotę zapalić, to proszę się nie krępować... Zerwałem z nałogiem sześć lat temu...
Usiadłem, ale nie zapaliłem. Pomyślałem, że mimo wszystko może nie lubić papierosów. Jeśli w ogóle palił, to zapewne cygara.- Zasięgnąłem opinii na pański temat, panie Ryan - zaczął po dłuższej chwili. Wyblakłymi oczami mierzył mnie od stóp do głów. Miałem wrażenie, że zagląda do moich kieszeni, bada moje znamię na prawym ramieniu i liczy pieniądze w moim portfelu.
- Dowiedziałem się, że jest pan człowiekiem uczciwym, godnym zaufania i nie pozbawionym inteligencji.
Zaciekawiło mnie, kto mógł mi wyrobić taką opinię, ale udałem skromnego i nie zareagowałem.
- Zaprosiłem pana tutaj - kontynuował Jefferson - bo chciałbym z pierwszej ręki dowiedzieć się o mężczyźnie, który dzwonił do pana, a także o tym, jak znalazł pan w swoim biurze martwą Chinkę.
Zauważyłem, że nie nazwał jej swoją synową. Zwróciłem też uwagę, że mówiąc „Chinka”, wykrzywił usta, natomiast w głosie dało się wyczuć niechęć. Domyślałem się, że starym, bogatym mężczyzną o tradycyjnych poglądach wiadomość o małżeństwie jedynego syna z Azjatką musiała porządnie wstrząsnąć.
Opowiedziałem mu całą historię, nie zapominając o mówieniu donośnym głosem. Gdy skończyłem, rzekł:
- Dziękuję, panie Ryan... Nie wie pan przypadkiem, dlaczego chciała widzieć się z panem?
- Nie mam pojęcia, nawet gdybym próbował zgadywać.
- Nie wie pan także, kto ją zabił?
- Nie... - przerwałem, dodając po chwili: - Wszystko wskazuje na to, że mordercą jest mężczyzna, który przedstawił się jako John Hardwick, albo przynajmniej jest on zamieszany w całą sprawę...
- Nie mam zaufania do Retnicka - stwierdził Jefferson. - Jest głupcem, który nie powinien zajmować swojego stanowiska. Chcę odnaleźć mężczyznę, który zamordował żonę mojego syna - spojrzał na swoje delikatne ręce z niezadowoloną miną. - Niestety, mój syn i ja nie byliśmy w dobrych stosunkach. Wina leżała po obu stronach, jak to zwykle bywa, ale dopiero teraz, kiedy on nie żyje, uświadomiłem sobie, że mogłem okazać mu więcej wyrozumiałości. Uważam, że moja nietolerancja i dezaprobata wobec jego sposobu bycia rozbudziły w nm szaleńca. Teraz kobieta, z którą się ożenił, została zamordowana. Mój syn na pewno nie spocząłby, dopóki nie odszukałby jej zabójcy. Znam dobrze jego charakter i jestem przekonany, że tak by postąpił. Ale mój syn nie żyje. Myślę, że choć tyle mogę teraz dla niego zrobić. Gdyby udało się odnaleźć mordercę jego żony, miałbym poczucie, że przynajmniej częściowo spłaciłem swój dług wobec niego - przerwał i spojrzał na ogród, jego twarz zrobiła się poważna i smutna. Lekki wietrzyk muskał jego białe włosy. Mimo podeszłego wieku wyglądał na człowieka zdecydowanego. Ponownie skierował na mnie wzrok. - Jak pan widzi, panie Ryan, jestem starym człowiekiem. Doszczętnie wypalonym. Łatwo się męczę. Nie mam fizycznych możliwości, by schwytać mordercę, dlatego posłałem po pana. Ma pan do rozegrania interesującą partię. Ta kobieta została znaleziona w pańskim biurze. Z kilku powodów zabójca usiłował zwalić winę na pana. Zamierzam dobrze zapłacić. Czy odnajdzie pan tego człowieka?
Najprościej było powiedzieć: „tak”, zabrać pieniądze, a potem spokojnie czekać, aż Retnick schwyta zabójcę. Ale takiej roboty nie lubiłem. Byłem absolutnie pewien, że nie mam żadnej szansy, by samemu go odszukać.
- Śledztwo prowadzi policja - odparłem. - Tylko oni mogą znaleźć mordercę, ja nie. Dochodzenie wyszło już poza granice stanu, a Retnick nie pozwala osobom postronnym na mieszanie się w swoje sprawy. Nie mogę przesłuchiwać jego świadków. Jeśli by się o tym dowiedział, miałbym kłopoty. Bardzo chciałbym zasłużyć na pańskie pieniądze, panie Jefferson, ale nie mogę panu pomóc. Nie wydawał się zaskoczony moją odmową.
- Wszystko rozumiem - powiedział - ale Retnick to głupiec. Nie ma pojęcia, jak zabrać się do rozwiązania tej zagadki. Zasugerowałem, że powinien zadepeszować do władz brytyjskich w Hongkongu, by dowiedzieli się czegoś o tej kobiecie. Jak na razie wiadomo tylko, że była żoną mojego syna i uciekła z czerwonych Chin. Mój syn napisał do mnie jakiś rok temu, że ożenił się z chińską uciekinierką - znowu spojrzał na ogród i mówił dalej - a ja bezsensownie zabroniłem mu tego małżeństwa. Potem nigdy więcej o nim nie słyszałem.
- Sądzi pan, że brytyjska policja będzie miała o niej jakieś informacje? Pokręcił głową.
- To możliwe, choć mało prawdopodobne. Każdego roku ponad sto tysięcy tych nieszczęsnych uchodźców przybywa do Hongkongu. Bez dokumentów nie sposób ich rozpoznać. Mam trochę kontaktów w Hongkongu i na bieżąco usiłuję zorientować się w sytuacji. Jak rozumiem, przedstawia się ona następująco: uchodźcy z czerwonych Chin są szmuglowani do Makau, które, jak pan wie, jest terytorium portugalskim. W Makau nie potrafią uporać się z inwazją Chińczyków, zresztą oni wcale tego nie chcą. Uciekinierów przekazuje się więc dżonkami, które przypływają do Hongkongu. Co prawda patrole policji brytyjskiej krążą wokół miasta, ale Chińczycy, kiedy chcą osiągnąć swój cel, są cisi i pomysłowi. Zazwyczaj takiej dżonce udaje się wmieszać między dżonki rybackie, które ją ochraniają. Rozumiem brytyjską policję, która współczuje uchodźcom: ostatecznie mają za sobą trudny okres i uciekają od wspólnego wroga. Pościg za uciekinierami kończy się, gdy dżonce udaje się dotrzeć do wód terytorialnych Hongkongu. Policja wychodzi z założenia, że skoro ci biedni ludzie dotarli tak daleko, to odsyłanie ich z powrotem świadczyłoby o braku uczuć humanitarnych. Ale wszyscy ci ludzie są anonimowi. Nie mają dokumentów. Policja brytyjska zaopatruje ich oczywiście w nowe papiery, ale to nie znaczy, że sprawdza nazwiska. Od momentu przyjazdu do Hongkongu zaczynają żyć zupełnie nowym życiem, prawdopodobnie z innymi nazwiskami: jakby rodzą się po raz wtóry. Żona mojego syna należała do tych ludzi. Dopóki nie dowiemy się, kim była naprawdę i skąd pochodziła, wątpię, abyśmy mogli dojść, z jakiego powodu została zamordowana i kto ją zabił. Dlatego chcę, żeby pojechał pan do Hongkongu i zorientował się, czy uda się coś znaleźć na jej temat. To nie będzie łatwe, ale tego właśnie Retnick nie może zrobić, zaś policji brytyjskiej wcale to nie będzie obchodziło. Sądzę, że pan sobie z tym poradzi i jestem gotów sfinansować pana wyjazd. Co pan o tym myśli?
Zaintrygował mnie pomysł starego Jeffersona, ale nie aż tak, bym sobie nie uświadamiał, że mogę ponieść klęskę.
- Pojadę - odparłem - ale to beznadziejna sprawa. Dopóki nie dotrę do Hongkongu, nie mogę obiecać, że dowiem się czegoś, ale w tej chwili uważam, że nie mam zbyt dużych szans.
- Proszę iść i porozmawiać z moją sekretarką. Pokaże panu kilka listów od mojego syna, może one w czymś pomogą. Wszystkiego najlepszego, panie Ryan - wykonał nieznaczny ruch ręką, wskazujący, że mogę odejść. - Znajdzie ją pan w pokoju na dole po prawej stronie korytarza..- Czy zdaje pan sobie sprawę, że wyjazd nie może nastąpić natychmiast? - zapytałem wstając. - Będę brał udział w rozprawie, poza tym muszę powiedzieć Retnickowi, że wyjeżdżam.
Pokiwał głową. Wydawał się teraz bardzo zmęczony.
- Zobaczę się z Retnickiem i powiem, żeby nie robił panu trudności. Proszę jechać tak szybko, jak to możliwe.
Kiedy wychodziłem, patrzył kamiennym wzrokiem przed siebie: samotny człowiek z gorzkimi wspomnieniami, które dręczyły jego sumienie.
5.
Janet West zastałem w ogromnym pokoju wyposażonym jak biuro. Siedziała za biurkiem z książeczką czekową i stertą rachunków przed sobą. Kiedy wszedłem do pokoju, wypisywała czek. Spojrzała na mnie badawczo, posłała mi lekki, nic nie znaczący uśmiech i wskazała krzesło.
- Wybiera się pan do Hongkongu, panie Ryan? - zapytała, odsuwając rachunki na bok.
- Tak myślę, ale nie mogę lecieć tam zaraz. Jeśli dopisze mi szczęście, może mi się uda w końcu tygodnia.
- Koniecznie musi pan się zaszczepić przeciw ospie. Przeciw cholerze też, ale to nieobowiązkowe.
- Jestem przygotowany na spotkanie z wszelkimi szczepionkami - wyjąłem papierosy, zaproponowałem jej, a kiedy potrząsnęła głową, zapaliłem i paczkę włożyłem z powrotem do kieszeni. - Pan Jefferson powiedział, że ma pani trochę listów od jego syna. Potrzebny mi każdy strzęp informacji, w przeciwnym razie wyjazd będzie tylko stratą czasu.
- Przygotowałam je dla pana. Otworzyła szufladę i wyjęła sześć listów.
- Herman pisał tylko raz w roku. Poza adresem nie dowie się pan zbyt wiele. Obejrzałem listy: były niezwykle krótkie, a każdy z nich zawierał naglącą prośbę o pieniądze. Herman Jefferson nie był przykładnym korespondentem, za to sprawiał wrażenie człowieka, którego obchodzi tylko forsa. Po prostu oświadczał, że czuje się dobrze, że nie dopisało mu szczęście i że ojciec mógłby mu przysłać trochę gotówki, i to możliwie jak najszybciej. Pierwszy list był datowany pięć lat temu, a każdy następny wysyłany po rocznej przerwie. Jednak ostatni mnie zainteresował. Został napisany rok temu.
Hotel „Celestial Empire” Wanchai
Drogi tato!
Spotkałem chińską dziewczynę i żenię się. Ma na imię Jo-An. Miała trudne życie jako uciekinierka z Chin. Jest mila, szykowna i w moim typie. Spodziewam się, że nie będziesz specjalnie zadowolony, ale zawsze mówiłeś, że muszę sam pokierować własnym życiem. Dlatego ożenię się z nią. Jestem zadowolony, bo będzie dla mnie dobrą żoną. Rozglądam się za mieszkaniem, ale to niełatwe, bo ceny rosną. Być może zdecyduję się pozostać w hotelu. To nam odpowiada z wielu powodów, chociaż wolałbym mieć własny dom.
Mam nadzieję, że przekażesz nam swoje błogosławieństwo. Gdybyś mógł wysłać czek na opłacenie mieszkania, byłbym ci bardzo wdzięczny.
Zawsze twój Herman
Odłożyłem list.
- To ostatni list, jaki napisał - powiedziała Janet West szeptem. - Pan Jefferson był bardzo zły. Zadepeszował, że zabrania mu tego małżeństwa. Nie otrzymał więcej żadnej wiadomości ani od niego, ani o nim, dopiero dziesięć dni temu przyszedł ten list.
Wręczyła mi kartkę taniego papieru, która dyskretnie pachniała drzewem sandałowym. Charakter pisma był źle wykształcony, co stwarzało trudności w czytaniu.
Hotel „Celestial Empire” Wanchai
Panie Jefferson!
Herman wczoraj umarł. Miał wypadek samochodowy. Często mówił, że chciałby być pochowany w domu. Nie mam pieniędzy, ale gdyby pan wysłał trochę, mogłabym przywieźć go z powrotem, aby mógł być pochowany w sposób, w jaki chciał. Nie mam pieniędzy, aby pogrzebać go tutaj.
Jo-An Jefferson
Uderzył mnie patetyczny styl listu i wyobraziłem sobie tę chińską dziewczynę, która nagle sama wyjeżdża ze spalonym ciałem męża, bez pieniędzy i przyszłości, chyba że jej teść da się przebłagać i ulituje nad nią.
- Co zdarzyło się potem? - zapytałem. Janet West przetoczyła złote pióro po bibularzu.
- Pan Jefferson był niezadowolony z powodu szczerości tego listu. Sądził, że ta kobieta usiłuje wyłudzić od niego pieniądze i że jego syn wcale nie umarł. Zatelefonował więc do amerykańskiego konsula w Hongkongu i dowiedział się, że Herman zginął w wypadku samochodowym. Potem pan Jefferson kazał mi napisać do tej kobiety, prosząc, by odesłała ciało tutaj. Zaproponował, aby została w Hongkongu, a on zarządzi, że regularnie będzie otrzymywała przysługujące jej należności, ale jak pan wie, ona wróciła z ciałem. Jednak tu nie przyszła.
- A co z ciałem?
Odniosłem nagle wrażenie, że sekretarka Jeffersona stara się nad sobą zapanować. Instynktownie wyczułem, że jest spięta, choć tego nie okazywała.
- Pogrzeb odbędzie się pojutrze.
- Z czego Herman utrzymywał się w Hongkongu?
- Nie wiemy. Kiedy pojechał tam po raz pierwszy, ojciec wystarał się dla niego o posadę asystenta dyrektora w firmie eksportowej, ale po sześciu miesiącach Herman ją porzucił. Odtąd nigdy nie mówił ojcu, czym się zajmuje. Tylko te prośby o pieniądze...
- Czy pan Jefferson na nie reagował?
- O, tak. Kiedykolwiek prosił, ojciec zawsze wysyłał pewną sumę.
- Z tych listów wynika - powiedziałem - że Herman prosił o pieniądze raz do roku. Czy chodziło o poważne kwoty?
- Nigdy więcej niż pięćset dolarów.- Ależ on nie mógł żyć za to przez rok, musiał jeszcze gdzieś dorabiać...
- Tak sądzę.
Potarłem szczękę, gapiąc się w okno.
- Chyba nie ma tu już nic do dodania, prawda? - skonstatowałem. Wtedy zadałem jej pytanie o to, co zaintrygowało mnie, gdy zauważyłem jej ledwie dostrzegalne napięcie.
- Czy znała pani Hermana Jeffersona osobiście?
Widziałem, jak lekko zesztywniała i na ułamek sekundy odwróciła wzrok.
- Dlaczego? Tak, oczywiście. Jestem z panem Jeffersonem od ośmiu lat. Herman mieszkał tu, zanim wyjechał na Wschód. Tak, znałam go.
- Co to był za człowiek? Jego ojciec mówi, że był wykolejeńcem, ale teraz doszedł, do wniosku, że gdyby okazywał mu więcej wyrozumiałości, Herman zachowywałby się inaczej. Zgadza się pani?
Jej oczy niespodziewanie błysnęły. Zaskoczyła mnie tym surowym spojrzeniem, gdy zrzuciła wreszcie swoją maskę.
- Panem Jeffersonem bardzo wstrząsnęła wiadomość o śmierci syna - powiedziała ostrym tonem. - W tej chwili kieruje się sentymentem. Herman był zdeprawowany, gruboskórny i amoralny. Był złodziejem. Ukradł ojcu pieniądze, mnie także. Trudno uwierzyć, że to syn Jeffersona. Pan Jefferson jest uczciwym człowiekiem: nie zrobił niczego niegodziwego w całym swoim życiu!
Dostrzegłem, że czuła się lekko zakłopotana.
- No cóż, dziękuję - powiedziałem wstając. - Zrobię dla pana Jeffersona wszystko, co będzie w mojej mocy, ale muszę mieć choć trochę szczęścia...
Przerzuciła plik podpisanych czeków, znalazła jeden i popchnęła w moją stronę.
- Pan Jefferson życzył sobie, aby wypłacić panu zaliczkę. Natomiast bilet na samolot przygotuję, gdy da mi pan znać, że może wyjechać. Jeśli będzie pan potrzebował więcej pieniędzy, proszę powiedzieć...
Popatrzyłem na czek. Był podpisany przez nią i opiewał na tysiąc dolarów.
- Nie jestem tak drogi - rzekłem. - Wystarczyłoby trzysta.
- Pan Jefferson chce, aby otrzymał pan taką sumę - odparła, jak gdyby dawała mi pięć dolarów.
- W porządku, nigdy nie marnuję pieniędzy - spojrzałem na nią. - Pani zajmuje się sprawami pana Jeffersona?
- Jestem jego sekretarką - odparła z szorstką nutą w głosie.
- Cóż... - nie było co odpowiedzieć, więc rzekłem na koniec: - Skontaktuję się z panią, jak tylko się dowiem, że mogę wyjechać.
Kiedy ruszyłem w stronę drzwi, zapytała:
- Czy ona była bardzo ładna?
Przez moment nie rozumiałem, o co chodzi, więc spojrzałem na nią. Jej oczy wyrażały ciekawość, której nie mogłem zrozumieć.
- Jego żona? Tak sądzę. Niektóre chińskie kobiety są niezwykle atrakcyjne. Ona była atrakcyjna nawet po śmierci.
- Rozumiem.
Chwyciła pióro i przyciągnęła książeczkę czekową, dając mi do zrozumienia, że chce się mnie pozbyć.
Lokaj czekał w holu. Odprowadził mnie, po czym wykonał lekki ukłon. Nikt nie mógłby go posądzić o zbytnią gadatliwość.
Poszedłem wolnym krokiem do samochodu. Ostatni fragment rozmowy rozjaśnił mi nieco w głowie. Nagle nabrałem pewności, że Janet West i Herman Jefferson byli kiedyś kochankami. Wiadomość o małżeństwie i jego śmierci musiała nią wstrząsnąć, tak samo jak i starym Jeffersonem. To było nieoczekiwane i ciekawe odkrycie. Wiele bym dał za to, by dowiedzieć się o Janet West czegoś więcej.
Wsiadłem do samochodu i pojechałem do gmachu policji. Musiałem czekać pół godziny, zanim Retnick mógł się ze mną zobaczyć. Siedział za biurkiem, żując wygasłe cygaro. Był w kiepskim nastroju.
- Nie jestem pewien, czy mam ochotę tracić z tobą czaś, szpiclu - powiedział, gdy trzasnąłem drzwiami i podszedłem do biurka. - Czego chcesz?
- Zostałem wynajęty przez J. Wilbura Jeffersona. Myślałem, że powinieneś o tym wiedzieć.
Jego twarz spoważniała.
- Jeśli namieszasz w moim dochodzeniu, Ryan, to zobaczysz, stracisz swoją licencję. Ostrzegam cię - przerwał, potem ciągnął dalej. - Ile ci zapłacił?
Usiadłem na krześle.
- Wystarczy. I nie mam szansy namieszać w czymkolwiek, bo wyjeżdżam do Hongkongu.
- Któż nie chciałby go zobaczyć? - powiedział. - Hongkong, mówisz? Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby samemu pojechać. A wiesz już, co będziesz tam robił?
- Staruszek chce wiedzieć, kim była ta dziewczyna. Sądzi, że nie dojdziemy do niczego, jeśli nie dowiem się czegoś o niej i jej pochodzeniu. Uważam, że ma rację.
Retnick przez moment nerwowo toczył pióro po blacie, w końcu rzekł:
- Marnowanie czasu i pieniędzy. Ale nie sądzę, żebyś się tym przejmował, dopóki ci za to płacą.
- Nie przejmuję się - przyznałem pogodnie. - On może sobie pozwolić na uleganie kaprysom, a ja na stratę czasu. Mogę być nawet z tego zadowolony...
- Wiem o niej więcej, niż ty kiedykolwiek się dowiesz. I nie musiałem po to jechać do Hongkongu. Wystarczył telegram.
- I czego się dowiedziałeś?
- Nazywała się Jo-An Cheung, takie dziwaczne imię, nie? Trzy lata temu przypłynęła do Hongkongu dżonką z Makau. Spędziła trzy tygodnie w więzieniu, a potem otrzymała nowe dokumenty. Pracowała jako fordanserka w „Pagoda Club”, czyli prawdopodobnie była prostytutką. - Podrapał się w ucho i gapił przez parę chwil w okno, potem kontynuował: - Wyszła za mąż za Jeffersona 21 września ubiegłego roku. Mieszkali razem w chińskiej spelunce pod nazwą hotel „Celestial Empire”. Zdaje się, że Jefferson nie pracował. Prawdopodobnie żył z tego, có ona zarobiła i co dostał od starego. 6 września tego roku Jefferson zginął w wypadku samochodowym i wtedy ona złożyła podanie do amerykańskiego konsula o zgodę na przewiezienie jego ciała do domu. To cała historia. Po co jechać do Hongkongu?
- Płacą mi za to, żebym pojechał. Przynajmniej zejdę ci z drogi. Uśmiechnął się złośliwie.
- Nie przejmuj się, że wchodzisz mi w drogę, szpiclu. W każdej chwili mogę cię z niej usunąć.
Muszę mu to przyznać: zdarzały się momenty, że chciał uchodzić za kogoś niezmiernie ważnego i czasem mu się udawało.- W porządku, jak idzie sprawa? Zmierza dokądkolwiek?
- Nie - rzucił groźne spojrzenie na poplamioną atramentem bibułę. - Najbardziej mnie zastanawia, dlaczego przyszła do twojego biura o trzeciej nad ranem...
- Taak. Może odpowiedź znajdę w Hongkongu. - Zrobiłem przerwę, żeby zapalić papierosa, po czym mówiłem dalej: - Stary Jefferson ma duże pieniądze. Myślę, że odziedziczyłby je jego syn. Jeśli ojciec nie zmienił swojego testamentu, to po śmierci syna jego spadkobierczynią zostałaby Jo-An. Może ktoś ją sprzątnął, nie chcąc, żeby weszła w posiadanie spadku. Chciałbym znaleźć tego kogoś, kto ma teraz chrapkę na pieniądze starego. To mógłby być motyw morderstwa.
Retnick siedział pogrążony w myślach, potem rzekł:
- A więc masz swoją hipotezę. Tak, to jest myśl.
- Odwiedziłeś jego sekretarkę Janet West? Nie zdziwiłbym się, gdyby to ona miała ochotę na pieniądze Jeffersona. Sądzę, że kiedyś kochała się w jego synu. Czy nie należałoby sprawdzić, gdzie była o trzeciej, kiedy została zastrzelona ta dziewczyna?
- Ale jak ja mam to zrobić? - zapytał Retnick. - Spotkałem ją. Stary jest wobec niej bezkrytyczny. Gdybym zaczął grzebać w jej prywatnym życiu, narobiłbym sobie kłopotu i dlatego nigdy tego nie zrobię. Jefferson porządnie miesza w Pasadena City - spojrzał z nadzieją na mnie. - Na jakiej podstawie sądzisz, że kochała się w jego synu?
- Rozmawiałem z nią. Starała się panować nad sobą, ale popełniła mały błąd. Nie sugeruję, że to ona zabiła, ale może więcej wie o morderstwie niż udaje. A może ma ambitnego kochanka.
- Nie zamierzam uganiać się za tym głupcem... - rzekł Retnick. - Muszę się dowiedzieć, dlaczego ta żółta przyszła do twojego biura. Jak tylko się dowiem, sprawa będzie rozwiązana.
Wstałem.
- Może masz rację. Kiedy odbędzie się rozprawa? Chciałbym wyjechać możliwie jak najprędzej.
- Jutro o dziesiątej. To nie ma znaczenia, ale musisz tam być - szturchnął piórem w bibułę. - Gdybyś na coś trafił, chcę o tym wiedzieć, nie zapomnij...
- Przecież bierzesz za to pieniądze! Zrobił kwaśną minę.
- Ty to nazywasz pieniędzmi? Muszę uważać. Jefferson miesza...
- Wiem... już mówiłeś.
Zostawiłem go drążącego coraz większą dziurę w bibule. Musiałby go zobaczyć zabójca Jo-An Jefferson. Ten widok dodałby mu nieco pewności siebie.
Wróciłem do biura. Już miałem otworzyć drzwi, gdy wpadł mi do głowy pewien pomysł. Zrobiłem kilka kroków korytarzem i zapukałem do Jaya Wayde’a.
Wszedłem do dużego, dobrze umeblowanego pomieszczenia z biurkiem na wprost drzwi, na którym stał magnetofon, telefon, przenośna maszyna do pisania i kilka blaszanych tacek. Wayde akurat pracował. W ręce trzymał pióro, przed nim leżały jakieś dokumenty. Po prawej stronie znajdowały się drugie drzwi, spoza których dochodził stukot maszyny do pisania. Jego biuro wyglądało o wiele lepiej od mojego, ale jako inżynier chemik miał intratniejszą fuchę niż jakiś prywatny detektyw.
- Cześć - rzekł Wayde, wyraźnie zadowolony, że mnie widzi. Uniósł się nieco, wskazując skórzany fotel klubowy. - Wejdź i usiądź. A to niespodzianka... - zerknął na swoją starą omegę. - Chcesz drinka? Jest szósta. Napijesz się szkockiej?
Bardzo chciał odgrywać rolę gospodarza, więc powiedziałem, że chętnie się napiję. Wyciągnął z szuflady butelkę oraz dwie szklanki i nalał duże porcje. Przepraszał za brak lodu. Stwierdziłem, że jestem przyzwyczajony do niewygód. Uśmiechnęliśmy się do siebie i wypiliśmy. To była bardzo dobra szkocka.
- Zainteresowało mnie to, co opowiedziałeś mi o Hermanie Jeffersonie - rzekłem.
- Zastanawiałem się, czy mógłbyś jeszcze coś dodać. Rozejrzałem się trochę. Niestety, nie ma żadnego haczyka, którego można by się uczepić.
- Jasne - popatrzył wzrokiem psa bernardyna, który usłyszał rozpaczliwy szloch.
- Ale jaki hak miałeś na myśli?
Dałem mu intrygujący wykład moich pobożnych życzeń, jaki wygłaszałem zwykle przy rozgrywaniu partii z ludźmi jego pokroju.
- Nie wiem. Moja praca polega na zebraniu jak największej liczby faktów w nadziei, że utworzą one w końcu logiczną całość. Na przykład, ty znałeś Jeffersona. Powiedziałeś mi trochę na temat jego charakteru. Mówiłeś, że był lekkomyślny, dużo pił, lubił się bić, ogólnie rzecz biorąc, awanturnik. Jaki był wobec kobiet!?
Opalona twarz Wayde’a wyrażała teraz słuszne oburzenie. Domyśliłem się, jaki on był w obcowaniu z kobietami. Swoje potrzeby seksualne przeniósł na zainteresowanie klubem golfowym.
- Kobiety go zepsuły. W młodości postępuje się głupio z dziewczętami, sam byłem głupcem, ale Herman był zwyczajnie zepsuty. Gdyby jego ojciec nie miał wpływów w mieście, aferom nie byłoby końca.
- Nie było żadnej konkretnej dziewczyny? Zawahał się, potem powiedział:
- Nie lubię wymieniać nazwisk, ale kręciła się koło niego dziewczyna nazwiskiem Janet West. Jest teraz sekretarką Jeffersona. Ona... - zrobił przerwę i odwrócił wzrok.
- Wybacz, ale sądzę że nie powinienem o tym mówić. Ostatecznie, to się zdarzyło prawie dziewięć lat temu. Herman mówił mi o tym, ale nie upoważnił mnie, abym przekazywał to dalej...
Wiedziałem jednak, że chce mi powiedzieć: chce uczestniczyć w polowaniu na mordercę i czuć, że jest kimś ważnym z powodu zainteresowania tym, co ma do powiedzenia.
Odparłem więc poważnie:
- Każdy strzęp informacji, jaki zdobędę, może mnie naprowadzić na ślad zabójcy. Powinieneś zapytać sam siebie, czy masz prawo mi odmówić...
Uwielbiał to. Jego oczy błysnęły, pochylił się, obserwując mnie z przejęciem.
- Tak, oczywiście, jeśli tak to ujmujesz... - przebiegł ręką po krótko ostrzyżonych włosach, przybierając pozę cnotliwego faceta, który unika wszelkich skandali, wreszcie powiedział: - Herman i Janet West mieli romans mniej więcej dziewięć lat temu. Urodziło się z tego dziecko. Kiedy Herman zrobił unik, poszła do jego ojca. Stary dostał ataku szału. Dziecko zmarło. Ojciec upierał się, by Herman ożenił się z dziewczyną, ale on kategorycznie odmówił. Sądzę, że starowina sam chętnie skusiłby się na nią. W każdym razie zabrał ją do siebie i zrobił swoją sekretarką. Herman powiedział mi o tym. Był wściekły, że ojciec zabrał dziewczynę do domu. Jefferson chyba miał nadzieję, że Herman ją poślubi, a kiedy uświadomił sobie, że tego nie zrobi, załatwił mu wyjazd na Wschód. Janet została ze starszym panem do dziś.
- Jest atrakcyjna - rzekłem. - Dziwię się, że nie wyszła za mąż.- Mnie to nie dziwi. Stary tego nie chciał. Uzależnił się od niej, poza tym nie ma nikogo, komu po śmierci Hermana mógłby zostawić swoje miliony.
- Nie ma nikogo? - starałem się ukryć swoją ciekawość. - Musi mieć jakichś krewnych.
- Nie. Znałem ich rodzinę bardzo dobrze. Herman mówił, że zostanie spadkobiercą, bo nie ma żadnych innych pretendentów. Założę się, że teraz Janet otrzyma cały majątek po starym...
- Ma szczęście, że żona Hermana nie może już rościć pretensji... Spojrzał zaskoczony.
- Nie taki haczyk miałem na myśli. Trudno mi sobie wyobrazić, by staruszek chciał zostawić cokolwiek w spadku tej Chince...
- Janet tak samo jak żona Hermana może rościć pretensje. Gdyby sędzia kierował się życzliwością, dostałaby wszystko...
Drzwi po prawej stronie otworzyły się. Weszła sekretarka ze stertą listów do podpisania. Spodziewałem się, że Wayde zatrudnia tego typu kobietę: myszowatą, ospowatą, w okularach.
Gdy położyła listy na biurku, wstałem.
- Muszę lecieć. Spotkamy się jeszcze...
- Czy jest postęp w dochodzeniu? - zapytał, kiedy dziewczyna wyszła. - Policja wpadła na jakiś trop?
- Nie. Rozprawę wyznaczono na jutro. Będą musieli napisać w orzeczeniu, że sprawca jest nieznany. To było morderstwo doskonałe...
- Odezwę się - przysunął listy do siebie. - Gdybym mógł ci w czymś pomóc...
- Dam ci znać.
Wróciłem do biura, zadzwoniłem do Retnicka i opowiedziałem, co usłyszałem o Janet West.
- Masz ptaszka w garści - powiedziałem. - Gdybym był tobą, dowiedziałbym się, gdzie panna West była o trzeciej nad ranem, to jest w czasie popełnienia morderstwa.
Nastąpiła przerwa, podczas której słyszałem jego ciężki oddech.
- Ale ja nie jestem tobą - powiedział na koniec. - Do zobaczenia na rozprawie. Nie zapomnij włożyć czystej koszuli. Koroner jest rozkapryszonym skurwysynem... - i odłożył słuchawkę.
6.
Jak przypuszczałem, rozprawa odbyła się bez zbytniego rozgłosu i zdenerwowania. Tęgi mężczyzna o przenikliwych oczach, który przedstawił się Retnickowi jako adwokat Jeffersona, siedział z tyłu i do sprawy nie wniósł niczego. Janet West, występująca w ciemnym, uszytym na miarę stroju, powiedziała koronerowi prawie to samo co mnie. Retnick odstawił własny kawałek, ja swój. Rozprawę przerwano, aby policja zebrała dodatkowe informacje. Chyba nikogo tak naprawdę nie interesowało, że została zamordowana chińska uciekinierka.
Kiedy koroner opuścił salę sądową, podszedłem do Retnicka, który z ponurą miną stał i dłubał zapałką w zębach.
- Czy teraz mogę wyjechać z miasta? - zapytałem.
- Och, tak - odparł obojętnie. - Nie masz tu nic do szukania. - Zerknął podejrzliwie na Janet West, która rozmawiała z adwokatem Jeffersona. - Dowiedziałeś się, czy była w domu w momencie zabójstwa?...
- Zostawiam to tobie. Jest teraz z adwokatem. Podejdź i zapytaj. Uśmiechnął się, kręcąc głową.
- Nie jestem aż tak głupi... - rzekł. - Baw się dobrze. Uważaj na chińskie dziewczyny. Słyszałem, że są nie tylko chętne, ale i figlarne...
Wyszedł, omijając z daleka Janet West i adwokata. Kręciłem się w pobliżu i gdy adwokat zniknął, a Janet West skierowała się w stronę wyjścia, dołączyłem do niej.
- Mogę wyjechać jutro - powiedziałem, gdy stanęła i spojrzała na mnie zagadkowymi i nieobecnymi oczami. - Nie będzie problemu z rezerwacją?
- Nie, panie Ryan. Pański bilet przygotuję na dziś wieczór. Czy będzie pan jeszcze czegoś potrzebował?
- Chciałbym mieć fotografię Hermana Jeffersona. Czy załatwiłaby mi to pani?
- Fotografię? - wydawała się zaskoczona.
- To mogłoby mi pomóc. Dostanę też pośmiertne zdjęcie jego żony. Zdjęcia zawsze pomagają w takiej robocie...
- Tak, dam panu.
- Czy moglibyśmy się spotkać gdzieś w mieście wieczorem? To zaoszczędzi mi drogi do pani. Przed wyjazdem mam jeszcze parę rzeczy do załatwienia. Może o ósmej wieczorem w barze „Astor”?
Zawahała się, potem przytaknęła.
- Dobrze, w takim razie o ósmej.
- Dziękuję, bardzo mi to pomoże.
Ponownie przytaknęła, posłała mi skąpy, chłodny uśmiech i odeszła. Patrzyłem, jak wsiada do dwuosobowego jaguara i odjeżdża.
Nie daj się zauroczyć, głupcze, mówiłem sobie. Jeśli ona poluje na miliony Jeffersona, znajdzie kogoś bardziej interesującego niż ty i wcale nie będzie to takie trudne.
Pojechałem do biura, gdzie resztę poranka spędziłem na porządkowaniu różnych nie załatwionych spraw. Na szczęście nie było to nic ważnego, co nie mogłoby zaczekać parę tygodni, bo miałem nadzieję, że nie wyjeżdżam na długo.
Już zamierzałem pójść na sandwicza, gdy rozległo się lekkie stukanie do drzwi, w których ukazał się Jay Wayde.
- Nie zatrzymuję cię... - powiedział. - Chciałem się tylko dowiedzieć, kiedy odbędzie się pogrzeb Hermana. Sądzę, że powinienem tam pójść.
- Jutro - odparłem - ale nie znam godziny.
- Ach, tak - wyglądał na zmieszanego. - Może zadzwoniłbym do Janet West? Zastanawiam się, czy życzyliby sobie, bym się tam zjawił?
- Mam dziś wieczór spotkanie z panną West. Zapytam ją, jeśli chcesz...
- Chciałbym... - ożywił się. - Trochę mi niezręcznie ją prosić... Chodzi o to, że nie widziałem go od dłuższego czasu. Właśnie przyszło mi to do głowy... - rzekł na odchodnym.
- Jasne... - odparłem.
- Jak idzie śledztwo?
- Tak jak myślałem: zostało przerwane - zapaliłem papierosa. - Jutro wyjeżdżam do Hongkongu.- Naprawdę? - popatrzył nieco zdziwiony. - To cała wyprawa. Czy ma to związek ze sprawą?
- Pewnie. Stary Jefferson wynajął mnie, żebym rozejrzał się w środowisku, w którym obracała się dziewczyna. On płaci, więc jadę...
- Naprawdę? To jedno z tych miejsc, które bardzo chciałbym odwiedzić. Zazdroszczę ci...
- Sam sobie zazdroszczę...
- Cóż, chciałbym wiedzieć, jak ci poszło... - przestąpił z nogi na nogę. - Sądzisz, że coś znajdziesz?
- Nie mam pojęcia, ale spróbuję.
- Mówiłeś, że widziałeś się z Jeffersonem. Co o nim sądzisz?
- Nie wygląda na człowieka, który miałby długo pociągnąć...
- Przykro mi to słyszeć. Miły staruszek - potrząsnął głową. - Musiał potwornie przeżyć śmierć Hermana. - Wayde zmierzał w stronę drzwi. - Już idę, zajrzałem tylko na moment. Czekam na kogoś... Przyjemnej podróży... Aha, czy masz jakąś sprawę do załatwienia podczas swojej nieobecności? Może mógłbym pomóc...
- Nie, dziękuję. Zamknę biuro i to wszystko.
- Dobra, w takim razie do zobaczenia. Napijemy się po twoim powrocie. Opowiesz mi, z czym wróciłeś i co sądzisz o tamtych stronach... Nie zapomnisz o pogrzebie? Mógłbyś też zapytać, czy można wysłać kwiaty...
- Dam ci znać jutro rano.
Późnym popołudniem pojechałem do gmachu policji i zabrałem obiecaną przez Retnicka pośmiertną fotografię Jo-An. Zdjęcie wyszło świetnie. Fotograf, przepuszczając światło w taki sposób, że padało na jej martwe oczy, sprawił, że Jo-An wyglądała jak żywa. Usiadłem w samochodzie i parę minut studiowałem odbitkę. Dziewczyna była naprawdę atrakcyjna. Gdy zapytałem w zakładzie pogrzebowym, jak załatwiono sprawę jej pochówku, dowiedziałem się, że zostanie pochowana na koszt Jeffersona na cmentarzu Woodsidc. Znaczyło to, że nie znaleziono dla niej miejsca w rodzinnym grobowcu Jeffersonów. Cmentarz Woodside nie był przeznaczony dla wytwornych rezydentów Pasadena City.
Około szóstej zamknąłem biuro i poszedłem do domu. Zapakowałem torbę i zająłem się różnymi sprawami, którymi należy się zająć, jeśli wyjeżdża się na parę tygodni. Potem wziąłem prysznic, ogoliłem się, założyłem czystą koszulę i pojechałem do baru „Astor” w centrum miasta. Byłem tam pięć minut przed czasem.
Janet West zjawiła się w momencie, gdy wskazówka na moim zegarku przesunęła się na punkt ósmą. Sprawiała wrażenie, iż zdaje sobie sprawę z tego, że jest dobrze ubrana i efektowna. W ogóle zachowywała się jak kobieta, która doskonale wie, że wygląda ponętnie i jest z tego powodu zadowolona.
Męskie głowy odwróciły się, żeby popatrzeć, jak idzie w stronę narożnego stolika, przy którym siedziałem. Po wymianie zwyczajowych uprzejmości zamówiłem dla niej martini, a dla siebie szkocką. Dała mi bilet na samolot i skórzany portfel.
- Mam trochę tamtejszych dolarów dla pana - rzekła. - Zaoszczędzi to panu kłopotów... Czy chciałby pan, abym zatelefonowała w sprawie pokoju? Najlepsze hotele to „Peninsula” i „Mirama”...
- Dziękuję, ale zamierzam zatrzymać się w „Celestial Empire”... Rzuciła mi szybkie, czujne spojrzenie.
- Tak, oczywiście.
- Pamiętała pani o fotografii?
Kelner postawił drinki, a wtedy ona otworzyła torebkę z jaszczurczej skóry i podała mi kopertę. Półmatowa odbitka dowodziła, że zdjęcie wykonał profesjonalista. Fotografowany mężczyzna patrzył prosto w obiektyw. Jego oczy uśmiechały się szelmowsko. Ale była to niezbyt przyjemna twarz: ciemna, o ostrych rysach, z szerokimi, czarnymi brwiami, mocną, szeroką szczęką i wąskimi ustami. Okazji do oglądania tego typu twarzy spodziewałbym się na listach gończych.
Byłem zaskoczony. Nie wyobrażałem sobie, że Herman Jefferson może tak wyglądać. Spodziewałem się, że chodzi o nierozważnego, lekkodusznego playboya. Tymczasem ten mężczyzna mógł robić rzeczy nieobliczalne.
Pamiętałem, co Janet mówiła o nim. „Całkowicie i gruntownie zepsuty. Takim sic nie wybacza”. Patrząc na twarz tego mężczyzny, dochodziłem do wniosku, że chyba miała rację. Podniosłem wzrok. Spoglądała na mnie: jej twarz niczego nie wyrażała, ale z oczu wiało chłodem.
- Rozumiem, co pani miała na myśli - rzekłem. - Nie był podobny do swojego ojca, prawda?
Nie odpowiedziała, tylko patrzyła, jak wkładam fotografię do portfela. W tym momencie zdecydowałem się pokazać jej pośmiertną fotografię Jo-An.
- Pytała mnie pani, czy była ładna... Oto ona...
Przez dłuższą chwilę nawet nie poruszyła się, by sięgnąć po zdjęcie. Być może oświetlenie zwodziło, ale zdawało mi się, że zbladła. Gdy w końcu wzięła odbitkę, zrobiła to dość stanowczym ruchem. Widziałem teraz, jak przypatruje się twarzy zmarłej kobiety. Robiła to z wyraźną obojętnością. Zastanawiałem się, o czym w tej chwili myśli. W końcu oddała fotografię.
- Tak... - odezwała się lodowatym głosem. Chwyciłem swoją szklankę, ona swoją. Wypiliśmy.
- Mówiła pani, że pogrzeb odbędzie się jutro...
- Owszem.
- Przyjaciel Hermana prosił mnie, bym zapytał, czy może przyjść. To mój sąsiad. Nazywa się Jay Wayde. Chodził z Hermanem do szkoły.
Zesztywniała.
- W ceremonii uczestniczymy tylko pan Jefferson i ja... - odparła. - Żaden z przyjaciół Hermana nie będzie mile widziany...
- Powiem mu. Chciał przesłać kwiaty.
- Tam nie będzie kwiatów - spojrzała na zegarek, po czym wstała. - Pan Jefferson oczekuje mnie. Muszę wracać. Czy mogłabym jeszcze coś dla pana zrobić?
Zaledwie napoczęliśmy nasze drinki. Byłem nieco rozczarowany. Miałem nadzieję, że poznam ją lepiej. Jednak ta rozmowa przypominała próbę dialogu z kimś, kto znajduje się za ścianą wysoką na dziewięć stóp.
- Nie, dziękuję... O której odlatuje samolot?
- O jedenastej. Powinien pan być na lotnisku pół godziny wcześniej.
- Dziękuję za załatwienie sprawy.
Kiedy skierowała się w stronę drzwi, pospiesznie wetknąłem kelnerowi dwa dolary i wyszedłem za nią. Jej jaguar stał zaparkowany dokładnie naprzeciw baru. Ja musiałem trzykrotnie okrążyć dwa budynki, zafiim wreszcie znalazłem miejsce kilkaset jardów stąd.Ona pewnie też robiła takie próby, albo - co bardziej prawdopodobne - stary Jefferson miał niezłe układy w tym mieście. Zatrzymała się przy samochodzie.
- Mam nadzieję, że będzie pan miał udaną podróż - rzekła. Ale w tych słowach nie było cienia życzliwości. Ciągle patrzyła nieobecnymi oczami. - Gdyby miał pan przed wyjazdem jakiś problem, proszę zadzwonić...
- Czy pani kiedykolwiek wypoczywa? - zapytałem, uśmiechając się do niej. - Czy poza obowiązkami sumiennej sekretarki bywa pani wolna?
Na ułamek sekundy pojawił się w jej oczach błysk zaskoczenia, ale szybko zniknął... Otworzyła drzwiczki samochodu i wsiadła. Zrobiła to elegancko, nie pokazując kolan. Trzasnęła drzwiami, zanim zdążyłem położyć na nich rękę.
- Dobranoc, panie Ryan - powiedziała. Zapaliła silnik i odjechała. Obserwowałem, jak samochód znika z pola widzenia, po czym spojrzałem na zegarek.
Było pięć po wpół do dziewiątej. Z przyjemnoścą zjadłbym kolację w jej towarzystwie. Tymczasem czekał mnie samotny i nudny wieczór. Stanąłem na brzegu krawężnika i rozmyślałem o czterech, może pięciu dziewczynach, do których mógłbym teraz zadzwonić i zaprosić na kolację, ale żadna z nich nie była tej klasy co panna West i żadna nie potrafiłaby mnie zabawić tej nocy. Zdecydowałem się zjeść kolejnego cholernego sandwicza, a potem wrócić do domu i oglądać telewizję.
Zastanawiałem się, jak zareagowałby Jay Wayde, gdyby wiedział, że tak właśnie planowałem spędzenie wieczoru. Byłby prawdopodobnie zdziwiony i rozczarowany. Posądziłby mnie raczej o to, że skończy się na głupiej paplaninie z pierwszą lepszą blondynką, względnie na brutalnych potyczkach z jakimś rudzielcem.
Poszedłem do snack-baru. Grająca szafa grzmiała swinga. Dwie dziewczyny w dżinsach i obcisłych swetrach usadowiły się na stołkach przy barze. Ich małe, okrągłe tyłeczki wystawały prowokacyjnie na zewnątrz. Włosy miały uczesane w stylu BB, a końce brudnych palców pomalowane na czerwono. Gdy wszedłem, spojrzały na mnie. Młode oczy oceniły mnie jednoznacznie, więc zaraz odwróciły wzrok. Zbyt stary, zbyt nudny i oczywiście nie do uciech.
Jadłem sandwicza z szynką z uczuciem przygnębienia. Nawet jutrzejszy wyjazd do Hongkongu nie dawał mi najmniejszej iskierki nadziei na poprawę samopoczucia. Wyjąłem fotografię Hermana oraz Jo-An i przyjrzałem im się. Tworzyli źle dobraną parę. Herman niepokoił mnie. Nie mogłem zrozumieć, jak dziewczyna pokroju Janet West mogła zakochać się w nim, a nawet urodzić jego dziecko.
Pomyślałem: do diabła z tym i schowałem zdjęcie. Zapłaciłem za sandwicza i wyszedłem na ulicę, świadom, że obie dziewczyny odprowadzają mnie wzrokiem. Jedna z nich roześmiała się piskliwie. Może uważała, że głupio wyglądam. Ale nie obwiniałem jej o to. Bywało, że przy goleniu myślałem podobnie.
Wracałem do mojego mieszkania, które składało się z dość przestronnego pokoju wypoczynkowego, maleńkiej sypialni i jeszcze mniejszej kuchni. Mieszkałem tam od przyjazdu do Pasadena City. Apartament był położony w centrum, wygodny i tani. Brakowało windy, ale nie przejmowałem się tym. Dzięki wspinaniu się na piąte piętro utrzymywałem swoją sylwetkę w formie. Za to miałem spokój od gości, nie wyłączając dobrego przyjaciela.
Do drzwi dotarłem trochę zasapany. Kiedy grzebałem po kieszeniach w poszukiwaniu klucza, pomyślałem, że byłoby lepiej, gdybym mniej palił, ale od razu stwierdziłem, że tylko się okłamuję.
Przekręciłem gałkę i wszedłem do pokoju. Zauważyłem go dopiero w momencie, gdy zamknąłem drzwi. W pokoju panował mrok. Zapadł już zmierzch, a on był ubrany na czarno. Po drugiej stronie ulicy ogromny neon reklamował mydło w proszku. Krzykliwe, niebieskie, zielone i czerwone światła odbijały się na suficie. Gdyby nie one, nie widziałbym go wcale.
Usiadł w moim najlepszym fotelu, który dosunął do okna. Siedział z założonymi nogami, w rękach trzymał gazetę, która spoczywała na kolanach. Wydawał się zrelaksowany i odprężony. Tak mnie przeraził, że serce zaczęło mi łomotać w piersiach. Kontakt znajdował się w pobliżu, więc nagłym ruchem go nacisnąłem.
Miał około 18, 19 lat i szerokie, baryłkowate ramiona. Ubrany był w czarną, poplamioną marynarkę skórzaną, czarną wełnianą czapkę z brudnym, czerwonym pomponem, czarne sztruksowe spodnie i czarną bawełnianą chusteczkę na szyi.
Takiego typa można spotkać każdej nocy, wałęsającego się z bandami w pobliżu barów. Typowy produkt ulicy - zdeprawowany i niebezpieczny, jak szczur zapędzony w pułapkę. Jego skóra przypominała kolorem zimne baranie mięso. Patrzył tępo, ale oczy błyszczały jak u ćpuna. Wzdłuż linii szczęki przechodziła gruba, biała blizna od cięcia nożem. Prawe ucho miał odcięte. Był najohydniejszym okazem przestępcy, jakiego kiedykolwiek widziałem. Potwornie mnie przestraszył.
Przesłał mi lodowaty, szyderczy uśmiech.
- Cześć, koleś, myślałem, że już nigdy nie przyjdziesz - odezwał się ochrypłym, drażniącym głosem.
Pomyślałem o moim rewolwerze, który znajdował się w gmachu policji. Moje przerażenie spotęgowało się. Z bronią pod płaszczem czułbym się nieco lepiej.
- Co, do diabla, tutaj robisz? - zapytałem.
- Odpocznij, koleś, usiądź. Mam do ciebie interes - wskazał w stronę krzesła. Dostrzegłem ręce w czarnych, bawełnianych rękawiczkach. Ten widok sprawił, że wystąpiły na mnie siódme poty. Zdawałem sobie sprawę, że ten młody zdzirus niósł zgubę i mógł zgubić mnie. Był aż nazbyt pewny siebie: po dwakroć pewny. Przyjrzałem mu się dokładnie. Miał źrenice nienaturalnej wielkości.
- Daję ci dwie sekundy, abyś się stąd wyniósł, potem sam cię wyrzucę - powiedziałem, starając się, by mój głos zabrzmiał ostro.
Zachichotał i potarł koniuszek nosa palcem w rękawiczce. Zmienił ułożenie nóg, a wtedy gazeta ześliznęła się na podłogę. Zobaczyłem czterdziestkę piątkę leżącą na jego udach. Do lufy przytwierdzona była dwunastocalowa metalowa rurka.
- Przysiądź, koleś - powtórzył. - Wiem, że nie masz broni - zastukał w tłumik. - To cicho pracuje... Sam zrobiłem ten drobiazg. Można wypalić trzy razy, ale jeden strzał wystarczy...
Popatrzyłem na niego, on na mnie, po czym spokojnie podszedłem do krzesła i usiadłem, ciągle nie odrywając od niego wzroku. Dzielił nas dywan długości sześciu stóp. Nawet na tę odległość mogłem wyczuć jego zapach. Cuchnął brudem, nieświeżym potem i dymem z papierosów.
- Czego chcesz?- Masz już dość życia, koleś? - zapytał, rozsiadając się w fotelu. - Tak byłoby lepiej, bo nie pożyjesz długo...
Patrząc w tępe, znarkotyzowane oczy, które przypominały oczy węża, poczułem chłód na plecach.
- Lubię życie - odparłem, żeby tylko coś powiedzieć. - Dobrze mi leci...
- To źle - poruszył nieznacznie rewolwerem. Nagle czarna rurka skierowała się prosto we mnie. - Masz dziewczynę?
- Kilka... a bo co?
- Właśnie się zastanawiałem, czy będzie im przykro, gdy usłyszą, że zostałeś sprzątnięty...
- Jednej, może dwóm... Słuchaj, to idiotyczna rozmowa. Co masz do mnie? Co ci zrobiłem?
- Nic, koleś - jego wąskie usta zwinęły się w drwiący uśmiech. - Wyglądasz na miłego faceta. Ładnie mieszkasz... Widziałem, jak przyjechałeś, masz ładny samochód...
Wziąłem długi, głęboki oddech.
- Może odłożysz rewolwer i damy sobie z tym spokój? - zapytałem bez większej nadziei, że odniesie to jakiś skutek. - Napijesz się?
- Nie piję.
- Dobrze robisz. Czasami też chciałbym nie pić. Ale teraz przyszła mi ochota. Nie masz nic przeciwko temu?
Pokręcił głową.
- To nie jest alkoholowe party.
Kontynuując tę idiotyczną rozmowę, wysilałem szare komórki. Facet był tęgi, silny i uparty. Gdyby nie ta broń, byłbym gotów zabrać się za niego. Siły jeszcze mnie nie opuściły, a poza tym nauczyłem się jednego czy dwóch chwytów, dzięki którym mógłbym sobie poradzić z młokosem jego wagi i budowy. Dzieliło mnie od niego sześć stóp. Jeden szybki skok pozwoliłby uporać się z nim, gdyby nie rewolwer...
- A jakie to party? - zapytałem, przesuwając prawą stopę tuż za przednią nogę krzesła, na którym siedziałem. Miałem teraz dogodną pozycję, by podnieść się i rzucić na niego, jeśli tylko nadarzyłaby się okazja.
- Strzelane, koleś - uśmiechnął się drwiąco.
- A kto ma zginąć?
- Ty, koleś.
Wolałbym się tak nie pocić. To mnie irytowało i męczyło. Przedtem byłem spięty, ale nie w takim stopniu, jak teraz. Lepiej, żebym nie zachowywał się jak jakiś przeklęty tchórz.
- A dlaczego? Co to wszystko znaczy?
Podniósł rewolwer i lufą zaczął wiercić dziurę w miejscu, gdzie znajdował się otwór uszny.
- Nie wiem i wcale mnie to nie obchodzi - odparł. - Zarabiam teraz forsę. Oblizałem wargi. Język miałem tak potwornie suchy, że mój wysiłek na nic się nie zdał.
- Zapłacono ci za wykończenie mnie? O to chodzi? Przechylił głowę.
- Jasne, koleś. W przeciwnym razie po co miałbym cię zabijać?
- Opowiedz mi o tym - rzekłem zduszonym głosem. - Mamy czas... Kto ci zapłacił za zastrzelenie mnie?
Obojętnie wzruszył baryłkowatymi ramionami.
- Nie chcę wiedzieć, koleś. Grałem w bilard, gdy ktoś mnie szarpnął za ramię i spytał, czy nie chciałbym zarobić pięciuset dolców. Poszliśmy do kąta, tam dał mi setkę i powiedział, bym przyszedł tutaj i cię sprzątnął. Kiedy to zrobię, da mi resztę. Więc jestem...
- Kim był ten facet?
- Nie wiem, po prostu facet... Czy życzyłbyś sobie, abym celował w jakieś konkretne miejsce? Dobrze mi idzie z tą pukawką... Strzał w głowę jest najskuteczniejszy, ale możesz sobie wybrać...
- Jak wyglądał ten człowiek? - zapytałem zdesperowany. Nachmurzył się i podniósł broń, którą wycelował w moją głowę.
- Nim nie musisz się przejmować - rzekł głosem; w którym nagle pojawiła się wściekłość. - Zacznij się martwić o siebie.
- Pięć setek to nie jest wcale dużo. Mógłbym przebić tę sumę - powiedziałem. - A co by było, gdybyś odłożył rewolwer, a ja dałbym ci tysiąc?
Uśmiechnął się drwiąco.
- Jak zaczynam robotę, to muszę ją skończyć.
Nagle zadzwonił telefon. Przez następne sekundy zbierałem się w sobie. Dzwonek zaskoczył go. Obejrzał się, a wtedy rzuciłem się na niego, czubkiem głowy celując w twarz i wyciągając ręce po spluwę.
Uderzyłem z siłą rakiety: moja głowa rozbiła mu usta i nos. Błyskawicznie wykręciłem dłoń z rewolwerem, który wystrzelił. Odbyło się to nie głośniej niż dźwięk rozrywanej torebki papierowej. On, ja i krzesło upadliśmy z hukiem, aż zatrzęsło pokojem.
Trzymał się całkiem dobrze. Nie mogłem wydrzeć mu z ręki rewolweru. Miał uchwyt jak imadło. Trochę go ogłuszyłem, w przeciwnym razie mógłby mnie przygwoździć. Zdążyłem za to przewrócić się i krótkimi ciosami rąbnąć go w plecy. Nieco przyhamował i zwolnił uścisk. Wówczas chwyciłem spluwę. W odpowiedzi uderzył mnie między oczy z siłą, jakiej dotąd nie znałem. To było niczym stuknięcie młotkiem.
Puściłem broń. Przez ułamek sekundy widziałem tylko wirujące migotanie. Osunąłem się na kolana. Widząc mnie w takiej pozycji, zdzirus podniósł się z podłogi z nosem i ustami zalanymi krwią i usiłował wymierzyć mi kopniaka w twarz. Ale przecenił swoje siły. Zraniłem go, a kiedy taki facet oberwie, trudno mu się pozbierać.
Zablokowałem kopnięcie ramieniem, a następnie przetoczyłem się kawałek dalej i jakimś cudem zerwałem się na nogi. Staliśmy teraz naprzeciw siebie twarzą w twarz. Między nami na podłodze leżał rewolwer.
Warknął na mnie, ale był wystarczająco cwany, aby schylać się po broń. Wiedział, że mógłbym się do niego dobrać, zanim on chwyciłby za rewolwer. Zamiast tego szedł w moim kierunku, jakby był rozjuszonym bykiem. Dosięgnąłem go jednym mocnym ciosem pięści, aż wydał głuchy jęk, po czym obaj walnęliśmy o ścianę, strącając dwie akwarelki, które otrzymałem podczas pobytu w Rzymie i zabrałem do domu na pamiątkę.
Jeszcze raz wyrżnąłem głową w twarz napastnika, równocześnie wymierzając sześć ciosów w brzuch. Były tak mocne, że mi wszystko zawirowało przed oczami. Cofnął się. Te uderzenia zmiękczyły go. Robił wrażenie, jakby się wściekł. Jeszcze raz skoczyłem na niego. Kiedy odchylił się na bok, zobaczyłem w jego ręce nóż.
Zatrzymaliśmy się i patrzyliśmy na siebie. Wyglądał okropnie. Moje ciosy zniekształciły rysy jego twarzy, którą skrywała teraz maska krwi. Mimo to ciągle zachowywał się jak morderca. Jego wzrok i nóż w ręce przeraziły mnie.
Cofnąłem się. Bandzior burknął coś pod nosem i zaczął skradać się w moją stronę. Nie było gdzie uciekać, bo za plecami miałem już ścianę, zrzuciłem więc płaszcz i gwałtownym ruchem owinąłem nim lewe przedramię. W tym momencie skoczył na mnie z gwałtownością jadowitego węża. Chwyciłem nóż wycelowany w moją dłoń, a prawym sierpowym walnąłem go w szczękę. To było dobre, szybkie uderzenie. W jego oczach ukazały się białka. Zachwiał się i opadł na kolana. Nóż wyślizgnął się z jego grubych palców, a wtedy kopnąłem go, aż przeleciał pod przeciwległą ścianę. Odzyskałem nieco równowagę, tymczasem on zaczął się osuwać na podłogę. Wówczas rąbnąłem go ponownie w zęby. Po tym ciosie ostatecznie zarył nosem w dywan.
Wsparłem się o ścianę, z trudem chwytając powietrze. Czułem się jak w piekle. Miałem za sobą parę najmocniejszych uderzeń, jakie kiedykolwiek udało mi się wykonać. Kosztowały mnie wszystkie siły. Miałem wrażenie, że coś ze mnie uleciało.
Nagle drzwi zostały wyważone i do pokoju wpadło dwóch uzbrojonych policjantów. Nie można zainscenizować takiej bójki, nie stawiając na nogi całego budynku. Gdy policjanci znaleźli się w środku, napastnik przewrócił się jeszcze na bok, sięgnął po broń i teraz trzymał ją w ręce. Ciągle usiłował zdobyć swoje pieniądze. Wypalił na oślep w moją stronę, a wtedy poczułem, jak kula musnęła mi twarz i wyżłobiła dziurę w ścianie.
Jeden z policjantów strzelił. Krzyknąłem na niego, ale było już za późno. Łachmaniarz umarł, starając się po raz drugi trafić we mnie. Był tylko skrupulatny, nic więcej.
Część II
1.
W chwili gdy zaświecił się znak „Nie palić”, tęgi mężczyzna, na którego łysiejącej głowie błyszczały krople potu, pochylił się, aby wyjrzeć przez okno.
- A więc jesteśmy, to już Hongkong - powiedział przez ramię. - Wygląda bardzo ładnie. Mówi się, że na ziemi nie ma miejsc, które mogłyby się z nim równać. Może to i racja.
Ponieważ jego wielka głowa przesłoniła mi cały widok, zająłem się moim pasem bezpieczeństwa. Kiedy odchylił się do tyłu, żeby zapiąć własny pas, udało mi się rzucić przelotne spojrzenie na zielone wzgórza, połyskujące błękitne morze i kilka dżonek. W końcu łagodnie zderzyliśmy się z płytą lotniska.
Grubas, który był moim towarzyszem podróży od Honolulu, sięgnął po aparat fotograficzny i podręczną torbę Pan-Am.
- Zostaje pan w Peninsula? - zapytał.
- Nie, będę po drugiej stronie.
Jego spocona twarz wyrażała przyganę.
- Koulun jest lepszy: lepsze sklepy, lepsze hotele... Ale pan może w podróży służbowej?
- Właśnie tak - odparłem.
Wydawało się, że objaśnienie zadowoliło go. Inni pasażerowie zaczęli zbierać swój podręczny bagaż. Moje wyjście na upalne słońce poprzedziły uprzejme ponaglenia i przepychanki. Podróż była przyjemna, choć nieco przydługa.
Dziesięć minut później minąłem komorę celną i wyszedłem na gwarną, ruchliwą drogę, prowadzącą do miasta. Widziałem mojego tęgiego kompana, jak znikał w niewielkim autobusie hotelowym. Machnął do mnie, odpowiedziałem tym samym. Wokół mnie skupili się rikszarze, pół tuzina lub coś koło tego, którzy krzyczeli i kiwali do mnie z niecierpliwością. Ich stare, żółte, wysuszone twarze patrzyły błagalnie. Kiedy stanąłem zaskoczony, podszedł do mnie tęgi, przysadzisty, ubrany w garnitur Chińczyk i lekko się ukłonił.
- Przepraszam pana - powiedział. - Może mógłbym panu pomóc? Potrzebuje pan taksówki?
- Chciałbym dostać się do hotelu „Celestial Empire” w Wanchai - odparłem.
- To na wyspie, proszę pana. - Popatrzył nieco zdziwiony, ale nie bez uprzejmości. - Najlepiej dostać się taksówką do przystani i stamtąd promem do Wanchai. Hotel znajduje się tuż obok przystani promowej.- Bardzo dziękuję - rzekłem. - Czy taksówkarz mówi po angielsku?
- Większość z nich rozumie trochę angielski. - Dał znak taksówce, która stała pierwsza. - Jeśli pan pozwoli...
Poszedł przodem. Złapałem torbę i pospieszyłem za nim. Zamienił kilka słów z taksówkarzem, prawdopodobnie w narzeczu kantońskim. Taksówkarz, szczupły, niechlujnie wyglądający Chińczyk, chrząknął, spojrzał na mnie, potem się skłonił.
- Zawiezie pana na przystań, sir - powiedział mężczyzna. - Przejazd będzie kosztował jednego dolara, ale nie amerykańskiego, tylko tutejszego. Jak pan się może orientuje, relacja wynosi w przybliżeniu sześć dolarów miejscowych do jednego amerykańskiego - uśmiechnął się do mnie. Miałem wrażenie, że każdy jego ząb jest pokryty złotem.
- Bez kłopotów odnajdzie pan hotel po drugiej stronie. Stoi naprzeciw przystani
- zawahał się, po czym dodał przepraszająco: - Czy pan wie, że szczególnie ten hotel rzadko odwiedzają amerykańscy dżentelmeni? Proszę mi wybaczyć, że się wtrącam, ale większość amerykańskich dżentelmenów woli zatrzymać się w hotelu „Gloucester” bądź „Peninsula”. „Celestial Empire” jest przeznaczony dla Azjatów...
- Tak, ale ja właśnie tam się zatrzymam - rzekłem. - Dziękuję za pomoc...
- Proszę bardzo, sir - wyjął z kieszeni miękki portfel i podał mi swoją wizytówkę.
- Być może będzie pan potrzebował przewodnika. Opiekuję się amerykańskimi dżentelmenami, którzy odwiedzają Hongkong. Proszę tylko zatelefonować...
- Dziękuję. Zapamiętam... - zatknąłem wizytówkę za pasek zegarka i kiedy zrobił kilka kroków do tyłu, kłaniając się lekko, wsiadłem do taksówki.
Podczas lotu do Hongkongu zorientowałem się, że główna część lądu, na której usytuowane jest lotnisko Kaitak, nazywa się Koulun, natomiast naprzeciw cieśniny znajduje się wyspa Hongkong, na którą w 4, 5 minut dotrzeć można szybkimi promami. Wanchai, gdzie mieszkał Jefferson, było dzielnicą portową miasta.
Jazda na przystań zajęła mi jedynie parę minut. Nabrzeże Koulunu roiło się od dreptającego tłumu. Wydawało się, że na jednego Europejczyka przypada stu Chińczyków: scena przypominała zburzone mrowisko. Kulisi, dźwigający potężne ciężary zawieszone na grubych, bambusowych drągach, włączali się truchcikiem do ruchu bez obawy, że zostaną stratowani. Na szerokich ulicach tłoczyły się ogromne samochody amerykańskie, prowadzone przez tęgich chińskich biznesmenów, rikszarze z dwukołowymi wózkami, wreszcie potężne ciężarówki. Nad sklepami wisiały wesołe czerwone szyldy, upstrzone chińskimi znakami. Małe, brudne dzieciaki, z niemowlętami przywiązanymi za pomocą rzemieni do pleców, bawiły się na bruku. Przed swoimi sklepami kucały na chodnikach całe chińskie rodziny, ładując pałeczkami ryż do ust.
Na przystani zapłaciłem za taksówkę, kupiłem bilet i wsiadłem na prom, gdzie znalazłem się wśród chińskich biznesmenów, turystów amerykańskich i sporej grupy ślicznych dziewcząt chińskich ubranych w charakterystyczne suknie, rozcięte po obu stronach i ukazujące ich zgrabne nogi. Zająłem miejsce przy balustradzie. Kiedy prom przedzierał się przez wody cieśniny, kierując się ku wyspie, próbowałem uporządkować ostatnie wydarzenia.
Wydawało mi się, że od chwili opuszczenia Pasadena City minęło już dużo czasu. Podróż odwlokła się o parę dni z powodu mojego nieproszonego gościa. Retnickowi nie opowiedziałem wszystkiego. Stwierdziłem, że znalazłem w mieszkaniu tego łachmytę i że doszło do bójki. Nie miałem pojęcia - kłamałem - co on tam robił, prawdopodobnie był zwyczajnym złodziejaszkiem. Retnickowi to wyjaśnienie niezbyt się podobało, zwłaszcza że tłumika nie nosi się od parady. Aleja upierałem się przy swoim i tak zostało. W końcu mogłem wyjechać do Hongkongu i to było wszystko, czym się przejmowałem.
Miałem absolutną pewność, że mężczyzna, który wynajął do zabicia mnie tego śmiecia, to ów tajemniczy John Hardwick. Kupiłem więc drugą trzydziestkę ósemkę. Powiedziałem sobie wtedy, że w przyszłości nie wolno mi zrobić ani kroku bez niej. Coś sobie przyrzekłem, ale szybko o tym zapomniałem. Stateczek dobił do przystani i wszyscy, łącznie ze mną, wysiedli.
Wanchai było prawie w stu procentach chińskie. Oprócz dwóch tęgich marynarzy amerykańskich, zawzięcie żujących gumę i obojętnie spoglądających przed siebie, nabrzeżem władali truchtający Chińczycy, kulisi, którzy chwiali się pod ciężarami przekraczającymi ich możliwości, kucający na krawężnikach ulic sprzedawcy jarzyn, dzieciaki, przypominające niemowlęta, tuzin albo coś koło tego chińskich dziewcząt, zapraszających mnie przenikliwymi, czarnymi oczami, i nieodłączni tutaj rikszarze, ożywiający się na mój widok.
Wejście do hotelu „Celestial Empire” znajdowało się między sklepem z zegarkami a sklepem z tanimi zabawkami. Taszcząc torbę, w miarę spokojnie przeszedłem przez ulicę i wspiąłem się w górę po wąskich stopniach, prowadzących do maleńkiego holu.
U szczytu schodów za kontuarem siedział starszy Chińczyk, ubrany w czarną tunikę i czarną myckę. Z podbródka wyrastały mu długie, rozczochrane, śnieżnobiałe włosy. Jego oczy miały kształt migdałów, były matowe i bezosobowe.
- Chciałbym wynająć pokój - powiedziałem, stawiając torbę. Recepcjonista zmierzył mnie wzrokiem bez zbytniego pośpiechu. Niestety, nie miałem na sobie najlepszego ubrania, a moja koszula ucierpiała nieco podczas lotu. Nie wyglądałem na włóczęgę, ale zbyt dobrze też nie. Wyciągnął pióro i książkę meldunkową o zagiętych, oślich uszach. Książka wypełniona była wyłącznie chińskim pismem. W wyznaczonym miejscu wpisałem nazwisko i narodowość. Wówczas zdjął klucz z haczyka i podał mi.
- Dziesięć dolarów - powiedział. - Pokój 27.
Dałem mu dziesięć tutejszych dolarów, wziąłem klucz i kiedy skinął ręką w kierunku wąskiego korytarzyka, ruszyłem, wlokąc za sobą bagaż. Byłem w połowie drogi, gdy nagle drzwi naprzeciwko otworzyły się, ukazując szczupłego, białego marynarza amerykańskiego w czapce zawadiacko przekrzywionej na głowie. Ponieważ brakowało miejsca, żeby minąć się swobodnie, stanąłem i czekałem. Tuż za marynarzem wyszła krępa chińska dziewczyna w różowej sukni. Z jej płaskiej twarzy wiało nudą. Przypominała dobrze odżywionego pekińczyka. Marynarz otarł się o mnie lekko i puścił oko. Dziewczyna podążyła za nim.
Poszedłem dalej, aż dotarłem do pokoju 27. Włożyłem klucz do zamka, otworzyłem drzwi i wszedłem do pomieszczenia wielkości dziesięć stóp na dziesięć, z podwójnym łóżkiem, prostym krzesłem, szafą, miednicą, dywanem postrzępionym od długiego używania i oknem z widokiem na inny budynek, który mógł być pralnią, sądząc po ręcznikach, prześcieradłach i tandetnej bieliźnie suszącej się na bambusowych drążkach.
Położyłem torbę i usiadłem na twardym łóżku. Byłem spocony i w ogóle czułem się nieświeżo. Wolałbym znaleźć się w hotelu „Gloucester” bądź „Peninsula”, gdzie miałbym luksusowy prysznic i lodowate piwo, ale tutaj trzymał mnie konkretny interes. Nie jechałem tak daleko, aby pławić się w luksusach. Tutaj mieszkali Herman Jefferson i jego chińska żona. Jeśli pokój wystarczał im, mógł równie dobrze wystarczyć i mnie.Po chwili pot zaczął zc mnie ustępować. Nalałem sobie wody do miednicy i umyłem się. Potem rozpakowałem i zawiesiłem w szafie ubrania. W hotelu panowała niesamowita cisza. Mogłem usłyszeć odgłosy dalekiego ruchu ulicznego, ale nic poza tym. Spojrzałem na zegarek. Była za dwadzieścia szósta. Zauważyłem wizytówkę, którą dostałem od przysadzistego Chińczyka, a którą wcisnąłem za pasek. Wyjąłem ją i przeczytałem: Wong Hop Ho. Przewodnik z językiem angielskim. Był także numer telefonu. Włożyłem kartkę do portfela, później otworzyłem drzwi i wyszedłem na korytarz.
O framugę pokoju naprzeciwko opierała się drobna i zgrabna chińska dziewczyna. Jej błyszczące, czarne włosy były upięte w gruby kok. Miała na sobie białą bluzę i obcisłe spodnie w kolorze butelkowej zieleni. Miło było na nią spojrzeć, ale to wszystko. Patrzyła prosto na mnie, jakby czekała, aż wreszcie wyjdę.
- Dzień dobry panu - powiedziała z szerokim, sympatycznym uśmiechem. - Mam na imię Leila. Jak pan się nazywa?
Podobał mi się jej uśmiech i oślepiająco białe, mocne zęby.
- Nelson Ryan - odparłem, zamykając drzwi i przekręcając klucz. - Ale mów mi Nelson. Mieszkasz tutaj?
- Tak. - Jej życzliwe, czarne oczy lustrowały mnie od stóp do głów. - Niewielu Amerykanów tu się zatrzymuje. A pan?
- Taki mam zamiar... Długo tu mieszkasz?
- Osiemnaście miesięcy. - Miała osobliwy akcent. Musiałem się skoncentrować, żeby zrozumieć, co mówi. Patrzyła na mnie wzrokiem, który dokładnie wyrażał to, co miała na myśli. - Gdybyś chciał się pokochać, przyjdziesz do mnie?
Na moment zatkało mnie, potem opanowałem się i odpowiedziałem z wymuszonym uśmiechem:
- Będę o tym pamiętał.
Drzwi w głębi korytarza otworzyły się i wyszedł z nich tęgi, niski mężczyzna, który mógł być zarówno Włochem, jak i Francuzem. Przeszedł pospiesznie, nawet nie spojrzawszy w moją stronę. Za nim podążała bardzo młoda chińska dziewczyna. Wydawało mi się, że ma nie więcej niż 16 lat, ale wiek tych ludzi ogromnie trudno ocenić. Mijając mnie, popatrzyła z wyraźnym zainteresowaniem. Teraz już nie miałem złudzeń, w jakim hotelu zakotwiczyłem.
Leila położyła swoje przepięknie wymodelowane dłonie pod małymi piersiami i uniosła je lekko.
- Chciałbyś teraz pójść do mnie? - zapytała grzecznie.
- Teraz nie, jestem zajęty - powiedziałem. - Może innym razem?
- Amerykańscy dżentelmeni zawsze są zajęci - odparła. - To może dzisiaj wieczorem?
- Dam ci znać. Zrobiła kwaśną minę.
- To nic nie znaczy. Może pan przyjść i może nie przyjść.
- Właśnie tak. Teraz mam parę spraw do załatwienia - odparłem i skierowałem się do holu, gdzie stary recepcjonista siedział niczym Budda z obojętną i niewzruszoną miną.
Zszedłem po schodach na tłoczną i parną ulicę. Podbiegł młody rikszarz.
- Na komendę policji... - poleciłem, wdrapując się na siedzenie.
Ruszył wolnym kłusem. Kiedy przejechaliśmy dwieście, może trzysta jardów, uświadomiłem sobie, że jednak źle zrobiłem, korzystając z tego środka lokomocji. Ogromne lśniące samochody i ciężarówki zupełnie nie zwracały uwagi na rikszarzy. Przez cały czas odnosiłem wrażenie, że lada moment zostanę zgnieciony przez ciężarówkę albo wielgachne amerykańskie auto. Zatrzymaliśmy się w końcu przed główną kwaterą policji w Hongkongu i dopiero wtedy odetchnąłem z ulgą, że mimo wszystko nic mi się nie stało.
Wyłuszczywszy cel moich odwiedzin dyżurnemu sierżantowi, wszedłem do małego, przytulnego pokoju, w którym główny inspektor o szarych włosach i wąsach wojskowego przyjrzał mi się z obojętną miną, po czym wskazał krzesło. Powiedziałem, kim jestem, on przedstawił się również. Nazywał się MacCarthy i mówił z typowym szkockim akcentem.
- Jefferson? - przechylił się z krzesłem do tyłu i zaczął napełniać mocno zużytą fajkę Dunhilla, potem odezwał się: - Z jakiego powodu całe to zamieszanie? Zajmowałem się już tym facetem, przeprowadzałem o nim wywiad na prośbę Pasadena City. Kim on jest dla pana?
Wyjaśniłem, że pracuję dla J. Wilbura Jeffersona.
- Chciałbym zdobyć jak najwięcej informacji o Hermanie i jego chińskiej żonie... - powiedziałem. - Może pan wie o czymś, co mogłoby mi się przydać?...
- Bardziej pomocny byłby zapewne konsul amerykański - odparł, zapalając fajkę. Dmuchnął obłokiem kosztownego dymu prosto na mnie. - Nie wiem o nim zbyt wiele. Zginął w wypadku samochodowym. Słyszał pan o tym, prawda?
- Jak to się stało? Wzruszył ramionami.
- Zbyt szybka jazda na mokrej nawierzchni. Kiedy go znaleźliśmy, nie było co zbierać. Zaklinował się w samochodzie, który całkowicie spłonął.
- Był sam?
- Tak.
- Dokąd jechał?
MacCarthy popatrzył na mnie kpiąco.
- Nie wiem. Wypadek zdarzył się około pięciu mil za Koulunem na Nowych Terytoriach. Mógł jechać dokądkolwiek...
- Kto go zidentyfikował?
Poruszył się nieznacznie, dając mi do zrozumienia, że jest trochę zniecierpliwiony.
- Jego żona.
- Czy może mi pan powiedzieć o nim coś więcej? W jaki sposób zarabiał na życie?
- Nie sądzę, że będę mógł - wyjął fajkę z ust i spojrzał na dymiący cybuch. - Na szczęście to nie był mój kłopot. Nic do niego nie mieliśmy. Nie wtrącamy się w cudze sprawy, dopóki ktoś nie naruszy porządku. Jefferson starał się nam nie narażać. Ale dość często docierało do nas to i owo. Nie był pożądanym mieszkańcem. Nie ma żadnych wątpliwości, że utrzymywał się z niemoralnych zarobków swojej żony. Ale my nie interesujemy się obywatelami amerykańskimi, jeśli nie jest to konieczne.
- Na dziewczynę nie macie żadnego haka? Pyknął z fajki i spojrzał znudzony.
- Była prostytutką, to jasne. Te uciekinierki mają poważne kłopoty ze znalezieniem jakiegoś zajęcia, prostytucja jest najlepszym wyjściem. Stopniowo oczyszczamy miasto, ale to właściwie syzyfowa praca...
- Usiłuję dowiedzieć się, dlaczego została zamordowana... MacCarthy wzruszył ramionami.- W tym panu nie pomogę - popatrzył na stertę papierów leżących na biurku. - Wszelkie informacje, jakie posiadałem o tych dwojgu, przekazałem porucznikowi Retnickowi. Nic więcej nie mogę dodać.
Zrozumiałem aluzję tak, jak każdy by ją zrozumiał.
- W porządku, dziękuję. Rozejrzę się. Może uda mi się coś znaleźć...
- Wątpię w to - przyciągnął do siebie papierzyska. - Ale gdybym mógł w czymś pomóc...
Podałem mu rękę i wyszedłem na tętniącą życiem Queen’s Road. Było wpół do siódmej. Konsulat amerykański pewnie już zamknięto, co nie znaczy, że miałem nadzieję na wyciągnięcie od nich jakichś użytecznych informacji o Jeffersonie i jego żonie. Gdybym chciał dowiedzieć się czegoś, musiałbym zdać się na siebie. Przez moment zastanawiałem się, od czego zacząć.
Włóczyłem się po mieście przez godzinę, oglądając sklepy i wchłaniając jego atmosferę. W końcu pomyślałem, że nieźle by mi zrobił jakiś drink, poszedłem więc nabrzeżem w stronę Wanchai. Było tam mnóstwo maleńkich barów. Przed każdym z nich siedział w kucki mały Chińczyk, który zapraszał do wnętrza, posyłając zachęcające spojrzenie.
Wszedłem do jednego z większych lokali i usiadłem przy stoliku z dala od hałaśliwej szafy grającej. Pół tuzina amerykańskich marynarzy rozpierało się przy barze, popijając piwo. Dwóch chińskich biznesmenów usiadło obok mnie i zaczęło prowadzić ożywioną rozmowę nad plikiem papierów. Na ławce w głębi lokalu siedziała grupka chińskich dziewcząt, które chichotały cichutko, co przypominało świergot ptaków.
Podszedł kelner, więc poprosiłem o whisky z colą. Kiedy przyjmował zamówienie, nie wiadomo skąd pojawiła się Chinka w średnim wieku, ubrana w płowozieloną suknię, i usiadła naprzeciw mnie.
- Dobry wieczór - zagadnęła, ogarniając mnie spojrzeniem swoich bardzo ciemnych oczu. - To pańska pierwsza wizyta w Hongkongu?
- Tak.
- Czy ma pan coś przeciwko temu, abym dotrzymała mu towarzystwa?
- Dlaczego nie. Zamówić ci drinka? Uśmiechnęła się, pokazując złote koronki zębów.
- Napiłabym się mleka.
Zawołałem kelnera, który zdawał się wiedzieć, dlaczego na niego kiwam, po czym odszedł i wrócił z półlitrową szklanką.
- Tutaj jest dobre jedzenie... - powiedziała. - Jeśli ma pan ochotę...
- Trochę za wcześnie dla mnie... Nie pijesz nic mocniejszego?
- Nie... Zatrzymał się pan w „Gloucester”? To najlepszy hotel.
- Tak mi mówiono. Przyjrzała mi się badawczo.
- Nie potrzebuje pan miłej dziewczyny? Mam dużo młodych i ładnych dziewcząt. Jeden telefon i zaraz tu przyjdą. Nie musi pan brać żadnej z nich, jeśli nie będą panu odpowiadać. Poślę po nie, to pana do niczego nie zobowiązuje, nie będą się narzucać. Ale wystarczy, gdy mi pan tylko powie, że któraś się podoba, a wtedy wszystko zaaranżuję...
- Dziękuję, nie teraz... Czy masz kłopoty ze znalezieniem dziewcząt? Uśmiechnęła się:
- Nie mogę się od nich opędzić. W Hongkongu jest wyjątkowo dużo dziewcząt. Cóż innego mogą robić aniżeli zabawiać panów? To miasto jest pełne ładnych dziewcząt, które aż palą się, by zarobić trochę pieniędzy.
Hotel „Celestial Empire” znajdował się zaledwie dwieście, może trzysta jardów stąd. Jeżeli ona kontrolowała miejscowe prostytutki, to wydawało się całkiem logiczne, że może również znać Jo-An.
- Mój kumpel w zeszłym roku spotkał tutaj dziewczynę, która bardzo mu się spodobała - rzekłem. - Nazywała się Jo-An Wing Cheung. Chciałbym się z nią zobaczyć. Znasz ją?
Przez ułamek sekundy w jej oczach pojawiło się zaskoczenie. Gdybym nie patrzył uważnie, mógłbym tego nie zauważyć. Potem uśmiechnęła się, jej szczupłe palce w kolorze bursztynu zabębniły o blat stolika.
- Tak, oczywiście, znam ją - odparła. - Piękna dziewczyna... bardzo piękna. Naprawdę spodoba się panu. Jeśli pan chce, mogę po nią zadzwonić...
Tym razem ja musiałem ukryć zaskoczenie.
- Dobrze, dlaczego nie...
- To moja najlepsza dziewczyna - kontynuowała kobieta. - Nie miałby pan nic przeciwko temu, żeby pójść z nią do hotelu? Mieszka z rodzicami i nie może sprowadzać mężczyzn do swojego mieszkania. Kosztowałoby to trzydzieści miejscowych dolarów dla niej plus dziesięć za pokój... - ukazała w uśmiechu złote zęby - ... no i trzy dolary dla mnie.
Zastanawiałem się, co by powiedział stary Jefferson, gdybym te usługi zaliczył do oficjalnych wydatków. W tej chwili przyszła na mnie kolej, bym się uśmiechnął.
- W porządku... Ale jak poznam, że ta dziewczyna to na pewno Jo-An? Może się okazać, że jest kimś zupełnie innym...
- Żartuje pan... - spojrzała na mnie z przejęciem. - To będzie Jo-An. Któż inny mógłby to być?
- Dobrze, żartowałem. Wstała.
- Pójdę zadzwonić.
Patrzyłem, jak przechodzi przez bar i kieruje się do telefonu. Gdy dzwoniła, jeden z amerykańskich marynarzy podszedł do niej i ogarnął ją ramieniem. Machnęła ręką, żeby się uspokoił, więc ten spojrzał na mnie i mrugnął porozumiewawczo. Odwzajemniłem się tym samym. W barze panowała atmosfera przyjacielska i swobodna. Tych transakcji nie zawierano ukradkiem. Kiedy kobieta odłożyła słuchawkę, każdy, nie wyłączając kelnerów, wiedział, że zamówiłem sobie dziewczynę, która pojawi się niebawem. Wszyscy sprawiali wrażenie autentycznie zadowolonych z tego faktu.
Kobieta zamieniła jeszcze kilka słów z marynarzem i znowu sięgnęła po słuchawkę. Interes zdawał się nabierać tempa. Skończyłem drinka i zapaliłem papierosa, potem dałem znak kelnerowi, że proszę o powtórkę. Weszli dwaj Amerykanie w obszernych plażowych koszulach i usiedli niedaleko mnie. Wreszcie kobieta skończyła rozmawiać przez telefon.
- Będzie za dziesięć minut - rzekła. - Dam panu znać, gdy przyjdzie... - ukłoniła się, podeszła do dwóch Amerykanów i usiadła przy ich stoliku. Pięć minut później wstała i znów podeszła do telefonu.
Po piętnastu minutach drzwi baru otworzyły się i stanęła w nich wysoka i ładnie zbudowana chińska dziewczyna, ubrana w czarno-białą obcisłą sukienkę w stylu europejskim. Czarno-biała torebka zwisała na pasku owiniętym wokół przegubu. Wyglądała interesująco, sympatycznie i zmysłowo. Popatrzyła na kobietę, która kiwnęła w moim kierunku. Dziewczyna spojrzała teraz na mnie i uśmiechnęła się, po czym z gracją przemaszerowała koło baru. Na jej widok paru marynarzy gwizdnęło i po przyjacielsku uśmiechnęło się do mnie.
- Hello - powiedziała. - Jak się nazywasz?
- Nelson. A ty?
- Jo-An.
- Jo-An... a dalej?
Wyciągnęła rękę po papierosa z paczki leżącej na stole.
- Tylko Jo-An.
- A nie Wing Cheung?
Rzuciła w moją stronę szybkie spojrzenie i znowu uśmiechnęła się. Miała cudownie białe zęby.
- Tak się nazywam. Skąd wiedziałeś?
- Mój kumpel był tutaj w ubiegłym roku - odparłem, wiedząc, że kłamie.
- Powiedział mi, żebym cię odszukał.
- Cieszę się - wcisnęła papierosa do pomalowanych ust, a ja podałem jej ogień.
- Podobam ci się?
- Jasne.
- W takim razie pójdziemy gdzieś?
- Dobrze.
- Czy dasz mi trzy dolary dla Madame?
Podałem jej pieniądze. „Madame” podeszła do nas, ukazując złote zęby.
- Podoba się panu, co?
- A komu by się nie podobała? Zainkasowała trzy dolary.
- Proszę jeszcze przyjść - rzekła. - Zawsze można mnie tu spotkać... Dziewczyna, która przedstawiła się jako Jo-An, wstała i przesunęła się bokiem do wyjścia. Idąc za nią, skinąłem głową do marynarzy. Jeden z nich złożył palec wskazujący i kciuk w literę „O”, po czym udał omdlenie, padając w ramiona kumpli. Za chwilę otoczyła mnie zgiełkliwa i parna noc.
- Znam tani, czysty hotel - powiedziała dziewczyna.
- Ja też - odparłem. - Zatrzymałem się w „Celestial Empire”. Tam pójdziemy...
- Byłoby lepiej, gdybyśmy poszli do mojego hotelu - posłała mi spojrzenie z ukosa.
- Nie, idziemy do mojego - zdecydowałem i ująłem ją za łokieć. Przedzieraliśmy się w stronę hotelu przez zatłoczoną ulicę. Kiedy szła obok mnie, czułem, że jej ubranie pachnie drogimi perfumami. Nie potrafiłem określić zapachu, ale robił na-mnie miłe wrażenie. Twarz dziewczyny wyrażała zadumę, myślami błądziła gdzieś bardzo daleko. Podczas skądinąd krótkiej drogi nic nie mówiliśmy do siebie. Wreszcie wspięła się na strome schody. Miała ładne plecy i długie, zgrabne nogi. Idąc stopień po stopniu ze znawstwem kołysała biodrami. Uświadomiłem sobie, że patrzę na jej ruchy z większym zainteresowaniem, niż wymagała tego sytuacja.
Stary recepcjonista drzemał za swoją byrykadą. Gdy weszliśmy, otworzył jedno oko, spojrzał na dziewczynę, potem na mnie i ponownie je zamknął. Prowadziłem ją korytarzem. W drzwiach swojego pokoju stała Leila i polerowała paznokcie. Zmierzyła wzrokiem dziewczynę, następnie drwiąco popatrzyła na mnie. Nic pozostałem jej dłużny, po czym otworzyłem drzwi i wprowadziłem dziewczynę do nieco zagraconego, dusznego pomieszczenia.
Zaraz po wejściu wyjąłem zwitek banknotów.
- Czy mógłbyś mi dać więcej niż trzydzieści dolarów? - zapytała. - Lepiej bym ci dogodziła, gdybyś zapłacił pięćdziesiąt...
Rozpięła zamek błyskawiczny przy sukience, żeby pokazać swoją dobrą wolę. Była już w połowie rozebrana, gdy ją powstrzymałem.
- Zaczekaj chwilę - odezwałem się. - Nie musimy się tak spieszyć... Wyciągnąłem z portfela pośmiertną fotografię Jo-An i pokazałem jej. Płaska, interesująca twarz dziewczyny wykazywała podejrzliwe zakłopotanie. Obejrzała zdjęcie i popatrzyła na mnie.
- Co to jest? - zapytała.
- Fotografia Jo-An Wing Cheung - odparłem, siadając na łóżku. Powoli zapięła sukienkę. W jej czarnych oczach pojawił się wyraz znudzenia.
- Skąd mogłam wiedzieć, że masz jej zdjęcie? Madame powiedziała, że nie wiesz, jak wygląda.
- Znałaś ją?
Oparła się biodrem o żelazną ramę łóżka.
- Czy ona jest aż tak ważna? Jestem od niej ładniejsza. Nie chcesz kochać się ze mną?
- Pytałem cię, czy ją znałaś.
- Nie, nie znałam jej - poruszyła się zniecierpliwiona. - Czy mogę otrzymać obiecany prezent?
Odliczyłem pięć dziesięciodolarówek, złożyłem je i trzymałem tak, żeby mogła delektować się ich widokiem.
- Wyszła za mąż za Amerykanina. Nazywał się Herman Jefferson - powiedziałem. - Znałaś go?
Skrzywiła się.
- Spotkałam go kiedyś - znowu spojrzała na fotografię Jo-An. - Dlaczego ona tak dziwnie wygląda? Jak nieżywa...
- Bo nie żyje...
Wypuściła zdjęcie z rąk, jakby ją parzyło.
- Patrzenie na umarłych przynosi nieszczęście. Daj mi mój prezent. Chcę już iść. Wyjąłem fotografię Hermana Jeffersona i pokazałem jej.
- Czy to jej mąż?
Ledwie rzuciła okiem na zdjęcie.
- Pomyliłam się. Nigdy nie spotkałam jej męża... Czy mogę wziąć podarunek?
- Powiedziałaś, że go spotkałaś.
- Myliłam się.
Widząc wyraz jej twarzy, zrozumiałem, że tracę czas. Nie zamierzała niczego powiedzieć. Dałem jej pieniądze, które włożyła do torebki.
- Mogłoby być więcej, gdybyś opowiedziała mi trochę o Jeffersonie - zaproponowałem rozczarowany.
Ruszyła w kierunku drzwi.
- Nic o nim nie wiem. Dziękuję za upominek - stwierdziła wychodząc. Miałem świadomość, że zapłaciłem frycowe, jednak wydając pieniądze Jeffersona, martwiłem się nieco mniej, niż gdybym tracił swoje własne.
2.
Później, kiedy zmęczyło mnie już leżenie na łóżku, postanowiłem pójść coś zjeść. Gdy otwarłem drzwi pokoju, zobaczyłem Leilę, która stała po drugiej stronie korytarza, opierając się o framugę. Przebrała się w czerwono-złotą sukienkę, która nadawała jej odświętny wygląd. We włosy wetknęła biały kwiat cyklamenu.
- Nie była zbyt długo - zagadnęła. - Dlaczego ją wziąłeś, skoro ja tu jestem?
- Załatwiałem interes - odparłem, przekręcając klucz w zamku. - Chciałem z nią tylko porozmawiać.
- O czym? - zapytała nieufnie.
- O tym i owym - spojrzałem na nią uważnie. Była niezwykle atrakcyjną osóbką. - Chciałabyś zjeść ze mną kolację?
Twarz Leili rozpromieniła się.
- Świetny pomysł - popędziła do swojego pokoju, chwyciła torebkę i podeszła do mnie. - Zaprowadzę cię do naprawdę dobrej restauracji. Jestem potwornie głodna. Najemy się do syta za niewielkie pieniądze - poszliśmy korytarzem w kierunku schodów. Minęliśmy recepcjonistę, który wykonywał skomplikowane operacje za pomocą kiepskiego kalkulatora. Jego stare, żółte palce przebierały po guziczkach z zadziwiającą szybkością. Gdy schodziliśmy, nawet na nas nie spojrzał.
Podążałem za Leilą, która stanowczym krokiem przeszła przez ulicę, kierując się na postój taksówek.
- Musimy wziąć taksówkę i pojechać na przystań - powiedziała. - Restauracja znajduje się na kontynencie.
Taksówką pojechaliśmy do Star Ferry, gdzie wsiedliśmy na prom. W czasie podróży Leila opowiadała o filmie, który obejrzała po południu. Stwierdziła, że codziennie chodzi do kina. Chińczycy, tłumaczyła, bardzo interesują się filmem i chodzą do kina tak często, jak tylko mogą. Sądząc po kolejkach, jakie widziałem przed kinami, rzeczywiście tak było. Dodała jeszcze, że kolejki zaczynają ustawiać się o jedenastej rano, bo wówczas można dostać najlepsze miejsce.
Gdy dopłynęliśmy do stałego lądu, Leila zaproponowała, abyśmy do Nathan Road poszli piechotą, gdyż ruch zaostrzy jej apetyt. O tej godzinie na ulicach panował potworny ścisk. Nie dało się iść obok siebie, a tym bardziej rozmawiać. Spacer ulicami Koulunu był zupełnie nowym doświadczeniem. Zewsząd raziły oślepiającym blaskiem neony reklam. Doszedłem do wniosku, że spośród wszystkich reklam te z pismem chińskim wyglądają najładniej i najbardziej interesująco. Znika jakaś trywialność, typowa w takich wypadkach, a reklamy stają się prawdziwymi dziełami sztuki. Szeroką ulicą ciągnęła fala ciężarówek, rikszarzy i rowerów. Na chodniku kłębiła się jednolita ludzka masa. Wszyscy w ciągłym ruchu niczym mrówki.
Wreszcie dotarliśmy do restauracji, która znajdowała się przy ulicy wypełnionej dziećmi bawiącymi się w rynsztokach, sprzedawcami warzyw pakującymi na noc swój towar, zaparkowanymi samochodami i rozświetlonej blaskiem neonów.
- Tutaj zjemy naprawdę smacznie - rzekła Leila, popychając wahadłowe drzwi prowadzące do restauracji. Panujący w niej hałas działał niczym solidne uderzenie młota: ogłuszał i oszałamiał.
Nie widzieliśmy żadnych gości. Przy każdym stole stał wysoki parawan. Dokoła słychać było piskliwe chińskie głosy, brzęk talerzy i grzechotanie płytek do gry w mahjonga. Właściciel restauracji, kłaniając się i uśmiechając do Leili, odsunął parawan i nagle zostaliśmy odcięci od świata.
Leila położyła torebkę na stole, poprawiła biustonosz, usadowiła swój mały tyłeczek na krześle i zwróciła w moją stronę cudownie białe zęby w podniecającym, promiennym uśmiechu.
- Ja zamówię - rzekła. - Najpierw zjemy krewetki i zupę z płetwy rekina, później kurczę po dziadowsku, to tutejsza specjalność. Potem zobaczymy, co jeszcze można przekąsić...
Powiedziała coś szybko do kelnera w narzeczu kantońskim. Kiedy odszedł, wyciągnęła rękę i pogłaskała moją dłoń.
- Podobają mi się amerykańscy dżentelmeni - stwierdziła. - Mają w sobie bardzo dużo witalności. Są interesujący w łóżku, a poza tym posiadają mnóstwo pieniędzy...
- Na to nie licz, możesz się rozczarować... Jak długo mieszkasz w Hongkongu?
- Od trzech lat, przyjechałam z Kantonu. Jestem zbiegiem. Udało mi się uciec tylko dlatego, że mój kuzyn miał dżonkę. Zabrał mnie do Makau, potem przyjechałam tutaj...
Kelner przyniósł nam chińskie wino i nalał je do dwóch maleńkich miseczek. Było ciepłe i niezbyt mocne. Gdy odszedł, zapytałem:
- Może znasz Jo-An Wing Cheung, ona też jest uciekinierką... Spojrzała zdziwiona.
- Tak. Znam ją bardzo dobrze. A ty skąd ją znasz?
- Nie znam - odparłem.
Po chwili kelner postawił przed nami miskę z ogromnymi krewetkami, usmażonymi na złoty kolor.
- Ale znasz jej nazwisko. Skąd? - spytała Leila, porywając pałeczkami krewetkę i maczając ją w sojowym sosie.
- Wyszła za mąż za mojego przyjaciela, który mieszkał w tym samym mieście, co ja - odparłem, upuszczając krewetkę na obrus. Ponownie chwyciłem ją pałeczkami, które niepewnie ściskałem w dłoni, i ostrożnie przeniosłem do ust. Bardzo mi smakowała.
- Spotkałaś go kiedykolwiek? Nazywa się Herman Jefferson.
- O, tak - Leila jadła z niesłychanym pośpiechem. Trzy czwarte krewetek zniknęło, zanim połknąłem swoją część. - Jo-An i ja przyjechałyśmy razem z Kantonu. Była bardzo szczęśliwa, że udało jej się znaleźć męża Amerykanina. Ale teraz on nie żyje.
Znowu podszedł kelner, tym razem z miską prażonego ryżu, wymieszanego z drobno pokrojoną szynką, krewetkami i kawałkami sadzonego jajka. Leila napełniła swoją miseczkę, błysnęła pałeczkami i jedzenie śmignęło do jej ust. Ja wyraźnie pozostawałem w tyle. Trzeba przyznać, że jeśli chce się używać pałeczek, powinno się mieć więcej doświadczenia niż ja.
- Mieszkali w tym samym hotelu co ty? - zapytałem i znów upuściłem jedzenie na obrus, bezskutecznie starając się dotrzymać jej kroku.
Kiwnęła głową. Z jej miseczki zniknęły krewetki i ponad połowa ryżu. Naprawdę świetnie opanowała technikę błyskawicznego wrzucania w siebie wielkich ilości jedzenia.
- Mieszkali w sąsiednim pokoju przez trzy miesiące po ślubie, później odszedł. Na stole pojawiła się ogromna misa zupy z płetwy rekina.
- Dlaczego odszedł? Wzruszyła ramionami.
- Już jej nie potrzebował.
Zupę mogłem jeść łyżką, więc jakoś nadążałem za nią.
- Dlaczego?
Leila na moment przerwała jedzenie, rzucając w moją stronę cyniczne spojrzenie, po czym uniosła łyżkę z zupą do małych, nienasyconych ust.
- Ożenił się z nią tylko po to, żeby go utrzymywała. Gdy sam zaczął robić pieniądze, przestała mu być potrzebna.
- Z czego miała go utrzymywać? - zapytałem, zdając sobie sprawę, jaka może paść odpowiedź.
- Zabawiała panów jak ja - odparła i popatrzyła na mnie pogodnie. - My nie mamy innego sposobu, żeby zarabiać na życie.
Zza parawaników wysunął się kelner z kawałkami maty, które ceremonialnie rozłożył na podłodze. Leila obróciła się na krześle i podniecona klasnęła w małe dłonie.
- Kurczę po dziadowsku...! Nie wolno panu przegapić okazji, by to zobaczyć... Na salę wszedł chiński pikolak, niosąc na drewnianej płycie coś, co przypominało monstrualne strusie jajo, które zatoczył na matę.
- Najpierw kurczaka naciera się mnóstwem korzeni, a następnie szczelnie zawija w liście lotosu - objaśniała Leila, skręcając się na krześle z emocji. - Potem oblepia się go gliną, kładzie na otwarty ogień i piecze przez pięć godzin. Może pan sam sprawdzić, że glina stwardniała na kamień.
Pikolak wziął młotek i roztrzaskał jajo. Po sali rozniósł się wyśmienity aromat. Teraz kelner i pikolak usiedli naprzeciw siebie. Chłopak z łatwością oddzielił kurczaka od liściastej skorupy i położył go na talerzu trzymanym przez kelnera. Kurczę było tak dobrze upieczone, że mięso samo odchodziło od kości. Kelner z dużą wprawą przeniósł kawałki kurczaka do naszych miseczek.
Leila znowu pospieszyła się z pałeczkami. Ja też zabrałem się za swoją porcję. Było to najsmakowitsze danie, jakie kiedykolwiek zdarzyło mi się jeść. Leila przerwała na moment, pewnie przytrzymując pałeczkami kawałek kurczęcia, i zapytała:
- Smakuje panu? Uśmiechnąłem się do niej.
- Pewnie, że smakuje.
Dopóki nie skończyliśmy posiłku, nie miało sensu pytanie o cokolwiek. Widziałem, że interesowała się wyłącznie jedzeniem, i nie winiłem jej za to. Skończyliśmy kurczaka, potem zamówiła potrawę z grzybów i pędów bambusa przyprawioną solonym imbirem, a w końcu ciastko migdałowe. W tym momencie dałem już za wygraną. Zapaliłem papierosa i patrzyłem z podziwem, jak można połknąć takie ilości jedzenia. Po dwudziestu minutach odłożyła pałeczki i westchnęła z zadowolenia.
- Dobre było? - zapytała.
Przyjrzałem się jej z szacunkiem. Każdy, kto jadł tak dużo i miał jej sylwetkę, zasługiwał na uznanie.
- Wspaniale.
Uśmiechnęła się ukontentowana.
- Tak, naprawdę wspaniałe. Czy mogłabym prosić o papierosa? Poczęstowałem ją i podałem ogień. Wypuściła smugę dymu i uśmiechnęła się uwodzicielsko.
- Chciałbyś już wrócić do hotelu? Moglibyśmy się pokochać. Przydałoby się po takim posiłku.
- Jeszcze za wcześnie... mamy przed sobą noc - odparłem. - Opowiedz mi więcej o Hermanie Jeffersonie. Mówisz, że trzy miesiące po ślubie z Jo-An zaczął robić pieniądze. W jaki sposób?
Zrobiła niezadowoloną minę. Temat Jeffersona wyraźnie ją nudził. - Nie wiem. Jo-An mi nie powiedziała. Któregoś dnia zastałam ją samą, płakała. Stwierdziła, że ją zostawił. Teraz sam robi pieniądze, więc ona nie jest mu już potrzebna.
- Nie mówiła jak?
- A musiała? To nie moja sprawa.
- Czy kiedyś jeszcze wrócił?
- Och, wracał od czasu do czasu - Leila skrzywiła się. - Mężczyźni wracają, kiedy potrzebna im odmiana. Czasami przychodził do domu na noc.
- Co zrobiła Jo-An, gdy ją zostawił?
- Co zrobiła? - Leila spojrzała na mnie. - A co mogła zrobić? Pracowała jak przedtem...
- Zabawiała mężczyzn?
- Az czego miała żyć?
- Skoro Jefferson zarabiał pieniądze, a ona była jego żoną, to na pewno dawał jej trochę...
- Nic jej nie dawał.
- A wiesz może, gdzie mieszkał po rozstaniu?
- Jo-An mówiła, że wynajął w Repulse Bay ogromną willę, należącą do pewnego chińskiego hazardzisty. Widziałam ten dom - Leila westchnęła z zazdrością. - Bardzo piękny... duża, biała willa ze schodami prowadzącymi wprost do morza, jest tam też mała przystań i łódź...
- Czy Jo-An była tam kiedykolwiek? Leila pokręciła głową.
- Nigdy jej nie zaproszono.
Wszedł kelner, kłaniając się i uśmiechając do nas. Podał mi rachunek. Posiłek kosztował absurdalnie mało. Gdy płaciłem, Leila patrzyła na mnie z wyrazem szczęścia na twarzy.
- Jesteś zadowolony? - zapytała.
- To była wspaniała kolacja.
- W takim razie wracajmy do hotelu pokochać się.
Byłem w Hongkongu. Panowała tam specyficzna atmosfera, w której ulegało się zmysłom. W dodatku jeszcze nigdy nie spałem z Chinką. Czułem, że to jest coś, co powinienem zrobić.
- Okay - odparłem i wstałem. - Wracajmy do hotelu.
Otoczyła nas hałaśliwa, ciemna noc, szliśmy odprowadzani dźwiękami dobiegającymi z restauracji.
- Może chciałbyś mi kupić mały prezent? - spytała Leila. Ujęła mnie za ramię i uśmiechnęła się zachęcająco.
- Może dam się przekonać. Co miałaś na myśli?
- Pokażę ci.
Poprowadziła mnie do rozświetlonego neonami pasażu pełnego małych sklepików. Przed każdym z nich stał sprzedawca, uśmiechając się z nadzieją.- Chciałabym dostać pierścionek, który by mi cię przypominał - powiedziała. - Nie musi być drogi.
Weszliśmy do jubilera, gdzie wybrała sobie obrączkę z imitacji nefrytu. Nie była wcale warta uwagi, ale jej się podobała. Sprzedawca zażądał czterdziestu miejscowych dolarów. Spędziliśmy tam dziesięć minut, w końcu Leila wytargowała na dwadzieścia pięć.
- Będę go zawsze nosić - rzekła pogodnie, spoglądając na palec. - Nigdy cię nie zapomnę... A teraz wracajmy do hotelu.
Zdarzyło się to w momencie, gdy wyszliśmy z promu, a ja kiwnąłem na taksówkę. Wtedy zniknęła mi z oczu. Nie jestem tego w stanie zrozumieć po dziś dzień. Kiedy taksówka ruszyła w moją stronę, zostałem nagle potrącony przez trzech dobrze zbudowanych Chińczyków w czarnych garniturach. Jeden skłonił się i przeprosił łamaną angielszczyzną, podczas gdy dwaj pozostali otoczyli mnie ściśle. Po chwili wszyscy pobiegli do czekającego na nich samochodu. Rozglądałem się za Leilą, ale nie było po niej śladu, jakby niespodziewanie rozstąpił się chodnik, który ją po prostu pochłonął.
3.
Spędziłem piętnaście minut, chodząc tam i z powrotem w pobliżu przystani, ale Leili nie było. Wreszcie z niepokojem pomieszanym z irytacją wróciłem taksówką do hotelu.
Stary recepcjonista drzemał za kontuarem.
- Czy Leila już wróciła? - zapytałem.
Podniósł ociężałą powiekę, spojrzał obojętnie i rzekł:
- Nie mówić po angielsku - i powieka na powrót opadła.
Minąłem go i poszedłem korytarzem. Drzwi pokoju Leili były tylko zatrzaśnięte. Przekręciłem gałkę i wszedłem w ciemność. Po omacku odszukałem wyłącznik. Znajdowałem się w niewielkim, schludnym pokoju. Leila nie przyszła.
Wróciłem do siebie. Zostawiłem otwarte drzwi oraz zapalone światło. Usiadłem na łóżku, zapaliłem papierosa i czekałem. Siedziałem tak ponad godzinę, później położyłem się. Po trzydziestu minutach zmógł mnie upał oraz nader obfity posiłek i zasnąłem.
Obudziłem się spocony i zdenerwowany. Przez żaluzje przenikało wczesne poranne słońce. Spojrzałem na zegarek. Była za dwadzieścia ósma. Usiadłem na łóżku i spojrzałem na drugą stronę korytarza. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że pokój Leili jest pusty. Ciarki przeszły mi po plecach. Przecież nie uciekła ode mnie. Byłem tego pewien. Zniknęła i domyślałem się dlaczego. Ktoś doszedł do wniosku, że nie tylko dużo wie, ale też za wiele gada.
Zastanawiałem się, co zrobić. Wstałem, zamknąłem drzwi, ogoliłem się i umyłem w wyszczerbionej miednicy najlepiej jak tylko mogłem, potem założyłem czystą koszulę i z samopoczuciem tylko trochę lepszym, niż gdybym sam był nieboszczykiem, wyszedłem na korytarz.
Za kontuarem siedział jakiś chłopiec, prawdopodobnie wnuk recepcjonisty.
- Leila nie wróciła - stwierdziłem.
Roześmiał się z zakłopotaniem i ukłonił. Wiedziałem, że nie rozumie ani słowa.
Zszedłem na dół, odprawiłem gorliwego rikszarza i dałem znak przejeżdżającej taksówce. Kazałem kierowcy zawieźć się na komendę.
Miałem szczęście. Inspektor MacCarthy akurat wysiadał z samochodu. Zabrał mnie do kantyny, gdzie podano nam mocną herbatę w białych, grubych kubkach. Opowiedziałem mu całą historię.
Wściekłem się, widząc jego reakcję. Po raz pierwszy miałem jakiś interes do brytyjskiego gliniarza. Jego spokój i zdecydowana obojętność sprawiły, że podniosło mi się ciśnienie.
- Na pewno coś się jej stało! - perswadowałem mu, powstrzymując się od krzyku. - Jestem o tym przekonany. Naprawdę było jej ze mną dobrze. W pewnym momencie przepadła jak kamień w wodę, do hotelu też nie wróciła...
Wyjął swoją fajkę Dunhilla i zaczął ją napełniać.
- Mój drogi - rzekł. - Nie musisz sobie łamać tym głowy. Ja mam piętnastoletnie doświadczenie w kontaktach z tymi dziewczynami. Dzisiaj są, jutro odchodzą. Prawdopodobnie zobaczyła kogoś i pomyślała, że dostanie więcej forsy. To znana sztuczka. Biorą, co mogą, i znikają.
Łyknąłem herbaty, walcząc z sobą, by nie zgrzytać zębami.
- To zupełnie inna sprawa. Wracaliśmy do hotelu... Och, do diabła z tym! Ktoś myśli, że ona za dużo gada... Została porwana!
- Gada? O czym?
- Usiłuję rozwiązać sprawę morderstwa - warknąłem. - Przekazała mi pewną informację.
MacCarthy wypuścił smugę dymu prosto na mnie. Uśmiechnął się po ojcowsku, jak rodzic na widok ukochanego synalka, który powiedział coś oryginalnego. Wiedziałem, że bierze mnie za kolejnego amerykańskiego przygłupa.
- Jakąż to informację miałaby panu przekazać, skoro chodzi o morderstwo, które zdarzyło się w Ameryce!
- Powiedziała, że Herman Jefferson wynajął luksusową willę w Repulse Bay. Trzy miesiące po ślubie zaczął ni stąd ni zowąd robić pieniądze i z tego powodu opuścił żonę...
Roześmiał się pełnym wdzięku uśmiechem Anglika, który szokuje nawet Rosjan.
- Mój drogi, nie powinien pan w ogóle zwracać uwagi na to, co mówi chińska prostytutka, naprawdę...
- Tak... Ja sądzę, że sprawa jest jasna. Natomiast pan uważa, że żartowała sobie ze mnie i nie wróciła do pokoju tylko dlatego, bym miał niespokojną noc, prawda?
Dmuchnął na mnie smugą dymu.
- Pozostawanie poza domem całą noc to podstawowe zajęcie prostytutek...
- Czy zna pan jakichś Amerykanów mieszkających w Repulse Bay?
- Jest chyba kilku...
- A wiedziałby pan, gdyby Jefferson wynajął tam posiadłość?
- Gdyby wynajął, wiedziałbym o tym. Ale nie zrobił tego...
- Tak, a więc zakpiła sobie ze mnie? Uśmiechnął się dyplomatycznie.
- Tak to można wytłumaczyć. Wstałem, gdyż wiedziałem, że tracę czas.
- Dziękuję za herbatę. Przyjdę jeszcze...
- Zawsze do usług.
Wróciłem taksówką do hotelu. Stary recepcjonista tkwił na swoim miejscu. Na mój widok ukłonił się. Miałem ochotę zadać mu parę pytań, ale bariera językowa stanowiła zbyt poważną przeszkodę. Gdybym chciał spróbować, musiałbym znaleźć jakiegoś tłumacza. Wtedy przypomniałem sobie przewodnika Wong Hop Ho, od którego otrzymałem wizytówkę na lotnisku. On mógłby mi pomóc.Poszedłem do siebie. Drzwi do pokoju Leili były zamknięte, zatrzymałem się więc i zapukałem. Nie było odpowiedzi. Próbowałem jeszcze raz przekręcić gałkę, ale bez skutku. Zapukałem ponownie, a nie doczekawszy się reakcji, wzruszyłem ramionami i wróciłem do swojego pokoju.
Była zbyt wczesna pora, by coś robić. Zdjąłem więc marynarkę, krawat, buty i rozciągnąłem się na łóżku. Pomyślałem przez chwilę, że właściwie niczego nie zdziałałem, w końcu zasnąłem.
Po dziesiątej obudziło mnie delikatne stukanie do drzwi. Zsunąłem nogi z łóżka i otworzyłem. Chiński chłopiec kłaniał się z uśmiechem i wskazywał ręką korytarz. Założyłem buty i poszedłem z nim do recepcji. Stary Chińczyk podał mi słuchawkę telefonu.
Dzwonił inspektor MacCarthy.
- Opowiadał mi pan o tej dziewczynie... - zagaił. - Kupił jej pan obrączkę wczoraj wieczorem, prawda?
Zmartwiałem.
- Tak... to była imitacja.
- Czy mógłby pan wziąć taksówkę i przyjechać do komisariatu przy Chatham Road w Koulunie? Znaleźli tam dziewczynę, może to ta sama, o której pan mówił... Ma na palcu obrączkę...
- Nie żyje? - zapytałem, czując, że ściska mnie w dołku.
- Och, tak - prawie że wyczuwałem mocny zapach tytoniu, jakby przenoszony był kablem. - Bardzo by nam pan pomógł, gdyby ją pan zidentyfikował... Proszę pytać o sierżanta Hamisha...
- Jeszcze jeden Szkot?
- Ma się rozumieć. Wielu Szkotów służy w policji.
- Chyba Szkocja ma z tego jakiś pożytek - odparłem i odłożyłem słuchawkę. Czterdzieści minut później szedłem schodami prowadzącymi do komisariatu przy Chatham Road. W ogromnym holu wisiała tablica z około pięćdziesięcioma pośmiertnymi fotografiami nie zidentyfikowanych Chińczyków i Chinek, znalezionych w wodach cieśniny albo na ulicach. Podpisy po chińsku i angielsku apelowały o pomoc w rozpoznaniu tych ludzi.
Dyżurny sierżant skierował mnie do niewielkiego biura, gdzie młody mężczyzna o surowej twarzy i falujących włosach oglądał w towarzystwie policjanta jakieś akta. Kiedy się przedstawiłem, skinął głową. Powiedział, że nazywa się Hamish.
- Jest tu ciało, które mam zobaczyć - rzekłem.
Wyjął z kieszeni sponiewieraną fajkę z korzenia wrzośca. Wydawało się, że w Hongkongu policja składa się wyłącznie z palaczy fajek. Patrzyłem, jak napełnia swoją, podczas gdy jego zielone, chłodne oczy badały mnie bez specjalnego zainteresowania.
- Tak jest. Szef uważa, że może pan ją zidentyfikować. Została wyłowiona z cieśniny około drugiej w nocy. Niewiele z niej zostało. Jej wygląd świadczy, że dostała się w śruby jednego ze statków parowych.
Poczułem, że koszula przykleiła mi się do pleców. Hamish wstał.
- Ci cholerni ludzie często targają się na swoje życie - rzekł. - Codziennie znajdujemy pół tuzina zwłok. Chińczycy nie traktują życia zbyt poważnie.
Poszliśmy do kostnicy. Sądząc po ilości ludzkich ciał zakrytych obszarpanymi prześcieradłami, tego ranka interes wyraźnie się ożywił.
Hamish podprowadził mnie do stołu, uniósł róg tkaniny, po omacku sięgnął pod spód i pokazał małą dłoń w kolorze bursztynu z obrączką z imitacji nefrytu na palcu.
- Zjadłem na śniadanie jajka na szynce... - powiedział. - Jeśli zidentyfikuje ją pan po tym drobiazgu, uchroni mnie pan przed zwymiotowaniem.
Spojrzałem na obrączkę i małe, sztywne palce. To była obrączka, którą kupiłem Leili.
- To ta... - rzekłem i zrobiło mi się niedobrze. Schował na powrót dłoń.
- Okay, powiem szefowi.
Pochyliłem się i uniosłem prześcieradło. Przez dłuższą chwilę patrzyłem na to, co zostało z Leili. Wolałbym tego nie robić, ale chciałem się z nią pożegnać. Przypomniałem sobie, jak po zakończeniu owego pamiętnego posiłku westchnęła z wyraźnym zadowoleniem. Przypomniałem sobie jej małe, silne plecy, gdy szła przede mną. Nie znałem jej zbyt długo, ale jej osobowość wywarła na mnie duże wrażenie. Czułem, że utraciłem kogoś naprawdę bliskiego.
Po drugiej stronie przystani czekał na mnie detektyw. Był mocno zbudowanym facetem o rumianej twarzy. Nazywał się MacPherson: wyglądało na to, że nie ma końca Szkotom. Zawiózł mnie do hotelu policyjnym jeepem. Rozmawiał z recepcjonistą łamaną chińszczyzną, potem zabrał klucz do pokoju Leili.
Kiedy szliśmy korytarzem, stwierdził:
- Stary dureń. Moglibyśmy zamknąć tą sprawę. Ale on zaprzeczył, że była kurewką i nie mogę go za to potępiać...
Poczułem do niego nienawiść z powodów sentymentalnych. Leila zasłużyła sobie na lepsze wspomnienie niż opinia kurewki wypowiadana przez szkockiego gliniarza.
MacPherson otworzył drzwi i wszedł do maleńkiego pomieszczenia. Ja zostałem na zewnątrz. Z zawodową dokładnością zabrał się do rewidowania pokoju. W szafie wisiały trzy sukienki, w szufladzie znajdował się tylko jeden komplet bielizny. Dobytek Leili był żałośnie skromny. Zajrzał na dno szafy i niespodziewanie chrząknął.
- Tak myślałem... - wymamrotał. Pochylił się i podniósł niewielki kawałek cynowej folii. Wygładził ją ostrożnie. Wyglądało to na pozostałość po paczce papierosów.
- Wie pan, co to jest? - zapytał. Na samym środku folii widać było czarną, zakopconą plamkę.
- Proszę powiedzieć - odparłem.
Schylił się ponownie, by jeszcze raz zajrzeć do szafy, i pokazał maleńką, na wpół wypaloną świeczkę, podobną do tej, jaką stawia się na urodzinowym torcie. Usiadł na łóżku, trzymając w ręce folię i świecę.
- Była narkomanką - powiedział. - Każdego tygodnia około tuzina narkomanów popełnia samobójstwo...
- Skąd ta pewność?
- Każdy, kto posiada te drobiazgi, jest narkomanem - rzekł MacPherson. - Wie pan, co się z tym robi? Wkłada się heroinę do zawiniętej folii, podgrzewa zapaloną świecą i wącha się opary. Można to zrobić w parę sekund. Wie pan co? Najgłupszą rzeczą, jaką rząd zrobił dotąd, było wypowiedzenie wojny palaczom opium. Uważano, że uporanie się z nimi położy kres narkomanii. Palacze opium potrzebują pokoju z łóżkiem i specjalnego przyrządu do palenia, który nie tylko zajmuje dużo miejsca, ale też sporo kosztuje.
Nie mamy żadnych problemów ze znalezieniem takiego pomieszczenia i zniszczeniem aparatury. Fajka opiumowa jest droga i po pewnym czasie palacze mają dość niszczenia pomieszczeń i fajek, i uganiania się po dachach. Sami się oszukujemy, myśląc że udało nam się pokonać rynek narkotyczny. - Przesunął kapelusz na tył głowy i spojrzał na mnie. - Narkomani odkryli, że heroinę można otrzymywać z opium i wszystko, czego potrzebują, to kawałeczek folii i świeczka. Tę truciznę mogą wdychać w kinach, tramwajach, autobusach, taksówkach czy w ubikacjach, słowem wszędzie. Miej oczy otwarte, a natkniesz się na resztki stearyny w najbardziej zaskakujących miejscach. To ci powie, podobnie jak nam, że ktoś wdychał heroinę. Palenie opium jest nałogiem, ale nie powoduje śmierci. Natomiast heroina działa na organizm zabójczo, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Gdybyśmy pozwolili Chińczykom palić opium, nie musielibyśmy beznadziejnie zmagać się z wąchaczami heroiny. Podrapałem się w szczękę.
- Dzięki za wykład - powiedziałem - ale uważam, że ona nie popełniła samobójstwa. Sądzę też, że nie była narkomanką. Myślę, że została zamordowana, a te drobiazgi ktoś podrzucił.
Obojętna twarz MacPhersona nie zmieniła wyrazu. Wyjął swoją nieodłączną fajkę i zaczął ją napełniać.
- Tak pan uważa? - zapytał rozbawionym głosem. - Szef mówił, że jest pan prywatnym detektywem. Czytałem książki Chandlera i Hammeta, ale oni piszą fikcyjne historyjki. A to się dzieje naprawdę.
- Zdarza się - odparłem. - Nieważne.
- Na jakiej podstawie sądzi pan, że została zamordowana? - zapytał obojętnie.
- Wątpię, żeby to pana przekonało. Co zamierza pan zrobić z jej rzeczami?
- Zabiorę je na komisariat. Może ktoś się o nie upomni. Ten stary dureń nie wie, czy miała jakichś krewnych. Rozmawiałem z nim kiedyś: nigdy o niczym nie wie - MacPherson wstał. - Na pańskim miejscu przestałbym zawracać sobie nią głowę - cisnął rzeczy Leili do tandetnej walizki z materiału, którą znalazł na szafie. - Gdyby pan musiał zajmować się wieloma sprawami tego typu, dwa razy by się pan nie zastanawiał...
- To jest myśl. Spojrzał na mnie z uwagą.
- Co za myśl? - zapytał.
- Ludziom, którzy ją zamordowali, zależało na tym, abyście nie poświęcali temu zbyt wiele uwagi.
Nagle się uśmiechnął.
- Och, dajmy z tym spokój. Mieliśmy tutaj setki samobójstw... Wkurzył mnie.
- Już pan to mówił... - odparłem, zamierzając udać się do mojego pokoju. - Gdyby mnie pan potrzebował, będę tu jeszcze parę dni...
Przyjrzał mi się badawczo, trochę stracił na pewności siebie.
- Czemu pan sądzi, że będę go potrzebował? - spytał.
- Cóż, moglibyśmy razem poczytać kryminalne historyjki - stwierdziłem i zatrzasnąłem mu drzwi przed nosem.
4.
Nadszedł czas, by wydać trochę pieniędzy Wilbura J. Jeffersona. Byłem pewien, że recepcjonista powiedziałby mi więcej niż MacPhersonowi, gdyby tylko skusić go forsą. Kiedy upewniłem się, że MacPherson się ulotnił, poszedłem do starego. Spojrzał na mnie podejrzliwie, a gdy zrobiłem ruch w stronę telefonu, skinął głową z niechętnym przyzwoleniem.
Zadzwoniłem do Wonga Hop Ho. Natychmiast się odezwał, jakby siedział przy aparacie, czekając na mój telefon.
- Pamiętasz mnie? - zapytałem. - Dałeś mi swoją wizytówkę na lotnisku. Potrzebuję tłumacza.
- Sprawi mi to ogromną przyjemność, sir.
- „Czy moglibyśmy się spotkać przed bankiem „Shanghai and Hongkong”? Powiedział, że zjawi się tam z największą rozkoszą.
- Będzie mi potrzebny samochód.
Odparł, że z miłą chęcią coś dla mnie zorganizuje. Oddawał się całkowicie do mojej dyspozycji. Nie wyglądało na to, że interesowi Wonga Hop Ho wiedzie się zbyt dobrze.
Podziękowałem i odłożyłem słuchawkę. Ukłoniłem się recepcjoniście, który odpowiedział tym samym, wyszedłem z hotelu i taksówką pojechałem do banku. Wymieniłem czek podróżny otrzymany od Janet West i z kieszenią wypchaną hongkońskimi dolarami czekałem na chodniku na Wonga Hop Ho.
Przyjechał po dziesięciu minutach błyszczącym packardem. Uścisnęliśmy sobie dłonie, potem przedstawiłem się. Powiedział, że byłby szczęśliwy, gdybym go nazywał Wong. Wszyscy jego amerykańscy klienci tak się do niego zwracali i czułby się prawdziwie zaszczycony, gdybym podtrzymał ten obyczaj.
Wsiadłem do samochodu.
- Wrócimy do mojego hotelu - rzekłem. - Chcę uzyskać od recepcjonisty parę informacji, ale on nie zna angielskiego. - Kiedy spojrzał na mnie zaskoczony, dodałem: - Jestem prywatnym detektywem i prowadzę dochodzenie...
Błysnął złotymi zębami w radosnym uśmiechu.
- Czytałem wiele powiastek kryminalnych - powiedział. - To miło spotkać prawdziwego detektywa, sir.
Wyjąłem portfel i dałem mu pięćdziesiątkę.
- Czy tyle starczy za jeden dzień? Prawdopodobnie będziesz mi pilnie potrzebny od czasu do czasu...
Odparł, że jest całkowicie usatysfakcjonowany, ale samochód musi być opłacony ekstra. Wydawałem pieniądze Jeffersona, więc stwierdziłem, że nie ma problemu. Byłem pewien, że mógłbym się targować, ale zależało mi na jego pełnej współpracy, a czułem, że mógłbym jej nie mieć, gdybym działał zbyt pochopnie.
Pojechaliśmy w stronę hotelu. Zostawiliśmy samochód obok parku, przeszliśmy kawałek ulicą i wspięliśmy się na schody, prowadzące do holu.
- To nie jest dobry hotel - zagaił Wong. - Nie radziłbym panu tu zostawać, sir. Mogę zorganizować przytulny pokój w znakomitym hotelu, jeśli pan sobie życzy...
- Zostawmy to na razie - odparłem. - W tej chwili mam sprawę do załatwienia. Stanęliśmy przed starym recepcjonistą, który na mój widok ukłonił się. Na Wonga spojrzał obojętnie, ten zareagował podobnie.
- Powiedz mu, że mam do niego parę pytań. Jeśli mi pomoże, zapłacę. Zrób to tak, żeby się nie obraził.Wong wdał się z recepcjonistą w długą pogawędkę w narzeczu kantońskim, kłaniając się raz po raz. W trakcie rozmowy wyjąłem rulonik banknotów, odliczyłem dziesięć pięciodolarówek, zwinąłem je, a resztę schowałem. Ni stąd ni zowąd recepcjonista bardziej zainteresował się tym, co trzymam w ręce, niż słowami Wonga. Wreszcie Wong powiedział, że stary z przyjemnością odpowie na moje pytania.
Wyciągnąłem pośmiertną fotografię Jo-An.
- Zapytaj, czy zna tę dziewczynę...
Recepcjonista spojrzał na fotografię i zagadnął na boku Wonga, który stwierdził, że dziewczyna mieszkała w tym hotelu. Wyjechała piętnaście dni temu, nie regulując rachunku. Czy chciałbym za nią zapłacić?
Odparłem, że nic. Po kilku pytaniach Wong kontynuował:
- Poślubiła Amerykanina, z którym tutaj zamieszkała. Nazywał się Herman Jefferson i, niestety, zginął w wypadku samochodowym. Po śmierci tego dżentelmena dziewczyna wyjechała, nie płacąc za pokój.
Pokazałem mu zdjęcie Jeffersona, które dała mi Janet West.
- Zapytaj go, czy wie, kim jest ten mężczyzna - poprosiłem Wonga.
Po obejrzeniu fotografii przez starego i krótkiej wymianie zdań Wong powiedział:
- To Amerykanin, który tutaj mieszkał.
- Jak długo?
Recepcjonista za pośrednictwem Wonga odparł, że przebywał w hotelu do chwili śmierci. Pierwszy raz podczas tej rozmowy skłamał. Leila mówiła, że opuścił hotel dziewięć miesięcy temu. A teraz ten stary myszołów twierdzi, że mieszkał w hotelu do wypadku, to jest jeszcze trzy tygodnie temu.
- Słyszałem, że Jefferson mieszkał tutaj tylko trzy miesiące - stwierdziłem. - Później rzucił żonę i przeniósł się gdzie indziej. Działo się to dziewięć miesięcy temu.
Wong wyglądał na zdziwionego. Powiedział coś pospiesznie do recepcjonisty, po czym odparł zaskoczony:
- On jest absolutnie pewien, że Amerykanin przebywał tu do śmierci. Jeśli staruszek mówił prawdę, to kłamała Leila.
- Powiedz mu, że wiem od Leili, że Jefferson wyprowadził się z tego hotelu przed dziewięcioma miesiącami. Powiedz mu, że jestem przekonany, że kłamie.
Wong wdał się w dłuższą pogawędkę, następnie uśmiechnął się znienacka.
- On nie kłamie, panie Ryan, kłamała dziewczyna. Jefferson wyjeżdżał wczesnym rankiem i bardzo późno wracał. Łatwo więc zrozumieć, że dziewczyna mogła go nie spotykać i myślała, że już tu nie mieszka.
- To dlaczego Jo-An powiedziała jej, że Jefferson wyjechał?
Na to pytanie recepcjonista nie znalazł odpowiedzi. Schował głowę w ramiona jak przestraszony żółw i spuścił wzrok. Zaczął się denerwować, uważał widocznie, że zarobił już na swoje pieniądze i byłby zadowolony, gdyby zostawiono go w spokoju.
Wong rzekł:
- On nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie, sir.
- Z czego utrzymywał się Jefferson? - zapytałem, drążąc temat. Recepcjonista stwierdził, że nie ma pojęcia.
- Czy przychodzili tutaj kiedykolwiek jacyś Europejczycy, żeby się z nim zobaczyć? Stary odpowiedział, że nie.
- A Jo-An... czy miała jakichś przyjaciół, którzy ją odwiedzali?
Ponownie zaprzeczył. Uświadomiłem sobie z irytacją, że w ten sposób do niczego nie dojdę. Kręciłem się niczym w błędnym kole. Chyba, że Leila nie mówiła prawdy.
- Czy Jo-An zostawiła w pokoju jakieś rzeczy? - zapytałem mimochodem. Recepcjonista dal się nabrać na to pytanie.
- Nie - odpowiedział za pośrednictwem Wonga. - Nie zostawiła niczego. Naskoczyłem na niego.
- W takim razie jak udało jej się wyjść ze wszystkimi rzeczami i nie zapłacić rachunku?
Również zdaniem Wonga moje pytanie wydawało się logiczne, więc warknął na starego, który przez chwilę wahał się, po czym rzucił gniewne spojrzenie i powiedział, że zostawiła walizkę, którą on zatrzymał w zastaw.
Poprosiłem, aby mija pokazał. Po krótkiej wymianie zdań z Wongiem recepcjonista wstał i zaprowadził mnie do pokoju sąsiadującego z mieszkaniem Leili. Otworzył drzwi i wydostał spod łóżka walizkę, wykonaną z taniej imitacji skóry. Wong, który podążał za nami, poinformował:
- Właśnie ta walizka należała do dziewczyny, sir. Obejrzałem ją dokładnie. Była zamknięta.
- Zaczekajcie na zewnątrz...
Gdy wyszli, zamknąłem i zaryglowałem drzwi. W ciągu kilku minut udało mi się sforsować zamek. Dobytek Jo-An wyglądał niewiele lepiej niż Leili. Przerzuciłem znajdujące się tam przedmioty. Na dnie walizki znajdowała się duża, biała koperta. Otworzyłem ją i wytrząsnąłem z niej lśniącą odbitkę przedstawiającą Hermana Jeffersona; była to dokładna kopia fotografii, którą otrzymałem od Janet West. Na dole zdjęcia widniała dedykacja: Dla mojej żony, Jo-An. Popatrzyłem na gangsterską twarz i ponownie włożyłem fotografię do koperty.
Usiadłem na łóżku i zapaliłem papierosa. Głowiłem się, jak to się stało, że Janet West, mieszkająca tysiące mil stąd w Pasadena City, i Jo-An w Hongkongu weszły w posiadanie takich samych fotografii. Wytłumaczyłem sobie, że musiały je dostać od samego Jeffersona. Nagle ta kwestia zaczęła mnie nurtować.
Wróciłem pamięcią do mojej rozmowy z Leilą. Co z tego, co mówił recepcjonista, nie zgadzało się z jej słowami?... Jedno albo drugie kłamało. Dlaczego miałaby kłamać Leila? Po zastanowieniu doszedłem do wniosku, że w tym małym, obskurnym hotelu nie mam już czego szukać. Jeśli chcę znaleźć właściwy klucz do tej tajemnicy, powinienem się rozejrzeć gdzie indziej.
Wstałem i otworzyłem drzwi. Wong stał oparty o ścianę, paląc papierosa. Gdy wyszedłem, wyprostował się i ukłonił. Recepcjonista wrócił widocznie do swoich zajęć.
- Mam nadzieję, że jest pan usatysfakcjonowany, sir - rzekł Wong.
- Tak sądzę - odparłem. - Wyjeżdżam. Czy w Rcpulse Bay jest jakiś hotel? Spojrzał nieco zdziwiony.
- Oczywiście, sir. Nazywa się „Rcpulse Bay”. To bardzo dobry hotel. Czy chciałby pan, abym zarezerwował tam pokój dla pana?
- Gdybyś mógł to załatwić... chciałbym wyjechać zaraz...
- Proszę zrozumieć, sir, ten hotel znajduje się dość daleko... Jeśli chciałby pan obejrzeć Koulun, to nie jest zbyt dogodne miejsce.
To mnie nie interesuje. Powiedz staremu, że płacę, i weź rachunek.- Nie chce mu już pan zadać żadnych pytań? - twarz Wonga wyrażała rozczarowanie.
- Nie. Wynośmy się stąd...
Pół godziny potem siedzieliśmy w packardzie, sunąc malowniczą szosą prowadzącą do Repulse Bay.
5.
Repulse Bay było wyjątkowym miejscem, a hotel doskonale harmonizował z jego scenerią. Dla mnie tutejsza zabudowa pośród gór i ukrytych szmaragdowych zatoczek wyglądała cudowniej niż najpiękniejsze zakątki, jakie dotąd odwiedzałem.
Wongowi udało się w hotelu zarezerwować pokój, którego okna wychodziły na zatokę. Zostawił mi packarda i odszedł, kłaniając się nisko i zapewniając, że jest do moich usług, gdybym go znów potrzebował.
Ledwie się rozpakowałem, przejrzałem książkę telefoniczną, później rozmawiałem z recepcjonistą, pytając o Hermana Jeffersona. Nie znalazłem jego nazwiska w książce telefonicznej, recepcjonista też o nim nie słyszał. Następnie zaczepiłem numerowego zgodnie z przypuszczeniem, że numerowy z dobrego hotelu wie wszystko. Spytałem, do kogo należy willa, której schody prowadzą prosto do niewielkiej przystani. Zanim odpowiedział, spojrzał na mnie z uwagą:
- Ma pan na myśli willę pana Lin Fana, sir? Teraz wynajmuje ją pan Enright i jego siostra. To Amerykanie...
- Czy słyszałeś kiedykolwiek, by mieszkał tam facet nazwiskiem Herman Jefferson? Pokręcił głową. Widziałem, że go nudzę.
- Jefferson? Nie, nie znam takiego nazwiska, sir.
Późnym popołudniem założyłem kąpielówki i zszedłem na zatłoczoną plażę. Wynająłem rower wodny i wypłynąłem na zatokę. Po dość solidnej pracy zająłem stanowisko, z którego mogłem obserwować całe wybrzeże. Bardzo szybko dostrzegłem willę Lin Fana. Stała samotnie na samym końcu przylądka, bardzo ekskluzywna, z tarasowyn ogrodem i kręconymi schodami, które kończyły się małą przystanią z zacumowaną motorówką.
Skierowałem moją łódź w stronę willi i zatrzymałem się około 200,300 jardów od niej, by obejrzeć rezydencję. Pomyślałem, że jeśli Herman Jefferson rzeczywiście ją wynajął, jak twierdziła Leila, musiał nieoczekiwanie znaleźć sposób na zarobienie naprawdę dużych pieniędzy. Ale czy tak rzeczywiście było? A może Jo-An powiedziała Leili, że wynajął tę willę, chcąc uniknąć kompromitacji? Tym rodzajem kłamstwa kobiety często posługiwały się wobec siebie.
Nagle zauważyłem, że w szczytowym oknie willi błysnęły dwa niewielkie punkciki. Odpłynąłem nieco dalej. Czułem, że jestem obserwowany. Prowadziłem mój pojazd wzdłuż wybrzeża jeszcze przez dziesięć minut, cały czas zdając sobie sprawę, że ktoś przygląda mi się z willi przez lornetkę, w której soczewkach odbijały się refleksy słoneczne. Potem zawróciłem, świadom, że nie odrywają ode mnie wzroku.
Przepływając obok willi, spojrzałem w tamtą stronę. Cały czas dwa błyszczące punkty skierowane były na mnie. Starałem się wyglądać jak turysta, zadawałem więc sobie pytanie, skąd taka ogromna ciekawość. Dotarłem do plaży, gdy słońce zniżyło się ku zachodowi, po czym wróciłem do hotelu, zastanawiając się, jakie powinno być moje kolejne posunięcie.
Następnego ranka ciągle jeszcze byłem niezdecydowany. Około dziesiątej zszedłem na plażę. Trochę popływałem, a później rozciągnąłem się na piasku, wyrzuciwszy z pamięci Hermana Jeffersona, jego ojca, Janet West i małą, biedną Leilę. Oddałem się słońcu, szumowi fal i uczuciu zniewolenia, które daje Hongkong i któremu trudno się oprzeć. Leżałem tak niespełna godzinę, a promienie słoneczne przenikały mnie na wskroś. W pewnej chwili, uzmysłowiwszy sobie, że ktoś przeszedł obok, leniwie otworzyłem oczy.
Była wysoka, szczupła i opalona na brąz. Jej krągłości, zresztą całkiem interesujące, z trudem mieściły się w purpurowym bikini. Zauważyłem, że większość mężczyzn na plaży ogląda się za nią, więc też spojrzałem. Szła po gorącym piasku w stronę morza, machając wielkim plażowym kapeluszem, powabna i piękna, niczym motyw z symfonii Brahmsa.
Patrzyłem, jak upuściła kapelusz na piasek i ześlizgnęła się do morza. Płynęła świetnie, zdecydowanymi ruchami. Niebawem dotarła do odległej tratwy i usiadła tam ze stopami w wodzie. Ponieważ robiła wrażenie osoby samotnej i jakby bezbronnej, nabrałem nagle ochoty, by dotrzymać jej towarzystwa.
Biegiem wpadłem do wody i ruszyłem w tamtym kierunku moim najlepszym stylem, który wygląda imponująco, dopóki płynę na krótki dystans. Wynurzyłem się kilka jardów od tratwy.
Dziewczyna leżała na boku, piersi miała nieproporcjonalnie duże w stosunku do swojej sylwetki. Jej oczy wpatrywały się prosto we mnie.
- Proszę powiedzieć, jeśli zakłócam pani spokój, a odpłynę...
Obserwowała mnie. Teraz, gdy widziałem ją z bliska, pomyślałem, że jest kobietą, która miała sporo doświadczeń z mężczyznami. Tak wyglądała. Jej sondujące oczy mówiły też, że żywo interesowała się płcią odmienną.
- Liczyłam na jakieś towarzystwo - odparła i uśmiechnęła się. Mówiła głosem ochrypłym, seksownym, który spotyka się niekiedy, ale nie za często. - Kim pan jest? Dopiero pan przyjechał, prawda?
- Nazywam się Nelson Ryan. Dano mi imię po angielskim admirale. Mój ojciec większość wolnego czasu poświęcał historii angielskiej marynarki wojennej. Miał bzika na punkcie Nelsona.
Położyła się na plecach, mocno zarysowane piersi strzeliły w niebo.
- Stella Enright - przedstawiła się. - Mieszkam tutaj. Miło spotkać nową twarz. Zostaje pan na dłużej?
Czy to nie nadmiar szczęścia? - pomyślałem. Oto siostra mężczyzny, który wynajmuje willę Lin Fana. Wtedy przypomniałem sobie odblask szkieł lornetki, przez którą mnie obserwowano. Może to nasze spotkanie nie było całkiem przypadkowe.
- Chciałbym zostać.:, mniej więcej tydzień - wyjąłem z nieprzemakalnej kieszeni paczkę papierosów i zapalniczkę. - Ma pani szczęście, mogąc tu mieszkać. To piękne miejsce.
Poczęstowałem ją papierosem. Zapaliliśmy.
- Rzeczywiście... Teraz mamy najlepszy sezon, ale tegoroczne lato jest brzydkie...
- wypuściła obłok rozrzedzonego dymu w stojące powietrze. - Mój brat pisze książkę o Hongkongu, a ja prowadzę mu dom - uniosła głowę, żeby spojrzeć na mnie.
- Zatrzymał się pan w hotelu?
- Tak. Macie jakiś dom?
- Wynajęliśmy willę. Należy do chińskiego hazardzisty.
- Chodzi o Lin Fana?
Zaskoczyłem ją.
- Tak. Skąd pan wie?
- Słyszałem... - zawahałem się, ale potem zdecydowałem się pójść na całość.
- Myślałem, że posiadłość wynajął Herman Jefferson.
Uniosła jasne brwi, co według mnie świetnie podkreślało jej zdziwienie.
- Herman Jefferson? Pan go zna?
- Przez przypadek pochodzi z tego samego miasta... A pani?
- On nie żyje... zginął w wypadku samochodowym.
- Słyszałem o tym. Znała go pani?
- Harry, to znaczy mój brat, go znał. Ja widziałam go raz czy dwa... A więc zna go pan. Harry’ego bardzo to zainteresuje... Umarł w strasznych okolicznościach... strasznych dla jego żony.
- A zna pani jego żonę?
- Nie powiedziałabym... Spotkałam ją... mała, urocza istotka - strzepnęła popiół z papierosa. - Niektóre Chinki są naprawdę atrakcyjne. Rozumiem, dlaczego Herman tak się zakochał. Była interesująca - powiedziała to w sposób, w jaki większość kobiet mówi o innych, stanowiących przedmiot zainteresowania mężczyzn, ze szczyptą ironii, której nie mogłem nie zauważyć. - Zabrała jego ciało do Ameryki. Przypuszczam, że tam zostanie. Ostatecznie, ojciec Hermana jest milionerem. Myślę, że się nią zaopiekuje.
Oparłem się pokusie, żeby powiedzieć jej o śmierci Jo-An.
- Ktoś mi mówił, że Herman dorobił się dużych pieniędzy, po czym zostawił żonę i wynajął tę posiadłość.
Uniosła się na rękach, marszcząc brwi.
- Cóż za niesłychana historyjka! Kto panu powiedział coś takiego?
- Och, nieważne - odparłem wymijająco. - A to nieprawda?
- Dlaczego... oczywiście, że nie! - nagle rozluźniła się, uśmiechając się do mnie.
- To absurd. Herman był... - zrobiła przerwę, potem wzruszyła nagimi ramionami. - Cóż, szczerze mówiąc, Herman nie był dobrym człowiekiem. Niezbyt go lubiłam, ale on bawił Harry’ego. Zawsze brakowało mu pieniędzy. Krążyły plotki, że on żeruje na tej dziewczynie. Nigdy nie byłoby go stać na wynajęcie willi Lin Fana. To niesłychany pomysł. Kto panu naopowiadał takich głupstw?
Warkot silnika sprawił, że oboje rozejrzeliśmy się po morzu. Wprost na nas płynęła szybka łódź motorowa, rozpryskując wodę i siekąc ją na biały pył.
- Jest już Harry - rzekła Stella i zamachała ręką, stojąc na rozkołysanej tratwie. Łódź zwolniła, zgasł silnik. Motorówka podpłynęła do tratwy. Wysoki, opalony mężczyzna w biało-niebieskiej koszulce i białych spodenkach uśmiechnął się serdecznie do Stelli. Jego twarz była odrobinę nalana od wystawnego życia i pokryta siatką delikatnych żyłek, dobrze zamaskowanych przez mocną opaleniznę, które świadczyły, że lubi dobrze wypić.
- Pomyślałem, że chcesz, abym cię już zabrał. Pora na lunch... - spojrzał na mnie pytająco. - Kim jest twój przyjaciel?
- To Nelson Ryan. Znał Hermana Jeffersona - odparła Stella i też spojrzała na mnie. - To mój brat, Harry...
Wymieniliśmy ukłony.
- Znał pan Hermana? - rzekł Harry. - Co pan wie na jego temat? Od dawna jest pan tutaj?
- Nie więcej niż tydzień, taki los - powiedziałem.
- Proszę posłuchać, jeśli nie ma pan wieczorem nic lepszego do roboty, może pan przyjdzie do nas na kolację? Przywiozę pana łodzią... To jedyna droga, żeby się tam dostać. Ma pan ochotę?
- Dlaczego nie, byłoby mi bardzo miło, ale nie chciałbym robić kłopotu z tym przywożeniem...
- Nie ma sprawy. Proszę czekać na plaży o ósmej. Po kolacji weźmiemy łódź, żeby trochę popływać. Cudownie jest znaleźć się nocą w tej balii... - popatrzył na Stellę.
- Jedziesz?
- Najpierw zawieź mnie na plażę, zostawiłam tam kapelusz - zeszła do łodzi. Kiedy schodziła, nie mogłem oderwać oczu od jej szczupłych, opalonych pleców. Nagle obejrzała się przez ramię i napotkała mój wzrok. Uśmiechnęła się, jakby wiedziała, o co mi chodzi.
- Do zobaczenia wieczorem - powiedziała i kiwnąwszy ręką, ulokowała się obok brata, który ukłonił się, po czym łódź z rykiem odpłynęła w stronę plaży.
Zapaliłem papierosa i opuściłem stopy do wody. Siedziałem tak przez pół godziny, smażąc się w słońcu. Kiedy poczułem głód, popłynąłem na brzeg.
Na plażę wróciłem o ósmej. Po kilku minutach czekania zobaczyłem motorówkę wyłaniającą się z ciemności. Za sterem stał dobrze zbudowany Chińczyk, który pomógł mi wsiąść, mocno trzymając za ramię, jakbym był jakimś kaleką. Pan Enright, wyjaśniał Chińczyk gardłowym angielskim, nie mógł przyjść i kazał przeprosić.
Łódź była szybka, więc po pięciu minutach dobiliśmy do niewielkiej przystani położonej u stóp willi Liii Fana. Pokonałem schody i nieco zdyszany dotarłem na taras.
Stella, ubrana w białą, wieczorową suknię z głębokim dekoltem, który odsłaniał jej piersi, leżała na bambusowej kanapie, trzymając szklaneczkę whisky w ręce i papierosa w ustach. Młody chiński służący stał wyczekująco w cieniu. Harry’ego Enrighta nie było.
- A więc jesteś... - powitała mnie Stella, unosząc szklankę w moją stronę. - Czego się napijesz?
Odparłem, że szkockiej z wodą sodową. Służący pospiesznie przyrządził drinka.
- Harry przyjdzie za chwilę. Usiądź tak, żebym mogła na ciebie patrzeć.
Z tarasu widziałem ogromny salon, ze ścianami obitymi czerwonym jedwabiem. Pomieszczenie wyposażone było w kosztowne meble w stylu chińskim: ciężkie szafy na wysoki połysk oraz olbrzymi, inkrustowany stół, nakryty do kolacji.
- Ładny dom... - zagadnąłem.
- Tak... miło tu. Byliśmy szczęśliwi, że mogliśmy wynająć tę willę. Mieszkamy w niej dopiero od paru tygodni... Przedtem mieliśmy apartament w Koulunie. Tutaj podoba nam się o wiele bardziej.
- A kto tu mieszkał przed wami?
- Chyba nikt. Właściciel dopiero niedawno zdecydował się wynająć tę willę. Teraz mieszka w Makau.
W tym momencie Harry Enright wszedł na taras. Wyciągnął do mnie ręce, by się przywitać, potem usiadł naprzeciwko. Służący podał mu whisky. Po zwyczajowej, uprzejmej wymianie zdań na temat rezydencji i jej położenia Harry zapytał:
- Jesteś w podróży służbowej?
- Nie, na wakacjach - odparłem. - Przytrafił mi się tydzień wolnego, więc nie mogłem sobie odmówić przyjazdu tutaj... - Nie masz czego żałować - obserwował mnie z przyjazną miną. - Ja mam fioła na punkcie Hongkongu... Stella mówiła, że przyjechałeś z Pasadena City. Dobrze znałeś Hermana Jeffersona?
- Lepiej znam jego ojca. Staruszek zadręcza się z powodu Hermana. Kiedy usłyszał, że wybieram się do Hongkongu, poprosił, abym dowiedział się czegoś o nim...
Enright sprawiał wrażenie, że go to zainteresowało.
- Naprawdę? O jakie informacje chodzi?
- Cóż, Herman mieszkał tu przez pięć lat. Rzadko pisywał do domu. Jego ojciec nie ma pojęcia, czym się zajmował. Był wstrząśnięty, gdy Herman zawiadomił go, że żeni się z Azjatką.
Harry skinął głową i spojrzał na Stellę.
- Założę się, że tak było...
- Myślę, że starszy pan ma wyrzuty sumienia, iż nie zrobił nic więcej dla syna, kiedy ten jeszcze żył. Czy wiesz może, z czego utrzymywał się Herman?
- Nie sądzę, by robił cokolwiek - odparł Enright powoli. - Był nieco tajemniczy. Miałem do niego słabość, ale na ogół nie lubiano go - uśmiechnął się do Stelli. - Ona nie mogła znieść jego widoku.
Stella poruszyła się z niecierpliwością.
- Nie przesadzaj - rzekła. - Przyznaję, nie darzyłam go sympatią. Myślał, że każda kobieta musi się w nim zadurzyć... Nie lubię takich facetów...
Enrihgt roześmiał się.
- Przecież nie zakochałaś się w nim - rzekł, a ja wyczytałem drwinę w jego glosie. - Prawdopodobnie nie miał szans... Ja go lubiłem...
- W takim razie jesteś amoralny. Lubisz każdego, kto cię bawi.
Rozmowę przerwało wejście służącego, który oznajmił, że kolacja gotowa. Poszliśmy do salonu.
Podano chiński posiłek, który ogromnie mi smakował. Rozmawialiśmy o tym i owym. Enright zachowywał się bardzo swobodnie, ale Stella - to zauważyłem - pogrążona była w myślach, jakby tylko w części przysłuchiwała się naszej rozmowie. Kiedy skończyliśmy, zapytała niespodziewanie:
- Kto panu powiedział, że Herman wynajął tę willę, panie Ryan?
- Herman wynajął tę willę? - wtrącił się Enright. - Na litość boską! Kto ci to powiedział? - spojrzał na mnie.
- Chińska dziewczyna - odparłem. - Spotkałem ją w hotelu „Celestial Empire”, tam, gdzie mieszkał Jefferson. To ona mi powiedziała.
- Zastanawiam się, dlaczego... - rzekła Stella, marszcząc brwi. - To absurdalne...
- Prawdopodobnie zażartowała ze mnie - stwierdziłem. W ciągu następnych dziesięciu, dwudziestu sekund uzmysłowiłem sobie, że ktoś mnie obserwuje. Rozejrzałem się po pokoju. - Prosiłem ją o jakieś informacje na temat Hermana. Być może chciała powiedzieć cokolwiek, by zasłużyć na to, co jej oferowałem.
Naprzeciw mnie znajdowało się ogromne lustro. Spojrzałem tam. W korytarzu za salonem, który odbijał się w lustrze, zauważyłem niewyraźną sylwetkę przykucniętego mężczyzny, Chińczyka ubranego po europejsku. Obserwował mnie z uwagą. Na ułamek sekundy nasze oczy spotkały się, wtedy on cofnął się w mroczny korytarz i zniknął. Ciarki przeszły mi po plecach. Było w nim coś groźnego, niebezpiecznego. Nie mogłem teraz dać po sobie poznać, że go zauważyłem.
- Chińczycy mówią to, co wyobrażają sobie, że chcesz, by mówili - stwierdził Enright. Byłem świadom, że patrzy na mnie z przejęciem. - Chinki są największymi kłamczuchami na świecie...
- Naprawdę? - ponownie spojrzałem w lustro, później z ledwością przeniosłem spojrzenie na Enrighta. - Cóż...
- Chodźmy na taras... - rzekła Stella. - Napijesz się brandy? Odparłem, że nie, po czym wyszliśmy z salonu. Księżyc odbijał się w morzu.
- Muszę zadzwonić - powiedział Enright. - Jeśli pozwolisz. Później moglibyśmy wybrać się łodzią na przejażdżkę. Odpowiada ci to?
Spojrzałem na Stellę.
- Jeśli tobie to odpowiada, mnie tym bardziej...
- Och, czemu nie - odparła zrezygnowanym głosem. - Harry nie potrafi myśleć o niczym innym, jak tylko o swojej ukochanej łodzi...
Kiedy Enright wyszedł, wsunęła rękę pod moje ramię i podprowadziła do balustrady. Staliśmy tak, patrząc na morze.
- W pewnym sensie ta Chinka jest szczęśliwa - powiedziała Stella, a ja wyczułem smutek w jej głosie. - Przypuszczam, że ojciec Hermana będzie ją utrzymywał. Słyszałam, że jest niesamowicie bogaty...
- Ale straciła męża - odparłem, ciągle nie będąc przekonanym, czy powinienem jej powiedzieć o śmierci Jo-An.
Wykonała gest zniecierpliwienia.
- Dobrze się stało... Teraz jest wolna, ma pieniądze i mieszka w Ameryce - ciężko westchnęła. - Chciałabym wrócić do Nowego Jorku...
- Pochodzisz stamtąd?
- Hm... Nie byłam tam już ponad rok. Stęskniłam się...
- Nie możesz pojechać? Musisz tu siedzieć?
Zaczęła mówić, ale przerwała. Po dłuższej chwili odezwała się:
- Oczywiście, że nie muszę, ale z bratem robiliśmy wspólnie różne rzeczy i to przez dłuższy czas, i przyzwyczailiśmy się...
Wskazała wzniesienie przed nami.
- Czyż nie wygląda prześlicznie w świetle księżyca?
Zauważyłem, że celowo zmienia temat i zastanawiałem się, z jakiego powodu. Staliśmy ciągle, podziwiając widok, gdy pojawił się Enright.
- Chodźmy... Miałbyś ochotę zobaczyć Aberdeen? To tutejsza wioska rybacka. Naprawdę warto...
- Pewnie - rzekłem. Zeszliśmy schodami do łodzi. Stella i ja pospiesznie usadowiliśmy się za Enrightem, a on sam stanął przy sterze. Z rykiem wyprowadził motorówkę w morze.
Silnik tak hałasował, że nie było szans na rozmowę. Stella siedziała z dala ode mnie, wpatrując się w księżycową noc. Jej twarz wyrażała przygnębienie. Wyglądała, jakby koncentrowała się na czymś, co ją martwiło. Mój mózg także pracował, analizując strzępy informacji, które zebrałem. Ciągle nie mogłem uwierzyć, że Leila mnie okłamała. Może jednak Enrightowie byli źle poinformowani, a może podobnie jak recepcjonista w „Celestial Empire” mówili nieprawdę? Tylko po co?
Wioska Aberdeen była jednym z najfantastyczniejszych zakątków, jakie zdarzyło mi się widzieć. Port zapchany był dżonkami i roił się od Chińczyków z ich krewnymi i dziećmi. Ponieważ nie dało się przedrzeć na przystań, Enright rzucił kotwicę i do pomostu dotarliśmy sampanem, który prowadziła trzynastoletnia dziewczynka. Spędziliśmy godzinę wałęsając się po maleńkiej wiosce, potem Stella stwierdziła, że jest zmęczona, więc postanowiliśmy wrócić do naszej motorówki. Gdy wsiedliśmy ponownie do sampana, Stella zapytała:
- Byłeś już na wyspach?
- Nie, jeszcze nie.
- Powinieneś je zobaczyć. Możesz popłynąć promem... Gdybyś jutro nie miał nic lepszego do roboty, moglibyśmy razem pojechać do Silver Mine Bay. Zamierzam się tam wybrać. Mam kogoś odwiedzić. W tym czasie ty mógłbyś rozejrzeć się po okolicy, a jest wiele do obejrzenia... Wrócilibyśmy razem...
- Odpowiada mi to... - odparłem.
- Moja siostra ma wyjątkowo dobre serce - wtrącił Enright. - Gdy tu przyjechaliśmy, mieliśmy służącą. Była bardzo stara i musieliśmy ją odprawić. Ta kobieta mieszka w Silver Mine Bay. Stella jeździ do niej od czasu do czasu i zawozi jakieś rzeczy...
Zapalił silnik i musieliśmy przerwać rozmowę. Po około dwudziestu minutach dotarliśmy do granic posiadłości. Kiedy Stella wyszła z motorówki, Enright zaproponował, że odwiezie mnie pod hotel.
- Dobranoc - powiedziała Stella, zatrzymując się u wejścia na schody i uśmiechając do mnie. - Prom odpływa o drugiej. Będę cię wypatrywać na molo...
Podziękowałem jej za cudowny wieczór. Kiwnęła lekko ręką, a kiedy zaczęła się wspinać po schodach, Enright otworzył przepustnicę i z hukiem odpłynęliśmy w kierunku hotelu.
- - Kiedy zamierzasz wyjechać? - zapytał, gdy wysiadałem z motorówki.
- Mniej więcej za tydzień... Nie wiem dokładnie.
- Cóż, musisz jeszcze wpaść do nas. Miło było cię poznać... Podaliśmy sobie ręce, potem wyprowadził łódź w morze.
Szedłem powoli plażą w kierunku hotelu, nie mogąc uwolnić się od myśli o przykucniętej postaci Chińczyka, którą zauważyłem w lustrze. Instynktownie wyczuwałem, że zapowiada to kłopoty.
6.
Następnego ranka znalazłem się w konsulacie amerykańskim w biurze trzeciego sekretarza. Miałem trochę problemów, żeby się dostać do niego, ale kiedy powołałem się na nazwisko starego Jeffersona, w końcu przyjęto mnie, acz z niechęcią.
Naprzeciwko mnie stał tęgi, przystojny facet, otoczony atmosferą dyplomatycznego immunitetu. Czytał moją wizytówkę, która leżała przed nim na biurku, z wyraźną ostrożnością, jakby się obawiał, iż dotykając jej, narazi się na ryzyko zarażenia jakąś chorobą.
- Nelson Ryan... prywatny detektyw - usiadł, podnosząc krzaczaste brwi. - Co mogę dla pana zrobić?
- Pracuję dla Wilbura J. Jeffersona - rzekłem. - Zbieram wiadomości o jego synu, Hermanie, który zginął w wypadku samochodowym siedemnaście dni temu...
Wziął papierosa do ust.
- A więc?
- Spodziewam się, że jako mieszkaniec Hongkongu musi mieć jakąś kartotekę...
- To prawda.
- Czy mógłby mi pan udostępnić jego ostatni adres? Oblizał tłusty palec i wygładził lewą brew.
- Cóż, przypuszczam, że mógłbym go panu dać, ale czy to takie ważne? Akta trzymamy pod kluczem. Pobranie z magazynu zajęłoby trochę czasu...
- Czy pan chce, żebym właśnie to przekazał panu Jeffersonowi? - zapytałem.
- Sądzę, że nie będzie zachwycony, słysząc, że trzeci sekretarz w amerykańskim konsulacie nie chciał mu pomóc...
Nagle zmienił zachowanie. Pewnie uprzytomnił sobie, ile staruszek mógłby namieszać, gdyby tylko chciał. Lekko wzburzony chwycił słuchawkę i powiedział:
- Panno Davenport, proszę mi przynieść akta Hermana Jeffersona... tak, Hermana Jeffersona. Dziękuję - odłożył słuchawkę, a na jego tęgiej twarzy pojawił się uśmiech znużenia, ukazujący cały garnitur porcelanowych zębów. - Tak... Wilbur J. Jefferson. Teraz sobie przypominam. To milioner. Jak się miewa starszy pan?
- Ciągle chętny dać kopniaka, jeśli sprawa będzie tego wymagać - rzekłem pogodnie. - Ma bardzo długie ręce i piekielnie twarde buty...
Trzeci sekretarz o nazwisku Harris Wilcox skrzywił się, po czym uśmiechnął z przekąsem, jak nowo poślubiony mąż śmieje się przy pierwszym spotkaniu z teściową.
- To niewiarygodne, jak ci starzy potentaci się trzymają - stwierdził. - Prawdopodobnie przeżyje nas obu...
Nastąpiła przerwa, podczas której przypatrywaliśmy się sobie, wreszcie otworzyły się drzwi. Panna Davenport, smukła dziewczyna w wieku około dwudziestu pięciu lat, położyła przed Wilcoxem teczkę na akta, spojrzała na mnie i wyszła, kołysząc biodrami, jak zazwyczaj robią sekretarki. Patrzyliśmy za nią, aż drzwi się zamknęły. Wtedy Wilcox otworzył teczkę.
- Wszystkie jego dokumenty zwróciliśmy wraz z ciałem - rzekł przepraszająco.
- Ale powinniśmy jeszcze coś mieć... - Obejrzał kartkę i pokręcił głową. - Niestety, nie za wiele. Jego ostatni adres to „Celestial Empire”. Przyjechał do Hongkongu 3 września 1956 roku i do końca mieszkał w hotelu. W ubiegłym roku ożenił się z Chinką...
- Z czego się utrzymywał?
Wilcox ponownie zajrzał do dokumentów.
- Figuruje tutaj jako eksporter, ale, o ile wiem, nigdzie nie pracował. Domyślam się, że miał prywatne środki finansowe, aczkolwiek żył wyjątkowo skromnie.
- W takim razie, czy byłby pan zdziwiony, wiedząc, że wynajął luksusową willę w Repulse Bay? - zapytałem.
Spojrzał na mnie bez wyrazu.
- Czyżby? Gdyby tak było, musiałby zgłosić zmianę adresu. Jest pan tego pewien? Co to za dom?
- Należy do Lin Fana.
- Och, nie, panie Ryan. Znam tę posiadłość. Jeffersona nie byłoby stać na coś takiego. W angielskiej walucie wynajęcie jej kosztowałoby miesięcznie co najmniej 400 funtów...
- Ale teraz dom wynajmuje rodzeństwo Enrightów - zauważyłem.
- Tak jest. Enright przejął willę po jakimś Angliku. Zapomniałem jego nazwiska... Sympatyczny facet... mam na myśli tego Enrighta. A siostra! - łypnął okiem. - Chyba najatrakcyjniejsza kobieta w Hongkongu.- Jeśli dobrze zrozumiałem, zanim wprowadził się tam Enright, dom stał pusty.
- Ależ nie. Mieszkał tam jakiś Anglik. Nigdy go nie spotkałem.
- Czy Jefferson i ta dziewczyna naprawdę byli małżeństwem? Wilcox popatrzył na mnie.
- Oczywiście. Przecież ceremonia odbyła się tutaj. Jeśli pan chce, mogę pokazać odpis aktu ślubu.
- Tak, chciałbym go zobaczyć. Wykonał parę telefonów, po czym rzekł:
- Pamiętam ją dobrze... mała, urocza osóbka. Zajmowałem się porządkowaniem jej papierów i odprawianiem trumny... przykra sprawa - starał się wyglądać na zasmuconego. - Współczułem jej.
Panna Davenport weszła drobnymi kroczkami i podała Wilcoxowi dokument. Kiedy odprowadziliśmy ją wzrokiem, Wilcox przesunął akt ślubu w moją stronę. Obejrzałem go dokładnie. Sprawdziłem, że Jefferson ożenił się z Jo-An rok temu, a świadkami byli Frank Belling i Mu Hai Ton.
- Kim jest ten Frank Belling? - zapytałem, wskazując dokument.. Pokręcił głową.
- Nie mam pojęcia. Myślę, że to przyjaciel Jeffersona. Prawdopodobnie jest Anglikiem. Nie mamy o nim żadnych informacji.
- A dziewczyna?
- Nie wiem. Chyba przyjaciółka pani Jefferson-zastukał delikatnie w porcelanowe zęby końcówką wiecznego pióra i ukradkiem spojrzał na zegar stojący na biurku.
Doszedłem do wniosku, że niczego więcej nie wskóram, i uniosłem się z krzesła.
- No cóż, dziękuję - powiedziałem. - Nie będę już panu zabierał czasu. Odparł, że było mu miło spotkać się ze mną, ale ja widziałem, że było milej, że wychodzę.
- Czy kiedykolwiek spotkał pan Hermana Jeffersona? - zapytałem spod drzwi.
- To dziwne, ale nie... trzymał się chińskiej dzielnicy. Zdaje się, że nigdy nie sprawiał kłopotu moim kolegom...
Opuściłem budynek i poszedłem do mojego packarda. Po drodze musiałem ustąpić miejsca dwóm umundurowanym chińskim policjantom, którzy wlekli jakąś kobietę i wrzeszczące dziecko. Nikt nie zwracał uwagi na tę scenkę. Kiedy każdego roku ma się do czynienia z setkami tysięcy uchodźców, nielegalnie przekraczającymi granicę małej wyspy, taki widok staje się prawdopodobnie czymś normalnym, mnie jednak zdeprymował.
Usiadłem w samochodzie, by przemyśleć to, czego się dowiedziałem. Niezbyt wiele, lecz może miałem już jakiś punkt zaczepienia. Postanowiłem porozmawiać z tą Chinką o nazwisku Mu Hai Ton, a także z Frankiem Bellingiem.
Pojechałem na komendę policji i poprosiłem o rozmowę z inspektorem MacCarthym. Po chwili zostałem zaprowadzony do jego biura. Inspektor akurat czyścił fajkę. Nie przerywając sobie, wskazał mi krzesło, po czym wziął się za jej napełnianie.
- Czym dzisiaj mogę panu służyć? - zapytał.
- Szukam mężczyzny o nazwisku Frank Belling - odrzekłem. - Czy mogę liczyć na jakąś wskazówkę?
MacCarthy zapalił fajkę i wypuścił dym w moją stronę. Byłby kiepskim pokerzystą, zauważyłem, że nie zmienił wyrazu twarzy, ale jego oczy stały się czujne.
- Frank Belling? - wyjął fajkę z ust i gorącym cybuchem podrapał się po nosie. - Dlaczego pan się nim interesuje?
- Nie wiem jeszcze, czy interesuję się nim. Tak się złożyło, że był świadkiem na ślubie Hermana Jeffersona. Zna go pan?
MacCarthy spojrzał obojętnie na ścianę za moimi plecami, po czym przytaknął z niechęcią.
- Tak, znamy go - odparł. - A więc był świadkiem na ślubie Jeffersona... hmm... to ciekawe. I chciałby pan wiedzieć, gdzie on jest?
- Właśnie o to prosiłem...
- No, tak - pochylił się i wygładził śnieżnobiały bibularz. - Bardzo chcemy skontaktować się z Bellingiem. Należy do tutejszej niezwykle obrotnej organizacji, zajmującej się handlem narkotykami. Chcieliśmy go ująć, ale zniknął. Teraz usiłujemy trafić na jego ślad. Mogę się założyć, że wyjechał do Makau albo Kantonu.
- Szukaliście tam?
- Zasięgnęliśmy informacji w Makau, ale nie mamy żadnych możliwości, aby to zrobić w Kantonie...
Rozsiadłem się na twardym krześle.
- Jest Anglikiem?
- Tak... jest Anglikiem - MacCarthy nałożył tytoń do fajki. - Wiemy na pewno, że związał się z miejscową organizacją, która sprawia nam mnóstwo kłopotów. Do Hongkongu szmugluje się z Kantonu spore ilości heroiny. Przed dwoma tygodniami Belling miał brać udział w przekazywaniu przesyłki. Śledziliśmy go przez jakiś czas, czekając na jej nadejście. - Zapalił, po czym kontynuował. - Otrzymaliśmy poufną wiadomość od jednego z naszych informatorów, że towar nadejdzie pierwszego tego miesiąca. Ale wtedy Belling ulotnił się. Myślę, że dostał cynk i zwiał.
- Pierwszego tego miesiąca... dwa dni przed śmiercią Jeffersona?
- Na to wygląda - odparł MacCarthy, a po chwili zapytał uprzejmie: - Czy to ma jakieś znaczenie?
- Ja tylko kojarzę pewne fakty... A ta kobieta, świadek na ślubie Jeffersona, była Chinką. Nazywa się Mu Hai Ton. Czy to nazwisko coś panu mówi?
- Nie.
Zapaliłem papierosa. W tym czasie MacCarthy przyglądał mi się z dezaprobatą.
- Nie sądzi pan, że Jefferson należał do gangu?
- Być może - stwierdził inspektor, wzruszając ramionami. - Takiej informacji nigdy nie otrzymaliśmy. Nie mamy podstaw, by tak sądzić, ale skoro się przyjaźnił z Bellingiem, mógł należeć.
- Czy pomógłby mi pan dotrzeć do dziewczyny?
- Sprawdzę w naszych rejestrach. Jeśli ją znajdę, dam panu znać - popatrzył na mnie wesoło: - Wraca pan do hotelu „Repulse Bay”?
- Tak.
Pokręcił głową z zazdrością.
- Wy, detektywi, prowadzicie przyjemne życie. Przypuszczam, że wszystko na koszt firmy.
Uśmiechnąłem się i wstałem.
- Rzeczywiście - odparłem. - Cóż, dziękuję. Do widzenia. Zobaczymy się jeszcze...Skierowałem swoje kroki na ogromnie zatłoczoną Queen’s Road Central. Było wpół do dwunastej. Wsiadłem do packarda i pojechałem do Wanchai. Zostawiłem samochód i wszedłem do baru, w którym kiedyś spotkałem Madame, pokrzepiającą się w moim towarzystwie szklanką mleka.
Bar był pusty. Dwóch chińskich kelnerów rozmawiało przy ładzie. Poznali mnie, a wtedy jeden z nich podszedł do mnie, ukazując złote zęby w szerokim uśmiechu powitania.
- Dzień dobry, sir. Miło znów pana widzieć. Napije się pan drinka? A może zje pan lunch?
- Poproszę cocę z rumem - odparłem. - Jest tu gdzieś Madame? Spojrzał na zegar zawieszony nad barem.
- Będzie lada moment, sir.
Usiadłem i rozkoszowałem się drinkiem. W ciągu pół godziny Madame nie pojawiła się, ale dla Chińczyków tyle czasu nic nie znaczyło. Gdy weszła, pomachałem jej ręką. Minęła bar i podeszła się ze mną przywitać. Usiadła naprzeciwko.
- Cieszę się, że znów pana widzę - rzekła. - Mam nadzieję, że z dziewczyną wszystko się udało.
Uśmiechnąłem się do niej.
- Przysłałaś mi wtedy jakąś prostytutkę, ale to nie była Jo-An, i ty wiedziałaś o tym. Jeden z kelnerów podszedł z półlitrową szklanką mleka, którą postawił przed nią.
- To pomyłka - stwierdziła. - Ale dziewczyna była lepsza niż Jo-An. Myślałam, że to nie będzie miało większego znaczenia.
- Chciałbym się spotkać z jeszcze jedną dziewczyną. Nazywa się Mu Hai Ton. Znasz ją?
Przytaknęła z obojętną miną.
- To jedna z moich najlepszych dziewcząt. Spodoba się panu bardzo.
- Ale tym razem - rzekłem - musi mi udowodnić, kim jest. Mam z nią do pogadania.
Madame zastanawiała się przez chwilę.
- Udowodni swoją tożsamość. O czym pan chce z nią rozmawiać?
- To cię nie obchodzi. Kiedy mogę się z nią zobaczyć?
- Spróbuję coś zorganizować. A kiedy by pan chciał? Teraz?
- Niekoniecznie. Może wieczorem? Wrócę o ósmej. Czy możesz załatwić, żeby tu czekała?
Skinęła głową.
- Jeśli przyjdzie właściwa dziewczyna i będzie chętna do współpracy, dostaniesz pięćdziesiąt dolarów.
- To będzie właściwa dziewczyna i będzie współpracować - odparła Madame z nagłą zawziętością w oczach.
Dokończyłem drinka.
- A więc o ósmej wieczorem - wstałem. - Tylko uważaj: dowiem się, czy to ta dziewczyna, więc nie posyłaj żadnej innej...
Uśmiechnęła się.
- Będzie pan zadowolony.
Pojechałem do hotelu z przeświadczeniem, że ranek nie był stracony.
Część III
1.
Oparłem się o poręcz pokładu pierwszej klasy i przyglądałem pasażerom „trójki”, którzy energicznie torowali sobie drogę na pomost prowadzący na niższy pokład „Star Ferry”.
Widok był niesłychanie interesujący i barwny. Wszyscy ci ludzie, wyłącznie Chińczycy, zachowywali się, jakby prom odpływał za moment, choć miało to nastąpić dopiero za kwadrans. Kulisi, chwiejąc się pod ciężarem olbrzymich pakietów, zawieszonych na bambusowych drągach, pędzili na złamanie karku, poszturchując innych i rozpychając się w tłumie. Sprawiali wrażenie, iż od wejścia na zatłoczony pokład zależy ich życie. Chińskie kobiety z maluchami przywiązanymi do pleców poganiały gromadki skośnookich dzieciaków w wytartych kaftanikach, przepychając się wzdłuż przystani. Dwie szczupłe dziewczyny w czarnych bluzach i spodniach wbiegły truchtem na pomost, taszcząc na bambusowym kiju ogromny kosz wiklinowy, w którym pochrząkiwało mocno wyrośnięte prosię. Młody, półnagi mężczyzna, o prawym ramieniu potwornie zdeformowanym przez ustawiczne noszenie ciężarów, popędzał przed sobą gromadkę drobniutkich dzieci, uśmiechając się uszczęśliwiony. Dwaj eleganccy policjanci w mundurach stali z kciukami wetkniętymi za paski i oglądali tę scenę z ojcowską wyrozumiałością.
Przeniosłem wzrok na wchodzących na statek pasażerów pierwszej klasy. Stella ciągle się nie pojawiała, ale byłem pewien, że przyjdzie w ostatniej chwili. Należała do tego typu kobiet, które same ustalają czas. Nigdy nie chciała być ani za wcześnie, ani za późno.
Na pomost pierwszej klasy wszedł tęgi, dobrze zbudowany Chińczyk w czarnym garniturze, z wypchaną aktówką pod pachą. Patrząc na niego, przypomniałem sobie tajemniczą postać odbijającą się w lustrze. Nagle nabrałem przekonania, że właśnie ten człowiek przypatrywał mi się z mrocznego korytarza.
Obserwowałem, jak idzie. Trudno było określić jego wiek, jednak miał nie więcej niż czterdzieści lat. W jego kończynach tkwiła ogromna siła, poruszał się z szybkością i giętkością gimnastyka. Tłumaczyłem sobie, że wszyscy Chińczycy wyglądają podobnie i że jestem zbyt podejrzliwy, sądząc, iż ten właśnie mężczyzna obserwował mnie w willi Enrighta. To wrażenie nie opuszczało mnie jednak nawet wtedy, gdy przeszedł obok, nie patrząc w moją stronę, po czym usiadł, energicznie rozłożył gazetę i ukrył się za nią.
Minutę przed odpłynięciem statku zobaczyłem Stellę, która szła wzdłuż mola, ubrana w zielonkawą, bawełnianą sukienkę, ze słomkowym koszem w ręce. Zatrzymała się u wejścia na pomost i pomachała do mnie. Zjawiła się jako ostatni pasażer. Zszedłem, by wziąć od niej kosz, nie bacząc na gniew dwóch marynarzy, którzy właśnie mieli odciągnąć trap.- Cześć - powiedziała Stella. - Już jestem... jak zwykle mi się udało. Dotarliśmy na pokład, po czym prom odbił od brzegu. Usiedliśmy na ławce i zaczęliśmy pogawędkę. Rozmowa dotyczyła tematów obojętnych, Jeffersona nie wspominaliśmy. Gdy ukazała się wyspa Lantao, Stella zdawkowo zapytała, co robiłem cały ranek. Odparłem, że zwiedzałem peryferyjne uliczki Hongkongu.
- A więc jesteśmy - stwierdziła, gdy statek przybił do przystani Silver Mine Bay. - Mam zostawić te rzeczy - wskazała kosz. - Muszę porozmawiać ze staruszką. Zabawię u niej około półtorej godziny... Może wybrałbyś się do wodospadu? To naprawdę warte obejrzenia.
- Tak zrobię... Spotkamy się tutaj?
- Następny prom odpływa przed szóstą. Będę tu czekała.
Pozwoliła mi znieść kosz na przystań, później wytłumaczyła, którędy mam iść.
- Idź ścieżką koło wzgórza Butterfly, aż znajdziesz się na moście. Potem kieruj się do drugiego mostu. Tuż za nim zobaczysz wodospad - uśmiechnęła się do mnie. - To jeden z najpiękniejszych widoków w tej okolicy.
- Znajdę go...
Patrzyłem, jak podąża ku szeregowi ubogo wyglądających domków; ozdobionych praniem w wesołych kolorach. Poruszała się z wdziękiem, omijając truchtających chłopów chińskich i dobrze odżywione, rozbrykane dzieci, które tłoczyły się wokół jej zielonej sukienki. Rozejrzałem się za przysadzistym Chińczykiem. Widziałem go jeszcze, jak schodził na ląd, ale teraz nie miałem pojęcia, gdzie się podział.
Ponieważ miałem czas do ósmej wieczorem, zdecydowałem się pójść na spacer. Dzień był gorący, słoneczny, a ja się nie spieszyłem. Wędrowałem drogą wskazaną przez Stellę przez dziesięć minut, zostawiwszy nabrzeże daleko za sobą. Minąłem wioskę, o której później dowiedziałem się, że nazywa się Chung Hau, i niespodziewanie znalazłem się sam, mając wzgórze Butterfly z prawej strony i otwartą przestrzeń z lewej.
Dotarłem do wodospadu, nie spotkawszy żywego ducha. Podziwiałem przez chwilę widoki, po czym zdecydowałem się wracać. I właśnie wtedy to się zdarzyło. Obok mojej twarzy przeleciało ze świstem coś, co mogło być niesamowitej wielkości szerszeniem. W ślad za tym dał się słyszeć daleki odgłos strzału karabinowego.
Odruchowo padłem plackiem na ziemię, jak mi wbijano do głowy podczas służby w wojsku. Odczołgałem się na skraj gościńca w momencie, gdy rozległ się kolejny strzał i dwa jardy ode mnie wzniósł się tuman kurzu.
Przetoczyłem się do miejsca, gdzie rosła gęsta trawa. Następny strzał rozerwał nieruchome powietrze. Tym razem o mało mnie nie trafił. Pocisk przeleciał nad moją głową zatrważająco blisko.
Spocony, z sercem walącym jak młot, przekoziołkowałem, usiłując niemalże wbić się w ziemię. W końcu zderzyłem się z potężnym głazem i nie tracąc ani chwili, prawie w panice, schowałem się za niego i przywarłem do ziemi. Czekałem.
Nic się nie działo, więc trochę się uspokoiłem. Ktoś, kto do mnie strzelał, zajmował stanowisko na wzgórzu. Prawdopodobnie używał celownika optycznego. Sądząc po odgłosie strzałów, ukrył się jakieś czterysta jardów stąd.
Przeklinałem się w duchu, że nie wziąłem broni, ale miałem na sobie jedynie koszulkę z krótkimi rękawami i spodnie, więc nie było gdzie schować futerału. A ten ktoś wiedział, gdzie się ukryłem. Wystarczyło czekać, aż się pokażę. Ostrożnie uniosłem głowę, by popatrzeć za siebie i wyznaczyć trasę ucieczki. Huknął strzał i kula przeleciała obok mojej twarzy. To mnie zdeprymowało.
A więc było ich dwóch! Ostatni strzał padł dokładnie zza moich pleców. Drugi strzelec znajdował się bliżej niż tamten na wzgórzu... Cholernie blisko... Musieli wywnioskować po ubiorze, że nie mam broni. Zdawali sobie sprawę, że dotychczasowe strzały mnie nie dosięgły, więc teraz nic ich nie mogło powstrzymać, by podejść bliżej i tym razem nie spudłować.
Spojrzałem na zegarek. Było dwadzieścia po piątej. Czy Stella wyjdzie po mnie, gdy nie pojawię się na przystani? A gdyby tak natknęła się na nich? Czyją też zabiją, jak to usiłują zrobić ze mną?
Zacząłem wolno wycofywać się. Cały czas pamiętałem o mojej szkółce wojskowej. Ześlizgnąłem się w dół po wysokiej, gęstej trawie i po pięciu minutach znalazłem się sto stóp od miejsca, które dotąd zajmowałem. Potem cal po calu podniosłem głowę, starając się zorientować w moim położeniu.
Świst kuli przelatującej obok mojej twarzy i huk karabinu sprawiły, że przykleiłem się do ziemi. Ci dwaj okazali się sprytniejsi, niż myślałem, albo ja miałem o wiele gorsze samopoczucie niż początkujący wojak. Powoli przeczołgałem się na nowe miejsce. Dobrze, że tak zrobiłem. Ciszę przerwał kolejny strzał i kula zaryła się w ziemię tam, gdzie przed chwilą leżałem.
Przesunąłem się dalej w prawo i wtedy stwierdziłem, że wysoka trawa już się skończyła. Cztery stopy przede mną zaczynało się suche, skaliste podłoże, które przechodziło w ostre zbocze, prawdopodobnie zbocze wzgórza, opadające ku dolinie. Leżałem nasłuchując. Czekałem. Żadnych odgłosów. Nie mogłem podnieść głowy, niczego więc także nie widziałem.
Posłużyłem się metodą stosowaną przez Indian i przyłożywszy ucho do ziemi, wytężyłem słuch. Przez kilka minut niczego nie słyszałem. Wreszcie... Domyśliłem się, że znajduje się około pięćdziesięciu jardów po mojej prawej stronie. Skradał się niewidoczny w trawie i natknąłby się na mnie szybko, gdybym czegoś nie przedsięwziął.
Starałem się ocenić, gdzie się znajduje, ale nie było to możliwe. Mogłem jedynie przypuszczać, skąd nadchodzi. Poczekałem z minutę, a wtedy zdesperowany raptownie poderwałem się i skoczyłem najpierw w prawo, potem w lewo, żeby nie stać się celem drugiego żartownisia. Usłyszałem ruch w trawie sześć jardów przede mną i skoczyłem w tamtym kierunku.
Z gęstwiny podniósł się Chińczyk w błękitnej tunice, spodniach oraz czarnej czapce i uśmiechnął się na mój widok. Był drobny, szczupły i żylasty. Nóż, który trzymał w ręce, błysnął w słońcu. Nie dałem mu żadnej szansy. Rzuciłem się na niego, prawą dłonią chwytając rękę z nożem, a lewą zaciskając na gardle.
Uderzyłem go ramieniem w pierś. Upadliśmy na trawę z siłą mogącą połamać kości. Trzymałem go jednocześnie za gardło i rękę. Próbował wbić palce w moje oczy, ale uderzyłem go w twarz czubkiem głowy. Usłyszałem, jak zacharczał. Nie miał szans, byłem od niego dwa razy silniejszy i dwa razy cięższy. Wyrwałem mu nóż i zacisnąłem obie dłonie na gardle.
Skręcał się pode mną, ale nie za długo, bo wpiłem się palcami w chudą szyję, tak że oczy uciekły do tyłu, a ciało stało się bezwładne. Zdyszany oderwałem się od niego i wciąż leżąc, zastanawiałem się, czy ten drugi nie schodzi już ze wzgórza.
Odczekałem parę minut, a gdy Chińczyk zaczął się ruszać, przeczołgałem się na jego drugą stronę i posadziłem, trzymając za łopatki. Sam leżałem rozciągnięty na ziemi. W czasie bójki spadła mu czapka, więc snajper mógł pomyśleć, że to ja. I właśnie tak sobie pomyślał albo może było mu to obojętne, w każdym razie usłyszałem strzał i natychmiast twarz Chińczyka zmieniła się w krwawą maskę. To był dobry strzał. Puściłem bezwładne ciało na trawę i wycofałem się na odległość piętnastu jardów.
Czekałem, od czasu do czasu przykładając ucho do ziemi. Powoli mijały minuty... Wskazówki zegarka pokazywały szóstą trzydzieści, gdy strzelec stracił wreszcie cierpliwość i zdecydował się zejść, by sprawdzić, co się stało.
Miał dużo pewności siebie, sądząc, że albo nie żyję, albo jestem unieszkodliwiony. Rozchyliłem kępę traw, żeby obserwować zbocze, z którego padł ostatni strzał. Zobaczyłem, jak schodzi w dół z bronią w ręku, przysadzisty, mocno zbudowany, w czarnym garniturze - w tym stroju zupełnie nie pasował do sytuacji. Poznałem mężczyznę, który obserwował mnie w willi Enrighta i którego spotkałem na promie.
Widząc, że się zbliża, poczułem, jak cierpnie mi skóra. To Stella wpadła na pomysł, bym przyjechał na tę bezludną wyspę. Zaproszono mnie do willi Enrighta, by ten przysadzisty Chińczyk, który teraz tak pewnie kroczył w moim kierunku, mógł mi się dobrze przyjrzeć. Gdy tak leżałem w trawie, przyszło mi do głowy, że wpadłem w pułapkę, z której miałem się nie wydostać.
Idąc w takim tempie, dotrze do mnie w ciągu paru minut. Przeczołgałem się przez trawę, żeby podnieść nóż. Nie dodawał mi zbytniej pewności siebie. Nóż przeciw karabinowi - szanse nie były równe. Rozejrzałem się i znalazłem płaski, ciężki kamień, większy od mojej dłoni. Podniosłem go również.
Teraz przysadzisty Chińczyk szedł ścieżką. Zwolnił kroku i poruszał się ostrożniej, ale z karabinem nadal czuł się pewnie. Odsunąłem się jeszcze dalej od trupa. Oddzielało nas teraz dwadzieścia jardów wysokiej trawy. Zanim zbliży się do mnie, natknie się na ciało.
Był zbyt blisko, bym mógł go obserwować. Leżałem, ściskając kamień w prawej ręce, a nóż w lewej. Słyszałem, jak lekko chrząknął. Ostrożnie uniosłem głowę. Znalazł swojego kumpla i stał tam, wpatrując się w nieboszczyka.
Podniósł głowę i nasze oczy spotkały się. Rzuciłem kamień, a wtedy on pociągnął za spust. Kamień przeszkodził mu nieco, ale i tak strzał był niezły. Kula drasnęła mnie w ramię. Mój kamień miał więcej szczęścia. Jego brzeg rozciął Chińczykowi skórę prawej dłoni. Upuścił karabin, a gdy schylił się, aby podnieść broń, dopadłem go.
Miałem wrażenie, jakbym walił głową o mur. Przekręcił się na bok i wyciągnął nogi, żeby zamortyzować moje uderzenie. Błyskawicznie chwycił mnie za nadgarstek. Palce miał jak ze stali. Przeleciałem mu nad głową i z hukiem runąłem na ziemię, co pozbawiło mnie tchu. Z goryczą uświadomiłem sobie, że zgubiłem nóż, wiedziałem też, że na skutek upadku wylądowałem na zboczu. Rozluźniwszy mięśnie, zacząłem się staczać w dół. Słyszałem, że idzie za mną. Gdy znalazłem się około pięćdziesięciu jardów poniżej, obcasami wbiłem się w miękką ziemię i zatrzymałem. Oszołomiony, bez tchu patrzyłem, jak idzie z uśmiechem nienawiści na tłustej, żółtawej twarzy. Ale nie miał broni.
Skoczyłem na równe nogi, gdy był krok ode mnie. Stałem niżej niż on i byłem w gorszej sytuacji, ale on szedł zbyt szybko, by mógł wyhamować. Zachwiał się w momencie uderzenia. Usiłował jeszcze mnie chwycić, ale zakrzywione palce ześlizgnęły się z mojego ramienia. Wziąłem rozmach i wymierzyłem kopniaka w jego tłuste plecy. Poleciał w dół i zarył twarzą w ziemię.
Znalazłem jeszcze jeden płaski, ciężki kamień i rzuciłem w niego. Trafiłem go w tył głowy. Trysnęła krew. Zsuwał się bezwładnie po zboczu, wzbijając tumany kurzu. Być może zmiażdżyłem mu czaszkę, ale nie obchodziło mnie to. Wiedziałem tylko, że nie będzie mi sprawiał kłopotu przez jakiś czas... A może wcale.
Dysząc ciężko, z piekącym bólem w ramieniu, chwiejnym krokiem ruszyłem ścieżką w dół w kierunku Silver Mine Bay.
2.
Dokładnie o ósmej wszedłem do baru w Wanchai, umyty, przebrany, z plastrem na zranionej ręce. Czułem się obolały, ale i tak byłem szczęśliwy, że nie skończyło się gorzej.
Bar pękał w szwach. Około dwudziestu amerykańskich marynarzy popijało alkohol i tańczyło. Mniej więcej trzydzieści chińskich dziewcząt, ubranych w typowe sukienki z rozcięciami po bokach, tłoczyło się przy ladzie albo pląsało na parkiecie. W boksach siedzieli chińscy biznesmeni, racząc się whisky i rozmawiając z przejęciem.
Szafa grająca dudniła muzyką jazzową tak głośno, że bębenki pękały w uszach. Stanąłem w drzwiach i rozejrzałem się wokoło. Madame wyłoniła się z tłumu z papierosem w ustach. Uśmiechnęła się i zaprowadziła mnie do jednego z pustych boksów, prosząc, bym usiadł.
- Czego się pan napije? - zapytała, stojąc nade mną. Jej surowe, błyszczące oczy unikały mojego wzroku.
- Szkockiej... A ty?
- Przyniosę panu.
Odeszła i zniknęła mi z oczu za murem, który tworzyły tańczące pary. Po pięciu minutach do mojego stolika podszedł kelner, stawiając szkocką z wodą sodową. Minęło następnych dziesięć minut, zanim kobieta wróciła. Wyglądała na lekko zdenerwowaną.
- Mu Hai Ton spotka się z panem - rzekła - ale nie tutaj. Chce, żeby pan poszedł do jej mieszkania.
Czyżby kolejna pułapka? - zastanawiałem się. Po doświadczeniach dzisiejszego popołudnia ciągle czułem się słabo. Ale teraz miałem na sobie garnitur, pod którym schowałem kaburę z rewolwerem, co prawda niewidocznym dla oka, ale za to gotowym do strzału.
- Gdzie to jest?
- Niedaleko. Zawołam taksówkę... Zastanowiłem się, po czym skinąłem głową.
- Okay... ale skąd mam wiedzieć, że to właściwa dziewczyna?
- Ma dokumenty, które panu pokaże.
- Mam iść zaraz?
- Ona czeka.
Dokończyłem drinka i wstałem.
- Po rozmowie z nią, jeśli oczywiście to będzie dziewczyna, o którą mi chodzi, dostaniesz pięćdziesiąt dolarów.
Uśmiechnęła się sztywno.
- W porządku. Sprowadzę taksówkę... Po kilku minutach Madame wróciła.- On wie, dokąd ma jechać. Mieszkanie znajduje się na najwyższym piętrze. Trafi tam pan bez problemu.
Powiedziałem, że jeszcze się spotkamy, i wyszedłem w parną noc. Taksówkarz otworzył drzwi samochodu, uśmiechając się do mnie. Wsiadłem i pojechaliśmy. Po sześciu minutach jazdy zatłoczonymi uliczkami chińskiej dzielnicy taksówka zatrzymała się przed sklepem jubilerskim. Kierowca wskazał dom i wyszczerzył zęby z zadowolenia. Zapłaciłem mu, nie oszczędzając na napiwku.
Patrzyłem, jak odjeżdża, potem otworzyłem drzwi wejściowe i zacząłem wspinać się po schodach, prowadzących na podest. Naprzeciw mnie znajdowała się winda, którą pojechałem na najwyższe piętro. Gdy zatrzymała się, wsunąłem rękę pod marynarkę i nieco rozluźniłem kaburę. Potem poszedłem korytarzem w stronę drzwi pomalowanych na czerwono. Nacisnąłem dzwonek.
Po chwili drzwi otworzyły się. Chińska dziewczyna spoglądała na mnie pytająco. Była wysoka, szczupła i bardzo ładna. Miała na sobie bogato haftowaną jedwabną sukienkę z kremowego jedwabiu, a na nogach purpurowe sandały. Czarne włosy przyozdobiła dwoma kwiatami lotosu.
- Nazywam się Ryan - powiedziałem. - Myślę, że czekasz na mnie. Uśmiechnęła się, pokazując lśniące, białe zęby.
- Tak... proszę wejść.
Wszedłem do przestronnego pokoju, pełnego kwiatów i wyposażonego w nowoczesne, lekkie, dębowe meble. Z ogromnych okien rozciągał się widok na morze.
- To ty jesteś Mu Hai Ton? - zapytałem, gdy zamknęła drzwi i z wdziękiem podeszła do fotela.
- Tak się nazywam.
Usiadła z lekko uniesionymi brwiami i uśmiechem przyklejonym do twarzy.
- Skąd mam to wiedzieć?
Zdaje się, że moje pytanie rozbawiło ją. Wskazała ręką w stronę stołu.
- Tam są moje papiery.
Sprawdziłem jej dowód tożsamości. Przyjechała do Hongkongu pięć lat temu. Miała 23 lata. Z zawodu była tancerką.
Uspokoiłem się nieco i usiadłem na wprost niej.
- Znałaś Hermana Jeffersona? - zapytałem. Skinęła głową.
- Tak, znałam go. Zmarł dwa tygodnie temu.
- A jego żonę?
- Tak, oczywiście. Byłam świadkiem na ich ślubie.
- Czy wiesz, jak Jefferson zarabiał na życie?
- Być może odpowiem ci na niektóre pytania, ale powiedz, kim ty jesteś i po co tu przyszedłeś - odparła z uśmiechem, który nie znikał z jej twarzy.
- Zbieram informacje dla ojca Jeffersona. Chce wiedzieć, jak Herman żył tutaj. Uniosła brwi w geście zapytania.
- Dlaczego?
- Nie wiem. Płaci mi za zebranie tych wiadomości, więc próbuję je zdobyć. Dostaniesz pieniądze za każdą informację, jaką mi przekażesz...
Przechyliła głowę.
- A ile zapłacisz?
- To zależy, ile mi powiesz.
- Chcesz wiedzieć, jak zarabiał na życie? - skrzywiła się. - W ogóle nie zarabiał. Brał pieniądze od Jo-An.
- Znałaś dziewczynę imieniem Leila?
- Tak... Mieszkała z Jo-An.
- Leila powiedziała mi, że Jefferson wynajął luksusowy dom w Repulse Bay. Odrzuciła głowę do tyłu. Miała piękną szyję.
- Jego nie byłoby stać nawet na opłacenie pokoju w „Celestial Empire”. To był... zwyczajny próżniak.
- Słyszałem, że związał się z handlarzami narkotyków - stwierdziłem mimochodem. Zmartwiała, uśmiech zniknął z jej twarzy. Spojrzała na mnie. Po chwili przyszła do siebie i wzruszyła ramionami.
- Nic nie wiem o handlu narkotykami.
- Nie powiedziałem, że wiesz. A słyszałaś kiedykolwiek, że przemycał heroinę z Kantonu do Hongkongu?
- Nie.
- Frank Belling to robił...
- Nic nie wiem na ten temat - patrzyła na mnie badawczo.
- Ale znałaś Bellinga, prawda?
- Spotkałam go raz... na ślubie.
- Był przyjacielem Jeffersona?
- Tak myślę. Nic o nim nie wiem.
- Słyszałem, że po ślubie Jefferson zostawił żonę i ukrył się w posiadłości w Repulse Bay.
Poruszyła się niespokojnie.
- Mieszkał z nią w „Celestial Empire” aż do śmierci - odparła. - Nigdy nie mieszkał w willi w Repulse Bay.
Zaproponowałem jej papierosa, ale odmówiła. Gdy zapaliłem, pomyślałem, jaki właściwie ma sens prowadzenie tej rozmowy. Każdy, komu zadawałem to pytanie, z wyjątkiem Leili, odpowiadał tak samo. Dlaczego instynktownie wyczuwałem, że Leila mówiła prawdę, a wszyscy inni kłamali?
- Porozmawiajmy o Jo-An. Dobrze ją znałaś? Przytaknęła.
- Była jedną z moich najlepszych przyjaciółek. Bardzo mi smutno, że wyjechała do Ameryki. Mam nadzieję, że szybko da znać o sobie. Przyrzekła, że postara się, abym też mogła tam pojechać...
- Wahałem się przez chwilę, wreszcie zdecydowałem się pójść na całość.
- Nic nie słyszałaś? Spojrzała na mnie pytająco.
- Słyszałam? O czym?
- Ona nie żyje.
Odskoczyła, jakbym ją spoliczkował. Otworzyła szeroko oczy i złożyła ręce na piersiach. Przyglądałem się jej badawczo. Nie udawała. To, co jej powiedziałem, wywołało autentyczny szok.
- Nie żyje? Jak może nie żyć? - zapytała ochrypłym głosem. - Co jej się stało?
- Została zamordowana parę godzin po przyjeździe do Pasadena City.
Nagle jej twarz rozpadła się na kawałki, inaczej tego nie można nazwać. Zmarszczyła się i nie wyglądała już tak ładnie jak poprzednio.
- Kłamiesz! - podniosła głos.
- Takie są fakty. Policja usiłuje odnaleźć mordercę. Zaczęła płakać z twarzą ukrytą w dłoniach.
- Odejdź - jęknęła. - Proszę cię, odejdź.
- Uspokój się... Bardzo mi przykro, że sprawiłem ci ból. Sam próbuję odnaleźć zabójcę, a ty możesz mi w tym pomóc... Posłuchaj...
Skoczyła na równe nogi i wybiegła do sąsiedniego pokoju, trzaskając drzwiami. Stałem przez chwilę, nie wiedząc co robić, po czym wyszedłem.
Zjechałem windą na niższe piętro. Wysiadłem i czekałem nasłuchując. Po chwili usłyszałem, że drzwi mieszkania otwarły się, a po krótkiej przerwie zamknęły. Bezszelestnie wszedłem na górę i przystanąłem pod pomalowanymi na czerwono drzwiami. Po paru minutach zadzwonił telefon. Rozmawiała szybko i cicho, zbyt cicho, abym mógł usłyszeć. Gdy skończyła, wróciłem do windy i zjechałem na parter.
Wyszedłem na zatłoczoną, gwarną ulicę. Po drugiej stronie pod arkadami znajdowały się sklepy. Wszedłem do jednego z nich i stanąłem przy stoisku, gdzie oferowano skomplikowane aparaty fotograficzne po bajecznie niskich cenach. Od czasu do czasu zerkałem na drzwi domu naprzeciwko, który odbijał się w lustrze gablotki. Przeczucie podpowiadało mi, że powinienem czekać, ale po dziesięciu minutach zacząłem się zastanawiać, czy ma to sens.
Już miałem się poddać, gdy zobaczyłem, że wychodzi. Musiałem uważnie się przyjrzeć, inaczej bym jej nie poznał. Miała na sobie pognieciony, czarny strój roboczy wieśniaka: krótką tunikę i luźne spodnie. Rozejrzała się na boki, a potem ruszyła szybkim krokiem w stronę portu. Szedłem za nią. Nie było to trudne. Podeszła do taksówki, powiedziała coś kierowcy i wsiadła.
Miałem szczęście. Kierowca na postoju znal trochę angielski. Kazałem mu jechać za tamtą taksówką i pokazałem banknot dwudziestodolarowy. Rozpromienił się, skinął głową i ruszył za samochodem, który znajdował się około pięćdziesięciu jardów przed nami.
Mu Hai Ton wysiadła w porcie Star Ferry. Pozwoliłem, aby oddaliła się nieco, po czym zapłaciłem za kurs i poszedłem za nią. Weszła na pokład trzeciej klasy, ja zaś pierwszej. Prom zawiózł nas do Koulunu, w pobliże lotniska Kaitak.
Na przystani wsiadła do rikszy. Pomyślałem, że będzie bezpieczniej i łatwiej, gdy będę szedł za nią pieszo, ale nie doceniłem rikszarza. O mały włos, a byłbym ją zgubił. Biegłem tak prędko, że Chińczycy gapiący się na mnie z pewnością brali mnie za wariata, a mimo to z wielkim trudem udało mi się nie stracić rikszy z oczu.
Wysiadła w wąskiej uliczce, która roiła się od handlarzy, rikszarzy i kulisów, biegnących truchtem z ciężkimi ładunkami. Zauważyłem, że skręciła w drogę prowadzącą do oddzielonej murem starej dzielnicy Koulunu.
Ta część Hongkongu faktycznie należała do komunistycznych Chin i swego czasu władze brytyjskie nie miały tam prawa wstępu. Wkrótce terytorium to stało się azylem dla wszelkiej maści kryminalistów i narkomanów. Obecnie sytuacja w tym rejonie tak się pogorszyła, że policja regularnie patrolowała dzielnicę, a komunistyczny rząd chiński wcale przeciw temu nie protestował. Europejczycy jednak niechętnie odwiedzali to miejsce.
Podążałem za nią. Wąskie uliczki z cuchnącymi ściekami nie dawały możliwości szybkiego ukrycia się. Gdyby się obejrzała, na pewno by mnie zobaczyła, ale nie odwróciła się. Trzymałem się za nią w odległości około pięćdziesięciu jardów, obijając się o brudnych Chińczyków, którzy wpatrywali się we mnie znarkotyzowanymi oczami i ustępowali miejsca, jakbym był kimś nietykalnym.
Przeszliśmy tym labiryntem koszmarnych uliczek kawał drogi. W końcu zatrzymała się przed jakimiś drzwiami, otworzyła je i weszła do środka. Odczekałem chwilę, zdając sobie sprawę, że obserwują mnie całe gromady Chińczyków, z których jedni siedzieli w kucki, a inni opierali się o mur w alejce. Twarze mieli ziemistoszare, źrenice wielkości łebków szpilki. Nie sądziłem, by mnie widzieli, ale ich tępe spojrzenia przyprawiały mnie o gęsią skórkę.
Pchnąłem drzwi. Naprzeciwko znajdowały się strome, wąskie, betonowe schody. Zamknąłem za sobą i nasłuchiwałem. Gdzieś z góry dobiegał kobiecy głos. Rozluźniłem broń w kaburze i bezszelestnie wspiąłem się na półpiętro. Przed sobą miałem jedne drzwi, po prawej stronie następne.
Zatrzymałem się. Usłyszałem jakiegoś mężczyznę:
- Słuchaj, ty żółta dziwko! Zabiję cię, jeśli mnie okłamałaś! Mówił z amerykańskim akcentem, jego głos ział wściekłością.
- Tak powiedział! - tłumaczyła się Mu Hai Ton piskliwie. - Powiedział, że zamordowano ją parę godzin po przyjeździe do Pasadena City!
Nagle ktoś za mną odezwał się łagodnie:
- Proszę się nie ruszać, panie Ryan. Niech pan będzie grzeczny i trzyma ręce przy sobie.
Skądś znałem ten głos. Nie poruszyłem się, gdyż pomimo uprzejmego tonu w głosie czuć było groźbę.
- Proszę otworzyć drzwi i wejść. Mam w ręce broń...
Zrobiłem krok do przodu, przekręciłem gałkę i lekko pchnąłem drzwi, które rozwarły się szeroko.
Pokój był prawie pusty. Znajdowała się w nim szeroka, drewniana ława, służąca za łóżko, z drewnianym oparciem pod głowę zamiast poduszki. Na przewróconej do góry dnem skrzynce stał przepalony metalowy czajnik i kilka brudnych miseczek do herbaty. Na haku wisiał poplamiony ręcznik, a pod nim stała miska i duży dzban na wodę.
Dwie przykucnięte na podłodze postacie obejrzały się. Jedną z nich była Mu Hai Ton, drugą mężczyzna, wąski w ramionach, o pociągłej twarzy, ubrany w brudną, czarną tunikę i obszerną, czarną myckę, nasuniętą na oczy. Początkowo wziąłem go za Chińczyka, ale przyjrzawszy mu się bliżej, stwierdziłem, że jest Europejczykiem.
Mu Hai Ton krzyknęła przestraszona. Mężczyzna wierzchem dłoni uderzył ją w otwarte usta. Upadła jak długa u moich stóp...
- Ty głupia dziwko! - warknął podnosząc się. - Przyprowadziłaś go prosto tutaj! Wynoś się!
- Proszę dalej - powiedział ten za mną i poczułem lekkie pchnięcie w plecy. Dziewczyna wstała łkając. Przebiegła obok mnie i po chwili usłyszałem szybkie kroki na schodach. Przesunąłem się do przodu. Mężczyzna wpatrywał się we mnie z zimnym, zjadliwym błyskiem w oczach.
Zaryzykowałem i obejrzałem się przez ramię. Wong Hop Ho, przewodnik z językiem angielskim, uśmiechał się do mnie przepraszająco. W prawej ręce trzymał colta kaliber 45, którym celował w mój kręgosłup. Zamknął drzwi i stał opierając się o nie.
Przyjrzałem się mężczyźnie przede mną. Wyglądał na wygłodzonego i chorego. Był nieogolony i brudny. Cuchnął.
- Sprawdź, czy nie ma broni - rzekł.
Wong przycisnął mi lufę do kręgosłupa, a lewą ręką obszukał mnie. Znalazłszy mój rewolwer, zabrał go. Potem wrócił na swoje miejsce. Wywnioskowałem, że mężczyzna przede mną to nikt inny tylko Frank Belling. W przeciwnym razie cała ta heca nie miałaby sensu.
- Czy pan nazywa się Belling? - zapytałem. - Szukałem pana.
- Świetnie, a więc mnie pan znalazł - odrzekł. - Na nic się to panu nie przyda... Spojrzałem na Wonga, który nadal uśmiechał się przepraszająco.
- Naprawdę spodobał mi się pan - stwierdziłem ze smutkiem. - Czekał pan na mnie na lotnisku. Postąpiłem bardzo nieostrożnie... Skąd pan wiedział, że przyjeżdżam?
Wong zachichotał.
- Czasami słyszy się to i owo - powiedział. - Niepotrzebnie był pan taki ciekawy, panie Ryan. Absolutnie nie powinien był pan tu przychodzić...
- Trudno, już przyszedłem. Nic nie poradzę na to, że jestem ciekawskim facetem... To mój zawód.
- Czego pan chce? - spytał Belling.
- Próbuję wyjaśnić, dlaczego zamordowano Jo-An Jefferson. Wpadłem na pomysł, żeby zacząć poszukiwania od Hongkongu.
Oczy w tej szczupłej, bladej twarzy świeciły się jak u wilka.
- Czy to pewne... że ona nie żyje?
- Tak... nie żyje.
Zdjął czapkę i odrzucił na bok. Miał nieco przydługie włosy w kolorze piasku. Przeczesał je brudnymi palcami.
- Co się z nią stało? Proszę opowiedzieć mi o tym...
Opowiedziałem mu o telefonie tajemniczego Johna Hardwicka, o tym, jak podstępnie nakłoniono mnie, abym wyniósł się z biura, i jak znalazłem ją martwą po powrocie. Dodałem, że staruszek Jefferson wynajął mnie, abym znalazł zabójcę.
- Mówił, że jego syn na pewno chciałby, aby odnaleziono zabójcę żony. Czuł, że powinien zrobić przynajmniej małą cząstkę tego, co zrobiłby Herman.
- A co robi policja? Nie mogą go znaleźć? - zapytał Belling.
- Nie wychodzi im, mnie zresztą też nie. Dlatego szukałem pana.
- Dlaczego, u licha, sądzi pan, że mógłbym mu pomóc? - krzyknął, patrząc na mnie. Po jego wychudzonej, bladej twarzy spływał pot. Był wyraźnie przestraszony.
- Mógłby mi pan opowiedzieć o Jeffersonie - odparłem. - Czy miał powiązania z mafią, do której pan należy?
- Nic nie wiem o Jeffersonie! Niech się pan od niego odczepi! Wynoś się! Jefferson nie żyje i lepiej go zostawić w spokoju! No, jazda, wynoś się pan!
Powinienem był wykazać więcej czujności. Zauważyłem, że Belling spojrzał na Wonga i obejrzałem się. W tym momencie Wong rąbnął mnie w brzuch lufą, a później, gdy upadłem, kolbą uderzył mnie w głowę.
3.
Usłyszałem, jak szepczę do siebie: „Frank Belling jest Anglikiem, prawda?” i jakiś głos, który przypominał glos inspektora MacCarthy’ego: „Tak... jest Anglikiem”. Potem ten chudy, obdarty typ powiedział,- że Frank Belling mówił z twardym amerykańskim akcentem. Czy jest możliwe, by Anglik wyuczył się tego akcentu? Wątpiłem w to.
Nagły, kłujący ból głowy położył kres tym rozmyślaniom. Uświadomiłem sobie, że pojękuję.
- Wszystko w porządku... w porządku - rzekłem głośno. - Nie jesteś znowu tak bardzo pokiereszowany, dostałeś jedynie w głowę. W twojej branży trzeba się z tym liczyć. Ale i tak masz szczęście, że żyjesz.
Otworzyłem oczy, ale nic nie widziałem. Było ciemno jak w tunelu, ale znajomy zapach uzmysłowił mi, że ciągle znajduję się w pokoju, w którym zostałem ogłuszony przez Wonga. Usiadłem powoli, krzywiąc się z bólu, i delikatnie dotknąłem guza na głowie. Siedziałem tak przez parę minut, w końcu zdobyłem się na wysiłek i wstałem.
Po omacku odszukałem gałkę drzwi i przekręciłem. Słabe światło na schodach sprawiło, że zmrużyłem oczy. Stałem nasłuchując. Z uliczki poniżej dochodził jedynie cichy szmer rozmów. Popatrzyłem na zegarek. Było pięć minut po północy. Straciłem przytomność na pół godziny... Wystarczająco długo, by Belling i Wong spokojnie się ulotnili.
Zaprzątała mnie teraz tylko jedna myśl - jak wydostać się z tej śmierdzącej dziury. Gdy zacząłem schodzić po schodach, usłyszałem, że ktoś zbliża się z naprzeciwka. Wsunąłem rękę pod płaszcz. Kabura ciągle tam tkwiła, niestety - pusta.
Strumień mocnego światła uderzył mnie w twarz.
- Co tu robisz? - zapytał znajomy szkocki głos.
- Zwiedzam slumsy - odparłem i odetchnąłem z ulgą. - Kim pan jest?
Na schody wszedł sierżant Hamish, prowadzony przez umundurowanego chińskiego policjanta w stopniu oficera.
- Zauważono cię, jak wchodziłeś. Nieźle cię zaprawili - rzekł. - Pomyślałem, że będzie lepiej zobaczyć, co cię tu sprowadza.
- Trochę się spóźniłeś. Odbyłem jednostronną pogawędkę z twoim kumplem Frankiem Bellingiem.
- Naprawdę? Gdzie on jest?
- Prysnął - dotknąłem guza z tyłu głowy. - Jego chiński kompan wrąbał mi, zanim zdążyliśmy wymienić poglądy.
Przesunął snop światła, spojrzał na moją głowę i gwizdnął.
- Sam się o to prosiłeś... To najniebezpieczniejsze miejsce w Hongkongu.
- Czy mógłbyś zabrać to cholerne światło? Głowa mi pęka - burknąłem. Minął mnie, wszedł do pokoju i przebiegł latarką po ścianach.
- Szef chce z tobą rozmawiać. Chodźmy.
- On by też chętnie porozmawiał z tą dziewczyną, Mu Hai Ton - odparłem i podałem Hamishowi jej adres. - Byłoby lepiej, gdybyś za nią poszedł. Prawdopodobnie również zniknęła.
- A co ona ma z tym wspólnego?
- Zaprowadziła mnie do Bellinga. Spiesz sie, przyjacielu... Możesz się spóźnić... Hamish odezwał się w narzeczu kantońskim do policjanta, który skierował się w dół schodami.- Chodź - rzekł do mnie i poszliśmy za policjantem ciemnym, cuchnącym zbrodnią zaułkiem.
Pół godziny później znajdowałem się już na wyspie i siedziałem w biurze MacCarthy’ego. Wyciągnęliśmy go z łóżka przez radiotelefon, więc teraz nie wyglądał na zadowolonego. Przed nami stały filiżanki z mocną herbatą. Głowa ciągle mnie bolała, ale herbata trochę pomogła.
Sierżant Hamish opierał się o ścianę i dłubał w zębach wykałaczką, a jego policyjne oczy spoglądały na mnie bez wyrazu. MacCarthy pociągał pustą fajkę, słuchając mojej opowieści.
Nie powiedziałem mu o wycieczce do Silver Mine Bay. Czułem, że gdybym o tym wspomniał, mógłby poczuć do mnie wrogość. Opowiedziałem, jak chciałem porozmawiać z Mu Hai Ton, jak odnalazłem ją za pośrednictwem Madame w barze Wanchai i jak dostrzegłem jej zaskoczenie i autentyczną rozpacz, gdy usłyszała o śmierci Jo-An.
- Przypuszczałem, że może będzie chciała przekazać dalej tę wiadomość - ciągnąłem - czekałem więc na ulicy i poszedłem za nią do starej części miasta.
Opowiedziałem im, jak nagle zjawił się Wong, co mówił Belling i jak Wong mnie ogłuszył. Po dłuższej przerwie MacCarthy stwierdził:
- Sam tego chciałeś... Trzeba było przyjść do mnie...
Puściłem to mimo uszu. Inspektor, siedział przez chwilę, zastanawiając się nad moimi słowami. Zanim zdążył powiedzieć, co o tym myśli, zadzwonił telefon. Podniósł słuchawkę, po chwili rzekł:
- Znajdź ją, chcę ją mieć - i odłożył słuchawkę. - Nie wróciła do swojego mieszkania. Szukamy jej.
Nie spodziewałem się, że mogłaby czekać, aż ją złapią. Zastanawiałem się, czy nie powinni jej szukać w porcie, gdzie znajdą ją w stanie, w jakim znaleziono Leilę.
- Ma pan fotografię Franka Bellinga? - spytałem. - Coś mi się zdaje, że ten facet nie jest Bellingiem. To Amerykanin.
MacCarthy otworzył szufladę biurka i wyjął pokaźną teczkę z aktami, w której znajdowały się rzeczy o wiele bardziej interesujące o Bellingu, niż gdyby inspektor próbował mnie sam przekonywać. Otworzył akta i wyjął półmatową odbitkę, którą rzucił przez biurko, aż upadła tuż przede mną.
Popatrzyłem na zdecydowaną twarz gangstera i poczułem, że ciarki przeszły mi po plecach. Taką samą fotografię otrzymałem od Janet. Ale Janet West mówiła, że fotografia przedstawia Hermana Jeffersona.
- Jest pan pewien, że to Belling? - zapylałem. MacCarthy spojrzał na mnie obojętnie.
- To zdjęcie policyjne. Rozesłałem pewną ilość do kiosków z gazetami i redakcji, gdy próbowaliśmy go schwytać. Tak... to Frank Belling.
- Ale to nie jest facet, z którym rozmawiałem... który twierdził, że nazywa się Belling. MacCarthy łyknął trochę herbaty, po czym zaczął napełniać fajkę. Widziałem w jego oczach zmianę, która mi się nie podobała.
- W takim razie, kim był mężczyzna, z którym pan rozmawiał?
- Czy spotkał pan kiedykolwiek Hermana Jeffersona?
- Tak... a bo co?
- A ma pan jego fotografię?
- Nie... był obywatelem amerykańskim. Dlaczego miałbym ją mieć?
- Czy ma pan jego rysopis?
- Szczupły, ostre rysy, rzadkie włosy w kolorze piasku - odparł MacCarthy jednym tchem.
- Tak wyglądał człowiek, z którym rozmawiałem... mężczyzna, który przedstawił się jako Frank Belling.
Nastąpiła długa przerwa, wreszcie MacCarthy rzekł twardo:
- Jefferson nie żyje. Zginął w wypadku samochodowym, a jego ciało zostało odtransportowane do Ameryki.
- Jefferson żyje... w każdym razie żył jeszcze dwie godziny temu. Pański opis pasuje do niego.
- Ale mężczyzna, który znajdował się w samochodzie, był wzrostu Jeffersona - rzekł MacCarthy, jakby próbował przekonać sam siebie. - Ciała nie dało się zidentyfikować, bo było za bardzo poparzone, ale jego żona rozpoznała go po sygnecie na palcu i pudełku papierosów, które palił. Nie mieliśmy i dalej nie mamy powodu, by sądzić, że to nie był Jefferson, tylko ktoś inny.
- Jeśli nie Jefferson, a jestem pewien, że nie on, to kto? - spytałem.
- Dlaczego pan mnie pyta? - odparł MacCarthy. - Nic nie wskazuje na to, że Jefferson żyje.
- Szczupły mężczyzna o bladych, zielonych oczach, rzadkich, piaskowych włosach i wąskich ustach... - zastanowiłem się przez moment, po czym kontynuowałem: - Miał zakrzywiony mały palec u prawej ręki. Jakby kiedyś był złamany, a później go źle złożono.
- To znak szczególny Jeffersona - wtrącił sierżant Hamish. Powiedział coś po raz pierwszy od momentu, gdy wszedł do biura. - Pamiętam ten zakrzywiony palec. To na pewno Jefferson.
MacCarthy pyknął fajką.
- Kto zatem spalił się w samochodzie? - spytał zakłopotany. - Czyje ciało zostało wysłane do Ameryki?
- Wydaje mi się, że ciało Franka Bellinga - powiedziałem. - Z jakiegoś powodu Jefferson usiłował nabrać mnie, że jest Frankiem Bellingiem.
- Ale po co?
- Nie wiem - dotknąłem guza na głowie i skrzywiłem się. - Jeśli to wszystko, panie inspektorze, pójdę już do łóżka. Czuję się, jakby walec po mnie przejechał...
- Takie pan robi wrażenie. Proszę mi tylko opisać Wonga.
- Według mnie wygląda jak każdy Chińczyk. Przysadzisty, tęgi, ze złotymi zębami.
- To prawda - powiedział MacCarthy i powstrzymał ziewnięcie. - Oni dla nas wszyscy wyglądają podobnie, tak jak my dla nich. - Zwrócił się do Hamisha: - Weź tylu ludzi, ilu ci potrzeba, i idźcie do starego miasta. Może uda ci się odnaleźć Jeffersona. Jeśli go nic znajdziesz, my spróbujemy. - Potem rzekł do mnie: - Okay, Ryan, idź spać. Zostaw to nam...
Powiedziałem, że było mi miło, i wyszedłem z biura w towarzystwie sierżanta.
- Szukanie Jeffersona na tamtym terenie to jak szukanie igły w stogu siana
- stwierdził z goryczą Hamish. - Nikt nic nie wie. Każdy kogoś kryje. Mógłbym mieć Jeffersona koło siebie i też bym o tym nie wiedział.
- Głowa do góry - odparłem chłodno. - Będzie pan miał przynajmniej zajęcie... Zostawiłem go przeklinającego na czym świat stoi, wsiadłem do packarda i wróciłem do hotelu. Czułem się staro, byłem zmęczony i sfatygowany.
Winda zatrzymała się na czwartym piętrze, gdzie znajdował się mój pokój. Uśmiechnięty chiński boy, ubrany w biały drelichowy kaftan i czarne spodnie, wręczył mi klucz i ukłonił się. Podziękowałem i poszedłem do siebie. Otworzyłem drzwi i wszedłem do saloniku. Wszystkie numery w hotelu posiadały salony. Sypialnia znajdowała się za kotarą, dzielącą pokój na dwie części. Przekręciłem wyłącznik i ściągnąłem marynarkę. Dzięki klimatyzacji w pokoju zrobiło się przyjemnie chłodno.
Postanowiłem wziąć zimny prysznic i pójść do łóżka, ale stało się inaczej. Kiedy odsunąłem kotarę, zobaczyłem, że w sypialni świeci się nocna lampka. Na łóżku leżała kobieta. Była to Stella Enright, ubrana w złoto-czarną sukienkę koktajlową. Jej buty stały obok łóżka.
Na widok Stelli doznałem wstrząsu. Przez moment sądziłem, że jest martwa, ale później, widząc unoszące się i opadające piersi, doszedłem do wniosku, że oddycha. Stałem i przyglądałem się jej, ciągle odczuwając ból głowy i zastanawiając się, co do diabła tutaj robi i jak się tu dostała. Wtedy przypomniałem sobie uśmiechniętego boya i domyśliłem się, że przekupiła go, by wejść.
Gdy tak patrzyłem, powoli otworzyła oczy, spojrzała na mnie i uniosła głowę. Siadając zsunęła długie nogi z łóżka.
- Przepraszam cię - powiedziała i uśmiechnęła się. - Nie spodziewałam się, że usnę. Znudziło mnie to czekanie.
- Długo tu jesteś? - zapytałem, żeby powiedzieć cokolwiek. Usiadłem w fotelu i obserwowałem, jak wkłada buty. Wygładziła włosy, wstała i weszła do salonu.
- Od dziesiątej - rzekła. - Niepokoiłam się o ciebie. Mam nadzieję, że nie gniewasz się, że tu przyszłam. - Zanim zdążyłem się odezwać, powiedziała szybko: - Co się z tobą działo? Prawie spóźniłam się na prom. Dlaczego nie czekałeś?
- Zatrzymano mnie - odparłem, mając na myśli szczupłego Chińczyka z nożem i niskiego z karabinem. - Teraz ja cię o coś zapytam. Czy to był twój pomysł, żebyśmy razem pojechali do Silver Mine Bay?
Usiadła na oparciu fotela, przyglądając mi się z uwagą.
- Mój pomysł? Co chcesz przez to powiedzieć?
- To proste... Gdy zasugerowałaś mi, abym poszedł zobaczyć wodospad... to był twój pomysł, czy ktoś ci go podsunął?
Przez moment patrzyła na mnie spode łba, w końcu odparła:
- Nie wiem, dlaczego cię to interesuje... Mój brat powiedział, żebym cię zaprosiła. Stwierdził, że czujesz się pewnie samotny i będziesz zadowolony z towarzystwa.
- Czy on jest twoim bratem? - zapytałem.
Zmartwiała, spojrzała na mnie, potem odwróciła wzrok. Ponieważ nie odpowiadała, powtórzyłem pytanie.
- Wypytujesz mnie o najbardziej fantastyczne rzeczy - powiedziała, ciągle nie patrząc na mnie. - Czemu cię to ciekawi?
- Między wami nie ma żadnego podobieństwa. Wydaje mi się dziwne, że taka dziewczyna chce żyć z kimś takim jak twój brat.
Widziałem, że się waha, wreszcie wzruszyła ramionami.
- Nie, on nie jest moim bratem. Znam go zaledwie parę miesięcy. Teraz żałuję, że kiedykolwiek go spotkałam.
Zaniechałem myśli o pójściu do łóżka. Wyjąłem paczkę papierosów i zapaliliśmy. Ześlizgnęła się z oparcia na fotel. Zamknęła oczy, głęboko wdychając powietrze.
- Gdzie go spotkałaś?
- W Singapurze. Pracowałam jako striptizerka w nocnym klubie - odparła. - Wiele przeżyłam od wyjazdu z Nowego Jorku... jaka jestem głupia. Na klub została przeprowadzona obława i nigdy już nie otrzymałam moich pieniędzy. Znalazłam się w sytuacji bez wyjścia. Wtedy zjawił się Harry. Wiele razy oglądał mnie w klubie i zrobił mi tę propozycję. Miał mnóstwo pieniędzy, pewien urok osobisty i cóż... zamieszkałam z nim w bungalowie w pobliżu MacRitchiego. Było przyjemnie. Spędziłam z nim wiele miłych chwil, ale ludzie zaczęli o nas plotkować, później było gorzej - otworzyła oczy, by spojrzeć na tlącą się końcówkę papierosa. - Postanowiłam wracać do domu, ale Harry nie chciał mi dać pieniędzy na samolot. Nagle musiał przyjechać tutaj. Załatwił mi fałszywy paszport. Zamieszkaliśmy tu jako rodzeństwo - popatrzyła na mnie. - Aleja ciągle chcę wrócić do domu. Czy mógłbyś pożyczyć mi trochę pieniędzy? Oddam ci za parę miesięcy.
- W jaki sposób załatwił ci fałszywy paszport? Potrząsnęła głową.
- Nie wiem... nie pytałam. Pożyczysz mi pieniędzy?
- Nigdy nie pożyczam takich sum.
- Jeśli robi ci to różnicę, możemy jechać razem - uśmiechnęła się do mnie półgębkiem. Nagle wydało mi się, że przestraszyła się czegoś. W jej oczach pojawił się wyraz smutku. - Wiesz, co mam na myśli... zastaw za pożyczkę.
- Chcę się napić - rzekłem. - Wypijesz jednego? Siedziała z szeroko otwartymi oczami, jakby połknęła kij.
- Nie mów nikomu - powiedziała głosem, który zabrzmiał ostro. - Nie chcę, żeby ktoś wiedział, że tu byłam...
- Boy hotelowy wie. On cię tu wpuścił, prawda?
- Nie. Dowiedziałam się, w którym pokoju mieszkasz, i sama zabrałam klucz z recepcji. Wisiały tam tylko dwa klucze. On nie wie, że tu jestem.
Życzyłbym sobie, żeby głowa przestała mnie wreszcie boleć.
- Czego się boisz?
Rozluźniła się w fotelu, ale nie patrzyła na mnie.
- Nie boję się niczego. Po prostu chcę się stąd wynieść. Chcę wrócić do domu.
- Skąd ta nagła potrzeba?
- Musisz zadawać tyle pytań? Pożyczysz mi pieniądzy? Prześpię się z tobą, jeśli przyrzekniesz, że dasz mi forsę.
- Dam ci pieniądze pod warunkiem, że powiesz wszystko, co wiesz o Harrym Enrighcie.
Zastanawiała się chwilę, wreszcie zaczęła:
- Wiem o nim naprawdę bardzo mało. Jest zwykłym playboyem, który lubi się dobrze zabawić...
Czułem się zbyt zmęczony, aby zachować spokój.
- Cóż, jeśli to wszystko, co wiesz, zatrzymam swoje pieniądze - rzekłem i podszedłem do telefonu. - Zamierzam zamówić drinka, a potem pójść do łóżka... sam. Będzie lepiej, gdy wyjdziesz, zanim zjawi się kelner.
- Nie, zaczekaj.
Zadzwoniłem do restauracji hotelowej i poprosiłem o butelkę szkockiej oraz lód. Kiedy odłożyłem słuchawkę, Stella wstała.
- Naprawdę dasz mi pieniądze, jeśli powiem ci, co o nim wiem?
- Tak jak obiecałem.
- Myślę, że szmugluje narkotyki - odparła, zaciskając i rozprostowując dłonie.
- Skąd ta pewność?
- Nocą przychodzą do niego jacyś ludzie. Kiedy byliśmy w Singapurze, miał zwyczaj chodzić do portu i tam spotykał się z marynarzami. Pewnego razu policja zrobiła obławę na nasz dom i przeprowadziła rewizję, ale niczego nie znaleźli. Tutaj także mamy nocnych gości, zawsze Chińczyków. Harry bardzo wcześnie wypływa motorówką w morze...
- Czy w willi mieszkał przed wami Jefferson?
- Tak. Harry zabronił mi o tym mówić. Gdy Jefferson zginął, Harry przyjechał z Singapuru na jego miejsce. Posiadłość doskonale nadaje się do odbioru narkotyków...
Rozległo się delikatne pukanie do drzwi.
- Jest kelner - rzekłem. - Wejdź do łazienki i bądź cicho.
Gdy tylko zniknęła w łazience i zamknęła za sobą drzwi, poszedłem otworzyć. W progu stał uśmiechnięty Harry Enright. W ręce trzymał automatyczną trzydziestkę ósemkę, wycelowaną prosto we mnie.
- Nie rób nic pochopnie, stary. Cofnij się i trzymaj ręce przy sobie. Cofnąłem się, zerkając, czy nie widać kelnera.
- Złudne nadzieje... - rzekł Enright, zamykając drzwi, o które oparł się plecami. - Powiedziałem kelnerowi, że zmieniłeś zdanie... i odszedł.
- Czy w takim razie mogę usiąść? Zdenerwowanie źle na mnie wpływa. Usiadłem, trzymając ręce na kolanach i obserwując go. W jego oczach widać było chłód i nienawiść, co kazało mi być ostrożnym. Pistolet pewnie trzymał w ręku, celował dokładnie między moje oczy.
- Spryciarz z ciebie - powiedział. - Nie wiesz nawet, jaki cholerny spryciarz... Zrobiłeś coś, czego nie udało mi się zrobić przez ostatnie trzy tygodnie.
- Co mianowicie? - zapytałem.
- Odnalazłeś Jeffersona. Tropiłem tego sukinsyna i myślałem, że oszaleję. I pomyśleć, że miałeś zginąć! Potem zwiałeś i znalazłeś go... o to mi chodziło.
- Nie bardzo cię rozumiem - rzekłem. - Musisz celować do mnie z tego pistoletu? Miałem ciężki dzień, a ta broń nie wygląda na zabawkę.
- Ciągle trzymając mnie na muszce, wszedł do pokoju i usiadł w fotelu, w którym parę minut temu siedziała Stella.
- Nie przejmuj się pistoletem. Dopóki nie zaczniesz robić głupstw, możesz być spokojny o swoją głowę. Co powiedziałeś glinom?
- A skąd wiesz, że cokolwiek im mówiłem?
- Mam człowieka, który cię śledził od momentu, gdy zacząłeś interesować się willą. Zauważyłem cię na rowerze wodnym. Od tej chwili nie spuszczaliśmy z ciebie oka.
- My? Masz na myśli gang narkotykowy?
- Tak jest, stary, to poważna sprawa, za poważna jak na ciebie. Oblewają mnie zimne poty, gdy myślę, że tych dwóch mogło cię zabić. Popełniłem błąd. Powinienem był zostawić cię w spokoju. Nie miałem pojęcia, że szukasz Jeffersona.
- Nie szukałem... myślałem, że nie żyje.
- My też myśleliśmy, że nie żyje. Prawie że wystrychnął nas na dudka. Szukaliśmy Bellinga. W końcu zjawiłeś się ty i zaprowadziłeś nas prosto do Jeffersona.
- A więc znalazłeś go - powiedziałem, zastanawiając się, co Stella robi w łazience.
- Tak, mamy go - jego uśmiech wyglądał groźnie. - Wonga również.
- A kim jest Wong?
- Był jednym z naszych, ale popełnił błąd, kumając się z Jeffersonem. Właśnie w tej chwili obaj dostają nauczkę, a to, co z nich zostanie, wyląduje w morzu.
- A co oni ci zrobili?
- W ten sposób postępujemy z oszustami - rzekł Enright. - To jedyny sposób na nich. Co powiedziałeś glinom?
- Nic, czego by już nie wiedzieli - odparłem łagodnie. Patrzył na mnie przez długą chwilę, po czym wstał.
- Wybierzemy się razem na mały spacer, a później na przejażdżkę. Na zewnątrz czeka czterech moich ludzi. Jeden fałszywy ruch i koniec z tobą. Moi chłopcy są zaopatrzeni w noże. Mogą zabić faceta z odległości czterdziestu stóp. Nikt się nie dowie, że jesteś martwy, a ja będę wiele mil stąd. Uważaj więc... Chodź, idziemy...
- A co potem?
- Sam zobaczysz. Wstawaj, stary, i bądź ostrożny...
Wstałem. Enright dotknął plecami drzwi, otworzył je i odsunął się na bok.
- Boy ci nie pomoże. Pracuje dla mnie, więc nie błaznuj - powiedział. - Zejdziemy schodami na dół. W holu czeka drugi z moich chłopaków. Ruszaj się, jeśli chcesz przeżyć.
Wyszliśmy na korytarz. Enright wpakował broń do kieszeni, mocno zaciskając ją w ręce. Gdy doszliśmy do szczytu schodów, boy hotelowy uśmiechnął się do mnie.
- Schodź - powiedział Enright. - Idę za tobą.
Z trudem zwlokłem się po czterech stopniach i znalazłem się w przestronnym, dziwnie pustym holu. W fotelach klubowych siedziało tylko dwóch mężczyzn. Jednym z nich był sierżant Hamish. Ten drugi miał wypisane na twarzy, że też jest gliną, ale nie widziałem go przedtem. Spojrzałem na nich i gwałtownym ruchem rzuciłem się na pluszowy dywan. Ułamek sekundy później wystrzelił pistolet. Leżałem z bijącym sercem, a nade mną gwizdały kule.
Po chwili szturchnął mnie czyjś but.
- Możesz się podnieść - rzekł Hamish.
Odwróciłem się i popatrzyłem na niego, potem z wolna uniosłem się. Enright leżał na plecach, z rany na jego twarzy płynęła krew, a z marynarki unosił się dym. Ponowny rzut oka na niego przekonał mnie, że nie żyje.
- Musiałeś go zabić? - zapytałem.
- Gdybym ja go nie zabił, ty byś zginął - odparł Hamish obojętnie. - Nawet mnie mógł wykończyć...
- Tamtych dwóch i boy na czwartym piętrze też należą do gangu. Drugi policjant spojrzał w stronę windy, a Hamish rzekł:
- Już ich mamy... Kim była kobieta, która do nas telefonowała? Popatrzyłem na niego bez wyrazu.
- A była tam jakaś kobieta?
- To skąd, do diabla, wzięlibyśmy się tutaj - spytał Hamish rozdrażniony. - Kim była ta kobieta?
- Nie wiem - odparłem. - Pewnie któraś z moich wielbicielek.
Pół tuzina chińskich policjantów weszło do hotelu. Hamish rozmawiał z nimi, po czym wykonał nagły skręt głową w moją stronę.
- Chodź - powiedział. - Musisz pogadać z szefem.
Kiedy policjanci zbierali resztki po Enrighcie, Hamish i ja poszliśmy do jeepa.
4.
Przebywałem na komendzie policji ponad trzy godziny. W pokoju stał tapczan, więc położyłem się i zasnąłem. Około czwartej nad ranem blady i zmęczony Hamish obudził mnie.
- Chodź - powiedział.
Jęknąłem, czując, że ból głowy nie ustąpił.
- Co się dzieje? - zapytałem.
- Szef chce z tobą rozmawiać. Dlaczego akurat ty miałbyś spać?
MacCarthy pykał raz po raz z fajki, przed nim stała filiżanka herbaty. Gdy usiadłem przygaszony na krześle, jakiś policjant postawił także przede mną herbatę. Hamish, zmagając się z ziewaniem, oparł się o ścianę.
- Straż wodna złapała mężczyznę, który usiłował zwiać motorówką Enrighta - rzekł MacCarthy. - Mieliśmy trochę kłopotów, ale w końcu mamy ptaszka w garści.
- Amerykanin?
- Chińczyk... pochodzi z Kantonu. Ponieważ zajmuje się pan sprawą Jeffersona, pomyślałem, że może się panu przyda.
- Dzięki. Jeffersona jeszcze nie odnaleźliście?
- Około pół godziny temu został wyłowiony z zatoki - rzekł MacCarthy i uśmiechnął się. - Założę się, że wolałby umrzeć za pierwszym razem. Zanim go zabili, brutalnie się z nim obeszli. Teraz sprawa jest jasna. Ja to tak widzę: przed przyjazdem tutaj Jefferson żył z tego, co w sposób nieprzyzwoity zarobiła ta dziewczyna, Jo-An. Nie wiem, dlaczego się z nią ożenił. Może miało to zamknąć jej usta. W każdym razie ożenił się parę tygodni po pierwszym spotkaniu z Frankiem Bellingiem, który - jak panu mówiłem - był jednym z szefów w tym przemytniczym gangu. Belling miał w Repulse Bay willę, którą wynajął od Lin Fana. Czy Lin Fan wiedział, do czego używany jest jego dom, tego nie wiem, ale zamierzam się dowiedzieć, jeśli tylko będę mógł. Posiadłość świetnie nadawała się do magazynowania towaru. Była tam przystań, szybka łódź, a wszystko odcięte od świata. Ale Bellingowi zaczął się palić grunt pod nogami. Załatwiliśmy nakaz jego aresztowania. Doniesiono mu, że zastawiamy na niego pułapkę i wtedy zdecydował się zwiać do Kantonu i pozostać tam, aż sprawa przycichnie. Ale ktoś musiał mieszkać w willi, aby zajmować się odbiorem przesyłek. Przekonał więc Jeffersona, by tam pojechał. Jeffersona nie trzeba było specjalnie namawiać. Gdyby zdecydował się na wyjazd, mieszkałby w luksusie. Odszedł od Jo-An i wprowadził się do rezydencji, zaś Belling wyjechał do Kantonu. W ramach umowy miał sprowadzić dwa tysiące uncji heroiny. Belling przyjechał do willi nocą, by wyjaśnić Jeffersonowi, jak się odbędzie dostawa. Taka ilość heroiny we właściwych rękach warta jest fortunę. Jefferson zaczął zastanawiać się, czy dałoby się to ukraść, ale nie wiedział, jak potem upłynnić towar, a także bał się, że gang go wykończy. Jednak los, jeśli tak to nazwać, wziął sprawę w swoje ręce. Heroinę dostarczono do willi i tam zmagazynowano. Belling i Jefferson wyjechali na Lecky Pass, leżącą niedaleko Kantonu. W czasie jazdy zdarzył się wypadek, w którym zginął Belling. Wtedy Jefferson dostrzegł swoją szansę. Na palec Bellinga włożył swój sygnet, a do kieszeni pudełko papierosów, po czym podpalił samochód. Wypadek zdarzył się bez świadków, poza tym była czwarta rano, więc nikt mu nie przeszkadzał. Wrócił do willi skradzionym rowerem i przetransportował heroinę prawdopodobnie do hotelu „Celestial Empire”. Mniej więcej tak to wyglądało. Pewien jestem, że przekonał żonę, aby ciało Bellinga zidentyfikowała jako jego, a następnie ukrył się w getcie w Koulunie.
- Dlaczego to zrobił? - zapytałem.
- Podjął decyzję bez zastanowienia. Nadarzyła się okazja i wykorzystał ją, ale potem doszedł do wniosku, że wplątał się w aferę. Organizacja szybko wpadła na jego trop. Jak tylko dowiedzieli się o wypadku, wysłali do willi jednego ze swoich ludzi, który upewnił się, że heroina zniknęła. Oczywiście myśleli, że to Belling ukradł towar, więc to jego zaczęli szukać. Sytuacja okazała się korzystna dla Jeffersona. Tak długo, jak mafia sądziła, że Belling ją zdradził, on był poza podejrzeniem. Ale powinien był wyjechać z Hongkongu. To okazało się niemożliwe. Wszyscy myśleli, że nie żyje, i Jefferson nie miał szans załatwienia fałszywego paszportu. Był uziemiony.
- A co z heroiną? - zapytałem. MacCarthy zmarszczył brwi.
- Nie mam pojęcia, chyba nigdy jej nie znajdziemy. Ciało Jeffersona wyglądało tak, że chyba go przekonali, by im powiedział, gdzie ukrył towar.
- Intryguje mnie, dlaczego Jo-An wzięła na siebie kłopot przekazania ciała Bellinga ojcu Jeffersona - rzekłem.
- Musiała wyjechać z Hongkongu. Nie miała forsy, a tak dostała od starego Jeffersona pieniądze na przejazd - stwierdził MacCarthy.
- Tak... Sądzę, że tak było. A co z Wongiem?
- Oczywiście, był jednym z nich. Popełnił błąd, wiążąc się z Jeffersonem.
- Czekał na mnie na lotnisku. Tylko skąd wiedział, że przyjeżdżam? Musiał zostać przez kogoś powiadomiony, tylko przez kogo? Kiedy wykorzystywałem go jako tłumacza świadomie wprowadzał mnie na fałszywy ślad. Miał, oczywiście, za zadanie trzymać mnie z dala od Jeffersona i prawie mu się to udało. Gdybym nie natknął się na Leilę, nigdy nie dotarlibyśmy do Enrighta.
- Czy Jefferson będzie chciał, aby odesłano mu ciało syna?
- Tak sądzę. Spotkam się w konsulacie z Wilcoxem i zajmę się formalnościami. Czy zostało odnalezione ciało Wonga?
- Ciągle go szukamy. Ten Chińczyk, którego złapaliśmy, powiedział, że oba ciała wrzucono w tym samym miejscu.
Popatrzyłem na niego z podziwem.
- Musieliście go nieźle przekonywać. Pewnie facet wszystko wyśpiewał... MacCarthy podrapał się po nosie cybuchem fajki.
- Chińczycy nie są dla siebie mili. - rzekł. - Policja wodna zajmowała się nim całe pół godziny, zanim przekazali go nam. Próbował dziabnąć nożem któregoś z nich. Było trochę szarpaniny...
- Musieli się spieszyć, skoro aż tak go zmiękczyli...
- Tak, szybko pracują - inspektor wyglądał na znudzonego tym tematem. Zdawkowo zapytał: - A propos, czy wie pan coś o Chińczyku, którego znaleziono w Silver Mine Bay, co? Przestrzelono mu głowę z karabinu marki Lee Enfield.
- Tak? Tej broni nie miałem w rękach od czasu, gdy wyszedłem z wojska.
- Nie sugerowałem, że pan go zastrzelił... Był pan tam po południu?
- O ile sobie przypominam, tak. Poszedłem obejrzeć wodospad.
- Właśnie w tamtym rejonie został znaleziony.
- Czy to nie zadziwiające?
- Nie słyszał pan strzelaniny?
- Nic z tych rzeczy.
MacCarthy popatrzył na mnie i wzruszył ramionami.
- Byłem prawie pewien, że powiadomiłby pan nas o zdarzeniu.
- Ma pan absolutnie rację.
Teraz nastąpiła dłuższa przerwa, podczas której Hamish wyjął swoją fajkę i zaczął ją napełniać.
- Enright miał siostrę - rzekł MacCarthy. - Czarujące maleństwo, czy nie wie pan, gdzie ona jest?
- Sądzę, że w willi, w łóżku, tam gdzie i ja chciałbym się znaleźć...
- Nie ma jej tam... sprawdziliśmy. Kiedy widział ją pan ostatni raz?
- Na promie podczas podróży do Silver Mine Bay. Zabrała jakieś rzeczy dla starej służącej. Pojechaliśmy razem.
- Od tego czasu nie widział jej pan?
- Nie mogę powiedzieć, że tak.
- Zdaje się, to ona zawiadomiła nas, że Enright jest w pańskim pokoju.
- Mogła to zrobić. Ma dobry charakter. MacCarthy nagle uśmiechnął się.
- Niech pan przestanie udawać, Ryan. Sprawdziliśmy. Nazywa się Stella May Tyson. Jest striptizerką. Pracowała w nocnym klubie w Singapurze. Związała się tam z Enrightem i przyjechała tutaj z fałszywym paszportem.
- I co? - zapytałem, patrząc na niego poważnie.
- Kiedy zadzwoniła, poszliśmy do hotelu. Powiedziano nam, że telefonowała z łazienki w pańskim pokoju. Widziano ją o dziesiątej, jak szła na górę po schodach. Sądzę, że jeszcze tam jest...
- Być może!... Mam taką nadzieję - odparłem. - Uratowała mi życie. Czego pan oczekuje ode mnie? Że ją panu wydam?
- To niezbyt mądre okłamywać policjantów - powiedział MacCarthy, zabierając się do czyszczenia fajki piórkiem mewy - ale skoro uratowała panu życie, a nam stworzyła okazję do rozbicia mafii narkotykowej, myślę, że możemy o niej zapomnieć. Proszę jej powiedzieć, że jeśli wyjedzie do jutra wieczorem, nie będzie miała z nami żadnych kłopotów. Ma 24 godziny, żeby opuścić miasto. Jeśli zostanie, będziemy musieli się nią zająć.
- Dzięki - odrzekłem. - Powiem jej... Sam też wyjeżdżam. Tutaj nie mam już nic do roboty. Ciągle szukam zabójcy żony Jeffersona. Ktokolwiek to zrobił, znajduje się w Pasadena City. To, co znalazłem tutaj, pozwoli mi odnaleźć zabójcę. Czy mogę odejść?
- Nie mam nic przeciwko temu.
- Wrócę teraz do hotelu i pójdę spać!
- Jeśli ta dziewczyna jest ciągle w pańskim pokoju, nie sądzę, aby pan długo pospał - i rzekł MacCarthy z figlarnym uśmiechem.
- Ależ pan bystry... - odparłem wstając. - Czy nie moglibyście mnie odwieźć? MacCarthy zwrócił się do Hamisha:
- Podwieź go, spieszy mu się... - po czym przyciągnął teczkę, która leżała przed nim i zabrał się do pracy.
Dotarłem do hotelu, gdy słońce zaczynało wspinać się zza gór. Wszedłem do pokoju, wziąłem klucz od uśmiechniętego Chińczyka, którego wcześniej nie widziałem, i otworzyłem drzwi.
Stella drzemała w fotelu przy zapalonym świetle. Gdy wszedłem zerwała się, w jej oczach pojawił się strach.
- Odpręż się - powiedziałem, zamykając drzwi na klucz. - Nie masz się już czego obawiać.
- Co się stało? Słyszałam strzelaninę. Myślałam, że cię zabili. Opadłem na fotel.
- Wyświadczyłaś mi przysługę. Dzięki.
- Musiałam coś zrobić... Bałam się, że usłyszy, jak telefonuję.
.... Cóż, masz to, czego pragniesz... możesz wyjechać do domu w ciągu 24 godzin.
Zapłacę ci za przelot. Policja nie zamierza cię niepokoić. Ale będzie lepiej, jeśli skorzystasz z własnego paszportu. Masz go jeszcze?
Wciągnęła głęboko powietrze.
- Tak, mam. A Harry?
- Nie miał szczęścia. Policja strzelała celniej. Dla niego to najlepsze wyjście, nie potrafiłby się przyzwyczaić do życia w więzieniu.
Wzdrygnęła się.
- Nie żyje?
- Tak, nie żyje... Teraz chciałbym się przespać. Wezmę prysznic i pójdę się położyć. Ty zajmij łóżko, a ja prześpię się na kanapie.
Zamknąłem się w łazience i wziąłem prysznic. Czułem się stary i wyczerpany. Włożyłem piżamę, po czym wyszedłem z łazienki.
Czekała na mnie. Zrzuciła sukienkę i położyła się na łóżku. Spojrzeliśmy na siebie, potem ona wyciągnęła ręce. Trzymała mnie w ramionach także później, gdy zapadłem w sen.
Część IV
1.
Wszystko wydawało się znajome... zapach potu, środków dezynfekcyjnych i lęku; korytarz pomalowany na zielono, odgłosy ciężkich kroków i kamienne twarze policjantów, którzy przepychali się obok mnie, jakbym w ogóle nie istniał. Zatrzymałem się przed drzwiami porucznika Retnicka i zapukałem.
Ktoś wrzasnął. Przekręciłem gałkę i wszedłem. Retnick siedział za biurkiem, zaś sierżant Pulski opierał się o ścianę i żuł zapałkę. Obaj spojrzeli na mnie, po czym Retnick zsunął kapelusz na tył głowy i klepnął bibularz wypielęgnowaną ręką.
- Popatrz, kogóż my tu mamy - powiedział. - Ale niespodzianka! Gdybym wiedział, że przyjeżdżasz, wysłałbym na powitanie orkiestrę miejską. Siadaj. Jak tam chińskie kurewki?
- Nie wiem - odparłem siadając. - Byłem zbyt zajęty, żeby się przekonać. Rozwiązałeś już sprawę morderstwa?
Retnick wyjął pudełko z cygarami, wybrał jedno, odgryzł końcówkę i wziął je do ust. Mnie nie zaproponował.
- Jeszcze nie... a ty?
- Być może... A ty nic nie masz? Zapalił cygaro z niezadowoloną miną.
- Ciągle usiłuję odnaleźć tego Hardwicka. Dowiedziałeś się czegoś?
- Ciało, z którym przyjechała tutaj Jo-An, nie było ciałem Hermana Jeffersona. Ta informacja wstrząsnęła nim. Zakrztusił się dymem, więc złorzecząc odłożył cygaro i wytarł nos poplamioną chusteczką. Schował ją, potem przechylił się do tyłu na krześle i spojrzał na mnie załzawionymi oczami.
- Słuchaj, szpiclu, gdyby tu nie było McCoya, nie uszłoby ci to płazem. Zapewniam cię...
- Herman Jefferson został zamordowany dwa dni temu - odparłem. - Wrzucono go do morza parę mil za Hongkongiem. Wyłowiła go brytyjska policja. Ciało wraca samolotem w końcu tygodnia.
Na miłość boską! W takim razie czyje ciało znajdowało się w trumnie?
- Nie znasz... Facet nazwiskiem Frank Belling, obywatel angielski, powiązany ze szmuglem narkotyków.
- Rozmawiałeś już ze starym Jeffersonem?
- Jeszcze nie... ty jesteś moim pierwszym rozmówcą. On będzie następnym...
Retnick spojrzał na Pulskiego, który odpowiedział mu obojętnym wzrokiem, później na mnie.
- Gadaj wszystko - rzekł. - Ale chwileczkę... Zanotuję to...
Złapał słuchawkę i poprosił o stenografa. Czekając żuł swoje cygaro, pochmurny i zmartwiony.
Wszedł młody gliniarz i usiadł z dala od nas. Otworzył notatnik i popatrzył wyczekująco najpierw na Retnicka, potem na mnie.
- Gadaj! - zwrócił się do mnie Retnick. - Złóż jedno ze swoich klasycznych zeznań, szpiclu. Ale niczego nie opuszczaj. Zamierzam sprawdzić każde słowo, które wypowiesz, a jeśli okaże się, że kłamiesz, będzie ci przykro, że twój papcio dał ci życie...
- Nie muszę z tobą rozmawiać, Retnick - odparłem nagle zirytowany. - Jefferson tylko czeka, żeby cię załatwić. Wystarczy jedno moje słowo i tak się stanie.
Pulski oderwał się od ściany, którą cały czas podpierał. Młody gliniarz wyglądał na przerażonego. Zanim Pulski zdążył zamierzyć się na mnie, Retnick wstał, nakazując mu, żeby się cofnął.
- Spokój! - warknął, a do mnie powiedział: - Odpręż się, szpiclu. Okay, wycofuję wszystko. Nie musisz być tak cholernie drażliwy... Dalejże, do cholery, spiszmy wreszcie te zeznania...
Spoglądałem na niego przez dłuższą chwilę, ale unikał mojego wzroku, w końcu uspokoiłem się. Zapaliłem papierosa i złożyłem zeznanie. Opowiedziałem o wszystkim, co mi się zdarzyło od momentu przyjazdu do Hongkongu. Tylko jeden fakt zatrzymałem w tajemnicy, że Stella i ja wróciliśmy do Nowego Jorku razem. Tam też pożegnaliśmy się. Było mi przykro rozstać się z nią. Wydawało mi się, że jej również, ale skoro wracała do swojego środowiska, podtrzymywanie tej znajomości nie miało sensu. Wyświadczyła mi przysługę, a ja się zrewanżowałem. Dałem jej dwieście dolarów na start do nowego życia. To były moje pieniędze, nie Jeffersona. Podziękowała ze smutnym uśmiechem i pożegnała się. Wtedy widziałem ją po raz ostatni.
W czasie gdy mówiłem, Retnick wypalił dwa cygara. Gdy skończyłem, kazał młodemu gliniarzowi przepisać zeznanie na maszynie, a po jego wyjściu poprosił Pulskiego, żeby poszedł się przejść.
Zostaliśmy sami. Retnick zapytał:
- Nadal nie wiadomo, dlaczego ta żółta została zastrzelona, prawda?
- Niestety, nie.
- Wolałbym nie być na twoim miejscu, gdy będziesz mówił temu sukinsynowi Jeffersonowi, że jego syn był handlarzem narkotyków.
- Nikt ci nie każe pchać się na moje miejsce.
- Musimy otworzyć trumnę - stwierdził Retnick. Zapalił trzecie cygaro. - Nie spodziewaj się, że staremu to się spodoba.
- Dlaczego by nie? Przecież w trumnie nie ma zwłok jego syna.
- Tak... - Retnick pogrążył się w myślach. - Byłoby lepiej, gdybyśmy zrobili to szybko i bez rozgłosu. Powinieneś postarać się o zgodę starego. Musimy otworzyć rodzinny grobowiec.
- Zajmę się tym.
- Gazety rozdrapią ten temat - rzekł z posępną miną. - Mogą być z tym kłopoty...
- Owszem...
Dumał przez chwilę, następnie wyjął pudełko cygar i zaoferował mi.- To nie dla mnie - odparłem. - Mam raka płuc...
- Taaak... Wyleciało mi z głowy... - Retnick zaczął polerować pudełko rękawem. - Nie chcę kłopotów, Ryan. Mam do ciebie zaufanie. Może powinienem był zajrzeć do trumny, zanim wydałem ją staremu...
- Musi się tym zająć ktoś kuty na cztery nogi...
- Taaak...
Nastąpiła dłuższa przerwa, wstałem.
- Idę porozmawiać z Jeffersonem.
- Będę czekał na twój telefon. Jak tylko otrzymasz jego zgodę, otwieram trumnę.
- Dobra.
- Pamiętaj, Ryan, możesz zawsze liczyć na swojego przyjaciela z komendy policji, zapamiętaj to...
- Będę pamiętał o tobie tak długo, jak ty o mnie... Byłaby z nas niezła para, co? Zostawiłem go w nie najlepszym nastroju i zszedłem do samochodu. Usiadłem za kierownicą, zapaliłem papierosa i zamyśliłem się na chwilę. Postanowiłem pojechać najpierw do mojego biura, żeby zobaczyć, co się tam dzieje. Mogłem stamtąd zatelefonować do Janet West i dowiedzieć się, czy staruszek może ze mną porozmawiać po południu.
Zaparkowałem auto i wjechałem windą na górę. Otwierając drzwi, usłyszałem tubalny głos Jaya Wayde’a, który coś dyktował. Na podłodze przed wejściem piętrzył się cały stos listów. Zabrałem je i rzuciłem na zakurzone biurko. Ponieważ w pokoju panował zaduch, podszedłem do okna i otworzyłem je na całą szerokość. Barytonowy głos Wayde’a brzmiał bardzo wyraźnie. Dyktował pismo dotyczące wysyłki plastrów. Słuchałem krótką chwilę, po czym wróciłem za biurko. Przerzuciłem korespondencję, która właściwie nie dawała żadnych szans na jakikolwiek zysk. Jedynie trzy listy posiadały wartość, całą resztę jakichś okólników wyrzuciłem do kosza.
Sięgnąłem po słuchawkę telefonu i zadzwoniłem do rezydencji J. Wilbura Jeffersona. Posępnym głosem lokaj zapytał, kto mówi. Odpowiedziałem, a po chwili przerwy usłyszałem Janet West.
- Tu sekretarka pana Jeffersona. Czy to pan Ryan? Odpowiedziałem, że tak i zapytałem:
- Czy mógłbym zobaczyć się z panem Jeffersonem?
- Tak, oczywiście. Czy może pan przyjść o trzeciej po południu?
- Przyjdę.
- Dowiedział się pan czegoś? - nie byłem pewien, czy jej głos zabrzmiał niespokojnie, czy tylko tak mi się zdawało.
- Przyjdę tam... - stwierdziłem i odłożyłem słuchawkę.
Zapaliłem papierosa i położyłem nogę na biurku. Była za dwadzieścia pierwsza. Czułem się potwornie głodny. Byłem znów w Pasadena City Brakowało mi Hongkongu i chińskiej kuchni. Bez entuzjazmu pomyślałem o Sparrowie i jego nieśmiertelnych sandwiczach, ale trzeba było utrzymać ciało przy życiu. Zaplanowawszy, co będę mówił i robił, gdy znajdę się w rezydencji Jeffersona, zamknąłem biuro i zszedłem do baru. Trzymałem Sparrowa w napięciu przez 20 minut, opowiadając o chińskich dziewczętach. Po tamtejszym jedzeniu hamburger i piwo wydawały mi się dość ciężko strawne.
Po lunchu pojechałem do swojego mieszkania. Ogoliłem się, wziąłem prysznic i zmieniłem ubranie. Nadszedł czas, by wyruszyć do rezydencji J. Wilbura Jeffersona.
Otworzył mi lokaj, niezmiennie ponury i milczący. Zaprowadził mnie prosto do gabinetu Janet West, która akurat pracowała za biurkiem.
Wyglądała blado, miała oczy podkrążone, jakby źle spała. Na mój widok wstała i uśmiechnęła się, ale nie zmieniła wyrazu oczu.
- Proszę wejść, panie Ryan - rzekła. - Proszę usiąść.
Wszedłem i usiadłem. Lokaj zniknął niczym wierna kopia ducha ojca Hamleta. Janet West usiadła także, opierając szczupłe ręce na bibularzu i przygaszonymi oczami wpatrując się we mnie.
- Pan Jefferson przyjmie pana za dziesięć minut. Czy wyjazd się udał?
- Tak, bardzo - odparłem i wyjąłem z portfela fotografię Franka Bellinga, którą otrzymałem od niej, i rzuciłem na biurko. - Dostałem to od pani. Powiedziała pani, że to fotografia Hermana Jeffersona...
Popatrzyła obojętnie na zdjęcie, później spojrzała na mnie:
- Tak, wiem o tym.
- Zamierzam pokazać tę fotografię panu Jeffersonowi i powiedzieć, że otrzymałem ją od pani jako zdjęcie jego syna.
Przeniosła wzrok na swoje ręce i spytała: - Czy on nie żyje?
- Herman? Tak, teraz nie żyje.
Widziałem, że zadrżała. Przez dłuższą chwilę siedziała nieruchomo, w końcu podniosła wzrok. Była blada, patrzyła na mnie bezradnie.
- Co mu się stało?
- Wiedziała pani, że związał się z mafią narkotykową?
- Tak... wiedziałam.
- No cóż, to oni go załatwili. Próbował działać na dwa fronty, ale nie udało się. Skąd pani wiedziała?
Przez parę sekund nie odzywała się ani słowem.
- On mi powiedział - odparła znużonym głosem. - Widzi pan, byłam głupia, zakochując się w nim, i on to wykorzystywał. Oszalałam na jego punkcie, ale niektórym kobietom zdarza się oszaleć z miłości do nicponi...
- Dlaczego dała mi pani tę fotografię, mówiąc że to Herman?
- Chciałam ochronić pana Jeffersona. To jedyny przyzwoity i wielkoduszny człowiek, jakiego kiedykolwiek poznałam. Nie mogłam znieść myśli, że dowie się o tym, że jego syn handluje narkotykami.
- Skąd pani wzięła tę fotografię?
- Przysłał ją Herman. Chociaż do swojego ojca pisał tylko raz w roku, do mnie pisywał o wiele częściej - zawahała się, po czym kontynuowała: - Mogę panu powiedzieć prawdę. Wiele lat temu mieliśmy romans. Urodziłam jego dziecko. Choć zdawałam sobie sprawę, że był skończonym łajdakiem, kochałam go. Wiedział o tym i grał na moich uczuciach. Często wysyłał zdjęcia różnych ludzi, których spotykał. Między innymi fotografie chińskich dziewcząt. Wiedział, że wytrąca mnie to z równowagi... i to go bawiło. Potem ni stąd ni zowąd przysłał zdjęcie Bellinga. Twierdził, że on i Belling wspólnie robią interesy. Chciał chyba udowodnić, że nie kłamie. Prosił, abym pożyczyła mu tysiąc dolarów na udany start. Nie wysłałam. Wtedy dostałam list, w którym pisał, że wpadł w tarapaty. Był przerażony, wywnioskowałam to z jego listu. Pisał, że zadarł z gangiem narkotykowym, że chcą go zabić, więc zamierza się ukryć. Tłumaczył, że Belling nic żyje i ci ludzie sądzą, że to on zginął. Jego żona miała przywieźć tutaj ciało Bellinga. Tylko w ten sposób można było ich przekonać, że nie żyje. Gdyby się udało, przestaliby go ścigać.
Uniosła ręce bezradnie.
- Zaszokowało mnie, że upadł tak nisko. Nie chciałam, by dowiedział się o tym pan Jefferson. Wiem, że nie powinnam była tego robić... Ale zrobiłam...
Nie powiedziałem nic, więc kontynuowała:
- Dał mi adres pewnego Chińczyka. Nazywał się Wong Hop Ho. Prosił, abym napisała do tego człowieka, gdyby stało się coś złego. Kiedy została zamordowana jego żona i pan Jefferson powiedział, że wysyła pana do Hongkongu, napisałam do niego. Uprzedziłam go, że dałam panu fotografię Bellinga. Bardzo mi zależało na tym, aby pan Jefferson nie dowiedział się prawdy...
- Teraz musi poznać prawdę - odparłem. - Nie mogę przed nim tego ukryć...
- Dlaczego? - zapytała, pochylając się do przodu. - Dlaczego nie może umrzeć z myślą, że jego syn był przyzwoitym człowiekiem?
- Sprawa jest zbyt skomplikowana. Trzeba będzie otworzyć trumnę. Teraz policja się tym zajmuje. Tego nie można zatuszować - mówiłem, cały czas obserwując ją. - Mogę tylko wyłączyć panią ze śledztwa.
Rozległo się dyskretne pukanie do drzwi i wszedł lokaj.
- Pan Jefferson jest gotów przyjąć pana - powiedział. - Proszę... Poszedłem za nim, zostawiając Janet smutno spoglądającą w okno.
Wilbur J. Jefferson spoczywał w pozycji półleżącej na sofie, jakby nie ruszył się z miejsca od naszego ostatniego spotkania. Zobaczył, że idę w jego kierunku i wskazał ręką krzesło stojące obok.
- Cóż, młody człowieku, wrócił pan. Rozumiem, że ma pan dla mnie jakieś informacje...
Usiadłem.
- Tak... ale nie są to wiadomości, które by pana ucieszyły - odparłem. - Wysłał mnie pan do Hongkongu, abym poznał kulisy sprawy i zrobiłem to...
Obserwował mnie, potem wzruszył ramionami.
- Proszę się nie namyślać, tylko mówić, śmiało... Czego się pan dowiedział?
Przedstawiłem mu odpowiednio wygładzoną wersję tego, co zdarzyło się w Hongkongu, oraz to, czego dowiedziałem się o jego synu. Przemilczałem okoliczności śmierci Hermana. Powiedziałem tylko, że policja odnalazła jego ciało w morzu.
Słuchał z obojętną twarzą, spoglądając na rabatkę z różami. Dopóki nie skończyłem, nie odezwał się ani słowem.
- Co teraz? - zapytał, ciągle nie patrząc w moją stronę.
- Policja chciałaby otworzyć trumnę - odparłem. - Potrzebują pańskiej zgody na wejście do grobowca.
- W porządku. Mogą wziąć klucz od panny West.
- Załatwiłem, żeby ciało pańskiego syna przywieziono tutaj - ciągnąłem. - Przyjadą pod koniec tygodnia.
- Dziękuję - odparł apatycznie.
Nastąpiła długa przerwa. Spuściłem wzrok, a on patrzył przed siebie zasępiony.
- Nigdy nie sądziłem, że Herman upadnie tak nisko - powiedział w końcu. Handlarz narkotyków... najpodlejsze zwierzę na ziemi...
Nie odezwałem się.
- Cóż, chyba lepiej, że nie żyje - kontynuował. - A jeśli chodzi o jego żonę... nie dowiedział się pan, kto ją zabił?
- Jeszcze nie. Czy chce pan, żebym dalej próbował?
- Dlaczego nie...? - widziałem, że jego myśli krążą wokół osoby syna. - Jeśli potrzebowałby pan czegoś, na przykład pieniędzy, to proszę pójść do panny West, ona się tym zajmie. Dobrze by było, żebyśmy do końca wyjaśnili tę koszmarną sprawę. Niech pan się dowie, kto ją zabił.
- Będzie mi potrzebny klucz do grobowca - powiedziałem wstając. - I jeszcze jedno, panie Jefferson. Skoro pański syn nie żyje, kto zostanie pańskim spadkobiercą?
Pytanie go zaskoczyło. Popatrzył na mnie zmieszany.
- Co pana obchodzi, kto dostanie moje pieniądze?
- Czy to aż taka tajemnica? Jeśli tak, to przepraszam.
Zmarszczył brwi, żylastymi dłońmi przejechał niespokojnie po poręczach fotela.
- Nie, to nie jest tajemnica, ale dlaczego pan pyta?
- Czy zrobiłby pan w testamencie zapis dla żony Hermana, gdyby żyła?.
- Oczywiście. Żona mojego syna miałaby prawo do wszystkiego, co zostawiłem jemu.
- Czy to duża suma?
- Polowa moich pieniędzy.
- To chyba dość sporo. A kto otrzyma drugą część?
- Panna West.
- Więc teraz dostanie całość? Spojrzał zadumany.
- Zgadza się. Dlaczego tak pana interesują moje sprawy prywatne, panie Ryan?
- To moja cecha zawodowa - odparłem i wyszedłem.
Janet West siedziała za biurkiem. Gdy stanąłem w drzwiach, podniosła wzrok.
- Proszę, niech pan wejdzie - powiedziała bezbarwnym, chłodnym głosem.
- Potrzebuję klucz do grobowca. Policja będzie chciała obejrzeć trumnę. Obiecałem porucznikowi Retnickowi, że dostarczę ten klucz. Pan Jefferson nie wyraża sprzeciwu. Sięgnęła do szuflady biurka.
- Opowiedziałem mu wszystko - dodałem, wrzucając klucz do kieszeni. - Zniósł to całkiem dobrze.
Wzruszyła ramionami z rezygnacją.
- Co teraz zamierza?
- Chce, żebym znalazł zabójcę Jo-An. To kolejne zlecenie.
- Jak pan to zrobi?
- Większość morderstw ma jakiś motyw - odrzekłem. - Jestem prawie pewien, że w tym przypadku również. Nawet domyślam się, jaki. Cóż, nie będę zabierał pani czasu. Zwrócę klucz, gdy skończą...
Kiedy wychodziłem, wpatrywała się zamyślona w biurko. Lokaj odprowadził mnie bez słowa. Zresztą ja też nie miałem mu nic do powiedzenia. Zbliżając się do samochodu, zauważyłem, że poruszyła się firanka w oknie pokoju Janet West. Sekretarka starego Jeffersona patrzyła, jak wychodzę.
2.
Porucznik Retnick i sierżant Pulski wysiedli z samochodu i podeszli do furtki cmentarnej, gdzie na nich czekałem.
- Cmentarz to jedyne miejsce, którego nie cierpię odwiedzać - powiedział Retnick z cygarem w zębach.
- Prędzej czy później każdy z nas tutaj trafi - odparłem. - Kiedyś zamieszkasz tu na stałe.
- Wiem, nie musisz mi mówić - burknął. - Po prostu nie znoszę mieszkać nigdzie na stałe...
Przeszliśmy przez furtkę, a dalej szeroką alejką, mijając kosztowne grobowce.
- To tutaj - rzekł Pulski i wskazał aleję po prawej stronie. - Czwarty w tym rzędzie...
Idąc dalej, dotarliśmy do masywnego grobowca z marmuru, otoczonego marmurowymi płytami i krawężnikiem.
- To ten - rzekł Pulski i wziął ode mnie klucz.
- Jak zareagował staruszek? - zapytał Retnick, spoglądając, jak Pulski podchodzi do wejścia do grobowca. - Założę się, że nie miał zbyt dużo do powiedzenia, szpiclu.
- Hej! - w głosie Pulskiego słychać było niepokój. - Ktoś już był tutaj...! Retnick ruszył do przodu. Podążyłem za nim. Pulski mocnym pchnięciem otworzył drzwi do grobowca. Zamek sforsowano czymś w rodzaju lewarka, który zostawił w marmurze ślady pęknięć i odłupanych kawałków. Ktoś musiał się bardzo spieszyć, bo mocował się z zamkiem.
- Niczego nie dotykaj - ostrzegł Pulskiego Retnick. - Rozejrzyjmy się. Spenetrował światłem latarki wnętrze krypty. Naprzeciwko nas stały cztery trumny.
Najniżej usytuowana była otwarta, a wieko stało oparte o ścianę. Na dnie trumny leżała długa ołowiana sztaba. Retnick krzyknął:
- Co jest, do cholery? Chyba ktoś wykradł ciało!
- Niewykluczone, że w trumnie nigdy nie było ciała - rzekłem. Odwrócił się do mnie z twarzą nagle wykrzywioną złością.
- Co chcesz przez to powiedzieć? Co ty jeszcze przede mną ukrywasz?
- Powiedziałem wszystko, co wiem - uciąłem krótko. - Ale to nie znaczy, że nie muszę używać swoich szarych komórek.
- Weź to pudło na komendę - wrzasnął Retnick do Pulskiego - i dobrze się nim zajmij. Może zostały jakieś ślady. Ja i ten sprytny szpicel idziemy na spacer.
Chwycił mnie mocno pod ramię i wyprowadził z grobowca. W tym czasie Pulski podszedł do samochodu i połączył się z komendą. Gdy oddaliliśmy się na tyle, żeby go nie słyszeć, Retnick usiadł na jednym z grobowców i wziął cygaro do ust.
- No, jazda, szpiclu, gadaj. Co ci przyszło do tego cholernego łba?
- W tym momencie akurat nic - odparłem. - Nie obchodzi cię, że usiadłeś na czyjejś zmarłej żonie, mężu albo matce?
- Wszystko mi jedno, na kim siedzę - warknął. - Burmistrz, to znaczy mój wpływowy szwagier, dzwonił dziś rano. Chce wiedzieć, kiedy zakończę tę sprawę. - Z wściekłością żuł swoje cygaro. - Jak ci się to podoba? Nawet mój własny szwagier mnie naciska...
- Brutal... - odparłem.
- Dlaczego sądzisz, że w trumnie nie było ciała?
- Właśnie mi to przyszło do głowy. Ciało Bellinga spaliło się na popiół. Po cóż by je wykradać? I tak by nikt go nie mógł zidentyfikować. Po co więc ryzykować i zaprzątać sobie głowę włamywaniem się do grobowca i wywlekaniem czyichś szczątków? Ponieważ w trumnie nie było ciała Hermana, pomyślałem, że musi tam się znajdować Belling. Teraz uważam, że nie było ani jednego, ani drugiego. Trumnę przysłano tutaj z ładunkiem ołowiu. Bez nieboszczyka, kimkolwiek by był.
Retnickowi mój wywód nie dawał spokoju.
- To dlaczego jakiś żartowniś tu zaglądał?
- Bardzo słuszne pytanie - odparłem i nagle wszystko zrozumiałem. Walnąłem pięścią w otwartą dłoń. - Chyba większy ze mnie bałwan, niż myślałem! Jasne! To jedna z tych cholernie prostych spraw, których rozwiązanie widać od samego początku!
Retnick obrzucił mnie cierpkim spojrzeniem.
- Co ty majaczysz?
- W trumnie była heroina! Dwa tysiące uncji. Kapitalny schowek... doskonały sposób przeszmuglowania jej z Hongkongu!
Retnick wpatrywał się we mnie przez chwilę, po czym skoczył na równe nogi
- O rany!... to naprawdę ma sens! Chyba wreszcie trafiliśmy.
- Krótko po tym, jak Jefferson ukradł to paskudztwo, zrozumiał, że wpadł. Nie mógł się ruszyć z Hongkongu, a mafia deptała mu po piętach. Taka ilość heroiny jest warta kupę forsy. Jefferson musiał przekonać organizację, że naprawdę nie żyje. Upiekł za jednym zamachem dwie pieczenie. Zmusił Jo-An, by napisała do ojca o pieniądze na przewiezienie jego ciała do domu. Pamiętaj, Herman nie miał pieniędzy. Jedynym sposobem na wywiezienie heroiny było zapakowanie jej do trumny, za której transport zapłacił stary Jefferson. Trumna z ciałem Bellinga została odprawiona w konsulacie amerykańskim. W odpowiednim momencie usunięto z niej zwłoki, które prawdopodobnie wrzucono do morza, do trumny zaś włożono narkotyki i ołów. Jefferson pozostał uwięziony w Hongkongu, ale myślał, że przynajmniej jego żona i narkotyki są bezpieczne.
- A kto gwizdnął heroinę? - zapytał Retnick z nadzieją w głosie.
- Skąd mam wiedzieć? McCarthy wspomniał, że ciało Jeffersona w momencie odnalezienia było bardzo poturbowane. Być może mafia wydusiła z niego prawdę i wysłała swojego człowieka, by włamał się do grobowca i zabrał towar. Sam nic wiem.
Twarz Retnicka pojaśniała.
- To niegłupie. Cóż, nie moja działka. Nad tym problemem będzie sobie musiała łamać głowę brygada antynarkotykowa - wyglądał na usatysfakcjonowanego. - Nie pozwól, aby twojej głowy używano kiedykolwiek do walenia o mur... Bystry z ciebie facet, nawet jeśli na takiego nie wyglądasz.
- Tylko nadal nie wiemy, dlaczego ta Chinka przyszła do mojego biura i tam została zastrzelona - powiedziałem.
Uśmiech zniknął mu z twarzy, jęknął.
- Rozważam ewentualność, że to zabójstwo nie było związane z heroiną - ciągnąłem. - Jo-An miała przypaść w udziale połowa fortuny starego Jeffersona. Powiedział mi o tym dziś po południu. Dowiedziałem się również, że z chwilą jej śmierci cały majątek dziedziczy sekretarka Jeffersona, Janet West.
Retnick spojrzał na mnie z ukosa.
- Myślisz, że to ona zabiła Jo-An?- Nie, nie sądzę, ale miała motyw wartości dziesięciu milionów dolarów. Mówiłem ci już: może ma ambitnego przyjaciela. Ale to nadal nie wyjaśnia, dlaczego dziewczyna została zabita w moim biurze.
Retnick podrapał się w głowę.
- Chyba sprawdzę, czy ma przyjaciela - powiedział z niechęcią. Pulski krzyknął do niego.
- Bądź z nami w kontakcie, szpiclu - rzekł Retnick. - Teraz jestem zajęty. Ruszył pospiesznie w stronę Pulskiego, który ze słuchawką w ręce przywoływał go do radiotelefonu.
Wróciłem do biura. Było wpół do szóstej. Sam się dziwiłem, po co tam właściwie idę. Nie miałem nic do roboty, ale nie było też sensu wracać do domu. Otwarłem drzwi, wszedłem do poczekalni, potem do gabinetu. Podszedłem do okna i otwarłem je. Usiadłem, zapaliłem papierosa i popatrzyłem na kalendarz z nagą dziewczyną, wiszący na przeciwległej ścianie.
Myślałem o Janet West i tajemniczym Johnie Hardwicku. Czy facet, który przedstawił się jako John Hardwick, nie jest przypadkiem przyjacielem Janet? Czy to on zamordował żonę Hermana Jeffersona? A jeśli tak, to dlaczego, u licha, wybrał sobie właśnie moje biuro na miejsce zbrodni i dlaczego mnie w to wszystko wplątał?
Jakoś nie potrafiłem uwierzyć, że Janet West mogła być zamieszana w morderstwo. Po prostu do tego nie pasowała. Ale miała motyw w postaci dziesięciu milionów dolarów. A może zbrodnię popełnił jej przyjaciel i ona o tym nic nie wie? Może...
Z zadumy wyrwał mnie głos Jaya Wayde’a.
- Wychodzę. Do zobaczenia jutro.
Przez otwarte okno słychać go było bardzo wyraźnie. Wychodził, więc spodziewałem się, że wpadnie na chwilę. Ale nie zajrzał do mnie. Stąpał ciężko w kierunku windy, która zaraz zjechała na dół. Wróciłem do swoich rozmyślań, ale do niczego mnie one nie doprowadziły.
Siedziałem tak ponad godzinę, zastanawiając się, co robić dalej, gdy nagle usłyszałem z oddali odgłos silnika samolotu. Warkot stawał się coraz głośniejszy, potem przycichł. Aż mnie wyprostowało na krześle. Później wystartował jakiś odrzutowiec. Przypomniałem sobie, że te same dźwięki słyszałem przez telefon w czasie rozmowy z Johnem Hardwickiem, który prosił, bym warował pod opuszczonym bungalowem przy Connaught Boulevard. Zerwałem się na równe nogi i nadstawiłem ucha. Hałas dobiegał przez otwarte okno. Nie miałem żadnych wątpliwości, skąd pochodzi. Wyszedłem na korytarz. Czułem, że serce wali mi jak młotem. Bezszelestnie podkradłem się pod biuro Wayde’a, przekręciłem gałkę i otworzyłem drzwi.
Sekretarka Wayde’a, ta o mysiej twarzy i w okularach, pochylała się nad magnetofonem, który już jakiś czas temu zauważyłem na biurku. Z głośnika dobiegały odgłosy lądujących i startujących samolotów.
- Przez chwilę wydawało mi się, że bawi się pani w lotnisko - zagaiłem. Myślałem, że wyskoczy ze skóry. Szybko wyłączyła magnetofon i odwróciła się w moją stronę. Jej wyblakłe, niebieskie oczy rozszerzyły się z przerażenia. Uśmiechnąłem się do niej rozbrajająco.
- Nie chciałem pani przestraszyć - rzekłem. - Usłyszałem hałas i chciałem zobaczyć, skąd pochodzi...
- Och - trochę się rozluźniła. - Ja... ja... nie powinnam tego robić. Byłam ciekawa, co jest na tej taśmie. Pan Wayde już wyszedł...
- Proszę to jeszcze raz puścić... nieźle nagrane. Zawahała się.
- Nie... nie powinnam... Panu Wayde’owi mogłoby się to nie spodobać.
- Ależ na pewno nie miałby nic przeciwko temu - podszedłem do biurka. Ona odsunęła się, żeby zrobić mi miejsce. - Ładna maszyna.
Przewinąłem taśmę i nacisnąłem klawisz odtwarzania. Z głośnika dobiegły wyraźne odgłosy jakiegoś bardzo ruchliwego lotniska. Słuchałem przez parę minut, po czym wyłączyłem urządzenie i uśmiechnąłem się do niej. Byłem ogromnie podekscytowany. Nabrałem pewności, że oto w końcu znalazłem tajemniczego Johna Hardwicka. Pomógł mi szczęśliwy traf i ciekawość tej wystraszonej dziewuchy.
- Pana Wayde’a już nie będzie? - zapytałem.
- Nie.
- Cóż, w porządku, zobaczę się z nim jutro: Dobranoc - pożegnałem się i wróciłem do siebie.
Usiadłem i zapaliłem papierosa nieco drżącymi z podniecenia rękami. Siedziałem przez około pół godziny. Kilka minut po szóstej usłyszałem, że dziewczyna wychodzi z biura i zamyka drzwi. Czekałem na stukot zjeżdżającej windy. Minęło jeszcze trochę czasu, aż wyszli pracownicy z sąsiednich pokojów. Gdy umilkł wszelki hałas, co by znaczyło, że nikogo już nie ma, wstałem, podszedłem do drzwi, otwarłem je i wyjrzałem na korytarz. Za wszystkimi oszklonymi drzwiami światła były pogaszone. Miałem teraz całe piętro dla siebie.
Otworzyłem szufladę biurka i wyjąłem pęk wytrychów. W ciągu niespełna kilku minut dostałem się do biura Jaya Wayde’a i zamknąłem za sobą drzwi. Rozejrzałem się. Przy jednej ze ścian stała ogromna, stalowa szafa pancerna. Sprawdziłem zamek, ale żaden z kluczy do niego nie pasował. Wróciłem do mojego biura i zabrałem kilka narzędzi, z którymi ponownie pojawiłem się u sąsiada.
Przez piętnaście minut próbowałem otworzyć szafę, ale zamek nie puścił. Zastanawiałem się, czy mam go wyważyć, ale postanowiłem tego nie robić. Zajrzałem do pokoju obok. Stało tam biurko, maszyna do pisania, krzesło i szafka, w której oprócz dokumentów nie zauważyłem niczego ciekawego. Jeśli to, czego szukałem, w ogóle znajdowało się w biurze, to na pewno było zamknięte w szafie pancernej.
Zdjąłem z magnetofonu szpulę z nagraniem odgłosów pochodzących z lotniska i założyłem inną, którą wyjąłem z szuflady. Zgasiłem światło, zostawiłem szeroko otwarte drzwi i poszedłem do siebie. Schowałem taśmę w bezpieczne miejsce. Odszukałem w książce telefonicznej prywatny adres Wayde’a. Miał mieszkanie przy Lavrence Avenue, około dziesięciu minut jazdy od biura. Zadzwoniłem, ale nikt się nie zgłaszał. Zastanawiałem się, czy nie powinienem wezwać Retnicka, ale wolałem sam doprowadzić tę sprawę do końca. Być może myliłem się, choć nie sądziłem, żeby tak było. Doszedłem do wniosku, że wystarczy, jak wezwę Retnicka po rozmowie z Wayde’em.
Ciągle wykręcałem jego numer, w końcu parę minut po dziewiątej podniósł słuchawkę.
- Tu Nelson Ryan - rzekłem.
- Co się stało? Cześć! - był ogromnie zdziwiony moim telefonem. - Czy mogę ci w czymś pomóc? Miałeś dobrą podróż?- Świetną... Jestem w biurze. Zajrzałem, żeby zabrać coś, o czym zapomniałem, i zauważyłem, że drzwi twojego biura są otwarte i pali się światło. Dziewczyny nie ma. Chyba zapomniała zamknąć. Czy mam poprosić dozorcę, żeby to zrobił?
Słyszałem jego przyspieszony oddech.
- Cholernie dziwna sprawa - stwierdził po dłuższej przerwie. - Może lepiej sam przyjadę.
- Ale nie wygląda to na włamanie.
- Tam nie ma co kraść oprócz magnetofonu i maszyny do pisania. Lepiej będzie jednak, jak sam przyjadę.
- Jak uważasz... Mogę poprosić dozorcę...
- Nie trzeba, wolę przyjechać. Nie rozumiem, jak mogła zapomnieć o zamknięciu. Nigdy jej się to nie zdarzyło.
- Może jest zakochana - roześmiałem się. - No cóż, ja wychodzę. Na pewno nie chcesz, żebym ci pomógł?
- Nie, dziękuję za telefon.
- Nie ma za co... Na razie, cześć.
Odłożyłem słuchawkę i zgasiłem światło. Zamknąłem swoje biuro i przeniosłem się do Wayde’a. Wszedłem do pokoju sekretarki. Usiadłem na biurku, wyjąłem rewolwer, odbezpieczyłem go i położyłem koło siebie. Po dziesięciu minutach usłyszałem, że winda sunie w górę. Schowałem się za drzwiami z bronią w ręku. Usłyszałem żwawe kroki, a potem jakiś ruch w pokoju obok.
Zapaliło się światło. Starałem się dojrzeć coś przez szczelinę w drzwiach. Wayde wszedł do pomieszczenia, w którym byłem ukryty. Otworzył szeroko drzwi, tak że o mało nie przygniótł mnie do ściany, i zajrzał do środka. Potem wrócił do swojego gabinetu. Dobiegł moich uszu dźwięk szczękających kluczy, a następnie trzask odmykanego zamka. Domyśliłem się, że otworzył szafę pancerną. Wtedy wyszedłem zza drzwi. Wayde klęczał przed szafą, której podwójne drzwi były otwarte na oścież. Szafę wypełniały butelki, pudełka i jakieś próbki chemiczne.
- Czy heroina jeszcze tam jest? - zapytałem cicho.
Wzdrygnął się i obejrzał powoli przez ramię. Rewolwer trzymałem tak, żeby mógł go widzieć. Podniósł się ociężale, jego twarz miała kolor kredy.
- Co tu robisz? - zapytał ochrypłym głosem.
- Próbowałem otworzyć tę szafę, ale zamek nie puścił - powiedziałem. - Wtedy wpadłem na pomysł, że przecież możesz sam tu przyjść i otworzyć. Odsuń się i nic nie rób...
- A co miałbym robić? - zapytał i podszedł niepewnym krokiem do biurka, opadł na krzesło i zakrył twarz dłońmi. Zajrzałem na dno szafy. Leżało tam około pół setki małych, starannie opakowanych paczuszek.
- To narkotyki, które zwinął Jefferson? - zapytałem, siadając na brzegu biurka. Uniósł głowę i zaczął rozcierać rękami bladą, spoconą twarz.
- Tak. Skąd wiedziałeś, że je mam?
- Zapomniałeś wyjąć z magnetofonu taśmę z nagraniem lotniska. Twoja sekretarka ją przesłuchiwała. Koło się zamknęło - odparłem.
- Zawsze byłem zapominalski... Jeśli jest jakakolwiek możliwość popełnienia błędu, to ja go na pewno popełnię... Jak tylko dowiedziałem się, że jedziesz do Hongkongu, zdałem sobie sprawę, że przegrałem - spojrzał znużonym wzrokiem. - Byłem pewien, że natkniesz się w końcu na jakąś nić, która zaprowadzi cię do mnie... Gdy powiedziałeś, że wyjeżdżasz, zgłupiałem. Nawet wynająłem zbira, żeby cię zabił. Do tego stopnia byłem zdesperowany. Reszta już była tylko kwestią czasu. Cóż, tak beznadziejnie się wplątałem, że mogłem tylko czekać i mieć nadzieję.
- Jeśli cię to usatysfakcjonuje, to prawie ci się udało... Cały czas myślałem, że to sekretarka Jeffersona, bo miała motyw... A ja mam zwyczaj szukać motywu...
- Liczyłem, że pójdziesz tym śladem, dlatego wspomniałem o jej romansie z Hermanem, ale wiedziałem, że jeśli natkniesz się na niego w Hongkongu i pogadasz z nim, będziesz pewien, że to ja.
- Skąd wiedziałeś, że Jo-An wraca z heroiną?
- Wszystko zostało zaplanowane. Historyjka o Hermanie, którą ci opowiedziałem, była prawdziwa. Ale skłamałem, mówiąc, że go nie lubiłem. Zawsze byliśmy przyjaciółmi, zawsze trzymaliśmy się razem. Przez ostatnie dwa lata z trudem udawało mi się w interesach związać koniec z końcem. Nie mam do tego szczęścia. Właściwie to do niczego nie mam szczęścia. Chyba dlatego przyjaźniliśmy się z Hermanem. Jemu też się nie udawało. Interes szedł źle, na gwałt potrzebowałem pieniędzy i wtedy właśnie dostałem od Hermana list. Pisał, że ma sporą ilość heroiny i pytał, czy bym jej nie kupił. Jako chemik mam wiele możliwości upłynnienia czegoś takiego, ale brakowało mi forsy. Był na tyle głupi, by powiedzieć mi, że siedzi uziemiony w Hongkongu. Jeśli Jo-An nie zdobędzie pieniędzy, by wyrobić mu fałszywy paszport i opłacić podróż, to za parę dni zginie. Napisał, że organizacja, którą wykiwał, poszukuje go i jeśli go znajdą, na pewno umrze. Zwietrzyłem szansę, by w końcu zdobyć duże pieniądze. Gdybym dostał tę heroinę, mógłbym ją sprzedać z dużym zyskiem. Odpisałem mu, że kupię towar. Umówiliśmy się, że Jo-An przyjedzie prosto z lotniska do mnie, przekaże mi towar i odbierze pieniądze. Ale Herman nie powiedział, którym samolotem przyleci. Nie miałem odwagi zapytać, żeby nie wzbudzić podejrzeń. Wiedziałem, że muszę ją zabić - popatrzył na swoje duże, drżące dłonie. - Wtedy nie wydawało mi się, że zaplanowanie zabójstwa tej dziewczyny jest aż tak naganne. Nie wiedziałem tylko, jak pozbyć się ciała. Zdecydowałem się podrzucić je w twoim biurze. Znajduje się w sąsiedztwie, więc nie stanowiło to problemu. Jesteś prywatnym detektywem i mogła zostać uznana za twoją klientkę. Sądziłem, że gdy policja zacznie badać okoliczności morderstwa, w które ty jesteś wplątany, to ślady tak się zagmatwają, że moja osoba nie przyjdzie im nawet do głowy... Musiałem być pewien, że nie będzie cię w biurze, gdy tu przyjdzie. Miałem taśmę, którą nagrałem na lotnisku, gdy kupiłem sobie magnetofon. Bałem się iść na lotnisko, bo mógłby mnie ktoś zobaczyć, więc wykorzystałem nagranie, by wprowadzić cię w błąd. To również tłumaczyło, dlaczego nie pojawiłem się osobiście. Gdy wyszedłeś, długo czekałem. Myślałem już, że nigdy nie przyjdzie. Wreszcie zjawiła się. Ufała mi. Powiedziała, że heroina jest w trumnie. Już chciałem zrezygnować z zabójstwa. - Przymknął na chwilę oczy. - Była taka ładna. Wszedłem to twojego biura i zabrałem stamtąd twoją broń. Kiedy mówiła, niepostrzeżenie wyciągnąłem rewolwer z szuflady. Potem poprosiła o pieniądze. To zadecydowało. Podniosłem broń i wystrzeliłem. - Wzdrygnął się i otarł twarz z potu. - Przeniosłem ciało do twojego biura i zostawiłem je tam... Jaka to ulga, że już po wszystkim. Nie mogłem potem zmrużyć oka, nie sprzedałem towaru. Wszystko leży tutaj. Wyczekiwałem twojego powrotu. Kiedy dowiedziałem się, że jesteś, nie miałem odwagi spojrzeć ci w twarz - popatrzył na mnie błagalnie. - Co zamierzasz zrobić?
Nie współczułem mu. Próbował wplątać mnie w morderstwo. Wynajął zbira, żeby mnie zabił. Brutalnie zastrzelił żonę Hermana. Ale dla mnie bardziej bolesne było to, że pośrednio zawinił śmierć Leili. W tym wszystkim kierował się chłodną, okrutną chciwością. I zdradził przyjaciela, nawet jeśli ów przyjaciel był takim samym łotrem jak on.
- A jak myślisz, co powinienem zrobić?
- Musisz opowiedzieć tę plugawą historię policji?
Podniosłem słuchawkę. Gdy wykręcałem numer, wstał z krzesła i podszedł do drzwi chwiejnym krokiem. Mogłem go zatrzymać, strzelając w nogi, ale nie chciałem. Nie zaszedłby daleko. Powinienem zostać tutaj i warować przy heroinie aż do przyjścia Retnicka.
Kiedy rozmawiałem z dyżurnym sierżantem, prosząc, żeby postawili na nogi Retnicka i przysłali szybko samochód z ludźmi, usłyszałem, jak Jay Wayde zjeżdża windą na parter. Gdy samochód przyjechał, Wayde’a już nie było. Znaleźli go pół godziny później w samochodzie na drugim końcu Beach Drive. Przegryzł kapsułkę cyjanku. Oto jaką można odnieść korzyść z faktu, że jest się chemikiem. Wybrał szybkie i łatwe rozwiązanie.
Retnick słuchał mnie ze skwaszoną miną.
- Mało brakowało, a poszedłbym fałszywym śladem. Założyłbym się o dolara, że morderstwo było dziełem sekretarki Jeffersona. To czysty przypadek, że wpadłem na trop Wayde’a. Gdyby nie zostawił w magnetofonie taśmy z nagraniem z lotniska i gdyby dziewczyna nie była tak ciekawska, nie sądzę, żebym czegokolwiek się domyślił.
Retnick poczęstował mnie cygarem.
- Słuchaj, Ryan - rzekł. - Doprowadzenie tej sprawy do końca należy przypisać mnie, bo w przeciwieństwie do ciebie muszę dbać o swoją opinię. Jeśli chcesz współpracować ze mną w przyszłości, nie wychylaj się. Cały splendor biorę na siebie...
- Pamiętasz o mnie? Jeśli tak, ja będę pamiętał o tobie... - odparłem. - Trzeba przecież przyjąć oficjalną wersję wydarzeń. Ale uważaj, poruczniku, stary Jefferson życzy sobie, żeby sprawę zatuszować. Nie dopuści, by dowiedziano się, że jego syn był handlarzem narkotyków. Jeśli chcesz, żeby dobrze cię wspominał, to nie spiesz się tak z rozgłaszaniem sprawy... Na twoje szczęście Wayde nie żyje...
Gdy wychodziłem, Retnick wpatrywał się markotny w podłogę. Nie obchodziło mnie to. Jedyną osobą, której żałowałem w tej całej historii, była mała Chinka, Leila. Idąc do baru Sparrowa na kolejną samotną kolację, ciągle o niej myślałem.
KONIEC