JAMES HADLEY CHASE
TO TYLKO KWESTIA CZASU
Przełożyła Katarzyna Zielska
„KB”
ROZDZIAŁ 1
Patterson podniósł wzrok znad leżącej na biurku listy notowań giełdowych i
spojrzał na wchodzącego Baileya.
O co chodzi, Joe? - spytał zniecierpliwionym głosem. - Nie ma nikogo
więcej?
Jest, proszę pana... jeszcze jedna. - Na tłustej twarzy Baileya zagościł
pożądliwy uśmieszek, któremu towarzyszyło przymrużenie oka. - Chyba warto ją
przyjąć. - Gwizdnął cicho, ściągając grube wargi.
Patterson przechylił się do tyłu w miękkim wyściełanym skórą krześle. Był
wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną po trzydziestce, w pełni świadomym swej
atrakcyjnej powierzchowności. Liczne przyjaciółki powtarzały mu, że podobny jest
do znanego aktora - Davida Nivena w młodości - z czym Patterson był skłonny się
zgodzić, opierał się jednak namowom, by zapuścić cieniutki wąsik, gdyż nikt już
czegoś takiego nie nosił.
Po co to mrugnięcie, Joe? - spytał groźnie.
Mrugnięcie? Nie, tylko... coś mi wpadło do oka.
Na dźwięk niebezpiecznej nuty w głosie szefa Bailey wyprostował się,
pamiętając, że choć Patterson był czarujący, gdy zajmował się klientami banku,
potrafił być bardzo nieprzyjemny w stosunku do personelu.
- Panna Sheila Oldhill czeka.
Patterson zawahał się. Co prawda obiecał Bernie Cohenowi, że zajrzy do jego
teczki, ale teraz dał pierwszeństwo pani Morely-Johnson, potrzebującej osoby do
towarzystwa. Ostatecznie istniały tuziny podobnych Bernie Cohenowi, a tylko jedna
pani Morely-Johnson.
- Przyjmę ją - powiedział, odsuwając na bok porozrzucane na biurku papiery. -
I wyjmij to coś z oka - dodał do zamierzającego wyjść podwładnego. - Robi złe
wrażenie.
„Gnojek” - pomyślał Bailey, mówiąc:
-Tak jest, proszę pana.
Patterson przysunął do siebie akta, otworzył je i zagłębił się w lekturze
notatek. Tego ranka przyjął już pięć kobiet, z których cztery absolutnie się nie
nadawały. Ostatnia - pani Madge Fleming - wydała mu się nawet odpowiednia. Miała
pięćdziesiąt trzy lata, była osobą zdecydowaną, o pogodnym usposobieniu i
przyjemnie brzmiącym głosie - spełniała więc potrzebne wymagania. Jej referencje
były wyjątkowo pochlebne. Przez piętnaście lat zajmowała się pewną zamożną
wdową, która niedawno umarła, i w związku z tym pani Fleming poszukiwała innej
oferty. Śmiertelnie już znudzony tą sprawą, Patterson prawie zdecydował się ją
zaangażować, oczywiście pod warunkiem uzyskania aprobaty ze strony pani Morely-
Johnson, czuł jednak, że powinien zostawić tej ostatniej możliwość wyboru, dlatego
też poprosił tylko panią Fleming, by była gotowa do ewentualnej rozmowy.
W pewnym momencie uświadomił sobie, że ktoś wszedł do gabinetu. Podniósł
wzrok, przybierając jednocześnie wystudiowaną przed lustrem pozę: głowa lekko
przechylona, lewa brew nieco uniesiona, wskazujący palec prawej ręki na podbródku
- wiedział, że nadawało mu to niedbały, a zarazem pewny siebie wygląd dobrze
zapowiadającego się urzędnika na ważnym stanowisku.
Gdy Bailey zamknął drzwi, kobieta, która przed chwilą weszła, przybliżyła się
do biurka. Widząc ją, Patterson poczuł mrowie w okolicy kręgosłupa. Wstał,
natychmiast odgadując przyczynę dziwnego zachowania podwładnego.
- Panna Oldhill? - Zaprosił ją gestem. - Proszę usiąść.
Patrzył, jak idzie we wskazanym kierunku i siada na krześle.
Jej ruchy były niespieszne, pełne gracji i spokoju. Była wysoka, miała mocno
zarysowane ramiona, na które opadały lśniące kruczoczarne włosy. Nie była piękna,
jednak grecki nos, duże, jakby zamglone niebieskie oczy i kształtnie zarysowane
pełne usta nadawały jej twarzy nieodparty urok. Ale nie to było przyczyną fali gorącej
krwi, którą poczuł. Z kobiety tej wprost emanowała jakaś zmysłowość, zupełnie jak
światło bijące z zapalonej lampy, narzuconej przejrzystym kaszmirowym szalem.
Intrygował go chłodny spokój i wzrok, którym patrzyła na niego bez śladu
skrępowania - nie był pewien, czy jest świadoma wywieranego przez siebie wpływu.
Pomyślał, że może mieć trzydzieści, ewentualnie trzydzieści dwa lata. Jej
ubranie raczej nie rzucało się w oczy. Mimo iż miała na sobie dość krótką
spódniczkę, z miejsca, gdzie siedział, nie mógł dojrzeć jej nóg. Instynktownie tylko
czuł, że muszą być bardzo zgrabne.
Po chwili spostrzegł niezręczność przedłużającego się milczenia, przywołując
się więc do porządku, rozpoczął od rutynowych pytań.
Przyszła zatem pani w odpowiedzi na nasze ogłoszenie - zagadnął,
przysuwając notatnik i biorąc do ręki złoty ołówek, prezent gwiazdkowy od pani
Morely-Johnson.
Tak.
Wychylając się nieznacznie do przodu, mógł zobaczyć złączone kolana i
dłonie spoczywające na torebce z czarnej skóry. Dopiero wtedy ujrzał jej ręce o
długich, szczupłych palcach. Na myśl o ich dotyku aż drgnął na krześle.
- Chyba nie przeczytała pani tego zbyt uważnie - uśmiechnął się,
demonstrując nienaganny stan uzębienia. - Poszukujemy osoby nieco starszej...
trudno byłoby tak panią określić.
Patrzyła spokojnym, jakby nieobecnym wzrokiem.
- Nie sądziłam, żeby mój wiek mógł stanowić przeszkodę w otrzymaniu tej
posady - powiedziała cicho. - Skoro jednak stawia pan takie wymagania, nie będę
zabierać więcej czasu.
Spojrzeli na siebie. Patterson nie zauważył z jej strony żadnego ruchu
świadczącego o chęci powstania i odejścia. „Musi być chyba niezła w łóżku” -
pomyślał. Zaniepokoił się, że może mu to wyczytać z oczu, więc spuścił wzrok na
notatnik.
- Może i ma pani rację - powiedział i zaczął bawić się ołówkiem. Czując, że
odzyskał już panowanie nad sobą, popatrzył na nią z uśmiechem.
- Moja klientka jest przyzwyczajona da towarzystwa osób starszych.
Zajmująca się nią przez ostatnie dziesięć lat kobieta zmarła nagle, dlatego też zaszła
potrzeba znalezienia kogoś innego. - Przerwał, spoglądając na rozmówczynię, potem
mówił dalej: - Nie wiem, jak mogłaby zareagować na widok kogoś tak młodego jak
pani.
Sheila Oldhill, wciąż nieporuszona, patrzyła wprost na niego. Odwrócił
wzrok. - Jest to jednak pewna myśl - kontynuował. - Mogłaby ucieszyć się z
towarzystwa kogoś w pani wieku... być może to dobry pomysł.
Ponownie zapadła cisza.
Spostrzegł, że wodząc po notatniku ołówkiem, pozbawia go estetycznego
pierwotnie wyglądu, odłożył go zatem na bok.
- Czytała pani nasze ogłoszenie - stwierdził, odchylając się do tyłu i próbując
zrelaksować. - Poszukujemy kogoś, kto zająłby się jedną z naszych interesantek.
Zapewne dziwi panią, że to akurat my podejmujemy się takiej działalności, osoba ta
należy jednak do grona najważniejszych klientów naszego banku i załatwiamy dla
niej wszystkie sprawy tego typu.
Skinęła głową. Siedziała bez ruchu. Jej oczy miały wciąż ten sam zagadkowy
wyraz.
Dlaczego uważa pani to zajęcie za odpowiednie dla siebie? - spytał,
zdecydowany zmusić ją do powiedzenia czegokolwiek.
Jeśli wytłumaczy mi pan, na czym polegałyby moje obowiązki, będę mogła
udzielić inteligentnej odpowiedzi - odparła.
Ponownie ujął ołówek. Pomyślał, że nawet jej głos kojarzy się ze zmysłową
pieszczotą.
- Nasza klientka na siedemdziesiąt osiem lat. Jest bardzo zamożna, zajmuje
apartament w najlepszym miejscowym hotelu. Ma katarakty na oczach i jest na wpół
niewidoma, nie zgadza się jednak na żadną operację. Poszukujemy kogoś, kto by z
nią mieszkał i zajmował się jej codziennymi potrzebami: odpisywaniem na listy,
czytaniem na głos gazety, pomogą w ubieraniu się czy robieniu zakupów. Nie jest to
osoba uciążliwa ani zamęczająca sobą innych, odznacza się raczej miłym i
delikatnym obejściem. Jej apartamentem zajmuje się personel hotelowy. Oprócz tego
dysponuje prywatnym kierowcą. Poza tym, że jest w połowie niewidoma, nie jest
bezradna.
- W takim razie mogę się chyba przydać - powiedziała Sheila bez wahania. -
Jestem dyplomowaną pielęgniarką.
Przez cztery lata pracowałam w Szpitalu Pendick w Nowym Jorku, a wcześniej - w
Waszyngtonie z doktorem Gordonem Fosdickiem, ordynatorem oddziału
chirurgicznego. Potrafię stenografować i pisać na maszynie, mam prawo jazdy.
Oprócz tego znam dobrze francuski i jestem dość muzykalna.
Patterson sporządzał notatki.
- Wszystko to brzmi znakomicie - powiedział. - Nie chodzi nawet o to, żeby
pani Morely-Johnson potrzebowała aż tak daleko posuniętej opieki, ale osobie w jej
wieku z pewnością to nie zaszkodzi. - Przechylił się nieco do tyłu. - Z takimi
kwalifikacjami mogłaby pani chyba bez trudu znaleźć coś bardziej interesującego niż
opieka nad starszą osobą?
Przez chwilę jej wzrok spoczywał na torebce, później spojrzała na niego.
- Przypuszczam, że tak, ale po ostatnich czterech latach czuję się bardzo
zmęczona. Być może nie wyobraża pan sobie, jaka ciężka jest czasem praca w
szpitalu, panie Patterson. - „Pamięta, jak się nazywam” - przemknęło mu przez myśl.
- Chciałabym znaleźć teraz mniej wyczerpujące zajęcie. Grałam kiedyś na
skrzypcach, ale uniemożliwiła mi to kontuzja mięśnia ramieniowego. Lekarze
powiedzieli, że jeżeli uniknę powtórnego nadwerężenia ręki, będę mogła znowu grać.
Lewa brew Pattersona uniosła się lekko.
Pani jest skrzypaczką?
Byłam. Zostałam pielęgniarką, bo brakowało mi trochę, by móc stać się
profesjonalistką, ale instrument ten jest mi bardzo bliski. Mój ojciec był pierwszym
skrzypkiem w Filharmonii Nowojorskiej. Właściwie cała nasza rodzina ma we krwi
zamiłowanie do muzyki.
Patterson wciągnął powietrze.
- Tak, to z pewnością bardziej interesujące niż doglądanie chorych. Pani
Morely-Johnson przed zamążpójściem była dość dobrze znaną pianistką. Jej nazwisko
musiało się pani obić o uszy. Występowała jako Alice Lesson.
Potwierdziła skinieniem głowy.
Oczywiście. Była równie dobra jak Myra Hess. Kiedyś grała z moim ojcem.
W takim razie świetnie się składa. W związku z kłopotami ze wzrokiem
spędza teraz dużo czasu przy fortepianie. Jako koleżanka z branży muzycznej,
powinna się jej pani spodobać. - Popatrzył na nią. - Zatem występowała kiedyś z pani
ojcem?
Tak, chyba dwadzieścia pięć lat temu. Pamiętam, że grała wtedy
Beethovena. Byłam pierwszy raz na koncercie i właściwie po raz pierwszy widziałam
ojca na scenie.
Może mi pani wyjawić jego imię i nazwisko?
Henry Óldhill.
Czy jeszcze żyje? Przepraszam za niedyskrecję, ale pani Morely-Johnson na
pewno o to spyta.
Zmarł trzy lata temu.
Dawno pani tu przyjechała?
Przed dwoma dniami. Lubię to miasto, więc po drodze do Los Angeles
postanowiłam zostać tu przez jakiś czas. Ogłoszenie zobaczyłam w hotelu Franklin,
gdzie się zatrzymałam. Zastanawiałam się... - przerwała.
Patterson znał ten hotel. Było to miejsce spokojne, ale niezbyt luksusowe - na
pewno nie takie, które odpowiadałoby jego raczej wysokim wymaganiom.
- To ciekawe - powiedział. - Jeśli można, chciałbym spojrzeć na pani
referencje. Poszukujemy osoby, która odpowiadałaby naszej klientce, a że pani nie
znamy... - Uśmiechnął się. - Czy posiada pani także opinię... - przerwał, by zajrzeć w
notatki - ... doktora Fosdicka?
Spojrzała na niego. Zamglone niebieskie oczy otworzyły się nieco szerzej.
Coraz bardziej mu się podobała.
- Nie, ale mam referencje ze szpitala Pendick. - Otworzyła torebkę i wyjęła z
niej kopertę, którą położyła na biurku.
Przejrzał zaświadczenie podpisane przez jakiegoś ważnego lekarza.
Przeczytał, że Sheila Oldhill - dyplomowana pielęgniarka - pracowała tam przez
cztery lata, że jest osobą sumienną, uczciwą, godną zaufania i lubianą przez
pacjentów. Nie było to, co prawda, nic nadzwyczajnego, ale Pattersonowi
wystarczyło.
Czy nie miałaby pani nic przeciwko temu, żebym skontaktował się z
doktorem Fosdickiem w sprawie uzyskania opinii także i od niego? - spytał.
Nie dostanę referencji od doktora Fosdicka - stwierdziła, patrząc mu prosto
w oczy.
Patterson uniósł nieco lewą brew.
Dlaczego?
Jest do mnie nieprzychylnie nastawiony. - Zawahała się, ale po chwili
mówiła dalej: - Człowiek ten próbował wejść ze mną w zbyt bezpośrednie stosunki.
Po nieprzyjemnej scenie musiałam odejść.
Patterson znowu ujął ołówek. Nie miał najmniejszych trudności z
wyobrażeniem sobie tej sytuacji - lekarz zmuszony do codziennego obcowania z tak
pociągającą osobą. Sam by spróbował, będąc na jego miejscu. Który normalny
mężczyzna nie zrobiłby tego? Ona jednak odeszła - nie była zatem jedną z tych łatwo
dostępnych kobiet. Chociaż, kto wie, przecież nigdy nie widział Fosdicka. Może być
na przykład stary, gruby i brzydki jak noc.
- Rozumiem. - Już nie był jej tak pewien jak przed chwilą. W końcu to na jego
barkach spoczywała odpowiedzialność za wszystko, nie wolno mu było popełnić
błędu. Na razie wiedział jedynie, że chce, aby dostała tę pracę.
Co najmniej trzy razy na tydzień odwiedzał panią Morely-Johnson, a to
znaczyło, że wtedy mógłby widywać Sheilę Oldhill. Do tego dążył. Zmysłowość
siedzącej naprzeciw kobiety fascynowała go i podniecała. W porównaniu z tymi,
które znał i z którymi żył wcześniej, była jak szlachetne wino najdroższego rocznika
postawione obok coca-coli.
r
Kobiety w ogóle odgrywały dość istotną rolę w życiu
Pattersona. Zajmując stanowisko zastępcy dyrektora banku w niedużym, plotkarskim
mieście, musiał uważnie wybierać swe partnerki. Większość tych, z którymi się
spotykał, mieszkała w sąsiednim miasteczku, oddalonym o niecałe trzydzieści
kilometrów. Wszystkie były mężatkami, zatem musiały postępować w sposób równie
ostrożny. Zatonął w myślach do tego stopnia, że dopiero dźwięk wypowiedzianych
słów przypomniał mu o jej obecności. Podniósł głowę.
Przepraszam... zamyśliłem się... mogłaby pani powtórzyć?
Czy sądzi pan, że się nie nadaję?
Skądże. Nie wiem jedynie, co powie zainteresowana, widząc osobę w tym
wieku. Jeśli można spytać, ile pani ma właściwie lat?
Trzydzieści dwa.
Czy nie miałaby pani nic przeciwko temu, żebym przedstawił ją jako starszą
o sześć lat? - Uśmiechnął się. - To by mogło znacznie polepszyć sprawę, a w sumie...
te jej kłopoty ze wzrokiem.
Zgadzam się.
Chciał, żeby się uśmiechnęła. Przez cały czas poważna i opanowana,
sprawiała wrażenie nieobecnej duchem.
- Powiem pani, co zrobię. Odwiedzę ją dzisiejszego popołudnia, więc będę
mógł porozmawiać o wszystkim. Jeśli będzie jej to odpowiadać, spotkają się panie
jutro, dobrze?
W niebieskich oczach pojawiło się coś na kształt błysku. Uśmiechnęła się
prawie niedostrzegalnie.
- Dziękuję panu - powiedziała wstając.
Objął wzrokiem całą jej postać. Znowu poczuł przepływającą falę krwi.
-Mam nadzieję, że uda mi się wszystko pomyślnie załatwić. - Pochylił się. -
Nie spytała pani jeszcze o wynagrodzenie.
Skierowała się do drzwi.
- Jestem pewna, że będzie satysfakcjonujące. Szczerze mówiąc, wolałabym
dowiedzieć się wtedy, gdy zostanę ewentualnie zaangażowana. - Położyła rękę na
klamce. - W ten sposób uda mi się uniknąć rozczarowań.
Obszedł biurko i zbliżył się do niej.
Dam pani znać od razu, gdy będę coś wiedział. Czy będzie pani w hotelu
około dziewiętnastej?
Tak, postaram się.
Przejeżdżam tamtędy w drodze do domu, więc może zajrzę.
Jeżeli nie miałby pan dla mnie dobrych wiadomości, proszę oszczędzić
sobie trudu.
Wpadnę jednak niezależnie od tego, jaka będzie jej odpowiedź. Mam
nadzieję, że pozytywna.
Popatrzyła na niego uważnym wzrokiem, skinęła głową, odwróciła się,
otworzyła drzwi i zaraz zniknęła w ruchliwym tłumie ściśle wypełniającym bankowy
korytarz.
Patterson zamknął drzwi. Przez chwilę stał, wpatrując się w puszysty zielony
dywan i dotykając wskazującym palcem dołka w podbródku. Podszedł do biurka,
usiadł i przysunął do siebie teczkę Bernie Cohena.
Znajdowały się tam wykazy papierów wartościowych i akcji, lecz jedyną
rzeczą, którą widział, była twarz Sheili Old-hill. Przez pół godziny siedział,
rozmyślając o niej, potem wsunął wszystko do szuflady, podniósł się i wyszedł z
banku.
Wsiadł do samochodu i pojechał w kierunku hotelu Plaża Beach.
Aleja Seaview miała trzy kilometry. Zaczynała się w okolicy eleganckiej i
luksusowej, w miarę jednak oddalania się wzdłuż wybrzeża jej otoczenie pogarszało
się, zmieniając w przeciętne i mierne, wreszcie osiągała dzielnicę slumsów.
Tuż na początku znajdował się hotel Plaża Beach, zachęcający rzesze
turystów widokiem pełnej barwnych parasoli plaży z usytuowanym tam barem i
restauracją, licznymi butikami oraz sklepem jubilerskim, zza którego szyb
połyskiwały diamenty. Nieco dalej, za dobrze utrzymanym ogrodem publicznym, w
którym można było podziwiać egzotyczne kwiaty i wyszukane drzewa palmowe,
rozpościerał się hotel Splendid, już nie tej klasy co poprzedni, jednak wciąż jeszcze
raczej drogi. Następnie dochodziło się do hotelu Ambassador, który w
przeciwieństwie do wcześniejszych nie dysponował własną plażą, a poza tym
wymagał odnowienia. Od miejsca zajmowanego przez sklepiki z pamiątkami
otoczenie stawało się coraz brzydsze. Hotel Franklin - tani, nienowy, ale w miarę
wygodny - był oddalony od początku alei mniej więcej o półtora kilometra.
Sąsiadowała z nim przystań, a za nią następowały domy rybaków, bary oraz tanie
restauracje, w których można było spożywać dary morza, i wreszcie czynszowe domy
portowej dzielnicy, zamieszkane przez borykających się z życiowymi
przeciwnościami biedaków.
Gerald Hammett siedział na jednym z opasujących hotel Franklin balkonów i
z obojętnym znudzeniem przyglądał się rybackim łodziom i krzątaninie na przystani.
Co jakiś czas zerkał na niedrogi zegarek, marszcząc przy tym brwi.
Miał dwadzieścia sześć lat i był szczupły. Na kołnierzyk rozpiętej koszuli w
czerwono-białe paski opadały jasne włosy. Wypielęgnowane bokobrody,
przypominające trójkąty prostokątne o wierzchołkach przy uszach, a podstawach w
kącikach ust, przechodziły w krzaczaste wąsy, nadające twarzy poniekąd groźny
wygląd. Miał nieduże, rozbiegane szare oczy, cienkie usta oraz krótki i pękaty nos.
Wyglądał na tego, kim był w rzeczywistości: typowy produkt braku życiowej
stabilizacji, wiecznie niezadowolony i niepewny samego siebie, gotów jednak na
najmniejszy objaw krytyki czy sprzeciwu zareagować manifestacją uczuć tłumionej
złości, którą odczuwał w stosunku do całego świata.
Przybył do hotelu poprzedniego wieczora ze stanowiącą cały bagaż
podniszczoną walizką. Sheila Oldhill była akurat w hallu, ale powodowani
ostrożnością, starali się nie patrzeć na siebie. Kiedy przechodził obok niej, nakreśliła
palcem na stronie czytanej książki trójkę - wskazówkę, na którym piętrze ma jej
szukać. Hotel nie był przepełniony, nie było więc trudności z otrzymaniem pokoju na
tym samym piętrze. Zapłacił za tydzień, nadmieniając, że być może zdecyduje się na
dłuższy pobyt. Zadowolony recepcjonista zaprowadził go do numeru.
Sheila i Hammett uważali, że bezpieczniej będzie nie pokazywać się razem.
Po północy, gdy cały hotel wraz z czarnym portierem drzemiącym na korytarzu
pogrążony był we śnie, Hammett wysunął się ze swego numeru i wśliznął do pokoju
Sheili. Dopiero wtedy mogli cicho porozmawiać. Pomimo że chciał zostać dłużej, nie
zgodziła się, co zdecydowanie popsuło mu nastrój.
Spędził niespokojną noc, rozmyślając o tym, czy uda się zrealizować plan, i
żałując, że w ogóle zgodził się jej towarzyszyć. Pragnął jednak i potrzebował tej
kobiety, wiedząc zaś, że jedynym sposobem zatrzymania jej przy sobie jest
współdziałanie, musiał wszystko akceptować.
Kiedy Hammett zszedł na śniadanie, Sheili już nie było. Przedpołudnie spędził
włócząc się po miasteczku, które pomimo swej urody szybko go znudziło. Boleśnie
odczuwał brak pieniędzy (kiedy zresztą tego nie doświadczał?). Drażniło go, że nie
może zamówić drinka w hotelu Plaża Beach i musi zadowalać się colą, wypitą w
zatłoczonym, pełnym spoconych i hałaśliwych rybaków barze.
Wrócił na kiepski lunch i już od dwóch godzin siedział na balkonie. Sheila
powiedziała, że przyjdzie najpóźniej o czwartej. Zbliżało się wpół do piątej, a jej
ciągle nie było.
Wyjął z kieszeni spodni cienki zwitek banknotów i przeliczył je ukradkowo.
Pięćdziesiąt pięć dolarów. Sheila miała podobną sumę. „Jeśli się nie uda - myślał -
będziemy musieli się szybko zbierać. Sto dolarów nie wystarczy na długo w tej
luksusowej, zastawionej na turystów pułapce”.
Kiedy ją zauważył, poczuł szybsze bicie serca. Nie mógł odgadnąć, czy się
udało, czy też nie. Wyglądała tak jak zwykle: spokojna, zrównoważona, odległa -
czasem doprowadzało go to do bezsilnej pasji. Nawet gdy była wściekła, zawsze
pozostawała opanowana, jedynie ton jej głosu zaostrzał się, a niebieskie oczy
zaczynały się świecić.
Bez pośpiechu weszła po schodach i przeszła obok, nie zwracając na niego
uwagi. Poczuł wzbierającą złość, powstrzymał się jednak od tego, żeby wstać i pójść
za nią. Pomyślał o niej, że jest jak nieporuszona góra lodowa. Wiedziała przecież, że
się niecierpliwił. Nie mogła dać choćby najmniejszego znaku?
Rozejrzał się dokoła, a później przez brudną szybę spojrzał w głąb korytarza.
Stała przy recepcji, czekając, aż przyjdzie stary Murzyn i da jej klucz do pokoju. Po
raz drugi Hammett musiał się powstrzymać, żeby tam nie podejść. Drżącą ręką zapalił
papierosa. Skrzywił się na widok obgryzionych paznokci i żółtych plam po nikotynie
na szczupłych palcach.
Posiedział jeszcze przez ciągnących się w nieskończoność pięć minut, później,
zmuszając się do swobodnego zachowania, wstał i powędrował w stronę korytarza.
Siedziało tam w bambusowych fotelikach, nie pierwszej już nowości, czworo
lub pięcioro starszych ludzi zajętych rozmową. Kiedy ich mijał, szmer głosów uciszył
się.
„Każcie się wypchać, stare ramole - pomyślał. - Najwyższy czas, żebyście
sprawdzili, czy nie ma was w trumnach”.
- Pokój trzydzieści dwa - powiedział, zbliżywszy się do recepcji.
- Tak jest, proszę pana. Trzydzieści dwa. Powykrzywiana czarna ręka
przesunęła klucz po odrapanym blacie.
- Zje pan obiad na miejscu? - Stary Murzyn uśmiechnął się szeroko. - Warto,
proszę mi wierzyć. Zupa, smażona ryba i lody - mówił tęsknym głosem, wyrażającym
chęć spożycia tych potraw.
Hammett skrzywił się. Nie miał wyboru. Zapłacił za wszystko z góry, a to
uprawniało do niższych opłat za posiłki.
- Tak. - Wziął klucz i poszedł w stronę nienowej windy.
Po przejściu opustoszałym korytarzem trzeciego piętra, zatrzymał się przed
swym pokojem, rozejrzał i szybko przesunął do drzwi Sheili. Nacisnął klamkę. Drzwi
ustąpiły od razu, wśliznął się więc do środka, starając się zamknąć je w miarę cicho.
Sheila stała przy otwartym oknie. Miała na sobie miękki przezroczysty
szlafrok, przez który widać było długie, zgrabne nogi i zakrzywioną linię twardych
pośladków. Zawsze to na niego działało, tym razem nie było jednak czasu na emocje.
Odwróciła się i - widząc, że jej się przypatruje - usiadła na krześle. Był to
jedyny mebel tego rodzaju w całym pokoju. Kiedy zajęła miejsce, wygiął się i
zaskrzypiał.
- Miałeś nie przychodzić wcześniej niż po północy. - Usłyszał cichy głos. -
Czy nigdy nie możesz zrobić tego, o co cię proszę?
Usiadł na łóżku.
Wszystko w porządku. Nikogo nie ma. Powiedz lepiej, co załatwiłaś?
Musimy poczekać, wtedy zobaczymy. Na razie wiem, że jest po mojej
stronie.
Hammett zmarszczył brwi.
Więc Jack miał rację. Dobrze zaszeregował gościa.
Chyba tak.
Słysząc jednostajny głos, spojrzał na nią.
Co cię znów gryzie? Czemu jesteś taka przybita?
Wydaje ci się.
- O rany, przestań! Coś się stało?
Popatrzyła na niego.
- Na razie nie: Po prostu nic jeszcze nie jest ustalone. Szukają kogoś trochę
starszego. Powiedział, że spróbuje ją namówić, ale to nic nie znaczy.
Hammett pogmerał palcami wśród brudnych włosów.
- E tam. Będzie dobrze. Jack mówił, że strasznie leci na tego faceta. Zgadza
się na wszystko, co on zaproponuje.
- Kobieta mająca siedemdziesiąt osiem lat?
Skrzywił się.
- Znam ciotkę, zawsze była taka dla gości tego rodzaju... przystojnych i
uprzejmych. Nie potrafiła się im oprzeć. Jeśli Jack mówi, że tak jest, to znaczy, że tak
jest. Zgodzi się na wszystko, czego będzie chciał ten Patterson.
Sheila odchyliła się na krześle do tyłu.
- Jak możesz być tak głupi? - powiedziała cicho. Założyła nogę na nogę i
obciągnęła szlafrok. - On ją dobrze zna. Osoba tego rodzaju zawsze chce znajdować
się w centrum zainteresowania. Może nie mieć ochoty na to, żeby w jej najbliższym
otoczeniu była jakaś inna, w dodatku młoda kobieta, mogąca zwrócić na siebie uwagę
Pattersona. Rozumiesz już, dlaczego jestem niespokojna?
Hammett zaczął obgryzać paznokieć dużego palca.
No więc, co? Mówię ci, że mi się to nie podoba. Wyjedźmy z tej
śmierdzącej dziury. Pojedźmy do Los Angeles.
Patterson powie, że mam trzydzieści osiem lat. - Sheila nie zwracała uwagi
na jego słowa. - Ale nawet ten wiek może jej się wydać zbyt młody. Ta kobieta może
nam wszystko uniemożliwić.
Dobra, niech sobie to robi, ja już...
Uspokój się, Gerry!
- Do diabła z wszystkim! Wyjedźmy stąd!
Sheila spojrzała na zegarek.
- Muszę wziąć prysznic. Patterson chyba zaprosi mnie na obiad. Powiedział,
że wpadnie niezależnie od jej odpowiedzi.
Zmywaj się już, Gerry. Muszę się przebrać.
Popatrzył na nią ponuro i ruszył do drzwi. Nacisnął klamkę i zatrzymał się.
-Czasem mam wrażenie, że jestem nienormalny - powiedział wściekłym
głosem. - Czy zawsze musisz być tak diabelnie zimna, jak cholerna Mona Lisa?
Popatrzyła na niego przez chwilę.
- Idź już, nie mam czasu. - Weszła do łazienki.
Patterson zatrzymał samochód przed hotelem Franklin. Zobaczył na werandzie
Sheilę Oldhill i pomachał do niej. Zeszła po schodkach. Wyszedł z samochodu i
przytrzymał otwarte drzwiczki. Dochodziła już dwudziesta i wszyscy, łącznie z
Hammettem, znajdowali się w sali jadalnej.
Wzrok Pattersona prześlizgnął się po kobiecie. Miała na sobie prostą białą
sukienkę z pozłacanym, opasującym smukłą talię łańcuszkiem; całości dopełniała
biała torebka z tworzywa. Pomyślał, że świetnie wygląda.
- Dobry wieczór - przywitał ją z uśmiechem. - Mamy trochę spraw do
załatwienia. Czy zechce pani zjeść ze mną obiad?
Umieram z głodu, a że i tak musimy porozmawiać...
Niebieskie oczy otworzyły się szerzej. Wydawała się wahać, w końcu jednak
skinęła głową.
Dziękuję, bardzo chętnie.
W takim razie proszę wsiadać. Czy odpowiadają pani morskie potrawy?
Jest mi naprawdę wszystko jedno. - Weszła do samochodu, uważając na
spódnicę. Kiedy Patterson zatrzaskiwał drzwiczki, mógł zobaczyć już tylko kolana.
Ruszyli. „Musiał być w domu” - pomyślała. Był świeżo ogolony, miał na
sobie ciemny garnitur, nową koszulę i pachniał jakimś dobrym płynem po goleniu.
Myślę, że wszystko będzie w porządku - powiedział, kiedy udało mu się
wydostać z ulicznego zatoru. - Jest kilka spraw, które trzeba przedyskutować, ale na
razie wygląda to całkiem dobrze. Od tej pory wszystko będzie zależało od pani.
Tak. - Oparła się wygodniej na siedzeniu. - Jestem panu wdzięczna za to, że
pan się aż tak trudzi.
Sam jestem tym zainteresowany. - Roześmiał się. - Widuję panią Morely-
Johnson dość często, a pewne sprawy trzeba załatwiać z towarzyszącą jej osobą. Nie
zawsze jest to przyjemne, bo nie można powiedzieć, żebym cieszył się sympatią
poprzedniej pani. - Znowu się uśmiechnął. - Myślę, że nam współpracowałoby się
znacznie lepiej.
Mam taką nadzieję.
Spojrzał na nią. Patrzyła na tylne czerwone światła stojącego przed nimi
samochodu. Wyobraził sobie, że trzyma ją w ramionach i całuje w wysmukłą szyję.
Wiedział z poprzedniego doświadczenia, że kobiety dość gwałtownie reagują, kiedy
całuje się je w to miejsce.
Zwolnił.
- To moja ulubiona restauracja. Poza tym, że mają niezłe menu, zajmują się
jeszcze samochodem.
Zatrzymał się przy wejściu, nad którym wznosiła się niebiesko-złota osłona w
kształcie baldachimu. Boy, w liberii w tych samych kolorach, otworzył drzwiczki,
unosząc w górę daszek czapki.
Dobry wieczór, panie Patterson. Dobry wieczór pani.
Jak się masz, Fred. Zaopiekuj się nim, dobrze? - Wysiedli z samochodu.
Objął ją ramieniem i poszli do restauracji. Była dość zatłoczona, ale Patterson, nie
zatrzymując się, podprowadził Sheilę do wąskich schodów.
Na pierwszym piętrze - oznajmił.
U góry oczekiwał uśmiechnięty szef sali restauracyjnej. Trzymał plik
skórzanych teczek ze spisem potraw.
- Dobry wieczór państwu. - Sheila zauważyła baczny wzrok skierowany na
siebie. Później, widząc przychylny uśmiech, domyśliła się, że została w pełni
zaakceptowana. - Proszę tędy.
Otworzył drzwi i wprowadził ich do małego pokoju, w którym znajdował się
stół nakryty dla dwóch osób, czerwono-złote wyściełane pluszowe krzesła i taka sama
kanapa. Również ściany pokrywał czerwony płusz.
-Na początku szampan, Henry - zamówił Patterson. - Ale natychmiast.
- Oczywiście, panie Patterson.
Zostali sami.
Sheila rozejrzała się po pokoju. Nieco dłużej zatrzymała wzrok na kanapie i
drzwiach z niedużą mosiężną zasuwką.
- Nie wiedziałam, że są jeszcze takie miejsca - powiedziała.
Patterson wysunął jedno krzesło i zaprosił ją gestem.
- Chyba nie ma ich za wiele. Z tego korzystam czasem, gdy załatwiam
interesy. - Uśmiechnął się. - Zawsze wywiera pewne wrażenie na klientach banku.
Po zajęciu miejsca spojrzała na niego.
Czy bank płaci także za dzisiejszy wieczór? Roześmiał się i usiadł.
Nie, to moja przyjemność. Czy lubi pani ostrygi?
Tak, nawet bardzo.
Wrócił kierownik sali, za którym szedł kelner z szampanem.
Sheila obserwowała Pattersona sprawnie i w zdecydowany sposób
wybierającego potrawy. Bez dalszych pytań zamówił ostrygi i paszteciki rybne.
- Wino to samo co zwykle, panie Patterson? - zapytał szef sali.
Patterson potwierdził ruchem głowy. Gdy już byli sami, powiedział:
- Paszteciki rybne nie brzmią może zbyt nęcąco, ale są naprawdę dobre. To
ich specjalność: homary, małże i krewetki przyprawione białym winem, zapiekane w
cieście, podawane z sosem d’artichauts. Jak się to pani podoba?
- Wspaniale.
Podniósł kieliszek.
- Za pani pomyślność.
Spojrzała mu prosto w oczy.
- Czy wszystkie osoby do towarzystwa są traktowane w ten sam sposób?
Patterson uśmiechnął się i uniósł lewą brew.
- Dopiero pierwszy raz załatwiam taką sprawę, więc trudno mi pani
odpowiedzieć. Przypuszczam, że to w bardzo dużym stopniu zależy od tej osoby.
Uniosła kieliszek, wysączyła nieco szampana i odstawiła go.
Myśli pan, że mam jakieś szanse?
Oczywiście. - Napił się i mówił dalej: - Chociaż ze starszymi ludźmi nigdy
nie wiadomo. Powiem pani, że często mam z nią problemy, kiedy jest w złym
nastroju. Dziś akurat miała dobry humor, sęk w tym, że do jutra może się to zmienić.
Wniesiono ostrygi na srebrnej tacce. Zamilkli, podczas gdy kelner krzątał się
przy cytrynach, sosie tabasco i pieczywie. Kiedy wyszedł, Patterson kontynuował:
Problem w tym, że ma pewne obiekcje do pani wieku... wspominałem
zresztą o tym wcześniej.
Rozumiem.
Tak. - Ostryga powędrowała do ust Pattersona. - Moglibyśmy znaleźć
jednak rozwiązanie, gdyby tylko zgodziła się pani na pewne współdziałanie.
Zjadła ostrygę i spytała:
- Co pan przez to rozumie?
Przywołując na twarz uśmiech, pochylił się do niej.
- Czy mówił już ktoś pani, że jest kobietą bardzo atrakcyjną?
Przez chwilę przyglądała się pustej szklance. Podniosła wzrok, napotykając
jego spojrzenie.
- Tak... między innymi doktor Fosdick.
Patterson wyłuskał następną ostrygę.
Rzeczywiście, zapomniałem o tym. W każdym razie ona jest na wpół
niewidoma. Proponowałbym, żeby spróbowała pani nieco ująć swemu efektownemu
wyglądowi, gdy tam jutro pójdzie.
Więc jutro?
Tak, o jedenastej, i proszę się nie spóźnić. Jest na to bardzo wyczulona.
Patterson spoglądał na nią, kiedy jedli, ale nie potrafił wywnioskować ze
spokojnego wyrazu twarzy, o czym myśli. Gdy skończyli, kelner zebrał naczynia.
Patterson zaczynał się niepokoić - czyżby była oziębła? Nie mógł w to jednak
uwierzyć - z tą zmysłowością; nie, to niemożliwe. Czuł jednak, że wcale nie ulegała
jego wpływowi. Była opanowana i zrelaksowana. A przecież uśmiech ułatwiał mu w
przeszłości tyle podbojów. Poruszył się niespokojnie, gdy kelner zaczął serwować
paszteciki.
Przez moment jedli w milczeniu, później odezwała się:
Są naprawdę znakomite.
W takim razie bardzo się cieszę. - Odkroił kawałek. - Opowiedziałem jej o
pani. Szczególne wrażenie wywarł fakt, że jest pani córką Henry’ego Oldhilla.
Stwierdziła jednak, że musi być pani bardzo młoda, i entuzjazm jej zaraz osłabł.
Kiedy dowiedziała się o kłopotach z ręką, o tym, że jest pani osobą poważną, w
wieku trzydziestu ośmiu lat, spytała, dlaczego młoda kobieta chce zajmować się kimś
takim jak ona. Wpadłem na szczęście na dobry pomysł. - Patterson nie mógł ukryć
zadowolenia z siebie. - Powiedziałem, że pani zawsze podziwiała jej grę, że uważają
za lepszą od Myry Hess i byłoby dla pani zaszczytem móc jej pomagać.
W takim razie nie skłamał pan - odrzekła spokojnie Sheila. - Możliwość
pomocy tej kobiecie oraz słuchania, jak gra, na pewno sprawiłaby mi przyjemność.
Patterson odkroił kawałek homara. Trochę zbiła go z tropu - nie wiedział, czy
mówi poważnie. Czyżby nie zdawała sobie sprawy z tego, że w ramach rewanżu
powinna pójść z nim do łóżka? Czy rzeczywiście wyobrażała sobie, że ktoś na jego
stanowisku, wiecznie odczuwający brak czasu, będzie się tyle fatygował, zapraszał ją
do najdroższej restauracji i nie spodziewał się w zamian niczego oprócz uprzejmego
podziękowania?
- Oczywiście. - Przez chwilę jadł, później stwierdził, że już najwyższy czas
wyprowadzić ją trochę z niezachwianej równowagi. - Dlatego też chce panią
zobaczyć. Spytała, czy znalazłem kogoś innego, o co się na wszelki wypadek
postarałem, ponieważ wciąż nie jest pewna co do pani wieku. - Spojrzał, by zobaczyć,
jak na to zareaguje, ale jej twarz pozostała taka sama: jadła ze spokojem, jakby wcale
nie usłyszała groźby na wpół ukrytej w jego głosie. - Widzi pani, to dla mnie, trochę
skom-plikowne. Nie wolno mi stracić zaufania pani Morely-Johnson, ponieważ jest
ono zbyt cenne zarówno dla mnie jak i dla banku. Musiałem więc znaleźć inną
kandydatkę, pod pewnymi względami odpowiedniejszą od pani. Ma około
pięćdziesięciu pięciu lat i jest bardziej doświadczona. Pani Morely-Johnson przyjmie
ją jutro o dziesiątej, panią o jedenastej. Później zaś podejmie decyzję.
Sheila skinęła głową.
- Oczywiście - powiedziała opanowanym, zawsze rozdrażniającym Hammetta
głosem. - Rozumiem.
Skończyli jeść. Patterson ujął dzwonek, by wezwać kelnera.
Mają tu bajeczne desery. Podają napój truskawkowy...
Jeśli można, proszę tylko o kawę.
W takim razie ja też wypiję kawę. - Złożył zamówienie, wyjął złotą
papierośnicę, kolejny podarunek pani Morely-Johnson, i poczęstował ją papierosem.
Gdy kelner wyszedł po kawę, odezwała się:
Czy może ma pan jakiś pomysł co do tego, co powinnam zrobić ze swym
wyglądem?
Przyjrzał się jej.
- Musi pani zmienić uczesanie, postarać się, żeby było prostsze i
skromniejsze. Proszę nie robić w ogóle makijażu i założyć coś ciemnego, a poza tym
dłuższą spódnicę. No i oczywiście buty na płaskim obcasie.
Spojrzała na niego zaskoczona.
- Widzę, że jest pan ekspertem w tych sprawach. Natural nie przyjmę te
sugestie.
Wyjął z kieszeni okulary w nieładnych prostokątnych oprawkach i położył je
na stole.
- Chciałbym, żeby pani je założyła - powiedział. - Kupiłem je po rozmowie z
panią Morely-Johnson. To zwyczajne szkła. Nie musi ich pani nosić przez cały czas,
proszę je zakładać tylko przy niej. Zmienią w dużym stopniu pani wygląd.
Wszedł kelner z kawą. Gdy już go nie było, założyła okulary, wstała i
przejrzała się w wiszącym na ścianie lustrze. Wróciła do stolika.
- Rzeczywiście, ma pan rację... to świetny pomysł, dziękuję. Naprawdę bardzo
pan mi pomaga.
Patterson dotknął wskazującym palcem dołka w podbródku.
Chcę, żeby panią przyjęła. Jestem gotów założyć się, że tak się stanie, a
wtedy będziemy się dość często widywać. Czy nie moglibyśmy więc zarzucić już
tych zbędnych formalności i zacząć mówić sobie po imieniu? Jestem Chris, Sheilo.
Bardzo chętnie. - Nagle się uśmiechnęła. To był jej pierwszy autentyczny
uśmiech, który miał okazję ujrzeć. Nawet pomimo okularów wydała mu się bardzo
ładna.
- Więc zdejmij to już... wyglądasz jak nauczycielka.
Roześmiała się i położyła okulary na stole.
Teraz lepiej? - Przysunęła mu cukierniczkę. - Ja nie słodzę.
Ja też nie. W takim razie wszystko ustaliliśmy. Idziesz jutro o jedenastej do
hotelu Plaża Beach. Zapytasz recepcjonistę o panią Morely-Johnson i przedstawisz
się. Uprzedziłem go, nie będzie więc żadnych problemów.
Znakomicie wszystko załatwiłeś.
Patterson odchylił się do tyłu i uśmiechnął. Widać było, że jest z siebie
zadowolony.
- Aha, tu jest twoja pensja. Płacę ją z podręcznej kasy, z której reguluję
wszystkie rachunki. Poprzednia osoba dostawała sto dolarów tygodniowo, nie licząc
oczywiście pełnego utrzymania. Będziesz miała własny pokój z telewizorem i innymi
wygodami. Zaproponowałem, żeby płaciła ci sto czterdzieści. Zgodziła się. W
porządku?
- Oczywiście, dziękuję ci. To mnie zupełnie satysfakcjonuje.
Spodziewał się czegoś więcej. W końcu sto czterdzieści dolarów z
całkowitym utrzymaniem nie było taką małą sumą, a jednak nie wywarło na niej
najmniejszego wrażenia. Miał naprawdę sporo kłopotu z nakłonieniem starszej pani,
by zaakceptowała nowe warunki.
Skończyli pić kawę. Po chwili ciszy Sheila odwróciła się i popatrzyła na obitą
czerwonym pluszem kanapę. Patterson spojrzał w tym samym kierunku.
Tak cię to zainteresowało? - spytał, usiłując nadać głosowi niedbałe
brzmienie.
Pomyślałam, że to dość wygodne. - Przyjrzała mu się znów jakby odległym
wzrokiem. - Tak jak i zasuwka na drzwiach.
Poczuł szybsze bicie serca.
- Nie jest potrzebna - stwierdził mniej opanowanym tonem. - Po podaniu kawy
personel już tu nie wchodzi.
Utkwiła w nim wzrok. Czuł, że traci pewność siebie.
- Wiesz o tym z doświadczenia?
Ciepły uśmiech sprawiał wrażenie nieco wymuszonego.
Można to tak określić.
Chris... - Przerwała, zgasiła papierosa i spojrzała na niego, uśmiechając się
ledwo dostrzegalnie. - Wiem, że muszę spłacić dług, ale nie w ten sposób.
Sposób? Sheilo! - Udał, że jest zaskoczony. - To przecież nic nie znaczy...
do niczego nie zobowiązuje... nie chciałbym, żebyś...
Proszę cię! - Oparła głowę na rękach. - Dla mnie seks jest czymś
poważnym, jednym z boskich darów. Uważam, że nigdy nie powinien być
nadużywany. Wybacz, ale według mnie nie polega na ściąganiu majtek, podnoszeniu
sukienki i robieniu tego na pluszowej kanapce w drogiej restauracji, gdzie żaden
kelner nie wejdzie po podaniu kawy. Ale zawsze spłacam długi. Czy moglibyśmy
porozmawiać o tym, kiedy już dostanę pracę?
Po raz pierwszy, odkąd pamiętał, poczuł się naprawdę zakłopotany. Wzbierało
w nim podniecenie. Na czole pojawiły się drobne kropelki potu. Nigdy nie
przypuszczał, że zdobędzie ją z łatwością. Ukryta obietnica przyszłej zapłaty prawie
mu zaparła dech.
- Nie musisz tego mówić - powiedział bezładnie. - Nie chciałbym, żebyś
myślała...
Odsunęła krzesło.
- Zadzwonię do ciebie, gdy się dowiem.
Wstała.
Dokąd idziesz? - Był kompletnie zdezorientowany. Panowała nie tylko nad
rozmową, ale i nad całym wieczorem.
Muszę. Mam kilka listów do napisania, zanim się położę, a poza tym robi
się już późno.
Wiedział już, że nie była to zwyczajna kobieta, że cały jego urok na nic się nie
przyda. Pragnął jej jak nikogo innego. Był wystarczająco bystry, żeby zorientować
się, że do niczego nie można jej zmusić. „Zawsze spłacam długi...”
Cierpliwości, powiedział sobie.
- W takim razie będziemy się zbierać. - Wstał i poszedł za nią do drzwi. Gdy
podpisywał czek, ona wychodziła już na zewnątrz.
Dogonił ją.
Nie wiem, jak ci podziękować, Chris - odezwała się. - Było bardzo
przyjemnie i jeszcze raz dziękuję za...
Miejmy nadzieję, że wszystko będzie w porządku - stwierdził. Ciągle
pamiętał wcześniejsze słowa: „Dla mnie seks jest czymś poważnym, jednym z
boskich darów”. Na myśl o spędzonej w jej towarzystwie nocy ogarniała go słabość.
Samochód czekał przy krawężniku. W milczeniu pojechali do hotelu. Gdy
Patterson się zatrzymał, Sheila pochyliła się i lekko musnęła ustami jego policzek.
Wysiadła, zanim zdążył wyciągnąć rękę.
- Dobranoc, Chris... i jeszcze raz dziękuję.
Wbiegła po schodach do hotelu, gdzie w hallu oczekiwał zniecierpliwiony
Hammett.
ROZDZIAŁ 2
Następnego ranka Patterson przyjechał do banku o zwykłej porze. Na widok
ułożonej porządnie w dwóch plikach korespondencji zrzedła mu mina.
Spędził niespokojną noc, rozmyślając o Sheili. Była naprawdę niesamowita!
„Według mnie seks nie polega na ściąganiu majtek, podnoszeniu sukienki...” Żadna
ze znajomych kobiet nigdy nie powiedziała czegoś podobnego. Zaszokowały go te
słowa. Choć w pewnym sensie taka szczerość zachęcała do dalszych wysiłków -
osoba niedoświadczona powstrzymałaby się raczej od podobnych stwierdzeń.
Zirytowała go świadomość, że doskonale sobie zdawała sprawę z tego, że miał
na nią chęć. Czy to było aż tak widoczne? No i coś jeszcze - przez cały czas panowała
nad sobą, a do tego Patterson nie był przyzwyczajony. Denerwował go jej
niezmącony spokój. Wcale nie działał na nią. Coś podobnego nie zdarzyło mu się do
tej pory. Ale powiedziała, że spłaca długi, co znaczy, że kiedy przyjdzie czas, uda mu
sieją wreszcie zdobyć... Co innego mogłoby to oznaczać.
Usiadł za biurkiem i zapalił papierosa.
Prawie przez całą noc i w czasie porannej toalety zadawał sobie pytanie,
dlaczego znalazł się pod wpływem tej kobiety. Nie była piękna ani nawet ładna! Nie
mógł tego pojąć. Czuł się jak opętany; na myśl o jej nagim ciele, spoczywającym
obok w łóżku ogarniało go pożądanie. Pragnął już wielu kobiet, ale nigdy tak
szaleńczo jak tej. Było w niej coś wyzwalającego żądzę, przyciągającego i
odpychającego zarazem. Co to mogło być?
Weszła Vera Cross, sekretarka. Miała około trzydziestu lat. Była ładna,
zawsze starannie ubrana i niezwykle odpowiedzialna. Widok jej bujnych piersi i
zgrabnych nóg stanowił dla Pattersona nagrodę, pomagając mu w codziennym
przedzieraniu się przez nieciekawe zakamarki urzędowania. Często zastanawiał się,
jaka jest w łóżku, myśli takie opanowywały go jednak na widok każdej atrakcyjnej
kobiety. Wydawało mu się, że może być niezła, ale na razie tego nie sprawdził. Był
zbyt ostrożny, żeby przejechać się na takiej sprawie. Wiedział, że nie miałby żadnych
obiekcji, gdyby ją od czasu do czasu przycisnął w odpowiednim miejscu, ale wolał
się powstrzymać. Słyszał o jednym czy dwóch kolegach mających romansiki z
sekretarkami i o kłopotach, które z tego wynikły. Był ambitny - dążył do tego, by
pewnego dnia zostać wiceprezesem, a może nawet prezesem banku. Wiedział, że
jeden nierozważny krok może wszystko uniemożliwić, tak więc pozostawali z Verą w
stosunkach wyłącznie przyjacielskich.
- Dzień dobry, Chris. Będziesz miał sporo pracy z korespondencją -
powiedziała, zamykając drzwi. - Te odłożone naprawą stronę są pilne. - Usiadła,
założyła jedną zgrabną nogę na drugą i otworzyła notes.
Patterson zabrał się do pierwszego listu ze stłumionym jękiem niechęci.
Zmuszając się do szybkiej pracy, skończył już o dziewiątej pięćdziesiąt. Od czasu do
czasu na stronicy pojawiały się niebieskie oczy, ale starał się wtedy skoncentrować. O
dziesiątej musiał wziąć udział w porannej konferencji rady, która miała się skończyć
czterdzieści pięć minut później.
Są dziś jakieś umówione terminy? - spytał bez cienia nadziei w głosie, żeby
tak nie było.
Tak, co dwadzieścia minut aż do lunchu - odpowiedziała pogodnie. - O
jedenastej będzie pan Cohen. Przeznaczyłam dla niego pół godziny.
Patterson stuknął ręką w czoło.
Nawet nie zajrzałem do jego teczki - stwierdził z konsternacją,
przypominając sobie minione popołudnie, gdy był w stanie myśleć jedynie o Sheili.
Przewidziałam to. Zaniosłam ją do centrali, żeby po przejrzeniu wysunęli
jakieś propozycje. Powiedziałam, że jesteś
zbyt zajęty, aby sam to zrobić. - Podała mu dwa zapisane arkusze papieru.
- Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił. Stokrotne dzięki.
Uśmiechnęła się.
Wiedziałam, że szukałeś tej osoby dla pani Morely-Johnson. Znalazłeś
kogoś odpowiedniego?
Tak mi się przynajmniej wydaje... okaże się dzisiaj. Jeszcze raz dzięki, -
Patterson zagłębił się w lekturze poczynionych przez centralę sugestii.
Podczas będącego czystą formalnością posiedzenia rady Patterson co chwilę
spoglądał na zegarek. W tym czasie pani Morely-Johnson rozmawiała z panią
Fleming. Trochę go to niepokoiło. Przypuśćmy, że spodoba się jej miła starsza
kobieta z piętnastoletnim doświadczeniem w tych sprawach. Próbował w delikatny
sposób zmniejszyć jej szanse, dając do zrozumienia, że zarówno brak znajomości
spraw muzycznych, jak i poziom jej edukacji mogą wpłynąć na to, że nie będzie zbyt
interesującą osobą do towarzystwa. Robił to w sposób bardzo subtelny, i miał
wrażenie, że udało mu się przekonać starszą panią.
Siedząc z Bernie Cohenem w gabinecie i rozważając skomplikowane operacje
finansowe, Patterson cały czas spoglądał na ustawiony na biurku zegar. Dziesięć po
jedenastej. Sheila musiała już być w dużym, luksusowo umeblowanym salonie i
rozmawiać z panią Morely-Johnson. Spociły mu się dłonie. Wszystko może się
przecież zakończyć klapą. Co wtedy zrobi Sheila? Powiedziała, że jest w drodze do
Los Angeles, więc czy naprawdę miałaby zniknąć z jego życia? Rozstrajały go te
myśli.
W końcu pozbył się Bernie Cohena i przyjął panią Van Da-vis, pragnącą w
jakiś sposób ulokować nadwyżkę swego kapitału. Kiedy o jedenastej czterdzieści
odprowadzał ją do wiodących na korytarz drzwi, spostrzegł dającą mu jakieś znaki
Verę. Opuszczając zachwyconą i oczarowaną jego osobą panią Van Davis, zbliżył się
szybko do biurka sekretarki.
- Dzwoni pani Morely-Johnson.
Połącz mnie z nią - polecił i nieomal wbiegł do gabinetu. Odczekał chwilę,
by zapalić drżącą ręką papierosa, potem ujął słuchawkę.
Czy to ty, Chris? - Pani Morely-Johnson mówiła z nosowym akcentem, a
oprócz tego miała silnie zakorzenione przekonanie, że każdy, z kim rozmawia przez
telefon, prawdopodobnie nie dosłyszy. Na dźwięk jej pierwszych słów Patterson
drgnął. Trzymając słuchawkę w pewnej odległości od ucha, odezwał się:
Dzień dobry pani. Jak samopoczucie?
Dziękuję, jestem może trochę zmęczona. - Zaznaczyła, że nie jest już
młoda. - Chodzi mi o tę dziewczynę... Sheilę Oldhill. Rozmawiałam z nią. Wydaje się
bardzo poważna.
Patterson poruszył się na krześle. Starając się nadać głosowi niedbałe
brzmienie, powiedział:
Też odniosłem takie wrażenie. Ma bardzo pochlebne referencje. Poza tym
sprawdziłem ją dokładnie (kłamstwo). Odpowiada pani?
Całkowicie. - Po chwili ciszy skrzeczący głos mówił dalej: - Ale jest bardzo
młoda.
Patterson ścisnął słuchawkę tak, że aż zbielały mu paznokcie.
Tak, to prawda. Zastanawiałem się nawet, czy ją w ogóle brać pod uwagę...
takie kwalifikacje...
Podoba mi się druga osoba. Z pewnością jest bardziej doświadczona.
„Klapa!” - pomyślał Patterson.
Doskonale panią rozumiem. Czy mam poinformować panią Oldhill, żeby
poszukała czegoś innego?
Wcale tego nie powiedziałam! - Podniosła głos, więc musiał szybko
odsunąć od ucha słuchawkę. - Bynajmniej. Ta dziewczyna mnie zainteresowała.
Znałam jej ojca... był świetnym muzykiem. To wstyd, żeby wiedziała o nim tak mało.
Powiedziała mi, że był zawiedziony tym, że nie miał syna. Chciałabym jej o nim
opowiedzieć. Jesteś zbyt młody, żeby to pamiętać. Często występowałam, kiedy był
pierwszym skrzypkiem.
Rozluźnił się trochę.
- Jestem pewien, że ona byłaby pani ogromnie wdzięczna.
- Tu nie chodzi o żadną wdzięczność. Powinna wiedzieć o swym ojcu
wszystko. Zdecydowałam się przyjąć ją na próbę.
Patterson otarł spocony policzek.
- A co do pani Fleming... czy mam jej powiedzieć, żeby na wszelki wypadek
jeszcze poczekała?
- Oczywiście, że nie... ta dziewczyna zupełnie mi odpowiada. Przyjmuję ją na
trzy miesiące. Jeśli będę chciała zmiany, poradzę się ciebie.
Powoli wciągnął powietrze i odpowiedział:
Ma pani zupełną rację. Po trzech miesiącach będziemy wiedzieli, czy jest
dobra.
Tak... tak właśnie uważam. I dziękuję ci za pomoc. Musiałeś poświęcić na
to sporo czasu.
To dla mnie przyjemność - odpowiedział głosem, któremu nadał ciepłe
brzmienie. - Zatem już ustalone. Jest kilka przekazów do podpisu. Czy nie
przeszkadzałoby pani, gdybym wpadł jutro około jedenastej?
Ależ skąd - zachichotała z kokieterią, o mało nie przyprawiając tym
Pattersona o mdłości. Mimo że zajmował się jej sprawami finansowymi już przez
cztery lata, swoiste uwielbienie, jakże do niego żywiła, była czasem nie do zniesienia.
W porządku, mówił sobie często, jest przecież stara, samotna i trochę zbzikowana;
stanowi dla niej kogoś w rodzaju filmowego amanta. To nieszkodliwe, ale żeby
chociaż nie robiła z siebie tej kokietki.
Znakomicie, proszę pani. Zatem kiedy panna Oldhill rozpoczyna pracę?
Natychmiast, oczywiście.
Patterson zmarszczył brwi. Nie była to najlepsza wiadomość. Dostęp do Sheili
zostanie poważnie utrudniony.
Czy woli pani, żebym płacił jej tygodniowo czy miesięcznie? - spytał.
Ta dziewczyna jest bez pieniędzy. Ojciec nic jej nie zostawił. Przeznaczył
wszystko dla Domu Starego Muzyka. To mnie naprawdę zdumiewa... ale ludzie tej
profesji często bywają ekscentrykami. Muszę to przyznać... czasem sama się tak
zachowuję. - Znowu rozległ się dziewczęcy chichot. Patterson zacisnął zęby. - Będę
jej płacić sama. Dostała już trochę pieniędzy, żeby kupić coś do ubrania. Jej strój nie
wyglądał zbyt ciekawie, a wiesz, jacy ludzie tu mieszkają. Wyszła teraz po zakupy.
Nie będę ci zajmować czasu jej sprawami, i tak dużo pracujesz.
Patterson aż przymrużył oczy ze złości. Sheila nie traci czasu; już się od niego
uniezależniła. Był pewien, że to ona była autorką pomysłu. Przez minione cztery lata
sam zajmował się tymi sprawami.
Oczywiście, nie ma problemu - zmusił się do odezwania zdawkowym
tonem. - W takim razie zobaczymy się jutro. Czy ma pani jeszcze inne życzenia?
Tak, przypomniało mi się coś. - Po dłuższej chwili mówiła dalej: - Czy
możesz przynieść mi pięć tysięcy dolarów w gotówce?
Patterson nie wierzył własnym uszom. Opierając łokcie o blat stolika, zacisnął
palce na słuchawce.
Pięć tysięcy dolarów?
Tak. Uważam, że powinnam mieć przy sobie więcej gotówki. Czasem
wolałabym nie płacić czekami.
Oczywiście.
Jeszcze przez chwilę słuchał jej paplaniny, a kiedy wreszcie odłożyła
słuchawkę, utkwił zamyślony wzrok w notatniku.
Nie podobały mu się te zmiany. Poczuł, że ni stąd, ni zowąd został
pozbawiony części swych uprawnień. Czy to Sheila w jakiś przebiegły sposób
namówiła ją, żeby płaciła je bez pośrednictwa banku? A może tylko on tak sobie to
wyobraża, podczas gdy starsza pani sama postanowiła wprowadzić innowacje.
„Wyszła po zakupy”. Która z nich to zasugerowała? Pogrążony w myślach dotykał
dołka w podbródku. Na dodatek te pięć tysięcy dolarów! Zaniepokoił się. Coś takiego
zdarzyło się po raz pierwszy. Dopiero teraz uświadomił sobie, jaką władzę posiadał
przez ostatnie cztery lata. Płacił podatki, inwestował pieniądze, regulował wszelkie
rachunki. Wszystko przechodziło przez jego ręce.
„Będę jej płaciła sama. Nie będę ci zajmować czasu jej sprawami.”
Stanowczo mu się to nie podobało. Zastanawiał się tylko, czyje to były
pomysły.
Zapalił papierosa. Ujrzał nieprzeniknioną twarz, niebieskie oczy i stanowcze
usta. Usłyszał spokojny głos: „Zawsze spłacam długi”. Rozluźnił się. Chyba wymyśla
jakieś bzdury. Starsza pani była trochę dziwaczna. Zresztą co w tym niezwykłego, że
sama chce płacić Sheili? Czym się tu niepokoić? Najważniejsze, że wcześniej czy
później Sheila ureguluje swoje rachunki.
Do gabinetu zajrzała Vera.
- Czeka pan Lessing. Patterson zgasił papierosa.
- Niech wejdzie-powiedział, ujmując notes oraz złoty ołówek, próbując
oderwać się od doraźnych problemów.
Jack Bromhead już od pięciu lat był prywatnym kierowcą pani Morely-
Johnson. Była z niego dumna niezależnie od tego, że wzbudzał w niej pewien rodzaj
niepokoju. Kiedy pani Morely-Johnson była w Anglii, ujrzała podczas zwiedzania
Can-terbury przechodzącego główną ulicą biskupa. Uduchowiony wyraz twarzy,
dostojeństwo oraz śnieżnobiałe włosy wywarły na niej głębokie wrażenie. Podobnego
uczucia doświadczyła na widok Bromheada, przysłanego po śmierci poprzedniego
kierowcy, któremu stanowczo brakowało dystynkcji, a poza tym był zbyt
bezceremonialny i uznawał cadillaca za jedyny dobry samochód na świecie.
Bromhead posiadał nieskazitelne referencje. Przybył do Stanów z Anglii,
gdzie, według swych słów, był osobistym kierowcą księcia Sussex. Jego opanowanie,
maniery, którym nie można było niczego zarzucić, referencje od księcia i ogólny
wygląd sprawiły, że pani Morely-Johnson nie potrafiła mu się oprzeć.
Powiedział spokojnym, pięknie modulowanym głosem, że zwykł prowadzić
tylko rolls-royce’y. Jeśli pani Morely-Johnson woli cadillaca - tu nastąpiła krótka
pauza, której towarzyszyło uniesienie srebrnoszarych brwi - to z przykrością będzie
musiał poszukać innej oferty.
Patrząc na wysokiego, majestatycznego człowieka, pani Morely-Johnson
zastanawiała się na tym, jak przyjaciele zazdrościliby jej takiego kierowcy. Nigdy nie
zamierzała kupować rolls-royce’a. Wszyscy jej znajomi jeździli cadillacami lub
mercedesami, więc chociażby dlatego myśl ta wydała jej się kusząca. Zgodziła się.
Skłonił poważnie głowę; była trochę rozczarowana, że nie okazał innych oznak
zadowolenia. Później oznajmił, że wolałby zamawiać uniformy w Londynie - u
Hawsa i Curtisa, krawców księcia Edynburga. Stwierdził, że w Ameryce nie szyje się
w sposób, do którego jest przyzwyczajony. Nieco tym zdziwiona, z drugiej jednak
strony oczarowana, pani Morely-Johnson poleciła mu załatwić sprawę. Nawet gdy
otrzymała rachunek opiewający na ponad tysiąc dolarów, uregulowała go bez
mrugnięcia okiem. Zapewniała samą siebie, że tak dystyngowany, a przy tym
przystojny mężczyzna musi się odpowiednio ubierać.
Co roku, zawsze pierwszego grudnia, Bromhead grzecznie, ale stanowczo
sugerował wymianę samochodu na nowy model. Starsza pani niezmiennie
przystawała na jego propozycję.
Tak się szczęśliwie dla Bromheada zdarzyło, że rozpoczął pracę rok przed
tym, jak Chris Patterson wziął sprawy pani Morely-Johnson w swoje ręce. Gdyby to
on go angażował, szybko odkryłby, że książę Sussex nie istnieje i że nad wyraz
pochlebne referencje są jedynie dobrze podrobionym dokumentem.
Oskarżony o liczne fałszerstwa Jack Bromhead spędził dziesięć lat życia w
więzieniu. Brytyjska policja uważała go za jednego z najbieglejszych fałszerzy w tym
kraju. Podrabiał nie tylko podpisy: był nie do pobicia, jeśli chodziło o kopiowanie
jakichkolwiek dokumentów czy banknotów.
Po niewesołych latach w więzieniu, zawdzięczanych poufnej informacji,
udzielonej przez niezadowolonego wspólnika, Bromhead stwierdził, że
dotychczasowa profesja jest zbyt niebezpieczna. Czuł, że powinien już zacząć
prowadzić spokojniejszy tryb życia, ale z jakimiś interesującymi perspektywami. Po
odbyciu kary postanowił zmienić teren działania - udał się do Stanów. Był
doświadczonym kierowcą i przeczuwał, że ze swoją aparycją, manierami i brytyjskim
akcentem nie będzie miał większych trudności z naciąganiem jakiegoś zamożnego
mieszkańca tego wielkiego kraju.
Przybył z zasobem gotówki mogącym wystarczyć na kilka tygodni - pieniądze
uzyskał ze sprzedaży zbywających matryc jednemu z kolegów po fachu - i udał się do
Głównego Biura Pośrednictwa Pracy.
Wiedział dokładnie, czego szuka: pracy u starszej zamożnej kobiety. Miał
szczęście, bo tego samego ranka pani Morely-Johnson zwróciła się do agencji z
prośbą o znalezienie kierowcy.
Dawniej, kiedy wszystko dobrze się układało, zyski Bromheada sięgały
trzydziestu tysięcy funtów szterlingów rocznie. Dobra passa trwała jednak tylko przez
niecałe trzy lata. Ale to wystarczyło, aby przyzwyczaić się do luksusów, więc kiedy
po wpadce trafił do więzienia, doznał gwałtownego wstrząsu. Po wyjściu na wolność
postanowił znaleźć bezpieczną metodę zapewnienia sobie spokojnej egzystencji na
starość. Wiedział, że nie wytrzyma kolejnych dziesięciu lat za kratkami.
Stwierdził, że jeśli po znalezieniu pracy u zamożnej staruszki nie ustawi się
tak, żeby wygodnie spędzić resztę życia, to nie jest wart zupełnie nic.
Miał oczywiście gorzką świadomość tego, że jeżeli uczyni choć jeden
fałszywy krok i dostarczy policji powodów, by zainteresowała się jego przeszłością,
może popaść w ciężkie tarapaty. Skończył pięćdziesiąt pięć lat, a to był już poważny
wiek.
Jako kierowca pani Morely-Johnson wiódł życie łatwe i wygodne. Miał
własny pokój z łazienką i telewizorem w małym bloku mieszkalnym, wynajętym dla
szoferów zasobnych gości hotelu Plaża Beach, a poza tym prowadził tylko rolls-
royce’y, co gwarantowało mu wysoką pozycję w hierarchii prywatnych kierowców.
To także sprawiało mu przyjemność. Nie licząc pełnego utrzymania, zarabiał sto
dolarów tygodniowo.
Pani Morely-Johnson nie była zbyt wymagająca. Co dzień o jedenastej jechali
po zakupy. Bromhead noszący wszystkie paczki spełniał właściwie funkcje
troskliwego służącego, ale nie bardzo się tym przejmował. Rzadko kiedy jeździli po
południu, a nigdy wieczorem. Jego pracodawczyni wolała grać na fortepianie lub
wydawać proszone obiady bądź kolacje na swym tarasie, a wtedy już zajmował się
nią personel hotelowy. Lubiła także przesiadywać na słońcu i słuchać muzyki z płyt
gramofonowych.
Bromhead miał bardzo dużo czasu. Część poświęcał na pisanie listów z
prośbami o autografy do znanych aktorów, pisarzy i innych osobistości. Spełnianie
takich życzeń mogło sprawiać tym ludziom jedynie przyjemność. Po otrzymaniu
dostatecznego zasobu podpisów, w trosce, by nie wyjść z wprawy, ćwiczył swą rękę,
aby w razie potrzeby móc bez wahania sygnować jakiś czek. Byłoby to oczywiście
bardzo niebezpieczne, traktował zatem swoje zajęcie jedynie jako ćwiczenie.
Gdy po raz pierwszy przyjechał do hotelu Plaża Beach, wiedział o pani
Morely-Johnson tyle, że jest osobą majętną. Nie miał pojęcia do jakiego stopnia, ale
był zdecydowany odkryć tę tajemnicę. Zainwestował w wysokiej klasy wymyślne
urządzenie podsłuchowe, którego mikrofony - niewiele większe od kuleczek
winogron - zainstalował w salonie pani Morely-Johnson, na tarasie oraz w sypialni.
Mimo że tak małe, były wystarczająco silne, by współgrać z magnetofonem
znajdującym się w pokoju Bromheada, który od hotelu oddzielał jedynie trawnik.
Wiedząc, że operacja nie potrwa krótko, przygotował się na dłuższe
oczekiwanie. Minął rok, który nie przyniósł żadnych informacji o zasobach
finansowych pani Morely-Johnson. Bromhead dowiedział się jednak o tym, że jest
ona szczególnie podatna na wpływ młodych mężczyzn. Dopiero gdy na scenie
pojawił się Chris Patterson, potrzebne wiadomości zaczęły wolno przedostawać się na
światło dzienne. Sytuację finansową pracodawczyni rozszyfrował, podsłuchując w
swym pokoju rozmowę pani Morely-Johnson z odwiedzającym ją Pattersonem. Na
kolanach trzymał zeszyt, w którym sporządzał zwięzłe notatki. Dowiedział się, że
oprócz biżuterii, rolls-royce’a, futer, obrazów i nieruchomości jej majątek jest wart
około pięciu milionów dolarów. Po skończonej rozmowie Bromhead zrozumiał, że
jeżeli tylko odpowiednio się sprawą zajmie, ma szansę odnaleźć prawdziwe Eldorado.
Minął kolejny rok. Rozkład zajęć nie zmieniał się, ale to mu raczej
odpowiadało. Powiększał się za to jego wpływ na panią Morely-Johnson i wszystko
układało się pomyślnie. Spełniał różnorakie zachcianki z uprzejmą godnością, co ją
zupełnie satysfakcjonowało. Bromhead wybiegał myślami w przyszłość. Spostrzegł
wzrastające znaczenie Pattersona, którego pozycja stawała się coraz bardziej
ugruntowana. Nie był tym zaskoczony. Już dawno zauważył, jak pani Morely-
Johnson reaguje na widok młodych, przystojnych mężczyzn, obsługujących ją na
przykład w sklepie. Zanim pogorszył się jej wzrok, często siadywała na tarasie z
lornetką w ręku i obserwowała przechadzających się wzdłuż wybrzeża facetów. Nie
dziwił się zatem, że Patterson działał na nią jak potężna dawka hormonów.
Pewnego razu poleciła Bromheadowi, aby udał się do jej adwokata.
- Chciałabym, żebyś pojechał do pana Weidmana - oznajmiła - a kiedy
skończę z nim omawiać sprawy, żebyś odwiózł go do biura. Nie będzie miał chyba
nic przeciw małej przejażdżce.
- Tak jest, proszę pani - odpowiedział Bromhead. Omawiać sprawy...
Zanim Bromhead wyruszył po adwokata, wymienił szpulę w magnetofonie na
inną - z większą ilością taśmy - i ustawił przełącznik czasowy na jedenastą, aby
równo z przybyciem Weidmana rozpoczęło się nagrywanie rozmowy.
Siedział w samochodzie na zewnątrz, wiedząc, że wkrótce pozna każde
wypowiedziane przez nich. Później, gdy wrócił do pokoju, zrobił sobie kanapkę z
szynką, otworzył puszkę piwa i usadowił się wygodnie, by wysłuchać nagrania.
Pani Morely-Johnson sporządzała testament. Dwa miliony dolarów
zapisywała Fundacji do Badań nad Zwalczaniem Raka. Kolejne dwa miliony wraz z
czterystoma hektarami posiadłości ziemskich miał odziedziczyć Oksfordzki Komitet
Pomocy Głodującym. Milion przeznaczyła dla niewidomych, a fundusze w wysokości
około dwóch milionów dolarów, uzyskane ze sprzedaży należących do niej obrazów,
miały wpłynąć na konto UNICEF-u.
Kolejne zapisy wyglądały następująco:
Christopher Patterson w uznaniu za życzliwość i troskę o sprawy starszej pani
miał otrzymywać każdego roku sto tysięcy dolarów. Jackowi Bromheadowi została
przyznana stała pensja w wysokości piętnastu tysięcy dolarów z prawem zatrzymania
samochodu, natomiast roczne pobory panny May Lawson - osoby towarzyszącej -
miały wynosić dwadzieścia tysięcy dolarów.
Po chwili ciszy rozległ się z taśmy głos adwokata:
A co z pani bratankiem, Geraldem Hammettem? Czy dla niego coś pani
przewiduje?
Dla Geralda? - Pani Morely-Johnson podniosła głos. - Nie ma mowy! Ten
straszny chłopak nie dostanie ani centa!
Coś jeszcze mówili, ale to już nie miało żadnego znaczenia dla Bromheada,
który w skupieniu zaczął studiować notatki.
Roczna pensja w wysokości piętnastu tysięcy dolarów z dodatkiem rolls-
royce’a nie satysfakcjonowała go. Stanowczo należało dokonać pewnych zmian, nie
wiedział tylko na razie, w jaki sposób.
Gerald Hammett, bratanek? Kto to jest? Pierwszy raz słyszał o jakimś
krewnym pani Morely-Johnson.
Po namyśle postanowił wykasować rozmowę z taśmy magnetofonowej, a
zatrzymać dobrze ukryte notatki. „Czas zacząć działać” - powiedział sobie.
Zainteresował go ten bratanek. Stwierdził, że trzeba się czegoś o nim dowiedzieć.
Krewny może przecież obalić testament... Sprawa była jednak dość zawiła, a
Bromhead wiedział, że musi być ostrożny. Jedno fałszywe posunięcie i będzie miał na
karku policję. Na samą myśl o tym aż się wzdrygnął.
Wtedy przypomniał sobie o Sollym Marksie. Zanim wyszedł z więzienia,
gość, z którym siedział w celi, powiedział mu, że jeśli będzie czegoś potrzebował w
Stanach, powinien skontaktować się z Sollym Marksem. Facet miał mieszkać w Los
Angeles, jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów od miejsca, w którym obecnie przebywał
Bromhead. Był adwokatem krętaczem, właścicielem jakiejś posiadłości; pożyczał
także pieniądze na procent i zawsze wiedział, co w trawie piszczy.
Po chwili zastanowienia Bromhead zdecydował się wykorzystać w swoich
poczynaniach tego właśnie człowieka. Odnalazł jego numer telefoniczny i zadzwonił.
Od razu, gdy wspomniał nazwisko znajomego z celi i swoje własne, Marks wykazał
chęć do współpracy.
Przyjadę do pana - oznajmił. - Lepiej nie rozmawiajmy przez telefon. Proszę
wskazać miejsce.
Hotel Franklin - odparł Bromhead. - Będę jutro o osiemnastej.
Na widok siedzącego w hallu Marksa Bromhead doznał lekkiego wstrząsu.
Człowiek ten był podobny do nadmuchanej ropuchy: niski, przysadzisty, o
niesamowicie szerokich ramionach. Jego twarz wyglądała jak piłeczka pingpongowa,
do której zostały przyklejone kępki rudawych włosów; jej rysy znikały w tłuszczu.
Wyzierające z twarzy małe czarne oczka przypominały iskrzące się paciorki
ciemnego bursztynu, oprócz tego były chytre i przenikliwe.
Po kilku minutach rozmowy Bromhead wiedział, że znalazł właściwego
człowieka.
- Nie ważne, dlaczego - oznajmił na początku. - Potrzebuję w każdym razie
dokładnych informacji o mieszkającej w hotelu Plaża Beach pani Morely-Johnson.
Tego samego o Christopherze Pattersonie - zastępcy dyrektora banku Pacific Traders
- ze specjalnym uwzględnieniem spraw płciowych.
Poza tym - wszystkiego, czego można dowiedzieć się o Geraldzie Hammetcie,
bratanku pani Morely-Johnson. Da się to załatwić?
Marks położył na ramieniu Bromheada małą, przypominającą bryłę źle
ukształtowanego ciasta rękę.
- Ja mogę wszystko, ale to kosztuje. Nie mam na myśli zapłaty z góry, chcę
tylko wiedzieć, czy ma pan dobre widoki.
Bromhead utkwił wzrok w małych czarnych oczkach.
- Mam.
Marks skończył drinka.
- W takim razie nie ma sprawy, zdobędę te informacje. Jeszcze tylko zapytam,
jakie są te widoki?
Bromhead uśmiechnął się.
- Zbieram autografy - powiedział. - To nieco dziecinne, ale mam swoje
sposoby. - Wyjął z kieszeni notes i podsunął go Marksowi. - Można prosić o pański?
Marks popatrzył na niego. Małe usta rozciągnęły się w coś na kształt
uśmiechu. Ujął notes i nagryzmolił piórem swój podpis.
Bromhead przez kilka minut wpatrywał się w kartkę.
Nie jest łatwy - mruknął pod nosem. Wziął pióro Marksa i na czystej kartce
odtworzył podpis. Wyrwał obie, przełożył kilkakrotnie i podał rozmówcy.
Który jest prawdziwy? - spytał.
Marks obejrzał dwa niczym się od siebie nie różniące autografy. Podarł
dokładnie kartki i skinął głową.
Imponujące - stwierdził. - Zatem świetnie, przyjacielu. Masz
nieograniczony kredyt.
Reasumując, ile mnie to będzie wszystko kosztowało?
Dziesięć tysięcy dolarów. Bromhead potrząsnął głową.
Nie... pięć tysięcy. To nie jest więcej warte.
Marks nachylił się do przodu. Wyglądał jak przekarmiony sęp.
Majątek pani Morely-Johnson ma wartość pięciu milionów dolarów. Nie
próbuj kantów w tych sprawach, przyjacielu... dziesięć tysięcy albo nie robimy
interesu.
Osiem - zaproponował bez żadnej nadziei.
Powiedziałem dziesięć... będziemy w kontakcie. - Marks wstał i kaczym
chodem pomaszerował w stronę windy.
Bromhead patrzył w jego kierunku. Ten facet był swoim własnym panem.
Dostarczone informacje całkowicie zadowalały Bromheada. Marks, zanim się
z nim rozstał, poprosił o kwit dłużny na dziesięć tysięcy dolarów, który naturalnie
otrzymał. Bromhead nie wątpił w powodzenie swego planu, a zatem był pewien, że
wcześniej czy później będzie mógł spłacić dług. Nie zawahał się nawet, gdy Marks
zażądał jeszcze dwudziestu pięciu procent, i spokojnie złożył podpis na dokumencie.
- Jeśli byłbym przydatny jeszcze do czegoś – powiedział Marks, troskliwie
chowając kwit do portfela - wie pan, gdzie
mnie szukać. Będzie mi niezwykle przyjemnie.
Przy takiej stopie procentowej, myślał Bromhead, było to stwierdzenie dość
oględne. Miał jednak, co chciał, a już dawno nauczył się, że jeśli się czegoś
potrzebowało, trzeba było za to płacić.
Rozsiadł się wygodnie, aby przestudiować informacje. Zaczął od Geralda
Hammetta, jedynej osoby mogącej kwestionować ostatnią wolę pani Morely-Johnson.
Dowiedział się, że Gerald Hammett był jedynym synem brata pani Morely-
Johnson - Lawsona Hammetta - wziętego inżyniera o specjalności górniczej, który
przed ośmiu laty zginął w wypadku w kopalni. Wcześniej opuściła go żona, uciekając
z jego najlepszym przyjacielem. Otrzymał po tym wydarzeniu rozwód z prawem
opieki nad dzieckiem. Ojcu i synowi nie wiodło się najlepiej. Pomimo wysiłków
Lawson Hammett nie mógł znaleźć płaszczyzny porozumienia z chłopcem, który był
leniwy, nie dbał o swój wygląd i miał złe usposobienie. Po zakończeniu szkolnej
edukacji Gerald zniknął. Uwolniony od jego towarzystwa ojciec nie czynił żadnych
wysiłków, żeby go odnaleźć.
W dniu swych dwudziestych drugich urodzin Gerald, który nauczył się, że
jeżeli się nie prosi, nie dostaje się, odwiedził w hotelu Plaża Beach swą ciotkę - panią
Morely-Johnson. W dość bezczelnych słowach przypomniał o tym, że jest jej
bratankiem, i spytał, co zamierza w związku z tym dla niego uczynić.
Gdyby zwrócił się do niej choć z odrobiną kultury i taktu, zrobiłaby może coś
dla niego, ale on nie miał czasu dla starej bogatej kobiety. Zażądał pomocy
finansowej w sposób, który ciotkę zaszokował.
Informator Marksa rozmawiał z naocznym świadkiem tego spotkania. Jeden z
portierów hotelu Plaża Beach pamiętał incydent - teraz już sprzed pięciu lat - i za
dziesięć dolarów był skłonny go szczegółowo opisać. Gerald - brudny, w
wyświechtanym ubraniu i zarośnięty, jakby dopiero co wyszedł z buszu - przybył do
hotelu w chwili, gdy pani Morely-Johnson wyjeżdżała po poranne zakupy. Na skutek
wypalenia skręta z marihuany w celu dodania sobie odwagi zachowywał się
gwałtownie i impertynencko. Zaskoczył swą ciotkę w hallu i głośno wytłumaczył jej,
czego oczekuje. Starsza pani słuchała niechlujnie wyglądającego chłopaka, ledwie
mogąc uwierzyć własnym uszom. Zdawała sobie również sprawę z tego, że obecni są
przy tym jej tak zwani przyjaciele. Czuła się zupełnie bezradna, wzywała tylko
rozpaczliwymi gestami portiera, który nie spostrzegł, że do hotelu dostał się ktoś
niepożądany.
Gerald został wyrzucony na zewnątrz, zdołał jednak wrzasnąć na całe gardło:
„Dobrze, ty stara głupia krowo... jeśli się do mnie nie przyznajesz, to niech cię
diabli!”
Zatuszowanie nieprzyjemnego zajścia musiało zabrać trochę czasu. Gdyby
majątek pani Morely-Johnson nie był wart pięciu milionów dolarów,
najprawdopodobniej byłaby zmuszona wyprowadzić się z luksusowego hotelu.
Według dalszych informacji Gerald udał się później do Los Angeles.
Przyłączył się do grupy hippisów i trzy następne lata przeżył w sposób dość burzliwy.
W końcu zajął się rozprowadzaniem narkotyków. Po dwóch miesiącach nastąpiła
wpadka. Ojciec już nie żył. Jedyną osobą, do której można było się zwrócić o pomoc,
była pani Morely-Johnson. Odwiedził ją więc pewien detektyw pragnący się
dowiedzieć, czy jest gotowa zrobić cokolwiek dla swego bratanka. Nieszczęśliwie
złożyło się tak, że był to przystojny Murzyn, a urodzona i wychowana w Georgii pani
Morely-Johnson nie znosiła widoku czarnej skóry. Nie dość tego, co zafundował jej
młody, teraz przez nią znienawidzony Hammett, musiała jeszcze rozmawiać z
czarnym funkcjonariuszem. To było już ponad jej siły. Odprawiła go jednym ruchem
ręki.
Gerald spędził dwa lata za kratkami. Miał dużo czasu na przemyślenia i
doszedł do wniosku, że jest źle traktowanym od dzieciństwa pechowcem oraz że
należy mu się coś od życia, a to „coś” powinno zostać przekazane przez jego ciotkę.
Był to oczywiście wniosek informatora Marksa. Bromhead jednak najzupełniej się z
nim zgadzał. Na miejscu Geralda czułby to samo. Po wyjściu na wolność Hammett
udał się do Nowego Jorku, gdzie znów przyłączył się do hippisów, ale trzymał się z
daleka od narkotyków. Wiedział, że jest tym naznaczony i jeśli wpadnie drugi raz,
posiedzi znacznie dłużej.
W tym czasie, kiedy prowadził życie z dnia na dzień, poznał Vedę Rayson.
Była młoda, ładna i uległa, a - co najważniejsze - miała stałe dochody od
wdzięcznego, że mieszka w jego domu, ojca. Gerald wprowadził się do jej
dwupokojowego mieszkania i żyło mu się na jej rachunek całkiem nieźle. Po czterech
miesiącach nawet trochę złagodniał. Odpowiadała mu taka egzystencja - nie musiał
wstawać przed jedenastą, zapewniano mu wikt i opierunek. Veda była najbardziej
ekscytującą dziewczyną, którą miał do tej pory. Czego więcej mógł żądać?
Pewnego ranka obudziły go tłumione jęki Vedy. Przestraszył się. Nastąpiło
zamieszanie z telefonami, wzywaniem karetki pogotowia, znoszeniem dziewczyny po
krętych schodkach przez dwóch niespecjalnie trzeźwych pielęgniarzy oraz
roztrzęsionego Geralda, idącego za nimi i udzielającego bezużytecznych rad.
W szpitalu pielęgniarka oznajmiła, że nie ma żadnej nadziei. Informator
Marksa nie wdawał się w szczegóły, okazało się w każdym razie, że Veda już od roku
zwalczała ciężką odmianę raka. Według uzyskanych od szpitalnej recepcjonistki
wiadomości fatalną wieść przyniosła Geraldowi Sheila Oldhill, która - zdaniem tej
kobiety - nie powinna w ogóle być pielęgniarką.
- Nie przepuści nikomu - mówiła recepcjonistka. – Wiem o niej wszystko. Na
widok faceta gotowa od razu kłaść się na plecach.
Informator westchnął. Jeśli to prawda, Sheila Oldhill była kobietą jego
marzeń. Oczywiście nie wypowiedział tej uwagi na głos.
Po trzydziestu ośmiu godzinach w szpitalu Veda umarła. Geralda
powiadomiła o tym pielęgniarka Oldhill. Naturalnie odczuł niepowetowaną stratę -
kto będzie teraz płacił rachunki, ubierał go i karmił?
- Widziałam dokładnie - mówiła recepcjonistka. - To było straszne. Wbiła w
niego chciwy wzrok... inne słowo tego nie odda. Jak mogła patrzeć tak na brudnego,
zarośniętego dzieciaka?
Zbierając informacje, gruby mężczyzna w średnim wieku miał oczy i uszy
szeroko otwarte. To, co usłyszał, bez wątpienia było wodą na jego młyn.
Dowiedział się jeszcze, że Sheila Oldhill i Gerald zamieszkali razem w
dwupokojowym mieszkaniu. Sheila nadal pracowała w szpitalu, zapewniając obojgu
środki do życia. Gerald żył na jej rachunek. Spędzał czas słuchając muzyki, chodząc
do kina i oczekując swej towarzyszki. Według ostatniej informacji przebywali wciąż
w Nowym Jorku.
To wszystko zainteresowało Bromheada. Przed podjęciem ostatecznej decyzji
zatelefonował do Marksa i poprosił go o dokładne informacje na temat Sheili Oldhill.
Zabrało to następne dwa tygodnie i kosztowało dwa tysiące dolarów, ale rezultat
całkowicie zadowolił Bromheada.
Dowiedział się, że ojciec Sheili był pierwszym skrzypkiem orkiestry
Filharmonii Nowojorskiej i - to już z akt pani More-ly-Johnson - że w tym samym
czasie ona, jako Alice Lesson, występowała tam ze swymi recitalami fortepianowymi.
Później zabrał się do studiowania informacji o Christopherze Pattersonie,
zapoznając się szczegółowo z jego bujnym życiem płciowym. Przeczytawszy o
licznych związkach z kobietami spoza rodzinnego miasta, o ostrożności, z jaką
zastępca dyrektora banku starał się uniknąć możliwych plotek na ten temat.
Bromhead przystąpił do udoskonalania planu zapewnienia sobie wygodnej i
dostatniej starości.
Po dłuższym namyśle postanowił spotkać się z Geraldem i Sheila Oldhill.
Trzeba było działać szybko. Pani Morely-Johnson była chwilowo pozbawiona opieki,
gdyż osoba towarzysząca zachorowała i przebywała w szpitalu. Starsza pani nie lubiła
zmian, wolała zatem poczekać na odzyskanie zdrowia przez swą towarzyszkę niż
szukać kogoś innego. Bromhead był jednak pewien, że żadne ozdrowienie nie nastąpi,
i zdecydował się na natychmiastowe działanie.
Napisał do Hammetta na papierze listowym z emblematem hotelu Plaża
Beach, oznajmiając, że przyjeżdża do Nowego Jorku w ważnej sprawie i pragnie, aby
Gerald wyszedł po niego na lotnisko Kennedy. Następnie poprosił panią Morely-
Johnson o wolny weekend, co uzasadnił chęcią spotkania się z bratem (w
rzeczywistości nie istniejącym), który wtedy miał przybyć do Nowego Jorku. Pani
Morely-Johnson, osoba wspaniałomyślna, zgodziła się od razu, a poza tym zwróciła z
góry koszty podróży.
Zanim wyruszył, skontaktował się z Sollym Marksem i poprosił go o tysiąc
dolarów. Marks bez wahania przysłał żądaną sumę. Wiedział, że Bromhead planuje
jakiś większy numer; pamiętał o należących do pani Morely-Johnson pięciu
milionach. O nic nie pytał, bo zdawał sobie sprawę, że Bromhead jest poważnym
gościem. Kiedy zrobi to, co zaplanował, Marks zażąda zwrotu gotówki, na tym
koniec. Dopóki pożycza tylko pieniądze, a nie można powiedzieć, żeby robił to ze
specjalną niechęcią, policja nie ma prawa go tknąć.
Bromhead rozczarował się na widok Geralda Hammetta. Wiedział jednak, że
dobry fachowiec w razie konieczności posługuje się także gorszymi narzędziami.
Kiedy Gerald dowiedział się, że ma do czynienia z zatrudnionym przez swą ciotkę
prywatnym kierowcą, jego wzrok stał się mniej podejrzliwy, a znacznie bardziej
ożywiony. Bromhead przedstawił mu zarys planu. Zapytał, czy można ewentualnie
liczyć na Sheilę Oldhill.
Gerald powiedział, że tak.
Bromhead chciał się z nią spotkać i porozmawiać. Jadąc z Geraldem
kupionym przez Sheilę volkswagenem, zastanawiał się nad sytuacją. Jeśli to, co
utrzymywała recepcjonistka, było prawdą, Sheila Oldhill nadawała się do jego planu.
Spoglądając na prowadzącego samochód Geralda, stwierdził, że pozbawiona seksu
kobieta nie przyciągnęłaby do siebie tego niedojrzałego chłopaka.
Natychmiast po ujrzeniu Sheili Bromhead znalazł się pod jej urokiem. Choć
nie interesował się już kobietami, od razu wyczuł jej zmysłowość i opanowanie.
Potrzebował właśnie kogoś takiego.
Wytłumaczył im wszystko, przestrzegając jednocześnie, że dopóki osoba do
towarzystwa pani Morely-Johnson żyje i jest zdolna do spełniania obowiązków, nie
można przejść do realizacji planu. Martwił go Gerald, który siedząc trochę dalej,
przez cały czas rozmowy patrzył spode łba. Kiedy zaczynał coś mówić, Sheila
powstrzymywała go ruchem uniesionej ręki. Wtedy mamrotał pod nosem jakieś
przekleństwa i znowu milczał.
Bromhead spojrzał na Sheilę.
Co pani o tym myśli?
Chyba warto spróbować - powiedziała cicho.
To dość ryzykowne - stwierdził Bromhead. - Może w ogóle nie wypalić.
Chciałbym, żebyście wzięli pod uwagę fakt, że wszystko potrwa długo, ale gra jest
warta świeczki.
Po drugiej stronie pokoju Gerald obgryzał paznokcie.
- Co, do choroby, oznacza to „długo”? Bromhead przyjrzał mu się.
- Będziemy musieli poczekać, aż umrze pańska ciotka. - Przerwał, ale zaraz
dokończył: - Nikt przecież nie jest wieczny.
ROZDZIAŁ 3
Gerald Hammett siedział przy nie domkniętych drzwiach nędznego
hotelowego pokoju i z niecierpliwością czekał na Sheilę. Wyszła przed jedenastą,
sądził, że powinna wrócić najpóźniej o dwunastej trzydzieści. O pierwszej zszedł do
baru, nabył kanapkę z wołowiną i napił się piwa. Ze stołka, na którym siedział, mógł
obserwować wejście. Był zniecierpliwiony i coraz bardziej zdenerwowany. Pół
godziny później wrócił do pokoju. Wskazówki zegarka stały prawie w miejscu. Co się
z nią działo? Była nieodzowna, bez niej nie ma mowy o forsie. Może ją potrącił
samochód? Kiedy uświadomił sobie, że on, choć także ważny, nie ma do odegrania
żadnej większej roli, poczuł zawód i bezsilną złość.
„Sheila i Bromhead byli cholernie odpowiedzialni” - myślał niezadowolony.
Wydawało mu się, że traktują go jak gwiazdy ekranu odtwórcę drobnych rólek.
Strasznie go to irytowało.
Dopiero około szesnastej, całkiem już wyczerpany oczekiwaniem, Gerald
zobaczył swą towarzyszkę objuczoną trzema pudłami i jakimiś paczkami;
najwyraźniej wracała z zakupów.
Poczekał, aż zamknie drzwi. Wyszedł na korytarz, rozejrzał się i wślizgnął do
jej pokoju.
Co się z tobą działo? - zażądał odpowiedzi wściekłym głosem.
Nie powinieneś tu wchodzić, Getry - powiedziała, kładąc paczki na łóżku. -
Podejmujesz za duże ryzyko.
Zaklął.
Co jest grane?
Wszystko w porządku. Na razie przyjęła mnie na trzy miesiące. - Podeszła
do popstrzonego przez muchy lustra, żeby się normalnie uczesać. W nowej fryzurze
wyglądała na starszą i poważniejszą.
Co to jest? - spytał Gerald, wskazując rozrzucone na łóżku paczki.
Ach, to jakieś ubrania - powiedziała obój ętnym głosem. - Twoja ciotka
chce zadbać o mój wygląd.
Dała ci pieniądze?
Oczywiście. Spojrzał na zakupy.
Ile ci płaci?
Sto czterdzieści tygodniowo. Gwizdnął z podziwem.
Nieźle. Stara krowa musi być dobrze nadziana.
O tym już wiemy.
Słysząc zimny ton w głosie Sheili, popatrzył na nią uważnie.
A co z Pattersonem?
Udało mi się go nakłonić.
Co to znaczy, do diabła?
Nieważne. Muszę się spakować. Prosiła, żebym przyszła najpóźniej o
szóstej. Nie mam wiele czasu.
Chcesz powiedzieć, że już od dziś będziesz z nią mieszkać?
Tak... przecież jest sama. Gerald poruszył się niespokojnie.
A co będzie ze mną?
Przeszła obok, wyciągnęła z szafy walizkę, położyła ją na łóżku i otworzyła.
Złapał ją za rękę i przyciągnął do siebie. Stanęli twarzą w twarz.
- Słyszysz? Pytam, co będzie ze mną?
Popatrzyła na niego obojętnie. Niezmącony spokój rozwścieczał go, a z
drugiej strony przerażał.
Przecież się zgodziłeś na ten układ. - Wyszarpnęła rękę. - Uważaj trochę...
posiniaczysz mnie.
Zrobię jeszcze więcej! - warknął, przewracając ją z impetem na łóżko.
W chwili gdy znalazł się na niej, szukając po omacku spód-
nicy, poczuł silne uderzenie w twarz. Z oczu puściły mu się łzy, zaraz też
zaczęła lecieć krew z nosa. Ogłuszony bolesnym ciosem poczuł, jak Sheila wysuwa
się spod niego i wtyka mu w rękę jednorazową chusteczkę. Usiadł, starając się
zatamować krew, i spojrzał na nią.
Ty dziwko!
Uspokój się - powiedziała szorstko. - Zejdź z łóżka, bo wszystko
pobrudzisz.
Podniósł się roztrzęsiony i zrozpaczony.
Wszystko rozumiem - wymamrotał, trzymając przy nosie chusteczkę. -
Zachciało ci się tego gówniarza z banku. Ja już cię nie obchodzę.
Przestań mówić - powiedziała.
Słysząc cichy i stanowczy głos, poczuł się jak cyrkowa małpa, reagująca na
odpowiednie znaki. Usiadł na wygiętym krześle. Sheila przyniosła z łazienki mokrą
gąbkę i starła mu krew z nosa. Przez cały czas siedział jak skarcone za złe
zachowanie dziecko.
- Gerry... - Popatrzyła na niego, stojąc w drzwiach od łazienki, w której
płukała gąbkę. - Nie mam wiele czasu, ale musimy porozmawiać. Chyba pamiętasz,
że na wszystko się zgodziłeś. Zarówno Bromhead jak i ja wiemy, co robimy. Możemy
być bogaci do końca życia, i wiesz, że tego chcę. Musisz przestać zachowywać się jak
małe dziecko. Pytasz mnie, co z tobą będzie. Odgrywasz również ważną rolę w
naszym przedsięwzięciu, tyle że polega ona na cierpliwym oczekiwaniu. Jeśli nie
wiesz, co z sobą zrobić, mogę ci coś zasugerować.
Gerald przyłożył do nosa poplamioną krwią chusteczkę.
Jakie są te twoje cholerne sugestie?
Będziesz dostawał siedemdziesiąt dolarów tygodniowo, połowę mojego
zarobku - powiedziała Sheila. - Musisz się stąd wynieść... jest za drogo. Znajdziesz
tani pokój. Powinny ci wystarczyć te pieniądze. Mógłbyś nawet poszukać pracy.
Gerald opuścił chusteczkę. Odetchnął głębiej, pocierając
nos wierzchem ręki, i spojrzał podejrzliwie, czy nie zostały na niej ślady krwi.
- Pracy? O czym ty mówisz? Co, do diabła, mógłbym robić?
Popatrzyła na niego.
Dobrze... to nieważne. W takim razie musisz sobie poradzić z
siedemdziesięcioma dolarami na tydzień... wielu ludzi tak żyje.
A ty będziesz się wycierać z tym gówniarzem z banku?
Gerry... wyjdź stąd wreszcie. Muszę się spakować. Jutro masz się
wyprowadzić. Zaczynamy coś, co może zmienić nasze życie, więc spróbuj
zachowywać się jak człowiek dorosły.
Spojrzał na nią.
- A jeśli ja nie chcę tej forsy? - powiedział. – Pieniądze stwarzają problemy.
Chcę teraz ciebie. Chodź do mnie.
Wciąż ten sam wyraz niebieskich oczu, nieco się tylko ożywiły.
- Wynoś się! - Głos, który zabrzmiał jak trzaśniecie z bicza, przestraszył
Geralda. - Muszę się pakować!
Podniósł się z niechęcią.
Jak mam znaleźć pokój? - spytał niemal płaczliwie. - Ty będziesz sobie
mieszkała w luksusowym hotelu i zabawiała się z tym Pattersonem, a ja... skąd
wytrzasnę ten pokój?
Gerald! Wyjdziesz stąd czy nie! - Rozejrzała się, złapała torebkę, otworzyła
ją i wysypała pieniądze na łóżko. - Masz... siedemdziesiąt dolarów! Do przyszłego
tygodnia więcej nie dostaniesz!
Popatrzył na rozrzucone banknoty. Zawahał się, lecz po chwili pozbierał je i
włożył do kieszeni.
Ty myślisz tylko o forsie - powiedział.
Sam doszedłeś do tego wniosku? Pieniądze są potrzebne do życia. Ty
natomiast nie martwisz się o nic. Z czystym sumieniem żerujesz na mnie.
Przecież dobrze nam się żyło - stwierdził, idąc w kierunku drzwi. -
Nienawidzę tego cholerstwa, w które się wplątałaś.
-Przyślij mi do hotelu nowy adres - odrzekła, nie patrząc na niego. - Niedługo
się odezwę.
Przez chwilę stał z niepewną miną przy drzwiach.
- Proszę cię, zróbmy to jeszcze, zanim pójdę... ściągnij z siebie te rzeczy.
Patrzyła spokojnie.
- Idź już, Geny. Nie mam czasu.
Jej głos był zimny i obojętny. Poczuł lęk, że może ją stracić. Wiedząc, że nie
ma sensu namawiać jej, gdy jest w takim nastroju, wyszedł z pokoju, zatrzaskując za
sobą drzwi.
Słyszała odgłos kroków po korytarzu. Usiadła na brzegu zapełnionego
pakunkami łóżka i podparła głowę rękami.
Następnego dnia przed jedenastą Patterson zaparkował swój wóz przy hotelu
Plaża Beach. Wszedł po wiodących do hallu marmurowych schodkach.
Przywitał go portier, duży mężczyzna o czarnej twarzy, przyzwyczajony do
różnych zachcianek wszystkich - w jego mniemaniu - ekscentryków zamieszkujących
hotel.
Dzień dobry panu.
Cześć, Tom. - Patterson był zazwyczaj miły w stosunku do postawionych
niżej od siebie. Nic go to nie kosztowało, a procentowało. - Jak żona?
Portier skrzywił się.
Tak jak i ja, panie Patterson... nie jest coraz młodsza.
E, bez przesady, a propos, posłuchaj... - Opowiedział pikantną historyjkę,
usłyszaną przed wyjściem z banku od klienta. Portier wybuchnął śmiechem, a
Patterson wszedł do środka.
Podchodząc do windy, natknął się na Hermana Laceya, dyrektora hotelu. Był
to mężczyzna wysoki, szczupły i łysiejący. Jego mającą w sobie coś z jastrzębia twarz
zdobiły bokobrody. Sprawiał wrażenie człowieka, któremu się dobrze powodzi.
Uścisnęli sobie dłonie.
- Jak się miewa pani Morely-Johnson? - spytał Patterson.
Lacey interesował się wszystkimi gośćmi. Wzruszył ramionami.
Ma poważne kłopoty ze wzrokiem. Dobrze byłoby, gdyby spróbował pan z
nią o tym porozmawiać. W dzisiejszych czasach to tylko nieskomplikowany zabieg.
No, a poza tym czuje się dobrze. Wydaje mi się, że jest zadowolona z nowej osoby.
Myślałem, że będzie to ktoś nieco starszy... ale najważniejsze, że odpowiada
zainteresowanej. - Znowu uniósł ramiona.
Chciałbym, żeby się zgodziła na operację - odezwał się Patterson. - Ale to
mało prawdopodobne. Co do panny Oldhill... namówiłem panią Morely-Johnson,
żeby ją przyjęła. Obie pasjonują się muzyką, pomyślałem więc, że to duża zaleta.
Ach, tak, nie wiedziałem... oczywiście, ma pan rację. To bardzo
interesujące.
Rozsunęły się drzwi od windy. Patterson podał rękę Laceyowi, wszedł do
środka i pojechał na dwudzieste piętro.
Kiedy został sam, znów uczuł przenikający go, na myśl o Sheili, dreszcz.
Był rozdrażniony i zawiedziony tym, że się wcale nie odezwała. Spodziewał
się, że przynajmniej zadzwoni do niego, aby poinformować, że dostała pracę, co
przecież było wyłącznie jego zasługą. Otrzymał tylko wiadomość od pani Morely-
Johnson. Sheila - tak ją teraz w myślach nazywał - powinna znaleźć trochę czasu,
żeby podziękować mu za to, co dla niej zrobił.
Wyszedł z windy, przeszedł przez korytarz i nacisnął dzwonek. Czuł, że serce
bije mu coraz szybciej, a ręce stają się wilgotne.
Drzwi otworzyła Sheila.
- Dzień dobry panu... proszę do środka.
Przez chwilę wpatrywał się w nią. Prawie nie rozpoznawał wysokiej,
poważnej kobiety w okularach, uczesanej w nie twarzowy sposób. Miała na sobie
białą bluzkę z wysokim kołnierzykiem i czarną spódnicę. Wyglądała bardzo
odpowiedzialnie, zupełnie niepociągająco i jakoś obco.
Nieco oszołomiony tą metamorfozą Patterson wszedł do przedpokoju.
- Czy to ty, Chris? - Usłyszał zachrypnięty głos z salonu.
Drzwi były lekko uchylone.
Sheila zbliżyła się tam.
- To pan Patterson - odpowiedziała i przepuściła go. Chciał zwrócić na siebie
uwagę, ale ona już wchodziła do drugiego pokoju. Nie miał innego wyjścia, jak udać
się do salonu.
Było to pomieszczenie duże i eleganckie, z którego sześciu okien roztaczał się
widok na pełen kwiatów taras oraz ocean i miasto. W miękkim fotelu siedziała pani
Morely-Johnson.
Miała jasnoniebieskie żywe oczy, dość ciemną karnację i bardzo już
zniszczoną skórę. Nie próbowała ukrywać swego wieku. Mogłaby sobie pozwolić na
najkosztowniejsze operacje plastyczne, ale była przekonana, że jeśli posiada się tak
silną osobowość, można z powodzeniem ignorować wszelkie zmarszczki i nadal być
atrakcyjną dla młodych mężczyzn. Jednak nie osobowość pani Morely-Johnson była
tym, co ich przyciągało, a jej pieniądze, w co jednak ktoś tak próżny jak ona nigdy by
nie uwierzył. Uwielbiała diamenty - na długich i kształtnych palcach zawsze tkwiło
wiele pierścionków. Także pomarszczone ręce były ozdobione wysadzanymi drogimi
kamieniami platynowymi bransoletami. Przeciętna cena noszonej przez nią każdego
dnia biżuterii dochodziła do trzystu tysięcy dolarów. Wciąż jeszcze widziała mimo
choroby oczu, tylko pismo i druk rozmywały się jej w niewyraźnej mgiełce. Nie
martwiła się tym. Ciągle rozpoznawała ludzkie twarze i dzięki pomocy silnych
okularów mogła do woli napawać się widokiem młodych mężczyzn.
Kiedy Patterson wkroczył do salonu, pochyliła się nieco do przodu i obdarzyła
go przenikliwym spojrzeniem. Uważała, że ze wszystkich znanych jej mężczyzn ten
jest najprzystojniejszy. Zachwycały ją zarówno jego swoboda w obcowaniu z innymi
i życzliwość, jak i wygląd zewnętrzny.
- Chris. - Wyciągnęła do niego wypielęgnowaną rękę aż ciężką od diamentów.
- Znów przychodzisz, żeby mnie niepokoić?
Na dźwięk prawie łobuzerskiego tonu w jej głosie Patterson miał ochotę
westchnąć. Znów była w jednym z nastrojów, których nie znosił.
Tylko kilka przekazów - oznajmił, zajmując miejsce. Nie zapomniał o
muśnięciu wargami starej ręki - geście sprawiającym jej przyjemność, który sam
uważał za dodający uroku. - Najpierw jednak proszę mi powiedzieć, jak się pani dziś
czuje.
Jak się czuję? - Machnęła ręką. Po suficie zatańczyły refleksy diamentów. -
Jestem starą kobietą, Chris, ale nie mogę narzekać. Miewam się dobrze i dzięki tobie
mogę się cieszyć panną Oldhill. Już się zaprzyjaźniłyśmy. Potrafi czytać z piękną
intonacją, jest spokojna i cicha, a tego właśnie mi potrzeba. Muszę ci o czymś
powiedzieć: dostałam od niej prezent. Wczoraj posłałam ją po zakupy - jej ubranie...
zresztą nieważne. W każdym razie kupiła mi płytę: trio fortepianowe Beethovena w
wykonaniu Kempffa, Szerynga i Fourniera. - Uśmiechnęła się uszczęśliwiona. -
Kempff! Przecież to mistrz! Większość przedpołudnia słuchałam tego w łóżku...
Doprawdy, Chris, nie wiem, jak ci dziękować za to, że ją znalazłeś.
Wydawało mi się, że jest właściwą osobą - powiedział nieco zaskoczony
postępkiem Sheili Patterson.
Po kilku chwilach rozmowy przystąpili do spraw finansowych. Sygnatura pani
Morely-Johnson przypominała niewyraźną bazgraninę, ale zdążył się już do tego
przyzwyczaić. Później wręczył jej ponad pięć tysięcy dolarów w setkach.
- Prosiła pani jeszcze o to.
Wzięła pieniądze i schowała je do torebki.
- Wciąż potrzebuję gotówki. Panna Oldhill stwierdziła, że zawsze powinnam
mieć trochę przy sobie... też mi się tak wydaje. A ty co o tym myślisz?
Patterson zawahał się.
- Czeki są bezpieczniejsze. - Więc to pomysł Sheili... – W każdym razie teraz
będzie ją pani miała.
Pani Morely-Johnson dotknęła wypielęgnowanymi palcami jego ręki.
- Nie możesz traktować mnie jak dziecko. Patterson zmusił się do uśmiechu.
To ostatnia rzecz, na którą bym sobie pozwolił. - Zaniepokoił się. Wiedział,
że ma rację. Do tej pory całkowicie kontrolował jej sprawy finansowe. To, co
powiedziała, było zupełną prawdą.
Nie mogę zabierać ci więcej czasu, Chris - stwierdziła. - Bromhead na mnie
czeka. Życie to wielka pogoń, zgodzisz-się ze mną? Mam dziś trochę spraw do
załatwienia. - Znowu poklepała go lekko w rękę. - Musisz zjeść ze mną obiad w
przyszłym tygodniu. Poproszę Sheilę, żeby zatelefonowała i powiadomiła cię.
Będzie mi bardzo przyjemnie.
Podniósł się. Odczuwał zawód i niepokój. Nie miał żadnego pretekstu, aby
spotkać się z Sheilą. Przy wyjściu natknął się na jak zwykle nieskazitelnie ubranego
Jacka Bromheada, który skłonił się lekko i otworzył przed nim drzwi.
- Dzień dobry panu - odezwał się pięknie modulowanym głosem. - Jak się
dzisiaj miewa madame?
Wierny swej zasadzie uprzejmości Patterson obdarzył go miłym uśmiechem.
- Wygląda świetnie - powiedział, lekko wzmacniając głos w nadziei, że pani
Morely-Johnson usłyszy go. - Cóż to za osobowość!
Bromhead schylił głowę.
- Ma pan całkowitą słuszność... to wybitna indywidualność.
Pani Morely-Johnson słuchała., Jacy kochani są ci mężczyźni” - myślała.
Kiedy rozczarowany Patterson wychodził z windy, ujrzał przy kiosku z
gazetami Sheilę. Kupowała egzemplarz „Life’a”. Nie było to spotkanie przypadkowe;
zaaranżował je podsłuchujący pod drzwiami Bromhead. Gdy pani Morely-Johnson
zaczęła żegnać Pattersona, dał znak Sheili, która zjechała windą na dół. Przeglądała
czasopisma, obserwując jednocześnie wskaźnik jadącej w górę windy. Kiedy
zauważyła, że ponownie zjeżdża, wybrała numer „Life’a” i w chwili, gdy spostrzegł
ją Patterson, właśnie za niego płaciła.
Odwróciła się i pozornie nieświadoma zbliżała się do niego. Przeglądała
czasopismo.
- Sheila.
Zatrzymała się i podniosła głowę.
Chris. - Obdarzyła go cieniem uśmiechu. - Miałam nadzieję, że będziemy
mogli zamienić kilka słów. - Podeszła bliżej. - Chciałam ci podziękować...
To nieważne. - Oddychał nierówno. - Nie ma o czyta mówić. Ona będzie tu
za kilka minut. Kiedy się zobaczymy?
Przecież... teraz się widzimy.
Czyżby sobie drwiła? Ale powiedziała, że spłaci dług. O co więc chodzi?
Spojrzał jej w oczy, usiłując dojrzeć choć cień obietnicy, ale spokojna twarz, okulary
i surowe uczesanie stanowiły barierę nie do pokonania. Był jednak pewien, że uda mu
się ją w końcu zdobyć.
Chciałbym cię gdzieś zaprosić.
To miło z twojej strony.
Nastąpiła długa chwila ciszy, podczas której czekał, aż ona coś jeszcze doda.
Odezwał się, kiedy zrozumiał, że to nie nastąpi.
Świetnie. Znam niezłą restaurację w okolicy. Kiedy by ci odpowiadało?
Nie wiem, na razie nie mam czasu. Zadzwonię do ciebie.
Masz jeden wolny dzień... zawsze była to niedziela. Umówmy się może w
następną?
Jesteś naprawdę miły, ale mogę mieć akurat coś do załatwienia. Nie wiem. -
Znowu uśmiechnęła się słabo. - Zadzwonię do ciebie. Teraz muszę już iść. Mam
trochę pracy. - Przesunęła się obok, unosząc rękę w geście pożegnania, i weszła do
windy.
Zamyślony Patterson przeszedł przez hall i nie zwracając uwagi na portiera,
udał się do samochodu.
W czasie gdy pani Morely-Johnson podejmowała znajomych w hotelowej
restauracji, Sheila, jedząc na górze kanapkę z kurczakiem, zajmowała się liczną
korespondencją starszej pani. Trzeba było odpowiedzieć na wiele listów z różnymi
prośbami. Pani Morely-Johnson była hojna, domagała się jednak, żeby przypadek
każdej ubiegającej się o pomoc osoby został dokładnie zbadany, a to wymagało
dużego nakładu pracy.
Kiedy Sheila sięgała po kolejny list, usłyszała trzask otwieranych drzwi.
Tylko ona i Bromhead mieli klucze, usiadła zatem wygodniej i czekała.
Do pokoju wkroczył ubrany w nieodzowny uniform Bromhead. Roztaczana
przez niego atmosfera profesjonalizmu dodawała Sheili pewności siebie. Nie
zauważyła jeszcze nigdy, żeby wypadł z roli kompetentnego i uprzejmego
pracownika starszej pani.
Usiadł na stojącym naprzeciw biurka krześle.
Rozmawiałaś z Pattersonem?
Tak. - Zwięźle opisała spotkanie. Bromhead kiwnął głową z aprobatą.
Bardzo dobrze... potrzymaj go trochę w niepewności. Dopiero w piątek
wieczorem zadzwoń, że znalazłaś nieco czasu.
To zamierzałam zrobić.
Skinął głową na znak pochwały. Pomyślał, że stanowią profesjonalną ekipę.
Wystarczyło ją tylko naprowadzić, potem działała już sama, i to w odpowiedni
sposób.
- Najczęściej zaprasza kobiety do motelu Star - poinformował Bromhead. - To
miejsce spokojne i dyskretne, jakieś trzydzieści kilometrów stąd. Pojedziesz tam w
niedzielę, jeśli to zaproponuje?
Potrząsnęła głową.
Nie... jeszcze za wcześnie.
- Zgadzam się. Tym, czym dysponujemy w nieograniczonej ilości, jest czas.
Kiedy stwierdzisz, że nadszedł odpowiedni moment, daj mi
znać.
- Popatrzył na nią bystro. - Tylko nie pozwól mu działać za szybko. Jest
przyzwyczajony do uległych kobiet. Najpierw musimy wszystko przygotować...
zresztą sama wiesz.
Spojrzała na niego przeciągle.
Żaden facet nie wykorzystuje mnie wbrew mej woli - powiedziała.
W porządku, tylko o tym wspomniałem. - Przerwał na chwilę. - Co z
Geraldem?
Na razie nie miałam wiadomości, ale dowiem się wszystkiego. Dałam mu
siedemdziesiąt dolarów. - Odwróciła głowę. - Trochę mnie niepokoi.
Mnie także. Nie można na nim polegać. Jest chyba zbyt głupi, żeby sobie
uświadomić, co znaczą naprawdę duże pieniądze, ale tak czy inaczej potrzebujemy
go. Bez niego możemy od razu zwijać interes. - Bromhead spojrzał na swoje czyste
paznokcie i zmarszczył brwi. - Musimy uważać, żeby nie. wplątał się w sprawy z
innymi kolegami. Nie możesz go zaniedbywać.
Sheila wzięła do ręki pióro i powiodła nim niecierpliwie po leżącym przed nią
liście.
Rozumiem, ale nie wiem, jak mam wszystko pogodzić. Mogę wychodzić
tylko w niedzielę, a wtedy muszę widywać się z Pattersonem.
Ona kładzie się najpóźniej o jedenastej. Mogłabyś spotkać się z Geraldem w
nocy.
Pomyślała nad tym chwilę, ale potrząsnęła głową.
- To zbyt ryzykowne. Przypuśćmy, że obudziłaby się i zawołała mnie... to by
wszystko zepsuło.
Jesteś pielęgniarką... istnieją przecież środki nasenne. Zatrzymała na nim
wzrok.
Uważasz, że powinnam to zrobić?
Tylko sugeruję. Zastanowiła się.
-Nie możemy spotykać się w mieście. Ktoś mógłby nas zobaczyć.
Bromhead kiwnął głową. Spoglądanie w przyszłość, podejmowanie decyzji,
ryzykowanie, parcie do przodu i wycofywanie się stanowiły integralny element jego
życia.
- Gerald ma samochód. Możecie spotkać się na jakimś okolicznym parkingu i
gdzieś przejechać. Co o tym sądzisz?
Wzruszyła ramionami.
- Więc?
Bromhead pomyślał o całej gmatwaninie. Gdyby ktoś zobaczył przypadkowo
Sheilę i Geralda, zapamiętał ich i przy ewentualnym dochodzeniu puścił parę,
wszystko spaliłoby na panewce. Wiedział jednak, że Sheila musi kontrolować
zarówno Pattersona jak i Geralda.
- Czasem trzeba podjąć ryzyko. Musimy je tylko zmniejszyć do minimum. -
Przerwał, żeby się zastanowić, podczas gdy przeświadczona o jego umiejętności
rozwiązania każdego problemu Sheila czekała. - Po pierwsze musi cię poznać i
przyzwyczaić się do twej obecności personel hotelowy. Wystarczy, żebyś kilka razy
dziennie schodziła do hallu, wysyłała listy lub kupowała znaczki. Musisz wymyślić
jakiś pretekst do rozmowy z recepcjonistą i portierem. To już zostawiam dla ciebie,
ale pamiętaj, by tak się ustawić, żeby pracownicy hotelu traktowali cię jak jedną z
nich. Ze swojego pokoju możesz wydostać się na dziewiętnaste piętro schodami
przeciwpożarowymi; drzwi są zasłonięte kotarą. Nie będziesz miała problemów z
wyjściem, bo są zamykane tylko od wewnątrz. Poza tym kup sobie jasną perukę i nie
rzucający się w oczy prochowiec. Na dziewiętnaste piętro możesz schodzić po
schodach, a potem windą. Po jedenastej w nocy działa automatycznie. Nikt nie będzie
wiedział, czy mieszkasz w hotelu, czy kogoś szukasz. Musisz robić wszystko z
przekonaniem - wychodzisz z windy i energicznie idziesz przez hall, w ten sam
sposób zachowujesz się wracając. Nie wahaj się, i tak nikt cię nie spostrzeże.
Wjeżdżasz na dziewiętnaste piętro, potem schody i jesteś w pokoju.
Nie trzeba, żebyś robiła to częściej niż dwa razy w tygodniu. Przed wyjściem
dasz jej pigułkę nasenną; jak, to już twoja sprawa. Gerald powinien być
usatysfakcjonowany, nie sądzisz? Pomyślała chwilę i skinęła głową.
Tak.
W porządku. - Wstał. - Jak ci się podoba twoja podopieczna?
- Bardzo przyjemna osoba... lubię ją. Bromhead zatrzymał się w otwartych
drzwiach.
- Nie przywiązuj się do niej za mocno... nikt nie jest wieczny.
Po jego wyjściu Sheila wstała, podeszła do dużego okna i spojrzała na
zacumowane na przystani luksusowe jachty. Oświetlana przez słońce woda mieniła
się kolorem tęczy.
Poczuła chłód i zadrżała. Może to klimatyzacja. Otworzyła wiodące na taras
drzwi i wyszła na słońce. Spoglądając na morze, miasto i ożywiony ruch na ulicach,
wciąż czuła zimno.
Gerald leżał na Sheili, poruszając się miarowo i wydając odgłosy świadczące
o satysfakcji z odbywanego stosunku. Wiedziała, że tym razem nie dojdzie już do
następnego zbliżenia, i była z tego zadowolona. Gerald był tak niedojrzały i
wpatrzony w samego siebie, że raz zaspokojony pragnął tylko spać. Poczekała, aż
zacznie miarowo oddychać i wytarła się ręcznikiem. Marzyła o prysznicu, ale nie
chciała go budzić, leżała więc nieruchomo na wąskim i brudnym łóżku, czując dotyk
jego ciała. Wpatrywała się w sufit, kiedyś zapewne biały, rozświetlany błyskami
neonów z nie najwyższej klasy klubów nocnych, których w tej okolicy nie brakowało.
Pokój był mały i panowała w nim nieznośna duchota. Przez otwarte okno
napływały odgłosy portowej dzielnicy: piski dziewcząt, przekleństwa ich
nietrzeźwych towarzyszy, ryk tranzystorowych radioodbiorników i szuranie nóg.
Przypomniała sobie, że musi to robić dwa razy na tydzień. I tak nie była
pewna, czy Gerald nie zacznie rozglądać się zakimś innym. Od początku wiedziała,
że chłopak będzie stwarzał dużo problemów. Nie zdawał sobie sprawy - co dopiero
mówić o docenianiu - czym jest posiadanie nieograniczonego dostępu do pieniędzy;
tym różnił się od niej i od Bromheada. Był zbyt ograniczony. Jedyną rzeczą, którą się
przejmował, była nuda. Odczuwał pełną satysfakcję, jeśli miał dość pieniędzy, żeby
jeść, pić, jeździć samochodem, tańczyć i spać z ładnymi dziewczynami oraz
wygłupiać się z ludźmi swego pokroju. Postanowiła go zmienić, raz jeszcze
ukształtować, nauczyć, jaka jest siła pieniądza. Nadchodziły jednak momenty jak ten,
kiedy leżąc nasłuchiwała jego sapania przez sen i zastanawiała się niespokojnie, jak
długo jeszcze go przy sobie utrzyma. Bromhead mówił, że czas pracuje dla nich. Ona
widziała wszystko trochę inaczej. Miała wrażenie, że mimo wrodzonego sprytu nie
był świadomy kłopotliwości jej położenia. Niepokoiła się tym, że pokładał w niej
więcej ufności niż ona sama. Wiedziała, że jest pociągająca i atrakcyjna, ale na myśl
o namiętności Geralda cierpła jej skóra. Nie mogła na to nic poradzić - chłopak był
niezbędny w całej operacji, bez niego nie będzie miała zapewnionej przyszłości.
Pieniądze? Bromhead mówił swym cichym i pozbawionym emocji głosem o kwocie
półtora miliona dolarów do podziału.
Popatrzyła na perukę spoczywającą na oświetlonej przez jarzące się neonowe
lampy toaletce.
Bromhead wpadł na całkiem niezły pomysł z tym przebraniem. Bez trudności
spotkali się z Geraldem na parkingu za hotelem. Była też pewna, że żadnych
problemów nie stworzy kwestia powrotu. Nie martwiło jej, że pani Morely-Johnson
mogła obudzić się w środku nocy. Pigułka nasenna rozpuszczona w szklance
gorącego mleka, którą starsza pani wypiła już w łóżku, gwarantowała mocny sen do
samego rana.
Niepokoił ją tylko Gerald. Kiedy w jasnej peruce zbliżyła się do jego
volkswagena, gapił się, wcale jej nie poznając. Dopiero gdy się odezwała,
wyszczerzył zęby.
- Niezła jesteś. Mam na ciebie chęć.
Zaszokował ją widok pokoju, który znalazł, ale nie dała tego po sobie poznać.
Znajdował się na ostatnim piętrze domu stojącego przy jednej z dalszych uliczek
portowej dzielnicy. Był tani, ale - jak stwierdził Gerald - kto przejmowałby się jakimś
pokojem, mając tygodniowo siedemdziesiąt dolarów? Martwiło ją, że zadowalał się
tym, co wystarczało zwierzętom. Niektóre byłyby chyba nawet bardziej wybredne.
Po drodze skarżył się na przytłaczającą nudę.
- To jest diabelstwo. Można zwariować, jeśli się nie ma forsy. Wszystko
kosztuje. Nie mam kompletnie nic do roboty! Ile to jeszcze będzie trwało?
Nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie. Gdyby dysponowała wystarczającą
ilością pieniędzy, żeby mógł jechać do Los Angeles, zabawić się, a potem wrócić...
Nie było to jednak realne. Musiał się zadowolić siedemdziesięcioma dolarami.
Leżąc i słuchając jego sapania i pomruków, zastanawiała się, czy Gerald
długo tak wytrzyma. Bromhead mówił, że wszystko może potrwać tygodnie.
Ostrożnie zsunęła się z łóżka i wstała. Gerald wymamrotał coś, ale nie obudził
się. Weszła do łazienki, odkręciła kran z zimną wodą i napełniła miednicę. Zanurzyła
ręcznik i wytarła się. Chłodny dotyk przyniósł ulgę, ale tylko chwilową - w
nagrzanym i dusznym pokoiku wszystko schło błyskawicznie. Ubrała się. Podeszła do
okna, żeby zobaczyć w świetle neonów, która godzina. Był kwadrans po pierwszej.
Miała przed sobą długą drogę do hotelu Plaża Beach. Nie będzie tam wcześniej niż po
drugiej. Nie chciała budzić Geralda, bo na pewno narzekałby, gdyby poprosiła go o
podwiezienie. Na myśl, że dwa razy na tydzień będzie musiała odbywać mało
przyjemne nocne spacery po dzielnicy portowej, wzdrygnęła się. Trudno. Później
zapłata to wynagrodzi.
Założyła płaszcz i perukę. Chcąc się upewnić, czy nie wystają ciemne włosy,
zapaliła światło i przejrzała się w małym lusterku, stojącym na toaletce. Zgasiła po
błyskawicznych poprawkach, ale Gerald już się przebudził.
Usiadł.
Co się dzieje? - spytał zaspanym i niezadowolonym głosem.
Nic, Gerry, śpij. Wychodzę.
Która godzina?
Po pierwszej.
Poszukał po omacku wyłącznika i zapalił lampkę nocną. Siedząc na łóżku,
nagi i zaspany, wyglądał jak bezbronny chłopiec.
- Kobieto! Ta peruka! Niezła w niej jesteś! - Zrzucił prześcieradło i
wygramolił się na ziemię. - Odwiozę cię.
- Nie... śpij. Przejdę się. Wciągnął spodnie.
Więc za takiego mnie masz? - Zatrzymał na niej wzrok. - Myślisz, że jestem
kreaturą, która pozwoli ci iśc taki kawał na piechotę?
Nie. - Poczuła gwałtowną falę słabości. - Powinieneś spać.
Co oprócz tego mam do roboty w tej cholernej dziurze? - Wciągnął przez
głowę brudny sweter. - Uważasz mnie za kreaturę, co?
Nie, Gerry.
Zbliżył się do niej i objął, przyciągając do siebie. Przytuliła się niechętnie.
Stali tak przez chwilę. Poczuła wzrastającą namiętność i przycisnęła się do niego
mocniej.
- Wiem, że jestem świnią - stwierdził, przesuwając ręce w dół jej pleców. -
Ale ty jesteś czymś najlepszym w moim życiu. Chcesz forsy. W porządku, jeśli tak...
dla mnie pieniądze to tylko kłopoty, mogę obyć się bez nich... potrzebuję ciebie.
Pogłaskała go po gęstych, nie umytych włosach.
Muszę iść, Gerry. Puścił ją i otworzył drzwi.
Dobra. No to chodźmy.
Choć bardzo jej się chciało spać - wiedziała, że czeka ją dzień w towarzystwie
Pattersona - poczuła, że musi i chce okazać wdzięczność za to, co jej powiedział.
„Potrzebuję ciebie”. Nie słyszała tego od żadnego mężczyzny. „Kocham cię”. Tak, to
mówiło wielu... jednak cóż to właściwie znaczyło? Miłość? Nic! Ale „Potrzebuję
ciebie” - to było dużo.
Zdjęła płaszcz i pozwoliła mu zsunąć się na podłogę.
- Chodź do mnie, Gerry. - Uśmiechnęła się, zamykając drzwi i obejmując go
mocno.
Kiedy jechali do hotelu, słaba ze zmęczenia, przypomniała sobie to, co
wielokrotnie słyszała od ojca: „Wyjmuje się zawsze to samo, co się włożyło”.
Słowa te można było interpretować na dwa sposoby: jako nieprzyzwoite
świństwo albo życiową filozofię.
Restauracja Coq d’Or była oddalona od miasta o kilkanaście kilometrów.
Cieszyła się opinią jednej z lepszych na tym pasie wybrzeża.
W niedzielę była przeważnie zatłoczona, ale zaletę stanowił fakt, iż Patterson
był pewien, że nie spotka tam nikogo ze współpracowników, którzy tam nie bywali.
Zawsze kierowała nim ostrożność - wiedział, że najmniejsza plotka może zaszkodzić
jego karierze - toteż uważnie wybierał miejsca, do których zapraszał swe znajome.
Sheila zatelefonowała do niego w piątek wieczorem, chwilę przed tym, jak
miał zamiar wyjść z banku. Powiedziała, że ma czas w niedzielę o osiemnastej.
Spokojny głos obudził w nim pożądanie. Umówiła się w hotelu Splendid na
dole. Nie dał tego po sobie poznać, ale obawiał się, że portier z hotelu Plaża Beach
mógłby rozpuszczać jakieś plotki.
Oczekiwała go tam, gdzie postanowili. Była ubrana w tę samą białą sukienkę
co poprzednio. Miała delikatny makijaż i była twarzowo uczesana. Wciąż jednak
czuł, że coś ich dzieli.
W niedzielny wieczór ulice były dość zatłoczone, musiał więc skoncentrować
się na prowadzeniu samochodu. Ograni-
czyli się do wymienienia zdawkowych uwag na temat pogody, pani Morely-
Johnson, hotelu...
Zarezerwował narożny stolik i - z powodu tłoku w barze - zaproponował, żeby
tam się czegoś napili. Minęła dopiero dziewiętnasta, ale ludzie już tańczyli. Zespół
grał nie za głośno, ale całkiem nieźle.
Zakrzątnął się koło nich szef sali. Przyniesiono szampana. Resztę Patterson
chciał zamówić później.
Kiedy już się usadowili z drinkami, Sheila rozejrzała się.
- Bardzo mi przyjemnie... muzyka jest naprawdę znakomita.
Nie to jednak interesowało Pattersona. Wpatrywał się w nią pożądliwie.
- Jak ci się wszystko podoba? - spytał. - Jesteś zadowolona?
Skinęła głową.
Bardzo. Pani Morely-Johnson jest naprawdę miła. Mam wrażenie, że mnie
polubiła.
Tak... to śmieszna staruszka. Ale czasami miewa humory. Wtedy trzeba na
nią uważać...
Wysączyła nieco szampana.
Większość ludzi tak się zachowuje. - Nagle spojrzała mu prosto w oczy. -
Oczy wiście, jest na razie za wcześnie na opinie.
Tak. - Patterson obdarzył ją ciepłym uśmiechem. - Ale pozwól, że cię
ostrzegę. Zawsze, kiedy jest w złym humorze, pobrzękuje nerwowo bransoletkami i
mruczy pod nosem. To są znaki ostrzegawcze, potem się zaczyna. Wtedy najlepiej
robić wszystko, czego tylko zażąda. Nigdy nie staraj się jej niczego wyperswadować.
Mówię o tym, bo wiem, że może ci się to przydać.
Kiwnęła głową, obracając w palcach kieliszek.
- Dziękuję.
Zadowolony i pewny siebie przechylił się do tyłu.
- Znam ją mniej więcej od czterech lat i zawsze udawało mi się jakoś nią
pokierować... nawet w najgorszych momentach.
Napiła się trochę i powiedziała:
- Tak, ale między nami jest ta różnica, że ona się w tobie podkochuje.
Zaskoczony Patterson spojrzał na Sheilę. Po chwili uświadomił sobie, że
stwierdziła tylko fakt, więc uśmiechnął się, przesuwając ręką po zadbanych włosach.
- Masz rację, chociaż może niezupełnie - stwierdził. - Gdyby była o
dwadzieścia lat młodsza, musiałbym uważać. - Roześmiał się.
Po chwili ciszy odezwała się Sheila:
- Masz w sobie coś, co przyciąga kobiety.
Patterson przechylił się na krześle. Wypowiedziany przez nią komplement
miał dużą wartość. Wiedział, że ma coś w sobie, ale pierwszy raz powiedziała to
kobieta. Skończył drinka i skrzywił się lekko.
- Może większość z nich... ale nie ciebie.
Spojrzała na stłoczonych na niewielkim parkiecie tańczących.
- Dlaczego tak sądzisz?
Bawił się widelcem: podniósł go, obejrzał i znów położył.
- Czuję, że coś nas dzieli... jesteś jakaś daleka. - Starał się nadać głosowi
normalne brzmienie.
Popatrzyła na niego, potem odsunęła krzesło i wstała.
- Zatańczymy?
Mimo że na parkiecie nie było dużo miejsca, poruszała się z lekkością i
wdziękiem. Dotyk jej ciała i chłodnych rąk na karku dostarczał mu nie doświadczanej
wcześniej zmysłowej przyjemności i przyśpieszał krążenie.
Gdy wrócili do stolika, podszedł szef sali.
Patterson zamówił duże porcje krewetek oraz potrawkę z piersi kurczęcia z
kremem, ryżem i truflami.
Chyba pouillyfume, Jean... jeżeli nie masz lepszych propozycji?
Tak będzie znakomicie, proszę pana. - Szef sali ukłonił się i odszedł.
Jesteś bardzo doświadczony w tych sprawach - odezwała się Sheila.
Patterson był wyraźnie zadowolony. Pochwała była dla niego tym, czym
źródło dla spragnionego.
No, wiesz... - Niedbale machnął ręką. - Chciałem ci powiedzieć, że świetnie
tańczysz.
Tobie też nie idzie to najgorzej.
Nastąpiła dłuższa przerwa, po której odezwał się Patterson:
- Ale musisz przyznać, że coś nas dzieli.
Potrząsnęła głową.
- Proszę cię, Chris... nie spodziewaj się po mnie za dużo w tak krótkim czasie.
- Położyła chłodną dłoń na jego ręce. - Przecież nie umrzemy jutro. Mam wrażenie,
że nie potrafisz na nic czekać. Ja jestem zupełnie inna. Zawsze muszę wszystko
przemyśleć. Staram
się postępować rozważnie. Czy spróbujesz to zrozumieć?
Nie panując nad sobą, chwycił ją za rękę.
- Ależ możemy umrzeć jutro. Wszystko polega na zbiegu okoliczności! W
drodze powrotnej może nas potrącić ciężarówka. Skąd wiesz, że będzie dla nas jutro?
Życie nagli, mamy wyznaczony czas, trzeba go wykorzystywać teraz, w tym
momencie... chwytać każdą chwilę, bo potem może być za późno.
Odsunęła rękę.
- Nie wierzysz w przeznaczenie? W to, że co ma być... to będzie?
Poruszył się niecierpliwie.
- Nie wierzę w ciągłe oczekiwanie. Tak... przeznaczenie istnie je, ale mogę je
przechytrzyć, jeżeli nie będę na wszystko czekał.
Przyniesiono krewetki i wino. Kiedy kelner opuścił ich, powrócili do
rozmowy.
- Rozumiem - powiedziała Sheila, gdy zaczęli jeść. – Ale proszę cię, żebyś
spróbował być cierpliwy. Ja nigdy się nie spieszę - po prostu taka już jestem.
Potrzebuję czasu, aby móc kogoś lepiej poznać. - Uśmiechnęła się do niego.
Po raz pierwszy, od kiedy ją znał i pragnął, niebieskie oczy nie sprawiały
wrażenia dalekich i nieobecnych. Czuł, że serce wali mu coraz szybciej, a w ustach
jest prawie zupełnie sucho. Nie potrafił wyzwolić się spod uroku tej dziwnej kobiety.
ROZDZIAŁ 4
W czasie gdy pani Morely-Johnson grała na tarasie w brydża z trojgiem
przyjaciół, Bromhead wszedł do apartamentu. Minął przedpokój i wkroczył do
gabinetu Sheili. Wsiadając do samochodu tego ranka, szepnęła mu, że muszą
porozmawiać.
Siedziała przy biurku. Była sobota, minął więc już prawie tydzień od
spotkania z Pattersonem. Za każdym razem, kiedy przychodził do pani Morely-
Johnson, drzwi otwierał mu Bromhead. Sheila wyraźnie go unikała.
Bromhead zauważył, że jest zdenerwowana. Nie mieli wiele okazji do
rozmowy.
- Zamknij drzwi - odezwała się gwałtownie.
Zrobił to, a potem zbliżył się do stojącego przy biurku krzesła i usiadł.
Coś się stało?
Nie możemy dłużej czekać - powiedziała. - Wczoraj o mało nie wpadłam.
Kiedy wracałam od Geralda, zatrzymał mnie hotelowy detektyw i spytał, dokąd idę.
Miałam szczęście, bo drzwi od windy były otwarte, więc zanim się zorientował,
odepchnęłam go i pojechałam na górę. Oczywiście dowiedział się ze wskaźnika, na
które piętro. Winda zjechała potem na dół i wjechała na dziewiętnaste piętro. Szukał
mnie. Musisz coś zrobić z peruką i płaszczem, trzeba się ich pozbyć, bo to zaczyna
być niebezpieczne.
Bromhead skrzywił się. Wszystko zrozumiał. Joe Handley - detektyw nocny -
był sprytny, może nawet bardzo. Powinien był pomyśleć o nim wcześniej. Na
dziewiętnastym piętrze mieszkały tylko cztery stare małżeństwa - ludzie, których z
pewnością nie mogła interesować o drugiej w nocy młoda blondynka. Handley nie
pozostawi tej zagadki - kobieta, która wjechała na górę i znikła. Będzie się w tym
grzebał.
Na szczęście pracował od dziewiątej wieczorem do siódmej rano, więc
prawdopodobnie nie widział Sheili bez peruki. Fred Lawson - detektyw, który od
dwóch lat pracował w dzień - był gruby, leniwy i głupi. Ale jeśli Handley natknie się
na nią przypadkiem, w peruce, czy też bez, może ją rozpoznać. Trzeba coś z tym
zrobić.
Gerald doprowadza mnie do obłędu - mówiła dalej. - Chce, żebym
przychodziła każdej nocy. Jest głupio zazdrosny o Pattersona. Nie ma co robić w
dzień, a pieniądze, które ode mnie dostaje, nie wystarczają mu na długo. Nie możemy
już czekać. Powiem Pattersonowi, że jestem gotowa.
Posłuchaj, ostrzegałem was, że akcja potrwa długo - powiedział Bromhead
zniecierpliwionym głosem. - Wystarczy, że zrobimy jeden fałszywy krok i możemy
się żegnać z forsą.
Dobrze ci tak mówić. - Sheila panowała nad sobą nawet w chwilach
napięcia. - Nie musisz się martwić o obydwu. Jestem spokojna o Pattersona, ale... nie
możemy dłużej czekać.
Bromhead zawahał się i wzruszył ramionami.
Dobrze. Zatem jutro?
Tak. - Spojrzała na zegarek stojący na biurku. - Może uda mi się go złapać. -
Wykręciła domowy numer Pattersona. Po dłuższej chwili, gdy już chciała odkładać
słuchawkę, usłyszała niezadowolony głos.
Słucham. Kto mówi?
Wydajesz się być w złym humorze, Chris. Przeszkodziłam ci w czymś?
Bromhead kiwnął głową z aprobatą. Artystka? Zmysłowa niedbałość
delikatnego głosu działała nawet na niego.
Sheila? - Głos Pattersona był już czarujący. - Czekałem na telefon od ciebie.
Nie widzieliśmy się przez cały tydzień. - Oddychał szybko. - Grałem właśnie w golfa.
A ty co porabiasz?
Och, jest tego tak dużo... - Przerwała na chwilę. - Czy moglibyśmy się jutro
spotkać?
- Co za pytanie! Oczywiście. Masz ochotę na Coq d’Or?
Ponownie rozmyślna pauza.
- Myślałam, że... moglibyśmy pójść w trochę bardziej intymne miejsce.
Kanapka z wędzonym łososiem i ty.
Słyszała jego nierówny oddech.
Mówisz serio?
Chris... proszę cię...
W porządku, załatwię to. Spotkajmy się tam, gdzie poprzednio, o tej samej
porze.
Dobrze... gdzie mnie zabierzesz, Chris?
Znam niezły motel. Spodoba ci się.
Star?
Skąd wiesz? - spytał zaskoczony.
Wczoraj przejeżdżaliśmy obok niego. Wygląda bardzo przyjemnie.
Tak... jest świetny. Wszystko będzie w porządku. Posłuchaj...
Teraz już nic więcej - powiedziała stanowczo. - O szóstej.
Wspaniale... cudownie! Odłożyła słuchawkę.
Star? - zapytał Bromhead. Skinęła głową.
- Ładnie to zrobiłaś. Będę tam o siódmej - powiedział. - Do tej pory musisz go
powstrzymać.
- Dobrze. Spojrzeli na siebie.
Gdyby nie ten gliniarz, byłbym pewien, że wszystko się uda - stwierdził
Bromhead. - Ale przez niego musimy się faktycznie śpieszyć.
I tak byśmy musieli. Ten detektyw...
- Nie przejmuj się nim... na tym polega ryzyko. To moja wina, powinienem o
nim pamiętać. - Wstał. - Najpierw zajmiemy się Pattersonem. W przyszłym tygodniu
zdecydujemy, co z Geraldem. Już nie będziesz mogła widywać się z nim w nocy. -
Zastanowił się chwilę. - Nie znoszę wyrzucania pieniędzy w błoto, ale to nam
pomoże pozbyć się go stąd do czasu,
kiedy będzie potrzebny. Możemy wysłać go do Los Angeles. Pięćset dolarów
powinno wystarczyć na zabawę?
Myślałam o tym, ale nie sądzę, żeby chciał pojechać. Chodzi o mnie... to
jest coraz mocniejsze. Jest zazdrosny o Pattersona. Mówi, że pieniądze nic dla niego
nie znaczą i że potrzebuje tylko mnie. W każdym razie skąd weźmiemy forsę?
Załatwię to - powiedział Bromhead, myśląc o Sollym Marksie. - Lepiej
chyba będzie, jeśli ja pogadam z Geraldem. - Podniósł głowę. Po raz pierwszy, od
kiedy go znała, wypadł z roli. Szczupła twarz ściągnęła się i przybrała bezwzględny
wyraz, w oczach pojawiły się niebezpieczne ogniki. Poczuła chłód.
Nie! Ja to zrobię! Nie znasz go tak dobrze. Jest jak uparte dziecko, którego
do niczego nie zmusisz... trzeba go namówić.
Wzrok Bromheada ponownie stał się łagodny i życzliwy. Znów był pełnym
dystynkcji, odpowiedzialnym kierowcą.
Zatem najpierw zajmijmy się Pattersonem. Wyjdziesz jutro przed szóstą?
Tak.
Dam ci wcześniej mikrofon. Można go przyczepić do każdej płaskiej
powierzchni... na przykład do nocnego stolika.
Skinęła głową.
- Wszystko jest w porządku - stwierdził, kierując się do drzwi. Zostaw dla
mnie zmartwienia, niczym się nie przejmuj. Zapakuj perukę i płaszcz, jutro się ich
pozbędziemy.
Kiedy Bromhead przechodził przez hall, nagle wyrósł przed nim jak spod
ziemi Fred Lawson - detektyw hotelowy. Położył mu na ramieniu ciężką rękę.
Bromhead spojrzał zdziwiony, ale usiłował niczego po sobie nie pokazać.
- Cześć, Fred... o co chodzi? - spytał.
Lawson był facetem o dość masywnej budowie. Miał czarne przerzedzone
włosy oraz małe i chytre oczka. Ogromne usta mogłyby chyba służyć jako pułapka na
myszy.
Masz sekundkę, Jack?
Idę obejrzeć mecz w telewizji... co jest?
- Nie zabiorę ci dużo czasu. - Poprowadził go do niewielkiego gabinetu. -
Chciałem cię tylko o coś zapytać. - Usiadł za biurkiem i wskazał mu krzesło. - Wiesz
coś o wysokiej, dobrze zbudowanej blondynce około trzydziestki, która nosi
brązowawy prochowiec?
Bromhead poczuł, jak naprężają mu się wszystkie nerwy. Twarz pozostała
jednak nieporuszona.
- Znam sporo blondynek - powiedział z uśmiechem - ale nie wiem nic o
prochowcu. - Myślał intensywnie. Sytuacja robiła się niebezpieczna. Jeśli uda, że nie
ma o niczym pojęcia, Handley nie odczepi się od tej sprawy. Będzie naciskał
Lawsona, żeby szukać dalej. A jeżeli dowie się o tym dyrektor hotelu, będą zmuszeni
zrezygnować z planu. - Dlaczego mnie o to pytasz, Fred?
Lawson popatrzył spod oka.
- To Handley... jeśli ten facet nie przestanie się rzucać, nabawię się przez
niego wrzodów. Mówi, że o drugiej w nocy widział młodą blondynkę w takim
płaszczu, która wjechała na dziewiętnaste piętro. Próbował ją zatrzymać, ale
odepchnęła go, wpadła do windy i pojechała. Sprawdzał potem na osiemnastym i
dziewiętnastym piętrze, ale nikt jej nie widział. Jak kamień w wodę. Dlatego chciał,
żebym porozmawiał z panią Morely-Johnson, ale pomyślałem, że lepiej będzie
zamienić kilka słów z tobą. Starszej pani mogłoby się to nie podobać... nie uważasz?
- Masz rację. - Bromhead już wymyślił taktykę. - Mówiłem jej, że ryzykuje,
ale chciała być uprzejma. Przykro mi, Fred, powinienem był ją powstrzymać, ale nie
widziałem w tym nic szczególnie złego...
Lawson gapił się w niego jak sroka w gnat.
Komu mówiłeś? W ogóle nie rozumiem, o co chodzi.
Pannie Oldhill, oczywiście. Słuchaj Fred, ona jest tu od niedawna, ale pani
Morely-Johnson już ją polubiła i...
Lawson machnął grubą ręką.
Poczekaj chwilę. Mówisz o tej nowej osobie towarzyszącej... Oldhill? Tak
się nazywa?
Tak. Ma przyjaciółkę... ta w płaszczu. Dziewczyna przejeżdżała tędy w
drodze do Los Angeles i odwiedziła ją. Miała nie za dużo forsy... jak każdy zresztą.
W autobusie poznała chłopaka, który miał jej pokazać miasto. Nie chciała płacić za
hotel, poprosiła więc Oldhill, żeby mogła się przespać w jej pokoju.’ Oldhill spytała
mnie. Odpowiedziałem, że oficjalnie nie jest to możliwe, ale jeśli udałoby się jej
wśliznąć, a potem wyjść niezauważenie, to kto wie? To mój błąd, Fred. Nie sądziłem,
że Handley aż tak na wszystko uważa. Przykro mi... co więcej mogę powiedzieć?
Lawson zmarszczył brwi i westchnął ciężko.
- To wbrew przepisom, Jack. Powinieneś był wiedzieć, że mogą wyniknąć
problemy.
Bromhead znał dobrze swego rozmówcę. Wiedział, że drugie źródło jego
dochodów stanowią łapówki.
- Masz rację. Gdybyś mógł o tym zapomnieć, Fred... - Przerwał na chwilę. -
Rozmawiałem wczoraj z panią Morely-Johnson. Jeśli mi nie uwierzysz, to twoja
sprawa, ale nie wiedziała, że w hotelu jest detektyw. Prosiła, żebym zajął się
wynagrodzeniem tych osób z personelu, które pomagają jej niezależnie od swych
obowiązków. Obiecałem jej to. – Uśmiechnął się do Lawsona. - Jeżeli udałoby ci się
o tym zapomnieć...
Lawson wbił wzrok w tłuste dłonie. Myślał tak intensywnie, że na czoło
wystąpiły mu kropelki potu. W końcu się odezwał: - Nie wiem, Jack. Handley to
skurczybyk. Jak to załatwić z nim?
Bromhead miał już gotową odpowiedź.
- Powiesz, że rozmawiałeś z panią Morely-Johnson i że dziewczyna była jej
gościem.
Tłusta twarz rozjaśniła się z zadowolenia.
Tak... to świetny pomysł. Dobra, Jack.
Dostałem już te dodatkowe pieniądze, więc nie musimy czekać. - Bromhead
wyjął portfel. Wyciągnął z niego studolarowy banknot i podsunął go Lawsonowi. -
Co o tym sądzisz, Fred?
Pieniądze zniknęły momentalnie w tłustej dłoni.
- W porządku, Jack, ale powiedz tej Oldhill, żeby nie robiła więcej takich
numerów. Mogę wylecieć przez coś takiego z pracy.
- Porozmawiam z nią. Obiecuję, że to już się nie powtórzy. - Ta druga jeszcze
tu jest?
- Odjechała autobusem o wpół do ósmej. Może nie było cię akurat w hallu.
Lawson kiwnął głową. O tej porze spożywał w gabinecie obfite śniadanie.
Faktycznie.
W każdym razie już jej tu nie ma. - Bromhead wstał. - Na razie, Fred, i
dzięki. Niedługo Boże Narodzenie. Jestem pewien, że pani Morely-Johnson nie
zapomni o tobie.
Gdy wieczorem zameldował się Joe Handley, Lawson, który był jego
zwierzchnikiem, nie oszczędził mu wymówek.
- Posłuchaj, Joe... mam wrażenie, że chcesz być trochę za sprytny -
powiedział, spoglądając na podwładnego. - Dobrze, że masz oczy otwarte, ale
uważaj... trzeba jeszcze ruszać głową. Rozmawiałem z panią Morely-Johnson.
Kobieta, o którą ci chodzi, była jej gościem. Pani Morely-Johnson nie była wcale
zachwycona moimi dociekaniami. Jest trochę przewrażliwiona... więc bądź ostrożny
na drugi raz.
Handley utkwił w nim wzrok.
- Ona pojechała na dziewiętnaste piętro - powiedział cicho. - Dlaczego nie
udała się bezpośrednio do apartamentu?
Lawson nie pomyślał o tym. Było jednak za późno, żeby się wycofywać.
Podniósł ze złością głos.
Dość tego! Rozmawiałem z nią! Jeśli nie ma żadnych obiekcji, to nie wtykaj
tam swego nosa!
Ta kobieta weszła schodami przeciwpożarowymi... czy nie tak?
Powiedziałem, żebyś już skończył! - warknął Lawson. - Rusz się! Zacznij
wreszcie dyżur!
W ten sposób Handley dowiedział się, że Lawson został przekupiony. Na
wszelki wypadek postanowił zapamiętać tajemniczą blondynkę.
Wpadające przez uchylone drzwi od łazienki światło rozjaśniało nieco
panującą ciemność w luksusowo umeblowanym motelowym pokoju.
Wygodne dwuosobowe łóżko było usytuowane w najciemniejszym miejscu i
tylko dwa pomarańczowe ogniki od papierosów świadczyły o tym, że ktoś się w nim
znajduje. Uliczny hałas niedzielnego wieczoru zaledwie przenikał przez podwójną
szybę; słychać było jedynie ciche odgłosy klimatyzatora.
Zaspokojony i trochę wyczerpany Patterson rozmyślał o minionych
trzydziestu minutach. Leżąca obok naga kobieta spełniła wszystkie oczekiwania. Nie,
to za mało powiedziane... była o wiele lepsza, niż się spodziewał. Potrafiła dawać
przyjemność i przyjmować ją. W sennym odrętwieniu przypomniał sobie inne
przygody - żadna nie dawała się porównać z ostatnią. Zaciągnął się głęboko dymem
papierosa. Cierpliwe oczekiwanie zostało więcej niż nagrodzone.
- Chris... która godzina? - odezwał się z ciemności głos Sheili.
Poczuł zniecierpliwienie. Kogo teraz mógł obchodzić czas? Spojrzał na
fosforyzujące wskazówki zegarka.
Minęło wpół do ósmej... dlaczego pytasz?
Muszę wrócić przed jedenastą.
Dlaczego kobiety psują takie momenty? Nigdy nie wiedzą, kiedy przestać
mówić. Czy naprawdę nie rozumieją, że mężczyźni potrzebują chwili spokoju, żeby
się zrelaksować i przeżyć to jeszcze raz?
Wrócisz na czas. - Zgasił niedopałek papierosa i zamknął oczy. Mieli przed
sobą dwie i pół godziny. Jeżeli pozwoliłaby mu zdrzemnąć się przez jakiś czas,
mógłby jeszcze pokazać jej, co naprawdę znaczy kochać się.
Jak było, Chris?
- Świetnie.
Zamilkł z przymkniętymi oczami. Miał nadzieję, że ona zrobi to samo, ale
rozczarował się.
- Ale czy najlepiej? Bo mi - na pewno.
Z rezygnacją pogodził się z jej chęcią do rozmowy. Musiał to jakoś znieść.
- Tak... najlepiej.
Po chwili znów się odezwała:
Zrobiłbyś coś dla mnie?
Co takiego? - Nie bardzo udało mu się ukryć zniecierpliwienie w głosie.
Powiedz: „Ja, Chris Patterson, uważam Sheilę Oldhill za najlepszą kobietę,
z którą byłem w łóżku”.
Co za pomysły mają te baby!
Posłuchaj, kochanie. Chciałbym się chwilkę przespać. Później możemy
zrobić to jeszcze raz, dobrze?
Powiedz to dla mnie, Chris, proszę cię. Chcę to usłyszeć. Potem się
zdrzemniemy... obiecuję.
O Boże! Te kobiety! Dla świętego spokoju odezwał się nie zdradzającym
nadmiernego entuzjazmu głosem:
- Ja, Christopher Patterson, uważam, że Sheila Oldhill jest najwspanialszą i
najbardziej podniecającą kobietą, z jaką spałem. W porządku?
Sheila odczuła satysfakcję na myśl o Bromheadzie. Siedział z magnetofonem
w otrzymanym od swej pracodawczyni mini-austinie, służącym do załatwiania mniej
ważnych spraw.
- Dziękuję, kochanie. Może to głupie, ale chciałam usłyszeć od ciebie te
słowa... teraz już śpij.
Patterson zapadł w lekki sen. Po upływie pół godziny Sheila zsunęła się z
łóżka i poszła wziąć prysznic. Pomyślała o Bromheadzie.
- Niczego nie rób bez zastanowienia - powiedział, dając jej mikrofon. -
Pamiętaj... to jest życiowa szansa.
Wychodząc z łazienki, zostawiła szeroko otwarte drzwi, żeby oświetlić pokój.
Patterson obudził się. Usiadł.
Co się dzieje?
Brałam prysznic., Widząc ją zupełnie nagą, poczuł rosnące pożądanie.
Chodź tutaj.
Chris... chcę z tobą porozmawiać.
Nie teraz... chodź do mnie.
Założyła przyniesiony z łazienki płaszcz kąpielowy.
Chris... czy zdajesz sobie sprawę, jakie to niebezpieczne? Nie możemy tego
więcej robić.
O czym ty mówisz... niebezpieczne?
Dla ciebie.
- r Przestań, Sheilo. Myślisz o banku? Bzdura. To miejsce jest pewne w stu
procentach.
Chodzi mi o panią Morely-Johnson.
Dlaczego?
Wiesz, co czuje do ciebie.
To nonsens. Jest seksowną staruszką. W młodości miała tuziny kochanków,
ale teraz ma siedemdziesiąt osiem lat. - Roześmiał się. - Oczywiście, uważa mnie za
„czarującego księcia”, ale to nic nie znaczy... dla mnie. Muszę z nią wytrzymywać,
bo to część mojej pracy. Kiedy zaczyna te numery z kokietowaniem, robi mi się
niedobrze. - Nagle uświadomił sobie, że mówi za dużo. - Chodź tutaj, kochanie. Nie
traćmy czasu.
Podeszła do łóżka i usiadła w pewnej odległości. Mimo zapewnień
Bromheada miała wątpliwości, czy mikrofon jest wystarczająco czuły, żeby dokładnie
wyłapać to, co mówili. - Gdyby się o nas dowiedziała, bardzo by ją to zraniło.
Zdajesz sobie z tego sprawę, Chris?
- To niemożliwe. Zresztą nie czas teraz na takie rozmowy.
Włączył lampkę nocną i obserwował ją z na wpół leżącej pozycji. Znów była
daleka; na twarz powrócił spokojny i nieobecny wyraz. Ta sama bariera. Poczuł lekki
niepokój.
O co ci chodzi?
Nie rozumiem. Przecież widziałam cię przy niej. Przez cały czas udajesz?
Jesteś dla niej taki miły... uprzejmy... a jednak mówisz, że robi ci się niedobrze.
Czy naprawdę musimy w tej chwili dyskutować o starej i głupiej babie? -
Patterson stracił cierpliwość. - Chodź do mnie! Pragnę cię teraz!
Uważasz, że jest głupia?
A ty nie? - Poczuł wzrastającą irytację. - Czy mam to przesylabizować?
Mając siedemdziesiąt osiem lat, na wpół niewidoma kobieta jest próżna, natrętna i
rozgląda się za młodymi facetami. Jeśli nie nazwiesz tego głupotą, jak to inaczej
określisz?
Sheila powoli wciągnęła powietrze. Gdyby pisali z Brom-headem scenariusz,
nie znaleźliby odpowiedniejszych słów.
Siedzący w samochodzie na zewnątrz Bromhead uznał, że ma to, co chciał.
Wyłączył magnetofon, uruchomił silnik, zatrąbił trzykrotnie i odjechał w stronę
hotelu Plaża Beach.
Wstała, słysząc umówiony sygnał. Pierwsza część planu została wykonana.
Nadszedł czas na drugą, znacznie trudniejszą. - Jestem głodna - stwierdziła. -
Zjedzmy coś. Otworzyła plastikową torbę, którą przyniósł Patterson, i wyjęła dwie
starannie zawinięte paczuszki.
Obserwował ją. Dlaczego odczuwał niepokój? To była obca kobieta, tak różna
od tej wydającej jęki rozkoszy, kiedy się kochali i gdy poznawała swymi palcami jego
ciało.
Skoro jest głodna... wciąż mieli jeszcze czas. Spojrzał na zegarek:
dziewiętnasta czterdzieści pięć. Tak... można coś zjeść, a potem znów się kochać.
Nagle jego też ogarnął głód.
Podeszła do lodówki i wyjęła przyniesioną przez niego butelkę „Chablis”.
Korek był częściowo wyciągnięty. Nalała wina do kieliszków.
Obserwował ją, leżąc nieruchomo. Żałował, że nie jest naga. - Zdejmij to z
siebie - powiedział. - Chcę cię zobaczyć.
- Później. - Rozwinęła paczuszki. Podała mu jedną, a z drugą usiadła w
pewnej odległości. - Chris... widziałeś jej testament? - Zaczęła jeść kanapkę z
wędzonym łososiem. - Ostatnią wolę... tak się to nazywa?
Sięgająca po kanapkę ręka zatrzymała się bezwiednie.
Testament? Dlaczego pytasz?
Zadałam proste pytanie. Czy nie mogę otrzymać takiej samej odpowiedzi?
Pomyślał, że dużo dzieli ich w tej chwili. Zauważył swą nagość, przesunął się
więc kawałek i nakrył prześcieradłem. Instynktownie czuł, że tego wieczora nie
będzie już żadnych uniesień. Nie znał źródła przeczucia, ale był tego w jakiś sposób
pewien.
Nic o tym nie wiem - odparł. - Dlaczego pytasz?
Czy pieniądze coś dla ciebie znaczą?
Zaczynał odczuwać złość. Dało się to słyszeć w jego głosie.
Oczywiście, że tak... a dla ciebie nie?
Tak. - Po chwili odezwała się ponownie: - Powinieneś znać jej testament.
Rysy twarzy Pattersona ściągnęły się. Poczuł niewygodę sytuacji - leżał na
wpół nago w łóżku. Wyciągnął nogi, usiadł prosto i spojrzał jej w twarz.
Nie miał pojęcia, o czym mogła myśleć. Nieobecne spojrzenie i spokój, z
którym jadła kanapkę, doprowadzały go prawie do szału.
Posłuchaj... o co ci właściwie chodzi?
Nie słyszałeś, że zapisała ci duże pieniądze?
Mnie? - Wpatrywał się w nią nerwowo. - Pieniądze? Skąd o tym wiesz?
Skończyła jedną kanapkę i sięgnęła po następną. Na twarzy Pattersona
rysowało się napięcie.
Powiedziała mi.
O tym, że zostawiła dla mnie jakieś pieniądze? - Nie mógł w to uwierzyć.
Znając kogoś przez osiem dni... jemu nigdy nie dała czegoś podobnego do
zrozumienia. Dlaczego miałaby powiedzieć nowo poznanej osobie?
Jesteś tego pewna?
Nie mówiłabym, gdybym nie była. - Ugryzła kawałek, patrząc na niego za
spokojem. - Nie wierzysz mi?
Szczerze mówiąc... nie! - Nie miał już wątpliwości, że nie będą się więcej
kochać. Postanowił się ubrać. W zaistniałej sytuacji nie czuł się najlepiej, leżąc nago
w łóżku. - Poczekaj sekundę.
Okręcił się prześcieradłem, wziął koszulę, slipki, spodnie i poszedł do
łazienki.
Sheila wypiła trochę chablis i skończyła jeść drugą kanapkę. Pomyślała, że
teraz musi być ostrożna. Ryba chwyciła przynętę, należało jeszcze tylko poczekać na
właściwy moment, żeby zaciągnąć haczyk.
Patterson wyszedł z łazienki. Siedząc na łóżku, zakładał skarpetki i buty.
Obserwowała go w milczeniu.
Kiedy zawiązał krawat i naciągnął marynarkę, spytała:
- Nie jesteś głodny, Chris? Kanapki są świetne.
Spojrzał na nią podejrzliwie i ze złością.
- O co w tym wszystkim chodzi? Zwierzyła się tobie, że zostawiła mi jakieś
duże pieniądze?
Skinęła głową.
- Nie musisz mi wierzyć. Poczekasz, aż umrze, i przekonasz się.
Wpatrywał się w nią ze zmarszczonym czołem. Zawsze miał nadzieję, że pani
Morely-Johnson nie zapomni o nim przy sporządzaniu ostatniej woli. Spodziewał się
sumy dziesięciu tysięcy dolarów lub podobnej. Ale co oznaczają „duże pieniądze”?
Jej majątek był wart pięć milionów. Pozostawali w dobrych stosunkach, a ponadto
starsza pani miała do niego wyraźną słabość. Jeśli wierzyć Sheili, to może dostać
naprawdę większą forsę. Wspaniale! Często marzył o opuszczeniu banku i
rozpoczęciu działalności na własną rękę. Do tej pory nie było to możliwe. Należało
dysponować poważnymi zasobami finansowymi, ale skoro mógł być pewien
otrzymania dużej sumy...
- Mówisz poważnie? - Starał się okiełznać zdradzający emocję głos.
Dlaczego sam nie sprawdzisz? Nie musiałabym cię dłużej przekonywać.
Chyba nie wiesz, co mówisz! Nie mogę tego zrobić! Zresztą testament jest
w Departamencie Prawnym. Nie ma nowy o żadnym sprawdzaniu.
Skończyła drinka.
- Nie wierzysz mi ani nie możesz się przekonać... jedynym, co ci pozostaje,
jest oczekiwanie.
Zrobiło mu się gorąco. Wiedział, że nie zazna spokoju, dopóki nie pozna
wszystkich szczegółów.
- Co dokładnie powiedziała?
Sheila przyjrzała mu się. Czuła, że musi być niezwykle ostrożna. Dotąd go
prowokowała, dalej nie wchodziło już to w rachubę. W przeciwieństwie do Geralda
Patterson był przenikliwy, bystry i doświadczony w dziedzinie większych interesów.
Pomyślała, że nadszedł właściwy moment.
- Zapisała ci sto tysięcy dolarów rocznego wynagrodzenia. Zaciskając pięści,
nerwowo wciągnął powietrze. Niemożliwe! Taka fortuna! Musiała się chyba pomylić!
- Zaczekaj! Chciałaś powiedzieć dziesięć tysięcy rocznie, tak? Dziesięć
tysięcy rocznego wynagrodzenia?
„Złapał się” - pomyślała.
- Nie, Chris. Dokładnie pamiętam jej słowa. Sto tysięcy... to chyba sporo?
Powinieneś być zadowolony. - Wstała, zdjęła płaszcz kąpielowy i naga podeszła do
miejsca, w którym leżało jej ubranie. Nawet tego nie zauważył. Myślał intensywnie,
wpatrując się w dywan. Gdyby to była prawda! Sto tysięcy dolarów rocznie! Nie
musiałby pracować! Zaznałby przyjemności życia - kobiety, podróże! Londyn, Paryż,
Rzym, cały świat
u jego stóp!
Sheila dotknęła go lekko w ramię. Była już ubrana.
- Nie jesteś głodny? Nic nie jadłeś.
Obserwując Pattersona, stwierdziła, że różnica między nim a Geraldem polega
na tym, że pierwszy jest chciwy, a drugi głupi. Wstał.
- Sheila! Zrozum... to dla mnie bardzo ważne-powiedział. - Czy były to jej
dokładne słowa?
Odwróciła się, podeszła do nocnego stolika i odczepiła mikrofon. Włożyła go
do pudełeczka, które powędrowało do torebki. Patterson był zbyt zaabsorbowany
własnymi myślami, żeby cokolwiek spostrzec.
- Wracajmy już - poprosiła, idąc do drzwi.
Czekała na niego w samochodzie. Po uregulowaniu rachunku, ciągle jeszcze
oszołomiony, wsiadł do samochodu. Pomyślała z krzywym uśmieszkiem, że nie
nalegał, by zostali dłużej. Widocznie pieniądze są dla niego ważniejsze niż seks.
Mężczyźni to racjonalne zwierzęta - kochać się w łóżku można tylko przez kilka
minut, ale forsa - odpowiednio ulokowana - może starczyć na całe życie.
Kiedy byli przy alei Seaview, znowu spytał:
Dlaczego ci o tym powiedziała? Nie rozumiem tego.
A dlaczego kobiety zwierzają się sobie? Może czują się niepewnie... nawet
te starsze. Rozmawiają, powierzają sobie tajemnice. Być może sprawia jej
przyjemność to, że ci zabezpieczy przyszłość. Mówiła, że bardzo dużo dla niej
zrobiłeś.
Z tym się zgadzał.
- Ale dlaczego powiedziała akurat tobie? Sheila poruszyła się ze
zniecierpliwieniem.
- Słuchaj, to zaczyna być nudne. Mówię ci to, o czym słyszałam. Po co
miałabym kłamać? Sprawdź, jeśli nie wierzysz.
Jak to zrobić? Testament znajdował się w Departamencie Prawnym, więc
dostęp do niego miał Irving Fellows. Co z tego, kiedy Patterson i on nie byli w
najlepszych stosunkach. Fellows był chodzącą powagą; miał żonę i dwoje dzieci.
Patterson często odczuwał dezaprobatę ze strony szczupłego mężczyzny o
skwaszonym wyrazie twarzy. Jedynym sposobem, żeby zobaczyć ostatnią wolę pani
Morely-Johnson, było uzyskanie upoważnienia od jej autorki, co nie wchodziło w
rachubę. Nie ma mowy o sprawdzeniu testamentu.
- Tego się nie da zrobić - powiedział.
-W takim razie musi ci wystarczyć to, co mówię.
„Właściwie czemu nie - pomyślał. - Po co miałaby kłamać?
Sto tysięcy dolarów rocznie! Gdyby to jeszcze potwierdził Abe Weidman,
adwokat starszej pani”. Chciał wierzyć. Ale dlaczego pani Morely-Johnson
powierzałaby takie sekrety dopiero co poznanej osobie? Staruszka była trochę
zbzikowana. Może chciała się pochwalić przed Sheilą? Kto wie?
Zatrzymał samochód przed hotelem Splendid. Wyszedł na zewnątrz i otworzył
drzwiczki. Zmusił się do zaprzestania rozmyślań o pieniądzach.
Sheila wysunęła się z samochodu.
- Dziękuję, Chris - powiedziała. - Było cudownie.
Choć był daleko myślami, dotknął jej ręki, próbując okazać trochę czułości.
- Wspaniale - stwierdził. - Więc w następną niedzielę?
- Tak... będę czekała. - Wyjęła z torebki pudełeczko z mikrofonem i wsunęła
mu do ręki. - Mała pamiątka ze wspólnego wieczoru.
Przesunęła mu lekko dłonią po policzku, odwróciła się i szybko odeszła jasno
oświetloną aleją w kierunku hotelu Plaża Beach.
Kiedy następnego ranka Patterson wszedł do biura, Vera Cross układała
właśnie korespondencję.
Do czwartej nad ranem przewracał się bezsennie z boku na bok, po raz
kolejny analizując słowa Sheili. Zastanawiał się nad ich prawdziwością. W końcu
zażył dwie pigułki i oczywiście zaspał. Rano śpieszył się, żeby się nie spóźnić,
narzucił więc błyskawicznie ubranie z poprzedniego dnia, nie dbając o możliwą
reakcję współpracowników. Niezależnie od tego, że zrezygnował z porannej kawy i
jechał za szybko, wpadł do biura o dziesięć minut za późno.
- Proszę, proszę - odezwała się Vera. - Ktoś miał chyba męczący weekend.
Nie miał nastroju do żartów, choćby nawet życzliwych.
-Odpuśćmy sobie komentarze - powiedział szorstko i usiadł za biurkiem. -
Spóźniłem się... w porządku... Które są ważne?
Zaskoczona tonem jego głosu, Vera wskazała listy.
Te. Chcesz, żebym zajęła się pozostałymi?
Tak. - Niepewną ręką zapalił papierosa. -1 jeśli możesz, to przynieś mi
filiżankę kawy. Jest ktoś umówiony?
Pan Cohen o dziesiątej i pani Lampson kwadrans po jedenastej -
poinformowała go. - Zebrania rady dziś nie będzie.
- Wiem o tym - mruknął. - Nigdy go nie ma w poniedziałki! Stojąca za nim
Vera wzruszyła ramionami. Patterson zachowywał się, jakby go coś ugryzło.
Mężczyźni!
Ależ oczywiście, szanowny panie Patterson - odpowiedziała.
Dość już! Nie ma w tym nic śmiesznego!
Była zadowolona, kiedy wreszcie mogła wyjść z gabinetu.
Potarł ręką źle ogolony podbródek. Na widok swego odbicia w ściennym
lustrze skrzywił się. Co za beznadziejny wygląd! Dobrze chociaż, że nie musi brać
udziału w posiedzeniu rady. Spojrzał na stos korespondencji i zaklął pod nosem. Co
za życie! Człowiek haruje jak niewolnik. Oczywiście podobna myśl nie przyszłaby
mu do głowy, gdyby nie usłyszał o stu tysiącach dolarów rocznie.
Zgasił niedopałek papierosa. Natychmiast chciał wziąć następnego, więc
zanurzył rękę w kieszeni. Natrafił na otrzymane od Sheili pudełko.
Otworzył je co prawda zeszłego wieczora, ale w przyćmionym świetle widział
tylko jakiś czarny guzik. Najwidoczniej była to rzecz zupełnie bezwartościowa i
pozbawiona znaczenia. Myślał zresztą o czymś innym, wzruszył zatem tylko
ramionami i schował pudełeczko do kieszeni. Tym razem starał się przyjrzeć nieco
dokładniej tajemniczemu przedmiotowi. Wciąż jednak widział tylko czarny guzik.
Ujął go w palce i zauważył, że z tyłu ma taśmę samoprzylepną. Co to, do diabła, jest?
Zaczął się irytować, ale weszła akurat Vera z filiżanką kawy, odłożył więc guzik i
zapomniał o nim.
Po kwadransie poczuł się znacznie lepiej. Zabrał się do pracy. W niecałą
godzinę uporał się z korespondencją. Gdy został sam, usadowił się wygodnie i utkwił
wzrok w dokumentach. Jeśli naprawdę dostałby tę forsę, mógłby sobie zaplanować
życie. Miała siedemdziesiąt osiem lat. Oczywiście, może jeszcze żyć przez jakieś
dziesięć, ale to mało prawdopodobne. Dajmy jej na przykład sześć lat. On skończy
wtedy trzydzieści dziewięć. Do wytrzymania. Wyjął chusteczkę i wytarł spocone
ręce. Gdyby tylko był pewien!
Jedynym sposobem było ujrzenie testamentu na własne oczy. Zastanawiał się
nad możliwością realizacji tego zamysłu. Kierowany przez Irvinga Fellowsa
Departament Prawny nie udostępni mu testamentu bez upoważnienia pani Morely-
Johnson. Zastanawiał się, czy byłoby je trudno zdobyć. Zapalił papierosa, wstał i
zaczął się wolno przechadzać po gabinecie.
Starsza pani była prawie niewidoma. Podpisywała każdy dokument, który jej
podsunął. Można dołączyć upoważnienie do przekazów. Wcale tego nie zauważy.
Ale co z Fellowsem?
Patterson usiadł za biurkiem.
Fellows był ostrożny, ale jeśli powie mu, że starsza pani chce jeszcze raz
przejrzeć testament i pokaże upoważnienie, nic nie będzie mógł na to poradzić.
Ponownie osuszył dłonie chusteczką. A jeśli się na tym przejedzie? Co się
stanie, jeśli starsza pani zapyta, co podpisuje? Chociaż z tym nie powinno być
większych kłopotów, jakąś wykrętną odpowiedź można przygotować wcześniej.
Niepokoił go tylko Fellows, który mógł wpaść na pomysł, by zatelefonować do pani
Morely-Johnson i upewnić się, czy rzeczywiście chce zobaczyć swój testament...
skurczybyk był na tyle przebiegły, że zrobiłby coś takiego tylko po to, żeby się jej
podlizać. Wtedy mogłoby dojść do wypytywania. Patterson wzdrygnął się na samą
myśl. Zostałby bez pracy... i bez stu tysięcy dolarów rocznie!
„Nie! Tylko spokojnie” - pomyślał. Jest młody, nie może działać głupio i
pochopnie - nie postępuje się tak na jego stanowisku. Jeden fałszywy krok i już się
jest przegranym.
A jednak dlaczego nie miałby się upewnić? Czekać cierpliwie, z założonymi
rękami aż do jej śmierci! Przecież to mogło trwać nawet dziesięć cholernie długich
lat! Niewykluczone, że go przeżyje!
Usłyszał delikatne stukanie do drzwi. Zajrzała Vera.
- Pan Cohen - oznajmiła.
Musiał powrócić do rzeczywistości. Wstał.
Bernie Cohen był właścicielem nieźle prosperującego sklepu
samoobsługowego, wesołego miasteczka oraz szkółki jazdy na nartach wodnych.
Zawsze posiadał zbywającą gotówkę, którą - nawet podejmując ryzyko - pragnął
obracać. Większość zasobów finansowych miał korzystnie ulokowaną w obligacjach,
resztę mógł ryzykować dla pomnażania kapitału.
Cohen był mężczyzną łysiejącym, niskim i grubym, o sinawych policzkach.
Na jego twarzy zawsze gościł uśmiech. Palił długie cygara i unosząc dwa grube palce
w znaku „V”, mawiał: „Jeśli największy człowiek tego wieku palił cygara, dlaczego
nie miałbym tego robić ja?”
Cohen usiadł na krześle i spojrzał na Pattersona.
- Mojżeszu i Jakubie! - wykrzyknął. - Czy ty w ogóle odpoczywałeś w
weekend? Co ona z tobą zrobiła?
Patterosnowi nie było do śmiechu.
- O co chodzi, Bernie? - spytał lekko poirytowany. – Mam sporo roboty, więc
przejdźmy od razu do sedna.
Cohen wyjął cygaro z ust, przyjrzał mu się, następnie pochylając się do
przodu, strząsnął popiół do popielniczki.
Aż tak źle? Jakieś przykre wspomnienia? Też mi się zdarzało... z Jap.
Kiedyś było już zupełnie kiepsko... bracie!
Co cię tu sprowadza? - przerwał mu Patterson, ujmując złoty ołówek.
Cohen skrzywił się.
Kiepsko dziś z tobą, Chris, nie uważasz?
Wszystko w porządku... powiedz, o co chodzi?
Cohen zawahał się i wzruszył ramionami. Jeśli mają być tylko interesy, niech i
tak będzie.
Jak by ci się podobała ta spółka motoryzacyjna?
Nie sądzę, żeby się nadawała... za długi termin. Jeżeli nie zmieniłeś sposobu
myślenia, to chcesz czegoś szybkiego, zgadza się?
Całkowicie.
Ile tym razem?
Pięćdziesiąt.
Patterson zastanowił się przez chwilę. Zazdrościł Cohenowi. Ten okrągły
facet mógł sobie pozwolić na ryzyko. Uśmiechał się zarówno, gdy wygrywał, jak i
kiedy przegrywał. Chociaż, analizując ich dotychczasową współpracę, nie mógł sobie
przypomnieć ani jednej nieudanej transakcji Cohena... Facet miał po prostu szczęście.
- Ferronit - powiedział. - Jest teraz po dwadzieścia jeden dolarów, ale ma
tendencję wzrostową. Może dojść do dwudziestu dziewięciu... nawet wyżej. Szybko
rośnie, a potem spada.
Cohen uśmiechnął się szeroko.
- To samo mówi moja Jap, tylko o czymś innym. Patterson odłożył nerwowym
gestem ołówek. Cohen zrozumiał, że tego ranka trzeba się obejść bez zwykłych
rozmówek.
Pani Mojżeszowo! - Był najwyraźniej zmartwiony. - Co się z tobą dzieje,
Chris?
Jestem zawalony pracą, Bernie - odpowiedział mu. - Co z tym ferronitem?
Cohen poczuł się, jakby ktoś wypuścił z niego powietrze. Do tej pory zawsze
dobrze się bawił w towarzystwie Patterso-na. Dowcipkowali sobie, opowiadali
pikantne kawały, a ten nagle zachowuje się jak urzędnik-formalista.
No, dobra... skoro tak mówisz... pewnie, że biorę.
Pięćdziesiąt tysięcy?
Patterson sporządzał zwięzłe notatki.
- Zatem świetnie, Bernie. Może byśmy zjedli razem obiad... na przykład w
piątek?
Twarz Cohena poweselała.
- Znakomicie... Ty załatwisz dziewczyny, czy ja mam się
tym zająć?
Patterson nie usłyszał pytania. Znów myślał o pani More-
ly-Johnson.
- Hej! Co z dziewczynami? - spytał Cohen, podnosząc nieco głos.
Patterson wzruszył ramionami.
- Ty to zrób, Bernie.
Cohen podniósł się.
- Ale cię wykończyła! Zadzwonię później, jak będziesz w lepszym nastroju.
Wiem, jak to jest. Dobra... - przerwał raptownie. Z jego twarzy znikł uśmiech. - Co to
jest? W co ty się
bawisz?
Nagła zmiana w głosie zaniepokoiła Pattersona. Spojrzał na
Cohena.
O co ci chodzi?
Co to za pomysł z nagrywaniem? - Cohen zażądał odpowiedzi, wskazując
na biurko.
Patterson spojrzał w tym kierunku i zobaczył, że palec Cohena pokazuje
otrzymany od Sheili czarny guzik.
Nagrywanie? - spytał z głupią miną. Później, gdy Cohen ujął guzik,
przebiegł go zimny dreszcz.
Chyba słyszysz, co mówię. Po co to robisz?
- Bzdura! Nie rozumiem, o co ci, do diabła, chodzi!
- Więc dlaczego to leży na biurku? - Machnął mu przed nosem ręką z
guzikiem.
- Przecież to normalny guzik. Znalazłem go na ulicy... tuż przy banku.
Małe oczka Cohena wyglądały teraz jak czarne paciorki.
- Zbierasz guziki po ulicach?
Patterson musiał brnąć dalej.
Moja matka była przesądna. Kiedy byłem mały, powtarzała mi, żebym
nigdy nie omijał leżącego na ulicy guzika.
Chcesz powiedzieć, że naprawdę znalazłeś go na ulicy?
Przecież mówię! O co chodzi, do diabła?
Cohen rozluźnił się. Trzepnął pulchnymi rękami w grube uda.
- Człowieku! Może i masz szczęście do kobiet i pieniędzy, ale poza tym z tobą
kiepsko. Naprawdę nie wiesz, co to jest?
Patterson ukrył ogarniające go złowieszcze przeczucie.
A powinienem?
To najbardziej wyrafinowany mikrofon dostępny na rynku. Praktycznie
można go wszędzie przyczepić, a podsłuchiwanie i nagrywanie jest możliwe nawet z
ośmiuset metrów - bez przewodów i żadnych utrudnień. Jeden z
najniebezpieczniejszych przyrządów używanych przez szpiegów. Przed każdym
zebraniem rady każę sprawdzić, czy nie ma gdzieś tego wielkiego ucha. Nie spotkałeś
się z tym wcześniej?
Serce Pattersona waliło jak młot.
Nie.
No to masz okazję teraz. Pozbądź się tego. Każde wypowiedziane słowo
mogło zostać nagrane... nawet jeśli nie miało żadnego znaczenia.
Patterson wyglądał strasznie: przeraźliwie blady i wstrząśnięty. Cohen
pomyślał, że najlepiej będzie go teraz zostawić samego.
No to na razie, Chris... do piątku.
Na razie.
Zatrzymał się jeszcze przy drzwiach.
- Co prawda matki są solą ziemi, ale na twoim miejscu wystrzegałbym się w
przyszłości zbierania guzików z ulicy.
Wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
ROZDZIAŁ 5
Patterson zdołał przebrnąć przez resztę przedpołudnia tylko dzięki silnej woli.
Zmusił się do pracy. Chciał przemyśleć sprawę, ale uniemożliwiały mu to dzwonki
telefonów, wpadająca co chwilę z dokumentami do podpisania Vera i pani Lampson,
zanudzająca go lokatami swych pieniędzy. W końcu nadeszła pora lunchu. Wreszcie
mógł się wyrwać.
Pojechał do niewielkiej restauracji, mieszczącej się na końcu alei Seaview.
Wiedział, że nie jest nadmiernie uczęszczana w ciągu dnia. Usiadł przy narożnym
stoliku. Zamówił whisky z lodem i kanapkę z wołowiną. Oprócz niego na sali
znajdowało się pięć osób, ale wszystkie siedziały w pewnej odległości.
Zagłębiając się w myślach, poczuł wewnętrzny chłód. Zrozumiał, że wpadł w
pułapkę. Kobiety nie ofiarowują swym kochankom niezwykle czułych mikrofonów
po wspólnie spędzonej nocy, jeżeli podarunek taki nie ma stanowić wstępnej fazy
szantażu.
Patterson nie był głupcem. Wiedział, że każde słowo wypowiedziane w
sypialni zostało nagrane - uzmysławiał mu to otrzymany mikrofon. Zastanawiał się,
jak Sheila wykorzysta taśmę, ile forsy zażąda?
Whisky uspokoiła mu nerwy. Pomyślał o czym mówili. Sprytnie to zrobiła,
szczególnie poświadczenie „Ja, Christop-her Patterson...” Tak, była przebiegła i
bezwzględna. Potem skierowała rozmowę na panią Morely-Johnson.
Jeśli taśma wpadnie w jej ręce, będzie skończony. Także w banku. Była
przecież najważniejszą klientką, a na pewno nie ścierpiałaby tego, co o niej
powiedział.
Co zrobić, gdy zechce go szantażować? Gdyby miał pewność, że nie ma kopii,
odkupiłby taśmę, ale to nie było prawdopodobne.
Skończył whisky, ignorując zupełnie kanapkę.
Ale Sheila musi wiedzieć, że on nie dysponuje żadną większą forsą. Ile może
chcieć wyciągnąć? Pięć tysięcy? Może systematycznie, co miesiąc? Przypomniał
sobie, co powiedziała o zapisanych mu przez panią Morely-Johnson pieniądzach. Był
już pewien, że - o ile nie kłamała - musiała dowiedzieć się o tym sama, przeglądając
dokumenty starszej pani, kiedy tej nie było akurat w pobliżu. Więc znalazła szansę
dla siebie. Nie, potrząsnął głową, to musi być coś innego, przecież dostałby forsę
dopiero po śmierci pani Morely-Johnson, a wtedy nie mogłaby już go szantażować.
Musiała to wymyślić jeszcze sprytniej.
Zapalił papierosa.
Mimo grożącego niebezpieczeństwa zdecydował się w końcu na sprawdzenie
testamentu. Rozszyfruje w ten sposób Shei-lę. Jeśli okaże się, że faktycznie ma
odziedziczyć taką sumę, będzie wiedział, czego może się po niej spodziewać. Gdyby
rzeczywiście miał dostać pieniądze, a powiedziałby jej, żeby poszła do diabła, nie jest
wykluczone, że nie tylko straciłby pracę, ale i zostałby usunięty spośród grona
spadkobierców. Poczuł narastający chłód. Jedynym rozwiązaniem było płacić jej, ile
zażąda. Gdyby jeszcze wiedział, że na pewno otrzyma te pieniądze! Musi to
sprawdzić.
Pół godziny później wkroczył do swego gabinetu w banku i wyjął z szuflady
arkusz papieru firmowego z hotelu Plaża Beach. Trzymał go w razie potrzeby
napisania listów, które potem miała sygnować pani Morely-Johnson. Na podręcznej
maszynie do pisania wystukał następujący tekst:
Drogi Panie Patterson.
Jestem ostatnio trochę roztargniona i mam problemy z przypomnieniem sobie
pewnych szczegółowych zapisów poczynionych w moim testamencie. Czy byłby pan
tak uprzejmy i przyniósł mi go przy najbliższej okazji? Wydaje mi się, że koperta
znajduje się u państwa w banku.
Oczekuję pańskiej wizyty.
Przyjrzał się swemu dziełu, napisał datę i stwierdził, że był to rodzaj listu, za
którego autorkę z powodzeniem mogła uchodzić starsza pani. Nie powinien zatem
wzbudzać żadnych podejrzeń Fellowsa. Podszedł do szafki z aktami i wyjął teczkę
pani Morely-Johnson.
Zgromadzenie dokumentów, które miał jej zanieść do podpisu, zabrało
dwadzieścia minut. Umieścił między nimi list, włożył wszystko do teczki i zadzwonił
do hotelu Plaża Beach.
Telefonistka połączyła go z apartamentem. Usłyszał spokojny głos Sheili, na
którego dźwięk przeszedł go lekki dreszcz. Nie dał jednak niczego po sobie poznać.
- Dzień dobry, mówi Chris Patterson. Czy mogłaby się pani dowiedzieć, czy
za jakieś pół godziny pani Morely-Johnson byłaby skłonna poświęcić mi trochę
czasu? Mam kilka dokumentów do podpisania.
- Chwileczkę - powiedziała obojętnym głosem. Po paru sekundach usłyszał:
Pani Morely-Johnson wychodzi o wpół do piątej. Jeśli mógłby pan zaraz
przyjechać...
Dobrze. - Odłożył słuchawkę.
Zatrzymał wzrok na papierach. Czul, jak serce bije mu nierówno. Nie ma już
odwrotu! Nie będzie żył w oczekiwaniu szantażu, trzeba podjąć ryzyko.
Dwadzieścia minut później wchodził do apartamentu. Sheila otworzyła drzwi.
Popatrzył na nią. Całkowicie nad sobą panował, mógł więc obdarzyć ją na tyle
szczerym i czarującym uśmiechem, ma ile było to możliwe. Widział spokojną twarz
w okularach i nie twarzową fryzurę. Żadne z nich nie okazało najmniejszych emocji.
Sheila przesunęła się.
- Proszę bardzo. Pani Morely-Johnson czeka na tarasie. Czy to naprawdę ta
sama kobieta, z którą przed piętnastoma godzinami się kochał? Dobrze, ty dziwko, ja
też tak potrafię.
- Dziękuję. Czy pani Morely-Johnson dobrze się dziś miewa?
-Tak. - Nie patrzyła na niego. - Zna pan drogę... proszę bardzo. - Odwróciła
się i weszła do swojego pokoju.
Patterson spojrzał na wyprostowane plecy, kształtne pośladki i tak niedawno
jeszcze oplatające go długie nogi. Przeszedł przez salon i znalazł się na tarasie.
- Ty niepoprawny chłopcze! - odezwała się najwyraźniej zadowolona z jego
wizyty pani Morely-Johnson. - Zawsze dokuczasz mi tym podpisywaniem nudnych
papierków. Usiądź, proszę.
Zajął miejsce, w tej samej jednak chwili prawie zesztywniał, czując
ogarniającą go falę chłodu.
Na stoliku obok stał magnetofon.
Popatrzył na niego jak na przygotowującego się do ataku węża. Poczuł
suchość w ustach.
- Widzę, że oglądasz moją nową zabawkę - powiedziała. - Jestem nim
zachwycona i nie wiem, dlaczego nie wpadłam na ten pomysł wcześniej. Sheila
stwierdziła, że powinnam rejestrować na taśmie swoją grę, aby zachować to dla
następnych pokoleń... Jest taka miła. Posłuchaj tylko. - Nacisnęła wypielęgnowanym
palcem jeden z klawiszy. Popłynęła muzyka.
Do zakończenia etiudy Chopina Pattersonem targały niespokojne uczucia.
„Dobry Boże - myślał. - Ta dziwka jest przebiegła. Najpierw mikrofon... teraz
znów magnetofon. Nie można już wyraźniej dać do zrozumienia”.
Mam dla pani sześć nudnych papierków. Później muszę biec - odezwał się
po zachwytach nad jej grą. Wyjął złote pióro, podałjej i rozłożył dokumenty tak, aby
były widoczne tylko miejsca przeznaczone do podpisu.
Co to za papiery, Chris? - zapytała, szukając okularów.
Kilka przekazów - odpowiedział. - Przykro mi, że panią tym niepokoję, ale
wiąże się to ze zmianą profilu akcji. Zysk w tym miesiącu wynosi czterdzieści tysięcy
dolarów. Na rynku trzeba się szybko orientować: kupować, sprzedawać i zarabiać.
Włożyła już okulary.
Czterdzieści tysięcy! - rozpromieniła się. - Świetnie ci to idzie, Chris! -
Przykryła jego rękę suchą i ciepłą dłonią. -1 jesteś bardzo uprzejmy.
Cała przyjemność po mojej stronie. - Poczuł spływające po twarzy kropelki
potu. - Teraz tu...
Podpisała kilka papierów. Gdy miał podsunąć ten, za którym znajdowało się
upoważnienie, poczuł, że ma zupełnie sucho w ustach. Zauważy czy nie? Energicznie
przełożył dokument i - widząc jej wahanie - zamarł.
- Co to jest, Chris?
Był przygotowany na każdą ewentualność.
Trzeba przedłużyć ważność zleceń dla banku w sprawie opłat za
wynajmowanie apartamentu - wytłumaczył.
Ach, tak? - Podniosła głowę i spojrzała na niego. - Myślałam, że...
To kwestia formalna... przykro mi, że panią tym niepokoję...
Niech ci nie będzie przykro, Chris. Jestem ci bardzo wdzięczna za pomoc.
Spojrzał na nagryzmolony podpis i podsunął następną kartkę.
„Więc udało się” - pomyślał, oddychając głęboko. Teraz musi przekonać
Fellowsa.
Porozmawiali jeszcze chwilę. Patterson słuchał, uśmiechał się, prawił
komplementy i udawał, że nie przeszkadza mu uścisk starej, wysuszonej dłoni.
Zastanawiał się, kiedy wreszcie będzie mógł odejść.
Wszedł Bromhead.
- Jeszcze dziesięć minut, madame - powiedział z lekkim ukłonem.
Widzisz! - Pani Morely-Johnson trąciła Pattersona żartobliwie w rękę. -
Nigdy nie mam chwili spokoju. Zjedz jutro ze mną obiad o ósmej. Będzie trochę
moich znajomych.
Dziękuję. - Patterson zebrał papiery i wsunął je do teczki. - Będzie mi
bardzo miło.
- Strój wieczorowy, Chris - dodała, gdy unosił do ust jej rękę.
Kiwnął głową Bromheadowi, który także się ukłonił, i zadowolony, że nie
natknął się na Sheilę, czym prędzej wyszedł.
Wrócił do banku i uzbrojony w list udał się do Departamentu Prawnego.
Miał szczęście. Irving Fellows wyszedł przed chwilą w pośpiechu, gdyż
powiadomiono go, że starsze dziecko spadło z drzewa i złamało rękę. Tłusta
sekretarka - osoba dość nieskomplikowana i uważająca Pattersona za kogoś w rodzaju
filmowego gwiazdora - wręczyła mu zawierającą testament zaklejoną kopertę w
zamian za upoważnienie.
Poszło zupełnie łatwo.
Gerald Hammett, leżąc na łóżku, przysłuchiwał się hałaśliwym odgłosom
dzielnicy portowej, sygnałom dawanym przez niecierpliwych kierowców i gadkom
wychodzących do popołudniowej pracy kurewek.
Czuł się samotny, zawiedziony i miał wszystkiego dosyć. Gdyby nie Sheila,
wsiadłby do jakiegoś autobusu i pojechał do Miami. Nigdy nie spotkał podobnej
kobiety - te, z którymi był wcześniej, traktowały go tak, jak dziwka pierwszego
lepszego faceta. Sheila była inna. Mógł uważać, że należy do niego. Była
skomplikowana, ale już dawno stwierdził, że takie właśnie są kobiety. Czasem nim
pogardzała. Akceptował to, gdyż sam do siebie miał identyczny stosunek. Gdyby ktoś
spytał, dlaczego ta spokojna, kilka lat starsza kobieta miała nad nim taką władzę, dość
trudno byłoby wydobyć odpowiedź. Najważniejsze było, że oddawała mu się
całkowicie, kiedy byli razem w łóżku. Czuł wtedy jedyne i wyłączne prawo do niej, a
tego nie dał mu nikt inny. Gdy było po wszystkim, ponownie stawała się trochę obca,
ale nie martwił się tym. Przypominało to grę w kości; nigdy nie wiedział, co
wypadnie. Potrzebował tego, bo nienawidził rutyny. Chciał, by życie było
niewiadomą. Nie znosił budzić się ze świadomością, że będzie robić to, co
poprzedniego dnia. Sheila mu to zapewniała - raz miał wrażenie, że jest w łóżku z
kimś obcym, kiedy indziej gryzła go i wbijała w plecy paznokcie. Nie zaznał tego od
nikogo innego.
Nienawidził prześladującej go myśli, że przystojny facet z banku może ją
mieć. Niepokoił się, że zależy jej na forsie. Żałował, że spotkał Bromheada i zgodził
się na plan. Przedtem Sheila była jego, kiedy tylko miał na to ochotę. Byli szczęśliwi.
Później wszystko uległo zmianie.
Co będzie, jeśli plan wypali? - zastanawiał się, patrząc na sufit. Co zrobi z
pieniędzmi, o których mówił Bromhead? Wcale ich nie chciał. Potrzebował tylko
Sheili, mieszkania, czegoś do jedzenia i samochodu - niekoniecznie dobrego. O wiele
zabawniej było mieć jakiegoś rupiecia. Wsiadać, nie wiedząc, czy zapali... przeklinać
go i kopać... wreszcie przekonać, żeby ruszył - to mu odpowiadało. Mając cholerną
forsę, Sheila będzie chciała kupić lepszy samochód, jeść w drogich restauracjach,
zmusi go do zakładania każdego dnia świeżej koszuli... nie znosił tego.
Nie mógł już wytrzymać w śmierdzącym luksusem mieście. Nie można było
robić nic oprócz wydawania forsy, bez niej było się uziemionym. No i wreszcie
zdenerwował się! Otarł spoconą twarz i uśmiechnął się złośliwie. Powiedział Sheili,
że jeśli nie będzie odwiedzać go każdej nocy, zrezygnuje z całej imprezy i wyjedzie.
Po raz pierwszy ujrzał w niebieskich oczach coś przypominającego troskę.
- Musisz tu być codziennie, albo się zbieramy - stwierdził. - I chodź w tej
peruce... wolę cię w niej. Jeśli nie chcesz, ja spływam. Mam już dosyć tej dziury.
Nie bał się mówić w ten sposób. Łączyły ich interesy. Wiedział, że bez niego
nie przeprowadzą operacji. Pierwszy raz odważył się czegoś zażądać. Był gotowy
znosić nudę tylko pod warunkiem conocnych spotkań.
Spojrzał na zegarek. Szesnasta czterdzieści. O tej porze Bromhead wiózł panią
Morely-Johnson na brydża, który był imprezą o tyle kłopotliwą, że starsza pani
prawie nie widziała kart. Na szczęście jej przyjaciele byli cierpliwi i zawsze czekali,
aż dojrzy wszystkie znaczki. Po tym grała już znakomicie. Patterson wychodził z
banku z upragnionym testamentem. Sheila przesłuchiwała nagrania z głosem „Ja,
Christopher Patterson...” i oczy jej stawały się coraz żywsze. Wiedziała, jak dużo
może zapewnić jej ten głos.
Ktoś zapukał delikatnie. Gerald zmarszczył brwi. Kogo diabli niosą? Na
Sheilę było za wcześnie... Nikt inny go nie obchodził, więc nie odzywał się. Stukanie
powtórzyło się. Nie reagował. Widząc poruszającą się w dół klamkę, uśmiechnął się.
Nigdy nie zostawiał otwartych drzwi. Ktoś zapukał ponownie. Gerald czekał. W
końcu i tak sobie pójdzie. Nie chciał widzieć nikogo poza Sheilą, a wiedział, że nie
była to ona, gdyż do tej pory zawołałaby go. Usłyszał jakieś skrobanie. Usiadł,
opierając się na łokciach. Zanim zdążył wstać, drzwi otworzyły się i do pokoju
wśliznął się mężczyzna, który błyskawicznie je za sobą zamknął.
Była to góra czarnego ciała i mięśni - największy Murzyn, jakiego Gerald
kiedykolwiek widział. Wypełnił swą postacią mały, duszny pokoik i odkrył w
uprzejmym i szerokim uśmiechu zęby przypominające fortepianowe klawisze. Miał
na sobie śliwkowy golf i czarne spodnie. Wielka głowa była dokładnie wygolona;
nabiegłe krwią oczy rozglądały się szybko. Prawa strona twarzy była przecięta
biegnącą od ucha do podbródka blizną, przypominającą pasmo górskie na mapie.
Gerald wpatrywał się w przybysza. Szeroki uśmiech przerażał go.
- Jesteś w złym pokoju - poinformował, nie ruszając się z miejsca. - Wynoś się
stąd!
Murzyn z ustami rozciągniętymi w uśmiechu przysunął się do łóżka. Górował
całkowicie nad gapiącym się na niego Geraldem.
- Zbieraj się, przyjacielu, odbędziemy razem przejażdżkę - odezwał się. Jak na
faceta o takim wyglądzie miał głos delikatny i dość wysoki. - Nie mamy dużo czasu,
autobus odjedzie za pół godziny.
- Ty, słyszysz mnie?... Won stąd! - Gerald spuścił nogi z łóżka. - Wynoś się,
czarnuchu.
Doznał uczucia, że w głowie nastąpiła jakaś eksplozja. Nawet nie zauważył
zbliżającego się ciosu. Leżał oszołomiony z tysiącem gwiazd przed oczami. Zdawał
sobie sprawę, że ten dziwny potwór szturchnął go tylko... nie uderzył, po prostu
klepnął. Poczuł narastającą wściekłość. Nie był tchórzem. Nikt go do tej pory nie
uderzył. Musi oddać. Spróbował podnieść się, ale nie było mu to dane. Przejmujący
ból głowy wywołał prawie mdłości.
- Chodź, kochasiu. Mówiłem, że się zbieramy. Pakuj się... zaraz mamy
autobus - powiedział łagodnie Murzyn.
Gerald potrząsnął głową. Nie mógł pozbyć się wirujących przed oczami
gwiazd. Zaczął się gramolić, ale w tym samym momencie zbliżyła się do jego twarzy
ogromna dłoń, która umożliwiła mu ponowne rozpłaszczenie się.
- Słuchaj, przyjacielu... zobacz, co mam dla ciebie.
Gerald spoglądał na pozostającą w bezpośrednim sąsiedztwie jego oczu
czarną pięść. Na każdym, przypominającym banan, palcu tkwiły najeżone ostrymi
kolcami obrączki.
- Jeśli zarobisz tym w narządy płciowe, będziesz mógł śpiewać altem w
chórze. - Murzyn uśmiechnął się. – Chcesz śpiewać altem, kochasiu?
Gerald skulił się. Do tej pory nie spotkał się z tak straszliwą bronią. Patrząc na
czarne oczy, błyszczące zęby i bliznę, wiedział, że nie były to puste gadki. Zrozumiał,
że starczy jeden gwałtowniejszy cios, a stanie się kimś w rodzaju kastrata.
Wściekłość i odwaga wyparowały z niego.
Czego chcesz? - spytał drżącym głosem.
Pakuj się, koleś. Wyjeżdżamy.
Mimo całego przerażenia Geraldowi udało się pomyśleć o Sheili.
Dokąd?
Do Los Angeles. Pobawimy się trochę. O nic się nie martw... wszystko
zapłacone. Będę twoim kumplem. - Uśmiechnął się szerzej. - Nazywam się Hank
Washington... możesz do mnie mówić Hank... a ja do ciebie Gerry... w porząsiu?
Obolały i przestraszony Gerald zaczął się pakować. Nie miał dużo rzeczy,
więc po kilku minutach był gotowy. Murzyn podniósł zniszczoną walizkę.
- Widzisz? - powiedział milo uśmiechnięty. - Wezmę twój bagaż. Jesteśmy
kumplami... mów do mnie Hank... a ja do ciebie Gerry.
Gerald wzdrygnął się. Obrączki gdzieś zniknęły. Zastanawiał się nad
możliwością ucieczki, ale obserwujący go Murzyn czytał w jego myślach.
Posłuchaj, koleś, po co nam kłopoty? Mam jeszcze coś innego. - Wyjął z
kieszeni długi nóż. Cienkie ostrze zabłysło groźnie. - W tej dziedzinie jestem
prawdziwym artystą. - Nóż zniknął. - Wszystko będzie dobrze, o nic się nie martw...
tylko nie rób problemów. Ja i kłopoty nigdy się razem nie trzymamy. Będziesz coś
kombinował... to będziesz śpiewał altem... jeśli nie... no to zabawimy się nieźle...
zgadzasz się, kochasiu?
Tak - odpowiedział Gerald ochrypłym głosem i poszedł za Murzynem.
Bromhead podniósł słuchawkę dzwoniącego w jego pokoju telefonu.
- Jack?
Poznał sapiący oddech Solly’ego Marksa.
Tak.
Sprawa już załatwiona.
Dzięki. - Odłożył słuchawkę. Przez dłuższą chwilę zastanawiał się. Gerald
sprawiał za dużo kłopotów, musiało się tak skończyć. Myślał teraz jedynie o sporych
kosztach. Solly Marks zajął się Geraldem za dziesięć tysięcy dolarów. Miał go
pilnować oraz dostarczać jedzenia i zajęcia. Bromhead podpisał następny kwit
dłużny. Był winien Marksowi już dwadzieścia dwa tysiące. Rozumiał, że ten ostatni
nie pożycza forsy, jeśli nie jest pewien jej zwrotu. Akcja musiała się powieść.
Cały czas o tym myślał. Wydawało się, że wszystko jest ustalone, ale zawsze
mogły wyniknąć jakieś nieprzewidziane trudności. Jednak na razie szło dobrze.
Słuchał już nagrania z motelu. Był pełen podziwu dla Sheili. Nie można było zrobić
tego lepiej. No i te sugestie co do kupna magnetofonu! Nie wpadł na ten pomysł.
Patterson musiał być porządnie wstrząśnięty! Był już załatwiony, tak samo jak i
Gerald, usunięty ze sceny przez Solly’ego Marksa. Oczywiście tylko do czasu, kiedy
będzie znów potrzebny. Tak... stanowczo wszystko układało się dobrze!
Podniósł się i wyszedł z pokoju. Była dziewiętnasta dziesięć. O tej porze pani
Morely-Johnson podejmowała koktajlem przyjaciół na swym tarasie. Wszedł do hallu
i zbliżył się do jednej z kabin telefonicznych. Wykręcił numer apartamentu. Usłyszał
głos Sheili.
- Tu Jack - odezwał się.
- Chodź na górę - powiedziała i odłożyła słuchawkę. Skinął aprobująco głową.
Ona też nie traciła słów... profesjonalistka.
Wchodząc do jej pokoju, słyszał odgłosy pogawędki z tarasu. Mieli co
najmniej pół godziny na spokojną rozmowę.
- Jest w Los Angeles - oznajmił Bromhead, stając przy biurku. - Nie będziesz
się więcej zamartwiać.
Sheila znieruchomiała.
Gerry? Co się stało?
Nie traćmy czasu... grunt, że jest bezpieczny. Musisz teraz porozmawiać z
Pattersonem.
Ale w jaki sposób... Chcesz powiedzieć, że Gerry zgodził się wyjechać?
Przestań się nim wreszcie przejmować... wyjechał.
Westchnęła ciężko. Po raz pierwszy uświadomiła sobie naprawdę, że
współpracuje z facetem, który nie pozwoli, żeby cokolwiek stanęło między nim a
pieniędzmi. Pomyślała o Geraldzie. Nie zrobiłby tego z własnej woli. Spojrzała na
przyglądającego się jej skupionego Bromheada. Nieprzenikniony wyraz twarzy nie
chciał zdradzić, co się stało.
Patterson - odezwał się cicho Bromhead.
Tak. - Usiłowała przestać myśleć o Geraldzie.
Właściwie nie ma się co nim przejmować - mówił. - Jest praktycznie
załatwiony. Mogę się założyć, że do tej pory przeczytał już testament. Chyba nie
muszę ci mówić, co trzeba robić.
Nie.
Zaprosiła go na obiad jutro wieczorem. Skontaktuj się z nim i powiedz, żeby
tu przyszedł, jak będzie po wszystkim.
Masz rację. - Po chwili zastanowienia ujęła słuchawkę i wykręciła numer
Pattersona. Od razu usłyszała jego głos.
Chris?
O... Sheila! Byłem pewien, że zadzwonisz - powiedział ironicznym głosem.
Wjedź jutro po obiedzie na dziewiętnaste piętro i wejdź schodami
przeciwpożarowymi na dwudzieste. Drzwi będą otwarte. Czekam na ciebie.
Oczywiście, Mato Hari - powiedział. Rozłączył się. Sheila popatrzyła na
Bromheada.
Możemy mieć z nim kłopoty. Potrząsnął głową.
- Nikt nie sprawia problemów, kiedy chce forsy. Nie martw się.
Patterson oraz niski, krępy i łysiejący Abe Weidman szli przez hall do
wyjścia. Wracali z baru, gdzie wpadli na kieliszek przed snem. Weidmanowi,
adwokatowi pani Morely-Johnson, wydawało się, że nikt nie wie o sumie, którą miał
otrzymać Patterson. Traktował go teraz jak kogoś ważnego: przyszłego klienta. Poza
tym lubił tego faceta, co okazywał, trzymając go pod rękę.
- Znakomity obiad - stwierdził. - Wino najlepszego gatunku. Starsza pani
świetnie podejmuje gości.
Tak - zgodził się z nim Patterson. Myślał o tym, że za kilka minut będzie
musiał stawić czoło Sheili. Był podekscytowany. Przeczytał testament i upewnił się,
że nie kłamała. Trzeba będzie jakoś z nią sobie poradzić. Potrzebował dużo silnej
woli, żeby wyglądać na rozluźnionego i pewnego siebie.
Nieźle się trzyma-powiedział Weidman, zatrzymując się na górnym
schodku. - Oczywiście nikt z nas nie jest coraz młodszy. W każdym razie może
jeszcze trochę pożyć. Podwieźć cię?
Dziękuję. Muszę zatelefonować.
Och, wy finansiści. - Weidman poklepał go po ramieniu. - Jesteście
wiecznie zajęci.
Patterson uśmiechnął się.
Takie jest życie. Weidman uścisnął mu dłoń.
Może zjedlibyśmy razem lunch w przyszłym tygodniu?
Dziękuję, chętnie.
- No to na razie. - Patterson obserwował go, jak schodzi do połyskującego
cadillaca. Gdy kierowca otworzył drzwiczki, adwokat pomachał mu jeszcze raz.
Patterson zrobił to samo. Wiedział, że jedynym powodem, dla którego Weidman
zaprosił go na lunch, jest fakt, że widzi w nim przyszłego klienta. „No, na razie nic
nie wiadomo” - myślał, podchodząc do windy. Nie obawiał się wizyty w
apartamencie; o tej porze pani Morely-Johnson znajdowała się już w łóżku.
Zauważył go tylko detektyw hotelowy, Joe Handley. Pomyślał, że Patterson
zapomniał czegoś i dlatego wjeżdża na górę. Zmarszczył jednak brwi, gdy spostrzegł,
że winda zatrzymała się na dziewiętnastym piętrze. Zaintrygowany postanowił
zanotować to w swym zeszycie. Żadne z czterech starszych małżeństw mieszkających
na dziewiętnastym piętrze nie przyjmowałoby raczej zastępcy dyrektora banku o
dwudziestej drugiej piętnaście. Po chwili Handley przypomniał sobie radę Lawsona,
żeby nie wtykać nosa w sprawy gości pani Morely-Johnson, więc poprzestał tylko na
małej notce.
Patterson starał się rozluźnić. Wiedział, że wpadł w zastawioną przez Sheilę
pułapkę. Musi pertraktować, aby się z niej wydostać. Jego roczne dochody sięgały
trzydziestu tysięcy dolarów, więc w razie konieczności mógłby jej płacić tysiąc
pięćset miesięcznie. Nie rozmawiali jeszcze, ale wątpił, żeby chodziło tylko o to.
Mogła zażądać czegoś innego. Cokolwiek jednak miało się stać, zdecydował, że nie
pozwoli wydrzeć sobie obiecującego zapisu w testamencie pani Morely-Johnson.
Wysiadł na dziewiętnastym piętrze, wszedł po schodach przeciwpożarowych i
znalazł się w pokoju Sheili.
Siedziała z książką na niewielkim fotelu. Miała na sobie to samo co podczas
obiadu - białą bluzkę i czarną spódnicę.
- Dziękuję, że przyszedłeś - odezwała się niskim głosem. - Usiądź.
Patterson zajął miejsce w fotelu naprzeciw i popatrzył na nią. Niepokoił go ten
spokojny wyraz twarzy i odległe niebieskie oczy. Wciąż pamiętał, jaka była, kiedy się
kochali. Stanowiła dręczącą zagadkę, a takie zawsze go martwiły.
Przeczytałeś testament? - spytała.
Owszem.
Zatem wiesz, że mówiłam prawdę.
Tak.
Chcesz tych pieniędzy?
Wpatrywali się w siebie, usiłując nie okazać żadnych emocji.
Tak.
Byłbyś głupi, gdyby było inaczej. Jesteś gotowy zarobić na nie?
„Więc nadeszło - pomyślał. - Niezła jest! Ani jednego słowa powiedzianego
na marne”.
- To zależy - odparł.
Po chwili przerwała milczenie.
- Od czego?
Przetrzymał ten moment, usiłując wyglądać na rozluźnionego.
- Od warunków, oczywiście. - Uśmiechnął się. – Zdajesz sobie chyba sprawę z
tego, że to szantaż. Za coś takiego można wylądować za kratkami.
Skinęła głową.
- Tak... wiem o tym. - Machnęła ręką w kierunku stojącego na szafce nocnej
telefonu. - Zadzwoń na policję... powiedz im.
Znów popatrzyli na siebie.
Dobra. Mów, jakie są warunki - odezwał się Patterson.
Masz testament?
Tak... jutro będzie już w Departamencie Prawnym.
Dasz mi go. Poczuł zaskoczenie.
Do czego ci potrzebny?
Wyjęła papierosa. Wstał, żeby go zapalić. Muśnięcie jej delikatnych i ciepłych
palców wzbudziło w nim pożądanie. Wrócił na fotel. Ponownie wymienili spojrzenia.
- Może chciałbyś przesłuchać taśmę? - spytała. - Pożyczyłam magnetofon.
Potrząsnął głową.
- Mogę to sobie wyobrazić - skrzywił się. - Przejdźmy do rzeczy. Sprawa
wygląda tak, że w momencie, kiedy nie zrobię tego, czego zażądasz, umożliwisz jej
wysłuchanie nagrania. Wyrzucą mnie z pracy, a ona usunie pewien zapis z
testamentu... o to chodzi, prawda?
Potwierdziła ruchem głowy.
Tak.
Chcesz dostać testament... i co jeszcze?
Dasz mi go?
Mógłbym. Posłuchaj, nie przeczę, że masz mnie w garści. Przyznaję też, że
chcę tych pieniędzy, bo mogłyby zmienić moje życie. Będę z tobą współpracował,
ponieważ mnie do tego zmusiłaś. Ale czy nie uważasz, że byłoby lepiej zagrać w
otwarte karty?
Zawahała się. Uchyliły się drzwi przeciwpożarowe i wszedł Bromhead. W
czarnym garniturze i białej koszuli z szarym kra-
watem wyglądał jak uczestniczący w jakimś ważnym zebraniu biskup.
Patterson utkwił w nim wzrok. Nagle uświadomił sobie, że ci dwoje z sobą
współdziałają.
Może ja to wyjaśnię - odezwał się Bromhead, patrząc na Sheilę. - Musimy
chyba zapoznać pana Pattersona z naszymi sprawami.
Tak. - Sheila rozluźniła się.
Bromhead wszedł dalej i usiadł na brzegu łóżka.
- Zaproponował pan, żebyśmy zagrali w otwarte karty. Bardzo chętnie.
Zapoznał się pan z testamentem, więc zapewne jest pan świadomy tego, iż w grę
wchodzi kilka milionów dolarów. Nasza propozycja jest taka, abyśmy wspólnie
doprowadzili do pewnych zmian, a mianowicie, żeby bratanek pani Morely-Johnson
odziedziczył półtora miliona. Oczywiście pański zapis nie zostałby naruszony:
otrzymywałby pan sto tysięcy do
larów rocznie, co stanowi dość znaczny kapitał. Może pan stwierdzić, że działam w
imieniu tegoż bratanka, którego prawa do dziedziczenia zostały zanegowane. Wydaje
mi się jednak, że osoby, które ofiarowują tak wielkie sumy organizacjom
dobroczynnym, nawet takim jak Fundacja do Badań nad Zwalczaniem Raka, przede
wszystkim powinny brać pod uwagę swych krewnych.
Zaabsorbowany tymi słowami, Patterson zastanawiał się.
Nie wiedziałem o tym bratanku - powiedział.
Tak... co prawda nie jest jej chlubą, miał jakieś kłopoty z policją. Pani
Morely-Johnson nie uznaje go, ale dla mnie nie ma to najmniejszego znaczenia.
Lubimy go oboje z Sheilą i chcemy mu pomóc, dokonując pewnych zmian w
testamencie tak aby, otrzymał półtora miliona. Z pańską pomocą urządzimy to tak,
żeby ona się o niczym nie dowiedziała. - Bromhead spojrzał na Pattersona i
uśmiechnął się łagodnie. - Postawmy sprawę jasno: umarłych już nic nie obchodzi...
ale żywych, owszem.
Po krótkim namyśle Patterson skinął głową.
Nie jesteście więc tak bezinteresowni, jakby się na pierwszy rzut oka
zdawało. - Spojrzał na Bromheada. - Zamierzacie się podzielić?
Owszem - potwierdził biskupim głosem Bromhead.
Jaką rolę ja mam odegrać?
Zdaje pan sobie sprawę z tego, że w razie odmowy współpracy może pan
wszystko stracić. Nie chciałbym, aby myślał pan, że blefujemy, ponieważ sprawa jest
zbyt poważna. Proszę sprawdzić jakość nagrania. - Spojrzał na Sheilę. - Czy
mogłabyś?
Pochyliła się. Magnetofon stał na podłodze, obok jej fotela. Wcisnęła klawisz.
Patterson usłyszał swój głos: „Ja, Christopher Patterson, uważam, że Sheila
Oldhill...” i tak dalej. A potem to najgorsze: „Czy mam to przesylabizować? Mając
siedemdziesiąt osiem lat, na wpół niewidoma kobieta jest próżna, natrętna i rozgląda
się za młodymi facetami”.
Reszty wysłuchał obojętnie. Wiedział, że jest w pułapce. Jeśli taśma znajdzie
się w posiadaniu starszej pani, będzie skończony: bez pracy, no i bez stu tysięcy
dolarów rocznie.
- Robi pewne wrażenie, prawda? - odezwał się Bromhead.
- Całkiem niezła jakość. Oczywiście są jeszcze kopie.
Patterson wybrał papierosa ze złotej papierośnicy i zapalił go za pomocą złotej
zapalniczki.
Chciałbym wiedzieć, czego ode mnie oczekujecie.
Przede wszystkim potrzebny nam testament.
W porządku, ale nie wiem, do czego. Chyba nie zamierzacie podrabiać jej
podpisu.
Bromhead skinął głową.
To właśnie uczynię.
Pobożne życzenie - przerwał zniecierpliwiony Patterson.
- Weidman, jej adwokat, nie da się nabrać. Oboje znamy jej podpis na wylot.
To niemożliwe.
Bromhead wyjął z kieszeni notes i pióro firmy Parker.
- Pozwoli pan, że mu coś zademonstruję. Można prosić o autograf?
Patterson zawahał się, wziął jednak notes, nagryzmolił swój podpis i wręczył
go z powrotem Bromheadowi. Patrzył, jak ten ogląda kartkę z uwagą.
- Oczywiście ten, który nas interesuje, jest nieco mniej skomplikowany od
pańskiego - stwierdził. - Ale...
Wyrwał stronę i bez wahania odtworzył podpis. Kilka razy przełożył obie
kartki i podał je Pattersonowi.
- Który jest pański?
Po dokładnym przyjrzeniu się dziełu Bromheada, Patterson odczuł chłód w
okolicy kręgosłupa. Mimo że całymi latami sprawdzał podpisy w banku, nie mógł
rozpoznać, na której z kartek znajdował się oryginalny.
- To sztuka, jak pan widzi - powiedział Bromhead. – Zdaje już pan sobie
zapewne sprawę z tego, że nie będę miał żadnych trudności. - Napisał coś w notesie i
podał go Pattersonowi. - Przestudiowałem jej podpis. Proszę spojrzeć...
Patterson obejrzał, później wolno i dokładnie podarł trzy kartki, wrzucając
kawałeczki papieru do popielniczki.
- Więc... faktycznie, może pan go podrobić. Zgadzam się, ale co z podpisami
świadków?
Bromhead kiwnął głową.
- To się da załatwić. Znam dwie osoby, które w razie zakwestionowania
testamentu przysięgną za drobną opłatą, że są świadkami.
Patterson potrząsnął głową.
Wątpię. Jej adwokat nie pójdzie na to. Zacznie robić szum i tak się wszystko
skończy.
Musi nam pan zaufać. Wszystko zostało obmyślone. Zapoznał się pan już z
testamentem, powinien zatem wiedzieć, że dla Weidmana nic nie przeznaczyła. Ja
urządzę to tak, żeby wyglądało na to, że zmieniła decyzję. Weidman dostanie trzy
obrazy Picassa. Wiem, że o tym marzy, bo widziałem, w jaki sposób obserwuje je za
każdym razem. To bardzo proste. Aby zrobić mu niespodziankę, sporządza nowy
testament, posługując się innym prawnikiem. Zapisuje bratankowi półtora miliona
dolarów, a jemu trzy obrazy Picassa warte około pięciuset tysięcy. Sądzi pan, że
mógłby kwestionować testament? Patterson zgasił papierosa.
Czego w takim razie oczekujecie? - spytał.
Dostarczy mi pan testament, abym mógł dokonać przeróbek, i zawiadomi
pana Weidmana o nowym dokumencie, do którego sporządzenia wezwała innego
prawnika, gdyż chce mu zrobić niespodziankę. Poinformuje go pan także o
przypływie uczuć do bratanka, który ma odziedziczyć znaczną sumę. To wszystko po
to, żeby był przygotowany i nie robił później trudności.
Mówi pan tak, jakby ona już umierała - odezwał się Patterson.
To operacja długoterminowa. - Bromhead uśmiechnął się łagodnie. - Ale kto
z nas jest wieczny?
Czy dostanę taśmę, jeśli to zrobię? - spytał Patterson.
Nie, ale może być pan pewien, że jej nie wykorzystamy. To wszystko
potrwa długo. Proszę mi najpierw dostarczyć testament, przekonać Weidmana i
zapomnieć o taśmie. Nie będziemy jej więcej potrzebować... może się pan nie
martwić.
Patterson zapalił papierosa. Wpadł po uszy. Jeśli poszedłby na policję,
straciłby posadę oraz nęcący spadek. Umarłych nic nie obchodzi. Fakt. A w końcu
dlaczego jego miałoby obchodzić, kiedy już otrzyma pieniądze!? Że jakaś Fundacja
do Badań nad Zwalczaniem Raka straci półtora miliona dolarów?
Dobrze - powiedział wstając. - Pogadam z Weidmanem. Testament będzie u
portiera na dole, w zaklejonej kopercie zaadresowanej do panny Oldhill.
Dziękujemy.
Słuchali dźwięku zjeżdżającej windy. Bromhead uśmiechnął się.
Widzisz? Na razie wszystko idzie świetnie. Nie ma się czym przejmować.
Spróbuję o tym pamiętać. - Podniosła się wolno.
Pomyśl, jakie to będzie miało znaczenie za jakiś czas. - Podszedł do drzwi
przeciwpożarowych.
Tak.
Kiedy wyszedł, Sheila przewinęła taśmę i włożyła ją do pudełka, które
powędrowało do szuflady.
Rozebrała się i położyła. Zastanawiała się, gdzie jest Gerald i co się z nim
dzieje. Czy ktoś na niego uważa? Po tym, jak Bromhead dostanie testament, a później
umieści go znowu w banku, wszystko będzie jedynie kwestią czasu. Opuści panią
Morely-Johnson, znajdzie pracę - jako pielęgniarka nie powinna mieć z tym
najmniejszych problemów - i będą żyć z Geraldem jak dotychczas. Poczekają na jej
śmierć. Bromhead mawiał, że nikt nie jest wieczny. „Trochę cierpliwości.
Ryzykowna gra - pomyślała. - Starsza pani może równie dobrze umrzeć jutro, jak i za
pięć lat”. Zadrżała. Przez ten czas Gerald może znaleźć kogoś młodszego.
Zasnęła dopiero, gdy przez zasłony zaczęły przenikać szare światła poranka.
Lunch w klubie Lincoln miał posmak wydarzenia. Była to najdroższa i
najlepsza restauracja w mieście, o nie spotykanym gdzie indziej menu, mogącym
zadowolić największego smakosza. Patterson był zaskoczony, że Abe Weidman
zaprosił go w to miejsce. Widocznie starał się już urobić przyszłego klienta. Nie
zdarzyło mu się jeszcze być w klubie Lincoln, nie można więc powiedzieć, żeby
luksusowe wnętrza nie wywierały na nim wrażenia.
Dołączył się do tego fakt, że Weidman dysponował własnym stolikiem w
jednym z rogów dużej, zatłoczonej sali restauracyjnej.
- Pan Patterson? - Kierownik sali skłonił się lekko. - Proszę za mną. Pan
Weidman czeka przy stoliku.
Patterson odniósł wrażenie, że szef sali przypomina ambasadora któregoś z
bogatych państw południowoamerykańskich. Idąc między stolikami z uniesioną do
góry ręką, wyglądał jak
funkcjonariusz dyrygujący ruchem ulicznym na niebezpiecznym
skrzyżowaniu.
Abe Weidman sączył potrójne martini z ginem. Wstał i uścisnął ciepłą i
wilgotną dłonią rękę Pattersona.
Niewiadomo skąd pojawiło się drugie martini. Weidman wypił zdrowie
Pattersona.
Świetnie, że mogliśmy się spotkać, Chris. Chyba coś zamówimy, jedzenie
jest tu całkiem znośne. Proponuję wędzonego łososia i bażanta na nas dwóch, co o
tym sądzisz?
Brzmi zachęcająco. - Patterson starał się ukryć fascynację tym, co się działo
dookoła.
Weidman spojrzał w kierunku sali.
W takim razie łosoś wędzony w sosie musztardowym... i krewetki.
Weźmiemy też bażanta, ale tylko, jeśli był właściwie rozwieszony.
Będzie znakomity, panie Weidman.
Tak... i trunki. Wódka do łososia, a do bażanta haut brion.
Patterson sączył drinka i słuchał. Ten facet różnił się od niego tym, że żył na
wyższej stopie. Mając trochę czasu, mógłby mu dorównać. Zastanawiał się, kiedy ma
przejść do rzeczy.
Widział już podrobiony testament, przyniósł mu go Bromhead. Zapoznał się z
treścią i upewnił, że jego zapis nie został naruszony. W swej ostatniej woli pani
Morely-Johnson stwierdzała, że chcąc dać szansę swemu jedynemu krewnemu -
Geraldowi Hammettowi - decyduje się zapisać mu sumę półtora miliona dolarów,
którą będzie mógł rozporządzać wedle swego uznania. Trzy obrazy Picassa, w
podziękowaniu za dotychczasową współpracę, miał otrzymać Abe Weidman. Cały
dokument był sporządzony bardzo zręcznie. Patterson nie widział żadnych usterek
czy niedociągnięć. O prawdziwości spreparowanego podpisu pani Morely-Johnson
świadczyły Flo Mackintosh oraz Hilda Green.
Patterson miał pewne obawy co do tych kobiet.
- Nie ma problemu - stwierdził Bromhead. - Obie pracują
w hotelu i są złodziejkami. Wystarczy jedno słowo i znajdą się za kratkami...
nie sprawią kłopotu.
Po odejściu Bromheada Patterson włożył testament do koperty, którą zakleił i
wręczył rano sekretarce Fellowsa. Dała mu pokwitowanie dla pani Morely-Johnson i
zamknęła kopertę w sejfie. Już w swoim gabinecie Patterson zniszczył potwierdzenie
odbioru. Etap operacji, który go dotyczył, był zakończony.
Teraz pozostał mu tylko Abe Weidman.
Wiesz co? - Usłyszał jego głos, kiedy czekali na wędzonego łososia. -
Moglibyśmy trochę razem popracować. Mam sporo klientów, którzy nie wiedzą, co
robie z forsą. Znasz prawa rynku i dobrze ci wszystko idzie. Pani Lampson i ta stara
baba Van Davis - o Boże! Ta kobieta przyprawia mnie o białą gorączkę! - Obie się
tobą zachwycają. Rozmawiałem też z Bernie Cohenem... też cię bardzo zachwala.
Cieszę się, panie Weidman - odparł Patterson. - Zrobię, co będę mógł.
Weidman machnął grubą ręką.
Zostawmy już te ceremonie... mów do mnie Abe, Chris.
Będzie mi bardzo miło.
Gdy sączyli wódkę, do właśnie podanego łososia, Weidman odezwał się:
- Tak między nami, Chris, powiem ci, że starsza pani zamierza o ciebie
zadbać. Rozumiesz, że mówię ci to w największym zaufaniu. Nie mogę podać
żadnych szczegółów, ale będziesz nieźle zabezpieczony.
Patterson nie dał niczego po sobie poznać.
Dziękuję, że mi o tym mówisz... nie miałem pojęcia. Zawsze była w
stosunku do mnie bardzo miła, ale...
Odłóż to raczej do odleglejszych rejonów pamięci. - Weidman nałożył sobie
sosu chrzanowego i pokropił łososia cytrynowym sokiem. - Dałem ci po prostu mały
cynk.
„Teraz” - pomyślał Patterson. Siedział jeszcze przez chwilę w ciszy, potem
zebrał się w sobie. - Jeśli o tym, też mam ci coś do powiedzenia, Abe. Tyle że musi to
pozostać między nami.
Weidman spojrzał bystro.
Co takiego?
Jeśli ktoś by się o tym dowiedział, mógłbym wylecieć z banku, więc...
Zaciekawiony Weidman skinął głową.
- Masz moje słowo.
Patterson wydawał się wahać, potem odezwał się cicho:
- Trzy dni temu pani Morely-Johnson poprosiła o swój testament.
Dostarczyłem go. Mówiła coś o poprawkach, ale nie chciała, żebyś o tym wiedział.
Weidman był wstrząśnięty. Zapomniał o wędrującym do ust kawałku łososia.
Chcesz powiedzieć, że poszła do innego adwokata?
Tak.
O Boże! Do kogo?
Nie wiem.
Twarz Weidmana najpierw poczerwieniała, a potem zbladła ze złości.
Na miłość boską! Jak ona mogła to zrobić! Czy już całkiem zwariowała?
Przecież zajmowałem się wszystkim od śmierci jej męża!
Zaczekaj sekundę, Abe - powiedział uspokajającym tonem Patterson. -
Kiedy to usłyszałem, zwróciłem jej uwagę, że będziesz niezadowolony.
Powiedziałem, że to bez sensu... Później dowiedziałem się, jaki był motyw tej
decyzji. Zdradzam sekret, ale wydaje mi się, że powinieneś o tym wiedzieć. Chce ci
zrobić niespodziankę: zapis w testamencie.
Weidman poczuł, jak przechodzi mu cała złość. Utkwił penetrujące spojrzenie
w twarzy rozmówcy.
Powiedziała ci o tym?
Musiała. Nalegałem, żeby nie zwracała się do obcego adwokata.
Weidman skinął głową.
- Będę o tym pamiętać, Chris. Więc staruszka chce mi coś zostawić?
- Tak, Abe, a ponieważ mamy współpracować, dowiesz się nawet, co to
takiego. Trzy obrazy Picassa.
Weidman otworzył szeroko małe oczka. Rzadko zazdrościł ludziom
czegokolwiek, ale za każdym pobytem u pani Morely-Johnson długo przypatrywał się
każdemu z tych obrazów. Był z zamiłowania kolekcjonerem - amatorem malarstwa
nowoczesnego i posiadał już niezły zbiór, w którym jednak brakowało Picassa.
Mówisz serio?
Słyszałem na własne uszy. Stwierdziła, że na pewno sprawi tym większą
przyjemność tobie niż lokalnemu muzeum.
To niezwykłe! - Weidman nie mógł ukryć podniecenia i szczęścia.
Uśmiechnął się promiennie do Pattersona. - Wspaniałe wieści!
Powiedziała mi coś jeszcze - odezwał się Patterson, czując, że wkracza na
kruchy lód. - Zmieniła decyzję i postanowiła zostawić kupę forsy swemu bratankowi,
Geraldowi Hammettowi. Nie wiem, ile, ale mam wrażenie, że sporo.
Weidman prawie nie zwrócił uwagi na wypowiedziane słowa.
Tak?
O tym mówiła.
No to facet ma szczęście. - Położył grubą rękę na ramieniu Pattersona. -
Trzeba to uczcić. - Wezwał gestem kelnera. - Proszę podać do bażanta najlepsze
czerwone wino, jakim dysponujecie.
Zamówił chateau margaux z tysiąc dziewięćset dwudziestego dziewiątego
roku, którego cena wykraczała nieco poza sto dolarów. Obserwując podekscytowanie
tego człowieka, Patterson czuł, że w razie ustalania autentyczności testamentu nie
sprawi najmniejszych problemów.
ROZDZIAŁ 6
Kiedy zadzwonił telefon, Bromhead był w trakcie oglądania nocnego
programu w telewizji. Podniósł słuchawkę i usłyszał sapiący oddech Solly’ego
Marksa.
Jack?
Tak - potwierdził.
Będę jutro o szóstej wieczorem w hotelu Franklin. - Rozłączył się.
Bromhead odłożył słuchawkę. Wstał i wyłączył telewizor. Przez chwilę
zastanawiał się. Mógł spodziewać się dwóch rzeczy. Od czasu kiedy zajęli się
Geraldem, minęły trzy tygodnie i cztery dni, więc albo chłopak sprawiał kłopoty, albo
Marks chciał więcej forsy.
Nagle poczuł niepokój. Pośpiech w sytuacji, w której się znajdowali, był co
najmniej niewskazany. Operacja była długoterminowa, a właśnie teraz zaczął sobie
uświadamiać, że okoliczności, na które nie miał wpływu, zmuszały go do
przyspieszenia tempa działania. Nie sprzyjało to bezpieczeństwu. Zastanawiał się, czy
nie poradzić się Sheili, ale stwierdził, że sam musi znaleźć rozwiązanie. Poza tym nie
ufał jej całkowicie, jeśli chodzi o Geralda. Był pewien, że zaczęłaby robić trudności,
gdyby wiedziała, co się z nim dzieje. Porozmawia z nią po spotkaniu z Marksem.
Kiedy następnego wieczora znalazł się w hotelu Franklin, Marks już siedział
w hallu. Palił cygaro i sączył whisky. Uścisnęli sobie ręce i Bromhead zajął miejsce
obok. O tej porze było tam pusto. Czarny barman przyniósł whisky z lodem. Kiedy
odszedł, Bromhead zapytał:
- Co jest? Jakieś problemy?
Chodzi o tego gówniarza. Źle się zachowuje. Bromhead napił się.
Zapłaciłem ci dziesięć tysięcy, żebyś go czymś zajął.
Zgadza się, ale to już dwadzieścia dziewięć dni. Trochę długo, żeby ciągle
go czymś zajmować. Hank zaczyna być zmęczony. Dwa dni temu zwiał. Hank znalazł
go na dworcu. Wsiadł do autobusu, żeby tu wrócić.
Jak uciekł?
Hank nie może siedzieć z nim przez cały czas. Uważa, że powinniśmy
znaleźć jeszcze kogoś, żeby móc go pilnować na zmianę. Ma rację. Kiedyś trzeba
spać. Chcesz, żeby szukać tego kogoś?
Bromhead skończył whisky. Kolejne uderzenie, którego nadejście przeczuwał.
„Jak się raz zacznie, trzeba już potem ciągle płacić - myślał z grymasem na twarzy. -
Ale z drugiej strony za jakiś czas będą mieli kupę forsy”.
- Ile?
Marks napił się.
To się staje zawiłe, Jack. Jeśli gówniarz będzie sprawiał większe kłopoty, a
na to się zanosi, ktoś będzie zawsze pod ręką. Dziesięć tysięcy.
Nie możesz myśleć w trochę niższych kategoriach? - spytał rozdrażnionym
głosem Bromhead. - Nie schodzisz poniżej dziesiątki.
Marks spojrzał w górę.
- Powiedziałem, że mogą być kłopoty. Chyba zależy ci na tym, żeby go
dobrze pilnować?
Bromhead wiedział, że nie ma co dyskutować. Trzeba będzie zapłacić
trzydzieści dwa tysiące. Mógł sobie jednak na to pozwolić. I tak zostanie im sporo
forsy.
Tak. - Wyciągnął notes, wypisał kwit dłużny na dziesięć tysięcy dolarów i
podpisał się. Podał Marksowi, który obejrzał go i popatrzył na Bromheada.
Robisz jakiś większy interes? - spytał, po raz pierwszy zdradzając
ciekawość.
Wystarczająco spory - odparł Bromhead z nieprzeniknionym wyrazem
twarzy.
Marks kiwnął głową i schował kwit do portfela.
-W porządku, Jack, zajmiemy się twoim problemem, ale muszę cię uprzedzić,
że on wcale nie jest tym zachwycony. Nie odpowiadam za to, co się stanie, jak go
puścimy. Hank mówi, że musiał go parę razy trzepnąć, żeby się dobrze zachowywał.
Przejdźmy przez most, skoro już do niego dotarliśmy. Marks wzruszył
ramionami.
To twój most... nie mój.
Bromheadowi nie trzeba było mówić nic więcej. Podniósł się.
Zajmij się nim jeszcze przez tydzień. Potem biorę go na siebie.
Kiedy zwrócisz forsę, Jack? - zapytał, spoglądając w górę.
Nie wiem. Akcja wymaga czasu. Masz zresztą udział.
Wzrasta po trzech miesiącach - oznajmił Marks. - Czterdzieści procent. Po
następnych trzech, pięćdziesiąt.
Nieźle dbasz o siebie, prawda?
Owszem... dysponuję też własnymi poborcami. - Marks sączył drinka,
spoglądając na rozmówcę. - Chyba wiesz coś o tym.
Tak - odpowiedział Bromhead spokojnie. - Coś mi się obiło o uszy.
Słyszał o bandzie zajmującej się egzekwowaniem długów. Przychodzili z
ołowianą rurką owiniętą w gazetę i zwracali się najpierw z uprzejmą prośbą. Jeśli
dłużnik jej nie spełniał, na jego głowę spadały liczne fachowo wymierzone ciosy, po
których nieszczęsny człowiek nie mógł już normalnie funkcjonować. Stawał się
idiotą.
Marks podał mu wilgotną tłustą rękę.
- Więc na razie, Jack. Skoro się rozumiemy... to spora forsa.
Gdy Bromhead opuścił hotel Franklin i szedł zatłoczoną aleją w kierunku
swojego miejsca zamieszkania, wiedział już, że należy przyśpieszyć tempo działania.
Widział przed sobą ostrzegawcze światło. Gdyby tylko Gerald chciał współpracować!
Zaoszczędziliby dwadzieścia tysięcy dolarów. Już przy pierwszym spotkaniu czuł, że
nieodzowny w przedsięwzięciu chłopak może być kłopotliwy. Pozostawał pod
wrażeniem Sheili, która zapewniała, że będzie na niego uważać. Kiedy układał plan,
wszystko wydawało się proste i nieskomplikowane. Znajduje się bardzo zamożną
starą kobietę (zrobił to). Fałszuje się jej testament, dokonując zapisu większej sumy
dla bratanka (również). Potem czeka się, aż autorka testamentu zejdzie z tego świata, i
odbiera pieniądze.
Teoretycznie przedstawiało się to nieźle, ale w rzeczywistości Bromhead nie
był już tak pewny siebie. Zrozumiał, że nie wziął pod uwagę faktu, że niektórym nie
zależy na pieniądzach tak, jak jemu. Idąc aleją, stwierdził, że się starzeje. Przegrywał
w zetknięciu z młodym pokoleniem. Gdy miał tyle lat co Gerald, zrobiłby dosłownie
wszystko, żeby móc dysponować milionem dolarów. A tymczasem mały brudny
gówniarz wydaje się obojętny na taką forsę.
Zaczął obliczać w pamięci. Dochód miał wynieść półtora miliona. Po śmierci
starszej pani podzielą się tą sumą, ale wcześniej trzeba spłacić Marksa. Idąc na
kompromis, każdy otrzyma nieco mniej niż pięćset tysięcy. Miał nadzieję, że
posiadając taką sumę, będzie mógł przestać pracować i zapewnić sobie przyzwoitą i
bezpieczną egzystencję. Sheila i Gerald też będą nieźle zabezpieczeni. Razem dostaną
milion. Byłby zadowolony, gdyby już ich nie miał na głowie.
Ale wszystko zaczęło się komplikować. Marks groził: „Pięćdziesiąt procent
po następnych trzech miesiącach”. A przecież to mogło trwać latami; zależało
wyłącznie od kondycji zdrowotnej pani Morely-Johnson. Czy Marks poczeka?
„Dysponuję też własnymi poborcami”. Bromhead zrozumiał, na czym polega słabość
planu. Jeśli Gerald potrafiłby współpracować, nie byłoby teraz problemów
finansowych. Należało to przemyśleć. Wszedł do znajdującej się obok kawiarni i
usiadł przy narożnym stoliku. Zamówił kawę. Gdy ją podano, oddał się
rozmyślaniom.
Po kilku minutach doszedł do niechętnego wniosku, że wobec komplikacji z
Geraldem zwiększenie tempa akcji będzie nieuniknione. Podrobiony testament
znajdował się już w banku. Gdyby pani Morely-Johnson umarła w ciągu
nadchodzących tygodni, problem rozwiązałby się sam. Rozmyślając o tym,
uświadomił sobie, że przez cały czas w zakamarkach jego świadomości tkwiła myśl o
możliwości przyspieszenia tej śmierci. W miarę zastanawiania się nad tym wyjściem
coraz bardziej je dopuszczał. Zrozumiał, że nadzieja realizacji planu poprzez nie
wiadomo jak długie oczekiwanie była czystą fantazją.
Napił się kawy.
Pragnienie tej śmierci, a zrobienie czegoś, co by ją spowodowało - to dwie
różne sprawy. Pani Morely-Johnson była nieosiągalna: w apartamencie cały czas
znajdowała się w towarzystwie Sheili, poza tym strzegł ją portier, a gdy schodziła do
restauracji - usłużni kelnerzy. Kiedy natomiast wyjeżdżali rolls-royce’em, pilnował ją
sam Bromhead. Wiedział, że nie może się wplątać w żadną historię, bo sprawdzenie
jego przeszłości skończyłoby się tragicznie. Pomyślał o Sheili. Była
wykwalifikowaną pielęgniarką. Na przykład za duża dawka środków nasennych? Nie,
potrząsnął głową. Sheila była dziwna, ale czuł instynktownie, że nie zgodziłaby się na
morderstwo. Chciała pieniędzy, akceptowała fałszerstwo, ale nie posunęłaby się ani o
krok dalej.
A jednak trzeba znaleźć jakieś wyjście. Sukces planu był uzależniony od
nieodległej w czasie śmierci starszej pani. Jemu nie wolno mieć z tym nic wspólnego.
Sheili również do tego nie użyje... Kto zatem mógłby się tym zająć tak, aby nie rzucić
na nich podejrzeń?
Skończył kawę i zapalił papierosa.
Przypuśćmy, że znalazłby kogoś i najął, żeby zlikwidować starszą panią. Było
to jednak niebezpieczne. Miał świadomość, że później może dojść do szantażu. Ale
gdyby to była osoba godna zaufania... Jak dostałaby się do apartamentu? Co z
portierem i Fredem Lawsonem? Jaki powód mógłby podać ów wynajęty morderca? A
co z Sheilą, która nie odstępuje starszej pani na krok? Pogrążony w myślach
odruchowo zakładał nogę
na nogę, a potem zdejmował. Gdyby nawet znalazł sposób wprowadzenia tego
kogoś do apartamentu, to nie mógłby on tak po prostu wejść, zabić panią Morely-
Johnson i wyjść. Trzeba by to jakoś sensownie umotywować, żeby policja nie zaczęła
podejrzewać jego. Oboje z Sheilą muszą mieć niepodważalne alibi.
Rozluźnił się trochę. Jak znaleźć zawodowego mordercę? Byłoby zbyt
niebezpiecznie prosić o to Solly’ego Marksa, który po tym miałby Bromheada w
garści już do końca jego dni. Zastanawiał się, z kim zaufanym można by się
skontaktować.
Sięgnął pamięcią do minionych dni... Przypomniał sobie Harry’ego Millera.
Harry Miller!
Uderzył pięścią w otwartą dłoń.
Tu było rozwiązanie!
Posiedział jeszcze przez chwilę, potem wstał, zapłacił rachunek i wyszedł.
Owiało go tchnienie parnego wieczoru.
„Tak, jeśli się nad czymś poważnie zastanowić, zawsze można znaleźć jakieś
wyjście” - myślał, idąc w kierunku hotelu Plaża Beach.
Całkiem już zrelaksowany pogwizdywał sobie pod nosem, wchodząc po
schodach do hallu. W kabinie telefonicznej znalazł książkę adresowo-telefoniczną
Nowego Jorku, w której odszukał imię i nazwisko: Harry Miller wraz z resztą danych.
Zatrzasnął książkę, jakby zamykał rozdział życia pani Morely-Johnson, a
otwierał nowy dla siebie.
Pewnego gorącego i wilgotnego ranka w Nowym Jorku Harry Miller otrzymał
grubą kopertę: pierwszy od wielu miesięcy list.
Właścicielka domu, w którym mieszkał, była tak podekscytowana, że
pokonała aż cztery kondygnacje schodów, aby sapiąc ze zmęczenia, doręczyć list
osobiście. Miała nadzieję, że usłyszy coś od Harry’ego, który jednak wziął kopertę
bez słowa podziękowania i zamknął jej drzwi przed nosem.
Harry nie znosił listów. Zawsze oznaczały kłopoty. Skoro jednak ten
przyszedł, trzeba go było otworzyć. Ze środka wyleciał bilet lotniczy, studolarowy
banknot i zwięzły liścik:
Jesteś mi potrzebny. Będę na lotnisku dwudziestego. Jack.
Harry zmarszczył brwi i utkwił wzrok w przestrzeni.
Jack?
Skinął głową. Oczywiście... Jack Bromhead, mistrz fałszerzy. Zainteresowany
przeczytał notkę raz jeszcze. Od czasu, kiedy się ostatnio widzieli, minęło z górą pięć
lat. Gdyby nie Bromhead...
Chociaż to już pięć lat, pamiętał dokładnie, co powiedział Jackowi po
wydarzeniu: „Nie zapomnę. Jeśli kiedykolwiek będę ci do czegoś potrzebny, daj tylko
znać, a zwrócę to, co jestem winien”.
Rzecz zastanawiająca, biorąc pod uwagę jego charakter i liczne występki, że
Harry Miller był człowiekiem, który zawsze dotrzymywał słowa. Ponownie skinął
głową. Jeśli Bromhead jest w potrzebie - w porządku. Przez ostatnie pięć lat czuł, że
powinien mu się odwdzięczyć. Jedyną irytującą go na tym świecie rzeczą było
pozostawanie czyimś dłużnikiem.
Wrócił myślami do przeszłości. Wzdrygnął się, mimo że od wszystkiego
upłynęło już kilka lat. Było to na więziennym dziedzińcu. Zmówiło się na niego
trzech; dałby sobie radę najwyżej z dwoma. Podejrzewał, że ktoś polecił, by go
wykończono. Odsiadywał akurat pięć lat za rabunek z bronią w ręku. Wtedy miał
forsy jak lodu. Nie był terrorystą, ale mordercą. Pracował dla różnych organizacji i
był dość zamożny, miał jednak słabość do grania na wyścigach konnych. Z dość
pewnego źródła dostarczono mu informacji i wskazówek, ale w jego własnym
interesie wystąpił zastój i został bez forsy. Nie myśląc wiele, udał się na pobliską
stację benzynową i stuknął obsługującego. Na nieszczęście w momencie, gdy już
opróżniał kasę, pojawił się nagle gliniarz o wyglądzie gangstera z pukawką w
owłosionej łapie. Pracownik stacji benzynowej doznał pęknięcia czaszki. Sąd został
powiadomiony, że nawet po złożeniu do kupy wszystkich kości, nie będzie się do
niczego nadawał. Harry dostał pięć lat.
Dość pechowo się złożyło, że kilka miesięcy wcześniej załatwił notorycznego
kablarza - Toniego Bianco. Robota była szybka i staranna; Toni przestał istnieć, nie
mając najmniejszego pojęcia o tym, że na zawsze opuszcza ziemski padół. Jego brat,
Luigi, odsiadywał dwadzieścia lat za sprzątnięcie gliniarza akurat w tym samym
więzieniu, do którego trafił Harry. Kiedy za więzienne mury przedostały się pogłoski
o tym, że to właśnie Harry zajął się Tonim Bianco, Luigi postanowił się zemścić.
Wiedział, że sam nie poradzi sobie z Harrym, znalazł więc dwóch Włochów, którzy
zgodzili się pomóc. W trójkę odseparowali go w odległym kącie więziennego
dziedzińca. Mieli noże z dachówek o spiłowanych w szpic końcach. Gdy się zbliżali,
Harry zrozumiał, że nie poradzi sobie z trzema i już zaczynał żegnać się z życiem.
Wtedy pojawił się Bromhead. Podczas gdy Harry zajmował się Luigim i drugim
facetem, Bromhead zadbał o trzeciego. Po kilku chwilach było po wszystkim.
Rozmyślając o tym, Harry znów powiedział sobie, że nie oddychałby teraz,
gdyby nie Bromhead. Musi spłacić dług.
„Jesteś mi potrzebny”.
Harry odczuwał zadowolenie. Był dopiero szesnasty, więc miał sporo czasu.
Bromhead działał na większą skalę: bilet lotniczy i sto dolarów. To także cieszyło
Harry’ego. Traktował Bromheada z szacunkiem; ten facet był absolutnym specjalistą.
Potrafił sfałszować każdy podpis, a kiedy się bił, robił to równie dobrze jak Harry.
Bilet i forsa wskazywały, że mu się nieźle powodzi. Prawdę mówiąc, sto dolarów nie
znaczyło nic dla Harry’ego. Od kiedy wyszedł na wolność, przestał grać na
wyścigach. Przez następne pięć lat zarobił jako zawodowy morderca wystarczająco
dużo, by zapewnić sobie wolny od podatku dochód w wysokości około trzech tysięcy
dolarów. Teraz,
gdy już wycofał się z interesu, wolał żyć prosto i zwyczajnie. Jego jedyna
ekstrawagancja polegała na tym, że co pół roku wyżywał się na specjalnej
prostytutce, dając w ten sposób ujście najgorszym, powstrzymywanym instynktom.
Oprócz tego Harry prowadził spokojną egzystencję. Lubił oglądać telewizję, chodzić
do kina i czytać książki autorów typu Harolda Robbinsa. Nie miał przyjaciół...
przyjaciele oznaczali niebezpieczeństwa i kłopoty. Zawsze czegoś chcieli,
wywnętrzali się ze swych problemów, brali, ale nigdy nie dawali. Dawno temu
nauczył się obywać bez nich.
Harry miał czterdzieści osiem lat. Był facetem raczej niskim, szczupłym, o
zapadniętych policzkach i bystrych zielonych oczach. Miał płaski nos i niemal
pozbawione warg usta. Dzięki rannym ćwiczeniom z hinduskimi ciężarkami
utrzymywał świetną kondycję. Zycie ludzkie znaczyło dla niego mniej więcej tyle, co
życie muchy.
Harry zabijał własnymi rękami. Uważał, że pistolet jest zbyt hałaśliwy, i, co
się z tym łączy, niebezpieczny, nóż - niechlujny, a długa rurka nadaje się dla
amatorów. Zgłębił sztukę karate, w której był teraz ekspertem. Jednym straszliwym
ciosem dowolnej ręki potrafił roztrzaskać cegłę. Była to niezawodna broń; gdyby
jakiś wścibski gliniarz wpadł na pomysł zatrzymania go i przeszukania, nic by przy
nim nie znalazł. Nie miałby również tyle fantazji, by wyobrazić sobie, że boki dłoni
Harry’ego są bardziej śmiercionośne niż jakikolwiek pistolet, nóż, czy ołowiana
rurka.
W młodości Harry połknął bakcyla teatru. Miał niewielki talent aktorski i
zagrał kilka razy w podrzędnych sztukach. Nabył wtedy zdolności
charakteryzatorskich, które wykorzystywał w nieco mniej świetlanej części swego
życia. Rejestry FBI i policji określały go mianem „człowieka o stu twarzach”.
Dwudziestego dnia miesiąca przybył na lotnisko zaopatrzony w małą czarną
torbę. Chciał zaskoczyć Bromheada, który miał go oczekiwać. Gumowe nakładki
tkwiące na dziąsłach i wyższej części nosa zaokrąglały mu twarz. Starannie
przyklejone czarne wąsy, tego samego koloru jasne z natury włosy oraz okulary w
rogowej oprawie sprawiały, że wyglądał na kogoś zupełnie innego.
Czekający przy wyjściu z sali przylotów Bromhead przyglądał się badawczo
wszystkim pasażerom. Nie widział nikogo chód trochę podobnego do Harry’ego
Millera. Dopiero gdy poczuł stalowy uścisk dłoni i znajomy głos powiedział: „Cześć,
Jack! Sporo czasu się nie widzieliśmy” - zdał sobie sprawę, że Harry przybył.
Dwadzieścia minut później znajdowali się parę kilometrów od lotniska, w
zaciszu motelowego pokoju. Rozmawiali, a raczej mówił Bromhead.
Od kilku chwil Harry nie był pewien, czy dobrze rozumie swego kumpla.
Słuchaj, Jack. Chodzi ci o osiemdziesięcioletnią babcię. Chcesz, żebym ją
sprzątnął?
Tak, Harry. Na tym polega cała robota i jest to dla mnie dość istotne.
Harry roześmiał się.
- No to nie ma sprawy, chłopie. Myślałem, że masz większe zmartwienie...
powiedz tylko, jak mam to zrobić.
Bromhead był pewien takiej odpowiedzi, poczuł jednak znaczną ulgę.
- Nie proszę cię, żebyś był zupełnie bezinteresowny. Ona jest zawsze
obwieszona biżuterią. Przeważnie o wartości około dwustu tysięcy, czasem jednak
dochodzi to do trzystu... możesz mieć fart. Wtedy to należy do ciebie.
Harry potrząsnął głową.
- Nie, stary, dzięki... mam wszystko, czego mi potrzeba. Jestem już w tym
wieku, że nie dbam o forsę. Zrobię to z przyjemnością, ale nic nie chcę.
Bromhead wlepił w niego zdziwiony wzrok.
- Masz wszystko, czego trzeba? - Pochylił się do przodu. - Słuchaj, Harry,
mógłbyś zarobić na tym co najmniej sto tysięcy.
Zastanawiał się nad usłyszanymi słowami: „Nie dbam o forsę.” Co, u diabła,
wyrabiało się na tym cholernym świecie? Jak to w ogóle możliwe, żeby ktokolwiek
mógł mieć za dużo? Harry potrząsnął głową jeszcze raz.
- Nie chcę, Jack. Mam wszystko czego, potrzebuję, zresztą lubię proste
życie... zapomnij o tym. Jak chcesz, żebym to zrobił?
Bromhead zaczynał być podejrzliwy. Nie wyobrażał sobie, żeby ktoś przy
zdrowych zmysłach działał za darmo.
- To musi być motyw, Harry - powiedział, starając się zachować cierpliwość. -
Jeśli go nie będzie, gliny zaczną węszyć
i mogą się mną zainteresować... a tego chciałbym uniknąć.
Harry Miller, również zawodowiec, zrozumiał, o co chodziło Bromheadowi.
W porządku... mamy motyw... co dalej?
Kiedy ją załatwisz, bierzesz pierścionki, bransoletki i perły. Zatrzymaj je...
jako zapłatę.
Harry poruszył się niecierpliwie.
- Mówię ci, że to nie dla mnie. Nie robię takich numerów, nie chcę kłopotów.
Starcza mi forsy. Załatwię to dla ciebie, Jack, bo mam dług do spłacenia.
Bromhead nie wierzył własnym uszom.
- Ale Harry... do diabła! Nie możesz tego odrzucać! Nie możesz!
Spostrzegł znudzenie na twarzy Harry’ego. Zaniepokoił się.
- Może pomińmy tę kwestię - zaproponował Harry zimnym głosem. -
Powiedz, jak mam ją skończyć.
Bromhead zaczął się pocić. Musiał przyjąć do wiadomości fakt, że siedzącego
naprzeciw mężczyzny nie obchodzą pieniądze. Czuł się, jakby spotkał co najmniej
ufoludka.
- Harry... to będzie motyw - odezwał się, usiłując panować nad niepewnym
głosem. - Musisz zabrać te cholerne świecidełka.
Harry wzruszył ramionami.
- Dobra, nie ma sprawy. Mogą ci się przydać, co? Więc załatwiam ją... w
porządku. Obiecałem, że za to, co dla mnie zrobiłeś, będziesz mógł poprosić o
cokolwiek... świetnie. Biorę w takim razie błyskotki i dostarczam tobie... mi są
niepotrzebne.
Słysząc twardy, zniecierpliwiony głos, Bromhead uświadomił sobie, że Harry
mówi poważnie i że dalsze nalegania mogą doprowadzić do czegoś nieprzyjemnego.
Pomyślał o Geraldzie. Do tej pory zdawało mu się, że tylko młodzi nie dbają o
forsę... a teraz to samo mówił Harry!
Ustąpił.
- Dobra. Zapomnij o tym. Jeśli chcesz działać w ten sposób... to w porządku.
- No to do rzeczy. Jak sobie to wyobrażasz? Bromhead położył ręce na
kolanach i pochylił się do przodu.
- Przede wszystkim musisz się dostać do jej apartamentu. To dość
skomplikowane, bo zawsze gdzieś się kręci hotelowy tajniak. Nikt nie wchodzi bez
zezwolenia portiera. Nie sprawia ci większych kłopotów przeobrażanie się... więc
spróbuj wyobrazić sobie, że jesteś stroicielem fortepianów...
W tym samym czasie Patterson odprowadzał do obrotowych drzwi banku
panią Van Davis. Czekał tam na nią lśniący nieskazitelną czystością cadillac.
Kierowca otworzył drzwiczki.
Zgodnie z radą Pattersona pani Van Davis zainwestowała pięćdziesiąt tysięcy
dolarów w IBM. Była szczęśliwa, a on zadowolony. Mając świadomość, że robi
dobrą robotę, zdołał przetrzymać jej paplaninę oraz uśmiechać się ciepło, patrząc na
tłustą, pomarszczoną twarz.
Po usadowieniu się w samochodzie, co żywo przypominało występ
siadającego na stołku cyrkowego słonia, pomachała mu grubą, lśniącą od
pierścionków ręką. Odpowiedział w ten sam sposób. Gdy cadillac zniknął w sznurze
innych pojazdów, odetchnął z ulgą i wrócił do gabinetu. To było ostatnie spotkanie
przed lunchem. Rzucił okiem na złotą omegę, kolejny upominek pani Morely-
Johnson. Do spotkania z Bernie Cohenem brakowało jeszcze dwudziestu pięciu
minut.
Już prawie trzy tygodnie minęły od dnia, w którym wręczył sekretarce Irvinga
Fellowsa podrobiony testament. Przez pierwsze siedem dni dokuczało mu poczucie
winy, ale z czasem minęło. Pogodził się z myślą, że i tak nic się nie stanie przed
śmiercią pani Morely-Johnson, a na to trzeba było jeszcze poczekać.
Powtarzał sobie, że musi przestać o tym rozmyślać, znajdował się jednak pod
wrażeniem słów Bromheada. Był zaskoczony, że Sheila z nim współpracuje, ale
myśląc o tym z perspektywy czasu, zauważył, jak stopniowo wchodzi w pułapkę.
Mógł winić tylko siebie. Gdyby nie zainteresował się nadmiernie Sheilą, nic by się
nie stało. Patterson był człowiekiem młodym i prężnym - otrząśnięcie się po szoku
zabrało mu kilka dni, ale teraz było już po wszystkim. Ufał Bromheadowi. Nieźle
wymyślił sposób załatwienia sprawy z Abe Weidmanem, osobą przecież dość
niebezpieczną. Tak, umarłych już nic nie obchodzi. Do czasu, gdy zacznie się
ustalanie autentyczności testamentu, zwłoki pani Morely-Johnson zostaną poddane
kremacji. Nieświadoma straty Fundacja do Badań nad Zwalczaniem Raka nie będzie
niczego żałować. Najważniejsze, żeby utrzymać nienaruszony zapis. Musiał uzbroić
się w cierpliwość, ale czuł, że go na to stać.
Usiadł za biurkiem, żeby podpisać kilka dokumentów. Zastanawiał się, co
zjeść na lunch. Miał ochotę na coś ciekawego, na przykład koktajl z krewetek z
odrobiną majonezu z curry i płonące cynaderki. Nieco ciężkostrawne, ale miał na to
chęć.
Zajrzała Vera Cross.
Dzwoni pani Morely-Johnson. Skrzywił się.
Dobra... połącz ją.
O co znowu chodzi? - zastanawiał się, słuchając brzęków w słuchawce.
Chwilę później odsunął ją gwałtownie powodowany obawą o całość bębenków
usznych.
Chris?
Dzień dobry pani. Jak samopoczucie?
Dziękuję, nie narzekam. Nie lubię ludzi, którzy się wiecznie skarżą, więc
też staram się tego unikać.
Całkowicie się z panią zgadzam.
A ty jak się miewasz?
Patterson zaczął się bawić nożem do rozcinania papieru.
Świetnie, dziękuję. Czy coś się stało?
Wiem, że jesteś zajęty, Chris, gdy tak mówisz. Przeszkodziłam ci w czymś?
Ależ skąd! - Odłożył nóż. Uświadomił sobie, że nie zdołał ukryć
niecierpliwego tonu w głosie i pani Morely-Johnson musiała to zauważyć... kiepsko
wyszło. - Wie pani przecież, jak bardzo lubię być dla niej użyteczny.
Usłyszał irytujący piskliwy śmiech.
- Drogi Chris! Jaki jesteś miły! Ale wiem, że masz dużo pracy, więc nie będę
ci zabierać czasu. Czy mógłbyś wpaść dziś o piątej? Chciałam się ciebie poradzić.
Patterson zerknął na rozkład dnia. O szesnastej był umówiony Jack Deakin,
dyrektor hotelu Splendid, który ubiegał się o pożyczkę. Był pewien, że wystarczy mu
pół godziny. Potem miał czas wolny.
Będzie mi bardzo przyjemnie.
I jeszcze jedno, Chris... - Nastąpiła dłuższa pauza, w czasie której Patterson
czytał kolejny list, który miał podpisać.
Tak, słucham?
Weź z sobą mój testament.
Patterson zamarł. Wypuścił z ręki list, który sfrunął na podłogę. Nie mógł
uwierzyć własnym uszom.
Przepraszam, ale nie dosłyszałem - powiedział ochrypłym głosem. - Chyba
jakieś zakłócenia są na linii. Czy może pani powtórzyć?
Dziwne... ja ciebie słyszę wyraźnie. Prosiłam, żebyś przyniósł testament.
Chcę dokonać pewnych zmian.
Patterson poczuł chłód. Serce zaczęło mu walić jak młot.
- Zadzwonię do pana Weidmana - mówiła dalej. - Chcę,
żeby sporządził nowy dokument. Jestem pewna, że będzie tu dziś o piątej,
więc moglibyście wszystko razem załatwić.
Ogarnęła go panika. Przez dłuższą chwilę siedział bez ruchu, ściskając
słuchawkę jak w kleszczach.
- Chris? - Doszedł go skrzeczący głos. - Jesteś tam jeszcze? Wziął się w garść.
Tak... jakieś straszne zakłócenia są na linii. Nie mam pojęcia, co się dzieje. -
Nawał myśli. Czuł się jak bokser, który po otrzymaniu miażdżącego ciosu słania się i
robi uniki, żeby przeżyć. - Strasznie mi przykro, ale nie da się tego załatwić tak
szybko, więc proszę sobie oszczędzić trudu z zawiadamianiem pana Weidmana.
Żałuję, ale są pewne formalności. Przyniosę dziś wieczorem upoważnienie do
podpisu, bo bez tego Departament Prawny nie wyda mi dokumentu.
Ależ to bzdura! - Pani Morely-Johnson podniosła nieco głos. - Pan Fellows
jest dla mnie tak uprzejmy. Połącz mnie z nim. Musi ci pozwolić wziąć mój
testament!
Patterson zamknął oczy. Wiedział, że Fellows nie zawaha się dostarczyć
ostatniej woli, jeśli poprosi o nią sama autorka. Doceniał to, że jego dzieciaki na
każde święta Bożego Narodzenia otrzymywały od niej kosztowne prezenty.
- Pana Fellowsa dziś nie ma - skłamał, czując krople potu na twarzy. - Czy to
aż tak pilne? Powierzyła nam pani testament, żebyśmy go dobrze strzegli... potrzebny
jest podpis, aby go wydostać. Czy mogę prosić o wyrozumiałość w tej kwestii?
Po dłuższej chwili usłyszał niezadowolony głos:
- Och, dobrze. Nie będę walczyć z głupimi przepisami waszego banku...
muszę w takim razie zaczekać.
Patterson otarł twarz chusteczką.
Jest pani naprawdę wyrozumiała. Przyniosę dziś upoważnienie, a jutro rano
dostanie pani testament.
Jakie to wszystko nieznośne! - Nie próbowała ukryć rozdrażnienia. -
Chciałam go przejrzeć wieczorem!
Jutro rano na pewno będzie u pani.
Och, dobrze już.-Rozłączyła się.
Skrzywił się i odchylił do tyłu. Na myśl o koktajlu z krewetek z odrobiną
majonezu z curry i płonących cynaderkach robiło mu się niedobrze.
Patterson przybył do zajmowanego przez panią Morely-Johnson apartamentu
o siedemnastej. Miał z sobą plastikowe pudełko z czterema orchideami rzadkiej
piękności. Wiedział, że będzie musiał jakoś ułagodzić starszą panią.
Sheila otworzyła drzwi i przepuściła go.
- Muszę porozmawiać z Bromheadem - powiedział ściszonym głosem. - Robi
się gorąco.
Zauważył, że drgnęła.
- Jak będziesz wychodził. Patterson minął ją i udał się na taras. Sheila słyszała
głos pani Morely-Johnson: - Dokuczasz mi, Chris. Podejdź tu, mój drogi, musisz
dostać burę.
Potem weszła do swego pokoju i zatelefonowała do Bromheada.
- Przyjdź natychmiast na górę - powiedziała i rozłączyła się.
Patterson miał rację, orchidee robiły swoje. Pani Morely - Johnson była tak
oczarowana, że zapomniała o złym humorze. Po krótkiej pogawędce, którą jakoś
udało mu się znieść, powiedziała:
- Chodzi mi o Sheilę, Chris. Jest taka miła i życzliwa... nie możesz nawet
sobie wyobrazić. Chciałabym to jakoś wynagrodzić... dlatego prosiłam, żebyś
przyniósł testament. Zamierzam jej zapisać trochę pieniędzy.
Umysł Pattersona pracował na szybkich obrotach. Niebezpieczeństwo było
duże.
- Nie będzie z tym problemów - odpowiedział. – Sprawę załatwia zwykły
kodycyl. Zajmę się tym. Nie ma potrzeby niepokoić pana Weidmana. Sporządzi się
aneks do testamentu. Wystarczy tylko poświadczyć podpis. To zupełnie
niekłopotliwe.
Pani Morely-Johnson włożyła okulary o grubych szkłach i spojrzała na niego.
- Myślę, że pan Weidman musi to zrobić, Chris. Prowadzi wszystkie sprawy
prawnicze.
Poruszyła się na krześle.
- Jak pani sobie życzy, tyle że pan Weidman pobiera za to opłatę. Można by
załatwić sprawę bez żadnych kosztów. - Chwycił się ostatniej deski ratunku.
Pani Morely-Johnson zastanowiła się. Gdyby była chciwa, argument ten
przeważyłby, na nieszczęście jednak dla Pattersona - nie była. Kiedy potrząsnęła
głową, przeszedł go zimny dreszcz. Serce biło mu w przyśpieszonym tempie.
To miło z twojej strony, Chris, ale nie chcę denerwować pana Weidmana.
Muszę się z nim skonsultować. Czy myślisz, że piętnaście tysięcy dolarów dla Sheili
wystarczy?
Będzie to bardzo wspaniałomyślne - odpowiedział zduszonym głosem.
Świetnie! A zatem daj mi ten głupi papier, podpiszę go i zaraz zadzwonię
do pana Weidmana... wszystko będzie jak należy.
Doprowadziła go do skrajnej rozpaczy. Musi porozmawiać z Bromheadem...
Trzeba koniecznie zyskać na czasie. Kiedy gryzmoliła swój podpis, odezwał się:
- Nie wie pani? Pan Weidman jest w Nowym Jorku. Spotkałem go, jak
wyjeżdżał dziś rano. Wraca w poniedziałek.
Pani Morely-Johnson załamała stare wypielęgnowane ręce.
No widzisz. Nic nie jest proste. W takim razie muszę poczekać, ale przynieś
mi jutro testament. - Uśmiechnęła się do niego. - Ostatecznie nie jest to aż tak pilna
sprawa. Na razie nie zamierzam jeszcze umierać.
Oczywiście - powiedział ochryple.
Może napiłbyś się czegoś? Poproszę Sheilę, żeby podała szampana.
Patterson nie mógł już wytrzymać. Wstał.
-Proszę mi wybaczyć, ale jestem strasznie zajęty. Naprawdę muszę już iść.
Pocałował starą rękę, ponownie wysłuchał podziękowań za orchidee i
wyszedł. Kiedy był w salonie, włączyła magnetofon i zasiadła, żeby wysłuchać
swojego wykonania sonaty Beethovena.
Sheila czekała przy drzwiach. Ruchem ręki skierowała go do swojego pokoju.
Wszedł i zobaczył siedzącego w fotelu Bromheada.
Sheila została na zewnątrz, żeby móc obserwować panią Morely-Johnson.
Patterson zamknął drzwi.
- Chce, żebym przyniósł testament - powiedział, starając się ukryć niepokój. -
Departament Prawny może zacząć coś podejrzewać. Prosić o dokument dwa razy w
ciągu trzech tygodni... to nie ma sensu. Facet, który tam wszystko prowadzi, mógłby
do niej zatelefonować.
Bromhead skinął głową. Jego pewność siebie działała uspokajająco.
Po co jej to? - zapytał.
Chce zapisać Sheili piętnaście tysięcy i upiera się, żeby to załatwił
Weidman. Próbowałem to wyperswadować, ale nie dało się.
Bromhead ponownie skinął głową. Jego spokój zaczynał irytować Pattersona.
- Miała już do niego dzwonić, ale udało mi się temu zapobiec. Powiedziałem,
że pojechał do Nowego Jorku i wróci w poniedziałek.
A pojechał? - spytał Bromhead. Patterson zaprzeczył ruchem głowy.
Nie.
To niebezpieczne.
Patterson uderzył pięścią w otwartą dłoń.
- A co innego mogłem, do diabła, powiedzieć? – podniósł głos. - Musiałem ją
jakoś powstrzymać.
W porządku. - Bromhead pomyślał przez chwilę. Następnego dnia wypadał
dwudziesty pierwszy. Okazuje się, że zaplanował akcję co do ułamka sekundy. -
Teraz już nic nie trzeba robić... tylko czekać.
Nie robić? - Patterson spojrzał z niedowierzaniem. - To nonsens. Trzeba coś
zrobić!
Bromhead dał mu ręką znak, żeby ciszej mówił.
Ma pan dostawać sto tysięcy rocznie - stwierdził. - Proszę myśleć tylko o
tym, reszta się ułoży.
Ale ona chce testament na jutro!
Nie będzie jej potrzebny.
Patterson spojrzał w lodowate szare oczy i poczuł chłód.
- Będzie na niego czekała... - przerwał. Bromhead wstał.
- Jeśli zależy panu na tym, co ma otrzymać, proszę robić to, co mówię, i nie
zadawać pytań. - Podszedł do drzwi, zatrzymał się i popatrzył na rozmówcę. -
Oczywiście, jeżeli rezygnuje pan ze stu tysięcy dolarów rocznie, proszę dostarczyć jej
testament, pozwolić zatelefonować do Weidmana i wytłumaczyć, co się stało. Ja, z
kolei, udostępnię jej taśmę. Musi pan zdecydować sam.
Patterson poczuł odpływającą z twarzy krew. Tknęło go nagłe przeczucie, że
ma się stać coś, o czym on nie wie.
W porządku - odezwał się niepewnym głosem. - Mogę nic nie robić. Ale co
będzie, kiedy mnie wezwie?
Dlaczego uważa pan, że miałaby wzywać? - spytał Bromhead. Odwrócił się
i wyszedł z pokoju.
Pattersona ogarnęło przerażenie. Zrobiło mu się zimno. Uświadomił sobie, że
wplątał się w coś znacznie gorszego niż fałszerstwo. Nie potrafił się wycofać; musiał
przecież myśleć o swojej przyszłości. Sto tysięcy dolarów rocznie! Nie ma odwrotu,
trzeba brnąć dalej.
Wszedł do przedpokoju i otworzył drzwi wejściowe. Na tarasie Sheila była
zajęta układaniem w wazonie orchidei. Podszedł do windy i nacisnął guzik.
„Jeśli zależy panu na tym, co ma otrzymać, proszę robić to, co mówię, i nie
zadawać pytań”.
Od kiedy znal treść ostatniej woli pani Morely-Johnson, w wolnych chwilach
myślał tylko o tym, jak spożytkować przyszłą fortunę. Oczywiście rzuci pracę w
banku. Odświeży garderobę, pozbędzie się starych ubrań. Odbędzie rejs do Europy na
pokładzie Queen Elizabeth. Najpierw posmakuje Londynu. Zatrzyma się w hotelu
Dorchester, pokręci się trochę po okolicy, a potem uda się do Paryża, do Plaża
Athene. Nie będzie osamotniony: ze swoją aparycją i pieniędzmi wystarczy, że
kiwnie, a będzie miał każdą dziewczynę. Następnie dwa tygodnie raju - Rzym.
Później coś spokojniejszego, żeby odpocząć od świateł wielkich miast, na przykład
relaks podczas sezonu na Capri. Patterson lubił słońce, a oprócz tego słyszał, że
Włoszki potrafią sprawiać przyjemność. Na dalsze plany trzeba poczekać. Najpierw
musi dostać forsę.
Gdy jednak winda zatrzymała się na dole, poczuł się niemal chory z
niepewności. Jak to nic nie robić? Wszystkie marzenia i plany mogą wziąć w łeb.
Pomyślał o Bromheadzie. Ten facet był chyba zbyt pewny siebie. Nic nie robić? Nic?
Drzwi rozsunęły się bezszelestnie. Wszedł do hallu.
- Cześć, Chris!
Stanął jak wryty. Czuł, że serce wali mu jak młot. Zbliżał się do niego ostatni
człowiek, którego chciał oglądać: Abe Weidman. Zmusił się do uśmiechu i wyciągnął
rękę.
Co za niespodzianka, Abe. Co tu porabiasz? - udało mu się odezwać.
Pomyślałem, że wpadnę do starszej pani... Ceni zainteresowanie swoją
osobą. - Weidman mrugnął porozumiewawczo. - Chcę zerknąć na te obrazki. Byłeś u
niej teraz?
Tak. - Przez dłuższą chwilę umysł Pattersona odmawiał współpracy. Myśli
tłoczyły się pod czaszką jak w klatce. Potem wziął się w garść. - Radzę ci, Abe, żebyś
odpuścił sobie dziś tę wizytę. Znów ma swoje humory.
Weidman ściągnął brwi.
Co ją ugryzło?
Bóg raczy wiedzieć... co jakiś czas ją to nachodzi. Przypuszczam, że to
starość, nie widzę innych powodów. - Wziął Weidmana pod ramię. - Chodźmy się
czegoś napić.
Weidman zawahał się i wzruszył ramionami.
- Jeśli mówisz, że nie ma po co iść... - Dał się poprowadzić do baru. Kiedy szli
po miękkim dywanie, z windy wyszedł Bromhead. Na widok mężczyzn wchodzących
do baru zmrużył oczy. Zaczynało być niebezpiecznie. Odwrócił się, wsiadł do windy i
pojechał na górę.
Stwierdził, że nadszedł czas, aby przygotować sobie niepodważalne alibi.
Pani Morely-Johnson siedziała przy swoim fortepianie marki Steinway i
zdejmowała z palców cenne pierścionki. Kiedy zbliżył się, podniosła głowę.
Przepraszam panią...
To ty, Bromhead?
Tak, madame.
Skończyła układanie pierścionków i uderzyła klawisz cis. Uśmiechnęła się.
„Tak - pomyślała z zadowoleniem, brzmi znakomicie. - Nacisnęła es. - Bardzo
dobrze”.
O co chodzi?
Trzeba oddać rolls-royce’a do przeglądu. Jeśli nie ma pani nic przeciwko
temu, pojechałbym jutro rano do Los Angeles. Będę z powrotem najpóźniej o piątej.
Los Angeles? Czy to nie za daleko?
To jedyna stacja obsługi, do której mam zaufanie - powiedział. - Rolls jest
samochodem raczej wyjątkowym, proszę pani.
I nie będzie cię przez cały dzień? Nie pamiętam... czy mam jutro jakieś
spotkania?
Pytałem o to pannę Oldhill... nikt nie jest umówiony. Zagrała szybko gamę.
Zgoda. Nie zapomnij tylko o dobrym lunchu.
Dziękuję pani.
Zaczęła grać. Bromhead zatrzymał na niej swój wzrok. Nie miał słuchu, ale
czuł instynktownie, że obcuje z wykonawcą o nieprzeciętnym talencie.
Przyglądał się długo i uważnie. Lubił starszą panią i szczerze żałował w tej
chwili, że jest taka bogata. Wiedział, że obserwuje ją ostatni raz... to go zasmucało.
ROZDZIAŁ 7
W swoim czasie Joey Spiek był uważany za najsprawniejszego z poborców
Solly’ego Marksa. Odznaczał się obfitą tuszą, potężnymi barami i krótkimi, grubymi
nogami. Przypominał rozwścieczonego orangutana. Ale teraz, przez zrządzenie losu,
stał się tym, co Marks określał mianem „uschłego drzewa”. Zdegradowano go do
pozycji kogoś od przypadkowych robót, mającego status nie wyższy niż facet, który
lata ze szczotką i śmietniczką za cyrkowymi końmi i sprząta to, co po sobie zostawią.
Kiedyś Joey siał postrach między dłużnikami. Miał swoją ulubioną sztuczkę,
którą skutecznie przerażał zalegających ze spłatą biedaków. Stawał pomrukując
groźnie i napinał mięśnie tak, że pękały szwy w marynarce. Dostarczał przez to
nieustannego zajęcia małemu, przestraszonemu krawcowi. Było to wystąpienie
przerażające i częściej niż co innego powodowało natychmiastowy zwrot pieniędzy.
Jeżeli natomiast dłużnik nie posiadał środków płatniczych, Joey wyciągał rurkę.
Jakieś pięć miesięcy temu otrzymał, jak się wydawało, łatwe zadanie. Miał
wyciągnąć dwa tysiące dolarów od spóźniającego się ze spłatą chińskiego kucharza.
Bywał ostrożny tylko wtedy, gdy miał do czynienia z kimś przewyższającym go siłą
fizyczną; Chińczyk był stary, połamany i pozornie nieszkodliwy. Joey niecierpliwie
oczekiwał chwili, w której zaprezentuje swą ołowianą pałkę.
Przyjechał do restauracji i wodząc palcami po narzędziu pracy, zażądał spłaty
długu. Poczuł zawód, gdy Chińczyk ukłonił się i oznajmił, że pieniądze czekają.
Poszedł za starym mężczyzną do kuchni. Nie da się ukryć, że Joey był facetem raczej
tępym i bezmyślnym. Stojący na piecu do połowy wypełniony wrzącym tłuszczem
rondel nie zrobił na nim żadnego wrażenia. Chińczyk wskazał leżącą na stole kopertę.
W momencie, gdy nie mający się na baczności Joey wyciągnął po nią rękę, poczuł na
swej brzydkiej twarzy gorący tłuszcz.
Spędziwszy blisko osiem tygodni w szpitalu przyszedł jako tako do siebie.
Kucharz przez ten czas zdążył się ulotnić, pozbawiając Solly’ego Marksa dwóch
tysięcy dolarów oraz najlepszego poborcy. Było oczywiste, że Joey, który stał się
zupełnie innym, nie będzie mógł zajmować się tym, czym dotychczas. Był nie tylko
zeszpecony - to nie stanowiło przeszkody, gdyż przecinające czerwoną, pulchną twarz
białe blizny nadawały jej niesamowity wyraz - ale stracił też całego ducha. Marks
chciał, by zajmował się tym, czym przed wypadkiem, szybko jednak zrozumiał, że
Joey już się do roboty nie nadaje. Od tej pory zawsze rozglądał się za rondlem z
gorącym tłuszczem i na każdy znak sprzeciwu brał nogi za pas. Marks postanowił
wyłączyć go z branży; nie miał innego wyjścia.
Joey dostawał teraz jakieś przypadkowe zajęcia, a co za tym szło - chronicznie
nie miał forsy.
Marks był zwolennikiem oszczędzania przy każdej okazji, więc kiedy
otrzymał od Bromheada następny kwit dłużny na dziesięć tysięcy dolarów, nie
widział przeciwwskazań, by zatrudnić jako drugiego strażnika Joeya. Musiał mu
płacić zaledwie czterdzieści dolarów tygodniowo, więc reszta forsy pozostałaby dla
niego. Jedną z rzeczy, które Solly lubił najbardziej, były duże i szybkie zarobki.
Joey miał pilnować Geralda w nocy, a Hank w dzień. Dla pierwszego była to
robota nudna i prawie nienawistna. Przede wszystkim dlatego, że lubił wieczorami
popijać tanią whisky w ulubionym barze, a potem kłaść się do łóżka; sen był
największą przyjemnością jego życia. A teraz musiał siedzieć przez całą noc na
twardym krześle i gapić się w drzwi do pokoju Geralda. Była to najgorsza zlecona mu
przez Marksa robota.
Przez minione dziewięć dni Gerald był trzymany w mieszkaniu znajdującym
się na ostatnim piętrze jednego z należących do Marksa czynszowych domów,
zamieszkanych przez ubogich Murzynów. Nie było tam ciepłej wody. Mieszkanie
składało się z umiarkowanie dużego pokoju, wyposażonego w twarde łóżko i fotel,
stół, niewygodne krzesło i wypożyczony telewizor oraz z mikroskopijnej kuchenki z
zatłuszczonym piecykiem i brudnym, popękanym zlewozmywakiem. Całości
dopełniała łazienka z prysznicem i starym klozetem o działającej od czasu do czasu
spłuczce. Na podłodze w pokoju tkwił wyświechtany dywan, z którego przy
najlżejszym stąpnięciu unosił się kurz. Jedyne okno było zabite dwiema ledwie
przepuszczającymi gorące letnie powietrze deskami. Panowała tam zawsze nieznośna
duchota, a dobiegający z innych pomieszczeń hałas skutecznie zagłuszał dźwięk
odbiornika telewizyjnego.
Gerald był przyzwyczajony do niskiej stopy życiowej, ale zafundowana mu
przez skąpego Marksa dziura biła wszelkie rekordy. Gdyby trzymali go w lepszych
warunkach i zapewnili jakąś rozrywkę, mógłby ewentualnie zaakceptować
okoliczności, ale w tej sytuacji wzrastała tylko tłumiona wściekłość. Czuł, że musi
dać jej upust.
Pierwsza próba ucieczki prawie się udała, był jednak zbyt pewny siebie.
Podczas gdy Hank drzemał w sąsiednim pokoju, udało mu się za pomocą
znalezionego w kuchni noża wydłubać z drzwi zamek. Murzyn zajrzał do Geralda
dwadzieścia minut później i gdy zobaczył, że go nie ma, zbiegł po schodach, wsiadł
do samochodu i popędził w kierunku dworca autobusowego. Na tym polegał błąd
Geralda. Analizując później to, co zaszło, zrozumiał, że musiało to być pierwsze
miejsce podlegające sprawdzeniu. Teraz nie powtórzyłby już tej pomyłki.
Wszystko szło świetnie. Kupił nawet za ukryte w bucie ostatnie kilka dolarów
bilet, ale gdy wsiadał do autobusu, poczuł na ramieniu ciężką łapę uśmiechniętego
Hanka.
Gerald obawiał się wielkiego Murzyna do tego stopnia, że bez protestów udał
się z nim do samochodu i pozwolił zawieźć do swego więzienia. Tam zostały mu
wymierzone cztery silne ciosy, po których stracił przytomność.
Hank założył na zewnętrzną stronę drzwi zasuwę. Szanse ucieczki zmalały
prawie do zera, do czasu jednak, gdy na scenie pojawił się Joey Spiek.
Po obserwacji faceta, który miał go pilnować nocą, Geraldowi błysnął promyk
nadziei. Zauważył, że Joey był nie tylko dość tępy, ale i pił w nadmiernych ilościach.
Po trzech nocach wiedział już, że jego strażnik zasypia wkrótce po dwudziestej
drugiej, ukołysany przez lichą whisky. O tej porze rozlegało się zawsze donośne
chrapanie. Hank w tym czasie wychodził bądź zażywał krzepiącej przyjemności snu
w pokoju w drugim końcu korytarza. Gerald zaczął układać plan.
Pewnego razu usłyszał rozmowę Hanka i Joeya. Dowiedział się, że
dwudziestego w nocy Murzyn umówił się ze swą dziewczyną i w związku z tym nie
będzie go w pobliżu.
Słyszał jego słowa:
Uważaj na tego gówniarza, Joey. Wrócę dopiero po drugiej, więc żebyś nie
zasnął!
Co ty gadasz? - Joey był święcie oburzony. - Kiedy pracuję dla Solly’ego,
robię to porządnie!
W porządku... więc nie śpij!
Gerald stwierdził, że nadeszła chwila, by wyrwać się z przeklętej dziury.
Teraz albo nigdy.
Następnego wieczora około dwudziestej Joey otworzył zasuwkę, wszedł do
pokoju i rzucił Geraldowi papierową torbę z dwoma hamburgerami, od dwudziestu
dziewięciu dni podstawowym składnikiem jadłospisu.
Oglądający telewizję chłopak nie zwrócił na niego uwagi. Dawali akurat
niezły western, ale nie wiedział, o co chodzi. Był napięty i zdenerwowany. Do drzwi
podszedł Hank. Miał na sobie biały garnitur, czarną koszulę i różowy krawat w
pomarańczowe kółka oraz pomarańczowy słomkowy kapelusz. Na kilometr można
było poczuć wodę toaletową i płyn po goleniu; czarne oczy połyskiwały
wyczekująco. Umówił się z dziewczyną, którą będzie miał tego wieczora.
- Śpij mocno, koleś - powiedział do Geralda. - Może ci się przyśnię. Jutro
dostaniesz swoją działkę w buzię.
Gerald nawet nie spojrzał. Hank wzruszył ramionami i wyszedł. Joey oparł się
o ścianę, żeby zobaczyć ostatnią scenę. Finałowa walka nie zrobiła na nim żadnego
wrażenia.
- Gnojki - mruknął pod nosem. - Do kitu. - Wyszedł, zatrzaskując drzwi i
zamykając je na zasuwkę.
Gerald zjadł hamburgery. Był bez forsy i nie wiedział, kiedy zdarzy się
następna okazja, by się posilić. Musi dotrzeć do Sheili. Nikt inny mu nie pomoże.
Prawie się gotował ze złości. Uniemożliwi Bromheadowi wykonanie sprytnego planu,
odegra się za to, co mu zafundował. Pójdzie do cholernej ciotki i powie głupiej starej
krowie o Pattersonie i Bromheadzie, o wszystkich oprócz Sheili. Najpierw ostrzeże ją,
by mogła się wykręcić. Potem wrócą do Nowego Jorku. Sheila znowu będzie
pracować jako pielęgniarka. Zapomną o awanturze z milionem dolarów. Komu, do
diabła, była potrzebna taka forsa? Za to, co zarobi Sheila, będą mogli całkiem
wygodnie żyć, ale czas na przemyślenia będzie później.
Na razie musi uciec z tej śmierdzącej dziury i porozmawiać z Sheilą i z ciotką.
Nieco po wpół do dwunastej usłyszał chrapanie Joeya. W napięciu spojrzał na
zegarek. Za godzinę zacznie. Był mokry od potu. Joey musi być pogrążony w
głębokim pijackim śnie. Leżał na łóżku, myśląc o Sheili. Był pewien, że nie miała
pojęcia, jak się z nim obchodzą. Często nie mógł przewidzieć jej zachowania, ale
czuł, że nie zgodziłaby się na coś takiego. Przez miesiąc nie miał do roboty nic poza
oglądaniem telewizji i rozmyślaniem, przyszło mu więc do głowy kilka rzeczy. Chciał
się podzielić z Sheilą, przekonać ją, że ludzie, którzy rządzą tym zakichanym
światem, muszą odejść. Trzeba skończyć bezsensowne życie kierowane pogonią za
pieniędzmi. Wszyscy kłamliwi politycy, bogacze, ci, co mają władzę, by nakazywać
to i owo, muszą odejść. Tak samo bezużyteczni, starzy, żyjący z dywidend ludzie.
Trzeba się ich pozbyć za jednym zamachem! Każdy powyżej siedemdziesiątki
marnuje tylko jedzenie. Kazałby ich wszystkich zagazować. Wyobraził sobie ulice
bez kręcących się starych kobiet i mężczyzn, tylko młodzi... jaki cudowny mógłby
być świat! Jak wspaniale ich nie oglądać! Tak, zmiany są nieodzowne. Miał ochotę
porozmawiać z Sheilą i ją do tego przekonać.
Ale najpierw musi się wydostać.
Za dwadzieścia dwunasta wszedł bezgłośnie do kuchni, wyjął z szuflady nóż i
wrócił do pokoju. Zaczął demontować łóżko. Kiedy dotarł do twardego materaca,
wydłubał w nim dziury, aby wyciągnąć kępki wyściełającego środek kapoka.
Podszedł do drzwi nasłuchując. Joey chrapał. Ponownie wszedł do kuchni, otworzył
szafkę i wyjął żelazną patelnię. Idąc do pokoju, ważył ją w ręce; mogła posłużyć jako
solidna broń.
Spojrzał na zegarek. Już czas. Serce waliło mu niespokojnie. Umieścił
patelnię na podłodze przy drzwiach, wyjął z kieszeni pudełko zapałek i przytknął
ogień do jednej z kępek. Podpalił jeszcze cztery, potem cofnął się.
Obmyślając plan ucieczki, był przekonany, że z płonącego kapoka wydzieli
się sporo dymu. Zacznie krzyczeć, Joey wejdzie po omacku, a wtedy uderzy go
patelnią w głowę i puści się pędem w dół schodów. Będzie wolny. Wydawało się to
proste, rzeczywistość wyglądała jednak inaczej. Kapok miał swoje lata i był suchy jak
pieprz. Oprócz dymu buchnął ogień, w chwilę później cała ściana przy łóżku stała w
płomieniach.
Duszący się buchającym żarem Gerald zaczął walić w panicznym strachu w
drzwi i krzyczeć, żeby go wypuszczono.
Joey ocknął się. Wypił pół butelki whisky, a zawsze kiedy przedobrzył z
alkoholem, śnił mu się chiński kucharz. Dręczyły go męczące koszmary, na twarzy
czuł gorący tłuszcz. Obudził się z takim przerażeniem, że spadł z krzesła i jak długi
rozciągnął się na podłodze. Zobaczył unoszącą się spod drzwi smużkę dymu i
usłyszał trzask płomieni, od których zajmowały się suche ściany. Poczuł żar. Doszły
go krzyki Geralda. Zbyt pijany, żeby pomyśleć, czując dym i gorąco, słysząc okrzyki
przerażenia i uświadamiając sobie, że jest na ostatnim piętrze, wstał jakoś i nie dbając
o nic i o nikogo z wyjątkiem własnej skóry, rzucił się do ucieczki. Zaczął zbiegać po
schodach, potrącając, kopiąc i przeklinając wszystkich, którzy wchodzili mu w drogę.
Kiedy znalazł się na ulicy, najwyższe piętro domu czynszowego stało już w
płomieniach.
Tego samego wieczora około dwudziestej Bromhead udzielał Harry’emu
Millerowi ostatnich wskazówek. Siedzieli w motelowym pokoju i sączyli vat 69.
Harry zaprezentował Bromheadowi nabyte wyposażenie stroiciela
fortepianów: kilka par widełek stroikowych, liczne klawisze, struny fortepianowe i
inne rzeczy tego rodzaju.
Prawdę mówiąc, startujemy nieco przed sygnałem - powiedział Bromhead. -
Facet, który faktycznie się tym zajmuje, miał przyjść dopiero w przyszłym miesiącu,
ale Sheila to załatwi. Może wmówić staruszce wszystko. Musisz uważać na portiera
na dole; ma dobrą pamięć. Nie zdziwiłbym się, gdyby się orientował, że jeszcze za
wcześnie na stroiciela, więc bądź ostrożny. Masz zresztą wizytówkę.
Słuchaj, trochę przesadzasz - odezwał się poirytowany Harry. - Potrafię
chyba załatwić się z jakimś portierem.
Po prostu cię ostrzegam. Nie chcę, żeby w ostatniej chwili coś nawaliło.
- Kiedy coś obiecuję, możesz uważać to za zrobione.
Bromhead skinął głową.
W porządku, Harry. Niemniej jednak chciałbym, żebyśmy jeszcze raz
przeanalizowali nasz rozkład. Przyjeżdżasz o dziesiątej. Przedstawiasz się i
pokazujesz wizytówkę portierowi. Jeśli robi jakieś trudności, przekonujesz go.
Dzwoni na górę. Sheila mówi, że możesz wejść. Robisz to. Starsza pani będzie albo
na tarasie, albo w salonie przy fortepianie. Sheila cię wpuści. Stukniesz ją. -
Bromhead przerwał i spojrzał na Harry’ego. - Możesz to zrobić tak, żeby jej nie
zranić? Nie będzie nic wiedziała, ale nie chcę, żeby jej się coś stało.
Bez problemu - stwierdził Harry. - Jakiś niewielki siniak... nawet nie
zauważy, kiedy.
- Zwiążesz ją i zostawisz w przedpokoju. Potem zajmiesz się staruszką.
Weźmiesz biżuterię. Czekasz tam przynajmniej dwadzieścia minut - masz przecież
naprawiać fortepian. Potem wychodzisz. Wracasz tu, pozbywasz się przebrania,
wkładasz błyskotki do pudełka, które ci dałem, i wysyłasz do Solly’ego Marksa.
Znasz adres?
Harry potwierdził ruchem głowy.
Jeżeli, oczywiście, nie zmienisz zdania i nie będziesz chciał tego zatrzymać.
Nie.
Bromhead wzruszył ramionami.
Dobra, twoja sprawa. Masz bilet powrotny?
Bądź spokojny, Jack, wszystko będzie dobrze. Przecież nie robiłeś historii,
kiedy pomagałeś mi załatwić tamtych. - Harry spojrzał na niego. - Po tym będziemy
kwita.
Tak, martwię się tylko, że nie będziesz miał nic z całej imprezy.
Wszystko jest w zupełnym porządku.
Po dłuższej przerwie odezwał się Bromhead:
- Jest drobny kłopot. Chodzi o Sheilę. Tak jak i mnie, zależy jej na forsie.
Kiedy na początku mówiłem o szansach, nie wahała się, ale teraz mam wrażenie, że
coś z nią nie w porządku. Problem w tym, że staruszka ma do niej słabość. Gdyby
była zgreda jak większość bogatych starych kobiet w tym mieście, nie byłoby to
zawiłe. Rozumiesz, co mam na myśli?
Harry pociągnął swego drinka.
Mów dalej. - Zimny, jednostajny głos oznaczał człowieka pozbawionego
skrupułów, co odpowiadało Bromheadowi. Było to zadanie dla osoby tego pokroju.
Sheila nie wie, co ma nastąpić, ale nie jest głupia. Podejrzewam, że ma
jakieś przeczucia. Musisz na nią uważać. Mogłaby się na przykład zdenerwować.
Co by to znaczyło? - spytał Harry.
Powikłania. Myślałem o tym. Niezależnie od tego, jak dokładnie jest
wszystko zaplanowane, coś może nie wypalić.
Przypuśćmy, że będzie to Sheila. Dzwoni do niej portier i informuje, że
przyjechałeś. Jeśli będzie się trzymać, powie, żebyś wszedł. W innym razie nie masz
nawet co próbować. Bez jej zgody to niemożliwe. Może się też stać tak, że nie
otworzy drzwi, kiedy do nich zadzwonisz. Wtedy nie dzwoń więcej, bo mogłoby to
zaniepokoić starszą panią. Zejdź piętro niżej; stamtąd można dostać się do pokoju
Sheili schodami przeciwpożarowymi. Drzwi są zamknięte, ale obluzowałem śruby.
Wystarczy, że się oprzesz, a będziesz mógł wejść. Najpierw zajmiesz się Sheilą, no a
potem już wiesz co.
Harry skończył drinka. Przez dłuższą chwilę siedział pogrążony w
rozmyślaniach.
To cholernie śmieszne - odezwał się. - Masz zrobić coś łatwego, co nagle
staje się skomplikowane. Dobra. Jeśli nie zgodzi się, żeby portier mnie wpuścił, nic
nie robię... tak?
Tak, ale to raczej mało prawdopodobne. Jestem właściwie pewien, że nic
takiego się nie zdarzy. Pogadam z Sheilą, kiedy wrócę, i trochę ją przycisnę. Chcę,
żebyś po prostu znał ewentualności..
Więc jeśli to zrobi klapę... wracam do domu?
Posiedź jeszcze przez jakiś tydzień, Harry... może się wtedy coś wymyśli.
Ale nie sądzę, będzie dobrze. Wolę jednak być zabezpieczony.
W porządku. Mogę się pokręcić po okolicy... zawsze tu inaczej niż w
Nowym Jorku.
Bromhead wstał.
Więc jutro o dziesiątej.
Owszem.
Uścisnęli sobie dłonie i Bromhead wyszedł. Pojechał do hotelu Plaża Beach i
ze swego pokoju zatelefonował do apartamentu.
Odezwała się Sheila.
Musimy porozmawiać - oznajmił. - Możesz zejść?
To niemożliwe - odpowiedziała. - Są u niej znajomi. Ty przyjdź.
Bromhead pojechał na górę. Gdy wchodził do apartamentu, dobiegły go jakieś
głosy. Na tarasie mignęły cztery osoby grające w karty. Poszedł do pokoju Sheili.
Co się stało? - zapytała. Stała przy oknie. Widział, że jest zdenerwowana i
napięta.
Trzeba pogadać - stwierdził. - Twój chłopak pakuje nas w kłopoty.
Znieruchomiała.
- Gerald? Co się dzieje?
Bromhead zajął miejsce na łóżku i wskazał jej fotel.
- Usiądź.
Zrobiła to po krótkim wahaniu.
- Mówiliśmy już, że przeprowadzamy operację długoterminową - powiedział.
- Początkowo wszystko układało się zgodnie z planem. Do tej pory. Załatwiłaś
Pattersona, a ja testament. Potem mieliśmy czekać, ale uniemożliwił to Gerald. Zaczął
być kłopotliwy. Jest w tym także i moja wina, przyznaję. Zachowywał się tak, a nie
inaczej, więc postanowiłem go na jakiś czas odseparować. Popełniłem błąd.
Zgłosiłem się do faceta, który miał się tym zająć. Ktoś mi go polecił. Myślałem, że
jest w porządku, ale on dowiedział się, że pracujemy dla starszej pani. Wie, że jest
bogata. Zaczął szantażować. Trzyma Geralda nie wiadomo gdzie i żąda za
wypuszczenie trzydziestu tysięcy.
Sheila pochyliła się do przodu.
Czy to znaczy, że on jest uwięziony?
Tak. Facet jest niebezpieczny. Jeśli mu nie dostarczymy, może wykończyć
Geralda. Nie zawaha się stuknąć go w głowę i wrzucić do morza. Nie chcę
panikować, stwierdzam po prostu fakty. - Zaczęła coś mówić, ale powstrzymał ją
gestem. - Musiałem ubić z nim interes... jutro o dziesiątej rano przyjdzie tu gość, żeby
naprawić steinwaya. Gdy portier spyta, czy ma go wpuścić na górę, zgodzisz się. -
Przerwał i spojrzał na nią zimno. - Usłyszysz dzwonek i otworzysz drzwi. To
wszystko. Nic skomplikowanego, chcę tylko mieć pewność, że to zrobisz.
- Gdzie jest Gerald? - spytała zupełnie blada, z oczami rozszerzonymi
przerażeniem.
Bromhead poruszył się niecierpliwie.
To nieważne. Grunt, że ma się dobrze. Ale jeśli nie zrobisz tego, o co cię
proszę... jeśli nie wpuścisz tego faceta... wtedy Geraldowi może się znacznie
pogorszyć.
Przypuśćmy, że otworzę drzwi... co wtedy?
Weźmie trochę biżuterii. Zawsze o dziesiątej ona przesiaduje na tarasie.
Nawet nie zauważy, że ktoś wszedł i wyszedł. Ciebie zaknebluje i zwiąże. Nie martw
się... nie zrobi ci krzywdy. Zabierze szkatułkę z biżuterią i koniec. Gliny będą cię
potem wypytywać. Powiesz, że myślałaś, iż starsza pani wezwała kogoś do
fortepianu. Przecież jej nie sprawdzasz. Biżuteria zostanie sprzedana, będziemy mieli
spokój, no i Gerald będzie wolny. Później możecie robić, co chcecie, i czekać, aż ona
umrze.
Popatrzyła na niego dłużej.
- A jeśli zauważy tego mężczyznę?
- To niemożliwe. Wiesz, że będzie na tarasie. Sheila zadrżała.
Nie! Nie zrobię tego! Żałuję, że się w ogóle spotkaliśmy! Nie!
Chyba będziesz do tego zmuszona - powiedział Bromhead rozdrażnionym
głosem. - Jeśli nie obchodzi cię Gerald, może zadbasz o siebie. Za głęboko w tym
siedzisz, żeby się teraz wycofać. Gdy ten facet dowie się, że utrudniasz sprawę,
załatwi cię. Strzykawka kwasu może wyrządzić sporą krzywdę. Idziesz po ulicy,
jesteś w sklepie czy wsiadasz do taksówki... po czymś takim masz skończoną twarz, a
może i oczy.
Potrząsnęła głową.
Nie!
Pomyśl - mówił dalej. - Ona jest na tyle bogata, że spokojnie zastąpi te
błyskotki innymi, poza tym są ubezpieczone. - Wstał. - Znasz sytuację. Pamiętaj, że o
dziesiątej życie Geralda będzie w twoich rękach. Brzmi to dramatycznie, prawda?
Tak jak film w telewizji, ale czasem takie rzeczy dzieją się
w rzeczywistości. Muszę mu zapłacić. Jeśli nie dbasz o swoją twarz, pomyśl o
Geraldzie.
Wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
Hank Washington wodził swą wielką ręką po coraz niższych rejonach
szczupłych pleców Mulatki; myślami był już przy tym, czego najbardziej oczekiwał.
Tańczyli w rytm podniecającej muzyki, nagle jednak dołączył się do niej ryk syren
policyjnych i straży pożarnej. Hank zmylił krok.
- Spokojnie, kotku - szepnęła, przyciskając się do niego. - Uważaj.
Hank przesunął rękę na jędrne pośladki. Wycie syren natężało się coraz
bardziej.
Co jest grane? - mruknął, widząc, że reszta czarnych tancerzy wygląda
przez okna.
Obchodzi cię to, kotku? - spytała, pieszcząc delikatnymi palcami szeroki
kark.
Hank spojrzał w stronę baru i zauważył dającego znaki barmana. Obejmując
dziewczynę w smukłej talii, przepchnął się przez parkiet.
Barman wiedział, że ma do czynienia z człowiekiem Solly’ego Marksa. Hank
był klientem specjalnym i dawał wysokie napiwki. Oczywiście nie za nic. Barman,
dawniejszy bokser, mający za sobą sześć rund z Joem Louisem, o czym świadczyło
pokryte bliznami czoło, informował go o wszystkim, co działo się w promieniu
kilometra od baru, a mogło być użyteczne dla Marksa.
- Buda Deadkin fajczy się jak pochodnia - oznajmił.
Hank zareagował jak na dotknięcie rozgrzanym do czerwoności żelazem.
Ręka ześliznęła się z ciała dziewczyny, oczy się rozszerzyły. Odepchnął ją od siebie i
wybiegł na ulicę.
W dalekim zakątku nadbrzeżnej dzielnicy ujrzał płomienie i dym. Ruch
uliczny został wstrzymany, policja była wszędzie. Zobaczył, że nie da się użyć
samochodu. Pognał wielkimi susami przez boczną uliczkę, zatrzymał się dopiero, gdy
bijący żar uniemożliwił dalsze przybliżenie się, o niecałe sto metrów od płonącego
budynku. Ulica była pokryta zwojami gumowych węży. Barman nie przesadzał; dym
i płomienie wydobywały się z wszystkich okien pięciopiętrowego budynku.
Hank stał i patrzył. Miał nadzieję, że Joey wydostał jakoś z pokoju tego
gnojka. Pomyślał, że trzeba zatelefonować do Marksa. Nagle z kłębów dymu
wynurzył się Joey Spiek we własnej osobie. Był kompletnie zalany i porządnie
wystraszony. Hank chwycił go mocno.
- Co się dzieje?
Joey kaszlał i dławił się. Gapił się na Hanka zgłupiałymi oczami w
czerwonych obwódkach; wcale go nie poznawał. Spojrzał nieco przytomniej dopiero,
gdy został solidnie potrząśnięty.
Już po nim! - odezwał się. - Podpalił tę budę! Nic nie mogłem zrobić!
Zaczęło się fajczyć jak ognisko!
Jak to po nim? - warknął Hank. - Chcesz powiedzieć, że pozwoliłeś mu
zwiać?
Nie! To już trup! Próbowałem otworzyć drzwi. Wrzeszczał w środku... On
nie żyje!
Hank trzasnął Joeya w pokrytą bliznami twarz z takim impetem, że ten aż się
zatoczył.
- Zasnąłeś, sukinsynu! Joey skulił się.
- Zdaje się, że drzemałem przez parę chwil. Próbowałem go wypuścić... drzwi
były rozpalone do czerwoności. - Chlipnął. - To nie moja wina, Hank, przysięgam.
Gnojek podłożył ogień!
Hank posłał mu mordercze spojrzenie.
- Źle z tobą, Joey - powiedział cicho. - Nie będziesz już potrzebny Solly’emu.
Zakładaj łyżwy i zjeżdżaj stąd czym prędzej.
Zostawił Joeya i powłóczył się trochę po okolicy. Znajomy Murzyn, którego
spotkał, lokator spalonego budynku, potwierdził, że było dziesięć ofiar śmiertelnych:
wszyscy z czwartego
i piątego piętra. Hank skrzywił się. Solly będzie wściekły. Postanowił wrócić
do klubu i zatelefonować.
Mulatka tańczyła z młodym chudym Murzynem. Na widok wchodzącego
Hanka odsunął się od niej, jakby zaczęła parzyć, i zniknął w drzwiach
ewakuacyjnych. Stali bywalcy klubu wiedzieli, że nadmierne interesowanie się
towarzyszką Hanka może się źle skończyć.
Hank spojrzał na uśmiechającą się do niego dziewczynę i wszedł do kabiny
telefonicznej. Wykręcił domowy numer Marksa. Powiedziano mu, że pan Marks
wraca z „Frisco” i że samolot wyląduje najwcześniej o pierwszej. Hank zaznaczył, że
ma wyjątkowo pilną sprawę, i poprosił o telefon natychmiast, gdy Marks się pojawi.
Zostawił numer klubu i wrócił do Mulatki.
Tańczyli do trzeciej. Hank stwierdził, że nie będzie dłużej czekać na telefon
od szefa. Czuł, że już czas najwyższy zająć się dziewczyną w bardziej zdecydowany
sposób.
O dziewiątej piętnaście następnego ranka Solly Marks dowiedział się nie tylko
o śmierci Geralda, ale i o stracie nie ubezpieczonego budynku czynszowego.
Dwudziestego pierwszego o siódmej rano w hotelu Plaża Beach wrzało niby
na okręcie wojennym, na którym padła komenda: „Cała naprzód”. Spokojne
zazwyczaj i sprawne centrum hotelu pracowało na najwyższych obrotach.
W przestronnej kuchni czterech kucharzy zajmowało się przygotowaniami do
śniadania. Każdy wykonywał swoje zadania. Szykowano jajka, grzanki, smażony
boczek i szynkę, gofry, litry soku pomarańczowego, kawę i herbatę, szynkę na zimno
oraz pieczone na ostro cynaderki.
Następowały przetasowania wśród personelu, zmianę nocną zastępowała
dzienna. W gabinecie dyrektora hotelu, Hermana Laceya, znajdowali się kierownik
sal restauracyjnych i szef kuchni. Przygotowywali jadłospis na lunch i obiad.
Również nocnego portiera zluzował jego zmiennik. Był nim duży mężczyzna o
mięsistej twarzy znany jako George, właściciel dwóch szwajcarskich hoteli i bistra w
Paryżu. George był popularny na całym wybrzeżu. Miał umysł ścisły, wręcz
encyklopedyczny. Niezależnie od pytań, którymi był zarzucany, zawsze odpowiadał
bez najmniejszej zwłoki. Pewnego razu „Time” zamieścił przeprowadzony z nim
wywiad zatytułowany „Fenomenalny George”.
Również sprzątający zakończyli pracę; hotel lśnił czystością. Przyjmowano
już pierwsze zamówienia na śniadanie. Ostatni jak zwykle pojawił się detektyw Fred
Lawson, z wielką niecierpliwością oczekiwany przez Joego Handleya. Wymamrotał
coś na przywitanie i od razu chwycił słuchawkę, by zamówić to co zwykle: gofry,
smażoną szynkę, cztery jajka i grzankę.
Handley poinformował go, że noc była spokojna. Trzeba było zająć się tylko
jednym pijakiem. Lawson ponownie mruknął pod nosem.
- Pójdę chyba popływać - stwierdził Handley. - Zanosi się na upał.
Lawsona to nie obchodziło. Usadowił swą obfitą postać za biurkiem i
otworzył poranną gazetę. Młodszy kolega wyszedł.
Handley nie potrzebował wiele snu. Większą część przedpołudnia spędzał
zazwyczaj na plaży, następnie spożywał niewielki lunch i kładł się do łóżka. Spał do
dziewiętnastej, po czym zmieniał Lawsona. Przeszedł teraz do pomieszczeń
zarezerwowanych dla personelu hotelowego i przebrał się w kąpielówki.
O ósmej panią Morely-Johnson obudziło delikatne stukanie do drzwi. Do
pokoju wkroczyła Maria, gruba i zawsze uśmiechnięta kelnerka z dwudziestego
piętra. Postawiła na stoliku tacę ze śniadaniem. Twarz pani Morely-Johnson
rozjaśniła się. Tej nocy nie wypoczęła dobrze. Dręczyły ją niespokojne sny, smutne
myśli o samotności i jakieś strzępki wspomnień; musiała też wstawać do toalety. Nic
dziwnego więc, że zarówno widok jasnego światła słonecznego, jak i życzliwej Marii
działały kojąco oraz wprawiały ją w dobry humor. Była też zadowolona ze śniadania.
Nalewając herbatę, z przyjemnością spoglądała na chrupiącą grzankę i jajko na
miękko. Nawet przez myśl jej nie przeszło, że za dwie godziny może już nie żyć.
Także i Patterson miał za sobą nie przespane godziny. Bromhead nie pozwolił
nic robić. Dostosował się do tego, ale przeżywał wewnętrzne rozterki. Nie mógł
zapomnieć zimnego i spokojnego wzroku Bromheada, pytającego, skąd wie, że
zostanie wezwany. Zrzucił prześcieradło, wstał i zaczął się przechadzać do pokoju.
Na pewno zadzwoni i spyta, dlaczego nie przyniósł testamentu... chyba że...
Wzdrygnął się. Czyżby się wplątał w coś poważniejszego? Gdyby żyła,
zatelefonowałaby, nie ma innej możliwości. Zrozumiał wszystko: Bromhead i Sheila
chcą zamordować panią Morely-Johnson! Oboje są wystarczająco bezwzględni, by to
uczynić! Nie przepuszczą okazji zarobienia półtora miliona dolarów!
Spojrzał na telefon. Może zadzwonić na policję i wyjawić podejrzenia?
Pomyślał o taśmie. Zacznie się dochodzenie, straci pracę i spadek. Był tak
zdenerwowany, że poszedł do salonu i napił się brandy. Od razu poczuł się lepiej. Nie
należy przesadzać, jest w końcu już bardzo stara. Pożyje jeszcze z rok, podczas gdy
przed nim cała przyszłość. Zresztą to tylko przypuszczenia, nie wiadomo, co się
stanie. Trzeba przestać o tym rozmyślać. Przecież nie ma nic wspólnego z tymi
kombinacjami. Musi poczekać. Wszedł do kuchni i włączył ekspres do kawy.
O ósmej dziesięć Bromhead był już ubrany w swój nieskazitelny uniform od
Hawesa i Curtisa. Zjadł dobre śniadanie i szykował się do drogi. Wszedł do garażu.
Czarny dozorca uśmiechnął się i skinął głową. Cały personel hotelowy lubił
Bromheada.
Wcześnie pan wstał - odezwał się. - Dopiero co go umyłem.
Trzeba zrobić przegląd - oznajmił Bromhead - i założyć nowy komplet
świec. Silnik nie pracuje, jak powinien. Biorę go do Los Angeles, na stację obsługi
„As”. Nie mam zaufania do innych.
- Ma pan zupełną rację... „As” jest świetny, jeśli chodzi o samochody
wysokiej klasy.
Bromhead wsiadł do rollsa, machnął ręką dozorującemu i wyjechał z garażu.
Kiedy znalazł się na ciągnącej wzdłuż wybrzeża drodze do Los Angeles, pomyślał o
Sheili. Był pewien, że zrobi wszystko, co polecił. Później skupił się na swej
przyszłości. Pół miliona zapewni mu wygodę, bezpieczeństwo i jakieś nowe
doświadczenia. Nawet jednej myśli nie poświęcił pani Morely-Johnson.
Sheila przewidywała, że będzie miała kłopoty z zaśnięciem, połknęła więc
dwie pigułki. Rano obudziła się ociężała i senna. Śnił jej się Gerald, kiedy byli
jeszcze w Nowym Jorku. Nie otwierając oczu, wyciągnęła rękę, by go dotknąć. Po
chwili uniosła powieki i rozejrzała się po wygodnym pokoju. Przypomniała sobie o
wszystkim. Nadszedł ten okropny dzień.
„Usłyszysz dzwonek i wpuścisz go. To wszystko”.
Takie proste.
„Zaknebluje cię i zwiąże”.
Wzdrygnęła się. Pomyślała jednak o Geraldzie i lodowatych oczach
Bromheada. „Strzykawka kwasu może wyrządzić sporą krzywdę... po czymś takim
masz skończoną twarz, a może i oczy”. Niewidoma! Chodzić po omacku jak pani
Morely-Johnson. „Jest na tyle bogata, że spokojnie zastąpi te błyskotki innymi, poza
tym są ubezpieczone”.
Ale to byłaby zdrada. Polubiła starszą panią, która chyba jako pierwsza
zawsze odnosiła się do niej w uprzejmy i życzliwy sposób.
Leżała nieruchomo, próbując się na coś zdecydować. „Usłyszysz dzwonek i
wpuścisz go. To wszystko”. Nie wiedziała, co robić. Wstała i poszła do łazienki.
Stojąc pod prysznicem, czuła, jak letnia woda przyjemnie chłodzi rozgorączkowane
ciało. Zastanawiała się, jak zdoła przetrzymać te straszliwe dwie godziny.
Harry Miller spał bez najmniejszych problemów do ósmej. Ogolił się,
wykąpał i przystąpił do zmiany aparycji. Przyklejając wąsy, nucił pod nosem jakąś
melodię. Owszem, zajęcie wymagało zawodowej precyzji, niemniej jednak bawił go
niepokój Bromheada. Idzie mu najwidoczniej o jakąś większą forsę. Dobrze, że jego
nie obchodzą już pieniądze. Jest poza tą bezsensowną gonitwą. Był zadowolony, że
spłaci wreszcie dług. Wróci do Nowego Jorku i będzie żyć spokojnie, jak dotąd.
Spojrzał na swe odbicie w lustrze... doskonale. Uśmiechnął się z satysfakcją. Założył
podniszczony szary garnitur, wyczyścił czarne buty i spojrzał na mankiety białej
koszuli. Stwierdziwszy, że wszystko jest w porządku, wyszedł z pokoju i udał się do
restauracji.
Zanosiło się na upał. Zajął narożny stolik pod oknem i przejrzał jadłospis.
Zastanawiał go fakt, że przed każdą robotą dopisywał mu apetyt. Ku zdziwieniu
kelnerki zamówił stek, frytki, gofry i pół litra mleka.
Miał jeszcze dużo czasu, więc się nie śpieszył. Uregulował rachunek,
spakował rzeczy, zabrał wyposażenie stroiciela fortepianów i wsiadł do
wypożyczonego u Hertza samochodu.
Dziesięć minut przed dziesiątą był na parkingu hotelu Plaża Beach. O tej
porze nie było tłoku, ustawił więc samochód tak, by w razie czego móc się
pośpiesznie zwijać.
Zbliżył się czarny dozorca, który zmierzył go podejrzliwym wzrokiem.
Sprawdzanie, czy miejsca nie zajmują osoby nie związane w żaden sposób z hotelem,
należało do jego obowiązków.
- Ma pan tu jakiś interes? - spytał. Harry skinął głową.
A owszem. Wezwano mnie do naprawy fortepianu, ale jestem przed
czasem. Można tu zaczekać?
Oczywiście. - Po zaspokojeniu ciekawości wrócił do drewnianego kantorka.
Za trzy dziesiąta Harry wszedł energicznie po schodach i udał się do recepcji.
Hall świecił pustkami. Było tam jedynie trzech usiłujących wyglądać na zajętych
boyów oraz George, portier sprawdzający w „Pacific Tribune” ceny akcji. Podniósł
głowę i spojrzał na Harry’ego. Zmierzył doświadczonym i bystrym wzrokiem
podniszczony czarny garnitur i niewielką czarną torbę; nikt ważny.
-Dzień dobry - odezwał się Harry, kładąc na blacie otrzymaną od Bromheada
wizytówkę. - Do pani Morely-Johnson.
George przyjrzał się małemu bilecikowi. Dowiedział się, że ma przed sobą
pana Toma Terringa, przedstawiciela zajmującej się rozprowadzaniem organów,
fortepianów oraz harf firmy „Scholfield i Matthews”.
Spojrzał na Harry’ego. Nie podobał mu się ten facet. Miał ufarbowane na
czarno włosy i rozbiegane małe oczy. Zniszczony garnitur również nie sprawiał
najlepszego wrażenia.
To pan? - zapytał, stukając palcem w wizytówkę.
Tak - potwierdził Harry. - Gdzie mogę znaleźć panią Morely-Johnson... na
którym piętrze?
- Jeśli chce pan sprzedać fortepian, to jedynie traci czas. Harry roześmiał się.
- Ależ skąd. Wczoraj zatelefonowano do nas wieczorem. Chodzi o pękniętą
strunę. Będę to naprawiał.
George zmarszczył brwi. Niepokoiło go coś nieokreślonego w tym facecie.
- Zawsze przychodził ktoś inny... nazywa się Chapman.
- Zgadza się. Chapman stroi fortepiany, ja naprawiam.
Portier wzruszył ramionami. Podniósł słuchawkę i poprosił telefonistkę o
połączenie z apartamentem.
Po skończonej toalecie pani Morely-Johnson wyszła na taras. Było wpół do
dziesiątej. Nie wiedziała, co robić. Bromhead zabrał samochód do Los Angeles.
Wygrzewając się na słońcu i spoglądając na przystań, zastanawiała się, jak spędzić
dzielący ją od lunchu z przyjaciółmi czas.
Postanowiła wyczyścić pierścionki. Pomimo faktu, że na skutek wady oczu
nigdy nie robiła tego dokładnie, sprawiało jej to dużą przyjemność. Często mawiała
do Sheili: „Nie mogę stać się pasożytem. Nie znoszę bezczynności”.
Sheila? - odezwała się skrzypiącym głosem, na którego dźwięk właścicielka
imienia znieruchomiała. Po chwili weszła na taras.
Tak, słucham panią.
- Czy byłabyś tak miła i przyniosła mi pierścionki? Chciałabym je wyczyścić:.
Serce Sheili zabiło mocniej. Spojrzała ukradkiem na zegarek. Po chwili
ucieszyła się. Starsza pani najbardziej ze swej biżuterii lubiła właśnie pierścionki,
które przechowywała w specjalnej szkatułce. Przynajmniej ten facet ich nie zabierze.
Będzie musiał zadowolić się diamentowymi broszkami i naszyjnikami oraz sznurami
pereł.
Weszła do pokoju starszej pani, wzięła szkatułkę i kawałek materiału do
czyszczenia. Położyła to na stoliku na tarasie.
Pani Morely-Johnson patrzyła uważnie, by upewnić się, czy nic więcej nie
potrzeba. Kiwnęła głową z zadowoleniem.
Dziękuję, kochanie. - Otworzyła szkatułkę, podniosła głowę i spojrzała na
Sheilę. - Taka jesteś dziś cicha. Na pewno dobrze się czujesz?
Boli mnie trochę głowa - odpowiedziała przytłumionym głosem. Ponownie
zerknęła na zegarek. Do dziesiątej brakowało czterech minut.
Paskudna rzecz... migrena. Najlepiej weź aspirynę i się połóż. Kiedy miałam
tyle lat, też mi to dokuczało... jedna z kobiecych uciążliwości. - Podniosła wspaniały
diament i pierścionek z rubinem. Przyjrzała się im.
Chyba tak zrobię - odpowiedziała Sheila i poszła do salonu. Miała wilgotne
ręce, serce zamierało jej ze strachu. Popatrzyła na telefon. Powiedziała sobie, że nie
wolno zapomnieć o Geraldzie. Żałowała, że posłuchała wtedy Bromheada! Wiedziała,
że nie blefował. Jakie miałoby znaczenie, gdyby pani Morely-Johnson straciła trochę
biżuterii? Czuła się okropnie. Tak zawieść czyjeś zaufanie...
Rozległ się dzwonek telefonu.
Gdy Solly Marks dowiedział się o śmierci Geralda, postanowił natychmiast
zawiadomić o tym Bromheada. Działał szybko. Najpierw zatelefonował do pokoju,
ale nie zastawszy go tam, zadzwonił do garażu. Dozorca wyjaśnił, że Bromhead
wyjechał około ósmej dwadzieścia do Los Angeles. Marks obliczył więc, że nie
powinien dotrzeć tam wcześniej niż za dwie godziny. Stwierdził, że zatelefonuje do
sierżanta Pete’a Jacksona, znajomego z drogówki. Marks utrzymywał dobre kontakty
z policją; zawsze pamiętał o indyku i dwóch butelkach szkockiej, które wręczał
ważniejszym postaciom w Dzień Dziękczynienia. Tak na wszelki wypadek.
Pete? Tu Solly. Wyświadczysz mi przysługę?
Co tylko zechcesz.
Chodzi o jednego rolls-royce’a na autostradzie. Numer PCMJ1. Ciemna
czerwień - wyjaśnił Marks. - Chciałbym, żeby kierowca... Jack Bromhead... jak
najszybciej do mnie zatelefonował. Sprawa jest ważna, Pete.
Drobiazg - stwierdził Jackson. - Któryś z moich ludzi znajdzie go w ciągu
pięciu minut.
Dzięki, Pete. - Marks odłożył słuchawkę.
Bromhead przeżył nieprzyjemne zaskoczenie, kiedy jadący na szybkim
motocyklu funkcjonariusz z drogówki wyprzedził go, dając znak, by się zatrzymał.
Jechał z prędkością siedemdziesięciu kilometrów na godzinę, wiedział zatem, że nie
chodzi o przekroczenie. Spojrzał na zegarek na desce rozdzielczej. Za piętnaście
dziewiąta. Cokolwiek chciałby gliniarz, i tak było mu to na rękę. Udokumentowana
kontrola o jakieś osiemdziesiąt kilometrów od miejsca zbrodni stanowiła
niepodważalne alibi.
Gliniarz pochylił się i spojrzał na Bromheada.
Jack Bromhead? - spytał.
Tak.
Wiadomość dla pana. Proszę zadzwonić w pilnej sprawie do pana Solly’ego
Marksa. Najbliższa kabina telefoniczna jest o półtora kilometra stąd.
Twarz Bromheada stężała. Poczuł, jak go ściska w dołku.
- Dobrze... dziękuję - odpowiedział i wrzucił bieg. Gliniarz ruszył z
prędkością dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę, a Bromhead pojechał za nim.
Gdy upewnił się, że kierowca rolls-royce’a uzyskał połączenie, machnął ręką i
odjechał.
Solly? O co chodzi? - zapytał Bromhead.
Był pożar. Nie zostało nic z tego małego. Nie żyje. Bromhead przyjął cios.
Znał Marksa, wiedział, że nie rzuca słów na wiatr.
- Dobra. - Rozłączył się.
W sytuacjach podbramkowych myślał szybko i efektywnie. Wobec śmierci
Geralda wszystkie plany wzięły w łeb. Nie będzie półtora miliona dolarów do
podziału. Za dwie dziesiąta. Za chwilę Harry znajdzie się w hotelu. Po uziesięciu
minutach starszej pani może już nie być na tym świecie. Musi ostrzec Sheilę. Wrzucił
monetę i wykręcił numer hotelu Plaża Beach. Wsłuchując się w sygnał, zerknął na
zegarek. Dziesiąta. Usłyszał głos telefonistki:
- Hotel Plaża Beach, dzień dobry. Czym mogę służyć?
Proszę mnie połączyć z panią Morely-Johnson - odezwał się Bromhead.
Chwileczkę.
Nastąpiła długa pauza. Obserwując przejeżdżające samochody, czuł
spływającą po twarzy strużkę potu.
Zajęte - powiedziała telefonistka. - Poczeka pan? Harry!
Tak - odpowiedział.
Czekał w napięciu. Harry jest na miejscu! Portier rozmawia z Sheilą, ona
zgadza się, żeby stroiciel fortepianu wszedł na górę. Nie zajmie mu to więcej niż
minutę; winda jest szybka. Zadzwoni, Sheila otworzy drzwi.
Usłyszał sygnał. Zrozumiał, że połączenie zostało przerwane. Co za cholerna
dziwka! Wrzucił następną monetę i drżącym palcem wykręcił ten sam numer po raz
drugi.
- Hotel Plaża Beach, dzień dobry. Czym mogę służyć?
Miał ochotę udusić głupią babę.
Rozłączyła mnie pani. Chciałem rozmawiać z panią Morely-Johnson -
powiedział ochrypłym głosem.
Przepraszam bardzo. Już pana łączę. Z panią Morely - Johnson?
Tak!
Proszę chwileczkę poczekać.
ROZDZIAŁ 8
Joe Handley spędził czas pływając i opalając się. Szedł teraz po egzemplarz
„Pacific Herald”, żeby zapoznać się z najświeższymi wiadomościami. W hallu
zobaczył niewielkiego mężczyznę w podniszczonym garniturze, niosącego małą
czarną torbę. Odchodził akurat od recepcji. Dwie rzeczy uderzyły Joe-go. Facet miał
farbowane na czarno włosy i - co ciekawsze - jego twarz była tłusta, podczas gdy
szyja, którą Handley ujrzał, kiedy jej właściciel kierował się do windy, była chuda i
żylasta. Instynkt gliniarza mówił mu, że gość jest co najmniej dziwny.
Drzwi windy zasunęły się. Handley podszedł do George’a.
Co to za jeden? - spytał.
Jakiś facet od „Scholfielda i Matthewsa”. Będzie naprawiać fortepian pani
Morely-Johnson - oznajmił George.
A gdzie Lawson?
Czego ty oczekujesz? - George nie ukrywał niepochlebnej opinii na temat
zwierzchnika Handleya. - Śpi albo się czymś obżera.
- Nie podoba mi się wygląd tego gościa. Co o nim sądzisz?
George podrapał się po brodzie.
- Nic nie może poradzić na swą aparycję, co? Rozmawiałem z panną Oldhill.
Powiedziała, żeby go wpuścić. – Zawahał się, mówił jednak dalej. - Ale masz rację,
Joe... też mi się wydał jakiś dziwny.
Spojrzeli na siebie. Handley był niezdecydowany. W końcu to nie jego
sprawa. W dzień pracuje Lawson.
Panna Oldhill się zgodziła?
Tak... chyba jest przeziębiona... ma jakiś zachrypnięty głos.
Handley ponownie się zawahał. Wzruszył ramionami i podszedł do kiosku z
gazetami. Kupił „Pacific Herald”. Patrząc na nagłówki, myślał o dziwnym
mężczyźnie. Dlaczego miał uczucie, że trzeba by go sprawdzić? Może niepewny
chód? Lekko przygarbione ramiona, jakby spodziewał się, że ktoś go zawoła?
Warto by się rozejrzeć na górze. Starsza pani była najważniejszym gościem.
Ale jeśli Lawson się dowie, będzie wściekły. Jak to zrobić? Z gazetą w ręce Handley
podszedł do krzesła i zajął miejsce. Coś powstrzymywało go przed odejściem. Czuł
podświadomy niepokój.
Odnalezienie jego źródła zabrało mu cztery minuty. Oprócz tego, że facet miał
tłustą twarz i chudą szyję oraz farbowane włosy, nosił ciężkie, zakryte buty! Handley
odłożył gazetę i wstał. Dowie się, co jest grane. Do diabła z Lawsonem!
Sheila słuchała pełnego barytonu George’a. Drżała tak, że prawie nie mogła
utrzymać słuchawki.
- Zrozumiałem, że fortepian pani Morely-Johnson został uszkodzony. Jest tu
przedstawiciel firmy „Scholfield i Matthews”, czy może wejść?
Więc to już! - pomyślała. Nawet w tej chwili nie potrafiła zdecydować, co
uczynić. Milczała wahając się. Musi pamiętać o Geraldzie! Trzeba to zrobić!
Biżuteria jest ubezpieczona, ale czy nie chodzi o coś więcej? Pamiętała zimny błysk
w oczach Bromheada, gdy mówił, że nikt nie jest wieczny.
- Panno Oldhill? - W głosie George’a zabrzmiał niecierpliwy ton.
Musi to zrobić!
Zmusiła się do wypowiedzenia słów:
- Tak... niech wejdzie. - Drżącą ręką odłożyła słuchawkę. Zamknęła oczy.
„Zaknebluje cię i zwiąże”. Będzie musiała stanąć wobec dochodzenia
policyjnego. Szaleństwo. Nie uda jej się przez to przebrnąć! Ale przecież życie
Geralda jest w niebezpieczeństwie!
Równocześnie zabrzmiały dwa dzwonki: telefoniczny i do drzwi.
Sheila przeraziła się. Spoglądała nieprzytomnie w stronę wejścia i na stojący
obok aparat telefoniczny. Wiedziała, że za drzwiami jest złodziej, podniosła więc
słuchawkę.
Halo?
Mówi Jack.
Nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Usiadła.
Sheila?
Słucham.
Wszystko odwołane! Wytłumaczę ci, jak wrócę. Powiedz o tym Harry’emu.
Nic więcej już nie robimy... rozumiesz? Harry będzie za kilka sekund... powiesz mu,
żeby odszedł. Posłuchaj mnie...
Telefonistka powtórzyła swój błąd. Wyciągnęła niewłaściwą zatyczkę i
połączenie urwało się.
Stojąc przed drzwiami do apartamentu, Harry nacisnął dzwonek. Czekał.
Żadnej odpowiedzi. Spojrzał przez ramię i zauważył, że winda zjeżdża na dół.
Bromhead mówił, żeby zadzwonić raz, w innym przypadku mógłby
zaniepokoić starszą panią. Skoro nie otwiera drzwi, musiała się zdenerwować. Piętro
niżej są schody przeciwpożarowe...
Harry poczekał minutę. Bez rezultatu. Co za idiotka! Pożałuje tego! Czuł, jak
ogarnia go wściekłość. Zaczął cicho schodzić na dziewiętnaste piętro. Gdy znalazł się
za zakrętem schodów Sheila, odłożyła słuchawkę i podeszła do drzwi.
Zatrzymała się na klamce. A jeśli ten facet nie uwierzy? Powiedzmy, że
wejdzie siłą? Założyła łańcuch, potem dopiero uchyliła drzwi. Serce waliło jej jak
młot, kiedy rozglądała się po pustym korytarzu.
Może ukrył się pod ścianą?
- Czy... czy jest tu ktoś? - zapytała stłumionym głosem.
Odpowiedział jej tylko dyskretny szum jadącej windy. Odetchnęła z ulgą.
Widocznie poczekał, zaniepokoił się, że nie reagowała, i odszedł. Zamknęła drzwi i
zdjęła łańcuch.
W tej samej chwili Harry oparł się o metalowe drzwi, popchnął je i znalazł się
w pokoju Sheili. Przesunął się szybko w stronę wyjścia. Na widok odwróconej tyłem
kobiety zatrzymał się. Grymas wściekłości wykrzywił mu usta. Bezgłośnie postawił
czarną torbę na podłodze. Da jej nauczkę! Popatrzył na szczupłe plecy. Ogłuszy ją
ciosem znienacka, zaknebluje usta i wbije się palcami. Oduczy ją kpin!
Sheila odwróciła się i spostrzegła go. Zobaczyła wyciągające się ręce oraz
błysk w małych oczach. Czuła, że stanie się z nią coś okropnego, ale nie mogła
krzyknąć. Jej gardło było jak sparaliżowane. Gdy Harry wymierzył cios, przesunęła
się wzdłuż ściany. Poczuła tylko lekkie draśnięcie twarzy.
- Nie! - zdołała szepnąć. - Proszę posłuchać!
Harry mruknął. Opamiętał się. Na skutek gniewu nie trafił do celu; nigdy
wcześniej coś takiego się nie zdarzyło. Jeden cios zawsze wszystko załatwiał.
Zachował się jak rozdający głupie, bezskuteczne uderzenia sprowokowany bokser.
Postanowił zaatakować jeszcze raz.
Rozległ się dzwonek do drzwi.
Harry znieruchomiał. Patrzył na odsuwającą się Sheilę. To był ten
niespodziewany moment, przed którym ostrzegał Bromhead. Obrócił się szybko,
złapał czarną torbę i wśliznął się do salonu.
Sheila zawahała się. Dzwonek zadźwięczał ponownie. Wzięła się w garść i
otworzyła drzwi. Na widok dobrze zbudowanego wysokiego mężczyzny w lekkim
szarym garniturze odczuła ulgę.
Panna Oldhill? - spytał zwięźle.
Tak.
Handley, detektyw hotelowy - przedstawił się. - Przepraszam, że panią
niepokoję. Chciałem się tylko upewnić, czy wszystko w porządku.
Zawahała się.
- Tak - odrzekła.
Handley utkwił w niej wzrok.
„Niezwykłe - myślał - przecież to kobieta w jasnej peruce!
Co się dzieje?” Mimo że widział ciemne włosy, był pewien, że to ona zniknęła
wtedy na dziewiętnastym piętrze.
Przesunął się do przodu. Sheila wpuściła go.
Przyszedł chyba ktoś do naprawy fortepianu?
Tak.
Gdzie jest?
Harry pojął, że może go uratować tylko blef. Pojawił się przy drzwiach do
salonu i nie zwracając uwagi na Handleya podszedł do Sheili.
- Nie rozumiem, proszę pani - odezwał się. - Fortepian jest w świetnym
stanie... Wszystkie struny są dobre. Madame chyba się pomyliła.
- To możliwe - odpowiedziała przytłumionym głosem. Harry kiwnął głową.
- W każdym razie wszystko jest w porządku. - Zbliżył się do drzwi
wejściowych. Handley obserwował go. - Pan Chapman przyjdzie w przyszłym
miesiącu, żeby go nastroić. - Już był na korytarzu.
Handley wyszedł za nim.
- Chwileczkę.
Harry odwrócił się i spojrzał badawczo na detektywa.
O co chodzi?
Chciałbym zajrzeć do pańskiej torby.
A kim pan jest?- zapytał łagodniej.
Miejscowym detektywem - odpowiedział Handley. Usłyszał dźwięk
przekręcanego w zamku klucza. Sheila zamknęła drzwi.
Harry otworzył torbę. Ukazały się widełki stroikowe, klawisze i struny
fortepianowe.
Handley poczuł się nieswojo. Sytuacja nie była zbyt korzystna.
Coś jeszcze? - spytał Harry, naciskając guzik od windy.
Jak się pan nazywa? Twarz Harry’ego ściągnęła się.
Chwileczkę, bracie - powiedział. - Porozmawiajmy może z panem Laceyem,
twoim szefem. Mam dość numerów z nachodzącymi mnie tajniakami. Pogadamy z
panem Laceyem i powiem mu, co o tym myślę. No, jak?
Zawartość torby zbiła Handleya z tropu. Oprócz tego nie powinien właściwie
przebywać w hotelu poza swoim dyżurem. Lacey będzie chciał się dowiedzieć, co
porabia Lawson. Jeśli ten gość pójdzie na skargę, mogą poszukać innych detektywów,
a jak na razie była to najlepsza praca Joego.
Drzwi windy rozsunęły się cicho.
- W porządku - odezwał się. - Proszę o tym zapomnieć.
Harry uśmiechnął się szyderczo i wszedł do środka. Drzwi zamknęły się.
Handley odwrócił się i spojrzał w kierunku apartamentu. Blondynka w
płaszczu! Lawson na pewno o tym wiedział, ale dostał w łapę i siedzi cicho. Zresztą
lepiej będzie, jeśli on także powstrzyma się od komentarzy. W końcu Lawson ostrzegł
go, niech więc sam się tym zajmie. Po co się pakować w kłopoty?
Podszedł do drugiej windy i nacisnął guzik.
Wróciwszy z zebrania rady, Patterson opadł na krzesło przy biurku. Trwało
dłużej niż zwykle. Nie zrobił na nikim wrażenia swoim wystąpieniem i wcale się
temu nie dziwił. Czy w jego położeniu można było koncentrować się na sprawach
banku?
Weszła Vera Cross.
- Chris... dzwoniła pani Morely-Johnson. Znieruchomiał. Poczuł, jak na
przemian robi mu się zimno i gorąco.
- O co jej chodziło? - (Jakby nie wiedział.)
- Była w bardzo złym humorze. Mówiła, że czeka na testament, który miałeś
przynieść rano.
Serce Pattersona waliło jak oszalałe. Dopiero po chwili spytał:
Co jej powiedziałaś?
Że jesteś na zebraniu rady.
Jak to przyjęła?
Chciała rozmawiać z Fellowsem. Drgnął niespokojnie.
No i co?
- Wytłumaczyłam, że też jest na zebraniu. Powiedziała, żebyś zatelefonował,
od razu jak wrócisz.
Rozluźnił kołnierzyk.
- Dobra... za moment. Mam coś do zrobienia.
Sekretarka popatrzyła ze zdumieniem. Chyba jeszcze nigdy nie był taki blady
i zdenerwowany.
- Coś nie w porządku, Chris? Mogę pomóc?
Miał ochotę krzyknąć, żeby poszła do diabła, ale opanował się.
- Nie... wszystko gra. - Słyszał swój zduszony głos. – Idź już, proszę.
Bromhead powiedział: nie robić nic!
Kiedy wyszła, odsunął krzesło i wstał.
Musi coś zrobić! Co kombinuje ten cholerny Bromhead? Obszedł biurko.
Dlaczego ta stara baba jeszcze żyje? Co się w ogóle dzieje? Co ma jej powiedzieć?
Jeśli nie-zatelefonuje, ona zadzwoni do Fellowsa, który osobiście dostarczy
podrobiony testament. Nie robić nic! Czuł, że ogarnia go panika. Nagle rozległ się
dzwonek telefonu. Zbliżył się do biurka i ujął słuchawkę.
- Pani Morely-Johnson - oznajmiła Vera. - Połączyć?
Nawał myśli. Powiedzieć, że wyszedł? Że jest chory? Wtedy i tak dostanie
testament od Fellowsa. Musi to załatwić sam. Trzeba zyskać trochę czasu.
- Tak - odpowiedział.
Usiadł.
Chris? - Głos pani Morely-Johnson był jeszcze bardziej skrzeczący niż
zwykle.
Dzień dobry. Jak się pani miewa?
To najmniej ważne!
„Boże! - pomyślał - ależ jest wściekła!”
- Czekałam na testament! Miałeś go przynieść rano! Teraz jest wpół do
dwunastej, nie mam zamiaru dłużej oczekiwać!
Zastanawiał się, czy nie zająć twardego stanowiska. Chyba nie ma innego
wyjścia. Zebrał się w sobie.
- Przykro mi - powiedział szorstkim głosem. – Wczoraj mówiła pani, że
sprawa nie jest aż tak pilna. Musiałem wziąć udział w niespodziewanym zebraniu
rady. Właśnie dzięki tym spotkaniom można pomnażać pani dochody.
„Jak to przyjmie?” - zastanawiał się, wycierając z czoła krople potu.
Jeśli o coś proszę, oczekuję tego. - Spostrzegł, że jej głos jest lekko
niepewny i jakby mniej wzburzony.
Robię, co tylko mogę. Proszę mi wybaczyć, że tak mówię, ale gdyby
znajdowała się pani na moim miejscu, byłaby troszkę bardziej wyrozumiała. Jest pani
moją najważniejszą klientką, lecz są jeszcze inni. Proszę mnie obarczyć winą, ale
niezależnie, jak bym sobie tego życzył, nie jest możliwe, żebym zajmował się
wyłącznie pani sprawami.
Po chwili usłyszał łagodniejszy głos:
- Rozumiem. Wiem, że jestem starą, narzekającą kobietą. Rzeczywiście
wymagam od ciebie zbyt wiele. Poproszę o to pana Fellowsa, ty zajmij się pracą.
Tego było już za wiele.
- Nie mogę na to pozwolić - odezwał się. - Dbanie o pani sprawy jest
wyłącznie moim przywilejem. Czy mógłbym wpaść o trzeciej? Wydaje mi się, że
powinniśmy szczerze porozmawiać. Mam wrażenie, że nie jest pani zadowolona z
moich usług.
„O Boże! - pomyślał. - Teraz już porządnie nadstawia karku”.
- Niezadowolona? - podniosła głos. - Dosyć, Chris, nie zniosę takiego
zachowania! Jestem starą kobietą i nie pozwolę się dręczyć! Dobrze, przyjdź o
trzeciej. Porozmawiamy... i przynieś testament. - Odłożyła słuchawkę.
Patterson odchylił się do tyłu. To już koniec. Przez pewien
czas siedział, nie będąc w stanie znaleźć żadnego wyjścia z trudnej sytuacji.
„Opanował się. Po pierwsze należy wydostać podrobiony testament z Departamentu
Prawnego i zniszczyć go. Pogrzebał trzęsącymi się rękami wśród rozłożonych na
biurku papierów. Znalazł sygnowane przez panią Morely-Johnson upoważnienie.
Wziął się w garść i powędrował do Departamentu Prawnego. Przy biurku siedział
wysoki i szczupły, niemal wysuszony mężczyzna: Irving Fellows. Odznaczał się
czarnymi oczami i powiększającą się miarowo łysiną.
- Cześć! - odezwał się Patterson, usiłując wyglądać na pogodnego i wesołego.
- Jak tam dzieciak?
Fellows nie starał się ukrywać dezaprobaty dla kolegi. Uniósł lekko ramiona.
Lepiej, dziękuję. Chciałeś coś?
Testament pani Morely-Johnson. - Położył przed Fellowsem upoważnienie.
Znowu? - Gęste czarne brwi zmarszczyły się. - Brała go przecież trzy
tygodnie temu.
Patterson nie miał najmniejszej ochoty na dyskusję.
- No i co? Nawet jeśli będzie chciała go codziennie przez najbliższe dziesięć
lat, to i tak nic ci do tego.
Fellows przeczytał upoważnienie i wręczył nieatrakcyjnej sekretarce.
Proszę odszukać testament pani Morely-Johnson i dać go panu
Pattersonowi. - Spojrzał na rozmówcę. - O co jej właściwie chodzi?
Jeśli tak cię to interesuje, zapytaj może Weidmana - stwierdził Patterson. -
My tylko przechowujemy testament.
Uciszony tymi słowami Fellows zaczął przeglądać dokumenty.
Trzy minuty później Patterson był już w swoim gabinecie. Jeden krok do
przodu! Ale co z tego. Pani Morely-Johnson będzie miała ogromne trudności z
odczytaniem, poradzi sobie jednak, używając szkła powiększającego. Nie poprosi o
pomoc ani Sheili, ani jego.
Spojrzał na zegarek. Minęła już dwunasta. Ma trzy godziny na rozwiązanie
problemu. Usiadł pogrążony w myślach. W końcu doszedł do wniosku, że jedynym
wyjściem może być oznajmienie starszej pani, że w czasie, gdy jadł lunch, włamano
się do samochodu i zabrano teczkę, w której był testament. Na pewno w to uwierzy.
Trzeba będzie sporządzić nowy dokument. Ale co z Weidmanem?
Rozległo się pukanie do drzwi. Zajrzał bankowy goniec, Bailey.
Jakiś pan Bromhead domaga się spotkania z panem. Patterson zdołał
niczego po sobie nie pokazać.
Przyjmę go, Joe.
Wszedł Bromhead z nieodłącznym kapeluszem w ręce. Niezmiennie
odznaczał się dystyngowaną postawą i uprzejmym wyrazem twarzy. Nikt by się nie
domyślił, patrząc na niego, że jeszcze niedawno pędził po autostradzie z prędkością
stu kilometrów na godzinę - najwyższą dopuszczalną - mimo wielkiej ochoty nie
przekraczając jej. Na tamtym odcinku gliny zatrzymałyby go od razu, jak tylko by
sobie na to pozwolił.
Gdy Bailey wyszedł, Bromhead zbliżył się do biurka.
Popatrzyli na siebie.
Domaga się testamentu - odezwał się zmienionym głosem Patterson. -
Miałem nic nie robić! Co wy, do diabła, kombinujecie? Muszę go dostarczyć o
trzeciej!
Proszę bardzo. - Bromhead wyciągnął z marynarki kopertę i położył ją na
biurku. - Oryginalny testament pani More-ly-Johnson. Chciałbym otrzymać ten drugi.
- Spojrzał na kopertę leżącą na notesie. - Czy to ten?
Patterson skinął głową.
Tak.
Obawiam się, panie Patterson, że ponownie znaleźliśmy się w punkcie
wyjścia - stwierdził Bromhead. - Jej bratanek nie żyje.
Nie żyje? - Patterson wpatrywał się ze zdumieniem. Myślał szybko. Nie
będzie zatem pieniędzy dla Bromheada i Sheili. Nie przejmował się tym. Gorzej, że
jego zapis może być w niebezpieczeństwie!
- Nie jesteśmy w punkcie wyjścia - odezwał się chrapliwym głosem. - Co z
Weidmanem?
Skurczył się pod wzrokiem Bromheada. Wyglądało to tak, jakby mężczyzna
patrzył na małego chłopca.
- Chyba uda się panu doprowadzić tę sprawę do szczęśliwego zakończenia?
Jeśli mogę coś zasugerować, to proponowałbym zawiadomienie pana Weidmana o
tym, że starsza panizmieniła decyzję co do losów obrazów. Niestałość jest bardzo
typowa dla osób w tym wieku. Nie będzie mógł okazać niezadowolenia, gdyż
otrzymana informacja była tajemnicą. Nie widzę powodów, dla których pan Weidman
mógłby
sprawiać kłopoty.
Patterson zaczerpnął wolno powietrza.
Więc to skończone... naprawdę znajdujemy się na początku?
Dla pana fortuna jest chyba łaskawa. Zależy tylko od tego, co się uda zrobić
z panem Weidmanem. Jeśli dobrze pójdzie, uzyskanie majątku stanie się jedynie
kwestią czasu.
Patterson czuł natłok myśli. Brzmiało to zbyt pięknie, żeby mogło być
prawdą.
- Chcę mieć taśmę - powiedział. Bromhead kiwnął głową.
- Rozumiem, ale to, czego się chce, i to, co się dostaje, są dwiema różnymi
sprawami. Taśma mnie nie interesuje. Ma ją panna Oldhill... musi pan z nią
porozmawiać. - Przyjrzał się sfałszowanemu testamentowi. - Szkoda. Tyle wysiłku na
marne. - Włożył kopertę do wewnętrznej kieszeni marynarki i ruszył w stronę drzwi. -
Cóż, miejmy nadzieję, że pan zostanie w końcu zamożnym człowiekiem.
Patterson wpatrywał się w niego, myśląc intensywnie. Nic nie odpowiedział.
Gdy został sam, złapał słuchawkę telefoniczną.
- Vera... połącz mnie z Abe Weidmanem - polecił.
* * *
Patterson siedział w ustronnym pokoju restauracji Chez Henri i z
niecierpliwością oczekiwał Abe Weidmana. Popijając wytrawne martini, spoglądał co
chwilę na zegarek.
Weidman najpierw stwierdził, że nie mogą się spotkać, ponieważ umówił się
już na lunch z jakimś klientem.
To bardzo pilne, Abe - oświadczył Patterson. - Musimy koniecznie
porozmawiać. Nie mógłbyś tego przełożyć?
Co jest takiego naglącego? - spytał Weidman.
Sprawa dotyczy ciebie. Musimy porozmawiać osobiście. Po chwili ciszy
Weidman się zgodził:
W porządku, Chris. Będę o wpół do drugiej... Chez Henri?
Tak... na górze.
W drodze do restauracji Patterson wymyślił historyjkę. Nie miał wątpliwości
co do tego, że wszystko się uda. Niepokoiło go tylko, że taśma jest w posiadaniu
Sheili., Jakoś to będzie” - pomyślał. Byleby uczynić odpowiedni krok we właściwej
chwili. Będzie to sporo kosztowało, ale był gotowy zapłacić. Musi rozliczyć się z tą
kobietą.
Wszedł Abe Weidman.
Przepraszam, że się spóźniłem - odezwał się, podając rękę Pattersonowi. -
Cały ranek było piekielne zamieszanie, a teraz załatwiłeś mi jeszcze popołudnie.
Przykro mi, ale sprawa jest poważna. Czego się napijesz?
- Tego samego, co ty... podwójne.
Patterson złożył zamówienie.
Zajmując miejsce, Weidman popatrzył na niego badawczo.
- O co chodzi, Chris?
- Skoro już tu przyszliśmy, może byśmy coś przekąsili?
Do pokoju wkroczył kierownik sali restauracyjnej ze spisami potraw; za nim
wsunął się kelner z martini.
Weidman chciał coś lekkiego. Mówił, że czeka go męczące popołudnie.
Zamówił szparagi, gotowanego łososia na zimno i przyprawianą mieszaną sałatę.
Patterson zdecydował się na to samo.
Gdy kelner podawał szparagi, Patterson mówił o notowaniach giełdowych.
Kiedy zostali sami, stwierdził:
- Martwi mnie pani Morely-Johnson.
Weidman pogryzł jeden strączek i zanurzył w pikantnym sosie następny.
Dlaczego?
Przykro mi, Abe, ale zmieniła decyzję co do nowego testamentu.
Widelec zatrzymał się w połowie drogi do ust.
- Jak to zmieniła decyzję?
- Stwierdziła, że wraca do wersji pierwotnej.
Weidman oparł się. W małych czarnych oczkach rysowało
się kompletne zaskoczenie.
Jak to wraca? - Jego głos był zduszony. - Czy to znaczy...?
Obawiam się, że tak. - Patterson wpatrywał się w swój talerz. - Widziałem
się z nią wczoraj. Powiedziała, że przemyślała wszystko i zadecydowała darować
obrazy muzeum. Stwierdziła, że i tak o tym nie wiesz, a jeśli ofiaruje coś muzeum,
turyści będą znać nazwisko jej męża.
Weidman odłożył strączek na talerz. Patterson podniósł wzrok. Na tłustej
twarzy rysowały się zawód i zaskoczenie. Później dołączyła do nich złość.
- Prosi mnie o pierwotny testament - kontynuował. – Ma zamiar zapisać jakieś
pieniądze pannie Oldhill, nowej osobie do towarzystwa. Chce, żeby zrobić kodycyl,
ale na pierwszej wersji. Oczywiście ją mam. Kazała zniszczyć nową... tę, według
której miałeś otrzymać Picassa.
- Cholera! - mruknął Weidman. - Więc nici z obrazów?
Do pokoju zajrzał kelner. Spostrzegł nietknięte pierwsze danie, podniósł brwi
i wyszedł bez słowa.
- Abe... ja ją znam. Jest trochę zbzikowana - odezwał się Patterson. - Może
jeszcze zmienić zdanie. Będę u niej dzisiaj. Mam nowy testament, nie zniszczyłem
go. Trzeba dać jej trochę czasu do namysłu. Wiem, jak dużo dla niej uczyniłeś. Jeśli
ktoś zasługuje na te obrazy, to jedynie ty. Weidman potarł tłustą brodę.
Stare baby! Nigdy nie wiadomo, co im przyjdzie do głowy. W ogóle... -
Przerwał i uniósł bezradnie ręce.
Można powiedzieć, że mam na nią pewien wpływ - stwierdził Patterson.
Spoglądając na Weidmana, pochylił się do przodu. - Gdybym miał trochę czasu, może
udałoby mi się namówić ją, żebyś ty dostał obrazy. Jeśli zechcesz ze mną
współdziałać, spróbuję to zrobić.
Weidman znieruchomiał i utkwił w rozmówcy wzrok.
- Co przez to rozumiesz?
- Dziś jest piątek. Powiedziałem, że do poniedziałku będziesz w Nowym
Jorku. W ten sposób zyskujemy trochę czasu. Chciała od razu zatelefonować i
wezwać cię, żeby sporządzić kodycyl. Nadstawiłem karku, Abe, ale wiem, że to
kaprysy starej kobiety i postaram się wpłynąć na to, żeby zmieniła decyzję. Jeśli
uważasz, że zrobiłem coś źle, powiedz. Biorę wszystko na siebie.
Weidman zaczął coś mówić, ale zaraz ucichł. Przed oczami miał trzy
wspaniałe obrazy, zdobiące ściany przedpokoju pani Morely-Johnson. Posiadanie ich
było jego największym pragnieniem. Myśl o ich ekspozycji w lokalnym muzeum
napawała go goryczą.
- Być może zadzwoni do ciebie do biura - odezwał się Patterson. - Daj mi
trochę czasu. Wydaje mi się, że mógłbym jeszcze coś załatwić.
Weidman zawahał się, ale zwyciężyło w nim poczucie obowiązku. Odezwał
się urzędnik formalista.
To niemożliwe, Chris. Doceniam, że chcesz mi pomóc, ale nie mogę się na
to zgodzić.
W porządku. - Patterson wzruszył ramionami. - Jeżeli tak uważasz, to nie
ma sprawy. Ale powiedziałem, że jesteś w Nowym Jorku. Jeżeli dowie się, że to
nieprawda, będę skończony.
Weidman poruszył się niespokojnie.
Nie dowie się o niczym - powiedział. - Nie myśl, że nie doceniam tego, co
dla mnie robisz, uważam jednak, że tylko ona ma prawo decydować, co zrobić z
obrazami. Nie chciałbym się wikłać w coś, co mogłoby... - Urwał raptownie, widząc
pytające spojrzenie Pattersona. - Po prostu nie - stwierdził głosem, w którym
zabrzmiał jednak ton niezdecydowania.
Rozumiem - odparł Patterson. - Ale znam dobrze starszą panią. Najpierw się
do czegoś zapala... potem gaśnie. Zasługujesz na te obrazy, Abe, więc pozwól mi
chociaż spróbować. Nie pokazuj się jej. Co ci szkodzi zaczekać do poniedziałku?
Zamyślony Weidman utkwił wzrok w nietkniętych szparagach. Dlaczego nie
spróbować? Chyba warto, a nuż się uda?
Skinął prawie niedostrzegalnie głową i zaczął jeść. Patterson zrozumiał, że
uczynił następny krok do przodu.
Kilka minut po dwunastej Bromhead wjeżdżał do hotelowego garażu. Myjący
akurat mercedesa 280 czarny dozorca przerwał tę czynność i zbliżył się do niego.
Proszę nie mówić, że był pan w Los Angeles - odezwał się. - Nie dałoby się
tak szybko.
W połowie drogi zrozumiałem, co nawala. - Bromhead zaczął opowiadać
przygotowaną historyjkę. - Była zapchana dysza w gaźniku. Przeczyścili na stacji
obsługi i teraz ciągnie jak marzenie.
Rozweselony Murzyn zachichotał.
Takie jest życie, panie Bromhead.
Zgadza się. - Dozorca odwrócił się, by móc podziwiać samochód. - Cudo,
prawda?
Tak.
Bromhead udał się do swego pokoju. Wyjął podrobiony testament i położył go
na stole. Czuł się stary i sfrustrowany. Gdyby tylko Gerald jakoś się zachowywał, no i
żył, wszystko by grało. Jedyny krewny! Zastanawiał się nad przyszłością. Nadal
będzie kierowcą starszej pani. Domek w Carmel był już tylko marzeniem, które
rozwiało się jak dym w powietrzu. Po jej śmierci dostanie rolls-royce’a i piętnaście
tysięcy dolarów rocznie. Koszty utrzymania ciągle wzrastają, suma ta umożliwi więc
jedynie skromną egzystencję. Nie były to najlepsze perspektywy.
Wziął do ręki kopertę z testamentem i podarł ją na drobne kawałeczki. Zaniósł
wszystko do łazienki, wrzucił do muszli klozetowej i spuścił wodę.
Wrócił do pokoju i wykręcił numer apartamentu.
Gdy w słuchawce rozległ się głos Sheili, odezwał się:
Mówi Jack... jak się mają sprawy?
Nagrywa teraz - odparła. - Możesz przyjść na górę.
Dostał się do apartamentu, używając własnego klucza. Słyszał grę pani
Morely-Johnson. Mozart? Beethoven? Nie wiedział. Dźwięk był płynny, frazy
zachwycające. Wszedł do pokoju Sheili. Czekała przy oknie.
Zamknął drzwi.
- Jak było?
Pokrótce opowiedziała, co zaszło, ale ominęła kilka szczegółów. Powiedziała,
że wpuściła Harry’ego, lecz pojawił się wtedy hotelowy detektyw. Udało się jednak
rozwiać jego podejrzenia.
„Więc zdarzyło się to niespodziewanie” - pomyślał Bromhead. Patrząc z
perspektywy czasu, mógł tylko stwierdzić, że wszystko skończyło się dobrze. Nie
pragnął śmierci starszej pani, jeżeli nie miałaby przynieść żadnych korzyści.
Teraz należało powiadomić Sheilę o Geraldzie. Musiał to zrobić delikatnie.
Nie umiał przewidzieć reakcji. Podejrzewał, że ten brudny gnojek znaczył dla niej
więcej, niż okazywała. Nie chciał, żeby robiła sceny.
- No tak - zaczął. - Sprawy się mają źle. - Przerwał i dokończył niższym
głosem: - Przykro mi, ale mam niedobre wiadomości.
Spojrzała na niego szybko.
Co się stało?
Gerald.
Tylko spokojnie - pomyślał. Zauważył, że zaciska pięści.
Co z Geraldem?
Wypadek. Nie wiem, ile dla ciebie znaczył... przykro mi... nie żyje.
Nie żyje?
Cała krew odpłynęła jej z twarzy. Przeraził się, widząc ją w takim stanie.
Niestety... zginął w pożarze.
Ty go zabiłeś! - Słysząc porywczy ton, uświadomił sobie, jak niebezpieczna
może być, jeżeli nie uda mu się zapanować nad jej emocjami.
Nie... to wypadek. - Mówił cicho i spokojnie. - To była jego wina. - Umysł
pracował mu na najszybszych obrotach. Musiał zapobiec w jakiś sposób
nadchodzącej scenie. - Był z dziewczyną w budynku czynszowym, na ostatnim
piętrze... znasz go przecież... zabawiali się. Przeraziła się i zaczęła opierać... jeszcze
prawie dziecko. Strącił lampę, wszystko poszło z dymem. Byli w pułapce.
Obrał właściwą taktykę. Wściekłość i rozpacz wyparowały z niej, patrzyła
tylko niedowierzająco.
Dziewczyna?
Smarkula... szesnaście lat. - Wbijał sztylet coraz głębiej. - Chyba nie
sądziłaś, że wytrzyma tak długo bez kobiety? Poderwał tę małą... szesnastkę.
Zadrżała i odwróciła się. Podeszła wolno do okna i oparła czoło o szybę.
- Zginęli oboje - mówił. - Dlatego chciałem, żebyśmy porozmawiali. Wobec
śmierci Geralda nie ma już żadnych krewnych mogących dziedziczyć... Znaleźliśmy
się w punkcie wyjścia.
Zapanowała cisza. Przez zamknięte drzwi przenikały magiczne dźwięki
fortepianu.
Bromhead zaczął tracić cierpliwość.
- Oczywiście bardzo mi przykro, ale nie trzeba robić z tego tragedii.
Odwróciła się gwałtownie. Ujrzał płonący wzrok. Zrozumiał, że nie powinien
nic mówić.
- Nie trzeba? Jakie ty masz prawo osądzać? Jesteś tylko podłym kanciarzem! -
Wzdrygnął się, słysząc gorycz w jej głosie. - On był... moim mężem!
Przez chwilę Bromhead nie mógł uwierzyć własnym uszom.
Co? On, twoim mężem?
Odejdź! - Przesunęła się apatycznie i usiadła na łóżku. Przykryła twarz
rękami.
Patrzył w oszołomieniu.
Tak... pobraliśmy się przed wyjazdem.
Gerry był twoim mężem?
Poczuł ściekające po twarzy krople potu.
Dlaczego mi nie powiedziałaś?
A dlaczego miałabym to robić? Nigdy nie pytałeś. Idź już stąd!
Bromhead pomyślał o zniszczonej kopii testamentu. Czuł, że mógłby zabić tę
zakrywającą dłońmi twarz kobietę. Zastanawiał się. Wciąż jest trochę czasu. Mają w
garści Pattersona. Harry na razie też nie wyjechał. Może przecież jeszcze raz
podrobić dokument.
- Czy ty nic nie rozumiesz? - warknął. - Skoro jesteś małżonką Geralda, to
jako najbliższej krewnej należy ci się cała
forsa!
Podniosła wzrok. Puste spojrzenie zaniepokoiło go.
- Nie chcę jej! - odezwała się. - Nie żyje... Mając pieniądze, zrobiłabym coś z
niego... Dlatego się pobraliśmy... chciałam mieć wpływ... żeby go ukształtować.
Udawał, że go nie obchodzą pieniądze, ale nie znał ich siły. Nauczyłabym go. Teraz
już za późno... nie chcę pieniędzy.
Bromhead opanował się resztkami sił.
- Nie wiesz, co mówisz! Zapomnij o nim! Możesz mieć innych... co w tym
gówniarzu było takiego niezwykłego? Jeśli ci potrzebny ktoś o połowę młodszy, też
go znajdziesz! - Wiedział, że będzie żałował tych słów, ale był tak wściekły, że nie
mógł się powstrzymać. - Jeszcze nic straconego. Porozmawiam z Pattersonem.
Zaczniemy od nowa. Odziedziczysz fortunę! Półtora miliona dolarów! Musimy to
zrobić!
- Wynoś się!
Oszołomił go pełen nienawiści i wściekłości głos. Ujrzał w oczach kobiety
pogardę i obrzydzenie. Zrozumiał, że jej nie nakłoni, ale nie mógł pozwolić, żeby
wyśliznęły mu się z rąk takie pieniądze.
Sheila! Weź się w garść! Posłuchaj...
Wynoś się!
Uświadomił sobie, że dalsze perswazje są bezskuteczne. Miał ochotę ją
uderzyć, ale opanował się.
Dobrze... w porządku. - Odsunął się. Nie mógł powstrzymać się, żeby jej nie
zranić. - Gerry mówił o tobie. Powiedział, że masz kompleks macierzyński i jesteś
zbzikowana. Oprócz chwil, gdy byliście w łóżku, obchodziłaś go tyle, co
zeszłoroczny śnieg. Jesteś wariatką i pożałujesz tego, co robisz teraz, gdy będziesz
starsza. A na to wcale nie musisz długo czekać. Będziesz samotna i biedna.
Wynoś się!
Bromhead pogodził się ze swą klęską. Opuścił pokój i skierował się do windy.
Z salonu dobiegały dźwięki fortepianu.
Sheila siedziała nieruchomo z wciśniętymi między kolana dłońmi. Kompleks
macierzyński? Zbzikowana? Tak, Bromhead ma rację. Poślubiła Geralda, bo chciała
mieć pewność, że po otrzymaniu forsy nie zostawi jej i nie poszuka sobie kogoś
młodszego. Miał opory przed ślubem. „Po co taki obciach?” pytał. „Przecież teraz
nam też dobrze”. Wiedziała, że potrzeba silnego wpływu, żeby go zmienić. Był od
niej uzależniony finansowo - próżnował, a ona pracowała. Na tym opierał się jej
wpływ. Propozycja Bromheada była upragnionym wyzwoleniem. Mogłaby cały czas
przebywać z Gerrym. Nie musiałaby harować w szpitalu, zastanawiając się, co on
robi, wracać zmęczona i zmuszać się do wychodzenia z nim, starając się w dodatku
być wesołą. Dlaczego to zrobiła? Zbzikowana? Tak... czuła coś do młodych facetów;
było to również dobre określenie jak inne. Teraz już nie ma Geralda. Musi być z nią
coś nie w porządku. Chociażby dlatego, że dała się wplątać w tę sprawę z
Bromheadem. Wszystko przez te pieniądze.
W każdym razie Gerald jest martwy. Pomyślała o swoim życiu. Szereg
otwierających się i zatrzaskujących drzwi. Te były następnymi do zamknięcia.
Poczuła, że musi odejść. Nie poświęci reszty życia na towarzyszenie starej kobiecie.
Pomyślała o Pattersonie. Będzie oczekiwał śmierci pani Morely-Johnson z
pewnością, że otrzyma upragnione pieniądze; zawsze, niezmiennie z siebie
zadowolony. Co za niesamowity egoista! Nagle ogarnęła ją nienawiść do
przystojnego, zadufanego w sobie i dwulicowego mężczyzny. Nie ujdzie mu to
wszystko! Dlaczego los miałby się obejść z nim lepiej? Gerry nie żyje, ona i
Bromhead nie mają nic. Z jakiej racji Patterson miałby coś dostać?
- Sheila?
Zawołała ją pani Morely-Johnson. Wstała i poszła do salonu.
Idę do restauracji - odezwała się starsza pani. - Właśnie skończyłam
nagrywać. Bądź tak dobra i opisz pudełko: Beethoven, „Sonata Appassionata”.
Oczywiście.
Pani Morely-Johnson przyjrzała się jej.
Jak twój ból głowy?
Już minął.
To wspaniale. - Położyła rękę na ramieniu Sheili. - Zjedz dobry lunch.
Zamówiłaś już coś?
Tak.
Zatem smacznego. O trzeciej będzie tu pan Patterson. Muszę go zbesztać,
bo nie był zbyt uprzejmy, gdy rozmawialiśmy. - Ruszyła powoli w stronę drzwi. -
Odprowadzisz mnie do windy?
Sheila zatrzymała wzrok na swej podopiecznej. Wiedziała, że oglądają po raz
ostatni. Poczuła żal. W połowie niewidoma staruszka była nie tylko wielką artystką,
ale również i dobrym człowiekiem. To dla Sheili znaczyło najwięcej. Zanim przybyła
tu i zaczęła się nią zajmować, dobro było jedynie pustym hasłem w słowniku.
Podprowadziła starszą panią do windy, gdzie zaopiekował się nią obsługujący
- starszy mężczyzna, w każdej chwili gotowy służyć pomocą,
Drzwi zasunęły się bezgłośnie. Sheila ruszyła energicznym krokiem do swego
pokoju. Otworzyła szafę i wyjęła dwie zniszczone walizki. Wkrótce skończyła
pakowanie. Rozejrzała się po pokoju, by sprawdzić, czy nie zostawiła czegoś.
Wysunęła szufladę nocnej szafki i wyjęła taśmę z obciążającym Pattersona
nagraniem.
Poszła do gabinetu i opisała pudełko: „Sonata Appassionata”, Beethoven.
Następnie weszła do salonu. Jedną z półek biblioteczki zajmowało około
trzydziestu dokładnie opisanych taśm, pomiędzy które wsunęła najnowszą.
Przewinęła także dopiero co nagraną i włożyła do nie opisanego pudełka.
Udała się do gabinetu. Napisała przy biurku zwięzły list, który umieściła na
pustej szafce nocnej. Rozejrzała się ze smutkiem. Wzruszyła ramionami i włożyła
jasny prochowiec. Wzięła do rąk walizki i pozostawiwszy w drzwiach klucz, wyszła z
apartamentu.
Jadąc taksówką na dworzec autobusowy, otworzyła torebkę, by sprawdzić, ile
ma pieniędzy. Dziewięćdziesiąt pięć dolarów. Uśmiechnęła się gorzko. Kiedy
przyjechali, miała pięćdziesiąt pięć... Nie za duży zysk - pomyślała.
Kupiła bilet do Los Angeles. Kierowca zapakował obie walizki do bagażnika.
Autobus był wypełniony tylko w połowie, nie miała zatem problemów z zajęciem
miejsca przy oknie. Postanowiła spędzić noc w Los Angeles, a potem jechać do San
Francisco. Była pewna, że bez trudności znajdzie pracę w szpitalu Masonie, który
zawsze cierpiał na braki personelu. Gdy wyjmowała z torebki papierosy, usiadł obok
niej młody mężczyzna.
- Ma pani jednego na zbyciu? - zapytał, ściskając między kolanami brudną,
wyświechtaną torbę.
Spojrzała na niego: „Drugi Gerry” - pomyślała. Był szczupły, z opadającymi
na ramiona włosami. Zniszczona cera opalonej twarzy świadczyła o nieodpowiednim
sposobie odżywiania się. Gdy brał papierosa, zauważyła brudne ręce i czarne
paznokcie. Poza tym był spocony.
Zaczęli rozmawiać. Po chwili rozluźnił się. Odniosła wrażenie, że mówi
zupełnie jak Gerry. Miał tak samo głupi, młodzieńczy sposób wyrażania się. Trzeba
wszystko zmienić! Pozbyć się bogatych! Za dużo jest starych ludzi! Cały Gerry.
Negujące, co tylko się da, frazesy, bez jakichkolwiek konstruktywnych propozycji.
Zrelaksowana słuchała towarzysza podróży.
„Potrzeba mu jedynie kąpieli i przyzwoitego jedzenia” - myślała. Może
udałoby się coś z niego zrobić? Dobrze mu patrzy z oczu.
W Los Angeles zaproponowała, żeby poszli razem do hotelu. Popatrzył na nią
i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Na widok pełnego młodzieńczej żądzy wzroku
poczuła falę gorącej krwi.
Kiedy zbliżali się do recepcji w nędznym i odrapanym hoteliku, nie pamiętała
już o Gerrym.
Bromhead wrócił do pokoju. Otworzył puszkę piwa i usiadł.
„Znów w punkcie wyjścia” - pomyślał.
Mogło być gorzej. Musiał ograniczyć zasięg swoich planów na przyszłość.
Nie da się zrealizować marzenia o domku w Carmel. Starsza pani może żyć długo,
kiedy zaś umrze, będzie dostawał piętnaście tysięcy dolarów rocznie. Trzeba być
zapobiegliwym i zacząć oszczędzać na gorsze łata.
Nagle przypomniał sobie o Sollym Marksie. Wyprostował się na krześle. Był
mu winien trzydzieści dwa tysiące. Nigdy tego nie spłaci. Pamiętał wzrok Marksa,
gdy mówił: „Dysponuję też własnymi poborcami... chyba słyszałeś o tym”.
Możliwość, że zostanie przyłapany przez kilku zbirów, którzy zmiażdżą mu
czaszkę, stawała się coraz bardziej prawdopodobna. Bromhead jednakże nie wpadał
nigdy w panikę. Trzeba to było po prostu załatwić. Zastanawiał się przez jakiś czas,
popijając piwo. Wreszcie podjął decyzję. Ujął słuchawkę telefoniczną. Złapał
Solly’ego, kiedy ten wychodził akurat na spóźniony lunch.
- Mówi Jack - przedstawił się. - Możemy rozmawiać, jestem na zewnętrznej
linii.
Marks oddychał sapiąc.
Przykro mi z powodu tego gnojka - powiedział - ale nie możesz mnie winić.
Sam podłożył ogień. Straciłem kupę forsy na tym interesie.
Też żałuję - stwierdził Bromhead. - Moja akcja się skończyła, Solly. Bez
niego jestem zastopowany. Dzwonię, żeby cię poinformować, że możesz podrzeć
kwity dłużne.
Nigdy tego nie robię. - W głosie Marksa zabrzmiał niebezpieczny ton. -
Albo płacisz, albo będę musiał sam odebrać forsę. Wiesz, co mam na myśli?
Niestety, Solly, ale to niemożliwe. Zabezpieczyłem się na wszelki wypadek
- oświadczył spokojnie.
Przez dłuższą chwilę słychać było tylko buczenie na linii i sapanie Marksa.
Co to znaczy? - spytał.
To, że podrzesz te kwity. Pogodzisz się ze swoją stratą, tak jak ja
pogodziłem się z moją.
Tak uważasz?
Jestem tego pewien, Solly, i dowiesz się nawet, dlaczego. Przypominasz
sobie może Harry’ego Millera?
Harry Miller? - powtórzył Marks niespokojnie. - Coś o nim słyszałem.
Ba, kto nie słyszał? - Bromhead napił się piwa. - Tak się składa, że Harry to
jeden z moich dobrych przyjaciół... kiedyś uratowałem mu życie. Uparł się, żeby mi
się za to odwdzięczyć. Wspomniałem coś o twoich poborcach, Solly, ale muszę
przyznać, że nie podobało mu się to za bardzo. Harry twierdzi, że jeżeli cokolwiek
miałoby się mi przydarzyć, z wielką przyjemnością zająłby się... nie muszę chyba
kończyć? Po chwili dał się słyszeć niepewny głos Marksa:
Nie wiem, o czym mówisz, Jack. Ktoś ci groził?
Różnie się dzieje - stwierdził Bromhead. - Więc zniszczysz te świstki,
Solly?
Jeśli i tak nie masz forsy, to po co miałbym je trzymać.
W porządku. Dobra, Solly... życzmy sobie powodzenia następnym razem,
jeżeli on w ogóle nastąpi. - Bromhead odłożył słuchawkę.
Pani Morely-Johnson nie spodziewała się go przed siedemnastą, postanowił
więc zaprosić na lunch Harry’ego Millera. Blefowanie Marksowi nie było zbyt
bezpieczne.
Po drodze oddał się rozmyślaniom. Wszyscy trzej - on, Harry i Marks - byli
mniej więcej w tym samym wieku. Jeśli zdarzyłoby się, że pierwszy umarłby Harry,
Bromhead miałby poważne kłopoty z Marksem. Jeśli natomiast jako pierwszy
zszedłby Marks, byłoby jeszcze mniej problemów, które nie zaistniałyby w ogóle,
gdyby pierwszy opuścił ziemski padół Bromhead.
Wydawało mu się, że jego przyszłość jest uzależniona od długości życia
Harry’ego. Nie były to najlepsze widoki, ale nie miał na to żadnego wpływu.
Jedynym wyjściem było pogodzić się z zaistniałą sytuacją.
Kilka minut przed trzecią Patterson wkroczył do hallu w hotelu Plaża Beach.
Miał z sobą pudełko ulubionych przez panią Morely-Johnson kandyzowanych
maronów.
W połowie drogi do windy zatrzymał go portier George.
- Przepraszam bardzo...pan Lacey chciałby zamienić z panem kilka słów.
Później - odpowiedział Patterson zwięźle. - Mam wizytę u pani Morely-
Johnson.
Sprawa dotyczy właśnie pani Morely-Johnson - oświadczył George.
Patterson zawahał się. Skinął głową i udał się do gabinetu dyrektora.
Lacey wstał. Uścisnęli sobie ręce.
- Pomyślałem, że lepiej będzie, jeśli pana ostrzegę - powiedział. - Starsza pani
jest bardzo zdenerwowana. Osoba do towarzystwa odeszła.
Patterson znieruchomiał. Wpatrywał się w dyrektora. n Jak to odeszła?
- W czasie gdy pani Morely-Johnson jadła lunch w restauracji, panna Oldhill
spakowała się i wyszła. Zostawiła list. - Lacey podał rozmówcy złożoną kartkę
papieru.
Patterson odłożył pudełko w błyszczącym opakowaniu i niepewnymi rękami
rozłożył papier. Przeczytał:
Droga pani Morely-Johnson.
Przepraszam, że odchodzę w ten sposób, i proszę o wyrozumiałość. Dziękuję
za całą życzliwość, ale musiałam to zrobić. Proszę nie myśleć o mnie źle.
Ze szczerymi wyrazami szacunku
Sheila Oldhill.
Patterson wpatrywał się w krótki list. Usiłując nic po sobie nie pokazać,
spojrzał na Laceya.
To dziwne. Więc... odeszła?
Tak. Zabrała swoje rzeczy. Madame jest bardzo rozdrażniona.
Idę na górę. - Patterson włożył małą kartkę do kieszeni. - Będę musiał
znaleźć kogoś innego. Czy tymczasem jest ktoś...?
- Oczywiście. Maria została powiadomiona. Jest teraz przy niej.
Patterson wziął pudełko kandyzowanych maronów i udał się spiesznie do
Windy. Pojechał do apartamentu. Jego umysł pracował bardzo szybko.
Myślał o mogącej mu poważnie zaszkodzić taśmie. Co Sheila z nią zrobiła?
Dlaczego tak odeszła? A może wzięła ją z sobą? Czy będzie go szantażować? Miał
wrażenie, że przewiewa go lodowaty wiatr.
Drzwi otworzyła Maria - gruba i pogodna kelnerka z dwudziestego piętra.
Wyglądała na zmartwioną.
Jak ona się czuje? - spytał, wchodząc do przedpokoju.
Nie za dobrze, proszę pana. Jest na tarasie. Patterson zebrał się w sobie i
poszedł na taras.
Pani Morely-Johnson siedziała pod czerwono-niebieskim parasolem
przeciwsłonecznym. Jej nie widzący wzrok błądził po przystani. Na kolanach tkwiły
stare ręce. Właściwie po raz pierwszy zdał sobie sprawę z jej podeszłego wieku.
Podniosła głowę, zerkając przez grube szkła, i uśmiechnęła się.
- Nie wiem, co bym zrobiła bez ciebie, Chris - odezwała się wyciągając
pomarszczoną i wypielęgnowaną dłoń.
Doznał czegoś w rodzaju wyrzutów sumienia. Pochylił się, i musnął ustami
rękę.
- Słyszałem o wszystkim od pana Laceya - powiedział, kładąc na stole
pudełko. - Zadziwiające. Wydawało się, że jest zadowolona w pani towarzystwie. Nie
potrafię tego zrozumieć... to naprawdę dziwne.
Pani Morely-Johnson uniosła ręce, lecz zaraz położyła je z powrotem na
kolanach.
Ja to rozumiem - stwierdziła. - Była zbyt młoda. Chyba mądrze zrobiła, że
odeszła. Starość czerpie siły z młodości. Zranił mnie tylko sposób, w jaki to uczyniła.
Tak. - Patterson usiadł. - Naprawdę mi przykro. Czy życzy pani sobie,
żebym dowiedział się, czy pani Fleming jest wciąż chętna... Wydaje mi się, że była
odpowiednia?
Tak... podobała mi się. Starość dla starości. - Pani Morely-Johnson uniosła
ręce w geście wyrażającym bezradność. Pomyślał, że tak wyglądają przegrani. -
Zrobiłbyś to dla mnie, Chris?
Oczywiście.
Było coś w tej dziewczynie, co mi się bardzo podobało - mówiła dalej. -
Czytałeś list, napisała „ze szczerymi wyrazami szacunku”. Myślę, że naprawdę to
chciała powiedzieć.
Patterson drgnął.
Jestem tego pewien.
Tak. - Zdjęła okulary. - Była naprawdę miła. Będzie mi jej brakowało.
Przyniosłem dla pani drobny upominek... kandyzowane marony.
Pani Morely-Johnson ponownie włożyła okulary. Pochyliła się do przodu i
spojrzała na pudełko.
- Ty także jesteś dla mnie taki miły, Chris. - Dotknęła go w ramię. - Nie
spotyka się już teraz wiele życzliwości. Dziękuję... kiedyś zostaniesz wynagrodzony...
zobaczysz. - Uśmiechnęła się do niego.
Przebiegł go dreszcz.
- To moja przyjemność - odezwał się ochryple. - Przyniosłem testament.
Machnęła ręką.
- Teraz nie ma to już żadnego znaczenia, Chris. Przykro mi, że cię tak
zanudzałam. Chciałam ją nagrodzić... ale odeszła. Weź go z powrotem do banku.
Pomyślał o Abe Weidmanie. Trzeba będzie przekazać mu smutną wiadomość,
że nie odziedziczy, niestety, obrazów Picassa. Nie przejmował się tym. Weidman nic
na to nie poradzi. Powie mu, że usilnie próbował namówić starszą panią, ale, niestety,
nie zdołał.
Może lepiej pójdę od razu do pani Fleming - zaproponował. - Jeśli nie
znalazła niczego, poproszę, żeby przyszła wieczorem.
Będę ci bardzo wdzięczna. Podobała mi się. Szkoda, że
nie zdecydowaliśmy się na nią na samym początku... Sheila była za młoda...
Tak. - Patterson wstał.
Jeszcze jedno, Chris...
Zatrzymał się. O co może chodzie? Czuł, jak naprężają mu się wszystkie
nerwy.
Słucham?
Czy byłbyś tak miły i włączył mi którąś taśmę? Jestem trochę smutna, a
wydaje mi się, że mogłaby mi dobrze zrobić moja muzyka. Wszystkie są na półce w
biblioteczce.
Popatrzył na siedzącą pod kolorowym parasolem starą, bogatą i samotną
kobietę. Tacy właśnie byli ludzie, z którymi współpracował. Starzy, zamożni, nie
mający nikogo.
Nie trzeba się smucić - powiedział łagodnie. - Czym się martwić?
Włącz taśmę - poprosiła. - Jesteś młody. Nie rozumiesz, czym jest smutek.
Zawahał się. Potem wszedł do salonu i przyjrzał się niespokojnie pudełkom
ustawionym na półce.
Co Sheila zrobiła z taśmą? Wyrzuciła? A może skasowała? Czy będzie go
szantażować? Pomyślał o nadchodzących dniach, tygodniach i miesiącach
wypełnionych oczekiwaniem na telefon. Wybrał pierwsze z brzegu pudełko i wyjął z
niego szpulę, którą założył na magnetofon.
Salon wypełnił się przejrzystymi i klarownymi dźwiękami fugi Bacha.
Wychodząc z apartamentu, pomyślał, że jest szansa, żeby wszystko się
ułożyło. Sheila odeszła. Być może o nim zapomni. Nie miał oczywiście
najmniejszego pojęcia o tym, że taśma, podpisana jako „Sonata Appassionatą”,
znajdowała się przed chwilą w zasięgu jego ręki.
Wcześniej czy później pani Morely-Johnson poprosi nową osobę do
towarzystwa, żeby ją włączyła.
Było to jedynie kwestią czasu.
„KB”