Czechow Antoni Kontrabas i flet

KONTRABAS I FLET

Obrazek

Na jednej z prób flecista Iwan Matwieicz wałęsając się między pulpitami wzdychał i użalał się:

Skaranie boskie! Nie mogę znaleźć porządnego mieszkania! W hotelu nie mogę mieszkać, bo za drogo, w mieszkaniach prywatnych, przy rodzinie — nie chcą muzykantów.

Przeprowadź się pan do mnie! — nieoczekiwanie zaproponował mu kontrabasista. — Płacę dwanaście rubli za pokój; jak będziemy mieszkać we dwóch, to wypadnie po sześć.

Iwan Matwieicz chwycił się tej propozycji oburącz. Nigdy z nikim razem nie mieszkał, nie miał doświadczenia w tym względzie, ale zakonkludował a priori, że wspólne życie ma wiele uroków i wygód. Po pierwsze jest do kogo usta otworzyć, jest z kim podzielić się wrażeniami, po drugie wszystko do połowy: herbata, cukier, usługa. Z kontrabasistą Piotrem Pietrowiczem utrzymywał stosunki przyjacielskie, znał go jako człowieka bardzo skromnego, uczciwego i nie pijaka; a że sam nie pił, był uczciwy i nie porywczy — więc dobrali się jak w korcu maku. Przyjaciele podali sobie ręce i tegoż dnia łóżko flecisty stało obok łóżka kontrabasisty.

Nie minęły trzy dni, a Iwan Matwieicz już się przekonał, że dla wspólnego pożycia nie wystarczą przyjazne stosunki i takie „trywialne" cnoty jak wstrzemięźliwość, uczciwość i pogodne usposobienie.

Iwan Matwieicz i Piotr Pietrowicz zewnętrznie są tak samo niepodobni do siebie, jak instrumenty, na których grają. Piotr Pietrowicz to wysoki długonogi blondyn o wielkiej strzyżonej głowie, ubrany w niezdarny, krótkopoły frak. Mówi stłumionym basem; chodząc stuka obcasami; kicha i kaszle tak głośno, że drżą szyby. Iwan Matwieicz jest natomiast drobny, chuderlawy. Chodzi na palcach, mówi cienkim tenorkiem i każdym ruchem stara się pokazać, że jest człowiekiem delikatnym, dobrze wychowanym. Przyjaciele różnią się bardzo przyzwyczajeniami. A więc kontrabas pijał herbatę ,,w prikusku", a flet ,,w nakładku"*, co przy wspólnej gospodarce herbatą i cukrem nie mogło nie wzbudzać wątpliwości. Flet spał przy świetle, kontrabas bez światła. Pierwszy co rano szorował zęby i mył się pachnącym mydłem glicerynowym, drugi zaś nie tylko nie uznawał tych ceregieli, ale nawet krzywił się słysząc szelest szczotki albo widząc namydloną fizjonomię.

Rzuć pan ten cały galimatias! —mówił. — Obrzydzenie bierze patrzyć! Guzdrze się jak baba!

Delikatnego, dobrze wychowanego fleta raziło to od początku. Nie podobało mu się szczególnie, że kontrabas układając się do snu smarował sobie brzuch jakąś maścią, co sprawiało, że do samego rana w pokoju pachniało stęchłą gęsiną; po smarowaniu przez całe pół godziny kontrabas sapiąc i stękając gimnastykował się, to znaczy systematycznie zadzierał do góry to nogi, to ręce.

Po co pan to robi? — pytał flet, nie mogąc znieś sapania.

To jest konieczne po smarowaniu. Trzeba, żeby maść rozeszła się po całym ciele... To, dobrodzieju mój, wspaniała rzecz! Nie przyczepi się teraz żadne przeziębienie! Niech się pan także posmaruje!

Nie, dziękuję.

Ależ niech się pan posmaruje! Jak Boga kocham, niech się pan posmaruje! Zobaczy pan, jak to zdrowo! Proszę rzucić książkę!

Nie. Przywykłem zawsze czytać przed snem.

Co pan czyta?

Turgieniewa.

Znam... czytałem... Dobrze pisze! Bardzo dobrze! Tylko nie podoba mi się w nim to... jak to tam... nie podoba mi się, że używa dużo cudzoziemskich wyrazów. No i jak zacznie względem przyrody, jak zacznie, to chce się rzucić książkę! Słońce... księżyc... ptaszki świergolą... diabli wiedzą, co jeszcze! Rozwleka i rozwleka...

Opisy przyrody ma piękne!

Bagatela! Przecież to Turgieniew! Ani pan, ani ja tak nie potrafimy. Pamiętam, czytałem ,,Gniazdo szlacheckie"... Strasznie się uśmiałem! Czy przypomina pan sobie to miejsce, w którym Ławrecki wyznaje swą miłość tej... jak ją?... Lizie... W ogrodzie... Pamięta pan? Ho-ho! Zachodzi ją i tak, i owak... takimi różnymi sztuczkami, a ta, szelma, wdzięczy się, marudzi, ociąga... zabić ją — to mało!

Flet wyskakiwał z łóżka i błyskając oczami, wytężając swój tenorek zaczynał się sprzeczać, dowodzić, wyjaśniać...

Po co pan mi to mówi! — oponował kontrabas. — Czy nie wiem o tym bez pana? Patrzcie, jaki to się znalazł wykształcony! Turgieniew i Turgieniew... To co, że Turgieniew? Dla mnie mogło go nie być.

Iwan Matwieicz wyczerpany, choć nie przekonany, milknął. Starając się nie sprzeczać, zaciskając zęby, patrzył na swego owiniętego kołdrą współlokatora; w takich chwilach duża głowa kontrabasa wydawała mu się tak wstrętna, głupia, drewniana, iż wiele dałby za to, by móc uderzyć ją chociażby jeden raz.

Wiecznie pan zaczyna sprzeczki! — mówił kontrabas układając swe długie ciało na krótkim łóżku. — Charrakterek! No, dobranoc! Proszę gasić lampę!

Chciałbym jeszcze poczytać...

Panu się chce czytać, a mnie spać.

Sądzę, że nie należy krępować obopólnej swobody...

To niech pan nie krępuje mojej swobody... Gaś pan!

Flet gasił lampę i długo nie mógł usnąć nękany nienawiścią i poczuciem bezsiły, jakiego doświadcza każdy stykając się z uporem ignoranta. Po sprzeczce z kontrabasem Iwan Matwieicz zawsze dygotał jak w febrze. Rankiem kontrabas budził się zazwyczaj wcześniej, koło szóstej; flet lubił spać do jedenastej. Piotr Pietrowiecz po przebudzeniu, z nudów, zabierał się do reperacji futerału od kontrabasu.

Nie wie pan, gdzie jest nasz młotek? — budzi fleta. — Cóż to za śpioch! Nie wie pan, gdzie nasz młotek?

Ach... Spać mi się chce!

To niech pan śpi... Kto panu przeszkadza? Daj pan młotek i śpij.

Ale najgorsze dla fleta były soboty. W każdą sobotę kontrabas fryzował włosy, wiązał krawat na kokardę i wychodził gdzieś w poszukiwaniu bogatej oblubienicy. Wracał późną nocą wesoły, podniecony, podochocony.

Żebyś, bracie, wiedział! — zaczynał opowiadać swe wrażenia siadając ciężko na łóżko śpiącego fleta. — Przestań pan spać, zdążysz jeszcze! Co za śpioch! Ho-ho-ho... oglądałem dziewuszkę... Rozumiesz pan,, blondynka z takimi oczami... tłuściutka... Nienajgorszy kąsek. Ale matka! Kuta na cztery nogi! Dyplomatka! Jak zechce, oplącze każdego bez adwokata. Obiecuje sześć tysięcy, ale i trzech nie da, jak Boga kocham! Ale mnie nie nabierze, nie-e!

Kochasiu, spać mi się chce... — mamrotał flet chowając głowę pod kołdrę.

Ależ posłuchaj pan! Jaki z pana świntuch, jak Boga kocham! Proszę pana o radę przyjacielską, a pan gębę odwracasz... Posłuchaj...

Biedny flet musiał słuchać do chwili, kiedy świtał poranek i kontrabas zabierał się do reperowania futerału.

Nie, nie mogę z nim mieszkać! — skarżył się flet na próbach. — Wierzcie mi, że wolałbym mieszkać w gołębniku niż z nim... Zamęczył mnie całkiem!

Dlaczegoż pan nie wyprowadzi się od niego?

Jakoś mi niezręcznie... Gotów się obrazić... Pod jakim pretekstem się wyprowadzić? Powiedzcie mi, pod jakim? Już rozważyłem wszystko!

Nie minął miesiąc wspólnego pożycia, a flet zmarniał i zaczął użalać się na los. Życie stało się jeszcze nieznośniejsze, kiedy kontrabas nagle, ni stąd, ni zowąd, zaproponował fletowi przeprowadzkę do nowego-mieszkania.

To mieszkanie jest do niczego... Niech się pan pakuje! Nie ma co jęczeć! Wprawdzie od nowego mieszkania trochę daleko do garkuchni, w której pan jada obiady, ale to nic nie szkodzi, dużo chodzić to zdrowo.

Nowe mieszkanie było wilgotne i ciemne, ale biedny flet pogodziłby się z wilgocią i z ciemnością, gdyby kontrabas nie wykoncypował nowych męczarni. Pod pretekstem oszczędności zainstalował kuchenkę naftową i zaczął na niej gotować dla siebie obiady, co sprawiło, że w pokoju stale unosiły się opary. Reperację futerału o świcie zastąpił ochrypłym rzępoleniem na kontrabasie.

Niech pan nie mlaska! — napadał na Iwana Matwieicza, kiedy ten coś jadł. — Nie mogę znieść, kiedy ktoś mlaska nad uchem! Proszę sobie iść na korytarz i tam mlaskać!

Minął następny miesiąc, a kontrabas zaproponował przenosiny do trzeciego mieszkania. Tutaj sprawił sobie wielkie buty, cuchnące dziegciem, a w sporach literackich zaczął stosować nową metodę: wyrywał fletowi z rąk książkę i gasił lampę. Flet cierpiał, szalał z pragnienia, by uderzyć w wielką ostrzyżoną głowę, usychał na duszy i na ciele, ale ceremoniował się i okazywał delikatność.

Jak mu powiem, że nie chcę z nim mieszkać, gotów się obrazić! To nie po koleżeńsku! Będę cierpieć, trudno!

Tak nienormalne stosunki nie mogły trwać do nieskończoności. Urwały się najdziwniej w świecie. Któregoś dnia, kiedy przyjaciele wracali z teatru, kontrabas wziął fleta pod rękę i powiedział:

Pan mi wybaczy, Iwanie Matwieiczu, ale muszę wreszcie panu powiedzieć... to znaczy spytać... Niech mi pan powie, dlaczego panu się tak podoba mieszkanie ze mną? Nie rozumiem! Mamy tak różne usposobienia, wiecznie kłócimy się, obrzydliśmy jeden drugiemu... nie wiem, jak pan, ale ja skołowaciałem z kretesem... Już się starałem i tak, i owak... i przenosiłem się z mieszkania do mieszkania, żeby pan wyprowadził się ode mnie, i na kontrabasie grałem skoro świt, a pan się nie wyprowadza! Niech się pan wyprowadzi, kochasiu, z łaski swojej! Proszę mi wybaczyć, ale nie mogę już dłużej cierpieć. Flet był uszczęśliwiony.

*/W prikusku — z kawałkiem cukru w ustach. W n a k ł a d k u — wkładając cukier do szklanki.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Czechow Antoni Największe miasto
Czechow Antoni Odkrycie
Czechow Antoni Na gwoździu
Czechow Antoni Zabłąkani
Czechow Antoni Odpowiednie kroki
Czechow Antoni W salonie
Czechow Antoni Kapitański mundur
Czechow Antoni Łyki
Czechow Antoni Do Paryża
Czechow Antoni U pani marszałkowej
Czechow Antoni Mróz
Czechow Antoni Wdzięczność
Czechow Antoni Niedorajda
Czechow Antoni Impresario pod kanapą
Czechow Antoni Filantrop
Czechow Antoni Noc na cmentarzu
Czechow Antoni Debiut
Czechow Antoni Świąteczne
Czechow Antoni Edukowane drewno

więcej podobnych podstron