Tomow Aleksandyr
ELEGIA DLA PTAKÓW
Dość było jednej chwili, by Stefo zapałał żądzą zamordowania inspektora śledczego — tej mianowicie, w której ujrzał swoją nieletnią siostrę pełzającą u jego stóp w policyjnej kancelarii, obezwładnioną perwer- sją, jakiej musiała się poddać, by nie zemrzeć z głodu lub nie zdechnąć na ulicy, co wyszłoby jej pewno na lepsze. Podjęcie samej decyzji trwało jednak całą wieczność. Ale dzisiaj i to już było tylko przeszłością — żałosną, rozdzieraną zwierzęcym strachem o własną skórę, która wisiała na cherlawych apaszowskich kościach ludzkiego śmiecia, w początkach owego upiornego roku, który w kalendarzu figurował jako 1925*. Jedyne co mu teraz pozostawało to zdobyć pistolet i zabić człowieka, który ciągle jeszcze niczego nie podejrzewał, i którego jedyną winą było to, że posiadał władzę i użył jej, by zrobić z jego siostry prostytutkę. O północy Stefo wymknął się ze swojej kryjówki i postanowił raz jeszcze rzucić okiem na willę. Od paru miesięcy przemieszkiwał na cmentarzu, a konkretnie w jednym i grobowców, niejakiego pana Bełowa i jego familii, kamiennym, z niszami, w których pyszniły się ikony o oczach wyłupionych przez czas, a pod nimi, lampki oliwne przyświecające Stefowi przy kolacjach złożonych z tego, co zostawiano drogim zmarłym**. Po jedzeniu wyciągał się obok nich na swoim brudnym
sienniku i wsłuchiwał w ziemię, która pożerała wszystko wokoło, ścierając to na proch, na nice, by było jak na początku. W oddali migotało miasto, zanurzone w zimowej nocy, podstępnej, sprzyjającej takim jak on, i ruszył w tę noc, ścigany przez bestię, którą już w sobie na dobre rozbudził. Całe jego życie się do tego przyczyniło, już same narodziny w którymś z miejskich szaletów z matki nimfomanki, czy diabli wiedzą jakiej, ale w każdym razie zboczonej, jak zresztą całe to miasto z ową otchłanią sierocińca, gdzie Stefo znalazł się błyskawicznie ku radości zgrai tamtejszych bandziorów, którzy o świcie, smarowali mu twarz łajnem, albo wtykali między palce <u nóg skrawki szmat i zapalali je, by budziło go skwierczenie własnego mięsa. Gdy po latach odkrył jakimś przypadkiem, że ma siostrę, pomyślał, że coś się wreszcie zmieni, i rzeczywiście mogło się zmienić, wtedy gdy wynajął ten pokoik na poddaszu, lecz wkrótce przyszło to absurdalne oskarżenie o kradzież w łaźni, gdzie pracował jako kąpielowy, a potem wyrzucenie na bruk, paroksyzmy głodu, nieustanna ucieczka przed tajniakami, przed ich psim węchem, który kazał im aż do upadłego ścigać takich jak Stefo, by zapomnieć za wszelką cenę
o własnym upodleniu, o kompleksie pariasów do brudnej roboty, którzy niegdyś marzyli, by być kimś, jak tysiące, miliony im podobnych, pod którymi wcześniej czy później rozwierało się bagno. Nigdy nie zabił człowieka. Nie miał mu nawet kto poddać takiej myśli. Ta suka, matka, wydała go na ten parszywy świat pogrążywszy się już bez reszty w alkoholowej otchłani, naznaczając go tym samym raz na zawsze piętnem dziedzicznej melancholii, wrodzonym strachem przed rzeczami, przed ludźmi, przed wszystkim. Przemykał się wzdłuż płotów, wzdłuż murów, gdzie w każdej chwili mógł zniknąć w jakiejś bramie, budząc popłoch wśród zakochanych par swoją kościotrupią fizjonomią lub płosząc jedną z tych kobiet, w których zawsze widział swoją siostrę, jej szklane oczy i niewyraźnie przezierające przez nie jego własne. Zbliżył się do willi od strony Doktorskiego Ogrodu, ^ zajął swój stały punkt obserwacyjny i długo, bezmyśl
nie się w nią wpatrywał. Była duża, piętrowa, z werandą, która niekiedy rozbrzmiewała muzyką, śmiechem, innym zaś razem pozostawała ciemna, tak jak teraz, a raczej jarzyła się, lecz od zewnątrz, w bladej poświacie księżyca. Stefo obmacywał ją wzrokiem tysiące razy, przeliczył już dawno wszystkie okna razem i z osobna, a w każdym z nich najmniejsze lufciki, boczne i górne, i wszelkie. Odnosił wrażenie, że porachował też wszystkie liście rosnących pod nimi krzaków, każde źdźbło perzu porastającego ścieżkę do drzwi wejściowych, do tych kręconych schodów wiodących na pierwsze piętro, do jego gabinetu, do tego fotela, w którym miała dosięgnąć go śmierć. Niekiedy dla kurażu Stefo wmawiał sobie, że byłby w stanie udusić go gołymi rękami, kocem, poduszką, chcćby jeszcze dziś, tej nocy, dopaść go w łóżku, lecz zaraz drżał obezwładniony strachem, że nie sfcąrcay mu sił, że role mogłyby się odwrócić. Poczuł nagło zapach świeżego chleba i instynktownie wpił wzrok w pobliską piekarnię. Wokół było niezmiennie pusto i właśnie ta pustka przypomniała mu, że musi coś przełknąć, jeśli chce zrealizować swój plan. Wymknął się ze swojej kryjówki | dopadł małego okienka, za którym jarzył się piec. Ogień rozpalił jego myśli. Stefo zbił szybę i wślizgnął się do środka. Zapach chleba zacisnął mu żołądek w twardą gulę, która zaczęła szaleć i rwać mu trzewia na strzępy. Łapczywie połykał wielkie kęsy, nieomal dławiąc się i czując jak rozdzierają mu gardło. Ciepło pieca obezwładniło go, powaliło na ławę, ukołysało do snu. I dopiero gdy policjant wsunąwszy głowę przez rozbite okienko zainteresował się, kto jest w środku, Stefo ocknął się i dał susa w głąb piekarni, kryjąc się wśród niecek. Policjant był młody, poznał to po głosie, po sposobie, w jaki wyważył drzwi, po krokach, które zatrzymały się tuż przy piecu. Traf chciał, że odblask ognia oświetlił jego szyję, wypukłe jabłko Adama, do złudzenia przypominające haczykowaty dziób. Nigdy później Stefo nie umiał sobie wytłumaczyć, dlaczego właśnie w to miejsce zamierzył się piekarską łopatą. Cios zadany ostrzem był straszliwy i desperacki, lecz krew nie trysnęła i to go uspokoiło.
Pierwszą rzeczą, którą potem zrobił, było odstawienie łopaty do kąta. Rozejrzał się. Policjant nadal leżał na cemencie -— nieobecny, obcy. Dalej wszystko robił jak we śnie, jakby to nie on sam, lecz ktoś inny w jego skórze wyciągnął po omacku pistolet z kabury .i, nie wiedzieć dlaczego, wymknął się z powrotem przez okno, chociaż drzwi były już wyważone i otwarte na oścież w czarną noc...
Inspektor Meranzow zjawił się na miejscu przestępstwa dopiero późnym popołudniem i to w paskudnym, co mu się często zdarzało ostatnimi czasy, nastroju, i co natychmiast odbiło ¡Się na tym i tak' parszywym śledztwie. Od kilku miesięcy coraz boleśniej Meranzow uświadamiał sobie brzemię własnego ciała, swoich za- trofizowanych mięśni, które o świcie wyciągały go z łóżka, prowadziły do łazienki, podnosiły ku jego zapadłym policzkom brzytwę, wyliniałą szczotkę do zębów, zwietrzałą wodę kolońską, wciskały go w szare garnitury, doprowadzały do kancelarii, do tych, sparaliżowanych spojrzeniem jego wyłupiastych oczu, podwładnych i jeszcze bardziej sparaliżowanej klienteli, do tych piór, protokołów, maszyny do pisania, do wszystkich tych rzeczy, na widok których ogarniała gó narastająca z biegiem lat alergia. A potem do tych barów, melin, knajp, gdzie wtykając mu jego dolę łasiła się do niego cała ta zgraja fagasów, sutenerów i ladacznic; do tych przesiąkniętych alkoholem nocy, które zatruwały go swoją bezsennością, do tych drzew, ulic, bruków, do całej tej obłąkańczej paranoi, zwanej życiem: paranoi, która już dawno uśmierciła jego studenckie iluzje, jego żałosną rodzinną idyllę z fabrykanoką jedynaczką
o zboczonym spojrzeniu hermafrodytki i królewskim wianie, które pchnęło go niegdyś w otchłań lubieżno- ści, w odmęty żądzy, by mu udowodnić, że w gruncie rzeczy wszystko jest bezsensowne, że człowiek nigdy nie wyjdzie poza swój żałosny kontur, zakreślony przez naturę, że zawsze pozostanie tylko zwierzęciem, które na darmo próbuje dowieść samemu sobie, iż nim nie jest, lecz z czasem znużone bezowocną walką pod-
daje się pierwotnym instynktom, zamieniając się w maszynę do wydalania, która pewnego dnia zacina się, zżarta przez prostatę, a wtedy to zwierzę zaczyna robić pod siebie i wyć z bólu, zrozumiawszy, że zostało oszukane przez wszystko i przez wszystkich w samej swojej istocie, i że jedyną jego szansą było nigdy się nie urodzić. Mój Boże, gdybyż Meranzow mógł przewidzieć, że doprowadzi się do takiego stanu — wtedy, w tej swojej dalekiej i złotej młodości, która teraz wydawała mu się progiem wielkiego kłamstwa, w tamtym złudnym azylu, w zaciszu kupieckiego domu ojca na peryferiach Sofii, w półmroku pokojów, gdzie czytywał Nietzschego — teraz już wiedział, że interpretował go błędnie — z pewnością strzeliłby sobie w łeb. Lecz ta paszcza rozwierała się powoli, ukazując z początku swoje wargi, język, po którym człowiek ześlizguje się do środka i dopiero wtedy zatrzaskują się za nim zęby zmuszając go, by pełzł głębiej i głębiej, w ■zupełną ciemność, w śmietnisko, w sam środek pomyj, aby pewnego dnia stanąć przed taką oto rozbe- beszoną piekarnią i jeszcze bardziej niż ona żałosnymi podwładnymi. Meranzow, nawet na nich nie spojrzał. Nienawidził ich tak serdecznie, jak tylko człowiek jego pokroju może nienawidzić sobie podobnych, tych ich ponurych pysków, przymilnych gestów, idiotycznych uśmieszków, wytartego słownika, ograniczającego się do paru wulgarnych epitetów, do smutnego żargonu łajdaków, którzy obcując tylko z przestępcami, sami się do nich upodobnili. Gdyby mógł zastrzeliłby ich własnoręcznie, a zresztą chętnie zlikwidowałby i samego siebie, lecz z doświadczenia wiedział, że tacy jak oni i jak on, należą do najbardziej tchórzliwych, że są niczym hieny, co jest zarazem ich bolesnym kompleksem, i to doprowadzało go do tym większej pasii, każąc gryźć paznokcie aż do krwi i patrzeć bezmyślnie przez okno piekarni. Ubiegłej nocy ktoś je wybił, żeby się nażreć do syta, a potem stuknął policjanta
— no i dobrze. Meranzow sam by tak zrobił, gdyby mógł mieć pewność, że ujdzie mu na sucho, zrobiłby to dla samego dreszczyku, żeby zmienić coś wreszcie w tej swojej żałosnej egzystencji trupa, którym fak
tycznie był, z tą jednak różnicą, że mógł jeszcze myśleć, a tym samym cierpieć z tego powodu. Pobieżnie dokonał oględzin piekarni i ciała policjanta, a także rozmaitych pozostałych po nim drobiazgów, które go przeżyły, i dopiero po powrocie do domu, gdy wstrzyknął sobie porządną dawkę morfiny, dla stłumienia bólów w przewodzie moczowym, zastanowiło go, że przy zabitym nie znaleziono brani i zamyślił się nad tym już poważniej. Zapadał wieczór. Za oknem gęstniał zimowy mrok. Latarnie mąciły go przyćmionym światłem i Meranzow odruchowo obliczył odległość od swojego domu do piekarni naprzeciwko, a zaraz potem — od piekarni do miejsca, gdzie normalnie stał policjant. To go na moment zajęło, przypomniało mu pierwsze lata kariery, kiedy nie miał równego sobie w rozwikływaniu najbardziej fantastycznych napadów, mordów i samobójstw, na dnie których zawsze kryły się kobiety, służące, dziwki, całe to pełzające ścierwo nazywane przez męską połowę w przypływie kretyńskiego rozrzewnienia — słabą płcią, aniołami, kwiatuszkami, itd., a którym Meranzow gardził, niszcząc je z wyrafinowanym okrucieństwem, ponieważ miał okazję poznać je na wylot, z całym jego wyrachowanym egoizmem i perfidną naturą, pożerającą wokół siebie wszystko, z początku dla przyjemności, a potem, żeby się rozmnożyć, podwoić i potroić, żeby pozostawić komuś w dziedzictwie swoje zboczenia, swój strach przed tą z kosą, wszechwładną, przed którą nie ma ucieczki. Niewątpliwie i w życie tego nieboraka zaplątała .się któraś z nich — najpewniej w postaci marzenia, mirażu, ponieważ biedacy w jakiś szczególny sposób patrzyli na te nieprzystępne istoty, na ich biodra i piersi, nie zastanawiając się, że to jest w gruncie rzeczy tylko mięso, skóra nie inna niż ich własna, karma dla robaków — wykończyła go i doprowadziła do kresu' rozpaczy,' a dalej była j-uż piekarnia, policjant, agama, nie znająca granic. Meranzow spróbował sobie wyobrazić tego osobnika — odpychający, rozwścieczony potwór, według wszelkiego prawdopodobieństwa amator, więc tym bardziej niebezpieczny;, postawił się na jego miejścu w ową
zimową noc, podporządkował go swojej chorobliwej wyobraźni, swojej nieubłaganej logice, zapamiętał się w tej grze i dopiero gdy mu się znudziła, nagle uprzytomnił sobie pewien z pozoru błahy szczegół, na który początkowo nie zwrócił uwagi. Przestępca mógł się zbliżyć do piekarni nie zauważony tylko i wyłącznie od strony jego willi, tym bardziej że Meranzow znał dobrze myśliwski węch świętej pamięci policjanta, który był gliną z powołania. I natychmiast wykręcił numer jednego ze swoich najlepszych agentów...
Stefo zabił agenta w identyczny sposób jak policjanta, znienacka, gdy tylko zobaczył, że wychodzi z willi z ręką w kieszeni płaszcza i kieruje się w jego stronę. Sam zdumiał się wystrzałem, który odbił się echem ,w brzuchu tamtego, zgiął gc wpół, kazał mu spuścić głowę i dotknąć własnej krwi. Opamiętał się dopiero na cmentarzu, wśród pomników i krzyży. Usiadł na jakimś nagrobku i odczekał, aż serce wróci na swoje miejsce. Uciekał, na przełaj przez opłotki, oszołomiony świszczącym w uszach powietrzem, trapiony myślą, że Meranzow rozgryzł w jakiś sposób jego plan, udaremniając go raz na zawsze. To Stefa przeraziło, kazało mu wziąć się w garść, ponownie nabić pistolet i wrócić w pobliże willi, nie bacząc na ryzyko, że może zostać schwytany na miejscu przestępstwa. Przez moment nawet tego zapragnął i to jakby ostudziło trochę jego rozgorączkowany umysł. Zauważył policjantów przed werandą, a właściwie ogniki zapalonych papierosów i wrócił do swojej kryjówki. Tego samego dnia dowiedział się od dwóch staruszek, plotkujących pod grobowcem, że zabił jednego z najbardziej doświadczanych agentów Meranzowa, i to spowodowało jego drugi rajd, który sparaliżował całą stolicę. Dokonał go późnym popołudniem, dosłownie w samym centrum, w największym ścisku, z nadzieją, że zaskoczy Meranzowa w kancelarii, lecz ni stąd, ni zowąd nadział się tam na dwóch jego agentów, którzy szykowali się do przeprowadzenia generalnej czystki. Zastrzelił ich z zawziętości, nim zdołali krzyknąć,
U
i znów wywinął się nietknięty, ukrywając się w pojemniku na śmieci pod schodami i wsłuchując w paniczną bieganinę wokół siebie. Ostatniego zabójstwa dokonał
o północy, gdy wymykając się z bramy wpadł na jakiegoś tłuściocha w futrze, który spróbował go zatrzymać i dosłownie się na niego zwalił...
Tego samego wieczoru Meranzcw opuścił Sofię. Przedział nocnego pociągu był pusty, przesiąknięty odorem rakiji, marnych papierosów, moczu. Nie było prądu, nie było pasażerów, nie było żywej duszy, i tylko żałosne światełka dworcowych latarni kłuły go w oczy. Nad ranem przesiadł się do innego pociągu, zatłoczonego, pełnego ponurych, odczłowieczonych parmanent- ną nędzą ludzi. Obecność tej hałastry uspokoiła go, pogrążył się w bolesnej melancholii. Popołudnie zastało Meranzowa na tylnym siedzeniu rozklekotanego wiejskiego autobusu, gdy bezmyślnie gapił się na okoliczne pagórki. Niegdyś przyroda go zachwycała. Teraz napawała przerażeniem — była martwa, była tak skonstruowana, aby wcześniej czy później zmiażdżyć wszelką żywą istotę, która po niej pełzała, drążyła ją, wysysała z niej krew. Wysiadł przy sanatorium, minął je i znalazł się przed kliniką psychiatryczną. Kobieta, którą do niego przyprowadzono, była młoda, z podkrążonymi chorobą oczami, zapatrzonymi gdzieś poprzez niego, poprzez ich minioną miłość, nim się ożenił, w czasy, gdy jeszcze z nadzieją spoglądał w przyszłość. Zwrócił się do niej po imieniu. Nie słyszała go. Jedyna istota, którą Meranzow kiedykolwiek kochał i którą zadręczył z elegancją konesera. Nazajutrz podwładni znów widzieli go w Sofii, w kancelarii, pożółkłego niczym cytryna, lecz z fanatycznym ogniem w oczach. Osobiście przejął śledztwo w sprawie zabójstw. W ciągu niespełna tygodnia przez jego ręce przeszły dziesiątki akt zawodowych i niezawodowych morderców, złodziei, oszustów, sadystów, zboczeńców; przeprowadził setki konfrontacji, porównał tysiące odcisków palców i pobrał drugie tyle od
podejrzanych, przesłuchał fantastyczną liczbę świadków, fałszywych i prawdziwych, nie kwestionując nikogo i niczego, a już najmniej faktu istnienia kogoś, kto postawił sobie za cel zabić jego, Meranzowa. Wycisnął z nich wszystko, co się dało, miał ich w garści, | wyjątkiem tego jednego, którego szukał. Pod koniec drugiego tygodnia ostatecznie pożegnał się z logiką i postawił na absurd. Wywrócił do góry nogami wszystkie szpitale, meliny, przytułki, kazał ekshumować kilku niedawno pogrzebanych, którzy wymknęli mu się, nim zdążył ich przesłuchać. W grobowcu Bełowa któryś z jego agentów natrafił na siennik. Meranzow kopnął ten barłóg z obrzydzeniem, kazał rozpruć. Nie znaleziono nic podejrzanego. Tego samego dnia dokonano zabójstwa na drugim krańcu Sofii i Meranzow pospieszył tam. Okazało się, że to międzysąsiedzkie porachunki. O północy był z powrotem w grobowcu. Ktoś przez dłuższy czas mieszkał w tej kostnicy. Kto? Nie każdy potrafiłby żyć w tak upiornym miejscu, spać na sienniku w zimie, przyświecać sobie lampkami oliwnymi spod ikon, żywić się ofiarami przynoszonymi zmarłym. To nie był byle włóczęga, tacy wolą siedzieć w cieple, w piwnicy, w ziemiance, ani też złodziej — umarłby ze strachu. To był upiór albo co najmniej nekrofil, jakiś człowiek nie-człowiek. Meranzow zaczął węszyć po cmentarzu. Wypytywał staruszki. Jedna z nich przypomniała sobie takiego typa. Opisała ¡H Zauważyła jak podkradał jedzenie. Meranzow spróbował narysować jego portret pamięciowy. Nos... Mógłby napisać traktat na temat ludzkiego nosa. Wielkość, kształt, nozdrza mówiły Meranzowowi więcej niż najdoskonalsze nawet akta. Nos, który narysował według opisu, był mały, spłaszczony, o wyjątkowo wrażliwych nozdrzach — typowa cecha istoty eklektycznej, dowód wewnętrznego ndezrównoważenia, w każdej chwili mogącego wywołać skrajne reakcje. Do takiego nosa pasowały wielkie oczy, najlepiej nieco skośne, niskie czoło, piękne ręce, krótkie nogi, wydłużony tors. Meranzow naszkicował wszystko to oddzielnie, po czym połączył w jedną całość. Wyszło coś na kształt muzyka,
poety, artysty. Gdzieś kiedyś go już widział. Zaczął cedzić swoje wspomnienia, ziarnko po ziarnku, najpierw te klarowniejsze, potem bardziej mętne, błoto, szlam, aż zamulony mózg odmówił posłuszeństwa. Na koniec narysował go z brodą, z włosami, najpierw z krótkimi, a potem z dłuższymi, do ramion, do pasa. Skojarzył sobie. To była kobieta, dziewczyna, prostytutka, z którą miał kiedyś do czynienia. Pod wieczór sprowadzono mu ją do kancelarii...
O jakieś pięć kilometrów od cmentarza na zachód, płynęła rzeka, nie oznaczona na żadnej mapie, nawet topograficznej. Na jej brzegu marniał pozostawiony na pastwę losu pasterski szałas z przegniłym płotem, z wyliniałą słomianą strzechą, pod którą gnieździły się nietoperze i wszelkie inne paskudztwo, jakim tylko przyroda może zasiedlić taką opustoszałą ruderę, by wreszcie pewnego dnia zrówmać ją z ziemią. Była połowa stycznia, wicher hulał i usypywał zaspy, ziemia pękała z zimna, drewno tląc się puszczało gryzący dym, który obezwładniał leżącego na ziemi człowieka, a jednak po jego ciele przemykały iskierki cienia, Dozwalające mu zapaść w krótką drzemkę. Nie dalej niż kilometr stamtąd wielkie miasto wyrzucało swoje śmiecie, u- zbierała się cała góra najdziwniejszych odpadków, rozpłatanych zwierząt, szmat, puszek konserwowych, wiórów, wśród których fachowa ręka potrafiła znaleźć wszystko. Stefo podkradał się tam mocą. Zadowalał się byle ochłapem, podgrzewał go potem na tlącym się wilgotnym drewnie. Wyniósł się z cmentarza gnany instynktem ściganego zwierzęcia, jakby przeczuwając psi węch Meranzowa. Już następnego dnia ogarnęła go mania prześladowcza. Kąty szopy czaiły się do skoku, ze ścian wypełzały cienie. W ciągu dinia spał, a nocą opuszczał kryjówkę, przemierzając okolicę w ■poszukiwaniu obcych śladów, myląc je z własnymi. Na nowo zawładnął nim strach, dużo silniejszy niż przedtem, powróciły koszmary. Chciało mu się żyć, przetrwać wbrew wszystkim i wszystkiemu. Wygrzebał ze śmietniska jakieś stare łachy, marynarkę w
y.wyfFg3T\•/ „ wA.y* * »»•••«
j - fc ‘i-»v łi * > ■jiyBK<fcWw#aBBMMiBK'^pi
3&ftS«9S&flK JSllOKaiirofiraEHZiSBfc&iaira
■" I • I
kratę, pumpy, za duże buty. Pod wieczór poszedł do miasta i pokręcił się wokół kancelarii Meranaowa, przy bramie. Interesowały go klepsydry*. A konkretnie tamci trzej, do których strzelał. Musieli być martwi, by nie móc go zidentyfikować. Najpierw zobaczył klepsydrę tego tłuściocha w futrze, całe prześcieradło w żałobnej ramce — zabił ministra bez teki, potem odnalaizł klepsydrę jednego z agentów, rozpoznał go po kapeluszu ze zmiętym rondem, twarz trzeciego zatarła mu się w pamięci. Wrócił do szałasu, spróbował ją przywołać, przypomniał sobie usta, papierosa. Następnego dnia znów krążył wokół kancelarii, nie zdając sobie sprawy, że może się wydać podejrzany. Jego oczy gorączkowo obiegały wszystkie rogi, bramy, mury, całą ulicę. Trzeciej klepsydry nie było. Przedostał się na cmentarz. Przetrząsnął kwaterę agentów. Świeżych grobów nie brakowało, już nikt nie umiałby ich zliczyć. Wrócił znów pod kancelarię. Po jakimś czasie zapomniał, po co tu przyszedł. Zapatrzył się w wystawę po przeciwległej stronie ulicy. Koło niego przeszła grupka uczennic, starzec w kaloszach, pani w woalce, chłopak z gazetami... — Sensacja — krzyczał — jeden z agentów Meranzowa przeżył i opisał zamachowca. Stefo nie wierzył własnym uszom. Ukrył się w bramie, odczekał, aż chłopak wyjdzie z pobliskiej knajpy i powtórzy to po raz drugi i trzeci. Potem wrócił do szopy, skulił się przy ogniu, poczuł dziką potrzebę zobaczenia się z siostrą i cicho zapłakał. Od roku z nikim nie zamienił ani słowa...
Była to najbardziej fantastyczna hipoteza, jaką Me- ranzow kiedykolwiek wymyślił. To on usunął klepsydrę jednego z agentów i podał wiadomość do gazet. Jeśli zabójcą był Stefo, luib ktokolwiek inny, musiał teraz zrozumieć, że Meranzow jest na jego tropie, ukryć się, co było już praktycznie niemożliwe, albo znów spróbować zamachu na jego życie. Meranzow liczył na to drugie. Oparł swoją hipotezę tylko i wy
wiU
łącznie na Stefie. W międzyczasie zdążył ostatecznie zrekonstruować jego portret, biografię, charakter, szczegóły tej drobnej kradzieży w łaźni, historię z jego siostrą, która próbowała żebrać o łaskę dla brata, a potem by nie umrzeć z głodu przyszła do kancelarii, gdzie Meranzow poigrał sobie z nią dla zabawy, a później podesłał sutenerom. Ona właśnie leżała na dnie jego hipotezy, ta szmata, która rozbudziła w Stefie nienawiść do niego. I to ona powinna ją teraz rozpalić do ostateczności stłumić. Meranzow założył to pierwsze — aresztował tę sukę za prostytucję. Obawiał się, że Stefo spróbuje się z nią zobaczyć. Teraz przyszła kolej na decydujący krok, równie absurdalny, jak wszystkie dotychczasowe, ponieważ Meranzow liczył wyłącznie na swoją intuicję. Reszta to mgła, strata czasu, drobiazgi. Odwołał swoich goryli, czasowo zawiesił śledztwo. Jego choroba wkroczyła w ostatnie stadium, ciało pokryło się wrzodami, bóle w przewodzie moczowym stały się nie do zniesienia. Nie zwracał na to uwagi. Odrzucił już wszelkie lekarstwa, zioła, morfinę, aplikował sobie wyłącznie alkohol, koniak, nałóg, który kiedyś nim zawładnął i który najprawdopodobniej wpędziłby go do grobu. Przed nim na biurku niezmiennie leżała mała karteczka wyrwana z notesu. Gdyby Stefo mógł go w tym momencie zobaczyć, zdumiałby się iście matematyczną precyzją, z jaką Meranzow wyliczył miejsce, skąd niedawno obserwował willę, jego samego, drzwi wejściowe. Wyliczył nawet długość kroku Stefa i jeszcze dziesiątki innych szczegółów, które laikowi mogły się wydać bez znaczenia, lecz były nieocenione dla takiego policyjnego wygi, jak Meranzow. Najwyraźniej zaczynało mu się spieszyć. Pewnego ranka zniknął z domu na cały dzień. Wrócił pod wieczór z plikiem fałszywych klepsydr, klepsydr siostry Stefa, swoją ostatnią kartą, ogniwem, które powinno zamknąć domniemany łańcuch i sprowokować ewentualnego przestępcę do decydującego ruchu. Swit zastał na ulicach Sofii zdjęcie młodej, ciemnookiej kobiety, pod którym Meranzow wypisał wielkimi literami sakramentalne — żegnaj...
Stefo zareagował dokładnie według przewidywań Me- ranzowa. Ruszył zrozpaczony w miasto, ale zamiast siostry, napotkał jej klepsydrę. To był koniec. Teraz musiał zabić Meranzowa, już nie z zemsty, lecz by uwolnić świat od tego zwyrodnialca, który deptał mu po piętach i wcześniej czy później by go dopadł. Była późna noc, gdy znalazł się w tym samym miejscu, gdzie rozpoczęła się ta koszmarna i nieprawdopodobna historia. Naprzeciw znów czaiła się willa, martwa, skąpana w bladej poświacie księżyca. Długo tak stał, z palcem na spuście pistoletu. W pewnym momencie ocknął się i postanowił zacząć działać. Wyjął z kieszeni kamyk i rzucił go na dach. Z willi nikt nie wychodził. A więc nie była chroniona. To go zdumiało. Nie brał po-d uwaigę ewentualności, że Meranzowa może nie być w domu. Uznał, że to idealna okazja, by się na niego zaczaić, i ukrył się w krzakach. Wkrótce jednak dla większej pewności postanowił wśliznąć się do samego domu, z trudem poruszył zesztywniałe mięśnie. Zrobił parę kroków. I w tym momencie w jednym z okien zapaliło się światło, a na jego tle pojawił się cień Meranzowa. Stefo nie wierzył własnym oczom. Patrzył w okno jak zahipnotyzowany i dopiero teraz zaczął logicznie rozumować. Wyszedł na ostatniego frajera. Tu potrzebny był wytrych, żeby otworzyć drzwi wejściowe i niepostrzeżenie weiść do środka, potrzebna była lampa, by móc poruszać się w ciemności i odnaleźć sypialnię Meranzowa. Chłodno analizował sytuację, zupełnie jakby do tej chwili spał i wszystko mu się tylko śniło. Wrócił do szałasu. W ciągu dnia długo myszkował po śmietnisku, wygrzebał jakiś drut, który nadałby się na wytrych. Ni stąd, ni zowąd go wyrzucił, lecz potem znów odszukał i zmajstrował z niego narzędzie, pod wieczór przeskoczy! na cmentarz, pożyczył sobie stamtąd jakąś latarenkę, ponownie wrócił do szałasu. Wypchał szmatami swoje przyduże buty, żeby nimi nie szurać, raz jeszcze uważnie sprawdził pistolet, zostały mu dwie kule. Zamyślił się... Trochę przed północą zerwał się wiatr...
Jeśliby hipoteza Meranzowa okazała się prawdziwa, następnej nocy będzie już leżał martwy, zastrzelony ręką Stefa, rano zaś eksperci powinni skonstatować ów fakt i otworzyć wobec świadków jego testament. Na potwierdzenie słuszności swojej hipotezy Meranzow miał tylko jeden jedyny dowód — a mianowicie ten kamyk, który ubiegłej nocy potoczył się po dachu i który mógł być rzucony wyłącznie przez ewentualnego mordercę w celu sprawdzenia, czy ofiara jest w domu. Na wszelki wypadek pokazał się w oknie. Teraz ten osobnik powinien już dokonać zamachu nie podejrzewając nawet, że Meranzow tego się właśnie po nim spodziewa. Dzień był szary, mroczny, na niebie kłębiły się chmury, brudny śnieg topniał, klejąc się przechodniom do butów. Był początek marca, mniej więcej pora, w której Meranzow miał niegdyś pecha się urodzić, by wszcząć pościg za tymi swoimi abstrakcyjnymi chimerami, osaczającymi go teraz zewsząd pod postacią mebli, kominków, statuetek, pornograficznych makatek, zegarów ściennych, dywanów, rzeźbionych boazerii — prochem, dawno już zasekwe- strowanym za długi. Ulicą przeszedł kondukt żałobny. Meranzow odprowadził spojrzeniem karawan, błotniste koleiny, popa, kadzielnicę, chłopca z krzyżem, cały ten żałosny teatr żywych, krewnych, powinowatych. Sam nie posiadał takowych i nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek ich miał, to bzdura wymyślona ze strachu przed samotnością, z którą on był za pan brat i którą od dawna przestał odczuwać. Nawet jego własny, urodzony z pozamałżeńskiego związku syn, istnienia którego nikt nie podejrzewał, wydawał mu się marionetką. Meranzow zainteresował się nim podczas swojej ostatniej bytności w klinice psychiatrycznej, indagując dyrektora, bowiem kobieta, która niegdyś wydała to dziecko na świat, była już tylko cieniem człowieka. Nie widział sensu spotykać się z chłopakiem, skończył właśnie osiemnaście lat i leczył się w sanatorium dla gruźlików; z powodzeniem mógłby być Ste- fem, Meranzow sprawdził i to — nie mieli jednak ze sobą nic wspólnego. Teraz jego synowi powinni wypłacić sporą sumkę z polisy ubezpieczeniowej za po
dziurawione kulami ciało ojca — jedyne, co Meranzow mógł dla niego zrobić, by złagodzić w jakiś sposób swoją winę, własny egoizm, jeśli w ogóle jest możliwe złagodzenie tego ślepego żywiołu, na którym według niego zasadzał się cały wszechświat. Meranzow był skończonym mizantropem, nawet tego nie podejrzewając, teraz próbował uciec przed samym sobą. Rzeczona suma miała być przesłana synowi bez ujawnienia nadawcy, anonimowo. Po południu poszedł na spacer do parku, pierwszy raz po trzydziestoletniej przerwie. Życie mu przypomniało, że musi umrzeć. Kolację zjadł w restauracji, pogadał ze znajomym su- tenerem, obejrzał jego ostatni nabytek, mniej więcej piętnastoletnią dziewuchę z wypisanym na twarzy zepsuciem, zaklepał sobie seans, potem zaszedł do kancelarii, gdzie już czekali na niego agenci, zakomunikował im, że wznawia śledztwo w tej sprawie, traktował ich jak zwykle ostro, opryskliwie, zresztą na nic lepszego nie zasługiwali, jego alibi musiało być nie do podważenia, ubezpieczenie opiewało na sporą sumę, gruhe tysiące, dzięki którym jego syn miał stanąć na nogi, urządzić się jakoś, by pewnego dnia zejść z tego świata tak jak on. Wrócił do domu, ogolił się starannie, potem wziął kąpiel, popatrzył ze wzgardliwym u- śmieszkiem na swoje wrzody, za parę dni przestaną go nękać, a dalej już tylko piach, trawa i cała ta reszta, w której człowiek umie sobie znaleźć zadziwiającą pociechę, uciekając przed prawdą, ubrał się najbardziej oficjalnie, co bvło zupełnie bez sensu, wyiawszv ten powód najtrywialniejszy — przyzwyczajenie, ustawił fotel dokładnie naprzeciw drzwi, dosunął do fotela otomankę, położył na niej strzykawę z morfiną i pistolet, oczywiście nie nabity, skarcił się za lekkomyślność, załadował magazynek, wprowadził nabój do komory, odbezpieczył, spalił kartkę ze swoimi wyliczeniami, wyrwał z notesu nową, oznaczył na niej rzekę i śmietnisko. Jeśli to był Stefo, musiał się znajdować właśnie tam, pieć kilometrów od cmentarza, tego wymagała logika. Meranzow wyliczył to już dawno. Dzień później powinni go schwytać i zastrzelić na miejscu. Meranzow był wart tysięcy takich jak on, musiał
dopilnować tej formalności —■ kary za tą jego śmieszną nienawiść i krótkowzroczność. Tuż przed północą zerwał się wiatr. Tego nie przewidział. Nie usłyszy jak Stefo otwiera drzwi i nie zdąży na czas wstrzyknąć sobie morfiny, by nie widzieć własnej śmierci, czegoś
o czym przez całe życie marzył i czego tak się bał. Zdumiał się swoją próżnością i drobiazgowością akurat w takiej chwili. Wychylił do dna butelkę koniaku, usadowił się w fotelu, wbił igłę w swoją pergaminową skórę. Na dworze wiatr się nasilał, wdzierał się do rynien, które zaczynały grać — banda archaniołów, upominających się o jego duszę i nie podejrzewających, że Meranzow sam od dawna chciał im ją podarować...
Początkowo Stefo nie zwrócił uwagi na wiatr, potem wytężył słuch, starając się z nim oswoić. Wiatr atakował falami, z wściekłością, zalewając całą okolicę, a na jego dnie wszystko jęczało, miotało się, dyszało łapczywie, jakby lada chwila miało umrzeć, lecz nie umierało i dalej wiło się w jakichś porodowych konwulsjach. Był początek marca. Wczesna wiosna. Stefo uniósł się na łokciu, potem jeszcze na moment się wyciągnął, nie chciało mu się wstawać. W tym momencie ciepły wiatr musnął jego ciało, powieki. Zasnął nagle — mocno i niewzruszenie. Byłoby to niewiarygodne, gdyby nie przytrafiło się właśnie temu człowiekowi o sklejonych brudem włosach i lepkiej brodzie, ważącemu trzydzieści kilo, w którego piersi biło jeszcze chłopięce serce. O świcie zaczęły mu się śnić sceny z dzieciństwa — ścieżka wzdłuż sierocińca, którą wymykał się na tajemne spacery, sosny, ich wilgotna kora, zroszona kroplami żywicy, ptak na gałęzi, jego lśniące pióra na tle nieba, samotne trele poranku. A potem bose stopy u podnóża mrowiska, wśród jego mieszkańców, którzy spacerując po nich, sprawiali mu przyjemność. Ciągle jeszcze w jego śnie nie było ludzi, a może to on sam krył się przed nimi; uciekał przez łąki, do jakiegoś lasu, wracał i znów uciekał, do całkowitego wyczerpania. Obudził się koło południa.
Słońce grzało już mocno. Poszedł na śmietnisko. Nie wziął nic do ust. Wrócił. Przemył twarz w rzece. Znów poszedł na śmietnisko. Całą godzinę grzebał się w odpadkach. W końcu znalazł zardzewiałą żyletkę, kawałek mydła. Ogolił się. Unikał myśli o Meramzowie, miał go zabić, tej nocy, może następnej, a było mu dziwnie wszystko jedno. Wybrał się do miasta. Na przedmieściach bieliły się już jarmarczne budy, jazgotały psy, ryczały krowy, gdakały kury, tuż obok półnadzy mężczyźni rwali łańcuchy, połykali jajka, szable, hipnotyzowali odważnych. Stefo nagle się zapatrzył, zmieszał z tłumem, pozwolił mu się ponieść, chłonąc jego śmiech. Pod wieczór zakręciły się karuzele, błysnęły girlandy żarówek. Snuł się wśród nich jak zaczarowany. Potem jakiś człowiek przyjrzał mu się, chwycił za rękę, zaprowadził do swojej budy, nakarmił. To był dobry człowiek, wędrowny cyrkowiec. Proponował mu pracę, gwóźdź programu, rolę człowie- ka-ducha, którego od tej chwili miano uśmiercać na tysiące sposobów, a on miał zmartwychwstawać, w każdym mieście, na każdym jarmarku od nowa...
I Stefo odszedł razem z nim na zawsze...
Późną nocą w domu Szyjaka odezwała się rynna — zrazu nosowo, niby jaki protoirej*, potem znowu gardłowo, niemal ochryple — wybijając gospodarza ze snu. I to tak skutecznie, że Szyjak, chcąc nie chcąc, rozbudził się na dobre i natychmiast zadumał o swojej chacie nad bagniskiem. O świcie cichaczem wysunął się spod koca, pod którym spoczywała jego zwalista małżonka, wziął z komórki gumiaki i strzelbę, przepasał waciak sznurem i z nie tajoną ulgą zamknął za sobą drzwi. Przedmieście jeszcze spało, zupełnie jak jego stara, tak samo zwaliste, rozparte na środku pola, z tą jednakowoż różnicą, że nie mogło na niego wrzasnąć i stanąć mu na drodze, więc Szyjak z błogim spokojem przeszedł obok niego i dopiero gdy znalazł się na górnej drodze, bystrym spojrzeniem rozejrzał się po niebie. Było gładkie i wilgotne, niczym brzuch pierwiastki, i Szyjak na oko oszacował, skąd wyskoczy słońce. Znajdował się mniej więcej w połowie drogi, gdy podniosło kudłatą głowę, i całe pole aż zalśniło wszystkimi swoimi trawkami i źdźbłami, toteż Szyjak wcale nie pożałował, że szarym świtem wyrwał się z łóżka, a wręcz przeciwnie — pogratulował sobie odwagi, z jaką przechytrzył swoją pyskatą połowicę, i znów zaczął przemyśliwać o chacie. Nie zaglądał tam od jesieni, a wszystko przez tę cholerną grypę, która go zmogła i zagoniła do łóżka, czego nie
omieszkała wykorzystać ta jego sekutnica, żeby się nad nim znęcać i nie puszczac go krokiem za próg, zwłaszcza do chaty. A on zżył się z tą chałupą, zżył się | mdą, jak diabli, i klął w żywy kamień i swoją ślubną, i grypę. Ale teraz udało mu się wreszcie wyrwać | ich szpon, oj, pożyje on sobie teraz jak król, najmarniej ze dwa dni sobie pożyje, jeśli nie więcej, nim go żonka stamtąd nie wyłuska, bo naturalnie natychmiast się domyśli, że zaszył się w chaoie, ale nie da tego po sobie poznać z zawziętości. A że jej zawziętość trwa zwykle od dwóch do trzech dni, przez ten czas Szy- jak będzie mógł sobie poużywać, ile wlezie. Zwłaszcza że w jego chacie z głodu się nie zginie, pełne dwie puszki skwarków tam zostały, a i nie ma siły, żeby czegoś nie ustrzelił z dwururki, musi przecież czymś pokrzepić swoje złaknione polowania oczy. Gdzieś po godzinie marszu zobaczył chatę poniżej drogi, w dole, i stanął na chwilę, żeby się nią nacieszyć. Ładny kawałek roboty odwalił przed laty. A że tę chałupkę z surowej sośniny postawił nad samym bagniskiem, to i zdawała się siedzieć tam niby prawdziwa kaczu- cha —i tylko patrzeć jak poczłapie w szuwary — a gdy poszedł na emeryturę, ogrodził ją też sośniną, i można by rzec, że to kaczka z kaczętami, albo coś w tym rodzaju, ale z pewnością coś kaczego, bo Szyjak te ptaki lubił najbardziej i stawiał je pomad wszystko pierzaste, co brodziło po tym bagnisku. Dobrą chwilę patrzył na chatę z rozrzewnieniem, po czym zszedł wąskim parowem w dół, zbliżył się do płotu i nagle osłupiał. Furtka otwarta, najbrutalniej pod słońcem wyważona, a kłódka na drzwiach chaty wyłamana. Ale to jeszcze tnie w porównaniu ze zniszczeniem, którego jakiś nieznany barbarzyńca dopuścił się wewnątrz. Puszki ze skwarkami były przecięte na pól, a mistrzowsko zbita przez niego prycza złamana przez środek. Szyjakowi aż uszanka stanęła dęba na głowie. Nieźle ktoś sobie pohulał w jego chacie. Ech, pohulal sobie, ile wlezie. Na stole walały się konserwy oblepione mrówkami, wiatr naniósł do środka pełno śmiecia, na- gonił deszczu aż po makatki na ścianach, w ogóle cała chata okazała się tak zapaskudzona, że szkoda gala
te
c’aó, Szyjakowi dosłownie krajało się serce, gdy na nią patrzył. Posiedział chwilę pośród tej ruiny, jak na zdewastowanym cmentarzu, mrużąc swoje nakrapiane, nieco skośne oczy, na koniec zerwał się owładnięty dziką wściekłością na tego rozhulanego bandziora, wsadził palec w jedną z pustych puszek i obwąchał go tak impetycznie, że mało brakowało, a wciągnąłby kilka mrówek w swoje potężne nozdrza, po czym w zamyśleniu splunął. Konserwa była zupełnie świeża, co kazało się domyślać, że ów osobnik całkiem niedawno dokonał swego szatańskiego dzieła. Czy znaczyło to jednak, że może tu wrócić ponownie, czy też był sprawcą jednorazowego przestępstwa? I czy nie lepiej tu na niego zaczekać i jakoś się z nim dogadać — po dobroci lub nie, zależnie od okoliczności, zamiast wracać do domu i szukać dzielnicowego. Tych kilka pytań wydało mu się tak diablo zawiłych, że Szyjak postanowił przejechać się łódką, aby je sobie akuratniej przemyśleć. Odcumował ją od pomostu, wskoczył do środka i zagarnął wodę wiosłami. Szuwary szybko się przerzedziły i Szyjak zaczął się uspokajać. Płynął na skróty, zręcznie manewrując wśród mielizn, i wkrótce zobaczył przeciwległy brzeg, przysłonięty lekką mgiełką. Już miał zawrócić, kiedy nagle spostrzegł coś, co przyciągnęło jego uwagę, i kazało mu podprowadzić łódkę jeszcze bliżej. Na samym brzegu wyraźnie odcirialy się ślady ciężarówki. A dochodziły dokładnie do jednego z brodów, który biegł na przełaj przez bagnisko i jak strzelił prowadził prosto do jego chaty. Gdyby to zobaczył ktokolwiek inny, nie dopatrzyłby się w tym niczego dziwnego, przeciwnie, uznałby rzecz za naturalną i mało ważna, lecz Szyjak, który znał te miejsca na wylot, wiedział, że nie ma nic bardziej ryzykownego, niż zostawić ciężarówkę na przeciwległym brzegu, przeprawić się przez bagnisko wąskim brodem i dotrzeć do chaty. A tu na własne oczy widział, że tamten tak właśnie zrobił. Inaczej być nie mogło, bo od drugiej strony, od tej, od której zwykle sam Drzvchodził, mało że ciężarówką, ale nawet fura by nie doiecbftł. Wyglądało więc ńa to, że ten psubrat musiał doskonale znać przejście, bo ta ścieżka była Wymysłem prawdzi
wie szatańskim, i nawet sam Szyjak wolał jej unikać. Jednym • słowem wynikało z tego, że obwieś, który zdewastował mu chatę, był mieszkańcem przedmieścia, i to kimś znajomym, dobrze znajomym, I Szyjak jeszcze bardziej się zdumiał. Cóż to mogła być za kanalia, przecież wszyscy jego znajomkowie to przyzwoici ludzie. I dlaczego tak brutalnie musiał się obejść z jego gromadzonym latami dobytkiem. A może to żaden znajomy, tylko ktoś zupełnie obcy — wypatrzył chatę z drugiego brzegu, wypatrzył ścieżkę przez błot- nisko i bez mrugnięcia okiem nią pomaszerował, nie mając pojęcia o ryzyku, na jakie się naraża. Zresztą wszystko mogło się zdarzyć, ale w każdym razie cała ta sprawa wyglądała co najmniej podejrzanie. Szyjak znów wykręcił łódkę, przyłożył się do wioseł i od nowa zaczął dumać. Gdy się otrząsnął, słońce już się gramoliło po drugiej stronie nieba i Szyjak uznał, że rozumując w ten sposób do niczego nie dojdzie i że nie pozostaje mu nic innego, jak tylko zaczekać, aż ów typ pojawi się znowu — czego był już więcej niż pewien — i cały ten galimatias wyklaruje się sam...
Wieczór okazał się wietrzysty. Wiatr zaplatał chmury w warkocze, po czym rozganiał je po niebie, a wszystko to razem wyglądało jakoś niewyraźnie, i Szyjak nie bardzo wiedział, co o tym myśleć. Szuwary też miotały się niczym w gorączce, więc na wszelki wypadek przywiązał łódkę mocniej do pala, bo jak się zerwie, to szukaj jej potem ze świecą. Wszedł do chaty, rozpalił w piecyku i znów wsłuchał się w wiatr. Nasilał się i tylko patrzeć, jak sypnie śniegiem. O tej porze roku pogoda z reguły jest nieobliczalna. Szyjak wyciągnął się na łóżku i znów się zadumał. I nie wiedzieć dlaczego, zrobiło ugu się jakoś smętnie i głupio, aż sam sdę zdziwił, bo rzadko miewał taką chandrę, a już najrzadziej tutaj, w chacie, gdzie był na swoim, i nigdy nie usiedział z założonymi rękami. Ale teraz został skazany na bezczynność i chyba to go właśnie złościło. W końcu wstał, dorzucił jeszcze szczap do ognia i miał się już położyć na dobre, gdy usłyszą?
jakby warkot ciężarówki. Z początku pomyślał, że to wiatr, który lubił tak pofiglować — najpierw cieniutko zaświstać, a potem nagle huknąć z całych sił, jak nie przymierzając samolot, ale wkrótce z ogólnego szumu Szyjak wyłowił już wyraźny dychawiczny warkot motoru i zrozumiał, że przeczucie go nie omyliło i że ten gagatek znów wybiera się do niego w gości. Zerwał się, zalał ogień kubkiem wody, złapał strzelbę, wybiegł na dwór i zaczaił się pod mostkiem. Jego plan był dziecinnie prosty. Zaczekać, aż tamten wejdzie do chaty i zacznie się tam szarogęsić, a wtedy wpaść znienacka do środka i przydybać go na gorącym uczynku, potem zaś, zależnie od okoliczności, ewentualnie wysłuchać jego wyjaśnień. Szum motoru ucichł. Tylko woda chlupotała, oblizując Szyjakowe gumiaki i kołysała łódką, a szuwary szumiały na potęgę, zagłuszając wszystko inne. Od ciągłego wsłuchiwania uszy dosłownie urosły Szyjakowi parę centymetrów, lecz sporo czasu musiało upłynąć, zanim usłyszał głosy. Jego przewidywania sprawdziły się co do joty, głosy dobiegały ze ścieżki przez bagnisko, lecz Szyjak, chociaż niby się tego spodziewał znów zwątpił, bo ta ścieżka żadną miarą nie nadawała się do spacerów, a już zwłaszcza po ciemku. Ale głosy stopniowo zbliżały się do pomostu i bardzo szybko Szyjak zaczął je rozróżniać. I tutaj czekała go następna niespodzianka, bo jeden z nich był kobiecy, a drugi dziwnie znajomy, aż nadto znajomy, do tego stopnia, że Szyjak dużo by dał, żeby się mylić, ale gdzie tam — toż to jego własny syn. Szyjak z wrażenia o mało nie wpadł do wody. To jego syna- lek, psia krew, a on zmarnował całe popołudnie, złorzecząc niewinnym ludziom i niczego nie podejrzewa- iąc. Jego własny syn ścieżkę znał lepiej niż on sam, bo Szyjak od małego zabierał go nad bagnisko. A teraz maszerował sobie po niej w najlepsze i podśpiewuiąc prowadził jakąś zdzirę. Oboje niemal otarli się o niego i weszli do chaty, a Szyjak dalej ściskał w ręce zbarainiałą strzelbę i czuł się, jakby mu kto narobił w kieszeń. Nic dziwnego, nawet w najkoszmarniejszych snach ■ nie spodziewał się takiego pasztetu. Na miły Bóg! Pluł sobie w brodę, że akurat dzisiaj zachciało
mu się wycieczki do chaty, przeklinał własny los, że stał się świadkiem takiej hańby swojego syna; prowadzać się z byle dziwkami, a na domiar złego trwonić ojcowską krwawicę, jak pierwszy lepszy zbir, ale wszystko to zobaczył na własne oczy i mógł już wyjść z ukrycia. Dziwna rzecz. Od samego początku czuł, że na swój sposób próbuje go usprawiedliwić przed samym sobą. Synowa Szyjaka była kobieciną poczciwą, pulchną i typową kurą domową, a takie żony wcześniej czy później powszednieją mężom i to nawet całkiem naturalne, że ci zaczynają z czasem szukać jakiejś odmiany, zwłaszcza jeśli mają do dyspozycji służbową ciężarówkę, jak jego syn, i po nocach wożą towar do sklepiku. Męska siła taka już jest, że musi sobie znaleźć jakiś wentyl, a staje się nim z reguły kobieta, która urodziła się tylko i wyłącznie po to, żeby takim wentylem być. Lecz mimo wszystko Szyjak nie mógł się z tym tak łatwo pogodzić. Koniec końców jego synowa nie była jakąś tam latawicą, a już w żadnym wypadku pyskatą jędzą, jak to skaranie boskie, jego własna małżonka. Za młodu Szyjak sam w pewnym sensie lubił sobie poszaleć, ale wyłącznie do chwili, gdy urodził mu się ten gagatek i gdy nie uświadamiał sobie jeszcze w pełni, czy jest już właściwie żonaty, czy to tylko sen. Dziewczyn od tych rzeczy Pan Bóg na przedmieściu nie poskąpił, nawet choróbkę mogły zafundować, nic prostszego. Ale żeby dzieciaty chłop tak się uganiał za babami, tego Szyjak stanowczo nie pochwalał. I to mając takie dziecko jak jego wnuś, ten kłosek jasnowłosy. Inna rzecz, jeśli się faktycznie zakochał w cudzej kobicie, jak to tylko chłop z Szyjakowego rodu potrafi. Bez pamięci, choćby i na zatracenie. A tak jakoś wyglądało, że jego synowi to się właśnie przytrafiło, i Szyjak mógł się tylko dziwować i nic więcej. Wkrótce ze środka zaczęły dobiegać fale śmiechu, potem odgłosy żartobliwej szarpaniny i Szyjak się rozeźlił. A już najbardziej z powodu chaty, bo powiedzmy, że mógł jeszcze zrozumieć tego swojego nicponia i jego dzierlatkę w danym momencie, ale skąd ten dziki pomysł, żeby mu demolować chałupę. A czy to on ją budował, czy
dorrucil choćby jeden grosz, żeby pomóc, kiedy Szy- jak się pocił i mordował nad tym bagniskiem, że teraz się tu szarogęsi. Wszyscy bez wyjątku byli przeciwni tej chacie, pukali się w czoło, że zamierza coś budować taki kawał od przedmieścia, nad tym bajorem, jak się wyrażali o bagnisku. Ale Szyjak zaparł się i postawił tę chatę, a teraz jego sfiksowany synalek napadł na nią jak normalny gangster, i miał wszystko w nosie. Na myśl o tym Szyjak aż się zjeżył i pozieleniał ze złości. Korciło go, żeby wyjść z ukrycia i zepsuć temu wyrodkowi całą zabawę, a potem niech się dzieje co chce. Ruszył więc najkrótszą drogą z tuzinem obelg na końcu języka, lecz nowa fala śmiechu ostudziła go trochę i Szyjak zatrzymał się niepewnie. Nagle poczuł coś w rodzaju ciekawości, dał więc sobie uroczyste słowo honoru, że zerknie tylko jednym okiem przez okienko i jeśli zastanie ich w jakiejś delikatniejszej sytuacji, mimo wszystko jednak zapuka. Podkradł się na palcach, zerknął i znów się zdumiał. Przecie to nie kobieta, tylko Cyganka, najzwyklejsza Cyganicha, w jaskrawej sukience, z bransoletami na rękach, a na domiar złego prawie dziecko, niespełna szesnastoletnie. Siedziała na rozbebeszonym łóżku i chichotała jak najęta, ale poza tym była nawet ładniutka, aż jakoś nie pasowała do tych łachów, które miała na sobie. Oczyska czarne i głębokie, tak głębokie, że gdyby zajrzał w nie taki znawca jak Szyjak,-: mógłby bez trudu zobaczyć, ile ma rozumu w głowie. Podług niego ten rozum był jeszcze całkiem dzieciuchowaty — bystry i nienasycony — i Szyjak, chcąc nie chcąc, się zdziwił, ćó taka drobinka może tu robić z tym niedźwie- dziowatym gburem, który akurat siedział tyłem do okna, na nowo rozpalając w piecu i diablo się przy tym mozoląc, bo na i wyraźniej sobie podpił, i to zdrowo. Szyjak znowu był w kropce — czy stanąć po swojej stronie, czy po ich —; i postanowił poobserwować jeszcze trochę całą scenę, przysięgając sobie w duchu, że jeśli zacznie się cos nie do oglądania, dobrowolnie się oddali. Tak też się i stało. Wkrótce syn chwycił Cyganeczkę w swpie bezlitosne szoferskie graby, wycisnął na jej ustach soczysty pocałunek, po czym dziew-
28 U \
czyna zaczęła tak spazmatycznie dyszeć, że Szyjak zawstydził się sam przed sobą i wycofał w szuwary. Wszystko już było dla niego jasne. Jego syn połknął przynętę. I to połknął ją, jak na potomka Szyjakowe- go rodu przystało — łakomie i raz na zawsze. Na tę myśl serce skuliło mu się za pazuchą, niczym spłoszony kociak, i Szyjak znów, tym razen z prawdziwą trwogą, pomyślał o synowej i wnuczku, i poczuł, że jakaś głupia łza przesłoniła mu oko. Jego synowa to dusza człowiek, sierota od urodzenia i Szyjak mógł śmiało powiedzieć, że była dla niego jak własna córka, a teraz wszystko wskazywało na to, że skończy się na rozwodzie. O wnusiu Szyjak nawet nie śmiał pomyśleć, bo zapłakałby się rzewnymi łzami, kochał go ponad życie. Zapatrzył się bezmyślnie w bagnisko, w którym woda pluskała sobie jakby nigdy nic, i postanowił że trzeba temu jakoś zaradzić.
Choćby i głupio, ale trzeba jakoś zaradzić, bo inaczej w domu będzie płacz i zgrzytanie zębów, o wstydzie już nie mówiąc. Ale co można było zrobić w tej sytuacji? Na przykład, nakryć ich w chacie i przemówić obojgu do rozumu, żeby się opamiętali. Ale skąd gwarancja, że po takiej wizytacji się opamiętają, a jeśli przeciwnie, jeśli wczepią się w siebie jeszcze mocniej, jak topielcy. Nie, tutaj potrzeba działać w rękawiczkach, dyplomatycznie. Tutaj siłą nic się nie wskóra. I Szyjak po długich medytacjach doszedł do wniosku, że póki co, najlepiej będzie teraz stąd zniknąć i ułożyć sobie jakiś chytry plan, ale taki, żeby jego stara, nie daj Boże, czego nie zwęszyła, bo inaczej wszystkim im się oberwie. Dom pękałby od wrzasków, a razem z nim i całe przedmieście. Trochę ochłonął, a tymczasem jego syn i Cyganeczka skończyli swoje i wymknęli się z chaty. On zaś tając dech musiał odczekać, aż przejdą obok niego i cierpliwie wysłuchać, jak się zmawiają, by następnego dnia znowu mu grasować w chałupie, co już na dobre umocniło go w przekonaniu, że sprawa jest diablo poważna, poważniejsza nawet niż mógł sądzić. Toteż natychmiast chwycił strzelbę i szybkim krokiem ruszył w stronę przedmie-
.ł: 1«
*£ 4* ^ V
MwlSi !
El* «ę» 1« li iDllu
IV WłPPPRpSiWl V* ^ %> i|C»V v j
Nie pomylił się — jego żonka zacięła się w swojej tępej złości Rzuciła mu na stół miskę z soczewicą, jak jakiemu przybłędzie, po czym siadła dokładnie -naprzeciw niego, uparcie świdrując go rybimi oczkami. Szyjak, ma się rozumieć, ani mrugnął. Z doświadczenia wiedział, ze jego towarzyszka życia jak na mannę z nieba czeka na jedno jego słówiko, żeby rozpętać burzę, do której bynajmniej mu się nie spieszyło. Posilał się więc niespiesznie i z namaszczeniem, potem wyciągnął swoje utrudzone wędrówką kończyny, zapalił papierosa, puścił kłąb dymu, lubując się tym wciąż jeszcze względnym spokojem. Co widząc jego połowica nerwowo zamrugała oczami, potem ciężko westchnęła i zrozumiawszy, że jej niewydarzony małżonek nie ma zamiaru przemówić pierwszy, postanowiła zrobić to sama, nie bacząc na swoją urażoną godność. Na początek nazwała go mordercą własnego zdrowia, ale że to wydało się jej nie dość wymowne dorzuciła jeszcze dla okrasy słowo dudek. A że i ono wydało jej się jakieś podskubane i niewłaściwe w odniesieniu do mężowskiej samowoli, więc zamieniła je na borsuk, a po chwili nazwała go skunksem i niewyżytym głąbem. Szyjak jednakowoż nadal puszczał niewzruszenie kłęby dymu, czym ostatecznie wyprowadził ją z równowagi, toteż skierowała rozmowę na własny temat — mówiąc, że jest wycieńczona i że tylko patrzeć jak wyzionie ducha, na co on tylko czeka, żeby zacząć się łajdaczyć. Nazwała się jeszcze biedaczką i nieszczęsną, i z pewnością by na tym nie poprzestała, gdyby Szyjak nagle nie wstał i nie wyrżnął piegowatą pięścią w stół. Lewa noga stołu momentalnie się złamała, a Szyjak na bis strzaskał i prawą, po czym stół naturalnie runął na ziemię, a Szyjiakowa dosłownie oniemiała ze zdumienia, bo w takim stanie jak żyję, swojego ślubnego nie widziała. Szyjak zgrzytnął zębami, powiedział jej krótko i węzłowato, że jest ścierwo i że ma życzenie, aby zostawiła go w spokoju, na co kobieta wyszła, zostawiając go samego, zaszokowana do głębi jego zachowaniem. W trzydziestoletniej historii ich pożycia był to unikalny wypadek. Po tym wszystkim Szyjak zdrzemnął się pół godziny, a następ
nie wyszedł na podwórze nie niepokojony już przez nikogo. Popołudnie było mniej więcej znośne. Znów się ociepliło i przedmieściu zaczęły bulgotać strumyczki, ale Szyjak nie miał głowy ani do nich, ani do żony, która jak zaklęta snuła się wokół kurnika, zerkając na niego bojaźliwie. Szyjak wyminął ją bez słowa, wyszedł na ulicę, pokręcił się tu i tam, i dziwnym trafem znalazł się akurat przed domem syna, stojącym tuż obok, po drugiej stronie ulicy. To też było dzieło Szy- jaka, postawił go parę lat temu, a gdy urodził się wnuczek, dobudował jeszcze dwa pokoiki, tak na wszelki wypadek, przez co może 'teraz dom sprawiał wrażenie nie wykończanego, ale za to prezentował się okazalej. Szyjak zajrzał na podwórze, upewnił się, że ciężarówki, jak zwykle, nie ma, zakaszlał, a mały niczym z procy rzucił się do niego, i Szyjakowe serce natychmiast stopniało. Wnuczek miał wypisz, wymaluj jego oczy — skośne i jasne, i w ogóle był z niego wykapany dziadek, tyle że w miniaturze, czemu Szyjak nigdy nie mógł się dość nadziwić i zawsze na jego widok rozczulał się do łez. Lecz tym razem poczuł się tylko bardziej nieszczęśliwy i zadowalając się jednym klapsem po pupie, chciał go wyminąć, na co dziecko wykrzywiło usta w podkówkę, rozbrajając tym do reszty strapionego dziadka, który wytrząsnął z kieszeni garść drobnych i pozwolił mu pobiec do sklepiku. Na podmurowanym tarasiku czekała już na niego synowa. Przyniosła mu krzesło, rozłożyła obrus na stoliku, postawiła zakąskę i buteleczkę winogronowej rakijki, po czvm siadła naprzeciwko, gotowa go wysłuchać. Była jak z obrazka, i serce zabolało Szyjaka jeszcze mocniej. Na myśl o szaleństwach syna znów ciężko westchnął, lecz synowa najwyraźniej opacznie zrozumiała to westchnienie, bo wesoło mrugnęła do niego okiem, sądząc, że teściowie na nowo się ze sobą po- orztvkali, i sama yarzęła go lekko strofować — żeby dał wreszcie spokój z tą swoją chałupą, a przynajmniej, żeby zaczekał do lata, kiedy wszyscy razem się tam wybiorą. Szyjak popatrzył na nią z najszczerszym zdumieniem i współczuciem, ale nie odezwał się ani słowem, pozwalając jej tak pleść trzy po trzy, i nalał
sobie rakijki. Osuszył kieliszek jednym tchem, dziub- nąl ogóreczków, zakrztusił się i długo kaszlał, co jeszcze bardziej rozbawiło synową, która musiała go poratować szklanką wody. Po raz pierwszy w życiu Szy- jak widział tak ufne i głupie stworzenie. Ale chyba taka faktycznie i była, bo o nic nie podejrzewała .swojego kochanego mężułka. Nawet do głowy jej nie przychodziło, że w każdej chwili może zostać słomianą wdową. Szyjaka aż zezłościła ta jej naiwność. Każda żona na jej miejscu już od dawna miałaby na oku takiego gagatka, wybadałaby, co to za jazdy po nocach, przydybałaby go z tą Cyganichą i nauczyła rozumu, żeby nawet oczu nie śmiał podnieść na inną, a ona co — tak to jest z babami — wolała mu ślep» ufać, a teraz on, Szyjak, musi siorbać to piwo. Strzelił sobie jeszcze jednego, kwaśno podziękował i poszedł.
I miał już właśnie wchodzić- do siebie, kiedy raczył się pojawić jego synalek z ciężarówką. Zaparkował na środku ulicy, żeby było ją widać ze wszystkich okien, wyskoczył z kabiny i wesolutko do niego zagadał, jak gdyby poprzedniej nocy nic się nie zdarzyło i Szyiak nie przyłapał go z tą Cyganichą w chacie. Szyjak udał wariata, niby że się nie znają, na co syn zapytał, czy czasem nie rzuciło mu się na uszy, czy coś w tym rodzaju. Szyjak pokiwał twierdząco głową, dając mu do zrozumienia, że póki co, tak właśnie jest, i żeby sam sobie wyciągnął z tego wnioski, po czym zatrzasnął mu drzwi przed nosem. Z takimi chłystkami jak ten wyrodek, nie miał zamiaru dyskutować, a że ciągle jeszcze nie wiedział, jak by tu zapobiec temu nieuchronnemu rozwodowi, nie chciało mu się gadać z kimkolwiek, i nawet czekająca na progu połowica, zaintrygowana do n-tej potęgi tym dziwacznym zachowaniem, na próżno usiłowała cokolwiek z niego wydusić. Szyjak wyminął ją jak szafę, wziął toporek z komórki, ubrał się w roboczą bluzę i zaczął dłubać przy płocie, udając strasznie zajętego. Niby dłubał przy płocie, a oczy same uciekały mu w stronę ciężarówki. To ta landara była wszystkiemu winna, ona i nikt inny. Już kiedy syn skończył to technikum i oświadczył mu, że wcześniej czy później będzie jeździł na ciężarówce, Szyjak
Łi» V* w* ?. i?-■ ł fŻi ?*l
wM0W^ik^$Jł
i Wmjj^fcsj(mml
SWI
■/*> ' »^T zsml
>|vi •% ł>#*’11
wiedział, że nic dobrego z tego nie wyniknie. No bo kto na 'przedmieściu jeździł ciężarówką? Wszystkiego dwóch ludzi. Zacho z sąsiedniej ulicy, który przez to się rozpił, a teraz ten rozpustnik. Tylko tacy jeździli na ciężarówkach, a cała reszta pilnowała własnych interesów, bo co to za interes dla człowieka z przedmieścia jeździć ciężarówką. Wytrząsać się w te i we wte po wybojach, aby wreszcie zejść na psy i na dobitkę się zakochać, tak jak to się przytrafiło jego sy- nalkowi. No proszę, dopiero co wrócił, teraz przegryzie coś na chybcika, zamydli oczy żonie, że jedzie z towarem, powiedzmy, z serem do sklepiku, a ona przecież skąd ma wiedzieć, co on tam wozi, i znów zamelinuje się w chacie, a za miesiąc może ożeni się z tą Cyganichą i przetraci wszystko, co dostał od Szyjaka. Nie, do tego Szyjak nie dopuści, po jego trupie, ale jak temu zapobiec, ciągle jeszcze nie miał zielonego pojęcia, dalej więc tylko dłubał przy płocie, sapiąc ze złości. A myślą wciąż krążył wokół tej przeklętej ciężarówki, która rozkraczyła mu się przed nosem, jak jaka zmora, i śmiała prosto w gębę. Czyżby nie było żadnego sposobu, żeby rozprawić się: z tą landarą raz na zawsze i uwolnić od niej syna? Jakim prawem ten grat deptał bezkarnie cudzą godność i pustoszył nowo wzniesiony dom. I nagle olśniło go, co ma zrobić. Po prostu podziurawi jej dętki, ot co. Swoim szewskim szydłem, żeby ten huncwot nie mógł ruszyć snę krokiem za próg i żeby jego rozpustne plany diabli wzięli. A gdy nie przyjdzie na schadzkę, Cyganka jak nic puści go kantem, bo inaczej nie byłaby Cyganką, i poleci za innym .'szoferakiem, a ten baran pójdzie po rozum do głowy, że nie ma się ćo zadawać z byle ladacznicą, i wróci na łono rodziny. Szyjak aż się zawstydził w głębi duszy, że od razu nie wpadł na pomysł z tym szydłem i dętkami, i czym prędzej rzucił toporek. Za oknem zapadał już zmrok, do schadzki było ieszcze całych pięć godzin, teraz jego synalek leżał sobie w najlepsze u boku żony nic nie podejrzewając. Pozostawała Szyjakowi jeszcze rzecz najtrudniejsza, zmylić w jakiś sposób czujność własnej małżonki, co w tej sytuacji okazało się prawie niewykonalne. Do-
L
piero pożarł się z nią na śmierć i życie, i dobrze wiedział, że nie spuści go teraz z oczu i będzie śledzić każdy jego krok. Człowiek to krótkowzroczne stworzenie, aż strach. Gdyby Szyjak wpadł na ten pomysł z dętkami odrobinę wcześniej, za nic w świecie nie skłóciłby się z żoną, pozwoliłby się jej wygadać do woli, odczekałby, aż się położy spać i spokojnie zrobiłby swoje. A tak, jego zadanie diablo się komplikowało. Wszedł znowu do domu i głośno oznajmił, że się kładzie, ale żona zmierzyła go tylko jeszcze bardziej podejrzliwym spojrzeniem i ani słowem się nie odezwała. Więc Szyjak się rozebrał, położył i odwróciwszy do niej tyłem przyczaił w oczekiwaniu. Ale jego żoneczka usadowiła się przy piecu i zaczęła prząść. Cholernica jedna. Co wieczór kładła się z kurami, a dziś akurat zebrało się jej na przędzenie. Kręciła w najlepsze wrzeciono, udając, że go mie widzi, a Szyjaka dosłownie krew zalewała, że dał się nabić w butelkę, sam się wpakował do łóżka i teraz miała go w ręku. W końcu skoczył na równe nogi, burknął, że go przypiliło, i wyszedł, niby że do wychodka, a po powrocie już się nie rozebrał, co wyglądało tym bardziej podejrzanie. Wieczór uciekał, na przedmieściu rozsaczekały się wszystkie psy, wielki czas, żeby Szyjak wprowadził swój plan w życie i pokrzyżował zamysły syna, ale jego żonę guzik to obchodziło i ani myślała się po>ożyć. Wreszcie nie wytrzymał, wymamrotał, że znowu go przypiliło i nie może sobie znaleźć miejsca, wyskoczył na dwór, wślizgnął się do komórki, wymacał po ciemku szydło i na tym właśnie przyłapała go podejrzliwa małżonka. Żonę miał Szyjak chytrą i przebiegłą, dobrze wiedziała jak go podejść. Odczekała, aż się zaszyje w komórce, przyczaiła się tuż za drzwiami i przydybała go na progu, tak że nie miał nic na swoją obronę, bo wychodek był dokładnie w przeciwnej stronie. — Boże święty, tyś całkiem sfiksował, już wczoraj coś mnie tknęło, iakeś poleciał do tej chałupy — wrzasnęła. — Boże święty, ieszcze mi dom podpalisz — zakrzyknęła znowu wielkim głosem, jakby tego domu nie budował S7yjak, tylko spadł jej z nieba. Szyjak dosłownie oniemiał i z trudem zdołał ją wepchnąć do kuchni.
Ale żona rozwrzeszczała się jeszcze bardziej, jakby ją zarzynali, aż w końcu Szyjak się poddał i opowiedział wszystko od a do zet, grożąc jej uszczerbkiem na zdrowiu. jeśliby choć jedno słowo wyszło z jej głupiej gęby. I wtedy jego małżonka cicho zapłakała, co było zresztą do przewidzenia. Szyjak rozkazał wojskowym tonem, żeby się położyła i wyszedł na ulicę. W domu syna ciągle się jeszcze paliło. Ciężarówka stała sobie w najlepsze na środku jezdni, niczego nie podejrzewając, i Szyjak z niewymowną rozkoszą przedziurawił jej dętki. Tak je dźgnął, że dosłownie klapnęła na ziemię z bolesnym jękiem. Potem wrócił do domu, położył się obok zapłakanej żony i zaczął wyczekiwać. Nie musiał długo czekać. Wkrótce dziki krzyk syna przeszył całą ulicę, utwierdzając Szyjaka w przekonaniu, że postąpił słusznie. Jego syn był kłębkiem nerwów, co do tego Szyjak już w chwili poczęcia nie miał złudzeń, bo wtedy i czasy były takie — nerwowe
i głodne — ale larum, jakie podniósł z powodu tych zatraconych gum, zdumiał nawet Szyjaka, a Szyjako- wa aż przestała chlipać i patrzyła na męża w ciemności pożegnalnym spojrzeniem. Wkrótce na ulicę wyległo całe przedmieście, pokiwało głową, rozejrzało się dookoła, nie posiadając się ze zdziwienia, że tu wśród nich pojawił się przestępca, że targnął się na ciężarówkę wielce poważanego przez wszystkich Szyjakowego syna i że jutro w sklepiku zabraknie mleka. Spory tłumek zebrał się pod domem, i chłopy, i kobity, tłoczyli się wokół ciężarówki, zachodzili w głowę, kto mógł to zrobić, zastanawiali się, czyby nie przeprowadzić masowej obławy, i Szyjak natychmiast zmiarkował, że i on musi się pokazać na ulicy, bo inaczej podejrzenie jak nic może paść na niego. Lecz gdy wyszedł, od razu srę uspokoił. Zgromadzenie powitało go ze współczuciem, na jego ręce przekazało wyrazy ubolewania dla niego samego i dla syna, który siedział w rowie, trzymając się za głowę obu rękami, zupełnie ogłupiały całą tą historią. Szyjak wysłuchał ich z godnością, po czym przyjrzał się wszystkim po kolei oponom, gratulując sobie w duchu, że tak sprytnie udało mu się je przed pół godziną przekłuć i dać dobrą
nauczkę synalkowi, bo wszystko wskazywało na to, > że tego wieczoru już się nie najeździ. Potem wyraził swój pogląd na zdarzenie i uspokoił zgromadzonych, że wcześniej czy później przestępca zostanie ujęty, są- siedzi pogwarzyli jeszcze trochę, poklęli i powoli się rozeszli, aż w końcu na miejscu przestępstwa zostali ‘ tylko Szyjak i jego syn, który naprawdę był w tym momencie całkiem otumaniony i nie wiedział, co robić. I wtedy Szyjak pouczył go, że powinien troszczyć się o rodzinę, bo rodzina jest najważniejsza pod słońcem, zaś wszystko inne jakoś się ułoży, a ponieważ syn spojrzał na niego jeszcze bardziej osłupiały, nie pojmując czy ojciec kpi sobie z niego, czy co, toteż Szyjak jeszcze raz mu powtórzył, żeby wracał do żony i dziecka, a jutro będzie co Bóg da, i syn poszedł z ociąganiem do domu, po czym i Szyjak wrócił do siebie, położył się koło swojej małżonki i wyczuł, że ona też się nieco uspokoiła, bo dotknęła nogami jego nóg, powzdychała trochę i usnęła, Szyjak zaś na nowo zadumał się o chacie i postanowił nazajutrz jeszcze raz tam podskoczyć, by zatrzeć heblem ślady I synowskich bezeceństw.
Następnego dnia jednak przedmieście znów od świtu skupiło się przy ciężarówce, z dzielnicowym na czele, i nie było nawet mowy, żeby Szyjak mógł się wyrwać nad bagmsko. Co gorsza, dzielnicowy wyraził pogląd, że w tej historii z oponami musiał maczać palce ktoś z przedmieścia, czym wywołał jeszcze większy zamęt wśród jego mieszkańców. Dzielnicowy był człowiekiem niebezpiecznym, tak niebezpiecznym, że mógł wywołać zamęt nie tylko wśród mieszkańców przedmieścia, ale i w każdym, ktokolwiek miałby szczęście dostać się w jego ręce. Ten dziwak nigdy nikogo w żadnej sprawie nie przesłuchiwał, tylko po chwili na- ) mysłu prosto, z mostu pytał czy jest tak, czy. tak, albo prosto z mostu mówił, że jest tak a nie inaczej i nie warto było z nim na ten temat dyskutować. To samo teraz — najpierw stwierdził autorytatywnie, że przestępca to ktoś z przedmieścia, potem niczym krwiożer-
36
A
czy jastrząb zaczął krążyć wokół ciężarówki, a na koniec wyciągając do przodu swój dziobaty nos, zakomunikował wszem i wobec, że złoczyńca działał w pojedynkę, i to szydłem, na co zgromadzenie zdumiało się jeszcze bardziej, bo każdy w domu miał szydło, a według tej logiki, każdy ze zgromadzonych mógł być sprawcą. Nastroje bardzo się zaostrzyły. Zwłaszcza że tego ranka przedmieście zostało bez kropli mleka. Ktoś rzucił myśl, żeby wszyscy przynieśli i pokazali swoje szydła, a dzielnicowy niech zrobi wizję lokalną i orzeknie, którym z nich posłużył się przestępca. Ktoś inny go wyśmiał dowodząc, że wszystkie szydła ną przedmieściu podobne są do siebie, jak dwie krople wody, bo pochodzą z jednego sklepiku, i że to głupiego robota. Większość jednak uznała, że trzeba przynieść, a dzielnicowy wręcz wydał rozkaz w tym sensie i Szyjak wyczuł, że sprawa robi się diablo nieprzyjemna. Nie było rady. Poszedł do domu, burknął na żonę, żeby pilnowała garnków i trzymała język za zębami, gdyby pytali ją o jego noone zajęcia, zamknął się w komórce, wygrzebał szydło spośród innych rupieci, ukrył w pewniejszym miejscu, bo nie miał serca go wyrzucić —9 jak by potem łatał sobie buty — po czym wrócił do ciężarówki, komunikując wszem
i wobec, że jego szydło zniknęło, chociaż on, Szyjak, wywrócił wszystko do góry nogami, ale teraz już jest pewien, że tej nocy ktoś musiał mu je podwędzić z komórki. Bodajby to wszyscy diabli! Zgromadzenie znów rozdziawiło gębę i zaczęło go wypytywać, na wyścigi zbiorowo i w pojedynkę — czy jest pewien, że tego szydła na pewno nie ma, a może źle szukał, bo, jak się wyraził dzielnicowy, mogłoby się to fatalnie odbić na śledztwie, które bądź co bądź już się rozpoczęło, Ąż w końcu Szyjak stracił głowę i wyjąkał, że nie jest tak stuprocentowo pewien, czy wszystko przetrząsnął, a sąsiedzi natychmiast zaofiarowali się z pomocą — tym bardziej że dzielnicowy strasznie się przejął brakiem tego szydła — i całą gromadą wtargnęli do Szyjakowej komórki, a on sam oniemiał i zmartwiał na środku podwórza, zdumiony tym nieoczekiwanym obrotem sprawy. Teraz modlił się tyl-
ko o jedno, żeby nikt z sąsiadów nie znalazł tego przeklętego szydła, chociaż w głąbi duszy był niemal pewien, że ktoś musi na nie trafić, bo przecież jego komórka to nie hangar i nie sztuka znaleźć w niej cokolwiek. Tak też się i stało. Nie upłynęło wiele czasu, gdy jeden z sąsiadów wydał wojenny okrzyk i triumfalnie wręczył rzeczone szydło dzielnicowemu, który z kolei wziął je i szczegółowo sobie obejrzał, jakby to było Bóg wie co, a nie głupie szydło, aż Szyjak zdrętwiał od pięt po czubek głowy, sam czując się niemal przedmiotem tydh oględzin. Mimo wszystko zidołał jednak wykrztusić | siebie słowa zdziwienia, że szydło odnalazło się w tak idiotyczny sposób, chociaż uprzednio wszystko osobiście przetrząsnął. Dzielnicowy zaś poprzekładał jeszcze parę razy szydło z ręki do ręki i, szczwany lis, uroczyście zakomunikował, że według niego przestępstwa dokonano tym właśnie a nie innym szydłem, aż zgromadzenie na moment oniemiało z wrażenia, po czym zapytało go, dlaczego tak właśnie uważa. Dzielnicowy odparł na to, że nie wie, dlaczego tak właśnie uważa, ale jest tego najzupełniej pewien, a skoro jest pewien, nie ma nic prostszego niż oddać szydło do ekspertyzy i ustalić prawdę, która i tak jest już całkiem jasna. Na co gromada zaczęła się burzyć i zażądała, żeby jej wyjaśniono służbowe słowo „pertyza”, węsząc w nim jakiś podstęp.— Obejrzy się to szydło pod lupą — przymknął' oczy dzielnicowy — i jeśli został na nim najmniejszy pyłek z opony, nie chciałbym być w skórze sprawcy. W tym właśnie momencie Szyjak uznał, że trzeba się poddać, i oświadczył, że nie ma sensu dalej bawić się w ciuciubabkę, bo to on własnoręcznie poszatkował te dętki. Można sobie łatwo wyobrazić, co się działo po tym jego wyznaniu. Zapadła martwa cisza, a już najbardziej ze wszystkich strapił się dzielnicowy, dosłownie osłupiał, że złoczyńca dał sią schwytać w tak prymitywną pułapkę i długo wpatrywał się w swojego dobrego przyjaciela, Szy- iaka. na próżno szukając słów, które załagodziłyby jakoś sytuacją. A tu na złość nic mu nie przychodziło do głowy, podobnie jak i reszcie zgromadzonych, którzy zapomnieli języka w gębie i nie wiedzieli, co by
tu powiedzieć swojemu wielce szanownemu sąsiadowi Szyjakowa. Podczas gdy wszyscy tak dumali, Szyjak milcząco splunął i nie niepokojony przez nikogo wszedł na swoje podwórze. Wtedy zgromadzenie stłoczyło się wokół jego syna, który słysząc to wszystko siadł jak zamroczony w rowie, i zaczęło go wypytywać, dlaczego według niego Szyjak podziurawił mu opony w ciężarówce. — Skąd ja mam wiedzieć dlaczego, ale sami widzicie, że to nie ojciec, tylko potwór, tak mi rozpłatać dętki — wymamrotał i awantura rozgorzała na nowo. Gromada podzieliła się na dwa obozy. Młodsi stanęli po stronie Szyjakowego syna twierdząc, że jego ojciec to najprawdziwszy potwór, skoro dopuścił się tak szatańskiego czynu, starsi zaś nie pozwalali złego słowa powiedzieć na swojego wielce szanowanego sąsiada, a już zwłaszcza że ma nie po kolei w głowie, albo coś w tym rodzaju, i żądali, by jeszcze raz go przesłuchać i wyjaśnić raz na zawsze to nieprzyjemne zajście. A tymczasem Szyjak ociosywał sztachety, udając, że nic go to wszystko nie obchodzi. Wielka rzecz, przecież go chyba nie powieszą za te gumy, bzdura. Tej atrakcji starczy im akurat na trzy dni, potem zapomną, a rodzina tego bęcwała, jego syna, pozostanie cała i zdrowa. I Szyjak dalej sobie postukiwał, w pewnym momencie nawet zarządził, żeby i żona mu pomagała, na przekór wszystkim i wszystkiemu. Kazał jej kłonicą wyrywać kołki z płotu, a potem osobiście je oglądał, uznawał, że niczego im nde brak, i przybijał z powrotem na tych samych miejscach, po czym u góry i u dołu nabijał na nie deski, też wyrwane przez żonę,
i tak do końca płotu, dopóki zgromadzenie nie zbliżyło się nieśmiało do niego, by zażądać bardziej wiarygodnego wyjaśnienia. — W tej chwili nie ma bardziej wiarygodnego wyjaśnienia — oznajmił uroczyście Szyjak, i już miał się zncwu brać do roboty razem ze swoją zasapaną małżonką, kiedy przy płocie stanął syn.
— Chcę wiedzieć, dlaczego zrujnowałeś mi życie, skoro kiedyś sam mnie powołałeś na ten świat — zapytał ponuro. — Chcę też wiedzieć, co takiego ci zrobiła ta sokolica, ciężarówka moja, że ręka ci nie zadrżała, gdyś ją tak maltretował — zakończył, A wtedy z kolei
Szyjak dał upust swojej nienawiści do ciężarówki. Wyzwał ją od wyliniałych srok i kup złomu, przyrównał do garnka fasoli, który nic tylko strzela i dudni,
i nie daje mu po nocach spokoju. Wyraził się, że jest jak parszywy kundel, który szpeci przedmieście i którego trzeba nauczyć moresu, żeby się wyniósł, skąd przylazł, i w ogóle wylał z siebie całą żółć, która się w nim nagromadziła z powodu synowskich łajdactw, nie mówiąc mu tego wprost, rzecz jasna. Przedmieście słuchało go jak zaklęte, bo Szyjak znany był ze swoich talentów krasomówczych, a on rąbnął taką tyradę na pohybel ciężarówkom, że chcąc nie ohcąc każdy zadał sobie pytanie, co go opętało i czy czasem nie zbzikował z kretesem, bo ńieledwie parę lat temu twierdził coś całkiem przeciwnego, a teraz takie rzeczy opowiadał, że słuchając go można by samemu dostać bzika. Nad tym wszystkim górował głos jego syna: — Ja poprzysiągłem wierność tej ciężarówce i za nią zginę — bił się w piersi. — Bez niej jestem niczym,
i wrogowi nie życzyłbym takiej krzywdy... Tak się wydzierał, że Szyjak z trudem się pohamował, żeby mu nie nakłaść po gębie za te bezeceństwa nad bagni- skiem, już nawet miał coś w tym sensie powiedzieć, ale nie zdążył, bo właśnie znów zjawił się dzielnicowy, który zniknął gdzieś zaraz po pamiętnym oświadczeniu Szyjaka. Przyjechał drugą ciężarówką, którą przywiózł nowe opony dla poszkodowanego, po czym w krótkich słowach położył kres całemu zajściu. — To są ich prywatne i parszywe porachunki i dlatego śledztwo uważam za zamknięte — stwierdził spokojnie. — Naszym obowiązkiem jest pomóc w naprawie ciężarówki, żeby nasze dzieci nie płakały z powodu braku mleka. I wszyscy puknęli się w czoło, że ma najzupełniejszą rację, a nawet zdziwili się, że wcześniej na to nie wpadli i dali się wciągnąć w całą tę aferę. Zostawili w spokoju Szyjaka i jego żonę, jednym słowem, ■zrobili w tył zwrot, zakasali rękawy i wzięli się do roboty, a Szyjak poczuł w sercu bolesną gorycz i powlókł się do domu, eskortowany przez swoją spotulniałą w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin małżonkę. Był tak rozżalony, że aż zbierało mu
się na płacz, ale nadal nie żałował tego, co zrobił. Przecie cały ten koci lament, jaki wywołało od samego rana jego nieszczęsne szydło, był niczym w porównaniu z tym, co by się działo, gdyby jego niepoczytalny sy- nalek sprowadził na przedmieście swoją cygańską kochankę. Toż to wszystko było tylko brzęczeniem gza, jeśli się weźmie pod uwagę, co by gadano, gdyby synowa musiała wynieść się z domu, a jego wnuk został półsierotą. Nie, Szyjak dałby głowę, że każdy z tych, co teraz tak wydziwiali, zrobiłby dokładnie to samo, jeśli nie coś gorszego, bo w takiej biedzie trudno przewidzieć, co komu strzeli do łba. Usadowił się na minderku* w kuchni, zapalił z zadowoleniem papierosa i przyjrzał się swojej oniemiałej od poprzedniego wieczora żonie. W ciągu tej nerwowej doby jej twarz stępiała do reszty, a oczy wpatrywały się w Szyjaka, jakby go po raz pierwszy widziała. — Co się tak na mnie gapisz — zdawało się mówić jego spojrzenie — gdybyś była na wojnie, głupia klępo, dopiero byś umarła ze strachu. I dalej na nią patrzył, puszczając przez nos kłęby dymu. Tak po prawdzie, jego żona była dosyć tępawa, całkowicie pochłonięta domem i gratami. Ale też dlatego swojego czasu Szyjak wybrał właśnie ją — dla tej jej tępoty i pracowitości. I przez całe życie żył z nią w zgodzie, jeśli nie liczyć tych paru ostatnich lat, kiedy nieustannie się awanturowała. I żeby chociaż sama wiedziała o co... Ale ona, podobnie jak i on, zaczynała się starzeć i goniła już w piętkę. Teraz jednak Szyjak dał jej ładną nauczkę — patrzyła w niego niby w obraz, jakby czekając na powtórne oświadczyny. I tak się w niego wpatrując, wykrztusiła wreszcie, co jej leży na wątrobie, aż Szyjako- wi pociemniało w oczach. — Wyprowadzam się do syna, a ciebie nie chcę znać — oświadczyła i zaczęła pakować manatki. — Będę mieszkać u niego, choćby był nie wiem jaki — ciągnęła dalej, przygotowując tobół. Szyjak zjeżył się i kazał to sobie jeszcze raz powtórzyć w oczy. — Jestem jego matką, a ty jesteś mu
obcy i go nie kochasz — dodała z naciskiem. — Teraz przenoszę się do niego, i nie chciałabym być w skórze synowej, jeśli to ona go dręczy i popycha w ramiona obcych kobiet. Już ja jej pokażę. A ty jesteś stary borsuk. — Po czym demonstracyjnie opuściła dom. Tak więc, tego wieczoru najzupełniej nieoczekiwanie Szyjak został sam pod własnym dachem. Upitrasił sobie na chybcika jakąś kolację, długo się nad nią modlił, zadumał się jak nigdy dotąd, a w końcu rozeźlony postanowił, na przekór wszystkim, też się stąd wynieść. Ano dokąd... Ano znów do chaty...
Noc zapadała cicha i. krystaliczna. Gwiazdy jarzyły się na niebie, jakby świeżo przeciągnięte glaspa- pierem, toteż Szyjak szybko zapomniał i o swojej złości, i o całej reszcie. Diabeł go podkusił, żeby na stare lata pakować się w tę awanturę z synem i jego ciężarówką. I po jakie licho, skoro mógł plunąć na to wszystko i zamieszkać sobie w chacie, tam na skraju szuwarów, i dosłownie wśród gwiazd. Gawędzić sobie z nimi, patrzeć jak świecą i dumać nad tym, ile jeszcze będą tak świeciły i właściwie po co w ogóle świecą, a tuż obok woda cicho by pluskała, kołysząc go do snu. Ale ten rozpasany bęcwał targnął się nawet na chatę, targnął się na rzecz najdroższą jego sercu, żeby ją splugawić, a tym samym splugawić mu całą starość, lecz na to Szyjak nikomu nie pozwoli, a już najmniej temu wyrodkowi. Pal go licho, jeśli już koniecznie chce sobie skręcić ten głupi kark. I co Szyjak będzie temu winien, że go sobie skręci. Czyż można naprawić czyjeś życie? Przecie ludzkie życie to coś bardzo osobistego, całkiem osobistego i z którejkolwiek strony by na nie spojrzeć, czy z lewa, czy z prawa, ono zawsze siedzi w swojej skorupce, zawsze w tej samej, i nie sposób go z żadnym innym pomylić. Każdy człowiek ma tylko jedną skórę — choćby ją drzeć i garbować, na jotę się nie zmieni. Tak to sobf.e dumał S<zyjak, maszerując raźno przez pole i czuł, jak jego dusza zrzuca powolutku z siebie zaszargane w ciągu dnia łachy i nabiera łagodnego blasku — biała
i spokojna niczym wielkanocne jajo. Tlił się jeszcze ogieniek w tej duszy, prawda, że niezbyt już mocny, ale całkiem żwawy, dzięki czemu Szyjak mógł się jeszcze nacieszyć tym światem, i nie tylko nacieszyć, lecz i pogłowić się nad niektórymi sprawami, bo Szyjak lubił się tak pogłowić nad tym czy nad owym, dogłębnie coś sobie przemyśleć, rozgryźć, bo nie ma nic przyjemniejszego niż dogłębnie przemyśleć jakąś rzecz i wyciągnąć z niej dla siebie naukę. I to nie dlatego, żeby ta nauka była mu akurat do czegoś potrzebna, ale tak po prostu ją sobie wyciągnąć, jak każdy uczciwy człowiek. Żeby pospłacać wszystkie swoje długi i we właściwym czasie pożegnać się z tym światem. Dla człowieka w jego wieku to jest zasadnicza sprawa — móc spokojnie odejść i stać się, powiedzmy, trawą albo trzciną, a choćby i kaczką, albo Bóg wie czym, ale jednak czymś, bo nie może przecie stać się niczym. To bzdura, co gadają, że człowiek, jak zejdzie z tego świata, staje się niczym. Jakże może stać się niczym, skoro był czymś. Każde coś staje się na powrót czymś, a niczym może stać się tylko nic, i tyle. Nad polem hulał wiatr. Za parę dni da się widzieć to, co dziś pulsuje w głębi drzew, pracując jak fabryka, bez spoczynku, tkając na potęgę, by mogły się przyodziać na zielono, cieszyć młodością. Każdej wiosny drzewa używały młodości, takimi je widział Szyjak — zimą na emeryturze, a wiosną młodzieńcze. Zupełnie jak ludzie, aż dziw bierze. Kilkanaście minut potem Szyjak był już w parowie. Chata stała na miejscu, tak samo biała i tak samo podobna do kaczki. Zszedł na dół, cichutko pchnął drzwi, wślizgnął się do izdebki, zapalił świecę, postąpił dwa czy trzy kroki i mało nie krzyknął. Na łóżku ktoś leżał. Na poduszce wyraźnie odcinały się czyjeś włosy i serce Szyjaka znów się skuliło, a po twarzy przemknął mu jakiś zły cień. Poświecił bliżej i nie uwierzył własnym oczom. To była Cyganka. Z wrażenia aż zdmuchnął świecę i przysiadł na zydlu. Wychodziło na to, że Cyganicha już od dwóch dni koczowała tu, czekając na jego syna. Zakradła sie do chaty i czekała, podczas gdy on, Szyjak, na głowie stawał, żeby dm pokrzyżować plany. Dwa dni na nie
go czekała, aż zmęczona usnęła, aJe czeka nadal, skoro jeszcze tu jest. Z tego napięcia Szyjakowi pot zrosił czoło. Wszystko mógł sobie wyobrazić, ale to, co się teraz działo, przechodziło jego pojęcie. Był dosłownie przerażony. Znów zapalił świecę, zbliżył ją do twarzy dziewczyny, lecz ona natychmiast się obudziła i usiadła. A widząc go, pisnęła i skoczyła na równe nogi, na próżno usiłował jej wytłumaczyć, kim jest i skąd się tu wziął. Cyganka śmignęła tylko koło niego w panicznym strachu i rzuciła się do ucieczki ścieżką przez bagnisko, którą najprawdopodobniej przyszła. Szyjak pospieszył za nią ciągle z tą jedną myślą — uświadomić ją, że chałupa jest jego i basta. Ale wtem nad bagniskiem rozległ się nagły pisk i Cyganka zniknęła ze ścieżki. Gdy roztrzęsiony Szyjak dotarł do miejsca, gdzie pobrzmiewało jeszcze echo jej krzyku, zobaczył już tylko mętne kręgi na powierzchni, które stopniowo się zacieśniały, tworząc wąski lej, błyskawicznie wypełniający się wodą. Wszystko to stało się tak gwałtownie i niespodzianie, że Szyjak ciągle jeszcze nie zdawał sobie sprawy, co się właściwie zdarzyło. Wrócił do pomostu, machinalnie odwiązał łódkę, z całą siłą chwycił za wiosła, dopłynął do tego samego miejsca, ale już nie miał pewności, czy to na pewno tu czy nie. Jak okiem sięgnąć woda była gładka, chichotała wokół łódki, pokazując mu język, mlaskała z zadowolenia, chcąc go ostatecznie wpędzić w obłęd. Cyganki już nie było. Jakby nigdy nie istniała. Jakby Szyjak nie widział jej dwa dni temu w chacie z synem, ani teraz pod kocem. Boże, Bożyczku, gdy- byż tak mogło być naprawdę, gdybyż Szyjak nie słyszał tego krzyku, a potem nie zobaczył tych kręgów na wodzie. Tak by właśnie było, a w każdym razie można by przyjąć, że tak jest, ale Szyjak wiedział, że to niemożliwe, i dalej wpatrywał się strasznym wzrokiem w jeszcze straszniejszą toń. Musiał bezzwłocznie komuś zameldować o wypadku, zaraz, w tej chwili, musiał to zrobić — desperacko i panicznie, bo inaczej ta Cyganicha uwiesi mu się niczym kamień u szyi i zatruje ostatnie lata życia. Szyjak dobrze o tym wiedział, choć nie czuł się niczemu winien. W każdym ra-
'li« ii | * i # i >*•*.#>*
4 *| A fti 'flj'4u’* ’%: MilPi ’P'?! « VS‘?59 z i
.' iW* M,‘YiJ’i ^ Im f |^Sk> i
zie na pewno nie chciał, żeby ta dziadówka się utopiła, a ona to właśnie zrobiła jemu na złość, i tym samym wszystko skrupiało się na Szyjaku, chociaż najmniej on tu zawinił, musiał więc komuś zameldować, a potem niech się dzieje, co chce. Lecz nadal siedział otępiały na dnie łodzi, gruntując wodę bezmyślnym spojrzeniem, jakby w ten sposób można było coś naprawić. Ile czasu tak przesiedział, stracił rachubę. Otrzeźwił go warkot ciężarówki. Szyjak wyraźnie słyszał, jak podjechała do bagniska, i jeszcze wyraźniej uświadomił sobie, że to może być tylko i wyłącznie jego syn, który szedł na spóźnioną schadzkę. Wkrótce motor zgasł. Jego syn .ruszył pewnym krokiem przez błot- nisko. I wtedy właśnie Szyjak stwierdził, że on znowu prowadził kobietę. A tą kobietą mogła być tylko ta zatracona Cyganicha. Aż podskoczył. Czyli, że nie utopił się ten pomiot diabelski, czyli że dotarło toto do brzegu, a Szyjak zamartwiał się tu jak głupi i mało nie wykorkował ze strachu. Spadła na cztery łapy, jak każda jedna Cyganicha, bo cygańska dusza tak łatwo się nie daje, nieraz to słyszał. A teraz wracała żywa i zdrowa, i znowu z jego synem. Szyjak aż się zatrząsł ze złości. Ukrył łódź w szuwarach i wstrzymał oddech. Byli coraz bliżej. Szyjak widział ich jak na dłoni — o jakieś sto kroków od siebie. Przejęty przymrużył oczy i nagle spostrzegł, że to wcale nie Cyganka, kobieta, którą prowadził jego syn nie miała z tamtą nic wspólnego, to była po prostu Zdrawka
— sklepowa, ich sąsiadka, sama młoda mężatka, a rechotała jak rozpasana suka. W pierwszej chwili wydało mu się, że śni, tak jak wtedy, gdy utopiła się Cyganka, do tego stopnia cała ta historia zrobiła się absurdalna, ale oboje otarli się niemal o niego. Szyjak wyraźnie widział mięsisty zad sklepowej. I nadal słyszał jej głos, potem już z wnętrza chaty — jej gardłowy śmiech, dopóki nie zaczęła rzęzić i się dławić. Dopiero wtedy oprzytomniał i rozejrzał wokoło. Noc nadal była jasna, jakoś rozpaczliwie jasna. Szuwary lekko dygotały z zimna. Miał wrażenie, że jego głowa jest jak pusta blaszanka, w którą lada chwila ktoś może huknąć od tyłu, a ona odpowie głuchym dudnie-
Tuem. Nabdl machinalnie dwairurkę i powiosiawał do brzegu. Powoli i niepewnie przywiązał łódź do pomostu, podkradł się pod samą chatę, zajrzał przez o- kienko jak przed dwoma dniami. Nie krępował się już niczym. Zupełnie jakby się zmienił w wampira albo i co gorszego. Patrzył długo i ponuro, jak się kochali, jak łóżko stękało pod ciężarem ich zwalistych cielsk, które w blasku świecy do złudzenia przypominały mu gąsienice. Wpatrywał się w to tak długo, dopóki wreszcie nie uwierzył. Obmyślił sobie dokładnie, jak wejdzie do środka, jak podniesie strzelbę i które z tych dwojga zastrzeli najpierw, zobaczył ich skąpanych we krwi, powalonych w tej swojej nieokiełznanej rui i po- rubsbwie, po czym odwrócił się na pięcie i odszedł. Odwiązał łódź i powiosłował na środek bagniska. Po jakimś czasie opuścił ręce. Woda spróbowała dalej pchać łódkę, ale nie starczyło jej sił i tylko lekko ją obróciła. Szyjak czuł, jak ona się natęża, zasłuchał się w ten jej bezsensowny wysiłek, podniósł czujnie głowę i zapatrzył się w gwiazdy. Ich światełka już blak- ły. Na wschodzie niebo lekko się wyginało. Wkrótce jego brzuch się zarumieni. Nie wiedzieć czemu, postanowił jeszcze trochę poczekać. Godzinę później niebo zaszło łzami, gwiazdy się rozproszyły, bagnisko błysnęło niczym prawdziwy karp, zaczęło łapczywie dyszeć, zaś Szyjak ciągle jeszcze zwlekał i czekał na coś, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie. W końcu niebo się otworzyło, słońce rozdarło je swoim spoconym grzbietem, aż Szyjak jęknął z zachwytu. Nacieszył nim oczy jeszcze chwilę, po czym zzuł jeden gumiak, starannie odwinął onucę i chwycił ustami lufę dwururki. Wydało mu się, że słyszy jakieś dalekie głosy, muzykę, jakiei nigdy dotąd nie słyszał. Potem ptaki z bagniska poderwały się przestraszone w górę i niebo nad Szyjakiem nagle pociemniało.
W niespełna godzinę później całe przedmieście, na czele z dzielnicowym i nieprzytomną Szyjakową żoną, która opowiedziała wszystko od a do zet, wyciągnęło łódź z bagniska i położyło Szyjaka na trawie. Ktoś wyjął mu strzelbę z ciągle jeszcze ciepłych rąk, ktoś inny włożył mu but i Szyjak znów był jak żywy—
NUCHOW
Już blisko dziesięć lat mijało, jak mecenas Nu- chow mieszkał w "tym zakątku Sofii w piętrowej willi wraz ze swoją eks-małżonką, a aktualnie współlokatorką, madame Sinigerską, dziesięć lat, podczas których nie przemówili do siebie ani słowa, i tak by już z pewnością trwało do końca ich dni, gdyby nie istniał między nimi ten człowiek, to indywiduum, z którym swojego czasu madame Sinigerską zdradziła Nuchowa, po czym automatycznie wystąpiła o rozwód. Był to niejaki Peszo, sklepowy z zieleniaka (też eks), a mieszkał dokładnie naprzeciw ich domu, który już zresztą chylił się ku ruinie. Wszystko tak się jakoś pogmatwało, że teraz cała ta trójka dożywała w samotności swoich emeryckich dni. Mecenas Nuohow bez przerwy przesiadywał przy oknie, zapatrzony w ulicę, madame Si- nigerska w swoje choroby, w co zaś był zapatrzony Peszo, jeden Pan Bóg raczył wiedzieć, ale bodajże w nic. Jedno nie ulegało wątpliwości, a mianowicie, że wszyscy troje unikali swojego wzroku jak ognia, mało, że unikali — oni wręcz nie mogli na siebie patrzeć. Mecenas i Peszo — jasna sprawa, ale już w wypadku Sinigerskiej rzecz się nieco komplikowała. Na Peszą nie mogła patrzeć, bo przez niego musiała rozstać się z mężem, na tego ostatniego zaś za to, że ją z powodu rzeczonego Peszą porzucił. Tak czy owak wszystko skrupiało się zawsze na Peszu. Ale jego to bynajmniej •nie wzruszało. Obrastał sobie najspokojniej w sadło, co jeszcze bardziej dolewało oliwy do ognia. A w dodatku, działało na nerwy. Mecenas idzie po mleko, a Peszo już sterczy na podwórzu i kłuje swoją fizjono-
47
KM#* 1# * • 4 # I:>
k > , > v<4
-.***44Vpisą j? * . ■ -v .■'
» f* •IM)łfilMl%,nml if'’„ 8 ■ ■ ¿ć;.. <.■.
mią w oczy. Madame Sinigerska wychodzi po mięso a Peszo wyrasta jak spod ziemi, uwielbia zaglądać w te oczęta, sentymentalny jest. I jak tu nie nienawidzić takiego typa. Czy robił to umyślnie, czy też nie, jeden Pan Bóg raczy wiedzieć, ale najwyraźniej rozkoszował się faktem, że zatruwa im życie. Chamowi zawsze dobrze. Lecz mecenas jednego nie mógł pojąć. W porządku, Peszo to prostak, o tym każde dziecko wie, ale wychodziło na to, że i jego eks-małżonka nie była od niego lepsza, skoro swojego czasu mu uległa. Z tego zaś logiczny wniosek, że mecenas jest dwakroć większym prostakiem niż tych dwoje razem wziętych. W takie dni nienawidził samego siebie, a tu jeszcze na domiar złego zwykle lało, j w ogóle czuł się pod psem...
Tego dnia siąpiło od samego rana. Deszcz spadł na ziemię, dogłębnie ją obmacał i właśnie kończył tkanie sw<?jej pajęczyny, kiedy mecenas Nuchow siadł przy oknie i zapatrzył się w przedmieście. Tak było od lat. Mecenas siedział przy oknie i patrzył na przedmieście, a ono ze swojej strony ani spojrzało na mecenasa. Bo i po co miałoby patrzeć, skoro i tak od dawna wiedziało, że jego własna żona zdradziła go z Peszem? Logika takich chłopków-roztropików była prostą, ale bezwzględna. Czyż może ich obronię przed prawem ktoś, kto nie umiał obronić swojej żony? Taka była ta ich logika i pewno za jej przyczyną odwrócili się na pięcie od mecenasa Nuchowa, zmuszając go tym samym do złożenia dymisji. A to znowu za sprawą tego cholernego Peszą, który zdołał go pognębić na wszystkich frontach. Niewiarygodna historia..i Gdybyż w owych niepewnych czasach,.kiedy Nucbow był jeszcze młody, kiedy przez jego ręce przechodziły tysiące nie kończących się spraw tych prostaczków, a pieniądze dosłownie sypały się z nogawek jego francuskich spodni, gdyby więc wtedy ktoś mu powiedział, że on, Nu-
■ chow, zostanie bezpowrotnie zniszczony przez jakiegoś tam. Peszą, spłakałby się ze śmiechu, gdyby zaś teraz powiedziano mu coś z gruntu przeciwnego, że w
gruncie rzeczy ta zdrada to głupstwo — spłakałby się ze śmiechu równie szczerze. E, szkoda gadać. Tylko taki człowiek jak on, idealista do szpiku kości, był w stanie pojąć, co znaczy uczynić z kobiety świętość, powiewać jej moralną czystością jak jedwabnym sztandarem i pewnego dnia zrozumieć, że nad głową wisiała mu szmata, zapaskudzona przez jakiegoś tam Peszą, Peszkę z przeciwka, Peszorę, jak go popularnie nazywano, przez sklepikarzynę z zieleniaka, którego mózg od zarania przesiąknięty był zgniłą kapustą, z którego natura zakpiła sobie według paragrafu pierwszego — skazując go, małpę jedną, na karę dożywotniego mówienia. Myśląc o tym, Nuchow, jak zwykle, dał się ponieść wyobraźni. Ach, jakże słodkie były te chwile. Miętosił tego Peszą jak plastelinę, dezawuował go niczym trzeciorzędnego świadka w tej swojej wydumanej mowie oskarżycielskiej, by po minucie oprzytomnieć i uświadomić sobie, po raz nie wiedzieć już który, że Peszo jest jak ten deszcz za oknem, jak wielki pająk, on zaś, Nuchow, to mała brzęcząca muszka — i ten potwór chwyci ją zaraz za szyjkę i zdławi. Nie było siły na takiego chama jak Peszo. A Peszowi nawet przez myśl nie przeszło, żeby układać jakieś tam mowy oskarży- cielskie przeciwko mecenasowi Nuchowowi. Peszo dobrał się do żony, Nuchowa, przez co dowiódł jego własnej głupoty. Peszo był szczególnym gatunkiem sadysty, jakiego by ze świecą szukać, zaś eks-mecenasowa głupią klępą — ot, co wynikało z tego wszystkiego w ogólnym rozrachunku, plus fakt, że Peszo nadal mieszkał sobie w najlepsze naprzeciw Nuchowa, pałętał: się potej swojej kuchni, dwa na dwa, albo po podwórzu, Nuchow zaś musiał na niego patrzeć z własnego okna i dostawał białej gorączki. Tego wieczoru jednak w Peszowej kuchni się nie świeciło, co w jakiś przykry sposób zaskoczyło Nuchowa. Przecież on przywykł do tego Peszowego okienka. Ono nadawało mocy, jeśli można się tak wyrazić, jego nienawiści. Przecież właśnie to maleńkie okienko było jednym z koronnych dowodów rzeczowych Nuchowa. Przecież w tei właśnie kuchni żona przyprawiła mu rogi. Drugą izbę bowiem zamienił Peszo w pakamerę. Oj, lu-
bil Nuchow to okienko. Patrzył w nie sobie zazwyczaj pod wieczór, a im dłużej w nie patrzył, tym wyraziściej rysował mu się cały obraz. Swojego czasu jego żona była młoda i silna, Nuchow doskonale to pamiętał. Zresztą, jakże mógłby nie pamiętać, skoro sam ją wszystkiego wyuczył swoimi fachowymi pieszczotami, płynącymi wprost z jego natchnionego serca. Nuchow stworzył jej królewskie warunki, kupił kapelusz i kupon kamgarnu na spódnicę, najął kobietę do sprzątania, żeby jego żoneczka nie skalała sobie rąk pracą, i w ogóle, jak się teraz nad tym zastanawiał — stworzył jej idealne warunki na to, zeby stała się kurwą, z czego nie omieszkała skorzystać. Przedmieście tonęło w nędzy, a jego żona słuchała muzyczki przez radio, przedmieście ciągało się po sądach o byle co, a jego żona bujała się w ogrodzie na huśtawce, kiedy zaś znudziła jej się i ta zabawa, pobujał ją Peszo, i to właśnie w tej tam kuchni ją pobujał, bo gdzieżby indziej, skoro był wówczas jeszcze nowicjuszem w sztuce złodziejskiej, a jego chałupa składała się z tej jednej kuchni i pakamery. Całą resztę dobudował dopiero potem, kiedy mecenas Nuchow przestał się już liczyć, bo gdyby nie to, już on by się po nim nieźle przejechał, z nawiązką zwróciłby mu Peszo koszty amortyzacyjne żony. Zwabił ją do tego kurnika, zwabił ją tym swoim sklepikarskim sprytem. Nuchow ■wiedział o wszystkim, bo Peszo nie byłby Peszem, gdyby się po fakcie wszem i wobec nie pochwalił. Obiecał, że zabierze ją nad morze, bo akurat w tym momencie Nuchow był zajęty w sądzie i nie miał do tego głowy. I dała się złapać na tę otbiecankę, a bo to dużo trzeba takiej gęsi jak ona, weszła do tej cholernej kuchni i bez wątpienia najpierw ściągnęła spódnicę, tę kamgarnową spódnicę, którą Nuchow kupił jej osobiście, zawsze od spódnicy zaczynała. Zsunęła ją kilkoma wężowymi mchami, Nuchow pamiętał i te ruchy, rozpłomieniały niegdyś jego wyobraźnię, a potem zdjęła pończochy, te cienkie, które Nuchow wziął jako łapówkę, łagodząc za nie wyrok jakiemuś pokątnemu handla- rzynie przynajmniej o rok, jeśli nie więcej. A zdjąwszy je, uśmiechnęła się, bo ona zawsze się uśmiechała, kiedy
zostawała, jak ją Pan Bóg stworzył, jakby mówiąc — oto ja, oto cała ja, a ubranie to tylko przynęta, zupełny śmieć, kupiony przez tego głupca Nuchowa, któremu ja, madame Sinigerska, w tej chwili przyprawiam rogi. I uśmiechnąwszy się, siadła na cuchnącym barłogu Peszą, a potem położyła się i przez cały czas patrzyła w okno. Miała taki zwyczaj, że gdy odczuwała rozkosz, patrzyła w okno, wodziła swoimi przeklętymi ślepiami od wiśni do śliwy, i z powrotem, a ten cham nasadził ich w swoim ogrodzie cały las. I tak właśnie musiała patrzeć, podczas gdy Nuchowowi wyrastały rogi. Co wieczór wyobrażał sobie tę scenę na tysiące sposobów, wykręcał ją w wyobraźni we wszystkie sttrony, odmalowywał ją we wszystkich kolorach, wycierał ze złością, po czym na powrót malował, żeby osiągnąć apogeum obrzydzenia, a na drugi dzień minąć się ze swoją eks-małżonką pod drzwiami łazienki bądź ubikacji zimniejszy niż stal. Tego wieczoru jednak w kuchennym okienku się nie świeciło i Nuchow się zdziwił. Przetrząsnął niezliczone szufladki swojego zrupieciałego sekretarzyka, wygrzebał druciane okulary, wsadził je na nos, ponownie przyjrzał się okienku Peszowej kuchni i zadrżał z przejęcia. Toż to się zdarzało po raz pierwszy od dziesięciu lat i zgodzicie się chyba, że na jego miejscu każdy by zadrżał z nie mniejszej emocji. Cóż mogło się stać? Z głupoty Peszo został starym kawalerem, a to już automatycznie pozbawiło go krewnych, których zresztą i tak nie potrzebował. Był odludkiem z natury, samotnikiem, który przez cale życie nic tylko kombinował, żeby upolować coś w rodzaju Nuchowej żony, a potem chodzić w glorii zwycięzcy. I tak ciągnął, bydlak jeden, a kiedy wre- szczcie zramolał, okopał się w tej swojej chałupie, pilnując beczek kapusty i nie wychylając nosa za próg, żeby mu kto nie gwizdnął tego, co z takim trudem nakradł, bo sam najlepiej wiedział, że w tych niepewnych czasach nic łatwiejszego, niż coś komuś podwędzić. Od dziesięciu lat nie zdarzyło się, żeby Peszo spędził wieczór poza domem i żeby nie świeciło się w jego kuchni, mecenas mógłby na to przysiąc, ale tego wieczoru okno pozostawało ciemne, z czego wynikało.
że albo Peszą nie ma o tej porze w domu, co należało wykluczyć, albo... Na tę ostatnią myśl Nuchow aż dostał wypieków i długo nie mógł przyjść do siebie. Wyglądało na to, że zdarzyła się właśnie ta rzecz, o której marzył z rozkoszą od lat. Wyglądało na to, że zakończył wreszcie swoją naradę wielki sąd natury, a jego przewodniczący ogłosił wyrok. Ale jakim cudem, niby dlaczego? Do wczoraj Peszo zdrów jak byk, a dziś miałby umrzeć? Taki cham jak on łatwo nie umrze. Toż taki najpierw by zrył kopytami całą ziemię, rozdarłby na sobie koszulę pośrodku podwórza, a przynajmniej podpaliłby dom, żeby mu go kto potem nie zabrał. A jeśli umarł znienacka, ot tak, opychając sdę tą swoją kapuchą, ho po całych dniach nic innego nie robił — wiecznie tylko łaził z kozikiem i szatkował tę kapustę. No, a jeśli strzelił go zawał, ot po prostu — kiedy międlił tę swoją kapuchę i się zakrztusił, nierzadko się to ■zdarza takim jak on — opasłym i dupiastym. A może udar mózgu go stuknął i zlikwidował ostatecznie te śladowe ilości szarej substancji. Nuchow aż się spocił z przejęcia. Wstał, zaczął grzebać w biblioteczce, wyciągnął którąś ze swoich niezliczonych rosyjskich encyklopedii, przestudiował wszystko o zawałach, chociaż swojego czasu umiał to na pamięć, przestudiował też udary mózgu, a na koniec — już diabli wiedzą po co — rozmaite typy trucizn, aż sam się popukał w czoło, bo przecież na tamtego nie było trucizny. Rzucił w kąt encyklopedię i wyjrzał, by się przekonać, że w kuchni Peszą nadal się nie świeci. Tej nocy wziął podwójną dawkę proszków nasennych, położył się, a nazajutrz znów przykleił się do okna d znów nie zobaczył Peszą, ani na podwórzu, ani na ulicy. A deszcz nadal tkał swoją pajęczynę. Drzewa upodobniły się do pająków — szarych | różnych
— i Nuchow długo, bezmyślnie się w nie wpaitrywał. I na nowo wydało mu się, że jest mizerną muszką, a te pająki tylko czyhają, żeby ścisnąć ją za gardło. Coś obrzydliwie pajęczego było w całym tym przedmieściu -za oknem, coś lepkiego, sama ulica sprawiała wrażenie pajęczej macki — nerwowej, szukającej czegoś, czego mogłaby się uczepić. Dlaczego wszystko tak wy-
glądało — zadawał sobie uzasadnione pytanie Nu- chow — dlaczego, u licha, wszystko przypominało mu tego owada, którym tak serdecznie się zawsze brzydził. I skąd u niego te owadzie skojarzenia... Nagle uprzytomnił sobie, że to wszystko stąd, iż nie widział na ulicy Peszą. To nawet najzupełniej logiczne. Gdyby naprzeciwko pojawił się Peszo, ulica wyglądałaby zupełnie inaczej. Mogłaby wyglądać jak kałuża, nawet jak glista, ale na pewno nie jak pająk, bo Peszo w żadnym wypadku nie mógł się kojarzyć z tym upiornym insektem. Taki cham jak on mógł się kojarzyć wyłącznie z czymś prymitywnym, i Nuchow aż nadto boleśnie uświadomił sobie, że to właśnie z powodu nieobecności Peszą wszystko wyglądało tak pajęczo. I znów poczuł, że ze zdenerwowania oblewa się potem, i tak przez cały długi dzień. Gdy zaś pod wieczór w okienku Peszowej kuchni znów się nie zaświeciło, mecenas Nuchow mało nie dostał apopleksji. A więc, wyglądało na to, że on naprawdę ziszedł. Tak po prostu, z tym swoim otłuszczonym karkiem i całą resztą. Wyzionął ducha i kropka. Ale cóż on, Nuchow, był temu winien. I czy ktokolwiek mógł go o cokolwiek podejrzewać. Nagle mecenas Nuchow .poczuł się jakoś niewyraźnie. Tak niewyraźnie, że odszedł od okna i skulił się na kanapie w kącie pokoju. I, kto wie dlaczego, zadumał się. Bo oto on, Nuchow, wiedział, że tamten już zszedł, że wyzionął ducha, ale milczał, nikogo o tym nie powiadamiając. Oto on, Nuchow, wiedział, wszystko było dla niego jasne, a jednak siedział na kanapie i w najlepsze sobie dumał. A z punktu widzenia kodeksu prawnego mogło by to być poczytane za przestępstwo najwyższego rzędu. Nuchow pamiętał paragraf, według którego taka interpretacja byłaby możliwa, ba, znał nawet grożącą za to karę, a jednak siedział i nikogo nie alarmował. A dlaczegóż to właśnie on miałby kogokolwiek zawiadamiać, z jakiej racji on, skoro tamten zrujnował mu życie. Czyż nie lepiej, żeby te eks-meeenasowa powiadomiła o tym fakcie kogo należy. Czy nie byłoby bardziej na miejscu? Na tę myśl Nuchow złośliwie uśmiechnął się pod nosem. Zapragnął zobaczyć w tym memencie jej
minę. Diablo zapragnął zobaczyć, jak zareaguje na tę złowieszczą nowinę, którą on, Nuchow, osobiście jej zakomunikuje. Narzucił więc na siebie szlafrok i zszedł do niej. Madame Sinigerska, która akurat moczyła nogi w wodzie z solą, tak była wstrząśnięta faktem, że jej eks-małżonek po dziesięciu latach nawiedza ją w jej własnym pokoju, że nie zdołała wykonać nawet najmniejszego 'gestu, by przysłonić swoje obwisłe i upstrzone czerwonymi żyłkami uda. Nuchow przyjrzał im się nie bez przyjemności, przyjrzał się potem jej całej, od stóp do głów, i lodowatym tonem zakomunikował, żeby poszła i zajęła się swoim byłym gachem, zanim zdąży zapowietrzyć całe przedmieście. Ale wyglądało na to, że madame Sinigerska nie bardzo zrozumiała, co jej konkretnie powiedział, wstrząśnięta do głębi faktem, że w ogóle raczył do niej przemówić, więc Nuchow uznał za stosowne powtórzyć to raz i drugi, aż nagle rzuciła się ku niemu jak oszalała w obłąkańczym przeświadczeniu, że to on, Nuchow, go uśmiercił. Mało nie splunął z pogardy. Co ona sobie wyobraża, ta gęś, że on, Nuchow, zechciałby kalać sobie ręce takim chamem, jak jej to w ogóle przyszło do głowy, że Nuchow mógłby go zabić, albo coś w tym rodzaju, chociaż gwoli prawdy nosił w kieszonce marynarki truciznę, i to bardzo silną, i jak nic mógłby go zabić, wsypując szczyptę do tej beczki z kapuchą, koło której Peszo kręcił się tamtego ranka, | uwolnić od niego świait. Tamtego dnia beczka stała na podwórzu, Nuchow nawet otarł się o nią raz czy dwa, ale dałby głowę, że wtedy właśnie nie miał przy sobie trucizny, a nawet gdyby ją miał, byłoby to poniżej jego godności truć jakiegoś tam Peszą. I w ogóle, skąd u niej ta obłąkańcza myśl, że go zabił czy otruł. Nuchow mało się nie wściekł z powodu tego bezpodstawnego oskarżenia, odwrócił się na pięcie i poszedł do siebie. Ale natychmiast jął nadsłuchiwać, co też przedsięweźmie jego eks- -małżonka. Przez te dziesięć lat nauczył się czytać z jej kroków, i | każdej porze dnia i nocy mógł bezbłędnie określić, w którei części pokoiu się znajduje i co robi. Madame Sinigerska jednak ¡przez dłuższy czas jeszcze najspokojniej w Świecie moczyła nogi, potem długo na-
cierała je spirytusem, Nuchow wręcz czuł jego zapach, choć było to z gruntu niemożliwe — ale od czego wyobraźnia, po czym eks-mecenasowa włożyła koszulę nocną, co stwierdził po skrzypnięciu starej skrzyni, ba, wiedział nawet, że włożyła tę niebieską, bo gdyby sięgnęła po jakąkolwiek inną, skrzynia skrzypnęłaby mocniej, a ona ledwo pisnęła, a więc jego eks wyciągnęła tę niebieską, która leżała z bielizną na samym wierzchu, potem zaś położyła się, a nawet nakręciła budzik, co robiła zawsze — żeby jej dzwonił o piątej rano, kiedy musiała zażywać jakieś lekarstwa. Nuchow nie wierzył własnym uszom. Siadł w fotelu i nagle poczuł, że czegoś mu brakuje. Nie mógł jeszcze określić, czego konkretnie, ale ten brak był na tyle dojmujący, że Nuchow znów podszedł do okna i zapatrzył się w ciemną Peszową kuchnię. I ponownie ogarnęła go złość na eks-połowicę, skąd jej mogło przyjść do głowy, że on, Nuchow, targnął się na tego typa w jakikolwiek sposób. Kochała go, stara klępa, dlatego pomyślała, że go zabił. Ciągle jeszcze nosiła go w sercu, żałowała-go. Po pewnym czasie zaparzył sobie kawę, wypił ją i przejrzał się w lustrze. Przez tych dziesięć lat jego włosy zniknęły, ustępując miejsca czołu, któ- Te z kolei cofnęło się i zrezygnowało z palmy pierwszeństwa na rzecz nosa i brody, tak że w efekcie jego głowa sprawiała wrażenie elegancko wypolerowanej czaszki. Nuchow, ogarnięty wstrętem, zrobił do siebie głupią minę. Tak po prostu, jak jaki imbecyl. Po czym otworzył szafę, włożył garnitur, zawiązał krawat i postanowił stanowczo pójść na milicję. W przeciwnym razie podejrzenie jak nic mogłoby paść na niego. A w końcu i tak ktoś musiał zawiadomić milicję, że tamten umarł jeszcze poprzedniego dnia, to jest obowiązek. Przecież umarł człowiek, nic że to tylko Peszo umarł na zawał. Nuchow był już tego najzupełniej pewien, nic innego tu nie wchodziło w grę. Gdyby to było cokolwiek innego, Peszo darłby się jak opętany, miotałby się z pianą na ustach, żeby zgromadzić wokół siebie całe przedmieście, a Nuchow słuchałby go, lubując się jego tragedią. Ileż to razy wyobrażał sobie tę scenę, anał ją na pamięć. Zdecydował się wreszcie
i i.ikfiŁ jWl 11
L
wyjść, ale po drodze zaszedł do swojej byłej małżonki, by mogła docenić jego wielkoduszność. I zobaczył, że śpi. Najspokojniej w świecie, z chudą ręką wyrzuconą na kołdrę, lekko pochrapując. Nuchow potrząsnął ją za ramiona, aż skoczyła, przeraziła się, ledwo go poznała w tym garniturze i patrzyła na niego w jakimś tępym oczekiwaniu. Najwyraźniej nie pamiętała nic z tego, co jej powiedział przed niespełna godziną. Odebrała wszelki sens jego wielkodusznemu gestowi i Nuchow ponownie wrócił na piętro. Udawała głupią, czy tamten rzeczywiście tak mało ją obchodził — nie umiał dociec. Siadł znowu w fotelu i przesiedział tak — nękany bezsennością i rozpaczliwą wewnętrzną pustką — przez całą noc, a rano jego eks-małżonka przyniosła mu kawę, jak niegdyś, i Nuchow nie uświadamiając sobie, kto mu ją podaje, machinalnie wziął filiżankę i .ponownie popadł w jakąś morderczą melancholię. Po jakimś czasie zapragnął zejść do niej i powtórzyć jej to, co już raz powiedział, ale apatycznie skonstatował, że ona znów zapomni, i zrezygnował. Przesiedział tak i cały następny dzień, a o północy sięgnął do kieszeni marynarki, wyjął pudełeczko z trucizną i długo mu. się przyglądał. Na dworze deszcz nieodmiennie snuł swoją pajęczynę — cicho i elegancko...
Siję różniło od innych kobiet jedno. Jako młoda dziewczyna została zdeprawowana przez własnego wuja — pijusa i dziwkarza, który przehulał swojego czasu majątek i dobre imię, a obsuwając się z wysoka, jak to zwykle w takich przypadkach bywa, stał się ostatnim łajdakiem i kanalią. To wystarczyło, by Si- ja zaczęła się staczać w dół. Oskubała do goła sporo frajerów, zatruła im życie do szczętu, a oni jej, i jeden Pan Bóg raczy wiedzieć, jak by się to wszystko skończyło, gdyby na jej drodze nie pojawił się Teki. Była Wielkanoc. Sija przyjęła Tekiego u siebie w grubych pończochach, bez cienia wstydu w swoim bezczelnym spojrzeniu i dopiero gdy wytrzeźwiała, przyjrzała mu się lepiej. Był jeszcze wstydliwym chłopcem, lecz w jego spojrzeniu czaiła się już męskość, i Sija, nie wiedzieć dlaczego, zamyśliła się, co też z niego wyrośnie. Jeszcze tej samej nocy o nim zapomniała. Na razie miała swojego samca, tęgiego byka, który wiązał jej ręce, by nie wydrapała mu ślepiów w nieokiełznanej namiętności. Lecz następnego dnia znów sobie przypomniała o Tekim i posiała po niego Lenę. Noc kąpała się w orzeźwiającym chłodzie. Sija pieszczotliwie przesunęła ręką po delikatnej piersi Tekiego, a rankiem obudziła się z przeczuciem, że następnej nocy znów go przywoła, i upiła się mastiką, czując w duszy przyjemny dreszcz. I tak się zaczęło. Idiotyzmem było przywiązywać się do tego chłopca, ale ufna w swoje dotychczasowe doświadczenie Sija pozwoliła .się ponieść namiętności przekonana, że wcześniej czy
później jej przejdzie. Ale tygodnie płynęły jeden za drugim, a ona brnęła w to coraz głębiej. Aż pewnego pięknego dnia Teki oświadczył jej, że znalazł sobie dziewczynę. Z początku Sija chrypliwie zachichotała, aż ściany zadrżały, ale kiedy jej się zwierzył, że jest w tej dziewczynie zakochany, coś ją ścisnęło w dołku.
I postanowiła za wszelką cenę ostatecznie zawrócić Te- kiemu w głowie i odpłacić za te zwierzenia, żeby mu w pięty poszło. Nic prostszego... Tej nocy była inna niż zwykle. Nasmażyła mu frytek, omaściła je sosem czosnkowym, upoiła go mastiką i po raz pierwszy zachowywała się jak kobieta, nie jak maniaczka. I z zadowoleniem spostrzegła, że zbiera mu się na płacz, aż w końcu zapragnął opowiedzieć jej o całym swoim życiu. Ale bajdurzył tylko o tej swojej flądrze, jeśli pominąć robotę w stołami, co już Siję najmniej interesowało. Natomiast o tę pannicę wypytała go bardzo sprytnie i koło północy wydusiła z niego wyznanie, że tamtej nie kocha, ale że ma wobec niej zobowiązania, których jako dżentelmen musi dotrzymać. Sija na- śmiała się z tych jego zobowiązań i nie pozwoliła mu się więcej dotknąć, lecz gdy rano znowu zaczął o nich bredzić dostała białej gorączki. Na pierwszy rzut oka Sija wydawała się piękna, tak jakoś desperacko piękna, ale w środku była zepsuta i wyrachowana za pięciu. Udała, że idzie na kompromis, i co wieczora zaczęła go przyjmować u siebie. A ten biedak, ma się rozumieć, przychodził i niczego nie podejrzewając, raczył się tymi kolacyjkami, aż Sija musiała nawet naruszyć swoją żelazną finansową rezerwę. Na jej stole nigdy nie brakło mastiki, a w tych rzeczach była niewinniutka, jak pensjonarka ze swoim nauczycielem wuefu. I wkrótce zauważyła, że jej ukochany powoli staje się prawdziwym mężczyzną. Jego pijaństwo zrobiło się bardziej żywiołowe. A kiedy się upił, zaczynał się bić w piersi, jak bardzo ją kocha, i że ona, Sija, coraz głębiej wdziera się w jego duszę, pustosząc ją doszczętnie. Sija milczała i patrzyła na niego. Ona jedna wiedziała, co czuje, znajdując na jego serbskim swetrze ryże kłaki i wietrząc zapach mięty, którą tamta płukała sobie gębę przed każdą randką. Wiła
się z bólu jak zwierzę, ale śmiała mu się prosto w nos, udając, że guzik ją obchodzi ta gęś, która akurat teraz musiała się -wplątać w jej życie. Miała świadomość, że gdyby nie ten słodki Teki, już dawno wylądowałaby na śmietnisku, chociaż i teraz nie było jeszcze na to za późno. Tyle, że on wcale by się tym nie przejął. A Sija należała do kobiet, obok których taki chłystek nie mógł przejść obojętnie. Długo by potem żałował. Cały ten cyrk jednak sporo ją kosztował i komplikował jej życie zawodowe. Bo też była to profesja... Z roku na rok coraz trudniej żyło się takim jak ona, kobietom wyzwolonym i ze wszech miar pożytecznym. Dawniej w, dzielnicy — knajpa koło knajpy — trudno było nie wdepnąć, ale z czasem się przerzedziły, straciły swoją tożsamość, zamienione to w bar mleczny, to w cukiernię, a i ludzie zrobili się jacyś tacy potulni, bali się nawet zerknąć w bok, jakby mieli przez to oślepnąć. Istniały jeszcze niewątpliwie i bujne natury, gotowe płacić za rozkosz z rozmachem, gotowe złożyć swoją duszę u jej stóp, by stąpała po niej jak królowa, ale milicja właśnie przy ich pomocy wyrabiała swój plan, a po powrocie stamtąd, byli już nie ci sami. 'Nad Sdją też gromadziły się chmury, ale póki co dawano jej jeszcze spokój. Bo też jak dzień długi nic tylko siedziała w chałupie, wyczekując, aż ten cymbał raczy się zjawić i urżnąć przed nią, swoją osobistą spowiednicą. Nerwy miała w strzępach. Po całych nocach wpatrywała się w przeciwległą ścianę, nie mogąc zrozumieć, czy to rzeczywiście ona — Sija Hiszpanka — jak ją nazywano, czy też jakaś zahukana kobiecina, spragniona za wszelką cenę domu i rodziny w osobie tego chłystka imieniem Teki, który zarzucił jej powróz na szyję. I taki powróz naprawdę istniał, chociaż nie przyznałaby się do tego za nic w świecie, ale w przeciwnym razie nie zniosłaby go ani minuty dłużej, choćby z powodu tej jego zapyziałej gęby. A znosiła go. I to jeszcze jak... Dopóki któregoś dnia nie znalazła na jego kudłatej piersi odprysku czerwonego lakieru — miara się przebrała. Powiedziała, żeby zabierał swoje manatki i wynosił się do swojej parszywej fryzjerki, zanim ona
39
sama się do niej nie pofatyguje, żeby sobie z nią pogadać, jak się należy. A potem ruszyła w ponury kurs, jak wariatka, aby nazajutrz uświadomić sobie, że nie chce widzieć nikogo poza nim. Zemdliło ją. Na domiar złego zapomniała na noc zamknąć okno i rozłożyła się na dobre. W tym swoim miłosnym transie nie zauważyła ani wiosny, ani lata. Lekarz osłuchiwał ją długo, zapatrzony w jej twarde piersi, aż wyraził pogląd, że to zapalenie płuc, po czym zaprosił ją na leczenie do swojej daczy w Panczarewie, niby że domy wczasowe były przepełnione. Sija grzecznie go poprosiła, żeby pilnował własnego nosa. Rzuciła się na lekarstwa, chociaż nadto dobrze zmała swoją diagnozę. Trzeciego dnia ta jej diagnoza przywlokła się z pudełkiem cytrynowych marmoladek i zakomunikowała, że nie wyobraża sobie bez niej żyda. Sija przyjęła, to ze współczuciem. Ostatnimi czasy jakby schudła, nos jej się wydłużył, w ogóle zrobiła się dziwna, nie ładniejsza, ale za to głupsza. Uwierzyła mu, i w łóżku dostał zawrotu głowy od głębokich westchnień. Dwa dmi byli szczęśliwi. Trzeciego Teki znów zniknął. A wtedy nie wytrzymała i postanowiła się wreszcie zapoznać z tym jego zobowiązaniem, które doprowadziło ją na skraj przepaści. Nic łatwiejszego. Dwie godziny później rozsiadła się u tamtej w fotelu z prośbą, żeby jej strzeliła koafiurę a la Greta Garbo z przyczyny, że dziś wieczór czeka ją spotkanie z miejscowym „Rajem Kapoorem”. Fryzjereczka spojrzała na nią przerażona, ale Sija wsunęła jej do kieszonki piątaka, i w ciągu minuty stały się przyjaciółkami- Wybranka Tekiego była jedną z tych kościstych istot, które brzydną mężczyznom po miesiącu maksimum, ale za to budzą coś w rodzaju litości, zupełnie jak kaleki. Toteż Sija głęboko w duszy go usprawiedliwiła. Dała tamtej jeszcze pięć lewów na prażoną kukurydzę, i umówiły się, że razem się wybiorą do krawcowej. Do tej chwili Sija nie przestąpiła progu domu kobiety z tej branży. Uważała je za zbyt pretensjonalne. Swoje toalety szyła sama — szyk i fantazja, wypracowana dzięki mężczyznom, którzy przeszli przez jej ręce, i prawie zawsze na tym wygrywała. Inne wy
śmiewały się | jej kTeacji, ale zieleniały ze złości, widząc jak sprząta im sprzed nosa chłopaków i prowadzi do parku, gdzie urodziła się w dosłownym tego słowa znaczeniu, i gdzie pracowicie spędzała większość czasu. Tej nocy wyspała się jak nigdy. Rano otwarła szafę i długo wybierała bieliznę. Zdecydowała się na jedwab. Przypięła sobie kok i poszła na spotkanie. Ta boża krówka już na nią czekała. Bielutka, świeżutka, Sija aż się zawstydziła samej siebie, ale gdy zobaczyła za parawanem jej kurze udka, odzyskała rezon i zademonstrowała swoje pełne biodra i iście grecką doskonałość, aż nawet krawcowa plasnęła w dłonie i wyraziła uznanie dla jej piękności. Sija przyjęła to z zadowoleniem, a mała zamrugała jak pudelek i niespodzianie zaprosiła ją do siebie na herbatę. Rzecz jasna, przyjęła. Dom był urządzony z miejska, Francja-elegancja, cały w persach i tym podobnych, ale tamta wepchnęła ją do. kuchni i usadziła wśród brudnych talerzy, toteż Sija poczuła się urażona, nie tyle zresztą za siebie, co za niego. Ale przełknęła i to, poprosiła o ogień i zamieniła sic w słuch. Znała ten gatunek panienek, wróżyła im. z kart. Musiało teraz dojść do zwierzeń o ukochanym, o ideale życia, nie było cudów, żeby mała nie wyśpiewała wszystkiego. Tak też się i stało. Cynicznie go opisała, szkoda gadać. Bardziej cynicznie niżby mogła to zrobić ona sama, ulicznica. Nie omieszkała wspomnieć nawet i o tym, że nie obcinał sobie paznokci u nóg, na co Sija nigdy by nie zwróciła uwagi, bo jeśli nawet, to 00 z tego — mężczyzna bez paznokci jest jak goły ślimak, rozdeptana małża albo coś w tym guście. Ale wiedziała już, 00 chciała wiedzieć. Dał się złapać na mia- stowość, na kradziony luksus. I znienawidziła go. Pożegnała się i wróciła do domu. Pokoik miała dwa na trzy, z koza pośrodku. Napaliła w niej paroma szczapami i siadła z rękami zwieszonymi bezradnie. Zapadł zmrok. Po ulicy snuły się cienie. Nagrzała sobie wody. zasunęła rvgiel i wykąpała się, robiła to codziennie, niezależnie od tego czy był powód, czy nie. Ogarnęła ją jakaś przeraźliwa kościelna pustka. Na domiar złego nie miała ochoty nawet na picie. Narzuciła chu
stę i postanowiła się trochę przejść. W stronę przystanku czy parku, wszystko jedno. Poszła na cmentarz. Zaglądała tam od czasu do czasu, kiedy jej coś odbijało, szukała grobu matki, ale nie mogła go znaleźć. Mniej więcej pamiętała, gdzie jest, ale teraz wszystko zarosło chwastami. A zresztą, po co jej ten grób? Sama porzucona, matka porzuciła ją, gdy Sija była dwuletnim dzieckiem. Nie zasługiwała na tyle trudu. Sija nie uszła daleko, spostrzegła, że naokoło zrobiło się czarno i wróciła. Ładny spacer, nie ma co. A w pokoiku, tak jak przypuszczała, zastała Tekiego i ucieszyła się. Łobuz bo łobuz, ale żywa dusza, bratnia. I nie puściła pary z ust ani o spotkaniu, ani o swojej nowej psiapsiół- ce. Za to on jej oświadczył, że się żeni. Nie wierzyła własnym uszom. Roztrzęsiona postawiła na stół butelkę mastiki. Upiła się do nieprzytomności, zdradziła się, że ma zamiar mścić się aż do upadłego, i na nim, i na niej, zmieszała go z błotem, wyzywając od ostatnich frajerów, i posłała do wszystkich diabłów. A na drugi dzień rzuciła się w wir życia. Zagnało ją aż do Plewenu, miasta słynącego z ich profesji, i na początku szło jej III po maśle. Jeszcze w ¡pociągu poderwała jakiegoś magazynierka, inteligentnego faceta z teczką, i hotel otwarł przed nimi swe podwoje. Ale uświadomiła sobie, że odwykła od tych rzeczy. Najwyraźniej potrzebowała kogoś młodszego, kto by jej przypominał Tekiego i spróbował go zastąpić w jej osamotnionym sercu. I zderzyła się z brutalną rzeczywistością. Takiego drugiego nie było. Wprawdzie przyplątał się do niej jakiś kudłacz z gramofonem, udawał zakochanego, ale to tylko przygnębiło ją do reszty. Nie było porównania z Tekim,. jedynie on potrafił doprowadzić do szału taką kobietę jak Sija, umiał ją podniecić swoimi zagraniami, a ten to absolutny maniak, nic tylko muzyka. Którejś nocy rozbiła mu na łbie jego pudło, zabrała się i poszła. 1 znalazła się na lodzie. Bez mieszkania, nikomu niepotrzebna. Bezbłędnie wyczuła, że. i w tym mieście zapomnienia nowe porządki dały już znać o sobie. Skoro ona, Sija Hiszpanka, nie mogła poderwać przynajmniej adwokata, to o czym tu gadać. Dwie nóce przekoczowała
na dworcu, gdzie o mały włos nie doszło do spotkania lwicy z policjantem. Po czym wróciła na łono starej dobrej Sofii. I co na tym wszystkim zyskała, zastanawiała się. Jeszcze większą tęsknotę za Tekim. Gdyby był jej synem, miałaby przez niego mniej zgryzot. I postanowiła .zasięgnąć rady wróżki. Ostatnia deska ratunku. Ale nim odkryła tę swoją zbawicielkę, obeszła całą Baniszorę*, wzdłuż i wszerz, i po raz kolejny się przekonała, że w tym kraju trudno rozwinąć skrzydła. A kiedy wreszcie stanęła przed właściwym domem, zrezygnowała. Bo co też mógł jej powiedzieć taki babiszon oprócz jakichś bzdur, że czeka ją podróż i blondyn w łóżku. Tak to i Sija umiała wróżyć. Z podróży wracała, a blondyn był szatynem; i w tej chwili pieścił się ze swoją puklatą żoneczką. Jednego tylko nie była całkiem pewna, czy wróci do niej, gdy już nasyci się tymi ślubnymi kurzymi udkami, czy też ugrzęźnie w tych perskich dywanach na amen. I właśnie wtedy zrozumiała, że jest w ciąży. I to znowu przez tego idiotę Tekiego, bo nikt inny nie wchodził w grę. Wściekła się i postanowiła zrobić skrobankę, ale potem poszła po rozum do głowy, że to najlepsza okazja, by spełnić swoją groźbę i odegrać się na nim, żeby popamiętał do końca życia, a nawet i dłużej, gdy pójdzie do tego swojego oślego raju. I uspokoiła się. Aż | tego spokoju wypiękniała, dosłownie jak suka. I, o nieba, zaczęła snuć przeróżne plany. Obłąkańcze i szalone, jak ona sama. Widziała siebie spacerującą z wózkiem po tym ich parku, a naprzeciw niej —■ Teki. A ona idzie z jego własnym dzieckiem i udaje, że go nie zna. Poczuła, że już nie jest sama. Zaczęła wstawać rano, poprzednio dźwigiem nie można jej było ruszyć z łóżka, a teraz przy otwartym oknie gimnastyka. Czekała, aż dziecko zacznie kopać. I właśnie w tym momencie zwalił się jej na głowę Teki. Przyszedł zarośnięty jak góral i oświadczył, że w tym więzieniu nie da się żyć, i że jego krew zatęskniła za nią. Przyjęła go, ma się rozumieć, lodowato. Zrobiła mu kawę i dała do zrozumienia, że nie jest mile wi
dzianym gościem na jej pokojach. Zmieszała go i błotem. Ale szybko zmiękła i szepnęła( że może znalazłby się jakiś kąt dla niego, jednakże pod warunkiem, że uzna ją za siostrzyczkę i zapomni o wszystkim, co było między nimi. O północy stara miłość zwyciężyła. I znowu się zaczęło. Znów doprowadziły go do szału jej ¿orące uda, rzucił dom i rodzinę, ich namiętność rozgorzała z nową siłą. Przeznaczenie! Lecz pewnej nocy Siję coś podkusiło, żeby odkryć własne karty. Pokazała mu swój brzuch, a Teki nagle pobladł jak płótno i kategorycznie wyparł się ojcostwa. Usta aż jej posimiały od płaczu, ale on nawet tego nie słyszał, zabrał czapkę i ulotnił się, wyzywając ją od najgorszych, jak to zwykle w takich razach. Na drugi dzień pojawił się jednakże znowu i spróbował pieszczotami ukoić jej rozdarte serce. Powiedział, że jest gotów spędzić z nią resztkę swoich dni, byleby tylko pozbyła się bękarta. I wtedy Sija uczuła, że nadszedł czas rozrachunku i kazała mu się wynosić razem z tymi jego wrednymi obietnicami. Wyrzuciła go za drzwi jak parszywego kota, ale nazajutrz ten zbój znowu się przyczołgał i na nowo zaczął ją kusić tymi swoimi przysięgami, aż w końcu przyznał się, że nie miał bynajmniej zamiaru się rozwodzić i że kochał jedynie swoją <połowicę, a ją, Siję, uważał za coś w rodzaju wentyla dla swoich męskich ambicji, ale teraz widzi, że to wszystko uszami mu wyjdzie i że nie wywinie s>ię od tego ojcostwa. Przedstawił jej się jako ofiara własnej głupoty, jako człowiek skończony, na domiar złego pozbawiony majątku zdobytego w krwawym pocie. Sija znowu plunęła mu w twarz, ale on padł przed nią na kolana i uderzył w jej najsłabsze miejsce, w -to, co nosiła ipod sercem. Wróżył mu żyoie białego Murzyna, poniewieranego przez wszystkich bękarta, nieszczęśnika nad nieszczęśnikami, za co znienawidziła go do reszty. Kopnęła go, jak jakiego gada, ale on uczepił się tego swojego argumentu i zatruł jej spokój. Przez całą noc nie zmrużyła oka, a nazajutrz z odrazą chwyciła balię i zaczęła ją podnosić do . góry, dopóki nie ugięły się pod nią nogi. Pod wieczór dziecko umarło. Sija poczuła, jak w niej skonało i w myśli zamknęła
S^M$^ :
l¿■Ę4m%*< p#
Łł 2 JfrmUiM ££.**. i ¿¡|LŁf *i\ *
mu ręką te małe oczka. Jego morderca już się więcej nie pojawił. Zapaliła lampkę przed ikoną i długo siedziała bez ruchu, jak nie namalowana święta. Rano zaś, starym zwyczajem, poszła na cmentarz. Rozgarnęła krzaki i odnalazła grób matki. Uprosiła grabarza
o nowy krzyż, wyrwała chwasty, uporządkowała miejsce. A nazajutrz zgłosiła się do pośredniaka.
»« * 1 :
ECKO
Kiedy Ecko zniknął z przedmieścia miał niespełna dwadzieścia lat. Mając trzydziestkę powrócił tam jako starzec. Była jesień i na polu żerowały te same sroki, które niegdyś kąsały jego niepokorną duszę. Wyskoczył z jadącego pociągu i rozejrzał się. To tutaj zabił żonę jednym ciosem swojej nieomylnej ręki i z pewnością zabiłby i tego jej gacha, gdyby tamten nie był takim chłystkiem. Teraz to nie miało najmniejszego znaczenia, podobnie zresztą jak wszystko pozostałe, co kiedykolwiek kochał i czego nienawidził. Wszedł do knajpy, zamówił jedną rakiję i spróbował poszukać zapomnienia jak każdy śmiertelnik, któremu życie z właściwą sobie szczodrością zapewniło otchłań samotności i czasu. Po drugim kieliszku zrozumiał, że to niemożliwe. Zapadał wieczór. Po ulicy uganiały się stada liści. Po tej samej ulicy, na której Ecko bawił się, płakał i żył, nie podejrzewając, że pewnego dnia bezpowrotnie ją utraci. Wydało mu się, że na powrót jest małym chłopcem — zagubionym wśród łanów aniołem — i poczuł, jak zaczyna go palić nostalgia. Gdzieś tam, wśród jej popiołów, była jego matka. W tej długiej koszuli nocnej, którą jego ojciec omotywał jej głowę, katując ją na oczach dziecka w ataku pijackiej bezsilności za to, że 'kiedyś | kimś go zdradziła. Jej zawodzące pieśni, którymi kołysała go do snu, i kopczyk ziemi nad jej grobem. A potem czarne włosy Raszy, tam, pośród zbóż, przy torach, pośród owego zachodu, na dnie którego po raz pierwszy ścisnęła jego szyję popękanymi piętami i zrobiła z nie-
66 KJ
go mężczyznę. Teraz wszystko było popiołem. Strzelił palcami i zamówił jeszcze jedną rakiję. Alkohol zatopił jego wspomnienia, zamulił je szlamem i Ecko otrząsnął się z nich jeszcze bardziej samotny niż kiedykolwiek. Na dworze podnosiła się mgła, gęstniała wokół wilgotnych pysków ulicznych latami. Gdzieś zawył pociąg — żałobnie, bezsensownie. Postawił kołnierz i wyszedł. Mgła ochoczo pochwyciła go w swoje zsiniałe palce. Pod jej cienkim całunem przedmieście przypominało cmentarzysko dawno zatopionych statków — przeżartych wszechobecnym deszczem, rozgra- bionych przez wichry, poszczerbionych przez buldożery, które rwały je na strzępy niczym rekiny, dzień po dniu, aż do zupełnego zrównania z ziemią. Szedł niespiesznie, jakby płynął, i spod przymrużonych powiek przyglądał się domom. Zobaczył to podwórze nagle, jak przez sen, zawieszone na wilgotnych sztachetach niczym kołyska, która niegdyś kołysała do snu jego miłość. Zatrzymał się i zapalił papierosa. I poczuł, że nie znajdzie dość sił, by zapukać do tych drzwi, za którymi znajdowała się jego córka, a i on sam. Długo tak stał, jak zwierzę, które waha się, czy zaatakować, czy ,podwinąć ogon, i wtedy zobaczył starą. Wyszła przed dom i długo wysypywała żużel z paleniska w kałużę przed szopą. Jej twarz przypominała zeschniętą grzędę, z zimnymi oczami, które nie przebaczyłyby mu nigdy i niczego. Nie widział ich, ale wiedział, że takie są. Wyobrażał je sobie tysiące razy, nie mogły wyglądać inaczej. Zanim stara wróciła do chaty, uniosła posiwiałą głowę i, nie wiedzieć dlaczego, jęła nadsłuchiwać. Ecko instynktownie się schylił. I znowu poczuł, że nie odważy się wejść do środka i spojrzeć w te oczy. Bał się jej przez całe swoje świadome życie i z pewnością będzie się jej bał jeszcze długo potem. Po półgodzinie wrócił do knajpy. Kelnerka zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów i nalała mu bez słowa. Ecko zaczepił ją nagle. Tak, jak domagało się tego jej wyzywające spojrzenie i jak przystało na chłopaka z klasą. Przez ostatnie dziesięć lat miał do czynienia tylko z takimi kobietami — myślącymi wyłącznie macicą — jątrzącymi tęsknotę za owym innym,
co niegdyś sam zniszczył. Móiwil do niej bezmyślnie i długo, jak przemawia się do zepsutej ciężarówki, którą trzeba za wszelką cenę uruchomić. Schlebiał jej i mieszał ją z błotem, czego słuchała z rosnącym rozrzewnieniem, aż w końcu oboje zapomnieli o tych tonach mgły nad sobą. O północy oddała mu się, w pokoiku na zapleczu, drżąca i pogrążona w sobie, i już nie zasnął. Doczekał do rana, zasłuchany w swoje serce, obok tej śpiącej i całkowicie obojętnej mu kobiety, i zaczął pić na nowo, dopóki paczka banknotów się nie skurczyła, a jego kieszeń nie stała się na powrót tym, czym zawsze była — 'zwisającym, pustym workiem, najzupełniej zbędnym. Pod wieczór wytoczył się z knajpy i ukrył w piwnicy Nika.
Poprzedniej nocy stara Spasena źle spała. Dwa razy budziła się zlana potem i tak już dotrwała do świtu, wsłuchana w cichutki oddech dziecka. Odkąd utraciła córkę, żyła tylko dla niego, gdyby nie ono, dawno pożegnałaby się z tym światem. Była na to przygotowana, ale życie z niej zakpiło, odczekało, aż zamknie oczy i mężowi, i własnemu dziecku, a na dodatek obarczyło ją jeszcze wtnuczką, i tak wszystko wywróciło do góry nogami, żeby bała się pomyśleć o śmierci. Od południa zaczęło jej drżeć prawe oko. Paliła ognisko na podwórzu, robiła marynaty, wkładała je do słoików, rąbała drwa, a ono przeklęte wciąż drżało. Pod wieczór, gdy mgła' znów zaatakowała i przyczaiła się za -progiem niby wściekły pies, Spasenie nagle otwarta się w głowie jakaś klapka. Odkąd Ra- szy zabrakło, mieszkały z wnuczką same, na skraju na wpół wyburzonego przedmieścia, w miejscu, gdzie zaczynały się niegdysiejsze -wilcze doły. Miała wprawdzie Spasena jedną krewniaczikę, cioteczną siostrzenicę, która mieszkała jeszcze dalej, na Czukandżijsku, ale zaglądała tu od wielkiego dzwonu, a i Spasena nie tęskniła za tymi wizytami. Zawsze była samotnicą. Charakter odziedziczyła po matce, była wybuchowa, gotowa zagryźć człowieka za byle co. A i życie nieźle jej dało w kość, nie miała powodu być inną.
Gwałtem wydali ją za mąż i pod przymusem poczęła z męża — potwora, rzeźnika po fachu, który wsławił się tym, że bez mrugnięcia okiem odrąbał sobie po pijanemu palec, bo przeszkadzał mu w robocie. Rzadko go widywała. Skupował bydło od Wołochów, a kiedy wracał, nie pozwalał się do siebie zbliżać, nim nie natarł się naftą, żeby się pozbyć wszy. Ale Spasena okazała się dzielna. Odchowała dziewczynę jak malowanie. Teraz wiedziała, że córka wdała się w ojca. Ta sama mętna krew, którą tylko grób mógł oczyścić. I pochowała ją Spasena na górce, pod akacjami... Dziecko najadło się kaszy i poszło spać, ale oko Spaseny nadal drżało, zmuszając ją do czujności. Położyła się koło wnuczki w ubraniu i nagle usłyszała kroki. Wstrzymała oddech, wybrała żużel z pieca i wyszła na podwórze. Mgła chwyciła ją za gardło, wślizgnęła się jej pod spódnicę. Spasena pokręciła się trochę koło szopy, lecz dopiero gdy wróciła do domu i siadła na krześle, uświadomiła sobie, że go widziała. Tam, koło płotu. I zrozumiała, że wrócił po dziecko.
Przez tych dziesięć lat Ecko zaznał wszystkiego, co tylko można sobie wyobrazić, z wyjątkiem jednego
— spełnienia marzeń, ku którym niegdyś zmierzał, a które życie wdeptało w błoto z niewiarygodną wprost łatwością. Nie liczył już na nic, ale fakt, że wrócił tutaj, już sam w sobie znaczył niemało. Jakaś nieśmiała nadzieja pojawiła się w tej jego nieprzeniknionej samotności, niczym błędny ognik pośród bagna, i Ecko lękliwie szukał jej wzrokiem. Piwnica Nika była dostatecznie ciemna, by wskazać mu właściwy kierunek. Nazajutrz zrozumiał, że stara coś zwąchała. Zobaczył na na podwórzu z zadartą do góry głową, węszącą niczym wyliniała wilczyca, i po jej rozbieganym spojrzeniu poznał, że się nie omylił. Nie podda się tak łatwo ta stara wiedźma, czekała na niego, czekała, żeby się na nim zemścić, nie podejrzewając nawet, że życie już się na nim zemściło, i to z nawiązką, że zmełło go na proch, oględnie mówiąc. Po południu zauważył, że wychodzi z dzieckiem, opa
tulonym w chusty, jak worek kartofli, d serce w nir^ głucho zgrzytnęło. I od nowa uświadomił sobie, że przez tych dziesięć lat myślał tylko i wyłącznie o nim, nie zdając sobie nawet | tego sprawy pośród swojej wiecznej tułaczki — o tej kruszynie, która była częścią niej i może potrafiłaby jakoś zagłuszyć jego ból. Sąd nigdy by mu go nie oddał, nawet po odsiedzeniu wyroku. Też coś, oddać dziecko w ręce zabójcy jego własnej matki. Co innego, gdyby Ecko powtórnie się ożenił, gdyby miał inne dzieci, gdyby umiał zapomnieć o tym, co się zdarzyło tej ¡przeklętej nocy, tam, przy torach, gdyby Ecko nie był Eckiem, gdyby się nie był urodził, według świadectwa swojej matki, tamtego letniego przedpołudnia w dwudziestym piątym, bez wątpienia wszystko wyglądałoby inaczej. Ale takie już jego szczęście i teraz mógł tylko przeklinać swój własny los. Nigdy go zresztą nie przeklinał. I na przyszłość nie miał zamiaru. Na ulicy (nie było żywego ducha. Rano zerwał się wiatr, rozgonił mgłę i wyglansował ruiny przedmieścia, ponad którymi sterczało kilka domków — ostatnich, oszczędzonych nie wiedzieć dlaczego, za czyją sprawą, porzuconych na pastwę losu, jak i wszystko tu naokoło, najpewniej z powodu nadchodzącej zimy, braku planu czy koordynacji, albo w ogóle z braku czegoś tam, diabli wiedzą czego, co już i tak jest bez znaczenia, bo uchowało się tu zaledwie paru starców, którzy nie chcieli Się ruszyć, na przekór wszystkiemu, jakby zwęszyli, że przedmieście, choć w gruzach, nadal pozostanie przedmieściem i że nowe nie wedrze się tu tak łatwo, bo nie jest wiatrem, żeby dię wdzierać, 'gdzie zechce, a też i dlatego, że to przedmieście zawsze było i będzie na uboczu, daleko od drogi, od wielkiej autostrady — prosto i w prawo — ze stacjami benzynowymi, i skwerami, i wieloma jeszcze rzeczami, które niewątpliwie dla pewnych ludzi mają jakąś wartość, lecz nie dla tubylców — odkąd świat światem przywykłych do obcowania z niebem — takim, jakie ono jest — rozmaitym — i dobrze, bo nie urodził się jeszcze .taki, który by je zmienił, a już prędzej stanie się na odwrót. Stada liści rozpierzchły się niczym wróble, skupiły się znowu w
gromadę i zaczęły dziobać sczerniałe belki, powygry- zane dachówki, którym i tak było już wszystko jedno, a stara ciągle nie wracała. A może już nigdy nie miała wrócić, może rzuciła wszystko i uciekła z dzieckiem dalej, do tych nowych bloków, gdzie mogli jej dać kawalerkę — z balkonem i, co ważniejsze, z łazienką, bo mieszkańcy przedmieścia nie znali kanalizacja, nigdy jej nie mieli, kąpali się w cynowanych baliach w kuchni, najczęściej zaś w ustępach, polewając się | puszek i kubków, zwinięci wpół, żeby się nie umazać o czarne ściany lub nie usmarować brudem z jeszcze czarniejszej dziury, a to dlatego, że miejska łaźnia była daleko, i aż rodło się w niej od podobnych nieszczęśników, czekających w kolejce do basenu, w którym pływały grudy brudu i garście kłaków. Przekradł się pod sam dom, otworzył drzwi specjalnie przygotowanym drutem i wszedł do środka. Zionęło na niego wilgocią i stęchlizną, odorem gotowanych dawno temu gruszek i naftaliny, którą przesiąknięta była dwudrzwiowa szafa. Ledwo mógł ustać na drżących nogach, rozejrzał się, bojąc się poruszyć, i spostrzegł, że nic sdę tu nie zmieniło — żółty stół przykryty ceraitą, z solniczką pośrodku, na dnie której zasklepiły się zaschnięte pestki pomidorów, kubek z jednym brzegiem pociemniałym od ust ludzi, zamieszkujących niegdyś ten dom, ust spierzchniętych z pragnienia lub tłustych od klusek, które tu często jadano na obiad, rzeźniczy nóż, starty wiecznym ostrzeniem, podrzynający niegdyś podgardla sąsiedzkich świń jednym cięciem, mały kredens z filiżankami, ustawionymi do góry dnem, przysypanymi pyłem z niegdysiejszego remontu, ręcznie tkane chodniki, upstrzone okruchami i błotem, zapuszczone ściany, popękany zlew i kostkami mydła sczerniałego od szorowania garnków, lustro nad nim przedpotopowe, robione najpewniej przez Cyganów, ze specjalnym drążkiem na ręcznik i ramkami po obu stronach na fotografie żywych i umarłych. Była tam — wytapirowana, uwieczniana na rok przed ich ślubem, z szeroko rozstawianymi oczami, lekko przymrużonymi, jak przy grze w pokera w oczekiwaniu na kartę, na asa, na tamtego, kelnera z re
stauracji nadzianego forsą, spragniona życia i... śmierci. Fotografię dziecka po drugiej stronie lustra zauważył później, podobne było do niej, do tamtej Raszy z lat młodości, i nagle spłoszył się, że stara rzeczywiście może nie wrócić. Wyszedł na dwór i ruszył w kierunku świateł. Zwabiły go do restauracji na nowym osiedlu, obwieszonej girlandami żarówek, czyściutkiej, ale Ecko wiedział, że to knajpa, jak każda inna — pułapka dla jemu podobnych — zatrzaskiwała się mocno i wypuszczała człowieka ze swych objęć kalekiego, zbolałego. Postanowił nie upijać sdę swoim zwyczajem i zamówił tylko miętówkę. Jej zielony kolor przypomniał mu wyspę, obozową lucernę, którą niegdyś jadali na kolację. Kisili ją w wodzie, żeby jak najdłużej utrzymać w żołądkach, zanim kiszki wywrócą im się do góry nogami, a gardła zaczną się dławić. Niektórzy obficie ją solili twierdząc, że sól nie pozwala lucernie wypłynąć na wierzch, i przykleja do ścianek żołądka, a w ten sposób da się wytrzymać i do rana. Stary profesor im o tym .powiedział, wymyślił to, żeby ich podnieść na duchu, a przy okazji i siebie samego. I to, że mieszkał w Szwajcarii, w zamku pełnym miękkich kotar i szemrzących fontann, tryskających coca-colą, wśród których snuła się grafind, zarażona nimfomanią, rzucająca się wszystkim na szyję, z obwisłym lubieżnym językiem — kobieta bez głosu i spojrzenia — niczyja, inaczej .pozabijaliby się o nią. Przeszedł na wilio i wtedy zrozumiał, że bez bójki się nie obędzie. Właśnie z tymi dwoma od sąsiedniego stolika. Wyczuł to nieomylnie i błyskawicznie, jak już nieraz w życiu, które nie szczędziło mu spotkań z takimi jak on sam, zgorzkniałymi i gotowymi na wszystko. Byli z tą samą kelnerką, z którą spędził poprzednią noc. Oni też dowiedzieli się o tym, najpewniej od niej, wyczytali to ze spojrzenia, jakim na niego patrzyła. Kobieta może się zdradzić na tysiące sposobów, że spała z jakimś mężczyzną, w tym przypadku z Eckiem, choć on już tego nie pamiętał, nie miał pamięci do tych rzeczy, ale teraz najwyraźniej chciano mu o tym przypomnieć. Mieli jeszcze mleko pod nosem. Ecko szczerze ich pożałował,
/
i
bSULT' ®w w i
lSu Miii
VHI %^*-" 7 ”11 ^”_, ^*X. r • ^1* v v »■ 1*1 V*\»# A 1 r /: .<% ¿1
fe
’Z^WWWt-m >5 j| a
f It*if tił-V^\. «¿1*1 h i # • € Mli« iw \ fi #***i
w&frft* imĘ t#*f *$y* 4 * 4. ’ -ą*Vft$§f# §gfljro§*
/i ¿^.‘ł MaKs *» ¥ ’I ’* v ^
.-mm/f if** wf •* ? "•‘T15* *?
ale nie odezwał się słowem, tylko pił dalej, żeby zapomnieć o dziecku, które nie wychodziło mu z głowy i miotało się w niej niczym osa, kąsając go boleśnie. O północy rozłożył ich obu na dworze, przed restauracją, | brutalnością jakiej się nie spodziewali, bo Ecko nigdy nie używał pięści, tylko od razu walił obcasem, z odskoku i prosto w pysk, żeby głowy wbiły się w ziemię, jak też się i stało. A gdy wrócił na przedmieście, w jednym z okienek zobaczył światło.
Spasena przyprowadziła psa pod wieczór, wykończona targami z rakarzem, tam, przy cmentarzu. Zwyrod- nialec, gotów by sprzedać i rodzoną matkę. Kiedy się dowiedział, że przyszła kupić psa, zaczął kręcić, żeby z niej wydusić jak najwięcej grosza, robił aluzje i podchody. Zobaczył samotną babinę z dzieciakiem i wydało mu się, że zbędzie ją byle czym, ale się naciął. Spasena okazała się bardziej cwana, niż mógł sądzić, dała mu w garść, żeby ją zaprowadził na tylne podwórze — gdzie wpuszczał tylko nadzianych gości z limuzynami — i pokazał jej towar, jakiego potrzebowała. Rakarz od razu wyczuł, że nie będzie skąpić grosza, i zaprowadził ją na tyły, a co najważniejsze, o nic nie pytał. Rrzez całe życie Spasena nawet na psa nie spojrzała, brzydziła się tymi poczwarami, ale teraz zaczęła je szacować, jakby kupowała bułeczkę maślaną, aż sam rakarz się zdumiał, gdy zatrzymała się przy ostatnim, potulnym jak baranek, bezgłośnym, niepozornym w porównaniu z innymi, ale za to z uszami ostrymi jak kindżały i jakimiś dziwnymi o- czami, które niby na człowieka nie patrzyły, a przeszywały go na wskroś. I Spasenie coś pod szepnęło — ten i żaden inny — i zapytała o cenę. Ale rakarz — Judaszowe nasienie — zaczął kręcić, że ten jeden nie jest na sprzedaż. Wszystkie pozostałe, proszę bardzo, nawet tamten wielki jak osioł, tamtego może jej dać cboćby w prezencie, bo właściwie na co mu tyle psów, wiadomo, że nic mu po nich, ale akurat ten jeden nie jest na sprzedaż. Spasena uderzyła w błagalny ton, ale czyż można wzruszyć rakarza? Dopie-
ro gdy rozwiązała węzełek, ulitował się, ale zażądał aż trzydziestu lewów i nie chciał spuścić ani grosza co ostatecznie utwierdziło Spasenę w przekonaniu, że z tym psem miała szczęście. A pięć lewów dołożyła mu jeszcze ekstra, za surowe mięso, które jej dał, żeby nakarmiła zwierzę własną ręką i mogła odprowadzić do domu. Ale z zakupu była zadowolona. Dziecko kuliło się przestraszone u jej boku, a Spasena kurczowo ściskała w ręku łańcuch i iszła już spokojniejsza. Pies sunął za nią potulnie i bezszelestnie, ale ona już przejrzała jego naturę, a i rakarz ją uprzedził — prawdziwy szatan. Boże uchowaj — i mówił to ze strachem. Spuściła go w szopie, wymościła mu legowisko ze skór, a on położył się na nich i w oczach mignął mu jakiś niebieskawy błysk. Że Ecko wchodził do domu, domyśliła się po znaku, jaki zostawiła na drzwiach, zaczepiła tam czarną nitkę, ale nawet bez tego by go wyczuła, po zapachu iziby, który znała na wylot. Teraz ten zapach był zmącony chłodem i Spasena miała wrażenie, że po tym chłodzie mogłaby dokładnie rozpoznać, gdzie stał, na co patrzył. Po kolacji znów poszła zajrzeć do psa i dla zachęty dała mu pół kury, a przed położeniem się spać lekko uchyliła mu drzwi i zostawiła światło w kuchni.
Ecko od razu zauważył światło i kamień spadł mu z serca. Musiała więc jędza wrócić, nie było wątpliwości. Po omacku przekradł się do piwnicy w labiryncie belek | cegieł oślinionych szronem, zapalił zapałkę, ale wilgoć mu ją zdmuchnęła. Odczekał, aż oczy oswoją się z ciemnością. Piwnica ziała zgnilianą, pleśnią, grobem. Niko zbudował ją z kamieni, sękatych, gotowych w każdej chwili dźgnąć człowieka pod żebro. Poprzedniej nocy Ecko wymościł sobie z wiórów coś w rodzaju posłania, narzucił na nie jakieś stare łachy, a nawet szynel, dobrze już przenicowany przez mole, ale bądź co bądź szynel, wełniany. Swojego czasu Niko pracował na kolei jako hamulcowy, któregoś dnia wrócił bez r$si, pociąg zabrał ją sobie na pamiątkę, dlaitego teraz jedem rękaw wyglą
dał na nowszy, Ecko odpruł go d zrobił z niego pod- główek. Wyciągnął się na wiórach. Chłód ścisnął go, jak imadłem. Jedyne ciepło szło z jego myśli — rozruszały się, cofnęły go do momentu ucieczki. Sam nie umiał wyjaśnić, dlaczego to zrobił. Został mu rok, maksimum dwa, ale tam jeden rok równał się stu, dlatego też nikt nie mógł wiedzieć nic pewnego. Profesor radził mu, żeby się nie spieszył, próbował go zatrzymać opowieściami o grafini, ale Ecko słuchał wyłącznie własnego serca i nie potrzebował tłumacza, nawet tak doskonałego jak Profesor. A jednak to on znalazł mu deskę. Ecko nie umiał pływać i dzięki temu się uratował, dał się ponieść rzece, jej kapryśnemu nurtowi, i to właśnie zmyliło jego prześladowców. Z daleka rzeka wyglądała na spokojną, lecz gdy poddał się prądowi, przekonał się, że płynie przedziwnym zygzakiem. Rzeka, jakby kierując się własnym rozumem, wyrzuciła go na jakieś korzenie nie opodal torów kolejowych. Dalej było już łatwo. Po pewnym czasie zapadł w drzemkę. Bez snów. Odkąd sięgał pamięcią. Jakby nie żył. Mówiono, że ma żelazne nerwy. Nie zastanawiał się nad tym. Obudził się po północy, wymknął z piwnicy i zobaczył, że w kuchni ciągle się pali. Stara zapomniała zgasić, czy naumyślnie zostawiła światło dla dodania sobie odwagi? A jeśli dziecko się rozchorowało? Ta ostatnia myśl przeraziła go. Przebiegł przez ulicę i przypadł do płotu. Wspiął się na palce. Okazało się, że okno jest bardzo cofnięte i do tego daleko od drogi. Zapomniał o tej osobliwości. Ostrożnie popchnął furtkę. Była nie zamknięta. To go zastanowiło, kazało mu się mieć na baczności. Zrobi! jeszcze krok i w tym samym momencie kątem oka spostrzegł psa, a raczej jego cień, który zaatakował go podstępnie i bezszelestnie, wpijając mu się zębami w udo. Zwierzę działało bezbłędnie. Pojął to w ułamku sekundy, czując jak psie zęby szybko zbliżają się do kości. Ecko odczekał, aż ją osiągną, aż pies zachłyśnie się swoim zwycięstwem i własną siłą — dobrze znał naturę takich bydląt — po czym chwycił go za gardło. Pies zdechł w ciągu minuty, nim zdążył zrozumieć własny błąd, ze zdumionymi oczami wy
wróconymi do środka, wpatrzonymi w głąb siebie, w swoje umilkle serce. Ecko z trudem rozwarł mu szczęki. Z nogawki lała się krew. Dowlókł się do piwnicy i zwalił na wióry. Godzinę potem zaczęła go trząść gorączka.
Widząc na podwórzu zesztywniałego psa, Spasena przeraziła się nie na żarty i długo nie mogła przyjść do siebie. Dobrą chwilę bezmyślnie dreptała wokół niego, ze strachem patrząc na ślady krwi, które przez furtkę biegły w nieznane, po czym wyciągnęła z komórki motykę, zakopała zwierzę w ogrodzie, przyklepała równiutko ziemię, wsadziła w tym miejscu kilka porów, tak na wszelki wypadek, ale jeszcze nie wracała do domu, tylko dalej snuła się po dworze, aż wreszcie otwarła jej się właściwa klapka — chwyciła miotłę i zatarła ślady na ulicy. W samą porę, bo akurat w tym momencie na skraju przedmieścia pojawiła się milicyjna czapka. Nowiutka, jak spod igły, a wraz z nią zjawił się i sam milicjant. Spasena wślizgnęła się do domu. Dziecko jeszcze spało. Przycupnęła przy oknie, biorąc na muszkę przedstawiciela władzy, który najwyraźniej zmierzał w tę stronę, i zaczęła gorączkowo myśleć. Lecz nim zdążyła cokolwiek wymyślić, zapukał do drzwi. Aż sama się zdziwiła spokojem, z jakim go przyjęła. Podała mu krzesło i za- krzątnęła się koło herbaty. Milicjant był człowiekiem młodym, wesołym. I Spasena znów się zdziwiła, że tak gładko udało jej się wywinąć z tej rozmowy. A on zapytał krótko i węzłowato — czy widziała, żeby w pobliżu kręcił się jakiś obcy osobnik, a jeśli widziała podobne wykroczenie, to niech zaraz melduje, chociaż mało prawdopodobne, aby ktoś obcy się tu zapędził, bo i po co, ¿koro wszyscy stąd podlegają wykwaterowaniu i nawet psa tu nie uświadczysz ani na lekarstwo — jak to się mówi — a tamta bójka miała miejsce kawał drogi stąd, przy nowych blokach, aż pod restauracją. Spasena skwapliwie przytaknęła i głupio zamrugała oczami, co tym bardziej rozbawiło milicjanta, i wkrótce jego czapka oddaliła się w kierun-
9VPPjP ♦***•
ifiiS
i
ń
ą
i >• f 19 littf(p* VJ [V4ii?wlV fi
fcu torów. Dopiero teraz pod Spaseną ugięły się nogi, aż musiała przysiąść na łóżku, koło dziecka. Patrzyło na nią ciągle jeszcze rozespane i zdziwione, i Spa- sena ofuknęła je, że się rozkopało, a po minucie już
0 tym zapomniała. Przeszła do drugiej izby, zachwiała się i w ostatniej chwili przytrzymała ramy okiennej. Cały dzień wszystko robiła jak przez sen. Wybrała
. się do sklepu aż na drugą stronę torów, ugotowała dziecku rosół na kurzym udku, zrobiła mu jajko na twardo, otwarła skrzynię i dała mu do zabawy zdjęcia, co zdarzyło się po raz pierwszy. Pod wieczór mgła znów się podniosła. Spasena machinalnie wybrała żużel | piecyka, wysypała go do kałuży, mgła zaszczy- pała ją w oczy. Spasena spojrzała na nią spode łba. Utuliła dziecko, ale sama się nie rozebrała, siadła przy oknie z założonymi na piersiach rękami. Przesiedziała tak godzinę, ¡może dwie — nie miała zegarka, godziny liczyła na wyczucie, jak zresztą i wszystko inne. Na koniec wstała i zapaliła karbidówkę. Mgła rzuciła się na nią tuż za progiem, obwąchując i liżąc po twarzy. Spasena wróciła do izby, wzięła ze stołu butelkę, nalała do niej wody, odkroiła porządny kawał chleba, przeszła przez ulicę, nachyliła się i odkryła ślady krwi. Poczerniałe, tu i ówdzie śidięte szronem. Poprowadziły ją kawałek, ale potem zniknęły i już ani lampa, ani diabeł nie mógł jej pomóc. Bezradnie opuściła ręce
1 nagle wydało jej się, że słyszy jęk, tuż obok, spod ziemi, jakby mogiła się ozwała. Zdrętwiało jej twarde serce, lecz Spasena pokrzepiła je okruchami nadwątlonej odwagi, natężyła słuch i znowu usłyszała ludzki głos u swych stóp w tej mgle i przypomniała sobie o piwnicy Nika, o wielkiej piwnicy pod domem, który wyburzono przed miesiącem. Pamiętała, że tutaj gdzieś uchowało się piwniczne okno, a więc musiała tu być i cała piwnica. Piwnice zawsze są najmocniejsze. Dom bez piwnicy, to jak człowiek bez trzewi. Tak było, odkąd świat światem. Te myśli przepłoszyły nieco strach. Spasena zobaczyła ten dom jak na dłoni, cały, nietknięty, widziała i Nika, wychodzącego z piwnicy, widziała jak oburącz podaje jej korzec żyta, i szybko odnalazła wejście. Spostrzegła Ecka
na kupie wiórów, leżącego na brzuchu, majaczącego w malignie. I serce znów stwardniało jej na kamień. Zostawiła mu przy głowie butelkę i chleb, wróciła do domu. Przyśniła jej się Rasza. Biegnie po ulicy, a ona, Spasena, wyciąga ręce, żeby ją przytulić, a gdy ją tuli do siebie, spomiędzy palców sypie jej się popiół.
Szczury pojawiły się w piwnicy o świcie. Wypełzły ze szpary w kącie — na początku tylko kilka, skupiły się wokół chleba, pyszczki im drżały. Za nimi wyskoczyły następne. Podłoga aż poszarzała. Okrążyły Ecka, wpiły w niego swoje chytre oozka. Był im równy, powalony chorobową śpdącziką. Wspięły się na niego. Początkowo płochliwie, nerwowo, potem spokojniej, węsząc zapach krwi, nie znany, doprowadzający do szału ich trzewia, wydobywający z nich jakiś osobliwy pisk, bardzo dchy, ale głęboki, jak z dobrze nastrojonych skrzypiec, toteż Ecko najpierw usłyszał melodię. Sącząc się w jego sen brzmiała bardzo łagodnie, jak cykanie świerszcza. Poczuł lekkie swędzenie w ranie, przyjemny ból, jakby ktoś robił mu zastrzyk. Drgnął. Szczury czmychnęły do szpary.
I odzyskał świadomość. Spróbował się unieść na łokciu. Spostrzegł butelkę przy głowie. Wychylił ją jednym tchem. Jego mózg pracował zrywami. Pogrążył się w sobie, wsłuchując w swoje ciało. Utracił wiele krwi. Przepaska ze strzępu szynela zsunęła się. Uprzytomnił sobie, że musi się skupić, zebrać siły, wlać je w swoje omdlałe ręce, bo miały mu być jeszcze potrzebne. O butelce przypomniał sobie później. Kto ją postawił przy jego głowie. Kto? Nie wolno mu było trwonić myśli. Ale one go nie słuchały, parsknęły i pocwałowały przed siebie. Rozkołysane przez nie łany żyta rozwarły się i Ecko powoli opadał na ich dno. A wtedy szczury wyskoczyły na nowo, tym razem bez uprzedzenia, jak dobrze zorganizowana armia, i zaczęły go trącać pyszczkami. Gdy po raz drugi Ecko odzyskał przytomność, zdołał się unieść i oprzeć plecami o ścianę. Ale tym razem szczury się nie rozbiegły.
w
Ogarnęła go rozpacz. Instynktownie podniósł rękę do góry, jego palce dotknęły czegoś zimnego. Był to gąsior zapomniany w jednej z nisz. Zapachniało mu benzyną. Jego rozum zaczął pracować z bezlitosną precyzją. Nadludzkim wysiłkiem zepchnął go z góry. Butelka roztrzaskała się o ziemię. Piwnica była spadzista. Benzyna popłynęła w stronę szpary. Szczury się przyczaiły. Ecko wymacał zapałki i cicho się u- śmiechnął.
W pierwszej chwili Spasena nie skojarzyła, że to płonące szczury. Zobaczyła przez okno, jak się turlają po ulicy niczym ogniste kule i przeżegnała się. Boże, Bożyczku, jeszcze tylko tego nie oglądały jej oczy. I dopiero, gdy spostrzegła dym nad piwnicą Nika, pojęła. Znalazła go przy wejściu, leżącego na brzuchu, osmalonego. Zakrzątnęła się koło niego, wpadł jej do ręki kawałek szkła, przyłożyła mu je do ust, szkło zamgliło się. I powlokła go do domu.
W tę grudniową noc niebo się rozpogodziło. Od strony torów dmuchnął zimny wiaitr. Pozbierał suche łodyga, wyrzucone z pociągów śmiecie, stare gazety i cisnął nimi w czarne ruiny. O północy zaczął padać śnieg. I przesłonił wszystko.
Ecko odzyskał przytomność dziewiątego dnia. Wyglądał jak własny cień. 'Rozejrzał się dokoła i spróbował sobie cokolwiek przypoonnieć. W jego pamięci ziała przepaść. Był w szopie starej. Ogień buzował w piecyku. Pachniało czesaną wełną, spleśniałymi jabłkami, liśćmi orzecha. Zapaitrzył się w wiszące na śdanie chomąta — nad nimi powiązane konopiami pęki ziół, pędzel z wapnem zaschniętym na włosiu, niżej gwóźdź, na nim torba, z której wystawało wrzeciono, drewnaa- na chochla. Usłyszał kroki starej i przymknął oczy. Odwinęła koc, pochyliła się nad raną, obmacała ją zręcznymi palcami. Ecko przytaił oddech. Przyłożyła mu
70
I
;v ^ |
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
¿W! |
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
•*.- f |
■ £ " |
, * ** |
|
|
nowy kompres, potem długo szeleściła ziołami. Doleciał go zapach maciejki. Zakręciło mu się w głowie. Wyszła, ale wkrótce wróciła znowu. Później zobaczył, że zastawiła mu kilka kompresów na zapas, miskę świeżej fasoli, słoninę, bochen chleba, czosnek, wełniane ubranie, bryczesy, kurtkę na kożuchu, gumiaki. I zrozumiał, że ma się stąd zabierać — jutro, pojutrze. Przypomniał sobie wszystko. I znów zaczął majaczyć.
Gdyby tak spojrzeć na przedmieście z oddali, powiedzmy — z górnej drogi, można by pomyśleć, że to opuszczona kopalnia. Milicjant kiedyś pracował w takiej kopalni, toteż porównanie nasunęło mu się samo. Schodził te okolice wzdłuż i wszerz, i to niezupełnie, jak to się mówi, dla własnej przyjemności. Przedmieście przypominało mu rodzinną wieś. Niby miasto, stolica, a pustkowie, rudery i trudno właściwie dociec, co to takiego. Kiedy przyszła decyzja o rozbiórce, ludziska 'W zasadzie się ucieszyli, zresztą i nic dziwnego, podostawali mieszkania — wygoda, luz — ale niektórzy się opierali, żal im było tych pod wór e- czek, własnych pomidorków, wiadomo — prościuchy, przywykłe do feudalnego wyzysku, nic tylko grzebałyby się w ziemi, a tu władza otwiera przed nimi nowe życie, perspektywy. Pojawiły się nawet wypowiedzi na ten temat, wrogie, ma się rozumieć, i inspirowane obcą propagandą, najpewniej przez CIA, ale tych też wysiedlono. Uchowało się zaledwie parę chałupin, przez które miał więcej roboty. A zresztą, co to za robota
— nie męcząca, przyjemna, niemal spacerowa, zwłaszcza teraz, zimową porą, przy tym śnieżku — czyściutkim jak nowiutka onuca, skrzypi pod butami — numer czterdziesty trzeci — a chatka w dole przycupnęła niczym schronisko. Koło niej tropy zająca, dalej zajęcze bobki. Nie zdziwiłby się, gdyby skądś wyskoczyła i sarenka. Uśmiechnął się. Lubił tak sobie pofantazjować. Ktoś taki jak on, w mundurze i na inspekcji, miał do tego prawo. Jeśli nie pofolguje trochę wyobraźni — nudno. Wędruje po dziesięć godzin dziennie. Ludzie rozmaici, miastowi, przyzwyczajeni
mieć wszystko podsunięte pod nos, gdyby mogli, kazaliby się przenosić przez ulicę, a w knajpach czekaliby, aż ktoś im zamówi flaki, i na światłach nie uważają — dawaj biegiem na czerwonym, a potem wynoszą takiego na zielonym. I to ich gadanie jakieś takie nijakie jak z książki, i w ogóle — maneż z przeszkodami. A ze staruszką to co innego, z nią zawsze można sobie uciąć pogawędkę. Ciekawy okaz — z charakterem, nie jąka się, jak te miastowe gęsi. Miał sekretny rozkaz zaglądać do niej od czasu do czasu. Śmieszne. Jeśliby tamten się pojawił, pierwsza by go wydała, miała do niego złość, sprawa była jasna. Teraz wejdzie do środka, od progu da komendę „baczność” i każe jej zaparzyć Mpawej herbatki, ale takiej swojskiej, prawdziwej, z drzewa, a nie fabrycznej, w torebce, niby list bez adresata, co to jak wrzucisz do kubka — na dwoje babka wróżyła — albo puści farbę, albo nie. Jak to w życiu. Tym razem jednak spotkał starą daleko od domu, na ścieżce i w dodatku wyraźnie czymś zaniepokojoną, co tym bardziej go rozbawiło. Cóż za osobliwa babina, okutana w kożuch, owinięta chustą po czubek nosa, w gumiakach na nogach, oczy niebieskie, starcze, onieśmielone mundurem, głos zagrypiony, jak to przy zaziębieniu. Mieszka w tej ruderze sama jedna, z wnuczką.
I taka śmiała stawić czoła całemu resortowi, gdzie tu rozum, należałoby ją uświadomić, ustawić w dwuszeregu za niesubordynację i wytłumaczyć jej regulamin nowego życia, bo i czemu nie — przecie to należy do jego obowiązków naprowadzać na dobrą drogę. Ale jak tu naprowadzić taką babinę, która dotąd człapała po swojemu krętą ścieżką i żyła w ciemnocie. Sensu nie ma. Zapytał ją, dokąd się tak spieszy, a ona mu na to, że donikąd, bo nie ma piekarni — bystra bestia, szkoda gadać — ale że widziała coś w interesie władzy i bardzo przeraźliwego, naprzeciwko w piwnicy, milicjant nie zapamiętał, czyjej konkretnie, ale nie podobało mu się, że się przeżegnała, to mu zapachniało kościołem. Jednakowoż doniesienie o piwnicy postanowił osobiście sprawdzić, żeby z jednej strony wypełnić sobie czas oczekiwania na herbatę, a z dru-
K - ■ Wf ! R I 1 I \ \ Y\"\ I
|
|
|
|
|
|
|
|
Swi ¿¡HyBE i |
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Ti Tfc y 11 |
|
f - .V- - ~ |
giej rozgrzać się trochę, bo z tymi jego wełnianymi skarpetami sprawa nie wyglądała dobrze. Niby wysłano mu je jeszcze latem, a do dziś and widiu, and słychu. Niewykluczone, że komuś się przykleiły do łapy, ale nie miał czasu się tym zająć. Zostawił starą przy wejściu i zszedł do piwnicy. Wyciągnął latarkę, zapalił, zrobiło mu się błogo na sercu — tnie latarka, a cały reflektor, wyfasował ją dopiero co, błyszcząca, wymarzona do takich nor, burdeli, mówiąc oględniej. Obejrzał ścćany, bez wątpienia wypalome, i to porządnie. W kącie szpara, najwyraźniej dokądś prowadzi, a poza tym nic, jeśli nie liczyć jednej butelki — jasne jak słońce — po occie, etykieta się zachowała. I w ogóle tak ponure miejsce, że .gotowe zepsuć człowiekowi najlepszy humor, przypoanmieć mu setka i tysiące podobnych zakątków, po których tacy jak on muszą się służbowo wycierać, i nikt ich nie pyta, co przy tym czują, a te, wydawałoby się, niepozorne zakątki, jeśli się w nie już zapuśdć, potrafią wyświetlić niejeden fakt i ni stąd, nd zowąd obnażyć przestępstwo. Jeden marny guzik potrafi rzucić światło na sprawę, skierować śledztwo na właściwy trop, bywają takie przypadki, wprost nie do wiary. Ale tutaj nie ma mowy o .przestępstwie, dom rozebrany już dawno, a piwnica wypalona, najpewniej przez smarkaczy, palili ognisko, a może i papierosy — miasto duże, ludzie rozmaici, przykładu żadnego. Widział kobiety palące papierosy, co dopiero mówić o smarkaterii. Toteż już tylko przez grzeczność zapytał ją o ten pożar, a babina jak nie zacznie mu opowiadać, i to z takimi szczegółami, jak by widziała diabła nie pożar, czym rzecz jasna popsuła mu humor do reszty, bo on lubił doniesienia krótkie i zwięzłe — zauważyłam, zasięg taki a taki, dym pod kątem, przykładowo, trzydzieści stopni, koniec meldunku. Dosłownie diabli go brali, aż pożałował, że ją w ogóle o cokolwiek pytał, postanowił jednak odłożyć pdcie herbaty na inną okazję i zameldować o wszystkim dowództwu, chociaż to może i drobiazg, ale służba nie drużba. Ruszył więc z powrotem, a stara odprowadziła go do samej szosy, terkocząc na okrągło o tym samym — jak zobaczyła
ogień, chociaż mogła go wcale nie zobaczyć. Niczym gramofon. Przeszkadzała mu w myśleniu. A on, ma się rozumieć, myślał o zupełnie innych sprawach, ale tę butelkę jakby już gdzieś widział. Gdzie — bij, za^ bij, nie mógł sobie przypomnieć. Butelek po occie od groma, skończy się ocet, napełniają je wodą, a niektórzy i przecierem pomidorowym, że sam diabeł nie dojdzie, co jest w środku. Tak i zameldował. Obiekt spłonął, okoliczności szczególnych — brak. I w ogóle zawracanie głowy.
Stara Spasena też przypomniała sobie o butelce, ale jeden Bóg raczy wiedzieć, dlaczego po odprowadzeniu . milicjanta nie wróciła do piwnicy, żeby ją zabrać i usunąć tę poszlakę. Od tygodnia dręczyła ją jakaś śpiączka. Niby krzątała się po chacie, ale wszystko szło jej niesporo. Kiedy zobaczyła milicjanta przez okno, wpadła w .panikę, nie wiedziała, czym by go tu zagadać i jedyne co jej przyszło do głowy to pożar w Niko- wej piwnicy, a dalej już jakoś samo poszło, chociaż Spasena nie umiała kłamać, zresztą nie miała i okazji. Jej życie było krystaliczne, jak źródlana woda. Ale oto na stare lata została zmuszona. I to dla kogo, Bożej Spasena nie znała do tej chwili samej siebie. Niekiedy, gdy przewiązywała mu ranę, drżała, wpatrując się w jego ręce, w lewe ramię, pokryte koniczynami, krzyżami, z nagą kobietą — piękną, skrzydlatą, z koroną na głowie, o oczach jak Rasza, skośnych niby u Chińczyka. Kiedyś myślała, że jeśli go gdzie spotka, zatłucze kijem, kamieniem, rozwali mu łeb, ale teraz coś ją powstrzymywało. Wiedziała, skąd się to bierze, a i nietrudno było się domyślić — ten dziedak musiał mieć kogoś bliskiego na tym świede, choćby i takiego potwora, rzeźnika i galernika. Kurowała go po swojemu — trawami i ziołami zebranymi wśród zielska, których ostatnie lato nie poskąpiło. Wybujały wśród ruin, zupełnie jakby to sama ziemia je tam nasłała, by tym szybdej ujarzmić przedmieście. Znała te leki od swojej matki, mądrej kobiety, i chociaż jej samej Spasena już nie pamiętała, o dziwo pamięta-
.% > \ \ * \ i -. : .. Kśfc. i i t
ła te zioła. Człowiek ma pamięć do tego, co ¡mu potrzeba. Taki już jest. Życie przymusiło ją, by po omacku posuwać się naprzód, samej odkrywać to, czego teraz i Bóg nie umiałby jej odkryć. A dziecko nie spuszczało z niej oczu, obserwując ją jak mały wilczek i choć jeszcze nie wiedziało, kto leżał w szopie, było jakieś nieswoje. Budziło się po nocach, zrywało z łóżka i snuło po pokoju jak jaki aniołek, g rączkami wyciągniętymi przed siebie, szukało czegoś. A Spasena się bała, żeby go nie zbudzić. Trzymała je za paluszki i prowadziła ze ściśniętym sercem, dopóki złe duchy nie zostawiły go w spokoju. Ale ta jej przeklęta śpiączka nie wróżyła nic dobrego. Spik brał ją, kiedy krzątała się po izbie, kołysał w górę i w dół, porywał, gdzie oczy poniosą, gdzieś w czarny las, a tam — kuka kukułka, strumień szemrze i, obmywając księżyc, przekomarza się z nim, a ona sama malutka — też coś, a w gościach u niej — matka. Parę razy już ją Spasena widziała, bez twarzy, w zabłoconych cyrwulach*, a na nich pełno różnych trawek, słomek, mrówek, a raz nawet i dżdżownica. Wszystko jak na jawie. Dziecko trącało ją palcem. Przytomniała, mrugała oczami, lecz po chwili znów ją porywał rogaty i wlókł, dokąd chciał. I zawsze do znajomych miejsc, tam w góry, do jej wsi, skąd przywędrowała w owych głodowych czasach, kiedy żyło się mamałygą i serwatką, a jej ojciec robił za parobka w Perniku, u jednego adwokata, żeby zatkać ich głodne gardła. Było ich pięcioro rodzeństwa. Spasena spała na dole, w małej izdebce przy samej rzece. Zimową porą ziąb, a ona kładzie się z umytą głową i rano budzi się z włosami przymarzmiętymi do żelaznego łóżka. Bracia wyuczyli się, każdy jakiegoś fachu, pouciekali, gdzie kto mógł, jeden do Pernika, drugi do Dragomanu, a ona tak została, stara panna, na pośmiewisko. A kiedy i na nią przyszła kolej, siłą ją powlekli, i też do miasta, do Sofii. Ale Spasena właściwie nigdy nie zobaczyła tego miasta, zresztą i daleko było — piechotą i autobusem, i jeszcze tramwajem — jak jaka obczyzna, kre-
tomsko jakie. Wśród tych ruder przynajmniej mogła żyć po swojemu, po chłopsku, urządziła się jakoś, a i Raszy się doczekała. Jednakowoż nie zdołała jej uchronić, przebiegło jej drogę czarne kocisko, oj przebiegło. Ale i o tym da się zapomnieć, Boże, o wszystkim da się zapomnieć, wiidać tak jest pisane — z ciemności w ciemność się odchodzi. Ale teraz rogaty prowadził ją ku światłu, na górę Świętego Spasa, gdzie święcono krzyż. Cóż to były za modły, a ile narodu, szpilki by nie wetknął. Od święta przygrywają im skrzypki, a dziewczyny w litakach*, na krośnie tkanych, połyskują ich długie warkocze, podskakują. I naraz wszyscy intonują pieśń, która końca nie ma, bo w ich stronach taki zwyczaj i takie śpiewanie. Niby pieśń, a zaduszkaani pobrzmiewa, ofiarnym żytem pachnie. Cmentarz daleko, a tam od rogatych diabłów aż się roi, i od wampirów, i czego tylko. One też choro** tańcują, ale niech Bóg broni od takich tańców. Rogaty raz po raz poszturchuje ją widłami w żebra i każe iść dalej. I tak dzień w dzień, a i w nocy nie popuści... Czy to starość, czy może choroba. Zima zelżała. Śnieg pokrył sdę skorupą, poszarzał. Luty miał się ku końcowi.
W przeciągu tych długich miesięcy życie Ecka wisiało na włosku. Sam to wyczuwał między dwoma przebłyskami świadomości, ze skrętem kiszek, z duszą w gardle, wymizerowaną, gotową ulecieć, porzucając go w dole, w ciemności, na dnie tej jego wyboistej pamięci, zarzuconej kośćmi, blokami marmuru, który niegdyś wyrąbywał z kamieniołomów. Były chwile, że go to uspokajało, kazało mu widzieć ten koniec jako nadzieję, długo oczekiwane zbawienie, brzeg ponad mgłą. Ale widocznie zbyt wiele było w nim życia, jak w każdym prostaku, wyrzutku, kryminaliście i ostatnim z ostatnich, od jakich go kiedyś wyzywano, by go upokorzyć i .naprawdę takim uczynić. Lu-
dzae są okrutni, nawet tego nie podejrzewając, i to jest najstraszliwsze. Ecko wiedział o tym od dawna i jak mało kto mógłby się doktoryzować z tego tematu, miał czas się podkształcdć, nie przeczytawszy nawet jednej sensownej książki. No i dobrze, bo inaczej przegapiłby rzecz najważniejszą, cynk, w którym brakowało siatki asekuracyjnej, a więc i iluzji. Jakaś przedziwna siła krzepiła tę jego żądzę życia. Żołądek odrzucał jakąkolwiek strawę, nogi mu drętwiały, zwidy okładały go kułakami po twarzy, aż mu głowa podskakiwała. A którejś z takich upiornych ¡nocy pojawiła się także świadomość. Nadal znajdował się w szopie starej. Ubranie zniknęło. Stało tylko jedzenie. Rzucił się na nie kłami i pazurami, cały się umazał, ręce odmawiały mu posłuszeństwa. I usłyszał rynnę — gdzieś z góry — cichą i spokojną, jak westchnienie anioła.
Nad ranem Spasena zrozumiała, że umrze. Poczuła to ni stąd, ni zowąd, leżąc tak przy dziecku i gapiąc się w okno. Nawet sama sdę zdziwiła, że wcześniej nie przyszło jej to do głowy. Ale niby i skąd miało przyjść, skoro zdarzało jej się to po raz pierwszy. Wstała, otwarła skrzynię, wyciągnęła najlepsze ubranie, które oszczędzała na tę okazję, ogarnęła jako tako izbę, poczłapała do sklepu, nakupiła jedzenia, schowała do kredensu, ubrała dziecko, uczesała mu włoski, uprzedziła je, że wyjeżdża na parę dni, bo ma się spotkać z jego ojcem i żeby czekało na nią tutaj, nie jest już małe, da sobie radę; wspomniała mimochodem, że w szopie leży chory człowiek, ich krewniak, ale już jest bliski ozdrowienia, i żeby się go nie bało, tak samo jak ciemności, bo ciemność idzie za światłem i nic w niej nie ma strasznego; przykazała mu też, że jeśliby nie wróciła piątego dnia, niech odszuka tego milicjanta, co tu u nich kiedyś był, bo to dobry człowiek, i na koniec wydała mu jeszcze parę drobniejszych poleceń, dla własnego spokoju. Dziecko patrzyło na nią rozumnie i, jak zwykle, bez słowa. Spasę-
na nauczyła je ¡posłuchu. Rozczuliła się. Dała mu do zabawy zdjęcia. Przygotowała się. Wyszła na podwórze. Rzuciła jeszcze okiem ma dom. I ruszyła przed siebie ulicą. Po południu znaleziono ją w korytarzu jakiegoś szpitala, drzemiącą na ławce. Lekarz dawał jej maksimum dwa dni życia. Umarła piątego — skulona i jakby uśmiechnięta. Odesłano ją do prosektorium. Nie miała dokumentów.
O zmnoku mała zapalała lampy we wszystkich izbach, wyszorowała zęby solą, tak jak ją tego nauczyła babcia, posłała sobie łóżko — najpierw rozłożyła derkę podszytą prześcieradłem, potem tę grubą, która gryzła, włożyła koszulę nocną w haftowane kwiatuszki, położyła się i znów zaczęła oglądać zdjęcia. Babcia powiedziała, że idzie zobaczyć się z jej ojcem, ale na zdjęciach go nde było. Bo rozpoznałaby go gdzieś koło mamy. Powinien być wysoki, przystojny, babcia przecież nie kłamie. Zasłuchała się w rynny. Dziobały ziemię pod oknem jak wróbelki — dziob, dziob. Nie bała się. Skoro babcia wkrótce wróci, czego się tu bać. A i lampy się palą. Następnego ranka ugotowała sobie mleka. Wykipiało. Wzięła szmatę i zaczęła wycierać kuchenkę. Zapachniało spalenizną. Otwarła okno, wyganiała dym rękataii. Obrała kartofel. Pokroiła go na plasterki, położyła je na kuchence, zaczęły strzelać. Obrała sobie jeszcze jeden. Babcia przecież i tak nie widzi. Postanowiła pobawić się na podwórku. Otworzyła drzwi i struchlała. Na progu stał człowiek z brodą i wielkimi oczami, i tak jakoś strasznie patrzył. Odskoczyła od niego jak piłka i wcisnęła się pod łóżko. Człowiek spróbował coś powiedzieć, ale zamiast tego zaryczał. Zajrzał pod łóżko. Zo/baczyła jego przerażające oczy, wielkie jak fajerki. Człowiek znów zaryczał. Mała skuliła się w kącde, wpatrzona w jego ogromne, czarne ręce. A wtedy on zaczął płakać...
Przez tych kilka dni wiele się zdarzyło. Najpierw zerwał się wiatr i wszystko osuszył. Potem niebo się przejaśniło. Wybujały gwiazdy, ziemia łapczywie chwyciła oddech, pokraśniała. Drzewa napęczniały. Gałęzie uginały się pod chmarami wróbli. Powietrze oszalało. Potem przyszła kolej na żuczki i robaczki. Zaczęły wypełzać ze wszystkich szczelin, roiły się wokoło, wlokąc ze sobą okruchy i patyczki. Dziecko złapało jednego i przyniosło Eckowi. Dmuchnął w niego. Żuczek upadł na grzbiet, bezradnie zaczął machać nóżkami. Mała roześmiała się. Ecko pogłaskał ją po główce. Zgolił brodę. Na jego twarzy nie było miejsca wolnego od zmarszczek. Wargi miał nabrzmiałe od wrzodów. Dziwnie wyglądała ta ich przyjaźń, jeśli zważyć na poprzedzające ją zdarzenia. Rozmawiali rzadko, półsłówkami. Czasami mała przynosiła mu coś, dajmy na to żuczka, a Ecko robił z tym jakąś sztuczkę, żeby ją rozśmieszyć. Z jakiejś spróchniałej deski wyrzeźbił jej lalkę, prawdziwą baletnicę, ze skrzyżowanymi nóżkami, z rękami splecionymi ponad głową i z drewnianą spódniczką rozwianą wiatrem. Dziecko przyglądało się jej w zdumieniu. A potem zmajstrował żołnierzyka z szablą, w wielkiej czapce mocno nasuniętej na czoło, pomalowanej na czerwono, w bryczesach i o- ficerkach, jak z obrazka, w postawie na baczność, gotowego do marszu. Mało tego — jeszcze przepiękny statek o ostrym dziobie, zakończonym rzeźbą groźnego tygrysa, z żaglami rozpiętymi na masztach z patyczków. Przywoływał z pamięci rzeczy, o których niegdyś sam marzył i robił je z przedziwną łatwością. Dosłownie wyrastały mu w rękach. Któregoś razu mała zobaczyła go zamyślonego przy oknie, błądzącego spojrzeniem po tym morzu ruin, i sama zapatrzyła się na przedmieście. Było porośnięte trawą, gdzieniegdzie kwitły wiśnie z rozpostartymi do lotu skrzydłami, niebo lśniło jak szklana kulka. Ininym razem usmażyła mu jajecznicę. Rozłamywała skorupki jajek malutkimi paluszkami zupełnie jak dorosła. Ecko kroił chleb
— sczerniały, zapleśniały. Usiedli naprzeciw siebie. Dziecko pomlaskiwało, przyglądając mu się smutnymi, szeroko rozstawionymi oczami. Ecko jadł mewie-
le, tyle żeby sprawić małej przyjemność. Zaczął jej opowiadać, nieskładnie, ważąc każde słowo, i nie wiedzieć dlaczego, o lunaparku, o karuzeli, o diabelskim młynie, najwięcej o młynie — gdzieś kiedyś na nim jeździł, za 'kradzione pieniądze, nie podejrzewając nawet, że na dole czeka milicjant, żeby go odstawić na posterunek. Opisywał chmury, dachy drzemiące w słońcu, ulicę, która przypominała nitkę — wysnutą z domu — biegnącą w dal, ku żytom. Jego pamięć przechowała wszystkie te obrazy na dnie, wśród ton szlamu, a teraz on wydobywał je na powierzchnię, swoim chropawym, obrzmiałym językiem, bojąc się, by ich nie pogubić i nie uszkodzić, i rozpościerał je przed dzieckiem, przed jego samotnym spojrzeniem ptaka. Pod wieczór dziewczynka zapragnęła wszystko to zobaczyć na własne oczy, dotknąć swoimi małymi rączkami, nim wróci babcia i ją skrzyczy, zanim wypędzi tego dziwnego człowieka. Była wiosna. Nad podwórzem unosiła się leciutka poranna mgiełka, jak nad kotłem | gorącą wodą, pachniało maciejką, chłodem, snami. Stanął przed lustrem i zapatrzył się w siebie, w to, co niegdyś było jego ciałem, w swoje dawne bicepsy, w spojrzenie, po którym zostały tylko wyblakłe tęczówki, wysmagane wichrem. Włożył swój prastary gaimitur, dwurzędowy, z wąskimi klapami, z jeszcze węższymi spodniami, których dziwnym trafem nikt z obrońców moralności nie rozciął nożem, jak wszystkie inne, które zdarzyło mu się wówczas inosić. Mała dreptała koło niego w nowej sukieneczce, z czyściutko wymytymi włoskami, przedmieście leżało u ich stóp — usłane odległymi wspomnieniami, cierpieniem, mnóstwem zbędnych słów. Kiedy mijali posterunek, zawahał się na moment. Wiedział już, że wcześniej czy później to zrobi. Potem diabelski młyn się zakręcił, dziecko wzniosło się w górę i mignęło wśród obłoków...
Milicjant skojarzył sobie, gdzie widział tę butelkę, nagle, w swoim kawalerskim pokoiku, i — jak to zwykle bywa — właściwie bez przyczyny, przy okazji ja-
kiejś głupiej sałaty, którą drobno siekał i przyprawiał solą, ale sałata z samą solą bez ootu jest nic niewarta. Rozpieszczone mieszczuchy wciskają do niej cytrynę, ale gdzie tu rozum, czy cytryna może się równać z octem, ocet jest bardziej pikantny i mocniej pachnie, nie ma to jak ocet. Wziął butelkę, skropił sałatę i w tym momencie olśniło go, ze zdumienia aż przysiadł na krześle. Czym prędzej wskoczył w mundur, nie było nawet czasu na zabawę z czapką, normalnie długo się z nią pieścił, przesuwał ją to w lewo, to w prawo, dopóki nie zajęła właściwego miejsca, lekko na bakier i trochę do przodu, żeby cień mu padał na oczy, i w niespełna godzinę zmów był w tej piwnicy, którą przed miesiącem tak karygodnie zlekceważył, jak jaki cywilny patałach. Butelka stała na swoim miejscu, pokryta kurzem na dwa palce, nawet jej nie tknął, wyszedł na górę i pospieszył w stronę domu. Stał pusty i otwarty, w pewnym ¡momencie milicjant aż zwątpił, czy dobrze trafił, bo dla niego wszystkie tutejsze domy były do siebie podobne, ale w końcu uznał, że to jednak tu. Pchnął drzwi szopy
— identyczna sprawa — tyle że w środku siem/nik, jakieś miski, nie ulega wątpliwości, ślady człowieka i to wyraźne, a w domu szafa otwarta na oścież, pełna moli, aż (biw bierze, gdzie się podziewa to, co zjadają. Siadł na jednym z krzeseł, pogoda, wydawałoby się, przyjemna, a on aż się spocił z napięcia. Na posterunku często się grywało w szachy i jeszcze się taki nie urodził, co by go pokonał, bił ich wszystkich nawet i bez hetmana, z flanki, grał kombinacjami, wyuczonymi i takimi, które wymyślał na poczekaniu, ale ta kombinacja, która mu w tej chwili przyszła do głowy, nie śniła się nawet, samemu Botwininikowi, bo niby i skąd, skoro nie chodził w mundurze i nie musiał się babrać w takich sprawach.
Ścigany spostrzegł go w ostatniej chwili dwa kroki od siebie, pod diabelskim młynem, i rzucił się w krzaki. Milicjant naturalnie poszedł w jego ślady, ostrzegawczo wystrzelił w powietrze, ale uciekający go nie
dosłyszał i wyskoczył na szosę, traf chciał, że na czerwone. Pisk hamulców. I skończyło się. Upadł na wznak, z dziwnym pnzestrachean na twarzy, którego milicjant jeszcze długo po tym, jak zaopiekował się dzieckiem, nie umiał sobie wytłumaczyć, bo cała reszta była dla niego mniej więcej jasna.
Kilka dni później buldożery zrównały z ziemią ostatnie domy przedmieścia. Teraz na jego miejscu wznosiło się wzorcowe osiedle — z balkonikami, doniczkami i wszystkim, co potrzeba, a powyżej tego pieśddeł- ka zaczynało się niebo...
Katina i Damian poznali się późno, kiedy już oboje od dawna mieli swoje rodziny. Katina ładowała siano na wóz. Mozoliła się właśnie z ostatnim naręczem, gdy nagle wyrósł spod ziemi Damian, ofiarował się z pomocą, i Katana po raz pierwszy, jak daleko sięgała pamięcią, zapatrzyła się na cudzego chłopa. Był chudy i wysuszony niczym pęto łońskiej kiełbasy, ale spojrzenie miał ciemne niby studnia, aż zakręciło jej się w głowie, a nim to minęło, Damian przewrócił ją na siano i Katina sama nie wiedziała, jak to się właściwie stało, że wróciła do domu słaniając się na nogach. Szmat życia przeżyła Katina ze swoim starym, i dwie córki miała na dodatek — obie już uczennice, a nazajutrz poczuła się niczym świeżo rozbudzona młód- ka i znów pognała konie na łąki. A Damian znów zastąpił jej drogę i tym razem Katina sama uwiesiła mu się na szyi, ciągnąc go na siano. Dziwny był ten Damian — milczek, sam miał w chałupie ślubną żonę i dwoje drobiazgu, ale Katina zrozumiała, że musiał być nie mniej samotny niż ona, bo oboje rzucili się na siebie jakby spuszczeni z łańcucha, a siniaki tygodniami utrzymywały im się w pachwinach. Nawet się nie spostrzegli jak przeleciał wrzesień, a gdy łąki całkiem wyłysiały, zaczęli się spotykać w opuszczonej budce dróżnika przy torach. Damian pracował na kolei, toteż nikogo nie kłuło w oczy, że często kręci się w tych stronach, ale dla Katiny dotarcie do tej izdebki oznaczało całą wyprawę. Odbywała ją zazwyczaj 1^ z rana. Niby szła do sklepu, a potem przecinała aka-
cjowy zagajnik i padała półżywa ze strachu na snop kukurydzianych liści. Wiedziała, że to może się żle skończyć, ale nogi same ją tam niosły i omdlewały od Damianowych .pieszczot, a ona nie pojmowała, co się właściwie z nią dzieje. Swojego czasu pobrali się | mężem młodzi i zakochani, teraz już się niby sobą nasycili i ustatkowali — ona zajmowała się domem, on swoim kamieniarskim młotem, przywykli już niby do wszystkiego, a tu naraz Katina poczuła, że przestaje być sobą, nie mogła uwierzyć, że w tej dróżmiczej budce, to naprawdę ona. Z Damianem rozmawiali niewiele, me mieli zresztą na to czasu, ale Katina czuła, że i on wsiąkł po uszy i serce waliło jej w jakimś grzesznym upojeniu, a wyobraźnia szalała, dopóki pewnego dnia nie napomknęła mu, że dobrze byłoby rozwieść się | tymi, co stoją im na drodze, i pobrać się na nowo. Ledwo to powiedziała, zauważyła, jak się od niej odsunął i nerwowo zaczął miąć czapkę w rękach. I zrozumiała, że nic nie będzie z tego, co sobie umyśliła. Damian okazał się śmierdzącym tchórzem. Lubił się zabawiać na boku, ale gdy sprawa robiła się poważna — zwijał chorągiewkę i w nogi. To ją ubodło do żywego, przez cały tydzień ani zajrzała do budki dróżnika. Nie wychylała nosa z domu, ściubiła na drutach sweterki dla dzieci i wyobrażała sobie, jak on tam dzień w dzień próżno czaituje przy torach... Ale w głębi duszy coś jej mówiło, że nie będzie miała serca go tak dłużej dręczyć, co też się i stało. Na początku drugiego tygodnia zderzyli się ze sobą w piekarni i w momencie, gdy go ujrzała, już wiedziała, że za godzinę znów będzie w budce. Nie zwierzyła mu się ze swojej urazy, spotykali się coraz częściej, dopóki któregoś dnia ich nie przyu ważono. Jak to się stało, nie wiadomo, ale najwidoczniej przedmieście miało szeroko otwarte oczy i uszy na takie rzeczy, bo gdy któregoś razu wróciła do domu, zastała męża płaczącego w głos nad butelką śliwkowej rakiji i zaraz się domyśliła, że ktoś coś nagadał. Chłop był poczciwy z kościami. Przez całe życie nie powiedział jej złego słowa, miał do niej zaufanie, i Katanie zrobiło się go żal. Zaczęła pieszczotami koić jego duszę, wycisnęła z niego, co chciała wie
dzieć, odetchnęła, że nie ma tego zbyt dużo, choć i tak aż nadto, a potem łyknęła sobie od niego rakijki, udała pokrzywdzoną przez ludzkie języka, zamalowała mu oczy jakimś kłamstewkiem § od razu poszli do łóżka, jak za dawnych czasów. Ale gdy nazajutrz otrzeźwiała, pojęła, że ich związek z Damianem to zupełnie inna sprawa, i serce jej się ścisnęło na myśl, że już się więcej nie spotkają. I niewiele myśląc pobiegła do swojej krew- niaczki — Laki, żeby wybadać, co się właściwie dzieje. Nie spieszyła się. Najpierw wypytała ją o dzieci, potem o świekra, z którym Łaka była wiecznie skłócona, a na koniec Łaka sama nagadała jej takich rzeczy, że włos się jeżył na głowie; Powiedziała, że całe przedmieście wie o tej ich niesłychanej hańbie, że Katina wcześniej czy później tego pożałuje, bo Damia- nowa żona publicznie się wyraziła w spożywczym, że żywcem obedrze ją ze skóry. Powiedziała jej też, że nie powinna była tego wszystkiego tyle czasu ciągnąć, że trzeba było pozwolić sobie raz, jak to robią wszystkie inne i na tym poprzestać. Katina słuchała i miała ochotę zapaść się ze wstydu pod ziemię, lecz zaciskała zęby, byleby się tylko dowiedzieć czegoś o ukochanym. Ale Łaka była nie w ciemię bita, pytlowała jak najęta, a o Damianie ani słówka. W końcu Katina zamknęła oczy i wyznała jej całą tę swoją grzeszną miłość, aż kuzynka Łaka oniemiała ze zdumienia. Powiedziała jej w końcu, że Damian nie rzucił roboty, bo pociągi kursowały jeszcze normalnie, a gdy Katina dopytywała się, jak on się ma, Łaka potwierdziła, że nieszczególnie i nic dziwnego, bo ona osobiście miała swojego czasu okoliczność z tą jego wiedźmą i mniej więcej wiedziała, oo o niej myśleć. Wtedy Katina obiecała jej zrobić serdak szydełkiem, a Łaka poprzysięgła jeszcze nazajutrz wywiedzieć się, co w trawie piszczy i przekazać mu w jakiś sposób liścik od Katiny. Trochę jej ulżyło i wróciła do siebie. Ich domek był niebrzydki — dwa pokoiki z kuchnią. Sami z mężem budowali go przed laty, oboje go potem wykańczali dla siebie i dzieci, dwóch dziewczynek, klasowych prymusek, a na koniec urządzili ze swoich oszczędności, i teraz w środku aż lśnił, ale Ka-
ij% v«* % ci* '»'►^*4* f '<**»%• ■"'"41*7 %«vCb*«91 > *%+ *f
> j(»j^ 1
r >t ^jjjyjr.f tti~. fff1 ?> 0t £i | ;&*$P
¿H *vi » • 4 m** % ii*» /•»%’j
(CRwii * il> ii lw,|v 1 j-i.l&Yifcdi Kmi Ąf **f9fT]| V?'ł
tinie wydawał się czaimy niby grób. Siadła przy oknie, zaczęła ściiubić robótkę na drutach, a jej myśl znów uciekła tam, do budki dróżnika, i Katina zaczęła drżeć pod naporem natarczywych wspomnień. W pewnej chwili pomyślała o dzieciach i o tym, że tą swoją mdłością na zawsze wyciska piętno na ich biografiach, lecz szybko przestała się tym trapić. Czyżby z powodu dzieci i tego swojego poczciwości męża ona, Katina, nie miała prawa do własnego życia i musiała je przeżyć jak nieboszczyk? O nie, nic z tego. Gdyby nie popróbowała czego innego, może by i tak było, ale teraz już przepadło. Jak zwykle nakryła do kolacji, wypytała dziewczynki o stopnie, pozwoliła im się nachwalić, położyła się przy mężu, nie sprzeciwiając się jego zwyczajowym pieszczotom, przeciwnie, nawet go do nich zachęciła, odczekała potem, aż zacznie chrapać i oddała się swodm myślom, które paliły ją żywym ogniem, i tak aż do rana. Damian się nde rozwiedzie, to było więcej ndż pewne — i słusznie — miał w końcu dwoje drobiazgu, po co niszczyć im przyszłość. Zresztą i sama Katina, chociaż udawała choj- raka, bała się czegoś takiego jak rozwód, i z pewnością, gdyby sprawa oparła się o sąd, wszelkimi sposobami próbowałaby się wywinąć. Ale Katina w tej chwili nawet o tym nie myślała, dręczyło ją ooś dużo istotniejszego — czy w ogóle będą się mogli jeszcze widywać, a jeśli tak, o czym w skrytości ducha nie wątpiła, to jak i gdzie. A nazajutrz Łaka sama do niej przybiegła i przejęta oznajmiła, że tej nocy Damian znów będzie na nią czekać tam gdzie zwykle i że według niej ten człowiek ma nie po kolei w głowie. Katana pożegnała ją i oszołomiona osunęła się na krzesło. Wszystkiego się po nim spodziewała, ale nie tego — żeby w środku nocy wyciągać ją z łóżka, i to w chwili, gdy im obojgu grunt się palił pod nogami. Chyba że tej nocy miał dyżur. Ale jeśli nawet, to czy nde zdawał sobie sprawy, że Katina nie mogła tak po prostu wyjść z domu, spała przecież w kuchni z mężem, a i dziewczynki mogły zauważyć, jak się wymyka. Toteż postanowiła nie ulegać jego kaprysom i nde iść. Ale pod wieczór jej myśl zaczęła się mio-
4)5
tać niczym w gorączce i Katiina złapała się na tym, że chcąc nie chcąc, przemyśliwa jak to urządzić. Dziewczynki przyszły zmęczone po gimnastyce, przełknęły parę kęsów i od razu się położyły, mąż zaś wrócił trochę podchmielony, co ostatnio często mu się zdarzało, i przy kolacji poprosił, żeby mu nalała jeszcze jednego, bo ciągle go suszy. A wtedy Katina nieoczekiwanie siadła naprzeciw niego i nalewając też sobie do glinianej czarka, powiedziała, że tego wieczoru i ona ma ochotę napić się razem z nim. - Małżonek był w siódmym niebie — przez cały boży dzień machał młotem w kamieniołomach i teraz zrobiło mu się radośnie na duszy, że może siedzieć naprzeciw niej. Stuknęli się, rozwiązały im się języki, a Katina raz po raz dolewała mu do szklanki, aż głowa zaczęła mu opadać na stół. Sama Katina ledwo maczała usta, ale i ona udawała pijaną, wreszcie jej małżonek zupełnie się zalał, z trudem dowlókł się do łóżka i padł na nie, tak jak stał, w ubraniu. A Katina, zostawiwszy zapalone światło, wymknęła się z domu. Umyśliła już sobie nawet, co mu powie, gdyby, nie daj Boże, się obudził. Powie mu, że tak ją przestraszył tym swoim opilstwem, że pobiegła do przychodni po lekarza. Jednym słowem, wszystko się ułożyło po jej myśli. Noc była przyprószona lekkim śnieżkiem. Katina odnalazła ścieżkę wzdłuż torów, ruszyła w stronę budki dróżnika, trochę się bała, ale wiedziała, że tam na nią już czeka Damian, przyspieszyła kroku i wkrótce nacisnęła klamkę. Ledwo weszła do środka czyjeś palce chwyciły ją za włosy, inne zaś wykręciły jej ręce do tyłu, i posypały się kułaki. Kiedy oprzytomniała, leżała na ¡podłodze, w samej tylko bieliźnie, z podrapaną twarzą i uświadomiła sobie, że jednym z bijących był Damian, drugim zaś — jego własna zona. A podczas bicia Damian tłumaczył żonie, że proszę, to znowu ta Katina jest wszystkiemu winna, i że wreszcie żona może się o tym naocznie przekonać. Rozejrzała się za butami — buty też zabrali. Podniosła się i powlokła w stronę przedmieścia. I tak szła i szła, dopóki jej ciało nie zamarzło na kość...
KONDOR
Kondor miał w swoim życiu jedno jedyne marzenie i ono właśnie uczyniło go tak bezwzględnie drapieżnym. Przez pięć sezonów w nadmorskim kurorcie dosłownie zdzierał skórę z barowych gości, ale za to, gdy jego samolot wylatywał do Sofii, mógł mieć pewność, że tych trzydzieści tysięcy lewów w kieszeni wystarczy mu, by je urzeczywistnić. Nie spieszył się. Wziął z lotniska taksówkę i najpierw kazał się zawieźć na przedmieście. Przeprowadził samochód przez największe możliwe błocko, wyniośle wysłuchując złorzeczeń kierowcy, na koniec rzucił mu dziesiątaka, żeby na niego czekał, i wysiadł. Przedmieście nie zmieniło się ani na jotę — zapadła wiocha bez psów, gdzie diabeł mówi dobranoc, z tymi swoimi krzywymi uliczkami, które ktoś dowcipny ponumerował jak aleje — 402, 403; z przygarbionymi domkami jeszcze z przedwojnia, stawianymi wprost na ziemi, w sposób najbardziej absurdalny, żeby wsysały każdą kroplę wilgoci szturmującej mury najeżone rurami — w większości zresztą kradzionymi, zardzewiałymi i pokręconymi, odprowadzającymi ścieki z kuchni prosto do rynsztoków, skąd wymywał je deszcz i rozwłóczył po całej ulicy; z tymi dziesiątkami pokracznych wychodków, ochlapanych z grubsza wapnem, zaśmieconych podwórek, wysypanych żużlem z pobliskiej odlewni, wyliniałych topól i całą tą resztą, od której ziało dziadostwem, jednym słowem było to miejsce,
o którym Kondor zawsze myślał z zażenowaniem i wolał milczeć. Nienawidził przedmieścia za tę zaściankowość, która naznaczyła go piętnem i nabawiła kom
pleksów nie do przezwyciężenia. Wszedł do domu, obojętnie spojrzał na matkę, która zakrzątnęła się przy kuchni, zawahał się na moment, wyciągnął jedną z paczek, odliczył setkę, wcisnął ją w jej spękane od pracy ręce, wymamrotał, że się spieszy i że zajrzy do niej innym razem, i pojechał taksówką na swoje poddasze. Gorszą norę niż to poddasze trudno było sobie wyobrazić, ale przynajmniej znajdowała się w samym centrum. Wyciągnął się na kozetce i zamyślił. Po jakimś czasie wdrapał się do niego gospodarz, histeryczny staruch, który nic tylko nadsłuchiwał dniami i nocami, i uspokajał się wyłącznie na widok pieniędzy. Kondor zamknął mu usta garścią banknotów, znów się położył i znów zapatrzył w okienko. Po godzinie miał wrażenie, że jesienny deszcz wlewa mu się prosto do gardła, i przeniósł saę do baru. Wiedział, że Żana tam przyjdzie, wiedział też, że nie będzie sama. To napełniało go dziką satysfakcją. Zamówił sobie podwójną whisky, mrugnął do młodziutkiego kelnera — który natychmiast wyczuł w nim bratnią duszę i porozumiewawczo przypalił mu papierosa — po czym zaczął się napawać rozbrajającą amatorszczyzną orkiestry. Grali Humperdin- cka jak Papuasi. W swoim barze Kondor miał taką a- paraturę stereofoniczną, o jakiej tym tutaj nawet się nie śniło, a w kieszeni tyle forsy, że mógłby ich kupić razem z ich żałosnymi kolumnami I kazać zamilknąć raz na zawsze, ale teraz potrzebował forsy na tę głupią Żanę, żeby kupić jej bizantyńską duszę, którą przed la- i ty postanowiła sprzedać za drogie pieniądze. Teraz Kondor kupi ją, bezczelnie i bezceremonialnie, jak to tylko on potrafi. Jeszcze go nie znała. Dla niej nadal był tylko wykolejonym pętakiem z przedmieścia, wspomnieniem, koszmarnym snem w jej luksusowym życiu.
O północy zobaczył Żanę 1 kolejnym mocodawcą — pewnym siebie wałachem, stukilową beką sadła, o czole płaskim jak naleśnik — ją, tę najkosztowniejszą sekretarkę w kraju, bo Kondor głowę by dał za to, że spała jeszcze z tuzinem takich jak ten, zwodząc ich swoją pozorną niewinnością, swoją bezbłędną intuicją, która pozwalała jej wyczuć słabości każdego mężczyzny, tą swoją niewiarygodną umiejętnością słuchania w milcze
niu, wpatrując się w delikwenta przejrzystymi oczami, zachwycona lub przerażona jego opowieścią, stosownie do okoliczności, a potem, gdy już delikwent wpadał w jej sidła — oszalała z zazdrości lub niewzruszona jak katafalk, by pochlebić jego dumie lub wyprowadzić go z równowagi, zmuszając do zaspokojenia wszelkich swoich kaprysów pod wpływem ciemnych namiętności, które umiała budzić z przeraźliwą łatwością. Kondor od dawna przejrzał ją na wylot, całe to jej brudne wyrachowanie, zakłamanie, ów złudny blichtr, jezuicką przebiegłość, wszystko, co byłoby może zabawne dla jakiegoś eunucha, który splunąwszy poszedłby dalej, lecz o- kazywało się zgubne dla wrażliwych, spragnionych u- czuć i ciepła, naiwnych, a w gruncie rzeczy i sentymentalnych mężczyzn, na nieszczęście stanowiących większość męskiej połowy, z których każdy przynajmniej raz w życiu dostał się w szpony takiej pijawki jak Zana. Przejrzał na wylot tę pustą duszę, która swojego czasu zaczęła toczyć się w dół, a on, Kondor, poszedł w jej ślady, przejrzał wszystkie te kaprysy i kaprysi- ki, kłamstewka, niedomówienia, kropki, myślniki, wielokropki, i postanowił podjąć grę jej kartami, pieniędzmi, dziesiątkami. Teraz miał ich na paczki, tam, na poddaszu — blisko setkę talii — i zagrają z Żaną w pokera, tej nocy, gdzieś nad ranem, a może jutro, tego jeszcze nie mógł dokładnie przewidzieć. W pewnym momencie Żana go zauważyła i dała mu znak pstryknięciem palców, zupełnie jakby się rozstali poprzedniej nocy, jakby mu nigdy nie powiedziała, żeby pilnował własnego nosa, przedmieścia, swoich grosików, i nigdy go nie zdradzała z tamtymi, żeby zrobić i niego jak i z siebie — pazerną hienę. Przesiadł się do baru, żeby popatrzeć na nią z bliska. Oczy miała jeszcze bardziej okrutne, szklane i przez nie Kondor widział tę wypełniającą ją bezdenną pustkę. Piła metaxę, swój ulubiony koniak, okraszając go gitane’ami. Kondor błyskawicznie ją oszacował, nawet zegarek na jej ręce, ostatni model omegi § trzydziestokaratową bransoletką, na czarnym rynku takie szły co najmniej po dwieście lewów, pierścionek miała turecki, prymitywna robota, błyskotka dla naiwnych, ale medalion znów był stylowy, zło-
to, stara rosyjska robota w kształcie jej znaku zodiaku
— Wodnika — najbardziej niestałego ze wszystkich, wodnego, w odróżnieniu od jego — księżycowego, desperackiego, mściwego znaku Raka. Wstał, podszedł do niej i pocałował w rękę. Przez ułamek sekundy widział jej żyły, dalekie, lekko pulsujące, elegancko skłonił się jej rycerzowi i poprosił ją do tańca. Grali Humperdinc- ka, jego ulubiony kawałek. Teraz to nie miało znaczenia. Zana znów była przy nim — w pełni swojej doskonałości, z tymi marmurowymi policzkami, ze swoim greckim wrażliwym nosem, z ciemnym oddechem, który od czasu do czasu muskał jego usta, ze swoją delikatnie zaokrągloną talią, od której zaczynały się długie nogi, na jednej było znamię, nieco poniżej kolana — z tym wszystkim, co Kondor niegdyś uwielbiał, a co teraz wydawało mu się prostackie, głupie, czym mogły się poszczycić setki takich jak ona, z którymi Kondor sypiał, które zwodził, wykorzystywał, żeby odegrać przed nimi swój zabójczy show, a zaraz potem rzucić z powodu Żany, będącej największym paradoksem jego życia. Nie mieli sobie nic do powiedzenia. Wygadali się i o- pluli już dawno, każde stosownie do swojej logiki, teraz przypominali wyostrzone biegiem lat sztylety, które wirowały naprzeciw siebie, szukając słabego miejsca przeciwnika, żeby się wbić głębiej i mocniej. Przed odprowadzeniem jej na miejsce Kondor szepnął, że muszą się spotkać, i że chodzi tu o grubą forsę, coś, o czym dotychczas między nimi nie było mowy. Powiedział jej to ot tak, mimochodem, w poczuciu własnej przewagi
i wyczuł jak Zana drgnęła, gdzieś głęboko w środku, jakby jej zrobił sztuczne oddychanie. Potem znów siadł przy barze i zaczął pić. Po piątej sziklaneczce whisky spostrzegł, że Zana z tamtym już się wynieśli, ale nadal się nie spieszył. Zamówił jeszcze jedną whisky, zatańczył z jakąś idiotką, która mu oświadczyła, że zakochała się w jego japońskiej zapalniczce, zapłacił i wrócił na poddasze. Nad ranem zjawiła się Zana. Poznał ją po krokach, po tych śmiałych krokach kobiety, która dobrze zna swoją cenę. Powitał ją we francuskiej bieliźnie
i bez słowa zrobił jej miejsce koło siebie. Nie zdziwiła się. Znała go. Zamknęła drzwi na zasuwkę, rozebrała
HMP JU2jp«
a 'Mii
„ V-. SS ft Wi*i« ai* *.
. ł'lt«:!i \ '*
Sww iĘr** m mm* 5Si
HMW -Si ’* H 6*ji
' ifjSłLS*•|S'*ikV*»S **,*’■,* ? ’->v,
E>cjll5iB®N*!ipB**wWw v%4W% ?npKVI
się w milczeniu i przylgnęła do niego. Była niewiarygodna, jakby się wychowała w Hongkongu, a nie na koniowickim* zadupiu. Kondor pozwolił Zanie odegrać ten numer do końca, potem zapalił papierosa, wsunął rękę pod materac i od niechcenia wyciągnął pieniądze. Nozdrza zadrżały jej jak chrapy rasowej klaczy. To było autentycznie trzydzieści tysięcy, ni mniej, ni więcej,
i Kondor z przyjemnością odnotował, że Żatna na moment straciła głowę. Nie powiedział, skąd je ma, wiedział, że w tej chwili to najmniej ją interesuje, dał jej tylko do zrozumienia, że mogą należeć do niej, jeśli sobie na nie zasłuży. Roześmiała mu się w nos, oświadczając, że przyszła tu tylko i wyłącznie po to, by skorzystać z jego usług jako mężczyzny, i Kondor zrozumiał, że gra już się zaczęła. Początkowo, tak jak przypuszczał, zagrali o drobne sumki. Żana się poskarżyła, że jest zmęczona życiem, nim, samą sobą, i że niemal ma ochotę umrzeć. Kondor zgodził się z nią. Potem mu wyznała, że ma dla niego wiele sympatia i że nie powinien jej traktować w ten sposób, bo w końcu jednak do niego przyszła. Kondor nie raczył odpowiedzieć. To była zbyt niska karta, betka. Wyczekiwał. Był ciekawy, jak zacznie blefować. — Ty jesteś chyba idiotą
— stwierdziła w pewnej chwili. — Po co cd tyle forsy?
I wtedy Kondor zakomunikował jej, że ma zamiar ją kupić — ordynarnie, po tym aperitiiie, jaki mu zafundowała. Palili i milczeli dobrą godzinę. Po jakimś czasie Żana nie wytrzymała, znów przylgnęła do niego, próbując go obłaskawić swoimi perłowymi wargami, ale ciało Kondora pozostało nieczułe. Przewidział wszystko. Wstał, ubrał się, wyskoczył do sklepu i wrócił z butelką whisky. Pili prosto z butelki, potem Żana odkryła swoje karty i otwarcie zapytała o cenę. Kondor powiedział... Nigdy nie zamierzała za niego wychodzić, to też wziął pod uwagę w swoich rachubach, ale pieniądze były już na stole i Kondor uśmiechnął się w głębi duszy. Pułapka się zatrzasnęła. Z tych pieniędzy Żana będzie próbowała uszczknąć dla siebie przynajmniej połowę, ale on wiedział o tym równie dobrze jak i ona.
W* :
i IL ’ i
hii i]
5^'
.* 2 i
L
Podczas całego ich związku uważała go za chłystka, nędznego szulera, którego mogła wodzić za nos, bo sama obracała się wśród wielkich graczy, dla których butelka whisky to drobiazg, małe piwo z lodem, i których Kondor od dawna nienawidził — niemo i z całej duszy, tak jak tylko umie nienawidzić człowiek zdesperowany. Teraz jednak byli kwdta i Kondor spokojnie mógł ją odprowadzić na postój taksówek. Wiedział, że następnego dnia znów wróci do niego, bo inaczej nie byłaby sobą, lecz jakąś inną, martwą dla niego Żaną, Z powodu której zmarnował niemal całe swoje świadome życie...
Obudził się zlany słonym potem i zapatrzył w okienko. Nie ponaglał pamięci. Wszystko, co było między nimi, już dawno utonęło w błocie i powinno wypłynąć na wierzch samo, bez specjalnych zaproszeń, jak to zazwyczaj bywa z tym, oo martwe. Znali się od piętnastu lat, jeszcze z gimnazjum. Kiedy to Kondor pisywał do niej tasiemcowe listy w rodzaju — tyś moim jedynym
i niepowtarzalnym kwiatem — a ona czytywała je na przerwach przyjaciółkom w ustępie, zaśmiewając się do łez. Kondor dowiedział się o tym później od niej samej, ale wtedy ta jej wada wydała mu się najmniej znacząca. Była oszałamiająco piękna, była lekkomyślna, była Żaną z Koniowicy, dziewczyną, która prowokowała do flirtu każdym ruchem, spojrzeniem, swoimi nazbyt jeszcze kościstymi biodrami, kokietowała wszystkim, czegokolwiek tknęła. Już wtedy lubiła posiadać, nieważne co — spinki do włosów, temperówki, długopisy, nylonowe pończochy, biustonosze, włoskie kurtki, szerokie pasy, bluzki, figi, magazyny... Kondor zdobywał je dla niej z łatwością zakochanego smarkacza, chłopaka, który miał swoją dziewczynę, najładniejszą dziewczynę na przedmieściu, na dancingu, gdzie tańczyło się rock and rolla, cha-chę, twista i całą tę resztę, która sprawiała, że czuli się inni, bardziej nowocześni, bardziej jazzowi, dawała im zapomnieć, że są z peryferii, pozwalała im się zbliżyć do centrum, do tych lalusiów, którzy od czasu do czasu zaglądali na przedmieście, żeby się z nich natrząsać. Oni imponowali Zanie, już
wtedy strzelała oczkami na wszystkie strony, ale wówczas Kondor ciągle jeszcze mocno trzymał ją w garści. Był kimś, postrachem tych pątaków z centrum, dawał im wycisk na każdym kroku, jego żelazny kastet zardzewiał od krwi. Stąd i jego przezwisko — Kondor — nieodrodny syn Baniszory*, człowiek, który raził w locie, z doskoku, znienacka. To był jego bohaterski okres, iluzja, dobre czasy, kiedy me miał jeszcze pamięci, która trułaby go i odbierała sens wszystkim jego poczynaniom. Pewnego razu powiedział dyrektorowi gimnazjum, że jest kretynem, bo rzeczywiście nim był — zabraniał im tańczyć i masowo ich strzygł, żeby wyglądali jak barany — a innym znów razem rzucił się na wychowawczynię, która całej klasie postawiła dwóje, stwierdzając, że wszyscy są chuliganami i że nadają się najwyżej na szoferów, wyrwał jej dziennik i spalił na oczach klasy, żeby udowodnić tej gęsi, że są jednak coś warci. Źana szalała za nim, wpuszczała go przez okno do swojego nędznego pokoiczku i oddawała mu się jak prawdziwa kobieta. Była taka, krótko, ale była, szczera, nie zepsuta. I mogłaby taka pozostać, miała wszelkie po temu szanse, lecz wówczas Kondor z pewnością by jej nie kochał. Tacy jak on kochają tylko to, co mroczne, brudne, zepsute, ukryte za osłoną bły- szcząoej fasady. Sam nie wiedział, co właściwie kocha w tej kobiecie, która w wieku dwudziestu lat była kompletną dziwką. Nigdy też nie umiał sobie wytłumaczyć, dlaczego się tak stało, jak do tego doszło. Kiedy wrócił z wojska zrobiła się już podstępna, ordynarna, najgorsza z najgorszych. Uciekała z domu, znikała na całe tygodnie, kłamała mu w żywe oczy, żeby go tylko doprowadzić do szału, upokorzyć, dowieść swojej przewagi, lecz najbardziej przerażające było to, że zaczęła już wszystko przeliczać na pieniądze, na sumy, które rosły w błyskawicznym tempie dzięki tym jej długim nogom, wykorzystywanym stuprocentowo, także z cudzoziemcami, a potem kładła się przy nim, szepcząc mu do ucha, że bardzo go kocha i nie może żyć bez niego. Bywały dni, kiedy wolał o niej nie myśleć, próbował
zapomnieć, wyrwać ją z siebie, lecz wkrótce od nowa ruszał jej tropem, żeby odnaleźć ją w ramionach kolejnego kochanka, zbić ich oboje do nieprzytomności i po raz kolejny uświadomić sobie własny upadek. W jakimś momencie zerwał z nią, wyjechał niby na zawsze. Chwytał się wszystkiego — był cieślą, zbrojarzem, wykwalifikowanym tynkarzem, tragarzem na dworcu towarowym, sanitariuszem w szpitalu Pirogowa, kopaczem, ale w końcu znowu wróci! do niej, żeby się przekonać, że nie traciła czasu na marne, że już nie była byle kim, ale kobietą dobrze sytuowaną, i czystymi dochodami, z kochankami, którzy szaleli na jej punkcie i płacili za nią rachunki z pedikiurem włącznie. Chwilowo pogodził się z tą sytuacją, został jej przyjacielem, człowiekiem do wszystkiego, frajerem. Zrobiła sobie z niego popychadło do drobnych posług — jak naprawa kranów w nowej 'kawalerce, której się przez ten czas dorobiła, reperacja młynka do kawy czy korków, wywiercenie bormaszyną otworów na karnisze, kupienie muszli klozetowej, koniecznie błękitnej, kartonu kentów, butelki metaxy, nesM, biletu na samolot czy pociąg — zaczęła już pracować jako sekretarka jakiegoś podrzędnego szefa — wyrzucenie śmieci, wytarcie pleców po kąpieli w nowej wannie z Korekomu*; od czasu do czasu korzystała także z jego usług w łóżku, mówiąc mu nawet, że go kocha, jej cynizm nie znał granic. Jak gdyby Kondor był jej śmiertelnym wrogiem, którego postanowiła wdeptać w błoto za wszelką cenę. Nie wytrzymał, znowu odszedł. Wtedy właśnie zwąchał się z tymi pętakami z Płowdiwu, z tym ich, pożal się Boże, gangiem — handlowali dżinsami, papierosami, magnetofonami, twardymi. Kondor szybko się wciągnął, miał dryg do tych rzeczy, związał się bezpośrednio z ich dostawcami, Serbami, którzy dzień w dzień przyjeżdżali do Bułgarii, dopóki ich w końcu nie zgarnięto. Kondorowi udało się jakimś cudem wywinąć, czmychnął milicji sprzed nosa, stał się ostrożniejszy, z nikim nie gadał o interesach, polegał wyłącznie na sobie, próbował się dopchać do wielkiego żłobu, do baru w nadmor-
skina kurorcie. Już działał z rozmachem, umiał ryzykować, dał grubo w łapę kierownikowi pewnej restauracji, szczwanemu lisowi, który załatwił sprawę w dwie godziny, później Kondor stokrotnie mu się wywdzięczył, na początku jednak nie spieszył się z rozkręcaniem interesu, a raczej spieszył się, ale powoli. Najpierw wyrobił sobie markę człowieka sumiennego i nie- sprzedajnego, który wychodzi czysty z wszelkich kontroli. W tym samym roku, kiedy zaczynał, kilkunastu barmanów wylądowało za kratkami bez żadnego uprzedzenia. Kondor przyczaił się, nie robił wielkiej forsy, jak się tego wszyscy spodziewali, ale zgarniał ją po troszku, pomalutku, ciurkała mu do kieszeni cichutko, ale nieprzerwanie. Potrzebował szmalu, dużo szmalu. I to ciągle z powodu Żąmy, która od czasu do czasu dzwoniła do niego, naiwet tam, do baru, żeby zapytać
o jego zdrowie, o interesy, a niekiedy przyjeżdżała z którymś ze swoich kochanków, żeby go drażnić, by mu przypomnieć, że istnieje i będzie istnieć, dopóki on żyje, i zupełnie nie podejrzewała, że Kondor już zastawił na nią sidła...
Po południu Żana znów przyszła na poddasze i znów wepchnęła mu się do łóżka. Nawet jej nie tknął. Leżał jak pień i słuchał szmeru jej łez, spływających na jego przepaloną papierosami pierś. Żana płakała. Dlaczego? Najpewniej z własnego powodu, a konkretnie z upokorzenia. Każdy płacze tylko nad sobą, Kondor przekonał się o tym dawno. W pewnym momencie oświadczył brutalnie, że jej łzy wzruszają go tyle, co zeszłoroczny deszcz, a wtedy Żana po raz pierwszy od lat spróbowała z nim porozmawiać po ludzku. Zaczęła od starych wspomnień. Kondor zabrał ją kiedyś do Rilskiego Mo- nasteru*. Oboje byli wtedy wyrzuceni z gimnazjum, bez grosza przy duszy, żałośni. Żana podeszła do jakiegoś zagraniczniaka i poprosiła o pożyczenie dwudziestu dolarów, trochę znała francuski. Gość roześmiał się i dał
jej, nadziany forsą dureń. Zana podziękowała i się ulotnili. Spili się potem w restauracji jak świnie, płacili w twardej walucie. Teraz Żana wyznała mu, że tego samego wieczoru przespała się z tym zagraniczniakiem, podczas gdy on rzygał w ubikacji, i wyłudziła od niego drugie tyle. Kondor nie słuchał. Spała z wieloma. Mogła sobie opowiadać, co tylko chciała. Plotła trzy po trzy, jak każda inna na jej miejscu. A jednak bawiły go te szczegóły. Żana okazywała się zupełną gęsią. Potrafiła sobie przypomnieć etykietkę od zapałek, którymi przed dziesięciu laty przypalał jej papierosa. Albo, dajmy na to, zachód słońca, obłoki, powietrze, podczas jakie-, goś spaceru, gdy on, Kondor, bzdurzył jej coś do ucha. A zawsze pomijała tę rzecz najistotniejszą, przeraźliwą, to, co przez całe życie dręczyło Kondora i tłamsiło, przekonując raz po raz, że bez Żany nie potrafi żyć. Nie umieli znaleźć wspólnego języka, nawet teraz, kiedy byli niby razem. Kondor odczuwał to każdym porem swojej duszy. Był gotów wyrzucić ją jak szmatę, kazać jej pilnować własnego nosa, żeby odegrać się za wszystkie swoje upokorzenia, ale wiedział, że jego siła jest pozorna. Kiedy Żana była przy nim, działała mu na nerwy, budziła nienawiść, nawet znudzenie, lecz gdy tylko znikała, znowu zaczynał ją kochać do szaleństwa. To nie było normalne, przeciwne wszelkiej logice. Lecz Kondor już wiedział, że życie składa się z absurdów, takich właśnie jak ona, i jak on. Ta kobieta była mu potrzebna dla własnego spokoju, stanowiła jego drugie „ja”. Mógł normalnie żyć tylko i wyłącznie przy niej. Ten koszmar nie dawał sdę ani opisać, ani wytłumaczyć. Po prostu tak było i kropka. Tego samego wieczoru upili się i tańczyli do upadłego na dancingu w barze, pod niebem reflektorów, ze splecionymi spojrzeniami i zjeżoną skórą, zdoławszy uciec na moment od tego świata i zanurzyć się we wspomnieniach. Żadne z nich nie mówiło o pieniądzach, ale Kondor czuł, że Żana czai się do skoku. Łatwo poddawała się emocjom, paczki banknotów rozpalały jej wyobraźnię. Mówiła o samochodach, o toaletach, o mężczyznach, z którymi było jej dobrze. Rozmowa się plątała, traciła sens. Kondor gubił się w niej. Zana rozgrywała to po mistrzowsku,
wiedziała, że Kondor łatwo popada w skrajności, że równie dobrze może machnąć ręką i-przehulać wszystko
— desperacko i z rozmachem. Teraz się jednak przeliczyła. On już dawno uśmiercił swoje emocje, a przynajmniej dobrze je zamaskował, i teraz sam się czaił do skoku, obserwując ją w przerwach między dwoma łykami white horse’a. O północy zgodziła się wyjść za niego, pod warunkiem jednak, że Kondor da jej przynajmniej połowę pieniędzy. Gra zaczęła się od nowa i tym razem o dużo wyższą stawkę. Sądziła, że owinęła go sobie wokół palca. Odgrywała strasznie zakochaną, udawała podziw. Schlebiała mu, rozwodząc się nad jego charakterem, nad złodziejskim talentem. Kondor o- biecał jej pieniądze zaraz po wyjściu z Urzędu. Nie było innego sposobu, żeby ją zdobyć. Wszystko pozostałe to puste słowa. Nazajutrz przeszli się po sklepach i lekką ręką przepuścili dwa tysiące. Kondor zawczasu przygotował je tna ekstra wydatki, znał jej styl. Musiała mieć gwarancję, żeby połknąć haczyk, żeby mu zaufać.' Kondor odsłoni jej kulisy tej gry później, to oduczy ją wreszcie zarozumialstwa, tych obrzydliwych przyzwyczajeń i manier, a potem osobiście wprowadzi Żanę do „mafii” tam na wybrzeżu, w barze, żeby mieć ją zawsze na oku i razem z nią robić pieniądze. Potrzebował paru dobrych lat, żeby wniknąć w mechanizmy życia, w samą ich istotę, składającą się tylko i wyłącznie z pieniędzy. Na ten temat mógłby napisać tomy. Wobec pieniędzy wszyscy bez wyjątku byli równi, tylko ci, co je posiadali mogli mówić, że nie są im potrzebne, kłamać, udawać niezależnych, intelektualistów, cyników. Lecz w momencie, gdy im ich brakło, zmieniali się nie do poznania — stawali się szczurami, pętakami, gotowymi zaprzedać rodzoną matkę, zastawić własną duszę, za cień nadziei, że coś na tym zyskają. Istniały na to dwa sposoby — albo kraść pod byle pozorem, albo posiadać jakąkolwiek władzę, woleli to drugie, bo wtedy mogli łączyć obie metody. Kondor należał do płotek, do hien, ale bynajmniej nie omieszkał przeanalizować całości zjawiska z własnego punktu widzenia. Teraz i gam diabeł nie zdołałby go wywieść w pole. Jego logika była wielekroć wypróbowana, uporządkowana
i skatalogowana, żelazna. Kupił Żanie futro za tysiąc, a za drugie tyle całą kupę rozmaitych fatałaszków, które uwielbiała, i przeprowadził się do jej nowego mieszkania — dwupokojowego, wyposażonego całkowicie w Korekomie, najmarniej za dziesięć patyków. Żana miała w głowie bezbłędny kalkulator, nigdy nie chybiała. W ciągu dnia mu dogadzała, pitrasiła rozmaite frykasy, wracała z pracy obładowana zakupami, póki co nie przyjmowała od niego ani grosza, przywdziawszy maskę uczciwości i godności, nie chciała nawet chodzić do baru, wyłączała telefon, by oddawać mu się namiętnie, histerycznie. Po tygodniu złożyli podpisy w Urzędzie Stanu Cywilnego, w obecności dwóch świadków przyprowadzonych dosłownie z ulicy, ale na ucztę weselną do restauracji w „Sztastliwcu”* Żana sprosiła tuzin swoich koleżanek po fachu, oszołomiła je luksusem, morzem whisky, zaszokowała, zwłaszcza że i Kondor prezentował się efektownie, emablując je swoim dawnym czarem i dyskretną arogancją. Potem wzięła urlop i pojechali w podróż poślubną nad morze...
To była szaleńcza przygoda. Wynajęli samochód, Żana już miała prawo jazdy, i ruszyli wzdłuż wybrzeża. Zbliżał się koniec września, i choć słońce prażyło jeszcze mocno, chłodny morski wiatr szybko wychładzał skórę. Plaże ciągle pełne były wytwornych cudzoziemców, spragnionych rozrywki i egzotyki, którą im serwowano po amatorsku, ale nachalnie, toteż mądrzejsi siedząc na tarasach lubowali się krajobrazem, osowiałymi drzewami, melancholijnym morzem o zmierzchu, gdy mrok spowijał miasteczko, i wszystko kojarzyło się ze śmiercią, z czymś, co bezpowrotnie odchodzi. Żana i Kondor nie zauważali tego, zbyt byli pochłonięci sobą, swoimi duszami, które teraz podróżowały obok siebie, opętani myślą, że mają szansę nadrobić stracony czas. Zachowywali się jak desperaci, przesadnie się rzucali w oczy, irytując źle skrywanym brakiem ogłady. W hotelach i barach prawie nie płacili — wiricgmśn
barmanów i personelu to ludzie Kondora, lubili go, podlizywali mu się. A i jego babka była ekstra klasa — przepaść — kwalifikowali go natychmiast kątem oka, sprawiało im przyjemność, że mogą ją obsługiwać, zbliżyć się do niej, wyżalić przed nią. Byli chorobliwie ambitni, chcieli zostać kimś, choćby cieniem tego, co oglądali na stronicach „Playboya”. Zana świetnie do nich pasowała. Przypominała gwiazdę filmową, trzeciorzędne wydanie Moniki Vitti, ale jednak wydanie. Siedzieli z Kondorem w barach aż do oporu, piJi na umór, potem Zana flirtowała z jego przyjaciółmi, jeśli w ogóle zasługiwali na to miano, robiła striptease, pozwalając im się otrzeć w tych ich służbówkach o wielkomiejski luksus, stołeczny. Kondor zachłystywał się podziwem, jaki wzbudzała. W ciągu dnia wylegiwali się na piasku, grali w boule, zyskiwali sympatię cudzoziemców swoimi ekstrawaganckimi kostiumami, ręcznikami, dżinsami, tym, że mogli sobie pozwolić na picie tuborga, na palenie 1 araków, na obiady w „Internacjonale”, a wieczorem na ruletkę w „Szipce”. Niekiedy wypuszczali się daleko w morze motorówką ratowników, wtedy Zana się zmieniała — stawała się smutna, przewrażliwiona, zanudzała go nie kończącymi się monologami o nich dwojgu, o ich bezsensownym związku, ślubie, zmarnowanym życiu, rozwodziła się nad jakimiś bzdurami, mówiła
o iluzjach, o samotności, nie zdając sobie sprawy, że on już dawno osiągnął jej dno. Wieczorem znowu tańczyła, nie zwracając na niego uwagi. Kondor zaczynał się bać tej jej niezrównoważonej psychiki, ciągle odsuwał moment poważnej rozmowy o pracy w barze, nie wiedział, jak zareaguje. Którejś nocy wylądowali na campingu „Kawacite”, pod skrzydłem Bizona — zabijaki i ratownika — kumpla aktorów, malarzy, reżyserów, całej tej ferajny, zjeżdżającej nad morze w końcu września, żeby się wyróżnić spośród tłumu zwykłych śmiertelników, którzy gnietli sdę na plażach w le- cie, błagali o kwatery, odgrażali się, a w końcu wyjeżdżali znieważeni przez własnych rodaków. Dla ludzi sztuki ten problem nie istniał, mieli swoje domy wczasowe, dacze, pracownie, jachty... Ale oni upodobali sobie właśnie wrzesień, żeby mieć spokój, morze nalot
tchnienie, we wrześniu było modnie — urządzali sobie grupowe pijaństwa i nieustannie poszukiwali samorealizacji — w nie kończących się bajdurzeniach, w których topili swoje kompleksy, wynikające z własnego bez- talencia i trywialności. Żana znała niektórych I nich. Kondor szalał z zazdrości. Tej kasty nienawidził w sposób szczególny, organicznie, do szpiku kości, bo to właśnie ona, sprytniej niż ktokolwiek inny, usiłowała mu dowieść, że człowiek jest wartością samą w sobie, a konkretnie, że to oni są taką wartością dzięki swoim ojcom, matkom, stryjom, którzy zdołali wmówię państwu, że ich dzieci są genialne, wylansowąć je, a co ważniejsze — subsydiować, wpoić im przekonanie, że mają jakiekolwiek prawo do sądzenia ludzkich dusz, sądzenia takich jak Kondor, którzy guzik się nimi interesowali, w nosie mieli ich książki, obrazy, filmy, a u- bóstwiali wszystko, cokolwiek przychodziło z Zachodu. Kondor wiedział, że oni sami też to ubóstwiali, ale w sekrecie, na ucho, jak chińscy mandaryni, usprawiedliwiając swoją degrengoladę koniunkturą, obywatelstwem, państwem, własnym narodem Kondor miał dosyć chaotyczne pojęcie o tych sprawach, ale ufał swojej intuicji, swojej brutalnej pierwotności — byli tę- pakami, wszyscy co do jednego, razem z tą całą Żaną, która się teraz do nich wdzięczyła, udając przed nim wielką intelektualistkę. Tej samej nocy upił się i zostawił ją na plaży. Znów odzyskiwała nad nim przewagę, kpiła z niego w żywe oczy. Ogarnęła go bezsilna wściekłość, że nigdy nie zdoła jej dorównać, że ona przez całe życie będzie nad nim górować. O północy się ocknął, uprzytomnił sobie, że nie wróciła i ruszył na poszuldwanie brzegiem morza. Zobaczył ją u podnóża wydm z jakimś typem. Ukrył się, zaczął ich podglądać. Leżała na piasku niczym posąg, wsłuchana w szum morza. Tamten całował jej stopy, spijał krople wody z jej ciała, ślinił się. Kondor poprzysiągł sobie, że nie ruszy się z miejsca, dopóki nie zobaczy, jak mu się oddaje, jak to robi z innymi. Może wtedy zdoła
o niej zapomnieć pozbyć się tej obsesji. Cały aż się zjeżył | napięcia. Żana nadal leżała bez ruchu — chłodna, nieobecna. Nagle podniosła się, powoli ruszyła
brzegiem przed siebie. Tamten nie chciał wstać, zaczął płakać, jeść piasek. Nie zwracała na niego uwagi. Myślała o czymś innym, była smutna, co Kondor poznał po jej sylwetce. Czekał na jej powrót, bezmyślnie gapiąc się w morze. Przypominało łachman szarpany wiatrem. Kiedy wrócił do domu, Zana siedziała nad wyciągniętymi z kuferka pieniędzmi i patrzyła na nie. Nie posiadał się ze zdumienia, wrzucił je z powrotem do kuferka, a ona nadal wpatrywała się w jeden punkt, w jakiś punkt na stole... — Spal je — odezwała się nagle.
— Czy stać by cię było na spalenie tych pieniędzy, tak jak wtedy spaliłeś dziennik klasowy?... Kondorowi wydało się, że śni. Zana patrzyła na niego ze spokojem. Domyślił się, że żartuje, ale na wszelki wypadek wsunął kuferek pod poduszkę. Po niej można się było spodziewać wszystkiego. Nazajutrz zniknęła. Kondor zrozumiał to nagle, leżąc na plaży i czekając na nią, znużony jej wiecznymi fochami. W domku aż dudniło pustką. Zniknęła w swoim stylu, bez uprzedzenia i jakiejkolwiek nadziei na powrót...
Cztery godziny później Kondor znów był w Sofii, na tym samym poddaszu, pod tym samym okapem i tym samym deszczem, który padał chyba nieprzerwanie, a może po prostu czekał na niego, by go ostatecznie dobić. Jego myśli krwawiły. Zana nie potrzebowała pieniędzy, potrzebowała czegoś innego. Czego? Znów przypomniała mu się rozmowa w domku, paczki pieniędzy na stole, jej chęć spalenia wszystkiego, by w jakiś sposób oboje mogli cofnąć się w odległą przeszłość. Było to naiwne, bzdura, idiotyzm. Chciała rzeczy niemożliwej. Znów stworzyła sobie jakąś iluzję, a może nigdy się z nią nie rozstawała w odróżnieniu od niego. Nie miała nad nim litości. Musiał ją odnaleźć, rzucić jej prawdę w twarz, ostatecznie ją ujarzmić. O północy znów siedział przy tym samym stole, przy tej samej orkiestrze, w tym samym barze, w którym Zana już się więcej nie pojawi — ani teraz, ani kiedykolwiek. Wziął taksówkę i zaczął jej szukać — w mieszkaniu, u przyjaciółek, po barach, szukał odruchowo — głupio
iri
i beznadziejnie, bo sam doskonale wiedział, że nie mają już sobie nic do powiedzenia. O świcie znalazł się u matki. Wszedł cicho do sieni, spróbował na palcach przemknąć się do izby, zatoczył się, strącił garnek z pieca. Obejrzał się. Matka siedziała na łóżku i czekała na niego, jakby nigdy się nie kładła, jakby czas stanął w miejscu. Miała na sobie starą sukienczynę w niebieskie kwiatuszki, włosy jej posiwiały, oczy zgasły. Kondor spojrzał w nie z przestrachem, jak niegdyś, kiedy chciał wyjść na ulicę pobawić się z dziećmi, a matka się wahała, czy go puścić. Zwalił się na łóżko w ubraniu, w zabłoconych butach, wcisnął głowę w poduszkę, spróbował zasnąć, zapomnieć, umrzeć. Wokół niego zawirowały wspomnienia — łąki, chłopcy grający w piłkę, rzeka upstrzona śmieciami, spośród których Kondor wygrzebywał zardzewiałe metalowe kulki, ulica, zasypana liśćmi, gazetami, klepsydrami. Potem nadpełzła mgła, spowiła wszystko, ukryła przed nim. Poczuł, że płacze, podniósł się, zapalił papierosa. Matka nadał siedziała nieruchomo, przyglądając mu się. W pewnym momencie wstała, zaczęła człapać po kuchni, rozpaliła ogień, postawiła na fajerce metalową miskę ze zgęstniałą soczewicą, wyjęła z kredensu chleb, jakąś marynatę, kubek sutliaszu*, przygotowanego specjalnie dla niego. Patrzył na nią z gorzkim wyrzutem, że wydała go na świat, skazując na pastwę życia. Nie tknął jedzenia. Wypalił jeszcze jednego papierosa, wyciągnął się na łóżku i tym razem usnął. Matka ostrożnie zdjęła mu buty, rozebrała go i delikatnie otuliła kocem. Nazywała się Meglena, od dawna była wdową i w biedzie odchowywała swojego jedynaka. Dwa dni później miała umrzeć, zamknąć na zawsze swoje zamglone cierpieniem oczy i znaleźć wreszcie wytchnienie. Lecz Kondor miał się o tym dowiedzieć dużo później. Obudził się i ruszył w dalszą drogę, choć nogi same uginały się pod nim — do mieszkania Żany, które tym razem zastał zamknięte, do jej biura, gdzie poinformowano go ze zdziwieniem, że jest na urlopie, i dalej —
od baru do baru, od dziwki do dziwki, od agonii do agonii... Trzeciego dnia aresztowano go z resztą pieniędzy...
Na rozprawie przeciwko Kondorowi Żana zjawiła się jako świadek i oświadczyła sądowi, że oddała swojego byłego męża w ręce sprawiedliwości dla jego własnego dobra. Jak zwykle była wyzywająco piękna, ale jakby nieco senna i przez to sprawiała wrażenie zmęczonej. Dopiero gdy udzielono głosu Kondorowi, który nieskładnie zaczął opowiadać o swojej miłości do tej kobiety, w oczach Żamy pojawił się jakiś błysk. Lecz według obserwacji prokuratora trwało to zaledwie ułamek sekundy i było, jego zdaniem, wyrazem czysto kobiecej kokieterii. Poza tym do końca rozprawy Żana pozostała całkowicie niewzruszona, traktując — jak to się wyraził obrońca Kondora — z niedopuszczalną wyższością tego omotanego jej miłosnymi intrygami człowieka...
W rok później Zana wzięła cywilny ślub ze swoim szefem — z ową wspomnianą już stukilową beką sadła
— którego udało jej się w końcu doprowadzić do szału zazdrości tą swoją idiotyczną historią z Kondorem i w ten sposób zmusić do rozwodu z podstarzałą żoną. Tych trzydzieści tysięcy lewów, za które Kondor usiłował kupić Żanę, jej szef zdobywał w dużo krótszym czasie. I to — nie kradnąc...
i"
* i 11 '>"* mmm
M
f6iPi^Viv^i
PI *<iJ^ * »•łjAla.
V ??•
jtóftfwfi
¿v jka r ^ %%i.jn*Łk ** ‘
wtnP*?
,¿9
KESO
Keso, eks-kieszonkowiec, a aktualnie emerytowany pracownik fabryki tektur i kartonów, usłyszał huk piorunów, ale zupełnie się tym nie zdziwił, już prędzej wiatrem, który wyraźnie się nasilił i łomotał dachówkami nad jego głową. Keso niby natężył słuch, każąc mu się lubować szumem nawałnicy, jednakowoż te szelmy, białe myszki, znów go napadły we śnie, zaczęły pląsać, wymachiwać czapeczkami, kłaniając mu się w pas, a on siedział sobie wśród nich niczym mysi król i tylko rozkazywał, które z jego życzeń mają spełnić najpierw. Oswoił się już z nimi, umilały mu życie. A przez ten czas przybierająca rzeka przekroczyła próg jego izdebki, zrazu nieśmiało, jakby w obawie, by go nie zbudzić, lecz gdy tylko wyczuła, że jest bezbronny w swoim śnie, podniosła głowę, rozejrzała się po mizernym wnętrzu, spodobało się jej, ułożyła się przy łóżku Kesa i polizała jego zwieszoną rękę. Keso drgnął, rozkazał myszkom odmaszerować do pałacu i przyjrzał się rzece z bezbrzeżnym zdumieniem... Nachylił się, pogłaskał ją, pobawił z nią chwilę i usiadł na łóżku uradowany jak dziecko. Czekał na nią, tak długo czekał, by wystąpiła wreszcie z brzegów, by się ocknęła ze swojego letargiczmego snu i rozniosła ostatecznie tę jego chałupę, żeby i jemu dali na koniec jakieś mieszkanko. Czekał na nią całe piętnaście lat, a teraz jego wybawi- cielka zastawała go nie przygotowanego, nie miał jej nawet czym podjąć. Patrząc na nią z rozrzewnieniem, przepraszał ją za to w duchu, jak przystało na kulturalnego człowieka. Ale rzeka go nie słyszała, 'przybierając dalej, za co Keso był jej bezgranicznie wdzięczny,
lecz też natychmiast począł się trapić — czy chałupie nie strzeli czasem do głowy, żeby stawić opór — bo wtedy szczęście znów by go ominęło. Budował tę cha- łupinę w głodowych czasach, z kradzionych cegieł, a co za tym idzie i kiepskich, bo wtedy był jeszcze kompletnym żółtodziobem w swoim fachu, amatorem, i postawił ją tak na aby-aby, jak pętak, którym zresztą był, bez pionu, na oko i jakoś dziwnie, przygarbioną, pod strachem Boga, że lada chwila może runąć, grzebiąc bezpowrotnie jego bezcenne talenta, ale ona do dziś jeszcze się trzymała, trwając na swoim posterunku niczym żołnierz, więc teraz mogła się tym bardziej zawziąć i nie ’ poddać rzece,' i Keso znowu zostałby na lodzie. Na razie jednak rzeka przybierała, jak się patrzy, nastrajając go optymistycznie. W dodatku wlokła za sobą gałęzie, kamienie, deski, wszystko, co tylko rzeka może wlec, czym sprawiała mu niewymowną przyjemność. O północy poczuł, że chałupina się zakołysa- ła, i postanowił oblać to szczęśliwe wydarzenie. Wyciągnął z kieszeni buteleczkę z owocówką — innej rakiji Keso nie uznawał, miał w tym względzie żelazną zasadę — upił potężny łyk i postanowił pogawędzić trochę z rzeką, żeby jej umilić pracę. Oj, lubił on ją, lubił z całą tą jej podłą perfidią, z całym tym śmietniskiem — kartonowymi pudłami, dziurawymi kubłami i butami — tylko lewymi albo tylko prawymi, że człowieka aż krew zalewała, bo nie zdarzyło się, żeby mu przyniosła choć jedną całą parę, jeszcze i dziś Keso musiał chodzić w jednym trampku i jednym gumiaku wyrównanym do trampka jego złotą rączką, lubił tę rzekę z tą jej wybladłą gębą, tu i ówdzie liszajowatą, jak u starej panny — bez nadziei na jakiekolwiek szczęście
— a gdzie indziej tłustą, niczym u złodziejskiego karczmarza. Swojego czasu była czysta jak panienka, świeżutka brzoskwinka, opierała go, gotowała mu dania d la minutę, orzeźwiała go w duszne noce, podczas których Keso obmyślał swoje niepojęte plany Pyrrusowych zwycięstw nad wszelkimi zasuwami, zamkami i innymi łamigłówkami, była posłuszna jak rodzona córka, zwierzała mu się ze swoich różowych tajemnic, lecz z biegiem lat zaczęła brzydnąć, zrobiła się ordynarna,
KCiii aii w
L
jak wszystko na tym świecie, runęły jej kruche iluzje, została zdeprawowana przez tych, na których czekała z utęsknieniem, zbezczeszczona, i dlatego coraz częściej się z Kesem kłóciła, jakby to on ponosił winę za wszystkie nieszczęścia jej parszywego życia. Ach, jakże niekiedy skakali sobie do oczu. Teraz przypomniała mu się taka historia — na jednym jarmarku świsnął kurę. Wtedy i jarmarki były, jak się patrzy, nie to co dziś, urządzano je daleko, pod akacjami, na dużej łące przy torach. Atrakcji co niemiara, dzikie tłumy, kolorowe budy, a wśród nich gadziny rozmaite — płaczące lwy, połykane węże, wygolone kobiety, gotowe każdego zapędzić w kozi róg, kieszonkowcy wszelkiego kalibru, nieprawdopodobna konkurencja, wyścigi, kto pierwszy obrobi czyją kieszeń — a naokoło kieszeni do wyboru, do koloru, a milicja bezradna, obezwładniona tą zawodową wirtuozerią, maestrią wykonania. W owych czasach Keso specjalizował się w ptactwie, a zwłaszcza w kurach, zawsze lubił się wyróżniać, pokazać. Kur też było na tych jarmarkach niemożliwe zatrzęsienie, okoliczni chłopi ciągnęli je za sobą na sznurku, bez żalu się z nimi rozstając, jarmarki w owych czasach trwały po parę dni, tuczyli więc je i zarzynali z pieśnią na ustach, żeby sobie podjeść. A Kęsowi robiło się żal stworzaków, kradł je więc stadami i powtórnie sprzedawał, przedłużając im w ten sposób żywot. W tym celu zmajstrował sobie specjalną wędkę z kołowrotkiem i przezroczystą żyłką. Wdrapywał się na którąś z akacji i spuszczał żyłkę w dół, a na niej przysmak nad przysmaki — glistę. Kury, trzeba im to przyznać — za mądre nie są. Za taką glistę wszystko by oddały, grzebały się nawet w gnoju, a kiedy widziały ten delikates wiszący przed nosem, głupiały z kretesem, łykały go żarłocznie i jak | katapulty wystrzeliwały w górę na o- czach zbaraniałego tłumu. A na górze czekał już na nie ich bóg — Keso, i pakował do wora, podczas gdy tłum żegnał się znakiem krzyża, widząc w tym palec boży, zachodził w głowę i roztrząsał problem religijnie. Tak było i z tamtą sztuką. Ona też poszybowała w górę jak prawdziwy aeroplan, a kiedy wylądowała w rękach Kesa, natychmiast się poznał, że ma do czy
nienia nie z byle kwoką, ale z kogutem, i to ozdobą swojej rasy, krewniakiem samego pawia, toteż postanowił go nie sprzedawać, tylko zatrzymać dla siebie, żeby go budził rankiem, bo w tamtych czasach Keso ciągle coś przesypiał, a potem gorzko tego żałował. Przyniósł go tu, do chałupy, razem zjedli kolację, Keso u- honorował go nawet specjalną miską, nałożył mu suto, dzieląc się z nim ostatnim kęsem, jednym słowem, okazał mu szacunek, jak doświadczonemu koledze po fachu. Kiedy ziaś kogut sobie podjadł, Keso wyniósł go na dwór i przywiązał do palika nad samą rzeką, na świeżym powietrzu, żeby lepiej mógł widzieć wschód słońca, a w nocy rzeka zdradziecko podpłynęła i go utopiła, za co Keso złorzeczył jej przez okrągły rok. Potem jednak przyznał, że miała w pewnym sensie prawo się zdenerwować, bo akurat wtedy zaczynali budować w zakolu nową odlewnię, która jako pierwsza się na nią targnęła i ją splugaiwiła. No i w końcu jej wybaczył. Skąd jednak mógł wówczas wiedzieć, że ta nieszczęśnica wytnie mu jeszcze lepszy numer, że wsypie go za tę forsę, którą zdobył krwawym potem. Bo wtedy rozszerzył już swoją specjalność i na gotówkę, ba, nawet zyskał sobie w tym zakresie ogromną popularność, która, rzecz jasna, nie pomagała mu w robocie. Ale jeszcze po dziś dzień jego wynalazek jest nieprze- ścigniony, patent światowej klasy, który powinien wejść do podręczników instruktażu. Każdy świadomy rzeczy musi to przyznać. Keso gwizdnął wówczas pieniądze nie rękami, jak pierwszy lepszy patałach, ale nogami, swoimi własnymi nogami, jako że jeszcze żaden z wielce szanowanych przez niego funkcjonariuszy nie wpadł na pomysł, żeby zdjąć z nich odciski palców. Rzeczone pieniądze znajdowały się w pewnym domu. I drzwi tegoż właśnie domu Keso otworzył bezbłędnie palcami prawej stopy, lewą sobie tylko pomagając. Ale to była dziecinna zabawka w porównaniu z tym, czego dokona! następnie, otóż tymi samymi palcami prawej stopy — należało by ją ozłocić — otwarł kasetkę księgowego, którego pieniądze też były notabene kradzione. A do samej forsy dobrał się już w sposób najbardziej mistrzowski — posmarował sobie stopy klejem i wyciągał
dziesiątki jedną po drugiej, ma się rozumieć, licząc je jednocześnie swoim genialnym umysłem. Skończył ro- botę, wrócił do domu z paczką banknotów, zakopał ją na brzegu rzeki i przez cały miesiąc z lubością obserwował spacery milicjanta wokół chałupy. Aż pewnego ranka rzeka znów się zbiesiła, poszła na całego, podmyła brzeg i pieniądze wyszły na jaw. Wtedy Keso poprzysiągł sobie, że po wyjściu z więzienia ją otruje, albo i jeszcze gorzej, ale kiedy wyszedł na ten boży świat i zobaczył ją, taką potulną, ucieszył się jak dziecko i kupił jej żywą rybę, żeby miała się czym poszczycić, bo i ona potrzebowała jakiegoś argumentu, żeby u- trzeć nosa odlewni, która ją splugawiła, ale najwyraźniej jeszcze nie zdołała całkowicie dobić. Potem znalazł sobie robotę w fabryce tektur i kartonów, zaczął nieźle zarabiać, a knajpy przygarnęły jego szeroką duszę i ją rozsławiły. Ach, jakąż duszę miał ten Keso — nie duszę, a ocean niezmierzony, z głębiami i mieliznami, ze statkami i łodziami podwodnymi, z rybami, które mieniły się niczym paciorki. Oj, nie szczędził on jej, szafował nią na lewo i prawo, z rozmachem, dla rozkoszy i pociechy, tak ¡po prostu — żeby widać było, że to on, Keso, nią szafuje, a na koniec podarował ją Na- cy, oddał ją jej całą, by robiła z nią, co zechce, bo Naca najmocniej jej pragnęła. A i kobieta była z niej, jak się patrzy. Ach, szkoda gadać — wdowa, spragniona takiego mężczyzny jak on — wolnego, bystrego w pomyślunku i w działaniu, gotowego umrzeć u jej stóp, wyrwać serce z piersi, by ofiarować jej swą miłość, bo też Naca w pełni na to zasługiwała, miała w sobie coś,
o czym inne mogły tylko marzyć. Była zachłanna, podbiła go swoją władczością i oddaniem, podporządkowała sobie jak niemowlę, kusiła do powrotu, gdziekolwiek się wyrwał, nie pozwalając mu o sobie zapomnieć ani na chwilę. Cóż to była za kobieta — na twarzy słotna jesień, a za pazuchą — letni żar, samo południe, które rozjaśniało mu noce, rozpalało krew. Naca... Była jak przeznaczenie. Gdy na świętego Cwetama tańczyła re- czenicę*, ziemia pod nią drżała, a orkiestra padała na
kolana. Jej wzrok ciął mężczyzn jak nożem. Tylko jeden Keso odbijał to spojrzenie, w swojej nagiej duszy je odbijał i nią właśnie oszałamiał Nacę pod akacjami. Ach, jakże Naca była spragniona tej jego duszy, jakże mu się przymilała, żeby ją jej tylko podarował, jak go czarowała przeklętnica. I Keso rzeczywiście ją jej podarował, ot tak, wyrwał z siebie i podarował, a kiedy Nacy zmarło się na żółtaczkę, zabrał swą duszę z powrotem. Była pokąsana z zazdrości, a nawet zaszargana, ale Keso ją sobie wziął, wyprał starannie w rzece i znów żyli razem. Mój Boże, cóż to była za rzeka. Mogła wyprać dusze tysięcy takich jak on — smutnych i bezdomnych — wygładzić je niczym kamyczki, wszystko mogła, ale ludzie ją splugawili, zniszczyli i nadmiaru rozumu i profesorskich tytułów. Postawili przy odlewni fabrykę, a potem jeszcze jedną, i jeszcze jedną, wytru- li ryby, uśmiercili jej własne dzieci w jej własnym łonie, a ona jak każda matka zaczęła marnieć, powłóczyć nogami, toteż Keso patrząc na nią, ciężko wzdychał. Była już bezbronna, tak samo jak on, ale on miał przynajmniej w odwodzie swoje knajpy, a ona co — nic. I dalej marniała, a Keso dalej patrzył na jej mękę z bólem serca, aż któregoś dnia pomyślał sobie, czy nie czas się z nią rozstać. Zaczął przemyśliwać o innym domu, tam, w nowych blokach, które już wypierały przedmieście. I pewnego ranka zebrał się i poszedł do urzędu. Co mu szkodziło, przecież był już, jak wszyscy inni, klasą robotniczą z fabryki tektur i kartonów, członkiem załogi, mógł przedstawić swoje prawa do kawalerki z balkonikiem i różnymi tam fikuśnościami. Tym bardziej że nie żądał Bóg wie czego, nie miał sumienia. Poszedł i z początku wszystko zapowiadało się bezproblemowo. Powitano go z honorami już na progu, pewien stary znajomy go powitał — milicjant, z którym swojego czasu pracowali na jednym froncie, tropiąc nieuczciwie zdobyte fortuny niektórych obywateli, pracowali sumiennie, choć odmiennymi metodami i byli w końcu kolegami po fachu. Przywitali się, wiadomo
— co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr, słodkie wspomnienia, romantyka, milicjant poczęstował go nawet papieroskiem, wypytał co i jak, dał mu do zrozu-
mienia, że puścił w niepamięć pewne rzeczy, ucieszy! się, że Keso stał się już robotnikiem i że włączył się w nurt nowego życia — tak się właśnie wyraził — w nurt nowego życia. Wymienili jeszcze parę myśli, po czym milicjant skierował go do właściwej kancelarii. A tam powitano go z nie mniejszą słodyczą i uprzejmością, co zrobiło na Kesie jak najlepsze wrażenie, więc bez wahania wyłuszczył swoją prośbę o kawalerkę. Jego prośba została wysłuchana z wielką życzliwością, wpisano ją nawet do jakiejś księgi, aż serce w człowieku rosło, toteż Keso zebrał się na odwagę i zaczął prosić też i za rzeką, powiedział im, że rzeka więdnie i że w ich własnym interesie jest jej pomóc, zaopiekować się nią, a nie odnosić się do niej po złodziejsku, plądrować wodę, tak im właśnie wygarnął, a dlaczego by nie, skoro był przy głosie. I z tym również się zgodzono, nie wpisywano już tego co prawda nigdzie, ale się zgodzono, tak że Keso wyszedł z urzędu jak na skrzydłach i zaczął ezekać. Do piątego roku czekał cierpliwie razem z rzeką, pogwizdując z radości, czego to nie zrobią dla niej i dla niego, aż któregoś dnia ogarnęło go jakieś niedobre przeczucie i postanowił wybrać się do nich jeszcze raz, przypomnieć o sprawie. W końcu to żywi ludzie, mogło się zdarzyć, że zapomnieli, chociaż w jego pojęciu wolno im było zapomnieć o wszystkim, ale nie o tym. Poszedł i, ma się rozumieć, znów uciął sobie pogawędkę z milicjantem, ale tym razem jakoś im się nie kleiło, ani wspomnień, ani radosnych wykrzykników, tyle tylko, żeby coś powiedzieć i nie czuć się głupio. Milicjant nawet nie skierował go do właściwej kancelarii, najwyraźniej miał własne kłopoty, więc Keso ruszył przed siebie i wkrótce zabłądził, zabłądził jak w prawdziwym śnie — kancelarii już się namnożyło, cały las kancelarii, pałac kancelarii, aż dech zapierało. W końcu wskazano mu, gdzie jest ta jego, w której był swojego czasu, ale ona też się przeniosła, kiedyś znajdowała się na dole zaraz przy wejściu, a teraz poszybowała wysoko w chmury i Keso musiał drapać się po schodach, jakby szedł z wizytą do samego Pana Boga. W końcu do mej doczłapał, odpoczywając co i raz w drodze, doczłapał, a tam ani Pana Boga, ani
120
fpti «¿W?»
Najświętszej Panienki, żywego ducha, czekaj, jeśli nie masz nic lepszego do roboty, siedź i patrz — stosy teczek, góry papierów, bałagan nad podziw. Wreszcie raczył się pojawić jakiś jegomość, najwyraźniej człowiek uczony, pod krawatem i pewno dlatego taki wściekły, przykra sprawa, nawymyślał mu, że śmiał się chyłkiem wkraść do kancelarii, wyzwał go od ostatnich, obrażając w nim eks-profesjonalistę, bo gdyby Keso rzeczywiście miał ochotę się tam wkradać, temu pętakowi oko by zbielało, jednym słowem spławił go, aż Keso nie uwierzył własnym uszom i wrócił się upewnić, lecz tym razem tamten przepędził go na dobre, kazał mu się wynosić, przyjść pojutrze, czy kiedyś tam, przeczytać na drzwiach, kiedy są godziny przyjęć, jeśli jest w ogóle piśmienny, nauczyć się porządku i dopiero wtedy przyjść, trzasnął mu drzwiami przed nosem i Keso nawet nie zdążył odpowiedzieć, pozostając mu dłużny parę słów. Wrócił do chałupy ponury jak noc, zdruzgotany kaprysami losu i fanaberiami takich chłystków jak ten w krawacie, wykończony pod każdym względem, toteż więcej już jego noga nie postała wśród tych bloków i w tej kancelarii, śmiertelnie się na nią wtedy obraził, miał nawet ochotę wyciąć jej jakiś numer, a choćby i puścić ją | dymem razem z tymi wszystkimi teczkami, ale potem zaczął myśleć na chłodno, ostudził namiętności, uznał po rozważeniu tego i owego, że to głupiego robota i postanowił czekać dalej. Tak przeleciało następnych pięć latek, aż uzbierało się razem dziesięć. Czekali wraz z rzeką, usychając oboje, jak para skazańców, jeszcze w coś wierzyli, sami już nie wiedząc w co, aż któregoś dnia Keso znów wybrał się do owego pałacu kancelarii. I wytrzeszczył oczy. Pałacu już nie było, wyniósł się — razem z milicjantem i całą resztą. Keso rozejrzał się naokoło, zatrzymał jakiegoś jegomościa, poinformował się, a tamten go tylko wyśmiał i oznajmił, że to, o co pyta, przeprowadziło się na inne miejsce, dużo wyżej się przeprowadziło, tak wysoko, że on sam dokładnie nie wie dokąd, i że Keso jest największym naiwniakiem p>od słońcem, jeśli ma zamiar tego szukać. Załamał go do reszty, zatruł ostatnią nadzieję, która i tak była mizerna. Oj, upił się wtedy Keso, upił
M li iTjP ¿Mmli to i
się jak na stypie, wrócił do rzeki i opowiedział jej wszystko bez owijania w bawełnę, wypłakał się jak przed bratnią duszą i oświadczył, że od tej chwili liczy tylko i wyłącznie na nią — że przypłynie, że się zbiesi, że zmiecie wszystko z powierzchni ziemi, razem z tą chałupą, że uczyni go bezdomnym, ku przestrodze wszystkich pozostałych, żeby tamci w końcu sobie o nim przypomnieli, żeby zobaczyli jego opłakany los, żeby mu dali wreszcie tę kawalerkę, a i w sprawie sasnej rzeki, żeby się ocknęli, żeby jej już więcej nie truli i w ogóle mieli dla niej więcej szacunku i więcej uwagi zwracali na pewne rzeczy. Zaklinał ją, żeby wcześniej czy później to zrobiła, mszcząc się za siebie i za niego, straszył ją śmiercią i zapomnieniem, obrażał, a gdy przekonał się, że słowo jej nie wzrusza, zaczął odczyniać nad nią czary, po każdym powrocie z knajpy ją czarował, i tak dzień w dzień przez całe lata, w czarodzieja się bawił. Ale rzeka schła dalej w swoich żałobnych szatach, kuliła się w swoim bólu, nie zwracając na niego uwagi. I Keso przestraszył się, że naprawdę umrze, że zniknie gdzieś w otchłani, wyssana przez fabryki. Już odmawiał nad nią pacierze. A oto teraz nagle stanęła dęba, i to jak jeszcze — nie do wiary. Wystąpiła z brzegów, kiedy Keso zmęczył się już czekaniem, kiedy było mu już wszystko jedno, a przynajmniej tak sądził. Na dworze wiatr miotał się niczym złodziej przyłapany na gorącym uczynku, szarpiąc i niszcząc wszystko wokoło, a pod jego komendą rzeka szalała jak upiór, zasłuchana w ten jerychoński głos, toteż Keso łyknął jeszcze raz z butelczyny, zbił okienko nad łóżkiem i z tym większą rozkoszą napawał się jej ciałem. Wijąc się tak w swojej nieokiełznanej namiętności i pędząc na oślep, przywodziła mu na myśl młodą i zdrową sukę. Dosłownie nie wierzył własnym o- czom. Skruszyła swoje kajdany, skruszyła wały, którymi skuto ją przed laty, i Keso mógł być z niej dumny. Znał ją dobrze, od dziecka, ale takiej furii się po niej nie spodziewał. Najwidoczniej, podobnie jak w jego sercu, nagromadziło się w niej tyle goryczy, że zerwała się ze swojego łańcucha.
I rozniosła wszystko w drzazgi. A teraz została jej już tylko ta chałupa, jego chałupa, żeby dokonało się to, o czym niegdyś marzył. Ale czymże Keso zasłużył sobie na taką wspaniałomyślność? I czy godzien był tego wszystkiego, co rzeka teraz dla niego czyniła? Znów łyknął i butelki i spojrzał na nią w poczuciu winy. O- kazał się niewdzięcznikiem, niedowiarkiem. Uważał ją za truchło jedną nogą w grobie, i oo... Wyglądało na to, że czekała po prostu (na właściwą chwilę. Rozczulił się i postanowił podarować rzece coś na pamiątkę. Ściągnął z siebie kurtkę i rzucił jej. Rzeka połknęła ją w mgnieniu oka, przybierając jeszcze bardziej, i Keso dorzucił do kurtki jeszcze cza/pkę, ale wyczuł, że i tego jej mało, więc pożegnał się też z butami. Rzeka łyknęła je i znów wzięła się za bary z chałupą. A ta przeklę- tnica ciągle się nie dawała i Keso nie na żarty się na nią rozgniewał. Po co to się opierać. Czyżby aż tak zależało jej na tym parszywym życiu... Czyż nie rozumiała, że kiedy wreszcie się podda, Keso będzie mógł utrzeć nosa tym z kancelarii, zemścić się na nich. A może chciała być taka jak oni — głupia i niezdobyta. Keso jeszcze bardziej się rozzłościł i nagle postanowił dopomóc rzece w jakiś sposób, dopomóc za wszelką cenę, bo inaczej jego życie straci jakikolwiek sens. Nabrał powietrza, dał nurka pod łóżko i wyłowił motykę. Rzeka zamarła w oczekiwaniu, przytaiła oddech i Keso zrozumiał, że jest na dobrej drodze. Uśmiechnął się. A więc, tego właśnie spodziewała się po nim jego wy- bawicielka, żeby i on się zbiesił, żeby i on zerwał się z łańcucha i przyłączył do wspólnego dzieła. Dlaczegóż by nie. Stać było Kesa na to, jeszcze Keso nie umarł. Zerwał się z łóżka, rzeka warknęła przyjaźnie, zamachnął się motyką, rzeka zjeżyła się. A wtedy nogi poniosły Kesa niczym wicher, chałupa skuliła się pod jego ciosami. Ach, ten Keso, cóż za temperament, ileż w nim jeszcze talentów. Żywy jest Keso, huragan nie- zmożony... Nad ranem rzeka ucłthła, przytuliła go do siebie jak rodzonego syna i poniosła ze sobą...
l'Ź3
Peco znalazł go przypadkiem, leżąc przy torach i czatując na szczygły. Wypatrzył ten sygnet w trawie, wygrzebał paznokciem i już, już miał go wyrzucić, kiedy nagle przymrużył oczy i przyjrzał mu się lepiej... Sygnet jak sygnet, do tego całkiem zaśniedziały, ale Peco dostrzegł po wewnętrznej stronie literkę i spróbował ją odszyfrować. Bezskutecznie, wsunął go więc do kieszeni, pod wieczór zaś, kiedy wrócił do domu i sięgnął po papierosy, znów trafił na sygnet, zdziwił się, co robi w jego kieszeni, a potem przypomniał sobie o literce i wrzucił go do bańki z naftą. Kiedy porządnie go przetarł, sygnet od razu nabrał blasku i Peco mógł już odczytać literkę bez trudu, po czym położył się spać. Ale przed zaśnięciem raz jeszcze spojrzał na nią i zamyślił się, kto też mógł go zgubić. A gdy już wszystko akuratnie rozważył, doszedł do wniosku, że musiał należeć ni mniej, ni więcej, tylko do Kocia. Jak dotąd wszystko się zgadzało, z wyjątkiem jednego drobiazgu, a mianowicie, że tenże Kocio jakiś czas temu nagle zniknął z przedmieścia i po dziś dzień nikt
o nim nie słyszał, nawet jego żona, Ata. Już to samo wyglądało dość dziwnie, ale Peco rozważał sprawę dalej, nie przestając przyglądać się sygnetowi, który nie był jakąś tam błyskotką, lecz przeciwnie — wyjątkowo piękną rzeczą. I Pftco musiał przyznać, że to za ładne cacko, żeby mogło tak po prostu zginąć, taki sygnet dosłownie przyrasta do palca. I już nie zasnął... Nazajutrz wstał wcześniej, odszukał miejsce, gdzie znalazł sygnet i uważnie się tam rozejrzał. Znajdowało się po
prawej stronie torów w gęstej trawie, i Peco spostrzegł, że to właśnie miejsce szczególnie ulubiły sobie okoliczne psy. Nawet się zdziwił, że tyle razy polując tu na szczygły, nie zwrócił dotąd uwagi na ten fakt. Ziemia naokoło zryta była ich ostrymi kłami, nawet w tej chwili dwa kundle stały za torami, bacznie go obserwując. Poszedł dalej i znów zaczął dumać. A po południu zobaczył z okna swoją sąsiadkę, Atę. Wyszła na podwórze rozwieszać pranie, a jej sukienka raz po raz podfruwała do góry, odsłaniając mocne kolana. Ale Peco, nie wiedzieć dlaczego, koniecznie chciał zobaczyć jej oczy i ciągle czekał, żeby Ata odwróciła się w jego stronę. Niegdyś szalał za tymi oczami, niewykluczone, że to właśnie z ich powodu został starym kawalerem, a teraz znów miał ochotę w nie zajrzeć i stał przy oknie, dopóki Ata się nie odwróciła. Były nakrapiane te jej oczy, jak jesienne drzewa, przypominały liście
— wielkie, ku końcom zaostrzone, lecz tym razem Peco nie westchnął, jak zwykle, tylko zajrzał w nie głębiej i odkrył coś, czego dotąd w nich nie dostrzegał. Bardzo dziwne wydały mu się te Atynine oczy. Niby jej, a jakieś inne. Jakby znajdowały się gdzieś obok niej, jakby je ukradła. W pierwszej chwili Peco aż się przestraszył swojego odkrycia. 'Znał przecież Atę od dziecka, jeszcze z czasów, kiedy jej ojciec rozbierał ją do naga na ulicy i bił przy wszystkich swoim furmań- skim batem, a i potem, kiedy Ata wybujała ponad te ich rachityczne chałupiny i wszystko, co nosiło portki, potraciło dla niej głowę, łącznie z nim samym, i na wyścigi chciało się z nią żenić. Lecz Ata, nie bacząc na ojcowskie pogróżki, nie dała się nikomu obśliniać, z wyjątkiem tego latawca — Kocia, którego sława w owych latach rozbrzmiewała po knajpach i rozpalała serca dam wszelkiego autoramentu. Niebezpieczny był z niego zawodnik. Z tym mrocznym spojrzeniem spode łba, jakby na człowieka nie patrzył, ale go napadał, z tym drapieżnym nosem, niby dziób, gotujący się do zadania ciosu, z tymi aksamitnymi włosami, rudymi aż strach. Był jakimś mieszańcem, i pewno dlatego kobiety tak na niego leciały. Ale poza tym wszystkim był normalnym łobuzem, szargał dziewuchom opinię, a po
tem strząsał je z siebie jak pluskwy. Jedynie przy Acie dłużej zagrzał miejsce, bo i Ata była dziwna, ostra jak sztylet, Peco doskonale pamiętał, jak tych dwoje star- ło się na jakiejś potańcówce w odlewni, kiedy Kocio poprosił ją do tańca, a ona roześmiała mu się w pysk i o- puściła lokal. I jak od tamtej pory zaczął czatować przy jej domu niczym kocur, zgodnie ze swoim przydomkiem, a ona nie ruszała się krokiem za próg. Aż wreszcie któregoś dnia przydybał ją, kiedy szła do spożywczego, i powiedział jej tylko dwa słowa, jakie — tego nigdy nie udało się Pecowi dowiedzieć, ale jeszcze tej samej nocy widział, jak miętosili trawę za chałupą, pod topolą. Widział jej rozpostarte ciało, widział jak jej ręce kąsały jego dłoń, jak język miotał się niczym ryba bez wody. Słyszał nawet ich wzajemne przysięgi wierności i do dziś nie rozumiał, dlaczego wówczas uszy nie pękły mu z bólu. A potem się pożenili i brzuch Aty napęczniał zwykłą koleją rzeczy. Ale na krótko, bo Kocio wkrótce znów się zbiesił i zaczął włóczyć po knajpach, a Ata poroniła. Jak to się stało, Peco nie zauważył, chociaż jako sąsiad powinien był zauważyć, słyszał natomiast jej jęki, kiedy Kocio bił ją po pijanemu. Lecz i to nie potrwało długo, bo ten latawiec poleciał za inną, za pewną wdową, zepsutą do szpiku kości, a potem najniespodziewaniej w świecie zniknął. Ludzie z wdową na czele nadziwić się nie mogli, gdzie się tak nagle podział, ale szybko zapomnieli o całej tej historii i tyle... Chyba tylko jeden Peco ją jeszcze pamiętał. A to z powodu Aty, która po tym wszystkim stała się jeszcze piękniejsza, usunęła się w cień i mieszkała samotnie, bardziej nieprzystępna niż kiedykolwiek i mężczyźni znów nie śmieli na nią spojrzeć. Ale oto Peco znalazł teraz ten sygnet i spojrzał na nią. A gdy na nią spojrzał, nagle uświadomił sobie, że wcale jej nie zna. I tylko przekładał sygnet z ręki do ręki. Pod wieczór ogolił się i postanowił wybrać się do niej z wizytą. Łyknął dwie rakiję i zapukał do jej drzwi. Ata była świeżo po kąpieli. Siedziała przy kuchni i dumała o czymś. Całymi latami Peco nie przestąpił progu tego domu, ale teraz wszedł do środka jak gdyby nigdy nic, toteż przestraszona Ata zapytała wprost, czego od
*4% ffw*
i*»1*
'».KaV ■ «*% r# &vJiUv\i«
-Ńłs Nfc^ ISP 'Vv* % %** ł* ■■■%l^jk% j
AflilKlPI*!! wSS®*n» i»>*m
llyKt l\lWl[f
■>**4fc.* 7Ył»5v - t’ KwYm^nciMMRuMlfi I f1 p p p j f * jł * jj y ij y Tj^T F, fi
niej chce. Ale Peco wszystko akuratnie sobie obmyślił. Powiedział jej, że postanowił się wreszcie ustatkować, jak wszyscy, i że zaprasza ją za miesiąc na wesele, jer.t jego sąsiadką, bądź co bądź. Ata uspokoiła się i nawet poczęstowała go wiśniówką. Peco łyknął sobie jak należy, i zaczął | innej beczki, o swojej profesji, o szczygłach. Nie podejmowała tematu. Brnął więc dalej i niby przypadkiem zaczął jej opisywać tamto miejsce przy torach, z psami, mówił też o zrytej ziemi, ale o sygnecie ani słowa. Pożegnał się, podziękował za poczęstunek i wrócił do domu. Noc zasnuła się chmurami. O północy usłyszał, jak skrzypnęła furtka i zobaczył, że Ata prziemyka ulicą. Wróciła dopiero nad ranem, a nazajutrz Peco znów kręcił się przy torach i spostrzegł, że tamto miejsce zostało wyrównane czyjąś ręką. I ponownie postanowił zajrzeć do Aty. Ukradkiem wyrwał dwie sztachety ze swojego płotu i poprosił ją o pożyczenie paru gwoździ, bo nie ma ich czym przybić. Ata dała mu gwoździe, a Peoo zauważył, że jej oczy już nie były te same. Jakoś dziwnie błyszczały, zwłaszcza gdy spotykały się z jego wzrokiem, a piegi koło nosa jakby urosły. Wrócił jednak do domu i znowu zaczął o- glądać sygnet. To była piękna robota, mistrzowska, widać, że kosztował sporo grosza. Kiedyś Peco sam marzył, żeby mieć takie cacko i zaimponować nim Acie, by zmiękczyć jej nieczułe serce, lecz wtedy oszczędzał na domek z ogródkiem. Wydawało mu się, że dom- kiem łatwiej zdobędzie jej przychylność, niż jakimś tam sygnetem. A gdy wreszcie kupił tę chałupę i stał się sąsiadem Aty, ona już na dobre zeszła się z Kociem... Ważył sygnet w ręce patrząc nań z lubością, ale tylko przez chwilę — był ogromny i zupełnie nie pasował do jego wychudłej dłoni, a kiedy Peco nasadził go na kciuk, jedyny palec, z którego mu nie spadał, jego ręka już całkiem zmalała, aż pożałował jej Peco i uwolnił od tego żelastwa. Przywarł do okna i znowu zaczął czekać, nie wiedzieć na co. Tym razem wieczór był pogodny i wietrzny. Uliczne latarnie lekko poskrzypywa- ły. O północy znów ją zobaczył — w nocnej koszuli na podwórzu, i ucieszył się. Niezwykła kobieta była z tej Aty, nikt mu tego nie mówił, ale Peco wiedział swoje.
127
- |
-
t <
Smukła niczym topola i pewno jak ona wilgotna. Stała wśród podwórza jak nimfa, a Peco nadal nie zrozumiał. dlaczego tak stoi i co zamierza uczynić. Po jakimś czasie Ata zniknęła w szopie, wzięła coś stamtąd i znów zamarła pośrodku podwórza, nieobecna, pogrążona w myślach. I stała tak, dopóki Peca nie zmorzył sen i głowa nie opadła mu za firanką. Kiedy się ocknął zobaczył już tylko jej cień — lekki, powiewający na topoli, i długo nie mógł pojąć, jak to się stało...
Nad ranem ludzie odcięli ją ze sznura.
A nazajutrz Peco na zawsze zniknął z przedmieścia razem z sygnetem...
Żiko wleciał do tego dołu zupełnie idiotycznie, co mogło by się przytrafić i każdemu innemu głupcowi, który zapuściłby się na polowanie w te niegdyś zamieszkałe, a dziś wymarłe po wojennych bombardowaniach strony — tu i ówdzie porośnięte kępami zarośli i chwastów, obsmyczonymi bezlitośnie przez letnie upały, a gdzie indziej już całkiem wyłysiałe, jakby zesłane na dożywotnią rentę, od dawna skazane na zapomnienie, a dzięki temu opanowane przez najrozmaitsze bestie — zdziczałe koty i wśoiekłe psy, które dobrowolnie wyrzekły się przedmieścia, dziki, które przywędrowały tu z gór, wyliniałe lisy, ogłupiałe z chytrości, i królów tych okolic — wilki samotniki. Ten dół najwyraźniej był przeznaczony dla któregoś z nich, wykopany z nienawistną zawziętością w miejscu zrytym przez bombę, która pionowo wbiła się w ziemię, rozdzierając jej cherlawą pierś, a potem ludzka ręka dalej ciągnęła swoje szatańskie dzieło, aż uczyniła z dołu prawdziwy potrzask, na pięć metrów głęboki, górą zamaskowany zaroślami, że sam diabeł by się nie spostrzegł i jak nic wylądowałby na dnie. Wszystko to Żiko uświadomił sobie, znalazłszy się w tej pułapce, pośród wilgotnej, zie- jącej grobem ziemi, która osaczała go zewsząd, kpiąc sobie z niego w żywe oczy. Spadał na łeb, na szyję, lecąc głową w dół i ledwo w ostatniej chwili zdołał się jakoś wykręcić, żeby upaść na bok — teraz bok był rofcpalony, ale Żiko dobrze wiedział, że ból jeszcze da
o sobie znać, bo coś mu podpowiadało, że bez złamania się nie obyło. Wiadoma rzecz, że pierwsze, co zrobił,
to spojrzał w górę, ku niebu — z dna dziury wyglądało tak niedosiężnie, że Żiko natychmiast uświadomił sobie grozę sytuacji. Bez pomocy nie ma szans się wydostać — wykluczone. Pozostawało mu tylko czekać, aż zapędzi się w te okolice jakiś inny, pożal się Boże, myśliwy — przy sobocie niemało amatorów strzelby się tu kręciło — i wyciągnie go z tej ślepej uliczki, w którą się wpakował tak idiotycznie. Sklął się naturalnie w duchu, że zanim polazł w tę stronę i władował się do tej dziury, zostawił plecak i strzelbę na górze, przy źródełku, bo teraz mógłby kogoś zaalarmować strzałami, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło
— jeśli znajdą jego manatki przy źródle, sami rozpoczną poszukiwania. Żiko nie należał do strachliwych, nie był też i fatalistą, przeciwnie — miał już swoje lata, szósty krzyżyk na karku, i podchodził do życia w sposób praktyczny i realny, toteż bardzo trzeźwo ocenił sytuację. Tego dnia zerwał się skoro świt, wyskoczył do spożywczego, nakupił całą siatę piwa, potem wstąpił do rzeźnika po podroby, poinstruował swoją poczciwą małżonkę, jak ma je przyrządzić na kolację, bo na obie- dzie rzadko bywał, po czym przeczyścił swoją dwururkę i już bez zbędnych wyjaśnień wyruszył na polowanie — i tyle. Żona więc niby wiedziała, że wybrał się na łowy, ale był jeden szkopuł — nie podejrzewała dokąd. Żiko bowiem, jak na złość, zmienił swój rejon, zwykle krążył wokół bagniska, polując na kaczki, a dzisiaj akurat zachciało mu się spacerów po tym bezludziu, no i wpakował się w kabałę. Ot i cała historia. Ale to samo mogło się zdarzyć i komuś bardziej doświadczonemu, przypadki chodzą po ludziach, życie jest barwne i ciekawe, trudno, trzeba jakoś przełknąć tę gorzką pigułę, a potem będzie śmiechu co niemiara, bo sytuacja w jakiej się znalazł, była naprawdę komiczna. Wybrał się na grubego zwierza, a teraz sam siedział w wilczym dole, można boki zrywać. Żiko nawet by się nie zdziwił, gdyby jakimś zrządzeniem losu go nie znaleziono i przyszło mu wyzionąć ducha w tej dziurze. Życie takie już jest — byle głupstwo może oi je odebrać, byle duperia pozbawić cię rozkoszy skonania ze starości lub z choroby. Ale cóż robić, Żiko był
w ■ 2rK i' f w
Ik§39£'jrttBsifi^EMiiwiHKSSSfeFBwK ^ t ',¥* y ^ '%,'f'*1 ^ ^ i*'® 4
T% ł ifT Uff •
przygotowany i na to, intensywnie przeżył swoje życie, dzielnie, nie uginając się pod naporem przeciwnych wiatrów. W dzieciństwie nieźle się nagłodował, potem załapał się na kolei, usamodzielnił, ożenił, odchował dwóch chłopaków, ich też pożenił, i w ogóle przebył swoją życiową drogę bez większych potknięć, ale też i bez gwałtownych wstrząsów, po prostu — normalną ludzką drogę, zadziwiająco podobną do drogi wszystkiego na tym świecie — od źdźbła trawy po liść, i w jakiś tajemniczy sposób powiązaną z tą inną drogą, z wielką drogą czasu, która bezustannie nią komenderuje, toteż właściwie nie ma większego znaczenia — wcześniej czy później, w łóżku czy w dziurze, skoro Żiko zaorał już swoją skibę, może i niedużą, ale jednak skibę, i co ważniejsze — posiał na niej, co miał posiać. Nad tym wszystkim Żiko nie musiał się nawet specjalnie zastanawiać tam w dole, to w nim siedziało od zawsze — już dawno przemyślane i ułożone przez jego silną duszę, wraz z masą różnych drobiazgów — jak na przykład ta przegniła deska w płocie, której nie chciało mu się naprawić i dlatego wolał ostatnio unikać żony, albo ta obręcz od beczki, do której ciągle nie miał głowy, a na jesieni będzie ją klął w żywy kamień i jeszcze nieźle się koło niej nalata. I pełno podobnych duperii, urozmaicających życie takiemu człowiekowi jak on — zaradnemu i z głową na karku. W tej pierwszej i z pozoru zabawnej chwili Żiko tylko pobieżnie rzucił okiem wokoło, widząc w jamie miejsce pobytu, co prawda przymusowego, lecz z całą pewnością chwilowego, a przekonawszy się ostatecznie, że wydostanie się stamtąd o własnych siłach jest niemożliwe i pogodziwszy z tym faktem, ułożył się najwygodniej, jak na to pozwalała skąpa przestrzeń i zapatrzył w dalekie niebo nad sobą, które przyglądało mu się niczym prawdziwe oko — z uwagą i prawie z drwiną, jakby to właśnie ono sobie z niego tak paskudnie zakpiło, a teraz bawiło się setnie. Żika aż złość na nie wzdęła, ale też szybko puknął się w czoło, że to wszystko z jego własnej głupoty, i patrząc w niebo już spokojniej, spróbował obliczyć, ile czasu minęło od chwili upadku, bo zegarka z zasady nie nosił, polegając na swoim wyczuciu. Lecz z tej perspektywy nie-
*|(v* V\Jł i
M* %§., >**fi1?*.* ifc* > f*
i * m i# *■'* wŁił#i ' ¡l*jn ji -, >-
RtNn?’1% SlłfiH©
f V‘W.4Mi‘ ffc|i S&mMjŁm | 4* ł.ilwliyłiii
\»itv jr ii»| ’4 * ^ yymj
pkj?»4#^ Wr iPfff1ffjW;iwy«™
* 1
bo \wdmvalo się malutkie jak ziarenko piasku i Żiko sporo'się natrudził, nim zdołał określić w przybliżeniu ioęo barwę. Nadal było dosyć jasne i Żiko nagle sobie uświadomił, że musi być wczesne popołudnie. Zdumiał się. A więc od ćhiwili upadku minęło zaledwie parę minut. on zaś miał uczucie, że upłynęły już całe godziny, jakby wraz z tym upadkiem coś się w nim zmieniło, jakby w tej żałosnej dziurze czas gnał dużo szybciej niż tam na powierzchni, wśród ludzi, jakby tutaj odmierzano go jakimś innym, szatańskim sposobem. Lecz natychmiast odrzucił tę myśl. Jasne, skąd się to brało — tutaj godziny tłoczyły się, miotały, usiłowały wydostać na szerszą przestrzeń, dławiąc człowieka, nic więc dziwnego, że widział je inaczej, a na górze posuwały się statecznie i równomiernie — ot i cała tajemnica. Ale w każdym razie Żiko wziął się w garść i poprzysiągł sobie więcej o tej przeklętej dziurze nie myśleć, bo diabli wiedzą, co jeszcze może mu przyjść do głowy, nim go z niej wyciągną. Wolał wyobrazić sobie, co będzie dalej, widział już, jak tamci z góry rzucają mu sznur — nie wiedzieć dlaczego był pewien, że będzie ich akurat dwóch, nie należał do najlżejszych — jak kręcą głowami z niedowierzaniem, a on, Żiko, najspokojniej w świecie wyłazi z dziury i razem z nimi wraca do domu, zaprasza ich do siebie, i przy kieliszku wspólnie obgadają tę jego idiotyczną przygodę. Wyobraził sobie to wszystko ze szczegółami, uśmiechnął się pod nosem i nagle puknął w czoło, że przecież ciągle jeszcze nie zaczął wzywać pomocy, żeby zaalarmować kogoś, kto przypadkiem zapędziłby się w te strony. Spróbował stanąć na nogi, bok zarwał go z takim impetem, że musiał przyklęknąć, ale zaparł się plecami
o ziemię, powoli wyprostował i krzyknął na całe gardło z głową zadartą ku niebu. I znów się zdumiał. Ta parszywa dziura odbierała mu głos. Przechwytywała go gdzieś ponad nim, porywała w swoje szpony i ciskała z powrotem na jego posiwiałą głowę — ciężki i przesiąknięty wodą, a od tego huczało Żikowi w uszach jak we młynie. A im głośniej krzyczał, z tym większą zaciekłością dziura strącała w dół jego głos. Wkrótce całkiem ochrypł i uznał, że dalszy krzyk jest bezcelowy
— w ten sposób traci tylko resztkę sił, nic więcej. Skulił się więc znów pod ścianą i po raz pierwszy przyjrzał się jamie dokładniej. Nie miał zresztą nic lepszego do roboty. Dziura przypominała kształtem lej, szerszy górą i ostro zwężający się ku dołowi, akurat na jednego wilka, a w tym przypadku na człowieka, najwyraźniej ten, kto ją kopał, na samym dnie stracił już swój impet, odfajkował robotę z grubsza i czym prędzej wygramolił się na wierzch, ku światłu. Ale Żika zastanowiła nie dziura sama w sobie, zastanowiła go rzecz dużo na pozór błahsza, a mianowicie ziemia, w której została wydrążona, i tutaj zdumiał się po raz już chyba trzeci. Ta dostrzeżona tak późno ziemia wydała mu się oceanem, który może go lada chwila pochłonąć. Wpatrywał się w nią długo i najzupełniej bezmyślnie, a gdy spojrzał w górę, stwierdził naraz, że niebo poczęło już szarzeć i uświadomił sobie, że tę noc przyjdzie mu spędzić w jamie. I najnieoczekiwaniej w świecie gdzieś w zakamarkach jego duszy narodził się strach. Z początku, ma się rozumieć, Żiko uznał go za rzecz całkiem naturalną, każdy na jego miejscu miałby pietra, nawet już dużo wcześniej, ale gdy się tak głębiej w siebie wsłuchał, poczuł, że to, co się w nim tłucze, to nie jakiś tam byle strach, lecz strach szczególny, nienormalny. Nie wynikający z obawy, że Żiko może umrzeć w tej dziurze, co było zresztą mało prawdopodobne, lecz płynący z faktu, że Żiko dokładnie wiedział, w jaki sposób umrze. Cóż za sakramencki dół — wyjawił mu tajemnicę, jakiej nikt by mu nigdy nie wyjawił, może tylko jakaś Wróżka czy Cyganka, do których z kolei Żiko nie miał za grosz zaufania. Po raz pierwszy przyszło mu się zmierzyć z takim strachem. W jego obrazie nie było nic ludzkiego i Żiko filozoficznie skonstatował, że ów strach najwidoczniej pojawia się po odejściu nadziei, podtrzymującej człowieka na duchu. Toteż poprzysiągł sobie nie zwracać nań u- wagi. Lecz strach dalej się rozrastał, wypełniając jego stare kości, i Żiko stwierdził, że musi zmienić taktykę, rozproszyć go w sobie, znaleźć jego słaby punkt i bezlitośnie zdławić. Rzucił się więc nań całą siłą swojego rozumu, chwycił za gardło, powalił na ziemię, ale
133
strach sprytnie się wywinął i pokazawszy mu język, przyczaił się gdzieś w pobliżu, nie bez pomocy ciemności, która się panoszyła w jamie, jak we własnym domu i Żiko uświadomił sobie, że jest osaczony. Udał jednak, że mało go to obchodzi, zaczerpnął głęboki oddech, podniósł oczy ku górze i spróbował myśleć
0 czymś innym, w końcu nie był pierwszą, ani ostatnią ofiarą takiej pułapki. Spostrzegł nad sobą kilka malutkich gwiazdeczek i znów się zdziwił. Przez całe swoje życie nawet nie spojrzał na gwiazdy, to znaczy
— patrzeć na nie patrzył, ale ich nie widział, zawsze u- ważał je za coś niepotrzebnego, co ani da się zjeść, ani wypić, i w ogóle jest diabła warte, ale teraz nagle przyjrzał się im uważniej i stwierdził, że są ładne, zupełnie jak paciorki, które ktoś lekką ręką rozsypał po niebie. I zaczął myśleć o nich z rozrzewnieniem. Niby takie nic, śmieszne drobinki, a kiedy trzeba, potrafią człowieka uspokoić, a już zwłaszcza w takiej chwili jak ta. I ni stąd, ni zowąd ogarnęło go uczucie miewysło- wionej dobroci, te gwiazdy jakby otwarły mu serce, zbliżyły go do tych, których kochał, poszybował ku nim, widząc ich niejako z dystansu, i poczuł wyrzuty sumienia, iż tak często bywał dla nich surowy, że niby ich kochał, a nie umiał im okazać swojej miłości, a przecież mógłby pozostać w ich pamięci zupełnie innym człowiekiem, nie takim ponurym odludkiem. Te myśli były dla Żika całkowitą nowością, toteż sprawiedliwie musiał przyznać, że mimo wszystko ów dół miał
1 swoje dobre strony —■ natychmiast wyróżniał człowieka spośród wszystkich pozostałych, naznaczał go, czynił go po dwakroć człowiekiem, dając mu drugą parę oczu, wyszłachetniając jego myśl. Lecz Żiko szybko zwęszył pułapkę, jaką na niego zastawiono. Strach zaatakował ponownie, i tym razem dużo bezwzględniej
— po tych lirycznych medytacjach Żikowi jeszcze bardziej chciało się żyć. To ta jama tak zdradziecko go podeszła, posłużywszy się w tym celu gwiazdami. Ładnie go urządziła, piekielnica jedna. Strach dosłownie go sparaliżował, omotał swoją pajęczyną, ścisnął jak kleszczami — aż Żikowa duszyczka zabrzęczała niczym mała muszka — niedwuznacznie przypomniał mu o zmar-
'<fjjŚi?¿jjft'%’*#.\ •' - ■
i i^V-5 ą'4'Ci
'f '3M 5li§Pw‘Vv'' * 1* ■ł m* “ W ■»’i-. •>. **7T^yiT. Wj". "5171*^7" JrłWJ*
łych, bardzo w porę mu przypomniał o tej kaście, która dotąd była dla Żika tylko pyłem i prochem. Żiko ujrzał ich naraz przed sobą jak żywych, wyraźnie słyszał gwar ich głosów i poczuł krople potu, spływające po grzbiecie. Spróbował się opędzić od tych zjaw, przegonić je, ale zdołały go oszołomić swoimi diabelskimi sztuczkami, rzuciły się na niego, chcąc zadręczyć jego biedną duszę, Żiko boleśnie jęknął, ocknął się i zrozumiał, że na moment przysnął. Otóż to, już dawało znać o sobie zmęczenie. Ten dół go obezwładniał. Żiko opędził się od zmarłych i od żywych, posłał ich do wszystkich diabłów i na nowo ocenił sytuację. Według jego obliczeń powinno być po północy. A więc do rosy pozostawało już niewiele czasu. Poruszył swoje zesztywniałe ciało, ból w boku dźgnął go jeszcze mocniej, czyli kość musiała być pęknięta — mógł nie mieć złudzeń, i spróbował ułożyć się do snu. Z ręką pod głową znów spojrzał na gwiazdy, lecz tym razem już dużo ostrożniej i bez roztkliwiania — miał w tym względzie sporo doświadczenia, i powiedział sobie dobranoc. Ale też szybko się przekonał, że to nie będzie takie proste. Dziwna rzecz, w domu Żiko zasypiał z miejsca jak kamień i w żaden sposób nie umiał zrozumieć, że można cierpieć na bezsenność. Teraz jednak zrozumiał bez trudu, ale jak to zwykle on, mimo wszystko uparł się postawić na swoim. Spróbował myśleć o żonie i dzieciach, całkowicie przeniósł się do domu, otworzył usta, żeby z nimi porozmawiać i... uświadomił sobie nagle, że nie ma im nic do powiedzenia. Dosłownie się zdumiał. Niby przed chwilą tak tęsknił do swoich, niby zbierało mu się na płacz, a przed zaśnięciem nie miał im nic do powiedzenia. Dlaczego?... Przecież jego żona to złoty człowiek, była mu podporą w najcięższych czasach, razem dźwigali z rzeki kamienie do budowy domu, razem wychowali dwóch synów, a teraz Żiko nie miał z nią
o czym rozmawiać, jakby już dawno zeszła z tego świata? Przecież to czarna niewdzięczność z jego strony, przecież w tej chwili ona tam wypłakuje sobie za nim oczy i razem ¡z innymi przetrząsa całą okolicę. Lecz rzecz najbardziej przerażającą Żiko uświadomił sobie dopiero później, skołowany dziwnymi myślami, a wszy-
. «4% Mim **7*41 f {*{41
i 1f* /HI
rf # ■ $i
■,-i; : '' . ^ ■ ' ■■ '■ " '
stko przez tę cholerną jamę, w którą miał nieostrożność się wpakować. Nie wiedzieć dlaczego, nagle poszybował w przeszłość, w czasy swojego ożenku, kiedy związał się z tą kobietą, ot tak, dla świętego spokoju, faktycznie szalejąc za inną, która puściła go kantem, naraz uprzytomnił sobie, że przez całe życie właściwie nie kochał swojej żony. I stropił się. Bo oto, co wychodziło na jaw w tej dziurze — że odkąd świat światem miał w głębokiej pogardzie wszelkie przysięgi i inne głupstwa w rodzaju miłości i tym podobnych, a na dodatek, że nic go nie łączyło z jego własną połowicą, skoro nie mógł u- snąć z jej imieniem na ustach, koniec, kropka. Zamiast
o niej, pomyślał naraz o matce — on, dziecko, zupełna kruszyna, a matka prowadzi go na wielki jarmark, tam pod akacjami, a wokół niego chmury cukrowej waty, wśród których fruwają słodkie kogutki. Z początku Żiko nie zwrócił większej uwagi na ten wydobyty z zakamarków pamięci obraz, ale im bardziej mu się poddawał, tym się czuł spokojniejszy, jakoś dziwnie się rozpływał, rozczulał nad samym sobą i dalej rozpływał, aż poczuł, że zasypia, że śni mu się coś, jakby pogrzeb, a wśród kwiatów leży on sam, Ziko, i to niby jego zaraz mają chować, ale on wszystko widzi i dziwi się ich głupocie, robi do nich małpie miny, pokazuje im język, ale oni tego nie zauważają i dalej na poważnie go grzebią, rycząc chórem — amen. Obudziło go sakramenckie zimno. Nad nim już wstał świt, wokół niego ziemia cicho łzawiła. Po nocnych koszmarach, teraz ten dół wydał mu się całkiem niegroźny, najzwyklejszy dół, dziura, do której wpadł przez nieuwagę i którą lada chwila opuści z najwyższym niesmakiem. Jakimś cudem zdołał się unieść i wpił wzrok w otwór na górze. Wpadały przezeń do środka ptasie trele, orzeźwiając go jak letni deszczyk, jama wypełniała się jednocześnie różowym powietrzem i Żikowi zrobiło się nagle wstyd tej nocnej histerii, bo teraz już nie było siły — ktoś musiał go znaleźć, dzień niedzielny, a w niedzielę ludzie zapędzali się nawet i w te strony, chociaż to okolice podejrzane, bezludne z wielu powodów i tylko dziwak w rodzaju Żika mógł się zapuścić na takie pustkowie. Rozruszał trochę zesztywniałe kości i zaczął
/
rat<$SS2f(lffR#if:ISsfSIK i
SSEŚSSSS T—" H
% v,ife*9$** 4*< mĘ, wSĘwLs^% ŁM-U^ 1
wyczekiwać. Tego ranka po raz pierwszy dało znać
0 sobie pragnienie, a zaraz po nim odezwał się głód, ale Żiko nie zwrócił na to większej uwagi. Zanim wpadł do dołu, zdążył sobie solidnie podjeść przy źródełku
1 dzięki temu jeszcze się jako tako trzymał. Całą swoją uwagę skupił na dźwiękach, dobiegających z góry. Były najrozmaitsze — głośniejsze i cichsze, ale wszystkie docierały na dół hliźniaczo do siebie podobne, o- bezwładnione przez tę cholerną jamę, toteż niemożliwością było określić ich źródło. Po chmurach, które zasnuły niebo, Ziko domyślił się, że zerwał się wiatr, prędkość zaś, z jaką się przesuwały, upewniła go, że na górze wieje jak licho. W pewnej chwili wiatr nawet cisnął do dziury wiecheć suchej trawy, sypnął mu ją na głowę i Żiko, nie wiedzieć dlaczego, ucieszył się jak dziecko, ścisnął ją w garści, trawa zachrzęściła, wysuszona słońcem i całkiem obojętna na to, w czyich rękach się znalazła. Żiko zadumał się, wsunął ją do kieszeni kurtki i dalej wyczekiwał, cały zamieniony w słuch, odnosił nawet wrażenie, że jego uszy urosły do niebotycznych rozmiarów, jak co najmniej ośle, oczy zaś rozszerzyły się od ciągłego wypatrywania w górę, zajmując całą twarz, tak że zaczął nimi oddychać. To dręczące wyczekiwanie wyostrzyło wszystkie jego wnętrzności, napięło je niczym struny. Żiko poczuł, że jęły w nim podzwaniać — najpierw żołądek, potem śledziona i nerki, a już najbardziej głowa. Uprzytomnił sobie, że w tym jego wyczekiwaniu nie ma nic ludzkiego, że w takim wcieleniu przypomina raczej wyliniałego kocura czy innego zwierzaka, słyszącego dźwięki całkiem niepojęte dla szczęśliwego rodu ludzkiego, tam na górze, w słońcu. Żiko na przykład wyraźnie słyszał, jak osypuje się ziemia, jak zabłąkana kropla rosy toczy się w dół,
a nawet — jak wsiąka w tę diabelną ziemię. Nauczył się już rozróżniać barwy powietrza w dziurze, na dole było mętne, brudne, nieco powyżej zaś brązowawe, jakby spokojniejsze, że jest bliżej błękitu. Jednym słowem, podczas tego obłąkańczego wyczekiwania Żiko nauczył się widzieć rzeczy, które dotąd wydawały mu się identyczne i w sumie funta kłaków niewarte. Teraz widział je jak żywe, widział, że kłębią się wokół niego,
137
WH. ¿feu» if Wi
i. ¿i-«*". ’-i -*r. ^ "w
mm *9* |#wl £ * jap* * wL
że przystosowują się wzajem do siebie lub przeciwnie
— zwalczają się, odpychają. Przekonał się także, że nie ma większej udręki niż takie czekanie, że człowiek, który na coś wyczekuje, umiera z każdą chwilą na nowo, rozpływa się, i postanowił dać sobie ulgę, żeby uspokoić roztętnione serce — do tego stopnia wszystko stało się absurdalne. Lecz nawet wówczas oczy nie dawały mu spokoju, raz po raz uciekały z jamy, obmacywały jej obrzeża, biegły w stronę horyzontu, wypatrywały ludzi, wskazywały im drogę. Żiko słyszał już nawet zbawcze kroki, lecz natychmiast uprzytamniał sobie, że to wszystko rodzi się w nim i w nim umiera, a jego oczy znów wyrywały się na wolność, pędziły przed siebie jak szalone, padając ze zmęczenia, zachodząc łzami. Najwyraźniej było z nim coś nie tak. Z czasem wziął się na sposób, zamykał je pod powiekami, żeby trochę wytchnęły, i dawał wolną rękę słuchowi, widział jak na dłoni ten swój słuch, ponurą otchłań, która się wypełnia po brzegi, huczy niczym potok i pochłania go. Od tego wszystkiego można było oszaleć, zwariować, załamać się ostatecznie. W takim dole samotność człowieka płynie z jego własnego wnętrza — do tego wniosku doszedł Żiko w trakcie swojego wyczekiwania. Wreszcie, gdzieś koło południa, dobiegło go świńskie chrząkanie. O dół otarła się dzika locha, osypała kilka grudek ziemi, Żiko dostrzegł nawet jej zad, a przynajmniej tak mu się wydało i natychmiast u- niósł się na łokciu, przekonany, że za chwilę usłyszy zgiełk, ujadanie psów, strzały, ale zamiast tego powtórnie usłyszał chrząkanie i zrozumiał, że dzika Świnia kręci się tutaj z wrodzonej głupoty, wkrótce dojrzał nad sobą jej ryj, najwyraźniej obwąchiwała obrzeże jamy i Żiko instynktownie skulił się na dnie, jak nic mogła runąć w dół i zagnieść go swoim cielskiem. Aie ona okazała się mądrzejsza niż on, pokręciła się jeszcze trochę wokół dziury, zwęszyła pułapkę i najspokojniej w świecie podreptała dalej — widać nikt jej nie gonił, a Żiko poczuł się straszliwie upokorzony — okazał się głupszy niż dzika Świnia, idiotka z natury rzeczy, i nagle zachciało mu się płakać. Łzy popłynęły same, przesłoniły mu oczy, nigdy dotąd nie płakał nad sobą, ale
fffWSw*
^, '■■ . * * -.»-V#« ft«& ;
«#>%%! %«Ł ■MfyŁj
9 Ifcfc Ś €'
I 4fc'»A • *vH
teraz sprawiało mu to niewymowną ulgę, wypłakał się aż do pełnego wycieńczenia i dalej zaczął czekać, lecz jakby już nie ten sam. Na krótko cały dół wypełnił się słońcem. Żiko szeroko otworzył oczy. Dziura miała dokładnie rozmiary słońca, zupełnie jakby ono samo ją wykopało, żeby sobie w niej odpoczywać, i Żiko dokładnie mógł mu się przyjrzeć. Po raz pierwszy widział takie słońce — pogrążone w sobie, zapatrzone poprzez niego, poprzez jego nieszczęście, poprzez całą tę ziemię pod nim — stało tak chwilę rozpięte na swoich myślach, po czym potoczyło się dalej wielką drogą, skłaniając się ku zachodowi. A więc Żikowi było sądzone spędzić i drugą noc w tej ciemnicy. Ładnie się urządził, nie ma co. Zapachniało mu kościołem, kadzidłem, zobaczył jak na dłoni ich popa, kadzielnicę, było coś złowieszczego w tych wspomnieniach, a na domiar złego nagle przyszło mu do głowy, że ta jego przygoda nie była przypadkowa, po czym natychmiast, oczywiście, naśmiał się z tego i nakazał sobie myśleć bardziej dorzecznie, a jeśli to niemożliwe — nie myśleć wcale. Więcej na tym skorzysta. Pod wieczór do jamy zajrzał wilk. Żiko wyraźnie widział jego wyszczerzony pysk, szeroką pierś, lekko falującą na wietrze, i po wilczych oczach poznał, że został odkryty. Pierwsza żywa istota, która wiedziała, że Żiko jest w dole. Żiko powitał jego pojawienie z mieszanymi uczuciami — z obawą, że znalazł się oko w oko z drapieżnikiem, lecz i z pewną ulgą, że nie jest już sam. Wyciągnął scyzoryk i przygotował się. Wilk najwyraźniej czaił się do skoku. Krążył wokół dziury jak opętany, dosłownie rozszarpując go wzrokiem. W końcu jednak zrezygnował i zniknął mu nagle z oczu, widać coś innego przykuło jego uwagę. Serce Żika znów zabiło mocniej na myśl, że ścigają go myśliwi, uniósł się na łokciu i ponownie zaczął krzyczeć, aż do utraty tchu, lecz nagle coś się w nim załamało, zamilkł, zrozumiał, że na górze nie ma nikogo, że i tę noc przyjdzie mu spędzić w jamie — już drugą z kolei, co było ponad jego siły. Ogarnęła go gwałtowna nienawiść. Nienawiść do tych wszystkich, którzy się tam na górze guzdrali. W pierwszym rzędzie skupiła się na żonie. Już widział, jak
i) -W ¡¡¡1*» jk*
k* razinł) h fffl
Sąj vhJ%?]& a pf'$ *• * '>.'* ^ ‘ 1
|Uu(m P
AHWfkm*w Hw J .i
J>gx ‘i Tkali drut
łmuarff ifif» ęmą
umiera w domu ze strachu, jak tam lamentuje, rwie włosy z głowy, a w gruncie rzeczy nic sensownego nie umie zrobić, tylko szerzy panikę i utrudnia akcję ratunkową swoją głupotą, tą pozorną zaradnością i rozumem, podszytym wrodzoną ślepotą i umysłowym niedowładem, Teraz nie dość, że była mu obca, stała się wręcz dziurą w jego pamięci, jamą jak nie przymierzając ta, w którą dał się złapać. Swoich dwóch synów nawet nie znienawidził, po prostu odrzucił ich od siebie, i tyle. Dziwna rzecz — właściwie od początku tej tragedii rzadko o nich myślał. Niby to on ich stworzył, niby byli częścią niego samego, a jakby niczym, mgłą, dalszym ciągiem, z którym Żiko nie miał nic wspólnego, jakby należeli do jakiegoś innego życia, zastawionego otomanami i kredensami, zaśmieconego firaneczkami i fatałaszkami, a wśród tego — ziąb, stęchli- zna, pleśń, i tylko te kamienne dusze, wyryte na ich twarzach. Żiko doskonale wiedział — nawet jednej łzy z siebie nie wyduszą na jego cześć, zdziczeli już do reszty ze swoimi żonami, stali się jak głazy, ociężali i niemrawi, i Żiko po prostu wymazał ich z pamięci, no proszę — nie umiał ich nawet znienawidzić. Jego nienawiść skupiła się na innych, wśród których ostatnio upływało mu życie, na sąsiadach, rówieśnikach, z którymi siadywał wieczorami na ławce albo grywał w belotkę. Teraz okazywało się, że i oni byli durniami, ostatnimi osłami. Na pewno szukali go jakiś czas nad bagniskiem, lamentując na potęgę, a gdy go tam nie znaleźli, szybko się poddali i z miejsca spisali go na straty, wzdychając i polecając jego duszę Bogu. Oto, czym jest w swojej istocie człowiek — na pierwszy rzut oka ludzki, słodki niczym ulęgałka, a w środku toczony przez robaka i fałszywy jak gad. Skoro sam nie siedzi w dziurze, to mu wszystko jedno — udaje strapionego, może nawet łezkę uroni, ale tak naprawdę, guzik go wszystko obchodzi. Przecież Żiko sam nie był lepszy. A wtedy, gdy chowano jego przyjaciela, Liszkę. Zdjąwszy go ze sznura, którym przeciął swój oddech, Ziko własnoręcznie go umył i ubrał, a patrząc na jego zesztywniałe ciało, pomyślał — dobrze, że to nie ja — tak właśnie pomyślał, nie zastanawiając się wiele nad
TlP)V#1 , Ł''ćL W '0 \ 2?ly. t ■ !,. V T - ,
“3** jnv*9*•(■ ■*.•»■.
Wjj>jwr#> L-f i i1:fc’ y^4w&mR9 fry •» <* * 4ffM» fcai%fa *>■ i *»
tym, że wszyscy pędzą w tym samym kierunku, jeden przez drugiego, i zawsze się doganiają. Zasłużył sobie, żeby teraz ci na górze pomyśleli o nim to samo, albo i coś innego, ale w tym sensie — dla czystości sumienia człowiek jest zdolny do wszystkiego — a więc pomyśleli tak, podzielili się ze sobą tą myślą dla spokoju ducha, i już szykowali się, żeby spocząć u boku swoich zwalistych małżonek w odróżnieniu od Żika, który dogorywał w tej dziurze. A ta dziura też była dziełem człowieka, ludzi, albo raczej zwyrodnialców. Dałby głowę, że podczas kopania tego wilczego dołu musiało im przejść przez myśl, że może wlecieć do niego i człowiek, ale machnęli na to ręką. Bo w przeciwnym razie postawiliby jakiś znak ostrzegawczy. Ale oni kopiąc nie robili żadnej różnicy między wilkiem i człowiekiem. Inaczej nie kopaliby z taką zwierzęcą zaciekłością. Tak kopie tylko potwór, który wie jedno — że ma kopać aż do skutku, a dalej niech się już martwią ci, co dadzą się złapać, wilki i takie osły jak Żiko. Jego nienawiść nie była bezpodstawna, miał aż nadto powodów, by ich nienawidzić. I nienawidził ich, ale cóż z tego, skoro oni byli na górze, a on na dole, skoro oni obżerali się w swoich domach, a on ssał własny palec. W tym momencie Żika rozpierała taka wściekłość, że gdyby to było w jego mocy, jednego po drugim po- strącałby ich do tej jamy, żeby na własnej skórze poczuli jak tu dobrze, żeby nie zapomnieli tej nauki do końca życia. Jego nienawiść zrobiła się dosłownie szatańska, rogata. Nie wiedział, że zwykle ona jest pierwszym symptomem ostatecznego załamania, rozkładu wszelkich myśli, jakiekolwiek by one były. W jego przypadku stało się to nagle, jak u wszystkich ludzi gwałtownych i upartych. Zdruzgotała go ostatecznie i Żiko popadł w stan tępego odrętwienia. Było mu już wszystko jedno, czy jest w dziurze, czy poza nią, żyje czy dogorywa, jest zwierzęciem czy potworem, cierniem czy kwiatem. Czuł się jak zdeptana trawa, jak wół zaprzężony do swojej własnej głupoty. Zasnął — straszliwie i niewzruszenie, z głową między kolanami, z przeczuciem, że nigdy się już nie obudzi, wręcz tego pragnąc. Najwyraźniej kostucha stawała się dla nie-
141
n*|^HMRvWMn9rVR| k %# 'pi 4 * 4 i i .
fc £4% ’S K §£• ^
ł «łrai W .ł wMmwk. WrJiJkM
mŁ . •, i » • 4 * tfc « S łi» ^
14V vi£% % a> tiłvJt wZW tSS»:!
BraKWm »W Jf3f «W&RWIbB t*
MjKs |
W| t |
|
Cwif |
|
|
||Wff |
|
|
|
go wybawieniem, chciał zapomnieć o wszystkim i wszystkich, a już najbardziej o sobie. Chciał być ziemią i póki co nią był. Niebo nad nim znów siwiało, topiło się niczym bryłka śniegu. Bezgwiezdne — wokoło mrok i nic ponadto. Niebo sprzymierzyło się z jamą, cała noc zmieniła się w jamę. Poderwało go wycie. A więc wilk krążył w pobliżu, a więc czekał na niego. Żiko zadrżał, ale naraz uświadomił sobie, że wilk,
0 ironio, stał się towarzyszem jego niedoli. Wył w równych odstępach czasu, jak automat, i Żiko stopniowo się z tym oswoił. Tej nocy już nie zasnął, ale za to ostatecznie pogrążył się w swoich wyblakłych wspomnieniach z dzieciństwa. Rozgrzebał je, wywrócił na nice i przekonał się, że to jedyne miejsce w jego pamięci, gdzie może ukryć się przed tym, co go osacza
1 próbuje unicestwić. Przywołał obrazy ludzi, którzy już dawno zniknęli z tego świata, lecz nie przybierali teraz postaci upiorów, jak poprzedniej nocy, przeciwnie — wydawali mu się tak żywi i bliscy, że spokojnie mógł z nimi rozmawiać. Zmarli przywrócili go do życia, na ile to było oczywiście możliwe w tej jamie. Czerpał więc pociechę z tego, że nie żyją, że są pochowani w grobach — o, takich jak ten dół, że byli niby starci na proch, a jednak pozostali żywi, więc jama nie jest aż tak straszna, więc człowiek, choćby i starty na proch, jednak żyje, towarzyszy temu, który podąża za nim. Nie ulegało wątpliwości, że tej właśnie nocy Żiko dostawał pomieszania zmysłów, dziecinniał. Nigdy nie sądził, że dzieciństwo na cokolwiek mu się kiedyś przyda. Dla Żika bowiem dzieciństwo było dotąd po prostu dzieciństwem, głupim aż do obrzydzenia, potrzebnym wyłącznie do tego, by urosnąć, wydorośleć i mieć co dawać za przykład. Teraz jednak doszedł do wniosków z gruntu przeciwnych — że dorosły powinien w dzieciństwie chodzić do szkoły, że w dzieciństwie rodzi się przyszłość człowieka, w tym sensie, że wówczas człowiek jest bardziej człowiekiem niż kiedykolwiek później, nie jest bowiem jeszcze obarczony zatruwającą go pamięcią. Żiko z rozkoszą wcielił się teraz w dziecko, zniżył do jego mentalności, uwalniając ją od wszelkich ciężarów, jakimi obarczyło ją życie, cóż innego mu zresztą
i «i* • • « • 1 "•',I * jf ^3^"^
k^ t :v v- *■ Łjhjff§i>i \¿ttr, ' -. i
fijj kM&0ęw Bajj
tujNŁki • ' ii "r ^ f ^frlf W JfWf.1!1* *p* sr^
! mmm‘kwB9CU %#*# a* .t '* ‘ki. V’ - %l*:''J,‘-; *Jz~ ' ŁA ł £ śŁ v. \
pozostawało. Co jakiś czas przytomniał, wsłuchiwał się w przeciągłe wycie, wypełniające jamę, i znów zaszywał się wśród owych uliczek i ogródków, gdzie niegdyś żył bez pamięci, w sposób tak naturalny jak cebula czy burak — innych porównań Żiko nie znajdował. Raz po raz zapadał się w nicość, a wokół niego szeleściły liście, skrzypiała tarnina, pełzały czarno-żółte gąsienice, gramoliły się żuczki — a Żiko nie mógł pojąć, czy jeszcze żyje, czy już nie. Czy jest w dziurze, czy też nie. Następny ramek zastał go leżącego na wznak, w malignie, z szeroko otwartymi ustami, z których ciekła ślina. Powoli przyszedł do siebie. Zamrugał oczami. Ta dziura zabiła w ¡nim poczucie czasu, jednym słowem, wchłonęła go w siebie, zaraziła swoim marazmem, sposobem myślenia. Zamknął oczy, potem znów je otworzył, zobaczył, że już świta, i znów je zamknął. Niespiesznie analizował sytuację, jakby nie był Żikiem, lecz kimś innym w jego parszywej skórze, Ziko zaś tylko obserwował go z boku. Ten w jego skórze obliczył, że jest już poniedziałek, że minęły dwa dni równe wieczności, i że nadzieje na ratunek spadły do zera. Przeleżał tak do południa, rozdwojony, a może potrojony, szczęśliwy z tego powodu i rozbawiony — przecież to komiczne — jeden z nich leżał, a drugi nad nim czuwał, jeden śpiewał, a drugi mu przygrywał, diabelskie sztuczki. Lecz po tej zabawie poczuł pragnienie, a nieco później d głód. Z początku wydał mu się podobny do małej czarnej myszki, skulonej w jego żołądku, podskubującej go najzupełniej przyjaźnie, dla żartu, lecz z czasem coraz żarłoczniejszej i bardziej bezwzględnej, aż w pewnej chwili Ziko poczuł, że ta bestia dosłownie rozdziera mu trzewia. Pod wieczór głód pokonał go ostatecznie, Żiko zapomniał i o dziurze, i o wszystkim. Zaczął się wsłuchiwać wyłącznie w siebie, nieustannie śledzić ten głód, który z maleńkiej myszki na jego oczach zmieniał się w szczura — plugawego i zadżumionego, miotającego się w jego ciele. Żiko przekonał się, że w porównaniu z głodem wszystkie te jego dotychczasowe filozofowania w jamie to dyrdymały, majaczenia wariata. Głód był wszechpotężny, nie miał twarzy, zjawiał się po prostu jako głód i siał po-
i - iJt JjPłtmS
i •• V ■;§/* fe % % #■**. fiBkSfa |lVf.
.Vftiłi ♦% »¿C |t\w<
.* f # *14i16 fl|i® »p; f tt| ■ r TTTTr 1 frflTi 1
strach. Jak dzień długi Żiko myślał tylko i wyłącznie
o żarciu, oddałby za nie wszystko, ojca i matkę by sprzedał, gdyby jeszcze żyli, wyrzekłby się ich — za kęs chleba. Jasno zdawał sobie sprawę, że nie wolno mu się poddać, usiłował zmóc swoją żądzę, lecz głód okazywał się silniejszy niż cokolwiek, tratował wszystko. Był jakby przypisany człowiekowi i to na długo przedtem, nim się człowiek narodził. Głód zmusił go do dziwnych rzeczy. Z początku Żiko spróbował go oszukać trawą, którą poprzedniego dnia wepchnął do kieszeni. Starł ją w dłoniach i podniósł do ust. Źdźbła rozpierzchły mu się po całej gębie, pokłuły go, a kiedy Żiko je wreszcie zgryzł i przełknął, przekonał się, że to śmieszne nic. Głód go tylko wyśmiał. Ale jednocześnie uczynił go diablo pomysłowym. Żiko natychmiast sobie przypomniał o scyzoryku. Był w stanie myśleć już tylko o jedzeniu. Musiał coś włożyć do ust, bo inaczej groziła mu śmierć. Dotychczas, widać, droczyła się z nim tylko. Lecz teraz, w obliczu głodu, ukazywała mu się jak żywa i ostrzegała go, że żarty się już skończyły. Śmierć kazała mu działać bez zastanowienia. Jego gumiaki nie nadawały się do niczego. Pozostawał pas — skórzany, przesiąknięty potem, spodnie często mu opadały, rozpiął go, zeskrobał parę strużyn, potem więcej i więcej, aż poczuł, że żołądek dał się wreszcie oszukać. Słony pas jednak rozjątrzył ostatecznie jego pragnienie. Jeśli głód przypominał mu szczura, to dla pragnienia Żiko nie znajdował już porównania. Obezwładniło go, pokonało i głód, i całą resztę, zmusiło Żika do płaczu. O północy zaczął lizać jamę, lizał ją jak zwierzę, próbując złowić choćby kroplę wody, i tak do samego rana. Swit zrosił jamę, napełnił ją zbawczymi kropelkami, i Żiko zaczął je zbierać językiem — z początku nieudolnie, toteż wiele mu u- mykało, lecz z czasem coraz zręczniej, aż osiągnął doskonałość iluzjonisty. Lecz wkrótce pragnienie od nowa ustąpiło miejsca głodowi, jakby się zmówili, i Żiko znów zaczął strugać pas. 1 tak do chwili, gdy usłyszał na górze jakiś podejrzany hałas i zamienił się w słuch. Ktoś rozdzierał coś na strzępy w pobliżu, szarpał mocnymi zębami, podrzucał. Nagle coś błysnęło nad gło-
wą Zika, instynktownie się skulił. Koło niego upadła kość nie wierzył własnym oczom. Prawdziwa kość - krwawa, ze strzępami mięsa, i Żiko natychmiast się domyślił, że to robota wilka, który najwyraźniej dopadł jakiejś ofiary i teraz nie opodal jamy sycił swój głód, a tę kość zupełnym przypadkiem zrzucił na dół. Żiko przyjrzał się jej. Najpaskudniejsza kość, jaką kiedykolwiek oglądał — skonstatował łakomie i głupio. Były dwie ewentualności — albo pochodzi z dzikiej lochy, co znaczyło, że Żiko może ją sobie spokojnie ogryźć, albo też z wściekłego psa — i Żiko dostanie wścieklizny. Wykluczył drugi wariant z całą stanowczośoią swojej odczłowieczonej istoty i rzucił się na kość. Za nią spadła do jamy druga i trzecia, jakby wilk był jego rodzonym bratem i postanowił go ratować. Żiko uporał się ze wszystkimi, a kiedy syty wilk nad nim zawył, poczuł w sobie niebywały przypływ sił i straszliwym niemal wilczym wzrokiem rozejrzał się po jamie. I zaklął, na czym świat stoi. Jakże mógł dotąd o tym nie pomyśleć, nie uświadomić sobie, że ma przecież scyzoryk i przy pewnym wysiłku powinien być w stanie sam wydostać się z jamy. Dlaczego stracił tyle cennego czasu naiwnie licząc na pomoc z zewnątrz, czyżby tak zgłupiał w tym dole, że dopiero wilk musiał mu podsunąć myśl o wybawieniu? Ściągnął gumiak, rozprostował palce i natychmiast wziął się do kopania dziury dla prawej, silniejszej nogi. Wkrótce wsunął stopę w o- twór, zaparł się plecami o ziemię i niewiarygodną siłą woli zdołał się unieść na metr od dna. Miał ochotę zawyć z radości, ale zamiast tego wykopał drugą dziurę i wdrapał się jeszcze pół metra wyżej. W pewnym momencie przyszło mu do głowy, że na górze pewno czeka wilk, żeby mu przegryźć gardło, może nawet celowo zwabił go tymi kośćmi, lecz szybko odrzucił tę myśl. Na górze, jeszcze nie wiadomo, kto kogo. Tam Żiko mógł się okazać nawet bardziej drapieżny od wilka. Scyzoryk też miał nie od parady. Niech no tylko Żiko znajdzie się na górze, już on sobie z nim pogada w cztery oczy. I dalej machał nożem, oszołomiony, euforią, że pnie się w górę, że wznosi się ponad dno dziury, że gwiazdy są coraz bliżej. Pokonał już ze dwa metry,
B0 w*
i i1 i* HWSkHmm"j&UzWS IŁ. ¿>3 ■ ‘•Jfl | % * f Jrl 13
jeśli nie więcej, kiedy nagle jego ciało osłabło, ugięło się i Żiko zwalił się w dół. Długo leżał, powalony przez los i własnego pecha, spróbował znów się wspinać, ale zrozumiał, że już nie da rady, pęknięta kość została strzaskana do reszty, wszystko było w ręku Boga. Pragnienie, jakby tylko czekało na ten upadek, rozdzierało mu gardło. Żiko zdążył jeszcze pomyśleć, że następna rosa jest bardzo daleko, tak daleko, jak nieosiągalny miraż i pogrążył się w nicość. Ocknął się, czując, że po twarzy pełzają mu jakieś paskudztwa. Dotknął ręką i zrozumiał, że to krople wody. Nad jamą lał deszcz. Żiko otworzył usta, rozdziawił je do góry i woda zwilżyła mu gardło. Jednym zamachem przyroda zlikwidowała jego pragnienie. Żiko uniósł się na łokciu. Nadal lało jak z cebra. A więc, jeszcze się trochę pożyje, ech, to cholerne życie, jeszcze się pooddycha. Lecz wkrótce pojął, że cieszył się na wyrost. Wyglądało na to, że jama znajdowała się w kotlinie, bo woda zaczęła spływać do niej całym strumieniem. Żiko już widział swój koniec. Jama jęła wypełniać się wodą. Zaciskając zęby Żiko ostatkiem sił stanął na nogi. Poziom wody podnosił się powoli, ale nieubłaganie. Najpierw do kolan, potem do pasa, w każdej chwili Żiko mógł osunąć się na dno i wyzionąć ducha. 'Chwycii scyzoryk i zaczął kopać dziurę na rękę. Ostatnia rzecz, którą mógł zrobić, to wepchnąć rękę jak najgłębiej w ten otwór i zawiesić się na niej. Woda dochodziła mu już do piersi. Upływał czwarty czy piąty dzień — co za różnica. Niebo nad jamą pojaśniało, na jej dno zajrzały gwiazdy, wody naokoło już się uśmierzyły, straciwszy impet, głowa Żika pozostała na powierzchni i nie zagrażało mu już niby żadne niebezpieczeństwo, ale kto wie, czy jeszcze w ogóle żył. Przekonała się o tym pewna żaba. Cicho zbliżyła się do dziury, chwilę się zawahała, po czym skoczyła do wody, zmąciła ją, pokąpała się trochę, potem zamarła, wpatrzona w to dzi- wadło, które wisiało przed nią na jednej ręce, i odsunęła się od niego na bezpieczną odległość. W ciągu następnych dwóch dni zaobserwowała, że to coś od czasu do czasu otwiera oczy, wpatruje się w ziemię przed sobą, przemawia do niej, i znowu je zamyka. Gdyby ro-
zumiała ludzką mowę, zdumiałaby się tymi chaotycznie wyrzucanymi słowami, nasyconymi łagodnością i bólem — słowami, poprzez które owo coś żyło. Lecz żaba to żaba — umiała tylko rechotać. Ale właśnie ona uratowała życie człowiekowi obok siebie. Było to szóstego dnia. Ludzie straciwszy nadzieję, że go odnajdą, zatrzymali się o parę kroków od dołu zapalili po papierosie, usiedli, zasłuchani w przejrzystą noc i nie mogli się nadziwić, skąd w tych stronach wzięła się żaba, skoro bagnisko jest w przeciwnym kierunku, a ona skrzeczy jak spod ziemi.
W końcu jeden z nich wstał, podniósł lampę wysoko nad głowę i ruszył w stronę kumkania.
PSZCZOŁA
W pewien wiosenny poranek sparaliżowana Ikonija postanowiła ostatecznie pożegnać się z tym światem i od razu zrobiio jej się lżej na duszy. Izba, w której trzymał ją syn, przypominała grobowiec. Z przeciwległego kąta wysuwały swoje cienkie jęzorki korzenie i drżąc usiłowały za wszelką cenę dosięgnąć glinianej, oślizłej z wilgoci podłogi, ciągnącej ku sobie cały pokój, a zwłaszcza sufit, na którym już w zimie pojawiły się szczeliny niczym strumyczki, teraz zaś rozmrożone wiosną zmieniły się w rwące potoki, zaatakowały ściany w nieokiełznanej żądzy wydostania się na zewnątrz, co pewnego dnia uczynią. Ikonija się modliła, by ten moment nadszedł jak najprędzej, by pogrzebały ją stojące im na zawadzie cegły i łuszczące się tynki, lecz wszystko to się jeszcze jakimś cudem trzymało, zgrzytając zębami pod naporem rozszalałego wiatru... Nad Ikoniją rozpościerała się pajęczyna, leciutka, niczym utkana na krosnach, mistrza nie było widać, krył się po kątach, lecz Ikonija czuła, że pracuje całymi nocami, jakby chcąc wpleść w osnowę jej twarz. Ale teraz i on, i izba obejdą się smakiem, bo Ikonija wkrótce stąd odejdzie. Pragnęła tego całą istotą swojego ułomnego ciała, wiedząc jednak, że nie ma w tej chwili nic dla niej trudniejszego... Syn się zjawiał raz na trzy dni, stawiał przy łóżku kubek wody, podsuwał chleb w pobliże jej jedynej, władnej jeszcze ręki i odchodził. Ikonija zaciskała powieki, by go nie oglądać, by zapomnieć, że kiedykolwiek wydała go na świat. Teraz uwolni się i od niego, i od tej jego nienawiści, że matczyna rogata du
sza ciągle jeszcze nie ulatuje do nieba, tylko dalej pokutuje na ziemi. Postanowiła jej dopomóc, niby już wszystko sobie obmyśliła, ale ciągle jeszcze nie bardzo wiedziała, jak to będzie. Gdybyż miała przynajmniej jakąś sąsiadkę, kumę, którą mogłaby ubłagać o szczyptę trucizny, nie odmówiłaby przecież, ale one co do jednej już się zawinęły. Ikonija została sama i sama musiała zdławić w sobie życie. Od południa postanowiła nie brać do ust ani kęsa. Odtrąciła chleb i zacisnęła zęby. Tamten przyniósł go rano, trzy dni powinny wystarczyć. Głód pokona ją od środka...
I mniej więcej wtedy właśnie w izbie pojawiła się pszczoła.
Pszczoła wysunęła swoje czułki przez jedną ze szczelin w ścianie, chwilę się zawahała, po czym wśliznęła do środka. Zaczęła się błąkać. Najpierw trafiła na brudne okno, zrobiła parę kroków po szybie, po czym przefrunęła na deskę w głowach łóżka. Korniki zryły ją wąwozami, na dnie których przyczaiła się wilgoć, barwiąc je na rdzawo. Pszczoła spróbowała pełznąć wzdłuż nich, straciła równowagę i spadła na koc. Ruszyła pnzez fałdy, pokonała je i dotarła do ręki. Poczuła delikatne ciepło pod sobą, zaczęła piąć się w górę, przycupnęła na jednej z nabrzmiałych żył, jakby usiłując zmierzyć tętno. Potem wdrapała się jeszcze wyżej, doszła do twarzy, dotknęła czułkami wargi, zbliżyła się do nosa, który otoczył ją lekkim chłodem, jej skrzydełka leciutko zadrżały. Przesiedziała tak blisko minutę i skierowała się ku wyblakłym rzęsom, minęła je, dotarła do czoła, zatrzymała się przed włosami koloru bozy*, weszła w nie, pośliznęła się, zaplątała w te wciąż jeszcze twarde kosmyki i zabrzęczała...
Ikonija usłyszała ją w mrocznym półśnie niewyraźnie, niczym jakiś twór swojego spopielonego mózgu, ale się nie zdziwiła: miewała ostatnio takie zwidy. Lecz
brzęczenie nadal uporczywie huczało jej przy samym uchu i Ikonija powoli uświadomiła sobie, że owo coś znajduje się poza nią. Z początku wydało jej się, że to mucha, ale szybko zrozumiała, że się myli. Mucha ma inny glos, przenikliwy i cierpki od plugastwa, którym się opycha, a ten był czysty i jakiś taki zbłąkany. Domyśliła się, że to pszczoła i zdziwiła, w jaki sposób mogła tu trafić. W pewnym momencie pszczoła umilkła, zsunęła jej się na policzek. Blisko minutę Ikonija niczego nie czuła przez swoją stwardniałą skórę, dopiero gdy wytężyła wszystkie siły, poczuła dalekie muśnięcie, poczuła je aż w sercu. Tak ją to zdumiało, że zamrugała parę razy, ale ten dotyk zbliżał się ku wardze i Ikonija wstrzymała oddech... Po chwili spojrzała spod przymrużonych powiek i zobaczyła ją na swoim stromym nosie. Sprawiała wrażenie bardzo dużej, jak słońce o zachodzie, skrzydlate słońce, które patrzyło na nią czarnymi oczami. Nie śmiała się poruszyć. Pszczele czułki niemal ją grzały. Ile czasu tak przeleżała, już straciła rachubę, lecz spostrzegła, że szyba zaczęła zasnuwać się mrokiem, a pszczoła pociemniała, iznów zsunęła jej się po policzku i przycupnęła obok, na pod- główku. Ikonija odczuwała ją koło siebie jak żywego człowieka i nagle uświadomiła sobie, że myśli o niej wbrew śmierci, którą sama przywołała. W pierwszej chwili spłoszyła się, że to w jakiś sposób przeszkodzi jej umrzeć, ale w końcu uznała, że tak będzie nawet i lepiej. Dokładnie nie umiała powiedzieć dlaczego, lecz wmówiła to sobie i dzięki temu mogła przestać myśleć
o głodzie, który już zaczynał w niej powarkiwać. O świcie usłyszała, jak pszczoła się budzi. Najpierw rozprostowała skrzydełka, potem lekko się uniosła i znów siadła, po czym ruszyła przed siebie, otrząsnęła się, skrzydełka jej rozbłysły, pofrunęła ku jasnej szybie, a Iko- niji, nie wiedzieć dlaczego, zrobiło się żal stworzenia. Trafiło tu przypadkiem, a teraz nie znajdzie wyjścia i z pewnością umrze w tej norze razem z nią. Ale godzina Ikoniji wybiła już dawno, a pszczoła była w pełni sił. Z początku ta myśl przemknęła ot tak, jak wiele innych, które ją ostatnio nawiedzały, i Ikonija nie zwróciła na nią większej uwagi, lecz wkrótce powróciła,
zaczęła natarczywie krążyć wokoło i Ikonija zrozumiała, że łatwo się jej nie pozbędzie. 3?szazoła też jakby coś pojęła, bo znów przycupnęła na podgłówku. Ikonija odwróciła głowę. Przyjrzała jej się lepiej. Wyglądała na wystraszone dziecko, które nie wiedząc jeszcze co złego zrobiło, rozumie już, że ooś spsocdło i że nie ujdzie mu to na sucho... I znowu zarobiło jej się żal pszczoły, nawet sięgnęła ku niej zdrowszą ręką i popchnęła ją w stronę którejś ze szczelin. Lecz pszczoła nie ruszyła się z miejsca, jakby z góry wiedząc, że nie da sobie rady. Ikonija zostawiła ją w spokoju i zapatrzyła się w okno. Jego różowość docierała do niej niczym mętne wspomnienie. Pszczoła mogła się wydostać wyłącznie przez to ofcno. Widziała, jak frunęła do niego, uderzyła w szybę z całą siłą i upadła na parapetowy kurz, który zaprószył jej skrzydełka. Długo tam leżała, po czym z powrotem przywlokła się do Ikoniji. Kątem oka Ikonija spostrzegła nagle kubek i uświadomiła sobie, że on rozwiąże całą sprawę. Ostrożnie sięgnęła do niego i wylała wodę. ¡Nie będzie jej już potrzebna. Podniosła go i zaczęła nim kołysać w powietrzu, dopóki nie poczuła w ręce dość siły. Wiedziała, że nie wolno jej chybić. Zamachnęła się i cisnęła nim w stronę okna. Szyba przenikliwie jęknęła i osunęła się na ziemię. Ikonija przymknęła oczy i zaczęła czekać. Słyszała, jak pszczoła uniosła się w powietrze niczym złoty dzwoneczek, lecz naraz ten dźwięk umilkł. Ikonija spojrzała w górę i nie uwierzyła własnym oczom. Pszczoła wplątała się w pajęczynę...
Do południa Ikonija nie traciła nadziei, że pszczoła zdoła się uwolnić. Wplątała się na samym skraju pajęczyny i mogłaby to zrobić, gdyby się trochę wysiliła, lecz pszczoła była tak oszołomiona, że miotała się na oślep i groziło jej dostanie się w sam środek, w największy gąszcz, skąd i diabeł nie zdołałby jej wyciągnąć. W pewnym momencie jednak wzięła się w garść. Szarpnęła się do przodu, zerwała jedną nitkę, drugą.
I nagle Ikonija pojęła przewrotność tej pułapki. Pszczoła spadła niżej i dostała się w środek następnej war-
śtwyj dużo mocniejszej niż poprzednia, która schwyci- ia ją jak w kleszcze. Wtedy Ikonija dojrzała wreszcie pająka. Wypełzł spod powały, podbiegł, na chwilą znieruchomiał, po czym rzucił się do splatania pod ofiarą kolejnej sieci. O zachodzie słońca była już gotowa
— cieniutka, lśniąca. I Ikonija zrozumiała, że bez ludzkiej pomocy pszczoła się nie uratuje. Rozejrzała się. Nie miała już niczego pod ręką oprócz podgłówka. Ale podgłówek był wilgotny, twardy ¡niby kamień. Zważyła go w ręce i uznała, że nie starczy jej sił, by cisnąć nim jak kubkiem. Nawet dla zdrowego nie byłoby to łatwe. Pajęczyna wisiała daleko w górze, niedosiężna w swoim kącie. Ikonija desperacko potoczyła oczami po pokoju i nagle spostrzegła pod pajęczyną długą tyczkę. Ostała się jeszcze z dawnych czasów, kiedy strącało się śliwki z drzewa, ale z tą swoją jedną władną ręką Ikonija nie miała szans się do niej dowlec. Postanowiła jednak zaryzykować. Zacisnęła zęby, zaparła się głową o deskę łóżka i odepchnęła ze wszystkich sił. Sparaliżowane ciało nie poddawało się. Odepchnęła się ponownie, deska zaskrzypiała, ale tym razem Ikonija zdołała się odrobinę przesunąć. Głowa znalazła się niżej. Poznała to po chłodzie, który zastąpił ciepło drewna, rozgrzanego jej własnym ciałem. I odepchnęła się znów, aż poczuła, że oczy wychodzą jej z orbit. Po godzinie wzięła się na sposób. Zaczęła wykręcać głowę na wszystkie strony, szukając na niej mniej obolałych miejsc, aż posiniaczyła ją całą. Wkrótce drewniana deska z tyłu zniknęła i Ikonija zrozumiała, że popełniła błąd. Powinna była odpychać się w bok, żeby spaść na podłogę, a teraz znajdowała się od niej równie daleko, jak przedtem. Odpoczęła, jęła znów gorączkowo myśleć
i przypomniała sobie o żelaznej ramie. Przerzuciła przez siebie zdrową rękę, odsłoniła żelazo i zaparła się w nie opuchniętą głową. Żyły na szyi aż stęknęły, kant wbił się w opuchliznę, przeszywając ją bólem, lecz Ikonija znów się odepchnęła i zdołała się odrobinę przesunąć.
O północy stoczyła się na podłogę i usłyszała pszczołę gdzieś daleko nad sobą w ciemności. Upadła na bok. Ziemia wionęła jej prosto w twarz. Teraz już mogła liczyć wyłącznie na rękę, na tę zdrową, jedyne, czego
życie jej jeszcze nie odebrało. Wzięła się w garść i znów oceniła swoje siły. Głód już zaczął ją kąsać od środka. Przed oczami wirowały jej czarne plamy. I poczuła, że jeśli tego głodu czymś nie nasyci, zasłabnie i nie do- czołga się do tyczki. Żołądek jej omdlewał. Gdzieś w pobliżu powinien być chleb... Sklęła się w duchu, że wczoraj odrzuciła go od siebie. Przeciągnęła ręką po ziemi, wytężyła myśl i wkrótce odnalazła go na dnie swojej pamięci. W złości cisnęła chleb tak daleko, że niepodobieństwem było go teraz dosięgnąć. Odwróciła głowę. Wilgotna ziemia opatrzyła jej rany, zamroziła ból. Ikonija zaczęła ją drapać paznokciami i jeść. Z początku niewiele, by oswoić się z jej smakiem, a z czasem coraz więcej, dopóki nie poczuła, że żołądek się rozgrzał. Była lepka, ale syciła jak każda ziemia. O północy Ikonija postanowiła się trochę zdrzemnąć, bo wiedziała, że teraz czeka ją to najtrudniejsze — dotarcie do tyczki. Pszczoła na górze już się nie poruszała, ale Ikonija miała pewność, że żyje, widząc jak pająk uwija się wokół niej i na wszelki wypadek dopłata nowe sieci. Zacisnęła powieki i spróbowała przywołać sen, lecz on się ociągał i Ikonija musiała 1 nim stoczyć osobną walkę. Oduczył się jej słuchać, a teraz łobuz jeden był jej tak potrzebny. Nadszedł znienacka, oszołomił ją, aż się wystraszyła. Odpędziła go i przygotowała się. Rękę miała wychudłą, osłabioną chorobą, lecz wierzyła, że się na niej nie zawiedizie. Zaparła się nią
o podłogę i czołgała dalej. Za każdym razem ostrożnie wybierała miejsce, wpijała palce w ziemię, by dłoń się nie pośliznęła. I w ten sposób udało się jej przeczołgać około metra, ale dalej ziemia się zaparła, przestała się poddawać. Ikonija namacała kamienną płytę — śliską, bezlitosną. I postanowiła znów zrobić sobie odpoczynek. Do tyczki pozostał nie więcej niż metr, ale wiedziała, że len metr będzie dużo dłuższy od poprzedniego. Znów jęły ją opuszczać siły. Sen zaatakował na nowo i tym razem nie dała mu rady. Zakołysała się w jego ramionach i dała mu się ponieść. Kiedy się ocknęła, gwiazdy na niebie już bladły. Poruszyła znów ręką, zaparła się nią o płytę, odepchnęła z całej siły, aż kość nie wytrzymała i pękła. Stało się to, czego Ikonija najbardziej
się obawiała. Teraz już wiedziała, że nie zdoła dotrzeć do tyczki. Ból jednak, o dziwo, jakby dodał jej sił, podwoił je, Ikonija znów odepchnęła się złamaną ręką
i desperacko podczołgała jeszcze parę centymetrów, aż do utraty przytomności, lecz gdy tylko ją odzyskała, znów zrobiła to samo, i tak całą wieczność. O świcie znalazła się przy tyczce. Nie mogła oderwać od niej oczu, w pierwszej chwili odniosła wrażenie, że jest wielka jak słup. Ręka zwisała bezwładnie wzdłuż ciała. Zostały jej tylko oczy, ciężkie od wilgoci, ciążące ku ziemi. Spojrzała w górę i zobaczyła pszczołę przez krwawą mgłę. Wydała jej się zupełnie malutka. W pewnej chwili pszczoła jakby drgnęła, lecz to tylko drgnęły oczy Ikoniji. Kiedy przemyła je łza, Ikonija przekonała się, że z pszczołą już koniec. Łza potoczyła się dalej
i przypomniała jej, że ma jeszcze zęby. Ikonija chwyciła nimi mocno tyczkę i z bolesnym skowytem strąciła pajęczynę. Jakimś zrządzeniem losu p>szczoła upadła jej na wargi, już, już miała potoczyć się dalej, ale Ikonija mimowolnie przytrzymała ją i przymrużyła o- czy. Ile czasu tak przeleżała, nie wiedziała. Otrzeźwiło ją lekkie drgnięcie pszczoły, spróbowała sobie coś przypomnieć, lecz nie miała już pamięci...
O zachodzie słońca pszczoła ożyła. Poruszyła ostrożnie czułkami. Jej skrzydełka wygładziło słabiutkie tchnienie, wydobywające się z ust Ikoniji...
Potem uniosła się w powietrze i cichutko uleciała wraz z jej duszą...
FRAGMENT
Na świętego Jerzego wszystko może się zdarzyć... Magazynierowi Włajko kontrola zwaliła się na głowę w biały dzień, Simka z sąsiedniej ulicy powiła bliźnięta, a z kolei Chochowi uprowadzono myśliwskiego psa — takiego w cętki. Dotknęło go to okrutnie. Bo Chocho mógł sobie wyobrazić niejedno — nawet że wynoszą mu kredens z chałupy, nawet że mu kradną kuchnię, ale żeby myśliwskiego psa — nigdy w życiu. I postanowił szukać go aż do skutku. Nazajutrz zebrał się i zaczął przeszukiwać wszystkie podwórza na przedmieściu. A na przedmieściu podwórzy zatrzęsienie. Jedne wytyczone jak się należy, okolone płotkami, inne opasane drutem kolczastym, aż strach patrzeć, jeszcze inne — rozkraczone niczym jarmarczne stragany, roz- grabione przez wiatry i bezpańskie. A były też domy zupełnie bez podwórza. Niby dom, a z niego od razu zaczyna się ulica, i z drugiej strony — tak samo ulica. Głupota jakaś. Chocho nigdy by nie przypuszczał, że na ich przedmieściu jest taka rozmaitość podwórek, aż sam się zadziwił, psa jednakowoż nie znalazł. Uznał, że złoczyńca musiał go ukryć w domu albo w jakiej komórce. I ogarnął go smutek. Już mniejsza o to, że dał za tego psiaka sporo grosza, ale wiązał też z nim pewne nadzieje — na kuropatwy umyślił sobie z nim polować, tam przy torach, a potem nawlekać zdobycz na sznurek, opasywać się nim, i tak paradować, żeby ludziska się dziwowali. A teraz co — zachciało mu się kuropatw i. wszystkiego, sławy mu się zachciało. Ale kto śmiał się targnąć na jego psa? Czyje serce nie zadrża-
h
I
j0 przed tą psią budką, którą Chocho własnoręcznie zmajstrował z blachy i pomalował na zielono, czyj rozum się nie zawahał, by go odwiązać i uprowadzić w nieznane. A i sam pies dumał nie wiadomo o czym, kiedy porywała go ręka złoczyńcy. Dlaczego nawet nie szczeknął, a może ta ręka zawróciła mu najpierw w głowie kością. Chocho mógł sobie zadawać takie pytania w nieskończoność, ale fakt pozostawał faktem — kuropatwy koło torów spacerowały sobie w najlepsze, a on był bez psa. Cholerne życie, cholerny kawalerski stan. Miał ochotę puścić się, gdzie oczy poniosą, miał ochotę zamknąć się w swojej parszywej kuchni i siedzieć tam, dopóki go nie wyniosą nogami do przodu. Lecz zamiast tego wszystkiego, szukał dalej. I trzeba trafu — znalazł coś w rodzaju śladu, znalazł kość, na którą najprawdopodobniej połakomił się pies, i nie u- wierzył swoim sokolim oozom. Kość była cielęca — ni mniej, ni więcej, a to kierowało podejrzenia w zupełnie inną stronę, kierowało je poza przedmieście, bo tu nie było już cieląt, a tym bardziej cielęciny, zwłaszcza cielęciny, jako że nie starczało jej nawet dla miasta,
o przedmieściu już nie mówiąc. A więc, na co wychodziło — że na jego psa połakomił się któryś z tych wsiowych chłopków, typków chytrych i zachłannych. Tylko który? I wydedukował, że jak nic, musiała to być sprawka kogoś z Samokowców. Całkiem niedawno przykleili się do przedmieścia, za nimi ciągnęły się już tylko zagony i pola, mogli tam sobie hodować choćby i cielęta, jak amen w pacierzu je hodują, a potem ich kośćmi przywabiają naiwne myśliwskie psy. I postanowił pod- kraść się tej nocy pod ich obory i się rozejrzeć, czy tam czasem nie znajdzie swojego towarzysza życia, Kira, bo tak właśnie ochrzcił swojego psa. Obory Samokowców znajdowały się daleko poza przedmieściem, toteż Chocho mógł być najzupełniej spokojny, że nikt go nie przyuważy podczas tej samotnej inspekcji. Noc była świeża. Świecił księżyc, a Chocho zamaszystym i rozważnym krokiem sunął przez pola. Wkrótce zobaczył obory Samokowców. Bielały w dali niczym krowy zerwane z łańcucha, tak bezczelnie bielały, że Chocha wzięła tym większa złość na psa. Nabiło go w bu-
telkę to bydlę, niby demonstrowało mu swój charakter, wdzięczność za opiekę, jaką go otaczał, a w głębi duszy okazało się zwykłym kundlem. Przemknął się na tyłach obór, na wszelki wypadek — przyzwyczajenie z wojska, gdzie uchodził za świetnego zwiadowcę, niezawodnego, orientującego się w terenie po mchach i porostach — na czworakach wślizgnął się do obór i mało nie udusił się od smrodu. Obory były pełne wilgotnej słomy i świeżego gnoju. Unurzał się po same uszy, zdusił na końcu języka tuzin soczystych przekleństw, rozejrzał się tu i tam, ale psa ani śladu. Załamał się i już chciał dać za wygraną, kwitując ten fakt głośno i dobitnie, kiedy nagle wydało mu się, że zza jednej z przegród słyszy jęk. Chocho drgnął — chciał zawołać, żeby się upewnić, czy to czasem nie pies, lecz dźwięk się powtórzył i Chocho naraz zrozumiał, że to głos człowieka, i w dodatku jakby kobiecy. Oblał się cichym potem. Znów przypadł do ziemi, w ten przeklęty gnój, podczołgał się do przegrody, zerknął jednym okiem i nie uwierzył. Na słomie wiła się kobieta i rodziła. I to nie byle kobieta, ale panna, bardzo porządna panna, Ewło- gija, wiła się i rodziła dziecko nieznanego ojca. Straszliwy był to widok, nie dla kawalerskich oczu — ciało grzesznicy zwijało się konwulsyjnie, zęby kąsały wargi, oczy zwrócone były do wewnątrz, ku temu, co rozdzierało jej trzewia, po nogach lała się krew jak z cebra, lecz Chocho przetrzymał całe to piekło, widział, jak zajaśniał płód, widział nawet, jak piękna Ewłogija przegryza pępowinę i pozazdrościł jej siły woli. Nawet doświadczona kobieta nie zdołałaby zrobić sama tego, czego dokonała Ewłogija, panna. I postanowił zobaczyć, co będzie dalej. Nie musiał długo czekać. Po jakimś czasie Ewłogija zebrała resztki sił, otwarła oczy, podniosła się, owinęła dziecko w jakieś szmaty, położyła je na słomie, omdlewającą ręką zrobiła nad nim znak krzyża i powlokła się z powrotem przez pola. Zdumiał się Chocho. Siadł koło krzyczącego zawiniątka i zdumiał się. Bo oto co się okazało — zamiast swojego myśliwskiego psa, znalazł w oborze dzieciaka. I niepomiernie tym zdumiony pochylił się, wziął zawiniątko i zaniósł je do domu...
Owej nocy Ewłogija prawdziwym cudem dowlokła się na przedmieście. Pończochy miała pełne krwi. Wszystko ją bolało. Rozsądek zabraniał jej myśleć o dziecku, które porzucała. Poczęła je z żonatego mężczyzny, kryła brzuch do ostatniej chwili przed swoją na wpół ślepą matką, a tym bardziej przed ludźmi, aż zdołała za cenę mąk piekielnych uwolnić się od tego napiętnowanego płodu i uniknąć czyhającej na nią hańby. Po tej koszmarnej nocy powaliła ją gorączka, zepchnęła na dno otchłani, wydała w łapy rogatych, a oni katowali ją jak ladacznicę, smagając batami, lejąc smołę do gardła, rwąc włosy z głowy, ledwo uszła z życiem. Lecz gdy się wydostała z ich mocy, wypiękniała jeszcze bardziej i w niespełna miesiąc znów doprowadzała mężczyzn do szału swoimi zgubnymi oczami. Nawet się nie próbowała dowiedzieć, kto przygarnął dziecko i dlaczego. Chociaż uporczywa plotka, parząc ludzkie języki
i sycząc po ulicach, niby żmija trójgłowa najczęściej podpełzała pod jej próg, dowodów nie było. Toteż powoli plotka zaczynała więdnąć. A i Ewłogija dobnze się zabezpieczyła — ci, którzy ją podejrzewali, nie śmieli pisnąć ani słowa, bali się. Zbyt wielu tarzało się z nią przy torach, nazbyt wiele mieli do stracenia, by okazywać niepotrzebne wścibstwo, w ich własnym interesie było ukręcić łeb tej pogłosce, czego nie omieszkali uczynić. Jedyne, co po niej pozostało, to dziecko, które znalazł ten frajer Chocho, całkiem przypadkowo, jak twierdził. Wspomniano o tym, rzecz jasna, także Ewło- giji, ot tak, mimochodem, ale ona udała pierwszą naiwną, zwłaszcza, że nie miała przyjemności znać Cho- cha. I znów zadarła kuper do góry. W tak zwanym międzyczasie zdążyła pogrzebać swoją nieszczęsną rodzicielkę, która chyba jako jedyna przejrzała prawdę
i pewno dlatego czym prędzej przeniosła się na tamten świat. Przez tydzień Ewłogija zadawała szyku w czarnej chusteczce, co do reszty rozpaliło wyobraźnię męskiej części przedmieścia, a zaraz potem zbałamuciła najlepszego chłopaka w dzielnicy. Żółtodziób miał jeszcze mleko pod nosem, toteż bez trudu podbiła go fachowo dozowanymi pieszczotami. Odjęła mu rozum
i schowała sobie za pazuchę. Wdeptała pętaka w zie
mię i zmusiła, by na kolanach błagał, ażeby ona, Ewłogija, raczyła go sobie wziąć za męża. Ojciec chłopaka był człowiekiem statecznym i zamożnym, toteż zdumiał się niepomiernie upadkiem własnego syna z powodu pierwszej lepszej dziwki, którą on, jak to się wyraził kiedyś w karczmie, mógłby kupić za piętnaście srebrników. Ewłogiji, ma się rozumieć, niezwłocznie doniesiono o tym jego oświadczeniu, więc kiedy pewnej niedzieli zjawił się u niej, już na niego czekała. Zaprosiła go do kuchni, podjęła kawą, a gdy otworzył usta, by zacząć perorę o swoim synu i jej zepsuciu, niewiele myśląc ściągnęła spódnicę i miękko siadła mu na kolanach. Głupota chodzi po ludziach, a już zwłaszcza po mężczyznach. Taituńcio najspokojniej w świecie poddał się sytuacji i nim upłynął miesiąc Ewłogija zamieszkała w jego domu, wyszła za mąż za syna i najbezwstydniej pod słońcem zaczęła żyć z nimi oboma, ku zgrozie teściowej, która nie zniosła tej hańby i utopiła się w bagnisku. Wkrótce podążył za nią i teść, zdruzgotany własną bezsiłą wobec szalonej, ognistej Ewłogiji,
i młode małżeństwo mogło rozpocząć nowe, z pozoru szczęśliwe życie, tym bardziej że odziedziczyło w spadku ładny majątek. Lecz właśnie wtedy ostatecznie się wyjaśniło, że brzuch Ewłogiji nigdy już się nie zapełni. Czy go przemroziła pamiętnej nocy w oborach Sa- mokowców, czy zerwała w nim coś własnymi rękami, miotając się w bólu, nie wiedziała, lecz jej brzuch rzeczywiście miał pozostać pusty i Ewłogija zdawała sobie z tego sprawę lepiej niż jej małżonek, który co noc się nad nim mozolił. Była już jesień. Drzewa w ogrodzie cicho stękały pod naporem ciężkiego wichru i napełniały ten mieszczański dom odorem zgnilizny. W jedną z takich nocy Ewłogija niedwuznacznie odepchnęła od siebie męża, otuliła się szlafrokiem, siadła przy oknie
i długo tak siedziała, zasłuchana w swoje puste łono. Jej małżonek pochrapywał w łóżku, wymęczony harówką w sklepie, zajmującym dolne piętro domu. Ten pętak nigdy nie pociągał Ewłogiji — ani on, ani jego cherlawy ojczulek, który póki życia czatował na nią na podwórzu, wysyłał syna po towar aż do dobrudżańs- kiego Deliormanu, wpychał się jej do łóżka i obśliniał
159
ją swoją bezzębną gębą. Weszła do tego bogackiego domu wbrew wszystkim, żeby dowieść, że swoją pięknością może doprowadzić do zguby każdego, kto miał pecha urodzić się w spodniach, żeby pomścić swoją dziewczęcą nieodżałowaną miłość do pewnego miastowego paniczyka, który ją wykorzystał i rzucił, a potem ożenił się z inną. Lecz teraz nawet on niknął gdzieś w jej pamięci, cała ta mętna przeszłość się rozpływała i Ewło- gija słyszała tylko echo dudniące w jej pustym łonie, drążące ją od środka i ścierające wszystko na proch.
I nagle postanowiła stąd odejść, wrócić pod własny dach, a potem niech się dzieje, oo chce. Wszystko jedno już było Ewłogiji, od dawna czuła się martwa, a w ten sposób ulży i mężowi. Obudziła go, kazała mu uważnie słuchać i wygarnęła całą prawdę bez owijania w bawełnę, radząc mu, żeby poszukał innej żony i zapewnił sobie spokojną przyszłość. Przyjął to bez słowa, pozieleniał tylko na twarzy, a nazajutrz Ewłogija odeszła. Doprowadziła do porządku swoją starą chałupę
i znów zamieszkała sama — rozogniona i nienasycona. Nie musiała się już przed nikim kryć ani dla nikogo oszczędzać. Mężczyźni na nowo wydeptali ścieżkę przez jej podwórze, a Ewłogija uważała to za całkiem naturalne, bez czego kobieta o jej urodzie nie może się obejść. Lecz mimowolnie raz po raz jęła ich wypytywać o tego człowieka, który pamiętnego dnia znalazł to niebo- żątko w oborach Samokowców i wziął je na odchowanie, ot tak, bez powodu...
Dziwnym człowiekiem był Chocho, sierota, nie pamiętał ojca ani matki, ani nawet swojego świętej pamięci dziadka, który wychował go od pętaka i zostawił mu w spadku małą chałupkę na skraju przedmieścia, z fi- kuśnymi okienkami na ulicę, ciasną kuchenką i wielkim kredensem, który służył Chochowi do wszystkiego, w tym także za stół. Póki Chocho był mały, najmował się do każdej roboty, z sierocym uporem zmagał się z życiem, starał się ludziom przypodobać, ale odkąd podrósł i zaczął czytać różne bałamutne książki, zaczął też zadzierać nosa, przy byle okazji się wymą-
%•■♦ *SimV4$,ś£Ąn9 łBBfcfa%€v $01 *?*
rti Wl^il i^liŁffiąili'!! f.Ai
drzal, chciał zaimponować innym jakimiś zagranicznymi słowami, coraz to bardziej wymyślnymi i niepojętymi nawet dla niego samego, że sąsiedzi często sobie z niego dworowali. Był dla nich patentowanym osłem, zarozumiałym fujarą, a odkąd znalazł tego bękarta w oborach Samokowców i przygarnął pod własny dach, wszystko wskazywało na to, że i do końca swoich dni zostanie starym kawalerem. Ale Chocho jeszcze nie zastanawiał się poważniej nad tą sprawą. Dzieciak okazał się chłopcem, był grzeczny. Chocho ochrzcił go Kiro, na pamiątkę zaginionego psa, i zaczął go odchowywać. Chłopak rósł szybko i zdrowo, co wbijało Chocha w dumę, ale też i przysparzało mu przykrości. Bo ludzie od zawsze patrzyli na niego krzywym okiem, a teraz z tym dzieckiem, szkoda gadać. Ale któż może go winić za to, że je przygarnął, że ma dobre serce? Czyż mógł zostawić ludzkie życie na zatracenie, pozbawić je jakiejkolwiek nadziei, jak niegdyś jego samego pozbawiono... Posłał więc wszystkim swoim życzliwym po jednym błogosławieństwie i bez reszty poświęcił się ojcostwu. Kto by to pomyślał. Ale Chocho taki już był — co postanowi, to zrobi, i nie ma na niego siły. Od dawna trzymał się blisko z miejscowymi staruszkami, bo był czymś w rodzaju zielarza, włóczył się po łąkach, wiązał pęki traw, suszył je, grzebał się w jakichś szpargałach i wynajdywał rozmaite recepty, toteż staruszki patrzyły w niego jak w słońce, a już odkąd przygarnął tego dzieciaka, stał się dla nięh dosłownie Bogiem i nie odstępowały go na krok — to przewijały małego, to go podcierały, a Chocho przyglądał się tylko i wzdychał. Że też żadna młoda matka nie ulitowała się i nie dała nieborakowi piersi, żeby nie musiał ciągle międlić swojego smoka. Aż tu naraz rozeszła się wieść, że z powodu bezpłodności piękna Ewłogija rozeszła się z mężem i znów poszła na całego. Chocho nie wierzył własnym uszom. Przez te lata zupełnie o niej zapomniał, jakby umarła, i w żaden sposób nie wiązał jej osoby z dzieckiem, a już najmniej dlatego, że je urodziła. Przeciwnie, to był właśnie powód, dla którego Chocho uważał ją za śmiertelnego wroga — chciała zgubić własne dziecko, a większego grzechu darmo by
\
Y
smkać. Tej latawicy wydawało się, że nic prostszego niż urodzić sobie drugie, ale się przeliczyła. Mimo tej pewności siebie, Chocho jednak się przestraszył. Niebezpieczną kobietą była Ewłogija, według niego nienormalną i. jak nic, spróbuje odebrać mu dziecko. Ogarnęły Chocha złe przeczucia. Lecz pocieszał się faktem, że ta Ewłogija jeszcze go nie znała, jeszcze nie wiedziała. jaki z niego głaz w pewnych sprawach. Po prostu nie odda jej dziecka i już. A jakim prawem miałaby się o nie dopominać, nie zasługuje nawet, żeby prać jego obsikane majtki. I w jaki sposób ta ladacznica może dowieść, że to jej dziecko i że to właśnie ona ofiarowała je Bogu w oborach Samokowców... W żaden, oczywiście. Ale w skrytości ducha ciągle się lękał, że jednak uda jej się tego dokonać. Piękna była Ewłogija, aż za piękna, a dla pięknej kobiety nie ma rzeczy niemożliwych. Tak się też i stało. Odszykował się któregoś wieczoru Chocho na potańcówkę w odlewmamej świetlicy, zostawił dziecko pod opieką staruszek, poszedł, a tu do tanga proszą panie i przed nim wyrasta piękna Ewłogija, skłoniła mu na ramieniu ognistą głowę, a jej łono cicho otarło się o niego i jeszcze ciszej przywarło do jego brzucha. Tańczyła suka dwa kroki do przodu, jeden w tył, aż go ścisnęło w dołku. I oto teraz, gdyby był złym człowiekiem, mógłby zażądać od pięknej Ewłogiji wszystkiego, czego tylko zechce, a choćby i jej duszy, ale po co, skoro wiedział, że ona nie dla niego, że ona dla kogoś lepszego. Nie, Chocho nie wyciągnie po nią ręki, ale i dziecka też jej nie odda. Bo skoro już raz skazała je na śmierć, nie zasługiwała, by być matką. Ewłogija przez cały wieczór kąsała go spojrzeniem, toteż Chocho postanowił zabrać się do domu wcześniej niż zwykle. Noc była ciemna i jakaś dziwna. Ścieżka wzdłuż torów pachniała pokrzywą. Z cmentarza dobiegało pohukiwanie sowy i w ogóle wszystko wyglądało podejrzanie. Chocho wziął nogi za pas, lecz nagle usłyszał, że ktoś go dogania. Obejrzał się i po raz kolejny przekonał się, że przeczucie go nie myliło. Rzecz jasna, Ewłogija. Przylgnęła do jego boku, że niby strasznie wieje, poprosiła, żeby odprowadził ją do domu, bo nie chce sama szczękać zębami, a kiedy zna
leźli się przed furtką, oświadczyła, że zaprasza go na kawę. Do tej chwili Chocho z wielu powodów nie uronił ani słówka, teraz też się nie odezwał. Siadł na krześle i, założywszy nogę na nogę, czekał zaciekawiony, jak też ta spryciara zacznie rozmowę, czym wytłumaczy swój upadek pamiętnej nocy. Lecz Ewłogija stanęła przed nim w samej tylko halce i jedyne, co od niej usłyszał, to kląśnięcie jej obfitej piersi. Zamknął oczy, żeby go diabeł nie podkusił, a gdy je otworzył, nie miała już na sobie nawet halki, on zaś sam był bez spodni. Chciał ją powstrzymać, lecz serce mu nie pozwoliło, więc poddał się jej całkowicie i przez jedną noc nauczył się rzeczy, których inni uczą się latami. Rano zapytał ją z naciskiem, czego konkretnie od niego o- czekuje za tę gotowość, lecz Ewłogija podała mu tylko spodnie, mówiąc, żeby zajrzał do niej jeszcze kiedyś, jeśli mu się podobało — i tyle. Dopiero teraz Chocho przejrzał całą jej grę i przebiegłość. Chciała go w sobie rozkochać, wydać się za niego i w ten sposób odzyskać dziecko. Sprytnie to sobie umyśliła, po babsku, co prawda i Chocho mógłby na tym skorzystać, gdyby nie jego życiowe zasady, a miał dwie żelazne — wziąć sobie żonę, która go będzie kochała i będzie mu posłuszna. Ewłogija zaś nie byłaby zdolna ani do jednego, ani do drugiego. Lecz po tej potańcówce okazało się, że uczyniła dla niego coś trzeciego. Widząc go z nią, dziewczyny z miejsca zaczęły mu nadskakiwać. Wszystko, na co rzuciła okiem piękna Ewłogija, budziło zainteresowanie, wszystko, o co się otarła — nabierało blasku...
Dawno temu, w zamierzchłych czasach, zaludnionych cieniami duchów i pogrążonych w otchłani zapomnienia, przedmieście miało swoją cerkiew. Wznosiła się na wzgórzu, pod akacjami — tu brał początek ów wielki trakt, który wiódł dalej do okolicznych wsi, jak również wszystko inne, co wpajało strach i respekt całej tej hałastrze spod ciemnej gwiazdy, tym bezbożnikom, którzy osiedlili się niegdyś wzdłuż torów raizem ze swoimi chorobliwymi ambicjami i namiętnościami. Teraz
cerkiew była już tylko rumowiskiem, które o zachodzie słońca oblewało się taką czerwienią, iż człowiek o nieczystej wyobraźni mógłby uwierzyć, że jest skąpane we krwi i że co wieczór ta krew spływa w dół, na przedmieście, by zatruwać sny grzesznikom. Tak właśnie myślała Ewłogija, która od niedawna upodobała sobie to miejsce, przesiadywała godzinami nie opodal ruin i patrząc na nie, widziała w nich cmentarzysko swojej duszy. Nie była nabożna, nigdy nie wznosiła oczu do nieba, nie interesowało jej ono, lecz od pewnego czasu coś ją ciągnęło do tych ruin i do samego nieba, więc zachodziła tu często, przysiadała na jakimś kamieniu ze splecionymi rękami, a jej życie przemykało obok niczym cień, szło przed siebie traktem, by rozpłynąć się w natrętnej nocy. Zbutwiałe było to jej życie, przeżarte kłamliwą miłością i fałszywymi pieszczotami, toteż nie uroniła nad nim jednej łzy, ale z powodu dziecka serce jej krwawiło, zanosiło się od płaczu, i Ewłogija snując się wśród ruin próbowała rozmawiać z niebem, ubłagać je, by pozwoliło jej odebrać maleństwo od tego poczciwca, który tamtej nocy znalazł je w oborach Sa- mokowców. Była szalona, kiedy je porzuciła, zawierzywszy swojemu przeklętemu ciału. Oszukało ją, zwiodło, mszcząc się w ten sposób na jej nienasyconej duszy. Z początku sądziła, że łatwo omota tego frajera, że go porazi swoją lubieżnością i zaciągnie do ołtarza
— pogodziła się już z tym, byłe tylko być blisko dziecka, lecz po tej potańcówce, kiedy zwabiła go do siebie, nagle zrozumiała, że wszystko na darmo. Instynktownie to wyczuła. Ten mężczyzna różnił się od pozostałych, był niczym jakiś eunuch ulepiony z innej gliny, jego mózg pracował na innych obrotach. A też najwyraźniej ukrywał coś przed nią. Unikał jej. Kiedy ją spotykał, przechodził na drugą stronę ulicy. Ewłogija bez trudu domyśliła się, skąd się to bierze. Musiał ją widzieć owej nocy w oborach Samokowców, musiał widzieć, jak rodziła, całą tę jej niewysłowioną mękę widział, a potem zabrał dziecko, by ją pokarać. Ten człowiek był odpłatą za jej grzechy. Ten frajer i świętoszek, który jako jedyny wzgardził jej ogniem, zakosztował go, splunął i poszedł dalej, bo z góry znał praw
dę. Nienawidziła go Ewłogija, gdyby mogła najchętniej by go uśmierciła, oblała naftą i podpaliła, ale to znaczyło resztę życia spędzić w więzieniu i nigdy już nie zobaczyć swojej dzieciny. Nienawidziła go z całej duszy, lecz nie miała odwagi spojrzeć na rzecz z drugiej strony, bo wtedy musiałaby przyznać, że to on, a nie kto inny uratował jej dziecko, stając się dla niego w pewnym sensie ojcem. Oto, o czym dumała Ewłogija przesiadując nie opodal cerkiewnych ruin i raz po raz spoglądając w niebo, które topiło jej się nad głową. Wierzyła, że na niebie wypisany był cały jej dalszy los, że ono wiedziało, co ją czeka w przyszłości, lecz trzymało to w tajemnicy, osaczało ją zewsząd i milczało jak najgorszy dręczyciel. Któregoś wieczoru pojawiła się na nim kometa — straszliwa, z ogonem — i wijąc się niczym wąż wbiła się w odległe łąki, następnego wieczoru księżyc rozpadł się na dwie połowy, jak kobiece piersi, Ewłogija zaś nadal snuła się wśród ruin, nie wiedząc co począć. Od miesięcy nie spała z mężczyzną, czuła do nich wstręt, od miesięcy kłębiło się jej w głowie niby w mrowisku, i to same niewesołe myśli
o dziecku. Musiała coś zrobić, musiała w jakiś sposób je odzyskać. I nagle olśniło ją... Niedaleko cerkiewnych ruin mieszkała ze swoim kulawym ojcem pewna bardzo z pozoru przyzwoita panna imieniem Czora, której zepsucia nikt oprócz Ewłogiji nie podejrzewał. Zadawała się wyłącznie z kobietami ze śródmieścia, oddając im się za pieniądze i gotowa była choćby duszę sprzedać za te parszywe papierki, byleby tylko jej o- pinia pozostała nieposzlakowana. O tym Czorinym procederze Ewłogija dowiedziała się przypadkiem od pewnej znajomej. I tę właśnie Ozorę postanowiła wykorzystać dla swojej sprawy. Którejś nocy zebrała się, wyciągnęła spod siennika całą uciułaną gotówkę, a było tego niemało, ponieważ od czasu rozwodu odkładała każdy grosz z myślą o dziecku, i chyłkiem przemknęła się do domu Czory. Kuternoga leżał już w sztok pijany, tak że nie nadawał się do rozmowy, Czora zaś szykowała się do wyjścia i właśnie mizdrzyła przed lustrem. Dziwna istota była z tej Czory. Na pozór najnormalniejsza pod słońcem, o białej skórze, może nie
co postrzelona, lecz w głębi duszy — bardziej potworo- wata niż jej pokraczny ojczulek. W momencie gdy zobaczyła Ewlogiję na progu, w jej oczach mignął zły blask, natychmiast wyczuła, że ta nie przychodzi z pustymi rękami. Czora sprawiała wrażenie oślizłej gąsienicy, była niezmiernie przymilna, podsunęła jej krzesło, dała clo zrozumienia, że są koleżankami po fachu, chociaż mają odmienne gusta, aż Ewłogiję zemdliło na myśl, że może mieć z taką cokolwiek wspólnego, i od razu przeszła do sprawy. Czora natomiast błyskawicznie zmieniła taktykę, zaczęła się certować, że gdyby tu chodziło o nią, o Ewłogiję, rzecz dałoby się załatwić od ręki, o, na tym łóżku, ale skoro sprawa dotyczy jakiegoś mężczyzny, któremu trzeba by zawrócić w głowie, obiecać małżeństwo, zmuszając go jednocześnie, by oddał przygarnięte dziecko do sierocińca, aby Ewłogija mogła je sobie stamtąd zabrać, to ona, Czora, musi mieć ze dwa dni do namysłu, bo w takim wypadku naraża swoje dobre imię. Ewłogija mało nie plunęła jej w gębę. Rzuciła na stół pieniądze, a gdy wyczuła, że tamta ma nadzieję wyłudzić jeszcze więcej, ogarnięta nagłym gniewem zamachnęła się i chwyciła ją za kudły. Owinęła je sobie zgrabnie wokół dłoni i wykręcając jej głowę do tyłu, cicho ją uświadomiła, że gorzko pożałuje, jeśli zaraz nie skończy z tymi parszywymi numerami i że rozmowa może przybrać jeszcze bardziej nieprzyjemny obrót. Czonze posinały wargi. Twarz Ewło- giji wydala jej się otchłanią, która lada chwila ją pochłonie. Dała znak, żeby ją puścić, pospiesznie schowała pieniądze za pazuchę i odprowadziła gościa aż do furtki. Ewłogija nie odezwała się już ani słowem, wiedziała, że wszystko zostanie wypełnione co do joty, bo w przeciwnym razie zabiłaby tę gnidę, albo i gorzej.
I to bez zmrużenia oka. Wróciła do domu i od tej chwili zaczęła wyczekiwać...
Na świętego Jerzego wszystko może się zdarzyć... Magazynierowi Włajko znowu kontrola zwaliła się na głowę w biały dzień i tym razem, jak to było zresztą do przewidzenia, wylądował w więzieniu, Simka z są-
siednifij ulicy znowu powiła bliźnięta, a Chocho poznał Czorę. Koniec jego kawalerskiej beztroski, koniec wszystkiego. Zawróciła mu w głowie ta Czora, szkoda gadać. Bodaj nie spotkał jej wtedy na ulicy, bodaj nie zamienili wtedy tych paru słów. Lecz stało się inaczej. Któregoś dnia Chocho szedł się targować z takim jednym o strzelbę, a tu z przeciwka idzie Czora, uśmiecha się do niego zamyślona, uprzytamniając mu, że
i on w końcu jest mężczyzną, chociaż sprawił już sobie dzieciaka. Potem uśmiechnęła się raz jeszcze, przymrużyła oczy i Chocho niewiele myśląc pospieszył za nią. Jak było do przewidzenia, Czora wyprowadziła go na łąki przy torach, pokręciła się tu i tam, zerwała źdźbło trawy i połaskotała go w nos. Rozkichał się Chocho, a ona wybuchnęła śmiechem, znalazła jakiś parów i padła na murawę jak postrzelona kuropatwa, więc Chocho zaraz sobie pomyślał, co ona za jedna i z rozpędu zaczął rozpinać spodnie. Ale się przeliczył, nie docenił jej. Chwilę później Czora zerwała się na równe nogi, zdumiona zmierzyła go grobowym spojrzeniem
i Chocho od razu poczuł, że ma do czynienia nie z byle latawicą, ale z panienką — czystą i nieskalaną — i miał ochotę zapaść się pod ziemię ze wstydu. Przeklęta natura ludzka. Siadł Chocho koło Czory, zapatrzył się w te zielonkawe oczy, chlupnął w nie niczym w jaki wir mętny, a nazajutrz obudził się pokonany. Czora zawładnęła jego sercem. Czy on spał do tej pory, czy co, że dotąd nie zauważył tych przymrużonych oczu, że o nich nie słyszał od żadnego miejscowego Casano- wy. Ale z drugiej strony lepiej, że odkrywał je pierwszy. To znaczyło, że Czora nie była jak inne, to znaczyło, że troszczyła się o swojego kalekiego ojca, podczas gdy tamte myślały wyłącznie o sobie. I co koniec końców oznaczało, że mogła zostać jego żoną, a następnego ranka całe przedmieście piłoby ich zdrowie starą rakiją i kiwało z podziwem głowami nad ich ślubnym prześcieradłem. Bo Chocho przywiązywał do tego prześcieradła ogromną wagę, ogromną wagę przywiązywał do czystości, taki już był od dziecka, zżyty z naturą, ze słońcem, ufny w marzenie. A Czora doskonale pasowała do tego marzenia, była prostą dziewczyną,
zdrojem nie odkrytym, który mógł napoić jego zalęknione serce. I Chocho niczym dziki jeleń krążył po ulicach, dopóki znów nie napotkał Czory. I na nowo zaszyli się w swoim parowie. Tym razem Czora była bardziej szczodra. Odsłoniła mu kolano, Chocho przywarł do niego, a jej język smagnął go po ustach niczym wicher, zaparł mu dech w piersiach, sprawiając, że łąka wokół niego poróżowiała, Chocho zaś długo leżał obok Czory jak rażony gromem. Podbiła jego serce, wzruszyła szczerym oddaniem i Chocho z miejsca zaczął obmyślać słowa oficjalnych oświadczyn. Cóż za cudowne chwile — niepojęte dla człowieka, który nie zaznał takiej miłości, niespodziewanej w swojej istocie, od pierwszego wejrzenia. Przeleżał nieruchomo jakiś czas, wstrząśnięty tym nagłym szczęściem i wreszcie ułożył sobie kilka zdań, jak mu się wydało, stosownych , na taką okazję. Opowiadały o jego sieroctwie, i o szczodrej dobroci, i o smutku biedaka. Oczekiwał, że słysząc to Czora rozpromieni się, rozpłynie z wdzięczności, doceniając jego poważne zamiary, lecz ku jego zdumieniu ona odpowiedziała mu milczeniem i ni stąd, ni zowąd kilka łez przesłoniło jej oczy. Speszył się Chocho, pogładził ją po głowie i poczuł się bardzo nieswojo, nie znajdował słów pociechy. I natychmiast pojął, że to wiąże się z dzieckiem. Ale która na jej miejscu zachowałaby się inaczej. Ile jest takich, które zgodziłyby się matkować cudzemu bachorowi. Doskonale ją rozumiał. Pożegnał się i struty wrócił do domu. Jak zwykle zastał przy dziecku całą gromadę staruszek. Krążyły wokół maleństwa niczym Parki, a ono gaworzyło, rozmawiało z nimi, odpędzając od nich wszelką myśl o śmierci, zmuszając je do wspomnień. Wyrosło nadspodziewanie szybko, zaczęło już być podobne do człowieka i nie odrywało oozu od Chocha, jakby chcąc powiedzieć — wiem, kim jesteś, jesteś moim tatusiem. Wzruszająca była przyjaźń Chocha z tym szkrabem. Widział w nim Chocho swój własny sierocy los, samego siebie przygarnął owej nocy w oborach Samo- kowców i siebie odchowywał po dziś dzień. Dlatego też gdy Czora zadała mu to milczące pytanie, nie spieszył się z odpowiedzią. Poprosił staruszki, by zostawiły go
samego' z jego zranionym sercem, usiadł i poczuł, że znajduje się 'na rozdrożu. Po lewej jawiło mu się dziecko, czyli jakby on sam, po prawej zaś — Czora, a wokół niej muzyka, wesele, w ogóle przyszłość. Miał ochotę się rozedrzeć na dwoje. I postanowił raz jeszcze rozmówić się z Czorą, poruszyć jej kobiece serce, żeby jednak spróbowała pogodzić te dwie sprawy. Lecz Czora pozostała niewzruszona. Zacisnęła oczy i Chocho zdał sobie jasno sprawę, że jeśli na przyszłość ma zamiar się ożenić, musi pożegnać się z dzieckiem. W końcu i państwo mogło je wziąć na utrzymanie, chociaż pod jego niezawodną opieką losy dziecka potoczyłyby się zgoła inaczej. I właśnie w takiej chwili zwątpienia, któregoś wieczoru Chocho natknął się na jego matkę, na Ewłogi- ję. Nie widział jej od owej rozpustnej ze wszech miar nocy, a przynajmniej udawał ślepego, kiedy zdarzało mu się przechodzić obok. Ale tym razem, nie wiedzieć dlaczego, spojrzał na nią i się zdumiał. Uroda Ewłogiji gdzieś zniknęła. Tylko oczy zostały z tej grzesznicy, lecz Chochowi wydało się, że to nie oczy, a jakieś doły, pełne deszczówki, które błysnęły koło niego z przy- tajoną na dnie winą i nienawiścią, gotowe go pokąsać, toteż pospiesznie się oddalił. Ale gdy wrócił do domu, zrobiło mu się nagle żal Ewłogiji. Czymś ponurym
i straszliwym tchnęło od tej kobiety, tchnęło od niej jakimś obcym światem, nie znanym Chochowi, niezgodnym z jego pogodnym spojrzeniem na życie i na wszystko. Tej nocy długo zmagał się ze swoimi myślami, pogrążony w fantastycznych rozważaniach o ludzkim rodzie, o jego różnorodności i temu podobnych bzdurach. Co do jednego w każdym razie doszedł ze sobą do porozumienia — że jeśli chodzi o Ewłogiję, niezupełnie miał rację. Bo czyż to jej wina, iż posiada taką, a nie inną duszę. I czy człowiek może ponosić odpowiedzialność za własną duszę. Czyż jest w stanie nią pokierować, w jakikolwiek sposób ją okiełznać, skoro z natury rzeczy jest wobec niej okruchem, zupełnym zerem. Długo tej nocy rozmyślał Chocho o takich rozmaitych sprawach. I to rozważając je z przeróżnych punktów widzenia — z punktu widzenia męża stanu
i z punktu widzenia mrówki, i popa, i nawet popadii,
nad ranem zaś doszedł do wniosku, że musi oddać Ew- łogiji dziecko, oddać pod byle pretekstem, a choćby
i bez pretekstu, bo przecież ona je urodziła, i on, Cho- cho. nie powinien osądzać jej tak bezdusznie, odda jej dziecko, a sam się ożeni z Czorą, która według niego już go kochała, natomiast na przyszłość miał nadzieję, że będzie mu również posłuszna. Cóż robić — marzenie. Znów spotkali się w parowie, siadł koło niej bardzo poważny, powiedział o swojej stanowczej decyzji, podzielił się z nią spostrzeżeniem, że nie jest dobrze oddawać takie dzieci do przytułku, że najlepiej powierzyć je jakiejś bezdzietnej kobiecie, żeby ją uszczęśliwić, jemu zaś najodpowiedniejsza w tym wypadku wydaje się Ewłogija. Nie wdawał się, rzecz jasna, w szczegóły, były nieistotne dla ich miłości, specjalnie się nie rozwodził, dlaczego pomyślał o Ewłogiji, wspomniał nawet coś w tym duchu, że to niekoniecznie musi być akurat ona, ale jemu się wydaje, że będzie lepsza niż którakolwiek inna. Jeśli więc tylko się zgodzi, właśnie jej odda dziecko. Powiedział to wszystko uroczyście, lecz Czora nie odezwała się ani słowem, tylko oczy jakoś dziwnie jej zabłysły i Chocho pogratulował sobie w głębi duszy, że wybrał najwłaściwszą drogę. Zresztą, co ją mogła obchodzić Ewłogija, czy jaka inna, ją obchodził przede wszystkim on, Chocho. Wrócił do domu, zakomunikował staruszkom swoją stanowczą decyzję, odczekał, aż się przeżegnają — szanował ich uczucia religijne, po czym ogłosił swe zaręczyny z Czorą, ponieważ Chocho zawsze lubił wszystko robić z pompą — kiedy coś mówił, to chciał, żeby się rozniosło, a lepszego raznosicie- la niż staruszki ze świecą by szukać. Nazajutrz dał Ewłogiji znać o swoim zamiarze, dostał twierdzącą odpowiedź przez jedną ze staruszek, zaprosił na świadków osoby znające się na rzeczy, żeby wszystko było czarno na białym, złożyli odręczne podpisy i dziecko powędrowało ulicą w kierunku chaty bezdzietnej Ewłogiji. Żeby Chocha też dobrze wspominano. Tego samego dnia ogłosił datę ślubu z Czorą, nakupił wszystkiego, co potrzeba na taką uroczystość, nazajutrz zaś o świcie przedmieście aż zatrzęsło się na wieść, że narzeczona zni-
knęła i Chocho stał się publicznym pośmiewiskiem, i to prawdopodobnie wpędziło go w chorobę.
Ewłogija dowiedziała się o chorobie Chocha bodaj ostatnia, tak była pochłonięta dzieckiem. Puściła mimo uszu tę plotkę. Przecież taki frajer jak on śmiałby się z choroby, a tym bardziej z jakiejś tam Czory, szmaty, którą Ewłogija brzydziłaby się wytrzeć nawet podłogę. Lecz plotka uparcie się powtarzała i chcąc nie chcąc Ewłogija nadstawiła ucha. W gruncie rzeczy — ńic szczególnego — podtrzymywano wersję, że po zniknięciu Czory Chocho przez dłuższy czas przeczesywał wszystkie burdele, aż wreszcie ją znalazł i przypomniał
0 danym słowie, a ona roześmiała mu się ponoć prosto w nos i posłała do diabła, co Ewłogija mogła sobie łatwo wyobrazić. Po tym incydencie Chocho jakoby się spił na umór, trafił na jakieś inne pomiotło
1 tamta zafundowała mu tę choróbkę. Inna wersja mówiła, że Chocho w ogóle Czory nie szukał, a po prostu rozchorował się z powodu tego oszukaństwa i drwin, których mu nie szczędzono na każdym kroku. Trzecia wersja wreszcie głosiła, że choróbkę zafundowała mu sama Czora, w co Ewłogija bardzo wątpiła, bo Czora nie miała jej gdzie zafasować, ale czy to wiadomo — szkaradne choroby chodzą po takich szkaradach jak ona. I niespodziewanie Ewłogija poczuła się za Chocha odpowiedzialna, w końcu to ona wepchnęła go w te brudne łapy. Ale wkrótce znów pochłonęło ją co innego. Nie posiadała się ze szczęścia z powodu dziecka, które swojego czasu wydała na świat, potem się go wyrzekła, a na koniec kosztem nadludzkich wysiłków i podstępów odzyskała. Zbyt słonecznie było wokół Ewłogiji, by chciała o kimkolwiek pamiętać, od dawna nienawidziła wspomnień, pragnęła być żywa, a prawdziwe życie nie lubi się oglądać wstecz. Utrzymywała się z robótek na drutach, znów uciułała trochę grosza, najęła majstrów, przystroiła dom i zaczęła się trząść nad dzieckiem. Uczucia macierzyńskie doprowadzały ją do o- błędu. Gotowała mu nawet wodę do picia, drobiła je-
itfMl
i -• - I-i IS 6 3 5W\'_. ..
l? ijj < |l>t 3} 4 Hi * •* ^iAii y a s jjnm
LjLpjH jS«*
ozenie, płakała razem z nim. Pod koniec listopada jednak na przedmieściu rozszalała się grypa i dzieciak się rozchorował. Przywiądł jakby zwarzony złym wiatrem. skulił się, a skóra wyschła na nim jak pergamin. Próżno Ewłogija biegała od domu do domu, by szukać dla niego leku. Próżno ubłagiwała staruszki, by parzyły mu wywary i odczyniały uroki. Dziecko marniało z każdym dniem, aż pewnej nocy Ewłogija znalazła je pod kołderką martwe. Wyschło jak łza, wyparowało na jej oczach. Wszystkie żebra można mu było policzyć. Pochowała je nie opodal ruin cerkwi, na tym samym miejscu, gdzie niegdyś przesiadywała, gdzie rozmawiała z niebem, a ono przeklęte ukryło przed nią tę straszliwą prawdę. Poranek był obrzydliwy, spowity mgłą, podziobany przez gawrony. Ziemia drżała z zimna. Serce Ewłogiji było martwe, tak martwe, że gdy dziecko zniknęło pod ziemią, jej serce nawet nie drgnęło, zupełnie jakby to je samo spuszczano między robaki. A wracając, zamiast pójść do siebie, skręciła do chaty Chocha. Wiatry już dawno wyszczerbiły okalający ją płot, ściany słaniały się jak po przebytej ospde, po szybach spływały krople ociekające błotem. Zastała go w łóżku, mokrego od potu, odczłowieczonego gorączką, i długo patrzyła na niego w świetle dogorywającego dnia. Przypominał upiora, niesamowitego i wychudłego, który wyłonił się spod ziemi. Tydzień później przeprowadziła się do niego.
I te dwie, tak samotne i obce sobie wzajem dusze zamieszkały razem...
ELEGIA DLA PTAKÓW
Nad polem zapada wieczór. Cienie akacji płowieją przy torach. Zrywa się wiatr, szeleszczą liście. Wkrótce wiatr cichnie i od końca do końca ściele się cisza. Jest wczesna jesień. Naokoło żywego ducha. Tylko gdzieś tam, na dnie tej nieprawdopodobnej pustki, trzepoce skrzydlate światełko. To chata Stefa. Wokół mej rozłożył się cmentarz — wieża ciosanych kamieni i kości, wśród których niekiedy buchają płomienie, strasząc ludzi i utwierdzając ich w przesądach. Na progu chaty siedzi Stefo, strażnik tej wieży... Między sumiastymi wąsami fajeczka, na kolanach strzelba, na dnie oczu łagodny uśmiech. Kto i kiedy go powołał na to stanowisko, pozostanie dla żywych tajemnicą, kiedy go z tego stanowiska odwoła — także. Wiadomo tylko, że Stefo i jego chata są starsi niż te groby. I jeszcze coś
— że Stefo lubi gwarzyć z tymi grobami, dlatego też wszyscy uważają go za trochę pomylonego... Jest noc. Ciemno. Tak ciemno, że Stefo widzi bielejące groby jak na dłoni. Wie, co jest na nich napisane, wie, co w sobie kryją. Może opowiedzieć życie każdego z nich. Jego pamięć to księga. Jeśliby ją rozwinąć, opasałaby całą ziemię. I w każdym zdaniu tej księgi zawarte jest jedno ludzkie życie, jedno cierpienie. Łudzą się ci, którzy sądzą, że zajmą tam więcej miejsca, łudzą się, jak tylko żywi umieją się łudzić. Lecz Stefo się nie łudzi, bo groby ma przed oczami. I co wieczór siedzi na przyzbie, pyka z fajeczki i kartkuje powoli tę dziwną księgę, by zająć czymś swoją myśl i łatwiej zasnąć... Dziś wieczór przyszła kolej na ród Hadżiego Pero. Ich gro-
bv leżą najwyżej i są najznamienitsze, toteż Stefo waha się, od którego z nich zacząć, od najstarszego, czy od najmłodszego, głowi się, z której strony rozpocząć swoją gawędę, chociaż i tak na jedno wyjdzie... I postanawia zacząć od najstarszego, a potem już po kolei...
Jest ciemno. Jesień. Stefo znów nabija swoją fajeczkę, ściska strzelbę między kolanami i pogrąża się w zadumie. Hadżi Pero był najstarszym mieszkańcem przedmieścia, pierwszym, Stefo zaś jest ostatnim, jeśli można się tak wyrazić. W owych czasach Stefo włóczy! się z wędrownym cyrkiem, a Hadżi Pero wznosił swój pałac przy torach — z bezlikiem okien i drzwi, które jako pierwsze witały słońce i jako ostatnie je żegnały... I właśnie wtedy spotkali się z Hadżim Pero, zupełnym przypadkiem się zeszli. Hadżi Pero był człowiekiem surowym, porywczym, a w tamtych czasach to się ceniło. Mocną miał pięść, bezlitosną, jednym u- derzeniem powalał konia, a na odpuście, na którym dobijali targu ze Stefem, był dokumentnie pijany, ale rozum miał trzeźwy, jak zawsze. — Ja jestem pierwszym człowiekiem na przedmieściu — powiedział mu wtedy Hadżi Pero, mierząc go ciężkim spojrzeniem. —
I poczynając ode mnie przedmieście zaczęło się rozrastać, ale wiesz, co mi przychodzi do głowy? Brak nam tu człowieka, który pochowałby nas jak się należy i zadbał o nasze dusze, żeby im na niczym nie zbywało... Dziwnie brzmiały te słowa, wypowiedziane przez jednego osobliwego człowieka, jakim był Hadżi Pero, a skierowane do innego osobliwego człowieka, jakim był w tamtych czasach Stefo, toteż dogadali się w lot i Stefo postawił sobie dom przy cmentarzu. Pobudował go z cegieł. Sam Hadżi Pero mu pomógł. Najął majstrów, a i trochę grosza zborgował, żeby Stefo mógł kupić wszystko, co trzeba, i od razu się zabrać do roboty. Bo też to robota! Ziemia w tych stronach kamienista, trzeba dobrze się znać na rzeczy. A Stefo kopał groby sumiennie, toteż nie odstępował go korowód jęczących staruszek — jedna chciała leżeć w głębszym, inna w szerszym. Wówczas cmentarz był jeszcze nowiutki, nie
więcej tniż furgon ludzi na nim leżał, kilkunastu starców prosto ze wsi, po których nikt nie płakał. Lecz 1 czasem cmentarz się rozrósł, wypełnił całą łąkę przed domem Stefa, a wkrótce rozprzestrzenił się i na rozległą połać wzdłuż torów. A nad całością po dziś dzień góruje grób Hadżiego Pero...
Jest ciemno. Jesień. Stefo zapala w garści swoją fajeczkę. Duma. Po czym postanawia trochę rozprostować kości, zarzuca karabin na ramię i niespiesznym krokiem przemierza cmentarz od końca do końca. I znów wraca myślą do Hadżiego Pero...
Silnym człowiekiem był Hadżi Pero. I z pewnością dożyłby ładnego wieku, gdyby nie ta jego słabość do bab. Własna synowa wpędziła go do grobu, Ewłogija
— Stefo dobrze wszystko pamięta. Rzadkiej piękności była to kobieta. Stefo widział ją, kiedy odprowadzano Hadżiego Pero w jego ostatniej drodze. Widział, jak stoi nad mogiłą i chłodno mu się przygląda. Dzień był jasny. Trawa dopiero oo wytrysnęła, zalewając wszystko wokoło. Wśród akacjowych gałęzi świergotały wróble. Stefo wykopał grób głęboki i przestronny, jaki się należał Hadżiemu Pero. I kto żyw płakał, jak to zwykle przy takich okazjach, oprócz jednej Ewłogiji, która w niewyjaśniony sposób przyczyniła się do tej śmierci. Na stare lata stracił dla niej rozum. Zgłupiał z kretesem. Własnego syna był gotów zniszczyć, byle tylko ją mieć. Lecz zamiast syna zniszczył swoją żonę, która nakryła ich któregoś razu z Ewłogiją. Nie zniosła tej hańby, biedaczka, zrozpaczona utopiła się w bagnisku. A potem z żalu za nią odszedł i Hadżi Pero, odszedł, bo z nią przeżył całe życie, a Ewłogija to tylko sen starczej wyobraźni, płomień, jak te, co teraz wybuchają na cmentarzu. Bezpłodna była Ewłogija, rozeszła się z synem Hadżiego Pero, przygarnęła cudzego dzieciaka, ale jej pomarł — niech mu ziemia lekką będzie. A potem zeszła się z Chochem, którego Stefo osobiście bardzo lubił. Chocho często kręcił się koło cmentarza,
ziół jakowychś szukał, to i pogawędzili sobie nieraz ze Śtefem. Jego grób jest tam, w dołku, i trochę na uboczu. bo i on sam lubił się trzymać z dala od ludzi, ale tak w ogóle dobra była z niego dusza. Ni stąd, ni zowąd rozchorował się chłop, czy to z urażonej dumy, czy z fałszywej miłości, jeden Pan Bóg raczy wiedzieć, i Ewłogija pielęgnowała go w chorobie, aż ludziska się nadziwić nia mogli. Gadali, że gdy Chocho oddawał duszę Bogu, piękna Ewłogija klęczała u wezgłowia i modliła się o jego uzdrowienie. A potem własną ręką zamknęła mu oczy, wykąpała go, ubrała i przez dwa dni czuwała u jego wezgłowia... Dziwne rzeczy dzieją się na tym świecie. Kiedy go odprowadziła na cmentarz, * zażyczyła sobie leżeć obok niego, i nawet miejsce sobie wybrała, i zadatek dała Stefowi. A teraz jej grób koło | grobu Hadżiego Pero, ni mniej, ni więcej. Zaszły wtedy pewne okoliczności... Piękna Ewłogija umarła śmiercią naturalną, leoz na przedmieściu pojawił się jej by- ły małżonek, syn Hadżiego Pero, i to on zarządził te zmiany. Postarzał się, przetracił cały majątek, wychował dzieci z dala od tego miejsca, o czym dowiedziano się później, lecz rana, którą mu zadała swojego czasu Ewłogija, na nowo go tu sprowadziła. Taka to już była kobieta — nie sposób zajwmnieć zła, jakie wyrządziła.
A więc, najnieoczekiwaniej pojawił się syn Hadżiego Pero i prosto do Ewłogiji... Dzień był ciepły, wiosenny...
Piękna Ewłogija odeszła z tego świata poprzedniego ranka — wystrojona jak na wesele spoczywała na łóżku.
Jej usta błyszczały niczym złoty pieniążek... Syn Hadżiego Pero wszedł do izby, padł koło niej na kolana...
A każdy, kto umiał patrzeć, widział, że to człowiek skończony, który przybył tu, by znaleźć śmierć u boku pięknej Ewłogiji. Wszyscy zdążyli już o nim zapomnieć, lecz gdy zobaczyli go w tym stanie, zadrżeli i zapamiętali na długo. Starzy mawiali — człowieka poznać po tym, jak umiera... Syn Hadżiego Pero zrobił to po męsku. Podciął sobie żyły w stodole ojca, krwią zmywając grzech jego lubieżności i swojego mazgaj- •stwa wobec tej szalonej i płomiennej kobiety, która na łożu śmierci wyglądała na świętą... Oto jak było. A potem ich oboje pogrzebano koło siebie, u boku starego
Hadżiego Pero i w. ten sposób na zawsze przysypano popiołem tę historię... Ale z niej i tak zostały już tylko okruchy...
Kwatera Hadżiego Pero... Najznamienitsza kwatera na przedmieściu... Teraz zarosła trawą i Stefo ciągle sobie obiecuje, że ją oczyści i ciągle odkłada to na później. Stary już jest, sam już w wieku Hadżiego Pero, jeśli nie starszy. Znużyło go to wieczne łażenie w kółko, jeśli nie liczyć takich rundek jak ta teraz, żeby rozprostować kości i odegnać sen... Jest wczesna jesień. Trawa cichnie mu pod stopami. Wkrótce jego spacer dobiegnie końca. Wtedy Stefo znów siądzie na swoim miejscu, nabije fajeczkę, położy strzelbę na kolanach i znów się zaduma...
Naprzeciw kwatery Hadżiego Pero znajduje się kwatera mecenasa Nuchowa. Wygląda bardziej z miejska, bo nad nią unoszą się dwa aniołki, łakie jakie rysuje się na obrazkach. To najładniejsza rzecz na cmentarzu i Stefo bardzo te aniołki lubi. Zwłaszcza o zachodzie słońca, gdy ozłocone promieniami jakby przefruwają z pomnika na pomnik. Wyrzeźbił je mąż Katiny, kamieniarz. Na specjalne zamówienie mecenasa Nuchowa je wyrzeźbił, po śmierci żony mecenasa, madame Sini- gerskiej. To była najbardziej mroczna śmierć na przedmieściu, tak mroczna, że tylko mecenas Nuchow byłby w stanie ją wyświetlić, czego jednak nie zrobił. Swojego czasu Nuchow rozszedł się z żoną, bo zdradziła go z jakimś tam Peszem, znienawidził wtedy madame Si- nigerską, a jakby nie dość było tego, odsunął się i od swojej pracy, przedmieście zaś zamartwiało się, że utraciło adwokata, ponieważ wówczas wszyscy procesowali się ze wszystkimi o byle co. Nie do wiary, że taka, trzeba to sobie otwarcie powiedzieć, mało rozgarnięta osoba, jak madame Sinigerska potrafiła zrujnować życie tak wybitnego człowieka jak mecenas Nuchow, który mógłby zapędzić w kozi róg choćby i samego diabła. Ale ich sprawa była mocno zagmatwana. Opowiadano,
że z powodu swojej madame Sinigerskiej, Nuchow doprowadzi! się do takiej desperacji, że chciał się trtić, lecz na szczęście tuż przedtem zmorzył go sen, madame Sinigerska zaś weszła do jego pokoju, zrozumiała rzecz po kobiecemu i zamiast niego wypiła truciznę... Po tym jej głupim geście mecenas Nuchow jakby się odrodził. Znów zaczął bywać wśród ludzi, swój wielki dom zamienił nieomal w zajazd i rozwinął bujną działalność, która unieśmiertelniła jego imię na co najmniej dwadzieścia lat, jeśli nie więcej. A dla madame Sinigerskiej i dla siebie zamówił u kamieniarza właśnie te aniołki, które teraz trzepotały Stefowi przed oczami. Kamieniarz był spokojnym poczciwcem, wiernym kompanem kieliszka. Krył w sercu stary ból po swojej żonie Katinie, którą pewnego ranka znaleziono zamarzniętą i półnagą w pobliżu budki dróżnika przy torach. I według Stefa ten swój ból przelał kamieniarz w owe dwa aniołki. Rzeźbił je blisko rok, na oczach Stefa je rzeźbił. Pił i rzeźbił, a teraz jeden z tych aniołków jest obrazem Katiny, bijąca od niego skryta tęsknota sprawia, że dusza w człowieku omdlewa. Kiedy aniołki były już gotowe, mecenas Nuchow osobiście przyjechał je obejrzeć i odpowiednio wynagrodzić kamieniarza. Zajechał automobilem, wysiadł ciężko i długo wpatrywał się w aniołka z obrazem Katiny, jakby ta kobieca tęsknota i jemu była znajoma. Kamieniarz spuścił głowę i milczał. Mecenas Nuchow także się nie odzywał dłuższą chwilę, po czym wyciągnął z kieszeni portfel, lecz kamieniarz nie chciał przyjąć ani grosza. Duszę swoją zamknął w tym kamieniu, a na ludzką duszę nie ma ceny, co bez trudu zrozumiał tak mądry człowiek jak mecenas Nuchow, którego jakiś czas potem pochowano z wielkimi honorami, według izasług. Pod koniec życia Nuchow bardzo zżył się z przedmieściem, świadczył wszystkim bezpłatne usługi i chociaż niektórzy się z niego podśmiewali, stał się legendą. Bo ludzie zachowują w pamięci jedynie szlachetne charaktery. I choć teraz mecenas Nuchow ma swój grób, faktycznie pozostał jakby bez grobu. Żyje w ludzkich opowieściach, a czyż można chcieć więcej...
Nad polem buszuje wiatr, szeleści wokół Stefa. A on znowu wstaje, wchodzi do domu, wynosi stamtąd szubę, otula się nią i znowu przysiada na progu. Nie ma ochoty sam siedzieć w izbie. Jakoś mu tam pusto, a i przywykł już tak na powietrzu, wśród grobów. Lepiej mu się z nimi gwarzy. Lecz wiatr staje się coraz bardziej natarczywy, gramoli się po gałęziach akacji. Stefo odwraca się więc do niego tyłem, zapala w garści swoją fajeczkę i, nie wiedzieć dlaczego, pogrąża się w zadumie nad grobem Szyjaka, znajdującym się tuż obok kwatery Nuchowa...-
Dziwna rzecz... Niby Szyjak był człowiekiem zwyczajnym, jak wszyscy inni, a jednakowoż i on stał się czymś w rodzaju legendy. Powszechnie było wiadomo, że się zastrzelił z dwururki po tamtej stronie bagniska i to w nie wyjaśnionych okolicznościach, ale o tym nikt nie chciał pamiętać. Szyjaka zachowano w pamięci jako wspaniałego gawędziarza, który mógł iść w zawody choćby i z samym mecenasem Nuchowem. Lecz zapamiętano go także dzięki jego umiłowaniu przyrody, a już zwłaszcza tego bagniska, które teraz przemienione w rezerwat okazało się główną atrakcją okolicy. Nazywają go dziś rezerwatem Szyjaka, dyrektorem rezerwatu zaś został Szyjakowy wnuk, młody człowiek ze skórzaną torbą na ramieniu i w butach z cholewami. Często zachodzi tu do Stefa, bo do rezerwatu stąd dwa kroki, i pokpiwa sobie z niego. Ale Stefo zna się na żartach, a i te jego żarty są jak starego Szyjaka — miękkie i delikatne, aż dziw bierze, że dwaj ludzie mogą być do siebie podobni jak dwie krople wody, nawet w wymowie. Wygląda jednak na to, że częściej wnuk wdaje się w dziadka, bo Szyjakowy syn w niczym, ale to w niazym ojca nie przypominał. Swojego czasu był szoferakiem, woził towar do miejscowego sklepiku, lecz po śmierci ojca nagle się rozpił, zaczęło go coś drążyć od środka, potem rzucił żonę, czyli Szyjakową synową, zapadł się pod ziemię i nikt o nim dziś nie pamięta. A na przykład Szyjakową synową pamiętają. Okazała się dzielną kobietą. Odchowała chłopaka na schwał, wy-
kierowała go nawet na dyrektora rezerwatu. Teraz bagienne trzciny śpiewają na wietrze, a wśród nich brodzą najrozmaitsze ptaszki i raz po raz odzywają się ludzkim głosem — szi-szi-szi-szijak, szi-szi-szi-szijak... Dziwne dziwy. Szyjak tu sobie leży, a one tam wołają jego imię. Znakiem tego, Szyjakowa dusza musi być tam, w bagnisku, w coś skrzydlatego musiała się przerodzić ta jego dusza, tak jak przerodziła się w pszczołę dusza starej Ikoniji. Ta historia z pszczołą to też jakby legenda, zmyślenie jednym słowem, bo i samo życie podług Stefa jest zmyśleniem. I to najdziwniejszym zmyśleniem pod słońcem, bez którego ludzki żywot funta kłaków nie byłby wart... Grób Ikoniji przycupnął na uboczu i na pierwszy rzut oka wygląda na zaniedbany, ale osobliwa rzecz — na wiosnę zawsze tam aż gęsto od kwiatów i pszczół. Całymi rojami zlatują się lekko- skrzydłe, jakby oddając hołd, zbierają pyłek z grobu i odlatują. Jeśli zaś chodzi o zmyślenie, to Stefo mógłby przekonać każdego niedowiarka, bo na tym jego cmentarzu, który rozpełzł się we wszystkie strony jest i jeden zmyślony grób, bez nieboszczyka. To grób Kęsa. Kesa, którego porwała rzeka, powlokła z sobą w nieznane i sama go pogrzebała, lecz dzięki temu masa ludzi z przedmieścia podostawała kawalerki, a nawet i mieszkania, zatroszczono się także i o rzekę, oczyszczono ją z brudów, bo przepływała przez bagnisko, zamienione przecież w rezerwat, jakże więc inaczej. I wtedy, w dowód szczególnego szacunku dla starego Kesa, ludziska wystawili mu grób, w którym pochowali jego kamasze. Samą rzekę zaś przechrzcdli na Kęsowy Wąwóz, o czym Kęsowi nawet się nie śniło, lecz na co w pełni zasłużył swoim długim, niełatwym życiem...
Ech, życie... Mroczne życie... Stefo ocknął się. Szuba już dawno zsunęła mu się z ramion, wiatr omiótł wszystko wokoło. Spik go bierze, a i jego myśli zaczynają się rwać, jak to u starego człowieka — to uciekną do tyłu, w ciemność, to wyrwą się do przodu, ku światłu. Lecz Stefo nie poddaje się senności. Znów narzuca szubę i postanawia do późna przesiedzieć na dworze. Po
tem przychodzi mu do głowy, że najlepszym sposobem na odegnanie snu będzie ponowny spacer po cmentarzu. Więc znów wstaje i znów rusza przed siebie — cicho i niepostrzeżenie jak cień. Punktem orientacyjnym jest dla niego grób Megleny. Przy grobie Megleny senność zazwyczaj pierzcha i Stefo może już sobie dumać całymi godzinami...
Ten grób stał się sławny dopiero po jej śmierci. Przez długi czas było o Meglenie całkiem cicho. Aż pewnego dnia przy grobie pojawił się młody mężczyzna. Dziwne piętno nosił ten człowiek na twarzy, jakby wojnę przeżył albo i światową katastrofę. I zaczął pielęgnować mogiłę, aż się nagle przeobraziła. Widać, Meglena była jego matką, bo wystawił jej wspaniały pomnik, Stefo zna się na tym, z czarnego marmuru go wystawił, a na nim wypisał imię i daty, które wytyczały jej życie. Bez wątpienia ten grób stał się najpiękniejszy ze wszystkich, toteż Stefo zainteresował się młodym człowiekiem. Ma się rozumieć, zasięgnął języka u staruszek, które stale miały do niego jakąś sprawę. Jedna z nich przypomniała sobie. Faktycznie był rodzonym synem Megleny, ale już dawno odszedł z przedmieścia i dlatego nie pozostawił po sobie imienia, tylko głupie przezwisko — Kondor, które w żaden sposób nie pasowało do jego zachowania, ani do wyglądu. Przychodził na grób dzień w dzień, wystawał nad nim godzinami i rozmyślał. Tam też chyba się poznali | wnuczką Spaseny, która często tu zaglądała. Wnuczka Spaseny wyrosła na piękną pannę — wiotką i wysoką, a charakter o- dziedziczyła wypisz, wymaluj po babce, twardy jak krzemień. A i spojrzenie miała takie samo — niebieskie i chłodne niczym sztylet, ale nie przychodziła na grób Spaseny — nie było go tu, odwiedzała inny, na którym pyszniła się pięcioramienna gwiazda, wyróżniając go spośród wszystkich pozostałych. To grób jej przybranego ojca, milicjanta, który przed laty adoptował ją i wychował, a potem zginął bohaterską śmiercią, godną munduru, jaki nosił, podczas wypełniania obowią
zków służbowych. Stefo z jednej strony bał się tego milicjanta, lecz z drugiej — miał dla niego wiele sympatii. Znał się chłop na swoim fachu. Każde przestępstwo umiał rozwikłać, chwytając złoczyńcę, nim się zdążył obejrzeć. Jego ostatnie śledztwo dotyczyło włamania w biały dzień z podwójnym zabójstwem. Milicjant bardzo sprytnie wytropił przestępców, lecz w decydującej chwili jeden z nich wystrzelał w niego pełny magazynek, po czym ma się rozumieć został schwytany. Na ten pogrzeb przyszło całe przedmieście. Już z nowych bloków, bo stare domy dawno starto z powierzchni ziemi. Takiego udanego milicjanta mieli po raz pierwszy. Nad jego grobem przemawiali niemal wszyscy, lecz najlepiej o jego zasługach wyraził się były dzielnicowy — człowiek masywny, reprezentacyjny, do którego miano zaufanie. Długo nie mogli ludzie odżałować młodego milicjanta, którego sprężysty krok na wszystkich działał uspokajająco, lecz najdłużej płakała po nim wnuczka Spaseny. Płakała po nim jak po rodzonym ojcu. Co drugi dzień przychodziła na jego grób, siadała na ławeczce i patrzyła gdzieś w dał, ku torom kolejowym. Aż któregoś dnia Stefo zauważył, że podszedł do niej jedyny syn Megleny, ten którego przezwano niegdyś Kondorem, po czym razem wyszli z cmentarza. A potem już razem zaczęli przychodzić i razem odchodzić. I tak trwało, dopóki pewnego dnia nie zniknęli na zawsze pośród wielkiego miasta, które lśni tam, na horyzoncie, rzucając na cmentarz swoje samotne blaski...
Wielkie miasto... Stefo od wieków tam nie zaglądał jeszcze od czasów swojej odczłowieczonej młodości, którą czas zatarł w jego pamięci z niebywałym mozołem, a przynajmniej uczynił ją możliwą do zniesienia dla takiego człowieka jak on... Najlepiej się czuł Stefo na cmentarzu. Tutaj upłynęło całe jego świadome życie — wśród żywych, którzy odprowadzają zmarłych, i wśród zmarłych, którzy polegują tu niczym ptaki, uważnie przypatrując się żywym... Przez cały ten czas ani po
isz
myślał o ożenku, a i nie było takiej potrzeby. Siedzi sobie tutaj, pyka z fajeczki i rozmyśla — tego wieczoru o jednych, drugiego — o innych...
Jest noc, jesień... Fajeczka Stefa już dawno zgasła. Wiatr ucichł. Czas spać. On zaś nadal wędruje niczym nieznany Ahaswer, myśli...
A przed nim ścielą się groby — jasne ślady tego życia i... następnego.
, 9 «T4 tli WiSif * »«
«i. •+%*' U* ,!* y f f5*
IL
4PO#>lS
Sugf»’',/