Tomow Aleksandyr ELEGIA DLA PTAKÓW KIK

Tomow Aleksandyr

ELEGIA DLA PTAKÓW



Dość było jednej chwili, by Stefo zapałał żądzą za­mordowania inspektora śledczego — tej mianowicie, w której ujrzał swoją nieletnią siostrę pełzającą u je­go stóp w policyjnej kancelarii, obezwładnioną perwer- sją, jakiej musiała się poddać, by nie zemrzeć z głodu lub nie zdechnąć na ulicy, co wyszłoby jej pewno na lepsze. Podjęcie samej decyzji trwało jednak całą wiecz­ność. Ale dzisiaj i to już było tylko przeszłością — ża­łosną, rozdzieraną zwierzęcym strachem o własną skó­rę, która wisiała na cherlawych apaszowskich kościach ludzkiego śmiecia, w początkach owego upiornego ro­ku, który w kalendarzu figurował jako 1925*. Jedyne co mu teraz pozostawało to zdobyć pistolet i zabić czło­wieka, który ciągle jeszcze niczego nie podejrzewał, i którego jedyną winą było to, że posiadał władzę i użył jej, by zrobić z jego siostry prostytutkę. O pół­nocy Stefo wymknął się ze swojej kryjówki i postano­wił raz jeszcze rzucić okiem na willę. Od paru miesię­cy przemieszkiwał na cmentarzu, a konkretnie w jed­nym i grobowców, niejakiego pana Bełowa i jego fa­milii, kamiennym, z niszami, w których pyszniły się ikony o oczach wyłupionych przez czas, a pod nimi, lampki oliwne przyświecające Stefowi przy kolacjach złożonych z tego, co zostawiano drogim zmarłym**. Po jedzeniu wyciągał się obok nich na swoim brudnym

sienniku i wsłuchiwał w ziemię, która pożerała wszy­stko wokoło, ścierając to na proch, na nice, by było jak na początku. W oddali migotało miasto, zanurzone w zimowej nocy, podstępnej, sprzyjającej takim jak on, i ruszył w tę noc, ścigany przez bestię, którą już w sobie na dobre rozbudził. Całe jego życie się do tego przyczyniło, już same narodziny w którymś z miej­skich szaletów z matki nimfomanki, czy diabli wiedzą jakiej, ale w każdym razie zboczonej, jak zresztą ca­łe to miasto z ową otchłanią sierocińca, gdzie Stefo znalazł się błyskawicznie ku radości zgrai tamtejszych bandziorów, którzy o świcie, smarowali mu twarz łaj­nem, albo wtykali między palce <u nóg skrawki szmat i zapalali je, by budziło go skwierczenie własnego mię­sa. Gdy po latach odkrył jakimś przypadkiem, że ma siostrę, pomyślał, że coś się wreszcie zmieni, i rzeczy­wiście mogło się zmienić, wtedy gdy wynajął ten po­koik na poddaszu, lecz wkrótce przyszło to absurdal­ne oskarżenie o kradzież w łaźni, gdzie pracował jako kąpielowy, a potem wyrzucenie na bruk, paroksyzmy głodu, nieustanna ucieczka przed tajniakami, przed ich psim węchem, który kazał im aż do upadłego ści­gać takich jak Stefo, by zapomnieć za wszelką cenę

o własnym upodleniu, o kompleksie pariasów do brud­nej roboty, którzy niegdyś marzyli, by być kimś, jak tysiące, miliony im podobnych, pod którymi wcześniej czy później rozwierało się bagno. Nigdy nie zabił człowieka. Nie miał mu nawet kto poddać ta­kiej myśli. Ta suka, matka, wydała go na ten parszy­wy świat pogrążywszy się już bez reszty w alkoholo­wej otchłani, naznaczając go tym samym raz na zaw­sze piętnem dziedzicznej melancholii, wrodzonym stra­chem przed rzeczami, przed ludźmi, przed wszystkim. Przemykał się wzdłuż płotów, wzdłuż murów, gdzie w każdej chwili mógł zniknąć w jakiejś bramie, bu­dząc popłoch wśród zakochanych par swoją kościotru­pią fizjonomią lub płosząc jedną z tych kobiet, w któ­rych zawsze widział swoją siostrę, jej szklane oczy i niewyraźnie przezierające przez nie jego własne. Zbliżył się do willi od strony Doktorskiego Ogrodu, ^ zajął swój stały punkt obserwacyjny i długo, bezmyśl­

nie się w nią wpatrywał. Była duża, piętrowa, z we­randą, która niekiedy rozbrzmiewała muzyką, śmie­chem, innym zaś razem pozostawała ciemna, tak jak teraz, a raczej jarzyła się, lecz od zewnątrz, w bladej poświacie księżyca. Stefo obmacywał ją wzrokiem ty­siące razy, przeliczył już dawno wszystkie okna razem i z osobna, a w każdym z nich najmniejsze lufciki, boczne i górne, i wszelkie. Odnosił wrażenie, że po­rachował też wszystkie liście rosnących pod nimi krza­ków, każde źdźbło perzu porastającego ścieżkę do drzwi wejściowych, do tych kręconych schodów wiodących na pierwsze piętro, do jego gabinetu, do tego fotela, w którym miała dosięgnąć go śmierć. Niekiedy dla ku­rażu Stefo wmawiał sobie, że byłby w stanie udusić go gołymi rękami, kocem, poduszką, chcćby jeszcze dziś, tej nocy, dopaść go w łóżku, lecz zaraz drżał obezwładniony strachem, że nie sfcąrcay mu sił, że ro­le mogłyby się odwrócić. Poczuł nagło zapach świeżego chleba i instynktownie wpił wzrok w pobliską piekar­nię. Wokół było niezmiennie pusto i właśnie ta pustka przypomniała mu, że musi coś przełknąć, jeśli chce zrealizować swój plan. Wymknął się ze swojej kry­jówki | dopadł małego okienka, za którym jarzył się piec. Ogień rozpalił jego myśli. Stefo zbił szybę i wślizg­nął się do środka. Zapach chleba zacisnął mu żołądek w twardą gulę, która zaczęła szaleć i rwać mu trzewia na strzępy. Łapczywie połykał wielkie kęsy, nieomal dławiąc się i czując jak rozdzierają mu gardło. Ciepło pieca obezwładniło go, powaliło na ławę, ukołysało do snu. I dopiero gdy policjant wsunąwszy głowę przez rozbite okienko zainteresował się, kto jest w środku, Stefo ocknął się i dał susa w głąb piekarni, kryjąc się wśród niecek. Policjant był młody, poznał to po gło­sie, po sposobie, w jaki wyważył drzwi, po krokach, które zatrzymały się tuż przy piecu. Traf chciał, że odblask ognia oświetlił jego szyję, wypukłe jabłko Adama, do złudzenia przypominające haczykowaty dziób. Nigdy później Stefo nie umiał sobie wytłuma­czyć, dlaczego właśnie w to miejsce zamierzył się pie­karską łopatą. Cios zadany ostrzem był straszliwy i desperacki, lecz krew nie trysnęła i to go uspokoiło.

Pierwszą rzeczą, którą potem zrobił, było odstawienie łopaty do kąta. Rozejrzał się. Policjant nadal leżał na cemencie -— nieobecny, obcy. Dalej wszystko robił jak we śnie, jakby to nie on sam, lecz ktoś inny w jego skórze wyciągnął po omacku pistolet z kabury .i, nie wiedzieć dlaczego, wymknął się z powrotem przez okno, chociaż drzwi były już wyważone i otwarte na oścież w czarną noc...

Inspektor Meranzow zjawił się na miejscu przestęp­stwa dopiero późnym popołudniem i to w paskudnym, co mu się często zdarzało ostatnimi czasy, nastroju, i co natychmiast odbiło ¡Się na tym i tak' parszywym śledztwie. Od kilku miesięcy coraz boleśniej Meranzow uświadamiał sobie brzemię własnego ciała, swoich za- trofizowanych mięśni, które o świcie wyciągały go z łóżka, prowadziły do łazienki, podnosiły ku jego za­padłym policzkom brzytwę, wyliniałą szczotkę do zę­bów, zwietrzałą wodę kolońską, wciskały go w szare garnitury, doprowadzały do kancelarii, do tych, spara­liżowanych spojrzeniem jego wyłupiastych oczu, pod­władnych i jeszcze bardziej sparaliżowanej klienteli, do tych piór, protokołów, maszyny do pisania, do wszyst­kich tych rzeczy, na widok których ogarniała gó nara­stająca z biegiem lat alergia. A potem do tych barów, melin, knajp, gdzie wtykając mu jego dolę łasiła się do niego cała ta zgraja fagasów, sutenerów i ladacznic; do tych przesiąkniętych alkoholem nocy, które zatruwały go swoją bezsennością, do tych drzew, ulic, bruków, do całej tej obłąkańczej paranoi, zwanej życiem: paranoi, która już dawno uśmierciła jego studenckie iluzje, je­go żałosną rodzinną idyllę z fabrykanoką jedynaczką

o zboczonym spojrzeniu hermafrodytki i królewskim wianie, które pchnęło go niegdyś w otchłań lubieżno- ści, w odmęty żądzy, by mu udowodnić, że w gruncie rzeczy wszystko jest bezsensowne, że człowiek nigdy nie wyjdzie poza swój żałosny kontur, zakreślony przez naturę, że zawsze pozostanie tylko zwierzęciem, któ­re na darmo próbuje dowieść samemu sobie, iż nim nie jest, lecz z czasem znużone bezowocną walką pod-

daje się pierwotnym instynktom, zamieniając się w maszynę do wydalania, która pewnego dnia zacina się, zżarta przez prostatę, a wtedy to zwierzę zaczyna ro­bić pod siebie i wyć z bólu, zrozumiawszy, że zostało oszukane przez wszystko i przez wszystkich w samej swojej istocie, i że jedyną jego szansą było nigdy się nie urodzić. Mój Boże, gdybyż Meranzow mógł prze­widzieć, że doprowadzi się do takiego stanu — wtedy, w tej swojej dalekiej i złotej młodości, która teraz wydawała mu się progiem wielkiego kłamstwa, w tam­tym złudnym azylu, w zaciszu kupieckiego domu ojca na peryferiach Sofii, w półmroku pokojów, gdzie czy­tywał Nietzschego — teraz już wiedział, że interpreto­wał go błędnie — z pewnością strzeliłby sobie w łeb. Lecz ta paszcza rozwierała się powoli, ukazując z po­czątku swoje wargi, język, po którym człowiek ześli­zguje się do środka i dopiero wtedy zatrzaskują się za nim zęby zmuszając go, by pełzł głębiej i głębiej, w ■zupełną ciemność, w śmietnisko, w sam środek po­myj, aby pewnego dnia stanąć przed taką oto rozbe- beszoną piekarnią i jeszcze bardziej niż ona żałosny­mi podwładnymi. Meranzow, nawet na nich nie spo­jrzał. Nienawidził ich tak serdecznie, jak tylko człowiek jego pokroju może nienawidzić sobie podobnych, tych ich ponurych pysków, przymilnych gestów, idiotycz­nych uśmieszków, wytartego słownika, ograniczające­go się do paru wulgarnych epitetów, do smutnego żar­gonu łajdaków, którzy obcując tylko z przestępcami, sami się do nich upodobnili. Gdyby mógł zastrzeliłby ich własnoręcznie, a zresztą chętnie zlikwidowałby i sa­mego siebie, lecz z doświadczenia wiedział, że tacy jak oni i jak on, należą do najbardziej tchórzliwych, że są niczym hieny, co jest zarazem ich bolesnym kom­pleksem, i to doprowadzało go do tym większej pasii, każąc gryźć paznokcie aż do krwi i patrzeć bezmyśl­nie przez okno piekarni. Ubiegłej nocy ktoś je wybił, żeby się nażreć do syta, a potem stuknął policjanta

no i dobrze. Meranzow sam by tak zrobił, gdyby mógł mieć pewność, że ujdzie mu na sucho, zrobiłby to dla samego dreszczyku, żeby zmienić coś wreszcie w tej swojej żałosnej egzystencji trupa, którym fak­

tycznie był, z tą jednak różnicą, że mógł jeszcze my­śleć, a tym samym cierpieć z tego powodu. Pobież­nie dokonał oględzin piekarni i ciała policjanta, a tak­że rozmaitych pozostałych po nim drobiazgów, któ­re go przeżyły, i dopiero po powrocie do domu, gdy wstrzyknął sobie porządną dawkę morfiny, dla stłu­mienia bólów w przewodzie moczowym, zastanowiło go, że przy zabitym nie znaleziono brani i zamyślił się nad tym już poważniej. Zapadał wieczór. Za oknem gęstniał zimowy mrok. Latarnie mąciły go przyćmio­nym światłem i Meranzow odruchowo obliczył odle­głość od swojego domu do piekarni naprzeciwko, a za­raz potem — od piekarni do miejsca, gdzie normalnie stał policjant. To go na moment zajęło, przypomnia­ło mu pierwsze lata kariery, kiedy nie miał równego sobie w rozwikływaniu najbardziej fantastycznych na­padów, mordów i samobójstw, na dnie których zaw­sze kryły się kobiety, służące, dziwki, całe to pełzają­ce ścierwo nazywane przez męską połowę w przy­pływie kretyńskiego rozrzewnienia — słabą płcią, anio­łami, kwiatuszkami, itd., a którym Meranzow gardził, niszcząc je z wyrafinowanym okrucieństwem, ponie­waż miał okazję poznać je na wylot, z całym jego wy­rachowanym egoizmem i perfidną naturą, pożera­jącą wokół siebie wszystko, z początku dla przy­jemności, a potem, żeby się rozmnożyć, podwoić i po­troić, żeby pozostawić komuś w dziedzictwie swoje zbo­czenia, swój strach przed tą z kosą, wszechwładną, przed którą nie ma ucieczki. Niewątpliwie i w życie tego nieboraka zaplątała .się któraś z nich — najpew­niej w postaci marzenia, mirażu, ponieważ biedacy w jakiś szczególny sposób patrzyli na te nieprzystępne istoty, na ich biodra i piersi, nie zastanawiając się, że to jest w gruncie rzeczy tylko mięso, skóra nie inna niż ich własna, karma dla robaków — wykończyła go i doprowadziła do kresu' rozpaczy,' a dalej była j-uż piekarnia, policjant, agama, nie znająca granic. Me­ranzow spróbował sobie wyobrazić tego osobnika — odpychający, rozwścieczony potwór, według wszelkie­go prawdopodobieństwa amator, więc tym bardziej niebezpieczny;, postawił się na jego miejścu w ową

zimową noc, podporządkował go swojej chorobliwej wyobraźni, swojej nieubłaganej logice, zapamiętał się w tej grze i dopiero gdy mu się znudziła, nagle uprzytomnił sobie pewien z pozoru błahy szczegół, na który początkowo nie zwrócił uwagi. Przestępca mógł się zbliżyć do piekarni nie zauważony tylko i wyłącz­nie od strony jego willi, tym bardziej że Meranzow znał dobrze myśliwski węch świętej pamięci policjan­ta, który był gliną z powołania. I natychmiast wy­kręcił numer jednego ze swoich najlepszych agentów...

Stefo zabił agenta w identyczny sposób jak poli­cjanta, znienacka, gdy tylko zobaczył, że wychodzi z willi z ręką w kieszeni płaszcza i kieruje się w je­go stronę. Sam zdumiał się wystrzałem, który odbił się echem ,w brzuchu tamtego, zgiął gc wpół, kazał mu spuścić głowę i dotknąć własnej krwi. Opamiętał się dopiero na cmentarzu, wśród pomników i krzyży. Usiadł na jakimś nagrobku i odczekał, aż serce wróci na swoje miejsce. Uciekał, na przełaj przez opłotki, oszołomiony świszczącym w uszach powietrzem, tra­piony myślą, że Meranzow rozgryzł w jakiś sposób jego plan, udaremniając go raz na zawsze. To Stefa przeraziło, kazało mu wziąć się w garść, ponownie nabić pistolet i wrócić w pobliże willi, nie bacząc na ryzyko, że może zostać schwytany na miejscu prze­stępstwa. Przez moment nawet tego zapragnął i to jakby ostudziło trochę jego rozgorączkowany umysł. Zauważył policjantów przed werandą, a właściwie ogni­ki zapalonych papierosów i wrócił do swojej kryjówki. Tego samego dnia dowiedział się od dwóch staruszek, plotkujących pod grobowcem, że zabił jednego z naj­bardziej doświadczanych agentów Meranzowa, i to spo­wodowało jego drugi rajd, który sparaliżował całą sto­licę. Dokonał go późnym popołudniem, dosłownie w samym centrum, w największym ścisku, z nadzieją, że zaskoczy Meranzowa w kancelarii, lecz ni stąd, ni zowąd nadział się tam na dwóch jego agentów, któ­rzy szykowali się do przeprowadzenia generalnej czy­stki. Zastrzelił ich z zawziętości, nim zdołali krzyknąć,

U

i znów wywinął się nietknięty, ukrywając się w pojem­niku na śmieci pod schodami i wsłuchując w paniczną bieganinę wokół siebie. Ostatniego zabójstwa dokonał

o północy, gdy wymykając się z bramy wpadł na ja­kiegoś tłuściocha w futrze, który spróbował go zatrzy­mać i dosłownie się na niego zwalił...

Tego samego wieczoru Meranzcw opuścił Sofię. Prze­dział nocnego pociągu był pusty, przesiąknięty odo­rem rakiji, marnych papierosów, moczu. Nie było prą­du, nie było pasażerów, nie było żywej duszy, i tylko żałosne światełka dworcowych latarni kłuły go w oczy. Nad ranem przesiadł się do innego pociągu, zatłoczo­nego, pełnego ponurych, odczłowieczonych parmanent- ną nędzą ludzi. Obecność tej hałastry uspokoiła go, pogrążył się w bolesnej melancholii. Popołudnie za­stało Meranzowa na tylnym siedzeniu rozklekotane­go wiejskiego autobusu, gdy bezmyślnie gapił się na okoliczne pagórki. Niegdyś przyroda go zachwycała. Teraz napawała przerażeniem — była martwa, była tak skonstruowana, aby wcześniej czy później zmiaż­dżyć wszelką żywą istotę, która po niej pełzała, drą­żyła ją, wysysała z niej krew. Wysiadł przy sanato­rium, minął je i znalazł się przed kliniką psychiatry­czną. Kobieta, którą do niego przyprowadzono, była młoda, z podkrążonymi chorobą oczami, zapatrzony­mi gdzieś poprzez niego, poprzez ich minioną miłość, nim się ożenił, w czasy, gdy jeszcze z nadzieją spoglą­dał w przyszłość. Zwrócił się do niej po imieniu. Nie słyszała go. Jedyna istota, którą Meranzow kiedykol­wiek kochał i którą zadręczył z elegancją konesera. Nazajutrz podwładni znów widzieli go w Sofii, w kancelarii, pożółkłego niczym cytryna, lecz z fana­tycznym ogniem w oczach. Osobiście przejął śledztwo w sprawie zabójstw. W ciągu niespełna tygodnia przez jego ręce przeszły dziesiątki akt zawodowych i nie­zawodowych morderców, złodziei, oszustów, sadystów, zboczeńców; przeprowadził setki konfrontacji, porów­nał tysiące odcisków palców i pobrał drugie tyle od

podejrzanych, przesłuchał fantastyczną liczbę świad­ków, fałszywych i prawdziwych, nie kwestionując ni­kogo i niczego, a już najmniej faktu istnienia kogoś, kto postawił sobie za cel zabić jego, Meranzowa. Wy­cisnął z nich wszystko, co się dało, miał ich w garści, | wyjątkiem tego jednego, którego szukał. Pod koniec drugiego tygodnia ostatecznie pożegnał się z logiką i postawił na absurd. Wywrócił do góry nogami wszy­stkie szpitale, meliny, przytułki, kazał ekshumować kilku niedawno pogrzebanych, którzy wymknęli mu się, nim zdążył ich przesłuchać. W grobowcu Bełowa któryś z jego agentów natrafił na siennik. Meranzow kopnął ten barłóg z obrzydzeniem, kazał rozpruć. Nie znaleziono nic podejrzanego. Tego samego dnia do­konano zabójstwa na drugim krańcu Sofii i Meranzow pospieszył tam. Okazało się, że to międzysąsiedzkie porachunki. O północy był z powrotem w grobowcu. Ktoś przez dłuższy czas mieszkał w tej kostnicy. Kto? Nie każdy potrafiłby żyć w tak upiornym miejscu, spać na sienniku w zimie, przyświecać sobie lampkami oliwnymi spod ikon, żywić się ofiarami przynoszony­mi zmarłym. To nie był byle włóczęga, tacy wolą sie­dzieć w cieple, w piwnicy, w ziemiance, ani też zło­dziej — umarłby ze strachu. To był upiór albo co naj­mniej nekrofil, jakiś człowiek nie-człowiek. Meranzow zaczął węszyć po cmentarzu. Wypytywał staruszki. Jedna z nich przypomniała sobie takiego typa. Opisała ¡H Zauważyła jak podkradał jedzenie. Meranzow spró­bował narysować jego portret pamięciowy. Nos... Mógł­by napisać traktat na temat ludzkiego nosa. Wielkość, kształt, nozdrza mówiły Meranzowowi więcej niż naj­doskonalsze nawet akta. Nos, który narysował według opisu, był mały, spłaszczony, o wyjątkowo wrażliwych nozdrzach — typowa cecha istoty eklektycznej, dowód wewnętrznego ndezrównoważenia, w każdej chwili mo­gącego wywołać skrajne reakcje. Do takiego nosa pa­sowały wielkie oczy, najlepiej nieco skośne, niskie czo­ło, piękne ręce, krótkie nogi, wydłużony tors. Meran­zow naszkicował wszystko to oddzielnie, po czym połą­czył w jedną całość. Wyszło coś na kształt muzyka,

poety, artysty. Gdzieś kiedyś go już widział. Zaczął cedzić swoje wspomnienia, ziarnko po ziarnku, naj­pierw te klarowniejsze, potem bardziej mętne, błoto, szlam, aż zamulony mózg odmówił posłuszeństwa. Na koniec narysował go z brodą, z włosami, najpierw z krótkimi, a potem z dłuższymi, do ramion, do pasa. Skojarzył sobie. To była kobieta, dziewczyna, prosty­tutka, z którą miał kiedyś do czynienia. Pod wieczór sprowadzono mu ją do kancelarii...

O jakieś pięć kilometrów od cmentarza na zachód, płynęła rzeka, nie oznaczona na żadnej mapie, nawet topograficznej. Na jej brzegu marniał pozostawiony na pastwę losu pasterski szałas z przegniłym płotem, z wyliniałą słomianą strzechą, pod którą gnieździły się nietoperze i wszelkie inne paskudztwo, jakim tyl­ko przyroda może zasiedlić taką opustoszałą ruderę, by wreszcie pewnego dnia zrówmać ją z ziemią. Była poło­wa stycznia, wicher hulał i usypywał zaspy, ziemia pę­kała z zimna, drewno tląc się puszczało gryzący dym, który obezwładniał leżącego na ziemi człowieka, a jed­nak po jego ciele przemykały iskierki cienia, Dozwalają­ce mu zapaść w krótką drzemkę. Nie dalej niż kilometr stamtąd wielkie miasto wyrzucało swoje śmiecie, u- zbierała się cała góra najdziwniejszych odpadków, roz­płatanych zwierząt, szmat, puszek konserwowych, wió­rów, wśród których fachowa ręka potrafiła znaleźć wszystko. Stefo podkradał się tam mocą. Zadowalał się byle ochłapem, podgrzewał go potem na tlącym się wilgotnym drewnie. Wyniósł się z cmentarza gna­ny instynktem ściganego zwierzęcia, jakby przeczu­wając psi węch Meranzowa. Już następnego dnia ogar­nęła go mania prześladowcza. Kąty szopy czaiły się do skoku, ze ścian wypełzały cienie. W ciągu dinia spał, a nocą opuszczał kryjówkę, przemierzając okolicę w ■poszukiwaniu obcych śladów, myląc je z własnymi. Na nowo zawładnął nim strach, dużo silniejszy niż przedtem, powróciły koszmary. Chciało mu się żyć, przetrwać wbrew wszystkim i wszystkiemu. Wygrze­bał ze śmietniska jakieś stare łachy, marynarkę w

y.wyfFg3T\•/ „ wA.y* * »»•••«

h. 4 wfaŚH

j - fc ‘i-»v łi * > ■jiyBK<fcWw#aBBMMiBK'^pi

3&ftS«9S&flK JSllOKaiirofiraEHZiSBfc&iaira

" I • I

kratę, pumpy, za duże buty. Pod wieczór poszedł do miasta i pokręcił się wokół kancelarii Meranaowa, przy bramie. Interesowały go klepsydry*. A konkret­nie tamci trzej, do których strzelał. Musieli być mar­twi, by nie móc go zidentyfikować. Najpierw zobaczył klepsydrę tego tłuściocha w futrze, całe prześcieradło w żałobnej ramce — zabił ministra bez teki, potem odnalaizł klepsydrę jednego z agentów, rozpoznał go po kapeluszu ze zmiętym rondem, twarz trzeciego zatar­ła mu się w pamięci. Wrócił do szałasu, spróbował ją przywołać, przypomniał sobie usta, papierosa. Następ­nego dnia znów krążył wokół kancelarii, nie zdając sobie sprawy, że może się wydać podejrzany. Jego oczy gorączkowo obiegały wszystkie rogi, bramy, mury, ca­łą ulicę. Trzeciej klepsydry nie było. Przedostał się na cmentarz. Przetrząsnął kwaterę agentów. Świeżych grobów nie brakowało, już nikt nie umiałby ich zli­czyć. Wrócił znów pod kancelarię. Po jakimś czasie zapomniał, po co tu przyszedł. Zapatrzył się w wysta­wę po przeciwległej stronie ulicy. Koło niego przeszła grupka uczennic, starzec w kaloszach, pani w woalce, chłopak z gazetami... — Sensacja — krzyczał — je­den z agentów Meranzowa przeżył i opisał zamachow­ca. Stefo nie wierzył własnym uszom. Ukrył się w bramie, odczekał, aż chłopak wyjdzie z pobliskiej knaj­py i powtórzy to po raz drugi i trzeci. Potem wrócił do szopy, skulił się przy ogniu, poczuł dziką potrzebę zobaczenia się z siostrą i cicho zapłakał. Od roku z nikim nie zamienił ani słowa...

Była to najbardziej fantastyczna hipoteza, jaką Me- ranzow kiedykolwiek wymyślił. To on usunął klep­sydrę jednego z agentów i podał wiadomość do gazet. Jeśli zabójcą był Stefo, luib ktokolwiek inny, musiał teraz zrozumieć, że Meranzow jest na jego tropie, ukryć się, co było już praktycznie niemożliwe, albo znów spróbować zamachu na jego życie. Meranzow liczył na to drugie. Oparł swoją hipotezę tylko i wy­

wiU

łącznie na Stefie. W międzyczasie zdążył ostatecznie zrekonstruować jego portret, biografię, charakter, szcze­góły tej drobnej kradzieży w łaźni, historię z jego siostrą, która próbowała żebrać o łaskę dla brata, a potem by nie umrzeć z głodu przyszła do kancelarii, gdzie Meranzow poigrał sobie z nią dla zabawy, a póź­niej podesłał sutenerom. Ona właśnie leżała na dnie jego hipotezy, ta szmata, która rozbudziła w Stefie nienawiść do niego. I to ona powinna ją teraz rozpalić do ostateczności stłumić. Meranzow założył to pierw­sze — aresztował tę sukę za prostytucję. Obawiał się, że Stefo spróbuje się z nią zobaczyć. Teraz przyszła ko­lej na decydujący krok, równie absurdalny, jak wszy­stkie dotychczasowe, ponieważ Meranzow liczył wy­łącznie na swoją intuicję. Reszta to mgła, strata cza­su, drobiazgi. Odwołał swoich goryli, czasowo zawie­sił śledztwo. Jego choroba wkroczyła w ostatnie sta­dium, ciało pokryło się wrzodami, bóle w przewodzie moczowym stały się nie do zniesienia. Nie zwracał na to uwagi. Odrzucił już wszelkie lekarstwa, zioła, mor­finę, aplikował sobie wyłącznie alkohol, koniak, na­łóg, który kiedyś nim zawładnął i który najprawdo­podobniej wpędziłby go do grobu. Przed nim na biur­ku niezmiennie leżała mała karteczka wyrwana z no­tesu. Gdyby Stefo mógł go w tym momencie zoba­czyć, zdumiałby się iście matematyczną precyzją, z jaką Meranzow wyliczył miejsce, skąd niedawno ob­serwował willę, jego samego, drzwi wejściowe. Wy­liczył nawet długość kroku Stefa i jeszcze dziesiątki innych szczegółów, które laikowi mogły się wydać bez znaczenia, lecz były nieocenione dla takiego policyj­nego wygi, jak Meranzow. Najwyraźniej zaczynało mu się spieszyć. Pewnego ranka zniknął z domu na cały dzień. Wrócił pod wieczór z plikiem fałszywych klep­sydr, klepsydr siostry Stefa, swoją ostatnią kartą, og­niwem, które powinno zamknąć domniemany łańcuch i sprowokować ewentualnego przestępcę do decydu­jącego ruchu. Swit zastał na ulicach Sofii zdjęcie mło­dej, ciemnookiej kobiety, pod którym Meranzow wy­pisał wielkimi literami sakramentalne — żegnaj...

Stefo zareagował dokładnie według przewidywań Me- ranzowa. Ruszył zrozpaczony w miasto, ale zamiast siostry, napotkał jej klepsydrę. To był koniec. Teraz musiał zabić Meranzowa, już nie z zemsty, lecz by uwolnić świat od tego zwyrodnialca, który deptał mu po piętach i wcześniej czy później by go dopadł. By­ła późna noc, gdy znalazł się w tym samym miejscu, gdzie rozpoczęła się ta koszmarna i nieprawdopodob­na historia. Naprzeciw znów czaiła się willa, martwa, skąpana w bladej poświacie księżyca. Długo tak stał, z palcem na spuście pistoletu. W pewnym momencie ocknął się i postanowił zacząć działać. Wyjął z kie­szeni kamyk i rzucił go na dach. Z willi nikt nie wy­chodził. A więc nie była chroniona. To go zdumiało. Nie brał po-d uwaigę ewentualności, że Meranzowa mo­że nie być w domu. Uznał, że to idealna okazja, by się na niego zaczaić, i ukrył się w krzakach. Wkrótce jednak dla większej pewności postanowił wśliznąć się do samego domu, z trudem poruszył zesztywniałe mię­śnie. Zrobił parę kroków. I w tym momencie w jed­nym z okien zapaliło się światło, a na jego tle pojawił się cień Meranzowa. Stefo nie wierzył własnym oczom. Patrzył w okno jak zahipnotyzowany i dopiero teraz zaczął logicznie rozumować. Wyszedł na ostatniego fra­jera. Tu potrzebny był wytrych, żeby otworzyć drzwi wejściowe i niepostrzeżenie weiść do środka, potrzeb­na była lampa, by móc poruszać się w ciemności i od­naleźć sypialnię Meranzowa. Chłodno analizował sy­tuację, zupełnie jakby do tej chwili spał i wszystko mu się tylko śniło. Wrócił do szałasu. W ciągu dnia długo myszkował po śmietnisku, wygrzebał jakiś drut, który nadałby się na wytrych. Ni stąd, ni zowąd go wyrzucił, lecz potem znów odszukał i zmajstrował z niego narzędzie, pod wieczór przeskoczy! na cmentarz, pożyczył sobie stamtąd jakąś latarenkę, ponownie wró­cił do szałasu. Wypchał szmatami swoje przyduże bu­ty, żeby nimi nie szurać, raz jeszcze uważnie spraw­dził pistolet, zostały mu dwie kule. Zamyślił się... Trochę przed północą zerwał się wiatr...

«■■■■■Mm i ■ BHHI r r

Jeśliby hipoteza Meranzowa okazała się prawdziwa, następnej nocy będzie już leżał martwy, zastrzelo­ny ręką Stefa, rano zaś eksperci powinni skonstato­wać ów fakt i otworzyć wobec świadków jego testa­ment. Na potwierdzenie słuszności swojej hipotezy Meranzow miał tylko jeden jedyny dowód — a mia­nowicie ten kamyk, który ubiegłej nocy potoczył się po dachu i który mógł być rzucony wyłącznie przez ewentualnego mordercę w celu sprawdzenia, czy ofia­ra jest w domu. Na wszelki wypadek pokazał się w oknie. Teraz ten osobnik powinien już dokonać za­machu nie podejrzewając nawet, że Meranzow tego się właśnie po nim spodziewa. Dzień był szary, mrocz­ny, na niebie kłębiły się chmury, brudny śnieg topniał, klejąc się przechodniom do butów. Był początek mar­ca, mniej więcej pora, w której Meranzow miał nieg­dyś pecha się urodzić, by wszcząć pościg za tymi swo­imi abstrakcyjnymi chimerami, osaczającymi go teraz zewsząd pod postacią mebli, kominków, statuetek, por­nograficznych makatek, zegarów ściennych, dywanów, rzeźbionych boazerii — prochem, dawno już zasekwe- strowanym za długi. Ulicą przeszedł kondukt żałobny. Meranzow odprowadził spojrzeniem karawan, błotniste koleiny, popa, kadzielnicę, chłopca z krzyżem, cały ten żałosny teatr żywych, krewnych, powinowatych. Sam nie posiadał takowych i nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek ich miał, to bzdura wymyślona ze strachu przed samotnością, z którą on był za pan brat i którą od dawna przestał odczuwać. Nawet jego wła­sny, urodzony z pozamałżeńskiego związku syn, ist­nienia którego nikt nie podejrzewał, wydawał mu się marionetką. Meranzow zainteresował się nim podczas swojej ostatniej bytności w klinice psychiatrycznej, indagując dyrektora, bowiem kobieta, która niegdyś wydała to dziecko na świat, była już tylko cieniem człowieka. Nie widział sensu spotykać się z chłopakiem, skończył właśnie osiemnaście lat i leczył się w sana­torium dla gruźlików; z powodzeniem mógłby być Ste- fem, Meranzow sprawdził i to — nie mieli jednak ze sobą nic wspólnego. Teraz jego synowi powinni wy­płacić sporą sumkę z polisy ubezpieczeniowej za po­

dziurawione kulami ciało ojca — jedyne, co Meran­zow mógł dla niego zrobić, by złagodzić w jakiś spo­sób swoją winę, własny egoizm, jeśli w ogóle jest mo­żliwe złagodzenie tego ślepego żywiołu, na którym we­dług niego zasadzał się cały wszechświat. Meranzow był skończonym mizantropem, nawet tego nie podej­rzewając, teraz próbował uciec przed samym sobą. Rzeczona suma miała być przesłana synowi bez ujaw­nienia nadawcy, anonimowo. Po południu poszedł na spacer do parku, pierwszy raz po trzydziestoletniej przerwie. Życie mu przypomniało, że musi umrzeć. Kolację zjadł w restauracji, pogadał ze znajomym su- tenerem, obejrzał jego ostatni nabytek, mniej więcej piętnastoletnią dziewuchę z wypisanym na twarzy ze­psuciem, zaklepał sobie seans, potem zaszedł do kan­celarii, gdzie już czekali na niego agenci, zakomuni­kował im, że wznawia śledztwo w tej sprawie, trak­tował ich jak zwykle ostro, opryskliwie, zresztą na nic lepszego nie zasługiwali, jego alibi musiało być nie do podważenia, ubezpieczenie opiewało na sporą sumę, gruhe tysiące, dzięki którym jego syn miał stanąć na nogi, urządzić się jakoś, by pewnego dnia zejść z tego świata tak jak on. Wrócił do domu, ogolił się staran­nie, potem wziął kąpiel, popatrzył ze wzgardliwym u- śmieszkiem na swoje wrzody, za parę dni przestaną go nękać, a dalej już tylko piach, trawa i cała ta reszta, w której człowiek umie sobie znaleźć zadziwiającą po­ciechę, uciekając przed prawdą, ubrał się najbardziej oficjalnie, co bvło zupełnie bez sensu, wyiawszv ten powód najtrywialniejszy — przyzwyczajenie, ustawił fotel dokładnie naprzeciw drzwi, dosunął do fotela otomankę, położył na niej strzykawę z morfiną i pi­stolet, oczywiście nie nabity, skarcił się za lekkomyśl­ność, załadował magazynek, wprowadził nabój do ko­mory, odbezpieczył, spalił kartkę ze swoimi wylicze­niami, wyrwał z notesu nową, oznaczył na niej rze­kę i śmietnisko. Jeśli to był Stefo, musiał się znajdo­wać właśnie tam, pieć kilometrów od cmentarza, tego wymagała logika. Meranzow wyliczył to już dawno. Dzień później powinni go schwytać i zastrzelić na miej­scu. Meranzow był wart tysięcy takich jak on, musiał

dopilnować tej formalności —■ kary za tą jego śmiesz­ną nienawiść i krótkowzroczność. Tuż przed północą zerwał się wiatr. Tego nie przewidział. Nie usłyszy jak Stefo otwiera drzwi i nie zdąży na czas wstrzyknąć sobie morfiny, by nie widzieć własnej śmierci, czegoś

o czym przez całe życie marzył i czego tak się bał. Zdumiał się swoją próżnością i drobiazgowością akurat w takiej chwili. Wychylił do dna butelkę koniaku, usa­dowił się w fotelu, wbił igłę w swoją pergaminową skórę. Na dworze wiatr się nasilał, wdzierał się do rynien, które zaczynały grać — banda archaniołów, upominających się o jego duszę i nie podejrzewają­cych, że Meranzow sam od dawna chciał im ją poda­rować...

Początkowo Stefo nie zwrócił uwagi na wiatr, po­tem wytężył słuch, starając się z nim oswoić. Wiatr atakował falami, z wściekłością, zalewając całą oko­licę, a na jego dnie wszystko jęczało, miotało się, dy­szało łapczywie, jakby lada chwila miało umrzeć, lecz nie umierało i dalej wiło się w jakichś porodowych kon­wulsjach. Był początek marca. Wczesna wiosna. Ste­fo uniósł się na łokciu, potem jeszcze na moment się wyciągnął, nie chciało mu się wstawać. W tym momen­cie ciepły wiatr musnął jego ciało, powieki. Zasnął nagle — mocno i niewzruszenie. Byłoby to niewiary­godne, gdyby nie przytrafiło się właśnie temu człowie­kowi o sklejonych brudem włosach i lepkiej brodzie, ważącemu trzydzieści kilo, w którego piersi biło je­szcze chłopięce serce. O świcie zaczęły mu się śnić sce­ny z dzieciństwa — ścieżka wzdłuż sierocińca, którą wymykał się na tajemne spacery, sosny, ich wilgotna kora, zroszona kroplami żywicy, ptak na gałęzi, jego lśniące pióra na tle nieba, samotne trele poranku. A potem bose stopy u podnóża mrowiska, wśród jego mieszkańców, którzy spacerując po nich, sprawiali mu przyjemność. Ciągle jeszcze w jego śnie nie było lu­dzi, a może to on sam krył się przed nimi; uciekał przez łąki, do jakiegoś lasu, wracał i znów uciekał, do całkowitego wyczerpania. Obudził się koło południa.

Słońce grzało już mocno. Poszedł na śmietnisko. Nie wziął nic do ust. Wrócił. Przemył twarz w rzece. Znów poszedł na śmietnisko. Całą godzinę grzebał się w od­padkach. W końcu znalazł zardzewiałą żyletkę, kawa­łek mydła. Ogolił się. Unikał myśli o Meramzowie, miał go zabić, tej nocy, może następnej, a było mu dziwnie wszystko jedno. Wybrał się do miasta. Na przedmieściach bieliły się już jarmarczne budy, jaz­gotały psy, ryczały krowy, gdakały kury, tuż obok pół­nadzy mężczyźni rwali łańcuchy, połykali jajka, sza­ble, hipnotyzowali odważnych. Stefo nagle się zapa­trzył, zmieszał z tłumem, pozwolił mu się ponieść, chłonąc jego śmiech. Pod wieczór zakręciły się karu­zele, błysnęły girlandy żarówek. Snuł się wśród nich jak zaczarowany. Potem jakiś człowiek przyjrzał mu się, chwycił za rękę, zaprowadził do swojej budy, na­karmił. To był dobry człowiek, wędrowny cyrkowiec. Proponował mu pracę, gwóźdź programu, rolę człowie- ka-ducha, którego od tej chwili miano uśmiercać na tysiące sposobów, a on miał zmartwychwstawać, w każdym mieście, na każdym jarmarku od nowa...

I Stefo odszedł razem z nim na zawsze...

Późną nocą w domu Szyjaka odezwała się rynna — zrazu nosowo, niby jaki protoirej*, potem znowu gar­dłowo, niemal ochryple — wybijając gospodarza ze snu. I to tak skutecznie, że Szyjak, chcąc nie chcąc, rozbudził się na dobre i natychmiast zadumał o swo­jej chacie nad bagniskiem. O świcie cichaczem wysu­nął się spod koca, pod którym spoczywała jego zwa­lista małżonka, wziął z komórki gumiaki i strzelbę, przepasał waciak sznurem i z nie tajoną ulgą zamknął za sobą drzwi. Przedmieście jeszcze spało, zupełnie jak jego stara, tak samo zwaliste, rozparte na środku pola, z tą jednakowoż różnicą, że nie mogło na nie­go wrzasnąć i stanąć mu na drodze, więc Szyjak z bło­gim spokojem przeszedł obok niego i dopiero gdy zna­lazł się na górnej drodze, bystrym spojrzeniem rozej­rzał się po niebie. Było gładkie i wilgotne, niczym brzuch pierwiastki, i Szyjak na oko oszacował, skąd wyskoczy słońce. Znajdował się mniej więcej w po­łowie drogi, gdy podniosło kudłatą głowę, i całe pole aż zalśniło wszystkimi swoimi trawkami i źdźbłami, toteż Szyjak wcale nie pożałował, że szarym świtem wyrwał się z łóżka, a wręcz przeciwnie — pogratulo­wał sobie odwagi, z jaką przechytrzył swoją pyskatą połowicę, i znów zaczął przemyśliwać o chacie. Nie zaglądał tam od jesieni, a wszystko przez tę cholerną grypę, która go zmogła i zagoniła do łóżka, czego nie

omieszkała wykorzystać ta jego sekutnica, żeby się nad nim znęcać i nie puszczac go krokiem za próg, zwłaszcza do chaty. A on zżył się z tą chałupą, zżył się | mdą, jak diabli, i klął w żywy kamień i swoją ślub­ną, i grypę. Ale teraz udało mu się wreszcie wyrwać | ich szpon, oj, pożyje on sobie teraz jak król, najmar­niej ze dwa dni sobie pożyje, jeśli nie więcej, nim go żonka stamtąd nie wyłuska, bo naturalnie natychmiast się domyśli, że zaszył się w chaoie, ale nie da tego po sobie poznać z zawziętości. A że jej zawziętość trwa zwykle od dwóch do trzech dni, przez ten czas Szy- jak będzie mógł sobie poużywać, ile wlezie. Zwłaszcza że w jego chacie z głodu się nie zginie, pełne dwie puszki skwarków tam zostały, a i nie ma siły, żeby czegoś nie ustrzelił z dwururki, musi przecież czymś pokrzepić swoje złaknione polowania oczy. Gdzieś po godzinie marszu zobaczył chatę poniżej drogi, w do­le, i stanął na chwilę, żeby się nią nacieszyć. Ładny kawałek roboty odwalił przed laty. A że tę chałupkę z surowej sośniny postawił nad samym bagniskiem, to i zdawała się siedzieć tam niby prawdziwa kaczu- cha —i tylko patrzeć jak poczłapie w szuwary — a gdy poszedł na emeryturę, ogrodził ją też sośniną, i mo­żna by rzec, że to kaczka z kaczętami, albo coś w tym rodzaju, ale z pewnością coś kaczego, bo Szyjak te ptaki lubił najbardziej i stawiał je pomad wszystko pie­rzaste, co brodziło po tym bagnisku. Dobrą chwilę pa­trzył na chatę z rozrzewnieniem, po czym zszedł wą­skim parowem w dół, zbliżył się do płotu i nagle osłu­piał. Furtka otwarta, najbrutalniej pod słońcem wy­ważona, a kłódka na drzwiach chaty wyłamana. Ale to jeszcze tnie w porównaniu ze zniszczeniem, którego jakiś nieznany barbarzyńca dopuścił się wewnątrz. Pu­szki ze skwarkami były przecięte na pól, a mistrzow­sko zbita przez niego prycza złamana przez środek. Szyjakowi aż uszanka stanęła dęba na głowie. Nie­źle ktoś sobie pohulał w jego chacie. Ech, pohulal so­bie, ile wlezie. Na stole walały się konserwy oblepione mrówkami, wiatr naniósł do środka pełno śmiecia, na- gonił deszczu aż po makatki na ścianach, w ogóle ca­ła chata okazała się tak zapaskudzona, że szkoda ga­la

te

c’aó, Szyjakowi dosłownie krajało się serce, gdy na nią patrzył. Posiedział chwilę pośród tej ruiny, jak na zdewastowanym cmentarzu, mrużąc swoje nakrapiane, nieco skośne oczy, na koniec zerwał się owładnięty dziką wściekłością na tego rozhulanego bandziora, wsa­dził palec w jedną z pustych puszek i obwąchał go tak impetycznie, że mało brakowało, a wciągnąłby kil­ka mrówek w swoje potężne nozdrza, po czym w za­myśleniu splunął. Konserwa była zupełnie świeża, co kazało się domyślać, że ów osobnik całkiem niedawno dokonał swego szatańskiego dzieła. Czy znaczyło to jednak, że może tu wrócić ponownie, czy też był spraw­cą jednorazowego przestępstwa? I czy nie lepiej tu na niego zaczekać i jakoś się z nim dogadać — po dobro­ci lub nie, zależnie od okoliczności, zamiast wracać do domu i szukać dzielnicowego. Tych kilka pytań wy­dało mu się tak diablo zawiłych, że Szyjak postanowił przejechać się łódką, aby je sobie akuratniej przemy­śleć. Odcumował ją od pomostu, wskoczył do środka i zagarnął wodę wiosłami. Szuwary szybko się prze­rzedziły i Szyjak zaczął się uspokajać. Płynął na skróty, zręcznie manewrując wśród mielizn, i wkrótce zoba­czył przeciwległy brzeg, przysłonięty lekką mgiełką. Już miał zawrócić, kiedy nagle spostrzegł coś, co przy­ciągnęło jego uwagę, i kazało mu podprowadzić łódkę jeszcze bliżej. Na samym brzegu wyraźnie odcirialy się ślady ciężarówki. A dochodziły dokładnie do jednego z brodów, który biegł na przełaj przez bagnisko i jak strzelił prowadził prosto do jego chaty. Gdyby to zoba­czył ktokolwiek inny, nie dopatrzyłby się w tym niczego dziwnego, przeciwnie, uznałby rzecz za naturalną i ma­ło ważna, lecz Szyjak, który znał te miejsca na wy­lot, wiedział, że nie ma nic bardziej ryzykownego, niż zostawić ciężarówkę na przeciwległym brzegu, prze­prawić się przez bagnisko wąskim brodem i dotrzeć do chaty. A tu na własne oczy widział, że tamten tak właśnie zrobił. Inaczej być nie mogło, bo od drugiej strony, od tej, od której zwykle sam Drzvchodził, ma­ło że ciężarówką, ale nawet fura by nie doiecbftł. Wy­glądało więc ńa to, że ten psubrat musiał doskonale znać przejście, bo ta ścieżka była Wymysłem prawdzi­

wie szatańskim, i nawet sam Szyjak wolał jej unikać. Jednym • słowem wynikało z tego, że obwieś, który zdewastował mu chatę, był mieszkańcem przedmieścia, i to kimś znajomym, dobrze znajomym, I Szyjak je­szcze bardziej się zdumiał. Cóż to mogła być za kana­lia, przecież wszyscy jego znajomkowie to przyzwoi­ci ludzie. I dlaczego tak brutalnie musiał się obejść z jego gromadzonym latami dobytkiem. A może to ża­den znajomy, tylko ktoś zupełnie obcy — wypatrzył chatę z drugiego brzegu, wypatrzył ścieżkę przez błot- nisko i bez mrugnięcia okiem nią pomaszerował, nie mając pojęcia o ryzyku, na jakie się naraża. Zresztą wszystko mogło się zdarzyć, ale w każdym razie cała ta sprawa wyglądała co najmniej podejrzanie. Szyjak znów wykręcił łódkę, przyłożył się do wioseł i od no­wa zaczął dumać. Gdy się otrząsnął, słońce już się gramoliło po drugiej stronie nieba i Szyjak uznał, że rozumując w ten sposób do niczego nie dojdzie i że nie pozostaje mu nic innego, jak tylko zaczekać, aż ów typ pojawi się znowu — czego był już więcej niż pewien — i cały ten galimatias wyklaruje się sam...

Wieczór okazał się wietrzysty. Wiatr zaplatał chmu­ry w warkocze, po czym rozganiał je po niebie, a wszystko to razem wyglądało jakoś niewyraźnie, i Szyjak nie bardzo wiedział, co o tym myśleć. Szuwa­ry też miotały się niczym w gorączce, więc na wszelki wypadek przywiązał łódkę mocniej do pala, bo jak się zerwie, to szukaj jej potem ze świecą. Wszedł do chaty, rozpalił w piecyku i znów wsłuchał się w wiatr. Nasilał się i tylko patrzeć, jak sypnie śniegiem. O tej porze roku pogoda z reguły jest nieobliczalna. Szyjak wyciągnął się na łóżku i znów się zadumał. I nie wie­dzieć dlaczego, zrobiło ugu się jakoś smętnie i głupio, aż sam sdę zdziwił, bo rzadko miewał taką chandrę, a już najrzadziej tutaj, w chacie, gdzie był na swoim, i nigdy nie usiedział z założonymi rękami. Ale teraz został skazany na bezczynność i chyba to go właśnie złościło. W końcu wstał, dorzucił jeszcze szczap do ognia i miał się już położyć na dobre, gdy usłyszą?

jakby warkot ciężarówki. Z początku pomyślał, że to wiatr, który lubił tak pofiglować — najpierw cieniu­tko zaświstać, a potem nagle huknąć z całych sił, jak nie przymierzając samolot, ale wkrótce z ogólnego szu­mu Szyjak wyłowił już wyraźny dychawiczny warkot motoru i zrozumiał, że przeczucie go nie omyliło i że ten gagatek znów wybiera się do niego w gości. Zer­wał się, zalał ogień kubkiem wody, złapał strzelbę, wy­biegł na dwór i zaczaił się pod mostkiem. Jego plan był dziecinnie prosty. Zaczekać, aż tamten wejdzie do chaty i zacznie się tam szarogęsić, a wtedy wpaść znie­nacka do środka i przydybać go na gorącym uczynku, potem zaś, zależnie od okoliczności, ewentualnie wy­słuchać jego wyjaśnień. Szum motoru ucichł. Tylko woda chlupotała, oblizując Szyjakowe gumiaki i koły­sała łódką, a szuwary szumiały na potęgę, zagłuszając wszystko inne. Od ciągłego wsłuchiwania uszy dosłow­nie urosły Szyjakowi parę centymetrów, lecz sporo cza­su musiało upłynąć, zanim usłyszał głosy. Jego prze­widywania sprawdziły się co do joty, głosy dobiegały ze ścieżki przez bagnisko, lecz Szyjak, chociaż niby się tego spodziewał znów zwątpił, bo ta ścieżka żadną miarą nie nadawała się do spacerów, a już zwłaszcza po ciemku. Ale głosy stopniowo zbliżały się do pomo­stu i bardzo szybko Szyjak zaczął je rozróżniać. I tu­taj czekała go następna niespodzianka, bo jeden z nich był kobiecy, a drugi dziwnie znajomy, aż nadto znajo­my, do tego stopnia, że Szyjak dużo by dał, żeby się mylić, ale gdzie tam — toż to jego własny syn. Szyjak z wrażenia o mało nie wpadł do wody. To jego syna- lek, psia krew, a on zmarnował całe popołudnie, zło­rzecząc niewinnym ludziom i niczego nie podejrzewa- iąc. Jego własny syn ścieżkę znał lepiej niż on sam, bo Szyjak od małego zabierał go nad bagnisko. A teraz maszerował sobie po niej w najlepsze i podśpiewuiąc prowadził jakąś zdzirę. Oboje niemal otarli się o nie­go i weszli do chaty, a Szyjak dalej ściskał w ręce zbarainiałą strzelbę i czuł się, jakby mu kto narobił w kieszeń. Nic dziwnego, nawet w najkoszmarniejszych snach ■ nie spodziewał się takiego pasztetu. Na miły Bóg! Pluł sobie w brodę, że akurat dzisiaj zachciało

mu się wycieczki do chaty, przeklinał własny los, że stał się świadkiem takiej hańby swojego syna; prowa­dzać się z byle dziwkami, a na domiar złego trwonić ojcowską krwawicę, jak pierwszy lepszy zbir, ale wszy­stko to zobaczył na własne oczy i mógł już wyjść z ukrycia. Dziwna rzecz. Od samego początku czuł, że na swój sposób próbuje go usprawiedliwić przed sa­mym sobą. Synowa Szyjaka była kobieciną poczciwą, pulchną i typową kurą domową, a takie żony wcześniej czy później powszednieją mężom i to nawet całkiem naturalne, że ci zaczynają z czasem szukać jakiejś od­miany, zwłaszcza jeśli mają do dyspozycji służbową ciężarówkę, jak jego syn, i po nocach wożą towar do sklepiku. Męska siła taka już jest, że musi sobie zna­leźć jakiś wentyl, a staje się nim z reguły kobieta, któ­ra urodziła się tylko i wyłącznie po to, żeby takim wentylem być. Lecz mimo wszystko Szyjak nie mógł się z tym tak łatwo pogodzić. Koniec końców jego sy­nowa nie była jakąś tam latawicą, a już w żadnym wypadku pyskatą jędzą, jak to skaranie boskie, jego własna małżonka. Za młodu Szyjak sam w pewnym sensie lubił sobie poszaleć, ale wyłącznie do chwili, gdy urodził mu się ten gagatek i gdy nie uświadamiał so­bie jeszcze w pełni, czy jest już właściwie żonaty, czy to tylko sen. Dziewczyn od tych rzeczy Pan Bóg na przedmieściu nie poskąpił, nawet choróbkę mogły za­fundować, nic prostszego. Ale żeby dzieciaty chłop tak się uganiał za babami, tego Szyjak stanowczo nie pochwalał. I to mając takie dziecko jak jego wnuś, ten kłosek jasnowłosy. Inna rzecz, jeśli się faktycz­nie zakochał w cudzej kobicie, jak to tylko chłop z Szyjakowego rodu potrafi. Bez pamięci, choćby i na zatracenie. A tak jakoś wyglądało, że jego synowi to się właśnie przytrafiło, i Szyjak mógł się tylko dzi­wować i nic więcej. Wkrótce ze środka zaczęły dobie­gać fale śmiechu, potem odgłosy żartobliwej szarpa­niny i Szyjak się rozeźlił. A już najbardziej z po­wodu chaty, bo powiedzmy, że mógł jeszcze zrozu­mieć tego swojego nicponia i jego dzierlatkę w da­nym momencie, ale skąd ten dziki pomysł, żeby mu demolować chałupę. A czy to on ją budował, czy

dorrucil choćby jeden grosz, żeby pomóc, kiedy Szy- jak się pocił i mordował nad tym bagniskiem, że te­raz się tu szarogęsi. Wszyscy bez wyjątku byli przeciw­ni tej chacie, pukali się w czoło, że zamierza coś bu­dować taki kawał od przedmieścia, nad tym bajorem, jak się wyrażali o bagnisku. Ale Szyjak zaparł się i postawił tę chatę, a teraz jego sfiksowany synalek na­padł na nią jak normalny gangster, i miał wszystko w nosie. Na myśl o tym Szyjak aż się zjeżył i pozie­leniał ze złości. Korciło go, żeby wyjść z ukrycia i zepsuć temu wyrodkowi całą zabawę, a potem niech się dzieje co chce. Ruszył więc najkrótszą drogą z tu­zinem obelg na końcu języka, lecz nowa fala śmiechu ostudziła go trochę i Szyjak zatrzymał się niepewnie. Nagle poczuł coś w rodzaju ciekawości, dał więc so­bie uroczyste słowo honoru, że zerknie tylko jednym okiem przez okienko i jeśli zastanie ich w jakiejś de­likatniejszej sytuacji, mimo wszystko jednak zapuka. Podkradł się na palcach, zerknął i znów się zdumiał. Przecie to nie kobieta, tylko Cyganka, najzwyklejsza Cyganicha, w jaskrawej sukience, z bransoletami na rękach, a na domiar złego prawie dziecko, niespełna szesnastoletnie. Siedziała na rozbebeszonym łóżku i chi­chotała jak najęta, ale poza tym była nawet ładniutka, aż jakoś nie pasowała do tych łachów, które miała na sobie. Oczyska czarne i głębokie, tak głębokie, że gdy­by zajrzał w nie taki znawca jak Szyjak,-: mógłby bez trudu zobaczyć, ile ma rozumu w głowie. Podług niego ten rozum był jeszcze całkiem dzieciuchowaty — by­stry i nienasycony — i Szyjak, chcąc nie chcąc, się zdziwił, ćó taka drobinka może tu robić z tym niedźwie- dziowatym gburem, który akurat siedział tyłem do okna, na nowo rozpalając w piecu i diablo się przy tym mozoląc, bo na i wyraźniej sobie podpił, i to zdrowo. Szyjak znowu był w kropce — czy stanąć po swojej stro­nie, czy po ich —; i postanowił poobserwować jeszcze trochę całą scenę, przysięgając sobie w duchu, że je­śli zacznie się cos nie do oglądania, dobrowolnie się oddali. Tak też się i stało. Wkrótce syn chwycił Cy­ganeczkę w swpie bezlitosne szoferskie graby, wy­cisnął na jej ustach soczysty pocałunek, po czym dziew-

28 U \

czyna zaczęła tak spazmatycznie dyszeć, że Szyjak zawstydził się sam przed sobą i wycofał w szuwary. Wszystko już było dla niego jasne. Jego syn połknął przynętę. I to połknął ją, jak na potomka Szyjakowe- go rodu przystało — łakomie i raz na zawsze. Na tę myśl serce skuliło mu się za pazuchą, niczym spłoszo­ny kociak, i Szyjak znów, tym razen z prawdziwą trwogą, pomyślał o synowej i wnuczku, i poczuł, że jakaś głupia łza przesłoniła mu oko. Jego synowa to dusza człowiek, sierota od urodzenia i Szyjak mógł śmiało powiedzieć, że była dla niego jak własna córka, a teraz wszystko wskazywało na to, że skończy się na rozwodzie. O wnusiu Szyjak nawet nie śmiał pomy­śleć, bo zapłakałby się rzewnymi łzami, kochał go po­nad życie. Zapatrzył się bezmyślnie w bagnisko, w któ­rym woda pluskała sobie jakby nigdy nic, i postanowił że trzeba temu jakoś zaradzić.

Choćby i głupio, ale trzeba jakoś zaradzić, bo inaczej w domu będzie płacz i zgrzytanie zębów, o wstydzie już nie mówiąc. Ale co można było zrobić w tej sy­tuacji? Na przykład, nakryć ich w chacie i przemówić obojgu do rozumu, żeby się opamiętali. Ale skąd gwa­rancja, że po takiej wizytacji się opamiętają, a jeśli przeciwnie, jeśli wczepią się w siebie jeszcze mocniej, jak topielcy. Nie, tutaj potrzeba działać w rękawiczkach, dyplomatycznie. Tutaj siłą nic się nie wskóra. I Szy­jak po długich medytacjach doszedł do wniosku, że póki co, najlepiej będzie teraz stąd zniknąć i ułożyć sobie jakiś chytry plan, ale taki, żeby jego stara, nie daj Boże, czego nie zwęszyła, bo inaczej wszystkim im się oberwie. Dom pękałby od wrzasków, a razem z nim i całe przedmieście. Trochę ochłonął, a tymcza­sem jego syn i Cyganeczka skończyli swoje i wymknę­li się z chaty. On zaś tając dech musiał odczekać, aż przejdą obok niego i cierpliwie wysłuchać, jak się zmawiają, by następnego dnia znowu mu grasować w chałupie, co już na dobre umocniło go w przeko­naniu, że sprawa jest diablo poważna, poważniejsza nawet niż mógł sądzić. Toteż natychmiast chwycił strzelbę i szybkim krokiem ruszył w stronę przedmie-

.ł: 1«

*£ 4* ^ V

MwlSi !

i»* ¿4 j

El* «ę» 1« li iDllu

IV WłPPPRpSiWl V* ^ %> i|C»V v j

Nie pomylił się — jego żonka zacięła się w swojej tępej złości Rzuciła mu na stół miskę z soczewicą, jak jakiemu przybłędzie, po czym siadła dokładnie -na­przeciw niego, uparcie świdrując go rybimi oczkami. Szyjak, ma się rozumieć, ani mrugnął. Z doświadcze­nia wiedział, ze jego towarzyszka życia jak na man­nę z nieba czeka na jedno jego słówiko, żeby rozpętać burzę, do której bynajmniej mu się nie spieszyło. Po­silał się więc niespiesznie i z namaszczeniem, potem wyciągnął swoje utrudzone wędrówką kończyny, za­palił papierosa, puścił kłąb dymu, lubując się tym wciąż jeszcze względnym spokojem. Co widząc jego połowica nerwowo zamrugała oczami, potem ciężko westchnęła i zrozumiawszy, że jej niewydarzony mał­żonek nie ma zamiaru przemówić pierwszy, postano­wiła zrobić to sama, nie bacząc na swoją urażoną god­ność. Na początek nazwała go mordercą własnego zdro­wia, ale że to wydało się jej nie dość wymowne do­rzuciła jeszcze dla okrasy słowo dudek. A że i ono wy­dało jej się jakieś podskubane i niewłaściwe w odnie­sieniu do mężowskiej samowoli, więc zamieniła je na borsuk, a po chwili nazwała go skunksem i niewyży­tym głąbem. Szyjak jednakowoż nadal puszczał nie­wzruszenie kłęby dymu, czym ostatecznie wyprowa­dził ją z równowagi, toteż skierowała rozmowę na wła­sny temat — mówiąc, że jest wycieńczona i że tylko patrzeć jak wyzionie ducha, na co on tylko czeka, że­by zacząć się łajdaczyć. Nazwała się jeszcze biedaczką i nieszczęsną, i z pewnością by na tym nie poprzesta­ła, gdyby Szyjak nagle nie wstał i nie wyrżnął piego­watą pięścią w stół. Lewa noga stołu momentalnie się złamała, a Szyjak na bis strzaskał i prawą, po czym stół naturalnie runął na ziemię, a Szyjiakowa dosłow­nie oniemiała ze zdumienia, bo w takim stanie jak żyję, swojego ślubnego nie widziała. Szyjak zgrzytnął zęba­mi, powiedział jej krótko i węzłowato, że jest ścierwo i że ma życzenie, aby zostawiła go w spokoju, na co kobieta wyszła, zostawiając go samego, zaszokowana do głębi jego zachowaniem. W trzydziestoletniej hi­storii ich pożycia był to unikalny wypadek. Po tym wszystkim Szyjak zdrzemnął się pół godziny, a następ­

nie wyszedł na podwórze nie niepokojony już przez ni­kogo. Popołudnie było mniej więcej znośne. Znów się ociepliło i przedmieściu zaczęły bulgotać strumyczki, ale Szyjak nie miał głowy ani do nich, ani do żony, która jak zaklęta snuła się wokół kurnika, zerkając na niego bojaźliwie. Szyjak wyminął ją bez słowa, wyszedł na ulicę, pokręcił się tu i tam, i dziwnym trafem znalazł się akurat przed domem syna, stojącym tuż obok, po drugiej stronie ulicy. To też było dzieło Szy- jaka, postawił go parę lat temu, a gdy urodził się wnuczek, dobudował jeszcze dwa pokoiki, tak na wszel­ki wypadek, przez co może 'teraz dom sprawiał wra­żenie nie wykończanego, ale za to prezentował się okazalej. Szyjak zajrzał na podwórze, upewnił się, że ciężarówki, jak zwykle, nie ma, zakaszlał, a mały ni­czym z procy rzucił się do niego, i Szyjakowe serce natychmiast stopniało. Wnuczek miał wypisz, wyma­luj jego oczy — skośne i jasne, i w ogóle był z niego wykapany dziadek, tyle że w miniaturze, czemu Szy­jak nigdy nie mógł się dość nadziwić i zawsze na je­go widok rozczulał się do łez. Lecz tym razem po­czuł się tylko bardziej nieszczęśliwy i zadowalając się jednym klapsem po pupie, chciał go wyminąć, na co dziecko wykrzywiło usta w podkówkę, rozbrajając tym do reszty strapionego dziadka, który wytrząsnął z kie­szeni garść drobnych i pozwolił mu pobiec do sklepi­ku. Na podmurowanym tarasiku czekała już na niego synowa. Przyniosła mu krzesło, rozłożyła obrus na stoliku, postawiła zakąskę i buteleczkę winogronowej rakijki, po czvm siadła naprzeciwko, gotowa go wysłu­chać. Była jak z obrazka, i serce zabolało Szyjaka je­szcze mocniej. Na myśl o szaleństwach syna znów cięż­ko westchnął, lecz synowa najwyraźniej opacznie zro­zumiała to westchnienie, bo wesoło mrugnęła do nie­go okiem, sądząc, że teściowie na nowo się ze sobą po- orztvkali, i sama yarzęła go lekko strofować — że­by dał wreszcie spokój z tą swoją chałupą, a przynaj­mniej, żeby zaczekał do lata, kiedy wszyscy razem się tam wybiorą. Szyjak popatrzył na nią z najszczerszym zdumieniem i współczuciem, ale nie odezwał się ani słowem, pozwalając jej tak pleść trzy po trzy, i nalał

\ \ \ \ \H

sobie rakijki. Osuszył kieliszek jednym tchem, dziub- nąl ogóreczków, zakrztusił się i długo kaszlał, co je­szcze bardziej rozbawiło synową, która musiała go po­ratować szklanką wody. Po raz pierwszy w życiu Szy- jak widział tak ufne i głupie stworzenie. Ale chyba taka faktycznie i była, bo o nic nie podejrzewała .swo­jego kochanego mężułka. Nawet do głowy jej nie przy­chodziło, że w każdej chwili może zostać słomianą wdową. Szyjaka aż zezłościła ta jej naiwność. Każda żona na jej miejscu już od dawna miałaby na oku ta­kiego gagatka, wybadałaby, co to za jazdy po nocach, przydybałaby go z tą Cyganichą i nauczyła rozumu, żeby nawet oczu nie śmiał podnieść na inną, a ona co — tak to jest z babami — wolała mu ślep» ufać, a teraz on, Szyjak, musi siorbać to piwo. Strzelił so­bie jeszcze jednego, kwaśno podziękował i poszedł.

I miał już właśnie wchodzić- do siebie, kiedy raczył się pojawić jego synalek z ciężarówką. Zaparkował na środku ulicy, żeby było ją widać ze wszystkich okien, wyskoczył z kabiny i wesolutko do niego zagadał, jak gdyby poprzedniej nocy nic się nie zdarzyło i Szyiak nie przyłapał go z tą Cyganichą w chacie. Szyjak udał wariata, niby że się nie znają, na co syn zapytał, czy czasem nie rzuciło mu się na uszy, czy coś w tym ro­dzaju. Szyjak pokiwał twierdząco głową, dając mu do zrozumienia, że póki co, tak właśnie jest, i żeby sam sobie wyciągnął z tego wnioski, po czym zatrzasnął mu drzwi przed nosem. Z takimi chłystkami jak ten wyro­dek, nie miał zamiaru dyskutować, a że ciągle jeszcze nie wiedział, jak by tu zapobiec temu nieuchronnemu rozwodowi, nie chciało mu się gadać z kimkolwiek, i na­wet czekająca na progu połowica, zaintrygowana do n-tej potęgi tym dziwacznym zachowaniem, na próż­no usiłowała cokolwiek z niego wydusić. Szyjak wy­minął ją jak szafę, wziął toporek z komórki, ubrał się w roboczą bluzę i zaczął dłubać przy płocie, udając strasznie zajętego. Niby dłubał przy płocie, a oczy sa­me uciekały mu w stronę ciężarówki. To ta landara była wszystkiemu winna, ona i nikt inny. Już kiedy syn skończył to technikum i oświadczył mu, że wcześ­niej czy później będzie jeździł na ciężarówce, Szyjak

Łi» V* w* ?. i?-■ ł fŻi ?*l

wM0W^ik^$Jł

ŁIA® Sil» ?^TO3 * *#§

i Wmjj^fcsj(mml

SWI

iłllcSP??

śmmŁ

/*> ' »^T zsml

>|vi •% ł>#*’11

wiedział, że nic dobrego z tego nie wyniknie. No bo kto na 'przedmieściu jeździł ciężarówką? Wszystkiego dwóch ludzi. Zacho z sąsiedniej ulicy, który przez to się rozpił, a teraz ten rozpustnik. Tylko tacy jeździli na ciężarówkach, a cała reszta pilnowała własnych interesów, bo co to za interes dla człowieka z przed­mieścia jeździć ciężarówką. Wytrząsać się w te i we wte po wybojach, aby wreszcie zejść na psy i na do­bitkę się zakochać, tak jak to się przytrafiło jego sy- nalkowi. No proszę, dopiero co wrócił, teraz przegry­zie coś na chybcika, zamydli oczy żonie, że jedzie z towarem, powiedzmy, z serem do sklepiku, a ona prze­cież skąd ma wiedzieć, co on tam wozi, i znów zame­linuje się w chacie, a za miesiąc może ożeni się z tą Cyganichą i przetraci wszystko, co dostał od Szyjaka. Nie, do tego Szyjak nie dopuści, po jego trupie, ale jak temu zapobiec, ciągle jeszcze nie miał zielonego pojęcia, dalej więc tylko dłubał przy płocie, sapiąc ze złości. A myślą wciąż krążył wokół tej przeklętej cię­żarówki, która rozkraczyła mu się przed nosem, jak jaka zmora, i śmiała prosto w gębę. Czyżby nie było żadnego sposobu, żeby rozprawić się: z tą landarą raz na zawsze i uwolnić od niej syna? Jakim prawem ten grat deptał bezkarnie cudzą godność i pustoszył nowo wzniesiony dom. I nagle olśniło go, co ma zrobić. Po prostu podziurawi jej dętki, ot co. Swoim szewskim szydłem, żeby ten huncwot nie mógł ruszyć snę kro­kiem za próg i żeby jego rozpustne plany diabli wzię­li. A gdy nie przyjdzie na schadzkę, Cyganka jak nic puści go kantem, bo inaczej nie byłaby Cyganką, i po­leci za innym .'szoferakiem, a ten baran pójdzie po ro­zum do głowy, że nie ma się ćo zadawać z byle ladacz­nicą, i wróci na łono rodziny. Szyjak aż się zawsty­dził w głębi duszy, że od razu nie wpadł na pomysł z tym szydłem i dętkami, i czym prędzej rzucił topo­rek. Za oknem zapadał już zmrok, do schadzki było ieszcze całych pięć godzin, teraz jego synalek leżał so­bie w najlepsze u boku żony nic nie podejrzewając. Pozostawała Szyjakowi jeszcze rzecz najtrudniejsza, zmylić w jakiś sposób czujność własnej małżonki, co w tej sytuacji okazało się prawie niewykonalne. Do-

L

piero pożarł się z nią na śmierć i życie, i dobrze wie­dział, że nie spuści go teraz z oczu i będzie śledzić każ­dy jego krok. Człowiek to krótkowzroczne stworzenie, aż strach. Gdyby Szyjak wpadł na ten pomysł z dęt­kami odrobinę wcześniej, za nic w świecie nie skłócił­by się z żoną, pozwoliłby się jej wygadać do woli, od­czekałby, aż się położy spać i spokojnie zrobiłby swo­je. A tak, jego zadanie diablo się komplikowało. Wszedł znowu do domu i głośno oznajmił, że się kładzie, ale żona zmierzyła go tylko jeszcze bardziej podejrzliwym spojrzeniem i ani słowem się nie odezwała. Więc Szy­jak się rozebrał, położył i odwróciwszy do niej tyłem przyczaił w oczekiwaniu. Ale jego żoneczka usado­wiła się przy piecu i zaczęła prząść. Cholernica jedna. Co wieczór kładła się z kurami, a dziś akurat zebra­ło się jej na przędzenie. Kręciła w najlepsze wrzecio­no, udając, że go mie widzi, a Szyjaka dosłownie krew zalewała, że dał się nabić w butelkę, sam się wpa­kował do łóżka i teraz miała go w ręku. W końcu sko­czył na równe nogi, burknął, że go przypiliło, i wyszedł, niby że do wychodka, a po powrocie już się nie roze­brał, co wyglądało tym bardziej podejrzanie. Wieczór uciekał, na przedmieściu rozsaczekały się wszystkie psy, wielki czas, żeby Szyjak wprowadził swój plan w życie i pokrzyżował zamysły syna, ale jego żonę gu­zik to obchodziło i ani myślała się po>ożyć. Wreszcie nie wytrzymał, wymamrotał, że znowu go przypiliło i nie może sobie znaleźć miejsca, wyskoczył na dwór, wślizgnął się do komórki, wymacał po ciemku szydło i na tym właśnie przyłapała go podejrzliwa małżonka. Żonę miał Szyjak chytrą i przebiegłą, dobrze wiedzia­ła jak go podejść. Odczekała, aż się zaszyje w komór­ce, przyczaiła się tuż za drzwiami i przydybała go na progu, tak że nie miał nic na swoją obronę, bo wycho­dek był dokładnie w przeciwnej stronie. — Boże świę­ty, tyś całkiem sfiksował, już wczoraj coś mnie tknę­ło, iakeś poleciał do tej chałupy — wrzasnęła. — Bo­że święty, ieszcze mi dom podpalisz — zakrzyknęła znowu wielkim głosem, jakby tego domu nie budo­wał S7yjak, tylko spadł jej z nieba. Szyjak dosłownie oniemiał i z trudem zdołał ją wepchnąć do kuchni.

Ale żona rozwrzeszczała się jeszcze bardziej, jakby ją zarzynali, aż w końcu Szyjak się poddał i opowiedział wszystko od a do zet, grożąc jej uszczerbkiem na zdro­wiu. jeśliby choć jedno słowo wyszło z jej głupiej gęby. I wtedy jego małżonka cicho zapłakała, co było zresztą do przewidzenia. Szyjak rozkazał wojskowym tonem, żeby się położyła i wyszedł na ulicę. W domu syna ciągle się jeszcze paliło. Ciężarówka stała sobie w najlepsze na środku jezdni, niczego nie podejrze­wając, i Szyjak z niewymowną rozkoszą przedziura­wił jej dętki. Tak je dźgnął, że dosłownie klapnęła na ziemię z bolesnym jękiem. Potem wrócił do domu, po­łożył się obok zapłakanej żony i zaczął wyczekiwać. Nie musiał długo czekać. Wkrótce dziki krzyk syna przeszył całą ulicę, utwierdzając Szyjaka w przekona­niu, że postąpił słusznie. Jego syn był kłębkiem ner­wów, co do tego Szyjak już w chwili poczęcia nie miał złudzeń, bo wtedy i czasy były takie — nerwowe

i głodne — ale larum, jakie podniósł z powodu tych zatraconych gum, zdumiał nawet Szyjaka, a Szyjako- wa aż przestała chlipać i patrzyła na męża w ciem­ności pożegnalnym spojrzeniem. Wkrótce na ulicę wy­legło całe przedmieście, pokiwało głową, rozejrzało się dookoła, nie posiadając się ze zdziwienia, że tu wśród nich pojawił się przestępca, że targnął się na ciężarów­kę wielce poważanego przez wszystkich Szyjakowego syna i że jutro w sklepiku zabraknie mleka. Spory tłumek zebrał się pod domem, i chłopy, i kobity, tłoczyli się wokół ciężarówki, zachodzili w głowę, kto mógł to zrobić, zastanawiali się, czyby nie przepro­wadzić masowej obławy, i Szyjak natychmiast zmiar­kował, że i on musi się pokazać na ulicy, bo inaczej podejrzenie jak nic może paść na niego. Lecz gdy wy­szedł, od razu srę uspokoił. Zgromadzenie powitało go ze współczuciem, na jego ręce przekazało wyrazy ubo­lewania dla niego samego i dla syna, który siedział w rowie, trzymając się za głowę obu rękami, zupełnie ogłupiały całą tą historią. Szyjak wysłuchał ich z god­nością, po czym przyjrzał się wszystkim po kolei opo­nom, gratulując sobie w duchu, że tak sprytnie udało mu się je przed pół godziną przekłuć i dać dobrą

Nfcv \

nauczkę synalkowi, bo wszystko wskazywało na to, > że tego wieczoru już się nie najeździ. Potem wyraził swój pogląd na zdarzenie i uspokoił zgromadzonych, że wcześniej czy później przestępca zostanie ujęty, są- siedzi pogwarzyli jeszcze trochę, poklęli i powoli się rozeszli, aż w końcu na miejscu przestępstwa zostali ‘ tylko Szyjak i jego syn, który naprawdę był w tym momencie całkiem otumaniony i nie wiedział, co ro­bić. I wtedy Szyjak pouczył go, że powinien troszczyć się o rodzinę, bo rodzina jest najważniejsza pod słoń­cem, zaś wszystko inne jakoś się ułoży, a ponieważ syn spojrzał na niego jeszcze bardziej osłupiały, nie pojmując czy ojciec kpi sobie z niego, czy co, toteż Szyjak jeszcze raz mu powtórzył, żeby wracał do żo­ny i dziecka, a jutro będzie co Bóg da, i syn poszedł z ociąganiem do domu, po czym i Szyjak wrócił do siebie, położył się koło swojej małżonki i wyczuł, że ona też się nieco uspokoiła, bo dotknęła nogami jego nóg, powzdychała trochę i usnęła, Szyjak zaś na no­wo zadumał się o chacie i postanowił nazajutrz je­szcze raz tam podskoczyć, by zatrzeć heblem ślady I synowskich bezeceństw.

Następnego dnia jednak przedmieście znów od świ­tu skupiło się przy ciężarówce, z dzielnicowym na cze­le, i nie było nawet mowy, żeby Szyjak mógł się wyr­wać nad bagmsko. Co gorsza, dzielnicowy wyraził po­gląd, że w tej historii z oponami musiał maczać palce ktoś z przedmieścia, czym wywołał jeszcze większy zamęt wśród jego mieszkańców. Dzielnicowy był czło­wiekiem niebezpiecznym, tak niebezpiecznym, że mógł wywołać zamęt nie tylko wśród mieszkańców przed­mieścia, ale i w każdym, ktokolwiek miałby szczęście dostać się w jego ręce. Ten dziwak nigdy nikogo w żadnej sprawie nie przesłuchiwał, tylko po chwili na- ) mysłu prosto, z mostu pytał czy jest tak, czy. tak, albo prosto z mostu mówił, że jest tak a nie inaczej i nie warto było z nim na ten temat dyskutować. To samo teraz — najpierw stwierdził autorytatywnie, że prze­stępca to ktoś z przedmieścia, potem niczym krwiożer-

36

A

czy jastrząb zaczął krążyć wokół ciężarówki, a na ko­niec wyciągając do przodu swój dziobaty nos, zakomu­nikował wszem i wobec, że złoczyńca działał w poje­dynkę, i to szydłem, na co zgromadzenie zdumiało się jeszcze bardziej, bo każdy w domu miał szydło, a według tej logiki, każdy ze zgromadzonych mógł być sprawcą. Nastroje bardzo się zaostrzyły. Zwłasz­cza że tego ranka przedmieście zostało bez kropli mle­ka. Ktoś rzucił myśl, żeby wszyscy przynieśli i poka­zali swoje szydła, a dzielnicowy niech zrobi wizję lo­kalną i orzeknie, którym z nich posłużył się przestęp­ca. Ktoś inny go wyśmiał dowodząc, że wszystkie szy­dła ną przedmieściu podobne są do siebie, jak dwie krople wody, bo pochodzą z jednego sklepiku, i że to głupiego robota. Większość jednak uznała, że trzeba przynieść, a dzielnicowy wręcz wydał rozkaz w tym sensie i Szyjak wyczuł, że sprawa robi się diablo nie­przyjemna. Nie było rady. Poszedł do domu, burknął na żonę, żeby pilnowała garnków i trzymała język za zębami, gdyby pytali ją o jego noone zajęcia, zamknął się w komórce, wygrzebał szydło spośród innych ru­pieci, ukrył w pewniejszym miejscu, bo nie miał ser­ca go wyrzucić —9 jak by potem łatał sobie buty — po czym wrócił do ciężarówki, komunikując wszem

i wobec, że jego szydło zniknęło, chociaż on, Szyjak, wywrócił wszystko do góry nogami, ale teraz już jest pewien, że tej nocy ktoś musiał mu je podwędzić z komórki. Bodajby to wszyscy diabli! Zgromadzenie znów rozdziawiło gębę i zaczęło go wypytywać, na wy­ścigi zbiorowo i w pojedynkę — czy jest pewien, że tego szydła na pewno nie ma, a może źle szukał, bo, jak się wyraził dzielnicowy, mogłoby się to fatalnie odbić na śledztwie, które bądź co bądź już się rozpo­częło, Ąż w końcu Szyjak stracił głowę i wyjąkał, że nie jest tak stuprocentowo pewien, czy wszystko prze­trząsnął, a sąsiedzi natychmiast zaofiarowali się z po­mocą — tym bardziej że dzielnicowy strasznie się przejął brakiem tego szydła — i całą gromadą wtar­gnęli do Szyjakowej komórki, a on sam oniemiał i zmartwiał na środku podwórza, zdumiony tym nie­oczekiwanym obrotem sprawy. Teraz modlił się tyl-

ko o jedno, żeby nikt z sąsiadów nie znalazł tego prze­klętego szydła, chociaż w głąbi duszy był niemal pe­wien, że ktoś musi na nie trafić, bo przecież jego ko­mórka to nie hangar i nie sztuka znaleźć w niej co­kolwiek. Tak też się i stało. Nie upłynęło wiele czasu, gdy jeden z sąsiadów wydał wojenny okrzyk i trium­falnie wręczył rzeczone szydło dzielnicowemu, który z kolei wziął je i szczegółowo sobie obejrzał, jakby to było Bóg wie co, a nie głupie szydło, aż Szyjak zdrę­twiał od pięt po czubek głowy, sam czując się niemal przedmiotem tydh oględzin. Mimo wszystko zidołał jed­nak wykrztusić | siebie słowa zdziwienia, że szydło od­nalazło się w tak idiotyczny sposób, chociaż uprzed­nio wszystko osobiście przetrząsnął. Dzielnicowy zaś poprzekładał jeszcze parę razy szydło z ręki do ręki i, szczwany lis, uroczyście zakomunikował, że według niego przestępstwa dokonano tym właśnie a nie innym szydłem, aż zgromadzenie na moment oniemiało z wra­żenia, po czym zapytało go, dlaczego tak właśnie uwa­ża. Dzielnicowy odparł na to, że nie wie, dlaczego tak właśnie uważa, ale jest tego najzupełniej pewien, a sko­ro jest pewien, nie ma nic prostszego niż oddać szydło do ekspertyzy i ustalić prawdę, która i tak jest już całkiem jasna. Na co gromada zaczęła się burzyć i za­żądała, żeby jej wyjaśniono służbowe słowo „pertyza”, węsząc w nim jakiś podstęp.— Obejrzy się to szydło pod lupą — przymknął' oczy dzielnicowy — i jeśli został na nim najmniejszy pyłek z opony, nie chciał­bym być w skórze sprawcy. W tym właśnie momencie Szyjak uznał, że trzeba się poddać, i oświadczył, że nie ma sensu dalej bawić się w ciuciubabkę, bo to on wła­snoręcznie poszatkował te dętki. Można sobie łatwo wyobrazić, co się działo po tym jego wyznaniu. Za­padła martwa cisza, a już najbardziej ze wszystkich strapił się dzielnicowy, dosłownie osłupiał, że złoczyń­ca dał sią schwytać w tak prymitywną pułapkę i dłu­go wpatrywał się w swojego dobrego przyjaciela, Szy- iaka. na próżno szukając słów, które załagodziłyby ja­koś sytuacją. A tu na złość nic mu nie przychodziło do głowy, podobnie jak i reszcie zgromadzonych, któ­rzy zapomnieli języka w gębie i nie wiedzieli, co by

tu powiedzieć swojemu wielce szanownemu sąsiadowi Szyjakowa. Podczas gdy wszyscy tak dumali, Szyjak milcząco splunął i nie niepokojony przez nikogo wszedł na swoje podwórze. Wtedy zgromadzenie stłoczyło się wokół jego syna, który słysząc to wszystko siadł jak za­mroczony w rowie, i zaczęło go wypytywać, dlaczego według niego Szyjak podziurawił mu opony w cięża­rówce. — Skąd ja mam wiedzieć dlaczego, ale sami widzicie, że to nie ojciec, tylko potwór, tak mi rozpła­tać dętki — wymamrotał i awantura rozgorzała na nowo. Gromada podzieliła się na dwa obozy. Młodsi stanęli po stronie Szyjakowego syna twierdząc, że jego ojciec to najprawdziwszy potwór, skoro dopuścił się tak szatańskiego czynu, starsi zaś nie pozwalali złego sło­wa powiedzieć na swojego wielce szanowanego sąsiada, a już zwłaszcza że ma nie po kolei w głowie, albo coś w tym rodzaju, i żądali, by jeszcze raz go prze­słuchać i wyjaśnić raz na zawsze to nieprzyjemne zaj­ście. A tymczasem Szyjak ociosywał sztachety, uda­jąc, że nic go to wszystko nie obchodzi. Wielka rzecz, przecież go chyba nie powieszą za te gumy, bzdura. Tej atrakcji starczy im akurat na trzy dni, potem zapomną, a rodzina tego bęcwała, jego syna, pozostanie cała i zdro­wa. I Szyjak dalej sobie postukiwał, w pewnym mo­mencie nawet zarządził, żeby i żona mu pomagała, na przekór wszystkim i wszystkiemu. Kazał jej kłonicą wyrywać kołki z płotu, a potem osobiście je oglądał, uznawał, że niczego im nde brak, i przybijał z powro­tem na tych samych miejscach, po czym u góry i u dołu nabijał na nie deski, też wyrwane przez żonę,

i tak do końca płotu, dopóki zgromadzenie nie zbli­żyło się nieśmiało do niego, by zażądać bardziej wia­rygodnego wyjaśnienia. — W tej chwili nie ma bardziej wiarygodnego wyjaśnienia — oznajmił uroczyście Szy­jak, i już miał się zncwu brać do roboty razem ze swo­ją zasapaną małżonką, kiedy przy płocie stanął syn.

Chcę wiedzieć, dlaczego zrujnowałeś mi życie, sko­ro kiedyś sam mnie powołałeś na ten świat — zapytał ponuro. — Chcę też wiedzieć, co takiego ci zrobiła ta sokolica, ciężarówka moja, że ręka ci nie zadrżała, gdyś ją tak maltretował — zakończył, A wtedy z kolei

Szyjak dał upust swojej nienawiści do ciężarówki. Wy­zwał ją od wyliniałych srok i kup złomu, przyrów­nał do garnka fasoli, który nic tylko strzela i dudni,

i nie daje mu po nocach spokoju. Wyraził się, że jest jak parszywy kundel, który szpeci przedmieście i któ­rego trzeba nauczyć moresu, żeby się wyniósł, skąd przylazł, i w ogóle wylał z siebie całą żółć, która się w nim nagromadziła z powodu synowskich łajdactw, nie mówiąc mu tego wprost, rzecz jasna. Przedmieś­cie słuchało go jak zaklęte, bo Szyjak znany był ze swoich talentów krasomówczych, a on rąbnął taką ty­radę na pohybel ciężarówkom, że chcąc nie ohcąc każ­dy zadał sobie pytanie, co go opętało i czy czasem nie zbzikował z kretesem, bo ńieledwie parę lat temu twierdził coś całkiem przeciwnego, a teraz takie rze­czy opowiadał, że słuchając go można by samemu do­stać bzika. Nad tym wszystkim górował głos jego sy­na: — Ja poprzysiągłem wierność tej ciężarówce i za nią zginę — bił się w piersi. — Bez niej jestem niczym,

i wrogowi nie życzyłbym takiej krzywdy... Tak się wydzierał, że Szyjak z trudem się pohamował, żeby mu nie nakłaść po gębie za te bezeceństwa nad bagni- skiem, już nawet miał coś w tym sensie powiedzieć, ale nie zdążył, bo właśnie znów zjawił się dzielnico­wy, który zniknął gdzieś zaraz po pamiętnym oświad­czeniu Szyjaka. Przyjechał drugą ciężarówką, którą przywiózł nowe opony dla poszkodowanego, po czym w krótkich słowach położył kres całemu zajściu. — To są ich prywatne i parszywe porachunki i dlatego śledztwo uważam za zamknięte — stwierdził spokoj­nie. — Naszym obowiązkiem jest pomóc w naprawie ciężarówki, żeby nasze dzieci nie płakały z powodu braku mleka. I wszyscy puknęli się w czoło, że ma najzupełniejszą rację, a nawet zdziwili się, że wcześ­niej na to nie wpadli i dali się wciągnąć w całą tę afe­rę. Zostawili w spokoju Szyjaka i jego żonę, jednym słowem, ■zrobili w tył zwrot, zakasali rękawy i wzię­li się do roboty, a Szyjak poczuł w sercu bolesną go­rycz i powlókł się do domu, eskortowany przez swoją spotulniałą w ciągu ostatnich dwudziestu czterech go­dzin małżonkę. Był tak rozżalony, że aż zbierało mu

się na płacz, ale nadal nie żałował tego, co zrobił. Prze­cie cały ten koci lament, jaki wywołało od samego ra­na jego nieszczęsne szydło, był niczym w porównaniu z tym, co by się działo, gdyby jego niepoczytalny sy- nalek sprowadził na przedmieście swoją cygańską ko­chankę. Toż to wszystko było tylko brzęczeniem gza, jeśli się weźmie pod uwagę, co by gadano, gdy­by synowa musiała wynieść się z domu, a jego wnuk został półsierotą. Nie, Szyjak dałby głowę, że każdy z tych, co teraz tak wydziwiali, zrobiłby dokładnie to samo, jeśli nie coś gorszego, bo w takiej biedzie trud­no przewidzieć, co komu strzeli do łba. Usadowił się na minderku* w kuchni, zapalił z zadowoleniem pa­pierosa i przyjrzał się swojej oniemiałej od poprzed­niego wieczora żonie. W ciągu tej nerwowej doby jej twarz stępiała do reszty, a oczy wpatrywały się w Szyjaka, jakby go po raz pierwszy widziała. — Co się tak na mnie gapisz — zdawało się mówić jego spoj­rzenie — gdybyś była na wojnie, głupia klępo, dopie­ro byś umarła ze strachu. I dalej na nią patrzył, pu­szczając przez nos kłęby dymu. Tak po prawdzie, je­go żona była dosyć tępawa, całkowicie pochłonięta do­mem i gratami. Ale też dlatego swojego czasu Szyjak wybrał właśnie ją — dla tej jej tępoty i pracowitości. I przez całe życie żył z nią w zgodzie, jeśli nie liczyć tych paru ostatnich lat, kiedy nieustannie się awan­turowała. I żeby chociaż sama wiedziała o co... Ale ona, podobnie jak i on, zaczynała się starzeć i goniła już w piętkę. Teraz jednak Szyjak dał jej ładną nauczkę — patrzyła w niego niby w obraz, jakby czekając na po­wtórne oświadczyny. I tak się w niego wpatrując, wy­krztusiła wreszcie, co jej leży na wątrobie, aż Szyjako- wi pociemniało w oczach. — Wyprowadzam się do sy­na, a ciebie nie chcę znać — oświadczyła i zaczęła pa­kować manatki. — Będę mieszkać u niego, choćby był nie wiem jaki — ciągnęła dalej, przygotowując tobół. Szyjak zjeżył się i kazał to sobie jeszcze raz po­wtórzyć w oczy. — Jestem jego matką, a ty jesteś mu

\ s \ N \ 1 |

obcy i go nie kochasz — dodała z naciskiem. — Teraz przenoszę się do niego, i nie chciałabym być w skó­rze synowej, jeśli to ona go dręczy i popycha w ra­miona obcych kobiet. Już ja jej pokażę. A ty jesteś sta­ry borsuk. — Po czym demonstracyjnie opuściła dom. Tak więc, tego wieczoru najzupełniej nieoczekiwanie Szyjak został sam pod własnym dachem. Upitrasił so­bie na chybcika jakąś kolację, długo się nad nią mod­lił, zadumał się jak nigdy dotąd, a w końcu rozeźlony postanowił, na przekór wszystkim, też się stąd wy­nieść. Ano dokąd... Ano znów do chaty...

Noc zapadała cicha i. krystaliczna. Gwiazdy jarzy­ły się na niebie, jakby świeżo przeciągnięte glaspa- pierem, toteż Szyjak szybko zapomniał i o swojej zło­ści, i o całej reszcie. Diabeł go podkusił, żeby na sta­re lata pakować się w tę awanturę z synem i jego cię­żarówką. I po jakie licho, skoro mógł plunąć na to wszystko i zamieszkać sobie w chacie, tam na skraju szuwarów, i dosłownie wśród gwiazd. Gawędzić sobie z nimi, patrzeć jak świecą i dumać nad tym, ile je­szcze będą tak świeciły i właściwie po co w ogóle świe­cą, a tuż obok woda cicho by pluskała, kołysząc go do snu. Ale ten rozpasany bęcwał targnął się nawet na chatę, targnął się na rzecz najdroższą jego sercu, że­by ją splugawić, a tym samym splugawić mu całą starość, lecz na to Szyjak nikomu nie pozwoli, a już najmniej temu wyrodkowi. Pal go licho, jeśli już ko­niecznie chce sobie skręcić ten głupi kark. I co Szy­jak będzie temu winien, że go sobie skręci. Czyż moż­na naprawić czyjeś życie? Przecie ludzkie życie to coś bardzo osobistego, całkiem osobistego i z której­kolwiek strony by na nie spojrzeć, czy z lewa, czy z prawa, ono zawsze siedzi w swojej skorupce, zawsze w tej samej, i nie sposób go z żadnym innym po­mylić. Każdy człowiek ma tylko jedną skórę — choć­by ją drzeć i garbować, na jotę się nie zmieni. Tak to sobf.e dumał S<zyjak, maszerując raźno przez pole i czuł, jak jego dusza zrzuca powolutku z siebie zaszargane w ciągu dnia łachy i nabiera łagodnego blasku — biała

i spokojna niczym wielkanocne jajo. Tlił się jeszcze ogieniek w tej duszy, prawda, że niezbyt już mocny, ale całkiem żwawy, dzięki czemu Szyjak mógł się je­szcze nacieszyć tym światem, i nie tylko nacieszyć, lecz i pogłowić się nad niektórymi sprawami, bo Szyjak lu­bił się tak pogłowić nad tym czy nad owym, dogłęb­nie coś sobie przemyśleć, rozgryźć, bo nie ma nic przy­jemniejszego niż dogłębnie przemyśleć jakąś rzecz i wy­ciągnąć z niej dla siebie naukę. I to nie dlatego, żeby ta nauka była mu akurat do czegoś potrzebna, ale tak po prostu ją sobie wyciągnąć, jak każdy uczciwy czło­wiek. Żeby pospłacać wszystkie swoje długi i we wła­ściwym czasie pożegnać się z tym światem. Dla czło­wieka w jego wieku to jest zasadnicza sprawa — móc spokojnie odejść i stać się, powiedzmy, trawą albo trzciną, a choćby i kaczką, albo Bóg wie czym, ale jed­nak czymś, bo nie może przecie stać się niczym. To bzdura, co gadają, że człowiek, jak zejdzie z tego świa­ta, staje się niczym. Jakże może stać się niczym, sko­ro był czymś. Każde coś staje się na powrót czymś, a niczym może stać się tylko nic, i tyle. Nad polem hulał wiatr. Za parę dni da się widzieć to, co dziś pul­suje w głębi drzew, pracując jak fabryka, bez spoczyn­ku, tkając na potęgę, by mogły się przyodziać na zie­lono, cieszyć młodością. Każdej wiosny drzewa uży­wały młodości, takimi je widział Szyjak — zimą na emeryturze, a wiosną młodzieńcze. Zupełnie jak lu­dzie, aż dziw bierze. Kilkanaście minut potem Szyjak był już w parowie. Chata stała na miejscu, tak samo biała i tak samo podobna do kaczki. Zszedł na dół, cichutko pchnął drzwi, wślizgnął się do izdebki, zapa­lił świecę, postąpił dwa czy trzy kroki i mało nie krzyknął. Na łóżku ktoś leżał. Na poduszce wyraźnie odcinały się czyjeś włosy i serce Szyjaka znów się skuliło, a po twarzy przemknął mu jakiś zły cień. Po­świecił bliżej i nie uwierzył własnym oczom. To była Cyganka. Z wrażenia aż zdmuchnął świecę i przysiadł na zydlu. Wychodziło na to, że Cyganicha już od dwóch dni koczowała tu, czekając na jego syna. Zakradła sie do chaty i czekała, podczas gdy on, Szyjak, na głowie stawał, żeby dm pokrzyżować plany. Dwa dni na nie­

go czekała, aż zmęczona usnęła, aJe czeka nadal, sko­ro jeszcze tu jest. Z tego napięcia Szyjakowi pot zro­sił czoło. Wszystko mógł sobie wyobrazić, ale to, co się teraz działo, przechodziło jego pojęcie. Był dosłow­nie przerażony. Znów zapalił świecę, zbliżył ją do twarzy dziewczyny, lecz ona natychmiast się obudzi­ła i usiadła. A widząc go, pisnęła i skoczyła na rów­ne nogi, na próżno usiłował jej wytłumaczyć, kim jest i skąd się tu wziął. Cyganka śmignęła tylko koło nie­go w panicznym strachu i rzuciła się do ucieczki ścież­ką przez bagnisko, którą najprawdopodobniej przyszła. Szyjak pospieszył za nią ciągle z tą jedną myślą — uświadomić ją, że chałupa jest jego i basta. Ale wtem nad bagniskiem rozległ się nagły pisk i Cyganka znik­nęła ze ścieżki. Gdy roztrzęsiony Szyjak dotarł do miejsca, gdzie pobrzmiewało jeszcze echo jej krzy­ku, zobaczył już tylko mętne kręgi na powierzchni, które stopniowo się zacieśniały, tworząc wąski lej, bły­skawicznie wypełniający się wodą. Wszystko to stało się tak gwałtownie i niespodzianie, że Szyjak ciągle jeszcze nie zdawał sobie sprawy, co się właściwie zda­rzyło. Wrócił do pomostu, machinalnie odwiązał łód­kę, z całą siłą chwycił za wiosła, dopłynął do tego samego miejsca, ale już nie miał pewności, czy to na pewno tu czy nie. Jak okiem sięgnąć woda była gład­ka, chichotała wokół łódki, pokazując mu język, mla­skała z zadowolenia, chcąc go ostatecznie wpędzić w obłęd. Cyganki już nie było. Jakby nigdy nie istniała. Jakby Szyjak nie widział jej dwa dni temu w chacie z synem, ani teraz pod kocem. Boże, Bożyczku, gdy- byż tak mogło być naprawdę, gdybyż Szyjak nie sły­szał tego krzyku, a potem nie zobaczył tych kręgów na wodzie. Tak by właśnie było, a w każdym razie można by przyjąć, że tak jest, ale Szyjak wiedział, że to niemożliwe, i dalej wpatrywał się strasznym wzro­kiem w jeszcze straszniejszą toń. Musiał bezzwłocznie komuś zameldować o wypadku, zaraz, w tej chwili, musiał to zrobić — desperacko i panicznie, bo inaczej ta Cyganicha uwiesi mu się niczym kamień u szyi i za­truje ostatnie lata życia. Szyjak dobrze o tym wie­dział, choć nie czuł się niczemu winien. W każdym ra-

'li« ii | * i # i >*•*.#>*

>Bisi« Hi*fc&. P'^4* %l* ii?

tv *$§> f #1

4 *| A fti 'flj'4u’* ’%: MilPi ’P'?! « VS‘?59 z i

pi# *4^, 4*

.' iW* M,‘YiJ’i ^ Im f |^Sk> i

nimfmmi fyłw;

<Mmłe 7 *' *

i fMfrnl fil %f*

zie na pewno nie chciał, żeby ta dziadówka się utopiła, a ona to właśnie zrobiła jemu na złość, i tym samym wszystko skrupiało się na Szyjaku, chociaż najmniej on tu zawinił, musiał więc komuś zameldować, a po­tem niech się dzieje, co chce. Lecz nadal siedział otę­piały na dnie łodzi, gruntując wodę bezmyślnym spoj­rzeniem, jakby w ten sposób można było coś napra­wić. Ile czasu tak przesiedział, stracił rachubę. Otrzeź­wił go warkot ciężarówki. Szyjak wyraźnie słyszał, jak podjechała do bagniska, i jeszcze wyraźniej uświado­mił sobie, że to może być tylko i wyłącznie jego syn, który szedł na spóźnioną schadzkę. Wkrótce motor zgasł. Jego syn .ruszył pewnym krokiem przez błot- nisko. I wtedy właśnie Szyjak stwierdził, że on zno­wu prowadził kobietę. A tą kobietą mogła być tyl­ko ta zatracona Cyganicha. Aż podskoczył. Czyli, że nie utopił się ten pomiot diabelski, czyli że dotarło toto do brzegu, a Szyjak zamartwiał się tu jak głupi i mało nie wykorkował ze strachu. Spadła na cztery łapy, jak każda jedna Cyganicha, bo cygańska dusza tak łatwo się nie daje, nieraz to słyszał. A teraz wra­cała żywa i zdrowa, i znowu z jego synem. Szyjak aż się zatrząsł ze złości. Ukrył łódź w szuwarach i wstrzymał oddech. Byli coraz bliżej. Szyjak widział ich jak na dłoni — o jakieś sto kroków od siebie. Prze­jęty przymrużył oczy i nagle spostrzegł, że to wcale nie Cyganka, kobieta, którą prowadził jego syn nie mia­ła z tamtą nic wspólnego, to była po prostu Zdrawka

sklepowa, ich sąsiadka, sama młoda mężatka, a re­chotała jak rozpasana suka. W pierwszej chwili wy­dało mu się, że śni, tak jak wtedy, gdy utopiła się Cyganka, do tego stopnia cała ta historia zrobiła się absurdalna, ale oboje otarli się niemal o niego. Szy­jak wyraźnie widział mięsisty zad sklepowej. I nadal słyszał jej głos, potem już z wnętrza chaty — jej gar­dłowy śmiech, dopóki nie zaczęła rzęzić i się dławić. Dopiero wtedy oprzytomniał i rozejrzał wokoło. Noc nadal była jasna, jakoś rozpaczliwie jasna. Szuwary lekko dygotały z zimna. Miał wrażenie, że jego gło­wa jest jak pusta blaszanka, w którą lada chwila ktoś może huknąć od tyłu, a ona odpowie głuchym dudnie-

Tuem. Nabdl machinalnie dwairurkę i powiosiawał do brzegu. Powoli i niepewnie przywiązał łódź do po­mostu, podkradł się pod samą chatę, zajrzał przez o- kienko jak przed dwoma dniami. Nie krępował się już niczym. Zupełnie jakby się zmienił w wampira albo i co gorszego. Patrzył długo i ponuro, jak się kochali, jak łóżko stękało pod ciężarem ich zwalistych cielsk, które w blasku świecy do złudzenia przypominały mu gąsienice. Wpatrywał się w to tak długo, dopóki wre­szcie nie uwierzył. Obmyślił sobie dokładnie, jak wej­dzie do środka, jak podniesie strzelbę i które z tych dwojga zastrzeli najpierw, zobaczył ich skąpanych we krwi, powalonych w tej swojej nieokiełznanej rui i po- rubsbwie, po czym odwrócił się na pięcie i odszedł. Odwiązał łódź i powiosłował na środek bagniska. Po jakimś czasie opuścił ręce. Woda spróbowała dalej pchać łódkę, ale nie starczyło jej sił i tylko lekko ją obróciła. Szyjak czuł, jak ona się natęża, zasłuchał się w ten jej bezsensowny wysiłek, podniósł czujnie gło­wę i zapatrzył się w gwiazdy. Ich światełka już blak- ły. Na wschodzie niebo lekko się wyginało. Wkrótce jego brzuch się zarumieni. Nie wiedzieć czemu, po­stanowił jeszcze trochę poczekać. Godzinę później nie­bo zaszło łzami, gwiazdy się rozproszyły, bagnisko bły­snęło niczym prawdziwy karp, zaczęło łapczywie dy­szeć, zaś Szyjak ciągle jeszcze zwlekał i czekał na coś, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie. W końcu nie­bo się otworzyło, słońce rozdarło je swoim spoconym grzbietem, aż Szyjak jęknął z zachwytu. Nacieszył nim oczy jeszcze chwilę, po czym zzuł jeden gumiak, starannie odwinął onucę i chwycił ustami lufę dwu­rurki. Wydało mu się, że słyszy jakieś dalekie głosy, muzykę, jakiei nigdy dotąd nie słyszał. Potem ptaki z bagniska poderwały się przestraszone w górę i nie­bo nad Szyjakiem nagle pociemniało.

W niespełna godzinę później całe przedmieście, na czele z dzielnicowym i nieprzytomną Szyjakową żo­ną, która opowiedziała wszystko od a do zet, wyciąg­nęło łódź z bagniska i położyło Szyjaka na trawie. Ktoś wyjął mu strzelbę z ciągle jeszcze ciepłych rąk, ktoś inny włożył mu but i Szyjak znów był jak żywy—

NUCHOW

Już blisko dziesięć lat mijało, jak mecenas Nu- chow mieszkał w "tym zakątku Sofii w piętrowej wil­li wraz ze swoją eks-małżonką, a aktualnie współlo­katorką, madame Sinigerską, dziesięć lat, podczas któ­rych nie przemówili do siebie ani słowa, i tak by już z pewnością trwało do końca ich dni, gdyby nie istniał między nimi ten człowiek, to indywiduum, z którym swojego czasu madame Sinigerską zdradziła Nuchowa, po czym automatycznie wystąpiła o rozwód. Był to nie­jaki Peszo, sklepowy z zieleniaka (też eks), a mieszkał dokładnie naprzeciw ich domu, który już zresztą chy­lił się ku ruinie. Wszystko tak się jakoś pogmatwało, że teraz cała ta trójka dożywała w samotności swoich emeryckich dni. Mecenas Nuohow bez przerwy prze­siadywał przy oknie, zapatrzony w ulicę, madame Si- nigerska w swoje choroby, w co zaś był zapatrzony Peszo, jeden Pan Bóg raczył wiedzieć, ale bodajże w nic. Jedno nie ulegało wątpliwości, a mianowicie, że wszyscy troje unikali swojego wzroku jak ognia, ma­ło, że unikali — oni wręcz nie mogli na siebie patrzeć. Mecenas i Peszo — jasna sprawa, ale już w wypadku Sinigerskiej rzecz się nieco komplikowała. Na Peszą nie mogła patrzeć, bo przez niego musiała rozstać się z mężem, na tego ostatniego zaś za to, że ją z powodu rzeczonego Peszą porzucił. Tak czy owak wszystko skrupiało się zawsze na Peszu. Ale jego to bynajmniej •nie wzruszało. Obrastał sobie najspokojniej w sadło, co jeszcze bardziej dolewało oliwy do ognia. A w do­datku, działało na nerwy. Mecenas idzie po mleko, a Peszo już sterczy na podwórzu i kłuje swoją fizjono-

47

m

KM#* 1# * • 4 # I:>

k > , > v<4

\ ^ %** i * •

^*^3

-.***44Vpisą j? * . ■ -v .■'

» f* •IM)łfilMl%,nml if'’„ 8 ■ ■ ¿ć;.. <.■.

mią w oczy. Madame Sinigerska wychodzi po mięso a Peszo wyrasta jak spod ziemi, uwielbia zaglądać w te oczęta, sentymentalny jest. I jak tu nie nienawidzić takiego typa. Czy robił to umyślnie, czy też nie, je­den Pan Bóg raczy wiedzieć, ale najwyraźniej rozko­szował się faktem, że zatruwa im życie. Chamowi zaw­sze dobrze. Lecz mecenas jednego nie mógł pojąć. W porządku, Peszo to prostak, o tym każde dziecko wie, ale wychodziło na to, że i jego eks-małżonka nie była od niego lepsza, skoro swojego czasu mu uległa. Z te­go zaś logiczny wniosek, że mecenas jest dwakroć wię­kszym prostakiem niż tych dwoje razem wziętych. W takie dni nienawidził samego siebie, a tu jeszcze na domiar złego zwykle lało, j w ogóle czuł się pod psem...

Tego dnia siąpiło od samego rana. Deszcz spadł na ziemię, dogłębnie ją obmacał i właśnie kończył tkanie sw<?jej pajęczyny, kiedy mecenas Nuchow siadł przy oknie i zapatrzył się w przedmieście. Tak było od lat. Mecenas siedział przy oknie i patrzył na przedmieście, a ono ze swojej strony ani spojrzało na mecenasa. Bo i po co miałoby patrzeć, skoro i tak od dawna wie­działo, że jego własna żona zdradziła go z Peszem? Logika takich chłopków-roztropików była prostą, ale bezwzględna. Czyż może ich obronię przed prawem ktoś, kto nie umiał obronić swojej żony? Taka była ta ich logika i pewno za jej przyczyną odwrócili się na pięcie od mecenasa Nuchowa, zmuszając go tym samym do złożenia dymisji. A to znowu za sprawą tego cholernego Peszą, który zdołał go pognębić na wszystkich frontach. Niewiarygodna historia..i Gdybyż w owych niepewnych czasach,.kiedy Nucbow był jeszcze młody, kiedy przez jego ręce przechodziły tysiące nie kończących się spraw tych prostaczków, a pieniądze dosłownie sypały się z nogawek jego francuskich spod­ni, gdyby więc wtedy ktoś mu powiedział, że on, Nu-

chow, zostanie bezpowrotnie zniszczony przez jakiegoś tam. Peszą, spłakałby się ze śmiechu, gdyby zaś te­raz powiedziano mu coś z gruntu przeciwnego, że w

gruncie rzeczy ta zdrada to głupstwo — spłakałby się ze śmiechu równie szczerze. E, szkoda gadać. Tylko taki człowiek jak on, idealista do szpiku kości, był w stanie pojąć, co znaczy uczynić z kobiety świętość, powiewać jej moralną czystością jak jedwabnym sztan­darem i pewnego dnia zrozumieć, że nad głową wisia­ła mu szmata, zapaskudzona przez jakiegoś tam Peszą, Peszkę z przeciwka, Peszorę, jak go popularnie nazy­wano, przez sklepikarzynę z zieleniaka, którego mózg od zarania przesiąknięty był zgniłą kapustą, z którego natura zakpiła sobie według paragrafu pierwszego — skazując go, małpę jedną, na karę dożywotniego mówie­nia. Myśląc o tym, Nuchow, jak zwykle, dał się ponieść wyobraźni. Ach, jakże słodkie były te chwile. Miętosił tego Peszą jak plastelinę, dezawuował go niczym trze­ciorzędnego świadka w tej swojej wydumanej mowie oskarżycielskiej, by po minucie oprzytomnieć i uświa­domić sobie, po raz nie wiedzieć już który, że Peszo jest jak ten deszcz za oknem, jak wielki pająk, on zaś, Nuchow, to mała brzęcząca muszka — i ten potwór chwyci ją zaraz za szyjkę i zdławi. Nie było siły na ta­kiego chama jak Peszo. A Peszowi nawet przez myśl nie przeszło, żeby układać jakieś tam mowy oskarży- cielskie przeciwko mecenasowi Nuchowowi. Peszo do­brał się do żony, Nuchowa, przez co dowiódł jego wła­snej głupoty. Peszo był szczególnym gatunkiem sady­sty, jakiego by ze świecą szukać, zaś eks-mecenasowa głupią klępą — ot, co wynikało z tego wszystkiego w ogólnym rozrachunku, plus fakt, że Peszo nadal mieszkał sobie w najlepsze naprzeciw Nuchowa, pałę­tał: się potej swojej kuchni, dwa na dwa, albo po po­dwórzu, Nuchow zaś musiał na niego patrzeć z wła­snego okna i dostawał białej gorączki. Tego wieczoru jednak w Peszowej kuchni się nie świeciło, co w ja­kiś przykry sposób zaskoczyło Nuchowa. Przecież on przywykł do tego Peszowego okienka. Ono nadawało mocy, jeśli można się tak wyrazić, jego nienawiści. Przecież właśnie to maleńkie okienko było jednym z koronnych dowodów rzeczowych Nuchowa. Przecież w tei właśnie kuchni żona przyprawiła mu rogi. Dru­gą izbę bowiem zamienił Peszo w pakamerę. Oj, lu-

bil Nuchow to okienko. Patrzył w nie sobie zazwy­czaj pod wieczór, a im dłużej w nie patrzył, tym wy­raziściej rysował mu się cały obraz. Swojego czasu jego żona była młoda i silna, Nuchow doskonale to pamiętał. Zresztą, jakże mógłby nie pamiętać, skoro sam ją wszystkiego wyuczył swoimi fachowymi pie­szczotami, płynącymi wprost z jego natchnionego ser­ca. Nuchow stworzył jej królewskie warunki, kupił kapelusz i kupon kamgarnu na spódnicę, najął kobietę do sprzątania, żeby jego żoneczka nie skalała sobie rąk pracą, i w ogóle, jak się teraz nad tym zastanawiał — stworzył jej idealne warunki na to, zeby stała się kur­wą, z czego nie omieszkała skorzystać. Przedmieście tonęło w nędzy, a jego żona słuchała muzyczki przez radio, przedmieście ciągało się po sądach o byle co, a jego żona bujała się w ogrodzie na huśtawce, kiedy zaś znudziła jej się i ta zabawa, pobujał ją Peszo, i to właśnie w tej tam kuchni ją pobujał, bo gdzież­by indziej, skoro był wówczas jeszcze nowicjuszem w sztuce złodziejskiej, a jego chałupa składała się z tej jednej kuchni i pakamery. Całą resztę dobudował dopiero potem, kiedy mecenas Nuchow przestał się już liczyć, bo gdyby nie to, już on by się po nim nieźle przejechał, z nawiązką zwróciłby mu Peszo ko­szty amortyzacyjne żony. Zwabił ją do tego kurnika, zwabił ją tym swoim sklepikarskim sprytem. Nuchow ■wiedział o wszystkim, bo Peszo nie byłby Peszem, gdy­by się po fakcie wszem i wobec nie pochwalił. Obie­cał, że zabierze ją nad morze, bo akurat w tym mo­mencie Nuchow był zajęty w sądzie i nie miał do tego głowy. I dała się złapać na tę otbiecankę, a bo to du­żo trzeba takiej gęsi jak ona, weszła do tej cholernej kuchni i bez wątpienia najpierw ściągnęła spódnicę, tę kamgarnową spódnicę, którą Nuchow kupił jej oso­biście, zawsze od spódnicy zaczynała. Zsunęła ją kil­koma wężowymi mchami, Nuchow pamiętał i te ruchy, rozpłomieniały niegdyś jego wyobraźnię, a potem zdjęła pończochy, te cienkie, które Nuchow wziął jako łapów­kę, łagodząc za nie wyrok jakiemuś pokątnemu handla- rzynie przynajmniej o rok, jeśli nie więcej. A zdjąwszy je, uśmiechnęła się, bo ona zawsze się uśmiechała, kiedy

zostawała, jak ją Pan Bóg stworzył, jakby mówiąc — oto ja, oto cała ja, a ubranie to tylko przynęta, zupeł­ny śmieć, kupiony przez tego głupca Nuchowa, które­mu ja, madame Sinigerska, w tej chwili przyprawiam rogi. I uśmiechnąwszy się, siadła na cuchnącym bar­łogu Peszą, a potem położyła się i przez cały czas pa­trzyła w okno. Miała taki zwyczaj, że gdy odczuwa­ła rozkosz, patrzyła w okno, wodziła swoimi przeklę­tymi ślepiami od wiśni do śliwy, i z powrotem, a ten cham nasadził ich w swoim ogrodzie cały las. I tak właśnie musiała patrzeć, podczas gdy Nuchowowi wy­rastały rogi. Co wieczór wyobrażał sobie tę scenę na tysiące sposobów, wykręcał ją w wyobraźni we wszy­stkie sttrony, odmalowywał ją we wszystkich kolorach, wycierał ze złością, po czym na powrót malował, żeby osiągnąć apogeum obrzydzenia, a na drugi dzień mi­nąć się ze swoją eks-małżonką pod drzwiami łazienki bądź ubikacji zimniejszy niż stal. Tego wieczoru jed­nak w kuchennym okienku się nie świeciło i Nuchow się zdziwił. Przetrząsnął niezliczone szufladki swoje­go zrupieciałego sekretarzyka, wygrzebał druciane oku­lary, wsadził je na nos, ponownie przyjrzał się okien­ku Peszowej kuchni i zadrżał z przejęcia. Toż to się zdarzało po raz pierwszy od dziesięciu lat i zgodzicie się chyba, że na jego miejscu każdy by zadrżał z nie mniejszej emocji. Cóż mogło się stać? Z głupoty Peszo został starym kawalerem, a to już automatycznie po­zbawiło go krewnych, których zresztą i tak nie potrze­bował. Był odludkiem z natury, samotnikiem, który przez cale życie nic tylko kombinował, żeby upolować coś w rodzaju Nuchowej żony, a potem chodzić w glorii zwycięzcy. I tak ciągnął, bydlak jeden, a kiedy wre- szczcie zramolał, okopał się w tej swojej chałupie, pilnując beczek kapusty i nie wychylając nosa za próg, żeby mu kto nie gwizdnął tego, co z takim trudem nakradł, bo sam najlepiej wiedział, że w tych niepew­nych czasach nic łatwiejszego, niż coś komuś podwę­dzić. Od dziesięciu lat nie zdarzyło się, żeby Peszo spę­dził wieczór poza domem i żeby nie świeciło się w je­go kuchni, mecenas mógłby na to przysiąc, ale tego wieczoru okno pozostawało ciemne, z czego wynikało.

że albo Peszą nie ma o tej porze w domu, co należa­ło wykluczyć, albo... Na tę ostatnią myśl Nuchow aż dostał wypieków i długo nie mógł przyjść do siebie. Wyglądało na to, że zdarzyła się właśnie ta rzecz, o której marzył z rozkoszą od lat. Wyglądało na to, że zakończył wreszcie swoją naradę wielki sąd natury, a jego przewodniczący ogłosił wyrok. Ale jakim cu­dem, niby dlaczego? Do wczoraj Peszo zdrów jak byk, a dziś miałby umrzeć? Taki cham jak on łatwo nie umrze. Toż taki najpierw by zrył kopytami całą zie­mię, rozdarłby na sobie koszulę pośrodku podwórza, a przynajmniej podpaliłby dom, żeby mu go kto po­tem nie zabrał. A jeśli umarł znienacka, ot tak, opy­chając sdę tą swoją kapuchą, ho po całych dniach nic innego nie robił — wiecznie tylko łaził z kozikiem i szatkował tę kapustę. No, a jeśli strzelił go zawał, ot po prostu — kiedy międlił tę swoją kapuchę i się zakrztusił, nierzadko się to ■zdarza takim jak on — opasłym i dupiastym. A może udar mózgu go stuknął i zlikwidował ostatecznie te śladowe ilości szarej sub­stancji. Nuchow aż się spocił z przejęcia. Wstał, za­czął grzebać w biblioteczce, wyciągnął którąś ze swoich niezliczonych rosyjskich encyklopedii, przestudiował wszystko o zawałach, chociaż swojego czasu umiał to na pamięć, przestudiował też udary mózgu, a na ko­niec — już diabli wiedzą po co — rozmaite typy tru­cizn, aż sam się popukał w czoło, bo przecież na tamte­go nie było trucizny. Rzucił w kąt encyklopedię i wyj­rzał, by się przekonać, że w kuchni Peszą nadal się nie świeci. Tej nocy wziął podwójną dawkę proszków na­sennych, położył się, a nazajutrz znów przykleił się do okna d znów nie zobaczył Peszą, ani na podwórzu, ani na ulicy. A deszcz nadal tkał swoją pajęczynę. Drzewa upodobniły się do pająków — szarych | różnych

i Nuchow długo, bezmyślnie się w nie wpaitrywał. I na nowo wydało mu się, że jest mizerną muszką, a te pająki tylko czyhają, żeby ścisnąć ją za gardło. Coś obrzydliwie pajęczego było w całym tym przedmieściu -za oknem, coś lepkiego, sama ulica sprawiała wraże­nie pajęczej macki — nerwowej, szukającej czegoś, czego mogłaby się uczepić. Dlaczego wszystko tak wy-

glądało — zadawał sobie uzasadnione pytanie Nu- chow — dlaczego, u licha, wszystko przypominało mu tego owada, którym tak serdecznie się zawsze brzy­dził. I skąd u niego te owadzie skojarzenia... Nagle uprzytomnił sobie, że to wszystko stąd, iż nie widział na ulicy Peszą. To nawet najzupełniej logiczne. Gdy­by naprzeciwko pojawił się Peszo, ulica wyglądałaby zupełnie inaczej. Mogłaby wyglądać jak kałuża, nawet jak glista, ale na pewno nie jak pająk, bo Peszo w żadnym wypadku nie mógł się kojarzyć z tym upior­nym insektem. Taki cham jak on mógł się kojarzyć wyłącznie z czymś prymitywnym, i Nuchow aż nadto boleśnie uświadomił sobie, że to właśnie z powodu nie­obecności Peszą wszystko wyglądało tak pajęczo. I znów poczuł, że ze zdenerwowania oblewa się potem, i tak przez cały długi dzień. Gdy zaś pod wieczór w okienku Peszowej kuchni znów się nie zaświeciło, me­cenas Nuchow mało nie dostał apopleksji. A więc, wy­glądało na to, że on naprawdę ziszedł. Tak po prostu, z tym swoim otłuszczonym karkiem i całą resztą. Wyzionął ducha i kropka. Ale cóż on, Nuchow, był temu winien. I czy ktokolwiek mógł go o cokolwiek podejrzewać. Nagle mecenas Nuchow .poczuł się ja­koś niewyraźnie. Tak niewyraźnie, że odszedł od okna i skulił się na kanapie w kącie pokoju. I, kto wie dla­czego, zadumał się. Bo oto on, Nuchow, wiedział, że tamten już zszedł, że wyzionął ducha, ale milczał, ni­kogo o tym nie powiadamiając. Oto on, Nuchow, wie­dział, wszystko było dla niego jasne, a jednak siedział na kanapie i w najlepsze sobie dumał. A z punktu wi­dzenia kodeksu prawnego mogło by to być poczytane za przestępstwo najwyższego rzędu. Nuchow pamiętał paragraf, według którego taka interpretacja byłaby możliwa, ba, znał nawet grożącą za to karę, a jed­nak siedział i nikogo nie alarmował. A dlaczegóż to właśnie on miałby kogokolwiek zawiadamiać, z ja­kiej racji on, skoro tamten zrujnował mu życie. Czyż nie lepiej, żeby te eks-meeenasowa powiadomiła o tym fakcie kogo należy. Czy nie byłoby bardziej na miejscu? Na tę myśl Nuchow złośliwie uśmiechnął się pod nosem. Zapragnął zobaczyć w tym memencie jej

m \ \ \ Hfl

f \

L I

minę. Diablo zapragnął zobaczyć, jak zareaguje na tę złowieszczą nowinę, którą on, Nuchow, osobiście jej zakomunikuje. Narzucił więc na siebie szlafrok i zszedł do niej. Madame Sinigerska, która akurat moczyła no­gi w wodzie z solą, tak była wstrząśnięta faktem, że jej eks-małżonek po dziesięciu latach nawiedza ją w jej własnym pokoju, że nie zdołała wykonać nawet naj­mniejszego 'gestu, by przysłonić swoje obwisłe i upstrzo­ne czerwonymi żyłkami uda. Nuchow przyjrzał im się nie bez przyjemności, przyjrzał się potem jej całej, od stóp do głów, i lodowatym tonem zakomunikował, że­by poszła i zajęła się swoim byłym gachem, zanim zdąży zapowietrzyć całe przedmieście. Ale wyglądało na to, że madame Sinigerska nie bardzo zrozumiała, co jej konkretnie powiedział, wstrząśnięta do głębi faktem, że w ogóle raczył do niej przemówić, więc Nuchow uznał za stosowne powtórzyć to raz i drugi, aż nagle rzuciła się ku niemu jak oszalała w obłąkań­czym przeświadczeniu, że to on, Nuchow, go uśmier­cił. Mało nie splunął z pogardy. Co ona sobie wyobra­ża, ta gęś, że on, Nuchow, zechciałby kalać sobie ręce takim chamem, jak jej to w ogóle przyszło do głowy, że Nuchow mógłby go zabić, albo coś w tym rodzaju, chociaż gwoli prawdy nosił w kieszonce marynarki truciznę, i to bardzo silną, i jak nic mógłby go zabić, wsypując szczyptę do tej beczki z kapuchą, koło któ­rej Peszo kręcił się tamtego ranka, | uwolnić od nie­go świait. Tamtego dnia beczka stała na podwórzu, Nuchow nawet otarł się o nią raz czy dwa, ale dałby głowę, że wtedy właśnie nie miał przy sobie trucizny, a nawet gdyby ją miał, byłoby to poniżej jego godności truć jakiegoś tam Peszą. I w ogóle, skąd u niej ta obłą­kańcza myśl, że go zabił czy otruł. Nuchow mało się nie wściekł z powodu tego bezpodstawnego oskarżenia, odwrócił się na pięcie i poszedł do siebie. Ale natych­miast jął nadsłuchiwać, co też przedsięweźmie jego eks- -małżonka. Przez te dziesięć lat nauczył się czytać z jej kroków, i | każdej porze dnia i nocy mógł bezbłędnie określić, w którei części pokoiu się znajduje i co robi. Madame Sinigerska jednak ¡przez dłuższy czas jeszcze najspokojniej w Świecie moczyła nogi, potem długo na-

cierała je spirytusem, Nuchow wręcz czuł jego zapach, choć było to z gruntu niemożliwe — ale od czego wy­obraźnia, po czym eks-mecenasowa włożyła koszulę noc­ną, co stwierdził po skrzypnięciu starej skrzyni, ba, wiedział nawet, że włożyła tę niebieską, bo gdyby sięg­nęła po jakąkolwiek inną, skrzynia skrzypnęłaby moc­niej, a ona ledwo pisnęła, a więc jego eks wyciągnęła tę niebieską, która leżała z bielizną na samym wierz­chu, potem zaś położyła się, a nawet nakręciła bu­dzik, co robiła zawsze — żeby jej dzwonił o piątej ra­no, kiedy musiała zażywać jakieś lekarstwa. Nuchow nie wierzył własnym uszom. Siadł w fotelu i nagle poczuł, że czegoś mu brakuje. Nie mógł jeszcze okre­ślić, czego konkretnie, ale ten brak był na tyle doj­mujący, że Nuchow znów podszedł do okna i zapatrzył się w ciemną Peszową kuchnię. I ponownie ogarnęła go złość na eks-połowicę, skąd jej mogło przyjść do głowy, że on, Nuchow, targnął się na tego typa w ja­kikolwiek sposób. Kochała go, stara klępa, dlatego po­myślała, że go zabił. Ciągle jeszcze nosiła go w sercu, żałowała-go. Po pewnym czasie zaparzył sobie kawę, wypił ją i przejrzał się w lustrze. Przez tych dziesięć lat jego włosy zniknęły, ustępując miejsca czołu, któ- Te z kolei cofnęło się i zrezygnowało z palmy pierw­szeństwa na rzecz nosa i brody, tak że w efekcie jego głowa sprawiała wrażenie elegancko wypolerowanej czaszki. Nuchow, ogarnięty wstrętem, zrobił do siebie głupią minę. Tak po prostu, jak jaki imbecyl. Po czym otworzył szafę, włożył garnitur, zawiązał krawat i po­stanowił stanowczo pójść na milicję. W przeciwnym razie podejrzenie jak nic mogłoby paść na niego. A w końcu i tak ktoś musiał zawiadomić milicję, że tam­ten umarł jeszcze poprzedniego dnia, to jest obowiązek. Przecież umarł człowiek, nic że to tylko Peszo umarł na zawał. Nuchow był już tego najzupełniej pewien, nic innego tu nie wchodziło w grę. Gdyby to było co­kolwiek innego, Peszo darłby się jak opętany, mio­tałby się z pianą na ustach, żeby zgromadzić wokół siebie całe przedmieście, a Nuchow słuchałby go, lu­bując się jego tragedią. Ileż to razy wyobrażał sobie tę scenę, anał ją na pamięć. Zdecydował się wreszcie

i i.ikfiŁ jWl 11

L

wyjść, ale po drodze zaszedł do swojej byłej małżon­ki, by mogła docenić jego wielkoduszność. I zobaczył, że śpi. Najspokojniej w świecie, z chudą ręką wyrzu­coną na kołdrę, lekko pochrapując. Nuchow potrząsnął ją za ramiona, aż skoczyła, przeraziła się, ledwo go po­znała w tym garniturze i patrzyła na niego w jakimś tępym oczekiwaniu. Najwyraźniej nie pamiętała nic z tego, co jej powiedział przed niespełna godziną. Ode­brała wszelki sens jego wielkodusznemu gestowi i Nu­chow ponownie wrócił na piętro. Udawała głupią, czy tamten rzeczywiście tak mało ją obchodził — nie umiał dociec. Siadł znowu w fotelu i przesiedział tak — nękany bezsennością i rozpaczliwą wewnętrzną pu­stką — przez całą noc, a rano jego eks-małżonka przy­niosła mu kawę, jak niegdyś, i Nuchow nie uświada­miając sobie, kto mu ją podaje, machinalnie wziął fi­liżankę i .ponownie popadł w jakąś morderczą melan­cholię. Po jakimś czasie zapragnął zejść do niej i po­wtórzyć jej to, co już raz powiedział, ale apatycznie skonstatował, że ona znów zapomni, i zrezygnował. Przesiedział tak i cały następny dzień, a o północy sięgnął do kieszeni marynarki, wyjął pudełeczko z tru­cizną i długo mu. się przyglądał. Na dworze deszcz nieodmiennie snuł swoją pajęczynę — cicho i elegan­cko...

Siję różniło od innych kobiet jedno. Jako młoda dziewczyna została zdeprawowana przez własnego wu­ja — pijusa i dziwkarza, który przehulał swojego cza­su majątek i dobre imię, a obsuwając się z wysoka, jak to zwykle w takich przypadkach bywa, stał się ostatnim łajdakiem i kanalią. To wystarczyło, by Si- ja zaczęła się staczać w dół. Oskubała do goła sporo frajerów, zatruła im życie do szczętu, a oni jej, i je­den Pan Bóg raczy wiedzieć, jak by się to wszystko skończyło, gdyby na jej drodze nie pojawił się Teki. Była Wielkanoc. Sija przyjęła Tekiego u siebie w gru­bych pończochach, bez cienia wstydu w swoim bez­czelnym spojrzeniu i dopiero gdy wytrzeźwiała, przyj­rzała mu się lepiej. Był jeszcze wstydliwym chłopcem, lecz w jego spojrzeniu czaiła się już męskość, i Sija, nie wiedzieć dlaczego, zamyśliła się, co też z niego wy­rośnie. Jeszcze tej samej nocy o nim zapomniała. Na razie miała swojego samca, tęgiego byka, który wiązał jej ręce, by nie wydrapała mu ślepiów w nieokieł­znanej namiętności. Lecz następnego dnia znów sobie przypomniała o Tekim i posiała po niego Lenę. Noc kąpała się w orzeźwiającym chłodzie. Sija pieszczotli­wie przesunęła ręką po delikatnej piersi Tekiego, a rankiem obudziła się z przeczuciem, że następnej no­cy znów go przywoła, i upiła się mastiką, czując w duszy przyjemny dreszcz. I tak się zaczęło. Idiotyz­mem było przywiązywać się do tego chłopca, ale ufna w swoje dotychczasowe doświadczenie Sija pozwoliła .się ponieść namiętności przekonana, że wcześniej czy

później jej przejdzie. Ale tygodnie płynęły jeden za drugim, a ona brnęła w to coraz głębiej. Aż pewnego pięknego dnia Teki oświadczył jej, że znalazł sobie dziewczynę. Z początku Sija chrypliwie zachichotała, aż ściany zadrżały, ale kiedy jej się zwierzył, że jest w tej dziewczynie zakochany, coś ją ścisnęło w dołku.

I postanowiła za wszelką cenę ostatecznie zawrócić Te- kiemu w głowie i odpłacić za te zwierzenia, żeby mu w pięty poszło. Nic prostszego... Tej nocy była inna niż zwykle. Nasmażyła mu frytek, omaściła je sosem czosnkowym, upoiła go mastiką i po raz pierwszy za­chowywała się jak kobieta, nie jak maniaczka. I z zadowoleniem spostrzegła, że zbiera mu się na płacz, aż w końcu zapragnął opowiedzieć jej o całym swoim życiu. Ale bajdurzył tylko o tej swojej flądrze, jeśli pominąć robotę w stołami, co już Siję najmniej in­teresowało. Natomiast o tę pannicę wypytała go bar­dzo sprytnie i koło północy wydusiła z niego wyznanie, że tamtej nie kocha, ale że ma wobec niej zobowiąza­nia, których jako dżentelmen musi dotrzymać. Sija na- śmiała się z tych jego zobowiązań i nie pozwoliła mu się więcej dotknąć, lecz gdy rano znowu zaczął o nich bredzić dostała białej gorączki. Na pierwszy rzut oka Sija wydawała się piękna, tak jakoś desperacko pięk­na, ale w środku była zepsuta i wyrachowana za pię­ciu. Udała, że idzie na kompromis, i co wieczora za­częła go przyjmować u siebie. A ten biedak, ma się rozumieć, przychodził i niczego nie podejrzewając, ra­czył się tymi kolacyjkami, aż Sija musiała nawet na­ruszyć swoją żelazną finansową rezerwę. Na jej sto­le nigdy nie brakło mastiki, a w tych rzeczach była niewinniutka, jak pensjonarka ze swoim nauczycie­lem wuefu. I wkrótce zauważyła, że jej ukochany powoli staje się prawdziwym mężczyzną. Jego pijań­stwo zrobiło się bardziej żywiołowe. A kiedy się upił, zaczynał się bić w piersi, jak bardzo ją kocha, i że ona, Sija, coraz głębiej wdziera się w jego duszę, pustosząc ją doszczętnie. Sija milczała i patrzyła na niego. Ona jedna wiedziała, co czuje, znajdując na jego serbskim swetrze ryże kłaki i wietrząc zapach mięty, którą tamta płukała sobie gębę przed każdą randką. Wiła

się z bólu jak zwierzę, ale śmiała mu się prosto w nos, udając, że guzik ją obchodzi ta gęś, która akurat te­raz musiała się -wplątać w jej życie. Miała świado­mość, że gdyby nie ten słodki Teki, już dawno wylą­dowałaby na śmietnisku, chociaż i teraz nie było je­szcze na to za późno. Tyle, że on wcale by się tym nie przejął. A Sija należała do kobiet, obok których taki chłystek nie mógł przejść obojętnie. Długo by potem żałował. Cały ten cyrk jednak sporo ją koszto­wał i komplikował jej życie zawodowe. Bo też była to profesja... Z roku na rok coraz trudniej żyło się takim jak ona, kobietom wyzwolonym i ze wszech miar pożytecznym. Dawniej w, dzielnicy — knajpa koło knajpy — trudno było nie wdepnąć, ale z czasem się przerzedziły, straciły swoją tożsamość, zamienione to w bar mleczny, to w cukiernię, a i ludzie zrobili się jacyś tacy potulni, bali się nawet zerknąć w bok, jakby mieli przez to oślepnąć. Istniały jeszcze niewąt­pliwie i bujne natury, gotowe płacić za rozkosz z roz­machem, gotowe złożyć swoją duszę u jej stóp, by stąpała po niej jak królowa, ale milicja właśnie przy ich pomocy wyrabiała swój plan, a po powrocie stam­tąd, byli już nie ci sami. 'Nad Sdją też gromadziły się chmury, ale póki co dawano jej jeszcze spokój. Bo też jak dzień długi nic tylko siedziała w chałupie, wy­czekując, aż ten cymbał raczy się zjawić i urżnąć przed nią, swoją osobistą spowiednicą. Nerwy miała w strzępach. Po całych nocach wpatrywała się w prze­ciwległą ścianę, nie mogąc zrozumieć, czy to rzeczy­wiście ona — Sija Hiszpanka — jak ją nazywano, czy też jakaś zahukana kobiecina, spragniona za wszelką cenę domu i rodziny w osobie tego chłystka imieniem Teki, który zarzucił jej powróz na szyję. I taki po­wróz naprawdę istniał, chociaż nie przyznałaby się do tego za nic w świecie, ale w przeciwnym razie nie zniosłaby go ani minuty dłużej, choćby z powodu tej jego zapyziałej gęby. A znosiła go. I to jeszcze jak... Dopóki któregoś dnia nie znalazła na jego kudłatej piersi odprysku czerwonego lakieru — miara się prze­brała. Powiedziała, żeby zabierał swoje manatki i wy­nosił się do swojej parszywej fryzjerki, zanim ona

39

¿1 m.v ,\ *mm

sama się do niej nie pofatyguje, żeby sobie z nią po­gadać, jak się należy. A potem ruszyła w ponury kurs, jak wariatka, aby nazajutrz uświadomić sobie, że nie chce widzieć nikogo poza nim. Zemdliło ją. Na domiar złego zapomniała na noc zamknąć okno i rozłożyła się na dobre. W tym swoim miłosnym transie nie zauważyła ani wiosny, ani lata. Lekarz osłuchiwał ją długo, zapatrzony w jej twarde piersi, aż wyraził po­gląd, że to zapalenie płuc, po czym zaprosił ją na le­czenie do swojej daczy w Panczarewie, niby że domy wczasowe były przepełnione. Sija grzecznie go popro­siła, żeby pilnował własnego nosa. Rzuciła się na le­karstwa, chociaż nadto dobrze zmała swoją diagnozę. Trzeciego dnia ta jej diagnoza przywlokła się z pu­dełkiem cytrynowych marmoladek i zakomunikowała, że nie wyobraża sobie bez niej żyda. Sija przyjęła, to ze współczuciem. Ostatnimi czasy jakby schudła, nos jej się wydłużył, w ogóle zrobiła się dziwna, nie ładniejsza, ale za to głupsza. Uwierzyła mu, i w łóż­ku dostał zawrotu głowy od głębokich westchnień. Dwa dmi byli szczęśliwi. Trzeciego Teki znów zniknął. A wtedy nie wytrzymała i postanowiła się wreszcie zapoznać z tym jego zobowiązaniem, które doprowadzi­ło ją na skraj przepaści. Nic łatwiejszego. Dwie go­dziny później rozsiadła się u tamtej w fotelu z prośbą, żeby jej strzeliła koafiurę a la Greta Garbo z przy­czyny, że dziś wieczór czeka ją spotkanie z miejsco­wym „Rajem Kapoorem”. Fryzjereczka spojrzała na nią przerażona, ale Sija wsunęła jej do kieszonki pią­taka, i w ciągu minuty stały się przyjaciółkami- Wy­branka Tekiego była jedną z tych kościstych istot, któ­re brzydną mężczyznom po miesiącu maksimum, ale za to budzą coś w rodzaju litości, zupełnie jak kaleki. Toteż Sija głęboko w duszy go usprawiedliwiła. Da­ła tamtej jeszcze pięć lewów na prażoną kukurydzę, i umówiły się, że razem się wybiorą do krawcowej. Do tej chwili Sija nie przestąpiła progu domu kobie­ty z tej branży. Uważała je za zbyt pretensjonalne. Swoje toalety szyła sama — szyk i fantazja, wypra­cowana dzięki mężczyznom, którzy przeszli przez jej ręce, i prawie zawsze na tym wygrywała. Inne wy­

śmiewały się | jej kTeacji, ale zieleniały ze złości, wi­dząc jak sprząta im sprzed nosa chłopaków i pro­wadzi do parku, gdzie urodziła się w dosłownym te­go słowa znaczeniu, i gdzie pracowicie spędzała więk­szość czasu. Tej nocy wyspała się jak nigdy. Rano otwarła szafę i długo wybierała bieliznę. Zdecydowała się na jedwab. Przypięła sobie kok i poszła na spot­kanie. Ta boża krówka już na nią czekała. Bielutka, świeżutka, Sija aż się zawstydziła samej siebie, ale gdy zobaczyła za parawanem jej kurze udka, odzyska­ła rezon i zademonstrowała swoje pełne biodra i iście grecką doskonałość, aż nawet krawcowa plasnęła w dłonie i wyraziła uznanie dla jej piękności. Sija przy­jęła to z zadowoleniem, a mała zamrugała jak pu­delek i niespodzianie zaprosiła ją do siebie na herba­tę. Rzecz jasna, przyjęła. Dom był urządzony z miej­ska, Francja-elegancja, cały w persach i tym podob­nych, ale tamta wepchnęła ją do. kuchni i usadziła wśród brudnych talerzy, toteż Sija poczuła się urażo­na, nie tyle zresztą za siebie, co za niego. Ale prze­łknęła i to, poprosiła o ogień i zamieniła sic w słuch. Znała ten gatunek panienek, wróżyła im. z kart. Mu­siało teraz dojść do zwierzeń o ukochanym, o ideale życia, nie było cudów, żeby mała nie wyśpiewała wszy­stkiego. Tak też się i stało. Cynicznie go opisała, szko­da gadać. Bardziej cynicznie niżby mogła to zrobić ona sama, ulicznica. Nie omieszkała wspomnieć nawet i o tym, że nie obcinał sobie paznokci u nóg, na co Sija nigdy by nie zwróciła uwagi, bo jeśli nawet, to 00 z te­go — mężczyzna bez paznokci jest jak goły ślimak, rozdeptana małża albo coś w tym guście. Ale wie­działa już, 00 chciała wiedzieć. Dał się złapać na mia- stowość, na kradziony luksus. I znienawidziła go. Po­żegnała się i wróciła do domu. Pokoik miała dwa na trzy, z koza pośrodku. Napaliła w niej paroma szcza­pami i siadła z rękami zwieszonymi bezradnie. Zapadł zmrok. Po ulicy snuły się cienie. Nagrzała sobie wo­dy. zasunęła rvgiel i wykąpała się, robiła to codzien­nie, niezależnie od tego czy był powód, czy nie. Ogar­nęła ją jakaś przeraźliwa kościelna pustka. Na domiar złego nie miała ochoty nawet na picie. Narzuciła chu­

stę i postanowiła się trochę przejść. W stronę przystan­ku czy parku, wszystko jedno. Poszła na cmentarz. Zaglądała tam od czasu do czasu, kiedy jej coś od­bijało, szukała grobu matki, ale nie mogła go zna­leźć. Mniej więcej pamiętała, gdzie jest, ale teraz wszy­stko zarosło chwastami. A zresztą, po co jej ten grób? Sama porzucona, matka porzuciła ją, gdy Sija była dwuletnim dzieckiem. Nie zasługiwała na tyle trudu. Sija nie uszła daleko, spostrzegła, że naokoło zrobiło się czarno i wróciła. Ładny spacer, nie ma co. A w pokoiku, tak jak przypuszczała, zastała Tekiego i ucieszyła się. Łobuz bo łobuz, ale żywa dusza, bratnia. I nie puściła pary z ust ani o spotkaniu, ani o swojej nowej psiapsiół- ce. Za to on jej oświadczył, że się żeni. Nie wierzyła wła­snym uszom. Roztrzęsiona postawiła na stół butelkę mastiki. Upiła się do nieprzytomności, zdradziła się, że ma zamiar mścić się aż do upadłego, i na nim, i na niej, zmieszała go z błotem, wyzywając od ostatnich frajerów, i posłała do wszystkich diabłów. A na dru­gi dzień rzuciła się w wir życia. Zagnało ją aż do Plewenu, miasta słynącego z ich profesji, i na po­czątku szło jej III po maśle. Jeszcze w ¡pociągu po­derwała jakiegoś magazynierka, inteligentnego faceta z teczką, i hotel otwarł przed nimi swe podwoje. Ale uświadomiła sobie, że odwykła od tych rzeczy. Naj­wyraźniej potrzebowała kogoś młodszego, kto by jej przypominał Tekiego i spróbował go zastąpić w jej osamotnionym sercu. I zderzyła się z brutalną rze­czywistością. Takiego drugiego nie było. Wprawdzie przyplątał się do niej jakiś kudłacz z gramofonem, udawał zakochanego, ale to tylko przygnębiło ją do reszty. Nie było porównania z Tekim,. jedynie on potrafił doprowadzić do szału taką kobietę jak Sija, umiał ją podniecić swoimi zagraniami, a ten to abso­lutny maniak, nic tylko muzyka. Którejś nocy rozbiła mu na łbie jego pudło, zabrała się i poszła. 1 znalazła się na lodzie. Bez mieszkania, nikomu niepotrzebna. Bezbłędnie wyczuła, że. i w tym mieście zapomnienia nowe porządki dały już znać o sobie. Skoro ona, Sija Hiszpanka, nie mogła poderwać przynajmniej adwo­kata, to o czym tu gadać. Dwie nóce przekoczowała

na dworcu, gdzie o mały włos nie doszło do spotkania lwicy z policjantem. Po czym wróciła na łono starej dobrej Sofii. I co na tym wszystkim zyskała, zastana­wiała się. Jeszcze większą tęsknotę za Tekim. Gdyby był jej synem, miałaby przez niego mniej zgryzot. I postanowiła .zasięgnąć rady wróżki. Ostatnia deska ratunku. Ale nim odkryła tę swoją zbawicielkę, obe­szła całą Baniszorę*, wzdłuż i wszerz, i po raz kolejny się przekonała, że w tym kraju trudno rozwinąć skrzy­dła. A kiedy wreszcie stanęła przed właściwym do­mem, zrezygnowała. Bo co też mógł jej powiedzieć ta­ki babiszon oprócz jakichś bzdur, że czeka ją podróż i blondyn w łóżku. Tak to i Sija umiała wróżyć. Z podróży wracała, a blondyn był szatynem; i w tej chwili pieścił się ze swoją puklatą żoneczką. Jednego tylko nie była całkiem pewna, czy wróci do niej, gdy już nasyci się tymi ślubnymi kurzymi udkami, czy też ugrzęźnie w tych perskich dywanach na amen. I właśnie wtedy zrozumiała, że jest w ciąży. I to zno­wu przez tego idiotę Tekiego, bo nikt inny nie wcho­dził w grę. Wściekła się i postanowiła zrobić skroban­kę, ale potem poszła po rozum do głowy, że to naj­lepsza okazja, by spełnić swoją groźbę i odegrać się na nim, żeby popamiętał do końca życia, a nawet i dłu­żej, gdy pójdzie do tego swojego oślego raju. I uspo­koiła się. Aż | tego spokoju wypiękniała, dosłownie jak suka. I, o nieba, zaczęła snuć przeróżne plany. Obłą­kańcze i szalone, jak ona sama. Widziała siebie space­rującą z wózkiem po tym ich parku, a naprzeciw niej —■ Teki. A ona idzie z jego własnym dzieckiem i uda­je, że go nie zna. Poczuła, że już nie jest sama. Za­częła wstawać rano, poprzednio dźwigiem nie można jej było ruszyć z łóżka, a teraz przy otwartym oknie gimnastyka. Czekała, aż dziecko zacznie kopać. I wła­śnie w tym momencie zwalił się jej na głowę Teki. Przyszedł zarośnięty jak góral i oświadczył, że w tym więzieniu nie da się żyć, i że jego krew zatęskniła za nią. Przyjęła go, ma się rozumieć, lodowato. Zrobiła mu kawę i dała do zrozumienia, że nie jest mile wi­

dzianym gościem na jej pokojach. Zmieszała go i bło­tem. Ale szybko zmiękła i szepnęła( że może znalazłby się jakiś kąt dla niego, jednakże pod warunkiem, że uzna ją za siostrzyczkę i zapomni o wszystkim, co było między nimi. O północy stara miłość zwyciężyła. I znowu się zaczęło. Znów doprowadziły go do szału jej ¿orące uda, rzucił dom i rodzinę, ich namiętność rozgorzała z nową siłą. Przeznaczenie! Lecz pewnej nocy Siję coś podkusiło, żeby odkryć własne kar­ty. Pokazała mu swój brzuch, a Teki nagle pobladł jak płótno i kategorycznie wyparł się ojcostwa. Usta aż jej posimiały od płaczu, ale on nawet tego nie sły­szał, zabrał czapkę i ulotnił się, wyzywając ją od naj­gorszych, jak to zwykle w takich razach. Na drugi dzień pojawił się jednakże znowu i spróbował pieszczo­tami ukoić jej rozdarte serce. Powiedział, że jest go­tów spędzić z nią resztkę swoich dni, byleby tylko pozbyła się bękarta. I wtedy Sija uczuła, że nadszedł czas rozrachunku i kazała mu się wynosić razem z ty­mi jego wrednymi obietnicami. Wyrzuciła go za drzwi jak parszywego kota, ale nazajutrz ten zbój znowu się przyczołgał i na nowo zaczął ją kusić tymi swoimi przysięgami, aż w końcu przyznał się, że nie miał by­najmniej zamiaru się rozwodzić i że kochał jedynie swoją <połowicę, a ją, Siję, uważał za coś w rodzaju wentyla dla swoich męskich ambicji, ale teraz widzi, że to wszystko uszami mu wyjdzie i że nie wywinie s>ię od tego ojcostwa. Przedstawił jej się jako ofiara własnej głupoty, jako człowiek skończony, na domiar złego pozbawiony majątku zdobytego w krwawym po­cie. Sija znowu plunęła mu w twarz, ale on padł przed nią na kolana i uderzył w jej najsłabsze miejsce, w -to, co nosiła ipod sercem. Wróżył mu żyoie białego Murzy­na, poniewieranego przez wszystkich bękarta, nieszczę­śnika nad nieszczęśnikami, za co znienawidziła go do reszty. Kopnęła go, jak jakiego gada, ale on uczepił się tego swojego argumentu i zatruł jej spokój. Przez całą noc nie zmrużyła oka, a nazajutrz z odrazą chwy­ciła balię i zaczęła ją podnosić do . góry, dopóki nie ugięły się pod nią nogi. Pod wieczór dziecko umarło. Sija poczuła, jak w niej skonało i w myśli zamknęła

S^M$^ :

l¿■Ę4m%*< p#

Łł 2 JfrmUiM ££.**. i ¿¡|LŁf *i\ *

mu ręką te małe oczka. Jego morderca już się więcej nie pojawił. Zapaliła lampkę przed ikoną i długo sie­działa bez ruchu, jak nie namalowana święta. Rano zaś, starym zwyczajem, poszła na cmentarz. Rozgar­nęła krzaki i odnalazła grób matki. Uprosiła grabarza

o nowy krzyż, wyrwała chwasty, uporządkowała miej­sce. A nazajutrz zgłosiła się do pośredniaka.

11 i

»

fi

»« * 1 :

Wjffl •■W *4i

ECKO

Kiedy Ecko zniknął z przedmieścia miał niespełna dwadzieścia lat. Mając trzydziestkę powrócił tam jako starzec. Była jesień i na polu żerowały te same sro­ki, które niegdyś kąsały jego niepokorną duszę. Wyskoczył z jadącego pociągu i rozejrzał się. To tu­taj zabił żonę jednym ciosem swojej nieomylnej rę­ki i z pewnością zabiłby i tego jej gacha, gdyby tam­ten nie był takim chłystkiem. Teraz to nie miało naj­mniejszego znaczenia, podobnie zresztą jak wszystko pozostałe, co kiedykolwiek kochał i czego nienawi­dził. Wszedł do knajpy, zamówił jedną rakiję i spró­bował poszukać zapomnienia jak każdy śmiertelnik, któremu życie z właściwą sobie szczodrością zapew­niło otchłań samotności i czasu. Po drugim kieliszku zrozumiał, że to niemożliwe. Zapadał wieczór. Po uli­cy uganiały się stada liści. Po tej samej ulicy, na któ­rej Ecko bawił się, płakał i żył, nie podejrzewając, że pewnego dnia bezpowrotnie ją utraci. Wydało mu się, że na powrót jest małym chłopcem — zagubionym wśród łanów aniołem — i poczuł, jak zaczyna go palić nostalgia. Gdzieś tam, wśród jej popiołów, była jego matka. W tej długiej koszuli nocnej, którą jego ojciec omotywał jej głowę, katując ją na oczach dziecka w ata­ku pijackiej bezsilności za to, że 'kiedyś | kimś go zdra­dziła. Jej zawodzące pieśni, którymi kołysała go do snu, i kopczyk ziemi nad jej grobem. A potem czar­ne włosy Raszy, tam, pośród zbóż, przy torach, po­śród owego zachodu, na dnie którego po raz pierwszy ścisnęła jego szyję popękanymi piętami i zrobiła z nie-

66 KJ

go mężczyznę. Teraz wszystko było popiołem. Strzelił palcami i zamówił jeszcze jedną rakiję. Alkohol za­topił jego wspomnienia, zamulił je szlamem i Ecko otrząsnął się z nich jeszcze bardziej samotny niż kie­dykolwiek. Na dworze podnosiła się mgła, gęstniała wokół wilgotnych pysków ulicznych latami. Gdzieś zawył pociąg — żałobnie, bezsensownie. Postawił koł­nierz i wyszedł. Mgła ochoczo pochwyciła go w swoje zsiniałe palce. Pod jej cienkim całunem przedmieście przypominało cmentarzysko dawno zatopionych stat­ków — przeżartych wszechobecnym deszczem, rozgra- bionych przez wichry, poszczerbionych przez buldo­żery, które rwały je na strzępy niczym rekiny, dzień po dniu, aż do zupełnego zrównania z ziemią. Szedł niespiesznie, jakby płynął, i spod przymrużonych po­wiek przyglądał się domom. Zobaczył to podwórze na­gle, jak przez sen, zawieszone na wilgotnych sztache­tach niczym kołyska, która niegdyś kołysała do snu jego miłość. Zatrzymał się i zapalił papierosa. I po­czuł, że nie znajdzie dość sił, by zapukać do tych drzwi, za którymi znajdowała się jego córka, a i on sam. Długo tak stał, jak zwierzę, które waha się, czy zaata­kować, czy ,podwinąć ogon, i wtedy zobaczył starą. Wyszła przed dom i długo wysypywała żużel z paleni­ska w kałużę przed szopą. Jej twarz przypominała zeschniętą grzędę, z zimnymi oczami, które nie przeba­czyłyby mu nigdy i niczego. Nie widział ich, ale wie­dział, że takie są. Wyobrażał je sobie tysiące razy, nie mogły wyglądać inaczej. Zanim stara wróciła do cha­ty, uniosła posiwiałą głowę i, nie wiedzieć dlaczego, jęła nadsłuchiwać. Ecko instynktownie się schylił. I znowu poczuł, że nie odważy się wejść do środka i spoj­rzeć w te oczy. Bał się jej przez całe swoje świadome życie i z pewnością będzie się jej bał jeszcze długo potem. Po półgodzinie wrócił do knajpy. Kelnerka zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów i nalała mu bez słowa. Ecko zaczepił ją nagle. Tak, jak domagało się tego jej wyzywające spojrzenie i jak przystało na chłopaka z klasą. Przez ostatnie dziesięć lat miał do czynienia tylko z takimi kobietami — myślącymi wy­łącznie macicą — jątrzącymi tęsknotę za owym innym,

co niegdyś sam zniszczył. Móiwil do niej bezmyślnie i długo, jak przemawia się do zepsutej ciężarówki, którą trzeba za wszelką cenę uruchomić. Schlebiał jej i mieszał ją z błotem, czego słuchała z rosnącym rozrzewnieniem, aż w końcu oboje zapomnieli o tych tonach mgły nad sobą. O północy oddała mu się, w pokoiku na zapleczu, drżąca i pogrążona w sobie, i już nie zasnął. Doczekał do rana, zasłuchany w swoje serce, obok tej śpiącej i całkowicie obojętnej mu ko­biety, i zaczął pić na nowo, dopóki paczka bankno­tów się nie skurczyła, a jego kieszeń nie stała się na powrót tym, czym zawsze była — 'zwisającym, pustym workiem, najzupełniej zbędnym. Pod wieczór wyto­czył się z knajpy i ukrył w piwnicy Nika.

Poprzedniej nocy stara Spasena źle spała. Dwa ra­zy budziła się zlana potem i tak już dotrwała do świ­tu, wsłuchana w cichutki oddech dziecka. Odkąd utra­ciła córkę, żyła tylko dla niego, gdyby nie ono, daw­no pożegnałaby się z tym światem. Była na to przy­gotowana, ale życie z niej zakpiło, odczekało, aż za­mknie oczy i mężowi, i własnemu dziecku, a na doda­tek obarczyło ją jeszcze wtnuczką, i tak wszystko wy­wróciło do góry nogami, żeby bała się pomyśleć o śmier­ci. Od południa zaczęło jej drżeć prawe oko. Paliła ognisko na podwórzu, robiła marynaty, wkładała je do słoików, rąbała drwa, a ono przeklęte wciąż drża­ło. Pod wieczór, gdy mgła' znów zaatakowała i przy­czaiła się za -progiem niby wściekły pies, Spasenie nagle otwarta się w głowie jakaś klapka. Odkąd Ra- szy zabrakło, mieszkały z wnuczką same, na skraju na wpół wyburzonego przedmieścia, w miejscu, gdzie zaczynały się niegdysiejsze -wilcze doły. Miała wpraw­dzie Spasena jedną krewniaczikę, cioteczną siostrzeni­cę, która mieszkała jeszcze dalej, na Czukandżijsku, ale zaglądała tu od wielkiego dzwonu, a i Spasena nie tęskniła za tymi wizytami. Zawsze była samotni­cą. Charakter odziedziczyła po matce, była wybucho­wa, gotowa zagryźć człowieka za byle co. A i życie nieźle jej dało w kość, nie miała powodu być inną.

Gwałtem wydali ją za mąż i pod przymusem poczęła z męża — potwora, rzeźnika po fachu, który wsła­wił się tym, że bez mrugnięcia okiem odrąbał sobie po pijanemu palec, bo przeszkadzał mu w robocie. Rzadko go widywała. Skupował bydło od Wołochów, a kiedy wracał, nie pozwalał się do siebie zbliżać, nim nie natarł się naftą, żeby się pozbyć wszy. Ale Spasena okazała się dzielna. Odchowała dziewczynę jak malowanie. Teraz wiedziała, że córka wdała się w ojca. Ta sama mętna krew, którą tylko grób mógł oczyścić. I pochowała ją Spasena na górce, pod aka­cjami... Dziecko najadło się kaszy i poszło spać, ale oko Spaseny nadal drżało, zmuszając ją do czujności. Położyła się koło wnuczki w ubraniu i nagle usłysza­ła kroki. Wstrzymała oddech, wybrała żużel z pieca i wyszła na podwórze. Mgła chwyciła ją za gardło, wślizgnęła się jej pod spódnicę. Spasena pokręciła się trochę koło szopy, lecz dopiero gdy wróciła do domu i siadła na krześle, uświadomiła sobie, że go widziała. Tam, koło płotu. I zrozumiała, że wrócił po dziecko.

Przez tych dziesięć lat Ecko zaznał wszystkiego, co tylko można sobie wyobrazić, z wyjątkiem jednego

spełnienia marzeń, ku którym niegdyś zmierzał, a które życie wdeptało w błoto z niewiarygodną wprost łatwością. Nie liczył już na nic, ale fakt, że wrócił tutaj, już sam w sobie znaczył niemało. Ja­kaś nieśmiała nadzieja pojawiła się w tej jego nie­przeniknionej samotności, niczym błędny ognik po­śród bagna, i Ecko lękliwie szukał jej wzrokiem. Piw­nica Nika była dostatecznie ciemna, by wskazać mu właściwy kierunek. Nazajutrz zrozumiał, że stara coś zwąchała. Zobaczył na na podwórzu z zadartą do gó­ry głową, węszącą niczym wyliniała wilczyca, i po jej rozbieganym spojrzeniu poznał, że się nie omylił. Nie podda się tak łatwo ta stara wiedźma, czekała na nie­go, czekała, żeby się na nim zemścić, nie podejrzewa­jąc nawet, że życie już się na nim zemściło, i to z nawiązką, że zmełło go na proch, oględnie mówiąc. Po południu zauważył, że wychodzi z dzieckiem, opa­

tulonym w chusty, jak worek kartofli, d serce w nir^ głucho zgrzytnęło. I od nowa uświadomił sobie, że przez tych dziesięć lat myślał tylko i wyłącznie o nim, nie zdając sobie nawet | tego sprawy pośród swojej wiecznej tułaczki — o tej kruszynie, która była częś­cią niej i może potrafiłaby jakoś zagłuszyć jego ból. Sąd nigdy by mu go nie oddał, nawet po odsiedzeniu wyroku. Też coś, oddać dziecko w ręce zabójcy jego własnej matki. Co innego, gdyby Ecko powtórnie się ożenił, gdyby miał inne dzieci, gdyby umiał zapom­nieć o tym, co się zdarzyło tej ¡przeklętej nocy, tam, przy torach, gdyby Ecko nie był Eckiem, gdyby się nie był urodził, według świadectwa swojej matki, tam­tego letniego przedpołudnia w dwudziestym piątym, bez wątpienia wszystko wyglądałoby inaczej. Ale ta­kie już jego szczęście i teraz mógł tylko przeklinać swój własny los. Nigdy go zresztą nie przeklinał. I na przyszłość nie miał zamiaru. Na ulicy (nie było żywego ducha. Rano zerwał się wiatr, rozgonił mgłę i wyglan­sował ruiny przedmieścia, ponad którymi sterczało kil­ka domków — ostatnich, oszczędzonych nie wiedzieć dlaczego, za czyją sprawą, porzuconych na pastwę lo­su, jak i wszystko tu naokoło, najpewniej z powodu nadchodzącej zimy, braku planu czy koordynacji, al­bo w ogóle z braku czegoś tam, diabli wiedzą czego, co już i tak jest bez znaczenia, bo uchowało się tu za­ledwie paru starców, którzy nie chcieli Się ruszyć, na przekór wszystkiemu, jakby zwęszyli, że przedmie­ście, choć w gruzach, nadal pozostanie przedmieściem i że nowe nie wedrze się tu tak łatwo, bo nie jest wiatrem, żeby dię wdzierać, 'gdzie zechce, a też i dlate­go, że to przedmieście zawsze było i będzie na uboczu, daleko od drogi, od wielkiej autostrady — prosto i w prawo — ze stacjami benzynowymi, i skwerami, i wie­loma jeszcze rzeczami, które niewątpliwie dla pewnych ludzi mają jakąś wartość, lecz nie dla tubylców — od­kąd świat światem przywykłych do obcowania z nie­bem — takim, jakie ono jest — rozmaitym — i do­brze, bo nie urodził się jeszcze .taki, który by je zmie­nił, a już prędzej stanie się na odwrót. Stada liści roz­pierzchły się niczym wróble, skupiły się znowu w

gromadę i zaczęły dziobać sczerniałe belki, powygry- zane dachówki, którym i tak było już wszystko jed­no, a stara ciągle nie wracała. A może już nigdy nie miała wrócić, może rzuciła wszystko i uciekła z dziec­kiem dalej, do tych nowych bloków, gdzie mogli jej dać kawalerkę — z balkonem i, co ważniejsze, z ła­zienką, bo mieszkańcy przedmieścia nie znali kanali­zacja, nigdy jej nie mieli, kąpali się w cynowanych baliach w kuchni, najczęściej zaś w ustępach, pole­wając się | puszek i kubków, zwinięci wpół, żeby się nie umazać o czarne ściany lub nie usmarować bru­dem z jeszcze czarniejszej dziury, a to dlatego, że miej­ska łaźnia była daleko, i aż rodło się w niej od podob­nych nieszczęśników, czekających w kolejce do ba­senu, w którym pływały grudy brudu i garście kła­ków. Przekradł się pod sam dom, otworzył drzwi spe­cjalnie przygotowanym drutem i wszedł do środka. Zionęło na niego wilgocią i stęchlizną, odorem goto­wanych dawno temu gruszek i naftaliny, którą prze­siąknięta była dwudrzwiowa szafa. Ledwo mógł ustać na drżących nogach, rozejrzał się, bojąc się poruszyć, i spostrzegł, że nic sdę tu nie zmieniło — żółty stół przykryty ceraitą, z solniczką pośrodku, na dnie któ­rej zasklepiły się zaschnięte pestki pomidorów, kubek z jednym brzegiem pociemniałym od ust ludzi, za­mieszkujących niegdyś ten dom, ust spierzchniętych z pragnienia lub tłustych od klusek, które tu często jadano na obiad, rzeźniczy nóż, starty wiecznym ostrze­niem, podrzynający niegdyś podgardla sąsiedzkich świń jednym cięciem, mały kredens z filiżankami, ustawio­nymi do góry dnem, przysypanymi pyłem z niegdy­siejszego remontu, ręcznie tkane chodniki, upstrzone okruchami i błotem, zapuszczone ściany, popękany zlew i kostkami mydła sczerniałego od szorowania garnków, lustro nad nim przedpotopowe, robione naj­pewniej przez Cyganów, ze specjalnym drążkiem na ręcznik i ramkami po obu stronach na fotografie żywych i umarłych. Była tam — wytapirowana, uwieczniana na rok przed ich ślubem, z szeroko rozstawianymi oczami, lekko przymrużonymi, jak przy grze w pokera w ocze­kiwaniu na kartę, na asa, na tamtego, kelnera z re­

stauracji nadzianego forsą, spragniona życia i... śmierci. Fotografię dziecka po drugiej stronie lustra zauważył później, podobne było do niej, do tamtej Raszy z lat młodości, i nagle spłoszył się, że stara rzeczywiście może nie wrócić. Wyszedł na dwór i ruszył w kierun­ku świateł. Zwabiły go do restauracji na nowym osie­dlu, obwieszonej girlandami żarówek, czyściutkiej, ale Ecko wiedział, że to knajpa, jak każda inna — pułapka dla jemu podobnych — zatrzaskiwała się mocno i wy­puszczała człowieka ze swych objęć kalekiego, zbolałe­go. Postanowił nie upijać sdę swoim zwyczajem i za­mówił tylko miętówkę. Jej zielony kolor przypomniał mu wyspę, obozową lucernę, którą niegdyś jadali na kolację. Kisili ją w wodzie, żeby jak najdłu­żej utrzymać w żołądkach, zanim kiszki wywrócą im się do góry nogami, a gardła zaczną się dła­wić. Niektórzy obficie ją solili twierdząc, że sól nie pozwala lucernie wypłynąć na wierzch, i przykleja do ścianek żołądka, a w ten sposób da się wytrzy­mać i do rana. Stary profesor im o tym .powiedział, wymyślił to, żeby ich podnieść na duchu, a przy oka­zji i siebie samego. I to, że mieszkał w Szwajcarii, w zamku pełnym miękkich kotar i szemrzących fon­tann, tryskających coca-colą, wśród których snuła się grafind, zarażona nimfomanią, rzucająca się wszystkim na szyję, z obwisłym lubieżnym językiem — kobieta bez głosu i spojrzenia — niczyja, inaczej .pozabijali­by się o nią. Przeszedł na wilio i wtedy zrozumiał, że bez bójki się nie obędzie. Właśnie z tymi dwoma od sąsiedniego stolika. Wyczuł to nieomylnie i błyska­wicznie, jak już nieraz w życiu, które nie szczędziło mu spotkań z takimi jak on sam, zgorzkniałymi i goto­wymi na wszystko. Byli z tą samą kelnerką, z któ­rą spędził poprzednią noc. Oni też dowiedzieli się o tym, najpewniej od niej, wyczytali to ze spojrzenia, jakim na niego patrzyła. Kobieta może się zdradzić na tysiące sposobów, że spała z jakimś mężczyzną, w tym przypadku z Eckiem, choć on już tego nie pa­miętał, nie miał pamięci do tych rzeczy, ale teraz naj­wyraźniej chciano mu o tym przypomnieć. Mieli je­szcze mleko pod nosem. Ecko szczerze ich pożałował,

/

y

i

bSULT' ®w w i

S?¿Sil;

lSu Miii

VHI %^*-" 7 ”11 ^”_, ^*X. r • ^1* v v »■ 1*1 V*\»# A 1 r /: .<% ¿1

fe

||vl **!<£ Ywm* M * 4 J

Z^WWWt-m >5 j| a

\t*ł^** #«'*

f It*if tił-V^\. «¿1*1 h i # • € Mli« iw \ fi #***i

w&frft* imĘ t#*f *$y* 4 * 4. ’ -ą*Vft$§f# §gfljro§*

/i ¿^.‘ł MaKs *» ¥ ’I ’* v ^

.-mm/f if** wf •* ? "•‘T15* *?

Tli tll*«J Mbti «. tlMK!

ale nie odezwał się słowem, tylko pił dalej, żeby zapomnieć o dziecku, które nie wychodziło mu z gło­wy i miotało się w niej niczym osa, kąsając go boleś­nie. O północy rozłożył ich obu na dworze, przed re­stauracją, | brutalnością jakiej się nie spodziewali, bo Ecko nigdy nie używał pięści, tylko od razu walił obcasem, z odskoku i prosto w pysk, żeby głowy wbi­ły się w ziemię, jak też się i stało. A gdy wrócił na przedmieście, w jednym z okienek zobaczył światło.

Spasena przyprowadziła psa pod wieczór, wykończo­na targami z rakarzem, tam, przy cmentarzu. Zwyrod- nialec, gotów by sprzedać i rodzoną matkę. Kiedy się dowiedział, że przyszła kupić psa, zaczął kręcić, żeby z niej wydusić jak najwięcej grosza, robił alu­zje i podchody. Zobaczył samotną babinę z dziecia­kiem i wydało mu się, że zbędzie ją byle czym, ale się naciął. Spasena okazała się bardziej cwana, niż mógł sądzić, dała mu w garść, żeby ją zaprowadził na tyl­ne podwórze — gdzie wpuszczał tylko nadzianych go­ści z limuzynami — i pokazał jej towar, jakiego po­trzebowała. Rakarz od razu wyczuł, że nie będzie ską­pić grosza, i zaprowadził ją na tyły, a co najważniej­sze, o nic nie pytał. Rrzez całe życie Spasena nawet na psa nie spojrzała, brzydziła się tymi poczwarami, ale teraz zaczęła je szacować, jakby kupowała bułecz­kę maślaną, aż sam rakarz się zdumiał, gdy zatrzyma­ła się przy ostatnim, potulnym jak baranek, bezgłoś­nym, niepozornym w porównaniu z innymi, ale za to z uszami ostrymi jak kindżały i jakimiś dziwnymi o- czami, które niby na człowieka nie patrzyły, a prze­szywały go na wskroś. I Spasenie coś pod szepnęło — ten i żaden inny — i zapytała o cenę. Ale rakarz — Judaszowe nasienie — zaczął kręcić, że ten jeden nie jest na sprzedaż. Wszystkie pozostałe, proszę bardzo, nawet tamten wielki jak osioł, tamtego może jej dać cboćby w prezencie, bo właściwie na co mu tyle psów, wiadomo, że nic mu po nich, ale akurat ten jeden nie jest na sprzedaż. Spasena uderzyła w bła­galny ton, ale czyż można wzruszyć rakarza? Dopie-

ro gdy rozwiązała węzełek, ulitował się, ale zażądał aż trzydziestu lewów i nie chciał spuścić ani grosza co ostatecznie utwierdziło Spasenę w przekonaniu, że z tym psem miała szczęście. A pięć lewów dołożyła mu jeszcze ekstra, za surowe mięso, które jej dał, że­by nakarmiła zwierzę własną ręką i mogła odprowa­dzić do domu. Ale z zakupu była zadowolona. Dzie­cko kuliło się przestraszone u jej boku, a Spasena kurczowo ściskała w ręku łańcuch i iszła już spokoj­niejsza. Pies sunął za nią potulnie i bezszelestnie, ale ona już przejrzała jego naturę, a i rakarz ją uprze­dził — prawdziwy szatan. Boże uchowaj — i mówił to ze strachem. Spuściła go w szopie, wymościła mu legowisko ze skór, a on położył się na nich i w oczach mignął mu jakiś niebieskawy błysk. Że Ecko wchodził do domu, domyśliła się po znaku, jaki zostawiła na drzwiach, zaczepiła tam czarną nitkę, ale nawet bez tego by go wyczuła, po zapachu iziby, który znała na wylot. Teraz ten zapach był zmącony chłodem i Spa­sena miała wrażenie, że po tym chłodzie mogłaby do­kładnie rozpoznać, gdzie stał, na co patrzył. Po ko­lacji znów poszła zajrzeć do psa i dla zachęty dała mu pół kury, a przed położeniem się spać lekko uchy­liła mu drzwi i zostawiła światło w kuchni.

Ecko od razu zauważył światło i kamień spadł mu z serca. Musiała więc jędza wrócić, nie było wątpliwo­ści. Po omacku przekradł się do piwnicy w labiryn­cie belek | cegieł oślinionych szronem, zapalił zapał­kę, ale wilgoć mu ją zdmuchnęła. Odczekał, aż oczy oswoją się z ciemnością. Piwnica ziała zgnilianą, ple­śnią, grobem. Niko zbudował ją z kamieni, sękatych, gotowych w każdej chwili dźgnąć człowieka pod że­bro. Poprzedniej nocy Ecko wymościł sobie z wiórów coś w rodzaju posłania, narzucił na nie jakieś sta­re łachy, a nawet szynel, dobrze już przenicowany przez mole, ale bądź co bądź szynel, wełniany. Swo­jego czasu Niko pracował na kolei jako hamulcowy, któregoś dnia wrócił bez r$si, pociąg zabrał ją so­bie na pamiątkę, dlaitego teraz jedem rękaw wyglą­

dał na nowszy, Ecko odpruł go d zrobił z niego pod- główek. Wyciągnął się na wiórach. Chłód ścisnął go, jak imadłem. Jedyne ciepło szło z jego myśli — roz­ruszały się, cofnęły go do momentu ucieczki. Sam nie umiał wyjaśnić, dlaczego to zrobił. Został mu rok, maksimum dwa, ale tam jeden rok równał się stu, dlatego też nikt nie mógł wiedzieć nic pewnego. Pro­fesor radził mu, żeby się nie spieszył, próbował go zatrzymać opowieściami o grafini, ale Ecko słuchał wyłącznie własnego serca i nie potrzebował tłuma­cza, nawet tak doskonałego jak Profesor. A jednak to on znalazł mu deskę. Ecko nie umiał pływać i dzię­ki temu się uratował, dał się ponieść rzece, jej ka­pryśnemu nurtowi, i to właśnie zmyliło jego prześla­dowców. Z daleka rzeka wyglądała na spokojną, lecz gdy poddał się prądowi, przekonał się, że płynie prze­dziwnym zygzakiem. Rzeka, jakby kierując się własnym rozumem, wyrzuciła go na jakieś korzenie nie opodal torów kolejowych. Dalej było już łatwo. Po pewnym czasie zapadł w drzemkę. Bez snów. Odkąd sięgał pamięcią. Jakby nie żył. Mówiono, że ma żelazne ner­wy. Nie zastanawiał się nad tym. Obudził się po pół­nocy, wymknął z piwnicy i zobaczył, że w kuchni cią­gle się pali. Stara zapomniała zgasić, czy naumyślnie zostawiła światło dla dodania sobie odwagi? A jeśli dziecko się rozchorowało? Ta ostatnia myśl przerazi­ła go. Przebiegł przez ulicę i przypadł do płotu. Wspiął się na palce. Okazało się, że okno jest bardzo cofnię­te i do tego daleko od drogi. Zapomniał o tej osobli­wości. Ostrożnie popchnął furtkę. Była nie zamknię­ta. To go zastanowiło, kazało mu się mieć na baczności. Zrobi! jeszcze krok i w tym samym momencie kątem oka spostrzegł psa, a raczej jego cień, który zaatako­wał go podstępnie i bezszelestnie, wpijając mu się zę­bami w udo. Zwierzę działało bezbłędnie. Pojął to w ułamku sekundy, czując jak psie zęby szybko zbliża­ją się do kości. Ecko odczekał, aż ją osiągną, aż pies zachłyśnie się swoim zwycięstwem i własną siłą — dobrze znał naturę takich bydląt — po czym chwy­cił go za gardło. Pies zdechł w ciągu minuty, nim zdążył zrozumieć własny błąd, ze zdumionymi oczami wy­

wróconymi do środka, wpatrzonymi w głąb siebie, w swoje umilkle serce. Ecko z trudem rozwarł mu szczę­ki. Z nogawki lała się krew. Dowlókł się do piwnicy i zwalił na wióry. Godzinę potem zaczęła go trząść gorączka.

Widząc na podwórzu zesztywniałego psa, Spasena przeraziła się nie na żarty i długo nie mogła przyjść do siebie. Dobrą chwilę bezmyślnie dreptała wokół niego, ze strachem patrząc na ślady krwi, które przez furtkę biegły w nieznane, po czym wyciągnęła z ko­mórki motykę, zakopała zwierzę w ogrodzie, przykle­pała równiutko ziemię, wsadziła w tym miejscu kil­ka porów, tak na wszelki wypadek, ale jeszcze nie wracała do domu, tylko dalej snuła się po dworze, aż wreszcie otwarła jej się właściwa klapka — chwyci­ła miotłę i zatarła ślady na ulicy. W samą porę, bo akurat w tym momencie na skraju przedmieścia po­jawiła się milicyjna czapka. Nowiutka, jak spod igły, a wraz z nią zjawił się i sam milicjant. Spasena wślizg­nęła się do domu. Dziecko jeszcze spało. Przycupnę­ła przy oknie, biorąc na muszkę przedstawiciela wła­dzy, który najwyraźniej zmierzał w tę stronę, i za­częła gorączkowo myśleć. Lecz nim zdążyła cokolwiek wymyślić, zapukał do drzwi. Aż sama się zdziwiła spo­kojem, z jakim go przyjęła. Podała mu krzesło i za- krzątnęła się koło herbaty. Milicjant był człowiekiem młodym, wesołym. I Spasena znów się zdziwiła, że tak gładko udało jej się wywinąć z tej rozmowy. A on zapytał krótko i węzłowato — czy widziała, żeby w pobliżu kręcił się jakiś obcy osobnik, a jeśli widzia­ła podobne wykroczenie, to niech zaraz melduje, cho­ciaż mało prawdopodobne, aby ktoś obcy się tu za­pędził, bo i po co, ¿koro wszyscy stąd podlegają wy­kwaterowaniu i nawet psa tu nie uświadczysz ani na lekarstwo — jak to się mówi — a tamta bójka miała miejsce kawał drogi stąd, przy nowych blokach, aż pod restauracją. Spasena skwapliwie przytaknęła i głu­pio zamrugała oczami, co tym bardziej rozbawiło mi­licjanta, i wkrótce jego czapka oddaliła się w kierun-

9VPPjP ♦***•

s

ifiiS

\ąV8? 5ęr5

i

ń

ą

i >• f 19 littf(p* VJ [V4ii?wlV fi

ii

lii

< tV:

jwnlSi

fcu torów. Dopiero teraz pod Spaseną ugięły się nogi, aż musiała przysiąść na łóżku, koło dziecka. Patrzy­ło na nią ciągle jeszcze rozespane i zdziwione, i Spa- sena ofuknęła je, że się rozkopało, a po minucie już

0 tym zapomniała. Przeszła do drugiej izby, zachwiała się i w ostatniej chwili przytrzymała ramy okiennej. Cały dzień wszystko robiła jak przez sen. Wybrała

. się do sklepu aż na drugą stronę torów, ugotowała dziecku rosół na kurzym udku, zrobiła mu jajko na twardo, otwarła skrzynię i dała mu do zabawy zdję­cia, co zdarzyło się po raz pierwszy. Pod wieczór mgła znów się podniosła. Spasena machinalnie wybrała żu­żel | piecyka, wysypała go do kałuży, mgła zaszczy- pała ją w oczy. Spasena spojrzała na nią spode łba. Utuliła dziecko, ale sama się nie rozebrała, siadła przy oknie z założonymi na piersiach rękami. Przesiedziała tak godzinę, ¡może dwie — nie miała zegarka, godziny liczyła na wyczucie, jak zresztą i wszystko inne. Na koniec wstała i zapaliła karbidówkę. Mgła rzuciła się na nią tuż za progiem, obwąchując i liżąc po twarzy. Spasena wróciła do izby, wzięła ze stołu butelkę, na­lała do niej wody, odkroiła porządny kawał chleba, przeszła przez ulicę, nachyliła się i odkryła ślady krwi. Poczerniałe, tu i ówdzie śidięte szronem. Poprowadziły ją kawałek, ale potem zniknęły i już ani lampa, ani diabeł nie mógł jej pomóc. Bezradnie opuściła ręce

1 nagle wydało jej się, że słyszy jęk, tuż obok, spod ziemi, jakby mogiła się ozwała. Zdrętwiało jej twar­de serce, lecz Spasena pokrzepiła je okruchami nadwą­tlonej odwagi, natężyła słuch i znowu usłyszała ludz­ki głos u swych stóp w tej mgle i przypomniała so­bie o piwnicy Nika, o wielkiej piwnicy pod domem, który wyburzono przed miesiącem. Pamiętała, że tu­taj gdzieś uchowało się piwniczne okno, a więc mu­siała tu być i cała piwnica. Piwnice zawsze są naj­mocniejsze. Dom bez piwnicy, to jak człowiek bez trzewi. Tak było, odkąd świat światem. Te myśli prze­płoszyły nieco strach. Spasena zobaczyła ten dom jak na dłoni, cały, nietknięty, widziała i Nika, wychodzą­cego z piwnicy, widziała jak oburącz podaje jej ko­rzec żyta, i szybko odnalazła wejście. Spostrzegła Ecka

na kupie wiórów, leżącego na brzuchu, majaczącego w malignie. I serce znów stwardniało jej na kamień. Zostawiła mu przy głowie butelkę i chleb, wróciła do domu. Przyśniła jej się Rasza. Biegnie po ulicy, a ona, Spasena, wyciąga ręce, żeby ją przytulić, a gdy ją tuli do siebie, spomiędzy palców sypie jej się po­piół.

Szczury pojawiły się w piwnicy o świcie. Wypeł­zły ze szpary w kącie — na początku tylko kilka, sku­piły się wokół chleba, pyszczki im drżały. Za nimi wyskoczyły następne. Podłoga aż poszarzała. Okrą­żyły Ecka, wpiły w niego swoje chytre oozka. Był im równy, powalony chorobową śpdącziką. Wspięły się na niego. Początkowo płochliwie, nerwowo, potem spo­kojniej, węsząc zapach krwi, nie znany, doprowadza­jący do szału ich trzewia, wydobywający z nich jakiś osobliwy pisk, bardzo dchy, ale głęboki, jak z dobrze nastrojonych skrzypiec, toteż Ecko najpierw usłyszał melodię. Sącząc się w jego sen brzmiała bar­dzo łagodnie, jak cykanie świerszcza. Poczuł lekkie swędzenie w ranie, przyjemny ból, jakby ktoś robił mu zastrzyk. Drgnął. Szczury czmychnęły do szpary.

I odzyskał świadomość. Spróbował się unieść na łok­ciu. Spostrzegł butelkę przy głowie. Wychylił ją jed­nym tchem. Jego mózg pracował zrywami. Pogrążył się w sobie, wsłuchując w swoje ciało. Utracił wie­le krwi. Przepaska ze strzępu szynela zsunęła się. Uprzytomnił sobie, że musi się skupić, zebrać siły, wlać je w swoje omdlałe ręce, bo miały mu być jesz­cze potrzebne. O butelce przypomniał sobie później. Kto ją postawił przy jego głowie. Kto? Nie wolno mu było trwonić myśli. Ale one go nie słuchały, parsknę­ły i pocwałowały przed siebie. Rozkołysane przez nie łany żyta rozwarły się i Ecko powoli opadał na ich dno. A wtedy szczury wyskoczyły na nowo, tym razem bez uprzedzenia, jak dobrze zorganizowana armia, i za­częły go trącać pyszczkami. Gdy po raz drugi Ecko odzyskał przytomność, zdołał się unieść i oprzeć pleca­mi o ścianę. Ale tym razem szczury się nie rozbiegły.

w

Ogarnęła go rozpacz. Instynktownie podniósł rękę do góry, jego palce dotknęły czegoś zimnego. Był to gą­sior zapomniany w jednej z nisz. Zapachniało mu benzyną. Jego rozum zaczął pracować z bezlitosną pre­cyzją. Nadludzkim wysiłkiem zepchnął go z góry. Bu­telka roztrzaskała się o ziemię. Piwnica była spa­dzista. Benzyna popłynęła w stronę szpary. Szczury się przyczaiły. Ecko wymacał zapałki i cicho się u- śmiechnął.

W pierwszej chwili Spasena nie skojarzyła, że to pło­nące szczury. Zobaczyła przez okno, jak się turlają po ulicy niczym ogniste kule i przeżegnała się. Boże, Bożyczku, jeszcze tylko tego nie oglądały jej oczy. I dopiero, gdy spostrzegła dym nad piwnicą Nika, po­jęła. Znalazła go przy wejściu, leżącego na brzuchu, osmalonego. Zakrzątnęła się koło niego, wpadł jej do ręki kawałek szkła, przyłożyła mu je do ust, szkło zamgliło się. I powlokła go do domu.

W tę grudniową noc niebo się rozpogodziło. Od stro­ny torów dmuchnął zimny wiaitr. Pozbierał suche ło­dyga, wyrzucone z pociągów śmiecie, stare gazety i ci­snął nimi w czarne ruiny. O północy zaczął padać śnieg. I przesłonił wszystko.

Ecko odzyskał przytomność dziewiątego dnia. Wy­glądał jak własny cień. 'Rozejrzał się dokoła i spróbował sobie cokolwiek przypoonnieć. W jego pamięci ziała przepaść. Był w szopie starej. Ogień buzował w piecy­ku. Pachniało czesaną wełną, spleśniałymi jabłkami, liśćmi orzecha. Zapaitrzył się w wiszące na śdanie cho­mąta — nad nimi powiązane konopiami pęki ziół, pę­dzel z wapnem zaschniętym na włosiu, niżej gwóźdź, na nim torba, z której wystawało wrzeciono, drewnaa- na chochla. Usłyszał kroki starej i przymknął oczy. Odwinęła koc, pochyliła się nad raną, obmacała ją zrę­cznymi palcami. Ecko przytaił oddech. Przyłożyła mu

70

I

;v ^
































¿W!











*.- f

£ "

, * **



nowy kompres, potem długo szeleściła ziołami. Doleciał go zapach maciejki. Zakręciło mu się w głowie. Wy­szła, ale wkrótce wróciła znowu. Później zobaczył, że zastawiła mu kilka kompresów na zapas, miskę świe­żej fasoli, słoninę, bochen chleba, czosnek, wełniane ubranie, bryczesy, kurtkę na kożuchu, gumiaki. I zro­zumiał, że ma się stąd zabierać — jutro, pojutrze. Przypomniał sobie wszystko. I znów zaczął majaczyć.

Gdyby tak spojrzeć na przedmieście z oddali, po­wiedzmy — z górnej drogi, można by pomyśleć, że to opuszczona kopalnia. Milicjant kiedyś pracował w takiej kopalni, toteż porównanie nasunęło mu się sa­mo. Schodził te okolice wzdłuż i wszerz, i to niezu­pełnie, jak to się mówi, dla własnej przyjemności. Przedmieście przypominało mu rodzinną wieś. Niby miasto, stolica, a pustkowie, rudery i trudno właści­wie dociec, co to takiego. Kiedy przyszła decyzja o roz­biórce, ludziska 'W zasadzie się ucieszyli, zresztą i nic dziwnego, podostawali mieszkania — wygoda, luz — ale niektórzy się opierali, żal im było tych pod wór e- czek, własnych pomidorków, wiadomo — prościuchy, przywykłe do feudalnego wyzysku, nic tylko grzebały­by się w ziemi, a tu władza otwiera przed nimi no­we życie, perspektywy. Pojawiły się nawet wypowie­dzi na ten temat, wrogie, ma się rozumieć, i inspirowa­ne obcą propagandą, najpewniej przez CIA, ale tych też wysiedlono. Uchowało się zaledwie parę chałupin, przez które miał więcej roboty. A zresztą, co to za robota

nie męcząca, przyjemna, niemal spacerowa, zwła­szcza teraz, zimową porą, przy tym śnieżku — czyściut­kim jak nowiutka onuca, skrzypi pod butami — nu­mer czterdziesty trzeci — a chatka w dole przycup­nęła niczym schronisko. Koło niej tropy zająca, da­lej zajęcze bobki. Nie zdziwiłby się, gdyby skądś wy­skoczyła i sarenka. Uśmiechnął się. Lubił tak sobie pofantazjować. Ktoś taki jak on, w mundurze i na inspekcji, miał do tego prawo. Jeśli nie pofolguje tro­chę wyobraźni — nudno. Wędruje po dziesięć godzin dziennie. Ludzie rozmaici, miastowi, przyzwyczajeni

mieć wszystko podsunięte pod nos, gdyby mogli, ka­zaliby się przenosić przez ulicę, a w knajpach czekali­by, aż ktoś im zamówi flaki, i na światłach nie uważa­ją — dawaj biegiem na czerwonym, a potem wyno­szą takiego na zielonym. I to ich gadanie jakieś ta­kie nijakie jak z książki, i w ogóle — maneż z prze­szkodami. A ze staruszką to co innego, z nią zawsze można sobie uciąć pogawędkę. Ciekawy okaz — z charakterem, nie jąka się, jak te miastowe gęsi. Miał sekretny rozkaz zaglądać do niej od czasu do czasu. Śmieszne. Jeśliby tamten się pojawił, pierwsza by go wydała, miała do niego złość, sprawa była jasna. Te­raz wejdzie do środka, od progu da komendę „bacz­ność” i każe jej zaparzyć Mpawej herbatki, ale ta­kiej swojskiej, prawdziwej, z drzewa, a nie fabrycz­nej, w torebce, niby list bez adresata, co to jak wrzu­cisz do kubka — na dwoje babka wróżyła — albo puści farbę, albo nie. Jak to w życiu. Tym razem jednak spotkał starą daleko od domu, na ścieżce i w dodatku wyraźnie czymś zaniepokojoną, co tym bar­dziej go rozbawiło. Cóż za osobliwa babina, okuta­na w kożuch, owinięta chustą po czubek nosa, w gu­miakach na nogach, oczy niebieskie, starcze, onieśmie­lone mundurem, głos zagrypiony, jak to przy zazię­bieniu. Mieszka w tej ruderze sama jedna, z wnuczką.

I taka śmiała stawić czoła całemu resortowi, gdzie tu rozum, należałoby ją uświadomić, ustawić w dwusze­regu za niesubordynację i wytłumaczyć jej regulamin nowego życia, bo i czemu nie — przecie to należy do jego obowiązków naprowadzać na dobrą drogę. Ale jak tu naprowadzić taką babinę, która dotąd człapała po swojemu krętą ścieżką i żyła w ciemnocie. Sensu nie ma. Zapytał ją, dokąd się tak spieszy, a ona mu na to, że donikąd, bo nie ma piekarni — bystra bestia, szkoda gadać — ale że widziała coś w interesie wła­dzy i bardzo przeraźliwego, naprzeciwko w piwnicy, milicjant nie zapamiętał, czyjej konkretnie, ale nie podobało mu się, że się przeżegnała, to mu zapachnia­ło kościołem. Jednakowoż doniesienie o piwnicy po­stanowił osobiście sprawdzić, żeby z jednej strony wy­pełnić sobie czas oczekiwania na herbatę, a z dru-

K - ■ Wf ! R I 1 I \ \ Y\"\ I

i i i ii^Ml









Swi ¿¡HyBE i










Ti Tfc y 11


f - .V- - ~

giej rozgrzać się trochę, bo z tymi jego wełnianymi skarpetami sprawa nie wyglądała dobrze. Niby wy­słano mu je jeszcze latem, a do dziś and widiu, and słychu. Niewykluczone, że komuś się przykleiły do ła­py, ale nie miał czasu się tym zająć. Zostawił starą przy wejściu i zszedł do piwnicy. Wyciągnął latarkę, zapalił, zrobiło mu się błogo na sercu — tnie latarka, a cały reflektor, wyfasował ją dopiero co, błyszcząca, wymarzona do takich nor, burdeli, mówiąc oględniej. Obejrzał ścćany, bez wątpienia wypalome, i to porząd­nie. W kącie szpara, najwyraźniej dokądś prowadzi, a poza tym nic, jeśli nie liczyć jednej butelki — ja­sne jak słońce — po occie, etykieta się zachowała. I w ogóle tak ponure miejsce, że .gotowe zepsuć czło­wiekowi najlepszy humor, przypoanmieć mu setka i ty­siące podobnych zakątków, po których tacy jak on muszą się służbowo wycierać, i nikt ich nie pyta, co przy tym czują, a te, wydawałoby się, niepozorne za­kątki, jeśli się w nie już zapuśdć, potrafią wyświe­tlić niejeden fakt i ni stąd, nd zowąd obnażyć prze­stępstwo. Jeden marny guzik potrafi rzucić światło na sprawę, skierować śledztwo na właściwy trop, by­wają takie przypadki, wprost nie do wiary. Ale tu­taj nie ma mowy o .przestępstwie, dom rozebrany już dawno, a piwnica wypalona, najpewniej przez smar­kaczy, palili ognisko, a może i papierosy — miasto duże, ludzie rozmaici, przykładu żadnego. Widział ko­biety palące papierosy, co dopiero mówić o smarkaterii. Toteż już tylko przez grzeczność zapytał ją o ten po­żar, a babina jak nie zacznie mu opowiadać, i to z ta­kimi szczegółami, jak by widziała diabła nie pożar, czym rzecz jasna popsuła mu humor do reszty, bo on lubił doniesienia krótkie i zwięzłe — zauważyłam, zasięg taki a taki, dym pod kątem, przykładowo, trzydzieści stopni, koniec meldunku. Dosłownie diabli go brali, aż pożałował, że ją w ogóle o cokolwiek pytał, posta­nowił jednak odłożyć pdcie herbaty na inną okazję i zameldować o wszystkim dowództwu, chociaż to mo­że i drobiazg, ale służba nie drużba. Ruszył więc z po­wrotem, a stara odprowadziła go do samej szosy, ter­kocząc na okrągło o tym samym — jak zobaczyła

ogień, chociaż mogła go wcale nie zobaczyć. Niczym gramofon. Przeszkadzała mu w myśleniu. A on, ma się rozumieć, myślał o zupełnie innych sprawach, ale tę butelkę jakby już gdzieś widział. Gdzie — bij, za^ bij, nie mógł sobie przypomnieć. Butelek po occie od groma, skończy się ocet, napełniają je wodą, a nie­którzy i przecierem pomidorowym, że sam diabeł nie dojdzie, co jest w środku. Tak i zameldował. Obiekt spłonął, okoliczności szczególnych — brak. I w ogóle zawracanie głowy.

Stara Spasena też przypomniała sobie o butelce, ale jeden Bóg raczy wiedzieć, dlaczego po odprowadzeniu . milicjanta nie wróciła do piwnicy, żeby ją zabrać i usunąć tę poszlakę. Od tygodnia dręczyła ją jakaś śpiączka. Niby krzątała się po chacie, ale wszystko szło jej niesporo. Kiedy zobaczyła milicjanta przez okno, wpadła w .panikę, nie wiedziała, czym by go tu zagadać i jedyne co jej przyszło do głowy to pożar w Niko- wej piwnicy, a dalej już jakoś samo poszło, chociaż Spasena nie umiała kłamać, zresztą nie miała i okazji. Jej życie było krystaliczne, jak źródlana woda. Ale oto na stare lata została zmuszona. I to dla kogo, Bożej Spasena nie znała do tej chwili samej siebie. Niekie­dy, gdy przewiązywała mu ranę, drżała, wpatrując się w jego ręce, w lewe ramię, pokryte koniczynami, krzyżami, z nagą kobietą — piękną, skrzydlatą, z ko­roną na głowie, o oczach jak Rasza, skośnych niby u Chińczyka. Kiedyś myślała, że jeśli go gdzie spotka, zatłucze kijem, kamieniem, rozwali mu łeb, ale teraz coś ją powstrzymywało. Wiedziała, skąd się to bie­rze, a i nietrudno było się domyślić — ten dziedak musiał mieć kogoś bliskiego na tym świede, choćby i takiego potwora, rzeźnika i galernika. Kurowała go po swojemu — trawami i ziołami zebranymi wśród zielska, których ostatnie lato nie poskąpiło. Wybujały wśród ruin, zupełnie jakby to sama ziemia je tam na­słała, by tym szybdej ujarzmić przedmieście. Znała te leki od swojej matki, mądrej kobiety, i chociaż jej samej Spasena już nie pamiętała, o dziwo pamięta-

.% > \ \ * \ i -. : .. Kśfc. i i t

ła te zioła. Człowiek ma pamięć do tego, co ¡mu potrze­ba. Taki już jest. Życie przymusiło ją, by po omacku posuwać się naprzód, samej odkrywać to, czego teraz i Bóg nie umiałby jej odkryć. A dziecko nie spusz­czało z niej oczu, obserwując ją jak mały wilczek i choć jeszcze nie wiedziało, kto leżał w szopie, było ja­kieś nieswoje. Budziło się po nocach, zrywało z łóż­ka i snuło po pokoju jak jaki aniołek, g rączkami wy­ciągniętymi przed siebie, szukało czegoś. A Spasena się bała, żeby go nie zbudzić. Trzymała je za paluszki i prowadziła ze ściśniętym sercem, dopóki złe duchy nie zostawiły go w spokoju. Ale ta jej przeklęta śpiącz­ka nie wróżyła nic dobrego. Spik brał ją, kiedy krzą­tała się po izbie, kołysał w górę i w dół, porywał, gdzie oczy poniosą, gdzieś w czarny las, a tam — ku­ka kukułka, strumień szemrze i, obmywając księżyc, przekomarza się z nim, a ona sama malutka — też coś, a w gościach u niej — matka. Parę razy już ją Spa­sena widziała, bez twarzy, w zabłoconych cyrwulach*, a na nich pełno różnych trawek, słomek, mrówek, a raz nawet i dżdżownica. Wszystko jak na jawie. Dzie­cko trącało ją palcem. Przytomniała, mrugała ocza­mi, lecz po chwili znów ją porywał rogaty i wlókł, dokąd chciał. I zawsze do znajomych miejsc, tam w góry, do jej wsi, skąd przywędrowała w owych głodo­wych czasach, kiedy żyło się mamałygą i serwatką, a jej ojciec robił za parobka w Perniku, u jednego adwokata, żeby zatkać ich głodne gardła. Było ich pię­cioro rodzeństwa. Spasena spała na dole, w małej iz­debce przy samej rzece. Zimową porą ziąb, a ona kładzie się z umytą głową i rano budzi się z włosa­mi przymarzmiętymi do żelaznego łóżka. Bracia wy­uczyli się, każdy jakiegoś fachu, pouciekali, gdzie kto mógł, jeden do Pernika, drugi do Dragomanu, a ona tak została, stara panna, na pośmiewisko. A kiedy i na nią przyszła kolej, siłą ją powlekli, i też do miasta, do Sofii. Ale Spasena właściwie nigdy nie zobaczyła tego miasta, zresztą i daleko było — piechotą i autobu­sem, i jeszcze tramwajem — jak jaka obczyzna, kre-

tomsko jakie. Wśród tych ruder przynajmniej mogła żyć po swojemu, po chłopsku, urządziła się jakoś, a i Raszy się doczekała. Jednakowoż nie zdołała jej uchro­nić, przebiegło jej drogę czarne kocisko, oj przebie­gło. Ale i o tym da się zapomnieć, Boże, o wszystkim da się zapomnieć, wiidać tak jest pisane — z ciemności w ciemność się odchodzi. Ale teraz rogaty prowadził ją ku światłu, na górę Świętego Spasa, gdzie święco­no krzyż. Cóż to były za modły, a ile narodu, szpilki by nie wetknął. Od święta przygrywają im skrzypki, a dziewczyny w litakach*, na krośnie tkanych, poły­skują ich długie warkocze, podskakują. I naraz wszy­scy intonują pieśń, która końca nie ma, bo w ich stro­nach taki zwyczaj i takie śpiewanie. Niby pieśń, a zaduszkaani pobrzmiewa, ofiarnym żytem pachnie. Cmentarz daleko, a tam od rogatych diabłów aż się roi, i od wampirów, i czego tylko. One też choro** tańcują, ale niech Bóg broni od takich tańców. Roga­ty raz po raz poszturchuje ją widłami w żebra i ka­że iść dalej. I tak dzień w dzień, a i w nocy nie po­puści... Czy to starość, czy może choroba. Zima zel­żała. Śnieg pokrył sdę skorupą, poszarzał. Luty miał się ku końcowi.

W przeciągu tych długich miesięcy życie Ecka wi­siało na włosku. Sam to wyczuwał między dwoma przebłyskami świadomości, ze skrętem kiszek, z du­szą w gardle, wymizerowaną, gotową ulecieć, porzuca­jąc go w dole, w ciemności, na dnie tej jego wybo­istej pamięci, zarzuconej kośćmi, blokami marmuru, który niegdyś wyrąbywał z kamieniołomów. Były chwi­le, że go to uspokajało, kazało mu widzieć ten koniec jako nadzieję, długo oczekiwane zbawienie, brzeg po­nad mgłą. Ale widocznie zbyt wiele było w nim ży­cia, jak w każdym prostaku, wyrzutku, kryminaliście i ostatnim z ostatnich, od jakich go kiedyś wyzywa­no, by go upokorzyć i .naprawdę takim uczynić. Lu-

dzae są okrutni, nawet tego nie podejrzewając, i to jest najstraszliwsze. Ecko wiedział o tym od dawna i jak mało kto mógłby się doktoryzować z tego te­matu, miał czas się podkształcdć, nie przeczytawszy nawet jednej sensownej książki. No i dobrze, bo ina­czej przegapiłby rzecz najważniejszą, cynk, w którym brakowało siatki asekuracyjnej, a więc i iluzji. Jakaś przedziwna siła krzepiła tę jego żądzę życia. Żołądek odrzucał jakąkolwiek strawę, nogi mu drętwiały, zwi­dy okładały go kułakami po twarzy, aż mu głowa pod­skakiwała. A którejś z takich upiornych ¡nocy poja­wiła się także świadomość. Nadal znajdował się w szo­pie starej. Ubranie zniknęło. Stało tylko jedzenie. Rzu­cił się na nie kłami i pazurami, cały się umazał, rę­ce odmawiały mu posłuszeństwa. I usłyszał rynnę — gdzieś z góry — cichą i spokojną, jak westchnienie anioła.

Nad ranem Spasena zrozumiała, że umrze. Poczuła to ni stąd, ni zowąd, leżąc tak przy dziecku i gapiąc się w okno. Nawet sama sdę zdziwiła, że wcześniej nie przyszło jej to do głowy. Ale niby i skąd miało przyjść, skoro zdarzało jej się to po raz pierwszy. Wstała, otwarła skrzynię, wyciągnęła najlepsze ubranie, które oszczędzała na tę okazję, ogarnęła jako tako iz­bę, poczłapała do sklepu, nakupiła jedzenia, schowa­ła do kredensu, ubrała dziecko, uczesała mu włoski, uprzedziła je, że wyjeżdża na parę dni, bo ma się spotkać z jego ojcem i żeby czekało na nią tutaj, nie jest już małe, da sobie radę; wspomniała mimochodem, że w szopie leży chory człowiek, ich krewniak, ale już jest bliski ozdrowienia, i żeby się go nie bało, tak samo jak ciemności, bo ciemność idzie za światłem i nic w niej nie ma strasznego; przykazała mu też, że jeśliby nie wróciła piątego dnia, niech odszuka tego milicjanta, co tu u nich kiedyś był, bo to dobry czło­wiek, i na koniec wydała mu jeszcze parę drobniej­szych poleceń, dla własnego spokoju. Dziecko patrzy­ło na nią rozumnie i, jak zwykle, bez słowa. Spasę-

na nauczyła je ¡posłuchu. Rozczuliła się. Dała mu do zabawy zdjęcia. Przygotowała się. Wyszła na podwó­rze. Rzuciła jeszcze okiem ma dom. I ruszyła przed siebie ulicą. Po południu znaleziono ją w korytarzu jakiegoś szpitala, drzemiącą na ławce. Lekarz dawał jej maksimum dwa dni życia. Umarła piątego — sku­lona i jakby uśmiechnięta. Odesłano ją do prosekto­rium. Nie miała dokumentów.

O zmnoku mała zapalała lampy we wszystkich izbach, wyszorowała zęby solą, tak jak ją tego nauczyła bab­cia, posłała sobie łóżko — najpierw rozłożyła derkę pod­szytą prześcieradłem, potem tę grubą, która gryzła, włożyła koszulę nocną w haftowane kwiatuszki, poło­żyła się i znów zaczęła oglądać zdjęcia. Babcia powie­działa, że idzie zobaczyć się z jej ojcem, ale na zdję­ciach go nde było. Bo rozpoznałaby go gdzieś koło ma­my. Powinien być wysoki, przystojny, babcia prze­cież nie kłamie. Zasłuchała się w rynny. Dziobały ziemię pod oknem jak wróbelki — dziob, dziob. Nie bała się. Skoro babcia wkrótce wróci, czego się tu bać. A i lampy się palą. Następnego ranka ugotowała sobie mleka. Wykipiało. Wzięła szmatę i zaczęła wy­cierać kuchenkę. Zapachniało spalenizną. Otwarła ok­no, wyganiała dym rękataii. Obrała kartofel. Pokroiła go na plasterki, położyła je na kuchence, zaczęły strze­lać. Obrała sobie jeszcze jeden. Babcia przecież i tak nie widzi. Postanowiła pobawić się na podwórku. Otworzyła drzwi i struchlała. Na progu stał człowiek z brodą i wielkimi oczami, i tak jakoś strasznie pa­trzył. Odskoczyła od niego jak piłka i wcisnęła się pod łóżko. Człowiek spróbował coś powiedzieć, ale za­miast tego zaryczał. Zajrzał pod łóżko. Zo/baczyła je­go przerażające oczy, wielkie jak fajerki. Człowiek znów zaryczał. Mała skuliła się w kącde, wpatrzona w jego ogromne, czarne ręce. A wtedy on zaczął pła­kać...

Przez tych kilka dni wiele się zdarzyło. Najpierw zerwał się wiatr i wszystko osuszył. Potem niebo się przejaśniło. Wybujały gwiazdy, ziemia łapczywie chwy­ciła oddech, pokraśniała. Drzewa napęczniały. Gałę­zie uginały się pod chmarami wróbli. Powietrze osza­lało. Potem przyszła kolej na żuczki i robaczki. Za­częły wypełzać ze wszystkich szczelin, roiły się wo­koło, wlokąc ze sobą okruchy i patyczki. Dziecko zła­pało jednego i przyniosło Eckowi. Dmuchnął w niego. Żuczek upadł na grzbiet, bezradnie zaczął machać nóż­kami. Mała roześmiała się. Ecko pogłaskał ją po głów­ce. Zgolił brodę. Na jego twarzy nie było miejsca wol­nego od zmarszczek. Wargi miał nabrzmiałe od wrzo­dów. Dziwnie wyglądała ta ich przyjaźń, jeśli zwa­żyć na poprzedzające ją zdarzenia. Rozmawiali rzadko, półsłówkami. Czasami mała przynosiła mu coś, daj­my na to żuczka, a Ecko robił z tym jakąś sztuczkę, żeby ją rozśmieszyć. Z jakiejś spróchniałej deski wy­rzeźbił jej lalkę, prawdziwą baletnicę, ze skrzyżowa­nymi nóżkami, z rękami splecionymi ponad głową i z drewnianą spódniczką rozwianą wiatrem. Dziecko przy­glądało się jej w zdumieniu. A potem zmajstrował żoł­nierzyka z szablą, w wielkiej czapce mocno nasuniętej na czoło, pomalowanej na czerwono, w bryczesach i o- ficerkach, jak z obrazka, w postawie na baczność, go­towego do marszu. Mało tego — jeszcze przepiękny statek o ostrym dziobie, zakończonym rzeźbą groźne­go tygrysa, z żaglami rozpiętymi na masztach z patycz­ków. Przywoływał z pamięci rzeczy, o których nie­gdyś sam marzył i robił je z przedziwną łatwością. Dosłownie wyrastały mu w rękach. Któregoś razu ma­ła zobaczyła go zamyślonego przy oknie, błądzącego spojrzeniem po tym morzu ruin, i sama zapatrzyła się na przedmieście. Było porośnięte trawą, gdzieniegdzie kwitły wiśnie z rozpostartymi do lotu skrzydłami, nie­bo lśniło jak szklana kulka. Ininym razem usmażyła mu jajecznicę. Rozłamywała skorupki jajek malutki­mi paluszkami zupełnie jak dorosła. Ecko kroił chleb

sczerniały, zapleśniały. Usiedli naprzeciw siebie. Dziecko pomlaskiwało, przyglądając mu się smutny­mi, szeroko rozstawionymi oczami. Ecko jadł mewie-

le, tyle żeby sprawić małej przyjemność. Zaczął jej opowiadać, nieskładnie, ważąc każde słowo, i nie wie­dzieć dlaczego, o lunaparku, o karuzeli, o diabelskim młynie, najwięcej o młynie — gdzieś kiedyś na nim jeździł, za 'kradzione pieniądze, nie podejrzewając na­wet, że na dole czeka milicjant, żeby go odstawić na posterunek. Opisywał chmury, dachy drzemiące w słońcu, ulicę, która przypominała nitkę — wysnutą z domu — biegnącą w dal, ku żytom. Jego pamięć przechowała wszystkie te obrazy na dnie, wśród ton szlamu, a teraz on wydobywał je na powierzchnię, swoim chropawym, obrzmiałym językiem, bojąc się, by ich nie pogubić i nie uszkodzić, i rozpościerał je przed dzieckiem, przed jego samotnym spojrzeniem ptaka. Pod wieczór dziewczynka zapragnęła wszystko to zobaczyć na własne oczy, dotknąć swoimi małymi rączkami, nim wróci babcia i ją skrzyczy, zanim wy­pędzi tego dziwnego człowieka. Była wiosna. Nad po­dwórzem unosiła się leciutka poranna mgiełka, jak nad kotłem | gorącą wodą, pachniało maciejką, chłodem, snami. Stanął przed lustrem i zapatrzył się w siebie, w to, co niegdyś było jego ciałem, w swoje dawne bi­cepsy, w spojrzenie, po którym zostały tylko wy­blakłe tęczówki, wysmagane wichrem. Włożył swój prastary gaimitur, dwurzędowy, z wąskimi klapami, z jeszcze węższymi spodniami, których dziwnym tra­fem nikt z obrońców moralności nie rozciął nożem, jak wszystkie inne, które zdarzyło mu się wówczas inosić. Mała dreptała koło niego w nowej sukieneczce, z czyściutko wymytymi włoskami, przedmieście leża­ło u ich stóp — usłane odległymi wspomnieniami, cier­pieniem, mnóstwem zbędnych słów. Kiedy mijali po­sterunek, zawahał się na moment. Wiedział już, że wcześniej czy później to zrobi. Potem diabelski młyn się zakręcił, dziecko wzniosło się w górę i mignęło wśród obłoków...

Milicjant skojarzył sobie, gdzie widział tę butelkę, nagle, w swoim kawalerskim pokoiku, i — jak to zwy­kle bywa — właściwie bez przyczyny, przy okazji ja-

kiejś głupiej sałaty, którą drobno siekał i przyprawiał solą, ale sałata z samą solą bez ootu jest nic niewar­ta. Rozpieszczone mieszczuchy wciskają do niej cy­trynę, ale gdzie tu rozum, czy cytryna może się rów­nać z octem, ocet jest bardziej pikantny i mocniej pachnie, nie ma to jak ocet. Wziął butelkę, skropił sałatę i w tym momencie olśniło go, ze zdumienia aż przysiadł na krześle. Czym prędzej wskoczył w mun­dur, nie było nawet czasu na zabawę z czapką, nor­malnie długo się z nią pieścił, przesuwał ją to w le­wo, to w prawo, dopóki nie zajęła właściwego miej­sca, lekko na bakier i trochę do przodu, żeby cień mu padał na oczy, i w niespełna godzinę zmów był w tej piwnicy, którą przed miesiącem tak karygodnie zlek­ceważył, jak jaki cywilny patałach. Butelka stała na swoim miejscu, pokryta kurzem na dwa palce, na­wet jej nie tknął, wyszedł na górę i pospieszył w stro­nę domu. Stał pusty i otwarty, w pewnym ¡momencie milicjant aż zwątpił, czy dobrze trafił, bo dla niego wszystkie tutejsze domy były do siebie podobne, ale w końcu uznał, że to jednak tu. Pchnął drzwi szopy

identyczna sprawa — tyle że w środku siem/nik, jakieś miski, nie ulega wątpliwości, ślady człowieka i to wyraźne, a w domu szafa otwarta na oścież, peł­na moli, aż (biw bierze, gdzie się podziewa to, co zja­dają. Siadł na jednym z krzeseł, pogoda, wydawałoby się, przyjemna, a on aż się spocił z napięcia. Na po­sterunku często się grywało w szachy i jeszcze się taki nie urodził, co by go pokonał, bił ich wszystkich nawet i bez hetmana, z flanki, grał kombinacjami, wyuczonymi i takimi, które wymyślał na poczekaniu, ale ta kombinacja, która mu w tej chwili przyszła do głowy, nie śniła się nawet, samemu Botwininikowi, bo niby i skąd, skoro nie chodził w mundurze i nie mu­siał się babrać w takich sprawach.

Ścigany spostrzegł go w ostatniej chwili dwa kroki od siebie, pod diabelskim młynem, i rzucił się w krza­ki. Milicjant naturalnie poszedł w jego ślady, ostrze­gawczo wystrzelił w powietrze, ale uciekający go nie

dosłyszał i wyskoczył na szosę, traf chciał, że na czer­wone. Pisk hamulców. I skończyło się. Upadł na wznak, z dziwnym pnzestrachean na twarzy, którego milicjant jeszcze długo po tym, jak zaopiekował się dzieckiem, nie umiał sobie wytłumaczyć, bo cała reszta była dla niego mniej więcej jasna.

Kilka dni później buldożery zrównały z ziemią ostat­nie domy przedmieścia. Teraz na jego miejscu wzno­siło się wzorcowe osiedle — z balkonikami, doniczka­mi i wszystkim, co potrzeba, a powyżej tego pieśddeł- ka zaczynało się niebo...

Katina i Damian poznali się późno, kiedy już oboje od dawna mieli swoje rodziny. Katina ładowała siano na wóz. Mozoliła się właśnie z ostatnim naręczem, gdy nagle wyrósł spod ziemi Damian, ofiarował się z pomocą, i Katana po raz pierwszy, jak daleko sięga­ła pamięcią, zapatrzyła się na cudzego chłopa. Był chu­dy i wysuszony niczym pęto łońskiej kiełbasy, ale spojrzenie miał ciemne niby studnia, aż zakręciło jej się w głowie, a nim to minęło, Damian przewrócił ją na siano i Katina sama nie wiedziała, jak to się wła­ściwie stało, że wróciła do domu słaniając się na no­gach. Szmat życia przeżyła Katina ze swoim starym, i dwie córki miała na dodatek — obie już uczennice, a nazajutrz poczuła się niczym świeżo rozbudzona młód- ka i znów pognała konie na łąki. A Damian znów za­stąpił jej drogę i tym razem Katina sama uwiesiła mu się na szyi, ciągnąc go na siano. Dziwny był ten Da­mian — milczek, sam miał w chałupie ślubną żonę i dwoje drobiazgu, ale Katina zrozumiała, że musiał być nie mniej samotny niż ona, bo oboje rzucili się na siebie jakby spuszczeni z łańcucha, a siniaki tygod­niami utrzymywały im się w pachwinach. Nawet się nie spostrzegli jak przeleciał wrzesień, a gdy łąki cał­kiem wyłysiały, zaczęli się spotykać w opuszczonej budce dróżnika przy torach. Damian pracował na ko­lei, toteż nikogo nie kłuło w oczy, że często kręci się w tych stronach, ale dla Katiny dotarcie do tej izdeb­ki oznaczało całą wyprawę. Odbywała ją zazwyczaj 1^ z rana. Niby szła do sklepu, a potem przecinała aka-

cjowy zagajnik i padała półżywa ze strachu na snop kukurydzianych liści. Wiedziała, że to może się żle skończyć, ale nogi same ją tam niosły i omdlewały od Damianowych .pieszczot, a ona nie pojmowała, co się właściwie z nią dzieje. Swojego czasu pobrali się | mężem młodzi i zakochani, teraz już się niby sobą nasycili i ustatkowali — ona zajmowała się domem, on swoim kamieniarskim młotem, przywykli już niby do wszystkiego, a tu naraz Katina poczuła, że przesta­je być sobą, nie mogła uwierzyć, że w tej dróżmiczej budce, to naprawdę ona. Z Damianem rozmawiali nie­wiele, me mieli zresztą na to czasu, ale Katina czuła, że i on wsiąkł po uszy i serce waliło jej w jakimś grzesznym upojeniu, a wyobraźnia szalała, dopóki pew­nego dnia nie napomknęła mu, że dobrze byłoby roz­wieść się | tymi, co stoją im na drodze, i pobrać się na nowo. Ledwo to powiedziała, zauważyła, jak się od niej odsunął i nerwowo zaczął miąć czapkę w rękach. I zrozumiała, że nic nie będzie z tego, co sobie umyś­liła. Damian okazał się śmierdzącym tchórzem. Lubił się zabawiać na boku, ale gdy sprawa robiła się po­ważna — zwijał chorągiewkę i w nogi. To ją ubodło do żywego, przez cały tydzień ani zajrzała do budki dróżnika. Nie wychylała nosa z domu, ściubiła na dru­tach sweterki dla dzieci i wyobrażała sobie, jak on tam dzień w dzień próżno czaituje przy torach... Ale w głę­bi duszy coś jej mówiło, że nie będzie miała serca go tak dłużej dręczyć, co też się i stało. Na początku dru­giego tygodnia zderzyli się ze sobą w piekarni i w mo­mencie, gdy go ujrzała, już wiedziała, że za godzinę znów będzie w budce. Nie zwierzyła mu się ze swo­jej urazy, spotykali się coraz częściej, dopóki któregoś dnia ich nie przyu ważono. Jak to się stało, nie wiado­mo, ale najwidoczniej przedmieście miało szeroko otwar­te oczy i uszy na takie rzeczy, bo gdy któregoś razu wróciła do domu, zastała męża płaczącego w głos nad butelką śliwkowej rakiji i zaraz się domyśliła, że ktoś coś nagadał. Chłop był poczciwy z kościami. Przez ca­łe życie nie powiedział jej złego słowa, miał do niej zaufanie, i Katanie zrobiło się go żal. Zaczęła pieszczo­tami koić jego duszę, wycisnęła z niego, co chciała wie­

dzieć, odetchnęła, że nie ma tego zbyt dużo, choć i tak aż nadto, a potem łyknęła sobie od niego rakijki, uda­ła pokrzywdzoną przez ludzkie języka, zamalowała mu oczy jakimś kłamstewkiem § od razu poszli do łóżka, jak za dawnych czasów. Ale gdy nazajutrz otrzeźwiała, po­jęła, że ich związek z Damianem to zupełnie inna spra­wa, i serce jej się ścisnęło na myśl, że już się więcej nie spotkają. I niewiele myśląc pobiegła do swojej krew- niaczki — Laki, żeby wybadać, co się właściwie dzie­je. Nie spieszyła się. Najpierw wypytała ją o dzieci, potem o świekra, z którym Łaka była wiecznie skłó­cona, a na koniec Łaka sama nagadała jej takich rze­czy, że włos się jeżył na głowie; Powiedziała, że ca­łe przedmieście wie o tej ich niesłychanej hańbie, że Katina wcześniej czy później tego pożałuje, bo Damia- nowa żona publicznie się wyraziła w spożywczym, że żywcem obedrze ją ze skóry. Powiedziała jej też, że nie powinna była tego wszystkiego tyle czasu ciąg­nąć, że trzeba było pozwolić sobie raz, jak to robią wszystkie inne i na tym poprzestać. Katina słuchała i miała ochotę zapaść się ze wstydu pod ziemię, lecz zaciskała zęby, byleby się tylko dowiedzieć czegoś o ukochanym. Ale Łaka była nie w ciemię bita, pytlo­wała jak najęta, a o Damianie ani słówka. W końcu Katina zamknęła oczy i wyznała jej całą tę swoją grzeszną miłość, aż kuzynka Łaka oniemiała ze zdu­mienia. Powiedziała jej w końcu, że Damian nie rzu­cił roboty, bo pociągi kursowały jeszcze normalnie, a gdy Katina dopytywała się, jak on się ma, Łaka po­twierdziła, że nieszczególnie i nic dziwnego, bo ona osobiście miała swojego czasu okoliczność z tą jego wiedźmą i mniej więcej wiedziała, oo o niej myśleć. Wtedy Katina obiecała jej zrobić serdak szydełkiem, a Łaka poprzysięgła jeszcze nazajutrz wywiedzieć się, co w trawie piszczy i przekazać mu w jakiś sposób li­ścik od Katiny. Trochę jej ulżyło i wróciła do siebie. Ich domek był niebrzydki — dwa pokoiki z kuchnią. Sami z mężem budowali go przed laty, oboje go po­tem wykańczali dla siebie i dzieci, dwóch dziewczy­nek, klasowych prymusek, a na koniec urządzili ze swoich oszczędności, i teraz w środku aż lśnił, ale Ka-

ij% v«* % ci* '»'►^*4* f '<**»%• ■"'"41*7 %«vCb*«91 > *%+ *f

V*y^2$?* '.f**

• ^ f*** s*i*

> j(»j^ 1

r >t ^jjjyjr.f tti~. fff1 ?> 0t £i | ;&*$P

¿H *vi » • 4 m** % ii*» /•»%’j

V*JwM ■ IMfMr*! *'**> g>

(CRwii * il> ii lw,|v 1 j-i.l&Yifcdi Kmi Ąf **f9fT]| V?'ł

3Kf llJlIlJiŁiJlir»

tinie wydawał się czaimy niby grób. Siadła przy ok­nie, zaczęła ściiubić robótkę na drutach, a jej myśl znów uciekła tam, do budki dróżnika, i Katina zaczę­ła drżeć pod naporem natarczywych wspomnień. W pewnej chwili pomyślała o dzieciach i o tym, że tą swoją mdłością na zawsze wyciska piętno na ich bio­grafiach, lecz szybko przestała się tym trapić. Czyż­by z powodu dzieci i tego swojego poczciwości męża ona, Katina, nie miała prawa do własnego życia i mu­siała je przeżyć jak nieboszczyk? O nie, nic z tego. Gdyby nie popróbowała czego innego, może by i tak było, ale teraz już przepadło. Jak zwykle nakryła do kolacji, wypytała dziewczynki o stopnie, pozwoliła im się nachwalić, położyła się przy mężu, nie sprzeciwia­jąc się jego zwyczajowym pieszczotom, przeciwnie, na­wet go do nich zachęciła, odczekała potem, aż zacznie chrapać i oddała się swodm myślom, które paliły ją żywym ogniem, i tak aż do rana. Damian się nde rozwie­dzie, to było więcej ndż pewne — i słusznie — miał w końcu dwoje drobiazgu, po co niszczyć im przy­szłość. Zresztą i sama Katina, chociaż udawała choj- raka, bała się czegoś takiego jak rozwód, i z pewno­ścią, gdyby sprawa oparła się o sąd, wszelkimi spo­sobami próbowałaby się wywinąć. Ale Katina w tej chwili nawet o tym nie myślała, dręczyło ją ooś du­żo istotniejszego — czy w ogóle będą się mogli je­szcze widywać, a jeśli tak, o czym w skrytości ducha nie wątpiła, to jak i gdzie. A nazajutrz Łaka sama do niej przybiegła i przejęta oznajmiła, że tej nocy Damian znów będzie na nią czekać tam gdzie zwykle i że według niej ten człowiek ma nie po kolei w gło­wie. Katana pożegnała ją i oszołomiona osunęła się na krzesło. Wszystkiego się po nim spodziewała, ale nie tego — żeby w środku nocy wyciągać ją z łóżka, i to w chwili, gdy im obojgu grunt się palił pod no­gami. Chyba że tej nocy miał dyżur. Ale jeśli nawet, to czy nde zdawał sobie sprawy, że Katina nie mogła tak po prostu wyjść z domu, spała przecież w kuchni z mężem, a i dziewczynki mogły zauważyć, jak się wymyka. Toteż postanowiła nie ulegać jego kapry­som i nde iść. Ale pod wieczór jej myśl zaczęła się mio-

4)5

L

tać niczym w gorączce i Katiina złapała się na tym, że chcąc nie chcąc, przemyśliwa jak to urządzić. Dziew­czynki przyszły zmęczone po gimnastyce, przełknęły parę kęsów i od razu się położyły, mąż zaś wrócił tro­chę podchmielony, co ostatnio często mu się zdarzało, i przy kolacji poprosił, żeby mu nalała jeszcze jednego, bo ciągle go suszy. A wtedy Katina nieoczekiwanie siadła naprzeciw niego i nalewając też sobie do gli­nianej czarka, powiedziała, że tego wieczoru i ona ma ochotę napić się razem z nim. - Małżonek był w siód­mym niebie — przez cały boży dzień machał młotem w kamieniołomach i teraz zrobiło mu się radośnie na duszy, że może siedzieć naprzeciw niej. Stuknęli się, rozwiązały im się języki, a Katina raz po raz dolewała mu do szklanki, aż głowa zaczęła mu opadać na stół. Sama Katina ledwo maczała usta, ale i ona udawała pijaną, wreszcie jej małżonek zupełnie się zalał, z tru­dem dowlókł się do łóżka i padł na nie, tak jak stał, w ubraniu. A Katina, zostawiwszy zapalone światło, wy­mknęła się z domu. Umyśliła już sobie nawet, co mu powie, gdyby, nie daj Boże, się obudził. Powie mu, że tak ją przestraszył tym swoim opilstwem, że po­biegła do przychodni po lekarza. Jednym słowem, wszy­stko się ułożyło po jej myśli. Noc była przyprószona lekkim śnieżkiem. Katina odnalazła ścieżkę wzdłuż to­rów, ruszyła w stronę budki dróżnika, trochę się bała, ale wiedziała, że tam na nią już czeka Damian, przy­spieszyła kroku i wkrótce nacisnęła klamkę. Ledwo weszła do środka czyjeś palce chwyciły ją za włosy, inne zaś wykręciły jej ręce do tyłu, i posypały się kułaki. Kiedy oprzytomniała, leżała na ¡podłodze, w samej tylko bieliźnie, z podrapaną twarzą i uświado­miła sobie, że jednym z bijących był Damian, dru­gim zaś — jego własna zona. A podczas bicia Damian tłumaczył żonie, że proszę, to znowu ta Katina jest wszystkiemu winna, i że wreszcie żona może się o tym naocznie przekonać. Rozejrzała się za butami — buty też zabrali. Podniosła się i powlokła w stronę przed­mieścia. I tak szła i szła, dopóki jej ciało nie zamar­zło na kość...

KONDOR

Kondor miał w swoim życiu jedno jedyne marzenie i ono właśnie uczyniło go tak bezwzględnie drapieżnym. Przez pięć sezonów w nadmorskim kurorcie dosłownie zdzierał skórę z barowych gości, ale za to, gdy jego sa­molot wylatywał do Sofii, mógł mieć pewność, że tych trzydzieści tysięcy lewów w kieszeni wystarczy mu, by je urzeczywistnić. Nie spieszył się. Wziął z lotniska ta­ksówkę i najpierw kazał się zawieźć na przedmieście. Przeprowadził samochód przez największe możliwe bło­cko, wyniośle wysłuchując złorzeczeń kierowcy, na ko­niec rzucił mu dziesiątaka, żeby na niego czekał, i wy­siadł. Przedmieście nie zmieniło się ani na jotę — za­padła wiocha bez psów, gdzie diabeł mówi dobranoc, z tymi swoimi krzywymi uliczkami, które ktoś dowci­pny ponumerował jak aleje — 402, 403; z przygarbio­nymi domkami jeszcze z przedwojnia, stawianymi wprost na ziemi, w sposób najbardziej absurdalny, żeby wsysały każdą kroplę wilgoci szturmującej mury na­jeżone rurami — w większości zresztą kradzionymi, zardzewiałymi i pokręconymi, odprowadzającymi ścieki z kuchni prosto do rynsztoków, skąd wymywał je deszcz i rozwłóczył po całej ulicy; z tymi dziesiątkami pokra­cznych wychodków, ochlapanych z grubsza wapnem, za­śmieconych podwórek, wysypanych żużlem z pobliskiej odlewni, wyliniałych topól i całą tą resztą, od której ziało dziadostwem, jednym słowem było to miejsce,

o którym Kondor zawsze myślał z zażenowaniem i wo­lał milczeć. Nienawidził przedmieścia za tę zaścian­kowość, która naznaczyła go piętnem i nabawiła kom­

pleksów nie do przezwyciężenia. Wszedł do domu, obo­jętnie spojrzał na matkę, która zakrzątnęła się przy kuchni, zawahał się na moment, wyciągnął jedną z pa­czek, odliczył setkę, wcisnął ją w jej spękane od pra­cy ręce, wymamrotał, że się spieszy i że zajrzy do niej innym razem, i pojechał taksówką na swoje poddasze. Gorszą norę niż to poddasze trudno było sobie wyobra­zić, ale przynajmniej znajdowała się w samym centrum. Wyciągnął się na kozetce i zamyślił. Po jakimś czasie wdrapał się do niego gospodarz, histeryczny staruch, który nic tylko nadsłuchiwał dniami i nocami, i uspo­kajał się wyłącznie na widok pieniędzy. Kondor za­mknął mu usta garścią banknotów, znów się położył i znów zapatrzył w okienko. Po godzinie miał wraże­nie, że jesienny deszcz wlewa mu się prosto do gardła, i przeniósł saę do baru. Wiedział, że Żana tam przyjdzie, wiedział też, że nie będzie sama. To napełniało go dzi­ką satysfakcją. Zamówił sobie podwójną whisky, mru­gnął do młodziutkiego kelnera — który natychmiast wyczuł w nim bratnią duszę i porozumiewawczo przy­palił mu papierosa — po czym zaczął się napawać roz­brajającą amatorszczyzną orkiestry. Grali Humperdin- cka jak Papuasi. W swoim barze Kondor miał taką a- paraturę stereofoniczną, o jakiej tym tutaj nawet się nie śniło, a w kieszeni tyle forsy, że mógłby ich ku­pić razem z ich żałosnymi kolumnami I kazać zamilknąć raz na zawsze, ale teraz potrzebował forsy na tę głupią Żanę, żeby kupić jej bizantyńską duszę, którą przed la- i ty postanowiła sprzedać za drogie pieniądze. Teraz Kon­dor kupi ją, bezczelnie i bezceremonialnie, jak to tylko on potrafi. Jeszcze go nie znała. Dla niej nadal był tyl­ko wykolejonym pętakiem z przedmieścia, wspomnie­niem, koszmarnym snem w jej luksusowym życiu.

O północy zobaczył Żanę 1 kolejnym mocodawcą — pewnym siebie wałachem, stukilową beką sadła, o czo­le płaskim jak naleśnik — ją, tę najkosztowniejszą se­kretarkę w kraju, bo Kondor głowę by dał za to, że spała jeszcze z tuzinem takich jak ten, zwodząc ich swo­ją pozorną niewinnością, swoją bezbłędną intuicją, któ­ra pozwalała jej wyczuć słabości każdego mężczyzny, tą swoją niewiarygodną umiejętnością słuchania w milcze­

niu, wpatrując się w delikwenta przejrzystymi oczami, zachwycona lub przerażona jego opowieścią, stosownie do okoliczności, a potem, gdy już delikwent wpadał w jej sidła — oszalała z zazdrości lub niewzruszona jak katafalk, by pochlebić jego dumie lub wyprowadzić go z równowagi, zmuszając do zaspokojenia wszelkich swo­ich kaprysów pod wpływem ciemnych namiętności, któ­re umiała budzić z przeraźliwą łatwością. Kondor od dawna przejrzał ją na wylot, całe to jej brudne wyra­chowanie, zakłamanie, ów złudny blichtr, jezuicką prze­biegłość, wszystko, co byłoby może zabawne dla jakie­goś eunucha, który splunąwszy poszedłby dalej, lecz o- kazywało się zgubne dla wrażliwych, spragnionych u- czuć i ciepła, naiwnych, a w gruncie rzeczy i sentymen­talnych mężczyzn, na nieszczęście stanowiących wię­kszość męskiej połowy, z których każdy przynajmniej raz w życiu dostał się w szpony takiej pijawki jak Za­na. Przejrzał na wylot tę pustą duszę, która swojego czasu zaczęła toczyć się w dół, a on, Kondor, poszedł w jej ślady, przejrzał wszystkie te kaprysy i kaprysi- ki, kłamstewka, niedomówienia, kropki, myślniki, wielo­kropki, i postanowił podjąć grę jej kartami, pieniędzmi, dziesiątkami. Teraz miał ich na paczki, tam, na pod­daszu — blisko setkę talii — i zagrają z Żaną w poke­ra, tej nocy, gdzieś nad ranem, a może jutro, tego je­szcze nie mógł dokładnie przewidzieć. W pewnym mo­mencie Żana go zauważyła i dała mu znak pstryknię­ciem palców, zupełnie jakby się rozstali poprzedniej nocy, jakby mu nigdy nie powiedziała, żeby pilnował własnego nosa, przedmieścia, swoich grosików, i nigdy go nie zdradzała z tamtymi, żeby zrobić i niego jak i z siebie — pazerną hienę. Przesiadł się do baru, żeby popatrzeć na nią z bliska. Oczy miała jeszcze bardziej okrutne, szklane i przez nie Kondor widział tę wypeł­niającą ją bezdenną pustkę. Piła metaxę, swój ulubio­ny koniak, okraszając go gitane’ami. Kondor błyskawi­cznie ją oszacował, nawet zegarek na jej ręce, ostatni model omegi § trzydziestokaratową bransoletką, na czar­nym rynku takie szły co najmniej po dwieście lewów, pierścionek miała turecki, prymitywna robota, błysko­tka dla naiwnych, ale medalion znów był stylowy, zło-

to, stara rosyjska robota w kształcie jej znaku zodiaku

Wodnika — najbardziej niestałego ze wszystkich, wodnego, w odróżnieniu od jego — księżycowego, des­perackiego, mściwego znaku Raka. Wstał, podszedł do niej i pocałował w rękę. Przez ułamek sekundy widział jej żyły, dalekie, lekko pulsujące, elegancko skłonił się jej rycerzowi i poprosił ją do tańca. Grali Humperdinc- ka, jego ulubiony kawałek. Teraz to nie miało znacze­nia. Zana znów była przy nim — w pełni swojej dos­konałości, z tymi marmurowymi policzkami, ze swoim greckim wrażliwym nosem, z ciemnym oddechem, który od czasu do czasu muskał jego usta, ze swoją delikatnie zaokrągloną talią, od której zaczynały się długie nogi, na jednej było znamię, nieco poniżej kolana — z tym wszystkim, co Kondor niegdyś uwielbiał, a co teraz wy­dawało mu się prostackie, głupie, czym mogły się po­szczycić setki takich jak ona, z którymi Kondor sypiał, które zwodził, wykorzystywał, żeby odegrać przed ni­mi swój zabójczy show, a zaraz potem rzucić z powo­du Żany, będącej największym paradoksem jego życia. Nie mieli sobie nic do powiedzenia. Wygadali się i o- pluli już dawno, każde stosownie do swojej logiki, te­raz przypominali wyostrzone biegiem lat sztylety, któ­re wirowały naprzeciw siebie, szukając słabego miejsca przeciwnika, żeby się wbić głębiej i mocniej. Przed od­prowadzeniem jej na miejsce Kondor szepnął, że muszą się spotkać, i że chodzi tu o grubą forsę, coś, o czym dotychczas między nimi nie było mowy. Powiedział jej to ot tak, mimochodem, w poczuciu własnej przewagi

i wyczuł jak Zana drgnęła, gdzieś głęboko w środku, jakby jej zrobił sztuczne oddychanie. Potem znów siadł przy barze i zaczął pić. Po piątej sziklaneczce whisky spo­strzegł, że Zana z tamtym już się wynieśli, ale nadal się nie spieszył. Zamówił jeszcze jedną whisky, zatańczył z jakąś idiotką, która mu oświadczyła, że zakochała się w jego japońskiej zapalniczce, zapłacił i wrócił na pod­dasze. Nad ranem zjawiła się Zana. Poznał ją po kro­kach, po tych śmiałych krokach kobiety, która dobrze zna swoją cenę. Powitał ją we francuskiej bieliźnie

i bez słowa zrobił jej miejsce koło siebie. Nie zdziwiła się. Znała go. Zamknęła drzwi na zasuwkę, rozebrała

HMP JU2jp«

a 'Mii

V-. SS ft Wi*i« ai* *.

•^łłVŁ.,L i v!

'. • _., < fłŁ

. ł'lt«:!i \ '*

SSĘ-- - tsa ll\

Sww iĘr** m mm* 5Si

HMW -Si ’* H 6*ji

' ifjSłLS*•|S'*ikV*»S **,*’■,* ? ’->v,

E>cjll5iB®N*!ipB**wWw v%4W% ?npKVI

się w milczeniu i przylgnęła do niego. Była niewiary­godna, jakby się wychowała w Hongkongu, a nie na koniowickim* zadupiu. Kondor pozwolił Zanie odegrać ten numer do końca, potem zapalił papierosa, wsunął rękę pod materac i od niechcenia wyciągnął pieniądze. Nozdrza zadrżały jej jak chrapy rasowej klaczy. To by­ło autentycznie trzydzieści tysięcy, ni mniej, ni więcej,

i Kondor z przyjemnością odnotował, że Żatna na mo­ment straciła głowę. Nie powiedział, skąd je ma, wie­dział, że w tej chwili to najmniej ją interesuje, dał jej tylko do zrozumienia, że mogą należeć do niej, jeśli so­bie na nie zasłuży. Roześmiała mu się w nos, oświadcza­jąc, że przyszła tu tylko i wyłącznie po to, by skorzy­stać z jego usług jako mężczyzny, i Kondor zrozumiał, że gra już się zaczęła. Początkowo, tak jak przypusz­czał, zagrali o drobne sumki. Żana się poskarżyła, że jest zmęczona życiem, nim, samą sobą, i że niemal ma ochotę umrzeć. Kondor zgodził się z nią. Potem mu wyznała, że ma dla niego wiele sympatia i że nie po­winien jej traktować w ten sposób, bo w końcu jednak do niego przyszła. Kondor nie raczył odpowiedzieć. To była zbyt niska karta, betka. Wyczekiwał. Był cieka­wy, jak zacznie blefować. — Ty jesteś chyba idiotą

stwierdziła w pewnej chwili. — Po co cd tyle forsy?

I wtedy Kondor zakomunikował jej, że ma zamiar ją kupić — ordynarnie, po tym aperitiiie, jaki mu zafun­dowała. Palili i milczeli dobrą godzinę. Po jakimś cza­sie Żana nie wytrzymała, znów przylgnęła do niego, próbując go obłaskawić swoimi perłowymi wargami, ale ciało Kondora pozostało nieczułe. Przewidział wszystko. Wstał, ubrał się, wyskoczył do sklepu i wrócił z butel­ką whisky. Pili prosto z butelki, potem Żana odkryła swoje karty i otwarcie zapytała o cenę. Kondor powie­dział... Nigdy nie zamierzała za niego wychodzić, to też wziął pod uwagę w swoich rachubach, ale pieniądze były już na stole i Kondor uśmiechnął się w głębi du­szy. Pułapka się zatrzasnęła. Z tych pieniędzy Żana bę­dzie próbowała uszczknąć dla siebie przynajmniej po­łowę, ale on wiedział o tym równie dobrze jak i ona.

W* :

i IL ’ i

hii i]

h

5^'

.* 2 i

fj

L

■■ ' ■ - 41- »5*.7'

Podczas całego ich związku uważała go za chłystka, nę­dznego szulera, którego mogła wodzić za nos, bo sa­ma obracała się wśród wielkich graczy, dla których bu­telka whisky to drobiazg, małe piwo z lodem, i których Kondor od dawna nienawidził — niemo i z całej duszy, tak jak tylko umie nienawidzić człowiek zdesperowany. Teraz jednak byli kwdta i Kondor spokojnie mógł ją odprowadzić na postój taksówek. Wiedział, że nastę­pnego dnia znów wróci do niego, bo inaczej nie byłaby sobą, lecz jakąś inną, martwą dla niego Żaną, Z powodu której zmarnował niemal całe swoje świadome życie...

Obudził się zlany słonym potem i zapatrzył w okien­ko. Nie ponaglał pamięci. Wszystko, co było między nimi, już dawno utonęło w błocie i powinno wypłynąć na wierzch samo, bez specjalnych zaproszeń, jak to za­zwyczaj bywa z tym, oo martwe. Znali się od piętnastu lat, jeszcze z gimnazjum. Kiedy to Kondor pisywał do niej tasiemcowe listy w rodzaju — tyś moim jedynym

i niepowtarzalnym kwiatem — a ona czytywała je na przerwach przyjaciółkom w ustępie, zaśmiewając się do łez. Kondor dowiedział się o tym później od niej samej, ale wtedy ta jej wada wydała mu się najmniej znacząca. Była oszałamiająco piękna, była lekkomyślna, była Żaną z Koniowicy, dziewczyną, która prowokowa­ła do flirtu każdym ruchem, spojrzeniem, swoimi naz­byt jeszcze kościstymi biodrami, kokietowała wszys­tkim, czegokolwiek tknęła. Już wtedy lubiła posiadać, nieważne co — spinki do włosów, temperówki, długo­pisy, nylonowe pończochy, biustonosze, włoskie kurtki, szerokie pasy, bluzki, figi, magazyny... Kondor zdoby­wał je dla niej z łatwością zakochanego smarkacza, chło­paka, który miał swoją dziewczynę, najładniejszą dzie­wczynę na przedmieściu, na dancingu, gdzie tańczyło się rock and rolla, cha-chę, twista i całą tę resztę, któ­ra sprawiała, że czuli się inni, bardziej nowocześni, bar­dziej jazzowi, dawała im zapomnieć, że są z peryferii, pozwalała im się zbliżyć do centrum, do tych lalusiów, którzy od czasu do czasu zaglądali na przedmieście, żeby się z nich natrząsać. Oni imponowali Zanie, już

wtedy strzelała oczkami na wszystkie strony, ale wów­czas Kondor ciągle jeszcze mocno trzymał ją w garści. Był kimś, postrachem tych pątaków z centrum, dawał im wycisk na każdym kroku, jego żelazny kastet za­rdzewiał od krwi. Stąd i jego przezwisko — Kondor — nieodrodny syn Baniszory*, człowiek, który raził w lo­cie, z doskoku, znienacka. To był jego bohaterski okres, iluzja, dobre czasy, kiedy me miał jeszcze pamięci, któ­ra trułaby go i odbierała sens wszystkim jego poczy­naniom. Pewnego razu powiedział dyrektorowi gim­nazjum, że jest kretynem, bo rzeczywiście nim był — zabraniał im tańczyć i masowo ich strzygł, żeby wy­glądali jak barany — a innym znów razem rzucił się na wychowawczynię, która całej klasie postawiła dwó­je, stwierdzając, że wszyscy są chuliganami i że nadają się najwyżej na szoferów, wyrwał jej dziennik i spa­lił na oczach klasy, żeby udowodnić tej gęsi, że są je­dnak coś warci. Źana szalała za nim, wpuszczała go przez okno do swojego nędznego pokoiczku i oddawała mu się jak prawdziwa kobieta. Była taka, krótko, ale była, szczera, nie zepsuta. I mogłaby taka pozostać, mia­ła wszelkie po temu szanse, lecz wówczas Kondor z pe­wnością by jej nie kochał. Tacy jak on kochają tylko to, co mroczne, brudne, zepsute, ukryte za osłoną bły- szcząoej fasady. Sam nie wiedział, co właściwie kocha w tej kobiecie, która w wieku dwudziestu lat była kom­pletną dziwką. Nigdy też nie umiał sobie wytłumaczyć, dlaczego się tak stało, jak do tego doszło. Kiedy wrócił z wojska zrobiła się już podstępna, ordynarna, najgor­sza z najgorszych. Uciekała z domu, znikała na całe ty­godnie, kłamała mu w żywe oczy, żeby go tylko dopro­wadzić do szału, upokorzyć, dowieść swojej przewagi, lecz najbardziej przerażające było to, że zaczęła już wszystko przeliczać na pieniądze, na sumy, które ro­sły w błyskawicznym tempie dzięki tym jej długim no­gom, wykorzystywanym stuprocentowo, także z cudzo­ziemcami, a potem kładła się przy nim, szepcząc mu do ucha, że bardzo go kocha i nie może żyć bez niego. Bywały dni, kiedy wolał o niej nie myśleć, próbował

«■■■■■Mi H I ■ v\ wm ...

zapomnieć, wyrwać ją z siebie, lecz wkrótce od nowa ruszał jej tropem, żeby odnaleźć ją w ramionach kolej­nego kochanka, zbić ich oboje do nieprzytomności i po raz kolejny uświadomić sobie własny upadek. W jakimś momencie zerwał z nią, wyjechał niby na zawsze. Chwytał się wszystkiego — był cieślą, zbrojarzem, wy­kwalifikowanym tynkarzem, tragarzem na dworcu to­warowym, sanitariuszem w szpitalu Pirogowa, kopa­czem, ale w końcu znowu wróci! do niej, żeby się prze­konać, że nie traciła czasu na marne, że już nie była byle kim, ale kobietą dobrze sytuowaną, i czystymi do­chodami, z kochankami, którzy szaleli na jej punkcie i płacili za nią rachunki z pedikiurem włącznie. Chwi­lowo pogodził się z tą sytuacją, został jej przyjacielem, człowiekiem do wszystkiego, frajerem. Zrobiła sobie z niego popychadło do drobnych posług — jak napra­wa kranów w nowej 'kawalerce, której się przez ten czas dorobiła, reperacja młynka do kawy czy korków, wywiercenie bormaszyną otworów na karnisze, kupie­nie muszli klozetowej, koniecznie błękitnej, kartonu kentów, butelki metaxy, nesM, biletu na samolot czy pociąg — zaczęła już pracować jako sekretarka jakiegoś podrzędnego szefa — wyrzucenie śmieci, wytarcie ple­ców po kąpieli w nowej wannie z Korekomu*; od czasu do czasu korzystała także z jego usług w łóżku, mówiąc mu nawet, że go kocha, jej cynizm nie znał granic. Jak gdyby Kondor był jej śmiertelnym wrogiem, którego postanowiła wdeptać w błoto za wszelką cenę. Nie wy­trzymał, znowu odszedł. Wtedy właśnie zwąchał się z tymi pętakami z Płowdiwu, z tym ich, pożal się Boże, gangiem — handlowali dżinsami, papierosami, magne­tofonami, twardymi. Kondor szybko się wciągnął, miał dryg do tych rzeczy, związał się bezpośrednio z ich do­stawcami, Serbami, którzy dzień w dzień przyjeżdżali do Bułgarii, dopóki ich w końcu nie zgarnięto. Kondo­rowi udało się jakimś cudem wywinąć, czmychnął mi­licji sprzed nosa, stał się ostrożniejszy, z nikim nie gadał o interesach, polegał wyłącznie na sobie, próbo­wał się dopchać do wielkiego żłobu, do baru w nadmor-

skina kurorcie. Już działał z rozmachem, umiał ryzyko­wać, dał grubo w łapę kierownikowi pewnej restauracji, szczwanemu lisowi, który załatwił sprawę w dwie godziny, później Kondor stokrotnie mu się wywdzię­czył, na początku jednak nie spieszył się z rozkręca­niem interesu, a raczej spieszył się, ale powoli. Naj­pierw wyrobił sobie markę człowieka sumiennego i nie- sprzedajnego, który wychodzi czysty z wszelkich kon­troli. W tym samym roku, kiedy zaczynał, kilkunastu barmanów wylądowało za kratkami bez żadnego uprze­dzenia. Kondor przyczaił się, nie robił wielkiej forsy, jak się tego wszyscy spodziewali, ale zgarniał ją po troszku, pomalutku, ciurkała mu do kieszeni cichutko, ale nieprzerwanie. Potrzebował szmalu, dużo szmalu. I to ciągle z powodu Żąmy, która od czasu do czasu dzwoniła do niego, naiwet tam, do baru, żeby zapytać

o jego zdrowie, o interesy, a niekiedy przyjeżdżała z którymś ze swoich kochanków, żeby go drażnić, by mu przypomnieć, że istnieje i będzie istnieć, dopóki on żyje, i zupełnie nie podejrzewała, że Kondor już za­stawił na nią sidła...

Po południu Żana znów przyszła na poddasze i znów wepchnęła mu się do łóżka. Nawet jej nie tknął. Leżał jak pień i słuchał szmeru jej łez, spływających na jego przepaloną papierosami pierś. Żana płakała. Dlaczego? Najpewniej z własnego powodu, a konkretnie z upo­korzenia. Każdy płacze tylko nad sobą, Kondor przeko­nał się o tym dawno. W pewnym momencie oświadczył brutalnie, że jej łzy wzruszają go tyle, co zeszłoroczny deszcz, a wtedy Żana po raz pierwszy od lat spróbo­wała z nim porozmawiać po ludzku. Zaczęła od starych wspomnień. Kondor zabrał ją kiedyś do Rilskiego Mo- nasteru*. Oboje byli wtedy wyrzuceni z gimnazjum, bez grosza przy duszy, żałośni. Żana podeszła do jakie­goś zagraniczniaka i poprosiła o pożyczenie dwudziestu dolarów, trochę znała francuski. Gość roześmiał się i dał

jej, nadziany forsą dureń. Zana podziękowała i się ulot­nili. Spili się potem w restauracji jak świnie, płacili w twardej walucie. Teraz Żana wyznała mu, że tego samego wieczoru przespała się z tym zagraniczniakiem, podczas gdy on rzygał w ubikacji, i wyłudziła od niego drugie tyle. Kondor nie słuchał. Spała z wieloma. Mo­gła sobie opowiadać, co tylko chciała. Plotła trzy po trzy, jak każda inna na jej miejscu. A jednak bawiły go te szczegóły. Żana okazywała się zupełną gęsią. Potra­fiła sobie przypomnieć etykietkę od zapałek, którymi przed dziesięciu laty przypalał jej papierosa. Albo, daj­my na to, zachód słońca, obłoki, powietrze, podczas jakie-, goś spaceru, gdy on, Kondor, bzdurzył jej coś do ucha. A zawsze pomijała tę rzecz najistotniejszą, przeraźliwą, to, co przez całe życie dręczyło Kondora i tłamsiło, prze­konując raz po raz, że bez Żany nie potrafi żyć. Nie umieli znaleźć wspólnego języka, nawet teraz, kiedy byli niby razem. Kondor odczuwał to każdym porem swojej duszy. Był gotów wyrzucić ją jak szmatę, kazać jej pilnować własnego nosa, żeby odegrać się za wszy­stkie swoje upokorzenia, ale wiedział, że jego siła jest pozorna. Kiedy Żana była przy nim, działała mu na nerwy, budziła nienawiść, nawet znudzenie, lecz gdy tylko znikała, znowu zaczynał ją kochać do szaleństwa. To nie było normalne, przeciwne wszelkiej logice. Lecz Kondor już wiedział, że życie składa się z absurdów, takich właśnie jak ona, i jak on. Ta kobieta była mu potrzebna dla własnego spokoju, stanowiła jego drugie „ja”. Mógł normalnie żyć tylko i wyłącznie przy niej. Ten koszmar nie dawał sdę ani opisać, ani wytłuma­czyć. Po prostu tak było i kropka. Tego samego wieczo­ru upili się i tańczyli do upadłego na dancingu w barze, pod niebem reflektorów, ze splecionymi spojrzeniami i zjeżoną skórą, zdoławszy uciec na moment od tego świata i zanurzyć się we wspomnieniach. Żadne z nich nie mówiło o pieniądzach, ale Kondor czuł, że Żana czai się do skoku. Łatwo poddawała się emocjom, paczki banknotów rozpalały jej wyobraźnię. Mówiła o samo­chodach, o toaletach, o mężczyznach, z którymi było jej dobrze. Rozmowa się plątała, traciła sens. Kondor gubił się w niej. Zana rozgrywała to po mistrzowsku,

wiedziała, że Kondor łatwo popada w skrajności, że ró­wnie dobrze może machnąć ręką i-przehulać wszystko

desperacko i z rozmachem. Teraz się jednak przeli­czyła. On już dawno uśmiercił swoje emocje, a przy­najmniej dobrze je zamaskował, i teraz sam się czaił do skoku, obserwując ją w przerwach między dwoma ły­kami white horse’a. O północy zgodziła się wyjść za niego, pod warunkiem jednak, że Kondor da jej przy­najmniej połowę pieniędzy. Gra zaczęła się od nowa i tym razem o dużo wyższą stawkę. Sądziła, że owinęła go sobie wokół palca. Odgrywała strasznie zakochaną, udawała podziw. Schlebiała mu, rozwodząc się nad je­go charakterem, nad złodziejskim talentem. Kondor o- biecał jej pieniądze zaraz po wyjściu z Urzędu. Nie by­ło innego sposobu, żeby ją zdobyć. Wszystko pozostałe to puste słowa. Nazajutrz przeszli się po sklepach i lek­ką ręką przepuścili dwa tysiące. Kondor zawczasu przy­gotował je tna ekstra wydatki, znał jej styl. Musiała mieć gwarancję, żeby połknąć haczyk, żeby mu zaufać.' Kondor odsłoni jej kulisy tej gry później, to oduczy ją wreszcie zarozumialstwa, tych obrzydliwych przyzwy­czajeń i manier, a potem osobiście wprowadzi Żanę do „mafii” tam na wybrzeżu, w barze, żeby mieć ją zaw­sze na oku i razem z nią robić pieniądze. Potrzebował paru dobrych lat, żeby wniknąć w mechanizmy życia, w samą ich istotę, składającą się tylko i wyłącznie z pie­niędzy. Na ten temat mógłby napisać tomy. Wobec pieniędzy wszyscy bez wyjątku byli równi, tylko ci, co je posiadali mogli mówić, że nie są im potrzebne, kła­mać, udawać niezależnych, intelektualistów, cyników. Lecz w momencie, gdy im ich brakło, zmieniali się nie do poznania — stawali się szczurami, pętakami, goto­wymi zaprzedać rodzoną matkę, zastawić własną duszę, za cień nadziei, że coś na tym zyskają. Istniały na to dwa sposoby — albo kraść pod byle pozorem, albo po­siadać jakąkolwiek władzę, woleli to drugie, bo wtedy mogli łączyć obie metody. Kondor należał do płotek, do hien, ale bynajmniej nie omieszkał przeanalizować całości zjawiska z własnego punktu widzenia. Teraz i gam diabeł nie zdołałby go wywieść w pole. Jego lo­gika była wielekroć wypróbowana, uporządkowana

i skatalogowana, żelazna. Kupił Żanie futro za tysiąc, a za drugie tyle całą kupę rozmaitych fatałaszków, któ­re uwielbiała, i przeprowadził się do jej nowego miesz­kania — dwupokojowego, wyposażonego całkowicie w Korekomie, najmarniej za dziesięć patyków. Żana mia­ła w głowie bezbłędny kalkulator, nigdy nie chybiała. W ciągu dnia mu dogadzała, pitrasiła rozmaite fryka­sy, wracała z pracy obładowana zakupami, póki co nie przyjmowała od niego ani grosza, przywdziawszy mas­kę uczciwości i godności, nie chciała nawet chodzić do baru, wyłączała telefon, by oddawać mu się namiętnie, histerycznie. Po tygodniu złożyli podpisy w Urzędzie Stanu Cywilnego, w obecności dwóch świadków przy­prowadzonych dosłownie z ulicy, ale na ucztę weselną do restauracji w „Sztastliwcu”* Żana sprosiła tuzin swo­ich koleżanek po fachu, oszołomiła je luksusem, morzem whisky, zaszokowała, zwłaszcza że i Kondor prezento­wał się efektownie, emablując je swoim dawnym cza­rem i dyskretną arogancją. Potem wzięła urlop i poje­chali w podróż poślubną nad morze...

To była szaleńcza przygoda. Wynajęli samochód, Ża­na już miała prawo jazdy, i ruszyli wzdłuż wybrzeża. Zbliżał się koniec września, i choć słońce prażyło jesz­cze mocno, chłodny morski wiatr szybko wychładzał skórę. Plaże ciągle pełne były wytwornych cudzoziem­ców, spragnionych rozrywki i egzotyki, którą im ser­wowano po amatorsku, ale nachalnie, toteż mądrzejsi siedząc na tarasach lubowali się krajobrazem, osowia­łymi drzewami, melancholijnym morzem o zmierzchu, gdy mrok spowijał miasteczko, i wszystko kojarzyło się ze śmiercią, z czymś, co bezpowrotnie odchodzi. Żana i Kondor nie zauważali tego, zbyt byli pochłonięci so­bą, swoimi duszami, które teraz podróżowały obok sie­bie, opętani myślą, że mają szansę nadrobić stracony czas. Zachowywali się jak desperaci, przesadnie się rzu­cali w oczy, irytując źle skrywanym brakiem ogłady. W hotelach i barach prawie nie płacili — wiricgmśn

barmanów i personelu to ludzie Kondora, lubili go, podlizywali mu się. A i jego babka była ekstra klasa — przepaść — kwalifikowali go natychmiast kątem oka, sprawiało im przyjemność, że mogą ją obsługiwać, zbli­żyć się do niej, wyżalić przed nią. Byli chorobliwie am­bitni, chcieli zostać kimś, choćby cieniem tego, co oglą­dali na stronicach „Playboya”. Zana świetnie do nich pasowała. Przypominała gwiazdę filmową, trzeciorzędne wydanie Moniki Vitti, ale jednak wydanie. Siedzieli z Kondorem w barach aż do oporu, piJi na umór, po­tem Zana flirtowała z jego przyjaciółmi, jeśli w ogóle zasługiwali na to miano, robiła striptease, pozwalając im się otrzeć w tych ich służbówkach o wielkomiejski luksus, stołeczny. Kondor zachłystywał się podziwem, jaki wzbudzała. W ciągu dnia wylegiwali się na piasku, grali w boule, zyskiwali sympatię cudzoziemców swoimi ekstrawaganckimi kostiumami, ręcznikami, dżinsami, tym, że mogli sobie pozwolić na picie tuborga, na pa­lenie 1 araków, na obiady w „Internacjonale”, a wieczo­rem na ruletkę w „Szipce”. Niekiedy wypuszczali się daleko w morze motorówką ratowników, wtedy Zana się zmieniała — stawała się smutna, przewrażliwiona, zanudzała go nie kończącymi się monologami o nich dwojgu, o ich bezsensownym związku, ślubie, zmarnowa­nym życiu, rozwodziła się nad jakimiś bzdurami, mówiła

o iluzjach, o samotności, nie zdając sobie sprawy, że on już dawno osiągnął jej dno. Wieczorem znowu tań­czyła, nie zwracając na niego uwagi. Kondor zaczy­nał się bać tej jej niezrównoważonej psychiki, ciągle odsuwał moment poważnej rozmowy o pracy w barze, nie wiedział, jak zareaguje. Którejś nocy wylądowali na campingu „Kawacite”, pod skrzydłem Bizona — za­bijaki i ratownika — kumpla aktorów, malarzy, reżyse­rów, całej tej ferajny, zjeżdżającej nad morze w koń­cu września, żeby się wyróżnić spośród tłumu zwy­kłych śmiertelników, którzy gnietli sdę na plażach w le- cie, błagali o kwatery, odgrażali się, a w końcu wyje­żdżali znieważeni przez własnych rodaków. Dla ludzi sztuki ten problem nie istniał, mieli swoje domy wcza­sowe, dacze, pracownie, jachty... Ale oni upodobali so­bie właśnie wrzesień, żeby mieć spokój, morze na­lot

BS

tchnienie, we wrześniu było modnie — urządzali sobie grupowe pijaństwa i nieustannie poszukiwali samorea­lizacji — w nie kończących się bajdurzeniach, w których topili swoje kompleksy, wynikające z własnego bez- talencia i trywialności. Żana znała niektórych I nich. Kondor szalał z zazdrości. Tej kasty nienawidził w sposób szczególny, organicznie, do szpiku kości, bo to właśnie ona, sprytniej niż ktokolwiek inny, usiłowała mu dowieść, że człowiek jest wartością samą w sobie, a konkretnie, że to oni są taką wartością dzięki swoim ojcom, matkom, stryjom, którzy zdołali wmówię pań­stwu, że ich dzieci są genialne, wylansowąć je, a co ważniejsze — subsydiować, wpoić im przekonanie, że mają jakiekolwiek prawo do sądzenia ludzkich dusz, sądzenia takich jak Kondor, którzy guzik się nimi inte­resowali, w nosie mieli ich książki, obrazy, filmy, a u- bóstwiali wszystko, cokolwiek przychodziło z Zacho­du. Kondor wiedział, że oni sami też to ubóstwiali, ale w sekrecie, na ucho, jak chińscy mandaryni, usprawie­dliwiając swoją degrengoladę koniunkturą, obywatel­stwem, państwem, własnym narodem Kondor miał do­syć chaotyczne pojęcie o tych sprawach, ale ufał swo­jej intuicji, swojej brutalnej pierwotności — byli tę- pakami, wszyscy co do jednego, razem z tą całą Żaną, która się teraz do nich wdzięczyła, udając przed nim wielką intelektualistkę. Tej samej nocy upił się i zo­stawił ją na plaży. Znów odzyskiwała nad nim przewa­gę, kpiła z niego w żywe oczy. Ogarnęła go bezsilna wściekłość, że nigdy nie zdoła jej dorównać, że ona przez całe życie będzie nad nim górować. O północy się ocknął, uprzytomnił sobie, że nie wróciła i ruszył na poszuldwanie brzegiem morza. Zobaczył ją u pod­nóża wydm z jakimś typem. Ukrył się, zaczął ich pod­glądać. Leżała na piasku niczym posąg, wsłuchana w szum morza. Tamten całował jej stopy, spijał krople wody z jej ciała, ślinił się. Kondor poprzysiągł sobie, że nie ruszy się z miejsca, dopóki nie zobaczy, jak mu się oddaje, jak to robi z innymi. Może wtedy zdoła

o niej zapomnieć pozbyć się tej obsesji. Cały aż się zjeżył | napięcia. Żana nadal leżała bez ruchu — chło­dna, nieobecna. Nagle podniosła się, powoli ruszyła

brzegiem przed siebie. Tamten nie chciał wstać, zaczął płakać, jeść piasek. Nie zwracała na niego uwagi. My­ślała o czymś innym, była smutna, co Kondor poznał po jej sylwetce. Czekał na jej powrót, bezmyślnie ga­piąc się w morze. Przypominało łachman szarpany wia­trem. Kiedy wrócił do domu, Zana siedziała nad wycią­gniętymi z kuferka pieniędzmi i patrzyła na nie. Nie posiadał się ze zdumienia, wrzucił je z powrotem do ku­ferka, a ona nadal wpatrywała się w jeden punkt, w jakiś punkt na stole... — Spal je — odezwała się nagle.

Czy stać by cię było na spalenie tych pieniędzy, tak jak wtedy spaliłeś dziennik klasowy?... Kondorowi wy­dało się, że śni. Zana patrzyła na niego ze spokojem. Domyślił się, że żartuje, ale na wszelki wypadek wsu­nął kuferek pod poduszkę. Po niej można się było spo­dziewać wszystkiego. Nazajutrz zniknęła. Kondor zro­zumiał to nagle, leżąc na plaży i czekając na nią, znu­żony jej wiecznymi fochami. W domku aż dudniło pu­stką. Zniknęła w swoim stylu, bez uprzedzenia i ja­kiejkolwiek nadziei na powrót...

Cztery godziny później Kondor znów był w Sofii, na tym samym poddaszu, pod tym samym okapem i tym samym deszczem, który padał chyba nieprzerwanie, a może po prostu czekał na niego, by go ostatecznie dobić. Jego myśli krwawiły. Zana nie potrzebowała pieniędzy, potrzebowała czegoś innego. Czego? Znów przypomniała mu się rozmowa w domku, paczki pie­niędzy na stole, jej chęć spalenia wszystkiego, by w jakiś sposób oboje mogli cofnąć się w odległą przesz­łość. Było to naiwne, bzdura, idiotyzm. Chciała rzeczy niemożliwej. Znów stworzyła sobie jakąś iluzję, a może nigdy się z nią nie rozstawała w odróżnieniu od niego. Nie miała nad nim litości. Musiał ją odnaleźć, rzucić jej prawdę w twarz, ostatecznie ją ujarzmić. O północy znów siedział przy tym samym stole, przy tej samej orkiestrze, w tym samym barze, w którym Zana już się więcej nie pojawi — ani teraz, ani kiedykolwiek. Wziął taksówkę i zaczął jej szukać — w mieszkaniu, u przyjaciółek, po barach, szukał odruchowo — głupio

iri

m \ \ \ \ IMM

i beznadziejnie, bo sam doskonale wiedział, że nie mają już sobie nic do powiedzenia. O świcie znalazł się u matki. Wszedł cicho do sieni, spróbował na palcach przemknąć się do izby, zatoczył się, strącił garnek z pieca. Obejrzał się. Matka siedziała na łóżku i cze­kała na niego, jakby nigdy się nie kładła, jakby czas stanął w miejscu. Miała na sobie starą sukienczynę w niebieskie kwiatuszki, włosy jej posiwiały, oczy zga­sły. Kondor spojrzał w nie z przestrachem, jak nie­gdyś, kiedy chciał wyjść na ulicę pobawić się z dziećmi, a matka się wahała, czy go puścić. Zwalił się na łóżko w ubraniu, w zabłoconych butach, wcisnął głowę w po­duszkę, spróbował zasnąć, zapomnieć, umrzeć. Wokół niego zawirowały wspomnienia — łąki, chłopcy grają­cy w piłkę, rzeka upstrzona śmieciami, spośród któ­rych Kondor wygrzebywał zardzewiałe metalowe kul­ki, ulica, zasypana liśćmi, gazetami, klepsydrami. Po­tem nadpełzła mgła, spowiła wszystko, ukryła przed nim. Poczuł, że płacze, podniósł się, zapalił papierosa. Matka nadał siedziała nieruchomo, przyglądając mu się. W pewnym momencie wstała, zaczęła człapać po kuch­ni, rozpaliła ogień, postawiła na fajerce metalową mi­skę ze zgęstniałą soczewicą, wyjęła z kredensu chleb, jakąś marynatę, kubek sutliaszu*, przygotowanego spe­cjalnie dla niego. Patrzył na nią z gorzkim wyrzutem, że wydała go na świat, skazując na pastwę życia. Nie tknął jedzenia. Wypalił jeszcze jednego papierosa, wy­ciągnął się na łóżku i tym razem usnął. Matka ostroż­nie zdjęła mu buty, rozebrała go i delikatnie otuliła kocem. Nazywała się Meglena, od dawna była wdową i w biedzie odchowywała swojego jedynaka. Dwa dni później miała umrzeć, zamknąć na zawsze swoje za­mglone cierpieniem oczy i znaleźć wreszcie wytchnienie. Lecz Kondor miał się o tym dowiedzieć dużo później. Obudził się i ruszył w dalszą drogę, choć nogi same uginały się pod nim — do mieszkania Żany, które tym razem zastał zamknięte, do jej biura, gdzie poinformo­wano go ze zdziwieniem, że jest na urlopie, i dalej —

od baru do baru, od dziwki do dziwki, od agonii do agonii... Trzeciego dnia aresztowano go z resztą pie­niędzy...

Na rozprawie przeciwko Kondorowi Żana zjawiła się jako świadek i oświadczyła sądowi, że oddała swojego byłego męża w ręce sprawiedliwości dla jego własnego dobra. Jak zwykle była wyzywająco piękna, ale jakby nieco senna i przez to sprawiała wrażenie zmęczonej. Dopiero gdy udzielono głosu Kondorowi, który nie­składnie zaczął opowiadać o swojej miłości do tej ko­biety, w oczach Żamy pojawił się jakiś błysk. Lecz we­dług obserwacji prokuratora trwało to zaledwie uła­mek sekundy i było, jego zdaniem, wyrazem czysto kobiecej kokieterii. Poza tym do końca rozprawy Żana pozostała całkowicie niewzruszona, traktując — jak to się wyraził obrońca Kondora — z niedopuszczalną wyż­szością tego omotanego jej miłosnymi intrygami czło­wieka...

W rok później Zana wzięła cywilny ślub ze swoim szefem — z ową wspomnianą już stukilową beką sadła

którego udało jej się w końcu doprowadzić do szału zazdrości tą swoją idiotyczną historią z Kondorem i w ten sposób zmusić do rozwodu z podstarzałą żoną. Tych trzydzieści tysięcy lewów, za które Kondor usiłował kupić Żanę, jej szef zdobywał w dużo krótszym czasie. I to — nie kradnąc...

i"

* i 11 '>"* mmm

M

f6iPi^Viv^i

PI *<iJ^ * »•łjAla.

V ??•

jtóftfwfi

¿v jka r ^ %%i.jn*Łk ** ‘

wtnP*?

,¿9

KESO

Keso, eks-kieszonkowiec, a aktualnie emerytowany pracownik fabryki tektur i kartonów, usłyszał huk pio­runów, ale zupełnie się tym nie zdziwił, już prędzej wiatrem, który wyraźnie się nasilił i łomotał dachów­kami nad jego głową. Keso niby natężył słuch, każąc mu się lubować szumem nawałnicy, jednakowoż te szel­my, białe myszki, znów go napadły we śnie, zaczęły pląsać, wymachiwać czapeczkami, kłaniając mu się w pas, a on siedział sobie wśród nich niczym mysi król i tylko rozkazywał, które z jego życzeń mają spełnić najpierw. Oswoił się już z nimi, umilały mu życie. A przez ten czas przybierająca rzeka przekroczyła próg jego izdebki, zrazu nieśmiało, jakby w obawie, by go nie zbudzić, lecz gdy tylko wyczuła, że jest bezbronny w swoim śnie, podniosła głowę, rozejrzała się po mizer­nym wnętrzu, spodobało się jej, ułożyła się przy łóżku Kesa i polizała jego zwieszoną rękę. Keso drgnął, roz­kazał myszkom odmaszerować do pałacu i przyjrzał się rzece z bezbrzeżnym zdumieniem... Nachylił się, pogła­skał ją, pobawił z nią chwilę i usiadł na łóżku urado­wany jak dziecko. Czekał na nią, tak długo czekał, by wystąpiła wreszcie z brzegów, by się ocknęła ze swoje­go letargiczmego snu i rozniosła ostatecznie tę jego cha­łupę, żeby i jemu dali na koniec jakieś mieszkanko. Czekał na nią całe piętnaście lat, a teraz jego wybawi- cielka zastawała go nie przygotowanego, nie miał jej na­wet czym podjąć. Patrząc na nią z rozrzewnieniem, przepraszał ją za to w duchu, jak przystało na kultu­ralnego człowieka. Ale rzeka go nie słyszała, 'przybie­rając dalej, za co Keso był jej bezgranicznie wdzięczny,

lecz też natychmiast począł się trapić — czy chałupie nie strzeli czasem do głowy, żeby stawić opór — bo wtedy szczęście znów by go ominęło. Budował tę cha- łupinę w głodowych czasach, z kradzionych cegieł, a co za tym idzie i kiepskich, bo wtedy był jeszcze komple­tnym żółtodziobem w swoim fachu, amatorem, i posta­wił ją tak na aby-aby, jak pętak, którym zresztą był, bez pionu, na oko i jakoś dziwnie, przygarbioną, pod strachem Boga, że lada chwila może runąć, grzebiąc bezpowrotnie jego bezcenne talenta, ale ona do dziś je­szcze się trzymała, trwając na swoim posterunku ni­czym żołnierz, więc teraz mogła się tym bardziej za­wziąć i nie ’ poddać rzece,' i Keso znowu zostałby na lodzie. Na razie jednak rzeka przybierała, jak się pa­trzy, nastrajając go optymistycznie. W dodatku wlokła za sobą gałęzie, kamienie, deski, wszystko, co tylko rze­ka może wlec, czym sprawiała mu niewymowną przy­jemność. O północy poczuł, że chałupina się zakołysa- ła, i postanowił oblać to szczęśliwe wydarzenie. Wycią­gnął z kieszeni buteleczkę z owocówką — innej rakiji Keso nie uznawał, miał w tym względzie żelazną zasa­dę — upił potężny łyk i postanowił pogawędzić tro­chę z rzeką, żeby jej umilić pracę. Oj, lubił on ją, lu­bił z całą tą jej podłą perfidią, z całym tym śmietnis­kiem — kartonowymi pudłami, dziurawymi kubłami i butami — tylko lewymi albo tylko prawymi, że czło­wieka aż krew zalewała, bo nie zdarzyło się, żeby mu przyniosła choć jedną całą parę, jeszcze i dziś Keso mu­siał chodzić w jednym trampku i jednym gumiaku wy­równanym do trampka jego złotą rączką, lubił tę rze­kę z tą jej wybladłą gębą, tu i ówdzie liszajowatą, jak u starej panny — bez nadziei na jakiekolwiek szczęście

a gdzie indziej tłustą, niczym u złodziejskiego karcz­marza. Swojego czasu była czysta jak panienka, świeżu­tka brzoskwinka, opierała go, gotowała mu dania d la minutę, orzeźwiała go w duszne noce, podczas których Keso obmyślał swoje niepojęte plany Pyrrusowych zwycięstw nad wszelkimi zasuwami, zamkami i inny­mi łamigłówkami, była posłuszna jak rodzona córka, zwierzała mu się ze swoich różowych tajemnic, lecz z biegiem lat zaczęła brzydnąć, zrobiła się ordynarna,

KCiii aii w

L

jak wszystko na tym świecie, runęły jej kruche iluzje, została zdeprawowana przez tych, na których czekała z utęsknieniem, zbezczeszczona, i dlatego coraz częściej się z Kesem kłóciła, jakby to on ponosił winę za wszy­stkie nieszczęścia jej parszywego życia. Ach, jakże nie­kiedy skakali sobie do oczu. Teraz przypomniała mu się taka historia — na jednym jarmarku świsnął kurę. Wte­dy i jarmarki były, jak się patrzy, nie to co dziś, urzą­dzano je daleko, pod akacjami, na dużej łące przy to­rach. Atrakcji co niemiara, dzikie tłumy, kolorowe bu­dy, a wśród nich gadziny rozmaite — płaczące lwy, połykane węże, wygolone kobiety, gotowe każdego za­pędzić w kozi róg, kieszonkowcy wszelkiego kalibru, nieprawdopodobna konkurencja, wyścigi, kto pierwszy obrobi czyją kieszeń — a naokoło kieszeni do wyboru, do koloru, a milicja bezradna, obezwładniona tą za­wodową wirtuozerią, maestrią wykonania. W owych czasach Keso specjalizował się w ptactwie, a zwłaszcza w kurach, zawsze lubił się wyróżniać, pokazać. Kur też było na tych jarmarkach niemożliwe zatrzęsienie, oko­liczni chłopi ciągnęli je za sobą na sznurku, bez żalu się z nimi rozstając, jarmarki w owych czasach trwały po parę dni, tuczyli więc je i zarzynali z pieśnią na ustach, żeby sobie podjeść. A Kęsowi robiło się żal stworzaków, kradł je więc stadami i powtórnie sprze­dawał, przedłużając im w ten sposób żywot. W tym celu zmajstrował sobie specjalną wędkę z kołowrotkiem i przezroczystą żyłką. Wdrapywał się na którąś z akacji i spuszczał żyłkę w dół, a na niej przysmak nad przy­smaki — glistę. Kury, trzeba im to przyznać — za mą­dre nie są. Za taką glistę wszystko by oddały, grzebały się nawet w gnoju, a kiedy widziały ten delikates wi­szący przed nosem, głupiały z kretesem, łykały go żar­łocznie i jak | katapulty wystrzeliwały w górę na o- czach zbaraniałego tłumu. A na górze czekał już na nie ich bóg — Keso, i pakował do wora, podczas gdy tłum żegnał się znakiem krzyża, widząc w tym palec boży, zachodził w głowę i roztrząsał problem religij­nie. Tak było i z tamtą sztuką. Ona też poszybowała w górę jak prawdziwy aeroplan, a kiedy wylądowała w rękach Kesa, natychmiast się poznał, że ma do czy­

nienia nie z byle kwoką, ale z kogutem, i to ozdobą swojej rasy, krewniakiem samego pawia, toteż postano­wił go nie sprzedawać, tylko zatrzymać dla siebie, że­by go budził rankiem, bo w tamtych czasach Keso cią­gle coś przesypiał, a potem gorzko tego żałował. Przy­niósł go tu, do chałupy, razem zjedli kolację, Keso u- honorował go nawet specjalną miską, nałożył mu suto, dzieląc się z nim ostatnim kęsem, jednym słowem, oka­zał mu szacunek, jak doświadczonemu koledze po fa­chu. Kiedy ziaś kogut sobie podjadł, Keso wyniósł go na dwór i przywiązał do palika nad samą rzeką, na świeżym powietrzu, żeby lepiej mógł widzieć wschód słońca, a w nocy rzeka zdradziecko podpłynęła i go utopiła, za co Keso złorzeczył jej przez okrągły rok. Potem jednak przyznał, że miała w pewnym sensie prawo się zdenerwować, bo akurat wtedy zaczynali bu­dować w zakolu nową odlewnię, która jako pierwsza się na nią targnęła i ją splugaiwiła. No i w końcu jej wy­baczył. Skąd jednak mógł wówczas wiedzieć, że ta nie­szczęśnica wytnie mu jeszcze lepszy numer, że wsypie go za tę forsę, którą zdobył krwawym potem. Bo wte­dy rozszerzył już swoją specjalność i na gotówkę, ba, nawet zyskał sobie w tym zakresie ogromną popular­ność, która, rzecz jasna, nie pomagała mu w robocie. Ale jeszcze po dziś dzień jego wynalazek jest nieprze- ścigniony, patent światowej klasy, który powinien wejść do podręczników instruktażu. Każdy świadomy rzeczy musi to przyznać. Keso gwizdnął wówczas pieniądze nie rękami, jak pierwszy lepszy patałach, ale nogami, swoimi własnymi nogami, jako że jeszcze żaden z wiel­ce szanowanych przez niego funkcjonariuszy nie wpadł na pomysł, żeby zdjąć z nich odciski palców. Rzeczone pieniądze znajdowały się w pewnym domu. I drzwi te­goż właśnie domu Keso otworzył bezbłędnie palcami prawej stopy, lewą sobie tylko pomagając. Ale to była dziecinna zabawka w porównaniu z tym, czego dokona! następnie, otóż tymi samymi palcami prawej stopy — należało by ją ozłocić — otwarł kasetkę księgowego, którego pieniądze też były notabene kradzione. A do samej forsy dobrał się już w sposób najbardziej mis­trzowski — posmarował sobie stopy klejem i wyciągał

dziesiątki jedną po drugiej, ma się rozumieć, licząc je jednocześnie swoim genialnym umysłem. Skończył ro- botę, wrócił do domu z paczką banknotów, zakopał ją na brzegu rzeki i przez cały miesiąc z lubością obser­wował spacery milicjanta wokół chałupy. Aż pewnego ranka rzeka znów się zbiesiła, poszła na całego, podmy­ła brzeg i pieniądze wyszły na jaw. Wtedy Keso po­przysiągł sobie, że po wyjściu z więzienia ją otruje, albo i jeszcze gorzej, ale kiedy wyszedł na ten boży świat i zobaczył ją, taką potulną, ucieszył się jak dzie­cko i kupił jej żywą rybę, żeby miała się czym poszczy­cić, bo i ona potrzebowała jakiegoś argumentu, żeby u- trzeć nosa odlewni, która ją splugawiła, ale najwyraź­niej jeszcze nie zdołała całkowicie dobić. Potem zna­lazł sobie robotę w fabryce tektur i kartonów, zaczął nieźle zarabiać, a knajpy przygarnęły jego szeroką du­szę i ją rozsławiły. Ach, jakąż duszę miał ten Keso — nie duszę, a ocean niezmierzony, z głębiami i mielizna­mi, ze statkami i łodziami podwodnymi, z rybami, któ­re mieniły się niczym paciorki. Oj, nie szczędził on jej, szafował nią na lewo i prawo, z rozmachem, dla roz­koszy i pociechy, tak ¡po prostu — żeby widać było, że to on, Keso, nią szafuje, a na koniec podarował ją Na- cy, oddał ją jej całą, by robiła z nią, co zechce, bo Naca najmocniej jej pragnęła. A i kobieta była z niej, jak się patrzy. Ach, szkoda gadać — wdowa, spragniona ta­kiego mężczyzny jak on — wolnego, bystrego w po­myślunku i w działaniu, gotowego umrzeć u jej stóp, wyrwać serce z piersi, by ofiarować jej swą miłość, bo też Naca w pełni na to zasługiwała, miała w sobie coś,

o czym inne mogły tylko marzyć. Była zachłanna, pod­biła go swoją władczością i oddaniem, podporządkowa­ła sobie jak niemowlę, kusiła do powrotu, gdziekolwiek się wyrwał, nie pozwalając mu o sobie zapomnieć ani na chwilę. Cóż to była za kobieta — na twarzy słotna jesień, a za pazuchą — letni żar, samo południe, które rozjaśniało mu noce, rozpalało krew. Naca... Była jak przeznaczenie. Gdy na świętego Cwetama tańczyła re- czenicę*, ziemia pod nią drżała, a orkiestra padała na

kolana. Jej wzrok ciął mężczyzn jak nożem. Tylko je­den Keso odbijał to spojrzenie, w swojej nagiej duszy je odbijał i nią właśnie oszałamiał Nacę pod akacjami. Ach, jakże Naca była spragniona tej jego duszy, jakże mu się przymilała, żeby ją jej tylko podarował, jak go czarowała przeklętnica. I Keso rzeczywiście ją jej po­darował, ot tak, wyrwał z siebie i podarował, a kiedy Nacy zmarło się na żółtaczkę, zabrał swą duszę z powro­tem. Była pokąsana z zazdrości, a nawet zaszargana, ale Keso ją sobie wziął, wyprał starannie w rzece i znów żyli razem. Mój Boże, cóż to była za rzeka. Mogła wy­prać dusze tysięcy takich jak on — smutnych i bez­domnych — wygładzić je niczym kamyczki, wszystko mogła, ale ludzie ją splugawili, zniszczyli i nadmiaru rozumu i profesorskich tytułów. Postawili przy odlewni fabrykę, a potem jeszcze jedną, i jeszcze jedną, wytru- li ryby, uśmiercili jej własne dzieci w jej własnym ło­nie, a ona jak każda matka zaczęła marnieć, powłóczyć nogami, toteż Keso patrząc na nią, ciężko wzdychał. By­ła już bezbronna, tak samo jak on, ale on miał przy­najmniej w odwodzie swoje knajpy, a ona co — nic. I dalej marniała, a Keso dalej patrzył na jej mękę z bó­lem serca, aż któregoś dnia pomyślał sobie, czy nie czas się z nią rozstać. Zaczął przemyśliwać o innym domu, tam, w nowych blokach, które już wypierały przed­mieście. I pewnego ranka zebrał się i poszedł do urzę­du. Co mu szkodziło, przecież był już, jak wszyscy in­ni, klasą robotniczą z fabryki tektur i kartonów, człon­kiem załogi, mógł przedstawić swoje prawa do kawa­lerki z balkonikiem i różnymi tam fikuśnościami. Tym bardziej że nie żądał Bóg wie czego, nie miał sumienia. Poszedł i z początku wszystko zapowiadało się bezpro­blemowo. Powitano go z honorami już na progu, pe­wien stary znajomy go powitał — milicjant, z którym swojego czasu pracowali na jednym froncie, tropiąc nieuczciwie zdobyte fortuny niektórych obywateli, pra­cowali sumiennie, choć odmiennymi metodami i byli w końcu kolegami po fachu. Przywitali się, wiadomo

co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr, słodkie wspomnienia, romantyka, milicjant poczęstował go na­wet papieroskiem, wypytał co i jak, dał mu do zrozu-

mienia, że puścił w niepamięć pewne rzeczy, ucieszy! się, że Keso stał się już robotnikiem i że włączył się w nurt nowego życia — tak się właśnie wyraził — w nurt nowego życia. Wymienili jeszcze parę myśli, po czym milicjant skierował go do właściwej kancelarii. A tam powitano go z nie mniejszą słodyczą i uprzej­mością, co zrobiło na Kesie jak najlepsze wrażenie, więc bez wahania wyłuszczył swoją prośbę o kawalerkę. Jego prośba została wysłuchana z wielką życzliwością, wpi­sano ją nawet do jakiejś księgi, aż serce w człowieku rosło, toteż Keso zebrał się na odwagę i zaczął prosić też i za rzeką, powiedział im, że rzeka więdnie i że w ich własnym interesie jest jej pomóc, zaopiekować się nią, a nie odnosić się do niej po złodziejsku, plądrować wodę, tak im właśnie wygarnął, a dlaczego by nie, sko­ro był przy głosie. I z tym również się zgodzono, nie wpisywano już tego co prawda nigdzie, ale się zgodzo­no, tak że Keso wyszedł z urzędu jak na skrzydłach i zaczął ezekać. Do piątego roku czekał cierpliwie ra­zem z rzeką, pogwizdując z radości, czego to nie zro­bią dla niej i dla niego, aż któregoś dnia ogarnęło go jakieś niedobre przeczucie i postanowił wybrać się do nich jeszcze raz, przypomnieć o sprawie. W końcu to żywi ludzie, mogło się zdarzyć, że zapomnieli, chociaż w jego pojęciu wolno im było zapomnieć o wszystkim, ale nie o tym. Poszedł i, ma się rozumieć, znów uciął sobie pogawędkę z milicjantem, ale tym razem jakoś im się nie kleiło, ani wspomnień, ani radosnych wy­krzykników, tyle tylko, żeby coś powiedzieć i nie czuć się głupio. Milicjant nawet nie skierował go do właś­ciwej kancelarii, najwyraźniej miał własne kłopoty, więc Keso ruszył przed siebie i wkrótce zabłądził, za­błądził jak w prawdziwym śnie — kancelarii już się na­mnożyło, cały las kancelarii, pałac kancelarii, aż dech zapierało. W końcu wskazano mu, gdzie jest ta jego, w której był swojego czasu, ale ona też się przeniosła, kiedyś znajdowała się na dole zaraz przy wejściu, a te­raz poszybowała wysoko w chmury i Keso musiał dra­pać się po schodach, jakby szedł z wizytą do samego Pana Boga. W końcu do mej doczłapał, odpoczywając co i raz w drodze, doczłapał, a tam ani Pana Boga, ani

120

fpti «¿W?»

3?#*§ • J

Najświętszej Panienki, żywego ducha, czekaj, jeśli nie masz nic lepszego do roboty, siedź i patrz — stosy te­czek, góry papierów, bałagan nad podziw. Wreszcie ra­czył się pojawić jakiś jegomość, najwyraźniej człowiek uczony, pod krawatem i pewno dlatego taki wściekły, przykra sprawa, nawymyślał mu, że śmiał się chyłkiem wkraść do kancelarii, wyzwał go od ostatnich, obrażając w nim eks-profesjonalistę, bo gdyby Keso rzeczywiście miał ochotę się tam wkradać, temu pętakowi oko by zbielało, jednym słowem spławił go, aż Keso nie uwie­rzył własnym uszom i wrócił się upewnić, lecz tym ra­zem tamten przepędził go na dobre, kazał mu się wy­nosić, przyjść pojutrze, czy kiedyś tam, przeczytać na drzwiach, kiedy są godziny przyjęć, jeśli jest w ogóle piśmienny, nauczyć się porządku i dopiero wtedy przyjść, trzasnął mu drzwiami przed nosem i Keso na­wet nie zdążył odpowiedzieć, pozostając mu dłużny pa­rę słów. Wrócił do chałupy ponury jak noc, zdruzgota­ny kaprysami losu i fanaberiami takich chłystków jak ten w krawacie, wykończony pod każdym względem, to­też więcej już jego noga nie postała wśród tych bloków i w tej kancelarii, śmiertelnie się na nią wtedy obraził, miał nawet ochotę wyciąć jej jakiś numer, a choćby i puścić ją | dymem razem z tymi wszystkimi teczka­mi, ale potem zaczął myśleć na chłodno, ostudził namięt­ności, uznał po rozważeniu tego i owego, że to głupie­go robota i postanowił czekać dalej. Tak przeleciało następnych pięć latek, aż uzbierało się razem dziesięć. Czekali wraz z rzeką, usychając oboje, jak para skazań­ców, jeszcze w coś wierzyli, sami już nie wiedząc w co, aż któregoś dnia Keso znów wybrał się do owego pa­łacu kancelarii. I wytrzeszczył oczy. Pałacu już nie by­ło, wyniósł się — razem z milicjantem i całą resztą. Ke­so rozejrzał się naokoło, zatrzymał jakiegoś jegomościa, poinformował się, a tamten go tylko wyśmiał i oznaj­mił, że to, o co pyta, przeprowadziło się na inne miej­sce, dużo wyżej się przeprowadziło, tak wysoko, że on sam dokładnie nie wie dokąd, i że Keso jest najwię­kszym naiwniakiem p>od słońcem, jeśli ma zamiar tego szukać. Załamał go do reszty, zatruł ostatnią nadzieję, która i tak była mizerna. Oj, upił się wtedy Keso, upił

M li iTjP ¿Mmli to i

się jak na stypie, wrócił do rzeki i opowiedział jej wszystko bez owijania w bawełnę, wypłakał się jak przed bratnią duszą i oświadczył, że od tej chwili liczy tylko i wyłącznie na nią — że przypłynie, że się zbiesi, że zmiecie wszystko z powierzchni ziemi, razem z tą chałupą, że uczyni go bezdomnym, ku przestrodze wszy­stkich pozostałych, żeby tamci w końcu sobie o nim przypomnieli, żeby zobaczyli jego opłakany los, żeby mu dali wreszcie tę kawalerkę, a i w sprawie sasnej rzeki, żeby się ocknęli, żeby jej już więcej nie truli i w ogóle mieli dla niej więcej szacunku i więcej uwagi zwracali na pewne rzeczy. Zaklinał ją, żeby wcześniej czy później to zrobiła, mszcząc się za siebie i za niego, straszył ją śmiercią i zapomnieniem, obrażał, a gdy przekonał się, że słowo jej nie wzrusza, zaczął odczy­niać nad nią czary, po każdym powrocie z knajpy ją czarował, i tak dzień w dzień przez całe lata, w czaro­dzieja się bawił. Ale rzeka schła dalej w swoich żało­bnych szatach, kuliła się w swoim bólu, nie zwraca­jąc na niego uwagi. I Keso przestraszył się, że napra­wdę umrze, że zniknie gdzieś w otchłani, wyssana przez fabryki. Już odmawiał nad nią pacierze. A oto teraz nagle stanęła dęba, i to jak jeszcze — nie do wiary. Wystąpiła z brzegów, kiedy Keso zmęczył się już cze­kaniem, kiedy było mu już wszystko jedno, a przynaj­mniej tak sądził. Na dworze wiatr miotał się niczym złodziej przyłapany na gorącym uczynku, szarpiąc i ni­szcząc wszystko wokoło, a pod jego komendą rzeka sza­lała jak upiór, zasłuchana w ten jerychoński głos, to­też Keso łyknął jeszcze raz z butelczyny, zbił okienko nad łóżkiem i z tym większą rozkoszą napawał się jej ciałem. Wijąc się tak w swojej nieokiełznanej namię­tności i pędząc na oślep, przywodziła mu na myśl mło­dą i zdrową sukę. Dosłownie nie wierzył własnym o- czom. Skruszyła swoje kajdany, skruszyła wały, któ­rymi skuto ją przed laty, i Keso mógł być z niej dum­ny. Znał ją dobrze, od dziecka, ale takiej furii się po niej nie spodziewał. Najwidoczniej, podobnie jak w je­go sercu, nagromadziło się w niej tyle goryczy, że zer­wała się ze swojego łańcucha.

I rozniosła wszystko w drzazgi. A teraz została jej już tylko ta chałupa, jego chałupa, żeby dokonało się to, o czym niegdyś marzył. Ale czymże Keso zasłużył sobie na taką wspaniałomyślność? I czy godzien był te­go wszystkiego, co rzeka teraz dla niego czyniła? Znów łyknął i butelki i spojrzał na nią w poczuciu winy. O- kazał się niewdzięcznikiem, niedowiarkiem. Uważał ją za truchło jedną nogą w grobie, i oo... Wyglądało na to, że czekała po prostu (na właściwą chwilę. Rozczulił się i postanowił podarować rzece coś na pamiątkę. Ścią­gnął z siebie kurtkę i rzucił jej. Rzeka połknęła ją w mgnieniu oka, przybierając jeszcze bardziej, i Keso do­rzucił do kurtki jeszcze cza/pkę, ale wyczuł, że i tego jej mało, więc pożegnał się też z butami. Rzeka łyknęła je i znów wzięła się za bary z chałupą. A ta przeklę- tnica ciągle się nie dawała i Keso nie na żarty się na nią rozgniewał. Po co to się opierać. Czyżby aż tak zależało jej na tym parszywym życiu... Czyż nie rozu­miała, że kiedy wreszcie się podda, Keso będzie mógł utrzeć nosa tym z kancelarii, zemścić się na nich. A mo­że chciała być taka jak oni — głupia i niezdobyta. Ke­so jeszcze bardziej się rozzłościł i nagle postanowił do­pomóc rzece w jakiś sposób, dopomóc za wszelką cenę, bo inaczej jego życie straci jakikolwiek sens. Nabrał powietrza, dał nurka pod łóżko i wyłowił motykę. Rze­ka zamarła w oczekiwaniu, przytaiła oddech i Keso zrozumiał, że jest na dobrej drodze. Uśmiechnął się. A więc, tego właśnie spodziewała się po nim jego wy- bawicielka, żeby i on się zbiesił, żeby i on zerwał się z łańcucha i przyłączył do wspólnego dzieła. Dlaczegóż by nie. Stać było Kesa na to, jeszcze Keso nie umarł. Zerwał się z łóżka, rzeka warknęła przyjaźnie, zama­chnął się motyką, rzeka zjeżyła się. A wtedy nogi po­niosły Kesa niczym wicher, chałupa skuliła się pod jego ciosami. Ach, ten Keso, cóż za temperament, ileż w nim jeszcze talentów. Żywy jest Keso, huragan nie- zmożony... Nad ranem rzeka ucłthła, przytuliła go do siebie jak rodzonego syna i poniosła ze sobą...

l'Ź3

Peco znalazł go przypadkiem, leżąc przy torach i cza­tując na szczygły. Wypatrzył ten sygnet w trawie, wy­grzebał paznokciem i już, już miał go wyrzucić, kie­dy nagle przymrużył oczy i przyjrzał mu się lepiej... Sygnet jak sygnet, do tego całkiem zaśniedziały, ale Peco dostrzegł po wewnętrznej stronie literkę i spró­bował ją odszyfrować. Bezskutecznie, wsunął go więc do kieszeni, pod wieczór zaś, kiedy wrócił do domu i sięgnął po papierosy, znów trafił na sygnet, zdziwił się, co robi w jego kieszeni, a potem przypomniał so­bie o literce i wrzucił go do bańki z naftą. Kiedy po­rządnie go przetarł, sygnet od razu nabrał blasku i Pe­co mógł już odczytać literkę bez trudu, po czym po­łożył się spać. Ale przed zaśnięciem raz jeszcze spoj­rzał na nią i zamyślił się, kto też mógł go zgubić. A gdy już wszystko akuratnie rozważył, doszedł do wniosku, że musiał należeć ni mniej, ni więcej, tylko do Kocia. Jak dotąd wszystko się zgadzało, z wyjątkiem jednego drobiazgu, a mianowicie, że tenże Kocio jakiś czas te­mu nagle zniknął z przedmieścia i po dziś dzień nikt

o nim nie słyszał, nawet jego żona, Ata. Już to samo wyglądało dość dziwnie, ale Peco rozważał sprawę da­lej, nie przestając przyglądać się sygnetowi, który nie był jakąś tam błyskotką, lecz przeciwnie — wyjątko­wo piękną rzeczą. I Pftco musiał przyznać, że to za ła­dne cacko, żeby mogło tak po prostu zginąć, taki sy­gnet dosłownie przyrasta do palca. I już nie zasnął... Nazajutrz wstał wcześniej, odszukał miejsce, gdzie zna­lazł sygnet i uważnie się tam rozejrzał. Znajdowało się po

prawej stronie torów w gęstej trawie, i Peco spostrzegł, że to właśnie miejsce szczególnie ulubiły sobie okolicz­ne psy. Nawet się zdziwił, że tyle razy polując tu na szczygły, nie zwrócił dotąd uwagi na ten fakt. Ziemia naokoło zryta była ich ostrymi kłami, nawet w tej chwili dwa kundle stały za torami, bacznie go obser­wując. Poszedł dalej i znów zaczął dumać. A po połu­dniu zobaczył z okna swoją sąsiadkę, Atę. Wyszła na podwórze rozwieszać pranie, a jej sukienka raz po raz podfruwała do góry, odsłaniając mocne kolana. Ale Pe­co, nie wiedzieć dlaczego, koniecznie chciał zobaczyć jej oczy i ciągle czekał, żeby Ata odwróciła się w jego stronę. Niegdyś szalał za tymi oczami, niewykluczo­ne, że to właśnie z ich powodu został starym kawale­rem, a teraz znów miał ochotę w nie zajrzeć i stał przy oknie, dopóki Ata się nie odwróciła. Były nakrapiane te jej oczy, jak jesienne drzewa, przypominały liście

wielkie, ku końcom zaostrzone, lecz tym razem Pe­co nie westchnął, jak zwykle, tylko zajrzał w nie głę­biej i odkrył coś, czego dotąd w nich nie dostrzegał. Bardzo dziwne wydały mu się te Atynine oczy. Niby jej, a jakieś inne. Jakby znajdowały się gdzieś obok niej, jakby je ukradła. W pierwszej chwili Peco aż się przestraszył swojego odkrycia. 'Znał przecież Atę od dziecka, jeszcze z czasów, kiedy jej ojciec rozbierał ją do naga na ulicy i bił przy wszystkich swoim furmań- skim batem, a i potem, kiedy Ata wybujała ponad te ich rachityczne chałupiny i wszystko, co nosiło portki, potraciło dla niej głowę, łącznie z nim samym, i na wyścigi chciało się z nią żenić. Lecz Ata, nie bacząc na ojcowskie pogróżki, nie dała się nikomu obśliniać, z wy­jątkiem tego latawca — Kocia, którego sława w owych latach rozbrzmiewała po knajpach i rozpalała serca dam wszelkiego autoramentu. Niebezpieczny był z nie­go zawodnik. Z tym mrocznym spojrzeniem spode łba, jakby na człowieka nie patrzył, ale go napadał, z tym drapieżnym nosem, niby dziób, gotujący się do zadania ciosu, z tymi aksamitnymi włosami, rudymi aż strach. Był jakimś mieszańcem, i pewno dlatego kobie­ty tak na niego leciały. Ale poza tym wszystkim był normalnym łobuzem, szargał dziewuchom opinię, a po­

tem strząsał je z siebie jak pluskwy. Jedynie przy Acie dłużej zagrzał miejsce, bo i Ata była dziwna, ostra jak sztylet, Peco doskonale pamiętał, jak tych dwoje star- ło się na jakiejś potańcówce w odlewni, kiedy Kocio po­prosił ją do tańca, a ona roześmiała mu się w pysk i o- puściła lokal. I jak od tamtej pory zaczął czatować przy jej domu niczym kocur, zgodnie ze swoim przy­domkiem, a ona nie ruszała się krokiem za próg. Aż wreszcie któregoś dnia przydybał ją, kiedy szła do spo­żywczego, i powiedział jej tylko dwa słowa, jakie — te­go nigdy nie udało się Pecowi dowiedzieć, ale jeszcze tej samej nocy widział, jak miętosili trawę za chałupą, pod topolą. Widział jej rozpostarte ciało, widział jak jej ręce kąsały jego dłoń, jak język miotał się niczym ryba bez wody. Słyszał nawet ich wzajemne przysięgi wierności i do dziś nie rozumiał, dlaczego wówczas uszy nie pękły mu z bólu. A potem się pożenili i brzuch Aty napęczniał zwykłą koleją rzeczy. Ale na krótko, bo Kocio wkrótce znów się zbiesił i zaczął włóczyć po knajpach, a Ata poroniła. Jak to się stało, Peco nie zauważył, chociaż jako sąsiad powinien był zauważyć, słyszał natomiast jej jęki, kiedy Kocio bił ją po pijane­mu. Lecz i to nie potrwało długo, bo ten latawiec pole­ciał za inną, za pewną wdową, zepsutą do szpiku kości, a potem najniespodziewaniej w świecie zniknął. Ludzie z wdową na czele nadziwić się nie mogli, gdzie się tak nagle podział, ale szybko zapomnieli o całej tej historii i tyle... Chyba tylko jeden Peco ją jeszcze pamiętał. A to z powodu Aty, która po tym wszystkim stała się jeszcze piękniejsza, usunęła się w cień i mieszkała sa­motnie, bardziej nieprzystępna niż kiedykolwiek i mę­żczyźni znów nie śmieli na nią spojrzeć. Ale oto Peco znalazł teraz ten sygnet i spojrzał na nią. A gdy na nią spojrzał, nagle uświadomił sobie, że wcale jej nie zna. I tylko przekładał sygnet z ręki do ręki. Pod wie­czór ogolił się i postanowił wybrać się do niej z wi­zytą. Łyknął dwie rakiję i zapukał do jej drzwi. Ata była świeżo po kąpieli. Siedziała przy kuchni i duma­ła o czymś. Całymi latami Peco nie przestąpił progu tego domu, ale teraz wszedł do środka jak gdyby nigdy nic, toteż przestraszona Ata zapytała wprost, czego od

*4% ffw*

ilwH§?• »<!>(♦

i*»1*

^rvłfllk|9^)KPii

'».KaV ■ «*% r# &vJiUv\i«

* m?Si*■. StoIC*1 \>wS®SM

-Ńłs Nfc^ ISP 'Vv* % %** ł* ■■■%l^jk% j

;«|e »myglyi |*Ś % <

AflilKlPI*!! wSS®*n» i»>*m

wPKAPf j|*sf*vs*%t ij -v>:

llyKt l\lWl[f

>**4fc.* 7Ył»5v - t’ KwYm^nciMMRuMlfi I f1 p p p j f * jł * jj y ij y Tj^T F, fi

niej chce. Ale Peco wszystko akuratnie sobie obmyślił. Powiedział jej, że postanowił się wreszcie ustatkować, jak wszyscy, i że zaprasza ją za miesiąc na wesele, jer.t jego sąsiadką, bądź co bądź. Ata uspokoiła się i nawet poczęstowała go wiśniówką. Peco łyknął sobie jak na­leży, i zaczął | innej beczki, o swojej profesji, o szczy­głach. Nie podejmowała tematu. Brnął więc dalej i ni­by przypadkiem zaczął jej opisywać tamto miejsce przy torach, z psami, mówił też o zrytej ziemi, ale o sygne­cie ani słowa. Pożegnał się, podziękował za poczęstu­nek i wrócił do domu. Noc zasnuła się chmurami. O pół­nocy usłyszał, jak skrzypnęła furtka i zobaczył, że Ata prziemyka ulicą. Wróciła dopiero nad ranem, a naza­jutrz Peco znów kręcił się przy torach i spostrzegł, że tamto miejsce zostało wyrównane czyjąś ręką. I po­nownie postanowił zajrzeć do Aty. Ukradkiem wyrwał dwie sztachety ze swojego płotu i poprosił ją o pożycze­nie paru gwoździ, bo nie ma ich czym przybić. Ata da­ła mu gwoździe, a Peoo zauważył, że jej oczy już nie były te same. Jakoś dziwnie błyszczały, zwłaszcza gdy spotykały się z jego wzrokiem, a piegi koło nosa jak­by urosły. Wrócił jednak do domu i znowu zaczął o- glądać sygnet. To była piękna robota, mistrzowska, wi­dać, że kosztował sporo grosza. Kiedyś Peco sam ma­rzył, żeby mieć takie cacko i zaimponować nim Acie, by zmiękczyć jej nieczułe serce, lecz wtedy oszczędzał na domek z ogródkiem. Wydawało mu się, że dom- kiem łatwiej zdobędzie jej przychylność, niż jakimś tam sygnetem. A gdy wreszcie kupił tę chałupę i stał się sąsiadem Aty, ona już na dobre zeszła się z Kociem... Ważył sygnet w ręce patrząc nań z lubością, ale tylko przez chwilę — był ogromny i zupełnie nie pasował do jego wychudłej dłoni, a kiedy Peco nasadził go na kciuk, jedyny palec, z którego mu nie spadał, jego rę­ka już całkiem zmalała, aż pożałował jej Peco i uwol­nił od tego żelastwa. Przywarł do okna i znowu zaczął czekać, nie wiedzieć na co. Tym razem wieczór był po­godny i wietrzny. Uliczne latarnie lekko poskrzypywa- ły. O północy znów ją zobaczył — w nocnej koszuli na podwórzu, i ucieszył się. Niezwykła kobieta była z tej Aty, nikt mu tego nie mówił, ale Peco wiedział swoje.

127

- |

-

t <

Smukła niczym topola i pewno jak ona wilgotna. Sta­ła wśród podwórza jak nimfa, a Peco nadal nie zro­zumiał. dlaczego tak stoi i co zamierza uczynić. Po ja­kimś czasie Ata zniknęła w szopie, wzięła coś stamtąd i znów zamarła pośrodku podwórza, nieobecna, pogrą­żona w myślach. I stała tak, dopóki Peca nie zmorzył sen i głowa nie opadła mu za firanką. Kiedy się ocknął zobaczył już tylko jej cień — lekki, powiewający na topoli, i długo nie mógł pojąć, jak to się stało...

Nad ranem ludzie odcięli ją ze sznura.

A nazajutrz Peco na zawsze zniknął z przedmieścia razem z sygnetem...

Żiko wleciał do tego dołu zupełnie idiotycznie, co mogło by się przytrafić i każdemu innemu głupcowi, który zapuściłby się na polowanie w te niegdyś zamie­szkałe, a dziś wymarłe po wojennych bombardowaniach strony — tu i ówdzie porośnięte kępami zarośli i chwa­stów, obsmyczonymi bezlitośnie przez letnie upały, a gdzie indziej już całkiem wyłysiałe, jakby zesłane na dożywotnią rentę, od dawna skazane na zapomnienie, a dzięki temu opanowane przez najrozmaitsze bestie — zdziczałe koty i wśoiekłe psy, które dobrowolnie wy­rzekły się przedmieścia, dziki, które przywędrowały tu z gór, wyliniałe lisy, ogłupiałe z chytrości, i królów tych okolic — wilki samotniki. Ten dół najwyraźniej był przeznaczony dla któregoś z nich, wykopany z nie­nawistną zawziętością w miejscu zrytym przez bombę, która pionowo wbiła się w ziemię, rozdzierając jej cherlawą pierś, a potem ludzka ręka dalej ciągnęła swo­je szatańskie dzieło, aż uczyniła z dołu prawdziwy po­trzask, na pięć metrów głęboki, górą zamaskowany za­roślami, że sam diabeł by się nie spostrzegł i jak nic wylądowałby na dnie. Wszystko to Żiko uświadomił so­bie, znalazłszy się w tej pułapce, pośród wilgotnej, zie- jącej grobem ziemi, która osaczała go zewsząd, kpiąc sobie z niego w żywe oczy. Spadał na łeb, na szyję, le­cąc głową w dół i ledwo w ostatniej chwili zdołał się jakoś wykręcić, żeby upaść na bok — teraz bok był rofcpalony, ale Żiko dobrze wiedział, że ból jeszcze da

o sobie znać, bo coś mu podpowiadało, że bez złama­nia się nie obyło. Wiadoma rzecz, że pierwsze, co zrobił,

to spojrzał w górę, ku niebu — z dna dziury wygląda­ło tak niedosiężnie, że Żiko natychmiast uświadomił so­bie grozę sytuacji. Bez pomocy nie ma szans się wydos­tać — wykluczone. Pozostawało mu tylko czekać, aż za­pędzi się w te okolice jakiś inny, pożal się Boże, my­śliwy — przy sobocie niemało amatorów strzelby się tu kręciło — i wyciągnie go z tej ślepej uliczki, w któ­rą się wpakował tak idiotycznie. Sklął się naturalnie w duchu, że zanim polazł w tę stronę i władował się do tej dziury, zostawił plecak i strzelbę na górze, przy źródełku, bo teraz mógłby kogoś zaalarmować strzała­mi, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło

jeśli znajdą jego manatki przy źródle, sami rozpo­czną poszukiwania. Żiko nie należał do strachliwych, nie był też i fatalistą, przeciwnie — miał już swoje lata, szósty krzyżyk na karku, i podchodził do życia w spo­sób praktyczny i realny, toteż bardzo trzeźwo ocenił sytuację. Tego dnia zerwał się skoro świt, wyskoczył do spożywczego, nakupił całą siatę piwa, potem wstąpił do rzeźnika po podroby, poinstruował swoją poczciwą małżonkę, jak ma je przyrządzić na kolację, bo na obie- dzie rzadko bywał, po czym przeczyścił swoją dwurur­kę i już bez zbędnych wyjaśnień wyruszył na polowa­nie — i tyle. Żona więc niby wiedziała, że wybrał się na łowy, ale był jeden szkopuł — nie podejrzewała dokąd. Żiko bowiem, jak na złość, zmienił swój rejon, zwykle krążył wokół bagniska, polując na kaczki, a dzisiaj akurat zachciało mu się spacerów po tym bez­ludziu, no i wpakował się w kabałę. Ot i cała historia. Ale to samo mogło się zdarzyć i komuś bardziej do­świadczonemu, przypadki chodzą po ludziach, życie jest barwne i ciekawe, trudno, trzeba jakoś przełknąć tę gorzką pigułę, a potem będzie śmiechu co niemiara, bo sytuacja w jakiej się znalazł, była naprawdę komiczna. Wybrał się na grubego zwierza, a teraz sam siedział w wilczym dole, można boki zrywać. Żiko nawet by się nie zdziwił, gdyby jakimś zrządzeniem losu go nie znaleziono i przyszło mu wyzionąć ducha w tej dziu­rze. Życie takie już jest — byle głupstwo może oi je odebrać, byle duperia pozbawić cię rozkoszy skona­nia ze starości lub z choroby. Ale cóż robić, Żiko był

w ■ 2rK i' f w

Ik§39£'jrttBsifi^EMiiwiHKSSSfeFBwK ^ t ',¥* y ^ '%,'f'*1 ^ ^ i*'® 4

T% ł ifT Uff •

przygotowany i na to, intensywnie przeżył swoje życie, dzielnie, nie uginając się pod naporem przeciwnych wia­trów. W dzieciństwie nieźle się nagłodował, potem za­łapał się na kolei, usamodzielnił, ożenił, odchował dwóch chłopaków, ich też pożenił, i w ogóle przebył swoją ży­ciową drogę bez większych potknięć, ale też i bez gwał­townych wstrząsów, po prostu — normalną ludzką dro­gę, zadziwiająco podobną do drogi wszystkiego na tym świecie — od źdźbła trawy po liść, i w jakiś tajemni­czy sposób powiązaną z tą inną drogą, z wielką drogą czasu, która bezustannie nią komenderuje, toteż właś­ciwie nie ma większego znaczenia — wcześniej czy póź­niej, w łóżku czy w dziurze, skoro Żiko zaorał już swo­ją skibę, może i niedużą, ale jednak skibę, i co waż­niejsze — posiał na niej, co miał posiać. Nad tym wszy­stkim Żiko nie musiał się nawet specjalnie zastanawiać tam w dole, to w nim siedziało od zawsze — już daw­no przemyślane i ułożone przez jego silną duszę, wraz z masą różnych drobiazgów — jak na przykład ta prze­gniła deska w płocie, której nie chciało mu się napra­wić i dlatego wolał ostatnio unikać żony, albo ta obręcz od beczki, do której ciągle nie miał głowy, a na jesie­ni będzie ją klął w żywy kamień i jeszcze nieźle się koło niej nalata. I pełno podobnych duperii, urozmaica­jących życie takiemu człowiekowi jak on — zaradne­mu i z głową na karku. W tej pierwszej i z pozoru za­bawnej chwili Żiko tylko pobieżnie rzucił okiem woko­ło, widząc w jamie miejsce pobytu, co prawda przymu­sowego, lecz z całą pewnością chwilowego, a przeko­nawszy się ostatecznie, że wydostanie się stamtąd o wła­snych siłach jest niemożliwe i pogodziwszy z tym fak­tem, ułożył się najwygodniej, jak na to pozwalała ską­pa przestrzeń i zapatrzył w dalekie niebo nad sobą, któ­re przyglądało mu się niczym prawdziwe oko — z uwa­gą i prawie z drwiną, jakby to właśnie ono sobie z nie­go tak paskudnie zakpiło, a teraz bawiło się setnie. Żika aż złość na nie wzdęła, ale też szybko puknął się w czo­ło, że to wszystko z jego własnej głupoty, i patrząc w niebo już spokojniej, spróbował obliczyć, ile czasu mi­nęło od chwili upadku, bo zegarka z zasady nie nosił, po­legając na swoim wyczuciu. Lecz z tej perspektywy nie-

»mam v ^ v \

AjmAfiu '■: ^ v

*|(v* V\Jł i

i-^>«j« »*4 i ę

*jt»> iKt O | • '%.* AU

M* %§., >**fi1?*.* ifc* > f*

* f

i * m i# *■'* wŁił#i ' ¡l*jn ji -, >-

RtNn?’1% SlłfiH©

f V‘W.4Mi‘ ffc|i S&mMjŁm | 4* ł.ilwliyłiii

\»itv jr ii»| ’4 * ^ yymj

Myfm IJtóf f •WPil

»Vfw

pkj?»4#^ Wr iPfff1ffjW;iwy«™

* 1

L

bo \wdmvalo się malutkie jak ziarenko piasku i Żiko sporo'się natrudził, nim zdołał określić w przybliżeniu ioęo barwę. Nadal było dosyć jasne i Żiko nagle sobie uświadomił, że musi być wczesne popołudnie. Zdumiał się. A więc od ćhiwili upadku minęło zaledwie parę mi­nut. on zaś miał uczucie, że upłynęły już całe godziny, jakby wraz z tym upadkiem coś się w nim zmieniło, jakby w tej żałosnej dziurze czas gnał dużo szybciej niż tam na powierzchni, wśród ludzi, jakby tutaj odmierza­no go jakimś innym, szatańskim sposobem. Lecz naty­chmiast odrzucił tę myśl. Jasne, skąd się to brało — tutaj godziny tłoczyły się, miotały, usiłowały wydos­tać na szerszą przestrzeń, dławiąc człowieka, nic więc dziwnego, że widział je inaczej, a na górze posuwały się statecznie i równomiernie — ot i cała tajemnica. Ale w każdym razie Żiko wziął się w garść i poprzy­siągł sobie więcej o tej przeklętej dziurze nie myśleć, bo diabli wiedzą, co jeszcze może mu przyjść do głowy, nim go z niej wyciągną. Wolał wyobrazić sobie, co bę­dzie dalej, widział już, jak tamci z góry rzucają mu sznur — nie wiedzieć dlaczego był pewien, że będzie ich akurat dwóch, nie należał do najlżejszych — jak kręcą głowami z niedowierzaniem, a on, Żiko, najspo­kojniej w świecie wyłazi z dziury i razem z nimi wra­ca do domu, zaprasza ich do siebie, i przy kieliszku wspólnie obgadają tę jego idiotyczną przygodę. Wyo­braził sobie to wszystko ze szczegółami, uśmiechnął się pod nosem i nagle puknął w czoło, że przecież ciągle jeszcze nie zaczął wzywać pomocy, żeby zaalarmować kogoś, kto przypadkiem zapędziłby się w te strony. Spróbował stanąć na nogi, bok zarwał go z takim im­petem, że musiał przyklęknąć, ale zaparł się plecami

o ziemię, powoli wyprostował i krzyknął na całe gardło z głową zadartą ku niebu. I znów się zdumiał. Ta parszywa dziura odbierała mu głos. Przechwytywała go gdzieś ponad nim, porywała w swoje szpony i ciskała z powrotem na jego posiwiałą głowę — ciężki i przesią­knięty wodą, a od tego huczało Żikowi w uszach jak we młynie. A im głośniej krzyczał, z tym większą za­ciekłością dziura strącała w dół jego głos. Wkrótce cał­kiem ochrypł i uznał, że dalszy krzyk jest bezcelowy

w ten sposób traci tylko resztkę sił, nic więcej. Sku­lił się więc znów pod ścianą i po raz pierwszy przyj­rzał się jamie dokładniej. Nie miał zresztą nic lepsze­go do roboty. Dziura przypominała kształtem lej, szer­szy górą i ostro zwężający się ku dołowi, akurat na jednego wilka, a w tym przypadku na człowieka, naj­wyraźniej ten, kto ją kopał, na samym dnie stracił już swój impet, odfajkował robotę z grubsza i czym prędzej wygramolił się na wierzch, ku światłu. Ale Żika zasta­nowiła nie dziura sama w sobie, zastanowiła go rzecz dużo na pozór błahsza, a mianowicie ziemia, w której została wydrążona, i tutaj zdumiał się po raz już chy­ba trzeci. Ta dostrzeżona tak późno ziemia wydała mu się oceanem, który może go lada chwila pochłonąć. Wpatrywał się w nią długo i najzupełniej bezmyślnie, a gdy spojrzał w górę, stwierdził naraz, że niebo po­częło już szarzeć i uświadomił sobie, że tę noc przyj­dzie mu spędzić w jamie. I najnieoczekiwaniej w świe­cie gdzieś w zakamarkach jego duszy narodził się strach. Z początku, ma się rozumieć, Żiko uznał go za rzecz całkiem naturalną, każdy na jego miejscu miałby pie­tra, nawet już dużo wcześniej, ale gdy się tak głębiej w siebie wsłuchał, poczuł, że to, co się w nim tłucze, to nie jakiś tam byle strach, lecz strach szczególny, nienormalny. Nie wynikający z obawy, że Żiko może umrzeć w tej dziurze, co było zresztą mało prawdopo­dobne, lecz płynący z faktu, że Żiko dokładnie wie­dział, w jaki sposób umrze. Cóż za sakramencki dół — wyjawił mu tajemnicę, jakiej nikt by mu nigdy nie wyjawił, może tylko jakaś Wróżka czy Cyganka, do których z kolei Żiko nie miał za grosz zaufania. Po raz pierwszy przyszło mu się zmierzyć z takim strachem. W jego obrazie nie było nic ludzkiego i Żiko filozo­ficznie skonstatował, że ów strach najwidoczniej poja­wia się po odejściu nadziei, podtrzymującej człowieka na duchu. Toteż poprzysiągł sobie nie zwracać nań u- wagi. Lecz strach dalej się rozrastał, wypełniając jego stare kości, i Żiko stwierdził, że musi zmienić taktykę, rozproszyć go w sobie, znaleźć jego słaby punkt i bez­litośnie zdławić. Rzucił się więc nań całą siłą swojego rozumu, chwycił za gardło, powalił na ziemię, ale

133

strach sprytnie się wywinął i pokazawszy mu język, przyczaił się gdzieś w pobliżu, nie bez pomocy ciem­ności, która się panoszyła w jamie, jak we własnym do­mu i Żiko uświadomił sobie, że jest osaczony. Udał je­dnak, że mało go to obchodzi, zaczerpnął głęboki od­dech, podniósł oczy ku górze i spróbował myśleć

0 czymś innym, w końcu nie był pierwszą, ani ostat­nią ofiarą takiej pułapki. Spostrzegł nad sobą kilka malutkich gwiazdeczek i znów się zdziwił. Przez całe swoje życie nawet nie spojrzał na gwiazdy, to znaczy

patrzeć na nie patrzył, ale ich nie widział, zawsze u- ważał je za coś niepotrzebnego, co ani da się zjeść, ani wypić, i w ogóle jest diabła warte, ale teraz nagle przyjrzał się im uważniej i stwierdził, że są ładne, zu­pełnie jak paciorki, które ktoś lekką ręką rozsypał po niebie. I zaczął myśleć o nich z rozrzewnieniem. Niby takie nic, śmieszne drobinki, a kiedy trzeba, potrafią człowieka uspokoić, a już zwłaszcza w takiej chwili jak ta. I ni stąd, ni zowąd ogarnęło go uczucie miewysło- wionej dobroci, te gwiazdy jakby otwarły mu serce, zbliżyły go do tych, których kochał, poszybował ku nim, widząc ich niejako z dystansu, i poczuł wyrzuty sumienia, iż tak często bywał dla nich surowy, że ni­by ich kochał, a nie umiał im okazać swojej miłości, a przecież mógłby pozostać w ich pamięci zupełnie in­nym człowiekiem, nie takim ponurym odludkiem. Te myśli były dla Żika całkowitą nowością, toteż sprawie­dliwie musiał przyznać, że mimo wszystko ów dół miał

1 swoje dobre strony —■ natychmiast wyróżniał czło­wieka spośród wszystkich pozostałych, naznaczał go, czynił go po dwakroć człowiekiem, dając mu drugą parę oczu, wyszłachetniając jego myśl. Lecz Żiko szybko zwęszył pułapkę, jaką na niego zastawiono. Strach za­atakował ponownie, i tym razem dużo bezwzględniej

po tych lirycznych medytacjach Żikowi jeszcze bar­dziej chciało się żyć. To ta jama tak zdradziecko go po­deszła, posłużywszy się w tym celu gwiazdami. Ładnie go urządziła, piekielnica jedna. Strach dosłownie go spa­raliżował, omotał swoją pajęczyną, ścisnął jak klesz­czami — aż Żikowa duszyczka zabrzęczała niczym ma­ła muszka — niedwuznacznie przypomniał mu o zmar-

'<fjjŚi?¿jjft'%’*#.\ •' - ■

i i^V-5 ą'4'Ci

'f '3M 5li§Pw‘Vv'' * 1* ■ł m* “ W ■»’i-. •>. **7T^yiT. Wj". "5171*^7" JrłWJ*

fw*6 WH k4'%A*/<%

łych, bardzo w porę mu przypomniał o tej kaście, któ­ra dotąd była dla Żika tylko pyłem i prochem. Żiko ujrzał ich naraz przed sobą jak żywych, wyraźnie słyszał gwar ich głosów i poczuł krople potu, spływające po grzbiecie. Spróbował się opędzić od tych zjaw, przego­nić je, ale zdołały go oszołomić swoimi diabelskimi sztu­czkami, rzuciły się na niego, chcąc zadręczyć jego bie­dną duszę, Żiko boleśnie jęknął, ocknął się i zrozumiał, że na moment przysnął. Otóż to, już dawało znać o so­bie zmęczenie. Ten dół go obezwładniał. Żiko opędził się od zmarłych i od żywych, posłał ich do wszystkich diabłów i na nowo ocenił sytuację. Według jego obli­czeń powinno być po północy. A więc do rosy pozosta­wało już niewiele czasu. Poruszył swoje zesztywniałe ciało, ból w boku dźgnął go jeszcze mocniej, czyli kość musiała być pęknięta — mógł nie mieć złudzeń, i spró­bował ułożyć się do snu. Z ręką pod głową znów spoj­rzał na gwiazdy, lecz tym razem już dużo ostrożniej i bez roztkliwiania — miał w tym względzie sporo do­świadczenia, i powiedział sobie dobranoc. Ale też szy­bko się przekonał, że to nie będzie takie proste. Dziw­na rzecz, w domu Żiko zasypiał z miejsca jak kamień i w żaden sposób nie umiał zrozumieć, że można cier­pieć na bezsenność. Teraz jednak zrozumiał bez tru­du, ale jak to zwykle on, mimo wszystko uparł się po­stawić na swoim. Spróbował myśleć o żonie i dzieciach, całkowicie przeniósł się do domu, otworzył usta, żeby z nimi porozmawiać i... uświadomił sobie nagle, że nie ma im nic do powiedzenia. Dosłownie się zdumiał. Niby przed chwilą tak tęsknił do swoich, niby zbierało mu się na płacz, a przed zaśnięciem nie miał im nic do po­wiedzenia. Dlaczego?... Przecież jego żona to złoty czło­wiek, była mu podporą w najcięższych czasach, razem dźwigali z rzeki kamienie do budowy domu, razem wy­chowali dwóch synów, a teraz Żiko nie miał z nią

o czym rozmawiać, jakby już dawno zeszła z tego świa­ta? Przecież to czarna niewdzięczność z jego strony, przecież w tej chwili ona tam wypłakuje sobie za nim oczy i razem ¡z innymi przetrząsa całą okolicę. Lecz rzecz najbardziej przerażającą Żiko uświadomił sobie dopiero później, skołowany dziwnymi myślami, a wszy-

»V’ł ś* * £ W

«*'■'» ai'* *ji&i vvv I

. «4% Mim **7*41 f {*{41

*VwMjhi * *i »■#>* v tref!*«

i 1f* /HI

rf # ■ $i

»A4 11?

,-i; : '' . ^ ■ ' ■■ '■ " '

Mla

3w!$HfólixZiulfflwSlPr1

fi

t■Tirflt TIiiiif■ I mrmlmhi

stko przez tę cholerną jamę, w którą miał nieostrożność się wpakować. Nie wiedzieć dlaczego, nagle poszybował w przeszłość, w czasy swojego ożenku, kiedy związał się z tą kobietą, ot tak, dla świętego spokoju, faktycznie szalejąc za inną, która puściła go kantem, naraz uprzy­tomnił sobie, że przez całe życie właściwie nie kochał swojej żony. I stropił się. Bo oto, co wychodziło na jaw w tej dziurze — że odkąd świat światem miał w głębo­kiej pogardzie wszelkie przysięgi i inne głupstwa w ro­dzaju miłości i tym podobnych, a na dodatek, że nic go nie łączyło z jego własną połowicą, skoro nie mógł u- snąć z jej imieniem na ustach, koniec, kropka. Zamiast

o niej, pomyślał naraz o matce — on, dziecko, zupeł­na kruszyna, a matka prowadzi go na wielki jarmark, tam pod akacjami, a wokół niego chmury cukrowej waty, wśród których fruwają słodkie kogutki. Z począ­tku Żiko nie zwrócił większej uwagi na ten wydoby­ty z zakamarków pamięci obraz, ale im bardziej mu się poddawał, tym się czuł spokojniejszy, jakoś dziwnie się rozpływał, rozczulał nad samym sobą i dalej rozpływał, aż poczuł, że zasypia, że śni mu się coś, jakby pogrzeb, a wśród kwiatów leży on sam, Ziko, i to niby jego za­raz mają chować, ale on wszystko widzi i dziwi się ich głupocie, robi do nich małpie miny, pokazuje im język, ale oni tego nie zauważają i dalej na poważnie go grze­bią, rycząc chórem — amen. Obudziło go sakramenckie zimno. Nad nim już wstał świt, wokół niego ziemia ci­cho łzawiła. Po nocnych koszmarach, teraz ten dół wydał mu się całkiem niegroźny, najzwyklejszy dół, dziura, do której wpadł przez nieuwagę i którą lada chwila opuści z najwyższym niesmakiem. Jakimś cu­dem zdołał się unieść i wpił wzrok w otwór na górze. Wpadały przezeń do środka ptasie trele, orzeźwiając go jak letni deszczyk, jama wypełniała się jednocześnie różowym powietrzem i Żikowi zrobiło się nagle wstyd tej nocnej histerii, bo teraz już nie było siły — ktoś musiał go znaleźć, dzień niedzielny, a w niedzielę lu­dzie zapędzali się nawet i w te strony, chociaż to oko­lice podejrzane, bezludne z wielu powodów i tylko dziwak w rodzaju Żika mógł się zapuścić na takie pus­tkowie. Rozruszał trochę zesztywniałe kości i zaczął

/

rat&lt$SS2f(lffR#if:ISsfSIK i

SSEŚSSSS T—" H

% v,ife*9$** 4*< mĘ, wSĘwLs^% ŁM-U^ 1

wyczekiwać. Tego ranka po raz pierwszy dało znać

0 sobie pragnienie, a zaraz po nim odezwał się głód, ale Żiko nie zwrócił na to większej uwagi. Zanim wpadł do dołu, zdążył sobie solidnie podjeść przy źródełku

1 dzięki temu jeszcze się jako tako trzymał. Całą swo­ją uwagę skupił na dźwiękach, dobiegających z góry. Były najrozmaitsze — głośniejsze i cichsze, ale wszy­stkie docierały na dół hliźniaczo do siebie podobne, o- bezwładnione przez tę cholerną jamę, toteż niemożliwo­ścią było określić ich źródło. Po chmurach, które zasnu­ły niebo, Ziko domyślił się, że zerwał się wiatr, pręd­kość zaś, z jaką się przesuwały, upewniła go, że na gó­rze wieje jak licho. W pewnej chwili wiatr nawet cisnął do dziury wiecheć suchej trawy, sypnął mu ją na gło­wę i Żiko, nie wiedzieć dlaczego, ucieszył się jak dzie­cko, ścisnął ją w garści, trawa zachrzęściła, wysuszona słońcem i całkiem obojętna na to, w czyich rękach się znalazła. Żiko zadumał się, wsunął ją do kieszeni kur­tki i dalej wyczekiwał, cały zamieniony w słuch, od­nosił nawet wrażenie, że jego uszy urosły do nieboty­cznych rozmiarów, jak co najmniej ośle, oczy zaś roz­szerzyły się od ciągłego wypatrywania w górę, zajmując całą twarz, tak że zaczął nimi oddychać. To dręczące wyczekiwanie wyostrzyło wszystkie jego wnętrzności, napięło je niczym struny. Żiko poczuł, że jęły w nim podzwaniać — najpierw żołądek, potem śledziona i ner­ki, a już najbardziej głowa. Uprzytomnił sobie, że w tym jego wyczekiwaniu nie ma nic ludzkiego, że w takim wcieleniu przypomina raczej wyliniałego kocura czy innego zwierzaka, słyszącego dźwięki całkiem niepoję­te dla szczęśliwego rodu ludzkiego, tam na górze, w słońcu. Żiko na przykład wyraźnie słyszał, jak osypuje się ziemia, jak zabłąkana kropla rosy toczy się w dół,

a nawet — jak wsiąka w tę diabelną ziemię. Nauczył się już rozróżniać barwy powietrza w dziurze, na dole było mętne, brudne, nieco powyżej zaś brązowawe, jak­by spokojniejsze, że jest bliżej błękitu. Jednym słowem, podczas tego obłąkańczego wyczekiwania Żiko nauczył się widzieć rzeczy, które dotąd wydawały mu się iden­tyczne i w sumie funta kłaków niewarte. Teraz wi­dział je jak żywe, widział, że kłębią się wokół niego,

137

WH. ¿feu» if Wi

i. ¿i-«*". ’-i -*r. ^ "w

mm *9* |#wl £ * jap* * wL

że przystosowują się wzajem do siebie lub przeciwnie

zwalczają się, odpychają. Przekonał się także, że nie ma większej udręki niż takie czekanie, że człowiek, który na coś wyczekuje, umiera z każdą chwilą na nowo, rozpływa się, i postanowił dać sobie ulgę, żeby uspokoić roztętnione serce — do tego stopnia wszystko stało się absurdalne. Lecz nawet wówczas oczy nie da­wały mu spokoju, raz po raz uciekały z jamy, obma­cywały jej obrzeża, biegły w stronę horyzontu, wypa­trywały ludzi, wskazywały im drogę. Żiko słyszał już nawet zbawcze kroki, lecz natychmiast uprzytamniał sobie, że to wszystko rodzi się w nim i w nim umiera, a jego oczy znów wyrywały się na wolność, pędziły przed siebie jak szalone, padając ze zmęczenia, zacho­dząc łzami. Najwyraźniej było z nim coś nie tak. Z cza­sem wziął się na sposób, zamykał je pod powiekami, żeby trochę wytchnęły, i dawał wolną rękę słuchowi, widział jak na dłoni ten swój słuch, ponurą otchłań, która się wypełnia po brzegi, huczy niczym potok i po­chłania go. Od tego wszystkiego można było oszaleć, zwariować, załamać się ostatecznie. W takim dole sa­motność człowieka płynie z jego własnego wnętrza — do tego wniosku doszedł Żiko w trakcie swojego wy­czekiwania. Wreszcie, gdzieś koło południa, dobiegło go świńskie chrząkanie. O dół otarła się dzika locha, osy­pała kilka grudek ziemi, Żiko dostrzegł nawet jej zad, a przynajmniej tak mu się wydało i natychmiast u- niósł się na łokciu, przekonany, że za chwilę usłyszy zgiełk, ujadanie psów, strzały, ale zamiast tego po­wtórnie usłyszał chrząkanie i zrozumiał, że dzika Świ­nia kręci się tutaj z wrodzonej głupoty, wkrótce doj­rzał nad sobą jej ryj, najwyraźniej obwąchiwała obrze­że jamy i Żiko instynktownie skulił się na dnie, jak nic mogła runąć w dół i zagnieść go swoim cielskiem. Aie ona okazała się mądrzejsza niż on, pokręciła się jeszcze trochę wokół dziury, zwęszyła pułapkę i najspokojniej w świecie podreptała dalej — widać nikt jej nie gonił, a Żiko poczuł się straszliwie upokorzony — okazał się głupszy niż dzika Świnia, idiotka z natury rzeczy, i na­gle zachciało mu się płakać. Łzy popłynęły same, prze­słoniły mu oczy, nigdy dotąd nie płakał nad sobą, ale

fffWSw*

^, '■■ . * * -.»-V#« ft«& ;

«#>%%! %«Ł ■MfyŁj

9 Ifcfc Ś €'

I 4fc'»A • *vH

teraz sprawiało mu to niewymowną ulgę, wypłakał się aż do pełnego wycieńczenia i dalej zaczął czekać, lecz jak­by już nie ten sam. Na krótko cały dół wypełnił się słońcem. Żiko szeroko otworzył oczy. Dziura miała do­kładnie rozmiary słońca, zupełnie jakby ono samo ją wykopało, żeby sobie w niej odpoczywać, i Żiko dokła­dnie mógł mu się przyjrzeć. Po raz pierwszy widział takie słońce — pogrążone w sobie, zapatrzone poprzez niego, poprzez jego nieszczęście, poprzez całą tę zie­mię pod nim — stało tak chwilę rozpięte na swo­ich myślach, po czym potoczyło się dalej wielką dro­gą, skłaniając się ku zachodowi. A więc Żikowi było sądzone spędzić i drugą noc w tej ciemnicy. Ładnie się urządził, nie ma co. Zapachniało mu kościołem, kadzi­dłem, zobaczył jak na dłoni ich popa, kadzielnicę, było coś złowieszczego w tych wspomnieniach, a na domiar złego nagle przyszło mu do głowy, że ta jego przygoda nie była przypadkowa, po czym natychmiast, oczywiś­cie, naśmiał się z tego i nakazał sobie myśleć bardziej dorzecznie, a jeśli to niemożliwe — nie myśleć wcale. Więcej na tym skorzysta. Pod wieczór do jamy zaj­rzał wilk. Żiko wyraźnie widział jego wyszczerzony pysk, szeroką pierś, lekko falującą na wietrze, i po wil­czych oczach poznał, że został odkryty. Pierwsza żywa istota, która wiedziała, że Żiko jest w dole. Żiko powi­tał jego pojawienie z mieszanymi uczuciami — z obawą, że znalazł się oko w oko z drapieżnikiem, lecz i z pe­wną ulgą, że nie jest już sam. Wyciągnął scyzoryk i przygotował się. Wilk najwyraźniej czaił się do sko­ku. Krążył wokół dziury jak opętany, dosłownie roz­szarpując go wzrokiem. W końcu jednak zrezygnował i zniknął mu nagle z oczu, widać coś innego przyku­ło jego uwagę. Serce Żika znów zabiło mocniej na myśl, że ścigają go myśliwi, uniósł się na łokciu i po­nownie zaczął krzyczeć, aż do utraty tchu, lecz nagle coś się w nim załamało, zamilkł, zrozumiał, że na gó­rze nie ma nikogo, że i tę noc przyjdzie mu spędzić w jamie — już drugą z kolei, co było ponad jego siły. Ogarnęła go gwałtowna nienawiść. Nienawiść do tych wszystkich, którzy się tam na górze guzdrali. W pier­wszym rzędzie skupiła się na żonie. Już widział, jak

kvsS łCy* $ fc/i i;?

i) -W ¡¡¡1*» jk*

k* razinł) h fffl

Sąj vhJ%?]& a pf'$ *• * '>.'* ^ ‘ 1

|Uu(m P

AHWfkm*w Hw J .i

J>gx ‘i Tkali drut

łmuarff ifif» ęmą

umiera w domu ze strachu, jak tam lamentuje, rwie włosy z głowy, a w gruncie rzeczy nic sensownego nie umie zrobić, tylko szerzy panikę i utrudnia akcję ra­tunkową swoją głupotą, tą pozorną zaradnością i ro­zumem, podszytym wrodzoną ślepotą i umysłowym nie­dowładem, Teraz nie dość, że była mu obca, stała się wręcz dziurą w jego pamięci, jamą jak nie przymierza­jąc ta, w którą dał się złapać. Swoich dwóch synów nawet nie znienawidził, po prostu odrzucił ich od sie­bie, i tyle. Dziwna rzecz — właściwie od początku tej tragedii rzadko o nich myślał. Niby to on ich stworzył, niby byli częścią niego samego, a jakby niczym, mgłą, dalszym ciągiem, z którym Żiko nie miał nic wspól­nego, jakby należeli do jakiegoś innego życia, zasta­wionego otomanami i kredensami, zaśmieconego fira­neczkami i fatałaszkami, a wśród tego — ziąb, stęchli- zna, pleśń, i tylko te kamienne dusze, wyryte na ich twarzach. Żiko doskonale wiedział — nawet jednej łzy z siebie nie wyduszą na jego cześć, zdziczeli już do reszty ze swoimi żonami, stali się jak głazy, ociężali i niemrawi, i Żiko po prostu wymazał ich z pamięci, no proszę — nie umiał ich nawet znienawidzić. Jego nienawiść skupiła się na innych, wśród których osta­tnio upływało mu życie, na sąsiadach, rówieśnikach, z którymi siadywał wieczorami na ławce albo grywał w belotkę. Teraz okazywało się, że i oni byli durnia­mi, ostatnimi osłami. Na pewno szukali go jakiś czas nad bagniskiem, lamentując na potęgę, a gdy go tam nie znaleźli, szybko się poddali i z miejsca spisali go na straty, wzdychając i polecając jego duszę Bogu. Oto, czym jest w swojej istocie człowiek — na pierwszy rzut oka ludzki, słodki niczym ulęgałka, a w środku toczo­ny przez robaka i fałszywy jak gad. Skoro sam nie sie­dzi w dziurze, to mu wszystko jedno — udaje strapio­nego, może nawet łezkę uroni, ale tak naprawdę, gu­zik go wszystko obchodzi. Przecież Żiko sam nie był lepszy. A wtedy, gdy chowano jego przyjaciela, Liszkę. Zdjąwszy go ze sznura, którym przeciął swój oddech, Ziko własnoręcznie go umył i ubrał, a patrząc na jego zesztywniałe ciało, pomyślał — dobrze, że to nie ja — tak właśnie pomyślał, nie zastanawiając się wiele nad

TlP)V#1 , Ł''ćL W '0 \ 2?ly. t ■ !,. V T - ,

3** jnv*9*•(■ ■*.•»■.

Wjj>jwr#> L-f i i1:fc’ y^4w&mR9 fry •» <* * 4ffM» fcai%fa *>■ i *»

tym, że wszyscy pędzą w tym samym kierunku, jeden przez drugiego, i zawsze się doganiają. Zasłużył sobie, żeby teraz ci na górze pomyśleli o nim to samo, albo i coś innego, ale w tym sensie — dla czystości su­mienia człowiek jest zdolny do wszystkiego — a więc pomyśleli tak, podzielili się ze sobą tą myślą dla spo­koju ducha, i już szykowali się, żeby spocząć u boku swoich zwalistych małżonek w odróżnieniu od Żika, który dogorywał w tej dziurze. A ta dziura też była dziełem człowieka, ludzi, albo raczej zwyrodnialców. Dałby głowę, że podczas kopania tego wilczego dołu musiało im przejść przez myśl, że może wlecieć do nie­go i człowiek, ale machnęli na to ręką. Bo w przeciw­nym razie postawiliby jakiś znak ostrzegawczy. Ale oni kopiąc nie robili żadnej różnicy między wilkiem i czło­wiekiem. Inaczej nie kopaliby z taką zwierzęcą zacie­kłością. Tak kopie tylko potwór, który wie jedno — że ma kopać aż do skutku, a dalej niech się już martwią ci, co dadzą się złapać, wilki i takie osły jak Żiko. Je­go nienawiść nie była bezpodstawna, miał aż nadto po­wodów, by ich nienawidzić. I nienawidził ich, ale cóż z tego, skoro oni byli na górze, a on na dole, skoro oni obżerali się w swoich domach, a on ssał własny palec. W tym momencie Żika rozpierała taka wściekłość, że gdyby to było w jego mocy, jednego po drugim po- strącałby ich do tej jamy, żeby na własnej skórze po­czuli jak tu dobrze, żeby nie zapomnieli tej nauki do końca życia. Jego nienawiść zrobiła się dosłownie sza­tańska, rogata. Nie wiedział, że zwykle ona jest pier­wszym symptomem ostatecznego załamania, rozkładu wszelkich myśli, jakiekolwiek by one były. W jego przypadku stało się to nagle, jak u wszystkich ludzi gwałtownych i upartych. Zdruzgotała go ostatecznie i Żiko popadł w stan tępego odrętwienia. Było mu już wszystko jedno, czy jest w dziurze, czy poza nią, żyje czy dogorywa, jest zwierzęciem czy potworem, cier­niem czy kwiatem. Czuł się jak zdeptana trawa, jak wół zaprzężony do swojej własnej głupoty. Zasnął — straszliwie i niewzruszenie, z głową między kolanami, z przeczuciem, że nigdy się już nie obudzi, wręcz tego pragnąc. Najwyraźniej kostucha stawała się dla nie-

141

11 \ ¡8181

n*|^HMRvWMn9rVR| k %# 'pi 4 * 4 i i .

fc £4% ’S K §£• ^

(»nS

ł «łrai W .ł wMmwk. WrJiJkM

filf Mł*

. •, i » • 4 * tfc « S łi» ^

%% mkM

14V vi£% % a> tiłvJt wZW tSS»:!

MlPłsWlWifiV 'k'1 ^

BraKWm »W Jf3f «W&RWIbB t*

*1H 'gWMrraa

MjKs

W| t


Cwif



||Wff




go wybawieniem, chciał zapomnieć o wszystkim i wszystkich, a już najbardziej o sobie. Chciał być zie­mią i póki co nią był. Niebo nad nim znów siwiało, topiło się niczym bryłka śniegu. Bezgwiezdne — wo­koło mrok i nic ponadto. Niebo sprzymierzyło się z ja­mą, cała noc zmieniła się w jamę. Poderwało go wy­cie. A więc wilk krążył w pobliżu, a więc czekał na nie­go. Żiko zadrżał, ale naraz uświadomił sobie, że wilk,

0 ironio, stał się towarzyszem jego niedoli. Wył w ró­wnych odstępach czasu, jak automat, i Żiko stopniowo się z tym oswoił. Tej nocy już nie zasnął, ale za to ostatecznie pogrążył się w swoich wyblakłych wspo­mnieniach z dzieciństwa. Rozgrzebał je, wywrócił na nice i przekonał się, że to jedyne miejsce w jego pa­mięci, gdzie może ukryć się przed tym, co go osacza

1 próbuje unicestwić. Przywołał obrazy ludzi, którzy już dawno zniknęli z tego świata, lecz nie przybierali teraz postaci upiorów, jak poprzedniej nocy, przeciw­nie — wydawali mu się tak żywi i bliscy, że spokojnie mógł z nimi rozmawiać. Zmarli przywrócili go do ży­cia, na ile to było oczywiście możliwe w tej jamie. Czer­pał więc pociechę z tego, że nie żyją, że są pochowani w grobach — o, takich jak ten dół, że byli niby starci na proch, a jednak pozostali żywi, więc jama nie jest aż tak straszna, więc człowiek, choćby i starty na proch, jednak żyje, towarzyszy temu, który podąża za nim. Nie ulegało wątpliwości, że tej właśnie nocy Żiko do­stawał pomieszania zmysłów, dziecinniał. Nigdy nie są­dził, że dzieciństwo na cokolwiek mu się kiedyś przyda. Dla Żika bowiem dzieciństwo było dotąd po prostu dzie­ciństwem, głupim aż do obrzydzenia, potrzebnym wyłą­cznie do tego, by urosnąć, wydorośleć i mieć co dawać za przykład. Teraz jednak doszedł do wniosków z grun­tu przeciwnych — że dorosły powinien w dzieciństwie chodzić do szkoły, że w dzieciństwie rodzi się przy­szłość człowieka, w tym sensie, że wówczas człowiek jest bardziej człowiekiem niż kiedykolwiek później, nie jest bowiem jeszcze obarczony zatruwającą go pamię­cią. Żiko z rozkoszą wcielił się teraz w dziecko, zniżył do jego mentalności, uwalniając ją od wszelkich cięża­rów, jakimi obarczyło ją życie, cóż innego mu zresztą

i «i* • • « • 1 "•',I * jf ^3^"^

k^ t :v v- *■ Łjhjff§i>i \¿ttr, ' -. i

fijj kM&0ęw Bajj

tujNŁki • ' ii "r ^ f ^frlf W JfWf.1!1* *p* sr^

§TCi^wMynv «*»*»%

! mmm‘kwB9CU %#*# a* .t '* ‘ki. V’ - %l*:''J,‘-; *Jz~ ' ŁA ł £ śŁ v. \

pozostawało. Co jakiś czas przytomniał, wsłuchiwał się w przeciągłe wycie, wypełniające jamę, i znów zaszy­wał się wśród owych uliczek i ogródków, gdzie niegdyś żył bez pamięci, w sposób tak naturalny jak cebula czy burak — innych porównań Żiko nie znajdował. Raz po raz zapadał się w nicość, a wokół niego szeleściły liś­cie, skrzypiała tarnina, pełzały czarno-żółte gąsienice, gramoliły się żuczki — a Żiko nie mógł pojąć, czy je­szcze żyje, czy już nie. Czy jest w dziurze, czy też nie. Następny ramek zastał go leżącego na wznak, w ma­lignie, z szeroko otwartymi ustami, z których ciekła ślina. Powoli przyszedł do siebie. Zamrugał oczami. Ta dziura zabiła w ¡nim poczucie czasu, jednym słowem, wchłonęła go w siebie, zaraziła swoim marazmem, spo­sobem myślenia. Zamknął oczy, potem znów je otwo­rzył, zobaczył, że już świta, i znów je zamknął. Nie­spiesznie analizował sytuację, jakby nie był Żikiem, lecz kimś innym w jego parszywej skórze, Ziko zaś tylko obserwował go z boku. Ten w jego skórze obliczył, że jest już poniedziałek, że minęły dwa dni równe wiecz­ności, i że nadzieje na ratunek spadły do zera. Prze­leżał tak do południa, rozdwojony, a może potrojony, szczęśliwy z tego powodu i rozbawiony — przecież to komiczne — jeden z nich leżał, a drugi nad nim czu­wał, jeden śpiewał, a drugi mu przygrywał, diabelskie sztuczki. Lecz po tej zabawie poczuł pragnienie, a nie­co później d głód. Z początku wydał mu się podobny do małej czarnej myszki, skulonej w jego żołądku, pod­skubującej go najzupełniej przyjaźnie, dla żartu, lecz z czasem coraz żarłoczniejszej i bardziej bezwzględnej, aż w pewnej chwili Ziko poczuł, że ta bestia dosłow­nie rozdziera mu trzewia. Pod wieczór głód pokonał go ostatecznie, Żiko zapomniał i o dziurze, i o wszy­stkim. Zaczął się wsłuchiwać wyłącznie w siebie, nie­ustannie śledzić ten głód, który z maleńkiej myszki na jego oczach zmieniał się w szczura — plugawego i zadżumionego, miotającego się w jego ciele. Żiko prze­konał się, że w porównaniu z głodem wszystkie te je­go dotychczasowe filozofowania w jamie to dyrdyma­ły, majaczenia wariata. Głód był wszechpotężny, nie miał twarzy, zjawiał się po prostu jako głód i siał po-

i - iJt JjPłtmS

i •• V ■;§/* fe % % #■**. fiBkSfa |lVf.

.Vftiłi ♦% »¿C |t\w<

.* f # *14i16 fl|i® »p; f tt| ■ r TTTTr 1 frflTi 1

strach. Jak dzień długi Żiko myślał tylko i wyłącznie

o żarciu, oddałby za nie wszystko, ojca i matkę by sprzedał, gdyby jeszcze żyli, wyrzekłby się ich — za kęs chleba. Jasno zdawał sobie sprawę, że nie wolno mu się poddać, usiłował zmóc swoją żądzę, lecz głód okazywał się silniejszy niż cokolwiek, tratował wszys­tko. Był jakby przypisany człowiekowi i to na długo przedtem, nim się człowiek narodził. Głód zmusił go do dziwnych rzeczy. Z początku Żiko spróbował go oszukać trawą, którą poprzedniego dnia wepchnął do kieszeni. Starł ją w dłoniach i podniósł do ust. Źdźbła rozpierzchły mu się po całej gębie, pokłuły go, a kie­dy Żiko je wreszcie zgryzł i przełknął, przekonał się, że to śmieszne nic. Głód go tylko wyśmiał. Ale jedno­cześnie uczynił go diablo pomysłowym. Żiko natych­miast sobie przypomniał o scyzoryku. Był w stanie myśleć już tylko o jedzeniu. Musiał coś włożyć do ust, bo inaczej groziła mu śmierć. Dotychczas, widać, dro­czyła się z nim tylko. Lecz teraz, w obliczu głodu, uka­zywała mu się jak żywa i ostrzegała go, że żarty się już skończyły. Śmierć kazała mu działać bez zastano­wienia. Jego gumiaki nie nadawały się do niczego. Po­zostawał pas — skórzany, przesiąknięty potem, spod­nie często mu opadały, rozpiął go, zeskrobał parę stru­żyn, potem więcej i więcej, aż poczuł, że żołądek dał się wreszcie oszukać. Słony pas jednak rozjątrzył osta­tecznie jego pragnienie. Jeśli głód przypominał mu szczura, to dla pragnienia Żiko nie znajdował już po­równania. Obezwładniło go, pokonało i głód, i całą re­sztę, zmusiło Żika do płaczu. O północy zaczął lizać ja­mę, lizał ją jak zwierzę, próbując złowić choćby kroplę wody, i tak do samego rana. Swit zrosił jamę, napeł­nił ją zbawczymi kropelkami, i Żiko zaczął je zbierać językiem — z początku nieudolnie, toteż wiele mu u- mykało, lecz z czasem coraz zręczniej, aż osiągnął do­skonałość iluzjonisty. Lecz wkrótce pragnienie od no­wa ustąpiło miejsca głodowi, jakby się zmówili, i Żiko znów zaczął strugać pas. 1 tak do chwili, gdy usłyszał na górze jakiś podejrzany hałas i zamienił się w słuch. Ktoś rozdzierał coś na strzępy w pobliżu, szarpał mo­cnymi zębami, podrzucał. Nagle coś błysnęło nad gło-

wą Zika, instynktownie się skulił. Koło niego upadła kość nie wierzył własnym oczom. Prawdziwa kość - krwawa, ze strzępami mięsa, i Żiko natychmiast się do­myślił, że to robota wilka, który najwyraźniej dopadł jakiejś ofiary i teraz nie opodal jamy sycił swój głód, a tę kość zupełnym przypadkiem zrzucił na dół. Żiko przyjrzał się jej. Najpaskudniejsza kość, jaką kiedykol­wiek oglądał — skonstatował łakomie i głupio. Były dwie ewentualności — albo pochodzi z dzikiej lochy, co znaczyło, że Żiko może ją sobie spokojnie ogryźć, albo też z wściekłego psa — i Żiko dostanie wścieklizny. Wykluczył drugi wariant z całą stanowczośoią swojej odczłowieczonej istoty i rzucił się na kość. Za nią spa­dła do jamy druga i trzecia, jakby wilk był jego ro­dzonym bratem i postanowił go ratować. Żiko uporał się ze wszystkimi, a kiedy syty wilk nad nim zawył, poczuł w sobie niebywały przypływ sił i straszliwym niemal wilczym wzrokiem rozejrzał się po jamie. I za­klął, na czym świat stoi. Jakże mógł dotąd o tym nie pomyśleć, nie uświadomić sobie, że ma przecież scyzo­ryk i przy pewnym wysiłku powinien być w stanie sam wydostać się z jamy. Dlaczego stracił tyle cennego cza­su naiwnie licząc na pomoc z zewnątrz, czyżby tak zgłu­piał w tym dole, że dopiero wilk musiał mu podsunąć myśl o wybawieniu? Ściągnął gumiak, rozprostował palce i natychmiast wziął się do kopania dziury dla prawej, silniejszej nogi. Wkrótce wsunął stopę w o- twór, zaparł się plecami o ziemię i niewiarygodną siłą woli zdołał się unieść na metr od dna. Miał ochotę zawyć z radości, ale zamiast tego wykopał drugą dziurę i wdrapał się jeszcze pół metra wyżej. W pewnym mo­mencie przyszło mu do głowy, że na górze pewno cze­ka wilk, żeby mu przegryźć gardło, może nawet celo­wo zwabił go tymi kośćmi, lecz szybko odrzucił tę myśl. Na górze, jeszcze nie wiadomo, kto kogo. Tam Żiko mógł się okazać nawet bardziej drapieżny od wilka. Scyzoryk też miał nie od parady. Niech no tylko Żiko znajdzie się na górze, już on sobie z nim pogada w cztery oczy. I dalej machał nożem, oszołomiony, eu­forią, że pnie się w górę, że wznosi się ponad dno dziury, że gwiazdy są coraz bliżej. Pokonał już ze dwa metry,

i-i <? 3 >•*',> 1

}|K ffti £irl i. fi v«i

B0 w*

i i1 i* HWSkHmm"j&UzWS IŁ. ¿>3 ■ ‘•Jfl | % * f Jrl 13

§4i1t

jeśli nie więcej, kiedy nagle jego ciało osłabło, ugięło się i Żiko zwalił się w dół. Długo leżał, powalony przez los i własnego pecha, spróbował znów się wspinać, ale zrozumiał, że już nie da rady, pęknięta kość została strzaskana do reszty, wszystko było w ręku Boga. Pra­gnienie, jakby tylko czekało na ten upadek, rozdziera­ło mu gardło. Żiko zdążył jeszcze pomyśleć, że nastę­pna rosa jest bardzo daleko, tak daleko, jak nieosiągal­ny miraż i pogrążył się w nicość. Ocknął się, czując, że po twarzy pełzają mu jakieś paskudztwa. Dotknął ręką i zrozumiał, że to krople wody. Nad jamą lał deszcz. Żiko otworzył usta, rozdziawił je do góry i wo­da zwilżyła mu gardło. Jednym zamachem przyroda zli­kwidowała jego pragnienie. Żiko uniósł się na łokciu. Nadal lało jak z cebra. A więc, jeszcze się trochę po­żyje, ech, to cholerne życie, jeszcze się pooddycha. Lecz wkrótce pojął, że cieszył się na wyrost. Wyglądało na to, że jama znajdowała się w kotlinie, bo woda zaczęła spływać do niej całym strumieniem. Żiko już widział swój koniec. Jama jęła wypełniać się wodą. Zaciskając zęby Żiko ostatkiem sił stanął na nogi. Poziom wody podnosił się powoli, ale nieubłaganie. Najpierw do ko­lan, potem do pasa, w każdej chwili Żiko mógł osu­nąć się na dno i wyzionąć ducha. 'Chwycii scyzoryk i zaczął kopać dziurę na rękę. Ostatnia rzecz, którą mógł zrobić, to wepchnąć rękę jak najgłębiej w ten otwór i zawiesić się na niej. Woda dochodziła mu już do piersi. Upływał czwarty czy piąty dzień — co za różni­ca. Niebo nad jamą pojaśniało, na jej dno zajrzały gwiazdy, wody naokoło już się uśmierzyły, straciwszy impet, głowa Żika pozostała na powierzchni i nie za­grażało mu już niby żadne niebezpieczeństwo, ale kto wie, czy jeszcze w ogóle żył. Przekonała się o tym pew­na żaba. Cicho zbliżyła się do dziury, chwilę się za­wahała, po czym skoczyła do wody, zmąciła ją, poką­pała się trochę, potem zamarła, wpatrzona w to dzi- wadło, które wisiało przed nią na jednej ręce, i odsu­nęła się od niego na bezpieczną odległość. W ciągu na­stępnych dwóch dni zaobserwowała, że to coś od czasu do czasu otwiera oczy, wpatruje się w ziemię przed so­bą, przemawia do niej, i znowu je zamyka. Gdyby ro-

zumiała ludzką mowę, zdumiałaby się tymi chaotycz­nie wyrzucanymi słowami, nasyconymi łagodnością i bólem — słowami, poprzez które owo coś żyło. Lecz żaba to żaba — umiała tylko rechotać. Ale właśnie ona uratowała życie człowiekowi obok siebie. Było to szós­tego dnia. Ludzie straciwszy nadzieję, że go odnajdą, zatrzymali się o parę kroków od dołu zapalili po pa­pierosie, usiedli, zasłuchani w przejrzystą noc i nie mo­gli się nadziwić, skąd w tych stronach wzięła się ża­ba, skoro bagnisko jest w przeciwnym kierunku, a ona skrzeczy jak spod ziemi.

W końcu jeden z nich wstał, podniósł lampę wysoko nad głowę i ruszył w stronę kumkania.

PSZCZOŁA

W pewien wiosenny poranek sparaliżowana Ikonija postanowiła ostatecznie pożegnać się z tym światem i od razu zrobiio jej się lżej na duszy. Izba, w której trzy­mał ją syn, przypominała grobowiec. Z przeciwległego kąta wysuwały swoje cienkie jęzorki korzenie i drżąc usiłowały za wszelką cenę dosięgnąć glinianej, oślizłej z wilgoci podłogi, ciągnącej ku sobie cały pokój, a zwła­szcza sufit, na którym już w zimie pojawiły się szcze­liny niczym strumyczki, teraz zaś rozmrożone wiosną zmieniły się w rwące potoki, zaatakowały ściany w nie­okiełznanej żądzy wydostania się na zewnątrz, co pe­wnego dnia uczynią. Ikonija się modliła, by ten mo­ment nadszedł jak najprędzej, by pogrzebały ją stojące im na zawadzie cegły i łuszczące się tynki, lecz wszy­stko to się jeszcze jakimś cudem trzymało, zgrzytając zębami pod naporem rozszalałego wiatru... Nad Ikoniją rozpościerała się pajęczyna, leciutka, niczym utkana na krosnach, mistrza nie było widać, krył się po kątach, lecz Ikonija czuła, że pracuje całymi nocami, jakby chcąc wpleść w osnowę jej twarz. Ale teraz i on, i izba obejdą się smakiem, bo Ikonija wkrótce stąd odejdzie. Pragnęła tego całą istotą swojego ułomnego ciała, wie­dząc jednak, że nie ma w tej chwili nic dla niej tru­dniejszego... Syn się zjawiał raz na trzy dni, stawiał przy łóżku kubek wody, podsuwał chleb w pobliże jej jedynej, władnej jeszcze ręki i odchodził. Ikonija za­ciskała powieki, by go nie oglądać, by zapomnieć, że kiedykolwiek wydała go na świat. Teraz uwolni się i od niego, i od tej jego nienawiści, że matczyna rogata du­

sza ciągle jeszcze nie ulatuje do nieba, tylko dalej po­kutuje na ziemi. Postanowiła jej dopomóc, niby już wszystko sobie obmyśliła, ale ciągle jeszcze nie bardzo wiedziała, jak to będzie. Gdybyż miała przynajmniej jakąś sąsiadkę, kumę, którą mogłaby ubłagać o szczyp­tę trucizny, nie odmówiłaby przecież, ale one co do je­dnej już się zawinęły. Ikonija została sama i sama mu­siała zdławić w sobie życie. Od południa postanowiła nie brać do ust ani kęsa. Odtrąciła chleb i zacisnęła zę­by. Tamten przyniósł go rano, trzy dni powinny wy­starczyć. Głód pokona ją od środka...

I mniej więcej wtedy właśnie w izbie pojawiła się pszczoła.

Pszczoła wysunęła swoje czułki przez jedną ze szcze­lin w ścianie, chwilę się zawahała, po czym wśliznęła do środka. Zaczęła się błąkać. Najpierw trafiła na bru­dne okno, zrobiła parę kroków po szybie, po czym przefrunęła na deskę w głowach łóżka. Korniki zryły ją wąwozami, na dnie których przyczaiła się wilgoć, barwiąc je na rdzawo. Pszczoła spróbowała pełznąć wzdłuż nich, straciła równowagę i spadła na koc. Ru­szyła pnzez fałdy, pokonała je i dotarła do ręki. Poczu­ła delikatne ciepło pod sobą, zaczęła piąć się w górę, przycupnęła na jednej z nabrzmiałych żył, jakby usi­łując zmierzyć tętno. Potem wdrapała się jeszcze wyżej, doszła do twarzy, dotknęła czułkami wargi, zbliżyła się do nosa, który otoczył ją lekkim chłodem, jej skrzydeł­ka leciutko zadrżały. Przesiedziała tak blisko minutę i skierowała się ku wyblakłym rzęsom, minęła je, do­tarła do czoła, zatrzymała się przed włosami koloru bozy*, weszła w nie, pośliznęła się, zaplątała w te wciąż jeszcze twarde kosmyki i zabrzęczała...

Ikonija usłyszała ją w mrocznym półśnie niewyraź­nie, niczym jakiś twór swojego spopielonego mózgu, ale się nie zdziwiła: miewała ostatnio takie zwidy. Lecz

brzęczenie nadal uporczywie huczało jej przy samym uchu i Ikonija powoli uświadomiła sobie, że owo coś znajduje się poza nią. Z początku wydało jej się, że to mucha, ale szybko zrozumiała, że się myli. Mucha ma inny glos, przenikliwy i cierpki od plugastwa, któ­rym się opycha, a ten był czysty i jakiś taki zbłąkany. Domyśliła się, że to pszczoła i zdziwiła, w jaki sposób mogła tu trafić. W pewnym momencie pszczoła umil­kła, zsunęła jej się na policzek. Blisko minutę Ikonija niczego nie czuła przez swoją stwardniałą skórę, do­piero gdy wytężyła wszystkie siły, poczuła dalekie mu­śnięcie, poczuła je aż w sercu. Tak ją to zdumiało, że zamrugała parę razy, ale ten dotyk zbliżał się ku war­dze i Ikonija wstrzymała oddech... Po chwili spojrzała spod przymrużonych powiek i zobaczyła ją na swoim stromym nosie. Sprawiała wrażenie bardzo dużej, jak słońce o zachodzie, skrzydlate słońce, które patrzyło na nią czarnymi oczami. Nie śmiała się poruszyć. Pszczele czułki niemal ją grzały. Ile czasu tak przeleżała, już straciła rachubę, lecz spostrzegła, że szyba zaczęła za­snuwać się mrokiem, a pszczoła pociemniała, iznów zsu­nęła jej się po policzku i przycupnęła obok, na pod- główku. Ikonija odczuwała ją koło siebie jak żywego człowieka i nagle uświadomiła sobie, że myśli o niej wbrew śmierci, którą sama przywołała. W pierwszej chwili spłoszyła się, że to w jakiś sposób przeszkodzi jej umrzeć, ale w końcu uznała, że tak będzie nawet i lepiej. Dokładnie nie umiała powiedzieć dlaczego, lecz wmówiła to sobie i dzięki temu mogła przestać myśleć

o głodzie, który już zaczynał w niej powarkiwać. O świ­cie usłyszała, jak pszczoła się budzi. Najpierw rozpro­stowała skrzydełka, potem lekko się uniosła i znów sia­dła, po czym ruszyła przed siebie, otrząsnęła się, skrzy­dełka jej rozbłysły, pofrunęła ku jasnej szybie, a Iko- niji, nie wiedzieć dlaczego, zrobiło się żal stworzenia. Trafiło tu przypadkiem, a teraz nie znajdzie wyjścia i z pewnością umrze w tej norze razem z nią. Ale go­dzina Ikoniji wybiła już dawno, a pszczoła była w peł­ni sił. Z początku ta myśl przemknęła ot tak, jak wie­le innych, które ją ostatnio nawiedzały, i Ikonija nie zwróciła na nią większej uwagi, lecz wkrótce powróciła,

zaczęła natarczywie krążyć wokoło i Ikonija zrozumia­ła, że łatwo się jej nie pozbędzie. 3?szazoła też jakby coś pojęła, bo znów przycupnęła na podgłówku. Iko­nija odwróciła głowę. Przyjrzała jej się lepiej. Wyglą­dała na wystraszone dziecko, które nie wiedząc jeszcze co złego zrobiło, rozumie już, że ooś spsocdło i że nie uj­dzie mu to na sucho... I znowu zarobiło jej się żal pszczoły, nawet sięgnęła ku niej zdrowszą ręką i popchnęła ją w stronę którejś ze szczelin. Lecz pszczoła nie ruszy­ła się z miejsca, jakby z góry wiedząc, że nie da sobie rady. Ikonija zostawiła ją w spokoju i zapatrzyła się w okno. Jego różowość docierała do niej niczym mę­tne wspomnienie. Pszczoła mogła się wydostać wyłą­cznie przez to ofcno. Widziała, jak frunęła do niego, uderzyła w szybę z całą siłą i upadła na parapetowy kurz, który zaprószył jej skrzydełka. Długo tam leża­ła, po czym z powrotem przywlokła się do Ikoniji. Ką­tem oka Ikonija spostrzegła nagle kubek i uświadomiła sobie, że on rozwiąże całą sprawę. Ostrożnie sięgnęła do niego i wylała wodę. ¡Nie będzie jej już potrzebna. Podniosła go i zaczęła nim kołysać w powietrzu, dopóki nie poczuła w ręce dość siły. Wiedziała, że nie wolno jej chybić. Zamachnęła się i cisnęła nim w stronę okna. Szyba przenikliwie jęknęła i osunęła się na ziemię. Iko­nija przymknęła oczy i zaczęła czekać. Słyszała, jak pszczoła uniosła się w powietrze niczym złoty dzwo­neczek, lecz naraz ten dźwięk umilkł. Ikonija spojrzała w górę i nie uwierzyła własnym oczom. Pszczoła wplą­tała się w pajęczynę...

Do południa Ikonija nie traciła nadziei, że pszczoła zdoła się uwolnić. Wplątała się na samym skraju pa­jęczyny i mogłaby to zrobić, gdyby się trochę wysili­ła, lecz pszczoła była tak oszołomiona, że miotała się na oślep i groziło jej dostanie się w sam środek, w naj­większy gąszcz, skąd i diabeł nie zdołałby jej wycią­gnąć. W pewnym momencie jednak wzięła się w garść. Szarpnęła się do przodu, zerwała jedną nitkę, drugą.

I nagle Ikonija pojęła przewrotność tej pułapki. Pszczo­ła spadła niżej i dostała się w środek następnej war-

śtwyj dużo mocniejszej niż poprzednia, która schwyci- ia ją jak w kleszcze. Wtedy Ikonija dojrzała wreszcie pająka. Wypełzł spod powały, podbiegł, na chwilą znie­ruchomiał, po czym rzucił się do splatania pod ofia­rą kolejnej sieci. O zachodzie słońca była już gotowa

cieniutka, lśniąca. I Ikonija zrozumiała, że bez lu­dzkiej pomocy pszczoła się nie uratuje. Rozejrzała się. Nie miała już niczego pod ręką oprócz podgłówka. Ale podgłówek był wilgotny, twardy ¡niby kamień. Zważy­ła go w ręce i uznała, że nie starczy jej sił, by cisnąć nim jak kubkiem. Nawet dla zdrowego nie byłoby to łatwe. Pajęczyna wisiała daleko w górze, niedosiężna w swoim kącie. Ikonija desperacko potoczyła oczami po pokoju i nagle spostrzegła pod pajęczyną długą ty­czkę. Ostała się jeszcze z dawnych czasów, kiedy strą­cało się śliwki z drzewa, ale z tą swoją jedną władną ręką Ikonija nie miała szans się do niej dowlec. Po­stanowiła jednak zaryzykować. Zacisnęła zęby, zaparła się głową o deskę łóżka i odepchnęła ze wszystkich sił. Sparaliżowane ciało nie poddawało się. Odepchnęła się ponownie, deska zaskrzypiała, ale tym razem Iko­nija zdołała się odrobinę przesunąć. Głowa znalazła się niżej. Poznała to po chłodzie, który zastąpił ciepło dre­wna, rozgrzanego jej własnym ciałem. I odepchnęła się znów, aż poczuła, że oczy wychodzą jej z orbit. Po go­dzinie wzięła się na sposób. Zaczęła wykręcać głowę na wszystkie strony, szukając na niej mniej obolałych miejsc, aż posiniaczyła ją całą. Wkrótce drewniana de­ska z tyłu zniknęła i Ikonija zrozumiała, że popełniła błąd. Powinna była odpychać się w bok, żeby spaść na podłogę, a teraz znajdowała się od niej równie daleko, jak przedtem. Odpoczęła, jęła znów gorączkowo myśleć

i przypomniała sobie o żelaznej ramie. Przerzuciła przez siebie zdrową rękę, odsłoniła żelazo i zaparła się w nie opuchniętą głową. Żyły na szyi aż stęknęły, kant wbił się w opuchliznę, przeszywając ją bólem, lecz Ikonija znów się odepchnęła i zdołała się odrobinę przesunąć.

O północy stoczyła się na podłogę i usłyszała pszczołę gdzieś daleko nad sobą w ciemności. Upadła na bok. Ziemia wionęła jej prosto w twarz. Teraz już mogła liczyć wyłącznie na rękę, na tę zdrową, jedyne, czego

życie jej jeszcze nie odebrało. Wzięła się w garść i znów oceniła swoje siły. Głód już zaczął ją kąsać od środka. Przed oczami wirowały jej czarne plamy. I poczuła, że jeśli tego głodu czymś nie nasyci, zasłabnie i nie do- czołga się do tyczki. Żołądek jej omdlewał. Gdzieś w pobliżu powinien być chleb... Sklęła się w duchu, że wczoraj odrzuciła go od siebie. Przeciągnęła ręką po ziemi, wytężyła myśl i wkrótce odnalazła go na dnie swojej pamięci. W złości cisnęła chleb tak daleko, że niepodobieństwem było go teraz dosięgnąć. Odwróciła głowę. Wilgotna ziemia opatrzyła jej rany, zamroziła ból. Ikonija zaczęła ją drapać paznokciami i jeść. Z po­czątku niewiele, by oswoić się z jej smakiem, a z cza­sem coraz więcej, dopóki nie poczuła, że żołądek się rozgrzał. Była lepka, ale syciła jak każda ziemia. O pół­nocy Ikonija postanowiła się trochę zdrzemnąć, bo wie­działa, że teraz czeka ją to najtrudniejsze — dotarcie do tyczki. Pszczoła na górze już się nie poruszała, ale Ikonija miała pewność, że żyje, widząc jak pająk uwi­ja się wokół niej i na wszelki wypadek dopłata nowe sieci. Zacisnęła powieki i spróbowała przywołać sen, lecz on się ociągał i Ikonija musiała 1 nim stoczyć oso­bną walkę. Oduczył się jej słuchać, a teraz łobuz je­den był jej tak potrzebny. Nadszedł znienacka, oszoło­mił ją, aż się wystraszyła. Odpędziła go i przygotowa­ła się. Rękę miała wychudłą, osłabioną chorobą, lecz wierzyła, że się na niej nie zawiedizie. Zaparła się nią

o podłogę i czołgała dalej. Za każdym razem ostrożnie wybierała miejsce, wpijała palce w ziemię, by dłoń się nie pośliznęła. I w ten sposób udało się jej przeczołgać około metra, ale dalej ziemia się zaparła, przestała się poddawać. Ikonija namacała kamienną płytę — śliską, bezlitosną. I postanowiła znów zrobić sobie odpoczynek. Do tyczki pozostał nie więcej niż metr, ale wiedziała, że len metr będzie dużo dłuższy od poprzedniego. Znów jęły ją opuszczać siły. Sen zaatakował na nowo i tym razem nie dała mu rady. Zakołysała się w jego ramio­nach i dała mu się ponieść. Kiedy się ocknęła, gwiazdy na niebie już bladły. Poruszyła znów ręką, zaparła się nią o płytę, odepchnęła z całej siły, aż kość nie wy­trzymała i pękła. Stało się to, czego Ikonija najbardziej

się obawiała. Teraz już wiedziała, że nie zdoła dotrzeć do tyczki. Ból jednak, o dziwo, jakby dodał jej sił, po­dwoił je, Ikonija znów odepchnęła się złamaną ręką

i desperacko podczołgała jeszcze parę centymetrów, aż do utraty przytomności, lecz gdy tylko ją odzyskała, znów zrobiła to samo, i tak całą wieczność. O świcie znalazła się przy tyczce. Nie mogła oderwać od niej oczu, w pierwszej chwili odniosła wrażenie, że jest wiel­ka jak słup. Ręka zwisała bezwładnie wzdłuż ciała. Zos­tały jej tylko oczy, ciężkie od wilgoci, ciążące ku zie­mi. Spojrzała w górę i zobaczyła pszczołę przez krwa­wą mgłę. Wydała jej się zupełnie malutka. W pewnej chwili pszczoła jakby drgnęła, lecz to tylko drgnęły oczy Ikoniji. Kiedy przemyła je łza, Ikonija przekona­ła się, że z pszczołą już koniec. Łza potoczyła się dalej

i przypomniała jej, że ma jeszcze zęby. Ikonija chwy­ciła nimi mocno tyczkę i z bolesnym skowytem strą­ciła pajęczynę. Jakimś zrządzeniem losu p>szczoła upa­dła jej na wargi, już, już miała potoczyć się dalej, ale Ikonija mimowolnie przytrzymała ją i przymrużyła o- czy. Ile czasu tak przeleżała, nie wiedziała. Otrzeźwiło ją lekkie drgnięcie pszczoły, spróbowała sobie coś przy­pomnieć, lecz nie miała już pamięci...

O zachodzie słońca pszczoła ożyła. Poruszyła ostroż­nie czułkami. Jej skrzydełka wygładziło słabiutkie tchnienie, wydobywające się z ust Ikoniji...

Potem uniosła się w powietrze i cichutko uleciała wraz z jej duszą...

FRAGMENT

Na świętego Jerzego wszystko może się zdarzyć... Ma­gazynierowi Włajko kontrola zwaliła się na głowę w biały dzień, Simka z sąsiedniej ulicy powiła bliźnięta, a z kolei Chochowi uprowadzono myśliwskiego psa — takiego w cętki. Dotknęło go to okrutnie. Bo Chocho mógł sobie wyobrazić niejedno — nawet że wynoszą mu kredens z chałupy, nawet że mu kradną kuchnię, ale żeby myśliwskiego psa — nigdy w życiu. I posta­nowił szukać go aż do skutku. Nazajutrz zebrał się i zaczął przeszukiwać wszystkie podwórza na przed­mieściu. A na przedmieściu podwórzy zatrzęsienie. Je­dne wytyczone jak się należy, okolone płotkami, inne opasane drutem kolczastym, aż strach patrzeć, jeszcze inne — rozkraczone niczym jarmarczne stragany, roz- grabione przez wiatry i bezpańskie. A były też domy zupełnie bez podwórza. Niby dom, a z niego od razu za­czyna się ulica, i z drugiej strony — tak samo ulica. Głupota jakaś. Chocho nigdy by nie przypuszczał, że na ich przedmieściu jest taka rozmaitość podwórek, aż sam się zadziwił, psa jednakowoż nie znalazł. Uznał, że zło­czyńca musiał go ukryć w domu albo w jakiej komór­ce. I ogarnął go smutek. Już mniejsza o to, że dał za tego psiaka sporo grosza, ale wiązał też z nim pewne nadzieje — na kuropatwy umyślił sobie z nim polować, tam przy torach, a potem nawlekać zdobycz na sznu­rek, opasywać się nim, i tak paradować, żeby ludzis­ka się dziwowali. A teraz co — zachciało mu się ku­ropatw i. wszystkiego, sławy mu się zachciało. Ale kto śmiał się targnąć na jego psa? Czyje serce nie zadrża-

h

I

j0 przed tą psią budką, którą Chocho własnoręcznie zmajstrował z blachy i pomalował na zielono, czyj ro­zum się nie zawahał, by go odwiązać i uprowadzić w nieznane. A i sam pies dumał nie wiadomo o czym, kie­dy porywała go ręka złoczyńcy. Dlaczego nawet nie szczeknął, a może ta ręka zawróciła mu najpierw w głowie kością. Chocho mógł sobie zadawać takie pyta­nia w nieskończoność, ale fakt pozostawał faktem — kuropatwy koło torów spacerowały sobie w najlepsze, a on był bez psa. Cholerne życie, cholerny kawalerski stan. Miał ochotę puścić się, gdzie oczy poniosą, miał ochotę zamknąć się w swojej parszywej kuchni i sie­dzieć tam, dopóki go nie wyniosą nogami do przodu. Lecz zamiast tego wszystkiego, szukał dalej. I trzeba trafu — znalazł coś w rodzaju śladu, znalazł kość, na którą najprawdopodobniej połakomił się pies, i nie u- wierzył swoim sokolim oozom. Kość była cielęca — ni mniej, ni więcej, a to kierowało podejrzenia w zupełnie inną stronę, kierowało je poza przedmieście, bo tu nie było już cieląt, a tym bardziej cielęciny, zwłaszcza cie­lęciny, jako że nie starczało jej nawet dla miasta,

o przedmieściu już nie mówiąc. A więc, na co wycho­dziło — że na jego psa połakomił się któryś z tych wsiowych chłopków, typków chytrych i zachłannych. Tylko który? I wydedukował, że jak nic, musiała to być sprawka kogoś z Samokowców. Całkiem niedawno przy­kleili się do przedmieścia, za nimi ciągnęły się już tylko zagony i pola, mogli tam sobie hodować choćby i cielęta, jak amen w pacierzu je hodują, a potem ich kośćmi przywabiają naiwne myśliwskie psy. I postanowił pod- kraść się tej nocy pod ich obory i się rozejrzeć, czy tam czasem nie znajdzie swojego towarzysza życia, Kira, bo tak właśnie ochrzcił swojego psa. Obory Samokowców znajdowały się daleko poza przedmieściem, toteż Cho­cho mógł być najzupełniej spokojny, że nikt go nie przyuważy podczas tej samotnej inspekcji. Noc była świeża. Świecił księżyc, a Chocho zamaszystym i roz­ważnym krokiem sunął przez pola. Wkrótce zobaczył obory Samokowców. Bielały w dali niczym krowy zer­wane z łańcucha, tak bezczelnie bielały, że Chocha wzięła tym większa złość na psa. Nabiło go w bu-

telkę to bydlę, niby demonstrowało mu swój charakter, wdzięczność za opiekę, jaką go otaczał, a w głębi du­szy okazało się zwykłym kundlem. Przemknął się na tyłach obór, na wszelki wypadek — przyzwyczajenie z wojska, gdzie uchodził za świetnego zwiadowcę, nieza­wodnego, orientującego się w terenie po mchach i po­rostach — na czworakach wślizgnął się do obór i mało nie udusił się od smrodu. Obory były pełne wilgotnej słomy i świeżego gnoju. Unurzał się po same uszy, zdu­sił na końcu języka tuzin soczystych przekleństw, rozej­rzał się tu i tam, ale psa ani śladu. Załamał się i już chciał dać za wygraną, kwitując ten fakt głośno i do­bitnie, kiedy nagle wydało mu się, że zza jednej z prze­gród słyszy jęk. Chocho drgnął — chciał zawołać, że­by się upewnić, czy to czasem nie pies, lecz dźwięk się powtórzył i Chocho naraz zrozumiał, że to głos czło­wieka, i w dodatku jakby kobiecy. Oblał się cichym potem. Znów przypadł do ziemi, w ten przeklęty gnój, podczołgał się do przegrody, zerknął jednym okiem i nie uwierzył. Na słomie wiła się kobieta i rodziła. I to nie byle kobieta, ale panna, bardzo porządna panna, Ewło- gija, wiła się i rodziła dziecko nieznanego ojca. Strasz­liwy był to widok, nie dla kawalerskich oczu — ciało grzesznicy zwijało się konwulsyjnie, zęby kąsały war­gi, oczy zwrócone były do wewnątrz, ku temu, co roz­dzierało jej trzewia, po nogach lała się krew jak z ce­bra, lecz Chocho przetrzymał całe to piekło, widział, jak zajaśniał płód, widział nawet, jak piękna Ewłogija przegryza pępowinę i pozazdrościł jej siły woli. Nawet doświadczona kobieta nie zdołałaby zrobić sama tego, czego dokonała Ewłogija, panna. I postanowił zobaczyć, co będzie dalej. Nie musiał długo czekać. Po jakimś czasie Ewłogija zebrała resztki sił, otwarła oczy, pod­niosła się, owinęła dziecko w jakieś szmaty, położyła je na słomie, omdlewającą ręką zrobiła nad nim znak krzyża i powlokła się z powrotem przez pola. Zdumiał się Chocho. Siadł koło krzyczącego zawiniątka i zdu­miał się. Bo oto co się okazało — zamiast swojego my­śliwskiego psa, znalazł w oborze dzieciaka. I niepomier­nie tym zdumiony pochylił się, wziął zawiniątko i za­niósł je do domu...

Owej nocy Ewłogija prawdziwym cudem dowlokła się na przedmieście. Pończochy miała pełne krwi. Wszy­stko ją bolało. Rozsądek zabraniał jej myśleć o dziecku, które porzucała. Poczęła je z żonatego mężczyzny, kry­ła brzuch do ostatniej chwili przed swoją na wpół śle­pą matką, a tym bardziej przed ludźmi, aż zdołała za cenę mąk piekielnych uwolnić się od tego napiętno­wanego płodu i uniknąć czyhającej na nią hańby. Po tej koszmarnej nocy powaliła ją gorączka, zepchnęła na dno otchłani, wydała w łapy rogatych, a oni katowali ją jak ladacznicę, smagając batami, lejąc smołę do gar­dła, rwąc włosy z głowy, ledwo uszła z życiem. Lecz gdy się wydostała z ich mocy, wypiękniała jeszcze bar­dziej i w niespełna miesiąc znów doprowadzała męż­czyzn do szału swoimi zgubnymi oczami. Nawet się nie próbowała dowiedzieć, kto przygarnął dziecko i dlacze­go. Chociaż uporczywa plotka, parząc ludzkie języki

i sycząc po ulicach, niby żmija trójgłowa najczęściej podpełzała pod jej próg, dowodów nie było. Toteż po­woli plotka zaczynała więdnąć. A i Ewłogija dobnze się zabezpieczyła — ci, którzy ją podejrzewali, nie śmieli pisnąć ani słowa, bali się. Zbyt wielu tarzało się z nią przy torach, nazbyt wiele mieli do stracenia, by oka­zywać niepotrzebne wścibstwo, w ich własnym intere­sie było ukręcić łeb tej pogłosce, czego nie omieszkali uczynić. Jedyne, co po niej pozostało, to dziecko, które znalazł ten frajer Chocho, całkiem przypadkowo, jak twierdził. Wspomniano o tym, rzecz jasna, także Ewło- giji, ot tak, mimochodem, ale ona udała pierwszą na­iwną, zwłaszcza, że nie miała przyjemności znać Cho- cha. I znów zadarła kuper do góry. W tak zwanym międzyczasie zdążyła pogrzebać swoją nieszczęsną ro­dzicielkę, która chyba jako jedyna przejrzała prawdę

i pewno dlatego czym prędzej przeniosła się na tamten świat. Przez tydzień Ewłogija zadawała szyku w czar­nej chusteczce, co do reszty rozpaliło wyobraźnię mę­skiej części przedmieścia, a zaraz potem zbałamuciła najlepszego chłopaka w dzielnicy. Żółtodziób miał je­szcze mleko pod nosem, toteż bez trudu podbiła go fa­chowo dozowanymi pieszczotami. Odjęła mu rozum

i schowała sobie za pazuchę. Wdeptała pętaka w zie­

mię i zmusiła, by na kolanach błagał, ażeby ona, Ewło­gija, raczyła go sobie wziąć za męża. Ojciec chłopaka był człowiekiem statecznym i zamożnym, toteż zdu­miał się niepomiernie upadkiem własnego syna z po­wodu pierwszej lepszej dziwki, którą on, jak to się wy­raził kiedyś w karczmie, mógłby kupić za piętnaście srebrników. Ewłogiji, ma się rozumieć, niezwłocznie do­niesiono o tym jego oświadczeniu, więc kiedy pewnej niedzieli zjawił się u niej, już na niego czekała. Zapro­siła go do kuchni, podjęła kawą, a gdy otworzył usta, by zacząć perorę o swoim synu i jej zepsuciu, niewiele myśląc ściągnęła spódnicę i miękko siadła mu na ko­lanach. Głupota chodzi po ludziach, a już zwłaszcza po mężczyznach. Taituńcio najspokojniej w świecie poddał się sytuacji i nim upłynął miesiąc Ewłogija zamieszka­ła w jego domu, wyszła za mąż za syna i najbezwsty­dniej pod słońcem zaczęła żyć z nimi oboma, ku zgro­zie teściowej, która nie zniosła tej hańby i utopiła się w bagnisku. Wkrótce podążył za nią i teść, zdruzgota­ny własną bezsiłą wobec szalonej, ognistej Ewłogiji,

i młode małżeństwo mogło rozpocząć nowe, z pozoru szczęśliwe życie, tym bardziej że odziedziczyło w spad­ku ładny majątek. Lecz właśnie wtedy ostatecznie się wyjaśniło, że brzuch Ewłogiji nigdy już się nie zapeł­ni. Czy go przemroziła pamiętnej nocy w oborach Sa- mokowców, czy zerwała w nim coś własnymi rękami, miotając się w bólu, nie wiedziała, lecz jej brzuch rze­czywiście miał pozostać pusty i Ewłogija zdawała sobie z tego sprawę lepiej niż jej małżonek, który co noc się nad nim mozolił. Była już jesień. Drzewa w ogrodzie cicho stękały pod naporem ciężkiego wichru i napełnia­ły ten mieszczański dom odorem zgnilizny. W jedną z takich nocy Ewłogija niedwuznacznie odepchnęła od siebie męża, otuliła się szlafrokiem, siadła przy oknie

i długo tak siedziała, zasłuchana w swoje puste łono. Jej małżonek pochrapywał w łóżku, wymęczony ha­rówką w sklepie, zajmującym dolne piętro domu. Ten pętak nigdy nie pociągał Ewłogiji — ani on, ani jego cherlawy ojczulek, który póki życia czatował na nią na podwórzu, wysyłał syna po towar aż do dobrudżańs- kiego Deliormanu, wpychał się jej do łóżka i obśliniał

159

i I I \ V \ \ f.y

ją swoją bezzębną gębą. Weszła do tego bogackiego do­mu wbrew wszystkim, żeby dowieść, że swoją pięknoś­cią może doprowadzić do zguby każdego, kto miał pe­cha urodzić się w spodniach, żeby pomścić swoją dziew­częcą nieodżałowaną miłość do pewnego miastowego paniczyka, który ją wykorzystał i rzucił, a potem oże­nił się z inną. Lecz teraz nawet on niknął gdzieś w jej pamięci, cała ta mętna przeszłość się rozpływała i Ewło- gija słyszała tylko echo dudniące w jej pustym łonie, drążące ją od środka i ścierające wszystko na proch.

I nagle postanowiła stąd odejść, wrócić pod własny dach, a potem niech się dzieje, oo chce. Wszystko jedno już było Ewłogiji, od dawna czuła się martwa, a w ten sposób ulży i mężowi. Obudziła go, kazała mu uważnie słuchać i wygarnęła całą prawdę bez owijania w ba­wełnę, radząc mu, żeby poszukał innej żony i zapew­nił sobie spokojną przyszłość. Przyjął to bez słowa, po­zieleniał tylko na twarzy, a nazajutrz Ewłogija ode­szła. Doprowadziła do porządku swoją starą chałupę

i znów zamieszkała sama — rozogniona i nienasycona. Nie musiała się już przed nikim kryć ani dla nikogo oszczędzać. Mężczyźni na nowo wydeptali ścieżkę przez jej podwórze, a Ewłogija uważała to za całkiem natural­ne, bez czego kobieta o jej urodzie nie może się obejść. Lecz mimowolnie raz po raz jęła ich wypytywać o te­go człowieka, który pamiętnego dnia znalazł to niebo- żątko w oborach Samokowców i wziął je na odchowa­nie, ot tak, bez powodu...

Dziwnym człowiekiem był Chocho, sierota, nie pamię­tał ojca ani matki, ani nawet swojego świętej pamięci dziadka, który wychował go od pętaka i zostawił mu w spadku małą chałupkę na skraju przedmieścia, z fi- kuśnymi okienkami na ulicę, ciasną kuchenką i wiel­kim kredensem, który służył Chochowi do wszystkiego, w tym także za stół. Póki Chocho był mały, najmował się do każdej roboty, z sierocym uporem zmagał się z życiem, starał się ludziom przypodobać, ale odkąd podrósł i zaczął czytać różne bałamutne książki, za­czął też zadzierać nosa, przy byle okazji się wymą-

%•■♦ *SimV4$,ś£Ąn9 łBBfcfa%€v $01 *?*

i^CrafKfsff *L

rti Wl^il i^liŁffiąili'!! f.Ai

drzal, chciał zaimponować innym jakimiś zagranicz­nymi słowami, coraz to bardziej wymyślnymi i nie­pojętymi nawet dla niego samego, że sąsiedzi często sobie z niego dworowali. Był dla nich patentowanym osłem, zarozumiałym fujarą, a odkąd znalazł tego bę­karta w oborach Samokowców i przygarnął pod włas­ny dach, wszystko wskazywało na to, że i do końca swoich dni zostanie starym kawalerem. Ale Chocho je­szcze nie zastanawiał się poważniej nad tą sprawą. Dzie­ciak okazał się chłopcem, był grzeczny. Chocho ochrzcił go Kiro, na pamiątkę zaginionego psa, i zaczął go od­chowywać. Chłopak rósł szybko i zdrowo, co wbijało Chocha w dumę, ale też i przysparzało mu przykrości. Bo ludzie od zawsze patrzyli na niego krzywym okiem, a teraz z tym dzieckiem, szkoda gadać. Ale któż może go winić za to, że je przygarnął, że ma dobre serce? Czyż mógł zostawić ludzkie życie na zatracenie, pozba­wić je jakiejkolwiek nadziei, jak niegdyś jego same­go pozbawiono... Posłał więc wszystkim swoim życzli­wym po jednym błogosławieństwie i bez reszty poświę­cił się ojcostwu. Kto by to pomyślał. Ale Chocho taki już był — co postanowi, to zrobi, i nie ma na niego si­ły. Od dawna trzymał się blisko z miejscowymi starusz­kami, bo był czymś w rodzaju zielarza, włóczył się po łąkach, wiązał pęki traw, suszył je, grzebał się w ja­kichś szpargałach i wynajdywał rozmaite recepty, to­też staruszki patrzyły w niego jak w słońce, a już od­kąd przygarnął tego dzieciaka, stał się dla nięh dosłow­nie Bogiem i nie odstępowały go na krok — to przewi­jały małego, to go podcierały, a Chocho przyglądał się tylko i wzdychał. Że też żadna młoda matka nie ulito­wała się i nie dała nieborakowi piersi, żeby nie musiał ciągle międlić swojego smoka. Aż tu naraz rozeszła się wieść, że z powodu bezpłodności piękna Ewłogija ro­zeszła się z mężem i znów poszła na całego. Chocho nie wierzył własnym uszom. Przez te lata zupełnie o niej zapomniał, jakby umarła, i w żaden sposób nie wiązał jej osoby z dzieckiem, a już najmniej dlatego, że je urodziła. Przeciwnie, to był właśnie powód, dla którego Chocho uważał ją za śmiertelnego wroga — chciała zgubić własne dziecko, a większego grzechu darmo by

\

Y

smkać. Tej latawicy wydawało się, że nic prostszego niż urodzić sobie drugie, ale się przeliczyła. Mimo tej pe­wności siebie, Chocho jednak się przestraszył. Nie­bezpieczną kobietą była Ewłogija, według niego nie­normalną i. jak nic, spróbuje odebrać mu dziecko. Ogar­nęły Chocha złe przeczucia. Lecz pocieszał się faktem, że ta Ewłogija jeszcze go nie znała, jeszcze nie wie­działa. jaki z niego głaz w pewnych sprawach. Po pros­tu nie odda jej dziecka i już. A jakim prawem miała­by się o nie dopominać, nie zasługuje nawet, żeby prać jego obsikane majtki. I w jaki sposób ta ladacznica mo­że dowieść, że to jej dziecko i że to właśnie ona ofia­rowała je Bogu w oborach Samokowców... W żaden, oczywiście. Ale w skrytości ducha ciągle się lękał, że jednak uda jej się tego dokonać. Piękna była Ewłogija, aż za piękna, a dla pięknej kobiety nie ma rzeczy nie­możliwych. Tak się też i stało. Odszykował się któregoś wieczoru Chocho na potańcówkę w odlewmamej świe­tlicy, zostawił dziecko pod opieką staruszek, poszedł, a tu do tanga proszą panie i przed nim wyrasta piękna Ewłogija, skłoniła mu na ramieniu ognistą głowę, a jej łono cicho otarło się o niego i jeszcze ciszej przywarło do jego brzucha. Tańczyła suka dwa kroki do przodu, jeden w tył, aż go ścisnęło w dołku. I oto teraz, gdy­by był złym człowiekiem, mógłby zażądać od pięknej Ewłogiji wszystkiego, czego tylko zechce, a choćby i jej duszy, ale po co, skoro wiedział, że ona nie dla niego, że ona dla kogoś lepszego. Nie, Chocho nie wyciągnie po nią ręki, ale i dziecka też jej nie odda. Bo skoro już raz skazała je na śmierć, nie zasługiwała, by być matką. Ewłogija przez cały wieczór kąsała go spojrze­niem, toteż Chocho postanowił zabrać się do domu wcześniej niż zwykle. Noc była ciemna i jakaś dziw­na. Ścieżka wzdłuż torów pachniała pokrzywą. Z cmen­tarza dobiegało pohukiwanie sowy i w ogóle wszystko wyglądało podejrzanie. Chocho wziął nogi za pas, lecz nagle usłyszał, że ktoś go dogania. Obejrzał się i po raz kolejny przekonał się, że przeczucie go nie myliło. Rzecz jasna, Ewłogija. Przylgnęła do jego boku, że ni­by strasznie wieje, poprosiła, żeby odprowadził ją do domu, bo nie chce sama szczękać zębami, a kiedy zna­

leźli się przed furtką, oświadczyła, że zaprasza go na kawę. Do tej chwili Chocho z wielu powodów nie uro­nił ani słówka, teraz też się nie odezwał. Siadł na krze­śle i, założywszy nogę na nogę, czekał zaciekawiony, jak też ta spryciara zacznie rozmowę, czym wytłuma­czy swój upadek pamiętnej nocy. Lecz Ewłogija sta­nęła przed nim w samej tylko halce i jedyne, co od niej usłyszał, to kląśnięcie jej obfitej piersi. Zamknął oczy, żeby go diabeł nie podkusił, a gdy je otworzył, nie miała już na sobie nawet halki, on zaś sam był bez spodni. Chciał ją powstrzymać, lecz serce mu nie po­zwoliło, więc poddał się jej całkowicie i przez jedną noc nauczył się rzeczy, których inni uczą się latami. Rano zapytał ją z naciskiem, czego konkretnie od niego o- czekuje za tę gotowość, lecz Ewłogija podała mu tylko spodnie, mówiąc, żeby zajrzał do niej jeszcze kiedyś, jeśli mu się podobało — i tyle. Dopiero teraz Chocho przejrzał całą jej grę i przebiegłość. Chciała go w so­bie rozkochać, wydać się za niego i w ten sposób od­zyskać dziecko. Sprytnie to sobie umyśliła, po babsku, co prawda i Chocho mógłby na tym skorzystać, gdy­by nie jego życiowe zasady, a miał dwie żelazne — wziąć sobie żonę, która go będzie kochała i będzie mu posłuszna. Ewłogija zaś nie byłaby zdolna ani do je­dnego, ani do drugiego. Lecz po tej potańcówce oka­zało się, że uczyniła dla niego coś trzeciego. Widząc go z nią, dziewczyny z miejsca zaczęły mu nadskakiwać. Wszystko, na co rzuciła okiem piękna Ewłogija, bu­dziło zainteresowanie, wszystko, o co się otarła — na­bierało blasku...

Dawno temu, w zamierzchłych czasach, zaludnionych cieniami duchów i pogrążonych w otchłani zapomnie­nia, przedmieście miało swoją cerkiew. Wznosiła się na wzgórzu, pod akacjami — tu brał początek ów wielki trakt, który wiódł dalej do okolicznych wsi, jak również wszystko inne, co wpajało strach i respekt całej tej hałastrze spod ciemnej gwiazdy, tym bezbożnikom, któ­rzy osiedlili się niegdyś wzdłuż torów raizem ze swoi­mi chorobliwymi ambicjami i namiętnościami. Teraz

cerkiew była już tylko rumowiskiem, które o zachodzie słońca oblewało się taką czerwienią, iż człowiek o nie­czystej wyobraźni mógłby uwierzyć, że jest skąpane we krwi i że co wieczór ta krew spływa w dół, na przedmieście, by zatruwać sny grzesznikom. Tak właś­nie myślała Ewłogija, która od niedawna upodobała so­bie to miejsce, przesiadywała godzinami nie opodal ru­in i patrząc na nie, widziała w nich cmentarzysko swo­jej duszy. Nie była nabożna, nigdy nie wznosiła oczu do nieba, nie interesowało jej ono, lecz od pewnego czasu coś ją ciągnęło do tych ruin i do samego nieba, więc zachodziła tu często, przysiadała na jakimś kamieniu ze splecionymi rękami, a jej życie przemykało obok ni­czym cień, szło przed siebie traktem, by rozpłynąć się w natrętnej nocy. Zbutwiałe było to jej życie, przeżar­te kłamliwą miłością i fałszywymi pieszczotami, toteż nie uroniła nad nim jednej łzy, ale z powodu dziecka serce jej krwawiło, zanosiło się od płaczu, i Ewłogija snując się wśród ruin próbowała rozmawiać z niebem, ubłagać je, by pozwoliło jej odebrać maleństwo od tego poczciwca, który tamtej nocy znalazł je w oborach Sa- mokowców. Była szalona, kiedy je porzuciła, zawie­rzywszy swojemu przeklętemu ciału. Oszukało ją, zwio­dło, mszcząc się w ten sposób na jej nienasyconej du­szy. Z początku sądziła, że łatwo omota tego frajera, że go porazi swoją lubieżnością i zaciągnie do ołtarza

pogodziła się już z tym, byłe tylko być blisko dzie­cka, lecz po tej potańcówce, kiedy zwabiła go do siebie, nagle zrozumiała, że wszystko na darmo. Instynktow­nie to wyczuła. Ten mężczyzna różnił się od pozosta­łych, był niczym jakiś eunuch ulepiony z innej gliny, jego mózg pracował na innych obrotach. A też najwy­raźniej ukrywał coś przed nią. Unikał jej. Kiedy ją spotykał, przechodził na drugą stronę ulicy. Ewłogija bez trudu domyśliła się, skąd się to bierze. Musiał ją widzieć owej nocy w oborach Samokowców, musiał wi­dzieć, jak rodziła, całą tę jej niewysłowioną mękę wi­dział, a potem zabrał dziecko, by ją pokarać. Ten czło­wiek był odpłatą za jej grzechy. Ten frajer i święto­szek, który jako jedyny wzgardził jej ogniem, zakosz­tował go, splunął i poszedł dalej, bo z góry znał praw­

dę. Nienawidziła go Ewłogija, gdyby mogła najchętniej by go uśmierciła, oblała naftą i podpaliła, ale to zna­czyło resztę życia spędzić w więzieniu i nigdy już nie zobaczyć swojej dzieciny. Nienawidziła go z całej duszy, lecz nie miała odwagi spojrzeć na rzecz z drugiej stro­ny, bo wtedy musiałaby przyznać, że to on, a nie kto inny uratował jej dziecko, stając się dla niego w pew­nym sensie ojcem. Oto, o czym dumała Ewłogija prze­siadując nie opodal cerkiewnych ruin i raz po raz spo­glądając w niebo, które topiło jej się nad głową. Wie­rzyła, że na niebie wypisany był cały jej dalszy los, że ono wiedziało, co ją czeka w przyszłości, lecz trzy­mało to w tajemnicy, osaczało ją zewsząd i milczało jak najgorszy dręczyciel. Któregoś wieczoru pojawiła się na nim kometa — straszliwa, z ogonem — i wijąc się ni­czym wąż wbiła się w odległe łąki, następnego wieczo­ru księżyc rozpadł się na dwie połowy, jak kobiece piersi, Ewłogija zaś nadal snuła się wśród ruin, nie wiedząc co począć. Od miesięcy nie spała z mężczyz­ną, czuła do nich wstręt, od miesięcy kłębiło się jej w głowie niby w mrowisku, i to same niewesołe myśli

o dziecku. Musiała coś zrobić, musiała w jakiś sposób je odzyskać. I nagle olśniło ją... Niedaleko cerkiew­nych ruin mieszkała ze swoim kulawym ojcem pewna bardzo z pozoru przyzwoita panna imieniem Czora, któ­rej zepsucia nikt oprócz Ewłogiji nie podejrzewał. Za­dawała się wyłącznie z kobietami ze śródmieścia, odda­jąc im się za pieniądze i gotowa była choćby duszę sprzedać za te parszywe papierki, byleby tylko jej o- pinia pozostała nieposzlakowana. O tym Czorinym pro­cederze Ewłogija dowiedziała się przypadkiem od pew­nej znajomej. I tę właśnie Ozorę postanowiła wykorzy­stać dla swojej sprawy. Którejś nocy zebrała się, wy­ciągnęła spod siennika całą uciułaną gotówkę, a było tego niemało, ponieważ od czasu rozwodu odkładała każdy grosz z myślą o dziecku, i chyłkiem przemknęła się do domu Czory. Kuternoga leżał już w sztok pija­ny, tak że nie nadawał się do rozmowy, Czora zaś szy­kowała się do wyjścia i właśnie mizdrzyła przed lus­trem. Dziwna istota była z tej Czory. Na pozór naj­normalniejsza pod słońcem, o białej skórze, może nie­

co postrzelona, lecz w głębi duszy — bardziej potworo- wata niż jej pokraczny ojczulek. W momencie gdy zo­baczyła Ewlogiję na progu, w jej oczach mignął zły blask, natychmiast wyczuła, że ta nie przychodzi z pu­stymi rękami. Czora sprawiała wrażenie oślizłej gą­sienicy, była niezmiernie przymilna, podsunęła jej krze­sło, dała clo zrozumienia, że są koleżankami po fachu, chociaż mają odmienne gusta, aż Ewłogiję zemdliło na myśl, że może mieć z taką cokolwiek wspólnego, i od razu przeszła do sprawy. Czora natomiast błyskawicz­nie zmieniła taktykę, zaczęła się certować, że gdyby tu chodziło o nią, o Ewłogiję, rzecz dałoby się załatwić od ręki, o, na tym łóżku, ale skoro sprawa dotyczy ja­kiegoś mężczyzny, któremu trzeba by zawrócić w gło­wie, obiecać małżeństwo, zmuszając go jednocześnie, by oddał przygarnięte dziecko do sierocińca, aby Ewłogija mogła je sobie stamtąd zabrać, to ona, Czora, musi mieć ze dwa dni do namysłu, bo w takim wypadku naraża swoje dobre imię. Ewłogija mało nie plunęła jej w gę­bę. Rzuciła na stół pieniądze, a gdy wyczuła, że tamta ma nadzieję wyłudzić jeszcze więcej, ogarnięta nagłym gniewem zamachnęła się i chwyciła ją za kudły. Owi­nęła je sobie zgrabnie wokół dłoni i wykręcając jej głowę do tyłu, cicho ją uświadomiła, że gorzko pożału­je, jeśli zaraz nie skończy z tymi parszywymi nume­rami i że rozmowa może przybrać jeszcze bardziej nie­przyjemny obrót. Czonze posinały wargi. Twarz Ewło- giji wydala jej się otchłanią, która lada chwila ją po­chłonie. Dała znak, żeby ją puścić, pospiesznie schowa­ła pieniądze za pazuchę i odprowadziła gościa aż do furtki. Ewłogija nie odezwała się już ani słowem, wie­działa, że wszystko zostanie wypełnione co do joty, bo w przeciwnym razie zabiłaby tę gnidę, albo i gorzej.

I to bez zmrużenia oka. Wróciła do domu i od tej chwi­li zaczęła wyczekiwać...

Na świętego Jerzego wszystko może się zdarzyć... Magazynierowi Włajko znowu kontrola zwaliła się na głowę w biały dzień i tym razem, jak to było zresztą do przewidzenia, wylądował w więzieniu, Simka z są-

siednifij ulicy znowu powiła bliźnięta, a Chocho po­znał Czorę. Koniec jego kawalerskiej beztroski, koniec wszystkiego. Zawróciła mu w głowie ta Czora, szkoda gadać. Bodaj nie spotkał jej wtedy na ulicy, bodaj nie zamienili wtedy tych paru słów. Lecz stało się inaczej. Któregoś dnia Chocho szedł się targować z takim jed­nym o strzelbę, a tu z przeciwka idzie Czora, uśmie­cha się do niego zamyślona, uprzytamniając mu, że

i on w końcu jest mężczyzną, chociaż sprawił już so­bie dzieciaka. Potem uśmiechnęła się raz jeszcze, przy­mrużyła oczy i Chocho niewiele myśląc pospieszył za nią. Jak było do przewidzenia, Czora wyprowadziła go na łąki przy torach, pokręciła się tu i tam, zerwała źdźbło trawy i połaskotała go w nos. Rozkichał się Cho­cho, a ona wybuchnęła śmiechem, znalazła jakiś pa­rów i padła na murawę jak postrzelona kuropatwa, więc Chocho zaraz sobie pomyślał, co ona za jedna i z roz­pędu zaczął rozpinać spodnie. Ale się przeliczył, nie docenił jej. Chwilę później Czora zerwała się na rów­ne nogi, zdumiona zmierzyła go grobowym spojrzeniem

i Chocho od razu poczuł, że ma do czynienia nie z by­le latawicą, ale z panienką — czystą i nieskalaną — i miał ochotę zapaść się pod ziemię ze wstydu. Przeklę­ta natura ludzka. Siadł Chocho koło Czory, zapatrzył się w te zielonkawe oczy, chlupnął w nie niczym w ja­ki wir mętny, a nazajutrz obudził się pokonany. Czora zawładnęła jego sercem. Czy on spał do tej pory, czy co, że dotąd nie zauważył tych przymrużonych oczu, że o nich nie słyszał od żadnego miejscowego Casano- wy. Ale z drugiej strony lepiej, że odkrywał je pier­wszy. To znaczyło, że Czora nie była jak inne, to zna­czyło, że troszczyła się o swojego kalekiego ojca, pod­czas gdy tamte myślały wyłącznie o sobie. I co koniec końców oznaczało, że mogła zostać jego żoną, a nastę­pnego ranka całe przedmieście piłoby ich zdrowie sta­rą rakiją i kiwało z podziwem głowami nad ich ślub­nym prześcieradłem. Bo Chocho przywiązywał do tego prześcieradła ogromną wagę, ogromną wagę przywią­zywał do czystości, taki już był od dziecka, zżyty z na­turą, ze słońcem, ufny w marzenie. A Czora doskona­le pasowała do tego marzenia, była prostą dziewczyną,

zdrojem nie odkrytym, który mógł napoić jego zalę­knione serce. I Chocho niczym dziki jeleń krążył po uli­cach, dopóki znów nie napotkał Czory. I na nowo za­szyli się w swoim parowie. Tym razem Czora była bar­dziej szczodra. Odsłoniła mu kolano, Chocho przywarł do niego, a jej język smagnął go po ustach niczym wicher, zaparł mu dech w piersiach, sprawiając, że łąka wokół niego poróżowiała, Chocho zaś długo leżał obok Czory jak rażony gromem. Podbiła jego serce, wzruszyła szczerym oddaniem i Chocho z miejsca za­czął obmyślać słowa oficjalnych oświadczyn. Cóż za cu­downe chwile — niepojęte dla człowieka, który nie za­znał takiej miłości, niespodziewanej w swojej istocie, od pierwszego wejrzenia. Przeleżał nieruchomo jakiś czas, wstrząśnięty tym nagłym szczęściem i wreszcie ułożył sobie kilka zdań, jak mu się wydało, stosownych , na taką okazję. Opowiadały o jego sieroctwie, i o szczo­drej dobroci, i o smutku biedaka. Oczekiwał, że sły­sząc to Czora rozpromieni się, rozpłynie z wdzięcznoś­ci, doceniając jego poważne zamiary, lecz ku jego zdu­mieniu ona odpowiedziała mu milczeniem i ni stąd, ni zowąd kilka łez przesłoniło jej oczy. Speszył się Cho­cho, pogładził ją po głowie i poczuł się bardzo nieswo­jo, nie znajdował słów pociechy. I natychmiast pojął, że to wiąże się z dzieckiem. Ale która na jej miejscu zachowałaby się inaczej. Ile jest takich, które zgodzi­łyby się matkować cudzemu bachorowi. Doskonale ją rozumiał. Pożegnał się i struty wrócił do domu. Jak zwykle zastał przy dziecku całą gromadę staruszek. Krążyły wokół maleństwa niczym Parki, a ono gawo­rzyło, rozmawiało z nimi, odpędzając od nich wszel­ką myśl o śmierci, zmuszając je do wspomnień. Wy­rosło nadspodziewanie szybko, zaczęło już być podobne do człowieka i nie odrywało oozu od Chocha, jakby chcąc powiedzieć — wiem, kim jesteś, jesteś moim ta­tusiem. Wzruszająca była przyjaźń Chocha z tym szkra­bem. Widział w nim Chocho swój własny sierocy los, samego siebie przygarnął owej nocy w oborach Samo- kowców i siebie odchowywał po dziś dzień. Dlatego też gdy Czora zadała mu to milczące pytanie, nie spieszył się z odpowiedzią. Poprosił staruszki, by zostawiły go

samego' z jego zranionym sercem, usiadł i poczuł, że znajduje się 'na rozdrożu. Po lewej jawiło mu się dziec­ko, czyli jakby on sam, po prawej zaś — Czora, a wo­kół niej muzyka, wesele, w ogóle przyszłość. Miał ocho­tę się rozedrzeć na dwoje. I postanowił raz jeszcze roz­mówić się z Czorą, poruszyć jej kobiece serce, żeby jednak spróbowała pogodzić te dwie sprawy. Lecz Czo­ra pozostała niewzruszona. Zacisnęła oczy i Chocho zdał sobie jasno sprawę, że jeśli na przyszłość ma zamiar się ożenić, musi pożegnać się z dzieckiem. W końcu i pań­stwo mogło je wziąć na utrzymanie, chociaż pod jego niezawodną opieką losy dziecka potoczyłyby się zgoła inaczej. I właśnie w takiej chwili zwątpienia, któregoś wieczoru Chocho natknął się na jego matkę, na Ewłogi- ję. Nie widział jej od owej rozpustnej ze wszech miar nocy, a przynajmniej udawał ślepego, kiedy zdarzało mu się przechodzić obok. Ale tym razem, nie wiedzieć dlaczego, spojrzał na nią i się zdumiał. Uroda Ewłogiji gdzieś zniknęła. Tylko oczy zostały z tej grzesznicy, lecz Chochowi wydało się, że to nie oczy, a jakieś do­ły, pełne deszczówki, które błysnęły koło niego z przy- tajoną na dnie winą i nienawiścią, gotowe go pokąsać, toteż pospiesznie się oddalił. Ale gdy wrócił do domu, zrobiło mu się nagle żal Ewłogiji. Czymś ponurym

i straszliwym tchnęło od tej kobiety, tchnęło od niej jakimś obcym światem, nie znanym Chochowi, niezgo­dnym z jego pogodnym spojrzeniem na życie i na wszy­stko. Tej nocy długo zmagał się ze swoimi myślami, po­grążony w fantastycznych rozważaniach o ludzkim ro­dzie, o jego różnorodności i temu podobnych bzdurach. Co do jednego w każdym razie doszedł ze sobą do po­rozumienia — że jeśli chodzi o Ewłogiję, niezupełnie miał rację. Bo czyż to jej wina, iż posiada taką, a nie inną duszę. I czy człowiek może ponosić odpowiedzial­ność za własną duszę. Czyż jest w stanie nią pokiero­wać, w jakikolwiek sposób ją okiełznać, skoro z na­tury rzeczy jest wobec niej okruchem, zupełnym ze­rem. Długo tej nocy rozmyślał Chocho o takich rozmai­tych sprawach. I to rozważając je z przeróżnych pun­któw widzenia — z punktu widzenia męża stanu

i z punktu widzenia mrówki, i popa, i nawet popadii,

nad ranem zaś doszedł do wniosku, że musi oddać Ew- łogiji dziecko, oddać pod byle pretekstem, a choćby

i bez pretekstu, bo przecież ona je urodziła, i on, Cho- cho. nie powinien osądzać jej tak bezdusznie, odda jej dziecko, a sam się ożeni z Czorą, która według niego już go kochała, natomiast na przyszłość miał nadzieję, że będzie mu również posłuszna. Cóż robić — marzenie. Znów spotkali się w parowie, siadł koło niej bardzo po­ważny, powiedział o swojej stanowczej decyzji, podzie­lił się z nią spostrzeżeniem, że nie jest dobrze odda­wać takie dzieci do przytułku, że najlepiej powierzyć je jakiejś bezdzietnej kobiecie, żeby ją uszczęśliwić, je­mu zaś najodpowiedniejsza w tym wypadku wydaje się Ewłogija. Nie wdawał się, rzecz jasna, w szczegóły, były nieistotne dla ich miłości, specjalnie się nie rozwodził, dlaczego pomyślał o Ewłogiji, wspomniał nawet coś w tym duchu, że to niekoniecznie musi być akurat ona, ale jemu się wydaje, że będzie lepsza niż którakolwiek inna. Jeśli więc tylko się zgodzi, właśnie jej odda dzie­cko. Powiedział to wszystko uroczyście, lecz Czora nie odezwała się ani słowem, tylko oczy jakoś dziwnie jej zabłysły i Chocho pogratulował sobie w głębi duszy, że wybrał najwłaściwszą drogę. Zresztą, co ją mogła ob­chodzić Ewłogija, czy jaka inna, ją obchodził przede wszystkim on, Chocho. Wrócił do domu, zakomuniko­wał staruszkom swoją stanowczą decyzję, odczekał, aż się przeżegnają — szanował ich uczucia religijne, po czym ogłosił swe zaręczyny z Czorą, ponieważ Chocho zawsze lubił wszystko robić z pompą — kiedy coś mó­wił, to chciał, żeby się rozniosło, a lepszego raznosicie- la niż staruszki ze świecą by szukać. Nazajutrz dał Ew­łogiji znać o swoim zamiarze, dostał twierdzącą odpo­wiedź przez jedną ze staruszek, zaprosił na świadków osoby znające się na rzeczy, żeby wszystko było czarno na białym, złożyli odręczne podpisy i dziecko powędro­wało ulicą w kierunku chaty bezdzietnej Ewłogiji. Że­by Chocha też dobrze wspominano. Tego samego dnia ogłosił datę ślubu z Czorą, nakupił wszystkiego, co po­trzeba na taką uroczystość, nazajutrz zaś o świcie prze­dmieście aż zatrzęsło się na wieść, że narzeczona zni-

knęła i Chocho stał się publicznym pośmiewiskiem, i to prawdopodobnie wpędziło go w chorobę.

Ewłogija dowiedziała się o chorobie Chocha bodaj ostatnia, tak była pochłonięta dzieckiem. Puściła mimo uszu tę plotkę. Przecież taki frajer jak on śmiałby się z choroby, a tym bardziej z jakiejś tam Czory, szma­ty, którą Ewłogija brzydziłaby się wytrzeć nawet po­dłogę. Lecz plotka uparcie się powtarzała i chcąc nie chcąc Ewłogija nadstawiła ucha. W gruncie rzeczy — ńic szczególnego — podtrzymywano wersję, że po zni­knięciu Czory Chocho przez dłuższy czas przeczesywał wszystkie burdele, aż wreszcie ją znalazł i przypomniał

0 danym słowie, a ona roześmiała mu się ponoć pros­to w nos i posłała do diabła, co Ewłogija mogła so­bie łatwo wyobrazić. Po tym incydencie Chocho ja­koby się spił na umór, trafił na jakieś inne pomiotło

1 tamta zafundowała mu tę choróbkę. Inna wersja mó­wiła, że Chocho w ogóle Czory nie szukał, a po prostu rozchorował się z powodu tego oszukaństwa i drwin, których mu nie szczędzono na każdym kroku. Trzecia wersja wreszcie głosiła, że choróbkę zafundowała mu sama Czora, w co Ewłogija bardzo wątpiła, bo Czora nie miała jej gdzie zafasować, ale czy to wiadomo — szkaradne choroby chodzą po takich szkaradach jak ona. I niespodziewanie Ewłogija poczuła się za Chocha odpowiedzialna, w końcu to ona wepchnęła go w te bru­dne łapy. Ale wkrótce znów pochłonęło ją co innego. Nie posiadała się ze szczęścia z powodu dziecka, które swojego czasu wydała na świat, potem się go wyrzekła, a na koniec kosztem nadludzkich wysiłków i podstę­pów odzyskała. Zbyt słonecznie było wokół Ewłogiji, by chciała o kimkolwiek pamiętać, od dawna nienawi­dziła wspomnień, pragnęła być żywa, a prawdziwe ży­cie nie lubi się oglądać wstecz. Utrzymywała się z ro­bótek na drutach, znów uciułała trochę grosza, najęła majstrów, przystroiła dom i zaczęła się trząść nad dzie­ckiem. Uczucia macierzyńskie doprowadzały ją do o- błędu. Gotowała mu nawet wodę do picia, drobiła je-

PgV&. ** * i % £«

itfMl

J-łl fwariiij

i -• - I-i IS 6 3 5W\'_. ..

l? ijj < |l>t 3} 4 Hi * •* ^iAii y a s jjnm

LjLpjH jS«*

W* f %- T k

ozenie, płakała razem z nim. Pod koniec listopada je­dnak na przedmieściu rozszalała się grypa i dzieciak się rozchorował. Przywiądł jakby zwarzony złym wia­trem. skulił się, a skóra wyschła na nim jak perga­min. Próżno Ewłogija biegała od domu do domu, by szukać dla niego leku. Próżno ubłagiwała staruszki, by parzyły mu wywary i odczyniały uroki. Dziecko mar­niało z każdym dniem, aż pewnej nocy Ewłogija zna­lazła je pod kołderką martwe. Wyschło jak łza, wy­parowało na jej oczach. Wszystkie żebra można mu by­ło policzyć. Pochowała je nie opodal ruin cerkwi, na tym samym miejscu, gdzie niegdyś przesiadywała, gdzie rozmawiała z niebem, a ono przeklęte ukryło przed nią tę straszliwą prawdę. Poranek był obrzydliwy, spowity mgłą, podziobany przez gawrony. Ziemia drżała z zi­mna. Serce Ewłogiji było martwe, tak martwe, że gdy dziecko zniknęło pod ziemią, jej serce nawet nie drgnę­ło, zupełnie jakby to je samo spuszczano między ro­baki. A wracając, zamiast pójść do siebie, skręciła do chaty Chocha. Wiatry już dawno wyszczerbiły okala­jący ją płot, ściany słaniały się jak po przebytej ospde, po szybach spływały krople ociekające błotem. Zastała go w łóżku, mokrego od potu, odczłowieczonego gorą­czką, i długo patrzyła na niego w świetle dogorywają­cego dnia. Przypominał upiora, niesamowitego i wy­chudłego, który wyłonił się spod ziemi. Tydzień później przeprowadziła się do niego.

I te dwie, tak samotne i obce sobie wzajem dusze za­mieszkały razem...

ELEGIA DLA PTAKÓW

Nad polem zapada wieczór. Cienie akacji płowieją przy torach. Zrywa się wiatr, szeleszczą liście. Wkrót­ce wiatr cichnie i od końca do końca ściele się cisza. Jest wczesna jesień. Naokoło żywego ducha. Tylko gdzieś tam, na dnie tej nieprawdopodobnej pustki, trze­poce skrzydlate światełko. To chata Stefa. Wokół mej rozłożył się cmentarz — wieża ciosanych kamieni i koś­ci, wśród których niekiedy buchają płomienie, stra­sząc ludzi i utwierdzając ich w przesądach. Na progu chaty siedzi Stefo, strażnik tej wieży... Między sumia­stymi wąsami fajeczka, na kolanach strzelba, na dnie oczu łagodny uśmiech. Kto i kiedy go powołał na to sta­nowisko, pozostanie dla żywych tajemnicą, kiedy go z tego stanowiska odwoła — także. Wiadomo tylko, że Stefo i jego chata są starsi niż te groby. I jeszcze coś

że Stefo lubi gwarzyć z tymi grobami, dlatego też wszyscy uważają go za trochę pomylonego... Jest noc. Ciemno. Tak ciemno, że Stefo widzi bielejące groby jak na dłoni. Wie, co jest na nich napisane, wie, co w sobie kryją. Może opowiedzieć życie każdego z nich. Jego pamięć to księga. Jeśliby ją rozwinąć, opasałaby całą ziemię. I w każdym zdaniu tej księgi zawarte jest jedno ludzkie życie, jedno cierpienie. Łudzą się ci, któ­rzy sądzą, że zajmą tam więcej miejsca, łudzą się, jak tylko żywi umieją się łudzić. Lecz Stefo się nie łudzi, bo groby ma przed oczami. I co wieczór siedzi na przyz­bie, pyka z fajeczki i kartkuje powoli tę dziwną księ­gę, by zająć czymś swoją myśl i łatwiej zasnąć... Dziś wieczór przyszła kolej na ród Hadżiego Pero. Ich gro-

bv leżą najwyżej i są najznamienitsze, toteż Stefo wa­ha się, od którego z nich zacząć, od najstarszego, czy od najmłodszego, głowi się, z której strony rozpocząć swoją gawędę, chociaż i tak na jedno wyjdzie... I po­stanawia zacząć od najstarszego, a potem już po kolei...

Jest ciemno. Jesień. Stefo znów nabija swoją fajecz­kę, ściska strzelbę między kolanami i pogrąża się w zadumie. Hadżi Pero był najstarszym mieszkańcem przedmieścia, pierwszym, Stefo zaś jest ostatnim, jeśli można się tak wyrazić. W owych czasach Stefo włó­czy! się z wędrownym cyrkiem, a Hadżi Pero wznosił swój pałac przy torach — z bezlikiem okien i drzwi, które jako pierwsze witały słońce i jako ostatnie je żegnały... I właśnie wtedy spotkali się z Hadżim Pero, zupełnym przypadkiem się zeszli. Hadżi Pero był czło­wiekiem surowym, porywczym, a w tamtych czasach to się ceniło. Mocną miał pięść, bezlitosną, jednym u- derzeniem powalał konia, a na odpuście, na którym do­bijali targu ze Stefem, był dokumentnie pijany, ale rozum miał trzeźwy, jak zawsze. — Ja jestem pierw­szym człowiekiem na przedmieściu — powiedział mu wtedy Hadżi Pero, mierząc go ciężkim spojrzeniem. —

I poczynając ode mnie przedmieście zaczęło się rozra­stać, ale wiesz, co mi przychodzi do głowy? Brak nam tu człowieka, który pochowałby nas jak się należy i za­dbał o nasze dusze, żeby im na niczym nie zbywało... Dziwnie brzmiały te słowa, wypowiedziane przez je­dnego osobliwego człowieka, jakim był Hadżi Pero, a skierowane do innego osobliwego człowieka, jakim był w tamtych czasach Stefo, toteż dogadali się w lot i Ste­fo postawił sobie dom przy cmentarzu. Pobudował go z cegieł. Sam Hadżi Pero mu pomógł. Najął majstrów, a i trochę grosza zborgował, żeby Stefo mógł kupić wszystko, co trzeba, i od razu się zabrać do roboty. Bo też to robota! Ziemia w tych stronach kamienista, trze­ba dobrze się znać na rzeczy. A Stefo kopał groby su­miennie, toteż nie odstępował go korowód jęczących staruszek — jedna chciała leżeć w głębszym, inna w szerszym. Wówczas cmentarz był jeszcze nowiutki, nie

więcej tniż furgon ludzi na nim leżał, kilkunastu starców prosto ze wsi, po których nikt nie płakał. Lecz 1 cza­sem cmentarz się rozrósł, wypełnił całą łąkę przed do­mem Stefa, a wkrótce rozprzestrzenił się i na rozległą połać wzdłuż torów. A nad całością po dziś dzień gó­ruje grób Hadżiego Pero...

Jest ciemno. Jesień. Stefo zapala w garści swoją fa­jeczkę. Duma. Po czym postanawia trochę rozprosto­wać kości, zarzuca karabin na ramię i niespiesznym krokiem przemierza cmentarz od końca do końca. I znów wraca myślą do Hadżiego Pero...

Silnym człowiekiem był Hadżi Pero. I z pewnością dożyłby ładnego wieku, gdyby nie ta jego słabość do bab. Własna synowa wpędziła go do grobu, Ewłogija

Stefo dobrze wszystko pamięta. Rzadkiej piękności była to kobieta. Stefo widział ją, kiedy odprowadzano Hadżiego Pero w jego ostatniej drodze. Widział, jak stoi nad mogiłą i chłodno mu się przygląda. Dzień był jas­ny. Trawa dopiero oo wytrysnęła, zalewając wszystko wokoło. Wśród akacjowych gałęzi świergotały wróble. Stefo wykopał grób głęboki i przestronny, jaki się na­leżał Hadżiemu Pero. I kto żyw płakał, jak to zwykle przy takich okazjach, oprócz jednej Ewłogiji, która w niewyjaśniony sposób przyczyniła się do tej śmierci. Na stare lata stracił dla niej rozum. Zgłupiał z krete­sem. Własnego syna był gotów zniszczyć, byle tylko ją mieć. Lecz zamiast syna zniszczył swoją żonę, która nakryła ich któregoś razu z Ewłogiją. Nie zniosła tej hańby, biedaczka, zrozpaczona utopiła się w bagnisku. A potem z żalu za nią odszedł i Hadżi Pero, odszedł, bo z nią przeżył całe życie, a Ewłogija to tylko sen star­czej wyobraźni, płomień, jak te, co teraz wybuchają na cmentarzu. Bezpłodna była Ewłogija, rozeszła się z synem Hadżiego Pero, przygarnęła cudzego dziecia­ka, ale jej pomarł — niech mu ziemia lekką będzie. A potem zeszła się z Chochem, którego Stefo osobiście bardzo lubił. Chocho często kręcił się koło cmentarza,

r

ziół jakowychś szukał, to i pogawędzili sobie nieraz ze Śtefem. Jego grób jest tam, w dołku, i trochę na ubo­czu. bo i on sam lubił się trzymać z dala od ludzi, ale tak w ogóle dobra była z niego dusza. Ni stąd, ni zo­wąd rozchorował się chłop, czy to z urażonej dumy, czy z fałszywej miłości, jeden Pan Bóg raczy wiedzieć, i Ewłogija pielęgnowała go w chorobie, aż ludziska się nadziwić nia mogli. Gadali, że gdy Chocho oddawał du­szę Bogu, piękna Ewłogija klęczała u wezgłowia i mo­dliła się o jego uzdrowienie. A potem własną ręką za­mknęła mu oczy, wykąpała go, ubrała i przez dwa dni czuwała u jego wezgłowia... Dziwne rzeczy dzieją się na tym świecie. Kiedy go odprowadziła na cmentarz, * zażyczyła sobie leżeć obok niego, i nawet miejsce sobie wybrała, i zadatek dała Stefowi. A teraz jej grób koło | grobu Hadżiego Pero, ni mniej, ni więcej. Zaszły wte­dy pewne okoliczności... Piękna Ewłogija umarła śmier­cią naturalną, leoz na przedmieściu pojawił się jej by- ły małżonek, syn Hadżiego Pero, i to on zarządził te zmiany. Postarzał się, przetracił cały majątek, wycho­wał dzieci z dala od tego miejsca, o czym dowiedziano się później, lecz rana, którą mu zadała swojego czasu Ewłogija, na nowo go tu sprowadziła. Taka to już była kobieta — nie sposób zajwmnieć zła, jakie wyrządziła.

A więc, najnieoczekiwaniej pojawił się syn Hadżiego Pero i prosto do Ewłogiji... Dzień był ciepły, wiosenny...

Piękna Ewłogija odeszła z tego świata poprzedniego ran­ka — wystrojona jak na wesele spoczywała na łóżku.

Jej usta błyszczały niczym złoty pieniążek... Syn Ha­dżiego Pero wszedł do izby, padł koło niej na kolana...

A każdy, kto umiał patrzeć, widział, że to człowiek skończony, który przybył tu, by znaleźć śmierć u bo­ku pięknej Ewłogiji. Wszyscy zdążyli już o nim zapo­mnieć, lecz gdy zobaczyli go w tym stanie, zadrżeli i zapamiętali na długo. Starzy mawiali — człowieka poznać po tym, jak umiera... Syn Hadżiego Pero zrobił to po męsku. Podciął sobie żyły w stodole ojca, krwią zmywając grzech jego lubieżności i swojego mazgaj- •stwa wobec tej szalonej i płomiennej kobiety, która na łożu śmierci wyglądała na świętą... Oto jak było. A po­tem ich oboje pogrzebano koło siebie, u boku starego

Hadżiego Pero i w. ten sposób na zawsze przysypano popiołem tę historię... Ale z niej i tak zostały już tylko okruchy...

Kwatera Hadżiego Pero... Najznamienitsza kwatera na przedmieściu... Teraz zarosła trawą i Stefo ciągle sobie obiecuje, że ją oczyści i ciągle odkłada to na póź­niej. Stary już jest, sam już w wieku Hadżiego Pero, jeśli nie starszy. Znużyło go to wieczne łażenie w kół­ko, jeśli nie liczyć takich rundek jak ta teraz, żeby rozprostować kości i odegnać sen... Jest wczesna je­sień. Trawa cichnie mu pod stopami. Wkrótce jego spa­cer dobiegnie końca. Wtedy Stefo znów siądzie na swo­im miejscu, nabije fajeczkę, położy strzelbę na kola­nach i znów się zaduma...

Naprzeciw kwatery Hadżiego Pero znajduje się kwa­tera mecenasa Nuchowa. Wygląda bardziej z miejska, bo nad nią unoszą się dwa aniołki, łakie jakie rysuje się na obrazkach. To najładniejsza rzecz na cmentarzu i Stefo bardzo te aniołki lubi. Zwłaszcza o zachodzie słońca, gdy ozłocone promieniami jakby przefruwają z pomnika na pomnik. Wyrzeźbił je mąż Katiny, ka­mieniarz. Na specjalne zamówienie mecenasa Nuchowa je wyrzeźbił, po śmierci żony mecenasa, madame Sini- gerskiej. To była najbardziej mroczna śmierć na przed­mieściu, tak mroczna, że tylko mecenas Nuchow byłby w stanie ją wyświetlić, czego jednak nie zrobił. Swo­jego czasu Nuchow rozszedł się z żoną, bo zdradziła go z jakimś tam Peszem, znienawidził wtedy madame Si- nigerską, a jakby nie dość było tego, odsunął się i od swojej pracy, przedmieście zaś zamartwiało się, że utra­ciło adwokata, ponieważ wówczas wszyscy procesowali się ze wszystkimi o byle co. Nie do wiary, że taka, trzeba to sobie otwarcie powiedzieć, mało rozgarnięta osoba, jak madame Sinigerska potrafiła zrujnować ży­cie tak wybitnego człowieka jak mecenas Nuchow, któ­ry mógłby zapędzić w kozi róg choćby i samego diabła. Ale ich sprawa była mocno zagmatwana. Opowiadano,

że z powodu swojej madame Sinigerskiej, Nuchow do­prowadzi! się do takiej desperacji, że chciał się trtić, lecz na szczęście tuż przedtem zmorzył go sen, madame Sinigerska zaś weszła do jego pokoju, zrozumiała rzecz po kobiecemu i zamiast niego wypiła truciznę... Po tym jej głupim geście mecenas Nuchow jakby się odrodził. Znów zaczął bywać wśród ludzi, swój wielki dom za­mienił nieomal w zajazd i rozwinął bujną działalność, która unieśmiertelniła jego imię na co najmniej dwa­dzieścia lat, jeśli nie więcej. A dla madame Sinigerskiej i dla siebie zamówił u kamieniarza właśnie te aniołki, które teraz trzepotały Stefowi przed oczami. Kamieniarz był spokojnym poczciwcem, wiernym kompanem kie­liszka. Krył w sercu stary ból po swojej żonie Katinie, którą pewnego ranka znaleziono zamarzniętą i półna­gą w pobliżu budki dróżnika przy torach. I według Ste­fa ten swój ból przelał kamieniarz w owe dwa aniołki. Rzeźbił je blisko rok, na oczach Stefa je rzeźbił. Pił i rzeźbił, a teraz jeden z tych aniołków jest obrazem Katiny, bijąca od niego skryta tęsknota sprawia, że du­sza w człowieku omdlewa. Kiedy aniołki były już go­towe, mecenas Nuchow osobiście przyjechał je obej­rzeć i odpowiednio wynagrodzić kamieniarza. Zajechał automobilem, wysiadł ciężko i długo wpatrywał się w aniołka z obrazem Katiny, jakby ta kobieca tęsknota i jemu była znajoma. Kamieniarz spuścił głowę i mil­czał. Mecenas Nuchow także się nie odzywał dłuższą chwilę, po czym wyciągnął z kieszeni portfel, lecz ka­mieniarz nie chciał przyjąć ani grosza. Duszę swoją zamknął w tym kamieniu, a na ludzką duszę nie ma ceny, co bez trudu zrozumiał tak mądry człowiek jak mecenas Nuchow, którego jakiś czas potem pochowano z wielkimi honorami, według izasług. Pod koniec życia Nuchow bardzo zżył się z przedmieściem, świadczył wszystkim bezpłatne usługi i chociaż niektórzy się z niego podśmiewali, stał się legendą. Bo ludzie za­chowują w pamięci jedynie szlachetne charaktery. I choć teraz mecenas Nuchow ma swój grób, faktycznie po­został jakby bez grobu. Żyje w ludzkich opowieściach, a czyż można chcieć więcej...

Nad polem buszuje wiatr, szeleści wokół Stefa. A on znowu wstaje, wchodzi do domu, wynosi stamtąd szu­bę, otula się nią i znowu przysiada na progu. Nie ma ochoty sam siedzieć w izbie. Jakoś mu tam pusto, a i przywykł już tak na powietrzu, wśród grobów. Le­piej mu się z nimi gwarzy. Lecz wiatr staje się coraz bardziej natarczywy, gramoli się po gałęziach akacji. Stefo odwraca się więc do niego tyłem, zapala w garś­ci swoją fajeczkę i, nie wiedzieć dlaczego, pogrąża się w zadumie nad grobem Szyjaka, znajdującym się tuż obok kwatery Nuchowa...-

Dziwna rzecz... Niby Szyjak był człowiekiem zwy­czajnym, jak wszyscy inni, a jednakowoż i on stał się czymś w rodzaju legendy. Powszechnie było wiadomo, że się zastrzelił z dwururki po tamtej stronie bagniska i to w nie wyjaśnionych okolicznościach, ale o tym nikt nie chciał pamiętać. Szyjaka zachowano w pamięci ja­ko wspaniałego gawędziarza, który mógł iść w za­wody choćby i z samym mecenasem Nuchowem. Lecz zapamiętano go także dzięki jego umiłowaniu przyrody, a już zwłaszcza tego bagniska, które teraz przemienio­ne w rezerwat okazało się główną atrakcją okolicy. Na­zywają go dziś rezerwatem Szyjaka, dyrektorem rezer­watu zaś został Szyjakowy wnuk, młody człowiek ze skórzaną torbą na ramieniu i w butach z cholewami. Często zachodzi tu do Stefa, bo do rezerwatu stąd dwa kroki, i pokpiwa sobie z niego. Ale Stefo zna się na żar­tach, a i te jego żarty są jak starego Szyjaka — mięk­kie i delikatne, aż dziw bierze, że dwaj ludzie mogą być do siebie podobni jak dwie krople wody, nawet w wymowie. Wygląda jednak na to, że częściej wnuk wdaje się w dziadka, bo Szyjakowy syn w niczym, ale to w niazym ojca nie przypominał. Swojego czasu był szoferakiem, woził towar do miejscowego sklepiku, lecz po śmierci ojca nagle się rozpił, zaczęło go coś drążyć od środka, potem rzucił żonę, czyli Szyjakową synową, zapadł się pod ziemię i nikt o nim dziś nie pamięta. A na przykład Szyjakową synową pamiętają. Okazała się dzielną kobietą. Odchowała chłopaka na schwał, wy-

kierowała go nawet na dyrektora rezerwatu. Teraz ba­gienne trzciny śpiewają na wietrze, a wśród nich bro­dzą najrozmaitsze ptaszki i raz po raz odzywają się ludzkim głosem — szi-szi-szi-szijak, szi-szi-szi-szijak... Dziwne dziwy. Szyjak tu sobie leży, a one tam woła­ją jego imię. Znakiem tego, Szyjakowa dusza musi być tam, w bagnisku, w coś skrzydlatego musiała się prze­rodzić ta jego dusza, tak jak przerodziła się w pszczołę dusza starej Ikoniji. Ta historia z pszczołą to też jakby legenda, zmyślenie jednym słowem, bo i samo życie podług Stefa jest zmyśleniem. I to najdziwniejszym zmyśleniem pod słońcem, bez którego ludzki żywot fun­ta kłaków nie byłby wart... Grób Ikoniji przycupnął na uboczu i na pierwszy rzut oka wygląda na zaniedbany, ale osobliwa rzecz — na wiosnę zawsze tam aż gęsto od kwiatów i pszczół. Całymi rojami zlatują się lekko- skrzydłe, jakby oddając hołd, zbierają pyłek z grobu i odlatują. Jeśli zaś chodzi o zmyślenie, to Stefo mógł­by przekonać każdego niedowiarka, bo na tym jego cmentarzu, który rozpełzł się we wszystkie strony jest i jeden zmyślony grób, bez nieboszczyka. To grób Kę­sa. Kesa, którego porwała rzeka, powlokła z sobą w nieznane i sama go pogrzebała, lecz dzięki temu masa ludzi z przedmieścia podostawała kawalerki, a nawet i mieszkania, zatroszczono się także i o rzekę, oczysz­czono ją z brudów, bo przepływała przez bagnisko, za­mienione przecież w rezerwat, jakże więc inaczej. I wtedy, w dowód szczególnego szacunku dla starego Kesa, ludziska wystawili mu grób, w którym pochowali jego kamasze. Samą rzekę zaś przechrzcdli na Kęsowy Wąwóz, o czym Kęsowi nawet się nie śniło, lecz na co w pełni zasłużył swoim długim, niełatwym życiem...

Ech, życie... Mroczne życie... Stefo ocknął się. Szuba już dawno zsunęła mu się z ramion, wiatr omiótł wszy­stko wokoło. Spik go bierze, a i jego myśli zaczynają się rwać, jak to u starego człowieka — to uciekną do tyłu, w ciemność, to wyrwą się do przodu, ku światłu. Lecz Stefo nie poddaje się senności. Znów narzuca szu­bę i postanawia do późna przesiedzieć na dworze. Po­

tem przychodzi mu do głowy, że najlepszym sposobem na odegnanie snu będzie ponowny spacer po cmenta­rzu. Więc znów wstaje i znów rusza przed siebie — ci­cho i niepostrzeżenie jak cień. Punktem orientacyjnym jest dla niego grób Megleny. Przy grobie Megleny sen­ność zazwyczaj pierzcha i Stefo może już sobie dumać całymi godzinami...

Ten grób stał się sławny dopiero po jej śmierci. Przez długi czas było o Meglenie całkiem cicho. Aż pewnego dnia przy grobie pojawił się młody mężczyzna. Dziwne piętno nosił ten człowiek na twarzy, jakby wojnę prze­żył albo i światową katastrofę. I zaczął pielęgnować mo­giłę, aż się nagle przeobraziła. Widać, Meglena była je­go matką, bo wystawił jej wspaniały pomnik, Stefo zna się na tym, z czarnego marmuru go wystawił, a na nim wypisał imię i daty, które wytyczały jej życie. Bez wątpienia ten grób stał się najpiękniejszy ze wszy­stkich, toteż Stefo zainteresował się młodym człowie­kiem. Ma się rozumieć, zasięgnął języka u staruszek, które stale miały do niego jakąś sprawę. Jedna z nich przypomniała sobie. Faktycznie był rodzonym synem Megleny, ale już dawno odszedł z przedmieścia i dla­tego nie pozostawił po sobie imienia, tylko głupie prze­zwisko — Kondor, które w żaden sposób nie pasowa­ło do jego zachowania, ani do wyglądu. Przychodził na grób dzień w dzień, wystawał nad nim godzinami i roz­myślał. Tam też chyba się poznali | wnuczką Spaseny, która często tu zaglądała. Wnuczka Spaseny wyrosła na piękną pannę — wiotką i wysoką, a charakter o- dziedziczyła wypisz, wymaluj po babce, twardy jak krzemień. A i spojrzenie miała takie samo — niebies­kie i chłodne niczym sztylet, ale nie przychodziła na grób Spaseny — nie było go tu, odwiedzała inny, na którym pyszniła się pięcioramienna gwiazda, wyróżnia­jąc go spośród wszystkich pozostałych. To grób jej przy­branego ojca, milicjanta, który przed laty adoptował ją i wychował, a potem zginął bohaterską śmiercią, go­dną munduru, jaki nosił, podczas wypełniania obowią­

zków służbowych. Stefo z jednej strony bał się tego milicjanta, lecz z drugiej — miał dla niego wiele sym­patii. Znał się chłop na swoim fachu. Każde przestę­pstwo umiał rozwikłać, chwytając złoczyńcę, nim się zdążył obejrzeć. Jego ostatnie śledztwo dotyczyło wła­mania w biały dzień z podwójnym zabójstwem. Mili­cjant bardzo sprytnie wytropił przestępców, lecz w de­cydującej chwili jeden z nich wystrzelał w niego peł­ny magazynek, po czym ma się rozumieć został schwy­tany. Na ten pogrzeb przyszło całe przedmieście. Już z nowych bloków, bo stare domy dawno starto z po­wierzchni ziemi. Takiego udanego milicjanta mieli po raz pierwszy. Nad jego grobem przemawiali niemal wszyscy, lecz najlepiej o jego zasługach wyraził się by­ły dzielnicowy — człowiek masywny, reprezentacyjny, do którego miano zaufanie. Długo nie mogli ludzie od­żałować młodego milicjanta, którego sprężysty krok na wszystkich działał uspokajająco, lecz najdłużej płakała po nim wnuczka Spaseny. Płakała po nim jak po ro­dzonym ojcu. Co drugi dzień przychodziła na jego grób, siadała na ławeczce i patrzyła gdzieś w dał, ku torom kolejowym. Aż któregoś dnia Stefo zauważył, że pod­szedł do niej jedyny syn Megleny, ten którego prze­zwano niegdyś Kondorem, po czym razem wyszli z cmentarza. A potem już razem zaczęli przychodzić i razem odchodzić. I tak trwało, dopóki pewnego dnia nie zniknęli na zawsze pośród wielkiego miasta, które lśni tam, na horyzoncie, rzucając na cmentarz swoje samotne blaski...

Wielkie miasto... Stefo od wieków tam nie zaglądał jeszcze od czasów swojej odczłowieczonej młodości, któ­rą czas zatarł w jego pamięci z niebywałym mozołem, a przynajmniej uczynił ją możliwą do zniesienia dla ta­kiego człowieka jak on... Najlepiej się czuł Stefo na cmentarzu. Tutaj upłynęło całe jego świadome życie — wśród żywych, którzy odprowadzają zmarłych, i wśród zmarłych, którzy polegują tu niczym ptaki, uważnie przypatrując się żywym... Przez cały ten czas ani po­

isz

myślał o ożenku, a i nie było takiej potrzeby. Siedzi sobie tutaj, pyka z fajeczki i rozmyśla — tego wieczo­ru o jednych, drugiego — o innych...

Jest noc, jesień... Fajeczka Stefa już dawno zgasła. Wiatr ucichł. Czas spać. On zaś nadal wędruje niczym nieznany Ahaswer, myśli...

A przed nim ścielą się groby — jasne ślady tego ży­cia i... następnego.

»A i ■•i®# H|

, 9 «T4 tli WiSif * »«

«i. •+%*' U* ,!* y f f5*

*&f92 f fPtltilJ?

IL

-i

>MF*W

4PO#>lS

Sugf»’',/


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
DOMEK DLA PTAKÓW
Budka legowa dla ptakow
Karmnik dla ptaków
budka dla ptaków (2)
BUDKA DLA PTAKÓW
Budki lęgowe dla Ptaków
Encyklopedia budek dla ptaków ang
73 Nw 02 Domki dla ptakow
Proces technologiczny budki dla ptaków
Badź życzliwy dla ptaków, prezentacje, ptaki
Karmnik dla ptaków
Budka dla ptakow, Przedszkole, Dla dzieci, Zima, Zabawy plastyczne, dekoracje
Konspekt budka dla ptaków
Karmnik dla ptaków, Harcerstwo, Majsterka
Konspekt karmnik dla ptaków
Proces technologiczny budki dla ptaków
Miller Arthur ELEGIA DLA JEDNEJ PANI
Obszary ważne dla ptaków w okresie gniazdowania oraz migracji na terenie województwa wielkopolskiego
Domek dla ptakow

więcej podobnych podstron