Jonathan Wylie Słudzy Arki 01 Pierwszy Nazwany

Jonathan Wylie




Słudzy Arki - tom pierwszy



Pierwszy Nienazwany





Przełożył JACEK KOZERSKI



















Wydawnictwo: Amber 1992


GTW




















Julii, Markowi

Kociej tkaczce opowieści — za natchnienie

Patrykowi — za wiarę

i Vince'owi — nawet, jeśli już nie jest w mojej drużynie



































Z morza niebezpieczeństwo.

Z morza bezpieczeństwo.

Z części całość.

Z całości moc.

Spadkobierca Arkona, pierwszy nazwany i ostatni,

Musi zawładnąć swym czasem, inaczej czas zaśnie.

Ostrze Arkona zgromadzi moc zewsząd,

Aby być gotowe u końca wędrówki.

Kiedy zemsta krzyczy nieludzkim głosem,

Żelazny ogień rozsiewa światło na berle Arkona.

Dwoje, którzy są jednym, osądzą.

Jeden, który będzie panował, walczyć musi sam.

Kiedy piękność przekwita, a czas budzi się,

Wówczas los rozstrzyga, a bitwa zamiera.

















Prolog




Ciemność nadciągnęła jeszcze przed sztormową nocą. Na długo, zanim miało pogrążyć się w zachodnim oceanie, słońce zniknęło za wypiętrzającą się ścianą purpurowych chmur.

Niebo czarodziejów” — mruczeli wyspiarze ryglując okiennice, chociaż nikt z wówczas żyjących nie był tak stary, żeby pamiętać wojny czarodziejów, które rozdarły niebiosa i zmieniły oblicze lądów. Z pewnością teraz, po tylu latach pokoju, moce magii zwrócone były ku bardziej wdzięcznym celom lub być może, jak niektórzy powiadali, nie było już prawdziwej magii, siły czarodziejów uległy zanikowi w wygodzie i dostatku, zredukowane teraz do zwykłych jarmarcznych sztuczek.

A jednak wiele dziwnych historii opowiedziano tej nocy: o delfinie, który wskoczył do małej łodzi i nie dał się z niej zepchnąć, dopóki nie znalazła się na względnie bezpiecznych wodach Zatoki Szarej Skały; o stadzie wielorybów, które same wpłynęły na plażę niedaleko Morskiego Uskoku, zaopatrując tamtejszych mieszkańców w taką ilość mięsa i tranu, że tamci nie wiedzieli, co z tym zrobić; o świetlistym wężu morskim widzianym w cieśninie Tirek; o orle gnieżdżącym się w wieżach Zamku Gwiaździstego Wzgórza, który niósł w dziobie dwa nietknięte wróble; o żabach spadających z nieba na Healdzie; i wiele innych. Być może historie te zrodziły się po prostu, przy niezliczonych kominkach tawern, lecz nawet najbardziej stateczni mieszczanie Przyznawali, że ta noc b y ł a szalona.

Sztorm zamarł sam z siebie o świcie. Słońce wstało lśniące i pogodne i ośmieliło ludzi, by opuścili swe schronienia.

W osamotnionej chacie rybak Avram i jego żona Kara leżeli z maleńkim synkiem i nie mogli zmrużyć oka z niepokoju, gdy deszcz dudnił o dach. Wiatr tłukł gałęziami o ściany chaty i niemal wyrywał z korzeniami rośliny w ogródku, a grzmot przetaczał się wkoło, jak gdyby to sama ziemia była rozrywana na kawałki. Zadziwiające, lecz chata opierała się wściekłym atakom żywiołów, wychodząc z tego niemal bez szkody. Avram obawiał się, że wiatr może zerwać całą strzechę, ale jak dotąd nie zauważył nawet najmniejszego przecieku.

Na zewnątrz jednak sprawy miały się zupełnie inaczej. Drzewa zostały wyrwane z korzeniami; zwały ziemi osuwającej się ze wzgórz zmieniły kształt brzegu i dopełniły obrazu zniszczenia ogrodu.

Przepełniony strachem Avram zszedł ku morzu. Łódź stanowiła jego jedyne bogactwo i środek utrzymania i chociaż wciągnął ją daleko poza linię przypływu, to przecież sztorm nie uznawał takich granic. Kiedy znalazł się na plaży, nie posiadał się z radości, ujrzawszy „Sknę” spoczywającą na piasku i najwyraźniej nie uszkodzoną. Czując ogromną ulgę pobiegł po wygładzonych falami kamieniach i wstrzymując oddech obejrzał łódź. Ciśnięte falą kamyki porysowały farbę pokrywającą kadłub, lecz poza tym nic się nie stało. Wodę wraz z wodorostami można było łatwo wyczerpać i Avram roześmiał się nawet głośno, kiedy zauważył, że łódź stała się pułapką dla ogromnego kraba, z którego można będzie przyrządzić smakowity posiłek i zupę na nadchodzące dni.

Złapał i zabił kraba, a potem włożył go do wiadra i zajął się przywracaniem „Skny” do zwykłego stanu.

Trzy godziny później żołądek zwrócił jego myśli ku jedzeniu i Avram, podniósłszy wiadro, ruszył w stronę domu, podążając głębokimi śladami, które pozostawił biegnąc do łodzi. Jego oczy uchwyciły jakiś błysk światła i w tym momencie poczuł, że dobry nastrój gdzieś się ulatnia. Kiedy szedł dalej, zauważył pomiędzy dwoma śladami swoich własnych stóp, tak blisko jednego z nich, że z pewnością musiał się o nią przedtem potknąć, biegnąc w pośpiechu do łodzi, dziwną i pięknie zdobioną szkatułkę. Natychmiast wizje bogactwa wypełniły umysł Avrama. Złoto piratów? Szlacheckie klejnoty? Taka bogata skrzynka z lakierowanego drewna, wykładanego i okutego mosiądzem, musi z pewnością zawierać nieprzebrane skarby — a co przepadło w morzu, staje się własnością tego, kto to znajdzie. Na klęczkach spróbował otworzyć zamek, ale oczywiście był zamknięty na klucz.

Zapomniawszy o łodzi, sztormie i krabie, podniósł skrzynkę, która była uspokajająco ciężka, i pospieszył do chaty, gdzie obserwowany szeroko otwartymi oczami Kary, złożył swoje brzemię na stole i za pomocą młotka i dłuta wyrwał zamek. Wewnątrz znajdowało się kilka warstw bogato zdobionego materiału, które Avram skwapliwie ściągnął.

Pod nimi leżało nagie niemowlę — dziewczynka.

Kara wstrzymała oddech, a Avram poczuł nagłe przenikające go zimno.

Więc jednak nie będzie bogaty i będzie musiał pogrzebać dziecko, tym razem na lądzie.

Porusza się — wyszeptała Kara.

Nie wierzę w to — pomyślał Avram. — Ale to prawda.” — Maleńka pierś unosiła się i opadała, palce zginały się i prostowały. — „Żyje?”

Instynkt macierzyński Kary wziął górę.

Biedactwo — szepnęła, dotykając czółka niemowlęcia. Było ciepłe. Wyjęła małą ze skrzynki i zakołysała w ramionach. — Mam nadzieję, że wystarczy mi mleka dla obojga.

Avram przetrząsnął skrzynkę poszukując czegoś, co mogłoby wyjaśnić tak niezwykły sposób podróżowania dziecka — albo pieniędzy, które zapewniłyby przyszłość sierocie, lecz prócz becika nie było tam nic. Zbyt oszołomiony, by się odezwać czy nawet myśleć, wpatrywał się w żonę, która pochylona przyglądała się maleństwu.

Nagle jej oczy rozszerzyły się ze zdziwienia, a potem strachu, aby zaraz spochmurnieć przybierając wyraz jakiegoś nienaturalnego spokoju.

Co za piękne fiołkowe oczy — stwierdziła. — Patrz, Avram.

Avram nie chciał patrzeć. Bał się. Znowu ogarnął go chłód, silniejszy niż kiedykolwiek przedtem. „Odmieniec — pomyślał. — Nie chcę mieć z tym nic wspólnego”. I cichym głosem powiedział:

Zabij to paskudztwo, zanim nie będzie za późno.

Wyrwawszy dziecko zaskoczonej Karze, która bezskutecznie zamachała rękoma, wyskoczył za próg z zamiarem zwrócenia swego brzemienia morzu. Lecz nim zrobił trzy kroki, zapomniał, po co wyszedł z chaty. Zakłopotany spojrzał na dziewczynkę w ramionach. „Jakie urocze oczy” — pomyślał i zawrócił do chaty, gdzie Kara ze spokojem zajęła się powiększoną rodziną.

Avram wrócił na plażę, żeby przynieść kraba, ale łup zniknął, porwany przez mewy.

















ROZDZIAŁ PIERWSZY


Ather był słabeuszem — odezwała się pogardliwie Amarina — a jego synowie nie są lepsi: głupawi, rozpustni, słabi chłopcy. Czy mogą stanowić dla nas jakąś realną groźbę?

Parokkan spojrzał na żonę i znowu poczuł się z lekka zakłopotany. Ostatnio okazywała więcej energii niż zwykle. Nie był pewien, czy ma się niepokoić, czy też cieszyć tym jej ożywieniem. Z pewnością była czarującą istotą i jedynie jej wiotkie piękno mogłoby oderwać jego uwagę od tego, co zamierzył. Po raz pierwszy od chwili, kiedy opanowała go żądza, która kazała mu zawładnąć tronem Arki, zabić jej króla i wypędzić młodych księciów, poczuł, że jego wewnętrzne napięcie zmniejsza się. Czasami myślał, że wolałby raczej spędzić swoje dni wpatrując się w urocze fiołkowe oczy Amariny, niż zadręczać racjami stanu. Błogosławił dzień, kiedy przezwyciężył opory rodziców sprzeciwiających się temu małżeństwu. Amarina była sierotą, toteż nie wiedząc nic o jej przodkach ani o tym, co działo się z dziewczyną, zanim pojawiła się na dworze, niechętni byli powitać ją w swej szlacheckiej rodzinie. Zdobyła ich sobie nadzwyczaj szybko — wdziękiem, a jednocześnie wrodzoną pewnością siebie i zachowaniem, które jednoznacznie dawało do zrozumienia, że równa jest najwyższym rodom w kraju.

Teraz Parokkan pomyślał, że jeśli jego dotychczas tak pogodna pani ma dostateczną siłę i wiedzę, aby dopomóc mu w rządach, będzie mogła w znacznym stopniu uwolnić go od ciężaru panowania.

Więc, kochanie — przerwała jego zamyślenie Amarina, — jakie masz plany wobec prawowitych spadkobierców? — Ostatnie słowa wypowiedziała tonem ledwo uchwytnego szyderstwa, ujmując jednocześnie rękę swego męża w pełnym miłości uścisku. — Czy wystarczy pozostawić ich na wygnaniu, czy też wolałbyś ich ściąć?

— Wygnanie wystarczy! Tak jak powiedziałaś, nie stanowią dla nas wielkiego zagrożenia i prawdopodobnie opuścili już wyspę. Jest z nimi tylko niewielki oddział, a mieszkańcy Arki nas popierają. Nic nie zyskaliby pozostając na wyspie. Zostawimy ich w spokoju, przynajmniej na razie.

Amarina była zadowolona. Ci trzej chłopcy rzeczywiście jej nie zagrażali, wiedziała też, że jeśli nic się nie zmieni, jest w stanie przeciwstawić się wszelkim mogącym się wyłonić przeciwnościom. Mimo to była rada, że potrafiła doprowadzić Parokkana do przekonania, iż decyzja o pozostawieniu ich na wygnaniu jest jego własna.




* * *


W maleńkiej wiosce rybackiej o nazwie Dom, na południowym wybrzeżu Arki, wiele mil od Gwiaździstego Wzgórza i jego nowych władców, trzej „chłopcy” i towarzyszący im ludzie siedzieli pogrążeni w ponurym nastroju.

Musimy spojrzeć na nasze położenie z właściwej perspektywy, widzieć to od jaśniejszej strony. Żyjemy, czyż nie? Wciąż mamy ręce i nogi, prawda? Mózgi... cóż, przede wszystkim — powiedział czarodziej Ferragamo spoglądając na Eryka i usiłując utrzymać poważny wyraz twarzy. — Ale najistotniejsze z tego jest to, że nadzieja i zdrowie są przy nas.

Ferragamo był najstarszy w grupie — daleko starszy od wszystkich pozostałych. Jak na człowieka, który przekroczył swoje dwusetne i trzydzieste urodziny, wyglądał nadzwyczaj dobrze. Ze swymi krótko obciętymi brązowymi włosami w ogóle nie przystawał do tradycyjnych wyobrażeń o czarodziejach. Surowy wyraz twarzy nie pasował do migotliwego błysku jego przenikliwych zielonych oczu, a każde ostre słowo, jeśli już uznał je za konieczne, zazwyczaj łagodził następujący zaraz po nim żart.

Jego dobra — a niekiedy bardzo zła — pani, Koria, nie przejmowała się różnicą wieku sięgającą dwóch stuleci. Przypuszczała, że ostatecznie ją przeżyje, ale oboje byli zbyt szczęśliwi, aby martwić się tą ukrytą we mgłach przyszłości perspektywą. Koria miała wszystko, czego Ferragamo pragnął u kobiety. Chociaż wcale niepiękna, była niezwykle pociągająca. Czarne włosy i brązowe oczy ozdabiały twarz, która mogła przybierać wyraz złośliwy jak u nieposłusznego dziecka albo kusząco uroczy jak u kosztownej nierządnicy.

Umiała wyczarować wyśmienite potrawy z najbardziej nieprawdopodobnych składników, emanowała serdecznością i jeśli niekiedy okazywała rozdrażnienie z powodu magicznych „głupstw” Ferragama, cóż, nie skarżył się na to. Ich wzajemny związek opierał się na trwałej przyjaźni, obustronnym szacunku, zaufaniu — i nieustającej namiętności. To właśnie Koria była osobą, która w tych rzadko, bo rzadko, ale jednak zdarzających się chwilach, kiedy brakowało mu trzeźwego spojrzenia, sprowadzała czarodzieja na ziemię. Potrafiła go również rozśmieszyć. Jednym słowem, stanowili idealną parę.

Zwracając się znowu do Eryka, najstarszego syna nieżyjącego króla Athera, Ferragamo powiedział:

Może powinieneś rozważyć możliwość udania się na Heald. Rodzice lady Fontainy muszą się o nią niepokoić i jestem pewien, że zostalibyśmy tam życzliwie przyjęci.

Nie — odparł Eryk. — Chcę zostać tu i walczyć. Ci parweniusze nie mogą po prostu przyjść i przejąć królestwa nie pytając nawet o pozwolenie. — Niebieskie oczy błyszczały gniewnie, widać było, że z trudem opanowuje swe wielkie, muskularne ciało.

Widocznie mogą, i tak też zrobili — powiedział Ferragamo, z trudem zachowując cierpliwość. — A ja próbuję dać rozsądną radę. Jeszcze nie możemy wrócić i walczyć, nie mamy na to wystarczających sił. Powinniśmy poczekać, aż nadejdzie właściwa pora. Nie osiągniemy niczego działając bez namysłu i pozwalając się w rezultacie zabić.

Dlaczego nie zniszczysz ich swoją magią? — zapytał Eryk. — Jesteś przecież czarodziejem, prawda?

To nie takie proste, jak ci się wydaje.

Tak zawsze jest z czarodziejami — wtrącił Brandel, przełykając garść orzechów.

Jak już mówiłem wiele razy przedtem, owa magia, jak wy ją nazywacie, nie jest czymś, co można rozrzucić wokół siebie niby garść ziemi. Zebranie większej ilości mocy to długa i delikatna sprawa, a przechowywanie jej to nieustający hazard.

Tak, tak właśnie zawsze nam mówiłeś — zgodził się Eryk, — ale żyjesz setki lat. Co robiłeś przez ten cały czas?

W kuchennych drzwiach pojawiła się Koria.

Troszczył się o takie niezdary jak ty, książę Eryku, to właśnie robił. A poza tym skończył zaledwie dwieście lat i mimo to, a mam podstawy, by tak twierdzić, jest w większym stopniu mężczyzną, niż ty sam kiedykolwiek będziesz!

Eryk wyszczerzył zęby w uśmiechu i wrzasnął w stronę już znowu pustych drzwi:

Któregoś dnia powinnaś spróbować z naprawdę młodym mężczyzną, Korio! Tego tutaj czarodzieja tylko obdarzysz przepukliną.

Wymienili z Brandelem spojrzenia, chichocząc z tego niewybrednego dowcipu.

I jeszcze coś — odezwała się, ponownie stając w drzwiach. — Kto wyprowadził was z otoczonego ze wszystkich stron przez wrogów Zamku Gwiaździstego Wzgórza, kiedy nie było właściwie żadnej możliwości ucieczki?

Każdy może uciec przez ukryte przejście, jeśli je zna — odparł Eryk.

Nigdy byś nawet nie dotarł do tajnego przejścia, gdyby cię Ferragamo nie osłaniał. Zostałbyś posiekany na kawałki jak twój ojciec... — Przerwała nagle, świadoma wrażenia, jakie wywarły jej słowa. Eryk siedział z kamienną twarzą i złością w oczach. Brandel przestał żuć, jego tłusta twarz pokryła się bladością. Oczy Marka wypełniły łzy, choć rozpaczliwie starał się je powstrzymać.

No, widzicie, do czego mnie doprowadziliście — powiedziała i rzuciwszy Ferragamowi smutne, przepraszające spojrzenie, wróciła do swych wypieków.

Milczenie przeciągało się.

Cóż — odezwał się w końcu Eryk — nie wydaje mi się, żeby magia przydała się na wiele, jeśli wszystko, co może sprawić, to pomóc nam w ucieczce. — Gniew zniknął z jego oczu, ale ton głosu był wciąż wojowniczy.

Eryku — odezwał się czarodziej — mam zobowiązania wobec ciebie i twojego ojca i ta moc, którą dysponuję, będzie na twoje usługi, kiedy tylko nadejdzie odpowiednia pora. Lecz — gestem ręki uciął oczywiste pytanie cisnące się na usta księcia — najpierw musimy określić nasze możliwości. Ludzie, którzy zajęli wasze miejsca, byli bardzo dobrze zorganizowani. Przybyli w znacznej sile, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia. Wiesz, że mieli poparcie niemal całej załogi garnizonu Gwiaździstego Wzgórza.

Zdrajcy — wysyczał Eryk.

I nawet, jeśli mam pewne zdolności, które ludzie nazywają magią, mogę zostać zabity mieczem czy włócznią tak samo jak każdy inny człowiek. Twierdzę, że opieranie się wówczas atakowi, tak jak i powrót teraz, byłoby samobójstwem. Nie wszystko jest stracone, lecz nie możemy oczekiwać, że posiłkując się samą magią zdołamy rozwiązać wszystkie nasze problemy. „Czy kiedykolwiek będę w stanie im to wyjaśnić? — pomyślał. — Mark jest jedynym, który w ogóle zwracał na to, choć odrobinę uwagi, a teraz jest tak rozbity, że wątpię, by pamiętał, choć czwartą część z tego, co mu mówiłem. Wystarczy na niego spojrzeć. Prawie go tu nie ma.”

W przeciwieństwie do swych jasnowłosych braci Mark miał brązowe oczy i włosy i drobną budowę ciała. Rzeczywiście był daleko, zagubiony we wspomnieniach o życiu, które teraz wydawało się tak odległe. Lecz Ferragamo mylił się, co do tego, jak wiele młody książę nauczył się w zagraconym, fascynującym swym wystrojem pokoju czarodzieja, wysoko w głównej wieży Zamku Gwiaździstego Wzgórza. Mark mógł powtórzyć niemal dosłownie pierwszą lekcję magii, którą udało mu się wyciągnąć od swego wychowawcy jako nagrodę za pracowite studia nad bardziej doczesnymi sprawami.

Magia — powiedział wówczas Ferragamo z rękoma zetkniętymi koniuszkami palców i wzrokiem utkwionym w pajęczynach na suficie — jest formą energii. Możesz roztrzaskać skały młotem, ale aby to uczynić, musisz unieść młot i opuścić go, przekazując mu energię. To energia jest tym, co rozbija skałę, nie młot. Energia, która pochodzi z twoich ramion. Magia to coś podobnego, tyle, że energia pochodzi z twojego umysłu. We wszystkich ludziach drzemie magiczny potencjał, choć u różnych osób w różnym natężeniu, lecz większość nie wie, jak go użyć. Wielu nie wie nawet, że on w ogóle istnieje.

Myślisz, że mógłbym zostać czarodziejem? — zapytał Mark z oczyma jak spodki.

Po wielu latach cierpliwej nauki, tak. Zawsze musisz pamiętać o tym, że chociaż moc, która nazywa się magią, jest naturalna i właściwa temu światu, to jej gromadzenie — wcale nie. Występuje automatyczne wyrównywanie i rozpraszanie, tak, że magiczne manifestacje, które zachodzą wokół nas, są nieznaczne, a ich materialne oddziaływanie żadne i właściwie nigdy się go nie obserwuje. Umiejętność czarodzieja polega na zdolności do zebrania owej mocy, która znajduje się wszędzie wokół, i zogniskowania jej w taki sposób, że magiczna manifestacja staje się zauważalna. Aby to uczynić, potrzeba sporo wiedzy o prawdziwej naturze świata i tyle samo mądrości.

Widząc bezprzykładny entuzjazm na twarzy swego ucznia Ferragamo uśmiechnął się i ciągnął dalej:

Tu jest twój umysł — lekko puknął palcem w czoło Marka. — Tym myślisz, podejmujesz decyzje i kontrolujesz działania, przypominasz sobie pobrane lekcje i wiele innych informacji i ogólnie rzecz biorąc, doświadczasz świata. Lecz twój umysł jest czymś więcej niż tylko tym. Posiada moc, energię — swoją własną. Pierwszy krok do stania się czarodziejem polega na tym, aby rozpoznać, a potem opanować moc tak samo łatwo, jak teraz kontrolujesz swoją rękę czy oczy. Drugi, daleko trudniejszy krok, to nauczyć się, jak pomnażać ową energię dodając do niej tę pochodzącą z zewnętrznych źródeł. To wielce niebezpieczny proces i stał się przyczyną klęski wielu adeptów magii, których ambicje przerastały umiejętności. Dodanie na ślepo zewnętrznej energii do twojej własnej jest niebezpieczne zarówno dla ciebie, jak i tych, którzy znajdują się w pobliżu. Bez właściwych zabezpieczeń dodatkowa energia nie będzie wartością stabilną i może wystrzelić we wszystkich kierunkach, wywołując chaos lub jeszcze gorszy od niego bezruch, może rozerwać podstawowe struktury twego umysłu i pozostawić coś, co nie jest już istotą ludzką. Można oczywiście zgromadzić energię i zmagazynować ją w jakimś przedmiocie, na przykład w mojej lasce, by potem przywołać ją, kiedy będzie potrzebna, unikając niebezpieczeństwa noszenia jej w głowie, że tak powiem. Lecz to też ma swoje złe strony. Laska może zostać skradziona lub zgubiona, a dostawszy się w niewłaściwe ręce spowodować wiele szkód. Oczywiście takie magiczne przedmioty można do pewnego stopnia chronić. Czyste żelazo z jakichś przewrotnych powodów, znanych jedynie samej Ziemi, jest nieprzenikliwe dla wszelkiej magii, więc często używa się go jako materiału na schowek dla magicznych przedmiotów. Ale takie środki zabezpieczające są w najlepszym wypadku czasowe i każde źródło mocy magicznej stanowi, samo w sobie, potencjalne niebezpieczeństwo.” Może, jeśli nie jest zabezpieczone właściwym czarem, przybrać swoją własną formę życia i wymknąć się spod jakiejkolwiek kontroli. — Ferragamo wzdrygnął się z lekka, opanowany wizją ożywionych kijów od mioteł terroryzujących ulice Gwiaździstego Wzgórza.

Powiedziałeś, że moc można gromadzić. Lecz skąd się ją uzyskuje? Z umysłów innych ludzi?

Nie! Takie coś jest nie do przyjęcia. Zniszczyłoby to ich umysły, sprowadzając do czegoś jeszcze gorszego niż zwierzęta. W całej historii świata tylko jeden czarodziej odważył się na takie zło i został unicestwiony dawno temu.

Więc...

Znanych jest wiele źródeł mocy magicznej. Rozejrzyj się wokół siebie. Ukryty potencjał drzemie w każdej rzeczy. Świat posiada umysł podobny do tego, jakim ty dysponujesz. Wiesz przecież, że pewne miejsca, szczególnie te, gdzie nic nie zmieniło się od wielu, wielu lat, otoczone są dziwną, przesiąkniętą mocą atmosferą. To spuścizna magicznych dziejów; rezerwy do wykorzystania są ogromne i niepoznawalne... — a to jeszcze jedna pułapka. Pobierając moc nieostrożnie i niemądrze możesz naruszyć równowagę pewnych delikatnych układów i w rezultacie rozpętać siły, których nie będziesz mógł kontrolować, i które mogą cię całkowicie zniszczyć. Dlatego też lepiej gromadzić moc powoli, ostrożnie, aż napełnianie twego umysłu stanie się procesem tak naturalnym, jak dostarczanie jedzenia ciału, pozostawiając przy tym właściwy porządek świata nienaruszony tak dalece, jak to tylko możliwe. Należy zachować równowagę wszystkich rzeczy.

Mark nie odzywał się przez jakiś czas i Ferragamo pozostawił go sam na sam z jego myślami. „Przynajmniej on jest podobny do swojego ojca w tym, że słucha, co mówię — zadumał się czarodziej. — Nie tak jak jego bracia. Może, więc ostatecznie nie zmarnowałem czasu.” Jednak, kiedy Mark przerwał ciszę, Ferragama znów opadły wątpliwości.

Czy to prawda, że możesz powstać z martwych?

Czarodziej dostrzegł ból i nadzieję ukryte w tym pytaniu.

W ustach Eryka czy Brandela byłoby ono niczym innym jak wyrazem zwyczajnego, szukającego sensacji plotkarstwa i miałoby na celu zirytowanie ich wychowawcy po to, by popełnił niedyskrecję. Zadane przez Marka kryło coś więcej. Na najmłodszego księcia wywarła głęboki wpływ śmierć matki. Miał wówczas dwa lata i nikt nie potrafił, czy też nie pomyślał, aby wyjaśnić mu, co znaczy to całe zamieszanie. Wszystko, co wiedział, to to, że coś zniknęło z jego życia. Coś ciepłego i kochanego.

Ferragamo siedział w wielkim starym fotelu pozbawionym obicia w miejscach, gdzie powyrywały je szpony Sowy. Próbując ukryć brzmiące w jego głosie znużenie powiedział:

Nie, Marku. Nie mogę martwego przywrócić do życia ani nie może tego uczynić żaden inny czarodziej. Nekromancja jest haniebną i niegodziwą gałęzią czarodziejstwa, tą, która była nadużywana przez pozbawionych skrupułów ludzi. Kiedy ktoś umiera, energia jego umysłu nie zanika. To, co zwykle się dzieje, polega na powolnym jej rozpraszaniu. Część z niej przenika do miejsc, o których nic nie wiemy, część zaś wiąże się ze światem, który znała owa osoba za życia. Możliwe jest wykorzystanie energii zmarłego do odtworzenia jego podobizny. Lecz to jest wszystko. Podobizna, wizerunek. Realna osoba, na którą składa się umysł i ciało, nie może być przywołana. Ludzie, którzy utrzymują, że potrafią tego dokonać, są jarmarcznymi kuglarzami, niczym więcej.

Czarodziejowi zrobiło się ciężko na sercu, jako że jego słowa grzebały nadzieję chłopca, ale pocieszył się myślą, że Mark otrzymał przynajmniej prawdziwą i jasną odpowiedź na pytanie, które najwyraźniej go dręczyło.

Lepsze to niż słuchanie bzdur na targowiskach lub kłamstw jarmarcznych szarlatanów. Obserwując refleksy różnych uczuć na jego twarzy, Ferragamo zastanawiał się, jak też wpłynie na księcia ta nowo nabyta wiedza. Zobaczył, jak zamiera nadzieja, a jej miejsce zajmuje inne, bardziej subtelne, trudniejsze do nazwania uczucie.

Powiedziałeś, że umysły ludzi stają się częścią ich otoczenia, tego wszystkiego, co było z nimi związane?

W pewnym sensie tak.

Czy to znaczy, że mógłbym poczuć obecność kogoś poprzez jakiś przedmiot, który ta osoba pozostawiła? Coś, co było drogie dla niej...? Lub dla niego? — dodał szybko.

Tak, to możliwe, lecz nie możesz oczekiwać zbyt wiele po jakimkolwiek kontakcie tego rodzaju — odparł Ferragamo widząc, że Mark dotyka małej srebrnej obrączki, którą nosił na łańcuszku zawieszonym na szyi.

Czasami zdarza mi się śnić, kiedy nie śnię — powiedział książę.

Tak, zauważyłem — odrzekł czarodziej śmiejąc się. — Zwykle, kiedy jest coś do zrobienia. — „Za bardzo się w to zagłębiam” — pomyślał i zaraz odczuł ulgę, kiedy Mark otrząsnął się z zamyślenia, roześmiał się i powiedział:

Opowiedz mi coś.

Wystarczy opowieści na dzisiaj. Przez ciebie mój stary biedny język zedrze się ze szczętem. A poza tym pora coś zjeść. — Czarodziej wstał.

Sowa wyfrunęła z dziennej kryjówki i opadła na swe zwykłe miejsce na ramieniu Ferragama.

Rozmawia z tobą, prawda? — odezwał się Mark. — Wydaje mi się, że czasami ją słyszę. Czy jest głodna?

Czarodziej i Sowa wymienili spojrzenia.

Tak. Jest głodna.

Zeszli krętymi schodami i poprzez dziedziniec, na którym rosło Drzewo, skierowali się do sali jadalnej, pogrążeni w niewymuszonym milczeniu.



* * *



Jadamy teraz nieco odmiennie — myślał Mark. — Jedzenie równie dobre, chociaż nie ma go tak wiele, ale otoczenie...” Rozejrzał się po chacie wspominając poprzednie miejsce, gdzie jadali posiłki: ustawione na krzyżakach stoły, zwisające ze ścian tarcze i proporce, ojciec na honorowym miejscu przy wielkim, okrągłym stole. W porównaniu z tamtym ta chata była rzeczywiście niezwykle skromną siedzibą. Od jakiegoś czasu stanowiła letnie schronienie Ferragama, tu odpoczywał i odbudowywał swoją wewnętrzną równowagę, z dala od nieustannych żądań i pretensji dworu. Dotychczas bronił przed wszystkimi z Gwiaździstego Wzgórza dostępu do zacisza tego drugiego domu, aby zapewnić sobie niczym niezmącony odpoczynek. Tylko Koria dzieliła jego sekret, a ona miała wystarczające powody ku temu, żeby nie plotkować. Wyruszyła tu, aby przygotować chatę, zanim jeszcze doszło do tragicznych wydarzeń w Gwiaździstym Wzgórzu.

Teraz i chata, i wioska Dom, pięćdziesiąt lig na południe od stolicy, zostały wykorzystane w braku czegoś innego jako schronienie. Uciekinierzy mogli być, zatem wdzięczni, że Ferragamo utrzymywał dotychczas to miejsce w tajemnicy.

Eryk i czarodziej wciąż dyskutowali, nie będąc w stanie przekonać się nawzajem, Brandel zaś bez przerwy jadł. „Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają” — pomyślał Mark.

















ROZDZIAŁ DRUGI



Eryk spoglądając groźnie na swych braci usiłował zmusić ich, by go poparli, ale nie udało mu się to. Brandel, skończywszy z orzechami, właśnie zapadał w drzemkę i wkrótce zachrapał, Mark zaś nie miał ochoty brać jego strony.

Nie chcę walczyć — powiedział z rozdrażnieniem. — I nie widzę powodu, dlaczego ty miałbyś chcieć. O wiele lepiej pozostać tutaj, gdzie jesteśmy bezpieczni. Mam dosyć włóczenia się, nie chcę spać na dworze i marznąć. Mam ochotę zostać tutaj przez jakiś czas właśnie po to, aby zaznać odrobiny spokoju i ciszy.

Po niespodziewanej, podjętej niemal na ślepo ucieczce z oblężonej warowni Gwiaździstego Wzgórza ich dalsza wędrówka rzeczywiście była męcząca i nieznośnie powolna. Gdy znaleźli się w posiadaniu czterech koni, co było skutkiem wykształconej przez stulecia przezorności Ferragama, najszybsza marszruta wiodłaby szlakiem kupieckim do głównego portu wyspy, Szarej Skały. Jednakże była to zarazem najbardziej oczywista droga ucieczki, dlatego też, mając nadzieję uniknięcia pogoni, skierowali się w przeciwnym kierunku.

Niemal natychmiast znaleźli się na prawie nieuczęszczanych i źle utrzymanych drożynach, gubiących się w pogórzu gór trafnie nazywanych Górami Mroźnego Wiatru. Ich tempo ograniczało to, iż mieli jednego konia za mało, dlatego też Fontaina musiała zadowolić się jazdą na zmianę z Erykiem, Ferragamem i Markiem. Wierzchowcowi Brandela zaoszczędzono dodatkowego obciążenia, gdyż i bez tego niósł już bez porównania najcięższy ładunek.

Brandel wyglądał najmniej pociągająco z trójki książąt, a obwód jego pasa stanowił zarazem źródło rozrywki, jak i rozgoryczenia dla reszty rodziny. Fontaina nie ukrywała wdzięczności za wykluczenie go z kolejki, jako że średni syn nieżyjącego króla miał bardzo niespokojne, wędrujące ręce, a nie był w stanie powstrzymać ich nawet wobec narzeczonej starszego brata. Oczywiście Eryk był głęboko przekonany, że powinna jechać z nim przez cały czas, lecz Ferragamo zauważył, że skoro po swoim bracie jest najcięższy w grupie, lepiej będzie rozdzielić dodatkowy ciężar bardziej równomiernie na pozostałe wierzchowce. Mark, pomimo zakłopotania wywołanego bliskością kobiety, podzielał racje czarodzieja, jednak ostatecznie spór rozstrzygnęła sama Fontaina, która wdrapała się na koński grzbiet za Markiem stwierdzając, że jeśli wolą stać i czekać na śmierć z rąk ścigających, to mogą to zrobić bez niej.

Grupa liczyła jeszcze dwóch członków, z których żaden jednak nie stanowił ciężaru dla koni. Sowa siedziała na ramieniu czarodzieja lub polatywała nad nimi, a Długowłosy Mysizmór, nieodłączny koci towarzysz Marka, przywarł mocno do siodła przed nim, uważając, aby nie podrapać pazurami końskiego karku, co jednak wcale nie oznaczało, że żywił, choć cień szacunku dla swego czworonożnego współtowarzysza.

Kiedy nadszedł wieczór i nie było widać śladu pogoni, pozwolili sobie na zmniejszenie tempa i zaczęli myśleć o rozbiciu obozu na noc. Charakter ich podróży wykluczył odpowiednie zaopatrzenie na drogę i kiedy zagłębili się w góry, które odgrodziły ich od ostatnich promieni słońca, stało się jasne, że pomimo ciepłego dnia noc będzie nieprzyjemnie chłodna. Na czystym niebie rozbłysły gwiazdy podobne do drobin lodu.

Ta pierwsza noc zastała ich w zacisznej dolinie, gdzie płynął strumień i rosła kępa drzew, w których mogli ukryć siebie i wierzchowce. Mimo to nie ośmielili się rozpalić ogniska i nikt nie spał dobrze, choć byli bardzo zmęczeni. Zimno sączyło się w ciała, a sny nawiedzały straszne wspomnienia.

Obudzili się wcześnie, odrętwiali i sztywni, pragnący tylko jednego: ruszyć dalej, rozgrzać się ruchem i pozostawić jeszcze więcej lig między sobą a okropnościami Gwiaździstego Wzgórza. Zjedli skąpe i zimne śniadanie. Podjęta przez Długowłosego próba urozmaicenia posiłku — żabą i myszą — nie znalazła uznania w ich oczach.

Powitali z radością wschodzące słońce. Z początku jechali konno, wspinając się coraz wyżej ku gigantycznym szczytom lśniącym bielą na południu. Potem trafili na odcinek szlaku biegnącego zygzakiem w górę stromego zbocza, które składało się głównie z luźnego łupku i osypisk. Wkrótce dla wszystkich stało się jasne, że będą musieli prowadzić potykające się i coraz bardziej niespokojne konie.

Teraz, gdy z trudem pięli się pod górę, lejące żarem słońce już ich tak nie cieszyło. Niebawem wszyscy zlani byli potem, a postoje stawały się coraz częstsze. Do tej pory posuwali się naprzód w niemal całkowitym milczeniu, każdy pogrążony we własnych myślach, lecz kiedy zerwał się rzemień w bucie Fontainy, o których powiedzieć, że nadawały się do marszu po górach, byłoby lekką przesadą, jej spokój prysł jak bańka mydlana.

Dlaczego idziemy tą drogą? — warknęła do Eryka. — Ten stary szalony szarlatan prowadzi nas w jakieś okropne miejsca, a ty idziesz za nim tak potulnie. Powinniśmy zostać na nizinach, gdzie przynajmniej można jechać wierzchem.

Usiadła i Eryk zawrócił do niej, nie wiedząc, jak ją udobruchać. Miał okazję doświadczyć humorów Fontainy, kiedy coś nie działo się po jej myśli, a teraz i on sam miał wątpliwości, co do drogi, którą obrał Ferragamo.

Zanim cokolwiek przyszło mu do głowy, Fontaina ciągnęła już dalej:

Zostaję tutaj. Myślę, że zwichnęłam sobie nogę w kostce. Nie stój tak i nie gap się. Zrób coś. — Zaczęła płakać, ukrywszy twarz w dłoniach.

Eryk rozejrzał się wokół bezradnie, szukając pomocy. Brandel w splamionym potem ubraniu rozciągnął się na ziemi dysząc ciężko. Mark stał bez ruchu z szeroko otwartymi, wylękłymi oczyma, sam bliski płaczu. Ferragamo, który zamykał pochód, podszedł do nich i klękając powiedział łagodnie:

Pokaż kostkę.

Nie! — Niemal odepchnęła go wyrzuciwszy ręce przed siebie. — Nie chcę, żebyś mnie dotykał. — Twarz miała pokrytą czerwonymi i białymi plamami.

Fontaino... — zaczął czarodziej, ale nie dokończył, gdyż w tej właśnie chwili skalna bryłka wielkości pięści odskoczyła od pokrytego piargami zbocza i uderzyła go w bok głowy. Gdy runął na ziemię, pozostali zdali sobie sprawę, że dolatują ich gdzieś z góry odgłosy zbliżania się ludzi i koni.

Nie było gdzie się ukryć, dokąd uciec — jazda konna czy nawet bieg po tym terenie równały się katastrofie.

Nie mieli żadnego wyboru, innej możliwości — jak to uświadomił sobie niemal natychmiast zazwyczaj nieco powolny umysł Eryka. Mogli jedynie czekać i jeśli zajdzie potrzeba — walczyć; przynajmniej na tym polu Eryk czuł się pewnie. Wyciągnął miecz, naraz spokojny i pewny siebie.

Brandy, wstawaj, ty świnio! Miecz do garści! Fontaino, zajmij się Ferragamem, spróbuj go ocucić. Potrzebujemy go. Mark, sprowadź konie w dół ścieżki i spętaj je, a potem wracaj do mnie. Przestań się gapić, chłopcze. Ruszaj!

Jakimś cudem posłuchali go niemal natychmiast.

Głosy na górze świadczyły o tym, że tamci już wiedzą, iż nie są sami na szlaku. Ich przewodnicy ukazali się na najbliższym łuku wijącej się jak serpentyna drogi w chwili, kiedy Mark i Brandel dołączyli do Eryka stojącego w wyzywającej postawie pośrodku ścieżki. Obaj jego bracia, co Eryk zauważył z niesmakiem, trzęśli się ze strachu. Obcy zbliżali się nie zatrzymując: sześciu mężczyzn prowadzących konie; ich zachowanie nie wskazywało na to, by mieli jakieś złe zamiary.

Gdy podeszli bliżej, Mark wykrzyknął:

To Schill! I Orme! — Zerwał się, aby biec na powitanie, ale na jego ramię opadła czyjaś ręka i zatrzymała go w miejscu.

Nie wiemy, po czyjej są stronie — odezwał się Brandel.

Schill? To śmieszne. Znamy go od lat.

Owszem — podchwycił Eryk, — lecz widziałem wiele znajomych twarzy wśród tych, którzy zaatakowali zamek.

Mark umilkł, a jego uśmiech zniknął tak szybko, jak się pojawił. Czekali, a Eryk stał z wyciągniętym przed siebie mieczem.

Schill zatrzymał się kilka kroków przed nimi z wyrazem zakłopotania na surowej twarzy.

To dziwne powitanie, mój panie. Czym sobie zasłużyłem...

Wielu, którym ufałem, dopuściło się wobec mnie zdrady. Wybacz mi moją ostrożność, Schill, lecz tyle się wydarzyło, odkąd widziałem cię po raz ostatni.

To oczywiste, panie. Dlaczego jesteście tutaj bez eskorty? Obawiam się, że nie w porę wyruszyliśmy na naszą łowiecką wyprawę.

Właśnie — rzucił krótko Eryk.

Och, Schill — nie wytrzymał Mark — ojciec nie żyje. Co teraz zrobimy?

Eryk zaczął opowiadać, a Schill i jego ludzie słuchali z wyrazem nieukrywanego przerażenia na twarzach.

Słuchając słów swego brata Mark znalazł się znowu w Zamku Gwiaździstego Wzgórza wśród strasznego tumultu pełnego wrzasków i rozlewu krwi. Zdawało się to trwać już całe godziny, a on wciąż nie rozumiał, co się stało, kiedy wraz z kilkoma innymi uciekającymi znalazł się w Wieży Błyszczącej Gwiazdy.

Słyszał krzyk ojca:

Ferragamo! Zabierz stąd chłopców i Fontainę... do przejścia. Na Arkę, szybko. Będziemy strzegli drzwi.

Mark chciał zawołać i może nawet to uczynił, ale nikt nie usłyszał go w powszechnym zgiełku, a ton głosu Athera wskazywał na to, że król nie zniósłby żadnych sprzeciwów.

Książęta widząc, jak bardzo rozpaczliwe jest ich położenie, zrobili, co im kazano: rzucili się w tajne przejście, które wiodło od wieży czarodzieja do miejsca na północnym krańcu miasta. Fontaina, z ręką uwięzioną w przypominającym imadło uchwycie dłoni swego narzeczonego, zmuszona była dotrzymać im kroku. Ferragamo, wiedząc dobrze, że król, — chociaż skądinąd doświadczony szermierz — nie będzie w stanie stawić czoła ludziom Parokkana, użył blokującego czaru, aby nie dopuścić napastników do Athera i dwóch wiernych żołnierzy walczących u jego boku. Kiedy zobaczył, że grupka uciekających zagłębiła się dostatecznie daleko w tunel, krzyknął do króla:

Chodź już, mój panie, oni są bezpieczni, teraz my musimy pomyśleć o naszym ocaleniu. Nie jestem w stanie utrzymać tego czaru zbyt długo!

Doznał wstrząsu ujrzawszy napiętą, zawziętą twarz Athera, gdy ten odpowiadał:

Nie, Ferragamo, zostaję. To ty musisz się wydostać. Nie ma sposobu, żebyśmy obaj zdołali uciec i nie zaprowadzili tych bękartów do Eryka i chłopców. I Arka wie, że w dniach, które nadejdą, ty będziesz bardziej potrzebny mym synom niż ja. Eryk jest niemal gotów do objęcia władzy. Pod twoim kierownictwem. — Podniósł leżący przy zabitym żołnierzu miecz, a swój podał czarodziejowi. — Daj mu go. Jestem starym człowiekiem, znudzonym życiem i... osamotnionym w swej miłości. Bardzo mi jej brakowało przez te wszystkie długie lata, a teraz się z nią połączę. To t y jesteś potrzebny. Ja nie. A teraz idź już!

Czarodziej, wewnętrznie rozdarty, czuł, że słowa jego pana są prawdziwe, a jednak mimo to rozpaczliwie pragnął podjąć walkę i uratować ich obu. Utrzymywał zaklęcie jeszcze przez kilka chwil, dopóki nie zrozumiał, że dalsze zmaganie nie ma sensu; zrezygnował — i uciekł pozostawiając króla tylko po to, aby zamknął za nim drzwi przejścia. Uczyniwszy to Ather odwrócił się i rzucił do walki, o której sam wiedział, że nie będzie trwała długo, skoro nie obejmował go już czar Ferragama.

Wkrótce już Ather, król Arki, leżał w kałuży krwi...



* * *



Z drugiego końca tunelu, który od ulicy wyglądał jak otwarte frontowe drzwi domu, wychyliła się głowa Ferragama. Ulica była spokojna, ale nie bezludna. Czarodziej obawiał się zdemaskowania, czuł jednak, że muszą się oddalić natychmiast, gdyż ludzie Parokkana mogą być tuż za nimi. Ulice tej części miasta, o czym dobrze wiedział, były wystarczająco pogmatwane, aby ułatwić ich ucieczkę; samozwańczym zdobywcom byłoby niezwykle trudno podążyć ich śladem. Ferragamo wiedział dokładnie, dokąd zabrać swych podopiecznych — i wiedział to od lat.

Wiele, wiele lat temu, kiedy to czasy wydawały się bardziej niespokojne i niebezpieczne, przygotował sobie drogę ucieczki: tajemny tunel prowadzący przez miejskie mury, za którymi, o ile nie zapomniano o jego dawnej łapówce, czekała pomoc.

Poprowadził ich wzdłuż wysokich domów krętymi zaułkami, aż znaleźli się w jednym z nich, ślepej uliczce na samym krańcu miasta. Opierając się ciężko o mur zamykający zaułek, Ferragamo pokazał im przejście.

Wchodźcie — ponaglił. — Ale poruszajcie się ostrożnie. Minęło wiele lat od czasu, kiedy było ostatni raz używane i najprawdopodobniej jest nie tylko trochę zakurzone.

Miał rację i usłyszeli niejeden stłumiony pisk Fontainy, kiedy kroczyli przez na szczęście krótki tunel. Po drugiej stronie Ferragamo jeszcze raz dowiódł swej przezorności.

Otóż — powiedział — przed laty zapłaciłem naprawdę sporo pieniędzy jednemu z mieszkających poza murami łudzi. Miał stajnię rasowych koni i został zobowiązany do trzymania kilku specjalnie dla mnie, aby były gotowe do użycia w nagłym wypadku, takim jak ten. Poczekajcie tutaj, a ja pójdę, poszukam jego wnuka i zobaczę, czy mój plan jest nadal aktualny. Stójcie spokojnie. — I odszedł po cichu.

Niebawem powrócił.

Wszystko w porządku, tak przypuszczam. Jest tam kilka niezłych koni, choć żadnego człowieka w zasięgu wzroku. Dziwne, ale biorąc pod uwagę okoliczności, nie wydaje mi się, żebyśmy musieli czekać, żeby powiedzieć im do widzenia!



* * *



Powinienem tam być — zgrzytnął zębami Schill, gdy opowieść dobiegła końca.

Pomożecie nam, prawda? — upewnił się Mark.

A cóż innego możemy zrobić, mój młody panie?

Schill i Mark ruszyli ku sobie, ale zatrzymali się, gdy Eryk odezwał się ostro:

Czekaj! Jaki mamy dowód, że nie należysz do tego spisku? Twoja nieobecność była bardzo na rękę napastnikom.

Mój panie, byliśmy na polowaniu. — Wskazywał objuczone konie. — To są skóry i futra, które udało nam się zdobyć.

Ufam mu, Eryku — odezwał się Mark. — Zwyciężyliby nas łatwo, gdyby przyszło do walki.

Eryk stał niezdecydowany.

Mark ma rację. Nie ma w nim zdrady — usłyszeli za sobą. — Chociaż wolałbym, żeby bardziej uważał i nie strącał kamieni z górskich zboczy.

Ferragamo! To miło widzieć cię tutaj.

Czarodziej podniósł się przy pomocy Fontainy podtrzymującej go pod ramię, ale zaraz znowu usiadł, widocznie wciąż zamroczony uderzeniem. Miecze zniknęły w pochwach i obie grupy połączyły się. Padło wiele pytań i odpowiedzi. Przerażenie myśliwych zwiększyło się jeszcze, gdy dowiedzieli się, jak dokładnie przygotowany i nieoczekiwany był atak i jak wielu ich towarzyszy z gwardii zamkowej walczyło przeciw samemu królowi.

Po niedługiej chwili Ferragamo przyłączył się do rozmowy i już wkrótce wypowiadał się z taką samą bystrością jak zawsze. Od myśliwych dowiedzieli się, że stroma ścieżka niedaleko tego miejsca wychodziła na płaskowyż, gdzie możliwa była jazda wierzchem i rozbicie obozu.

Kiedy cała grupa dotarła do szczytu, postanowili zatrzymać się w pierwszym nadającym się do tego miejscu. Wszyscy z Gwiaździstego Wzgórza odczuwali wielkie zmęczenie, nadciągał zmierzch, a poza tym należało omówić wiele spraw. Znaleziono odpowiednie miejsce i chociaż wciąż nie było widać śladu pogoni, Schill wystawił wartownika na szczycie stromego zbocza, pozostali zaś zajęli się rozpalaniem ognia, przygotowywaniem obozowiska i oporządzeniem koni. Perspektywa spędzenia nocy w górach była łatwiejsza do zniesienia teraz, kiedy mieli świeże zapasy żywności i sprzętu, i nawet Fontaina, która założyła sklecone na poczekaniu skórzane buty, była w lepszym nastroju.

Niemniej jednak myśliwi wciąż byli wstrząśnięci zasłyszanymi wieściami. Gdy zapadła ciemność i zniknęła obawa ataku ze wschodu, wartownik, Richard, dołączył do pozostałych na wieczerzę. On właśnie był tym, który pierwszy głośno wyraził myśli, jakie przyszły do głowy kilku innym.

Nie wiem, dokąd zmierzasz, Panie Czarodzieju, i być może lepiej dla mnie, że nie wiem. Oczywiste jest, że nie możesz wrócić do Gwiaździstego Wzgórza, lecz jeśli mój kapitan zezwoli — odwrócił się do Schilla, — co do mnie, chcę wrócić do miasta. Nie mam podstaw, by wątpić w prawdziwość tego, co usłyszeliśmy, a jeśli to wszystko prawda, wówczas mój brat, Gordon, jest wśród zdrajców. A w to nie uwierzę, dopóki nie przekonam się na własne oczy. Jeden z żołnierzy, imieniem Bonet, odezwał się również:

Ja też, kapitanie. Nie mam brata, ale jest tam kobieta, którą kocham. Orme zostawił w mieście żonę i dwóch synów. Czy mamy ich opuścić?

Orme nie odezwał się słowem, ale jego oczy, kiedy mówił Bonet, utkwione były w twarzy kapitana. Schill pochwycił to spojrzenie i zrozumiał, jak bardzo martwi się jego — niemal od urodzenia — przyjaciel. Lecz to Ferragamo był tym, który przerwał zaległą ciszę.

Chociaż z całego serca pragniemy waszego towarzystwa, nie będziemy zatrzymywali nikogo, kto nie ma na to ochoty. Wysłuchajcie mnie jednak, zanim odejdziecie... — przerwał i utkwił wzrok w młodym mężczyźnie, który odezwał się pierwszy. — Twój brat, Gordon, jest wśród rebeliantów, Richard. Znam go dość dobrze, a widziałem wyraźnie. Tak samo zresztą jak i Mark.

Pod spojrzeniem Richarda Mark spuścił oczy, ale skinął głową. Ferragamo ciągnął dalej:

Nie wiem, jakie szaleństwo ich opanowało, ale jest coś bardzo dziwnego w całej tej sprawie. W każdej armii zawsze znajdą się niezadowoleni i zżerani ambicją ludzie, ale nie widzę żadnego sensu w sposobie, w jaki podzielono gwardię zamkową. Bunt sprawił, że przyjaciel walczył przeciwko przyjacielowi, nawet syn przeciwko ojcu. Wielu walczyło lojalnie, a wielu prawych ludzi zostało zdrajcami, choć jedni ani drudzy nie łączyli się w grupy. Wyglądało to tak, jak gdyby ci, którzy się zbuntowali, zostali wybrani na chybił trafił. Boję się, że kierowało nimi coś więcej niż tylko ambicja czy chciwość. Jestem czarodziejem, przynajmniej uchodzę za takiego, a nie żołnierzem, ale powiem wam to. Ta walka nie była naturalna.

Zaczarowano ich? — zapytał z niedowierzaniem Richard.

Czym są te złe siły? — wyszeptał Schill.

Nie wiem. Jest tutaj coś, czego nie rozumiem. To wszystko, co mogę powiedzieć. Jednak — Ferragamo zwrócił się do Boneta — pocieszę cię trochę. Twoja pani, jak przypuszczam, mieszka poza murami zamku. Miasto niemal nie zaznało walki. Prawdę powiedziawszy panował tam zadziwiający spokój. Dlatego sądzę, że najprawdopodobniej jest bezpieczna. Pamiętaj, to nie była armia najeźdźcza, zainteresowana tylko grabieżą i niszczeniem. Buntownicy należą do tych samych rodów, co mieszkańcy miasta i jeśli chcą panować, muszą zaskarbić sobie życzliwość ogółu.

Orme nie był już w stanie dłużej panować nad sobą.

Moja rodzina mieszka w zamku. Co z nimi, Ferragamo? To prawda, że wewnątrz murów walka była zacięta, ale nie widziałem, by brały w niej udział jakieś kobiety czy dzieci. Wielu buntowników miało z pewnością ważkie powody, aby utrzymać swoje rodziny z dala od zamieszek. Większość z nich, podejrzewam, była dobrze ukryta. Nie walczyłeś przeciwko nim, Orme. Nie powinni żywić do twojej rodziny żadnej urazy.

Chłopcy są bardzo zaradni — zauważył Schill — Anna także. Z pewnością udało się im uciec.

Łatwo ci tak mówić. Tobie, który nie masz rodziny.

Niespodziewanie odezwała się Fontaina:

Każdy, kto ma oczy, widział, że Schill kocha Annę niemal tak samo jak ty, Orme. Nawet, jeśli nie ma rodziny, nie okłamywał by cię.

Dwaj starzy wojownicy, zaskoczeni, spojrzeli na nią, a potem po sobie nawzajem.

Kobiety widzą pewne rzeczy — powiedziała spokojnie Fontaina, a po jej słowach zapadła cisza.

Pniak w ognisku zatrzeszczał i sypnął iskrami, płomienie zaś pojaśniały, gdy wokół zapadała noc. Minęło kilka minut, zanim znowu odezwał się Ferragamo.

Ather był moim królem i przyjacielem. Jego zabójstwo jest strasznym i fatalnym w skutkach czynem. Lecz rozum mówi mi, że kroi się tutaj coś więcej, niż widać na pierwszy rzut oka. Nadejdzie czas, kiedy zaprowadzimy porządek na tej wyspie, lecz dopóki nie wiemy, czemu mamy stawić czoło, nasze możliwości są niewielkie. Książęta i ja poszukamy bezpiecznego schronienia, aby zgłębić naturę tego zła i zaplanować działania na przyszłość. Wasza pomoc i towarzystwo będą mile widziane, ale tylko wtedy, gdy pozostaniecie przy nas z własnej woli. Zastanówcie się nad tym wszystkim i rano zadecydujecie, jaką obierzecie drogę. Essan, który do tej chwili milczał, odezwał się głośno:

Nie ma potrzeby spać, Panie Czarodzieju. Jest mi łatwiej podjąć decyzję, gdyż nie mam bliskiej rodziny w mieście. Mam nadzieję, że pewnego dnia wrócę tam i odnowię stare przyjaźnie, lecz teraz nie mam wątpliwości, co do mojej powinności. Pójdę z tobą.

Ja też tak postanowiłem — rzekł ostatni z myśliwych, Benfell. — Nie wiadomo, jak nas powitają w Gwiaździstym Wzgórzu, a dopóki żyją synowie Athera, moje miejsce jest przy nich. Richard, Bonet, chodźcie z nami. To najlepsze, co można zrobić.

Muszę to przemyśleć — odparł Richard.

Myśl, zatem — powiedział Scłiill.



* * *



Poranek zastał Orme'a z przekrwionymi z braku snu oczami, ale z pewnością co do tego, jak ma postąpić. Schill wiedział, jaką decyzję podjął jego stary przyjaciel, zanim Orme odezwał się, i był z tego zadowolony.

Pójdę z tobą i książętami — rzekł Orme.

Nie pozostaniesz długo bez nich, jeśli choć cokolwiek w tej sprawie będzie ode mnie zależało — odparł Schill. Nie musiał precyzować, bez kogo.

Bonet również zdecydował się pozostać z grupą, a Richard ze smutkiem przyznał, że samotna podróż prawdopodobnie nie zdałaby się nikomu na nic, a poza tym obawiał się, że wieść o zdradzie brata może okazać się prawdą.

W ten sposób cała grupa skierowała się na zachód, aby przekroczyć przełęcz górskiego pasma. W południe osiągnęli najwyższe wzniesienie szlaku i tego wieczora rozbili obóz na zboczach opadających ku przybrzeżnym równinom.

Przez następne pięć dni wędrowali na południe, ukrywając się jak tylko mogli, aż w końcu dotarli do dużej wsi zwanej Morskim Uskokiem. Rozbili obóz w pobliskim zagajniku i Orme wraz z Bonetem poszli do portu, aby wybadać, czy możliwe będzie opłynięcie wynajętą łodzią południowego krańca wyspy aż do Domu, gdzie, jak obiecywał Ferragamo, zostaną życzliwie przyjęci. W ten sposób ich obecność mniej rzucałaby się w oczy, a zarazem uniknęliby konieczności przedzierania się przez głuchy i posępny las porastający znaczny obszar centralnej części wyspy. Z początku nie powiodło im się, ponieważ nie znaleźli łodzi wystarczająco dużej, a ponadto żeglarze nie chcieli podejmować się długiego przybrzeżnego rejsu w czasie, kiedy letnie połowy na pobliskich wodach były tak obfite. Jednak po trzech dniach przybył kupiec morski, który za wysoką opłatą z radością zgodził się wyprawić w podróż. Miał łódź w dobrym stanie, lecz brudną, a wzburzone przybrzeżne wody sprawiły, że rejs był nieprzyjemny dla wszystkich. Mark spędził wiele czasu przechylony przez burtę, myśląc, że lepiej byłoby umrzeć, niż cierpieć takie katusze. Nawet noce przynosiły niewielką ulgę, gdyż poszarpany i skierowany ku południowemu zachodowi brzeg nie dawał prawie żadnej osłony w miejscach, gdzie cumowali. Wszyscy byli, więc niezmiernie zadowoleni, kiedy wreszcie dotarli do Domu.



* * *


Dwa dni później Eryk zapomniał o wszystkich trudach i gotów był ruszyć dalej, aby w jakiś bardziej namacalny sposób pomścić swego ojca. Nikt inny się na to nie zgadzał.

Mark ma absolutną rację. — Ferragamo spojrzał na najmłodszego syna Athera. — Musimy odzyskać siły i dowiedzieć się jak najwięcej, zanim stąd ruszymy.

Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o magii — poparł go ochoczo Mark.

Niezupełnie to miałem na myśli — odparł Ferragamo, — ale zobaczę, co da się zrobić.

Słysząc to kot Marka uniósł wzrok, porzucając kontemplację niezwykle interesująco wyglądającego pająka. Nareszcie dotarło do ciebie, żeby pomyśleć o czymś użytecznym. Mam wrażenie, że przydałaby się nam tutaj odrobina więcej magii. To wspaniałe, że możemy porozumiewać się w ten sposób, ale nie wydaje mi się, aby służyło to jakiemuś naprawdę praktycznemu przedsięwzięciu.

Mark uśmiechnął się szeroko. Nie, ale to zabawne. Ciężko ci było powiedzieć, choć słowo, odkąd opuściliśmy zamek. Martwiłem się już, że może cię więcej nie usłyszę.

Wiesz, jak nie znoszę podróży. Już sam zapach dobywający się z tej lodzi wystarczył, żeby każdemu szanującemu się kotu odebrało mowę. O ile pamiętam, tobie też niezbyt się podobał.

Nie przypominaj mi tego! Cieszę się, że znowu masz ochotę na rozmowę. Nie powiem, żebym nie lubił wyróżniać się wśród innych. Ferragamo wie o nas, Koria zapewne też, ale Eryk i Brandel z pewnością nie, a co do Fontainy...

Fontaina była narzeczoną Eryka. Na sąsiadujących ze sobą wyspach, Arce i Healdzie, stwierdzono, że małżeństwo potomków królewskich rodów to wyśmienity pomysł. Kiedy Eryk po raz pierwszy zobaczył Fontainę, mała, piegowata, rudowłosa księżniczka nie wywarła na nim szczególnego wrażenia, lecz znał swoją powinność, a kiedy okazało się, że nie są sobie aż tak bardzo niechętni, małżeńskie plany zaczęły nabierać realnych kształtów; teraz pogmatwała je śmierć Athera. Fontaina nie wiedziała, czy powrócić do rodziny, czy też oczekiwać rozwoju wypadków u boku Eryka i jego niewielkiej świty. Na razie pozostała przy nich, narzekając bardzo na niewygody i zdarzenia, których dama nie powinna doświadczać, i właściwie na wszystko, co tylko przyszło jej do głowy. Jedyną osobą czującą do niej prawdziwą sympatię była Koria, która współczuła jej przypominając sobie swe własne opłakane, pełne buntu młodzieńcze lata.

Cóż, nie musisz się o nią martwić — to problem Eryka. Na szczęście dla ciebie!



* * *


Następnego dnia rano Mark zbudził się wcześnie, pełen niepokoju. Schodząc po drabinie z ciasnej sypialni na poddaszu — jedynego miejsca położonego na piętrze, — którą dzielił z wciąż pochrapującym Brandelem, nasłuchiwał, czy z innych pokoi nie dochodzą odgłosy porannej krzątaniny. Największy pokój i kuchnia, co szybko sprawdził, były puste i niczym niezmącona cisza panowała też w sypialniach zajmowanych przez Ferragama i Korię oraz Eryka, a także w małym pokoju, który czarodziej nazywał swoją pracownią, gdzie przygotowano posłanie dla Fontainy.

Po cichu wyszedł z chaty i skierował się ku niedalekiej grupce domów, z których jedne stały oddzielnie, inne zaś przylegały do siebie nad spadzistą ulicą, razem tworząc wioskę. Kilku rybaków wraz z żonami było już na nogach i kiedy schodził w dół morza, kolejno pozdrawiali go w powściągliwy, lecz przyjazny sposób. Jednak wioskowa karczma „Pod Syreną” była zamknięta i cicha. Roztaczała wokół siebie odór zestarzałego piwa, zapach, który wywoływał uczucie mdłości, ale jednocześnie wrażenie swojskości i domowego ciepła. Wieczorami musiało to najwyraźniej być miejsce tętniące życiem, lecz teraz karczma, tak jak i jej gospodarz, spała.

Schodząc główną ulicą, jeśli pokryta kałużami i dziurami; brukowana kamieniami droga zasługiwała na taką nazwę, Mark zastanawiał się, czy pójść na południe ścieżką wzdłuż klifu, czy też na północny wschód pomiędzy skałami do długiej piaszczystej plaży. Właśnie zdecydował, że orzeźwiająca kąpiel może wyleczyć go z dręczącego niepokoju, kiedy spostrzegł grupę ludzi stojących na kamiennym molu pośrodku wojskowej przystani otoczonej z obu stron kamienistą plażą. Kilka jaskrawo pomalowanych łodzi podskakiwało łagodnie na porannej fali przy molu, osłonię lądem od wiejących przeważnie z zachodu wiatrów i chronionym od wszelkich — z wyjątkiem najbardziej gwałtownych — sztormów przez skały strzegące naturalnego portu. Rozpoznawszy w grupce Schilla i Orme'a, Mark skierował się ich stronę. Wiedział, że żołnierze znaleźli kwaterę w niezamieszkanej chacie oraz kilku wolnych pokojach i robili, co tylko mogli, aby być użytecznymi dla mieszkańców wioski. W przeciwieństwie do Ferragama, który był tutaj dobrze znany i szanowany pomimo to, że nie wiedziano, skąd pochodzi, żołnierze zostali powitani z pewną podejrzliwością. Od początku robili wszystko, aby rybacy wyzbyli się uprzedzeń; pomogła im w tym odrobina pieniędzy, sprzedaż futer zdobytych na polowaniu, ale też i sporo ciężkiej pracy. Było tutaj parę ogrodów, z których tegoroczne zbiory mogłyby być z pewnością większe, gdyby pomogli w nich żołnierze, a poza tym, choć niewiele wiedzieli o łodziach, byli dobrymi robotnikami i szybko się uczyli. Młodsi narzekali trochę na taką pracę, lecz w tak niepewnej sytuacji nie mogli nie dostrzegać płynących stąd korzyści.

Wieść o śmierci Athera rozeszła się szybko i choć rybacy nie interesowali się takimi sprawami, byli wystarczająco bystrzy, by powiązać przybycie z północy tak dużej grupy z tym wydarzeniem.

I chociaż nikt nie powiedział głośno, że młodzieńcy przebywający u Letnika mogą być synami Athera, wiele głów kiwało się domyślnie podczas rozmów. Naturalna wieśniacza uprzejmość zdawała się utrzymywać mieszkańców wioski z dala od przybyszów, choć teraz już niektóre z barier przełamano. Oczywiście, kiedy nie było przy tym gości, rozmowy rybaków brzmiały o wiele mniej powściągliwie. Wieczorami w gospodzie „Pod Syreną” aż huczało od plotek.

Gdy Mark zbliżył się, dwóch mężczyzn stojących dotychczas z Schillem i Orme'em zeskoczyło do dużej rybackiej łodzi przycumowanej do mola i zaraz odrzuciło liny. Schill skinął na księcia i we trójkę przeszli na koniec mola, gdzie usiedli z nogami dyndającymi nad błyszczącą oślepiająco w porannym słońcu wodą. Przyglądali się łodzi wypływającej na otwarte morze.

To dobrzy ludzie — odezwał się Schill.

Tak, ale do tego, żeby zostawili swoje domy, potrzeba im ważniejszych powodów niż te, które my im możemy przedstawić — odparł jego zastępca.

Czy możesz ich za to winić? Wybacz, Marku, ale niewiele ich obchodzi, kto zasiada na tronie Gwiaździstego Wzgórza, dopóki nie ma to wpływu na ich codzienne życie. Nie można powiedzieć, by nie lubili Athera, lecz nim osądzą nową władzę, poczekają i zobaczą, jak ich potraktuje. Są wystarczająco lojalni, ale są też realistami.

Próbując nie dopuścić, aby ściśnięte gardło wpłynęło na brzmienie jego głosu, Mark zapytał:

O czym z nimi rozmawiałeś?

:— Zgodzili się popłynąć do Kamienia, a może nawet do Barki, i zbadać, czy nie dotarły tam wieści z północy. Będą łowili po drodze, bo sezon zapowiada się bardzo dobrze, być może czegoś się dowiemy. Wiem, że to niewiele, jednak musimy jakoś zacząć, a jeśli chodzi o to, żeby dowiedzieć się, jakie panują nastroje wśród ludzi, to miejsce jest tak samo dobre jak każde inne.

Czy nie powinien się ktoś udać na Heald, aby zawiadomić rodziców Fontainy o tym, co się stało?

Z pewnością tak, Marku. Ale tutejsi rybacy nie są skłonni podejmować się teraz takiej wyprawy. Będziemy musieli poczekać na jakiegoś innego kupca.

Król Pabalan niemal na pewno wysłał już kogoś po wieści na Arkę. Przy odrobinie szczęścia niebawem dowie się prawdy — dodał Orme.

Inne wyspy być może zaoferują nam pomoc w swoim czasie, ale przedtem będą chciały ocenić tę nową sytuację, tak, że teraz nie ma sensu kontaktować się z nimi i dowiadywać o ich zamiary. Za dzień lub dwa — ciągnął dalej Schill — poślemy kogoś na północ, do Gwiaździstego Wzgórza. To może być niebezpieczne, ale informacji stamtąd potrzebujemy przede wszystkim.

Mark zmarszczył brwi.

Nie sądzę, żeby to się na wiele przydało.

Dlaczego?

Po prostu mam takie przeczucie.

Dwaj starzy wojownicy wymienili spojrzenia ponad głową księcia.

Nie zaprzeczę, że chciałbym zostać tutaj przez jakiś czas — rzekł Mark.

To można zrozumieć — odparł Orme. — Nie podróżowaliśmy w najwygodniejszy sposób.

Ale nie możemy tu zostać na zawsze — zauważył Schill. — Któregoś dnia powrócimy do Gwiaździstego Wzgórza — dodał niemal do siebie.

Tacy już jesteśmy — stwierdził Orme. — Tak czy inaczej.

Siedzieli przez chwilę w milczeniu, wpatrując się w fale. Rybacka łódź była już maleńkim punkcikiem gdzieś na horyzoncie. Za nimi coraz więcej łodzi przygotowywało się do wyjścia w morze. Schill ku swemu zadowoleniu zauważył na kamienistej plaży Richarda zajętego naprawą sieci pod bacznym okiem starego, zasuszonego rybaka.

Żołądek Marka zaburczał głośno i Schill roześmiał się.

Z wydawanych przez ciebie odgłosów wnioskuję, że jeszcze nie jadłeś. Czy zajmiesz się z nami jakąś makrelą?

Dziękuję bardzo, ale chyba lepiej wrócę do chaty.

Chłopak wie, co dobre. Kuchni Korii nie można porównywać do naszej — zachichotał Orme.





* * *



Fontaina siedziała w największym pokoju, kiedy wszedł tam Mark. Uniosła oczy i rzuciła mu groźne spojrzenie spod zmarszczonych brwi, a tę wyrazistą przestrogę wzmocnił jeszcze znajomy bezdźwięczny głos.

Ostrożnie. Jej Królewska Wysokość jest w królewskim nastroju. — Długowłosy wyłonił się zza krzesła i zaczął ocierać się o nogi swego pana.

Byłeś na rybach? — zapytała Fontaina. — Zresztą, co więcej można tu robić.

Mark nic nie odpowiedział.

Czy oddałeś swój język kotu? A ja przyrządzę jej na śniadanie. Z największą przyjemnością.

Mark nie był w stanie zdusić chichotu, który ostatecznie rozwścieczył Fontainę.

Z czego się śmiejesz, ty rybiooki chudzielcu?

Już z powagą na twarzy, ale jeszcze niezdolny do wypowiedzenia słowa, Mark został uratowany pojawieniem się Korii, która wyszła ze swej sypialni.

Ranne ptaszki, jak widzę — powitała ich. — Najlepiej będzie, jak przygotuję wam trochę robaczków.

Uff — wzdrygnęła się Fontaina. — Więc to, dlatego wczorajszy obiad tak paskudnie smakował.

Oczywista niesprawiedliwość tej uwagi sprawiła, że Mark aż sapnął, ale na Korii nie wywarła ona żadnego wrażenia.

Ha, jesteśmy dzisiaj we wspaniałym nastroju, prawda?

Też byłabyś w takim, gdybyś spała trzy noce w skotłowanym, zapluskwionym barłogu, otoczona tymi wszystkimi straszliwymi księgami i jakimiś paskudztwami w słojach.

Zamienię się z tobą, lecz wówczas będziesz musiała spać ze skotłowanym, zapluskwionym czarodziejem — odparła Koria.

To wcale nie jest śmieszne — jęknęła Fontaina.

Przykro mi, kochanie. I nawet nie jest prawdziwe — powiedziała spokojnie Koria, obejmując Fontainę, — chociaż prawdę mówiąc czasami bywa nieco „skotłowany”. Znajdziemy ci inne miejsce do spania. No, głowa do góry. Chodź teraz i pomóż mi przygotować śniadanie.

Jakie księgi? — zapytał Mark, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi. Postanowił dowiedzieć się tego sam i skierował się do pracowni z Długowłosym depczącym mu po piętach.

Wzdłuż jednej ze ścian wznosiły się półki, na których stało mnóstwo ksiąg, w większości pokrytych kurzem i z wyglądu niezwykle starych. Tytuły niektóre były nie do odczytania, inne zaś w językach, o których Mark nie miał nawet pojęcia, że istnieją. Chociaż pokusa była wielka, nie ściągnął z półki żadnego tomu. Wiedział dobrze, że księgi czarodziejów mogą być źródłem niebezpiecznej wiedzy, a niektóre z nich zaczarowano i same są w stanie obronić się przed niepożądanymi czytelnikami. Ta myśl zarazem podniecała go i napełniała obawą, ale po części wrodzona nieśmiałość, po części zdrowy rozsądek zwyciężyły. Nie dotknął niczego.

Przy przeciwległej ścianie ciągnął się pulpit, nad którym zawieszono półki, wszystkie zapchane poustawianymi w nieładzie dziwnymi przedmiotami. Słoje zawierały różnorakie ciecze, proszki i nieokreślone paskudztwa, o których wspominała Fontaina. Stanowiły one prawdziwy zbiór osobliwości: odłamek kości, zaśniedziałe nożyczki, kawałek wyrzuconego przez morze drewna, kilka kamieni, zaostrzone pióra i słoiczki atramentu, parę ptasich lotek, maleńki model statku i na najwyższej półce — wypchana sowa.

Mark aż podskoczył, gdy owa wypchana sowa zamrugała ospale oczami i zahukała posępnie.

Za jego plecami odezwał się Ferragamo:

Rad jestem, że miałeś dość rozumu, aby niczego tutaj nie dotykać.

Kolejny wstrząs wprawił serce Marka w oszalały łomot; już drugi raz tego ranka dał się całkowicie zaskoczyć.

Ale nie Długowłosy.

Można się było domyślić, że ten ptasi móżdżek znajdzie się wśród tych eksponatów.

Ferragamo spojrzał na kota i Długowłosy opuścił pracownię z wyzywająco uniesionym ogonem.

Patrząc wstecz oczywiste jest, że postąpiłem głupio pozwalając Fontainie spać tutaj. Nie żeby trzeba jej było dwa razy powtarzać, aby niczego nie dotykała, ale dlatego, że jest tu zbyt wiele rzeczy wpływających na młody umysł. Opowiem ci o tym wszystkim, kiedy będziesz gotowy, chociaż sam z trudnością przypominam sobie, co jest w niektórych z tych tomów — rzekł czarodziej widząc, w jaki sposób Mark przygląda się półkom z książkami.

Weź choćby tę. Nie nauczy cię żadnych sztuczek, ale jest w niej kilka wspaniałych opowieści. — Ferragamo sięgnął po dużą, oprawioną w skórę księgę, zdmuchnął z niej kurz, doprowadzając tym Marka do kaszlu, i podał mu ją.

Czuję śniadanie. Weź ją ze sobą.

Posiłek wywołał w nich mieszane uczucia, ponieważ o ile początkowo wkład Fontainy w jego przygotowanie był bardziej entuzjastyczny niż praktyczny, o tyle później, gdy nowość spowszedniała, jej pomoc okazała się zgubna. Dym wciąż jeszcze szczypał ich w oczy.

Jedynie Brandel okazał się na tyle niewrażliwy, by nie narzekać, a potem dokończyć to, co pozostało po innych. Mark ledwo zauważał jedzenie i jadł nie czując smaku. Połowę czasu przy śniadaniu spędził wykręcając głowę i czytając urywki pierwszej opowieści z księgi, a gdy tylko posiłek się skończył, zabrał się już na dobre do czytania.

Książka nosiła tytuł „Sagi o Sługach”, co niewiele mu mówiło. „Czyi słudzy?” — zastanawiał się. Kiedy zaczął czytać, zapomniał zupełnie o tej sprawie. Pierwsza historia zatytułowana była „Wojownik Miraży” i opowiadała o wielkim bohaterze, którego zadaniem było zniszczyć potwora stworzonego przez złego czarodzieja. Potwór żył w zamku—labiryncie i bohater musiał odnaleźć drogę posługując się jedynie własnym rozumem i mieczem... i czymś jeszcze, co pozostawało w jakiś dręczący sposób nieokreślone. Na każdym etapie swojej wędrówki musiał stawić czoło coraz to okrutniejszym przeciwnikom: dwugłowemu lwu, gigantycznemu pancernemu skorpionowi, odrażającej gadziej szkaradzie, która pluła kwasem, i tak dalej. Pokonywał kolejno każde z tych stworzeń, a one znikały w nicości, stapiając się ze złośliwą jaźnią, która je rodziła. Walczył z mirażami.

Mark czytał chciwie, lecz z rosnącym uczuciem niepokoju. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że już kiedyś czytał tę opowieść, jednak był pewien, że nigdy przedtem nie widział tej księgi. Wszystkie owe dziwaczne i obce potwory były mu w jakiś osobliwy sposób znane, toteż, kiedy bohater wkroczył na centralny dziedziniec zamku i zmierzył się z prawdziwym potworem, Mark omalże krzyknął głośno.

Był tam już przedtem! Wiedział, co się stanie! To on był tym bohaterem!

Czy ja oszalałem?” — pomyślał.

Zamknął księgę z trzaskiem, który wzniecił jeszcze jeden obłok pyłu. Pot ciekł z niego wszystkimi porami. Zamknął oczy, ale to wcale nie okazało się dobre. Historia dalej opowiadała się sama w jego umyśle, jak koszmar, z którego nie można się obudzić.

Mark zawsze kochał opowieści, gdyż dawały mu to wszystko, czego pragnął — przygodę i dreszcz emocji — bez konieczności znoszenia trudów i niebezpieczeństw. Mógł przedzierać się przez lodowe pustkowia ścigany przez białe wilki, a jednocześnie siedzieć na krześle przy kominku z Długowłosym zwiniętym na kolanach. T o było jednak zupełnie coś innego. Właśnie wspinał się na mury zamku; czuł ciężar miecza i rosnące znużenie wywołane walką ze złudami.

I wtedy zobaczył smoka.






* * *



Na Arkę, Marku! Co się stało?

Delikatna dłoń dotknęła jego ramienia, a on krzyknął z bólu.

Wszystko w porządku. Patrz, to ja, Koria. Otwórz oczy.

Mark rozwarł powieki i znalazł się w znanym mu świecie.

W ustach czuł popiół, a gardło paliło. Zakaszlał boleśnie.

Brandel! Przynieś wody. Szybko!

Ciężkie stąpanie oddaliło się, a potem powróciło. Mark napił się z wdzięcznością, czując jak wraca do życia, lecz wciąż był przestraszony. Czy koszmar naprawdę się skończył? Spojrzał na księgę spoczywającą niewinnie na jego kolanach i wzdrygnął się.

Co się stało? Czujesz się lepiej? — Koria klęczała przy krześle z wyrazem niepokoju na twarzy.

Tak. Czuję się już dobrze. Nie wiem, co się stało. Musiałem chyba zasnąć.

Mark znowu spojrzał na swoje kolana. Nie uszło to uwagi Korii.

Nie wiem, dlaczego Ferragamo daje ci te wstrętne rzeczy do czytania. Lepiej ją zabiorę.

Pochyliła się i wzięła księgę. Mark był wdzięczny widząc, jak ją zabiera, ale zaraz poczuł przewrotne pragnienie, by mieć ją znowu. Wyciągnął rękę i chwycił za oprawę. Koria, zaskoczona, wypuściła ją z ręki i księga upadła, otwierając się.

Wypadł z niej mały kawałek pergaminu, mniejszy niż strona, i sfrunął Markowi na kolana. Podniósł go, czując nagły spokój, zapominając o książce.

Co to jest? — zapytał obojętnie Brandel.

Nie wiem. Wygląda na coś w rodzaju wiersza. Strasznie starego. Pergamin jest kruchy, a pismo bardzo drobne.

Więc przeczytaj nam to.

Marku, zaczekaj. Przynajmniej dopóki nie wróci Ferragamo — sprzeciwiła się Koria. — Eryk poszedł go szukać. — Była najwyraźniej zatroskana.

Mark uśmiechnął się i odparł:

Wszystko w porządku, Koria. To nie jest podobne do tego w książce. To właściwie poemat.

Dobrze, czytaj, więc — powtórzył Brandel siadając przy stole.

Odchrząknął i zaczął czytać:



Z morza — niebezpieczeństwo. Z morza — bezpieczeństwo.



To nie ma żadnego sensu — odezwał się Brandel.



Z części — całość. Z całości — moc.



Czy wszystko tak brzmi? To wcale nie jest poemat.

Nie. Reszta jest w dwóch dłuższych zwrotkach. I napisana w czasie przyszłym...

Oszczędź nam tej gramatyki — mruknął Brandel.

...tak jakby to było proroctwo — z podnieceniem stwierdził Mark. Czytał dalej.



Spadkobierca Arkona, pierwszy nazwany i ostatni,

Musi zawładnąć swym czasem, inaczej czas zaśnie.

Ostrze Arkona zgromadzi moc zewsząd,

Aby być gotowe u końca wędrówki.



Nawet się nie rymuje — wtrącił Brandel. — I kim jest ten typ, Arkon?

Nigdy nie uważałeś na lekcjach — odparł Mark. — Arkon był pierwszym królem Arki. Od jego imienia wzięła się nazwa wyspy. To nasz prastary przodek.

W porządku, kujonie. Ale to wciąż nie ma dla mnie żadnego sensu. Może ostatnia zwrotka jest bardziej do rzeczy?

Kiedy zemsta krzyczy nieludzkim głosem...

Następna linijka jest niewyraźna. Pergamin pękł w miejscu, gdzie był złożony, ale sądzę, że to będzie tak:

Żelazny ogień rozsiewa światło berła Arkona...

Albo może być „na berle Arkona”. Potem idzie tak:




Dwoje, którzy są jednym, osądzą.

Jeden, który będzie panował, walczyć musi sam.

Kiedy piękność przekwita, a czas budzi się,

Wówczas los rozstrzyga, a bitwa zamiera.



Wydaje mi się, że mogę żyć bez przepowiedni — stwierdził Brandel. — Co za strata czasu.

Właśnie, kiedy to mówił, frontowe drzwi otwarły się gwałtownie i Eryk wpadł do środka.

Znalazłem go — wydyszał. — Już idzie. — Spoglądając na Marka dodał: — Już ci lepiej? Wyglądałeś, co najmniej dziwnie.

Na chwilę Mark znalazł się znowu w zamku z opowieści, lecz zanim zdołał odpowiedzieć, wszedł Ferragamo, a tuż za nim Fontaina i Długowłosy.

Co się tu dzieje? — zażądał wyjaśnień czarodziej, rozglądając się wokół.

Mark miał coś w rodzaju koszmaru, ale zdaje się, że już doszedł do siebie — odparła Koria. Jednak jej twarz wyrażała znacznie więcej niż słowa.

Teraz to jest nieważne — powiedział Mark. — Znalazłem starożytne proroctwo. Co to ma znaczyć, Ferragamo? Jak długo miałeś je schowane w tej księdze?

Czując, jak ze strachu ściska go w dołku, czarodziej podszedł do chłopca i wyjął pożółkły kawałek pergaminu z jego rąk. Przebiegł linijki oczyma, marszcząc brwi.

Czy możesz je wyjaśnić? — zapytał Mark, podchodząc i zaglądając Ferragamowi przez ramię. — Wydaje się, że to o nas. — „Spadkobiercy Arkona”, pomyślał. — Albo przynajmniej o Eryku — dodał.

Nonsens — warknął Ferragamo. — Jestem pewien, że nic w tym guście, po prostu jakaś stara bazgranina. — Obrócił pergamin w rękach. — Hmm, tak właśnie myślę. Po drugiej stronie jest jeszcze trochę tego. — Jego oczy zwęziły się.

Zainteresowanie Eryka całą sprawą gwałtownie wzrosło, kiedy usłyszał swoje imię.

Pozwól mi przeczytać — powiedział. — Jeśli to o mnie, chcę o tym wiedzieć.

Czarodziej nie zwrócił na niego uwagi.

To tutaj jest o wiele bardziej interesujące — stwierdził. — Przepis. Brzmi wcale smacznie.

Brandel zastrzygł uszami.

Będzie z pewnością bardziej pożyteczny niż te bzdury z drugiej strony — odezwał się.

Ale co z przepowiednią? — zapytał z irytacją Mark.

Tak — poparł go Eryk. — Chcę to zobaczyć.

Ferragamo podał pergamin Korii, która zaczęła studiować przepis. W tym czasie Eryk wykonał serię przysiadów i przegięć, próbując odczytać z dołu to, co było po drugiej stronie.

Czarodziej przyglądał się temu wszystkiemu z pogardą graniczącą z niedowierzaniem.

— „Spadkobierca Arkona, pierwszy nazwany i ostatni” — zakrzyknął tryumfalnie Eryk. — To ja.

Ferragamo jęknął z rozpaczą.






























ROZDZIAŁ TRZECI



Popołudnie spędzili dyskutując nad znaleziskiem Marka. Ferragamo niechętnie przyznał, że wygląda to na coś w rodzaju przepowiedni, lecz bez dodatkowych wskazówek, kim był autor lub, kiedy została napisana, wciąż nie był skłonny traktować jej poważnie. Ponieważ jednak Mark i Eryk, choć z odmiennych powodów, płonęli ochotą, aby wyjaśnić znaczenie wiersza, Ferragamo był zmuszony dołączyć do nich, choćby tylko po to, żeby powstrzymać ich dzikie spekulacje. Fontaina i Koria zajęły się czymś innym, a Brandel już wcześniej zdecydował, że jest to strata czasu, więc nie brał udziału w dyskusji, ograniczając się do sporadycznych sarkastycznych uwag.

Dobrze, już dobrze. Jeśli upieracie się przy tym idiotyzmie, przebrnę z wami przez ten wiersz — zgodził się w końcu Ferragamo. — Ale nie oczekujcie żadnego jasnego rozwiązania. Nie wiemy nawet, o czym pisał nasz anonimowy poeta. To może być coś, co już się wydarzyło, lub coś, co jest jeszcze ukryte w mrokach przyszłości.

W takim razie, dlaczego znalazłem ją właśnie teraz? To musiało być tam od wieków. Może m i a ł e m ją teraz znaleźć?

Nonsens, Marku. Ta księga znajdowała się tutaj od stuleci. Już była stara, kiedy czytałem ją jako chłopiec. A sądząc z wyglądu pergaminu, może być jeszcze starsza. Wielu ludzi mogło to znaleźć przez ten czas.

Więc dlaczego wciąż było ukryte? I dlaczego ty tego nie znalazłeś?

Starczy tych pytań. Chcecie się za to zabrać czy nie?

Tak — powiedział Eryk. — Szczególnie za ten kawałek o spadkobiercy Arkona.

Zaczniemy od początku — odparł Ferragamo mentorskim tonem. Delikatnie rozprostował pergamin na stole.

Pierwsze dwie linijki są całkowicie sprzeczne, prawda? — zauważył Mark.

Niekoniecznie. To zagadka. Zwykły sposób szyfrowania wiadomości, tak by tylko uważny odbiorca ją zrozumiał. — Czarodziej rzucił Markowi znaczące spojrzenie.

A czy t y wiesz, co to znaczy?

Nie.

Dlaczego tracicie czas zajmując się tym kawałkiem — zapytał Eryk, — kiedy najbardziej interesujące rzeczy są zawarte w zwrotkach?

Ferragamo nie zwrócił na niego uwagi i odczytał:


Z części — całość. Z całości — moc.


Części, czego? — zapytał Eryk.

Obawiam się, że gdybyśmy nawet to wiedzieli, ta całość mogłaby mieć więcej znaczeń.

Czy to część tej samej zagadki, czy też innej? — chciał wiedzieć Mark.

To brzmi bardziej jak wskazówka dla mnie — zadumał się Ferragamo. — Lub może jak przysłowie.

Tak jak „wielu kucharzy robi cienki rosół” — wtrącił Eryk.

Coś podobnego.

Czasem mówi się, że rzecz jest czymś więcej niż tylko sumą jej części — zauważył Mark. — Czy nie sądzisz, że o to właśnie może tutaj chodzić?

Och, dajcie spokój — zdenerwował się Eryk. — Zajmijmy się następnym kawałkiem. „Spadkobierca Arkona, pierwszy nazwany i ostatni” — zacytował. — To musi oznaczać mnie.

A właściwie, dlaczego tak sądzisz? — zapytał czarodziej.

Cóż, Arkon był moim przodkiem, więc ja jestem jego spadkobiercą. Teraz ja powinienem być królem. Z nas... wszystkich — wskazał na Marka i Brandela — ja pierwszy otrzymałem imię. I w tej chwili ja jestem ostatnim potomkiem w prostej linii — zakończył z zadowoloną miną.

Bardzo dobrze, Eryku — powiedział Ferragamo, a potem, kiedy Eryk zaskoczony uśmiechnął się szeroko, dodał: — Jest tylko jeden problem. W tej chwili jesteś, w pewnym sensie, spadkobiercą Arkona, ale nie możemy zakładać z całą pewnością, że ten, kto to pisał, miał wówczas właśnie ciebie na myśli. Gdyby znalazł to twój ojciec, mógłby przypuszczać, że chodzi o niego i tak samo mogłoby pomyśleć wielu innych.

Tak, lecz oni tego nie odnaleźli, tylko ja. Albo przynajmniej Mark.

To prawda, i Mark jest również spadkobiercą Arkona. Tak jak i Brandel, jeśli już o to chodzi.

Ale ja byłem przed nimi! — zawołał z oburzeniem Eryk.

A ja nie byłbym taki pewien ani „pierwszego nazwanego”, ani „ostatniego”. Za bardzo to brzmi jak jeszcze jedna zagadka, przynajmniej dla mnie — ciągnął dalej Ferragamo. — Twoje wyjaśnienie jest stanowczo zbyt proste.

A ja wciąż myślę, że to oznacza mnie.

Tak? I przypuszczam, że według ciebie następna linijka mówi, iż powinieneś natychmiast wyruszyć, aby odzyskać tron?

Właśnie tak — odparł Eryk. — „Musi zawładnąć swym czasem, inaczej czas zaśnie”. Zupełnie jasne, czyż nie? Jeśli będę czekał zbyt długo, stracę szansę.

To dziwny zwrot: „czas zaśnie” — odezwał się Mark.

Otóż to, i dlatego właśnie powinno się zachować ostrożność.

Och, przestańcie! — zawołał Eryk. — To poezja!

Widzę — powiedział Ferragamo, — że kiedy ci to odpowiada, bierzesz rzecz dosłownie, a nazywasz poezją, kiedy coś jest nie po twej myśli.

Cóż, ja przynajmniej staram się to rozszyfrować — odparł z irytacją Eryk. — Natomiast wszystko, co ty mówisz, zmierza ku temu, że nie możemy powiedzieć, co to znaczy.

Dokładnie tak. Dopóki nie będziemy mogli umieścić tego w kontekście.

Ale następne wersy właśnie to robią. „Ostrze Arkona”... chodzi na pewno o ten stary miecz, który ojciec przeznaczył dla mnie. „Zgromadzi moc zewsząd, aby być gotowe u końca wędrówki” znaczy, że ludzie skupią się wokół miecza i mnie, jako prawowitego spadkobiercy, a „koniec wędrówki” musi oznaczać Gwiaździste Wzgórze. Czy tego nie rozumiesz? Kiedy się tam znajdę, będę miał całą Arkę za sobą!

Ferragamo skrzywił usta.

Nawet, jeśli ma to być twój miecz, a nie mamy na to żadnego dowodu, chociaż ten szczegół jest, przyznam, nieco osobliwy, i t y jesteś przeznaczony do władania nim, istnieje jeszcze wiele innych prawdopodobnych interpretacji. „Konie wędrówki” mógłby na przykład oznaczać śmierć. Oczywiście, jeśli to jest poezja — dodał uśmiechając się po łobuzersku.

Czy myślisz, że „moc” może być tym samym, o co chodzi w drugim dwuwierszu? — zapytał Mark.

Kto wie? — odparł czarodziej. — Lecz nie rozumiem, jak miecz może zgromadzić część czegokolwiek, aby uczynić z tego całość. Raczej używa się go do czegoś wręcz przeciwnego... — Zamilkł na moment. — W ostatniej zwrotce pełno takich zagadek — dokończył.

O co chodzi? — zapytał Eryk.

Właśnie w tym momencie Koria przerwała dyskusję kładąc kawałek papieru przed Ferragamem i pokazując coś palcem.

Czy masz trochę tego?

Wielkie nieba, nie — odparł czarodziej. — Chociaż... poczekaj chwilę. — Zniknął w pracowni i po chwili pojawił się niosąc szklany słoik zawierający niewielką ilość miałkiego brązowego proszku.

To bardzo cenne — powiedział. — Co chcesz... — Podał słoik Korii, otrzymawszy widocznie odpowiedź na swoje niedokończone pytanie.

Nie potrzebuję dużo — powiedziała.

Obchodź się z tym ostrożnie.

Dobrze. — Koria wróciła do kuchni.

No, gdzie jesteśmy? — zapytał czarodziej siadając z powrotem przy stole.

Przy ostatniej zwrotce.

Ferragamo przeczytał:



Kiedy zemsta krzyczy nieludzkim głosem,

Żelazny ogień rozsiewa światło na berle Arkona.

Dwoje, którzy są jednym, osądzą.

Jeden, który będzie panował, walczyć musi sam.

Kiedy piękność przekwita, a czas budzi się,

Wówczas los rozstrzyga, a bitwa zamiera.



Cóż, dwie pierwsze linijki brzmią jak opis szczęku i iskier krzesanych przez miecze w bitwie. To ma sens, prawda? — ale zanim Ferragamo zdołał odpowiedzieć, Erykowi zaświtał jeszcze jeden pomysł: — „Dwoje, którzy są jednym” to ja i Fontaina! Jesteśmy jak małżeństwo...

Nie byłbym tego taki pewien — odezwał się Brandel z kąta Pokoju.

Eryk zignorował uwagę.

... więc jesteśmy dwojgiem, którzy są jednym. To pasuje!

Ale w takim razie, co z tym fragmentem o samotnym walczeniu? — zapytał Mark. — To stanowi sprzeczność z tym, co powiedziałeś o ludziach gromadzących się wokół ciebie, kiedy ruszysz w drogę.

Rad jestem, że przynajmniej jeden z was myśli — stwierdził czarodziej.

Eryk nic nie powiedział.



* * *



Spierali się tak jeszcze przez jakiś czas. Przybył Schill i Eryk chciał go wciągnąć w dyskusję, ale ku wielkiej uldze Ferragama Schill stwierdził, że jest żołnierzem, a nie wyrocznią, i nic mu do tych słownych zagadek. Fontaina zaś, kiedy znowu się pojawiła, wyglądała na raczej zatrwożoną teoriami Eryka.

Ferragamo usiłował ściągnąć najstarszego księcia na ziemię.

Eryku, wierz mi, nie wydaje mi się, że powinieneś wyruszyć natychmiast. Gdybyś miał tyle doświadczenia, co ja, wiedziałbyś, że właściwie zawsze i za wszystkim kryje się coś więcej, niż zdawałoby się to na pierwszy rzut oka. Powinniśmy poświęcić o wiele więcej czasu na próby rozszyfrowania prawdziwego znaczenia tej przepowiedni, zamiast brać za dobrą monetę twoją interpretację i kierując się nią od razu wybierać na spotkanie wielkiego niebezpieczeństwa.

Eryk nie wyglądał na przekonanego. Prawdę mówiąc, sprawiał wrażenie mocno zasępionego, tak samo jak i Fontaina, która nie okazywała wielkiej radości z perspektywy powrotu do Gwiaździstego Wzgórza.

Nie obchodzi mnie to! Wciąż sądzę, że odnosi się to do mnie i jeśli teraz będę marnował czas, mogę stracić szansę odzyskania tronu na dobre!

Wszyscy zaczęli mówić jednocześnie, zagłuszając podjętą przez Eryka próbę usprawiedliwienia się.

Eryku, naprawdę powinieneś posłuchać Ferragama. Dobrze wie, o czym mówi — powiedział z przekonaniem Mark.

Wydaje mi się, że czegoś tutaj nie zrozumiałem. O co, chodzi? — zażądał wyjaśnień Brandel.

Nie idę! — krzyknęła ostro Fontaina. — Mam dosyć! Jestem zmęczona, mam tego powyżej uszu i nie chcę nigdzie iść!

Wkładem Ferragama do tego wszystkiego było długie, pełne cierpienia westchnienie, przerwane pojawieniem się Korii, która poprosiła, aby opanowali się i zachowali energię na lepsze okazje, co mówiąc mrugnęła do Ferragama — a na razie zjedli obiad.

Pomimo niezgody i rozpalonych głów wszyscy zasiedli do stołu apetytem i zabrali się do jedzenia. Miało ono szczególny smak dla Eryka, w tajemnicy, bowiem postanowił, że jest to jeden ostatnich posiłków, jaki spożywa razem z innymi.

Potem, kiedy Brandel uprzątnął resztki zimnego mięsa i sałat, Koria uśmiechnęła się do Ferragama i zniknęła w kuchni.

Rozszedł się aromatyczny zapach jakiegoś wypieku. Rozbudził znowu apetyt u wszystkich z wyjątkiem Brandela, który po prostu nigdy go nie tracił.

Koria powróciła niosąc duży, płaski, kolisty placek, z którego najwyraźniej rozchodził się ów wspaniały zapach.

To coś nowego — powiedziała. — Mam nadzieję, że go polubicie.

Proszę o duży kawałek — powiedział szybko Brandel.

Wykluczone — zaprotestował stanowczo Ferragamo, ujmując rękę Korii, w której trzymała nóż, i kierując nią tak, aby odkroiła z placka maleńkie kawałki. — Nie więcej niż ten jeden dla każdego — powiedział do zdziwionej kucharki.

Ale to nie wystarczy na jeden porządny kęs!

W zupełności wystarczy. Tylko zjedz, a sam zobaczysz.

Czekali potulnie, dopóki przed każdym nie znalazł się kawałeczek ciasta, a potem Fontaina uszczknęła nieufnie odrobinę, Mark, Schill, Ferragamo i Koria nabrali po pełnym widelcu, Eryk ugryzł dobry kęs, a Brandel wepchnął całość w otchłanną głębię swoich ust. Przez króciutką chwilę panowała cisza i zaraz potem oczy Brandela wywróciły się ku niebu w rozkoszy; Eryk przełknął i szybko wsunął do ust następny kawałek; głosy pozostałych złączyły się w pochwalnym chórze:

Koria, to wspaniałe!

Jak ty to zrobiłaś?

Od lat nie kosztowałem czegoś tak wyśmienitego.

Proszę o jeszcze!

To ostatnie, oczywiście, pochodziło od Brandela. Koria spojrzała na Ferragama, który potrząsnął głową.

Starczy na teraz — powiedział. — Resztę zostawimy na później.

Ale dlaczego? Nawet nie zjedliśmy trzeciej części.

Tak dużo zostało.

Co jest w tym takiego szczególnego?

Ferragamo uniósł ręce w górę.

Wystarczy! — powiedział. — Jeśli posłuchacie przez chwilę, to wam wyjaśnię. — Przerwał i nie zaczął mówić, dopóki nie skupił na sobie uwagi wszystkich: — To ciasto, jeśli się nie mylę, jest wynikiem przepisu z drugiej strony tej twojej, jak to mówisz, przepowiedni, Marku.

Koria skinęła potwierdzająco głową.

I zawiera dość szczególny składnik.

Brązowy proszek, który przyniosłeś ze swej pracowni! — domyślił się Mark.

Zgadza się.

Wszystkie pozostałe składniki są zupełnie zwyczajne — wyjaśniła Koria. — Mąka, masło i takie tam. Pomyślałam, że to może być interesujące wypróbować przepis, więc przepisałam go, zanim pogrążyliście się w rozwiązywaniu tych bzdur z drugiej strony.

Więc czym jest ten tajemniczy składnik? — zapytał Eryk.

To księżycowe jagody.

Ależ one są trujące! — wykrzyknął Mark.

Niezupełnie — odparł czarodziej.

Są! — poparł Marka Brandel. — Dobrze pamiętam, jak mi przykazywano, bym nigdy nie ważył się zerwać, choć jednej z drzewa rosnącego przy zamku.

Sądzę, że będziesz to musiał jakoś lepiej wyjaśnić — odezwała się Koria.

Wszyscy pozostali spojrzeli wyczekująco na Ferragama.

Widzę, że nie będzie spokoju, dopóki tego nie zrobię — odparł czarodziej. — To długa historia, a nie będę niczego powtarzał, więc słuchajcie uważnie... — przerwał, zbierając myśli. — Przede wszystkim same księżycowe jagody, jako takie, nie są trujące, tylko niezwykle silnie działają na człowieka. Użyte niewłaściwie rzeczywiście mogą wyrządzić tyle szkody, co trująca roślina. Właśnie, dlatego, i zupełnie słusznie, mówiono wam, żebyście zostawili je w spokoju. Jestem pewien, że tobie też, Fontaino.

Tak — odparła księżniczka. — Matka miała w zwyczaju straszyć nas opowieściami o tym, co stanie się z każdym, kto zje, choć jeden owoc z drzewa.

Więc też macie takie drzewo — stwierdził Mark.

Tak. Na wszystkich większych wyspach je mają — wyjaśnił Ferragamo. — Przejdę do tego za chwilę. — Znaczna część wiedzy czarodziejów ma związek z księżycowymi jagodami i choć wiele z tego uległo zapomnieniu, wiedziałem jednak o pewnych sprawach. Od bardzo dawna wiadomo, że stosując odpowiednie dawki księżycowych jagód można osiągnąć zadziwiająco dobre wyniki w leczeniu niektórych chorób. Dlatego właśnie miałem ich trochę wysuszonych i sproszkowanych w swoich zapasach. Jednak skutki są trudne do przewidzenia i z tego powodu ich używanie w ostatnich czasach nie jest zbyt powszechne. Wiadomo również dobrze, że użyte w nadmiarze dają skutki odwrotne od zamierzonych: nawroty choroby, halucynacje, nawet obłęd, a w skrajnych przypadkach: śmierć. Przez stulecia wielu próbowało wykorzystać tkwiącą w nich magię w nadziei zdobycia nadprzyrodzonej mocy. Wszystkie te próby skończyły się niepomyślnie. Stąd właśnie brały się opowieści twojej matki, Fontaino.

Wszyscy słyszeliśmy przynajmniej niektóre z nich — wtrącił Eryk. — Na przykład tę o Milknącym Pustelniku.

Tak, niewątpliwie część z tych opowieści upiększono i rozwinięto, przekazując je w ciągu lat z ust do ust, jednak zawsze tkwiło w nich ziarno prawdy. Z drugiej strony, był czas, kiedy używano jagód daleko bardziej powszechnie. Podejrzewam, że przepis, który odnaleźliśmy, pochodzi z wcześniejszej epoki i z tego to powodu oraz dlatego, że nakazuje użycia naprawdę nieznacznej ilości księżycowych jagód, pomyślałem, że wypróbowanie go będzie w miarę bezpieczne.

Nie ulega wątpliwości, że smakuje wyśmienicie — powiedział Mark.

Z pewnością masz rację. Żadnej szansy na jeszcze jeden kawałek? Ostatnio dajesz mi okruchy chleba. — Długowłosy wysunął łeb spod krzesła, na którym siedział Mark.

Ferragamo uprzedził pytanie Brandela i osobiste życzenie Długowłosego oznajmiając, że — pomimo spożycia tylko maleńkiego kawałka ciasta — na razie nikt nie dostanie ani kęsa więcej, przynajmniej dopóki nie będzie miał okazji ocenienia działania jagód.

Ale skąd bierze się tak potężne ich działanie? — zapytał Mark

To już inna historia, która miała swój początek dawno, bardzo dawno temu. Miałem nadzieję, że starczy ci już takich opowieści jak na jeden dzień — odparł Ferragamo spoglądając na najmłodszego księcia.

Mark przybladł trochę, ale nic nie powiedział, natomiast Eryk zaczął nakłaniać czarodzieja, by jednak im o tym opowiedział. Eryk marzył niekiedy, że urodził się i spędził życie na bohaterskich czynach i niezwykłych przygodach w wieku wojny i powszechnego panowania czarów. Nigdy nie był w stanie zmusić się, żeby poczytać i dowiedzieć się czegoś więcej o tych czasach. Gdyby to zrobił, może byłby nimi mniej zachwycony.

Ferragamo upił mały łyk wody ze swego kielicha.

Dobrze — zgodził się. — Bardzo dawno temu, zanim jeszcze te wyspy zostały ukształtowane w obecnej postaci, świat był... inny. Mówiąc wprost, na świecie było więcej magii. Niektórzy nazywają ten czas Wiekiem Czarodziejów, inni Złotym Wiekiem. Z pewnością musiał to być cudowny, podlegający nieustannym przemianom świat pełen radości. Trudno go sobie wyobrazić. I jest dla nas na zawsze stracony. Jakiekolwiek były siły, które stworzyły tamten świat, zniknęły dawno temu; dla nas pozostały jedynie resztki jego wspaniałości i chwały.

Oczy czarodzieja przybrały wyraz, który mówił więcej niż jego słowa. Milczał chwilę, a potem zebrał się w sobie i ciągnął dalej:

To, co stało się potem, wedle legend było skutkiem tego, że pewien czarodziej, niezadowolony z tego pełnego życia świata, powziął ambitny i zły plan, który, o ile nie zostałby w porę odkryty, uczyniłby z niego niekwestionowanego władcę świata, wszystkich rzeczy i istot na nim. Jego plan był sprzeczny ze wszystkimi zasadami, które czarodziejstwo uważa za święte, i właśnie, dlatego pozostał nie wykryty przez wiele lat, że był niewiarygodny. Kiedy go ujawniono, było już niemal za późno. W wyniku swych pokrętnych machinacji urósł tak niezmiernie w siłę, że żaden inny czarodziej nie był w stanie stawić mu czoła. Ponadto, z samej swej natury, byli indywidualistami, nieprzyzwyczajonymi działać wspólnie, toteż minął jakiś czas, zanim moce skierowane przeciwko niedoszłemu despocie zlały się w jedną skuteczną siłę.

Konfrontacja, kiedy już do niej doszło, była straszliwa. Moce, które brały w niej udział, przekraczają nasze wyobrażenie, ale był to czas wielkiego bohaterstwa, tak samo dla ludzi, jak i dla czarodziejów. Znamy wiele opowieści o tych, którzy walczyli wspólnie z czarodziejami. Oni sami nazywali siebie Sługami.

Na dźwięk tego słowa Mark poderwał głowę. Jego oczy spotkały się z oczami Ferragama.

Ta wojna, Wojna Czarodziejów, gdyż pod taką nazwą jest powszechnie znana, dosłownie zmieniła oblicze świata. Wówczas to zostały ukształtowane te wyspy. Nawet teraz są dostrzegalne magiczne pozostałości po walce, mogą też być one wykorzystane w pewnych miejscach i przez niektóre przedmioty. Niemniej jednak, ogólnie rzecz biorąc, magiczny potencjał świata został znacznie pomniejszony. To, co może być dokonane teraz, nawet przez najlepszych z nas, jest zwykłą dziecinną igraszką w porównaniu z wyczynami tamtych dawnych czarodziejów. Ostatecznie zły czarnoksiężnik został zniszczony. Zapłacił wysoką cenę za swe czyny, gdyż z czasem uległ obrzydliwemu rozkładowi. Jego śmierć nie była przyjemna... Wedle legendy starożytny krąg, gdzie stoczył swoją ostatnią walkę, został zniszczony przez tak przerażające siły, że do dzisiejszego dnia nikt nie może się do niego zbliżyć. W rzeczywistości nie wiemy nawet, gdzie jest to miejsce. Zniszczono go, jak powiedziałem, ale jego moc nie została wraz z nim w całości wykorzeniona. Są jeszcze inne mroczne miejsca na świecie, gdzie rozumny człowiek nie waży się zapuścić, i straszne relikty ukryte tak, by nie mogły ujawnić swej zdolności do czynienia zła. Lecz jest ich niewiele i rozproszone tak, że nie stanowią poważnej groźby. Prawdę powiedziawszy, dla obecnego pokolenia są pożytecznym memento, do czego może doprowadzić szaleństwo chciwości i żądza władzy. Koniec kazania — zakończył, uśmiechając się.

Ale co mają z tym wspólnego księżycowe jagody? — zapytała Fontaina.

Drogi czarodziejów nigdy nie prowadzą prosto do celu — odezwał się w umyśle Marka głos Długowłosego, cytującego przekręcone przysłowie. — Chyba nie oczekuje, że otrzyma jasną odpowiedź?

Właśnie dochodziłem do tego — odparł Ferragamo. — Kiedy wojna skończyła się, najpotężniejszy czarodziej nowych wysp postanowił spróbować, czy nie uda mu się zapobiec wszelkim możliwościom powtórzenia się w przyszłości takiego zła. Pragnął to uczynić w taki sposób, aby podjęte przez niego środki zaradcze przetrwały jego samego, i to właśnie było przyczyną, dla której stworzył drzewa księżycowych jagód. Za pomocą czarów, które są obecnie dla nas niedostępne, wszczepił podstawowe zasady czarodziejstwa w nasiona pospolitych drzew. Na każdą wyspę dostarczył pojedyncze nasiono, które zasadził w zasługującym na to szczególnym miejscu. Wyznaczył strażników drzew i oni właśnie stali się pierwszymi królami wysp, chociaż później zapomniano o ich pierwotnej roli. W jaki sposób same drzewa i ich owoce chronią czystość magii lub mogą być do tego użyte, nie jest dzisiaj całkowicie jasne, nie jest to zresztą jasne od wielu pokoleń. Ongiś, jeśli wierzyć starym opowieściom, ich owoce były spożywane podczas czegoś w rodzaju obrzędowego oczyszczenia, jednak nasza wiedza i nasze zdolności zmniejszyły się od tego czasu. Obecnie, jak wiecie, nierozważne spożycie jagód może wprowadzić ich amatora w stan, z którego trudno będzie mu się wydostać. Prastara moc wciąż w nich tkwi, nawet, jeśli nie wiemy, jak jej używać... Oto właśnie, dlaczego nie będziemy dzisiaj już więcej jedli tego ciasta.

Koria wyniosła placek z pokoju. Odprowadzało ją kilka par oczu.

Jakiś czas potem Ferragamo dokonał obiecanej zmiany przydzielonych wcześniej miejsc do spania.

Fontaino, przeniesiesz się do pokoju Eryka. Obawiam się, że jest jeszcze bardziej zagracony, ale przypuszczam, że tobie i tak wyda się odpowiedniejszy niż moja pracownia. Eryku, możesz rozłożyć swoje posłanie tutaj, jeśli przesuniemy stół pod ścianę. Dopóki Mark czy Brandel nie nadepną na ciebie schodząc rano z drabiny, powinno być ci tutaj zupełnie wygodnie.

Nie będzie okazji” — pomyślał Eryk uśmiechając się do siebie.































ROZDZIAŁ CZWARTY



Tej nocy, kiedy wszyscy już spali, nawet Ferragamo i Koria, którzy — z tych czy innych powodów — położyli się spać później niż reszta, jakaś postać wślizgnęła się do pokoju Fontainy, podeszła na palcach do łóżka i zakryła dłonią usta księżniczki.

Cii. To ja, Eryk. Tylko nie wrzeszcz, Fontaino. Wszystko w porządku, po prostu nie chcę, żebyś wszystkich obudziła.

Księżniczka, która zaczęła się gwałtownie szamotać, znieruchomiała, spoglądając pełnymi lęku oczyma na swego narzeczonego.

Eryku, co się stało? — wyszeptała.

Nic złego. Postanowiłem, że m u s i m y wyruszyć do Gwiaździstego Wzgórza. Ty, ja i mój miecz. Odzyskamy królestwo i pozbędziemy się tego zdrajcy Parokkana. Wiem, że nie masz ochoty iść, i tak naprawdę nie mogę mieć o to do ciebie pretensji. Być może po drodze czekają na nas jakieś niebezpieczeństwa, ale ostatecznie będziesz moją żoną i jestem przekonany, że kiedy już dostaniemy się do miasta, zdobędziemy wielu popleczników i zwyciężymy. A poza tym, co będziesz robiła, jeśli tu zostaniesz? Tylko marnowała czas, pobierając lekcje gotowania od Korii, słuchając tego słabeusza Marka podlizującego się jak dzień długi Ferragamowi i broniąc się przed pijackimi zalotami Brandela. Wiesz, w czym on gustuje, a w wiosce nie ma szans na zaspokojenie swych chuci. Proszę, chodź ze mną, moja kochana Fontaino — zakończył pieszczotliwie.

Zastanawiała się przez chwilę i nagle, ogarnięta pragnieniem przygody, zgodziła się. Jednak jej zapał nieco przygasł, kiedy usłyszała, że mają wyruszyć niezwłocznie.

Ależ, Eryku, ja się przecież jeszcze nie wyspałam. Jestem za bardzo zmęczona na taką włóczęgę. Czy nie możemy wyruszyć rano i poprosić Korię, żeby przygotowała nam prowiant na tę ekspedycję? — uśmiechnęła się, aby podkreślić żart, ale Eryk całkowicie to zignorował.

Do kroćset, kobieto, nie! Musimy wyruszyć teraz, zanim spróbują nas zatrzymać. A jedzenie zdobędziemy po drodze, od jakiegoś chłopa czy skądkolwiek. Jak możesz troszczyć się o swój żołądek, kiedy tak wielkie i doniosłe zdarzenia zachodzą wokół? — Eryk miał niekiedy skłonność do przybierania pompatycznych póz. — No, dalej, wstawaj, i to po cichu. Będę czekał na zewnątrz, przy koniach. Pospiesz się! — Opuścił pokój i wymknąwszy się ukradkiem z chaty zatrzymał przy dwóch koniach już osiodłanych i przygotowanych do drogi.

Nim minęło kilka chwil, Fontaina przyłączyła się do niego i niebawem tych dwoje odjechało po cichu w kierunku Kamienia i lasu, obserwowanych jedynie przez parę dużych brązowych oczu.

* * *



Nie trzeba było dużo czasu, żeby Fontaina zmieniła swój pogląd na zasadność ich przedsięwzięcia. Nie to, żeby chciała wrócić z powrotem — Eryk powiedział dosyć, by ją do tego zniechęcić, — ale nie miała też ochoty włóczyć się samopas po Arce, jedynie w towarzystwie tego tępawego, krzykliwego i niezbyt przystojnego księcia. Oczywiście nie oczekiwała, że będzie mężczyzną z jej snów, ostatecznie księżniczki nie wychodzą za mąż z miłości, ale z nim nawet sensowna rozmowa nie była możliwa!

Jego brat Brandel albo Brandy, jak bywał czasami, i to trafnie, nazywany, był jeszcze gorszy. Gruby i tłusty, że aż nieprzyjemnie było patrzeć, do tego leniwy i lubieżny; Fontaina nie znosiła go. Prawdziwie współczuła tej biednej kobiecie, która kiedyś za niego wyjdzie. Eryk, choć głupi, przynajmniej nie był tak nieprzyjemny w zachowaniu.

Mark, myślała, jest trochę słabowity. Choć o miłej powierzchowności i większy marzyciel niż dwaj pozostali. Fontaina lubiła go w głębi ducha, choć nigdy by nie pozwoliła, aby ktokolwiek, a szczególnie Mark, dowiedział się o tym. Była pewna, że nie zauważał jej istnienia, dopóki jej cięty język nie przypominał mu o tym. Fontaina niekiedy martwiła się swym nieokiełznanym językiem. Wydawało się jej, że nie panuje nad nim i mówiła wówczas najokrutniejsze rzeczy, wcale nie mając takiego zamiaru. Jej brat nazywał ją jędzą, co ostatecznie wyprowadzało Fontainę z równowagi.

I do tego dochodziły inne rzeczy. Ostatnio niezwykle łatwo dawała wyprowadzić się z równowagi. Trzeba było jednak przyznać, że sprawy nie układały się dla niej zbyt pomyślnie. Opuszczenie Healdu i przeniesienie się do pałacu narzeczonego, potem straszna bitwa zakończona śmiercią starego króla — a zaczynała go już lubić — i ich szalona, pełna strachu ucieczka do Domu. Tak naprawdę, choć nikomu to nie przychodzi do słowy, chciało jej się płakać. I płakała, starając się ukryć to przed wszystkimi. Tak czy owak wszyscy byli zbyt zajęci sobą, żeby zwracać uwagę na dziewczynę o zaczerwienionym nosie, nawet, jeśli ten czerwony nos wspaniale harmonizował, jak o tym w skrytości sądziła, z jej bujnymi kasztanowatymi włosami.

Chociaż, nie można było zaprzeczyć, Koria była w porządku. Fontaina zauważyła nawet rzucane jej sporadycznie przez starszą kobietę pełne sympatii spojrzenia. Eryk nie okazywał jej ani sympatii, ani współczucia, to było pewne, więc nie musiała być miła dla niego! Te myśli spowodowały, że powiedziała:

Czy jesteś całkowicie pewien, Eryku, że to mądre? Ostatecznie jesteś sam jeden, choć odważny i silny, aby stawić czoło całej potędze armii Parokkana i kto wie, jakim jeszcze niebezpieczeństwom, zanim dotrzemy do Gwiaździstego Wzgórza. Nie to, żebym wątpiła w twoje możliwości i zdolności, oczywiście, ale zastanawiam się właśnie...

Zamknij buzię, Fontaino — syknął Eryk. — Oczywiście, że wiem, co robię. Przepowiednia to mówi. I mówi, że ty musisz być tam również. Jak myślisz, dlaczego wziąłem cię ze sobą? Nie — złagodził pospiesznie ton, gdy spojrzała na niego z furią i zrobiła głęboki wdech — żebym nie chciał, byś poszła ze mną z własnej woli. Pomyślałem, że jeśli w końcu mamy się pobrać, będzie to niezła okazja, aby się nawzajem poznać. Przecież niewiele bywaliśmy ze sobą, zanim się to wszystko zaczęło i ojciec został zabity. Niełatwy początek, co?

Z zadowoleniem zobaczył, że się rozchmurzyła, chociaż jej oczy przybrały cyniczny wyraz, zanim znowu skierowała uwagę na ścieżkę.

Też coś! — było wszystkim, co powiedziała.

Książę odetchnął z ulgą.



* * *



Jakiś czas potem dotarli do Kamienia. Spore miasto położone było na południowym skraju wielkiego lasu, przez który wiodła ich droga, więc skorzystali z okazji, aby dać trochę odpocząć koniom. Wierzchowiec Fontainy, Bohater, wydawał się szczególnie zmęczony, tak jak i księżniczka. Po przyzwoitym posiłku i spacerze dla rozprostowania kości ruszyli dalej w drogę. Było to też przyczyną drobnej sprzeczki.

Czyż nie możemy spędzić nocy tutaj, Eryku, zamiast wędrować po ciemku przez ten ogromny las. Wcale nie mam ochoty spać pod drzewem.

Jest jeszcze wcześnie, tamci prawdopodobnie są już na naszym tropie i im prędzej wyruszymy w drogę do Gwiaździstego Wzgórza, tym szybciej spełni się przepowiednia. To poważna wyprawa, Fontaino, a nie majówka. Musimy poruszać się szybko.

Tfu!







* * *



Las zdawał się ciągnąć bez kresu po obu stronach szlaku, toteż, kiedy światło przygasło, nawet w tępawej mózgownicy Eryka zaczęły lęgnąć się wątpliwości, co do celu i sensu podjętej przez niego wyprawy. Fontaina od pewnego czasu zrezygnowała ze swych złośliwych uwag, nie stanowiło to jednak wielkiej pociechy, gdyż i tak ich nie słuchał. W Kamieniu nabyli jedynie najniezbędniejsze rzeczy i spędzenie nocy pod prowizorycznym schronieniem wśród mrocznych, szeleszczących drzew trudno było uznać za radosną perspektywę.

Eryku, sądzę... — odezwała się Fontaina z tyłu, lecz zanim zdążyła powiedzieć, co myśli, pięciu mężczyzn pojawiło się jak gdyby znikąd i ustawiło w poprzek ścieżki, zagradzając drogę.

Robiąc krok do przodu mężczyzna ze środka wycedził powoli:

No, co też my tutaj mamy?

Branie pytań dosłownie leżało w naturze Eryka, stąd też natychmiast zrozumiał, że jego wyprawa tak naprawdę zaczyna się dopiero teraz.

Jestem Eryk, syn Athera. Moim celem jest naprawienie wielkiego zła i przywrócenie tronu Arki rodowi Arkona. Przepowiednia wskazuje mi drogę, a magia kieruje moją ręką.

Opadł z powrotem na siodło wielce zadowolony ze swej przemowy.

Skoro doszliśmy do stadium wzajemnego przedstawiania się — odparł wysoki mężczyzna — stwierdzam, że moje imię brzmi Durk, syn Warthoga. — Stojący za nim mężczyźni zatrzęśli się w bezdźwięcznym śmiechu, ale szyderczy ton nie dotarł do Eryka. — Powiedz mi, Eryku, synu Athera, dlaczego w tak wielkim przedsięwzięciu nie bierze udziału żadna armia? Czyżbyś nie zdołał zebrać stronników?

Strofy starożytnego czarodzieja przepowiedziały moją podróż, mówiły również o ludziach gromadzących się wokół mnie. Moja armia będzie rosła w miarę, jak będę zbliżał się do celu. Właśnie tak, jak w jednej z tych starych opowieści o bohaterskich czynach.

Przypuszczam, że zaraz zaczniesz opowiadać o tym, że miecz wiszący u twego boku ma magiczne właściwości i że ta chuda kruszyna za tobą jest księżniczką... — Fontaina gwałtownie wciągnęła powietrze, ale roztropnie przygryzła język. — I w konsekwencji stwierdzisz, że potrzeba ci ludzi znających się na walce, właśnie takich jak my, więc zaproponujesz, żebyśmy wzięli udział w twej szlachetnej wyprawie.

Tym razem towarzysze Durka roześmieli się już głośno.

E... tak — powiedział Eryk. Jakoś nie chciało się to wszystko układać tak, jak miało być. Musiał przejąć inicjatywę. Jego lewa noga drgnęła, gdy koń nerwowo poruszył się pod nim, i natychmiast zrozumiał, że to miecz daje mu znak. Ręka powędrowała ku rękojeści i w zapadłej nagle ciszy krzyknął:

Ostrze Arkona zgromadzi moc! — W jego wyobraźni miecz zapulsował czystym, niebieskim światłem; być może to rozjarzyły się runy wyryte na jego ostrzu.

Eryku, nie robiłabym tego, gdybym... — i znowu Fontaina nie dokończyła zdania; coś, co wprawiłoby w zdumienie dwór healdański, przyzwyczajony do nieco większej liczby szybko po sobie następujących uwag. Jednak tym razem nawet jej prędki język nie był dostatecznie szybki.

Eryk wyciągnął miecz szerokim gestem i uniósł go wysoko. Miał czas, aby ze smutkiem zauważyć, że ostrze wyglądało jednak jak zwyczajna stal, choć połyskiwało dość wyraźnie w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, zanim uświadomił sobie, że Fontaina krzyknęła. Oderwał wzrok od miecza i ku swemu wielkiemu zdumieniu zobaczył pięć czy sześć strzał sterczących z jego piersi. W szeroko otwartych oczach Eryka wciąż widać było zdumienie, kiedy chwilę później zwalił się na ziemię, już martwy.

Posępnie zahukała sowa, gdy kilku innych groźnie wyglądających osobników wychynęło zza drzew; niektórzy dzierżyli łuki inni włócznie albo noże. Jeden z nich pochwycił i uspokoił konia Eryka, a Durk ujął uzdę Bohatera, z góry uprzedzając jakiekolwiek niemądre myśli o ucieczce.

No, księżniczko, czy zechcesz towarzyszyć mi do mojego dworu? Będzie zaszczytem gościć cię na naszej wieczornej uczcie.

Gulasz z kory, zupa z liści... uczta? A to dobre. — Kilku mężczyzn roześmiało się. Inni przeszukiwali juki, ale Durk nie spuszczał oczu z Fontainy i niewielka zmarszczka przecięła jego czoło. — Będziesz musiała iść pieszo — powiedział, odrzucając wszelkie pozory grzeczności. — Zunik, zdejmij ją z konia.

Fontaina utkwiła nieruchomy wzrok w mężczyźnie, który się do niej zbliżył. Wkładając w swój głos tyle lodu, ile tylko była w stanie, co biorąc pod uwagę jej wrodzone zdolności i dworski trening, mogłoby zmrozić średniej wielkości jezioro, wysyczała:

Jeśli ośmielisz się mnie dotknąć, będziesz tego żałował do końca swoich dni.

Zunik zawahał się, a jakiś głos zawołał:

Boisz się tej kobiety, Zunik?

Kiedy mężczyzna odprowadzał pokonaną Fontainę, która uznała, że pełna uległości postawa, przynajmniej na razie, będzie nie najgorszym wyjściem — sowa Ferragama leciała z powrotem do Domu i swego pana.




* * *



Koria odkryła, że Fontainy nie ma, kiedy rano przyszła do jej pokoju zbudzić ją na śniadanie. Początkowo nie martwiła się tym zbytnio, sądząc, że dziewczyna poszła na poranną przechadzkę, choć była nieco zdziwiona; Fontaina nie była kimś znajdującym upodobanie w takich rozrywkach.

Zaczęła się niepokoić, kiedy przyszedł Mark informując, że nie może znaleźć Eryka.

Prawdopodobnie ćwiczy gdzieś szermierkę — odezwał się Długowłosy. — Myślę, że dlatego został obdarzony takimi mięśniami, by 1 je sobie wyrabiać, czyż nie?

Och, zamknij się, Długowłosy — odparł z irytacją Mark. Najmłodszy książę był nieśmiały i nerwowy i to nieprzewidziane zburzenie nowego i niepewnego porządku dnia szczególnie go zdenerwowało i zaniepokoiło.

Podczas obiadu — posiłku, na który nikt nie miał ochoty z wyjątkiem Brandela — niepokój Ferragama przejawił się potokiem obelg.

Ależ to dureń z tego księcia idioty! Owładnęła nim jakaś idiotyczna idea, która wylęgła się w jego mózgu, jeśli ten stoczony robakami organ można nazwać mózgiem! Powiadam wam, tym razem przebrał miarę, moja cierpliwość się wyczerpała. Głupi, głupi... — i pieklił się dalej, niemal wypluwając z siebie ostatnie słowa.

Koria zaniepokojona nastrojem, jaki wywołał wybuch Ferragama, przysunęła się do niego i uspokajającym gestem objęła go w pasie.

Cicho, kochanie. Może nie jest tak źle, jak się wydaje. Nie wzięli żadnych zapasów, więc najprawdopodobniej szybko nabiorą rozumu i wrócą. I przynajmniej mamy podstawy, by przypuszczać, że Sowa jest z nimi.

Jej kojące słowa kryły autentyczną troskę o nieobecną parę, a szczególnie o Fontainę. Młoda księżniczka, wbrew wrażeniu, jakie mógł wywoływać jej wybuchowy temperament, była wychowana w atmosferze czułości i niełatwo przyszłoby znieść jej szalone poczynania Eryka. Długą podróż z Gwiaździstego Wzgórza odbywała w liczniejszej i dlatego zapewniającej względnie większe wygody grupie. Jak zniesie podróż z samym Erykiem? I jak, rozmyślała ponuro Koria, będzie się wobec niej zachowywał Eryk?

Mark był całkowicie wytrącony z równowagi wybuchem Ferragama i wahał się, czy powiedzieć to, co czuł, że powinien powiedzieć.

E... czy nie powinniśmy... jakoś... ruszyć za nimi? Mogło im się coś stać albo...

Już, kiedy to mówił i uświadomił sobie, że poszukujący powinni wyruszyć konno, jego wrodzona nieśmiałość nakazywała mu trzymać się od tego z daleka. „Nie jestem tchórzem — myślał — tylko trochę przestraszyłem się tego wszystkiego”. Ostatecznie — pomyślał do swojego kota — nie jestem topornym, wielkim żołnierzem, tak jak Eryk. Jestem bardziej typem uczonego.

Jesteś wielkim rozmazanym ciamajdą — brzmiała odpowiedź Długowłosego.

Może Brandy pojedzie z Ferragamem — poddał pomysł Mark.

Mowy nie ma — stwierdził Brandel. — Daj spokój, pomyśl rozsądnie. W końcu nawet nie wiemy, w którą stronę pojechali teraz mogą być gdziekolwiek. Musimy znaleźć jakiś sposób, żeby ich odnaleźć. Masz jakiś pomysł, Ferragamo?

Spojrzeli pytająco na czarodzieja. Zamiast sensownej rady, jakiej spodziewali się od człowieka jego lat i wiedzy, usłyszeli dodatkową porcję obraźliwych uwag, w większości dotyczących Eryka, i kilka wymyślnych epitetów, jakimi obdarzył księżniczkę z Healdu.

Jak ta głupia dziewka mogła go puścić? Przynajmniej ona powinna mieć więcej rozumu i dlaczego, na Arkę, zgodziła się pójść z nim? Chyba nie zmusił jej... Nie, zrobiłaby taką awanturę, że obudziłaby cały Dom.

Przerwał nagle, a jego twarz przybrała najpierw wyraz zamyślenia, a potem rozpaczy.

Och, ty przeklęty, stary głupcze! Dlaczego nie zwróciłem na to żadnej uwagi?

Nie zwróciłeś uwagi, na co? — zapytała zaintrygowani Koria. — Przecież niczego nie słyszałeś, prawda? Gdybyś słyszał, ja usłyszałabym również, a przespaliśmy mocno całą noc.

Nie, niczego nie słyszałem, śniło mi się! Dwie postacie opuszczające chatę na koniach w środku nocy, wyglądające tak, jakby im się spieszyło. To musiała być Sowa, usiłująca mnie zawiadomić, a ja jestem takim zidiociałym, zgrzybiałym, zaspanym starym niby—czarodziejem, że nie zwróciłem na to żadnej uwagi i nie obudziłem się!

Gryząc się tymi myślami, Ferragamo wyglądał na jeszcze bardziej wytrąconego z równowagi. Mrucząc coś z goryczą strząsnął z siebie rękę Korii i ciężkim krokiem wyszedł z chaty

Co go ugryzło? — zapytał Brandel. — Dokąd poszedł?

Nie wiem — westchnęła Koria. — Lepiej na jakiś czas zostawmy go samego. Szczególnie ja. — Wyglądała na przygnębioną.

Dlaczego szczególnie ty? — zapytał Mark skonsternowani widokiem łez w jej oczach.

Ponieważ to przeze mnie był tak zmęczony i spał tak mocno.

Brandel zachichotał i Mark, przynajmniej raz, w sposób gwałtowny i stanowczy, powiedział mu bez ogródek, by się zamknął i wyniósł. Brandel posłuchał i w pokoju pozostali tylko przygnębieni Mark i Koria.

Marku, doprawdy, zdumiewasz mnie czasami — gniewna uwaga Długowłosego wyrwała chłopca z przygnębienia. — Chociaż podejrzewam, że nie jesteś dzisiaj jedynym idiotą w okolicy. Posłuchaj, przecież możemy być prawie pewni, że Sowa poleciała za twoim wspaniałym bratem i tą dziką Fontainą. Więc naturalnie wróci i dowiemy się, dokąd się udali. I to niebawem. Czy wyobrażasz sobie, że pozostawiłaby Ferragama w takim stanie? Oczywiście nie.

Przyleci, wyciągnie swego pana z niedoli, a potem będziemy mogli zacząć naprawiać ten cały bałagan. Masz rację Długowłosy — Mark rzucił pełne wdzięczności spojrzenie swemu kociemu przyjacielowi. — Choć nienawidzę takiego wyczekiwania. Och, dlaczego Sowa nie pospieszy się?



* * *



Minęło kilka niespokojnych godzin, a niepokój Korii, Marka i Brandela rósł w miarę, jak dzień przemijał. Ostatecznie skrzydlaty przyjaciel czarodzieja powrócił do chaty, pojawiając się w tym samym momencie, co zdyszany Ferragamo. Wieści, jakie przyniosła Sowa, były najgorsze z możliwych.

Zaraz potem, kiedy przekazała je czarodziejowi, jego twarz poszarzała.

Ferragamo! O co chodzi? Co się stało? Dlaczego tak wyglądasz?

Ujmując dłoń Korii łagodnie zmusił ją, by usiadła, potem opiekuńczym gestem położył rękę na jej ramieniu i spojrzał na dwoje młodych książąt. Mark przysunął się bliżej Brandela, tak jak gdyby zdawał sobie sprawę, że za chwilę usłyszy jakieś straszne rzeczy.

Eryk nie żyje.

Zapadła martwa cisza, a potem:

Nie! — krzyknął Mark. — To nieprawda! Och, Ferragamo, proszę powiedz, że to nie jest prawda! Nie m o ż e nie żyć. Tylko nie Eryk!

Mark, Brandel, przykro mi, ale to prawda. Sowa powiedziała mi, że Eryk i Fontainą byli na leśnym szlaku w drodze do Jesionowej Wsi, kiedy zostali napadnięci przez banitów. Eryk sięgnął po miecz, a oni go zabili. Fontainę uprowadzili.

Och, nie. Biedne dziecko! Co oni jej zrobią? — Koria zbladła na samą myśl o tym.

Po kilku chwilach Ferragamo zdołał się opanować.

Wiemy mniej więcej, gdzie są. Las jest duży i dziki, ale na razie przynajmniej Fontainą żyje, a do nas należy odnalezienie jej i oddalenie od niej niebezpieczeństwa. Musimy wyruszyć i odszukać ją.

Ale, Ferragamo, las jest ogromny — powiedział Mark. — Gdzie mamy jej szukać? Może być absolutnie wszędzie.

Mam pewien pomysł — mruknął czarodziej. — Brandy, idź, powiedz innym, co się stało, i sprowadź ich tutaj. Musimy poczynić pewne przygotowania. W tym czasie... — jego głos ścichł, kiedy przeszedł do swojej biblioteki i zaczął gmerać po półkach z książkami. — Musi być gdzieś tutaj. Przysiągłbym. Przecież próbowałem tego zeszłego lata... gdzie ja ją położyłem? Och. gdzie jest ta przeklęta książka...?





























ROZDZIAŁ PIĄTY



Na Zamku Gwiaździstego Wzgórza Amarina cieszyła się rzadkimi chwilami wypoczynku i możliwości spokojnego zastanowienia się nad sytuacją. Ostatnio większość czasu spędzała biegając tam i z powrotem, wypełniając obowiązki nowej pani zamku i małżonki Parokkana, dając mu rady, kiedy się o to do niej zwracał, i delikatnie napomykając o sposobach jak najlepszego utwierdzenia jego władzy. Oczywiście, to wszystko było tym, czego pragnęła, ale musiała przyznać, że od czasu do czasu dobrze było oderwać się od tych rzeczy, aby odnowić własną energię i zastanowić się nad najlepszym sposobem wykorzystania innych ku swej korzyści.

Tego popołudnia jej myśli nie chciały krążyć wokół planów, zamiast tego cofnęły się do dnia, kiedy ona i Parokkan wraz z armią byłego króla przejęli miasto Gwiaździstego Wzgórza i zamek.

Nie trzeba było zbyt długo oswajać Parokkana z myślą, że Arka potrzebuje nowego władcy i że on znakomicie wypełniłby to zadanie. Ostatecznie byli już ze sobą od jakiegoś czasu i Amarina wiedziała, jak najłatwiej przekonać jej dzielnego kapitana do nowych pomysłów. W istocie był dla niej wcale użytecznym przedmiotem ćwiczeń.

Oczywiście nakłonienie Parokkana do zgody, a potem doprowadzenie armii do tego, by zmieniła swe przekonanie, co do tego, komu winna służyć, nie oznaczało końca zadania. Król Ather i jego trzej synowie nie byli skłonni zbyt łatwo oddać władzy. Na początku walki znaleźli oparcie w niektórych członkach gwardii zamkowej i części służby i przez jakiś czas powstrzymywali zgromadzone przeciwko nim wojsko. Ostatecznie jednak okazało się to ponad ich siły. Po niezwykle krwawej walce, w której padło wiele trupów, Ather i jego synowie, razem z czarodziejem Ferragamem i tą przerażoną Fontainą zepchnięci zostali na dziedziniec za drzewem i w końcu, dokładnie tak jak chciała, do Wieży Błyszczącej Gwiazdy. Stamtąd wszyscy uciekli, z wyjątkiem Athera, który uparł się, by zrobić z siebie bohaterskiego głupca.

Amarina uśmiechnęła się do siebie. Patrząc z perspektywy czasu, nie mogło się ułożyć lepiej.

Teraz ona miała władzę i tak pozostanie, dopóki sobie będzie tego życzyła. Przyszłość rysowała się różowo, z Parokkanem jako nowym władcą, wiernie stojącą przy nim armią i przychylnością mieszkańców Gwiaździstego Wzgórza.

Tak jak się tego spodziewała, mieszkańcy stolicy Arki szybko uświadomili sobie, po której stronie leży przyszłość i po namyśle przyjęli jej punkt widzenia. Po początkowym krótkotrwałym oporze opanowało ich uczucie ospałości i podporządkowali i się żądaniu armii, by ją przepuścić. Wszelkie potyczki trwały krótko, toteż ludzie w ogóle przestali zawracać sobie głowę i walką zaraz też powrócili do domów: spokojni, posłuszni i wcale nie nieszczęśliwi.

Miała pewne plany wobec tych ludzi, tajemne plany, których nie zdradzała nikomu, nawet Parokkanowi, choć on dzielił się z nią wszystkim.

Przebiegła przez nią fala energii. Poderwała się na nogi, rozejrzała wokół szybkim, pełnym satysfakcji wzrokiem i wyszła, aby wezwać pokojówki i służące, które miały przygotować ją na wieczorną uroczystość. Anna stanęła w szeregu wraz z innymi i czekała potulnie na polecenia.

Jakiś czas później, kiedy znowu pozostała sama, Amarina rozejrzała się po swoim otoczeniu z pełnym zadowolenia uśmiechem. Rzeczywiście, miała się, z czego cieszyć. Za czasów króla Athera Zamek Gwiaździstego Wzgórza był dobrze zaopatrzony we wszystko, co konieczne, lecz urządzony raczej funkcjonalnie niż zbytkownie. Ather wolał przeznaczać pieniądze na budowę nowych statków handlowych, ulepszanie dróg, rozbudowę i remonty Gwiaździstego Wzgórza czy też na rozwój wsi, zachęcając farmerów do eksperymentowania z nowymi pomysłami i stosowania nowych metod uprawy.

Parokkan i Amarina mieli wprawdzie zamiar to kontynuować, lecz pragnęli i tego wszystkiego: delikatnych i pięknych szat, zbytkownych mebli, pachnącej wody do kąpieli i lepszej zastawy, by mogli ugościć, kogo tylko zechcą. Amarina, werbując na swoją stronę coraz więcej i więcej gnuśnych mieszczan, widziała, jak jej sen o władzy i świetności zaczyna stawać się rzeczywistością.



* * *



Ucztę tego wieczora wydawano na cześć Hobana, ambasadora z Peven, wyspy leżącej na wschód od Arki. Zamiarem Hobana było zarówno przedstawienie życzenia swej ojczystej wyspy, co do zawarcia traktatu pokojowego, jak i zaspokojenie swej własnej ciekawości, co mieszkańcy Arki sądzą o nowych rządach. Przybywszy do Portu Szarej Skały zastał bytujących tam ludzi raczej w ponurym nastroju, lecz spokojnych i wcale nieskłonnych do rozmów o ostatnich wydarzeniach i obecnych władcach; w Gwiaździstym Wzgórzu został krótko powitany przez stojących ręka w rękę Parokkana i Amarinę, a potem odprowadzony do przeznaczonego dlań apartamentu przez trzymającego się na dystans rządcę zamku.

Pokoje oddane mu do dyspozycji były pięknie umeblowane, czyste i ciepłe, oczekiwał też na niego służący, gotowy do pełnej szacunku, lecz milczącej służby. Hoban westchnął i zaczął przygotowywać się na wieczór, który miał być czysto towarzyską imprezą, wszelkie polityczne, bowiem zagadnienia miano omawiać następnego dnia.


* * *



Uczta odbywała się w wielkiej, świeżo urządzonej z przepychem sali Zamku Gwiaździstego Wzgórza, a stół dosłownie uginał się pod ciężarem potraw. Na Hobanie wywarło to duże wrażenie; nie pamiętał, by tak wykwintne potrawy podawano za czasów króla Athera.

Parokkan i Amarina byli w doskonałym nastroju; szczególnie Amarina zadziwiła i oczarowała gościa mądrością i pięknością. Początkowo dyskutowano tak ogólnie, jak to tylko możliwe zważywszy na okoliczności, ale w końcu rozmowa skierowała się, jak to było do przewidzenia, na niedawną bitwę i przejęcie tronu Arki.

Wybacz mi to pytanie, Parokkanie, ale co ci dawało pewność, że zdołasz pozyskać dla siebie zarówno armię, jak i mieszkańców Gwiaździstego Wzgórza?

Zapadła krótka, nieprzyjemna cisza.

Parokkan siedział przez kilka chwil najwyraźniej pogrążony w myślach, podczas gdy Amarina u jego boku wyglądała na nieco zdenerwowaną.

To było całkowicie pewne i należało to zrobić. Od pewnego czasu zdawałem sobie sprawę, że Ather zatracił się jako najwyższy władca Arki; zamierał handel między nami a innymi wyspami, rolnictwo stawało się zacofane, nawet nie budowano niczego nowego. Zaprawdę, Arka zmierzała ku upadkowi i ruinie, a żaden z synów Athera nie nadaje się do niczego.

Hobana bardziej niż trochę zdziwiły te słowa i z trudem przyszło mu nie dać tego poznać po sobie. Podczas wszystkich poprzednich pobytów na wyspie Athera odnosił wrażenie, że król doskonale nad wszystkim panuje, handel i rzemiosło, jak i rolnictwo wręcz kwitną, a książęta wydawali się obiecującymi młodzieńcami. Nie powiedział jednak nic, co by zaprzeczyło słowom gospodarza, czując, że byłoby to niegrzeczne; zamiast tego zmienił temat.

Mój panie. Od pewnego czasu na Peven odnosimy wrażenie, że na wyspie Brogar sprawy przybierają bardzo zły obrót. Oczywiście, leży ona dość daleko od mojej ojczyzny, ale handel ustał już zupełnie. Doszło nawet do tego, że kilku kupców nie powróciło z ostatnich wypraw. Naturalnie, jest to bardzo niepokojące i cóż, zastanawiam się, czy Arka jako najbliższy sąsiad może słyszała coś o tym lub może udzielić nam rady, mając z pewnością jakieś kontakty z wyspą Brogar.

Kończąc swoją prośbę, Hoban spojrzał wyczekująco na Parokkana, który, ku jego zaskoczeniu, wyglądał na całkiem zmieszanego.

Brogar? E, tak, wydaje się nam... e... — Głos Parokkana zamarł powoli.

Ambasadorze Hoban, mój pan chce powiedzieć — wtrąciła śliczna Amarina, nieco obcesowo, jednak pomimo to łagodnym tonem, — że Arka również utraciła wszystkie kontakty z Brogarem i jesteśmy niezwykle zakłopotani tym stanem rzeczy. My też straciliśmy kilku kupców i statków, ale poprzedni władca nie uważał za słuszne wysyłać innych w celu odzyskania tamtych w obawie, że również je straci. Nie widzimy powodów, by nie zgadzać się z taką polityką. Muszę przyznać, że to rzeczywiście problem, obawiam się jednak, iż nie mamy żadnego sposobu, żeby sobie z tym poradzić. Parokkan uważa, że powinniśmy poczekać na to, co przyniesie czas, i oczekiwać na rozwój wydarzeń. Czy nie tak, mój panie?

Wyglądało na to, że Parokkan odzyskał pewność siebie.

Dokładnie tak. W tej sprawie musimy zdać się na czas. Hobanie, czy nie miałbyś jeszcze ochoty na łyk tego doskonałego wina?

Hoban czuł, a miał rację, że jego gospodarze uważają, iż dość już powiedziano w tej sprawie. Nie był z tego powodu zbyt szczęśliwy. Coś było nie tak, może coś w postawie Amariny? Sprawiała wrażenie... nie, oboje sprawiali wrażenie, że przeszli do porządku dziennego nad sprawą Brogaru, jak gdyby było to coś nieistotnego. A przecież tak z pewnością nie było. Niemniej jednak Hoban przychylił się do niemego życzenia gospodarzy i nie poruszał więcej tematu. Rozmowa powróciła ku bardziej ogólnym sprawom — wspaniałej letniej pogodzie, rodzinie Hobana, jego podróży z Peven i postępującego remontu Zamku Gwiaździstego Wzgórza. Jednak coś w głębi umysłu ambasadora nie dawało mu spokoju, nieustępliwe jak gryzący kość pies.



* * *



Naprawdę jesteś niezwykle czarującym stworzeniem, Amarino. Nasz kochany ambasador przez cały wieczór nie mógł oderwać od ciebie oczu. Ani ja.

Co za nonsens. A jednak to bardzo miło z twojej strony, że tak mówisz, kochanie. Uważam, że wieczór minął bardzo przyjemnie, nie sądzisz? Jedzenie nie mogło być chyba lepsze, a przedstawienia wypadły naprawdę znakomicie.

Tak, wszystko było wspaniałe. Kochanie, wciąż jestem zdziwiony sposobem, w jaki objęłaś rolę pani Zamku Gwiaździstego Wzgórza. Jest to tak odmienne od wszystkiego, co robiłaś przedtem, a jednak nie masz z tym żadnych kłopotów, a przynajmniej wydaje się, że nie masz. Spodziewałem się jakiegoś oporu czy sprzeciwu wobec naszych wymagań i twoich rozkazów... tak to nazwiemy... — zachichotał, — ale naprawdę służba pałacowa i ci, których zaczynasz przyjmować z miasta, jakby tylko czekali, aby spełnić twoje życzenia. Jak ty to robisz? Ach, rozumiem, po prostu ich oczarowałaś, miła, tak samo jak i mnie. — Mówiąc to Parokkan posadził Amarinę na kolanach, a ona przytuliła się do niego jak kotka, splatając ręce na jego żołnierskim karku.

Oczarowałam, kochanie? Nie bądź niemądry. — Ton jej głosu zadawał kłam strofującym słowom. — Ludzie, do których podchodzi się z rozsądną prośbą i obietnicą godziwej zapłaty zwykle robią to, czego się od nich żąda.

Więc gdzie jest moja zapłata? — zapytał ochryple Parokkan i pocałował ją w szyję.



* * *



Następnego dnia rano zmęczony, lecz promieniejący Parokkan przeszedł z pokoi królewskich do sali audiencyjnej, gdzie spotkał się ponownie z Hobanem, tym razem na bardziej oficjalnej stopie, aby omówić sprawy dotyczące ich wysp. Wzajemne stosunki między Peven a Arką zawsze były dobre i obaj uważali, że takie powinny pozostać. Hoban był nieco zdziwiony stwierdzając, że Parokkan jest wprawdzie bardziej przystępny niż na kolacji, lecz jeszcze mniej stanowczy. Na pierwszy rzut oka nowy władca Arki wydawał się Hobanowi nieco napuszony i pompatyczny, co niewątpliwie było wynikiem roli, jaką teraz pełnił. Tego ranka, gdy tylko dyskusja skierowała się ku ściśle określonym sprawom, stał się dużo milszy w obejściu, jednak ani trochę bardziej skłonny zadość uczynić jakiemukolwiek życzeniu Hobana czy nawet dogłębnie je omówić.

Gdy męczyli się w ten sposób już od jakiegoś czasu, niespodziewanie otwarły się drzwi i stanęła w nich Amarina. Poranne słońce było jasne i czyste i jego blask spływał przez okna wyższego podestu ujmując w złotą otokę jej piękną postać, gdy tak stała w wejściu. Hoban z trudem oderwał od niej oczy i powstał, spoglądając z niejakim zdziwieniem na Parokkana. Ten wciąż siedział, wpatrując się w swoją ukochaną z wyrazem krańcowej tępoty na twarzy. Niemal niezauważalny wyraz dezaprobaty przemknął przez twarz pani zamku i Parokkan natychmiast poderwał się na nogi, przeszedł przez salę, ujął ją pod ramię i poprowadził do miejsca, gdzie stał Hoban.

Witamy cię, moja droga. Bądź tak dobra i przyłącz się do nas.

Jesteś pewien, że tego chcesz, Parokkanie? Nie chciałabym przerywać waszej rozmowy. — Jej głos był cichy i łagodny.

Będziesz niezwykle mile widziana, pani — powiedział Hoban. — Jeśli przynosisz nam przerwę w rozmowie, będzie ona najbardziej urocza z możliwych.

Pochlebiasz mi, panie ambasadorze — odparła Amarina, rumieniąc się ślicznie w odpowiedzi ma komplement. — Proszę, nie przerywajcie sobie.

Kiedy znowu do niej wrócili, Hoban znalazł Parokkana całkowicie odmienionego: stanowczego i pełnego gotowości omówienia spraw handlu i traktatów mających na celu rozwiązanie pewnych spraw pomiędzy obu wyspami. „Być może woli robić interesy w obecności żony — pomyślał Hoban. — A ja sądziłem, że to człowiek, który sam nie wie, czego chce.” Został gwałtownie wyrwany z zamyślenia wezwaniem Parokkana, by poświęcił mu uwagę.

Hoban! Do wszystkich diabłów, człowieku, nie bujaj w obłokach. Chcesz rozmawiać czy nie?

Chociaż było to powiedziane z uśmiechem, Hobana nieprzyjemnie zdziwiła zmiana zachowania Parokkana. Wydawał się teraz niemal szorstki. „Jest dziwny — myślał Hoban. — Zupełnie nie można przewidzieć, jak się zachowa. Jak ktokolwiek może dać sobie z nim radę?” Hoban z trudem skierował myśli ku sprawom, które należało omówić.

Od tej chwili wszystko poszło już gładko; obaj rozmówcy proponowali nowe zasady i rozwiązania, z Amariną u boku Parokkana, zgadzającą się przeważnie ze zdaniem męża, ale i przychylającą życzliwie ucha ku niektórym życzeniom Hobana. Po jakimś czasie większość spraw została pomyślnie doprowadzona do końca, a tylko kilka pozostało nierozstrzygniętych. Ambasador poprosił, aby przed podjęciem ostatecznych decyzji wolno mu było wrócić na ojczystą wyspę i omówić je na dworze Peven. Zostało to zaaprobowane.

Kiedy we troje opuścili salę audiencyjną i Hoban znalazł się znowu w swoim pokoju, aby przygotować się do podróży, pomyślał sobie: „Tych dwoje jest jak mocny napitek, początkowo przyjemny, lecz raczej oszałamiający i pozostawiający dziwny smak w ustach”.



* * *



Krótko po obiedzie Hoban i jego niewielki orszak zostali odprowadzeni do miejskich murów przez przywódców Arki i niewielki oddział zbrojnych. Tuż przed odjazdem Amarina powiedziała ambasadorowi, że najszybsza marszruta wieść będzie od zamkowej Bramy Przy Pokojach Królewskich do Morskich Wrót, skąd prowadzi najprostsza droga do Portu Szarej Skały. Chociaż początkowo sprzeciwiał się temu, chcąc mieć więcej czasu na przejazd przez miasto Gwiaździstego Wzgórza i przyjrzenie się jego mieszkańcom, to jednak wkrótce poczuł, jak ogarnia go dziwne znudzenie, i stwierdził, że przecież, jeśli tak naprawdę nie jest istotne, którą drogą ma się udać, lepiej będzie wybrać najkrótszą.

Kiedy już pokłonili się i pomachali na pożegnanie, Hoban pozostawił za sobą Gwiaździste Wzgórze i ruszył w drogę do statku i domu na Peven. Im bardziej oddalał się od miasta, tym więcej żałował, że nie nalegał na dłuższy pobyt. Co się stało z jego zwykłą stanowczością i zdecydowaniem w dyskusji? Niewielu ludzi potrafiło przeciwstawić się życzeniom ambasadora. „Jak oni to zrobili?” — zapytywał sam siebie i nie mógł przestać o tym myśleć.


























ROZDZIAŁ SZÓSTY



Leśne szlaki, którymi posuwali się banici, były dla Fontainy niemal niedostrzegalne, lecz Durk bez wahania prowadził oddział przez ich labirynt, aż księżniczka całkowicie się zagubiła i straciła nadzieję na to, że kiedykolwiek odnajdzie główną drogę. Początkowo jeżyny i nisko zwisające gałęzie zahaczały o ubranie i włosy, lecz wkrótce nabrała większej wprawy w przemykaniu się przez podszycie lasu. Pomimo niepewnej przyszłości i doznawanych niewygód — była też obolała od konnej jazdy — duch w Fontainie nie upadł, a wręcz przeciwnie, zaczęła nabierać otuchy we właściwy sobie, szczególny sposób. Zaczynała być zła.

Zła na samą siebie, że dała się namówić Erykowi na tę idiotyczną przygodę; zła na rodziców, że zaplanowali jej zaręczyny w tak nieodpowiednim czasie; i zła z powodu tych grubiańskich i lekceważących słów wypowiadanych do niej lub o niej przez porywaczy. Chudzielec, kruszyna, też coś! Pokaże im.

U kogoś innego myśli, które przebiegały Fontainie przez głowę, mogły zaowocować nurzaniem się w żalu nad sobą samym. Nikt mnie nie kocha. Moi rodzice użyli mnie za narzędzie w sprawach państwowych. Mój narzeczony jest... był głupcem. Dał się zabić i pozostawił mnie samą. Bolą mnie nogi. Boli mnie grzbiet. Wszystko mnie boli. Chce mi się pić. Moja twarz wygląda okropnie z tymi wszystkimi cętkami. W Fontainie jednak myśli te utworzyły twardy jak stal rdzeń, wokół którego koncentrował się jej bunt przeciwko przeznaczeniu.

Kiedy w końcu dotarli do obozu banitów, okazał się tak dobrze zamaskowany, że gdyby szła sama, przeszłaby przezeń nieświadoma niczego oprócz otaczającego ją naturalnego podszycia. Kiedy mężczyźni rozproszyli się, rozejrzała się wokół i zobaczyła kilka drewnianych chat, pokrytych gałęziami i roślinnością; przy bliższym przyjrzeniu okazały się solidne i suche wewnątrz. Jak się później dowiedziała, były tam również inne 1 schronienia, w których mieszkali banici; umieszczone na konarach większych drzew, ukryte przed wzrokiem kogokolwiek, kto znajdował się na dole, oraz poza zasięgiem wilków i niedźwiedzi.

Fontaina stała na maleńkiej polance znajdującej się pośrodku obozu i czekała. Nikt nie zwracał na nią żadnej uwagi i to lekceważenie wzbudziło w niej jeszcze większą złość. Wszyscy wokół krzątali się pokrzykując, lecz ona była zbyt zmęczona, aby się ruszyć.

Z jednej z chat stojących przed nią wynurzył się ogromny mężczyzna, ktoś, kogo przedtem nie widziała. Kompletnie łysy, obnażony do pasa prezentował w gasnącym świetle swą ogromną 1 i wzbudzającą grozę postać. Tych dwoje wpatrywało się w siebie przez kilka długich chwil, a potem Fontaina drgnęła, gdy tuż za nią odezwał się Durk.

Nie zwracaj uwagi na Janiego. On jest nieszkodliwy.

Wielki mężczyzna zawrócił do chaty i po chwili wyszedł z niej niosąc duży żelazny kocioł. Ustawił go na ziemi i zaczął rozpalać ognisko. Fontaina odwróciła się do Durka. Jeśli myślał, że zapyta go bojaźliwie: „Co chcesz ze mną zrobić?”, to szybko został wyprowadzony z błędu.

A ty, nie wątpię, również jesteś nieszkodliwy — odezwała się zjadliwie. — W końcu dowiodłeś, jaki jesteś odważny, szpikując jednego jedynego mężczyznę strzałami i biorąc do niewoli całą armię. — Położyła nacisk na ostatnie słowa i rozwarła szeroko ramiona. — Co za bohater! Z pewnością każda dziewczyna musi być bezpieczna w takich rękach. — Dygnęła i uśmiechnęła się szyderczo.

Ognisko płonęło teraz jasno, światło promieni tańczyło wokół polany przeplatane skaczącymi cieniami. Fontaina zobaczyła, że i Jani siedzi obserwując ją, nieruchomy jak skała, a potem uświadomiła sobie, że reszta obozu również ucichła i wszyscy wpatrują 1 się w nią. „Czyżbym posunęła się za daleko? — pomyślała wpatrując się w nieruchomą twarz Durka. — No cóż, jeśli już ma się wisieć, to przynajmniej niech będzie wiadomo”...

Prędzej czy później stanie się jasne, nawet dla twojej ciemnej mózgownicy, że nie jestem zwyczajnym chudzielcem, jak to dowcipnie zauważyłeś. — Jej głos zabrzmiał głośno, nawet dla niej samej, ale brnęła dalej, czując, jak panująca wokół cisza zaczyna odbierać jej odwagę. — Jeśli z tego, jak wyglądam, i z tego, co przy mnie znalazłeś, nie możesz wywnioskować, że oczywiście jestem królewskiej krwi, to znaczy, że jesteś tak rozumny jak te pnie. Umrzesz w okropny sposób, jeśli cokolwiek mi zrobisz. Nie — dodała, stawiając jasno sprawę — nie, żebym sadziła, że jesteś w wystarczającym stopniu mężczyzną, w każdym razie.

Jego twarz skurczyła się w warknięciu, a lewa ręka wyskoczyła do przodu chwytając kołnierz jej kurtki.

Dlaczego, ty mały kocmołuchu... — Uniósł prawą rękę, tak jakby chciał ją uderzyć. — Gdybyś tylko była tego warta, to...

Oczywiście, uderz mnie. To wszystko, na co cię stać, ty umiejący tylko przeklinać zbóju!

Powoli opuścił rękę, a jego uchwyt zelżał. Potem Durk roześmiał się i napięcie nagle opadło.

Rzeczywiście musisz być księżniczką. Nikt inny nie byłby taki hardy.

Ich oczy spotkały się i przemknął między nimi błysk porozumienia.

Ale tutaj ja jestem królem. Nikt cię tu nie znajdzie, nawet, jeśli jesteś tak ważna, jak twierdzisz, i radzę, żebyś o tym pamiętała. A grubiański język nie przystoi tak wielkiej damie. — Teraz on z kolei uderzył w szyderczy ton. — Rób to, co mówię, a nie spotka cię żadna krzywda.

Jani zawiesił kocioł nad ogniem i dodawał przyprawy do czegoś, co najwyraźniej było rodzajem gulaszu. „Tak jakby jedzenie w Domu nie było wystarczająco proste” — pomyślała Fontaina, wspominając tęsknie pałacową kuchnię na Healdzie. Usiadła i czekała, podczas gdy życie obozu wracało z wolna do normy.

Durk zniknął między drzewami, powrócił z mężczyzną o imieniu Zunik i jeszcze dwoma innymi. Usiedli w pobliżu ogniska i Durk spojrzał w zamyśleniu na swojego więźnia. Inni gromadzili się wokół, dzierżąc łyżki i miski, które Jani zaczął napełniać.

Jedzenie dla księżniczki Fontainy — powiedział Durk, wyciągając rękę w kierunku miejsca, gdzie siedziała.

Na dźwięk swego imienia Fontaina poderwała gwałtownie głowę.

Nie jestem tak tępy, jak być może sądziłaś — odezwał się znowu Durk, spoglądając znacząco na pierścień na jej palcu. Widniał na nim herb królewskiej rodziny Healdu z wyrytą pod nim literą „F”.

Nic nie odpowiedziała. Jani podniósł się i podał jej łyżkę i miskę z parującym gulaszem.

Dziękuję. — Uniosła wzrok i uśmiechnęła się do ogromni postaci.

Najpierw spróbuj, dziewczyno, a potem dziękuj — odezwał się jakiś nieznajomy glos.

Tak czy owak nie usłyszy cię.

Jani usiadł, jakby niepomny na komentarze, i zaczął jeść.

Jani jest głuchoniemy i w dodatku trochę głupkowaty, jak silny i gotuje lepiej niż cała reszta razem wzięta, wbrew temu, co mówią — wyjaśnił Durk.

Fontaina spojrzała znowu na łysego giganta, spokojnie mieszkającego gulasz, i poczuła litość, a potem ogarnął ją gniew.

Więc wykorzystujesz go jak niewolnika, jak pociągowe zwierzę. — Jej oczy rzuciły wyzwanie przywódcy banitów. Durk pozostał niewzruszony.

Nie jest nieszczęśliwy. Las jest dla niego domem, wszystkim, co zna. W mieście zamknięto by go w lochu lub jeszcze gorzej. Nikt go tutaj nie maltretuje.

Nie ośmieliłbyś się — odcięła się, ale ogień zniknął z jej głosu.

Zajęła się jedzeniem i została mile zaskoczona. Nie potrafiła rozróżnić innych składników oprócz grzybów, jarzyn i orzechów, ale całość była smakowita i rozgrzewająca, a ona zbyt głodna, żeby raz już zacząwszy jeść, grymasić.

Jedząc zdawała sobie niejasno sprawę z toczonych wokół niej rozmów, z których wychwytywała dotyczące jej słowa. Dziwne, ale nie czuła już strachu. Była, bowiem pewna, że poradziłaby sobie z każdym z nich z osobna, a nie sądziła, by Durk pozwolił na jakąś zbiorową napaść.

Z pewnością wyglądał na wystarczająco silnego, aby dać sobie radę z każdym; oczywiście nie mógłby być przywódcą takiej bandy zbójów, gdyby nie był w stanie pokonać każdego z nich. Był wysokim, szczupłym, przystojnym mężczyzną, choć zmierzwione czarne włosy i broda sprawiały, że wyglądał niezbyt przyjemnie. Jego kurtka z niewyprawnej skóry i pas, za którym były zatknięte nie mniej niż cztery noże, musiały budzić szacunek u tych mieszkańców lasu. Jednak Fontaina nie dbała o to i w tej chwili troszczyła się jedynie o swoje bezpieczeństwo i wygodę. Próbując przekonać samą siebie, że teraz, kiedy wie, kim ona jest, prawdopodobnie będzie myślał o niej jak o przedmiocie okupu. Żywa, nietknięta księżniczka z pewnością będzie cenniejsza od martwej.

Ledwie skończyła jeść; z trudem udawało jej się nie zamykać oczu. Durk odwrócił się do niej.

Będziesz spała w mojej chacie — powiedział tak głośno, mieć pewność, że wszyscy go usłyszą. W rozgwarze głosów, który podniósł się po tym stwierdzeniu, dodał już ciszej: — Będziesz sama.

Dziękuję ci.

Nie dziękuj mi, pani. Podziękuj swoim rodzicom. Niemało zapłacą za twoje zakwaterowanie.

Fontaina odniosła wrażenie, że pod burkliwym brzmieniem jego słów dosłyszała jakby cień łagodności. „Być może mimo wszystko zdobyłam sobie tutaj przyjaciela” — pomyślała. Potem, czując spoczywające na niej spojrzenie jeszcze jednej pary oczu, uniosła wzrok, aby zobaczyć wpatrującego się w nią szeroko otwartymi oczyma Janiego. „Być może nawet dwóch.”

Uśmiechnęła się i wielki mężczyzna odpowiedział krzywym uśmiechem, a potem podszedł do niej, aby odebrać miskę. Gdy pochylał się nad nią, dotknęła jego ręki i spoglądając w górę powiedziała:

Dziękuję, Jani. To było wyśmienite — mając nadzieję, że przynajmniej coś z tego zostanie zrozumiane.

Jani kiwnął głową, jakby w odpowiedzi, i odwrócił się, żeby zebrać pozostałe naczynia.

Jestem taka zmęczona — pomyślała Fontaina. — Ciekawe, która z tych chat może być chatą Durka.”

Kilka stóp dalej Jani zatrzymał się, odwrócił, aby spojrzeć na nią, potem rzucił okiem na Durka i z kolei na jeden ze stojących w pobliżu szałasów. W tej samej chwili Durk powiedział:

Zunik, chciałbym skorzystać z twojej kwatery, jeśli można.

Oczywiście, gałęzie są wystarczająco rozłożyste.

Musisz się wyspać, pani. Chodź. — Durk wstał. Fontaina podniosła się, a on zaprowadził ją do jednej z chat. W chwilę później, kiedy pozostała sama w ciemności, uświadomiła sobie, że była to ta, którą Jani wskazał wzrokiem.



* * *



Pomimo twardości posłania Fontaina zasnęła natychmiast, gdy tylko się położyła. Jednak nie spała długo. Zza ściany snów zaczęły do niej dochodzić głosy z zewnątrz.

Nie! Chcesz się zmierzyć ze mną, Deg?

Wiesz dobrze, że nie chcę ci wchodzić w drogę, ale nie rozumiem, czym się kierujesz. Idę o zakład, że tak czy owak nie jest dziewicą. Sam wiesz, jakie są te dworskie dziewki.

To nie jest zwyczajna królewska dziwka. Ona jest księżniczką — zabrzmiał głos Zunika.

Księżniczka czy nie, jest przecież kobietą, a od miesięcy nie mieliśmy tutaj żadnej.

Tak. — To był zgodny pomruk kilku głosów.

Nie ma tego tylko po to, żeby siusiać.

Jak można bez tego wytrzymać tak długo!

Głos Durka wzbił się ponad chór.

Jeśli już jesteście w takiej potrzebie, możecie pójść do Jesionowej Wsi. Chociaż nie chciałbym mówić, jak zostaniecie powitani w burdelu. Ta tutaj jest bardzo cenna i każdy, kto jej dotknie, odpowie przede mną. Dość! — zawołał, kiedy znowu rozległ się pomruk protestu. — Idźcie spać.

Zawsze możesz usidlić dziką świnię, Deg — zawołał jakiś nowy głos.

Pewnie. Albo wywiercić dziurę w drzewie. — Rozległ się śmiech.

Tak czy owak nie jest warta, aby ją brać.

Głosy mężczyzn zaczęły się rozpraszać.

Głupcy — mruknął Zunik. — Czy nie wiedzą, że mamy szansę raz na zawsze wydostać się z tego lasu?

Są tylko ludźmi, przyjacielu.

Tak. I dlatego nie można im ufać. Ech!

Chyba masz rację. Zostawimy Janiego przy wejściu, żeby mieć pewność.

Wszystko znowu pogrążyło się w ciszy, a przedmiot sporu ponownie zapadł w objęcia snu.







* * *


Durk posadził Janiego przy chacie i przykazał mu na migi, aby nikogo nie wpuszczał. Olbrzym skinął głową, zawinął się w derkę i wsparł plecy o drzwi. Nie okazał zdziwienia ani urazy, że wyznaczono mu to zadanie. Jakiekolwiek myśli — o ile je miał — przebiegające przez jego odizolowaną jaźń, ukryte były przed światem zewnętrznym. Zasnął, lecz spał czujnie.

Durk i Zunik wspięli się do wiewiórczego gniazda.

W jednej z naziemnych chat trzech mężczyzn siedziało popijając przy świetle oliwnej lampki.

Rozmowa zataczała kręgi wraz z gąsiorkiem, ale zawsze powracała do tego samego tematu.

Twardy orzech do zgryzienia z tego bękarta Durka. Nie chciałbym wejść mu w drogę.

Ba! Pewnie chce zostawić ją dla siebie.

Nie, boi się, że go zruga swym ostrym języczkiem. — Roześmieli się.

W dodatku ten języczek nie ma zbyt pięknej oprawy.

Ma ciało kobiety, czy nie? To nie jej twarz mnie interesuje.

Tak, ale jak sobie poradzisz z Janim strzegącym wejścia i Durkiem, któremu trzeba to będzie później wyjaśnić?

Coś wymyślę — odparł Deg. — Daj pociągnąć.

Czas mijał, a gąsiorek stawał się coraz lżejszy.

Trzeba też pamiętać o okupie.

Klover, jesteś głupi jak wół. Jaką różnicę zrobi kilka figli?

Po prostu to ukryją. Powiedzą, że to jej królewski kochanek albo coś takiego. Hej! To ostatni łyk. Daj mi to.

Niechętnie podano mu niemal pusty gąsiorek. Deg wypróżnił go do końca i otarł usta rękawem.

Poza tym wydaje mi się, że nie ma wielkiej nadziei, żebyśmy dostali jakieś pieniądze za tę dziewkę.

Tak. Pewnie nam zapłacą, żebyśmy ją zatrzymali razem z tym jej jęzorem — powiedział Dunn.

Deg westchnął wznosząc oczy ku niebu.

Sądzę, że ona uciekała. Arka ma nowego króla... a może o tym nie słyszeliście? W jaki sposób ludzie z Healdu będą jej teraz tutaj szukali? Wątpię, czy pokrewieństwo to wystarczający ku temu powód.

Więc ta dziewka jest nic nie warta, a Durk nie chce nawet pozwolić, żebyśmy ją sobie wykorzystali.

Jednak należy wierzyć w cuda — westchnął Deg. — Czasem nawet pień coś zrozumie.

Spojrzał na swoich dwóch pijanych przyjaciół z lekką odrazą. „Po co zawracam sobie głowę” — pomyślał. Potem powoli jego twarz rozciągnęła się w uśmiechu.

Już wiem — powiedział. — Mamy dwa problemy, prawda? Janiego i Durka. Użyjemy jednego, by okpić drugiego. Wszystko, co musimy zrobić, to nakłonić Janiego, żeby zabrał się do niej. Potem nikt nie będzie mógł nam zarzucić, że poszliśmy w jego ślady... jeśli rozumiecie, o co mi chodzi. Ale Jani nie nadaje się do tego. Nigdy nie miał kobiety. Jest jak zwierzę, prawda? Widzieliście, jak się w nią wpatrywał. Jakby była dojrzałą brzoskwinią, jeśli nawet nic nie zrobi zawsze możemy powiedzieć, że zrobił. Przecież nie może nam zaprzeczyć!

Dwaj pijacy sprawiali wrażenie, że nie bardzo wiedzą, co o tym sądzić.

Jesteście mężczyznami czy nie? Durk nie potępi Janiego. Jest za bardzo zakochany w tym głuchym bydlęciu. A my będziemy czyści. Co mamy do stracenia? A możecie sobie sprawić dużą przyjemność tej nocy. Zasłużyliśmy na to przez te wszystkie miesiące, może nie? — Zamilkł na chwilę czekając, aż ta myśl zagnieździ się w głowach pozostałych, a potem zapytał: — No?

Podnieceni i zamroczeni alkoholem Dunn i Klover nie mogli znaleźć błędu w rozumowaniu Dega, a ich ciała domagały się zaspokojenia. Nie należy martwić się na zapas. Im dłużej o tym myśleli, tym lepszy wydawał im się pomysł.

Chodźmy — powiedział Dunn, a Klover skinął głową.

Potykając się i przeklinając przebyli otwartą przestrzeń dzielącą

ich szałas od chaty Durka. Jani usłyszał, jak nadchodzą, i otwarł oczy przyglądając im się uważnie. Kiedy usiedli wokół niego, Deg wyciągnął mniejszą butelkę spod kurtki. Odkorkował ją i podał Janiemu, który powąchał butelkę i pociągnął mały łyk. Niemal zadławił się, zakaszlał i z pełnymi łez oczami oddał ją Degowi.

Daj pociągnąć, Deg.

Masz dosyć. To jest dla naszego przyjaciela. Rozmowa, która potem nastąpiła, jeśli tak to można nazwać,

byłaby dla postronnego obserwatora niezwykle dziwna i zabawna. Deg używał słów, choć wiedział, że są bezużyteczne, i niezdarnych znaków języka migowego, próbując przekazać swoje życzenie. Jego towarzysze nie byli mu wcale pomocni, wtrącając takie uwagi jak: „Dlaczego nie popieścisz sobie tego przy nim?” i: „Co za uroczy kosiarz” — i tak dalej; lub wpadając w paroksyzmy śmiechu, które Deg pospiesznie uciszał, bojąc się, aby nie obudzili całego obozu.

Jani tylko przyglądał się im z zaciekawieniem, popijając, kiedy podawano mu butelkę, a Dega ogarniało coraz większe zniechęcenie. W końcu wstał i położył rękę na ryglu drzwi. W tej samej chwili Jani podniósł się i odepchnął go tak, że Deg zatoczył się do tyłu i upadł w popiół wygasłego ogniska. Siedział tam i przeklinał cicho.

Potem, zanim tamci zdołali się poruszyć, Jani odwrócił się odryglował drzwi, wkroczył do środka i zamknął je za sobą.

Trzech mężczyzn wytrzeszczyło oczy z niedowierzaniem. Czyżby naprawdę zrozumiał, o co chodzi? Siedzieli w milczeniu przez chwilę, potem Deg poderwał się nagle na nogi i pobiegł w kierunku strumienia. Dunn i Klover upadli razem, powaleni atakiem niepohamowanego śmiechu. Światło księżyca było wystarczająco jasne, by mogli dostrzec, że gdy Deg dokonywał swego pospiesznego odwrotu, jego spodnie tliły się.



* * *



Wewnątrz chaty Fontaina była na wpół świadoma głosów i śmiechów wtrącających się w jej sny, ale obudziła się dopiero, kiedy drzwi otwarły się, a potem zamknęły cicho. W tym krótkim momencie światło księżyca oświetliło masywną bryłę barków Janiego, gdy pochylał się, żeby przejść pod nadprożem. W zapadłej ciemności jej serce znowu napełniło się przerażeniem. „Dałabym sobie radę z każdym z nich, nawet z Durkiem — pomyślała, — ale z tym... jest taki wielki, nie mam żadnej szansy. Jak mogłam się tak pomylić, co do wyrazu jego oczu, kiedy patrzył na mnie.” Pomyślała o krzyku, ale wspomnienie głuchoty Janiego w jakiś sposób uczyniło ją tak samo niemą jak on.



* * *



Jedynie głosy nocnych zwierząt, których i tak niemal nie zauważali, rozluźniały napiętą uwagę trzech mężczyzn. Deg, powróciwszy zziębnięty i w przemoczonym ubraniu, pełnym wściekłości spojrzeniem uciszył śmiech towarzyszy. Teraz czekali, nasłuchując jakichkolwiek odgłosów świadczących o poczynaniach Janiego.

W końcu cierpliwość Dega wyczerpała się.

Jeśli nie zrobił tego do tej pory, już nigdy tego nie zrobi — powiedział wstając. Chwycił za skobel i pchnął drzwi. Nie ustąpiły— — Podparli je czymś. — Pchnął mocniej, również bez rezultatu, a potem odwrócił się do swoich kompanów. — Dalej, razem.

Jednak zanim zdołali to uczynić, drzwi otwarły się, najwidoczniej samorzutnie, i Deg niemal wpadł do środka. Powstrzymała go ogromna pięść, która wysunęła się z wejścia trafiając go tuż Pod lewe oko. Uderzenie było tak potężne, że praktycznie uniosło go ponad ziemię i jak bezwładną kukłę odrzuciło do tyłu. Kiedy upadał na plecy, był już nieprzytomny.

Pamiętaj o ognisku — zachichotał Dunn.

Drzwi zamknęły się, a dwaj pozostali intruzi nie czuli najmniejszej ochoty, aby ponownie ryzykować ich otwarcie. Pół niosąc, pół wlokąc zaciągnęli bezwładnego Dega do ich chaty gdzie również stracili przytomność, jednak w bardziej łagodny sposób.



* * *



Pomimo nieznanego otoczenia Fontaina obudziła się z uczuciem bezpieczeństwa, którego nie zdołał rozproszyć nawet chłód poranka. Kiedy jej oczy przyzwyczaiły się do światła, dostrzegła śpiącego Janiego, skulonego pod drzwiami tak, że zupełnie niemożliwe było otwarcie ich z zewnątrz.

A jednak nie pomyliłam się, co do wyrazu jego oczu — pomyślała. — Przynajmniej jeden przyjaciel.”

Przeciągnęła się, gdyż cała zesztywniała. Jani poruszył się i oboje uśmiechnęli się do siebie. Potem, tak jakby był to całkowicie zwyczajny porządek dnia, Jani podniósł się i wyszedł na zewnątrz, aby rozpalić ognisko i przygotować śniadanie. Po jakimś czasie wrócił do chaty i podał jej kubek gorącego płynu, który wyglądał jak herbata, ale jego zapach i smak były niepodobne do niczego, czego kiedykolwiek przedtem kosztowała.

Pokrzepiona owinęła się płaszczem i wyszła na zewnątrz. Obóz był już na nogach; podążając za odgłosem płynącej wody skierowała się ku strumieniowi. Zastała tam klęczącego na czworakach, mężczyznę z twarzą i niemal całą głową zanurzoną pod wodą.

Klover bez większych rezultatów próbował pozbyć się straszliwych skutków przepicia. Wyjął głowę z wody i jęknął.

Co za noc — poskarżył się sam sobie, nieświadom audytorium. — I wszystko na nic, teraz w dodatku ta suka rzuciła czar na Janiego. Och, moja głowa.

Zanurzył ją znowu w wodzie. Fontaina podeszła do niego od tyłu, przyłożyła but do wypiętego siedzenia i pchnęła tak, że całym ciałem wpadł do wody. Kiedy wdrapał się na brzeg, przemoczony i prychający, powiedziała:

Ta suka rzuci na ciebie o wiele gorszy czar, człowieku, jeśli nie będziesz zważał na to, co mówisz. A teraz wynoś się stąd, abym mogła się umyć.

Pomimo bolącej głowy Klover posłuchał i z pośpiechem ustąpił jej miejsca.

Ta dziewczyna to prawdziwa dzika kocica — poskarżył się, kiedy znowu znalazł się na polanie, nie kierując tych słów do nikogo w szczególności.

Fontaina spryskała twarz i ręce, a potem odszukała konia i przekonała się, że troskliwie się nim zajęto. — W tym lesie nie zajedziesz daleko na koniu — odezwał się Durk stając za nią.

Nie mam zamiaru odjeżdżać — odcięła się. — Jeżeli masz trochę rozumu, odprowadzisz mnie do mojej rodziny i przyjaciół. Bardzo sobie zaszkodzisz, jeśli tego nie zrobisz.

Jak na kogoś w takim położeniu masz raczej wygórowane żądania.

Nie boję się ciebie.

Wierzę, ale pozostaniesz tutaj, dopóki nie powiem, że możesz odejść. Jeśli zgodzą się zapłacić wyznaczoną przeze mnie sumę, rzeczywiście zostaniesz odprowadzona do swojej rodziny.

A jaką cenę nałożyłeś na moją głowę?

To już moja sprawa. Chodź na śniadanie.

Większość banitów siedziała wokół ogniska, nad którym Jani mieszał owsiankę z orzechami. Dunn i Klover wspierali ciężko głowy na rękach, a Deg demonstrował okazały siniec pod okiem, który wywoływał mnóstwo sprośnych uwag wśród jego kompanów.

Wierzę, że nikt nie niepokoił cię w nocy — odezwał się Durk, kiedy usiedli.

Fontaina zawahała się, a potem odparła:

Nie, nikt. — Uśmiechnęła się do Janiego, a on obsłużył ją przed wszystkimi innymi.












ROZDZIAŁ SIÓDMY



Dotarły do nas tylko pogłoski i plotki — powiedział Pabalan, król Healdu. — Nie możemy działać na takiej podstawie.

Ależ nie możemy nic nie robić — sprzeciwił się jego syn, Ansar.

Spacerowali w towarzystwie zaufanego dworzanina, Rehana, w ogrodach otaczających pałac Ramsport, omawiając wieści z Arki.

Ojcze, moja siostra, a twoja córka, zaginęła. Doszły do nas wieści, że nie żyje, ale ja w to nie wierzę. Jeśli udało się jej uciec, musimy spróbować ją odnaleźć, a jeśli została uwięziona, to tym bardziej jest to powód do szybkiego działania.

Nie musisz przypominać mi o moich rodzicielskich obowiązkach, Ansarze. Zrobię wszystko, co możliwe... w granicach rozsądku. Ale nie możemy działać na ślepo. Wiesz tak samo dobrze jak i ja, że nie jesteśmy w stanie przeciwstawić się wojskowej potędze Arki i dopóki nie dowiemy się, co się stało z Fontainą i jak ten Parokkan zamierza z nami pertraktować, jakakolwiek podjęta przez nas akcja może tylko pogorszyć sytuację.

Ansar z gniewem w oczach, z podnieceniem malującym się na wyrazistej twarzy miał właśnie coś powiedzieć, kiedy wtrącił się Rehan:

Panie mój, czy mogę coś zaproponować?

Oczywiście. Twoja rada jest mile widziana, jak zawsze zresztą.

Nie możemy, tak jak powiedziałeś, wystąpić zbrojnie, ale możemy wyruszyć ukradkiem. Wieści, jakie otrzymaliśmy z Arki, są niepewne, pogmatwane i sprzeczne. Musimy mieć wiadomości z pierwszej ręki, od człowieka, na którym możemy polegać.

Wyruszę jeszcze dzisiaj! — zawołał Ansar.

Nie, panie — odparł Rehan. — Nie wątpię w twoją przebiegłość czy odwagę — łgał patrząc mu prosto w oczy, — ale twoja twarz jest zbyt dobrze znana. Nie wiem, czy nowy władca Arki będzie nam przyjazny. Ze wszystkich doniesień wynika, że wprost przeciwnie. Nie ma nadziei, żebyś mógł się tam przedostać niezauważony i uzyskać informacje, które są nam tak rozpaczliwie potrzebne.

Znieważenie mojej siostry jest wystarczającym dowodem na to, jak nas traktują — rzekł Ansar z irytacją. — Nie chcę tak bezczynnie czekać. Musi być coś, co mogę zrobić.

Panie — powiedział Rehan zwracając się do króla. — Nigdy nie byłem na Arce. Nie znają mnie tam i sądzę, że mógłbym bez problemów udać się na wyspę w przebraniu kupca. — Uśmiechnął się. — Jestem niezłym znawcą klejnotów. I ludzi. Pozwól mi wyruszyć w przebraniu do Gwiaździstego Wzgórza. To z pewnością tam znajdziemy odpowiedzi na nasze pytania.

Pabalan rozważał jego propozycję przez chwilę.

To ma sens — rzekł w końcu. — Powinieneś nam przekazać przyzwoite sprawozdanie o tym, jak sprawuje się nowy rząd, a przy odrobinie szczęścia może dowiesz się też, gdzie jest Fontaina.

A jeśli to sprawa polityczna, może uda mi się wytargować jej uwolnienie... jeżeli jest trzymana w niewoli.

Zatem jedź. Z moim błogosławieństwem. — Król położył swoją dużą rękę na ramieniu doradcy.

A ja, przypuszczam, będę siedział tutaj, goniąc za własnym cieniem — skrzywił się z niezadowoleniem Ansar.

Rehan odwrócił się do księcia.

Sądzę, że byłoby dla nas bardzo cenne, gdybyśmy posłali na Arkę większą grupę. Tym sposobem moglibyśmy sprawdzić moje informacje, a być może i uzyskać nowe wieści. Południowa część wyspy leży z dala od stolicy i jest mało prawdopodobne, by była dokładnie strzeżona. Jeśli mogę, to proponowałbym, byś tam popłynął i zobaczył, czego można się dowiedzieć — powiedział, a pomyślał: „To przynajmniej powinno utrzymać tego porywczego głupca z dala od kłopotów”.

Z przyjemnością. Co na to powiesz, ojcze?

Pabalan uśmiechnął się.

Nie sądzę, bym wytrzymał to wiercenie w brzuchu, gdybym ci zabronił — stwierdził. — Możesz wyruszyć, jeśli mi dasz słowo, że dowiesz się tego, co można, na południu i zaraz wrócisz. Sam nie uwolnisz Fontainy.

Oczywiście, że nie. — Ansar przez chwilę wyglądał na urażonego, ale zaraz pojaśniał na myśl, że przecież w końcu będzie mógł działać. Nawet taka nudna wycieczka jak ta była lepsza od irytującego siedzenia w domu.

Rehan mógł mieć tylko nadzieję, że przez te kilka dni Ansar uniknie kłopotów. Mało prawdopodobne, by dowiedział się czegoś, co mogłoby się przydać, ale nigdy nic nie wiadomo. Książę był niewątpliwie odważny, lecz przyzwyczajony robić wszystko po swojemu, a królewska krew, na nieszczęście, nie gwarantowała równie wielkiego rozumu.






* * *



Kilka dni później Rehan stał na dziobie, rozkoszując się morską bryzą i wodnym pyłem, a jego szczupłe ciało balansowało w rytm przechyłów statku. Wpatrywał się przed siebie usiłując uchwycić wzrokiem sławetny Wał Szarej Skały, wejście do głównego portu Arki. Stopniowo, w miarę zbliżania się do linii brzegowej, zaczął rozróżniać te „morskie wrota”, wejście do chronionego niemal ze wszystkich stron portu, który mógł dać wygodne schronienie i kotwicowisko całej flocie — lub nawet dwóm!

Widok Wału Szarej Skały zrobił wrażenie nawet na Rehanie, którego inteligentna twarz i ciemnoniebieskie oczy wskazywały na bystry i wykształcony umysł. Ogromne szare urwiska wznosiły się po obu stronach przesmyku, szerokiego na jakieś czterysta kroków. Jakakolwiek była przyczyna owej osobliwej deformacji, która niegdyś doprowadziła do takiego ukształtowania przybrzeżnych skał, zapewniła też ona przyszły pomyślny rozwój portu, tworząc głęboką i — z wyjątkiem najstraszliwszych sztormów — bezpieczną i łatwą do żeglugi cieśninę. To naturalne udogodnienie zostało w pełni wykorzystane i ulepszone przez mieszkańców Portu Szarej Skały, którzy wznieśli latarnie morskie po obu stronach Wału Szarej Skały, czyniąc cieśninę zdatną do bezpiecznej żeglugi nawet w nocy. Żeglarze z wysp przyjmowali to jako coś oczywistego, być może doceniając praktyczną stronę przedsięwzięcia, ale zupełnie nie zwracając uwagi na majestatyczną wspaniałość tego miejsca, zakrytą dla nich przez czysto pragmatyczne względy.

Tak czy inaczej doznawało się budzącego grozę uczucia płynąc po raz pierwszy pomiędzy tymi światłami, kiedy niebo zdawało się kurczyć, a statek, jakkolwiek duży, wydawał się drobiną w porównaniu ze wznoszącymi się z obu stron granitowymi bastionami. Na ten czas Rehan zapomniał o celu swej misji i rozglądał się wokół w zdumieniu i zachwycie. Jednak, gdy już znalazł się zatoce portu, która rozciągała się na zachód i północ na pół ligi każdą stronę, jego myśli powróciły do roli, jaką będzie musiał grać przez kilka następnych dni. Kapitan i załoga statku kupieckiego ze Strallen ochoczo uznali, iż jest tym, za kogo się podawał: kupcem z Arlonu, handlującym jedwabiami, tkaninami i biżuterią. Towary, jakie wiózł ze sobą, były wystarczającym świadectwem jego profesji dla każdego, kto byłby na tyle podejrzliwy, by sprawdzić bagaże. Zapłacił znaczną, ale nie przesadnie wysoką cenę za przejazd, co czyniło zeń mile widzianego, choć niezbyt godnego uwagi pasażera dla kapitana i jego ludzi, doskonale obeznanych z różnymi sposobami handlu. Żyli z zysków, jakie przynosiły im wyprawy, i niewiele obchodziła ich polityka poszczególnych wysp, o ile nie dotyczyło to ich bezpośrednio. Dlatego też nic im nie przeszkadzało płynąć z Healdu na Arkę, mimo napięć, jakie wystąpiły pomiędzy tymi dwoma wyspami, a to za przyczyną nowych rządów na Arce i nieznanego losu księżniczki Healdu. Ten kupiec z Arlonu chcący udać się tym samym szlakiem, winien według nich okazać podobny brak zainteresowania.

Teraz, kiedy statek podchodził do cumowania, Rehan zbierał siły na oczekujące go zadania. Tym właśnie się rozkoszował. Nie brak mu było doświadczenia w intrygach i nie wątpił w swoją zręczność jako szpiega. Obojętnie jak miały potoczyć się wypadki, był zdecydowany na tym zyskać. Znalazł się w swoim żywiole.



* * *



Dwie godziny później siedział przy smacznym obiedzie w szynku „Pod Północną Gwiazdą”, przysłuchując się rozmowom prowadzonym przez innych gości. Kiedy zszedł ze statku na stały ląd, przez jego ciało przebiegło dziwne, wzbudzające nieokreślony strach drżenie, ale to tylko wzmogło przepełniające go uczucie podniecenia i oczekiwania. Teraz, załatwiwszy pomyślnie zmagazynowanie towarów i kwaterę dla siebie na noc, był gotów już na serio zabrać się do zbierania informacji. Życie w Szarej Skale zdawało się toczyć tak, jak można się było tego spodziewać po ruchliwym mieście portowym. Sądząc z obrazków w dokach, z ich pomysłowymi dźwigami, linowymi wielokrążkami i pozornie chaotyczną krzątaniną, oczywiste było, że handel kwitł. „Królowie mogą przychodzić i odchodzić, a my zawsze będziemy robić interesy” — myślał Rehan sącząc piwo. Nie było też widać oznak spadku koniunktury, jeśli sądzić po ilości i różnorodności towarów już wyładowanych w porcie czy oferowanych do sprzedaży na rynkach i w halach targowych. „Niewiele miast może sobie pozwolić na utrzymywanie takich miejsc jak to” — rozmyślał dalej, spoglądając po wygodnie i bogato umeblowanej sali, gdzie większość miejsc przy stołach zajęta była przez zamożnych kupców i im podobnych. Urywki rozmów dochodziły do jego uszu, ale dotyczyły przede wszystkim interesów, więc nie dowiedział się niczego ciekawego.

Właściciel tawerny podszedł do jego stołu, aby dowiedzieć się, czy nie życzy sobie jeszcze czegoś.

Nie, dziękuję. Jestem nasycony. Twoja kuchnia jest bardzo dobra — odparł Rehan. „Aż nadto dobra” — pomyślał, spoglądając z odrazą na obwisłe cielsko szynkarza.

W tej właśnie chwili w sieni podniósł się jakiś zgiełk i do izby wpadł niemal wysadzając drzwi zaczerwieniony, wyglądający na ważną osobistość szlachcic.

Pomocy, na wszystkich bogów morza! — zawołał, nie kierując tych słów do nikogo w szczególności. — Gospodarzu, kufel tego, co masz najlepszego. Muszę się napić.

Kiedy gruby karczmarz pospieszył po piwo, Rehan podniósł się i podsunął krzesło nowo przybyłemu.

Zapraszam do swojego stołu, jeśli zechcesz. Wydaje mi się, że masz jakieś kłopoty. Jeśli mógłbym w czymś pomóc...

Szlachcic osunął się z wdzięcznością na wskazane miejsce.

Dziękuję, panie — rzekł. — Niekiedy tutejsi tragarze doprowadzają mnie do rozpaczy. Ostatnio wydają się zupełnie pozbawieni rozumu. Trzeba niemal przeliterować im każde polecenie, inaczej, bowiem twój bagaż znajdzie się najpewniej na sześciu różnych statkach.

Karczmarz powrócił z napełnionym kuflem.

Załatwię sprawę z tragarzami, Wasza Ekscelencjo. Proszę wybaczyć im ich niezdarność.

Trzeba, by wszystkie skrzynie znalazły się na „Delfinie” w godzinę. I nie dopuścić, aby znowu coś upuścili.

Oczywiście, Wasza Ekscelencjo. — Karczmarz odszedł energicznym krokiem.

Przepraszam, Wasza Ekscelencjo — odezwał się Rehan. — Wziąłem cię za zwykłego kupca, takiego jak ja. Jestem zaszczycony. Jaką wyspę reprezentujesz?

Daruj sobie przeprosiny. To przyjemność znaleźć się w miłym towarzystwie. Nazywam się Hoban. Peven jest moją ojczystą wyspą i z pewnością nie będę żałował, jeśli jak najszybciej znajdę się w drodze na nią.

Jestem Palmar, kupiec z Arlonu — przedstawił się Rehan, kiedy podawali sobie ręce. — Każdy kocha swoją rodzinną wyspę, ale czyż Arka nie jest gościnna? Jest to, co prawda mój pierwszy pobyt tutaj, ale takie odniosłem wrażenie.

Och, nie będę zaprzeczał, zostałem życzliwie przyjęty mimo niepokojących wydarzeń, które niedawno miały tutaj miejsce, ale moja wizyta nie dostarczyła mi przyjemnych wrażeń. Choć przypuszczam, że osiągnąłem to, co chciałem osiągnąć... — Hoban wyglądał na zakłopotanego własną niezdolnością do jaśniejszego wyjaśnienia tego, co miał do powiedzenia.

Oczywiście słyszałem niektóre opowieści — przyznał Rehan, ożywiony pragnieniem wykorzystania nowego źródła informacji, — ale byłbym wdzięczny za jakieś niebudzące wątpliwości wieści o nowym królu. Jak słyszałem, wszystko odbyło się nagle.

Tak, i z wielu względów było to niezwykle zadziwiające. — Głos Hobana przybrał bardziej osobiste tony. — Wiadomości dotarły na Peven szybko, gdyż kilka naszych statków było tutaj w tym czasie. Zaraz zresztą odpłynęły w obawie przed zamieszkami, ale na tyle, na ile mogłem się zorientować, nie było wielkiego rozlewu krwi. Przewrót był doskonale przygotowany i zakończony całkowitym sukcesem, i jak się zdaje, zupełnie nieoczekiwany. Rządy Athera, a i on sam, cieszyły się uznaniem, tak wszyscy mniemamy, a jednak jego obalenie nikogo zbyt mocno nie zmartwiło. Lecz nawet gdyby ludzie byli mu niechętni, osobliwe jest to, że nie wyczuwało się żadnych oznak niepokoju, zanim do tego doszło.

Ather został zabity?

Tak, to pewne.

A jego rodzina?

Zdaje się, że tego nikt nie wie. A przynajmniej wydaje się, ze nikt nie ma ochoty o tym mówić. Oczywiście słyszałem plotki, ale nie wiem, czy są godne uwagi. Według najbardziej rozpowszechnionej trzech synów Athera uciekło i są teraz być może na innej wyspie, ale nikt ich nie widział, zatem możliwe, że również nie żyją lub znajdują się w lochach Zamku Gwiaździstego Wzgórza. Tak czy owak nowy król raczej się nimi nie martwi. Ale to osobliwy jegomość.

Spotkałeś się z nim?

Tak, spotkałem. I nie wiem, co o nim sądzić.

Był kapitanem armii, prawda? Ze szlacheckiego rodu?

Jedno i drugie zgadza się, chociaż nie rozumiem, co w nim tkwi takiego, co doprowadziło go tam, gdzie jest teraz. Ma bardzo zmienne usposobienie. Wprawiał mnie w zakłopotanie, chociaż trudno powiedzieć, dlaczego. Od chwili, kiedy opuściłem Gwiaździste Wzgórze, przypominam sobie coraz więcej osobliwości w jego zachowaniu, których zupełnie nie zauważałem, kiedy tam byłem. — Ambasador zamilkł, znowu zakłopotany, potem uśmiechnął się szeroko i powiedział: — Sądzę, że musiałem zostać dosłownie oślepiony nową królową. Na wszystkich czarodziejów, jakaż jest piękna! Trudno zachować trzeźwość myśli, kiedy jest razem z tobą w pokoju. — Roześmiał się. — Ktoś mógłby pomyśleć, że jestem niedoświadczonym młodzieńcem, skoro dałem się tak uwieść ślicznej twarzyczce.

Świadom, że czas umyka nie przynosząc tego, czego najbardziej pragnął się dowiedzieć, Rehan rzekł:

Czy w tym czasie nie było na zamku księżniczki? Narzeczonej najstarszego syna, zdaje się.

Tak, księżniczka Fontaina z Healdu. Była tam, lecz podobnie jak chłopcy zniknęła. Wszystkie opowieści mówią o tym, kto uciekł z książętami. Szalone bajania o królewskim czarodzieju, który porwał ich wszystkich niewidzialnych za pomocą czarów, i tym podobne. Większość twierdzi, że księżniczka uciekła razem z nimi, ale nie wiem, na ile można dać wiarę tym pogłoskom.

Czy to nie spowoduje pogorszenia stosunków z Healdem? Mimo wszystko to najbliższy sąsiad Arki.

Można sądzić tak, można inaczej, lecz wydaje się, że Parokkan, nowy król, zupełnie o to nie dba. Nie jest tym zainteresowany.

Ale handel...

Och, handlem to on się interesuje. Daje to wyraźnie do zrozumienia. Żyje im się w Gwiaździstym Wzgórzu bardzo dobrze. Jeśli masz jakieś zbytkowne towary do sprzedania, idę o zakład, że dostaniesz tam za nie dobrą cenę. Zdaje się, że to właśnie, dlatego Heald przestał się liczyć. Wszystko to jest bardzo dziwne.

W tej chwili głowa młodego mężczyzny pojawiła się w drzwiach do sieni.

Wasza Ekscelencjo, powinniśmy już wyruszyć, odpływ zacznie się za jakieś pół godziny.

Dziękuję ci, Andrzeju. Już idę. — Hoban odwrócił się do Rehana. — Życzę ci szczęścia w interesach i dziękuję za towarzystwo. Jestem gotów znów stawić czoło morzu.

Obaj mężczyźni wstali.

Dziękuję za towarzystwo. I za informacje. Oby „Delfin” szybko i bezpiecznie zawiózł cię do domu. Pomyślnej drogi.

Żegnaj.

Rehan patrzył, jak szerokie plecy ambasadora znikają za drzwiami, a potem usiadł, aby przemyśleć wszystko, co usłyszał. Było tego o wiele więcej, niż miał nadzieję uzyskać w tak krótkim czasie, jednak nie tyle, ile potrzebował. Jedno było pewne. Im szybciej dotrze do Gwiaździstego Wzgórza, tym lepiej.



* * *



Rehan spędził to popołudnie spacerując po mieście, rozmawiając z każdym, kto miał na to czas, i delikatnie kierując każdą rozmowę na nowego króla i los tych, których usunął. Dostrzegł pewną powściągliwość w wypowiedziach dotyczących tych spraw, ale to, zdecydował, było czymś naturalnym, szczególnie w rozmowie z obcym. Pomimo to utwierdził się w przekonaniu, że sprawozdanie Hobana nie mijało się z prawdą. Większość ludzi wierzyła, że książęta uciekli, a Fontaina razem z nimi. Panowała też powszechna opinia, że nowy rząd jest lepszy od starego, chociaż nie przedstawiano żadnych dowodów, które usprawiedliwiałyby takie twierdzenia. Co więcej, najczęściej okazywanym w stosunku do Parokkana uczuciem była obojętność. Wydawało się, że nikt mu się nie przeciwstawił ani nawet nie czuł gniewu za obalenie Athera. A w każdym razie nikt nie miał tyle odwagi, aby powiedzieć to w bezpośredniej rozmowie.

Podczas wędrówki załatwił również transport dla siebie i swych towarów do stolicy na następny dzień. Wieczorem powrócił do zajazdu „Pod Północną Gwiazdą” zadowolony z tego, czego dokonał w ciągu dnia i gotów do następnego etapu podróży. Zaczynał coraz bardziej wierzyć w ucieczkę Fontainy — ostatecznie w pogłoskach zwykle tkwi ziarno prawdy — a perspektywa zobaczenia wielkiego miasta, jakim było Gwiaździste Wzgórze, bardzo go pociągała. Tym bardziej, że znalazłszy się już w jego murach miał zamiar doprowadzić do spotkania z tym dziwnym nowym królem.

I jego królową.



* * *



Chociaż tylko niewiele ponad dziesięć lig dzieliło Szarą Skałę od Gwiaździstego Wzgórza, a szlak biegł przeważnie szeroką i dobrze utrzymaną drogą, podróż zajęła większą część następnego dnia aż do zmroku. Powóz, który zajmował Rehan i dwóch innych pasażerów, jechał wraz z trzema wozami bagażowymi i to one wyznaczały tempo całej grupy, zwłaszcza, że droga wiodła głównie pod górę, od czasu, kiedy porzucili przybrzeżne równiny i zaczęli wspinać się na wzniesienia górzystego regionu, gdzie leżało Gwiaździste Wzgórze.

Podczas południowego postoju Rehan, który zaczynał odczuwać zmęczenie zaduchem panującym wewnątrz powozu i nudną rozmową prowadzoną przez współtowarzyszy podróży, zaproponował woźnicy, że pojedzie obok niego na koźle. Brak wygód miejsce to wynagradzało świeżym powietrzem i widokami, jakie roztaczały przylegające do drogi tereny. Woźnica okazał się burkliwym milczkiem, który, w miarę jak dzień upływał, popadał w jeszcze większe milczenie, mimo to Rehan był zadowolony mogąc spędzić większą część podróży w ciszy, dając zajęcie oczom.

Tak jak i w Szarej Skale wszystko wokół wydawało się zupełnie normalne. Odnosiło się wrażenie, że na życie w farmach i wioskach przewrót, jaki miał miejsce w stolicy, w ogóle nie wpłynął. „Wygląda tak, jakby nic się nie stało” — dumał Rehan, lecz myśl ta nie zajęła go dłużej, tak jakby nie było w niej nic osobliwego. Życie toczyło się dalej swoim torem. Czuł się odprężony i pewny siebie i oczekiwał przybycia do miasta z przyjemnym uczuciem ciepła.

Jeszcze ponad liga dzieliła ich od stolicy, kiedy po raz pierwszy dostrzegł Gwiaździste Wzgórze. Miasto położone było na szczycie pagórka. Otaczający je potężny kamienny mur tworzył wielkie koło, a wzniesiono go w dawnych wiekach z dokładnością i biegłością, które później zostały zatracone. Wewnątrz murów najwyższym punktem miasta było centrum, które stanowił Zamek Gwiaździstego Wzgórza, zwieńczony niezmiernie wysoką i wspaniałą Wieżą Błyszczącej Gwiazdy, ogólnie znanej jako Wieża Czarodziejów. Spora część wyższych kondygnacji zamku była widoczna spoza murów miejskich i nawet z daleka widok ten wywoływał wrażenie, wzmocnione wyłaniającymi się w oddali Górami Mroźnego Wiatru.

Rehan obserwował uważnie pojawiające się wraz z przybliżaniem miasta szczegóły. Odszukał wzrokiem duże wieże oddzielające od siebie bramy miejskie, otoczone mniejszymi wieżyczkami obronnymi. Z map, które przestudiował, zanim opuścił Heald, wynikało, że jest tu pięć wież i pięć bram rozmieszczonych w równych odstępach wzdłuż obwodu miejskich murów. Ta skierowana dokładnie na północ nosiła nazwę Bramy Gwiazdy. Następna, do której zbliżała się grupa Rehana, zwrócona bardziej na północny wschód, znana była, z oczywistych względów, pod nazwą Przymorskiej lub Morskiej Bramy. Dalej, kolejno, otwierały swe wrota bramy: Polna, Górska i Kamienna. Od każdego z tych wejść szerokie ulice biegły ku centrum jak szprychy w kole. Piastą koła był Zamek Gwiaździstego Wzgórza. Symetria tego układu, jak Rehan miał się dowiedzieć, nie ograniczała się do wydzielonych ulicami sektorów, które, wbrew wszelkiej logice, nazywane były ćwiartkami. Każda strefa miała swój własny charakter. W niektórych miejscach gmatwanina uliczek zmieniała się w prawdziwy labirynt, w którym nieostrożny podróżny mógł się całkowicie zagubić. Gdzie indziej budynki stały w większym porządku, mniej stłoczone, a w bogatszych dzielnicach parki i ogrody dodawały piękna i świeżości otoczeniu.

Morska Brama była otwarta, najwyraźniej niestrzeżona i kiedy już ją przekroczyli, Rehan poczuł zmęczenie zupełnie nieproporcjonalne do trudów dnia. Wydawało się, że ta ospałość dotknęła wszystkich członków grupy, i to na długo przedtem, zanim wyładowano i zmagazynowano towary Rehana, a on sam znalazł sobie kwaterę na noc. Zatrzymał się w jednym z wielu zajazdów, z których w znacznej części składała się handlowa dzielnica miasta, ćwiartka położona między bramami Morską a Polną.

Rehan udał się na spoczynek bardzo wcześnie, stwierdzając, że bardziej chce mu się spać, niż jeść, i z ulgą odkładając śledztwo na następny dzień.











ROZDZIAŁ ÓSMY



Ferragamo, co ty właściwie robisz? Schill i Orme są tutaj i chcieliby wiedzieć, co mają robić. A ty zamknąłeś się w swojej pracowni i nie ma z ciebie żadnego pożytku.

Czarodziej, mrucząc do siebie zaklęcia, uniósł wzrok znad zakurzonej, leżącej na kolanach książki.

Próbuję — powiedział z przesadną cierpliwością — odnaleźć czar poszukujący.

Dlaczego? — zapytał Brandel, nie dostrzegając ironii brzmiącej w wypowiedzi Ferragama.

Och, Arkonie, daj mi siły. Ponieważ musimy mieć lepsze wyobrażenie o tym, gdzie znajduje się Fontaina, zanim wszyscy rzucimy się w ten r a c z ej duży las. A może masz lepszy pomysł, co?

Nieco zakłopotany Brandel uznał, że być może mimo wszystko Ferragamo zmierza do zrobienia czegoś pożytecznego, i wyszedł z pracowni zamykając za sobą cicho drzwi.

Jest odrobinę zajęty w tej chwili. Myślę, że nie powinniście mu teraz przeszkadzać.

Więc mamy siedzieć tutaj i czekać, aż przyjdzie mu do głowy jakiś pomysł, czy tak? — Mark wydawał się nieco rozczarowany. Aczkolwiek sam nie był za bardzo przekonany do projektu, aby wyruszyć jak najszybciej, to jednak nie miał nic przeciwko temu, by inni tego chcieli, i wolał, żeby się to rozstrzygnęło raczej wcześniej niż później.

Nikt nie zwrócił uwagi na jego rozdrażnienie i wkrótce Ornie i Schill wyszli, postanowiwszy zacząć już przygotowania do wyprawy mającej na celu odnalezienie i oswobodzenie Fontainy, by być gotowym, kiedy tylko Ferragamo zdecyduje się opuścić swoją pracownię.

W chwilę później do pokoju weszła Koria, wymachując dużym czarnym kapeluszem, obficie przyozdobionym kurzem, starymi łupinami cebuli i niemałą ilością pleśni.

Gdzie Ferragamo? — zapytała.

Na Arkę, Korio, co ty tam masz? Ależ to ohydnie wygląda!

Cóż, tak, raczej tak. To stary kapelusz Ferragama. Szukał przez ostatnie kilka lat. Niespodziewanie zauważyłam, że Wystaje zza pieca. Pomyślałam — powiedziała i wyszczerzyła zęby uśmiechając się złośliwie, — że wezmę go i zobaczę, czy wciąż mu jeszcze w nim dobrze.

Och, nie! Korio, to niemożliwe, żebyś chciała wsadzić to na czyjąkolwiek głowę! — zawołał z wymówką Mark.

Och, ale przecież Ferragamo nie jest kimkolwiek, czyż nie? Wszyscy to wiemy. A ja wiem, że będzie absolutnie zachwycony, kiedy dostanie z powrotem swój stary, zgniły kapelusz. Przecież tak się pieklił, kiedy go zgubił. No, gdzie on jest?

W pracowni. I muszę powiedzieć, że jego głowa rzeczywiście wygląda niezwykle nago... — Brandel uśmiechnął się szeroko, niemal tak złośliwie jak Koria, która nie czekając, aż skończy, zdecydowanym krokiem podeszła do drzwi pracowni. Otworzyła je, odzywając się swym najsłodszym tonem:

Ferragamo, moje kochanie. Czy możesz na chwilę odłożyć tę książkę i zobaczyć, co ci przyniosłam?

Usłyszeli głośny wybuch śmiechu, który urwał się nagle.

Skąd to masz?

Znalazłam w kuchni.

Jęknął.

To nie działa właściwie. Wiedziałem, że nie będzie. Dlaczego ostatnio nic mi nie wychodzi?

Co próbujesz zrobić?

Sprawić, by ten czar poszukujący zadziałał, żebyśmy mieli lepsze pojęcie o tym, gdzie jest teraz Fontaina. I wszystko, co mi się udało, to odkryć, gdzie był mój stary, sparszywiały kapelusz.

Właśnie, gdy skończył mówić, drzwi chaty gwałtownie otwarły się i Mark wrzasnął. Łoskot i odgłosy głuchych uderzeń dochodzące z największej izby spowodowały, że Ferragamo i Koria wybiegli z pracowni, aby zobaczyć, co się dzieje.

Pomocy! Niech ktoś mi pomoże! Zlitujcie się, zabierzcie ją! Ooooch!

Mark biegał wokół pokoju goniony przez dużą, ale dość chudą świnię.

Lubi cię. — Brandel śmiał się tak mocno, że niemal spadł z krzesła. — Chce, żebyś ją przytulił!

Przytulę, jeśli przestanie mnie gonić! Niech ktoś coś zrobi! Ferragamo, proszę!

Ferragamo, obejmując Korię, krzyknął:

Dość!

Świnia zatrzymała się nagle, jak gdyby zakłopotana, i to samo uczynił zaczerwieniony i zdyszany Mark.

Uff. Nareszcie. Dziękuję ci, Ferragamo. Co, u licha, ta świnia robi tutaj?

Jeśli dobrze pamiętam, twoja przyjaciółka zaginęła kilka miesięcy temu. Właściciel karczmy „Pod Syreną” opowiadał mi o niej. To by wskazywało, że moje próby wykorzystania czaru odnajdującego dają skutki odmienne od zamierzonych.

Po wysłaniu Brandela wraz ze świnią „Pod Syrenę”, Ferragamo Koria i Mark usiedli przy stole usiłując wymyślić jakiś sposób, aby czar zadziałał tak, jak powinien. Zaczynało ogarniać ich zniecierpliwienie, gdyż rozumieli, że im później wyruszą, tym dłużej Fontaina pozostanie w rękach porywaczy. A ta myśl nikomu nie sprawiała przyjemności.

Mark uświadomił sobie, że coraz bardziej i bardziej martwi się o nieznośną młodą księżniczkę. Nie jest aż tak zła. I nie życzyłbym nikomu znaleźć się w jej położeniu.

Cóż, a ja tak — nadeszła odpowiedź od Długowłosego. — Na przykład Parokkanowi!

Mark ponownie zadumał się.

To śmieszne — odezwał się Ferragamo. — Powinien istnieć jakiś inny sposób, by uczynić czar bardziej wybiórczym. Straciłem wyczucie — dodał już bardziej do siebie.

Tak — powiedziała Koria. — Raczej nie chciałabym, żeby odnalazły się pewne rzeczy.

Nie przypominaj mi — odparł czarodziej. — Czy pamiętasz ten mały domek zrobiony z muszelek z napisem „Pamiątka z Lugg” wokół podstawy?

Rzeczywiście, prawdziwe bezguście — roześmiała się Koria. — Kto ci to dał?

Zapomniałem, na szczęście. Nie sądzę, by ofiarodawcy chcieli mieć teraz z tym coś wspólnego.

Kiedy Ferragamo przestał się śmiać, spojrzał na Marka.

Co ty tak cicho siedzisz — powiedział. — To niepodobne do ciebie, prawda?

Nie — Mark przerwał ze zmarszczonym w zamyśleniu czołem. — Nie, jednak powiedziałeś coś, co...

Koria również spoważniała.

To nie zaprowadzi nas daleko.

Zapach — odezwał się nagle Mark.

Co?

Jak pies.

Ależ ja kąpałem się wczoraj! — zawołał Ferragamo udając obrażonego.

Koria zamierzyła się, jakby chcąc uderzyć go w głowę.

Pozwól, niech mówi — powiedziała.

Czy sądzisz, że mógłbyś... Nie, to głupie.

Wykrztuś to wreszcie, durniu. To nie może być głupsze niż ta wychudła, zagubiona świnia!

Powiedz nam — zażądała Koria.

Myślałem, że może... jeśli miałbyś coś Fontainy, coś, do czego była przywiązana, może wtedy mógłbyś użyć tego jako czegoś w rodzaju centrum... ogniska czarów... — wydusił z siebie Mark.— Jak...

Podanie zapachu psu — zakończyła Koria. Zobaczyła błysk zrozumienia w oczach Ferragama i była już w połowie drogi z pokoju, kiedy odezwał się:

Oczywiście. Dlaczego o tym nie pomyślałem?

Koria wróciła z jedwabną chusteczką, którą podała czarodziejowi.

Lubiła to.

Ferragamo siedział bez ruchu, trzymając mocno w zaciśniętych dłoniach skrawek delikatnego materiału. Zamknął oczy i wymruczał kilka sylab.

Mark i Koria wstrzymali oddech.

Chwilę później otwarł oczy i rzekł spokojnie z wielkim zadowoleniem:

O to chodziło.

Znalazłeś ją? Czy wszystko z nią w porządku? — zapytał podniecony Mark.

Jak na razie jest cała i zdrowa — odparł Ferragamo. — I sądzę również, że mamy duże szanse na jej odnalezienie. Znajduje się chyba w czymś w rodzaju obozu—bazy, więc jej porywacze nie wyruszą raczej ponownie zbyt szybko, a nam powinno udać się odnaleźć to miejsce. Sowa powiedziała mi, że uprowadzono ją na wschód ze szlaku, gdzieś w połowie drogi Między Kamieniem a Jesionową Wsią. Jestem przekonany, że jeśli popłyniemy rzeką przez las, powinniśmy dotrzeć do tego miejsca, gdzie jest uwięziona Fontaina.

Wygląda na wcale zadowolonego, prawda? — odezwał się z szerokim uśmiechem Mark.

Bo ma powód — odparła z dumą Koria. — Pamiętaj, że ten pomysł z chusteczką, która mu tak pomogła, był twój. Brawo!

Mark rozpromienił się, czując się, jak gdyby wreszcie przydał się na coś. Było to miłe uczucie.

Kiedy ich początkowa euforia minęła, wszyscy troje usiedli, by zastanowić się, co robić dalej. Postanowili, że będą musieli pożyczyć lub wynająć dużą łódź rybacką od któregoś z mieszkańców Domu, którą mogliby popłynąć wzdłuż wybrzeża do Kamienia, i łódź wiosłową, wystarczająco małą, żeby zmieściła się na pokładzie, na wyprawę w górę rzeki przez las. Wkrótce potem powrócili Schill i Orme przynosząc zaopatrzenie na przewidzianą przez nich wyprawę.

Do rozstrzygnięcia pozostało tylko, kto ma na nią wyruszyć. Ferragamo zdecydował, że wszyscy, z wyjątkiem Korii i Ryszarda, który miał zapewnić jej ochronę. Mark poczuł zdziwienie, nie przestraszył się, bowiem, że włączono go do wyruszającej w pościg grupy. Wręcz przeciwnie, czuł niemal zadowolenie.

Być może wreszcie dorastasz.

Długowłosy! Nie wiem, dlaczego znoszę jeszcze ciebie i twoje nieznośne kłamliwe uwagi. Nie zniósłbym ich od nikogo innego!

Ach, przecież wiesz, że cię kocham. To, dlatego.

I Długowłosy Mysizmór, zwinięty u stóp Marka, zamruczał z zadowoleniem, kiedy chłopiec pochylił się i poczochrał swojego kota po głowie.

Gdzie Brandel? — zapytał nagle Ferragamo.

Posłałeś go „Pod Syrenę”, nie pamiętasz?

Dość dawno temu. Powinien już wrócić do tego czasu — odparł czarodziej. — Potrzebuję tu wszystkich, żebyśmy mogli się naradzić.

Jeśli poszedł „Pod Syrenę”, to nie będzie go przez jakiś czas — roześmiała się Koria. — Mark, biegnij i sprowadź go. Powiedz mu, że kolacja jest niemal gotowa. To powinno przywieść go tu w miarę szybko. I sądzę, że jeśli po dwóch dniach nikt nie doznał żadnych przykrych objawów, wszyscy możemy dostać jeszcze po kawałku tego specjalnego ciasta.



* * *



Po kolacji uznano, że wczesne pójście do łóżek to niezły pomysł. To oznaczało, że rano obudzą się wystarczająco wcześnie, pokrzepieni i gotowi do działania.

Odbyła się jeszcze rozmowa pomiędzy Ferragamem i Schillem o tym, jak dokładniej ustalić miejsce, gdzie znajduje się Fontaina. Ferragamo zauważył, że gdy nie wiedział jeszcze, gdzie dokładnie Fontaina jest, miał nie najgorszy pomysł, jak się tego dowiedzieć, i był pewien, iż skoro tylko znajdą się dostatecznie blisko, będą w stanie precyzyjnie określić miejsce jej pobytu. Zadbał również o to, aby uspokoić Marka, który ociągał się z pójściem do łóżka, i opowiedzieć mu, czym w istocie jest las.

To niebezpieczne miejsce, Marku. Nikt, kto ma, choć trochę oleju w głowie, nie zaprzeczy temu. Jest ogromny i miejscami nietknięty ludzką stopą. Niewielu ludzi odważa się zapuszczać w las, choć szlak jest wyraźnie oznaczony, a to z powodu tych właśnie banitów, którzy zabili Eryka i uprowadzili Fontainę. Od dawna cieszą się złą sławą. I właśnie m y musimy się tam udać. Nie możemy jej tam zostawić, choć na razie, jak się wydaje, nikt jej nie ruszy i przez jakiś czas powinno jeszcze tak być. Prawdopodobnie myślą o jakimś okupie, ale mimo to wciąż zagraża jej wielkie niebezpieczeństwo. Nie można powiedzieć, że ci bandyci mają łagodne usposobienie, a Fontaina ma taki charakter, że sama może pogorszyć swoje i tak okropne położenie. A oni nie będą zważali na jej młodość i królewską godność, jeśli dadzą się porwać namiętności... — w tym miejscu jego głos załamał się. — Cóż, przynajmniej tej nocy wydaje się bezpieczna, a jestem pewien, że wkrótce do niej dotrzemy. Wszystko, co musimy zrobić potem, to wymyślić, w jaki sposób wyrwać ją stamtąd, nie dając się jednocześnie zabić.

Mark zbladł, a Ferragamo przeląkł się swojej bezmyślności. Pospiesznie próbował naprawić błąd.

Marku, czy naprawdę uważasz, że mógłbym mówić, choć w części tak swobodnie jak teraz, gdybym sądził, że sytuacja jest beznadziejna? Czyha na nas niebezpieczeństwo, to prawda, ale wiesz, że będzie nas całkiem sporo i w naszej grupie znajdą się doskonale wyszkoleni żołnierze i jeden umiarkowanie wyszkolony czarodziej. Razem powinniśmy czegoś dokonać. Czy nie dotarliśmy wszyscy bezpiecznie aż tutaj?

Mark skinął głową, jednak wciąż z dość posępną miną. Rzuciwszy ciche dobranoc wyszedł z pokoju, a za nim podreptał Długowłosy.

Położył się do łóżka, a Długowłosy zwinął się w kłębek w zagięciu jego nóg, moszcząc się przez chwilę, dopóki nie wybrał najwygodniejszej pozycji. Wyczuwając strapienie Marka, kot zapytał:

O co chodzi? Przestraszyłeś się, że musisz iść z całą grupą? Nie martw się, to rzecz całkiem naturalna odczuwać strach w takiej chwili, szczególnie po tym, co przeszedłeś.

Nie, to nie to. Jednak dziękuję ci, że tak stawiasz sprawę. Nie właśnie zastanawiam się, co czuje w tej chwili Fontaina.

Och, nic się jej nie stanie.

Jak możesz być tego taki pewny?

Ponieważ ten jej języczek każdego potrafi utrzymać od niej z daleka. Przez to właśnie nie zyskała sympatii nikogo z nas, prawda? To prawdziwa sekutnica.

Czy naprawdę? — zastanawiał się Mark. — Czasami zapominaliśmy, jak bardzo jest młoda, że kazano jej przyjechać i żyć w obcym kraju, z dala od rodziny i przyjaciół. Sam wiem, jak wciąż strasznie brakuje mi matki, a przecież ona umarła, kiedy byłem zbyt mały, by ją pamiętać. Wszystko, co mi po niej pozostało, to ten pierścień. — Na chwilę dotknął łańcuszka zawieszonego na szyi. — Czasami zastanawiam się, co ojciec dałby za to, aby mogła być z nami przez te lata. Och, kto to wie. Ale Fontaina... te wszystkie straszne rzeczy, które się wydarzyły, musiały dotknąć ją tak samo głęboko jak każdego z nas. Jeśli nie bardziej. Ostatecznie jest tylko dziewczyną!

Sam wyprowadzasz się z równowagi, prawda? Przestań o tym myśleć i prześpij się trochę. W len sposób będzie z ciebie większy pożytek rano!

Czasami potrafisz być naprawdę bez serca, Długowłosy. To ty idź spać. Zostaw mnie.

Rozdrażniony, z drgającymi wąsami, kot zrobił, co mu kazano, i Mark pozostał samotny ze swoimi posępnymi myślami. Zdawało mu się, że leży tak w ciemności wiele godzin, zastanawiając się wciąż i bez końca nad położeniem Fontainy.

Fontaino, proszę, uważaj na siebie. Myślę o tobie.”

Wraz z tą myślą zapadł w sen, a łza wyżłobiła milczącą ścieżkę na jego policzku.



* * *



Nazajutrz przy śniadaniu wszyscy byli doskonale wypoczęci. Nawet Brandel, który zawsze z lenistwa pozostawał w łóżku, dopóki męczarnie głodu nie zmusiły go do działania, wstał wczesnym rankiem. Tylko Mark wydawał się przygaszony, kiedy wyłonił się ze swego pokoju. Koria, widząc ciemne kręgi pod jego oczami i apatyczny nastrój, podeszła do niego i szybko przytulić, szepcząc:

Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz.

Zaryzykował uśmiech, doceniając jej wysiłki.

Dzięki, Koria.

Połączywszy do pozostałych zdał sobie sprawę z emanującej ze wszystkich niecierpliwości. Sprawiali wrażenie, jak gdyby nie mogli doczekać się, kiedy wreszcie uformują się w oddział i wyruszą w drogę. Ich nastrój był zaraźliwy i już po chwili Mark powracającym właściwym mu dobrym humorem przyłączył się do ogólnej paplaniny.

Po podaniu każdemu obfitej porcji jedzenia Koria zniknęła na jakiś czas w kuchni, by przygotować im coś na drogę. Wkrótce odkryła, że nie ma dostatecznie dużo zapasów i Brandel, jako największy żarłok w grupie, został wysłany do wsi i portu, aby zdobyć więcej.

Ferragamo i Mark wyszli zaraz za nim. Postanowiono, że to Ferragamo, jako ich niekwestionowany przywódca i rzecznik, będzie tym, który zagadnie rybaków w sprawie wynajmu łodzi. Czarodziej zdecydował wziąć Marka ze sobą i wkrótce żartami, optymizmem i dobrym humorem, jaki roztaczał wokół siebie, spowodował, że młodzieniec rozpogodził się i znowu nabrał otuchy. Kiedy zjawili się w porcie, tworzyli już roześmianą dwójkę.

Tak, teraz musimy znaleźć Derwenta. Ma największą łódź, a ponieważ jego żona jest w ciąży, więc wypływa później, niż jest to przyjęte. Jeśli zaoferujemy mu odpowiednią cenę za wypożyczenie łodzi, może nawet będzie zadowolony ze sposobności umożliwiającej mu pozostanie w domu przez jakiś czas.

Bez trudu odnaleźli chatę rybaka i wkrótce transakcja została zawarta ku obopólnemu zadowoleniu, szczególnie zaś żony Derwenta, która szczerze cieszyła się na myśl o towarzystwie męża. Umowa obejmowała również wynajęcie dwóch łodzi wiosłowych oraz najęcie pomocnika Derwenta, Birna, krzepkiego młodzieńca, który miał popłynąć wraz z grupą poszukujących dużą łodzią rybacką do Kamienia. Ferragamo, zadowolony z wyciągnięcia Marka z depresji, wysłał go pospiesznie z powrotem do chaty, aby odszukał Ryszarda i dwóch pozostałych młodszych żołnierzy, którzy mieli pomóc przy załadunku i przygotowaniu łodzi do drogi.

Wczesnym popołudniem, dzięki znacznemu wysiłkowi włożonemu w przygotowania do podróży, byli niemal gotowi do podniesienia żagla. Wszyscy, którzy mieli wyruszyć, znajdowali się na lub w pobliżu mola, wraz z Korią i Ryszardem, oczekującymi, by ich pożegnać. Każdy czuł zadowolenie z możliwości przynajmniej jakiegokolwiek działania, a załoga łodzi była w szczególnie podniosłym nastroju. Traktowali tę wyprawę jak coś w rodzaju świątecznego wyjazdu na ryby, połączonego z jakąś przygodą na dodatek. Właśnie dokonywali ostatnich poprawek sprawdzając takielunek i pakując resztę zapasów, kiedy na morzu ukazał się żagiel, odległy, lecz bez wątpienia kierujący się prosto ku nim.

Wszyscy odwrócili się i obserwowali zbliżający się statek, lecz różnorakie spekulacje, co do charakteru tej wizyty każdy zachowywał dla siebie, dopóki nie odezwał się Birn:

Nie ma na nim żadnej bandery, ale sądząc z rozmieszczenia i ustawienia żagli powiedziałbym, że pochodzi z Healdu.

Kilku starszych rybaków kiwnęło potwierdzająco głowami.

Najprawdopodobniej kupiecki — powiedział ktoś. — Nie widywaliśmy tutaj wielu, ale...

Po ostatnich wydarzeniach z dużą ostrożnością będą zbliżali się do Arki — dokończył za niego Birn.

Jest za mały, by mógł przewozić nawet niewielki oddział wojska — odezwał się Orme, wyrażając myśli innych. — Nie sądzę, by stanowił jakieś wielkie zagrożenie.

Zatem poczekajmy na ich przybycie — rzekł Ferragamo. — Dałbym sobie uciąć rękę, że Pabalan będzie usiłował dowiedzieć się, co się stało, ale to ostrożny człowiek. Mógłby spróbować właśnie takiego sposobu.

Miejmy nadzieję, że tak właśnie jest — powiedziała Koria. — Wówczas moglibyśmy przesłać im wiadomość. Adesina z pewnością bardzo się martwi.

Matka Fontainy zrobiona jest z twardszego materiału niż niejeden mężczyzna — odparł czarodziej.

A to ci niespodzianka — stwierdził uszczypliwie Brandel. — Przecież to konieczne, żeby przeżyć z taką córką — dodał już zupełnie niepotrzebnie.

Zamknij się, ty świnio — powiedział ze złością Mark.

Naprawdę, bardzo mi przykro — odparł Brandel udając skruchę. — Co cię ugryzło?

Mam nadzieję, że Pabalan wie, co robi — wtrącił Schill. — Dążenie do oswobodzenia Fontainy jest ze wszech miar usprawiedliwione i zrozumiałe, jednak z drugiej strony można to poczytać za brak rozwagi.

Trafiłeś w sedno — rzekł Ferragamo.

Przybija — odezwał się Birn.

Zwinięto żagle i statek zbliżał się do mola na wiosłach. Na jakieś pięćdziesiąt kroków od nadbrzeża wiosła zaczęły pracować wstecz, zatrzymując statek burtą do mola. Duży, ogorzały mężczyzna stojący przy relingu podwyższonej rufy okrzyknął ich.

Pozdrowienia, przyjaciele! — zawołał. — Chciałbym otrzymać jakieś wieści z Arki. Krążą dziwne pogłoski. Chcemy handlować, ale nie jesteśmy pewni, jak zostaniemy przyjęci.

Odpowiedział Ferragamo i choć zdawało się, że nie podniósł głosu, wszyscy na brzegu i na morzu słyszeli go zupełnie wyraźnie.

Nie musisz się niczego bać, kapitanie, przynajmniej tutaj. Jeśli, jak sądzę po twoim akcencie, jesteś z Healdu, będziecie szczególnie mile widziani. Służymy wszelkimi informacjami, jakie posiadamy.

Zanim żeglarz zdołał odpowiedzieć, ktoś się za nim poruszył i jeszcze jeden mężczyzna pojawił się u jego boku. Ferragamo uśmiechnął się na widok tej postaci.

Co za miłe spotkanie, Ansarze — powiedział.

Myślę, że znam ten głos. Ferragamo, u licha, czy to naprawdę ty? — zakrzyknął w odpowiedzi mężczyzna stojący przy kapitanie.

Wątpisz w to? — roześmiał się czarodziej. — Powiedz swemu zacnemu kapitanowi, żeby przybił do mola. Musimy omówić wiele spraw.

Fontaina... Czy jest z wami?

Niezupełnie. Zejdźcie na brzeg.

Czy wszystko z nią w porządku?

Tak, ale zejdźcie wreszcie na brzeg. Mówić jest łatwiej, niż krzyczeć.

Mężczyźni na rufie wymienili kilka słów i wkrótce statek zaczął wolno sunąć do miejsca cumowania.

To brat Fontainy, prawda? — zapytał Mark.

Tak — odparł cicho Ferragamo. — Musimy być bardzo ostrożni opowiadając mu całą historię, bo inaczej popędzi na oślep tak jak Eryk. Pod wieloma względami jest bardzo podobny do Eryka. Jako chłopiec Ansar spędził wiele czasu w Gwiaździstym Wzgórzu.

Pamiętam go — powiedział Brandel. — On i Eryk ciągle bawili się w bitwy, siejąc wokół spustoszenie.

Słyszałem, że od tego czasu niewiele się zmienił pod tym względem — dodał czarodziej.

Po zacumowaniu dokonano wzajemnej prezentacji. Jedynym towarzyszem Ansara, oprócz kapitana i załogi statku, był szczupły sprawiający wrażenie bystrego, dworzanin o imieniu Laurent. Wyjazd grupy mającej się udać na poszukiwanie Fontainy został odłożony, gdy tych dwóch oraz Ferragamo i pozostali wrócili do chaty czarodzieja. Marynarze udali się „Pod Syrenę” wraz z rybakami z Domu, by zgodnie ze zwyczajem podzielić się najnowszymi wieściami.

Ferragamo ostrożnie i taktownie zrelacjonował wydarzenia ostatnich trzech tygodni, od czasu ich ucieczki z Gwiaździstego Wzgórza. Początkowo Ansar interesował się tylko losem swojej siostry, ale śmierć Eryka najwyraźniej wielce go zmartwiła. Przy pomocy Laurenta, którego zachowanie świadczyło, iż wybranie go na towarzysza podróży młodego księcia było jak najbardziej trafne, czarodziej zdołał przekonać Ansara, że zrobili wszystko, co mogli, i utrzymać rozmowę w spokojnym tonie. Ansar poweselał nawet, kiedy usłyszał o zamierzonej wyprawie w celu odnalezienia siostry. Od samego początku było jasne, że zamierza wyruszyć z nimi i nikt nie widział żadnego powodu, by go od tego odwodzić. Jednak było również jasne, że najświeższe wieści muszą być przekazane na Heald, więc postanowiono, iż Laurent niezwłocznie popłynie z powrotem.

Z kolei Ansar przekazał wieści o nastrojach na Healdzie i o wyprawie Rehana do Gwiaździstego Wzgórza.

Wyruszył przede mną i do tego czasu powinien już być w porcie Szarej Skały.

Znam go ze słyszenia, i to z dobrej strony — wtrącił Ferragamo.

To człowiek wielce uzdolniony — rzekł Laurent, a w jego głosie zabrzmiał ledwo uchwytny nieprzyjazny ton. — Dowie się wszystkiego, czego będzie chciał się dowiedzieć.

Ale to my odnajdziemy Fontainę i sprowadzimy ją z powrotem! — stwierdził Ansar. Mówił butnie, tak jakby czyn został już dokonany. Ferragamo i Laurent wymienili spojrzenia, które mówiły więcej niż słowa.












ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY



Sokół Morski”, jak nieco na wyrost nazwał Derwent swoją łódź, wypłynął wczesnym popołudniem. Skierowali się na północ zamierzając osiągnąć Kamień, o ile to możliwe, najpóźniej o zmroku, Ferragamo zaś skorzystał ze sposobności, aby wybadać, co Mark myśli o swoich nieprzyjemnych doświadczeniach z „Sagami o Sługach”; temat, który przez cały czas był spychany w cień przez inne wydarzenia. Czarodzieja zadziwiła i nieco zaniepokoiła zarówno reakcja jego ucznia, jak i znalezienie w tym samym czasie starożytnego pergaminu.

Nawet pewny, że nikt nie może ich usłyszeć, Mark początkowo odnosił się do tej rozmowy niechętnie, ale Ferragamo naciskał wiedząc, że koniec końców dyskusja o tym wszystkim pomoże im obu.

To bardzo dziwne — powiedział książę z nieobecnym spojrzeniem w oczach. — Wiem, że nigdy przedtem nie miałem tej książki w rękach, ale podczas czytania zacząłem odgadywać pewne rzeczy tam opisane.

Cóż, jesteś inteligentnym młodzieńcem... — odparł czarodziej, a gdy Mark uniósł wzrok ze zdziwieniem, dodał: — Czasami. Niektóre historie są bardzo łatwe do przewidzenia.

Nie, to nie było tak. Czułem się, jakbym był niemal częścią tej opowieści. Wciąż odnosiłem wrażenie, że jestem Wojownikiem Miraży. W tej opowieści nie podaje się jego prawdziwego imienia, prawda?

Niezauważalnie dla Marka, który teraz znowu wpatrywał się w morze, wyraz twarzy Ferragama zmieniał się gwałtownie kilka razy i tylko z wysiłkiem udało mu się odpowiedzieć nie zmieniając głosu:

Nie, nie ma tam jego prawdziwego imienia. — Po chwili dodał: — Wiesz, mogłeś przeczytać coś podobnego w innej książce. Są to bardzo stare historie i w ciągu stuleci były powtarzane i przerabiane mnóstwo razy. Ta opowieść, którą czytałeś, mogła nie być nawet oryginalną wersją.

Ale to wydarzyło się właśnie tak. Wiem, że tak było.

Mark wzdrygnął się i Ferragamo przyjrzał mu się bacznie, lecz zanim zdołał zapytać o cokolwiek, książę odezwał się znowu:

. Powiedziałeś, że Słudzy byli ludźmi, którzy pomagali dobrym czarodziejom w Wojnie Czarodziejów.

Tak, chociaż mówiąc dokładnie, Słudzy istnieli jeszcze długo po tym, jak wojna się skończyła.

Czy to znaczy, że Wojownik Miraży był jednym ze Sług i opowieść dotyczy wojny?

Dwa razy tak.

Czy to nie śmieszne, że bohaterowie wybrali dla siebie taką nazwę: Słudzy?

Dlaczego? Byli wielkimi ludźmi, lecz poświęcili się służbie czemuś jeszcze większemu. — Ferragamo pozwolił Markowi zastanowić się nad tym przez chwilę, a potem zapytał łagodnie. — Dlaczego ta historia tak cię przestraszyła?

Tak naprawdę nie bałem się... — Mark zawahał się. — Tak — przyznał w końcu. — Przestraszyłem się. Wydawało mi się, że nie mogę kontrolować wydarzeń. Próbowałem przestać czytać, ale...

To, czego nie widziały oczy, uzupełniała dodatkowo wyobraźnia, czy tak?

Tak, ale to nie była wyobraźnia. Przypominało to bardziej wspomnienia, których jakbym nie pamiętał. Miałem przedtem sny podobne do tego. Tak jakbym obserwował fragmenty tej historii oczyma kogoś innego. Ale żaden sen nigdy nie był taki jak to. Zawsze były w jakiś sposób pocieszające.

Czy pamiętasz któryś z nich?

Niezbyt dokładnie. Nigdy wiele o nich nie myślałem.

Ale ten był inny?

Tak. Chciałem, żeby się skończył. I w gruncie rzeczy wiedziałem, że nie śpię. Ale nie mogłem go przerwać. Jak to może być?

Nie wiem.

Wiesz, jak się kończy ta opowieść?

Tak.

I ja też — stwierdził Mark. — Ale nie doczytałem tak daleko. Zacząłem czuć się bardzo dziwnie i następna rzecz, jaką pamiętam, to jak Koria pytała, czy dobrze się czuję. Musiałem stracić przytomność... czy coś w tym rodzaju — dodał bez przekonania.

Cóż, sądzę, że następne dni dostarczyły ci tyle wrażeń, że nie musiałeś sięgać do żadnych opowieści — powiedział czarodziej tak beztroskim tonem, na jaki tylko mógł się zdobyć.

To śmieszne, czyż nie? — odparł Mark ożywiając się. — Przez długi czas twoje opowieści i sztuczki... chciałem powiedzieć czary — poprawił się szybko, gdy brwi czarodzieja ściągnęły się — były najbardziej podniecającymi wydarzeniami w moim życiu. Teraz jestem w samym środku przygody, która dotyczy mnie bezpośrednio i nie wydaje się ona podobna do żadnej z tych, o których czytałem w książkach.

Rzadko tak bywa. Skrybowie i bardowie mają przykry zwyczaj pomijania w swych opowieściach nieprzyjemnych, niewygodnych czy choćby nudnych fragmentów.

I niepokojących — dodał Mark. — W opowieści te rzeczy nie mają znaczenia. A tu tak. Musimy znaleźć Fontainę, prawda?

Znajdziemy.

Tak, znajdziemy — powtórzył Mark, a na jego twarzy ukazał się tak niezwykły u niego wyraz zawziętości.

W tej właśnie chwili rozmowa została przerwana przez głośny, pełen zaskoczenia okrzyk dochodzący z rufy. Rozejrzeli się wokół w samą porę, by zobaczyć parę nóg, zupełnie nie na miejscu, bo w górze, znikającą za tylnym relingiem. W tej samej chwili łódź zakołysała się, wszyscy się zatoczyli, a żagiel załopotał gwałtownie.

Rozległ się głośny plusk, powietrze wypełniło się przekleństwami i głos Birna zaczął wywrzaskiwać rozkazy skierowane do jego trzech podwładnych. Takielunek został szybko doprowadzony do porządku i łódź uspokoiła się, kiedy Birn przejął rumpel.

Mark przebiegł na rufę. Brandel wyłonił się z kabiny pod pokładem, gdzie wypoczywał.

Co tu się dzieje? — zapytał.

Ktoś wypadł za burtę — odparł Mark.

To Ansar — wyjaśnił Orme. — Był przy rumplu.

Mark dotarł do rufowego relingu i zobaczył księcia Healdu pluskającego się i prychającego na leniwie rozkołysanej wodzie.

Cholerny idiota, niemal nas wywrócił — mruknął Birn, zawracając zręcznie łodzią. — Musimy szybko go wyłowić.

Pływa zupełnie dobrze — zauważył Mark.

Tak, ale woda jest straszliwie zimna. Jeśli przemarznie do kości, umrze tak pewnie, jakby się utopił.

Mark, który do tego czasu odbierał całą scenę jako raczej komiczną, spoważniał i starał się nie przeszkadzać Birnowi, który zawrócił łodzią po łuku i przygotował liny do rzucenia nieszczęsnemu Ansarowi.

Wszyscy stali teraz na pokładzie obserwując akcję ratunkową toteż nie brakowało chętnych rąk do holowania niecodziennego połowu i pomocy przy wspinaniu się na pokład, skąd niedoszły topielec popędził do kabiny, by ogrzać się i zmienić ubranie.

Przepraszam, panie — odezwał się Birn do Ferragama, kiedy łódź była znowu na kursie. — Powiedział, że już przedtem żeglował i poprosił, żebym oddał mu rumpel. Nie chciałem się zgodzić, ale niemal mi rozkazał. Nie przywykłem spierać się ze szlachetnie urodzonymi — zakończył nieśmiało.

Birn, jeśli o mnie chodzi, jesteś jedynym panem tego statku. W sprawach tyczących żeglowania ty wydajesz rozkazy. Wszystkim i każdemu z osobna. Wyjaśnię ten fakt naszemu młodemu przyjacielowi.

Ferragamo zszedł na dół z wyrazem surowej powagi na twarzy...

Jak to się stało? — zapytał Mark.

Chciał zmienić hals nie informując o tym nikogo. Ustawił się źle do fali i wiatru i rumpel wypchnął go — powiedział krótko Birn, dodając do tego kilka niepochlebnych epitetów. — To już się nie powtórzy.

A czy z nim będzie wszystko w porządku?

Tak. Wydostaliśmy go dostatecznie szybko. Chociaż przez jakiś czas będzie mu zimno — dodał Birn z ponurą satysfakcją.

Kiedy Ansar wyłonił się z kabiny, był potulny jak baranek. Przeprosił Birna i choć było oczywiste, że zostało mu to przykazane przez Ferragama, to jednak przeprosiny były szczere i Birn przyjął je burkliwym mruknięciem.

Reszta popołudnia minęła bez żadnych wydarzeń i o zachodzie słońca rzucili kotwicę w pobliżu Kamienia. Dwóch marynarzy przewiozło Ferragama, Schilla i Boneta na brzeg, podczas gdy reszta przygotowywała się do noclegu na zatłoczonym pokładzie. Grupa, która wyprawiła się na brzeg, powróciła po godzinie, czy też nieco później, nie mając nic szczególnego do zakomunikowania.

Słyszeliśmy parę strasznych historii o lesie — poinformował Schill, — ale zdaje się, że nikt nie ma pojęcia o tym, gdzie jest obóz banitów. Niektórzy uważają, że może tam być więcej niż jedna banda.

O ile mogliśmy się dowiedzieć, nie ma też żadnych wieści o tym, co dzieje się dalej na północy — dodał Ferragamo, — chociaż aż huczy od pogłosek o nas! Sądzę, że tej nocy będziemy bezpieczniejsi na pokładzie. A to oznacza, że będziemy mogli wyruszyć skoro świt.

Sokół Morski” nie był zbyt komfortowy, toteż zwykle nie pozostawał nocą na morzu, a ponadto przebywało na nim z górą dwakroć więcej ludzi niż zazwyczaj, więc miejsca mieli tyle, co kot napłakał. Na szczęście noc była ciepła, więc większość pasażerów i załogi spała na pokładzie zawinięta w płaszcze lub derki, ale tak naprawdę jedynymi, którym było rzeczywiście wygodnie, byli: Sowa usadowiona wysoko na takielunku i Długowłosy zwinięty smacznie w kłębek w zwoju lin niedaleko miejsca, gdzie leżał Mark wpatrujący się w gwiazdy. Słychać było tylko chrapanie Brandela wzbijające się ponad mlaskanie i bulgotanie wody uderzającej o kadłub statku, skrzyp takielunku i łańcucha kotwicznego, kiedy „Sokół Morski” przesuwał się w podmuchach wiatru.

Nic mu nie przeszkadza spać, prawda? — skomentował Długowłosy.

Nigdy nic mu nie przeszkadzało.

W przeciwieństwie do ciebie on nie pozwala niczemu tak efemerycznemu jak wyobraźnia czy myśl przeszkodzić w osiągnięciu wygody przez jego ciało. Wszystko, o co dba, to jedzenie, picie i spanie.

Powinien sobie sprawić miłego kota.

Jeśli chciałeś powiedzieć to, czego się domyślam, powinienem się obrazić — każde słowo Długowłosego ociekało urażoną dumą. — Ale i tak jestem zadowolony widząc, że jesteś w nastroju do żartów — dodał z napuszoną powagą. — Byłeś ostatnio bardzo przygaszony.

Tak?

Oczywiście w głębi duszy. Nie podobało mi się, kiedy zachowywałeś się tak niesamowicie siedząc nad tą książką. Wyglądało, jak gdyby cię tam nie było.

Sądzę, że usiłowałem się ukryć. — Myśl ta właśnie przyszła mu do głowy. — I to był jedyny sposób, w jaki mogłem to zrobić.

Ukryć przed czym?

Nie chcę o tym myśleć.

To tak samo głupie, jak próbować o czymś zapomnieć. Przecież, żeby o czymś zapomnieć, musisz pamiętać, co chcesz zapomnieć!

Nie rozumiesz tego.

Wciąż się ukrywasz, prawda? Nigdy przedtem nie zachowywałeś się tak w stosunku do mnie. Nigdy przedtem nie mieliśmy przed sobą żadnych tajemnic. — Długowłosy był zirytowany.

Nie robię tego z rozmysłem, Długowłosy. Wydaje mi się, że nie jestem w stanie kontrolować części mojej osobowości.

Myśli kota przybrały formę odpowiednika kociego wzruszenia ramionami i takie już pozostały. Dopiero w chwilę później odezwał się znowu.

Powinieneś zaraz zasnąć, wkrótce wzejdzie słońce. Czy mam ci zaśpiewać?

Nie! — odparł Mark, śmiejąc się bezgłośnie. — Słyszałem już twoje piosenki.

Ci, którzy znają się na tym, uważają, że mam bardzo miły glos — odciął się kot.

Bardzo prawdopodobne, że zostałbyś wyrzucony za burtę.

Nonsens. Każdy marynarz wie, że statek bez kota nie jest kompletny. Przynoszą szczęście. W przeciwieństwie do tego ptasiego móżdżka, tam na górze. — Spojrzał w górę na Sowę. — Licho wie, co z nią zrobią mewy.

Jak mogę zasnąć, jeśli wciąż trajkoczesz? — zapytał Mark, uśmiechając się do siebie.

Po tej uwadze zamilkli i każdy z nich odszedł swoją własną ścieżką snów. Długowłosy mruczał przez sen.



* * *



Podnieśli kotwicę o wschodzie słońca i w południe osiągnęli ujście Zielonej Rzeki. Chociaż przez większą część swego biegu płynęła wielkim lasem południa, jej źródła znajdowały się dalej na północy, w Górach Mroźnego Wiatru, i nawet latem wlewała do morza wielkie ilości wody. W okolicach ujścia Zielona Rzeka była szeroka i spokojna i przez pierwszą ligę żegluga nie sprawiała większych kłopotów. Potem koryto zwęziło się i po obu stronach wyrósł las. Bystrzejszy prąd i słabszy wiatr, przed którym w dodatku zasłaniały drzewa, sprawiały, że płynęli o wiele wolniej i wkrótce Markowi wydawało się, iż posuwałby się szybciej idąc lasem. Potem dostrzegł zbite podszycie zalegające pod drzewami i doszedł do wniosku, że jednak być może ta droga jest wygodniejsza.

Późnym popołudniem dotarli do miejsca, do którego, według słów Birna, rzeka była żeglowna dla dużej łodzi. Oznaczono je drewnianym pomostem, mocno już zniszczonym, marynarze twierdzili, że niegdyś używany był przez myśliwych jako przystań, z której wysyłano futra do Barki lub Kamienia. „Sokół Morski” został przycumowany, a następnie przygotowano dwie łodzie do podróży w górę rzeki.

Birn i jego ludzie zgodzili się pozostać tutaj z łodzią jeszcze przez dwa dni — do południa. Po tym terminie od decyzji marynarzy miało zależeć, czy będą czekali dłużej, czy też odpłyną, pozostawiając udającą się na poszukiwanie Fontainy grupę, aby sama znalazła drogę do domu. Snuli już plany polowań i byli w wesołym nastroju w przeciwieństwie do grupy czarodzieja, której członkowie ładowali zapasy do łódek w zawziętym milczeniu.

Pragnąc wykorzystać jak najlepiej dzienne jeszcze światło, Ferragamo ponaglał swoich ludzi i wyznaczył obsadę dla dwóch małych łodzi: Czarodziej, Mark, Orme i Bonet płynąć mieli jedną łodzią, z Ansarem przy sterze — po jego prośbie o danie mu jeszcze jednej szansy; natomiast Brandel, Schill i dwóch pozostałych żołnierzy stanowić mieli załogę drugiej.

Osiągali lepsze tempo, niż mógłby tego dokonać „Sokół Morski”, ale i tak musieli często zmieniać się przy wiosłach, ponieważ prąd stał się zbyt silny dla małych żagli, więc wszyscy byli zadowoleni, kiedy Ferragamo zarządził postój na spokojnym odcinku przy zachodnim brzegu. Rozbili obóz i zebrali drwa na ogień, podczas gdy czarodziej przygotowywał się do próby bardziej dokładnego określenia miejsca pobytu Fontainy za pomocą czaru odnajdującego.

Mark, chodź tutaj. Chcę czegoś spróbować.

Mark złożył naręcze drewna i podszedł do czarodzieja, który siedział opodal obozu.

Czy wiesz, jak działa czar odnajdujący?

Sądzę, że tak. Kiedyś mi o tym mówiłeś. Chociaż było to dawno temu.

Cóż, nie ma to większego znaczenia. Ważne jest, że chcę dowiedzieć się, gdzie jest Fontaina, jak daleko stąd i w którym kierunku. Dobrze też byłoby, gdybyśmy poznali jakieś znaki orientacyjne określające miejsce, gdzie się znajduje lub drogę do niej.

Ferragamo wyjął chusteczkę księżniczki i położył ją na ziemi pomiędzy nimi.

Kiedy ci powiem, połóż na niej lewą rękę, dotykając jednocześnie mojej, i powtarzaj słowa, które będę mówił. Mam nadzieję, że będziesz w stanie zobaczyć to, co ja, a twoje oczy są bystrzejsze od moich. Spróbuj zapamiętać każdy szczegół.

Co to są za słowa, które muszę powiedzieć?

Same w sobie nie są istotne. Tak się złożyło, że są kluczem do tego czaru, który jest zamknięty w moim umyśle. Nie będą miały dla ciebie żadnego sensu. Połóż swoją rękę na mojej. Teraz zamknij oczy, odpręż się i spróbuj oczyścić umysł ze wszystkich myśli.

Na kilka chwil umysł Marka pogrążył się w mieszaninie zakłopotania, podniecenia i zdenerwowania, ale zaraz zmusił swoje myśli do skoncentrowania się na łagodnym szemrzącym odgłosie płynącej w pobliżu rzeki. W końcu nawet to stało się jakimś abstrakcyjnym wrażeniem i przepadło w niebycie. Poczuł się niezwykle spokojny.

Ferragamo powiedział ledwo trzy słowa, które Mark powtórzył i natychmiast zapomniał, nieświadom, czy wyszeptał, wykrzyczał czy tylko pomyślał te dziwne sylaby.

Zaraz potem niemal ugiął się pod nagłym przypływem obrazów. Chociaż był świadom rzecznego brzegu, na którym siedział, zdawało mu się, że unosi się nad szczytami drzew, jak gdyby przemierzał las w jakichś siedmiomilowych butach. Rzeka błyszczała po jego prawej ręce; mignęła mu, wznosząca się ponad innymi, dziwacznie ukształtowana jodła; zauważył mały bezdrzewny pagórek jakieś pół mili z lewej. Potem uczucie pędu zaczęło słabnąć i walcząc z zawrotami głowy, zanurzył się między drzewa, a przynajmniej takie odniósł wrażenie, zatrzymując się na poziomie najniższych gałęzi prastarego dębu. Przed nim leżał obóz banitów. A w samym jego środku zobaczył Fontainę pomagającą ogromnemu łysemu mężczyźnie rozdawać jakiś gulasz i zdającą się czuć całkiem jak u siebie. Nawet uśmiechała się, gdy kręciła się wśród wyglądających na zbójów mężczyzn.

Kiedy Mark przypomniał sobie o celu swej wizyty i zaczął liczyć mężczyzn, których mógł dostrzec, oraz zapamiętywać charakterystyczne szczegóły obozu, Fontaina zatrzymała się w drodze powrotnej do ogniska i uniosła wzrok patrząc, zdawało się, prosto w oczy Marka. Jej twarz wyrażała zaintrygowanie. Potem wzruszyła ramionami i usiadła na klepisku ze skrzyżowanymi nogami.

Jedzcie — Mark usłyszał jej głos. — Jest jeszcze dużo. — Odwróciła się do siedzącego obok niej giganta i uśmiechnęła.

Odpowiedział uśmiechem i Mark poczuł osobliwe ukłucie zazdrości.

Potem obraz zaczął się chwiać, jak gdyby oglądany przez taflę wody, i zupełnie nieoczekiwanie Mark znalazł się znowu nad rzeką przysłuchując się jej cichemu szmerowi. Otworzył oczy i zobaczył Ferragama spoglądającego na niego pytającym wzrokiem.

Jaki kierunek wskazałbyś? — zapytał.

Bez wahania wskazał na las, niemal wprost na zachód.

Brawo, chłopcze! Dokładnie tak, jak myślałem. Jak daleko?

Około dwóch lig?

Bliżej trzech powiedziałbym, ale to wciąż dość blisko. — W głosie czarodzieja słychać było zadowolenie.

Ferragamo, to było zdumiewające. Zupełnie jak lot!

Tak, cóż, porozmawiamy o tym później. Jestem zadowolony, że działa, ale teraz musimy zastanowić się, co robić dalej.

Przez jakiś czas porównywali szczegóły ich wspólnej wizji, a potem omówili wynikające stąd wnioski z innymi. Rzeka skręcała w tym miejscu na północ, więc postanowili zostawić łodzie i o świcie wyruszyć dalej pieszo. Licząc na element zaskoczenia mieli nadzieję na sukces, nawet gdyby doszło do walki z tymi z górą piętnastoma mężczyznami, których widzieli Mark i Ferragamo.

Znalezienie ich nie powinno stanowić większego problemu — powiedział Schill. — Możemy rozproszyć się w zasięgu wzroku i powoli poruszać w jednej linii, aż ich zobaczymy. Potem wysondujemy, jak się przedstawia sytuacja i ostatecznie postanowimy, jak działać na miejscu.

Później wyślę Sowę — dodał Ferragamo — po to, żeby się upewnić, co do położenia ich obozu i zobaczyć, czy uda nam się rozeznać, gdzie śpi Fontaina.

Będę bardzo rad z tego — rzekł Ansar.

Mark nie spał wiele tej nocy.










* * *



Byli na nogach o świcie następnego dnia; pozostawili większość swych rzeczy na miejscu i wyruszyli na zachód. Nawet Mark dostał zbywający miecz, chociaż Ferragamo z naciskiem powiedział, że może go użyć tylko w obronie własnej.

Jeśli dojdzie do walki, zostaw to ludziom, którzy się na tym znają — powiedział czarodziej. — Chociaż mam nadzieję, że unikniemy rozlewu krwi. Chowam w zanadrzu parę sztuczek.

Marka w głębi ducha uspokoiła ta rada. Miecz ciążył mu, a rękojeść nie pasowała do dłoni.

Najbardziej prawdopodobne, że sam się zranię, zanim zdoła uczynić to ktoś inny.

Wypróbuj na paru drzewach — skomentował Długowłosy. — Są wystarczająco duże, by w nie trafić, i nie ruszają się za bardzo.

Daj mi spokój! Mogę popróbować na tobie.

Mowy nie ma — usłyszał w odpowiedzi. — Poza tym lepiej będzie, jeśli pozostanę przy tobie, aby uchronić cię od kłopotów.

Jesteś najbardziej zadufaną istotą, jaką kiedykolwiek spotkałem.

Nie bez powodów — odparł Długowłosy zarozumiale.

Przy pomocy Sowy lecącej przed nimi i przekazującej Ferragamowi informacje o kierunku i różnych znakach orientacyjnych grupa posuwała się w miarę szybko naprzód. Chociaż pod zbitym sklepieniem liści wciąż zalegał mrok i zdarzające się od czasu do czasu nieprzebyte gąszcze podszycia zmuszały do nadkładania drogi, byli w stanie wędrować mniej więcej wprost na zachód.

Trzymali się razem, powściągając zapalczywe dążenie Ansara do wybiegania naprzód. Kiedy doszli do wniosku, że są już w pobliżu obozu, rozproszyli się w linii z Orme'em i Schillem na końcach oraz czarodziejem i Markiem pośrodku. Pozostali ustawili się w szeregu na obu skrzydłach, tak, aby każdy mógł w każdej chwili widzieć dwóch ludzi z jednej i drugiej strony. Posuwali się dalej oddzielnie, tak ostrożnie i cicho, jak to tylko możliwe.

Po kilku minutach Mark doszedł do wniosku, że rozpoznaje ukształtowanie terenu. Dając znak Ferragamowi wskazał niewielki potok i rosnący za nim wielki dąb. Czarodziej skinął głową i wszyscy zebrali się razem. Kiedy pierwsze promienie słońca przesączyły się przez zbity gąszcz zieleni, byli w stanie wyłowić wzrokiem różnego rodzaju chaty i szałasy, które na pierwszy rzut oka wydawały się niczym więcej jak nadzwyczaj zbitymi kępami podszycia.

Widać też jakieś platformy na drzewach — zauważył Mark. — Będziemy musieli mieć się na baczności przed tymi na górze.

Jak na ludzi żyjących na wolnym powietrzu, raczej nie są rannymi ptaszkami — stwierdził Schill. — Nie ma śladu życia.

Miejmy nadzieję, że za dużo wypili ostatniej nocy — zażartował po cichu Orme. — Może uda nam się załatwić wszystko w ogóle bez walki.

Ansar nie był w stanie ukryć wyrazu rozczarowania i obserwując go Mark musiał stłumić nerwowy chichot.

Ostatnio trzymano tutaj spętane konie — zauważył Essan. — Ale teraz nie ma żadnego.

Czy domyślasz się, w której z tych chat może być Fontaina? — spytał Schill.

Nie — odparł Mark.

Niezupełnie — rzekł Ferragamo. — Możemy domyślać się, będzie w którejś znajdującej się najbliżej środka obozu.

Może w tej dużej najbliżej ogniska?

Pójdę i zobaczę — rozległ się nieoczekiwany głos w głowie Marka i Długowłosy potruchtał radośnie w kierunku obozu.

Zauważył go jeden z żołnierzy i spróbował chwycić kota, który jednak umknął przed jego ręką z pogardliwą łatwością.

Zatrzymaj go — wysyczał Orme.

Nie — odparł Mark cicho, lecz stanowczo i z dumą. — Niech idzie. Wie, co robi. — Uważaj na siebie — dodał w myśli.

Oczywiście — nadeszła odpowiedź. — Uspokój swych ludzkich towarzyszy.

Ferragamo uśmiechał się szeroko, ale reszta grupy podzieliła swą uwagę pomiędzy Długowłosego i Marka, przyglądając się im obu ze sporą dozą podejrzliwości.

Mark obserwował z niepokojem, jak Długowłosy wkracza bezszelestnie do obozu. Rozglądając się uważnie wokół siebie podszedł prosto do dużej chaty, stanął na tylnych łapach i pchnął drzwi, które otwarły się ze skrzypnięciem.

Słysząc to wszyscy stężeli w napięciu, ale w obozie w dalszym ciągu nic się nie poruszyło.

Jest pusta — poinformował kot. — Ale była tu niedawno. Czuję ją. Zobaczę w następnej.

Długowłosy pojawił się znowu i podszedłszy do następnej chaty spróbował otworzyć ją w taki sam sposób. Drzwi pozostały zamknięte.

Co tu się dzieje? — wyszeptał Schill.

Mark poczuł wdzięczność, kiedy Ferragamo odpowiedział:

Nie sądzę, aby tam była. Podzielcie się na pary i niech każda weźmie jedną chatę. Na mój sygnał wszyscy wchodzą do środka, ale możliwie jak najciszej, gdyż trzy chaty i tak pozostaną nieobstawione. I bez niepotrzebnej przemocy — dodał spoglądając na Ansara. — Ogłuszcie ludzi, jeśli będziecie musieli, ale nie zabijajcie. Nie po to tu jesteśmy.

Kiedy czarodziej wydawał te polecenia, Mark wciąż obserwował kota. Długowłosy spróbował z kilkoma chatami, ale żadne drzwi nie ustąpiły.

Idziemy — przekazał mu Mark.

Poczekajcie chwilę — odparł Długowłosy. — Właśnie chcę czegoś spróbować — mówiąc to wspiął się szybko na jedno z największych drzew.

Aby opóźnić wkroczenie do obozu, Mark zapytał:

Co mam robić?

Pójdziesz ze mną — powiedział Schill. — Obejdziemy obóz i weźmiemy tę chatę po drugiej stronie. — Wskazał, o którą mu chodziło.

Mark spojrzał pytająco na Ferragama.

Idź — zezwolił czarodziej. — Ale pamiętaj, że masz robić dokładnie to, co mówi Schill.

Mark usłyszał znowu głos Długowłosego.

Ci ludzie na tym drzewie też śpią.

Dobrze, więc ich nie budź — odparł.

O tym nie ma mowy. Właśnie przeszedłem jednemu przez pierś i polizałem mu nos. Nawet nie drgnął!

Wyrażająca całkowity brak zrozumienia twarz Marka spowodowała, że Schill i Ferragamo spojrzeli na niego z zaciekawieniem.

Zaczekajcie chwilę — zwrócił się do nich książę. — Dzieje się tutaj coś dziwnego.

Mało powiedziane — rzekł Schill spoglądając na Ferragama, który nakazał mu gestem, by pozostawiono go samego z Markiem. Kiedy reszta oddaliła się tak, że nie mogli ich słyszeć, Mark opowiedział czarodziejowi to, czego dowiedział się od Długowłosego. Właśnie kończył, kiedy kot przemówił znowu:

Ci na następnym drzewie są dokładnie w takim samym stanie. Ugryzłem jednego, a on po prostu dalej chrapie.

Wszyscy śpią jak zabici. Czyżby byli pod działaniem uroku?

Sądzę, że to coś nieco bardziej prozaicznego — odparł czarodziej. Podnosząc głos powiedział:

Zachować ostrożność, ale zdaje się, że otrzymaliśmy jakąś pomoc z zewnątrz. Sprawiają wrażenie, że będzie trudno ich obudzić.

Idziemy — rozkazał Schill i zaintrygowane miny na twarzach otaczających go ludzi zostały zastąpione wyrazem zawodowego zdecydowania.

Ukradkiem zajęli wyznaczone pozycje. Na dany przez Ferragama znak czworo drzwi zostało wyważonych i ludzie wpadli do środka z gotowymi do użycia mieczami. Zgodnie z poleceniem Schilla, który wszedł do chaty, Mark został przy drzwiach. Kilka chwil później żołnierz wynurzył się z chaty z uśmiechem zdziwienia i zaciekawienia na twarzy.

Jest ich tam dwóch, martwych dla świata. Nawet miecz przytknięty do gardła nie zdołał ich obudzić.

Inni powychodzili z chat z minami świadczącymi, że wszędzie zastali to samo.

Ferragamo podszedł na środek polany i wszyscy mimowolnie spojrzeli na niego.

Sprawdźcie pozostałe schronienia — powiedział. — Również na drzewach. Nie sądzę, byśmy napotkali jakiś opór, ale wypada być ostrożnym.

Żołnierze rozeszli się, by wykonać polecenie.

Ale gdzie jest Fontaina?! — zawołał Ansar.

Myślę, że to jest jasne — odparł czarodziej. — Prawdopodobnie dosypała jakiegoś środka nasennego do jedzenia swych porywaczy i po prostu odeszła. To, dlatego zniknęły konie.

Ansar zagapił się na niego z otwartymi ustami, a potem oddalił, by pomóc w przeszukiwaniu obozu.

Kierowany niejasnym przeczuciem Mark obszedł wszystkie chaty, sprawdzając je dokładnie i przyglądając się ich mieszkańcom.

Kilka minut później wszyscy zebrali się pośrodku obozu.

Wszystkiego czternastu ludzi — stwierdził Schill. — Ale nie ma Fontainy.

Nie ma też wielkiego łysego mężczyzny — uzupełnił Mark.

Jakiego mężczyzny? — zapytał Ansar.

Wygląda na to, że jeden z banitów zniknął razem z nią — odparł Ferragamo.

Myślisz, że porwał ją dla siebie?

Nie. Wydawało się, że są przyjaciółmi.

Skąd wiesz?

Jestem czarodziejem — rzekł krótko Ferragamo.

Ansar nie wyglądał na przekonanego, ale nic nie powiedział. Po krótkiej chwili milczenia Orme zapytał:

Co teraz robimy?

Wiedziałem, że ta dziewczyna sprawi kłopot — stwierdził Brandel. — Nie miała nawet tyle cierpliwości, żeby zostać uwolnioną jak należy.

Nawet Marka rozśmieszyła ta uwaga.





ROZDZIAŁ DZIESIĄTY



Po ciepłym i sytym śniadaniu Fontaina zaczęła zastanawiać się nad swoim położeniem. Ucieczka raczej nie wchodziła w rachubę, przynajmniej na razie. Choć nie strzeżono jej zbyt pilnie, to jednak śledziło ją zbyt wiele ciekawych oczu, by ryzykować jakiś nieprzemyślany krok, taki jak skok na konia z okrzykiem „z drogi” i rzucenie się galopem przez las. Z drugiej zaś strony, skoro nie ograniczano jej swobody w poruszaniu się po obozie, mogła właściwie robić to, co chciała. Wbrew temu, jak potraktowała nad strumieniem Klovera, i zjadliwej uwadze, jakiej mu nie oszczędziła, zdecydowała, że jednak woli się trzymać z dala od tych trzech hulaków z poprzedniej nocy.

Durk i Zunik siedzieli przy ognisku rozmawiając z pochylonymi ku sobie głowami; jedyną naprawdę przyjazną twarzą wokół niej była twarz Janiego. Wciąż rozdzielał gorącą owsiankę wśród innych członków zbójeckiej grupy; Fontaina przyglądała mu się uważnie.

Miejsce, gdzie siedziała, dawało jej dogodne pole do obserwacji, Jani wydawał się stąd ogromny, daleko większy od któregokolwiek z pozostałych mężczyzn.

Byłoby dobrze mieć go za przyjaciela... przy jego rozmiarach” — pomyślała, choć nigdy przedtem nie zważała na fizyczne cechy ludzi. Młoda i wyniosła księżniczka była raczej przyzwyczajona zwracać uwagę na postawę przybieraną wobec niej przez ludzi, kiedy przychodziło decydować jej, czy ma kogoś lubić czy nie. „Uratował mnie ostatniej nocy i nie przyszło mu nawet do głowy, że sam mógłby wyrządzić mi krzywdę. I nie zrobił tak wyłącznie, dlatego, że Durk polecił mu, by mnie pilnował, jestem tego pewna. Myślę, że raczej lubię tego człowieka.”

Ten człowiek” odwrócił się obsługując ostatniego banitę, wciąż nieco mokrego Klovera, i uśmiechnął się szeroko do Fontainy. „On lubi mnie również” — pomyślała zadowolona, wstała i podeszła do łysego olbrzyma.

Pomogę ci pozmywać — powiedziała, wiedząc, że nie może jej usłyszeć, ale równocześnie wykonując ruchy, jak gdyby czyściła półmiski. Jani zrozumiał i delikatnie popchnął ją w kierunku strumienia, podążając za nią z brudnymi garnkami i ścierką do mycia.

Kiedy w chwilę później Durk zobaczył scenę z dumną księżniczką z Healdu w roli głównej — klęczącą nad brzegiem rzeczki, szorującą miski i nucącą; zaiste niezwykły widok — roztropnie nie dał niczego poznać po sobie. Jego krótkotrwałe zetknięcie z wybuchowym usposobieniem dziewczyny nauczyło go, że niezwykle łatwo przekracza granice stanu, w jakim jawi się prawdziwą jędzą. Nie chciał powtarzać tego doświadczenia — radosna branka będzie łatwiejsza w obejściu.

Jeszcze raz dobrego dnia — powiedział.

Fontaina wzdrygnęła się, a potem powiedziała:

Och, to ty. Sprawiłeś, że podskoczyłam, tak się do mnie niespodziewanie podkradłeś.

Przepraszam. Nie miałem zamiaru cię przestraszyć, tylko powiedzieć, że wysyłam dziś posłańca na Heald z listem żądającym okupu i wierzę, że sprawa może zostać doprowadzona do szybszego i bardziej satysfakcjonującego wszystkich końca, jeśli dasz temu człowiekowi wskazówki, co do podróży i najlepszego sposobu, w jaki może zostać dopuszczony na dwór twoich rodziców i wysłuchany. Czy zgadzasz się?

Tak, zgadzam się — odparła ostro. — Chociaż bez wątpienia bardzo niechętnie wysłuchają wieści o mnie przekazanych w taki sposób, to jednak przynajmniej będą wiedzieli, że żyję. Im szybciej twój człowiek tam dotrze, tym prędzej będę wolna. — Wyraz niepewności przemknął przez jej twarz. — Uwolnisz mnie, prawda? Skąd mogę wiedzieć, czy jesteście godni zaufania po tym, co zrobiliście? Zabiliście Eryka!

Bo inaczej on najpewniej zabiłby mnie, wymachując tak tym swoim mieczem! Nie wyciągnął go dla zabawy! Na moją cześć i honor, możesz mi zaufać. Ani ja, ani żaden z moich ludzi nie wyrządziliśmy ci krzywdy.

Chociaż chcieli to zrobić — odcięła się z goryczą. — Tylko Jani uchronił mnie ostatniej nocy przed losem gorszym od śmierci. — Wzdrygnęła się.

Tak, cóż, jeśli o to chodzi, być może przyniesie ci ulgę, jeśli usłyszysz, że jeden z nich wkrótce opuści obóz. Wysyłam Dega na Heald. Tak, nie zawsze jest tak głupi, jak mógł wydawać się ostatniej nocy — powiedział, kiedy spojrzała na niego ze zdziwieniem. — Dowiedziałem się wszystkiego o twoich kłopotach od jednego z moich ludzi.

Z pewnością nie od Janiego — stwierdziła Fontaina.

Nie, nie może mówić, jak wiesz. Jeden z moich ludzi nie chciał wprawdzie w nocy chwycić za broń przeciwko Degowi i jego wesołym kompanom, niemniej jednak uznał, że lepiej będzie, jeśli dowiem się o tym wydarzeniu. To nie powtórzy się już więcej. Choć prawdę mówiąc jestem zdumiony, że nie powiedziałaś mi o tym sama.

Pewnie bym to zrobiła — odparła. — Ale odczułam taką ulgę, kiedy dziś rano obudziłam się cała i zdrowa, że z tego wszystkiego nie mogłam zebrać myśli... — przerwała. — Więc to Deg będzie żądał okupu. Czy na pewno przyniesie odpowiedź i okup prosto do ciebie? Skąd wiesz, że nie ucieknie z pieniędzmi?

Czy naprawdę myślisz, że twoi rodzice wręczyliby zapłatę nie widząc ciebie żywej i nietkniętej? Nie, Deg przygotuje tylko spotkanie. Spotkamy się z wysłannikiem twoich rodziców w Barce w terminie, który zostanie ustalony. W każdym razie przygotuj się na dłuższy pobyt tutaj. Bez względu na to, jak szybko Deg przebędzie całą drogę i przekona twego ojca, że mówi prawdę, z pewnością minie sporo czasu, zanim powróci, a ty nas pożegnasz. Jednakże zdaje się, że znalazłaś tu obrońcę i... kogoś w rodzaju pracodawcy w Janim. Powinnaś być zupełnie bezpieczna pod taką opieką, a my postaramy się, byś się nie nudziła.

Spojrzała ostro na niego szukając złośliwości ukrytej w słowach, ale nie znalazłszy, westchnęła. Myśl o spędzeniu w ogóle jakiegokolwiek czasu w obozie była niezwykle przygnębiająca dla kogoś przywykłego do swobody, komfortu i czegoś takiego jak poważanie. Fontainie wydawało się to zbyt ciężką karą za przelotne pragnienie przygody.

Cóż, im wcześniej opiszę Degowi najlepszą marszrutę, tym szybciej będę mogła mieć nadzieję — położyła łagodny nacisk na to słowo — na wydostanie się stąd. Pomożesz zanieść mi te miski do Janiego?

Jeśli nawet ludzie Durka byli zdziwieni widząc go idącego potulnie obok Fontainy z naręczem czystych misek, mieli dość rozumu, by tego po sobie nie pokazać. Jego mina wcale ich do tego nie zachęcała.

Pouczenie, jakie Deg otrzymał od Fontainy, było krótkie i szorstkie. Nie czuła sympatii do człowieka, który nie dość, że był przyczyną strachu, którego najadła się w nocy, to w dodatku wyglądał na osobę z gruntu niegodziwą. Przebiegłe oczy, tłuste włosy i brudne paznokcie należały do jego najbardziej ujmujących cech i Fontaina pragnęła, by ich rozmowa była tak krótka, jak to tylko możliwe. Opisała mu najszybszą marszrutę do pałacu rodziców i poradziła, jak ma ich nakłonić, by go wysłuchali, dając mu w tym celu swój pierścień. Rodzice mieli go rozpoznać jako należący do niej, i to w połączeniu z listem, jaki do nich napisała, powinno przekonać ich, że żądanie okupu nic jest wyssane z palca. List Durka utwierdzi ich zaś, co do pilności zaspokojenia tego żądania.

Deg sam był zadowolony, że wysyła się go z tym zadaniem. Po drodze w Barce miał szczery zamiar skorzystać z jakiegoś wzdychającego kobiecego towarzystwa. Był to pomniejszy port z dużymi, jak dla niego, atrakcjami w postaci miejscowego piwa i burdeli. Poza tym jego reputacji, nadwątlonej od czasu epizodu z osmalonymi spodniami, przydałoby się nieco retuszu i gdyby potrafił uzyskać dla banitów tę ogromną sumę pieniędzy, jakiej zażądał Durk, szacunek dla niego wzrósłby, utwierdziłaby się też opinia o nim, że jest zręcznym emisariuszem.

Tak, więc misja Dega odpowiadała wszystkim i już wczesnym popołudniem został wysłany w drogę. Zarówno Jani, jak i Fontaina odetchnęli z ulgą, widząc jak odchodzi. Oznaczało to o jedno mniej z zagrożeń, z którymi należało się uporać.

W rzeczywistości miało minąć wiele lat, nim Fontaina dowiedziała się, co się stało z Degiem, a kiedy jej pierścień ostatecznie powrócił do rodziny, towarzyszyły temu okoliczności jeszcze dziwniejsze od tych, które spowodowały, że znalazła się w obozie banitów.



* * *



Tego popołudnia, pozostawiona swym własnym myślom, Fontaina popadła w melancholijny nastrój. Melancholijny — szybko zmienił się w buntowniczy. „Nie zniosę tego wszystkiego sama — Pomyślała, nie uznając obozu pełnego banitów za towarzystwo. — Chcę wrócić do domu, do mojej rodziny i przyjaciół.” Ta myśl spowodowała, że aż zatrzymała się w miejscu, gdy uświadomiła sobie, że ci, których uważa za swych przyjaciół, to Koria, Mark i Ferragamo. Z tej odległości i w tych okolicznościach nawet Brandel mógł się podobać. Może byli w stosunku do niej czasami zbyt szorstcy, ale z pewnością lepsi niż gromada płaszczących się dworzan. Przyszła jej do głowy inna myśl. Co się z nią teraz stanie, kiedy Eryk nie żyje? Może zechcą wydać ją za Brandela? Wzdrygnęła się. A może odeślą ją na dwór jej rodziców, dopóki sytuacja nie unormuje się albo nie znajdzie się następny konkurent? Tym razem aż zadrżała, kiedy uświadomiła sobie, że żadna z tych możliwości nie podoba jej się. Zawzięcie, zacisnąwszy szczęki postanowiła, że kiedy już będzie wolna, powróci do Domu — i żadnego ślubu z nikim! — jeśli będą ją tam chcieli po tym jej głupim wybryku. Koria wstawi się za nią, tego była pewna, a jej słowa mają wagę dla Ferragama. I Mark też niekiedy potrafił być dla niej dobry.

Rozpogodziła się na krótko wspomniawszy to, ale zaraz znowu pogrążyła w rozpaczy na myśl o czekających ją dniach — czy nawet miesiącach, — kiedy będzie trzymana jako branka wśród gromady zatwardziałych zbrodniarzy. Co z tego, że Deg odszedł, kiedy wciąż jeszcze pozostało wielu mężczyzn z pewnością skorych do lubieżnych zaczepek. Z tych wszystkich banitów tylko dwóch mogła uważać za ewentualnych przyjaciół: Durka, — który będzie ochraniał swoją lokatę kapitału — i Janiego. Niekiedy — a miała tego pewność — dochodziło między nimi do pełnego porozumienia, tak jakby potrafił czytać w jej myślach. Osobliwe, że ten wzbudzający swym wyglądem taki strach mężczyzna był tak łagodny. Potrzebowała wszystkich przyjaciół, jakich zdoła pozyskać. Nigdy nie miała ich wielu, a to z powodu jej ostrego języka i odpychającego zachowania, i myśl, że w tym wielkim mężczyźnie znalazła sprzymierzeńca, była jej niezwykle miła.

Lecz nastrój, jak to zwykle u niej, zmieniał się szybko. Irytacja spowodowana bezradnością wzrastała w niej i już po chwili mogła krzyczeć ze złości. Najgorszą rzeczą ze wszystkiego, stwierdziła, jest to, że niczego nie jest w stanie zrobić sama. Zagryzając wargi uzmysłowiła sobie, że wypełnia ją uczucie zawodu, aż niemal zapragnęła uderzyć głową w bardzo twarde drzewo, by tylko powstrzymać się od myślenia o tym.


Jeśli mogłaby mieć nadzieję, że pomoc jest już w drodze, że ktoś troszczy się o nią na tyle, by wyrwać ją z tego niebezpiecznego miejsca, to wówczas, postanowiła, nie będzie chciała od życia już żadnych innych dobrodziejstw. I gdy w goryczy powątpiewała, żeby ktokolwiek mógł się o nią troszczyć, a jeśli nawet, to nie byłby w stanie odnaleźć jej w tym niedostępnym lesie, stwierdziła, że przecież jest samodzielna. Nadszedł czas, aby wziąć sprawy w swoje ręce. Powziąwszy to postanowienie, choć bez żadnego jeszcze pomysłu, jak je zrealizować, oderwała wzrok od ziemi, w którą wpatrywała się nieruchomo od pewnego czasu i zobaczyła Janiego stojącego tuż obok niej. Na jego grubokościstej twarzy malował się wyraz zmartwienia i rozterki. Zakłopotany przyglądał się dziewczynie, potem jego twarz rozchmurzyła się, jak gdyby podjął jakąś decyzję. Podszedł do niej, ukląkł i ujął jej dłoń w obie ręce. Zdumiona Fontaina była w stanie jedynie wytrzeszczyć na niego oczy. Nikt, ale to nikt, nie ośmielił się dotknąć ręką takiej osoby jak księżniczka Healdu. Poufałość nie była czymś, do czego zachęcałaby ta młoda dama. Ku swemu zdziwieniu stwierdziła, że uścisk jego rąk sprawił jej przyjemność, był niemal pokrzepiający. Poczuła aurę otaczającej go siły, która, jak sobie nagle uświadomiła, była na jej usługi. Poczuła wzbierającą falę szczęścia — ktoś troszczył się o nią!

Jani uśmiechnął się szeroko, widząc, jak rozjaśnia się jej twarz, ścisnął jej rękę, jak gdyby mówiąc „nie martw się”, i poderwał ją na nogi.

Wrócili tam, gdzie przygotowywał wieczerzę dla obozu i pozostawiwszy Fontainę z przekazaną na migi prośbą, by pomogła mu posiekać jarzyny, odszedł do swojej chaty.

Zastanawiam się, o co mu chodzi” — pomyślała Fontaina, ale nie musiała się zbyt długo nad tym głowić. Jani wkrótce wrócił niosąc garść czegoś, co wyglądało jak sproszkowane przyprawy. Wrzucił to do kotła, a potem zamieszał, unosząc chochlę do nosa w pantomimie rozkoszy. Roześmiała się, aż Durk i Zunik, którzy kolejny raz naradzali się tylko we dwójkę, unieśli brwi ze zdziwienia.

Pachnie wspaniale — zachichotała Fontaina. — Jestem pewna, że wszystkim będzie smakowała nasza kolacja.

I rzeczywiście, smakowała im. Zmęczona swymi dręczącymi popołudniowymi rozmyślaniami Fontaina nie dłużej niż godzinę po kolacji odszukała z klejącymi się oczami swoje legowisko i natychmiast zapadła w głęboki, pozbawiony marzeń sen.







* * *



Budząc się następnego ranka rozejrzała się, aby zobaczyć, czy Jani jest na swoim posterunku przy drzwiach i nieco zdziwiona stwierdziła, że nie ma go tam. Wstała i wyszła na zewnątrz, niemal przewracając się o swego wielkiego przyjaciela, który siedział tuż za drzwiami. Przyglądał się ludziom, którzy kolejno budzili się i zajmowali swoimi sprawami z zaciekawionym — a raczej zadowolonym — wyrazem twarzy. Fontaina przypisała to temu, że najwyraźniej w ciągu nocy do chaty nie zbliżył się żaden intruz i rzuciwszy mu w przelocie uśmiech, skierowała się jeszcze senna w kierunku rzeki, mając nadzieję, że czysta i zimna woda zmyje tę pajęczynę snu pętającą jej mózg. „Chciałabym się wreszcie obudzić — pomyślała. — Muszę się zastanowić, co dalej robić.” Ale przez całą resztę dnia odczuwała lekkie znużenie i drzemała w cieniu drzew. Otrząsnęła się dopiero wówczas, kiedy znowu przyszła pora pomóc Janiemu przy kolacji.

Jesteś dzisiaj ożywiony i pełen animuszu — powiedziała do niego i uśmiechnęła się. Odwzajemnił jej uśmiech, odłożył nóż do jarzyn i skierował się do swej chaty kiwając na nią, aby poszła za nim. Choć zakłopotana, jednak uczyniła to, wywołując tym nieco sprośnych komentarzy i gwizdów wśród banitów, którzy widzieli tę wymianę znaków i uśmiechów.

Usiłując nie pamiętać o rumieńcu, który wypełzł jej na twarz, spojrzała na Janiego zastanawiając się nad powodem, dla którego ją wezwał. Szperał przez chwilę wśród garnków, a potem wyjął z jednego z nich garść tej przyprawy, której dodał do jedzenia poprzedniego dnia. Wskazując na nią jedną ręką, ułożył głowę na drugiej, udając przez kilka chwil sen. Potem nabierając większą ilość przyprawy powtórzył pantomimę, tylko tym razem udawał sen nieco dłużej.

Zaintrygowana Fontaina wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami. Potem zrozumiała.

Do licha, Jani, uśpiłeś nas! Stąd ten twardy sen ostatniej nocy!

Kiedy uświadomiła sobie do końca, co oznacza jego pantomima, pisnęła cicho i podskoczyła kilka razy, zanim uściskała go — uważając, by nie rozsypać drogocennego proszku. Potem opanowała się i uspokoiła, nie chcąc, by ktoś z zewnątrz usłyszał ją.

I podasz im to dzisiaj wieczorem, lecz w większej dawce, a kiedy zasną, będziemy mogli się stąd wydostać. Konno oddalimy się na wiele mil, zanim obudzą się i odkryją, ze zniknęłam. Patrzcie, czuję się tak nieustraszona jak jakaś bohaterka!

Nagle uderzyła ją pewna myśl i spojrzała na Janiego.

Idziesz ze mną, prawda? — powiedziała wskazując na siebie, a potem na niego i używając palców dla wyrażenia ucieczki. Skinął głową, objął ją ramieniem, uścisnął, a potem pchnął w kierunku drzwi. Jej lekki krok, który z trudem pościągała, spowodował, że obserwujący ją mężczyźni zaczęli trącać się łokciami i chichotać.

Paskudne świnie. Nie dbam o to. Niedługo mnie tu nie będzie.”



* * *



To była naprawdę szczęśliwa Fontaina, która pomagała Janiemu rozdawać wieczorny posiłek wśród banitów, chociaż starała się ze wszystkich sił, by sprawiać wrażenie po prostu beztroskiej. W pewnej chwili, wracając do ogniska, doznała przedziwnego uczucia — niemal tak, jak gdyby ktoś ją obserwował. Nie było to coś nieprzyjemnego, wręcz przeciwnie, odczuwała to jak coś przyjaznego. Marszcząc badawczo, choć nieznacznie brwi, uniosła wzrok na drzewa, lecz nie dostrzegła niczego, więc wzruszyła ramionami, usiadła i zaczęła udawać, że je swoją porcję.

Niewiele jesz, dziewczyno. W ogóle nie jesteś głodna po tych swoich obowiązkach? — łypnął na nią okiem obdarty banita.

Nie bądź taki zuchwały, człowieku! To, co robi pani królewskiej krwi, nie powinno cię obchodzić. — Jej wyniosły ton złagodniał nieco, gdy ciągnęła dalej: — Nie, nie jestem zbyt głodna, ale ty powinieneś zjeść więcej. Jest jeszcze dużo.

Wszyscy jedli z apetytem. Z wyjątkiem, oczywiście, Janiego i Fontainy; ona symulowała brak apetytu, wielki mężczyzna jedynie udawał, że je tak samo chciwie jak cała reszta.

Tego wieczora cały obóz położył się wcześnie spać i wkrótce donośny dźwięk chrapiących nierówno parunastu mężczyzn wypełnił las na dość znaczną odległość. Po wsłuchiwaniu się przez blisko pół godziny w te tak miłe dla ich uszu dźwięki Jani i Fontaina, sami w ich chacie, stwierdzili, że droga jest najpewniej wolna i przekradli się do miejsca, gdzie stały spętane konie, których dosiadali Eryk i Fontaina. Zapakowali niewielką ilość zapasów, a Jani, pokazując, że on również jest uzbrojony, podał księżniczce sztylet. Przyjęła go z wdzięcznością, myśląc: „Mam nadzieję, że nie będę musiała go użyć. Nie wiem, jak dałabym sobie radę w walce, ale sam fakt, że go mam, działa uspokajająco... — Zlękła się nagle. — Psiakrew! Jak mogłam być tak głupia! Miecz, miecz Eryka, ostrze Arkona, tak go nazwał, nie mogę go tu zostawić!” Chwytając Janiego za rękę pokazała, że wyciąga długą klingę, wskazała na obóz i popatrzyła mu błagalnie w oczy. Skinął głową i odbiegł cichym krokiem, powracając bardzo szybko z mieczem, którego Eryk dobył tuż przed śmiercią. Fontainę zdziwił wstrząs, jakiego doznała na jego widok. Eryk mógł być, w jej oczach, po trosze głupcem, ale b y ł przeznaczony jej na męża i zdołała poznać go zupełnie dobrze przez ostatnie kilka miesięcy. Miała zbyt niewielu przyjaciół, by nie opłakiwać straty tego, który był jej chyba najbliższy. Pomyślała, że będzie musiała przekazać wieść o jego śmierci Markowi i serce w niej zamarło.

Jani widząc tę przygnębioną minę, dotknął palcem jej podbródka, uniósł jej twarz ku swojej, a drugą ręką uczynił szeroki gest oznaczający „chodźmy”. Otrząsnęła się i ruszyła prowadząc konie. Las wokół był gęsty, miejscami wręcz nie do przebycia. Rozmyślnie wybrano takie miejsce na obóz; tylko kilku ludzi znało ścieżki, które do niego prowadziły, co czyniło jego odkrycie prawie niemożliwe. Oznaczało to jednak również, że Fontaina i Jani nie mogą odjechać wierzchem, lecz muszą przez jakiś czas prowadzić konie.

Spokojny i cichy krok bardzo jej odpowiadał. Myśli kłębiły się w głowie księżniczki, wybiegając ku temu, co zrobi, kiedy znowu będzie bezpieczna, i powolny marsz uspokajał ją. Szli dalej, z Janim w roli przewodnika. Nieustannie oglądał się przez ramię, jak gdyby sprawdzając, czy wszystko z nią w porządku, a ona uśmiechała się uspokajająco, ale jego troska cieszyła jej serce.

Zastanawiała się nad tym, jak potoczy się jej życie, jeśli i kiedy — dotrą bez szwanku do Domu. Jak Ferragamo, Mark i Brandel przyjmą człowieka należącego niegdyś do bandy banitów, którzy zabili Eryka? Była pewna, że Jani jest łagodny i nikogo by nie skrzywdził. Podążając za tym wątkiem zaczęła roztrząsać różne możliwości i zdumiała się, kiedy Jani zatrzymał konia i szybko podszedł do niej. Jego zmartwienie z tego powodu, że nie może mówić, było oczywiste, kiedy ujął jej dłoń. Całkowicie zaskoczył ją i zadziwił sposób, w jaki Jani odczuł jej zmieniony nastrój; spojrzała na niego ze smutkiem i uścisnęła jego rękę. Ruszyli dalej. Jednak po pewnym czasie zaczęła odczuwać zmęczenie i niemal pozazdrościła swym porywaczom ich narkotycznego snu. Zastanawiała się, jak zachowa się Durk, kiedy obudzi się i stwierdzi, że uciekli. „Najlepszą rzeczą będzie oddalić się od nich, ile tylko można” — pomyślała. To odegnało od niej senność na jakiś czas. Ścieżka prowadząca przez las stała się w końcu wyraźniejsza, tak, że mogli dosiąść koni i jechać, choć niezbyt szybko.

Kilka godzin później Jani stwierdził, że są już dostatecznie daleko od obozu, by czuć się w miarę bezpiecznie, i gestem nakazał księżniczce zatrzymać się. Zsiedli z koni i kiedy Fontaina przeciągała się prostując zdrętwiałe ciało, Jani przygotował pospiesznie zupełnie pożywny posiłek. Nie rozpalił ognia i Fontainie było zimno, więc podeszła i usiadła przy nim, kiedy jedli. Początkowo czuła się nieco zażenowana i Jani, wyczuwając to, przyjrzał się jej, jak gdyby coś szacując, a potem objął ją i przyciągnął bliżej do siebie. Po chwili odprężyła się i zaczęła czerpać przyjemność z uczucia bliskości. Po czym jedyną myślą zmęczonej dziewczyny, kiedy znowu byli w drodze, na końskich grzbietach, jadąc przez wciąż mroczny las mniej więcej w kierunku, jak miała nadzieję, Kamienia, było to, że ten wypoczynek trwał stanowczo za krótko.

W końcu pojaśniało i wraz z dziennym światłem nadszedł czas na sen. Wiedzieli, że podróż w ciągu dnia byłaby rzeczą nieroztropną i niebezpieczną. Nie mogli całkowicie ukryć koni, ale Jani sklecił coś w rodzaju zagrody dla nich, tak, że częściowo były niewidoczne. Potem nieco dalej przy ścieżce zbudował podobne schronienie dla siebie i swojej królewskiej podopiecznej. Przenieśli bagaże i broń do prowizorycznego szałasu i rozgościli się tam.

Fontaina zbudziła się po dość długim czasie i stwierdziła, że Jani wciąż jeszcze śpi. Jego twarz miała taki sam spokojny wyraz podczas spoczynku jak wówczas, kiedy nie spał, i dziewczyna uśmiechnęła się. Leżeli blisko siebie, spleceni dla ochrony przed zimnem, lecz nie czuła się zakłopotana. Prawdę powiedziawszy, ich wzajemny stosunek stanowił dla niej źródło pewnego zdumienia. Nie mogła sobie przypomnieć, by kiedykolwiek czuła do kogokolwiek taką sympatię lub żeby zgadzała się z kimś tak jak z Janim. Pomimo jego niemoty porozumiewali się ze sobą z nadzwyczajną łatwością, niemal jak gdyby każde z nich wiedziało, co myśli drugie. I była też pewna, że jego bliskość nie stanowi dla niej żadnego zagrożenia; wręcz przeciwnie — dawała ochronę. Wraz z tą pierzchającą myślą naciągnęła płaszcz na głowę i zwinęła się w kłębek, aby znowu zapaść w sen.

Całą resztę dnia spędzili w maleńkiej chatce i tylko Jani niekiedy wypuszczał się na zewnątrz, by sprawdzić, czy wszystko w porządku z końmi. Nikt ich nie znalazł i wyruszyli w drogę, kiedy zapadły ciemności. Jechali przez całą noc i poszli spać następnego poranka. Po krótkim śnie Fontaina przebudziła się przepełniona niecierpliwością, by ruszyć dalej. Tęskniła do towarzystwa swych dawnych przyjaciół. Z pewnością Durk znalazłby już nas, gdyby ruszył za nami. Na pewno jesteśmy bezpieczni, a ja tak bardzo chciałabym znaleźć się w Domu. Przekonała Janiego, że są już wystarczająco daleko od Durka i wszelkiego niebezpieczeństwa, by móc bezpiecznie wędrować w ciągu dnia, więc jeszcze raz osiodłali konie. Wspomnienia przykrych doświadczeń, jakich niedawno doznała, nie dręczyły jej podczas tej podróży. Wiedziała, dokąd zmierza, i że nie będzie musiała tam znosić żadnych niewygód.

Niestety biedna księżniczka została zmuszona do znoszenia czegoś więcej niż niewygody. Durk i jego ludzie nie byli jedynymi banitami w tym lesie i grupa jeszcze bardziej zdeprawowanych opryszków wyśledziła tego popołudnia parę wędrowców. Szelest dochodzący zza drzew oderwał Fontainę od marzeń o kuchni Korii i jej kojących słowach, ale było już za późno. Wraz z Janim została otoczona przez gromadę brudnych, uzbrojonych po zęby ludzi o odrażającej powierzchowności.

Och, tylko znowu nie to — jęknęła.


ROZDZIAŁ JEDENASTY



Mimo że upłynęły trzy dni od przybycia Rehana do Gwiaździstego Wzgórza, nie posunął zbyt daleko swoich spraw. Zbytnio go to jednak nie martwiło. Zasmakował w leniwym biegu miejskiego życia i choć nie dowiedział się niczego pewnego, to jednak uzyskał dalsze potwierdzenia, że książęta i Fontaina uciekli. Ludzie w mieście byli, jeśli już w ogóle się na to decydowali, jeszcze bardziej niechętnie nastawieni do rozmowy o tych sprawach niż mieszkańcy Szarej Skały, co zresztą Rehan oceniał jako zupełnie na miejscu i właściwe.

Jego głównym celem było teraz uzyskanie audiencji u Parokkana i w związku z tym zawarł kilka koniecznych znajomości w kręgach kupieckich i dworskich, dzięki którym, jak miał nadzieję, stanie się ostatecznie możliwe zwrócenie uwagi króla na niego i jego towary. Co jakiś czas uderzało go coś osobliwego w otaczających go ludziach, chociaż absolutnie nie był w stanie wskazać, co może być tego przyczyną. W niepokojący sposób przypominały mu się słowa Hobana: „Moja wizyta nie dostarczyła mi przyjemnych wrażeń.” Jednak te przykre chwile szybko mijały i w gruncie rzeczy był zadowolony spędzając czas na rozmowach albo, kiedy czuł się bardziej na siłach, na drobnych poszukiwaniach.

Wieczorem trzeciego dnia swego pobytu w mieście Rehan siedział przy stole przed jedną z najlepszych tawern w towarzystwie grupy miejscowych kupców i rzemieślników.

Mistrz krawiecki, który był najbardziej zainteresowany towarami Rehana, ale nie był w stanie przekonać go, by, chociaż pokazał któryś z przywiezionych wyrobów, podpił sobie nieco i stał się bardziej rozmowny niż zwykle.

Dobrze zrobiliśmy, że się ich pozbyliśmy — powiedział wywołując tym ogólny pomruk aprobaty. — Ile zrobił Ather dla handlu, co? Powiem ci. Nic. W ogóle nic. Dobrze zrobiliśmy, że się ich pozbyliśmy. Ci nowi wydają przynajmniej trochę pieniędzy. — Zadzwonił monetami w kieszeni.

Tak — odezwał się inny. — Królowa lubi ładne materiały.

Bo sama jest ładna, sądząc z tego, co słyszałem.

I nie boją się próbować nowości. Ather był tak zastały w swych przyzwyczajeniach, że myślałem, iż zmienił się w kamień

Jego synowie również byli kiepscy, mówię wam. Z Parokkanem jest nam o niebo lepiej.

Zdrowie króla Parokkana!

I królowej Amariny.

Wypito i zawołano o więcej wina.

Rehan siedział w milczeniu, ciesząc się winem, pozwalając, by wypadki toczyły się ich własnym biegiem.

I jeszcze jedno — ciągnął dalej mistrz krawiecki. — Oczyścili miasto z tego całego śmiecia: złodziei, włóczęgów i żebraków. Nie widać ich teraz wokół, prawda?

Racja — odparł inny. — Teraz przyzwoici ludzie są bezpieczni na ulicach.

Odezwał się zgodny chór poparcia. Jakieś pytanie zaczęło formować się w umyśle Rehana, lecz zniknęło, zanim zdążył je wypowiedzieć. Zamiast tego uniósł swój kielich. Kiedy to uczynił, krawiec wyłowił wzrokiem kogoś wśród przechodniów i zawołał:

Kapitanie Luka, co za spotkanie! — Nie był na tyle pijany, by nie awansować królewskiego strażnika. — Co słychać na zamku? Czy nasza królowa pani wybrała coś ze wzorów, które przesłałem? Jestem na usługi.

Żołnierz podszedł, spoglądając na siedzących przy stole nieco pogardliwym wzrokiem.

Jestem pewien, że każdy z was jest aż nadto gotów, by służyć. Ale uważajcie, panowie: królowa jest tak samo bystra jak wy i nie da się nabrać na wasze pochlebne słówka.

Nie wątpimy w to, kapitanie. Lecz chcielibyśmy spróbować. Jeśli nie potrafimy zaoferować czegoś naprawdę dobrego, wówczas zupełnie słusznie odtrąci nas. — Twarz krawca promieniowała obłudną uniżonością.

Będziecie mieli swoją szansę, handlarze. Królowa szuka nowych strojów na uroczystość koronacji. Oczywiście starych tradycyjnych szat nie można użyć. Poleciła wszystkim, którzy mogą zaoferować dostatecznie cenne materiały, stroje czy ozdoby, by przedstawili je jutro rano do oględzin, których dokonają jej skarbnicy. Te, które okażą się tego warte, sama przejrzy później, jeszcze tego samego dnia. Jeśli macie coś odpowiedniego, to skorzystajcie ze sposobności. Życzę wam szczęścia, panowie. — Będzie wam potrzebne, mówiło całe jego zachowanie. — Dobranoc, panowie. — Odszedł długim krokiem, pozostawiając za sobą zamarłą w milczeniu grupę. Wkrótce potem kupcy rozeszli się, każdy w swoją stronę, a Rehan wrócił do zajazdu, gdzie się zatrzymał, rad w głębi ducha — gdyż znał wartość tego, co miał do zaoferowania, — lecz również odczuwając nerwowe sensacje żołądkowe, za które nie tylko wino było odpowiedzialne.









* * *



Kiedy Rehan zjawił się na Rynku Miejskim, leżącym przy głównej bramie zamku, był on już zatłoczony ludźmi czekającymi na przyjęcie. Wieść o królewskim posłuchaniu rozprzestrzeniła się jak pożar po lesie, tak, że zdawało się, iż pół miasta zgromadziło się przy wrotach współzawodnicząc o pierwszeństwo i głosząc wyższość swoich towarów. Byli tam wszelkiego rodzaju kupcy, poczynając od najbogatszych, eskortowanych przez służących i tragarzy, a kończąc na najskromniejszych wyrobnikach, kurczowo ściskających w rękach najbardziej udane wzory swego rzemiosła. Wielu z nich miało ledwo nikłą czy nawet żadną szansę przyjęcia w zamkowym skarbcu, ale wszystkich pchała do przodu wizja królewskiego protektoratu i wiążących się z tym bogactw i pozycji.

Niektórzy z tłumu znaleźli się tam z innych powodów. Przyszli tutaj, by handlować z handlarzami; sprzedawcy wina, którzy wiedzieli, iż część pozbawionych zaopatrzenia ludzi będzie tutaj cały dzień i że będą chcieli napić się, aby podtrzymać się na duchu, a później pocieszyć; uczniowie piekarscy z ciastkami i zawijańcami; stare kobiety sprzedające przynoszące szczęście zaklęcia, które gwarantowały naiwnym sukces handlowy. Byli tam również ci, których zajęcie polegało nie na sprzedaży, lecz na usuwaniu towarów innych ludzi — i ci, którzy ich ścigali. W końcu byli również ci, którzy nie mieli żadnego powodu, by tam być, lecz zostali porwani gorączkową atmosferą i nieodpartym Pociągiem do bijatyk.

Wrota były wciąż zamknięte na głucho i z wież strażniczych po obu stronach oraz z występu nad górną krawędzią bramy żołnierze Przyglądali się tłumowi z obojętnym rozbawieniem. Przedstawienie było barwne i hałaśliwe.

Rehan nie widział powodu do przyłączenia się do przepychanki o wstęp i zamiast tego przysiadł przy stoliku kramu z winem po drugiej stronie placu, czując uspokajający ciężar sakiewki z miękkiej skóry ukrytej pod kurtką. Polecił podać sobie musującego wina i ciastek i oczekiwał na rozwój wydarzeń.

Niezadługo drzwi umieszczone w wielkiej bramie otworzono od wewnątrz i wyszli przez nie dwaj żołnierze. Natychmiast ci z tłumu, którzy ich znali, połączyli swe głosy w chórze próśb.

Gordon, czekałem, żeby cię zobaczyć.

Wiesz, ile jestem wart, Luka. Pozwól mi przejść, proszę cię.

Tutaj, kapitanie!

Ze stoickim spokojem żołnierze nie zwracali uwagi na nikogo; jeden z nich wspiął się na kamienny blok przy podstawie najbliższej wieży strażniczej, tak, że mógł widzieć i być widzianym przez tłum a jego głos docierał bez trudu do najdalszych kątów placu.

Cierpliwości, przyjaciele. Wszyscy otrzymacie sposobność, by udowodnić, że wy sami i wasze towary zasługujecie na wstęp. Ale nikt nie wejdzie, dopóki nie zapanuje tu porządek. Przede wszystkim odsuńcie się od wrót.

Rozległ się głośny pomruk i odgłos szurania nóg i stopniowo przy bramie powstała wolna przestrzeń. Gdy to się stało, z drzwi wynurzyła się większa grupa żołnierzy; stanęli w rozkroku, z muskularnymi ramionami skrzyżowanymi na piersiach. Nie wyglądali na ludzi, którym ktokolwiek rozsądny chciałby się sprzeciwiać. Kapitan odezwał się znowu:

Pozostańcie na miejscu, dopóki nie zostaniecie wezwani przez jednego ze strażników. Powtarzam, każdemu będzie dana szansa, ale możemy przyjąć tylko niewielką grupę jednorazowo. — Zeskoczywszy z podmurówki machnięciem ręki dał do zrozumienia, że nie przyjmuje do wiadomości nowego chóru okrzyków i ściszając głos odezwał się do swojego zastępcy: — Zwróć uwagę, żebyśmy nie przyjmowali nikogo, kto nie ma czegoś wartościowego, Luka.

Musimy wybierać ludzi, chociażby z powodu samej ich liczby — odparł Luka z uśmiechem.

Dobrze. Inaczej stalibyśmy tutaj cały dzień. Zaczynajcie.

Rozpoczęła się procesja. Otwarto wielkie wrota, lecz nikt nie był na tyle głupi, by wejść bez zaproszenia. Pod nadzorem strażników do środka zaczął się wlewać jednostajny potok ludzi. Większość ukazywała się znowu po krótkim czasie, wciąż w posiadaniu swoich wyrobów i z takim wyrazem twarzy, który mógłby skwasić mleko. Znikali zaraz lub dołączali do klienteli kramów z winem, by zapić smutki. Kilku pojawiło się z pustymi rękoma i zadowolonymi minami; byli zbyt uradowani, by zauważyć zawistne, a nawet wrogie spojrzenia rzucane im, kiedy przechodzili, przez tych, którzy jeszcze czekali. Rehan przyglądał się rzednącemu tłumowi ciesząc się słonecznym ciepłem i jedzonym bez pośpiechu śniadaniem. Miał właśnie wstać i zwrócić się z prośbą o wpuszczenie go, kiedy jakieś zamieszanie przykuło jego uwagę. Kupiec ubrany mimo upału w podbitą futrem pelerynę krzyczał i wskazywał na nędznie ubranego chudego chłopca, który chyżo przemykał między grupkami ludzi.

Łapać złodzieja!

Strażnik poruszył się z zadziwiającą jak na takiego krzepkiego mężczyznę zręcznością i chwycił za kołnierz młodego kieszonkowca. Odebrał mu mały woreczek i cisnął kupcowi, który podbiegł do niego z pobladłą twarzą, ciężko dysząc.

Twoje klejnoty, handlarzu?

Moje — wyharczał mężczyzna. — Składam ci podziękowania, żołnierzu.

Oszczędź ich sobie — odburknął strażnik. — Chodź, głupi malcze.

Chłopiec z szeroko otwartymi ze strachu oczami lamentował i błagał o uwolnienie, szarpiąc się rozpaczliwie w żelaznym uścisku żołnierza. Potem nagle uspokoił się, przymknął oczy i dał się odprowadzić tak posłusznie, jak dobrze wytresowany pies. Zdawało się, że całe życie zeń uciekło.

Nie zobaczymy tego młodego kundla przez jakiś czas — odezwał się mężczyzna siedzący przy stole obok Rehana.

I dobrze — dodał z kwaśną miną jego towarzysz.

Incydent został szybko zapomniany i Rehan postanowił, że należy się ruszyć. Podszedł do strażników i wbił wzrok w jednego z żołnierzy, który zbliżył się do niego i uniósł pytająco brwi. Rehan wyjął z kieszeni parę kolczyków z szafirami i podsunął żołnierzowi na otwartej dłoni. Na ich widok strażnik przyjął postawę pełną szacunku i podał Rehanowi mały drewniany krążek z wyrytym nań dziwnym godłem, mówiąc:

Daj to kapitanowi przy bramie i powiedz, że chcesz widzieć Korzena. Zgodzi się, jeśli pokażesz mu kolczyki.

Korzen był pierwszym skarbnikiem dworu. Rehan uśmiechnął się myśląc, że jeśli najskromniejsza część jego oferty wywołuje takie efekty, to znaczy, że nie może mu się nie udać. Nigdy zresztą nie myślał inaczej.

Kilka minut później przeszedł pod sklepionym stropem wielkiej bramy, minął strażnika i skręcił, tak jak mu polecono, do sali po lewej stronie. Stamtąd skierowano go do innej komnaty, gdzie. przy zwykłym stole siedział Korzen w towarzystwie dwóch pomocników, którzy pakowali i opisywali kolejne towary przed umieszczeniem ich w następnym pokoju.

Korzen gestem wskazał Rehanowi, by usiadł przed nim.

Mam nadzieję, że poświęcając ci czas nie zmarnuję go na próżno. Nasi dobrzy żołnierze miewają czasami kłopoty w odróżnianiu prawdziwych klejnotów od fałszywych błyskotek.

Rehan bez słowa wyciągnął sakiewkę i wyjął z niej naszyjnik i dwa pierścienie, wszystko troskliwie zawinięte. Rozłożył to na stole i dodał kolczyki do kompletu.

Korzen był zbyt doświadczonym i znającym się na życiu człowiekiem, by cokolwiek po sobie pokazać, lecz oczy jego pomocników rozwarły się szeroko i niemal stracili oddech ze zdumienia. Naszyjnik był szczególnie pięknym, precyzyjnie wykonanym, o skomplikowanym wzorze dziełem sztuki jubilerskiej. Rehan odchylił się na krześle, a jego opanowana twarz maskowała głęboko odczuwaną pewność siebie.

Jesteś skłonny pozostawić to pod moją opieką do popołudniowej audiencji? — Wypowiedziane obojętnym tonem słowa skarbnika brzmiały raczej jako twierdzenie niż pytanie. Korzen już wypisywał pokwitowanie.

Oczywiście.

Jak się nazywasz?

Palmar z Arlonu.

Korzen podał mu małą karteczkę.

Przyjdź pod główną bramę o czwartej. Pokaż to strażnikowi.

Dziękuję.



* * *



Tego popołudnia, kiedy dołączył do wybranej grupy kupców i rzemieślników, którzy witali się między sobą z mieszaniną koleżeńskości i podejrzliwości, zastanowił się krótko nad własnymi motywami, które spowodowały, że znalazł się tutaj. Czy naprawdę może oczekiwać, że dowie się czegoś więcej o losie Fontainy i tych głupich chłopców, z którymi przypuszczalnie była? Wątpił w to. Daleko bardziej chciał zaspokoić, co przyznawał przed samym sobą, swe pragnienie zobaczenia tej legendarnej postaci, Amariny. „Powinienem być bardziej zdenerwowany, niż jestem” — pomyślał, kiedy pokazał swoją kartkę i został wpuszczony przez małe drzwi. Audiencja odbywała się w czymś, co najwyraźniej zwykle było salą jadalną. W jednym jej końcu stał duży okrągły stół z ułożonymi na nim klejnotami i innymi drogocennymi przedmiotami.

Krzesła, które zwykle stały przy stole, ustawione teraz były w rzędzie pod ścianami, a na nich leżały zarówno zwoje jedwabiu, jak i większe ozdoby i rzeźby. W przeciwległej części komnaty wystawiono na specjalnych stojakach stroje, wokół których krzątali się ich twórcy przygotowując się do pokazu.

Rehan czuł się tak, jakby zwiedzał skarbiec. Gobeliny i proporce zdobiące ściany wydawały się w porównaniu z tym wszystkim niemal bezbarwne.

Popołudniowe słońce wlewało się przez duże okna wychodzące na zamkowy dziedziniec, wypełniając salę łuną żarzącego się blasku.

Jak wielu innych Rehan najpierw sprawdził, jak wystawiono to, co sam miał do zaoferowania, a potem zrobił przegląd tego, co podświadomie nazywał konkurencją. Nie było tam nic, co mogłoby się równać z jego kamieniami i robotą jubilerską.

Wkrótce cisza oczekiwania zapadła wśród zgromadzonych w sali. Wszystkie oczy zwróciły się w kierunku wewnętrznych drzwi, w których pojawił się właśnie nieskazitelnie ubrany sługa. Czystym, donośnym głosem zaanonsował:

Panowie, król i królowa.

Parokkan, prowadząc Amarinę pod rękę, wkroczył do sali. Wszyscy obecni skłonili się, lecz nawet, gdy Rehan dołączył do nich, jego umysł wirował pod wrażeniem tego pierwszego spojrzenia.

Królowa była bez wątpienia najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widział: zgrabna, niewysoka i szczupła, odziana w prostą jasnoniebieską suknię, która doskonale podkreślała blask jej płowozłotych włosów. Owalna twarz pełna była niedoścignionego powabu ogniskującego się w dużych fiołkowych oczach, które przesunęły się po komnacie obejmując — lub przynajmniej wydawało się, że tak jest — wszystko i wszystkich. Wzrok królowej zatrzymywał się na ułamek chwili na niektórych twarzach wokół niej i zanim Rehan to sobie uświadomił, jego spojrzenie zostało uwięzione w jej oczach. Zachwycony, nie był w stanie odwrócić wzroku, a przez cale jego ciało przebiegło drżenie. Czuł się nagi.

Potem Amarina uśmiechnęła się i popatrzyła gdzie indziej, Rehan pozostał niepocieszony. Kiedy odezwał się Parokkan, wywołało to wstrząs u Rehana, zapomniał bowiem, że król też tu jest. Był on muskularnym, przystojnym mężczyzną, noszącym się po wojskowemu, o jasnobrązowych włosach i czystych niebieskich oczach. Jednak przy królowej, najwyraźniej o kilka lat młodszej od niego, stanowił nic nieznaczącą postać.

Panowie, witamy was. Jak wiecie, nasza koronacja odbędzie się za siedem dni. Wiele potrzebujemy, by uczynić uroczystości godne takiej okazji i mojej ukochanej królowej. — Spojrzał z oddaniem na Amarinę, która uśmiechnęła się w odpowiedzi.

Nic dziwnego, że jest taki zamroczony” — pomyślał Rehan.

Dziękujemy wam za wasze starania mające na celu przedstawienie nam tych rzeczy. Przekonacie się, że nie jesteśmy skąpi, jeśli któryś z waszych wyrobów i towarów spotka się z naszą aprobatą, lecz wybaczcie mi, że sprawę wyboru pozostawię niemal całkowicie mojej królowej. O wiele bardziej gustuje w takich rzeczach niż ja.

Wywołało to salwę ugrzecznionego śmiechu.

Moja droga.

Wraz z Parokkanem i nadskakującym, aczkolwiek dyskretnie, Korzenem, Amarina rozpoczęła przegląd. Kiedy coś przyciągnęło jej uwagę, pierwszy skarbnik wzywał właściciela, by wystąpił i odpowiedział na pytania i jeśli wszystko zostało zadowalająco wyjaśnione, przekazywał kupca jednemu ze swych zaufanych pomocników w celu ostatecznego zawarcia transakcji. Parokkan rozmawiał uprzejmie, lecz zgodnie z tym, co powiedział, kwestię wyboru pozostawiał swojej pani.

Rehan czekał ledwie śmiąc oddychać, kiedy królowa się zbliżyła. Jej oczy spoczęły krótko na jego klejnotach, a potem szybko spojrzała na niego. Miał właśnie wystąpić do przodu, kiedy spuściła wzrok i podjęła swój spacer wokół stołu, by ocenić inne kosztowności.

Rehan stał jak wryty. „Z pewnością nie — krzyczały jego myśli. — Nie ma tu niczego, co by im dorównywało. Nie mogła nie zwrócić na nie uwagi.” Przyglądał się jej, kiedy kontynuowała swój obchód. Gdy zaczęła rozmawiać z jakimś kupcem, spojrzała krótko na Rehana, patrząc prosto w jego wstrząśniętą twarz i uśmiechnęła się znowu.

Czyżby grała z nim w kotka i myszkę? Poczuł jeszcze raz to niepokojące drżenie i zwalczył irracjonalny strach, że królowa wie, kim naprawdę jest. Pomimo słonecznego światła wypełniającego salę Rehan zaczął drżeć.

I wciąż nie mógł oderwać od niej wzroku. Z pewnością zrewiduje swoją ocenę jego oferty.

Trwało dobrą chwilę, zanim Amarina obeszła stół. Przez ten czas doprowadziła do tego, że Rehan czuł się tak, jakby za chwilę miał upaść. Każdy nerw jego ciała dygotał.

Królowa przyjrzała się jeszcze raz szafirom i naszyjnikowi z opali. Przez chwilę nic nie mówiła. Rehan wstrzymał oddech.

Są bardzo piękne — powiedziała w końcu. — Nie mogę zrozumieć, jak mogłam nie zauważyć ich wcześniej. — Jej głos był cichy i słodki. — Do kogo należą?

Do Palmara z Arlonu, moja pani — odparł Korzen, kiwając na Rehana, który na tyle zdołał odzyskać panowanie nad sobą, że udało mu się wystąpić z grupy i pokłonić. Amarina wyszła mu naprzeciw i uchwyciła jego spojrzenie, kiedy się wyprostował. Z bliska jej oczy były jeszcze bardziej niezwykłe. Rehanowi przemknęło przez głowę, czy nie został zahipnotyzowany i w przypływie stanowczości zebrał myśli.

Powiedz mi, Palmarze — jakby rozmyślnie wymówiła to imię z lekkim naciskiem — czy to twoja własna robota? Wspaniałe wykonanie.

Nie, pani. Tej umiejętności nie posiadam, ale znam się dobrze na takich rzeczach. Jest to robota najlepszego złotnika z mojej wyspy.

Arlonu? — Ledwo uchwytna, pytająca nuta.

Tak, pani. Opale... — ciągnął dalej niezdecydowanie — są tam również wydobywane i wierzę, że szafiry stamtąd... nie mają sobie równych na żadnej z wysp. — Spojrzał na Korzena szukając u niego potwierdzenia, ale zasuszona, ostro zarysowana twarz skarbnika nie zdradzała żadnych uczuć czy przekonań w tej sprawie.

Jakiej ceny żądasz za ten naszyjnik, Palmarze?

Tylko tego, by spoczął na twej ślicznej szyi, pani.

Amarina roześmiała się.

To jest cena, której łatwo można sprostać. Chodź, załóż mi go.

Trzęsącymi się rękoma Rehan podniósł naszyjnik i rozpiął zapinkę. Królowa odwróciła się przed nim, a on przesunął naszyjnik wokół jej szyi i zapiął. Gdy to robił, z trudem przemógł niemal nieodparte pragnienie, by pocałować ją w kark. Odwróciła się z powrotem twarzą ku niemu i kiedy poprawiał naszyjnik, Powiedziała:

Jeśli chcesz spotkać się ze mną sam na sam, przyjdź do kuchennych drzwi zamku godzinę po zachodzie słońca.

Skamieniał, nie mogąc uwierzyć swym uszom. Rozejrzał się szybko wokół siebie, lecz chociaż powiedziała to na pozór zupełnie otwarcie, zdawało się, że nikt nie usłyszał tego zadziwiającego zaproszenia. Nawet Korzen i Parokkan, którzy stali w pobliżu, nie zauważyli niczego nadzwyczajnego. Amarina uśmiechnęła się i powiedziała:

Przyjdziesz, P a 1 m a r z e? — Tym razem zaakcentowała to zupełnie wyraźnie.

Tak, moja pani — wydyszał.

Dobrze. — Odwróciła się do Parokkana i powiedziała: — Jak sądzisz, mój drogi? Czy dobrze mi w tych klejnotach?

Wyśmienicie, kochanie. Dokładnie twoje kolory.

I są już zapłacone! — Uśmiechając się, odwróciła się na powrót do Rehana. — Twoje słowa są miłe, kupcze, ale nie mogę pozwolić, byś był tak szczodry. Gdybym zgodziła się na coś takiego, niewielu kupców zaoferowałoby mi swoje najlepsze towary ze strachu, że mogę żądać od nich takiej samej szczodrości. A poza tym to bardzo niedobrze, jeśli królowa jest komuś coś winna. Korzen zapłaci ci dobrą cenę za cały komplet. Te klejnoty będą ozdobą naszej koronacji.

Dziękuję, moja pani — było wszystkim, co Rehan czuł, że jest w stanie powiedzieć.

Wkrótce potem królewska para opuściła komnatę, zakończywszy tutaj swoje sprawy. Wraz z ich odejściem atmosfera stała się w zauważalny sposób luźniejsza i salę wypełnił gwar rozmów. Rehan milczał jednak, mimo gratulacji złożonych mu przez kilku kolegów, i skoro tylko zakończył układać się z Korzenem, co do zapłaty, wyszedł pospiesznie, wrócił do swego pokoju w gospodzie i położył się.

Czuł się jak wyżęty, całkowicie wyczerpany, ale i zupełnie niezdolny do tego, by zasnąć czy nawet myśleć jasno. Maleńka cząstka jego umysłu wciąż rozbudzała w nim niepokój. „Co się ze mną dzieje? W co ja się wplątuję? Powinienem teraz opuścić miasto i zapomnieć o złocie, które mi się należy.”

Tak naprawdę wiedział, że godzinę po zachodzie słońca będzie czekał pod kuchennymi drzwiami.






* * *



Małe drzwi umieszczone w tylnej bramie zamku otwarły się w kilka chwil po tym, kiedy Rehan tam się zjawił.

Dziwiąc się swej własnej śmiałości przekroczył próg. Dwóch żołnierzy stało blisko siebie na straży przy drzwiach. Rehan targnął się do tyłu, ale tamci niczym nie okazali, że zauważyli jego obecność i dalej rozmawiali przyciszonymi głosami, tak jakby był powietrzem.

Arnanna wynurzyła się z wejścia po prawej i skinęła na mego. Z bijącym sercem Rehan podszedł do niej. Kiedy to uczynił, jeden strażników wysunął się do przodu i z roztargnionym wyrazem twarzy zamknął za nim drzwi, wciąż całkowicie ignorując gościa.

Gdy tylko znalazł się wewnątrz, Amarina poprowadziła go przez kilka korytarzy, by w końcu wprowadzić do luksusowo urządzonej komnaty. Poprosiła, by usiadł, i podała mu kielich wina. Potem usadowiła się na innym krześle, również z czarką wina i uśmiechnęła się do swego gościa.

Wznoszę toast — powiedziała — za uczciwy handel. — Uniosła swój kielich.

I za ciebie, pani, którą ten handel przyozdabia. — Rehan był zdziwiony pewnym brzmieniem swego głosu. — Choć co prawda — dodał — żadne ozdoby nie są konieczne.

Rzeczywiście miłe słowa. — Upiła mały łyk wina. — Wybacz mi — powiedziała. — Nigdy nie odwiedzałam Arlonu. Nieświadoma byłam tak wspaniałych osiągnięć twej ojczystej wyspy aż do dzisiejszego dnia. Wyroby jubilerskie są nadzwyczajne.

Z pewnością nie zaprosiła mnie tutaj, aby rozmawiać o jubilerstwie — pomyślał. — Po co mnie właściwie zaprosiła? Uważaj!”

To odległa wyspa, pani, acz niepozbawiona zalet.

To widać. Czy zawitałeś na jakieś inne wyspy w swej podróży na północ? Na przykład na Heald?

Rehan musiał użyć całej swej niemałej zręczności nabytej podczas dyplomatycznej służby, by zachować kamienną twarz, kiedy odpowiadał:

Trasa statku, którym płynąłem, prowadziła przez Strallen, nie przez Heald, pani.

Ale bez wątpienia tak wytrawny podróżnik jak ty miał już okazję być na Healdzie?

Tak, lecz nie byłem tam już od pewnego czasu.

Pytam, ponieważ... jako że jest naszym najbliższym sąsiadem, pragniemy przywrócić dobre stosunki z Healdem. Jednak występują pewne... trudności.

Pani? — Po raz pierwszy w swoim życiu Rehan czuł, że absolutnie niczego nie rozumie. „Wie — pomyślał, a potem: — ale skąd?”

Daj spokój, Palmarze. Nie jesteś aż tak źle poinformowany, by nie wiedzieć, że księżniczka Fontaina z Healdu była tu do niedawna jako narzeczona poprzedniego następcy tronu. Od czasu, kiedy sytuacja się zmieniła, jej miejsce pobytu nie jest znane.

Słyszałem jakieś pogłoski, pani, ale nie poświęciłem im większej uwagi.

Widzę, że jesteś człowiekiem tak samo uprzejmym, jak. i rozumnym. Moja sympatia do ciebie wciąż się powiększa.

Serce skoczyło Rehanowi do gardła, dławiąc wszelkie słowa

Powiedz mi, Palmarze, czy to upodobanie jest wzajemne?

Wpatrywał się w nią, wręcz przeszywał ją wzrokiem, i przez chwilę zupełnie wyraźnie zobaczył zapierający dech w piersiach obraz jej doskonałego ciała — zupełnie nagiego. Nagle poczuł się słabo. Pot zimnym strumykiem zaczął ściekać mu po plecach Odezwał się ochrypłym głosem:

Z całą pewnością jesteś najbardziej godną kochania istotą pod słońcem.

I chciałbyś zobaczyć więcej... mojego ciała?

W milczeniu skinął głową.

A ja twego — uśmiechnęła się. — Ale najpierw chcę poprosić cię o przysługę.

Wszystko, co zechcesz — wyszeptał, odrzucając ostrzeżenia płynące z najdalszego zakątka jego umysłu, jeszcze nieomamionego.

Chciałabym, żebyś popłynął na Heald. Kupiec o twojej reputacji nie powinien mieć trudności w dostępie do tamtejszych kręgów dworskich... — przerwała, a Rehan z wysiłkiem usiłował sprostać ukrytemu znaczeniu jej słów. — I chciałabym uzyskać informacje o tym, jak nas traktują na Healdzie. Jakie mają plany? Czy księżniczka wróciła tam? A jeśli tak, to, kto jej towarzyszył. I tak dalej.

Zatem to prawda — przemknęła Rehanowi krótka myśl. — Fontaina uciekła.”

Jeśli się zgodzisz podjąć dla mnie tej misji, docenię to w najwyższym stopniu. Kiedy nadejdą pewniejsze czasy, poproszę cię, byś tu powrócił. I przekonasz się, że nie jestem skąpa dla tych, którzy dobrze mi służą.

To ostatnie zdanie zostało wypowiedziane tak namiętnym tonem, że dreszcz przebiegł przez całe ciało Rehana. Echo wcześniejszych słów jej męża zyskało teraz całkowicie odmienne znaczenie. Był tak bezbronny i rozradowany... a jednak niekonsekwencja jej propozycji nie dawała mu spokoju.

Oczywiście zgadzam się — powiedział. — Lecz z pewnością będę musiał powrócić wcześniej, niż sugerowałaś, by dostarczyć ci informacji, jakich pożądasz. Poza tym nie chcę przedłużać mego pobytu w miejscu, gdzie nie będę cię widział.

Mnie też nie będzie cieszyć ta rozłąka — odparła. — Ale jest to konieczne. Będziemy mieli wiele okazji, by mile spędzić czas razem, kiedy wszystko zostanie doprowadzone do końca.

Ale jak...? Nie chciałbym powierzać takich informacji posłańcowi.

Nie będzie potrzebny — powiedziała Amarina. Wstała, podeszła do stojącej przy ścianie komody i wyjęła z jednej szuflady niewielki przedmiot. Włożyła go Rehanowi w ręce, zanim na powrót usiadła. Rehan przyjrzał mu się uważnie. Była to kula mlecznobiałego koloru, bez żadnych znaków szczególnych, wielkości mniej więcej jego dłoni. I była cięższa, niż na to wyglądała.

Spójrz w szkło i zwróć się do mnie w myślach.

Co to za gusła?” — pomyślał, robiąc to, o co go poprosiła. Niemal zaraz szkło zmieniło się, stało się mniej mętne, a potem pojawił się na nim obraz twarzy Amariny.

Żadne gusła — rzekł wizerunek.

Oderwawszy od niego wzrok Rehan spojrzał na prawdziwą królową, która siedziała kilka kroków od niego uśmiechając się.

To jest kamień wizji — wyjaśniła. — Niewiele z nich przetrwało, gdyż zostały stworzone w Wieku Czarodziejów, wiele lat temu. Z jego pomocą możemy kontaktować się na ogromne odległości i rozmawiać tak swobodnie i poufnie, jakbyśmy byli w tym samym pokoju.

Rehan z trudem przyjmował do wiadomości te tak niezwykłe dlań rzeczy.

A teraz słowo przestrogi — odezwała się znowu królowa. — Nie próbuj użyć kamienia wizji do porozumienia się z kimś innym niż ja. Nie będzie działał.

Możesz mi całkowicie zaufać. Ale boli mnie świadomość, że to przedłuży czas, w jakim będziemy z dala od siebie.

Im wcześniej rozpoczniesz swe zadanie, tym szybciej je zakończysz, a wtedy wezwę cię do siebie.

Wyjadę jutro.

Dobrze. Robi się późno. Myślę, że najlepiej będzie, jeśli się teraz pożegnamy.

Oczywiście. — Rehan wstał, odzyskując nieco swej zwykłej równowagi ducha, i włożył do kieszeni kamień wizji, który na

Powrót stał się mlecznobiały.

Amarina odprowadziła go do zaułka wychodzącego na tylną bramę zamku i podeszła z nim do drzwi. Otworzyła je, a potem wspięła się na palce i pocałowała Rehana delikatnie w usta Nawet w półmroku jej oczy widziane z bliska były jasne i wprawiały w oszołomienie.

Nie zawiedź mnie, Rehanie — rzekła.

Wizja ociekającej wilgocią ciemności, bólu i rozpaczy w niezgłębionych lochach mignęła w ułamku chwili przed oczyma jego duszy. Cofnął się przerażony, a potem odczuwając niewysłowioną ulgę, kiedy koszmar zastąpiła uśmiechnięta twarz Amariny, ruszył dalej na uginających się nogach.

Do następnego spotkania — powiedziała, wyprowadzając go na zewnątrz i zamykając drzwi.

Był w połowie drogi do swej kwatery, kiedy uświadomił sobie, że nazwała go jego prawdziwym imieniem.




























ROZDZIAŁ DWUNASTY



Pozwól mi wyjaśnić, panie.

Lepiej niech to będą dobre wieści, Laurencie. Posłałem cię z moim synem specjalnie po to, by mieć pewność, że ten młody głupiec nie wpakuje się w większe kłopoty, niż zwykł na siebie sprowadzać. A ty wracasz sam i mówisz mi, że on jest wciąż na Arce!

Zostawiłem go w dobrych rękach, a zaszła konieczność, żeby jeden z nas wrócił z wieściami, jakie uzyskaliśmy.

Co to za wieści? — Królowa Adesina uniosła wzrok znad robótki z wyrazem rozbudzonego zainteresowania w swych czystych zielonych oczach.

Księżniczka Fontaina uciekła z Gwiaździstego Wzgórza, kiedy nastąpił przewrót.

Gwiazdy mają ją w swej opiece! — wykrzyknął Pabalan. — Czy jesteś tego pewien?

Tak. Udała się na południe wyspy w towarzystwie trzech synów Athera i królewskiego czarodzieja.

Ferragama?

Tak, pani.

Mogłam się domyślić, że ten stary intrygant się wymknie — stwierdziła królowa. — Nie dożywa się tak sędziwego wieku bez pewnych zdolności.

Ale jego zdolności nie były na tyle wielkie, by przewidział śmierć swego króla, prawda? — zauważył kwaśno Pabalan. — Ather nie żyje, czyż nie?

Tak, mój panie. Wcześniejsze doniesienia były prawdziwe, co do tej sprawy.

Spotkałeś Ferragama i pozostałych?

Tak, w wiosce zwanej Domem. Mieliśmy szczęście przybijając tam do brzegu.

Królowa, która wciąż spokojnie zajmowała się swoim haftem powiedziała:

Wybacz mi, że pytam, Laurencie, ale jest coś, czego do końca nie rozumiem. Jeśli jest tak, jak powiedziałeś, dlaczego Fontaina i Ansar nie powrócili razem z tobą?

Właśnie — zdziwił się Pabalan. — Gdzie oni są? — przerwał niespokojny spacer po komnacie, by przypatrzyć się dworzaninowi.

Boję się, że nie powiedziałem jeszcze wszystkiego.

Boisz się?! — wrzasnął Pabalan. — Co się stało?

Wydaje się, że Fontaina wzięła udział w realizacji, nie wiem czy z własnej woli, czy z przymusu, lekkomyślnego planu Eryka najstarszego syna Athera.

Wiem, kim on jest, człowieku. Ma wyjść za tego chłopca w przyszłym roku.

To nie będzie możliwe. On nie żyje.

Jak to się stało?

On i Fontaina wpadli w zasadzkę banitów w południowym lesie.

On i Fontaina?

Tak, panie. Poszła razem z nim, żeby móc odzyskać tron.

Zrobiła coś takiego?! — ryknął Pabalan.

Krzycząc na Laurenta do niczego nie dojdziesz — odezwała się królowa. Sama toczyła wewnętrzną walkę, by zachować spokój.

Nie mieszaj się w to. Co ich opętało?

Zdaje się, że była jakaś przepowiednia, czy coś takiego, która natchnęła ich do tej wyprawy.

A gdzie jest teraz Fontaina? — zapytała Adesina, podczas gdy jej mąż, pochwyciwszy puchar, wysuszał go do dna.

Została pojmana przez banitów i uwięziona w lesie. Kiedy wyjeżdżałem, Ferragamo przygotowywał grupę mającą ją uwolnić. Ansar oczywiście uparł się, by pójść z nimi.

Wielkie nieba! — prychnął Pabalan, aż krople czerwonego wina zaczęły ściekać mu po brodzie. — Co za galimatias.

Wytrzyj sobie twarz, kochanie — powiedziała królowa, podając mu chusteczkę. Król niczym nie okazał, że ją usłyszał, niemniej jednak wziął chusteczkę i uczynił to, o co go prosiła.

Kiedy to wszystko się stało? — zapytał już nieco normalniejszym tonem.

Opuściłem Arkę cztery dni temu. Grupa Ferragama wyruszyła w drogę tego samego popołudnia. Przy odrobinie szczęścia mogli ją już odnaleźć. Ferragamo jest, jak zauważyłem, moja pani bardzo pomysłowym człowiekiem i ma przy sobie paru zacnych ludzi. Zapadła chwila ciszy.

Czy życzysz sobie, bym powrócił na Arkę, panie? — zapytał niepewnie Laurent.

Wydaje się, że nie ma to w tej chwili większego sensu — stwierdziła królowa. — Jeśli miejscowi ludzie, wspierani umiejętnościami Ferragama, nie potrafią odnaleźć Fontainy, to nie sadzę, by ktoś stąd mógł im się na coś przydać.

Zgadzam się, pani. Jestem pewien, że Ansar przyśle nam wiadomość, jak tylko dowie się czegoś pewnego, a statek płynący stamtąd może się minąć z tym płynącym w przeciwnym kierunku.

Jeśli wy dwoje skończyliście już decydować o sprawach państwowych...

Oczywiście decyzja należy do ciebie, kochanie.

Nie nazywaj mnie tak publicznie, Adesino.

Laurent nie jest publicznością, Pabalanie.

Hmm. Oczywiście masz rację. Nie miałem zamiaru kazać mu wracać. Dopóki nie dowiemy się czegoś więcej, zostaniesz tutaj.

Tak, panie.

Ale upewnij się, czy statki i ludzie są przygotowani na wypadek, gdybyśmy musieli szybko wyruszać.

Już to zrobiłem.

Dobrze. A teraz idź i odpocznij trochę. Wygląda, że tego potrzebujesz.

Pełen wdzięczności Laurent skierował się do drzwi. Kiedy wychodził, usłyszał, jak Pabalan mówi:

Diabli! Gdzie jest to wino?

W butelce, kochanie — odparła królowa, a potem, gdy drzwi zamknęły się, zaczęła cichutko płakać, zaciskając powieki i powstrzymując łzy. Pabalan przez chwilę wyglądał na zakłopotanego, wreszcie z twarzą, na której malowała się skrucha, szybko ukląkł przed królową i objął ją, przytulając, dopóki nie ucichły łkania. Przez cały ten czas mówił jej coś łagodnie półgłosem do ucha i delikatnie gładził włosy.

Za drzwiami Laurent westchnął głęboko z ulgą.

Dworzanin czekający na korytarzu powitał swego przyjaciela.

Co tam się działo? — zapytał. — Myślałem, że zaraz zobaczę dym wydobywający się spod drzwi.

Powiem ci za chwilę — odparł Laurent. — Najpierw muszę się napić.



* * *



Osiem dni później na Heald powrócił Rehan. Jednak nie udał się od razu do pałacu. Rozglądając się bystro wokół siebie poszedł najpierw do domu. Tam ukrył kamień wizji i razem ze służącym przygotował złoto, które otrzymał na Arce, do przekazania do królewskiego skarbca. Potem poświęcił krótką chwilę na uspokojenie się i powtórzenie sobie tego, co powie królowi.

Kiedy jechał z Gwiaździstego Wzgórza do Szarej Skały następnego ranka po spotkaniu z Amariną, czuł, jak rozdzierają go sprzeczne uczucia. Myślał na tyle jasno, by zdawać sobie sprawę, że jego zaślepienie i namiętność, jakie czuł do Amariny, nie są czymś normalnym, ale wciąż nie był w stanie sobie z tym poradzić. Jakaś jego część wręcz krzyczała, by zawrócił konie i powrócił do niej. Jednak był pewien, że nie może tego zrobić, choć nie wiedział dokładnie, dlaczego. Ciekawe, ale zapomniał, że Amarina nazwała go jego prawdziwym imieniem.

Ciężar obciągającego kieszeń kamienia wizji sprawiał, że wciąż przypominał sobie o swej misji i zanim jeszcze dotarł do portu, podjął decyzję. Zrobi dokładnie to, o co go prosiła, i poczeka na dzień, kiedy przywoła go znowu do siebie.

Znalazł statek odpływający na Heald z pierwszym odpływem i opłacił przejazd. Gdy tylko wszedł na pokład, jego umysł jak gdyby się oczyścił. Czuł, jak powraca mu część jego zwykłej pewności siebie i zaczął odnajdywać przyjemność w tej nowej grze, w której grał główną rolę. Nie mógł przegrać. Podwójny agent zawsze może stać się potrójnym agentem, myślał, a jednocześnie wiedział, że to Amarina włada teraz jego losem.

Momentami podróż na południe zdawała się trwać w nieskończoność. Pragnął już być na Healdzie, aby rozpocząć następny akt gry. Opierał się pokusie skontaktowania z Amariną i sięgnięcia po kamień wizji, czując intuicyjnie, że nie powinien być używany bez niezbędnej potrzeby.

Teraz, na swej ojczystej wyspie, Rehan, całkowicie zdecydowany, udał się do pałacu, gdzie został niezwłocznie wezwany na pokoje królewskie. Kiedy go wprowadzono, wraz z parą królewska. Był już tam Laurent.

Po powitaniu poproszono Rehana o sprawozdanie. Uczynił to, rozpoczynając oczywiście od pogłosek dotyczących Fontainy. Wówczas Pabalan i Laurent przekazali mu ostatnie wieści dotyczące księżniczki i jej towarzyszy, które Rehan postanowił uczynić treścią swego połączenia z Amariną. Potem przeszedł do bardziej ogólnych spraw, takich jak stan sił zbrojnych Arki, umocnienia Szarej Skały i Gwiaździstego Wzgórza, i tym podobnych rzeczy. Część zmyślił, gdyż uświadomił sobie, że nie był tak spostrzegawczy jak zwykle, szczególnie w stolicy. Niemniej jednak ogólny obraz stanu armii był w miarę ścisły.

Jak ludzie odnoszą się do swych nowych władców? — zapytała królowa.

Wyglądają na dość zadowolonych. Życie toczy się dalej niemal tak, jak gdyby nic się nie stało. Choć są, rzecz jasna, nieco powściągliwi w wyrażaniu swych opinii. Ci, z którymi rozmawiałem, wydawali się zgodni, co do tego, że jest to zmiana na lepsze. Zdaje się, że przewrót był tak szybki i doskonale zorganizowany, przeprowadzony niemal bez rozlewu krwi, że większość ludzi dowiedziała się o nim, kiedy było już po wszystkim.

Nadzwyczajne — zdumiał się Pabalan. — Jaki on jest, ten Parokkan?

Ze wszystkich doniesień, jakie otrzymałem, wynika, że to niezwykle zdolny człowiek. Silny, stanowczy i energiczny. Z pewnością przykłada się bardzo do spraw publicznych. A jego królewska małżonka jest pięknością. Tworzą urodziwą parę i ich koronacja będzie dla pospólstwa wspaniałym widowiskiem... — Obliczył szybko w myślach. — Ma miejsce właśnie dzisiaj.

Sprzedałeś klejnoty? — spytał Laurent.

Tak. Za dobrą, uczciwą cenę. Parokkan jest przebiegły, ale pragnie popierać handel. Jest żądny zysku. Mogę wykorzystać moje kupieckie przebranie, gdyby znowu zaszła taka potrzeba.

Czy spotkałeś się z królewską parą? — zapytała Adesina.

Pod przenikliwym spojrzeniem królowej Rehana ogarnął na chwilę niepokój:

Nie bezpośrednio, pani. Chociaż widziałem ich z daleka. Sprawy związane ze sprzedażą klejnotów załatwiałem ze skarbnikami.

A jak mają zamiar odnosić się do Healdu? — Pabalan Przyjrzał się badawczo swemu doradcy.

Są niepewni, panie, z oczywistych powodów. Jestem przekonany, że chcieliby przywrócić normalne stosunki. Dla tak bliskich sąsiadów handel rzeczywiście jest sprawą zasadniczą, ale sytuacja jest delikatna, jeśli nie powiedzieć drażliwa. Nikt w Gwiaździstym Wzgórzu nie wie, gdzie przebywa księżniczka. — „Chociaż wkrótce ktoś będzie wiedział”, dodał w myślach. —I dopóki nie osiągnie się jakiegoś porozumienia w tej sprawie pozostaną bierni.

Wiedząc doskonale, że nie jesteśmy dość silni, aby pomścić tę zniewagę w jakikolwiek sposób — wymruczał ponuro Pabalan.

Mając nadzieję na rozkaz, który umożliwiłby mu raczej realizację jego własnych pragnień, a nie życzeń Amariny, Rehan zapytał:

Czy chcesz, żebym powrócił na Arkę, mój panie?

Król spojrzał szybko na królową i Laurenta i powiedział:

Nie. Dopóki nie dowiemy się czegoś od Ansara, nikt nie wyjedzie.

Jak sobie życzysz — odparł Rehan.



* * *



Tego wieczora nie mając apetytu Rehan zjadł niewiele na kolację i udał się do swej sypialni wcześniej niż zwykle. Jego służba odebrała to jako normalną reakcję po długiej i męczącej podróży, ale nic nie mogło być dalsze od prawdy.

Gdy tylko został sam, wyjął z zamkniętej na klucz szuflady woreczek, w którym znajdował się kamień wizji. Jednak nie od razu go wyciągnął. Wiedząc, że Amarina będzie zajęta w dniu swej koronacji, poczekał z tym do późna wieczór. W końcu, kiedy jego nerwy nie mogły już dłużej znieść napięcia, wyjął ostrożnie kamień i ujął go z czcią w ręce. Wpatrując się w mlecznobiałą powierzchnię zawołał bezgłośnie Amarinę, wypowiadając w myślach jej imię. Tak szybko, że na chwilę z zaskoczenia odjęło mu mowę, mętna głębia szklanej kuli zafalowała, wyklarowała się i pojawił się wizerunek uroczej twarzy Amariny. Prosta srebrna korona przyozdabiała jej głowę, a szafiry i naszyjnik z opali rzucały ognie na twarz i szyję. Rehana wprawiła w zdumienie jej piękność.

No, czy masz mi coś do powiedzenia? — odezwał się obraz. — Miałam dzisiaj bardzo pracowity dzień.

Wybacz mi — powiedział półgłosem. — Oczarowałaś mnie.

Oczywiście — odparła już łagodniejszym tonem i z olśniewającym uśmiechem. — Czy masz jakieś wieści dla mnie?

Rehan na tyle doszedł do siebie, że mógł zdać mniej lub bardziej jasne sprawozdanie z podróży i przekazać informacje sytuacji, w jakiej znaleźli się Fontaina, Ferragamo i książęta. Śmierć Eryka jakby zmartwiła Amarinę, ale los Fontainy raczej ją rozbawił. Rehan powiedział jej o planach mających na celu uwolnienie księżniczki i obserwował, jak w myślach oblicza, czy i kiedy mogło się to stać.

Dobrze się sprawiłeś, Palmarze.

Dziękuję ci, pani.

Nazywaj mnie Amariną.

Z całego serca pragnąłbym to zrobić osobiście.

Jeszcze nie, Palmarze, choć niedługo będziesz już mógł to zrobić. Z pewnością nie chciałbyś pozostawić sprawy niezakończonej? Potrzebuję cię, byś przekazywał mi dalsze informacje o księżniczce, jak również o innych, którzy stąd zbiegli. Szczególnie obchodzi mnie Ferragamo. Może sprawiać kłopoty.

Zabrzmiało to jakoś osobliwie, jak pomyślał Rehan, tak jakby nie mogła się doczekać owych kłopotów.

Zrobię to, czego sobie życzysz, pa... Amarino. Chociaż wolałbym być w drodze do ciebie.

Wiem, że mogę na tobie polegać — odparła. — A teraz muszę już iść. Dzień był długi i mój pan czeka na mnie.

Rehan jęknął w męce zazdrości.

Żegnaj, Palmarze. Do następnego spotkania.

Żegnaj, Amarino.

Przez jakiś czas siedział wpatrując się w na powrót zmętniała powierzchnię kamienia wizji. Potem, poruszając się wolno jak człowiek pokonujący opór wody, złożył kulę w skrytce i poszedł do łóżka.

Rehan nigdy nie był żonaty i z pogardą odnosił się do tych, którzy czuli się zakochani. Nigdy nie spotkał kobiety, która pociągałaby go dłużej niż kilka dni i z pewnością nigdy nie pomyślałby, że jest do czegoś takiego zdolny.

Teraz wszystko to zmieniło się w dramatyczny sposób. Świtało już prawie, kiedy w końcu zapadł w niespokojny sen.































ROZDZIAŁ TRZYNASTY



Żegnaj, Palmarze. Do następnego spotkania.

Żegnaj, Amarino.

Przerwała kontakt i natychmiast obraz udręczonej twarzy Rehana znikł z jej umysłu. Niegdyś potrzebowałaby drugiego kamienia, żeby połączyć się z kimś na taką odległość. Przypomniała sobie swe rozmowy z człowiekiem, o którym myślała jako o swoim ojcu, kimś, kto ukształtował jej dziecięcy umysł tak wiele lat temu. Traktowała go z mieszaniną miłości i grozy i najczęściej była zadowolona, kiedy jego wizerunek znikał z kamienia. Ale to było dawno, dawno temu. A teraz wszystkim, czego potrzebowała, była jej własna, wciąż wzrastająca moc — i jeden kamień wizji.

Przywołała na chwilę bystre rysy Rehana i jego głębokie niebieskie oczy. „Będzie miłą zabawką” — pomyślała. Potem wróciła do spraw, którymi musiała się teraz zająć. Doniesienia Rehana były interesujące, ale nie rewelacyjne. To, że Ferragamo i książęta przebywali gdzieś na południu Arki, nie stanowiło niespodzianki. Kilka dni temu badała swym umysłem całą wyspę i nie była w stanie wyczuć ich obecności. A to oznaczało, że jeśli wciąż są na Arce, muszą przebywać na południu od wielkiego lasu, jedynej części wyspy w pewnej mierze wyłączonej spod jej oddziaływania. Wszystko miało się dokładnie tak, jak się tego spodziewała, kiedy pozwoliła im uciec, zatrzymując wiedzę o tajemnym przejściu dla siebie. Bo nie nadszedł jeszcze czas, żeby stawić czoło Ferragamowi. Czarodziej mógłby dowiedzieć się zbyt wiele o niej i o przewrocie; nie czuła się jeszcze wystarczająco silna, by przeciwstawić mu się otwarcie.

Śmierć Eryka — to była jakaś niedogodność. On sam był osłem, ale jego krew niosła jednak pewną moc i Amarina żałowała, że ją utraciła. W każdym razie porwanie Fontainy powinno przez jakiś czas zająć pozostałych. Podczas gdy będą szukali księżniczki, na wciąż będzie rosła w siłę, wiedząc, że każdy dzień przybliża ją do chwili, kiedy nikt jej nie pokona. Bardzo szybko z przyjemnością stanie do nieuniknionej konfrontacji z Ferragamem, pewna, że wkrótce stanie się jej niewolnikiem.

Nie zawsze tak było. Swoją obecną pozycję zawdzięcza w sporej mierze starannemu planowaniu. Przewrót i objęcie tronu przez Parokkana było ostatnim i najważniejszym etapem. To załatwiło kilka spraw. Przede wszystkim pozwoliło jej, w taki czy inny sposób, uwolnić się od strasznej groźby, jaką niosły ze sobą umiejętności i talenty Ferragama. Rozproszyło to również i unieszkodliwiło naturalną władzę linii królewskiej, która, chociaż popadła w odrętwienie w ciągu dziesięcioleci pokoju, wciąż mogła stanowić zagrożenie dla jej ambitnych planów. W końcu przewrót wyniósł ją na taką pozycję w hierarchii władzy, która nie musiała już być wspierana jej szczególnymi talentami. Kiedy na zamku załatwiano również inne sprawy — nie lubiła o tym myśleć — nic nie stało na przeszkodzie, by mogła wykorzystać wszystkie otaczające ją bogactwa i możliwości.

Miesiąc później zrozumiała, że jej rodząca się moc, z pomocą, której popchnęła Parokkana do sięgnięcia po koronę, była niczym w porównaniu z siłami, jakimi teraz władała. „Wkrótce — myślała — nie będę potrzebowała nikogo: ani Parokkana, ani armii. Wystarczy mi kilkoro służących i parę zabawek.” Uśmiechnęła się do tej myśli. Nie mogła wręcz nie gardzić swym królewskim małżonkiem, chociaż był pociągający pod innymi względami. Szczęśliwy w swej niewiedzy i zamroczony miłością do swej królowej, przedstawiał sobą obraz pożałowania godnej marionetki. I wkrótce miał się przekonać, że prawdziwa władza wcale nie spoczywa na tronie, który zajmował.

Siedząc tak w swym pokoju przez kilka chwil pozwoliła sobie napawać się tą perspektywą. Otrząsnąwszy się z tych miłych myśli wezwała do siebie jednego z kapitanów gwardii. Zjawił się natychmiast, niezdolny ukryć zdziwienia tak późną porą, czy też faktem, że królowa jest wciąż jeszcze przystrojona w swe koronacyjne szaty. Jednak, kiedy tylko wyjaśniła mu, czego chce, jego zawodowe przygotowanie wzięło górę i wyszedł, by zebrać pluton i powstrzymać żołnierzy przed upiciem się podczas wieczornej biesiady.

Już sama, Amarina zaczęła szykować się do wyjścia, dumając nad różnymi sprawami. Była zadowolona, że czas do działania, aczkolwiek ostrożnego, już nadszedł. Ogarniała ją wielka pokusa żeby wysłać przedtem żołnierzy lub szpiegów w celu odszukania Ferragama i jego towarzyszy. Była to zbyt daleka wyprawa, która mogłaby doprowadzić, jeszcze teraz, do utraty kontroli nad żołnierzami. A to nie było w tej chwili bez znaczenia.

Jej myśli skierowały się ku uroczystościom dnia koronacji. Było to płoche, ale warte zachodu widowisko. Będzie jej łatwiej sprawować władzę nad mieszkańcami Arki, a Gwiaździstego Wzgórza w szczególności, jeśli będą przede wszystkim zadowoleni a koronacja dostarczyła doskonałego pretekstu do wyprawienia wielkich uroczystości. Zwyczajny ludzki pociąg ku takim igrzyskom połączony z obfitym zaopatrzeniem w jedzenie i picie zapewnił sukces całemu przedsięwzięciu. A jeśli parę biednych duszyczek nigdy nie trafi do domu po całonocnej hulance, kogo to zdziwi? I kogo to będzie obchodziło?

Wkrótce tego rodzaju szarady nie będą potrzebne. Ale jeszcze nie teraz. Wysiłek wkładany w rozciągnięcie jej władzy nad całą wyspą był tak wielki, że bardzo szybko ją wyczerpywał. Wiele z tego procesu stawało się już proste i bezmyślne jak oddychanie. Rozpościerała swoją sieć coraz szerzej i szerzej, wkrótce będzie mogła wybierać, czy traktować ludzki potencjał jak bezkształtną masę, czy też jak nieskończony zbiór indywidualnych jednostek i możliwości. Zaczęła zabawiać się próbnymi obrazami tego, co już uważała za swoje królestwo, widzianymi oczami różnych zwykłych ludzi. Jednak ta nowość szybko się jej znudziła, gdyż życie farmerów, pasterzy, żeglarzy, kupców i tych wszystkich wykonujących na wyspie różnorakie zawody wydało się jej bez znaczenia, a ich sprawy nie wzruszały jej. Również sama wyspa nie zdołała przykuć jej uwagi. Wzbudzające grozę piękno gór, poszarpana linia brzegu, rojące się miasta handlowe i senne sioła, zielone faliste pastwiska i tajemnicze leśne głębie utraciły dla niej wszelkie znaczenie, gdy zaspokoiła pierwszą ciekawość.

O wiele bardziej interesowało ją to, jak urabiać ludzi, by służyli jej interesom. Ten podstawowy cel, jak dotąd — poza pewnym ściśle określonym zasięgiem jej działania — pozostawał wciąż nieosiągalny. Było to otrzeźwiającym, lecz pouczającym doświadczeniem, które obiecywało wiele już w niedalekiej przyszłości. Na razie skoncentrowała się na wykorzystaniu wybranych osób, na stolicy i jej otoczeniu, poszerzając i wzmacniając podstawy swej siły. Cieszyła się, że jej wysiłki i starania tak nieubłaganie prowadzą do upragnionego celu.

Jej nastrój, kiedy zmierzała do łoża swego męża, można było nazwać tryumfalnym.

Ojcze — pomyślała — ty stary koźle! To działa!” Gdzieś niezmiernie daleko rozległ się dudniący śmiech.



* * *



Wczesnym rankiem następnego dnia pluton konnej gwardii opuścił zamek i skierował się ku Bramie Polnej. Pusty i obojętny wyraz twarzy żołnierzy był skutkiem nie tylko przepicia. Kapitan i jego ludzie przejechali przez miasto jakby pogrążeni w transie, mało, co zauważając z tego, co się wokół nich działo.

Bardziej uważny obserwator spostrzegłby kilka dziwnych rzeczy. Dało się zauważyć od pewnego czasu, że włóczędzy i żebracy, zwykle przesiadujący na ulicach miasta, nagle gdzieś znikli. Większość była z tego szczerze rada, gdyż ci względnie zamożni nigdy nie są zadowoleni, gdy burzy się spokój ich sumienia, toteż mówiono z zachwytem o coraz lepszej skuteczności działania policji Gwiaździstego Wzgórza. Jednak teraz ten fenomen zaczął się rozciągać również na innych członków społeczności stolicy. Kilku przyzwoitych obywateli nie powróciło do swych domów. Nikt nie wiedział, gdzie się podziali.

A najdziwniejszą rzeczą z tego wszystkiego było to, że życie toczyło się dalej, jak zawsze.

Kiedy oddział żołnierzy przejeżdżał tego ranka koło jego sklepu, piekarz pomyślał leniwie, nie odczuwając zresztą żadnego niepokoju, co też mogło stać się z jego żoną i dwiema małymi córkami. Nie widział ich od trzech dni. Ale robota czekała i wkrótce jego myśli skierowały się ku ważniejszym rzeczom. Ostatecznie to chleb jest najważniejszy.

Odnosiło się wrażenie, że nikt, kto był naprawdę potrzebny, nie zniknął. Handel odbywał się dalej, jedzenia i picia było tyle, co zawsze, a aprowizację na zamek dostarczano regularnie. Wszystko było tak, jak być powinno.





























ROZDZIAŁ CZTERNASTY



Mają konie, ale nie mogą poruszać się szybko w tym lesie — stwierdził Orme. — Szczególnie, jeśli wyruszyli w drogę po ciemku. Nie możemy być zbyt daleko za nimi.

Będą zostawiali ślady — rzekł Essan. — Podściółka jest bardzo miękka. Jak długo będzie jasno, tak długo trop będzie dostatecznie wyraźny. Wiemy, że wyruszyli mniej więcej na zachód.

Więc ruszajmy! — Ansar spoglądał z niecierpliwością na swych towarzyszy. — Na co czekamy?

Spokój, Ansar — uciszył go Ferragamo. — Nie możemy wszyscy iść za nimi. Ktoś musi odprowadzić łodzie, a poza tym nie mamy wystarczającej ilości prowiantu dla tak dużej grupy. Wiemy, jaką drogę obrali. Przypuszczalnie chcą dotrzeć do szlaku, a potem do Kamienia, ale może minąć kilka dni, zanim ich dogonimy. — Uniesieniem rąk czarodziej powstrzymał odpowiedź Ansara. — Kilka chwil namysłu teraz z pewnością zaoszczędzi nam mnóstwa czasu później. — Odwrócił się do Essana. — Będziesz w stanie pójść ich śladem?

Tak — odparł żołnierz pewnym głosem.

Z nas wszystkich jest w tym najlepszy — stwierdził Shill. — Ale mam przykre przeczucie, że chcesz odesłać mnie do łodzi.

Cóż, z wyjątkiem Ansara jesteś tutaj jedynym doświadczonym żeglarzem. Ilu ludzi będziesz potrzebował?

Dwóch na każdą łódź.

Ja popłynę — odezwał się Brandel. — Nie jestem przyzwyczajony do długich wędrówek pieszo. — „Szczególnie, gdy kończy się prowiant”, dodał do siebie.

Benfell i Bonet mogą płynąć drugą łodzią — powiedział Shill. — Chyba, że Mark...

Mark potrząsnął głową.

Idę dalej — stwierdził stanowczo.

No dobrze — wtrącił Długowłosy. — Chętnie się pogimnastykuję.

To pozostanie nas tylko pięciu — zauważył Orme. — Nie będziemy w stanie przeszukać zbyt dużego terenu.

Sześciu! sześciu!

Mam nadzieję, że nie będziemy musieli — odparł czarodziej. — Jeśli nie odnajdziemy ich przed osiągnięciem leśnego szlaku, to można zasadnie przypuszczać, że skręcili na południe i podążyli w tamtą stronę. Zanim dotrą do Kamienia, powinni już tam na nich czekać Shill i pozostali.

Gdybyśmy przybyli tam przed nimi, ktoś może udać się na północ, żeby pomóc w poszukiwaniach — dodał Shill, rad z możliwości bardziej aktywnego działania.

Dobrze — zgodził się Ferragamo. — Teraz, zanim wyruszymy, rozejrzyjmy się, czy nie znajdziemy jakiegoś zaprowiantowania w tym obozie. Jeśli będziemy musieli poświęcić czas na polowanie, to z pewnością bardzo opóźnimy nasz marsz.

Tylko nie jedzcie żadnego gulaszu! — zawołał Mark. — Chyba, że chcecie obudzić się dopiero jutro.

Ferragamo skinął głową, uśmiechając się. Zbadał paru śpiących banitów. Z wyglądu ich oczu, kiedy uniósł powieki, wywnioskował, że będą spali jeszcze przez kilka godzin.

Szybko zgromadzili tyle jedzenia, ile byli w stanie znaleźć w tak krótkim czasie, a Orme wyłonił się z jednej z chat z kuszą i kołczanem pełnym strzał. Po rozdzieleniu prowiantu wyruszyli w drogę ku wielkiej, widocznej uldze Ansara.

Do zobaczenia w Kamieniu! — krzyknął Brandel, gdy wraz z załogą łodzi znikał wśród drzew.

Przez cały ten dzień Essan wiódł ich szybkim marszem, choć niewystarczająco szybkim dla Ansara. Z rzadka tylko trop był na tyle niewyraźny, że Essan musiał przyglądać się bliżej podłożu, a w niektórych miejscach był aż tak wyraźny, że nawet Mark widział, iż Fontaina i wielki mężczyzna najwyraźniej szli prowadząc konie.

Przegryzali, co nieco od czasu do czasu, nie przerywając trudnego marszu, by do końca wykorzystać dzienne światło, lecz gdy nadciągnął zmierzch i Essan zmuszony był zatrzymywać się coraz częściej i częściej, niechętnie zgodzili się na postój w obawie, że zupełnie zgubią trop. Nie wiedzieli, że byli nie więcej niż pół ligi miejsca, gdzie w tym czasie Fontaina i Jani gotowali się do Puszczenia swego prowizorycznego schronienia.

Marka bardzo zmęczył całodzienny marsz, więc był niezmiernie rad, gdy po pospiesznym posiłku i jako takim przygotowaniu obozu mógł zawinąć się w płaszcz i zasnąć. Przynajmniej ten jeden raz Długowłosy nie był zanadto rozmowny i Mark z zadowoleniem przyjął jego ciepłą bliskość i dodające otuchy łagodne pomrukiwanie. Wydawało się, że kot jest w całkiem niezłej formie po całym dniu tak niezwykłego dla niego wysiłku. Tak naprawdę, zgodnie z tym, co powiedział, zdawał się upajać okazywaniem swego męstwa w pokonywaniu trudności.

Mark właśnie zapadał w sen, kiedy zauważył, że powróciła Sowa, lecz najwyraźniej nie miała niczego ważnego do przekazania gdyż Ferragamo nie powiedział nic, nawet Ansarowi, tylko położył się i wkrótce zasnął.

Wstali o pierwszym brzasku, gotowi ruszyć dalej, choćby po to żeby rozruszać zziębnięte i zesztywniałe mięśnie. Las wydawał się tu mniej zbity i nadrobili sporo czasu, gdyż szlak był wyraźny i szło się łatwo.

Ferragamo złorzeczył, a Ansar przeklinał zawzięcie, kiedy natknęli się na tymczasowe schronienie Janiego i Fontainy i zrozumieli, że zdobycz wymknęła im się niemal z rąk. Pospieszyli dalej i do południa wszyscy byli mokrzy od potu, mimo że niemal wciąż poruszali się w cieniu.

Essan osądził, że ostatnie ślady kopyt są zupełnie świeże, więc gnani nową nadzieją ruszyli dalej nie zwalniając kroku. Ansar nawoływał Fontainę, lecz ochrypł i w końcu zamilkł. Sowa znowu została wysłana na zwiady i wkrótce potem Ferragamo zawołał, żeby się zatrzymali.

Otrzymałem wiadomość od Sowy — powiedział, gdy pozostała czwórka spoglądała na niego z wyczekiwaniem, — ale jest dość daleko i niezbyt dobrze rozumiem. Poczekajcie chwilę.

Wszyscy zamilkli, przyglądając się czarodziejowi, który stał z przechyloną głową i zamkniętymi oczami. Bez wątpienia jego mina mówiła o potrzebie pośpiechu, kiedy znowu otworzył oczy.

Widziała ją. Wydaje się, że nie dalej niż pół ligi stąd. Jest z wielkim człowiekiem, ale Sowa mówi, że jest jeszcze paru innych w pobliżu. Nie wiem, co to znaczy.

Odnajdę ją — powiedział Ansar i ruszył biegiem, wyciągając miecz. Pozostali spojrzeli po sobie i doszedłszy do tego samego wniosku, ruszyli za księciem tak szybko, jak mogli.

Pomimo zmęczenia Mark znalazł nowe siły i biegł z Długowłosym u boku, sunącym naprzód lekkimi skokami. Później wydało mu się zupełnie niemożliwe przypomnieć sobie, co po kolei działo się przez następnych parę minut, gdyż wszystko zdarzyło się niezwykle szybko. Zanim zdołał zobaczyć kogokolwiek przed sobą, usłyszał znajomy głos mówiący zupełnie wyraźnie: Och, tylko znowu nie to — i zaraz potem doszedł go odgłos bójki. Dysząc ciężko, z oczami piekącymi od zalewającego je potu, Mark znalazł się na otwartej przestrzeni pomiędzy sosnami.

Najwyraźniej Fontaina i jej towarzysz zostali zaatakowani przez inną bandę rozbójników — to nie mogli być ci sami — i usiłowali uciec konno. Ale nie udało im się daleko odjechać. Teraz oba konie były bez jeźdźców, a jeden uciekał w panice. Drugi, w którym Mark rozpoznał wierzchowca Eryka, młócąc kopytami nie pozwalał zbliżyć się trzem otaczającym go, groźnie wyglądającym drabom.

Wielki mężczyzna, którego Mark widział z Fontaina, był w pobliżu, wymachując ogromnym drewnianym drągiem, którym oganiał się przed czterema banitami dzierżącymi miecze i maczugi. Pomimo tkwiącej w jego ręku strzały o złamanym drzewcu i cieknącej z rany krwi nie dopuszczał do siebie napastników, ale najwyraźniej mógł się bronić w ten sposób jedynie przez jakiś czas. Za nim Mark zauważył Fontainę i wszystko w nim zawrzało. Szamotała się pomiędzy dwoma mężczyznami, przeklinając i kopiąc, ale nie będąc w stanie się uwolnić. Ansar zmierzał prosto ku niej i teraz był zajęty walką na miecze z jeszcze dwoma banitami.

Nie mając pojęcia, jak to się stało, Mark stwierdził, że trzyma w ręku użyczony mu miecz. Rzucił się przed siebie nie myśląc o własnym bezpieczeństwie czy o tym, że przewaga jest po stronie rozbójników.

Koń Eryka rozciągnął na ziemi jednego z tych, którzy usiłowali go pochwycić, a dwóch innych pierzchnęło przed nim, zanim oddalił się galopem. Mark znalazł się przy nich, nim jeszcze go spostrzegli, ale krzyki innych ostrzegły ich i Mark zawahał się. To go zgubiło. Jeden z mężczyzn miał miecz i uniósł go na Marka. Książę ocknął się w samą porę, by sparować cios, który rozpłatałby mu czaszkę. Uderzenie tak straszliwie wstrząsnęło jego ręką, że kiedy drugi zamierzył się na niego maczugą, nie był w stanie uchylić się przed nią. Potknął się i upadł, a miecz wypadł mu z dłoni. Miał na tyle przytomności umysłu, żeby przetoczyć się po ziemi, ale i tak zostałby z pewnością zabity, gdyby nie przyszedł mu z pomocą Essan, powalając jednym uderzeniem napastnika z mieczem i natychmiast odwracając się ku drugiemu.

Markowi mignął w przelocie Długowłosy z najeżonym jak szczotka ogonem. Plując i sycząc rzucił się na jednego z atakujących łysego wielkoluda, drapiąc się po ubraniu i orząc pazurami jego twarz, tak, że napastnik zmuszony był zaprzestać ataku, by uwolnić się od swego piekielnego dręczyciela. Potem najważniejsze stało się dla Marka jego własne położenie.

Nieoczekiwani przybysze wprawili banitów w osłupienie teraz otrząsnęli się już z szoku i przygotowywali do prawdziwej walki. Spoglądając znad ziemi Mark zobaczył, że ci, którzy pochwycili Fontainę, cisnęli ją na ziemię i przyłączyli się do bójki.

Jeden z przeciwników Ansara leżał twarzą do ziemi, ale wyglądało na to, że drugiemu wkrótce inni przyjdą z pomocą. Dwóch z tych, którzy otaczali wciąż niepokonanego, ale zmęczonego olbrzyma, zostawiło go i nacierało na Essana i Marka.

Młody książę rozejrzał się gorączkowo za swoim mieczem, ale nie dostrzegł go. Z rozpaczą pochwycił leżącą na ziemi gałąź i podniósł się, by stawić czoło swym przeciwnikom. Pierwszy z nich był już niemal przy Marku, kiedy zwalił się na ziemię ze sterczącą z piersi strzałą z kuszy, świadczącą o tym, że Orme przyłączył się do walki. W chwili zdziwienia i bezruchu, która potem nastąpiła, Mark zdał sobie sprawę, że ktoś woła go po imieniu. Rozejrzał się wokół i zobaczył Fontainę trzymającą miecz, który natychmiast mu rzuciła. Chwytając go poczuł, jak ogarnia go fala pewności siebie i bez wahania wyszedł na spotkanie drugiego banity. Miecz wydał mu się zadziwiająco lekki i ciął nim tak szybko, że wytrącił broń z ręki atakującemu go rozbójnikowi.

Pomóż Ansarowi! — To krzyczała Fontaina i Mark zauważył, że książę Healdu, najwyraźniej ranny, spychany jest do tyłu przez trzech napastników. Kiedy Mark pobiegł ku nim, jeden z nich odwrócił się do niego z wyciągniętym mieczem. Mężczyzna uśmiechał się złośliwie.

No, chłopczyku. Chcesz nauczyć się walczyć?

Ugodzony do żywego szyderczą miną, Mark skoczył do przodu.

Jego pchnięcie zostało odbite, lecz przewidział i sparował ripostę. Natarł znowu, ogarnięty furią, a jednocześnie w jakiś sposób spokojny. Wyraz twarzy jego przeciwnika zmienił się; był najwidoczniej zaskoczony gwałtownością i płynnością ataku, gdyż zaczął walczyć już teraz naprawdę. Poruszali się raz w przód, raz w tył, obserwując siebie jak dwa jastrzębie, ale z konieczności starając się mieć baczenie na to, co działo się wokół nich. W ten sposób Mark dostrzegł w przelocie, że towarzysz Fontainy w końcu uległ swoim przeciwnikom, otrzymawszy uderzenie w głowę i że Fontaina, jak żądna zemsty furia, rzuciła się na jego pogromców ze sztyletem w ręku. To niemal rozchwiało go, ostry ból w boku zwrócił jego uwagę ku bardziej pilnym sprawom. Zdołał jeszcze dostrzec Orme'a, który odrzucił kuszę nieprzydatną w bezpośredniej walce, i z mieczem w ręku dołączył do Fontainy walczącej nad ciałem jej powalonego towarzysza. Przeciwnik Marka zepchnął go do tyłu i ponownie składał się ciosu, mierząc w szczelinę jego osłony, przez którą już raz udało mu się go zranić. Tym razem Mark oczekiwał tego i odskoczywszy zgrabnie na bok, sam zadał pchnięcie. Byłoby nieco zbyt płytkie, ale banita potknął się o coś i nie zdołał cofnąć w porę. Z łatwością, która zatrwożyła Marka, ostrze jego miecza pogrążyło się w piersi mężczyzny. Jego oczy otwarły się szeroko upadł przed siebie, pociągając za sobą Marka.

W tej samej chwili rozległ się potworny grzmot i coś, co było podobne do małej, ognistej błyskawicy, uniosło jednego z nacierających na Essana zbójów i z głośnym trzaskiem rzuciło nim o pień sosny. W końcu przybył Ferragamo.

Mimo wcześniejszych niespodzianek ten ostatni atak przepełnił miarę i pozostali banici, jak jeden mąż, rzucili się do ucieczki. Ansar puścił się za nimi, lecz po kilku krokach nawet on poczuł się wyczerpany i przyłączył do reszty.

Mark wydobył się spod swego powalonego przeciwnika i ostrożnie podniósł na nogi. Był bliski ponownego upadku, kiedy podbiegła Fontaina i objęła go.

Och, żyjesz! — zawołała z radością. — Myślałam...

Zamroczony, ale zadowolony oddał jej uścisk, krzywiąc się, gdy odezwała się rana w boku. Potem nagle księżniczka zniknęła, a on zaczerwienił się, zobaczywszy, że Orme patrzy na niego z uśmiechem. Odwrócił się, by spojrzeć na leżącego na ziemi człowieka. Niewidzące oczy wpatrywały się w liście na górze, a na przodzie kurtki widniała niewielka, czerwona plama. Mężczyzna musiał umrzeć niemal natychmiast, o czym świadczyła mała ilość krwi.

Kilka chwil później świadomość tego, co zrobił, zwaliła się na Marka. Zgiął się wpół, osunął na kolana i przez pewien czas był bardzo chory.


* * *



Jakiś czas później Mark siedział przy obozowym ognisku.

Mimo to, że wieczór był ciepły, drżał cały, a zupa w misce pozostała nietknięta, choć jego żołądek aż skręcał się z głodu. Ferragamo obserwował go, usiłując dociec, kiedy nadejdzie najlepsza pora, by podjąć próbę wyrwania go z szoku.

Czarodziej zatroszczył się o zdrowie swych ludzi po ucieczce ostatnich banitów. Po początkowym radosnym uniesieniu wy wołanym jej uwolnieniem, Fontaina szybko spoważniała j mogła mu zająć się innymi członkami grupy. Ansar i Essan mieli paskudne rany cięte na ramionach, a cięcie, jakie otrzymał Mark, choć niegroźne, też wymagało jednak troskliwego opatrzenia. Rana Marka była bardzo bolesna, ale ledwo to zauważał. Bardziej poważny był stan towarzysza Fontainy o imieniu. jak im powiedziała, Jani. Pozostawał wciąż nieprzytomny i nie można go było ocucić. Na szczęście cios, jaki dostał w głowę. został zadany drewnianą maczugą, a nie mieczem, ale i tak ohydny guz wielkości kurzego jaja sterczał na jego łysej czaszce Lewe ramię było jedną krwawą masą po wyjęciu grotu strzały i wymagało sporo troski, by zabezpieczyć je przed zakażeniem Ferragamo zawinął trochę ziół w opatrunek, ale mruczał do siebie zły, że nie pomyślał o zabraniu paru rzeczy, które przydałyby się w takich przypadkach.

W tym czasie Orme, który wyszedł z potyczki niemal bez szwanku, obejrzał leżących na polanie banitów. Z sześciu czterech poległo w walce, a jeden zmarł krótko potem mimo wysiłków, żeby zatamować mu krwawienie. Szósty, ten, którego dosięgła magia Ferragama, był wciąż nieprzytomny, lecz oddychał, puls miał wyraźny, choć zwolniony i było jasne, że za jakiś czas dojdzie do siebie.

Orme zabrał się do mozolnej roboty grzebania trupów, później dołączył do niego Ansar, nie zważając na ostrzeżenia, że może uszkodzić lub zabrudzić sobie opatrunek.

Rozbili obóz kilkaset kroków od miejsca potyczki i wspólnymi siłami rozpalili ogień, i przygotowali jedzenie. Konie wróciły same; wierzchowiec Fontainy drżał i toczył oczami, dopóki księżniczka nie podeszła do niego i nie uspokoiła kilkoma słowami.

Kiedy nadciągnął zmierzch, wszyscy siedzieli wokół ogniska. Całodzienny wysiłek i podniecenie spowodowały, że niewiele rozmawiano. Fontaina rozdawała zupę w dwóch miskach, które ona i Jani wzięli ze sobą. Starała się być pogodna i wesoła, ale nie znajdowało to większego oddźwięku. Nawet Ansar był wyjątkowo spokojny; przyglądał się nieprzytomnemu banicie i nadsłuchiwał każdego szmeru w lesie. Nikt nie przypuszczał, aby banici ponowili atak po dotkliwej porażce, jakiej doznali, ale Ansar nie chciał ryzykować. Ferragamo mógł sobie ufać tej swojej Sowie, że będzie czuwała przez całą noc, jednak on nie miał zamiaru podzielać jego ufności. Raz, wkrótce po tym, jak potyczka się skończyła, zauważył, że ktoś lub coś porusza się między drzewami od strony, z której przybyli. Jednak to coś oddaliło się, więc przestał się tym niepokoić.

Stopniowo jedzenie i odpoczynek przywróciły im ochotę do rozmowy i zaczęli wymieniać wieści z Fontainą. Doznała ogromnej ulgi, gdy dowiedziała się, że już wiedzą o śmierci Eryka, ponieważ bała się przekazać tę wiadomość. Szczególnie mocno winiła siebie wobec Ferragama i Marka i chociaż niezbyt dobrze rozumiała, skąd o tym wiedzą, była rada mogąc jedynie pokrótce opisać to, co się zdarzyło.

Opowiedziała o wydarzeniach w obozie banitów i to oczywiście Jani był tym, który wywołał największe zdziwienie u jej słuchaczy.

Jest głuchoniemy — powiedziała. — Nie sądzę, żeby Durk znęcał się nad nim, ale nikt oprócz mnie nie traktował go jak człowieka. Po prostu go wykorzystywali. Wiem, że to zabrzmi głupio, ale rozumieliśmy się, i to bardzo dobrze. Od pierwszej chwili, gdy tylko znalazłam się w ich obozowisku, był moim sojusznikiem. Jak gdyby rozpoznał coś we mnie. Lubi mnie i to był jego pomysł, żeby uśpić Durka i innych. — Rozejrzawszy się szybko wokół siebie ciągnęła dalej: — Och, pewnie myślicie, że gadam o nim za dużo, więc przepraszam, ale on j e s t moim przyjacielem i martwię się, co z nim będzie. — Jej głos brzmiał niemal srogo. — Mam nadzieję, że wszystko dobrze!

Nieco zaskoczeni takim przedstawieniem sprawy przez księżniczkę, wszyscy zwrócili oczy na pogrążonego w nieprzytomnym śnie giganta.

Myślę, że tak — rzekł Ferragamo, — ale jedyne, co możemy zrobić, to czekać. Wszyscy moglibyśmy trochę odpocząć.

Spojrzał na Marka, ale młody książę był wciąż pogrążony w swych własnych myślach i nie zareagował. Wkrótce potem zaczęli przygotowywać się do snu.

Co z nim? — zapytał Ansar wskazując na banitę.

Nie sądzę, żeby mógł nam jakoś zaszkodzić — odparł Ferragamo.

Tak czy inaczej zwiążemy go — stwierdził Orme. — Lepiej dmuchać na zimne.

Ansar wyglądał na uspokojonego.

Obejmę pierwszą wartę — powiedział. — I tak nie mógłbym zasnąć.

Obudź mnie, jak będziesz miał dosyć — zwrócił się do niego Orme. Przygaszono ognisko i rozesłano peleryny i koce. Ansar skończył wiązać więźnia i usiadł, opierając się o drzewo. Tylko Mark i Ferragamo pozostali na swoich miejscach.

Chcesz o tym porozmawiać? — zapytał łagodnie czarodziej.

Mark wpatrywał się w ogień, zatapiając wzrok w niewysokich już teraz płomieniach. Po chwili odpowiedział cicho:

Nie — i na powrót zapadł w milczenie.

Musisz się z tym pogodzić. Nie możesz być wciąż przygnębiony z tego powodu.

Oczy księcia strzeliły w bok.

Nie jestem przygnębiony.

Właśnie, że jesteś — rozległa się w jego głowie zgryźliwa uwaga

Ferragamo dostrzegł szybkie spojrzenie, jakie Mark rzucił kotu i uśmiechnął się stwierdzając, że prawdopodobnie Długowłosy będzie lepszym partnerem do rozmowy niż on. Długowłosy przynajmniej wywołał jakąś reakcję. Powiedział, zatem głośno:

Porozmawiamy może jutro rano. Spróbuj trochę pospać Dobrej nocy.

Dobranoc — odparł Mark z nieobecnym wyrazem twarzy, ale nie położył się i dalej siedział zgarbiony, obejmując rękoma kolana.

Zdrętwiejesz, jeśli posiedzisz tak trochę dłużej,

Daj mi spokój, Długowłosy.

Uroczy chłopiec — usłyszał w odpowiedzi. — Jestem tutaj troszcząc się o twoje dobro i to jest wszystko, co otrzymuję w podzięce.

Zostaw mnie. Nie chcę rozmawiać.

Cóż, zatem słuchaj.

Nie! — Mark odwrócił się, lecz kot nie dał za wygraną.

Nie możesz się teraz przede mną ukryć — powiedział. — To, co robisz, jest bardzo głupie.

Ale ja zabiłem człowieka!

Nie krzycz tak — odparł Długowłosy pełnym cierpienia głosem, chociaż żaden dźwięk nie zmącił ciszy obozu. — Wiem, że go zabiłeś — ciągnął dalej. — Gdybyś tego nie zrobił, on zabiłby ciebie. Być może bardziej by ci to odpowiadało.

Mark milczał.

Gdyby on ciebie zabił, czy myślisz, że martwiłby się tak jak ty? Śmiałby się.

Nigdy nie chciałem, żeby coś takiego się stało. To barbarzyństwo.

Jestem rad, że tak o tym myślisz — nadeszło w odpowiedzi i przynajmniej raz nie było słychać sarkazmu w głosie Długowłosego. — Ale zrobiłeś to, co trzeba było zrobić. Co innego mogłeś uczynić? Pozwolić, by wymordowali twoich przyjaciół i wykorzystali Fontainę tak, jak by im się podobało?

Mark wzdrygnął się pod wpływem obrazów, jakie przyszły mu do głowy.

Ale ty nie wiesz, jak to jest. Nawet cię tam nie było.

Ach, nie było mnie? A jak myślisz, o co on się potknął?

Mark szeroko otwartymi oczami poszukał Długowłosego.

O ciebie?! — zawołał.

Chyba nie myślisz, że pozostawiłbym cię w takim położeniu samego, co? — odparł kot, odwzajemniając spojrzenie.

Po chwili Mark powiedział:

W takim razie jesteś tak samo odpowiedzialny jak...

Tak — usłyszał w odpowiedzi. — Nie jestem z tego dumny, ale też się tego nie wstydzę. Musieliśmy coś zrobić.

Po chwili zastanowienia Mark stwierdził:

Przypuszczam, że tak. Chociaż nie musi mi się to podobać.

Nikomu, kto jest, choć trochę inteligentny, nie będzie się to podobało.

Ansar zdaje się to lubić.

Lubi być podniecony. Ale kiedy wszystko się skończyło, był bardzo przygaszony, prawda?

Musi istnieć lepszy sposób rozwiązywania spraw między ludźmi.

Cóż, twój rodzaj jeszcze go nie znalazł — powiedział Długowłosy tak napuszonym tonem, że Mark musiał się uśmiechnąć. — Nie znajdziesz zwierząt, które zachowywałyby się w taki sposób.

Przykro mi, że nie odpowiadamy twoim wymaganiom — udało mu się niemal zażartować.

Jesteś lepszy niż większość, ale musisz widzieć świat takim, jaki jest, a nie, jakim chciałbyś, żeby był.

Cóż, zmienię to, jeżeli mi się uda.

Jest to, jeśli mogę tak powiedzieć, chwalebny zamiar. Ale nie upieraj się przy tym.

Dziękuję, o mędrcze.

Milo mi. Będziesz teraz spal?

Jestem bardzo zmęczony.

Dobranoc.

Dobranoc, Długowłosy.



* * *



Rano Mark obudził się dość późno i był zdziwiony widząc, że kilku innych też jeszcze leży zakutanych w derki i koce. Ferragamo zawyrokował, że lepiej będzie nie ruszać Janiego jeszcze przez jakiś czas i biorąc pod uwagę fakt, iż większości również przyda się przedłużony odpoczynek, postanowił nie ruszać się z miejsca przynajmniej do południa.

Orme przypomniał sobie o kuszy i wyruszył na polowanie żeby uzupełnić ich kurczące się zapasy, ale oprócz niego tylko czarodziej i Fontaina byli na nogach. Ferragamo siedział przy Janim, mrucząc do siebie, natomiast księżniczka zajmowała się parującym kociołkiem zawieszonym nad ogniem. Kiedy zobaczyła, że Mark się obudził, nalała trochę płynu do miski i zaniosła mu.

Wypij. Dobrze ci to zrobi.

Co to jest? — Mark podejrzliwie powąchał pachnący ziołami płyn.

Jeden z przepisów Janiego. Jak tam twoje żebra?

Bolą — odparł, opierając się chęci przeciągnięcia się. Upił łyk gorącego płynu i skrzywił się. — Jeśli smakuje aż tak ohydnie to musi zrobić mi dobrze. Co z Janim?

Twarz Fontainy zachmurzyła się.

Bez zmian. Ferragamo martwi się, choć nie chce się do tego przyznać. Sądzę, że jest tu coś niezrozumiałego, co ogranicza jego umiejętności lecznicze.

Trucizna?

Nie. Strzała nie była zatruta. Och, chciałabym, żeby się obudził.

Daj mu trochę tego — powiedział Mark, oddając jej pustą miskę. — Wystarczy, żeby zbudzić nieboszczyka.

Natychmiast pożałował, że nie ugryzł się w język. Fontaina wyglądała na dotkniętą.

Przepraszam — powiedział, ale księżniczka już się odwróciła.

Nie martw się o nią — usłyszał głos Długowłosego. — Jest twardsza, niż myślisz.

Żeby tylko z Janim było wszystko dobrze.

Będzie. Właśnie dochodzi do siebie.

Mark spojrzał na drugą stronę polanki i zobaczył, że Ferragamo uśmiechnął się, gdy powieki Janiego zadrgały. Wstał i podszedł do nich, ale Fontaina znalazła się tam przed nim. Uklękła i ujęła w obie dłonie prawą rękę Janiego. Kiedy otworzył oczy, w jego rozszerzonych źrenicach widać było wyraz oszołomienia. Spojrzał najpierw na Fontainę, która uśmiechnęła się zachęcająco, a potem na Długowłosego kręcącego się wokół Marka. Dziwny wyraz przemknął po jego twarzy, a potem zamknął oczy i znowu zapadł w sen.

Ferragamo wstał, promieniując zadowoleniem.

Dochodzi siebie — stwierdził. — Zajmie to trochę czasu, ale będzie jak nowo narodzony. Fontaina spojrzała na niego.

To cudownie — powiedziała. — Dziękuję ci.

Mark poczuł się trochę niepotrzebny i kot zaraz wychwycił jego nastrój.

Chodźmy, zobaczymy, czy nie ma jakichś ryb w tym strumieniu — powiedział i odeszli razem.


* * *



Ostatecznie spędzili w obozie cały dzień i następną noc. Nikt nie sprzeciwiał się narzuconej bezczynności. Fontaina przez większość czasu była przy Janim. Ferragama mile zaskoczyła troska, jaką okazywała komuś innemu niż sobie. Okresy, kiedy Jani odzyskiwał przytomność, stawały się coraz częstsze i dłuższe i był już w stanie wypić trochę zupy i naparu z ziół. Strumień okazał się daleko za mały, żeby można było znaleźć w nim jakieś warte zachodu ryby, — o czym, jak podejrzewał Mark, Długowłosy wiedział od samego początku, — ale Orme powrócił z trzema ustrzelonymi ptakami i królikiem, tak, że nikt nie poszedł spać głodny. Jednak musieli wyruszyć wkrótce, choćby z powodu koni. Skończyła się dla nich pasza, a w tej części lasu pod drzewami rosło niewiele trawy. Sowa potwierdziła przypuszczenia Ferragama, że wielki leśny szlak biegnie około ligi od obozu na zachód, więc podjęto decyzję, że wyruszą w drogę następnego ranka.

Ktoś inny jeszcze, niemal niezauważany pośród ogólnego zainteresowania Janim, odzyskał przytomność w ciągu dnia. Banita ocknął się, czując niewyraźne zdziwienie, że jeszcze żyje. Przez jakiś czas nie dawał oznak życia, obserwując swych pogromców spod wpółprzymkniętych powiek. Widok żołnierzy był wystarczająco przygnębiający, ale że to gniew Ferragama wtrącił go w to paskudne położenie, więc bał się tego człowieka jeszcze bardziej.

Nie dostrzegł żadnych możliwości natychmiastowej ucieczki i wkrótce pragnienie zmusiło go do ujawnienia, że odzyskał Przytomność.

Wody — zakrakał tak żałośnie, jak tylko mógł.

Ansar przyniósł mu trochę i wypił ją z wdzięcznością, a potem udał, że ponownie traci przytomność. Nie miał zamiaru pozwolić, by go ktoś wypytywał, szczególnie zaś ten porywczy młodzieniec.

Wieczorem rozwiązano mu ręce i dano jeść. Zjadł szybko pod bacznym spojrzeniem kilku par oczu, a potem został znów związany. Pomijając to jeniec był mniej lub bardziej ignorowany i był z tego powodu bardzo zadowolony.

Tej nocy Ansar objął ostatnią wartę, lecz wkrótce po tym jak obudził go Essan, brak snu przez kilka ostatnich nocy dał znać o sobie. Zdrzemnął się, przekonując samego siebie, że będzie świadom najdrobniejszego szmeru.

Kiedy zbudził się o świcie, serce załomotało mu głucho w piersiach.

Z głośnym okrzykiem zerwał się na nogi, rozglądając się wokół dzikim wzrokiem.

Banita zniknął.


ROZDZIAŁ PIĘTNASTY



Wkrótce potem wszyscy byli już na nogach. Ku wielkiej uldze Ansara nikomu nic się nie stało i nic nie zostało ukradzione.

Najwyraźniej był niezmiernie szczęśliwy wyrywając się stąd — stwierdził Orme.

Ale mógł nam wszystkim poderżnąć gardła! — zawołał Ansar, przerażony tą myślą.

Cóż, nie zrobił tego — rzekł Ferragamo. — Nic złego się nie stało, więc zapomnijmy o tym.

Ansar nic nie powiedział, ale uczucie wstydu i złość na samego siebie odbiły się na jego zwykle kamiennej twarzy. W poczuciu winy pracował, więc niedorzecznie ciężko, gromadząc daleko więcej drewna, niż było go potrzeba dla przygotowania śniadania i wycierając konie tak, jak gdyby otrzymał to polecenie od każdego ze swych towarzyszy z osobna.

Przypuszczam, że to pomaga mu nie myśleć — powiedziała cicho Fontaina, przyglądając się swemu bratu, który zmierzał długim krokiem do strumienia, żeby napełnić bukłaki.

Da sobie z tym radę — odparł Mark, wiedząc, że na miejscu Ansara koszmary dręczyłyby go przez cały tydzień.

W wyniku takiej pracowitości wyruszyli w drogę, kiedy dzień był jeszcze młody.

Początkowo poruszali się boleśnie wolno. Sosny ustąpiły miejsca mieszanym zaroślom i nawet na tak krótkiej drodze między obozem a szlakiem musieli dokonać kilku objazdów. Jani był przytomny przez większość czasu, lecz wciąż jeszcze bardzo słaby.

Siedział pochylony na grzbiecie Bohatera, przywiązany do siodła a Orme i Ansar kroczyli po obu stronach, gotowi podtrzymać go gdyby zaczął się osuwać. Essan i Ferragamo szli na przodzie, a za nimi Mark z Fontainą, prowadząc konia.

Rzecz dziwna, jako że wciąż oddalali się od rzeki, ale ta część lasu była bardzo podmokła i napotkali kilka leśnych jeziorek, które stanowiły doskonałe miejsce wylęgu dokuczliwie gryzących owadów. Nawet konie nerwowo poruszały uszami, a ich ogony nieustannie chłostały zady. Wszyscy byli zadowoleni, kiedy w końcu, wczesnym popołudniem, osiągnęli wielki szlak. Tu przynajmniej czuło się powiewy wiatru, a podłoże było twardsze.

Środkiem drogi biegł pas ciasno ułożonych kamieni i suchej gliny. Po obu stronach las był wykarczowany, tak, że łączna szerokość szlaku wynosiła jakieś pięćdziesiąt kroków, co nie wystarczało, by uchronić ludzi i konie przed łucznikami ukrytymi za drzewami, ale zapewniało dostrzeżenie w porę dzikich zwierząt i większości podróżnych dawało poczucie bezpieczeństwa. Droga nie była używana dostatecznie często, żeby usprawiedliwiało to podjęcie prac przy poszerzaniu wykarczowanych pasów i już teraz las zaczynał odzyskiwać miejscami swoją własność.

Odpoczęli, pozwalając wierzchowcom paść się.

Ferragamo zbadał Janiego oraz skaleczenia i rany innych i oświadczył, że jest zadowolony z postępów w gojeniu. Nie spotkali nikogo i Orme zastanawiał się głośno, gdzie też podzieli się Shill i jego ludzie. Rozważali, czy nie wysłać kogoś naprzód konno, ale w końcu zrezygnowali z tego, gdyż Jani wciąż nie był w stanie iść, a drugi koń niósł cały ich sprzęt, od czasu do czasu zaś tego z nich, który odczuwał szczególne zmęczenie.

Pogoda wciąż była piękna i upał zniechęcał do pośpiechu. Ze względu na spacerowe tempo marszu i częste postoje dla uzupełnienia wody i prowiantu poruszali się niezwykle wolno. Długowłosy zabrał się na konia wraz z bagażami i większość czasu przesypiał. Nocą wychodził na swe własne łowy. W konsekwencji Mark został bez swojego zwykłego towarzysza i zmuszony był szukać innych partnerów do rozmowy. Zadziwiająco często stwierdzał, że idzie razem z Fontainą. Nastroje księżniczki były niezwykle zmienne. Raz trajkotała o czymś, co zdarzyło jej się w lesie, zaraz potem zamartwiała się stanem Janiego albo popadała w przygnębienie, gdy przypominała sobie śmierć Eryka. Mark stwierdził, że trudno mu za nią nadążyć.

Biedny Jani — powiedziała, gdy z wolna posuwali się naprzód. — Wciąż wygląda niezbyt dobrze, prawda? Gdybym mogła zrobić coś więcej dla niego. Był dla mnie taki dobry i chciałabym mu się odwdzięczyć, ale wszystko, co mogę zrobić, go podtrzymywać go w siodle i przyglądać mu się. Co o nim sądzisz?

Podczas gdy Fontaina najwyraźniej oczekiwała jakiejś pochlebnej uwagi pod adresem jej nowego przyjaciela, Mark stwierdził, że nie wie, co powiedzieć.

Eee, cóż, z pewnością musi być miły, skoro zdecydowałaś się go poznać. — W duchu aż skręcił się nad niestosownością tej uwagi i brnął dalej, próbując naprawić gafę. — Chciałem powiedzieć, cóż, że to trochę trudno mówić o tym w tej chwili. W końcu przez większość czasu jest nieprzytomny, a trudno ocenić czyjś charakter, kiedy ktoś jest w takim stanie.

Dla Fontainy, choć uznała uwagę Marka za rozsądną, było to jednak stanowczo za mało.

Cóż, j a sądzę, że jest cudowny. I zobaczysz, że przyznasz mi rację. Wiesz, pomógł mi tak bardzo w ciągu tych ostatnich kilku dni... chcę powiedzieć, że jeszcze bardziej niż tylko samą ucieczką od Durka. Naprawdę. Świadomość, że troszczy się o mnie, pozwoliła mi czuć, że mogłabym zrobić coś więcej, niż tylko siedzieć, nic nie robić i pogrążać się w czarnych myślach. Rzeczywiście, przez jakiś czas czułam się całkiem dzielna i niezależna. Nigdy byś nie pomyślał, ale mogłabym się przyzwyczaić do życia w lesie! — roześmiała się. — Powiem ci coś. Z trudem przyjdzie mi znowu stać się dworską damą noszącą suknie i pudrującą twarz. — Odruchowo jej ręka uniosła się, by dotknąć policzka i Fontaina zaczerwieniła się nieco. Mark udał, że niczego nie zauważył.

Wiem, co chcesz powiedzieć — odezwał się. — Tak wiele się zdarzyło, że naprawdę nie mogę sobie przypomnieć, co to znaczy żyć w Gwiaździstym Wzgórzu.

Ansar nie lubi mnie ubranej tak jak teraz — ciągnęła dalej. — Zawsze był zarozumiałym świntuchem. Jestem pewna, że uważa, iż wszystkie kobiety powinny być ładne i nie powinny się spoufalać.

Mark spojrzał na jej brata maszerującego przy koniu Janiego a potem znowu na Fontainę. Ze wstrząsem przypomniał sobie jej pierwszą wizytę w Gwiaździstym Wzgórzu. „Jest teraz zupełnie inną osobą — pomyślał. — Również w jakiś sposób ładniejszą.”

Myślę, że teraz wyglądasz zupełnie dobrze — powiedział niepewnie.

Jakaś część królewskiej krwi Fontainy wzburzyła się. „Dobrze? — pomyślała, ale powstrzymała wyniosłą odpowiedź i nic nie powiedziała. — Mamy długą drogę przed sobą i rozmowa z tym naiwnym młodym księciem jest lepsza niż nic.”

Nieświadom odzewu, jaki wywołały jego słowa, Mark usiłował ukryć swe zmieszanie.

Wiem, jacy mogą być starsi bracia — powiedział.

Jeszcze gorzej, kiedy jest się dziewczyną. Nikt nie zwraca na ciebie żadnej uwagi, z wyjątkiem idiotów, którzy uważają pochlebstwa za rozmowę. To wszystko jest takie nudne.

Cóż, teraz nie masz powodów, by tak mówić.

To prawda. Chyba zbyt wiele mi się przytrafiło. I wydaje się, że cokolwiek zrobię, to tylko przynoszę kłopoty. — Jej twarz wydłużyła się.

To nieprawda.

Właśnie, że tak. Wszyscy musieliście pospieszyć mi z pomocą. I walczyć. I odnieść rany. — Spojrzała na jego bok. — A ja mogłabym wszystkiemu zapobiec, gdybym nie uciekła w taki sposób. A wtedy Eryk nie zostałby... — przerwała nagle, połykając słowa, tak że niemal się zadławiła. Mark spojrzał na nią, ale ona umknęła przed jego wzrokiem. Łzy będące wynikiem mieszaniny skruchy i żalu nad samą sobą wypełniły jej oczy. Ostrożnie wyciągnął rękę i położył na jej ramieniu. Przytulił ją szybko, a potem cofnął się, czując zakłopotanie.

Teraz już wszystko w porządku — powiedział, gdy spojrzała na niego. — Co się stało, to się nie odstanie. Eryk sam spowodował swoją... zgubę. Nie możesz winić siebie.

Mark wciąż boleśnie odczuwał śmierć brata. Eryk zawsze wydawał się w jakiś sposób niepokonany, ale nawet Mark przyznawał, że niekiedy bywał porywczy i całkowicie nieodpowiedzialny. Być może Fontaina mogła przemówić mu do rozsądku lub pokrzyżować jego plany, ale Mark z własnego doświadczenia wiedział, jak bardzo Eryk był zadufany w sobie i jak niewiele robił sobie z innych.

Skrupulatnie odwracał wzrok, kiedy Fontaina wycierała oczy rękoma. Kiedy odwrócił się do niej, już znowu uśmiechała się i na ten widok gdzieś w głębi swego jestestwa poczuł wzbierające uczucie przyjemności.

Czasami bycie dziewczyną przynosi również korzyści — powiedziała. — Może ci ujść płazem wiele rzeczy, których z pewnością nie podarowano by chłopcu. — Uśmiechnęła się złośliwie. — Może właśnie, dlatego Ansar obraża się na mnie czasami.

Mark nie mógł znaleźć na to właściwej odpowiedzi, więc czekał w milczeniu na dalszy ciąg. Wkrótce z zadowoleniem dzielili się wspomnieniami dziecięcych wybryków i omawiali największe zalety ich domów i rodzin. Mark zmarkotniał, kiedy rozmowa skierowała się na ich rodziców. Z ojcem nigdy nie był zbyt blisko, gdyż wolał on towarzystwo swych starszych, bardziej rzutkich synów, a matkę ledwie pamiętał, lecz jej nieobecność wciąż wypełniała jego serce bolesną pustką. Fontaina, wyczuwając jego skrępowanie, zamieniła się rolami i teraz ona z kolei próbowała dodać mu otuchy. Z przymilnym uśmiechem nakłoniła go, żeby opowiedział jej o Ferragamie, rozumiejąc, że w pewnym sensie to on był dla młodego księcia prawdziwym ojcem. Wkrótce Mark opowiadał jej o swych lekcjach magii i wszelkich innych i przyznawał się do popełnienia błędów, o których zwykle wstydziłby się wspomnieć. Bystry umysł Fontainy szybko uchwycił podstawowe zasady magii, które Mark skrupulatnie jej zrelacjonował, i zaraz potem zaskoczyła go mówiąc:

Nigdy nie słyszy się o żadnych czarodziejkach, prawda? Zastanawiam się, dlaczego?

Nigdy o tym nie myślałem. Muszę zapytać Ferragama.

Jest bardzo stary, czyż nie?

Tylko, jeśli chodzi o lata. Kiedyś mi to wyjaśniał, ale nie wszystko zrozumiałem z tego, co mówił. Czarodzieje funkcjonują niezupełnie tak jak zwykli ludzie.

Koria, zdaje się, sprawia, że funkcjonuje całkiem normalnie — zauważyła Fontaina, odczuwając nieco złośliwe rozbawienie z powodu zażenowania Marka wywołanego tym stwierdzeniem.

Kochają się — odparł po prostu.

Nie przypuszczałam, że czarodzieje mogą... być tacy.

Myślę, że to idee głoszone przez czarodziejów każą ich uczniom przykładać się do nauki — odparł nieco bez związku, rumieniąc się ogniście.

Opierając się pokusie, żeby drażnić go dalej, Fontaina zapytała:

Lubisz Korię, prawda?

Kocham ich oboje — powiedział otwarcie.

Wydaje mi się, ze nie zawsze traktowałam ją odpowiednio — stwierdziła Fontaina. — Brałam ją za kogoś ze służby. Muszę jej to wynagrodzić, kiedy wrócimy.

Wciąż posuwali się wolno, lecz rozmowa skracała czas i oboje byli zdziwieni, kiedy Ferragamo zarządził postój i polecił przygotować obóz na noc.

Jutro powinniśmy dotrzeć do Kamienia — stwierdził czarodziej.

A następnego dnia do Domu — dodał Orme.

Myśl ta spodobała się wszystkim, szczególnie Ferragamowi, którego odpowiedzialność za całą grupę zaczęła już nieco męczyć Stwierdził, że stanowczo przyda mu się odpoczynek, który mógł znaleźć jedynie w ramionach Korii.



* * *



Jakiś czas później tego wieczora, kiedy układali się do snu Mark poczuł, że coś znajomego przypomina mu się swą puszystą obecnością.

Nie wybierasz się dzisiaj na polowanie?

Odpowiedź była nieprzetłumaczalna. Gdyby wypowiedział to człowiek, zabrzmiałoby to mniej więcej tak: Uhum.

Co się stało?

Nie zwracałeś na mnie uwagi przez cały dzień.

Przecież spałeś!

Wcale nie. Odpoczywałem. A tak na marginesie, o czym gadałeś przez cały czas?

Czyżbyś był zazdrosny? — Mark nasycił tę myśl takim ładunkiem szyderczego zdziwienia, jak to tylko możliwe.

Nie bądź głupi — nadeszła pogardliwa odpowiedź.

Wiesz, ona jest naprawdę w porządku.

Jest straszliwie zaborcza i nie wie podstawowych rzeczy o kotach.

Chcesz powiedzieć, że cię z czegoś ograbiła? — Mark roześmiał się.

Nie otrzymał na to odpowiedzi.

Nie obrażaj się. Myślę, że się wiele nauczyła przez te kilka ostatnich dni. Jestem pewien, że teraz będzie się zachowywała zupełnie inaczej.

Nie obrażam się i mam nadzieję, że tak będzie. Stałeś się dla niej niezwykle wyrozumiały, prawda?

Teraz ty jesteś niemądry!

W porządku. Jak myślisz, będę miał trochę czasu i spokoju, żebym mógł zasnąć?

Mark legł na wznak, pogrążony w myślach.



* * *



Wkrótce po wyruszeniu w drogę następnego dnia rano zostawili za sobą południowy skraj lasu. Wszystkich podniosło to na duchu, gdyż oznaczało, że są niecałe dwie ligi od Kamienia oczekujących ich tam przyjaciół. Jednak spotkanie z niektórymi z nich nastąpiło jeszcze wcześniej.

Z tyłu zbliżają się konie — odezwał się Essan. — Chyba tylko dwa — dodał w chwilę później, kiedy wszyscy obejrzeli się za siebie.

To Shill — zawołał radośnie Mark.

Tak, i Bonet — potwierdził Orme.

Czekali, dopóki jeźdźcy nie zatrzymali się i nie zeskoczyli z koni. Wymieniono wiele uścisków i radosnych uśmiechów, kiedy Fontaina i pozostali opowiadali przybyłym o swych przygodach. Janiemu rzucono kilka badawczych spojrzeń. Zsiadł z konia bez pomocy i stał, przyglądając się im uważnie, najwyraźniej zadowolony, lecz ostrożny.

Potem Shill zrelacjonował, czego dokonał przez ten czas.

Cóż — powiedział. — Nasza opowieść nie jest tak wspaniała jak wasza, ale i tak warto ją opowiedzieć. Ten oto młody Bonet przeżył ciężkie chwile.

Przesadzasz, kapitanie. Czuję się teraz doskonale. — Niemniej jednak jego uśmiech wydał się Markowi nieco niespokojny.

Teraz może tak, chłopcze. Ale inaczej było w Jesionowej Wsi.

Bonet milczał i wyglądał na zakłopotanego.

Jesionowa Wieś? Więc musieliście nieźle popędzać konie. Posłuchajmy, co masz do powiedzenia.

Shill odwrócił się do czarodzieja.

Przybyliśmy do Kamienia cztery dni temu. Pozostali razem z łodzią powinni wciąż tam jeszcze być.

To dobrze — stwierdził Ferragamo. — Mam już dość chodzenia.

Pomyślałem, że moglibyśmy udać się szlakiem na północ w nadziei spotkania części z was lub wszystkich — kontynuował Shill. — Więc wypożyczyłem te konie, wziąłem Boneta i wyruszyliśmy w drogę. Kiedy dotarliśmy do rozwidlenia, zrozumiałem, że niemal na pewno musieliście się minąć, więc zamiast błąkać się na ślepo, postanowiłem, że pojedziemy dalej do Jesionowej Wsi zobaczyć, czy nie uda nam się zdobyć jakichś informacji z północy... — przerwał. — Od tego miejsca zaczęły dziać się dziwne rzeczy — ciągnął dalej. — Drugiego dnia Bonet poczuł się gorzej. Skarżył się na zawroty głowy i senność. Myślałem, że jest to skutek jazdy wierzchem po pobycie na morzu i że to minie, ale kiedy wydostaliśmy się z lasu i przekroczyliśmy bród na południe od Jesionowej Wsi, niemal spadł z konia. Zatrzymaliśmy się i odpoczęliśmy, ale nie mogłem doszukać się niczego, co tłumaczyłoby jego stan. Musiałem — wybacz mi, Ferragamo — dokonać czarnoksięskich sztuczek wsadzając go na konia i prowadząc do miasteczka.

Spojrzał na swego towarzysza i zapytał:

Czy chcesz mi powiedzieć, jak się wtedy czułeś, chłopcze?

Bonet, który słuchając opowieści kapitana pilnie przyglądał się swoim butom, teraz uniósł wzrok, odchrząknął, a potem powiedział:

Po prostu czułem się straszliwie rozleniwiony. Jak gdyby nic nie warte było najmniejszego wysiłku.

To niepodobne do ciebie — zauważył Orme.

Nie odczuwałeś żadnych dolegliwości, bólu?

Nie, nic.

Jadł to samo, co ja — dodał Shill, zanim na nowo podjął opowieść.

Na noc zatrzymaliśmy się w pierwszej napotkanej gospodzie. Wszyscy byli jacyś senni. Jedzenie również było okropne, choć co prawda Bonet tego nie zauważał. Przespał twardo pół dnia, a kiedy się zbudził, wszystko było mu obojętne. Nie chciałem ściągać na nas uwagi, nie będąc pewien, po czyjej stronie opowiedziało się miasto, więc postanowiłem wracać... miałem zresztą nadzieję, że cię znajdziemy — spojrzał na Ferragama. — Na dobrą sprawę, kiedy wyjeżdżaliśmy, musiałem przywiązać Boneta do konia, ale później zaczął przychodzić do siebie i skarżyć się, że jest głodny. Od tego czasu zaczęło mu się poprawiać i teraz twierdzi, że w ogóle nic złego się nie działo. A ja wciąż nie jestem ani trochę mądrzejszy.

Hmm. Pozwól, że rzucę na ciebie okiem, młody człowieku — zwrócił się do Boneta Ferragamo.

Nic mi nie jest — odparł Bonet, ale pozwolił się czarodziejowi odprowadzić na bok, spojrzeć w oczy i posłuchać, jak bije jego serce, podczas gdy reszta stała obok i rozmawiała.

Czarodziej wrócił do nich i jeszcze raz uważnie przyjrzał się Shillowi.

Przez cały czas czułeś się dobrze?

Ja? — zdziwił się żołnierz. — Oczywiście.

Czy z nim wszystko w porządku? — zapytał Mark.

O ile mogłem się zorientować, absolutnie nic mu nie jest.

Mówiłem ci — powiedział Bonet, przyłączając się do reszty. — Niekiedy wydaje mi się, że wszystko to sobie wymyśliliśmy.

Na pewno nie — rzekł stanowczo Shill. — Prawie musiałem cię wynosić z Jesionowej Wsi.

Nie podoba mi się ta nazwa — stwierdził Ansar.

Mark zauważył, że czarodziej rzucił szybkie spojrzenie na księcia Healdu spod wpółprzymkniętych powiek, ale Ansar niczego nie ukrywał pod swoją szczerą miną.

Chodźmy — powiedział Orme. — Od Kamienia już niedaleko do Domu.

Mając cztery konie, a przed oczami wizję bliskiego spełnienia pragnień o jedzeniu i odpoczynku w cywilizowanym otoczeniu, żwawo ruszyli w drogę i znaleźli się w Kamieniu dobrze przed południem. Okazało się, że wszyscy chcą kontynuować podróż do Domu, więc po zabraniu Brandela i Benfella i po naprędce zjedzonym posiłku dołączyli do Birna i jego załogi na pokładzie „Sokoła”. Bez zwłoki postawili żagiel i płynąc według gwiazd po całonocnej żegludze przybili do znajomego nabrzeża Domu późnym rankiem następnego dnia.

Koria czekała już na nich, kiedy wpływali do portu, zawiadomiona o ich przybyciu przez jedno z bystrookich wiejskich dzieci, które zdążyły poznać wspaniały smak jej wypieków i domyślały się, całkiem słusznie, że zwiastun dobrych wieści nie pozostanie bez nagrody. Wyściskała ich wszystkich, kiedy zeszli na ląd, i rozpętała prawdziwą burzę radości witając uwolnioną księżniczkę.

W tym czasie, Ansar pertraktował już z Birnem, którego nakłonił, żeby jeszcze tego samego dnia, pod wieczór, wypłynął ze swą załogą w morze, tym razem na Heald. Birnowi pochlebiała jego nowa, choć tylko czasowa, rola kapitana i cieszył się z różnorodności swych nowych zajęć. Miał zawieźć list, odpowiednio opieczętowany, od Ansara do jego ojca, króla Pabalana. List informował, że Fontaina jest już bezpieczna — i nietknięta — mogą, przeto odrzucić żądania okupu, które zostaną im przekazane przez legitymującego się rodowym pierścieniem jegomościa imieniem Deg i zrobić z nim to, co uznają za stosowne

Birn otrzymał też dość pieniędzy, by jego wyprawa i pobyt na Healdzie opłaciły mu się.

Mark przyglądał im się, jak odpływali, odczuwając dziwny niepokój. Ostatnich parę dni było tak pełnych wydarzeń przygód, że raptem wszystko wydało mu się niezmiernie monotonne. Siedział na końcu mola obserwując leniwe fale pod stopami. Woda była tak przezroczysta, że widział rozgwiazdy na piaszczystym dnie.

Co teraz zrobimy? — zastanawiał się. Chociaż nie kierował tych myśli do nikogo, znajomy głos odpowiedział:

Ferragamo coś wymyśli. A do tego czasu, co byś powiedział na mały połów?


ROZDZIAŁ SZESNASTY



Sekretarz Pabalana był rozdrażniony. We właściwe funkcjonowanie dworu, co było jego jedyną pasją, zbyt często w ciągu ostatniego miesiąca wkradały się zgrzyty. Właśnie wczoraj powrót Rehana z Arki spowodował zmiany w jego troskliwie zaplanowanym rozkładzie dnia, a teraz z samego rana został zmuszony do odłożenia debaty o cenach ostatnich dostaw dla pałacu nie przez jedną, ale aż dwie nieprzewidziane wizyty. Stanowczo nie lubił ludzi, którzy stawiali się na spotkanie bez ustalonego terminu.

Na wezwanie króla sekretarz wkroczył do królewskich apartamentów. Pabalan siedział obok swej królewskiej małżonki. Adesina czytała, on zaś wpatrywał się w przestrzeń, bębniąc palcami po oparciu fotela.

Witaj, Fluke. Jakie mamy plany? — zapytał król bez szczególnego entuzjazmu.

Sekretarz skrzywił się w duchu nad bezceremonialnością swego pana, lecz oczywiście najmniejszy tego ślad nie ukazał się na jego twarzy.

Witam, panie. Witam, pani — powiedział kłaniając się.

Adesina skinęła głową w odpowiedzi, ale nie przerwała lektury.

Fluke usiłował odczytać tytuł książki, ale nie udało mu się to. Miał tylko nadzieję, że jest to książka odpowiednia dla królowej. Zauważył z niesmakiem, że pomimo tak wczesnej godziny Pabalan miał przy sobie kielich i otwartą butelkę wina.

Wasza królewska mość nie ma żadnych oficjalnych spotkań aż do obiadu.

Dobrze.

Miałem nadzieję omówić doniesienia o zbiorach z majątków na południu. Musimy wyrazić zgodę na wysyłkę do stolicy i powiadomić o terminach dostaw.

Jestem pewien, że potrafisz to należycie załatwić. Zostawiam to tobie.

Konieczne jest, żebyś kontrasygnował listy przewozowe panie. Uznałem, że wasza wysokość powinien zapoznać się z ich zawartością. Jednak — ciągnął dalej Fluke, zanim król zdołał oddalić — być może zajdzie konieczność odłożenia naszej debaty na jakiś czas.

Pabalan uniósł wzrok, nie będąc w stanie powstrzymać się od uśmiechu.

Dlaczego? — zapytał.

Są dwie sprawy, które powinny zwrócić twoją uwagę, panie. Pierwsza to młody człowiek z Arki, których chyba przywiózł wieści od księcia Ansara. Odmawia podzielenia się nimi z kimkolwiek, oprócz ciebie samego. Nie miałem sposobu, żeby upewnić się, czy to prawdziwy wysłannik, ale wygląda na to, iż pieczęć jest rzeczywiście twojego syna.

Królewska para przyglądała mu się uważnie.

Usiłowałem go przekonać, ale bardzo nalega na spotkanie z tobą, panie.

Przyprowadź go tutaj.

Jego ubiór nie jest całkiem odpowiedni, mój panie. Mówi, że jest rybakiem. — Fluke zmarszczył nos okazując dystyngowaną odrazę.

Po prostu przyprowadź go tutaj.

Tak, panie.

Czekaj, czy jest uzbrojony?

Nie zauważyłem, żeby miał przy sobie jakąś broń. Czy życzysz sobie, bym go przeszukał?

Nie. Z tego, co powiedziałeś, nie wydaje się, żeby odniósł się ze zrozumieniem do tego pomysłu.

Jak sobie życzysz, panie — odparł sztywno Fluke.

Sprowadź go tutaj. Jak się nazywa?

Birn, panie.

Przy okazji wezwij również Rehana i Laurenta. Chcę, żeby wysłuchali tego, co ten jegomość ma do powiedzenia.

W tej chwili, panie.

Fluke odwrócił się, aby odejść, tylko po to, by w następnej chwili zostać przywołanym na powrót przez spokojny głos królowej. Król, który właśnie się podniósł, spojrzał na żonę, a potem na sekretarza.

Powiedziałeś, że są dwie sprawy, Fluke. Co z tą drugą?

Moroski wrócił do stolicy, pani.

Moroski! — sapnął król. — Nareszcie. Sprowadź go także.

Tak, panie — odparł Fluke, nie będąc w stanie ukryć swej dezaprobaty, i wyszedł z sali.

Ciekawa jestem, gdzie się ukrywał przez ten cały czas — zastanawiała się głośno Adesina. — Właśnie wtedy, kiedy mógłby się nam przydać.

Mówisz o nim jak o narzędziu.

Wiesz, co mam na myśli. Zwykle nie poświęcam wiele czasu czarodziejom...

A przecież są użyteczni.

Tak.

Cóż, jestem rada, że wrócił. Jest o wiele bardziej zajmujący niż Fluke. Jak ty go w ogóle znosisz?

Wiem, że to napuszony gaduła, ale jest dobry w tym, co robi. Potrafi wszędzie zaprowadzić porządek. A większość na moim dworze nie potrafi uporządkować nawet swych własnych myśli!

Ktoś zapukał do drzwi.

Wejść.

Do komnaty wkroczył wysoki, ciemnowłosy mężczyzna; jego oczy błysnęły zadowoleniem na widok królewskiej pary. Skłonił się nieznacznie, co spowodowało, że mała sokolica usadowiona na jego ramieniu mocniej zacisnęła szpony na skórze kurtki.

Adesina wstała i podeszła do gościa. Ujmując jego dłonie wspięła się na palcach i pocałowała go w policzek.

Brakowało mi ciebie, Moroski.

A mnie was, pani — odparł, uśmiechając się. — Panie — dodał, zwracając się do króla.

Czy wiesz, co stało się na Arce? — zapytał Pabalan.

Tak. To właśnie spowodowało, że powróciłem do miasta.

Gdzie byłeś?

Podróżowałem. Tu i tam.

Trudno ci się zdecydować, czy jesteś nadwornym czarodziejem czy włóczęgą, prawda? — Adesina sformułowała to raczej jak twierdzenie.

Jedno i drugie ma swe dobre strony — odparł czarodziej.

I złe również — zakpiła łagodnie. — Cieszę się, że wróciłeś.

Ich rozmowa została przerwana przez wejście Rehana i Laurenta, którym najwyraźniej zalecono pośpiech. Starczyło im czasu zaledwie na krótkie powitanie, nim znowu pojawił się Fluke i wprowadził Birna. Uzbrojony strażnik zajął stanowisko tuż za drzwiami.

Żeglarz obrzucił wzrokiem wszystkich obecnych w komnacie i nerwowo odchrząknął.

Rozumiem, że masz dla mnie jakieś wieści — odezwał się Pabalan z niezwykłą jak u niego łagodnością.

Birn skłonił się niezgrabnie.

Tak, wasza wysokość. To znaczy, jeśli... jeśli jesteś królem

Jeśli...! — wykrzyknął Pabalan, potem jednak uspokoił się i wyjaśnił: — Ja jestem Pabalan. Większość ludzi uważa mnie za króla Healdu, chociaż czasami mnie to dziwi. To jest moja królowa, a oto moi najbliżsi doradcy.

Oczy Birna przemknęły po komnacie. Odzyskując nieco zimnej krwi, powiedział:

Wybacz mi moją ostrożność, panie. Ansar stanowczo domagał się, bym oddał ten list tylko i wyłącznie królowi i nikomu innemu.

Ja nim jestem.

Nie wątpię w to, panie. Widzę teraz podobieństwo.

Odezwała się królowa.

Mam nadzieję, że wieści, które przywiozłeś, są pomyślne, Birnie — uśmiechnęła się, ale w jej głosie wyraźnie słychać było niepokój.

Tak, pani. Proszę. — Wyciągnął spod kurtki złożony pergamin i podał go królowi.

Pabalan przez chwilę przyglądał się uważnie pieczęci, a potem złamał ją i przeczytał list. Jego twarz rozciągnęła się w uśmiechu i przekazał pergamin żonie.

Rzeczywiście dobre wieści — powiedział. — Fontaina jest bezpieczna i najwidoczniej przez te kilka dni pobytu w lesie nic się jej nie stało.

Chociaż niewiele nam napisał — zauważyła Adesina. — To cały Ansar.

Gdzie teraz są? — zapytał Laurent.

Pabalan spojrzał na Birna, który powiedział:

W Domu, panie — i zaraz dodał: — To taka wioska, — aby zapobiec ewentualnej złej interpretacji jego słów.

Czy Ferragamo i książęta też są bezpieczni? — zapytała królowa.

Tak, pani.

Dlaczego Ansar i Fontaina nie wrócili razem z tobą na Heald? — zapytał z kolei Rehan.

Nie wiem, panie. Wszystkim im bardzo potrzebny był odpoczynek, a Ansar pragnął, żeby wiadomość wysłać tak szybko, jak to możliwe... a poza tym moja łódź nie jest zbyt luksusowa, panie.

Zastanawiam się, co mają zamiar teraz robić — odezwał się Laurent. — Mam na myśli Ferragama i książąt. Czy nie powinniśmy zaprosić ich na Heald, panie?

Panowie — wtrąciła królowa, — jeśli macie zamiar ciągnąć tę dyskusję, to może przydałoby się coś pokrzepiającego?

Dobra myśl — zgodził się król. Ustawiono krzesła wokół stołu i wyciągnięto wino i kielichy.

Laurent przyniósł mapę Arki i pokazał Pabalanowi, gdzie znajduje się Dom.

Powinni być tam bezpieczni — odważył się zawyrokować Birn, kiedy go o to zapytano. — Z rzadka widujemy kogoś z Gwiaździstego Wzgórza tak daleko na południu. Nie widzieliśmy żołnierzy i nikt stamtąd nie wie o chacie Letnika.

Letnika?

Birn spojrzał z zakłopotaniem na ciemnowłosego mężczyznę, którego sokolica przycupnęła teraz na wykuszu okna.

Ferragama, panie czarodzieju.

Więc to tam wynosił się każdego lata.

Kiedy chcesz powrócić na Arkę? — zapytał Pabalan.

Za waszym pozwoleniem, panie, zaraz z pierwszym odpływem. Jestem poza domem już parę ładnych dni.

Czy chcesz, żebym z nim popłynął? — zapytał Laurent.

Właściwie nie wiem.

Dyskusja toczyła się jeszcze przez jakiś czas. Poranek zmienił się w południe, kiedy wreszcie zakończyli naradę. Laurent wyruszył z Birnem do portu.

Pozdrówcie Ferragama ode mnie — poprosił Moroski, zanim on i Adesina zwrócili się ku sobie, zamierzając pogrążyć się w długiej i przyjemnej rozmowie. Król przyłączyłby się do nich z ochotą, lecz kiedy właśnie chciał to uczynić, pojawił się znowu Fluke z dwiema dużymi księgami.

Mój panie, w sprawie tych raportów. Sądzę, że teraz mamy trochę czasu, żeby zapoznać się z nimi, nim przybędą przedstawiciele gildii.

Pabalan jęknął.

Więc skończmy z tym wreszcie — powiedział.

Rehan pożegnał się i poszedł do siebie.

W domu wyjął kamień wizji i przeszedł do swojej pracowni, nakazując surowo służbie, żeby mu nie przeszkadzano. Z czcią ważył woreczek w dłoni. Z pewnością Amarina nie będzie miała nic przeciwko temu, że użyje kamienia znowu, choć minęło niewiele czasu od ostatniego kontaktu. Czy to było dopiero wczoraj? Wydawało mu się, że minęły wieki od czasu, kiedy ostatni raz widział jej piękną twarz.

Drżąc w oczekiwaniu wyjął kamień i zakołysał go w dłoniach Jego chłód uspokoił go. Uporządkował swe myśli i rzucił wezwanie wpatrując się w mleczną otchłań.

Szklana powierzchnia zadrżała, wyklarowała się, a potem znowu zakołysała. Rehan stracił oddech z przerażenia. Pewnie upuściłby kulę, jednak stwierdził, że nie może ani się ruszyć, ani odwrócić wzroku.

Zamiast uroczego oblicza, którego oczekiwał, patrzył w zdeformowaną i szkaradną do obrzydliwości twarz, w większości pokrytą czarną, zmierzwioną brodą. Oczy były niemal bezbarwne i promieniowały wręcz namacalnym złem.

Ha, co my tutaj mamy? — odezwała się zjawa. Twarz roześmiała się i Rehan wzdrygnął się na widok poczerniałych i połamanych zębów.

Widzę, że moja mała dziewczynka swawoli. Zastanawiałem się, co też robi, kiedy kamień zbudził się wczoraj. Teraz już wiem.

Sparaliżowany, jak królik na widok węża, Rehan był bezradny jak dziecko. Nie mógł nawet mrugnąć.

Oczywiście to, że się wtrąciłem, rozzłości ją. Ale postąpiła głupio, pozwalając posługiwać się kamieniem niewprawnemu nowicjuszowi. Choć ostatecznie, co prawda, nie będzie to miało żadnego znaczenia.

Mężczyzna poruszył się, jego czarno—srebrna szata przesunęła się falując jak kurtyna i odsłoniła to, co znajdowało się za nim.

Przyjrzyj się swej przyszłości, człowieczku.

Gdy pole widzenia zwiększyło się, Rehan ujrzał w przelocie obraz ponurego kamiennego kręgu. Za nim przemknęły mu przed oczyma górskie zbocza i nizinne tereny jakiejś nieznanej wyspy. Był to obraz całkowitego spustoszenia. Wszystko pogrążone było w ciemności. Skażone fale uderzały o powalane nieczystościami i wyszczerbione skały. Skarłowaciałe, umierające drzewa stały wśród pól, na których marniały tknięte zarazą zbiory. Nie rosły tam kwiaty, nie słychać było śpiewu ptaków, życie nie znało radości.

Była to kraina porażona czymś o wiele bardziej straszliwym, niż Rehan mógł sobie wyobrazić. Zobaczył to wszystko w ciągu kilku chwil i odwaga opuściła go zupełnie. Potem znowu pojawiła się twarz, wypełniając sobą całą kulę. — Chyba lepiej będzie się jednak utopić, co? — powiedziała i roześmiała się.




* * *



Chociaż krępujące go więzy opadły wraz ze zniknięciem twarzy, Rehan siedział przez długi czas bez ruchu, wpatrując się niewidzącymi oczyma w niewinnie białą powierzchnię kamienia.

W końcu poruszył się i gmerając niezdarnie rękoma włożył kulę z powrotem do woreczka. Zamknąwszy ją w skrytce otrząsnął się nieco z paraliżującego go strachu i znowu mógł zacząć myśleć rozsądnie. Na żadnej z wysp nikt nigdy nie zdołałby nakłonić go do ponownego użycia kamienia wizji. A to oznaczało kłopot, jak przekazać ostatnie wieści Amarinie. Z całym rozmysłem skupił na niej myśli pozwalając, by jej niezapomniany blask zmył jego przerażenie. Namiętność, jaką czuł do niej, wcale się nie zmniejszyła, o czym wyraźnie mówiły mu jego umysł i ciało. Znalazł teraz potrzebny pretekst, żeby wrócić do Gwiaździstego Wzgórza. Był to jedyny sposób, w jaki mógł ją zawiadomić o tym, co się wydarzyło. Na pewno zrozumie. Rehan był pewien, że zdoła przekonać Pabalana, by pozwolił mu wyjechać teraz, kiedy Fontaina była już bezpieczna. Wszystko pasowało. Ta myśl napełniła go zadowoleniem, podsycanym fantazjami, w których wszystko było możliwe. Nie zwracał uwagi na maleńką część swego umysłu zwijającą się z przerażenia.

Zdecydowany, wyszedł z domu i udał się do pałacu.

Następnego dnia obrał kurs na Port Szarej Skały.
































ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY



Jak każdy szanujący się kot Długowłosy nie miał nic przeciwko temu, że ludzie karmili go, najlepiej rybami, i spędzał większość czasu między posiłkami śpiąc, najchętniej na słońcu. Jednak, co sam przyznałby pierwszy, nie był zwykłym kotem. Nawet, kiedy jego zmierzwione biało—czarne futro sterczało na wszystkie strony, wiedział, że nie może być porównywany ze zwyczajnymi wiejskimi kocurami. Do tego jeszcze w ciągu ostatnich dni zasmakował podróży i przygód, o jakich przedtem nawet nie śnił.

Stąd też wieczorem następnego dnia po powrocie do Domu wyruszył w poszukiwaniu jakichś rozrywek. Mark był zatroskany i małomówny i Długowłosy, który zawsze myślał o nim niemal jak o kocie, zaczął mieć, co do tego pewne wątpliwości.

Wymknął się, więc z chaty i bezszelestnie posznurował do wsi.



* * *



Jasno oświetloną tawernę „Pod Syreną” wypełniał wesoły rozgwar. Żona Derwenta tego dnia rano urodziła zdrowego chłopczyka i chociaż jego najbliżsi przyjaciele byli nieobecni, płynąc jego łodzią na Heald, wielu mieszkańców wioski było gotowych pomóc mu uczcić to wydarzenie. Na dodatek do portu zawinął tego popołudnia statek kupiecki, co zdarzało się rzadko w wiosce tak małej jak Dom. Kapitan statku i jego załoga najwyraźniej skorzystali na swych ostatnich wyprawach handlowych, gdyż z zapałem kosztowali znakomitego piwa z „Pod Syreną” i mieli dość pieniędzy, żeby zaspokoić swoje pragnienie.

Wkrótce żeglarze przyłączyli się do ogólnej uroczystości, tak jakby przybijali do Domu każdego tygodnia. Gdy nadciągnął wieczór, języki rozwiązały się i rozmowa w nieunikniony sposób skierowała się na wydarzenia, jakie zaszły na Gwiaździstym Wzgórzu. Przywódcę kupców cieszyło liczne audytorium i był szczęśliwy mogąc opowiedzieć swoją wersję wydarzeń nowej grupie słuchaczy.

Nie byłem w Gwiaździstym Wzgórzu, rozumiecie — posiedział. — Jesteśmy żeglarzami i Szara Skała jest naszym portem wyjściowym, ale mogę wam powiedzieć, że zdarzyło się tam parę dziwnych rzeczy. Od czasu, kiedy armia dokonała przewrotu, wciąż dochodzą stamtąd jakieś szalone opowieści. Ather oczywiście nie żyje, ale nikt nie wie, co się stało z jego synami.

Wieśniacy spojrzeli porozumiewawczo po sobie, ale nic nie powiedzieli i marynarz ciągnął dalej:

A teraz mówią, że zaczęła tam działać magia. Życie w stolicy jest tak wygodne i łatwe, że ludzie ściągają do niej ze wszystkich stron. Nikt z nich nie wrócił, więc musi to być w jakiejś części prawda. Ja na przykład nie daję wiary takim głupstwom, ale zawsze znajdą się ludzie, którzy wierzą, że ulice brukowane są złotem. — Kapitan przerwał i pociągnął łyk piwa.

Szara Skała zmieniła się również, prawda, kapitanie? Jakoś nie czułem się tam dobrze — odezwał się jeden z jego ludzi.

Tak, zgadzam się w pełni. Nie potrafię dokładnie powiedzieć, dlaczego, ale jest to dziwne uczucie. Czuje się to od chwili, kiedy tylko dotknie się stopami lądu.

To tak, jakby się na wpół spało.

Wszyscy tam chodzą z głowami w obłokach.

Ale handel się opłaca. A to się liczy — dodał inny członek załogi, podzwaniając monetami w kieszeni.

Tak, nie możemy narzekać. Kupcy są chętni do interesów — stwierdził kapitan. — Ale byłem szczęśliwy, kiedy znowu znalazłem się na morzu. A jeszcze szczęśliwszy, kiedy dotarłem tutaj — dodał osuszając kufel. — Przez całe lato nie piliśmy lepszego piwa, prawda, chłopcy?

Rozległ się zgodny chór potwierdzający jego słowa. Właściciel tawerny już kręcił się po sali z dzbanem, żeby nie dać nikomu powodu do opuszczenia jego gościnnych progów.

Nikt nie zauważył biało—czarnego kota, który wymknął się z sali i zanurkował w ciemność nocy.


* * *



Ferragamo czymś się dręczył. Nie trzeba było być z nim tak blisko jak Koria, żeby to zauważyć. Ledwie tknął obiad, co samo w sobie było wystarczająco niezwykłe, a w dodatku nie mógł usiedzieć na miejscu i unikał jej wzroku. Prawie się nie odzywał i wszystko, co się do niego mówiło, trzeba było powtarzać dwa razy, zanim odpowiedział.

Po posiłku Korii udało się pozostać z nim sam na sam w kuchni. Uchwyciwszy go mocno, żeby nie mógł umknąć przed jej pytaniami, powiedziała:

Docenię to, jeśli się tym ze mną podzielisz. Przynajmniej będę wtedy wiedziała, dlaczego zachowujesz się jak zapędzony w kozi róg królik.

Czy to aż tak widać? — Jego oczy były poważne i smutne.

Tak — potwierdziła. — Nie rób takiej miny. Opowiedz mi o tym.

Chodźmy na spacer — powiedział ujmując jej ręce. — Potrzebny mi twój zdrowy rozsądek, żeby dowiedzieć się, czy naprawdę jestem starym zgrzybiałym głupcem.

Przejdę się z tobą, ale pamiętaj, że nigdy kimś takim nie byłeś i nie będziesz.

Najpierw mnie wysłuchaj — odparł.



* * *



Jakiś czas potem siedzieli na murawie ponad urwiskami na południe od wioski. Wpatrywali się w morze. Koria miała na twarzy wyraz niezwykłej powagi, twarz czarodzieja zaś była ożywiona.

Widzisz, więc — powiedział, — że tu nie chodzi o jakąś pojedynczą sprawę i wszystko to razem martwi mnie. — Odwrócił się, żeby na nią spojrzeć. — Powiedz mi, że oszalałem.

Dobrze wiesz, że nie oszalałeś.

Więc zgadzasz się ze mną?

Nie tak szybko. Niech pomyślę, czy dobrze wszystko zrozumiałam. Najpierw rozważmy, co przydarzyło się Bonetowi w Jesionowej Wsi.

Dobrze.

Można znaleźć dla tego zupełnie naturalne wyjaśnienie.

Można, ale ja nie potrafię tak o tym myśleć. Ani Shill.

W porządku. Potem był ten przypadek, kiedy Jani był ranny, a ty stwierdziłeś, że coś przeszkadza twojemu leczeniu.

Tak. Wyczuwałem tam coś złego. Musiałem się z tym uporać i dopiero potem mogłem mu pomóc. Nigdy przedtem nie spotkałem się z czymś takim. A działo się to w tym samym czasie, kiedy Bonet czuł się tak źle w Jesionowej Wsi.

Jani jest dziwnym człowiekiem. Czy jesteś pewien, że coś w nim samym nie powstrzymywało twojego leczenia?

Nie wiem. Ale nie wydaje mi się. — Koria miała właśnie się odezwać, kiedy Ferragamo zawołał: — Czekaj, właśnie wpadło mi coś do głowy. Tamtego dnia spaliśmy do późna, jednak następnej nocy Ansar zasnął na warcie. To niepodobne do niego, prawda?

Tak, niepodobne, ale każdy może się zmęczyć. Wszyscy przeszliście bardzo wiele w bardzo krótkim czasie.

Ale wciąż przypominają nam się sytuacje, kiedy ktoś był senny lub na wpół spał, co jest dokładnie tym samym, o czym mówili wczoraj „Pod Syreną” ci marynarze.

Ale to było w Szarej Skale, a nie w Jesionowej Wsi!

Cóż, może ta rzecz, czymkolwiek jest, przesuwa się z miejsca na miejsce.

Jeśli to jest rzecz.

Ferragamo nie odpowiedział.

Czy można zawierzyć słowom Długowłosego? — zapytała po chwili Koria.

Marka niełatwo okpić. Jeśli on mu wierzy, ja również.

Ale to wciąż tylko pogłoski.

Czarodziej przypomniał sobie rozczarowanie wywołane niemożnością brania pełnego udziału w tej dziwnej porannej trójstronnej rozmowie. Było całkowicie jasne, że Długowłosy jest w stanie słyszeć jego myśli, ale czarodziej mógł jedynie wychwytywać urywki odpowiedzi kota, które następnie przekazywał mu Mark. Przedtem nie był skłonny przyznawać Długowłosemu — i Markowi — tak dużych zdolności, ale teraz nie miał już żadnych wątpliwości. Przerwawszy tę chwilę milczenia odezwał się znowu:

Wciąż wracam do dnia śmierci Athera. Nie mogę pozbyć się uczucia, że użyto wtedy czegoś więcej niż tylko mieczy. Męczy mnie to przez cały czas, ale nie przypominam sobie, żebym wyczuwał wtedy jakieś charakterystyczne ślady działania magii. Jednak...

Nie wymyślaj niestworzonych rzeczy. I bez tego mamy dosyć do przemyślenia.

Wiesz, co dręczy mnie najbardziej?

Co?

Że Shillowi nic nie było wtedy, kiedy w Jesionowej Wsi Boneta zaatakowała ta szczególna niemoc.

Dlaczego? Z pewnością jest to jakiś argument przemawiający przeciwko tej magicznej teorii, którą sobie wymyśliłeś.

Byłby, gdyby nie jedna rzecz.

Koria czekała w milczeniu.

Zabrzmi to głupio — przestrzegał Ferragamo.

Mówże, kochanie. Sama osądzę, czy jest to głupie.

Shill zjadł kawałek ciasta. Bonet nie.

Absurdalność tego stwierdzenia przejęła Korię chłodem. Zabrzmiało to tak śmiesznie, iż natychmiast zdobyła pewność, że właśnie, dlatego wcale takie nie było.

Tego upieczonego na podstawie starego przepisu?

Właśnie.

Co cię natchnęło tą myślą?

Coś, co Mark powiedział tego ranka. To niesamowite, w jaki sposób udaje mu się czasami wywołać cały ciąg skojarzeń. Tym razem była to myśl, że może powinien spróbować księżycowych jagód, gdyż przydałby nam się nowy potężny bohater.

I sądzisz, że to księżycowe jagody przeciwdziałały tej rzeczy w Jesionowej Wsi?

Mam nadzieję, że nie.

Dlaczego?

Ponieważ księżycowe jagody są skuteczne tylko przeciwko jednemu rodzajowi magii?.. — przerwał. — Nawet nie chcę o tym myśleć.



* * *



Pod wieczór Ferragamo podjął decyzję. Pomysł wyszedł od Korii, która, praktyczna jak zawsze, zasugerowała, że jeśli rzeczywiście działo się coś w Jesionowej Wsi i jeśli ciasto chroniło przed działaniem tego czegoś, to istniał prosty sposób, żeby to sprawdzić. Czarodziej natychmiast zrozumiał, co miała na myśli, i teraz, kiedy siedzieli przy kolacji, pozostało jedynie odpowiedzieć na pytanie, kogo tam posłać. Wybór nie był łatwy, lecz kiedy juz mieli zająć się deserem, czarodziej rozwiązał ten problem. Skinął głową na Korię, która wyszła do kuchni. Rozglądając się po stłoczonych biesiadnikach, Ferragamo zastanawiał się, jak wiele powinien im powiedzieć. Tego wieczora wszyscy żołnierze jedli kolację razem z nimi i przynajmniej jednego z nich będzie można poprosić, żeby z całym rozmysłem naraził się na niebezpieczeństwo.

Ferragamo odchrząknął.

Chciałbym przekazać kilka może osobliwych uwag, co do reszty posiłku — powiedział. Wszyscy spojrzeli na niego z wyczekiwaniem.

Dotyczą one ciasta, które... — zaczął, ale nie skończył. Koria pojawiła się w otwartych drzwiach kuchni.

Zniknęło! — zawołała. — Wszystko!

Och, nie! Jesteś pewna? Dokąd idziesz, Brandel?

Książę przesuwał się cicho ku drzwiom. Ostry ton czarodzieja spowodował, że zatrzymał się i odwrócił. Wyraz jego twarzy jasno wskazywał na to, co stało się z ciastem.

Ferragamo powstał, opierając zaciśnięte kułaki na biodrach.

Brandel, jeśli zjadłeś je całe, zasłużyłeś na szpicrutę albo jeszcze gorzej. Twoja żarłoczność zgubi mnie i ciebie prawdopodobnie też.

Ale ja byłem taki głodny — zajęczał książę — a to był naprawdę mały kawałek. Kiedy zacząłem, nie mogłem już przestać. Przepraszam.

Ferragamo usiadł z głośnym klapnięciem. U wszystkich innych zdziwienie walczyło z zakłopotaniem.

No cóż — rzekł czarodziej — przypuszczam, że możemy upiec jeszcze trochę tego ciasta.

Eee... nie, nie możemy — odparła Koria. — Zużyłam wszystko właśnie na to ciasto.

Przecież powiedziałem, żebyś wzięła tylko odrobinę.

Tam była tylko odrobina — stwierdziła stanowczo Koria.

Czy wiesz, co to znaczy? — jęknął Ferragamo.

Tak.

Może ktoś, na Arkę, w końcu wyjaśni, o czym wy mówicie? — wtrącił Orme.

Chyba nie oszaleję, prawda? — Brandel zbladł jak ściana.

Nie, nie oszalejesz — odparł Ferragamo. — Po prostu pojedziesz do Jesionowej Wsi.



* * *



Późną nocą Mark leżał na swym łóżku na poddaszu i słuchał chrapania Brandela.

Jak on może spać? — pomyślał.

Wyjaśniłem ci to już kiedyś — odpowiedział bezgłośnie Długowłosy.

Ale akurat dzisiaj, nie mając pojęcia, co może wydarzyć się jutro! Ja nie mogę spać. Jak on może?

U niego ciało panuje nad duchem, a nie odwrotnie, jak u ciebie

Jak sądzisz, czy ciasto podziała na niego?

Rzeczywiście, było go trochę dużo. Całe to ciało musi wchłonąć, chociaż odrobinę. Ferragamo chyba się o to nie martwi, prawda? Więc nie ma potrzeby, żebyś ty się martwił.

A jednak nie chciał go puścić, czyż nie?

Prawda, nie chciał.

To, dlatego, że czuje się odpowiedzialny za nas, synów Athe... synów mojego ojca, chciałem powiedzieć. Eryk już nie żyje, a teraz ryzykuje życiem Brandela.

Przecież nie miał wielkiego wyboru, co?

Tak. Nawet ci z nas, którzy jedli ciasto, zjedli go tak mało, że jego działanie mogło już zaniknąć do tego czasu. Chociaż chciałbym żebyśmy mogli posłać z nim więcej niż jednego człowieka.

Benfell jest dobrym żołnierzem, a poza tym my przez to już przeszliśmy. Jeśli ktoś inny oprócz Brandela zapadnie w sen, gdy tylko znajdą się w pobliżu Jesionowej Wsi, jak wówczas sobie poradzi?

Wiem.

Nie zazdroszczę Benfellowi — dodał Mark po chwili milczenia.

Zauważyłem, że Bonet wcale nie palił się do wyruszenia na północ, mimo zapewnień, że jego przypadłość nie była niczym szczególnym i właściwie nie miała miejsca.

Ferragamo przypuszcza, że niektórzy ludzie mogą być bardziej uczuleni na tę rzecz niż inni. Może Bonet jest jednym z nich.

Przez wzgląd na Benfella mam nadzieję, że on nie jest. Nie wydaje mi się, żeby Brandy był zbyt dobrą niańką.

Przyjrzeli się śpiącej postaci.

Chciałbym, żebyś miał rację — powiedział Mark.

Zwykle mam — odparł Długowłosy z zadowoleniem.



* * *



Następnego dnia rano Ferragamo udzielił Brandelowi i Benfellowi ostatnich wskazówek.

Nie chcę, żebyście niepotrzebnie ryzykowali — powiedział. — Jedźcie wolno stąd do Kamienia, żeby oszczędzić konie, ale kiedy znajdziecie się już w lesie, ruszajcie z kopyta i nie zwalniajcie. Żadnych bohaterskich czynów. Jeśli zobaczycie kogokolwiek, uciekajcie!

To mi bardzo odpowiada — stwierdził Brandel. — Mam nadzieję, że mój koń zgadza się z tym.

Benfell uśmiechnął się.

Będziemy ostrożni — powiedział.

Kiedy tylko poczujesz coś dziwnego, Benfell... o ile w ogóle czujesz, natychmiast zawracaj. Nie chcę, żebyś pchał się dalej, twój upadek z konia nie potwierdzi, że rzeczywiście coś się dzieje.

Tak, panie.

A ty, Brandel, nie spuszczaj oka z Benfella. Jeśli zacznie drzemać lub pozielenieje, zawróć go.

Brandel skinął głową, doceniając kiepskie próby czarodzieja, żeby nieco rozładować napięcie.

Ruszajcie, więc.

Skoczyli na siodła, a za nimi usiedli Shill i Orme, którzy przekonali czarodzieja, by pozwolił im towarzyszyć dwóm wysłannikom aż do Kamienia. Stamtąd mieli wrócić na znużonych wierzchowcach, tak żeby Brandel i Benfell mogli ruszyć dalej na dwóch luzakach, które zabierali ze sobą.

Powodzenia! — zawołał Mark, kiedy jeźdźcy ruszyli w drogę.

Wracajcie szybko — dodała Koria.

Oczywiście! Do twoich wypieków! — odkrzyknął Brandel, śmiejąc się pomimo, a może z powodu swego zdenerwowania.

Ferragamo powlókł się do chaty mrucząc, że ma coś do zrobienia w pracowni. Reszta przyglądała się jeźdźcom, dopóki nie zniknęli im z oczu, a potem każdy odszedł w swoją stronę.

Zamknąwszy się w pracowni czarodziej najpierw upewnił się, że nikt go nie obserwuje, a potem wyjął ze skrytki pergamin. Jego niewątpliwy związek z przepisem spowodował, że znowu zaczął o nim myśleć. Pragnąłby odrzucić go jako stek nielogicznych bzdur, ale jego instynkt czarodzieja sprzeciwiał się temu.

Teraz, kiedy przeczytał go jeszcze raz od początku do końca, stwierdził, że znowu wpatruje się w dwa pierwsze wersy. Jego umysł natarczywie obstawał przy nadawaniu szczególnego znaczenia tym słowom za każdym razem, kiedy je czytał. Próbował uporządkować myśli, by na nowo je zinterpretować, ale nie mógł dać sobie z tym rady.


Z morza — niebezpieczeństwo.

Z morza — bezpieczeństwo.


Przede wszystkim znaczy to, że groźba, — jeśli była to groźba — przychodzi z morza. Z innej wyspy? Niepokojące wspomnienie o tajemniczym odosobnieniu Brogaru samo nieproszone wskoczyło mu do głowy. Wzdrygnął się na myśl, że Arka może być skazana na podążanie tą samą drogą. Wynikające stąd implikacje były straszliwe.

Druga linijka z pewnością odwoływała się do dobrze znanego faktu, że magia nie może skutecznie działać poprzez płynącą wodę. Morze powinno, zatem zabezpieczać przed większością magicznych zagrożeń, co zgadzałoby się z opowieścią kapitana, którą podsłuchał Długowłosy.

Musi istnieć jakaś interpretacja” — myślał, ale jego mózg nie aprobował żadnej innej.

Dwa następne wersy niepokoiły go jeszcze bardziej.


Z części — całość.

Z całości — moc.


Jeśli, jak podejrzewał, wiąże się to z przepisem, być może znaczy — właśnie: być może, — że cała rzecz ma związek z obecną sytuacją. Jeśli jego teoria dotycząca ciasta była słuszna, jego związek z tym, co działo się teraz, niósł wręcz przerażające implikacje. I nie bez znaczenia było też to, że Mark znalazł przepowiednię tuż po swoim przykrym doświadczeniu z tą starą historią.

I jeśli to wszystko było prawdą, resztę przepowiedni powinien brać poważnie. W rzeczywistości już ją tak traktował. Przeczytał całość od początku do końca kilka razy i rozważył ją ze wszystkich stron.

I wciąż nie mógł się w niej połapać.



* * *



Późnym rankiem Ferragamo wyłonił się ze swej pracowni. W chacie nikogo nie było, więc wyruszył do wsi. Znalazł Ansara na molu rozmawiającego z kapitanem, który — przy pełnym poparciu swojej załogi — postanowił zostać tutaj jeszcze jeden dzień. Kiedy już miał do nich dołączyć, zobaczył Marka, Fontaine, Korię i Janiego siedzących na kamienistym brzegu. Właśnie się śmieli, gdy im się przyglądał. Nawet Jani uśmiechał się szeroko. Był to widok, którego czarodziej bardzo potrzebował po spędzonym niemal bezowocnie poranku.

Miał zamiar porozmawiać z kapitanem o Szarej Skale, ale w końcu z tego zrezygnował i kiedy do niego podszedł, rozmowa potoczyła się wokół o wiele bardziej przyziemnych spraw. Ansar upewnił się już, że statek popłynie z Domu na Heald, co było w końcu zupełnie naturalne, i przyszło mu do głowy, że może Fontaina mogłaby też popłynąć.

Jeśli kapitan się zgodzi — powiedział Ferragamo — chciałbym, żebyś i ty pojechał. Wielu rzeczy z tego, co się dzieje, nie rozumiem, ale i tak trzeba się do tego przygotować. Jest parę spraw, którymi chciałbym, żebyś się zajął.

Oczywiście — odparł Ansar i spojrzał na kapitana.

Im większa kompania, tym lepiej. Wypływamy z następnym odpływem, więc lepiej, żebyś się szybko zdecydował.

Dobrze — powiedział Ansar. — Pójdę i powiem Fontainie.

Ferragamo poszedł razem z nim.

Napisałem parę listów — powiedział czarodziej. — Jeden z nich jest do twego ojca. Proszę w nim, żeby trzymał swoich żołnierzy pod bronią i przygotował statki, aby mogły przewieźć ich na Arkę, kiedy nadejdzie czas. Pod żadnym jednak pozorem nie mają wypływać ani tym bardziej lądować na Arce, gdyż przedtem trzeba jeszcze rozstrzygnąć wiele spraw. Po prostu chcę, żeby byli gotowi, to wszystko.

Ansar spojrzał na niego.

Więc traktujesz to poważnie?

Tak. Mam nadzieję, że się mylę, jednak boję się, że na Arce dzieje się coś złego, a jeśli tak jest, musimy być gotowi do szybkiego działania.

A inne listy?

Są skierowane do różnych moich kolegów na innych wyspach. Gdyby udało ci się znaleźć statki, które jak najszybciej mogłyby je im dostarczyć, stanowiłoby to dla nas wielką pomoc. Tutaj nie mamy żadnego do dyspozycji.

Z tym nie powinno być problemu. Co jest w tych listach?

Zasadniczo prośby o pomoc. O statki i ludzi, jeśli będziemy ich potrzebowali, ale przede wszystkim o to, co najważniejsze: o księżycowe jagody.

Wciąż nie wiem zbyt dobrze, dlaczego są tak ważne — Powiedział Ansar.

Nie musisz wiedzieć — odparł czarodziej. — Potrzebujemy ich, to wszystko. I to jest właśnie to, czego chcę od ciebie.

Żebym zebrał jagody?

Tak, te z waszego drzewa na Healdzie. Zerwij wszystkie oprócz dwóch czy trzech owoców i trzymaj je szczelnie zamknięte. A jeśli są tam jakieś zapasy suszonych czy przerobionych, zabierz je również. Wyłożyłem wszystko w moim liście do Pabalana.

Więc chcesz, żebym tu wrócił — stwierdził Ansar, nie mogąc ukryć zadowolenia z tego, ze nie pozostawia się zupełnie na uboczu.

Tak — odparł czarodziej. — A przy okazji chciałbym żebyście razem z Markiem podpisali listy, więc sprowadź go do mnie, kiedy już powiesz Fontainie.

Dobrze — powiedział Ansar i zeskoczył na plażę.




* * *



Nie jadę!

Jesteś śmieszna — zawyrokował Ansar, spoglądając złością na siostrę.

Nie obchodzi mnie to. Nie jestem przedmiotem, który można posyłać tu i tam wedle życzenia.

Ale Heald jest twoim domem.

Ojca niezbyt to obchodziło, kiedy mnie tu wysyłał, prawda? Teraz Arka jest moim domem. Tutaj są moi przyjaciele.

Tu może być wojna, Fontaino.

Więc nauczę się walczyć!

Poddaję się — powiedział Ansar rozglądając się po chacie. — Może ktoś z was przemówi jej do rozumu?

Mark wbił wzrok w podłogę. Jani, milczący jak zawsze, spoglądał na przemian to na Fontainę, to na jej brata z wyrazem zakłopotania na twarzy.

Odezwał się Ferragamo:

Myślę, że za chwilę stracisz najważniejszy argument. Słusznie czy nie, ale może byś tak łaskawie ustąpił: twój statek właśnie ma odpłynąć.

Fontainą uśmiechnęła się do czarodzieja z wdzięcznością.

Wiejskie życie musi jej służyć — pomyślał Ferragamo. — Wygląda teraz o wiele lepiej.”

Zgoda — powiedział z rezygnacją Ansar. — Ale gwiazdy wiedzą, co powiem ojcu.



* * *



Tego wieczora Mark postanowił spędzić z pożytkiem chwile pobytu w Domu. Czuł się dziwnie niespokojny. Jednym z powodów było to, iż większość jego towarzyszy była czynnie zaangażowana w wydarzenia, co pochłaniało ich wszystkich, podczas gdy on był z tego wyłączony. Drugim zaś to, co czuł, kiedy Ansar spierał się z Fontainą. Rozpaczliwie chciał się wtedy odezwać, a wiedział, że z powodu zmieszania, jakie odczuwał, nie zdołałby wypowiedzieć słowa beznadziejnie zesztywniałym językiem. Decyzja, że księżniczka pozostanie, wywołała chwilowe radosne uniesienie, które wkrótce zmieniło się w lęk przed możliwymi konsekwencjami i jego własnymi motywami każącymi mu się z tego cieszyć. Napomknienie Ansara o wojnie wstrząsnęło nim bardziej, niż sam godził się to przed sobą przyznać.

Nie dotknął miecza — miecza Eryka, jak wciąż o nim myślał — od czasu powrotu do Domu. Teraz, zanim poszedł do łóżka, wyciągnął go z pochwy i zważył w dłoni. Ponownie zadziwiła go jego lekkość. „Jutro — pomyślał — poproszę któregoś z żołnierzy, żeby poduczył mnie trochę szermierki.” Wspomnienie własnej niezdarności podczas walki w lesie wciąż powodowało, że oblewał się zimnym potem; przyrzekł też sobie solennie, iż następnym razem, — jeśli będzie następny raz — nie wpakuje się w takie tarapaty i nie będzie ciężarem dla przyjaciół.

Tej nocy jego sny pełne były nieokreślonych obrazów przemocy przemieszanych z twarzą Fontainy, raz szydzącej z niego, to znów uśmiechającej się, tak jak to uczyniła po walce. Chociaż rano niczego nie pamiętał wyraźnie, tym bardziej utwierdziło go to w przekonaniu, żeby jak najszybciej zgłębić tajniki walki. Wyruszył, więc na poszukiwanie przewodnika w tym dziele. Richard okazał się chętnym i zdolnym nauczycielem i zaproponował, że oprócz szermierki pokaże mu również, jak używać kuszy.

Marka tak pochłonęły ćwiczenia, że dopiero po jakimś czasie zorientował się, iż ma widownię. Fontaina przyglądała im się uważnie z założonymi na piersi rękoma.

Czy mogłabym spróbować? — zapytała.



* * *



Popołudniem drugiego dnia ich samotnej jazdy Brandel i Benfell popędzali konie, wiedząc, że zbliżają się do północnego skraju lasu. Stamtąd należało przeprawić się brodem przez Zieloną Wodę, a potem już tylko pół ligi jazdy dzieliło ich od Jesionowej Wsi.

Benfell nie odczuwał żadnych dolegliwości oprócz lekkich nudności, co przypisywał zdenerwowaniu, i obaj odnosili wrażenie, że cała ta wyprawa jest tylko stratą czasu.

Dotarli do brodu, kiedy zaczęło się ściemniać, i zaczęli się zastanawiać, czy przebyć go natychmiast, czy obozować po stronie lasu. W końcu postanowili przeprawić się przez rzekę i rozbić obóz na drugim brzegu, skąd następnego dnia zrobią wypad do miasta i nie zwlekając wyruszą w powrotną drogę do Domu.

Brandel poczuł drobne ukłucie niepokoju, kiedy ich konie przechodziły przez rzekę bryzgając na wszystkie strony wodą, lecz szybko minęło. Przejechali kawałek w górę rzeki, a potem wydostali się na brzeg i rozłożyli na noc. Zjedli zimną kolacje gdyż nie chcieli ogniem zwracać na siebie uwagi. Nie widzieli wprawdzie nikogo, odkąd wyjechali z Kamienia, wzięli sobie jednak do serca napomknienia Ferragama, żeby posuwać się ukradkiem.

Siedzieli i rozmawiali półgłosem w blasku księżycowej poświaty przywykając stopniowo do cichych nocnych odgłosów rzecznego brzegu.

Jestem zmęczony — powiedział w końcu Benfell.

Brandel rzucił mu szybkie spojrzenie.

Chciałem powiedzieć, że najzupełniej normalnie — dodał żołnierz. — Może byśmy spróbowali teraz zasnąć i wyruszyć jutro o pierwszym brzasku.

To brzmi rozsądnie — zgodził się Brandel. — Tym sposobem znajdziemy się w Jesionowej Wsi, zanim większość ludzi będzie na nogach.

I odjedziemy, zanim się o tym dowiedzą.

W takim razie dobrej nocy.

Dobranoc.

Mimo byle, jakiego posłania Brandel chrapał już po krótkiej chwili. Benfell właśnie zapadał w sen, kiedy jakiś niezwyczajny odgłos spowodował, że poderwał się siadając na posłaniu. Wbił oczy w ciemności, ale niczego nie zobaczył i kiedy już prawie doszedł do przekonania, że poniosła go wyobraźnia, wokół pojawiło się kilku ludzi. Światło księżyca zamigotało na obnażonej stali. Benfell porwał miecz i usiłował powstać. Jego stopy zaplątały się w posłaniu i pomimo rozpaczliwych prób nie miał szans obronić się przed przypuszczonym z trzech stron atakiem. Otrzymał pchnięcie w żołądek i sapnął w potwornym bólu, nim następny cios ostatecznie nie zakończył jego cierpień.

Do tego czasu Brandel był już zupełnie rozbudzony, ale nie poruszył się. Szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w pochylonego nad nim mężczyznę, którego miecz spoczywał na jego gardle.

Wy głupcy — odezwał się jakiś inny mężczyzna. — Powinniście wziąć ich żywcem. Wszystkich.

Ruszył na nas, kapitanie.

I przypuszczam, że przekraczało wasze możliwości, żebyście trzech rozbroili go nie zabijając — padła pogardliwa odpowiedź. — Wrzućcie go do rzeki.

Dowódca pojawił się w polu widzenia Brandela.

Przynajmniej dostaliśmy kogoś ważnego — powiedział. — To jest twarz, której nie mógłbym zapomnieć.





* * *



Minęły tylko trzy dni, ale już zaczęły się one układać w określony schemat. Rano trenował szermierkę, a potem ćwiczył z kuszą lub kijem. Fontaina uparła się, żeby ćwiczyć razem z nim i zadziwiła zarówno Richarda, jak i Shilla, który powrócił już z Kamienia, swoją zręcznością i szybkością. To, czego zbywało jej na sile, uzupełniała z nawiązką doskonałą koordynacją ruchów i zwinnością. Pozostali żołnierze przychodzili czasami poprzyglądać się, dzieląc się swymi radami i uwagami. Nie wszystkie ich słowa były pochlebne czy nawet poważne i Mark często czuł się skrępowany pod ich uważnym wzrokiem. Natomiast Fontaina dawała z siebie wszystko, okazując się tak samo pełna animuszu zarówno, kiedy obracała swym językiem, jak i lekkim mieczem.

Jani, który już zupełnie przyszedł do siebie, również przyglądał im się niekiedy. On przynajmniej milczał. Później także odegrał swoją rolę w tym przedstawieniu, kiedy Richard zaproponował walkę na kije. To było ćwiczenie, któremu Fontaina z radością się przyglądała. Doszła do wniosku, że odczuwa niekłamaną przyjemność obserwując Marka, i to nie tylko z powodu jego wciąż rosnących umiejętności i okazywanego męstwa w walce na miecze i kije. Stwierdziła, że zachwyca się widokiem młodego księcia obnażonego do pasa — uczucie, które zdziwiło ją w takim samym stopniu, w jakim zakłopotałoby Marka, gdyby znał jej myśli.

Popołudniami Mark i Fontaina zwykle mieli ochotę odprężyć się, więc wychodzili na spacer albo siadali i gadali przed wieczerzą, po której następowała bardziej ogólna rozmowa. Mark naciskał Ferragama, żeby zaczął uczyć go czegoś więcej z zakresu magii, ale czarodziej był zbyt zaabsorbowany innymi sprawami. Teraz, kiedy tak leżał w cieple popołudniowego słońca na plaży na północ od wioski, zastanawiał się leniwie, czy powinien znów spróbować tego wieczora. Fontaina siedziała obok niego, wpatrując się w morze.

Gorąco — powiedziała. — Idę się wykąpać. — Zrzuciła już z siebie ubranie. — Idziesz?

Nie, myślę, że zostanę tutaj — odparł, gardząc sobą za tchórzostwo. — Idź sama. — Zamknął oczy, zdecydowany nie patrzeć na dziewczynę, kiedy schodziła do wody.

Było gorąco, a on czuł zmęczenie po porannym wysiłku.

Zdrzemnął się.

Później nie mógł określić, kiedy ponownie zawładnął nim koszmar Nie był nawet pewien, czy znowu walczył z tymi ohydnymi mirażami. Wiedział tylko, że był nieopisanie zmęczony, gdy w końcu stan i przed smokiem i zrozumiał, że to jest jego prawdziwy przeciwnik.

Niosące zgubę żółte oczy wpatrywały się w niego. Wiedział, że nie może zapatrzyć się w ich hipnotyczną głębię, bo inaczej ten pojedynek będzie przegrany, zanim się zacznie.

Głos smoka odezwał się jak grzmot w jego umyśle.

A cóż to jest? Ta marna drobina ośmiela się rzucić wyzwanie mojej twierdzy? Precz stąd, zanim spalę twoje ciało aż do kości.”

Wykrzykując wyzwanie człowiek rzucił się naprzód. Na jego spotkanie wystrzelił strumień ognia, którego nie mógł wytworzyć żaden miraż. Zbroja natychmiast zmieniła się w rozpalony piec parzący skórę, w jednej chwili wysuszający nozdrza i gardło. Wciąż biegł dalej. Znowu ogarnął go ogień i zakrztusił się gryzącym swądem palonych włosów. Tarcza, którą się osłaniał, buchała rozpaloną czerwienią, ale jego ręka jak oszalała ściskała rozgrzane uchwyty. Oślepiony, świadom jedynie cuchnącego siarką ognia, rzucił się na bestię.

Jego miecz ześlizgnął się po twardej jak stal łuskowatej skórze smoka, a potem trafił w nieosłonięte miejsce pomiędzy dwiema łuskami i zanurzył się w czarnym sercu. Syk potwora wstrząsnął niebem, a podobna do kwasu krew zbryzgała wszystko wokół.

Leżał wiedząc, że zwyciężył, ale nie był w stanie się poruszyć. Spojenia zbroi stopiły się od żaru. Będzie leżał tutaj, dopóki ktoś nie przyjdzie, — jeśli przyjdzie — i nie wydostanie go z niej. Na dodatek wiedział, że zeszpecenie będzie ceną zwycięstwa. Zbyt zmęczony i cierpiący, żeby zrobić coś więcej, niż tylko żyć, leżał i czekał na kogoś, kto przyjdzie i pomoże mu.

Mark... Marku! Obudź się! — Potrząsały nim czyjeś ręce. Zielone oczy, szeroko otwarte ze strachu, wpatrywały się w niego. — Nie bój się mnie — powiedziała. — Wywrzaskiwałeś cos, krzyczałeś, a potem nagle umilkłeś. Czujesz się już dobrze?

Skinął słabo głową.

Wyglądasz strasznie.

Dziękuję — wychrypiał. Był cały zlany potem i rozpalony. jak gdyby miał gorączkę.

Lepiej sprowadzę Ferragama — powiedziała Fontaina. — Czy nic ci się nie stanie przez tych kilka chwil?

Znowu skinął głową, a ona ruszyła biegiem nie zważając, że ma sobie tylko przemoczoną tunikę.

Mark usiadł, poczekał, aż minie fala mdłości, a potem wstał i zataczając się powlókł do wody. Nie zdejmując ubrania zanurzył się w morzu i pozwolił, żeby zimna słona woda zmyła z niego przerażenie.

Ostatnim razem zdarzyło się to, kiedy zabito Eryka — pomyślał. — Niech tylko Brandelowi nic się nie stanie.”





ROZDZIAŁ OSIEMNASTY



Pojmanego Brandela odprowadzono do Jesionowej Wsi. Tam został wtrącony do małej, pozbawionej okien i ociekającej wilgocią piwnicy, do której jedyne wejście prowadziło przez opatrzone solidnym zamkiem drzwi. Zza drzwi dochodził doń szmer głosów strażników, więc stracił jakąkolwiek nadzieję na ucieczkę. Stwierdził nawet, że trudno mu zasnąć tej nocy.

Rankiem dowiedział się, że pojmał go pluton gwardii zamkowej z Gwiaździstego Wzgórza. Rozpoznał kilka twarzy, chociaż żadnej nie mógł skojarzyć z imieniem. Nie udało mu się też wydobyć żadnej odpowiedzi od wyglądających na wypranych z wszelkich uczuć żołnierzy.

Wkrótce wyprowadzili go z celi i posadzili na konia. Przez cały ten dzień i większość następnego jechał na północ otoczony przez ośmiu żołnierzy. Reszta plutonu pozostała w Jesionowej Wsi.

Brandel szybko porzucił z góry skazane na niepowodzenie nadzieje na ucieczkę i z utęsknieniem wypatrywał jakiejś pomocy ze strony swych przyjaciół. Jednak w głębi serca wiedział, że nie może na to liczyć.

Popołudniem drugiego dnia od opuszczenia Jesionowej Wsi był już tak zmęczony nieustannym siedzeniem w siodle, że odczuwał zadowolenie, kiedy w zasięgu wzroku pojawiły się mury Gwiaździstego Wzgórza. Pomimo złowieszczego celu tej podróży był rad, że w końcu ona sama i oczekiwanie dobiegają końca.

Późnym popołudniem wjechali do miasta przez Polną Bramę. Brandela natychmiast uderzyła jakaś zła aura bijąca z tego miejsca. Chwilę potem uświadomił sobie, że ulice są o wiele mniej zatłoczone, niż to pamiętał. Ludzie, których widział, wydawali się pochłonięci swoimi sprawami. Nie było widać grupek próżniaków plotkujących na rogach, żadnych rozwrzeszczanych dzieci. Ich przejazd nie wywoływał jakiegokolwiek oddźwięku; nikt nie zwrócił większej uwagi na więźnia konwojowanego przez żołnierzy.

Oprócz nienaturalnego spokoju i wyludnionych ulic, nie spostrzegł niczego, co mógłby wskazać jako przyczynę zła. Ulice były czyste. Nie zaobserwował żadnych oznak przemocy czy plądrowania, jakie zwykle następują po powstaniu. Nie widział wybitych okien ani spalonych budynków. A jednak ta z pozoru całkowita normalność wszystkiego, co go otaczało, wywoływała u niego mdłości. Jego wyczulone na niebezpieczeństwo zmysły aż krzyczały, że cała atmosfera miasta tchnie grozą.

Eskortujący go żołnierze najwyraźniej nie dostrzegali niczego dziwnego wokół siebie i zmierzali prosto do zamku, jak gdyby niepotrzebne im były do tego żadne rozkazy. Przez całą podróż prawie wcale się nie odzywali i teraz odgłos kopyt na wybrukowanych ulicach rozbrzmiewał dziwnie głośno wśród osobliwie milczącego miasta.

Wjechali do zamku przez główną bramę, która rozwarła się na oścież, chociaż kapitan w żaden sposób nie oznajmił przybycia swego oddziału. Na centralnym dziedzińcu zsiedli z koni i Brandel został niezwłocznie przeprowadzony wewnętrznym krużgankiem i wprowadzony do tego, co kiedyś było królewskimi pokojami. Poczuł ucisk w gardle, kiedy znalazł się w tak dobrze mu znanym otoczeniu. Jednak wszystko w jakiś sposób różniło się od tego, co pamiętał.

Pokój, w którym się znalazł, był jednym z tych, które znał od dzieciństwa, jednak umeblowanie zostało niemal całkowicie zmienione. Nie spodobał mu się nowy wystrój. Jego straż wycofała się, pozostawiając go samego. „Co teraz?” — zastanawiał się, rozglądając się wokół siebie.

Jakaś kobieta weszła przez drugie drzwi. Przez chwilę sprawiała wrażenie zaskoczonej, potem jej oczy zwęziły się i przyjrzała mu się dziwnym wzrokiem. Z wolna na jej twarzy pojawił się wyraz niezadowolenia.

Brandel nie miał wątpliwości, że jest to Amarina i był nieco zdziwiony, że doprowadzono go przed nią — i w dodatku pozostawiono samego — a nie przed Parokkana.

Niespodziewanie odezwała się.

Gdzie jest twój brat i czarodziej?

Nie wiem, a nawet gdybym wiedział, nie powiedziałbym ci. Wpatrywała się w niego wzrokiem, który nie pozostawiał wątpliwości, że mu nie wierzy.

Gdzie oni są? — zapytała ponownie. Brandel nic nie odpowiedział.

Wciąż w Domu?

Brandel usiłował zachować kamienny wyraz twarzy.

A gdzie to jest?

W jej oczach pojawił się gniew.

Siadaj — powiedziała. — Widzę, że będziemy musieli dłużej porozmawiać.

Raczej postoję. — W jakiś sposób to, że nie posłuchał jej polecenia, wprawiło go w aż przesadne zadowolenie. – Nie sądzę, żebyśmy mieli, o czym rozmawiać.

Twarz Amariny wykrzywiła furia. I było tam też coś innego Czyżby strach? Postanowił to sprawdzić. Postępując krok w jej stronę powiedział:

Ty i twoi przyjaciele zamordowaliście mojego ojca. Czy nie boisz się, że mogę zrobić to samo z tobą? Dosięgnę cię, zanim straż zdąży przybyć.

Tak, nie ulegało wątpliwości, to był strach. Zrobił jeszcze jeden krok. Powietrze wokół Amariny zaczęło migotać i iskrzyć się.

Znowu ruszył do przodu, kiedy drzwi rozwarły się z trzaskiem. Rzucając się ku niej, Brandel stwierdził, że powstrzymuje go jakaś niewidzialna siła i niemal stracił równowagę. Miał tylko tyle czasu, żeby zastanowić się, w jaki sposób straż dowiedziała się, że jest potrzebna, kiedy coś uderzyło go w bok głowy i cały świat pokrył się czernią.

Dwóch żołnierzy patrzyło na swoją królową, która stała z pobladłą twarzą, spoglądając na grubą postać leżącą na posadzce. Jej twarz odzwierciedlała wewnętrzny wysiłek, kiedy walczyła z ogarniającą ją falą paniki.

Zabierzcie go do piwnic i zabijcie — powiedziała krótko.

Jeśli nawet żołnierze mieli jakieś wewnętrzne skrupuły, co do podporządkowania się temu rozkazowi, niczego po sobie nie pokazali. Uchwycili księcia pod ramiona i wywlekli z komnaty.

Amarina odwróciła się. „To nie miało odbyć się w taki sposób — pomyślała. — W czym się pomyliłam?”

Doszedłszy do siebie na korytarzu, Brandel pomyślał, że słyszy głosy kilku płaczących dzieci, ale nie poświęcił tym hałasom większej uwagi. Wciąż usiłował porozumieć się ze swoimi nogami, które wydawały mu się dziwnie obce. Poza tym pulsujący ból w głowie prawie uniemożliwiał myślenie.

Zanim osiągnęli koniec schodów, był już w stanie iść o własnych siłach, choć niepewnie. Nawet gdyby mógł wykonać jakiś niespodziewany ruch, czterech otaczających go uzbrojonych mężczyzn całkowicie zniechęcało do tego rodzaju pomysłów. Drzwi były odryglowane i zeszli po pogrążonych w ciemnościach stopniach do rozległych podziemi, prawie nieużywanych, odkąd Brandel sięgał pamięcią. Na samym dnie schody zakręciły i znaleźli się w pierwszej pieczarze. Brandel wstrzymał oddech z przerażenia, W przydymionym świetle kilku pochodni zatkniętych w ścianach zobaczył, że podłoga pieczary pokryta była ciałami. Setkami ciał. Żółć wypełniła mu gardło. Taka rzeźnia. Kobiety i dzieci też. Nawet niemowlęta. Wszyscy ułożeni w równych rzędach. Większość biednie ubrana. Zauważył kilku włóczęgów i kalekich żebraków. W jaki sposób wplątali się w walkę? To było straszne, straszne. Potem odrętwiały umysł Brandela zarejestrował coś jeszcze i jego serce ogarnął tym większy chłód.

Początkowo sądził, że wszyscy oni są martwi, gdyż ich oczy ślepo wpatrywały się w sklepienie, ale na ich ciałach nie widać było żadnych ran, żadnego śladu choroby, nie czuć było odoru rozkładu. Potem, wstrząśnięty, zobaczył, że wciąż oddychają. Powoli, lecz regularnie piersi leżących mężczyzn i kobiet unosiły się i opadały.

Co to jest? — wychrypiał Brandel. — Co zrobiliście im wszystkim?

O czym on mówi? — zapytał jeden z żołnierzy.

Ci ludzie, co się im stało? — Był przerażony i wzburzony.

Jacy ludzie? — W głosie żołnierza brzmiało autentyczne zdziwienie.

Brandel machnął ręką wokół siebie jak szalony, aż zakręciło mu się w głowie.

Ci wszyscy wokół ciebie! — krzyknął. — Czy ich nie widzisz?

On oszalał.

Skończmy z tym. Ten szaleniec sprawia, że cierpnie mi skóra.

Wyciągnęli miecze i straszliwa rzeczywistość położenia, w jakim się znalazł, zwaliła się na Brandela.

Nie! — zawył i rzucił się na jednego z mężczyzn, który upadł przygnieciony wcale niemałą wagą książęcego ciała. Żołnierz stracił oddech i z bólem chwytał powietrze.

Porywając porzucony miecz, Brandel zakręcił się na pięcie. Wzrok miał zamglony, lecz walił wokół siebie z rozpaczą i w końcu dosłyszał, że któryś cios sięgnął celu. Krew bryzgnęła na wszystkie strony, gdy jeden z żołnierzy zwalił się na ziemię, zaciskając palce na rozpłatanej szyi. Inny jego szalony cios został wprawdzie odparowany, lecz z taką siłą odepchnął żołnierza do tyłu, że z głuchym łomotem uderzył o kamienną ścianę i powoli osunął się na podłogę. Rozpacz władała teraz Brandelem i zamachnął się znowu, lecz że z natury rzeczy był ociężały, chybił celu, a ostatni żołnierz wysunął się do przodu pozostawiając z lewego ramienia księcia krwawy szczątek. Brandel zachwiał się przechylając do tyłu, w głowie zawirowało mu od rozdzierającego bólu. W tej właśnie chwili uchwycił wzrokiem swego przyjaciela, Darina, starszego syna Orme'a, leżącego wśród rzędów żywych trupów.

Nie! — krzyknął, wyrzucając z siebie całą rozpacz.

Żołnierz znowu był przy nim i Brandel usiłował wznieść miecz, żeby zasłonić się przed ciosem tylko po to, by jeszcze raz poczuć między łopatkami wybuchający ognistą czerwienią potworny ból Mężczyzna, zwalony przez niego uprzednio na ziemię i pozbawiony tchu, podniósł się i wyciągnął sztylet, który teraz, ziejąc nienawiścią, przekręcił w plecach Brandela. Książę zachwiał się i upadł na podłogę przeklinając, gdy noc zamykała się wokół niego.

Dwóch żołnierzy spojrzało po sobie z ponurym zadowoleniem Potem, jednocześnie, wyraz ich twarzy zmienił się, wyrażając trwogę.

Nieba! Zmieniła zamiar. Chce go mieć z powrotem, żywego — powiedział jeden.

Drugi ukląkł szybko przy powalonym księciu.

Za późno — stwierdził.







ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY



Zaczynam sądzić, że ona nie chce wrócić — rzekł Pabalan.

Ansar wziął głęboki oddech.

Nie chce — powiedział.

Och — westchnęła cicho Adesina, podczas gdy przynajmniej raz jej mąż nie wyraził swego zdziwienia ani słowem.

Ansar starał się przedstawić tak taktownie, jak tylko potrafił, powody, jakimi kierowała się Fontaina.

Cóż — powiedziała królowa. — Zdaje się, że nasza mała dziewczynka postanowiła dorosnąć szybciej, niż mogliśmy przy puszczać. To się czasami zdarza.

Jest z dobrymi ludźmi — dodał książę.

Pabalan milczał przez chwilę. W końcu powiedział:

Cóż, przynajmniej jest bezpieczna. Wydaje się, że to musi nam wystarczyć. Jakie są inne wieści?

Jest ich całkiem sporo, ojcze. Myślę, że ten list wiele ci wyjaśni.

Wyciągnął pismo Ferragama i podał je królowi. Kiedy Pabalan czytał, rozległo się pukanie do drzwi i wszedł Moroski. Wymienili pozdrowienia z Ansarem.

Gdzie jest Laurent? — zapytał książę.

Odpłynął na Arkę razem z Birnem trzy dni temu — odparła królowa. — Do tego czasu musieli już chyba tam dopłynąć.

Miałem nadzieję, że ma dosyć rozumu, żeby zostać tutaj, bo inaczej wciąż będziemy się mijali tym sposobem. Czy Rehan wrócił z Gwiaździstego Wzgórza?

Wrócił na dzień czy dwa, ale teraz jest znowu w drodze. — Adesina zaczęła właśnie przedstawiać Ansarowi skróconą wersję raportu Rehana, kiedy przerwał jej Pabalan.

Ależ to absurdalne! — wykrzyknął, wymachując listem — Mówisz mi, że Fontaina jest w bezpiecznych rękach, a potem dajesz mi ten list, w którym prosi się mnie o przygotowania do wojny. Czyś ty oszalał?

Ansar nie był w stanie spojrzeć ojcu w oczy.

Myślę — odezwała się Adesina, jak zwykle bardziej spostrzegawcza od swego męża, — iż zgodziliśmy się, że to Fontaina sama podjęła taką decyzję. A wiesz, jak bardzo potrafi być uparta.

Czy mógłbym przeczytać list, panie? — zapytał Moroski.

Oczywiście — odparł król, wręczając mu go. — Może t będziesz mógł rozwikłać, o co właściwie chodzi Ferragamowi Dla mnie połowa z tego to jakiś niezrozumiały żargon.

Czekali w milczeniu, kiedy czarodziej czytał. W pewnym momencie oczy Moroskiego rozszerzyły się, jak gdyby coś nim wstrząsnęło, i od tej chwili jego twarz przybrała posępny wyraz

No? — zapytał król, kiedy czarodziej dobiegł do końca listu

Myślę, że lepiej będzie, jeśli potraktujemy to poważnie. Ferragamo nie jest kimś, kto łatwo wpada w panikę, i jeśli on uważa, że takie środki są konieczne, to ja wierzę, że tak jest w istocie.

Zatem ufasz jego osądowi?

Tak.

Laurent uważał tak samo — wtrąciła Adesina.

Znam go od bardzo dawna, panie — rzekł Moroski.

Nie wątpię — odparł Pabalan przyglądając się uważnie czarodziejowi. — Zgoda, więc zmobilizujemy naszą armię, chociaż jest tak żałośnie mała, i będziemy trzymali statki w pogotowiu. Tyle to zrozumiałem, ale co znaczą te bzdury o jagodach?

Właśnie to przekonało mnie, że jego prośby należy traktować z absolutną powagą — odparł czarodziej, zastanawiając się, jak wiele powiedzieć swemu królowi. Wciąż jeszcze nie rozważył wszystkich wynikających z tego implikacji. — Mówiąc najprościej, oznacza to, że Ferragamo uważa, iż na Arce używa się magii dla osiągnięcia złych celów. To nasuwa wniosek, że użyto jej tez w celu obalenia Athera. Jagody potrzebne są do walki z tym rodzajem magii i żeby powstrzymać rozprzestrzenianie się zła.

Ferragamo nie wie tego na pewno — powiedział Ansar — ale uważa, że na wszelki wypadek powinniśmy przygotować się na najgorsze.

Adesina wzięła list i po chwili ona również znała jego treść.

Sama zerwę owoce — powiedziała. — A potem sprawdzimy spiżarnie, czy nie ma jakichś przetworów.

Fluke będzie wiedział, gdzie są, jeśli mamy jakiekolwiek — stwierdził Pabalan. — Mówiłem ci, że ma swoje zalety.

Moroski zwrócił się do Ansara.

A inne listy? — zapytał.

Pozwoliłem sobie, ojcze, porozmawiać z komendantem portu. Powiedział, że mógłby przygotować szybkie statki, żeby jak najprędzej rozwiozły listy. Myślałem, że lepiej nie tracić ani chwili.

A rozmowa ze mną byłaby oczywiście stratą czasu — rzekł Pabalan, ale uśmiechał się, kiedy to mówił.

Nauczyłeś go kierować się swoim własnym osądem, panie.

Więc mogę winić tylko siebie, co? — zaśmiał się król. — Zostawiam waszą trójkę, żebyście rozwikłali jakoś te bzdury o owocach — ciągnął dalej. — Idę porozmawiać z moim komendantem. Zgromadzimy wojsko na północnym wybrzeżu w Marviel. Stamtąd jest najbliżej do Arki, mają też port z prawdziwego zdarzenia. Zgromadzimy tam zapasy i będziemy czekali na następne wieści. Jakieś uwagi?

Nie było żadnych i król wyszedł z pokoju niezwykle zdecydowanym krokiem. Słyszeli, jak po drodze wykrzykuje polecenia.

Adesina odprowadziła go wzrokiem.

Od lat nie widziałam go tak ożywionego — zauważyła półgłosem. — Może ostatecznie z tego wszystkiego wyniknie coś dobrego. Od tak dawna nudził się straszliwie. — Uczucie brzmiące w jej głosie było tym, jakim jedno z małżonków obdarza drugiego, mimo iż doskonale zdaje sobie sprawę z jego wad. Moroski i Ansar milczeli. — Przepraszam — powiedziała. — Niewiele osiągniemy pozostając tutaj. Pabalan zatroszczy się o przygotowanie wojska. A my możemy zabrać się za jagody. Ansarze, dlaczego nie pójdziesz trochę odpocząć? Musisz być zmęczony po tych wszystkich podróżach.

Czuję się świetnie — odparł. — Ale nie miałbym nic przeciwko długiej, gorącej kąpieli. Już zapomniałem, jak to smakuje. — Skierował się do drzwi, a potem przystanął i zwracając się do Moroskiego powiedział: — Właśnie uświadomiłem sobie, co też u ciebie jest takiego niezwykłego.

Czarodziej uśmiechnął się.

Większość czarodziei to ludzie dość niezwykli — stwierdził.

Nie to miałem na myśli — odparł Ansar. — Chodziło mi o to, że nigdy przedtem nie widziałem cię bez twojej sokolicy, przynajmniej żeby nie było jej gdzieś w pobliżu. Czy wszystko z nią w porządku?

Och, tak. Atlanta poleciała gdzieś w swych własnych sprawach. Życzę przyjemnej kąpieli.

Z pewnością taka będzie — odparł i wyszedł z pokoju.

Moroski i Adesina spojrzeli po sobie.

Martwisz się, prawda? — raczej stwierdziła niż zapytała królowa.

Skinął głową.

Jeśli Ferragamo nie myli się, to rzeczywiście sprawy przedstawiają się źle. Chciałbym wyjaśnić ci to szerzej, ale musiałabyś więcej wiedzieć o magii, żeby zrozumieć, jak bardzo źle.

Popłyniesz na Arkę razem z Ansarem, prawda?

Czasami myślę, że potrafisz czytać w moich myślach.

Na dodatek bez żadnej magii — uśmiechnęła się, ale zaraz zmarszczyła brwi, kiedy zobaczyła wyraz jego twarzy.

Przepraszam, czy powiedziałam coś...

Nie, nie, oczywiście, że nie. Wybacz mi. Jestem głupcem.

Zrób to dla mnie i zaopiekuj się Fontainą.

Oczywiście. Chociaż z tego, co usłyszeliśmy, wynika, że sama potrafi się sobą zaopiekować.

Mam nadzieję, że tak — westchnęła królowa.

Dwa dni później Ansar i Moroski wypływali na Arkę. Adesina pożegnała ich na nabrzeżu. Pabalan był już wtedy w Marviel.



* * *



Mijamy się tam i z powrotem jak czółenko w warsztacie tkackim!

Laurent zszedł właśnie na brzeg w Domu i został przywitany wieścią, że Ansar wyruszył w odwrotną podróż pięć dni temu.

Tak — rzekł Shill. — Ale wróci.

Żołnierz mówił dalej, przedstawiając w ogólnych zarysach nowe wydarzenia i plany, które Ansar pomagał realizować. Laurent słuchał z ponurym wyrazem twarzy.

Nieprzyjemnie brzmią wieści o tej magii — powiedział.

Jest jeszcze coś — dodał Shill i opowiedział Laurentowi o wyprawie Brandela na północ. — Nie ma go już pięć dni. To dość, żeby dotrzeć do Jesionowej Wsi i wrócić. Wczoraj Ferragamo usiłował rzucić czar odnajdujący, aby dowiedzieć się, gdzie go szukać. Nic z tego nie wyszło. Mówi, że całą północną część wyspy jakby pokrywała nieprzenikniona mgła. Brandel gdzieś tam jest, ale nie ma pojęcia gdzie. A po Benfellu nie zostało żadnego śladu.

Laurent zmarszczył brwi.

Ferragamo nie chce tego powiedzieć, ale sądzi, że nie żyje — mówił dalej Shill. — Co więcej, ta próba niemal zwaliła czarodzieja z nóg. Przespał potem twardo pół dnia.





* * *



Dwa dni później, wiele mil dalej na północ, inny podróżnik zszedł na ląd Arki. Rehan niemal potknął się od wstrząsu, jakiego doznał, krocząc znowu po stałym lądzie. W chwili, kiedy opuszczał statek, w jego głowie panował zamęt, jednak krótko potem stał się nienaturalnie wyciszony i zaczął poruszać ze spokojną rozwagą. Zaraz też nabył dobrego konia na drogę do Gwiaździstego Wzgórza i pospiesznie ruszył dalej. Przymus, jaki odczuwał, żeby ja znowu zobaczyć, był silniejszy niż kiedykolwiek przedtem. Popędzał konia patrząc tylko przed siebie, tak, więc nie zobaczył lecącej wysoko nad nim sokolicy, której cień podążał jego śladem.



* * *



Trzeciego dnia po powrocie do Domu Laurent obserwował Marka ćwiczącego z Richardem i podziwiał szybkość chłopca i swobodny, choć jeszcze surowy styl walki. Niespodziewanie, uświadomiwszy sobie, że sam jest obserwowany, Laurent odwrócił się i zobaczył przyglądającą mu się dziwnym wzrokiem Fontainę.

Księżniczko — powitał ją, kłaniając się z lekka.

Nie musisz być tak oficjalny, Laurencie — odparła spokojnie. — Jak sam widzisz, chyba nie jestem ubrana zgodnie z dworską modą. — Miała na sobie spodnie i prostą koszulę. I była boso. Pomimo to wyglądała o wiele bardziej ponętnie niż ta Fontaina, którą pamiętał z pałacu na Healdzie.

Przyszłaś popatrzeć?

Nie — odparła. — Przyszłam, żeby walczyć — mówiąc to ruszyła przed siebie i podnosząc krótki miecz, zajęła miejsce Marka na placu ćwiczeń.

Laurent z niedowierzaniem wytrzeszczył oczy.

Jest lepsza ode mnie — powiedział Mark siadając na ziemi obok Laurenta.

Jego głos był rozmyślnie ponury, ale Healdanin uchwycił ukryty pod tymi słowami ton dumy. „Tych dwoje coś łączy” — pomyślał. Głośno zaś powiedział:

Od jak dawna to się dzieje?

Och, od kilku dni.

Zatem uczy się szybko.

Tak — zgodził się Mark. — Czy nie pochwalasz tego?

Chyba nie jestem upoważniony...

Skończ z tą dyplomacją.

Laurent spojrzał zaskoczony na Marka. Nie przypuszczał, że książę potrafi mówić tak otwarcie.

Cokolwiek się stanie, nie potrafisz spowodować, żeby trzymała się z dala od tego — ciągnął dalej Mark. — Ona myśli, że Pabalan przysłał cię tutaj, żebyś sprowadził ją z powrotem na Heald.

Laurent potrząsnął głową.

Nie wydaje mi się, żebym osiągnął sukces tam, gdzie nie powiodło się Ansarowi.

Słyszałem coś innego — odparł Mark uśmiechając się. — Masz wcale dobrą reputację.

Teraz z kolei Laurent się uśmiechnął.

Może — powiedział, — ale muszę jeszcze wygrać spór z obiema królewskimi damami.

Potrafię to zrozumieć.



* * *



Następnego ranka jeszcze jeden podróżnik dotarł do wioski. Jego przybycie zostało oznajmione przez Sowę. Ferragamo wyszedł z chaty i wytrzeszczył oczy na małą sokolicę, która zasiadła beztrosko na pobliskim słupku ogrodzenia. Skończyła układać dziobem pióra skrzydeł, a potem wbiła w czarodzieja świdrujące spojrzenie.

Nareszcie, Atlanto — rzekł Ferragamo. — A gdzie jest Moroski?

Sokolica przyglądała mu się z powagą.










ROZDZIAŁ DWUDZIESTY



Nazajutrz Atlanta wciąż siedziała na swoim miejscu, najwidoczniej poprzestając na czekaniu. Nigdzie nie było widać jej towarzysza, ale Ferragamo miał nadzieję, że pojawienie się sokolicy zapowiada przybycie czarodzieja. Dlatego też, kiedy doniesiono mu, że zbliża się jakiś statek, sprawiający wrażenie okrętu wojennego, pospiesznie zszedł na nabrzeże. Jednak, jak się okazało, statek pochodził ze Strallen, wyspy leżącej blisko sto lig na południowy zachód od Arki. Na pokładzie znajdowało się około dwudziestu żołnierzy dowodzonych przez kapitana o imieniu Lomax. Sprowadził swoich ludzi na ląd i skierował się prosto do Ferragama.

Panie Czarodzieju, przekazuję pozdrowienia od Saronna i króla Illvy. Otrzymali twój list i przesyłają tę oto odpowiedź. — Podał Ferragamowi zwinięty w rulon pergamin.

Dokonaliście tego w imponująco krótkim czasie.

Flota wojenna ma swoje zalety — odparł kapitan — a pośpiech uznano za konieczny.

Ferragamo czytał list z widocznym zadowoleniem.

Znakomicie — powiedział. — Przywieźliście zapasy?

Tak — odparł Lomax, wskazując na małą skrzynkę przyniesioną przez jednego z jego ludzi.

Zajdź do mojej chaty, kiedy twoi ludzie już się tu urządzą, a ja wprowadzę cię we wszystkie szczegóły.

Tak, Panie Czarodzieju.

Nigdy nie zawracałem sobie głowy tytułami. Nazywam się Ferragamo.

* * *



Tego popołudnia przybyły jeszcze dwa statki. Przy maleńkim molu nie było już w ogóle miejsca, więc nowo przybyłych przewożono na brzeg łodziami. Ansar i Moroski byli wśród pierwszych, którzy zeszli na kamienistą plażę. Wkrótce potem Atlanta siedziała już na swoim zwykłym miejscu na ramieniu czarodzieja. Twarz Moroskiego przybrała surowy wyraz w czasie tego, co najwyraźniej należało uznać za rozmowę pomiędzy nim a ptakiem. Powitanie z Ferragamem, chociaż ciepłe, było bardzo krótkie, dwaj czarownicy, bowiem niemal natychmiast udali się do chaty na prywatną rozmowę.

W tym czasie Ansar dzielił się wieściami z Laurentem i innymi oraz doglądał przenoszenia na brzeg cennych zapasów healdańskich księżycowych jagód. Oba statki floty wojennej były w pełni obsadzone, ale nie przywiozły ani jednego dodatkowego żołnierza. Cała armia, tak jak życzył sobie tego Ferragamo, czekała z niemal całą flotą w Marviel.

Wszyscy snuli domysły, co też może oznaczać przybycie Moroskiego i jaki będzie wynik debaty czarodziejów. Przeczucie nieszczęścia zawisło nad wioską.



* * *



Chociaż zbliżał się już wieczór, Ferragamo i Moroski wciąż siedzieli zamknięci w pracowni. Rozmawiali przez długi czas, a teraz każdy z nich siedział pogrążony we własnych myślach.

Zatem zgadzasz się? — zapytał w końcu Ferragamo.

Tak, to najlepsze, co możemy zrobić.

Dzisiaj wieczorem zbierzemy wszystkich tutaj i przedstawimy nasze plany, przynajmniej w ogólnych zarysach.

Znowu milczeli przez chwilę.

Byliśmy zbyt słabi.

I znowu musimy liczyć się z czymś nieprzewidywalnym.



* * *



Główny pokój chaty Letnika był wcale duży, lecz tej nocy trudno byłoby wepchnąć tam szpilkę. Czarodzieje siedzieli przy stole, a otaczali ich, stojąc lub siedząc, tam gdzie, kto znalazł miejsce, Mark, Ansar, Fontaina, Laurent, Shill i pozostała czwórka żołnierzy, Koria, Jani, Lomax i przedstawiciel wsi, Birn.

Nawet krokwie były zajęte. Sowa i Atlanta spoglądały w dół na zebrane towarzystwo. Długowłosy zwinął się w kłębek na kolanach Marka. Gdy już wszyscy zajęli miejsca, Ferragamo spojrzał na młodego rybaka.

Birn, poprosiłem cię, żebyś przybył tu dzisiaj, ponieważ udowodniłeś, że potrafisz trzeźwo myśleć, mogę, więc mieć pewność, że to, co będzie powiedziane, przekażesz wiernie mieszkańcom Domu. Wszyscy byliście dla nas bardzo dobrzy i zasługujecie, by wiedzieć, co się dzieje. Mam nadzieję, że nikt z was nie zostanie wplątany w nasze plany, ale tak czy inaczej to, co zostanie tutaj postanowione, dotyczyć będzie waszej wioski. — Rozejrzawszy się wokół, Ferragamo ciągnął dalej: — Przypuszczam, że wszyscy wiecie o listach, jakie wysłałem przez Ansara na Heald i inne wyspy. Wówczas myślałem, że jest to tylko środek podjęty na wypadek całkowicie zdawałoby się nieprawdopodobnej możliwości. Od tego czasu wydarzyło się kilka spraw, które połączone ze sobą przekonały mnie o powadze sytuacji. Nawet, jeśli nie jest to ta rzecz, której się tak boję, to niewątpliwie coś złego dzieje się na Arce.

Przerwał. W pokoju panowała absolutna cisza.

Część z was musi mi wybaczyć, że pokrótce zajmę się sprawami, które są im już znane. — Niekiedy prosząc innych o potwierdzenie, czarodziej opowiedział szczegółowo o swych podejrzeniach dotyczących upadku Athera, przeżyć Boneta i Shilla w Jesionowej Wsi i kupieckich opowieści zasłyszanych „Pod Syreną” oraz własnych trudności w leczeniu Janiego w lesie. Potem opowiedział im o zakończonej niepowodzeniem próbie ustalenia miejsca pobytu Brandela i przeciwdziałaniach, jakie odczuwał rzucając ten czar. — W końcu jednak — powiedział na zakończenie — otrzymaliśmy raport z pierwszej ręki od kogoś, kto był w Gwiaździstym Wzgórzu zaledwie kilka dni temu.

Po raz pierwszy odezwał się Moroski:

Kiedy powróciłem na dwór healdański, byłem ciekaw tego, co wydarzyło się na Arce. List Ferragama zaniepokoił mnie, a wyraźna ochota, wręcz zapał okazywany przez dworzanina Rehana, żeby wyjechać znowu do Gwiaździstego Wzgórza, wzbudził we mnie podejrzenia.

Ansar głęboko wciągnął powietrze, ale czarodziej nie zwrócił na to uwagi i ciągnął dalej:

Postanowiłem, więc wysłać za nim Atlantę. Jak można było oczekiwać, Rehan zakończył swoją podróż w Szarej Skale. Stamtąd, w wielkim pośpiechu, pojechał konno do Gwiaździstego Wzgórza, gdzie poszedł prosto do zamku i został tam przynajmniej do chwili odlotu Atlanty. Już samo to nie zgadza się z tym, co mówił nam na Healdzie, a przecież Rehan zawsze dotąd był człowiekiem godnym zaufania. Lecz najbardziej niepokojące sprawy, jakie przekazała mi Atlanta, dotyczą samego miasta

Obraz Gwiaździstego Wzgórza, mimo iż widziany oczyma ptaka, zgadzał się całkowicie ze spostrzeżeniami, które tak zdziwiły Brandela kilka dni wcześniej. Słowa Moroskiego były tak przekonujące, że chłód ogarnął serca wszystkich bez wyjątku i nawet ci, którzy nie byli przyzwyczajeni do więzi łączących czarodziei z ich najbliższymi ptasimi przyjaciółmi, nie znajdowali żadnych powodów, by wątpić w jego opowieść.

Ferragamo nie pozostawił nikomu czasu na rozmyślania. Gdy tylko Moroski skończył mówić, powiedział:

Wszystko to sprowadza się do jednego. Gwiaździste Wzgórze jest ośrodkiem magicznej mocy, która zniszczy tę wyspę, jeśli sama nie zostanie zniszczona.

Brogar! — wykrzyknął Laurent.

Wszyscy odwrócili się, żeby spojrzeć na niego.

To możliwe — rzekł Ferragamo — a my zlekceważyliśmy ostrzeżenia.

A to będzie nas kosztowało — dodał Moroski.

Wydawało mi się, że powiedziałeś, iż ta moc czy rzecz działa w Jesionowej Wsi — powiedział Orme.

Tak, gdyż nie mogłem wyobrazić sobie niczego tak potężnego, co mogłoby działać na człowieka z tak dużej odległości — odparł Ferragamo. — Teraz nie jestem już taki pewien. Sam tego doświadczyłem — dodał ponuro.

Nie można wykluczyć, że to inne miejsca są źródłem tej rzeczy — rzekł Moroski, — ale wszystko wskazuje na Gwiaździste Wzgórze.

Ależ to dwadzieścia lig od Jesionowej Wsi! — niemal wykrzyknął skonsternowany Bonet. — To niewiarygodne. — Wzdrygnął się na przypomnienie tego, czego sam doznał.

A ty sądzisz, że ciasto z księżycowych jagód jest czymś w rodzaju antidotum na tę magię? — zapytał Shill Ferragama.

Raczej jakąś ochroną — odrzekł. — Taką jak magiczna kolczuga. — Pozwolił sobie na krótki uśmiech.

Brandel nie żyje, prawda? — niespodziewanie odezwał się Mark.

Zapadła cisza. Ta myśl, wcześniej czy później, przyszła do głowy im wszystkim, ale nikt nie chciał wyrazić jej głośno.

W głosie Marka brzmiała niemal pewność.

Tego nie wiemy. Jeśli mamy rację, to magia nic mu nie może zrobić i może być teraz właściwie gdziekolwiek.

Jeśli zatem magia nie dała mu rady, to uległ sile. Nie powinniśmy byli go puszczać. — Łzy zakręciły się w oczach Marka.

Wszystko rozważyliśmy — odparł Ferragamo jak gdyby broniąc się.

Cóż, im prędzej znajdziemy się w Gwiaździstym Wzgórzu, tym szybciej będziemy wiedzieć — odezwał się Ansar, wywołując tym kilka zgodnych potaknięć.

Tak — rzekł Ferragamo. — Tego właśnie wszyscy chcemy.

I to coś chce tego również. — Głos Marka był cichy, lecz jakaś nuta w jego tonie zmroziła wszystkich w pokoju. Wpatrywał się w podłogę niewidzącymi oczyma. Po chwili milczenia powiedział: — Czymkolwiek jest ta rzecz w Gwiaździstym Wzgórzu, ona czeka. Chce, żebyśmy przyszli do niej. Bo inaczej, jeśli jest tak potężna, to, dlaczego nie przegnała nas z Arki? Do tej pory mogła to już bez trudu uczynić. — Uniósł wzrok, spoglądając na Ferragama.

Również się nad tym zastanawiałem — odpowiedział czarodziej. — Ale to nie zmienia faktu, że musimy wrócić do Gwiaździstego Wzgórza.

Tak — stwierdził Orme, jego twarz dokładnie oddawała to, co czuł.

Jednak — odezwał się Moroski — musimy zachować ostrożność i wszystko dokładnie zaplanować.

Tak — poparł go Ferragamo. — Nawet, jeśli, jak podejrzewam, ta moc, przeciwko której stajemy, rośnie w siłę z każdą chwilą, to jednak musimy poświęcić kilka dni na przygotowania.

Potem zabrał głos Moroski, przedstawiając w ogólnych zarysach plan, jaki wspólnie z Ferragamem wymyślili tego popołudnia. Przyjmując, że nawet z pomocą udzieloną ze Strallen armia healdańska nie jest w stanie podjąć równej walki z siłami kontrolowanymi obecnie z Gwiaździstego Wzgórza, jakakolwiek inwazja na dużą skalę jest nie do przyjęcia. Bo rzeczywiście, jeśli czarodzieje mieli rację i magia, której mieli stawić czoło, była tak potężna, jak się tego obawiali, to szczytem głupoty byłoby lądowanie na Arce z obojętnie jak dużą armią. W najlepszym wypadku żołnierze natychmiast zapadliby w sen, w najgorszym zaś zostali opanowani przez ciemne moce w takim stopniu, że faktycznie staliby się częścią sił wroga. Ferragamo uważał, że niektórzy ludzie mogą być bardziej podatni na magiczne oddziaływanie niż inni, i Bonet niechętnie przyznał, iż on właśnie może jest jednym z nich.

Myślę również — powiedział Ferragamo, — że siła oddziaływania tej mocy niekoniecznie musi być stała. Nie wydaje się, by ktokolwiek kontrolujący tę moc wypróbowywał swoją siłę tak często. Chociaż jedno jest pewne. Im bliżej będziemy Gwiaździstego Wzgórza, tym oddziaływanie stawać się będzie silniejsze

Ale jagody... — zaczął Ansar.

Tak, jagody są kluczem do tego wszystkiego — rzekł Ferragamo. — Przynajmniej mam nadzieję — dodał.

Właśnie to proponujemy — powiedział Moroski. — Nie możemy pozwolić sobie na bezpośredni atak. Nie mamy tyle sił i nie mamy dostatecznej ochrony. Dlatego niewielka grupa naszych będzie usiłowała dotrzeć do miasta i odnaleźć źródło zła. Nawet najpotężniejszy czarodziej może ulec mieczowi lub strzale.

Każdy członek grupy dostanie taką ilość ciasta z księżycowych jagód, żeby wystarczyło na tak długo, jak to będzie potrzebne — rzekł Ferragamo. — Faktycznie zaczniemy je jeść, gdy tylko będzie gotowe, żeby rozwinąć i wzmocnić naszą odporność. To jeszcze jeden powód, dla którego grupa musi być mała.

Ale jak można myśleć o przedostaniu się tak małej grupy przez teren strzeżony przez całą armię Arki? — zapytał Shill. — Nie będziemy nawet w stanie stawić czoła gwardii zamkowej.

Po pierwsze, zbliżymy się przez góry, od zachodu — odparł Ferragamo. — Ta marszruta wydaje się najbardziej nieprawdopodobna i miejmy nadzieję, że ten obszar nie będzie tak dokładnie strzeżony. Lecz po drugie, i o wiele ważniejsze, chcemy spowodować, żeby armia była mocno zajęta, i to daleko stamtąd.

Zajmie to trochę czasu — ciągnął dalej Moroski, — ale powinno nam się udać zgromadzić pomiędzy Healden, Strallen — tu skinął na Lomaxa — a Arką całkiem sporą flotę. Kiedy będziemy gotowi, podpłynie do wschodnich wybrzeży Arki, starając się być tak widoczna, jak to tylko możliwe. Mamy nadzieję, że w ten sposób armia zostanie skierowana do Szarej Skały, żeby przeciwstawić się inwazji, która nigdy nie nastąpi.

A kiedy oni będą wpatrywali się w morze, my zakradniemy się do tylnych drzwi — zakończył Shill.

Nie będzie miało nawet znaczenia, czy na statkach będą jacyś zbrojni — dodał Moroski — byle tylko w y g 1 ą d a ł o, że tam są. A ja już postaram się za sprawą iluzji, żeby tak to wyglądało.

Myślałem, że magia nie działa przez wodę — powiedział Mark.

Potraktujemy statki jak ruchome kawałki lądu — odparł czarodziej uśmiechając się.

Głos zabrał Lomax:

Wrócę na Strallen i powiadomię ich o tym planie. Poza tym równie dobrze mogą skierować flotę bezpośrednio na Arkę.

Za twoim pozwoleniem, kapitanie, wolałbym, żebyś raczej został tutaj — powiedział Moroski. — Twoi żołnierze grają pewną rolę w naszych planach i kiedy będziemy gotowi do pierwszego etapu naszej wyprawy na północ, twój statek przyda się również. Niebawem popłynę na Heald na jednym z naszych okrętów i jeśli któryś z twoich ludzi będzie mi towarzyszył, statek zabierze go dalej na Strallen, tak, że będzie mógł skierować waszą flotę na Heald.

Lomax skinął głową.

Zgoda — powiedział.

Będziemy mieli ciężką przeprawę przekonując Pabalana do tego planu. — Odezwał się Laurent. — Nie będzie chciał pozostać na morzu.

Ansar zakaszlał i Laurent spojrzał na niego.

Wybacz, książę.

Nie, masz całkowitą rację — odparł Ansar. — Przynajmniej raz nie postawi na swoim... — Głos mu zamarł, jak gdyby sobie właśnie coś uświadomił. — Zachowałbym się tak samo — dodał.

Laurent, może nie byłoby głupie, gdybyś mi towarzyszył. — Moroski uśmiechnął się. — Mógłbym wykorzystać twoje zdolności organizacyjne, a i Pabalan chętniej będzie słuchał ciebie niż mnie.

Zgoda. Suchy ląd zaczynał mi się już nudzić — usłyszał ironiczną odpowiedź.

Po tym, jako że zrobiło się późno, większość zajęła się swoimi sprawami. Mark doczekał się wreszcie okazji i przyparł Ferragama do muru w jego pracowni.

Czy zrobimy coś w sprawie Brandela?

Nie bardzo wiem, co możemy zrobić.

Musimy coś zrobić.

W porządku. Kiedy wyruszymy na północ, a to nie nastąpi przez kilka pierwszych dni, paru z nas pojedzie do Jesionowej Wsi. Tam spróbujemy dowiedzieć się, ile będzie można, a potem spotkamy się gdzieś na zachodnim wybrzeżu. Czy to cię zadowala?

Wydawało się, że to bardzo niewiele, ale Mark wiedział, iż nie byli jeszcze gotowi, żeby podjąć się czegoś ambitniejszego. Koria zdążyła już powiedzieć, że przygotowanie takiej ilości świeżych jagód i wypiek takiej ilości ciasta zajmie przynajmniej kilka dni A do tego czasu każda wyprawa na północ byłaby czystym szaleństwem. Skinął głową i odwrócił się, żeby odejść. W drzwiach zatrzymał się.

Przykro mi, że przerwałem twój wieczorny wypoczynek. Ale nic nie mogłem na to poradzić.

Musisz być w zgodzie z samym sobą, Marku.

Młody książę zawahał się, a potem spojrzał na czarodzieja z dziwną mieszaniną strachu i zrozumienia w oczach. Kiedy się odezwał, jego głos był tak cichy, że Ferragamo musiał wytężyć słuch, żeby go zrozumieć.

To jest początek drugiej Wojny Czarodziejów, prawda? — powiedział.

A potem wyszedł z pokoju.











ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY



Następnego ranka Koria wyrzuciła wszystkich z chaty. Pierwszy etap przygotowania jagód wymagał dużo zachodu i nie chciała, by jej w czymkolwiek przeszkadzano. Sporządziła już listę innych niezbędnych składników i wysłała różnych ludzi, żeby je zdobyli. Te rzeczy były jej potrzebne nie wcześniej niż za dwa dni, co się o tyle szczęśliwie złożyło, iż wątpiła, czy w samym Domu znajdzie się ich taka ilość, jaką musiała dysponować, a wtedy konieczna mogła okazać się wyprawa do Kamienia. Richard był jednym z tych, którzy się tym zajmowali, i w ten sposób Mark i Fontaina zostali bez opiekuna.

W rzeczywistości żadne z nich nie miało ochoty na ćwiczenia i zamiast tego wybrali się na plażę.

Tym razem nie zasnę — rzekł Mark.

Fontaina spojrzała na niego z niepokojem, ale zobaczyła, że uśmiecha się szeroko.

Przez kilka dni po swoim drugim ataku Mark bał się zasnąć; w końcu został pokonany przez wyczerpanie i wydawało się, że teraz już dochodzi do normy. Jednak wspomnienie tamtego Popołudnia wciąż prześladowało Fontainę.

Nigdy bym tak nie pomyślała — powiedziała tak pogodnie, jak tylko mogła. — To strasznie nieładnie zasnąć w towarzystwie.

Nic na to nie poradzę, jeśli rozmowa z tobą mnie uśpi — odparł i szybko pochylił się, unikając ciosu, który wymierzyła jego głowę. Fontaina pogoniła go przez przylądek na wydmy, gdzie ruchome piaski uniemożliwiły dalszą gonitwę.

Trzy pary oczu obserwowały ich, kiedy opuszczali wieś, i wszystkie wyrażały sprzeczne uczucia. Jani i Długowłosy siedzieli razem, znajdując pewną pociechę we wzajemnym towarzystwie. Jeśli kiedykolwiek jakikolwiek kot wyglądał ponuro, to właśnie Długowłosy w tej chwili; być może żałował swych częstych, tak bardzo ostrych słów pod adresem księżniczki. W oczach Janiego widać było mieszaninę sympatii dla kociego przyjaciela, którego podbródek drapał delikatnie, i aprobaty dla rozkwitającego związku między dwójką, którą obserwował.

Nieco dalej Ferragamo również nie spuszczał z nich oczu, wyglądając zarazem na rozbawionego, jak i zakłopotanego.





* * *



Atak, jak wszyscy później stwierdzili, przypuszczony został wczesnym popołudniem. Trwał tylko godzinę, lecz w tym czasie niemal wszyscy w wiosce odczuli jego skutki w ten czy inny sposób. Paru zapadło z miejsca w sen. Inni odkryli, że nawet proste sprawy przekraczają ich możliwości. Ci, którzy jedli ciasto z jagodami, zaledwie poczuli lekkie zaniepokojenie. Mark opisał to później jako próbę sondowania jego umysłu, coś, czego był świadom, a co nie niosło ze sobą żadnej natychmiastowej groźby.

Atak nie przyniósł żadnych poważniejszych następstw poza kłopotliwą sztywnością kilku mięśni, sińcami, paroma źle naprawionymi sieciami, — lecz tym bardziej potwierdził słuszność teorii czarodziejów i palącą potrzebę działania. Nigdy wcześniej czegoś takiego w Domu nie odczuto, a to wskazywało, że ataki zaczęły przybierać na sile. Jako że Gwiaździste Wzgórze leżało w odległości ponad trzydziestu lig, sam fakt, że atak został w ogóle zauważony, był mocno niepokojący i czynił perspektywę pobytu przez kilka następnych dni w wiosce jeszcze mniej pociągającą.

Jani, którego fachową pomoc doceniono w kuchni, był razem z Korią, kiedy magia uderzyła. Koria poczuła jedynie krótkotrwały zawrót głowy, ale nie zwróciła na to żadnej uwagi, dopóki Jani nie upadł. Siedział przy stole, uważnie krojąc owoce o wielkości paznokcia kciuka. Kiedy Koria odzyskała równowagę, Jani upadł do przodu, rozrzucając nieco jagód. Jego głowa głucho uderzyła o stół. Rzuciła się do niego, walcząc z nagłym przerażeniem, i stwierdziła, że śpi. Potrząsnęła nim, a on przebudził się, lecz spojrzenie miał nieprzytomne, więc ułożyła go z powrotem na stole. Wkrótce zaczął cicho chrapać. Koria na czworakach zebrała drogocenne jagody. Obmyła je i wrzuciła z powrotem do miski, a potem wyszła z chaty poszukać Ferragama. Znalazła go w wiosce obserwującego razem z Shillem różne skutki ataku na różnych mieszkańcach osady. Mówił coś cicho, lecz Koria wyczuła w jego glosie napięcie.

Kiedy podeszła, Shill poszedł skontrolować innych.

To magia, prawda?

Tak — odparł. — Czujesz się dobrze?

Ze mną wszystko w porządku, ale Jani śpi twardo.

Całkiem tak, jak paru innych. Gdyby nie moja czarodziejska zarozumiałość, siałbym teraz panikę.

Nie lubiła, kiedy mówił w ten sposób, nawet w żartach.

Gdzie Mark i Fontaina?

Cień przemknął po twarzy czarodzieja.

Poszli na plażę. Nic im się nie powinno stać.

Więc skąd ta smutna mina?

Ferragamo wyglądał na zakłopotanego. Koria czekała. W końcu powiedział:

Wydaje się, że spędzają strasznie dużo czasu razem.

Więc?

Jestem za niego odpowiedzialny. Doszło do tego, że za nią też. Po prostu nie chciałbym, żeby zdarzyło się coś... niewłaściwego. Być może pozwalam im na zbyt wiele.

Koria wpatrywała się w niego. Czarodziej znał jej stanowisko i właściwie się z nim zgadzał, więc zmieszał się jeszcze bardziej.

Takie byłoby zdanie Pabalana — powiedział.

Eryk odszedł — stwierdziła Koria. — Mogłaby zrobić coś gorszego, niż zająć się Markiem. Zostaw ich w spokoju.

On jest bardzo ważny, Korio. Jest ostatnim z rodu.

Zatem myślisz, że Brandel nie żyje?

Tak... — Ferragamo przerwał, a potem powiedział: — Czuję, że Mark ma jakąś rolę do odegrania w tym, co się teraz dzieje. Nie chcę, żeby cokolwiek go rozpraszało.

Stajesz się zgorzkniałym starcem. To, co się dzieje, może jego — lub ją — zabić! Jakim prawem chcesz pozbawić ich tej ostatniej radości? Mają swoje lata i nie sądzę, żeby mieli szansę być jeszcze młodymi, kiedy to się skończy.

Ferragamo rozwarł ramiona w geście poddania, a potem zbliżył się i przytulił ją do siebie. Roześmiał się i odpowiadając na jej kpiące spojrzenie, powiedział:

Nie jestem zgorzkniały, kochanie. Jestem szalony! Wokół nas pół świata zapada w sen lub oddaje się szaleństwu a ja spieram się o dworską etykietę.

Zaraz potem obeszli wioskę upewniając się tam, gdzie to było możliwe, że żadne groźne wypadki nie przydarzyły się ofiarom magii, co rozbudziło w nich nadzieję, iż wkrótce wszystko wróci do normy. Kiedy stało się oczywiste, że nic więcej się nie wydarzy.

Pospieszyli do chaty, żeby zobaczyć, jak się ma Jani.

Wciąż siedział przy kuchennym stole, ale już nie spał. Cała jego duża twarz wyrażała zakłopotanie. Koria uśmiechnęła się do niego i pokazała na migi, żeby przyniósł wody. Jani podniósł się i poszedł do studni. Wyszła za nim, by upewnić się, czy wszystko z nim w porządku. Pustka zniknęła wprawdzie z jego oczu, ale ona wolała być pewna.

Kiedy Ferragamo wychodził za nimi, zobaczył w dużym pokoju całą księżycową jagodę, która potoczyła się tam, zbierając po drodze warstewkę kurzu. Podniósł ją i wsadził do kieszeni, potem wyszedł na zewnątrz i natychmiast o niej zapomniał.

Mark i Fontaina szli ku nim ścieżką i miał absolutną pewność, że jeszcze chwilę przedtem, nim ich zauważył, trzymali się za ręce.

Spadkobierca Arkona, pierwszy nazwany i ostatni — pomyślał czarodziej. — No, ciekawe.”



* * *



Tej nocy, kiedy Ferragamo i Koria leżeli w łóżku, czarodziej stwierdził, że nie może zasnąć. Po jakimś czasie Koria zaniepokoiła się jego nieustannym przewracaniem się z boku na bok. Objęła go ramieniem i powiedziała:

O co chodzi, kochanie? Wciąż się gryziesz?

Przepraszam. Nie pozwalam ci zasnąć?

Oczywiście, głuptasie. Czy myślisz, że mogłabym zasnąć wiedząc, że ty leżysz i zamartwiasz się? Wciąż dręczysz się Markiem i Fontaina?

Nie dręczę się. Raczej niepokoję, tak naprawdę. Myślę o tym, czy przepowiednia dotyczy tego, co się teraz dzieje, a jeśli dotyczy, wówczas Mark... Jeżeli Brandel nie żyje... — a w jakiś sposób jestem tego pewien, wówczas Mark jest ostatnim z rodu Arkona. A pierwszy syn Arkona również miał na imię Mark.

— „Spadkobierca Arkona, pierwszy nazwany i ostatni.”

Właśnie. Więc rozumiesz, że o n jest tym, który „musi zawładnąć swym czasem”, a przecież nie będzie w stanie tego zrobić, skoro owładnie nim tylko uczucie do Fontainy. Tu chodzi coś więcej niż tylko o parę zadurzonych w sobie dzieciaków. Cała przyszłość Arki zależy od niego.

Koria nie odzywała się przez chwilę, kiedy rozważała wynikające z tego wnioski.

Nigdy nie byłeś takim pesymistą — powiedziała w końcu. — Czy nie zauważyłeś zmian, jakie zaszły ostatnio w tej dziewczynie? Ciekawe, ale jest o wiele milsza. Swobodniejsza w obejściu ludźmi, widać, że bardzo się stara. I śmieje się dużo. Jeśli rzeczywiście coś się między nimi dzieje, to tylko może im to obojgu dobrze zrobić. Wzmocni ich i sprawi, że będą w stanie stawić czoło wszystkiemu, co może nadejść. Będą się nawzajem o siebie troszczyli, a ty przecież wiesz, jak to dobrze robi człowiekowi.

Roześmiał się.

Oczywiście masz rację, moja kochana Korio. Zawsze masz. Spójrz na nas! Gdybyś mną nie kierowała, nieraz wpakowałbym się w niezłe kłopoty.

A jeśli chodzi o dzisiejsze popołudnie, gdy mówiłeś, że może zdarzyć się coś niewłaściwego... Cóż, gdybym nie znała cię lepiej, powiedziałabym, że stałeś się starym piernikiem.

Stary piernik! Ja?!

Przytulając ją mocniej Ferragamo udowodnił Korii w najmilszy z możliwych sposobów, że z pewnością nim nie jest.



* * *



Dni po odjeździe Moroskiego mijały bardzo wolno. Wiele było do zrobienia z przygotowaniem do wyprawy i gromadzeniem zapasów, a trening miał teraz jasno określony cel. Jednak wszyscy byli podenerwowani oczekując nowego ataku i zastanawiając się, czy świeżo rozdzielone porcje ciasta zapewnią im skuteczną ochronę.

Mark stwierdził, że oczekiwanie samo w sobie jest trudne do zniesienia, lecz wręcz okropne wrażenie sprawiał widok niecierpliwości Ansara. Nie będąc w stanie pozostać, choć chwili na jednym miejscu, rzucał się od jednego niepotrzebnego zajęcia do drugiego, tylko po to, aby zaraz stwierdzić, iż coś innego wymaga jego uwagi. On również zaczął doskonalić swe umiejętności walce wręcz, lecz niebawem okazało się, że nikt nie ma ochoty skrzyżować z nim mieczy, był, bowiem zdolny zapomnieć, iż to tylko trening.

Cała ta sytuacja stawała się nie do wytrzymania. Zaczęło to nawet wpływać na niezwykle zrównoważoną Korię. Tylko Jani jakby niczym się nie przejmował, ale czy wynikało to z jego spokojnego charakteru, czy też, dlatego, że po prostu nie zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństwa, tego nikt nie wiedział.

Tak, więc wszyscy odczuli wielką ulgę, kiedy po siedmiu dniach przybył posłaniec z Healdu. Moroski przysyłał wieści, z których wynikało, że niezwłocznie powinni wyruszyć w drogę, tak jak zaplanowali. Sam oczekiwał, że flota będzie gotowa do wypłynięcia mniej więcej za osiem dni.

Ustalono, że główna grupa opłynie południowy kraniec wyspy i dotrze do Jeleniej Zatoki, jakieś pięć lig na północ od Morskiego Uskoku. Na pokładzie dwóch statków, oprócz ich załóg, znajdą się: Ansar, Lomax i jego ludzie, Orme i pozostali trzej żołnierze oraz Jani. W Jeleniej Zatoce będą czekali na pozostałych, którzy wyprawią się lądem przez Jesionową Wieś, w nadziei zdobycia wieści o losie Brandela i być może innych użytecznych informacji.

Wytoczono wiele argumentów za tym, kto powinien znaleźć się w tym zespole. W końcu fakt, że niektórzy jedli już wcześniej ciasto z księżycowych jagód i być może z tego powodu rozwinęli większą odporność, legł u podstaw rozstrzygnięcia. Oczywiste było, że z powodu ich doświadczenia i umiejętności wybrani muszą być Ferragamo i Shill i chociaż czarodziej był z tego najwyraźniej niezadowolony, Mark szybko dał do zrozumienia, iż on również nie pozostanie z większością. Ostatecznie, to on nalegał na wyprawę do Jesionowej Wsi. Wówczas Fontaina oświadczyła, że ona także idzie z nimi. Jej nowo nabyte umiejętności wojenne, to, iż jest uodporniona na magię i — przede wszystkim — jej wrodzona nieustępliwość stopniowo przełamywały wszelkie opory, aż w końcu zgodzono się, żeby pojechała na północ.

Ansar był wyraźnie zirytowany tym oraz faktem, że jego samego wykluczono z tego przedsięwzięcia, lecz ułagodzono go oddając mu dowództwo nad pozostałą grupą. Ferragamo zaś dał wyraźnie, acz dyskretnie do zrozumienia Orme'owi i Lomaxowi, że są odpowiedzialni za to, by książę nie popełnił niczego nierozważnego. Jako że statki miały pożeglować bezpośrednio Jeleniej Zatoki, a nikt nie wiedział, ile czasu zajmie śledztwo.

W Jesionowej Wsi, postanowiono, ze Ferragamo i jego ludzie wyruszą o pierwszym brzasku następnego dnia, Ansar zaś wypłynie dopiero za trzy dni. Pięć dni potem zakładając, że wszystko idzie dobrze, spotkają się na umówionym miejscu. O świcie następnego dnia pierwsze promienie słońca oświetliły gorączkową krzątaninę. Wyprowadzono konie ze stajni w wiosce. Lakowano juki i pieczołowicie wydzielono zapas ciasta z jagodami. Sprawdzono broń. Nawet ci, którzy nie wyruszali w drogę, byli bez reszty zajęci przygotowaniami.

W ogólnym zamęcie niemal do chwili, kiedy już mieli skoczyć na siodła, nikt nie zauważył, że osiodłano pięć, a nie cztery konie. Jani wwindował się na wierzchowca i spoglądał z góry na otaczających go ludzi. Jego twarz była zupełnie spokojna i najwyraźniej traktował to całkiem na serio. Przy siodle przytroczony miał swój kij i duży topór o żelaznym ostrzu.

Ferragamo chciał właśnie zaprotestować, kiedy Koria położyła rękę na jego ramieniu i powiedziała:

Czuję, że nie puści ich samych.

Czarodziej spojrzał na nią. Nie musiał pytać, kogo miała na myśli. Fontaina zaś promieniowała, zachwycona, że dwóch ludzi, o których najbardziej się troszczyła, będzie towarzyszyło jej w podróży. Mark również się uśmiechał, choć wydawał się nieco roztargniony. W rzeczywistości zachowywał się nieco niedorzecznie, gdyż właśnie został wciągnięty w rozmowę przez Długowłosego.

Pojedzie z tobą wszędzie, czy będziesz tego chciał, czy nie — oznajmił kot. — Będziesz musiał skuć go łańcuchami, żeby temu zapobiec. A ja chciałbym zobaczyć, jak sobie z tym poradzisz. Pewnie tak samo, jak z pokierowaniem tą dziewczyną. A jeśli już o tym mówimyzaczął odchodzić, nie pozwalając Markowi dojść do słowa — powinieneś być mi wdzięczny za towarzyszenie Janiemu. Nie sądzę, żebyś mógł radować się tak tak bardzo przez te ostatnie kilka dni, gdyby na to nie pozwolił.

Co masz na myśli? — zapytał nerwowo Mark, a jego twarz gwałtownie poczerwieniała, lecz Długowłosy odmówił dalszej rozmowy. Zamiast tego wskoczył na nogę Janiego, wdrapał się po jego skórzanych spodniach i usadowił na siodle przed wielkim mężczyzną. Duża ręka wyciągnęła się łagodnie, żeby pogłaskać głowę kota.

Shill spojrzał na Ferragama niepewnie, ale czarodziej tylko wzruszył ramionami i dosiadł swego wierzchowca. Sowa leciała nad nimi, gdy pięciu jeźdźców wyjeżdżało na północny szlak.

Tę noc spędzili w zajeździe w Kamieniu, a rano wjechali do lasu. Wspomnienia opadły każdego z nich i większość dnia upłynęła w niespokojnym milczeniu. Na noc rozbili obóz niedaleko od miejsca, gdzie szlak rozwidlał się na drogi prowadzące do Jesionowej Wsi i Morskiego Uskoku.

O świcie czarodzieja zbudziło pohukiwanie sowy. Natychmiast poczuł, że stało się coś złego. Jeszcze nie widząc dobrze sięgnął ręką po swoją laskę. Jednak zanim palce zdołały ją objąć, obuta stopa nastąpiła ciężko na drewniany kij. Czarodziej, mrugając spojrzał w górę, żeby zobaczyć uśmiechniętą twarz banity, który tak niedawno był ich więźniem. Trzymał naciągniętą kuszę wymierzoną prosto w serce Ferragama.

Jeśli choć mrukniesz albo zegniesz palec, będziesz martwy.

Nie mogąc się poruszyć Ferragamo wyczuł raczej, niż zobaczył, co się stało z jego towarzyszami. Fontaina została unieruchomiona mocnym uchwytem od tyłu i nożem przytkniętym do gardła. Shill i Jani stali jak skamieniali, z mieczem i kijem w rękach, w tej sytuacji zupełnie bezużytecznymi. Mark leżał wciąż na ziemi, zawinięty w swój płaszcz, a ostrze miecza trzymanego przez jednego z banitów spoczywało na jego piersi.

Myślę — rzekł ich niedawny jeniec, — że lepiej będzie, jeśli twoi przyjaciele rzucą broń, bo...

Shill i Jani, nie mając wyboru, posłuchali.

Tak jest o wiele lepiej. Oczekiwałem tego spotkania. — Zbój był najwyraźniej bardzo zadowolony z siebie. — Mamy parę spraw do wyrównania. — Kusza wciąż nie zmieniała pozycji. — Ogłusz go i zwiąż. I zaknebluj — powiedział do niewidocznego towarzysza.

Ferragamo osunął się na ziemię, kiedy maczuga trafiła go za uchem. Fontaina usiłowała krzyknąć i zaczęła się szamotać, ale stal na gardle szybko ją uspokoiła.

Teraz możemy zająć się resztą — stwierdził przywódca banitów. — Przeszukajcie juki. I dajcie mi j ą.

Mark poderwał się, ale zaraz zmuszono go, żeby znowu położył się na ziemi, podczas gdy Fontainę doprowadzono do szczerzącego zęby łotra.

W tej samej chwili na szlaku dał się słyszeć grzmot galopujących koni. Wszyscy się odwrócili i kilka chwil później ukazał się ich oczom niewielki oddział gwardii zamkowej z Gwiaździstego Wzgórza, już z wyciągniętymi mieczami. Przez łomot kopyt rozległy się krzyki.

Tych właśnie szukamy! — Brać ich żywcem!

Zapanował całkowity chaos. Banici zwrócili się na spotkanie nowego zagrożenia i jeden z żołnierzy zwalił się z konia ze strzałą z kuszy tkwiącą w piersi. Zaraz potem konie były już wśród nich i w ogólnej bijatyce każdy członek grupy z Domu, z wyjątkiem nieprzytomnego czarodzieja, odważył się walczyć o wolność. Mężczyzna trzymający Fontainę otrzymał uderzenie w goleń, a potem upadł, gdy kolano księżniczki uderzyło go w pachwinę. Mark odtoczył się od pilnującego go mężczyzny i usiłował odnaleźć miecz. Shill i Jani sięgnęli po porzuconą broń świadomi, że wcale nie polepszą swego położenia jako jeńcy żołnierzy, a nie zbirów, z których zresztą większość wkrótce była martwa, a reszta zbierała się do ucieczki.

Ośmiu żołnierzy gwardii, którzy pozostali z oddziału, zsiadło z koni z zamiarem powalenia Marka i jego towarzyszy, walczących zacięcie, nie mieli, bowiem zamiaru zamienić jednej niewoli na drugą. Wciąż ustępowali pola, zdolni jedynie do obrony, i było już tylko kwestią czasu, kiedy zostaną rozbrojeni i obezwładnieni.

Wtedy właśnie jeden z żołnierzy wrzasnął:

Wracają! Uważajcie!

Grupa banitów przyłączyła się do walki. Fontaina doznała wstrząsu rozpoznając jednego z nich, który wysunąwszy się zza niej sprawił, że atakujący ją żołnierz, kręcąc się jak bąk, runął na ziemię, otoczony czerwoną mgiełką tryskającej krwi. Ta nieoczekiwana pomoc była dziełem Durka.

Krótko potem dwóch żołnierzy skoczyło na konie i odjechało galopem. Reszta leżała martwa na makabrycznym pobojowisku.

Mark, Jani i Shill oddychali ciężko, wciąż dzierżąc swoje zakrwawione oręże. Naprzeciwko nich stali Durk, Zunik, Klover i trzech innych banitów z bandy Durka.

Dzięki — rzekł po prostu Mark.

Durk nieznacznie skinął głową. Jego oczy omiotły Janiego, którego twarz nie wyrażała absolutnie niczego.

Czemu zawdzięczamy tę przyjemność? — zapytał Shill.

Nie mogłem znieść widoku tej pięknej pani w rękach okropnych żołdaków — odparł Durk.

Fontaina, która klęczała przy Ferragamie unosząc jego głowę w dłoniach, zaklęła tak nieprzyzwoicie, że nawet Shill pobladł Durk roześmiał się.

Jak widzę, język mamy wciąż niezwykle subtelny.

Mam nadzieję, że dobrze spałeś — odcięła się. — Myślałam, że ostatni raz widzę twoją szpetną twarz, kiedy uśpiłam wszystkich twoich spryciarzy.

Nie bez pomocy Janiego — przypomniał jej Durk.

Czego chcecie? — zapytał Mark.

A co możecie zaoferować?

Możemy nie zrobić wam krzywdy — rzekł Shill.

Jest nas więcej — Durk wskazał wokół siebie.

Czekaj chwilę — odezwał się Mark zmęczonym głosem. — Mam dość walki. Pomogliście nam. Dlaczego?

Przysługa za przysługę — odparł Durk.

Może moglibyście nam pomóc — dodał Zunik.

Jak?

Mieliśmy ostatnio parę problemów — powiedział Durk. — Ten tutaj Zunik jest pod wcale dużym wrażeniem waszych ostatnich wyczynów z naszymi starymi przyjaciółmi z drugiej strony szlaku. Szczególne wrażenie wywarły na nim talenty waszego przyjaciela, tego, który tam leży.

Mark obejrzał się na czarodzieja.

Czy wszystko z nim w porządku? — zapytał przez ramię.

Nie wiem. W każdym razie żyje — odparła Fontaina. — Myślałam, że wszyscy spaliście, kiedy się to stało — dodała spoglądając na Zunika.

Nie byłem głodny tego wieczora — odparł.

Gdzie jest reszta waszych?

Martwi albo w niewoli — odparł Durk. — Ale to inna sprawa. Wszędzie wokół jest tylu żołnierzy, że w tej okolicy przyzwoity banita nie jest w stanie wyżyć. Wydaje mi się, że wiecie, dlaczego. Musicie być ważni, jeśli chcieli was żywych.

Wciąż nie powiedziałeś, w jaki sposób możemy wam pomóc.

Potrzebujemy pomocy czarodzieja. Ostatnio wydarzyły się tu rzeczy, które nas przerastają. Możemy stawić czoło wszystkim żołnierzom, ale nie możemy walczyć z magią.

Mark i Shill wymienili spojrzenia.

Tak, wydaje mi się, że wiesz, o czym mówię — rzekł Durk. — Spaliśmy nieco zbyt dużo przez ostatnich kilka dni, i to nie, dlatego, że coś zjedliśmy. Jeśli ktoś rzuca na nas czar, on może go zdjąć. Jeśli ktokolwiek może.

Dochodzi do siebie — zawołała Fontaina.

Mark zbliżył się do czarodzieja. Powieki Ferragama zadrgały i uniosły się.

Co się dzieje? — wychrypiał.

Eeee... zaszła mała komplikacja — odparł Mark.



* * *



Jakiś czas później dwie grupki wciąż trzymały się osobno, ale teraz siedzieli, a miecze były schowane w pochwach. Stopniowo stawało się jasne, jak fatalna jest sytuacja w Arce, i Ferragamo, który szybko przychodził do siebie, nakreślił w ogólnych zarysach swe zamiary Durkowi i jego towarzyszom. Szczerość czarodzieja zdziwiła Shilla i Fontainę, którzy wciąż byli krańcowo sceptycznie nastawieni, co do motywów, jakimi kierowali się banici.

Dlaczego mielibyśmy im zaufać? — zapytała w pewnej chwili Fontaina.

Mają tyle samo do stracenia, co i my — odparł czarodziej. — Nikt nie potrafi łatwo znieść perspektywy całkowitego pozbawienia wolnej woli.

Ale oni zabili Eryka!

Tak, nie wiedząc, kim jest. Nie ulega wątpliwości, że nas też mogli zabić, ale gdyby to uczynili, znaleźliby się w jeszcze gorszym położeniu.

Co powstrzyma ich od oddania nas żołnierzom w nadziei uzyskania nagrody? — zapytał Shill.

Mark zobaczył, że Durk wzdrygnął się nieznacznie usłyszawszy to pytanie, zastanowił się, więc czy banita rzeczywiście rozważał taką możliwość.

Fontaina była poruszona.

Och, on jest pierwszy po nagrody, tak! Co z okupem, jakiego za mnie zażądał?

Nie kochamy tych żołnierzy — odezwał się Zunik nie zwracając na nią uwagi, — czego dowodem jest to, ilu nas zostało.

Boicie się! — zawołała Fontaina. — Tacy wielcy ludzie jak wy. Boją się!

Tak, moja pani — odparł Durk. — Każdy by się bał. I dlatego właśnie prosimy, żebyście nam zaufali. Podróżujecie na północ, więc coś musi was chronić przed tą złą magią. Jeśli rozciągniecie tę ochronę na nas, wówczas odpłacimy się wam naszą służbą.

Służbą? — roześmiała się Fontaina. — Wy?

Tak, pani. Umiemy walczyć. Wydaje mi się, że przyda się wam parę osób, zanim się to wszystko skończy.

Mamy dosyć ludzi.

Was pięcioro?...

Spotkamy innych — rzekł Mark.

Gdzie? — zapytał Durk rozglądając się wokół.

Dalej na północy.

A do tego czasu?

Udowodnimy, co jesteśmy warci — dodał Zunik.

Co powiedziałeś? — zwrócił się do niego Durk.

To szaleństwo — odezwała się Fontaina. — Ci ludzie są zbrodniarzami.

A jednak nas uratowali — rzekł Mark.

Jeśli tylko potraficie uchronić mnie przed uderzeniem w głowę — wtrącił Ferragamo — będę miał na nich oko. Wiedzą już, co nieco o tym, co potrafię. Z pewnością znają wyspę lepiej niż Lomax i jego ludzie. I nie mam wątpliwości, co do tego, że umieją walczyć.

Durk uśmiechnął się. Nadzieja zaświtała na twarzach pozostałych banitów.



* * *



Tego dnia kontynuowali podróż na północ; zbójcy dosiedli koni zabitych żołnierzy demonstrując przy tym różne stopnie opanowania sztuki jeździeckiej. Wieczorem dotarli do skraju lasu i rozbili obóz pod osłoną drzew. Była to długa noc, z uwagi na samą istotę tego chwiejnego przymierza, podkreśloną dwojgiem ludzi stojących w tym samym czasie na warcie.

Rano postanowiono, że Ferragamo, Mark i Zunik pojadą do Jesionowej Wsi. Jakiś czas spędzili przebierając się, a potem, kiedy czarodziej był już zadowolony, przekroczyli bród i podjechali konno razem z dwoma innymi banitami do małego zagajnika, pół ligi od miasteczka. Od tego miejsca poszli dalej we trzech na piechotę.

Na pierwszy rzut oka wszystko wydawało się całkiem normalne, ale atmosfera w miasteczku była w jakiś sposób przytłumiona. Plac targowy nie rozbrzmiewał takim hałasem jak zwykle. Jako, że byli obcy, spoczęło na nich kilka obojętnych spojrzeń, ale tez i to wszystko, co wywołali swoim pojawieniem.

Rozdzielimy się i spróbujemy w zajazdach — powiedział Ferragamo. — To najlepsze miejsce na posłuchanie plotek. Wy dwaj trzymajcie się razem i miejcie oczy i uszy otwarte.

Powód tego dziwnego spokoju w mieście stał się zaraz jasny. Gdy rozchodzili się, na plac weszły dwa oddziały żołnierzy. Wszyscy nosili mundury gwardii zamkowej i Mark bardzo uważał, żeby nie wejść im w drogę. Znaleźli z Zunikiem gospodę, niemal pełną mimo wczesnej pory, i zamówili coś do picia, ale ledwo umoczyli usta przysłuchując się prowadzonym rozmowom. Nie dowiedzieli się niczego i mieli właśnie spróbować szczęścia gdzie indziej, kiedy ręka Zunika opadła na ramię Marka i ostry szept powstrzymał księcia w chwili, gdy wstawał.

Zostań na miejscu — wysyczał banita.

Czterech żołnierzy weszło do izby, w której nagle zapadła cisza. Dwaj zatrzymali się przy drzwiach, podczas gdy pozostała dwójka przeszła się po gospodzie przyglądając się pijącym.

Przyszła kolej na sprawdzenie Marka i Zunika i książę aż skulił się, gdy na chwilę spoczęły na nim dziwnie puste oczy. Potem żołnierz ruszył dalej i niebawem cała czwórka opuściła gospodę.

Mark pozwolił sobie na głęboki oddech i wymienił spojrzenie z Zunikiem, który uśmiechnął się krótko. Wokół nich znowu rozległy się rozmowy.

Jakim prawem to robią?

Teraz wszędzie pełno żołnierzy.

Wyglądają jak zimne ryby, co?

Tak, nie chciałbym być na miejscu tego tłustego chłopaka, którego zabrali na północ jakiś czas temu.

Idę o zakład, że straci trochę na wadze w Gwiaździstym Wzgórzu.

Przypomniał mi kogoś, naprawdę.

Jasne, twoją żonę przybierającą na wadze...

Mężczyźni roześmiali się i skierowali rozmowę na bardziej przyjemne tematy. Mark i Zunik przysłuchiwali się jeszcze przez jakiś czas, ale nie dowiedzieli się niczego więcej. Wyszli z gospody i poszli do innej, a potem wałęsali się po rynku, czekając na Ferragama. Zimno, jakie książę czuł w dołku, odzwierciedlało przekonanie, że tym tłustym chłopakiem, o którym mówili ci dwaj, był Brandel.

Koło południa skierowali się ku umówionemu miejscu spotkania, kiedy niespodziewanie Zunik pociągnął Marka w bok do zaułka. Wielkie postacie żołnierzy przedefilowały przez plac.

Dwóch krzepkich mężczyzn pół prowadziło, pół niosło kogoś czyja głowa zwisała na piersi, a nogi zdawały się poruszać niezależnie jedna od drugiej. Kiedy grupka przechodziła obok na chwilę udało im się dojrzeć twarz więźnia i Mark zesztywniał, a jego ręka zaczęła szukać noża, lecz Zunik powstrzymał go. Nie mieli żadnej szansy.

Kiedy żołnierze przeszli, Mark niemal upadł. Siedział w kucki i usiłował nie zwymiotować.

To, że Ferragamo został pojmany, było już wystarczającym złem, ale straszne, puste spojrzenie oczu czarodzieja spowodowało, że żołądek Marka wzburzył się.



ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI



Dwa statki Ansara przybyły do Jeleniej Zatoki na dzień przed wyznaczonym terminem spotkania. Dzień wcześniej wysadzili Essana i Richarda na brzeg w Morskim Uskoku, lecz nie zatrzymywali się i podróż przebiegła bez żadnych wydarzeń. Pogoda wciąż była dobra, mimo zbliżającej się jesieni. Zakotwiczyli przy brzegu i zostawili zapalone latarnie na wypadek, gdyby grupa Ferragama przybyła w nocy. Było mało prawdopodobne, żeby ktoś inny zobaczył ich na tym niezamieszkanym odcinku wybrzeża, a gdyby nawet tak się stało, istniała szansa, iż zostaną wzięci za rybaków.

Tej nocy ani następnego ranka nie otrzymali żadnego znaku od grupy czarodzieja. Ansar niespokojnie przemierzał pokład i zaproponował zejście na brzeg, ale Orme doradzał cierpliwość i dzień mijał powoli.

Wczesnym popołudniem zapanowało niejakie podniecenie, wywołane widokiem poruszających się postaci na brzegu, ale okazało się, że to Essan i Richard, którzy z powodzeniem zakończyli wyprawę po zakup koni i teraz jechali na północ z nabytymi wierzchowcami. Orme przepłynął łodzią na brzeg i porozmawiał z dwoma żołnierzami. Przekazali mu, że podczas ich pobytu na lądzie nie przydarzyło im się nic złego, co mogłoby mieć związek z magią, i byli szczęśliwi, otrzymawszy rozkaz pozostania z końmi na brzegu. Zapędzili je do wzniesionej naprędce w osłoniętym miejscu zagrody, tak, że było prawie niemożliwe, żeby zostały odkryte.

Wciąż nie było śladu Ferragama i jego grupy i kiedy zapadł zmrok, nawet Orme zaczął się niepokoić, ale wtedy nic już nie mogli zrobić, tylko zapalić latarnie i spróbować przespać jeszcze jedną noc.

Rankiem w dalszym ciągu nie mieli żadnego znaku od czarodzieja i Orme zgodził się, że powinni zejść na brzeg; może nie zdarzyło się nic niefortunnego, rozbiją, zatem obóz i poczekają we względnej wygodzie. Niewiele więcej mogli zrobić.

Kiedy przygotowywano się do tego przewożąc ludzi i zapasy na ląd, z góry runęła jak pierzasty pocisk sokolica i usiadła na relingu, w pobliżu Ansara i Orme'a. To była Atlanta. Początkowo nieoczekiwane przybycie ptaka oszołomiło ich, ale potem Orme zauważył coś zwisającego z jej łapki. Atlanta pozwoliła mu odwiązać cienki, zwinięty pergamin, które Orme podał Ansarowi. Wieści pochodziły, oczywista, od Moroskiego i mówiły, że nastąpiły znaczne opóźnienia w zebraniu dostatecznie dużej floty; w konsekwencji czarodziej prosił, żeby opóźnili swoją podróż na północ Sugerował, żeby rozbili obóz i tam czekali na dalsze wiadomości.

Nie mamy wielkiego wyboru, prawda? — rzekł Ansar. — Po prostu nie mamy, z kim pójść na północ!

Napisał odpowiedź potwierdzającą odebranie wieści od Moroskiego i informującą go, że Ferragamo nie przybył, ale na razie ma tylko jeden dzień opóźnienia, więc jak dotąd nie ma powodów do niepokoju. Sam bardzo chciałby w to wierzyć.



* * *



Żołnierz spoglądał na dwóch mężczyzn przykucniętych w zaułku. Starszy z nich uniósł wzrok.

Ten młodzieniec nie strawił wina.

Więc zabierz go z ulicy, bo inaczej skończy się to jeszcze gorzej dla was obu. — W głosie żołnierza brzmiała wyraźna pogarda, choć jego twarz była bez wyrazu.

Tak, panie. Dziękuję, panie.

Zunik odetchnął z ulgą, kiedy tamten odszedł. Postawił Marka na nogi. Opuścili miasto bocznymi uliczkami. Zanim dotarli do koni, Mark zwalczył mdłości, ale wciąż był w szoku. Rozpacz, która go ogarnęła, malowała się na jego twarzy, kiedy powrócili do swoich towarzyszy. Nie mógł pogodzić się z tym, co się stało. Ferragamo był ich niekwestionowanym przywódcą, jedynie on był na tyle mądry i sprytny, żeby przygotować i przeprowadzić taki plan jak ten. Razem z nim przepadła wszelka... Umysł Marka nie chciał funkcjonować. Wszystko, o czym mógł myśleć, to, że jeśli czarodziej stał się ofiarą zła prześladującego Arkę, to w takim razie księżycowe jagody nie dawały żadnej ochrony. Wszystkich ich czekała zguba.

Kiedy późnym popołudniem dotarli do obozu, Zunik był tym, który opowiedział pozostałym, co się stało. Fontaina i Shill byli przerażeni, a dla banitów los czarodzieja oznaczał utratę jedynej nadziei na ratunek. Wszystkich opanowało pozbawiające sił przygnębienie. Durk i Shill czynili wysiłki, żeby podnieść ich na duchu i zastanowić się, co robić dalej, ale najwyraźniej nie mieli do tego serca i wkrótce się poddali. Nikt nie zatroszczył się o wystawienie warty tej nocy.

Fontaina leżała nie mogąc zasnąć, zawinięta w płaszcz. Martwiła się o Marka, wiedząc dobrze, co czuł do Ferragama i jak bardzo musi teraz cierpieć. Po jakimś czasie uświadomiła sobie, że nie zaśnie, i zastanowiła się, czy Mark również nie śpi.

Podniosła się i uważając, żeby nie zbudzić innych, podeszła do niego. Leżał na wznak, z otwartymi oczami, wpatrując się w niebo. Drgnął z lekka, zaskoczony jej cichym pojawieniem się. Przykucnęła przy nim i wyszeptała:

Dobrze się czujesz? Chcesz o tym porozmawiać?

Nie.

Och.

Zakłopotana, ale zdecydowana nie poddawać się tak łatwo, usiadła przy nim. Nie odzywając się do niego popatrzyła na srebrny pierścień, który nosiła teraz na palcu. Jej własny przepadł wraz z Degiem, a ten ofiarował jej Mark, kiedy byli w Domu.

Należał do mojej matki — wyjaśnił. — Nosiłem go na szyi na łańcuszku od czasu jej śmierci... — przerwał, a jego twarz oblała się czerwienią. — Chciałbym ci go dać. — Wsunął go jej na palec i odwrócił wzrok, walcząc ze łzami. Fontaina nic nie powiedziała, tylko po prostu przytuliła go.

Spoglądając teraz na pierścień Fontaina zastanowiła się, ile dla niej znaczy, ile znaczy dla niej jej nowa miłość, i wreszcie zdecydowała się.

Chodź — powiedziała cicho, dotykając palcami jego ramienia. — Przejdziemy się.

Nie.

Tak. Albo krzyknę i zbudzę wszystkich. A oni potrzebują snu. Wstawaj.

Mrucząc coś o tym, że zawsze musi postawić na swoim, Mark Podniósł się i wyszli z obozu. Kiedy tylko znaleźli się poza zasięgiem głosu, Fontaina zaczęła.

Słuchaj, wiem, co czujesz, a ty powinieneś wiedzieć, jak to na mnie wpływa. Nie mogę po prostu siedzieć i nic nie robić, kiedy ty tak cierpisz. Proszę cię, porozmawiaj ze mną. Nawet nie wiesz, jak to może pomoc.

Wiem i przykro mi, ale czasami nie znajduje się słów — odparł Mark.

Zapadła krótka chwila ciszy.

Czy nie możesz spróbować? — zapytała.

Westchnął, częściowo z rozdrażnienia jej uporem, a częściowo z żalu nad własnymi, rozwianymi nadziejami.

Kiedy zobaczyłem Ferragama wleczonego przez tych żołnierzy, wszystko, co mogłem zrobić, to nie pobiec za nimi. A i tak pobiegłbym, gdyby Zunik mnie nie powstrzymał. I to nie, dlatego że po prostu kocham Ferragama. Czułem się tak, jak gdyby wszystko rozpadło się na kawałki. Był najsilniejszy z nas wszystkich, prowadził nas, mówił nam, co robić, a teraz go nie ma Boję się, Fontaino. Nie wiem, jak sobie z tym poradzić.

Ale przecież masz przyjaciół! Wszyscy ci pomożemy. Nie będziesz walczył z tym sam. Wiem, że jesteś księciem, ale masz dobrych żołnierzy... i nawet ci zepsuci banici mogą się na coś przydać... masz też Janiego i mnie i... — zawahała się. — Kocham cię, Marku, i wierzę w ciebie. Wiem, że nie jesteś doskonały, nikt nie jest, ale — tu uśmiechnęła się, próbując rozładować napięcie — nie ma mowy, żebyś mając u boku kochającą kobietę nie był w stanie tego dokonać.

Mark roześmiał się.

W porządku — powiedział. — Chyba trafiłaś w sedno. Nikomu nic z tego nie przyjdzie, jeśli nic nie będę robił, pogrążony w czarnych myślach. — Znowu spoważniał. — Ani z tego, że jutro nic nie będziemy w stanie zrobić, bo będziemy niewyspani. Chodź, idziemy spać.

Następnego dnia podjęli spóźnione i z góry skazane na niepowodzenie próby odszukania czarodzieja. Wjechawszy do Jesionowej Wsi małymi grupkami z różnych kierunków, wkrótce odkryli, że większość żołnierzy opuściła miasto i zabrała Ferragama ze sobą. Informacje, jakie uzyskali o wielkości jego eskorty, czyniły pościg bezcelowym. Nawet gdyby była mniejsza, nie mogliby sobie na to pozwolić, gdyż zapasy ciasta skończyłyby się bardzo szybko, gdyby rozdzielili je wśród całej grupy. Jak dotąd banici nie dostali jeszcze ani kawałka. Mark wątpił teraz poważnie w skuteczność wypieku Korii. W oderwaniu od wszystkiego cały ten pomysł z ciastem wydawał się głupi; był to jeszcze jeden powód, żeby nie podejmować żadnych nierozsądnych działań.

W końcu powzięli jedyną możliwą decyzję i postanowili uda się na miejsce spotkania bez czarodzieja. Kiedy skierowali się na zachód, Mark prawie przestał się odzywać. Znowu rozpacz szarpała jego gardło, jak gdyby połknął ość. Nawet Fontaina nie mogła wyrwać go z otchłani, w których sam się pogrążał.

Wydawało się niemożliwe, żeby ich sytuacja jeszcze się pogorszyła, ale następny dzień przekonał ich, iż wcale tak nie było.

Straszliwa moc, której usiłowali się przeciwstawić, wybrała ten dzień, żeby okazać swą siłę. Mark, Fontaina i Shill odczuli różne objawy: brzęczenie w uszach, niespodziewane znużenie, a w przypadku Marka — niesamowite uczucie, że ktoś lub coś go szuka. Nikt nie wiedział, jak to odczuł Jani, ale nie wydawał się nadmiernie zaniepokojony. Jednakże skutki, jakich zaznali banici, były o wiele bardziej dramatyczne. Wszyscy stracili przytomność, gdy tylko magia się objawiła. Trzech natychmiast spadło z koni. Pozostali mieli o tyle szczęście, że zapadli w sen, lecz utrzymali się w siodłach.

Przez większość dnia banici chrapali lub wpatrywali się nieprzytomnym wzrokiem w niebo, podczas gdy czwórka z Domu starała się zapewnić im takie wygody, jak to tylko było w tych warunkach możliwe. Czuli się bezradni, ale w ogóle nie dopuszczali do siebie myśli, że mogliby pozostawić swych nowych towarzyszy w takim położeniu. Po prostu czekali mając nadzieję, że atak osłabnie, tak jak to już wcześniej miało miejsce.

Tyle było w tym dobrego, że ten ponowny atak przywrócił w pewnej mierze pewność siebie Markowi. Teraz przynajmniej wiedzieli z całą pewnością, że księżycowe jagody przynoszą dobroczynne skutki. Nie wyjaśniało to tego, co przydarzyło się Ferragamowi, ale dawało cień nadziei na powodzenie ich misji. Postanowili dać każdemu z banitów, kiedy — i o ile — się obudzą, tyle ciasta, ile będą w stanie wygospodarować ze swoich zapasów.

Nocą sen banitów zmienił się w całkiem naturalny i rano obudzili się otumanieni atakiem, który był daleko silniejszy od tych, jakich dotychczas doświadczyli. Rzucili wiele dziwnych spojrzeń, przepełnionych nie całkiem nieusprawiedliwioną podejrzliwością, na ciasto, które im zaoferowano, szczególnie, że to Fontaina je rozdzielała. Jednak w końcu je zjedli i wyrażone na ich twarzach zdumienie nad jego smakiem oczyściło ich głowy z wszelkich podejrzeń.

Zaraz potem ruszyli pospiesznie do Jeleniej Zatoki. Byli już spóźnieni i nie chcieli marnować więcej ani chwili. Lecz marszruta, jaką sobie obrali, zaprowadziła ich najpierw na moczary, a potem wiodła przez dzikie, usiane odłamkami zwietrzałych skał wzgórza, nim w końcu osiągnęli przybrzeżne równiny. W ten sposób minęły jeszcze cztery dni, zanim dotarli do obozu Ansara.

Ulga tych, którzy na nich czekali, zmieniła się w gorycz, kiedy dowiedzieli się o przyczynie nieobecności Ferragama, a Durk i jego ludzie stali się obiektem wielu podejrzliwych spojrzeń.



* * *



O ile czekanie w Domu było nieznośne, to oczekiwanie w Jeleniej Zatoce stawało się nie do wytrzymania. Wszyscy wiedzieli, że ich bezczynność jest złem koniecznym, co wcale nie czyniło jej łatwiejszej do zniesienia. Ogólne poczucie bezradności pogłębiła jeszcze troska o Ferragama i oczekiwanie na następny, wydawałoby się nieuchronny, atak. Ale i tak nie mogli z tym nic zrobić i pozostało im tylko czekanie bez końca. Na domiar złego pogoda pogorszyła się; wraz z porywistymi wiatrami nadciągnęły deszczowe szkwały, napełniające ich prowizoryczne kwatery wilgocią, co dopełniło miary niewygody. Bez przekonania podjęto próby zbudowania bardziej trwałych schronień, lecz nikt nie miał serca do solidnej roboty, spodziewali się, bowiem opuścić to miejsce za dzień czy godzinę.

Wkrótce pojawił się jeszcze jeden problem. Z powodu zwiększonej liczebności grupy i opóźnienia sięgającego kilku dni zapas ciasta z księżycowych jagód kurczył się szybko. Stało się jasne, że część z nich będzie zmuszona zapewnić sobie bezpieczeństwo na statkach. Nikt nie miał na to ochoty i w końcu Mark, jako formalny dowódca, został zmuszony do podjęcia decyzji. Zebrał Shilla, Lomaxa i Durka i przedstawił im to, do czego doszedł.

Lomax, część twoich ludzi będzie musiała wrócić na pokład. Wiesz, dlaczego.

Ale moi ludzie są wyszkolonymi żołnierzami — odparł straleński kapitan spoglądając na Durka.

Wiem — rzekł Mark — ale nie będziemy walczyć w normalnej bitwie. Nie mam wątpliwości, co do wartości twoich ludzi, ale jeśli zbyt szybko zużyjemy nasze zapasy, na końcu możemy pozostać bez oparcia.

Arka jest moją rodzinną wyspą — dorzucił Durk.

Jak dotychczas nie służyłeś jej zbyt dobrze — odciął się Lomax.

Spokój — zniecierpliwił się Mark. — Durk i jego ludzie znają Arkę lepiej niż twoi. Chcę, żeby mieli swoją szansę. Ferragamo im to przyrzekł.

Lomax pogodził się z porażką.

Chciałbym pozostać tutaj z paroma moimi ludźmi. Mój porucznik potrafi zaopiekować się resztą na morzu. — Oczywiście — zgodził się Mark. — Wybierz trzech najlepszych. Reszta może odpłynąć do Domu i być może połączy się flotą, gdy ta będzie płynęła na północ. Tym sposobem, jeśli będą chcieli, również wezmą udział w tej walce.

Zgoda, panie. Poczynię odpowiednie przygotowania. — Lomax odszedł wyciągniętym krokiem.

Dziękuję ci — rzekł Durk.

Podziękujesz mi, jak to się wszystko skończy — odparł książę. — Możesz pożałować tego, że nie wypłynąłeś w morze.

Nie jesteśmy marynarzami. Gdy tylko spojrzę na morze, dostaję dreszczy.

Durk odszedł, żeby podzielić się nowinami ze swymi ludźmi.

Bez wątpienia będziemy tworzyć niezłą zbieraninę — powiedział Shill.

Sądzisz, że popełniłem błąd?

Nie. A jeśli nawet, to taka jest cena bycia przywódcą. Nauczysz się tego dość szybko.

Czuję się zagubiony bez Ferragama.

Tak jak i my wszyscy.









ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI



Nieoczekiwane pojawienie się Rehana początkowo zirytowało Amarinę, więc ukarała go umieszczając w komnacie w niemal nieuczęszczanej części zamku. Praktycznie był tam więźniem, z rozkazem nie ruszania się z miejsca i strażnikiem na karku, który pilnował go i przynosił mu jedzenie.

Jednak teraz uśmiechnęła się, kiedy przypomniała sobie jego przybycie. Tak się spieszył, że cały był zlany potem od szybkiej jazdy wierzchem, kiedy potajemnie zakradł się do zamku. Biedak wyglądał wręcz śmiesznie.

Czyż nie mógł zrobić tego, o co go prosiła, i pozostać na Healdzie jako jej szpieg? Nie, jedno spojrzenie na twarz jej ojca w kamieniu wizji wystarczyło, że przybiegł do niej jak zbity pies. Może jednak nie powinna winić go tak całkowicie. Starzec Alzedo mógł przestraszyć każdego, — choć oczywiście nie ją. Wścibski stary głupiec.

Pozostawiwszy Rehana kilka dni samego Amarina zmiękła i poszła go odwiedzić. Raczej cieszyła się z tej wizyty. Był, tak jak przewidziała, miłą zabawką, jedną z niewielu, którą chyba zatrzyma, kiedy osiągnie już swój cel. W przeciwieństwie do większości mężczyzn stanowił połączenie ujmującej powierzchowności i przenikliwego umysłu. Oczywiście, nie był w stanie jej dorównać, niemniej jednak był atrakcyjny. Zaczęła regularnie go odwiedzać.

Nie było to jedyne przyjemne zajęcie, jakie w tym czasie napawało ją radością. Jej plany urzeczywistniały się z podziwu godną szybkością i nawet próby rozciągnięcia swej mocy na całą wyspę stawały się za każdym razem mniej męczące. Jej rezerwy siły w Gwiaździstym Wzgórzu nieustannie rosły. Miasto było całkowicie pod kontrolą.

Informacje Rehana były użyteczne, choć niezaskakujące. To, Ansar i Laurent byli w Domu razem z Ferragamem i Fontainą, wskazywało na to, że kiedy nadejdzie nieuchronny atak, ona stawi czoło zarówno siłom z Healdu, jak i tym kilku jeszcze nieujarzmionym z Arki. Oczekiwała tego. Im więcej, tym lepiej. Zanim dotrą tutaj, staną się po prostu jeszcze jednym źródłem mocy dla niej. Jej pewność siebie rosła z każdym dniem.

Jedyną kroplą goryczy w tym pucharze miodu, który spijała, był incydent z Brandelem. Zabijając go popełniła błąd. Usiłowała temu zapobiec, ale zbyt późno zmieniła zamiar. Próbując odczytać umysł księcia napotkała jedynie nienaturalną pustkę. To ją na chwilę wytrąciło z równowagi i wpadła w panikę. Ogarnęła ją taka złość, że zamiast dać sobie czas i wyciągnąć innymi sposobami to, czego chciała się od niego dowiedzieć, skończyła z nim. Godne pożałowania, ale nic już na to nie można było poradzić. Brandel był płotką. Potrzebowała czarodzieja.

* * *



Rehan, początkowo rozdrażniony irytacją Amariny i nałożonymi nań ograniczeniami, szybko uświadomił sobie, że jeśli chce zaskarbić sobie jej względy, musi być cierpliwy. Wcześniej czy później doceni korzyści wynikające z jego towarzystwa — tego był pewien. Tymczasem cieszył się narzuconym, bo narzuconym, ale jednak wypoczynkiem.

Po kilku dniach, kiedy wciąż nie przychodziła, zaczął bać się. że jej złość, wywołana jego nieprzewidzianym powrotem, była głębsza, niż początkowo sądził. Gryzł się tym i stracił apetyt.

A potem przyszła.

Na początku pozostała z nim jedynie przez kilka chwil, lecz w miarę upływu czasu wizyty przedłużały się do kilku godzin. I Rehan wiedział, że zrobiłby wszystko, by upewnić się, iż następnym razem będzie tak samo. Nie widział niczego poza nią i zdawało się, że jest niemal pod magicznym czarem jej piękności, owładnięty całkowicie pragnieniem posiadania jej.

Pomyślał, że to cud, kiedy niedwuznacznie dała mu do zrozumienia, iż czuje to samo do niego. Byleby tylko przychodziła i okazywała mu swe względy, a on będzie szczęśliwy oczekując jej w swej odosobnionej celi.


















ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY



Przez jedenaście dni Mark i jego przyjaciele oczekiwali na wiadomość od Moroskiego. Doczekali się jej dwunastego dnia. Atlanta spadła jak strzała z nieba i tym razem nie zmarnowali ani chwili, odczepiając natychmiast maleńki zwitek pergaminu z jej łapki.

Mieli ukrytą nadzieję, że może otrzymają jakieś wieści o Ferragamie, że dwóch czarodziejów w jakiś sposób utrzymuje ze sobą kontakt, ale Moroski w żaden sposób nie dał znać, iż wie coś o losie Ferragama. Wiadomość była krótka i prosta.

Flota wypłynie w przeciągu dwóch dni. Przy Szarej Skale sześć lub siedem dni później. Ruszajcie w drogę! Moroski!”

Więc ruszajmy — powiedział Ansar.

Tak. Jest prawdopodobnie zbyt późno, żeby powstrzymać wypłynięcie floty, nawet przy pomocy Atlanty — stwierdził Shill.

W czym rzecz? — zapytał Mark, spoglądając wokół. — Gdyby Ferragamo się uwolnił, byłby już tutaj.

Nie chciał mówić nic więcej. Wszyscy przypuszczali, że do tego czasu czarodziej znajduje się już w Gwiaździstym Wzgórzu, co oznaczało, że albo jest więźniem, albo, — co całkiem możliwe — nie żyje. Jednak nikt nie chciał wyrazić głośno takich myśli.

Ten plan jest wciąż właściwie jedyną naszą szansą — stwierdził Orme. — Mamy jagody i przy odrobinie szczęścia wykorzystamy element zaskoczenia.

Jeśli flota jest w drodze, nie pozostaje nam nic innego, jak wykonać naszą część planu — rzekł Shill. — Inaczej wszystkie nasze wysiłki pójdą na marne.

A oni również mogliby znaleźć się w niebezpieczeństwie — dodał Shill. — Nie można przez całą wieczność pozostawać na morzu.

Więc idziemy na Gwiaździste Wzgórze? — upewnił się Orme, nie będąc w stanie ukryć swego zapału.

Tak — odrzekł Mark, sam dziwiąc się stanowczemu brzmieniu własnych słów.

Rozeszli się, aby poczynić ostatnie przygotowania do drogi, i Mark został sam. Niemal sam, ściśle mówiąc.

Uczysz się. Przynajmniej podejmujesz decyzje i nie ulegasz im wszystkim.

Och, Długowłosy, wcale nie chcę decydować. Chcę, żeby Ferragamo był tutaj.

Ale nie ma go. I czy ci się podoba, czy nie, ci ludzie ciebie uważają teraz za przywódcę.

Wiem, i to przepełnia mnie strachem.

Znowu wracasz do tego samego? Ja tu zachwalam twoją pewność siebie, a wszystko, co w zamian od ciebie słyszę, to wątpliwości.

Musiałem z kimś porozmawiać.

Jestem zaszczycony. Przez długi czas rozmawiałeś tylko z nią.

To coś innego, Długowłosy.

Tak?

Mark rozejrzał się wokół, jak gdyby sprawdzając, czy w pobliżu nie ma jeszcze kogoś, kto mógłby usłyszeć jego myśli.

Ona jest nadzwyczajna.

Hmm.

Nie złość się, Długowłosy. Przedtem tak naprawdę jej nie znałem. Teraz... — stracił wątek.

Jest ładniejsza i milsza niż wtedy, kiedy po raz pierwszy przybyła na zamek. Przyznaję.

Naprawdę tak myślisz? Zastanawiałem się, czy mi się tak tylko nie wydaje... Kocham ją, Długowłosy — powiedział po chwili milczenia.

Wydaje ci się.

Wiem to.

Ech, ludziom zawsze wydaje się, że rozumieją to, co z samej swej natury jest niepoznawalne. Tylko upewnij się, czy koncentrujesz się na właściwej rzeczy — i Długowłosy oddalił się z godnością.

Mark przyglądał mu się, jak odchodził. „On jest zazdrosny! — pomyślał czując nagłe zakłopotanie. — Och, Długowłosy!”



* * *



Następnego ranka grupa Marka wyruszyła w drogę, zabierając dodatkowe juczne konie. Atlantę wysłano już wcześniej do Moroskiego z wieściami o zniknięciu Ferragama i o ich zamiarze realizowania planu bez niego.

Jechali na północ przybrzeżnymi równinami, utrzymując niezłe tempo i nadrabiając stracony czas, choć droga nie zawsze wiodła prosto jak strzelił, gdzie tylko, bowiem to było możliwe, omijali wioski i zagrody. Zaczęły padać jesienne deszcze i jako że znajdowali się w odsłoniętej, zachodniej części Arki, tego dnia rzeczywiście bardzo przemokli.

Następnego dnia kontynuowali podróż, wciąż kierując się na północ. W ten sposób dotarli do pierwszych wzniesień Gór Mroźnego Wiatru. Poranek był pochmurny, lecz bezdeszczowy, i roztaczał przed nimi rozległy widok na wschód. Niektórzy z nich zaczęli się zastanawiać nad celowością próby przedarcia się przez ten groźny łańcuch gór, których najwyższe szczyty kryły się w chmurach.

Tuż przed południem słońce przedarło się przez chmury obdarzając ich tak upragnionym ciepłem i zatapiając w blasku odległe, pokryte śniegiem górskie zbocza. Na tle błyszczącej bieli pojawił się punkcik. Mark obserwował go, kiedy zbliżał się coraz bardziej i bardziej, najwyraźniej zmierzając prosto ku nim. Gdy w końcu rozpoznał ptaka, jego serce zatrzepotało nadzieją.

Sowa padła na najbliższą gałąź.

Ku całkowitemu zaskoczeniu Marka zaraz potem ptak przemówił do niego w taki sposób, jak to czynił Długowłosy. Jego umysł wciąż jeszcze wirował od tego — wiedział, bowiem, że Sowa dotychczas była w stanie porozumiewać się tylko ze swoim czarodziejem — i z powodu zagadkowej informacji, kiedy ze wstrząsem uświadomił sobie, że rozpoznaje głos, którym „przemówiła” do niego.

Był to głos Ferragama.



* * *



Flota, która wypłynęła z Marviel, sprawiała imponujące wrażenie. Niemal wszystkie zdatne do żeglugi jednostki z Healdu, byle tylko były odpowiedniej wielkości, zostały wciągnięte do służby, a ich liczbę powiększono o dziesięć wojennych kliprów ze Strallen. Te ostatnie miały na pokładzie zarówno komplet żołnierzy, jak i załogę, ale inne statki były obsadzone w daleko skromniejszym stopniu. Jednak z brzegu nie było to widoczne, a różnobarwne flagi i tarcze przydały statkom wojennego splendoru mimo szarugi, która towarzyszyła ich wypłynięciu.

Na mostku flagowego okrętu Healdu, „Taranu”, stali Pabalan, Moroski i Laurent, spoglądając na północ. Nacisk czarodzieja, żeby poważnie traktować tę misję, wywarł ostatecznie jakiś wpływ na króla, lecz mimo to Pabalan nie był w stanie pohamować podniecenia, kiedy w końcu, po tych wszystkich bzdurnych i nieistotnych przyczynach opóźnień, wreszcie wypłynęli. W istocie sprawiał wrażenie, że łaknie oczekujących ich przygód. Zakuty w ozdobioną na piersiach i plecach haftowanym w jedwabiu herbem zbroję wyglądał w każdym calu jak bohaterski zdobywca. Nawet, jeśli niechętnie przyznawał, iż nie będzie niczego zdobywał prócz kilkudziesięciu lig morza, nie widział żadnego powodu, dla którego nie miałby nosić się w ten sposób.

Kiedy odrzucali cumy, żołnierze jego małej armii zgotowali mu owację. Nie było wśród nich nikogo, kto by nie widział lub nie słyszał króla w ciągu ostatnich kilku dni — tak, bowiem Pabalan entuzjastycznie wypełniał swe obowiązki — i szanowali go za to.

Laurent i Moroski, ubrani o wiele skromniej, przyglądali się królowi, kiedy odbierał owacje, i uśmiechali się do siebie. Aby nie mijać się z prawdą, trzeba by stwierdzić, że tych dwóch było prawdziwymi admirałami floty, choć to Pabalan wydawał rozkazy.

Prędkość żeglugi wyznaczały najwolniejsze statki, tak, że tego dnia przepłynęli cieśninę i o zmierzchu znaleźli się w zasięgu wzroku z południowego krańca Arki. Jak oczekiwano, jeszcze dwa statki wypłynęły z Domu i dołączyły do nich.

Następnego dnia opłynęli Ząb Barki i pożeglowali z wolna w górę wschodniego wybrzeża Arki. Ich zamiarem było sprawić wrażenie, że wypatrują dogodnych miejsc do lądowania i jednocześnie upewnić się, iż każdy obserwator na wyspie będzie mógł dobrze przyjrzeć się zwodniczej wielkości floty i różnorodności powiewających nad nią flag. Wybijały się wśród nich królewskie barwy Athera, lecz flagi Healdu i Strallen również były godnie reprezentowane.

Wczesnym popołudniem Atlanta powróciła do swego pana. Runęła w dół wywołując popłoch wśród mew, które towarzyszyły „Taranowi”. Wiedząc już, że nie wszystko było jak należy z jego bezpośrednim połączeniem z umysłem sokoła, Moroski przeczytał wiadomość z pewnymi obawami. Ujęcie Ferragama wstrząsnęło nim bardziej, niż chciałby się do tego przyznać, lecz Laurent, bystry jak zawsze, uchwycił zmianę na jego twarzy.

Złe wieści?

Tak. Ferragamo został pojmany przez gwardzistów z Gwiaździstego Wzgórza.

Och. — Nawet tak obyty dworzanin zaniemówił na chwil Potem zapytał: — Jak to się stało?

Mark nie pisze.

Czy wyruszyli bez niego?

Tak. Wiedzieli, że nic innego im nie pozostaje.

Cóż — rzekł Pabalan, który przysłuchiwał się rozmowie W ten sposób może ostatecznie dojdzie do walki. Nigdy nie miałem zaufania do tych magicznych sztuczek.

Stojący za nim Laurent wzniósł oczy ku niebu.





* * *



Dwa dni później flota zakotwiczyła na płytkich wodach Żelaznych Wrót. Moroski był zadowolony stwierdziwszy, że w mieście najwyraźniej stacjonuje wojsko i że są uważnie obserwowani. Na wszystkich statkach ogłoszono pogotowie, ale nic nie wskazywało, że nadbrzeżny garnizon ma zamiar podjąć jakieś działania zaczepne na morzu, mimo kilku statków wojennych stojących w zatoce i basenach portowych u ujścia rzeki. Zgadzało się to z teorią czarodziejów i Moroski uśmiechnął się ponuro do siebie, kiedy oba nieprzyjacielskie wojska obserwowały się nawzajem poprzez wąskie pasmo wody, którego żadne z nich nie miało najmniejszego zamiaru przekroczyć.



* * *



Mark wpatrywał się w Sowę. Właśnie, kiedy zaczął myśleć, że wszystko to sobie wyobraził, ptak odezwał się znowu, powtarzając głosem Ferragama dokładnie tę samą informację.

Zaraz potem Fontaina ściągnęła go na ziemię.

Co się stało? Co tu się dzieje?

Bardziej swojski, bezdźwięczny głos dodał:

Jeśli w końcu przestaniesz odgrywać pułapkę na muchy i zechcesz użyć swoich ust do wydania dźwięków, które powszechnie są znane jako ludzka mowa, to jest tutaj kilka osób pragnących dowiedzieć się, co się stało.

Czy nic ci nie jest? — zapytał Ansar. Wreszcie Mark zdołał się odezwać.

Właśnie Sowa przemówiła do mnie — rzekł.

Myślałam, że potrafi mówić tylko do Ferragama — zdziwiła się Fontaina. — Czy ty też jesteś czarodziejem?

Mówiła głosem Ferragama.

Co? — odezwał się Durk. — Niczego nie słyszałem.

To nie tak jak zwykła mowa — odparł Mark.

Nieważne jak. Powiedz im, co powiedziała — wtrącił Długowłosy.

Czekajcie chwilę — poprosił Mark.

Odwrócił się do Sowy, której powieki opadały w powolnych mrugnięciach. Wysłał swe myśli do ptaka, usiłując stworzyć między nimi więź, która tak naturalnie łączyła go z Długowłosym. Gdzie jest Ferragamo? — zapytał, lecz w tej samej chwili wiedział, że pytanie to nie dotarło do Sowy. Pomóż nam — poprosił w myśli. Głos Ferragama zadźwięczał jeszcze raz w jego głowie, ale było to tylko powtórzenie wiadomości, którą już słyszał. Nawet intonacja była dokładnie taka sama.

Żyję. Połączę się z wami, jeśli będę mógł, ale to może okazać się niemożliwe. Realizujcie dalej plan. Nie martwcie się o mnie. Powodzenia. Pamiętajcie o źródle.

Chociaż był to niewątpliwie głos czarodzieja Ferragama, to nawet zważywszy niezwykłe okoliczności, brzmiał słabo i dziwnie obco.

Nie jest dobrze. Nie mogę wydostać od niej niczego więcej — stwierdził Mark spoglądając po otaczających go twarzach. Niemal roześmiał się spostrzegłszy, jak bardzo różniły się ich wyrazy: od strachu widocznego na twarzy Fontainy, przez rozdrażnienie Ansara, do całkowitego niezrozumienia wyrażanego miną Durka. — Sowa przyniosła wieści od Ferragama — powiedział, a potem powtórzył, co usłyszał, słowo po słowie. — Nie zadawajcie mi żadnych pytań — dodał. — To wszystko, co mamy. Wasze domysły, co to może znaczyć, są tak samo dobre jak moje.

Żyje — rzekł Shill. — To jest najważniejsze.

Ale dlaczego połączenie z nami może okazać się niemożliwe? — zapytał Ansar.

Kto to może wiedzieć.

Ostatnie słowa były dziwne — zastanowił się Lomax. — Co oznacza owo „źródło”?

Zapadła chwila ciszy. Potem odezwał się Mark:

Możemy się nad tym zastanowić w drodze. Jedna rzecz była absolutnie jasna: chce, żebyśmy jechali do Gwiaździstego Wzgórza. A gadając tutaj nie zbliżymy się do niego.

A jednak jest jakaś nadzieja dla ciebie — usłyszał uwagę Długowłosego. — Być może niektóre moje lekcje nie pójdą ostatecznie na marne.

Mark uśmiechnął się, kiedy jeźdźcy znów ruszyli przed siebie, rozciągając się w długi, podwójny szereg. Wiadomość o dziwnym przesłaniu czarodzieja została przekazana tym, którzy nie usłyszeli wszystkiego, co zostało powiedziane. Nie okazał tego nikomu, ale czuł się niemal wesoły. Wiadomość, chociaż zagadkowa, odnowiła i umocniła jego nadzieję.

Tej nocy obozowano na podgórzu, a przed pójściem spoczynek wiele rozmawiano przy ogniskach. Najczęstszym tematem były rozważania, co do znaczenia i sposobu przesłania wiadomości przez czarodzieja, ale mówiono także o przejściu przez góry i zbliżeniu się potem do Gwiaździstego Wzgórza; nieuniknionym przedmiotem dyskusji była również pogoda.

Kiedy zjedli kolację i troskliwie wydzielone kawałki ciasta zaczęła padać lekka mżawka, więc wszyscy pospiesznie wycofali się do swoich tymczasowych schronień.

Mark leżał, wpatrując się w przestrzeń. Nie mając pojęcia, w jaki sposób do tego doszedł, zrozumiał, czym było owo „źródło”. Oczyma duszy ujrzał wyraźny obraz drzewa księżycowych jagód na dziedzińcu Zamku Gwiaździstego Wzgórza. Oczywiście, to ono było źródłem mocy. Zastanawiał się, dlaczego wcześniej sobie tego nie uświadomił. Wszystko się zgadzało. Potem obraz pokrył się chmurami i ściemniał, jak gdyby ktoś przeciągnął mu przed oczami welon. Zadrżał mimowolnie.

Czy mogę przyjść i ogrzać cię? — odezwał się głos w ciemności. Gibka postać Fontainy wślizgnęła się do jego namiotu i przytuliła do niego. Mark był zadowolony z jej towarzystwa, ale wciąż jeszcze zakłopotany.

Czy ktoś widział cię, jak tu przychodziłaś? — zapytał.

Tylko Jani, a on nie powiedziałby nikomu, nawet gdyby mógł — odparła. — Pilnował nas już przedtem, sam wiesz.

Długowłosy tyle mi nagadał — wyszeptał Mark. — Sam nie wiem...

Czyżbyś się mnie wstydził? — zapytała.

Och, nie — odparł pospiesznie. — To tylko tak...

Pomijając wszystko, musimy dbać, żeby było nam ciepło — zachichotała Fontaina.



* * *



Następnego dnia skręcili na wschód i zaczęli prawdziwą wspinaczkę. Sowa poleciała przed nimi i nie wróciła. Mark ze wszystkich sił starał się zobaczyć, dokąd poleciała, ale stało się to niemożliwe, gdyż wkrótce pogoda jeszcze bardziej się pogorszyła.









ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY



Pora na trochę żartów i gierek, jak mi się wydaje powiedział Moroski. — Poproś kapitana, żeby zasygnalizował to innym, Laurent.

Dobrze.

Co się dzieje? — zapytał Pabalan.

Chcemy, żeby wojska nieprzyjaciela w Żelaznych Wrotach pomyślały, że przygotowujemy się do lądowania.

Zaintrygować ich, co?

Właśnie tak.

Rozmowa została przerwana piekielnym, metalicznym łomotem, gdy na pokładzie każdego statku miecze i inne narzędzia zaczęły uderzać w tarcze. Stopniowo kakofonia zmieniła się w jednostajny rytm i powolne uderzenia potoczyły się złowieszczo przez wodę. Szczególne talenty Moroskiego zostały użyte do wzmocnienia i takiego ukierunkowania dźwięków, aby uderzyły z pełną mocą w żołnierzy na brzegu.

Ze wszystkich okrętów opuszczono mniejsze łodzie i żołnierze zaczęli spuszczać się do nich po drabinkach sznurowych. Rozpłynęli się bezładnie we wszystkich kierunkach, uważali jednak, by nie znaleźć się w zasięgu kusz i katapult garnizonu portowego.

Statki przekazywały sobie sygnały flagami. Większość tych wiadomości była całkowicie bez sensu; niektórzy zabawiali się przekazywaniem najnowszych marynarskich dowcipów. Nikt z Arki nie byłby w stanie śledzić tego wszystkiego, nie mówiąc już o odczytaniu, co dokładnie odpowiadało zamierzeniom Moroskiego. Przyglądał się z rozbawionym zadowoleniem, gdy oddziały armii na lądzie spieszyły tam i z powrotem w odpowiedzi na każde poruszenie na morzu.

Przeprowadzali te pozorowane manewry aż do zmroku, kiedy to wszystkie małe łodzie zostały wciągnięte na pokład. Mieli nadzieję, że w ten sposób obrońcy Żelaznych Wrót pozostaną przez całą noc w stanie pogotowia. Nic nie wskazywało na to, żeby żołnierze z Arki podejmowali jakieś próby wypłynięcia na morze i zmuszenia floty do walki — i Moroski niczego takiego nie oczekiwał. Niemniej jednak na noc wystawiono straże. Ogromna większość żołnierzy i załóg na statkach przespała tę noc spokojnie i głęboko.

Rankiem podnieśli kotwice i wyruszyli w dalszą drogę na północ. Opływali właśnie cypel zwany od swego kształtu Kowadłem, kiedy obserwator krzyknął, że w zasięgu wzroku pojawiły się żagle. Niebawem stało się jasne, że sporych rozmiarów flota, sądząc z wyglądu statków — wojenna, zmierza od wschodu ku Arce. Moroski rozkazał zmienić kurs, żeby przeciąć jej drogę.

* * *



Przez następne trzy dni Mark i ci, którzy mu towarzyszyli, szli z coraz większym trudem. I wynikało to nie tylko ze zmieniającego się charakteru krajobrazu, który utracił zieloną łagodność przybrzeżnych równin i stawał się coraz bardziej i bardziej dziki i skalisty; również nie tylko z powodu posępności roztaczających się widoków: odległego szarozimnego morza za nimi i przesłoniętych mgłą gór z przodu. Przede wszystkim ogarniało ich poczucie niepewności, niemal przerażenia, które wciąż rosło od czasu utraty Ferragama, a w tym posępnym otoczeniu zdawało się zwiększać z każdym krokiem. Co gorsza, tak jak przewidywali, śnieg zaczął padać prawie nieprzerwanie i przeważnie zachodnie wiatry stawały się coraz zimniejsze, w miarę jak wspinali się wyżej. Sam szlak również sprawiał kłopoty, gdyż miejscami stawał się tak stromy i kręty, że musiano prowadzić konie. Na najwyższej części przełęczy nawet względnie płaskie odcinki kryły w sobie pułapki; zalegał tam głęboki śnieg, po którym zarówno konie, jak i ludzie kroczyli z trudem.

Świt czwartego dnia wstał czysty, a słońce zmieniło masywne szczyty po obu stronach szlaku w oślepiające bryły i płaszczyzny. Wciąż byli wśród gór, lecz teraz szli już w dół i wszyscy wypatrywali miejsca, gdzie kończyła się linia śniegu.

Tak jak to się już stało jego zwyczajem, Mark jechał na przodzie wolno poruszającej się kolumny. Dlatego właśnie on Pierwszy zobaczył ów niezwykły widok, który zahipnotyzował najpierw jego, a potem kolejno wszystkich pozostałych.

Jakieś sto kroków przed nimi szlak skręcał gwałtownie w prawo, aby obejść pionową skalną wieżyczkę, sterczącą z górskiego zbocza. Mark właśnie pomyślał, że byłby to idealny punkt obserwacyjny przełęczy, gdyby tylko ktoś potrafił się tam wspiąć, kiedy jakiś człowiek pojawił się na szczycie. Jeśli był wartownikiem, to niezwykle dziwnym. Stał nie kryjąc się, z szeroko rozwartymi jak gdyby w geście powitania ramionami, i nie uczynił żadnego ruchu, żeby zawiadomić o dostrzeżeniu zbliżającej się grupy jakichś niewidocznych, ukrytych za nim towarzyszy. Miał długie białe włosy i brodę i nosił, co najmniej dziwaczne szaty.

Gdy inni zaczęli tłoczyć się za Markiem, wytrzeszczając oczy na dziwną zjawę, sprawiającą wrażenie, iż zmaterializowała się z rzadkiego powietrza, książę uświadomił sobie, że ten człowiek coś mówi.

Spokój! — krzyknął i wznoszący się za nim rozgwar rozmów umilkł.

Wkrótce stało się jasne, że mężczyzna przed nimi wygłasza przemówienie, używając skalnej wieżyczki jako osobliwej kazalnicy. Nie wszystkie jego słowa docierały do ich uszu, bo choć niebo było bezchmurne, wciąż wiał silny wiatr. Mimo to jego oracja miała w sobie jakąś hipnotyczną siłę, której źródłem nie mogła być ani dramatyczna oprawa całej sceny, ani też gwałtowne wymachiwanie ramionami. Ludzie i konie stali bez ruchu, pogrążeni w milczeniu.

Stare zwyczaje zostały zapomniane. Nie powinno się do tego dopuścić. Mój królu... lecz ja ośmieliłem się. Teraz mam dowód! Zobaczyłem. Ludzie mogą jedynie... naprzód. Moją powinnością jest mówić, dopóki wszyscy nie usłyszą. Nieście dalej moje słowa, tak żeby inni uwierzyli. Powiedzcie czarodziejom, żeby pamiętali o źródle...

Oczy Marka rozszerzyły się gwałtownie, gdy usłyszał to powtórzenie niezrozumiałej wiadomości Ferragama.

...dwór starzeje się. Czy czeka go upadek? Leciałem wśród gwiazd i widziałem... Tak wiele lat minęło, tak niewiele dokonano. Ludzie sami niczego się nie nauczą, trzeba ich uczyć, pokazać! Armie maszerują, lecz żadna bitwa nie może... i stal można przetopić. Widziałem. Zagłada zawisła nad tą wyspą. Jęczy jak zgubiony stwór w nieskończonej ciemności. Lamentuje.

Ostatnie słowo zmieniło się w przeciągły jęk, który spowodował, że wszystkim dreszcze przebiegły po plecach. Zaległa cisza, na kilka chwil nawet wiatr ucichł, a potem mężczyzna przemówił znowu. Ciekawe, bo choć zostało to powiedziane tonem człowieka prowadzącego zwyczajną rozmowę, następne zdanie wszyscy doskonale usłyszeli, przechylając głowę na bok, ze złożonymi potulnie rękoma, mężczyzna spojrzał wprost na Marka i zapytał:

Czy już mam zamilknąć?

Mark z trudem złapał powietrze.

To niemożliwe!

Myślałem, że jest tylko postacią z legend — odezwał się Shill.

Nie wierzę — rzekł Durk. — Czy on naprawdę powiedział to, co wydaje mi się, że powiedział?

Nikt mu nie odpowiedział, lecz kilku skinęło głowami.

Co tu się dzieje? — zapytał oszołomiony Lomax.

Właśnie, o czym wy wszyscy mówicie? — dodała Fontaina.

To stara, opowiadana na Arce historia — powiedział Mark odwracając się do niej — o czarodzieju, który usiłował zjeść księżycowe jagody, żeby sprawdzić swe własne zdolności i ich moc. W przeciwieństwie do wielu innych przeżył to doświadczenie, ale powiedziane jest, że oszalał. Podobno wędrował potem po całej wyspie, wygłaszając kazania, których nikt nie mógł zrozumieć. W końcu gdzieś przepadł, żeby żyć jak pustelnik. Co jakiś czas podróżni opowiadali, że zostali zaskakiwani w drodze przez tego szaleńca i że przemawiał do nich. Nieodmiennie kończył słowami: „Czy mam już zamilknąć?”

Och! — westchnęła Fontaina.

To, dlatego w opowieściach nazywany jest Milknącym — dodał Shill.

Ale to wszystko działo się wieki temu.

Znowu mówi — rzekł Orme.

Wszyscy ponownie skierowali uwagę na Milknącego. Jednak nim zdołali zrozumieć, choć jedno słowo, pojawił się jakiś ptak i usiadł na jego wyciągniętej ręce. Serce Marka zabiło gwałtownie.

To była Sowa.






























ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY



I znów mogli uchwycić jedynie część z tego, co mówił pustelnik.

Przybywa mój brat. Jego serce jest białe. To przewidziałem... inaczej, bowiem czas zaśnie. Razem... są zbyt białe. To dobrze. Zwiastuni przeznaczenia powinni być tacy. Wszyscy jesteśmy sługami... mój dom. Nadciąga burza. Tu będzie lepiej.

Na wzmiankę o burzy wszyscy obejrzeli się za siebie. To z pewnością była prawda, gdyż rozległe, spiętrzone chmury nadciągały z zachodu. Zadrżeli na myśl o zbliżającej się zamieci.

Milknący, jeśli to rzeczywiście był on, gestykulował ponaglająco. Sowa wzbiła się w powietrze, żeby umknąć wirującym jak skrzydła wiatraka ramionom.

Chodźcie! — krzyczał pustelnik.

To było niewątpliwie zaproszenie.

Tam, do niego? — zapytał z niedowierzaniem Ansar. — Ależ... nie wdrapiemy się!

Sądzę, że chce, żebyśmy ją obeszli. Może z drugiej strony wejście na górę jest łatwiejsze — powiedział Shill.

Jeśli już nic innego, to sama ta skała powinna dać jakieś schronienie — rzekł Orme patrząc znacząco na zachód.

Więc chodźmy — ponaglił Mark.

Jeźdźcy ruszyli szlakiem naprzód. Fontaina zrównała się z Markiem i powiedziała:

Tam, nad nami, jest Sowa, prawda? Czy myślisz...

Taką mam nadzieję — odparł.

Chociaż naprawdę się tego nie spodziewali, druga strona skalnej wieżycy okazała się stromą, lecz nadającą do wspinaczki, porośniętą trawą skarpą. Niemal nie było na niej śniegu i jasna zieleń trawy wydawała się niesłychanie soczysta po takiej ilości bieli.

Zsiedli z koni i Mark, Ansar oraz Shill poprowadzili wierzchowce na górę, pochylając się do przodu, żeby nieco zrównoważyć stromiznę stoku. Nad nimi Milknący wciąż wymachiwał zapraszająco rękoma, ale nie odzywał się już. Kiedy dotarli do niego, stwierdzili, że znajdują się na zadziwiająco szerokim trawiastym płaskowzgórzu. Z lewej wznosiła się skalna iglica, która sprawiała o wiele bardziej imponujące wrażenie od strony szlaku. Na wprost górska ściana wystrzeliwała ku niebu. Milknący wskazał wejście do jaskini po drugiej stronie płaskowzgórza i powiedział po prostu:

Schronienie. Nadciąga burza.

Siwowłosy starzec, ubrany w połatane kozie skóry, wywrócił oczami, zanim wskazał na zbliżające się chmury, a potem na jeźdźców stojących wciąż na szlaku.

Przyprowadź ich tutaj — zwrócił się Mark do Shilla. — Ja pójdę i rzucę okiem na tę jaskinię.

Milknący, który do tego czasu spoglądał głównie na Shilla i Ansara. dwóch dużych mężczyzn, teraz przyjrzał się Markowi z nieukrywanym zainteresowaniem. Jego oczy przemknęły po mieczu księcia i zrobiły się okrągłe jak spodki. Mark uchwycił utkwiony w nim wzrok i zdał sobie sprawę, że czuje się nieswojo pod tym badawczym spojrzeniem. Coś przypominającego lęk kryło się w oczach pustelnika.

I ostatni — powiedział.

Co? — nie zrozumiał Mark.

Jaskinia — rzekł Milknący wskazując ręką. — Schronienie. Konie też.

To musi być duża jaskinia — stwierdził Mark, kiedy skierował się do wejścia. Sowa przemknęła nad nim i zniknęła w ciemnościach.

Czy jest tam człowiek z sową? — zapytał Mark. — Czarodziej.

Mój brat — odparł Milknący. — Jego serce jest białe.

Twój brat? Gdzie on jest?

Milknący nie odpowiedział. Popatrzył za siebie, żeby upewnić się czy pozostali są w drodze na górę, a potem poprowadził księcia do jaskini.

Konie też — powiedział, gdy Mark zawahał się.

Z pewnością jaskinia była wystarczająco wysoka, by pomieścić konie, ale Mark obawiał się, że podłoże w ciemnościach może okazać się zdradzieckie. Jaskinie zazwyczaj nie są dobrymi stajniami.

Milknący wymamrotał kilka słów, które były jeszcze mniej zrozumiałe niż to, co mówił przedtem, i nagle obawy Marka rozwiały się. Było tak, jak gdyby nagle sama skała zaczęła mżyć bladą poświatą i jaskinia ukazała się jego szybko przystosowującym się do półmroku oczom. Była rzeczywiście duża. Drążyła głęboko w górskim zboczu, wznosząc się nieco ku górze, a z głównej pieczary prowadziło kilka bocznych wejść. Co więcej, podłoże było niemal równe, pokryte piaskiem wymieszanym z kamieniami i większymi odłamkami skał.

Mark wprowadził wierzchowca do środka, rozglądając się wokół ze zdumieniem. Światło w niektórych miejscach emanowało silniej niż w innych i różne skalne formacje błyszczały i rozsiewały barwy w półmroku. Powietrze było wilgotne, lecz zadziwiająco ciepłe, a gdzieś z głębi dochodził melodyjny dźwięk płynącej wody.

Koń — powiedział Milknący, wskazując jedną z bocznych kawern.

Jaskinia, do której wszedł Mark, była długa i dobrze oświetlona. Z łatwością mogła pomieścić i pięćdziesiąt koni. Wzdłuż jednej z długich ścian płynęła w skalnym korycie woda. Wierzchowiec księcia ruszył w tę stronę bez większych oporów i zaraz pochylił łeb, żeby się napić. Jakby w ogóle nie odczuwał strachu, jakim zwykle napełniają zwierzęta podziemia.

Kiedy Mark wrócił do głównej pieczary, stwierdził, że inni zaczynają już gęsiego wchodzić do środka. Wszyscy wyraźnie zdziwieni. Skierował ich do „stajni”, a potem zwrócił się do Milknącego. Starzec zniknął. Mark poczuł krótkie ukłucie strachu. „Pułapka?” — przemknęło mu przez głowę. Potem gdzieś w głębi góry zahukała sowa i Mark ruszył ku niej, zaglądając po kolei do wszystkich bocznych jaskiń.

Niespodziewanie pojawił się przed nim Milknący, tak jak przedtem materializując się jak gdyby znikąd. Pustelnik skinął na niego i wszedł do jeszcze jednej bocznej pieczary. Mark pospieszył za nim.

Nieco słabsze oświetlenie wewnątrz spowodowało, że Mark nie od razu spostrzegł stos łachmanów zalegający w odległym kącie.

Kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do tego słabego światła, łachmany poruszyły się i znajomy głos powiedział:

Nie sądziłem, bym zbyt długo mógł się tu ukryć przed moim przyjacielem.

Ferragamo!

Czarodziej uniósł głowę i radość Marka ulotniła się. Spoglądały na niego takie jak zawsze zielone oczy, ale twarz zmieniła się niemal nie do poznania: ściągnięta tak, że wszystkie kości rysowały się na niej wyraźnie. Włosy Ferragama były śnieżnobiałe, niemal srebrne w tym magicznym świetle i choć przykrywały go łachmany, jasne było, że całe ciało miał wyschnięte i skurczone w stopniu trudnym do uwierzenia.

Głowa Ferragama opadła i wtedy Markowi zaparło dech. Był pewien, że iskry strzeliły z włosów czarodzieja.



* * *



Jakiś czas później Mark siedział w innej pieczarze rozmawiając ze swymi przyjaciółmi. Wszyscy pragnęli zobaczyć Ferragama, lecz Milknący nie pozwolił, by ktokolwiek inny wszedł do pieczary czarodzieja. Wciąż powtarzał słowa: „Zbyt biały, zbyt biały” — i bronił wejścia z tak nieustępliwą stanowczością, że nawet Fontaina nie była w stanie jej przełamać. W konsekwencji zażądali, żeby Mark wszystko im opowiedział. Opisał wygląd czarodzieja, a potem to, co się stało, kiedy jego głowa opadła na ziemię.

Iskry? — zawołali jednocześnie Ansar i Orme.

Tak właśnie — potwierdził Mark. — Ale były to maleńkie srebrne iskry, a nie czerwone jak te, co strzelają z ogniska. Podszedłem do niego i zauważyłem, że cała jego skóra jarzy się delikatnym blaskiem. Nie muszę wam mówić, że się przestraszyłem.

I nic dziwnego — rzekł Durk.

Ukląkłem przy nim. Mruczał coś o „oddychających we śnie”, „ludziach śpiących od tygodni” i „kryjących się w śniegu”. To nie miało żadnego sensu. Nie wydaje się też, żeby słyszał cokolwiek z tego, co mówiłem.

Musiał być bardzo chory, żeby tak schudnąć — stwierdziła Fontaina. — Być może ma gorączkę i majaczy. — Może Milknący będzie mógł coś wyjaśnić? — zapytał Shill. — Najwyraźniej Ferragamo jest tu od jakiegoś czasu.

Próbowałem już — odparł Mark. — Po tym jak Ferragamo znowu zasnął, zapytałem go, co się stało. Powiedział tylko: „zbyt biały” i od tego czasu wciąż tak mówi.

Wyłącznie tak — potwierdził Lomax.

Coś dziwnego dzieje się z tą pieczarą, kiedy on też w niej jest — zauważył Mark. — Jak gdyby coś poruszało się wokół. Widać to zawsze tylko kątem oka, a kiedy spojrzy się wprost, wszystko jest zupełnie nieruchome. To sprawia, że skóra mi cierpnie.

Może powinniśmy go jakoś zachęcić i skłonić do mówienia — zastanowił się Ansar. — To, co powiedział Mark, nie brzmi zachęcająco.

Jak? — zapytała jego siostra. — Milknący nawet nie pozwala zbliżyć się do siebie.

Pokazał mi jeszcze coś — dodał Mark. — Wydawał się bardzo zainteresowany moim mieczem. Nie chciał go dotknąć, ale kazał mi go wyciągnąć i wskazał na ostrze. Początkowo nie wiedziałem, o co mu chodzi, ale potem zobaczyłem. Na metalu widniał świecący wzór, tak niewyraźny, że ledwo go dostrzegłem. W jakiś nieuchwytny sposób wydawał mi się znajomy. Zdaje się, że Milknącego bardzo to podnieciło.

Niech spojrzę — poprosił Ansar.

Już znikł — odparł Mark. Wysunął brzeszczot z pochwy, aby mogli mu się przyjrzeć. — Być może to z powodu tego światła w pieczarze Ferragama. To było też niezwykłe. Wciąż się zmieniało.

Wszędzie tutaj światło jest dziwne — stwierdził Durk.

Nic nie mogę dostrzec na tym ostrzu — powiedział Orme. — Nie przypuszczam, żeby Milknący ci to wyjaśnił, co?

Pozostałem tam jeszcze przez chwilę — Mark opowiadał dalej, odebrawszy miecz i schowawszy go do pochwy. — Ferragamo obudził się znowu i powiedział zupełnie wyraźnie: „Jestem zadowolony, że tu jesteś. Pamiętaj o źródle”. Potem znowu zaczął zachowywać się dziwnie. Kiedy odchodziłem, spał, ale wciąż mamrotał i przewracał się z boku na bok.

Koszmary? — zapytał Orme.

Przypuszczam, że coś w tym rodzaju.

Cóż, po prostu musimy poczekać, dopóki nie dojdzie do siebie na tyle, żeby mógł sam z nami porozmawiać — stwierdził Shill.

Tak czy inaczej nie chciałbym wyjeżdżać stąd w taką pogodę — powiedział Orme. — Na zewnątrz szaleje zamieć.

Powinno nam być tu całkiem wygodnie — odezwał się Lomax. — Paru zuchów zdążyło już tu trochę pomyszkować.

To miejsce wygląda jak labirynt — dodał Durk. — Dziwne, że żaden się nie zgubił.

Dlaczego tu tak ciepło? — zapytał Mark.

Dalej w górze jest źródło ciepłej wody — odparł Lomax. — przypuszczam, że ciepła woda spływa szczelinami w skałach i ogrzewa wszystkie te jaskinie.

Zimna woda też jest — powiedział Durk. — Ze stopionego śniegu lub być może istnieje połączenie z jakimś wysokogórskim stawem.

Ta pieczara jest lepiej skanalizowana niż Zamek Gwiaździstego Wzgórza — zdziwił się Orme.

A co z żywnością? — zapytał Mark.

Są tu zapasy suszonego mięsa i jarzyn — odparł Durk. — Zboże też jest. Gwiazdy raczą wiedzieć, skąd on to wszystko ma.

Moglibyśmy wytrzymać tu oblężenie — stwierdził Lomax.

Jeśli już mowa o jedzeniu — dodał Durk — większość naszych ludzi jest w drugiej licząc stąd pieczarze na prawo. Wygląda na coś w rodzaju kuchni. Wszyscy będziemy mogli zjeść przyzwoity posiłek.

Czy nigdy nie pomyślisz o czymś innym oprócz swojego żołądka? — zapytała ze złością Fontaina. — Idę o zakład, że nawet Janiego zapędziłeś do gotowania.

Sam chciał — odparł Durk, podnosząc ręce w obronnym geście.

Sklepienie kuchni pochłaniało bez śladu dym i parę. Kiedy wszyscy zjedli już porcję niewyszukanego, ale smacznego gulaszu, Fontaina, jak zwykle, zaczęła doglądać podziału ciasta. Właśnie wtedy wszedł do kuchni Milknący i usiadł przy jednym z palenisk. Uśmiechnął się promiennie do wszystkich swoich gości. Fontaina, nie chcąc uchybić grzeczności, podała mu kawałek ciasta. Powąchał je ze skupieniem. Gdy to uczynił, rozkosz rozlała się na jego obliczu. Żywo skinął głową i powiedział:

Dobre. Jeść, — lecz nie włożył ciasta do ust. Zamiast tego oddał je z wyszukaną kurtuazją Fontainie i zatoczywszy ręką wskazał na wszystkich znajdujących się w pieczarze. Zakłopotana, odłożyła porcję do zapasów.

Zunik, który siedział najbliżej Milknącego, zaczął wypytywać go o Ferragama.

Mój brat śpi — usłyszał w odpowiedzi. — Dobrze. Potrzebuje tego.

Potem, bez żadnego uprzedzenia, zaczął orację bardzo podobną do tej, którą wygłosił wcześniej ze szklanej wieżyczki i która była tak samo niezrozumiała, choć teraz mogli słyszeć każde słowo.

Niektóre zwroty brzmiały Markowi dziwnie znajomo, ale jak wszyscy inni, był tak zahipnotyzowany tym występem, że nie potrafił umiejscowić ich w swej pamięci. Czar prysnął, kiedy tak jak przedtem pustelnik zakończył z zupełnie nieprzystającą do reszty skromnością:

Czy mam już zamilknąć?

Kilku obecnych miało trudności ze stłumieniem śmiechu.





















ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY



Tego samego dnia, kiedy Mark i jego towarzysze połączyli się z Ferragamem, doszło do jeszcze jednego spotkania, daleko na wschodzie, na morzu.

Po serii sygnałów i bliższej obserwacji ustalono, że świeżo przybyła flota płynie z Peven. Na pokładzie okrętu flagowego znajdowali się: ambasador Hoban, posłaniec z Healdu oraz dowódca marynarki wojennej. Wraz z nimi przybyło dwanaście doskonale uzbrojonych okrętów, każdy z oddziałem wojska na pokładzie.

Powitanie i późniejsza narada zmieniły się w głośne pokrzykiwania, kiedy morze zaczęło burzyć się, targane nadciągającym z zachodu sztormem. Tak zwięźle, jak to było możliwe, Moroski przedstawił Hobanowi ustalony plan i ambasador, jako rzecznik interesów Peven, zgodził się do nich przyłączyć. Przywieźli trochę zapasów księżycowych jagód, przede wszystkim w postaci bardzo starego wina. Odnaleziono je pokryte warstwami kurzu w pałacowych piwnicach. Jednak było go stanowczo za mało, by wszyscy mogli się napić, i dlatego lądowanie na Arce było w dalszym ciągu wykluczone. Hoban wyjaśnił również, że kierowali się prosto na Arkę z powodu opóźnionego wypłynięcia z Peven i wynikającej z tego obawy, iż mogą przybyć zbyt późno, żeby udzielić jakiejkolwiek pomocy. Moroski ponownie skierował połączone floty na zachód. Posuwali się wolno, żeglując w szponach sztormu, a lodowaty deszcz i pył wodny z pokrytych białą pianą fal smagał statki.

Rankiem znaleźli się w zasięgu wzroku z Wału Szarej Skały i resztę tego dnia oraz cały następny spędzili walcząc z szalejącym wokół nich sztormem.


* * *



Rankiem następnego dnia po przybyciu do pieczary Milknącego Mark zbudził się, czując dotyk lekkiej ręki na swoim ramieniu Był to pustelnik, który zaraz skinął na niego. Przecierając oczy Mark poszedł za nim do kwatery Ferragama i zastał czarodzieja przy posiłku. Wciąż bardzo wychudzony i blady, ale można było rozpoznać dawnego Ferragama, kiedy nabierawszy owsiankę wkładał ją do ust, jednocześnie machnięciem ręki polecając Markowi zająć miejsce na pokrytym kozią skórą krześle.

Rad jestem, że tu jesteś.

Cieszę się, że cię znaleźliśmy. Nie doszłoby jednak do tego gdyby nie ten oto nasz przyjaciel. — Mark skinął na Milknącego. — Stał na skale i przemawiał...

Nie mów tego, bo znowu zacznie — jęknął Ferragamo spoglądając z niepokojem na pustelnika. — I tak już wystarczająco brzęczy mi w głowie.

Mark uśmiechnął się, przypominając sobie skutki oracji Milknącego.

Czujesz się już lepiej? — zapytał.

Lepiej, niż co? — odpowiedział pytaniem Ferragamo. Gryzący robak niepewności skręcił się w żołądku Marka.

Cieszę się, widząc cię jedzącego — rzekł pospiesznie.

Mmm. To jest dobre. Nie jadłem niczego takiego od czasu, kiedy Koria była tutaj.

Robak zakręcił się znowu.

A przy okazji, jak ona się miewa? — zapytał Ferragamo, a jego wzrok złagodniał.

Koria? Dobrze. Ostatni raz widziałem ją wtedy, kiedy i ty.

Och, tak. Jaki głupiec ze mnie.

Mark spojrzał na Milknącego, kiedy Ferragamo znowu zajął się śniadaniem, ale uśmiech pustelnika niczego nie wyjaśniał. Czarodziej odstawił pustą miskę.

Myślę, że lepiej będzie, jeśli już pójdziemy. Idziecie do Gwiaździstego Wzgórza? — zapytał podejrzliwie.

Tak. Oczywiście. Teraz wszyscy jesteśmy tutaj. Sowa przekazała nam informacje od ciebie. Ale nie możemy teraz iść. Jesteś zbyt słaby...

Jestem silniejszy niż kiedykolwiek przedtem — warknął czarodziej, a na jego twarzy przez chwilę malowała się złość, zanim znowu nie odprężyła się w uśmiechu. — Mamy coś do zrobienia.

Na zewnątrz szaleje zamieć — rzekł Mark. — Nawet byśmy nie zobaczyli gór.

Och — powiedział Ferragamo. — W takim razie pośpię sobie trochę.

Powiedziawszy to położył się i nim minęło kilka chwil, spał już głęboko. Milknący wygonił Marka z pieczary i młody książę poszedł poszukać kogoś, z kim mógłby porozmawiać. Był głęboko wstrząśnięty i potrzebował otoczenia rozsądnych ludzi, by przekonali go, iż Ferragamo nie oszalał.








* * *



Obawy Marka nie ustąpiły mimo optymistycznego przekonania reszty, że dziwne zachowanie czarodzieja było rezultatem choroby, z której, z czasem, wykuruje się. Tak czy inaczej, czas był czymś, czego nie mieli za wiele.

Zamieć szalała całe przedpołudnie, spędzali więc czas badając jaskinie, jedząc i opowiadając sobie różne historie.

Po południu Milknący jeszcze raz zabrał Marka do pieczary, w której spoczywał Ferragamo. Twarz czarodzieja nabrała odrobiny kolorów, a oczy spoglądały żywo.

Nie przypuszczałem, że od czasu waszego przyjazdu będę w stanie na tyle się opamiętać — powiedział.

Cóż...

Nie musisz się martwić, że zranisz moje uczucia. Sam wiem, jak dziwnie się zachowywałem.

Co się z tobą działo?

To długa historia.

Jeżeli nie czujesz się na siłach...

Nie. Chcę opowiedzieć, ale nie mam ochoty powtarzać się bez końca, więc lepiej, jeśli przyprowadzisz tutaj jeszcze paru innych.

Mark spojrzał na Milknącego, który przycupnął na straży przy wejściu.

Wyjaśnię to memu bratu — rzekł Ferragamo z uśmiechem. — Sprowadź innych.

Cokolwiek czarodziej powiedział Milknącemu, najwidoczniej odniosło to skutek, jako że pustelnik w ogóle nie zaprotestował, kiedy Mark powrócił, prowadząc ze sobą Fontainę, Ansara, Shilla, Lomaxa i Durka.

Nie podchodziłbym zbyt blisko — powiedział Ferragamo uśmiechając się tajemniczo.

Przez pewien czas wypytywał ich o podróż i przygotowania poczynione przez Moroskiego i healdańską flotę. Potem, najwyraźniej zadowolony, przychylił się do próśb i opowiedział im swoją historię.






* * *



Po rozstaniu się z Markiem i Zunikiem w Jesionowej Wsi Ferragamo poszedł za czterema żołnierzami do zajazdu mając nadzieję wyłuskać jakieś informacje z ich rozmowy. Nie usłyszał niczego przydatnego i miał właśnie zamiar ruszyć dalej, kiedy został mimowolnie wciągnięty w sprzeczkę między żołnierzem a jedną z usługujących kobiet, której zarzucono, że wydała zbyt mało reszty.

Jesteś świadkiem, starcze. Widziałeś, ile jej dałem. — Żołnierz spojrzał w twarz Ferragama i jego oczy zwęziły się. Czarodziej mruknął, że niczego nie widział, i skierował się do wyjścia. Chwilę później kilku mężczyzn wyskoczyło z karczmy i przytrzymało go mocno. Jeden z nich wyrwał mu laskę z ręki, a drugi, żołnierz, który wdał się w sprzeczkę w zajeździe, przycisnął mu do ust i nosa paskudnie cuchnącą szmatę.

Oddychaj głęboko, czarodzieju — powiedział rozkoszując się każdym słowem. — Będziesz przemiłym prezentem.

Ferragamo stracił przytomność. Kiedy się ocknął, znajdował się w małym, podobnym do celi pomieszczeniu. Było tam niemal zupełnie ciemno, więc, wciąż jeszcze oszołomiony, raczej wyczuł niż zobaczył jedzenie i picie, które wepchnięto pospiesznie do celi. Nie mógł jeść, ale gardło miał suche i obolałe, więc łapczywie wypił wodę. Zbyt późno uświadomił sobie, że smakuje dziwnie gorzko i przeklął swoją głupotę, kiedy narkotyk zawładnął nim i znowu zapadł w pozbawiony marzeń sen.

Następnego ranka, wciąż oszołomionego, wyprowadzono na zewnątrz, po czym został wsadzony na konia przez kilku żołnierzy o pozbawionych wyrazu twarzach, którzy — mimo jego oczywistej bezradności — traktowali go z wielką ostrożnością zabarwioną strachem. Kiedy już znalazł się w siodle, związano go jak barana, a potem otoczony dużym oddziałem kawalerzystów ruszył w drogę do Gwiaździstego Wzgórza.

Czas rozpadał się na kawałki — traconej i odzyskiwanej przytomności. W pewnej chwili poczuł moc magii z Gwiaździstego Wzgórza — jakby sondę zapuszczoną w jego umysł. Słabo odczuł ten atak, lecz uświadomił sobie, że nie ma ciasta, a poza tym jest osłabiony, nie będzie więc w stanie opierać się zbyt długo.

Następnego dnia poczuł coś małego w kieszeni, co dotykało go w miejscu, gdzie miał przywiązaną rękę do boku. Szybko przypomniał sobie, cóż to jest, a w jego głowie zakiełkował rozpaczliwy plan.

Później, kiedy rozwiązano mu ręce, żeby mógł zjeść wieczerzę, wsunął rękę do kieszeni. Pospiesznie włożył całą księżycową jagodę do ust, mając zamiar delikatnie przegryźć skórkę i stopniowo, kropla po kropli, wyssać zawierający moc sok. Na nieszczęście jeden ze strażników zauważył to i ogarnięty nagłym strachem skoczył ku niemu.

Trucizna! — krzyknął. — Próbuje się zabić.

Rozległ się okrzyk przerażenia i wszyscy żołnierze z oddziału, któremu wydano rozkaz pojmania Ferragama żywego bez względu na okoliczności, rzucili się na niego. Jeden z nich złapał czarodzieja i usiłował przemocą otworzyć mu usta. Wiedząc, że jest zbyt słaby, by opierać się wystarczająco długo, Ferragamo zrobił jedyną rzecz, jaka mu pozostała, i przełknął w całości surową jagodę.

Efekt był wstrząsający.

Moc wypełniła wszystkie pory jego ciała. Oczy zalśniły jak latarnie, włosy natychmiast zbielały, a skóra zaczęła rozsiewać jarzącą poświatę. Krępujące go sznury odpadły i odpełzły jak węże. Przerażeni żołnierze pierzchli wyjąc i wrzeszcząc bez związku.

Ferragama ogarnęła ciemność.

Obudził się, prawdopodobnie kilka dni później, dosłownie rozpadając się od nadmiaru mocy. Wokół niego, częściowo ukryci w bujnej zieleni świeżo wyrosłej trawy, leżeli żołnierze. Żyli, ale byli pogrążeni w głębokim śnie. Sznury, powróciwszy do swego naturalnego bezruchu, leżały poskręcane kilka kroków dalej. Poza tym parę drzew pokryło się kwiatami, a ich zapach i barwy kontrastowały niesamowicie z otaczającym je jesiennym pejzażem.

Czarodziej wiedział, że moc, którą uzyskał, przerastała go. Był na skraju szaleństwa, nie mogąc zapanować nad wypełniającą go siłą. Jedyne, na co mógł mieć nadzieję, to spowolnienie jej działania i przeżycie jakoś do chwili, dopóki natężenie magii nie spadnie tak, że możliwe będzie jej opanowanie. Choćby nie wiedzieć jak się starał, w tej chwili leżało to całkowicie poza jego możliwościami.

Wiewiórka zbliżyła się do niego, nerwowo poruszając ogonem. Położyła przy czarodzieju orzech, a potem wyciągnęła jeszcze kilka z pyszczka i ułożyła je w zgrabny stosik. Spoglądała na niego wyczekująco.

Ferragamo uświadomił sobie straszliwą pustkę gdzieś poniżej klatki piersiowej. Z ogromnym wysiłkiem usiadł, a potem sięgnął po orzeszek. Jego palce wydały mu się obrzmiałe i niezgrabne i stwierdził, że absolutnie nie jest w stanie skruszyć skorupki. Zawiedziony, chciał właśnie włożyć go do ust i schrupać w całości, kiedy wiewiórka, która wciąż mu się przyglądała, pochwyciła inny orzech i kilkoma szybkimi, precyzyjnymi ruchami szczęk pozbawiła go skorupki. Odłożyła jądro i chwyciła następny. Szybko uporała się z całą resztą.

Dzięki ci — rzekł Ferragamo.

Nie ma, o czym mówić — odparła wiewiórka i oddaliła się w podskokach. Czarodziej odprowadził ją rozszerzonymi ze zdumienia oczami.

Kiedy zjadł orzechy, uświadomił sobie, że do jego uszu dochodzi niezliczone mnóstwo cichuteńkich rozmów. Ich głównym tematem było, to, jak znaleźć pożywienie i ukryć się przed drapieżcami, takimi jak ta sowa tam na górze, na gałęzi drzewa, a kilka dotyczyło białowłosego człowieka traktowanego z mieszaniną strachu, grozy i niepewnej życzliwości.

To ja? — pomyślał Ferragamo. A potem: — Sowa?”

Rozejrzał się wokół i zobaczył Sowę siedzącą w pobliżu, lecz wtedy znowu zemdlał, z żołądkiem skręcającym się od nieoczekiwanego, skąpego posiłku. Kiedy osuwał się w niepamięć, pomyślał o Korii i na krótko, w przelotnej wizji, zobaczył ją siedzącą na molu w Domu i wpatrującą się w morze. Uniosła wzrok i zmarszczyła brwi, lecz wtedy świat Ferragama zapadł w pustkę.

Kiedy znowu doszedł do siebie, skinął na swoją towarzyszkę. Upuszczając z największą ostrożnością mikroskopijne porcje mocy wtłoczył wiadomość w umysł ptaka i obdarzył go zdolnością przekazania jej Markowi. Sowa odleciała, unosząc też nadzieję Ferragama, że był świadom tego, co robił. Wysiłek włożony w zapanowanie nad mocą był tak ogromny, że znowu pogrążył się w nicości.

Potem przypominał sobie, że wędrował na wpół przytomny nie wiedząc, gdzie jest ani dokąd idzie. W jakimś momencie pojawiła się gromada żołnierzy i machnięciem swej laski, która znowu w jakiś sposób znalazła się przy nim, sprowadził na nich wszystkich sen. Zrobił to instynktownie i był świadom tego, że chociaż żołnierzom nic się nie stanie, będą spali nieprzerwanie przez kilka dni.

Czas rozmazywał się w jakiś sposób i nagle stwierdził, że jest w górach i bezmyślnie toruje sobie drogę przez pierwszy tegoroczny śnieg. Kiedy z trudem posuwał się naprzód, stopniowo zdał sobie sprawę, że słyszy cienki, wysoki dźwięk, który zdawał się go ścigać. Zatrzymał się i potrząsnął głową, żeby się go pozbyć, i zaraz tego pożałował, gdy poczuł wywołaną tym słabość. Głosy wciąż tam były. Odwracając się zobaczył...










* * *



W tym miejscu Ferragamo niespodziewanie przerwał opowieść i parsknął śmiechem. Słuchacze przypatrywali mu się ze zdziwieniem.

Och, chciałbym, żebyście mogli to zobaczyć — powiedział czarodziej. Iskrzące łzy śmiechu spływały mu po policzkach. — To było niesłychane. — Ku jeszcze większemu zakłopotaniu słuchaczy znowu opanował go atak śmiechu. Milknący wyglądał na coraz bardziej zaniepokojonego.

Co to było? — zawołała Fontaina nie mogąc się opanować.

W końcu Ferragamo uspokoił się.

Odwróciłem się — powtórzył. — Początkowo niczego nie zauważyłem. Potem spojrzałem w dół. Tam właśnie były te wszystkie małe śnieżne kulki... — przerwał i znowu zachichotał. — Unosiły się kilka piędzi nad śniegiem leżącym na ziemi. Było ich około tuzina wznoszących się i huśtających w powietrzu. I śpiewały.

W oczach słuchaczy widać było różne stopnie niedowierzania, ale czarodziej ciągnął dalej:

Kiedy się przyglądałem, jeden z moich najświeższych śladów jak gdyby zwinął się i uniósł w powietrzu. Jeszcze jeden głos przyłączył się do piszczącego chóru.

Śpiewające kulki śnieżne? — zapytał Shill.

Tak — odparł Ferragamo. — Cofnąłem się o kilka kroków i wciąż powtarzało się to samo. Ślady, które zostawiałem, zwijały się i dołączały do mojego stadka. Co jakiś czas któraś ze starszych kulek opadała i stawała się znowu zwyczajnym śniegiem.

Wiedziałem, że można iść czyimś śladem — rzekł Lomax, — ale nigdy nie słyszałem, żeby ślady szły za kimś!

Ta magia wykazuje przynajmniej poczucie humoru — roześmiał się Durk.

Po jakimś czasie przestałem zwracać na nie uwagę — oświadczył Ferragamo.








* * *



Czarodziej i jego śnieżne stadko szli dalej. Wciąż nie miał pojęcia, dokąd zmierza. Góry zdawały się szydzić z maleńkiego intruza. W tym bezlitosnym i zimnym otoczeniu znowu zapadł w nicość, by po jakimś nieokreślonym czasie ocknąć się i stwierdzić, że zaopiekował się nim siwowłosy pustelnik, który choć wydawał się na wpół szalony, gotów był pomóc „swemu bratu”

Ferragamo przebywał w jaskini już od kilku dni, powoli odzyskując zmysły i pamięć, kiedy pustelnik zaczął coś mamrotać o zbliżających się pielgrzymach, a potem zniknął. Czarodziej zawołał za nim obawiając się, że mogą być to nieprzyjacielscy żołnierze, ale eremita nie zwrócił na to żadnej uwagi. Krótko potem Ferragamo niewyraźnie dosłyszał strzępki kazania wygłaszanego do nowo przybyłych, które pustelnik zakończył: „Czy mam już zamilknąć?” Umysł czarodzieja pogrążył się właśnie w rozważaniu możliwych konsekwencji, kiedy pustelnik powrócił z Markiem.



* * *



Gdy Ferragamo zakończył swą opowieść, zapadła krótka chwila ciszy. Nikt nie wiedział, co tu można by powiedzieć. W końcu odezwała się Fontaina.

Czy to Sowa pomogła Milknącemu cię odnaleźć? — zapytała.

Nie otrzymała odpowiedzi. Czarodziej spał głęboko.

Spojrzawszy szybko po sobie, wyszli z pieczary, Milknący zaś pozostał, by czuwać przy Ferragamie.

Wkrótce wszyscy pozostali członkowie grupy dowiedzieli się o przeżyciach Ferragama, jako że każdy z tych, którzy słyszeli je z pierwszej ręki, opowiadał je innym. Mark, który jako jedyny widział czarodzieja majaczącego, sam prawie nie zabierał głosu. Mimo, że tego popołudnia wyglądał na zupełnie normalnego, Ferragamo wciąż w jakimś stopniu stanowił niewiadomą. Mark martwił się, że czarodziej może znowu popaść w magiczne delirium i nie będzie mógł im pomóc w ostatnich etapach misji. Wszyscy inni pełni byli optymizmu, więc pogrążył się we własnych myślach, żeby zaraz zostać wyrwanym z zadumy przez Długowłosego.

Czy ty nigdy z niczego nie jesteś zadowolony? Ile jeszcze cudów ci potrzeba? Pomimo wszystkich przeciwności jest znowu z nami, a mógł zginąć w górach, zostać więźniem czy jeszcze gorzej.

Ale...

Długowłosy nie miał zamiaru pozwolić, żeby mu przerywano.

I znaleźliśmy wyśmienite schronienie z jedzeniem i wodą, podczas gdy właściwie powinniśmy sterczeć tam i zamarzać na śmierć w zamieci. A jeśli przestaniesz zamartwiać się czarodziejem, to może znajdziemy jakieś sposoby, żeby skontaktować się z Moroskim i zawiadomić ich o opóźnieniu. I to ciasto chyba jednak chroni każdego, choć teraz jesteśmy o wiele bliżej Gwiaździstego Wzgórza. A jeśli ktoś wie, jak poradzić sobie z tym wszystkim, co przydarzyło się Ferragamowi, to tym kimś jest pustelnik. Sam przez to przeszedł. — Długowłosy przerwał na chwilę swoją tyradę. — Czy mam już zamilknąć? — dodał łobuzersko i Mark roześmiał się głośno.

Parę głów zwróciło się w jego stronę.

Z czego się śmiejesz? — zapytała Fontaina.

Och, z niczego — odparł. — Po prostu nie mogę uwierzyć, że mieliśmy takie szczęście, to wszystko.

Tak — rzekł Durk. — Ktoś musi być po naszej stronie.

Rozmowa potoczyła się dalej, a Mark powrócił do swojego dialogu z Długowłosym.

Co do przekazania wiadomości Moroskiemu... Czy myślisz, że moglibyśmy wykorzystać Sowę?

Jestem pod głębokim wrażeniem. Być może masz jednak więcej niż dwie szare komórki nadające się do myślenia.

Nigdy nie widziałem, żeby Sowa przenosiła jakieś listy...

Nie, ten ptasi móżdżek nie zniósłby niczego takiego. Oderwałaby go, zanim przeleciałaby sto kroków.

Więc trzeba by to zrobić tak, jak z wiadomością przesłaną mnie.

Tak. Jako że Moroski również jest czarodziejem, nie powinno być to niemożliwe.

Jeśli tylko Ferragamo jest wystarczająco silny. Widziałeś, jak bardzo wyczerpała go ostatnia rozmowa. Chodźmy i przekonajmy się.

Długowłosy wyszedł z pieczary, a Mark podążył za nim.

Ferragamo nie spał i Mark po raz pierwszy zobaczył w tym przyćmionym świetle Sowę siedzącą we wnęce wysoko na ścianie pieczary. Nigdzie nie było widać Milknącego.

Dzień dobry — rzekł czarodziej. — Wybaczcie mi to zasypianie. Wciąż mi się to zdarza i jest niezwykle denerwujące.

Mark powiedział mu o swoim pomyśle.

Zastanawiałem się już nad tym. Sądzę, że mógłbym to zrobić, ale...

Przerwał, najwyraźniej porozumiewając się z Sową. Mark czekał.

Sowa zgadza się — podjął Ferragamo — i jest pewna, iż poradzi sobie z burzą. Spróbujmy, zatem.

Brązowy ptak opadł na ziemię i usadowił się przed swoim panem. We wzroku Ferragama pojawiło się szczególne napięcie, a ogromne oczy Sowy rozszerzyły się jeszcze bardziej niż zwykle. Maleńkie iskry strzeliły z włosów i paznokci czarodzieja, wydając ciche, trzaskające dźwięki. Potem Sowa mrugnęła wolno, a Ferragamo powiedział:

Skończone.

Od wejścia do pieczary odezwał się przerażony głos Milknącego:

Nie! — i pustelnik podbiegł do swego brata.

Bądź tak dobry, przyślij Korię — powiedział czarodziej czystym, lecz nienaturalnym głosem.

Mark poczuł nagły ucisk w żołądku. Sowa wyleciała z pieczary prosto w zamieć.

Ferragamo rozciągnął się jak długi, bez zmysłów.























ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY



Dwa dni zajęło Sowie odnalezienie Moroskiego i kiedy zaniesiono ją do kabiny czarodzieja, wyglądała na bardzo zmęczoną. Flota znajdowała się wciąż w odległości kilku lig od Szarej Skały i wszyscy oprócz niezbędnej części załogi schronili się pod pokładem, kiedy statki przedzierały się przez sztorm. Parę z nich było w nie najlepszym stanie, szczególnie te z Peven, nie przygotowane do długiego pobytu na morzu. Niepokojono się też o zapasy żywności i wody, choć zebrano tyle deszczówki, ile tylko było możliwe.

Marynarz, którego przedramię posłużyło jako grzęda dla Sowy, podczas drogi do kabiny spoglądał na ptaka z pewną podejrzliwością. Jej przybycie wywołało przestrach wśród marynarzy. Sowy raczej nie siadywały na statkach i niektórzy uważali, że przynoszą nieszczęście. Ptak zwrócił na siebie uwagę nieustannym pohukiwaniem i w końcu sternik polecił, żeby zaniesiono go do czarodzieja.

Moroski siedział w rozkołysanej kabinie przeklinając pogodę i mając nadzieję, iż grupa Marka nie zbliżyła się zbytnio do Gwiaździstego Wzgórza, jako że obecnie flota w minimalnym stopniu odwracała uwagę obrońców z brzegu. Próbował zainteresować się grą w warcaby, którą pochłonięci byli Laurent i Pabalan. Dworzanin był wyraźnie lepszym graczem, lecz dyplomatycznie pozwalał wygrywać swemu panu większość tych partii, które nie zostały zakończone przedwcześnie szczególnie gwałtownym przechyłem statku. Rozległo się pukanie do drzwi.

Co to jest? — zdziwił się Pabalan, kiedy marynarz wszedł do środka.

To sowa Ferragama — odparł Laurent. — Co ona tu robi?

Moroski przypatrywał się ptakowi w milczeniu. Po kilku chwilach powiedział:

A to niezła sztuczka.

Co? — zapytał Pabalan.

Ferragamo w jakiś sposób wtłoczył wiadomość w umysł tej oto Sowy, tak, że mogła mi ją przekazać. Normalnie może porozumiewać się jedynie ze swoim czarodziejem. Nie mam pojęcia, jak mu się to udało.

Co to za wieści? — zapytał Laurent.

Ferragamo jest znowu z Markiem i resztą, ale jest chory czy coś podobnego. Wszyscy przebywają w jaskini w górach i nie mogą ruszyć dalej z powodu złej pogody. To wszystko jest trochę niejasne, ale przede wszystkim chodzi im o to, żebyśmy się nie spieszyli. Jakakolwiek dywersja, którą teraz moglibyśmy podjąć byłaby przedwczesna.

To się nie spodoba Hobanowi — stwierdził Laurent.

Ani mnie — mruknął Pabalan.

Pomijając nasze wyspy, w promieniu sześćdziesięciu lig nie ma żadnego przyjaznego portu — stwierdził Laurent. — Nie widzę sposobu, żeby zbyt długo przetrzymywać te wszystkie statki razem.

Pomówię z nimi — rzekł Moroski. — To nasz kłopot. Tymczasem wyślemy Atlantę razem z Sową z powrotem do Ferragama. Tym sposobem będziemy mogli przystąpić do działania, gdy tylko posłaniec powiadomi nas, kiedy ruszać.

Lot w takim wietrze nie będzie łatwą sprawą — zauważył Laurent.

Poradzą sobie — odparł Moroski.

Trochę później czarodziej przekazał wieści Hobanowi. Zgodzili się, że peveńskie statki powinny niezwłocznie odpłynąć na południe, kierując się na Heald. Nikt nie wiedział, kiedy nadejdzie wezwanie do podjęcia akcji dywersyjnej, a oni nie mogli czekać w nieskończoność. Jeśli brak zapasów zmusi ich do lądowania na Arce, powinno odbyć się to tak daleko na południu, jak tylko możliwe. Na ląd mogą zaś zejść wyłącznie ci, którzy wypili nieco wina z księżycowych jagód, i to pod warunkiem, że nie zmarnują ani chwili.

Następnego ranka Sowa, syta i wypoczęta, i Atlanta odleciały na zachód. Załogi pozostałych statków przygotowywały się do jeszcze jednego dnia niekończącej się walki z morzem i niebem.

Na ile mogli się domyślać, Ferragamo pozostał nieprzytomny przez blisko dwa dni. Nie mieli pewności, gdyż Milknący nikomu nie pozwalał wejść, nawet Długowłosemu. Na dodatek każdy, kto usiłował wejść lub tylko chciał dowiedzieć się o stan czarodzieja, musiał wysłuchać niezrozumiałego wykładu pustelnika. W końcu nawet Mark, którego dręczyło poczucie winy i troska o los Ferragama, poddał się i pozwolił, żeby rzeczy potoczyły się swoim własnym biegiem.

Zapasy Milknącego z powodu tak dużej liczby osób przebywających w pieczarze kurczyły się szybko. Orme i Durk zorganizowali parę grup myśliwskich, lecz chociaż zamieć nieco osłabła, nie mogli poszczycić się wielkimi sukcesami. Jeszcze gorzej było z paszą dla koni. Przewidywano, że wystarczy jej najwyżej na trzy lub cztery dni.

Przynajmniej z wodą nie ma kłopotów — stwierdził Klover.

Więc dlaczego się nie wykąpiesz? — zapytała Fontaina marszcząc nos.

Banita, pamiętając swoje spotkanie z księżniczką przy leśnym strumieniu, rozsądnie powstrzymał się od uwag typu: „tylko wtedy, jeśli wyszorujesz mi plecy”. Niemniej jednak wykąpał się. W jednej z pieczar znajdowała się duża sadzawka nieustannie uzupełniana ciepłą wodą i gdy tylko oswojono się z tak oryginalnym pomysłem, by się w niej zanurzyć, kąpiele stały się jedną z ulubionych rozrywek. Do tego stopnia, iż Fontaina zaczęła uskarżać się, że nie może wziąć kąpieli z powodu „tych wszystkich próżniaków taplających się wokół”.

Kiedy Ferragamo odzyskał przytomność, Milknący pozwolił tylko na krótkie wizyty, i to pojedyncze. Mark odniósł wrażenie, że pieczara zmieniła swój kształt od czasu, kiedy był tam ostatni raz, ale odrzucił tę myśl jako śmieszną. Potem stwierdził, że wyczuwa wokół siebie jakieś niewidoczne ruchy, jak to już miało miejsce przedtem, i zaczął się nad tym poważniej zastanawiać. Jednak zaraz skierował całą uwagę na czarodzieja i doznał ogromnej ulgi widząc, że ten w pełni włada sobą i choć najwyraźniej bardzo osłabiony, powoli odzyskuje swoje dawne siły.

Po kilku luźnych uwagach Mark wyrzucił z siebie przeprosiny za podrzucenie czarodziejowi pomysłu o przesłaniu wiadomości Przez Sowę.

Nie bądź niemądry. Wszyscy musimy robić to, co konieczne.

Nawet, jeśli oznacza to dla ciebie zapaść?

Mhm. Sprawiłem trochę kłopotu Milknącemu — rzekł Ferragamo. — Ale ma już to za sobą.

Ciebie potrzebujemy bardziej niż floty.

Poza tą jaskinią żyje wielu ludzi, Marku. Ich życie może zależeć od nas.

Nie pomyślałem o tym.

W każdym razie skutki połknięcia jagody są coraz mniejsze Łatwiej przychodzi mi je kontrolować.

Więc powiedz mi, jak to było z Sową?

Przepełnia mnie ogromna moc. Część z niej wciąż ze mnie wycieka, jak niewątpliwie zauważyłeś. — Ferragamo uśmiechnął się. — Wszystko, co musiałem zrobić, aby umożliwić Sowie przekazanie wiadomości tobie i Moroskiemu, polegało na przetworzeniu części tej magii w odpowiedni rozkaz czy też zaklęcie. Kłopot w tym, że nie przywykłem do tego rodzaju rzeczy i część magii wyciekła z koryta, w które ją skierowałem.

Nie możesz zawładnąć nią całą?

Właśnie — Ferragamo skinął głową. — A nie kontrolowana magia przelewająca się po czyjejś głowie nie sprzyja sensownej rozmowie.

Mark dostrzegł błysk w oczach czarodzieja i roześmiał się.

Czasami mówiłeś od rzeczy — powiedział.

Och, zauważyłeś to, prawda?

Wciąż mówiłeś o Korii tak, jakby tu była — zaryzykował z wahaniem Mark.

Wzrok czarodzieja złagodniał.

Koria jest dla mnie swego rodzaju sprawdzianem. To ona jest w moim życiu jedynym całkowicie pewnym źródłem zdrowego rozsądku. Myślenie o niej pomaga mi i niekiedy mogło się to wyrazić słowami.

Mark poczuł ucisk w gardle.

Was dwoje... — zaczął, a potem stwierdził, że nie może mówić dalej. Spojrzał w dół, usiłując powstrzymać łzy, które cisnęły mu się do oczu.

Przez kilka chwil siedzieli w milczeniu. Ferragamo stwierdził, że rozmowa o Korii, choć tak krótka, jeszcze bardziej pogłębiła jego tęsknotę za nią. Przymknął powieki i obrazy Korii przemknęły przed oczyma jego duszy: Koria przyglądająca mu się z zadowoleniem, kiedy zajada śniadanie; Koria spacerująca po plaży, śmiejąca się, z rozwianymi włosami; Koria w jego ramionach, spoglądająca na niego z czułością.

Z trudem przełknął ślinę.

W końcu odezwał się Mark, z jakimś niepewnym ożywieniem.

Milknący pokazał mi coś — rzekł, — ale nie powiedział, co to znaczy.

Nie przypuszczam, żebyś go zrozumiał, nawet gdyby powiedział — odparł Ferragamo, kiedy Mark wyciągnął miecz.

Niewyraźny wzór znowu jarzył się na ostrzu. Czarodziej przyjrzał mu się uważnie.

Co to jest?

Co wiesz o tym mieczu, Marku?

Książę zastanawiał się przez chwilę.

Tylko tyle, że jest bardzo stary — odparł w końcu. — Należał do mojego ojca, potem do Eryka. Teraz jest mój, tak przypuszczam. — Zmarszczył brwi.

Z pewnością jest bardzo stary, starszy nawet niż podejrzewałem.

Wiem, gdzie przedtem widziałem ten wzór — zawołał nagle Mark. Zmienił się na twarzy, pobladł.

W swoim śnie? — zapytał cicho Ferragamo.

Skąd wiesz?

Marku, nadeszła pora, żebym podzielił się z tobą pewnymi domysłami. Nie uczyniłbym tego z twoimi braćmi, ale sądzę, że ty jesteś na tyle inteligentny i zrównoważony, żeby właściwie to ocenić... — „Tylko do momentu, kiedy będzie jeszcze w stanie sprostać prawdzie”, pomyślał Ferragamo. Odchrząknął. — Wojownik Miraży był najstarszym synem Arkona. Miał na imię...

Mark?

Teraz przyszła kolej na Ferragama, żeby przybrać zdziwiony wyraz twarzy.

Myślę, że wiedziałem to przez cały czas — rzekł Mark — ale nie chciałem się z tym pogodzić.

W tej opowieści nie nosi imienia, wszyscy, bowiem Słudzy przedkładali sprawę, o którą walczyli, nad własną sławę. Był jednym z bohaterów Wojny Czarodziejów.

I to jest ten sam miecz? — zapytał Mark z niedowierzaniem.

Tak myślę.

Zawsze wydawał mi się bardzo... poręczny, nawet, kiedy jeszcze dobrze nie wiedziałem, z której strony jest rękojeść.

To wyjątkowy miecz, Marku. Ważny. Tak jak i ty.

Ja? Ja nie jestem bohaterem.

Wszyscy służymy na swój własny sposób — Ferragamo Przerwał obserwując, jak kłębiące się w głowie Marka myśli odbijają się na jego twarzy.

Przypominasz sobie ten stary wiersz, który odnalazłeś w Domu?

Przepowiednię?

Ferragamo skinął głową.

— „Spadkobierca Arkona, pierwszy nazwany i ostatni”. To możesz być ty. I dalej: „Ostrze Arkona...”

Obaj spojrzeli znowu na miecz, który migotał w niesamowitym świetle.

Ale przecież powiedziałeś... — zaczął Mark.

Nieczęsto się do tego przyznaję — rzekł czarodziej, — więc nie powtarzaj tego nikomu, ale nawet ja mogę się czasem mylić.

Uśmiechnęli się do siebie.

Jeśli... Co w takim razie znaczy cała reszta? — zapytał Mark, a jego twarz znowu spoważniała.

Jeszcze do tego nie doszedłem — odparł Ferragamo, — ale sądzę, że dowiemy się w Gwiaździstym Wzgórzu.

Mark zadrżał i zamknął oczy. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Od wejścia z powagą przyglądał im się Milknący.

A wzór na mieczu? — zapytał w końcu Mark.

To stylizowany obraz drzewa księżycowych jagód.

Źródło.

Wszystko do tego nawiązuje.

I dlatego musimy dotrzeć do Gwiaździstego Wzgórza.

Im szybciej, tym lepiej — powiedział czarodziej.

Cóż, najlepsze, zatem, co możemy zrobić, to doprowadzić cię jak najszybciej do odzyskania pełni sił — stwierdził Mark. — Masz dość jedzenia?

Och, tak. Milknący zawstydziłby każdą niańkę.

Czy chcesz trochę ciasta?

To ostatnia rzecz, na jaką miałbym ochotę — rzekł czarodziej.



* * *



Dwa dni później, kiedy Sowa powróciła z Atlantą, Ferragamo odzyskał już sporo dawnych sił. Ośmielił się nawet wyjść ze swej małej pieczary i spotkać z całą grupą. Poruszał się jeszcze z trudem, lecz mówił wiele i był przerażony poziomem, do jakiego skurczyły się zapasy ciasta. Dlatego też, kiedy przybyły dwa ptaki, nalegał na to, żeby niezwłocznie wyruszyć. Po ostatnim dzikim ataku burza w końcu przesunęła się na zachód. Szybko przygotowano się do drogi. Napisano list i przymocowano go do łapki Atlanty.

Informowali w nim Moroskiego, że są w drodze i spodziewają się dotrzeć do Gwiaździstego Wzgórza w przeciągu trzech dni. Odliczając czas potrzebny Atlancie na przelot, Moroski mógł dokładnie wyliczyć, kiedy należy podjąć akcję dywersyjną.

Sokolica odleciała, kiedy z jaskini wyprowadzono pierwsze konie, parskające i mrużące oczy od nieoczekiwanego światła i chłodu.

Przed odejściem Ferragamo wziął Milknącego w objęcia. Między nimi dwoma zaszło więcej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać, i rozstanie było najwyraźniej bardzo bolesne. Fontaina również wyściskała pustelnika ku jego wielkiemu zdziwieniu, a niemal wszyscy potrząsali jego ręką i klepali po ramieniu. Oczywiste było, że nigdy go nie zapomną.

Pustelnik stał i przyglądał im się, dopóki pozostawali w zasięgu wzroku.

Pamiętaj o źródle — mruknął, gdy zniknęli mu z oczu, i pomaszerował z powrotem do swojej pieczary.

Wydawał się bardzo spokojny.













ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY



Sztormu nie traktuje się zazwyczaj jako istoty zdolnej do złośliwości. Jednak Hoban stwierdził, że z trudnością przychodzi mu nie myśleć o ostatnich wydarzeniach właśnie w tych kategoriach.

Płynęli na południe pod osłoną brzegu, mając nadzieję tym samym wprowadzić dodatkowy zamęt wśród wojsk na lądzie. Sztorm jakby słabnął i kiedy statki znalazły się na jak zwykle spokojnych wodach Zatoki Żelaznych Wrót, można było odnieść wrażenie, że najgorsze minęło.

Nieszczęście objawiło się w postaci małej trąby powietrznej. Widzieli, jak się zbliżała, ale nie byli w stanie dostatecznie szybko usunąć się jej z drogi. Wlokąc się w ogonie sztormu, przekształciła się w trąbę wodną, kiedy przekroczyła linię brzegową. Trzy okręty zostały niemal zatopione, na kilku innych poważnie ucierpiało ożaglowanie, a na wszystkich już i tak kończące się zapasy zostały mocno uszczuplone.

W tej sytuacji, kiedy niebo przejaśniło się i rozbłysło jak gdyby szydzącym z nich słońcem, dowódcy peveńskiej floty doszli do nieuchronnego wniosku, iż będą musieli wylądować na Arce, żaden, bowiem dalszy rejs nie wchodzi w rachubę. Oddalili się jednak na tyle, na ile mogli od portu Żelaznych Wrót i jego garnizonu.

Hoban był cywilem i teoretycznie nie miał prawa wydawać rozkazów marynarce wojennej, jednak to on właśnie zorganizował zejście na ląd. Przyczółek został utworzony przez tych, którzy mieli wcześniej dostęp do zapasów wina z księżycowych jagód.

Z pewnością jestem pierwszym dowódcą w historii, który wybiera swych żołnierzy, dlatego, że są pijani.

Wątpię — odparł kapitan klipra, uśmiechając się.

Skoro tylko stworzyli bezpieczną bazę na lądzie, rozesłano oddziały, aby zebrały tyle żywności, ile im się uda, a na ląd zeszła większa grupa żołnierzy i marynarzy. Do wieczora mieli już założony doskonale zorganizowany obóz obronny, a żywność i wodę dostarczono na statki doprowadzone do stanu używalności tak szybko, jak gdyby marynarzom robota paliła się w rękach.

Hoban wypił jednym łykiem swoją skromną porcję jagodowego wina. Czuł się senny i niespokojny, ale nie było żadnego śladu wojsk z Żelaznych Wrót i zaczynał mieć nadzieję, że być może uda im się odpłynąć stąd nie wdając w żadną bitwę.

Czekało go rozczarowanie.

Po długiej, niemal bezsennej nocy świt nadciągnął wraz ze szwadronem kawalerii i oddziałem piechoty zbliżającymi się od północnego zachodu. Hoban zebrał dowódców i szybko poczyniono odpowiednie kroki, żeby sprowadzić grupy aprowizacyjne i obsadzić pozycje obronne. Kilku dowódców uskarżało się, że niektórzy ich ludzie zachowują się ospale, ale zaraz odeszli zająć się przygotowaniami do obrony.

Zbliżające się wojska Arki sprawiały wrażenie dziwnie niezdecydowanych, lecz w końcu zaatakowały. Chmara strzał opadła na pozycje peveńskie, jednak napotkawszy obronę uczyniła niewiele szkód. Potem zaszarżowała kawaleria, ale że mogła atakować albo pod górę, albo po sypkim piasku, atak nie był tak skuteczny, jakby sobie tego życzono, toteż wycofała się po kilku salwach strzał i paru pomniejszych potyczkach.

Wytchnienie nie trwało jednak długo. Wkrótce uwagę Hobana i jego dowódców skupiły ruchy konnicy i piechoty wskazujące na to, że Arkańczycy mają zamiar otoczyć swych przeciwników. Przewyższali liczbą Peveńczyków, których przewaga pozycyjna nie mogła trwać wiecznie.



* * *



Wieści z Żelaznych Wrót całkowicie skonfundowały Parokkana.

To nie ma sensu — stwierdził podczas narady z posłańcem i szefem swojego sztabu. — Przypłynęli całą flotą, potem rozdzielili swoje siły i tylko część z nich wylądowała... w miejscu, które nie ma prawie żadnego znaczenia strategicznego. O co tu chodzi?

W innym miejscu Amarina, której umysł śledził i oddziaływał na bitwę pod Żelaznymi Wrotami, zastanawiała się nad tym samym. Wkrótce mieli zrozumieć.


* * *



Hoban zaczynał poważnie się martwić. Walki trwały już drugi dzień i powoli zaczęli tracić pozycje. Straty w ludziach rosły a o nowych zapasach nie mieli, co marzyć. Statki były już w o wiele lepszym stanie, ale potrzeba było jeszcze dużo pracy, aby móc poważnie myśleć o wycofaniu się na morze.

Co więcej, niektórzy ludzie cierpieli na jakąś dziwną senną niemoc, która powodowała, że poruszali się bardzo wolno i mieli skłonności do zasypiania w najbardziej nieodpowiednich momentach. Hoban podejrzewał, że działo się to za sprawą magii, szczególnie, że najcięższe przypadki dotyczyły ludzi, którzy wypili bardzo mało albo też nic wina. Wysłał na statki tylu ludzi, na ile mógł sobie pozwolić, i pozostało mu już tylko żywić nadzieję, że karta się odwróci.

Niewiele więcej było do zrobienia.



* * *



Jakieś piętnaście lig dalej na północ flota healdańska poczynała sobie nieco lepiej. Bardziej sprzyjająca pogoda i lepsze przygotowanie do dłuższego pobytu na morzu powodowały, że jej stan był wcale dobry. Moroski odczuł jednak wielką ulgę, kiedy przybyła Atlanta, i po przeczytaniu listu i krótkim przepytaniu sokolicy doszedł do wniosku, iż Mark i jego towarzysze dotrą do Gwiaździstego Wzgórza następnego dnia lub w najgorszym razie dzień później. Dlatego też mógł wydać swym niespokojnym załogom rozkazy, które oznaczały walkę — a przynajmniej działania, mające za nią uchodzić.

Flota rozdzieliła się na grupy, które pożeglowały ku rozmaitym miejscom na wybrzeżu Arki. Rankiem wszystkie były w zasięgu wzroku z ważnych nabrzeżnych posterunków, które następnie zostały uraczone barwnym, lecz bałamutnym widowiskiem, kiedy flotylle zawróciły przegrupowując się, przesyłając zaszyfrowane wiadomości i pozornie porzucając zamiar lądowania w Szarej Skale na rzecz innych miejsc — i na odwrót.

Zgodnie z poleceniami, śledząc statki, nad którymi powiewały barwy królewskie, obserwatorzy sumiennie donosili, że kilka okrętów rozwijało flagi z insygniami Athera — niektóre z nich równocześnie, — lecz jednostki te wciąż przemieszczają się z miejsca na miejsce. Nikt nie mógł się w tym rozeznać, ale wojska nieprzyjacielskie były w nieustannym pogotowiu, kiedy kolejno poszczególne miejsca wydawały się zagrożone atakiem.


* * *



Ferragamo i Mark jechali koło siebie. Książę był przez jakiś czas pogrążony w głębokiej zadumie, więc czarodziej nie zdziwił się, kiedy w końcu Mark zaczął go wypytywać.

Ta magia — zaczął — sądzisz, że włada nią czarodziej?

Boję się, że tak. A przynajmniej ktoś, kto b y ł czarodziejem. Bo w żadnym wypadku nie mógłbym go teraz traktować jak kolegę po fachu.

Ale co spowodowało, że objawiła się właśnie teraz? Coś musiało ją wyzwolić.

Obaj z Moroskim czujemy, że w jakiś sposób wmieszał się tu Brogar, ale to tylko nasze domysły.

Czy może się to wywodzić aż z Wojny Czarodziejów?

Może. Występują pewne podobieństwa ze starymi opowieściami. A związek z księżycowymi jagodami czyni tę hipotezę jeszcze bardziej prawdopodobną. W każdym razie walczymy z tym samym złem.

Wykorzystującym ludzi?

Jest coraz bardziej domyślny” — pomyślał czarodziej. Głośno zaś powiedział:

Tak. Sama myśl o tym przyprawia mnie o dreszcze.

Jak to się dzieje?

Na ile mogę ocenić, technika, o której tak beztrosko sądziliśmy, że została utracona na zawsze, może zostać użyta do bezpośredniego połączenia się z umysłem innej osoby. Pamiętasz, że każdy umysł zawiera własny potencjał siły magicznej. Ma to trojakie następstwa. Pierwszego już doświadczyliśmy. Czarodziej używający takiej techniki jest w stanie skutecznie obezwładnić każdego, kto znajdzie się w jego zasięgu. Dla nas wyglądało to tak, że ofiary zapadały w sen.

Ależ jego żołnierze nie mogą zasypiać, bo w przeciwnym razie byliby dla niego bezużyteczni. Chociaż... ich oczy były dziwne.

To już następny etap. Stosując nieco więcej mocy czarodziej może aktywnie wpływać na działanie ludzi. Dotyczy to szczególnie tych znajdujących się bliżej niego. Zmienia ich w bezwolnych niewolników.

Jest w stanie czytać w ich umysłach, czyż nie?

Tak przypuszczam.

Na czym polega trzeci etap?

Wówczas właśnie dzieje się prawdziwe zło — odparł ponuro Ferragamo. — Dysponując odpowiednim potencjałem mocy żeby go zacząć, czarodziej może wykorzystać ludzi, by ofiarowali mu jeszcze więcej. Czyniąc to zmienia ich w rośliny, coś, co w ogóle nie jest człowiekiem. Ich zagłada jeszcze bardziej wzmaga jego moc, a to umożliwia mu zniewolenie większej liczby ludzi.

I staje się jeszcze silniejszy.

I dzieje się to aż do chwili, kiedy stanie się tak potężny, że nikt nie będzie mu się mógł przeciwstawić.

Przez chwilę jechali w milczeniu.

Jednak jak dotąd nie doszło do tego — powiedział Mark.

Nie. Im dalej ktoś znajduje się od czarodzieja, tym trudniejsze jest to do osiągnięcia. Usiłując wyssać moc z kogoś, kto jest zbyt daleko, można osiągnąć skutek odwrotny do zamierzonego. Wysiłek, żeby doprowadzić do zamiany, jest zbyt wielki.

Więc ludzie w Domu są bezpieczni.

Na razie — odparł Ferragamo.



* * *



Trzeciego dnia od opuszczenia pieczary Milknącego konie wreszcie zeszły na płaski grunt. Do tego czasu podróż była nieznośnie powolna. Chociaż zamieć minęła, na wyższych zboczach wciąż zalegały masy śniegu i to, wraz ze zdradzieckim charakterem drogi, powodowało, że Mark i jego przyjaciele poruszali się niezwykle ostrożnie.

Teraz, kiedy byli dobrze poniżej linii śniegu i pogórze stopniowo otwierało drogę ku łagodniejszym zboczom, wiedzieli, że już niedługo zobaczą Gwiaździste Wzgórze. Popędzali konie pamiętając, że jeśli wszystko poszło zgodnie z planem, tego dnia flota healdańska zainscenizuje pozorną inwazję.

Poprzedniej nocy rozdzielili i zjedli resztę ciasta z księżycowych jagód. Nikt nie wiedział, ile czasu minie, zanim jego uodparniające działanie zacznie słabnąć, ale wszyscy zgadzali się, że raczej nie chcieliby się tego dowiedzieć.

Krótko po południu Mark rozpoznał w zamglonej dali kształt Wieży Czarodzieja i przez jego ciało przebiegł dziwny dreszcz.

Jani mówi, że zbliżają się jakieś konie — odezwał się w jego głowie głos Długowłosego.

Niby jak ci mógł to powiedzieć? — zdziwił się Mark, lecz zanim kot zdołał odpowiedzieć, nie było już powodów do dalszych pytań.

Kilkaset kroków przed nimi pojawił się oddział kawalerii z Gwiaździstego Wzgórza. Kiedy dostrzegli grupę księcia, natychmiast ruszyli do ataku, wyciągając miecze. Ich natarcie było tak niespodziewane, że nie starczyło czasu na przygotowanie prawdziwej obrony. Bez namysłu żołnierze i banici zebrali się razem, żeby bronić Ferragama i Fontainy. Potem kawaleria zwaliła się na nich i ogólny obraz potyczki przepadł, gdyż każdy pogrążył się w walce zajmującej całą jego uwagę.

Konie kwicząc stawały dęba i kręciły się w kółko. Miecze z brzękiem uderzały o siebie i kilku jeźdźców zwaliło się z siodeł. Mark stwierdził, że jest wokół niego dziwnie pusto, a potem dostrzegł Fontainę i czarodzieja w samym środku bitwy. Rzucił się z mieczem na jednego z kawalerzystów i chybił, ale mężczyzna nie odpowiedział ciosem. Zamiast tego uśmiechnął się szyderczo i wykrzyknął:

Nie, książątko, nie zetniemy cię. Ona chce ciebie żywego.

Ona?” — zdziwił się Mark.

Mężczyzna roześmiał się, ale w tym śmiechu ani w pustych zielonych oczach nie było radości.

Wszędzie wokół Marka szalała bitwa, jednak jemu zdawało się, że jest w strefie ciszy oka cyklonu. Przez jakiś czas nie był w stanie nikogo sprowokować do walki i jego zawód rósł, szczególnie, gdy widział Fontainę wymieniającą ciosy z krzepkim żołnierzem. Ferragamo, ku jego uldze, był pod ochroną tak samo jak i on, gdyż nikt bezpośrednio nie atakował czarodzieja.

Gdzie indziej działo się jednak odmiennie. Chociaż z grubsza liczba walczących po obu stronach był równa, to jednak kawaleria miała przewagę w uzbrojeniu i była dobrze wprawiona w sztuce walki konnej. Mark skrzywił się boleśnie, kiedy zobaczył kilku przyjaciół leżących na ziemi i przez chwilę wszystko to wyglądało bardzo źle. Jednak, kiedy ludzie z Gwiaździstego Wzgórza utracili początkową przewagę uzyskaną przeprowadzoną szarżą, stwierdzili, że ich przeciwnicy odpierają atak walcząc z rozpaczliwą determinacją. Coraz więcej ludzi padało z obu stron.

Niespodziewanie dowódca kawalerii wydał rozkaz do odwrotu, pozostawiając na polu ponad połowę swoich ludzi, martwych lub umierających.

Kiedy upewnił się, że bezpośrednie zagrożenie minęło, Mark szybko policzył swoich towarzyszy i przeraził się, kiedy stwierdził, że niemal połowa z nich nie weźmie już udziału w dalszej wyprawie.

Wydawało się, że zarówno Ferragamo, jak i Fontaina oraz Ansar wyszli z bitwy bez szwanku. Jani również był nietknięty; Podczas walki bronił swoją laską dostępu do siebie i Fontainy.

Durk i Zunik żyli, chociaż ten ostatni odniósł poważną ranę w udo, ale Klover i trzej pozostali banici byli martwi. Tylko jeden z żołnierzy stralleńskich wciąż był na nogach. Zeskoczył z kulbaki i wkrótce przekonał się, że Lomax i jego dwaj przyjaciele nie żyją. Twarz żołnierza pobladła ze smutku. Bonet i Richard wyglądali na całych, ale Essanowi nie można było pomóc; jego tułów został straszliwie okaleczony. Mark poszukał wzrokiem Shilla i zobaczył, że klęczy na ziemi trzymając w ramionach Orme'a. Książę zeskoczył z konia i razem z Ferragamem podszedł do nich. Shill uniósł na chwilę przepełnione łzami oczy. Spojrzał błagalnie na czarodzieja, lecz Ferragamo potrząsnął głową i ostatnia nadzieja zgasła w oczach Shilla. Oczy Orme'a były otwarte, utkwione w niebie, ale Mark wiedział, że niczego nie widziały.

Umierający żołnierz przemówił głosem tak cichym, że Mark wstrzymał oddech, żeby go usłyszeć.

Shill, stary przyjacielu?

Jestem tutaj.

Kiedy się to skończy, wróć po mnie... Pochowaj mnie w Gwiaździstym Wzgórzu. Powiedziałem, że wrócę... Chciałbym dotrzymać słowa.

Będziesz żył... — zaczął Shill, ale Orme przerwał mu.

Nie — powiedział. Po chwili przerwy mówił dalej: — Zaopiekuj się Anną...

Tak — odparł tylko Shill.

Orme zakaszlał. Czerwona strużka wypłynęła z kącika ust.

I chłopcami.

Tak.

Powiedz im... — Orme znowu zakaszlał, a potem odprężył się. Odszedł.

Powiem im — rzekł Shill.



* * *



Nieco później, przy ochoczej pomocy wszystkich, którzy byli do tego zdolni, Ferragamo zrobił, co mógł, żeby zaleczyć różnorakie rany pozostałych przy życiu. Choć niechętnie, przykryli tylko zmarłych, zamiast ich pogrzebać, wiedzieli, bowiem, że jeśli ich misja ma się zakończyć powodzeniem, pośpiech był sprawą zasadniczą. Mogli wrócić, skoro tylko osiągną swój cel, jeśli go osiągną...

Rany Zunika uniemożliwiały dalszą podróż i pomimo jego protestów ostatni żołnierz stralleński, imieniem Ryal, zgodził się z nim pozostać. Urządzili się obaj w osłoniętym miejscu, dostatecznie daleko, aby uniknąć wykrycia, gdyby powrócili jacyś żołnierze. Potem pozostali wyruszyli w ostatni etap ich podróży.

Nas dziewięcioro — pomyślał Mark. — Nie wydaje się to zbyt wiele.

Dziesięcioro — nadeszła bezdźwięczna odpowiedź. — A nawet jedenaścioro, jeśli policzyć ten ptasi móżdżek, tam w górze.

Oczywiście. Jak mogłem o was zapomnieć.

Mark uniósł wzrok na Sowę, która leciała wysoko nad jeźdźcami, pełniąc obowiązki zwiadowcy.

Nie dostrzegli więcej żołnierzy i późnym popołudniem znaleźli się o strzał z łuku od miejskich murów.

Już nas tam oczekują — rzekł Shill. — Jeśli tylko tamci powrócili...

Więc dlaczego nie wysłano innych patroli? — zapytał Ansar.

Nikt nie znalazł na to odpowiedzi.



* * *



W rzeczywistości Amarina wiedziała, że się zbliżają, na jakiś czas przedtem, zanim niedobitki oddziału powróciły na zamek. Podczas gdy Parokkan był wciąż zaintrygowany chaotycznymi i sprzecznymi doniesieniami ze wschodu, ona użyła swych szczególnych zdolności, by podłączyć się do umysłów żołnierzy przebywających w mieście i najbliższej okolicy. Kiedy myśli jednego z dowódców patroli eksplodowały odzwierciedlając szalony wir walki, skupiła się na nim i odczytała jego umysł.

Gdy dowiedziała się, kogo zaatakował patrol, skierowała swoją uwagę na to miejsce, a uczyniwszy to uświadomiła sobie niebezpieczeństwo, przed jakim stanęła. Jej żołnierze byli dla niej jak otwarta księga; mogła wpływać na nich i odczytywać ich umysły tak, jak chciała. Ale przeciwników po prostu tam nie było! Wyglądało to tak, jak gdyby ich umysły nie istniały. Wszystko, co mogła dostrzec, było taką samą białą pustką jak ta, która tak straszliwie zaniepokoiła ją u Brandela.

Natychmiast zamiary jej wrogów stały się dla niej jasne i od tej chwili postanowiła całkowicie zlekceważyć wydarzenia na wschodzie. Czyniąc to poniechała ukrytej kontroli nad armią i jej dowódcami. Szczególnie Parokkan poczuł się nagle pozbawiony celu, niepewny, co dalej robić; znalazło to też swoje odbicie u wszystkich, na których dotychczas wpływała.

Pod Żelaznymi Wrotami znajdujące się już w ciężkim położeniu wojska peveńskie nagle odzyskały siły, a wkrótce potem atakujący wycofali się w nieładzie. Hoban wykorzystał ten moment, żeby zebrać tyle zapasów, ile zdołał, a potem przeniósł swoich ludzi na prawie gotowe do drogi statki.

Tymczasem Amarina skierowała całą swoją straszną magiczną moc przeciwko Markowi. Ferragamowi i pozostałym. Mimo to jej przeciwnicy pozostali nieosiągalni — jak złudna letnia mgiełka. Przelękła się teraz dopiero, że nie wyjaśniła doniesienia o pojmaniu kogoś tam jakiś czas temu na południu. W rezultacie zniknięcie bez śladu więźnia i kilku żołnierzy pozostało tajemnicą.

Jak oni to robią — zastanawiała się gniewnie. — Tak blisko powinni być już w mojej mocy. Cóż, niech przyjdą! Moje źródło jest tutaj, a ich zostało zniszczone. Wejdą prosto w moją pułapkę, a wówczas zapanuję nad nimi wszystkimi.”

Zaczęła rozkoszować się myślą o dodatkowej mocy, jaką da jej zapanowanie nad czarodziejem i księciem Arki.

Niechże przyjdą!”






























ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY



Nie podoba mi się tu — stwierdził Shill. — Wygląda na to, że brama nie jest nawet strzeżona.

Tak jakby zapraszano nas do środka — rzekł Ansar.

To musi być pułapka — zgodził się Richard.

Zbyt oczywiste — powiedział Durk.

Kryjąc się wśród folwarcznych zabudowań obserwowali Górską Bramę, której wrota, jakieś dwieście kroków dalej, stały otworem, najwyraźniej niestrzeżone.

Nic innego nam nie pozostaje — rzekł Mark. — Nie mamy szansy przedostać się niepostrzeżenie przez mury, więc musimy to uczynić jedną z bram. Jeśli to jest pułapka, musimy w nią wejść.

Przez chwilę wszyscy w milczeniu rozważali jego słowa. Potem skinęli głowami na znak zgody.

Skoro doszliśmy tak daleko... — powiedział Ansar. Nie musiał kończyć tej myśli.

Chodźmy — rzekł Shill.



* * *



Parokkan czuł, jak opuszcza go cała pewność siebie. Wszystko działo się jakby we śnie. Wieści ze wschodniego wybrzeża były niepokojące, ale nie wskazywały na żadne bezpośrednie zagrożenie. Jego wojska na lądzie powinny poradzić sobie z każdą inwazją, jeśli taka kiedykolwiek nastąpi, a pozostawiony w mieście garnizon był wystarczająco silny, żeby powstrzymać tych nieprzyjaciół, którym udałoby się przedrzeć. Wszystko to wiedział, ale teraz wcale nie napełniało go to otuchą. Nagle uświadomił sobie, że stało się coś złego. Po raz pierwszy od lat poczuł się niepewnie.

I natychmiast zaczął zauważać oznaki czegoś niepokojącego Zszedł z zamkowej wieży nad Polną Bramą, z której mógł widzieć prowadzącą do niej drogę, i skierował się do wartowni. Po drodze mijając żołnierza, zapytał:

Co słychać? — i nie otrzymał odpowiedzi. Żołnierz po prostu poszedł dalej.

Gdzie się podział autorytet mojej władzy?” — pomyślał bliski paniki, czując, jak kręci mu się w głowie.

W wartowni doznał następnego wstrząsu. Czterej żołnierze wyznaczeni do trzymania warty spali zwinięci na swych posterunkach. Co więcej, nie mógł ich obudzić pomimo wściekłego krzyku i potrząsania bezwładnych ciał.

Uśpieni? — zapytał sam siebie rozglądając się wokół błędnym wzrokiem. — Jak? Kto?”

Ostrożnie, z wyciągniętym mieczem, opuścił wartownię i przeszedł przez małe drzwi w zamkowej bramie.

Straż! — zawołał, a jego głos rozbrzmiał niesamowitym echem.

Nikt nie odpowiedział na wezwanie.

Potem nagle, tak samo szybko, jak zniknęła, jego pewność siebie powróciła. Wiedział dokładnie, co musi zrobić. Niewielki oddział wroga przedarł się i teraz właśnie wchodził do miasta przez Górską Bramę. Byli tam znienawidzony czarodziej Ferragamo i ten skłonny do wzruszeń najmłodszy syn Athera. Tych dwóch trzeba zwabić na zamek. Pozostali mają być pojmani, zamęczeni i zabici, jeśli okaże się to konieczne, ale nie są aż tak ważni.

Nie przyszło mu do głowy zastanowić się, skąd to wszystko wie. Żołnierze zaczęli wyłaniać się z drzwi za nim. Bez zdziwienia zauważył wśród nich czterech śpiących przed chwilą wartowników. Wszyscy oddali mu honory i zatrzymali się w oczekiwaniu rozkazów.

Wiecie, co macie robić — powiedział. — Chodźmy.

Ruszył przed siebie wyciągniętym krokiem, a za nim pomaszerował tuzin żołnierzy.



* * *



Jak się czujesz? — zapytał Ferragamo.

W porządku — odparł Mark. — Coś nieustannie sonduje mój umysł, ale to mi nie przeszkadza.

Dobrze — rzekł czarodziej, a potem już głośniej dodał: — Od tej chwili niech wszyscy trzymają się jak najbliżej siebie. Chcę, żebyśmy dotarli na zamek unikając, jeśli to się okaże możliwe, walki. Będziemy potrzebowali wszystkich naszych sił, kiedy już się tam znajdziemy. Konie zostawimy tutaj.

Górskiej Bramy rzeczywiście nikt nie strzegł i cała grupa ukradkiem przemknęła do miasta, ukrywając się w najbliższym nadającym się do tego schronieniu.

Jak daleko mogli sięgnąć wzrokiem, Gwiaździste Wzgórze wydawało się opustoszałe. Ten obraz miasta duchów niepokojąco kontrastował z jego normalnym zgiełkiem i krzątaniną, jaką pamiętali ci, którzy przedtem w nim mieszkali. Ferragamo popędził ich dalej, zanim zdołali sobie uzmysłowić, jakie mogą być przyczyny tego stanu rzeczy.

Zapuścili się w boczne uliczki w pobliżu Górskiej Bramy i ruszyli w stronę zamku, starając się wybrać najkrótszą drogę. Kierowali się instynktem Ferragama i znajomością tych zaułków, jaką mieli Shill i pozostali żołnierze. Wciąż nikogo nie było widać aż do chwili, kiedy Shill, wychylając się zza rogu, dostrzegł żołnierza na końcu krótkiej uliczki.

Żołnierz natychmiast zaczął krzyczeć do niewidocznych towarzyszy i Shill cofnął się.

W tył — syknął. — Dostrzegli nas.

Zagłębili się w labirynt dzielnicy. Jednak wkrótce doszły ich odgłosy pogoni i zaraz potem zobaczyli, że oba końce uliczki, na której właśnie się znajdowali, zagradzają żołnierze.

Shill zaklął.

To Parokkan — powiedział, wskazując ręką.

No to zabierajmy się za nich — stwierdził Ansar.

Nie mamy wyboru — zgodził się Mark i ruszył ku grupie żołnierzy uzurpatora.

Za sobą usłyszeli biegnących żołnierzy z jakiegoś innego oddziału.

Kiedy już byli przy Parokkanie, ten krzyknął coś rozkazująco, po czym on i jego ludzie zniknęli im z oczu. Naciskana przez ścigających grupa Marka dotarła do końca uliczki spodziewając się tam zasadzki, lecz zamiast tego zobaczyli wycofującego się w pewnej odległości przed nimi Parokkana. Ruszyli za nim.

To samo powtórzyło się w identyczny sposób kilka razy.

Bawią się nami — wysapał Shill.

Wszyscy z trudem łapali oddech.

Sądzę, że pora na zmianę taktyki — stwierdził Shill, odwracając się na spotkanie ścigających ich żołnierzy. Paru innych odwróciło się razem z nim i w ciągu kilku chwil rozpoczęła się walka już na serio.

Mark chciał również ruszyć do ataku, ale Ferragamo z wyrazem napięcia na swej wychudzonej twarzy odciągnął go do tyłu.

Musimy iść dalej — powiedział. — Jesteśmy już bardzo blisko i nie pozostało nam wiele czasu. — Ton jego głosu wykluczał jakikolwiek sprzeciw i Mark skinął głową na znak zgody. Rzuciwszy ostatnie spojrzenie przez ramię, pobiegł w kierunku zamku. Ferragamo, Fontaina, Jani i Durk puścili się za nim. Z tyłu Ansar i trzej żołnierze walczyli dalej.

Mark prowadził ich naprzód. Kiedy znaleźli się na pustym placu miejskim, dołączył do nich Bonet, dysząc ciężko.

Poszczerbiliśmy ich trochę — wyziajał. — Nie wiem, gdzie teraz mogą być... — niespodziewanie przerwał i ziewnął rozdzierająco.

Ferragamo spojrzał na niego czujnie.

Po drugiej stronie placu pojawili się ludzie. Walczyli. Mark wyłowił wzrokiem ścierających się Parokkana i Shilla. Chciał pospieszyć z pomocą przyjacielowi, ale Ferragamo powiedział:

Do środka! — i wskazał Bramę Zamkową.

Pobiegli i znaleźli się w środku, zanim walczący zdołali się do nich zbliżyć. Zamek pogrążony był w ciszy. Nic się nie poruszało.

Dziedziniec? — zapytał Mark. Ferragamo skinął głową. Nim uczynili krok, Bonet ziewnął znowu i wymówiwszy:

Ja nie... — usiadł gwałtownie na ziemi i natychmiast zasnął. Mark spojrzał na niego z przerażeniem.

Jest na to bardziej uczulony niż większość z nas — rzekł czarodziej. — Chodźmy!

Durk przyłożył rękę do czoła, lecz słysząc słowa czarodzieja opuścił ją i potrząsnął głową, jak gdyby uwalniając ją od czegoś. Ruszył za nimi.

Teraz nie było już potrzeby ukrywać się. Mark wiedział, że jakiejkolwiek mocy przyjdzie stawić im czoło, ona i tak wiedziała, że są blisko. Mark nagle zrozumiał, czym, a raczej kim, była owa moc.

Amarina — powiedział i nie czekając na potwierdzenie

Ferragama ruszył ku wieży.

Centralny dziedziniec, na którym rosło drzewo księżycowych jagód, leżał u stóp Wieży Czarodzieja i otoczony był grubym kamiennym murem, ostatnim bastionem obrony wzniesionym przeciwko najeźdźcom. Prowadziło doń tylko jedno wejście z otaczającego go okrężnego dziedzińca, zabezpieczone solidnymi dębowymi drzwiami grubymi na szerokość dłoni i dodatkowo wzmocnionymi metalowymi sztabami. Za pamięci Marka te drzwi zawsze stały otworem, lecz teraz były zamknięte na głucho. Z dziedzińcem łączyła je niska kondygnacja schodów i kiedy wstąpili na pierwsze stopnie, czterech żołnierzy wypadło z jednego z otaczających podwórzec budynków. Ferragamo uniósł laskę.

Oszczędzaj siły, czarodzieju — mruknął Durk. — Poradzimy sobie z nimi.

Mark, Durk i Jani zajęli pozycje obronne na stopniach. Była to krótka, lecz krwawa walka i Markowi zrobiło się niedobrze na widok znajomych twarzy wśród przeciwników, którzy walczyli zawzięcie, ale mało skutecznie z powodu swego niekorzystnego położenia. Wszyscy padli, tak jak i ostatni z nich, który nie zaprzestawał beznadziejnej walki, dopóki nie został rozciągnięty na ziemi uderzeniem obucha topora Janiego.

Walczyli jak opętani — rzekł Durk, pospiesznie podwiązując głęboką ranę ciętą, jaką otrzymał w prawą rękę. — Im szybciej położymy temu kres, tym lepiej.

Mark zgadzał się z tym, ale odczuwał krańcowe wyczerpanie: miecz, który zawsze wydawał mu się tak lekki, teraz ciążył nieznośnie w ręku. Czy potrafi się nim posłużyć?

Ze szczytu schodów odezwał się Ferragamo:

Tam w środku dzieje się coś złego. Nie mogę wyczuć źródła.

Drzewa? — zapytała Fontaina, a Mark dodał:

Czy Amarina mogła je zniszczyć?

Nie, takiej mocy nie posiada. Gdyby to zrobiła, nie dotarlibyśmy tak daleko.

Potrzebujecie tego drzewa? — zapytał Durk.

Pamiętaj o źródle — odparł Mark.

Cóż, nie skończyliśmy jeszcze — rzekł banita. — Te mury są nie do przebycia, więc musimy otworzyć drzwi. Macie jakieś inne pomysły?

Nikt się nie odezwał.

Jani spojrzał kolejno na wszystkich, a potem podszedł do drzwi i naparł na nie. Oba skrzydła otwarły się bez żadnego oporu. Wszyscy przyglądali się temu ze zdumieniem, a potem...

Nie! — krzyknęli jednocześnie Mark i Ferragamo.

Ale było już za późno. Jani bez obaw wkroczył do środka, trzymając uniesiony w pogotowiu topór. Kiedy pozostali rzucili się za wielkoludem, w ich głowach wybuchły płomienie, palący ból ogarnął ciała i gdy tylko przekroczyli drzwi, stwierdzili, że nie są w stanie się poruszyć.

Mark walczył zawzięcie, żeby utrzymać władzę nad swoimi myślami i mieczem, który palił jego rękę i wydawał się nie do uniesienia. Jakaś cząstka jego umysłu obserwowała, jak w śmiertelnych katuszach zamierali wszyscy wokół niego, a potem spojrzał tam, gdzie przerażonym wzrokiem wpatrywał się Ferragamo. Pośrodku dziedzińca, w miejscu, w którym powinno wyrastać uosobienie ich nadziei, wznosiła się szkaradna metalowa kopuła, wystarczająco duża, żeby przykryć sobą całe drzewo. „Żelazo jest nieprzenikliwe dla magii” — przypomniał sobie Mark. Drzewo nie zostało zniszczone, lecz odcięte od słońca, nieba i od nich tak samo skutecznie, jak gdyby zostało wyrwane z korzeniami i spalone. „Całe dni zabrałoby przerąbanie się przez to — myślał. — Do tego czasu jest poza wszelką magią i nie może obdarzyć nas swoją mocą. Jesteśmy zgubieni.” Amarina wyłoniła się z drzwi u podstawy wieży.

Witam — powiedziała i uśmiechnęła się.

Pod tym uśmiechem Mark wyczuł ukryte napięcie i mały promyk nadziei rozpalił się w jego sercu. „Poświęca całą swoją moc, żeby nas powstrzymać” — pomyślał.

Jak to miło z twojej strony, że przyniosłeś mi taki prezent — powiedziała spoglądając na miecz. — Zupełnie słusznie zostałeś nazwany Sługą, gdyż teraz uzupełniasz moją moc. Odrzuć miecz, chłopcze.

Ostrze Arkona. Więc to jest ważne. Przepowiednia! Jak to było?” — usiłował sobie przypomnieć, ale nie mógł. Pot pokrył jego twarz, gdy jeszcze jeden wybuch ognia osmalił mu umysł, a on rozpaczliwie powstrzymywał swe rozwierające się jak gdyby z własnej woli palce przed upuszczeniem miecza. — „Nie wytrzymam dłużej — jęknął w duchu. — Zaraz będzie za późno.” Pomóżcie mi.

Raczej wyczuł, niż zobaczył, że Jani poruszył się nieznacznie, i od razu ogień płonący w jego ciele nieco przygasł.

Równowaga jest, zatem taka wątła. Jeśli tylko...” — Miecz wciąż wysuwał się z jego uścisku. Powoli wyciekała z niego resztka sił. — „I to wszystko ma być na nic? Tak wielu ludzi zostało zabitych i rannych tylko po to, żebym ich teraz zawiódł?” I co miało się stać z tymi, których pojmano razem z nim? Z Ferragamem, który stał jak skamieniały z twarzą wykrzywioną gniewem zawodu; z Fontainą, którą kochał i która teraz wydawała się tak mała i bezbronna; z wiernym Janim; z Durkiem, któremu dano szansę i który dowiódł, ile jest wart? Czy wszyscy oni umrą, czy też staną się marionetkami w niewoli tego zła, któremu tylko on sam może stawić czoło?

To było zbyt wiele dla jego umęczonego umysłu. Uścisk na rękojeści miecza zelżał jeszcze bardziej, palce stały się śliskie od potu.

Nieruchomy uśmiech na twarzy Amariny zmienił się w dziki grymas.

Po co walczyć? — powiedziała. — To już nie potrwa długo. — Jej głos był ochrypły, ale brzmiała w nim nuta tryumfu.

Z nieba zstąpiła furia. Pazury, zęby i zjeżona sierść; prychająca i plująca; dźwięk wyrywający bębenki w uszach, podrywający zmarłych na nogi — bojowy okrzyk kota.

Długowłosy wyskoczył z okna wieży, wylądował prosto na głowie Amariny, prężąc się i orząc pazurami, żądny krwi.

Kilka rzeczy stało się jednocześnie.

Wielki topór Janiego spadł na żelazną kopułę z huczącym, głuchym dźwiękiem, lecz tylko nieznacznie ją wyszczerbił. Durk upadł rozciągając się bez ruchu na ziemi. Dwóch żołnierzy wpadło przez drzwi na dziedziniec, żeby natknąć się na skuloną Fontainę, z nożem w ręku, którego najwyraźniej nie używała dla zabawy.

Zanim umilkł pogłos łoskotu wywołanego ciosem Janiego, powietrze rozdęło się pod naporem jeszcze większego grzmotu. Ferragamo, tak długo bezsilny, teraz niemal eksplodował. Moc, jaśniejsza niż słońce, buchnęła z jego laski, wymierzona jednak nie w Amarinę, tylko w żelazną kopułę, która, zdawało się, natychmiast rozpadła się na kawałki. Mark odruchowo pochylił się, ale nie było słychać świstu odłamków, żaden też nie odbił się od kamiennych ścian. Jani zatoczył się do tyłu, kaszląc. Przez chwilę powietrze wokół nich było jakby zamglone, a potem słoneczny promień przeszył chmury i liście drzewa Arkona zalśniły jeszcze raz zielenią.

Amarina krzyczała ochryple.

Siła spłynęła do ręki Marka, jego umysł wypełniła gwałtowna radość.

Teraz — usłyszał w mózgu znajomy głos. — Czy ja wszystko muszę za ciebie robić?

Ciało Marka i miecz stały się jednym. Tajemniczy wzór na ostrzu promieniował srebrzystą poświatą, daleko silniejszą niż kiedykolwiek przedtem. Jednak on sam nie poruszył się.

Znowu zabijać? Czy zawsze musi do tego dochodzić?

Przed nim Amarina zmieniała się. Wokół jej wciąż pięknych fiołkowych oczu twarz gwałtownie chudła, ręce i nogi wykręcały się, a jej palce zgięły się jak szpony i przecinały powietrze. Była uosobieniem samego zła. A jednak wciąż wahał się.

,,Kiedy piękność przekwita...”

Zrobił krok naprzód. Długowłosy rzucił się w bok i jej ziejące nienawiścią oczy skierowały się na niego.

Znowu się zmieniała. Jej oczy stały się żółte, skóra pokryła łuską, a oddech buchnął płomieniami i dymem. Mark zobaczył smoka, któremu stawił czoło tamten inny Sługa, tak dawno temu i znał cenę, jaką musiał zapłacić. Jego serce skurczyło się i cały zadrżał w panicznym strachu, czując straszliwy ból palonego ciała.

Nie mogą tego żądać ode mnie!

Cofnął się o krok i Amarina stała się piekłem, rozrastającym się, żeby pochłonąć ich wszystkich. Opanowała go chęć ucieczki.

Nie! — Nieznany głos, nieziemski i dziwnie niewykształcony, odezwał się wyraźnie w jego głowie. — Jesteś jednym z nasTych, Którzy Służymy, Nie możesz uciec przed swoim przeznaczeniem. Ten smok jest mirażem. Złudą. Uderzaj! Przeszłość i przyszłość pomogą ci.

Kim jesteś?

Twoim synem. Jestem również Sługą

Głos zamarł. Mark był zbył oszołomiony, żeby spróbować określić jego źródło. Skoczył w ogień.

Wówczas los rozstrzyga” — pomyślał. I uderzył.

Smok zniknął.

Jednym płynnym ruchem, zrównoważonym i precyzyjnym, Mark wbił miecz w serce Amariny. Napotkał tak niewielki opór, że w pierwszej chwili zachwiał się. a przez myśl przemknęło mu, czy nie chybił, zwiedziony jakąś nową iluzją. Potem odzyskał równowagę, spojrzał na splamione ostrze, plamę, która już zdążyła sczernieć, a potem na skręconego na ziemi stwora. W miarę jak się przyglądał, ciało zdawało się kurczyć i wysychać. Wkrótce nie pozostało tam nic prócz strzępów czegoś, co kiedyś było bogatą szatą.

A bitwa zamiera...”

Mark odwrócił się i zobaczył Fontainę stojącą wciąż naprzeciwko dwóch wyglądających na zamroczonych żołnierzy.

Czołem, Gordon, Luka. Schowajcie miecze. W przeciwnym razie wasza przyszła królowa może powitać was swoim nożem!





























ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY



Wokół okrągłego stołu stało trzydzieści krzeseł i wszystkie były zajęte. Pozostałym trzem gościom nie były potrzebne żadne krzesła. Mark siedział z ciężkim sercem na starym krześle swego ojca, lecz wkrótce jedzenie, wino i otaczająca go powszechna wesołość zaczęły rozpraszać jego ponury nastrój. Przyjrzał się dziwnej zbieraninie swych przyjaciół i zobaczył tam również, twarze tych, których nie było. W milczeniu spełnił za nich toast.

Czuł, że wpatruje się weń wiele oczu, a kiedy uniósł wzrok, napotkał spojrzenie Fontainy, również wznoszącej swój puchar.

Wspomniał nieładną, drobną księżniczkę z masą rudych włosów, która pojawiła się na Zamku Gwiaździstego Wzgórza parę miesięcy temu. Zupełnie niepodobną do tej promieniejącej, pięknej Fontainy, która teraz uśmiechała się do niego.

W sprawie jedzenia — dobiegła doń kocia myśl spod stołu. — Jeśli już przy tym jesteśmy, to moja miska jest pusta. O ile nie pochłonąłeś wszystkiego, to jeszcze jeden kawałek ryby zostałby właściwie doceniony.

Uśmiechając się, Mark usunął pod stół jedzenie, a potem znowu spojrzał na Fontainę, która z zainteresowaniem śledziła tę wymianę



* * *



Oczywiście, myślałem przez cały czas — powiedział Ferragamo.

Kiedy stałeś skamieniały. Było to mniej więcej wszystko, co mogłeś zrobić — wtrącił Durk, nabijając na widelec trzymany w zdrowej ręce jeszcze jeden kawałek pasztetu.

Tak naprawdę nie zostaliśmy unieruchomieni. Amarina użyła mocy, którą wyssała z tych wszystkich biednych ludzi, żeby zmienić dla nas naturę czasu. Mogłem unieść laskę, Jani topór, ale minąłby rok czy dwa, zanim zdołalibyśmy tego dokonać. Miecz trochę chronił Marka, lecz potrzebny był niespodziewany atak Długowłosego, żeby zmienić czar.

Och, drobnostka.

Już przedtem uświadomiłem sobie, co muszę zrobić. Sama Amarina podsunęła mi tę myśl.

Tego jednego nie rozumiem — przerwał mu Mark. — Przecież żelazo jest nieprzenikliwe dla magii, zawsze mi tak mówiłeś.

I tak jest.

Więc...?

To, co się stało z kopułą, było całkowicie naturalne.

Jak to! Przecież ona wybuchła.

Wcale nie. Przerdzewiała.

Od tego czasu wszyscy już uważnie przysłuchiwali się rozmowie.

Wszystko, czego dokonałem — ciągnął czarodziej — polegało na tym, że trochę przyspieszyłem ten proces. Taka sama sztuczka, jaką zastosowała Amarina, tyle, że na odwrót. To, co zajęłoby wiele lat, wydarzyło się w ciągu kilku chwil.

Rdza. To dlatego było tam tyle pyłu.

Tak. To ten żelazny ogień z przepowiedni. Rdza i płomień są bardzo do siebie podobne.

Więc przepowiednia dotyczyła nas — stwierdził Shill.

Tak — potwierdził niechętnie Ferragamo. — Wszystko teraz pasuje. Chociaż sprowadziła na nas masę kłopotów.

Jaka przepowiednia? — zapytał Zunik.

Nieważne — odparł czarodziej. — Później wyjaśnię.

— „A czas budzi się” — zacytowała Fontaina.

Patrzcie no — rzekł Durk, wciąż nie mogąc połapać się w pełni, o co chodzi w rozmowie. „Za to ja się chyba jeszcze w pełni nie obudziłem” — dodał już sam do siebie.

Zniszczenie kopuły pochłonęło całą moc, jaką zdołałem zgromadzić — powiedział Ferragamo. — Minie jeszcze trochę czasu, zanim znowu poczuję się sobą. — Spojrzał przepraszająco na Korię, która siedziała u jego boku uśmiechając się.

Czy ktoś mi opowie — zapytał Durk — i to w taki sposób, żeby prosty człowiek mógł zrozumieć, co stało się dalej? Pamiętam Długowłosego zjawiającego się znikąd, ale potem świat pokrył się czernią. Wiem, że zwyciężyliśmy, ale jak?

Marku — zwrócił się do niego Ferragamo — lepiej ty opowiedz resztę. Są jeszcze inni oprócz Durka, którzy nie słyszeli całej historii.

Mark milczał, przez chwilę przypominając sobie wcześniejszą rozmowę z Długowłosym, która wyjaśniła mu wiele z tego, co się wydarzyło — niewiarygodne, tylko dwa dni temu? — i co musiał włączyć do swojej opowieści. Tak wiele wpatrzonych weń oczu spowodowało, że poczuł się zakłopotany, kiedy porządkował myśli.

No już, bo inaczej będziemy tu siedzieli przez całą noc.

Wreszcie zaczął.

W momencie, kiedy Jani otworzył drzwi na dziedziniec, znaleźliśmy się w pułapce. Wiedzieliśmy o tym, ale nic nie mogliśmy na to poradzić. Wszyscy wiecie, jak czar, który przychodził tak łatwo i dawał taką potęgę Amarinie, wpływał na innych.

Kilka osób przy stole otrząsnęło się na wspomnienie własnych doświadczeń.

Nawet biorąc pod uwagę niewiarygodne możliwości, jakimi dysponowała, ciasto z księżycowych jagód uniemożliwiało jej bezpośrednie pokierowanie nami lub obezwładnienie, więc uciekła się do innych sposobów. Też przyniosłoby to jej sukces, ale przeoczyła parę rzeczy. — Przerwał, żeby napić się wina. — Zachęciła nas do wejścia i gdy tylko znaleźliśmy się w środku, użyła czaru z czasem, żeby obezwładnić wszystkich pozostałych, podczas gdy mnie usiłowała zmusić do odrzucenia miecza. Wiedziała, że zaklęta jest w nim wielka moc i stanowi dla niej śmiertelne zagrożenie, lecz wiedziała też, że gdyby go posiadła, byłaby niezwyciężona. Pragnęła, bym zbliżył się do niej, ale sądzę, że wygląd niektórych z moich towarzyszy zaskoczył ją.

Durk roześmiał się i Mark spojrzał na Janiego, który siedział bez ruchu, przyglądając mu się. Wielki mężczyzna uśmiechnął się.

Tłumaczę mu — powiedział Długowłosy, — choć rozumie więcej, niż przypuszczałaby większość ludzi.

Musiała poświęcić wszystkie swoje siły, żeby utrzymać nas w tym stanie i dlatego nie zauważyła Długowłosego, który przemknął skrajem dziedzińca do wieży. Ja też go nie zauważyłem, chociaż nie umknął uwagi Janiego. — „A Długowłosy nie odezwał się do mnie, gdyż Amarina odczytałaby to w moim umyśle i zostałaby ostrzeżona”, dodał już na własny użytek zastanawiając się, jak jego poddani przyjmą fakt, że ich nowy król rozmawia z kotem. — Skok Długowłosego wystarczył, żeby Amarina zdekoncentrowała się. Sądziliśmy, że wers w przepowiedni: „Kiedy zemsta krzyczy nieludzkim głosem” odnosi się do bitewnego szczęku mieczy, ale teraz wiemy lepiej. Mamy wobec naszego kociego przyjaciela dług, którego nigdy nie zdołamy spłacić. Uczynił to, czego nie dokonałaby cała armia.

Uspokój się, bo inaczej uwierzę, że jestem bohaterem — usłyszał przepojoną błogością myśl kota.

Jest prawdziwym bohaterem — powiedział Mark.

Z krokwi stropu dobiegło szydercze pohukiwanie Sowy, ale tylko Ferragamo zwrócił na nie uwagę.

Potem wszystko oszalało. Ferragamo zniszczył żelazną kopułę, tak jak już to wyjaśnił, chociaż przedtem, Jani o mało, co nie rozbił jej swym toporem. Był przygotowany, a musieliśmy czegoś spróbować.

Fontaina zajęła się jeszcze jednym niebezpieczeństwem.

Gordon i Luk skwapliwie wbili wzrok w talerze.

A ja zemdlałem — dodał Durk, wywołując tym powszechny śmiech.

Kiedy promienie słońca padły na drzewo, owo „berło Arkona” z przepowiedni, wyzwoliły moc w moim mieczu. — „I we mnie”, pomyślał. — I chociaż Amarina użyła resztek swojej magii usiłując powstrzymać mnie, wiedziałem, co muszę zrobić. Przeszyłem ją mieczem, choć była zwiewna jak mgła, i byłem pewien, że nie trafiłem. — Poczuł, jak ogarnia go chłód na wspomnienie tej chwili. — A potem zniknęła. Rozwiał ją wiatr. Żadnego ciała, krwi czy kości, tylko kilka skrawków sukni. Trudno uwierzyć, że naprawdę nie żyje. — Wstał i wyciągnąwszy miecz z pochwy zawieszonej na oparciu krzesła, pokazał wszystkim czarną plamę ciągnącą się przez pół ostrza. Otoczony czernią symbol na ostrzu lśnił białym światłem. — To wszystko, co pozostało.

Ona nie żyje — rzekł Ferragamo. — Ostrze Arkona spełniło swe przeznaczenie.

Jeśli już jesteśmy przy przepowiedni — odezwał się Shill — może byłoby nie od rzeczy powiedzieć trochę o tych „dwojgu, którzy są jednym”, mszczących się za coś...

— „Dwoje, którzy są jednym, osądzą” — powiedział Mark i przerwał.

Tak?

Myślę, że ta chwila jest tak samo dobra jak każda inna — rzekł w końcu Mark. — Tych dwoje, którzy są jednym... odnosi się do mnie i Fontainy — skłamał.

Nie wiem, dlaczego tak wstydzisz się swojego kociątka — usłyszał myśl Długowłosego. — Ja byłbym dumny.

Nic nie rozumiesz — odparł Mark i powrócił myślą do tego momentu bezpośrednio po zniszczeniu Amariny, kiedy wszystkie jej ofiary odzyskały zmysły. Gdy tylko stało się to możliwe, odciągnął Fontainę na bok i przytulił do siebie. Potem, trzymając ją w wyciągniętych ramionach, powiedział:

Przed chwilą, tu na dziedzińcu, ktoś przemówił do mnie.

Słyszałam.

Mój syn?

Tak — Fontaina opuściła oczy.

Dlaczego mi nie powiedziałaś?

Bo nie wziąłbyś mnie ze sobą!

Ale...

Wziąłbyś?

Ale...

Żadnych, ale. Musiałam tu być. On musiał tu być. Potrzebowałeś nas, prawda?

Teraz przyszła kolej na Marka, żeby spuścić oczy.

Bałem się ognia — powiedział cicho.

Ognia? Jakiego ognia?

Nie widziałaś smoka?

Nie — odparła i dodała z namysłem: — To był twój syn.

Koszmar — poprawił.

Już się skończył.

Tak.

Dla nas trojga.

Pocałował ją, nie dbając o to, czy ktoś widzi.

Głos Długowłosego przywrócił go do rzeczywistości.

Jeśli szybko czegoś nie powiesz, pomyślą, że straciłeś głos.

Za waszym pozwoleniem, panie — rzekł spoglądając na Pabalana — chciałbym pojąć za żonę twoją córkę. Pod warunkiem, oczywiście, że sama tego zechce — dodał.

Nieco zaskoczony takim obrotem sprawy król Healdu potrzebował kilku chwil, aby uświadomić sobie, że czegoś się od niego oczekuje. W końcu wyjąkał:

Cóż, rzeczywiście, powinienem... moja żona Adesina zawsze...

On chce powiedzieć tak! — zawołała Fontaina.

Eee, oczywiście — rzekł Pabalan i Mark usiadł czując ogromną ulgę.

Shill poderwał się.

Wznoszę toast — zawołał unosząc swój puchar. — Za dwoje, którzy są jednym.

Wszyscy, z wyjątkiem tych dwojga, których było już troje, wstali i spełnili toast.

Teraz już chyba możesz im powiedzieć o swoim kociątku?

Zajmij się swoją rybą!

Co za ludzie!

Kiedy znowu rozległ się gwar rozmów, Mark przebiegł wzrokiem po stole. Tak wiele wydarzyło się w ciągu tych dwóch dni, tyle było krzątaniny i zamieszania.

Krótko po jego rozstrzygającym spotkaniu z Amariną na dziedziniec wbiegł Shill, a za nim Ansar i Richard. Młody żołnierz stanął twarzą w twarz ze swoim bratem Gordonem i obaj przypatrywali się sobie z podejrzliwością.

W końcu odezwał się Gordon:

Czy już po wszystkim?

Po wszystkim — odparł Mark i obaj bracia padli sobie w objęcia. Teraz siedzieli obok siebie przy okrągłym stole.

Shill powiedział im, że Parokkan nie żyje, przeszyty jego mieczem. Zaraz poprosił o pozwolenie odszukania Anny, żony Orme'a, i odszedł z posępną twarzą. Ciało Orme'a przywieziono następnego dnia i pochowano na Gwiaździstym Wzgórzu, zgodnie z jego ostatnią wolą. Anna siedziała teraz obok Shilla, a po obu stronach zajęli miejsca jej synowie. Była blada i wyglądała na zmęczoną, ale Mark wiedział, że jest pod dobrą opieką. Uwolnienie spod władzy Amariny oszołomiło ją. To było tak, jak gdyby kilka ostatnich miesięcy spędziła pogrążona w długim przygnębiającym śnie. Przebudzenie, a potem wiadomość o śmierci męża wprawiły ją w szok, z którego dopiero teraz, przy pomocy Shilla, zaczynała się wydobywać. Przynajmniej jej synowie pozostali przy niej; Darin, zziębnięty i zamroczony, lecz nie doznawszy innych szkód, wyłonił się z lochów, a jego młodszy brat, Ashe, którego Amarina wykorzystywała jako pazia podczas kilku oficjalnych spotkań, uradował się ogromnie swoim ponownym spotkaniem z matką. Przez cały ten czas nie poznawali się nawzajem.

Bonet, ostatni z żołnierzy, nie był obecny na spotkaniu. Otrząsnąwszy się z wywołanego magią odrętwienia, poszedł szukać swojej kobiety. Mark wiedział, że ją odnalazł, ale pomimo oficjalnego zaproszenia odmówiła z powodu wrodzonej nieśmiałości przybycia na zamek. Bonet uszanował jej wolę i pozostał z nią.

Później, ze wschodu, przybyło jeszcze kilku gości. Kiedy Amarina zginęła, wszystkie działania wojenne skończyły się i w końcu flota mogła przybić do brzegu. Moroski, Laurent i Pabalan przyjechali konno do Gwiaździstego Wzgórza i teraz razem z kilkoma ludźmi z Healdu i Strallen, którzy dołączyli do Ryala, siedzieli zajmując różne miejsca przy stole. Ucztował z nimi również Hoban wraz z dwoma dowódcami peveńskimi, którzy zjechali na zamek tego popołudnia.

Chyba najmniej oczekiwanym i najmilszym gościem była Koria, która z własnej inicjatywy przypłynęła z flotą na jednym ze statków z Domu. Zdecydowała się na to po wyraźnej i niepokojącej wizji, jakiej doznała siedząc w wioskowej przystani. Ferragamo próbował wprawdzie wyrzucać jej, że postąpiła nierozważnie, ale robił to bez przekonania. Nie mógł ukryć zadowolenia z tego spotkania i dobrze o tym wiedział.

Nie było to oczywiście jedyne szczęśliwe spotkanie w Gwiaździstym Wzgórzu. Całe miasto powoli budziło się do życia. Trudno było wyłowić prawdę z tego całego galimatiasu przedziwnych opowieści, ale nie ulegało wątpliwości, że bardzo wielu ludzi wyszło z katakumb, gdzie leżeli pogrążeni w śmierci za życia, służąc Amarinie jako źródło jej nikczemnej mocy. Tych niewielu uprzywilejowanych, którym z konieczności zaoszczędzono tego losu, czuło się jak przebudzeni ze snu, a widząc milczące miasto brali je za siedzibę duchów. Potem pierwsi z uwięzionych w podziemiach wyszli potykając się i mrużąc oczy w słońcu i wieści zaczęły się szybko rozchodzić. Mały zrazu potok mężczyzn, kobiet i dzieci zmienił się w prawdziwą rzekę i Gwiaździste Wzgórze zaludniło się znowu, rozpoczynając żmudny proces powrotu do normalnego funkcjonowania. Miasto wciąż pogrążone było w chaosie, jednak stopniowo przywracano porządek, wymagały tego, bowiem potrzeby normalnego życia.

Nie wszyscy jednak ujrzeli znowu światło słońca. Byli to ci, którzy z różnorakich powodów nie mogli sprostać naciskowi nienaturalnych żądań Amariny. Bez mała trzydzieści ciał wyniesiono z lochów. Między nimi był Brandel.

Marka przeszedł dreszcz zgrozy na to wspomnienie. Jego brat zginął walcząc, to było jasne. Ale jakie okropności widział przed śmiercią? „Nigdy się nie dowiem” — pomyślał i postarał się skierować swoją uwagę ku bardziej przyjemnym sprawom. Ktoś coś do niego mówił.

Przepraszam — powiedział. — Co mówiłeś?

Rehan zniknął — powtórzył Ansar. — Wiemy, że mieszkał na zamku. Jego rzeczy są tutaj. Lecz szukaliśmy go wszędzie...

Słyszałem, jak mówiono, że ktoś odpowiadający jego opisowi uciekł z miasta w dniu naszego przybycia — rzekł Shill. — Miał przy sobie kilka skrzyń i zdążał na północ.

Chciałbym dostać w swoje ręce tego małego szczura — warknął Ansar.

Wydawał się taki oddany — powiedział ze smutkiem Pabalan.

Myślę, że spotkał się z czymś, co go przerosło — odezwał się Ferragamo. — Nie myślcie o nim zbyt źle.

Chyba nie chcesz powiedzieć, że nie powinniśmy go ścigać?

Do tej pory jest już z pewnością na morzu.

Mam nadzieję, że dopłynie do Brogaru — powiedział Ansar.

W sali zapadła nagła cisza.

Potem Shill rzekł głośno:

Dość tego. Dzisiaj mamy się bawić.

Oczywiście — podchwycił Ferragamo. — Co byście powiedzieli na trochę muzyki?

Rozległ się zgodny chór poparcia i nie wiadomo skąd pojawiły się instrumenty. Utworzono zaimprowizowaną orkiestrę pod kierunkiem Ferragama, do którego mniej znanych umiejętności należała również gra na skrzypcach. Wyraźnie brakowało partnerek do tańca, ale brak ten został uzupełniony, kiedy dosłyszawszy muzykę, pojawiło się wiele osób ze służby zamkowej; zostały serdecznie powitane.

Na początek tylko cztery pary wyszły na parkiet: Shill z Anną, Gordon ze swoją żoną Joanną i Hoban z Korią, posłaną tam przez Ferragama, który powiedział:

Jestem o wiele za słaby, żeby dotrzymać kroku tym dzieciakom. Poza tym, tylko deptałbym ci po nogach.

Założę się, że nie jesteś za słaby, żeby grać na tym czymś do samego rana — odparła, ale mówiła to z błyskiem w oku i uśmiechnęła się ciepło, ujmując uprzejmie podane ramię ambasadora.

Prowadzili ich oczywiście, Mark i Fontaina.

Tych dwoje odczuwało wyraźne zażenowanie, toteż początkowo poczynali sobie nieco niezgrabnie, ale wkrótce porwała ich muzyka i zaczęli się cieszyć sobą. Sunąc przed siebie ze splecionymi dłońmi i patrząc w oczy wiedzieli, że myślą o tym samym. Oboje zadumali się nie tylko nad ich rozkwitającą miłością, ale również nad tym godnym uwagi faktem, że jak się zdaje, mają bezpieczny i spokojny dom, w którym będzie mogła okrzepnąć.

Nie mogę uwierzyć, że jestem taki szczęśliwy — pomyślał Mark.

Tylko poczekaj, aż rankiem zacznie ciskać, czym popadnie — usłyszał spod stołu sarkastyczną odpowiedź.




























EPILOG



Kiedy Mark wirował wraz z Fontainą w sali Zamku Gwiaździstego Wzgórza, Rehan tańczył z inną partnerką. Na imię jej było Śmierć.

Dwa dni wcześniej otrzymał od Amariny stanowczy rozkaz opuszczenia miasta. Miał wziąć sześć szkatułek i odjechać, z eskortą, jeśli będzie chciał, na północ do małego portu Koro. Tam czekał na niego statek. Po załadowaniu szkatułek na pokład miał natychmiast odpłynąć.

Dokąd? — zapytał.

Po prostu odpłynąć — usłyszał w odpowiedzi i został odprawiony w sposób wykluczający wszelką dyskusję. Nie pozostało mu nic innego, jak posłuchać. Opór był tak samo bezcelowy, jak i niemądry.

Dotarł do Koro we właściwym czasie i statek rzeczywiście oczekiwał na niego, ale serce w nim zamarło, kiedy go zobaczył. Wydawał się ledwo zdatny do żeglugi i z pewnością nie było na nim nawet elementarnych wygód. Pomimo to załadował skrzynki, odprawił eskortę i wszedł na pokład. Statek odpłynął, zanim jeszcze zdążono wciągnąć trap.

Teraz, na pełnym morzu, znalazł potwierdzenie swych najgorszych obaw. Płynęli na północ, być może na Rek, ale wciąż ciskały nimi wzburzone fale i zaczęli nabierać wody. Wkrótce potem zwariowany sternik skierował statek bokiem do jednej z ogromnych fal, wzdymanych zachodnim wiatrem. Wywołało to okropny trzask i wstrząs.

Od tej chwili wszystko było już tylko sprawą czasu. Statek zaczął się rozpadać.

Rehan ryknął na kapitana o łódź ratunkową i pomoc w załadowaniu swego cennego ładunku, ale stary marynarz tylko roześmiał mu się w twarz. Rehan pomyślał, że tamten jest obłąkany.

I nagle był już w wodzie, daremnie usiłując utrzymać się na powierzchni, gdy lodowate zimno zaczęło paraliżować jego ciało. W ostatnim przebłysku świadomości ujrzał straszliwą twarz wpatrującą się w niego szyderczo.

Chyba jednak lepiej będzie się utopić — wyrzekło widziadło.

Na powierzchni, wśród szczątków statku, kołysało się sześć skrzynek. Pod wpływem wiatru i fal rozdzieliły się i każda odpłynęła w inną stronę.

W jednej z nich, szczelnie opatulona i niczym się niemartwiąca w swej ciasnej wodoszczelnej kołysce, maleńka dziewczynka myślała o pięciu siostrzyczkach i życzyła im wszystkiego dobrego.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wylie Jonathan Sludzy Arki 03 Magiczne Dziecko
Wylie Jonathan Słudzy Arki 3 Magiczne dziecko
Sludzy Arki #3 Magiczne dziecko WYLIE JONATHAN
Wylie Jonathan Słudzy Arki 02 Pośrodku Kręgu
Myslenie POMOC, 01 PIERWSZY SEMESTR, psychologia
1997 01 Pierwsze kroki w cyfrówce
01 Pierwsza wojna
koncepcja POZNAWCZA, 01 PIERWSZY SEMESTR, psychologia
01 PIERWSZE SPOTKANIE
Warunkowanie sprawcze, 01 PIERWSZY SEMESTR, psychologia
Odwodnienie 01, Pierwsza pomoc kl 2
TABELKA, 01 PIERWSZY SEMESTR, psychologia
Pedersen Bente Saga Trzy Siostry 01 Pierwszy Taniec
Myslenie POMOC, 01 PIERWSZY SEMESTR, psychologia
1997 01 Pierwsze kroki w cyfrówce
Dan Abnett Duchy Gaunta 01 Pierwszy I Jedyny Z Tanith
1997 01 Pierwsze kroki w cyfrówce
Ender 01 Pierwsze Spotkania W Świecie Endera
Jonathan Amsbary [Cyberblood Chronicles 01] Cyberblood

więcej podobnych podstron