Skraj mgławicy Nubila
Dwa okręty przechwytujące klasy Faustus unosiły się bezgłośnie w przestrzeni
manewrując ostrożnie pomiędzy wirującymi skalnymi bryłami. Niebieskie płomienie buchały
z ich silników korekcyjnych przesuwając ok- ręty z miejsca w miejsce w miarę jak
przemykały poprzez pole asteroidów. Szafranowa zasłona tworząca mgławicę Nubila Reach
rozpościerała się przed nimi na obszarze tysięcy kilometrów, tworząc mglistą kurtynę
spowijającą krańce Światów Sabbat.
Każdy z patrolowców był elegancką jednostką długości stu stóp, liczonych od ostrego nosa
po zakończoną poziomymi statecznikami rufę. Faustusy przypominały kształtem katedralne
iglice, smukłe i opływowe. Na ich opancerzonych burtach widniał stylizowany Imperialny
Orzeł otoczony zielonymi insygniami Floty Segmentu Pacificus.
Przesuwając wzrokiem po elektronicznych panelach rozmieszczonych wokół fotela pilota
w pierwszym patrolowcu, dowódca skrzydła Torten LaHain poczuł, jak jego puls przyśpiesza
machinalnie w odpowiedzi na wyczuwalny wzrost obrotów plazmowego reaktora. Sprzężony
neuralnie z okrętem, dzięki technologii Adeptus Mechanicus mógł zsynchronizować swój
metabolizm z systemami statku, wyczuwając każdy niuans w jego ruchu, każdy skok i spadek
mocy w silnikach. LaHain miał za sobą dwudziestoletni staż na patrolowcach. Pilotował
Faustusy od tak dawna, że teraz postrzegał je jako naturalne przedłużenie swego organizmu.
Popatrzył ze stanowiska dowódcy w dół, gdzie obserwator zmagał się z komputerem
nawigacyjnym.
- I jak ? – zapytał LaHain przez zawieszony przy ustach interkom. Nawigator spojrzał w górę
na pochylonego wyczekująco kapitana, po czym wskazał dłonią migoczące wskaźniki na
swym panelu.
- Pięć stopni na sterburtę. Astropata kazał przelecieć ostatni raz wzdłuż krawędzi mgławicy i
wracać do domu.
Za plecami nawigatora rozległ się ledwie słyszalny pomruk potwierdzenia. Siedzący na
fotelu w kształcie małego tronu astropata zakołysał się rytmicznie. Dziesiątki kabli
podłączonych do jego gładko wygolonej czaszki odchodziło gdzieś w tył, by zniknąć w
obudowie masywnej aparatury. Każdy przewód oznakowany był niewielką żółtą plakietką,
opisaną niezrozumiałymi komunikatami, których LaHain nigdy nie miał ochoty przeczytać.
Wokół astropaty unosił się wyraźnie wyczuwalny zapach kadzidła i ludzkiego potu.
- Co on powiedział ? - zapytał LaHain.
- Kto wie ? Któż by chciał wiedzieć ? - odparł filozoficznie obserwator wzruszając
ramionami.
Umysł astropaty pracował w tym czasie intensywnie, przetwarzając strumień danych
astronomicznych pompowanych bezustannie do jego mózgu przez pracujące sensory.
Przesiewając setki informacji sondował jednocześnie otaczającą go podprzestrzeń, szukając
wszelkich budzących podejrzenia anomalii. Małe statki patrolowe wyposażone w astropatów
od dawna stanowiły system wczesnego ostrzegania floty. Służba taka niosła ze sobą poważne
obciążenie dla umysłów psioników i chwilowe utraty świadomości bądź przejściowa
katatonia nie należały do rzadkości. Tym razem było jeszcze gorzej. Przechodząc tydzień
temu przez pole asteroidów bogatych w rudę niklu astropata dostarczył załodze
niezapomnianych wrażeń, wpadł bowiem w stan niekontrolowanych spazmów, którym nikt
nie potrafił zaradzić.
- Kontrola systemów - LaHain rzucił do interkomu rutynową komendę.
- Tylna wieżyczka sprawna ! - odpowiedział czuwający na rufie Faustusa serwitor.
- Inżynier lotu na stanowisku ! - zatrzeszczał głos oficera ukrytego w maszynowni.
LaHain przełączył się na kanał zewnętrzny i wywołał swojego skrzydłowego.
- Moselle... ruszaj przodem i zaczynaj przeczesywanie. Idę za tobą jako ubezpieczenie.
Robimy co trzeba i spływamy do domu.
- Przyjąłem - potwierdził pilot drugiego statku. Silniki jego Faustusa rozbłysły snopem
niebieskiego ognia i patrolowiec skoczył do przodu po wyznaczonym wcześniej kursie.
LaHain przestawił komunikator w tryb pasywny i niemal poderwał się z miejsca na dźwięk
dobiegających z interkomu chrapliwych słów astropaty. Rzadko zdarzało się, by psionik
mówił coś do pozostałych członków załogi.
- Kapitanie, przemieść statek według następujących koordynatów i zatrzymaj.
Przechwyciłem sygnał... To wiadomość... z nieznanego źródła.
LaHain przesunął dłońmi po panelu sterowniczym wprowadzając do komputera nowe
współrzędne. Seria białych rozbłysków oświetliła na moment ciemny kadłub patrolowca i
silniki korekcyjne skierowały go na wyznaczoną pozycję. Obserwator odsunął się od
komputera nawigacyjnego i zacz
czął przełączać wszystkie systemy śledzące w tryb pasywny.
- Co to takiego ? - zapytał niecierpliwie dowódca. Nieprzewidziane zmiany w pieczołowicie
zaplanowanej misji zawsze wprawiały go w zły nastrój.
Astropata zwlekał przez chwilę z odpowiedzią, chrząkając znacząco.
- To mentalne połączenie, przesyłane poprzez Osnowę. Nadchodzi z ekstremalnie dalekiego
zasięgu. Muszę je przechwycić i przesłać do Dowództwa Floty.
- Dlaczego ? - irytacja LaHaina rosła z każdą sekundą.
- To poufny transfer... o pierwszym stopniu tajności. Poziom Vermilion.
Pełna niedowierzania cisza zapadła na pokładzie statku, przerywana jedynie miarowym
pomrukiem pracujących na wolnym biegu silników, popiskiwaniem czujników i cichym
świstem wentylatorów.
- Vermilion... - wyszeptał w końcu LaHain.
Vermilion był najwyższym poziomem utajnienia danych stosowanym przez kryptografów
krucjaty. Praktycznie nigdy nie używany, był niemalże mityczny. Nawet globalne plany
układane przez imperialnych strategów objęte były niższym poziomem Magenta. LaHain
poczuł zimne ciarki biegające po kręgosłupie, w odpowiedzi na ten dreszcz maszyny Faustusa
odpowiedziały chóralnym pomrukiem. Rutynowy patrol stał się bardzo nietypowy i choć
kapitan tego nie cierpiał, zdawał sobie sprawę z konieczności zrobienia wszystkiego, co w
jego mocy, by namierzona transmisja dotarła do przełożonych.
- Ile czasu potrzebujesz ? - zapytał marszcząc czoło.
Kolejna chwila milczenia.
- Rytuał potrwa dłuższą chwilę. Nie rozpraszaj mnie, gdy próbuję się skoncentrować. Musisz
utrzymać pozycję do chwili, kiedy powiem ci, że skończyłem – poinstruował go zirytowany
astropata. Jego głos stał się ledwie zrozumiały, jakby mentat dławił się własną śliną. Po
dłuższej chwili mruczane cicho słowa przeszły w nieludzki bełkot. Temperatura wewnątrz
kabiny spadła zauważalnie. Coś się zaczynało dziać.
LaHain zacisnął ręce na sterach Faustusa czując jak ramiona pokrywa mu gęsia skórka.
Nienawidził czarodziejskich sztuczek psioników. W ustach zrobiło mu się sucho, na czole dla
odmiany skroplił mu się pot. Dalej, dalej, ponaglał w myślach astropatę. To wszystko trwało
za wolno, zbyt długo stali w miejscu odsłonięci i podatni na niespodziewany atak. Pomruki
psionika nasiliły się. LaHain przesunął wzrokiem po morzu różowawej mgły zalegającej w
centrum nebuli miliard kilometrów dalej. Zimne odległe światło starych słońc przenikało
przez nią niczym przez zwiewną kurtynę, rozpraszając mroczne chmury gazu kłębiące się w
przestrzeni.
- Kontakty ! - wrzasnął nagle obserwator - Trzy ! Nie, cztery ! Idą jak burza, prosto na nas !
- Pozycja i czas wejścia w nasz zasięg ? - odkrzyknął LaHain.
Obserwator przesłał na ekran komputera dowódcy parametry intruzów i Faustus poruszył
się nieznacznie w miejscu ustawiając smukły nos w ich kierunku.
- Ależ zasuwają ! Na Tron Ziemi, zaraz tu będą !
LaHain jednym pociągnięciem dłoni włączył rząd przycisków na swym panelu.
- Systemy obronne uaktywnione ! Przygotować broń ! - nim jeszcze dokończył komendę,
automatyczne ładowniki w przedniej wieżyczce zaczęły wprowadzać do komory amunicyjnej
podwójnie sprzężonych działek pierwsze kasety z nabojami. Jedna z migoczących na panelu
kontrolek sygnalizowała gromadzenie energii w przygotowanych do strzału działach
plazmowych, wbudowanych w nos patrolowca.
- Skrzydło Dwa do Skrzydła Jeden ! - głos Moselle rozległ się w komunikatorze - Dopadli
mnie ! Łamcie szyk i uciekajcie ! Łamcie i uciekajcie, na Imperatora !
Drugi patrolowiec zmierzał w ich stronę na pełnej szybkości. Poprzez skanery optyczne
LaHain dostrzegł wyraźnie czarną sylwetkę nadlatującego statku Moselle, chociaż był od
niego oddalony o blisko tysiąc kilometrów. Za nim i powyżej, nadciągały mroczne
wampiryczne cienie okrętów Chaosu. Płomienie ich potężnych silników pozostawiały za
myśliwcami długie smugi żółtego ognia.
Krzyk Moselle, urwany nagle wpół, rozdarł ciszę panującą w interkomie. Nadlatujący
Faustus zniknął w nagłym rozbłysku, który po ułamku sekundy przybrał postać kuli białego
światła. Trzej napastnicy zmienili swój kurs tak, by przeciąć ewentualną drogę ucieczki
tkwiącego nadal w bezruchu patrolowca.
- Idą na nas ! - LaHain poczuł jak krople potu kapią mu na kombinezon. Szarpnął silnikami
zwiększając gwałtownie ich obroty i spojrzał desperacko na astropatę - Ile jeszcze czasu ?!
- Przejąłem całą wiadomość... Teraz wysyłam ją dalej... - wysapał wyczerpany psionik.
- Szybciej, szybciej, nie mamy już czasu ! - popędził go LaHain.
Dwa silniki Faustusa grały nerwowo, niebieski ogień buzował na rufie smukłego okrętu.
Kapitan odnosił wrażenie, że jego krew burzy się w rytm ich
ich pulsującego pomruku. Balansował na krawędzi mocy zdolnej wyrzucić statek w przód.
Alarmowe kontrolki rozbłyskiwały wszędzie wokół. Zgarbił się nieco w fotelu przygotowując
w myślach do nieuniknionego starcia.
Siedzący w tylnej wieżyczce serwitor przeładował magazynki podwójnie sprzężonych
działek wypatrując celu. Nie widział samych przeciwników, ale dostrzegał wyraźnie ich
cienie: poruszające się szybko plamy czerni na tle migoczącego kosmosu. Wieżyczka ożyła z
jękiem serwomotorów i skierowała lufy w kierunku nadlatujących napastników, działka
wypluły w próżnię strumień śmiercionośnej stali.
Do błyskających rytmicznie kontrolek dołączył niski basowy jęk syreny alarmowej.
Pasywne skanery sygnalizowały namierzanie Faustusa przez terminale celownicze
rebelianckich myśliwców. Skulony nad swym komputerem obserwator wykrzywił głowę w
bok patrząc ponaglająco na kapitana. Jego dłonie zawisły wyczekująco nad klawiaturą,
gotowe do programowania współrzędnych manewru skokowego. W interkomie rozległ się
zniekształcony głos inżyniera lotu Manusa, ale pomruk pracującego w maszynowni reaktora
zagłuszył jego słowa. LaHain poczuł nagle ogromny spokój, odprężenie wynikłe ze
świadomości tego, co stało się nieuniknione.
- Czy już skończyłeś ? - zapytał astropatę. Mężczyzna zgarbił się na swym fotelu, bliski
śmierci. Skrajne wyczerpanie poraziło jego ciało falą niekontrolowanych dreszczy.
- Skończyłem - wychrypiał z wysiłkiem.
Faustus skoczył do przodu niczym dźgnięty ostrogami koń, mknąc wprost na napastników.
LaHain nie liczył na to, by zdołał uciec, nie łudził się też nadzieją na pokonanie
przewyższających go liczebnością przeciwników. Ale obiecał sobie w duchu, że przynajmniej
jednego z nich zabierze ze sobą.
Przednia wieżyczka wyrzuciła z siebie serię tysiąca ciężkich pocisków, po pięćset z każdej
lufy. W ślad za nimi poleciała jaskrawa, fosforyzująca kula plazmy. Jeden z mrocznych
kształtów przeciął tę strugę ognia i eksplodował rozrzucając wokół wirujące szaleńczo
szczątki. LaHain nie tracił czasu na podziwianie efektów swego strzału. Pełną mocą silników
korekcyjnych rzucił statek w ciasny skręt i przeciągnął serią po kadłubie drugiego myśliwca.
Zdehermetyzowana maszyna pomknęła prosto przed siebie ciągnąc z tyłu rosnący warkocz
płomieni.
Sekundę później deszcz pocisków w kształcie ostrych metalowych igieł przestębnował
burtę Faustusa od nosa po rufę. Miniaturowe głowice rozerwały głowę nieprzytomnego
astropaty i dosłownie unicestwiły obserwatora wraz z jego komputerem. Inżynier lotu umarł
w maszynowni, nawet nie zdążył spostrzec rozbłysku eksplozji uszkodzonego reaktora. Dwie
bilisekundy później kadłub patrolowca wybrzuszył się od wewnątrz niczym nadmuchana
bańka i kula białego ognia pochłonęła smukły okręt wraz z jego twardo dzierżącym stery
kapitanem.
Fala uderzeniowa eksplozji rozeszła się wkoło na odległość ośmiu kilometrów, po czym
znikła w zwiewnej kurtynie mgławicy.
Darendala, 20 lat wcześniej
Zimowy pałac został otoczony. W lesie na północnym krańcu zamarzniętego jeziora
polowe działa Imperialnej Gwardii wyrzucały z siebie kolejne pociski. Wstrząsane odgłosem
kanonady powietrze strącało z gałęzi drzew płaty śniegu. Odrzut przesuwał koła dział z
miejsca w miejsce, wytrącając je z pieczołowicie podkładanych drewnianych podpór. Gorące
łuski spadały z otwieranych rytmicznie komór prosto w płynną breję pod nogami
artylerzystów topiąc ją z głośnym sykiem.
Wznoszący się na drugim końcu jeziora pałac przedstawiał żałosny widok. Jedno z jego
pięknych skrzydeł runęło tworząc nieforemną stertę gruzu. Wysokie mury zwieńczone łukami
arkad nosiły na sobie szpecące piętno dziur wybitych ciężkimi pociskami. Każdy kolejny
strzał obracał w perzynę następny fragment umocnień, pokrywając je warstwą brudnego
śniegu. Niektóre źle wymierzone pociski nie dolatywały do celu i spadały na lodową pokrywę
jeziora wzbijając w powietrze fontanny lodowatej wody i mułu.
Komisarz generał Delane Oktar, najwyższy stopniem oficer polityczny hyrkańskiego
regimentu, stał wyprostowany na dachu pokrytego zimowym kamuflażem gąsienicowego
transportera i obserwował postępy artylerzystów przez polową lornetę. Kiedy dowództwo
Floty wysłało Hyrkańczyków do stłumienia powstania na Darendali, wiedział już, jaki będzie
koniec tej kampanii. Krwawy i szybki. Ileż dał możliwości do złożenia broni secesjonistom ?
Zbyt wiele, odpowiedziałby pułkownik Dravere, który dowodził pancernymi brygadami
wspierającymi Hyrkańczyków.
Oktar wiedział, że Dravere nie omieszka złożyć stosownego raportu na temat jego
przesadnego humanitaryzmu. Pułkownik był niezwykle ambitnym oficerem pochodzącym z
arystokratycznego rodu. Wspinał się szybko po szczeblach kariery, trzymając się jej
kurczowo obiema rękami i kopiąc bez litości tych, którzy znajdowali się poniżej.
Oktar nie dbał o to. Liczyło się zwycięstwo, a nie gloria. Komisarz generał posiadał
ogromny autorytet i nikt nigdy nie ośmieliłby się zakwestionować jego lojalności wobec
Imperium. Wierzył jednocześnie, że wojna to prosty mechanizm, gdzie rozwaga i zdrowy
rozsądek mogą zdziałać więcej od brawury, a przy mniejszych stratach. Zbyt często spotykał
się z odmiennym podejściem do tej kwestii. Wielu wysokich rangą oficerów Gwardii
uważało, że każdego przeciwnika można zmiażdżyć odpowiednią liczebnie armią, a potencjał
Gwardii w tym względzie był wręcz niewyczerpalny: miliardowe zasoby mięsa armatniego w
całej galaktyce.
Oktar nie cierpiał takiego podejścia do żołnierzy. Przez długi czas wpajał hyrkańskiej
kadrze oficerskiej swoje zasady i przekonania. Nauczył generała Caernavara i jego zastępców
szacunku dla każdego podwładnego i znał niemal wszystkich z sześciu tysięcy Hyrkańczyów,
wielu z imienia. Był z nimi od samego początku, od dnia założenia pierwszego regimentu na
smaganych wiatrem granitowych wyżynach ich rodzinnej planety. Sześć regimentów tam
powołano do służby, sześć dumnych jednostek, które rozsławiły nazwę Hyrkanu wśród
światów Imperium.
To byli dobrzy chłopcy. Oktar nie chciał ich tracić i nie zamierzał na to pozwolić żadnemu
ze swoich oficerów. Zeskoczył z dachu transportera i szybkim krokiem ruszył poprzez
głęboki w tym miejscu śnieg w kierunku uwijających się jak w ukropie artylerzystów.
Hyrkańczycy byli silnymi ludźmi, choć postronnych obserwatorów mogłaby wprowadzić w
błąd ich mizerna postura i blady kolor skóry. Gęste brązowe włosy ścinali bardzo krótko.
Nosili szare ocieplane kombinezony z zarzuconymi na wierzch kamizelkami kuloodpornymi i
czarne czapki z daszkami. Stroju dopełniały długie płaszcze i skórzane rękawice.
Żołnierze obsługujący działa zrzucili z siebie wierzchnie warstwy ubrań i pracowali w
samych podkoszulkach, ładując pociski w lufy armat. Strugi potu ściekały po ich odkrytych
ciałach. Niezwykłe wrażenie sprawiał widok półnagich ludzi w ten mroźny dzień, gdy para
ich zamarzających oddechów unosiła się nad głowami.
Oktar znał każdą zaletę i słabość swoich żołnierzy. Wiedział doskonale, którego z nich
należy wysłać na rekonesans, którego jako snajpera, kto nadaje się do przeprowadzenia
błyskawicznego ataku, a kto do wyczyszczenia pola minowego, pasów zasieków,
przesłuchania jeńców. Cenił i szanował umiejętności każdego z nich. Nie chciał ich tracić. On
i generał Caernavar umieli umiejętnie wykorzystywać swych ludzi i wygrywać, wygrywać,
wygrywać, po stokroć częściej i szybciej niż ci, którzy swoje regimenty traktowali jako
zatyczki wpychane w wyrwy na skrwawionej linii frontu. Ludzie tacy jak Dravere. Oktar czuł
strach na myśl o czynach, jakich mógłby się dopuścić ten człowiek po dotarciu na
odpowiednio wysokie stanowisko, chociażby takie jak to, które sprawował on sam.
Uśmiechnął się na myśl, że dzisiejsze zwycięstwo nie należało do dumnego bezdusznego
pułkownika.
Rzucił lornetę w nadstawione ręce towarzyszącego mu sierżanta.
- Gdzie jest Chłopiec ? - zapytał.
Sierżant wyszczerzył zęby w uśmiechu na myśl o tym, jak „Chłopiec” nie cierpi swojego
przezwiska.
- Nadzoruje baterie na szczycie urwiska, komisarzu generale - wyjaśnił w lekko
zniekształconym niskim gothicu, wypowiadając słowa z silnym hyrkańskim akcentem.
- Przyślij go do mnie - Oktar zatarł dłonie, by je nieco rozgrzać - Myślę, że nadszedł czas, by
mógł się wreszcie wykazać.
Sierżant zasalutował i odszedł szybkim krokiem wykonać polecenie.
* * * * *
Hyrkański sierżant wspinał się stromym zboczem na szczyt urwiska, ogołoconego z drzew
podczas nalotu secesjonistów w ubiegłym tygodniu. Pod warstwą udeptanego dziesiątkami
butów śniegu kryła się drzewna miazga, jedyna pozostałość po gęstym sosnowym zagajniku,
jaki rósł tu jeszcze niedawno. Sierżant poczuł pewną ulgę na myśl o tym, że nie będzie już
więcej nalotów. Maszyny secesjonistów bazowały na dwóch polowych lotniskach ukrytych w
lasach na południe od zimowego pałacu, zajętych już przez pancerne zagony pułkownika
Dravere. Rebelianckie lotnictwo miało zaledwie jakieś sześćdziesiąt samolotów, starych
turbośmigłowych maszyn z działkami wbudowanymi w skrzydła i pojedynczymi zaczepami
bombowymi, ale ich piloci byli naprawdę dobrzy. Pracowali ciężko, ryzykując życiem za
każdym razem, gdy bombardowali hyrkańskie pozycje pozbawieni wsparcia nowoczesnej
aparatury celowniczej. Sierżant nie potrafił wymazać z pamięci widoku wrogiego samolotu,
który zniszczył centrum łączności przedwczoraj o świcie. Nadleciał wolno balansując na
granicy przeciągnięcia, przebijając się przez kurtynę czarnych kłębków wybuchów pocisków
przeciwlotniczych. Sierżant dostrzegł twarze obu pilotów, bo owiewka kabiny została
odrzucona, by nie ograniczała im pola widzenia. Brawurowi desperaci... większość z nich
pewnie wiedziała jeszcze przed rozpoczęciem wojny, że ją przegrają, ale pragnęli spróbować
oderwać się od Imperium za wszelką cenę. Sierżant wiedział, że Oktar darzył skrytym
podziwem tych ludzi. Sam podziwiał w głębi duszy Oktara, widząc jak komisarz generał
próbuje przy każdej okazji skłonić buntowników do kapitulacji. Hyrkańczyk zgadzał się z nim
całkowicie. Nie cierpiał bezsensownego zabijania.
Sierżant wstrząsnął się bezwolnie na wspomnienie ciężkiej bomby o wadze trzech tysięcy
funtów, spadającej stromym łukiem prosto na płaski dach bunkra. Nim jeszcze na ziemię
opadły rozrzucone eksplozją szczątki zniszczonej budowli, skoncentrowany ogień poczwórnie
sprzężonych działek przeciwlotniczych zamontowanych na Hydrach odstrzelił tylne
stateczniki przyśpieszającego bombowca. Maszyna wykonała niekontrolowany manewr
przypominający próbę stanięcia na ogonie, po czym wpadła w korkociąg i ciągnąc za sobą
warkocz gęstego dymu runęła na zalesione wzgórza.
Brnąc przez śnieg mężczyzna dotarł w końcu na szczyt wzniesienia i przystanął w miejscu
szukając wzrokiem „Chłopca”. Młodzieniec uwijał się pomiędzy artylerzystami, rzucając
wyciągane z jaszczy pociski prosto w ręce ładowniczych. Wysoki, bladoskóry, szczupły, ale
muskularny – „Chłopiec” intrygował sierżanta. Jeśli śmierć nie upomni się o niego wcześniej,
któregoś dnia stanie się pełnoprawnym komisarzem, pomyślał Hyrkańczyk. Teraz, będąc w
randze komisarzakadeta, starał się z całej siły wykazać przed swym mentorem, Delane
Oktarem. Podobnie jak komisarzgenerał, „Chłopiec” nie był Hyrkańczykiem. Obserwując go
spod lekko przymrużonych powiek sierżant po raz pierwszy uświadomił sobie, że nie wie
nawet, skąd młody kadet pochodzi.
- Komisarzgenerał chce cię widzieć - oświadczył podchodząc do zasapanego chłopaka.
„Chłopiec” pochwycił kolejny pocisk leżący w pojemniku i rzucił go w wyciągnięte ręce
artylerzysty.
- Słyszałeś mnie ? - zapytał lekko zirytowany sierżant.
- Słyszałem - odparł komisarzkadet Ibram Gaunt.
* * * * *
Wiedział, że jest sprawdzany. Wiedział, że to jego decydujący egzamin i znał
konsekwencje ewentualnej porażki. Zdawał sobie sprawę z faktu, że nadszedł czas
udowodnienia Oktarowi prawa do noszenia insygniów imperialnego komisarza. Nie istniał
oficjalny okres szkolenia kadetów. Po ukończeniu Schola Progenium i podstawowym
treningu Imperialnej Gwardii kadet wysyłany był na linię frontu, gdzie zdobywał
doświadczenie do chwili, w której jego przełożony uznawał go za wartego promocji. Oktar, i
tylko Oktar, mógł go awansować lub zniszczyć. Wszystko zależało od samodyscypliny,
zdolności do poświęceń i bezgranicznego oddania wobec boskiego Imperatora.
Gaunt był bardzo młodym kadetem, ale funkcja komisarza stała się jego aaa
największym pragnieniem od pierwszych dni w Schola Progenium. Wierzył w sprawiedliwy
osąd Oktara. Komisarzgenerał osobiście wybrał go spośród absolwentów elitarnej szkoły jako
swego podopiecznego i przez ostatnie osiemnaście miesięcy stał się niemalże przybranym
ojcem. Być może ojcem surowym i bezwzględnym, ale jednocześnie godnym zaufania.
- Widzisz zawalone skrzydło pałacu ? - zapytał Oktar - To droga do środka. Secesjoniści
wycofali się zapewne do podziemi, by przeczekać ostrzał artylerii. Generał Caernavar i ja
proponujemy wysłać kilka drużyn przez tę wyrwę i zniszczyć ich centrum dowodzenia.
Załatwisz to ?
Gaunt wstrzymał oddech czując jak serce zaczyna mu szybciej bić.
- Sir... chce pan, żebym ja...
- Poprowadził ich. Owszem. Nie bądź taki zaskoczony, Ibramie. Często prosiłeś mnie o
możliwość wykazania się w dowodzeniu ludźmi w polu. Kogo chcesz zabrać ze sobą ?
- Mój wybór ? - upewnił się kadet.
- Twój.
- Żołnierzy z czwartej brygady. Tanhause ma świetnych specjalistów od walki w
zamkniętych pomieszczeniach. Wezmę ich i drużynę wsparcia Rychlinda.
- Dobrze wybrałeś, Ibramie - pochwalił go Oktar - Pokaż teraz, co potrafisz.
* * * * *
Poprzez zawalony fragment budowli dostali się na długie marmurowe korytarze, pokryte
pyłem i śniegiem wpadającym do środka przez rozbite okna. Kadet Gaunt prowadził swych
ludzi tak jak zrobiłby to na jego miejscu Delane, trzymając laser w rękach. Miał na sobie
czarny mundur z niebieskimi epoletami i naszywkami komisarzakadeta.
W piątej sali natrafili na secesjonistów przygotowujących się do ostatniego kontrataku.
Laserowe wiązki przecięły pomieszczenie. Kadet Gaunt skoczył za stojącą pod jedną ze ścian
sofę, Tanhause padł na brzuch tuż przy nim.
- Co teraz ? - zapytał szczupły hyrkański major kręcąc na wszystkie strony przyciśniętą do
podłogi głową.
- Daj mi granaty - zażądał Gaunt odpinając od pasa swoje.
Tanhause szybko pozbawił ładunków leżących w pobliżu żołnierzy i pchnął je w kierunku
komisarza. Gaunt zawinął wszystkie dwadzieścia granatów w kawałek jedwabnej draperii
zerwanej z okna i uformował elegancki tobołek. Przesuwając dłonią po powierzchni materiału
odbezpieczył jeden z nich.
- Ściągnij tu Walthema - zażądał od majora.
Szeregowiec Walthem doczołgał się do nich ostrożnie. Gaunt wiedział, że potężny
mężczyzna słynie w regimencie ze swej krzepy. Na Hyrkanie był kiedyś mistrzem
olimpijskim w rzucie oszczepem.
- Poślij to tam, gdzie należy - powiedział komisarz wskazując tobołek. Walthem wyszczerzył
zęby w uśmiechu i cisnął pakunek w kierunku ostrzeliwujących się zaciekle buntowników.
Sześćdziesiąt kroków dalej korytarz przestał istnieć.
Skoczyli poprzez kurz i ogień, gotowi do otwarcia ognia, dalszy rozlew krwi przestał być
jednak konieczny. Morale secesjonistów zostało złamane. Ich przywódcę, Degredda, znaleźli
martwego w jego prywatnym apartamencie, z lufą lasera w ustach i wypaloną potylicą. Gaunt
wysłał radiowy komunikat do generała Caernavara i komisarzagenerała Oktara informując ich
o wykonaniu misji, po czym przystanął po jedną ze ścian obserwując jeńców wychodzących z
podziemi z rękami założonymi za głowy oraz Hyrkańczyków zabezpieczających porzuconą
broń i amunicję.
* * * * *
- Co z nią zrobimy ? - zapytał Tanhause. Na dźwięk jego słów Gaunt odwrócił się od
automatycznego działka, które odpinał właśnie z zamontowanego na balkonie trójnoga.
Dziewczyna była śliczna. Miała białą skórę i gęste czarne włosy, świadczące o czystym
darendańskim pochodzeniu. Ręce złożyła za głową podobnie jak pozostali rebelianci
eskortowani do wyjścia przez Hyrkańczyków. Kiedy ujrzała Gaunta, stanęła gwałtownie w
miejscu zatrzymując całą kolumnę. Zacisnął zęby oczekując potoku wściekłych wyzwisk
pełnych złości i nienawiści, tak często słyszanych z ust tych, których marzenia zostały
zmiażdżone imperialnymi butami. Milczała, ale widok jej twarzy zmroził mu krew w żyłach.
Oczy miała błyszczące niczym kawałki wypolerowanego szkła. Patrzyła dziwnie i Gaunt
zrobił znienacka krok w tył uświadamiając sobie, że ta pierwszy raz spotkana kobieta jakimś
niewytłumaczalnym sposobem go znała.
- Będzie ich siedem - powiedziała nagle w zaskakująco płynnym i pozbawionym lokalnego
akcentu wysokim gothicu. Głos zdawał się nie należeć do niej. Był niski i chrapliwy, a jej usta
nie poruszały się w rytm wypowiaaa
danych słów.
- Siedem kamieni mocy. Przerwij je, a staniesz się wolny. Nie zabijaj ich. Lecz wpierw
musisz znaleźć swoje duchy.
- Dość tych bredni - warknął wytrącony z równowagi Tanhause i skinął ku swym ludziom,
by odprowadzili dziewczynę. Jej spojrzenie utraciło nagle swą głębię i stało się dziwnie puste,
z kącika ust pociekła strużka śliny. Zdawała się wpadać w trans. Ludzie otoczyli ją kręgiem
bojąc się podejść bliżej niż na odległość wyciągniętej ręki. Temperatura w korytarzu zaczęła
zauważalnie spadać, w powietrzu pojawiły się obłoczki pary wydychane przez żołnierzy.
Gaunt poczuł ostry zapach ozonu. Włosy uniosły mu się na karku, ale nie potrafił oderwać
zafascynowanego spojrzenia od mamroczącej coś niezrozumiale dziewczyny.
- Inkwizycja się nią zajmie - syknął Tanhause - Jeszcze jedna nielicencjonowana wiedźma
pracująca dla wroga.
- Czekajcie ! - Gaunt zatrzymał eskortę i podszedł do czarownicy - Co to znaczy ? Siedem
kamieni ? Duchy ?
Przewróciła oczami, gardłowe słowa wydostały się z jej krtani.
- Osnowa zna cię, Ibramie.
Odskoczył do tyłu, jakby uderzyła go pięścią.
- Skąd znasz moje imię ? - wyjąkał.
Nie odpowiedziała. A przynajmniej nie w normalny sposób. Z jej ust popłynęła
potępieńcza kakofonia nonsensownych słów i zwierzęcych warknięć, zaczęła pluć wokół
gęstą śliną.
- Zabrać ją stąd ! - wrzasnął z odrazą major.
Jeden z żołnierzy zrobił krok w stronę dziewczyny, by pchnąć ją dłonią. Nawet go nie
dotknęła, tylko spojrzała. Upadł na kolana, z nosa pociekła mu struga krwi. Szepcząc
trwożliwie modlitwy pozostali mężczyźni popędzili czarownicę kolbami karabinów w stronę
wyjścia.
Gaunt patrzył pustym wzrokiem na ścianę korytarza przez pełne pięć minut po tym jak
dziewczyna zniknęła z jego pola widzenia, wdychając głęboko nadal mroźne powietrze. W
końcu odwrócił się z niemym pytaniem w oczach do czekającego cierpliwie Tanhause’a.
- Nie przywiązuj do tego wagi - poradził hyrkański oficer próbując wyrwać młodego kadeta z
szoku. Widział wyraźnie, jak bardzo całe zajście wstrząsnęło Ibramem. Brak doświadczenia,
pomyślał. Jeszcze kilka lat, jeszcze kilka kampanii, i chłopak nauczy się wyrzucać z pamięci
takie wspomnienia. Tylko w taki sposób można było spokojnie spać nocami.
Gaunt pokręcił głową.
- Co ona chciała powiedzieć ? - zapytał jakby wierzył, że major zinterpretuje dziwne
proroctwo.
- To wszystko brednie. Proszę o tym zapomnieć, sir.
- Tak. Zapomnieć. Dobrze.
Ale bez względu na to jak mocno próbował, Gaunt nigdy nie zdołał wymazać z pamięci
tego spotkania.
Fortis Binary
Nocne niebo było matowe i czarne, przypominające materiał kombinezonów, które nosili
od tylu dni. Świt nadszedł bez ostrzeżenia, niczym nagłe cięcie noża, wypełniając czerwienią
wąski pas nieboskłonu tuż nad horyzontem. Słońce wysunęło się zza widnokręgu ociężale i
zaczęło wspinać się wolno w górę rzucając pierwsze promienie na biegnące we wszystkich
kierunkach okopy. Gwiazda oświetlająca planetę była stara, ogromna i czerwona,
przywodząca na myśl gigantyczną pomarańczę. Ciszę poranka przerwał huk potężnej
błyskawicy przecinającej niebo tysiąc kilometrów dalej.
Colm Corbec obudził się i przeciągnął z trzaskiem. Ziewając szeroko zwinął swój koc i
spiął go klamrą, by nie zajmował cennego miejsca w okopie. Zawiązał sznurówki w wysokich
skórzanych butach, założył na głowę znoszony beret. Corbec był potężnym mężczyzną po
niewłaściwej stronie czterdziestki, muskularnie zbudowanym, ale zaczynającym już tyć. Jego
ramiona zdobiły niebieskie spiralne tatuaże. Nosił czarny tanithijski kombinezon polowy i
narzucony na niego płaszcz maskujący. Podobnie jak jego ludzie, miał czyste niebieskie oczy
i kruczoczarne włosy. Był pułkownikiem Pierwszego Regimentu Tanithu, zwanego Duchami
Gaunta.
Ziewnął ponownie. Wszędzie wokół w okopach zaczął się poranny ruch. Duchy wstawały
powoli na nogi wysuwając się z legowisk urządzonych pośród zwojów drutu kolczastego i we
własnoręcznie wykopanych niszach, przeciągając się, mamrocząc, klnąc z cicha i
pozdrawiając wzajemnie. Zaszczękały mechanizmy spustowe w sprawdzanych karabinach.
Paczki z racjami żywnościowymi zaczęły wędrować z rąk do rąk wzdłuż okopów, docierając
do najdalej położonych stanowisk. Corbec wyjrzał na przedpole fortyfikacji obserwując spod
przymrużonych powiek nadciągających w jego stronę wartowników z nocnej zmiany, bladych
i zmęczonych. Obejrzał się na moment przez ramię. Jedenaście kilometrów za linią frontu
olbrzymie maszty służące do komunikacji międzyplanetarnej wznosiły się w niebo pomiędzy
gigantycznymi budowlami wykorzystywanymi jako doki stoczniowe, montażownie tytanów i
magazyny Adeptus Mechanicus. Migoczące na szczytach masztów różnokolorowe światła
ostrzegawcze przestały być już widoczne w promieniach słońca.
Ciemne płaszcze maskujące wartowników, osławiona część uniformu Tanithijskiego
Pierwszego, były pomięte i ubrudzone zaschniętym błotem. Mijający ich zmiennicy
przystawali na moment przy zaspanych towarzyszach wymieniając pozdrowienia i papierosy.
Duchy powracające o świcie do swych grobów, pomyślał na ich widok Corbec.
Na dnie okopu opodal stanowiska pułkownika jeden z snajperów, Szalony Larkin, gotował
coś pachnącego kawą na niewielkim przenośnym kocherze. Przyjemny zapach wwiercił się
natrętnie w nozdrza Corbeca.
- Daj spróbować, Larks - powiedział do snajpera. Żołnierz wyciągnął z kieszeni płaszcza
poobijany blaszany kubek i nalał gorącego napoju do pełna. Był niskim mężczyzną około
pięćdziesiątki, o niezdrowo bladej twarzy, trzech srebrnych kolczykach w lewym uchu i
purpurowoniebieskim smoku wytatuowanym na prawym policzku. Gdy podawał dowódcy
naczynie, ten dostrzegł w jego oczach troskę i coś, co można było uznać za cień strachu.
- Dzisiaj, jak myślisz, dzisiaj ? - zapytał.
- Kto wie... - odparł wymijająco Corbec pociągając łyk gorącego płynu.
Wysoko w górze na tle pomarańczowej troposfery odbiły się metalicznym blaskiem dwa
imperialne myśliwce, lecące wzdłuż linii frontu na północ. Corbec odprowadził je wzrokiem.
Na horyzoncie w miejscu, gdzie znikły z jego pola widzenia buchnął gęsty słup dymu,
spowijający niebo ponad zbombardowanymi fabrykami Adeptus Mechanicus. Sekundę
później suchy wiatr przyniósł z północy odległy dźwięk serii detonacji.
Corbec dopił kawę do końca i oddał kubek Larkinowi.
- Tego potrzebowałem - powiedział ocierając usta.
* * * * *
Kilometr dalej, pośród wijących się niczym ślad żmii okopów, szeregowiec Fulke dostał
napadu szaleństwa. Major Rawne, drugi rangą oficer regimentu, zbudził się na odgłos
strzelającego w pobliżu lasera. Wcisnął na głowę beret i popędził transzeją w stronę źródła
kanonady, słysząc za plecami tupot butów swego adiutanta Feygora. Zrywający się z koców
żołnierze klęli wściekle trąc zaspane oczy i sięgając po broń.
Fulke zobaczył szczury. Wielkie tłuste szczury wielkości kotów, żarłocznie pożerające
jego starannie strzeżone zapasy żywności. Gdy Rawne dobiegł do miejsca incydentu, ujrzał
stadko gryzoni pierzchające w popłochu na długich zajęczych łapach. Fulke strzelał z
ustawionego na pełną moc karabinu do wygrzebanej w ścianie okopu dziury służącej mu za
legowisko, krzycząc przy tym histerycznie. Feygor dopadł go pierwszy, próbując wyr- www
wać broń z rąk żołnierza. Ogarnięty szałem Fulke najwyraźniej nie rozpoznał adiutanta, bo
jednym ciosem pięści powalił go w błoto zalegające dno okopu, rozbijając nos. Rawne
przeskoczył nad jęczącym podwładnym i wymierzył potężnego sierpowego w szczękę
szeregowca. Rozległ się trzask pękającej kości i wrzeszczący z bólu żołnierz upadł na ziemię
trzymając się obiema dłońmi za twarz.
- Wyjaśnić okoliczności zajścia i wyciągnąć konsekwencje - powiedział Rawne do
podnoszącego się na nogi Feygora i zawrócił w kierunku swojego stanowiska.
* * * * *
Szeregowiec Bragg zsunął się po ścianie okopu do środka. Olbrzymi mężczyzna, bez
wątpienia największy pośród Duchów, był nadzwyczaj dobrodusznym i prostolinijnym
człowiekiem. Nazywano go „Spróbuj raz jeszcze, Bragg” ze względu na fatalne wyniki w
strzelaniu. Wszystkie noce w ostatnim tygodniu spędził na warcie i rozłożony w kącie
transzei koc wabił go teraz nieodparcie. Idąc dnem okopu w stronę miejsca odpoczynku
wpadł na biegnącego z przeciwka szeregowca Caffrana i niemal go przewrócił impetem
zderzenia. Silny uchwyt potężnej pięści olbrzyma poderwał padającego na ziemię żołnierza w
powietrze. Młody Tanithijczyk wysapał przeprosiny i popędził dalej. Bragg spojrzał za nim i
wzruszył ramionami. Teraz interesował go tylko sen.
Caffran przystanął na moment, by upewnić się, że nie stracił orientacji pośród plątaniny
okopów łącznikowych, po czym skręcił w trzeci kolejny przed sobą. Transzeja kończyła się
niskim wejściem do podziemnego schronu, obłożonego grubymi kompozytowymi płytami i
niewielkimi skrzynkami, zawierającymi przenośne recyrkulatory powietrza pozwalające
oczyścić atmosferę w promieniu kilku metrów od urządzenia z niepożądanych toksyn i gazów
bojowych. Szeregowiec poprawił nie prasowany od miesięcy mundur i wszedł do środka
schronu.
Bunkier oficerski był głęboki, jego szkielet wykonano z grubych aluminiowych rur.
Sodowe lampy wypełniały wnętrze zimnym białym światłem. Podłogę stanowiły starannie
ułożone metalowe płyty, a duszę przybysza cieszyły widoczne wokół oznaki cywilizacji w
postaci szafek i półek, książek oraz zapachu świeżo parzonej kawy. Przechodząc przez
przedpokój kwatery Caffran wpadł na Brina Milo, szesnastoletnią maskotkę regimentu
towarzyszącą im od dnia fundacji. Milo został uratowany z płomieni ich umierającego świata
przez samego Gaunta osobiście i od tego czasu pełnił rolę muzykanta regimentu i asystenta
komisarza. Caffran nie przepadał zbytnio za towarzystwem chłopca. Było coś w jego wzroku,
co przypominało szeregowcowi stracony dom.
Milo kończył właśnie przygotowywać śniadanie na małym rozkładanym stoliku. Caffran
zamrugał nerwowo oczami wciągając zniewalający zapach w nozdrza. Smażone jajka z
szynką i tosty. Szeregowiec poczuł lekkie ukłucie zazdrości na myśl o przywilejach
towarzyszących randze dowódcy.
- Czy komisarz dobrze się wyspał ? - zapytał Caffran.
- Nie zmrużył oka - odparł Milo nie przerywając pracy - Przez całą noc przysłuchiwał się
transmisjom rozpoznawczym z orbity.
Caffran skinął mu dłonią i poszedł wąskim przejściem w stronę prywatnej kwatery Gaunta.
Szeregowiec był niskim młodzieńcem o kruczoczarnych włosach i niebieskim tatuażu
przedstawiającym smoka na skroni.
- Wejdź i usiądź - Caffran pomyślał w pierwszej chwili, że to Milo nadszedł w ślad za nim.
Komisarz Ibram Gaunt odwrócił się od metalowej szafki stojącej za drzwiami pomieszczenia
i mrugnął do lekko zaskoczonego żołnierza. Oficer wyglądał na bladego nawet w
nienaturalnym blasku sodowych lamp. Miał na sobie pełny regulaminowy uniform i czapkę
imperialnego komisarza. Wskazał Caffranowi niewielki stolik pod jedną ze ścian i dostawił
tam zręcznie dwa polowe krzesła. Wyprostowany jak deska szeregowiec usiadł na jednym z
nich przyglądając się spod oka dowódcy.
Gaunt był wysokim mężczyzną o twardych rysach twarzy, lekko po czterdziestce. Caffran
przestudiował kiedyś uważnie biografię komisarza i poznał doskonale jego dokonania na
Balhaucie, na Formal Prime, służbę w Ósmym Hyrkańskim oraz udział w tragedii, która
zakończyła się utratą Tanith. Gaunt wyglądał na znacznie bardziej zmęczonego niż Caffran,
ale szeregowiec poczuł w stosunku do niego niewytłumaczalne zaufanie. Jeśli ktokolwiek
mógł uratować Duchy, był to właśnie Gaunt. Komisarz był rzadkim przykładem oficera
politycznego, który za swe zasługi otrzymał pełnoprawne dowództwo nad imperialnym
regimentem i rangę pułkownika.
- Przepraszam, że przeszkadzam w śniadaniu, sir - usprawiedliwił się nieśmiało żołnierz
czując skrępowanie w obecności przełożonego.
- Wcale nie przeszkadzasz, Caffran. Przeciwnie, przyszedłeś w samą porę, by do mnie
dołączyć.
Szeregowiec nic nie odparł nie wiedząc, czy to przypadkiem nie jakiś przewrotny żart.
- Mówię serio - Gaunt zdawał się czytać w jego myślach - Wyglądasz na aaa
równie głodnego jak ja. Jestem pewien, że Milo przygotował więcej jedzenia niż my dwaj
moglibyśmy pochłonąć.
Niczym na zawołanie, chłopiec wszedł do pokoju niosąc dwie ceramitowe tace. Caffran
wlepił wzrok w jeszcze parujące śniadanie nie bardzo wiedząc, co robić.
- Dalej, żołnierzu. Nie co dzień masz okazję spróbować oficerskich racji – ponaglił go Gaunt
gryząc tosta.
Caffran nie dał sobie więcej powtarzać. Na jego pełne policzki wychynął błogi uśmiech.
To była najlepsza wędlina, jaką jadł od sześćdziesięciu dni. Przypominała mu odległe czasy,
gdy był jeszcze pomocnikiem inżyniera w tartakach utraconego Tanith, przed Fundacją,
przerwy śniadaniowe w przesyconych zapachem mokrego drewna halach roboczych.
Komisarz jadł wolno przyglądając się z tajemniczym uśmiechem podwładnemu.
Gdy skończyli posiłek, Milo postawił na stoliku dwa kubki gorącej kawy. Nadszedł czas
na interesy.
- No i co rozkazy mówią nam dziś rano ? - zapytał Gaunt.
- Nie wiem - odparł Caffran sięgając po grubą kopertę schowaną pod bluzą - Ja to tylko
noszę, nigdy nie pytam.
- I bardzo dobrze, żołnierzu - komisarz dopił kawę i rozerwał kopertę wyciągając poranne
dyrektywy. Przesunął wzrokiem po zapisanych drobnym drukiem kartkach marszcząc czoło.
- Całe noce ślęczę nad tym terminalem - wskazał ponad ramieniem na połyskujący zielonym
światłem ekran taktyczny wbudowany w ścianę kwatery - a on nie potrafi odpowiedzieć na
moje pytania.
Skończył czytać rozkazy i rzucił kartki na blat stołu.
- Zastanawiacie się pewnie, jak jeszcze długo będziemy tkwili zakopani po uszy w tym
piekle. Powiem ci. To będą długie miesiące...
Caffran czuł się w tej chwili tak odprężony i zrelaksowany, że nawet wiadomość o śmierci
matki zamordowanej przez zielonoskórych nie zdołałaby nim specjalnie wstrząsnąć.
- Sir ? - zaniepokojony czymś Milo stanął w progu pokoju.
- Co się dzieje, Brin ? - zapytał Gaunt mrużąc oczy.
- Myślę... to znaczy... myślę, że zaraz zacznie się atak.
Caffran parsknął z niedowierzaniem.
- Skąd możesz wiedzieć... - zaczął, ale komisarz przerwał mu gestem dłoni.
- W jakiś sposób Milo zawsze przeczuwa nadchodzący atak. Każdy. Wydaje mi się, że to
zasługa jego wyczulonego słuchu - wyjaśnił - Chciałbyś się założyć ?
Caffran otworzył usta, by odpowiedzieć i wtedy właśnie pierwsza salwa spadła na okopy
Tanithijczyków.
* * * * *
Gaunt zerwał się na nogi przewracając kolanem stolik, ceramitowe tace poleciały z
trzaskiem na podłogę. Jego ruch bardziej zaskoczył Caffrana od świstu nadlatujących
pocisków. Rozszerzonymi oczami patrzył jak komisarz chwyta leżący na jednej z półek
pistolet i chowa go do kabury. Nie tracąc czasu dowódca sięgnął po ukryty między książkami
ręczny moduł łączności i włączył główny kanał komunikacyjny:
- Gaunt do wszystkich jednostek ! Do broni ! Do broni ! Przygotować się na szturm wroga !
Caffran nie czekał na dalsze instrukcje. Gdy pierwsze pociski rozerwały się wokół
umocnień, szeregowiec był już pomiędzy asekurującymi wejście do bunkra recyrkulatorami
powietrza. Grudki błota i ziemi spadły mu gradem na głowę i ramiona, a pobliski okop
wypełniły nagle przeraźliwe krzyki rannych żołnierzy. Kolejny pocisk wybuchł z hukiem
gdzieś z tyłu wyrywając w ziemi krater wielkości kapsuły zrzutowej. Bryły błota i kamienie
niemal powaliły Caffrana na kolana. Zerwał z ramienia laser, odbezpieczył go i potoczył
wzrokiem po okopie. Wszędzie panował chaos i panika, zaskoczeni żołnierze miotali się
krzycząc coś niezrozumiale.
Czy to już, pomyślał zdezorientowany szeregowiec, czy to finałowy moment tego
długiego, męczącego konfliktu ? Wychylił się z okopu próbując dostrzec coś na przedpolu
fortyfikacji i dalej, pośród odległych umocnień obrońców, które trzymały imperialną armię w
szachu od dobrych sześciu miesięcy. Jedyne co zobaczył to gęsta zasłona dymu.
Gdzieś opodal rozpętała się wściekła kanonada z laserów, towarzyszyły jej dzikie krzyki.
Z nieba spadły kolejne pociski, jeden z nich rozerwał się w sąsiednim okopie łącznikowym.
Caffran wrzasnął z wstrętem i przerażeniem widząc, że tym razem oprócz błota obsypało go
coś jeszcze. Dymiące okrwawione ludzkie szczątki. Klnąc plugawo wytarł rękawem
zachlapany czarną breją celownik swojego karabinu. Gdzieś za plecami usłyszał niski,
władczy głos rozbrzmiewający pośród transzei. Odwrócił się na czas, by dostrzec
wyskakującego ze swojego bunkra komisarza.
Gaunt miał na sobie pełny polowy mundur i czarną czapkę z daszkiem, jedynym
odstępstwem od regulaminowego stroju komisarza był tanithijski płaszcz kamuflujący
zarzucony na ramiona. W jednej ręce trzymał pistolet ss
boltowy, w drugiej włączony łańcuchowy miecz.
- W imię Tanith ! Wreszcie przyszło nam walczyć ! Trzymać szyki, nie strzelać, dopóki nie
przejdą przez dym !
Caffran poczuł się pewniej słysząc głos dowódcy. Komisarz był z nimi, więc musieli dać
radę. Nie zdążył tego powiedzieć stojącemu obok Tanithijczykowi, bo w tej samej chwili
ziemia zatrzęsła mu się pod nogami pośród przerażającego huku. Fala uderzeniowa poderwała
ciało szeregowca w powietrze i cisnęła nim o ścianę okopu.
Transzeja opodal otrzymała bezpośrednie trafienie. Dziesiątki żołnierzy zginęły na
miejscu, inni leżeli na ziemi powaleni eksplozją. Caffran skulił się na brzuchu plując błotem i
charcząc. Czyjaś dłoń chwyciła go za kołnierz kombinezonu i pociągnęła w górę stawiając na
nogi. Przetarł oczy i spojrzał prosto w twarz Gaunta.
- Drzemka po dobrym śniadaniu ? - zapytał ściszonym głosem komisarz.
- Nie, sir... ja... ja... - trzask laserów zagłuszył jego słowa. Strzelanina rozgorzała teraz na
całej linii obrony. Gaunt wskazał Caffranowi parapet okopu.
- Myślę, że nadszedł nasz czas - oświadczył - i chciałbym, żeby wszyscy moi ludzie byli ze
mną, kiedy pójdziemy do kontrataku.
- Jestem z panem, sir - odparł bez wahania szeregowiec - Od Tanith po kraniec piekieł.
Komisarz wspiął się zwinnie na szczyt parapet i stanął wyprostowany nie bacząc na strzały
wroga. Uniósł w górę swój miecz.
- Tanithijczycy ! - krzyknął - Chcecie żyć wiecznie ?
Chóralna odpowiedź wydarta z setek gardeł utonęła pośród huku eksplozji, ale Gaunt
wiedział, co krzyczeli jego ludzie.
* * * * *
W rejonie, gdzie hordy wroga zderzyły się z fortyfikacjami Imperialnej Gwardii pojawił
się mur laserowego ognia, szeroki na dwieście kroków i ponad dwadzieścia kilometrów długi.
Z oddali wyglądało to niczym wojna wielkich mrowisk, wymieszanych ze sobą i walczących
pośród gęstego dymu, błysku eksplozji i malutkich wiązek laserów.
Lord Militant generał Hechtor Dravere odsunął twarz od swojego ozdobnego teleskopu na
pozłacanym trójnogu. Otrzepując nieskazitelnie czysty rękaw z wyimaginowanego pyłku
skinął wypielęgnowanymi palcami w stronę swego towarzysza.
- Któż tam dzisiaj umiera ? - zapytał nienaturalnie cienkim głosem, który zdawał się zupełnie
nie pasować do jego postury.
Pułkownik Flense, dowódca Jantyńskich Patrycjuszy, jednego z najstarszych i najbardziej
poważanych regimentów Imperialnej Gwardii, podniósł się ze swego stołka i stanął
wyprostowany niczym struna. Był wysokim, harmonijnie zbudowanym mężczyzną o łatwej
do zapamiętania twarzy, zeszpeconej dawno temu strumieniem tyranidzkiego kwasu.
- Generale ?
- Ci... te mrówki tam daleko... - Dravere kiwnął głową w kierunku odległej kanonady - Chcę
wiedzieć, kim są.
Flense przeszedł przez werandę w kierunku ściennej mapy taktycznej i przesunął palcem
po gładkiej szklanej tafli wyświetlacza rozbłyskującej różnokolorowymi sygnaturami.
Ciągnąc dłonią po szkle skontrolował czterysta kilometrów frontu na Fortis Binary,
zatrzymując się w końcu na plątaninie okopów oddzielających obróconą w perzynę strefę
niczyją od zajętych kilka miesięcy temu zniszczonych kompleksów fabrycznych.
- Zachodnie fortyfikacje - powiedział - To Pierwszy Regiment Tanithu. Zna ich pan, sir.
Banda Gaunta. Niektórzy wołają na nich Duchy, jak mi się zdaje.
Dravere zbliżył się do wielkiego czajnika i nalał do kubka gorącej smolistej kawy.
Pociągnął łyk i przytrzymał płyn na chwilę w ustach, płucząc nim zęby. Flense skulił się na
ten widok. Pułkownik Draker Flense widział wiele rzeczy, które okaleczyłyby umysł
zwykłego człowieka. Na jego oczach konały całe legiony ludzi, pamiętał koszmarny obrazy
żołnierzy pożerających swych towarzyszy w nienaturalnym szaleństwie wywołanym przez
moce ciemności. Widział planety wpadające w kolaps i umierające. A jednak w generale
Dravere było coś, co budziło w duszy pułkownika jeszcze większą grozę. Jego niezachwiane
przekonanie o swej wyższości.
Dravere przełknął w końcu kawę i odstawił kubek na stolik.
- Zatem Duchy zostały wyciągnięte z grobów tego pięknego poranka – oświadczył z
lodowatą drwiną.
Hechtor Dravere był niskim, silnie umięśnionym mężczyzną około sześćdziesiątki,
pucołowatym i mocno łysiejącym. Jego mundur zdawał się wymagać niewyobrażalnych ilości
proszków czyszczących i krochmalu każdego ranka. Całą pierś generała pokrywały rzędy
baretek i medali. Nigdy ich nie zdejmował. Flense nawet wszystkich nie znał, ale był
dostatecznie rozsądny, by o to nie pytać. Zdawał sobie sprawę, jak bardzo żądny chwały i
glorii jest jego przełożony. Czasami myślał nad tym, dlaczego generał tak aaa
się obnosi ze swymi odznaczeniami, ale w końcu machnął na to ręką. Skoro był lordem
generałem, mógł robić wszystko, na co miał ochotę.
Pałac, na werandzie którego stali, wydawał się nietknięty pomimo sześciu miesięcy
bombardowań, jakie spadły na tę okolicę i obróciły w stertę kamieni i metalu wielką dolinę
Diemos, niegdyś industrialne serce Fortis Binary, a teraz scenę krwawej kampanii. We
wszystkich kierunkach, tak daleko jak sięgnąć mogło ludzkie oko, rozciągały się
przemysłowe kompleksy: wieże i hangary, magazyny i bunkry, składy broni i amunicji, huty i
rafinerie. Gigantyczny ziggurat wznosił się daleko na północy, stanowiąc błyszczący złotem
pomnik Adeptus Mechanicus. Budowla zdawała się rywalizować, a może nawet przerastać,
olbrzymią świątynię Eklezjarchii, poświęconą BoguImperatorowi. Techkapłani
demonstrowali w ten sposób objęcie całej planety jurysdykcją kultu Boskiej Maszyny.
Ziggurat stanowił administracyjne serce całej społeczności Fortis Binary. To stąd kierowano
pracą dziewiętnastu miliardów mieszkańców przelewających pot w potężnych zakładach
zbrojeniowych. Teraz piękna budowla była zaledwie wypaloną skorupą. Stała się pierwszym
celem rebeliantów.
Na odległych wzgórzach wznoszących się ponad doliną, w ufortyfikowanych fabrykach,
opancerzonych magazynach i składach przywarował wróg – liczący miliard dusz legion
czcicieli demonów. Fortis Binary był przodującym imperialnym światem przemysłowym,
rozwijającym się prężnie i elastycznie. Nikt nie miał pojęcia, w jaki sposób moce ciemności
zdołały zakorzenić się na jego powierzchni, ani w jakim stopniu skorumpowały mieszkańców
planety wizje Upadłych Bogów. Osiem miesięcy wcześniej, w przeciągu jednej nocy,
pracujące pełną parą zakłady zbrojeniowe zostały przejęte przez skażonych piętnem Chaosu
pracowników, jeszcze niedawno oddanych kultowi Boskiej Maszyny. Tylko garstka
techkapłanów zdołała ujść z rzezi i ewakuować się z powierzchni pogrążonego w krwi i ogniu
świata.
Przybyłe na Fortis Binary regimenty Imperialnej Gwardii znalazły się w niekorzystnym
położeniu. Gigantyczne zakłady i infrastruktura pomocnicza były zbyt cenne dla imperialnych
strategów, aby można było zrównać je z ziemią za pomocą orbitalnego bombardowania. Bez
względu na koszty, dla dobra Imperium świat musiał zostać odzyskany w jednym kawałku,
poprzez mozolną i krwawą walkę na ziemi. I tak żołnierze Gwardii wylądowali na Fortis
Binary z rozkazem oczyszczenia planety ze buntowników i zabezpieczenia bezcennych
kompleksów przemysłowych do czasu ponownego jej zasiedlenia.
- Co kilka dni próbują kolejny raz, uderzając na inny fragment umocnień. Szukają słabego
punktu w naszych liniach - skomentował lord generał patrząc przez teleskop na masakrę
dokonującą się piętnaście kilometrów dalej.
- Tanithijczycy to twardzi żołnierze, generale, przynajmniej tak mówią – Flense przystanął
obok Dravere i założył ręce za plecy w postawie oczekiwania. Wytrawiona kwasem szeroka
blizna pulsowała na jego policzku, zdradzając skryte niezadowolenie - Wykazali się na wielu
frontach, a Gaunt sprawia wrażenie kompetentnego dowódcy.
- Znasz go ? - zapytał Dravere zerkając na pułkownika z ciekawością.
- Ze słyszenia. Reputacja znacznie go wyprzedza - wycedził przez zęby Flense - Raz
spotkaliśmy się podczas transferu. Muszę przyznać, że jego filozofia dowodzenia kłóci się z
moją.
- Nie lubisz go, prawda, Flense ? - Dravere uśmiechnął się kącikami ust. Potrafił bezbłędnie
odczytywać emocje pułkownika i dostrzegał wyraźnie głęboki uraz, jaki Jantyńczyk żywił do
komisarza Gaunta. Wiedział, jaka jest jego przyczyna, czytał raporty. Wiedział też, dlaczego
Flense nigdy otwarcie się do tego nie przyzna.
- Szczerze ? Nie. To komisarz. Oficer polityczny, który dziwnym zbiegiem okoliczności
otrzymał dowództwo nad imperialnym regimentem. Marszałek Slaydo zagwarantował mu to
stanowisko na łożu śmierci. Rozumiem rolę spełnianą przez komisarzy w tej armii, ale razi
mnie jego oficerska ranga. Sprawia wrażenie sympatycznego, gdy powinien być inspirujący,
staje się inspirujący w sytuacjach, gdy powinien być dogmatyczny. Ale pomimo to... jest
oficerem, któremu chyba możemy zaufać.
Dravere uśmiechnął się szerzej. Opinia pułkownika była instynktowna i szczera, ale
starannie złagodzona dyplomatycznym taktem, tak by skrywała osobiste animozje.
- Ufam wyłącznie sobie, Flense, każde zwycięstwo wypracowuję własnymi rękami. Twoi
Patrycjusze czekają w rezerwie, o ile się nie mylę ?
- Tak jest, w starych silosach na zachodnim odcinku, gotowi do wyjścia w każdej chwili.
- Postaw ich w stan gotowości - polecił lord generał. Podszedł do mapy taktycznej i
przycisnął do jej powierzchni czubek świetlnego pióra. Kilka dotkniętych markerem ikon
zapaliło się zielonym światłem.
- Jesteśmy tu zbyt długo, zaczynam się niecierpliwić. Ta wojna powinna się zakończyć dobre
kilka miesięcy temu. Ile brygad zużyliśmy do przełamania tych przeklętych fortyfikacji ?
Flense nie był pewien. Dravere nigdy nie liczył się ze stratami. Z dumą opowiadał, że
może podbić nawet Oko Grozy, jeśli będzie miał odpowiednią ilość ciał, po których tam
wmaszeruje. W ciągu kilku ostatnich tygodni lord generał wyraźnie popadł w irytację,
niezadowolony z braku postępów w ofensywie. Flense podejrzewał, że główną przyczyną tej
frustracji była niemożność wykazania się przed marszałkiem Macarothem, nowym naczelnym
dowódcą krucjaty na Światach Sabbat. Macaroth i Dravere od dawna konkurowali ze sobą o
sukcesję po marszałku Slaydo. Przegrywając tę rywalizację Dravere stracił twarz i dumę,
choć nigdy tego nie okazywał. W zamian jeszcze bardziej zawziął się, by wszystkim wokół
udowodnić swą wartość. Marszałkowi Macarothowi w pierwszej kolejności.
Flense słyszał pogłoski, że inkwizytor Heldane, jeden z najbardziej zaufanych doradców
lorda generała, przybył na Fortis Binary tydzień temu, aby porozmawiać w cztery oczy z
Dravere. Po spotkaniu tym Dravere zaczął sprawiać wrażenie, jakby mu bardzo zaczęło się
gdzieś śpieszyć, jakby nawet tak istotna kwestia jak odzyskanie Fortis Binary nagle przestała
się dla niego liczyć.
Lord generał odezwał się ponownie.
- Shriveni uderzyli tego ranka znacznie większymi siłami niż dotychczas. Sądzę, że
przegrupowanie i uzupełnienie amunicji po szturmie zajmie im osiem lub dziewięć godzin.
Przeprowadzimy kontratak. Użyję Duchów jako bufora do wybicia dziury w umocnieniach
wroga. Z pomocą Imperatora po ich trupach wedrzemy się do serca heretyckiej linii obrony -
głos Dravere był zimny niczym lód, wykluczający całkowicie możliwość zakwestionowania
wydanych rozkazów.
Flense zagryzł ze złością usta. Od początku kampanii na Fortis Binary zakładał, że jego
regiment odegra fundamentalną rolę w oczyszczaniu planety. Myśl, że Gaunt mógłby odebrać
mu ten przywilej nie mieściła się w głowie pułkownika, napawała go pełną gniewu frustracją.
Potrząsnął głową odpędzając posępne wizje i zaczął zimno kalkulować szanse na
wykorzystanie dla własnych celów śmierci Gaunta i jego miernych szumowin. W końcu
uśmiechnął się złowrogo. Nigdy nie zaszkodzi wykazać nieco inicjatywy. Podszedł do
ściennej mapy i wskazał jeden z punktów na jej powierzchni.
- Mamy tutaj duży płaski obszar, sir. Jeśli ludzie Gaunta... ulegną panice, moi Patrycjusze
będą mogli przebić się jednym zmotoryzowanym uderzeniem zarówno przez nadwerężone
linie Shrivenów jak i dezerterów.
Dravere cmoknął z namysłem. Ulegną panice – jakie subtelne określenie dla tchórzostwa,
użyte przez pułkownika w geście respektu przed Gauntem. Klasnął w pulchne dłonie niczym
dziecko cieszące się z urodzin.
- Sygnaliści ! Oficer łącznikowy do mnie, natychmiast ! - drzwi wejściowe na werandę
otworzyły się z trzaskiem. Krępy żołnierz w znoszonym, ale czystym mundurze i
wypolerowanych butach stanął na baczność w progu salutując obu oficerom. Nie zwracając
na niego uwagi Dravere pisał coś pośpiesznie na kartce papieru. Skończywszy wydarł kartkę
z notatnika, złożył w pół i podał oczekującemu w milczeniu żołnierzowi.
- Wyślemy vitriańskich dragonów jako wsparcie dla Duchów. Razem być może odrzucą
Shrivenów daleko w tył. Patrycjusze ruszą w momencie, gdy linia obrony heretyków zostanie
przełamana i wedrą się w głąb. Połączcie się z dowódcą Tanithijczyków. Ma przeć do przodu
bez względu na straty. Dziś nadszedł jego wielki dzień. Ma zdobyć okopy Shrivenów albo
umrzeć. Dopilnujcie, żeby potwierdził odbiór rozkazu. Nie ma prawa zatrzymać szturmu,
powiedzcie mu to wyraźnie. Żadnego odwrotu. Wygra albo zginie.
Flense ukrył starannie paskudny uśmieszek, jaki wykrzywił na moment jego okaleczoną
twarz. Gaunt został skazany na beznadziejną misję, która w ostatecznym efekcie opromieni
chwałą Jantyńskich Patrycjuszy. Łącznik zasalutował ponownie, schował kopertę do
zawieszonej na szyi torby i ruszył w stronę wyjścia.
- Jeszcze jedno - głos Dravere zatrzymał go w miejscu. Łącznik popatrzył nerwowym
wzrokiem na przełożonego. Dravere wskazał upierścienionym palcem czajnik.
- Niech ktoś przyniesie świeżą kawę. Ta nie nadaje się do picia.
Żołnierz rozchylił lekko usta. Z miejsca, w którym stał widział, że naczynie jest niemal
całkowicie pełne. Regiment potrafił pić przez szereg dni to, co generał jednym gestem dłoni
nakazał wylać. Skinął głową w milczeniu, starannie zamknął podwójne drzwi i dopiero wtedy
pozwolił sobie na pełne pasji, choć ciche przekleństwo pod adresem człowieka
odpowiedzialnego za wielomiesięczną krwawą łaźnię na Fortis Binary.
Pułkownik Flense zasalutował również i ruszył w kierunku wyjścia. Wyjął spod ramienia
swoją czapkę oficerską i założył ją na głowę.
- Chwała Imperatorowi, lordzie generale - powiedział.
- Co ? Ach tak, oczywiście - kiwnął dłonią Dravere siadając na swym fotelu i zapalając
cygaro.
* * * * *
Major Rawne rzucił się płasko do najbliższego krateru i niemal całkowicie zniknął pod
powierzchnią wypełniającej go mlecznej wody. Krztusząc się i plując podpełzł do krawędzi
zagłębienia i wyjrzał na zewnątrz ponad lufą lasera. Powietrze wokół było gęste od czarnego
dymu i latających na wszystkie strony pocisków. Nim zdołał wypatrzyć jakiś cel, następne
ciała z pluskiem runęły w bezpieczny krater: szeregowiec Neff, adiutant Feygor, szeregowcy
Caffran, Varl i Lonegin. Był też szeregowiec Klay, ale już nie żył. Krzyżowy ogień wroga
sięgnął jego głowy w połowie skoku. Żaden z Duchów nie spojrzał drugi raz na pogrążone w
wodzie ciało martwego towarzysza. Widzieli takie obrazy o tysiąc razy za często, by mogły
wzbudzać głębsze uczucia.
Rawne użył swojego przenośnego peryskopu, by nie wychylając głowy z krateru obejrzeć
dokładnie okolicę. Gdzieś w pobliżu Shriveni ustawili ciężki karabin maszynowy, bo jego
rytmiczne dudnienie wybijało się wyraźnie ponad krzyki szarżujących Duchów. Leżący obok
Neff szamotał się ze swoją bronią rozpraszając majora.
- Co jest, żołnierzu ? - zapytał Rawne.
- Brud w mechanizmie aktywującym, sir. Nie mogę go oczyścić.
Feygor bez słowa wyjął laser z rąk młodszego Tanithijczyka, wyciągnął z broni
akumulator i otworzył błyszczącą od oleju komorę energetyczną. Podłubał w niej
wskazującym palcem, splunął do środka i zatrzasnął silnie. Z uśmiechem satysfakcji na
twarzy włożył akumulator ponownie w slot. Neff patrzył z lekko otwartymi ustami jak
adiutant odbezpiecza karabin, wysuwa go z krateru i strzela w chmurę dymu spowijającą
stanowiska Shrivenów.
- Działa - oświadczył oddając laser szeregowcowi. Ten skinął głową w podziękowaniu i
podczołgał się bliżej majora.
- Będziemy martwi, nim zdążymy przejść następny metr - oświadczył ponuro Lonegin.
- Na fetha ! - splunął Varl - Przyciśnijmy im łby do ziemi - odpiął wiszące przy pasie granaty
i podał je pozostałym Duchom niczym uczeń częstujący kolegów owocami. Wyjmowane
zawleczki szczęknęły metalicznie wywołując złowrogi uśmiech na twarzy majora.
- Varl ma rację, oślepmy ich - powiedział biorąc zamach prawą ręką. Ciśnięte z całej siły
granaty poleciały łukiem w powietrze. Były to ładunki odłamkowe, rozrzucające wokół
miejsca upadku dziesiątki malutkich, ale ostrych szrapneli.
Seria detonacji wstrząsnęła ziemią.
- Ciekawe, czy się schowali ? - powiedział Caffran, ale kończąc pytanie uświadomił sobie, że
w kraterze już nikogo poza nim nie ma. Wyskoczył z dziury sadząc wielkimi susami za resztą
grupy.
Krzycząc ochryple pełnymi dymu gardłami Duchy skoczyły przez pas ziemi niczyjej w
kierunku wypatrzonych wcześniej umocnień Shrivenów, będących płytkim, ale profesjonalnie
wykonanym okopem wartowniczym. Efekty eksplozji przeszły najśmielsze oczekiwania
majora, bo wszystkie granaty rozerwały się na obrzeżu uśmiercając znajdujących się w środku
obrońców.
Rawne przyklęknął na moment przy okopie patrząc w dół. Po raz pierwszy od sześciu
miesięcy na Fortis Binary miał okazję zobaczyć na własne oczy wrogów. Byli bez wątpienia
ludźmi, ale dziwnie zdeformowanymi. Martwe ciała były ubrane w pancerze osobiste
przerobione z kombinezonów roboczych używanych w hutach, ochronne maski i ciężkie
rękawice zdawały się zrastać z szorstką bladą skórą właścicieli. Rawne nie przyglądał im się
długo. Widok trupów przypominał mu wszystkich tych ludzi, których zabił wcześniej.
Krążąc pośród kłębów czarnego dymu znalazł dwóch poranionych odłamkami Shrivenów,
zwijających się z bólu opodal okopu. Skończył z nimi szybko, dwoma wiązkami lasera.
Caffran podbiegł do dowódcy słysząc odgłosy wystrzałów. Major zauważył, że młodym
szeregowcem wyraźnie wstrząsnął nieludzki wygląd przeciwników.
- Oni mają karabiny laserowe - wydyszał z wysiłkiem - i ciężkie kamizelki...
Neff zmaterializował się w dymie tuż obok. Przewrócił czubkiem buta jedno z ciał na
plecy wskazując ręką pas opinający biodra zabitego.
- Patrz... granaty i zapasowe akumulatory... - obaj szeregowcy spojrzeli na majora jakby
oczekiwali jakiegoś komentarza. Rawne machnął niecierpliwie ręką czując cieknącą po skroni
strużkę potu.
- Twarde skurwysyny - oświadczył ocierając czoło - A czegoście oczekiwali ? Trzymają nas
tutaj w szachu od sześciu miesięcy.
Lonegin, Varl i Feygor dołączyli do nich cicho. Skradając się wzdłuż transzei łącznikowej
Tanithijczycy szli wolno w kierunku głównej linii wroga. Podmuch wiatru rozpędził nagle
zasłonę dymu przed majorem i oczom Duchów ukazał się wielki metalowy silos. Zaskoczony
Rawne machnął ręką ostrzegawczo nakazując odsłoniętym nagle żołnierzom skok do transzei.
W tej samej chwili wokół rozpętało się piekło laserowych strzałów. Varl został trafiony w
ramię, które znikło w chmurze czerwonej mgły. Upadł na plecy z łomotem i przeciągnął swe
ciało ponad krawędzią okopu za pomocą aa
drugiej ręki. Potworny ból był tak zaskakujący, że szeregowiec nawet nie krzyknął.
- Feth ! - warknął Rawne - Neff, sprawdź go !
Neff był medykiem plutonu. Pośpiesznie rozsunął zamek błyskawiczny swojej torby i
wysypał jej zawartość na ziemię poszukując opasek samozaciskowych. Feygor i Caffran
runęli w tym czasie na rzucającego się w konwulsjach Varla przygniatając go do dna okopu.
Kolorowe wiązki laserów przelatywały ze świstem nad ich głowami nie pozwalając wychylić
się spod osłony. Neff szybko opatrzył straszną ranę Varla i podskoczył w stronę majora.
- Musimy go zabrać do tyłu, sir ! - wrzasnął próbując przekrzyczeć huk kanonady.
Rawne pokręcił umazaną błotem głową z wściekłym grymasem na twarzy.
- Nie teraz ! - odkrzyknął.
* * * * *
Ibram Gaunt wskoczył do okopu łamiąc ciężkimi butami kark pierwszego Shrivena,
gapiącego się z zaskoczeniem na spadającego napastnika. Lądując na lekko ugiętych nogach
zamachnął się mieczem łańcuchowym wyprowadzając dwa pionowe cięcia, jedno w prawo,
drugie w lewo. Strumienie krwi bryznęły spod ostrza i dwaj następni obrońcy runęli na ziemię
z rozpłatanymi wpół korpusami. Jakiś Shriven skoczył w stronę Gaunta wywijając nad głową
wielkim zakrzywionym nożem. Nie czekając, aż przeciwnik podejdzie bliżej, komisarz
podniósł trzymany w drugiej dłoni pistolet boltowy i jednym strzałem rozwalił na miazgę
ukrytą pod przeciwgazową maską twarz.
To była najdziksza i najbardziej okrutna walka, jaką Gaunt i jego ludzie musieli stoczyć od
chwili lądowania na Fortis Binary, rzeź pośród czarnego dymu unoszącego się nad wrogimi
umocnieniami. Skryty za plecami komisarza Brin Milo podniósł do strzału własną broń –
mały kompaktowy automat, który otrzymał w prezencie od dowódcy kilka miesięcy temu.
Wpakował jedną kulę prosto między oczy nadbiegającego dnem okopu Shrivena, potem
zastrzelił drugiego, trafiając go w środek klatki piersiowej. Milo dygotał na całym ciele.
Otaczał go koszmar wojny, o którym często śnił, a którego nigdy nie chciał oglądać.
Ogarnięci szałem ludzie mordowali się zaciekle w okopie szerokim na trzy metry, a na sześć
głębokim. Shriveni byli potworami, ich przyrośnięte do twarzy długie pomarszczone maski
przeciwgazowe przypominały makabryczne karykatury ziemskich słoni. Na szarozielonych
pancerzach obwieszonych rozmaitymi rupieciami nosili wszechobecny wizerunek
pojedynczego oka, plugawy symbol kultu.
Przygnieciony do ściany okopu przez upadające ciało, Milo ze zgrozą przesunął wzrokiem
po otaczających go trupach. Po raz pierwszy uświadomił sobie dokładnie, z jakim
przeciwnikiem ma do czynienia: zdeformowanymi na wskutek nieznanych mutacji ludźmi
służącymi bogom ciemności, istotami noszącymi z chlubą bluźniercze runiczne insygnia,
namalowane na pancerzach lub wypalone w skórze.
Jeden ze Shrivenów umknął spod wyjącego miecza Gaunta i runął na unieruchomionego
chłopca. Milo uchylił się w bok na tyle, na ile pozwalały mu przygniecione nogi. Automat
wypadł mu z ręki, ale zdążył wyrwać laser z kurczowego uścisku leżącej obok wcześniejszej
ofiary komisarza. Rosły Shriven nadział się na lufę podnoszonego karabinu i nie zdążył już
odskoczyć. Czerwony promień przeszył na wylot jego tors wypalając w ciele heretyka okrągłą
dziurę. Konający mężczyzna przygniótł chłopca do ziemi wciskając jego głowę w wielką
kałużę błota. Milo poczuł, jak grząska woda zalepia mu usta i nos. Zaszamotał się
rozpaczliwie i wtedy poczuł, jak jakaś siła unosi go w górę. Przecierając mokre oczy
dostrzegł pochylającą się nad nim olbrzymią postać szeregowca Bragga, największego pod
względem rozmiarów Ducha, który zdawał się zawsze czuwać nad adiutantem Gaunta.
- Kryj głowę ! - wrzasnął Bragg zarzucając na ramię przenośną wyrzutnię rakiet. Milo upadł
na kolana i zacisnął dłonie na uszach. Mrucząc pod nosem Litanię Celnego Strzału Bragg
strzelił w głąb okopu. Fontanna błota i innych niezidentyfikowanych szczątków bryznęła
wysoko w górę kilkanaście metrów dalej. Szeregowiec często chybiał, ale w tych warunkach
nie mógł nie trafić.
Po prawej Gaunt wycinał sobie za pomocą okrwawionego miecza drogę poprzez grupę
obrońców. Komisarz zaczął się śmiać szaleńczo, zbryzgany krwią powalonych przeciwników.
Po każdym jego strzale z pistoletu kolejny Shriven padał martwy na ziemię. Rozsadzała go
wściekłość. Rozkaz lorda generała Dravere był drakoński i bezlitosny. Gaunt spodziewał się
polecenia szturmu na pozycje wroga, ale rozkaz samobójczego ataku bez prawa odwrotu
wzbudził w nim szał. Taka decyzja mogła się zrodzić tylko w zimnym, nie znającym
szacunku dla życia żołnierzy umyśle. Nigdy nie żywił sympatii do Dravere, od chwili ich
pierwszego spotkania dwadzieścia lat temu, kiedy Dravere był jeszcze ambitnym
pułkownikiem wojsk pancernych
Dwadzieścia lat temu na Darendarze, z Oktarem i Hyrkańczykami...
Gaunt wydawał rozkazy analizując je z punktu widzenia swoich podwładnych. W
przeciwieństwie do lorda generała znał mechanizmy kontrolujące morale i inspirację.
Zdobędą te cholerne okopy, bardziej na przekór Dravere niż z jego polecenia. Śmiech
komisarza był śmiechem gniewu i dumy ze swoich ludzi, próbujących dokonać
niemożliwego. Milo podążał tuż za Gauntem, ściskając oburącz laser. Mamy ich, krzyknął w
myślach komisarz, złamaliśmy ich obronę !
Dziesięć jardów dalej sierżant Blane szalał w okopie wraz ze swoimi Duchami, zmagając
się w krwawej walce wręcz. W półmroku fortyfikacji błysnęły srebrne tanithijskie noże i
długie bagnety. Gaunt popatrzył z aprobatą w ich stronę, po czym odwrócił się do Brina i
wyrwał mu z rąk karabin. Ciśnięty na ziemię laser pogrążył się w błotnistej kałuży.
- Wydaje ci się, że jesteś żołnierzem, synku ? - wrzasnął komisarz.
- Tak jest, sir !
- Doprawdy ?
- Wie pan, że jestem !
Gaunt popatrzył z góry na szesnastoletniego chłopca i uśmiechnął się lekko.
- Być może i jesteś, ale teraz będziesz nam grał. Graj nam psalm zwycięstwa.
Milo ściągnął z pleców kobzę i dmuchnął z całej siły w ustniki. Instrument wydał z siebie
przeciągły dźwięk przypominający rzężenie konającej owcy, po czym popłynął z niego marsz
Waltrauba, stary tanithijski utwór, który można było usłyszeć dawno temu w niemal
wszystkich knajpach Tanith.
Sierżant Blane usłyszał muzykę i przystanął na moment ocierając rękawem spocone czoło.
Tuż obok radiooperator plutonu Symber zaczął śpiewać na całe gardło strzelając bez przerwy
z lasera. Szeregowiec Bragg roześmiał się do sobie tylko znanych wspomnień i załadował
kolejną rakietę do wyrzutni. Chwilę później następny fragment shriveńskich umocnień
rozleciał się z hukiem na strzępy.
* * * * *
Szeregowiec Caffran odetchnął z ulgą słysząc odległe dźwięki kobzy. Ludzie majora
Rawne biegli skuleni w stronę źródła muzyki. Poruszali się w milczeniu, z wyjątkiem Varla,
który klął i płakał z bólu czując jak znieczulacz zaaplikowany przez Neffa przestaje działać.
Wtedy właśnie zaczęło się bombardowanie. Caffran poczuł tylko jak leci w powietrzu,
ciśnięty niczym szmaciana lalka falą uderzeniową pocisku, który wyrwał w ziemi krater o
dwudziestometrowej średnicy. Gdy spadł bezwładnie na ziemię, gruba warstwa błota niemal
go pogrzebała. Leżał tak bez ruchu, obolały i przerażony. Nie potrafił przyjąć do wiadomości
faktu, że Neff, major Rawne, Feygor, Larkin, Lonegin, wszyscy pozostali – nie żyją,
rozerwani wybuchem na strzępy. Gdy kolejne pociski zaczęły spadać ze świstem, Caffran
wcisnął się jeszcze głębiej w błoto, modląc się gorąco, by jakaś cudowna siła zabrała go z
tego piekła.
* * * * *
Daleko od zasnutego dymem pola bitwy Lord Militant generał Dravere wzdrygnął się na
odgłos ciężkiej artylerii Shrivenów. Zrozumiał, że długo oczekiwany dzień jeszcze nie
nadszedł. Mrucząc coś gniewnie pod nosem napełnił kubek świeżą kawą z właśnie
wymienionego czajnika.
* * * * *
Pułkownik Corbec prowadził trzy plutony Duchów dnem krętych shriveńskich fortyfikacji.
Bombardowanie rozpalało nieziemską poświatą niebo nad ich głowami od ponad dwóch
godzin, anihilując wszystkich Tanithijczyków, którzy nie zdążyli opuścić na czas strefy
niczyjej i schronić się pośród okopów wroga. Zygzakowate transzeje, przez które szli były
puste, najwyraźniej w pośpiechu opuszczone. Umocnienia wykonane zostały starannie i
pieczołowicie, w myśl zaleceń najlepszych imperialnych podręczników. Odstępstwem od
inżynierskich przepisów były jedynie niewielkie odrażające kapliczki umieszczone na
każdym zakręcie czy ślepym końcu okopu. Corbec szedł przodem wraz z szeregowcem
Skulane pilnując, aby jego miotacz płomieni spopielił każdy ołtarzyk, nim idący w tyle ludzie
zdążą zorientować się w naturze leżących w kapliczkach ofiar.
Zgodnie z sugestią sierżanta Currala, po dogłębnej analizie posiadanych map gwardziści
zdecydowali się pójść w głąb pozycji nieprzyjaciela. Corbec czuł się nieprzyjemnie samotny,
całkowicie odcięty od reszty regimentu przez dywanowe bombardowanie powodujące
bezustanne drżenie umęczonej ziemi.
Pułkownik wysłał przodem swych zwiadowców, ludzi szybkich i czujnych,
nych, doświadczonych w tym fachu: Baru, Colmara i sierżanta Mkolla. Zapięli dokładnie
swoje płaszcze kamuflujące i znikli w mrocznych transzejach. Kłęby dymu i pyłu unosiły się
wszędzie wokół, coraz bardziej ograniczając widoczność. Sierżant Blane pomachał
pułkownikowi dłonią wskazując otaczające ich zwiewne zasłony. Corbec zrozumiał, że
podoficer nie chce mówić, aby nie zaalarmować głosem mogących ukrywać się w okolicy
obrońców, odgadł też treść pokazanego gestu. Shriveni z upodobaniem korzystali z gazów
bojowych niszczących płuca nieostrożnych ofiar.
Pułkownik założył swój respirator i sprawdził go trzema szybkimi wydechami powietrza.
Reszta Duchów zarzuciła na ramiona lasery i powtórzyła czynność dowódcy, wkładając
maski. Pułkownik nienawidził respiratorów, do szału doprowadzała go ograniczona
widoczność, klaustrofobiczny ucisk gumowego kołnierza, płytkie oddechy wymuszone małą
przepustowością ustnika. Zresztą gaz nie stanowił jedynego zagrożenia. Zryte
bombardowaniem morze błota kryło w sobie inne niespodzianki: tyfus, gangrenę, zwierzęce
bakterie trawiące truchła zdechłych stworzeń, wreszcie tajemnicze mykotoksyny
przekształcające organiczną materię w czarną breję.
Jako najwyższy rangą oficer tanithijski, Corbec miał dostęp do większości sztabowych
danych. Wiedział doskonale, że blisko osiemdziesiąt procent strat Imperialnej Gwardii od
dnia lądowania na Fortis Binary spowodowane było skażeniem powietrza, zatruciami
żywności i powikłaniami po infekcji. Shriveński żołnierz z ustawionym na pełną moc laserem
był mniej niebezpieczny od patrolu w opustoszałej strefie niczyjej.
Zirytowany duszącą go maską przystanął na czele kolumny obserwując uważnie plątaninę
okopów wijących się we wszystkich kierunkach i krzyżujących ze sobą bez większego sensu.
Wezwał sierżanta Grella, dowódcę piątego plutonu i nakazał mu wraz z trzema sekcjami
Duchów skontrolować flanki oddziału. Patrząc jak trzydziestu Tanithijczyków znika pośród
dymu Corbec poczuł, że jego irytacja rośnie jeszcze bardziej. Żadne wieści nie nadeszły od
zwiadowców. Pułkownik czuł się równie ślepy i zagubiony jak przed ich wysłaniem.
Przyśpieszając kroku poprowadził pozostałą setkę żołnierzy szerokim okopem o ubitym
starannie dnie. Dwaj szperacze wyprzedzali go o kilka metrów przesuwając miarowo po ziemi
wykrywaczami min w poszukiwaniu shriveńskich niespodzianek. Wyglądało na to, że wróg
wycofał się zbyt raptownie, by przygotować bardziej złożone pułapki, ale co kilka jardów
szperacze znajdowali świeże jeszcze ślady ludzkiej obecności: rozlaną kałużę stygnącej kawy,
rękawicę, opróżnioną do połowy manierkę. Czasami natrafiali na dziwnego bożka odlanego z
rudy na kształt odrażającej bestii. Corbec własnoręcznie rozwalił dwa pierwsze znaleziska
strzałami z laserowego pistoletu. Za trzecim razem metalowa figurka wybuchła
niespodziewanie siejąc na wszystkie strony ostrymi jak igła odłamkami. Szeregowiec Drayl,
idący kilka kroków za pułkownikiem, został trafiony w szczękę. Krzyknął głośno zaskoczony
i usiadł na dnie okopu. Sierżant Curral natychmiast krzyknął przyciszonym głosem do
komunikatora wzywając sanitariusza.
Corbec przeklinał w myślach swą głupotę. Bezmyślnie zapędził się tak daleko w
niszczeniu shriveńskich bożków, że osobiście zranił jednego z własnych ludzi.
- Nic się nie stało, sir - zapewnił go Drayl mówiąc niewyraźnie przez respirator, kiedy
Corbec pomagał mu wstać - Przy Bramie Wodnej na Voltis dostałem w udo bagnetem i żyję.
- A na Tanith ktoś rozharatał mu kiedyś cały bark rozbitą butelką podczas bijatyki w knajpie
- dodał szeregowiec Coll stając na chwilę obok - Bywało z nim już gorzej.
Zgromadzeni w pobliżu żołnierze roześmiali się na te słowa, spod ich masek
przeciwgazowych popłynęły przytłumione syczące dźwięki. Pułkownik wiedział, jaką
sympatią otaczany był w kompanii Drayl. To on grał rolę polowego błazna, rozbawiając
innych żartami i rubasznymi piosenkami.
- Mój błąd, Drayl - powiedział - Jestem ci winien drinka.
- Co najmniej jednego, sir - odparł szeregowiec i potrząsnął karabinem demonstrując
gotowość do dalszego marszu.
* * * * *
Corbec wstrzymał swych ludzi natrafiając na miejsce, gdzie okop został trafiony
monumentalnym pociskiem. W centrum wybuchu ział teraz olbrzymi krater o średnicy
trzydziestu metrów. Mętna woda zdążyła już wypełnić jego dno. Idąc wraz ze szperaczami
pułkownik zanurzył nogi w tłustej cieczy próbując przedostać się na drugą stronę zagłębienia.
Gdy poziom wody sięgnął jego podudzia, zatrzymał się gwałtownie. Nogi zdawały się płonąć
żywym ogniem pomimo okrywających je spodni, dziwna mgiełka zaczęła unosić się w
miejscu, gdzie ciecz przeżerała syntetyczną tkaninę. Odwrócił się w miejscu i krzyknął do
obserwujących go z nagłym przerażeniem żołnierzy, by okrążyli krater po suchych zboczach,
po czym biegiem dołączył do wyskakujących na przeciwny brzeg szperaczy.
Wszyscy trzej zaczęli oglądać z grozą swoje nogawki, dymiące na zmoczonej żrącą wodą
powierzchni. Corbec poczuł oparzeliny tworzące się na udach i łydkach. Machnął ręką do
patrzącego z drugiego brzegu krateru sierżanta Currala.
- Kieruj wszystkich wokół wody, nie pozwól nikomu do niej wejść ! I przyślij tu medyka !
Zgięci wpół żołnierze pośpiesznie okrążali niebezpieczny krater starając się nie wystawiać
głów ponad szczyt okopu. Corbec i Curral sprawnie rozlokowali ich pod ścianami umocnień
zezwalając na krótki odpoczynek. Sanitariusz nadbiegł po chwili wyciągając z plecaka butlę
płynu dezynfekującego. Obmył starannie skórę poparzonych Duchów i posypał je
znieczulającym ból pudrem. Uczucie silnego pieczenia zelżało natychmiast, co trzej
Tanithijczycy skwitowali pełnymi ulgi westchnieniami. Corbec właśnie sprawdzał swą broń,
gdy z przodu okopu pojawił się sierżant Grell i jego ludzie. Posuwając się szybciej od
głównej kolumny przemierzyli równoległy odcinek fortyfikacji i skręcili po pewnym czasie w
bok, by ponownie dołączyć do reszty Duchów. Posępna mina sierżanta wieściła kłopoty. Idąc
w ślad za Grellem wzdłuż szeregu odpoczywających żołnierzy Corbec zastanawiał się z
niepokojem, cóż takiego chce mu pokazać milczący sierżant, że uznał za konieczne osobiście
zademonstrować dowódcy znalezisko, a nie opowiedzieć o nim przy pozostałych żołnierzach.
Był to Colmar, jeden z wysłanych przodem zwiadowców. Wisiał groteskowo na ścianie
okopu przyszpilony do niej wbitą w pierś żelazną piką niczym wielki motyl do tekturowej
podstawki. Przeszywający jego ciało gruby pręt należał do narzędzi używanych przez
hutników przy manipulowaniu pojemnikami z płynną rudą. Martwy zwiadowca nie miał dłoni
ani stóp, ktoś mu je odciął tępym ostrzem.
Corbec patrzył na trupa swego podwładnego przez blisko minutę, potem rozejrzał się
wokół. Chociaż do tej pory nie natrafili na ślad żywej istoty, stało się oczywiste, że nie są
sami pośród tych okopów. Nie sposób było oszacować, ilu Shrivenów mogły skrywać
mroczne transzeje i tunele, ale należało przyjąć, że grupy ich dywersantów krążyły gdzieś w
pobliżu. Kipiący furią pułkownik szarpnął za uchwyt piki pozwalając ciału Colmara spaść na
ziemię. Odczepił od plecaka swój koc i okrył nim starannie zwiadowcę, aby inni nie
dostrzegli jego okaleczeń. Nie potrafił zmusić się do spalenia ciała, tak jak to zrobił z
kapliczkami.
- Idziemy - wydał rozkaz i ludzie Grella objęli prowadzenie wiodąc kolumnę Tanithijczyków
w głąb terytorium wroga. Zrobił krok, by ruszyć w ślad za nimi, ale nagły trzask w uchu
zatrzymał go w połowie ruchu. Moduł łącznościowy ożył znienacka. Przez sekundę pomyślał,
że odzyskali łączność dalekiego zasięgu, ale natychmiast skorygował to przypuszczenie.
Wiadomość pochodziła od sierżanta Mkolla, dowódcy zwiadowców.
- Czy pan też to słyszy, sir ? - głos Mkolla był ledwie słyszalny pośród trzasku zakłóceń.
- Feth ! Co mam słyszeć ? - zapytał Corbec próbując wyłowić z otoczenia coś innego niż
jednostajny grzmot nieustannego bombardowania i dźwięk pękającego pod wpływem
wstrząsów betonu.
- Trąby - odparł z niedowierzaniem sierżant - Mógłbym przysiąc, że słyszę trąby.
* * * * *
Brin Milo pierwszy usłyszał trąby. Gaunt już dawno nauczył się cenić nienaturalnie ostre
zmysły adiutanta, ale czasami chłopiec wprawiał go w starannie ukrywane zakłopotanie. Było
w nim coś, co przypominało komisarzowi kogoś innego. Dziewczynę spotkaną lata temu. Tę
obdarzoną mocą. Tę, która spędzała mu sen z powiek tyle nocy.
- Trąby ! - wysyczał chłopiec i chwilę później Gaunt również usłyszał ten dźwięk.
Szli pomiędzy pustymi silosami i wypalonymi skorupami wielkich przemysłowych hal
wznoszących się za shriveńską linią frontu. Gruz i kawałki metalu zgrzytały pod ich butami.
Żelazne gargoyle przymocowane do dachów budowli w roli piorunochronów leżały strącone
na ziemi blokując drogę. Gaunt posuwał się bardzo ostrożnie do przodu, wydarzenia tego
poranka wzbudziły w nim rosnący niepokój. Wniknęli znacznie głębiej za linię frontu niż
pierwotnie oczekiwał, dzięki nieoczekiwanemu łutowi szczęścia i drakońskiemu rozkazowi
lorda generała Dravere. Przełamując umocnienia Shrivenów komisarz z zaskoczeniem
stwierdził, że generalnie zostały one opuszczone, nie licząc niewielkiej grupy obrońców
pełniących rolę tylnej straży. Gdy ognista nawała wrogiego bombardowania odcięła Duchy od
reszty jednostek Gwardii, Gaunt uznał, że Shriveni popełnili karygodny błąd wycofując się
zbyt daleko w tył w celu uniknięcia zarówno atakujących gwardzistów jak i ognia własnej
artylerii. W grę wchodziła albo ta ewentualność albo jakiś niezrozumiały manewr taktyczny,
którego sensu komisarz nie potrafił odgadnąć. Prowadził ze sobą dwustu trzydziestu
Tanithijczyków i wiedział, że w przypadku zmasowanego kontrataku Shrivenów równie aaaa
dobrze mógłby być sam.
Skradając się przez opustoszały teren żołnierze kontrolowali każdą fabrykę, każdy
magazyn i wieżę kontrolną w poszukiwaniu śladu wroga. Znajdowali jedynie łopoczące na
wietrze podarte sztandary i trzaskające cicho witryny rozbitych okien. Maszyny przemysłowe
trwały w bezruchu, w wielu przypadkach rozłożone na części lub zdewastowane. Wszystko
wokół nosiło na sobie niszczycielskie piętno wandalizmu – z wyjątkiem niewielkich
shriveńskich kapliczek. Podobnie jak pułkownik Corbec, Gaunt wysłał przodem Ducha z
miotaczem ognia, unicestwiającego wszelkie ślady bluźnierczego kultu.
Komisarz nie zdawał sobie sprawy, że jego grupa porusza się pośród zrujnowanych
zakładów w przeciwnym kierunku do marszruty obranej przez Corbeca. Brak komunikacji
sprawił, że oderwane od siebie elementy regimentu poruszały się po obcym terenie niczym
dwaj ślepcy, nie wiedząc o sobie wzajemnie.
Dźwięk trąb ciągle się nasilał. Gaunt przywołał swojego radiooperatora, szeregowca
Rafflana, i uparcie zaczął wzywać odpowiedzi na wszystkich pasmach radiowych, kręcąc
podziałką noszonego na plecach mężczyzny nadajnika.
Trąby huczały niesamowitym wibrującym tonem. Pośród ich hałasu komisarz pochwycił
ledwie słyszalną odpowiedź. W pierwszej chwili pomyślał, że transmisja jest zakodowana
nieznanym mu szyfrem, ale po chwili uświadomił sobie, że słyszy słowa wypowiadane w
obcym języku. Powtórzył ponownie swe wezwanie i po krótkiej, ale pełnej bolesnego
oczekiwania chwili nadeszła odpowiedź w zniekształconym niskim gothicu.
- Tu pułkownik Zoren, vitriańscy dragoni. Idziemy do was z wsparciem. Nie strzelajcie.
Gaunt potwierdził odbiór, przesłał swoją lokalizację i nakazał ludziom postój. Rozproszyli
się szybko pośród ruin wielkiego magazynu odpoczywając w oczekiwaniu na następne
rozkazy. Gdzieś za ich plecami coś błysnęło w świetle dnia i podnoszący do oczu lornetę
komisarz dostrzegł sylwetki żołnierzy idących w ich kierunku. Duchy wtopiły się w otoczenie
dzięki swym kamuflującym płaszczom dając komisarzowi pewność, że nie zostaną
spostrzeżone do ostatniej chwili. Tanithijczycy byli niedoścignionymi mistrzami w ukrywaniu
się i maskowaniu swej obecności.
Dragoni poruszali się zwartym szykiem, w formacji liczącej około trzystu ludzi. Gaunt
uznał, że sprawiają wrażenie dobrze wyszkolonych i fizycznie silnych żołnierzy, noszących
pancerze przypominające wyglądem kolczugi, które połyskiwały dziwnie i zdawały się
wchłaniać światło niczym nie polerowany metal. Gaunt opatulił się szczelnie tanithijskim
płaszczem i trwał w bezruchu oczekując, aż Vitrianie podejdą bliżej. Gdy pierwsi dragoni
znaleźli się kilkanaście metrów od komisarza, wstał ukrywając uśmiech zadowolenia na
widok ich zaskoczonych min i ruszył na poszukiwanie dowodzącego oddziałem oficera.
Oglądani z bliska, Vitrianie potwierdzili wcześniejsze obserwacje komisarza. Ich pancerze
osobiste wykonane były z zębatej metalicznej siateczki, która błyszczała niczym obsydian.
Nosili kompozytowe hełmy ukrywające całą twarz, z przyciemnianymi przyłbicami. Lasery
lśniły rażącą w oczy czystością.
- Komisarz Ibram Gaunt z tanithijskiego Pierwszego i Jedynego – zasalutował dowódca
Duchów.
- Zoren z vitriańskich dragonów - padła odpowiedź - Dobrze wiedzieć, że się jeszcze ktoś z
was ostał. Baliśmy się, że idziemy z pomocą regimentowi, który już nie istnieje.
- Trąby ? Czy to wasze... ?
Zoren odsunął w tył hełmu swoją przyłbicę odsłaniając czarnoskórą twarz. Spojrzał na
Gaunta ze zdziwieniem.
- Nie... na Imperatora, myśleliśmy, że to wasze instrumenty.
Gaunt przesunął wzrokiem po zasnutych kłębami dymu konturach okolicznych budynków.
Złowieszczy dźwięk zdawał się rosnąć z każdą sekundą. Brzmiał teraz niczym piekielna
orkiestra złożona z setek trąb... tysięcy... rozbrzmiewających wszędzie wokół. Przy każdej
trąbie trębacz, pomyślał Gaunt. Byli otoczeni i żałośnie nieliczni w obliczu wroga.
* * * * *
Caffran czołgał się przez błoto do chwili, w której znalazł sprawiający wrażenie
bezpiecznego krater. Piekło bombardowania wokół ani na moment nie słabło. Zgubił gdzieś
swój karabin i większość ekwipunku, ale nadal miał przy sobie srebrny tanithijski nóż i
automatyczny pistolet, który wygrał kiedyś w karcianym turnieju.
Zerkając poza krawędź krateru dostrzegł w oddali sylwetki ludzi w pancerzach
sprawiających wrażenie wykonanych ze szkła. Cały ich oddział wpadł prosto pod ostrzał
shriveńskiej artylerii... zostali zmasakrowani. Pociski znów zaczęły spadać w pobliżu i
Caffran zsunął się na dno krateru zaciskając dłonie na pulsującej boleśnie głowie. Znalazł się
w piekle i nie aaa
istniał żaden sposób, by z niego uciec. Parszywy pech, na fetha !
Zerwał się na kolana i odbezpieczył pistolet słysząc jak coś ciężkiego wpada znienacka do
innego krateru tuż obok. Był to jeden z zauważonych wcześniej ubranych w szkło żołnierzy,
który zdołał wyrwać się ze strefy śmierci. Widząc wymierzoną w siebie lufę broni podniósł w
górę obie ręce.
- Gwardia ! Jestem z Gwardii, jak ty ! - opuścił jedną dłoń po to, by odsunąć przyłbicę hełmu
i odsłonić młodą, przystojną twarz o skórze w kolorze ciemnego mahoniu - Szeregowiec
Zogat z vitriańskiego regimentu. Wysłano nas tutaj jako wasze wsparcie, ale połowa oddziału
wpadła prosto pod lufy ich dział.
- Miło mi poznać - oświadczył Caffran bez cienia uśmiechu chowając pistolet do kabury.
Wyciągnął dłoń w geście powitania udając, że nie widzi jak mężczyzna w metalicznym
błyszczącym pancerzu gapi się na zdobiący jego skroń niebieski tatuaż w kształcie smoka.
- Szeregowiec Caffran, Pierwszy Tanithu - przedstawił się. Vitrianin z wahaniem uścisnął
jego rękę.
Pocisk rozerwał się z hukiem opodal obryzgując ich błotem. Wstając z klęczek popatrzyli
wokół w milczeniu chłonąc wzrokiem apokaliptyczny widok ognistego piekła.
- Zatem, przyjacielu - odezwał się w końcu Caffran - Zapraszam do mojej dziury. Myślę, że
będziemy musieli spędzić w tym kraterze znacznie więcej czasu.
* * * * *
Na zachodzie zmotoryzowana kolumna Jantyńskich Patrycjuszy pod rozkazami
pułkownika Flense toczyła się z rykiem silników w stronę frontu. Gąsienicowe transportery
Chimera sunęły bez przeszkód poprzez gęste błoto. Patrycjusze byli dumnymi żołnierzami,
rosłymi mężczyznami w ciemnopurpurowych mundurach o zdobieniach koloru chromu.
Pułkownika spotkał wielki zaszczyt, gdy sześć lat temu przekazano mu komendę nad tym
regimentem. Jego żołnierze byli waleczni i uparci, wykonywali rozkazy dowódcy z
ogromnym zaangażowaniem. Historia regimentu sięgała piętnastu generacji wstecz do czasu
pierwszej Fundacji na Jant Normanidus Prime - piętnastu generacji dumnych zwycięstw,
osławionych oficerów i chwalebnych kampanii. Tylko jedna skaza plamiła ich honorowe
kroniki. Tylko jedna, ale to wystarczało, by dręczyć bezustannie duszę pułkownika. Obiecał
sobie solennie, że to on ją zmaże. Tutaj, na Fortis Binary.
Przyjrzał się poprzez lornetę strefie niczyjej. Miał ze sobą dwie kolumny wozów i dziesięć
tysięcy piechoty, gotowych do wbicia się niczym klin w linie Shrivenów. Liczył na to, że
Tanithijczycy i Vitrianie odepchną obrońców w tył, poza umocnienia, gdzie łatwiej będzie ich
zniszczyć. W swych kalkulacjach nie uwzględnił zaporowego bombardowania, które
stworzyło gigantyczną ścianę ognia pomiędzy pozycjami Gwardii i Shrivenów. Dwa
kilometry przed Chimerą pułkownika ziemia zmieniła się w wulkaniczne piekło, wyrzucana
w niebo olbrzymimi pociskach. Czarne błoto spadało na pojazdy Jantyńczyków niczym
upiorny deszcz. Flense nie dostrzegał nigdzie luki, przez którą mógłby wjechać za strefę
ostrzału, a nawet nie dopuszczał do siebie myśli, by zaryzykować szarżę przez ognistą zaporę.
Lord generał Dravere akceptował straty ponoszone dla wyższych celów i wielokrotnie
demonstrował to bez wahania, ale Flense nie zamierzał stać się heroicznym samobójcą.
Blizna na jego twarzy pulsowała rytmicznie. Zaklął. Dzięki protekcji Dravere otrzymał swoją
szansę, a teraz nie mógł jej wykorzystać.
- Wycofać się ! – warknął do zawieszonego przy ustach mikrofonu. Łapiąc dłońmi za
krawędź włazu poczuł jak jedna z gąsienic Chimery zaczyna przesuwać się w odwrotnym
kierunku obracając transporter w miejscu. Wielki jak niedźwiedź major Brochuss spojrzał
pytająco z wnętrza pojazdu.
- Wycofujemy się, pułkowniku ? – syknął, jakby odległe bombardowanie nie robiło na nim
żadnego wrażenia.
- Zamknij się ! – Flense splunął na burtę Chimery i powtórzył rozkaz patrząc jak pozostałe
maszyny zaczynają zawracać w stronę pozycji, z których kilkanaście minut wcześniej
wyjechały.
- A co z Gauntem ? – nie ustępował Brochuss.
- A jak myślisz ? – Flense machnął ręką w stronę strefy śmierci – Nie okryjemy się dzisiaj
chwałą, ale przynajmniej możemy się cieszyć myślą, że ten przeklęty bękart jest martwy.
Brochuss pokiwał głową z zadowoleniem i mściwy uśmiech skrzywił brutalne rysy jego
twarzy. Żaden z weteranów nigdy nie zapomniał tego, co wydarzyło się na Khedd 1173.
Pancerny konwój Patrycjuszy zawrócił w miejscu i ruszył w drogę powrotną za linię
imperialnych umocnień pędząc z łoskotem gąsienic przed posuwającą się w ślad za nim
nawałą artyleryjską Shrivenów. Zwycięstwo może jeszcze trochę poczekać, pocieszył się
rozczarowany Flense. Tanithijski Pierwszy i Jedyny oraz wspierający go vitriański regiment
zostały pozostawione samym sobie. O ile jeszcze ktokolwiek z nich żył, w co jantyński
pułkownik szczerze wątpił.
Gylatus Decimus, 18 lat wcześniej
Oktar umierał powoli. Trwało to osiem dni.
Generał zażartował kiedyś, może na Darendarze, a może na Folionie, Gaunt już zapomniał
gdzie. Ale żart pamiętał dobrze: To nie wojna mnie zabije, tylko te przeklęte ceremonie na
cześć zwycięstwa. Stali wtedy w pełnym tytoniowego dymu hallu, otoczeni tłumami
wiwatujących i machających chorągiewkami ludzi. Oczy wielu hyrkańskich oficerów
błyszczały al.koholowym upojeniem. Sierżant Gurst rozebrał się do bielizny i wspiął na
marmurową statuę Imperialnego Orła, by na jego piersi zawiesić proporzec w barwach
Hyrkanu. Ulice metropolii wypełniały tysiące śpiewających coś mieszkańców, ponad ich
głosy wybijało się tryumfalne staccato wystrzałów z broni palnej. Atmosfera szalonej fiesty
unosiła się nad wyzwoloną stolicą.
Folion, zdecydowanie Folion. Kadet Gaunt roześmiał się wtedy słysząc komentarz swego
przełożonego. Nie mógł wiedzieć, że i tym razem Oktar miał rację. Operacja oczyszczania
Światów Gylatus z zielonoskórych najeźdźców trwała dziesięć miesięcy. Dziesięć miesięcy
nieustannego zabijania na wszystkich otaczających planetę księżycach. Oktar wraz z Gauntem
poprowadzili ostatni szturm na pozycje orków w Kraterze 9 na Tropis, rozbijając
ufortyfikowany obóz wodza Elgoza. Generał osobiście wbił sztandar regimentu w
skrwawioną ziemię pośrodku krateru, przyszpilając do piachu czaszkę zielonoskórego
przywódcy.
A potem nadszedł czas fiesty w gylatańskiej stolicy na Decimusie. Zwycięskie parady.
Podziękowania ze strony ludności cywilnej. Niekończące się festiwale. Ceremonie wręczania
odznaczeń. Bankiety... trucizna.
Przebiegłe posunięcie jak na orków. Wiedząc, iż stoją w obliczu nieuniknionej klęski,
zielonoskórzy zatruli w ostatnich dniach okupacji zapasy żywności. Testy przeprowadzone
przez serwitorów wykryły i zneutralizowały większość skażonych produktów, ale z nieznanej
przyczyny przeoczyli oni jedną małą butelkę wina. Jedną butelkę. Adiutant Broph znalazł ją
drugiej nocy festynu, ukrytą pośród sterty porzuconych orczych łupów w pałacu
zarekwirowanym na potrzeby generała Oktara i jego kadry oficerskiej. Nikt niczego nie
podejrzewał... Ośmiu zmarło, w tym Broph, nie wiedząc nawet, co ich zabiło. Martwi w
przeciągu sekund, powaleni konwulsjami, pobrudzeni śliną i krwią cieknącą z ust. Oktar
zaledwie zanurzył usta w kieliszku, gdy wybuchł alarm.
Jeden mały łyk. To oraz żelazny organizm utrzymały go przy życiu całe osiem dni. Gaunt
bawił się w koszarach na tyłach pałacu, gdy Tanhause przyniósł straszną wieść. Nic już nie
można było zrobić.
Ósmego dnia Oktar przypominał żywego trupa. Lekarze stali pod drzwiami jego
apartamentu kręcąc z rezygnacją głowami i rozkładając ręce. W pałacu unosiła się
wyczuwalna atmosfera żałoby i bezsilnej wściekłości. Gaunt siedział otępiały w przedpokoju
generalskich komnat patrząc jak krążący wokół starzy hyrkańscy weterani bez zażenowania
wycierają ściekające po policzkach łzy.
- Chce, żeby przyszedł Chłopiec – oświadczył jeden z lekarzy wychodząc z apartamentu.
Czując jak żołądek zmienia mu się w bryłę lodu kadet wszedł do środka. W pokoju było
gorąco i duszno. Podłączony do plątaniny przewodów systemu podtrzymywania życia,
otoczony kręgiem ułożonych na podłodze kadzideł i lamp olejnych, Oktar balansował na
cienkiej linii pomiędzy życiem i śmiercią.
- Ibram... – jego głos był cichszy od szeptu, sprawiał upiorne wrażenie.
- Komisarzugenerale ?
- Nadszedł czas, aby to zakończyć. Zasłużony czas. Nie powinienem był zwlekać, kazać ci
czekać tak długo...
- Czekać ?
- Prawda jest taka, że nie chciałem cię stracić... nie ciebie, Ibramie... zbyt dobry żołnierz, by
pozwolić mu odejść po szczeblach kariery... Kim jesteś ?
Gaunt przełknął ślinę niezbyt rozumiejąc sens pytania.
- Kadet Ibram Gaunt, sir – odpowiedział.
- Błąd. Od tej chwili jesteś komisarzem Ibramem Gauntem, promowanym na to stanowisko
za niepodważalne zasługi na polu walki i odpowiedzialnym za opiekę nad hyrkańskim
regimentem. Wezwij oficera notarialnego, musimy zarejestrować moje rozkazy oraz twoją
przysięgę.
Oktar znalazł w sobie dość siły, by przeżyć jeszcze siedemnaście minut po tym jak oficer
polowy Administratum sporządził odpowiedni protokół i przyjął od Gaunta tekst imperialnej
przysięgi. Komisarzgenerał zmarł ściskając ręce Ibrama w swoich szponiastych wychudłych
dłoniach.
Gaunt nie bardzo pamiętał, co działo się z jego duszą w tamtej chwili. Czuł się dziwnie
pusty, jakby brutalnie wydarto mu część serca. Kiedy z kamienną twarzą wychodził z pałacu,
nawet nie zauważył salutujących mu żołnierzy. Wieści szybko się rozchodziły.
Fortis Binary
To nie same trąby budziły irytację Corbeca, tylko nieharmonijny rytm ich melodii. Zdawał
się nie mieć żadnego sensu. Powtarzające się w nieregularnych odstępach czasu dęcie
przypominało uderzenia pulsującego serca. Ryk artyleryjskiej nawały nie słabł nawet na
chwilę, ale teraz, blisko źródła piekielnej muzyki, trąbienie zdawało się zagłuszać potężne
eksplozje.
Corbec doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, iż jego ludzie są przestraszeni, zanim
jeszcze stwierdził to otwarcie sierżant Curral. Wąskim korytarzem łącznikowym z przodu
nadbiegał właśnie sierżant zwiadowców Mkoll. Przegapił rozkaz założenia masek
przeciwgazowych i na widok swych towarzyszy bezwiednie sięgnął po wiszący przy pasie
respirator, wkładając go pośpiesznie na twarz.
- Meldunek ! – zażądał Corbec nie dając sierżantowi odetchnąć.
- Wszędzie z przodu odkryta przestrzeń – wydyszał przez respirator zwiadowca – Gęsto
zabudowany obszar, same fabryki. Przeszliśmy przez ich fortyfikacje prosto w serce tej sekcji
przemysłowej. Nikogo nie zauważyłem... ale słyszałem trąby. Brzmią jakby ich były... tysiące
wszędzie wokół. Już dawno powinni nas zaatakować. Na co czekają ?
Corbec wezwał szeregowca Skulane. Z trzymanego przez żołnierza oburącz ciężkiego
miotacza płomieni skapywał olej i tłuste krople petrolium. Wciągając w nozdrza ostry zapach
paliwa Corbec wskazał gwardziście szereg wejść do fabrycznych pomieszczeń.
- Sierżant Grell będzie cię ubezpieczał - powiedział - Niczym się nie przejmuj i nie oglądaj
za siebie. Po prostu idź i wypalaj po kolei każdą z tych cholernych dziur.
Skulane potwierdził rozkaz i podkręcił palnik w miotaczu. Podszedł do pierwszej arkady,
ubezpieczany przez ludzi Grella, poprawił pasy zawieszonej na ramieniu broni. Jego palec
powoli zacisnął się na spuście miotacza.
To było uderzenie. Pojedyncze uderzenie. W jednej sekundzie ryczące w ekscentrycznym
nieregularnym rytmie mechaniczne trąby odezwały się zgodnie niczym gigantyczny
instrument.
Głowa szeregowca Skulane eksplodowała. Runął na ziemię niczym ciężki worek,
zaciskając palec na włączniku miotacza w spazmie umierającego systemu nerwowego.
Strumień żarłocznych płomieni wystrzelił z lufy broni osmalając framugi portyku, po czym
cofnął się łukiem po ścianie i sięgnął trzech strzegących Skulane żołnierzy. Żywe pochodnie
zaczęły krzyczeć w agonii, wydając z siebie mrożący krew w żyłach wrzask śmiertelnego
bólu. Przerażeni Tanithijczycy rzucili się na wszystkie strony z wyrazem paniki na pobladłych
twarzach. Corbec zawył przeciągle na ten koszmarny widok. W momencie śmierci palec
wskazujący Skulane zacisnął się konwulsyjnie na spuście broni i teraz jej lufa podskakiwała
na podłodze pod wpływem siły odśrodkowej tryskającej ze środka strugi petrolium, ziejąc na
wszystkie strony ognistym smoczym oddechem. Płomienie pochłonęły następnych dwóch
żołnierzy, następnych trzech. Kompozytowa okładzina na ścianie zaczęła się topić z sykiem.
Corbec runął płasko na ziemię czujący szczypiący w oczy żar. Jego oszołomiony umysł
nie nadążał za instynktowną reakcją organizmu. Bezwiednie chwycił granat i odbezpieczył
go, wszystko to jednym płynnym ruchem. Krzyknął do pozostałych Duchów, by skoczyli za
osłonę, po czym cisnął granat w płonące ciało operatora miotacza. Wybuch sięgnął
przytroczonego do pleców Skulane zbiornika z paliwem i kula białego ognia wystrzeliła na
wszystkie strony zawalając fragment dachu.
Corbec upadł na ziemię przewrócony falą uderzeniową wybuchu, podobnie jak większość
jego żołnierzy. Ukryty w wyrwie sierżant Mkoll uniknął poparzenia. Osłonięty przed
podmuchem gorącego powietrza zdołał zauważyć coś, co umknęło zaskoczonemu Corbecowi,
chociaż dźwięk ryczących nierytmicznie trąb wyjątkowo przeszkadzał w koncentracji.
Wiedział dobrze, co zobaczył. Skulane został trafiony w tył głowy strzałem z lasera. Ściskając
mocniej karabin sierżant odwrócił się w dołku próbując wypatrzyć ukrytego przeciwnika.
Snajper, pomyślał, shriveński dywersant krążący po ziemi niczyjej.
Wszyscy żołnierze leżeli na brzuchach przykrywając dłońmi głowy. Wszyscy z wyjątkiem
szeregowca Drayla, który stał w miejscu z laserem w ręku i uśmiechem na ustach.
- Drayl ! – krzyknął ostrzegawczo sierżant i podniósł się z wyrwy. Gwardzista spojrzał na
niego pozbawionymi wyrazu oczami, podniósł karabin i strzelił.
Mkoll runął na podłogę i pierwsza wiązka otarła się o jego grzbiet przepalając skórzany
pas. Tocząc się z powrotem do wgłębienia poczuł tępy ból emanujący z okolic łopatki. Nie
było śladu krwi. Energia ładunku wypaliła powierzchowną ranę.
Wokół rozległy się przeraźliwe krzyki, pełne jeszcze większej paniki niż przed
momentem. Zawodząc dziwnym, mrożącym krew głosem Drayl zabił dwóch najbliższych
Duchów strzałami w potylice. Kiedy inni rozproszyli się w poszukiwaniu schronienia,
przestawił broń do trybu ognia seryjnego i zastrzelił dalszych pięciu, sześciu, siedmiu...
Corbec podniósł się na kolana zdjęty grozą. Przyłożył karabin do ramienia, wymierzył
starannie i strzelił prosto w środek klatki piersiowej Drayla. Żołnierz zakaszlał chrapliwie i
upadł na plecy machając rękami.
Zapadła cisza.
Corbec zrobił krok do przodu, podobnie jak Mkoll i ci Tanithijczycy, którzy nie byli zajęci
udzielaniem pomocy rannym towarzyszom.
- Na fetha ! – wydyszał pułkownik idąc w kierunku zabitego gwardzisty – Co mu się stało, do
diabła ?!
Mkoll nie odpowiedział. Skoczył do przodu i odepchnął dowódcę w bok przewracając go
na ziemię.
Drayl nie był całkowicie martwy. Coś dziwnego zaczęło poruszać się wewnątrz jego ciała,
pod naprężoną skórą. Wstał, najpierw na kolana, potem na równe nogi. Mierzył już prawie
dwa razy więcej od człowieka, kombinezon i tkanka wisiały na nim w strzępach rozdzierane
zdeformowaną strukturą rosnącego gwałtownie wewnątrz szkieletu.
Corbec nie chciał na to patrzeć. Nie chciał widzieć istoty narodzonej z ciała Drayla.
Wodnista krew i płyny ustrojowe tryskały z korpusu mężczyzny, gdy stwór Chaosu rozerwał
w końcu trupa i wydostał się ze swego koszmarnego więzienia.
Drayl, a raczej istota, która nim kiedyś była, spojrzała w kierunku Tanithijczyków. Była
wysoka na dwanaście stóp, tworząc groteskowy szkielet zbudowany z kości i mięśni
przypominających stal. Wielka głowa stwora była zwieńczona wypolerowanymi rogami. Olej,
krew i jakieś inne ciecze kapały z kończyn i korpusu bestii. Sprawiała wrażenie, jakby się
uśmiechała. Pokręciła głową rozglądając się po pomieszczeniu.
Corbec dostrzegł identyfikator Drayla wciąż wiszący na szyi stwora, jedyną pozostałość po
żołnierzu.
Stwór podniósł wielkie metaliczne szpony i zaryczał ku niebu.
- Pod osłonę ! – wrzasnął Corbec do przerażonych żołnierzy i wszyscy rzucili się w
poszukiwaniu kryjówek. Pułkownik i Mkoll wpadli do studzienki ściekowej. Sierżant był
wstrząśnięty. W pobliskim kanale ściekowym oficer zobaczył szeregowca Melyra, który
obsługiwał zazwyczaj wyrzutnię rakiet. Gwardzista tkwił w miejscu, zbyt przerażony, by
zrobić jakikolwiek ruch. Corbec dopadł go brnąc przez gęstą wodę i chwycił za przewieszoną
przez ramię broń. Oszołomiony Melyr nie chciał mu jej oddać.
- Mkoll ! Pomóż mi, na fetha ! – krzyknął Corbec siłując się z operatorem wyrzutni.
Wyszarpnął mu w końcu broń i trzymał ją teraz w rękach niepewnie, nienawykły do
posługiwania się tak ciężkim sprzętem. Rzut oka na panel kontrolny upewnił go, że wyrzutnia
jest załadowana i gotowa do odpalenia. Wielki cień padł na postać pułkownika. Bestia nie
będąca już dłużej Draylem stała nad nim sycząc przez zaciśnięte metalowe zęby.
Corbec cofnął się w tył i spróbował wycelować wyrzutnię, ale jego dłonie były mokre i
śliskie. Poślizgnął się na błotnistym dnie kanału, zaczął mamrotać modlitwę: Święty
Imperatorze, ustrzeż nas przed złem Ciemności, czuwaj nad bronią, która Ci służy... Święty
Imperatorze, ustrzeż nas przed złem Ciemności. Nacisnął spust. Nic. Błoto dostało się do
wnętrza mechanizmu odpalającego.
Stwór pochylił się nad kanałem i chwycił czubkami szponiastych palców za bluzę oficera.
Podniesiony w powietrze pułkownik zawisł na odległość wyciągniętej ręki od istoty Chaosu.
Błoto wyciekło z przechylonej wyrzutni. Pociągnął ponownie za spust i rakieta oderwała
głowę stwora.
Wybuch cisnął Corbecem dwadzieścia kroków w tył, prosto w stertę śmieci. Wyrzutnia
zagrzechotała spadając na stertę gruzu..
Bezgłowy stwór stał przez moment w miejscu, po czym wpadł do studzienki. Sierżant
Grell dopadł otworu wraz z tuzinem żołnierzy, których zebrał przy sobie miotając na
wszystkie strony plugawymi wyzwiskami. Stojąc wokół studzienki strzelali do jej wnętrza,
póki zdeformowany metalowy szkielet bestii nie zmienił się w osmalony złom.
Corbec gapił się na dymiące szczątki przez dłuższą chwilę, potem usiadł nieporadnie
pośród gruzowiska i przewrócił się na plecy.
Teraz pojął już wszystko. I nie potrafił zaprzeczyć rzucanym samemu sobie zarzutom o
spowodowanie tej tragedii. Drayl został skażony odłamkiem przeklętej roztrzaskanej
statuetki. Weź się w garść, wysyczał przez zaciśnięte zęby oficer, twoi ludzie cię potrzebują.
Zaszczękał zębami w nagłym ataku dreszczy. Rebeliantom, bandytom, nawet odrażającym
orkom potrafił sprostać, ale to tutaj...
Bombardowanie wciąż trwało, wszędzie wokół dudniły bez ustanku trąby. Po raz pierwszy
od upadku Tanith, zmęczony ponad wszelką miarę, pułkownik Corbec poczuł płynące z oczu
łzy.
* * * * *
Nadszedł wieczór. Artyleryjska nawałnica Shrivenów nie ustawała mimo ciemności
tworząc ryczący wał ognia i fontann ziemi szeroki na trzysta kilometrów. Gaunt doszedł do
wniosku, że przejrzał już taktyczne zagranie nieprzyjaciela. Był to podwójny manewr
asekuracyjny.
Heretycy podjęli poranną ofensywę licząc na przełamanie imperialnej linii frontu, ale
utknęli na fortyfikacjach bronionych przez ludzi Gaunta. Nie potrafiąc złamać zaciekłego
oporu lojalistów Shriveni wycofali się znacznie dalej niż było to konieczne prowokując
kontrofensywę chcących zająć ich umocnienia lojalistów... i wciągając ich w pole rażenia
ciężkich baterii stacjonujących na wzgórzach.
Lord Militant generał Dravere utrwalił Gaunta i innych oficerów Gwardii w przekonaniu,
że trwające trzy tygodnie dywanowe naloty lotnictwa marynarki zmieniły nieprzyjacielską
artylerię w sterty bezużytecznego metalu eliminując ją całkowicie z użytku. I faktycznie
lżejsze baterie polowe nękające ostrzałem pozycje lojalistów zamilkły raz na zawsze. Lecz
Shriveni mieli jeszcze znacznie cięższego kalibru artylerię ukrytą w podziemnych bunkrach
odpornych nawet na bezpośrednie bombardowanie orbitalne.
Prowadzące nawałę działa musiały być prawdziwymi lewiatanami, ale fakt ten nie budził
zbytniego zaskoczenia komisarza. Walczyli na świecie należącym niegdyś do Adeptus
Mechanicus, a sami Shriveni, jakkolwiek skorumpowani plugawymi dogmatami Chaosu, nie
byli bynajmniej głupcami. Wywodzili się spośród inżynierów i robotników Fortis Binary, swe
wykształcenie odbierali pod okiem marsjańskich techkapłanów. Mogli bez trudu
wyprodukować wszelką potrzebną broń, a na przygotowania mieli dostatecznie wiele
miesięcy.
I tak powstała ta perfekcyjnie opracowana pułapka, wabiąca Tanithijczyków, vitriańskich
dragonów i Imperator jeden wie jakie jeszcze jednostki lojalistów wabiąca w opuszczone
fortyfikacje wroga, gdzie cofająca się wolno ściana ognia unicestwiała metr po metrze
wszystko, przez co się przetoczyła swym płomienistym walcem.
Frontowa część shriveńskich umocnień już nie istniała. Zaledwie kilka godzin wcześniej
ludzie Gaunta musieli krwią i potem płacić za zdobycie tych fortyfikacji. Zaprzepaszczony
wysiłek tych zmagań budził bezradną wściekłość komisarza.
Duchy i towarzysząca im kompania vitriańskich dragonów zatrzymały się na krótki
odpoczynek w zrujnowanych zakładach przemysłowych około kilometra od ściany nawały
artyleryjskiej. Wszelka łączność z innymi imperialnymi jednostkami była zerwana. Naoczne
dowody kazały przyjąć założenie, że okupująca zakłady grupa jest jedynym oddziałem
lojalistów, który dotarł bezpiecznie w głąb nieprzyjacielskich pozycji. Nie można było liczyć
na jakiekolwiek wsparcie ze strony sił sojuszniczych, na żaden manewr ratunkowy. Gaunt
łudził się wcześniej, że być może przeklęci Jantyńscy Patrycjusze czy nawet elitarni
szturmowcy samego Dravere zostaną przerzuceni na flankę Duchów, ale nagłe
bombardowanie pogrzebało raz na zawsze te nadzieje.
Elektromagnetyczne wyładowania i zakłócenia radiowe wywołane nieustającym
bombardowaniem uniemożliwiały nawiązanie łączności ze sztabem ani jednostkami
pozostającymi wciąż na linii frontu, a nawet zwykła komunikacja taktyczna na poziomie
drużyny pełna była szumów radiowych i przekłamań. Pułkownik Zoren ponaglał swojego
oficera komunikacyjnego nakazując mu połączyć się z jakimś nasłuchującym na orbicie
okrętem marynarki w nadziei na orbitalne rozpoznanie i określenie precyzyjnej pozycji
lojalistów. Lecz po sześciu miesiącach nieustającej wojny górne warstwy atmosfery planety
przesycone były grubymi warstwami dymu, popiołów, anomalii energetycznych i Imperator
jeden wie, czego jeszcze. Nic nie potrafiło się przebić przez ten ekran.
Na jedyne dobiegające zewsząd dźwięki składał się grzmot artyleryjskiej kanonady i
zgiełk porykujących nieustannie mosiężnych trąb.
Gaunt spacerował po zajmowanej przez gwardzistów ciemnej hali. Żołnierze siedzieli w
niewielkich grupkach, opatuleni szczelnie swymi płaszczami przed zimnem nocy. Komisarz
zakazał korzystania z przenośnych kocherów i rozpalania ognisk w obawie przed
rebelianckimi obserwatorami wyposażonymi w urządzenia termowizyjne. Kompozytowe
ściany zakładu stanowiły wystarczający ekran dla sygnatur cieplnych wydzielanych przez
ludzkie organizmy.
W hali znajdowało się ponad stu vitriańskich dragonów więcej niż Duchów, ale
członkowie tego regimentu skupili się we własnej grupie po drugiej stronie pomieszczenia.
Pomiędzy najbliżej siebie siedzącymi gwardzistami nawiązały się luźne pogawędki,
zazwyczaj ograniczone do wymiany pozdrowień i zwyczajowych pytań.
Vitrianie stanowili dobrze wyszkolony i zdyscyplinowany oddział, Gaunt słyszał zresztą
wcześniej wiele pochlebnych uwag pod adresem stoickiego charakteru i stosunku do wojny
charakteryzującego tych żołnierzy. Komisarz zastanawiał się w myślach, czy owa kliniczna
postawa Vitrian, równie czysta i ostra jak błysk ich osławionych szklanych pancerzy
osobistych, nie potrzebowała bynajmniej odrobiny wewnętrznego ognia i zaangażowania aaa
cechującego prawdziwą liniową jednostkę. Słysząc zbliżającą się coraz bardziej artyleryjską
kanonadę zwątpił, by dane mu było uzyskać kiedyś odpowiedź na to pytanie.
Pułkownik Zoren odłożył w końcu słuchawkę radiokomunikatora i przeszedł między
swymi żołnierzami w kierunku Gaunta. Ledwie widoczna w półmroku hali, jego ciemnoskóra
twarz była posępna i zacięta.
- I co robimy, komisarzupułkowniku ? – zapytał odwołując się do formalnej szarży Gaunta –
Będziemy czekać, aż śmierć przyjdzie po nas niczym po bezradnych starców ?
Przed ustami rozglądającego się po pomieszczeniu Gaunta unosiły się niewielkie obłoczki
pary. Komisarz potrząsnął przecząco głową.
- Jeśli pisana jest nam śmierć – oświadczył – niech przynajmniej przyniesie jakiś pożytek.
Mamy tu prawie czterystu żołnierzy, pułkowniku. Los sam wybrał za nas kierunek działania.
Zoren zmarszczył czoło.
- Co ma pan na myśli ?
- Odwrót zaprowadzi nas prosto pod artyleryjską nawałnicę, marsz zarówno w prawo jak i
lewo to równie pewna zguba, ostrzał dopadnie nas prędzej czy później. Istnieje tylko jedna
droga, w głąb terytorium nieprzyjaciela. Musimy uderzyć na ich nową linię frontu i poczynić
tyle szkody, ile tylko zdołamy.
Zoren milczał przez chwilę zamyślony, potem uśmiechnął się złowieszczo. Jego
śnieżnobiałe zęby błysnęły w półmroku. Vitriański pułkownik najwyraźniej zaakceptował
propozycję swego kolegi. Plan działania miał w sobie prostą logikę i element żołnierskiego
honoru, który w skrytej opinii Gaunta mógł zaważyć na decyzji Zorena.
- Kiedy wyruszymy ? – zapytał Vitrianin zakładając z powrotem swoje rękawice.
- Shriveńskie bombardowanie obróci ten obszar w perzynę za godzinę, najwyżej dwie. Im
wcześniej, tym lepiej. A najlepiej natychmiast.
Obaj oficerowie wymienili lekkie ukłony i szybko ruszyli pomiędzy swoich ludzi
podrywając ich z miejsc spoczynku.
W przeciągu niecałych dziesięciu minut cała grupa była już gotowa do wymarszu.
Tanithijczycy założyli do swych laserów nowe baterie, wymieniając w razie konieczności
nadtopione lufy i zgodnie z poleceniem przestawiając Gaunta potencjometry broni na poziom
połowy mocy. Srebrne tanithijskie noże podwiesili pod karabinami poczerniając ich ostrza
sadzą i błotem. Poprawiając maskujące płaszcze Duchy podzieliły się na niewielkie drużyny
liczące nie więcej niż dwunastu mężczyzn, w tym przynajmniej jednego operatora broni
ciężkiej.
Gaunt obserwował w milczeniu przygotowania Vitrian. Ich podoficerowie objęli komendę
nad większymi drużynami piechoty, liczącymi po dwudziestu żołnierzy i rzadko
wyposażonymi w broń ciężką. Dragoni najwyraźniej faworyzowali karabiny plazmowe,
Gaunt nie dostrzegał nigdzie śladu karabinów termicznych ani miotaczy ognia. Zdecydował,
że to Duchy pójdą w forpoczcie grupy.
Vitrianie podwiesili pod lufy laserów bagnety, w sposób przywodzący na myśl
choreograficzny układ niemal jednocześnie sprawdzili stan naładowania baterii i ustawili
potencjometry broni na maksymalny poziom. Potem znów jednocześnie wszyscy żołnierze
nacisnęli niewielkie przyciski na oplatających ich biodra pasach. Z ledwie słyszalnym
zgrzytem połyskliwe płytki vitriańskich pancerzy osobistych przesunęły się na drugą stronę
ukazując ciemną matową farbę. Gaunt z trudem zdołał ukryć swe zdumienie. Kombinezony
dragonów okazały się niespodzianką, posiadały bowiem funkcjonalny kamuflaż nocny, o
którym komisarz nie miał wcześniej pojęcia.
Grzmot bombardowania niósł się ponad ruinami, odległy i tak już znajomy, że lojaliści
przestali zwracać na niego uwagę. Gaunt skontrolował swój słuchawkowy komunikator i
wdał się w szybką wymianę zdań z Zorenem.
- Używajcie kanału Kappa – polecił – Kanał Sigma to rezerwa. Pójdę przodem z Duchami.
Nie zostawajcie zbyt daleko w tyle.
Zoren kiwnął głową poprzez halę dając komisarzowi znać, że zrozumiał komunikat.
- Widziałem, że twoi ludzie ustawili moc laserów na pełną – dodał Gaunt pytającym tonem.
- Istnieje taki zapis w vitriańskiej sztuce wojny: „Uderz za pierwszym razem tak, by zabić.
Nie musisz się wówczas kłopotać drugim ciosem”.
Gaunt popadł na moment w zadumę, po czym odwrócił się i wyszedł z hali w ślad za
swymi gwardzistami.
* * * * *
Siedzącym w kryjówce ludziom wydawało się, że świat dokonał podziału na dwie połowy:
ciemność głębokiego krateru i oślepiającą łunę bombardowania na zewnątrz. Szeregowiec
Caffran i Vitrianin kulili się na dnie wyrwy podczas gdy nad ich głowami szalała ognista
pożoga.
- Na fetha ! Nie sądzę, żebyśmy wyszli z tego żywi...
Vitrianin nawet nie spojrzał na swego towarzysza niedoli.
- Życie to bieg ku śmierci, a nasza własna śmierć jest równie nieunikniona jak zagłada
nieprzyjaciela.
Caffran zastanawiał się przez chwilę nad usłyszanymi słowami, potem potrząsnął
niepewnie głową.
- Coś ty za jeden, filozof ?
Vitriański szeregowiec, Zogat, obrócił głowę i spojrzał na Ducha z lekkim politowaniem.
Wizjer jego hełmu był odsunięty, toteż Tanithijczyk dostrzegł podejrzliwy błysk w oczach
żołnierza.
- Byhata, vitriańska sztuka toczenia wojen. To nasz kodeks, filozofia kasty wojowników. Nie
oczekuję, byś zdołał to pojąć.
Caffran wzruszył ramionami.
- Nie jestem taki głupi jak ci się wydaje. Mów dalej... jak to jest z tą sztuką wojen ?
Vitrianin wyglądał na nieco zaniepokojonego pytaniem, najwyraźniej zastanawiał się, czy
intencją rozmówcy była zamierzona drwina. Lecz niski gothic nie był bynajmniej językiem
rodzinnym obu mężczyzn, a Caffran wręcz wydawał się lepiej nim posługiwać W kwestii
różnic kulturowych światy pary gwardzistów musiały być do siebie podobne.
- Byhata zawiera filozofię żołnierskiej kasty. Studiują ją wszyscy Vitrianie, ponieważ
stanowi wykładnię naszego postępowania na polu bitwy. Jej mądrość kieruje naszymi
taktykami, siła umacnia wolę, czystość i przejrzystość rozjaśnia umysły, a pojęcie honoru
decyduje o zwycięstwie.
- To musi być wyjątkowo obszerna księga – skomentował sardonicznym tonem Caffran.
- Bo i jest – wzruszył niechętnie ramionami Zogat.
- Wyuczyłeś się jej na pamięć czy nosisz przy sobie ?
Vitrianin rozsznurował swoją kamizelkę i pokazał Duchowi wierzch cienkiego tomu o
szarych okładkach, noszony w kieszeni kombinezonu.
- Nosimy ją na sercach. Osiem milionów liter naniesionych na monokrystaliczny papier.
Caffran ledwie zdołał ukryć swe oszołomienie.
- Mogę ją obejrzeć ? – zapytał.
Zogat pokręcił przecząco głową i zasznurował kamizelkę.
- Stronnice posiadają zakodowany wzór linii papilarnych właściciela, tylko on może
otworzyć swój egzemplarz księgi. Poza tym napisano ją po vitriańsku, a wątpię, żebyś znał
ten język. A jeśli nawet byłby ci znany, udostępnianie obcych dostępu do tego świętego tekstu
jest poważnym przestępstwem.
Caffran przysiadł na piętach i rozmyślał nad czymś przez dłuższą chwilę.
- My Tanithijczycy... my nie mamy niczego podobnego. Żadnej wielkiej sztuki wojennej.
Vitrianin spojrzał na niego z ukosa.
- Nie posiadacie żołnierskiego kodeksu ? Bitewnej filozofii ?
- Robimy to, co musimy – oświadczył Caffran – Działamy w myśl powiedzenia „Walczmy
twardo, kiedy trzeba i nie pozwólmy im nas dostrzec, gdy nadchodzimy”. Nie jest to zbyt
wiele, jak sądzę.
Vitriański gwardzista rozważał przez chwilę słowa rozmówcy.
- Bez wątpienia... brakuje tu subtelnych podtekstów i głębszych myśli przewodnich naszej
Sztuki Wojen – oświadczył w końcu.
Zapadła długa chwila ciszy.
Caffran parsknął i niemal jednocześnie obaj mężczyźni wybuchli szczerym śmiechem.
Przez kilka minut chichotali prawie przy tym płacząc, dając upust nagromadzonej w
przeciągu dnia histerii. Pomimo trwającego cały czas bombardowania, pomimo nieustannej
obawy, że kolejny pocisk może wpaść wprost do krateru i unicestwić ich w ułamku sekundy,
strach paraliżujący dotąd myśli żołnierzy wyraźnie zelżał.
Vitrianin odpiął od pasa manierkę, upił z niej łyk wody i podał naczynie Duchowi.
- Wy Tanithijczycy... niewielu was pozostało, jak słyszałem ?
Caffran skinął głową.
- Zaledwie dwa tysiące. Tyle komisarzpułkownik Gaunt zdołał zebrać w dniu naszej
Fundacji. W dniu, kiedy nasz świat umarł.
- Mimo to posiadacie świetną reputację – dodał Zogat.
- Doprawdy ? Jeśli nawet, to jest to reputacja zdobyta dzięki wszystkim tym czarnym
robotom jakie zrzuca się na grzbiety jednostek specjalnych. Wysyłają nas do
nieprzyjacielskich miast i cytadeli, na których inni łamią sobie zęby. Zastanawiam się nad
tym, kogo będą do tej roboty przydzielać, gdy zginą ostatni z nas.
- Często śni mi się mój ojczysty świat – oświadczył melancholijnym tonem Zogat – Widzę
wtedy miasta ze szkła, kryształowe pawilony. Chociaż jestem przekonany, że nie ujrzę ich już
nigdy więcej, wspomnienia koją duszę. To musi być straszne uczucie nie mieć własnego
domu.
Caffran wzruszył ramionami.
- Jak straszne może być ? Gorsze od samobójczego szturmu na pozycje wroga ? Gorsze od
umierania ? Wszystko, co spotyka cię na gwardyjskiej służbie jest
służbie jest na swój sposób straszne. Czasami brak własnego domu staje się wręcz zaletą.
Zogat posłał w stronę towarzysza pytające spojrzenie.
- Nie mamy już nic do stracenia, nic nie może nas rozproszyć ani posiać w nas zwątpienia.
Oto jestem, szeregowiec Gwardii Dermon Caffran, sługa Imperatora, niech władza Jego trwa
wiecznie.
- A widzisz, więc jednak posiadasz swą własną filozofię życia – odparł Vitrianin. Obaj
żołnierze umilkli wsłuchując się przez dłuższą chwilę w grzmot dział.
- Jak... jak umarł twój świat, człowieku z Tanith ? – zapytał w końcu Zogat.
Caffran zamknął oczy zastanawiając się przez jakiś czas, sięgając umysłem po
wspomnienia, które od dawna starał się wymazać z pamięci lub przynajmniej ignorować.
Westchnął.
- To stało się w dniu naszej Fundacji – zaczął.
* * * * *
Nie mogli zostać w tym miejscu ani chwili dłużej. Nikt nie pomyślał o przesuwającym się
powoli bombardowaniu, to wstrząsające czyny Drayla wprawiły wszystkich w drżenie i lęk
budząc w ludziach przemożną chęć ucieczki z tego miejsca.
Corbec wezwał sierżantów Grella i Currala rozkazując im podłożyć ładunki wybuchowe w
halach zakładu, by dzięki wysadzeniu obiektu w powietrze uciszyć choć część
doprowadzających ludzi do szaleństwa trąb. Pułkownik postanowił ruszyć w stronę linii
nieprzyjaciela i poczynić tyle zniszczenia, ile zdoła, zanim wróg go zatrzyma.
Kiedy kompania – po rzezi Drayla Corbecowi pozostało zaledwie stu dwudziestu żołnierzy
- kończyła ostatnie przygotowania do wymarszu, powrócił zwiadowca Baru, jeden z trzech
szperaczy wysłanych na rozpoznanie przedpola grupy. Nie był sam. Uwięziony ostrzałem na
dobre pół godziny we wschodnim labiryncie okopów, zwiadowca stwierdził z niepokojem, że
drogę powrotną odcięła mu inna ściana ogniowej nawałnicy. Przez dłuższy czas Baru był
święcie przekonany, iż nie zdoła odnaleźć ponownie swej kompanii. Przekradając się między
zasiekami, ziemnymi wałami i okopami wpadł ku swemu zaskoczeniu na pięciu innych
Tanithijczyków: Feygora, Larkina, Neffa, Lonegina i majora Rawne. Piątka Duchów zdołała
dobrnąć tuż po rozpoczęciu bombardowania do sieci porzuconych przez wroga umocnień i
krążyła w nich bez celu niczym zgubione owce szukające reszty stada.
Corbec ucieszył się szczerze widząc znajome twarze. Larkin był najlepszym strzelcem
wyborowym w regimencie i jego pomoc w rychłym natarciu mogła okazać się wręcz
nieoceniona. Feygor świetnie strzelał, a przy tym dorównywał skrytością działań
zwiadowcom. Lonegin specjalizował się w materiałach wybuchowych, toteż pułkownik posłał
go natychmiast do Grella i Currala. Neff dołączył do sanitariuszy grupy, a Rawne ku
skrywanej uldze Corbeca przejął bezpośrednie dowodzenie nad częścią sporej grupy
gwardzistów.
Nocne przestworza pulsowały czerwoną poświatą, punktowane ognistymi rozbłyskami
synchronizowanymi w dziwaczny sposób z nieregularnym rytmem trąb. Grell podszedł do
Corbeca meldując o podłożeniu ładunków. Zegary detonatorów ustawiono na piętnaście
minut.
Kompania ruszyła główną arterią komunikacyjną wiodącą z fabryki, w dwóch kolumnach
poprzedzanych przez sześcioosobową czujkę. Forpocztę grupy tworzyli sierżant Grell, snajper
Larkin, zwiadowcy Mkoll i Baru, niosący wyrzutnię rakiet Melyr i wyposażony w pakiet
szperacza Domor. Zadaniem szóstki było przeczesanie terenu przed maszerującą szybko
kolumną i jego zabezpieczenie.
Opuszczone kilkanaście minut wcześniej przemysłowe hale zaczęły wylatywać w
powietrze. W ciemność nocy wystrzeliły wielkie słupy jaskrawego światła rozrywające
mroczne sylwety budowli. Najbliżej położone trąby ucichły w pół dźwięku.
Kiedy huk detonacji ucichł, do uszu gwardzistów dobiegło zawodzenie innych
instrumentów. Zainstalowane w fabryce trąby swym hałasem maskowały obecność reszty
diabolicznej orkiestry. Niepokojący harmider targał skołatanymi nerwami żołnierzy. Corbec
splunął ze złością na ziemię, dźwięk trąb zaczynał budzić w nim zwierzęcą wściekłość. Zbyt
przypominał liczne noce spędzone w tanithijskich puszczach. Tak często wystarczyło
nadepnąć na ukrytego opodal ogniska cykotnika, by natychmiast setka innych podjęła
irytujący zew insekta.
- Ruszać się – burknął do najbliższych Duchów – Niebawem ich znajdziemy. Wykończymy
ich wszystkich, do ostatniego.
Usłyszał krzepiące serce pomruki aprobaty. Kompania sunęła czujnie przed siebie.
* * * * *
Milo złapał Gaunta za rękaw i pociągnął ku sobie na ułamek sekundy przed pojawieniem
się pierwszych rozbłysków detonacji, jakieś sześć kilometrów na zachód od pozycji grupy
komisarza.
- Bliższa nawała ogniowa ? – zapytał chłopiec. Komisarz sięgnął po swą lornetę, okulary
instrumentu zazgrzytały cichutko ustawiając automatycznie ostrość konturów obserwowanych
w oddali budowli.
- Co to było ? – w słuchawce komunikatora rozległ się głos Zorena – To nie ostrzał
artyleryjski.
- Zgadza się – odparł Gaunt. Polecił wstrzymać ruch oddziału i zabezpieczyć dotychczasowe
pozycje, rząd niskich magazynów i warsztatów z rdzewiejącej blachy. Potem wraz z Brinem i
dwójką innych Duchów cofnął się na spotkanie idącego w tyle Zorena.
- Ktoś jeszcze znalazł się po niewłaściwej stronie muru – oświadczył vitriańskiemu dowódcy
komisarz – Te budowle zostały zniszczone za pomocą ładunków burzących.
Zoren poparł usłyszane stwierdzenie kiwnięciem głowy.
- Obawiam się... – zaczął nieco zmieszanym tonem – że to żaden z moich podwładnych.
Vitriańska dyscyplina jest zbyt na to rygorystyczna. Bez wymuszonej nieznanymi mi
powodami konieczności żaden dragon nie użyłby w tej sytuacji materiałów wybuchowych. Te
eksplozje to praktycznie flary sygnałowe dla obserwatorów wrogiej artylerii. Lada chwila
zaczną ostrzeliwać tę część rejonu, bo pewnie też się zorientowali, że ktoś tam jest.
Gaunt podrapał się paznokciem po policzku. On też był przekonany, że seria wybuchów
była dziełem Tanithijczyków. Rawne, Feygor, Curral... może nawet sam Corbec. Wszyscy z
nich mieli skłonność do działania od czasu do czasu wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi.
Na oczach obu oficerów w powietrze wyleciał następny fragment odległego kompleksu
produkcyjnego.
- W takim tempie – warknął zdenerwowany komisarz – mogą równie dobrze zgłosić
nieprzyjacielowi swe pozycje przez radio !
Zoren przywołał machnięciem ręki swego oficera łączności. Gaunt zaczął kręcić tarczami
radiokomunikatora wykrzykując do mikrofonu swój kod wywoławczy. Dystans dzielący
dragonów od miejsca tajemniczych wybuchów nie był duży. Wciąż istniała nadzieja.
* * * * *
Ludzie Corbeca właśnie wysadzili w powietrze trzeci segment przemysłowych budowli i
weszli w labirynt wąskich przejść i pomostów łącznikowych w obrębie kolejnego dużego
zakładu, kiedy Lukas zawołał pułkownika. Radiooperator złapał jakiś sygnał.
Corbec pobiegł w stronę podwładnego, jego buty rozpryskiwały warstewkę wody
zalegającą na kompozytowym chodniku. Odwrócił głowę w kierunku sierżanta Currala
polecając mu założyć kolejną serię ładunków burzących, po czym sięgnął po słuchawki
radiokomunikatora. Założył je na uszy i zaczął uważnie nasłuchiwać. Niemal natychmiast
usłyszał czyjś cienki zniekształcony głos, przerywany statycznymi trzaskami. Nie było mowy
o pomyłce, w słuchawkach rozbrzmiewał sygnał wywoławczy tanithijskiego regimentu.
Ponaglany przez dowódcę Lukas przesunął mosiężne potencjometry komunikatora
próbując wzmocnić sygnał. Corbec zaczął wykrzykiwać swój kod identyfikacyjny do
mikrofonu.
- Corbec !... kowniku !... tórzyć ?! Minowan... órzyć... odsk...
- Proszę powtórzyć, komisarzu, tracę sygnał ! Proszę o powtórzenie !
* * * * *
Oficer komunikacyjny Zorena podniósł głowę znad radionadajnika i pokręcił nią
przecząco.
- Nic, komisarzu. Wyłącznie radiowe trzaski.
Gaunt polecił mu próbować dalej. Istniała realna szansa na wzmocnienie liczebności
grupy, jeśli tylko Corbec zaprzestałby kolejnych samobójczych wyczynów przed
celownikami nieprzyjacielskich baterii.
- Corbec ! Tutaj Gaunt ! Zaprzestań dalszej demolki i natychmiast kieruj się na wschód ! Co
sił w nogach ! Corbec, potwierdź odbiór !
* * * * *
- Ładunki gotowe do odpalenia – zameldował sierżant Curral, ale umilkł widząc
podniesioną dłoń pułkownika. Klęczący przy komunikatorze szeregowiec Lukas próbował
usłyszeć coś pośród wypełniających słuchawki trzasków.
- Mamy przestać... każe nam natychmiast przemieścić się na wschód... musimy...
Lukas spojrzał na Corbeca rozszerzonymi lękiem oczami.
- Komisarz twierdzi, że zaraz ściągniemy na siebie ogień artylerii.
Pułkownik odwrócił się powoli i spojrzał na ciemne przestworza, gdzie pociski
wystrzeliwane z odległych fortyfikacji kreśliły ogniste smugi na tle czerni nocy.
- Na fetha ! – wydyszał pojmując znienacka ogrom bezmyślnego błędu, jaki popełnił kierując
się zwykłym ludzkim gniewem i frustracją.
- Ruszać, się, ruszać ! – wrzasnął podrywając na nogi zdezorientowanych żołnierzy. Nie
zwalniając szaleńczego kroku zaczął wymachiwać rękami, by przywołać do siebie ludzi z
rozstawionych po bokach wart. Wiedział, że ma zaledwie sekundy na wyprowadzenie swych
gwardzistów ze strefy ostrzału podświetlonej płomieniami wysadzonych w powietrze
budynków, tworzących jaskrawą strzałkę sygnalizującą wycelowaną prosto w ich
tymczasowy obóz.
Skierował się na wschód. Gaunt mówił coś o wschodzie. Jak daleko znajdowała się
kompania komisarza ? Kilometr ? Dwa ? Ile jeszcze czasu pozostało do artyleryjskiej salwy ?
Czy shrineńscy operatorzy ładowali już trzytonowe pociski fosforowe w zamki swych
olbrzymich dział, czy kalibrowali wykonane z brązu dalmierze i obracali z metalicznym
łoskotem tryby podnośników luf kierując je w stronę nowego celu ?
Ludzie Corbeca pędzili przed siebie co sił w nogach. Nikt nie zaprzątał sobie głowy
przeczesywaniem terenu. Pułkownik mógł tylko ślepo ufać, iż w pobliżu nie kryli się żadni
shriveńscy maruderzy.
* * * * *
Vitriański radiooperator odtworzył raz jeszcze ostatni zarejestrowany sygnał i wzmocnił
go oczyszczając nieco zapis z radiowych szumów. Gaunt i Zoren obserwowali niecierpliwie
jego wysiłki.
- Potwierdzenie, jak sądzę – stwierdził – Odebrali rozkaz.
Gaunt pokiwał z aprobatą głową.
- Pozostaniemy na tych pozycjach do chwili nawiązania kontaktu z Corbecem.
W tym samym momencie obszar przemysłowych zabudowań na zachodzie zapłonął
jaskrawym blaskiem. Wielkie słupy ognia zaczęły wystrzeliwać ku nocnemu niebu
unicestwiając wszystko wokół. Eksplozje punktowały całą strefę w rytm kolejnych salw.
Shriveni przesunęli jedną sekcję swej artyleryjskiej nawały na trzy kilometry w głąb ziemi
niczyjej próbując anihilować wypatrzone moment wcześniej ślady życia.
Gaunt mógł tylko patrzeć i czekać.
* * * * *
Pułkownik Flense należał do ludzi, którzy kształtowali swą przyszłość korzystając z każdej
ku temu sposobności i teraz ponownie dostrzegł taką okazję, wieszczącą rychły tryumf.
Po przerwanym wypadzie Patrycjuszy późnym popołudniem oficer powrócił do sztabu
rozpatrując w myślach dostępne taktyki alternatywne. Nie mógł podjąć żadnych
zdecydowanych działań, dopóki gigantyczne bombardowanie pustoszyło całą linię frontu, ale
prędzej czy później musiało ustać albo przynajmniej złagodnieć nieco. Ziemia niczyja
poddana tak intensywnemu ostrzałowi stawała się bezludnym pustkowiem równie trudnym do
utrzymania dla Shrivenów jak i imperialistów. To stwarzało idealne warunki dla precyzyjnego
uderzenia pancernego.
O godzinie osiemnastej, gdy nad linią frontu zaczynał zapadać zmierzch, Flense
zgromadził na ulicach zrujnowanego nadrzecznego miasteczka swą grupę uderzeniową.
Osiem krótkolufych Leman Russów w wersji oblężniczej, cztery standardowe czołgi w wersji
phaethońskiej, trzy gąsienicowe moździerze Griffon i dziewiętnaście transporterów
opancerzonych Chimera wiozących w przedziałach desantowych blisko dwustu uzbrojonych
po zęby Jantyńskich Patrycjuszy.
Flense znajdował się właśnie w siedzibie sztabu, debatując z generałem Dravere na temat
procedur operacyjnych i śledząc jednocześnie pracę analityków próbując oszacować skalę
ostatnich strat wśród żołnierzy tanithijskich i vitriańskich, kiedy do pomieszczenia wszedł
oficer komunikacyjny niosący w rękach sterty wydruków nadesłanych z pokładów jednostek
imperialnej marynarki.
Były to satelitarne zdjęcia strefy bombardowania. Inni sztabowcy obrzucili je pobieżnymi
spojrzeniami, ale Flense zatrzymał na chwilę wzrok na wybranym zdjęciu. Fotografia
ukazywała serię detonacji wykwitających około kilometra za główną linią ogniowej nawały.
Flense pokazał zdjęcie generałowi i poprosił go na bok.
- Seria artyleryjskich niedolotów – skomentował Dravere.
- Nie, sir, to nie pociski artyleryjskie... raczej efekt detonacji materiałów wybuchowych. Ktoś
jest za linią nawały.
- A zatem ktoś jednak przeżył – wzruszył ramionami generał.
Flense zachował beznamiętny wyraz twarzy.
- Poświęciłem się misji przełamania tej sekcji frontu i zdobycia całego tego świ
świata. Nie zamierzam stać z założonymi rękami i patrzeć jak banda niedobitków włóczy się
za linią ziemi niczyjej rujnując moje plany działania.
- Ty naprawdę traktujesz to bardzo osobiście, Flense – uśmiechnął się drwiąco Dravere.
Jantyński pułkownik starał się ukrywać własne emocje, ale natychmiast wyczytał zew
sposobności w głosie przełożonego.
- Generale, jeśli w linii bombardowania pojawi się wyłom, czy otrzymam pańskie
pozwolenie na wykonanie szybkiego rajdu ? Mam w pełnej gotowości silną grupę
zmotoryzowaną.
Dravere zamyślił się na chwilę nad pytaniem oficera. Nadchodziła pora posiłku, toteż
trudno mu było skoncentrować się na aspektach taktycznych, ale wizja rychłego zwycięstwa
przeważyła.
- Jeśli wygrasz dla mnie, Flense, nie zapomnę ci tego. Moja przyszłość skrywa wiele
obietnic, byle tylko uwolnię się od tego przeklętego świata. Ty również mógłbyś wtedy z nich
skorzystać.
- Stanie się zgodnie z pańską wolą, lordzie generale.
* * * * *
Bystry oportunistyczny umysł pułkownika Flense przewidział możliwość, że Shriveni
przesuną linię bombardowania – albo jeszcze lepiej tylko jedną jego sekcję – by ostrzelać
obszar uwieczniony na zdjęciu satelitarnym i pozbyć się uciążliwych intruzów krążących
gdzieś za linią ostrzału. A to otwarłoby mu oczekiwany wyłom.
Wykorzystując komunikaty przesyłane z orbity do siedzącego w pierwszym czołgu
astropaty Flense przemieścił swą zmotoryzowaną kolumną na zachód, wzdłuż linii rzeki i
poprzez pontonowy most, wjeżdżając tak daleko w głąb ziemi niczyjej jak mu na to pozwalał
zdrowy rozsądek. Pociski artyleryjskie Shrivenów tworzyły nieustającą ścianę ognia przed
frontem jego pojazdów.
Flense omal nie przegapił swej okazji. Ledwie zdążył rozstawić w szyku wszystkie swe
maszyny, kiedy z przodu pojawił się wyłom. Długi na pół kilometra fragment ogniowej
nawałnicy zniknął, by pojawić się kilkanaście sekund później w głębi ziemi niczyjej, w
miejscu sfotografowanym przez skanery marynarki.
Powstała brama w wale nawałnicy, droga wiodąca do serca shriveńskich pozycji.
Flense wykrzyczał do mikrofonu rozkaz. Wbijając pedały gazu do podłóg kierowcy
jantyńskich pojazdów ruszyli przed siebie podskakując i ślizgając się na pobojowisku.
* * * * *
Głos szeregowca Caffrana wypełniał ciasną przestrzeń krateru, ledwie słyszalny ponad
grzmotem bombardowania.
- Tanith było pięknym miejscem, Zogat. Leśny świat, wiecznie zielony, gęsty, tajemniczy. Te
puszcze miały wręcz mistyczny charakter. Panował w nich niezwykły spokój... i były też
dziwne na swój własny sposób. Drzewa, zwane przez nas nal, one... poruszały się, zmieniały
pozycje, podążając za słońcem, opadami deszczu, zewem potrzeb pulsujących w ich soku.
Nigdy nie próbowałem tego zrozumieć, po prostu wszyscy od zawsze to akceptowaliśmy. I
dlatego też na Tanith nigdy nie przyjęło się pojęcie stałości geograficznej. Szlak wiodący
przez puszczę mógł zmienić się, zniknąć lub pojawić na nowo w innym miejscu w przeciągu
jednej nocy. Dzięki temu od stuleci mieszkańcy mojego świata obdarzeni byli instynktem
wyczuwania kierunku. Specjalizowali się w tropieniu i zwiadzie. Wszyscy jesteśmy w tym
dobrzy. Myślę, że to właśnie dzięki tym wędrującym puszczom nasz regiment zdobył
reputację najlepszej jednostki zwiadowczej w Gwardii.
- Wielkie miasta Tanith też były na swój sposób piękne. Przemysł opierał się na produkcji
płodów rolnych, poza świat eksportowaliśmy zazwyczaj cenne gatunki drewna i wykonane z
nich dzieła sztuki. Rzeźby tanithijskich artystów słynęły szeroko. Miasta wznosiliśmy z
bloków kamienia, wyrastały wysoko pośród lasów. Mówiłeś o szklanych pałacach na twoim
świecie. My nie mieliśmy nic tak olśniewającego, tylko proste silne budowle z szarego
kamienia.
Zogat nic nie odpowiedział. Caffran przekręcił się na plecy obierając wygodniejszą
pozycję. Pomimo goryczy w swym głosie i sercu wyczuwał też dziwną tęsknotę, która nie
pojawiła się u niego już od wielu miesięcy.
- Kiedyś nadeszła wieść, że Tanith ma wystawić trzy regimenty wojska dla Imperialnej
Gwardii. Nasz świat po raz pierwszy otrzymał żądanie spełnienia tego obowiązku, ale zawsze
posiadaliśmy pod bronią spory garnizon wyszkolonych milicjantów. Procedura Fundacji
zajęła osiem miesięcy. Wyznaczeni do zaciągu ludzie czekali na specjalnie oczyszczonych z
lasu polach na przybycie statków transportowych. Powiedziano nam, że dołączymy do
imperialnych wojsk walczących na Światach Sabbat, że zmierzymy się ze sługusami Chaosu.
Powiedziano nam też, że najpewniej już nigdy nie z
ujrzymy ponownie Tanith, bo człowiek ślubujący wierność Gwardii musi podążać wciąż za
kolejnymi przydziałami frontowymi, dopóki śmierć go nie zabierze albo nie otrzyma
pozwolenia na osiedlenie się w miejscu, do którego zawiodła go służba. Wy pewnie też to
usłyszeliście.
Zogat pokiwał głową, jego ciemnoskóra twarz przybrała wyraz tęsknej melancholii.
Kolejna seria wybuchów wstrząsnęła powietrzem gdzieś opodal, ziemia zadygotała pod
nogami gwardzistów.
- No i czekaliśmy na tych polach – kontynuował Caffran – tysiące mężczyzn w nowiutkich
mundurach, obserwujących latające tam i z powrotem orbitalne promy. Chcieliśmy jak
najszybciej ruszyć w drogę, a zarazem prawie każdy wzdragał się przed pożegnaniem z
Tanith, ale świadomość, że zawsze gdzieś za plecami będzie trwał nasz dom podnosiła
wszystkich na duchu. Ostatniego wieczoru dowiedzieliśmy się, że przyleciał komisarz Gaunt,
oficer Gwardii wyznaczony do nadzoru nad nami – Caffran westchnął przypominając sobie
ostatnie chwile spędzone na tanithijskiej ziemi, chrząknął lekko oczyszczając gardło – Gaunt
miał dobrą reputację, spędził wcześniej wiele lat z hyrkańskimi regimentami. Myśmy byli
świeżym naborem, niedoświadczonymi rekrutami wymagającymi twardej ręki. Sztab krucjaty
najwyraźniej uznał, że dopiero oficer kalibru Gaunta zdoła z nas zrobić wartościowych
żołnierzy.
Caffran urwał na moment czując wzbierający gdzieś w głębi serca gniew i poczucie ulgi
zarazem. Uświadomił sobie z zaskoczeniem, iż pierwszy raz od chwili Upadku opowiada jego
historię na głos. Duszę ściskały mu obcęgi złości i goryczy.
- Wszystko poszło źle tej ostatniej nocy, kiedy ładowano nas na pokłady transportowców.
Większość żołnierzy już siedziała w wahadłowcach na lądowisku albo zmierzała w stronę
orbity parkingowej. Zwiad marynarki kosmicznej nie wykonał dobrze swej roboty i silna
flotylla Chaosu, odłam armady umykającej przed pościgiem naszej floty, wszedł do systemu
Tanith omijając wcześniej wszystkie blokady. Praktycznie nikt nas nie ostrzegł. Mój rodzinny
świat został unicestwiony w przeciągu jednej nocy.
Caffran umilkł ponownie. Zogat patrzył na niego rozszerzonymi z wrażenia oczami.
- Gaunt miał przed sobą prosty wybór: wyładować żołnierzy i stoczyć skazany na porażkę
bój albo zabrać tylu, ilu tylko zdoła i uciec przed zagładą. Wybrał drugą opcję. Nikt z nas jej
nie zaakceptował, wszyscy chcieliśmy umrzeć walcząc za nasze domy i rodziny. Teraz myślę,
że pozostając na Tanith zapisalibyśmy tylko pojedynczą kartę w historii Imperium. Gaunt nas
ocalił. Zabrał nas z miejsca skazanego na zniszczenie, byśmy gnani własną dumą mogli wziąć
udział w zniszczeniu na znacznie większą skalę.
Oczy Zogata błyszczały w półmroku.
- Musisz go nienawidzić.
- Nie ! Tak, nienawidzę go tak jak nienawidziłbym każdego innego człowieka zmuszającego
mnie do biernego patrzenia na umierający dom, człowieka poświęcającego go w imię
wyższego dobra.
- Czy to jest wyższe dobro ?
- Walczyłem z Duchami na tuzinie frontów. Nigdy nie widziałem wyższego dobra ponad to.
- Masz za co go nienawidzić.
- Podziwiam go. Pójdę za nim wszędzie, tyle tylko mogę powiedzieć. Opuściłem swój świat
tej nocy, kiedy umarł i od tej pory wciąż walczę za jego pamięć. My Tanithijczycy jesteśmy
wymierającym narodem. Zostało nas niewiele ponad dwadzieścia setek. Gaunt uratował tylko
tylu ludzi, że zdołano z nich sklecić jeden regiment. Pierwszy Tanithu. Pierwszy i Jedyny. To
dlatego nazywają nas Duchami, teraz już to wiesz. Ostatnie dusze umarłego świata. I myślę,
że przyjdzie nam wciąż walczyć i walczyć do chwili, w której wszyscy zginiemy.
Caffran skończył swą opowieść i w kraterze zapadła cisza przerywana jedynie hukiem
artyleryjskiej kanonady. Zogat milczał przez kilka minut, potem podniósł twarz ku
jaśniejącemu nieznacznie niebu.
- W ciągu dwóch godzin nadejdzie świt – oświadczył łagodnym tonem – Może wypatrzymy
jakąś drogę odwrotu z tego miejsca, kiedy zrobi się już jasno.
- Racja – kiwnął głową Caffran przeciągając się z trzaskiem kości – Nawałnica wydaje się
cofać. Kto wie, może nawet przeżyjemy tę przeklętą noc. Feth, zdarzało się przecież widywać
gorsze rzeczy.
* * * * *
Słabe promienie słońca przebijały się z trudem przez grube warstwy burzowych chmur,
podświetlanych od dołu łuną wciąż trwającego bombardowania. Szare przestworza pocięte
były ognistymi smugami pocisków wystrzeliwanych z odległych shriveńskich fortyfikacji.
Niżej, nad powierzchnią szerokiej, zrytej siatkami okopów doliny, kłęby dymu pochodzące z
trwającej nieprzerwanie od dwudziestu jeden godzin kanonady tworzyły gęstą, kremową
zasłonę przypominającą mgłę, cuchnącą odorem kordytu i fosforu.
Gaunt zatrzymał swoją kompanię w blaszanych barakach będących niegdyś robotniczymi
warsztatami. Wszyscy zdjęli z ulgą niewygodne maski przeciwgazowe. Podłogi w
pomieszczeniach pokryte były miniaturowym zielonkawym pyłem przypominającym w
smaku żelazo lub krew, wszędzie walały się roztrzaskane metalowe skrzynki. Gwardziści
znaleźli się dobre pięć kilometrów od ściany artyleryjskiej nawałnicy i posępne zawodzenie
trąb dobiegające z okolicznych budowli działało ludziom jeszcze silniej na nerwy.
Corbec zdołał wyprowadzić swych żołnierzy ze strefy ostrzału dosłownie na ułamek
chwili przed pierwszą salwą Shrivenów, chociaż wszyscy uciekające Duchy zostały powalone
na ziemię podmuchami fal uderzeniowych, a osiemnastu z nich na zawsze straciło słuch.
Gwardyjscy medycy operujący za linią frontu mieli zapobiec ich kalectwo poprzez
wszczepienie w czaszki ofiar implantów słuchowych, ale wpierw należało za te linie dotrzeć.
Na polu bitwy osiemnastu głuchych mężczyzn sprawiało poważne kłopoty. Komisarz
zdecydował, że przed wymarszem w dalszą drogę upchnie wszystkich okaleczonych
nieszczęśników głęboko w szeregi kolegów, by ci czuwali nad ich bezpieczeństwem i w porę
alarmowali klepnięciami dłoni o powstałym zagrożeniu. Uciekinierzy odnieśli też inne
obrażenia, w tym złamania rąk czy żeber, nikt jednak nie stracił zdolności poruszania się o
własnych siłach.
Gaunt odprowadził Corbeca na ubocze. Komisarz potrafił z miejsca rozpoznać dobrego
żołnierza, dlatego tym bardziej bolało go zawiedzione zaufanie. Zawsze przedkładał Corbeca
nad majora Rawne. Obaj mężczyźni wywalczyli sobie respekt i poważanie wśród tanithijskich
żołnierzy, jeden poprzez sympatię, drugi dzięki lękowi, jaki budził.
- To do ciebie niepodobne popełnić tak rażący błąd – zaczął Gaunt.
Corbec otworzył usta chcąc coś powiedzieć, ale niemal natychmiast zrezygnował z tego
pomysłu. Nie bardzo wiedział, jak mógłby się usprawiedliwić przed komisarzem.
Gaunt go wyręczył w tym kłopotliwym dylemacie.
- Rozumiem, w jak wielkim znajdujemy się wszyscy stresie. Warunki działania należą do
najbardziej ekstremalnych, a twoja jednostka ucierpiała z ich powodu w największym stopniu.
Słyszałem już o Draylu. Myślę też, że trąby, które próbowałeś zniszczyć z iście samobójczą
determinacją potrafią doprowadzić człowieka do szału. Prawdopodobnie wróg użył ich do
budzenia w nas dezorientacji. Prawdę mówiąc, stają się równie niebezpieczne jak zwykła
broń. Shriveni chcą nas wykończyć za pomocą tych dźwięków.
Corbec pokiwał ciężko głową. Wydarzenia ostatnich kilku godzin wyczerpały jego
organizm, z trudem reagował na słowa przełożonego.
- Jaki mamy plan ? Czekamy na zakończenie bombardowania i wracamy na wyjściowe
pozycje ?
Gaunt zaprzeczył ruchem głowy.
- Skoro zaszliśmy już tak daleko, możemy zrobić coś pożytecznego. Zaczekamy tutaj na
powrót zwiadowców.
Wysunięte w przód czujki powróciły po upływie trzydziestu minut. Zwiadowcy, po części
Vitrianie, w większości jednak Tanithijczycy, uzupełnili wzajemnie swoje raporty i szkice
tworząc obraz przedpola na przestrzeni dwóch kilometrów.
Największe zainteresowanie Gaunta wzbudziła budowla położona na zachodzie.
* * * * *
Skradali się poprzez rozległą sieć wielkich rur przepompowni, pośród mokrych od deszczu
kompozytowych ramp pokrytych plamami oleju i kawałkami gruzu. Gęste chmury
kordytowej mgły osłaniały postępy grupy. Na zachodzie szperacze dostrzegali zarys
wielkiego wzniesienia terenu, na północy w niebo strzelały kształty robotniczych habitatów
wznoszących się ponad pasma oparów, straszące pustymi otworami tysięcy wbitych okien. W
tej części wrogiego terytorium słychać było mniej złowieszczych trąb, ale wokół wciąż nie
sposób było dojrzeć żadnego śladu życia, nawet drobnych miejskich gryzoni.
Żołnierze zaczęli mijać wielkie kompozytowe bunkry, wszystkie puste bez wyjątku. W ich
wnętrzach poniewierały się jedynie metalowe wsporniki i palety z szarego plastiku. Na
podestach za bunkrami walały się poobijane żółte wózki transportowe.
- Magazyny amunicji – zasugerował Zoren – Dla celów tak intensywnego bombardowania
musieli zgromadzić spore zapasy pocisków. Te składy najwyraźniej już opróżnili.
Gaunt uznał tę hipotezę za najbardziej prawdopodobną. Ruszyli w dalszą drogę, uważnie
stawiając kroki i ściskając w rękach gotową do użycia broń. Budowla zauważona przez
zwiadowców była już blisko, na tle nieba rysowała się bryła metalowej hali załadunkowej. Na
jej górnym poziomie stało mnóstwo dźwigów i suwnic przeznaczonych do opuszczania
ładunku na dno głębokiego pomieszczenia.
Pierwsi gwardziści dostali się po niewielkich schodkach na metalową platformę tworzącą
coś na kształt peronu przy wylocie szerokiego, dobrze oświetlonego tunelu niknącego gdzieś
pod powierzchnią ziemi. Tunel miał cylindryczny kształt, pośrodku jego podstawy biegła
pojedyncza wysoka szyna. Feygor i Grell studiowali uważnie wylot tunelu oraz opancerzony
punkt kontrolny znajdujący się tuż przy podziemnym wejściu.
- Linia maglevu – orzekł Feygor, próbujący dopasować swą wiedzę techniczną do dziwnych
technologii wypełniających punkt kontrolny – Ciągle aktywna. Przywozili amunicję
artyleryjską wózkami do hali, opuszczali ją w dół dźwigami, a potem ładowali na składy
kolejowe kursujące w stronę baterii na wzgórzach.
Duch pokazał Gauntowi jeden z ekranów pulpitu sterowniczego. Na zielonym
wyświetlaczu urządzenia błyszczała pokryta runicznymi symbolami mapa podziemnej sieci
komunikacyjnej.
- Mają tutaj cały system tranzytowy, łączący wszystkie zakłady i umożliwiający
błyskawiczne przewożenie potrzebnych materiałów.
- A tę stację porzucili, ponieważ wyczerpali już tutejsze zapasy amunicji – dodał Gaunt.
Komisarz wyjął z kieszeni swój elektroniczny notes i zaczął do niego kopiować mapę kolejki
maglevu. Kiedy skończył, nakazał żołnierzom dziesięciominutową przerwę i usiadł na
krawędzi peronu porównując szkic z mapami industrialnego regionu przechowywanymi w
pamięci notesu. Shriveni wprowadzili szereg modyfikacji w samych zakładach, ale ich
rozmieszczenie wciąż pozostawało takie same.
Pułkownik Zoren usiadł obok komisarza.
- Coś panu chodzi po głowie ? – mruknął pytająco.
Gaunt wskazał dłonią wylot tunelu.
- To nasza droga, wiodąca prosto do serca głównych fortyfikacji Shrivenów. Nie zablokowali
jej, ponieważ wciąż potrzebują przejezdnych szlaków maglevu dla pociągów zaopatrujących
baterie.
- Ale jest w tym wszystkim coś dziwnego, nie sądzi pan ? – Zoren odciągnął w tył hełmu swą
przyłbicę.
- Coś dziwnego ?
- Ostatniej nocy uznałem, że pańska interpretacja taktyki nieprzyjaciela jest poprawna.
Wrogowie spróbowali frontalnego ataku, a kiedy ten się nie powiódł, zamarkowali swój
głęboki odwrót, by zwabić nas w zasięg ciężkiej artylerii i unicestwić wszelki pościg.
- Takie wnioski płynęły z analizy znanych nam faktów – oświadczył Gaunt.
- Nawet teraz ? Przecież musieli się zorientować, że wciągnęli w pułapkę zaledwie kilka
tysięcy lojalistów, a logika podpowiada, że zdecydowana większość z nas powinna już być
martwa. Dlaczego zatem wciąż strzelają ? Do kogo strzelają ? Takie działanie musi w
zastraszającym tempie opróżniać ich magazyny amunicji. Trwa to już ponad jeden dzień. I
zwróćmy uwagę na to, że porzucili zadziwiająco duży obszar własnego terytorium.
Gaunt przytaknął słowom vitriańskiego oficera.
- To samo przyszło mi o świcie na myśl. Wcześniej sądziłem, że dokładają wszelkich
wysiłków, by zniszczyć oddziały wciągnięte w głąb ziemi niczyjej. Ale teraz ? Ma pan rację.
Porzucili zbyt wiele własnego terenu, a przeciągające się bombardowanie nie ma już żadnego
sensu.
- Dopóki nie przyjmiemy założenia, że próbują nas odgonić albo przytrzymać w miejscu –
powiedział czyjś głos. Do dwójki oficerów podszedł major Rawne.
- Proszę rozwinąć tę myśl, majorze – powiedział Gaunt.
Rawne wzruszył ramionami i splunął na peron. Jego czarne oczy zwęziły się wyraźnie.
- Wszyscy wiemy, że pomiot Osnowy toczy wojny wedle odmiennych od naszych taktyk.
Tkwimy na tym froncie od miesięcy. Myślę, że wczoraj nieprzyjaciel podjął ostatnią próbę
złamania nas konwencjonalną ofensywą. Teraz postawili ścianę ognia, żeby się od nas
odgrodzić na czas potrzebny im do przygotowania czegoś innego. Być może czegoś, co
wymagało miesięcy wcześniejszych przygotowań.
- A niby czego ? – zapytał niespokojnym tonem Zoren.
- Czegoś. Nie wiem. Może zamierzają wykorzystać moc Osnowy. Robią coś ceremonialnego.
Wszystkie te trąby... może one nie mają pełnić roli psychologicznej, tylko... są częścią
jakiegoś złożonego... rytuału ?
Wszyscy oficerowie milczeli przez dłuższą chwilę, potem Zoren roześmiał się drwiąco.
- Rytualna magia ?
- Nie wolno drwić z czegoś, czego się nie pojmuje ! – upomniał go Gaunt – Rawne może
mieć rację. Imperator jeden wie jak wiele heretyckiego szaleństwa mieliśmy już okazję
widzieć na swe oczy.
Zoren nic nie odpowiedział. On też posiadał takie wspomnienia, obrazy rzeczy, które jego
umysł desperacko próbował wymazać z pamięci.
Gaunt wstał i wskazał dłonią wylot tunelu.
- Tym bardziej zatem jest to nasza droga. I lepiej ruszać zaraz, bo jeśli Rawne ma rację,
jesteśmy najbliżej nieprzyjaciela, by mu przeszkodzić w tym, co planuje.
Tunel maglevu był dostatecznie szeroki, by mogło nim iść jednocześnie czterech
mężczyzn, po dwóch z każdej strony magnetycznej szyny. Chociaż przestrzeń budowli była
dobrze oświetlona blaskiem wbudowanych w ściany niebieskich lamp, Gaunt posłał przodem
Domora i kilku innych szperaczy z zadaniem zlokalizowania potencjalnych bombpułapek.
Nie napotykając na żadne przeszkody gwardziści przemierzyli dwa kilometry we
wschodnim kierunku, mijając kolejną opuszczoną stację kolejki oraz dwa skrzyżowania z
innymi liniami maglevu. Powietrze było suche i przesycone elektrostatyczną energią
emitowaną przez wciąż aktywną szynę kolejki. Od czasu do czasu twarze żołnierzy owiewały
podmuchy gorącego powietrza, niczym zwiastuny burzy, która nigdy nie miała nadejść.
Na trzecim skrzyżowaniu Gaunt skierował kolumnę w nowy tunel, ustalając marszrutę za
pomocą szkicu w swym notesie. Gwardziści przeszli zaledwie dwadzieścia metrów, gdy Milo
pociągnął komisarza za rękaw uniformu.
- Myślę, że powinniśmy natychmiast zawrócić do skrzyżowania – oświadczył adiutant.
Gaunt nie zadawał żadnych pytań. Ufał instynktowi Brina bardziej niż swemu własnemu i
wiedział, że chłopiec rzadko się myli. Kolumna pośpiesznie wycofała się z powrotem za
zwrotnicę. Minutę później z bocznego tunelu buchnęła fala gorącego powietrza i z jego głębi
pośród niskiego buczenia nadjechał samobieżny pociąg towarowy. Kolejka przemknęła przez
skrzyżowanie. Był to automatyczny skład trakcyjny ciągnący sześćdziesiąt otwartych
wagoników, pomalowanych w khaki i oznakowanych czarnożółtymi pasami ostrzegawczymi.
Każdy wagonik załadowany był do pełna pociskami artyleryjskimi, wiezionymi z odległych
magazynów do głównych stanowisk ogniowych Shrivenów. Kiedy skład przelatywał obok
żołnierzy, unosząc się tuż nad powierzchnią szyny, wielu gwardzistów gapiło się na niego
szeroko otwartymi oczami i kreśliło w powietrzu ochronne runy.
Gaunt zaczął analizować swoją prowizoryczną mapę. Trudno mu było oszacować
odległość dzielącą oddział od najbliższego skrzyżowania czy stacji, a bez znajomości
częstotliwości, z jaką po trasie kursowała kolejka skazywał swych ludzi na pewną śmierć w
przypadku spotkania pociągu w tunelu.
Komisarz zaklął ze złością. Nie miał najmniejszej ochoty na odwrót w takiej chwili.
Zaczął przyglądać się najbliższym żołnierzom wywołując z pamięci ich indywidualne
umiejętności i wykształcenie.
- Domor ! – zawołał i wezwany żołnierz podszedł pośpiesznie do przełożonego.
- Na Tanith ty i Grell byliście inżynierami, prawda ?
Młody szperacz pokiwał głową.
- Byłem asystentem głównego nadzorcy linii tartacznej w Tanith Attica. Pracowałem z
ciężkimi maszynami.
- Gdybyś miał w tej chwili odpowiednie narzędzia, czy potrafiłbyś zatrzymać taki pociąg ?
- Sir ?
- I uruchomić go potem ponownie ?
Domor podrapał się w zamyśleniu po policzku.
- O wysadzeniu samej szyny raczej zapomnijmy... trzeba zablokować albo przerwać emisję
energii zasilającej skład trakcyjny. O ile mi wiadomo, pociąg przemieszcza się po szynie
pobierając energię z niej. Zasilanie odbywa się za pomocą elektrycznego przewodnika.
Potrzebujemy jakiegoś materiału, który nie przewodzi prądu, a przy tym jest dostatecznie
płaski, by nie spowodować wykolejenia samego składu. A jaki ma pan pomysł, sir ?
- Chciałbym zatrzymać lub zwolnić następny przejeżdżający przez skrzyżowanie pociąg,
załadować się na niego i ruszyć w dalszą podróż.
- I wjechać prosto do garażu nieprzyjaciela ? - Domor wyszczerzył w uśmiechu zęby i
rozejrzał się wokół, a potem podszedł do Corbeca i Zorena, debatujących nad jakimś
problemem w chwili przymusowego odpoczynku. Gaunt ruszył w ślad za szperaczem.
- Przepraszam, sir – zasalutował Domor – Czy mógłbym przyjrzeć się bliżej pańskiemu
pancerzowi ?
Vitriański pułkownik spojrzał na Ducha ze zdziwieniem i pewną dozą podejrzliwości, ale
dostrzegł natychmiast uspokajający gest Gaunta. Zdejmując z dłoni rękawicę podał ją
Domorowi. Tanithijczyk zaczął studiować ją uważnie.
- Przepiękna robota. Czy te ząbki na wierzchu zostały wykonane ze szkła ?
- Tak, z miki. Można to nazwać szkłem. Małe płytki miki zostały złączone z podstawowym
materiałem za pomocą termicznego zgrzewania.
- Tworzywo nie przewodzące prądu – Domor pokazał rękawicę Gauntowi – Potrzebowałbym
jakiś większy kawałek, być może kamizelkę... i może nie wrócić do właściciela w całości.
Gaunt zaczął się zastanawiać nad skróconą wersją wyjaśnień mając nadzieję, że Zoren
zgodzi się poprosić któregoś z podwładnych o potrzebny fragment pancerza. Lecz zanim
jeszcze cokolwiek powiedział, pułkownik zdjął swój hełm, podał go zastępcy, po czym
rozpiął własną kamizelkę. Stając w opinającym dobrze zbudowaną sylwetkę podkoszulku,
odsłaniając aaaaa
pierwszy raz krótko przycięte czarne włosy i ciemną skórę, Zoren wyjął z wewnętrznej
kieszeni kamizelki cienką książeczkę o szarych okładkach i podał pancerz Domorowi. Szarą
książkę pieczołowicie ukrył za swym pasem.
- Zakładam, że to część pańskiego nowego planu ? – zapytał, kiedy Domor oddalał się
pośpiesznie wzywając do siebie Grella i kilku innych Duchów.
- Pokochasz go – odparł krótko Gaunt.
* * * * *
Podmuch ciepłego powietrza obwieścił przybycie następnego pociągu, jadącego w
odstępie siedemnastu minut od poprzedniego składu. Domor umieścił kamizelkę Zorena na
wierzchu szyny i przywiązał do niej pas wykonany ze skrawków materiału odciętych od
własnego płaszcza.
Kolejka wtoczyła się na skrzyżowanie i wszyscy wstrzymali na jej widok oddech.
Pierwszy wagon przesunął się ponad kamizelką, unosząc się kilka centymetrów nad
wierzchem szyny. Gaunt zastygł w bezruchu. Przez ułamek chwili był przekonany, że jego
plan spełzł na niczym.
Lecz kiedy tylko drugi wagonik znalazł się nad pancerzem, elektryczne połączenie między
szyną i składem trakcyjnym zostało zakłócone i pociąg zwolnił drastycznie. Siła własna pędu
pchała go jeszcze przez chwilę do przodu i klęczący przy skrzyżowaniu Domor modlił się
żarliwie, by skład nie wyjechał przypadkiem poza przeszkodę w obwodzie. I wtedy skład
stanął w miejscu unosząc się w powietrzu dzięki energii własnego pola magnetycznego.
Wśród żołnierzy rozległy się okrzyki radości.
- Wskakiwać ! Tak szybko jak możecie ! – rozkazał Gaunt ruszając w stronę pociągu.
Vitrianie i Tanithijczycy wskakiwali na wagoniki pomagając sobie wzajemnie, szukając
pewnego oparcia na skrzynkach z amunicją i siadając okrakiem na obłych pociskach. Gaunt,
Zoren, Milo, Bragg i sześciu vitriańskich dragonów wsiadło na pierwszy wózek, dołączyli do
nich Mkoll, Curral i Domor. Szperacz ściskał w dłoni koniec pasa materiału przywiązanego
do kamizelki.
- Dobra robota, żołnierzu – pochwalił go komisarz i podniósł w górę dłoń sprawdzając
wzrokiem, czy wszyscy żołnierze wsiedli bezpiecznie na wagoniki. Odpowiedziały mu
krótkie okrzyki potwierdzeń.
Opuścił dłoń. Domor pociągnął za pas. Materiał naprężył się, a potem wyskoczył spod
pociągu wlokąc za sobą kamizelkę Zorena. W momencie zamknięcia obwodu cały skład
drgnął mocno i natychmiast ruszył z miejsca nabierając prędkości. Światła tunelu zaczęły
zmieniać się w oczach gwardzistów w stroboskopowe smugi.
Domor rozplątał supły na kamizelce i podał ją właścicielowi. Niektóre szklane płytki były
porysowane i obite, ale sam materiał nie uległ uszkodzeniu. Vitrianin odebrał swój pancerz z
krótkim kiwnięciem głowy.
Gaunt odwrócił głowę spoglądając w głąb tunelu. Sięgnął do kieszonki na pasie i wyjął z
niej nowy magazynek do boltowego pistoletu. Mieszczący szesnaście pocisków magazynek
oznakowany był niebieskimi paskami oznaczającymi amunicję zapalającą. Załadowawszy
pistolet komisarz przysunął do ust mikrofon swego komunikatora.
- Przygotować broń. Jedziemy w paszczę piekieł i możemy się w niej znaleźć w każdej
sekundzie. Przygotujcie się na nagłą i nieoczekiwaną konfrontację. Niech Imperator nad wami
czuwa.
Na wszystkich wagonikach syknęły ładowane lasery, szczęknęły wyrzutnie rakiet,
zabuczały włączane karabiny plazmowe, w półmroku tunelu zapłonęły końcówki dysz
miotaczy ognia.
* * * * *
- Chodź – powiedział Caffran wdrapując się na szczyt wilgotnej dziury, która posłużyła
mu przez większość nocy za kryjówkę. Zogat poszedł w jego ślady. Obaj mężczyźni
zamrugali oślepieni słonecznym światłem. Bombardowanie wciąż jeszcze wstrząsało ziemią
w oddali, a tumany gęstego dymu niosły się tuż nad powierzchnię zmaltretowanej ziemi
niczyjej.
- Gdzie idziemy ? – zapytał Zogat, zdezorientowany brakiem widoczności.
- Do domu – odparł Caffran – Byle dalej od tego piekła, jeśli tylko mamy ku temu
sposobność.
Zaczęli brnąć przez grząskie błoto, potykając się co chwila o zwoje drutu kolczastego i
kawały potrzaskanego kompozytu.
- Myślisz, że tylko my dwaj przeżyliśmy ? – spytał Zogat spoglądając przez ramię na ścianę
ogniowej nawałnicy.
- Całkiem możliwe. A to by oznaczało, że zostałem ostatnim żywym Tanithijczykiem.
* * * * *
Jantyńska kolumna zmotoryzowana parła poprzez ziemię niczyją poza ścianą nawały, lecz
mimo pokonania dwóch kilometrów gwardziści nie natt-
trafili na żaden ślad nieprzyjaciela. Stare industrialne obszary wydawały się wyludnione i
porzucone na pastwę losu.
Flense polecił zatrzymać czołg i wyjrzał przez właz w wieżyczce chcąc przeczesać za
pomocą lornety swe otoczenie. Zrujnowane puste budynki przypominały mu zjawy majaczące
pośród mgieł. Nieprzerwane zawodzenie dziwnych trąb grało pułkownikowi na nerwach.
- Kieruj się na wzgórza – polecił swemu kierowcy chowając się z powrotem we wnętrzu
czołgu – Nawet jeśli pozostało nam tylko uciszenie tych przeklętych baterii, i tak zapiszemy
się w historii Imperium.
* * * * *
Cztery kilometry podróży, pięć, kolejne mijane w biegu puste stacje i nieoświetlone rampy
załadunkowe. Zakręt w lewo, potem drugi. Nerwowe wyczekiwanie w trakcie
trzyminutowego postoju na mijance ustępującego pierwszeństwa przejazdu innemu składowi.
Potem znów znaleźli się w ruchu.
Napięcie szargało nerwy Gaunta. Wszystkie przemierzane tunele wydawały się
identyczne, w ich półmroku komisarz nie dostrzegał żadnych śladów alarmu, żadnego śladu
żywych istot.
Pociąg wjechał do rozległej podziemnej hali i zatrzymał się za dwoma innymi składami
amunicyjnymi, właśnie rozładowywanymi przez dźwigi i wózki widłowe. Pusty pociąg
zawracał na pętli po drugiej stronie pomieszczenia ruszając w drogę powrotną ku odległym
magazynom amunicji.
Hala była ogromna i pogrążona w mroku, jej przestrzeń rozświetlały tysiące świeczników i
ustawionych na podłodze przenośnych lamp. Powietrze było gorące, w posmaku przywodziło
na myśl wyziewy kowalskiej kuźni. Fragmenty ścian znajdujące się w zasięgu wzroku
lojalistów pokryte były wielkimi insygniami Chaosu i proporcami. Wyszyte na nich znaki
powodowały łzawienie oczu lojalistów po zaledwie zerknięciu na nie, a dłuższe wpatrywanie
się w bluźniercze emblematy wywoływało zawroty głowy. Były to nieczyste plugawe znaki,
symbole plagi i rozkładu.
W pociętej pomostami komunikacyjnymi kilkupiętrowej hali pracowało około dwustu
Shrivenów, obsługujących dźwigi lub jeżdżących wózkami transportowymi. Żaden z nich nie
spostrzegł nadprogramowego ładunku na wagonikach ostatniego pociągu.
Kompania Gaunta zeskoczyła z platform pociągu otwierając w biegu ogień, wypełniając
przestrzeń hali trzaskiem energetycznych wyładowań. Niski szczęk ustawionych na pół mocy
laserów Duchów mieszał się z ostrym dźwiękiem strzelających z ustawionym do końca
potencjometrem karabinów Vitrian. Komisarz zabronił swym ludziom używać broni
termicznej, wyrzutni rakiet ani miotaczy ognia do momentu oczyszczenia hali
przeładunkowej. Żaden z artyleryjskich pocisków nie wyglądał na uzbrojony, ale
ryzykowanie detonacją całego składu nie było najlepszym pomysłem.
Dziesiątki Shrivenów padały w miejscu, gdzie zaskoczył ich ogień intruzów. Dwa wózki
widłowe zgubiły swój ładunek, kiedy martwe ręce konwulsyjnie pociągnęły za dźwignie
sterownicze, po podłodze hali potoczyły się z hukiem obłe kształty pocisków. Jakiś
elektryczny samochodzik skręcił wprost na ścianę pozbawiony kontroli ze strony
zastrzelonego kierowcy, uderzył w nią rozbijając maskę. Trafiony serią dźwig wybuchł i
przewrócił się na szyny maglevu.
Gwardziści ruszyli do przodu. Dragoni rozwinęli perfekcyjną formację, przemieszczając
się od osłony do osłony i ścinając wiązkami energii uciekających Shrivenów. Tylko kilku
heretyków zdołało odnaleźć jakąś broń, ale ich próby stawienia oporu spełzły na niczym.
Gaunt biegł głównym podestem załadunkowym wraz ze swymi Tanithijczykami, strzelając
w ruchu z boltowego pistoletu. Szalony Larkin i trójka innych snajperów klęczeli na peronu
wyłuskując precyzyjnymi strzałami obrońców miotających się na pomostach łącznikowych.
Szeregowiec Bragg taszczył ze sobą wielolufowy karabin maszynowy zdjęty kilka tygodni
wcześniej z jakiegoś stacjonarnego stelaża. Gaunt nie miał nigdy wcześniej okazji widzieć
człowieka strzelającego z takiej broni bez pomocy kompensatorów odrzutu albo trójnoga, lecz
Bragg tylko wykrzywił w grymasie wysiłku swą twarz. Miotany odrzutem sześciu wirujących
błyskawicznie luf strzelał jeszcze gorzej niż zazwyczaj, ale i tak kładł trupem dziesiątki
przeciwników, nie wspominając przy tym doszczętnie zdemolowanego składu kolejki.
Duchy wysunęły się na prowadzenie ataku wypierając obrońców z hali załadunkowej w
głąb kompozytowych ramp wiodących do podziemnej jaskini. Nad świecącymi niebiesko
lampami zaczęły unosić się smugi gęstego dymu.
Natychmiast po oczyszczeniu hali załadunkowej Gaunt polecił wprowadzić do użytku
swoje karabiny termiczne, miotacze ognia i wyrzutnie rakiet. Kompozytowe rampy zaczęły
czernieć pod wpływem dotyku płomieni, ciała Shrivenów topiły się tworząc na posadzkach
oleiste kałuże.
U szczytu ramp, przy wielkich klatkach wind towarowych służących do aa
transportu amunicji do położonych wysoko na szczytach wzgórz baterii artyleryjskich,
lojaliści natrafili na pierwszy ślad zdeterminowanej obrony. Liczna grupa Shrivenów rzuciła
się do kontrataku strzelając z laserów i automatycznych karabinków. Rawne wziął pod swoją
komendę kilkunastu Duchów i ruszył z nimi w lewo obchodząc przeciwnika w taki sam
sposób, w jaki uczynił to na prawej flance Corbec. Obrońcy dostali się w ogień krzyżowy
intruzów dziesiątkujący ich szeregi.
Pośrodku gromady heretyków Gaunt dostrzegł Marine Chaosu, wielką rogatą bestię
noszącą na swym pancerzu emblematy Legionu Żelaznych Wojowników. Monstrum
popędzało swych zmutowanych poddanych zwierzęcym rykiem wydobywającym się z głębi
hełmowego wzmacniacza. Jego antyczny, bogato ornamentowany bolter pluł stalą prosto w
szeregi Tanithijczyków. Sierżant Grell zginął od pierwszego strzału, dwaj ludzie z jego
drużyny umarli chwilę później.
- Zdejmij go ! – krzyknął do Bragga Gaunt. Olbrzym odwrócił lufy swego cekaemu w stronę
mniej więcej oznaczającą pozycję Marine, ale strumienie ognia tryskające z broni Ducha nie
wywarły na legioniście żadnego wrażenia. Wciąż parł do przodu masakrując celnymi
strzałami nadbiegających vitriańskich dragonów. I wtem eksplodował. Pozbawiony głowy i
rąk opancerzony korpus chwiał się przez chwilę na nogach, po czym runął z łoskotem na
ziemię.
Gaunt wykrzywił usta w posępnym uśmiechu posłanym pod adresem szeregowca Melyra i
jego rakietowej wyrzutni. W powietrzu śmigały kule i wiązki energii wystrzeliwane przez
Shrivenów ukrytych przy klatkach wind. Komisarz przykucnął za stertą palet spoglądając na
dwóch klęczących obok niego dragonów, zajętych pośpieszną wymianą baterii w laserach.
- Ile wam zostało amunicji ? – zapytał Gaunt zakładając do pistoletu nowy magazynek.
- Połowa zużyta – odpowiedział jeden z dragonów, noszący naszywki kaprala na ramionach.
Komisarz przytknął do ust mikrofon modułu łączności.
- Gaunt do Zorena !
- Słyszę pana, komisarzupułkowniku !
- Proszę nakazać swoim ludziom przestawienie potencjometrów laserów do połowy !
- Dlaczego, komisarzu ?!
- Zbyt szybko zużywają swoje baterie ! Darzę szacunkiem pańskie doktryny taktyczne,
pułkowniku, ale do zabicia Shrivena nie potrzeba strzału na pełnej mocy, a pańscy ludzie
wymieniają akumulatory na nowe dwa razy szybciej od moich !
W komunikatorze zapadła pełna statycznych trzasków cisza, po czym Gaunt usłyszał
wydawane przez Zorena rozkazy. Spojrzał na dwóch dragonów przesuwających dźwignie
mocy laserów do połowy.
- Baterie starczą na dłużej, to i więcej sukinsynów wyślecie do piekła. Nie ma potrzeby
roznoszenia ich na strzępy pojedynczymi strzałami – wyjaśnił z lekkim uśmiechem – Jak się
nazywacie ?
- Zapol – przedstawił się bliższy Vitrianin.
- Zeezo – oświadczył drugi, kapral.
- Idziecie ze mną, chłopcy ? – zapytał z wilczym uśmiechem Gaunt podnosząc pistolet w
górę i uruchamiając na najwyższym biegu napęd łańcuchowego miecza. Obaj skinęli z
aprobatą głowami, ściskając w silnych pewnych dłoniach laserowe karabiny.
Ubezpieczany przez dragonów Gaunt wyskoczył zza osłony palet. Znajdował się w
połowie drogi poprzez rampy ku windom. Krzyżowy ogień Rawne zepchnął Shrivenów tuż
pod windy, gdzie obrońcy desperacko próbowali znaleźć osłonę za niskimi płytami
przeciwodłamkowymi, dziurawionymi wiązkami laserów i przypalanymi strumieniami
termicznej energii.
Biegnąc w górę rampy Gaunt usłyszał za plecami huk kanonady nacierających posiłków.
Nad trzaskiem snajperskich karabinów i zwykłych laserów górował ryk cekaemu Bragga.
- Celuj dobrze... – wydyszał przez zaciśnięte zęby komisarz dopadając wraz z dragonami
ostatniej rubieży obrońców. Zeezo przewrócił się na twarz trafiony laserową wiązką. Gaunt i
Zapol przesadzili niskie barykady wpadając prosto pomiędzy ogarniętych paniką Shrivenów.
Komisarz wystrzelał do końca magazynek pistoletu i zaczął szaleńczo wywijać swym
mieczem. Zapol przebijał bagnetem ludzkie ciała zrzucając je z lufy broni strzałami z
przystawienia.
Oczyszczenie podejścia do wind zajęło dwie minuty, które zziajanemu Gauntowi wydały
się całym życiem. Każda krwawa szaleńcza sekunda ciągnęła się niczym rok, ale kiedy dwie
minuty dobiegły końca, obaj mężczyźni znaleźli się pod drzwiami wind otoczeni
bezwładnymi ciałami obrońców. Pięciu czy sześciu dragonów podbiegało do nich szybko z
zamiarem wsparcia.
Zapol odwrócił się w stronę komisarza z uśmiechem na twarzy.
Uśmiech ten okazał się przedwczesny.
Drzwi windy za plecami dragona otworzyły się szeroko i wypadł z nich aa
drugi Żelazny Wojownik. Marine Chaosu górował ponad najwyższymi gwardzistami, jego
ciało okrywał podobny do skorupy insekta starożytny pancerz siłowy, naznaczony licznymi
diabolicznymi runami. Legionista roztaczał wokół siebie potworny smród, a spod jego hełmu
dobiegał ryk przypominający skamieniałemu Gauntowi pękające podczas dekompresji płuca.
Łańcuchowa rękawica Marine, skowycząca niczym żywe stworzenie, rozpłatała Zapola
wręcz machinalnym gestem ręki legionisty. Vitrianin umarł w ułamku sekundy wypatroszony
wibrującym błyskawicznie ostrzem. Seria z boltera Marine uśmierciła czterech najbliższych
dragonów.
Gaunt znalazł się tuż przed obliczem bestii. Nie mógł zrobić nic innego jak tylko skoczyć
do przodu i wbić ostrze swego miecza w opancerzony napierśnik heretyka. Zębata klinga
wyła z bezsilnym protestem, potem zaczęła dymić. Oderwane ząbki wbijały się głęboko w
mięśnie i organy wewnętrzne wiekowego legionisty.
Żelazny Wojownik cofnął się kilka kroków, rycząc z bólu i wściekłości. Zablokowany
łańcuchowy miecz dymił wbity głęboko w jego klatkę piersiową. Cuchnąca posoka obryzgała
uniform komisarza i futrynę drzwi windy. Gaunt pojął, że nie zdoła zrobić nic więcej. Rzucił
się na podłogę u stóp ruszającej znów do przodu opancerzonej istoty, wierząc wbrew
rozsądkowi w ratunek.
Jego modlitwy zostały wysłuchane. Marine został trafiony raz, drugi... czterema lub
pięcioma precyzyjnie wymierzonymi wiązkami laserowego światła, które przebiły pancerz
legionisty i powaliły go na jedno kolano. Komisarz domyślał się, że to ukryty gdzieś z tyłu
Szalony Larkin dał pokaz swych snajperskich umiejętności.
Marine Chaosu podniósł się z klęczek, górna część jego ciała przestębnowana była
celnymi trafieniami, kłęby dymu i czarna krew buchały z głębokich ran na twarzy, gardle i
piersi. Jakiś oddany z bliska strzał na pełnej mocy syknął donośnie i oderwał głowę
legionisty.
Gaunt obejrzał się przez ramię spoglądając na rannego kaprala Zeezo stojącego przy
barykadzie. Vitrianin uśmiechnął się pomimo bólu sprawianego obrażeniami.
- Obawiam się, że złamałem rozkazy, sir – oświadczył – Zresetowałem ustawienia swojej
broni na pełną moc.
- Odnotowałem... i wybaczam. Świetna robota, żołnierzu.
Gaunt podniósł się z ziemi, spocony, umazany krwią i cuchnącymi płynami ustrojowymi.
Jego Duchy i Vitrianie Zorena obsadzali stanowiska przy rampach zabezpieczając dojście do
hali załadunkowej. Nad ich głowami, u szczytu szybów wind, stacjonował milion Shrivenów
obsługujących naziemne fortyfikacje i baterie artyleryjskie. Grupa komisarza znalazła się w
samym sercu nieprzyjacielskiej cytadeli.
Ibram Gaunt uśmiechnął się szeroko.
* * * * *
Przegrupowanie i zabezpieczenie podziemnego dworca zajęło dalsze trzydzieści
bezcennych minut. Zwiadowcy Gaunta odnaleźli wszystkie klatki schodowe prowadzące do
hali i zablokowali je, nie pomijając nawet szybów wentylacyjnych i kanałów odpływowych.
Gaunt z trudem panował nad zdenerwowaniem. Zegar już tykał i lada chwila rzesze
rebeliantów stacjonujące ponad podziemnym dworcem miały zacząć się zastanawiać,
dlaczego napływ amunicji z dołu nieoczekiwanie ustał. Lada chwila ktoś mógł pojawić się w
hali, by to sprawdzić.
Atmosferę napięcia potęgowała sama hala, jej półmrok, posmak powietrza, bluźniercza
ikonografia na ścianach. Sprawiała wrażenie jakiegoś mistycznego miejsca, uświęconego, ale
przesyconego zarazem aurą zła. Na czołach żołnierzy perlił się lodowaty pot, w ich oczach
dostrzec można było lęk i niepokój.
Słuchawka komunikatora odezwała się cicho i komisarz ruszył pośpiesznie w stronę
pomieszczenia kontrolnego dworca. Zoren, Rawne i kilku innych lojalistów już na niego
czekało. Ktoś zdołał podnieść osłony na oknach pokoju po stronie przylegającej do ściany
hali.
- W imię Imperatora, cóż to jest takiego ? – zapytał Zoren.
- Myślę, że właśnie to musimy zatrzymać – odparł komisarz odrywając wzrok od ciemnych
szyb okienek.
Daleko pod ich nogami, w głębi odkrytej właśnie wielkiej pieczary sąsiadującej ściana w
ścianę z kolejowym dworcem, wznosił się ogromny megalit, kamienny menhir mierzący
dobre pięćdziesiąt metrów wysokości i dymiący od wzbierającej w jego wnętrzu energii
Osnowy. Esencja Chaosu zdawała się przenikać całą jaskinię rozpraszając i dekoncentrując
obserwujących kamienną bryłę śmiertelników. Nikt nie potrafił skupić na niej spojrzenia.
Wszyscy odnosili wrażenie, że menhir stoi na pryzmie poczerniałych ludzkich ciał. Lub ich
kawałków.
Major Rawne chrząknął i wskazał kciukiem w stronę sufitu hali.
- Nie będą potrzebowali zbyt dużo czasu, by pojąć, że dopływ amunicji ustał całkowicie.
Musimy się liczyć z poważnym kontruderzeniem wroga.
Gaunt skinął głową, ale nic nie odrzekł. Przeszedł przez pokój kontrolny do miejsca, w
którym Feygor i vitriański sierżant o nazwisku Zolex próbowali uruchomić terminale
informacyjne. Komisarz nie przepadał za Feygorem. Wysoki szczupły Tanithijczyk był
adiutantem Rawne i podzielał złowieszczą aurę otaczającą majora. Lecz mimo tej niechęci
Gaunt wiedział doskonale, jak spożytkować wiedzę Feygora na temat maszyn myślących.
- Przeszukaj rejestry terminala – polecił Duchowi – Przeczucie mi mówi, że znajdziemy
więcej takich obiektów.
Feygor nacisnął kilka runicznych klawiszy widniejących na wykonanym z brązu i szkła
pulpicie.
- Jesteśmy w tym miejscu – oświadczył gwardzista wskazując palcem punkt na wyświetlonej
mapie – A tutaj jest pomniejszenie skali. Ma pan rację. Ten menhir stanowi część łańcucha
wbudowanego w pasmo wzgórz. Jest ich w sumie siedem, tworzą wzór gwiazdy. Siedem
cholernych wynaturzeń ! Nie mam pojęcia, co wróg chce z nimi zrobić, ale wszystkie
wykazują rosnące sygnatury energetyczne.
- Ile ich jest ? – zapytał Gaunt, zbyt szybkim tonem, by uszło to uwadze żołnierzy.
- Siedem – powtórzył Feygor – Dlaczego pan pyta ?
Komisarz poczuł szaleńczo kłębiące się myśli.
- Siedem kamieni mocy... – wymamrotał. W jego umyśle rozbrzmiał ponownie głos z
przeszłości. Dziewczyna, wieszczka z Darendary. Nigdy nie zdołał przypomnieć sobie jej
imienia, chociaż usilnie próbował, lecz wciąż doskonale dostrzegał we wspomnieniach tę
twarz majaczącą w półmroku pokoju śledczego. I słyszał jej głos.
Kiedy dwa lata temu dziwaczne słowa dziewczyny na temat duchów okazały się prawdą,
przerażony komisarz spędził kilka bezsennych nocy na próbach przypomnienia sobie
pozostałych wieszczb. Kiedy obejmował komendę nad resztkami tanithijskich regimentów,
Szalony Larkin nazwał swych towarzyszy Duchami Gaunta. Wówczas usilnie starał się
zrzucić ów fakt na karb przypadku, ale też cały czas czuwał wypatrując innych śladów
związanych z pamiętną Nocą Prawdy.
Przetnij je, a będziesz wolny, powiedziała wieszczka. Nie zabijaj ich.
- Co robimy ? – zapytał Rawne.
- Mamy spory zapas min i granatów – odparł Zoren – Rozwalmy to w diabły.
Nie zabijaj ich.
Gaunt pokręcił przecząco głową.
- Nie ! Na coś takiego Shriveni są przygotowani. Mamy do czynienia z jakimś złożonym
rytuałem, industrialną magią. Poświęcili mu ogromne wysiłki, dlatego właśnie starali się
trzymać nas za wszelką cenę na dystans. Wysadzenie w powietrze fragmentu tego
ceremonialnego kręgu może być niewybaczalnym błędem. Kto wie, jaką nieczystą siłę
moglibyśmy w ten sposób wyzwolić ? Nie, musimy w inny sposób przerwać krąg...
Przetnij je, a będziesz wolny.
Gaunt wyprostował się i poprawił przechyloną na bok czapkę.
- Majorze Rawne, proszę przytoczyć pod drzwi wind jak najwięcej wózków transportowych,
załadować na nie pociski, założyć detonatory i przygotować się do wysłania przesyłki w górę
na mój sygnał. Narobimy zamieszania na powierzchni za pomocą własnej broni wroga.
Pułkowniku Zoren, potrzebuję tylu pańskich ludzi, ile zdołam otrzymać... a raczej potrzebuję
ich pancerzy.
Major i pułkownik gapili się na Gaunta niemym wzrokiem.
- Potrzebujecie dodatkowej zachęty ? – warknął zdenerwowany komisarz. Obaj oficerowie
natychmiast opuścili pokój kontrolny.
* * * * *
Gaunt pierwszy wszedł na rampę wiodącą w stronę menhiru. Kamienna bryła emitowała
fale niewidzialnej energii, pod wpływem której mężczyźnie cierpła skóra. Wyczuwał
charakterystyczny zapach przywodzący na myśl mieszaninę zagotowanej krwi i ozonu. Żaden
z towarzyszących mu gwardzistów nie ważył się spojrzeć w dół, ku przerażającej stercie
szczątków tworzących podstawę menhiru.
- Co zrobimy ? – zapytał stojący u boku Gaunta Zoren, wyraźnie zestresowany bliskością
bluźnierczego obelisku.
- Przerwiemy krąg. Musimy zakłócić przepływ energii przez ciąg menhirów bez ich
niszczenia.
- Skąd ta pańska pewność ?
- Informacje z dobrego źródła – Gaunt z trudem zmusił się do pozbawionego wesołości
uśmiechu – Zaufajcie mi. Bierzmy się do roboty.
Stojący przy komisarzu Vitrianie ruszyli do przodu widząc nakazujący ruch głowy swego
dowódcy. Idąc po metalowej platformie zaczęli ściągać kamizelki i układać je wokół
gładkiego kamienia. Zoren skonfiskował w ten sposób pancerze osobiste blisko pięćdziesięciu
gwardzistów, po czym zaczął łączyć je ze sobą za pomocą karabinu termicznego pracującego
na najaa
niższym trybie zasilania. Kilku dragonów pracowało w innych miejscach menhiru zgrzewając
zdjęte kamizelki pożyczonymi od Duchów termicznymi karabinami i mocując je na
powierzchni obelisku.
- To nie działa – oświadczył Zoren.
Ekran faktycznie nie działał. Po kilku dalszych minutach szklista substancja pokrywająca
wierzch vitriańskich kamizelek zaczęła topić się i spływać odsłaniając dolną warstwę
materiału. Buchnęły języki ognia, w powietrzu rozszedł się zapach spalenizny.
Gaunt odwrócił z rozczarowaniem twarz, marszcząc zatroskaną twarz.
- Co teraz ? – spytał zrezygnowanym tonem Zoren.
Przetnij je, a będziesz wolny.
Gaunt strzelił palcami.
- Nie wysadzimy go, tylko zmienimy jego położenie ! W ten sposób przerwiemy krąg.
Komisarz przywołał Tolusa, Lukasa i Bragga.
- Załóżcie ładunki na kopcu pod menhirem. Wybuch nie może pójść na sam obelisk.
Zdetonujcie to tak, żeby skała się przewróciła albo zapadła w dół.
- Na kopcu... – wymamrotał Lukas.
- Tak, żołnierzu, na kopcu – powtórzył Gaunt – Umarli nie mogą cię skrzywdzić. Bierzcie się
do roboty.
Z ociąganiem i lękiem gwardziści zaczęli schodzić w kierunku podstawy obelisku. Gaunt
przysunął do ust mikrofon komunikatora.
- Rawne, wyślij głowice na górę.
- Potwierdzam.
Zwyczajne sir chyba by go nie zabiło, pomyślał z przekąsem komisarz.
U podstawy szybów komunikacyjnych żołnierze pod rozkazami majora Rawne kończyli
wtaczać do kabin wind wyładowane artyleryjskimi pociskami wózki.
- Cicho ! – syknął znienacka jeden z Vitrian. Wszyscy mężczyźni zastygli w bezruchu
przerywając pracę. W ciszę wdarł się odległy przytłumiony dźwięk przywodzący na myśl
szybkie stukanie. Rawne chwycił za laser i wskoczył do windy. Szarpnął pośpiesznie
dźwignię blokującą właz serwisowy w suficie kabiny. Mroczny szyb windy otworzył się
przed jego oczami niczym gardziel wielkiej bestii. Spojrzał w ciemność próbując przeniknąć
ją niespokojnym wzrokiem.
W ciemności coś się poruszało. Shriveni schodzili w dół opuszczając się niczym
groteskowe nietoperze po wspornikach szybu.
Kleszcze grozy ścisnęły serce majora.
- Nadchodzą ! – krzyknął i zatrzasnął z hukiem właz.
W komunikatorze wybuchła feeria zdenerwowanych głosów meldujących o stukocie za
zamkniętymi drzwiami klatek schodowych wokół dworca. Łomocie setek, tysięcy pięści.
Gaunt zaklął wyczuwając narastającą wśród jego ludzi panikę. Byli uwięzieni pod ziemią,
otoczeni przez nadchodzącego zewsząd znienawidzonego wroga. Głośniki na ścianach i
konsoletach ożyły nieoczekiwanie, jakiś chrapliwy głos dobiegający z setki miejsc
jednocześnie wypełnił halę niezrozumiałym chorym bełkotem.
- Wyłącz to ! – krzyknął do Feygora Gaunt.
Duch miotał się rozpaczliwie przy terminalu.
- Nie potrafię ! – wrzasnął z desperacją.
Drzwi klatki schodowej gdzieś na wschodniej ścianie eksplodowały z hukiem wpadając do
hali. Ktoś krzyknął, syknęły wystrzały z laserów. Gdzieś od północy w powietrze wystrzeliła
następna kula ognia wieszcząca kolejne zniszczone drzwi. Shriveni zaczęli wbiegać do
wnętrza dworcowej hali.
Gaunt odwrócił się w stronę Corbeca. Z twarzy pułkownika odpłynęła cała krew.
Komisarz próbował myśleć, ale niezrozumiałe wrzaski dobiegające z głośników skutecznie
mu to uniemożliwiały. Oficer warknął wściekle, sięgnął po pistolet i zestrzelił ze ściany
najbliższy głośnik. Spojrzał na Corbeca.
- Rozpocznij odwrót. Wycofuj ludzi grupami, ubezpieczenie ogniowe.
Corbec wybiegł z pomieszczenia. Gaunt przestawił tryb pracy komunikatora na pasmo
ogólne.
- Gaunt do wszystkich jednostek ! Zarządzam natychmiastowy odwrót, maksymalny opór w
trakcie odskoku ! – pobiegł w stronę przejścia do pieczary megalitu. W progu zachwiał się na
moment uderzony falą potwornego smrodu. Lukas, Tolus i Bragg właśnie wychodzili z
jaskini, niemiłosiernie umazani cuchnącą czarną mazią. Wszyscy trzej byli nienaturalnie
bladzi, w ich oczach krył się lęk.
- Gotowe – oświadczył Tolus.
- To odpalaj ! Wynocha stąd ! – krzyknął Gaunt popychając swych oszołomionych ludzi w
stronę środka dworca – Rawne !
- Już ! – odkrzyknął do mikrofonu major. Razem z stojącym obok Duchem mężczyźni
poderwali w górę głowy słysząc huknięcie ciężkiego obiektu lądującego na dachu kabiny.
Klnąc dziko Rawne wepchnął do windy ostatni wózek.
- Odskok ! Odskok ! – wrzasnął i uderzył dłonią w pulpit kontrolny windy.
Kabina drgnęła i ruszyła w górę szybu wioząc tykające bomby ku odległym artyleryjskim
umocnieniom. Znad klatki windy dobiegały przytłumione stuknięcia i dźwięk miażdżonych
ciał Shrivenów.
Duchy i Vitrianie rzucili się do szaleńczej ucieczki. Gdzieś w górze ich ładunki dotarły do
celu i eksplodowały z siłą dostatecznie dużą, by z sufitu podziemnego dworca posypały się
wielkie kawały gruzu. Lampy przygasły zauważalnie.
Gaunt wyczuł narastającą gdzieś nad głowami reakcję łańcuchową i świadomość tego
zagrożenia dodawała mu skrzydeł. Pędził w stronę tunelu kolejki pośród gromady innych
gwardzistów, pchając przed sobą oburącz zdezorientowanego Bragga. Ostrzał Shrivenów
ścigał uciekinierów. Jakiś Duch runął na tor maglevu, inni przyklęknęli w miejscu odwracając
się do tyłu i odpowiadając ogniem. Krechy laserowego światła cięły półmrok dworca.
W tyle, w pieczarze megalitu, eksplodowały ładunki założone przez drużynę Domora.
Pozbawiony stabilnej podstawy, wielki blok skały drgnął, przechylił się i runął na bok.
Głośniki na ścianach dworca umilkły raptownie.
Zapadła absolutna cisza. Shriveni przestali strzelać. Ci, którzy wdarli się na teren dworca
stali w miejscu zgarbieni, pojękujący coś niezrozumiale.
Jedynym wyraźnym dźwiękiem wypełniającym halę był tupot butów i zdyszane oddechy
uciekających gwardzistów.
I wtedy ziemia zaczęła się trząść pod nogami lojalistów. Oślepiające zielone płomienie
wystrzeliły z pieczary menhiru, wielkie okna pokoju kontrolnego eksplodowały deszczem
szklanych odłamków. Posadzka dworca pokryła się siatką pęknięć, kompozytowe płyty
rozpadały się na kawałki.
- Wiać ! Wiać co sił ! – darł się obłąkańczo Ibram Gaunt.
* * * * *
Artyleryjska kanonada zelżała, zaraz potem umilkła całkowicie. Caffran i Zogat przerwali
swój marsz poprzez strefę niczyją i spojrzeli za plecy.
- A niech mnie feth ! – sapnął Tanithijczyk – W końcu...
Wzgórza za linią shriveńskich fortyfikacji eksplodowały. Gigantyczna fala uderzeniowa
powaliła obu gwardzistów w błoto, potoczyła ich po ziemi. Pasmo wzniesień uniosło się ku
górze pośród chmur dymu i pyłu, po czym zaczęło się zapadać z głuchym grzmotem.
- Tronie Imperatora ! – wydyszał Zogat pomagając Duchowi podnieść się na nogi. Obaj nie
potrafili oderwać oczu od gigantycznego grzyba dymu wzbijającego się w przestworza.
- Ha ! – mruknął Caffran – Idę w zakład, że ktoś właśnie coś wygrał !
* * * * *
Odpoczywający w swej rezydencji lord Militant generał Dravere odłożył trzymaną w dłoni
filiżankę na blat stołu i patrzył ze zdumieniem na podskakujące naczynie. Wyszedł
pośpiesznie na werandę i przyłożył do oczu lornetę, chociaż tak naprawdę nie była mu ona
potrzebna. Gigantyczna chmura żółtawego dymu przywodząca na myśl odwrócony dzwon
wypełniała niebo ponad niedawną fortecą Shrivenów. Seria błyskawic przecięła przestworza.
Pudło radiokomunikatora ustawione w kącie werandy zapiszczało przenikliwie i zgasło.
Łańcuch eksplozji wtórnych, prawdopodobnie wybuchających składów amunicji, zaczął
punktować linię shriveńskich umocnień, obracając w perzynę resztki cytadeli.
Dravere chrząknął, wyprostował się i spojrzał na jednego ze swych adiutantów.
- Zorganizuj mi transport na orbitę. Skończyliśmy tutaj robotę.
* * * * *
Fala uderzeniowa eksplozji przetoczyła się z hukiem nad pancerną kolumną pułkownika
Flense. Kiedy ziemia przestała dygotać pod gąsienicami pojazdów, dowódca Jantyńskich
Patrycjuszy wygramolił się nieporadnie przez właz w wieżyczce i spojrzał na zapadające się
pod ziemię wzgórza.
- Nie... – jęknął patrząc szeroko otwartymi oczami na przerażający kataklizm.
- Nie !
* * * * *
Podmuch detonacji cisnął ciałami uciekinierów w powietrze, wielu z nich zginęło w
ciemnym tunelu dopadniętych przez ścianę zielonych płomieni. Reszta zabłądziła w nagłych
ciemnościach pełnych modlitw, przekleństw i chrapliwego kaszlu.
Dotarcie do dworca amunicyjnego zajęło gwardzistom prawie pięć godzin. Gaunt
prowadził osobiście grupę szperaczy. Ocaleli z rajdu Tanithijccc
czycy i Vitrianie zaczęli wychodzić z tunelu mrugając rozpaczliwie oczami, mrużąc je przed
promieniami zachodzącego słońca. Większość siadała na ziemi albo platformie załadunkowej,
płacząc lub śmiejąc się szaleńczo. Potworne zmęczenie wyssało z ludzi resztki sił.
Gaunt usiadł na pryzmie zaschłego błota i zdjął z głowy czapkę. Zaczął śmiać się
histerycznie, uwalniając z siebie wielomiesięczne napięcie i frustrację. Wojna dobiegła końca.
Fortis zostało zdobyte.
A dziewczyna, do diabła z jej zapomnianym imieniem, znów miała rację.
Ignatius Cardinal, 29 lat wcześniej
- Co… - chłopięcy głos zawahał się na moment, wyraźnie zmieszany.
- Co ty takiego robisz ?
Uczeń Blenner podniósł wzrok znad płytek posadzki, na której klęczał. W progu kaplicy
stał inny chłopiec, przyglądający mu się z zabawną fascynacją. Blenner nie poznał go,
chociaż obcy miał na sobie czarny mundurek Schola Progenium. Nowy chłopiec, uznał w
myślach.
- A jak myślisz, co ja takiego robię ? – zapytał cierpkim tonem – Na co niby to wygląda ?
Chłopiec milczał na chwilę. Był wysoki i szczupły, na oko miał jakieś dwanaście lat; rok,
góra dwa lata młodszy od samego Blennera. Lecz w jego ciemnych oczach kryło się coś
niewiarygodnie dorosłego i posępnego zarazem.
- Wygląda na to – oświadczył w końcu – że czyścisz szpary między podłogowymi płytkami
za pomocą szczoteczki do ubrań.
Blenner parsknął i wycelował w przybysza dzierżonym w dłoni narzędziem. Była to
niewielka szczotka służąca na co dzień do czyszczenia guzików i metalowych klamer.
- Myślę, że właśnie odpowiedziałeś sobie na własne pytanie – uczeń opłukał szczotkę w
misce z zimną wodą, po czym zaczął zaciekle atakować następną szczelinę pomiędzy
płytkami – Miło się gadało, ale mam jeszcze trzy strony tego kwadratu do opucowania.
Chłopiec zamilkł na kilka długich minut, ale nie wyszedł z kaplicy. Blenner pracował
czując na karku świdrujące spojrzenie obcego. Obejrzał się ponownie.
- Chciałeś coś jeszcze ?
Przybysz kiwnął potakująco głową.
- Dlaczego to robisz ?
Blenner wrzucił szczotkę do miski i usiadł na skrzyżowanych nogach rozprostowując z
trzaskiem zdrętwiałe palce.
- Byłem dość nieostrożny, by użyć ostrej amunicji w trakcie ćwiczeń strzeleckich i w jakiś
sposób całkowicie zniszczyłem cel treningowy. Pan Flavius wcale nie okazał się tym
zachwycony.
- A więc to kara ?
- To kara – przytaknął Blenner.
- Więc chyba będzie lepiej jak cię zostawię przy pracy – oświadczył z głębokim namysłem
chłopiec – Podejrzewam, że nawet nie powinienem z tobą rozmawiać.
Obcy podszedł do otwartej ściany kaplicy i wyjrzał na zewnątrz. Posadzki starożytnej
uczelni wyłożone były mozaiką przedstawiającą dwugłowego imperialnego Orła. Powietrze
pełne było drobin zimnego deszczu, wiatr chłostał nim kamienne mury budowli. Ponad
dachem kaplicy wznosiły się kopuły i wieżyce antycznej uczelni, zdobiące je płaskorzeźby i
kamienne gargulce były już niemal całkowicie nieczytelne wskutek tysięcy lat postępującej
nieubłaganie erozji. Za murami dzielnicy Schola Progenium w niebo strzelały kształty samej
metropolii, stolicy Ignatiusa. Ponad wschodnią linią horyzontu widniała czarna bryła pałacu
Eklezjarchii o wieżach wysokich na ponad dwa kilometry i masztach sygnalizacyjnych
strzelających w zimne przestworza koloru cyan.
Cała ta okolica sprawiała wrażenie mokrego, zimnego i odstręczającego miejsca. Ibram
Gaunt nie potrafił pozbyć się uczucia zimna przenikającego jego kości od chwili wyjścia z
wahadłowca na płycie stołecznego lądowiska. Z tego właśnie lodowatego świata Ministorum
rządziło żelazną ręką sporym segmentem kosmosu. Chłopiec dowiedział się już wcześniej, że
powinien poczytywać sobie za zaszczyt możliwość edukacji na Ignatiusie, ale choć ojciec
wpoił dziecku miłość do Imperatora, mały Ibram jakoś nie potrafił znaleźć w sobie
wdzięczności za ten boski dar.
Wyglądający przez pozbawione szyb okna chłopiec wiedział, że starszy od niego, tęgawy
uczeń gapi się w milczeniu na jego plecy.
- Chciałeś o coś zapytać ? – odezwał się nie odwracając głowy.
- O to, co zwykle – odparł uczeń – Jak oni umarli ?
- Kto ?
- Twoja matka, twój ojciec. Muszą już nie żyć. Nie trafiłbyś do sierocińca, gdyby nie odeszli
w chwale.
- To jest Schola Progenium, nie sierociniec.
- Na jedno wychodzi. Ta czcigodna instytucja to szkoła misjonarska. Ci, którzy tutaj trafiają
są sierotami praworządnych sług Imperatora. Więc jak oni umarli ?
Ibram Gaunt odwrócił się w stronę rozmówcy.
- Moja matka umarła, kiedy się urodziłem. Tata był pułkownikiem w Imperialnej Gwardii.
Zginął ostatniej jesieni podczas akcji przeciwko orkom na Kentaurze.
Blenner podniósł się z klęczek i podszedł do młodszego chłopca.
- Brzmi nieźle – oświadczył.
- Nieźle ?
- Gwardyjska heroika i cała ta reszta. A jak to dokładnie było ?
Ibram Gaunt spojrzał chłodno na ucznia i Blenner zadrżał nieznacznie czując przenikliwe
spojrzenie nowego kadeta.
- Czemu cię to tak interesuje ? A jak umarli twoi rodzice ?
Blenner cofnął się o krok prostując dumnie ciało.
- Mój ojciec był Kosmicznym Marine. Zginął zabijając tysiąc demonów na Futharku. Bez
wątpienia musiałeś słyszeć o tym chwalebnym zwycięstwie. Matka na wieść o jego śmierci
odebrała sobie z miłości życie.
- Rozumiem – oświadczył wolno Gaunt.
- A więc ? – ponaglił go Blenner.
- Co więc ?
- Jak on zginął ? Twój ojciec ?
- Nie wiem. Nie chcą mi tego powiedzieć.
Blenner umilkł na dłuższą chwilę.
- Nie chcą powiedzieć ?
- To podobno... utajnione.
Obaj chłopcy ucichli wpatrując się w strugi deszczu ściekające po fasadzie budynku
ozdobionej wielką płaskorzeźbą w kształcie Imperialnego Orła.
- Och. Nazywam się Blenner, Vaynom Blenner – oświadczył starszy kadet odwracając się w
stronę nowego kolegi i podając mu dłoń. Gaunt uścisnął ją krótko.
- Ibram Gaunt – przedstawił się – Być może powinieneś powrócić...
- Kadecie Blenner ! Czyżbyś się ociągał z pracą ?! – przez kaplicę przetoczył się czyjś
gromki głos. Blenner padł na kolana, porwał za leżącą w misce szczotkę i z nagłym zapałem
zaczął szorować kamienne płytki.
Wysoka postać w powłóczystych szatach przeszła przez kaplicę, zatrzymała się nad
Blennerem i zaczęła studiować wzrokiem rezultaty jego pracy.
- Każdy centymetr, uczniu, każdy bok i zagłębienie między płytkami.
- Tak jest, mistrzu nauczycielu.
Mistrz nauczyciel Flavius odwrócił się i spojrzał w stronę gościa.
- Tyś jest uczeńelekt Gaunt – było to raczej stwierdzenie niż pytanie – Chodź ze mną,
chłopcze.
Ibram Gaunt ruszył w ślad za wykładowcą uczelni. Zerknął na moment przez ramię.
Blenner klęczał trzymając głowę wysoko ku górze, przeciągając palcem po gardle w geście
podcinania i wywieszając z całej siły język.
Młodziutki Gaunt roześmiał się po raz pierwszy w tym roku.
* * * * *
Gabinet wielkiego mistrza nauczyciela był cylindrycznym pomieszczeniem o ścianach
złożonych z książek, obiegały go wkoło rzędy półek uginających się pod ciężarem tysięcy
opasłych ksiąg i elektronicznych notesów. Dziwaczna szyna złożona z licznych kół zębatych
tworzyła spiralę zaczynającą się przy podłodze i biegnącą po ścianach gdzieś ku odległemu
sufitowi komnaty. Jej zastosowanie wykraczało całkowicie poza granice zrozumienia chłopca.
Stał samotnie pośrodku pokoju cztery minuty. Po ich upływie zjawił się wielki mistrz
Boniface.
Przełożony uczelni był potężnie zbudowanym mężczyzną około pięćdziesiątki – a raczej
byłby nim, gdyby nie trwałe kalectwo w postaci utraty obu nóg, jednej ręki i połowy twarzy.
Wjechał do pokoju na wyposażonym w kółka fotelu o mosiężnej konstrukcji, uzupełnionym o
niewielki generator pola antygrawitacyjnego wbudowany w oparcie mebla. Okaleczone ciało
wykładowcy przemieszczało się w sferze migotliwego światła.
- Ty jesteś Ibram Gaunt ? – głos mężczyzny był ochrypły, miał metaliczny podźwięk.
- Tak, mistrzu – odparł chłopiec stając na baczność w sposób, którego nauczył go wujek.
- Masz sporo szczęścia, chłopcze – oświadczył Boniface posługując się elektronicznym
wzmacniaczem wszczepionym w jego gardło – Schola Progenium Prime na Ignatiusie nie
przyjmuje w swe mury każdego chętnego.
- Jestem świadom tego zaszczytu, mistrzu. Generał Dercius wyjaśnił mi to, kiedy
zaproponował moją kandydaturę.
Wielki mistrz spojrzał na ekran notesu ustawionego na podstawce przy poręczy fotela,
zastukał w klawiaturę urządzenia metalowymi palcami.
- Dercius. Dowódca jantyńskich regimentów. Bezpośredni przełożony twojego ojca. Widzę.
Jego rekomendacja znajduje się tuż pod podaniem o przyjęcie cię do akademii.
- Wujek... generał Dercius powiedział, że zatroszczycie się o mnie teraz, kiedy mojego taty
już nie ma.
Boniface zesztywniał lekko, po czym odwrócił się w stronę Gaunta. Jego
oschła aparycja złagodniała zauważalnie, a w samotnym oku pojawił się nagły błysk
zrozumienia.
- Oczywiście, że się o ciebie zatroszczymy, Ibramie.
Boniface podjechał swoim wózkiem do ściany pokoju i ustawił go tak, by wystające z
boku mebla zębate koła połączyły się z szyną obiegającą spiralnie gabinet. Nacisnął jakiś
przełącznik i fotel ruszył w górę, między biblioteczne półki, krążąc ponad zadartą głową
chłopca. Wykładowca zatrzymał się na wysokości trzeciej półki i zdjął z niej książkę.
- Siłą Imperatora... ? Dokończ cytat.
- Jest ludzkość, a siłą ludzkości jest Imperator. Kazania Sebastiana Thora, tom dwudziesty
trzeci, rozdział sześćdziesiąty drugi.
Boniface podjechał do innej półki, sięgnął po kolejną księgę.
- Cel wojny ?
- Zwycięstwo – odparł bez wahania Gaunt – Lord Militant Gresh, pamiętniki, rozdział
dziewiąty.
- Jak mogę pytać Imperatora, co jest mi winien ?
- Skoro wszystko, co posiadam należy do Złotego Tronu i służbą muszę to spłacić. Sfera
Rozważań inkwizytora Ravenora, tom... trzeci ?
Boniface zjechał z powrotem na poziom podłogi i spojrzał uważnie na ucznia.
- Tom drugi.
Gaunt próbował nie okazywać swego zmieszania na widok groteskowo okaleczonej twarzy
inwalidy.
- Czy masz jakieś pytania, chłopcze ?
- Jak zginął mój ojciec ? Nikt nie chce mi tego powiedzieć, nawet wu... generał Dercius.
- Dlaczego chcesz to wiedzieć, synu ?
- Spotkałem w kaplicy chłopca. Nazywa się Blenner. On wie jak odeszli jego rodzice. Ojciec
zginął walcząc z Nieprzyjacielem na Futharku, a matka zabiła się z miłości.
- To właśnie ci powiedział ?
- Tak, mistrzu.
- Rodzina ucznia Blennera zginęła podczas wirusowego bombardowania na świecie
ogarniętym genokradzką rewoltą. Blenner był w tym czasie poza planetę, odwiedzał jakiegoś
członka rodziny. Chyba ciotkę. Jego ojciec był skrybą Administratum. Uczeń Blenner zawsze
słynął z bujnej wyobraźni.
- Użycie ostrej amunicji ? W trakcie treningu ? Przyczyna jego kary ?
- Uczeń Blenner został przyłapany w latrynie na wypisywaniu niepochlebnych komentarzy
pod adresem przełożonego tej uczelni. Oto powód nałożonej na niego kary. Uśmiechasz się,
Gaunt. Dlaczego ?
- Bez powodu, mistrzu.
Zapadła długa chwila ciszy, przerywana jedynie trzaskiem energetycznego pola
otaczającego dolną część wózka.
- Jak umarł mój ojciec, mistrzu ?
Boniface zamknął z głośnym trzaskiem swój elektroniczny notes.
- To utajniona informacja.
Cracia, Pyrites
Imperialna Igła potrafiła zrobić wrażenie, uznał leniwie pułkownik Colm Corbec.
Wznosiła się ponad Cracią, największą i najstarszą metropolią Pyritesu – mierząca trzy
tysiące metrów wieża z czarnego żelaza, zbudowana czterysta lat temu po części w wyrazie
hołdu wobec Imperatora, przede wszystkim jednak dla uczczenia inżynierskich talentów
Pyritesjan. Była wyższa od wieżyc prefektury Arbites, przytłaczała swymi rozmiarami nawet
bliźniacze iglice Pałacu Eklezjarchii. W bezchmurne dni całe miasto stawało się
gigantycznym zegarem słonecznym, a jego mieszkańcy mogli precyzyjnie określić godzinę,
jeśli tylko wiedzieli, na które ulice metropolii pada właśnie cień Igły.
Ten dzień nie należał do bezchmurnych. W Cracii panował sezon zimowy i przestworza
nad miastem miały ciemną matową barwę przywodzącą na myśl ekran wyłączonego
telewizora. Płatki śniegu spadały z ołowianych niebios osiadając na gotyckich gontach
starych szarych budynków, na dekoracyjnych ornamentach, obiciach z żelaza i brązu,
wysokich kominach i powierzchni szklanych zadaszeń.
Na ulicach metropolii panowało ciepło. Schowane pod szklanymi dachami arterie
komunikacyjne i chodniki były ogrzewane. Wiele kilometrów pod ulicami metropolii
starożytne turbiny pompowały gorące powietrze do systemu szybów wentylacyjnych
obiegających większość miasta. Płaszcz pól siłowych emitowanych na wysokości pierwszych
pięter budynków powstrzymywał opady deszczu i śniegu przed zaleganiem na szklanych
dachach przejść.
Corbec siedział z rozpiętą oficerską bluzą na tarasie kafejki, popijając piwo i huśtając się
ospale na tylnych nogach żelaznego krzesła. Miejscowi najwyraźniej lubowali się w czarnym
żelazie. Robili z niego praktycznie wszystko. Tanithijczyk odnosił wrażenie, że nawet w
piwie wyczuwa charakterystyczny metaliczny posmak.
Duch cieszył się odprężeniem organizmu. Piekło Fortis Binary zostało daleko za jego
plecami, nie musiał już zaprzątać sobie głowy błotem, szczurami, nieprzyjacielskim
ostrzałem. Senne koszmary wciąż prześladowały go od czasu do czasu i zrywał się wtedy
zlany potem nasłuchując wyimaginowanego ryku artyleryjskiej nawały. Lecz tutaj, przy
piwie, na krześle ustawionym obok ruchliwej przyjaznej ulicy, czuł, że znów powraca do
normalnego życia.
Jakiś cień wielki niemal tak jak sama Imperialna Igła padł na twarz kołyszącego się z
przymkniętymi oczami pułkownika.
- Możemy iść ? - zapytał szeregowiec Bragg.
Corbec przeciągnął się i spojrzał na twarz olbrzyma, największego człowieka służącego
dotąd pod jego rozkazami.
- Jeszcze za wcześnie. Miejscowi mówią, że miasto gwarantuje świetną zabawę nocą, ale
wpierw trzeba do tej nocy doczekać.
- Dla mnie ta okolica jest jakaś martwa. Żadnych ciekawych rozrywek – zmarszczył nos
Bragg.
- Ciesz się, żeśmy trafili na Pyrites, a nie Guspedin. Tam nie ma nic oprócz brudu, popiołów,
śmieci i zatłoczonych fabrycznych dystryktów.
Lampy na ulicach i estakadach miasta zaczęły zapalać się po kolei włączane
automatycznym systemem kontrolującym cykl doby, chociaż nocne ciemności jeszcze nie
zapadły.
- Tak sobie rozmawialiśmy – zaczął Bragg.
- My, czyli kto ? - wtrącił Corbec.
- No, Larks i ja... i Varl. I Blane – Bragg wzruszył lekko ramionami – Słyszeliśmy o jednym
takim lokalu. Może być ciekawie.
- Spoko.
- Jest tylko jeden problem.
- Jaki ? - zapytał pułkownik domyślając się już z grubsza powodu zakłopotania szeregowca.
- Jest w zimnej strefie.
Corbec wstał z krzesła i rzucił na blat stolika kilka lokalnych monet. Metalowe krążki
wylądowały obok pustego kufla.
- Żołnierzu, wiecie doskonale, że zimne strefy są wyjęte spod prawa – powiedział oschle –
Regiment otrzymał cztery dni przepustki na tym świecie, ale ten urlop jest obwarowany
kilkoma restrykcjami. Odpowiednie zachowanie wobec mieszkańców tej szacownej
metropolii. Nakaz korzystania wyłącznie z licencjonowanych barów, klubów i burdeli.
Absolutny zakaz opuszczania ciepłych stref miasta, dotyczący całego personelu Imperialnej
Gwardii. Zimne strefy są wyjęte spod prawa.
Bragg potrząsnął głową.
- No tak... ale tutaj jest pięćset tysięcy gwardzistów, przewalających się tam i z powrotem
przez wszystkie lokale Cracii. Każdy z nich przeszedł przez prawdziwe piekło w ostatnich
miesiącach. Naprawdę myślisz, że wszyscy sss
będą się grzecznie i wzorowo zachowywać ?
Corbec przygryzł wargi i westchnął ciężko.
- Nie, Bragg, nie wierzę w to. Powiedz mi, gdzie jest to miejsce, o którym rozmawialiście.
Muszę nad czymś pomyśleć. Spotkamy się później. W międzyczasie trzymaj się z dala od
kłopotów.
* * * * *
W wyłożonym lustrami, pełnym tytoniowego dymu barze Polar Imperial, jednego z
bardziej ekskluzywnych hoteli w Cracii stojącego tuż przy centralnej siedzibie
Administratum, komisarz Vaynom Blenner opowiadał właśnie o zniszczeniu rebelianckiego
pancernika Eradicusa. Była to bardzo złożona opowieść, pełna wyrafinowanych
przerywników w postaci zapalanego cygara, ekspresyjnych gestów i zwiększających napięcie
odgłosów dźwiękowych.
Przy stolikach ustawicznie rozlegały się śmiechy i okrzyki aprobaty dla historii komisarza.
Ibram Gaunt siedział obserwując bez słowa monolog mężczyzny. Często pogrążał się w
milczeniu, co onieśmielało i odstraszało potencjalnych rozmówców.
Blenner od dziecka wyróżniał się krasomówczym talentem, od czasów wspólnej edukacji
w Schola Progenium. Gaunt zawsze szukał okazji do przynajmniej krótkiego z nim spotkania.
Traktował starego szkolnego towarzysza jak przyjaciela i niezmiennie czerpał otuchę z
widoku jego twarzy, stanowiącej pewną stałą w morzu przewijających się ustawicznie,
znikających ludzkich obliczy. Lecz zarazem Blenner był też wyjątkowo dekadencką jak na
komisarza personą i zbytnio rozsmakował się w przyjemnościach życia. Przez ostatnie
dziesięć lat służył z Trzecim Regimentem Greygorianu. Jego żołnierze byli bystrzy, dobrze
wyszkoleni i wyjątkowo lojalni wobec otrzymywanych rozkazów. Brak problemów
dyscyplinarnych zmiękczył duszę Blennera.
Komisarz przywołał gestem ręki przechodzącego obok kelnera i polecił mu przynieść
następną tacę drinków dla swych słuchaczy. Spojrzenie Gaunta wędrowało po pomieszczeniu
będącym miejscem pogawędek i relaksu oficerów wielu gwardyjskich jednostek.
Po przeciwnej stronie baru, pod wielkim olejnym obrazem przedstawiającym kroczące do
boju Tytany, siedziała grupa oficerów w mundurach purpury i chromu noszonych przez
Jantyńskich Patrycjuszy. Pośród męskich sylwetek dominowała wysoka postać o twarzy
oszpeconej kwasem – twarzy doskonale komisarzowi znanej. Pułkownik Draker Flense.
Wzrok obu mężczyzn spotkał się na moment. Wymiana spojrzeń była równie ciepła i
przyjacielska jak procedura wzajemnego namierzania się przez automatyczne systemy
celownicze. Gaunt zmełł w ustach przekleństwo. Gdyby wiedział, że jantyńska kadra
oficerska wybrała ten hotel za swą kwaterę, nawet by tu nie zajrzał. Konfrontacja była teraz
najmniej pociągającą go perspektywą.
- Komisarz Gaunt ?
Oficer podniósł wzrok. Przy jego krześle stał ubrany w elegancki uniform portier,
trzymający głowę w pozycji po części grzecznej, po części pełnej wyniosłości. Nadęty dupek,
pomyślał Gaunt, kocha Gwardię za to, że ta ratuje mu skórę, ale wystarczy wejść do jego
hotelu po odrobinę relaksu, żeby zaraz zaczął szukać rys i zadrapań na furniturze.
- Przyszedł tutaj chłopiec, sir – oświadczył tonem zamaskowanej przygany i niesmaku portier
– W recepcji czeka chłopiec, który życzy sobie z panem rozmowy.
- Chłopiec ? - mruknął pytająco Gaunt.
- Kazał mi to przekazać – mężczyzna wyciągnął przed siebie urękawicznioną dłoń i
zademonstrował trzymany pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym srebrny tanithijski
kolczyk.
Komisarz skinął głową, wstał ze swego miejsca i udał się w ślad za portierem. Flense
śledził go wzrokiem poprzez zatłoczoną przestrzeń baru, potem przywołał kiwnięciem palca
swego adiutanta Ebzana.
- Znajdź majora Brochussa i kilku chłopaków z jego kliki. Mam dla nich pewną sprawę do
załatwienia.
* * * * *
Gaunt szedł za wyprężonym służbiście portierem poprzez marmurową posadzkę
hotelowego foyer. Jego niechęć do tego miejsca wzrastała z każdą sekundą. Pyrites był
rozlazły, leniwy, oddalony od wszelkich stref frontowych. Jego mieszkańcy płacili sowite
podatki i w zamian całkowicie ignorowali mroczną prawdę ukrytą za granicami ich planety.
Nawet stacjonujący tutaj imperialny garnizon zdawał się przesiąkać rozprzężeniem i brakiem
dyscypliny.
Gaunt przerwał ponure rozmyślania i skierował się w stronę Brina Milo stojącego pod
jedną z umieszczonych w wielkich donicach palm. Chłopiec miał na sobie
miał na sobie mundur Duchów i wyglądał na wyjątkowo nieszczęśliwego.
- Milo ? Myślałem, że pojechałeś rozerwać się z resztą ludzi ? Corbec obiecał mi, że cię ze
sobą zabierze. Co robisz w tym gnieździe snobów ?
Milo wyjął z kieszeni na udzie niewielki elektroniczny notes.
- Wiadomość przyszła po pańskim odlocie. Oficer porządkowy Kreff uznał, że najlepiej
będzie dostarczyć ją prosto do pana. A ponieważ jestem pańskim adiutantem... no, dobra,
zrzucił mi to na głowę.
Gaunt omal się nie uśmiechnął słysząc sarkastyczny ton chłopca. Zabrał mu notes i
uruchomił urządzenie.
- Co to takiego ? - zapytał.
- Wiadomo mi tylko, że to korespondencja prywatna, nadana szyfrowanym kanałem
czterdzieści... – urwał na moment zerkając na tarczę swego zegarka - Czterdzieści siedem
minut temu.
Komisarz przesunął wzrokiem po bezsensownym bełkocie wypełniającym ekran notesu,
po czym przytknął swój palec wskazujący do płytki identyfikatora linii papilarnych.
Rozkodowana wiadomość zapaliła się ciągiem zielonych literek przed jego zmrużonymi
oczami.
“Ibramie. Jesteś jedynym przyjacielem w pobliżu, który może mi pomóc. Udaj się na
Bulwar Cienia Igły 1034. Użyj naszego starego hasła. Gra idzie o wysoką stawkę. Stawkę w
barwach vermilionu. Fereyd”.
Gaunt spojrzał zaskoczony przed siebie, zatrzasnął notes niczym przyłapany na gorącym
uczynku winowajca. Jego serce tłukło się w piersi. Tronie Terry, ileż to lat upłynęło od
ostatniego razu, kiedy czuł ów charakterystyczny skurcz żołądka – czy to naprawdę był lęk ?
Fereyd. Stary wierny przyjaciel pozyskany w krwi tamtych...
Milo spoglądał uważnie na zmieszaną twarz swego dowódcy.
- Kłopoty ? - zapytał podejrzliwie.
- Zadanie... - wymruczał Gaunt. Komisarz otworzył ponownie notes i nacisnął klawisz
kasujący komunikat z pamięci urządzenia – Potrafisz prowadzić samochód ? - zapytał
chłopca.
- Mogę ? - pisnął uradowany adiutant. Oficer uspokoił go stanowczym klaśnięciem w dłonie.
- Idź na hotelowy parking i załatw mi jakiś transport. Najlepiej samochód dla wyższych
szarż. Powiedz strażnikom, że cię przysłałem.
Milo wyszedł pośpiesznie z holu. Gaunt stał przez dłuższą chwilę w milczeniu. Odetchnął
dwukrotnie głęboko i wtedy nieoczekiwane klepnięcie między łopatki omal nie przewróciło
go na podłogę.
- Bram ! Łobuzie ! Znowu próbujesz uciec z imprezy ? - zakrzyknął Blenner.
- Vay, mam pewną pilną sprawę...
- Nie, nie, nie – pokiwał głową zaczerwieniony od nadmiaru alkoholu komisarz i poprawił
sobie wysoki kołnierz skórzanego płaszcza – Ile razy mamy okazję powspominać stare
czasy ? No, co ile ? Co dziesięć przeklętych lat ! Nie pozwolę ci teraz wyjść, dobrze wiem, że
już nie wrócisz z powrotem !
- Vay, to naprawdę kwestia służbowa...
- No to jadę z tobą. Przynajmniej załatwimy to w o połowę krótszym czasie. Dwaj komisarze
razem ? Przerazimy na śmierć każdego niepokornego malkontenta, mówię ci !
- Jesteś zmęczony... a to bardzo męcząca sprawa...
- To i dobrze, że pojedziemy razem ! Będzie ci łatwiej, prawda ? – oświadczył Blenner i
odchylił połę swego płaszcza demonstrując schowaną w wewnętrznej kieszeni butelkę wina.
Oprócz Gaunta mieli ją sposobność ujrzeć wszyscy inni stojący w holu goście.
Jeszcze chwila i skompromitujemy się całkowicie, pomyślał z desperacją tanithijski
dowódca, po czym chwycił Blennera pod ramię i niemal siłą wywlókł go na chodnik przed
recepcją hotelu.
- Możesz ze mną jechać – wysyczał do ucha podpitego przyjaciela – Tylko... zachowuj się
odpowiednio. I nic nie gadaj !
* * * * *
Dziewczyna wyginająca swe ciało na rurze w rytm głośnej muzyki była bardzo ładna i
niemal kompletnie naga, ale major Rawne nie poświęcił jej nawet chwili uwagi. Obserwował
pogrążony w półmroku przyciemnionego baru blat stolika i ruchy Vulnora Habshepta kal
Geela napełniającego oleistym ciemnym likierem dwa spore puste kieliszki.
Geel budziłby stosowne wrażenie nawet jako szkielet, lecz jego ciało ważyło dobre trzysta
kilogramów, co sprawiało, że nawet Bragg wydawał się przy tym kolosie niepozorny. Major
Rawne wiedział, że potężny gangster trzykrotnie przewyższa go masą własną, ale nie budziło
to w nim cienia obaw.
- Napijmy się, żołnierzyku – powiedział grubym pyritesjańskim akcentem Geel i ujął w swą
gargantuiczną dłoń jeden z kieliszków.
- Napijmy się – kiwnął głową oficer podnosząc własne szkło – Ale wolałbym, żebyś się do
mnie zwracał per majorze Rawne, chłoptasiu od kontrabandy.z
bandy.
W barze zapadła nieprzenikniona cisza. Dziewczyna zamarła w niemym oczekiwaniu na
swej rurze.
Geel roześmiał się ubawiony.
- Dobrze ! Dobrze ! Pocieszny z ciebie człowiek ! Ha ha ! - jednym ruchem ręki rekieter wlał
sobie w gardło całą zawartość kieliszka. Bar ponownie wypełnił gwar rozmów i dźwięk
muzyki.
Rawne wypił swojego drinka w powolny demonstracyjny sposób, a potem chwycił za
butelkę i bez mrugnięcia pociągnął z niej prawie litr silnego alkoholu. Major wiedział, że
ostry trunek posiada skład chemiczny zbliżony do odmrażaczy używanych w gwardyjskich
Chimerach. Wiedział też jak działają cztery zażyte przed wejściem do baru tabletki
antytoksyczne. Cztery tabletki kosztujące fortunę na czarnym rynku, ale warte swej ceny.
Czuł się jakby pił zwykłą wodę.
Geel siedział przez moment z otwartymi ustami, ale szybko opamiętał się i powrócił do
swej pozy.
- Major Rawne potrafi pić jak prawdziwy Pyritesjanin – oświadczył pełnym aprobaty tonem.
- Nie chcielibyście wiedzieć jak potrafi pić major Rawne – odparł oficer – A teraz do
interesów.
- Chodź ze mną – Geel podniósł się ze swojego miejsca. Rawne ruszył w ślad za nim, czując
za plecami obecność czterech asekurujących go muskularnych ochroniarzy gangstera.
Wszyscy barowi bywalcy odprowadzili idącą w stronę tylnego wyjścia grupkę wzrokiem.
Przechylona przez swą rurę tancerka właśnie skończyła ściągać ostatni element stroju i
owijała swoje majtki wokół wskazującego pacea zamierzając cisnąć je w tłum. Kiedy
spostrzegła, że nikt na nią nie patrzy, fuknęła ze złością i zbiegła ze sceny.
* * * * *
W zaśnieżonej alejce za klubem stała szara sześciokołowa ciężarówka.
- Alkohol. Papierosy. Pornograficzne gazety. Wszystko, czego szukałeś – oświadczył Geel.
- Jesteś słownym człowiekiem – odparł Rawne.
- A teraz zapłata. Dwa tysiące imperialnych kredytów. Nawet nie zawracaj mi głowy
lokalnym złomem. Dwa tysiące imperiali.
Rawne kiwnął głową i strzelił palcami. Szeregowiec Feygor wyślizgnął się z ciemności
alejki niosąc w ręce wypchany plecak.
- Mój pomocnik, pan Feygor – przedstawił swego towarzysza Rawne – Pokaż mu forsę,
Feygor.
Duch postawił plecak na śniegu, otworzył go. I wyjął ze środka odbezpieczony laserowy
pistolet.
Pierwsze dwa strzały trafiły Geela w twarz i klatkę piersiową, przewracając wielkiego
gangstera na plecy. Przesuwając wprawnie broń Feygor przestrzelił głowy wszystkich
sięgających po pistolety ochroniarzy. Rawne doskoczył do ciężarówki, otworzył drzwiczki i
wdrapał się do kabiny wozu.
- Wskakuj !
Feygor obiegł ciężarówkę z drugiej strony i wskoczył na jej pakę w chwili, gdy major
nacisnął pedał gazu. Pojazd runął w stronę wylotu alejki. Kiedy uciekinierzy przejeżdżali pod
łukiem arkady na końcu alei, jakiś wielki ciemny kształt spadł z niej wprost na pakę
ciężarówki, pomiędzy owinięte brezentem paki z kontrabandą. Trzymający się skrzynek
Feygor dostrzegł kątem oka nieoczekiwanego pasażera na gapę i zamachnął się w jego stronę
pięścią, ale potężny cios w głowę posłał go nieprzytomnego na podłogę paki.
Siedzący za kierownicą Rawne ujrzał w tylnym lusterku ciało padającego adiutanta i
krzyknął mimowolnie z przestrachu, gdy intruz wtargnął mu do kabiny przez drzwiczki
pasażera.
- Majorze – przywitał się Corbec.
- Corbec ! - wybuchnął Duch – Ty ! Tutaj ?!
- Na twoim miejscu skupiłbym się na jeździe – oświadczył pułkownik spoglądając w tylne
lusterko – Ludzie Geela chyba chcą coś z tobą wyjaśnić.
Ciężarówka pędziła śliską nawierzchnią ulicy. W ślad za nią zbliżały się cztery niskie
czarne limuzyny.
- O kurwa – skomentował major.
* * * * *
Wielka czarna limuzyna jechała bulwarem prześlizgując się w poświacie żelaznych lamp.
Wóz płynnie zmieniał pasy wyprzedzając innych użytkowników drogi. Cywilne samochody
skwapliwie usuwały się na boki ustępując pierwszeństwa złowieszczej maszynie o potężnym
silniku i wielkim emblemacie dwugłowego orła na masce.
Siedzący za opancerzonymi szybami kabiny pasażerskiej Gaunt pochylił się w fotelu i
nacisnął włącznik pokładowego mikrofonu. Rozparty obok aaaa
Blenner pociągnął dwa łyki z tulonej przez piersi butelki i roześmiał się do siebie samego.
- Milo – powiedział do mikrofonu komisarz – Nie tak szybko. Nie chcę na siebie zwracać
uwagi, ale to niemożliwe, jeśli ty próbujesz pobić lokalne rekordy.
- Rozumiem, sir – odparł młodziutki kierowca.
Siedzący w przedniej części limuzyny Brin uśmiechnął się pod nosem i poprawił uchwyt
rąk na kierownicy. Prędkość pojazdu spadła. Bardzo nieznacznie.
Gaunt zignorował podany mu przez Blennera kieliszek i otworzył mapnik przedstawiający
plan drogowy miasta. Potem ponownie włączył mikrofon.
- Na następnym skrzyżowaniu w lewo, Milo, a potem prosto aż do Placu Zorna.
- Ale... ale to nas zaprowadzi prosto do zimnej strefy, komisarzu – zaoponował adiutant.
- Otrzymałeś rozkaz, żołnierzu – odparł szorstko Gaunt i wyłączył komunikator.
- To nie jest żadna gwardyjska sprawa, prawda, stary ? - zapytał poważniejącym tonem
Blenner.
- Nie zadawaj pytań, a nie będziesz potem musiał kłamać, Vay. Mówiąc szczerze, nie
wystawiaj się na widok i udawaj, że cię tutaj nie ma. Odwiozę cię do baru za jakąś godzinę.
A przynajmniej taką mam nadzieję, dodał w myślach tanithijski dowódca.
* * * * *
Rawne ominął róg budynku przelatując z rykiem silnika przez ciasne skrzyżowanie. Sześć
opon zatańczyło niebezpiecznie na mokrym śniegu. Trzymające się tylnego zderzaka
ciężarówki samochody pościgu wpadły w poślizg, ale zaraz zaczęły odrabiać stracony
dystans.
- To jest zła droga ! - wybuchnął Rawne – Jedziemy w głąb zimnej strefy !
- Nie mamy zbyt dużego wyboru – odparł Corbec – Zaganiają nas na swój teren. Czyżbyś nie
zaplanował drogi ucieczki ?
Major nic nie odpowiedział, skoncentrowany na szaleńczych obrotach kierownicy.
Ciężarówka pokonała kolejny niebezpieczny zakręt.
- A co ty tu właściwie robisz ? - zapytał w końcu Rawne.
- Właśnie miałem cię zapytać o to samo – westchnął teatralnie Corbec – Pomyślałem, że
powinienem zachować się jak dobry dowódca regimentu, który dostał krótką przepustkę po
piekielnej kampanii i zrobić mały wypad do nielegalnej strefy w poszukiwaniu trunków i
używek dla swoich ludzi. Żołnierze doceniają przełożonych, którzy się o nich troszczą.
Walczący z kierownicą Rawne pozwolił sobie na krótkie prychnięcie.
- Potem zauważyłem ciebie i tego twojego oprycha i pojąłem, co robi w tym miejscu taki
cwany bystrzak jak ty. Próbuje podprowadzić trochę kontrabandy, żeby ją potem sprzedać
swoim towarzyszom. No i postanowiłem się dołączyć. Przyszedłeś po to samo co ja, a
wiedziałem, że bez mojej pomocy pan major Rawne będzie przed świtem pływał w stołecznej
rzece z poderżniętym gardłem.
- Twojej pomocy ? - gdyby Rawne miał dostatecznie sporo miejsca, pewnie plułby pod nogi.
Tylne okienko kabiny rozprysło się znienacka uderzone kulami. Obaj gwardziści schylili
głowy.
- Owszem – Corbec wyjął spod kurtki automatyczny pistolet – Jestem dużo lepszym
strzelcem od tego patałacha Feygora.
Pułkownik otworzył boczne drzwiczki, wychylił się przez nie i posłał kilka strzałów w
stronę ścigających ciężarówkę limuzyn. Przednia szyba jednego z czarnych samochodów
eksplodowała, wóz skręcił gwałtownie w bok, zderzył się z drugim samochodem, odbił od
niego wpadając na pobliski mur i zaczął koziołkować po ulicy sypiąc na wszystkie strony
kawałkami szkła i metalu.
- Masz jakieś uwagi ? - zapytał Corbec siadając z powrotem na fotelu.
- Zostało jeszcze trzech ! - warknął Rawne.
- Prawda – pułkownik zaczął wymieniać magazynek pistoletu – Ale ja też jestem bystrzak i
wziąłem sporo zapasowej amunicji.
* * * * *
Gaunt polecił adiutantowi zaparkować przy krańcu Bulwaru Cienia Igły. Wysiadł z
samochodu wciągając w płuca zimne nocne powietrze.
- Zostań w środku – rzucił do Blennera, a drugi komisarz z aprobatą pokiwał mu dłonią – Ty
też – dodał do wysiadającego w ślad za dowódcą Brina.
- Ma pan broń, sir ? - zapytał chłopiec.
Gaunt uświadomił sobie, że jest bezbronny. Potrząsnął przecząco głową.
Milo wyjął swój srebrny tanithijski nóż i podał go oficerowi.
- Człowiek nigdzie nie może czuć się bezpieczny – zauważył cicho.
Komisarz podziękował chłopcu ruchem głowy i poszedł pod wskazany adres.
Zimne strefy były złowieszczym symbolem podziałów społecznych w Cracii. W sercu
metropolii wznosiła się imponująca siedziba Eklezjarchii i osławiona Igła. Otaczające je
dzielnice komercyjne i rezydencje klasy wyższej były patrolowane, strzeżone, ogrzewane i
zadbane tworząc miniaturowe enklawy komfortu i bezpieczeństwa. Ich mieszkańcy cieszyli
się rozlicznymi przywilejami życia.
Lecz pozostała część metropolii nie mogła się takimi luksusami pochwalić. Kilometry
kwadratowe podniszczonych, walących się habitatów mających tysiące lat, stojących
pomiędzy pajęczyną ciemnych, kiepsko oświetlonych ulic, na których zalegały śnieżne zaspy.
Przestępczość kwitła w tych dzielnicach, a arbitratorzy nawet tam nie zaglądali. Kontrola
służb specjalnych kończyła się na granicy zimnych stref. Otaczające centrum dystrykty były
istnym ludzkim zoo, industrialną dżunglą otaczającą opływającą w luksusy cywilizację.
Obraz ten przypominał Gauntowi samo Imperium – mocarstwo o bogatym centrum
otoczonym przerażającą rzeczywistością, o której koszmarach nikt stamtąd nie chciał słuchać.
Ani też specjalnie się nimi nie przejmował.
Lekki mokry śnieg sypał się z nocnego nieba. Powietrze było zimne, ale czyste.
Gaunt przemierzał popękane płytki chodnikowe bulwaru. Numer 1034 okazał się
niewyobrażalnie starym reliktem budownictwa. Na wysokości szóstego piętra w jednym z
okien pulsowała słaba poświata lamp.
Komisarz wszedł do budynku. Klatka schodowa cuchnęła zgnilizną i pleśnią. Oświetlenie
nie działało, ale Gaunt szybko odnalazł schody, ponieważ ktoś ułożył na ich stopniach
zapalone świece schowane wewnątrz szklanych butelek. Powietrze wydawało się żółtawe i
gęste w migotliwym blasku płomieni.
Docierając do trzeciego piętra usłyszał dźwięki muzyki. Była to jakaś stara taneczna
ballada. Zużyty odtwarzacz płyt pojękiwał i zacinał się budząc upiorne wrażenie.
Szóste piętro. Odarte z tapet ściany straszyły odłażącym tynkiem, dywany na korytarzach
znikły bez śladu. Gdzieś w ciemnościach słychać było popiskiwanie szczurów. Muzyka była
teraz głośniejsza, dobiegała z pokoju, w stronę którego zmierzał komisarz. Zza uchylonych
drzwi apartamentu sączyła się silna poświata elektrycznej lampy.
Komisarz zacisnął palce na rękojeści trzymanego pod płaszczem noża i wszedł do pokoju.
* * * * *
Pomieszczenie pozbawione było jakichkolwiek mebli, na jego podłodze walały się sterty
starych papierzysk i śmieci. Odtwarzacz płyt stał na stercie zakurzonych książek. Ustawiona
w rogu przenośna lampa rzucała fioletowy poblask na pozostałe kąty pokoju.
- Jest tu ktoś ? - zapytał Gaunt przestraszony echem swego własnego głosu.
Jakiś cień pojawił się w progu sąsiadującej z pokojem łazienki.
- Podaj hasło.
- Co ?
- Nie mam czasu na gierki. Podaj hasło.
- Orle Pióro – powiedział Gaunt używając słowa kodowego, z którego korzystał razem z
Fereydem wiele lat temu na Pashenie 69.
Sylwetka rozmówcy najwyraźniej się odprężyła. Krępy starszy mężczyzna w
pobrudzonym cywilnym ubraniu wszedł do pokoju stając tak, by Gaunt mógł dostrzec w
świetle lampy jego rysy twarzy. W opuszczonej wzdłuż uda ręce trzymał niewielki pistolet o
grubej lufie, nieznanego komisarzowi typu. Serce Gaunta zabiło mocniej. To nie był Fereyd.
- Coś ty za jeden ? - zapytał oschle.
Mężczyzna uniósł w odpowiedzi brwi.
- W zaistniałych okolicznościach nazwiska nie mają najmniejszego znaczenia.
Nieznajomy podszedł do odtwarzacza i włączył inną płytę. Z głośnika popłynęła kolejna
stara miłosna piosenka, pełna sentymentalnych rymów i melancholijnego brzmienia.
- Jestem obserwatorem, kurierem, a także najpewniej martwym człowiekiem – oświadczył
obcy – Masz jakiekolwiek pojęcie o skali i znaczeniu całej tej sprawy ?
Gaunt wzruszył przecząco ramionami.
- Nie. Nie wiem nawet, o jaką sprawę mnie pytasz. Ale zaufałem mojemu staremu
przyjacielowi Fereydowi. To mi wystarcza. Dzięki jego potwierdzeniu zdaję sobie sprawę z
powagi i autentyczności sprawy, lecz jej szczegóły są mi całkowicie nieznane.
Mężczyzna studiował go przez chwilę wzrokiem.
- Wywiad marynarki stworzył na Światach Sabbat sieć wywiadowczą nadzorującą przebieg
krucjaty.
- Najprawdopodobniej tak – zgodził się sucho komisarz.
- Jestem częścią tej siatki. Podobnie jak teraz ty, chociaż jeszcze nie zdajesz sobie z tego
sprawy. Odkryta przez nas prawda jest przerażająca. Na górnych szczeblach dowodzenia tej
gigantycznej operacji trwają zaciekłe walki o władzę i wpływy, mój przyjacielu.
Gaunt poczuł napływ gniewnej niecierpliwości. Nie przyjechał tutaj po to, by wysłuchiwać
ciągu spekulacji i domysłów.
- Dlaczego miałbym się tym przejmować ? Nie należę do górnych szczebli sztabu. A niech
sobie tamci wbijają nawzajem noże...
- Jesteś gotów sprzeniewierzyć to wszystko ? Dziesięć lat wojny ? Zwycięstwa marszałka
Slaydo ?
- Nie – oświadczył wolno Gaunt.
- Spisek zagraża temu wszystkiemu. Jak można kierować taką krucjatą, jeśli jej przywódcy
wiszą sobie u gardeł ? Jak walczyć z wrogiem, jeśli oni walczą pomiędzy sobą ?
- Po co tutaj jestem ? - zapytał komisarz.
- On powiedział, że będziesz ostrożny.
- Kto ? Fereyd ?
Mężczyzna milczał przez chwilę, potem odezwał się, ale nie udzielił oczekiwanej
odpowiedzi.
- Dwie noce temu moi pomocnicy w Cracii przechwycili sygnał nadany przez astropatę z
pokładu okrętu zwiadowczego w obszarze Nubila Reach. Komunikat adresowany był do
sztabu głównego lorda Militanta generała Dravere. Jego poziom tajności to vermilion.
Gaunt zamrugał nerwowo. Poziom vermilion.
Nieznajomy wyciągnął z kieszonki swojej kurtki niewielki kryształ i podniósł go na dłoni
tak, by fioletowy blask lampy podświetlił trzymany ostrożnie przedmiot.
- Dane zostały zapisane w tym kryształowym nośniku. Przechwycenie sygnału kosztowało
życie dwóch mentatów. Dravere nie może go odzyskać.
Mężczyzna wyciągnął rękę podając kryształ Gauntowi. Komisarz cofnął się o krok.
- Dlaczego dajesz to mnie ?
- Zaraz po przechwyceniu wiadomości moja siatka w Cracii została rozerwana na strzępy.
Szpiedzy Dravere depczą nam po piętach, chcą za wszelką cenę zdobyć kryształ. Nie mam już
tutaj nikogo, kto mógłby mi pomóc. Skontaktowałem się z przełożonym spoza tego świata, a
on kazał mi czekać na zaufanego sojusznika. Kimkolwiek jesteś, przyjacielu, zostałeś wysoko
oceniony. Obdarzono cię ogromnym zaufaniem. W tej tajemnej wojnie to bardzo dużo
znaczy.
Gaunt odebrał kryształ z lekko drżącej dłoni rozmówcy. Nie bardzo wiedział, co
powiedzieć. Nie chciał tej złowieszczej rzeczy, ale powoli zaczynał sobie uświadamiać ogrom
stawki, o jaką toczyła się niebezpieczna gra.
Starszy mężczyzna uśmiechnął się do Ducha i otworzył usta chcąc coś powiedzieć.
Ściana za jego plecami eksplodowała pośród jaskrawego rozbłysku światła i latających na
wszystkie strony kawałków cegieł. Dwie niebieskie wiązki laserowego ognia omiotły pokój
przecinając ciało nieznajomego na trzy oddzielne części.
* * * * *
Gaunt skoczył w stronę drzwi apartamentu, wyszarpując spod ubrania otrzymany od Brina
nóż.
Od strony schodów dobiegł go pośpieszny tupot butów.
Ze swego miejsca w progu pokoju ujrzał dwóch ciężko opancerzonych żołnierzy
wskakujących do pomieszczenia przez wybitą w ścianie dziurę. Mieli na sobie czarne,
pozbawione wszelkich identyfikatorów pancerze bojowe, w rękach trzymali kompaktowe
ciężkie lasery. Magnetyczne rzepy na ich nakolannikach i nałokietnikach zdradzały sposób, w
jaki wspięli się po murze budynku na szóste piętro i wysadzili ładunkami wybuchowymi
ścianę.
Omietli wzrokiem pokój przeczesując go zielonymi promieniami laserowych celowników.
Jeden spostrzegł ukrytego za progiem komisarza i pociągnął za spust. Wiązka energii
przepaliła futrynę drzwi i wyżłobiła wielką szramę w ścianie korytarza.
Gaunt uskoczył w bok, za róg futryny. Był martwy, całkowicie martwy, chyba że...
Pistolet zabitego kuriera leżał tuż za progiem apartamentu, przed nosem komisarza. Broń
musiała wypaść z ręki przewracającego się mężczyzny i ślizgając się po podłodze dotarła aż
do tego miejsca. Gaunt pochwycił go bez namysłu, odciągnął dźwignię bezpiecznika i
wychylił się nieznacznie za futrynę chcąc odpowiedzieć napastnikom ogniem. Pistolet był
mały, ale sprawiał wrażenie cennej specjalistycznej broni. Jak się okazało, miał też odrzut
porównywalny z kopnięciem muła i wydawał huk przywodzący na myśl wystrzał z Basiliska.
Pierwszy strzał zaskoczył w równym stopniu Gaunta, co i dwóch zamaskowanych
morderców, wyrywając ogromną dziurę w zewnętrznej ścianie pomieszczenia. Drugi, oddany
sekundę później, zwalił z nóg jednego z żołnierzy.
Niewielka runiczna ikona na rękojeści pistoletu zmieniła się z V na III. Gaunt westchnął z
rozpaczą. Broń najwyraźniej nie należała do modeli o ergonomicznych akumulatorach.
Tupot butów na schodach przybrał na sile, u ich szczytu pojawili się trzej dalsi żołnierze w
anonimowych pancerzach i kaskach, miażdżący pod stopami świece. Gaunt przypadł na
kolana i pociągnął za spust urywając pierwszemu z nich głowę. Pozostali dwaj zareagowali z
profesjonalną wprawą otwierając ogień ze swoich laserów, dołączył do nich morderca
przyczajony w apartamencie. Krzyżowy ostrzał z trzech szybkostrzelnych laserów
przestębnował korytarz. Gaunt rzucił się płasko na brzuch uderzając ręką o podłogę i
wypuszczając z dłoni pistolet, który z metalicznym szczękiem zniknął gdzieś w ciemności.
Po kilku sekundach kanonada ustała i zabójcy zaczęli skradać się do przodu w
poszukiwaniu ofiar. Dym i kłęby pyłu wypełniały korytarz. Niektóre z energetycznych wiązek
nadpaliły podłogę tuż przy komisarzu, ale szczęśliwym trafem żadna go nie dosięgła.
Kiedy żołnierz z apartamentu wysunął ostrożnie głowę za próg drzwi, ciśnięty z całej siły
tanithijski nóż przebił mu bok hełmu i czaszkę. Zamachowiec runął na podłogę drgając
konwulsyjnie i podrygując. Gaunt rzucił się w jego stronę. Jedna, może dwie sekundy i
miałby w rękach upuszczony karabin zabitego.
Lecz dwaj mordercy na schodach mieli czyste pole ostrzału. Coś błysnęło przed oczami
komisarza i opuszczając wzrok dostrzegł na swym sercu dwie szmaragdowe plamki
laserowych celowników. Powietrzem wstrząsnął szczęk serii wystrzałów, do nozdrzy oficera
dotarł ostry zapach spalenizny.
Blenner wdrapał się na ostatni stopień schodów, starannie przekraczając dwa dymiące
ciała pod swoimi nogami. W jego dłoni tkwił laserowy pistolet.
- Znudziło mnie czekanie ? - westchnął lekko – Wyglądało na to, że potrzebujesz małej
pomocy, Bram.
* * * * *
Szara ciężarówka, ścigana przez ostatni sprawny jeszcze wóz gangsterów, uderzyła z
metalicznym jękiem w nawierzchnię ulicy spadając na zaśnieżony asfalt po kilku sekundach
lotu w powietrzu.
- Co teraz ? - wrzasnął Rawne odzyskując kontrolę nad pojazdem i szarpiąc kierownicą.
- Miejscowi mówią na to blokada – odezwał się Corbec.
Kilkadziesiąt metrów z przodu ulica zimnej strefy przegrodzona była rzędem podpalonych
kanistrów paliwa, betonowych bloków i zwojów drutu kolczastego. Jakieś uzbrojone sylwetki
czekały na nadjeżdżającą ciężarówkę.
- Z drogi ! Z drogi ! - krzyknął Corbec, a potem przechylił się na siedzeniu i pociągnął
mocno za kierownicę. Samochód skręcił ociężale ślizgając się po śniegu i wyrżnął maską w
zabite deskami drzwi jakiegoś starego porzuconego magazynu. Po kilkunastu metrach
zatrzymał się wśród wypełnionej kapaniem wody mrocznej przestrzeni budynku, jego silnik
zacharczał i zgasł.
- Co robimy ? - syknął major.
- Ty, ja i Feygor – zaczął Corbec wskazując palcem szeregowca podnoszącego się z paki
ciężarówki – Trzy Duchy Gaunta, ludzie z najlepszego regimentu Gwardii ! Jesteśmy
ekspertami od skrytej roboty i popatrz tylko ! Trafiliśmy do bardzo ciemnego magazynu.
Pułkownik przeładował swój automat. Rawne uśmiechnął się drapieżnie i wyjął zza pasa
własny pistolet.
- Zróbmy to – oświadczył szczerząc zęby.
Jeszcze wiele lat później w klubach craciańskich zimnych stref za tę historię słuchacze
stawiali hojnie drinki. Podczas kanonady w magazynie rodziny Vinchy oddano tysiące
strzałów, w przeważającej mierze z karabinków automatycznych noszonych przez dwudziestu
mężczyzn będących najgroźniejszymi żołnierzami gangu podziemnego barona Vulnora
Habshepta kal Geela. Gangsterzy ci weszli tamtej nocy do opuszczonego magazynu w
poszukiwaniu kilku złodzieiobcoświatowców.
Wszyscy zginęli. W huku kanonady usłyszano dwadzieścia innych wystrzałów, część z
nich z broni laserowej, część z ciężkiego automatu kulowego. Dwadzieścia, nie mniej, nie
więcej. Nikt już nie ujrzał owych obcoświatowców ani też nie odnalazł skradzionej
ciężarówki z kontrabandą, która była przyczyną masakry.
* * * * *
Limuzyna mknęła ulicami zimnej strefy zmierzając w kierunku bezpiecznego centrum
metropolii. Siedzący z tyłu Blenner rozlał wódkę do dwóch dużych szklanek. Tym razem
Gaunt nie odmówił poczęstunku, wychylił swój trunek do dna.
- Nie musisz mi mówić, o co poszło, Bram. Nie, jeśli tego nie chcesz.
Gaunt westchnął lekko.
- A gdybym się zdecydował, wysłuchałbyś mnie ?
- Jestem lojalny wobec Imperatora i podwójnie lojalny wobec starych przyjaciół. Co jeszcze
chciałbyś ode mnie usłyszeć ?
Tanithijski dowódca uśmiechnął się i podsunął towarzyszowi swoje szkło, by ten mógł
napełnić je ponownie.
- To pewnie by mi wystarczyło.
Blenner pochylił się nad siedzeniem, nieoczekiwanie poważny, pozbawiony śladu
pijackiego rozbawienia.
- Słuchaj, Bram... może i wyglądam w twoich oczach na starego opoja, tyjącego w luksusach
służby u boku niemal perfekcyjnego regimentu... ale wciąż nie zapomniałem tego jak wygląda
prawdziwa akcja. I nie zapomniałem tego, dlaczego tu jestem. Możesz mi zaufać i posłać do
piekła, a na pewno stamtąd wrócę. Dla ciebie.
- I dla Imperatora – przypomniał z grymasem rozbawienia Gaunt.
- I dla cholernego Imperatora – zgodził się Blenner, po czym obaj komisarze stuknęli się
szklankami.
- Hmm – odezwał się chwilę potem Blenner – Dlaczego twój chłopiec zwalnia ?
Milo przyhamował. Dwa blokujące mu przejazd gąsienicowe pojazdy miały włączone na
światłach drogowych reflektory, ale mimo ich oślepiającego blasku adiutant wciąż dostrzegał
lakier w barwach Jantyńskich Patrycjuszy. Grupa wysokich mężczyzn o gładko wygolonych
czaszkach zmierzała w stronę limuzyny z pałkami i narzędziami w rękach.
Gaunt wysiadł z auta, gdy tylko Milo wyhamował do końca. Śnieg zaczął mu padać na
mundur. Komisarz spojrzał na podchodzących do niego ludzi.
- Brochuss – wysyczał przez zaciśnięte zęby.
- Pułkownikkomisarz Gaunt – odpowiedział major Brochuss z Jantyńskich Patrycjuszy
postępując o krok w stronę rozmówcy. Mężczyzna był rozebrany od pasa w górę, sploty jego
mięśni błyszczały od wtartego w nie olejku. Dzierżona w jednej ręce drewniana pałka
uderzała z trzaskiem w spód drugiej dłoni.
- Oto okazja do wyrównania rachunków – wysyczał major – Ty i twoje sukinsyny ukradliście
nam zwycięstwo na Fortis. Skurwiele. Bawiliście się w żołnierzyków tam, gdzie potrzeba
było prawdziwych profesjonalistów. Mieliście wszyscy wyzdychać na drutach kolczastych.
Gaunt westchnął szczerze.
- To nie jest prawdziwy powód tego spotkania, co, Brochuss ? Och, pewnie boli was
przegrana na Fortisie, ale tutaj chodzi o coś innego. W przeciwnym razie nie bylibyście aż
tacy niezadowoleni z wyniku tej kampanii. To stara sprawa, prawda ? Kwestia honoru, którą
chciałbyś spłacić wraz z Flense. Obaj jesteście idiotami. Nie ma śladu honoru w mordzie na
ulicach zimnej strefy, gdzie nikt nie znajdzie naszych ciał przez kilka miesięcy.
- Nie sądzę, żebyś był w sytuacji pozwalającej na snucie dysput – warknął Brochuss – My z
Jantu odbieramy nasze długi w krwi wszędzie tam, gdzie nadarzy się okazja. To miejsce jest
równie dobre jak wszystkie inne.
- Więc zamierzasz użyć haniebnych metod, by pomścić skazę na swym honorze ? Brochuss,
ty skończony dupku, żebyś tylko potrafił dostrzec ironię we własnych słowach. W tamtej
sprawie nie było żadnej plamy na honorze, skorygowałem jedynie zaistniały wcześniej błąd.
Sam doskonale znasz jego źródło. Ukarałem akt tchórzostwa w szeregach Jantyńczyków.
- Bram ! - syknął do ucha tanithijskiego dowódcy Blenner – Nigdy nie byłeś dobrym
dyplomatą. Ci ludzie pragną krwi. Obrażając ich nie polepszasz naszej sytuacji.
- Poradzę sobie, Vay – wycedził sucho Gaunt.
- Nie, nie ty, ja to zrobię – Blenner odepchnął na bok przyjaciela i zwrócił się w stronę
jantyńskiego oficera – Majorze, jeśli oczekuje pan po tym spotkaniu solidnej bijatyki, nie
zamierzam pana rozczarowywać... przepraszam na momencik – komisarz podniósł znacząco
palec wstrzymując konwersację, po czym cofnął się do Mila i zaczął szeptać z nim
pośpiesznie.
- Chłopcze, jak szybko potrafisz prowadzić ten wóz ?
- Dostatecznie szybko, sir – odparł adiutant – I wiem doskonale, gdzie jechać...
Blenner odwrócił się z powrotem do jantyńskich osiłków stojących w snopach światła
rzucanych przez reflektory i posłał im przepraszający uśmiech.
- Po konsultacjach z moim kolegą mogę oświadczyć, majorze Brochuss, że... możesz mnie
pocałować w dupę, ty arogancki skurwielu !
Blenner skoczył w stronę otwartych drzwiczek kabiny, wciągając za sobą nieco
zaskoczonego Gaunta. Milo uruchomił silnik limuzyny w tym samym momencie, gdy
rozjuszeni gwardziści dopadali pojazdu. Trzy sekundy póź- aa
- Cieszę się, że jesteś ze mną, Vay – oświadczył Gaunt – Sam nigdy nie załatwiłbym tego w
tak dyplomatyczny sposób.
niej samochód Gaunta pędził już z rykiem oblodzoną, zaśnieżoną ulicą. Klnąc i pokrzykując
Brochuss popędził swoich ludzi do stojących na jałowym biegu wozów podejmując pościg.
- Cieszę się, że jesteś ze mną, Vay – oświadczył Gaunt – Sam nigdy nie załatwiłbym tego w
tak dyplomatyczny sposób.
* * * * *
Szeregowiec Bragg pocałował swoje szczęśliwe kostki i cisnął wszystkimi trzema po
powierzchni stołu. Wokół blatu rozległy się okrzyki aprobaty, w stronę żołnierza
powędrowała sterta żetonów.
- Dawaj dalej, Bragg ! - roześmiał się stojący obok gwardzisty Szalony Larkin – Zrób to
znowu, stary !
Bragg zaśmiał się i sięgnął po kostki.
To jest prawdziwe życie, pomyślał. Z dala od linii frontowej Fortis, wśród tytoniowych
oparów wypełniających kasyno jednej z zimnej stref Cracii, z kilkoma szczerymi przyjaciółmi
u boku i gromadką miłych dziewcząt spoglądających na rosnące góry żetonów.
Znienacka tuż przy graczu pojawił się Varl. Jego powitalne klepnięcie w plecy w
zamierzeniu miało być łagodne, ale się takie nie okazało – Varl wciąż miał kłopoty z
zapanowaniem nad siłą fizyczną generowaną przez mechanizmy cybernetycznej kończyny
wszczepionej mu przez polowych medyków na Fortis Binary.
- Gra może zaczekać, Bragg. Mamy sprawę do załatwienia.
Bragg i Larkin ucałowali swoje niedawno poznane przyjaciółki i poszli w ślad za Varlem
w stronę tylnych drzwi kasyna, na pogrążoną w nocnym półmroku rampę towarową. Byli tam
już Suth, Meryn, Melyr, Caffran, Curral, Coll, Baru, Mkoll, Raglon... ponad dwudziestu
mężczyzn w mundurach Duchów.
- Co jest grane ? - zapytał Bragg.
Melyr wskazał kciukiem na Corbeca, Rawne i Feygora wyładowujących z poobijanej
sześciokołowej ciężarówki skrzynki z butelkami piwa i sztangi papierosów.
- Pułkownik załatwił nam nadprogramowe przydziały, niech będzie błogosławiona jego
tanithijska dusza !
- Świetnie – Bragg oblizał łakomie wargi, chociaż niepokoiły go nieco rozczarowane miny
majora i jego adiutanta. Corbec obejrzał się w stronę swych podwładnych i uśmiechnął
szeroko.
- Ściągnijcie resztę chłopaków ! Robimy balangę dla wszystkich Duchów !
W gromadzie mężczyzn rozległy się okrzyki aprobaty i zachęcające gwizdy. Varl otworzył
nożem jedną ze skrzynek i zaczął podawać najbliżej stojącym gwardzistom butelki piwa.
- Hej ! - krzyknął znienacka Raglon wskazując ręką w głąb zaśnieżonej ciemności za tyłami
klubu – Ktoś tu jedzie !
Czarna limuzyna zaparkowała tuż za ciężarówką Corbeca, przy rampie towarowej lokalu.
Wyskakujący z jej kabiny Gaunt został powitany rykiem aplauzu, ktoś rzucił mu jedną z
butelek. Komisarz otworzył ją i pociągnął solidny łyk alkoholu, a później wskazał dłonią coś
ukrytego w nocnej ciemności za swym samochodem.
- Chłopcy ! Będziecie mi na chwilę potrzebni... - zaczął mściwym tonem.
* * * * *
Major Brochuss przykleił nos do przedniej szyby swego samochodu próbując przebić
wzrokiem śnieżną zasłonę.
- Teraz go mamy ! Zaparkował przy tamtym budynku !
Brochuss wyciągnął lewą dłoń i uderzył w nią swą pałką.
I wtedy ujrzał tłum mężczyzn w mundurach Duchów kłębiący się wokół rampy towarowej
budynku. Stu... dwustu.
- O kurwa – jęknął jantyński major.
* * * * *
Bar był już prawie pusty, na zewnątrz budynku nadchodził blask kolejnego poranka. Ibram
Gaunt wysączył do końca zawartość swej szklanki i spojrzał na Vaynoma Blennera, śpiącego
z twarzą na blacie kontuaru. Komisarz sięgnął do wewnętrznej kieszonki swego uniformu i
wyjął z niej ukryty tam kryształ. Podrzucił go w dłoni raz, drugi.
U boku oficera pojawił się Corbec.
- Długa noc, komisarzu ?
Gaunt zerknął na swego zastępcę ukrywając kryształ w zaciśniętej pięści.
- Chyba najdłuższa z wszystkich, pułkowniku. Słyszałem, że mieliście ostrą zabawę ?
- Owszem, chociaż Rawne pewnie nie byłby zadowolony, gdyby okazywał pan swe
rozbawienie po jej wysłuchaniu. Chce pan ze mną o czymś porozmawiać ?
Gaunt uśmiechnął się szczerze.
- Nie, chcę ci postawić drinka – odpowiedział kiwając palcem na zmęczonego barmana –
Chociaż chętnie bym ci też o czymś opowiedział. I zrobię to we właściwym czasie. Czy jesteś
lojalny, Colmie Corbecu ?
Pułkownik najwyraźniej poczuł się głęboko dotknięty tym nieoczekiwanym pytaniem.
- Za Imperatora oddałbym życie – oświadczył bez chwili namysłu.
- Ja też – kiwnął głową Gaunt – Nasza przyszłość może się okazać naprawdę ciężka. Cieszę
się, że mam cię u boku.
Corbec nic nie odrzekł, wyciągnął swą szklankę w kierunku komisarza. Gaunt stuknął w
nią własnym szkłem. Naczynia szczęknęły cicho, dźwięcznie.
- Za Pierwszy i Ostatni – powiedział Corbec.
Gaunt uśmiechnął się łagodnie.
- Za Pierwszy i Jedyny – odwzajemnił toast.
Manzipor, 29 lat wcześniej
Dom wznosił się na zboczu Mount Resyde, jego wielkie kolumny strzelały w niebo przy
spienionych kataraktach górskiej rzeki. Przestworza nad rezydencją miały barwę czystego
złota do chwili wschodu słońca, wtedy bowiem zdawały się płonąć. Ruchome lampki,
najeżone miniaturowymi tarczami baterii słonecznych, uwijały się każdego wieczoru w
atrium domu. Mały Ibram wyobrażał sobie wówczas, że patrzy na Nawigatorów
wytyczających sekretne ścieżki w otchłani tajemniczej Osnowy.
Bawił się zazwyczaj po słonecznej stronie rezydencji, otulonej delikatną mgiełką
pochodzącą z wodospadów spadających w głąb ośmiokilometrowego kanionu Północnej
Szczeliny. Z okien tamtej części budowli można było czasami dostrzec imperialne statki
lądujące lub podrywające się z płyt kosmodromu na Polach Lanatre. Z tej odległości
wyglądały identycznie jak latające lampy oświetlające pogrążone w półmroku zmierzchu
atrium.
Ibram wskazywał je niezmiennie palcami obwieszczając przylot ojca.
Jego opiekun i wychowawca Benthlay uparcie poprawiał swego podopiecznego. Człowiek
ten pozbawiony był wyobraźni, co więcej, nie miał nawet rąk ! Wskazywał przemykające w
przestworzach punkty światła swoimi warczącymi mechanicznymi kończynami i tłumaczył
cierpliwie, że wracający do domu ojciec Ibrama na pewno wysłałby wcześniej informację o
swym przybyciu.
Lecz Oric, jeden z kucharzy, potrafił zrozumieć uczucia dziecka. Podnosił chłopca swymi
wielkimi rękami w górę, ku niebu, pozwalając ścigać wzrokiem każdy maleńki kształt
kosmicznego statku. Ibram nie rozstawał się z miniaturowym dreadnoughtem z plastiku
wyrzeźbionym kiedyś przez wujka Derciusa. Siedząc na karku Orica markował zaciekłą
walkę pomiędzy kroczącą machiną, a odległymi plamkami światła.
Oric nosił na lewym przedramieniu tatuaż w postaci wielkiej błyskawicy, niezmiennie
fascynujący chłopca.
- Imperialna Gwardia – wyjaśnił kiedyś pytającemu go o tatuaż malcowi – Jantyński Trzeci
przez osiem lat. Znak honoru.
Nigdy nie mówił nic więcej. Kiedy stawiał chłopca z powrotem na nogi i wracał do
kuchni, Ibram zastanawiał się zawsze nad pochodzeniem dziwnego dźwięku dobiegającego
spod ubrania kucharza. Warkot ów był bardzo podobny do hałasu wydawanego przez
mechaniczne ręce wychowawcy chłopca.
Tamtej nocy, gdy do domu przybył wujek Dercius, jego wizyty nie zapowiedziała żadna
nadesłana wcześniej wiadomość.
Oric bawił się razem z chłopcem wykonaną przez siebie drewnianą fregatą. Na dźwięk
głosu Derciusa Ibram zerwał się na nogi i popędził w stronę sali przedpokoju. Uderzył w nogi
Derciusa niczym meteoryt i przycisnął się do nich z całej siły.
- Ibramie, Ibramie ! Cóż za silny chwyt ! Cieszysz się, że widzisz wujka ?
Dercius sprawiał wrażenie wysokiego na tysiąc metrów w swym mauve jantyńskim
mundurze. Uśmiechnął się do chłopca, ale w jego oczach czaił się jakiś cień.
Oric wszedł do pomieszczenia mrucząc pośpieszne usprawiedliwienia.
- Muszę wracać do kuchni, sir – oświadczył.
Wujek Dercius zrobił coś, co zaskoczyło Ibrama: podszedł do Orica i uścisnął go
serdecznie.
- Dobrze cię znów ujrzeć, stary przyjacielu.
- I pana, sir. Tyle lat minęło.
- Przywiozłeś mi jakąś zabawkę, wujku ? - wtrącił Ibram strząsając ze swych ramion dłonie
zatroskanego czymś wychowawcy.
Dercius powrócił do chłopca.
- Jak mógłbym cię rozczarować ? - zaśmiał się i zdjął z małego palca lewej dłoni sygnet –
Wiesz, co to takiego ?
- Pierścień !
- Mądry chłopak ! Lecz to coś więcej – Dercius ostrożnie poruszył wprawionym w sygnet
oczkiem, które odskoczyło niczym wieczko. Z wnętrza schowka wyskoczyła niezwykle
cienka nitka laserowego światła – Wiesz, co to jest ?
Ibram pokręcił przecząco głową.
- To klucz. Oficerowie tacy jak ja potrzebują narzędzia do otwierania pewnych tajemnic.
Sekretnych rozkazów. Słyszałeś o czymś takim ?
- Mój tata mi opowiadał ! Są rozmaite kody... mówi się na to “stopnie autoryzacji”.
Dercius i pozostali mężczyźni roześmiali się słysząc oświadczenie chłopca, ale w ich
śmiechu rozbrzmiewał jakiś fałszywy ton.
- Masz rację. Kody takie jak Panther, Esculis, Cryptox czy stare szyfry kolorowe: cyjan,
szkarłat, magenta i vermilion – powiedział Dercius zamykając wieczko sygnetu –
Generałowie tacy jak ja używają tych pierścieni do ;;;;
łamania kodów.
- Mój tata też ma taki ?
Chwila ciszy.
- Oczywiście.
- Czy tata wraca do domu ? Przyleciał z tobą, wujku ?
- Posłuchaj, Ibramie, jest coś...
Chłopiec obracał w palcach pierścień studiując go wzrokiem.
- Mogę naprawdę to zatrzymać, wujku ? To dla mnie ?
Malec podniósł głowę znad prezentu i ujrzał wpatrzone w siebie spojrzenia wszystkich
mężczyzn.
- Przecież go nie ukradłem ! - zastrzegł się zmieszany.
- Oczywiście, że możesz go zatrzymać. Jest twój – Dercius przykucnął obok chłopca ze
ściągniętą twarzą, wyraźnie czymś zatroskany.
- Posłuchaj, Ibramie, muszę ci coś powiedzieć... o twoim tacie.
Osnowa
Gaunt rozmawiał z Fereydem. Siedzieli razem przy służącym za piecyk podpalonym koszu
na śmieci w półmroku opuszczonej rezydencji na terenie strefy zdemilitaryzowanej
największego miasta Pashenu 96. Przebrany za pracownika plantacji Fereyd, noszący na sobie
gruby czerwony kombinezon z wełny niezmiernie popularny na Pashenie, opowiadał o swej
pracy wywiadowczej. Były to pełne niedomówień historie, którymi szpieg lubił dzielić się ze
swym zaufanym przyjacielem. Tworzyli niezwykłą parę: imperialny komisarz i imperialny
szpieg, jeden wysoki, szczupły, o jasnych włosach; drugi krępy i ciemnowłosy. Rzuceni
zbiegiem okoliczności w wir walki stali się przybranymi braćmi pomimo tak ogromnych
różnic w metodach działania i służbowych obowiązkach.
Grupa wywiadowcza Fereyda, infiltrująca skrycie agromiasta Pashenu, wpadła na trop
lokalnej agentury Chaosu – i będących jej pionkami oficerów imperialnej marynarki
kosmicznej. Niszczycielska w skutkach akcja floty będąca odpowiedzią na zbyt szybkie
ujawnienie śledztwa doprowadziła do wybuchu otwartej wojny domowej na całym Pashenie,
co z kolei pociągnęło za sobą interwencję Gwardii. Los sprawił, że to właśnie Gaunt
poprowadził rajd hyrkańskiego oddziału mającego uwolnić Fereyda z rąk pasheńskich
zdrajców. Działając ramię w ramię, Gaunt i Fereyd wytropili i obalili zbuntowanego barona
Sylaga, po czym wykonali na nim egzekucję.
Toczyli przy piecyku dysputy na temat lojalności i zdrady. Fereyd mówił, że tylko
czujność służb wywiadowczych utrzymuje w ryzach prywatne ambicje i animozje wysokich
stopniem oficerów Imperium. Gaunt z trudem nadążał za słowami przyjaciela, zmieszany
zmianami, jakim ulegała twarz jego rozmówcy. Czasami wyglądał jak Oktar, potem
przybierał nieoczekiwanie rysy Derciusa lub ojca Ibrama.
Przewracając się na bok komisarz pojął, że to tylko sen. Pożegnał się w myślach z
przyjacielem i otworzył oczy.
Powietrze było nieprzyjemnie gęste, duszne. Kabina komisarza nie miała imponujących
rozmiarów, na jej niskim suficie paliły się słabo płyty oświetleniowe, przygaszone prawie do
końca przez kładącego się spać mężczyznę. Wstał z łóżka i zaczął się ubierać zbierając po
podłodze rozrzucone elementy uniformu: spodnie, podkoszulek, buty, skórzaną kurtkę z
wysokim kołnierzem ozdobionym insygniami dwugłowego orła. Ze względu na systemy
pokładowych zabezpieczeń w jego powieszonej na ściennym haku kaburze nie było pistoletu,
ale cały czas nosił swój tanithijski nóż.
Otworzył właz pomieszczenia i wyszedł na ciemny korytarz. Powietrze w przejściu
również było gorące i gęste, ale przynajmniej poruszało się nieznacznie pod wpływem
układów wentylacyjnych zamontowanych pod perforowanymi płytami podłogi.
Komisarz uznał, że mały spacer dobrze mu zrobi.
Na pokładzie obowiązywał cykl nocny i standardowe oświetlenie ledwie się żarzyło.
Wszędzie wokół rozlegał się cichutki, ale nieustanny pomruk generatorów mocy, pod którego
wpływem wydawało się wibrować nawet powietrze, nie tylko metalowe ściany korytarza.
Gaunt przechadzał się dobre piętnaście minut po ciemnych korytarzach nie natrafiając na
ślad żywej istoty. Na jednym ze skrzyżowań przystanął przy głównym szybie
komunikacyjnym, wstukał na klawiaturze swój kod dostępu przywołując najbliższą wolną
windę. Kiedy wszedł do kabiny, w jej ścianach rozległ się szum zamykanych drzwi i
trzysekundowy zaśpiew, którego nie wydały ludzkie gardła, sygnalizujący rozpoczęcie jazdy.
Na mosiężnej tablicy informacyjnej zaczęły się zapalać kolejne runiczne kontrolki
wskazujące piętra, do dwudziestej włącznie.
Kolejny zaśpiew elektronicznego chóru. Drzwi kabiny otworzyły się z cichym szumem.
Gaunt wszedł do Szklanej Kopuły. Wykonana z superwytrzymałego pancernego szkła sala
miała jakieś sto metrów średnicy i oferowała najbardziej spokojne schronienie na całym
okręcie. Za szklanymi ścianami migotały oszałamiające obrazy, filtrowane przez szereg
ochronnych pól mentalnych. Ciemność przecinana smugami światła, wirujące kształty w
kolorach, których człowiek nie potrafił jednoznacznie nazwać, przechodzące z jednego
odcienia w drugi z niewiarygodną prędkością.
Podprzestrzeń. Osnowa. Odmienny od rzeczywistości wymiar, przez który sunął teraz
masowiec Absalom.
Pierwszy raz komisarz ujrzał Absaloma w małym okienku wspinającego się na orbitę
wahadłowca. Do tej pory pamiętał swój nabożny wręcz podziw. Spoglądał wtedy na jeden ze
starożytnych statków Adeptus Mechanicus, prawdziwie antyczny relikt. Marsjańscy
TechLordowie skierowali znaczące zasoby swej organizacji do wsparcia pacyfikacji Fortis, a
w akcie wdzięczności za udzieloną im pomoc wypożyczyli na potrzeby Gwardii część swych
kosmicznych jednostek. Gaunt zdawał sobie sprawę z zaszczytu, jakiego aaaa
dostąpił mogąc podróżować na pokładzie Absaloma, być gościem tajemniczego bractwa
czcicieli Boga Maszyny.
Z okienka wahadłowca dostrzegł szesnaście kilometrów szarej metalowej architektury
przywodzącej na myśl podłużną katedrę, otoczoną punktami światła znaczącymi trajektorię
promów przywożących na pokład lewiatana kolejne grupy pasażerów. Ornamentowany
kadłub kolosa najeżony był podobiznami paszczy gargulców, z głębi których wystawały lufy
wieżyczek strzeleckich. Mętne zielone światło wypełniało tysiące wąskich okienek. Niewielki
orbitalny holownik, kanciasty i poczerniały od żaru ustawicznie używanych silników
korekcyjnych, sunął przed dziobem gigantycznego masowca.
Poprzedni okręt Gaunta, fregata Navarre, został odesłany do pełnienia służby wartowniczej
na obrzeżach Nebula Reach i z tego właśnie powodu Duchy otrzymały nakaz załadunku na
Absaloma. Komisarz tęsknił za ostrymi liniami smukłego kadłuba fregaty i jej załogą, w
szczególności za oficerem porządkowym Kreffem, który tak ciężko pracował starając się
zadowolić swych nietypowych pasażerów.
Absalom był zupełnie odmiennym rodzajem jednostki, prawdziwym behemotem. W jego
przepastnym brzuchu zmieściło się dziewięć pełnych gwardyjskich regimentów, w tym
Tanithijczycy, cztery dywizje Jantyńskich Patrycjuszy i trzy zmechanizowane bataliony wraz
z kompletem pojazdów. Ciężkie promy transportowe przewoziły z powierzchni Pyritesu
gwardyjskie czołgi umieszczając je w przedziałach towarowych masowca.
Po ukończeniu załadunku statek ruszył w drogę – w sześciodniowy tranzyt poprzez
Osnowę do grupy frontowych światów zwanych Menazoid Clasp, będących kolejnym etapem
ofensywy marszałka wojny Macarotha. Gaunt liczył skrycie na przydział do korpusu
mającego wylądować na Menazoidzie Sigma, stołecznej planecie układu obsadzonej przez
silny garnizon Nieprzyjaciela.
Lecz w grę wchodził też Menazoid Epsilon, mroczny nieprzyjazny świat na krańcach
systemu. Gaunt wiedział, że sztabowcy Macarotha planują inwazję również na ten świat.
Wiedział, że część gwardyjskich jednostek otrzyma przydział do tej właśnie strefy frontowej.
Nikt nie chciał trafić na Epsilon. Nikt nie chciał umierać.
Podniósł głowę ku przeźroczystemu sufitowi Szklanej Kopuły, spojrzał w głąb
chorobliwego kalejdoskopu świateł podprzestrzeni i wyszeptał bezgłośną prośbę do
BogaImperatora: ustrzeż nas Panie przed Menazoidem Epsilon.
Jego myśli zaprzątały też inne, znacznie mroczniejsze wątpliwości, związane z przeklętym
bezcennym kryształem otrzymanym w Cracii. Tajemnica skrywana w tym przedmiocie
wypalała umysł komisarza na podobieństwo postrzału z termicznej broni. Jak dotąd nie
otrzymał żadnej dalszej wiadomości od Fereyda, żadnego sygnału czy chociaż drobnej
sugestii dotyczącej dalszego postępowania. Został kurierem, lecz jak długo miał pełnić tę
rolę ? Skąd miał wiedzieć, czy może zaufać temu, kto się zgłosi po odbiór przesyłki ? A może
oczekiwano od niego czegoś innego, może dalsze instrukcje zostały wysłane, tylko nie
zdołały dotrzeć do adresata ? Pomimo wieloletniej przyjaźni Gaunt przeklął w myślach
Fereyda. Tego rodzaju komplikacje były mu wybitnie nie na rękę w obliczu zwykłych
służbowych obowiązków.
Postanowił strzec kryształu do chwili otrzymania jasnych instrukcji od samego Fereyda,
ale w głębi duszy gryzł się przeczuciem, że uczestniczy w sprawie o niezwykłej wadze, a czas
ucieka mu nieubłaganie.
Podszedł do niskiej barierki pod ścianą sali i oparł się o nią ciężko. Głębiny podprzestrzeni
wirowały przed jego oczami, mleczne smugi ektoplazmy niczym opary mgły lizały
zewnętrzną powierzchnię przeźroczysty ścian. Szklana Kopuła była jednym z trzech
obserwatoriów Immaterium na pokładzie Absaloma. W nich właśnie Nawigatorzy i klerycy
Departmento Astrographicus mogli gołym okiem obserwować otaczającą ich przestrzeń.
Pośrodku sali wznosiła się rozległa platforma pełna wysięgników, przekładni i kół zębatych
poruszających całą kolekcją sensorów, wzmacniaczy aury i elektronicznych rejestratorów
skanujących Osnowę, zapisujących zebrane dane, przetwarzających je i transmitujących
poprzez pasma światłowodów na główny mostek Absaloma położony osiem kilometrów
dalej, na szczycie głównej wieży masowca.
Obserwatoria nie były zamknięte dla osób postronnych, ale oferowanych przez nie wrażeń
nie polecano osobom z brakiem doświadczenia w kosmicznych podróżach. Plotki mówiły, że
bez działających ustawicznie ekranów ochronnych czysty nieprzefiltrowany widok Osnowy
mógłby w ułamku chwili wypaczyć i zniszczyć najsilniejsze umysły astrografów. Śpiewny
komunikat nadawany przez kabinę windy był formą ceremonialnego ostrzeżenia przed tym
niebezpieczeństwem, lecz Gaunt miał już sposobność widywać Immaterium wcześniej, w
trakcie swych niezliczonych tranzytów przez Osnowę. Drugi wymiar nie budził w
mężczyźnie bezrozumnego lęku, co więcej, jego przefiltrowany kalejdoskop barw i kształtów
wydawał się koić nerwy człowieka. Tutaj komisarz potrafił spokojnie myśleć.
Wzdłuż dolnej krawędzi kopuły biegł pas żelaznych płyt, na powierzchni których
wygrawerowano imiona i nazwiska zasłużonych dla Imperium oficerów Gwardii i marynarki
kosmicznej. Pod każdym nazwiskiem znajdowała się niewielka metalowa plakietka opisująca
najważniejsze dokonania uczczonego nią człowieka. Niektóre z tych nazwisk Gaunt znał,
pojawiały się jeszcze w podręcznikach Schola Progenium na Ignatiusie. Na innych inskrypcje
były tak stare, że ledwie czytelne, sięgające wiekiem tysięcy lat, dawno już zapomniane.
Komisarz zaczął spacerować wzdłuż rzędu płyt studiując wzrokiem ich opisy. Zdążył prawie
do połowy obejść salę, zanim natrafił na nazwisko człowieka, którego znał osobiście:
marszałka wojny Slaydo, poprzednika Macarotha, poległego w trakcie wyzwalania Balhautu
w dziesiątym roku krucjaty na Światach Sabbat.
Gaunt oderwał spojrzenie od metalowej plakietki. W oddali syknęły drzwi innej windy,
ponownie zaśpiewały mechaniczne ostrzegawcze głosy. Z klatki windy wyszła jakaś postać:
człowiek w ubraniu szeregowego marynarza, niosący na ramieniu niewielką torbę
narzędziową. Przybysz spojrzał w stronę opartego o barierkę człowieka, po czym odwrócił się
w drugim kierunku i zniknął gdzieś za obudową szybu windy. Kontrola techniczna, pomyślał
leniwie Gaunt.
Powrócił do metalowej płytki odczytując raz jeszcze wyryte na niej inskrypcje. W jego
myślach pojawiły się wspomnienia Balhautu, o ognistym sztormie, który rozpalił ciemności
nocy unicestwiając czcicieli Chaosu. Razem ze swymi wiernymi Hyrkanami trafił w sam
środek tego piekła, na błotniste równiny, przez które żołnierze brnęli z trudem, pochylając się
pod ciężarem wiszących na twarzach masywnych pochłaniaczy powietrza. Slaydo został
ojcem tego sukcesu jako głównodowodzący operacją, lecz krwią i potem zwycięstwo
wywalczył właśnie Gaunt. Była to godzina jego największego tryumfu i zarazem czyn, za
który otrzymał przedśmiertny dar Slaydo.
W myślach wciąż słyszał warkot nieprzyjacielskich machin szturmowych, brnących
poprzez błoto na długich hydraulicznych łapach, tnących powietrze wiązkami czerwonej
laserowej energii, siejących śmierć i zniszczenie wśród lojalistycznych żołnierzy. Wzdłuż
kręgosłupa oficera przebiegł lekki dreszcz na wspomnienie niewyobrażalnego wręcz
zmęczenia i bólu, kiedy najlepsze hyrkańskie oddziały uderzyły na Bramę Oligarchii
wyprzedzając nawet zakonnych braci Adeptus Astartes, przełamując lawiną laserowego ognia
i granatów obronne instalacje wroga.
Przed oczami ujrzał majora Tanhause oddającego swój osławiony strzał, po dziś dzień
wspominany w hyrkańskich koszarach: pojedynczy wystrzał z laserowego karabinu, który
przebił wizjer w sarkofagu dreadnoughta Chaosu i zdetonował system zasilający bluźnierczej
machiny. Zobaczył Veitcha zabijającego sześciu przeciwników ciosami bagnetu po
wyczerpaniu do końca amunicji. W jego myślach Wieża Plutokraty przewróciła się ponownie
pod skoncentrowanym ostrzałem hyrkańskich żołnierzy.
Ujrzał twarze niezliczonych poległych towarzyszy broni, wynurzające się spod grząskiej
warstwy błota, spomiędzy jęzorów ognia.
Otworzył oczy i odległe wspomnienia znikły niczym płomień zgaszonej świecy.
Immaterium kotłowało się przed twarzą komisarza kryjąc za mlecznymi wstęgami energii swe
tajemnice i sekrety. Uznał, że czas najwyższy na powrót do swojej kabiny.
Wtedy na jego gardle pojawiło się ostrze noża.
* * * * *
Nie wyczuwał żadnego śladu czyjejś obecności za swymi plecami – cienia, ciepła,
dźwięku czy zapachu oddechu. Można wręcz było odnieść wrażenie, że metalowy obiekt pod
jego podbródkiem pojawił się sam z siebie. W ułamku chwili komisarz pojął, iż znalazł się
całkowicie na łasce nieznanego napastnika.
Lecz nie pozwolił ogarnąć się do końca rozpaczy. Jeśli posiadacz noża chciałby go zabić,
już byłby trupem. Istniało coś, co czyniło komisarza bardziej wartościowym w postaci
żywego człowieka. I był pewien, że wie, co to takiego jest.
- Czego chcesz ? - zapytał lodowatym tonem.
- Żadnych gierek – odparł czyjś głos za jego plecami. Napastnik mówił niskim melodyjnym
tonem, nieco niższym od szeptu, ale wyraźniejszym. Nacisk ostrza na gardło zwiększył się
nieznacznie – Masz opinię inteligentnego człowieka. Wprawionego w defensywnych
sztuczkach.
Gaunt skinął nieznacznie głową. Jeśli miał przeżyć najbliższe minuty, miał rozegrać tę
potyczkę w idealny sposób.
- To nie jest dobra metoda na rozwiązanie sprawy, Brochuss – oświadczył zdecydowanie.
Chwila ciszy.
- Co ?
- I kto teraz bawi się w gierki ? Wiem dobrze, o co chodzi. Przykro mi, że twoi koledzy
stracili twarz na Pyritesie, a przy tym i kilka zębów, lecz wybrałeś złe rozwiązanie.
- Nie bądź głupcem ! Zła interpretacja ! Nasze spotkanie nie ma nic wspólnego z jakąś
gwardyjską rywalizacją !
- Doprawdy ?
- Chyba jednak umysł ci szwankuje. Pomyśl, dlaczego się tu spotkaliśmy. Chcę, byś dobrze
zrozumiał powody, dla których tutaj umrzesz – ucisk ostrza na skórze gardła zmienił się
nieznacznie. Nacisk na skórę nie zelżał, ale zmienił się nieco kąt ustawienia noża. Gaunt
pojął, że swym komentarzem zmylił na ułamek sekundy przeciwnika.
To była jego jedyna szansa. Uderzył jednym łokciem w tył, w tors mordercy, wysuwając
się jednocześnie spod ostrza i odtrącając drugim ramieniem uzbrojoną rękę przeciwnika. Nóż
rozciął mu skórę na cuff, ale zdołał odskoczyć od napastnika.
Ledwie zdołał się odwrócił w stronę mordercy, gdy ten uderzył. Szczepili się razem
upadając na podłogę, chwytając wzajemnie za ręce, cięcie noża rozpruło lewy rękaw kurtki
komisarza. Zapierając się butami o podłogę Gaunt wymierzył przeciwnikowi silny cios
pięścią w brodę, odrzucił go z siebie i skoczył na równe nogi sięgając po wetknięty za pas
tanithijski nóż.
Po raz pierwszy ujrzał wyraźnie swego wroga. Marynarz, niski szczupły mężczyzny w
nieokreślonym wieku. Było w nim coś dziwnego, osobliwy kontrast pomiędzy
wykrzywionymi w grymasie determinacji ustami i wyrazem rozszerzonych oczu, w których
wydawało się kryć... błaganie ? Marynarz zerwał się z łopatek jednym szarpnięciem
wygiętego wpół ciała i wylądował na ugiętych nogach, skulony, ze skierowanym ku sufitowi
ostrzem trzymanego w prawej ręce noża.
Czy zwykły marynarz mógł poruszać się w taki sposób ? Gaunt poczuł narastający
niepokój. Zwinne ruchy, perfekcyjne zachowywanie równowagi, błyskawiczne nieme reakcje
– wszystko to zdradzało wyszkolonego zabójcę, adepta sztuki skrytobójstwa. Lecz
przyglądając się bliżej przeciwnikowi komisarz widział jedynie szeregowego technika
marynarki, z mundurem wybrzuszającym się nieznacznie przy pasie i wieszczącym przyrost
tkanki tłuszczowej. Czy to tylko kamuflaż ? Naszywki na uniformie sprawiały wrażenie
autentycznych.
Ostrze przeciwnika było krótkie, miało kształt liścia osadzonego na dłuższej od klingi
rękojeści z karbowanej gumy. Szereg geometrycznych otworów w powierzchni ostrza
redukował wydatnie jego ciężar przy jednoczesnym zachowaniu integralności struktury broni.
Noża nie wykonano z metalu, miał matowoniebieski, ceramiczny kolor, niewidoczny dla
skanerów systemu zabezpieczeń statku.
Gaunt spojrzał w szeroko otwarte oczy mordercy próbując dostrzec w nich ślad kontaktu.
Wzrok napastnika miał w sobie coś z mieszaniny desperacji i rozpaczy, dziwnie nie pasującej
do złowieszczych ruchów ciała.
Zaczęli okrążać się powoli, ostrożnie. Gaunt utrzymywał skuloną postawę, wyuczoną
podczas treningów z użyciem bagnetów w hyrkańskich koszarach, lecz ostrze tanithijskiego
noża trzymał luźno w prawej dłoni, skierowane w dół ku swemu ciału. Z niezmiennym
zainteresowaniem obserwował charakterystyczne techniki posługiwania się bronią białą
Duchów i poświęcił jeden długi tydzień w trakcie tranzytu na Navarre na intensywne
ćwiczenia z Corbecem. Metoda walki Tanithijczyków wykorzystywała specyfikę ciężaru i
długości ostrza ich noży. Lewą rękę wysunął do przodu w geście boku, ale nie trzymał jej
otwartej na sposób praktykowany przez Hyrkańczyków i zaadoptowany właśnie przez swego
przeciwnika, lecz w postaci zaciśniętej pięści. Lepiej zatrzymać ostrze ręką niż gardłem,
powiedział mu wiele lat temu Tanhause. Lepiej połamać na ostrzu palce niż dać sobie rozciąć
spód dłoni, sprecyzował technikę Corbec.
- Chcesz mnie zabić ? - wysyczał komisarz.
- To nie jest moim podstawowym zadaniem. Gdzie jest kryształ ?
Gaunt wzdrygnął się słysząc słowa mężczyzny. Chociaż usta przeciwnika poruszały się
miarowo, dźwięk nie pochodził z jego krtani. Ruch warg rozmówcy nie synchronizował się z
treścią odpowiedzi. Komisarz widział już kiedyś coś takiego, wiele lat temu. Wyglądało na...
opętanie. Po kręgosłupie oficera przebiegł dreszcz lęku, nie przed walką na śmierć i życie,
tylko wiedźmimi sztuczkami. Przed psioniką.
- Komisarzpułkownik nie może ot tak sobie zniknąć – oświadczył pozornie spokojnym
głosem.
Marynarz wzruszył nieznacznie ramionami jakby wskazywał bezmiar pustki rozciągający
się poza szklanymi ścianami obserwatorium.
- Nikt nie jest ważny aż tak bardzo, by nie można się go było pozbyć, nawet marszałek
wojny.
Zdążyli do tej pory trzykrotnie obejść się wkoło.
- Gdzie jest kryształ ? - zapytał ponownie marynarz.
- Jaki kryształ ?
- Ten, który dostałeś w Cracii – odparł zabójca spokojnym, monotonnym tonem – Oddaj go
teraz, a może zapomnimy o całym tym niefortunnym spotkaniu.
- Kto cię przysłał ?
- Nic w znanym świecie nie zmusi mnie do odpowiedzi na to pytanie.
- Nie mam żadnego kryształu. Nie wiem, o czym mówisz.
- Kłamstwo.
- A nawet jeśli to kłamstwo, czy masz mnie za takiego głupca, bym nosił go przy sobie ?
- Przeszukałem dwukrotnie twoją kabinę. Tam go nie ma, musisz go mieć przy sobie. Może
go połknąłeś ? Znam się na wiwisekcji.
Gaunt otworzył usta chcąc odpowiedzieć na pogróżkę przeciwnika, gdy ten
nieoczekiwanie runął do przodu wyprowadzając szerokie cięcie, które na grubość włosa
ominęło ramię komisarza. Tanithijski dowódca zamierzył uderzyć swym nożem w kontrze,
ale powracające ostrze broni przeciwnika zmusiło go do zmiany punktu ciężkości ciała.
Morderca nacisnął niewielki przycisk ukryty w rękojeści noża i krótkie dotąd ostrze
wydłużyło się nieoczekiwanie z pneumatycznym syknięciem. Schowana w podłużnej
rękojeści klinga zahaczyła swym czubkiem o uniesione w geście bloku lewe przedramię
komisarza, rozcięła skórę. Na posadzkę sali trysnęły kropelki gorącej krwi.
Gaunt odskoczył w tył z gniewnym przekleństwem, ale jego przeciwnik nie dawał ofierze
chwili wytchnienia prąc tuż za nią, obracając w biegu ostrze tak, by wystawało pionowo ku
górze z jego zaciśniętej pięści. Gaunt sparował kolejne uderzenie klingą swego noża i kopnął
dziko nogą trafiając napastnika w lewe kolano.
Zabójca szybko odzyskał równowagę, ale nie powrócił już do początkowego stylu walki
polegającego na okrążaniu przeciwnika. Cały ten pojedynek nie przypominał już lekcji
pobranych przez komisarza w hyrkańskich koszarach, tańca wokół antagonisty w
poszukiwaniu jego słabych punktów, okazyjnych ciosów i ripost. Marynarz reagował na
każdy manewr komisarza, każdy jego ruch i unik, uderzając obracanym w dłoni ostrzem raz z
dołu, raz z góry, czasami zaś wyprowadzając proste dźgnięcia i przekształcając je w ukośne
cięcia podczas ruchu powrotnego uzbrojonej w nóż dłoni.
Gaunt przeżył osiem, dziewięć, dziesięć takich potencjalnie śmiertelnych ataków jedynie
dzięki swemu świetnemu refleksowi oraz brakowi wiedzy napastnika w dziedzinie
specyficznej techniki walki tanithijskim nożem.
Zderzyli się ze sobą ponownie i tym razem komisarz uderzył nie ostrzem, a swoją lewą
dłonią, mierząc nią prosto w broń przeciwnika. Klinga rozcięła mu do kości palce, ale nie
zważając na ból oplótł dłonią nadgarstek mordercy i rzucił się na niego chcąc przewrócić
mężczyznę ciężarem swego ciała. Lewa dłoń przeciwnika zacisnęła się na gardle Ducha,
zaczęła miażdżyć je w żelaznym uścisku. Gaunt zakrztusił się, zacharczał, przed jego oczami
pojawiły się czarne plamy.
Ogarnięty rozpaczliwą desperacją pchnął napastnika na metalową barierkę. Marynarz
zdołał obrócić nóż w dłoni i wysunął jego ostrze w dół rozcinając ceramiczną klingą
nadgarstek lojalisty. Oficer nie pozostał dłużny przeciwnikowi przebijając własnym nożem
triceps duszącej go ręki.
Odskoczyli od siebie na bezpieczny dystans, krew kapała z ran na ich ramionach i
dłoniach. Gaunt dyszał ciężko, twarz miał wykrzywioną w grymasie bólu. Morderca nie
wydawał z siebie żadnego dźwięku, jakby nie odczuwał cierpienia albo umiejętnie je
ignorował.
Marynarz skoczył ponownie do przodu. Gaunt ugiął nogi w próbie wykonania zastawy, ale
napastnik w ostatniej chwili przerzucił nóż z prawej ręki do lewej, przesuwając jednocześnie
ostrze za pomocą przełącznika na drugą stronę rękojeści. Uderzenie wyglądające na wysokie
cięcie z prawej przemieniło się nieoczekiwanie w niskie pchnięcie z lewej. Ostrze wbiło się w
prawe ramię Gaunta, tylko częściowo zatrzymane grubą skórzaną kurtką. Igły porażającego
bólu przeszyły ciało komisarza.
Klinga ceramicznego noża wysunęło się z mlaśnięciem z rany, w ślad za nią trysnęła
kolejna struga krwi. Gorący życiodajny płyn pociekł wnętrzem rękawa kurtki i okleił ściskaną
kurczowo rękojeść tanithijskiego noża powodując ślizganie się broni w palcach. Gaunt
zerknął kątem oka na skapującą z ostrza noża i kciuków krew. Jeśli krwawienie miało
utrzymać się w takim tempie, nawet pokonując w najbliższym czasie przeciwnika skazywał
się na poważne ryzyko śmierci.
Marynarz znów przełamał gardę Ducha, wymachując rękami na boki i ustawicznie
zmieniając przy tym kąt natarcia swego noża. Wprowadził ofiarę w błąd markując niskie
cięcie w brzuch, po czym przypadł do komisarza. Gaunt zasłonił się własną klingą w próbie
sparowania drugiego cięcia w brzuch i czubek jego noża utkwił w jednym z geometrycznych
otworów znaczących ceramiczne ostrze.
Działając pod wpływem impulsu komisarz przekręcił z całej siły ostrze swego noża i
szarpnął nim w bok. Sekundę później broń mordercy śmignęła w powietrzu i spadła z
trzaskiem gdzieś poza polem widzenia antagonistów. Rozbrojony w nieoczekiwany sposób,
marynarz zamarł na moment w bezruchu. Gaunt natychmiast to wykorzystał wbijając
tanithijski nóż w tors przeciwnika aż po kręgosłup.
Marynarz ugiął się na nogach, zaczął oddychać spazmatycznie. Srebrne ostrze tkwiło
głęboko w jego piersi. Jasnoczerwona krew pociekła z rany, zapieniła się w kącikach ust
zabójcy. Mężczyzna runął na pokład, osuwając ss
się wpierw na kolana, potem zaś padając na twarz. Jego nabite na nóż ciało wygięło się
niczym tropik groteskowego namiotu.
Gaunt zatoczył się chwytając za poręcz barierki, dysząc ciężko i próbując nie ulec
przeraźliwemu bólowi paraliżującemu całe ciało. Otarł zakrwawioną dłonią pobladłe czoło i
spojrzał na leżącą w rosnącej karmazynowej kałuży sylwetkę marynarza. Poczuł coraz
silniejsze drżenie nóg. Z gardła wydarł mu się przywodzący na myśl kaszel śmiech. Kiedy
tylko natrafi na Colma Corbeca, kupi mu największą...
Marynarz zaczął podnosić się z podłogi.
Mężczyzna dźwignął się na kolana rozchlapując wokół kałużę własnej krwi, wyprostował
korpus rozkładając na boki ręce. Wciąż pozostając na klęczkach odwrócił głowę w stronę
oniemiałego Gaunta. Jego twarz była pusta, beznamiętna, w oczach nie kryło się już żaden
zagadkowe błaganie o pomoc. Prawdę mówiąc, oczy mordercy znikły całkowicie. Wewnątrz
jego czaszki płonęło jaskrawe szmaragdowe światło czyniące z oczodołów zamachowca dwa
gorejące nadnaturalnym ogniem punkty.. Usta marynarza otworzyły się szeroko, wypełnioną
tą samą zielonkawą poświatą podświetlającą od środka czerń wyszczerzonych zębów. Jednym
krótkim ruchem mężczyzna wyrwał ze swej piersi tkwiące w niej ostrze. Z rany nie pociekła
nawet kropla krwi, przebijał się przez nią jedynie upiorny blask.
Gaunt pojął w ułamku chwili, że sterowana mentalnie marionetka jeszcze nie zakończyła
swej misji. Mężczyzna działający uprzednio pod wpływem niewolącego go uroku został po
śmierci reanimowany bluźnierczą mocą.
Stwór mógł funkcjonować w ten sposób przez długi czas.
Wystarczający do uśmiercenia swej ofiary.
Komisarz próbował zapanować nad odmawiającym posłuszeństwa ciałem. Czuł, że zaraz
straci przytomność. Morderca ruszył na niego niczym zombi z dawnych legend o
nieumarłych, z błyszczącymi oczami i pustą twarzą, z tanithijskim ostrzem odpowiedzialnym
za zgon napastnika w zaciśniętej spazmatycznie ręce.
Ożywieniec podniósł dłoń, by zadać śmiertelne uderzenie.
* * * * *
Dwie laserowe wiązki trafiły stwora w boki torsu, dwie dalsze wypaliły wielkie otwory w
jego plecach na wysokości łopatek. Szmaragdowe światło rozlało się w półmroku
pomieszczenia. Piąty strzał dosięgnął głowy zamachowca powalając go na podłogę niczym
worek śmieci.
Trzymający w dłoni pistolet Colm Corbec przebiegł przez Szklaną Komnatę i spojrzał pod
nogi na dymiący ludzki kształt, pokryty pełgającymi zielonymi ognikami pożerającymi jego
organiczną tkankę.
Gdzieś w głębi okrętu zaczęły zawodzić syreny detektorów broni palnej.
Opierając się na metalowej barierce Gaunt prawie stanął ponownie na nogi, zanim Corbec
do niego doskoczył.
- Spokojnie, komisarzu...
Gaunt próbował odpędzić pułkownika machnięciem dłoni, rozpryskując tym ruchem
kropelki krwi.
- Pańskie wyczucie czasu... - wydyszał – jest po prostu perfekcyjne... pułkowniku.
Corbec wskazał ręką za swoje plecy. Gaunt podniósł wzrok we wskazanym kierunku i
dostrzegł stojącego przy kabinie windy Brina Milo. Chłopiec wyglądał na zdenerwowanego i
wystraszonego zarazem.
- Dzieciak miał sen – oświadczył Corbec ignorując sprzeciwy przełożonego i ujmując go
zdecydowanym ruchem pod ramię – Przybiegł do mnie, kiedy nie znalazł pana w kabinie.
Milo podszedł szybkim krokiem do pary oficerów.
- Te rany wymagają natychmiastowego opatrzenia, sir – powiedział zatroskanym tonem.
- Zabierzmy go do pokładowego apothecarionu – polecił pułkownik.
- Nie – odparł zdecydowanym tonem Milo i Gaunt omal się nie roześmiał słysząc autorytarny
dźwięk głosu adiutanta w stosunku do zastępcy dowódcy regimentu – Wracamy na nasz
pokład. Skorzystamy z własnych medyków. Nie sądzę, by komisarz chciał wszczęcia
oficjalnego dochodzenia w sprawie tego incydentu.
Corbec spojrzał podejrzliwie na Brina, ale Gaunt natychmiast pokiwał z aprobatą głową. Z
doświadczenia wiedział, że opór wobec sugestii adiutanta mógłby mu tylko zaszkodzić.
Chociaż Milo nigdy nie wnikał w sferę prywatnego życia swego przełożonego, zdawał się
instynktownie odczytywać jego potrzeby i życzenia. I chociaż komisarz nie zwykł dzielić się
z nim swymi sekretami, pokładał w chłopcu ogromne zaufanie i cenił jego wskazówki.
Odwrócił głowę w stronę Corbeca.
- Brin ma rację. Sprawa jest poważna. Wytłumaczę wam potem wszystko, ale władze tej
jednostki nie mogą się o niczym dowiedzieć, dopóki nie będę pewien, komu mogę zaufać.
Wycie alarmów przybrało na sile.
- W takim razie lepiej się stąd wynieśmy... - zaczął Corbec.
Jego słowa utonęły w syku otwierających się drzwi windy i śpiewie mechanicznego chóru.
Sześciu żołnierzy służb bezpieczeństwa marynarki w ciężkich kompozytowych karapaksach i
płaskich owalnych hełmach wpadło do sali przyklękając w biegu i kierując w stronę trójki
gwardzistów lufy strzelb. Jeden z nich powiedział coś cicho do wiszącego przy ustach
komunikatora. Z otwartej kabiny windy wyszedł jakiś oficer. Jego uniform również nosił
szmaragdowe barwy floty Segmentum Pacificus, ale mężczyzna nie miał na sobie pancerza.
Był wysoki i niezwykle szczupły, jego twarz miała niezdrowy blady odcień skóry.
Gwiezdny wędrowiec, pomyślał Corbec. Zapewne od kilkunastu lat nie postawił nogi na
ziemi żadnego świata.
Oficer obrzucił ich uważnym wzrokiem: brodatego olbrzyma z nielegalnie wniesionym na
pokład pistoletem w dłoni, rannego mężczyznę opartego o ramię strzelca i plamiącego
posadzkę strużkami krwi, chłopca o dziwnych oczach.
Wydął w zamyśleniu usta, powiedział coś do własnego komunikatora, a potem nacisnął
guzik na rękojeści trzymanej w dłoni laseczki. Alarmowe syreny zgasły nieoczekiwanie.
- Jestem oficer porządkowy Lekulanzi. Odpowiadam za bezpieczeństwo na tej jednostce z
upoważnienia lorda kapitana Grasticusa. Zawsze podejrzewałem, że znajdzie się jakieś
gwardyjskie ścierwo, które złamie zakaz wnoszenia broni na te święte pokłady. Bardziej od
tego wykroczenia nie lubię jedynie strzelania z takiej broni na pokładzie.
- To nie tak jak na to wygląda... - Corbec postąpił krok do przodu z uspokajającym
uśmiechem. Sześć luf zmieniło kąt ustawienia mierząc prosto w ciało pułkownika. Strzelby
były bronią krótkolufą, ręcznie przeładowywaną, przeznaczoną do toczonych w ciasnych
przestrzeniach walk na bezpośrednim dystansie. Składające się na amunicję drobiny szkła,
metalowych szrapneli i drutów po wystrzeleniu tworzyły małą chmurę odłamków zdolnych
rozerwać na strzępy delikatne ludzkie ciało, ale w przeciwieństwie do pocisków boltowych i
wiązek lasera nie groziły ryzykiem przebicia kadłuba.
- Żadnych zbytecznych ruchów. Żadnych pośpiesznych wyjaśnień – powiedział wolno
Lekulanzi – Przyjdzie czas na pytania i odpowiedzi, w trakcie formalnego postępowania
karnego. Zostaliście wcześniej ostrzeżeni, że użycie nielegalnej broni palnej na pokładzie
okrętu Adeptus Mechanicus grozi sądem wojennym. Poddajcie się.
Corbec wysunął ostrożnie dłoń podając najbliższemu żołnierzowi swój pistolet. Marynarz
podniósł się z kolan ruszając w stronę Ducha.
- To bezsensowne – oświadczył znienacka Gaunt. Lufy strzelb przesunęły się w jego stronę –
Wiesz, kim jestem, Lekulanzi ?
Oficer porządkowy zesztywniał słysząc swe nazwisko bez poprzedzającego go formalnego
stopnia. Zmrużył osadzone głęboko oczy. Gaunt zrobił krok do przodu wyzwalając się z
uścisku Corbeca.
- Jestem komisarzpułkownik Ibram Gaunt.
Oficer porządkowy Lekulanzi skamieniał. Bez kurtki, czapki, służbowych insygniów
Gaunt nie wyróżniał się niczym spośród najniższych rangą żołnierzy Gwardii.
- Podejdź tutaj – polecił Gaunt. Dowódca grupy zawahał się na moment, ale ruszył do
przodu, szepcząc coś jednocześnie do mikrofonu komunikatora. Żołnierze ochrony zerwali się
natychmiast z klęczek i stanęli na baczność zawieszając broń na ramionach.
- Tak dużo lepiej – uśmiechnął się Corbec.
Komisarz położył dłoń na ramieniu oficera marynarki wyczuwając wyraźnie gniew
upokorzonego tym zbyt poufałym gestem mężczyzny. Drugą ręką wskazał coś leżącego na
posadzce, plamę zielonkawego śluzu, oleistego i gęstego.
- Czy wiesz, co to takiego ?
Lekulanzi potrząsnął przecząco głową.
- To pozostałości po mordercy, który urządził tu na mnie zasadzkę. Do wykorzystania broni
palnej doszło w chwili, gdy mój zastępca ratował mi życie. Zamierzam formalnie udzielić mu
nagany za ukrycie egzemplarza tej broni podczas wchodzenia na pokład pańskiego okrętu.
Gaunt uśmiechnął się złowieszczo dostrzegając kroplę potu zaczynającą ściekać po czole
wyraźnie zdenerwowanego oficera ochrony.
- To był jeden z waszych ludzi, Lekulanzi. Marynarz. Lecz padł ofiarą mrocznych sił, które
uczyniły z niego swego pionka, narzędzie. Nie lubisz nielegalnej broni na swym okręcie, tak ?
A co powiesz na nielegalnych psioników ?
Niektórzy z żołnierzy ochrony wymamrotali coś pod nosami, nakreślili w powietrzu
palcami runiczne znaki protekcji.
- Lecz kto... - wyjąkał zaskoczony Lekulanzi – Kto chciał pana zabić, sir ?
- Jestem żołnierzem. Odnoszącym sukcesy żołnierzem – odparł chłodno komisarz – Cały
czas zyskuję sobie nowych wrogów.
Gaunt wskazał dłonią szczątki zamachowca.
- Weźcie próbki do analizy, potem spalcie wszystko. Upewnijcie się, że naaa
wet odrobina nie skazi pokładu tej bezcennej jednostki. Wszystkie odkrycia zgłaszać
bezpośrednio do mnie, bez względu na to jak będą się wam wydawały błahe i nieistotne. Po
opatrzeniu ran stawię się osobiście u lorda kapitana Grasticusa, by złożyć mu wyczerpujący
raport w tej sprawie.
Lekulanzi najwyraźniej nie wiedział, co z siebie wykrztusić.
Korzystając z ramienia Corbeca Gaunt opuścił Szklaną Komnatę. Odwracając w ślad za
nim głowę Lekulanzi napotkał spojrzenie stojącego przy windzie chłopca i zadrżał
mimowolnie.
Kiedy winda ruszyła w dół, Milo spojrzał ostrzegawczo na komisarza.
- Jego oczy przypominają ślepia węża. Nie można mu ufać.
Gaunt pokiwał głową. Zmienił zdanie na temat swojej roli w całym tym incydencie.
Jeszcze kilka minut temu uważał się za kuriera Fereyda, strażnika kryształu, sytuacja uległa
jednak drastycznej zmianie. Bezczynne oczekiwanie było błędem, musiał działać, w
przemyślany i zdecydowany sposób, wejść do tej tajemniczej gry, rozpracować jej zasady i
zwyciężyć.
Lecz wpierw musiał poznać zawartość kryształu.
* * * * *
- Zrobiłem wszystko, co mogłem – mruknął główny oficer medyczny Duchów Dorden
wskazując przepraszającym gestem ściany lazaretu. Pokładowy szpital Tanithijczyków
składał się z trzech niskich sal przylegających do pasażerskiej ładowni zajętej przez żołnierzy
regimentu. Ściany i sufity pomieszczeń pokryte były odłażącą zieloną farbą, posadzki
wyłożono czerwonymi kamiennymi płytkami. Na ustawionych wokół metalowych półkach
piętrzyły się wielkie szklane butelki oznakowane żółciejącymi naklejkami, pełne gęstych
płynów, medycznych past, proszków i tabletek. Zestawy narzędzi chirurgicznych leżały na
wysuwanych metalowych blatach niskich stołów operacyjnych, zatęchłe prześcieradła i rolki
bandaży wystawały z niewielkich skrzynek pełniących zarazem rolę siedzeń. W pierwszej sali
stał na mosiężnych nogach wielki zestaw lamp, dwa fotele dentystyczne z błyszczącymi
metalowymi obręczami na kończyny pacjentów oraz mały stolik z przymocowanymi do
krawędzi blatu próbnikami. Powietrze w lazarecie było duszne, stęchłe, na podłodze można
było dostrzec jakieś plamy.
- Jak pan sam widzi, nie jesteśmy przesadnie wyposażeni – dodał zmęczonym tonem lekarz.
Opatrzył obrażenia komisarza wykorzystując medykamenty wyjęte z własnego zestawu
pierwszej pomocy, ustawionego na jednej ze skrzynek. Nie ufał sterylności żadnych środków
przechowywanych w okrętowym lazarecie.
Rozebrany do pasa Gaunt siedział na jednym z metalowych łóżek biegnących rzędem
przez środek pomieszczenia, przytwierdzonym do zaczepów w wyłożonej płytkami posadzce.
Rama łóżka trzeszczała i trzaskała głośno pod ciężarem zmieniającego pozycję oficera,
próbującego usiąść wygodniej na cuchnącym stęchlizną materacu.
Dorden wysterylizował rozcięcie na ramieniu dowódcy, posmarował całą rękę niebieskim
dezynfekującym żelem i zszył krawędzie rany za pomocą bakelitowych klamer
przywodzących na myśl łepki niewielkich insektów. Gaunt napiął mięśnie próbując zgiąć
rękę.
- Nie rób czegoś takiego – odezwał się pośpiesznie Dorden – Założyłbym na rozcięcie
warstwę syntetycznej skóry, ale jej nie mam, poza tym rana musi oddychać. Mówiąc szczerze,
najchętniej wysłałbym pana na główny pokład medyczny.
Gaunt zaoponował ruchem głowy.
- Kawał dobrej roboty – powiedział. Dorden uśmiechnął się nieznacznie. Nie zamierzał dalej
naciskać na komisarza w kwestii przeniesienia do okrętowego szpitala, Corbec uprzedził go,
że Gaunt chce zachować swą chwilową niedyspozycję w tajemnicy.
Dorden był niewielkim mężczyzną, przewyższającym wiekiem wszystkich pozostałych
członków regimentu. Miał szarą brodę i ciepłe łagodne oczy. Prawie całe dorosłe życie
pracował jako lekarz w rolniczych osadach Beldane oraz w puszczańskich wioskach dystryktu
Pryze. Do Gwardii zgłosił się odpowiadając na wezwanie Administratum skierowane pod
adresem wykwalifikowanego personelu medycznego. Jego żona zmarła rok przed zaciągiem,
jedyny syn służył jako szeregowiec w dziewiątym plutonie. Córka, jej mąż i ich pierworodne
dziecko zginęli w płomieniach umierającego Tanith. Dorden nie pozostawił za sobą nic prócz
głębokiego przekonania o słuszności obranego powołania i obowiązku wobec ostatnich
żyjących jeszcze współziomków. Stanowczo odmawiał wzięcia do ręki broni, toteż był
jedynym Duchem, na którym Gaunt nie mógł polegać w walce... lecz o to akurat komisarz nie
dbał. Miał pod swoją komendą blisko siedemdziesięciu ludzi, którzy nie dotrwaliby obecnego
dnia bez pomocy Dordena.
- Zrobiłem badania pod kątem obecności trucizny. Miał pan szczęście, ostrze było czyste.
Rzekłbym, że czystsze nawet od mojego własnego skalpela – roześmiał się pod nosem lekarz
wywołując podobną reakcję u swego pacjenta – To dość niezwykłe... - dodał medyk i umilkł.
- Dlaczego ? - uniósł brwi Gaunt.
- Słyszałem, że profesjonalni zabójcy lubią pokrywać swą broń warstwą trucizny, by zyskać
pewność zadania śmiertelnego ciosu – wyjaśnił Dorden.
- Nigdy nie powiedziałem, że to był zabójca.
- Nie było takiej potrzeby. Nie muszę być żołnierzem liniowym, a może i jestem starym
głupcem, ale też nie urodziłem się wczoraj.
- Nie troskaj się tym, Dorden – powiedział Gaunt napinając ponownie wbrew zaleceniom
lekarza mięśnie swej zranionej ręki. Skrzywił usta w grymasie bólu – Jesteś mistrzem swej
medycznej magii. Trzymaj się na uboczu. Nie daj się w to wciągnąć.
Dorden zanurzył chirurgiczne instrumenty w misce wypełnionej odkażającym płynem.
- Trzymaj się na uboczu ? Chcesz coś mi powiedzieć, Ibramie Gauncie ?
Komisarz zamrugał szybko, jakby trafiony w twarz uderzeniem otwartej dłoni. Nikt nie
przemawiał do niego równie pełnym ojcowskiego protekcjonalizmu tonem od czasu
ostatniego spotkania z wujkiem Derciusem. Nie... nie ostatniego...
Dorden odwrócił się, by wytrzeć instrumenty bawełnianą ścierką.
- Proszę mi wybaczyć, komisarzu. Trochę się zagalopowałem.
- Mów, co ci leży na sercu, przyjacielu.
Lekarz uniósł szczupły palec wskazując nim poprzez przestrzeń pokładu w stronę ładowni
zajmowanej przez tanithijskich gwardzistów.
- Już tylko oni mi pozostali. Żałosna garstka rozbitków noszących w żyłach tanithijską krew,
jedyna więź z przeszłością i zielonym światem, który tak bardzo kochałem. Będę dbał o nich,
leczył, składał z kawałków i zszywał, dopóki wszyscy nie odejdą, ja nie umrę lub nie zawali
się cały ten świat. I chociaż wiem, że nie jesteś rodowitym Tanithijczykiem, wiem też, że
wielu moich traktuje cię już jak ziomka. Ja sam nie jestem tego wciąż pewien.
Powiedziałbym, że zbyt wiele w tobie chulana.
- Koolana ?
- Chulana. Przepraszam, użyłem rodzimego dialektu. Chulan to obcy, człowiek z zewnątrz,
tajemnica. Nie sposób tego słowa przełożyć w jednoznaczny sposób.
- Rozumiem.
- To nie była obelga. Może i nie urodziłeś się na Tanith, ale należysz do naszego grona. I
myślę, że jesteś pełen troski. Troszczysz się o swoje Duchy, komisarzu. Wierzę, że zrobisz
wszystko, co w twojej mocy dla tych ludzi, poprowadzisz ich do zwycięstwa i pokoju. W to
właśnie chcę wierzyć każdego wieczoru, kiedy kładę się spać, kiedy zaczyna się kolejne
bombardowanie albo zrzut desantu albo chłopcy muszą biec na następne druty kolczaste.
Tylko to się liczy.
Gaunt wzruszył ramionami – i niemal natychmiast pożałował tego zimnego gestu.
- Czy to ma takie znaczenie ?
- Rozmawiałem z lekarzami służącymi w innych regimentach. Chociażby na Fortis. Zbyt
wielu mówiło, że ich komisarze nie dbają wcale o swych podwładnych. Że traktują ich jak
zwykłe mięso armatnie. Czy ty postrzegasz nas w taki sam sposób ?
- Nie.
- Ja też tak sądzę. To czyni cię rzadkim wyjątkiem. Kimś, na kim warto polegać dla dobra
tych nieszczęsnych Duchów. Feth, może i nie jesteś Tanithijczykiem, ale jeśli zaczynają cię
nękać zabójcy, pora się martwić. Martwić o ciebie dla dobra Duchów.
Dorden umilkł.
- Zatem będę pamiętał, by stale informować cię o rozwoju sytuacji – oświadczył Gaunt
szukając wzrokiem swego podkoszulka.
- Dziękuję. Jak na chulana, jesteś dobrym człowiekiem, Ibramie Gauncie. Niczym stary
anroth na Tanith.
Gaunt zesztywniał nieoczekiwanie.
- Co takiego powiedziałeś ?
Dorden spojrzał na komisarza.
- Anroth. Powiedziałem anroth. To również nie była obelga.
- Co oznacza to słowo ?
Dorden zawahał się
- Anroth... cóż, to duch opiekuńczy domowego ogniska. To taki stary tanithijski mit. Nasi
przodkowie wierzyli, że anrothy to duchy pochodzące z innych światów, przepięknych
światów ładu i porządku, przybywające na Tanith, by czuwać nad naszymi rodzinami. Taka
stara legenda. Puszczański przesąd.
- Dlaczego to dla pana takie ważne, komisarzu ? - zapytał czyjś głos.
Gaunt i Dorden odwrócili w jego kierunku głowy. Milo odwzajemnił ich spojrzenie
siedząc na brzegu łóżka tuż przy wejściu do lazaretu.
- Od jak dawna tutaj jesteś ? - zapytał ostro Gaunt, w głębi duszy sam zaskoczony gniewem
pobrzmiewającym w swym głosie.
- Od kilka minut. Anrothy to część tanithijskiej mitologii, podobnie jak strzegące drzew
driady i mieszkające w strumieniach nyridy. Dlaczego tak pana zaniepokoiły ?
- Słyszałem już kiedyś to określenie. Gdzieś... - Gaunt podniósł się z łóżka szukając i stanął
na podłodze – Skąd ktoś obcy może znać takie słowo ? Zresztą, nieważne – podniósł ręce
chcąc naciągnąć na tors podkoszulek, ale uświadomił sobie, że ubranie jest zakrwawione i
rozdarte, toteż cisnął je na ziemię – Milo, przynieś z mojej kwatery nowe ubranie.
Milo podszedł do komisarza podając mu trzymany dotąd za plecami czysty podkoszulek.
Dorden uśmiechnął się nieznacznie, kącikami ust. Gaunt złagodniał, choć nie wypowiedział
żadnego słowa. Skinął w geście podziękowania głową i zaczął się ubierać.
Zarówno Milo jak i oficer medyczny widzieli szereg zabliźnionych ran pokrywających
muskularny tors Gaunta, żaden z nich nie pozwolił sobie na komentarz. Ile frontów trzeba
przejść, ile bezlitosnych konfrontacji przeżyć, by zebrać na swym ciele tak liczne ślady
ucieczki przed śmiercią ?
Lecz kiedy komisarz wstał z łóżka, Dorden po raz pierwszy dostrzegł długą bliznę na
brzuchu Gaunta i nie zdołał na ten widok powstrzymać okrzyku zdumienia. Szrama była
długa, szeroka, o poszarpanych krawędziach.
- Święty feth ! - powiedział zbyt głośno Dorden – Gdzie...
Gaunt potrząsnął głową.
- To stara blizna. Bardzo stara – wcisnął podkoszulek w spodnie i rana znikła z oczu
obserwatorów. Komisarz sięgnął po kurtkę.
- Lecz jakim cudem...
Gaunt zmierzył Dordena ostrzegawczym spojrzeniem.
- Dość tej rozmowy.
Zapiął guziki kurtki i wślizgnął się w trzymany przez Brina skórzany płaszcz. Na głowę
założył swą czapkę.
- Wszyscy dowódcy drużyn gotowi ? - zapytał Mila.
- Zgodnie z pańskim rozkazem.
Gaunt ukłonił się lekko Dordenowi i wyszedł z lazaretu.
* * * * *
Przez dłuższą chwilę zastanawiał się, komu może zaufać, lecz po kilku minutach doszedł
do wniosku, że warci są tego wszyscy, od pułkownika Corbeca po zwykłych szeregowców.
Pewną dozę ostrożności musiał zachować jedynie w przypadku majora Rawne i grupki
otaczających go malkontentów z trzeciego plutonu.
Opuszczając lazaret udał się najbliższym korytarzem łącznikowym wiodącym do ładowni
pasażerskiej regimentu. Corbec już na niego czekał.
Colm Corbec spędził przed wejściem do lazaretu dobrą godzinę. Pozostawiony samemu
sobie w ciszy i bezruchu, miał sporo czasu na rozmyślenia pod adresem swych nielicznych
fobii i znienawidzonych szczerze spraw. Pierwszą i największą z nich były kosmiczne
tranzyty.
Corbec był synem mechanika pracującego całe życie w warsztacie wzniesionym w osadzie
przy pierwszym szerokim łuku rzeki Pryze. Jego ojciec większość czasu spędzał na
remontowaniu i konserwacji urządzeń tartacznych: pił tarczowych, spalinowych strugów i
heblarek. Colm jako dziecko często przesiadywał w kanałach naprawczym przyświecając ojcu
latarką, gdy ten dłubał w podwoziu któregoś z dwudziestokołowych transportów służących do
przewozu świeżo pociętego drewna do tartaków w Beldane i Sottres.
Kiedy dorósł, podjął pracę w zakładach w Sottres, gdzie niejednokrotnie widywał ludzi z
odciętymi palcami, dłońmi czy nogami, okaleczonych wskutek chwili nieuwagi przez
pracujące nieustannie tartaczne maszyny. To tam nabawił się pylicy, która nawet teraz
dręczyła go od czasu do czasu krótkotrwałymi napadami kaszlu. Potem wstąpił do milicji w
Tanith Magna, powodowany po części bólem złamanego serca i tak przyszło mu patrolować
trakty świętej puszczy dystryktu Pryze County w poszukiwaniu rabusiów i przemytników.
To było dobre życie. Czarna ziemia pod nogami, w górze strzeliste pnie drzew i migoczące
ponad ich koronami światełka gwiazd. Szybko przyswoił sobie sztukę puszczańskiej
włóczęgi, tajniki tropienia i utrzymywania orientacji w ustawicznie zmieniającym kształt
lesie. Nauczył się walczyć nożem i czerpać przyjemność z polowania. Był szczęśliwy czując
grunt pod nogami i śledząc wzrokiem rozgwieżdżone przestworza.
Lecz ta ziemia już nie istniała, przepadła na zawsze. Podobnie jak ostry żywiczny zapach
drzew, woń gnijących liści i ściółki, aromat rozkwitających pąków. Śpiewał pod tymi
gwiazdami piosenki, słał w ich kierunku bezgłośne modlitwy, czasami nawet przeklinał. Tak
długo jak tylko były od niego daleko. Nigdy nie sądził, że przyjdzie mu kiedyś podróżować
pomiędzy nimi.
Corbec bał się tych tranzytów, podobnie jak wielu innych jego towarzyszy broni, nawet po
tak licznych już doświadczeniach kosmicznych podróży. Opuścić ziemię, pozostawić za
plecami ją i morza i niebieskie przestworza i stać się częścią przemierzającej wszechświat
Krucjaty. Od samego początku wizja ta szczerze nim wstrząsała.
Wiedział, że Absalom to wytrzymały solidny okręt. Miał okazję rzucić okiem na jego
masywny kadłub z okienka wspinającego się na orbitę Fortis wahadłowca. Lecz zarazem
pamiętał doskonale wielkie barki roztrzaskujące się na skałach i tonące w bystrym nurcie rzek
Beldane. Statki pływały sobie tam i z powrotem, dopóki nie natrafiały na przeszkodę zbyt
wielką nawet dla nich, a wtedy przestawały istnieć.
Z całego serca nienawidził tranzytu. Nie cierpiał stęchłego powietrza, chłodu metalowych
ścian, efektów ubocznych sztucznie generowanej grawitacji, ustawicznego pomruku
podprzestrzennych silników – wszystkich elementów składających się na kosmiczną podróż.
Tylko głęboka troska o życie i zdrowie komisarza zdołała przełamać jego fobię i zmusiła
pułkownika do zapuszczania się na obszar Szklanej Komnaty, ale przebywając w
obserwatorium Corbec z całej siły koncentrował swą uwagę na Gauncie, żołnierzach, idiocie
w uniformie oficera porządkowego – na wszystkim, byle nie na przywołującej szaleństwo i
nocne koszmary przestrzeni za pancernymi szybami Komnaty..
Tęsknił za warstwą ziemi pod butami. Za świeżym powietrzem. Za wiatrem i deszczem i
szelestem kołyszących się gałęzi drzew.
- Corbec ?
Pułkownik stanął na baczność widząc wychodzącego z lazaretu Gaunta. Milo szedł tuż za
komisarzem.
- Sir ?
- Pamiętasz, co takiego mówiłem ci w barze na Pyritesie ?
- Niezbyt dokładnie, sir... byłem już nieźle wstawiony.
Gaunt błysnął zębami w krótkim uśmiechu.
- Dobrze. Zatem również dla ciebie będzie to niespodzianka. Wszyscy dowódcy na miejscu ?
Corbec potwierdził ruchem głowy.
- Z wyjątkiem majora Rawne, tak jak pan rozkazał.
Gaunt zdjął na moment czapkę, przeczesał palcami krótko przycięte włosy i założył ją z
powrotem na głowę.
- Za chwilę dołączę do was w sali odpraw.
Wyminął pułkownika i ruszył w głąb korytarza przekraczając po chwili próg ładowni
pasażerskiej.
Duchy otrzymały na czas tranzytu ładownię numer trzy, istny labirynt mrocznych
pomieszczeń sypialnych uzupełnionych o trzy sale ćwiczebne i skąpo wyposażone
pomieszczenie rekreacyjne. Wszystkie czterdzieści plutonów, ponad dwa tysiące tanithijskich
żołnierzy, znalazło kwatery w tej jednej ładowni.
Z wnętrza gigantycznej sali buchał odór potu, tytoniowego dymu i stęchlizny. Rawne,
Feygor i pozostali ludzie z trzeciego plutonu stali u podstawy rampy wiodącej do wejścia na
korytarz zewnętrzny. W chwili otrzymania rozkazu prowadzili walkę ćwiczebną na broń białą
i każdy z mężczyzn wciąż trzymał w rękach pałkę wstrząsową. Elektryczne porażacze były
jedyną formą uzbrojenia legalnie dostępną na pokładach Absaloma. Pozwalały na
uproszczony fechtunek, ćwiczenie uników, a nawet strzelanie za pomocą silnie
skondensowanych elektrycznych ładunków w niezbyt odległe tarcze poruszające się ze
zgrzytem metalu w źle naoliwionych prowadnicach sal treningowych.
Gaunt zasalutował majorowi. Wszyscy żołnierze wyprężyli się na baczność widząc gest
powitania.
- Jak pan postrzega integralność tych kwater, majorze ?
Rawne zawahał się na moment.
- Komisarzu ?
- Uważa pan je za bezpieczne ?
- Mamy tu osiem wind komunikacyjnych i dwie pośpieszne do hangaru oraz kilka wejść
technicznych.
- Proszę rozdzielić ludzi i zabezpieczyć wszystkie przejścia. Nikt nie może opuścić tych
kwater ani też wejść na ich obszar bez mojej wiedzy.
Rawne nadal wyglądał na zatroskanego.
- A czym niby mamy zatrzymać potencjalnych intruzów, sir, skoro odebrano nam broń ?
Gaunt wyjął z ręki szeregowca Neffa pałkę i posłał gwardzistę na podłogę za pomocą
szybkiego, choć niezbyt mocnego ciosu w brzuch.
- Proponuję użyć właśnie tego – zasugerował – Składać raport co pół godziny, niezależnie od
tego chcę mieć na bieżąco informacje o nazwiskach tych, którzy będą próbowali uzyskać
dostęp do naszych kwater – Gaunt wpatrywał się jeszcze przez moment w twarz majora chcąc
zyskać pewność, że oficer doskonale zrozumiał wszystkie niuanse wydanego mu rozkazu, po
czym odwrócił się i wyszedł z ładowni.
- Co on kombinuje ? - zapytał majora Feygor, gdy tylko komisarz zniknął za progiem rampy.
Rawne pokręcił bezwiednie głową. Miał zamiar jak najszybciej przejrzeć ukryte motywy
swego dowódcy, na razie jednak musiał zorganizować posterunki strażnicze.
* * * * *
Sala odpraw była starą przybudówką przylegającą do ścian pokładowego lazaretu. Niskie
schodki wiodły w dół okrągłej sali wypełnionej trzema rzędami drewnianych krzeseł
otaczających stojącą na środku pomieszczenia konsoletę. Ustawiony na podwyższeniu
terminal, brzydki i kopulasty niczym wypolerowany metalowy grzyb, pełnił kiedyś rolę
wyświetlacza taktycznego, szklana płyta na jego wierzchu była elementem holoprojektora
pozwalającego emitować trójwymiarowe obrazy w powietrzu ponad urządzeniem. Terminal
był wiekowy i od dawna już zepsuty, Gaunt wykorzystał go w roli siedzenia.
Wezwani żołnierze weszli do pomieszczenia: Corbec, Dorden, za nimi dowódcy plutonów
Meryn, Mkoll, Curral, Lerod, Hasker, Blane, Folore... trzydziestu dziewięciu mężczyzn. Jako
ostatni w grupie pojawił się Varl, dopiero niedawno awansowany do stopnia sierżanta. Milo
zamknął jedynie drzwi prowadzące do sali odpraw i oparł się o nie plecami. Żołnierze
rozsiedli się na drewnianych krzesełkach spoglądając wyczekująco na swego dowódcę.
- Co się dzieje, sir ? - zapytał Varl. Gaunt uśmiechnął się nieznacznie. Będąc nowym
członkiem odpraw taktycznych Varl wykazywał charakterystyczny brak znajomości
zwyczajowych procedur obowiązujących w trakcie takich spotkań. Powinienem był go
awansować znacznie wcześniej, skarcił siebie samego w myślach komisarz.
- To całkowicie nieformalne zebranie. Związane z Duchami, ale nieoficjalne. Zamierzam
zapoznać was z aktualną sytuacją, abyście mogli odpowiednio reagować na rozwój wydarzeń.
Lecz wszystko, co tutaj powiem nie może wydostać się poza ściany sali. Przekażecie swym
ludziom tylko tyle informacji, ile będą wymagali do wykonania podstawowych działań, nie
wolno wam wprowadzać ich w szczegóły całej sprawy.
Żaden z milczących mężczyzn nie odrywał od niego skupionego wzroku.
- Nie będę się bawił w zawiłe opisy. Tak daleko jak sięga moja wiedza, a nie jest to zasięg
większy od tego, na który mógłbym rzucić Braggiem, mam pewność istnienia pewnego
konfliktu wpływów. Spisku zagrażającego stabilności całej Krucjaty. Wszyscy słyszeliście
zapewne o walkach politycznych mających miejsce po śmierci marszałka Slaydo. Wiecie jak
wielu lordów Militantów próbowało przejąć jego schedę.
- A udało się to temu szczwanemu wyżłowi Macarothowi – uśmiechnął się pod nosem
Corbec.
- To marszałek szczwany wyżeł Macaroth, pułkowniku – poprawił go Gaunt. Kilku żołnierzy
zachichotało cicho. Świetnie, dobry humor znacznie ułatwi przejście do sedna odprawy,
pomyślał komisarz – Macarotha można lubić albo i nie, lecz to on teraz tutaj rządzi. A to
upraszcza pewne kwestie. Podobnie jak ja, jesteście związani przysięgą lojalności z
Imperium, a zatem bezpośrednio z obecnym marszałkiem wojny. Slaydo wybrał go na swego
sukcesora. Słowo Macarotha jest słowem Złotego Tronu, stoi za nim autorytet samej Terry.
Gaunt przerwał na moment swój wywód. Tanithijczycy spoglądali na niego wyczekująco.
- Lecz ktoś nie jest z tego zbytnio zadowolony, prawda ? - zapytał posępnym tonem stojący
pod drzwiami Milo. Gwardziści spojrzeli zgodnie w stronę chłopca, po czym odwrócili z
powrotem głowy słysząc nieoczekiwany śmiech komisarza.
- Prawda. Wiele osób poczuło się urażonych wyborem Slaydo. Jedną z nich znamy wszyscy,
przynajmniej ze słyszenia. To lord Militant generał Dravere. Ten sam człowiek, który
dowodzi naszą częścią krucjaty.
- Co pan chce zasugerować, sir ? - wykrztusił zdumiony Lerod. Był to muskularnie
zbudowany sierżant o gładko ogolonej czaszce i symbolu imperialnego orła wytatuowanym
pośrodku czoła. Służył wcześniej w milicji miejskiej Tanith Ultima, świątynnej metropolii
swego utraconego świata i podobnie jak pozostali pochodzący z Ultimy żołnierze wyróżniał
się wyjątkową religijnością. Gaunt już wcześniej założył, iż to właśnie Leroda najtrudniej
będzie mu przekonać do swego planu – Czy chce pan powiedzieć, że lord generał Dravere
kieruje się renegackimi pobudkami ? Że jest... nielojalny ? Lecz to przecież nasz bezpośredni
zwierzchnik, sir !
- Dlatego właśnie spotykamy się tutaj nieformalnie. Jeśli faktycznie mam rację, do kogo
miałbym się z takimi podejrzeniami zwrócić ?
Żołnierze przyjęli jego pytanie z pełnym niepokoju milczeniem.
- Dravere nigdy nie ukrywał przekonania, że Slaydo obraził go obierając na swego następcę
młodszego Macarotha. Tak ambitnego oficera bardzo musiała zaboleć konieczność służby
pod rozkazami człowieka, który kiedyś znajdował się poniżej niego na drabinie hierarchii.
Jestem całkowicie pewien, że Dravere zamierza obalić rzekomego uzurpatora.
- To niech walczą między sobą ! - odezwał się głośno Varl, kilku mężczyzn poparło go
pomrukami aprobaty – Co dla nas znaczy jakiś martwy oficer... z całym szacunkiem, sir.
Gaunt uśmiechnął się nieznacznie.
- Powtarzacie moją pierwszą opinię na temat tej sprawy, sierżancie. Lecz trzeba dobrze to
przemyśleć. Jeśli Dravere rzuci swe siły przeciwko Macasss
rothowi, osłabi militarnie całą krucjatę. Osłabi ją w krytycznym momencie wymagającym
konsolidacji sił przed uderzeniem na głębiej położone, silniej bronione światy nieprzyjaciela.
Czy możemy być równorzędnym przeciwnikiem dla wroga, jeśli jednocześnie będziemy
walczyć pomiędzy sobą ? Jeśli do tego dojdzie, taki konflikt uczyni nas bezbronnymi,
otwartymi na cios... i gotowymi pójść pod nóż. Plany Dravere zagrażają całej naszej
przyszłości.
Zapadła kolejna chwila ciężkiego milczenia. Gaunt potarł dłonią policzek.
- Jeśli Dravere dopnie swego, możemy wszystko zaprzepaścić. Wszystko, co zdobyliśmy w
przeciągu dziesięciu lat wojen o Światy Sabbat.
Komisarz zmienił pozycję, pochylił się nieznacznie do przodu.
- Jest coś jeszcze. Gdybym to ja zamierzał obalić marszałka wojny, chciałbym mieć po
swojej stronie atuty znacznie większe od kilku lojalnych regimentów Gwardii.
Potrzebowałbym czynnika zdolnego zadecydować o moim zwycięstwie.
- O ten właśnie czynnik tutaj chodzi, prawda ? - Lerod poprawnie zinterpretował ton
wypowiedzi dowódcy.
- Oczywiście. Dravere zapamiętale czegoś szuka. Czegoś potężnego. Czegoś mogącego
zrównać go mocą z marszałkiem wojny, a może nawet wynieść ponad Macarotha. I w tym
momencie na scenie pojawia się nasza nieszczęsna garstka – Gaunt umilkł na moment.
- Będąc na Pyritesie wszedłem w posiadanie tego przedmiotu.
Uniósł dłoń demonstrując zebranym trzymany w niej kryształ.
- Informacje zakodowane w tym nośniku danych są kluczem do całej tajemnicy. Siatka
szpiegowska Dravere zdobyła je i nadała transmisję do sztabu lorda generała, ale przekaz
został przechwycony i przekierunkowany.
- Przez kogo ? - zapytał Lerod.
- Lojalnych wobec Macarotha agentów wywiadu próbujących infiltrować konspirację
Dravere. Ludzie ci działają w śmiertelnym niebezpieczeństwie, są bezbronni w obliczu
przewagi spiskowców, ale w obecnej chwili stanowią jedyną siłę próbującą krzyżować plany
lorda generała.
- Dlaczego wybrali pana ? - spytał cicho Dorden.
Gaunt umilkł ponownie. Nawet teraz nie mógł im zdradzić całej prawdy.
- Znalazłem się na właściwym miejscu, byłem obdarzony zaufaniem. Nie rozumiem tak
naprawdę ich motywów. Mój stary przyjaciel stanowi część wywiadowczej siatki.
Skontaktował się ze mną prosząc o pieczę nad kryształem. Mam wrażenie, że w tamtej chwili
nie było na Pyritesie nikogo bardziej ode mnie przydatnego do tej misji.
Varl poprawił się w fotelu, rozluźnił przekładnie mechanicznej kończyny.
- I co dalej ? Co jest w krysztale ?
- Nie mam pojęcia – oświadczył Gaunt – Jest zakodowany.
Lerod otworzył usta, by coś powiedzieć, ale Gaunt ubiegł go dodając:
- Zakodowany na poziomie utajnienia vermilion.
Sala pogrążyła się w głębokim milczeniu, w którym wyraźnie dał się słyszeć przeciągły
gwizd sierżanta Blane.
- Teraz rozumiecie ? - spytał komisarz.
- Co musimy zrobić ? - odezwał się ponurym tonem Varl.
- Wpierw odkryjemy sedno tej sprawy. Potem zdecydujemy, co dalej.
- Ale jak... - zaczął Meryn. Gaunt przerwał mu podnosząc dłoń.
- To mój problem i chyba wiem, jak sobie z nim poradzić. W zasadzie to będzie proste. Po
tym wszystkim... Dobrze, dlatego właśnie chciałem wam to wszystko opowiedzieć. Do tej
pory agenci Dravere dwukrotnie próbowali mnie zabić i przejąć kryształ, raz na Pyritesie,
drugi raz na pokładzie tego właśnie statku. Potrzebuję was, byście stali przy mnie, strzegli
tego bezcennego przedmiotu, chronili go przed szpiegami Dravere. Musicie mnie
ubezpieczać, dopóki nie rozwikłam tej zagadki i nie zdecyduję o dalszym działaniu.
Cisza.
- Jesteście ze mną ? - zapytał Gaunt. Cisza nabrała wręcz namacalnego charakteru. Żołnierze
wymieniali między sobą badawcze, pytające spojrzenia. W końcu to Lerod zabrał głos. Gaunt
szczerze się ucieszył, że był to właśnie Lerod.
- Musiał pan o to pytać, komisarzu ? - odparł krótko sierżant.
Gaunt ukrył pośpiesznie uśmiech ulgi. Zeskoczył z wierzchu terminala i podszedł do
wstających z krzeseł gwardzistów.
- Bierzmy się do roboty. Rawne już rozesłał pierwsze patrole na poziomie tego pokładu.
Wesprzeć jego pluton. Chcę mieć absolutną pewność, że nikt nie wtargnie na nasze
terytorium. Każdego zatrzymanego intruza przyprowadzić bez zwłoki do mnie. Jeśli wasi
ludzie będą zadawać pytania, powiedzcie im, że podejrzewamy kłopoty ze strony Patrycjuszy.
Terra jedyna wie, czy to aby nie prawda, Patrycjuszy jest na pokładzie czterokrotnie więcej
niż nas, a idę w zakład, że wszyscy siedzą już w kieszeni Dravere.
- Chcę też przeszukania całego poziomu pod kątem obecności urządzeń monitorujących.
Hasker, Varl, wyznaczcie do tej roboty ludzi mających odpowiednią wiedzę techniczną. Wróg
bez wątpienia ubiegnie się do każdej aaa
metody szpiegowskiej. Od tej chwili nie możecie ufać nikomu oprócz członków własnego
regimentu. Nikomu. Nie sposób teraz stwierdzić, kto jest po naszej stronie, a kto po stronie
spiskowców.
Dowódcy plutonów wyglądali na podekscytowanych, ale i niepewnych. Gaunt wiedział, że
rzucił na ich barki zadanie wykraczające poza zakres obowiązków i doświadczenie żołnierzy
liniowych. Wyszli z sali odpraw pogrążeni w posępnej zadumie.
Gaunt spojrzał na trzymany w dłoni kryształ.
Co takiego ukrywasz w swoim wnętrzu, pomyślał.
* * * * *
Komisarz powrócił do swej kwatery w towarzystwie milczącego całą drogę Brina. Przy
drzwiach kabiny natrafili na dwóch Duchów wyznaczonych przez Corbeca do służby
wartowniczej pod pokojem tanithijskiego dowódcy. Gaunt usiadł przy ustawionym pod jedną
ze ścian terminalem i zaczął przeglądać wszystkie dostępne na poziomie jego uprawnień
informacje. Linie zielonych literek zapalały się rzędami na ciemnej powierzchni ekranu.
Komisarz miał nadzieję na uzyskanie dostępu do listy pasażerów statku i wytypowanie wśród
nich potencjalnych źródeł zagrożenia, ale baza danych posiadała wiele luk i nieścisłości.
Brakowało w niej nawet pełnych informacji na temat tożsamości innych przewożonych na
pokładzie gwardyjskich regimentów. Na wykazie figurowali Patrycjusze oraz grupa wojsk
zmotoryzowanych stanowiąca część bovaniańskiego Dziewiątego. Gaunt wiedział doskonale,
że na pokładzie znajdują się jeszcze przynajmniej dwa inne regimenty Gwardii, lista nie
zawierała jednak ich nazw. Komisarz próbował też przejrzeć spis członków stałej załogi
Absaloma i pasażerów liniowca należących do innych instytucji imperialnych niż Gwardia,
ale jego kody dostępy nie pozwalały na otwieranie plików szyfrowanych programami
kodującymi marynarki.
W dziedzinie wiedzy informatycznej komisarz nigdy nie czuł się pewnie. Oparł się
plecami o fotel i westchnął ciężko. Zraniona ręka pulsowała narastającym bólem. Kryształ
leżał na blacie terminalu opodal dłoni Gaunta. Nadszedł czas na zgłębienie jego zawartości.
Zdecydował, że odłoży nośnik, jeśli nie zdoła przełamać jego blokad. Wstał z miejsca.
Milo przysypiał na krzesełku ustawionym obok drzwi wejściowych kabiny, nieoczekiwany
ruch przełożonego wyrwał go z drzemki.
- Sir ?
Gaunt bezceremonialnie wyszarpywał ze ściennej szafki swoją podróżną torbę.
- Miejmy nadzieję, że stary człowiek nie kłamał – powiedział do adiutanta nie odwracając
głowy.
Milo nie miał pojęcia, o jakim starym człowieku wspomina jego dowódca.
Gaunt przedzierał się zapamiętale przez swe bagaże. Na podłogę kabiny poleciał owinięty
w płachtę materiału galowy uniform, w ślad za nim spadły książki i elektroniczne notesy
wyrzucane z szeroko otwartych walizek.
Milo był zafascynowany tym widokiem. Gaunt zawsze osobiście pakował swe bagaże i
chłopiec nie miał dotąd sposobności rzucenia okiem na prywatny dobytek tanithijskiego
dowódcy. Ujrzał pudełeczka na medale zapakowane w miękką tkaninę. Jeden z nich wypadł
na łóżko – duża srebrna gwiazda na welwetowym tle. Tuż obok wylądowała polowa czapka z
hyrkańskimi insygniami, przeźroczysty pojemnik pełen tabletek przeciwbólowych, naszyjnik
wykonany z tuzina wielkich pożółkłych kłów, najwyraźniej orczego pochodzenia, zabytkowy
teleskop w drewnianym pudle, pędzel do golenia i srebrny kubek, talia kart, które wysypały
się ze swego opakowania. Tekturowe kartoniki pokryte były ręcznie wykonanymi
ilustracjami, przedstawiającymi sceny z tryumfalnej fiesty w miejscu zwanym Gylatus
Decimus. Milo rzucił się na kolana, by ochronić je przed stratowaniem butami zaaferowanego
komisarza. Karty były nowe, nigdy nie używane. Na wieczku opakowania widniały dwie
litery: D.O.
Szukający czegoś Gaunt wyrzucił z walizki całe naręcze ubrań. Milo uśmiechnął się pod
nosem. Zachowanie dowódcy sprawiło mi dziwną satysfakcję, poczuł się dopuszczony do
kontaktu z prywatnym życiem komisarza, z jego ukrytym za barierami dyscypliny ludzkim
ja.
Wtedy coś innego spadło z trzaskiem na podłogę kabiny i Milo zastygł na moment w
bezruchu. Był to zabawkowy pancernik, niezgrabnie wyrzeźbiony w kawałku plastiku.
Warstwa emalii łuszczyła się na powierzchni zabawki, niektóre z wieżyczek połamały się,
urwały. Milo odwrócił pośpiesznie twarz. Było w tej zabawce coś przejmująco smutnego, coś
pozwalającego wejrzeć mu głębiej w prywatny świat Ibrama Gaunta, niżby tego sobie życzył.
Chłopiec poczuł się zaskoczony własną reakcją. Wycofał się nieznacznie wkładając
trzymane w rękach karty do pudełka i ciesząc się, że znalazł dzięki nim skupiające uwagę
zadanie.
Gaunt odwrócił się nieoczekiwanie od rozrzuconych chaotycznie bagaży, a
w jego oczach lśniły ogniki tryumfu. Podniósł w górę ściskany palcami stary sygnet.
- Czy tego pan szukał, komisarzu ? - zapytał Milo czując konieczność wyrażenia
jakiegokolwiek komentarza.
- Tak. Drogi stary wujek Dercius, ten przeklęty sukinsyn. Sprezentował mi go dla
odwrócenia uwagi tej nocy, kiedy... - Gaunt urwał nieoczekiwanie, na jego twarzy pojawił się
posępny grymas.
Przysiadł na łóżku obok Mila i spojrzał na trzymane w rękach chłopca pudełko kart.
Roześmiał się cicho na widok panującego wokół bałaganu, ale w śmiechu tym rysowały się
żal i gorycz.
- Pamiątki. Imperator jeden wie, dlaczego wciąż je trzymam. Przez całe lata ich nie oglądam,
a kiedy już to robię, zawsze przywodzą na myśl smutne wspomnienia.
Wziął do ręki kilka kart, przetasował je i pokazał Brinowi, wciąż śmiejąc się bez cienia
wesołości. Chłopiec nie potrafił zrozumieć powodu posępnego rozbawienia dowódcy. Jedna z
kart przedstawiała hyrkańską flagę zwisającą z wysokiej wieży, druga heraldyczny znak z
wkomponowaną w niego orczą czaszką, jeszcze inna księżyc uderzany błyskawicą miotaną z
dzioba imperialnego orła.
- Siedemdziesiąt dwa powody dla puszczenia w niepamięć chwalebnego zwycięstwa na
Gylatusie – oświadczył szyderczym tonem komisarz.
- A pierścień ? - zapytał Milo.
Gaunt odłożył na łóżko karty. Nacisnął palcem oczko sygnetu otwierając wiszące na
zatrzasku wieczko. Z wnętrza pierścienia wystrzelił krótki wąski snop laserowego światła.
- Feth ! Bateryjka wciąż działa, po tylu latach !
Milo uśmiechnął się niepewnie.
- To klucz kodowy oficerskiego poziomu. Pozwala wyższym stopniem żołnierzom na
otwieranie zastrzeżonych plików i łamanie szyfrów. Taka zabaweczka generałów. Ten
egzemplarz należał do naczelnego wodza jantyńskiej armii, wpływowego arystokraty. A ten
stary sukinsyn podarował go na Manziporze małemu chłopcu.
Gaunt chwycił kryształ i uniósł go ponad trzymany w drugiej dłoni sygnet. Zerknął z
ukosa na adiutanta. W oczach mężczyzny błyszczała taka młodzieńcza ekscytacja, że Milo nie
zdołał zapanować nad wybuchem szczerego śmiechu.
- No to start – powiedział komisarz i przytknął podstawę kryształowego nośnika do
pierścienia. Przedmioty pasowały do siebie idealnie. Umocowany na oczku sygnetu, kryształ
sprawiał teraz wrażenie integralnej części łamacza kodów, jego wnętrze iluminowała wątła
nić laserowego promienia.
- Dalej, dalej – wymruczał Gaunt.
Coś zaczęło się formować kilka centymetrów ponad powierzchnią kryształu – migotliwy
obraz rozświetlający półmrok ciasnego pomieszczenia. Niewielkie holograficzne napisy
zapaliły się w powietrzu wyświetlając krótki tekst: “Dostęp zabroniony. Ten dokument może
być otwarty wyłącznie na poziomie dostępu vermilion zgodnie z rozkazem Senthisa, elektora
Administratum, kalendarz Pacificus 403457.M41. Wszelkie próby złamania blokady na
niższym poziomie datownika zakończą się samoczynnym wykasowaniem zawartości
nośnika”.
Gaunt zaklął głośno i zdjął kryształ z pierścienia.
- Zbyt stary, cholera, zbyt stary ! A już myślałem, że go mam !
- Nie rozumiem, sir.
- Poziomy kodów bezpieczeństwa pozostają zawsze takie same, lecz w regularnych
odstępach czasu zmienia się sekwencje aktywujące łamacze kodów. Sygnet Derciusa bez
wątpienia otworzyłby plik zakodowany vermilionem trzydzieści lat temu, ale sekwencja
klucza została od tego czasu zmieniona. Mogłem się domyślić, że Dravere wykorzysta
najnowsze wersje szyfratora. Cholera !
Gaunt zamierzał wyrzucić z siebie dalszy ciąg przekleństw, ale przerwało mu
nieoczekiwane pukanie do drzwi. Podniósł szybko kryształ i schował go do kieszonki kurtki.
Otworzył drzwi i spojrzał na szeregowca Uana, jednego z wartowników.
- Sierżant Blane przyprowadził gości, sir. Przeszukaliśmy ich, są czyści. Chce się pan z nimi
widzieć ?
Gaunt skinął głową sięgając jednocześnie po wiszący na ścianie płaszcz i czapkę. Wyszedł
pośpiesznie na korytarz, a kiedy ujrzał czekających tam gości, machnął swoim żołnierzom
ręką nakazując opuścić broń.
Pułkownik Zoren i trzech oficerów vitriańskiego regimentu.
- Miłe spotkanie, komisarzu – powiedział Zoren. Podobnie jak pozostali Vitrianie miał na
sobie żółtawy kombinezon i beret.
- Nie miałem pojęcia, że jesteście na pokładzie – odparł zaskoczony Gaunt.
- Zmiana planu w ostatniej chwili. Mieliśmy lecieć na Japhet, ale pojawił się problem z
załadunkiem. Skierowali nas tutaj, a regimenty mające lecieć Absalomem poszły w tranzyt na
Japhet. Moje plutony zakwaterowały się za waszą ładownią.
- Cieszę się, że pana widzę, pułkowniku.
Zoren skinął głową, ale Gaunt z miejsca wyczuł, że vitriański oficer coś przed nim
ukrywa.
- Kiedy dowiedziałem się, że trafiliśmy na ten sam statek co Tanithijczycy, przyszła mi do
głowy myśl o zorganizowaniu okolicznościowego spotkania. Wciąż mamy do uczczenia
wspólne zwycięstwo. Lecz...
- Lecz ?
- Zostałem zaatakowany w swojej kwaterze dzisiejszego ranka – Zoren zniżył głos –
Mężczyzna w nieoznakowanym uniformie marynarki przeszukiwał moje bagaże.
Zaskoczyłem go swoim przybyciem. Doszło do bójki, ale zdołał mi uciec.
Gaunt poczuł narastający gniew i wzburzenie.
- Mów dalej.
- Najwyraźniej czegoś szukał i myślał, że mogę to mieć właśnie ja, jeśli nie znalazł nigdzie
indziej. Uznałem, że powinienem pana o tym z miejsca poinformować.
Milo, Uan i reszta stojących na korytarzu mężczyzn, w tym również sam Zoren, nie
przewidziałaby nigdy następnego posunięcia Gaunta. Komisarz chwycił vitriańskiego
pułkownika za przód mundurowej bluzy i wciągnął go do pokoju zatrzaskując za sobą z
hukiem drzwi.
Ograniczając niepożądane towarzystwo Gaunt spojrzał ostro na Zorena, najwyraźniej
nieco obrażonego tak obcesowym zachowaniem, ale bynajmniej nie zaskoczonego.
- To było cholernie pewne siebie stwierdzenie, pułkowniku.
- Oczywiście.
- Zacznij gadać z sensem, Zoren, albo możesz zapomnieć o naszej przyjaźni.
- Nie musisz być nieuprzejmy, Gaunt. Wiem o tej sprawie więcej, niż mógłbyś sądzić i mogę
cię zapewnić, że jestem przyjacielem.
- Czyim ?
- Twoim, Tronu Terry oraz pewnego wspólnego znajomego, który dla mnie nazywa się Bel
Torthute. Ty znasz go jako Fereyda.
* * * * *
- Jest... - zaczął pułkownik Draker Flense – Jest sporo kwestii do przemyślenia.
Odpowiedziało mu parsknięcie, które w najmniejszym stopniu nie przyczyniło się do
poprawy samopoczucia zdenerwowanego oficera. Źródłem dźwięku była wysoka,
zakapturzona postać stojąca w rogu pomieszczenia, majacząca na tle wielkiego okna
rozświetlanego kalejdoskopem barw Immaterium.
- Jesteś żołnierzem, Flense. Nigdy nie sądziłem, że w zakres twoich kwalifikacji wchodzi
również myślenie.
Flense ugryzł się w język powstrzymując ciętą odpowiedź. Bał się człowieka stojącego w
poświacie Osnowy, bardzo się bał. Zmienił nieznacznie pozycję ciała desperacko pożądając
choć haustu świeżego powietrza, czując wypełniającą gardło suchość. Sala pełna była oparów
obscury, sączących się nieustannie z ustawionej obok wejścia fajki wodnej. Słodki dym unosił
się wokół pułkownika przesycając otaczające go powietrze, wywołując zawroty głowy.
Oficer porządkowy Lekulanzi, stojący po drugiej stronie fajki, oraz trzej zakapturzeni
astropaci zbici w grupkę w półmroku po lewej stronie Jantyńczyka, najwyraźniej nie zwracali
na opary żadnej uwagi. Astropaci stanowili zamkniętą, rządzącą się własnymi prawami kastę,
a patrząc na Lekulanziego z miejsca rozpoznał charakterystyczne objawy zdradzające
wieloletnie uzależnienie od obscury. Wiele lat temu Flense dowodził szturmem na przeżartą
narkotykami metropolię na Poscolu i nigdy nie zapomniał ani specyficznego słodkawego
zapachu ani pozbawionej determinacji ospałej obrony buntowników.
Stojąca dotąd przy oknie postać podeszła bliżej pułkownika. Flense, mierzący ponad dwa
metry wzrostu, nieoczekiwanie znalazł się w pozycji zmuszającej go do zadarcia w górę
głowy. Spoglądał w głąb mroku wypełniającego wnętrze kaptura.
- I co, pułkowniku ? - z głębi kaptura dobiegł niski szept.
- Ja... nie wiem, czego się ode mnie oczekuje, panie.
Inkwizytor Golesh Constantine Pheppos Heldane parsknął ponownie. Podniósł ku twarzy
ciężkie od pierścieni palce i odciągnął w tył kaptur. Flense zamrugał rozpaczliwie. Twarz
Heldane była podłużna i szczupła, przywodząca na myśl koński łeb. Wilgotne wąskie usta
szczerzyły rzędy ostrych zębów, wyżej lśniły okrągłe mroczne oczy. Wypełnione cieczami
przewody i neuralne kable zwisały z czaszki człowieka niczym grube warkoczyki. Wielka
głowa mężczyzny była pozbawiona owłosienia, ale Flense dostrzegał gęste futerko
pokrywające kark i gardło inkwizytora. Jantyńczyk stał przed człowiekiem, który dopuścił
wobec siebie chirurgicznych zabiegów mających za zadanie budzić przerażenie i
posłuszeństwo w sercach tych nieszczęśników, którzy mieli pecha stać się obiektami studiów
Heldane.
dane. Flense pragnął z całego serca wierzyć, że jest to rezultat operacji chirurgicznych.
- Wygląda pan na zaniepokojonego, pułkowniku ? Czy to wina otoczenia czy też moich
słów ?
Flense z trudem znalazł w miarę neutralną odpowiedź.
- Nigdy wcześniej nie otrzymałem zaproszenia do sacrosanctorium, mój panie – oświadczył.
Heldane rozpostarł szeroko swe ramiona – zbyt szeroko jak na zwykłego śmiertelnika, co
wywołało u Jantyńczyka mimowolny dreszcz – by ogarnąć nimi przestrzeń komnaty.
Rozmówcy znajdowali się w jednej z pokładowych enklaw astropatów, pomieszczeń
ekranowanych przed wszelkimi formami inwigilacji. W ściany sali wbudowane były pola
siłowe chroniące wnętrze komnaty zarówno przed wymiarem rzeczywistym jak i skowyczącą
pustką Osnowy. Dźwiękoszczelne, mentaloszczelne, kontrolowane ustawicznie enklawy
zarezerwowane były dla sług Adepta Astra Telepathica, stanowiły obszar wyjęty spod
imperialnego prawa. Tylko bezpośrednie zaproszenie mogło pozwolić zwykłemu ślepakowi
na wejście w obręb ich ścian.
Ślepak. Flense nie polubił tego określenia, zresztą nie był nawet świadom jego istnienia,
dopóki nie użył go w obecności pułkownika Lekulanzi. Slepak. Stosowany przez psioników
termin określający ludzi pozbawionych psionicznego talentu. Ślepak. Flense oddałby
wszystko, żeby tylko znaleźć się teraz w innym miejscu. W jakimkolwiek innym miejscu.
- Wprawiasz w dyskomfort moich kuzynów – oświadczył Heldane wskazując dłonią
mamroczących coś niezrozumiale astropatów – Wyczuwają twoją niechęć do tego miejsca.
Do ich stygmatów.
- Nie żywię żadnych uprzedzeń, mój panie.
- Owszem, żywisz. Wyczuwam je. Gardzisz tymi, którzy posiadają dar. Wzdrygasz się na
myśl o darze astropatów. Jesteś ślepakiem, Flense, pozbawionym talentu organicznym
wrakiem. Mam ci pokazać, co takiego utraciłeś ?
- Nie ma takiej potrzeby, inkwizytorze ! - zaprzeczył ruchem głowy Flense.
- Tylko odrobinkę ? To może być zabawne – parsknął Heldane, po jego zębach pociekły
kropelki śliny.
Flense wzruszył bezradnie ramionami. Heldane odwrócił się od niego, po czym znienacka
gwałtownie spojrzał na pułkownika. W czaszce oficera zapłonął oślepiający ogień. Przez
krótką sekundę ujrzał cały wszechświat. Dostrzegał zagięcia czasoprzestrzeni, nakładające się
na materialny wymiar. Bezkres otchłani Osnowy, płynne spazmy ektoplazmy. Swoją matkę i
siostrę, od dawna już nie żyjące. Światłość i ciemność i nicość. Kolory, których nie potrafił
nazwać. Pełne cierpień narodziny genokrada, którego żrąca krew oszpeciła mu kiedyś twarz.
Siebie na ćwiczebnym placu uczelni na Primagenitorze. Eksplozję krwi. Znajomej krwi.
Zaczął krzyczeć. Widział kości pogrzebane w gęstym czarnym błocie. Pojął, że patrzy na swe
własne szczątki. Zajrzał w głąb pustych oczodołów i dostrzegł gnieżdżące się tam robaki.
Krzyknął jeszcze głośniej, zaczął wymiotować. Ujrzał ciemnoczerwone niebo lśniące
miriadami słońc, ujrzał umierającą gwiazdę, ujrzał...
Zbyt wiele.
Draker Flense runął na posadzkę komnaty, mocząc sobie mimowolnie spodnie i pojękując
żałośnie.
- Cieszę się, że możemy przejść do sedna sprawy – oświadczył Heldane zaciągając z
powrotem swój kaptur – Pozwól na kilka słów wyjaśnienia. Służę Dravere podobnie jak ty.
Dla niego będę pętał gwiazdy. Dla niego pogrążę w ogniu całe planety. Dla niego ujarzmię to,
co jest nieujarzmialne.
Flense wyjęczał coś cicho.
- Wstawaj. I słuchaj mnie. Najcenniejszy artefakt wszechświata czeka na naszego pana w
układzie Menazoid Clasp. Jego opis znajduje się w rękach komisarza Gaunta. Wydrzemy mu
ten sekret. Już wykorzystałem część swych zasobów próbując tego dokonać. Ten Gaunt jest...
sprytnym człowiekiem. Pozwolisz się wykorzystać w roli narzędzia przeciwko niemu. Ty i
twoi Patrycjusze. Już macie z nimi poważny zatarg.
- Nie tak... nie tak... - wycharczał Flense.
- Dravere pochlebnie się o tobie wypowiadał. Pamiętasz, co powiedział ci na Fortis ?
- Nnie...
Głos Heldane zmienił się nieoczekiwanie przechodząc w perfekcyjną kopię głosu Dravere.
- Jeśli wygrasz dla mnie, Flense, nie zapomnę ci tego. Moja przyszłość skrywa wiele
obietnic, byle tylko uwolnię się od tego przeklętego świata. Ty również mógłbyś wtedy z nich
skorzystać.
- Teraz nadeszła ta chwila, Flense – Heldane powrócił do swego własnego głosu – Korzystaj
z możliwości. Pomóż mojemu panu zyskać to, czego pożąda, a znajdzie się dla ciebie miejsce
w pochodzie chwały. Miejsce u boku nowego marszałka wojny.
- Proszę ! - krzyknął rozdzierająco Flense. Pułkownik słyszał pogardliwy śmiech astropatów.
- Wciąż niezdecydowany ? - Heldane pochylił się nad skulonym w embrionalnej pozycji
oficerem.
- Może jeszcze jedno spojrzenie w Osnowę ? - zaproponował.
Z ust Flense wydarł się rozpaczliwy skowyt.
* * * * *
- Chcieli się nas pozbyć – przerwał ciszę Feygor.
Rawne posłał w stronę adiutanta rozzłoszczone spojrzenie, ale zdawał sobie doskonale
sprawę z racji w stwierdzeniu Ducha. Minęły cztery godziny od chwili, kiedy pozostali
dowódcy drużyn i oficerowie zostali wezwani na spotkanie z Gauntem. Cóż za niezwykły
zbieg okoliczności, że to właśnie pluton majora nie załapał się na odprawę. Rzecz jasna, jeśli
podejrzenia Corbeca były słuszne i faktycznie istniało zagrożenie ze strony współpasażerów,
silne warty stanowiły priorytet, ale zgodnie z normalnym harmonogramem to pluton sierżanta
Folore, szesnastka, miał objąć tę właśnie zmianę strażniczą.
Rawne burknął coś pod nosem i nakazał piątce swych ludzi udać się w stronę następnego
skrzyżowania korytarzy. Od rozpoczęcia warty zdążyli skontrolować ten obszar już
sześciokrotnie. Nic, tylko ciemne korytarze, puste magazyny, zakurzone podłogi i zamknięte
na kłódki włazy. Major spojrzał na chronometr. Radiowy przekaz od Leroda, odebrany
dwadzieścia minut temu, informował o zmianie warty w przeciągu najbliższej godziny.
Rawne ziewnął szeroko. Wiedział, że towarzyszący mu żołnierze są zmęczeni, zziębnięci,
żądni odpoczynku i kofeiny. Cała pięćdziesiątka gwardzistów, patrolująca pokłady w
pięcioosobowych zespołach, bez wątpienia była już zdemoralizowana, głodna i zła.
Majorowi przyszedł ponownie na myśl Gaunt. Często rozmyślał o komisarzu i jego
motywach postępowania. Od samego początku, od krwawej godziny Fundacji, Rawne nie
okazywał swemu przełożonemu cienia lojalności. Nie posiadał się wręcz ze zdumienia, kiedy
komisarz awansował go do stopnia majora i uczynił trzecim pod względem rangi oficerem
regimentu. Wyśmiał wpierw szyderczo tę promocję, potem ochłonął nieco i uznał, że być
może Gaunt z miejsca poznał się na jego zdolnościach przywódczych. Dopiero jakiś czas
potem Feygor, jedyny człowiek w jednostce postrzegany przez majora za kogoś na
podobieństwo przyjaciela, przypomniał mu brutalnie o starym powiedzeniu “Trzymaj blisko
siebie przyjaciół, a jeszcze bliżej wrogów”.
Z Gwardii nie było ucieczki, toteż Rawne starał się jak najlepiej wykonywać swe służbowe
obowiązki, ale chciał nie umiał pojąć postawy Gaunta. Gdyby to on był
pułkownikiemkomisarzem, mając za plecami takie zagrożenie jak Rawne z miejsca wezwałby
najbliższy pluton egzekucyjny.
Idący przodem grupy szeregowiec Lonegin zaczął sprawdzać kłódki na drzwiach starego
magazynu. Rawne spojrzał przez ramię w głąb pustego korytarza, którym właśnie przeszła
cała grupa.
Feygor obserwował swego dowódcę z ukosa. Rawne utrzymywał ze swym adiutantem
dobre stosunki – wywodzące się jeszcze z czasów wspólnej służby w miejskiej milicji w
Tanith Attica. Wiedli całkiem dostatnie życie, dopóki cholerne Imperium nie zwaliło im się
na głowy i wszystkiego nie pokrzyżowało. Feygor był nieślubnym synem obrotnego
przemytnika, toteż tylko dzięki bystrości umysłu i walorom fizycznym zdołał dostać się
najpierw w szeregi milicji, później zaś Gwardii. Decyzję majora wymusiły inne okoliczności.
Nie mówił na ten temat zbyt wiele, ale Feygor wiedział dobrze, że rodzina Rawne należała do
grupy wpływowych rodów kupieckich, silnie angażujących się również w życie polityczne
planety. Major nie narzekał nigdy na brak pieniędzy, systematycznie zasilany stypendiami
fundowanymi przez kontrolującego liczne kompleksy tartaczne ojca, lecz będąc trzecim
synem swego rodzica nie mógł liczyć na formalne odziedziczenie majątku. Służba wojskowa i
związany z nią prestiż wydał się majorowi najlepszym wyjściem z impasu.
Feygor nie darzył Rawne zaufaniem. Feygor nie ufał nikomu. Lecz zarazem nie uważał też
majora za człowieka złego. Co najwyżej... cynicznego. To właśnie cynizm przeżarł psychikę
majora, cynizm obecny w jego otoczeniu od wczesnych lat życia.
Podobnie jak Feygor, również pozostali członkowie plutonu majora należeli do grona
tanithijskich wichrzycieli i malkontentów. Garnęli się do otoczenia Rawne instynktownie
wyczuwając w nim przywódcę, a Rawne selekcjonował ich uważnie dobierając najbardziej
lojalnych i niebezpiecznych popleczników do swej własnej drużyny.
Któregoś dnia, pomyślał Feygor, któregoś dnia Rawne zabije Gaunta i zajmie jego
miejsce. Gaunta, Corbeca i każdego innego oponenta. Rawne zabije Gaunta albo zginie z jego
ręki. Bez względu na końcowy rezultat, tak ostatecznie rozstrzygnie się ten konflikt. Szeptane
po kątach plotki mówiły, że major próbował już zamordować komisarza.
Feygor otworzył usta, by zaproponować cofnięcie się do serii magazynów po lewej stronie
pokładu, gdy szeregowiec Lonegin krzyknął głośno i aaa
upadł na podłogę, trafiony czymś od tyłu. Skulił się targany konwulsjami i wtedy Feygor
dostrzegł rękojeść krótkiego noża sterczącą pomiędzy żebrami mężczyzny.
Rawne krzyknął ostrzegawczo w tej samej chwili, gdy napastnicy wyłonili się z mroku
otoczenia. Dziesięciu mężczyzn w roboczych uniformach Jantyńskich Patrycjuszy dzierżyło
w rękach noże i pałki wykonane z urwanych nóg stołowych. W ciasnym przejściu rozgorzała
zaciekła i brutalna konfrontacja.
Szeregowiec Colhn poleciał na ścianę trafiony w skroń pałką, osunął się bez jęku na
podłogę nie mając nawet okazji spojrzeć na przeciwnika. Szeregowiec Freul uderzył jednego
z napastników porażaczem zwalając go z nóg pośród kaskad iskier, ale w tej samej chwili
ostrza trzech noży wbiły się głęboko w jego ciało zmieniając Ducha w zakrwawioną martwą
kukiełkę. Feygor ujrzał dwóch Patrycjuszy dobijających ciosami pałek bezbronnego
Lonegina.
Adiutant zdzielił najbliższego Jantyńczyka swym porażaczem spopielając spory fragment
jego bluzy, wyrwał z pochwy srebrny nóż. Wywrzaskując obsceniczne obelgi skoczył do
przodu i jednym cięciem otworzył od ucha do ucha czyjeś gardło. Obrócił się zwinnie w
sposób wyuczony na ciemnych uliczkach Tanith Attica, powalił innego Patrycjusza
podcięciem nóg, odciął ściskającą nóż dłoń następnego na wysokości nadgarstka.
- Rawne ! Rawne ! - krzyknął próbując przycisnąć do ust mikrofon komunikatora. Ktoś
uderzył go od tyłu. Oszołomiony silnym ciosem stracił równowagę, posypały się na niego
kolejne uderzenia pięści i kopniaki. Poczuł jak coś gorącego wbija mu się głęboko w klatkę
piersiową. Zawył targany bólem i wściekłością, ale dźwięk furii stłumiła wypełniająca jego
usta krew.
Rawne powalił ciosem porażacza jednego napastnika, wirując wokół swej osi i parując
grad uderzeń. Klął plugawo z każdym pośpiesznie chwytanym oddechem. Jakieś ostrze
rozcięło jego bluzę rysując na skórze podłużną krwawiącą ranę. Niedostrzeżony w porę cios
w czoło odebrał mu na chwilę wzrok, zamglił spojrzenie. Major upadł na podłogę.
Próbował się podnieść, ale jego ciało nie odpowiadało na słane z mózgu rozkazy. Czuł
zimny dotyk posadzki na policzku i ustach, po karku ciekło mu coś ciepłego. Skoncentrował
rozbiegany wzrok na ledwie widocznej postaci potężnie zbudowanego Patrycjusza stojącego
ponad nim z uniesionym kluczem francuskim, gotowym do zmiażdżenia czaszki
Tanithijczyka.
- Wstrzymaj się, Brochuss ! - polecił czyjś głos i klucz zamarł w niechętnym bezruchu.
Unieruchomiony Rawne przeklinał swe ograniczone pole widzenia. Inna postać zastąpiła
masywną sylwetę napastnika. Obraz w oczach majora wciąż wirował i rozmywał się
ustawicznie. Pochylający się nad nim człowiek przypominał oficera.
Pułkownik Flense spojrzał na leżącego w oszołomieniu majora, przesunął wzrokiem po
zakrwawionych włosach.
- Nie widzisz naszywek, Brochuss ? - powiedział – To major, Rawne. Nie zabijaj go.
Przynajmniej jeszcze nie teraz.
* * * * *
- Co o nim wiesz ? - zapytał Gaunt.
Pułkownik Zoren wzruszył nieznacznie ramionami, w charakterystycznie dla Vitrian
oszczędny sposób.
- Zapewne tyle samo, co ty. Przypadkowe spotkanie, starannie wypracowane zaufanie,
nieformalne stosunki robocze w okresie kryzysu.
Gaunt podrapał się po policzku, potrząsnął lekko głową.
- Jeśli ta rozmowa ma nas gdziekolwiek doprowadzić, musisz zagłębić się w szczegóły.
Faktycznie pojmując ogromną wagę tej sprawy, z pewnością rozumiesz, dlaczego tak
drobiazgowo kontroluję wiarygodność ludzi ze swojego otoczenia.
Zoren kiwnął z aprobatą głową. Rozejrzał się po kwaterze komisarza, jakby chciał
oszacować wzrokiem stopień dyskrecji rozmowy, ale żaden element skąpo umeblowanego
pomieszczenia nie przyciągnął na dłużej jego spojrzenia.
- Spotkaliśmy się w czasie Wojny Głodowej na Idolwilde, jakieś trzy lata temu. Moi dragoni
zostali wysłani do stołecznej metropolii Kenadie w celu utrzymania porządku na ulicach.
Przylecieliśmy tuż przed wybuchem rozruchów i upadkiem lokalnego rządu. Człowiek,
którego znasz pod mianem Fereyda podszywał się pod kupca zbożowego Bela Torthute,
zasiadającego w stołecznym senacie. Jego przykrywka była perfekcyjna, nie miałem pojęcia,
że to obcoświatowiec, a nie tubylec. Opanował biegle miejscowy dialekt, zwyczaje, mowę
ciała...
- Znam metody pracy Fereyda. Wtapianie się w otoczenie to jego specjalność.
- Więc znasz również jego modus operandi. Skłonności do współpracy z osobnikami, których
zwykł określać mianem “godnej zaufania soli Imperium”.
Gaunt kiwnął głową uśmiechając się nieznacznie.
- Pracujący w tak niesprzyjających warunkach, samotny i pozbawiony wsparcia, nasz
wspólny znajomy zwykł szukać pomocy w instytucjach postrzeganych przez niego za wolne
od korupcji. Walcząc ze spiskiem mającym korzenie w strukturach imperialnej biurokracji,
nie mógł obdarzyć zaufaniem ani Administratum ani Ministorum ani żadnego wyższego rangą
lokalnego dygnitarza, potencjalnego członka konspiracji. Powiedział mi kiedyś, że
najlepszych sojuszników znajdował zawsze w Gwardii, w ludziach skierowanych wbrew
własnej woli w strefę kryzysową, zawodowych żołnierzy nie związanych w żaden sposób z
miejscowymi problemami. Z tego właśnie powodu nawiązał kontakt ze mną i moją kadrą
oficerską. Sporo czasu zajęło nam zdobycie jego zaufania, jeszcze dłużej przyszło nam zaufać
jemu. W dniach będących apogeum rozruchów Vitrianie stali się jedyną siłą, na jakiej mógł
polegać. Wojna Głodowa została zainscenizowana przez rządowych notabli związanych z
Departmento Munitorium. Mieli pod swoją komendą dwa przeciągnięte na stronę
buntowników gwardyjskie regimenty. Zdołaliśmy ich pokonać.
- Bitwa o Altathę. Czytałem jakieś opracowanie na ten temat. Nie miałem pojęcia, że za
Wojną Głodową stała skorumpowana imperialna administracja.
Zoren uśmiechnął się posępnie.
- Takie informacje najczęściej się utajnia. Dla dobra morale. Pełniliśmy rolę sojuszników
Fereyda. Nigdy nie sądziłem, byśmy kiedykolwiek spotkali się ponownie.
Gaunt usiadł na krawędzi swego łóżka, oparł łokcie na kolanach.
- Lecz mimo to odnowiliście kontakty ?
- Otrzymałem zaszyfrowaną wiadomość w trakcie opuszczania Pyritesu. Wkrótce potem
doszło do spotkania.
- Osobistego ?
- Nie – pokręcił głową Zoren – Przez pośrednika.
- Skąd wiedziałeś, że możesz zaufać kurierowi ?
- Użył pewnych identyfikatorów. Słów kodowych, z których Bel Torthute korzystał w akcji
na Idolwilde. Sylab z języka bitewnego Vitrian, których znaczenie tylko on mógł znać.
Torthute poświęcił wiele wysiłku na zgłębienie tajników Byhaty, Sztuki Wojen. Tylko on
mógł nadać tak zakodowaną wiadomość.
- To Fereyd. Zatem jesteś moim sojusznikiem ? Mam wrażenie, że lepiej orientujesz się w
sytuacji ode mnie, Zoren.
Vitriański pułkownik spoglądał w milczeniu na wysokiego mężczyznę w uniformie
komisarza siedzącego w zamyśleniu na skraju łóżka. Czuł podziw wobec tego człowieka
zrodzony w ogniu walk na Fortis Binary, a komunikat Fereyda zawierał kilka dodatkowych
informacji dotyczących Gaunta. Z treści przekazu wynikało jasno, że imperialny agent
pokłada w Ibramie Gauncie większe zaufanie, niż w jakiejkolwiek innej sile w całym
sektorze. Większą niż we mnie, pomyślał pułkownik.
- Oto co wiem, Gaunt. Grupa wysokich rangą konspiratorów w sztabie naczelnym krucjaty
na Światach Sabbat poszukuje usilnie czegoś niezwykle dla nich cennego. Czegoś tak
istotnego, że gotowi są doprowadzić do załamania dotychczasowych działań militarnych, byle
tylko osiągnąć swój cel. Klucz stanowiący rozwiązanie tej zagadki został im nieoczekiwanie
ukradziony sprzed nosa i przekazany pod twoją opiekę, ponieważ byłeś jedynym agentem
Fereyda zdolnym poradzić sobie w tym momencie ze skalą problemu.
Gaunt podniósł się rozgniewany z łóżka.
- Nie jestem niczyim agentem ! - warknął.
Zoren przyłożył dłoń do ust w geście powszechnie oznaczającym nieumyślne
przejęzyczenie. Komisarz przypomniał sobie, że niski gothic nie był ojczystym językiem
Vitrianina.
- Zaufanym partnerem – poprawił się Zoren – Fereyd utrzymywał szeroki krąg zaufanych
przyjaciół, na których mógł polegać w razie takiej konieczności. Okazałeś się jedyną spośród
nich osobą mogącą przejąć i zabezpieczyć ukryty na Pyritesie klucz. Po serii dalszych
manipulacji upewnił się, że trafię na ten sam środek transportu, co wy. Jak myślisz, czy przez
przypadek znaleźliśmy się na Absalomie. Sądzę, że Fereyd i jego współpracownicy w
Dowództwie Floty narazili się na spore ryzyko pociągając za odpowiednie sznurki, bez
wątpienia groziło im i nadal grozi zdemaskowanie ze strony spiskowców.
- Co jeszcze powiedział ci kurier ? - spytał Gaunt.
- Żebym udzielił ci wszelkiego wsparcia, również działając poza lub wbrew rozkazom moich
bezpośrednich przełożonych.
W pomieszczeniu zapadła długa chwila ciszy. Obaj oficerowie myśleli nad prawdziwym
znaczeniem tego nakazu i jego potencjalnymi konsekwencjami.
- Co jeszcze ? - odezwał się w końcu Gaunt.
- Instrukcje zapewniały, że podejmiesz właściwą decyzję. Że Fereyd, nie mogący obecnie
uczestniczyć bezpośrednio w operacji, ufa, iż zastosujesz aaa
odpowiednie środki do chwili, w której on zdoła odtworzyć kanały kontaktowe. Że będziesz
reagował zgodnie ze zmianami rozwoju sytuacji.
Komisarz zaśmiał się w pozbawiony wesołości sposób.
- Ale ja nic nie wiem ! Nie mam pojęcia, o co tutaj chodzi, ani gdzie jest cel poszukiwań !
Nie jestem dobry w tych szpiegowskich gierkach !
- Ponieważ jesteś żołnierzem ?
- Co masz na myśli ?
- Ponieważ jesteś żołnierzem ? - powtórzył Zoren – Podobnie jak ja skupiasz się na realizacji
bezpośrednich rozkazów. To nie ułatwia nam wykonania poleceń Fereyda. “Sól Imperium”
może jest godna zaufania i chętna do pomocy, ale brakuje jej szerszego spojrzenia na sedno
tego konfliktu. Nie wygramy tej wojny dzięki miotaczom ognia i koordynacji szturmu
poszczególnych drużyn.
Gaunt przeklął głośno imię Fereyda. Zoren poszedł w jego ślady, po czym roześmiali się
obaj jednocześnie.
- Ale ty chyba ją wygrasz – powiedział nagle vitriański pułkownik.
- Dlaczego ?
- Dlaczego ? Ponieważ on ci ufa. Ponieważ dopiero na drugim planie jesteś pułkownikiem
Gwardii, w pierwszej zaś kolejności komisarzem, oficerem politycznym. A cała ta sprawa to
wojna polityczna. Spisek i intrygi. Obaj byliśmy na Pyritesie, Gaunt. Dlaczego przekazał
klucz w twoje ręce, a nie moje ? Dlaczego to ja jestem tu z misją wsparcia, a nie na odwrót ?
Gaunt przeklął raz jeszcze Fereyda, tym razem jednak zrobił to ciszej i z tonem goryczy.
Otworzył usta, by coś powiedzieć, ale przerwał mu nieoczekiwany łomot po drugiej
stronie drzwi. Otworzył błyskawicznie i spojrzał w twarz Corbeca, wykrzywioną w grymasie
wzburzenia i zawziętej determinacji.
- Co się dzieje ? - spytał Gaunt.
- Lepiej niech pan ze mną pójdzie, sir. Mamy trzech zabitych i jednego człowieka w stanie
krytycznym. Jantyńczycy odkryli karty.
* * * * *
Corbec zaprowadził Gaunta, Zorena i resztę grupy do lazaretu, gdzie czekał już na nich
Dorden.
- Colhn, Freul, Lonegin... - oświadczył Dorden wskazując dłonią ułożone na podłodze
nieruchome kształty przykryte białymi płachtami materiału – Feygor jest tutaj.
Gaunt spojrzał na adiutanta Rawne, leżącego pod respiratorem na łóżku w kącie
pomieszczenia.
- Rana kłuta. Zadana nożem. Ma przebite płuca. Została mu godzina życia, jeśli nie uzyskam
dostępu do lepszego sprzętu i medykamentów.
- A Rawne ? - spytał Gaunt.
Corbec przystanął obok komisarza.
- Jak już wspomniałem, sir, żadnego śladu. To był nagły atak i odskok. Musieli zabrać go ze
sobą. Ale na miejscu zostawili to, żebyś wiedzieli, czyja to robota.
Corbec pokazał komisarzowi jantyńską odznakę.
- Przybili ją do czoła Colhna – powiedział nienawistnym tonem.
Zoren zdumiał się niepomiernie.
- Skąd taka otwarta demonstracja siły ? - zapytał kręcąc z niedowierzaniem głową.
- Jantyńczycy stanowią część spisku, ale też od dawna mają z Duchami na pieńku. Jeśli cała
sprawa wyjdzie na jaw, będzie wyglądała na efekt zwykłego zatargu pomiędzy
rywalizującymi regimentami. Pojawią się sankcje i reprymendy, ale tylko zamaskują
prawdziwe intencje konspiratorów. Potrzebują zasłony dymnej... a pod przykrywką tego
zatargu mogą zrobić praktycznie wszystko.
Gaunt pojął, że wszyscy zebrani w lazarecie mężczyźni spoglądają na niego wyczekująco.
Jego serce biło jak oszalałe.
- Zatem użyjemy ich metod. Colm, utrzymaj częstotliwości patroli na pokładach, ale podwój
ich liczebność. Zorganizuj też rajd na strefę Jantyńczyków. Sam go poprowadzisz. Zabij dla
mnie kilku.
Na twarzy Corbeca pojawił się szeroki uśmiech.
- Wykorzystamy ich własną grę przeciwko nim, doktorze – komisarz spojrzał na Dordena –
Będzie pan potrzebował mojej autoryzacji do zdobycia medykamentów niezbędnych w
przypadku krytycznego zagrożenia życia pacjenta.
- Co chce pan zrobić ? - spytał oficer medyczny wycierając szmatką dłonie.
Gaunt myślał desperacko. Potrzebował dobrze przemyślanego planu, alternatywnej opcji w
obliczu bezsilnego łamacza kodów Derciusa. Przeklął nadmierne zaufanie pokładane w
sygnecie kodowym. Sytuacja robiła się coraz groźniejsza, musieli teraz zabezpieczyć w
równym stopniu własne plecy i zgłębić jak najszybciej tajemnicę kryształu. Lecz Gaunt był
dostatecznie zdeterminowany, by sięgnąć po efektywne metody i przenieść wojnę na
terytorium wroga.
- Potrzebuję dostępu do mostka. Do samego kapitana. Pułkowniku Zoren ?
- Tak ? - vitriański pułkownik podszedł bliżej, w najmniejszym stopniu nie spodziewając się
nagłego ciosu pięścią, który rozciął mu wargi i powalił na podłogę lazaretu.
- Proszę zgłosić ten incydent – powiedział Gaunt. Jego plan nabrał ostatecznego kształtu.
* * * * *
Główny oficer medyczny Galen Gartell, przełożony sekcji lekarskiej Jantyńskich
Patrycjuszy, odwrócił się powoli od leżącego w jaskrawo oświetlonym i klinicznie czystym
lazarecie pacjenta. Czuł do tego człowieka niechęć od pierwszej chwili, kiedy go zobaczył.
Ludzki śmieć, barbarzyńca. Jeden z Tanithijczyków, poinformował lekarza któryś z
jantyńskich sanitariuszy.
Pacjent był szczupłym, ale proporcjonalnie zbudowanym mężczyzną o przystojnych
rysach twarzy i tatuażu w kształcie niebieskiej gwiazdy pod okiem. Jego oblicze oszpecone
było zaschniętą krwią i siniakami.
- Utrzymaj go przy życiu ! - wysyczał major Brochuss pomagając umieścić rannego na łóżku.
Takie obrażenia... i taki barbarzyńca... Gartell wydął usta biorąc się do czyszczenia i
zszywania ran. Nie lubił marnować swego talentu do leczenia takich bezwartościowych
śmieci jak ten pacjent, lecz uznał, że jego szlachetni przełożeni mają zamiar okazać gest
miłosierdzia wobec schwytanego na pirackim rajdzie renegata i po opatrzeniu jego ran odeślą
pacjenta do własnej jednostki w geście niepodzielnej dominacji nad gwardyjskimi szczurami
zamieszkującymi sąsiednie pokłady.
Do oderwania się od pracy zmusił go głos stojącego za plecami pułkownika Flense.
- Będzie żył, doktorze ?
- Owszem. Wyznam szczerze, że nie mam pojęcia, dlaczego marnujemy cenne medykamenty
na ratowanie życia takiego degenerata.
Flense mruknął coś i przestąpił próg lazaretu. W ślad za nim do środka pomieszczenia
weszła inna postać.
Gartell cofnął się o krok na jej widok. Obcy mierzył ponad dwa metry wzrostu, a jego
wysoką sylwetkę otaczało coś na podobieństwo dymu, zniekształcającego szczegóły ubioru i
aparycji. Któż to taki, zachodził w głowę zdumiony oficer medyczny. Gość miał na sobie
płaszcz cieni, niezwykle rzadki artefakt dostępny jedynie dla wysoko postawionych
dygnitarzy Imperium.
- Czego potrzebujesz, panie ? - Flense skierował pytanie w stronę zamaskowanej postaci.
Obcy minął Gartella i spojrzał na rozciągniętego na łóżku pacjenta.
- Zaciski tętnicze, próbnik neuralny, może kilka długich skalpeli o jednostronnym ostrzu –
odparł głuchym tonem intruz.
- Co ? - zdziwił się Gartell – Cóż takiego w imię Imperatora chcesz z tym człowiekiem
zrobić ?
- Nauczyć go. Dobrze go nauczyć – odparła postać wyciągając jedną dłoń i przeciągając
palcami po czole Ducha. Jej paznokcie były zakrzywione i brązowe, przywodziły na myśl
pazury.
Gartell poczuł rosnący w sercu gniew.
- Ja jestem tutaj głównym oficerem medycznym ! Nikt nie będzie prowadził w tym lazarecie
żadnych zabiegów przed...
Postać wyrzuciła w bok jedno ramię.
Galen Gartell pojął znienacka, że gapi się na czubki swych butów. Resztę jego kończącego
się nieoczekiwanie życia zajęło zrozumienie faktu, że coś jest nie w porządku. Dopiero, gdy
bezgłowe ciało oficera runęło na posadzkę lazaretu, pojął... jego głowa... odcięta...
skurwysyn... nie...
- Flense ? Posprzątaj tutaj, proszę – inkwizytor Heldane wskazał leżące u swych stóp zwłoki
krótkim machnięciem zakrwawionego skalpela, po czym odwrócił się w stronę pacjenta.
- Witam, majorze Rawne – powiedział miękkim tonem – Pokaż mi pragnienia twego serca.
* * * * *
Poprawiając się nieznacznie w wielkim skórzanych fotelu, lord kapitan Itumade Grasticus,
dowódca masowca Adeptus Mechanicus Absalom, podniósł ogromną tłuściutką dłoń
ściskającą laseczkę kontrolną i wskazał nią jeden z wielu unoszących się w powietrzu
hololitycznych wyświetlaczy, przypominających gromadę boi sygnałowych utrzymywanych
siłą antygrawitacyjnych układów na powierzchni niewidzialnej fali. Ciemny matowy ekran
wyświetlacza zapalił się natychmiast, wypełnił powoli rzędami bursztynowych znaków
runicznych. Grasticus przestudiował dokładnie informacje dotyczące bieżącej fluktuacji
pływów Osnowy, po czym przywołał do siebie inny wyświetlacz, zawierający komunikat o
poziomie stabilności sekaa
cji napędowej statku.
Poprzez grube metalowe kable zwisające pękami spod sufitu, kryjące się pod fotelem i w
jego oparciu, Grasticus czuł swój statek. Neuralne kable, oklejone papierowymi karteczkami
pełnymi kodów identyfikacyjnych i wersami modlitw, biegły ponad oparciem fotela wnikając
poprzez cybernetyczne gniazda w potylicy, karku, kręgosłupie i pulchnych policzkach
kapitana do układu nerwowego człowieka. Zapewniały człowiekowi nieprzerwany napływ
informacji o stanie integralności jednostki, składzie wewnętrznej atmosfery, wszelkich
potencjalnych nieprawidłowościach. Dzięki tym złączom mógł bezpośrednio kontrolować
pracę każdego marynarza i każdego serwitora na pokładzie masowca, a odległy rytm
pracujących miarowo silników integrował się z biciem jego własnego serca.
Grasticus posiadał budzącą respekt aparycję, trzysta kilogramów miękkiej tkanki
mięśniowej wypełniało obszerny skórzany fotel kapitański. Mężczyzna rzadko opuszczał swe
miejsce pracy, rzadko wychodził poza bezpieczne ściany opancerzonego strategium
wbudowanego w serce tętniącego życiem mostka na szczycie tylnej wieży Absaloma.
Sto trzydzieści terrańskich lat temu, kiedy przejmował komendę nad statkiem od lorda
kapitana Ulbenida, był wysokim szczupłym mężczyzną. Niechęć do intensywnego ruchu i
uzależniająca więź z jaźnią statku przykuła go na dobre do dowódczego tronu. Jego ciało,
jakby wyczuwając instynktownie połączenie w jedną całość z ogromną konstrukcją masowca,
zwolniło znacząco procesy metabolizmu i zaczęło jednocześnie przybierać na masie
tłuszczowej, parodiując w ten sposób metalową sylwetę gigantycznego transportera. Statki
towarowe Adeptus Mechanicus nie przypominały w niczym okrętów imperialnej marynarki
kosmicznej. Niewyobrażalnie stare i wielokrotnie znacznie większe od swych
odpowiedników w marynarce Imperium, jednostki te zbudowano z myślą o przewożeniu
poprzez całą galaktykę konstruowanych na Marsie machin wojennych. Ich kapitanowie
przypominali Princepsów Tytanów, sprzężonych neuralnie ze swymi kroczącymi narzędziami
destrukcji – byli żywymi statkami.
Grasticus przywołał kolejny ekran i spojrzał na swoich Nawigatorów, ludzkie kształty
uwięzione na roboczych fotelach, oplątane pajęczyną kabli, spoczywające w niewielkiej
alkowie tuż pod mostkiem. Ich mentalny śpiew przekazywał kapitanowi koordynaty
zanurzonego w Osnowie statku, formując się w stały potok informacji przelewających się
poprzez umysł Grasticusa. Nasłuchiwał przez chwilę, po czym odprężył się zadowolony.
Zaszła konieczność niewielkiej korekty dotychczasowego kursu, której szczegóły z miejsca
przekazał głównemu sternikowi. Menazoid Clasp znajdował się w odległości zaledwie dwóch
cykli dziennych. Immaterium nie zdradzało śladu obecności sztormu podprzestrzennego ani
mentalnych wirów, a sygnał Astronomiconu, którego psioniczne światło wiodło poprzez
Osnowę wszystkie okręty Imperium, był wyjątkowo czysty i przejrzysty.
- Błogosławione są pieśni Navis Nobilitae - wymruczał grubym głosem Grasticus
rozpoczynając pierwszą zwrotkę Błogosławieństwa Navis – gdyż dla nich błyszczy Promień
Nadziei, który oświetla nam Złotą Ścieżkę.
Kapitan zmarszczył nieoczekiwanie czoło. Na zewnątrz jego ciasnego sanktuarium
wybuchło jakieś zamieszanie, podniesione ludzkie głosy mieszały się ze sobą