background image

Skraj mgławicy Nubila

     Dwa okręty przechwytujące klasy Faustus unosiły się bezgłośnie w przestrzeni 
manewrując ostrożnie pomiędzy wirującymi skalnymi bryłami. Niebieskie płomienie buchały 
z ich silników korekcyjnych przesuwając ok- ręty z miejsca w miejsce w miarę jak 
przemykały poprzez pole asteroidów. Szafranowa zasłona tworząca mgławicę Nubila Reach 
rozpościerała się przed nimi na obszarze tysięcy kilometrów, tworząc mglistą kurtynę 
spowijającą krańce Światów Sabbat.
     Każdy z patrolowców był elegancką jednostką długości stu stóp, liczonych od ostrego nosa 
po zakończoną poziomymi statecznikami rufę. Faustusy przypominały kształtem katedralne 
iglice, smukłe i opływowe. Na ich opancerzonych burtach widniał stylizowany Imperialny 
Orzeł otoczony zielonymi insygniami Floty Segmentu Pacificus.
     Przesuwając wzrokiem po elektronicznych panelach rozmieszczonych wokół fotela pilota 
w pierwszym patrolowcu, dowódca skrzydła Torten LaHain poczuł, jak jego puls przyśpiesza 
machinalnie w odpowiedzi na wyczuwalny wzrost obrotów plazmowego reaktora. Sprzężony 
neuralnie z okrętem, dzięki technologii Adeptus Mechanicus mógł zsynchronizować swój 
metabolizm z systemami statku, wyczuwając każdy niuans w jego ruchu, każdy skok i spadek 
mocy w silnikach. LaHain miał za sobą dwudziestoletni staż na patrolowcach. Pilotował 
Faustusy od tak dawna, że teraz postrzegał je jako naturalne przedłużenie swego organizmu. 
Popatrzył ze stanowiska dowódcy w dół, gdzie obserwator zmagał się z komputerem 
nawigacyjnym.
 - I jak ? – zapytał LaHain przez zawieszony przy ustach interkom. Nawigator spojrzał w górę 
na pochylonego wyczekująco kapitana, po czym wskazał dłonią migoczące wskaźniki na 
swym panelu.
- Pięć stopni na sterburtę. Astropata kazał przelecieć ostatni raz wzdłuż krawędzi mgławicy i 
wracać do domu.
     Za plecami nawigatora rozległ się ledwie słyszalny pomruk potwierdzenia. Siedzący na 
fotelu w kształcie małego tronu astropata zakołysał się rytmicznie. Dziesiątki kabli 
podłączonych do jego gładko wygolonej czaszki odchodziło gdzieś w tył, by zniknąć w 
obudowie masywnej aparatury. Każdy przewód oznakowany był niewielką żółtą plakietką, 
opisaną niezrozumiałymi komunikatami, których LaHain nigdy nie miał ochoty przeczytać. 
Wokół astropaty unosił się wyraźnie wyczuwalny zapach kadzidła i ludzkiego potu.
 - Co on powiedział ? - zapytał LaHain.
 - Kto wie ? Któż by chciał wiedzieć ? - odparł filozoficznie obserwator wzruszając 
ramionami.
     Umysł astropaty pracował w tym czasie intensywnie, przetwarzając strumień danych 
astronomicznych pompowanych bezustannie do jego mózgu przez pracujące sensory. 
Przesiewając setki informacji sondował jednocześnie otaczającą go podprzestrzeń, szukając 
wszelkich budzących podejrzenia anomalii. Małe statki patrolowe wyposażone w astropatów 
od dawna stanowiły system wczesnego ostrzegania floty. Służba taka niosła ze sobą poważne 
obciążenie dla umysłów psioników i chwilowe utraty świadomości bądź przejściowa 
katatonia nie należały do rzadkości. Tym razem było jeszcze gorzej. Przechodząc tydzień 
temu przez pole asteroidów bogatych w rudę niklu astropata dostarczył załodze 
niezapomnianych wrażeń, wpadł bowiem w stan niekontrolowanych spazmów, którym nikt 
nie potrafił zaradzić.
 - Kontrola systemów - LaHain rzucił do interkomu rutynową komendę.
 - Tylna wieżyczka sprawna ! - odpowiedział czuwający na rufie Faustusa serwitor.
 - Inżynier lotu na stanowisku ! - zatrzeszczał głos oficera ukrytego w maszynowni.

background image

     LaHain przełączył się na kanał zewnętrzny i wywołał swojego skrzydłowego.
 - Moselle... ruszaj przodem i zaczynaj przeczesywanie. Idę za tobą jako ubezpieczenie. 
Robimy co trzeba i spływamy do domu.
 - Przyjąłem - potwierdził pilot drugiego statku. Silniki jego Faustusa rozbłysły snopem 
niebieskiego ognia i patrolowiec skoczył do przodu po wyznaczonym wcześniej kursie. 
LaHain przestawił komunikator w tryb pasywny i niemal poderwał się z miejsca na dźwięk 
dobiegających z interkomu chrapliwych słów astropaty. Rzadko zdarzało się, by psionik 
mówił coś do pozostałych członków załogi.
 - Kapitanie, przemieść statek według następujących koordynatów i zatrzymaj. 
Przechwyciłem sygnał... To wiadomość... z nieznanego źródła. 
     LaHain przesunął dłońmi po panelu sterowniczym wprowadzając do komputera nowe 
współrzędne. Seria białych rozbłysków oświetliła na moment ciemny kadłub patrolowca i 
silniki korekcyjne skierowały go na wyznaczoną pozycję. Obserwator odsunął się od 
komputera nawigacyjnego i zacz

czął przełączać wszystkie systemy śledzące w tryb pasywny.
 - Co to takiego ? - zapytał niecierpliwie dowódca. Nieprzewidziane zmiany w pieczołowicie 
zaplanowanej misji zawsze wprawiały go w zły nastrój.  
     Astropata zwlekał przez chwilę z odpowiedzią, chrząkając znacząco.
 - To mentalne połączenie, przesyłane poprzez Osnowę. Nadchodzi z ekstremalnie dalekiego 
zasięgu. Muszę je przechwycić i przesłać do Dowództwa Floty.
 - Dlaczego ? - irytacja LaHaina rosła z każdą sekundą.
 - To poufny transfer... o pierwszym stopniu tajności. Poziom Vermilion.
     Pełna niedowierzania cisza zapadła na pokładzie statku, przerywana jedynie miarowym 
pomrukiem pracujących na wolnym biegu silników, popiskiwaniem czujników i cichym 
świstem wentylatorów.
 - Vermilion... - wyszeptał w końcu LaHain. 
     Vermilion był najwyższym poziomem utajnienia danych stosowanym przez kryptografów 
krucjaty. Praktycznie nigdy nie używany, był niemalże mityczny. Nawet globalne plany 
układane przez imperialnych strategów objęte były niższym poziomem Magenta. LaHain 
poczuł zimne ciarki biegające po kręgosłupie, w odpowiedzi na ten dreszcz maszyny Faustusa 
odpowiedziały chóralnym pomrukiem. Rutynowy patrol stał się bardzo nietypowy i choć 
kapitan tego nie cierpiał, zdawał sobie sprawę z konieczności zrobienia wszystkiego, co w 
jego mocy, by namierzona transmisja dotarła do przełożonych.
 - Ile czasu potrzebujesz ? - zapytał marszcząc czoło.
     Kolejna chwila milczenia. 
 - Rytuał potrwa dłuższą chwilę. Nie rozpraszaj mnie, gdy próbuję się skoncentrować. Musisz 
utrzymać pozycję do chwili, kiedy powiem ci, że skończyłem – poinstruował go zirytowany 
astropata. Jego głos stał się ledwie zrozumiały, jakby mentat dławił się własną śliną. Po 
dłuższej chwili mruczane cicho słowa przeszły w nieludzki bełkot. Temperatura wewnątrz 
kabiny spadła zauważalnie. Coś się zaczynało dziać.
     LaHain zacisnął ręce na sterach Faustusa czując jak ramiona pokrywa mu gęsia skórka. 
Nienawidził czarodziejskich sztuczek psioników. W ustach zrobiło mu się sucho, na czole dla 
odmiany skroplił mu się pot. Dalej, dalej, ponaglał w myślach astropatę. To wszystko trwało 
za wolno, zbyt długo stali w miejscu odsłonięci i podatni na niespodziewany atak. Pomruki 
psionika nasiliły się. LaHain przesunął wzrokiem po morzu różowawej mgły zalegającej w 
centrum nebuli miliard kilometrów dalej. Zimne odległe światło starych słońc przenikało 
przez nią niczym przez zwiewną kurtynę, rozpraszając mroczne chmury gazu kłębiące się w 
przestrzeni.
 - Kontakty ! - wrzasnął nagle obserwator - Trzy ! Nie, cztery ! Idą jak burza, prosto na nas !

background image

 - Pozycja i czas wejścia w nasz zasięg ? - odkrzyknął LaHain.
     Obserwator przesłał na ekran komputera dowódcy parametry intruzów i Faustus poruszył 
się nieznacznie w miejscu ustawiając smukły nos w ich kierunku. 
 - Ależ zasuwają ! Na Tron Ziemi, zaraz tu będą !
     LaHain jednym pociągnięciem dłoni włączył rząd przycisków na swym panelu. 
 - Systemy obronne uaktywnione ! Przygotować broń ! - nim jeszcze dokończył komendę, 
automatyczne ładowniki w przedniej wieżyczce zaczęły wprowadzać do komory amunicyjnej 
podwójnie sprzężonych działek pierwsze kasety z nabojami. Jedna z migoczących na panelu 
kontrolek sygnalizowała gromadzenie energii w przygotowanych do strzału działach 
plazmowych, wbudowanych w nos patrolowca.
 - Skrzydło Dwa do Skrzydła Jeden ! - głos Moselle rozległ się w komunikatorze - Dopadli 
mnie ! Łamcie szyk i uciekajcie ! Łamcie i uciekajcie, na Imperatora !
     Drugi patrolowiec zmierzał w ich stronę na pełnej szybkości. Poprzez skanery optyczne 
LaHain dostrzegł wyraźnie czarną sylwetkę nadlatującego statku Moselle, chociaż był od 
niego oddalony o blisko tysiąc kilometrów. Za nim i powyżej, nadciągały mroczne 
wampiryczne cienie okrętów Chaosu. Płomienie ich potężnych silników pozostawiały za 
myśliwcami długie smugi żółtego ognia.
     Krzyk Moselle, urwany nagle wpół, rozdarł ciszę panującą w interkomie. Nadlatujący 
Faustus zniknął w nagłym rozbłysku, który po ułamku sekundy przybrał postać kuli białego 
światła. Trzej napastnicy zmienili swój kurs tak, by przeciąć ewentualną drogę ucieczki 
tkwiącego nadal w bezruchu patrolowca.
 - Idą na nas ! - LaHain poczuł jak krople potu kapią mu na kombinezon. Szarpnął silnikami 
zwiększając gwałtownie ich obroty i spojrzał desperacko na astropatę - Ile jeszcze czasu ?!
 - Przejąłem całą wiadomość... Teraz wysyłam ją dalej... - wysapał wyczerpany psionik.
 - Szybciej, szybciej, nie mamy już czasu ! - popędził go LaHain.
     Dwa silniki Faustusa grały nerwowo, niebieski ogień buzował na rufie smukłego okrętu. 
Kapitan odnosił wrażenie, że jego krew burzy się w rytm ich
ich pulsującego pomruku. Balansował na krawędzi mocy zdolnej wyrzucić statek w przód. 
Alarmowe kontrolki rozbłyskiwały wszędzie wokół. Zgarbił się nieco w fotelu przygotowując 
w myślach do nieuniknionego starcia.
     Siedzący w tylnej wieżyczce serwitor przeładował magazynki podwójnie sprzężonych 
działek wypatrując celu. Nie widział samych przeciwników, ale dostrzegał wyraźnie ich 
cienie: poruszające się szybko plamy czerni na tle migoczącego kosmosu. Wieżyczka ożyła z 
jękiem serwomotorów i skierowała lufy w kierunku nadlatujących napastników, działka 
wypluły w próżnię strumień śmiercionośnej stali.
     Do błyskających rytmicznie kontrolek dołączył niski basowy jęk syreny alarmowej. 
Pasywne skanery sygnalizowały namierzanie Faustusa przez terminale celownicze 
rebelianckich myśliwców. Skulony nad swym komputerem obserwator wykrzywił głowę w 
bok patrząc ponaglająco na kapitana. Jego dłonie zawisły wyczekująco nad klawiaturą, 
gotowe do programowania współrzędnych manewru skokowego. W interkomie rozległ się 
zniekształcony głos inżyniera lotu Manusa, ale pomruk pracującego w maszynowni reaktora 
zagłuszył jego słowa. LaHain poczuł nagle ogromny spokój, odprężenie wynikłe ze 
świadomości tego, co stało się nieuniknione.
 - Czy już skończyłeś ? - zapytał astropatę. Mężczyzna zgarbił się na swym fotelu, bliski 
śmierci. Skrajne wyczerpanie poraziło jego ciało falą niekontrolowanych dreszczy. 
 - Skończyłem - wychrypiał z wysiłkiem.
     Faustus skoczył do przodu niczym dźgnięty ostrogami koń, mknąc wprost na napastników. 
LaHain nie liczył na to, by zdołał uciec, nie łudził się też nadzieją na pokonanie 
przewyższających go liczebnością przeciwników. Ale obiecał sobie w duchu, że przynajmniej 
jednego z nich zabierze ze sobą.

background image

     Przednia wieżyczka wyrzuciła z siebie serię tysiąca ciężkich pocisków, po pięćset z każdej 
lufy. W ślad za nimi poleciała jaskrawa, fosforyzująca kula plazmy. Jeden z mrocznych 
kształtów przeciął tę strugę ognia i eksplodował rozrzucając wokół wirujące szaleńczo 
szczątki. LaHain nie tracił czasu na podziwianie efektów swego strzału. Pełną mocą silników 
korekcyjnych rzucił statek w ciasny skręt i przeciągnął serią po kadłubie drugiego myśliwca. 
Zdehermetyzowana maszyna pomknęła prosto przed siebie ciągnąc z tyłu rosnący warkocz 
płomieni.
     Sekundę później deszcz pocisków w kształcie ostrych metalowych igieł przestębnował 
burtę Faustusa od nosa po rufę. Miniaturowe głowice rozerwały głowę nieprzytomnego 
astropaty i dosłownie unicestwiły obserwatora wraz z jego komputerem. Inżynier lotu umarł 
w maszynowni, nawet nie zdążył spostrzec rozbłysku eksplozji uszkodzonego reaktora. Dwie 
bilisekundy później kadłub patrolowca wybrzuszył się od wewnątrz niczym nadmuchana 
bańka i kula białego ognia pochłonęła smukły okręt wraz z jego twardo dzierżącym stery 
kapitanem.
     Fala uderzeniowa eksplozji rozeszła się wkoło na odległość ośmiu kilometrów, po czym 
znikła w zwiewnej kurtynie mgławicy.

Darendala, 20 lat wcześniej

     Zimowy pałac został otoczony. W lesie na północnym krańcu zamarzniętego jeziora 
polowe działa Imperialnej Gwardii wyrzucały z siebie kolejne pociski. Wstrząsane odgłosem 
kanonady powietrze strącało z gałęzi drzew płaty śniegu. Odrzut przesuwał koła dział z 
miejsca w miejsce, wytrącając je z pieczołowicie podkładanych drewnianych podpór. Gorące 
łuski spadały z otwieranych rytmicznie komór prosto w płynną breję pod nogami 
artylerzystów topiąc ją z głośnym sykiem.
     Wznoszący się na drugim końcu jeziora pałac przedstawiał żałosny widok. Jedno z jego 
pięknych skrzydeł runęło tworząc nieforemną stertę gruzu. Wysokie mury zwieńczone łukami 
arkad nosiły na sobie szpecące piętno dziur wybitych ciężkimi pociskami. Każdy kolejny 
strzał obracał w perzynę następny fragment umocnień, pokrywając je warstwą brudnego 
śniegu. Niektóre źle wymierzone pociski nie dolatywały do celu i spadały na lodową pokrywę 
jeziora wzbijając w powietrze fontanny lodowatej wody i mułu.
     Komisarz generał Delane Oktar, najwyższy stopniem oficer polityczny hyrkańskiego 
regimentu, stał wyprostowany na dachu pokrytego zimowym kamuflażem gąsienicowego 
transportera i obserwował postępy artylerzystów przez polową lornetę. Kiedy dowództwo 
Floty wysłało Hyrkańczyków do stłumienia powstania na Darendali, wiedział już, jaki będzie 
koniec tej kampanii. Krwawy i szybki. Ileż dał możliwości do złożenia broni secesjonistom ? 
Zbyt wiele, odpowiedziałby pułkownik Dravere, który dowodził pancernymi brygadami 
wspierającymi Hyrkańczyków.
     Oktar wiedział, że Dravere nie omieszka złożyć stosownego raportu na temat jego 
przesadnego humanitaryzmu. Pułkownik był niezwykle ambitnym oficerem pochodzącym z 
arystokratycznego rodu. Wspinał się szybko po szczeblach kariery, trzymając się jej 
kurczowo obiema rękami i kopiąc bez litości tych, którzy znajdowali się poniżej.
     Oktar nie dbał o to. Liczyło się zwycięstwo, a nie gloria. Komisarz generał posiadał 
ogromny autorytet i nikt nigdy nie ośmieliłby się zakwestionować jego lojalności wobec 
Imperium. Wierzył jednocześnie, że wojna to prosty mechanizm, gdzie rozwaga i zdrowy 
rozsądek mogą zdziałać więcej od brawury, a przy mniejszych stratach. Zbyt często spotykał 
się z odmiennym podejściem do tej kwestii. Wielu wysokich rangą oficerów Gwardii 
uważało, że każdego przeciwnika można zmiażdżyć odpowiednią liczebnie armią, a potencjał 

background image

Gwardii w tym względzie był wręcz niewyczerpalny: miliardowe zasoby mięsa armatniego w 
całej galaktyce.
     Oktar nie cierpiał takiego podejścia do żołnierzy. Przez długi czas wpajał hyrkańskiej 
kadrze oficerskiej swoje zasady i przekonania. Nauczył generała Caernavara i jego zastępców 
szacunku dla każdego podwładnego i znał niemal wszystkich z sześciu tysięcy Hyrkańczyów, 
wielu z imienia. Był z nimi od samego początku, od dnia założenia pierwszego regimentu na 
smaganych wiatrem granitowych wyżynach ich rodzinnej planety. Sześć regimentów tam 
powołano do służby, sześć dumnych jednostek, które rozsławiły nazwę Hyrkanu wśród 
światów Imperium.
     To byli dobrzy chłopcy. Oktar nie chciał ich tracić i nie zamierzał na to pozwolić żadnemu 
ze swoich oficerów. Zeskoczył z dachu transportera i szybkim krokiem ruszył poprzez 
głęboki w tym miejscu śnieg w kierunku uwijających się jak w ukropie artylerzystów. 
Hyrkańczycy byli silnymi ludźmi, choć postronnych obserwatorów mogłaby wprowadzić w 
błąd ich mizerna postura i blady kolor skóry. Gęste brązowe włosy ścinali bardzo krótko. 
Nosili szare ocieplane kombinezony z zarzuconymi na wierzch kamizelkami kuloodpornymi i 
czarne czapki z daszkami. Stroju dopełniały długie płaszcze i skórzane rękawice.
     Żołnierze obsługujący działa zrzucili z siebie wierzchnie warstwy ubrań i pracowali w 
samych podkoszulkach, ładując pociski w lufy armat. Strugi potu ściekały po ich odkrytych 
ciałach. Niezwykłe wrażenie sprawiał widok półnagich ludzi w ten mroźny dzień, gdy para 
ich zamarzających oddechów unosiła się nad głowami.
     Oktar znał każdą zaletę i słabość swoich żołnierzy. Wiedział doskonale, którego z nich 
należy wysłać na rekonesans, którego jako snajpera, kto nadaje się do przeprowadzenia 
błyskawicznego ataku, a kto do wyczyszczenia pola minowego, pasów zasieków, 
przesłuchania jeńców. Cenił i szanował umiejętności każdego z nich. Nie chciał ich tracić. On 
i generał Caernavar umieli umiejętnie wykorzystywać swych ludzi i wygrywać, wygrywać, 
wygrywać, po stokroć częściej i szybciej niż ci, którzy swoje regimenty traktowali jako 
zatyczki wpychane w wyrwy na skrwawionej linii frontu. Ludzie tacy jak Dravere. Oktar czuł 
strach na myśl o czynach, jakich mógłby się dopuścić ten człowiek po dotarciu na 
odpowiednio wysokie stanowisko, chociażby takie jak to, które sprawował on sam. 
Uśmiechnął się na myśl, że dzisiejsze zwycięstwo nie należało do dumnego bezdusznego 
pułkownika.

     Rzucił lornetę w nadstawione ręce towarzyszącego mu sierżanta. 
 - Gdzie jest Chłopiec ? - zapytał.
     Sierżant wyszczerzył zęby w uśmiechu na myśl o tym, jak „Chłopiec” nie cierpi swojego 
przezwiska.
 - Nadzoruje baterie na szczycie urwiska, komisarzu generale - wyjaśnił w lekko 
zniekształconym niskim gothicu, wypowiadając słowa z silnym hyrkańskim akcentem.
 - Przyślij go do mnie - Oktar zatarł dłonie, by je nieco rozgrzać - Myślę, że nadszedł czas, by 
mógł się wreszcie wykazać.
     Sierżant zasalutował i odszedł szybkim krokiem wykonać polecenie.

*  *  *  *  *

     Hyrkański sierżant wspinał się stromym zboczem na szczyt urwiska, ogołoconego z drzew 
podczas nalotu secesjonistów w ubiegłym tygodniu. Pod warstwą udeptanego dziesiątkami 
butów śniegu kryła się drzewna miazga, jedyna pozostałość po gęstym sosnowym zagajniku, 
jaki rósł tu jeszcze niedawno. Sierżant poczuł pewną ulgę na myśl o tym, że nie będzie już 
więcej nalotów. Maszyny secesjonistów bazowały na dwóch polowych lotniskach ukrytych w 
lasach na południe od zimowego pałacu, zajętych już przez pancerne zagony pułkownika 

background image

Dravere. Rebelianckie lotnictwo miało zaledwie jakieś sześćdziesiąt samolotów, starych 
turbośmigłowych maszyn z działkami wbudowanymi w skrzydła i pojedynczymi zaczepami 
bombowymi, ale ich piloci byli naprawdę dobrzy. Pracowali ciężko, ryzykując życiem za 
każdym razem, gdy bombardowali hyrkańskie pozycje pozbawieni wsparcia nowoczesnej 
aparatury celowniczej. Sierżant nie potrafił wymazać z pamięci widoku wrogiego samolotu, 
który zniszczył centrum łączności przedwczoraj o świcie. Nadleciał wolno balansując na 
granicy przeciągnięcia, przebijając się przez kurtynę czarnych kłębków wybuchów pocisków 
przeciwlotniczych. Sierżant dostrzegł twarze obu pilotów, bo owiewka kabiny została 
odrzucona, by nie ograniczała im pola widzenia. Brawurowi desperaci... większość z nich 
pewnie wiedziała jeszcze przed rozpoczęciem wojny, że ją przegrają, ale pragnęli spróbować 
oderwać się od Imperium za wszelką cenę. Sierżant wiedział, że Oktar darzył skrytym 
podziwem tych ludzi. Sam podziwiał w głębi duszy Oktara, widząc jak komisarz generał 
próbuje przy każdej okazji skłonić buntowników do kapitulacji. Hyrkańczyk zgadzał się z nim 
całkowicie. Nie cierpiał bezsensownego zabijania.
     Sierżant wstrząsnął się bezwolnie na wspomnienie ciężkiej bomby o wadze trzech tysięcy 
funtów, spadającej stromym łukiem prosto na płaski dach bunkra. Nim jeszcze na ziemię 
opadły rozrzucone eksplozją szczątki zniszczonej budowli, skoncentrowany ogień poczwórnie 
sprzężonych działek przeciwlotniczych zamontowanych na Hydrach odstrzelił tylne 
stateczniki przyśpieszającego bombowca. Maszyna wykonała niekontrolowany manewr 
przypominający próbę stanięcia na ogonie, po czym wpadła w korkociąg i ciągnąc za sobą 
warkocz gęstego dymu runęła na zalesione wzgórza.
     Brnąc przez śnieg mężczyzna dotarł w końcu na szczyt wzniesienia i przystanął w miejscu 
szukając wzrokiem „Chłopca”. Młodzieniec uwijał się pomiędzy artylerzystami, rzucając 
wyciągane z jaszczy pociski prosto w ręce ładowniczych. Wysoki, bladoskóry, szczupły, ale 
muskularny – „Chłopiec” intrygował sierżanta. Jeśli śmierć nie upomni się o niego wcześniej, 
któregoś dnia stanie się pełnoprawnym komisarzem, pomyślał Hyrkańczyk. Teraz, będąc w 
randze komisarzakadeta, starał się z całej siły wykazać przed swym mentorem, Delane 
Oktarem. Podobnie jak komisarzgenerał, „Chłopiec” nie był Hyrkańczykiem. Obserwując go 
spod lekko przymrużonych powiek sierżant po raz pierwszy uświadomił sobie, że nie wie 
nawet, skąd młody kadet pochodzi.
 - Komisarzgenerał chce cię widzieć - oświadczył podchodząc do zasapanego chłopaka. 
„Chłopiec” pochwycił kolejny pocisk leżący w pojemniku i rzucił go w wyciągnięte ręce 
artylerzysty.
 - Słyszałeś mnie ? - zapytał lekko zirytowany sierżant.
 - Słyszałem - odparł komisarzkadet Ibram Gaunt.

*  *  *  *  *

     Wiedział, że jest sprawdzany. Wiedział, że to jego decydujący egzamin i znał 
konsekwencje ewentualnej porażki. Zdawał sobie sprawę z faktu, że nadszedł czas 
udowodnienia Oktarowi prawa do noszenia insygniów imperialnego komisarza. Nie istniał 
oficjalny okres szkolenia kadetów. Po ukończeniu Schola Progenium i podstawowym 
treningu Imperialnej Gwardii kadet wysyłany był na linię frontu, gdzie zdobywał 
doświadczenie do chwili, w której jego przełożony uznawał go za wartego promocji. Oktar, i 
tylko Oktar, mógł go awansować lub zniszczyć. Wszystko zależało od samodyscypliny, 
zdolności do poświęceń i bezgranicznego oddania wobec boskiego Imperatora.
      Gaunt był bardzo młodym kadetem, ale funkcja komisarza stała się jego aaa
największym pragnieniem od pierwszych dni w Schola Progenium. Wierzył w sprawiedliwy 
osąd Oktara. Komisarzgenerał osobiście wybrał go spośród absolwentów elitarnej szkoły jako 

background image

swego podopiecznego i przez ostatnie osiemnaście miesięcy stał się niemalże przybranym 
ojcem. Być może ojcem surowym i bezwzględnym, ale jednocześnie godnym zaufania.
 - Widzisz zawalone skrzydło pałacu ? - zapytał Oktar - To droga do środka. Secesjoniści 
wycofali się zapewne do podziemi, by przeczekać ostrzał artylerii. Generał Caernavar i ja 
proponujemy wysłać kilka drużyn przez tę wyrwę i zniszczyć ich centrum dowodzenia. 
Załatwisz to ?
     Gaunt wstrzymał oddech czując jak serce zaczyna mu szybciej bić. 
 - Sir... chce pan, żebym ja...
 - Poprowadził ich. Owszem. Nie bądź taki zaskoczony, Ibramie. Często prosiłeś mnie o 
możliwość wykazania się w dowodzeniu ludźmi w polu. Kogo chcesz zabrać ze sobą ?
 - Mój wybór ? - upewnił się kadet.
 - Twój.
 - Żołnierzy z czwartej brygady. Tanhause ma świetnych specjalistów od walki w 
zamkniętych pomieszczeniach. Wezmę ich i drużynę wsparcia Rychlinda.
 - Dobrze wybrałeś, Ibramie - pochwalił go Oktar - Pokaż teraz, co potrafisz.

*  *  *  *  *

     Poprzez zawalony fragment budowli dostali się na długie marmurowe korytarze, pokryte 
pyłem i śniegiem wpadającym do środka przez rozbite okna. Kadet Gaunt prowadził swych 
ludzi tak jak zrobiłby to na jego miejscu Delane, trzymając laser w rękach. Miał na sobie 
czarny mundur z niebieskimi epoletami i naszywkami komisarzakadeta.
     W piątej sali natrafili na secesjonistów przygotowujących się do ostatniego kontrataku. 
Laserowe wiązki przecięły pomieszczenie. Kadet Gaunt skoczył za stojącą pod jedną ze ścian 
sofę, Tanhause padł na brzuch tuż przy nim. 
 - Co teraz ? - zapytał szczupły hyrkański major kręcąc na wszystkie strony przyciśniętą do 
podłogi głową.
 - Daj mi granaty - zażądał Gaunt odpinając od pasa swoje.
     Tanhause szybko pozbawił ładunków leżących w pobliżu żołnierzy i pchnął je w kierunku 
komisarza. Gaunt zawinął wszystkie dwadzieścia granatów w kawałek jedwabnej draperii 
zerwanej z okna i uformował elegancki tobołek. Przesuwając dłonią po powierzchni materiału 
odbezpieczył jeden z nich.
 - Ściągnij tu Walthema - zażądał od majora.
     Szeregowiec Walthem doczołgał się do nich ostrożnie. Gaunt wiedział, że potężny 
mężczyzna słynie w regimencie ze swej krzepy. Na Hyrkanie był kiedyś mistrzem 
olimpijskim w rzucie oszczepem.
 - Poślij to tam, gdzie należy - powiedział komisarz wskazując tobołek. Walthem wyszczerzył 
zęby w uśmiechu i cisnął pakunek w kierunku ostrzeliwujących się zaciekle buntowników. 
Sześćdziesiąt kroków dalej korytarz przestał istnieć.
     Skoczyli poprzez kurz i ogień, gotowi do otwarcia ognia, dalszy rozlew krwi przestał być 
jednak konieczny. Morale secesjonistów zostało złamane. Ich przywódcę, Degredda, znaleźli 
martwego w jego prywatnym apartamencie, z lufą lasera w ustach i wypaloną potylicą. Gaunt 
wysłał radiowy komunikat do generała Caernavara i komisarzagenerała Oktara informując ich 
o wykonaniu misji, po czym przystanął po jedną ze ścian obserwując jeńców wychodzących z 
podziemi z rękami założonymi za głowy oraz Hyrkańczyków zabezpieczających porzuconą 
broń i amunicję.

*  *  *  *  *

background image

     - Co z nią zrobimy ? - zapytał Tanhause. Na dźwięk jego słów Gaunt odwrócił się od 
automatycznego działka, które odpinał właśnie z zamontowanego na balkonie trójnoga.
     Dziewczyna była śliczna. Miała białą skórę i gęste czarne włosy, świadczące o czystym 
darendańskim pochodzeniu. Ręce złożyła za głową podobnie jak pozostali rebelianci 
eskortowani do wyjścia przez Hyrkańczyków. Kiedy ujrzała Gaunta, stanęła gwałtownie w 
miejscu zatrzymując całą kolumnę. Zacisnął zęby oczekując potoku wściekłych wyzwisk 
pełnych złości i nienawiści, tak często słyszanych z ust tych, których marzenia zostały 
zmiażdżone imperialnymi butami. Milczała, ale widok jej twarzy zmroził mu krew w żyłach. 
Oczy miała błyszczące niczym kawałki wypolerowanego szkła. Patrzyła dziwnie i Gaunt 
zrobił znienacka krok w tył uświadamiając sobie, że ta pierwszy raz spotkana kobieta jakimś 
niewytłumaczalnym sposobem go znała.
 - Będzie ich siedem - powiedziała nagle w zaskakująco płynnym i pozbawionym lokalnego 
akcentu wysokim gothicu. Głos zdawał się nie należeć do niej. Był niski i chrapliwy, a jej usta 
nie poruszały się w rytm wypowiaaa
danych słów.
 - Siedem kamieni mocy. Przerwij je, a staniesz się wolny. Nie zabijaj ich. Lecz wpierw 
musisz znaleźć swoje duchy.
 - Dość tych bredni - warknął wytrącony z równowagi Tanhause i skinął ku swym ludziom, 
by odprowadzili dziewczynę. Jej spojrzenie utraciło nagle swą głębię i stało się dziwnie puste, 
z kącika ust pociekła strużka śliny. Zdawała się wpadać w trans. Ludzie otoczyli ją kręgiem 
bojąc się podejść bliżej niż na odległość wyciągniętej ręki. Temperatura w korytarzu zaczęła 
zauważalnie spadać, w powietrzu pojawiły się obłoczki pary wydychane przez żołnierzy. 
Gaunt poczuł ostry zapach ozonu. Włosy uniosły mu się na karku, ale nie potrafił oderwać 
zafascynowanego spojrzenia od mamroczącej coś niezrozumiale dziewczyny.
 - Inkwizycja się nią zajmie - syknął Tanhause - Jeszcze jedna nielicencjonowana wiedźma 
pracująca dla wroga.
 - Czekajcie ! - Gaunt zatrzymał eskortę i podszedł do czarownicy - Co to znaczy ? Siedem 
kamieni ? Duchy ?
     Przewróciła oczami, gardłowe słowa wydostały się z jej krtani.
 - Osnowa zna cię, Ibramie. 
     Odskoczył do tyłu, jakby uderzyła go pięścią. 
 - Skąd znasz moje imię ? - wyjąkał.
     Nie odpowiedziała. A przynajmniej nie w normalny sposób. Z jej ust popłynęła 
potępieńcza kakofonia nonsensownych słów i zwierzęcych warknięć, zaczęła pluć wokół 
gęstą śliną.
 - Zabrać ją stąd ! - wrzasnął z odrazą major.
     Jeden z żołnierzy zrobił krok w stronę dziewczyny, by pchnąć ją dłonią. Nawet go nie 
dotknęła, tylko spojrzała. Upadł na kolana, z nosa pociekła mu struga krwi. Szepcząc 
trwożliwie modlitwy pozostali mężczyźni popędzili czarownicę kolbami karabinów w stronę 
wyjścia.
     Gaunt patrzył pustym wzrokiem na ścianę korytarza przez pełne pięć minut po tym jak 
dziewczyna zniknęła z jego pola widzenia, wdychając głęboko nadal mroźne powietrze. W 
końcu odwrócił się z niemym pytaniem w oczach do czekającego cierpliwie Tanhause’a. 
 - Nie przywiązuj do tego wagi - poradził hyrkański oficer próbując wyrwać młodego kadeta z 
szoku. Widział wyraźnie, jak bardzo całe zajście wstrząsnęło Ibramem. Brak doświadczenia, 
pomyślał. Jeszcze kilka lat, jeszcze kilka kampanii, i chłopak nauczy się wyrzucać z pamięci 
takie wspomnienia. Tylko w taki sposób można było spokojnie spać nocami.
     Gaunt pokręcił głową. 
 - Co ona chciała powiedzieć ? - zapytał jakby wierzył, że major zinterpretuje dziwne 
proroctwo.

background image

 - To wszystko brednie. Proszę o tym zapomnieć, sir.
 - Tak. Zapomnieć. Dobrze.
     Ale bez względu na to jak mocno próbował, Gaunt nigdy nie zdołał wymazać z pamięci 
tego spotkania.

Fortis Binary

     Nocne niebo było matowe i czarne, przypominające materiał kombinezonów, które nosili 
od tylu dni. Świt nadszedł bez ostrzeżenia, niczym nagłe cięcie noża, wypełniając czerwienią 
wąski pas nieboskłonu tuż nad horyzontem. Słońce wysunęło się zza widnokręgu ociężale i 
zaczęło wspinać się wolno w górę rzucając pierwsze promienie na biegnące we wszystkich 
kierunkach okopy. Gwiazda oświetlająca planetę była stara, ogromna i czerwona, 
przywodząca na myśl gigantyczną pomarańczę. Ciszę poranka przerwał huk potężnej 
błyskawicy przecinającej niebo tysiąc kilometrów dalej.
     Colm Corbec obudził się i przeciągnął z trzaskiem. Ziewając szeroko zwinął swój koc i 
spiął go klamrą, by nie zajmował cennego miejsca w okopie. Zawiązał sznurówki w wysokich 
skórzanych butach, założył na głowę znoszony beret. Corbec był potężnym mężczyzną po 
niewłaściwej stronie czterdziestki, muskularnie zbudowanym, ale zaczynającym już tyć. Jego 
ramiona zdobiły niebieskie spiralne tatuaże. Nosił czarny tanithijski kombinezon polowy i 
narzucony na niego płaszcz maskujący. Podobnie jak jego ludzie, miał czyste niebieskie oczy 
i kruczoczarne włosy. Był pułkownikiem Pierwszego Regimentu Tanithu, zwanego Duchami 
Gaunta.
     Ziewnął ponownie. Wszędzie wokół w okopach zaczął się poranny ruch. Duchy wstawały 
powoli na nogi wysuwając się z legowisk urządzonych pośród zwojów drutu kolczastego i we 
własnoręcznie wykopanych niszach, przeciągając się, mamrocząc, klnąc z cicha i 
pozdrawiając wzajemnie. Zaszczękały mechanizmy spustowe w sprawdzanych karabinach. 
Paczki z racjami żywnościowymi zaczęły wędrować z rąk do rąk wzdłuż okopów, docierając 
do najdalej położonych stanowisk. Corbec wyjrzał na przedpole fortyfikacji obserwując spod 
przymrużonych powiek nadciągających w jego stronę wartowników z nocnej zmiany, bladych 
i zmęczonych. Obejrzał się na moment przez ramię. Jedenaście kilometrów za linią frontu 
olbrzymie maszty służące do komunikacji międzyplanetarnej wznosiły się w niebo pomiędzy 
gigantycznymi budowlami wykorzystywanymi jako doki stoczniowe, montażownie tytanów i 
magazyny Adeptus Mechanicus. Migoczące na szczytach masztów różnokolorowe światła 
ostrzegawcze przestały być już widoczne w promieniach słońca.
     Ciemne płaszcze maskujące wartowników, osławiona część uniformu Tanithijskiego 
Pierwszego, były pomięte i ubrudzone zaschniętym błotem. Mijający ich zmiennicy 
przystawali na moment przy zaspanych towarzyszach wymieniając pozdrowienia i papierosy. 
Duchy powracające o świcie do swych grobów, pomyślał na ich widok Corbec.
     Na dnie okopu opodal stanowiska pułkownika jeden z snajperów, Szalony Larkin, gotował 
coś pachnącego kawą na niewielkim przenośnym kocherze. Przyjemny zapach wwiercił się 
natrętnie w nozdrza Corbeca.
 - Daj spróbować, Larks - powiedział do snajpera. Żołnierz wyciągnął z kieszeni płaszcza 
poobijany blaszany kubek i nalał gorącego napoju do pełna. Był niskim mężczyzną około 
pięćdziesiątki, o niezdrowo bladej twarzy, trzech srebrnych kolczykach w lewym uchu i 
purpurowoniebieskim smoku wytatuowanym na prawym policzku. Gdy podawał dowódcy 
naczynie, ten dostrzegł w jego oczach troskę i coś, co można było uznać za cień strachu.
 - Dzisiaj, jak myślisz, dzisiaj ? - zapytał.
 - Kto wie... - odparł wymijająco Corbec pociągając łyk gorącego płynu.

background image

     Wysoko w górze na tle pomarańczowej troposfery odbiły się metalicznym blaskiem dwa 
imperialne myśliwce, lecące wzdłuż linii frontu na północ. Corbec odprowadził je wzrokiem. 
Na horyzoncie w miejscu, gdzie znikły z jego pola widzenia buchnął gęsty słup dymu, 
spowijający niebo ponad zbombardowanymi fabrykami Adeptus Mechanicus. Sekundę 
później suchy wiatr przyniósł z północy odległy dźwięk serii detonacji.
     Corbec dopił kawę do końca i oddał kubek Larkinowi.
 - Tego potrzebowałem - powiedział ocierając usta.
      
*  *  *  *  *

     Kilometr dalej, pośród wijących się niczym ślad żmii okopów, szeregowiec Fulke dostał 
napadu szaleństwa. Major Rawne, drugi rangą oficer regimentu, zbudził się na odgłos 
strzelającego w pobliżu lasera. Wcisnął na głowę beret i popędził transzeją w stronę źródła 
kanonady, słysząc za plecami tupot butów swego adiutanta Feygora. Zrywający się z koców 
żołnierze klęli wściekle trąc zaspane oczy i sięgając po broń.
     Fulke zobaczył szczury. Wielkie tłuste szczury wielkości kotów, żarłocznie pożerające 
jego starannie strzeżone zapasy żywności. Gdy Rawne dobiegł do miejsca incydentu, ujrzał 
stadko gryzoni pierzchające w popłochu na długich zajęczych łapach. Fulke strzelał z 
ustawionego na pełną moc karabinu do wygrzebanej w ścianie okopu dziury służącej mu za 
legowisko, krzycząc przy tym histerycznie. Feygor dopadł go pierwszy, próbując wyr- www
wać broń z rąk żołnierza. Ogarnięty szałem Fulke najwyraźniej nie rozpoznał adiutanta, bo 
jednym ciosem pięści powalił go w błoto zalegające dno okopu, rozbijając nos. Rawne 
przeskoczył nad jęczącym podwładnym i wymierzył potężnego sierpowego w szczękę 
szeregowca. Rozległ się trzask pękającej kości i wrzeszczący z bólu żołnierz upadł na ziemię 
trzymając się obiema dłońmi za twarz. 
 - Wyjaśnić okoliczności zajścia i wyciągnąć konsekwencje - powiedział Rawne do 
podnoszącego się na nogi Feygora i zawrócił w kierunku swojego stanowiska.

*  *  *  *  *

     Szeregowiec Bragg zsunął się po ścianie okopu do środka. Olbrzymi mężczyzna, bez 
wątpienia największy pośród Duchów, był nadzwyczaj dobrodusznym i prostolinijnym 
człowiekiem. Nazywano go „Spróbuj raz jeszcze, Bragg” ze względu na fatalne wyniki w 
strzelaniu. Wszystkie noce w ostatnim tygodniu spędził na warcie i rozłożony w kącie 
transzei koc wabił go teraz nieodparcie. Idąc dnem okopu w stronę miejsca odpoczynku 
wpadł na biegnącego z przeciwka szeregowca Caffrana i niemal go przewrócił impetem 
zderzenia. Silny uchwyt potężnej pięści olbrzyma poderwał padającego na ziemię żołnierza w 
powietrze. Młody Tanithijczyk wysapał przeprosiny i popędził dalej. Bragg spojrzał za nim i 
wzruszył ramionami. Teraz interesował go tylko sen.
     Caffran przystanął na moment, by upewnić się, że nie stracił orientacji pośród plątaniny 
okopów łącznikowych, po czym skręcił w trzeci kolejny przed sobą. Transzeja kończyła się 
niskim wejściem do podziemnego schronu, obłożonego grubymi kompozytowymi płytami i 
niewielkimi skrzynkami, zawierającymi przenośne recyrkulatory powietrza pozwalające 
oczyścić atmosferę w promieniu kilku metrów od urządzenia z niepożądanych toksyn i gazów 
bojowych. Szeregowiec poprawił nie prasowany od miesięcy mundur i wszedł do środka 
schronu.
     Bunkier oficerski był głęboki, jego szkielet wykonano z grubych aluminiowych rur. 
Sodowe lampy wypełniały wnętrze zimnym białym światłem. Podłogę stanowiły starannie 
ułożone metalowe płyty, a duszę przybysza cieszyły widoczne wokół oznaki cywilizacji w 
postaci szafek i półek, książek oraz zapachu świeżo parzonej kawy. Przechodząc przez 

background image

przedpokój kwatery Caffran wpadł na Brina Milo, szesnastoletnią maskotkę regimentu 
towarzyszącą im od dnia fundacji. Milo został uratowany z płomieni ich umierającego świata 
przez samego Gaunta osobiście i od tego czasu pełnił rolę muzykanta regimentu i asystenta 
komisarza. Caffran nie przepadał zbytnio za towarzystwem chłopca. Było coś w jego wzroku, 
co przypominało szeregowcowi stracony dom. 
     Milo kończył właśnie przygotowywać śniadanie na małym rozkładanym stoliku. Caffran 
zamrugał nerwowo oczami wciągając zniewalający zapach w nozdrza. Smażone jajka z 
szynką i tosty. Szeregowiec poczuł lekkie ukłucie zazdrości na myśl o przywilejach 
towarzyszących randze dowódcy.
 - Czy komisarz dobrze się wyspał ? - zapytał Caffran.
 - Nie zmrużył oka - odparł Milo nie przerywając pracy - Przez całą noc przysłuchiwał się 
transmisjom rozpoznawczym z orbity. 
     Caffran skinął mu dłonią i poszedł wąskim przejściem w stronę prywatnej kwatery Gaunta. 
Szeregowiec był niskim młodzieńcem o kruczoczarnych włosach i niebieskim tatuażu 
przedstawiającym smoka na skroni.
 - Wejdź i usiądź - Caffran pomyślał w pierwszej chwili, że to Milo nadszedł w ślad za nim. 
Komisarz Ibram Gaunt odwrócił się od metalowej szafki stojącej za drzwiami pomieszczenia 
i mrugnął do lekko zaskoczonego żołnierza. Oficer wyglądał na bladego nawet w 
nienaturalnym blasku sodowych lamp. Miał na sobie pełny regulaminowy uniform i czapkę 
imperialnego komisarza. Wskazał Caffranowi niewielki stolik pod jedną ze ścian i dostawił 
tam zręcznie dwa polowe krzesła. Wyprostowany jak deska szeregowiec usiadł na jednym z 
nich przyglądając się spod oka dowódcy.
     Gaunt był wysokim mężczyzną o twardych rysach twarzy, lekko po czterdziestce. Caffran 
przestudiował kiedyś uważnie biografię komisarza i poznał doskonale jego dokonania na 
Balhaucie, na Formal Prime, służbę w Ósmym Hyrkańskim oraz udział w tragedii, która 
zakończyła się utratą Tanith. Gaunt wyglądał na znacznie bardziej zmęczonego niż Caffran, 
ale szeregowiec poczuł w stosunku do niego niewytłumaczalne zaufanie. Jeśli ktokolwiek 
mógł uratować Duchy, był to właśnie Gaunt. Komisarz był rzadkim przykładem oficera 
politycznego, który za swe zasługi otrzymał pełnoprawne dowództwo nad imperialnym 
regimentem i rangę pułkownika.
 - Przepraszam, że przeszkadzam w śniadaniu, sir - usprawiedliwił się nieśmiało żołnierz 
czując skrępowanie w obecności przełożonego.
 - Wcale nie przeszkadzasz, Caffran. Przeciwnie, przyszedłeś w samą porę, by do mnie 
dołączyć.
     Szeregowiec nic nie odparł nie wiedząc, czy to przypadkiem nie jakiś przewrotny żart.
 - Mówię serio - Gaunt zdawał się czytać w jego myślach - Wyglądasz na aaa
równie głodnego jak ja. Jestem pewien, że Milo przygotował więcej jedzenia niż my dwaj 
moglibyśmy pochłonąć.
     Niczym na zawołanie, chłopiec wszedł do pokoju niosąc dwie ceramitowe tace. Caffran 
wlepił wzrok w jeszcze parujące śniadanie nie bardzo wiedząc, co robić.
 - Dalej, żołnierzu. Nie co dzień masz okazję spróbować oficerskich racji – ponaglił go Gaunt 
gryząc tosta.
     Caffran nie dał sobie więcej powtarzać. Na jego pełne policzki wychynął błogi uśmiech. 
To była najlepsza wędlina, jaką jadł od sześćdziesięciu dni. Przypominała mu odległe czasy, 
gdy był jeszcze pomocnikiem inżyniera w tartakach utraconego Tanith, przed Fundacją, 
przerwy śniadaniowe w przesyconych zapachem mokrego drewna halach roboczych. 
Komisarz jadł wolno przyglądając się z tajemniczym uśmiechem podwładnemu.
     Gdy skończyli posiłek, Milo postawił na stoliku dwa kubki gorącej kawy. Nadszedł czas 
na interesy.
 - No i co rozkazy mówią nam dziś rano ? - zapytał Gaunt.

background image

 - Nie wiem - odparł Caffran sięgając po grubą kopertę schowaną pod bluzą - Ja to tylko 
noszę, nigdy nie pytam.
 - I bardzo dobrze, żołnierzu - komisarz dopił kawę i rozerwał kopertę wyciągając poranne 
dyrektywy. Przesunął wzrokiem po zapisanych drobnym drukiem kartkach marszcząc czoło.
 - Całe noce ślęczę nad tym terminalem - wskazał ponad ramieniem na połyskujący zielonym 
światłem ekran taktyczny wbudowany w ścianę kwatery - a on nie potrafi odpowiedzieć na 
moje pytania.
     Skończył czytać rozkazy i rzucił kartki na blat stołu. 
 - Zastanawiacie się pewnie, jak jeszcze długo będziemy tkwili zakopani po uszy w tym 
piekle. Powiem ci. To będą długie miesiące...
     Caffran czuł się w tej chwili tak odprężony i zrelaksowany, że nawet wiadomość o śmierci 
matki zamordowanej przez zielonoskórych nie zdołałaby nim specjalnie wstrząsnąć.
 - Sir ? - zaniepokojony czymś Milo stanął w progu pokoju.
 - Co się dzieje, Brin ? - zapytał Gaunt mrużąc oczy.
 - Myślę... to znaczy... myślę, że zaraz zacznie się atak.
     Caffran parsknął z niedowierzaniem. 
 - Skąd możesz wiedzieć... - zaczął, ale komisarz przerwał mu gestem dłoni.
 - W jakiś sposób Milo zawsze przeczuwa nadchodzący atak. Każdy. Wydaje mi się, że to 
zasługa jego wyczulonego słuchu - wyjaśnił - Chciałbyś się założyć ?
     Caffran otworzył usta, by odpowiedzieć i wtedy właśnie pierwsza salwa spadła na okopy 
Tanithijczyków.

*  *  *  *  *

      Gaunt zerwał się na nogi przewracając kolanem stolik, ceramitowe tace poleciały z 
trzaskiem na podłogę. Jego ruch bardziej zaskoczył Caffrana od świstu nadlatujących 
pocisków. Rozszerzonymi oczami patrzył jak komisarz chwyta leżący na jednej z półek 
pistolet i chowa go do kabury. Nie tracąc czasu dowódca sięgnął po ukryty między książkami 
ręczny moduł łączności i włączył główny kanał komunikacyjny:
 - Gaunt do wszystkich jednostek ! Do broni ! Do broni ! Przygotować się na szturm wroga !
     Caffran nie czekał na dalsze instrukcje. Gdy pierwsze pociski rozerwały się wokół 
umocnień, szeregowiec był już pomiędzy asekurującymi wejście do bunkra recyrkulatorami 
powietrza. Grudki błota i ziemi spadły mu gradem na głowę i ramiona, a pobliski okop 
wypełniły nagle przeraźliwe krzyki rannych żołnierzy. Kolejny pocisk wybuchł z hukiem 
gdzieś z tyłu wyrywając w ziemi krater wielkości kapsuły zrzutowej. Bryły błota i kamienie 
niemal powaliły Caffrana na kolana. Zerwał z ramienia laser, odbezpieczył go i potoczył 
wzrokiem po okopie. Wszędzie panował chaos i panika, zaskoczeni żołnierze miotali się 
krzycząc coś niezrozumiale. 
     Czy to już, pomyślał zdezorientowany szeregowiec, czy to finałowy moment tego 
długiego, męczącego konfliktu ? Wychylił się z okopu próbując dostrzec coś na przedpolu 
fortyfikacji i dalej, pośród odległych umocnień obrońców, które trzymały imperialną armię w 
szachu od dobrych sześciu miesięcy. Jedyne co zobaczył to gęsta zasłona dymu.
     Gdzieś opodal rozpętała się wściekła kanonada z laserów, towarzyszyły jej dzikie krzyki. 
Z nieba spadły kolejne pociski, jeden z nich rozerwał się w sąsiednim okopie łącznikowym. 
Caffran wrzasnął z wstrętem i przerażeniem widząc, że tym razem oprócz błota obsypało go 
coś jeszcze. Dymiące okrwawione ludzkie szczątki. Klnąc plugawo wytarł rękawem 
zachlapany czarną breją celownik swojego karabinu. Gdzieś za plecami usłyszał niski, 
władczy głos rozbrzmiewający pośród transzei. Odwrócił się na czas, by dostrzec 
wyskakującego ze swojego bunkra komisarza.

background image

     Gaunt miał na sobie pełny polowy mundur i czarną czapkę z daszkiem, jedynym 
odstępstwem od regulaminowego stroju komisarza był tanithijski płaszcz kamuflujący 
zarzucony na ramiona. W jednej ręce trzymał pistolet ss

boltowy, w drugiej włączony łańcuchowy miecz.
 - W imię Tanith ! Wreszcie przyszło nam walczyć ! Trzymać szyki, nie strzelać, dopóki nie 
przejdą przez dym !
     Caffran poczuł się pewniej słysząc głos dowódcy. Komisarz był z nimi, więc musieli dać 
radę. Nie zdążył tego powiedzieć stojącemu obok Tanithijczykowi, bo w tej samej chwili 
ziemia zatrzęsła mu się pod nogami pośród przerażającego huku. Fala uderzeniowa poderwała 
ciało szeregowca w powietrze i cisnęła nim o ścianę okopu. 
     Transzeja opodal otrzymała bezpośrednie trafienie. Dziesiątki żołnierzy zginęły na 
miejscu, inni leżeli na ziemi powaleni eksplozją. Caffran skulił się na brzuchu plując błotem i 
charcząc. Czyjaś dłoń chwyciła go za kołnierz kombinezonu i pociągnęła w górę stawiając na 
nogi. Przetarł oczy i spojrzał prosto w twarz Gaunta.
 - Drzemka po dobrym śniadaniu ? - zapytał ściszonym głosem komisarz.
 - Nie, sir... ja... ja... - trzask laserów zagłuszył jego słowa. Strzelanina rozgorzała teraz na 
całej linii obrony. Gaunt wskazał Caffranowi parapet okopu.
 - Myślę, że nadszedł nasz czas - oświadczył - i chciałbym, żeby wszyscy moi ludzie byli ze 
mną, kiedy pójdziemy do kontrataku.
 - Jestem z panem, sir - odparł bez wahania szeregowiec - Od Tanith po kraniec piekieł.
     Komisarz wspiął się zwinnie na szczyt parapet i stanął wyprostowany nie bacząc na strzały 
wroga. Uniósł w górę swój miecz.
- Tanithijczycy ! - krzyknął - Chcecie żyć wiecznie ?
     Chóralna odpowiedź wydarta z setek gardeł utonęła pośród huku eksplozji, ale Gaunt 
wiedział, co krzyczeli jego ludzie. 

*  *  *  *  *

     W rejonie, gdzie hordy wroga zderzyły się z fortyfikacjami Imperialnej Gwardii pojawił 
się mur laserowego ognia, szeroki na dwieście kroków i ponad dwadzieścia kilometrów długi. 
Z oddali wyglądało to niczym wojna wielkich mrowisk, wymieszanych ze sobą i walczących 
pośród gęstego dymu, błysku eksplozji i malutkich wiązek laserów.
     Lord Militant generał Hechtor Dravere odsunął twarz od swojego ozdobnego teleskopu na 
pozłacanym trójnogu. Otrzepując nieskazitelnie czysty rękaw z wyimaginowanego pyłku 
skinął wypielęgnowanymi palcami w stronę swego towarzysza. 
 - Któż tam dzisiaj umiera ? - zapytał nienaturalnie cienkim głosem, który zdawał się zupełnie 
nie pasować do jego postury.
     Pułkownik Flense, dowódca Jantyńskich Patrycjuszy, jednego z najstarszych i najbardziej 
poważanych regimentów Imperialnej Gwardii, podniósł się ze swego stołka i stanął 
wyprostowany niczym struna. Był wysokim, harmonijnie zbudowanym mężczyzną o łatwej 
do zapamiętania twarzy, zeszpeconej dawno temu strumieniem tyranidzkiego kwasu.
 - Generale ?
 - Ci... te mrówki tam daleko... - Dravere kiwnął głową w kierunku odległej kanonady - Chcę 
wiedzieć, kim są.
     Flense przeszedł przez werandę w kierunku ściennej mapy taktycznej i przesunął palcem 
po gładkiej szklanej tafli wyświetlacza rozbłyskującej różnokolorowymi sygnaturami. 
Ciągnąc dłonią po szkle skontrolował czterysta kilometrów frontu na Fortis Binary, 

background image

zatrzymując się w końcu na plątaninie okopów oddzielających obróconą w perzynę strefę 
niczyją od zajętych kilka miesięcy temu zniszczonych kompleksów fabrycznych.
 - Zachodnie fortyfikacje - powiedział - To Pierwszy Regiment Tanithu. Zna ich pan, sir. 
Banda Gaunta. Niektórzy wołają na nich Duchy, jak mi się zdaje.
     Dravere zbliżył się do wielkiego czajnika i nalał do kubka gorącej smolistej kawy. 
Pociągnął łyk i przytrzymał płyn na chwilę w ustach, płucząc nim zęby. Flense skulił się na 
ten widok. Pułkownik Draker Flense widział wiele rzeczy, które okaleczyłyby umysł 
zwykłego człowieka. Na jego oczach konały całe legiony ludzi, pamiętał koszmarny obrazy 
żołnierzy pożerających swych towarzyszy w nienaturalnym szaleństwie wywołanym przez 
moce ciemności. Widział planety wpadające w kolaps i umierające. A jednak w generale 
Dravere było coś, co budziło w duszy pułkownika jeszcze większą grozę. Jego niezachwiane 
przekonanie o swej wyższości.
     Dravere przełknął w końcu kawę i odstawił kubek na stolik. 
 - Zatem Duchy zostały wyciągnięte z grobów tego pięknego poranka – oświadczył z 
lodowatą drwiną.
     Hechtor Dravere był niskim, silnie umięśnionym mężczyzną około sześćdziesiątki, 
pucołowatym i mocno łysiejącym. Jego mundur zdawał się wymagać niewyobrażalnych ilości 
proszków czyszczących i krochmalu każdego ranka. Całą pierś generała pokrywały rzędy 
baretek i medali. Nigdy ich nie zdejmował. Flense nawet wszystkich nie znał, ale był 
dostatecznie rozsądny, by o to nie pytać. Zdawał sobie sprawę, jak bardzo żądny chwały i 
glorii jest jego przełożony. Czasami myślał nad tym, dlaczego generał tak aaa

się obnosi ze swymi odznaczeniami, ale w końcu machnął na to ręką. Skoro był lordem 
generałem, mógł robić wszystko, na co miał ochotę.
     Pałac, na werandzie którego stali, wydawał się nietknięty pomimo sześciu miesięcy 
bombardowań, jakie spadły na tę okolicę i obróciły w stertę kamieni i metalu wielką dolinę 
Diemos, niegdyś industrialne serce Fortis Binary, a teraz scenę krwawej kampanii. We 
wszystkich kierunkach, tak daleko jak sięgnąć mogło ludzkie oko, rozciągały się 
przemysłowe kompleksy: wieże i hangary, magazyny i bunkry, składy broni i amunicji, huty i 
rafinerie. Gigantyczny ziggurat wznosił się daleko na północy, stanowiąc błyszczący złotem 
pomnik Adeptus Mechanicus. Budowla zdawała się rywalizować, a może nawet przerastać, 
olbrzymią świątynię Eklezjarchii, poświęconą BoguImperatorowi. Techkapłani 
demonstrowali w ten sposób objęcie całej planety jurysdykcją kultu Boskiej Maszyny. 
Ziggurat stanowił administracyjne serce całej społeczności Fortis Binary. To stąd kierowano 
pracą dziewiętnastu miliardów mieszkańców przelewających pot w potężnych zakładach 
zbrojeniowych. Teraz piękna budowla była zaledwie wypaloną skorupą. Stała się pierwszym 
celem rebeliantów.
     Na odległych wzgórzach wznoszących się ponad doliną, w ufortyfikowanych fabrykach, 
opancerzonych magazynach i składach przywarował wróg – liczący miliard dusz legion 
czcicieli demonów. Fortis Binary był przodującym imperialnym światem przemysłowym, 
rozwijającym się prężnie i elastycznie. Nikt nie miał pojęcia, w jaki sposób moce ciemności 
zdołały zakorzenić się na jego powierzchni, ani w jakim stopniu skorumpowały mieszkańców 
planety wizje Upadłych Bogów. Osiem miesięcy wcześniej, w przeciągu jednej nocy, 
pracujące pełną parą zakłady zbrojeniowe zostały przejęte przez skażonych piętnem Chaosu 
pracowników, jeszcze niedawno oddanych kultowi Boskiej Maszyny. Tylko garstka 
techkapłanów zdołała ujść z rzezi i ewakuować się z powierzchni pogrążonego w krwi i ogniu 
świata.
     Przybyłe na Fortis Binary regimenty Imperialnej Gwardii znalazły się w niekorzystnym 
położeniu. Gigantyczne zakłady i infrastruktura pomocnicza były zbyt cenne dla imperialnych 
strategów, aby można było zrównać je z ziemią za pomocą orbitalnego bombardowania. Bez 

background image

względu na koszty, dla dobra Imperium świat musiał zostać odzyskany w jednym kawałku, 
poprzez mozolną i krwawą walkę na ziemi. I tak żołnierze Gwardii wylądowali na Fortis 
Binary z rozkazem oczyszczenia planety ze buntowników i zabezpieczenia bezcennych 
kompleksów przemysłowych do czasu ponownego jej zasiedlenia.
 - Co kilka dni próbują kolejny raz, uderzając na inny fragment umocnień. Szukają słabego 
punktu w naszych liniach - skomentował lord generał patrząc przez teleskop na masakrę 
dokonującą się piętnaście kilometrów dalej.
 - Tanithijczycy to twardzi żołnierze, generale, przynajmniej tak mówią – Flense przystanął 
obok Dravere i założył ręce za plecy w postawie oczekiwania. Wytrawiona kwasem szeroka 
blizna pulsowała na jego policzku, zdradzając skryte niezadowolenie - Wykazali się na wielu 
frontach, a Gaunt sprawia wrażenie kompetentnego dowódcy.
 - Znasz go ? - zapytał Dravere zerkając na pułkownika z ciekawością.
 - Ze słyszenia. Reputacja znacznie go wyprzedza - wycedził przez zęby Flense - Raz 
spotkaliśmy się podczas transferu. Muszę przyznać, że jego filozofia dowodzenia kłóci się z 
moją.
 - Nie lubisz go, prawda, Flense ? - Dravere uśmiechnął się kącikami ust. Potrafił bezbłędnie 
odczytywać emocje pułkownika i dostrzegał wyraźnie głęboki uraz, jaki Jantyńczyk żywił do 
komisarza Gaunta. Wiedział, jaka jest jego przyczyna, czytał raporty. Wiedział też, dlaczego 
Flense nigdy otwarcie się do tego nie przyzna.
 - Szczerze ? Nie. To komisarz. Oficer polityczny, który dziwnym zbiegiem okoliczności 
otrzymał dowództwo nad imperialnym regimentem. Marszałek Slaydo zagwarantował mu to 
stanowisko na łożu śmierci. Rozumiem rolę spełnianą przez komisarzy w tej armii, ale razi 
mnie jego oficerska ranga. Sprawia wrażenie sympatycznego, gdy powinien być inspirujący, 
staje się inspirujący w sytuacjach, gdy powinien być dogmatyczny. Ale pomimo to... jest 
oficerem, któremu chyba możemy zaufać.
     Dravere uśmiechnął się szerzej. Opinia pułkownika była instynktowna i szczera, ale 
starannie złagodzona dyplomatycznym taktem, tak by skrywała osobiste animozje.
 - Ufam wyłącznie sobie, Flense, każde zwycięstwo wypracowuję własnymi rękami. Twoi 
Patrycjusze czekają w rezerwie, o ile się nie mylę ?
 - Tak jest, w starych silosach na zachodnim odcinku, gotowi do wyjścia w każdej chwili.
 - Postaw ich w stan gotowości - polecił lord generał. Podszedł do mapy taktycznej i 
przycisnął do jej powierzchni czubek świetlnego pióra. Kilka dotkniętych markerem ikon 
zapaliło się zielonym światłem.  
 - Jesteśmy tu zbyt długo, zaczynam się niecierpliwić. Ta wojna powinna się zakończyć dobre 
kilka miesięcy temu. Ile brygad zużyliśmy do przełamania tych przeklętych fortyfikacji ?

     Flense nie był pewien. Dravere nigdy nie liczył się ze stratami. Z dumą opowiadał, że 
może podbić nawet Oko Grozy, jeśli będzie miał odpowiednią ilość ciał, po których tam 
wmaszeruje. W ciągu kilku ostatnich tygodni lord generał wyraźnie popadł w irytację, 
niezadowolony z braku postępów w ofensywie. Flense podejrzewał, że główną przyczyną tej 
frustracji była niemożność wykazania się przed marszałkiem Macarothem, nowym naczelnym 
dowódcą krucjaty na Światach Sabbat. Macaroth i Dravere od dawna konkurowali ze sobą o 
sukcesję po marszałku Slaydo. Przegrywając tę rywalizację Dravere stracił twarz i dumę, 
choć nigdy tego nie okazywał. W zamian jeszcze bardziej zawziął się, by wszystkim wokół 
udowodnić swą wartość. Marszałkowi Macarothowi w pierwszej kolejności.
     Flense słyszał pogłoski, że inkwizytor Heldane, jeden z najbardziej zaufanych doradców 
lorda generała, przybył na Fortis Binary tydzień temu, aby porozmawiać w cztery oczy z 
Dravere. Po spotkaniu tym Dravere zaczął sprawiać wrażenie, jakby mu bardzo zaczęło się 
gdzieś śpieszyć, jakby nawet tak istotna kwestia jak odzyskanie Fortis Binary nagle przestała 
się dla niego liczyć. 

background image

     Lord generał odezwał się ponownie. 
 - Shriveni uderzyli tego ranka znacznie większymi siłami niż dotychczas. Sądzę, że 
przegrupowanie i uzupełnienie amunicji po szturmie zajmie im osiem lub dziewięć godzin. 
Przeprowadzimy kontratak. Użyję Duchów jako bufora do wybicia dziury w umocnieniach 
wroga. Z pomocą Imperatora po ich trupach wedrzemy się do serca heretyckiej linii obrony - 
głos Dravere był zimny niczym lód, wykluczający całkowicie możliwość zakwestionowania 
wydanych rozkazów. 
     Flense zagryzł ze złością usta. Od początku kampanii na Fortis Binary zakładał, że jego 
regiment odegra fundamentalną rolę w oczyszczaniu planety. Myśl, że Gaunt mógłby odebrać 
mu ten przywilej nie mieściła się w głowie pułkownika, napawała go pełną gniewu frustracją. 
Potrząsnął głową odpędzając posępne wizje i zaczął zimno kalkulować szanse na 
wykorzystanie dla własnych celów śmierci Gaunta i jego miernych szumowin. W końcu 
uśmiechnął się złowrogo. Nigdy nie zaszkodzi wykazać nieco inicjatywy. Podszedł do 
ściennej mapy i wskazał jeden z punktów na jej powierzchni. 
 - Mamy tutaj duży płaski obszar, sir. Jeśli ludzie Gaunta... ulegną panice, moi Patrycjusze 
będą mogli przebić się jednym zmotoryzowanym uderzeniem zarówno przez nadwerężone 
linie Shrivenów jak i dezerterów.
     Dravere cmoknął z namysłem. Ulegną panice – jakie subtelne określenie dla tchórzostwa, 
użyte przez pułkownika w geście respektu przed Gauntem. Klasnął w pulchne dłonie niczym 
dziecko cieszące się z urodzin.
 - Sygnaliści ! Oficer łącznikowy do mnie, natychmiast ! - drzwi wejściowe na werandę 
otworzyły się z trzaskiem. Krępy żołnierz w znoszonym, ale czystym mundurze i 
wypolerowanych butach stanął na baczność w progu salutując obu oficerom. Nie zwracając 
na niego uwagi Dravere pisał coś pośpiesznie na kartce papieru. Skończywszy wydarł kartkę 
z notatnika, złożył w pół i podał oczekującemu w milczeniu żołnierzowi.
 - Wyślemy vitriańskich dragonów jako wsparcie dla Duchów. Razem być może odrzucą 
Shrivenów daleko w tył. Patrycjusze ruszą w momencie, gdy linia obrony heretyków zostanie 
przełamana i wedrą się w głąb. Połączcie się z dowódcą Tanithijczyków. Ma przeć do przodu 
bez względu na straty. Dziś nadszedł jego wielki dzień. Ma zdobyć okopy Shrivenów albo 
umrzeć. Dopilnujcie, żeby potwierdził odbiór rozkazu. Nie ma prawa zatrzymać szturmu, 
powiedzcie mu to wyraźnie. Żadnego odwrotu. Wygra albo zginie.
     Flense ukrył starannie paskudny uśmieszek, jaki wykrzywił na moment jego okaleczoną 
twarz. Gaunt został skazany na beznadziejną misję, która w ostatecznym efekcie opromieni 
chwałą Jantyńskich Patrycjuszy. Łącznik zasalutował ponownie, schował kopertę do 
zawieszonej na szyi torby i ruszył w stronę wyjścia.
 - Jeszcze jedno - głos Dravere zatrzymał go w miejscu. Łącznik popatrzył nerwowym 
wzrokiem na przełożonego. Dravere wskazał upierścienionym palcem czajnik. 
 - Niech ktoś przyniesie świeżą kawę. Ta nie nadaje się do picia. 
     Żołnierz rozchylił lekko usta. Z miejsca, w którym stał widział, że naczynie jest niemal 
całkowicie pełne. Regiment potrafił pić przez szereg dni to, co generał jednym gestem dłoni 
nakazał wylać. Skinął głową w milczeniu, starannie zamknął podwójne drzwi i dopiero wtedy 
pozwolił sobie na pełne pasji, choć ciche przekleństwo pod adresem człowieka 
odpowiedzialnego za wielomiesięczną krwawą łaźnię na Fortis Binary.
     Pułkownik Flense zasalutował również i ruszył w kierunku wyjścia. Wyjął spod ramienia 
swoją czapkę oficerską i założył ją na głowę.
 - Chwała Imperatorowi, lordzie generale - powiedział.
 - Co ? Ach tak, oczywiście - kiwnął dłonią Dravere siadając na swym fotelu i zapalając 
cygaro.

*  *  *  *  *

background image

     Major Rawne rzucił się płasko do najbliższego krateru i niemal całkowicie zniknął pod 
powierzchnią wypełniającej go mlecznej wody. Krztusząc się i plując podpełzł do krawędzi 
zagłębienia i wyjrzał na zewnątrz ponad lufą lasera. Powietrze wokół było gęste od czarnego 
dymu i latających na wszystkie strony pocisków. Nim zdołał wypatrzyć jakiś cel, następne 
ciała z pluskiem runęły w bezpieczny krater: szeregowiec Neff, adiutant Feygor, szeregowcy 
Caffran, Varl i Lonegin. Był też szeregowiec Klay, ale już nie żył. Krzyżowy ogień wroga 
sięgnął jego głowy w połowie skoku. Żaden z Duchów nie spojrzał drugi raz na pogrążone w 
wodzie ciało martwego towarzysza. Widzieli takie obrazy o tysiąc razy za często, by mogły 
wzbudzać głębsze uczucia.
      Rawne użył swojego przenośnego peryskopu, by nie wychylając głowy z krateru obejrzeć 
dokładnie okolicę. Gdzieś w pobliżu Shriveni ustawili ciężki karabin maszynowy, bo jego 
rytmiczne dudnienie wybijało się wyraźnie ponad krzyki szarżujących Duchów. Leżący obok 
Neff szamotał się ze swoją bronią rozpraszając majora.
 - Co jest, żołnierzu ? - zapytał Rawne.
 - Brud w mechanizmie aktywującym, sir. Nie mogę go oczyścić.
     Feygor bez słowa wyjął laser z rąk młodszego Tanithijczyka, wyciągnął z broni 
akumulator i otworzył błyszczącą od oleju komorę energetyczną. Podłubał w niej 
wskazującym palcem, splunął do środka i zatrzasnął silnie. Z uśmiechem satysfakcji na 
twarzy włożył akumulator ponownie w slot. Neff patrzył z lekko otwartymi ustami jak 
adiutant odbezpiecza karabin, wysuwa go z krateru i strzela w chmurę dymu spowijającą 
stanowiska Shrivenów.
 - Działa - oświadczył oddając laser szeregowcowi. Ten skinął głową w podziękowaniu i 
podczołgał się bliżej majora.
 - Będziemy martwi, nim zdążymy przejść następny metr - oświadczył ponuro Lonegin.
 - Na fetha ! - splunął Varl - Przyciśnijmy im łby do ziemi - odpiął wiszące przy pasie granaty 
i podał je pozostałym Duchom niczym uczeń częstujący kolegów owocami. Wyjmowane 
zawleczki szczęknęły metalicznie wywołując złowrogi uśmiech na twarzy majora.
 - Varl ma rację, oślepmy ich - powiedział biorąc zamach prawą ręką. Ciśnięte z całej siły 
granaty poleciały łukiem w powietrze. Były to ładunki odłamkowe, rozrzucające wokół 
miejsca upadku dziesiątki malutkich, ale ostrych szrapneli.
     Seria detonacji wstrząsnęła ziemią. 
 - Ciekawe, czy się schowali ? - powiedział Caffran, ale kończąc pytanie uświadomił sobie, że 
w kraterze już nikogo poza nim nie ma. Wyskoczył z dziury sadząc wielkimi susami za resztą 
grupy. 
     Krzycząc ochryple pełnymi dymu gardłami Duchy skoczyły przez pas ziemi niczyjej w 
kierunku wypatrzonych wcześniej umocnień Shrivenów, będących płytkim, ale profesjonalnie 
wykonanym okopem wartowniczym. Efekty eksplozji przeszły najśmielsze oczekiwania 
majora, bo wszystkie granaty rozerwały się na obrzeżu uśmiercając znajdujących się w środku 
obrońców. 
     Rawne przyklęknął na moment przy okopie patrząc w dół. Po raz pierwszy od sześciu 
miesięcy na Fortis Binary miał okazję zobaczyć na własne oczy wrogów. Byli bez wątpienia 
ludźmi, ale dziwnie zdeformowanymi. Martwe ciała były ubrane w pancerze osobiste 
przerobione z kombinezonów roboczych używanych w hutach, ochronne maski i ciężkie 
rękawice zdawały się zrastać z szorstką bladą skórą właścicieli. Rawne nie przyglądał im się 
długo. Widok trupów przypominał mu wszystkich tych ludzi, których zabił wcześniej. 
     Krążąc pośród kłębów czarnego dymu znalazł dwóch poranionych odłamkami Shrivenów, 
zwijających się z bólu opodal okopu. Skończył z nimi szybko, dwoma wiązkami lasera. 

background image

Caffran podbiegł do dowódcy słysząc odgłosy wystrzałów. Major zauważył, że młodym 
szeregowcem wyraźnie wstrząsnął nieludzki wygląd przeciwników.
 - Oni mają karabiny laserowe - wydyszał z wysiłkiem - i ciężkie kamizelki...
     Neff zmaterializował się w dymie tuż obok. Przewrócił czubkiem buta jedno z ciał na 
plecy wskazując ręką pas opinający biodra zabitego.
 - Patrz... granaty i zapasowe akumulatory... - obaj szeregowcy spojrzeli na majora jakby 
oczekiwali jakiegoś komentarza. Rawne machnął niecierpliwie ręką czując cieknącą po skroni 
strużkę potu.
 - Twarde skurwysyny - oświadczył ocierając czoło - A czegoście oczekiwali ? Trzymają nas 
tutaj w szachu od sześciu miesięcy. 
     Lonegin, Varl i Feygor dołączyli do nich cicho. Skradając się wzdłuż transzei łącznikowej 
Tanithijczycy szli wolno w kierunku głównej linii wroga. Podmuch wiatru rozpędził nagle 
zasłonę dymu przed majorem i oczom Duchów ukazał się wielki metalowy silos. Zaskoczony 
Rawne machnął ręką ostrzegawczo nakazując odsłoniętym nagle żołnierzom skok do transzei. 
     W tej samej chwili wokół rozpętało się piekło laserowych strzałów. Varl został trafiony w 
ramię, które znikło w chmurze czerwonej mgły. Upadł na plecy z łomotem i przeciągnął swe 
ciało ponad krawędzią okopu za pomocą aa
drugiej ręki. Potworny ból był tak zaskakujący, że szeregowiec nawet nie krzyknął.
 - Feth ! - warknął Rawne - Neff, sprawdź go !
     Neff był medykiem plutonu. Pośpiesznie rozsunął zamek błyskawiczny swojej torby i 
wysypał jej zawartość na ziemię poszukując opasek samozaciskowych. Feygor i Caffran 
runęli w tym czasie na rzucającego się w konwulsjach Varla przygniatając go do dna okopu. 
Kolorowe wiązki laserów przelatywały ze świstem nad ich głowami nie pozwalając wychylić 
się spod osłony. Neff szybko opatrzył straszną ranę Varla i podskoczył w stronę majora. 
 - Musimy go zabrać do tyłu, sir ! - wrzasnął próbując przekrzyczeć huk kanonady.
     Rawne pokręcił umazaną błotem głową z wściekłym grymasem na twarzy. 
 - Nie teraz ! - odkrzyknął.

* * * * *

     Ibram Gaunt wskoczył do okopu łamiąc ciężkimi butami kark pierwszego Shrivena, 
gapiącego się z zaskoczeniem na spadającego napastnika. Lądując na lekko ugiętych nogach 
zamachnął się mieczem łańcuchowym wyprowadzając dwa pionowe cięcia, jedno w prawo, 
drugie w lewo. Strumienie krwi bryznęły spod ostrza i dwaj następni obrońcy runęli na ziemię 
z rozpłatanymi wpół korpusami. Jakiś Shriven skoczył w stronę Gaunta wywijając nad głową 
wielkim zakrzywionym nożem. Nie czekając, aż przeciwnik podejdzie bliżej, komisarz 
podniósł trzymany w drugiej dłoni pistolet boltowy i jednym strzałem rozwalił na miazgę 
ukrytą pod przeciwgazową maską twarz.
     To była najdziksza i najbardziej okrutna walka, jaką Gaunt i jego ludzie musieli stoczyć od 
chwili lądowania na Fortis Binary, rzeź pośród czarnego dymu unoszącego się nad wrogimi 
umocnieniami. Skryty za plecami komisarza Brin Milo podniósł do strzału własną broń – 
mały kompaktowy automat, który otrzymał w prezencie od dowódcy kilka miesięcy temu. 
Wpakował jedną kulę prosto między oczy nadbiegającego dnem okopu Shrivena, potem 
zastrzelił drugiego, trafiając go w środek klatki piersiowej. Milo dygotał na całym ciele. 
Otaczał go koszmar wojny, o którym często śnił, a którego nigdy nie chciał oglądać. 
Ogarnięci szałem ludzie mordowali się zaciekle w okopie szerokim na trzy metry, a na sześć 
głębokim. Shriveni byli potworami, ich przyrośnięte do twarzy długie pomarszczone maski 
przeciwgazowe przypominały makabryczne karykatury ziemskich słoni. Na szarozielonych 
pancerzach obwieszonych rozmaitymi rupieciami nosili wszechobecny wizerunek 
pojedynczego oka, plugawy symbol kultu.

background image

     Przygnieciony do ściany okopu przez upadające ciało, Milo ze zgrozą przesunął wzrokiem 
po otaczających go trupach. Po raz pierwszy uświadomił sobie dokładnie, z jakim 
przeciwnikiem ma do czynienia: zdeformowanymi na wskutek nieznanych mutacji ludźmi 
służącymi bogom ciemności, istotami noszącymi z chlubą bluźniercze runiczne insygnia, 
namalowane na pancerzach lub wypalone w skórze.
     Jeden ze Shrivenów umknął spod wyjącego miecza Gaunta i runął na unieruchomionego 
chłopca. Milo uchylił się w bok na tyle, na ile pozwalały mu przygniecione nogi. Automat 
wypadł mu z ręki, ale zdążył wyrwać laser z kurczowego uścisku leżącej obok wcześniejszej 
ofiary komisarza. Rosły Shriven nadział się na lufę podnoszonego karabinu i nie zdążył już 
odskoczyć. Czerwony promień przeszył na wylot jego tors wypalając w ciele heretyka okrągłą 
dziurę. Konający mężczyzna przygniótł chłopca do ziemi wciskając jego głowę w wielką 
kałużę błota. Milo poczuł, jak grząska woda zalepia mu usta i nos. Zaszamotał się 
rozpaczliwie i wtedy poczuł, jak jakaś siła unosi go w górę. Przecierając mokre oczy 
dostrzegł pochylającą się nad nim olbrzymią postać szeregowca Bragga, największego pod 
względem rozmiarów Ducha, który zdawał się zawsze czuwać nad adiutantem Gaunta.
 - Kryj głowę ! - wrzasnął Bragg zarzucając na ramię przenośną wyrzutnię rakiet. Milo upadł 
na kolana i zacisnął dłonie na uszach. Mrucząc pod nosem Litanię Celnego Strzału Bragg 
strzelił w głąb okopu. Fontanna błota i innych niezidentyfikowanych szczątków bryznęła 
wysoko w górę kilkanaście metrów dalej. Szeregowiec często chybiał, ale w tych warunkach 
nie mógł nie trafić. 
     Po prawej Gaunt wycinał sobie za pomocą okrwawionego miecza drogę poprzez grupę 
obrońców. Komisarz zaczął się śmiać szaleńczo, zbryzgany krwią powalonych przeciwników. 
Po każdym jego strzale z pistoletu kolejny Shriven padał martwy na ziemię. Rozsadzała go 
wściekłość. Rozkaz lorda generała Dravere był drakoński i bezlitosny. Gaunt spodziewał się 
polecenia szturmu na pozycje wroga, ale rozkaz samobójczego ataku bez prawa odwrotu 
wzbudził w nim szał. Taka decyzja mogła się zrodzić tylko w zimnym, nie znającym 
szacunku dla życia żołnierzy umyśle. Nigdy nie żywił sympatii do Dravere, od chwili ich 
pierwszego spotkania dwadzieścia lat temu, kiedy Dravere był jeszcze ambitnym 
pułkownikiem wojsk pancernych

Dwadzieścia lat temu na Darendarze, z Oktarem i Hyrkańczykami...
     Gaunt wydawał rozkazy analizując je z punktu widzenia swoich podwładnych. W 
przeciwieństwie do lorda generała znał mechanizmy kontrolujące morale i inspirację. 
Zdobędą te cholerne okopy, bardziej na przekór Dravere niż z jego polecenia. Śmiech 
komisarza był śmiechem gniewu i dumy ze swoich ludzi, próbujących dokonać 
niemożliwego. Milo podążał tuż za Gauntem, ściskając oburącz laser. Mamy ich, krzyknął w 
myślach komisarz, złamaliśmy ich obronę !
     Dziesięć jardów dalej sierżant Blane szalał w okopie wraz ze swoimi Duchami, zmagając 
się w krwawej walce wręcz. W półmroku fortyfikacji błysnęły srebrne tanithijskie noże i 
długie bagnety. Gaunt popatrzył z aprobatą w ich stronę, po czym odwrócił się do Brina i 
wyrwał mu z rąk karabin. Ciśnięty na ziemię laser pogrążył się w błotnistej kałuży.
 - Wydaje ci się, że jesteś żołnierzem, synku ? - wrzasnął komisarz.
 - Tak jest, sir !
 - Doprawdy ?
 - Wie pan, że jestem !
     Gaunt popatrzył z góry na szesnastoletniego chłopca i uśmiechnął się lekko.
 - Być może i jesteś, ale teraz będziesz nam grał. Graj nam psalm zwycięstwa. 
     Milo ściągnął z pleców kobzę i dmuchnął z całej siły w ustniki. Instrument wydał z siebie 
przeciągły dźwięk przypominający rzężenie konającej owcy, po czym popłynął z niego marsz 

background image

Waltrauba, stary tanithijski utwór, który można było usłyszeć dawno temu w niemal 
wszystkich knajpach Tanith.
     Sierżant Blane usłyszał muzykę i przystanął na moment ocierając rękawem spocone czoło. 
Tuż obok radiooperator plutonu Symber zaczął śpiewać na całe gardło strzelając bez przerwy 
z lasera. Szeregowiec Bragg roześmiał się do sobie tylko znanych wspomnień i załadował 
kolejną rakietę do wyrzutni. Chwilę później następny fragment shriveńskich umocnień 
rozleciał się z hukiem na strzępy.

* * * * *

     Szeregowiec Caffran odetchnął z ulgą słysząc odległe dźwięki kobzy. Ludzie majora 
Rawne biegli skuleni w stronę źródła muzyki. Poruszali się w milczeniu, z wyjątkiem Varla, 
który klął i płakał z bólu czując jak znieczulacz zaaplikowany przez Neffa przestaje działać.
     Wtedy właśnie zaczęło się bombardowanie. Caffran poczuł tylko jak leci w powietrzu, 
ciśnięty niczym szmaciana lalka falą uderzeniową pocisku, który wyrwał w ziemi krater o 
dwudziestometrowej średnicy. Gdy spadł bezwładnie na ziemię, gruba warstwa błota niemal 
go pogrzebała. Leżał tak bez ruchu, obolały i przerażony. Nie potrafił przyjąć do wiadomości 
faktu, że Neff, major Rawne, Feygor, Larkin, Lonegin, wszyscy pozostali – nie żyją, 
rozerwani wybuchem na strzępy. Gdy kolejne pociski zaczęły spadać ze świstem, Caffran 
wcisnął się jeszcze głębiej w błoto, modląc się gorąco, by jakaś cudowna siła zabrała go z 
tego piekła.

* * * * *

     Daleko od zasnutego dymem pola bitwy Lord Militant generał Dravere wzdrygnął się na 
odgłos ciężkiej artylerii Shrivenów. Zrozumiał, że długo oczekiwany dzień jeszcze nie 
nadszedł. Mrucząc coś gniewnie pod nosem napełnił kubek świeżą kawą z właśnie 
wymienionego czajnika.

* * * * *

     Pułkownik Corbec prowadził trzy plutony Duchów dnem krętych shriveńskich fortyfikacji. 
Bombardowanie rozpalało nieziemską poświatą niebo nad ich głowami od ponad dwóch 
godzin, anihilując wszystkich Tanithijczyków, którzy nie zdążyli opuścić na czas strefy 
niczyjej i schronić się pośród okopów wroga. Zygzakowate transzeje, przez które szli były 
puste, najwyraźniej w pośpiechu opuszczone. Umocnienia wykonane zostały starannie i 
pieczołowicie, w myśl zaleceń najlepszych imperialnych podręczników. Odstępstwem od 
inżynierskich przepisów były jedynie niewielkie odrażające kapliczki umieszczone na 
każdym zakręcie czy ślepym końcu okopu. Corbec szedł przodem wraz z szeregowcem 
Skulane pilnując, aby jego miotacz płomieni spopielił każdy ołtarzyk, nim idący w tyle ludzie 
zdążą zorientować się w naturze leżących w kapliczkach ofiar.
    Zgodnie z sugestią sierżanta Currala, po dogłębnej analizie posiadanych map gwardziści 
zdecydowali się pójść w głąb pozycji nieprzyjaciela. Corbec czuł się nieprzyjemnie samotny, 
całkowicie odcięty od reszty regimentu przez dywanowe bombardowanie powodujące 
bezustanne drżenie umęczonej ziemi. 
     Pułkownik wysłał przodem swych zwiadowców, ludzi szybkich i czujnych,
nych, doświadczonych w tym fachu: Baru, Colmara i sierżanta Mkolla. Zapięli dokładnie 
swoje płaszcze kamuflujące i znikli w mrocznych transzejach. Kłęby dymu i pyłu unosiły się 
wszędzie wokół, coraz bardziej ograniczając widoczność. Sierżant Blane pomachał 
pułkownikowi dłonią wskazując otaczające ich zwiewne zasłony. Corbec zrozumiał, że 

background image

podoficer nie chce mówić, aby nie zaalarmować głosem mogących ukrywać się w okolicy 
obrońców, odgadł też treść pokazanego gestu. Shriveni z upodobaniem korzystali z gazów 
bojowych niszczących płuca nieostrożnych ofiar. 
     Pułkownik założył swój respirator i sprawdził go trzema szybkimi wydechami powietrza. 
Reszta Duchów zarzuciła na ramiona lasery i powtórzyła czynność dowódcy, wkładając 
maski. Pułkownik nienawidził respiratorów, do szału doprowadzała go ograniczona 
widoczność, klaustrofobiczny ucisk gumowego kołnierza, płytkie oddechy wymuszone małą 
przepustowością ustnika. Zresztą gaz nie stanowił jedynego zagrożenia. Zryte 
bombardowaniem morze błota kryło w sobie inne niespodzianki: tyfus, gangrenę, zwierzęce 
bakterie trawiące truchła zdechłych stworzeń, wreszcie tajemnicze mykotoksyny 
przekształcające organiczną materię w czarną breję.
     Jako najwyższy rangą oficer tanithijski, Corbec miał dostęp do większości sztabowych 
danych. Wiedział doskonale, że blisko osiemdziesiąt procent strat Imperialnej Gwardii od 
dnia lądowania na Fortis Binary spowodowane było skażeniem powietrza, zatruciami 
żywności i powikłaniami po infekcji. Shriveński żołnierz z ustawionym na pełną moc laserem 
był mniej niebezpieczny od patrolu w opustoszałej strefie niczyjej. 
      Zirytowany duszącą go maską przystanął na czele kolumny obserwując uważnie plątaninę 
okopów wijących się we wszystkich kierunkach i krzyżujących ze sobą bez większego sensu. 
Wezwał sierżanta Grella, dowódcę piątego plutonu i nakazał mu wraz z trzema sekcjami 
Duchów skontrolować flanki oddziału. Patrząc jak trzydziestu Tanithijczyków znika pośród 
dymu Corbec poczuł, że jego irytacja rośnie jeszcze bardziej. Żadne wieści nie nadeszły od 
zwiadowców. Pułkownik czuł się równie ślepy i zagubiony jak przed ich wysłaniem.
     Przyśpieszając kroku poprowadził pozostałą setkę żołnierzy szerokim okopem o ubitym 
starannie dnie. Dwaj szperacze wyprzedzali go o kilka metrów przesuwając miarowo po ziemi 
wykrywaczami min w poszukiwaniu shriveńskich niespodzianek. Wyglądało na to, że wróg 
wycofał się zbyt raptownie, by przygotować bardziej złożone pułapki, ale co kilka jardów 
szperacze znajdowali świeże jeszcze ślady ludzkiej obecności: rozlaną kałużę stygnącej kawy, 
rękawicę, opróżnioną do połowy manierkę. Czasami natrafiali na dziwnego bożka odlanego z 
rudy na kształt odrażającej bestii. Corbec własnoręcznie rozwalił dwa pierwsze znaleziska 
strzałami z laserowego pistoletu. Za trzecim razem metalowa figurka wybuchła 
niespodziewanie siejąc na wszystkie strony ostrymi jak igła odłamkami. Szeregowiec Drayl, 
idący kilka kroków za pułkownikiem, został trafiony w szczękę. Krzyknął głośno zaskoczony 
i usiadł na dnie okopu. Sierżant Curral natychmiast krzyknął przyciszonym głosem do 
komunikatora wzywając sanitariusza.
     Corbec przeklinał w myślach swą głupotę. Bezmyślnie zapędził się tak daleko w 
niszczeniu shriveńskich bożków, że osobiście zranił jednego z własnych ludzi.
 - Nic się nie stało, sir - zapewnił go Drayl mówiąc niewyraźnie przez respirator, kiedy 
Corbec pomagał mu wstać - Przy Bramie Wodnej na Voltis dostałem w udo bagnetem i żyję.
 - A na Tanith ktoś rozharatał mu kiedyś cały bark rozbitą butelką podczas bijatyki w knajpie 
- dodał szeregowiec Coll  stając na chwilę obok - Bywało z nim już gorzej.
     Zgromadzeni w pobliżu żołnierze roześmiali się na te słowa, spod ich masek 
przeciwgazowych popłynęły przytłumione syczące dźwięki. Pułkownik wiedział, jaką 
sympatią otaczany był w kompanii Drayl. To on grał rolę polowego błazna, rozbawiając 
innych żartami i rubasznymi piosenkami. 
 - Mój błąd, Drayl - powiedział - Jestem ci winien drinka.
 - Co najmniej jednego, sir - odparł szeregowiec i potrząsnął karabinem demonstrując 
gotowość do dalszego marszu.

* * * * *

background image

     Corbec wstrzymał swych ludzi natrafiając na miejsce, gdzie okop został trafiony 
monumentalnym pociskiem. W centrum wybuchu ział teraz olbrzymi krater o średnicy 
trzydziestu metrów. Mętna woda zdążyła już wypełnić jego dno. Idąc wraz ze szperaczami 
pułkownik zanurzył nogi w tłustej cieczy próbując przedostać się na drugą stronę zagłębienia. 
Gdy poziom wody sięgnął jego podudzia, zatrzymał się gwałtownie. Nogi zdawały się płonąć 
żywym ogniem pomimo okrywających je spodni, dziwna mgiełka zaczęła unosić się w 
miejscu, gdzie ciecz przeżerała syntetyczną tkaninę. Odwrócił się w miejscu i krzyknął do 
obserwujących go z nagłym przerażeniem żołnierzy, by okrążyli krater po suchych zboczach, 
po czym biegiem dołączył do wyskakujących na przeciwny brzeg szperaczy.
Wszyscy trzej zaczęli oglądać z grozą swoje nogawki, dymiące na zmoczonej żrącą wodą 
powierzchni. Corbec poczuł oparzeliny tworzące się na udach i łydkach. Machnął ręką do 
patrzącego z drugiego brzegu krateru sierżanta Currala.
 - Kieruj wszystkich wokół wody, nie pozwól nikomu do niej wejść ! I przyślij tu medyka !
     Zgięci wpół żołnierze pośpiesznie okrążali niebezpieczny krater starając się nie wystawiać 
głów ponad szczyt okopu. Corbec i Curral sprawnie rozlokowali ich pod ścianami umocnień 
zezwalając na krótki odpoczynek. Sanitariusz nadbiegł po chwili wyciągając z plecaka butlę 
płynu dezynfekującego. Obmył starannie skórę poparzonych Duchów i posypał je 
znieczulającym ból pudrem. Uczucie silnego pieczenia zelżało natychmiast, co trzej 
Tanithijczycy skwitowali pełnymi ulgi westchnieniami. Corbec właśnie sprawdzał swą broń, 
gdy z przodu okopu pojawił się sierżant Grell i jego ludzie. Posuwając się szybciej od 
głównej kolumny przemierzyli równoległy odcinek fortyfikacji i skręcili po pewnym czasie w 
bok, by ponownie dołączyć do reszty Duchów. Posępna mina sierżanta wieściła kłopoty. Idąc 
w ślad za Grellem wzdłuż szeregu odpoczywających żołnierzy Corbec zastanawiał się z 
niepokojem, cóż takiego chce mu pokazać milczący sierżant, że uznał za konieczne osobiście 
zademonstrować dowódcy znalezisko, a nie opowiedzieć o nim przy pozostałych żołnierzach.
     Był to Colmar, jeden z wysłanych przodem zwiadowców. Wisiał groteskowo na ścianie 
okopu przyszpilony do niej wbitą w pierś żelazną piką niczym wielki motyl do tekturowej 
podstawki. Przeszywający jego ciało gruby pręt należał do narzędzi używanych przez 
hutników przy manipulowaniu pojemnikami z płynną rudą. Martwy zwiadowca nie miał dłoni 
ani stóp, ktoś mu je odciął tępym ostrzem.
     Corbec patrzył na trupa swego podwładnego przez blisko minutę, potem rozejrzał się 
wokół. Chociaż do tej pory nie natrafili na ślad żywej istoty, stało się oczywiste, że nie są 
sami pośród tych okopów. Nie sposób było oszacować, ilu Shrivenów mogły skrywać 
mroczne transzeje i tunele, ale należało przyjąć, że grupy ich dywersantów krążyły gdzieś w 
pobliżu. Kipiący furią pułkownik szarpnął za uchwyt piki pozwalając ciału Colmara spaść na 
ziemię. Odczepił od plecaka swój koc i okrył nim starannie zwiadowcę, aby inni nie 
dostrzegli jego okaleczeń. Nie potrafił zmusić się do spalenia ciała, tak jak to zrobił z 
kapliczkami.
 - Idziemy - wydał rozkaz i ludzie Grella objęli prowadzenie wiodąc kolumnę Tanithijczyków 
w głąb terytorium wroga. Zrobił krok, by ruszyć w ślad za nimi, ale nagły trzask w uchu 
zatrzymał go w połowie ruchu. Moduł łącznościowy ożył znienacka. Przez sekundę pomyślał, 
że odzyskali łączność dalekiego zasięgu, ale natychmiast skorygował to przypuszczenie. 
Wiadomość pochodziła od sierżanta Mkolla, dowódcy zwiadowców.
 - Czy pan też to słyszy, sir ? - głos Mkolla był ledwie słyszalny pośród trzasku zakłóceń.
 - Feth ! Co mam słyszeć ? - zapytał Corbec próbując wyłowić z otoczenia coś innego niż 
jednostajny grzmot nieustannego bombardowania i dźwięk pękającego pod wpływem 
wstrząsów betonu.
 - Trąby - odparł z niedowierzaniem sierżant - Mógłbym przysiąc, że słyszę trąby.

* * * * *

background image

     Brin Milo pierwszy usłyszał trąby. Gaunt już dawno nauczył się cenić nienaturalnie ostre 
zmysły adiutanta, ale czasami chłopiec wprawiał go w starannie ukrywane zakłopotanie. Było 
w nim coś, co przypominało komisarzowi kogoś innego. Dziewczynę spotkaną lata temu. Tę 
obdarzoną mocą. Tę, która spędzała mu sen z powiek tyle nocy.
 - Trąby ! - wysyczał chłopiec i chwilę później Gaunt również usłyszał ten dźwięk.
     Szli pomiędzy pustymi silosami i wypalonymi skorupami wielkich przemysłowych hal 
wznoszących się za shriveńską linią frontu. Gruz i kawałki metalu zgrzytały pod ich butami. 
Żelazne gargoyle przymocowane do dachów budowli w roli piorunochronów leżały strącone 
na ziemi blokując drogę. Gaunt posuwał się bardzo ostrożnie do przodu, wydarzenia tego 
poranka wzbudziły w nim rosnący niepokój. Wniknęli znacznie głębiej za linię frontu niż 
pierwotnie oczekiwał, dzięki nieoczekiwanemu łutowi szczęścia i drakońskiemu rozkazowi 
lorda generała Dravere. Przełamując umocnienia Shrivenów komisarz z zaskoczeniem 
stwierdził, że generalnie zostały one opuszczone, nie licząc niewielkiej grupy obrońców 
pełniących rolę tylnej straży. Gdy ognista nawała wrogiego bombardowania odcięła Duchy od 
reszty jednostek Gwardii, Gaunt uznał, że Shriveni popełnili karygodny błąd wycofując się 
zbyt daleko w tył w celu uniknięcia zarówno atakujących gwardzistów jak i ognia własnej 
artylerii. W grę wchodziła albo ta ewentualność albo jakiś niezrozumiały manewr taktyczny, 
którego sensu komisarz nie potrafił odgadnąć. Prowadził ze sobą dwustu trzydziestu 
Tanithijczyków i wiedział, że w przypadku zmasowanego kontrataku Shrivenów równie aaaa

dobrze mógłby być sam.
     Skradając się przez opustoszały teren żołnierze kontrolowali każdą fabrykę, każdy 
magazyn i wieżę kontrolną w poszukiwaniu śladu wroga. Znajdowali jedynie łopoczące na 
wietrze podarte sztandary i trzaskające cicho witryny rozbitych okien. Maszyny przemysłowe 
trwały w bezruchu, w wielu przypadkach rozłożone na części lub zdewastowane. Wszystko 
wokół nosiło na sobie niszczycielskie piętno wandalizmu – z wyjątkiem niewielkich 
shriveńskich kapliczek. Podobnie jak pułkownik Corbec, Gaunt wysłał przodem Ducha z 
miotaczem ognia, unicestwiającego wszelkie ślady bluźnierczego kultu. 
     Komisarz nie zdawał sobie sprawy, że jego grupa porusza się pośród zrujnowanych 
zakładów w przeciwnym kierunku do marszruty obranej przez Corbeca. Brak komunikacji 
sprawił, że oderwane od siebie elementy regimentu poruszały się po obcym terenie niczym 
dwaj ślepcy, nie wiedząc o sobie wzajemnie.
     Dźwięk trąb ciągle się nasilał. Gaunt przywołał swojego radiooperatora, szeregowca 
Rafflana, i uparcie zaczął wzywać odpowiedzi na wszystkich pasmach radiowych, kręcąc 
podziałką noszonego na plecach mężczyzny nadajnika.
     Trąby huczały niesamowitym wibrującym tonem. Pośród ich hałasu komisarz pochwycił 
ledwie słyszalną odpowiedź. W pierwszej chwili pomyślał, że transmisja jest zakodowana 
nieznanym mu szyfrem, ale po chwili uświadomił sobie, że słyszy słowa wypowiadane w 
obcym języku. Powtórzył ponownie swe wezwanie i po krótkiej, ale pełnej bolesnego 
oczekiwania chwili nadeszła odpowiedź w zniekształconym niskim gothicu.
 - Tu pułkownik Zoren, vitriańscy dragoni. Idziemy do was z wsparciem. Nie strzelajcie.
     Gaunt potwierdził odbiór, przesłał swoją lokalizację i nakazał ludziom postój. Rozproszyli 
się szybko pośród ruin wielkiego magazynu odpoczywając w oczekiwaniu na następne 
rozkazy. Gdzieś za ich plecami coś błysnęło w świetle dnia i podnoszący do oczu lornetę 
komisarz dostrzegł sylwetki żołnierzy idących w ich kierunku. Duchy wtopiły się w otoczenie 
dzięki swym kamuflującym płaszczom dając komisarzowi pewność, że nie zostaną 
spostrzeżone do ostatniej chwili. Tanithijczycy byli niedoścignionymi mistrzami w ukrywaniu 
się i maskowaniu swej obecności.

background image

     Dragoni poruszali się zwartym szykiem, w formacji liczącej około trzystu ludzi. Gaunt 
uznał, że sprawiają wrażenie dobrze wyszkolonych i fizycznie silnych żołnierzy, noszących 
pancerze przypominające wyglądem kolczugi, które połyskiwały dziwnie i zdawały się 
wchłaniać światło niczym nie polerowany metal. Gaunt opatulił się szczelnie tanithijskim 
płaszczem i trwał w bezruchu oczekując, aż Vitrianie podejdą bliżej. Gdy pierwsi dragoni 
znaleźli się kilkanaście metrów od komisarza, wstał ukrywając uśmiech zadowolenia na 
widok ich zaskoczonych min i ruszył na poszukiwanie dowodzącego oddziałem oficera.
     Oglądani z bliska, Vitrianie potwierdzili wcześniejsze obserwacje komisarza. Ich pancerze 
osobiste wykonane były z zębatej metalicznej siateczki, która błyszczała niczym obsydian. 
Nosili kompozytowe hełmy ukrywające całą twarz, z przyciemnianymi przyłbicami. Lasery 
lśniły rażącą w oczy czystością.
 - Komisarz Ibram Gaunt z tanithijskiego Pierwszego i Jedynego – zasalutował dowódca 
Duchów.
 - Zoren z vitriańskich dragonów - padła odpowiedź - Dobrze wiedzieć, że się jeszcze ktoś z 
was ostał. Baliśmy się, że idziemy z pomocą regimentowi, który już nie istnieje.
 - Trąby ? Czy to wasze... ?
     Zoren odsunął w tył hełmu swoją przyłbicę odsłaniając czarnoskórą twarz. Spojrzał na 
Gaunta ze zdziwieniem.
 - Nie... na Imperatora, myśleliśmy, że to wasze instrumenty.
     Gaunt przesunął wzrokiem po zasnutych kłębami dymu konturach okolicznych budynków. 
Złowieszczy dźwięk zdawał się rosnąć z każdą sekundą. Brzmiał teraz niczym piekielna 
orkiestra złożona z setek trąb... tysięcy... rozbrzmiewających wszędzie wokół. Przy każdej 
trąbie trębacz, pomyślał Gaunt. Byli otoczeni i żałośnie nieliczni w obliczu wroga.

* * * * *

     Caffran czołgał się przez błoto do chwili, w której znalazł sprawiający wrażenie 
bezpiecznego krater. Piekło bombardowania wokół ani na moment nie słabło. Zgubił gdzieś 
swój karabin i większość ekwipunku, ale nadal miał przy sobie srebrny tanithijski nóż i 
automatyczny pistolet, który wygrał kiedyś w karcianym turnieju.
     Zerkając poza krawędź krateru dostrzegł w oddali sylwetki ludzi w pancerzach 
sprawiających wrażenie wykonanych ze szkła. Cały ich oddział wpadł prosto pod ostrzał 
shriveńskiej artylerii... zostali zmasakrowani. Pociski znów zaczęły spadać w pobliżu i 
Caffran zsunął się na dno krateru zaciskając dłonie na pulsującej boleśnie głowie. Znalazł się 
w piekle i nie aaa

istniał żaden sposób, by z niego uciec. Parszywy pech, na fetha !
     Zerwał się na kolana i odbezpieczył pistolet słysząc jak coś ciężkiego wpada znienacka do 
innego krateru tuż obok. Był to jeden z zauważonych wcześniej ubranych w szkło żołnierzy, 
który zdołał wyrwać się ze strefy śmierci. Widząc wymierzoną w siebie lufę broni podniósł w 
górę obie ręce.
 - Gwardia ! Jestem z Gwardii, jak ty ! - opuścił jedną dłoń po to, by odsunąć przyłbicę hełmu 
i odsłonić młodą, przystojną twarz o skórze w kolorze ciemnego mahoniu - Szeregowiec 
Zogat z vitriańskiego regimentu. Wysłano nas tutaj jako wasze wsparcie, ale połowa oddziału 
wpadła prosto pod lufy ich dział.
 - Miło mi poznać - oświadczył Caffran bez cienia uśmiechu chowając pistolet do kabury. 
Wyciągnął dłoń w geście powitania udając, że nie widzi jak mężczyzna w metalicznym 
błyszczącym pancerzu gapi się na zdobiący jego skroń niebieski tatuaż w kształcie smoka.
 - Szeregowiec Caffran, Pierwszy Tanithu - przedstawił się. Vitrianin z wahaniem uścisnął 
jego rękę.

background image

     Pocisk rozerwał się z hukiem opodal obryzgując ich błotem. Wstając z klęczek popatrzyli 
wokół w milczeniu chłonąc wzrokiem apokaliptyczny widok ognistego piekła.
 - Zatem, przyjacielu - odezwał się w końcu Caffran - Zapraszam do mojej dziury. Myślę, że 
będziemy musieli spędzić w tym kraterze znacznie więcej czasu.

* * * * *

     Na zachodzie zmotoryzowana kolumna Jantyńskich Patrycjuszy pod rozkazami 
pułkownika Flense toczyła się z rykiem silników w stronę frontu. Gąsienicowe transportery 
Chimera sunęły bez przeszkód poprzez gęste błoto. Patrycjusze byli dumnymi żołnierzami, 
rosłymi mężczyznami w ciemnopurpurowych mundurach o zdobieniach koloru chromu. 
Pułkownika spotkał wielki zaszczyt, gdy sześć lat temu przekazano mu komendę nad tym 
regimentem. Jego żołnierze byli waleczni i uparci, wykonywali rozkazy dowódcy z 
ogromnym zaangażowaniem. Historia regimentu sięgała piętnastu generacji wstecz do czasu 
pierwszej Fundacji na Jant Normanidus Prime - piętnastu generacji dumnych zwycięstw, 
osławionych oficerów i chwalebnych kampanii. Tylko jedna skaza plamiła ich honorowe 
kroniki. Tylko jedna, ale to wystarczało, by dręczyć bezustannie duszę pułkownika. Obiecał 
sobie solennie, że to on ją zmaże. Tutaj, na Fortis Binary.
     Przyjrzał się poprzez lornetę strefie niczyjej. Miał ze sobą dwie kolumny wozów i dziesięć 
tysięcy piechoty, gotowych do wbicia się niczym klin w linie Shrivenów. Liczył na to, że 
Tanithijczycy i Vitrianie odepchną obrońców w tył, poza umocnienia, gdzie łatwiej będzie ich 
zniszczyć. W swych kalkulacjach nie uwzględnił zaporowego bombardowania, które 
stworzyło gigantyczną ścianę ognia pomiędzy pozycjami Gwardii i Shrivenów. Dwa 
kilometry przed Chimerą pułkownika ziemia zmieniła się w wulkaniczne piekło, wyrzucana 
w niebo olbrzymimi pociskach. Czarne błoto spadało na pojazdy Jantyńczyków niczym 
upiorny deszcz. Flense nie dostrzegał nigdzie luki, przez którą mógłby wjechać za strefę 
ostrzału, a nawet nie dopuszczał do siebie myśli, by zaryzykować szarżę przez ognistą zaporę. 
Lord generał Dravere akceptował straty ponoszone dla wyższych celów i wielokrotnie 
demonstrował to bez wahania, ale Flense nie zamierzał stać się heroicznym samobójcą. 
Blizna na jego twarzy pulsowała rytmicznie. Zaklął. Dzięki protekcji Dravere otrzymał swoją 
szansę, a teraz nie mógł jej wykorzystać. 
 - Wycofać się ! – warknął do zawieszonego przy ustach mikrofonu. Łapiąc dłońmi za 
krawędź włazu poczuł jak jedna z gąsienic Chimery zaczyna przesuwać się w odwrotnym 
kierunku obracając transporter w miejscu. Wielki jak niedźwiedź major Brochuss spojrzał 
pytająco z wnętrza pojazdu.
- Wycofujemy się, pułkowniku ? – syknął, jakby odległe bombardowanie nie robiło na nim 
żadnego wrażenia.
 - Zamknij się ! – Flense splunął na burtę Chimery i powtórzył rozkaz patrząc jak pozostałe 
maszyny zaczynają zawracać w stronę pozycji, z których kilkanaście minut wcześniej 
wyjechały.
 - A co z Gauntem ? – nie ustępował Brochuss.
 - A jak myślisz ? – Flense machnął ręką w stronę strefy śmierci – Nie okryjemy się dzisiaj 
chwałą, ale przynajmniej możemy się cieszyć myślą, że ten przeklęty bękart jest martwy.
     Brochuss pokiwał głową z zadowoleniem i mściwy uśmiech skrzywił brutalne rysy jego 
twarzy. Żaden z weteranów nigdy nie zapomniał tego, co wydarzyło się na Khedd 1173.
      Pancerny konwój Patrycjuszy zawrócił w miejscu i ruszył w drogę powrotną za linię 
imperialnych umocnień pędząc z łoskotem gąsienic przed posuwającą się w ślad za nim 
nawałą artyleryjską Shrivenów. Zwycięstwo może jeszcze trochę poczekać, pocieszył się 
rozczarowany Flense. Tanithijski Pierwszy i Jedyny oraz wspierający go vitriański regiment 

background image

zostały pozostawione samym sobie. O ile jeszcze ktokolwiek z nich żył, w co jantyński 
pułkownik szczerze wątpił.

Gylatus Decimus, 18 lat wcześniej

     Oktar umierał powoli. Trwało to osiem dni.
     Generał zażartował kiedyś, może na Darendarze, a może na Folionie, Gaunt już zapomniał 
gdzie. Ale żart pamiętał dobrze: To nie wojna mnie zabije, tylko te przeklęte ceremonie na 
cześć zwycięstwa. Stali wtedy w pełnym tytoniowego dymu hallu, otoczeni tłumami 
wiwatujących i machających chorągiewkami ludzi. Oczy wielu hyrkańskich oficerów 
błyszczały al.koholowym upojeniem. Sierżant Gurst rozebrał się do bielizny i wspiął na 
marmurową statuę Imperialnego Orła, by na jego piersi zawiesić proporzec w barwach 
Hyrkanu. Ulice metropolii wypełniały tysiące śpiewających coś mieszkańców, ponad ich 
głosy wybijało się tryumfalne staccato wystrzałów z broni palnej. Atmosfera szalonej fiesty 
unosiła się nad wyzwoloną stolicą.
     Folion, zdecydowanie Folion. Kadet Gaunt roześmiał się wtedy słysząc komentarz swego 
przełożonego. Nie mógł wiedzieć, że i tym razem Oktar miał rację. Operacja oczyszczania 
Światów Gylatus z zielonoskórych najeźdźców trwała dziesięć miesięcy. Dziesięć miesięcy 
nieustannego zabijania na wszystkich otaczających planetę księżycach. Oktar wraz z Gauntem 
poprowadzili ostatni szturm na pozycje orków w Kraterze 9 na Tropis, rozbijając 
ufortyfikowany obóz wodza Elgoza. Generał osobiście wbił sztandar regimentu w 
skrwawioną ziemię pośrodku krateru, przyszpilając do piachu czaszkę zielonoskórego 
przywódcy.
     A potem nadszedł czas fiesty w gylatańskiej stolicy na Decimusie. Zwycięskie parady. 
Podziękowania ze strony ludności cywilnej. Niekończące się festiwale. Ceremonie wręczania 
odznaczeń. Bankiety... trucizna.
     Przebiegłe posunięcie jak na orków. Wiedząc, iż stoją w obliczu nieuniknionej klęski, 
zielonoskórzy zatruli w ostatnich dniach okupacji zapasy żywności. Testy przeprowadzone 
przez serwitorów wykryły i zneutralizowały większość skażonych produktów, ale z nieznanej 
przyczyny przeoczyli oni jedną małą butelkę wina. Jedną butelkę. Adiutant Broph znalazł ją 
drugiej nocy festynu, ukrytą pośród sterty porzuconych orczych łupów w pałacu 
zarekwirowanym na potrzeby generała Oktara i jego kadry oficerskiej. Nikt niczego nie 
podejrzewał... Ośmiu zmarło, w tym Broph, nie wiedząc nawet, co ich zabiło. Martwi w 
przeciągu sekund, powaleni konwulsjami, pobrudzeni śliną i krwią cieknącą z ust. Oktar 
zaledwie zanurzył usta w kieliszku, gdy wybuchł alarm.
     Jeden mały łyk. To oraz żelazny organizm utrzymały go przy życiu całe osiem dni. Gaunt 
bawił się w koszarach na tyłach pałacu, gdy Tanhause przyniósł straszną wieść. Nic już nie 
można było zrobić.
     Ósmego dnia Oktar przypominał żywego trupa. Lekarze stali pod drzwiami jego 
apartamentu kręcąc z rezygnacją głowami i rozkładając ręce. W pałacu unosiła się 
wyczuwalna atmosfera żałoby i bezsilnej wściekłości. Gaunt siedział otępiały w przedpokoju 
generalskich komnat patrząc jak krążący wokół starzy hyrkańscy weterani bez zażenowania 
wycierają ściekające po policzkach łzy.
 - Chce, żeby przyszedł Chłopiec – oświadczył jeden z lekarzy wychodząc z apartamentu. 
     Czując jak żołądek zmienia mu się w bryłę lodu kadet wszedł do środka. W pokoju było 
gorąco i duszno. Podłączony do plątaniny przewodów systemu podtrzymywania życia, 
otoczony kręgiem ułożonych na podłodze kadzideł i lamp olejnych, Oktar balansował na 
cienkiej linii pomiędzy życiem i śmiercią.

background image

 - Ibram... – jego głos był cichszy od szeptu, sprawiał upiorne wrażenie.
 - Komisarzugenerale ?
 - Nadszedł czas, aby to zakończyć. Zasłużony czas. Nie powinienem był zwlekać, kazać ci 
czekać tak długo...
 - Czekać ?
 - Prawda jest taka, że nie chciałem cię stracić... nie ciebie, Ibramie... zbyt dobry żołnierz, by 
pozwolić mu odejść po szczeblach kariery... Kim jesteś ?
     Gaunt przełknął ślinę niezbyt rozumiejąc sens pytania.
 - Kadet Ibram Gaunt, sir – odpowiedział.
 - Błąd. Od tej chwili jesteś komisarzem Ibramem Gauntem, promowanym na to stanowisko 
za niepodważalne zasługi na polu walki i odpowiedzialnym za opiekę nad hyrkańskim 
regimentem. Wezwij oficera notarialnego, musimy zarejestrować moje rozkazy oraz twoją 
przysięgę.
     Oktar znalazł w sobie dość siły, by przeżyć jeszcze siedemnaście minut po tym jak oficer 
polowy Administratum sporządził odpowiedni protokół i przyjął od Gaunta tekst imperialnej 
przysięgi. Komisarzgenerał zmarł ściskając ręce Ibrama w swoich szponiastych wychudłych 
dłoniach.
     Gaunt nie bardzo pamiętał, co działo się z jego duszą w tamtej chwili. Czuł się dziwnie 
pusty, jakby brutalnie wydarto mu część serca. Kiedy z kamienną twarzą wychodził z pałacu, 
nawet nie zauważył salutujących mu żołnierzy. Wieści szybko się rozchodziły.

Fortis Binary

     To nie same trąby budziły irytację Corbeca, tylko nieharmonijny rytm ich melodii. Zdawał 
się nie mieć żadnego sensu. Powtarzające się w nieregularnych odstępach czasu dęcie 
przypominało uderzenia pulsującego serca. Ryk artyleryjskiej nawały nie słabł nawet na 
chwilę, ale teraz, blisko źródła piekielnej muzyki, trąbienie zdawało się zagłuszać potężne 
eksplozje.
     Corbec doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, iż jego ludzie są przestraszeni, zanim 
jeszcze stwierdził to otwarcie sierżant Curral. Wąskim korytarzem łącznikowym z przodu 
nadbiegał właśnie sierżant zwiadowców Mkoll. Przegapił rozkaz założenia masek 
przeciwgazowych i na widok swych towarzyszy bezwiednie sięgnął po wiszący przy pasie 
respirator, wkładając go pośpiesznie na twarz. 
 - Meldunek ! –  zażądał Corbec nie dając sierżantowi odetchnąć.
 - Wszędzie z przodu odkryta przestrzeń – wydyszał przez respirator zwiadowca – Gęsto 
zabudowany obszar, same fabryki. Przeszliśmy przez ich fortyfikacje prosto w serce tej sekcji 
przemysłowej. Nikogo nie zauważyłem... ale słyszałem trąby. Brzmią jakby ich były... tysiące 
wszędzie wokół. Już dawno powinni nas zaatakować. Na co czekają ?
     Corbec wezwał szeregowca Skulane. Z trzymanego przez żołnierza oburącz ciężkiego 
miotacza płomieni skapywał olej i tłuste krople petrolium. Wciągając w nozdrza ostry zapach 
paliwa Corbec wskazał gwardziście szereg wejść do fabrycznych pomieszczeń. 
 - Sierżant Grell będzie cię ubezpieczał - powiedział - Niczym się nie przejmuj i nie oglądaj 
za siebie. Po prostu idź i wypalaj po kolei każdą z tych cholernych dziur.
     Skulane potwierdził rozkaz i podkręcił palnik w miotaczu. Podszedł do pierwszej arkady, 
ubezpieczany przez ludzi Grella, poprawił pasy zawieszonej na ramieniu broni. Jego palec 
powoli zacisnął się na spuście miotacza.

background image

     To było uderzenie. Pojedyncze uderzenie. W jednej sekundzie ryczące w ekscentrycznym 
nieregularnym rytmie mechaniczne trąby odezwały się zgodnie niczym gigantyczny 
instrument.
     Głowa szeregowca Skulane eksplodowała. Runął na ziemię niczym ciężki worek, 
zaciskając palec na włączniku miotacza w spazmie umierającego systemu nerwowego. 
Strumień żarłocznych płomieni wystrzelił z lufy broni osmalając framugi portyku, po czym 
cofnął się łukiem po ścianie i sięgnął trzech strzegących Skulane żołnierzy. Żywe pochodnie 
zaczęły krzyczeć w agonii, wydając z siebie mrożący krew w żyłach wrzask śmiertelnego 
bólu. Przerażeni Tanithijczycy rzucili się na wszystkie strony z wyrazem paniki na pobladłych 
twarzach. Corbec zawył przeciągle na ten koszmarny widok. W momencie śmierci palec 
wskazujący Skulane zacisnął się konwulsyjnie na spuście broni i teraz jej lufa podskakiwała 
na podłodze pod wpływem siły odśrodkowej tryskającej ze środka strugi petrolium, ziejąc na 
wszystkie strony ognistym smoczym oddechem. Płomienie pochłonęły następnych dwóch 
żołnierzy, następnych trzech. Kompozytowa okładzina na ścianie zaczęła się topić z sykiem.
     Corbec runął płasko na ziemię czujący szczypiący w oczy żar. Jego oszołomiony umysł 
nie nadążał za instynktowną reakcją organizmu. Bezwiednie chwycił granat i odbezpieczył 
go, wszystko to jednym płynnym ruchem. Krzyknął do pozostałych Duchów, by skoczyli za 
osłonę, po czym cisnął granat w płonące ciało operatora miotacza. Wybuch sięgnął 
przytroczonego do pleców Skulane zbiornika z paliwem i kula białego ognia wystrzeliła na 
wszystkie strony zawalając fragment dachu.
     Corbec upadł na ziemię przewrócony falą uderzeniową wybuchu, podobnie jak większość 
jego żołnierzy. Ukryty w wyrwie sierżant Mkoll uniknął poparzenia. Osłonięty przed 
podmuchem gorącego powietrza zdołał zauważyć coś, co umknęło zaskoczonemu Corbecowi, 
chociaż dźwięk ryczących nierytmicznie trąb wyjątkowo przeszkadzał w koncentracji. 
Wiedział dobrze, co zobaczył. Skulane został trafiony w tył głowy strzałem z lasera. Ściskając 
mocniej karabin sierżant odwrócił się w dołku próbując wypatrzyć ukrytego przeciwnika. 
Snajper, pomyślał, shriveński dywersant krążący po ziemi niczyjej.
     Wszyscy żołnierze leżeli na brzuchach przykrywając dłońmi głowy. Wszyscy z wyjątkiem 
szeregowca Drayla, który stał w miejscu z laserem w ręku i uśmiechem na ustach.
 - Drayl ! – krzyknął ostrzegawczo sierżant i podniósł się z wyrwy. Gwardzista spojrzał na 
niego pozbawionymi wyrazu oczami, podniósł karabin i strzelił.
     Mkoll runął na podłogę i pierwsza wiązka otarła się o jego grzbiet przepalając skórzany 
pas. Tocząc się z powrotem do wgłębienia poczuł tępy ból emanujący z okolic łopatki. Nie 
było śladu krwi. Energia ładunku wypaliła powierzchowną ranę.
     Wokół rozległy się przeraźliwe krzyki, pełne jeszcze większej paniki niż przed 
momentem. Zawodząc dziwnym, mrożącym krew głosem Drayl zabił dwóch najbliższych 
Duchów strzałami w potylice. Kiedy inni rozproszyli się w poszukiwaniu schronienia, 
przestawił broń do trybu ognia seryjnego i zastrzelił dalszych pięciu, sześciu, siedmiu...
     Corbec podniósł się na kolana zdjęty grozą. Przyłożył karabin do ramienia, wymierzył 
starannie i strzelił prosto w środek klatki piersiowej Drayla. Żołnierz zakaszlał chrapliwie i 
upadł na plecy machając rękami.
     Zapadła cisza.
     Corbec zrobił krok do przodu, podobnie jak Mkoll i ci Tanithijczycy, którzy nie byli zajęci 
udzielaniem pomocy rannym towarzyszom.
 - Na fetha ! – wydyszał pułkownik idąc w kierunku zabitego gwardzisty – Co mu się stało, do 
diabła ?!
     Mkoll nie odpowiedział. Skoczył do przodu i odepchnął dowódcę w bok przewracając go 
na ziemię.
     Drayl nie był całkowicie martwy. Coś dziwnego zaczęło poruszać się wewnątrz jego ciała, 
pod naprężoną skórą. Wstał, najpierw na kolana, potem na równe nogi. Mierzył już prawie 

background image

dwa razy więcej od człowieka, kombinezon i tkanka wisiały na nim w strzępach rozdzierane 
zdeformowaną strukturą rosnącego gwałtownie wewnątrz szkieletu.
     Corbec nie chciał na to patrzeć. Nie chciał widzieć istoty narodzonej z ciała Drayla. 
Wodnista krew i płyny ustrojowe tryskały z korpusu mężczyzny, gdy stwór Chaosu rozerwał 
w końcu trupa i wydostał się ze swego koszmarnego więzienia.
     Drayl, a raczej istota, która nim kiedyś była, spojrzała w kierunku Tanithijczyków. Była 
wysoka na dwanaście stóp, tworząc groteskowy szkielet zbudowany z kości i mięśni 
przypominających stal. Wielka głowa stwora była zwieńczona wypolerowanymi rogami. Olej, 
krew i jakieś inne ciecze kapały z kończyn i korpusu bestii. Sprawiała wrażenie, jakby się 
uśmiechała. Pokręciła głową rozglądając się po pomieszczeniu.
     Corbec dostrzegł identyfikator Drayla wciąż wiszący na szyi stwora, jedyną pozostałość po 
żołnierzu.
     Stwór podniósł wielkie metaliczne szpony i zaryczał ku niebu.
 - Pod osłonę ! – wrzasnął Corbec do przerażonych żołnierzy i wszyscy rzucili się w 
poszukiwaniu kryjówek. Pułkownik i Mkoll wpadli do studzienki ściekowej. Sierżant był 
wstrząśnięty. W pobliskim kanale ściekowym oficer zobaczył szeregowca Melyra, który 
obsługiwał zazwyczaj wyrzutnię rakiet. Gwardzista tkwił w miejscu, zbyt przerażony, by 
zrobić jakikolwiek ruch. Corbec dopadł go brnąc przez gęstą wodę i chwycił za przewieszoną 
przez ramię broń. Oszołomiony Melyr nie chciał mu jej oddać.
 - Mkoll ! Pomóż mi, na fetha ! – krzyknął Corbec siłując się z operatorem wyrzutni. 
Wyszarpnął mu w końcu broń i trzymał ją teraz w rękach niepewnie, nienawykły do 
posługiwania się tak ciężkim sprzętem. Rzut oka na panel kontrolny upewnił go, że wyrzutnia 
jest załadowana i gotowa do odpalenia. Wielki cień padł na postać pułkownika. Bestia nie 
będąca już dłużej Draylem stała nad nim sycząc przez zaciśnięte metalowe zęby.
     Corbec cofnął się w tył i spróbował wycelować wyrzutnię, ale jego dłonie były mokre i 
śliskie. Poślizgnął się na błotnistym dnie kanału, zaczął mamrotać modlitwę: Święty 
Imperatorze, ustrzeż nas przed złem Ciemności, czuwaj nad bronią, która Ci służy... Święty 
Imperatorze, ustrzeż nas przed złem Ciemności. Nacisnął spust. Nic. Błoto dostało się do 
wnętrza mechanizmu odpalającego.
     Stwór pochylił się nad kanałem i chwycił czubkami szponiastych palców za bluzę oficera. 
Podniesiony w powietrze pułkownik zawisł na odległość wyciągniętej ręki od istoty Chaosu. 
Błoto wyciekło z przechylonej wyrzutni. Pociągnął ponownie za spust i rakieta oderwała 
głowę stwora.
     Wybuch cisnął Corbecem dwadzieścia kroków w tył, prosto w stertę śmieci. Wyrzutnia 
zagrzechotała spadając na stertę gruzu..
     Bezgłowy stwór stał przez moment w miejscu, po czym wpadł do studzienki. Sierżant 
Grell dopadł otworu wraz z tuzinem żołnierzy, których zebrał przy sobie miotając na 
wszystkie strony plugawymi wyzwiskami. Stojąc wokół studzienki strzelali do jej wnętrza, 
póki zdeformowany metalowy szkielet bestii nie zmienił się w osmalony złom. 
     Corbec gapił się na dymiące szczątki przez dłuższą chwilę, potem usiadł nieporadnie 
pośród gruzowiska i przewrócił się na plecy.
     Teraz pojął już wszystko. I nie potrafił zaprzeczyć rzucanym samemu sobie zarzutom o 
spowodowanie tej tragedii. Drayl został skażony odłamkiem przeklętej roztrzaskanej 
statuetki. Weź się w garść, wysyczał przez zaciśnięte zęby oficer, twoi ludzie cię potrzebują. 
Zaszczękał zębami w nagłym ataku dreszczy. Rebeliantom, bandytom, nawet odrażającym 
orkom potrafił sprostać, ale to tutaj...
     Bombardowanie wciąż trwało, wszędzie wokół dudniły bez ustanku trąby. Po raz pierwszy 
od upadku Tanith, zmęczony ponad wszelką miarę, pułkownik Corbec poczuł płynące z oczu 
łzy.

background image

* * * * *

     Nadszedł wieczór. Artyleryjska nawałnica Shrivenów nie ustawała mimo ciemności 
tworząc ryczący wał ognia i fontann ziemi szeroki na trzysta kilometrów. Gaunt doszedł do 
wniosku, że przejrzał już taktyczne zagranie nieprzyjaciela. Był to podwójny manewr 
asekuracyjny.
     Heretycy podjęli poranną ofensywę licząc na przełamanie imperialnej linii frontu, ale 
utknęli na fortyfikacjach bronionych przez ludzi Gaunta. Nie potrafiąc złamać zaciekłego 
oporu lojalistów Shriveni wycofali się znacznie dalej niż było to konieczne prowokując 
kontrofensywę chcących zająć ich umocnienia lojalistów... i wciągając ich w pole rażenia 
ciężkich baterii stacjonujących na wzgórzach.
     Lord Militant generał Dravere utrwalił Gaunta i innych oficerów Gwardii w przekonaniu, 
że trwające trzy tygodnie dywanowe naloty lotnictwa marynarki zmieniły nieprzyjacielską 
artylerię w sterty bezużytecznego metalu eliminując ją całkowicie z użytku. I faktycznie 
lżejsze baterie polowe nękające ostrzałem pozycje lojalistów zamilkły raz na zawsze. Lecz 
Shriveni mieli jeszcze znacznie cięższego kalibru artylerię ukrytą w podziemnych bunkrach 
odpornych nawet na bezpośrednie bombardowanie orbitalne.
     Prowadzące nawałę działa musiały być prawdziwymi lewiatanami, ale fakt ten nie budził 
zbytniego zaskoczenia komisarza. Walczyli na świecie należącym niegdyś do Adeptus 
Mechanicus, a sami Shriveni, jakkolwiek skorumpowani plugawymi dogmatami Chaosu, nie 
byli bynajmniej głupcami. Wywodzili się spośród inżynierów i robotników Fortis Binary, swe 
wykształcenie odbierali pod okiem marsjańskich techkapłanów. Mogli bez trudu 
wyprodukować wszelką potrzebną broń, a na przygotowania mieli dostatecznie wiele 
miesięcy.
     I tak powstała ta perfekcyjnie opracowana pułapka, wabiąca Tanithijczyków, vitriańskich 
dragonów i Imperator jeden wie jakie jeszcze jednostki lojalistów wabiąca w opuszczone 
fortyfikacje wroga, gdzie cofająca się wolno ściana ognia unicestwiała metr po metrze 
wszystko, przez co się przetoczyła swym płomienistym walcem.
     Frontowa część shriveńskich umocnień już nie istniała. Zaledwie kilka godzin wcześniej 
ludzie Gaunta musieli krwią i potem płacić za zdobycie tych fortyfikacji. Zaprzepaszczony 
wysiłek tych zmagań budził bezradną wściekłość komisarza.
     Duchy i towarzysząca im kompania vitriańskich dragonów zatrzymały się na krótki 
odpoczynek w zrujnowanych zakładach przemysłowych około kilometra od ściany nawały 
artyleryjskiej. Wszelka łączność z innymi imperialnymi jednostkami była zerwana. Naoczne 
dowody kazały przyjąć założenie, że okupująca zakłady grupa jest jedynym oddziałem 
lojalistów, który dotarł bezpiecznie w głąb nieprzyjacielskich pozycji. Nie można było liczyć 
na jakiekolwiek wsparcie ze strony sił sojuszniczych, na żaden manewr ratunkowy. Gaunt 
łudził się wcześniej, że być może przeklęci Jantyńscy Patrycjusze czy nawet elitarni 
szturmowcy samego Dravere zostaną przerzuceni na flankę Duchów, ale nagłe 
bombardowanie pogrzebało raz na zawsze te nadzieje.
     Elektromagnetyczne wyładowania i zakłócenia radiowe wywołane nieustającym 
bombardowaniem uniemożliwiały nawiązanie łączności ze sztabem ani jednostkami 
pozostającymi wciąż na linii frontu, a nawet zwykła komunikacja taktyczna na poziomie 
drużyny pełna była szumów radiowych i przekłamań. Pułkownik Zoren ponaglał swojego 
oficera komunikacyjnego nakazując mu połączyć się z jakimś nasłuchującym na orbicie 
okrętem marynarki w nadziei na orbitalne rozpoznanie i określenie precyzyjnej pozycji 
lojalistów. Lecz po sześciu miesiącach nieustającej wojny górne warstwy atmosfery planety 
przesycone były grubymi warstwami dymu, popiołów, anomalii energetycznych i Imperator 
jeden wie, czego jeszcze. Nic nie potrafiło się przebić przez ten ekran.

background image

     Na jedyne dobiegające zewsząd dźwięki składał się grzmot artyleryjskiej kanonady i 
zgiełk porykujących nieustannie mosiężnych trąb.
     Gaunt spacerował po zajmowanej przez gwardzistów ciemnej hali. Żołnierze siedzieli w 
niewielkich grupkach, opatuleni szczelnie swymi płaszczami przed zimnem nocy. Komisarz 
zakazał korzystania z przenośnych kocherów i rozpalania ognisk w obawie przed 
rebelianckimi obserwatorami wyposażonymi w urządzenia termowizyjne. Kompozytowe 
ściany zakładu stanowiły wystarczający ekran dla sygnatur cieplnych wydzielanych przez 
ludzkie organizmy.
     W hali znajdowało się ponad stu vitriańskich dragonów więcej niż Duchów, ale 
członkowie tego regimentu skupili się we własnej grupie po drugiej stronie pomieszczenia. 
Pomiędzy najbliżej siebie siedzącymi gwardzistami nawiązały się luźne pogawędki, 
zazwyczaj ograniczone do wymiany pozdrowień i zwyczajowych pytań.
     Vitrianie stanowili dobrze wyszkolony i zdyscyplinowany oddział, Gaunt słyszał zresztą 
wcześniej wiele pochlebnych uwag pod adresem stoickiego charakteru i stosunku do wojny 
charakteryzującego tych żołnierzy. Komisarz zastanawiał się w myślach, czy owa kliniczna 
postawa Vitrian, równie czysta i ostra jak błysk ich osławionych szklanych pancerzy 
osobistych, nie potrzebowała bynajmniej odrobiny wewnętrznego ognia i zaangażowania aaa

     
cechującego prawdziwą liniową jednostkę. Słysząc zbliżającą się coraz bardziej artyleryjską 
kanonadę zwątpił, by dane mu było uzyskać kiedyś odpowiedź na to pytanie.
     Pułkownik Zoren odłożył w końcu słuchawkę radiokomunikatora i przeszedł między 
swymi żołnierzami w kierunku Gaunta. Ledwie widoczna w półmroku hali, jego ciemnoskóra 
twarz była posępna i zacięta. 
 - I co robimy, komisarzupułkowniku ? – zapytał odwołując się do formalnej szarży Gaunta – 
Będziemy czekać, aż śmierć przyjdzie po nas niczym po bezradnych starców ?
     Przed ustami rozglądającego się po pomieszczeniu Gaunta unosiły się niewielkie obłoczki 
pary. Komisarz potrząsnął przecząco głową. 
 - Jeśli pisana jest nam śmierć – oświadczył – niech przynajmniej przyniesie jakiś pożytek. 
Mamy tu prawie czterystu żołnierzy, pułkowniku. Los sam wybrał za nas kierunek działania.
     Zoren zmarszczył czoło.
 - Co ma pan na myśli ?
 - Odwrót zaprowadzi nas prosto pod artyleryjską nawałnicę, marsz zarówno w prawo jak i 
lewo to równie pewna zguba, ostrzał dopadnie nas prędzej czy później. Istnieje tylko jedna 
droga, w głąb terytorium nieprzyjaciela. Musimy uderzyć na ich nową linię frontu i poczynić 
tyle szkody, ile tylko zdołamy.
     Zoren milczał przez chwilę zamyślony, potem uśmiechnął się złowieszczo. Jego 
śnieżnobiałe zęby błysnęły w półmroku. Vitriański pułkownik najwyraźniej zaakceptował 
propozycję swego kolegi. Plan działania miał w sobie prostą logikę i element żołnierskiego 
honoru, który w skrytej opinii Gaunta mógł zaważyć na decyzji Zorena.
 - Kiedy wyruszymy ? – zapytał Vitrianin zakładając z powrotem swoje rękawice.
 - Shriveńskie bombardowanie obróci ten obszar w perzynę za godzinę, najwyżej dwie. Im 
wcześniej, tym lepiej. A najlepiej natychmiast.
     Obaj oficerowie wymienili lekkie ukłony i szybko ruszyli pomiędzy swoich ludzi 
podrywając ich z miejsc spoczynku.
     W przeciągu niecałych dziesięciu minut cała grupa była już gotowa do wymarszu. 
Tanithijczycy założyli do swych laserów nowe baterie, wymieniając w razie konieczności 
nadtopione lufy i zgodnie z poleceniem przestawiając Gaunta potencjometry broni na poziom 
połowy mocy. Srebrne tanithijskie noże podwiesili pod karabinami poczerniając ich ostrza 
sadzą i błotem. Poprawiając maskujące płaszcze Duchy podzieliły się na niewielkie drużyny 

background image

liczące nie więcej niż dwunastu mężczyzn, w tym przynajmniej jednego operatora broni 
ciężkiej.
     Gaunt obserwował w milczeniu przygotowania Vitrian. Ich podoficerowie objęli komendę 
nad większymi drużynami piechoty, liczącymi po dwudziestu żołnierzy i rzadko 
wyposażonymi w broń ciężką. Dragoni najwyraźniej faworyzowali karabiny plazmowe, 
Gaunt nie dostrzegał nigdzie śladu karabinów termicznych ani miotaczy ognia. Zdecydował, 
że to Duchy pójdą w forpoczcie grupy.
     Vitrianie podwiesili pod lufy laserów bagnety, w sposób przywodzący na myśl 
choreograficzny układ niemal jednocześnie sprawdzili stan naładowania baterii i ustawili 
potencjometry broni na maksymalny poziom. Potem znów jednocześnie wszyscy żołnierze 
nacisnęli niewielkie przyciski na oplatających ich biodra pasach. Z ledwie słyszalnym 
zgrzytem połyskliwe płytki vitriańskich pancerzy osobistych przesunęły się na drugą stronę 
ukazując ciemną matową farbę. Gaunt z trudem zdołał ukryć swe zdumienie. Kombinezony 
dragonów okazały się niespodzianką, posiadały bowiem funkcjonalny kamuflaż nocny, o 
którym komisarz nie miał wcześniej pojęcia. 
     Grzmot bombardowania niósł się ponad ruinami, odległy i tak już znajomy, że lojaliści 
przestali zwracać na niego uwagę. Gaunt skontrolował swój słuchawkowy komunikator i 
wdał się w szybką wymianę zdań z Zorenem.
 - Używajcie kanału Kappa – polecił – Kanał Sigma to rezerwa. Pójdę przodem z Duchami. 
Nie zostawajcie zbyt daleko w tyle.
     Zoren kiwnął głową poprzez halę dając komisarzowi znać, że zrozumiał komunikat. 
 - Widziałem, że twoi ludzie ustawili moc laserów na pełną – dodał Gaunt pytającym tonem.
 - Istnieje taki zapis w vitriańskiej sztuce wojny: „Uderz za pierwszym razem tak, by zabić. 
Nie musisz się wówczas kłopotać drugim ciosem”.
     Gaunt popadł na moment w zadumę, po czym odwrócił się i wyszedł z hali w ślad za 
swymi gwardzistami.

* * * * *

     Siedzącym w kryjówce ludziom wydawało się, że świat dokonał podziału na dwie połowy: 
ciemność głębokiego krateru i oślepiającą łunę bombardowania na zewnątrz. Szeregowiec 
Caffran i Vitrianin kulili się na dnie wyrwy podczas gdy nad ich głowami szalała ognista 
pożoga. 
 - Na fetha ! Nie sądzę, żebyśmy wyszli z tego żywi...

     Vitrianin nawet nie spojrzał na swego towarzysza niedoli.
 - Życie to bieg ku śmierci, a nasza własna śmierć jest równie nieunikniona jak zagłada 
nieprzyjaciela.
     Caffran zastanawiał się przez chwilę nad usłyszanymi słowami, potem potrząsnął 
niepewnie głową.
 - Coś ty za jeden, filozof ?
     Vitriański szeregowiec, Zogat, obrócił głowę i spojrzał na Ducha z lekkim politowaniem. 
Wizjer jego hełmu był odsunięty, toteż Tanithijczyk dostrzegł podejrzliwy błysk w oczach 
żołnierza.
 - Byhata, vitriańska sztuka toczenia wojen. To nasz kodeks, filozofia kasty wojowników. Nie 
oczekuję, byś zdołał to pojąć.
     Caffran wzruszył ramionami.
 - Nie jestem taki głupi jak ci się wydaje. Mów dalej... jak to jest z tą sztuką wojen ?
     Vitrianin wyglądał na nieco zaniepokojonego pytaniem, najwyraźniej zastanawiał się, czy 
intencją rozmówcy była zamierzona drwina. Lecz niski gothic nie był bynajmniej językiem 

background image

rodzinnym obu mężczyzn, a Caffran wręcz wydawał się lepiej nim posługiwać W kwestii 
różnic kulturowych światy pary gwardzistów musiały być do siebie podobne.
 - Byhata zawiera filozofię żołnierskiej kasty. Studiują ją wszyscy Vitrianie, ponieważ 
stanowi wykładnię naszego postępowania na polu bitwy. Jej mądrość kieruje naszymi 
taktykami, siła umacnia wolę, czystość i przejrzystość rozjaśnia umysły, a pojęcie honoru 
decyduje o zwycięstwie.
 - To musi być wyjątkowo obszerna księga – skomentował sardonicznym tonem Caffran.
 - Bo i jest – wzruszył niechętnie ramionami Zogat. 
 - Wyuczyłeś się jej na pamięć czy nosisz przy sobie ?
     Vitrianin rozsznurował swoją kamizelkę i pokazał Duchowi wierzch cienkiego tomu o 
szarych okładkach, noszony w kieszeni kombinezonu.
 - Nosimy ją na sercach. Osiem milionów liter naniesionych na monokrystaliczny papier.
     Caffran ledwie zdołał ukryć swe oszołomienie.
 - Mogę ją obejrzeć ? – zapytał.
     Zogat pokręcił przecząco głową i zasznurował kamizelkę. 
 - Stronnice posiadają zakodowany wzór linii papilarnych właściciela, tylko on może 
otworzyć swój egzemplarz księgi. Poza tym napisano ją po vitriańsku, a wątpię, żebyś znał 
ten język. A jeśli nawet byłby ci znany, udostępnianie obcych dostępu do tego świętego tekstu 
jest poważnym przestępstwem.
     Caffran przysiadł na piętach i rozmyślał nad czymś przez dłuższą chwilę. 
 - My Tanithijczycy... my nie mamy niczego podobnego. Żadnej wielkiej sztuki wojennej.
     Vitrianin spojrzał na niego z ukosa.
 - Nie posiadacie żołnierskiego kodeksu ? Bitewnej filozofii ?
 - Robimy to, co musimy – oświadczył Caffran – Działamy w myśl powiedzenia „Walczmy 
twardo, kiedy trzeba i nie pozwólmy im nas dostrzec, gdy nadchodzimy”. Nie jest to zbyt 
wiele, jak sądzę.
     Vitriański gwardzista rozważał przez chwilę słowa rozmówcy.
 - Bez wątpienia... brakuje tu subtelnych podtekstów i głębszych myśli przewodnich naszej 
Sztuki Wojen – oświadczył w końcu.
     Zapadła długa chwila ciszy.
     Caffran parsknął i niemal jednocześnie obaj mężczyźni wybuchli szczerym śmiechem. 
Przez kilka minut chichotali prawie przy tym płacząc, dając upust nagromadzonej w 
przeciągu dnia histerii. Pomimo trwającego cały czas bombardowania, pomimo nieustannej 
obawy, że kolejny pocisk może wpaść wprost do krateru i unicestwić ich w ułamku sekundy, 
strach paraliżujący dotąd myśli żołnierzy wyraźnie zelżał.
     Vitrianin odpiął od pasa manierkę, upił z niej łyk wody i podał naczynie Duchowi.
 - Wy Tanithijczycy... niewielu was pozostało, jak słyszałem ?
     Caffran skinął głową.
 - Zaledwie dwa tysiące. Tyle komisarzpułkownik Gaunt zdołał zebrać w dniu naszej 
Fundacji. W dniu, kiedy nasz świat umarł.
 - Mimo to posiadacie świetną reputację – dodał Zogat.
 - Doprawdy ? Jeśli nawet, to jest to reputacja zdobyta dzięki wszystkim tym czarnym 
robotom jakie zrzuca się na grzbiety jednostek specjalnych. Wysyłają nas do 
nieprzyjacielskich miast i cytadeli, na których inni łamią sobie zęby. Zastanawiam się nad 
tym, kogo będą do tej roboty przydzielać, gdy zginą ostatni z nas.
 - Często śni mi się mój ojczysty świat – oświadczył melancholijnym tonem Zogat – Widzę 
wtedy miasta ze szkła, kryształowe pawilony. Chociaż jestem przekonany, że nie ujrzę ich już 
nigdy więcej, wspomnienia koją duszę. To musi być straszne uczucie nie mieć własnego 
domu.
     Caffran wzruszył ramionami.

background image

 - Jak straszne może być ? Gorsze od samobójczego szturmu na pozycje wroga ? Gorsze od 
umierania ? Wszystko, co spotyka cię na gwardyjskiej służbie jest
służbie jest na swój sposób straszne. Czasami brak własnego domu staje się wręcz zaletą.
     Zogat posłał w stronę towarzysza pytające spojrzenie.
 - Nie mamy już nic do stracenia, nic nie może nas rozproszyć ani posiać w nas zwątpienia. 
Oto jestem, szeregowiec Gwardii Dermon Caffran, sługa Imperatora, niech władza Jego trwa 
wiecznie.
 - A widzisz, więc jednak posiadasz swą własną filozofię życia – odparł Vitrianin. Obaj 
żołnierze umilkli wsłuchując się przez dłuższą chwilę w grzmot dział.
 - Jak... jak umarł twój świat, człowieku z Tanith ? – zapytał w końcu Zogat.
     Caffran zamknął oczy zastanawiając się przez jakiś czas, sięgając umysłem po 
wspomnienia, które od dawna starał się wymazać z pamięci lub przynajmniej ignorować. 
Westchnął.
 - To stało się w dniu naszej Fundacji – zaczął.

* * * * *

     Nie mogli zostać w tym miejscu ani chwili dłużej. Nikt nie pomyślał o przesuwającym się 
powoli bombardowaniu, to wstrząsające czyny Drayla wprawiły wszystkich w drżenie i lęk 
budząc w ludziach przemożną chęć ucieczki z tego miejsca.
     Corbec wezwał sierżantów Grella i Currala rozkazując im podłożyć ładunki wybuchowe w 
halach zakładu, by dzięki wysadzeniu obiektu w powietrze uciszyć choć część 
doprowadzających ludzi do szaleństwa trąb. Pułkownik postanowił ruszyć w stronę linii 
nieprzyjaciela i poczynić tyle zniszczenia, ile zdoła, zanim wróg go zatrzyma.
     Kiedy kompania – po rzezi Drayla Corbecowi pozostało zaledwie stu dwudziestu żołnierzy 
- kończyła ostatnie przygotowania do wymarszu, powrócił zwiadowca Baru, jeden z trzech 
szperaczy wysłanych na rozpoznanie przedpola grupy. Nie był sam. Uwięziony ostrzałem na 
dobre pół godziny we wschodnim labiryncie okopów, zwiadowca stwierdził z niepokojem, że 
drogę powrotną odcięła mu inna ściana ogniowej nawałnicy. Przez dłuższy czas Baru był 
święcie przekonany, iż nie zdoła odnaleźć ponownie swej kompanii. Przekradając się między 
zasiekami, ziemnymi wałami i okopami wpadł ku swemu zaskoczeniu na pięciu innych 
Tanithijczyków: Feygora, Larkina, Neffa, Lonegina i majora Rawne. Piątka Duchów zdołała 
dobrnąć tuż po rozpoczęciu bombardowania do sieci porzuconych przez wroga umocnień i 
krążyła w nich bez celu niczym zgubione owce szukające reszty stada.
     Corbec ucieszył się szczerze widząc znajome twarze. Larkin był najlepszym strzelcem 
wyborowym w regimencie i jego pomoc w rychłym natarciu mogła okazać się wręcz 
nieoceniona. Feygor świetnie strzelał, a przy tym dorównywał skrytością działań 
zwiadowcom. Lonegin specjalizował się w materiałach wybuchowych, toteż pułkownik posłał 
go natychmiast do Grella i Currala. Neff dołączył do sanitariuszy grupy, a Rawne ku 
skrywanej uldze Corbeca przejął bezpośrednie dowodzenie nad częścią sporej grupy 
gwardzistów.
     Nocne przestworza pulsowały czerwoną poświatą, punktowane ognistymi rozbłyskami 
synchronizowanymi w dziwaczny sposób z nieregularnym rytmem trąb. Grell podszedł do 
Corbeca meldując o podłożeniu ładunków. Zegary detonatorów ustawiono na piętnaście 
minut.
     Kompania ruszyła główną arterią komunikacyjną wiodącą z fabryki, w dwóch kolumnach 
poprzedzanych przez sześcioosobową czujkę. Forpocztę grupy tworzyli sierżant Grell, snajper 
Larkin, zwiadowcy Mkoll i Baru, niosący wyrzutnię rakiet Melyr i wyposażony w pakiet 
szperacza Domor. Zadaniem szóstki było przeczesanie terenu przed maszerującą szybko 
kolumną i jego zabezpieczenie.

background image

     Opuszczone kilkanaście minut wcześniej przemysłowe hale zaczęły wylatywać w 
powietrze. W ciemność nocy wystrzeliły wielkie słupy jaskrawego światła rozrywające 
mroczne sylwety budowli. Najbliżej położone trąby ucichły w pół dźwięku.
     Kiedy huk detonacji ucichł, do uszu gwardzistów dobiegło zawodzenie innych 
instrumentów. Zainstalowane w fabryce trąby swym hałasem maskowały obecność reszty 
diabolicznej orkiestry. Niepokojący harmider targał skołatanymi nerwami żołnierzy. Corbec 
splunął ze złością na ziemię, dźwięk trąb zaczynał budzić w nim zwierzęcą wściekłość. Zbyt 
przypominał liczne noce spędzone w tanithijskich puszczach. Tak często wystarczyło 
nadepnąć na ukrytego opodal ogniska cykotnika, by natychmiast setka innych podjęła 
irytujący zew insekta.
 - Ruszać się – burknął do najbliższych Duchów – Niebawem ich znajdziemy. Wykończymy 
ich wszystkich, do ostatniego.
     Usłyszał krzepiące serce pomruki aprobaty. Kompania sunęła czujnie przed siebie.

* * * * *

     Milo złapał Gaunta za rękaw i pociągnął ku sobie na ułamek sekundy przed pojawieniem 
się pierwszych rozbłysków detonacji, jakieś sześć kilometrów na zachód od pozycji grupy 
komisarza. 
 - Bliższa nawała ogniowa ? – zapytał chłopiec. Komisarz sięgnął po swą lornetę, okulary 
instrumentu zazgrzytały cichutko ustawiając automatycznie ostrość konturów obserwowanych 
w oddali budowli. 
 - Co to było ? – w słuchawce komunikatora rozległ się głos Zorena – To nie ostrzał 
artyleryjski.
 - Zgadza się – odparł Gaunt. Polecił wstrzymać ruch oddziału i zabezpieczyć dotychczasowe 
pozycje, rząd niskich magazynów i warsztatów z rdzewiejącej blachy. Potem wraz z Brinem i 
dwójką innych Duchów cofnął się na spotkanie idącego w tyle Zorena.
 - Ktoś jeszcze znalazł się po niewłaściwej stronie muru – oświadczył vitriańskiemu dowódcy 
komisarz – Te budowle zostały zniszczone za pomocą ładunków burzących.
     Zoren poparł usłyszane stwierdzenie kiwnięciem głowy.
 - Obawiam się... – zaczął nieco zmieszanym tonem – że to żaden z moich podwładnych. 
Vitriańska dyscyplina jest zbyt na to rygorystyczna. Bez wymuszonej nieznanymi mi 
powodami konieczności żaden dragon nie użyłby w tej sytuacji materiałów wybuchowych. Te 
eksplozje to praktycznie flary sygnałowe dla obserwatorów wrogiej artylerii. Lada chwila 
zaczną ostrzeliwać tę część rejonu, bo pewnie też się zorientowali, że ktoś tam jest.
     Gaunt podrapał się paznokciem po policzku. On też był przekonany, że seria wybuchów 
była dziełem Tanithijczyków. Rawne, Feygor, Curral... może nawet sam Corbec. Wszyscy z 
nich mieli skłonność do działania od czasu do czasu wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi. 
     Na oczach obu oficerów w powietrze wyleciał następny fragment odległego kompleksu 
produkcyjnego. 
 - W takim tempie – warknął zdenerwowany komisarz – mogą równie dobrze zgłosić 
nieprzyjacielowi swe pozycje przez radio !
     Zoren przywołał machnięciem ręki swego oficera łączności. Gaunt zaczął kręcić tarczami 
radiokomunikatora wykrzykując do mikrofonu swój kod wywoławczy. Dystans dzielący 
dragonów od miejsca tajemniczych wybuchów nie był duży. Wciąż istniała nadzieja.

* * * * *

background image

     Ludzie Corbeca właśnie wysadzili w powietrze trzeci segment przemysłowych budowli i 
weszli w labirynt wąskich przejść i pomostów łącznikowych w obrębie kolejnego dużego 
zakładu, kiedy Lukas zawołał pułkownika. Radiooperator złapał jakiś sygnał.
     Corbec pobiegł w stronę podwładnego, jego buty rozpryskiwały warstewkę wody 
zalegającą na kompozytowym chodniku. Odwrócił głowę w kierunku sierżanta Currala 
polecając mu założyć kolejną serię ładunków burzących, po czym sięgnął po słuchawki 
radiokomunikatora. Założył je na uszy i zaczął uważnie nasłuchiwać. Niemal natychmiast 
usłyszał czyjś cienki zniekształcony głos, przerywany statycznymi trzaskami. Nie było mowy 
o pomyłce, w słuchawkach rozbrzmiewał sygnał wywoławczy tanithijskiego regimentu.
     Ponaglany przez dowódcę Lukas przesunął mosiężne potencjometry komunikatora 
próbując wzmocnić sygnał. Corbec zaczął wykrzykiwać swój kod identyfikacyjny do 
mikrofonu.
 - Corbec !... kowniku !... tórzyć ?! Minowan... órzyć... odsk...
 - Proszę powtórzyć, komisarzu, tracę sygnał ! Proszę o powtórzenie !

* * * * *

     Oficer komunikacyjny Zorena podniósł głowę znad radionadajnika i pokręcił nią 
przecząco.
 - Nic, komisarzu. Wyłącznie radiowe trzaski.
     Gaunt polecił mu próbować dalej. Istniała realna szansa na wzmocnienie liczebności 
grupy, jeśli tylko Corbec zaprzestałby kolejnych samobójczych wyczynów przed 
celownikami nieprzyjacielskich baterii.
 - Corbec ! Tutaj Gaunt ! Zaprzestań dalszej demolki i natychmiast kieruj się na wschód ! Co 
sił w nogach ! Corbec, potwierdź odbiór !

* * * * *

     - Ładunki gotowe do odpalenia – zameldował sierżant Curral, ale umilkł widząc 
podniesioną dłoń pułkownika. Klęczący przy komunikatorze szeregowiec Lukas próbował 
usłyszeć coś pośród wypełniających słuchawki trzasków.
 - Mamy przestać... każe nam natychmiast przemieścić się na wschód... musimy...
     Lukas spojrzał na Corbeca rozszerzonymi lękiem oczami.
 - Komisarz twierdzi, że zaraz ściągniemy na siebie ogień artylerii.

     Pułkownik odwrócił się powoli i spojrzał na ciemne przestworza, gdzie pociski 
wystrzeliwane z odległych fortyfikacji kreśliły ogniste smugi na tle czerni nocy.
 - Na fetha ! – wydyszał pojmując znienacka ogrom bezmyślnego błędu, jaki popełnił kierując 
się zwykłym ludzkim gniewem i frustracją.
 - Ruszać, się, ruszać ! – wrzasnął podrywając na nogi zdezorientowanych żołnierzy. Nie 
zwalniając szaleńczego kroku zaczął wymachiwać rękami, by przywołać do siebie ludzi z 
rozstawionych po bokach wart. Wiedział, że ma zaledwie sekundy na wyprowadzenie swych 
gwardzistów ze strefy ostrzału podświetlonej płomieniami wysadzonych w powietrze 
budynków, tworzących jaskrawą strzałkę sygnalizującą wycelowaną prosto w ich 
tymczasowy obóz.
     Skierował się na wschód. Gaunt mówił coś o wschodzie. Jak daleko znajdowała się 
kompania komisarza ? Kilometr ? Dwa ? Ile jeszcze czasu pozostało do artyleryjskiej salwy ? 
Czy shrineńscy operatorzy ładowali już trzytonowe pociski fosforowe w zamki swych 
olbrzymich dział, czy kalibrowali wykonane z brązu dalmierze i obracali z metalicznym 
łoskotem tryby podnośników luf kierując je w stronę nowego celu ?

background image

     Ludzie Corbeca pędzili przed siebie co sił w nogach. Nikt nie zaprzątał sobie głowy 
przeczesywaniem terenu. Pułkownik mógł tylko ślepo ufać, iż w pobliżu nie kryli się żadni 
shriveńscy maruderzy.

* * * * *

     Vitriański radiooperator odtworzył raz jeszcze ostatni zarejestrowany sygnał i wzmocnił 
go oczyszczając nieco zapis z radiowych szumów. Gaunt i Zoren obserwowali niecierpliwie 
jego wysiłki.
 - Potwierdzenie, jak sądzę – stwierdził – Odebrali rozkaz.
     Gaunt pokiwał z aprobatą głową.
 - Pozostaniemy na tych pozycjach do chwili nawiązania kontaktu z Corbecem.
     W tym samym momencie obszar przemysłowych zabudowań na zachodzie zapłonął 
jaskrawym blaskiem. Wielkie słupy ognia zaczęły wystrzeliwać ku nocnemu niebu 
unicestwiając wszystko wokół. Eksplozje punktowały całą strefę w rytm kolejnych salw. 
Shriveni przesunęli jedną sekcję swej artyleryjskiej nawały na trzy kilometry w głąb ziemi 
niczyjej próbując anihilować wypatrzone moment wcześniej ślady życia.
     Gaunt mógł tylko patrzeć i czekać.

* * * * *

     Pułkownik Flense należał do ludzi, którzy kształtowali swą przyszłość korzystając z każdej 
ku temu sposobności i teraz ponownie dostrzegł taką okazję, wieszczącą rychły tryumf.
     Po przerwanym wypadzie Patrycjuszy późnym popołudniem oficer powrócił do sztabu 
rozpatrując w myślach dostępne taktyki alternatywne. Nie mógł podjąć żadnych 
zdecydowanych działań, dopóki gigantyczne bombardowanie pustoszyło całą linię frontu, ale 
prędzej czy później musiało ustać albo przynajmniej złagodnieć nieco. Ziemia niczyja 
poddana tak intensywnemu ostrzałowi stawała się bezludnym pustkowiem równie trudnym do 
utrzymania dla Shrivenów jak i imperialistów. To stwarzało idealne warunki dla precyzyjnego 
uderzenia pancernego.
     O godzinie osiemnastej, gdy nad linią frontu zaczynał zapadać zmierzch, Flense 
zgromadził na ulicach zrujnowanego nadrzecznego miasteczka swą grupę uderzeniową. 
Osiem krótkolufych Leman Russów w wersji oblężniczej, cztery standardowe czołgi w wersji 
phaethońskiej, trzy gąsienicowe moździerze Griffon i dziewiętnaście transporterów 
opancerzonych Chimera wiozących w przedziałach desantowych blisko dwustu uzbrojonych 
po zęby Jantyńskich Patrycjuszy.
     Flense znajdował się właśnie w siedzibie sztabu, debatując z generałem Dravere na temat 
procedur operacyjnych i śledząc jednocześnie pracę analityków próbując oszacować skalę 
ostatnich strat wśród żołnierzy tanithijskich i vitriańskich, kiedy do pomieszczenia wszedł 
oficer komunikacyjny niosący w rękach sterty wydruków nadesłanych z pokładów jednostek 
imperialnej marynarki.
     Były to satelitarne zdjęcia strefy bombardowania. Inni sztabowcy obrzucili je pobieżnymi 
spojrzeniami, ale Flense zatrzymał na chwilę wzrok na wybranym zdjęciu. Fotografia 
ukazywała serię detonacji wykwitających około kilometra za główną linią ogniowej nawały.
     Flense pokazał zdjęcie generałowi i poprosił go na bok.
 - Seria artyleryjskich niedolotów – skomentował Dravere.
 - Nie, sir, to nie pociski artyleryjskie... raczej efekt detonacji materiałów wybuchowych. Ktoś 
jest za linią nawały.
 - A zatem ktoś jednak przeżył – wzruszył ramionami generał.
     Flense zachował beznamiętny wyraz twarzy.

background image

 - Poświęciłem się misji przełamania tej sekcji frontu i zdobycia całego tego świ
świata. Nie zamierzam stać z założonymi rękami i patrzeć jak banda niedobitków włóczy się 
za linią ziemi niczyjej rujnując moje plany działania.
 - Ty naprawdę traktujesz to bardzo osobiście, Flense – uśmiechnął się drwiąco Dravere.
     Jantyński pułkownik starał się ukrywać własne emocje, ale natychmiast wyczytał zew 
sposobności w głosie przełożonego.
 - Generale, jeśli w linii bombardowania pojawi się wyłom, czy otrzymam pańskie 
pozwolenie na wykonanie szybkiego rajdu ? Mam w pełnej gotowości silną grupę 
zmotoryzowaną.
     Dravere zamyślił się na chwilę nad pytaniem oficera. Nadchodziła pora posiłku, toteż 
trudno mu było skoncentrować się na aspektach taktycznych, ale wizja rychłego zwycięstwa 
przeważyła.
 - Jeśli wygrasz dla mnie, Flense, nie zapomnę ci tego. Moja przyszłość skrywa wiele 
obietnic, byle tylko uwolnię się od tego przeklętego świata. Ty również mógłbyś wtedy z nich 
skorzystać.
 - Stanie się zgodnie z pańską wolą, lordzie generale.

* * * * *

     Bystry oportunistyczny umysł pułkownika Flense przewidział możliwość, że Shriveni 
przesuną linię bombardowania – albo jeszcze lepiej tylko jedną jego sekcję – by ostrzelać 
obszar uwieczniony na zdjęciu satelitarnym i pozbyć się uciążliwych intruzów krążących 
gdzieś za linią ostrzału. A to otwarłoby mu oczekiwany wyłom.
     Wykorzystując komunikaty przesyłane z orbity do siedzącego w pierwszym czołgu 
astropaty Flense przemieścił swą zmotoryzowaną kolumną na zachód, wzdłuż linii rzeki i 
poprzez pontonowy most, wjeżdżając tak daleko w głąb ziemi niczyjej jak mu na to pozwalał 
zdrowy rozsądek. Pociski artyleryjskie Shrivenów tworzyły nieustającą ścianę ognia przed 
frontem jego pojazdów.
     Flense omal nie przegapił swej okazji. Ledwie zdążył rozstawić w szyku wszystkie swe 
maszyny, kiedy z przodu pojawił się wyłom. Długi na pół kilometra fragment ogniowej 
nawałnicy zniknął, by pojawić się kilkanaście sekund później w głębi ziemi niczyjej, w 
miejscu sfotografowanym przez skanery marynarki.
     Powstała brama w wale nawałnicy, droga wiodąca do serca shriveńskich pozycji.
     Flense wykrzyczał do mikrofonu rozkaz. Wbijając pedały gazu do podłóg kierowcy 
jantyńskich pojazdów ruszyli przed siebie podskakując i ślizgając się na pobojowisku. 

* * * * *

     Głos szeregowca Caffrana wypełniał ciasną przestrzeń krateru, ledwie słyszalny ponad 
grzmotem bombardowania.
 - Tanith było pięknym miejscem, Zogat. Leśny świat, wiecznie zielony, gęsty, tajemniczy. Te 
puszcze miały wręcz mistyczny charakter. Panował w nich niezwykły spokój... i były też 
dziwne na swój własny sposób. Drzewa, zwane przez nas nal, one... poruszały się, zmieniały 
pozycje, podążając za słońcem, opadami deszczu, zewem potrzeb pulsujących w ich soku. 
Nigdy nie próbowałem tego zrozumieć, po prostu wszyscy od zawsze to akceptowaliśmy. I 
dlatego też na Tanith nigdy nie przyjęło się pojęcie stałości geograficznej. Szlak wiodący 
przez puszczę mógł zmienić się, zniknąć lub pojawić na nowo w innym miejscu w przeciągu 
jednej nocy. Dzięki temu od stuleci mieszkańcy mojego świata obdarzeni byli instynktem 
wyczuwania kierunku. Specjalizowali się w tropieniu i zwiadzie. Wszyscy jesteśmy w tym 

background image

dobrzy. Myślę, że to właśnie dzięki tym wędrującym puszczom nasz regiment zdobył 
reputację najlepszej jednostki zwiadowczej w Gwardii.
 - Wielkie miasta Tanith też były na swój sposób piękne. Przemysł opierał się na produkcji 
płodów rolnych, poza świat eksportowaliśmy zazwyczaj cenne gatunki drewna i wykonane z 
nich dzieła sztuki. Rzeźby tanithijskich artystów słynęły szeroko. Miasta wznosiliśmy z 
bloków kamienia, wyrastały wysoko pośród lasów. Mówiłeś o szklanych pałacach na twoim 
świecie. My nie mieliśmy nic tak olśniewającego, tylko proste silne budowle z szarego 
kamienia.
     Zogat nic nie odpowiedział. Caffran przekręcił się na plecy obierając wygodniejszą 
pozycję. Pomimo goryczy w swym głosie i sercu wyczuwał też dziwną tęsknotę, która nie 
pojawiła się u niego już od wielu miesięcy.
 - Kiedyś nadeszła wieść, że Tanith ma wystawić trzy regimenty wojska dla Imperialnej 
Gwardii. Nasz świat po raz pierwszy otrzymał żądanie spełnienia tego obowiązku, ale zawsze 
posiadaliśmy pod bronią spory garnizon wyszkolonych milicjantów. Procedura Fundacji 
zajęła osiem miesięcy. Wyznaczeni do zaciągu ludzie czekali na specjalnie oczyszczonych z 
lasu polach na przybycie statków transportowych. Powiedziano nam, że dołączymy do 
imperialnych wojsk walczących na Światach Sabbat, że zmierzymy się ze sługusami Chaosu. 
Powiedziano nam też, że najpewniej już nigdy nie z
ujrzymy ponownie Tanith, bo człowiek ślubujący wierność Gwardii musi podążać wciąż za 
kolejnymi przydziałami frontowymi, dopóki śmierć go nie zabierze albo nie otrzyma 
pozwolenia na osiedlenie się w miejscu, do którego zawiodła go służba. Wy pewnie też to 
usłyszeliście.
     Zogat pokiwał głową, jego ciemnoskóra twarz przybrała wyraz tęsknej melancholii. 
Kolejna seria wybuchów wstrząsnęła powietrzem gdzieś opodal, ziemia zadygotała pod 
nogami gwardzistów.
 - No i czekaliśmy na tych polach – kontynuował Caffran – tysiące mężczyzn w nowiutkich 
mundurach, obserwujących latające tam i z powrotem orbitalne promy. Chcieliśmy jak 
najszybciej ruszyć w drogę, a zarazem prawie każdy wzdragał się przed pożegnaniem z 
Tanith, ale świadomość, że zawsze gdzieś za plecami będzie trwał nasz dom podnosiła 
wszystkich na duchu. Ostatniego wieczoru dowiedzieliśmy się, że przyleciał komisarz Gaunt, 
oficer Gwardii wyznaczony do nadzoru nad nami – Caffran westchnął przypominając sobie 
ostatnie chwile spędzone na tanithijskiej ziemi, chrząknął lekko oczyszczając gardło – Gaunt 
miał dobrą reputację, spędził wcześniej wiele lat z hyrkańskimi regimentami. Myśmy byli 
świeżym naborem, niedoświadczonymi rekrutami wymagającymi twardej ręki. Sztab krucjaty 
najwyraźniej uznał, że dopiero oficer kalibru Gaunta zdoła z nas zrobić wartościowych 
żołnierzy.
     Caffran urwał na moment czując wzbierający gdzieś w głębi serca gniew i poczucie ulgi 
zarazem. Uświadomił sobie z zaskoczeniem, iż pierwszy raz od chwili Upadku opowiada jego 
historię na głos. Duszę ściskały mu obcęgi złości i goryczy.
 - Wszystko poszło źle tej ostatniej nocy, kiedy ładowano nas na pokłady transportowców. 
Większość żołnierzy już siedziała w wahadłowcach na lądowisku albo zmierzała w stronę 
orbity parkingowej. Zwiad marynarki kosmicznej nie wykonał dobrze swej roboty i silna 
flotylla Chaosu, odłam armady umykającej przed pościgiem naszej floty, wszedł do systemu 
Tanith omijając wcześniej wszystkie blokady. Praktycznie nikt nas nie ostrzegł. Mój rodzinny 
świat został unicestwiony w przeciągu jednej nocy.
     Caffran umilkł ponownie. Zogat patrzył na niego rozszerzonymi z wrażenia oczami.
 - Gaunt miał przed sobą prosty wybór: wyładować żołnierzy i stoczyć skazany na porażkę 
bój albo zabrać tylu, ilu tylko zdoła i uciec przed zagładą. Wybrał drugą opcję. Nikt z nas jej 
nie zaakceptował, wszyscy chcieliśmy umrzeć walcząc za nasze domy i rodziny. Teraz myślę, 
że pozostając na Tanith zapisalibyśmy tylko pojedynczą kartę w historii Imperium. Gaunt nas 

background image

ocalił. Zabrał nas z miejsca skazanego na zniszczenie, byśmy gnani własną dumą mogli wziąć 
udział w zniszczeniu na znacznie większą skalę.
     Oczy Zogata błyszczały w półmroku.
 - Musisz go nienawidzić.
 - Nie ! Tak, nienawidzę go tak jak nienawidziłbym każdego innego człowieka zmuszającego 
mnie do biernego patrzenia na umierający dom, człowieka poświęcającego go w imię 
wyższego dobra.
 - Czy to jest wyższe dobro ?
 - Walczyłem z Duchami na tuzinie frontów. Nigdy nie widziałem wyższego dobra ponad to.
 - Masz za co go nienawidzić. 
 - Podziwiam go. Pójdę za nim wszędzie, tyle tylko mogę powiedzieć. Opuściłem swój świat 
tej nocy, kiedy umarł i od tej pory wciąż walczę za jego pamięć. My Tanithijczycy jesteśmy 
wymierającym narodem. Zostało nas niewiele ponad dwadzieścia setek. Gaunt uratował tylko 
tylu ludzi, że zdołano z nich sklecić jeden regiment. Pierwszy Tanithu. Pierwszy i Jedyny. To 
dlatego nazywają nas Duchami, teraz już to wiesz. Ostatnie dusze umarłego świata. I myślę, 
że przyjdzie nam wciąż walczyć i walczyć do chwili, w której wszyscy zginiemy.
     Caffran skończył swą opowieść i w kraterze zapadła cisza przerywana jedynie hukiem 
artyleryjskiej kanonady. Zogat milczał przez kilka minut, potem podniósł twarz ku 
jaśniejącemu nieznacznie niebu. 
 - W ciągu dwóch godzin nadejdzie świt – oświadczył łagodnym tonem – Może wypatrzymy 
jakąś drogę odwrotu z tego miejsca, kiedy zrobi się już jasno.
 - Racja – kiwnął głową Caffran przeciągając się z trzaskiem kości – Nawałnica wydaje się 
cofać. Kto wie, może nawet przeżyjemy tę przeklętą noc. Feth, zdarzało się przecież widywać 
gorsze rzeczy.

* * * * *

     Słabe promienie słońca przebijały się z trudem przez grube warstwy burzowych chmur, 
podświetlanych od dołu łuną wciąż trwającego bombardowania. Szare przestworza pocięte 
były ognistymi smugami pocisków wystrzeliwanych z odległych shriveńskich fortyfikacji. 
Niżej, nad powierzchnią szerokiej, zrytej siatkami okopów doliny, kłęby dymu pochodzące z 
trwającej nieprzerwanie od dwudziestu jeden godzin kanonady tworzyły gęstą, kremową 
zasłonę przypominającą mgłę, cuchnącą odorem kordytu i fosforu.

     Gaunt zatrzymał swoją kompanię w blaszanych barakach będących niegdyś robotniczymi 
warsztatami. Wszyscy zdjęli z ulgą niewygodne maski przeciwgazowe. Podłogi w 
pomieszczeniach pokryte były miniaturowym zielonkawym pyłem przypominającym w 
smaku żelazo lub krew, wszędzie walały się roztrzaskane metalowe skrzynki. Gwardziści 
znaleźli się dobre pięć kilometrów od ściany artyleryjskiej nawałnicy i posępne zawodzenie 
trąb dobiegające z okolicznych budowli działało ludziom jeszcze silniej na nerwy.
     Corbec zdołał wyprowadzić swych żołnierzy ze strefy ostrzału dosłownie na ułamek 
chwili przed pierwszą salwą Shrivenów, chociaż wszyscy uciekające Duchy zostały powalone 
na ziemię podmuchami fal uderzeniowych, a osiemnastu z nich na zawsze straciło słuch. 
Gwardyjscy medycy operujący za linią frontu mieli zapobiec ich kalectwo poprzez 
wszczepienie w czaszki ofiar implantów słuchowych, ale wpierw należało za te linie dotrzeć. 
Na polu bitwy osiemnastu głuchych mężczyzn sprawiało poważne kłopoty. Komisarz 
zdecydował, że przed wymarszem w dalszą drogę upchnie wszystkich okaleczonych 
nieszczęśników głęboko w szeregi kolegów, by ci czuwali nad ich bezpieczeństwem i w porę 
alarmowali klepnięciami dłoni o powstałym zagrożeniu. Uciekinierzy odnieśli też inne 

background image

obrażenia, w tym złamania rąk czy żeber, nikt jednak nie stracił zdolności poruszania się o 
własnych siłach.
     Gaunt odprowadził Corbeca na ubocze. Komisarz potrafił z miejsca rozpoznać dobrego 
żołnierza, dlatego tym bardziej bolało go zawiedzione zaufanie. Zawsze przedkładał Corbeca 
nad majora Rawne. Obaj mężczyźni wywalczyli sobie respekt i poważanie wśród tanithijskich 
żołnierzy, jeden poprzez sympatię, drugi dzięki lękowi, jaki budził.
 - To do ciebie niepodobne popełnić tak rażący błąd – zaczął Gaunt.
     Corbec otworzył usta chcąc coś powiedzieć, ale niemal natychmiast zrezygnował z tego 
pomysłu. Nie bardzo wiedział, jak mógłby się usprawiedliwić przed komisarzem.
     Gaunt go wyręczył w tym kłopotliwym dylemacie.
 - Rozumiem, w jak wielkim znajdujemy się wszyscy stresie. Warunki działania należą do 
najbardziej ekstremalnych, a twoja jednostka ucierpiała z ich powodu w największym stopniu. 
Słyszałem już o Draylu. Myślę też, że trąby, które próbowałeś zniszczyć z iście samobójczą 
determinacją potrafią doprowadzić człowieka do szału. Prawdopodobnie wróg użył ich do 
budzenia w nas dezorientacji. Prawdę mówiąc, stają się równie niebezpieczne jak zwykła 
broń. Shriveni chcą nas wykończyć za pomocą tych dźwięków.
     Corbec pokiwał ciężko głową. Wydarzenia ostatnich kilku godzin wyczerpały jego 
organizm, z trudem reagował na słowa przełożonego.
 - Jaki mamy plan ? Czekamy na zakończenie bombardowania i wracamy na wyjściowe 
pozycje ?
     Gaunt zaprzeczył ruchem głowy.
 - Skoro zaszliśmy już tak daleko, możemy zrobić coś pożytecznego. Zaczekamy tutaj na 
powrót zwiadowców.
     Wysunięte w przód czujki powróciły po upływie trzydziestu minut. Zwiadowcy, po części 
Vitrianie, w większości jednak Tanithijczycy, uzupełnili wzajemnie swoje raporty i szkice 
tworząc obraz przedpola na przestrzeni dwóch kilometrów. 
     Największe zainteresowanie Gaunta wzbudziła budowla położona na zachodzie.

* * * * *

     Skradali się poprzez rozległą sieć wielkich rur przepompowni, pośród mokrych od deszczu 
kompozytowych ramp pokrytych plamami oleju i kawałkami gruzu. Gęste chmury 
kordytowej mgły osłaniały postępy grupy. Na zachodzie szperacze dostrzegali zarys 
wielkiego wzniesienia terenu, na północy w niebo strzelały kształty robotniczych habitatów 
wznoszących się ponad pasma oparów, straszące pustymi otworami tysięcy wbitych okien. W 
tej części wrogiego terytorium słychać było mniej złowieszczych trąb, ale wokół wciąż nie 
sposób było dojrzeć żadnego śladu życia, nawet drobnych miejskich gryzoni.
     Żołnierze zaczęli mijać wielkie kompozytowe bunkry, wszystkie puste bez wyjątku. W ich 
wnętrzach poniewierały się jedynie metalowe wsporniki i palety z szarego plastiku. Na 
podestach za bunkrami walały się poobijane żółte wózki transportowe.
 - Magazyny amunicji – zasugerował Zoren – Dla celów tak intensywnego bombardowania 
musieli zgromadzić spore zapasy pocisków. Te składy najwyraźniej już opróżnili.
     Gaunt uznał tę hipotezę za najbardziej prawdopodobną. Ruszyli w dalszą drogę, uważnie 
stawiając kroki i ściskając w rękach gotową do użycia broń. Budowla zauważona przez 
zwiadowców była już blisko, na tle nieba rysowała się bryła metalowej hali załadunkowej. Na 
jej górnym poziomie stało mnóstwo dźwigów i suwnic przeznaczonych do opuszczania 
ładunku na dno głębokiego pomieszczenia.

     Pierwsi gwardziści dostali się po niewielkich schodkach na metalową platformę tworzącą 
coś na kształt peronu przy wylocie szerokiego, dobrze oświetlonego tunelu niknącego gdzieś 

background image

pod powierzchnią ziemi. Tunel miał cylindryczny kształt, pośrodku jego podstawy biegła 
pojedyncza wysoka szyna. Feygor i Grell studiowali uważnie wylot tunelu oraz opancerzony 
punkt kontrolny znajdujący się tuż przy podziemnym wejściu.
 - Linia maglevu – orzekł Feygor, próbujący dopasować swą wiedzę techniczną do dziwnych 
technologii wypełniających punkt kontrolny – Ciągle aktywna. Przywozili amunicję 
artyleryjską wózkami do hali, opuszczali ją w dół dźwigami, a potem ładowali na składy 
kolejowe kursujące w stronę baterii na wzgórzach.
     Duch pokazał Gauntowi jeden z ekranów pulpitu sterowniczego. Na zielonym 
wyświetlaczu urządzenia błyszczała pokryta runicznymi symbolami mapa podziemnej sieci 
komunikacyjnej.
 - Mają tutaj cały system tranzytowy, łączący wszystkie zakłady i umożliwiający 
błyskawiczne przewożenie potrzebnych materiałów.
 - A tę stację porzucili, ponieważ wyczerpali już tutejsze zapasy amunicji – dodał Gaunt. 
Komisarz wyjął z kieszeni swój elektroniczny notes i zaczął do niego kopiować mapę kolejki 
maglevu. Kiedy skończył, nakazał żołnierzom dziesięciominutową przerwę i usiadł na 
krawędzi peronu porównując szkic z mapami industrialnego regionu przechowywanymi w 
pamięci notesu. Shriveni wprowadzili szereg modyfikacji w samych zakładach, ale ich 
rozmieszczenie wciąż pozostawało takie same.
     Pułkownik Zoren usiadł obok komisarza.
 - Coś panu chodzi po głowie ? – mruknął pytająco.
     Gaunt wskazał dłonią wylot tunelu.
 - To nasza droga, wiodąca prosto do serca głównych fortyfikacji Shrivenów. Nie zablokowali 
jej, ponieważ wciąż potrzebują przejezdnych szlaków maglevu dla pociągów zaopatrujących 
baterie. 
 - Ale jest w tym wszystkim coś dziwnego, nie sądzi pan ? – Zoren odciągnął w tył hełmu swą 
przyłbicę.
 - Coś dziwnego ?
 - Ostatniej nocy uznałem, że pańska interpretacja taktyki nieprzyjaciela jest poprawna. 
Wrogowie spróbowali frontalnego ataku, a kiedy ten się nie powiódł, zamarkowali swój 
głęboki odwrót, by zwabić nas w zasięg ciężkiej artylerii i unicestwić wszelki pościg.
 - Takie wnioski płynęły z analizy znanych nam faktów – oświadczył Gaunt.
 - Nawet teraz ? Przecież musieli się zorientować, że wciągnęli w pułapkę zaledwie kilka 
tysięcy lojalistów, a logika podpowiada, że zdecydowana większość z nas powinna już być 
martwa. Dlaczego zatem wciąż strzelają ? Do kogo strzelają ? Takie działanie musi w 
zastraszającym tempie opróżniać ich magazyny amunicji. Trwa to już ponad jeden dzień. I 
zwróćmy uwagę na to, że porzucili zadziwiająco duży obszar własnego terytorium.
     Gaunt przytaknął słowom vitriańskiego oficera.
 - To samo przyszło mi o świcie na myśl. Wcześniej sądziłem, że dokładają wszelkich 
wysiłków, by zniszczyć oddziały wciągnięte w głąb ziemi niczyjej. Ale teraz ? Ma pan rację. 
Porzucili zbyt wiele własnego terenu, a przeciągające się bombardowanie nie ma już żadnego 
sensu.
 - Dopóki nie przyjmiemy założenia, że próbują nas odgonić albo przytrzymać w miejscu – 
powiedział czyjś głos. Do dwójki oficerów podszedł major Rawne. 
 - Proszę rozwinąć tę myśl, majorze – powiedział Gaunt.
     Rawne wzruszył ramionami i splunął na peron. Jego czarne oczy zwęziły się wyraźnie.
 - Wszyscy wiemy, że pomiot Osnowy toczy wojny wedle odmiennych od naszych taktyk. 
Tkwimy na tym froncie od miesięcy. Myślę, że wczoraj nieprzyjaciel podjął ostatnią próbę 
złamania nas konwencjonalną ofensywą. Teraz postawili ścianę ognia, żeby się od nas 
odgrodzić na czas potrzebny im do przygotowania czegoś innego. Być może czegoś, co 
wymagało miesięcy wcześniejszych przygotowań.

background image

 - A niby czego ? – zapytał niespokojnym tonem Zoren.
 - Czegoś. Nie wiem. Może zamierzają wykorzystać moc Osnowy. Robią coś ceremonialnego. 
Wszystkie te trąby... może one nie mają pełnić roli psychologicznej, tylko... są częścią 
jakiegoś złożonego... rytuału ?
     Wszyscy oficerowie milczeli przez dłuższą chwilę, potem Zoren roześmiał się drwiąco.
 - Rytualna magia ?
 - Nie wolno drwić z czegoś, czego się nie pojmuje ! – upomniał go Gaunt – Rawne może 
mieć rację. Imperator jeden wie jak wiele heretyckiego szaleństwa mieliśmy już okazję 
widzieć na swe oczy.
     Zoren nic nie odpowiedział. On też posiadał takie wspomnienia, obrazy rzeczy, które jego 
umysł desperacko próbował wymazać z pamięci.
     Gaunt wstał i wskazał dłonią wylot tunelu.
 - Tym bardziej zatem jest to nasza droga. I lepiej ruszać zaraz, bo jeśli Rawne ma rację, 
jesteśmy najbliżej nieprzyjaciela, by mu przeszkodzić w tym, co planuje.

     Tunel maglevu był dostatecznie szeroki, by mogło nim iść jednocześnie czterech 
mężczyzn, po dwóch z każdej strony magnetycznej szyny. Chociaż przestrzeń budowli była 
dobrze oświetlona blaskiem wbudowanych w ściany niebieskich lamp, Gaunt posłał przodem 
Domora i kilku innych szperaczy z zadaniem zlokalizowania potencjalnych bombpułapek. 
     Nie napotykając na żadne przeszkody gwardziści przemierzyli dwa kilometry we 
wschodnim kierunku, mijając kolejną opuszczoną stację kolejki oraz dwa skrzyżowania z 
innymi liniami maglevu. Powietrze było suche i przesycone elektrostatyczną energią 
emitowaną przez wciąż aktywną szynę kolejki. Od czasu do czasu twarze żołnierzy owiewały 
podmuchy gorącego powietrza, niczym zwiastuny burzy, która nigdy nie miała nadejść. 
     Na trzecim skrzyżowaniu Gaunt skierował kolumnę w nowy tunel, ustalając marszrutę za 
pomocą szkicu w swym notesie. Gwardziści przeszli zaledwie dwadzieścia metrów, gdy Milo 
pociągnął komisarza za rękaw uniformu.
 - Myślę, że powinniśmy natychmiast zawrócić do skrzyżowania – oświadczył adiutant.
     Gaunt nie zadawał żadnych pytań. Ufał instynktowi Brina bardziej niż swemu własnemu i 
wiedział, że chłopiec rzadko się myli. Kolumna pośpiesznie wycofała się z powrotem za 
zwrotnicę. Minutę później z bocznego tunelu buchnęła fala gorącego powietrza i z jego głębi 
pośród niskiego buczenia nadjechał samobieżny pociąg towarowy. Kolejka przemknęła przez 
skrzyżowanie. Był to automatyczny skład trakcyjny ciągnący sześćdziesiąt otwartych 
wagoników, pomalowanych w khaki i oznakowanych czarnożółtymi pasami ostrzegawczymi. 
Każdy wagonik załadowany był do pełna pociskami artyleryjskimi, wiezionymi z odległych 
magazynów do głównych stanowisk ogniowych Shrivenów. Kiedy skład przelatywał obok 
żołnierzy, unosząc się tuż nad powierzchnią szyny, wielu gwardzistów gapiło się na niego 
szeroko otwartymi oczami i kreśliło w powietrzu ochronne runy.
     Gaunt zaczął analizować swoją prowizoryczną mapę. Trudno mu było oszacować 
odległość dzielącą oddział od najbliższego skrzyżowania czy stacji, a bez znajomości 
częstotliwości, z jaką po trasie kursowała kolejka skazywał swych ludzi na pewną śmierć w 
przypadku spotkania pociągu w tunelu.
     Komisarz zaklął ze złością. Nie miał najmniejszej ochoty na odwrót w takiej chwili. 
Zaczął przyglądać się najbliższym żołnierzom wywołując z pamięci ich indywidualne 
umiejętności i wykształcenie.
 - Domor ! – zawołał i wezwany żołnierz podszedł pośpiesznie do przełożonego.
 - Na Tanith ty i Grell byliście inżynierami, prawda ?
     Młody szperacz pokiwał głową.
 - Byłem asystentem głównego nadzorcy linii tartacznej w Tanith Attica. Pracowałem z 
ciężkimi maszynami.

background image

 - Gdybyś miał w tej chwili odpowiednie narzędzia, czy potrafiłbyś zatrzymać taki pociąg ?
 - Sir ?
 - I uruchomić go potem ponownie ?
     Domor podrapał się w zamyśleniu po policzku.
 - O wysadzeniu samej szyny raczej zapomnijmy... trzeba zablokować albo przerwać emisję 
energii zasilającej skład trakcyjny. O ile mi wiadomo, pociąg przemieszcza się po szynie 
pobierając energię z niej. Zasilanie odbywa się za pomocą elektrycznego przewodnika. 
Potrzebujemy jakiegoś materiału, który nie przewodzi prądu, a przy tym jest dostatecznie 
płaski, by nie spowodować wykolejenia samego składu. A jaki ma pan pomysł, sir ?
 - Chciałbym zatrzymać lub zwolnić następny przejeżdżający przez skrzyżowanie pociąg, 
załadować się na niego i ruszyć w dalszą podróż.
 - I wjechać prosto do garażu nieprzyjaciela ? - Domor wyszczerzył w uśmiechu zęby i 
rozejrzał się wokół, a potem podszedł do Corbeca i Zorena, debatujących nad jakimś 
problemem w chwili przymusowego odpoczynku. Gaunt ruszył w ślad za szperaczem.
 - Przepraszam, sir – zasalutował Domor – Czy mógłbym przyjrzeć się bliżej pańskiemu 
pancerzowi ?
     Vitriański pułkownik spojrzał na Ducha ze zdziwieniem i pewną dozą podejrzliwości, ale 
dostrzegł natychmiast uspokajający gest Gaunta. Zdejmując z dłoni rękawicę podał ją 
Domorowi. Tanithijczyk zaczął studiować ją uważnie.
 - Przepiękna robota. Czy te ząbki na wierzchu zostały wykonane ze szkła ?
 - Tak, z miki. Można to nazwać szkłem. Małe płytki miki zostały złączone z podstawowym 
materiałem za pomocą termicznego zgrzewania.
 - Tworzywo nie przewodzące prądu – Domor pokazał rękawicę Gauntowi – Potrzebowałbym 
jakiś większy kawałek, być może kamizelkę... i może nie wrócić do właściciela w całości.
     Gaunt zaczął się zastanawiać nad skróconą wersją wyjaśnień mając nadzieję, że Zoren 
zgodzi się poprosić któregoś z podwładnych o potrzebny fragment pancerza. Lecz zanim 
jeszcze cokolwiek powiedział, pułkownik zdjął swój hełm, podał go zastępcy, po czym 
rozpiął własną kamizelkę. Stając w opinającym dobrze zbudowaną sylwetkę podkoszulku, 
odsłaniając aaaaa
pierwszy raz krótko przycięte czarne włosy i ciemną skórę, Zoren wyjął z wewnętrznej 
kieszeni kamizelki cienką książeczkę o szarych okładkach i podał pancerz Domorowi. Szarą 
książkę pieczołowicie ukrył za swym pasem.
 - Zakładam, że to część pańskiego nowego planu ? – zapytał, kiedy Domor oddalał się 
pośpiesznie wzywając do siebie Grella i kilku innych Duchów.
 - Pokochasz go – odparł krótko Gaunt.

* * * * *

     Podmuch ciepłego powietrza obwieścił przybycie następnego pociągu, jadącego w 
odstępie siedemnastu minut od poprzedniego składu. Domor umieścił kamizelkę Zorena na 
wierzchu szyny i przywiązał do niej pas wykonany ze skrawków materiału odciętych od 
własnego płaszcza. 
     Kolejka wtoczyła się na skrzyżowanie i wszyscy wstrzymali na jej widok oddech. 
Pierwszy wagon przesunął się ponad kamizelką, unosząc się kilka centymetrów nad 
wierzchem szyny. Gaunt zastygł w bezruchu. Przez ułamek chwili był przekonany, że jego 
plan spełzł na niczym.
     Lecz kiedy tylko drugi wagonik znalazł się nad pancerzem, elektryczne połączenie między 
szyną i składem trakcyjnym zostało zakłócone i pociąg zwolnił drastycznie. Siła własna pędu 
pchała go jeszcze przez chwilę do przodu i klęczący przy skrzyżowaniu Domor modlił się 

background image

żarliwie, by skład nie wyjechał przypadkiem poza przeszkodę w obwodzie. I wtedy skład 
stanął w miejscu unosząc się w powietrzu dzięki energii własnego pola magnetycznego.
     Wśród żołnierzy rozległy się okrzyki radości.
 - Wskakiwać ! Tak szybko jak możecie ! – rozkazał Gaunt ruszając w stronę pociągu. 
Vitrianie i Tanithijczycy wskakiwali na wagoniki pomagając sobie wzajemnie, szukając 
pewnego oparcia na skrzynkach z amunicją i siadając okrakiem na obłych pociskach. Gaunt, 
Zoren, Milo, Bragg i sześciu vitriańskich dragonów wsiadło na pierwszy wózek, dołączyli do 
nich Mkoll, Curral i Domor. Szperacz ściskał w dłoni koniec pasa materiału przywiązanego 
do kamizelki. 
 - Dobra robota, żołnierzu – pochwalił go komisarz i podniósł w górę dłoń sprawdzając 
wzrokiem, czy wszyscy żołnierze wsiedli bezpiecznie na wagoniki. Odpowiedziały mu 
krótkie okrzyki potwierdzeń.
     Opuścił dłoń. Domor pociągnął za pas. Materiał naprężył się, a potem wyskoczył spod 
pociągu wlokąc za sobą kamizelkę Zorena. W momencie zamknięcia obwodu cały skład 
drgnął mocno i natychmiast ruszył z miejsca nabierając prędkości. Światła tunelu zaczęły 
zmieniać się w oczach gwardzistów w stroboskopowe smugi.
     Domor rozplątał supły na kamizelce i podał ją właścicielowi. Niektóre szklane płytki były 
porysowane i obite, ale sam materiał nie uległ uszkodzeniu. Vitrianin odebrał swój pancerz z 
krótkim kiwnięciem głowy.
     Gaunt odwrócił głowę spoglądając w głąb tunelu. Sięgnął do kieszonki na pasie i wyjął z 
niej nowy magazynek do boltowego pistoletu. Mieszczący szesnaście pocisków magazynek 
oznakowany był niebieskimi paskami oznaczającymi amunicję zapalającą. Załadowawszy 
pistolet komisarz przysunął do ust mikrofon swego komunikatora.
 - Przygotować broń. Jedziemy w paszczę piekieł i możemy się w niej znaleźć w każdej 
sekundzie. Przygotujcie się na nagłą i nieoczekiwaną konfrontację. Niech Imperator nad wami 
czuwa.
     Na wszystkich wagonikach syknęły ładowane lasery, szczęknęły wyrzutnie rakiet, 
zabuczały włączane karabiny plazmowe, w półmroku tunelu zapłonęły końcówki dysz 
miotaczy ognia.

* * * * *

     - Chodź – powiedział Caffran wdrapując się na szczyt wilgotnej dziury, która posłużyła 
mu przez większość nocy za kryjówkę. Zogat poszedł w jego ślady. Obaj mężczyźni 
zamrugali oślepieni słonecznym światłem. Bombardowanie wciąż jeszcze wstrząsało ziemią 
w oddali, a tumany gęstego dymu niosły się tuż nad powierzchnię zmaltretowanej ziemi 
niczyjej.
 - Gdzie idziemy ? – zapytał Zogat, zdezorientowany brakiem widoczności.
 - Do domu – odparł Caffran – Byle dalej od tego piekła, jeśli tylko mamy ku temu 
sposobność.
     Zaczęli brnąć przez grząskie błoto, potykając się co chwila o zwoje drutu kolczastego i 
kawały potrzaskanego kompozytu.
 - Myślisz, że tylko my dwaj przeżyliśmy ? – spytał Zogat spoglądając przez ramię na ścianę 
ogniowej nawałnicy.
 - Całkiem możliwe. A to by oznaczało, że zostałem ostatnim żywym Tanithijczykiem. 

* * * * *

     Jantyńska kolumna zmotoryzowana parła poprzez ziemię niczyją poza ścianą nawały, lecz 
mimo pokonania dwóch kilometrów gwardziści nie natt- 

background image

trafili na żaden ślad nieprzyjaciela. Stare industrialne obszary wydawały się wyludnione i 
porzucone na pastwę losu.
     Flense polecił zatrzymać czołg i wyjrzał przez właz w wieżyczce chcąc przeczesać za 
pomocą lornety swe otoczenie. Zrujnowane puste budynki przypominały mu zjawy majaczące 
pośród mgieł. Nieprzerwane zawodzenie dziwnych trąb grało pułkownikowi na nerwach.
 - Kieruj się na wzgórza – polecił swemu kierowcy chowając się z powrotem we wnętrzu 
czołgu – Nawet jeśli pozostało nam tylko uciszenie tych przeklętych baterii, i tak zapiszemy 
się w historii Imperium. 

* * * * *

     Cztery kilometry podróży, pięć, kolejne mijane w biegu puste stacje i nieoświetlone rampy 
załadunkowe. Zakręt w lewo, potem drugi. Nerwowe wyczekiwanie w trakcie 
trzyminutowego postoju na mijance ustępującego pierwszeństwa przejazdu innemu składowi. 
Potem znów znaleźli się w ruchu.
     Napięcie szargało nerwy Gaunta. Wszystkie przemierzane tunele wydawały się 
identyczne, w ich półmroku komisarz nie dostrzegał żadnych śladów alarmu, żadnego śladu 
żywych istot.
     Pociąg wjechał do rozległej podziemnej hali i zatrzymał się za dwoma innymi składami 
amunicyjnymi, właśnie rozładowywanymi przez dźwigi i wózki widłowe. Pusty pociąg 
zawracał na pętli po drugiej stronie pomieszczenia ruszając w drogę powrotną ku odległym 
magazynom amunicji. 
     Hala była ogromna i pogrążona w mroku, jej przestrzeń rozświetlały tysiące świeczników i 
ustawionych na podłodze przenośnych lamp. Powietrze było gorące, w posmaku przywodziło 
na myśl wyziewy kowalskiej kuźni. Fragmenty ścian znajdujące się w zasięgu wzroku 
lojalistów pokryte były wielkimi insygniami Chaosu i proporcami. Wyszyte na nich znaki 
powodowały łzawienie oczu lojalistów po zaledwie zerknięciu na nie, a dłuższe wpatrywanie 
się w bluźniercze emblematy wywoływało zawroty głowy. Były to nieczyste plugawe znaki, 
symbole plagi i rozkładu.
     W pociętej pomostami komunikacyjnymi kilkupiętrowej hali pracowało około dwustu 
Shrivenów, obsługujących dźwigi lub jeżdżących wózkami transportowymi. Żaden z nich nie 
spostrzegł nadprogramowego ładunku na wagonikach ostatniego pociągu.
     Kompania Gaunta zeskoczyła z platform pociągu otwierając w biegu ogień, wypełniając 
przestrzeń hali trzaskiem energetycznych wyładowań. Niski szczęk ustawionych na pół mocy 
laserów Duchów mieszał się z ostrym dźwiękiem strzelających z ustawionym do końca 
potencjometrem karabinów Vitrian. Komisarz zabronił swym ludziom używać broni 
termicznej, wyrzutni rakiet ani miotaczy ognia do momentu oczyszczenia hali 
przeładunkowej. Żaden z artyleryjskich pocisków nie wyglądał na uzbrojony, ale 
ryzykowanie detonacją całego składu nie było najlepszym pomysłem.
     Dziesiątki Shrivenów padały w miejscu, gdzie zaskoczył ich ogień intruzów. Dwa wózki 
widłowe zgubiły swój ładunek, kiedy martwe ręce konwulsyjnie pociągnęły za dźwignie 
sterownicze, po podłodze hali potoczyły się z hukiem obłe kształty pocisków. Jakiś 
elektryczny samochodzik skręcił wprost na ścianę pozbawiony kontroli ze strony 
zastrzelonego kierowcy, uderzył w nią rozbijając maskę. Trafiony serią dźwig wybuchł i 
przewrócił się na szyny maglevu.
     Gwardziści ruszyli do przodu. Dragoni rozwinęli perfekcyjną formację, przemieszczając 
się od osłony do osłony i ścinając wiązkami energii uciekających Shrivenów. Tylko kilku 
heretyków zdołało odnaleźć jakąś broń, ale ich próby stawienia oporu spełzły na niczym. 

background image

     Gaunt biegł głównym podestem załadunkowym wraz ze swymi Tanithijczykami, strzelając 
w ruchu z boltowego pistoletu. Szalony Larkin i trójka innych snajperów klęczeli na peronu 
wyłuskując precyzyjnymi strzałami obrońców miotających się na pomostach łącznikowych.
     Szeregowiec Bragg taszczył ze sobą wielolufowy karabin maszynowy zdjęty kilka tygodni 
wcześniej z jakiegoś stacjonarnego stelaża. Gaunt nie miał nigdy wcześniej okazji widzieć 
człowieka strzelającego z takiej broni bez pomocy kompensatorów odrzutu albo trójnoga, lecz 
Bragg tylko wykrzywił w grymasie wysiłku swą twarz. Miotany odrzutem sześciu wirujących 
błyskawicznie luf strzelał jeszcze gorzej niż zazwyczaj, ale i tak kładł trupem dziesiątki 
przeciwników, nie wspominając przy tym doszczętnie zdemolowanego składu kolejki.
     Duchy wysunęły się na prowadzenie ataku wypierając obrońców z hali załadunkowej w 
głąb kompozytowych ramp wiodących do podziemnej jaskini. Nad świecącymi niebiesko 
lampami zaczęły unosić się smugi gęstego dymu.
     Natychmiast po oczyszczeniu hali załadunkowej Gaunt polecił wprowadzić do użytku 
swoje karabiny termiczne, miotacze ognia i wyrzutnie rakiet. Kompozytowe rampy zaczęły 
czernieć pod wpływem dotyku płomieni, ciała Shrivenów topiły się tworząc na posadzkach 
oleiste kałuże.
     U szczytu ramp, przy wielkich klatkach wind towarowych służących do aa
transportu amunicji do położonych wysoko na szczytach wzgórz baterii artyleryjskich, 
lojaliści natrafili na pierwszy ślad zdeterminowanej obrony. Liczna grupa Shrivenów rzuciła 
się do kontrataku strzelając z laserów i automatycznych karabinków. Rawne wziął pod swoją 
komendę kilkunastu Duchów i ruszył z nimi w lewo obchodząc przeciwnika w taki sam 
sposób, w jaki uczynił to na prawej flance Corbec. Obrońcy dostali się w ogień krzyżowy 
intruzów dziesiątkujący ich szeregi.
     Pośrodku gromady heretyków Gaunt dostrzegł Marine Chaosu, wielką rogatą bestię 
noszącą na swym pancerzu emblematy Legionu Żelaznych Wojowników. Monstrum 
popędzało swych zmutowanych poddanych zwierzęcym rykiem wydobywającym się z głębi 
hełmowego wzmacniacza. Jego antyczny, bogato ornamentowany bolter pluł stalą prosto w 
szeregi Tanithijczyków. Sierżant Grell zginął od pierwszego strzału, dwaj ludzie z jego 
drużyny umarli chwilę później.
 - Zdejmij go ! – krzyknął do Bragga Gaunt. Olbrzym odwrócił lufy swego cekaemu w stronę 
mniej więcej oznaczającą pozycję Marine, ale strumienie ognia tryskające z broni Ducha nie 
wywarły na legioniście żadnego wrażenia. Wciąż parł do przodu masakrując celnymi 
strzałami nadbiegających vitriańskich dragonów. I wtem eksplodował. Pozbawiony głowy i 
rąk opancerzony korpus chwiał się przez chwilę na nogach, po czym runął z łoskotem na 
ziemię.
     Gaunt wykrzywił usta w posępnym uśmiechu posłanym pod adresem szeregowca Melyra i 
jego rakietowej wyrzutni. W powietrzu śmigały kule i wiązki energii wystrzeliwane przez 
Shrivenów ukrytych przy klatkach wind. Komisarz przykucnął za stertą palet spoglądając na 
dwóch klęczących obok niego dragonów, zajętych pośpieszną wymianą baterii w laserach.
 - Ile wam zostało amunicji ? – zapytał Gaunt zakładając do pistoletu nowy magazynek.
 - Połowa zużyta – odpowiedział jeden z dragonów, noszący naszywki kaprala na ramionach.
     Komisarz przytknął do ust mikrofon modułu łączności.
 - Gaunt do Zorena !
 - Słyszę pana, komisarzupułkowniku !
 - Proszę nakazać swoim ludziom przestawienie potencjometrów laserów do połowy !
 - Dlaczego, komisarzu ?!
 - Zbyt szybko zużywają swoje baterie ! Darzę szacunkiem pańskie doktryny taktyczne, 
pułkowniku, ale do zabicia Shrivena nie potrzeba strzału na pełnej mocy, a pańscy ludzie 
wymieniają akumulatory na nowe dwa razy szybciej od moich !

background image

     W komunikatorze zapadła pełna statycznych trzasków cisza, po czym Gaunt usłyszał 
wydawane przez Zorena rozkazy. Spojrzał na dwóch dragonów przesuwających dźwignie 
mocy laserów do połowy.
 - Baterie starczą na dłużej, to i więcej sukinsynów wyślecie do piekła. Nie ma potrzeby 
roznoszenia ich na strzępy pojedynczymi strzałami – wyjaśnił z lekkim uśmiechem – Jak się 
nazywacie ?
 - Zapol – przedstawił się bliższy Vitrianin.
 - Zeezo – oświadczył drugi, kapral. 
 - Idziecie ze mną, chłopcy ? – zapytał z wilczym uśmiechem Gaunt podnosząc pistolet w 
górę i uruchamiając na najwyższym biegu napęd łańcuchowego miecza. Obaj skinęli z 
aprobatą głowami, ściskając w silnych pewnych dłoniach laserowe karabiny.
     Ubezpieczany przez dragonów Gaunt wyskoczył zza osłony palet. Znajdował się w 
połowie drogi poprzez rampy ku windom. Krzyżowy ogień Rawne zepchnął Shrivenów tuż 
pod windy, gdzie obrońcy desperacko próbowali znaleźć osłonę za niskimi płytami 
przeciwodłamkowymi, dziurawionymi wiązkami laserów i przypalanymi strumieniami 
termicznej energii. 
     Biegnąc w górę rampy Gaunt usłyszał za plecami huk kanonady nacierających posiłków. 
Nad trzaskiem snajperskich karabinów i zwykłych laserów górował ryk cekaemu Bragga.
 - Celuj dobrze... – wydyszał przez zaciśnięte zęby komisarz dopadając wraz z dragonami 
ostatniej rubieży obrońców. Zeezo przewrócił się na twarz trafiony laserową wiązką. Gaunt i 
Zapol przesadzili niskie barykady wpadając prosto pomiędzy ogarniętych paniką Shrivenów. 
Komisarz wystrzelał do końca magazynek pistoletu i zaczął szaleńczo wywijać swym 
mieczem. Zapol przebijał bagnetem ludzkie ciała zrzucając je z lufy broni strzałami z 
przystawienia. 
     Oczyszczenie podejścia do wind zajęło dwie minuty, które zziajanemu Gauntowi wydały 
się całym życiem. Każda krwawa szaleńcza sekunda ciągnęła się niczym rok, ale kiedy dwie 
minuty dobiegły końca, obaj mężczyźni znaleźli się pod drzwiami wind otoczeni 
bezwładnymi ciałami obrońców. Pięciu czy sześciu dragonów podbiegało do nich szybko z 
zamiarem wsparcia.
     Zapol odwrócił się w stronę komisarza z uśmiechem na twarzy.
     Uśmiech ten okazał się przedwczesny.
     Drzwi windy za plecami dragona otworzyły się szeroko i wypadł z nich aa

drugi Żelazny Wojownik. Marine Chaosu górował ponad najwyższymi gwardzistami, jego 
ciało okrywał podobny do skorupy insekta starożytny pancerz siłowy, naznaczony licznymi 
diabolicznymi runami. Legionista roztaczał wokół siebie potworny smród, a spod jego hełmu 
dobiegał ryk przypominający skamieniałemu Gauntowi pękające podczas dekompresji płuca.
     Łańcuchowa rękawica Marine, skowycząca niczym żywe stworzenie, rozpłatała Zapola 
wręcz machinalnym gestem ręki legionisty. Vitrianin umarł w ułamku sekundy wypatroszony 
wibrującym błyskawicznie ostrzem. Seria z boltera Marine uśmierciła czterech najbliższych 
dragonów.
     Gaunt znalazł się tuż przed obliczem bestii. Nie mógł zrobić nic innego jak tylko skoczyć 
do przodu i wbić ostrze swego miecza w opancerzony napierśnik heretyka. Zębata klinga 
wyła z bezsilnym protestem, potem zaczęła dymić. Oderwane ząbki wbijały się głęboko w 
mięśnie i organy wewnętrzne wiekowego legionisty. 
     Żelazny Wojownik cofnął się kilka kroków, rycząc z bólu i wściekłości. Zablokowany 
łańcuchowy miecz dymił wbity głęboko w jego klatkę piersiową. Cuchnąca posoka obryzgała 
uniform komisarza i futrynę drzwi windy. Gaunt pojął, że nie zdoła zrobić nic więcej. Rzucił 
się na podłogę u stóp ruszającej znów do przodu opancerzonej istoty, wierząc wbrew 
rozsądkowi w ratunek.

background image

     Jego modlitwy zostały wysłuchane. Marine został trafiony raz, drugi... czterema lub 
pięcioma precyzyjnie wymierzonymi wiązkami laserowego światła, które przebiły pancerz 
legionisty i powaliły go na jedno kolano. Komisarz domyślał się, że to ukryty gdzieś z tyłu 
Szalony Larkin dał pokaz swych snajperskich umiejętności.
     Marine Chaosu podniósł się z klęczek, górna część jego ciała przestębnowana była 
celnymi trafieniami, kłęby dymu i czarna krew buchały z głębokich ran na twarzy, gardle i 
piersi. Jakiś oddany z bliska strzał na pełnej mocy syknął donośnie i oderwał głowę 
legionisty.
     Gaunt obejrzał się przez ramię spoglądając na rannego kaprala Zeezo stojącego przy 
barykadzie. Vitrianin uśmiechnął się pomimo bólu sprawianego obrażeniami. 
 - Obawiam się, że złamałem rozkazy, sir – oświadczył – Zresetowałem ustawienia swojej 
broni na pełną moc.
 - Odnotowałem... i wybaczam. Świetna robota, żołnierzu.
     Gaunt podniósł się z ziemi, spocony, umazany krwią i cuchnącymi płynami ustrojowymi. 
Jego Duchy i Vitrianie Zorena obsadzali stanowiska przy rampach zabezpieczając dojście do 
hali załadunkowej. Nad ich głowami, u szczytu szybów wind, stacjonował milion Shrivenów 
obsługujących naziemne fortyfikacje i baterie artyleryjskie. Grupa komisarza znalazła się w 
samym sercu nieprzyjacielskiej cytadeli.
     Ibram Gaunt uśmiechnął się szeroko.

* * * * *

     Przegrupowanie i zabezpieczenie podziemnego dworca zajęło dalsze trzydzieści 
bezcennych minut. Zwiadowcy Gaunta odnaleźli wszystkie klatki schodowe prowadzące do 
hali i zablokowali je, nie pomijając nawet szybów wentylacyjnych i kanałów odpływowych.
     Gaunt z trudem panował nad zdenerwowaniem. Zegar już tykał i lada chwila rzesze 
rebeliantów stacjonujące ponad podziemnym dworcem miały zacząć się zastanawiać, 
dlaczego napływ amunicji z dołu nieoczekiwanie ustał. Lada chwila ktoś mógł pojawić się w 
hali, by to sprawdzić.
     Atmosferę napięcia potęgowała sama hala, jej półmrok, posmak powietrza, bluźniercza 
ikonografia na ścianach. Sprawiała wrażenie jakiegoś mistycznego miejsca, uświęconego, ale 
przesyconego zarazem aurą zła. Na czołach żołnierzy perlił się lodowaty pot, w ich oczach 
dostrzec można było lęk i niepokój.
     Słuchawka komunikatora odezwała się cicho i komisarz ruszył pośpiesznie w stronę 
pomieszczenia kontrolnego dworca. Zoren, Rawne i kilku innych lojalistów już na niego 
czekało. Ktoś zdołał podnieść osłony na oknach pokoju po stronie przylegającej do ściany 
hali.
 - W imię Imperatora, cóż to jest takiego ? – zapytał Zoren.
 - Myślę, że właśnie to musimy zatrzymać – odparł komisarz odrywając wzrok od ciemnych 
szyb okienek.
     Daleko pod ich nogami, w głębi odkrytej właśnie wielkiej pieczary sąsiadującej ściana w 
ścianę z kolejowym dworcem, wznosił się ogromny megalit, kamienny menhir mierzący 
dobre pięćdziesiąt metrów wysokości i dymiący od wzbierającej w jego wnętrzu energii 
Osnowy. Esencja Chaosu zdawała się przenikać całą jaskinię rozpraszając i dekoncentrując 
obserwujących kamienną bryłę śmiertelników. Nikt nie potrafił skupić na niej spojrzenia. 
Wszyscy odnosili wrażenie, że menhir stoi na pryzmie poczerniałych ludzkich ciał. Lub ich 
kawałków.
     Major Rawne chrząknął i wskazał kciukiem w stronę sufitu hali.
 - Nie będą potrzebowali zbyt dużo czasu, by pojąć, że dopływ amunicji ustał całkowicie. 
Musimy się liczyć z poważnym kontruderzeniem wroga.

background image

     Gaunt skinął głową, ale nic nie odrzekł. Przeszedł przez pokój kontrolny do miejsca, w 
którym Feygor i vitriański sierżant o nazwisku Zolex próbowali uruchomić terminale 
informacyjne. Komisarz nie przepadał za Feygorem. Wysoki szczupły Tanithijczyk był 
adiutantem Rawne i podzielał złowieszczą aurę otaczającą majora. Lecz mimo tej niechęci 
Gaunt wiedział doskonale, jak spożytkować wiedzę Feygora na temat maszyn myślących.
 - Przeszukaj rejestry terminala – polecił Duchowi – Przeczucie mi mówi, że znajdziemy 
więcej takich obiektów.
     Feygor nacisnął kilka runicznych klawiszy widniejących na wykonanym z brązu i szkła 
pulpicie.
 - Jesteśmy w tym miejscu – oświadczył gwardzista wskazując palcem punkt na wyświetlonej 
mapie – A tutaj jest pomniejszenie skali. Ma pan rację. Ten menhir stanowi część łańcucha 
wbudowanego w pasmo wzgórz. Jest ich w sumie siedem, tworzą wzór gwiazdy. Siedem 
cholernych wynaturzeń ! Nie mam pojęcia, co wróg chce z nimi zrobić, ale wszystkie 
wykazują rosnące sygnatury energetyczne. 
 - Ile ich jest ? – zapytał Gaunt, zbyt szybkim tonem, by uszło to uwadze żołnierzy.
 - Siedem – powtórzył Feygor – Dlaczego pan pyta ?
     Komisarz poczuł szaleńczo kłębiące się myśli.
 - Siedem kamieni mocy... – wymamrotał. W jego umyśle rozbrzmiał ponownie głos z 
przeszłości. Dziewczyna, wieszczka z Darendary. Nigdy nie zdołał przypomnieć sobie jej 
imienia, chociaż usilnie próbował, lecz wciąż doskonale dostrzegał we wspomnieniach tę 
twarz majaczącą w półmroku pokoju śledczego. I słyszał jej głos.
     Kiedy dwa lata temu dziwaczne słowa dziewczyny na temat duchów okazały się prawdą, 
przerażony komisarz spędził kilka bezsennych nocy na próbach przypomnienia sobie 
pozostałych wieszczb. Kiedy obejmował komendę nad resztkami tanithijskich regimentów, 
Szalony Larkin nazwał swych towarzyszy Duchami Gaunta. Wówczas usilnie starał się 
zrzucić ów fakt na karb przypadku, ale też cały czas czuwał wypatrując innych śladów 
związanych z pamiętną Nocą Prawdy.
     Przetnij je, a będziesz wolny, powiedziała wieszczka. Nie zabijaj ich.
 - Co robimy ? – zapytał Rawne.
 - Mamy spory zapas min i granatów – odparł Zoren – Rozwalmy to w diabły.
     Nie zabijaj ich.
     Gaunt pokręcił przecząco głową.
 - Nie ! Na coś takiego Shriveni są przygotowani. Mamy do czynienia z jakimś złożonym 
rytuałem, industrialną magią. Poświęcili mu ogromne wysiłki, dlatego właśnie starali się 
trzymać nas za wszelką cenę na dystans. Wysadzenie w powietrze fragmentu tego 
ceremonialnego kręgu może być niewybaczalnym błędem. Kto wie, jaką nieczystą siłę 
moglibyśmy w ten sposób wyzwolić ? Nie, musimy w inny sposób przerwać krąg...
     Przetnij je, a będziesz wolny.
     Gaunt wyprostował się i poprawił przechyloną na bok czapkę.
 - Majorze Rawne, proszę przytoczyć pod drzwi wind jak najwięcej wózków transportowych, 
załadować na nie pociski, założyć detonatory i przygotować się do wysłania przesyłki w górę 
na mój sygnał. Narobimy zamieszania na powierzchni za pomocą własnej broni wroga. 
Pułkowniku Zoren, potrzebuję tylu pańskich ludzi, ile zdołam otrzymać... a raczej potrzebuję 
ich pancerzy.
     Major i pułkownik gapili się na Gaunta niemym wzrokiem.
 - Potrzebujecie dodatkowej zachęty ? – warknął zdenerwowany komisarz. Obaj oficerowie 
natychmiast opuścili pokój kontrolny.

* * * * *

background image

     Gaunt pierwszy wszedł na rampę wiodącą w stronę menhiru. Kamienna bryła emitowała 
fale niewidzialnej energii, pod wpływem której mężczyźnie cierpła skóra. Wyczuwał 
charakterystyczny zapach przywodzący na myśl mieszaninę zagotowanej krwi i ozonu. Żaden 
z towarzyszących mu gwardzistów nie ważył się spojrzeć w dół, ku przerażającej stercie 
szczątków tworzących podstawę menhiru.
 - Co zrobimy ? – zapytał stojący u boku Gaunta Zoren, wyraźnie zestresowany bliskością 
bluźnierczego obelisku.
 - Przerwiemy krąg. Musimy zakłócić przepływ energii przez ciąg menhirów bez ich 
niszczenia.
 - Skąd ta pańska pewność ?
 - Informacje z dobrego źródła – Gaunt z trudem zmusił się do pozbawionego wesołości 
uśmiechu – Zaufajcie mi. Bierzmy się do roboty.
     Stojący przy komisarzu Vitrianie ruszyli do przodu widząc nakazujący ruch głowy swego 
dowódcy. Idąc po metalowej platformie zaczęli ściągać kamizelki i układać je wokół 
gładkiego kamienia. Zoren skonfiskował w ten sposób pancerze osobiste blisko pięćdziesięciu 
gwardzistów, po czym zaczął łączyć je ze sobą za pomocą karabinu termicznego pracującego 
na najaa 

niższym trybie zasilania. Kilku dragonów pracowało w innych miejscach menhiru zgrzewając 
zdjęte kamizelki pożyczonymi od Duchów termicznymi karabinami i mocując je na 
powierzchni obelisku.
 - To nie działa – oświadczył Zoren.
     Ekran faktycznie nie działał. Po kilku dalszych minutach szklista substancja pokrywająca 
wierzch vitriańskich kamizelek zaczęła topić się i spływać odsłaniając dolną warstwę 
materiału. Buchnęły języki ognia, w powietrzu rozszedł się zapach spalenizny.
     Gaunt odwrócił z rozczarowaniem twarz, marszcząc zatroskaną twarz.
 - Co teraz ? – spytał zrezygnowanym tonem Zoren.
     Przetnij je, a będziesz wolny.
     Gaunt strzelił palcami. 
 - Nie wysadzimy go, tylko zmienimy jego położenie ! W ten sposób przerwiemy krąg.
     Komisarz przywołał Tolusa, Lukasa i Bragga.
 - Załóżcie ładunki na kopcu pod menhirem. Wybuch nie może pójść na sam obelisk. 
Zdetonujcie to tak, żeby skała się przewróciła albo zapadła w dół.
 - Na kopcu... – wymamrotał Lukas.
 - Tak, żołnierzu, na kopcu – powtórzył Gaunt – Umarli nie mogą cię skrzywdzić. Bierzcie się 
do roboty.
     Z ociąganiem i lękiem gwardziści zaczęli schodzić w kierunku podstawy obelisku. Gaunt 
przysunął do ust mikrofon komunikatora.
 - Rawne, wyślij głowice na górę.
 - Potwierdzam.
     Zwyczajne sir chyba by go nie zabiło, pomyślał z przekąsem komisarz. 
     U podstawy szybów komunikacyjnych żołnierze pod rozkazami majora Rawne kończyli 
wtaczać do kabin wind wyładowane artyleryjskimi pociskami wózki.
 - Cicho ! – syknął znienacka jeden z Vitrian. Wszyscy mężczyźni zastygli w bezruchu 
przerywając pracę. W ciszę wdarł się odległy przytłumiony dźwięk przywodzący na myśl 
szybkie stukanie. Rawne chwycił za laser i wskoczył do windy. Szarpnął pośpiesznie 
dźwignię blokującą właz serwisowy w suficie kabiny. Mroczny szyb windy otworzył się 
przed jego oczami niczym gardziel wielkiej bestii. Spojrzał w ciemność próbując przeniknąć 
ją niespokojnym wzrokiem.

background image

     W ciemności coś się poruszało. Shriveni schodzili w dół opuszczając się niczym 
groteskowe nietoperze po wspornikach szybu.
     Kleszcze grozy ścisnęły serce majora.
 - Nadchodzą ! – krzyknął i zatrzasnął z hukiem właz.
     W komunikatorze wybuchła feeria zdenerwowanych głosów meldujących o stukocie za 
zamkniętymi drzwiami klatek schodowych wokół dworca. Łomocie setek, tysięcy pięści.
     Gaunt zaklął wyczuwając narastającą wśród jego ludzi panikę. Byli uwięzieni pod ziemią, 
otoczeni przez nadchodzącego zewsząd znienawidzonego wroga. Głośniki na ścianach i 
konsoletach ożyły nieoczekiwanie, jakiś chrapliwy głos dobiegający z setki miejsc 
jednocześnie wypełnił halę niezrozumiałym chorym bełkotem.
 - Wyłącz to ! – krzyknął do Feygora Gaunt.
     Duch miotał się rozpaczliwie przy terminalu.
 - Nie potrafię ! – wrzasnął z desperacją.
     Drzwi klatki schodowej gdzieś na wschodniej ścianie eksplodowały z hukiem wpadając do 
hali. Ktoś krzyknął, syknęły wystrzały z laserów. Gdzieś od północy w powietrze wystrzeliła 
następna kula ognia wieszcząca kolejne zniszczone drzwi. Shriveni zaczęli wbiegać do 
wnętrza dworcowej hali.
     Gaunt odwrócił się w stronę Corbeca. Z twarzy pułkownika odpłynęła cała krew. 
Komisarz próbował myśleć, ale niezrozumiałe wrzaski dobiegające z głośników skutecznie 
mu to uniemożliwiały. Oficer warknął wściekle, sięgnął po pistolet i zestrzelił ze ściany 
najbliższy głośnik. Spojrzał na Corbeca.
 - Rozpocznij odwrót. Wycofuj ludzi grupami, ubezpieczenie ogniowe.
     Corbec wybiegł z pomieszczenia. Gaunt przestawił tryb pracy komunikatora na pasmo 
ogólne.
 - Gaunt do wszystkich jednostek ! Zarządzam natychmiastowy odwrót, maksymalny opór w 
trakcie odskoku ! – pobiegł w stronę przejścia do pieczary megalitu. W progu zachwiał się na 
moment uderzony falą potwornego smrodu. Lukas, Tolus i Bragg właśnie wychodzili z 
jaskini, niemiłosiernie umazani cuchnącą czarną mazią. Wszyscy trzej byli nienaturalnie 
bladzi, w ich oczach krył się lęk. 
 - Gotowe – oświadczył Tolus.
 - To odpalaj ! Wynocha stąd ! – krzyknął Gaunt popychając swych oszołomionych ludzi w 
stronę środka dworca – Rawne !
 - Już ! – odkrzyknął do mikrofonu major. Razem z stojącym obok Duchem mężczyźni 
poderwali w górę głowy słysząc huknięcie ciężkiego obiektu lądującego na dachu kabiny. 
Klnąc dziko Rawne wepchnął do windy ostatni wózek.
 - Odskok ! Odskok ! – wrzasnął i uderzył dłonią w pulpit kontrolny windy.
     Kabina drgnęła i ruszyła w górę szybu wioząc tykające bomby ku odległym artyleryjskim 
umocnieniom. Znad klatki windy dobiegały przytłumione stuknięcia i dźwięk miażdżonych 
ciał Shrivenów.
     Duchy i Vitrianie rzucili się do szaleńczej ucieczki. Gdzieś w górze ich ładunki dotarły do 
celu i eksplodowały z siłą dostatecznie dużą, by z sufitu podziemnego dworca posypały się 
wielkie kawały gruzu. Lampy przygasły zauważalnie.
     Gaunt wyczuł narastającą gdzieś nad głowami reakcję łańcuchową i świadomość tego 
zagrożenia dodawała mu skrzydeł. Pędził w stronę tunelu kolejki pośród gromady innych 
gwardzistów, pchając przed sobą oburącz zdezorientowanego Bragga. Ostrzał Shrivenów 
ścigał uciekinierów. Jakiś Duch runął na tor maglevu, inni przyklęknęli w miejscu odwracając 
się do tyłu i odpowiadając ogniem. Krechy laserowego światła cięły półmrok dworca.
     W tyle, w pieczarze megalitu, eksplodowały ładunki założone przez drużynę Domora. 
Pozbawiony stabilnej podstawy, wielki blok skały drgnął, przechylił się i runął na bok. 
Głośniki na ścianach dworca umilkły raptownie.

background image

     Zapadła absolutna cisza. Shriveni przestali strzelać. Ci, którzy wdarli się na teren dworca 
stali w miejscu zgarbieni, pojękujący coś niezrozumiale.
     Jedynym wyraźnym dźwiękiem wypełniającym halę był tupot butów i zdyszane oddechy 
uciekających gwardzistów.
     I wtedy ziemia zaczęła się trząść pod nogami lojalistów. Oślepiające zielone płomienie 
wystrzeliły z pieczary menhiru, wielkie okna pokoju kontrolnego eksplodowały deszczem 
szklanych odłamków. Posadzka dworca pokryła się siatką pęknięć, kompozytowe płyty 
rozpadały się na kawałki.
 - Wiać ! Wiać co sił ! – darł się obłąkańczo Ibram Gaunt.

* * * * *

     Artyleryjska kanonada zelżała, zaraz potem umilkła całkowicie. Caffran i Zogat przerwali 
swój marsz poprzez strefę niczyją i spojrzeli za plecy.
 - A niech mnie feth ! – sapnął Tanithijczyk – W końcu...
     Wzgórza za linią shriveńskich fortyfikacji eksplodowały. Gigantyczna fala uderzeniowa 
powaliła obu gwardzistów w błoto, potoczyła ich po ziemi. Pasmo wzniesień uniosło się ku 
górze pośród chmur dymu i pyłu, po czym zaczęło się zapadać z głuchym grzmotem.
 - Tronie Imperatora ! – wydyszał Zogat pomagając Duchowi podnieść się na nogi. Obaj nie 
potrafili oderwać oczu od gigantycznego grzyba dymu wzbijającego się w przestworza.
 - Ha ! – mruknął Caffran – Idę w zakład, że ktoś właśnie coś wygrał !

* * * * *

     Odpoczywający w swej rezydencji lord Militant generał Dravere odłożył trzymaną w dłoni 
filiżankę na blat stołu i patrzył ze zdumieniem na podskakujące naczynie. Wyszedł 
pośpiesznie na werandę i przyłożył do oczu lornetę, chociaż tak naprawdę nie była mu ona 
potrzebna. Gigantyczna chmura żółtawego dymu przywodząca na myśl odwrócony dzwon 
wypełniała niebo ponad niedawną fortecą Shrivenów. Seria błyskawic przecięła przestworza. 
Pudło radiokomunikatora ustawione w kącie werandy zapiszczało przenikliwie i zgasło. 
Łańcuch eksplozji wtórnych, prawdopodobnie wybuchających składów amunicji, zaczął 
punktować linię shriveńskich umocnień, obracając w perzynę resztki cytadeli.
     Dravere chrząknął, wyprostował się i spojrzał na jednego ze swych adiutantów.
 - Zorganizuj mi transport na orbitę. Skończyliśmy tutaj robotę.

* * * * *

     Fala uderzeniowa eksplozji przetoczyła się z hukiem nad pancerną kolumną pułkownika 
Flense. Kiedy ziemia przestała dygotać pod gąsienicami pojazdów, dowódca Jantyńskich 
Patrycjuszy wygramolił się nieporadnie przez właz w wieżyczce i spojrzał na zapadające się 
pod ziemię wzgórza.
 - Nie... – jęknął patrząc szeroko otwartymi oczami na przerażający kataklizm.
 - Nie !

* * * * *

     Podmuch detonacji cisnął ciałami uciekinierów w powietrze, wielu z nich zginęło w 
ciemnym tunelu dopadniętych przez ścianę zielonych płomieni. Reszta zabłądziła w nagłych 
ciemnościach pełnych modlitw, przekleństw i chrapliwego kaszlu.

background image

     Dotarcie do dworca amunicyjnego zajęło gwardzistom prawie pięć godzin. Gaunt 
prowadził osobiście grupę szperaczy. Ocaleli z rajdu Tanithijccc
czycy i Vitrianie zaczęli wychodzić z tunelu mrugając rozpaczliwie oczami, mrużąc je przed 
promieniami zachodzącego słońca. Większość siadała na ziemi albo platformie załadunkowej, 
płacząc lub śmiejąc się szaleńczo. Potworne zmęczenie wyssało z ludzi resztki sił.
     Gaunt usiadł na pryzmie zaschłego błota i zdjął z głowy czapkę. Zaczął śmiać się 
histerycznie, uwalniając z siebie wielomiesięczne napięcie i frustrację. Wojna dobiegła końca. 
Fortis zostało zdobyte.
     A dziewczyna, do diabła z jej zapomnianym imieniem, znów miała rację.

Ignatius Cardinal, 29 lat wcześniej

          - Co… - chłopięcy głos zawahał się na moment, wyraźnie zmieszany.
 - Co ty takiego robisz ?
     Uczeń Blenner podniósł wzrok znad płytek posadzki, na której klęczał. W progu kaplicy 
stał inny chłopiec, przyglądający mu się z zabawną fascynacją. Blenner nie poznał go, 
chociaż obcy miał na sobie czarny mundurek Schola Progenium. Nowy chłopiec, uznał w 
myślach.
 - A jak myślisz, co ja takiego robię ? – zapytał cierpkim tonem – Na co niby to wygląda ?
     Chłopiec milczał na chwilę. Był wysoki i szczupły, na oko miał jakieś dwanaście lat; rok, 
góra dwa lata młodszy od samego Blennera. Lecz w jego ciemnych oczach kryło się coś 
niewiarygodnie dorosłego i posępnego zarazem.
 - Wygląda na to – oświadczył w końcu – że czyścisz szpary między podłogowymi płytkami 
za pomocą szczoteczki do ubrań.
     Blenner parsknął i wycelował w przybysza dzierżonym w dłoni narzędziem. Była to 
niewielka szczotka służąca na co dzień do czyszczenia guzików i metalowych klamer.
 - Myślę, że właśnie odpowiedziałeś sobie na własne pytanie – uczeń opłukał szczotkę w 
misce z zimną wodą, po czym zaczął zaciekle atakować następną szczelinę pomiędzy 
płytkami – Miło się gadało, ale mam jeszcze trzy strony tego kwadratu do opucowania.
     Chłopiec zamilkł na kilka długich minut, ale nie wyszedł z kaplicy. Blenner pracował 
czując na karku świdrujące spojrzenie obcego. Obejrzał się ponownie.
 - Chciałeś coś jeszcze ?
     Przybysz kiwnął potakująco głową.
 - Dlaczego to robisz ?
     Blenner wrzucił szczotkę do miski i usiadł na skrzyżowanych nogach rozprostowując z 
trzaskiem zdrętwiałe palce.
 - Byłem dość nieostrożny, by użyć ostrej amunicji w trakcie ćwiczeń strzeleckich i w jakiś 
sposób całkowicie zniszczyłem cel treningowy. Pan Flavius wcale nie okazał się tym 
zachwycony.
 - A więc to kara ?
 - To kara – przytaknął Blenner.
 - Więc chyba będzie lepiej jak cię zostawię przy pracy – oświadczył z głębokim namysłem 
chłopiec – Podejrzewam, że nawet nie powinienem z tobą rozmawiać.
     Obcy podszedł do otwartej ściany kaplicy i wyjrzał na zewnątrz. Posadzki starożytnej 
uczelni wyłożone były mozaiką przedstawiającą dwugłowego imperialnego Orła. Powietrze 
pełne było drobin zimnego deszczu, wiatr chłostał nim kamienne mury budowli. Ponad 
dachem kaplicy wznosiły się kopuły i wieżyce antycznej uczelni, zdobiące je płaskorzeźby i 
kamienne gargulce były już niemal całkowicie nieczytelne wskutek tysięcy lat postępującej 

background image

nieubłaganie erozji. Za murami dzielnicy Schola Progenium w niebo strzelały kształty samej 
metropolii, stolicy Ignatiusa. Ponad wschodnią linią horyzontu widniała czarna bryła pałacu 
Eklezjarchii o wieżach wysokich na ponad dwa kilometry i masztach sygnalizacyjnych 
strzelających w zimne przestworza koloru cyan.
     Cała ta okolica sprawiała wrażenie mokrego, zimnego i odstręczającego miejsca. Ibram 
Gaunt nie potrafił pozbyć się uczucia zimna przenikającego jego kości od chwili wyjścia z 
wahadłowca na płycie stołecznego lądowiska. Z tego właśnie lodowatego świata Ministorum 
rządziło żelazną ręką sporym segmentem kosmosu. Chłopiec dowiedział się już wcześniej, że 
powinien poczytywać sobie za zaszczyt możliwość edukacji na Ignatiusie, ale choć ojciec 
wpoił dziecku miłość do Imperatora, mały Ibram jakoś nie potrafił znaleźć w sobie 
wdzięczności za ten boski dar.
     Wyglądający przez pozbawione szyb okna chłopiec wiedział, że starszy od niego, tęgawy 
uczeń gapi się w milczeniu na jego plecy.
 - Chciałeś o coś zapytać ? – odezwał się nie odwracając głowy.
 - O to, co zwykle – odparł uczeń – Jak oni umarli ?
 - Kto ?
 - Twoja matka, twój ojciec. Muszą już nie żyć. Nie trafiłbyś do sierocińca, gdyby nie odeszli 
w chwale.
 - To jest Schola Progenium, nie sierociniec.
 - Na jedno wychodzi. Ta czcigodna instytucja to szkoła misjonarska. Ci, którzy tutaj trafiają 
są sierotami praworządnych sług Imperatora. Więc jak oni umarli ?
     Ibram Gaunt odwrócił się w stronę rozmówcy.
 - Moja matka umarła, kiedy się urodziłem. Tata był pułkownikiem w Imperialnej Gwardii. 
Zginął ostatniej jesieni podczas akcji przeciwko orkom na Kentaurze.

     Blenner podniósł się z klęczek i podszedł do młodszego chłopca.
 - Brzmi nieźle – oświadczył.
 - Nieźle ?
 - Gwardyjska heroika i cała ta reszta. A jak to dokładnie było ?
     Ibram Gaunt spojrzał chłodno na ucznia i Blenner zadrżał nieznacznie czując przenikliwe 
spojrzenie nowego kadeta.
 - Czemu cię to tak interesuje ? A jak umarli twoi rodzice ?
     Blenner cofnął się o krok prostując dumnie ciało.
 - Mój ojciec był Kosmicznym Marine. Zginął zabijając tysiąc demonów na Futharku. Bez 
wątpienia musiałeś słyszeć o tym chwalebnym zwycięstwie. Matka na wieść o jego śmierci 
odebrała sobie z miłości życie.
 - Rozumiem – oświadczył wolno Gaunt.
 - A więc ? – ponaglił go Blenner.
 - Co więc ?
 - Jak on zginął ? Twój ojciec ?
 - Nie wiem. Nie chcą mi tego powiedzieć.
     Blenner umilkł na dłuższą chwilę.
 - Nie chcą powiedzieć ?
 - To podobno... utajnione.
     Obaj chłopcy ucichli wpatrując się w strugi deszczu ściekające po fasadzie budynku 
ozdobionej wielką płaskorzeźbą w kształcie Imperialnego Orła.
 - Och. Nazywam się Blenner, Vaynom Blenner – oświadczył starszy kadet odwracając się w 
stronę nowego kolegi i podając mu dłoń. Gaunt uścisnął ją krótko.
 - Ibram Gaunt – przedstawił się – Być może powinieneś powrócić...

background image

 - Kadecie Blenner ! Czyżbyś się ociągał z pracą ?! – przez kaplicę przetoczył się czyjś 
gromki głos. Blenner padł na kolana, porwał za leżącą w misce szczotkę i z nagłym zapałem 
zaczął szorować kamienne płytki.
     Wysoka postać w powłóczystych szatach przeszła przez kaplicę, zatrzymała się nad 
Blennerem i zaczęła studiować wzrokiem rezultaty jego pracy.
 - Każdy centymetr, uczniu, każdy bok i zagłębienie między płytkami.
 - Tak jest, mistrzu nauczycielu.
     Mistrz nauczyciel Flavius odwrócił się i spojrzał w stronę gościa.
 - Tyś jest uczeńelekt Gaunt – było to raczej stwierdzenie niż pytanie – Chodź ze mną, 
chłopcze.
     Ibram Gaunt ruszył w ślad za wykładowcą uczelni. Zerknął na moment przez ramię. 
Blenner klęczał trzymając głowę wysoko ku górze, przeciągając palcem po gardle w geście 
podcinania i wywieszając z całej siły język.
     Młodziutki Gaunt roześmiał się po raz pierwszy w tym roku.

* * * * *

     Gabinet wielkiego mistrza nauczyciela był cylindrycznym pomieszczeniem o ścianach 
złożonych z książek, obiegały go wkoło rzędy półek uginających się pod ciężarem tysięcy 
opasłych ksiąg i elektronicznych notesów. Dziwaczna szyna złożona z licznych kół zębatych 
tworzyła spiralę zaczynającą się przy podłodze i biegnącą po ścianach gdzieś ku odległemu 
sufitowi komnaty. Jej zastosowanie wykraczało całkowicie poza granice zrozumienia chłopca.
     Stał samotnie pośrodku pokoju cztery minuty. Po ich upływie zjawił się wielki mistrz 
Boniface.
     Przełożony uczelni był potężnie zbudowanym mężczyzną około pięćdziesiątki – a raczej 
byłby nim, gdyby nie trwałe kalectwo w postaci utraty obu nóg, jednej ręki i połowy twarzy. 
Wjechał do pokoju na wyposażonym w kółka fotelu o mosiężnej konstrukcji, uzupełnionym o 
niewielki generator pola antygrawitacyjnego wbudowany w oparcie mebla. Okaleczone ciało 
wykładowcy przemieszczało się w sferze migotliwego światła.
 - Ty jesteś Ibram Gaunt ? – głos mężczyzny był ochrypły, miał metaliczny podźwięk.
 - Tak, mistrzu – odparł chłopiec stając na baczność w sposób, którego nauczył go wujek.
 - Masz sporo szczęścia, chłopcze – oświadczył Boniface posługując się elektronicznym 
wzmacniaczem wszczepionym w jego gardło – Schola Progenium Prime na Ignatiusie nie 
przyjmuje w swe mury każdego chętnego.
 - Jestem świadom tego zaszczytu, mistrzu. Generał Dercius wyjaśnił mi to, kiedy 
zaproponował moją kandydaturę.
     Wielki mistrz spojrzał na ekran notesu ustawionego na podstawce przy poręczy fotela, 
zastukał w klawiaturę urządzenia metalowymi palcami.
 - Dercius. Dowódca jantyńskich regimentów. Bezpośredni przełożony twojego ojca. Widzę. 
Jego rekomendacja znajduje się tuż pod podaniem o przyjęcie cię do akademii.
 - Wujek... generał Dercius powiedział, że zatroszczycie się o mnie teraz, kiedy mojego taty 
już nie ma.
     Boniface zesztywniał lekko, po czym odwrócił się w stronę Gaunta. Jego 

oschła aparycja złagodniała zauważalnie, a w samotnym oku pojawił się nagły błysk 
zrozumienia.
 - Oczywiście, że się o ciebie zatroszczymy, Ibramie.
     Boniface podjechał swoim wózkiem do ściany pokoju i ustawił go tak, by wystające z 
boku mebla zębate koła połączyły się z szyną obiegającą spiralnie gabinet. Nacisnął jakiś 

background image

przełącznik i fotel ruszył w górę, między biblioteczne półki, krążąc ponad zadartą głową 
chłopca. Wykładowca zatrzymał się na wysokości trzeciej półki i zdjął z niej książkę.
 - Siłą Imperatora... ? Dokończ cytat.
 - Jest ludzkość, a siłą ludzkości jest Imperator. Kazania Sebastiana Thora, tom dwudziesty 
trzeci, rozdział sześćdziesiąty drugi.
     Boniface podjechał do innej półki, sięgnął po kolejną księgę.
 - Cel wojny ?
 - Zwycięstwo – odparł bez wahania Gaunt – Lord Militant Gresh, pamiętniki, rozdział 
dziewiąty.
 - Jak mogę pytać Imperatora, co jest mi winien ?
 - Skoro wszystko, co posiadam należy do Złotego Tronu i służbą muszę to spłacić. Sfera 
Rozważań inkwizytora Ravenora, tom... trzeci ?
     Boniface zjechał z powrotem na poziom podłogi i spojrzał uważnie na ucznia.
 - Tom drugi.
     Gaunt próbował nie okazywać swego zmieszania na widok groteskowo okaleczonej twarzy 
inwalidy.
 - Czy masz jakieś pytania, chłopcze ?
 - Jak zginął mój ojciec ? Nikt nie chce mi tego powiedzieć, nawet wu... generał Dercius.
 - Dlaczego chcesz to wiedzieć, synu ?
 - Spotkałem w kaplicy chłopca. Nazywa się Blenner. On wie jak odeszli jego rodzice. Ojciec 
zginął walcząc z Nieprzyjacielem na Futharku, a matka zabiła się z miłości. 
 - To właśnie ci powiedział ?
 - Tak, mistrzu.
 - Rodzina ucznia Blennera zginęła podczas wirusowego bombardowania na świecie 
ogarniętym genokradzką rewoltą. Blenner był w tym czasie poza planetę, odwiedzał jakiegoś 
członka rodziny. Chyba ciotkę. Jego ojciec był skrybą Administratum. Uczeń Blenner zawsze 
słynął z bujnej wyobraźni.
 - Użycie ostrej amunicji ? W trakcie treningu ? Przyczyna jego kary ?
 - Uczeń Blenner został przyłapany w latrynie na wypisywaniu niepochlebnych komentarzy 
pod adresem przełożonego tej uczelni. Oto powód nałożonej na niego kary. Uśmiechasz się, 
Gaunt. Dlaczego ?
 - Bez powodu, mistrzu.
     Zapadła długa chwila ciszy, przerywana jedynie trzaskiem energetycznego pola 
otaczającego dolną część wózka.
 - Jak umarł mój ojciec, mistrzu ?
     Boniface zamknął z głośnym trzaskiem swój elektroniczny notes.
 - To utajniona informacja.

Cracia, Pyrites

     Imperialna Igła potrafiła zrobić wrażenie, uznał leniwie pułkownik Colm Corbec. 
Wznosiła się ponad Cracią, największą i najstarszą metropolią Pyritesu – mierząca trzy 
tysiące metrów wieża z czarnego żelaza, zbudowana czterysta lat temu po części w wyrazie 
hołdu wobec Imperatora, przede wszystkim jednak dla uczczenia inżynierskich talentów 
Pyritesjan. Była wyższa od wieżyc prefektury Arbites, przytłaczała swymi rozmiarami nawet 
bliźniacze iglice Pałacu Eklezjarchii. W bezchmurne dni całe miasto stawało się 
gigantycznym zegarem słonecznym, a jego mieszkańcy mogli precyzyjnie określić godzinę, 
jeśli tylko wiedzieli, na które ulice metropolii pada właśnie cień Igły.

background image

     Ten dzień nie należał do bezchmurnych.  W Cracii panował sezon zimowy i przestworza 
nad miastem miały ciemną matową barwę przywodzącą na myśl ekran wyłączonego 
telewizora. Płatki śniegu spadały z ołowianych niebios osiadając na gotyckich gontach 
starych szarych budynków, na dekoracyjnych ornamentach, obiciach z żelaza i brązu, 
wysokich kominach i powierzchni szklanych zadaszeń.
     Na ulicach metropolii panowało ciepło. Schowane pod szklanymi dachami arterie 
komunikacyjne i chodniki były ogrzewane. Wiele kilometrów pod ulicami metropolii 
starożytne turbiny pompowały gorące powietrze do systemu szybów wentylacyjnych 
obiegających większość miasta. Płaszcz pól siłowych emitowanych na wysokości pierwszych 
pięter budynków powstrzymywał opady deszczu i śniegu przed zaleganiem na szklanych 
dachach przejść.
     Corbec siedział z rozpiętą oficerską bluzą na tarasie kafejki, popijając piwo i huśtając się 
ospale na tylnych nogach żelaznego krzesła. Miejscowi najwyraźniej lubowali się w czarnym 
żelazie. Robili z niego praktycznie wszystko. Tanithijczyk odnosił wrażenie, że nawet w 
piwie wyczuwa charakterystyczny metaliczny posmak.
     Duch cieszył się odprężeniem organizmu. Piekło Fortis Binary zostało daleko za jego 
plecami, nie musiał już zaprzątać sobie głowy błotem, szczurami, nieprzyjacielskim 
ostrzałem. Senne koszmary wciąż prześladowały go od czasu do czasu i zrywał się wtedy 
zlany potem nasłuchując wyimaginowanego ryku artyleryjskiej nawały. Lecz tutaj, przy 
piwie, na krześle ustawionym obok ruchliwej przyjaznej ulicy, czuł, że znów powraca do 
normalnego życia.
     Jakiś cień wielki niemal tak jak sama Imperialna Igła padł na twarz kołyszącego się z 
przymkniętymi oczami pułkownika.
 - Możemy iść ? - zapytał szeregowiec Bragg.
     Corbec przeciągnął się i spojrzał na twarz olbrzyma, największego człowieka służącego 
dotąd pod jego rozkazami.
 - Jeszcze za wcześnie. Miejscowi mówią, że miasto gwarantuje świetną zabawę nocą, ale 
wpierw trzeba do tej nocy doczekać.
 - Dla mnie ta okolica jest jakaś martwa. Żadnych ciekawych rozrywek – zmarszczył nos 
Bragg.
 - Ciesz się, żeśmy trafili na Pyrites, a nie Guspedin. Tam nie ma nic oprócz brudu, popiołów, 
śmieci i zatłoczonych fabrycznych dystryktów.
     Lampy na ulicach i estakadach miasta zaczęły zapalać się po kolei włączane 
automatycznym systemem kontrolującym cykl doby, chociaż nocne ciemności jeszcze nie 
zapadły.
 - Tak sobie rozmawialiśmy – zaczął Bragg.
 - My,  czyli kto ? - wtrącił Corbec.
 - No, Larks i ja... i Varl. I Blane – Bragg wzruszył lekko ramionami – Słyszeliśmy o jednym 
takim lokalu. Może być ciekawie.
 - Spoko.
 - Jest tylko jeden problem.
 - Jaki ? - zapytał pułkownik domyślając się już z grubsza powodu zakłopotania szeregowca.
 - Jest w zimnej strefie.
     Corbec wstał z krzesła i rzucił na blat stolika kilka lokalnych monet. Metalowe krążki 
wylądowały obok pustego kufla. 
 - Żołnierzu, wiecie doskonale, że zimne strefy są wyjęte spod prawa – powiedział oschle – 
Regiment otrzymał cztery dni przepustki na tym świecie, ale ten urlop jest obwarowany 
kilkoma restrykcjami. Odpowiednie zachowanie wobec mieszkańców tej szacownej 
metropolii. Nakaz korzystania wyłącznie z licencjonowanych barów, klubów i burdeli. 

background image

Absolutny zakaz opuszczania ciepłych stref miasta, dotyczący całego personelu Imperialnej 
Gwardii. Zimne strefy są wyjęte spod prawa.
     Bragg potrząsnął głową.
 - No tak... ale tutaj jest pięćset tysięcy gwardzistów, przewalających się tam i z powrotem 
przez wszystkie lokale Cracii. Każdy z nich przeszedł przez prawdziwe piekło w ostatnich 
miesiącach. Naprawdę myślisz, że wszyscy sss

będą się grzecznie i wzorowo zachowywać ?
     Corbec przygryzł wargi i westchnął ciężko.
 - Nie, Bragg, nie wierzę w to. Powiedz mi, gdzie jest to miejsce, o którym rozmawialiście. 
Muszę nad czymś pomyśleć. Spotkamy się później. W międzyczasie trzymaj się z dala od 
kłopotów.

* * * * *

     W wyłożonym lustrami, pełnym tytoniowego dymu barze Polar Imperial, jednego z 
bardziej ekskluzywnych hoteli w Cracii stojącego tuż przy centralnej siedzibie 
Administratum, komisarz Vaynom Blenner opowiadał właśnie o zniszczeniu rebelianckiego 
pancernika Eradicusa. Była to bardzo złożona opowieść, pełna wyrafinowanych 
przerywników w postaci zapalanego cygara, ekspresyjnych gestów i zwiększających napięcie 
odgłosów dźwiękowych.
     Przy stolikach ustawicznie rozlegały się śmiechy i okrzyki aprobaty dla historii komisarza.
     Ibram Gaunt siedział obserwując bez słowa monolog mężczyzny. Często pogrążał się w 
milczeniu, co onieśmielało i odstraszało potencjalnych rozmówców.
     Blenner od dziecka wyróżniał się krasomówczym talentem, od czasów wspólnej edukacji 
w Schola Progenium. Gaunt zawsze szukał okazji do przynajmniej krótkiego z nim spotkania. 
Traktował starego szkolnego towarzysza jak przyjaciela i niezmiennie czerpał otuchę z 
widoku jego twarzy, stanowiącej pewną stałą w morzu przewijających się ustawicznie, 
znikających ludzkich obliczy. Lecz zarazem Blenner był też wyjątkowo dekadencką jak na 
komisarza personą i zbytnio rozsmakował się w przyjemnościach życia. Przez ostatnie 
dziesięć lat służył z Trzecim Regimentem Greygorianu. Jego żołnierze byli bystrzy, dobrze 
wyszkoleni i wyjątkowo lojalni wobec otrzymywanych rozkazów. Brak problemów 
dyscyplinarnych zmiękczył duszę Blennera.
     Komisarz przywołał gestem ręki przechodzącego obok kelnera i polecił mu przynieść 
następną tacę drinków dla swych słuchaczy. Spojrzenie Gaunta wędrowało po pomieszczeniu 
będącym miejscem pogawędek i relaksu oficerów wielu gwardyjskich jednostek.
     Po przeciwnej stronie baru, pod wielkim olejnym obrazem przedstawiającym kroczące do 
boju Tytany,  siedziała grupa oficerów w mundurach purpury i chromu noszonych przez 
Jantyńskich Patrycjuszy. Pośród męskich sylwetek dominowała wysoka postać o twarzy 
oszpeconej kwasem – twarzy doskonale komisarzowi znanej. Pułkownik Draker Flense.
     Wzrok obu mężczyzn spotkał się na moment. Wymiana spojrzeń była równie ciepła i 
przyjacielska jak procedura wzajemnego namierzania się przez automatyczne systemy 
celownicze. Gaunt zmełł w ustach przekleństwo. Gdyby wiedział, że jantyńska kadra 
oficerska wybrała ten hotel za swą kwaterę, nawet by tu nie zajrzał. Konfrontacja była teraz 
najmniej pociągającą go perspektywą.
 - Komisarz Gaunt ?
     Oficer podniósł wzrok. Przy jego krześle stał ubrany w elegancki uniform portier, 
trzymający głowę w pozycji po części grzecznej, po części pełnej wyniosłości. Nadęty dupek, 
pomyślał Gaunt, kocha Gwardię za to, że ta ratuje mu skórę, ale wystarczy wejść do jego 
hotelu po odrobinę relaksu, żeby zaraz zaczął szukać rys i zadrapań na furniturze.

background image

 - Przyszedł tutaj chłopiec, sir – oświadczył tonem zamaskowanej przygany i niesmaku portier 
– W recepcji czeka chłopiec, który życzy sobie z panem rozmowy.
 - Chłopiec ? - mruknął pytająco Gaunt.
 - Kazał mi to przekazać – mężczyzna wyciągnął przed siebie urękawicznioną dłoń i 
zademonstrował trzymany pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym srebrny tanithijski 
kolczyk. 
     Komisarz skinął głową, wstał ze swego miejsca i udał się w ślad za portierem. Flense 
śledził go wzrokiem poprzez zatłoczoną przestrzeń baru, potem przywołał kiwnięciem palca 
swego adiutanta Ebzana.
 - Znajdź majora Brochussa i kilku chłopaków z jego kliki. Mam dla nich pewną sprawę do 
załatwienia.

* * * * *

     Gaunt szedł za wyprężonym służbiście portierem poprzez marmurową posadzkę 
hotelowego foyer. Jego niechęć do tego miejsca wzrastała z każdą sekundą. Pyrites był 
rozlazły, leniwy, oddalony od wszelkich stref frontowych. Jego mieszkańcy płacili sowite 
podatki i w zamian całkowicie ignorowali mroczną prawdę ukrytą za granicami ich planety. 
Nawet stacjonujący tutaj imperialny garnizon zdawał się przesiąkać rozprzężeniem i brakiem 
dyscypliny.
     Gaunt przerwał ponure rozmyślania i skierował się w stronę Brina Milo stojącego pod 
jedną z umieszczonych w wielkich donicach palm. Chłopiec miał na sobie

miał na sobie mundur Duchów i wyglądał na wyjątkowo nieszczęśliwego.
 - Milo ? Myślałem, że pojechałeś rozerwać się z resztą ludzi ? Corbec obiecał mi, że cię ze 
sobą zabierze. Co robisz w tym gnieździe snobów ?
     Milo wyjął z kieszeni na udzie niewielki elektroniczny notes.
 - Wiadomość przyszła po pańskim odlocie. Oficer porządkowy Kreff uznał, że najlepiej 
będzie dostarczyć ją prosto do pana. A ponieważ jestem pańskim adiutantem... no, dobra, 
zrzucił mi to na głowę.
     Gaunt omal się nie uśmiechnął słysząc sarkastyczny  ton chłopca. Zabrał mu notes i 
uruchomił urządzenie.
 - Co to takiego ? - zapytał.
 - Wiadomo mi tylko, że to korespondencja prywatna, nadana szyfrowanym kanałem 
czterdzieści... – urwał na moment zerkając na tarczę swego zegarka - Czterdzieści siedem 
minut temu.
     Komisarz przesunął wzrokiem po bezsensownym bełkocie wypełniającym ekran notesu, 
po czym przytknął swój palec wskazujący do płytki identyfikatora linii papilarnych. 
Rozkodowana wiadomość zapaliła się ciągiem zielonych literek przed jego zmrużonymi 
oczami.
     “Ibramie. Jesteś jedynym przyjacielem w pobliżu, który może mi pomóc. Udaj się na 
Bulwar Cienia Igły 1034. Użyj naszego starego hasła. Gra idzie o wysoką stawkę. Stawkę w 
barwach vermilionu. Fereyd”.
     Gaunt spojrzał zaskoczony przed siebie, zatrzasnął notes niczym przyłapany na gorącym 
uczynku winowajca. Jego serce tłukło się w piersi. Tronie Terry, ileż to lat upłynęło od 
ostatniego razu, kiedy czuł ów charakterystyczny  skurcz żołądka – czy to naprawdę był lęk ? 
Fereyd. Stary wierny przyjaciel pozyskany w krwi tamtych...
     Milo spoglądał uważnie na zmieszaną twarz swego dowódcy.
 - Kłopoty ? - zapytał podejrzliwie.

background image

 - Zadanie... - wymruczał Gaunt. Komisarz otworzył ponownie notes i nacisnął klawisz 
kasujący komunikat z pamięci urządzenia – Potrafisz prowadzić samochód ? - zapytał 
chłopca.
 - Mogę ? - pisnął uradowany adiutant. Oficer uspokoił go stanowczym klaśnięciem w dłonie.
 - Idź na hotelowy parking i załatw mi jakiś transport. Najlepiej samochód dla wyższych 
szarż. Powiedz strażnikom, że cię przysłałem. 
     Milo wyszedł pośpiesznie z holu. Gaunt stał przez dłuższą chwilę w milczeniu. Odetchnął 
dwukrotnie głęboko i wtedy nieoczekiwane klepnięcie między łopatki omal nie przewróciło 
go na podłogę. 
 - Bram ! Łobuzie ! Znowu próbujesz uciec z imprezy ? - zakrzyknął Blenner.
 - Vay, mam pewną pilną sprawę...
 - Nie, nie, nie – pokiwał głową zaczerwieniony od nadmiaru alkoholu komisarz i poprawił 
sobie wysoki kołnierz skórzanego płaszcza – Ile razy mamy okazję powspominać stare 
czasy ? No, co ile ? Co dziesięć przeklętych lat ! Nie pozwolę ci teraz wyjść, dobrze wiem, że 
już nie wrócisz z powrotem !
 - Vay, to naprawdę kwestia służbowa...
 - No to jadę z tobą. Przynajmniej załatwimy to w o połowę krótszym  czasie. Dwaj komisarze 
razem ? Przerazimy na śmierć każdego niepokornego malkontenta, mówię ci ! 
 - Jesteś zmęczony... a to bardzo męcząca sprawa...
 - To i dobrze, że pojedziemy razem ! Będzie ci łatwiej, prawda ? – oświadczył Blenner i 
odchylił połę swego płaszcza demonstrując schowaną w wewnętrznej kieszeni butelkę wina. 
Oprócz Gaunta mieli ją sposobność ujrzeć wszyscy inni stojący w holu goście.
     Jeszcze chwila i skompromitujemy się całkowicie, pomyślał z desperacją tanithijski 
dowódca, po czym chwycił Blennera pod ramię i niemal siłą wywlókł go na chodnik przed 
recepcją hotelu.
 - Możesz ze mną jechać – wysyczał do ucha podpitego przyjaciela – Tylko... zachowuj się 
odpowiednio. I nic nie gadaj !

* * * * *

     Dziewczyna wyginająca swe ciało na rurze w rytm głośnej muzyki była bardzo ładna i 
niemal kompletnie naga, ale major Rawne nie poświęcił jej nawet chwili uwagi. Obserwował 
pogrążony w półmroku przyciemnionego baru blat stolika i ruchy Vulnora Habshepta kal 
Geela napełniającego oleistym ciemnym likierem dwa spore puste kieliszki.
     Geel budziłby stosowne wrażenie nawet jako szkielet, lecz jego ciało ważyło dobre trzysta 
kilogramów, co sprawiało, że nawet Bragg wydawał się przy tym kolosie niepozorny. Major 
Rawne wiedział, że potężny gangster trzykrotnie przewyższa go masą własną, ale nie budziło 
to w nim cienia obaw. 
 - Napijmy się, żołnierzyku – powiedział grubym pyritesjańskim akcentem Geel i ujął w swą 
gargantuiczną dłoń jeden z kieliszków.
 - Napijmy się – kiwnął głową oficer podnosząc własne szkło – Ale wolałbym, żebyś się do 
mnie zwracał per majorze Rawne, chłoptasiu od kontrabandy.z

bandy.
     W barze zapadła nieprzenikniona cisza. Dziewczyna zamarła w niemym oczekiwaniu na 
swej rurze.
     Geel roześmiał się ubawiony.

background image

 - Dobrze ! Dobrze ! Pocieszny z ciebie człowiek ! Ha ha ! - jednym ruchem ręki rekieter wlał 
sobie w gardło całą zawartość kieliszka. Bar ponownie wypełnił gwar rozmów i dźwięk 
muzyki.
     Rawne wypił swojego drinka w powolny demonstracyjny sposób, a potem chwycił za 
butelkę i bez mrugnięcia pociągnął z niej prawie litr silnego alkoholu. Major wiedział, że 
ostry trunek posiada skład chemiczny zbliżony do odmrażaczy używanych w gwardyjskich 
Chimerach. Wiedział też jak działają cztery zażyte przed wejściem do baru tabletki 
antytoksyczne. Cztery tabletki kosztujące fortunę na czarnym rynku, ale warte swej ceny. 
Czuł się jakby pił zwykłą wodę.
     Geel siedział przez moment z otwartymi ustami, ale szybko opamiętał się i powrócił do 
swej pozy.
 - Major Rawne potrafi pić jak prawdziwy Pyritesjanin – oświadczył pełnym aprobaty tonem.
 - Nie chcielibyście wiedzieć jak potrafi pić major Rawne – odparł oficer – A teraz do 
interesów.
 - Chodź ze mną – Geel podniósł się ze swojego miejsca. Rawne ruszył w ślad za nim, czując 
za plecami obecność czterech asekurujących go muskularnych ochroniarzy gangstera.
     Wszyscy barowi bywalcy odprowadzili idącą w stronę tylnego wyjścia grupkę wzrokiem. 
Przechylona przez swą rurę tancerka właśnie skończyła ściągać ostatni element stroju i 
owijała swoje majtki wokół wskazującego pacea zamierzając cisnąć je w tłum. Kiedy 
spostrzegła, że nikt na nią nie patrzy, fuknęła ze złością i zbiegła ze sceny.

* * * * *

     W zaśnieżonej alejce za klubem stała szara sześciokołowa ciężarówka. 
 - Alkohol. Papierosy. Pornograficzne gazety. Wszystko, czego szukałeś – oświadczył Geel.
 - Jesteś słownym człowiekiem – odparł Rawne.
 - A teraz zapłata. Dwa tysiące imperialnych kredytów. Nawet nie zawracaj mi głowy 
lokalnym złomem. Dwa tysiące imperiali.
     Rawne kiwnął głową i strzelił palcami. Szeregowiec Feygor wyślizgnął się z ciemności 
alejki niosąc w ręce wypchany plecak.
 - Mój pomocnik, pan Feygor – przedstawił swego towarzysza Rawne – Pokaż mu forsę, 
Feygor.
     Duch postawił plecak na śniegu, otworzył go. I wyjął ze środka odbezpieczony laserowy 
pistolet.
     Pierwsze dwa strzały trafiły Geela w twarz i klatkę piersiową, przewracając wielkiego 
gangstera na plecy. Przesuwając wprawnie broń Feygor przestrzelił głowy wszystkich 
sięgających po pistolety ochroniarzy. Rawne doskoczył do ciężarówki, otworzył drzwiczki i 
wdrapał się do kabiny wozu.
 - Wskakuj !
     Feygor obiegł ciężarówkę z drugiej strony i wskoczył na jej pakę w chwili, gdy major 
nacisnął pedał gazu. Pojazd runął w stronę wylotu alejki. Kiedy uciekinierzy przejeżdżali pod 
łukiem arkady na końcu alei, jakiś wielki ciemny kształt spadł z niej wprost na pakę 
ciężarówki, pomiędzy owinięte brezentem paki z kontrabandą. Trzymający się skrzynek 
Feygor dostrzegł kątem oka nieoczekiwanego pasażera na gapę i zamachnął się w jego stronę 
pięścią, ale potężny cios w głowę posłał go nieprzytomnego na podłogę paki.
     Siedzący za kierownicą Rawne ujrzał w tylnym lusterku ciało padającego adiutanta i 
krzyknął mimowolnie z przestrachu, gdy intruz wtargnął mu do kabiny przez drzwiczki 
pasażera.
 - Majorze – przywitał się Corbec.
 - Corbec ! - wybuchnął Duch – Ty ! Tutaj ?!

background image

 - Na twoim miejscu skupiłbym się na jeździe – oświadczył pułkownik spoglądając w tylne 
lusterko – Ludzie Geela chyba chcą coś z tobą wyjaśnić.
     Ciężarówka pędziła śliską nawierzchnią ulicy. W ślad za nią zbliżały się cztery niskie 
czarne limuzyny.
 - O kurwa – skomentował major.

* * * * *

     Wielka czarna limuzyna jechała bulwarem prześlizgując się w poświacie żelaznych lamp. 
Wóz płynnie zmieniał pasy wyprzedzając innych użytkowników drogi. Cywilne samochody 
skwapliwie usuwały się na boki ustępując pierwszeństwa złowieszczej maszynie o potężnym 
silniku i wielkim emblemacie dwugłowego orła na masce.
     Siedzący za opancerzonymi szybami kabiny pasażerskiej Gaunt pochylił się w fotelu i 
nacisnął włącznik pokładowego mikrofonu. Rozparty obok aaaa

Blenner pociągnął dwa łyki z tulonej przez piersi butelki i roześmiał się do siebie samego.
 - Milo – powiedział do mikrofonu komisarz – Nie tak szybko. Nie chcę na siebie zwracać 
uwagi, ale to niemożliwe, jeśli ty próbujesz pobić lokalne rekordy.
 - Rozumiem, sir – odparł młodziutki kierowca.
     Siedzący w przedniej części limuzyny Brin uśmiechnął się pod nosem i poprawił uchwyt 
rąk na kierownicy. Prędkość pojazdu spadła. Bardzo nieznacznie.
     Gaunt zignorował podany mu przez Blennera kieliszek i otworzył mapnik przedstawiający 
plan drogowy miasta. Potem ponownie włączył mikrofon.
 - Na następnym skrzyżowaniu w lewo, Milo, a potem prosto aż do Placu Zorna.
 - Ale... ale to nas zaprowadzi prosto do zimnej strefy, komisarzu – zaoponował adiutant.
 - Otrzymałeś rozkaz, żołnierzu – odparł szorstko Gaunt i wyłączył komunikator. 
 - To nie jest żadna gwardyjska sprawa, prawda, stary ? - zapytał poważniejącym tonem 
Blenner.
 - Nie zadawaj pytań, a nie będziesz potem musiał kłamać, Vay. Mówiąc szczerze, nie 
wystawiaj się na widok i udawaj, że cię tutaj nie ma. Odwiozę cię do baru za jakąś godzinę.
     A przynajmniej taką mam nadzieję, dodał w myślach tanithijski dowódca.

* * * * *

     Rawne ominął róg budynku przelatując z rykiem silnika przez ciasne skrzyżowanie. Sześć 
opon zatańczyło niebezpiecznie na mokrym śniegu. Trzymające się tylnego zderzaka 
ciężarówki samochody pościgu wpadły w poślizg, ale zaraz zaczęły odrabiać stracony 
dystans. 
 - To jest zła droga ! - wybuchnął Rawne – Jedziemy w głąb zimnej strefy !
 - Nie mamy zbyt dużego wyboru – odparł Corbec – Zaganiają nas na swój teren. Czyżbyś nie 
zaplanował drogi ucieczki ?
     Major nic nie odpowiedział, skoncentrowany na szaleńczych obrotach kierownicy. 
Ciężarówka pokonała kolejny niebezpieczny zakręt.
 - A co ty tu właściwie robisz ? - zapytał w końcu Rawne.
 - Właśnie miałem cię zapytać o to samo – westchnął teatralnie Corbec – Pomyślałem, że 
powinienem zachować się jak dobry dowódca regimentu, który dostał krótką przepustkę po 
piekielnej kampanii i zrobić mały wypad do nielegalnej strefy w poszukiwaniu trunków i 
używek dla swoich ludzi. Żołnierze doceniają przełożonych, którzy się o nich troszczą. 
     Walczący z kierownicą Rawne pozwolił sobie na krótkie prychnięcie.

background image

 - Potem zauważyłem ciebie i tego twojego oprycha i pojąłem, co robi w tym miejscu taki 
cwany bystrzak jak ty. Próbuje podprowadzić trochę kontrabandy, żeby ją potem sprzedać 
swoim towarzyszom. No i postanowiłem się dołączyć. Przyszedłeś po to samo co ja, a 
wiedziałem, że bez mojej pomocy pan major Rawne będzie przed świtem pływał w stołecznej 
rzece z poderżniętym gardłem.
 - Twojej pomocy ? - gdyby Rawne miał dostatecznie sporo miejsca, pewnie plułby pod nogi. 
Tylne okienko kabiny rozprysło się znienacka uderzone kulami. Obaj gwardziści schylili 
głowy. 
 - Owszem – Corbec wyjął spod kurtki automatyczny pistolet – Jestem dużo lepszym 
strzelcem od tego patałacha Feygora.
     Pułkownik otworzył boczne drzwiczki, wychylił się przez nie i posłał kilka strzałów w 
stronę ścigających ciężarówkę limuzyn. Przednia szyba jednego z czarnych samochodów 
eksplodowała, wóz skręcił gwałtownie w bok, zderzył się z drugim samochodem, odbił od 
niego wpadając na pobliski mur i zaczął koziołkować po ulicy sypiąc na wszystkie strony 
kawałkami szkła i metalu.
 - Masz jakieś uwagi ? - zapytał Corbec siadając z powrotem na fotelu.
 - Zostało jeszcze trzech ! - warknął Rawne.
 - Prawda – pułkownik zaczął wymieniać magazynek pistoletu – Ale ja też jestem bystrzak i 
wziąłem sporo zapasowej amunicji.

* * * * *

     Gaunt polecił adiutantowi zaparkować przy krańcu Bulwaru Cienia Igły. Wysiadł z 
samochodu wciągając w płuca zimne nocne powietrze. 
 - Zostań w środku – rzucił do Blennera, a drugi komisarz z aprobatą pokiwał mu dłonią – Ty 
też – dodał do wysiadającego w ślad za dowódcą Brina.
 - Ma pan broń, sir ? - zapytał chłopiec.
     Gaunt uświadomił sobie, że jest bezbronny. Potrząsnął przecząco głową.
     Milo wyjął swój srebrny tanithijski nóż i podał go oficerowi.
 - Człowiek nigdzie nie może czuć się bezpieczny – zauważył cicho.

     Komisarz podziękował chłopcu ruchem głowy i poszedł pod wskazany adres.
     Zimne strefy były złowieszczym symbolem podziałów społecznych w Cracii. W sercu 
metropolii wznosiła się imponująca siedziba Eklezjarchii i osławiona Igła. Otaczające je 
dzielnice komercyjne i rezydencje klasy wyższej były patrolowane, strzeżone, ogrzewane i 
zadbane tworząc miniaturowe enklawy komfortu i bezpieczeństwa. Ich mieszkańcy cieszyli 
się rozlicznymi przywilejami życia.
     Lecz pozostała część metropolii nie mogła się takimi luksusami pochwalić. Kilometry 
kwadratowe podniszczonych, walących się habitatów mających tysiące lat, stojących 
pomiędzy pajęczyną ciemnych, kiepsko oświetlonych ulic, na których zalegały śnieżne zaspy. 
Przestępczość kwitła w tych dzielnicach, a arbitratorzy nawet tam nie zaglądali. Kontrola 
służb specjalnych kończyła się na granicy zimnych stref. Otaczające centrum dystrykty były 
istnym ludzkim zoo, industrialną dżunglą otaczającą opływającą w luksusy cywilizację. 
Obraz ten przypominał Gauntowi samo Imperium – mocarstwo o bogatym centrum 
otoczonym przerażającą rzeczywistością, o której koszmarach nikt stamtąd nie chciał słuchać. 
Ani też specjalnie się nimi nie przejmował.
     Lekki mokry śnieg sypał się z nocnego nieba. Powietrze było zimne, ale czyste.
     Gaunt przemierzał popękane płytki chodnikowe bulwaru. Numer 1034 okazał się 
niewyobrażalnie starym reliktem budownictwa. Na wysokości szóstego piętra w jednym z 
okien pulsowała słaba poświata lamp.

background image

     Komisarz wszedł do budynku. Klatka schodowa cuchnęła zgnilizną i pleśnią. Oświetlenie 
nie działało, ale Gaunt szybko odnalazł schody, ponieważ ktoś ułożył na ich stopniach 
zapalone świece schowane wewnątrz szklanych butelek. Powietrze wydawało się żółtawe i 
gęste w migotliwym blasku płomieni.
     Docierając do trzeciego piętra usłyszał dźwięki muzyki. Była to jakaś stara taneczna 
ballada. Zużyty odtwarzacz płyt pojękiwał i zacinał się budząc upiorne wrażenie.
     Szóste piętro. Odarte z tapet ściany straszyły odłażącym tynkiem, dywany na korytarzach 
znikły bez śladu. Gdzieś w ciemnościach słychać było popiskiwanie szczurów. Muzyka była 
teraz głośniejsza, dobiegała z pokoju, w stronę którego zmierzał komisarz. Zza uchylonych 
drzwi apartamentu sączyła się silna poświata elektrycznej lampy.
     Komisarz zacisnął palce na rękojeści trzymanego pod płaszczem noża i wszedł do pokoju.

* * * * *

     Pomieszczenie pozbawione było jakichkolwiek mebli, na jego podłodze walały się sterty 
starych papierzysk i śmieci. Odtwarzacz płyt stał na stercie zakurzonych książek. Ustawiona 
w rogu przenośna lampa rzucała fioletowy poblask na pozostałe kąty pokoju.
 - Jest tu ktoś ? - zapytał Gaunt przestraszony echem swego własnego głosu.
     Jakiś cień pojawił się w progu sąsiadującej z pokojem łazienki.
 - Podaj hasło.
 - Co ?
 - Nie mam czasu na gierki. Podaj hasło.
 - Orle Pióro – powiedział Gaunt używając słowa kodowego, z którego korzystał razem z 
Fereydem wiele lat temu na Pashenie 69.
     Sylwetka rozmówcy najwyraźniej się odprężyła. Krępy starszy mężczyzna w 
pobrudzonym cywilnym ubraniu wszedł do pokoju stając tak, by Gaunt mógł dostrzec w 
świetle lampy jego rysy twarzy. W opuszczonej wzdłuż uda ręce trzymał niewielki pistolet o 
grubej lufie, nieznanego komisarzowi typu. Serce Gaunta zabiło mocniej. To nie był Fereyd.
 - Coś ty za jeden ? - zapytał oschle.
     Mężczyzna uniósł w odpowiedzi brwi.
 - W zaistniałych okolicznościach nazwiska nie mają najmniejszego znaczenia.
     Nieznajomy podszedł do odtwarzacza i włączył inną płytę. Z głośnika popłynęła kolejna 
stara miłosna piosenka, pełna sentymentalnych rymów i melancholijnego brzmienia. 
 - Jestem obserwatorem, kurierem, a także najpewniej martwym człowiekiem – oświadczył 
obcy – Masz jakiekolwiek pojęcie o skali i znaczeniu całej tej sprawy ?
     Gaunt wzruszył przecząco ramionami.
 - Nie. Nie wiem nawet, o jaką sprawę mnie pytasz. Ale zaufałem mojemu staremu 
przyjacielowi Fereydowi. To mi wystarcza. Dzięki jego potwierdzeniu zdaję sobie sprawę z 
powagi i autentyczności sprawy, lecz jej szczegóły są mi całkowicie nieznane.
     Mężczyzna studiował go przez chwilę wzrokiem.
 - Wywiad marynarki stworzył na Światach Sabbat sieć wywiadowczą nadzorującą przebieg 
krucjaty.

 - Najprawdopodobniej tak – zgodził się sucho komisarz.
 - Jestem częścią tej siatki. Podobnie jak teraz ty, chociaż jeszcze nie zdajesz sobie z tego 
sprawy. Odkryta przez nas prawda jest przerażająca. Na górnych szczeblach dowodzenia tej 
gigantycznej operacji trwają zaciekłe walki o władzę i wpływy, mój przyjacielu.
     Gaunt poczuł napływ gniewnej niecierpliwości. Nie przyjechał tutaj po to, by wysłuchiwać 
ciągu spekulacji i domysłów.

background image

 - Dlaczego miałbym się tym przejmować ? Nie należę do górnych szczebli sztabu. A niech 
sobie tamci wbijają nawzajem noże...
 - Jesteś gotów sprzeniewierzyć to wszystko ? Dziesięć lat wojny ? Zwycięstwa marszałka 
Slaydo ?
 - Nie – oświadczył wolno Gaunt.
 - Spisek zagraża temu wszystkiemu. Jak można kierować taką krucjatą, jeśli jej przywódcy 
wiszą sobie u gardeł ? Jak walczyć z wrogiem, jeśli oni walczą pomiędzy sobą ?
 - Po co tutaj jestem ? - zapytał komisarz.
 - On powiedział, że będziesz ostrożny.
 - Kto ? Fereyd ?
     Mężczyzna milczał przez chwilę, potem odezwał się, ale nie udzielił oczekiwanej 
odpowiedzi.
 - Dwie noce temu moi pomocnicy w Cracii przechwycili sygnał nadany przez astropatę z 
pokładu okrętu zwiadowczego w obszarze Nubila Reach. Komunikat adresowany był do 
sztabu głównego lorda Militanta generała Dravere. Jego poziom tajności to vermilion.
     Gaunt zamrugał nerwowo. Poziom vermilion.
     Nieznajomy wyciągnął z kieszonki swojej kurtki niewielki kryształ i podniósł go na dłoni 
tak, by fioletowy blask lampy podświetlił trzymany ostrożnie przedmiot.
 - Dane zostały zapisane w tym kryształowym nośniku. Przechwycenie sygnału kosztowało 
życie dwóch mentatów. Dravere nie może go odzyskać.
     Mężczyzna wyciągnął rękę podając kryształ Gauntowi. Komisarz cofnął się o krok.
 - Dlaczego dajesz to mnie ?
 - Zaraz po przechwyceniu wiadomości moja siatka w Cracii została rozerwana na strzępy. 
Szpiedzy Dravere depczą nam po piętach, chcą za wszelką cenę zdobyć kryształ. Nie mam już 
tutaj nikogo, kto mógłby mi pomóc. Skontaktowałem się z przełożonym spoza tego świata, a 
on kazał mi czekać na zaufanego sojusznika. Kimkolwiek jesteś, przyjacielu, zostałeś wysoko 
oceniony. Obdarzono cię ogromnym zaufaniem. W tej tajemnej wojnie to bardzo dużo 
znaczy.
     Gaunt odebrał kryształ z lekko drżącej dłoni rozmówcy. Nie bardzo wiedział, co 
powiedzieć. Nie chciał tej złowieszczej rzeczy, ale powoli zaczynał sobie uświadamiać ogrom 
stawki, o jaką toczyła się niebezpieczna gra. 
     Starszy mężczyzna uśmiechnął się do Ducha i otworzył usta chcąc coś powiedzieć.
     Ściana za jego plecami eksplodowała pośród jaskrawego rozbłysku światła i latających na 
wszystkie strony kawałków cegieł. Dwie niebieskie wiązki laserowego ognia omiotły pokój 
przecinając ciało nieznajomego na trzy oddzielne części.

* * * * *

     Gaunt skoczył w stronę drzwi apartamentu, wyszarpując spod ubrania otrzymany od Brina 
nóż. 
     Od strony schodów dobiegł go pośpieszny tupot butów.
     Ze swego miejsca w progu pokoju ujrzał dwóch ciężko opancerzonych żołnierzy 
wskakujących do pomieszczenia przez wybitą w ścianie dziurę. Mieli na sobie czarne, 
pozbawione wszelkich identyfikatorów pancerze bojowe, w rękach trzymali kompaktowe 
ciężkie lasery. Magnetyczne rzepy na ich nakolannikach i nałokietnikach zdradzały sposób, w 
jaki wspięli się po murze budynku na szóste piętro i wysadzili ładunkami wybuchowymi 
ścianę.
     Omietli wzrokiem pokój przeczesując go zielonymi promieniami laserowych celowników. 
Jeden spostrzegł ukrytego za progiem komisarza i pociągnął za spust. Wiązka energii 
przepaliła futrynę drzwi i wyżłobiła wielką szramę w ścianie korytarza. 

background image

     Gaunt uskoczył w bok, za róg futryny. Był martwy, całkowicie martwy, chyba że...
     Pistolet zabitego kuriera leżał tuż za progiem apartamentu, przed nosem komisarza. Broń 
musiała wypaść z ręki przewracającego się mężczyzny  i ślizgając się po podłodze dotarła aż 
do tego miejsca. Gaunt pochwycił go bez namysłu, odciągnął dźwignię bezpiecznika i 
wychylił się nieznacznie za futrynę chcąc odpowiedzieć napastnikom ogniem. Pistolet był 
mały, ale sprawiał wrażenie cennej specjalistycznej broni. Jak się okazało, miał też odrzut 
porównywalny z kopnięciem muła i wydawał huk przywodzący na myśl wystrzał z Basiliska.
 

     Pierwszy strzał zaskoczył w równym stopniu Gaunta, co i dwóch zamaskowanych 
morderców, wyrywając ogromną dziurę w zewnętrznej ścianie pomieszczenia. Drugi, oddany 
sekundę później,  zwalił z nóg jednego z żołnierzy.
     Niewielka runiczna ikona na rękojeści pistoletu zmieniła się z V na III. Gaunt westchnął z 
rozpaczą. Broń najwyraźniej nie należała do modeli o ergonomicznych akumulatorach.
     Tupot butów na schodach przybrał na sile, u ich szczytu pojawili się trzej dalsi żołnierze w 
anonimowych pancerzach i kaskach, miażdżący pod stopami świece. Gaunt przypadł na 
kolana i pociągnął za spust urywając pierwszemu z nich głowę. Pozostali dwaj zareagowali z 
profesjonalną wprawą otwierając ogień ze swoich laserów, dołączył do nich morderca 
przyczajony w apartamencie. Krzyżowy ostrzał z trzech szybkostrzelnych laserów 
przestębnował korytarz. Gaunt rzucił się płasko na brzuch uderzając ręką o podłogę i 
wypuszczając z dłoni pistolet, który z metalicznym szczękiem zniknął gdzieś w ciemności. 
     Po kilku sekundach kanonada ustała i zabójcy zaczęli skradać się do przodu w 
poszukiwaniu ofiar. Dym i kłęby pyłu wypełniały korytarz. Niektóre z energetycznych wiązek 
nadpaliły podłogę tuż przy komisarzu, ale szczęśliwym trafem żadna go nie dosięgła. 
     Kiedy żołnierz z apartamentu wysunął ostrożnie głowę za próg drzwi, ciśnięty z całej siły 
tanithijski nóż przebił mu bok hełmu i czaszkę. Zamachowiec runął na podłogę drgając 
konwulsyjnie i podrygując. Gaunt rzucił się w jego stronę. Jedna, może dwie sekundy i 
miałby w rękach upuszczony karabin zabitego.
     Lecz dwaj mordercy na schodach mieli czyste pole ostrzału. Coś błysnęło przed oczami 
komisarza i opuszczając wzrok dostrzegł na swym sercu dwie szmaragdowe plamki 
laserowych celowników. Powietrzem wstrząsnął szczęk serii wystrzałów, do nozdrzy oficera 
dotarł ostry zapach spalenizny.
     Blenner wdrapał się na ostatni stopień schodów, starannie przekraczając dwa dymiące 
ciała pod swoimi nogami. W jego dłoni tkwił laserowy pistolet.
 - Znudziło mnie czekanie ? - westchnął lekko – Wyglądało na to, że potrzebujesz małej 
pomocy, Bram.

* * * * *

     Szara ciężarówka, ścigana przez ostatni sprawny jeszcze wóz gangsterów, uderzyła z 
metalicznym jękiem w nawierzchnię ulicy spadając na zaśnieżony asfalt po kilku sekundach 
lotu w powietrzu.  
 - Co teraz ? - wrzasnął Rawne odzyskując kontrolę nad pojazdem i szarpiąc kierownicą.
 - Miejscowi mówią na to blokada – odezwał się Corbec.
     Kilkadziesiąt metrów z przodu ulica zimnej strefy przegrodzona była rzędem podpalonych 
kanistrów paliwa, betonowych bloków i zwojów drutu kolczastego. Jakieś uzbrojone sylwetki 
czekały na nadjeżdżającą ciężarówkę.
 - Z drogi ! Z drogi ! - krzyknął Corbec, a potem przechylił się na siedzeniu i pociągnął 
mocno za kierownicę. Samochód skręcił ociężale ślizgając się po śniegu i wyrżnął maską w 
zabite deskami drzwi jakiegoś starego porzuconego magazynu. Po kilkunastu metrach 

background image

zatrzymał się wśród wypełnionej kapaniem wody mrocznej przestrzeni budynku, jego silnik 
zacharczał i zgasł. 
 - Co robimy ? - syknął major.
 - Ty, ja i Feygor – zaczął Corbec wskazując palcem szeregowca podnoszącego się z paki 
ciężarówki – Trzy Duchy Gaunta, ludzie z najlepszego regimentu Gwardii ! Jesteśmy 
ekspertami od skrytej roboty i popatrz tylko ! Trafiliśmy do bardzo ciemnego magazynu.
     Pułkownik przeładował swój automat. Rawne uśmiechnął się drapieżnie i wyjął zza pasa 
własny pistolet.
 - Zróbmy to – oświadczył szczerząc zęby.
     Jeszcze wiele lat później w klubach craciańskich zimnych stref za tę historię słuchacze 
stawiali hojnie drinki. Podczas kanonady w magazynie rodziny Vinchy oddano tysiące 
strzałów, w przeważającej mierze z karabinków automatycznych noszonych przez dwudziestu 
mężczyzn będących najgroźniejszymi żołnierzami gangu podziemnego barona Vulnora 
Habshepta kal Geela. Gangsterzy ci weszli tamtej nocy do opuszczonego magazynu w 
poszukiwaniu kilku złodzieiobcoświatowców.
     Wszyscy zginęli. W huku kanonady usłyszano dwadzieścia innych wystrzałów, część z 
nich z broni laserowej, część z ciężkiego automatu kulowego. Dwadzieścia, nie mniej, nie 
więcej. Nikt już nie ujrzał owych obcoświatowców ani też nie odnalazł skradzionej 
ciężarówki z kontrabandą, która była przyczyną masakry.

* * * * *

     Limuzyna mknęła ulicami zimnej strefy zmierzając w kierunku bezpiecznego centrum 
metropolii. Siedzący z tyłu Blenner rozlał wódkę do dwóch dużych szklanek. Tym razem 
Gaunt nie odmówił poczęstunku, wychylił swój trunek do dna.
 - Nie musisz mi mówić, o co poszło, Bram. Nie, jeśli tego nie chcesz.
     Gaunt westchnął lekko.
 - A gdybym się zdecydował, wysłuchałbyś mnie ?
 - Jestem lojalny wobec Imperatora i podwójnie lojalny wobec starych przyjaciół. Co jeszcze 
chciałbyś ode mnie usłyszeć ?
     Tanithijski dowódca uśmiechnął się i podsunął towarzyszowi swoje szkło, by ten mógł 
napełnić je ponownie.
 - To pewnie by mi wystarczyło.
     Blenner pochylił się nad siedzeniem, nieoczekiwanie poważny, pozbawiony śladu 
pijackiego rozbawienia.
 - Słuchaj, Bram... może i wyglądam w twoich oczach na starego opoja, tyjącego w luksusach 
służby u boku niemal perfekcyjnego regimentu... ale wciąż nie zapomniałem tego jak wygląda 
prawdziwa akcja. I nie zapomniałem tego, dlaczego tu jestem. Możesz mi zaufać i posłać do 
piekła, a na pewno stamtąd wrócę. Dla ciebie.
 - I dla Imperatora – przypomniał z grymasem rozbawienia Gaunt.
 - I dla cholernego Imperatora – zgodził się Blenner, po czym obaj komisarze stuknęli się 
szklankami.
 - Hmm – odezwał się chwilę potem Blenner – Dlaczego twój chłopiec zwalnia ?
     Milo przyhamował. Dwa blokujące mu przejazd gąsienicowe pojazdy miały włączone na 
światłach drogowych reflektory, ale mimo ich oślepiającego blasku adiutant wciąż dostrzegał 
lakier w barwach Jantyńskich Patrycjuszy. Grupa wysokich mężczyzn o gładko wygolonych 
czaszkach zmierzała w stronę limuzyny z pałkami i narzędziami w rękach.
     Gaunt wysiadł z auta, gdy tylko Milo wyhamował do końca. Śnieg zaczął mu padać na 
mundur. Komisarz spojrzał na podchodzących do niego ludzi.

background image

 - Brochuss – wysyczał przez zaciśnięte zęby.
 - Pułkownikkomisarz Gaunt – odpowiedział major Brochuss z Jantyńskich Patrycjuszy 
postępując o krok w stronę rozmówcy. Mężczyzna był rozebrany od pasa w górę, sploty jego 
mięśni błyszczały od wtartego w nie olejku. Dzierżona w jednej ręce drewniana pałka 
uderzała z trzaskiem w spód drugiej dłoni.
 - Oto okazja do wyrównania rachunków – wysyczał major – Ty i twoje sukinsyny ukradliście 
nam zwycięstwo na Fortis. Skurwiele. Bawiliście się w żołnierzyków tam, gdzie potrzeba 
było prawdziwych profesjonalistów. Mieliście wszyscy wyzdychać na drutach kolczastych.
     Gaunt westchnął szczerze.
 - To nie jest prawdziwy powód tego spotkania, co, Brochuss ? Och, pewnie boli was 
przegrana na Fortisie, ale tutaj chodzi o coś innego. W przeciwnym razie nie bylibyście aż 
tacy niezadowoleni z wyniku tej kampanii. To stara sprawa, prawda ? Kwestia honoru, którą 
chciałbyś spłacić wraz z Flense. Obaj jesteście idiotami. Nie ma śladu honoru w mordzie na 
ulicach zimnej strefy, gdzie nikt nie znajdzie naszych ciał przez kilka miesięcy.
 - Nie sądzę, żebyś był w sytuacji pozwalającej na snucie dysput – warknął Brochuss – My z 
Jantu odbieramy nasze długi w krwi wszędzie tam, gdzie nadarzy się okazja. To miejsce jest 
równie dobre jak wszystkie inne.
 - Więc zamierzasz użyć haniebnych metod, by pomścić skazę na swym honorze ? Brochuss, 
ty skończony dupku, żebyś tylko potrafił dostrzec ironię we własnych słowach. W tamtej 
sprawie nie było żadnej plamy na honorze, skorygowałem jedynie zaistniały wcześniej błąd. 
Sam doskonale znasz jego źródło. Ukarałem akt tchórzostwa w szeregach Jantyńczyków.
 - Bram ! - syknął do ucha tanithijskiego dowódcy Blenner – Nigdy nie byłeś dobrym 
dyplomatą. Ci ludzie pragną krwi. Obrażając ich nie polepszasz naszej sytuacji.
 - Poradzę sobie, Vay – wycedził sucho Gaunt.
 - Nie, nie ty, ja to zrobię – Blenner odepchnął na bok przyjaciela i zwrócił się w stronę 
jantyńskiego oficera – Majorze, jeśli oczekuje pan po tym  spotkaniu solidnej bijatyki, nie 
zamierzam pana rozczarowywać... przepraszam na momencik – komisarz podniósł znacząco 
palec wstrzymując konwersację, po czym cofnął się do Mila i zaczął szeptać z nim 
pośpiesznie.
 - Chłopcze, jak szybko potrafisz prowadzić ten wóz ?
 - Dostatecznie szybko, sir – odparł adiutant – I wiem doskonale, gdzie jechać...
     Blenner odwrócił się z powrotem do jantyńskich osiłków stojących w snopach światła 
rzucanych przez reflektory i posłał im przepraszający uśmiech.
 - Po konsultacjach z moim kolegą mogę oświadczyć, majorze Brochuss, że... możesz mnie 
pocałować w dupę, ty arogancki skurwielu !
     Blenner skoczył w stronę otwartych drzwiczek kabiny, wciągając za sobą nieco 
zaskoczonego Gaunta. Milo uruchomił silnik limuzyny w tym samym momencie, gdy 
rozjuszeni gwardziści dopadali pojazdu. Trzy sekundy póź- aa
 - Cieszę się, że jesteś ze mną, Vay – oświadczył Gaunt – Sam nigdy nie załatwiłbym tego w 
tak dyplomatyczny sposób.

niej samochód Gaunta pędził już z rykiem oblodzoną, zaśnieżoną ulicą. Klnąc i pokrzykując 
Brochuss popędził swoich ludzi do stojących na jałowym biegu wozów podejmując pościg.
 - Cieszę się, że jesteś ze mną, Vay – oświadczył Gaunt – Sam nigdy nie załatwiłbym tego w 
tak dyplomatyczny sposób.

* * * * *

background image

     Szeregowiec Bragg pocałował swoje szczęśliwe kostki i cisnął wszystkimi trzema po 
powierzchni stołu. Wokół blatu rozległy się okrzyki aprobaty, w stronę żołnierza 
powędrowała sterta żetonów. 
 - Dawaj dalej, Bragg ! - roześmiał się stojący obok gwardzisty Szalony Larkin – Zrób to 
znowu, stary !
     Bragg zaśmiał się i sięgnął po kostki.
     To jest prawdziwe życie, pomyślał. Z dala od linii frontowej Fortis, wśród tytoniowych 
oparów wypełniających kasyno jednej z zimnej stref Cracii, z kilkoma szczerymi przyjaciółmi 
u boku i gromadką miłych dziewcząt spoglądających na rosnące góry żetonów.
     Znienacka tuż przy graczu pojawił się Varl. Jego powitalne klepnięcie w plecy w 
zamierzeniu miało być łagodne, ale się takie nie okazało – Varl wciąż miał kłopoty z 
zapanowaniem nad siłą fizyczną generowaną przez mechanizmy cybernetycznej kończyny 
wszczepionej mu przez polowych medyków na Fortis Binary.
 - Gra może zaczekać, Bragg. Mamy sprawę do załatwienia.
     Bragg i Larkin ucałowali swoje niedawno poznane przyjaciółki i poszli w ślad za Varlem 
w stronę tylnych drzwi kasyna, na pogrążoną w nocnym półmroku rampę towarową. Byli tam 
już Suth, Meryn, Melyr, Caffran, Curral, Coll, Baru, Mkoll, Raglon... ponad dwudziestu 
mężczyzn w mundurach Duchów.
 - Co jest grane ? - zapytał Bragg.
     Melyr wskazał kciukiem na Corbeca, Rawne i Feygora wyładowujących z poobijanej 
sześciokołowej ciężarówki skrzynki z butelkami piwa i sztangi papierosów. 
 - Pułkownik załatwił nam nadprogramowe przydziały, niech będzie błogosławiona jego 
tanithijska dusza !
 - Świetnie – Bragg oblizał łakomie wargi, chociaż niepokoiły go nieco rozczarowane miny 
majora i jego adiutanta. Corbec obejrzał się w stronę swych podwładnych i uśmiechnął 
szeroko. 
 - Ściągnijcie resztę chłopaków ! Robimy balangę dla wszystkich Duchów !
     W gromadzie mężczyzn rozległy się okrzyki aprobaty i zachęcające gwizdy. Varl otworzył 
nożem jedną ze skrzynek i zaczął podawać najbliżej stojącym gwardzistom butelki piwa. 
 - Hej ! - krzyknął znienacka Raglon wskazując ręką w głąb zaśnieżonej ciemności za tyłami 
klubu – Ktoś tu jedzie !
     Czarna limuzyna zaparkowała tuż za ciężarówką Corbeca, przy rampie towarowej lokalu. 
Wyskakujący z jej kabiny Gaunt został powitany rykiem aplauzu, ktoś rzucił mu jedną z 
butelek. Komisarz otworzył ją i pociągnął solidny łyk alkoholu, a później wskazał dłonią coś 
ukrytego w nocnej ciemności za swym samochodem.
 - Chłopcy ! Będziecie mi na chwilę potrzebni... - zaczął mściwym tonem.

* * * * *

     Major Brochuss przykleił nos do przedniej szyby swego samochodu próbując przebić 
wzrokiem śnieżną zasłonę.
 - Teraz go mamy ! Zaparkował przy tamtym budynku !
Brochuss wyciągnął lewą dłoń i uderzył w nią swą pałką.
     I wtedy ujrzał tłum mężczyzn w mundurach Duchów kłębiący się wokół rampy towarowej 
budynku. Stu... dwustu.
 - O kurwa – jęknął jantyński major.

* * * * *

background image

     Bar był już prawie pusty, na zewnątrz budynku nadchodził blask kolejnego poranka. Ibram 
Gaunt wysączył do końca zawartość swej szklanki i spojrzał na Vaynoma Blennera, śpiącego 
z twarzą na blacie kontuaru. Komisarz sięgnął do wewnętrznej kieszonki swego uniformu i 
wyjął z niej ukryty tam kryształ. Podrzucił go w dłoni raz, drugi.
     U boku oficera pojawił się Corbec.
- Długa noc, komisarzu ?
     Gaunt zerknął na swego zastępcę ukrywając kryształ w zaciśniętej pięści.
 - Chyba najdłuższa z wszystkich, pułkowniku. Słyszałem, że mieliście ostrą zabawę ?
 - Owszem, chociaż Rawne pewnie nie byłby zadowolony, gdyby okazywał pan swe 
rozbawienie po jej wysłuchaniu. Chce pan ze mną o czymś porozmawiać ?

Gaunt uśmiechnął się szczerze.
 - Nie, chcę ci postawić drinka – odpowiedział kiwając palcem na zmęczonego barmana – 
Chociaż chętnie bym ci też o czymś opowiedział. I zrobię to we właściwym czasie. Czy jesteś 
lojalny, Colmie Corbecu ?
     Pułkownik najwyraźniej poczuł się głęboko dotknięty tym nieoczekiwanym pytaniem.
 - Za Imperatora oddałbym życie – oświadczył bez chwili namysłu.
 - Ja też – kiwnął głową Gaunt – Nasza przyszłość może się okazać naprawdę ciężka. Cieszę 
się, że mam cię u boku.
     Corbec nic nie odrzekł, wyciągnął swą szklankę w kierunku komisarza. Gaunt stuknął w 
nią własnym szkłem. Naczynia szczęknęły cicho, dźwięcznie.
 - Za Pierwszy i Ostatni – powiedział Corbec.
     Gaunt uśmiechnął się łagodnie.
 - Za Pierwszy i Jedyny – odwzajemnił toast.

Manzipor, 29 lat wcześniej

     Dom wznosił się na zboczu Mount Resyde, jego wielkie kolumny strzelały w niebo przy 
spienionych kataraktach górskiej rzeki. Przestworza nad rezydencją miały barwę czystego 
złota do chwili wschodu słońca, wtedy bowiem zdawały się płonąć. Ruchome lampki, 
najeżone miniaturowymi tarczami baterii słonecznych, uwijały się każdego wieczoru w 
atrium domu. Mały Ibram wyobrażał sobie wówczas, że patrzy na Nawigatorów 
wytyczających sekretne ścieżki w otchłani tajemniczej Osnowy.
     Bawił się zazwyczaj po słonecznej stronie rezydencji, otulonej delikatną mgiełką 
pochodzącą z wodospadów spadających w głąb ośmiokilometrowego kanionu Północnej 
Szczeliny. Z okien tamtej części budowli można było czasami dostrzec imperialne statki 
lądujące lub podrywające się z płyt kosmodromu na Polach Lanatre. Z tej odległości 
wyglądały identycznie jak latające lampy oświetlające pogrążone w półmroku zmierzchu 
atrium.
     Ibram wskazywał je niezmiennie palcami obwieszczając przylot ojca.
     Jego opiekun i wychowawca Benthlay uparcie poprawiał swego podopiecznego. Człowiek 
ten pozbawiony był wyobraźni, co więcej, nie miał nawet rąk ! Wskazywał przemykające w 
przestworzach punkty światła swoimi warczącymi mechanicznymi kończynami i tłumaczył 
cierpliwie, że wracający do domu ojciec Ibrama na pewno wysłałby wcześniej informację o 
swym przybyciu.
     Lecz Oric, jeden z kucharzy, potrafił zrozumieć uczucia dziecka. Podnosił chłopca swymi 
wielkimi rękami w górę, ku niebu, pozwalając ścigać wzrokiem każdy maleńki kształt 
kosmicznego statku. Ibram nie rozstawał się z miniaturowym dreadnoughtem z plastiku 

background image

wyrzeźbionym kiedyś przez wujka Derciusa. Siedząc na karku Orica markował zaciekłą 
walkę pomiędzy kroczącą machiną, a odległymi plamkami światła.
     Oric nosił na lewym przedramieniu tatuaż w postaci wielkiej błyskawicy, niezmiennie 
fascynujący chłopca.
 - Imperialna Gwardia – wyjaśnił kiedyś pytającemu go o tatuaż malcowi – Jantyński Trzeci 
przez osiem lat. Znak honoru.
     Nigdy nie mówił nic więcej. Kiedy stawiał chłopca z powrotem na nogi i wracał do 
kuchni, Ibram zastanawiał się zawsze nad pochodzeniem dziwnego dźwięku dobiegającego 
spod ubrania kucharza. Warkot ów był bardzo podobny do hałasu wydawanego przez 
mechaniczne ręce wychowawcy chłopca.
     Tamtej nocy, gdy do domu przybył wujek Dercius, jego wizyty nie zapowiedziała żadna 
nadesłana wcześniej wiadomość.
     Oric bawił się razem z chłopcem wykonaną przez siebie drewnianą fregatą. Na dźwięk 
głosu Derciusa Ibram zerwał się na nogi i popędził w stronę sali przedpokoju. Uderzył w nogi 
Derciusa niczym meteoryt i przycisnął się do nich z całej siły.
 - Ibramie, Ibramie ! Cóż za silny chwyt ! Cieszysz się, że widzisz wujka ?
     Dercius sprawiał wrażenie wysokiego na tysiąc metrów w swym mauve jantyńskim 
mundurze. Uśmiechnął się do chłopca, ale w jego oczach czaił się jakiś cień.
     Oric wszedł do pomieszczenia mrucząc pośpieszne usprawiedliwienia.
 - Muszę wracać do kuchni, sir – oświadczył.
     Wujek Dercius zrobił coś, co zaskoczyło Ibrama: podszedł do Orica i uścisnął go 
serdecznie.
 - Dobrze cię znów ujrzeć, stary przyjacielu.
 - I pana, sir. Tyle lat minęło.
 - Przywiozłeś mi jakąś zabawkę, wujku ? - wtrącił Ibram strząsając ze swych ramion dłonie 
zatroskanego czymś wychowawcy.
     Dercius powrócił do chłopca.
 - Jak mógłbym cię rozczarować ? - zaśmiał się i zdjął z małego palca lewej dłoni sygnet – 
Wiesz, co to takiego ?
 - Pierścień !
 - Mądry chłopak ! Lecz to coś więcej – Dercius ostrożnie poruszył wprawionym w sygnet 
oczkiem, które odskoczyło niczym wieczko. Z wnętrza schowka wyskoczyła niezwykle 
cienka nitka laserowego światła – Wiesz, co to jest ?
     Ibram pokręcił przecząco głową.
 - To klucz. Oficerowie tacy jak ja potrzebują narzędzia do otwierania pewnych tajemnic. 
Sekretnych rozkazów. Słyszałeś o czymś takim ?
 - Mój tata mi opowiadał ! Są rozmaite kody... mówi się na to “stopnie autoryzacji”.
     Dercius i pozostali mężczyźni roześmiali się słysząc oświadczenie chłopca, ale w ich 
śmiechu rozbrzmiewał jakiś fałszywy ton.
 - Masz rację. Kody takie jak Panther, Esculis, Cryptox czy stare szyfry kolorowe: cyjan, 
szkarłat, magenta i vermilion – powiedział Dercius zamykając wieczko sygnetu – 
Generałowie tacy jak ja używają tych pierścieni do ;;;;
łamania kodów.
 - Mój tata też ma taki ?
     Chwila ciszy.
 - Oczywiście.
 - Czy tata wraca do domu ? Przyleciał z tobą, wujku ?
 - Posłuchaj, Ibramie, jest coś...
     Chłopiec obracał w palcach pierścień studiując go wzrokiem.
 - Mogę naprawdę to zatrzymać, wujku ? To dla mnie ?

background image

     Malec podniósł głowę znad prezentu i ujrzał wpatrzone w siebie spojrzenia wszystkich 
mężczyzn.
 - Przecież go nie ukradłem ! - zastrzegł się zmieszany.
 - Oczywiście, że możesz go zatrzymać. Jest twój – Dercius przykucnął obok chłopca ze 
ściągniętą twarzą, wyraźnie czymś zatroskany.
 - Posłuchaj, Ibramie, muszę ci coś powiedzieć... o twoim tacie.

Osnowa

     Gaunt rozmawiał z Fereydem. Siedzieli razem przy służącym za piecyk podpalonym koszu 
na śmieci w półmroku opuszczonej rezydencji na terenie strefy zdemilitaryzowanej 
największego miasta Pashenu 96. Przebrany za pracownika plantacji Fereyd, noszący na sobie 
gruby czerwony kombinezon z wełny niezmiernie popularny na Pashenie, opowiadał o swej 
pracy wywiadowczej. Były to pełne niedomówień historie, którymi szpieg lubił dzielić się ze 
swym zaufanym przyjacielem. Tworzyli niezwykłą parę: imperialny komisarz i imperialny 
szpieg, jeden wysoki, szczupły, o jasnych włosach; drugi krępy i ciemnowłosy. Rzuceni 
zbiegiem okoliczności w wir walki stali się przybranymi braćmi pomimo tak ogromnych 
różnic w metodach działania i służbowych obowiązkach.
     Grupa wywiadowcza Fereyda, infiltrująca skrycie agromiasta Pashenu, wpadła na trop 
lokalnej agentury Chaosu – i będących jej pionkami oficerów imperialnej marynarki 
kosmicznej. Niszczycielska w skutkach akcja floty będąca odpowiedzią na zbyt szybkie 
ujawnienie śledztwa doprowadziła do wybuchu otwartej wojny domowej na całym Pashenie, 
co z kolei pociągnęło za sobą interwencję Gwardii. Los sprawił, że to właśnie Gaunt 
poprowadził rajd hyrkańskiego oddziału mającego uwolnić Fereyda z rąk pasheńskich 
zdrajców. Działając ramię w ramię, Gaunt i Fereyd wytropili i obalili zbuntowanego barona 
Sylaga, po czym wykonali na nim egzekucję.
     Toczyli przy piecyku dysputy na temat lojalności i zdrady. Fereyd mówił, że tylko 
czujność służb wywiadowczych utrzymuje w ryzach prywatne ambicje i animozje wysokich 
stopniem oficerów Imperium. Gaunt z trudem nadążał za słowami przyjaciela, zmieszany 
zmianami, jakim ulegała twarz jego rozmówcy. Czasami wyglądał jak Oktar, potem 
przybierał nieoczekiwanie rysy Derciusa lub ojca Ibrama.
     Przewracając się na bok komisarz pojął, że to tylko sen. Pożegnał się w myślach z 
przyjacielem i otworzył oczy.
     Powietrze było nieprzyjemnie gęste, duszne. Kabina komisarza nie miała imponujących 
rozmiarów, na jej niskim suficie paliły się słabo płyty oświetleniowe, przygaszone prawie do 
końca przez kładącego się spać mężczyznę. Wstał z łóżka i zaczął się ubierać zbierając po 
podłodze rozrzucone elementy uniformu: spodnie, podkoszulek, buty, skórzaną kurtkę z 
wysokim kołnierzem ozdobionym insygniami dwugłowego orła. Ze względu na systemy 
pokładowych zabezpieczeń w jego powieszonej na ściennym haku kaburze nie było pistoletu, 
ale cały czas nosił swój tanithijski nóż.
     Otworzył właz pomieszczenia i wyszedł na ciemny korytarz. Powietrze w przejściu 
również było gorące i gęste, ale przynajmniej poruszało się nieznacznie pod wpływem 
układów wentylacyjnych zamontowanych pod perforowanymi płytami podłogi. 
     Komisarz uznał, że mały spacer dobrze mu zrobi.
     Na pokładzie obowiązywał cykl nocny i standardowe oświetlenie ledwie się żarzyło. 
Wszędzie wokół rozlegał się cichutki, ale nieustanny pomruk generatorów mocy, pod którego 
wpływem wydawało się wibrować nawet powietrze, nie tylko metalowe ściany korytarza.

background image

     Gaunt przechadzał się dobre piętnaście minut po ciemnych korytarzach nie natrafiając na 
ślad żywej istoty. Na jednym ze skrzyżowań przystanął przy głównym szybie 
komunikacyjnym, wstukał na klawiaturze swój kod dostępu przywołując najbliższą wolną 
windę. Kiedy wszedł do kabiny, w jej ścianach rozległ się szum zamykanych drzwi i 
trzysekundowy zaśpiew, którego nie wydały ludzkie gardła, sygnalizujący rozpoczęcie jazdy. 
Na mosiężnej tablicy informacyjnej zaczęły się zapalać kolejne runiczne kontrolki 
wskazujące piętra, do dwudziestej włącznie. 
     Kolejny zaśpiew elektronicznego chóru. Drzwi kabiny otworzyły się z cichym szumem.
     Gaunt wszedł do Szklanej Kopuły. Wykonana z superwytrzymałego pancernego szkła sala 
miała jakieś sto metrów średnicy i oferowała najbardziej spokojne schronienie na całym 
okręcie. Za szklanymi ścianami migotały oszałamiające obrazy, filtrowane przez szereg 
ochronnych pól mentalnych. Ciemność przecinana smugami światła, wirujące kształty w 
kolorach, których człowiek nie potrafił jednoznacznie nazwać, przechodzące z jednego 
odcienia w drugi z niewiarygodną prędkością.
     Podprzestrzeń. Osnowa. Odmienny od rzeczywistości wymiar, przez który sunął teraz 
masowiec Absalom.
     Pierwszy raz komisarz ujrzał Absaloma w małym okienku wspinającego się na orbitę 
wahadłowca. Do tej pory pamiętał swój nabożny wręcz podziw. Spoglądał wtedy na jeden ze 
starożytnych statków Adeptus Mechanicus, prawdziwie antyczny relikt. Marsjańscy 
TechLordowie skierowali znaczące zasoby swej organizacji do wsparcia pacyfikacji Fortis, a 
w akcie wdzięczności za udzieloną im pomoc wypożyczyli na potrzeby Gwardii część swych 
kosmicznych jednostek. Gaunt zdawał sobie sprawę z zaszczytu, jakiego aaaa

dostąpił mogąc podróżować na pokładzie Absaloma, być gościem tajemniczego bractwa 
czcicieli Boga Maszyny.
     Z okienka wahadłowca dostrzegł szesnaście kilometrów szarej metalowej architektury 
przywodzącej na myśl podłużną katedrę, otoczoną punktami światła znaczącymi trajektorię 
promów przywożących na pokład lewiatana kolejne grupy pasażerów. Ornamentowany 
kadłub kolosa najeżony był podobiznami paszczy gargulców, z głębi których wystawały lufy 
wieżyczek strzeleckich. Mętne zielone światło wypełniało tysiące wąskich okienek. Niewielki 
orbitalny holownik, kanciasty i poczerniały od żaru ustawicznie używanych silników 
korekcyjnych, sunął przed dziobem gigantycznego masowca.
     Poprzedni okręt Gaunta, fregata Navarre, został odesłany do pełnienia służby wartowniczej 
na obrzeżach Nebula Reach i z tego właśnie powodu Duchy otrzymały nakaz załadunku na 
Absaloma. Komisarz tęsknił za ostrymi liniami smukłego kadłuba fregaty i jej załogą, w 
szczególności za oficerem porządkowym Kreffem, który tak ciężko pracował starając się 
zadowolić swych nietypowych pasażerów.
     Absalom był zupełnie odmiennym rodzajem jednostki, prawdziwym behemotem. W jego 
przepastnym brzuchu zmieściło się dziewięć pełnych gwardyjskich regimentów, w tym 
Tanithijczycy, cztery dywizje Jantyńskich Patrycjuszy i trzy zmechanizowane bataliony wraz 
z kompletem pojazdów. Ciężkie promy transportowe przewoziły z powierzchni Pyritesu 
gwardyjskie czołgi umieszczając je w przedziałach towarowych masowca.
     Po ukończeniu załadunku statek ruszył w drogę – w sześciodniowy tranzyt poprzez 
Osnowę do grupy frontowych światów zwanych Menazoid Clasp, będących kolejnym etapem 
ofensywy marszałka wojny Macarotha. Gaunt liczył skrycie na przydział do korpusu 
mającego wylądować na Menazoidzie Sigma, stołecznej planecie układu obsadzonej przez 
silny garnizon Nieprzyjaciela.
     Lecz w grę wchodził też Menazoid Epsilon, mroczny nieprzyjazny świat na krańcach 
systemu. Gaunt wiedział, że sztabowcy Macarotha planują inwazję również na ten świat. 
Wiedział, że część gwardyjskich jednostek otrzyma przydział do tej właśnie strefy frontowej.

background image

     Nikt nie chciał trafić na Epsilon. Nikt nie chciał umierać.
     Podniósł głowę ku przeźroczystemu sufitowi Szklanej Kopuły, spojrzał w głąb 
chorobliwego kalejdoskopu świateł podprzestrzeni i wyszeptał bezgłośną prośbę do 
BogaImperatora: ustrzeż nas Panie przed Menazoidem Epsilon. 
     Jego myśli zaprzątały też inne, znacznie mroczniejsze wątpliwości, związane z przeklętym 
bezcennym kryształem otrzymanym w Cracii. Tajemnica skrywana w tym przedmiocie 
wypalała umysł komisarza na podobieństwo postrzału z termicznej broni. Jak dotąd nie 
otrzymał żadnej dalszej wiadomości od Fereyda, żadnego sygnału czy chociaż drobnej 
sugestii dotyczącej dalszego postępowania. Został kurierem, lecz jak długo miał pełnić tę 
rolę ? Skąd miał wiedzieć, czy może zaufać temu, kto się zgłosi po odbiór przesyłki ? A może 
oczekiwano od niego czegoś innego, może dalsze instrukcje zostały wysłane, tylko nie 
zdołały dotrzeć do adresata ? Pomimo wieloletniej przyjaźni Gaunt przeklął w myślach 
Fereyda. Tego rodzaju komplikacje były mu wybitnie nie na rękę w obliczu zwykłych 
służbowych obowiązków.
     Postanowił strzec kryształu do chwili otrzymania jasnych instrukcji od samego Fereyda, 
ale w głębi duszy gryzł się przeczuciem, że uczestniczy w sprawie o niezwykłej wadze, a czas 
ucieka mu nieubłaganie.
     Podszedł do niskiej barierki pod ścianą sali i oparł się o nią ciężko. Głębiny podprzestrzeni 
wirowały przed jego oczami, mleczne smugi ektoplazmy niczym opary mgły lizały 
zewnętrzną powierzchnię przeźroczysty ścian. Szklana Kopuła była jednym z trzech 
obserwatoriów Immaterium na pokładzie Absaloma. W nich właśnie Nawigatorzy i klerycy 
Departmento Astrographicus mogli gołym okiem obserwować otaczającą ich przestrzeń. 
Pośrodku sali wznosiła się rozległa platforma pełna wysięgników, przekładni i kół zębatych 
poruszających całą kolekcją sensorów, wzmacniaczy aury i elektronicznych rejestratorów 
skanujących Osnowę, zapisujących zebrane dane, przetwarzających je i transmitujących 
poprzez pasma światłowodów na główny mostek Absaloma położony osiem kilometrów 
dalej, na szczycie głównej wieży masowca.
     Obserwatoria nie były zamknięte dla osób postronnych, ale oferowanych przez nie wrażeń 
nie polecano osobom z brakiem doświadczenia w kosmicznych podróżach. Plotki mówiły, że 
bez działających ustawicznie ekranów ochronnych czysty nieprzefiltrowany widok Osnowy 
mógłby w ułamku chwili wypaczyć i zniszczyć najsilniejsze umysły astrografów. Śpiewny 
komunikat nadawany przez kabinę windy był formą ceremonialnego ostrzeżenia przed tym 
niebezpieczeństwem, lecz Gaunt miał już sposobność widywać Immaterium wcześniej, w 
trakcie swych niezliczonych tranzytów przez Osnowę. Drugi wymiar nie budził w 
mężczyźnie bezrozumnego lęku, co więcej, jego przefiltrowany kalejdoskop barw i kształtów 
wydawał się koić nerwy człowieka. Tutaj komisarz potrafił spokojnie myśleć.

     Wzdłuż dolnej krawędzi kopuły biegł pas żelaznych płyt, na powierzchni których 
wygrawerowano imiona i nazwiska zasłużonych dla Imperium oficerów Gwardii i marynarki 
kosmicznej. Pod każdym nazwiskiem znajdowała się niewielka metalowa plakietka opisująca 
najważniejsze dokonania uczczonego nią człowieka. Niektóre z tych nazwisk Gaunt znał, 
pojawiały się jeszcze w podręcznikach Schola Progenium na Ignatiusie. Na innych inskrypcje 
były tak stare, że ledwie czytelne, sięgające wiekiem tysięcy lat, dawno już zapomniane. 
Komisarz zaczął spacerować wzdłuż rzędu płyt studiując wzrokiem ich opisy. Zdążył prawie 
do połowy obejść salę, zanim natrafił na nazwisko człowieka, którego znał osobiście: 
marszałka wojny Slaydo, poprzednika Macarotha, poległego w trakcie wyzwalania Balhautu 
w dziesiątym roku krucjaty na Światach Sabbat.
     Gaunt oderwał spojrzenie od metalowej plakietki. W oddali syknęły drzwi innej windy, 
ponownie zaśpiewały mechaniczne ostrzegawcze głosy. Z klatki windy wyszła jakaś postać: 
człowiek w ubraniu szeregowego marynarza, niosący na ramieniu niewielką torbę 

background image

narzędziową. Przybysz spojrzał w stronę opartego o barierkę człowieka, po czym odwrócił się 
w drugim kierunku i zniknął gdzieś za obudową szybu windy. Kontrola techniczna, pomyślał 
leniwie Gaunt.
     Powrócił do metalowej płytki odczytując raz jeszcze wyryte na niej inskrypcje. W jego 
myślach pojawiły się wspomnienia Balhautu, o ognistym sztormie, który rozpalił ciemności 
nocy unicestwiając czcicieli Chaosu. Razem ze swymi wiernymi Hyrkanami trafił w sam 
środek tego piekła, na błotniste równiny, przez które żołnierze brnęli z trudem, pochylając się 
pod ciężarem wiszących na twarzach masywnych pochłaniaczy powietrza. Slaydo został 
ojcem tego sukcesu jako głównodowodzący operacją, lecz krwią i potem zwycięstwo 
wywalczył właśnie Gaunt. Była to godzina jego największego tryumfu i zarazem czyn, za 
który otrzymał przedśmiertny dar Slaydo.
     W myślach wciąż słyszał warkot nieprzyjacielskich machin szturmowych, brnących 
poprzez błoto na długich hydraulicznych łapach, tnących powietrze wiązkami czerwonej 
laserowej energii, siejących śmierć i zniszczenie wśród lojalistycznych żołnierzy. Wzdłuż 
kręgosłupa oficera przebiegł lekki dreszcz na wspomnienie niewyobrażalnego wręcz 
zmęczenia i bólu, kiedy najlepsze hyrkańskie oddziały uderzyły na Bramę Oligarchii 
wyprzedzając nawet zakonnych braci Adeptus Astartes, przełamując lawiną laserowego ognia 
i granatów obronne instalacje wroga.
     Przed oczami ujrzał majora Tanhause oddającego swój osławiony strzał, po dziś dzień 
wspominany w hyrkańskich koszarach: pojedynczy wystrzał z laserowego karabinu, który 
przebił wizjer w sarkofagu dreadnoughta Chaosu i zdetonował system zasilający bluźnierczej 
machiny. Zobaczył Veitcha zabijającego sześciu przeciwników ciosami bagnetu po 
wyczerpaniu do końca amunicji. W jego myślach Wieża Plutokraty przewróciła się ponownie 
pod skoncentrowanym ostrzałem hyrkańskich żołnierzy.
     Ujrzał twarze niezliczonych poległych towarzyszy broni, wynurzające się spod grząskiej 
warstwy błota, spomiędzy jęzorów ognia.
     Otworzył oczy i odległe wspomnienia znikły niczym płomień zgaszonej świecy. 
Immaterium kotłowało się przed twarzą komisarza kryjąc za mlecznymi wstęgami energii swe 
tajemnice i sekrety. Uznał, że czas najwyższy na powrót do swojej kabiny.
     Wtedy na jego gardle pojawiło się ostrze noża.

* * * * *

     Nie wyczuwał żadnego śladu czyjejś obecności za swymi plecami – cienia, ciepła, 
dźwięku czy zapachu oddechu. Można wręcz było odnieść wrażenie, że metalowy obiekt pod 
jego podbródkiem pojawił się sam z siebie. W ułamku chwili komisarz pojął, iż znalazł się 
całkowicie na łasce nieznanego napastnika.
     Lecz nie pozwolił ogarnąć się do końca rozpaczy. Jeśli posiadacz noża chciałby go zabić, 
już byłby trupem. Istniało coś, co czyniło komisarza bardziej wartościowym w postaci 
żywego człowieka. I był pewien, że wie, co to takiego jest.
 - Czego chcesz ? - zapytał lodowatym tonem.
 - Żadnych gierek – odparł czyjś głos za jego plecami. Napastnik mówił niskim melodyjnym 
tonem, nieco niższym od szeptu, ale wyraźniejszym. Nacisk ostrza na gardło zwiększył się 
nieznacznie – Masz opinię inteligentnego człowieka. Wprawionego w defensywnych 
sztuczkach.
     Gaunt skinął nieznacznie głową. Jeśli miał przeżyć najbliższe minuty, miał rozegrać tę 
potyczkę w idealny sposób.
 - To nie jest dobra metoda na rozwiązanie sprawy, Brochuss – oświadczył zdecydowanie.
     Chwila ciszy.
 - Co ?

background image

 - I kto teraz bawi się w gierki ? Wiem dobrze, o co chodzi. Przykro mi, że twoi koledzy 
stracili twarz na Pyritesie, a przy tym i kilka zębów, lecz wybrałeś złe rozwiązanie.

 - Nie bądź głupcem ! Zła interpretacja ! Nasze spotkanie nie ma nic wspólnego z jakąś 
gwardyjską rywalizacją !
 - Doprawdy ?
 - Chyba jednak umysł ci szwankuje. Pomyśl, dlaczego się tu spotkaliśmy. Chcę, byś dobrze 
zrozumiał powody, dla których tutaj umrzesz – ucisk ostrza na skórze gardła zmienił się 
nieznacznie. Nacisk na skórę nie zelżał, ale zmienił się nieco kąt ustawienia noża. Gaunt 
pojął, że swym komentarzem zmylił na ułamek sekundy przeciwnika.
     To była jego jedyna szansa. Uderzył jednym łokciem w tył, w tors mordercy, wysuwając 
się jednocześnie spod ostrza i odtrącając drugim ramieniem uzbrojoną rękę przeciwnika. Nóż 
rozciął mu skórę na cuff, ale zdołał odskoczyć od napastnika.
     Ledwie zdołał się odwrócił w stronę mordercy, gdy ten uderzył. Szczepili się razem 
upadając na podłogę, chwytając wzajemnie za ręce, cięcie noża rozpruło lewy rękaw kurtki 
komisarza. Zapierając się butami o podłogę Gaunt wymierzył przeciwnikowi silny cios 
pięścią w brodę, odrzucił go z siebie i skoczył na równe nogi sięgając po wetknięty za pas 
tanithijski nóż. 
     Po raz pierwszy ujrzał wyraźnie swego wroga. Marynarz, niski szczupły mężczyzny w 
nieokreślonym wieku. Było w nim coś dziwnego, osobliwy kontrast pomiędzy 
wykrzywionymi w grymasie determinacji ustami i wyrazem rozszerzonych oczu, w których 
wydawało się kryć... błaganie ? Marynarz zerwał się z łopatek jednym szarpnięciem 
wygiętego wpół ciała i wylądował na ugiętych nogach, skulony, ze skierowanym ku sufitowi 
ostrzem trzymanego w prawej ręce noża.
     Czy zwykły marynarz mógł poruszać się w taki sposób ? Gaunt poczuł narastający 
niepokój. Zwinne ruchy, perfekcyjne zachowywanie równowagi, błyskawiczne nieme reakcje 
– wszystko to zdradzało wyszkolonego zabójcę, adepta sztuki skrytobójstwa. Lecz 
przyglądając się bliżej przeciwnikowi komisarz widział jedynie szeregowego technika 
marynarki, z mundurem wybrzuszającym się nieznacznie przy pasie i wieszczącym przyrost 
tkanki tłuszczowej. Czy to tylko kamuflaż ? Naszywki na uniformie sprawiały wrażenie 
autentycznych. 
     Ostrze przeciwnika było krótkie, miało kształt liścia osadzonego na dłuższej od klingi 
rękojeści z karbowanej gumy. Szereg geometrycznych otworów w powierzchni ostrza 
redukował wydatnie jego ciężar przy jednoczesnym zachowaniu integralności struktury broni. 
Noża nie wykonano z metalu, miał matowoniebieski, ceramiczny kolor, niewidoczny dla 
skanerów systemu zabezpieczeń statku.
     Gaunt spojrzał w szeroko otwarte oczy mordercy próbując dostrzec w nich ślad kontaktu. 
Wzrok napastnika miał w sobie coś z mieszaniny desperacji i rozpaczy, dziwnie nie pasującej 
do złowieszczych ruchów ciała.
     Zaczęli okrążać się powoli, ostrożnie. Gaunt utrzymywał skuloną postawę, wyuczoną 
podczas treningów z użyciem bagnetów w hyrkańskich koszarach, lecz ostrze tanithijskiego 
noża trzymał luźno w prawej dłoni, skierowane w dół ku swemu ciału. Z niezmiennym 
zainteresowaniem obserwował charakterystyczne techniki posługiwania się bronią białą 
Duchów i poświęcił jeden długi tydzień w trakcie tranzytu na Navarre na intensywne 
ćwiczenia z Corbecem. Metoda walki Tanithijczyków wykorzystywała specyfikę ciężaru i 
długości ostrza ich noży. Lewą rękę wysunął do przodu w geście boku, ale nie trzymał jej 
otwartej na sposób praktykowany przez Hyrkańczyków i zaadoptowany właśnie przez swego 
przeciwnika, lecz w postaci zaciśniętej pięści. Lepiej zatrzymać ostrze ręką niż gardłem, 

background image

powiedział mu wiele lat temu Tanhause. Lepiej połamać na ostrzu palce niż dać sobie rozciąć 
spód dłoni, sprecyzował technikę Corbec.
 - Chcesz mnie zabić ? - wysyczał komisarz.
 - To nie jest moim podstawowym zadaniem. Gdzie jest kryształ ?
     Gaunt wzdrygnął się słysząc słowa mężczyzny. Chociaż usta przeciwnika poruszały się 
miarowo, dźwięk nie pochodził z jego krtani. Ruch warg rozmówcy nie synchronizował się z 
treścią odpowiedzi. Komisarz widział już kiedyś coś takiego, wiele lat temu. Wyglądało na... 
opętanie. Po kręgosłupie oficera przebiegł dreszcz lęku, nie przed walką na śmierć i życie, 
tylko wiedźmimi sztuczkami. Przed psioniką.
 - Komisarzpułkownik nie może ot tak sobie zniknąć – oświadczył pozornie spokojnym 
głosem.
     Marynarz wzruszył nieznacznie ramionami jakby wskazywał bezmiar pustki rozciągający 
się poza szklanymi ścianami obserwatorium. 
 - Nikt nie jest ważny aż tak bardzo, by nie można się go było pozbyć, nawet marszałek 
wojny.
     Zdążyli do tej pory trzykrotnie obejść się wkoło.
 - Gdzie jest kryształ ? - zapytał ponownie marynarz.
 - Jaki kryształ ?
 - Ten, który dostałeś w Cracii – odparł zabójca spokojnym, monotonnym tonem – Oddaj go 
teraz, a może zapomnimy o całym tym niefortunnym spotkaniu.
 - Kto cię przysłał ?
 - Nic w znanym świecie nie zmusi mnie do odpowiedzi na to pytanie.

 - Nie mam żadnego kryształu. Nie wiem, o czym mówisz.
 - Kłamstwo.
 - A nawet jeśli to kłamstwo, czy masz mnie za takiego głupca, bym nosił go przy sobie ?
 - Przeszukałem dwukrotnie twoją kabinę. Tam go nie ma, musisz go mieć przy sobie. Może 
go połknąłeś ? Znam się na wiwisekcji.
     Gaunt otworzył usta chcąc odpowiedzieć na pogróżkę przeciwnika, gdy ten 
nieoczekiwanie runął do przodu wyprowadzając szerokie cięcie, które na grubość włosa 
ominęło ramię komisarza. Tanithijski dowódca zamierzył uderzyć swym nożem w kontrze, 
ale powracające ostrze broni przeciwnika zmusiło go do zmiany punktu ciężkości ciała. 
Morderca nacisnął niewielki przycisk ukryty w rękojeści noża i krótkie dotąd ostrze 
wydłużyło się nieoczekiwanie z pneumatycznym syknięciem. Schowana w podłużnej 
rękojeści klinga zahaczyła swym czubkiem o uniesione w geście bloku lewe przedramię 
komisarza, rozcięła skórę. Na posadzkę sali trysnęły kropelki gorącej krwi.
     Gaunt odskoczył w tył z gniewnym przekleństwem, ale jego przeciwnik nie dawał ofierze 
chwili wytchnienia prąc tuż za nią, obracając w biegu ostrze tak, by wystawało pionowo ku 
górze z jego zaciśniętej pięści. Gaunt sparował kolejne uderzenie klingą swego noża i kopnął 
dziko nogą trafiając napastnika w lewe kolano.
     Zabójca szybko odzyskał równowagę, ale nie powrócił już do początkowego stylu walki 
polegającego na okrążaniu przeciwnika. Cały ten pojedynek nie przypominał już lekcji 
pobranych przez komisarza w hyrkańskich koszarach, tańca wokół antagonisty w 
poszukiwaniu jego słabych punktów, okazyjnych ciosów i ripost. Marynarz reagował na 
każdy manewr komisarza, każdy jego ruch i unik, uderzając obracanym w dłoni ostrzem raz z 
dołu, raz z góry, czasami zaś wyprowadzając proste dźgnięcia i przekształcając je w ukośne 
cięcia podczas ruchu powrotnego uzbrojonej w nóż dłoni.
     Gaunt przeżył osiem, dziewięć, dziesięć takich potencjalnie śmiertelnych ataków jedynie 
dzięki swemu świetnemu refleksowi oraz brakowi wiedzy napastnika w dziedzinie 
specyficznej techniki walki tanithijskim nożem.

background image

     Zderzyli się ze sobą ponownie i tym razem komisarz uderzył nie ostrzem, a swoją lewą 
dłonią, mierząc nią prosto w broń przeciwnika. Klinga rozcięła mu do kości palce, ale nie 
zważając na ból oplótł dłonią nadgarstek mordercy i rzucił się na niego chcąc przewrócić 
mężczyznę ciężarem swego ciała. Lewa dłoń przeciwnika zacisnęła się na gardle Ducha, 
zaczęła miażdżyć je w żelaznym uścisku. Gaunt zakrztusił się, zacharczał, przed jego oczami 
pojawiły się czarne plamy.
     Ogarnięty rozpaczliwą desperacją pchnął napastnika na metalową barierkę. Marynarz 
zdołał obrócić nóż w dłoni i wysunął jego ostrze w dół rozcinając ceramiczną klingą 
nadgarstek lojalisty. Oficer nie pozostał dłużny przeciwnikowi przebijając własnym nożem 
triceps duszącej go ręki.
     Odskoczyli od siebie na bezpieczny dystans, krew kapała z ran na ich ramionach i 
dłoniach. Gaunt dyszał ciężko, twarz miał wykrzywioną w grymasie bólu. Morderca nie 
wydawał z siebie żadnego dźwięku, jakby nie odczuwał cierpienia albo umiejętnie je 
ignorował.
     Marynarz skoczył ponownie do przodu. Gaunt ugiął nogi w próbie wykonania zastawy, ale 
napastnik w ostatniej chwili przerzucił nóż z prawej ręki do lewej, przesuwając jednocześnie 
ostrze za pomocą przełącznika na drugą stronę rękojeści. Uderzenie wyglądające na wysokie 
cięcie z prawej przemieniło się nieoczekiwanie w niskie pchnięcie z lewej. Ostrze wbiło się w 
prawe ramię Gaunta, tylko częściowo zatrzymane grubą skórzaną kurtką. Igły porażającego 
bólu przeszyły ciało komisarza.
     Klinga ceramicznego noża wysunęło się z mlaśnięciem z rany, w ślad za nią trysnęła 
kolejna struga krwi. Gorący życiodajny płyn pociekł wnętrzem rękawa kurtki i okleił ściskaną 
kurczowo rękojeść tanithijskiego noża powodując ślizganie się broni w palcach. Gaunt 
zerknął kątem oka na skapującą z ostrza noża i kciuków krew. Jeśli krwawienie miało 
utrzymać się w takim tempie, nawet pokonując w najbliższym czasie przeciwnika skazywał 
się na poważne ryzyko śmierci. 
     Marynarz znów przełamał gardę Ducha, wymachując rękami na boki i ustawicznie 
zmieniając przy tym kąt natarcia swego noża. Wprowadził ofiarę w błąd markując niskie 
cięcie w brzuch, po czym przypadł do komisarza. Gaunt zasłonił się własną klingą w próbie 
sparowania drugiego cięcia w brzuch i czubek jego noża utkwił w jednym z geometrycznych 
otworów znaczących ceramiczne ostrze.
     Działając pod wpływem impulsu komisarz przekręcił z całej siły ostrze swego noża i 
szarpnął nim w bok. Sekundę później broń mordercy śmignęła w powietrzu i spadła z 
trzaskiem gdzieś poza polem widzenia antagonistów. Rozbrojony w nieoczekiwany sposób, 
marynarz zamarł na moment w bezruchu. Gaunt natychmiast to wykorzystał wbijając 
tanithijski nóż w tors przeciwnika aż po kręgosłup.
     Marynarz ugiął się na nogach, zaczął oddychać spazmatycznie. Srebrne ostrze tkwiło 
głęboko w jego piersi. Jasnoczerwona krew pociekła z rany, zapieniła się w kącikach ust 
zabójcy. Mężczyzna runął na pokład, osuwając ss

się wpierw na kolana, potem zaś padając na twarz. Jego nabite na nóż ciało wygięło się 
niczym tropik groteskowego namiotu.
     Gaunt zatoczył się chwytając za poręcz barierki, dysząc ciężko i próbując nie ulec 
przeraźliwemu bólowi paraliżującemu całe ciało. Otarł zakrwawioną dłonią pobladłe czoło i 
spojrzał na leżącą w rosnącej karmazynowej kałuży sylwetkę marynarza. Poczuł coraz 
silniejsze drżenie nóg. Z gardła wydarł mu się przywodzący na myśl kaszel śmiech. Kiedy 
tylko natrafi na Colma Corbeca, kupi mu największą...
     Marynarz zaczął podnosić się z podłogi.
     Mężczyzna dźwignął się na kolana rozchlapując wokół kałużę własnej krwi, wyprostował 
korpus rozkładając na boki ręce. Wciąż pozostając na klęczkach odwrócił głowę w stronę 

background image

oniemiałego Gaunta. Jego twarz była pusta, beznamiętna, w oczach nie kryło się już żaden 
zagadkowe błaganie o pomoc. Prawdę mówiąc, oczy mordercy znikły całkowicie. Wewnątrz 
jego czaszki płonęło jaskrawe szmaragdowe światło czyniące z oczodołów zamachowca dwa 
gorejące nadnaturalnym ogniem punkty.. Usta marynarza otworzyły się szeroko, wypełnioną 
tą samą zielonkawą poświatą podświetlającą od środka czerń wyszczerzonych zębów. Jednym 
krótkim ruchem mężczyzna wyrwał ze swej piersi tkwiące w niej ostrze. Z rany nie pociekła 
nawet kropla krwi, przebijał się przez nią jedynie upiorny blask. 
     Gaunt pojął w ułamku chwili, że sterowana mentalnie marionetka jeszcze nie zakończyła 
swej misji. Mężczyzna działający uprzednio pod wpływem niewolącego go uroku został po 
śmierci reanimowany bluźnierczą mocą.
     Stwór mógł funkcjonować w ten sposób przez długi czas.
     Wystarczający do uśmiercenia swej ofiary.
     Komisarz próbował zapanować nad odmawiającym posłuszeństwa ciałem. Czuł, że zaraz 
straci przytomność. Morderca ruszył na niego niczym zombi z dawnych legend o 
nieumarłych, z błyszczącymi oczami i pustą twarzą, z tanithijskim ostrzem odpowiedzialnym 
za zgon napastnika w zaciśniętej spazmatycznie ręce.
     Ożywieniec podniósł dłoń, by zadać śmiertelne uderzenie.

* * * * *

     Dwie laserowe wiązki trafiły stwora w boki torsu, dwie dalsze wypaliły wielkie otwory w 
jego plecach na wysokości łopatek. Szmaragdowe światło rozlało się w półmroku 
pomieszczenia. Piąty strzał dosięgnął głowy zamachowca powalając go na podłogę niczym 
worek śmieci.
     Trzymający w dłoni pistolet Colm Corbec przebiegł przez Szklaną Komnatę i spojrzał pod 
nogi na dymiący ludzki kształt, pokryty pełgającymi zielonymi ognikami pożerającymi jego 
organiczną tkankę.
     Gdzieś w głębi okrętu zaczęły zawodzić syreny detektorów broni palnej.
     Opierając się na metalowej barierce Gaunt prawie stanął ponownie na nogi, zanim Corbec 
do niego doskoczył.
 - Spokojnie, komisarzu...
     Gaunt próbował odpędzić pułkownika machnięciem dłoni, rozpryskując tym ruchem 
kropelki krwi.
 - Pańskie wyczucie czasu... - wydyszał – jest po prostu perfekcyjne... pułkowniku.
     Corbec wskazał ręką za swoje plecy. Gaunt podniósł wzrok we wskazanym kierunku i 
dostrzegł stojącego przy kabinie windy Brina Milo. Chłopiec wyglądał na zdenerwowanego i 
wystraszonego zarazem.
 - Dzieciak miał sen – oświadczył Corbec ignorując sprzeciwy przełożonego i ujmując go 
zdecydowanym ruchem pod ramię – Przybiegł do mnie, kiedy nie znalazł pana w kabinie.
     Milo podszedł szybkim krokiem do pary oficerów.
 - Te rany wymagają natychmiastowego opatrzenia, sir – powiedział zatroskanym tonem.
 - Zabierzmy go do pokładowego apothecarionu – polecił pułkownik.
 - Nie – odparł zdecydowanym tonem Milo i Gaunt omal się nie roześmiał słysząc autorytarny 
dźwięk głosu adiutanta w stosunku do zastępcy dowódcy regimentu – Wracamy na nasz 
pokład. Skorzystamy z własnych medyków. Nie sądzę, by komisarz chciał wszczęcia 
oficjalnego dochodzenia w sprawie tego incydentu.
     Corbec spojrzał podejrzliwie na Brina, ale Gaunt natychmiast pokiwał z aprobatą głową. Z 
doświadczenia wiedział, że opór wobec sugestii adiutanta mógłby mu tylko zaszkodzić. 
Chociaż Milo nigdy nie wnikał w sferę prywatnego życia swego przełożonego, zdawał się 

background image

instynktownie odczytywać jego potrzeby i życzenia. I chociaż komisarz nie zwykł dzielić się 
z nim swymi sekretami, pokładał w chłopcu ogromne zaufanie i cenił jego wskazówki.
     Odwrócił głowę w stronę Corbeca.
 - Brin ma rację. Sprawa jest poważna. Wytłumaczę wam potem wszystko, ale władze tej 
jednostki nie mogą się o niczym dowiedzieć, dopóki nie będę pewien, komu mogę zaufać.
     Wycie alarmów przybrało na sile.

 - W takim razie lepiej się stąd wynieśmy... - zaczął Corbec.
     Jego słowa utonęły w syku otwierających się drzwi windy i śpiewie mechanicznego chóru. 
Sześciu żołnierzy służb bezpieczeństwa marynarki w ciężkich kompozytowych karapaksach i 
płaskich owalnych hełmach wpadło do sali przyklękając w biegu i kierując w stronę trójki 
gwardzistów lufy strzelb. Jeden z nich powiedział coś cicho do wiszącego przy ustach 
komunikatora. Z otwartej kabiny windy wyszedł jakiś oficer. Jego uniform również nosił 
szmaragdowe barwy floty Segmentum Pacificus, ale mężczyzna nie miał na sobie pancerza. 
Był wysoki i niezwykle szczupły, jego twarz miała niezdrowy blady odcień skóry.
     Gwiezdny wędrowiec, pomyślał Corbec. Zapewne od kilkunastu lat nie postawił nogi na 
ziemi żadnego świata.
     Oficer obrzucił ich uważnym wzrokiem: brodatego olbrzyma z nielegalnie wniesionym na 
pokład pistoletem w dłoni, rannego mężczyznę opartego o ramię strzelca i plamiącego 
posadzkę strużkami krwi, chłopca o dziwnych oczach.
     Wydął w zamyśleniu usta, powiedział coś do własnego komunikatora, a potem nacisnął 
guzik na rękojeści trzymanej w dłoni laseczki. Alarmowe syreny zgasły nieoczekiwanie.
 - Jestem oficer porządkowy Lekulanzi. Odpowiadam za bezpieczeństwo na tej jednostce z 
upoważnienia lorda kapitana Grasticusa. Zawsze podejrzewałem, że znajdzie się jakieś 
gwardyjskie ścierwo, które złamie zakaz wnoszenia broni na te święte pokłady. Bardziej od 
tego wykroczenia nie lubię jedynie strzelania z takiej broni na pokładzie.
 - To nie tak jak na to wygląda... - Corbec postąpił krok do przodu z uspokajającym 
uśmiechem. Sześć luf zmieniło kąt ustawienia mierząc prosto w ciało pułkownika. Strzelby 
były bronią krótkolufą, ręcznie przeładowywaną, przeznaczoną do toczonych w ciasnych 
przestrzeniach walk na bezpośrednim dystansie. Składające się na amunicję drobiny szkła, 
metalowych szrapneli i drutów po wystrzeleniu tworzyły małą chmurę odłamków zdolnych 
rozerwać na strzępy delikatne ludzkie ciało, ale w przeciwieństwie do pocisków boltowych i 
wiązek lasera nie groziły ryzykiem przebicia kadłuba. 
 - Żadnych zbytecznych ruchów. Żadnych pośpiesznych wyjaśnień – powiedział wolno 
Lekulanzi – Przyjdzie czas na pytania i odpowiedzi, w trakcie formalnego postępowania 
karnego. Zostaliście wcześniej ostrzeżeni, że użycie nielegalnej broni palnej na pokładzie 
okrętu Adeptus Mechanicus grozi sądem wojennym. Poddajcie się.
     Corbec wysunął ostrożnie dłoń podając najbliższemu żołnierzowi swój pistolet. Marynarz 
podniósł się z kolan ruszając w stronę Ducha.
 - To bezsensowne – oświadczył znienacka Gaunt. Lufy strzelb przesunęły się w jego stronę – 
Wiesz, kim jestem, Lekulanzi ?
     Oficer porządkowy zesztywniał słysząc swe nazwisko bez poprzedzającego go formalnego 
stopnia. Zmrużył osadzone głęboko oczy. Gaunt zrobił krok do przodu wyzwalając się z 
uścisku Corbeca.
 - Jestem komisarzpułkownik Ibram Gaunt.
     Oficer porządkowy Lekulanzi skamieniał. Bez kurtki, czapki, służbowych insygniów 
Gaunt nie wyróżniał się niczym spośród najniższych rangą żołnierzy Gwardii.

background image

 - Podejdź tutaj – polecił Gaunt. Dowódca grupy zawahał się na moment, ale ruszył do 
przodu, szepcząc coś jednocześnie do mikrofonu komunikatora. Żołnierze ochrony zerwali się 
natychmiast z klęczek i stanęli na baczność zawieszając broń na ramionach.
 - Tak dużo lepiej – uśmiechnął się Corbec.
     Komisarz położył dłoń na ramieniu oficera marynarki wyczuwając wyraźnie gniew 
upokorzonego tym zbyt poufałym gestem mężczyzny. Drugą ręką wskazał coś leżącego na 
posadzce, plamę zielonkawego śluzu, oleistego i gęstego.
 - Czy wiesz, co to takiego ?
     Lekulanzi potrząsnął przecząco głową.
 - To pozostałości po mordercy, który urządził tu na mnie zasadzkę. Do wykorzystania broni 
palnej doszło w chwili, gdy mój zastępca ratował mi życie. Zamierzam formalnie udzielić mu 
nagany za ukrycie egzemplarza tej broni podczas wchodzenia na pokład pańskiego okrętu.
     Gaunt uśmiechnął się złowieszczo dostrzegając kroplę potu zaczynającą ściekać po czole 
wyraźnie zdenerwowanego oficera ochrony.
 - To był jeden z waszych ludzi, Lekulanzi. Marynarz. Lecz padł ofiarą mrocznych sił, które 
uczyniły z niego swego pionka, narzędzie. Nie lubisz nielegalnej broni na swym okręcie, tak ? 
A co powiesz na nielegalnych psioników ?
     Niektórzy z żołnierzy ochrony wymamrotali coś pod nosami, nakreślili w powietrzu 
palcami runiczne znaki protekcji. 
 - Lecz kto... - wyjąkał zaskoczony Lekulanzi – Kto chciał pana zabić, sir ?
 - Jestem żołnierzem. Odnoszącym sukcesy żołnierzem – odparł chłodno komisarz – Cały 
czas zyskuję sobie nowych wrogów.
     Gaunt wskazał dłonią szczątki zamachowca.
 - Weźcie próbki do analizy, potem spalcie wszystko. Upewnijcie się, że naaa
wet odrobina nie skazi pokładu tej bezcennej jednostki. Wszystkie odkrycia zgłaszać 
bezpośrednio do mnie, bez względu na to jak będą się wam wydawały błahe i nieistotne. Po 
opatrzeniu ran stawię się osobiście u lorda kapitana Grasticusa, by złożyć mu wyczerpujący 
raport w tej sprawie.
     Lekulanzi najwyraźniej nie wiedział, co z siebie wykrztusić.
     Korzystając z ramienia Corbeca Gaunt opuścił Szklaną Komnatę. Odwracając w ślad za 
nim głowę Lekulanzi napotkał spojrzenie stojącego przy windzie chłopca i zadrżał 
mimowolnie.
     Kiedy winda ruszyła w dół, Milo spojrzał ostrzegawczo na komisarza.
 - Jego oczy przypominają ślepia węża. Nie można mu ufać.
     Gaunt pokiwał głową. Zmienił zdanie na temat swojej roli w całym tym incydencie. 
Jeszcze kilka minut temu uważał się za kuriera Fereyda, strażnika kryształu, sytuacja uległa 
jednak drastycznej zmianie. Bezczynne oczekiwanie było błędem, musiał działać, w 
przemyślany i zdecydowany sposób, wejść do tej tajemniczej gry, rozpracować jej zasady i 
zwyciężyć.
     Lecz wpierw musiał poznać zawartość kryształu.

* * * * *

     - Zrobiłem wszystko, co mogłem – mruknął główny oficer medyczny Duchów Dorden 
wskazując przepraszającym gestem ściany lazaretu. Pokładowy szpital Tanithijczyków 
składał się z trzech niskich sal przylegających do pasażerskiej ładowni zajętej przez żołnierzy 
regimentu. Ściany i sufity pomieszczeń pokryte były odłażącą zieloną farbą, posadzki 
wyłożono czerwonymi kamiennymi płytkami. Na ustawionych wokół metalowych półkach 
piętrzyły się wielkie szklane butelki oznakowane żółciejącymi naklejkami, pełne gęstych 
płynów, medycznych past, proszków i tabletek. Zestawy narzędzi chirurgicznych leżały na 

background image

wysuwanych metalowych blatach niskich stołów operacyjnych, zatęchłe prześcieradła i rolki 
bandaży wystawały z niewielkich skrzynek pełniących zarazem rolę siedzeń. W pierwszej sali 
stał na mosiężnych nogach wielki zestaw lamp, dwa fotele dentystyczne z błyszczącymi 
metalowymi obręczami na kończyny pacjentów oraz mały stolik z przymocowanymi do 
krawędzi blatu próbnikami. Powietrze w lazarecie było duszne, stęchłe, na podłodze można 
było dostrzec jakieś plamy.
 - Jak pan sam widzi, nie jesteśmy przesadnie wyposażeni – dodał zmęczonym tonem lekarz. 
Opatrzył obrażenia komisarza wykorzystując medykamenty wyjęte z własnego zestawu 
pierwszej pomocy, ustawionego na jednej ze skrzynek. Nie ufał sterylności żadnych środków 
przechowywanych w okrętowym lazarecie.
     Rozebrany do pasa Gaunt siedział na jednym z metalowych łóżek biegnących rzędem 
przez środek pomieszczenia, przytwierdzonym do zaczepów w wyłożonej płytkami posadzce. 
Rama łóżka trzeszczała i trzaskała głośno pod ciężarem zmieniającego pozycję oficera, 
próbującego usiąść wygodniej na cuchnącym stęchlizną materacu.
     Dorden wysterylizował rozcięcie na ramieniu dowódcy, posmarował całą rękę niebieskim 
dezynfekującym żelem i zszył krawędzie rany za pomocą bakelitowych klamer 
przywodzących na myśl łepki niewielkich insektów. Gaunt napiął mięśnie próbując zgiąć 
rękę.
 - Nie rób czegoś takiego – odezwał się pośpiesznie Dorden – Założyłbym na rozcięcie 
warstwę syntetycznej skóry, ale jej nie mam, poza tym rana musi oddychać. Mówiąc szczerze, 
najchętniej wysłałbym pana na główny pokład medyczny.
     Gaunt zaoponował ruchem głowy. 
 - Kawał dobrej roboty – powiedział. Dorden uśmiechnął się nieznacznie. Nie zamierzał dalej 
naciskać na komisarza w kwestii przeniesienia do okrętowego szpitala, Corbec uprzedził go, 
że Gaunt chce zachować swą chwilową niedyspozycję w tajemnicy.
     Dorden był niewielkim mężczyzną, przewyższającym wiekiem wszystkich pozostałych 
członków regimentu. Miał szarą brodę i ciepłe łagodne oczy. Prawie całe dorosłe życie 
pracował jako lekarz w rolniczych osadach Beldane oraz w puszczańskich wioskach dystryktu 
Pryze. Do Gwardii zgłosił się odpowiadając na wezwanie Administratum skierowane pod 
adresem wykwalifikowanego personelu medycznego. Jego żona zmarła rok przed zaciągiem, 
jedyny syn służył jako szeregowiec w dziewiątym plutonie. Córka, jej mąż i ich pierworodne 
dziecko zginęli w płomieniach umierającego Tanith. Dorden nie pozostawił za sobą nic prócz 
głębokiego przekonania o słuszności obranego powołania i obowiązku wobec ostatnich 
żyjących jeszcze współziomków. Stanowczo odmawiał wzięcia do ręki broni, toteż był 
jedynym Duchem, na którym Gaunt nie mógł polegać w walce... lecz o to akurat komisarz nie 
dbał. Miał pod swoją komendą blisko siedemdziesięciu ludzi, którzy nie dotrwaliby obecnego 
dnia bez pomocy Dordena.
 - Zrobiłem badania pod kątem obecności trucizny. Miał pan szczęście, ostrze było czyste. 
Rzekłbym, że czystsze nawet od mojego własnego skalpela – roześmiał się pod nosem lekarz 
wywołując podobną reakcję u swego pacjenta – To dość niezwykłe... - dodał medyk i umilkł.
 - Dlaczego ? - uniósł brwi Gaunt.

 - Słyszałem, że profesjonalni zabójcy lubią pokrywać swą broń warstwą trucizny, by zyskać 
pewność zadania śmiertelnego ciosu – wyjaśnił Dorden.
 - Nigdy nie powiedziałem, że to był zabójca.
 - Nie było takiej potrzeby. Nie muszę być żołnierzem liniowym, a może i jestem starym 
głupcem, ale też nie urodziłem się wczoraj.
 - Nie troskaj się tym, Dorden – powiedział Gaunt napinając ponownie wbrew zaleceniom 
lekarza mięśnie swej zranionej ręki. Skrzywił usta w grymasie bólu – Jesteś mistrzem swej 
medycznej magii. Trzymaj się na uboczu. Nie daj się w to wciągnąć.

background image

     Dorden zanurzył chirurgiczne instrumenty w misce wypełnionej odkażającym płynem.
 - Trzymaj się na uboczu ? Chcesz coś mi powiedzieć, Ibramie Gauncie ?
     Komisarz zamrugał szybko, jakby trafiony w twarz uderzeniem otwartej dłoni. Nikt nie 
przemawiał do niego równie pełnym ojcowskiego protekcjonalizmu tonem od czasu 
ostatniego spotkania z wujkiem Derciusem. Nie... nie ostatniego...
     Dorden odwrócił się, by wytrzeć instrumenty bawełnianą ścierką.
 - Proszę mi wybaczyć, komisarzu. Trochę się zagalopowałem.
 - Mów, co ci leży na sercu, przyjacielu.
     Lekarz uniósł szczupły palec wskazując nim poprzez przestrzeń pokładu w stronę ładowni 
zajmowanej przez tanithijskich gwardzistów.
 - Już tylko oni mi pozostali. Żałosna garstka rozbitków noszących w żyłach tanithijską krew, 
jedyna więź z przeszłością i zielonym światem, który tak bardzo kochałem. Będę dbał o nich, 
leczył, składał z kawałków i zszywał, dopóki wszyscy nie odejdą, ja nie umrę lub nie zawali 
się cały ten świat. I chociaż wiem, że nie jesteś rodowitym Tanithijczykiem, wiem też, że 
wielu moich traktuje cię już jak ziomka. Ja sam nie jestem tego wciąż pewien. 
Powiedziałbym, że zbyt wiele w tobie chulana.
 - Koolana ?
 - Chulana. Przepraszam, użyłem rodzimego dialektu. Chulan to obcy, człowiek z zewnątrz, 
tajemnica. Nie sposób tego słowa przełożyć w jednoznaczny sposób.
 - Rozumiem.
 - To nie była obelga. Może i nie urodziłeś się na Tanith, ale należysz do naszego grona. I 
myślę, że jesteś pełen troski. Troszczysz się o swoje Duchy, komisarzu. Wierzę, że zrobisz 
wszystko, co w twojej mocy dla tych ludzi, poprowadzisz ich do zwycięstwa i pokoju. W to 
właśnie chcę wierzyć każdego wieczoru, kiedy kładę się spać, kiedy zaczyna się kolejne 
bombardowanie albo zrzut desantu albo chłopcy muszą biec na następne druty kolczaste. 
Tylko to się liczy.
     Gaunt wzruszył ramionami – i niemal natychmiast pożałował tego zimnego gestu.
 - Czy to ma takie znaczenie ?
 - Rozmawiałem z lekarzami służącymi w innych regimentach. Chociażby na Fortis. Zbyt 
wielu mówiło, że ich komisarze nie dbają wcale o swych podwładnych. Że traktują ich jak 
zwykłe mięso armatnie. Czy ty postrzegasz nas w taki sam sposób ?
 - Nie.
 - Ja też tak sądzę. To czyni cię rzadkim wyjątkiem. Kimś, na kim warto polegać dla dobra 
tych nieszczęsnych Duchów. Feth, może i nie jesteś Tanithijczykiem, ale jeśli zaczynają cię 
nękać zabójcy, pora się martwić. Martwić o ciebie dla dobra Duchów.
     Dorden umilkł.
 - Zatem będę pamiętał, by stale informować cię o rozwoju sytuacji – oświadczył Gaunt 
szukając wzrokiem swego podkoszulka.
 - Dziękuję. Jak na chulana, jesteś dobrym człowiekiem, Ibramie Gauncie. Niczym stary 
anroth na Tanith.
     Gaunt zesztywniał nieoczekiwanie.
 - Co takiego powiedziałeś ?
     Dorden spojrzał na komisarza.
 - Anroth. Powiedziałem anroth. To również nie była obelga.
 - Co oznacza to słowo ?
     Dorden zawahał się 
 - Anroth... cóż, to duch opiekuńczy domowego ogniska. To taki stary tanithijski mit. Nasi 
przodkowie wierzyli, że anrothy to duchy pochodzące z innych światów, przepięknych 
światów ładu i porządku, przybywające na Tanith, by czuwać nad naszymi rodzinami. Taka 
stara legenda. Puszczański przesąd.

background image

 - Dlaczego to dla pana takie ważne, komisarzu ? - zapytał czyjś głos.
     Gaunt i Dorden odwrócili w jego kierunku głowy. Milo odwzajemnił ich spojrzenie 
siedząc na brzegu łóżka tuż przy wejściu do lazaretu.
 - Od jak dawna tutaj jesteś ? - zapytał ostro Gaunt, w głębi duszy sam zaskoczony gniewem 
pobrzmiewającym w swym głosie.
 - Od kilka minut. Anrothy to część tanithijskiej mitologii, podobnie jak strzegące drzew 
driady i mieszkające w strumieniach nyridy. Dlaczego tak pana zaniepokoiły ?

 - Słyszałem już kiedyś to określenie. Gdzieś... - Gaunt podniósł się z łóżka szukając i stanął 
na podłodze – Skąd ktoś obcy może znać takie słowo ? Zresztą, nieważne – podniósł ręce 
chcąc naciągnąć na tors podkoszulek, ale uświadomił sobie, że ubranie jest zakrwawione i 
rozdarte, toteż cisnął je na ziemię – Milo, przynieś z mojej kwatery nowe ubranie.
     Milo podszedł do komisarza podając mu trzymany dotąd za plecami czysty podkoszulek. 
Dorden uśmiechnął się nieznacznie, kącikami ust. Gaunt złagodniał, choć nie wypowiedział 
żadnego słowa. Skinął w geście podziękowania głową i zaczął się ubierać.
     Zarówno Milo jak i oficer medyczny widzieli szereg zabliźnionych ran pokrywających 
muskularny tors Gaunta, żaden z nich nie pozwolił sobie na komentarz. Ile frontów trzeba 
przejść, ile bezlitosnych konfrontacji przeżyć, by zebrać na swym ciele tak liczne ślady 
ucieczki przed śmiercią ?
     Lecz kiedy komisarz wstał z łóżka, Dorden po raz pierwszy dostrzegł długą bliznę na 
brzuchu Gaunta i nie zdołał na ten widok powstrzymać okrzyku zdumienia. Szrama była 
długa, szeroka, o poszarpanych krawędziach.
 - Święty feth ! - powiedział zbyt głośno Dorden – Gdzie...
     Gaunt potrząsnął głową.
 - To stara blizna. Bardzo stara – wcisnął podkoszulek w spodnie i rana znikła z oczu 
obserwatorów. Komisarz sięgnął po kurtkę.
 - Lecz jakim cudem...
     Gaunt zmierzył Dordena ostrzegawczym spojrzeniem.
 - Dość tej rozmowy.
     Zapiął guziki kurtki i wślizgnął się w trzymany przez Brina skórzany płaszcz. Na głowę 
założył swą czapkę.
 - Wszyscy dowódcy drużyn gotowi ? - zapytał Mila.
 - Zgodnie z pańskim rozkazem.
     Gaunt ukłonił się lekko Dordenowi i wyszedł z lazaretu.

* * * * *

     Przez dłuższą chwilę zastanawiał się, komu może zaufać, lecz po kilku minutach doszedł 
do wniosku, że warci są tego wszyscy, od pułkownika Corbeca po zwykłych szeregowców. 
Pewną dozę ostrożności musiał zachować jedynie w przypadku majora Rawne i grupki 
otaczających go malkontentów z trzeciego plutonu.
     Opuszczając lazaret udał się najbliższym korytarzem łącznikowym wiodącym do ładowni 
pasażerskiej regimentu. Corbec już na niego czekał.
     Colm Corbec spędził przed wejściem do lazaretu dobrą godzinę. Pozostawiony samemu 
sobie w ciszy i bezruchu, miał sporo czasu na rozmyślenia pod adresem swych nielicznych 
fobii i znienawidzonych szczerze spraw. Pierwszą i największą z nich były kosmiczne 
tranzyty.
     Corbec był synem mechanika pracującego całe życie w warsztacie wzniesionym w osadzie 
przy pierwszym szerokim łuku rzeki Pryze. Jego ojciec większość czasu spędzał na 
remontowaniu i konserwacji urządzeń tartacznych: pił tarczowych, spalinowych strugów i 

background image

heblarek. Colm jako dziecko często przesiadywał w kanałach naprawczym przyświecając ojcu 
latarką, gdy ten dłubał w podwoziu któregoś z dwudziestokołowych transportów służących do 
przewozu świeżo pociętego drewna do tartaków w Beldane i Sottres.
     Kiedy dorósł, podjął pracę w zakładach w Sottres, gdzie niejednokrotnie widywał ludzi z 
odciętymi palcami, dłońmi czy nogami, okaleczonych wskutek chwili nieuwagi przez 
pracujące nieustannie tartaczne maszyny.  To tam nabawił się pylicy, która nawet teraz 
dręczyła go od czasu do czasu krótkotrwałymi napadami kaszlu. Potem wstąpił do milicji w 
Tanith Magna, powodowany po części bólem złamanego serca i tak przyszło mu patrolować 
trakty  świętej puszczy dystryktu Pryze County w poszukiwaniu rabusiów i przemytników.
     To było dobre życie. Czarna ziemia pod nogami, w górze strzeliste pnie drzew i migoczące 
ponad ich koronami światełka gwiazd. Szybko przyswoił sobie sztukę puszczańskiej 
włóczęgi, tajniki tropienia i utrzymywania orientacji w ustawicznie zmieniającym kształt 
lesie. Nauczył się walczyć nożem i czerpać przyjemność z polowania. Był szczęśliwy czując 
grunt pod nogami i śledząc wzrokiem rozgwieżdżone przestworza.
     Lecz ta ziemia już nie istniała, przepadła na zawsze. Podobnie jak ostry żywiczny zapach 
drzew, woń gnijących liści i ściółki, aromat rozkwitających pąków. Śpiewał pod tymi 
gwiazdami piosenki, słał w ich kierunku bezgłośne modlitwy, czasami nawet przeklinał. Tak 
długo jak tylko były od niego daleko. Nigdy nie sądził, że przyjdzie mu kiedyś podróżować 
pomiędzy nimi.
     Corbec bał się tych tranzytów, podobnie jak wielu innych jego towarzyszy broni, nawet po 
tak licznych już doświadczeniach kosmicznych podróży. Opuścić ziemię, pozostawić za 
plecami ją i morza i niebieskie przestworza i stać się częścią przemierzającej wszechświat 
Krucjaty. Od samego początku wizja ta szczerze nim wstrząsała.

     Wiedział, że Absalom to wytrzymały solidny okręt. Miał okazję rzucić okiem na jego 
masywny kadłub z okienka wspinającego się na orbitę Fortis wahadłowca. Lecz zarazem 
pamiętał doskonale wielkie barki roztrzaskujące się na skałach i tonące w bystrym nurcie rzek 
Beldane. Statki pływały sobie tam i z powrotem, dopóki nie natrafiały na przeszkodę zbyt 
wielką nawet dla nich, a wtedy przestawały istnieć. 
     Z całego serca nienawidził tranzytu. Nie cierpiał stęchłego powietrza, chłodu metalowych 
ścian, efektów ubocznych sztucznie generowanej grawitacji, ustawicznego pomruku 
podprzestrzennych silników – wszystkich elementów składających się na kosmiczną podróż. 
Tylko głęboka troska o życie i zdrowie komisarza zdołała przełamać jego fobię i zmusiła 
pułkownika do zapuszczania się na obszar Szklanej Komnaty, ale przebywając w 
obserwatorium Corbec z całej siły koncentrował swą uwagę na Gauncie, żołnierzach, idiocie 
w uniformie oficera porządkowego – na wszystkim, byle nie na przywołującej szaleństwo i 
nocne koszmary przestrzeni za pancernymi szybami Komnaty.. 
     Tęsknił za warstwą ziemi pod butami. Za świeżym powietrzem. Za wiatrem i deszczem i 
szelestem kołyszących się gałęzi drzew.
 - Corbec ?
     Pułkownik stanął na baczność widząc wychodzącego z lazaretu Gaunta. Milo szedł tuż za 
komisarzem.
 - Sir ?
 - Pamiętasz, co takiego mówiłem ci w barze na Pyritesie ?
 - Niezbyt dokładnie, sir... byłem już nieźle wstawiony.
     Gaunt błysnął zębami w krótkim uśmiechu.
 - Dobrze. Zatem również dla ciebie będzie to niespodzianka. Wszyscy dowódcy na miejscu ?
     Corbec potwierdził ruchem głowy.
 - Z wyjątkiem majora Rawne, tak jak pan rozkazał.

background image

     Gaunt zdjął na moment czapkę, przeczesał palcami krótko przycięte włosy i założył ją z 
powrotem na głowę.
 - Za chwilę dołączę do was w sali odpraw.
     Wyminął pułkownika i ruszył w głąb korytarza przekraczając po chwili próg ładowni 
pasażerskiej. 
     Duchy otrzymały na czas tranzytu ładownię numer trzy, istny labirynt mrocznych 
pomieszczeń sypialnych uzupełnionych o trzy sale ćwiczebne i skąpo wyposażone 
pomieszczenie rekreacyjne. Wszystkie czterdzieści plutonów, ponad dwa tysiące tanithijskich 
żołnierzy, znalazło kwatery w tej jednej ładowni.
     Z wnętrza gigantycznej sali buchał odór potu, tytoniowego dymu i stęchlizny. Rawne, 
Feygor i pozostali ludzie z trzeciego plutonu stali u podstawy rampy wiodącej do wejścia na 
korytarz zewnętrzny. W chwili otrzymania rozkazu prowadzili walkę ćwiczebną na broń białą 
i każdy z mężczyzn wciąż trzymał w rękach pałkę wstrząsową. Elektryczne porażacze były 
jedyną formą uzbrojenia legalnie dostępną na pokładach Absaloma. Pozwalały na 
uproszczony fechtunek, ćwiczenie uników, a nawet strzelanie za pomocą silnie 
skondensowanych elektrycznych ładunków w niezbyt odległe tarcze poruszające się ze 
zgrzytem metalu w źle naoliwionych prowadnicach sal treningowych.
     Gaunt zasalutował majorowi. Wszyscy żołnierze wyprężyli się na baczność widząc gest 
powitania.
 - Jak pan postrzega integralność tych kwater, majorze ?
     Rawne zawahał się na moment.
 - Komisarzu ?
 - Uważa pan je za bezpieczne ?
 - Mamy tu osiem wind komunikacyjnych i dwie pośpieszne do hangaru oraz kilka wejść 
technicznych. 
 - Proszę rozdzielić ludzi i zabezpieczyć wszystkie przejścia. Nikt nie może opuścić tych 
kwater ani też wejść na ich obszar bez mojej wiedzy.
     Rawne nadal wyglądał na zatroskanego.
 - A czym niby mamy zatrzymać potencjalnych intruzów, sir, skoro odebrano nam broń ?
     Gaunt wyjął z ręki szeregowca Neffa pałkę i posłał gwardzistę na podłogę za pomocą 
szybkiego, choć niezbyt mocnego ciosu w brzuch.
 - Proponuję użyć właśnie tego – zasugerował – Składać raport co pół godziny, niezależnie od 
tego chcę mieć na bieżąco informacje o nazwiskach tych, którzy będą próbowali uzyskać 
dostęp do naszych kwater – Gaunt wpatrywał się jeszcze przez moment w twarz majora chcąc 
zyskać pewność, że oficer doskonale zrozumiał wszystkie niuanse wydanego mu rozkazu, po 
czym odwrócił się i wyszedł z ładowni. 
 - Co on kombinuje ? - zapytał majora Feygor, gdy tylko komisarz zniknął za progiem rampy. 
Rawne pokręcił bezwiednie głową. Miał zamiar jak najszybciej przejrzeć ukryte motywy 
swego dowódcy, na razie jednak musiał zorganizować posterunki strażnicze.

* * * * *

     Sala odpraw była starą przybudówką przylegającą do ścian pokładowego lazaretu. Niskie 
schodki wiodły w dół okrągłej sali wypełnionej trzema rzędami drewnianych krzeseł 
otaczających stojącą na środku pomieszczenia konsoletę. Ustawiony na podwyższeniu 
terminal, brzydki i kopulasty niczym wypolerowany metalowy grzyb, pełnił kiedyś rolę 
wyświetlacza taktycznego, szklana płyta na jego wierzchu była elementem holoprojektora 
pozwalającego emitować trójwymiarowe obrazy w powietrzu ponad urządzeniem. Terminal 
był wiekowy i od dawna już zepsuty, Gaunt wykorzystał go w roli siedzenia.

background image

     Wezwani żołnierze weszli do pomieszczenia: Corbec, Dorden, za nimi dowódcy plutonów 
Meryn, Mkoll, Curral, Lerod, Hasker, Blane, Folore... trzydziestu dziewięciu mężczyzn. Jako 
ostatni w grupie pojawił się Varl, dopiero niedawno awansowany do stopnia sierżanta. Milo 
zamknął jedynie drzwi prowadzące do sali odpraw i oparł się o nie plecami. Żołnierze 
rozsiedli się na drewnianych krzesełkach spoglądając wyczekująco na swego dowódcę.
 - Co się dzieje, sir ? - zapytał Varl. Gaunt uśmiechnął się nieznacznie. Będąc nowym 
członkiem odpraw taktycznych Varl wykazywał charakterystyczny brak znajomości 
zwyczajowych procedur obowiązujących w trakcie takich spotkań. Powinienem był go 
awansować znacznie wcześniej, skarcił siebie samego w myślach komisarz.
 - To całkowicie nieformalne zebranie. Związane z Duchami, ale nieoficjalne. Zamierzam 
zapoznać was z aktualną sytuacją, abyście mogli odpowiednio reagować na rozwój wydarzeń. 
Lecz wszystko, co tutaj powiem nie może wydostać się poza ściany sali. Przekażecie swym 
ludziom tylko tyle informacji, ile będą wymagali do wykonania podstawowych działań, nie 
wolno wam wprowadzać ich w szczegóły całej sprawy.
     Żaden z milczących mężczyzn nie odrywał od niego skupionego wzroku.
 - Nie będę się bawił w zawiłe opisy. Tak daleko jak sięga moja wiedza, a nie jest to zasięg 
większy od tego, na który mógłbym rzucić Braggiem, mam pewność istnienia pewnego 
konfliktu wpływów. Spisku zagrażającego stabilności całej Krucjaty. Wszyscy słyszeliście 
zapewne o walkach politycznych mających miejsce po śmierci marszałka Slaydo. Wiecie jak 
wielu lordów Militantów próbowało przejąć jego schedę.
 - A udało się to temu szczwanemu wyżłowi Macarothowi – uśmiechnął się pod nosem 
Corbec.
 - To marszałek szczwany wyżeł Macaroth, pułkowniku – poprawił go Gaunt. Kilku żołnierzy 
zachichotało cicho. Świetnie, dobry humor znacznie ułatwi przejście do sedna odprawy, 
pomyślał komisarz – Macarotha można lubić albo i nie, lecz to on teraz tutaj rządzi. A to 
upraszcza pewne kwestie. Podobnie jak ja, jesteście związani przysięgą lojalności z 
Imperium, a zatem bezpośrednio z obecnym marszałkiem wojny. Slaydo wybrał go na swego 
sukcesora. Słowo Macarotha jest słowem Złotego Tronu, stoi za nim autorytet samej Terry.
     Gaunt przerwał na moment swój wywód. Tanithijczycy spoglądali na niego wyczekująco.
 - Lecz ktoś nie jest z tego zbytnio zadowolony, prawda ? - zapytał posępnym tonem stojący 
pod drzwiami Milo. Gwardziści spojrzeli zgodnie w stronę chłopca, po czym odwrócili z 
powrotem głowy słysząc nieoczekiwany śmiech komisarza.
 - Prawda. Wiele osób poczuło się urażonych wyborem Slaydo. Jedną z nich znamy wszyscy, 
przynajmniej ze słyszenia. To lord Militant generał Dravere. Ten sam człowiek, który 
dowodzi naszą częścią krucjaty.
 - Co pan chce zasugerować, sir ? - wykrztusił zdumiony Lerod. Był to muskularnie 
zbudowany sierżant o gładko ogolonej czaszce i symbolu imperialnego orła wytatuowanym 
pośrodku czoła. Służył wcześniej w milicji miejskiej Tanith Ultima, świątynnej metropolii 
swego utraconego świata i podobnie jak pozostali pochodzący z Ultimy żołnierze wyróżniał 
się wyjątkową religijnością. Gaunt już wcześniej założył, iż to właśnie Leroda najtrudniej 
będzie mu przekonać do swego planu – Czy chce pan powiedzieć, że lord generał Dravere 
kieruje się renegackimi pobudkami ? Że jest... nielojalny ? Lecz to przecież nasz bezpośredni 
zwierzchnik, sir !
 - Dlatego właśnie spotykamy się tutaj nieformalnie. Jeśli faktycznie mam rację, do kogo 
miałbym się z takimi podejrzeniami zwrócić ?
     Żołnierze przyjęli jego pytanie z pełnym niepokoju milczeniem.
 - Dravere nigdy nie ukrywał przekonania, że Slaydo obraził go obierając na swego następcę 
młodszego Macarotha. Tak ambitnego oficera bardzo musiała zaboleć konieczność służby 
pod rozkazami człowieka, który kiedyś znajdował się poniżej niego na drabinie hierarchii. 
Jestem całkowicie pewien, że Dravere zamierza obalić rzekomego uzurpatora.

background image

 - To niech walczą między sobą ! - odezwał się głośno Varl, kilku mężczyzn poparło go 
pomrukami aprobaty – Co dla nas znaczy jakiś martwy oficer... z całym szacunkiem, sir.
     Gaunt uśmiechnął się nieznacznie.
 - Powtarzacie moją pierwszą opinię na temat tej sprawy, sierżancie. Lecz trzeba dobrze to 
przemyśleć. Jeśli Dravere rzuci swe siły przeciwko Macasss
rothowi, osłabi militarnie całą krucjatę. Osłabi ją w krytycznym momencie wymagającym 
konsolidacji sił przed uderzeniem na głębiej położone, silniej bronione światy nieprzyjaciela. 
Czy możemy być równorzędnym przeciwnikiem dla wroga, jeśli jednocześnie będziemy 
walczyć pomiędzy sobą ? Jeśli do tego dojdzie, taki konflikt uczyni nas bezbronnymi, 
otwartymi na cios... i gotowymi pójść pod nóż. Plany Dravere zagrażają całej naszej 
przyszłości.
     Zapadła kolejna chwila ciężkiego milczenia. Gaunt potarł dłonią policzek.
 - Jeśli Dravere dopnie swego, możemy wszystko zaprzepaścić. Wszystko, co zdobyliśmy w 
przeciągu dziesięciu lat wojen o Światy Sabbat.
     Komisarz zmienił pozycję, pochylił się nieznacznie do przodu.
 - Jest coś jeszcze. Gdybym to ja zamierzał obalić marszałka wojny, chciałbym mieć po 
swojej stronie atuty znacznie większe od kilku lojalnych regimentów Gwardii. 
Potrzebowałbym czynnika zdolnego zadecydować o moim zwycięstwie.
 - O ten właśnie czynnik tutaj chodzi, prawda ? - Lerod poprawnie zinterpretował ton 
wypowiedzi dowódcy.
 - Oczywiście. Dravere zapamiętale czegoś szuka. Czegoś potężnego. Czegoś mogącego 
zrównać go mocą z marszałkiem wojny, a może nawet wynieść ponad Macarotha. I w tym 
momencie na scenie pojawia się nasza nieszczęsna garstka – Gaunt umilkł na moment.
 - Będąc na Pyritesie wszedłem w posiadanie tego przedmiotu.
     Uniósł dłoń demonstrując zebranym trzymany w niej kryształ.
 - Informacje zakodowane w tym nośniku danych są kluczem do całej tajemnicy. Siatka 
szpiegowska Dravere zdobyła je i nadała transmisję do sztabu lorda generała, ale przekaz 
został przechwycony i przekierunkowany.
 - Przez kogo ? - zapytał Lerod.
 - Lojalnych wobec Macarotha agentów wywiadu próbujących infiltrować konspirację 
Dravere. Ludzie ci działają w śmiertelnym niebezpieczeństwie, są bezbronni w obliczu 
przewagi spiskowców, ale w obecnej chwili stanowią jedyną siłę próbującą krzyżować plany 
lorda generała.
 - Dlaczego wybrali pana ? - spytał cicho Dorden.
     Gaunt umilkł ponownie. Nawet teraz nie mógł im zdradzić całej prawdy.
 - Znalazłem się na właściwym miejscu, byłem obdarzony zaufaniem. Nie rozumiem tak 
naprawdę ich motywów. Mój stary przyjaciel stanowi część wywiadowczej siatki. 
Skontaktował się ze mną prosząc o pieczę nad kryształem. Mam wrażenie, że w tamtej chwili 
nie było na Pyritesie nikogo bardziej ode mnie przydatnego do tej misji.
     Varl poprawił się w fotelu, rozluźnił przekładnie mechanicznej kończyny.
 - I co dalej ? Co jest w krysztale ?
 - Nie mam pojęcia – oświadczył Gaunt – Jest zakodowany.
     Lerod otworzył usta, by coś powiedzieć, ale Gaunt ubiegł go dodając:
 - Zakodowany na poziomie utajnienia vermilion.
     Sala pogrążyła się w głębokim milczeniu, w którym wyraźnie dał się słyszeć przeciągły 
gwizd sierżanta Blane.
 - Teraz rozumiecie ? - spytał komisarz.
 - Co musimy zrobić ? - odezwał się ponurym tonem Varl.
 - Wpierw odkryjemy sedno tej sprawy. Potem zdecydujemy, co dalej.
 - Ale jak... - zaczął Meryn. Gaunt przerwał mu podnosząc dłoń.

background image

 - To mój problem i chyba wiem, jak sobie z nim poradzić. W zasadzie to będzie proste. Po 
tym wszystkim... Dobrze, dlatego właśnie chciałem wam to wszystko  opowiedzieć. Do tej 
pory agenci Dravere dwukrotnie próbowali mnie zabić i przejąć kryształ, raz na Pyritesie, 
drugi raz na pokładzie tego właśnie statku. Potrzebuję was, byście stali przy mnie, strzegli 
tego bezcennego przedmiotu, chronili go przed szpiegami Dravere. Musicie mnie 
ubezpieczać, dopóki nie rozwikłam tej zagadki i nie zdecyduję o dalszym działaniu.
     Cisza.
 - Jesteście ze mną ? - zapytał Gaunt. Cisza nabrała wręcz namacalnego charakteru. Żołnierze 
wymieniali między sobą badawcze, pytające spojrzenia. W końcu to Lerod zabrał głos. Gaunt 
szczerze się ucieszył, że był to właśnie Lerod.
 - Musiał pan o to pytać, komisarzu ? - odparł krótko sierżant.
     Gaunt ukrył pośpiesznie uśmiech ulgi. Zeskoczył z wierzchu terminala i podszedł do 
wstających z krzeseł gwardzistów. 
 - Bierzmy się do roboty. Rawne już rozesłał pierwsze patrole na poziomie tego pokładu. 
Wesprzeć jego pluton. Chcę mieć absolutną pewność, że nikt nie wtargnie na nasze 
terytorium. Każdego zatrzymanego intruza przyprowadzić bez zwłoki do mnie. Jeśli wasi 
ludzie będą zadawać pytania, powiedzcie im, że podejrzewamy kłopoty ze strony Patrycjuszy. 
Terra jedyna wie, czy to aby nie prawda, Patrycjuszy jest na pokładzie czterokrotnie więcej 
niż nas, a idę w zakład, że wszyscy siedzą już w kieszeni Dravere.
 - Chcę też przeszukania całego poziomu pod kątem obecności urządzeń monitorujących. 
Hasker, Varl, wyznaczcie do tej roboty ludzi mających odpowiednią wiedzę techniczną. Wróg 
bez wątpienia ubiegnie się do każdej aaa

metody szpiegowskiej. Od tej chwili nie możecie ufać nikomu oprócz członków własnego 
regimentu. Nikomu. Nie sposób teraz stwierdzić, kto jest po naszej stronie, a kto po stronie 
spiskowców.
     Dowódcy plutonów wyglądali na podekscytowanych, ale i niepewnych. Gaunt wiedział, że 
rzucił na ich barki zadanie wykraczające poza zakres obowiązków i doświadczenie żołnierzy 
liniowych. Wyszli z sali odpraw pogrążeni w posępnej zadumie.
     Gaunt spojrzał na trzymany w dłoni kryształ. 
     Co takiego ukrywasz w swoim wnętrzu, pomyślał.

* * * * *

     Komisarz powrócił do swej kwatery w towarzystwie milczącego całą drogę Brina. Przy 
drzwiach kabiny natrafili na dwóch Duchów wyznaczonych przez Corbeca do służby 
wartowniczej pod pokojem tanithijskiego dowódcy. Gaunt usiadł przy ustawionym pod jedną 
ze ścian terminalem i zaczął przeglądać wszystkie dostępne na poziomie jego uprawnień 
informacje. Linie zielonych literek zapalały się rzędami na ciemnej powierzchni ekranu. 
Komisarz miał nadzieję na uzyskanie dostępu do listy pasażerów statku i wytypowanie wśród 
nich potencjalnych źródeł zagrożenia, ale baza danych posiadała wiele luk i nieścisłości. 
Brakowało w niej nawet pełnych informacji na temat tożsamości innych przewożonych na 
pokładzie gwardyjskich regimentów. Na wykazie figurowali Patrycjusze oraz grupa wojsk 
zmotoryzowanych stanowiąca część bovaniańskiego Dziewiątego. Gaunt wiedział doskonale, 
że na pokładzie znajdują się jeszcze przynajmniej dwa inne regimenty Gwardii, lista nie 
zawierała jednak ich nazw. Komisarz próbował też przejrzeć spis członków stałej załogi 
Absaloma i pasażerów liniowca należących do innych instytucji imperialnych niż Gwardia, 
ale jego kody dostępy nie pozwalały na otwieranie plików szyfrowanych programami 
kodującymi marynarki.

background image

     W dziedzinie wiedzy informatycznej komisarz nigdy nie czuł się pewnie. Oparł się 
plecami o fotel i westchnął ciężko. Zraniona ręka pulsowała narastającym bólem. Kryształ 
leżał na blacie terminalu opodal dłoni Gaunta. Nadszedł czas na zgłębienie jego zawartości. 
Zdecydował, że odłoży nośnik, jeśli nie zdoła przełamać jego blokad. Wstał z miejsca.
     Milo przysypiał na krzesełku ustawionym obok drzwi wejściowych kabiny, nieoczekiwany 
ruch przełożonego wyrwał go z drzemki.
 - Sir ?
     Gaunt bezceremonialnie wyszarpywał ze ściennej szafki swoją podróżną torbę. 
 - Miejmy nadzieję, że stary człowiek nie kłamał – powiedział do adiutanta nie odwracając 
głowy.
     Milo nie miał pojęcia, o jakim starym człowieku wspomina jego dowódca.
     Gaunt przedzierał się zapamiętale przez swe bagaże. Na podłogę kabiny poleciał owinięty 
w płachtę materiału galowy uniform, w ślad za nim spadły książki i elektroniczne notesy 
wyrzucane z szeroko otwartych walizek.
     Milo był zafascynowany tym widokiem. Gaunt zawsze osobiście pakował swe bagaże i 
chłopiec nie miał dotąd sposobności rzucenia okiem na prywatny dobytek tanithijskiego 
dowódcy. Ujrzał pudełeczka na medale zapakowane w miękką tkaninę. Jeden z nich wypadł 
na łóżko – duża srebrna gwiazda na welwetowym tle. Tuż obok wylądowała polowa czapka z 
hyrkańskimi insygniami, przeźroczysty pojemnik pełen tabletek przeciwbólowych, naszyjnik 
wykonany z tuzina wielkich pożółkłych kłów, najwyraźniej orczego pochodzenia, zabytkowy 
teleskop w drewnianym pudle, pędzel do golenia i srebrny kubek, talia kart, które wysypały 
się ze swego opakowania. Tekturowe kartoniki pokryte były ręcznie wykonanymi 
ilustracjami, przedstawiającymi sceny z tryumfalnej fiesty w miejscu zwanym Gylatus 
Decimus. Milo rzucił się na kolana, by ochronić je przed stratowaniem butami zaaferowanego 
komisarza. Karty były nowe, nigdy nie używane. Na wieczku opakowania widniały dwie 
litery: D.O.
     Szukający czegoś Gaunt wyrzucił z walizki całe naręcze ubrań. Milo uśmiechnął się pod 
nosem. Zachowanie dowódcy sprawiło mi dziwną satysfakcję, poczuł się dopuszczony do 
kontaktu z prywatnym życiem komisarza, z jego ukrytym  za barierami dyscypliny ludzkim 
ja.
     Wtedy coś innego spadło z trzaskiem na podłogę kabiny i Milo zastygł na moment w 
bezruchu. Był to zabawkowy pancernik, niezgrabnie wyrzeźbiony w kawałku plastiku. 
Warstwa emalii łuszczyła się na powierzchni zabawki, niektóre z wieżyczek  połamały się, 
urwały. Milo odwrócił pośpiesznie twarz. Było w tej zabawce coś przejmująco smutnego, coś 
pozwalającego wejrzeć mu głębiej w prywatny świat Ibrama Gaunta, niżby tego sobie życzył.
     Chłopiec poczuł się zaskoczony własną reakcją. Wycofał się nieznacznie wkładając 
trzymane w rękach karty do pudełka i ciesząc się, że znalazł dzięki nim skupiające uwagę 
zadanie. 
     Gaunt odwrócił się nieoczekiwanie od rozrzuconych chaotycznie bagaży, a
w jego oczach lśniły ogniki tryumfu. Podniósł w górę ściskany palcami stary sygnet.
 - Czy tego pan szukał, komisarzu ? - zapytał Milo czując konieczność wyrażenia 
jakiegokolwiek komentarza.
 - Tak. Drogi stary wujek Dercius, ten przeklęty sukinsyn. Sprezentował mi go dla 
odwrócenia uwagi tej nocy, kiedy... - Gaunt urwał nieoczekiwanie, na jego twarzy pojawił się 
posępny grymas.
     Przysiadł na łóżku obok Mila i spojrzał na trzymane w rękach chłopca pudełko kart. 
Roześmiał się cicho na widok panującego wokół bałaganu, ale w śmiechu tym rysowały się 
żal i gorycz.
 - Pamiątki. Imperator jeden wie, dlaczego wciąż je trzymam. Przez całe lata ich nie oglądam, 
a kiedy już to robię, zawsze przywodzą na myśl smutne wspomnienia. 

background image

     Wziął do ręki kilka kart, przetasował je i pokazał Brinowi, wciąż śmiejąc się bez cienia 
wesołości. Chłopiec nie potrafił zrozumieć powodu posępnego rozbawienia dowódcy. Jedna z 
kart przedstawiała hyrkańską flagę zwisającą z wysokiej wieży, druga heraldyczny znak z 
wkomponowaną w niego orczą czaszką, jeszcze inna księżyc uderzany błyskawicą miotaną z 
dzioba imperialnego orła. 
 - Siedemdziesiąt dwa powody dla puszczenia w niepamięć chwalebnego zwycięstwa na 
Gylatusie – oświadczył szyderczym tonem komisarz.
 - A pierścień ? - zapytał Milo.
     Gaunt odłożył na łóżko karty. Nacisnął palcem oczko sygnetu otwierając wiszące na 
zatrzasku wieczko. Z wnętrza pierścienia wystrzelił krótki wąski snop laserowego światła.
 - Feth ! Bateryjka wciąż działa, po tylu latach ! 
     Milo uśmiechnął się niepewnie.
 - To klucz kodowy oficerskiego poziomu. Pozwala wyższym stopniem żołnierzom na 
otwieranie zastrzeżonych plików i łamanie szyfrów. Taka zabaweczka generałów. Ten 
egzemplarz należał do naczelnego wodza jantyńskiej armii, wpływowego arystokraty. A ten 
stary sukinsyn podarował go na Manziporze małemu chłopcu.
     Gaunt chwycił kryształ i uniósł go ponad trzymany w drugiej dłoni sygnet. Zerknął z 
ukosa na adiutanta. W oczach mężczyzny błyszczała taka młodzieńcza ekscytacja, że Milo nie 
zdołał zapanować nad wybuchem szczerego śmiechu.
 - No to start – powiedział komisarz i przytknął podstawę kryształowego nośnika do 
pierścienia. Przedmioty pasowały do siebie idealnie. Umocowany na oczku sygnetu, kryształ 
sprawiał teraz wrażenie integralnej części łamacza kodów, jego wnętrze iluminowała wątła 
nić laserowego promienia. 
 - Dalej, dalej – wymruczał Gaunt.
     Coś zaczęło się formować kilka centymetrów ponad powierzchnią kryształu – migotliwy 
obraz rozświetlający półmrok ciasnego pomieszczenia. Niewielkie holograficzne napisy 
zapaliły się w powietrzu wyświetlając krótki tekst: “Dostęp zabroniony. Ten dokument może 
być otwarty wyłącznie na poziomie dostępu vermilion zgodnie z rozkazem Senthisa, elektora 
Administratum, kalendarz Pacificus 403457.M41. Wszelkie próby złamania blokady na 
niższym poziomie datownika zakończą się samoczynnym wykasowaniem zawartości 
nośnika”. 
     Gaunt zaklął głośno i zdjął kryształ z pierścienia.
 - Zbyt stary, cholera, zbyt stary ! A już myślałem, że go mam !
 - Nie rozumiem, sir.
 - Poziomy kodów bezpieczeństwa pozostają zawsze takie same, lecz w regularnych 
odstępach czasu zmienia się sekwencje aktywujące łamacze kodów. Sygnet Derciusa bez 
wątpienia otworzyłby plik zakodowany vermilionem trzydzieści lat temu, ale sekwencja 
klucza została od tego czasu zmieniona. Mogłem się domyślić, że Dravere wykorzysta 
najnowsze wersje szyfratora. Cholera !
     Gaunt zamierzał wyrzucić z siebie dalszy ciąg przekleństw, ale przerwało mu 
nieoczekiwane pukanie do drzwi. Podniósł szybko kryształ i schował go do kieszonki kurtki. 
Otworzył drzwi i spojrzał na szeregowca Uana, jednego z wartowników.
 - Sierżant Blane przyprowadził gości, sir. Przeszukaliśmy ich, są czyści. Chce się pan z nimi 
widzieć ?
     Gaunt skinął głową sięgając jednocześnie po wiszący na ścianie płaszcz i czapkę. Wyszedł 
pośpiesznie na korytarz, a kiedy ujrzał czekających tam gości, machnął swoim żołnierzom 
ręką nakazując opuścić broń. 
     Pułkownik Zoren i trzech oficerów vitriańskiego regimentu.
 - Miłe spotkanie, komisarzu – powiedział Zoren. Podobnie jak pozostali Vitrianie miał na 
sobie żółtawy kombinezon i beret.

background image

 - Nie miałem pojęcia, że jesteście na pokładzie – odparł zaskoczony Gaunt.
 - Zmiana planu w ostatniej chwili. Mieliśmy lecieć na Japhet, ale pojawił się problem z 
załadunkiem. Skierowali nas tutaj, a regimenty mające lecieć Absalomem poszły w tranzyt na 
Japhet. Moje plutony zakwaterowały się za waszą ładownią.
 - Cieszę się, że pana widzę, pułkowniku.

     Zoren skinął głową, ale Gaunt z miejsca wyczuł, że vitriański oficer coś przed nim 
ukrywa.
 - Kiedy dowiedziałem się, że trafiliśmy na ten sam statek co Tanithijczycy, przyszła mi do 
głowy myśl o zorganizowaniu okolicznościowego spotkania. Wciąż mamy do uczczenia 
wspólne zwycięstwo. Lecz...
 - Lecz ?
 - Zostałem zaatakowany w swojej kwaterze dzisiejszego ranka – Zoren zniżył głos – 
Mężczyzna w nieoznakowanym uniformie marynarki przeszukiwał moje bagaże. 
Zaskoczyłem go swoim przybyciem. Doszło do bójki, ale zdołał mi uciec.
     Gaunt poczuł narastający gniew i wzburzenie.
 - Mów dalej.
 - Najwyraźniej czegoś szukał i myślał, że mogę to mieć właśnie ja, jeśli nie znalazł nigdzie 
indziej. Uznałem, że powinienem pana o tym z miejsca poinformować.
     Milo, Uan i reszta stojących na korytarzu mężczyzn, w tym również sam Zoren, nie 
przewidziałaby nigdy następnego posunięcia Gaunta. Komisarz chwycił vitriańskiego 
pułkownika za przód mundurowej bluzy i wciągnął go do pokoju zatrzaskując za sobą z 
hukiem drzwi.
     Ograniczając niepożądane towarzystwo Gaunt spojrzał ostro na Zorena, najwyraźniej 
nieco obrażonego tak obcesowym zachowaniem, ale bynajmniej nie zaskoczonego.
 - To było cholernie pewne siebie stwierdzenie, pułkowniku.
 - Oczywiście.
 - Zacznij gadać z sensem, Zoren, albo możesz zapomnieć o naszej przyjaźni.
 - Nie musisz być nieuprzejmy, Gaunt. Wiem o tej sprawie więcej, niż mógłbyś sądzić i mogę 
cię zapewnić, że jestem przyjacielem.
 - Czyim ?
 - Twoim, Tronu Terry oraz pewnego wspólnego znajomego, który dla mnie nazywa się Bel 
Torthute. Ty znasz go jako Fereyda.

* * * * *

     - Jest... - zaczął pułkownik Draker Flense – Jest sporo kwestii do przemyślenia.
     Odpowiedziało mu parsknięcie, które w najmniejszym stopniu nie przyczyniło się do 
poprawy samopoczucia zdenerwowanego oficera. Źródłem dźwięku była wysoka, 
zakapturzona postać stojąca w rogu pomieszczenia, majacząca na tle wielkiego okna 
rozświetlanego kalejdoskopem barw Immaterium. 
 - Jesteś żołnierzem, Flense. Nigdy nie sądziłem, że w zakres twoich kwalifikacji wchodzi 
również myślenie.
     Flense ugryzł się w język powstrzymując ciętą odpowiedź. Bał się człowieka stojącego w 
poświacie Osnowy, bardzo się bał. Zmienił nieznacznie pozycję ciała desperacko pożądając 
choć haustu świeżego powietrza, czując wypełniającą gardło suchość. Sala pełna była oparów 
obscury, sączących się nieustannie z ustawionej obok wejścia fajki wodnej. Słodki dym unosił 
się wokół pułkownika przesycając otaczające go powietrze, wywołując zawroty głowy.
     Oficer porządkowy Lekulanzi, stojący po drugiej stronie fajki, oraz trzej zakapturzeni 
astropaci zbici w grupkę w półmroku po lewej stronie Jantyńczyka, najwyraźniej nie zwracali 

background image

na opary żadnej uwagi. Astropaci stanowili zamkniętą, rządzącą się własnymi prawami kastę, 
a patrząc na Lekulanziego z miejsca rozpoznał charakterystyczne objawy zdradzające 
wieloletnie uzależnienie od obscury. Wiele lat temu Flense dowodził szturmem na przeżartą 
narkotykami metropolię na Poscolu i nigdy nie zapomniał ani specyficznego słodkawego 
zapachu ani pozbawionej determinacji ospałej obrony buntowników. 
     Stojąca dotąd przy oknie postać podeszła bliżej pułkownika. Flense, mierzący ponad dwa 
metry wzrostu, nieoczekiwanie znalazł się w pozycji zmuszającej go do zadarcia w górę 
głowy. Spoglądał w głąb mroku wypełniającego wnętrze kaptura. 
 - I co, pułkowniku ? - z głębi kaptura dobiegł niski szept.
 - Ja... nie wiem, czego się ode mnie oczekuje, panie.
     Inkwizytor Golesh Constantine Pheppos Heldane parsknął ponownie. Podniósł ku twarzy 
ciężkie od pierścieni palce i odciągnął w tył kaptur. Flense zamrugał rozpaczliwie. Twarz 
Heldane była podłużna i szczupła, przywodząca na myśl koński łeb. Wilgotne wąskie usta 
szczerzyły rzędy ostrych zębów, wyżej lśniły okrągłe mroczne oczy. Wypełnione cieczami 
przewody i neuralne kable zwisały z czaszki człowieka niczym grube warkoczyki. Wielka 
głowa mężczyzny była pozbawiona owłosienia, ale Flense dostrzegał gęste futerko 
pokrywające kark i gardło inkwizytora. Jantyńczyk stał przed człowiekiem, który dopuścił 
wobec siebie chirurgicznych zabiegów mających za zadanie budzić przerażenie i 
posłuszeństwo w sercach tych nieszczęśników, którzy mieli pecha stać się obiektami studiów 
Heldane.

dane. Flense pragnął z całego serca wierzyć, że jest to rezultat operacji chirurgicznych.
 - Wygląda pan na zaniepokojonego, pułkowniku ? Czy to wina otoczenia czy też moich 
słów ?
     Flense z trudem znalazł w miarę neutralną odpowiedź.
 - Nigdy wcześniej nie otrzymałem zaproszenia do sacrosanctorium, mój panie – oświadczył.
     Heldane rozpostarł szeroko swe ramiona – zbyt szeroko jak na zwykłego śmiertelnika, co 
wywołało u Jantyńczyka mimowolny dreszcz – by ogarnąć nimi przestrzeń komnaty. 
Rozmówcy znajdowali się w jednej z pokładowych enklaw astropatów, pomieszczeń 
ekranowanych przed wszelkimi formami inwigilacji. W ściany sali wbudowane były pola 
siłowe chroniące wnętrze komnaty zarówno przed wymiarem rzeczywistym jak i skowyczącą 
pustką Osnowy. Dźwiękoszczelne, mentaloszczelne, kontrolowane ustawicznie enklawy 
zarezerwowane były dla sług Adepta Astra Telepathica, stanowiły obszar wyjęty spod 
imperialnego prawa. Tylko bezpośrednie zaproszenie mogło pozwolić zwykłemu ślepakowi 
na wejście w obręb ich ścian.
     Ślepak. Flense nie polubił tego określenia, zresztą nie był nawet świadom jego istnienia, 
dopóki nie użył go w obecności pułkownika Lekulanzi. Slepak. Stosowany przez psioników 
termin określający ludzi pozbawionych psionicznego talentu. Ślepak. Flense oddałby 
wszystko, żeby tylko znaleźć się teraz w innym miejscu. W jakimkolwiek innym miejscu.
 - Wprawiasz w dyskomfort moich kuzynów – oświadczył Heldane wskazując dłonią 
mamroczących coś niezrozumiale astropatów – Wyczuwają twoją niechęć do tego miejsca. 
Do ich stygmatów.
 - Nie żywię żadnych uprzedzeń, mój panie.
 - Owszem, żywisz. Wyczuwam je. Gardzisz tymi, którzy posiadają dar. Wzdrygasz się na 
myśl o darze astropatów. Jesteś ślepakiem, Flense, pozbawionym talentu organicznym 
wrakiem. Mam ci pokazać, co takiego utraciłeś ?
 - Nie ma takiej potrzeby, inkwizytorze ! - zaprzeczył ruchem głowy Flense.
 - Tylko odrobinkę ? To może być zabawne – parsknął Heldane, po jego zębach pociekły 
kropelki śliny.

background image

     Flense wzruszył bezradnie ramionami. Heldane odwrócił się od niego, po czym znienacka 
gwałtownie spojrzał na pułkownika. W czaszce oficera zapłonął oślepiający ogień. Przez 
krótką sekundę ujrzał cały wszechświat. Dostrzegał zagięcia czasoprzestrzeni, nakładające się 
na materialny wymiar. Bezkres otchłani Osnowy, płynne spazmy ektoplazmy. Swoją matkę i 
siostrę, od dawna już nie żyjące. Światłość i ciemność i nicość. Kolory, których nie potrafił 
nazwać. Pełne cierpień narodziny genokrada, którego żrąca krew oszpeciła mu kiedyś twarz. 
Siebie na ćwiczebnym placu uczelni na Primagenitorze. Eksplozję krwi. Znajomej krwi. 
Zaczął krzyczeć. Widział kości pogrzebane w gęstym czarnym błocie. Pojął, że patrzy na swe 
własne szczątki. Zajrzał w głąb pustych oczodołów i dostrzegł gnieżdżące się tam robaki. 
Krzyknął jeszcze głośniej, zaczął wymiotować. Ujrzał ciemnoczerwone niebo lśniące 
miriadami słońc, ujrzał umierającą gwiazdę, ujrzał...
     Zbyt wiele.
     Draker Flense runął na posadzkę komnaty, mocząc sobie mimowolnie spodnie i pojękując 
żałośnie.
 - Cieszę się, że możemy przejść do sedna sprawy – oświadczył Heldane zaciągając z 
powrotem swój kaptur – Pozwól na kilka słów wyjaśnienia. Służę Dravere podobnie jak ty. 
Dla niego będę pętał gwiazdy. Dla niego pogrążę w ogniu całe planety. Dla niego ujarzmię to, 
co jest nieujarzmialne.
     Flense wyjęczał coś cicho.
 - Wstawaj. I słuchaj mnie. Najcenniejszy artefakt wszechświata czeka na naszego pana w 
układzie Menazoid Clasp. Jego opis znajduje się w rękach komisarza Gaunta. Wydrzemy mu 
ten sekret. Już wykorzystałem część swych zasobów próbując tego dokonać. Ten Gaunt jest... 
sprytnym człowiekiem. Pozwolisz się wykorzystać w roli narzędzia przeciwko niemu. Ty i 
twoi Patrycjusze. Już macie z nimi poważny zatarg.
 - Nie tak... nie tak... - wycharczał Flense.
 - Dravere pochlebnie się o tobie wypowiadał. Pamiętasz, co powiedział ci na Fortis ?
 - Nnie...
     Głos Heldane zmienił się nieoczekiwanie przechodząc w perfekcyjną kopię głosu Dravere.
 - Jeśli wygrasz dla mnie, Flense, nie zapomnę ci tego. Moja przyszłość skrywa wiele 
obietnic, byle tylko uwolnię się od tego przeklętego świata. Ty również mógłbyś wtedy z nich 
skorzystać.
 - Teraz nadeszła ta chwila, Flense – Heldane powrócił do swego własnego głosu – Korzystaj 
z możliwości. Pomóż mojemu panu zyskać to, czego pożąda, a znajdzie się dla ciebie miejsce 
w pochodzie chwały. Miejsce u boku nowego marszałka wojny.
 - Proszę ! - krzyknął rozdzierająco Flense. Pułkownik słyszał pogardliwy śmiech astropatów.

- Wciąż niezdecydowany ? - Heldane pochylił się nad skulonym w embrionalnej pozycji 
oficerem.
 - Może jeszcze jedno spojrzenie w Osnowę ? - zaproponował.
     Z ust Flense wydarł się rozpaczliwy skowyt.

* * * * *

     - Chcieli się nas pozbyć – przerwał ciszę Feygor.
     Rawne posłał w stronę adiutanta rozzłoszczone spojrzenie, ale zdawał sobie doskonale 
sprawę z racji w stwierdzeniu Ducha. Minęły cztery godziny od chwili, kiedy pozostali 
dowódcy drużyn i oficerowie zostali wezwani na spotkanie z Gauntem. Cóż za niezwykły 
zbieg okoliczności, że to właśnie pluton majora nie załapał się na odprawę. Rzecz jasna, jeśli 
podejrzenia Corbeca były słuszne i faktycznie istniało zagrożenie ze strony współpasażerów, 

background image

silne warty stanowiły priorytet, ale zgodnie z normalnym harmonogramem to pluton sierżanta 
Folore, szesnastka, miał objąć tę właśnie zmianę strażniczą.
     Rawne burknął coś pod nosem i nakazał piątce swych ludzi udać się w stronę następnego 
skrzyżowania korytarzy. Od rozpoczęcia warty zdążyli skontrolować ten obszar już 
sześciokrotnie. Nic, tylko ciemne korytarze, puste magazyny, zakurzone podłogi i zamknięte 
na kłódki włazy. Major spojrzał na chronometr. Radiowy przekaz od Leroda, odebrany 
dwadzieścia minut temu, informował o zmianie warty w przeciągu najbliższej godziny. 
Rawne ziewnął szeroko. Wiedział, że towarzyszący mu żołnierze są zmęczeni, zziębnięci, 
żądni odpoczynku i kofeiny. Cała pięćdziesiątka gwardzistów, patrolująca pokłady w 
pięcioosobowych zespołach, bez wątpienia była już zdemoralizowana, głodna i zła.
     Majorowi przyszedł ponownie na myśl Gaunt. Często rozmyślał o komisarzu i jego 
motywach postępowania. Od samego początku, od krwawej godziny Fundacji, Rawne nie 
okazywał swemu przełożonemu cienia lojalności. Nie posiadał się wręcz ze zdumienia, kiedy 
komisarz awansował go do stopnia majora i uczynił trzecim pod względem rangi oficerem 
regimentu. Wyśmiał wpierw szyderczo tę promocję, potem ochłonął nieco i uznał, że być 
może Gaunt z miejsca poznał się na jego zdolnościach przywódczych. Dopiero jakiś czas 
potem Feygor, jedyny człowiek w jednostce postrzegany przez majora za kogoś na 
podobieństwo przyjaciela, przypomniał mu brutalnie o starym powiedzeniu “Trzymaj blisko 
siebie przyjaciół, a jeszcze bliżej wrogów”.
     Z Gwardii nie było ucieczki, toteż Rawne starał się jak najlepiej wykonywać swe służbowe 
obowiązki, ale chciał nie umiał pojąć postawy Gaunta. Gdyby to on był 
pułkownikiemkomisarzem, mając za plecami takie zagrożenie jak Rawne z miejsca wezwałby 
najbliższy pluton egzekucyjny.
     Idący przodem grupy szeregowiec Lonegin zaczął sprawdzać kłódki na drzwiach starego 
magazynu. Rawne spojrzał przez ramię w głąb pustego korytarza, którym właśnie przeszła 
cała grupa.
     Feygor obserwował swego dowódcę z ukosa. Rawne utrzymywał ze swym adiutantem 
dobre stosunki – wywodzące się jeszcze z czasów wspólnej służby w miejskiej milicji w 
Tanith Attica. Wiedli całkiem dostatnie życie, dopóki cholerne Imperium nie zwaliło im się 
na głowy i wszystkiego nie pokrzyżowało. Feygor był nieślubnym synem obrotnego 
przemytnika, toteż tylko dzięki bystrości umysłu i walorom fizycznym zdołał dostać się 
najpierw w szeregi milicji, później zaś Gwardii. Decyzję majora wymusiły inne okoliczności. 
Nie mówił na ten temat zbyt wiele, ale Feygor wiedział dobrze, że rodzina Rawne należała do 
grupy wpływowych rodów kupieckich, silnie angażujących się również w życie polityczne 
planety. Major nie narzekał nigdy na brak pieniędzy, systematycznie zasilany stypendiami 
fundowanymi przez kontrolującego liczne kompleksy tartaczne ojca, lecz będąc trzecim 
synem swego rodzica nie mógł liczyć na formalne odziedziczenie majątku. Służba wojskowa i 
związany z nią prestiż wydał się majorowi najlepszym wyjściem z impasu.
     Feygor nie darzył Rawne zaufaniem. Feygor nie ufał nikomu. Lecz zarazem nie uważał też 
majora za człowieka złego. Co najwyżej... cynicznego. To właśnie cynizm przeżarł psychikę 
majora, cynizm obecny w jego otoczeniu od wczesnych lat życia.
     Podobnie jak Feygor, również pozostali członkowie plutonu majora należeli do grona 
tanithijskich wichrzycieli i malkontentów. Garnęli się do otoczenia Rawne instynktownie 
wyczuwając w nim przywódcę, a Rawne selekcjonował ich uważnie dobierając najbardziej 
lojalnych i niebezpiecznych popleczników do swej własnej drużyny. 
     Któregoś dnia, pomyślał Feygor, któregoś dnia Rawne zabije Gaunta i zajmie jego 
miejsce. Gaunta, Corbeca i każdego innego oponenta. Rawne zabije Gaunta albo zginie z jego 
ręki. Bez względu na końcowy rezultat, tak ostatecznie rozstrzygnie się ten konflikt. Szeptane 
po kątach plotki mówiły, że major próbował już zamordować komisarza.

background image

     Feygor otworzył usta, by zaproponować cofnięcie się do serii magazynów po lewej stronie 
pokładu, gdy szeregowiec Lonegin krzyknął głośno i aaa
upadł na podłogę, trafiony czymś od tyłu. Skulił się targany konwulsjami i wtedy Feygor 
dostrzegł rękojeść krótkiego noża sterczącą pomiędzy żebrami mężczyzny.
     Rawne krzyknął ostrzegawczo w tej samej chwili, gdy napastnicy wyłonili się z mroku 
otoczenia. Dziesięciu mężczyzn w roboczych uniformach Jantyńskich Patrycjuszy dzierżyło 
w rękach noże i pałki wykonane z urwanych nóg stołowych. W ciasnym przejściu rozgorzała 
zaciekła i brutalna konfrontacja.
     Szeregowiec Colhn poleciał na ścianę trafiony w skroń pałką, osunął się bez jęku na 
podłogę nie mając nawet okazji spojrzeć na przeciwnika. Szeregowiec Freul uderzył jednego 
z napastników porażaczem zwalając go z nóg pośród kaskad iskier, ale w tej samej chwili 
ostrza trzech noży wbiły się głęboko w jego ciało zmieniając Ducha w zakrwawioną martwą 
kukiełkę. Feygor ujrzał dwóch Patrycjuszy dobijających ciosami pałek bezbronnego 
Lonegina.
     Adiutant zdzielił najbliższego Jantyńczyka swym porażaczem spopielając spory fragment 
jego bluzy, wyrwał z pochwy srebrny nóż. Wywrzaskując obsceniczne obelgi skoczył do 
przodu i jednym cięciem otworzył od ucha do ucha czyjeś gardło. Obrócił się zwinnie w 
sposób wyuczony na ciemnych uliczkach Tanith Attica, powalił innego Patrycjusza 
podcięciem nóg, odciął ściskającą nóż dłoń następnego na wysokości nadgarstka.
 - Rawne ! Rawne ! - krzyknął próbując przycisnąć do ust mikrofon komunikatora. Ktoś 
uderzył go od tyłu. Oszołomiony silnym ciosem stracił równowagę, posypały się na niego 
kolejne uderzenia pięści i kopniaki. Poczuł jak coś gorącego wbija mu się głęboko w klatkę 
piersiową. Zawył targany bólem i wściekłością, ale dźwięk furii stłumiła wypełniająca jego 
usta krew.
     Rawne powalił ciosem porażacza jednego napastnika, wirując wokół swej osi i parując 
grad uderzeń. Klął plugawo z każdym pośpiesznie chwytanym oddechem. Jakieś ostrze 
rozcięło jego bluzę rysując na skórze podłużną krwawiącą ranę. Niedostrzeżony w porę cios 
w czoło odebrał mu na chwilę wzrok, zamglił spojrzenie. Major upadł na podłogę.
     Próbował się podnieść, ale jego ciało nie odpowiadało na słane z mózgu rozkazy. Czuł 
zimny dotyk posadzki na policzku i ustach, po karku ciekło mu coś ciepłego. Skoncentrował 
rozbiegany wzrok na ledwie widocznej postaci potężnie zbudowanego Patrycjusza stojącego 
ponad nim z uniesionym kluczem francuskim, gotowym do zmiażdżenia czaszki 
Tanithijczyka.
 - Wstrzymaj się, Brochuss ! - polecił czyjś głos i klucz zamarł w niechętnym bezruchu.
     Unieruchomiony Rawne przeklinał swe ograniczone pole widzenia. Inna postać zastąpiła 
masywną sylwetę napastnika. Obraz w oczach majora wciąż wirował i rozmywał się 
ustawicznie. Pochylający się nad nim człowiek przypominał oficera.
     Pułkownik Flense spojrzał na leżącego w oszołomieniu majora, przesunął wzrokiem po 
zakrwawionych włosach.
 - Nie widzisz naszywek, Brochuss ? - powiedział – To major, Rawne. Nie zabijaj go. 
Przynajmniej jeszcze nie teraz.

* * * * *

     - Co o nim wiesz ? - zapytał Gaunt.
     Pułkownik Zoren wzruszył nieznacznie ramionami, w charakterystycznie dla Vitrian 
oszczędny sposób. 
 - Zapewne tyle samo, co ty. Przypadkowe spotkanie, starannie wypracowane zaufanie, 
nieformalne stosunki robocze w okresie kryzysu.
     Gaunt podrapał się po policzku, potrząsnął lekko głową.

background image

 - Jeśli ta rozmowa ma nas gdziekolwiek doprowadzić, musisz zagłębić się w szczegóły. 
Faktycznie pojmując ogromną wagę tej sprawy, z pewnością rozumiesz, dlaczego tak 
drobiazgowo kontroluję wiarygodność ludzi ze swojego otoczenia.
     Zoren kiwnął z aprobatą głową. Rozejrzał się po kwaterze komisarza, jakby chciał 
oszacować wzrokiem stopień dyskrecji rozmowy, ale żaden element skąpo umeblowanego 
pomieszczenia nie przyciągnął na dłużej jego spojrzenia.
 - Spotkaliśmy się w czasie Wojny Głodowej na Idolwilde, jakieś trzy lata temu. Moi dragoni 
zostali wysłani do stołecznej metropolii Kenadie w celu utrzymania porządku na ulicach. 
Przylecieliśmy tuż przed wybuchem rozruchów i upadkiem lokalnego rządu. Człowiek, 
którego znasz pod mianem Fereyda podszywał się pod kupca zbożowego Bela Torthute, 
zasiadającego w stołecznym senacie. Jego przykrywka była perfekcyjna, nie miałem pojęcia, 
że to obcoświatowiec, a nie tubylec. Opanował biegle miejscowy dialekt, zwyczaje, mowę 
ciała...
 - Znam metody pracy Fereyda. Wtapianie się w otoczenie to jego specjalność.
 - Więc znasz również jego modus operandi. Skłonności do współpracy z osobnikami, których 
zwykł określać mianem “godnej zaufania soli Imperium”.

     Gaunt kiwnął głową uśmiechając się nieznacznie.
 - Pracujący w tak niesprzyjających warunkach, samotny i pozbawiony wsparcia, nasz 
wspólny znajomy zwykł szukać pomocy w instytucjach postrzeganych przez niego za wolne 
od korupcji. Walcząc ze spiskiem mającym korzenie w strukturach imperialnej biurokracji, 
nie mógł obdarzyć zaufaniem ani Administratum ani Ministorum ani żadnego wyższego rangą 
lokalnego dygnitarza, potencjalnego członka konspiracji. Powiedział mi kiedyś, że 
najlepszych sojuszników znajdował zawsze w Gwardii, w ludziach skierowanych wbrew 
własnej woli w strefę kryzysową, zawodowych żołnierzy nie związanych w żaden sposób z 
miejscowymi problemami. Z tego właśnie powodu nawiązał kontakt ze mną i moją kadrą 
oficerską. Sporo czasu zajęło nam zdobycie jego zaufania, jeszcze dłużej przyszło nam zaufać 
jemu. W dniach będących apogeum rozruchów Vitrianie stali się jedyną siłą, na jakiej mógł 
polegać. Wojna Głodowa została zainscenizowana przez rządowych notabli związanych z 
Departmento Munitorium. Mieli pod swoją komendą dwa przeciągnięte na stronę 
buntowników gwardyjskie regimenty. Zdołaliśmy ich pokonać.
 - Bitwa o Altathę. Czytałem jakieś opracowanie na ten temat. Nie miałem pojęcia, że za 
Wojną Głodową stała skorumpowana imperialna administracja.
     Zoren uśmiechnął się posępnie.
 - Takie informacje najczęściej się utajnia. Dla dobra morale. Pełniliśmy rolę sojuszników 
Fereyda. Nigdy nie sądziłem, byśmy kiedykolwiek spotkali się ponownie.
     Gaunt usiadł na krawędzi swego łóżka, oparł łokcie na kolanach.
 - Lecz mimo to odnowiliście kontakty ?
 - Otrzymałem zaszyfrowaną wiadomość w trakcie opuszczania Pyritesu. Wkrótce potem 
doszło do spotkania.
 - Osobistego ?
 - Nie – pokręcił głową Zoren – Przez pośrednika.
 - Skąd wiedziałeś, że możesz zaufać kurierowi ?
 - Użył pewnych identyfikatorów. Słów kodowych, z których Bel Torthute korzystał w akcji 
na Idolwilde. Sylab z języka bitewnego Vitrian, których znaczenie tylko on mógł znać. 
Torthute poświęcił wiele wysiłku na zgłębienie tajników Byhaty, Sztuki Wojen. Tylko on 
mógł nadać tak zakodowaną wiadomość.
 - To Fereyd. Zatem jesteś moim sojusznikiem ? Mam wrażenie, że lepiej orientujesz się w 
sytuacji ode mnie, Zoren.

background image

     Vitriański pułkownik spoglądał w milczeniu na wysokiego mężczyznę w uniformie 
komisarza siedzącego w zamyśleniu na skraju łóżka. Czuł podziw wobec tego człowieka 
zrodzony w ogniu walk na Fortis Binary, a komunikat Fereyda zawierał kilka dodatkowych 
informacji dotyczących Gaunta. Z treści przekazu wynikało jasno, że imperialny agent 
pokłada w Ibramie Gauncie większe zaufanie, niż w jakiejkolwiek innej sile w całym 
sektorze. Większą niż we mnie, pomyślał pułkownik.
 - Oto co wiem, Gaunt. Grupa wysokich rangą konspiratorów w sztabie naczelnym krucjaty 
na Światach Sabbat poszukuje usilnie czegoś niezwykle dla nich cennego. Czegoś tak 
istotnego, że gotowi są doprowadzić do załamania dotychczasowych działań militarnych, byle 
tylko osiągnąć swój cel. Klucz stanowiący rozwiązanie tej zagadki został im nieoczekiwanie 
ukradziony sprzed nosa i przekazany pod twoją opiekę, ponieważ byłeś jedynym agentem 
Fereyda zdolnym poradzić sobie w tym momencie ze skalą problemu.
     Gaunt podniósł się rozgniewany z łóżka.
 - Nie jestem niczyim agentem ! - warknął.
     Zoren przyłożył dłoń do ust w geście powszechnie oznaczającym nieumyślne 
przejęzyczenie. Komisarz przypomniał sobie, że niski gothic nie był ojczystym  językiem 
Vitrianina.
 - Zaufanym partnerem – poprawił się Zoren – Fereyd utrzymywał szeroki krąg zaufanych 
przyjaciół, na których mógł polegać w razie takiej konieczności. Okazałeś się jedyną spośród 
nich osobą mogącą przejąć i zabezpieczyć ukryty na Pyritesie klucz. Po serii dalszych 
manipulacji upewnił się, że trafię na ten sam środek transportu, co wy. Jak myślisz, czy przez 
przypadek znaleźliśmy się na Absalomie. Sądzę, że Fereyd i jego współpracownicy w 
Dowództwie Floty narazili się na spore ryzyko pociągając za odpowiednie sznurki, bez 
wątpienia groziło im i nadal grozi zdemaskowanie ze strony spiskowców.
 - Co jeszcze powiedział ci kurier ? - spytał Gaunt.
 - Żebym udzielił ci wszelkiego wsparcia, również działając poza lub wbrew rozkazom moich 
bezpośrednich przełożonych.
     W pomieszczeniu zapadła długa chwila ciszy. Obaj oficerowie myśleli nad prawdziwym 
znaczeniem tego nakazu i jego potencjalnymi konsekwencjami.
 - Co jeszcze ? - odezwał się w końcu Gaunt.
 - Instrukcje zapewniały, że podejmiesz właściwą decyzję. Że Fereyd, nie mogący obecnie 
uczestniczyć bezpośrednio w operacji, ufa, iż zastosujesz aaa
odpowiednie środki do chwili, w której on zdoła odtworzyć kanały kontaktowe. Że będziesz 
reagował zgodnie ze zmianami rozwoju sytuacji.
     Komisarz zaśmiał się w pozbawiony wesołości sposób.
 - Ale ja nic nie wiem ! Nie mam pojęcia, o co tutaj chodzi, ani gdzie jest cel poszukiwań ! 
Nie jestem dobry w tych szpiegowskich gierkach !
 - Ponieważ jesteś żołnierzem ?
 - Co masz na myśli ?
 - Ponieważ jesteś żołnierzem ? - powtórzył Zoren – Podobnie jak ja skupiasz się na realizacji 
bezpośrednich rozkazów. To nie ułatwia nam wykonania poleceń Fereyda. “Sól Imperium” 
może jest godna zaufania i chętna do pomocy, ale brakuje jej szerszego spojrzenia na sedno 
tego konfliktu. Nie wygramy tej wojny dzięki miotaczom ognia i koordynacji szturmu 
poszczególnych drużyn.
     Gaunt przeklął głośno imię Fereyda. Zoren poszedł w jego ślady, po czym roześmiali się 
obaj jednocześnie.
 - Ale ty chyba ją wygrasz – powiedział nagle vitriański pułkownik.
 - Dlaczego ?
 - Dlaczego ? Ponieważ on ci ufa. Ponieważ dopiero na drugim planie jesteś pułkownikiem 
Gwardii, w pierwszej zaś kolejności komisarzem, oficerem politycznym. A cała ta sprawa to 

background image

wojna polityczna. Spisek i intrygi. Obaj byliśmy na Pyritesie, Gaunt. Dlaczego przekazał 
klucz w twoje ręce, a nie moje ? Dlaczego to ja jestem tu z misją wsparcia, a nie na odwrót ?
     Gaunt przeklął raz jeszcze Fereyda, tym razem jednak zrobił to ciszej i z tonem goryczy.
     Otworzył usta, by coś powiedzieć, ale przerwał mu nieoczekiwany łomot po drugiej 
stronie drzwi. Otworzył błyskawicznie i spojrzał w twarz Corbeca, wykrzywioną w grymasie 
wzburzenia i zawziętej determinacji.
 - Co się dzieje ? - spytał Gaunt.
 - Lepiej niech pan ze mną pójdzie, sir. Mamy trzech zabitych i jednego człowieka w stanie 
krytycznym. Jantyńczycy odkryli karty.

* * * * *

     Corbec zaprowadził Gaunta, Zorena i resztę grupy do lazaretu, gdzie czekał już na nich 
Dorden.
 - Colhn, Freul, Lonegin... - oświadczył Dorden wskazując dłonią ułożone na podłodze 
nieruchome kształty przykryte białymi płachtami materiału – Feygor jest tutaj.
     Gaunt spojrzał na adiutanta Rawne, leżącego pod respiratorem na łóżku w kącie 
pomieszczenia.
 - Rana kłuta. Zadana nożem. Ma przebite płuca. Została mu godzina życia, jeśli nie uzyskam 
dostępu do lepszego sprzętu i medykamentów.
 - A Rawne ? - spytał Gaunt.
     Corbec przystanął obok komisarza.
 - Jak już wspomniałem, sir, żadnego śladu. To był nagły atak i odskok. Musieli zabrać go ze 
sobą. Ale na miejscu zostawili to, żebyś wiedzieli, czyja to robota.
     Corbec pokazał komisarzowi jantyńską odznakę.
 - Przybili ją do czoła Colhna – powiedział nienawistnym tonem. 
     Zoren zdumiał się niepomiernie.
 - Skąd taka otwarta demonstracja siły ? - zapytał kręcąc z niedowierzaniem głową.
 - Jantyńczycy stanowią część spisku, ale też od dawna mają z Duchami na pieńku. Jeśli cała 
sprawa wyjdzie na jaw, będzie wyglądała na efekt zwykłego zatargu pomiędzy 
rywalizującymi regimentami. Pojawią się sankcje i reprymendy, ale tylko zamaskują 
prawdziwe intencje konspiratorów. Potrzebują zasłony dymnej... a pod przykrywką tego 
zatargu mogą zrobić praktycznie wszystko.
     Gaunt pojął, że wszyscy zebrani w lazarecie mężczyźni spoglądają na niego wyczekująco. 
Jego serce biło jak oszalałe.
 - Zatem użyjemy ich metod. Colm, utrzymaj częstotliwości patroli na pokładach, ale podwój 
ich liczebność. Zorganizuj też rajd na strefę Jantyńczyków. Sam go poprowadzisz. Zabij dla 
mnie kilku.
     Na twarzy Corbeca pojawił się szeroki uśmiech.
 - Wykorzystamy ich własną grę przeciwko nim, doktorze – komisarz spojrzał na Dordena – 
Będzie pan potrzebował mojej autoryzacji do zdobycia medykamentów niezbędnych w 
przypadku krytycznego zagrożenia życia pacjenta.
 - Co chce pan zrobić ? - spytał oficer medyczny wycierając szmatką dłonie.
     Gaunt myślał desperacko. Potrzebował dobrze przemyślanego planu, alternatywnej opcji w 
obliczu bezsilnego łamacza kodów Derciusa. Przeklął nadmierne zaufanie pokładane w 
sygnecie kodowym. Sytuacja robiła się coraz groźniejsza, musieli teraz zabezpieczyć w 
równym stopniu własne plecy i zgłębić jak najszybciej tajemnicę kryształu. Lecz Gaunt był 
dostatecznie zdeterminowany, by sięgnąć po efektywne metody i przenieść wojnę na 
terytorium wroga.
 

background image

- Potrzebuję dostępu do mostka. Do samego kapitana. Pułkowniku Zoren ?
 - Tak ? - vitriański pułkownik podszedł bliżej, w najmniejszym stopniu nie spodziewając się 
nagłego ciosu pięścią, który rozciął mu wargi i powalił na podłogę lazaretu.
 - Proszę zgłosić ten incydent – powiedział Gaunt. Jego plan nabrał ostatecznego kształtu.

* * * * *

     Główny oficer medyczny Galen Gartell, przełożony sekcji lekarskiej Jantyńskich 
Patrycjuszy, odwrócił się powoli od leżącego w jaskrawo oświetlonym i klinicznie czystym 
lazarecie pacjenta. Czuł do tego człowieka niechęć od pierwszej chwili, kiedy go zobaczył. 
Ludzki śmieć, barbarzyńca. Jeden z Tanithijczyków, poinformował lekarza któryś z 
jantyńskich sanitariuszy. 
     Pacjent był szczupłym, ale proporcjonalnie zbudowanym mężczyzną o przystojnych 
rysach twarzy i tatuażu w kształcie niebieskiej gwiazdy pod okiem. Jego oblicze oszpecone 
było zaschniętą krwią i siniakami. 
 - Utrzymaj go przy życiu ! - wysyczał major Brochuss pomagając umieścić rannego na łóżku.
     Takie obrażenia... i taki barbarzyńca... Gartell wydął usta biorąc się do czyszczenia i 
zszywania ran. Nie lubił marnować swego talentu do leczenia takich bezwartościowych 
śmieci jak ten pacjent, lecz uznał, że jego szlachetni przełożeni mają zamiar okazać gest 
miłosierdzia wobec schwytanego na pirackim rajdzie renegata i po opatrzeniu jego ran odeślą 
pacjenta do własnej jednostki w geście niepodzielnej dominacji nad gwardyjskimi szczurami 
zamieszkującymi sąsiednie pokłady.
     Do oderwania się od pracy zmusił go głos stojącego za plecami pułkownika Flense.
 - Będzie żył, doktorze ?
 - Owszem. Wyznam szczerze, że nie mam pojęcia, dlaczego marnujemy cenne medykamenty 
na ratowanie życia takiego degenerata.
     Flense mruknął coś i przestąpił próg lazaretu. W ślad za nim do środka pomieszczenia 
weszła inna postać.
     Gartell cofnął się o krok na jej widok. Obcy mierzył ponad dwa metry wzrostu, a jego 
wysoką sylwetkę otaczało coś na podobieństwo dymu, zniekształcającego szczegóły ubioru i 
aparycji. Któż to taki, zachodził w głowę zdumiony oficer medyczny. Gość miał na sobie 
płaszcz cieni, niezwykle rzadki artefakt dostępny jedynie dla wysoko postawionych 
dygnitarzy Imperium.
 - Czego potrzebujesz, panie ? - Flense skierował pytanie w stronę zamaskowanej postaci. 
Obcy minął Gartella i spojrzał na rozciągniętego na łóżku pacjenta.
 - Zaciski tętnicze, próbnik neuralny, może kilka długich skalpeli o jednostronnym ostrzu – 
odparł głuchym tonem intruz.
 - Co ? - zdziwił się Gartell – Cóż takiego w imię Imperatora chcesz z tym człowiekiem 
zrobić ?
 - Nauczyć go. Dobrze go nauczyć – odparła postać wyciągając jedną dłoń i przeciągając 
palcami po czole Ducha. Jej paznokcie były zakrzywione i brązowe, przywodziły na myśl 
pazury.
     Gartell poczuł rosnący w sercu gniew.
 - Ja jestem tutaj głównym oficerem medycznym ! Nikt nie będzie prowadził w tym lazarecie 
żadnych zabiegów przed...
     Postać wyrzuciła w bok jedno ramię.
     Galen Gartell pojął znienacka, że gapi się na czubki swych butów. Resztę jego kończącego 
się nieoczekiwanie życia zajęło zrozumienie faktu, że coś jest nie w porządku. Dopiero, gdy 
bezgłowe ciało oficera runęło na posadzkę lazaretu, pojął... jego głowa... odcięta... 
skurwysyn... nie...

background image

 - Flense ? Posprzątaj tutaj, proszę – inkwizytor Heldane wskazał leżące u swych stóp zwłoki 
krótkim machnięciem zakrwawionego skalpela, po czym odwrócił się w stronę pacjenta.
 - Witam, majorze Rawne – powiedział miękkim tonem – Pokaż mi pragnienia twego serca.

* * * * *

     Poprawiając się nieznacznie w wielkim skórzanych fotelu, lord kapitan Itumade Grasticus, 
dowódca masowca Adeptus Mechanicus Absalom, podniósł ogromną tłuściutką dłoń 
ściskającą laseczkę kontrolną i wskazał nią jeden z wielu unoszących się w powietrzu 
hololitycznych wyświetlaczy, przypominających gromadę boi sygnałowych utrzymywanych 
siłą antygrawitacyjnych układów na powierzchni niewidzialnej fali. Ciemny matowy ekran 
wyświetlacza zapalił się natychmiast, wypełnił powoli rzędami bursztynowych znaków 
runicznych. Grasticus przestudiował dokładnie informacje dotyczące bieżącej fluktuacji 
pływów Osnowy, po czym przywołał do siebie inny wyświetlacz, zawierający komunikat o 
poziomie stabilności sekaa

cji napędowej statku.
     Poprzez grube metalowe kable zwisające pękami spod sufitu, kryjące się pod fotelem i w 
jego oparciu, Grasticus czuł swój statek. Neuralne kable, oklejone papierowymi karteczkami 
pełnymi kodów identyfikacyjnych i wersami modlitw, biegły ponad oparciem fotela wnikając 
poprzez cybernetyczne gniazda w potylicy, karku, kręgosłupie i pulchnych policzkach 
kapitana do układu nerwowego człowieka. Zapewniały człowiekowi nieprzerwany napływ 
informacji o stanie integralności jednostki, składzie wewnętrznej atmosfery, wszelkich 
potencjalnych nieprawidłowościach. Dzięki tym złączom mógł bezpośrednio kontrolować 
pracę każdego marynarza i każdego serwitora na pokładzie masowca, a odległy rytm 
pracujących miarowo silników integrował się z biciem jego własnego serca.
     Grasticus posiadał budzącą respekt aparycję, trzysta kilogramów miękkiej tkanki 
mięśniowej wypełniało obszerny skórzany fotel kapitański. Mężczyzna rzadko opuszczał swe 
miejsce pracy, rzadko wychodził poza bezpieczne ściany opancerzonego strategium 
wbudowanego w serce tętniącego życiem mostka na szczycie tylnej wieży Absaloma. 
     Sto trzydzieści terrańskich lat temu, kiedy przejmował komendę nad statkiem od lorda 
kapitana Ulbenida, był wysokim szczupłym mężczyzną. Niechęć do intensywnego ruchu i 
uzależniająca więź z jaźnią statku przykuła go na dobre do dowódczego tronu. Jego ciało, 
jakby wyczuwając instynktownie połączenie w jedną całość z ogromną konstrukcją masowca, 
zwolniło znacząco procesy metabolizmu i zaczęło jednocześnie przybierać na masie 
tłuszczowej, parodiując w ten sposób metalową sylwetę gigantycznego transportera. Statki 
towarowe Adeptus Mechanicus nie przypominały w niczym okrętów imperialnej marynarki 
kosmicznej. Niewyobrażalnie stare i wielokrotnie znacznie większe od swych 
odpowiedników w marynarce Imperium, jednostki te zbudowano z myślą o przewożeniu 
poprzez całą galaktykę konstruowanych na Marsie machin wojennych. Ich kapitanowie 
przypominali Princepsów Tytanów, sprzężonych neuralnie ze swymi kroczącymi narzędziami 
destrukcji – byli żywymi statkami.
     Grasticus przywołał kolejny ekran i spojrzał na swoich Nawigatorów, ludzkie kształty 
uwięzione na roboczych fotelach, oplątane pajęczyną kabli, spoczywające w niewielkiej 
alkowie tuż pod mostkiem. Ich mentalny śpiew przekazywał kapitanowi koordynaty 
zanurzonego w Osnowie statku, formując się w stały potok informacji przelewających się 
poprzez umysł Grasticusa. Nasłuchiwał przez chwilę, po czym odprężył się zadowolony. 
Zaszła konieczność niewielkiej korekty dotychczasowego kursu, której szczegóły z miejsca 
przekazał głównemu sternikowi. Menazoid Clasp znajdował się w odległości zaledwie dwóch 
cykli dziennych. Immaterium nie zdradzało śladu obecności sztormu podprzestrzennego ani 

background image

mentalnych wirów, a sygnał Astronomiconu, którego psioniczne światło wiodło poprzez 
Osnowę wszystkie okręty Imperium, był wyjątkowo czysty i przejrzysty. 
 - Błogosławione są pieśni Navis Nobilitae - wymruczał grubym głosem Grasticus 
rozpoczynając pierwszą zwrotkę Błogosławieństwa Navis – gdyż dla nich błyszczy Promień 
Nadziei, który oświetla nam Złotą Ścieżkę.
     Kapitan zmarszczył nieoczekiwanie czoło. Na zewnątrz jego ciasnego sanktuarium 
wybuchło jakieś zamieszanie, podniesione ludzkie głosy mieszały się ze sobą