Chris Ewan Charlie Howard 02 Dobrego zlodzieja przewodnik po Paryżu

CHRIS EWAN




DOBREGO ZŁODZIEJA PRZEWODNIK PO PARYŻU










Przekład SŁAWOMIR KĘDZIERSKI




























AMBER


1


Obejrzałem budynek, odwróciłem się do Brunona i powiedziałem:

- Na pierwszy rzut oka wygląda na łatwiznę.

Słowo daję, wcale nie żartuję. Łatwizna. Tak właśnie powiedziałem i chyba można uznać, że nawet w to wierzyłem. Z perspektywy czasu mogę się tylko zastanawiać, o czym właściwie myślałem. Chodzi mi o to, że jeżeli kryminał rozpocznie się podobnym tekstem, masz jak w banku, że wszystko diabelnie się skomplikuje. A teraz ja sam, autor kryminałów, mówię coś takiego. Gdybym chciał, aby obraz był kompletny, powinienem mieć na sobie podkoszulek z wydrukowanymi na piersi słowami „Oto katastrofa".

Ale biedny Bruno nic o tym nie wiedział.

- Doskonale - odparł.

Uniosłem palec.

- Pierwsze wrażenie może być mylące. A nigdy nie należy pakować się w coś na oślep.

- No to co zrobimy?

- Rozpracujemy sprawę. Zobaczymy, z czym mamy do czynienia.

Bruno ze skupioną miną kiwnął głową. Widziałem błysk podniecenia w jego oczach, ten sam, który pamiętałem z mojej pierwszej złodziejskiej wyprawy. Skądinąd trudno byłoby się domyślić, że ma ambicje zostać przestępcą. Pod każdym względem sprawiał wrażenie kulturalnego młodego Francuza - krótko ostrzyżony, z cieniem zarostu, w dżinsach, koszulce polo i znoszonych adidasach.

- Patrząc z tego miejsca, możemy się wiele dowiedzieć - ciągnąłem. - Widzę przy drzwiach dzwonki i naliczyłem ich jedenaście.

- Dwanaście.

- Tak sądzisz?

- Jeden jest schowany na dole, tam gdzie oświetlenie jest słabe.

- Hm - mruknąłem, zastanawiając się, do jakiego stopnia procenty w krwiobiegu wpływają na moją koncentrację. Byłem wstawiony, a jakże, ale nie pijany. - No dobra, mamy więc dwanaście mieszkań. A od frontu świeci się w dwóch rzędach okien.

- Zgadza się.

- Normalnie założyłbym, że z tyłu jest tak samo, co oznacza, że przynajmniej w czterech mieszkaniach ktoś jest.

Bruno zmarszczył brwi.

- Mogli wyjść i zostawić włączone światła.

- Niby tak. Ale bądźmy ostrożni. Co jednak ważniejsze, powiedziałeś, że mieszkanie jest na trzecim piętrze od frontu, a w nim nie ma świateł. W każdym razie żadnych nie zauważyłem.

- Racja, nic się nie świeci.

Wskazałem ręką interesujące nas okna.

- Nie ma też zaciągniętych zasłon ani opuszczonych żaluzji, a więc o ile ten, kto tam mieszka, nie poszedł do łóżka... spójrzmy na zegarek: za kwadrans dziesiąta, i nie przeszkadza mu światło latarni ulicznej, możemy założyć, że mieszkanie jest puste.

- Sprawdzimy? - Bruno odwrócił się do mnie.

- Jak?

- Naciśnijmy dzwonek.

- Aha, ale zapominasz o nocnym dozorcy.

Wskazałem oszklone podwójne drzwi głównego wejścia do budynku. Za nimi, przy wypolerowanym drewnianym kontuarze siedział pulchny łysiejący dżentelmen. Obracał się na wysokim stołku to w jedną stronę, to w drugą, jednocześnie zerkając na złożoną gazetę. Trzymał w dłoni pióro, miał skupioną minę, więc byłem prawie pewien, że rozwiązuje krzyżówkę. Zresztą nieważne. Obchodziło mnie tylko to, że tam jest.

- Zastanów się- powiedziałem. - Jeżeli podejdziesz, naciśniesz dzwonek i nikt nie odpowie, a potem spróbujesz wejść do środka,

żeby odwiedzić właściciela tamtego mieszkania, stróż zorientuje się, że coś się dzieje.

- Nie pomyślałem o tym.

- Cóż, dlatego tu jestem - oświadczyłem, kładąc dłoń na jego ramieniu. - Mówiłeś, że drzwi frontowe są zawsze zamknięte. Co do zamka, na dwoje babka wróżyła. Może być stary, niewykluczone że tkwi w tych drzwiach równie długo, jak stoi budynek... a więc zardzewiały, i trudno go będzie otworzyć, nawet jeżeli przypadkiem masz klucz. Ale też bolce mogą być tak powycierane od nieustannego zamykania i otwierania, że uda nam się go sforsować w niecałą sekundę. Tak czy owak nie możemy pozwolić, aby dozorca się temu przyglądał, tym bardziej że jesteś nowicjuszem.

Bruno spojrzał na mnie, mrużąc oczy, jakbym był daleką postacią na odległym horyzoncie.

- Co proponujesz?

- Odwrócić uwagę dozorcy, żeby wyciągnąć go zza biurka. Chodź, pomóż mi zebrać trochę śmieci.

Dziwne, ale w Marais wcale nie było trudno je znaleźć. Chociaż dzielnica stawała się bardzo atrakcyjna dzięki drogim butikom, eleganckim galeriom i piwiarniom tres chic, wszędzie leżały zielone plastikowe worki na odpadki. Każdy z nas wziął po jednym spod kolumnady na placu Wogezów, a potem zaprowadziłem Brunona z powrotem na rue de Birague.

Wskazałem podbródkiem ciemny zaułek biegnący wzdłuż naszego budynku. Stał tam pojemnik na kółkach należący chyba do pobliskiego warzywniaka.

- To dla ciebie. - Podałem Brunonowi worek ze śmieciami i wytarłem dłonie o spodnie. - A teraz chodź za mną.

- A co z dozorcą? Zobaczy nas.

- Nie zobaczy, jeżeli będziemy szybcy. A poza tym pamiętaj, że czyta gazetę.

Pewnie i miał jeszcze inne zastrzeżenia, ale ja już przebiegłem przez ulicę, śmiejąc się w duchu z absurdalności tego, co zaproponowałem. Nigdy w życiu nie spróbowałbym zrobić czegoś takiego w trakcie wykonywania zlecenia. To było właściwie tylko na pokaz, miało zrobić na Brunonie wrażenie, że za swoje pieniądze dostaje pełnowartościowy towar. Chodzi mi o to, co powie ci każdy zawodowy złodziej: że prawie zawsze najprostsze rozwiązanie istotnie jest najprostsze i ośmielam się twierdzić, że gdybym miał kilka dni, wymyśliłbym tuzin łatwiejszych sposobów ominięcia dozorcy. Istniały duże szanse, że gdybym szybko obejrzał zaplecze budynku, znalazłbym wejście służbowe albo drzwi ewakuacyjne i cała kombinacja okazałaby się niepotrzebna. Możliwe, że dałoby się wejść przez warzywniak albo dwugwiazdkowy hotel z drugiej strony domu. Bruno wyglądał na miłego faceta, ale musiał mieć kłopoty z myśleniem, jeżeli kupił ten mój numer z podpaleniem śmieci.

Wszedłem do zaułka, uchyliłem wieko pojemnika i zajrzałem do środka. Był pusty, ale śmierdział przejrzałymi owocami. Podniosłem pojemnik i zataszczyłem go na kwadratową płytę chodnikową koło bocznego wejścia do budynku. Do porządnie pomalowanych drzwi wejściowych przypięta była laminowana tabliczka z napisem „Poste".

- Według mnie, za tymi drzwiami jest biurko dozorcy - powiedziałem.

Bruno kiwnął głową.

- A więc plan jest taki. Włożymy worki ze śmieciami do pojemnika, podpalimy je, a potem zastukamy do drzwi i przejdziemy przed budynek. Kiedy dozorca będzie zajęty gaszeniem ognia, otworzymy zamek i wejdziemy.

- Nie sądzisz, że będzie coś podejrzewał?

- Ależ skąd! - odparłem, kwitując machnięciem ręki zupełnie uzasadnione zastrzeżenie Brunona. - Nie będzie miał czasu na myślenie. Kiedy będzie działał, my również będziemy działali. A gdy skończymy działać, będziemy już na górze.

Bruno podniósł worki.

- Będą się dobrze paliły, co?

- Oczywiście - zapewniłem, biorąc je od niego i pakując do pojemnika.

- Bo pomyślałem, że może powinniśmy wykorzystać twoją powieść?

Uśmiechnął się do mnie, odsłaniając idealnie równe zęby, a potem pochylił się, wyjął z plecaka książkę i postukał w nią palcem. Odpowiedziałem uśmiechem, zupełnie jakbym usłyszał dobry dowcip, ale prawdę mówiąc, miałem ochotę wyrżnąć go w grdykę, a na dodatek rozkwasić mu nos o moje kolano. Dlaczego? Bo ot tak sobie zaproponował, żeby spalić książkę, a przecież pisałem ją ponad rok. Była to najtrudniejsza rzecz, nad jaką pracowałem. Wymęczyłem każde zdanie, każde cholerne słowo, a teraz stary dobry Bruno, ktoś, kogo znałem niecałe trzy godziny, kpiny sobie z tego robi. Też coś: puścić ją z dymem.

- Kiepski pomysł - odparłem najspokojniej, jak potrafiłem.

- Boisz się, że okładka się nie zapali? Powinienem ją oderwać? - Odgiął ją, zupełnie jakby zamierzał to zrobić.

- Nie. - Chwyciłem go za przegub. - Raczej powinniśmy posłużyć się odrobiną logiki i rozważyć twoją sugestię. Chciałeś, żebym pokazał ci, jak bezkarnie włamać się do tego mieszkania, no nie? Oto pierwsza lekcja, Bruno. Uważam, że pomysł spalenia książki, na której jest moje nazwisko, do której osobiście wpisałem ci dedykację, jest najbardziej idiotyczny, jaki w życiu słyszałem. Przypuśćmy, że zastukamy do drzwi i dozorca wyjdzie, zanim książka zmieni się w popiół? Albo że nie będzie się dobrze paliła? Będzie wyglądać dość podejrzanie, jeżeli tej samej nocy, kiedy dozorca znajdzie zwęglony egzemplarz moich pamiętników, zostanie obrobione mieszkanie, prawda?

Bruno znów uśmiechnął się szeroko.

- Dobra jest - oznajmił, ściskając moje ramię, a potem głaszcząc okładkę książki. - Tylko sobie żartowałem, Charlie.

- Bardzo śmieszne.

- Zobacz, chowam twoje dzieło z powrotem - i włożył moją powieść do plecaka. - Jest bezpieczne. Możemy już zapalać ogień?

Rzuciłem w duchu kilka niecenzuralnych słów, a potem sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyjąłem paczkę papierosów. Zapaliłem jednego, dla uspokojenia zaciągnąłem się głęboko, po czym rzuciłem zapalniczkę Brunonowi i przyglądałem się, jak wkłada głowę i ramiona do pojemnika i roznieca płomień. Kilka chwil później pojawiły się pasma czarnego dymu.

Wypuściłem powietrze, grzebiąc jednocześnie w kieszeni spodni, aż znalazłem krótki elastyczny przyrząd z plastiku. Niewprawnemu oku mógł wydać się jednorazowym mieszadełkiem do napojów, jakie dają w kawiarniach, ale gdyby ktoś lepiej mu się przyjrzał, zobaczyłby na jednym końcu pręcika pojedynczy rządek plastikowych szczecinek. Nadawały instrumentowi wygląd bardzo małej i sprawiającej wielki ból szczoteczki do zębów.

- Przyda ci się. - Brunonowi podałem narzędzie i znów zaciągnąłem się głęboko papierosem.

- Co to jest? - spytał, obracając instrument w dużych dłoniach.

- To wytrych. Nazywam go grabki - wyjaśniłem. - Wsuwasz go do dziurki od klucza i opierasz mocno o bolce, które nie pozwalają otworzyć zamka. Jednocześnie wsuwasz śrubokręt w podstawę zamka i naciskasz w bok. - Podałem mu jeden z moich mikrośrubokrętów, ten z czerwoną ośmiokątną rączką. - Wtedy szybko wyciągasz grabki. W prostym zamku szczecinki wcisną bolce na taką głębokość, przy jakiej przekręca się klucz.

- Myślisz, że otworzy drzwi frontowe?

Znowu zaciągnąłem się papierosem, zatrzymując dym w płucach.

- Myślę, że otworzy zamek w drzwiach wejściowych, ale będziesz musiał jeszcze nacisnąć klamkę, aby wejść do środka. - Wrzuciłem papierosa do pojemnika na śmieci. Płomienie już rozpaliły się na dobre i czułem odór płonącego plastiku i zapach ciepłych przegniłych bananów. - Normalnie nosiłbym rękawiczki. Ale powinniśmy dać sobie radę i bez nich. Gotów?

Popatrzył mi w oczy i z powagą kiwnął głową.

- A więc zaczynamy - oświadczyłem i zastukałem głośno w drewniane drzwi.

Zapukałem trzy razy, potem dałem Brunonowi kuksańca i popchnąłem go w stronę ulicy. Pochylił się do przodu, złapał równowagę i wystartował. Biegłem, depcząc mu po piętach. Przy końcu zaułka Bruno zrobił ruch, jakby chciał skręcić w prawo, ale wyciągnąłem rękę, złapałem go za kołnierz i przytrzymałem.

- Nie tak szybko. - Popchnąłem go na wystawę warzywniaka. - Najpierw musimy sprawdzić, czy poszedł.

Podkradłem się i wysunąłem głowę za węgieł, by spojrzeć przez oszklone drzwi. Dostrzegłem rękaw brązowej wełnianej kamizelki dozorcy znikającego w pokoju na zapleczu i gestem przywołałem Brunona.

- Najpierw grabki - powiedziałem. Przyglądałem się, jak wkłada je do zamka, a potem złapałem go za przegub i zdecydowanym ruchem przesunąłem jego rękę do góry, opierając mocno wypustki o bolce wewnątrz cylindra blokującego. - Dobrze. Teraz śrubokręt. Doskonale. Wyszarpnij wytrych i niemal dokładnie w tej samej chwili obróć śrubokręt zgodnie z ruchem wskazówek zegara.

- Mam tylko to wyciągnąć, a tamto obrócić?

- Tak. Tylko pociągnij, obróć i złap za klamkę.

- Chwileczkę. - Zerknął na mnie. - Mam też nacisnąć klamkę?

- Ja to zrobię - mruknąłem. - Ty skup się na zamku. Dobra?

Kiwnął głową.

- Zaczynaj.

I niech mnie diabli, zrobił to.

- Wspaniale - ucieszył się, rygiel cofnął się, a ja w odpowiednim momencie nacisnąłem klamkę.

- Idź pierwszy. - Popchnąłem go do środka.





















2


Nocny dozorca zjawił się ponownie, gdy tylko weszliśmy. Zmarszczył brwi, a jego dłoń zawisła nad gaśnicą umieszczoną na ścianie za jego biurkiem.

- Bonsoir, monsieur - powitałem go beztrosko, machając mu niedbale ręką i kłaniając się przyjaźnie. Jednocześnie wziąłem Brunona pod ramię i poprowadziłem przez foyer. Szedł, jakby nogi mu się plątały. Zerknąłem kątem oka na dozorcę. Nadal stał przy gaśnicy.

- Quatrieme etage - wydukałem, wskazując palcem sufit.

W końcu wzruszył ramionami i mruknął coś pod nosem, jakby zupełnie nie obchodziło go, do kogo idziemy.

- Bonsoir - dodałem bez sensu i przyglądałem się, jak odwraca się do nas plecami, zdejmuje gaśnicę ze ściany i wraca do zaułka.

Po drugiej stronie foyer Bruno nacisnął guzik windy. Usłyszałem staroświecki gong i zgrzytanie niewidocznych kół zębatych i lin, a potem stłumione dzwonki, gdy kabina zjeżdżała w dół. Z zewnątrz dobiegał szum i syk gaśnicy pianowej. Chwilę potem zapadła cisza; przerwało ją drugie i trzecie parsknięcie gaśnicy, którym towarzyszyło jedno z kilku francuskich słów zapamiętanych przeze mnie z wakacyjnej wymiany między szkołami.

W samym foyer panowała niesamowita cisza, a przyćmione światła jakby przygotowywały nas do snu. Wystrój był elegancki, choć bardzo oszczędny. Podłoga pod naszymi stopami była wyłożona płytami z cętkowanego marmuru, a na ścianach w kolorze złamanej bieli wisiało kilka odważnych, nowoczesnych obrazów. Oczywiście, dozorca, widząc nas, mógł niczego nie powiedzieć, ale pracował w dobrym domu i należało się spodziewać, że nasza wizyta i jednoczesny pożar wydały mu się podejrzane.

- To trwa zbyt długo - szepnąłem do Brunona.

- Są schody.

- Nie, wyglądałoby to dziwnie. Po prostu chciałbym, żeby winda zjeżdżała szybciej.

Bruno spojrzał na tarczę wskaźnika nad naszymi głowami.

- Jeszcze dwa piętra.

- Cudownie.

Wpatrywałem się w czubki moich butów. Zauważyłem, że trzeba by je wyczyścić. Powinienem był to zrobić, zanim wybrałem się na wieczór autorski. Aha, wydaje mi się, że moje spóźnienie nikogo nie zirytowało. Sprzedałem więcej książek, niż się spodziewałem, i cieszyłem się tym bardzo, zwłaszcza że potem wypiłem mnóstwo wina. A wino miało mnóstwo wspólnego z tym, dlaczego zgodziłem się pokazać Brunonowi, w jaki sposób włamać się do budynku mieszkalnego. Przypuszczam, że gdybym był typem faceta dbającego o czystość butów, raczej nie dałbym się wplątać w taką porąbaną historię. Doprawdy zadziwiające, jak wielu kłopotów można uniknąć dzięki butom wyglansowanym na wysoki połysk.

Gdybym miał czas, pewnie wymyśliłbym, jakimi innymi pracami domowymi lepiej by się zająć, ale w tej samej chwili jeszcze raz dwukrotnie brzęknął dzwonek windy i wypolerowane metalowe drzwi się rozsunęły. Weszliśmy do ciasnej kabiny, która zakołysała się pod naszym ciężarem, i odwróciliśmy się dokładnie w momencie, gdy dozorca siadał za kontuarem. Z wymuszonym uśmiechem kiwnąłem mu głową, ale nagle kątem oka dostrzegłem, że Bruno wyciąga palec w stronę guzika z cyfrą trzy.

- Nie - warknąłem i zanim go wcisnął, szybko wdusiłem przycisk czwartego piętra.

Spojrzał na mnie zdezorientowany, ale dopóki nie zamknęły się drzwi, wciąż sztucznie się uśmiechałem. Gdy tylko zniknęliśmy dozorcy z oczu i kabina zaczęła jechać do góry, Bruno zapytał:

- Dlaczego to zrobiłeś?

Wielkie nieba!

- Bo powiedziałem dozorcy, że pojedziemy na czwarte piętro.

- Ale mieszkanie jest na trzecim.

- Wiem, popieprzyło mi się. Chyba powinienem darować sobie ten ostatni kieliszek wina.

Bruno, wzburzony, pokręcił głową, zupełnie jakbym właśnie wjechał w jego samochód na Champs Elysees.

- Żaden problem - powiedziałem. - Po prostu wjedziemy na czwarte piętro i zejdziemy schodami.

- Może w ogóle powinniśmy wejść schodami.

Westchnąłem.

- Słuchaj, nikt nie korzysta ze schodów, jeżeli w domu jest czynna winda. A my nie chcemy robić niczego, co zwróciłoby uwagę dozorcy.

Spojrzał na mnie surowo.

- Zgoda, może ten wieczór nie jest tego najlepszym przykładem. Ale musisz szanować teorię.

Dzwonek windy brzęknął, przerywając rozmowę. Kabina tak gwałtownie zatrzymała się na czwartym piętrze, że żołądek podszedł mi do gardła. Drzwi rozsunęły się.

- Idź - poleciłem, dając Brunonowi znak, by wyszedł.

Szedł korytarzem tak zdecydowanym krokiem jak krok dziewczyny z Moulin Rouge tańczącej kankana, uruchamiając czujnik, który włączył cały szereg lamp wzdłuż korytarza. Ściany do wysokości ramion były pomalowane na kolor ciemnoczerwony, a wyżej na przełamany śmietankowy. Na wprost szybu windy stały donica z kauczukowcem o wielkich lśniących liściach i niska ławeczka z brązową skórzaną tapicerką. Poszedłem za Brunonem. Mijaliśmy pary umieszczonych naprzeciwko siebie identycznych wejść do mieszkań, aż dotarliśmy do zwykłych kremowych drzwi na końcu korytarza. Nad nimi świeciła się zielona lampka wyjścia awaryjnego z napisem „Sortie de Secours".

Znaleźliśmy się na podeście betonowych schodów. Powietrze było tu wyraźnie chłodniejsze niż w mieszkalnej części budynku i kiedy szliśmy w dół, echo naszych kroków odbijało się dudniącym rytmem od ścian z żużlobetonu. Na korytarzu trzeciego piętra znów uruchomiliśmy światła. Korytarz wyglądał prawie identycznie z tym piętro wyżej, tylko kauczukowiec zastąpiono aluminiowym stojakiem na parasole.

- Nie widzę żadnych kamer ochrony - zauważyłem.

- Aha - przytaknął Bruno.

- W foyer też ich nie ma?

- Tylko dozorca.

- Jestem zaskoczony.

- To stary budynek.

Cmoknąłem z dezaprobatą.

- Ale wnętrze nowoczesne. I drogi adres. W naszych czasach to dość niezwykłe.

- Może w Londynie.

Pokręciłem głową.

- Wiesz, w moim domu, niedaleko Grenelle, też nie ma kamer. A mimo to jest bezpieczniej tam niż tutaj.

- Tak?

- To jeden z powodów, dlaczego go wybrałem. Bardziej niż o cokolwiek innego chodziło mi o czynnik odstraszania.

Bruno zerknął na mnie z ukosa.

- A więc, żeby znaleźć bezpieczne lokum, może powinienem przede wszystkim sprawdzić, czy mieszka tam włamywacz.

- Oczywiście. Ale jak masz zamiar to zrobić? Wypatrując faceta w swetrze w paski i masce na twarzy, z workiem z napisem „łup"?

Bruno uśmiechnął się krzywo i wskazał na kremowe drzwi oznaczone numerem 3A. Był w nich mosiężny judasz na wysokości oczu, a trochę poniżej moich bioder coś, co wyglądało jak regulowany zamek ryglowy.

- Damy tym radę? - zapytał, otwierając dłoń i pokazując grabki.

- Może, przy odrobinie szczęścia. - Zacisnąłem jego palce na wytrychu. - Ale za bardzo się spieszysz. Nie sprawdziłeś, czy w mieszkaniu ktoś jest.

Bruno zrobił zdziwioną minę.

- Bo już to wiem.

- Błąd. - Pogroziłem mu. - Wydaje ci się, że wiesz. Ale nie masz stuprocentowej pewności. I jeżeli chcesz zachowywać się jak zawodowiec, najpierw zapukaj.

Wzruszył ramionami.

- Według mnie to dość głupie, no nie?

- Może według ciebie. Ale nie mnie.

Wskazałem na drzwi. Bruno pomachał mi wytrychem przed nosem.

- Nie wierzysz mi? - zapytał.

- Gdybym nie wierzył, nie byłoby mnie tutaj.

- Bo już ci zapłaciłem, pamiętasz?

- Nie w tym rzecz.

Zamknął jedno oko i popatrzył na mnie drugim. Wyglądało to dość skomplikowanie. Może ćwiczył tę minę w domu przed lustrem.

- Rzecz w tym - ciągnąłem - że dopiero się poznaliśmy, prawda? I poprosiłeś mnie, żebym zrobił coś niezwykłego. Owszem, zapłaciłeś mi, a ja wyraziłem zgodę, ale tyle o tobie wiem, ile ty o tym, że mieszkanie jest puste. Proszę cię tylko, żebyś zapukał do drzwi, a tobie zachciało się wygłupiać.

Bruno jęknął i przygarbił się. Zerknął na swoje ręce i pokręcił głową. Potem przewrócił oczami, zacisnął prawą dłoń w solidnie wyglądającą pięść i powoli zapukał w środek drzwi.

Czekaliśmy.

- Zapukaj jeszcze raz.

Bruno wytrzeszczył oczy, ale wykonał polecenie. Podszedłem bliżej i przyłożyłem ucho do jednego z paneli drzwi. Nic, cisza. Odsunąłem Brunona i spojrzałem przez mosiężnego judasza. Też nic.

- Mówiłem ci, nikogo tam nie ma - oświadczył Bruno.

- Na to wygląda - przytaknąłem, cofając się.

- A więc?

- A więc wszystko w porządku. Po prostu otwórz zamek i sprawa z głowy. Wiesz, naprawdę nie powinniśmy się tu kręcić zbyt długo.

Miałem dopiero usłyszeć, jak paryżanin mówi sacre bleu, ale sądzę, że tym razem niewiele już brakowało. Bruno jednak tylko burknął coś pod nosem i przykucnął, by dostać się do zamka, przy okazji zasłaniając mi go głową. Obserwowałem, jak wsuwa grabki do bębna blokującego i dokładnie tak jak mu pokazałem, przyciska je do bolców. Potem włożył śrubokręt i przesunął go trochę w bok. Nabrał powietrza w płuca, wyprostował się i wyszarpnął grabki.

I nic się nie stało.

Bruno mruknął i jeszcze raz włożył grabki do zamka. Wcisnął je mocniej, wyginając rączkę, po czym wyciągnął, tym razem nieco wolniej.

- Za wolno - zauważyłem.

Plecy Brunona się naprężyły. Nie patrzył na mnie, ale wiedziałem, że jest wściekły.

- Musisz być szybszy. Musisz tylko wyobrazić sobie bolce i...

- Tak - warknął. - Zrobię to.

Włożył grabki do zamka po raz trzeci i wyciągnął, ale znów nic nie zdziałał. Próbował czwarty raz, potem piąty. Po szóstym zaklął i cisnął grabki na podłogę.

- Spokojnie. Ten zamek nie jest taki prosty - pocieszyłem go, kładąc mu rękę na plecach. - Jeżeli ci to pomoże, powiem, że robisz wszystko prawidłowo. Najprawdopodobniej grabki po prostu się do tego nie nadają.

Bruno wzruszył ramionami jak nastolatek, którego właśnie opieprzono.

- Chcesz, żebym go otworzył? Możesz sam jeszcze spróbować, ale tu trzeba wprawy i chyba będzie lepiej, jeżeli za pierwszym razem popatrzysz, jak ja to robię.

- Pokaż mi - burknął.

Włożyłem rękę do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyjąłem wyglądający zupełnie zwyczajnie futerał na okulary. Otworzyłem go i wybrałem jeden z moich bardziej elastycznych wytrychów i śrubokręt z ostrzem trochę szerszym niż ten, w który wyposażyłem Brunona. Kiedy już podniosłem z podłogi ciśnięte przez Brunona wygięte, plastikowe grabki, schowałem je do futerału, a potem futerał do wewnętrznej kieszeni kurtki, ukląkłem i spojrzałem na zamek. Włożyłem wytrych do bębna, wysunąłem język i zabrałem się do roboty.

Trzy minuty i załatwiłem sprawę. Rygiel cofnął się z sympatycznym szczęknięciem, a ja podniosłem rękę i nacisnąłem klamkę.

I w tej samej chwili usłyszałem pip-pip-pip uzbrajającego się alarmu przeciwwłamaniowego.

- Cholera - zakląłem, gdy Bruno przeciskał się koło mnie. - Nie uprzedziłeś, że tu jest alarm.

- Może powinieneś najpierw sprawdzić - rzucił przez ramię. Przycisnął włącznik światła i szybko poszedł w stronę źródła dźwięku. Hol oświetlało kilka wpuszczonych w ściany lamp, których stu-watowy blask odbijał się od parkietu. Wszedłem do środka i przez uchylone drzwi obserwowałem Brunona, który na końcu holu otwierał szafkę pod sufitem. Namacał przy ramieniu sznur włącznika i otworzył umocowaną na zawiasach plastikową pokrywkę pulpitu sterowania alarmem.

Według moich obliczeń miał jeszcze może jakieś osiem sekund na wprowadzenie kodu, zanim alarm zacznie wyć na całego. Coś takiego zdarzyło mi się już raz albo dwa i nigdy tego nie ignorowałem. Rzecz w tym, że nawet jeżeli możesz rozbroić alarm, który już się włączył, to właściwie po co? Paskudztwo już wykonało swoją robotę i zaalarmowało każdego wścibskiego sąsiada w okolicy. Przynajmniej tak mi mówiono - nigdy nie zatrzymywałem się wystarczająco długo, aby się o tym przekonać.

Oczywiście, gdybym wiedział o alarmie, mógłbym go zablokować. A w normalnych okolicznościach zanim bym zaczął majstrować wytrychami, sprawdziłbym drzwi, czy nie ma instalacji alarmowej. Ale teraz było już za późno. Dałem plamę, zarażony frustracją Brunona i wredną pułapką zastawioną przez moje ego. No i oczywiście, procenty. Ile właściwie wypiłem? Trzy, a może nawet cztery kieliszki tego ciężkiego bordeaux? Za dużo, żeby mieć prawo prowadzić samochód, ale najwyraźniej zbyt mało, aby się zastanowić nad maleńkim, zaimprowizowanym włamaniem. I w tym tkwiło źródło mojego niepokoju.

- że okazałem się tak bezdennie głupi.

Przyglądałem się, jak Bruno wystukuje kod na klawiaturze alarmu, przerywając piip-piip następującymi szybko po sobie czterema niższymi tonami. Potem rozległo się dłuższe peeep i zapadła cisza.

Odwrócił się do mnie.

- Co to było, próba? - zapytałem.

Zamrugał i pokręcił głową.

- Zapomniałem. I tyle.

- Aha... - Starałem się nie dopuścić, by mnie to zdenerwowało.

- Masz zamiar zaprosić mnie do środka?

Poprowadził mnie przez łukowe przejście w końcu holu do zajmującego większą część powierzchni salonu. Po jego drugiej stronie była elegancka kuchnio-jadalnia. Bruno przekręcił ściemniacz i zobaczyłem widok, którego się nie spodziewałem. Nie było tu prawie żadnych mebli, tylko rozległa przestrzeń gołej betonowej podłogi pochlapanej farbą, a właściwie farbami - w różnych, przypadkowych kolorach i odcieniach - przypominającymi gigantyczną instalację Jacksona Pollocka. Wokół całego pokoju stały oparte o, ściany niezliczone płótna na blejtramach i nieukończone prace. Najczęściej abstrakcje, a także jeden lub dwa bardziej tradycyjne portrety. Przy panoramicznym oknie na całą ścianę stała para sztalug z rozpiętymi między nimi płótnami, a za nimi dostrzegłem coś, co przypominało stół tapeciarza, uginający się pod ciężarem zwalonych na blat tubek z farbą, pędzli, metalowych pacek i butelek z rozpuszczalnikami.

Spostrzegawczy ze mnie facet, więc odwróciłem się do Brunona i zapytałem:

- Malujesz?

- Trochę. - Kiwnął lekko głową.

Zdjął plecak z ramion, odsunął zamek błyskawiczny, wyjął moją książkę i położył ją na granitowym blacie kuchennym.

- Masz ochotę na kawę? - zapytał.

- Jasne - odparłem i podszedłem do jednego z płócien. Pochlapana farbą podłoga lepiła się do podeszew moich butów. Może i dobrze, że jednak ich nie wyczyściłem.

- Są bardzo dobre, Bruno. Naprawdę.

Nie odpowiedział. Sięgnął do wbudowanej w ścianę szafki, wyjął dwa kubki w paski, paczkę kawy i ekspres. Obserwowałem, jak wsypuje do niego granulki kawy, a potem wciska włącznik. Rozjarzył się bursztynowym blaskiem i kawa zaczęła się parzyć. Bruno otworzył drzwi stojącej obok lodówki i zajrzał do oświetlonego wnętrza.

- Nie ma mleka - stwierdził.

- Czarna będzie w sam raz - odparłem, przesuwając dłonią po płótnie. - Pewnie pomoże mi trochę wytrzeźwieć.

Och, gdybym tylko pomyślał o tym kilka godzin wcześniej...




























3


Chcę, żeby pan coś dla mnie ukradł.

Nie pierwszy raz słyszałem te słowa, choć zwykle wypowiadająca je osoba woli zrobić sobie najpierw małą rozgrzewkę. Ten Amerykanin

- nie. Przeszedł od razu do rzeczy, jak gdyby nigdy nic..."

Tak właśnie zaczynała się moja najnowsza książka - Dobrego złodzieja przeiwdnik po Amsterdamie - a kiedy podniosłem wzrok znad trzymanego w ręku egzemplarza i spojrzałem na twarze przede mną, musiałem gwałtownie stłumić pragnienie, by przerwać i sprawdzić, czy rzeczywiście słuchacze chcą, abym kontynuował. Rok temu, gdybym pojawił się w księgarni Światła Paryża i wyjaśnił, kim jestem i jakie powieści piszę, pokazano by mi drzwi, zanim zdążyłbym zapytać, czy mają moje dzieła. Nie mówiąc już o tym, czy popierają czytelnictwo. Teraz wszystko się zmieniło. Dzięki jednej książce przeobraziłem się z mało znanego handlarza śmieciem w mało znanego autora pseudo-pamiętnika, który stwarzał niebezpieczeństwo uczynienia mnie wiarygodnym. Kilku krytyków, którzy zrecenzowali Amsterdam, chwaliło błyskotliwy pomysł: autor serii czytadeł o zawodowym złodzieju nie tylko udaje, że naprawdę jest złodziejem, ale także napisał książkę o jego wyczynach. Jest tylko jeden problem - niczego nie udaję.

Och, musiałem zmienić parę rzeczy: nazwiska, miejsca, przedmioty, które rzeczywiście zostały skradzione. Ale według mnie książka w dalszym ciągu bardziej przypomina coś bliskiego prawdy

- każde słowo, które przeniosłem na papier, było nicią łączącą mnie z tym, co istotnie zdarzyło się w Amsterdamie.

Co nie znaczy, że otaczający mnie słuchacze o tym wiedzieli. Albo jak wszyscy inni kupili całą tę intrygę, albo nie mieli bladego pojęcia, o czym w ogóle jest moja książka. Ale dlaczego niby miałoby ich to obchodzić? Byłem pisarzem, który w ciepły wiosenny wieczór odbywa w Paryżu spotkanie autorskie na świeżym powietrzu, i to powinno wystarczyć, aby nawet najbardziej oziębła dusza zatrzymała się i wysłuchiwała, co mam do powiedzenia.

Zrobiło tak może ze czterdzieści osób - przeważnie studenci albo plecakowicze, rozwaleni na ustawionych wokół mnie zielonych ogrodowych ławkach. No i tymczasowy personel Świateł Paryża, obszar-pańcy, którzy w nocy spali na rozklekotanych łóżkach między uginającymi się regałami, a w dzień odpracowywali nocleg w księgarni. Było też kilka innych osób: brytyjska para w średnim wieku - ukradkiem robili nad moim ramieniem zdjęcia katedry Notre Dame za rzeką; zakonnica w ciemnoszarym habicie, bardziej chyba zainteresowana ospowatą fasadą kościoła St-Julien-le-Pauvre, i dwoje leciwych Francuzów w niebieskich drelichach, którzy sprawiali wrażenie, jakby chcieli, abyśmy wynieśli się ze skweru Viviani, żeby oni mogli wznowić trwającą od dziesięcioleci partię buli.

Raczej nie będą musieli czekać zbyt długo. Miałem zamiar przeczytać tylko pierwszy rozdział powieści, a potem, jeśli trzeba, odpowiedzieć na parę pytań, może nawet podpisać kilka egzemplarzy. Następnie pójdę z ludźmi z księgarni do miejscowej brasserie, gdzie niewątpliwie skończy się tym, że kupię wystarczająco dużo drinków, by zaprzeczyć wszelkim pozorom ewentualnego zarobku.

Przewidywany przebieg wydarzeń całkiem mi pasował, pod warunkiem że będzie także Paige.

To właśnie Paige zaprosiła mnie na tę promocję i szczęśliwym zbiegiem okoliczności wyglądała naprawdę ślicznie. Przede wszystkim przyciągnęły moją uwagę jej oczy - orzechowe, błyszczące i może odrobinę za duże, jakby nie potrafiły uporać się z szaleństwem kłębiącym się w jej mózgu. To właśnie mi się w niej podobało - poczucie jej wielkiej energii i emanujących z niej, wywołujących zawrót głowy wibracji. Podobała mi się też jej delikatna figura, blada cera - tak blada, że widać było sieć błękitnych żyłek na skroni - loki opadające na ramiona i okalające jej twarz, a najbardziej podobał mi się jej głos.

Była Amerykanką, chyba ze Środkowego Zachodu, mówiła chaotycznie, emocjonalnie, często przeplatając słowa eksplozjami śmiechu. Jak Boga kocham, chętnie bym ją pocałował.

I czy chcecie usłyszeć coś naprawdę wstrząsającego? Okazało się, że nie tylko ja. Miałem wrażenie, że zawsze połowę klientów w księgarni na Lewym Brzegu stanowili młodzi ludzie, którzy starali się zwrócić uwagę Paige. Strasznie dużo było wśród nich amerykańskich studentów, obładowanych podręcznikami do semestralnych zajęć na Sorbonie. Przeglądali poezję bitników, przybierali uczone pozy i zerkali nad paperbackami Zoli w stronę głównego kontuaru z kasą, gdzie najczęściej siedziała Paige. I do diabła, nie mogłem mieć do nich o to pretensji, bo spędziłem tam niejeden dzień, robiąc dokładnie to samo.

Byłem w księgarni chyba trzeci raz, kiedy ostatecznie uznałem, że jestem gotów z nią porozmawiać, i piąty, kiedy rzeczywiście to zrobiłem. W tym momencie gawędziła z jednym z pracujących tam niedomytych hippisów - facetem z całym stadkiem różnych insektów w pozlepianych dredach i w sfilcowanym, jaskrawoczerwonym swetrze. Pewna siebie, mówiła głośno i zachowywała się zupełnie nie tak, jak należałoby zachowywać się w księgarni. Pomyślałem, że to po prostu wspaniałe.

- Cześć - powiedziałem, podchodząc do kontuaru z krzywym uśmiechem, i podałem jej rękę. - Charlie Howard. Jestem miejscowym pisarzem.

Paige przerwała w połowie zdania i obrzuciła mnie spojrzeniem swoich lekko wytrzeszczonych oczu. Na chwilę świat stanął w miejscu. Potem obdarzyła mnie olśniewającym uśmiechem i energicznie potrząsnęła moją ręką.

- Ooo, cześć. Jestem Paige.

- Charlie - powtórzyłem.

- Poeta? - zapytał z charakterystycznym manchesterskim akcentem stojący obok niej chłopak.

- Piszę kryminały - wyznałem i podałem jej egzemplarz mojej książki.

Przebiegła wzrokiem po tytule. Zdobyła się na: „Wygląda... ciekawie", i odwróciła się ode mnie, żeby zobaczyć reakcję chłopaka.

Nie wiedział, co o mnie myśleć, wziął więc do ręki książkę, obejrzał grzbiet i bezczelnie ocenił wydawcę. Uniósł lekko brwi:

- To naprawdę ty? - zapytał.

- Obawiam się, że tak - odparłem, wzruszając skromnie ramionami.

- Pracuję nad powieścią - oznajmił zza swoich dredów. - To epicka fantasy usytuowana w koszmarze socjalistycznej dystopii.

- Duża... rzecz - zdołałem wykrztusić i spostrzegłem, że Paige mruga do mnie porozumiewawczo.

Manchesterczyk kichnął, wytarł nos rękawem czerwonego swetra i podał mi rękę.

- Mike - przedstawił się. - Będziesz podpisywał?

- Czemu nie? Chyba macie na zapleczu parę egzemplarzy.

Paige przechyliła się przez kontuar i uścisnęła mój przegub.

- Och, teraz, kiedy cię znamy, możemy zamówić więcej. Przeczytasz jakiś fragment, prawda?

- Eee...

- Och, daj spokój, zgódź się.

- Hm...

- Proszę, proszę... - Zatrzepotała rzęsami.

- No cóż - odparłem, wzruszając ramionami. - Jeżeli tak stawiasz sprawę...

I, o rany, teraz ponosiłem tego konsekwencje. Właśnie prawie kończyłem czytać rozdział i ogarnął mnie strach, że całkiem zniechęciłem widownię. Ze wszystkich sił starałem się uatrakcyjnić lekturę, ale czy mi się udało? Modulowałem głos, choć łatwiej to powiedzieć niż zrobić, nawet zaryzykowałem amerykańską wymowę w niektórych dialogach, co niemal na pewno było błędem. A kiedy takie myśli pojawiły mi się w głowie, skuliłem się i zacząłem czytać szybciej. Starałem się dotrzeć do ostatniego zdania jak najprędzej, nie robiąc wrażenia, że dostałem ataku hiperwentylacji.

Gdy zostały mi już tylko dwa akapity, zerknąłem na Paige i zauważyłem, że plotkuje z jednym z ludzi ze sklepu. Zasłaniała usta dłonią, co było dość głupie, bo jeszcze bardziej zwracało uwagę. Nie musiałem długo się zastanawiać - nawet gospodyni miała dosyć. Poczułem, że się czerwienię, i zająknąłem się. Paige spojrzała na mnie i mrugnęła. Przerwałem, wziąłem się w garść i zacząłem finiszować.

Kiedy skończyłem, otrzymałem drobne brawka, a potem poprosiłem o pytania.

- Mogę? - odezwała się siedząca z mojej lewej strony dziewczyna, Angielka. Zwróciłem uwagę na jej wielkie okulary do czytania, poważny przedziałek pośrodku głowy i konstelację pryszczy w kącikach ust.

- Bardzo proszę.

Przełknęła ślinę i wskazała na stos zaczytanych paperbacków.

- Hm, czy będzie pan nadal pisał powieści o Michaelu Faulksie?

Kiwnąłem głową, zaskoczony, że ktoś z moich słuchaczy je czytał.

- Tak się złożyło, że właśnie pracuję nad nową.

- Ooo, fajnie. I...

- Tak?

- No cóż, w tych książkach jest zdjęcie autora...

Wzięła ze stosu egzemplarz powieści i wskazała obgryzionym paznokciem na wewnętrzną stronę okładki.

- Nie bardzo pana przypomina.

Skrzywiłem się.

- Bo to nie ja.

Dziewczyna zmarszczyła brwi i mrugając, spojrzała na czarno--białe zdjęcie eleganckiego modela w smokingu.

- Ale, eee, czy to normalne?

- Dość niezwykłe - przyznałem, pocierając kark i uśmiechając się głupkowato. - Właściwie wymyślili to moi wydawcy. Uważają, że w ten sposób sprzedadzą więcej książek.

Oczywiście kłamałem. Kiedy przez kilka ostatnich lat pisałem książki o włamywaczu Michaelu Faulksie, zawsze udawało mi się unikać spotkań z wydawcami, a nawet moją agentką Victorią. Było to bardzo łatwe, bo często wyjeżdżałem za granicę - przenosiłem się za każdym razem, kiedy ukończyłem rękopis albo dokonałem jakiejś spektakularnej kradzieży. Jakiś czas temu, kiedy przekazałem do zamieszczenia w mojej pierwszej powieści zdjęcie modela z katalogu, zrobiłem to pod wpływem chwili, ale fotografia została zaskakująco dobrze przyjęta przez moją redaktorkę, a potem przez czytelników - w większości kobiety. Prawdę mówiąc, od lat otrzymywałem sporo wyciskającej łzy z oczu korespondencji i niemal żałowałem, że w przypadku Amsterdamu uparłem się, by w ogóle nie zamieszczać w nim zdjęcia autora.

- To chyba trochę ... dziwne - stwierdziła dziewczyna.

Trudno było się z nią nie zgodzić. Zrobiłem przepraszającą minę, a potem odwróciłem głowę i zobaczyłem, że mam odpowiedzieć jeszcze na kilka pytań. Kiedy zadowoliłem już ostatniego przesłuchującego, podszedłem do zorganizowanego przez Paige składanego stolika i zasiadłem za stertą Amsterdamu w twardych okładkach, przygotowany, że zaraz cały tłumek zniknie. Bardzo się zdziwiłem, widząc, że ustawia się do mnie, skromna co prawda, kolejka, i ostatecznie podpisywałem książki i gawędziłem z publiką dobrych dwadzieścia minut.

W tym czasie członkowie personelu księgarni stali sobie z boku i rozmawiając, palili skręcane ręcznie papierosy. Tworzyli szczególną gromadkę - oczytani i wykształceni, podróżnicy, ogarnięci egzystencjalnym Angst. Mimo to mieszkali w budynku bez ciepłej wody i łazienek, a kilkoro miało na sobie poplamione ubrania, niezmienia-ne chyba od wielu dni. Nie zdziwiło mnie, że żaden z nich nie kupił mojej książki. Bądź co bądź, gdyby mieli dość forsy, żeby wydawać ją na powieści, to na pewno nie spaliby w księgarni. A poza tym, mieszkając tutaj, mogli czytać za friko każdą książkę.

Nie dziwiło mnie również, że sobie nie poszli. Pomyślałem, że wielu z nich chyba od tygodni nie jadło porządnego posiłku i pewnie liczyli też, że uda im się naciągnąć mnie na coś więcej niż tylko kilka kufli piwa. Nie miałem nic przeciwko temu. Gdybym próbował utrzymać się tylko ze sprzedaży książek, sprawa wyglądałaby zupełnie inaczej, ale nie musiałem, a dochód z kradzieży bez trudu pozwalał zapłacić za kilka talerzy czegoś gorącego.

Zwróciłem uwagę na stojącą przede mną ostatnią osobę. Okazało się, że to moja fanka - pryszczata, z przedziałkiem pośrodku głowy. Choć nie kupowała mojej nowej książki, chciała, żebym podpisał całą jej kolekcję powieści o Faulksie. Zacząłem gryzmolić nazwisko, zdając sobie sprawę, że ona bacznie mi się przygląda, aż w końcu zamknąłem ostatni egzemplarz, mrugnąłem do niej i życzyłem jej dobrej nocy. Właśnie zakręcałem wieczne pióro i zastanawiałem się, jak mógłbym podziękować Paige, kiedy do stolika podszedł młody,

umięśniony, pewien siebie mężczyzna. Uśmiechnął się, wziął ze stosu egzemplarz Amsterdamu i rzucił mi go.

- Chce pan, żebym się podpisał? - zapytałem.

- Tak, oczywiście - odparł po angielsku z silnym francuskim akcentem.

- Co panu napisać?

Znów olśnił mnie swoim uśmiechem.

- Dedykację: „Dla mojego protegowanego".

































4


Mój protegowany siedział obok mnie przy barze. Dużo paliłem - francuski nawyk- i sączyłem gęste czerwone wino z bardzo dużego kieliszka. Wypiłem już jeden i wciąż nic z tego nie rozumiałem.

- A więc tak dla jasności powtórzmy. Chcesz, żebym pomógł ci się włamać do twojego własnego mieszkania?

- Tak- odparł Bruno, przyglądając mi się bacznie.

- No to informuję cię, że jeżeli chcesz sprawdzić, jak dobrze zabezpieczony jest twój dom, są od tego odpowiednie firmy. Po prostu skontaktuj się z nimi, ustal termin, a przyślą ci faceta z papierami na podkładce i stosem kolorowych broszurek.

- Nie o to mi chodzi.

- Dlaczego? Bo nie ufasz tamtym ludziom, ale ufasz gościowi, który przypadkiem napisał książkę o tym, że jest włamywaczem?

- Cóż, przypuszczam, że skoro tak stawiasz sprawę...

- To jakieś wariactwo.

Bruno wydął wargi i wzruszył ramionami. To był dobry paryski gest. Musiał go ćwiczyć od urodzenia, razem z wszystkimi innymi francuskimi dzieciakami. Barman na pewno również był wspaniałym mistrzem tej sztuki. Obserwowałem go, jak gestykuluje i wzrusza ramionami, jednocześnie nalewając absynt siedzącej w drugim końcu baru rudowłosej kobiecie w średnim wieku. Odniosłem wrażenie, że ruda jest stałą klientką, a absynt jej dobrym kompanem. Barman odstawił butelkę na półkę i wytarł dłoń o wykrochmalony fartuch. Nie było żadnego płacenia.

Po raz kolejny mocno zaciągnąłem się papierosem. Nie były to gaulloisy - raczej dbam o moje gardło - ale zdecydowanie paliłem o wiele więcej niż zazwyczaj. I nie mogłem zwalać wszystkiego na ogólną atmosferę baru. Musiało to mieć coś wspólnego z moimi nerwami. Bruno nie wykonał standardowego podejścia, nie przedstawił normalnego zamówienia.

- Mieszkanie naprawdę jest twoje? - zapytałem, mrużąc oczy.

- Oczywiście.

- No bo tak sobie pomyślałem, że mógłbyś starać się mnie namówić, żebym włamał się do mieszkania, które wcale do ciebie nie należy.

- Posłuchaj, zaraz coś ci pokażę.

Przez chwilę grzebał w swoim plecaku, aż wreszcie znalazł pognieciony kawałek papieru. Położył kartkę na barze i wygładził.

Przyjrzałem się dokumentowi. Znam francuski słabo, ale zorientowałem się, że to drukowany list z renomowanego francuskiego banku, adresowany do pana Brunona Dunstana, zamieszkałego przy rue de Birague w Paryżu.

- To właśnie ty?

- Tak - odparł Bruno i wyjął z portfela kartę kredytową z umieszczonym na niej takim samym nazwiskiem.

Pociągnąłem łyk wina, przełknąłem, a potem opróżniłem kieliszek. Dałem barmanowi znak, żeby nalał mi znowu, i zwróciłem list Brunonowi.

- A co z tym protegowanym? - zapytałem, pijąc wino. - Powiedziałeś to poważnie, czy żeby mi zrobić przyjemność?

- Poważnie - odparł. I chyba mówił prawdę.

- Dlaczego więc nie poprosisz mnie, żebym ci pokazał, jak włamać się do cudzego mieszkania? Obaj moglibyśmy trochę zarobić.

Pokręcił głową i leniwie pomasował biceps. Mięsień wypychał rękaw jego koszulki polo, jakby ktoś wycisnął całą pastę do zębów do pękatej tubki. Stojący obok mnie barman odkorkował butelkę dość drogiego czerwonego wina, które piłem, i nalał trochę do mojego kieliszka. Z poważną miną skinął mi głową, ja odpowiedziałem mu tym samym, a potem spojrzałem na Brunona.

- Nie ufasz mi?

- Niewykluczone - odpowiedział. - Może rzeczywiście jesteś tylko pisarzem.

Szczęka dramatycznie mi opadła.

- Czy teraz ja mam ci pokazać moje listy uwierzytelniające?

Bruno machnął ręką i zmienił temat.

- Chodzi również o mnie. Podoba mi się pomysł, żeby być złodziejem. - Ostatnie słowo wyszeptał, mimo że nikt nie mógł nas podsłuchać, bo barman odszedł, a muzyka w cafe grała głośno. - Ale może okażę się strrraszny - dodał, z upodobaniem przeciągając „r". - A może zobaczę, jak to działa, i będę wiedział, czy nadaję się do takiej roboty.

Podniosłem rękę do twarzy i zasłoniłem oczy. Spoglądałem na niego zza rozsuniętych palców.

- Włamanie do własnego mieszkania nic nie da. Ta robota bardziej niż czego innego wymaga silnych nerwów.

Jeszcze raz popisał się wzruszeniem ramion.

- Ale dzięki temu nie mogę być aresztowany, prawda? To mój dom.

- Niby tak. A więc jaki masz plan? Chcesz, żebym ci urządził jakieś kursy? Najpierw pokazał, jak obrobić własne mieszkanie, a potem kogoś innego?

Wydął wargi i pokiwał głową.

- To zależy od ciebie.

- Pozwól, że coś ci powiem. To wcale nie będzie takie łatwe, jak myślisz. Otwieranie zamków wymaga praktyki. A poza tym są różne rodzaje zamków. Każdy producent stara się wymyślić coś innego. Oczywiście ogólne zasady są takie same, ale jednak.

- Mimo wszystko chciałbym spróbować.

Złapałem kieliszek i przytknąłem go do ust, jednocześnie spoglądając nad ramieniem Brunona na narożny stolik, przy którym siedziała Paige z paroma kolegami z księgarni. Środek stołu zastawiony był brudnymi talerzami i pustymi butelkami po winie. Jeden z mężczyzn, wyglądający na Włocha facet o lśniących, ufryzowanych włosach i wysokim prostokątnym czole, zachowywał się wobec Paige bardzo swobodnie. Palił cygaretkę i łapał Paige za ramię, przyciągając ją do siebie, a ona, prawdę mówiąc, wcale nie robiła wrażenia, że jej się to nie podoba. Policzki miała zaczerwienione od alkoholu, co chwila przewracała oczami i skręcała się ze śmiechu z jakiegoś niezwykle zabawnego komentarza wygłoszonego przez Włocha.

Mike, chłopak z Manchesteru z dredami - poznałem go już wcześniej - siedział naprzeciwko nich i nalewał wino, za które zapłaciłem. Miał na sobie ten sam wystrzępiony sweter z czerwonej wełny, jak wtedy kiedy po raz pierwszy rozmawiałem z Paige; zauważyłem, że gdy nalewa wino, powyciągane rękawy ocierają się o krawędzie kieliszków. Miejsce obok niego zajmował mężczyzna w jaskrawej mycce i ze spiczastą kozią bródką obciążoną kolorowymi, szklanymi paciorkami. Przy ich stoliku siedziała też poważnie wyglądająca młoda kobieta o pięknych, smoliście czarnych włosach, wargach pomalowanych fioletową szminką i z chyba ośmioma kolczykami w uchu.

- Dlaczego chcesz być złodziejem? - zapytałem Brunona, wciąż obserwując tę grupkę, a zwłaszcza skomplikowane ruchy palców Włocha na karku Paige.

- Może to dla mnie wyzwanie - odparł, rozkładając szeroko dłonie na barze. - Jak powiedziałeś, to niełatwa robota. Może chciałbym się czegoś takiego nauczyć. Każdy potrafi rozbić okno, prawda? Ale niewielu ludzi umie znaleźć inny sposób, by wejść do środka.

- A więc ćwiczenie intelektualne?

- Dla mnie chyba tak - przyznał, prostując się na stołku.

- No cóż, w moim przypadku chodzi o pieniądze. A więc powiedz mi, ile moje usługi są dla ciebie warte?

Bruno wydawał się zaskoczony, ale dość szybko się opanował, wsunął rękę do tylnej kieszeni spodni i wyjął złożony plik banknotów. Złapałem go za przegub i ściągnąłem dłoń pod ladę baru, sprawdzając, czy barman niczego nie zauważył.

- Chcesz, żeby ktoś pomyślał, że wciskam ci narkotyki? Trzymaj forsę w kieszeni. Ile?

- Pięćset euro.

Wybałuszyłem oczy.

- I uważasz, że to wystarczy?

- Mam tylko tyle. Mogę zdobyć trochę więcej, ale...

Popatrzyłem na niego, pokręciłem głową i znowu zaciągnąłem się papierosem. Wypuściłem dym nad jego ramieniem, w stronę sufitu.

Właśnie w tej chwili Paige wybuchnęła śmiechem. Eksplozja zaczęła się w jej nosie od głośnego parsknięcia. Pochyliła się i żartobliwie trąciła Włocha łokciem.

Starałem się nie zwracać uwagi na kierunek, w jakim zmierzały sprawy między nimi, i skupić się na tym, czego chce ode mnie Bruno. Nie potrzebowałem pracy, nie potrzebowałem też kłopotów, jeżeli już o tym mowa, ale nie zaprzeczam, że byłem zainteresowany. Poznałem w życiu wielu hochsztaplerów i widziałem, jak prymitywnie usiłuje mi się przypochlebić, lecz moja wiedza wcale nie umniejszała skuteczności pochlebstw. Nie codziennie dostawałem szansę zademonstrowania moich umiejętności. Zazwyczaj nie zależało mi na zapewnieniu sobie obserwatorów przyglądających się, jak otwieram zamek. Ale Bruno dawał mi możliwość popisania się i jeszcze proponował za to kasę. Według moich obliczeń dzięki jego pieniądzom bez trudu zwróciłoby mi się wszystko, co zapłaciłem zajedzenie i wino, a poza tym przypuszczałem, że mogę uznać cały epizod za nieszkodliwą zabawę.

A teraz właśnie bawiła się Paige. Znowu chichotała, patrząc na Włocha z wyraźnym błyskiem w oczach. Dopiłem wino.

- Chodźmy stąd - powiedziałem do Brunona. - Mam dość, jak na jedną noc.

Wyszliśmy z baru i przeszliśmy przez plac Saint Michel. Potem Bruno poprowadził mnie nadbrzeżem czarnej jak atrament Sekwany w kierunku Wyspy Świętego Ludwika. Obok nas piętrzyła się katedra Notre Dame, a pajęcze gałęzie na jej tyłach skąpane były w świetle reflektorów przepływającego bateau mouche. Mijały nas samochody i motorowery, warkot silników wysokoprężnych przebijał się przez pomruk tworzący dźwiękowe tło miasta. Zrobiłem kilka głębokich oddechów, aby oczyścić umysł, zupełnie jakby haust spalin mógł zneutralizować wypite wino.

Szliśmy koło muru z szeregiem zielonych drewnianych pudeł. W dzień pudła rozkładano i na takich oto ulicznych straganach sprzedawano artystyczne ryciny, używane książki, szklane kule z padającym śniegiem, magnesy do lodówek i różne rupiecie. Teraz stragany zamknięte były na taniutkie kłódki. Mógłbym otworzyć je przez sen. Z jedną ręką przywiązaną na plecach. I całą dywizją żandarmów maszerującą obok. I... już sami wiecie, o co mi chodzi.

- Jest ładna - ni stąd, ni zowąd oznajmił Bruno.

- Słucham?

- Ta amerykańska dziewczyna Zerknąłem na niego z ukosa.

- Nie wiem, o czym mówisz.

Bruno przyglądał mi się przez chwilę i znowu po parysku wzru szył ramionami.

- Mieszkam niedaleko stąd. Za rzeką.

- A więc skup się - poleciłem. - Musisz się skoncentrować, je żeli mamy zrobić to jak należy.











5


Są chwile, w których lepiej bym posłuchał własnych rad, i takie, kiedy przyznaję, że powinienem posłuchać własnego sumienia. Dni, kiedy żałuję, że nie posłuchałem ani jednego, ani drugiego, są zazwyczaj najgorsze.

Rankiem po włamaniu do mieszkania Brunona obudziłem się z kacem i poczuciem winy. Przeklinałem także godzinę na moim budziku, bo przed zaśnięciem zapomniałem go nastawić i jeżeli chciałem spotkać się z Pierre'em, musiałem się spieszyć. Podreptałem do klitki, która w moim mieszkaniu parodiowała kuchnię, wrzuciłem dwie rozpuszczalne tabletki do szklanki wody z kranu i wychłeptałem musujący płyn. Bąbelki zdawały się bulgotać w moim mózgu, zupełnie jakby starały się odpalić jego szare komórki. Pragnąłem, żeby się pospieszyły i zrobiły coś z tępym bólem w skroniach i ze zbuntowanym żołądkiem. Jasne, wiedziałem, że nie wypiłem jakoś szczególnie dużo wina, ale rzecz w tym, że piłem na pusty żołądek i nie jadłem nic tego wieczoru, a poza tym, do diabła, w kacu czasem nie ma żadnej logiki.

Jęknąłem i pomasowałem palcami skronie; potem spojrzałem na czerstwą bagietkę na kuchennym blacie: zjeść ją? Nie. Poszedłem do łazienki, odkręciłem w prysznicu kurek z gorącą wodą i stanąłem pod parującymi strumieniami. I choć mocno się szorowałem i wylałem sobie na głowę mnóstwo mentolowego szamponu, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że myślę i poruszam się o wiele wolniej niż zwykle. I wciąż nie mogłem pozbyć się dręczącego niepokoju, którego powodem był Bruno.

W świetle dnia to, w co się dałem wplątać, wydawało się naprawdę czystym wariactwem. I niezależnie od tego, co powiedziałem Brunonowi, nie zgodziłem się na tę eskapadę z powodu pieniędzy. Pięćset euro może nie jest garścią drobnych, ale ta suma byłaby marną rekompensatą, gdyby dał się złapać podczas próby włamania do czyjegoś domu i przedstawił mnie jako „mózg" całej afery. A smutna prawda była taka, że mogłem mieć pretensje tylko do samego siebie. Siedziałem przy barze i tankowałem, podczas gdy Paige bawiła się na mój koszt z kumplami, a ja, zamiast okazać choć odrobinę dojrzałości i po prostu się do nich przyłączyć, pozwoliłem Brunonowi głaskać moje ego, grałem cwanego złodzieja i wpakowałem się po uszy w sytuację, którą uważałem za co najmniej niewygodną. Ze względu na to wszystko okazałem się pieprzonym idiotą.

Dziesięć minut później wyszedłem z domu i pomaszerowałem szybko w stronę Pola Marsowego. Nie było daleko od mojego miejsca zamieszkania, chociaż nie wspomniałem o tym Pierre'owi, kiedy zaproponował, że tam się spotkamy. Mieszkałem w pobliżu rue Duroc, na obrzeżach siódmej dzielnicy, w rejonie, w którym osiedlali się prawnicy, bankierzy i dyplomaci. Nieopodal było kilka ambasad i zwłaszcza w weekendy nie kręciły się tam tłumy. Ale było to centrum, miałem w miarę przyzwoite połączenia komunikacyjne i, co dla mnie bardzo ważne, stały tam nowoczesne, doskonale chronione apartamentowce i właśnie w jednym z nich się zatrzymałem. Wprawdzie mój budynek nie miał systemu telewizji wewnętrznej, ale była w nim dozorczyni, a wszystkie drzwi zaopatrzono w zamki wysokiej jakości. Oczywiście, tego rodzaju środki bezpieczeństwa sprawiały, że siódma dzielnica nie należała do rejonów, w których zamierzałbym uprawiać mroczniejszą część mojej sztuki, ale przynajmniej świadomość, że wszystko, co ukradnę tu i ówdzie w mieście, będzie w moim mieszkaniu bezpieczne, dawała mi pewien komfort psychiczny.

Gdy zbliżałem się do wysypanego żwirem placu Joffre'a, na tyłach Poła Marsowego, włożyłem mocno przyciemnione lotnicze okulary przeciwsłoneczne. Zdawałem sobie sprawę, że może to wydać się Pierre'owi dość dziwne, bo niebo było zachmurzone, ale uznałem, że lepsze to niż widok moich przekrwionych oczu. Wiecie, prawdę mówiąc, bardzo mi zależało, żeby wywrzeć na nim dobre wrażenie.

Według moich obliczeń minął ponad rok od chwili, gdy zaproponował mi przyzwoitą robotę.

Naturalnie nie miałoby to większego znaczenia, gdybym okazał dość rozsądku i nie wypuścił z rąk pieniędzy od Pierre'a za towar, z jakim wyjechałem z Amsterdamu. Przypadkiem jednak kilka dni po otrzymaniu swojej działki z tego, co dostał Pierre (niezmiennie było to mniej, niż miałem nadzieję dostać), skontaktował się ze mną jeden z moich dawnych szkolnych kumpli, Miles. Teraz Miles pracuje w City i jest dobry w tym, co robi. Ponieważ zawsze dość ostro ze sobą współzawodniczyliśmy, w chwili kiedy idiotycznie pochwaliłem się dość dużą sumą, jaką rzekomo zarobiłem na mojej ostatniej powieści sensacyjnej, Miles namówił mnie, żebym zainwestował fundusze na bardzo chrześcijański procent. Nie miałem powodu podejrzewać, że nie zdoła zapewnić takiego zysku, jaki obiecywał, ale prawdę mówiąc nie przekonałbym się o tym przynajmniej przez trzy następne lata, bo tak długo jeszcze moje pieniądze musiały pozostać zamrożone. W rezultacie, aczkolwiek na papierze byłem całkiem zamożny, aktualnie moja płynność finansowa wyglądała dość kiepsko i autentycznie miałem nadzieję, że Pierre'owi uda się zmienić ten stan rzeczy.

Znalazłem go nieco w głębi Pola Marsowego. Siedział na zielonym, metalowym krześle w kawiarni na świeżym powietrzu, obok karuzeli w wesołym miasteczku, boiska do koszykówki i placyku zabaw dla dzieci z jednej strony, a z drugiej blisko dużego trawnika, na którym w pogodniejsze dni rodziny rozkładały koce i urządzały sobie pikniki. Przed Pierre'em stały porcelanowa filiżanka z espresso i czysta popielniczka. Kiedy podchodziłem, przywołał ładną kelnerkę, która sprzątała sąsiedni stolik, i zamówił dla mnie cafe creme. Wstał, żeby podać mi rękę, i przymrużył oczy, widząc moje okulary przeciwsłoneczne.

- Zmieniasz się przy mnie w Europejczyka, Charlie, non?

- To zaraźliwe - odparłem. - Qa va?

- Oui. A u ciebie?

Puściłem jego dłoń.

- Doskonale. Pracuję nad nową książką. Złodziej i fandango.

- Ach, tres bien. - Gestem poprosił mnie, żebym usiadł. - I gdzie obecnie jest wielki monsieur Faulks?

- W Rio. W rozdziale szesnastym przeniesie się na Kubę.

Pierre zmarszczył brwi.

- Na Kubę? Zeby coś ukraść?

- Jeszcze nie wiem. Ale Faulks musi się gdzieś ukryć.

- A kobieta?

- Zwykle wie, gdzie jakąś znaleźć.

Puściłem oko, nie mówiąc nic więcej. Od wielu lat załatwiałem interesy z Pierre'em tylko przez telefon, dlatego trochę dziwnie się czułem, spotykając się z nim osobiście. Jakaś część mnie zastanawiała się, czy nie byłoby lepiej, gdybyśmy nie zarzucali starego trybu postępowania, utrzymując sprawy na maksymalnie biznesowym poziomie. To prawda, nasze stosunki zawsze były serdeczne, ale teraz czułem, że znajdujemy się na skraju nowego terytorium, gdzie może pojawić się przyjaźń. Doświadczenie uczyło mnie, że zazwyczaj komplikuje to sytuację, ponieważ zwiększa presję, aby nie zawieść tej drugiej osoby.

Niesamowite, tyle lat prowadziliśmy interesy przez telefon, a nigdy nie potrafiłem go sobie wyobrazić. Był spowitym tajemnicą głosem w słuchawce. Nic więc chyba dziwnego, że kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, zaskoczył mnie jego wiek- zbliżał się do sześćdziesiątki - a zwłaszcza fiołkoworóżowe znamię na skórze wokół lewego oka. Niczym utrwalona obwódka powodowało, że jego twarz sprawiała wrażenie spaczonej - jakby prawa strona przybliżała się, a jednocześnie lewa cofała w cień. Jeżeli w tym opisie Pierre wydaje się groźny, to niesłusznie. Wręcz przeciwnie, znamię nadaje mu niewinny wygląd. A poza tym mężczyzna, który ubiera się tak jak Pierre, nigdy nie mógłby zostać uznany za niebezpiecznego. Tego dnia miał na sobie cytrynową sportową koszulę z zawiązanym luźno na szyi niebieskim jedwabnym szalem, brązowe bawełniane spodnie i kremowe mokasyny.

Usiadłem i z przyzwyczajenia obrzuciłem spojrzeniem stoliki. Klientów było bardzo mało. Zauważyłem Francuzkę w ciemnych okularach w stylu Jackie O, ukradkiem karmiącą swojego pieska okruchami croissanta, a także ponurego, roztargnionego faceta z chyba drogim cyfrowym aparatem fotograficznym. Najbliżej nas, bo w odległości około pięciu metrów, siedział jakiś dżentelmen. Użyłem tego określenia, bo ubrany był w lniany, trzyczęściowy garnitur i miał na głowie słomkowy kapelusz. Siedział twarzą do nas, a kiedy opuścił „Le Monde", aby przewrócić stronę w gazecie, dostrzegłem złotą dewizkę kieszonkowego zegarka. Na jego stoliku, obok opróżnionego do połowy dzbanuszka z kawą, stało kompaktowe radio, a ponieważ sprawiał wrażenie, że go słucha - miał w uszach małe słuchawki - stwierdziłem, że nasza prywatność raczej nie jest zagrożona.

- Masz coś dla mnie? - zapytałem Pierre'a.

Kiwnął głową, upijając łyk espresso.

- Byłbyś zainteresowany? Myślałem, że może z powodu książki...

Machnąłem ręką, rozwiewając jego wątpliwości.

- Jestem zainteresowany.

- Dobrze. - Przerwał, gdy kelnerka stawiała przede mną kawę. Nawet przez piramidkę spienionego mleka docierał do mnie jej intensywny zapach. - A twoja ręka? - spytał z grymasem, jakby żałując, że musi pytać.

- Świetnie - odparłem, odruchowo chowając prawą dłoń pod stół, a potem uśmiechając się z popełnionego błędu.

Wzruszyłem ramionami i uniosłem dłoń, żeby sobie ją obejrzał, a on poprosił gestem, abym mu ją podał. Wyciągnąłem rękę nad stołem i pozwoliłem mu obrócić dłoń grzbietem do dołu, a następnie obmacać opuchnięte, zaognione kłykcie środkowego i czwartego palca, który niedawno nabrał lekkiego przykurczu i prawdę mówiąc, jego wygląd martwił mnie bardziej niż ból sprawiany przez podagryczne kryształki pod moją skórą. Pierre delikatnie nacisnął obrzmiałe tkanki tuż nad kostką. Bardzo starałem się nie skrzywić.

- Mam lekarstwa. Pigułki i zastrzyki, jeżeli się pogorszy.

- Pogorszy się tak, że nie będziesz mógł pracować?

- Raczej nie - odparłem, cofając rękę. - Wciąż mogę stukać w klawiaturę. I otwierać zamki. Palec wskazujący jest zdrowy, a to najważniejsze.

Pierre kiwnął głową i odsunął się ode mnie. Mrugnął, lewą powieką o ułamek sekundy później niż prawą. Tworzyliśmy dobraną parę: paser ze skazą na twarzy i złodziej z wczesnym artretyzmem.

- Praca jest prosta - oświadczył. - Ale mój klient... ostrożny.

- Nie chcą pomyłek.

- Exactement. I musisz wziąć tylko jedną rzecz.

- Co takiego?

- Obraz.

Poczułem, że oczy mi się rozszerzają. Zawsze myślałem, że obraz jest takim towarem, do którego kradzieży powinno się wynajmować zawodowego złodzieja. W porównaniu z obrazem forsa wydawała się wulgarna, a konsekwentnie odmawiałem mieszania się w sprawy narkotyków. Ale dobre obrazy, zwłaszcza portrety, przemawiały do mojej wyobraźni. Poza tym kradzież dzieł sztuki jest często prosta i w dobrym stylu. Albo klient chce je mieć dla własnej przyjemności, a w takim przypadku nie zwróci to większej uwagi, albo Pierre zostałby poproszony, by sprzedał obraz w imieniu klienta - a wtedy mógłby skorzystać z jednej z lepiej zorganizowanych i bardziej godnych zaufania siatek działających w tym biznesie.

- Jaki artysta?

- Sygnowany Maigny. Początek XX wieku.

Moje podniecenie lekko spadło. Chyba każdy ma jakieś ambicje, a mnie marzyło się, że pewnego dnia rąbnę coś naprawdę specjalnego. Może Degasa albo nawet Cezanne'a. No cóż, nie tym razem.

Westchnąłem.

- Masz opis?

Pierre sięgnął do kieszeni koszuli, wyjął polaroidowe zdjęcie i przesunął je w moją stronę po stoliku. Wziąłem fotografię i przyjrzałem się jej dobrze. Nie zobaczyłem tyle, ile bym chciał. Obraz na płótnie był częściowo przesłonięty błyskiem flesza.

- Oczywiście to olej - wyjaśnił Pierre. - Scena uliczna z Montmartre'u. Są tam kwiaciarka i młoda kobieta z parasolem.

- Wygląda koszmarnie.

- Dla ciebie jest wart dziesięć tysięcy.

Uniosłem brew.

- Naprawdę?

- Oui.

Gwizdnąłem cicho i popatrzyłem nad ramieniem Pierre'a. Za nim, nad dachem kawiarni i szeregami kołyszących się kasztanowców, widziałem górne dwie trzecie wieży Eiffla. Spatynowana żelazna konstrukcja wyglądała na tle ponurych chmur jak delikatna koronka, żółte

kabiny windy powoli sunęły w górę i w dół jak zmęczeni podróżni. Dostrzegłem niewyraźne postacie ludzi chodzących po najwyższej platformie widokowej i iskierki fleszy w półmroku. Informacje Pierre'e zbiły mnie z tropu, a suma honorarium zaniepokoiła.

- Ile ty dostaniesz? - spytałem.

Pierre zareagował, jakbym go obraził. Wyprostował się i wyprężył tors.

- Oczywiście, tyle samo co ty.

- A więc twój klient płaci dwadzieścia tysięcy euro. Za byle jaki obraz.

- Może być tego wart.

Pokręciłem głową.

- Nie na wolnym rynku.

- Kto wie? Może mój klient jest kolekcjonerem, n'est-ce pasł

- A kim jest twój klient?

Pierre nie odpowiedział. Patrzył mi prosto w oczy.

- Oj, daj spokój. Nabijasz się ze mnie, prawda?

Zgarbił się i rozłożył ręce.

- Zadzwonili do mnie. Nie będzie spotkania.

To chyba nie najlepszy sposób robienia interesów.

- Mężczyzna?

Pierre kiwnął głową.

- Wiesz coś jeszcze?

Znowu tylko na mnie spojrzał.

- A co z fotografią?

Wydął wargi.

- Znalazłem ją w mojej skrytce pocztowej.

- I nie przeszkadza ci to? - zapytałem, pochylając się do przodu.

Pierre wypuścił powietrze przez zaciśnięte wargi i postukał paznokciem w krawędź stołu.

- Układ może nie jest idealny...

Przewróciłem oczami.

- Co jest grane, Charlie? Powiedz mi. Interes teraz nie idzie już tak, jak kiedyś. Sam wiesz, bywa trudno. Konkurencja, oui?

Westchnąłem i sięgnąłem po paczkę papierosów. Wyjąłem jednego i zacząłem go zapalać. Pierre poprosił gestem o podanie mu paczki, ale zamiast tego dostał zapalonego papierosa. Zaciągnął się i ledwo powstrzymał kaszel. Od dawna rzucał palenie.

Odchyliłem się na oparcie krzesła i zacząłem myśleć o tym, co usłyszałem. Miałem wrażenie, że pobrzmiewają tu echa Amsterdamu. Coś było nie tak z proponowanymi pieniędzmi i nie podobało mi się, że Pierre tak mało wie o swoim kliencie. Oczywiście nie było to znów takie niezwykłe, ale, boja wiem? - Poczułem się nieswojo.

Z drugiej jednak strony kusiło mnie, żeby zgarnąć dziesięć tysięcy euro za kilkugodzinną pracę. W mieszkaniu, nad moim biurkiem, są przypięte przeróżne informacje na temat pisanej właśnie przeze mnie najnowszej powieści o Michaelu Faulksie. Mam harmonogram, szkic fabuły i listę postaci, rozpisaną na osobnej kartce, na której wyrysowałem tabelkę z pytaniami: „Jaki jest ich główny cel?", „Jakie są ich najważniejsze atuty?", „Jakie są ich największe słabości?" Gdybym teraz miał umieścić własne nazwisko w tej tabeli, bez problemu wypełniłbym rubrykę o słabościach. Znalazłoby się w niej słowo „chciwość". A może dopisałbym też „zamiłowanie do ryzyka".

Dziesięć tysięcy euro. Przy najbardziej rozbuchanej wyobraźni nie była to suma odmieniająca życie, ale w połączeniu z resztą gotówki od Brunona starczyłaby mi na kilka miesięcy czynszu. I jak wszyscy diabli przebijała zaliczkę, którą miałem otrzymać za skończoną powieść.

Co więcej, bardzo nie chciałem odmawiać Pierre'owi. Nie chciałem, żeby zaczął przekazywać roboty innym złodziejom, a mnie pomijać. I tak miał już poważne wątpliwości co do stanu moich palców i nie zamierzałem dawać mu kolejnego powodu, by szukał kogo innego. Przez wszystkie lata współpracy zapewniał mi niezwykle stabilne jak na złodziejski fach dochody i życzyłem sobie, aby ten stan rzeczy trwał nadal.

- Muszę dostać pieniądze z góry - oświadczyłem.

- Mam tylko połowę.

- Połowę mojej dziesiątki i połowę swojej?

Pierre przez chwilę się zastanawiał, być może wyczuwając w moim głosie, do czego zmierzam. Z rezerwą kiwnął głową.

- Jeżeli mam to zrobić, chcę wszystko, zanim się do tego zabiorę-

Znów zaciągnął się głęboko papierosem, wydymając policzki. Sądzę, że go obraziłem, ale prawdę mówiąc, niewiele mnie to obchodziło. Zamknął oczy, a kiedy je otworzył, lewa powieka uniosła się nieco wolniej.

- Amsterdam, Pierre - przypomniałem.

Wypuścił dym nosem.

- Czyżbyś myślał, że kiedyś przestanę ci płacić za Amsterdam, Charlie? - Pokręcił ze smutkiem głową i rozdusił papierosa w popielniczce. Po chwili pochylił się na bok i podniósł z podłogi skórzaną męską saszetkę. Rozpiął zamek błyskawiczny, zajrzał do środka i wyjął grubą kopertę. Cisnął mi ją bez słowa.

- Cała suma?

Wyrzucił ręce do góry.

- Może mam ci jeszcze przeliczyć?

- Tylko pytam. Honorarium jest bezzwrotne?

- Oczywiście. Klient płaci połowę, kiedy nas wynajmuje. Taka jest umowa. A teraz ty masz moją połowę. Bo jesteśmy przyjaciółmi, Charlie, tak?

- Jasne, przyjaciółmi.

Pierre pochylił się nad stołem. Znamię wokół jego oka drgało.

- A więc pamiętaj, załatw wszystko dobrze. Ja też chcę dostać moje pieniądze, tak?

Kiwnąłem głową, wytrzymując jego spojrzenie. Potem spuściłem wzrok, wziąłem ciężką kopertę i wsunąłem ją do kieszeni kurtki. Poprawiłem zsuwające mi się z nosa okulary, a Pierre podniósł filiżankę do ust. Uświadomiłem sobie, że nawet nie tknąłem mojej kawy, ale czułem, że nasze spotkanie zbliża się do końca, i nie chciałem go przeciągać. Poza tym miałem dziesięć tysięcy nowych sposobów, żeby kupić sobie drinka po drodze do domu.

- O jakim terminie mówimy? - spytałem.

Pierre odstawił filiżankę i przytknął do warg papierową serwetkę.

- Dwa dni. Możemy spotkać się tutaj. Na przykład, o dziesiątej.

- Brzmi sensownie. Może powiedziałbyś mi coś o miejscu, do którego się mam włamać?

- To mieszkanie - odparł, jakby w Paryżu coś takiego należało uznać za pewnik.

- A gdzie znajduje się obraz?

- Tam jest tylko jedna sypialnia. Wisi na ścianie.

- Alarmy? Zamki? Psy-zabójcy?

Wzruszył ramionami, jakby szczegóły nie miały znaczenia.

- Daj mi adres. Biorę to.

- Oui, ależ oczywiście. - Wyjął zza klapy z przodu saszetki złożoną kartkę i podsunął mi ją po blacie stołu.

Rozpostarłem papier i spojrzałem na adres. I w tej samej chwili coś, co na pierwszy rzut oka wydawało się tylko niezbyt doskonałym scenariuszem, nagle przeszło moje wszelkie oczekiwania.











































6


Dzień dobry - powiedziałem wesoło, gdy Victoria podniosła słuchawkę.

- Dzień dobry. Jak spotkanie autorskie?

- W porządku.

- Tylko w porządku? Nie wspaniale?

Uśmiechnąłem się.

- Nie słyszałaś? Określenie „wspaniałe" już dla mnie nie istnieje.

- Och! Zatłukłeś to biedne słowo na śmierć. Szkoda. Nadawało ci jakąś aurę.

- Tym razem był to triumf.

Victoria się roześmiała.

- Triumf? Skąd ty to bierzesz?

- Z mojego wiernego thesaurusa. Jak mężuś?

Zapadła cisza.

- Charlie - odezwała się w końcu. - Ile razy mam cię prosić, żebyś nie nazywał Adama w ten sposób?

- Czemu, czuły punkt?

- Bo tak powiedziałam? Naprawdę, za chwilę dam ci wycisk. Uwierz mi, jeżeli Adam kiedykolwiek mi się oświadczy, ty pierwszy się o tym dowiesz.

Uśmiechałem się do siebie i zerknąłem na ekran mojego laptopa. Kursor pulsował na końcu wersu, zachęcając mnie, bym kontynuował. Problem w tym, że nie wiedziałem, co pisać dalej. Totalna niemoc. W takich chwilach często dzwoniłem do mojej agentki Victorii i gadaliśmy o byle czym. Czasem słowa potrzebne do kontynuowania narracji przychodziły mi na myśl w samym środku rozmowy, a wtedy mogłem szybko się pożegnać i pisać dalej.

Bywało jednak, że zastanawiałem się, czy nie znamy się trochę za dobrze. Zdarzały się na przykład sytuacje, kiedy drażniłem się z nią, mówiąc ojej chłopaku tylko dlatego, że nie szło mi pisanie, albo byłem wkurzony z powodu czegoś, co zdarzyło mi się podczas moich złodziejskich eskapad. I bardzo wątpię, czy procenty od honorarium, jakie dostawała za moje książki, były wtedy wystarczającą rekompensatą.

- Przepraszam - powiedziałem, zresztą nie po raz pierwszy. - Co u Adama?

- Wszystko dobrze - odparła.

- No wiesz, tylko żartowałem.

- Aha. Przyznaj się, znowu utknąłeś?

Zacmokałem.

- Boże, czasami mam uczucie, że wpełzasz po przewodzie telefonicznym prosto do mojego mózgu. Skąd wiedziałaś?

- No cóż - Victoria mówiła do mnie jak do matołka - dzwonisz do mnie trzeci raz w tym tygodniu, zawsze z powodu niemocy twórczej. Dlatego zestawiłam wszystkie poszlaki i mam takiego czuja.

- Czuja? - Zmarszczyłem brwi z zaskoczeniem. - Znowu czytasz Amerykanów?

Victoria odczekała chwilę.

- Mam nowego klienta. Pisze o prywatnym detektywie w Miami.

- O gliniarzu?

Jęknęła.

- To był żart, prawda?

- Czyż mógłbym upaść tak nisko?

Victoria nie dała się podpuścić, ale byłem prawie pewien, że z trudem nad sobą zapanowała.

- Masz zamiar się pospieszyć i powiedzieć mi, dlaczego utknąłeś? - zapytała.

- Skoro tak stawiasz sprawę... - odparłem i zacząłem wyjaśniać mój problem.

Wiązał się ze sceną rozgrywającą się w czasie karnawału w Rio. Michael Faulks, bohater mojej serii, był w Rio de Janeiro, gdzie zamierzał włamać się do wypchanego pieniędzmi bankowego sejfu, zanim zrobi to konkurencyjny gang. Korzystał z okazji, że personel banku, w karnawałowym szale, nie będzie wchodzić mu w drogę. Kiedy jednak dotarłem do tej sceny, zacząłem mieć wątpliwości, czy to, co piszę, jest choć trochę prawdopodobne. Rzecz w tym, że widziałem mnóstwo filmów, w których grupa świetnie wyćwiczonych, uzbrojonych po zęby rabusiów wpada do banku, każe wszystkim paść plackiem na podłogę, blokuje jedno po drugim wszelkie możliwe urządzenia zabezpieczające, a następnie opróżnia sejf z milionów dolarów w nieoznakowanych i niedających się wyśledzić banknotach. Ale czy ktokolwiek słyszał, aby jeden człowiek włamał się do banku, poradził sobie ze wszystkimi alarmami, kamerami i zamkami, sforsował skarbiec o najwyższym stopniu zabezpieczenia i taka zbrodnia doskonała uszła mu na sucho?

- Tym się martwisz? - spytała Victoria, kiedy przedstawiłem jej sytuację.

- Nie sądzisz, że to wystarcza?

- Słowo daję, Charlie, mam klientów, których od czasu do czasu trzeba potrzymać za rękę, ale ty naprawdę możesz doprowadzić do szału. Niepokoi cię wiarygodność twojej powieści o Faulksie? Za chwilę powiesz mi, że łan Fleming wymyślił parę rzeczy.

- Uch.

- Charlie, w Uciekającym złodzieju twój Faulks nabił w butelkę szefa mafii, wyprowadził w pole FBI i CIA, skoczył na spadochronie z Empire State Building i przespał się z córką prezydenta Stanów Zjednoczonych.

- Czy mi się wydaje, czy do czegoś zmierzasz?

- Do tego, że jak dobrze wiesz, książki o Faulksie nie są realistyczne. Twoi fani czytają je, bo wszystko może się w nich zdarzyć. I uwierz mi, jeżeli Faulks potrafi sam załatwić całą nowojorską mafię, jak amen w pacierzu może dokonać prostego skoku na bank.

Podrapałem się w skroń.

- Tak myślisz?

- Tak. I o ile nie przeprowadzono ci ostatnio lobotomii, ty też dobrze o tym wiesz. Dlatego uważam, że musi cię niepokoić coś innego. A ponieważ przypadkiem pamiętam, że wspomniałeś o spotkaniu z Pierre'em dziś rano, zamierzam znowu skorzystać z mojego słynnego czuja i stwierdzić, że masz problem.

Odjechałem razem z fotelem od biurka, uniosłem stopy i zacząłem się obracać.

- Słuchaj - powiedziałem ze sznurem telefonu przerzuconym przez ramię - powinniśmy zgłosić się do tego telewizyjnego konkursu Ona i On.

- Po prostu mi powiedz, Charlie. Wiesz, że i tak w końcu to zrobisz. Dlaczego więc nie mielibyśmy zrezygnować z ciuciubabki i nie przejść do tego, co się rzeczywiście dzieje?

Wyplątałem się z przewodu, wstałem z fotela i podszedłem do ściany koło biurka. Wisiał tam mój oprawiony egzemplarz pierwszego wydania Sokoła maltańskiego - trochę krzywo, no to go wyprostowałem. Powieść Hammetta zawsze zabieram ze sobą, tak jak mój laptop i wyposażenie włamywacza. Rzecz w tym, że jestem przesądny. Sokół maltański leżał na moim biurku, kiedy pisałem pierwszą powieść, i prawda wygląda tak: wierzę, że wszystko, co napiszę bez obserwującego mnie Sama Spade'a, będzie koszmarne. Nigdy nikomu dotąd tego nie powiedziałem.

- Masz dużo zajęć? - spytałem Victorię.

- Gadaj.

- Och, skoro nalegasz.

I opowiedziałem jej o wszystkim, co wydarzyło się przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny. No, o wszystkim poza moim zainteresowaniem Paige, bo dotychczasowe doświadczenie podpowiadało mi, co ściągnę sobie na głowę, jeżeli zacznę rozwodzić się na jej temat. Skupiłem się na tym, jak Bruno podszedł do mnie pod koniec spotkania i o tym rozmawialiśmy w barze. Potem opisałem włamanie do mieszkania Brunona i w krótkich słowach przyznałem, jak bardzo żałowałem całej sprawy następnego ranka. Zrelacjonowałem też spotkanie z Pierre'em i na koniec podałem porażającą informację, która wtedy niemal zwaliła mnie z krzesła - adres mieszkania, do którego miałem się włamać.

- Mówisz poważnie? - zapytała, kiedy umilkłem.

- Jak Bozię kocham.

- O rany. - Gwizdnęła. - A ty tu martwisz się, czy twoja powieść jest wiarygodna.

- Właśnie. Niezły zbieg okoliczności, co?

- Ja myślę.

- I co o tym sądzisz? - spytałem, siadając znów w fotelu.

- Nie chcesz tego wiedzieć.

- Słuchaj, nie pytałbym, gdyby...

- Nie rób tego.

Wyprostowałem się.

- Co?

- Coś z tym zleceniem jest nie tak. Zdajesz sobie z tego sprawę, bo w przeciwnym razie nie zadzwoniłbyś do mnie. Więc nie rób tego.

Wziąłem ołówek i zacząłem obgryzać jego koniec.

- A czy to nie zbyt pochopny wniosek, Vic?

- Powiedziałam, że nie będziesz chciał wiedzieć, co o tym myślę. Co zamiast tego wolałbyś usłyszeć? Ze to jeden z tych dziwnych życiowych przypadków, których nikt nie potrafi wytłumaczyć, ale nie powinieneś się zrażać, powinieneś nadal robić swoje i do diabła z konsekwencjami?

- No nie, ja tylko...

- Tylko co?

- Och, gubię się. - Cisnąłem ołówkiem przez cały pokój, zostawiając na ścianie grafitową rysę.

- Słuchaj Charlie, na twoim miejscu, odmówiłabym Pierre'owi w chwili, kiedy powiedział, że nie wie, kto jest jego klientem. Przerabialiśmy to już, pamiętasz?

Wydałem dźwięk, który miał wyrażać niepewność.

- Tyle że sytuacja może nie jest taka sama.

Victoria westchnęła do słuchawki.

- I co z tego? Rzecz w tym, że postanowiłeś zignorować swoje wątpliwości, bo Pierre pomachał ci pieniędzmi przed nosem. Ale już kompletnym szaleństwem byłoby zignorować fakt, że miejscem, do którego Pierre chce, żebyś się włamał, dziwnym zbiegiem okoliczności jest mieszkanie, do którego zdążyłeś się już włamać z tym całym Brunonem.

Odchrząknąłem.

- To mieszkanie Brunona.

- Tak ci powiedział.

Podniosłem rękę, chociaż diabli wiedzą po co.

- Udowodnił mi, że to jego adres.

- Dobry Boże, Charlie. U mnie na ścianie wisi certyfikat, który zaświadcza, że jestem posiadaczką półhektarowej działki na Księżycu.

- Hej, to bardzo starannie wybrany prezent.

- Ale jest tylko kawałkiem papieru! Chcesz, żebym wysłała ci list z deklaracją, że ja też mieszkam pod tym adresem?

Wydąłem wargi.

- Bruno miał list z banku.

- Łatwy do podrobienia.

- A karta kredytowa?

Victoria się zastanowiła.

- No, nie wiem - oznajmiła w końcu, wzdychając ciężko. - Mógł podrobić wniosek.

- I zadał sobie tyle trudu tylko z mojego powodu? Nie kupuję tego. I nie widziałaś go, kiedy byliśmy w budynku. Po pierwsze, poznał go dozorca, bo w przeciwnym razie by nas zatrzymał. Po drugie, Bruno znał mieszkanie, Vic. Wiedział, gdzie jest klawiatura alarmu i jaki trzeba wprowadzić kod. Jezu, wiedział nawet, w której szafce jest kawa.

- Nie mam zamiaru z tobą dyskutować - oświadczyła. - Ani choćby próbować to wytłumaczyć. Mówię tylko o tym, co sam już dobrze wiesz: że coś tu nie gra.

Znowu zerknąłem na mojego Hammetta; bardzo nie chciałem przyznać jej racji.

- Może.

- Ale i tak to zrobisz, prawda?

- Pomyślałem sobie, że tylko szybciutko się rozejrzę.

- Odbija ci.

- Ale rozważ też pozytywne strony - powiedziałem, starając się stłumić błagalną nutę w moim głosie. - Znam plan budynku. Wiem, że mogę w nim otworzyć każdy zamek. Jedyny prawdziwy problem? Jak przejść obok dozorcy.

- No to po co dzwonisz?

- Uczciwie? Szukałem moralnego wsparcia.

- Słucham?

- Cóż, tak sobie myślałem: powiedzmy, mieszkanie rzeczywiście należy do Brunona - wyjaśniłem, rysując palcem kółko na blacie biurka. - Wynajął mnie, żebym pokazał mu, jak wygląda włamanie, prawda? Zapłacił mi całą sumę, z góry, i nie stało się nic złego. Czyli nadużyję jego zaufania, jeżeli wrócę i ukradnę mu obraz, no nie?

Niemal usłyszałem, jak Victoria zaciska zęby.

- Nie wierzę własnym uszom - powiedziała z nutką śmiechu w głosie. - Charlie, na litość boską, jesteś złodziejem. Gdzie podzie-wała się ta szlachetność przy każdej innej okazji, kiedy włamywałeś się do czyjegoś domu?

- Ale nigdy nie obrobiłem nikogo, kto mnie wcześniej wynajął. Na przykład nie przyszłoby mi do głowy, żeby obrobić Pierre'a.

- Z Pierre'em masz inny układ.

- I co z tego? Sądzisz, że to nieetyczne włamać się tam znowu?

- Nie wiem. I jeżeli naprawdę to cię martwi, słowo daję, nie potrafię ci odpowiedzieć. Nie do mnie należy dawać ci błogosławieństwo, Charlie. Tak, rzeczywiście, zawsze pozwalałam, żebyś mi opowiadał o tych historiach w przeszłości, ale nie mogę usprawiedliwić tego, co masz zrobić. To sprawa twojego sumienia.

Nie odzywałem się przez chwilę. Victoria również. Słyszałem, jak oddycha, starając się uspokoić. Chyba postawiła odpowiednią diagnozę, chociaż wcale nie było tak, jakbym prosił ją, żeby poszła ze mną na robotę. Chciałem tylko poznać jej zdanie o sytuacji, przecież zwykle bardzo pomagała mi rozwiązywać moje dylematy.

Z oddali, gdzieś z okolicy bulwaru Garibaldiego, dobiegały jęk i wycie syreny karetki pogotowia. W Paryżu wciąż słyszy się syreny, jakby tworzyły jakieś zawodzące muzyczne tło dźwiękowe miasta. Są tak powszechne, że często ich nie rejestruję, ale kiedy rzeczywiście zwracam na nie uwagę, potrafię rozróżnić klaksony policyjne i syreny służb ratowniczych. Zapewne nie warto się tym chwalić, ale, słowo daję, bez trudu można czerpać dumę z takich umiejętności, od których czasem zależy nasza wolność.

- Coś nie tak? - spytałem.

- Nie.

- Na bank? Mam wrażenie, że coś cię gryzie.

- Nic mnie nie gryzie, Charlie. Po prostu zwaliła się na mnie kupa roboty. Jestem dziś strasznie zajęta, dlatego musimy kończyć. Okej?

- Okej - odparłem.

Odłożyłem słuchawkę i tępo wpatrzyłem się w gniazdko w ścianie, koło moich stóp. Co, do licha, właściwie się stało? Bez względu na ostatnie słowa Victorii, coś z całą pewnością się działo, więc przypomniałem sobie całą naszą rozmowę, a nuż zrozumiem, o co chodzi. Odtworzyłem każde słowo, każdy niuans, nawet powtarzałem kilkakrotnie niektóre fragmenty. I wciąż nie miałem pojęcia, co ją tak poruszyło.

Nie, to nieprawda, coś przeczuwałem, ale po prostu nie za bardzo chciałem tego drążyć. A jeśli po tak wielu latach zapoznawania się ze szczegółami moich skoków moje zachowanie zaczęło Victorię męczyć? Być może czekała, że się zmienię, i dopiero teraz uświadomiła sobie, że tak się nie stanie. Kradzież była w moim DNA. Zapewne żaden to powód do dumy, w każdym razie nie na jakąś racjonalną skalę, ale czy dlatego powinienem zrezygnować?

Spojrzałem ponuro na laptop, na palce gotowe nacisnąć klawisz i wyłączyć komputer. Ale one się nie poruszyły. Zakląłem, zatrzasnąłem pokrywę i odepchnąłem się od biurka. Przecież nie mógłbym teraz brać się do pisania, prawda?






































7


W dzień zamiast dozorcy była dozorczyni. Miała surowe rysy twarzy, zapadnięte policzki i fryzurę, która robiła wrażenie sztucznej - mnóstwo pasemek blond i lakieru w spreju. Była czujna. W czasie, kiedy ją obserwowałem, do budynku weszło troje ludzi i wszystkim im kazała się wpisać w księdze gości. Niby to żaden problem. Zawsze przecież mogłem podać fałszywe nazwisko. Ale przypuśćmy, że to mieszkanie nie należało do Brunona? Jeżeli ona poprosi mnie, żebym wpisał nazwisko odwiedzanej osoby, i przypadkiem podam jakieś, którego nie zna, będę miał kłopoty.

Ktoś mógłby mi przypomnieć, że już je miałem. Pół godziny wcześniej wszedłem w zaułek przy apartamentowcu i dotarłem na jego tyły. Jak miałem nadzieję, było tam wyjście ewakuacyjne, niestety podłączone do systemu alarmowego i z kamerą telewizji przemysłowej nad podwójnymi drzwiami. Klamki obu skrzydeł łączył metalowy łańcuch spięty kłódką na zamek szyfrowy Żaden chyba inspektor pożarnictwa nie byłby tym zachwycony. Na podstawie zastosowanych środków bezpieczeństwa nietrudno było wydedu-kować, że włamywano się tędy do środka. Chociaż mógłbym bez problemu otworzyć kłódkę i na pewno znalazłbym sposób oszukania kamery i uciszenia alarmu, jakoś mnie to nie kusiło. Nawet gdybym dostał się do środka, nie miałem pojęcia, co znajduje się za drzwiami: oczywiście najprawdopodobniej schody, ale równie dobrze magazyn, a w nim sprzątaczka, albo pralnia dla mieszkańców. Mogła być nawet druga kamera, skierowana prosto na mnie.

Na parterze, w pewnej odległości od wyjścia ewakuacyjnego, było okno, ale chroniły je żelazne kraty A ponieważ jakoś nie zabrałem ze sobą palnika acetylenowego i nie miałem też gwarancji, że ktoś mnie nie przyłapie, również i tą drogą nie mogłem się dostać do wnętrza. Do innych okien nie dosięgnąłbym bez drabiny ani nawet gdybym stanął na jakimś podwyższeniu, a wiedziałem już, że drzwi dla dostawców z boku budynku otwierają się na biurko dozorcy. I... cóż, to byłoby tyle. Tak wyglądały moje opcje. A ponieważ wszystkie odpadały, musiałem rozejrzeć się gdzie indziej.

Na przykład sąsiedni budynek. Nie warzywniak, ale dwugwiazd-kowy hotel. Sądząc po obszarpanych zasłonach w oknach na zapleczu i osypującym się tynku na tylnej ścianie, nie musiałem się obawiać, że w najbliższej przyszłości w kategorii hotelu przybędzie parę gwiazdek, a zatem środki bezpieczeństwa pewnie okażą się marne. Wszystko więc wskazywało na to, że mógłbym się tam dość łatwo dostać przez zaplecze. Z tyłu znajdowało się wejście służbowe, wyglądające na zupełnie niestrzeżone, i nie miałem wątpliwości, że łączy się bezpośrednio z klatką schodową dla gości. Ale akurat był późny środowy ranek i nie istniał żaden sensowny powód ryzykowania, że zostanę złapany. Poza tym wpadłem na o wiele lepszy pomysł.

Dżentelmen, który siedział w recepcji, zapewne czułby się bardziej u siebie, gdyby zwieszał się z krokwi w katedrze Notre Dame. Nie miał wprawdzie garbu, ale wielki brzuch, a jeżeli zadał sobie trud ogolenia się dziś rano, to jego żyletka zdecydowanie wymagała wymiany. Pochylał się nad moim paszportem, przepisując dane osobowe do swojej księgi; ślinił się przy tym, co groziło, że go poplami.

Użyłem słowa „mój" paszport, lecz to trochę mylące sformułowanie. Ten paszport należał do przebywającego czasowo poza rodzinnym krajem prawnika, niejakiego Davida Jamesa Birka. Prawdę mówiąc, zabrałem mu ten dokument przed kilkoma miesiącami, kiedy złożyłem niezapowiedzianą wizytę w jego apartamencie. W tym czasie pan Birk był nieosiągalny, a ja miałem szczęście się o tym dowiedzieć, ponieważ nasz wspólny przyjaciel zaprosił nas obu na to samo przedstawienie Madame Bouary w operze Palais Garnier. Odmówiłem, czując się bardziej w nastroju na odrobinę złodziejstwa, i ta noc przyniosła mi solidną paczkę banknotów, szpanerski nowy zegarek, nie wspominając

o paszporcie. Zazwyczaj nie interesuje mnie taki towar, kiedy jednak przypadkiem zajrzałem na ostatnią stronę, zaskoczony zobaczyłem, jak bardzo jesteśmy do siebie podobni. Według daty urodzenia David Birk był zaledwie o rok starszy ode mnie, włosy miał chyba trochę ciemniejsze i na pewno bardziej niż ja wyglądał na biznesmena, ale mimo wszystko byłem przekonany, że nikt, patrząc na fotografię, nie będzie miał wątpliwości. A recepcjonista chyba nawet w ogóle na nią nie spojrzał. Bardziej interesował go numer paszportu pana Birka, żeby mógł wystąpić o zwrot podatku turystycznego.

Pokój kosztował mnie nieco więcej, niż oczekiwałem, co mnie zaskoczyło, ponieważ wewnątrz hotel okazał się o wiele podlejszy, niż się spodziewałem. Linoleum w recepcji pokrywała równa warstwa piasku i kurzu, a nawet przy kiepskim oświetleniu nie sposób było nie zauważyć brudu oblepiającego prawie każdą powierzchnię. Turystyczne broszurki na stojaku wyglądały na mocno nieaktualne, a farba, którą je wydrukowano, wyblakła tak, jakby ukradziono je z jakiejś witryny gdzieś pod koniec lat osiemdziesiątych.

Może i była tam winda, ale ąuasimodo nie skierował mnie do niej, kiedy wręczał mi klucze do pokoju i oddawał paszport. Dlatego podniosłem pustą walizkę, którą wziąłem ze sobą, i zacząłem wchodzić po schodach. Wytarty chodnik lepił się do podeszew butów, a poręcz, obluzowana, cała się ruszała. Przeszedłem dwie kondygnacje i zatrzymałem się, by sprawdzić, czy kogoś nie usłyszę. Nie usłyszałem. W pozornie pustym budynku rozbrzmiewał tylko dziwny szum i zalatywało stęchlizną.

Szedłem dalej. Gdyby ktoś mnie zatrzymał, mógłbym po prostu udawać, że się zgubiłem, cierpię na demencję starczą albojestem Amerykaninem, i pozwoliłbym, żeby zaprowadził mnie do mojego pokoju na drugim piętrze. Wtedy może nawet odważyłbym się położyć na łóżku na pół godziny, a potem spróbował znowu. Okazało się jednak, że nie musiałem zawracać sobie głowy planami na wszelki wypadek, ponieważ dotarłem na samą górę budynku, nie napotykając żywej duszy, a kiedy już się tam znalazłem, bez trudu otworzyłem byle jakie, źle osadzone na zawiasach drzwi prowadzące na mansardowy dach.

Widok był naprawdę niezły. Rozciągał się przede mną cały świat rozmaitych dachów, kominów, anten telewizyjnych, sznurów do bielizny, wież kościelnych i drapaczy chmur. Był to jeden z pozornie zwyczajnych wiosennych dni w Paryżu, gdy krystalicznie czyste światło sprawia, że każda krawędź czy węgieł rysują się szczególnie wyraźnie. Postawiłem walizkę i oparłem dłonie na biodrach. Chłonąłem ciepłe powietrze przesycone zapachem świeżego ciasta, mielonej kawy oraz pleśniowych serów i cieszyłem się, jak niesamowicie ostro teraz wszystko widzę. Na północy dostrzegłem porowatą kremową kopułę Sacre-Coeur, na południowym zachodzie - połyskujący onyks okien wieży Montparnasse. Na zachodzie złota kopuła Inwalidów odcinała się jaskrawo na tle szarości, bieli i brązów biurowców i domów mieszkalnych, a nieco bliżej, na wciąż ciemnych wieżyczkach Conciergerie, trzepotała trójkolorowa flaga. W tym krótkim momencie czułem się tak, jakbym dostał w prezencie moje własne, prywatne miasto, i muszę wyznać, że niechętnie zrezygnowałem z podziwiania panoramy, aby zabrać się do roboty.

Na szczęście nie musiałem stosować moich kocich technik i używać liny, żeby się wspiąć lub opuścić kilka pięter, bo hotel i apartamentowiec miały dokładnie tę samą wysokość. Dzielił je tylko niewielki murek pokryty papą i wystarczyło zrobić nad nim krok, no i sforsować kłódkę na drzwiach prowadzących na schody w budynku mieszkalnym.

Z tylnej kieszeni dżinsów wyciągnąłem parę bardzo cienkich, jednorazowych rękawiczek z lateksu i dmuchnąłem w nie, żeby je rozkleić. Następnie wsunąłem lewą dłoń do lewej rękawiczki, a ponieważ jestem facetem systematycznym, prawą dłoń do prawej. I skrzywiłem się z bólu. Do diabła, nawet cieniutki plastik drażnił moje kłykcie. Bardzo ostrożnie uniosłem go z zaognionych guzków na palcach, chcąc choć w ten sposób przynieść sobie ulgę. Niewiele to pomogło i czułem nieodpartą pokusę, żeby zdjąć rękawiczki i po prostu po skończeniu roboty dobrze wytrzeć kłódkę. Ale prawdę mówiąc, nigdy nie wierzyłem w skuteczność tej metody. Po co w ogóle ryzykować, że zostawię jakiś odcisk palca?

Wcale mi się to nie podobało, nie zdjąłem więc rękawiczek. Wyciągnąłem futerał na okulary, szybko wybrałem trochę krótszy i solidniejszy wytrych niż ten, w który wyposażyłem Brunona, oparłem kłódkę na udzie i wsunąłem wytrych. Chwilę później kłódka była otwarta, mogłem więc zdjąć ją z pordzewiałych kółek i położyć z boku. Potem otworzyłem drzwi i znalazłem się na tej samej klatce schodowej, po której szedłem zaledwie przed dwoma dniami.

I chociaż to naprawdę bolało, zatrzymałem się i zdjąłem rękawiczki. Co prawda za kilka minut zamierzałem dostać się do interesującego mnie mieszkania, ale gdyby ktoś przechodził obok i zauważył rękawiczki, mógłby nabrać podejrzeń. Skoro już o podejrzeniach mowa, nie przypuszczam, żeby walizka była aż tak ważnym rekwizytem, by taszczyć ją ze sobą. Była bardzo duża, wystarczająco, by zostać zapamiętana, miałem jednak nadzieję, że jeżeli ktoś przypadkiem mnie z nią zobaczy, uzna, że przyjechałem w odwiedziny do przyjaciela albo sprzedaję encyklopedie. A poza tym, potrzebowałem czegoś, w czym wyniosę obraz.

W lewej ręce niosło mi się walizkę niewygodnie, co chwila uderzałem nią o ścianę albo się o nią potykałem. Oczywiście, próbowałem przełożyć ją do prawej dłoni, ale rączka boleśnie naciskała na złogi kryształków w moich palcach. Pomyślałem, że lepiej bym zrobił, gdybym zainwestował w dużą torbę, którą mógłbym przewiesić przez ramię, tyle że nie wiedziałem, jak duży jest ten obraz, i znając moje szczęście, okazałoby się, że torba jest za mała.

Pogrążony w myślach, nie liczyłem, ile pięter przeszedłem. Zatrzymałem się i spróbowałem to ustalić. Potem przechyliłem się przez balustradę i spojrzałem w górę klatki schodowej - niestety, w niczym mi to nie pomogło. Straciłem orientację. Z boku były drzwi; wsunąłem przez nie głowę - i oczywiście czujnik włączył światło na korytarzu. Zobaczyłem kauczukowiec i brązową ławeczkę; aha: jestem o jedno piętro za wysoko. Zamknąłem drzwi, podniosłem walizkę i zszedłem na trzecie piętro.

Kiedy już znalazłem się na podeście, stanąłem nieruchomo i wsłuchałem się w dźwięki z korytarza. Potem przykucnąłem i przyjrzałem się ćwierćcalowej szczelinie między drzwiami a podłogą. Nie widziałem żadnego światła i nie słyszałem, by ktoś się ruszał, więc uchyliłem lekko drzwi i zajrzałem do środka, do korytarza pogrążonego w ciemności. Kiedy do niego wszedłem, natychmiast zapaliły się światła w kinkietach; oślepiony nagłym blaskiem, zamrugałem i ruszyłem do mieszkania 3A.

Gdy stanąłem przed drzwiami, odsunąłem stopą walizkę z pola widzenia, potem poprawiłem ubranie, przygładziłem włosy i zastukałem. Istniała duża szansa, że ktoś jest w środku. Gdyby otworzył mi Bruno, powiedziałbym, że wpadłem ot tak, na chwilkę. Jeżeli nie Bruno - no cóż, zacznę wtedy kombinować. Ale wszystko wskazywało na to, że nie będę musiał, bo na moje pukanie nikt nie zareagował.

Zapukałem znowu, po prostu dla pewności, a kiedy wciąż nikt nie odpowiadał, naciągnąłem rękawiczki, zastanawiając się, czy nie dałoby się zerwać plastik z dwóch bolących palców i nie zniszczyć przy tym zupełnie rękawiczek. Proszę mnie dobrze zrozumieć, nie martwił mnie koszt, bo w domu miałem całe ich pudełko kupione za zaledwie kilka euro. Przy sobie miałem jednak tylko jedną parę, a dostać się tutaj nie było mi łatwo, więc nie zamierzałem odkładać roboty z powodu jednej rękawiczki.

Oczywiście, ktoś mógłby powiedzieć, że teraz już trochę za późno, by w ogóle przejmować się rękawiczkami. Przecież nie włożyłem ich, włamując się tu razem z Brunonem, i moje odciski palców znajdowały się nie tylko na zamku, ale także w całym mieszkaniu. Czy kilka więcej grałoby rolę? Pewnie nie. Ale wydaje mi się, że w jakiś sposób chciałem podkreślić różnice między obydwoma włamaniami. Pierwsze było fuszerką, kiepsko zrealizowanym planem, za który w szkole włamywaczy dostałbym pewnie pałę. Tym razem zamierzałem dostać szóstkę, a że nie chciałem mieć obniżonej oceny za brak konsekwencji, postanowiłem nie zdejmować rękawiczek.

Poza tym mogłem wprowadzić poprawki i zdecydowanie zmniejszyć ból. Na przykład kiedy wyjąłem wytrych i zabrałem się do zamka w drzwiach mieszkania, posługiwałem się tylko palcem wskazującym i kciukiem. Pochłaniało to wprawdzie więcej czasu i czułem się dość dziwnie, jakbym pisał lewą ręką, ale kłykcie zabolały mnie może ze trzy razy, więc było warto. Gdy tylko rygiel się cofnął, nacisnąłem klamkę i otworzyłem drzwi.

Pewnie pomyśleliście, że zapomniałem o alarmie, prawda? Cóż, nie odgadliście: przygotowałem się, czekałem na te znajome piip i nie miałem najmniejszego zamiaru pozwolić, żebym z jego powodu nie uzyskał celującej oceny. Zgrabnie prześlizgnąłem się holem do szafki i ot tak zwyczajnie otworzyłem pokrywę na klawiaturze sterowania alarmem, a potem wprowadziłem kod. Bo wiecie, prawdę mówiąc, obserwowałem Brunona, kiedy wprowadzał kombinację cyfr. Można to oczywiście nazwać talentem, ale zapamiętuję takie rzeczy. Niektórzy ludzie muszą przeczytać całą gazetę, zanim rozpoczną dzień, inni przed wyjściem z domu muszą ileś tam razy umyć ręce. A ja, jak trafię na kod, muszę go zapamiętać.

No więc wprowadziłem kod i posłuchałem długiego sympatycznego dźwięku towarzyszącego przejściu urządzenia w stan spoczynku. Kiedy zrobiło się cicho, wróciłem do korytarza i wziąłem walizkę. Potem tak dokładnie, jak tylko potrafiłem, wytarłem zamek niepozostawiającą kłaczków szmatką, zamknąłem za sobą drzwi i zabrałem się do pracy.

Trudno się dziwić, że nie miałem ochoty tracić czasu i po zachlapanej farbą podłodze skierowałem się prosto do sypialni w tylnej części mieszkania. Od razu zauważyłem, że żeberkowe żaluzje są częściowo odchylone i teraz przepuszczają ukośne pasy dziennego światła na starannie zasłane podwójne łóżko pośrodku pokoju. A potem spostrzegłem odbarwioną, prostokątną plamę na białej ścianie naprzeciwko mnie. Nad plamą wisiała lampa - miała oświetlać obraz, tyle że żadnego obrazu tu nie było. Pozostałe ściany też były puste.

Zamarłem i chwilę stałem tak, jakbym czekał, że malowidło zmaterializuje się przed moimi oczami. Ponieważ widziałem je na zdjęciu przekazanym mi przez Pierre'a, miałem wrażenie, że gdyby to w czymś pomogło, potrafiłbym wyczarować je siłą swojego umysłu. Ale oczywiście nic by to nie dało, bo to cholerstwo zniknęło.

Upuściłem walizkę na podłogę z łomotem równie paskudnym, jak mój stan psychiczny. Wymiary poszarzałego prostokąta w miejscu, gdzie kiedyś znajdował się obraz, świadczyły, że razem z ramą miał wysokość czterdziestu, a szerokość sześćdziesięciu centymetrów. Lampka elektryczna natomiast wskazywała, że farby olejne były dokładnie tak ciemne i obrzydliwe, jak sobie wyobrażałem. I tylko tyle mogłem ustalić, ponieważ nie było tu nic więcej do oglądania. Klient Pierre'a zapłaciłby dwadzieścia tysięcy euro za to szkaradzieństwo, ale ktoś zwinął je przede mną.

I jakoś niezbyt mnie to zmartwiło. Dzięki umowie z Pierre'em dostałem honorarium z góry, dlatego uznałem, że nie ma znaczenia, że obraz zniknął. Ale jeżeli tak, to co właściwie mnie dręczyło?

Cóż, dręczył mnie Bruno. Doprawdy, nie spodobał mi się sposób, w jaki ze mną pograł. Ponieważ teraz wydawało się oczywiste, że Victoria miała rację: mieszkanie wcale nie należało do niego - i gdy tylko zobaczył, że dopiłem kawę, i powiedział mi dobranoc, poszedł prosto do sypialni, zdjął obraz, wepchnął go do plecaka - ależ okazał się przewidujący, że go wziął i się zmył. Byłem przekonany, że sprzedał obraz za sumę grubo przewyższającą pięćset euro, które tak kretyńsko od niego przyjąłem, i zapewne nieźle się uśmiał z tego, że tak łatwo zrobił mnie w konia.

Poza tym martwiło mnie, co pomyśli sobie Pierre. Oczywiście, absolutnie nie mogłem nawet wspomnieć mu o Brunonie. Może i jestem głupi, ale nie aż do tego stopnia szurnięty, aby powiedzieć facetowi, który mnie wynajął, że od chwili, kiedy podał mi adres, wiedziałem, że coś chyba pójdzie nie tak. Ale nadal zamierzałem przekonać go, że kiedy włamałem się do mieszkania, obrazu już nie było. Jasne, współpracowaliśmy od wielu lat, tyle że ja byłem złodziejem, a Pierre paserem i w zaistniałych okolicznościach wzajemne zaufanie miało swoje granice. Sprzedawałem już rzeczy za jego pośrednictwem, żądając pieniędzy z góry, mógł więc całkiem naturalnie zastanawiać się, czy przypadkiem nie schowałem dziesięciu tysięcy euro do kieszeni i sam nie sprzedałem obrazu, aby wyślizgać go z interesu.

Problem sprowadzał się więc do tego: jak przekonać Pierre'a, że mówię prawdę? To jakbym chciał dowieść istnienia ducha, czyli obrazu, którego nie było.

Gdybym miał ze sobą aparat fotograficzny, mógłbym zrobić zdjęcie pustej plamy na ścianie. Ale w gruncie rzeczy niewiele by to pomogło. Przecież nie potrafiłbym udowodnić, że przed zrobieniem zdjęcia nie zdjąłem obrazu ze ściany i nie postawiłem gdzieś obok. A gdybym okazał się na tyle przewidujący, że wziąłbym ze sobą aparat, świadczyłoby to tylko, że wszystko z góry zaplanowałem.

Jak dotąd, tak naprawdę tylko jedno mógłbym zrobić: wziąć cokolwiek, co udowodniłoby, że byłem w tym mieszkaniu. Nie dawałoby to oczywiście żadnej gwarancji, że nie wykiwałem Pierre'a, ale nic lepszego nie przychodziło mi do głowy.

Podjąwszy decyzję, spojrzałem na stojącą na lewo ode mnie antyczną toaletkę z wiśniowego drewna, z pięknym żaluzjowym zamknięciem. Podszedłem do niej i podniosłem wieko - tak chyba należy obchodzić się z zamkniętym meblem. Oczywiście nie zamierzałem wziąć niczego, czego brak właściciel mieszkania mógłby zauważyć - przede wszystkim miałem wyraźne polecenie wynieść stąd tylko obraz - ale wydawało mi się, że coś odpowiedniego tu znajdę.

I od razu zwróciłem uwagę na fotografię w ramce, bo leżała zdjęciem do dołu. Podniosłem ją i zobaczyłem na niej mężczyznę i kobietę. Mężczyzna, sześćdziesięciopięcio-, siedemdziesięciolatek miał siwe włosy zaczesane do tyłu i związane w przetłuszczony kucyk. Kobieta wyglądała na dziesięć, piętnaście lat młodszą: platynowa blondynka, bardzo opalona, mocno umalowane oczy. Zdjęcie zrobiono zapewne gdzieś na wakacjach - para siedziała na nasłonecznionym balkonie, a za ciemnobrązowym ramieniem kobiety widać było zielony ocean.

Położyłem fotografię dokładnie tak, jak ją znalazłem. Nie miałem pojęcia, co takiego zrobili ci ludzie, że ktoś nie chciał na nich patrzeć, ale zdawałem sobie sprawę, że brak takiego osobistego przedmiotu najprawdopodobniej zostanie zauważony. Na blacie toaletki pełno było rozrzuconych kosmetyków, kilka gumek do włosów i szczotek, a także najrozmaitsze balsamy, pilniki do paznokci, szczypczyki i inne przybory- wszystko to jeszcze bardziej przekonywało mnie, że to nie Bruno tu mieszkał. Wysunąłem dwie miniaturowe szufladki. W jednej znalazłem mnóstwo wacików, w drugiej jeszcze więcej kosmetyków.

Nic z tego nie mogło mi się przydać. Cofnąłem się, zajrzałem pod toaletkę i od razu zauważyłem koło nóg plastikową, składaną jak harmonijka teczkę. Sięgnąłem po nią, przycisnąłem guzik klamerki i teczka otworzyła się: zawierała starannie ułożone prywatne dokumenty. Znalazłem karty stałego klienta, legitymacje wypożyczalni wideo, polisy ubezpieczeniowe, rachunki z kart kredytowych, ogólną korespondencję i recepty lekarskie. A także prawo jazdy. Wszystkie wypisane na to samo nazwisko: Catherine Ames; cyfrowe zdjęcie w prawie jazdy przedstawiało platynową blondynkę z fotografii w ramce. Pomyślałem, żeby wziąć jedną z kart, ale tylko prawo jazdy zawierało adres, a tego dokumentu nie chciałem zabierać.

Przejrzałem dokładnie całą zawartość teczki, aż natrafiłem na stosik wyciągów bankowych. Zapamiętałem szczegóły z pierwszego wyciągu, a potem kartkowałem je dalej, aż wreszcie znalazłem wyciąg sprzed wielu miesięcy i pomyślałem, że bezpiecznie mogę go zabrać. Jeszcze raz sprawdziłem nazwisko i adres, po czym schowałem wyciąg do kieszeni, wsunąłem teczkę z powrotem pod toaletkę i zamknąłem wieko.

Nie byłem tu zbyt długo, ale już zacząłem czuć się nieswojo. Nie wiedziałem, czy mieszkanie będzie puste i jak długo. W tej konkretnej robocie nie miałem gwarancji, że nikt mi nie przeszkodzi, a zdążyłem się już zorientować, nie ma wyjścia awaryjnego ani żadnej innej drogi ucieczki z apartamentu niż przez drzwi frontowe. Wciąż jednak nie uważałem, że wolno mi sobie pójść. Chociaż logika podpowiadała mi, że obraz zwinął Bruno, byłoby z mojej strony niedopatrzeniem, gdybym nie przeszukał szybko mieszkania i nie uzyskał całkowitej pewności, że malowidła tu nie ma. Bądź co bądź nie mogłem całkowicie wykluczyć, że madame Ames nie zaczęła podejrzewać, że ktoś czyha na jej dzieło sztuki, i go nie ukryła.

Popatrzyłem na zegarek i zdecydowałem, że przez następne piętnaście minut przeszukam każde miejsce, które nadawałoby się na skrytkę. Tak też zrobiłem. Sprawdziłem łóżko, materace i garderobę. Zerknąłem za toaletkę i przekopałem sąsiadującą z sypialnią łazienkę - bardzo szybko, bo nie potrafiłem sobie wyobrazić, że ktoś ukrył obraz w miejscu, w którym mógłby zamoknąć. Wsunąłem głowę do wszystkich szafek kuchennych, a także do szafy w holu. Na koniec systematycznie obejrzałem wszystkie obrazy w salonie, w tym również płótna na sztalugach. Sprawdziłem też, czy nie ma jakichś skrytek w stole do tapetowania, ale żadnej nie znalazłem.

Kiedy miałem już całkowitą pewność, że obrazu nigdzie w mieszkaniu nie ma, wzruszyłem ramionami, wziąłem walizkę, włączyłem system alarmowy i zamknąłem za sobą drzwi. Potem wróciłem na dach apartamentowca, a po nim na dach sąsiedniego hotelu, i wszedłem do pokoju, za który zapłaciłem, o dziwo, używając niezwykłego urządzenia zwanego kluczem. Tam wrzuciłem do sedesu jednorazowe rękawiczki, spuściłem wodę i wepchnąłem pustą walizkę do szafy, po czym zbiegłem po schodach do recepcji, oddałem ąuasimodo klucz, burknąłem: „Do widzenia" i wyszedłem na ulicę.










































8


Kiedy wszedłem do księgarni Światła Paryża, Paige siedziała za prowizorycznym kontuarem. Była blada. Włosy związała z tyłu czarną wstążką. W prawej ręce trzymała broszurę i uważnym wzrokiem przebiegała kolejne strony. Powieść miała ciemną, ponurą okładkę, a jej autorem był jeden z tych Rosjan, których twórczości nigdy nie potrafiłem zgłębić. Paige wydawała się całkowicie nią pochłonięta, jej źrenice wciąż wędrowały z lewej strony na prawą, niczym miniaturowe karetki maszyny do pisania, drukujące słowa w jej mózgu.

Podszedłem do kontuaru i chrząknąłem. Paige przerwała lekturę, a kiedy przekonała się, że to ja, przyjrzała mi się, tym razem przytomniej.

- Hej, witaj, nieznajomy - powiedziała, odkładając książkę i wciskając za ucho niesforny kosmyk włosów. - Gdzie zniknąłeś tamtej nocy?

- Musiałem się z kimś spotkać - wyjaśniłem. - Dobrze się bawiłaś?

- Jasne. Ale mi ciebie brakowało.

- Ajakże.

Zmarszczyła brwi i żyłki na jej skroniach zapulsowały pod skórą.

- Italianiec ma długą rękę - dodałem.

- Paolo?

Wzruszyłem ramionami.

- Głuptas. - Ujęła moją dłoń i ją uścisnęła. - Wiesz, przeczytałam twoją książkę. Nawet fajna.

- Zabrzmiało, jakbyś była zdziwiona.

- Szczerze? Byłam. Ale siedziałam tu wczoraj, czytałam ją, kiedy nie musiałem obsługiwać klientów, i tak, spodobała mi się.

- O, to już coś.

- Nawet odstawiłam dla ciebie mojego najważniejszego faceta

- dodała, pokazując mi książkę.

- Dostojewskiego? Naprawdę?

- Nie lubisz go? Skrzywiłem się.

- Wydaje mi się, że już pod koniec pierwszego rozdziału w dość oczywisty sposób spalił intrygę kryminalną.

Paige przewróciła oczami i prychnęła pogardliwie. A potem wskazała obdrapany stół na krzyżakach stojący w drugim kącie sali, pod zakurzonym kandelabrem, za grupką klientów i zobaczyłem, że obok dymiącego kadzidełka leży kilka egzemplarzy mojej książki.

- Rozmawiałam z Francescą, właścicielką księgarni - wyjaśniła.

- Powiedziała, że możesz mieć stół przez dwa dni.

Uniosłem brwi tak demonstracyjnie, jak to możliwe.

- Długo, prawda?

Paige trąciła mnie żartobliwie łokciem.

- Hej, stół to duża sprawa. Powinieneś mi podziękować.

- Obiadem?

Uśmiechnęła się i pokręciła głową, jakbym był jakimś beznadziejnym przypadkiem. Potem skrzyżowała ręce na piersi i przyglądała mi się spod przymrużonych powiek.

- Tak się składa, że chciałbym cię o coś poprosić. Tamtej nocy w barze, po moim spotkaniu autorskim, rozmawiałem z facetem. Miał na imię Bruno. - Rozejrzałem się po zaniedbanym wnętrzu, jakby licząc na to, że go tu zobaczę. - Chyba tutaj nie pracuje, ale może go znasz?

- Bruno. - Paige zrobiła grymas świadczący, że się zastanawia.

- Bo jak wiem. A jak wygląda?

- Trochę wyższy ode mnie. - Uniosłem dłoń parę centymetrów nad głowę, w stronę stoczonych przez korniki belek sufitu. - Dość umięśniony. Krótko ostrzyżone, brązowe włosy. Nieogolony. Był w dżinsach i niebieskiej koszulce polo. Miał plecak.

- Nie. - Paige pokręciła głową, przygryzając wargę. - Znam jednego Brunona, ale jest czarny.

- To raczej nie ten.

- Przykro mi.

- Trudno. Pytałem na wszelki wypadek. Ale może - ciągnąłem dalej, stukając w skroń kostkami palców- wyświadczyłabyś mi przysługę i zapytała innych pracowników?

- Jasne - odparła bez przekonania. - Zgubiłeś jego numer czy co?

Uśmiechnąłem się krzywo, grożąc jej palcem.

- Nic z tych rzeczy. Wspomniał, że czasami dostaje bilety na stadion Paris St. Germain. Chciałbym pójść na mecz.

- No dobrze - westchnęła. - Popytam. A skoro o tym mowa, czyja też mogłabym cię o coś poprosić?

- No pewnie.

- Chodzi o te sprawy z twojej książki - zaczęła - o otwieranie zamków i tak dalej. Naprawdę umiesz to robić?

Spojrzałem jej w oczy. Przez te wszystkie lata nieraz zadawano mi to pytanie, ale wciąż jeszcze nie przygotowałem sobie idealnej odpowiedzi.

- Trochę ćwiczyłem w domu. Można to chyba nazwać zgłębianiem charakteru postaci,

- Och, fajnie... - Wypuściła powietrze z płuc i wstała. - Pójdziesz ze mną?

Poszedłem za nią na zaplecze, obok składanego łóżka przykrytego w dzień zniszczoną przez mole kapą, na którym leżał wybór poezji Keatsa. Książki były wszędzie, leżały jedne na drugich na nierównych drewnianych stołach i uginających się półkach, piętrzyły się niebezpiecznie chwiejącymi się stertami na kafelkowej podłodze, wypełniały plastikowe skrzynki i poplamione od wilgoci kartonowe pudła. Z prawej strony znajdowała się klatka schodowa z powtykanymi pomiędzy stopnie a poręcz broszurami. Schody trzęsły się, gdy Paige zaczęła po nich wchodzić; zastanawiałem się, czy cała ta konstrukcja nie runie na podłogę, gdy pewnego dnia klient wyciągnie niewłaściwą książkę z niewłaściwego miejsca.

Szedłem za Paige i zamiast patrzeć pod nogi, na książki rozrzucone przypadkiem po stopniach, gapiłem się na jej tyłeczek kołyszący się przede mną. Miała na sobie długą spódnicę opinającą seksownie biodra; wystawały spod niej kostki - gołe, poocierane i kusząco bliskie.

Na szczycie schodów Paige skręciła i ruszyła wąskim korytarzem. W nim również pod ścianami stały regały wypełnione książkami przeróżnej wielkości, kształtów i kolorów Był tam też ciasny kącik dla pisarza, ze sfatygowaną mechaniczną maszyną do pisania. Mijając drzwi po lewej stronie, zawołała „hej!", i kiedy zajrzałem przez nie do środka, zobaczyłem ciemny salonik z wytartą sofą, rozrzuconymi pufami w pastelowych kolorach oraz wystrzępionymi dywanikami. Czworo ludzi - półleżeli w rozmaitych pozach - czytało książki i bazgrało coś w notesach. Zauważyłem srebrny dzbanek na herbatę z podgrzewaczem i coś, co przypominało bardzo starą i brudną fajkę wodną; obok niej na podłodze siedział facet w mycce. Widziałem go już w barze w towarzystwie Paige. Recytował poezję, ale chyba nikt go nie słuchał.

Na końcu korytarza Paige zaczęła wspinać się po kolejnych, jeszcze bardziej niebezpiecznych schodach. Stopnie były jeszcze węższe i niemal stale szliśmy po oblepionych brudem broszurach. Kiedy dotarliśmy wreszcie do celu, Paige zerknęła przez ramię, upewniając się, że nadal za nią idę, a potem wprowadziła mnie do pustego, dużego pokoju z brudną, niepodłączoną do kanalizacji umywalką w przeciwległym rogu. Chyba rzadko ktoś tutaj zaglądał, bo nie było ani pufów, ani krzeseł, ani stołu, tylko pudła z książkami. Paige podeszła do nie-oznakowanych drzwi i szarpnęła klamkę.

- Jeszcze niedawno pracowała tu kobieta z Estonii, Sophia - wyjaśniła. - Coś mi się wydaje, że wyjeżdżając, zabrała ze sobą klucz do drzwi. I choćbym nie wiem jak namawiała Francescę, nie zgadza się zapłacić ślusarzowi, żeby przyszedł i je otworzył, nie pozwala też, aby któryś z mieszkających tu chłopaków je wyważył.

- No i dobrze - powiedziałem. - Wyważanie drzwi nie jest takie łatwe jak się wydaje. A przy okazji, no cóż, mógłby zwalić połowę budynku.

Paige uśmiechnęła się, patrząc na mnie spod przymkniętych powiek.

- Sądzisz, że uda ci się wpuścić nas do środka?

Przełknąłem ślinę.

- Mogę spróbować.

Odsunęła się i pochyliła nade mną, gdy oglądałem zamek. Cholernie stara sztuka. Dziurka od klucza była tak wielka, że niemal gołym okiem widziałem wewnętrzne bolce. Rozejrzałem się i zrobiłem minę, która, taką miałem nadzieję, wyrażała zażenowanie.

- Mogłabyś mi dać kilka minut?

- Trema?

- Coś w tym rodzaju.

- No to poczekam w holu.

- Aha, macie książkę telefoniczną, z której mógłbym skorzystać?

- Potrzebujesz książki telefonicznej, żeby otworzyć zamek?

Uśmiechnąłem się.

- Nie. Po prostu myślałem, że ją macie, ale zapomniałem poprosić o nią wcześniej.

- Jest na dole - oświadczyła Paige, wzruszając ramionami. - Pójdę jej poszukać.

Gdy odeszła, sięgnąłem do kieszeni kurtki, wyjąłem mój wierny futerał na okulary, wybrałem najbardziej odpowiedni wytrych i największy śrubokręt, jaki zabrałem ze sobą. Przydałaby mi się oliwa w spreju, zawsze bardzo przydatna przy zamkach, których dawno nie ruszano. Nie miałem jej jednak, a ponieważ nie wyobrażałem sobie, że zejdę na dół, by zapytać gościa aspirującego do miana poety, czy jest tu gdzieś trochę oliwy spożywczej, albo Włocha, czy mógłbym przeczesać palcami jego lśniące włosy, postanowiłem zdać się tylko na moje narzędzia i wrodzone talenty.

Przykucnąłem, zajrzałem do zamka, lewą ręką wsunąłem śrubokręt, a prawą posłużyłem się wytrychem. W chwili, gdy Paige wróciła z książką telefoniczną, stałem już w otwartych drzwiach.

Pokój był mały, rozmiarów przeciętnej łazienki, i w przeciwieństwie do innych pomieszczeń księgarni panowało w nim coś w rodzaju porządku. Stały w nim trzy prawdziwe, solidne regały, każdą półkę wypełniały książki w twardej lub płóciennej oprawie, biurko z obitym skórą blatem, na którym znajdowały się biurowa lampa elektryczna oraz antyczny telefon z tarczą, i wygodny, miękko sprężynujący fotel pod wąskim oknem, częściowo przesłoniętym brudnym dywanikiem, zawieszonym tak, że tworzył prowizoryczną zasłonę. W pokoju pachniało stęchlizną i pleśnią.

- Gabinet Franceski - wyjaśniła cicho Paige. - Czyż nie jest niesamowity?

- Niewątpliwie jedyny w swoim rodzaju.

Paige nabrała głęboko powietrza w płuca, rozłożyła ramiona na boki i zakręciła się w miejscu.

- Absolutnie wyjątkowy. Tu są wibracje.

- Tu jest smród. Popatrzyła na mnie z ukosa.

- Musisz zawsze to robić? Starać się być zabawny?

- Tylko się starać?

Paige myślała przez chwilę, spoglądając w stronę drzwi i na zamek, który otworzyłem. Potem podeszła do mnie, naprawdę blisko. Uniosła twarz, przechylając głowę do tyłu. Popatrzyłem na jej oczy

- powieki miała zamknięte.

Staliśmy wśród upiornego bezruchu, pocałowałem ją w głuchej ciszy. Położyłem dłoń na jej karku, poczułem ciepło bijące spod linii włosów i delikatną skórę. Przesunąłem ręką w dół, ku jej pupie, ale cofnęła się, kręcąc głową i przykładając palec do moich warg.

- Czy nie chciałeś zatelefonować?

- Zatelefonować?

- Przecież po to przyniosłam książkę telefoniczną, prawda?

- Podniosła ją do góry i cofnęła się jeszcze bardziej. - Boja chyba muszę zejść na dół i w ogóle.

- Już teraz? Zachichotała.

- Już teraz. - Podała mi książkę i przesunęła palcami po mojej dłoni.

Starałem się nie syknąć z bólu, gdy dotknęła moich chorych kłykci.

- Ten telefon w ogóle działa? - zapytałem ochrypłym głosem.

- Wydaje mi się, że tak - odparła. - I słuchaj, kiedy już skończysz, możesz pokombinować, gdzie mnie zabrać na obiad.











































9


Gdy zamknąłem drzwi za Paige, przez chwilę rozglądałem się po gabinecie. Mimo że świeciło wiosenne słońce, było w nim chłodno i zbyt cicho - niczym w zapomnianym sanktuarium, w którym jakiś nieszczęśnik mógłby zostać zamknięty i nie odnaleźć się przez wiele miesięcy. Nie miałem pojęcia, ile jeszcze pięter zajmuje księgarnia, ale byłem pewien, że nikt mi nie przeszkodzi. Wyciągnąłem kabel zza biurka, zaniosłem telefon i książkę telefoniczną na fotel i usiadłem.

Rozłożyłem ją na kolanach i jednocześnie wybrałem biurowy numer Victorii. Usłyszałem kilka pstryknięć, potem nastąpiła przerwa i w końcu rozległ się długi sygnał połączenia międzynarodowego. Pośliniłem palec i zacząłem przewracać delikatne kartki książki.

- Tu Victoria - odezwała się może po czwartym dzwonku.

- A tu twój ulubiony klient - przedstawiłem się.

- Ach. No cóż, wszyscy tak mówią.

- Ale ten jest o tym przekonany. Jak się masz?

- Doskonale. A ty?

- Zapracowany- odparłem, kartkując wciąż książkę.

- Z powodu Faulksa? Jeszcze nie obrobił tego banku? A już myślałam, że blokuje Pentagon.

Pokręciłem głową, jakby przytłaczało mnie poczucie winy.

- Wciąż jest na etapie planowania.

- Czyli ty na nim jesteś.

- Chyba tak. - Westchnąłem. - Rzecz w tym, że czasem trudno nas odróżnić. Zupełnie jakbym stał się tak uzdolnionym literatem, że już nie potrafię zerwać więzi łączącej mnie z moimi postaciami.

- Chrzanisz.

- Chrzanię? Doprawdy?

Victoria sapnęła w mikrofon, ale nie powiedziała nic więcej. I dobrze. Właśnie znalazłem w książce telefonicznej potrzebną mi stronę i kiedy już przesunąłem palec w dół, przekonałem się, że nie ma w niej żadnego B. Dunstana. Oczywiście nie musiało to oznaczać, że wymyślił sobie to nazwisko, ale na pewno świadczyło, że znalezienie jego adresu nie przyjdzie mi łatwo.

Przerzuciłem plik kartek i zacząłem sprawdzać „A".

- Czy nie powinieneś coś powiedzieć, Charlie? - odezwała się Victoria. - Bądź co bądź to ty zadzwoniłeś do mnie i o ile moja komórka właśnie się nie wyładowała, istnieje niebezpieczeństwo, że zapadnie niezręczna cisza.

- Och, przepraszam - wymamrotałem, przerywając na chwilę poszukiwania. - Coś sprawdzałem. Dlaczego rozmawiasz przez komórkę? Myślałem, że dzwonię do ciebie do biura?

- Mój telefon ma przekierowanie. Jadę pociągiem.

- Aaa, stąd te hałasy w tle. Masz dobre miejsce?

- Właśnie stoję w przejściu między wagonami. Ludzie się na mnie gapili.

- Dranie. Z takim wyglądem nic na to nie poradzisz.

Victoria jęknęła.

- Wciąż nie mogę uwierzyć, że po to wyszłam z wygodnego przedziału. Ale ponieważ popełniłam już ten błąd, powiedz mi: Dzwonisz, bo zlekceważyłeś moją radę i włamałeś się do tego mieszkania, i wszystko poszło na opak? A może żeby się chełpić?

- Nie wszystko poszło na opak - zaprotestowałem i znowu spojrzałem w książkę.

- O Boże. Nie aresztowano cię, prawda?

- Nie, nic z tych rzeczy. Właściwie wszystko potoczyło się bardzo dobrze. Tyle tylko, że obrazu już nie było.

- Aha! Jakbym tego nie przewidziała! Założę się, że wziął go Bruno, co więcej: nawet tam nie mieszka.

Odsunąłem słuchawkę od ucha i popatrzyłem na nią, marszcząc brwi.

- Na to wygląda - wydusiłem z siebie.

- No cóż. Uprzedzałam cię.

Nie odpowiedziałem jej od razu, bo sprawdzałem dalej książkę. Była w niej C. Ames zamieszkała przy rue de Birague w Marais. Może, zastanawiałem się, powinienem do niej zadzwonić i zapytać, czy nie domyśla się, gdzie podział się jej obraz. A nawet zaproponować, że podzielę się z nią moim honorarium.

- Uprzedzałam cię - powtórzyła Victoria.

- Och, tak. Przepraszam. Wygłupiłem się, choć skasowałem dziesięć patyków.

- Ale coś z tą robotą było nie w porządku. Musisz to przyznać.

- Jeżeli cię to uszczęśliwi.

- Bardzo.

Oderwałem wzrok od książki telefonicznej i spojrzałem na drzwi

- na zardzewiałym gwoździu wisiała robiona na drutach kamizelka. Dostrzegłem wystającą z jej kieszeni paczkę papierosów. A może bym tak zapalił? Nie, chciałem, aby nasza rozmowa pozostała prywatna

- najlepiej więc nie robić nic, co mogłoby zwrócić na mnie uwagę.

- A więc zgoda, coś było nie tak - oświadczyłem. - Ale nie bardzo mogłem odmówić Pierre'owi bez dobrego uzasadnienia. Ajak się okazało, nic złego się nie stało z tego powodu, że jeszcze raz wszedłem do tego mieszkania.

- Hm. I co teraz?

- Jeszcze nie wiem. Nie jest to dokładnie taki scenariusz, do jakiego przywykłem.

- Ze ci się nie udało?

- Nie. Ze ktoś dostał się tam pierwszy. A zwłaszcza że tym kimś byłem ja sam.

Victoria zaczęła coś mówić, ale z tonu jej głosu zorientowałem się, że nie do mnie, a do kogoś w pociągu, kto przechodził obok niej. Zamknąłem książkę telefoniczną i czekałem, trzymając ją na kolanach.

- Przepraszam - powiedziała Victoria, tym razem do mnie.

- Staram się sobie przypomnieć, na czym wcześniej stanęliśmy. Czy

nie przerwaliśmy w chwili, kiedy radziłam ci, abyś zostawił wszystko i dziękował losowi, a ty próbowałeś mnie przekonać, że może istnieje jakiś powód, dla którego powinieneś dalej się w tym grzebać?

- Ooo. Odniosłem wrażenie, jakbyś już mnie nie potrzebowała do dalszych rozważań.

- Bo pewnie tak jest. Może aż za dobrze wiem, jaki będzie twój następny ruch.

- Ach, niczym moja nemezis.

- W rzeczy samej.

- Z tą tylko różnicą, że nie mam zamiaru o niczym cię przekonywać - odparłem, opierając brodę na pięści. - Bo tak naprawdę niewiele mogę zrobić. Mogę spróbować znaleźć Brunona, ale coś czuję, że nie będzie to bardzo proste.

- Ponieważ nie podał ci prawdziwego nazwiska.

- No właśnie. A jeżeli tak, to przychodzą mi na myśl tylko dwa możliwe rozwiązania. Pierwsze to znaleźć w księgarni kogoś, kto go zna.

- A drugie to wykorzystać list z banku.

Pokiwałem głową.

- Uhm. Jeżeli, jak błyskotliwie wydedukowałaś, jest podrobiony, istnieje szansa, że facet ma jakieś związki z bankiem. To tłumaczyłoby, w jaki sposób udało mu się zdobyć papier firmowy i kartę kredytową. I mogłoby wyjaśnić coś jeszcze.

- Co takiego?

Zamruczałem basowo.

- W mieszkaniu w Marais znalazłem pewne osobiste dokumenty. Należy ono do niejakiej Catherine Ames. Ta pani przypadkiem ma rachunek w tym samym banku.

- Poczekaj. A ten bank ma tylko jeden oddział?

- Nie, jest międzynarodowy, nazywa się Banąue Centrale. Niewykluczone więc, że to tylko zbieg okoliczności.

- Albo poszlaka.

- Albo nawet robienie w konia. Co wolałabyś?

Victoria odetchnęła głęboko.

- Sama nie wiem. Szczerze mówiąc, lubię konie, ale one nie są twoją najmocniejszą stroną. Zatem, jestem za poszlaką. Ale jeżeli okaże się, że to zbieg okoliczności i twoje domysły nic nie dadzą, co wtedy?

Milczałem. Tej ewentualności jeszcze nie rozważałem.

- Pewnie będę musiał powiedzieć Pierre'owi, że kiedy tam przyszedłem, obrazu już nie było.

- I sądzisz, że ci uwierzy?

- Mam nadzieję. A jeżeli nie, zawsze będę się mógł z nim podzielić moimi dziesięcioma kawałkami. Zważywszy na okoliczności, sądzę, że to byłoby trochę nieuczciwe, gdyby na tym stracił.

- Aha, oto odzyskana na nowo moralność. Uważaj, Charlie, grozi ci stworzenie wiarygodnej postaci.

- Uuaa.

- Och, daj spokój. To drobiazg, coś w rodzaju twoich dowcipów o mężusiu, prawda?

- Posłuchaj - starałem się mówić jak najlżejszym tonem - coś jest nie w porządku. Wiem, że tak. O co chodzi?

- O nic.

- Och, przestań. Czuję, że cię zmartwiłem. Tamtego dnia, kiedy rozmawialiśmy przez telefon, byłaś jakaś dziwna, a teraz jesteś...

- Jaka?

- No nie wiem - Wyciągnąłem rękę, jakbym usiłował złapać właściwe słowo. - Wkurzona?

- Wkurzona?

- Aha. Bardzo niedawno wypowiadałaś się dość bezpośrednio na temat mojego pisania, a nigdy dotąd tak się nie zachowywałaś. Jak mam to rozumieć?

- No cóż - sapnęła Victoria i mogłem sobie wyobrazić, jak odchyla do tyłu ramiona i prostuje plecy. - Chyba jako mój klient powinieneś coś usłyszeć.

- Jako twój klient?

- Tak, Charlie. Polegam na tobie i jak...

- Chwileczkę - wpadłem jej w słowo. - Chyba nie sądzisz, że możesz na mnie polegać? Od kiedy...

- Dosyć - oświadczyła kategorycznie. - Nie mogę teraz tego zrobić. Idę.

Kiedy przerwała połączenie, czego nigdy dotąd mi nie zrobiła, odłożyłem słuchawkę na widełki, przycisnąłem dłonie do twarzy, a potem potarłem kark. Opuściłem ręce, pobębniłem palcami po książce telefonicznej i leniwie popatrzyłem na tomy w regale obok mnie. Właściwie na żadnym grzbiecie nie było tekstu, nie miałem więc pojęcia, na co się gapię. A może postawić telefon na podłodze i poświęcić kilka minut któremuś z oprawnych w płótno woluminów? Nie. Znowu podniosłem słuchawkę. Tym razem wybrałem numer telefonu komórkowego Victorii.

- Tak? - odezwała się cicho.

- To ja - oznajmiłem. - Powiedz mi, co się dzieje.

- Wróciłam na moje miejsce - szepnęła. - Porozmawiamy później.

- Chcę wiedzieć teraz. Musiałem coś zrobić i chcę wyprostować sprawy. Nie sądzę, że to uczciwe...

- Poczekaj - przerwała mi. - Wyjdę z tego cholernego wagonu.

Czekałem, słuchając przytłumionych odgłosów: Victoria wstała ze swojego fotela i szła korytarzem, raz po raz mamrocząc przeprosiny. Co chwila rozlegał się szelest, jakby coś ocierało się o mikrofon jej komórki. Wreszcie usłyszałem jej głos:

- Jadę do Paryża.

- Co takiego?!

- Jestem w Eurostarze i jadę się z tobą zobaczyć. I nie obchodzi mnie, co powiesz, Charlie, bo to absurd, że się do tej pory nie spotkaliśmy. Nie mam zamiaru wysłuchiwać żadnych z twoich wykrętów. Spotkamy się i koniec.

Zamieniłem się w jeden wielki znak zapytania. Energicznie pokręciłem głową.

- Ale jestem w samym środku książki - zaprotestowałem. - Słowo daję, teraz muszę pracować bez przerwy. W twoim własnym interesie leży...

- Charlie, dosyć. Nie wiem, czego się boisz, i nie wiem, co twoim zdaniem mogłabym zrobić. Jeżeli znajdujesz czas, żeby włamać się do czyjegoś domu, masz go więcej niż trzeba, żeby zjeść ze mną obiad.

- Vic, bądź rozsądna. Przyjadę do Londynu, kiedy skończę książkę.

- Nie przyjedziesz. Oboje o tym wiemy. I szczerze mówiąc, nie rozumiem dlaczego.

Przełknąłem mocno ślinę, słysząc brzęczenie i prztykanie w uszach.

- To trochę niesprawiedliwe.

- Nie, wcale nie. Ta sytuacja trwa już za długo. Jeżeli chcesz, żebym pozostała twoją agentką, musisz się ze mną spotkać. To proste.

- Ale Adam - zacząłem.

- Co Adam?

- Nie będzie miał nic przeciwko temu?

Victoria umilkła; chyba starała się opanować.

- Adam jest osobą dorosłą, Charlie. Nie jest zazdrosny.

- Nie chodziło mi o...

- Owszem, chodziło. Ale prawdę mówiąc, nie dbam o to. Mam w nosie. Będę w Paryżu za dwie godziny. Zatrzymam się w hotelu Moderne. Spotkaj się tam ze mną o siódmej. Znajdziemy jakieś miejsce, żeby coś zjeść. Zgoda?

- Mhm.

- Dobrze. W takim razie porozmawiamy później.

I rozłączyła się. Przez chwilę gapiłem się na słuchawkę. Bez słowa pokręciłem głową i złapałem się za włosy - co tu, u licha, zrobić? Znowu do niej zadzwoniłem.

- Victorio, posłuchaj. Naprawdę nie sądzę...

- Adam i ja zerwaliśmy ze sobą.

- Co takiego?

- Zerwaliśmy.

- Ale właśnie powiedziałaś...

- Wiem. Ale zerwaliśmy ze sobą. Pięć miesięcy temu.

Poczułem, że szczęka ociera mi się o kolana.

- I nie pisnęłaś o tym ani słowem?

- No, nie. Wciąż powtarzałeś mi te twoje bzdury o mężusiu i nie mogłam się zmusić, żeby porozmawiać o tym, co się stało. A potem minęło już tyle miesięcy i, przyznam, czułam się paskudnie, że nie powiedziałam ci o tym od razu, więc mówię teraz.

Milczałem przez chwilę.

- Nie wiem, co powiedzieć.

- Może, że mi wybaczasz i żałujesz, że się nie udało.

- Oczywiście, że żałuję. Chryste, a jeszcze bardziej żałuję, że nie zdobyłaś się na to, żeby mnie poinformować.

- No cóż, ja również. Posłuchaj, czy jest coś, co chciałbyś zrzucić z serca, zanim się spotkamy? Nazwijmy to oficjalną amnestią. Mów, powiedz mi wszystko.

- Nie ma niczego takiego - mruknąłem, przykrywając słuchawkę dłonią.

Poza drobnym faktem, że wcale nie wyglądam tak, jak myślisz.















































10


Po rozmowie z Victorią nadal kartkowałem książkę telefoniczną, aż w końcu znalazłem numer centrali Banque Centrale. Jak robot wybrałem numer i z pomocą mojej koszmarnej francuszczyzny i znośnego angielskiego kobiety, która odebrała telefon, udało mi się zdobyć adresy trzech oddziałów banku znajdujących się najbliżej mieszkania Catherine Ames. Pierwszy był w Dzielnicy Łacińskiej, drugi niedaleko Bastylii, a trzeci nieopodal Hal i Centrum Pompidou.

Przed wyjściem z księgarni oddałem Paige książkę telefoniczną i powiedziałem, że będziemy musieli odłożyć obiad na dzień lub dwa. Wyjaśniłem, że otwieranie drzwi do ciasnego gabinetu podsunęło mi pomysł do powieści, nad którą pracuję, więc zamierzam zapisać wszystko, zanim umknie mi z pamięci. Nie wiem, czy mi uwierzyła, ale w tym momencie było mi zupełnie wszystko jedno. Prawdę mówiąc, wciąż usiłowałem jakoś dojść do siebie po rozmowie z Victorią. Chyba zawsze zdawałem sobie sprawę, że pewnego dnia będziemy musieli się spotkać i wówczas trzeba mi będzie przyznać się do popełnionego oszustwa. Ale zakładałem także, że będę miał czas, aby ją do tego przygotować, a nawet znaleźć jakiś sensowny sposób załatwienia sprawy. Teraz miałem co do tego poważne wątpliwości.

Idąc w kierunku Dzielnicy Łacińskiej, próbowałem wymyślić jakieś sensowne wytłumaczenia mojego zachowania. Niestety, te, które znajdowałem, brzmiały kompletnie niewiarygodnie. Poza tym miałem przeczucie, że może to jeden z przypadków, kiedy uroczy uśmiech i bezradne wzruszenie ramion nie wystarczą. Co gorsza, przeszkadzały mi beznadziejne pomysły, żeby w ogóle nie spotykać się z Victorią: a to, że zaszywam się w mieszkaniu, a to, że wsiadam do pociągu do Londynu i udaję, że źle zrozumiałem, gdzie chciała się ze mną spotkać. Oczywiście, wszystko to były bzdury, ale nic nie mogłem na to poradzić.

Jednocześnie kiepsko znosiłem świadomość, że nie powiedziała mi o Adamie. Od ponad roku, niemal od chwili kiedy zaczęli ze sobą chodzić, robiłem takie kretyńskie uwagi na jego temat, że mogłem sobie tylko wyobrażać, jak bezdennie głupio brzmiały po tym, jak zerwali ze sobą. Jasne, nic o tym nie wiedziałem, ale po co w ogóle mówiłem jej takie rzeczy? A teraz czułem się jak dupek. Gorzej, jak dupek, który okłamał swojego najlepszego przyjaciela.

I chyba z powodu tego rozdrażnienia byłem zadowolony, że poszukiwania Brunona pozwalały mi zająć się czymś innym. W przeciwnym razie nie jestem pewien, czy okazałbym wytrwałość, tym bardziej że moje łowy wcale nie zaczęły się dobrze i dwa pierwsze oddziały banku, które odwiedziłem, okazały się chybionym strzałem. Niepowodzenie spotkało mnie również w trzecim, z siedzibą we wspaniałym budynku w stylu art nouveau na Boulevard de Sebastopol. Wyniosły, nienagannie ubrany dżentelmen w informacji pokręcił przecząco głową, kiedy wspomniałem nazwisko Brunona, i kategorycznie odmówił skonsultowania się z kolegami w tej sprawie. Uniosłem oczy w stronę szklanego sklepienia i próbowałem wymyślić, jak skłonić go, by zmienił decyzję, ale kiedy spojrzałem na niego znowu i napotkałem jego kamienne spojrzenie, zrozumiałem, że nie mam szans.

Odwróciłem się i przyjrzałem twarzom kasjerów. Siedzieli za sprawiającymi wrażenie starych żelaznymi kratami, które miały chronić ich przed uzbrojonymi rabusiami, takimi właśnie, jakich Faulks usiłował wywieść w pole w Rio. Nie potrafiłem zrozumieć, w jaki sposób spełniałyby to zadanie. Wiedziałem, że większość pocisków jest wystarczająco mała, by przedostać się przez pięciocentymetrowe odstępy między prętami, a gdybym był bezwzględnym rabusiem bankowym, wycelowałbym lufę w czoło najbliższego kasjera i bardzo uprzejmie poprosił, aby oddał mi wszystkie pieniądze.

Na szczęście tylko to sobie wyobrażałem i pewnie nie robiłem tego zbyt dobrze, bo przyszło mi do głowy, że opisywany w mojej powieści bank może się wydawać trochę mało realistyczny. Z wyglądu był bardzo nowoczesny: mnóstwo kuloodpornego szkła, przyciski alarmowe, systemy cichego ostrzegania, liczne kamery, nie wspominając o strażnikach uzbrojonych w tazery. I jeżeli tego rodzaju instytucja wydawała się nie na miejscu w Paiyżu, mogłem się domyślać, jak dziwaczna byłaby dla kogoś, kto przypadkiem znał Brazylię.

Ale przypomniałem sobie, co aż nazbyt dobitnie stwierdziła Victoria: że powieści o Faulksie mają niewiele wspólnego z rzeczywistością. A ja, prawdę mówiąc, byłem dość przywiązany do opisywanego przeze mnie wnętrza banku. Bez względu na to, jak nieprawdopodobny mógł się wydawać, dla mnie był zupełnie realistyczny. Potrzebowałem konkretnego tła, w którym poruszaliby się moi bohaterowie. Poza tym poświęciłem mnóstwo czasu na opisy systemów ochrony, starając się piętrzyć przed Faulksem najrozmaitsze trudności. Chciałem, aby czytelnicy uznali, że zadanie, które sobie wyznaczył, jest nie do wykonania, a potem podziwiali, jak pomysłowo je rozwiązał. Oczywiście teraz musiałem tylko wykombinować, jak u diabła jeden człowiek może pokonać wszystko, co tam wpakowałem.

Ale to był problem na inny dzień, a tymczasem miałem do rozwiązania moją aktualną sytuację. Próbując to zrobić, przeszedłem wzdłuż długiego szeregu kasjerów, przyglądając się ich skupionym twarzom, ale nie zobaczyłem nikogo, kto choć trochę przypominałby Brunona. Grupka personelu pracowała przy stanowiskach komputerowych za plecami kasjerów, były to jednak wyłącznie kobiety. Odwróciłem się, szukając innych możliwości, i dostrzegłem niewyróżniający się niczym szczególnym korytarz i schody prowadzące, jak mi się wydawało, do podziemi. Na początku korytarza znajdowało się stanowisko ochrony - dyżur pełnił ubrany w granatowy garnitur krępy ochroniarz z ogoloną głową. Zauważyłem na jego karku podłączoną do słuchawki spiralkę przewodu w cielistym kolorze i walkie-talkie przypięte do paska. Ruszyłem w jego stronę; sprężył się, jakby wyczuwał zagrożenie. Nie wiedziałem, co znajduje się na końcu korytarza, ale wyglądało na to, że zwykli klienci nie mają tam wstępu - widziałem przed ochroniarzem księgę umówionych wizyt. Uśmiechnąłem się krzywo, a potem skręciłem do dwóch bankomatów, udając, że na chwilę straciłem orientację.

Nie potrzebowałem gotówki. Prawdę mówiąc, miałem przy sobie połowę pieniędzy od Pierre'a. Oczywiście, wiedziałem, że to głupota łazić z taką forsą w kieszeni, ale z drugiej strony lepiej niż ktokolwiek inny zdawałem sobie sprawę, że pozostawianie tak dużej kasy w mieszkaniu może być zbyt ryzykowne.

Pieniądze nie były mi więc potrzebne, ale chciałem spędzić w banku jeszcze kilka minut, aby mieć pewność, że wyczerpałem wszystkie możliwości, a skorzystanie z bankomatu wydawało się najlepszym pretekstem. Wyjąłem portfel z kieszeni, wsunąłem do bankomatu kartę, wprowadziłem PIN i wybrałem skromną sumkę. Gdy maszyna wykonywała swoje magiczne sztuczki, oderwałem oczy od ekranu i bezmyślnie spojrzałem na ścianę obok mnie. I zobaczyłem jego, spoglądającego na mnie obojętnym wzrokiem.

Zdjęcie było niewiele większe od paszportowego i znajdowało się w ramce za przybrudzonym szkłem, razem z jakimiś trzydziestoma innymi. Domyśliłem się, że to fotografie wszystkich osób pracujących w banku. Zdjęcie Brunona, pierwsze z prawej, wisiało w czwartym rzędzie od dołu. Miał o wiele dłuższe włosy i okulary w drucianych oprawkach, ale niewątpliwie był to on. Pod zdjęciem widniało jego nazwisko: Bruno Chevrier. W rzędzie powyżej wisiała fotografia łysego ochroniarza i pierwsza z lewej, nieuczynnego dżentelmena z informacji.

Odwróciłem się i jeszcze raz zlustrowałem wnętrze banku, sprawdzając, czy Bruno nie pracuje przypadkiem w miejscu, którego dotąd nie dostrzegłem. Nigdzie jednak nie było go widać. Może pracował na końcu tajemniczego korytarza, ochraniany przez bezwłosego strażnika, albo gdzieś na zapleczu odpowiadał na telefony lub rozpatrywał wnioski o pożyczki hipoteczne. Do diabła, mógł mnie nawet obserwować przez telewizję przemysłową.

Chwilę zastanawiałem się, czyby nie wrócić do informacji i nie zapytać, czy mogę się zobaczyć z monsieur Chevrierem, natychmiast jednak odrzuciłem ten pomysł. Niedawno pytałem o Brunona o zupełnie innym nazwisku, a nie chciałem budzić podejrzeń. Poza tym, jeżeli Bruno tutaj pracował, miał już pewne wyobrażenie, kim jestem, i mało prawdopodobne, żeby zechciał tu przyjść. A gdybym tak usiadł na jednym ze stojących nieopodal skórzanych foteli i licząc na pojawienie się Brunona, udawał pochłoniętego lekturą bankowych informatorów? Nie, bez sensu. Facet w informacji już wiedział, że moja znajomość francuskiego jest w najlepszym przypadku podstawowa, a poza tym odniosłem wrażenie, że zdążyłem już zwrócić na siebie uwagę. Gdybym teraz usiadł i bezużytecznie przeglądał jakieś broszurki, najprawdopodobniej uznano by, że planuję napad.

Kiedy zastanawiałem się nad tym wszystkim, bankomat wypluł moje pieniądze. Włożyłem je do portfela i wyszedłem z banku. Spojrzałem na zegarek: prawie piętnaście po czwartej. Przeszedłem przez ulicę i cofnąłem się do niszy z drzwiami między pachnącą słodko ciastkarnią a sklepikiem z wyrobami tytoniowymi. Miałem stąd dobry widok na frontowe wejście do banku. Pomyślałem, że mógłbym poczekać do zamknięcia banku i spróbować przechwycić Brunona. Oczywiście, niewykluczone że w banku było osobne wyjście dla personelu albo że Bruno miał wolny dzień, ale stwierdziłem, że warto spróbować i poobserwować frontowe wejście. Gdyby szczęście mi nie dopisało, mógłbym spróbować jeszcze raz rano.

Zamiast tkwić w jednym miejscu, uznałem, że równie dobrze spędzę czas, oglądając sklepy na pobliskiej rue Quincampoix. Jeżeli będę uważał i nie zabłąkam się zbyt daleko, zdołam wrócić do piątej, aby mieć na oku wejście do banku. Poza tym, często zaglądałem na rue Quincampoix i byłem pewien, że w jednej z galerii albo którymś z licznych oryginalnych butików znajdę coś, co mnie zainteresuje.

Znów spojrzałem na zegarek i opuściłem swój punkt obserwacyjny; doszedłem do rogu ulicy, skręciłem w lewo i jeszcze raz w lewo. Na końcu rue Quincampoix znajdowała się amerykańska kawiarnia, zasadzka na turystów zwiedzających Centrum Pompidou. We wnętrzu tłoczyli się ludzie - nieśli do drewnianych stolików przy wielkich, panoramicznych oknach pieniste napoje serwowane przez pracujących tu młodych, wypucowanych francuskich studentów. Prawdę mówiąc, klienci mieli nieszczególny widok. Przed oknami stała grupa robotników opartych na kilofach i łopatach. Rozmawiali, palili papierosy, drapali się po plecach i w ogóle zajęci byli wszystkim poza układaniem wydłubanej z nieznanych powodów kostki brukowej.

Ominąłem rozsypany piasek i porozrzucane cegły i slalomem między pachołkami ruszyłem wzdłuż ulicy. Rue Quincampoix jest wąska, kręta i zawsze pogrążona w cieniu. Minąłem butik z osobliwościami, potem pachnący kakao sklepik z wyrobami czekoladowymi i zatrzymałem się przed antykwariatem. Sprzedawano w nim głównie meble. Na wystawie zauważyłem parę przyzwoitych, choć ze zbyt jaskrawą tapicerką, krzeseł w stylu Ludwika XV oraz bardzo elegancką konsolę pod lustro. Na jednej ze ścian zawieszono kilka zupełnie tu niepasujących afrykańskich artefaktów, a na stole pośrodku ustawiono lampy w stylu Tiffany. Kiedy im się przyglądałem, właściciel zauważył mnie i pełen optymizmu uniósł brwi, ale tylko uśmiechnąłem się do niego uprzejmie i przeszedłem do sąsiedniego sklepu - galerii sztuki nowoczesnej.

W niej natychmiast poczułem zapach świeżej farby emulsyjnej. Gdy zaglądałem tu ostatnio, galerii jeszcze nie było i wszystko wskazywało, że otwarto ją niedawno. Na lśniących bielą ścianach wisiały cyfrowe fotogramy. Kilka prac przedstawiało charakterystyczne paryskie obiekty nałożone jeden na drugi: Łuk Triumfalny, szklaną piramidę z Luwru na placu Zgody... Kiedy pochyliłem się, aby lepiej obejrzeć zdjęcie, z pokoju na zapleczu wyłonił się młody człowiek w białym podkoszulku i z nastroszonymi włosami. Kiwnął mi dyskretnie głową, usiadł za stolikiem o blacie z przydymionego szkła i zaczął klikać myszą podłączoną do laptopa. Nie zapytał mnie, czy chcę coś kupić, a ja nie zamierzałem dowiadywać się o ceny. Nigdzie ich nie widziałem i był to dla mnie wystarczająco czytelny sygnał ostrzegawczy.

Tuż obok znalazłem kolejną galerię, ale o całkowicie innym charakterze. Wnętrze było kiepsko oświetlone, a kiedy mrużąc oczy, patrzyłem przez grube szkło, widok przesłaniało mi moje własne odbicie. Otoczyłem twarz dłońmi i zajrzałem do środka, za plisowany plusz udrapowany wokół okna. Na pluszu umieszczono dwa lustra a la italienne, w głębi dostrzegłem kilka marmurowych popiersi, ale większość powierzchni zajmowały obrazy - najczęściej olejne i akwarele, wszystkie bez wyjątku dość koszmarne. Zdecydowanie najgorszy wisiał najbliżej mnie, ale gdy tylko go ujrzałem, natychmiast wiedziałem, że musi być mój. Dlaczego? Bo nawet z tej odległości mogłem stwierdzić, że jest to właśnie ten obraz, który miałem ukraść na zlecenie Pierre'a.

Niewiarygodne, prawda? No cóż, chyba jednak nie tak bardzo. Według mnie Bruno ukradł obraz, żeby go szybko spieniężyć. Galeria znajdowała się niedaleko banku, w którym pracował, i słowo daję, nie było bardziej odpowiedniego miejsca. Nie sprawiała też wrażenia firmy, w której zadawano by niewygodne pytania o pochodzenie dzieła sztuki, a poza tym, co tu dużo gadać, obraz i tak nie zasługiwał na takie badania.

Wszedłem do środka i stanąłem przed obrazem, żeby go lepiej obejrzeć. Pod każdym względem okazał się tak kiepski, jak podejrzewałem. Ciemnemu werniksowi przydałoby się czyszczenie, ale prawdziwy problem stanowiła niska jakość samego malarstwa. Kompozycja była ciężka i anachroniczna nawet jak na wynikający z datowania początek XX wieku, a pociągnięcia pędzlem świadczyły o alarmującym braku umiejętności. Na przykład kwiaciarka na pierwszym planie wyglądała na zezowatą, a jej ręka zupełnie nie trzymała proporcji. Kobieta z parasolką prezentowała się jeszcze gorzej. Mimo rzekomo dobrej pogody jej parasol sprawiał wrażenie szarpanego gwałtownymi podmuchami wiatru i wykręcał jej rękę pod dziwacznym kątem.

Uczciwie mówiąc, najbardziej ciekawym elementem obrazu była jego rama. Zdecydowanie za duża i niezwykle ozdobna, ze skomplikowaną ornamentyką i bogatymi złoceniami. Cóż to za niebywałe połączenie kunsztu z taką tandetą. Podobne ramy widuje się w muzeach i najczęściej są w nie oprawione pełne dramatyzmu bitwy morskie albo portrety dziarskiego młodego monarchy na rumaku.

Z ramy zwieszała się na sznurku karteczka i kiedy ją odwróciłem, zobaczyłem, że cena wywoławcza wynosi cztery i pół tysiąca euro. Zmarszczyłem brwi. Nie była to jakaś oszałamiająca suma, więc albo ja, albo antykwariusz nie dostrzegliśmy czegoś, albo klient Picrre'a, wynajmując nas, grubo przepłacił. Może chodziło o jakieś sentymentalne względy. Może klient Pierre'a tak bardzo pragnął mieć ten obraz, że chciał zapłacić cztery razy więcej, niż był wart. A może wiedział, jak wiele znaczy on dla Christine Ames, i był gotów poświęcić sporą sumę, żeby zrobić jej na złość. Bez względu jednak na powód, musiałem podjąć decyzję: kupić obraz czy go ukraść?

Kradzież to jakieś rozwiązanie. Oczywiście galeria najprawdopodobniej miała lepsze zamki i bardziej wyrafinowany system ochrony niż przeciętne mieszkanie, ale wcale nie musiały być dla mnie wielką przeszkodą. Natomiast ktoś, kto mieszkał nad sklepem, owszem. Sądząc z wyglądu budynku, na górnych piętrach było kilka mieszkań lub biur i logika podpowiadała, że jedno z nich mogło należeć do właściciela galerii. Gdybym wrócił po godzinach i włamał się, wystarczyłoby, że narobiłbym za dużo hałasu, a na pewno, niestety, zwróciłbym na siebie uwagę. Następny problem to przechodnie. Wprawdzie rue Quincampoix raczej nie należy do najruchliwszych paryskich ulic, ale znajduje się niedaleko Centrum Pompidou, i gdyby ktoś zauważył, jak po zapadnięciu ciemności przyświecam sobie w galerii latarką, mógłbym mieć kłopoty.

I po co ryzykować? Obraz wyceniono na ponad cztery tysiące euro, ale nie oznaczało to, że zapłacę za niego aż tyle. Gdyby udało mi się wytargować niższą kwotę, wciąż uzyskiwałbym sensowny dochód, a jednocześnie podtrzymywałbym wiarę Pierre'a we mnie. Bądź co bądź nie było żadnego powodu, abym mu opowiadał, w jaki sposób zdobyłem obraz. Ucieszy się, że go ma i może przekazać klientowi. Owszem, utopię w tym pewną część wynagrodzenia i trochę mnie to martwiło, przypuszczałem jednak, że jakoś sobie z tym poradzę.

Po ostrych targach - dogadaliśmy się na trzy tysiące osiemset euro - właścicielka galerii, kobieta o surowych rysach twarzy, owijała obraz mocnym brązowym papierem i konopnym sznurkiem. Oczywiście, trochę się wstydziłem, że płacę za tak kiepskie dzieło sztuki, i starałem się, najlepiej jak potrafiłem, wytłumaczyć z tego zajętej pakowaniem antykwariuszce. Tyle że chyba wcale jej to nie obchodziło. Pewnie spodziewała się, że to okropieństwo powisi na jej ścianie przynajmniej z sześć miesięcy, i nie przyszło jej do głowy, że uda jej się tak szybko omotać głupiego Angola. A ja wprawdzie zmniejszyłem swój zarobek do sześciu tysięcy dwustu euro, ale miałem satysfakcję z dobrze wykonanej roboty. Po fatalnym początku posłużyłem się intelektem, aby wytropić Brunona, i dzięki pewnej dozie szczęścia poszło mi lepiej, niż mogłem sobie wymarzyć. Rzecz w tym, że gdybym nawet przechwycił Brunona poza bankiem, co bym w ten sposób osiągnął? Mógł nie chcieć mi powiedzieć, co stało się z obrazem, a wtedy utknąłbym na dobre. A jeśli zagroziłbym, że oskarżę go o kradzież, czyby to podziałało? Na mnie pewnie nie.

Prawdę mówiąc, byłem całkiem zadowolony z siebie, kiedy wychodziłem ze sklepu z obrazem pod pachą. Poszedłem w stronę najbliżej stacji metra. Popracowałem nad różnymi wariantami, posłuchałem instynktu, i pozostał mi tylko jeden problem do rozwiązania: jak powiadomić Victorię o moim prawdziwym wyglądzie i nie stracić na zawsze jej przyjaźni. No nie, facet o moich talentach i umiejętnościach powinien dać sobie z tym radę bez większego kłopotu, pomyślałem. W końcu wszystko się ułoży. Takie sprawy zawsze się układają.

Doprawdy? Kiedy wróciłem do mieszkania, nie byłem już tego taki pewien. Majstrowano przy zamkach w moich drzwiach frontowych, teraz uchylonych. Co gorsza, w środku czekała na mnie kobieta. I sądząc po przezroczystej, plastikowej torbie umocowanej taśmą klejącą wokół jej głowy i barwie skóry, nie miałem najmniejszej wątpliwości, że ta kobieta nie żyje.





































11


Kobieta siedziała pośrodku mojego pokoju z rękami wykręconymi do tyłu i przywiązanymi do oparcia drewnianego krzesła. Głowa opadła jej jak zwiędły tulipan, górna część tułowia pochylała się do przodu. Uduszono ją workiem z grubego, przezroczystego plastiku; widziałem kropelki skondensowanej pary wodnej w miejscach, w którym sztuczne tworzywo dotykało skóry intensywnie fioletowego koloru - zwłaszcza wokół szyi, tuż nad kawałkami taśmy użytej do umocowania worka - zupełnie jakby ufarbowano ją sokiem z czarnych jagód.

Kiedy ją zobaczyłem, zamarłem na progu mieszkania w otwartych szeroko drzwiach. Miałem ochotę odwrócić się na pięcie i uciec. Prawdę mówiąc, nie wiem, co mnie powstrzymało. Pewnie smutek. Widziałem już człowieka niemal zatłuczonego na śmierć, ale ten widok w niczym nie przypominał mi tamtego. Przygnębienie wywołały nie tylko jej bezwładne ciało bez życia czy brutalność, z jaką ją potraktowano, ale i bezruch w pokoju, panująca wokół cisza, słup pyłków kurzu pląsających we wpadającym przez okno świetle zachodzącego słońca - jakby absolutnie nic się tu nie wydarzyło.

Oszołomiony, wszedłem do mieszkania i oparłem opakowany obraz o ścianę. Potem odwróciłem się od niej, ukląkłem i przez chwilę oglądałem zamki oraz wpuszczone we framugę drzwi zaczepy rygli. Niczego nie wyłamano ani nie rozwiercono - posłużono się wytrychem. Może nie na tym powinienem skupiać uwagę, ale takie właśnie czynności w dziwny sposób dodawały mi pewności siebie. Psycholog pewnie nazwałby to migracją, ale jeżeli o mnie chodzi, oglądanie zamków było zajęciem o niebo lepszym niż oglądanie zwłok.

Przyjmując z dezaprobatą dokonane ustalenia, zamknąłem drzwi od wewnątrz, przeszedłem przez pokój do kuchni, otworzyłem szafkę i wyjąłem pudełko jednorazowych rękawiczek z lateksu. Naciągnąłem na dłonie jedną parę, powoli, jakbym sprawiał tym sobie przyjemność. W końcu nabrałem głęboko powietrza w płuca, odwróciłem się i podszedłem do kobiety. Muszę się przyznać, że kiedy wysuwałem do przodu rękę, żeby jej dotknąć, robiłem to tak niechętnie, jak niewiele rzeczy w życiu. I co gorsza, straciłem wtedy wszelką nadzieję.

Dotknąłem palcami nadgarstka kobiety - skóra wciąż była jeszcze lekko ciepła, ale puls zupełnie niewyczuwalny. Puściłem jej dłoń i stanąłem przed krzesłem. Przykucnąłem, przełknąłem ślinę, ująłem podbródek zamordowanej i uniosłem jej twarz. Worek zaszeleścił, a plastik przytrzymywany taśmą owiniętą wokół jej szyi napiął się. To był chyba najbardziej upiorny widok w moim życiu.

Z powodu oczu - malującej się w nich rozpaczy i paniki. Mówi się o pozbawionych wyrazu oczach nieżyjącego człowieka. Cóż, nie w tym przypadku - te wyrażały strach, zrozumienie tego, co się za chwilę stanie. Popatrzyłem na usta - ułożyły się w nieskończone, bezsensowne „O", z widocznym przez plastik wklęśnięciem między posiniałymi wargami. Policzki oraz okolice oczu i nozdrzy nabrzmiały gwałtownie, obrzydliwie zniekształcając twarz. Żyłki pod powierzchnią skóry popękały, zupełnie jakby naczynia włoskowate jednocześnie eksplodowały. Do czoła przylepiły się kosmyki blond włosów, reszta tworzyła rozczochrany kłąb na czubku głowy.

Puściłem podbródek i cofnąłem się, krzyżując ręce na piersi. Czułem, jak moje żebra unoszą się i opadają, nagle uświadamiając mi, że oddycham. Zamknąłem oczy i ze wszystkich sił starałem się opanować łomotanie serca i narastający w moich uszach dziwny świst. W głowie mi się kręciło. Kolana się pode mną uginały, więc złapałem za krawędź biurka, aby utrzymać równowagę.

Poznałem ją. To była kobieta z fotografii w mieszkaniu w Marais - Catherine Ames, właścicielka obrazu.

Wbiegłem do sypialni i gwałtownie otworzyłem drzwi szafy. Wjej dolnej części leżała upchnięta moja torba podróżna, a w niej bardziej niewinna część sprzętu włamywacza, prawdziwy paszport i prawo jazdy. Chwyciłem torbę i dorzuciłem do niej czystą bieliznę i trochę ubrań, które wyciągnąłem z szuflad szafki przy łóżku. Potem wpadłem do łazienki i z pojemnika wygarnąłem lekarstwa na artretyzm. Stanąłem na sedesie i sapiąc, szybko położyłem rękę na górze szafki z lustrem. Moje obciągnięte rękawiczkami palce wznieciły tumany kurzu, złapały resztę gotówki od Pierre'a i plastikowy woreczek z zapasowym kompletem wytrychów i próbników. Prawie biegiem wróciłem do saloniku i wepchnąłem do torby moje notatki, laptop i oprawioną w ramki powieść Hammetta. Otworzyłem szuflady, sprawdzając, czy coś ważnego w nich nie zostało, potem zamknąłem je i obróciłem się wkoło: czy powinienem wziąć coś jeszcze? Uznałem, że nie, w każdym razie nie było to nic ważnego. Pokój zaczął wirować. Podniosłem ręce do uszu i pochyliłem głowę, starając się wtłoczyć do organizmu więcej powietrza. Ścisnąłem czaszkę dłońmi i mruknąłem basowo. Nie ma czasu do stracenia, upomniałem sam siebie. Pora ratować własną skórę.

Rozprostowałem ramiona, wbiłem wzrok w przeciwległą ścianę i po raz ostatni przeszedłem obok ciała martwej kobiety, obawiając się nawet zerknąć w jej stronę. Potem wziąłem obraz, szybko zamknąłem na zamek drzwi wejściowe i ruszyłem schodami w dół.

Dozorca wyłonił się zza kontuaru w tej samej chwili, gdy wszedłem do foyer, i jego nagłe pojawienie się sprawiło, że niemal wyskoczyłem ze skóry. Złapałem się za pierś, ze wszystkich sił starając się opanować. Spazmatycznie otwierałem i zamykałem usta, i gwałtownie mrugałem oczami. Dozorca przechylił głowę na bok i uśmiechnął się niepewnie. Uspokoiłem trochę serce, odchrząknąłem i usłyszałem własny głos, pytający łamaną francuszczyzną, czy w dzień byli do mnie jacyś goście.

Dozorca pokręcił przecząco głową i zmarszczył brwi, jakby wyczuwał mój niepokój. Zerknąłem na zagraconą przestrzeń za kontuarem, żałując, że nie ma tam rzędu monitorów telewizji przemysłowej, które mogłyby mi pomóc oczyścić moje nazwisko. Był tam jednak tylko telewizor, w którym leciał jakiś głupkowaty francuski teleturniej. Spojrzałem na dozorcę, zauważyłem, że przygląda się mojej torbie oraz obrazowi, i przez chwilę zastanawiałem się, o co jeszcze mógłbym go zapytać. Niczego nie wymyśliłem, poza tym, jak bardzo podejrzanie muszę wyglądać, więc spróbowałem uśmiechnąć się beztrosko, podziękowałem, szybkim krokiem wyszedłem z budynku i ruszyłem ulicą.

Cholernie mnie frustrowało, że nie było nagrań telewizji przemysłowej, i dość poważnie niepokoiło, że dozorca nie widział nikogo odwiedzającego moje mieszkanie. Miałem jednak nadzieję, że będzie mógł zapewnić mi jakieś alibi. Nie potrafiłem sobie przypomnieć, czy kiedy przed dziesięcioma minutami wracałem do domu, widziałem go za kontuarem, ale nie mogłem wykluczyć, że mnie zauważył. Zakładając, że Catherine nie żyła, powiedzmy, od ponad godziny, czas mojego powrotu uwolniłby mnie od podejrzeń. Przez ułamek sekundy zastanawiałem się, czyby nie wrócić i nie sprawdzić tego u dozorcy, ale stwierdziłem, że to głupi pomysł. Gdybym tak zrobił, prowadzący śledztwo policjanci mogliby uznać, że usiłowałem go ustawić.

Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że będzie dochodzenie. W gruncie rzeczy byłem zaskoczony, że policja nie zjawiła się, zanim zdążyłem wyjść, bo cała historia z daleka śmierdziała próbą wrobienia mnie - Catherine Ames zabito w moim mieszkaniu, a ja w tym czasie miałem przy sobie należący do niej obraz. Jeżeli policja zacznie szukać odcisków palców, znajdzie moje w jej mieszkaniu. Na litość boską, nawet piłem jej kawę. Musiałem przyznać, że wszystko bardzo zgrabnie zorganizowano. Dziwne więc, że nie wyły syreny policyjne, radiowozy nie zatrzymywały się z piskiem opon wokół mnie, a policjanci nie krzyczeli, żebym rzucił torbę i położył się z rozłożonymi rękami i nogami na chodniku, aby mogli zakuć mnie w kajdanki. Mogłem to sobie wytłumaczyć jedynie w ten sposób, że zapewne Bruno nie obserwował mnie, kiedy wróciłem do domu.

Bo to on musiał być mordercą. Rzecz w tym, że tylko on, poza Pierre'em, wiedział, że byłem w mieszkaniu zabitej kobiety. On spowodował, że gołymi rękami dotykałem różnych przedmiotów. Pamiętałem, że mówiłem mu, wjakim mniej więcej rejonie mieszkam, a ponieważ znał moje nazwisko, nie miałby większych problemów, żeby mnie wytropić. Chryste, przecież przekazałem mu również umiejętności potrzebne, aby mógł włamać się do mnie.

A kiedyją zabił? Grzebałem w pamięci i przypomniałem sobie, że wyszedłem około dziesiątej rano. Teraz było prawie wpół do siódmej wieczorem. Czy zamordował ją, kiedy byłem w jej domu? Sądząc z temperatury ciała Catherine, nie. Nie żyła od zaledwie paru godzin, ale w końcu nie byłem anatomopatologiem. Zakładając jednak, że dobrze rozumuję, oznaczało to, że mogła zginąć w czasie, kiedy byłem w banku albo kupowałem obraz. Miało to sens, ponieważ tłumaczyłoby, dlaczego nie widziałem Brunona w pracy.

Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie wezwać policji. Przyszło mi do głowy, że mógłbym wykonać anonimowy telefon z automatu i podać im nazwisko prawdziwego mordercy. Oszczędziliby sobie czas, który musieliby stracić, szukając mnie, no i nie ruszyliby fałszywym tropem; z drugiej strony jednak mogło to wyglądać na próbę wrobienia Brunona. Nie wiedziałem, co robić. Myśli plątały się w moim przeciążonym mózgu.

Kiedy oprzytomniałem, okazało się, że jestem na końcu avenue de Breteuil i zbliżam się do naziemnej stacji metra na Boulevard Garibaldi. Zbiegłem po metalowych, perforowanych stopniach, minąłem kiosk, w którym zazwyczaj kupowałem angielskie gazety, wyciągnąłem z portfela karnet zielonych biletów i czekałem na pierwszy pociąg, który zatrzyma się na stacji, nie interesując się zupełnie, dokąd pojedzie. Minutę później siedziałem na składanym krzesełku w końcu zatłoczonego wagonu, z torbą i obrazem, między bębniącymi nerwowo o podłogę stopami.

Pochyliłem głowę prawie między kolana i po raz kolejny skupiłem się na oddychaniu. Czułem, jak pot spływa mi po plecach i przylepia się do nich koszula; zdawałem sobie sprawę, że mam wilgotne, zimne dłonie i twarz. Skóra na głowie mnie swędziała, cały dygotałem. Próbując opanować dreszcze, zaciskałem i rozluźniałem pięści; wyobrażałem sobie jednocześnie, że oddycham głęboko przez brązową papierową torbę. Podkuliłem palce stóp i napiąłem wszystkie mięśnie, usiłując się skupić. W tym momencie wydało mi się, że ktoś mnie obserwuje, i kiedy oderwałem wzrok od nierównej podłogi, zobaczyłem, że przygląda mi się obojętnie nastolatka, zupełnie jakby czekała, że zaraz dostanę jakiegoś ataku. Uśmiechnąłem się do niej blado, a potem, nie przejmując się jej brakiem reakcji, znów wbiłem spojrzenie w podłogę i skupiłem uwagę na mojej wyimaginowanej brązowej torbie z papieru.
























12


Zanim zdecydowałem się przystąpić do działania, prawie godzinę jeździłem metrem. Szczyt komunikacyjny już minął i w pociągach panował mniejszy tłok. Kiedy wyszedłem na Pigalle, wyłożone płytami chodniki były prawie puste, pewnie większość miejscowych przygotowywała w domu posiłki albo popijał; wino w sąsiednich brasseries. Krzykliwe reklamy przed kabaretami spelunkami z peep-show wydawały się blaknąć w słabym wieczornym słońcu, jakby kontrast kolorów na ulicach został zmniejszony za pomocą jakiegoś gigantycznego pilota.

Z torbą zawieszoną na ramieniu i owiniętym w brązowy papier obrazem pod pachą wspinałem się stromym, krętymi uliczkami i po pełnych papierosowych niedopałków schodach w kierunku Montmartre'u, świadomy jedynie otaczającej mnie ciszy i odoru potu, który wydawał się przylegać do mojej skóry jak cieniutka błonka. Krew tętniła mi w skroniach, opadałem z sił i byłem zdezorientowany. Najchętniej wyciągnąłbym się na brudnym chodniku, przycisnął twarz do kocich łbów i zamknął oczy. Nie zrobiłem tego jednak. Stawiałem jedną stopę przed drugą, napinałem mięśnie ud i łydek i od czasu do czasu sprawdzałem, jak trzymam obraz, albo lekko zsuwałem pasek torby z ramienia.

Wspinałem się uparcie i gdy zbliżyłem się do Sacre-Coeur, zabrakło mi tchu. Szczelnie otaczał mnie tłum turystów. Ubrani w jaskrawe podkoszulki i workowate szorty, z okularami przeciwsłonecznymi na nosach, wędrowali powoli po wąskich uliczkach i kierowali w moją stronę swoje cholerne aparaty fotograficzne i camcordery. Kulminacja nastąpiła na placu du Tertre, wyglądającym równie autentycznie jak plan filmowy. Zaniedbani kelnerzy w krzykliwych kamizelkach starali się za wszelką cenę zwabić przechodniów do swoich restauracji, tryskający dowcipami karykaturzyści podchodzili do mnie ze szkicownikami, inni „artyści" proponowali, że z czarnego papieru do pakowania cukru wytną nożyczkami do paznokci moją sylwetkę. Jeszcze inni namawiali, abym przyjrzał się, jak z pamięci malują tandetne akwarelki przedstawiające słynne paryskie obiekty. Kramy wypełzały na ulice, zawalone podkoszulkami, plecakami i czapkami bejsbolowymi ze słowem „Paris" wydrukowanym w całej palecie kolorów i liternictwa. Potknąłem się o tablicę z nazwą kawiarni i omal nie wpadłem na ulicznego muzykanta grającego na skrzypcach.

W końcu, dzięki przychylnemu kaprysowi losu, udało mi się przepchnąć przez tłum. Powłócząc nogami, ruszyłem w dół stromej uliczki, by wreszcie, nie pytając nikogo o drogę, natknąć się na hotel, którego szukałem. Gdy już się w nim znalazłem, po raz kolejny skorzystałem z uprzejmości Davida Birka i wynająłem standardowy pokój. Zamknąłem za sobą drzwi na klucz, zrzuciłem wilgotne ubranie i wskoczyłem pod zimny prysznic. Kąpałem się tak długo, jak mogłem wytrzymać. Kiedy wyszedłem z kabinki, zakręciło mi się w głowie, miałem uczucie, że kafelki podłogi lecą mi prosto w twarz, musiałem więc złapać się sedesu i usiąść na nim. Z twarzą wtuloną w biały bawełniany ręcznik zaciskałem zęby i powtarzałem sobie: skup się. Ale łatwiej było to powiedzieć niż zrobić. Minęła godzina, a ja wciąż siedziałem w tej samej pozycji, wstrząsany dreszczami, a w lustrze widziałem jakiegoś bladego i zdezorientowanego faceta.

No dobra, powiedziałem sobie, dokąd mnie to prowadzi? Odpowiedź była jedna: donikąd. Jeżeli nie wezmę się w garść, będę tkwił na sedesie, aż następnego ranka znajdzie mnie na nim sprzątaczka. I czy nie będę wtedy wyglądał jak uosobienie winy? Zachowywałem się idiotycznie. Przypominanie sobie po raz setny widoku martwej kobiety w moim mieszkaniu nie zmieni niczego, a może spowodować, że jeszcze bardziej mi odbije. Nie mogłem jej uratować. Nie mogłem zmienić biegu zdarzeń. Prawdę mówiąc, byłem w stanie tylko stawić czoło sytuacji, w jakiej się znalazłem, i najlepiej, jak potrafię, postarać się z niej wybrnąć.

A także wypić. Bardzo dużo.

Wstałem z sedesu, czując, że mięśnie nóg mam napięte jak struny, i owinąłem się w pasie ręcznikiem. Minibar znajdował się w szafeczce z wypolerowanego na wysoki połysk drewna i biorąc pod uwagę moją sytuację, zachowałem się po jaśniepańsku. Otworzyłem miniaturową whisky, nie zaglądając do cennika. Pociągnąłem jeden łyk, potem drugi. Przełknąłem, poczułem, jak palące ciepło spływa mi gardłem i po chwili zaczyna promieniować z mojej klatki piersiowej jak w telewizyjnej reklamie cudownych leków na przeziębienie. Wrzuciłem buteleczkę po whisky do kosza na śmieci i wyjąłem malutką wódkę. Pociągnąłem solidny łyk- i omal nie zwymiotowałem. Odstawiłem więc buteleczkę i wyjąłem z torby czyste ubrania, żeby się przebrać. Kiedy zawiązałem już sznurowadła, uczesałem włosy i dopiłem wódkę, uznałem, że jestem mniej więcej gotów zejść na dół.

Bar hotelowy był zaskakująco nowoczesny - bardziej wyglądał na włoski niż francuski. W barku - sześcianie z białego perspeksu - wina i inne alkohole stały na szklanych półkach podświetlonych od tyłu niebieskimi świetlówkami. Wokół sali stało kilka wysokich, okrągłych stołów i dopasowanych do nich skórzanych foteli, a przed barkiem - sześć metalowych taboretów. Tylko jeden z nich był zajęty. Brunetka, która siedziała na nim, obracała w dłoniach mojito i unikała spojrzenia młodego, przystojnego barmana, wycierającego tuż obok kieliszki. Miała na sobie płócienną, letnią sukienkę z dyskretnym roślinnym wzorem, ciemną, sztuczną biżuterię i na gołych nogach paskowe sandałki na obcasie. Strój raczej wieczorowy.

Usiadłem w odległości jednego stolika od brunetki, dałem znak barmanowi i zamówiłem butelkę piwa. Postanowiłem, że dla kamuflażu będę posługiwał się szkocką wymową. Albo przynajmniej taką, którą uważałem za szkocką. Tyle że byłem już trochę podcięty, więc czy mój występ naprawdę okazał się tak przekonujący, jak sobie wyobrażałem? Wydawało mi się, że opanowałem wyrazisty, góralski akcent, idealnie skracałem samogłoski, moje „r" było dźwięczne i wibrujące, a zdania w autentycznej kadencji. Do diabła, równie dobrze mógłbym siedzieć w Inverness obok mojego brata Hamisha, mieć na sobie regionalny kilt z tartanu i nucić Flower of Scotland.

Kiedy tak podziwiałem swoje talenty lingwistyczne, barman wyjął piwo z przezroczystej chłodziarki i postawił je przede mną na czarnej jak smoła serwetce. Pociągnąłem solidny łyk. W głowie nieźle mi się już kręciło po alkoholu, który wypiłem w hotelowym pokoju, ale piwo smakowało dobrze. Lekko uśmiechnąłem się do siebie. To alkohol wpakował mnie w ten pasztet i teraz miałem nadzieję, że mnie z niego wyciągnie.

- Mam wrażenie, że potrzebował pan tego - odezwała się brunetka. Była Angielką, taką z wyższych sfer.

Odstawiłem butelkę i wytarłem usta grzbietem dłoni.

- Uhm, można tak powiedzieć - odparłem, kiwając mądrze głową.

- Ciężki dzień w biurze?

- Po prrostu rróżne sprrawy chodziły mi po głowie.

- Aha?

Uśmiechnąłem się i pokazałem palcem jej drinka.

- A poni? - zapytałem, rozpłaszczając „o" najlepiej jak potrafiłem.

- Cóż, wygląda na to, że zostałam wystawiona do wiatru - odparła, mieszając koktajl słomką i unosząc brew.

- Ni mogem w to uwiezyć.

Parsknęła i uśmiechnęła się szelmowsko.

- Cóż, obawiam się, że to prawda. Chociaż uczciwie mówiąc, nie jestem pewna, czy rzeczywiście spodziewałam się, że on przyjdzie.

- Taa? I terraz szuka poni pociechy w tem drrinku?

- Nie. - Pokręciła głową i pociągnęła łyk. - Mojito są tu naprawdę dobre.

- Naprawdę?

Odczekała chwilkę, a potem po ladzie baru popchnęła szklankę w moją stronę. Przesiadłem się na stołek obok brunetki, chwyciłem drinka i upiłem łyk - kryształki lodu wypełniły mi usta. Najpierw poczułem miętę, potem rum. Odstawiłem szklankę i kiwnąłem głową.

- Ma pan ochotę? - spytała.

- Taa, cemu ni?

Brunetka dobrą francuszczyzną przekazała zamówienie barmanowi, który zaczął napełniać szklany pucharek lodem. Kiedy odezwała się ponownie, rozgniatał tłuczkiem liście mięty.

- Na imię mi Victoria. - Podała mi wypielęgnowaną dłoń. Przyglądała mi się bardzo badawczo.

- Michael- odparłem, wytrzymując jej spojrzenie.

- Michael - powtórzyła powoli, zupełnie jakby dopiero przyzwyczajała się do brzmienia tego słowa. - Naprawdę?

- Ni podoba sie?

- Nie, nie w tym rzecz. - Zmarszczyła czoło. - A czy można zapytać o nazwisko?

- Birk.

Roześmiała się.

- Ni sondzilem, że je takie smieszne.

- Ach nie - zaprotestowała, machając ręką. - Po prostu przez chwilę pomyślałam, że mógłby to być prawdziwie karmiczny moment.

- Taa?

Umilkła, jakby rozważała, co teraz powiedzieć. Potem jej brwi uniosły się: znak, że podjęła decyzję.

- Czy słyszałeś kiedyś nazwisko Michael Faulks?

Pogładziłem dłonią podbródek, jakbym się zastanawiał nad jej

pytaniem.

- Chyba ni - odpowiedziałem wreszcie. - A powinienem?

- Byłoby to raczej mało prawdopodobne. To postać w serii powieści sensacyjnych. Włamywacz. Wiesz, reprezentuję ich autora.

- Fakt?

Kiwnęła głową, przyglądając mi się spod przymrużonych powiek.

- I te ksionżki są dobrre?

Skrzywiła się.

- Są w porządku. Uczciwie mówiąc, dawniej nie sprzedawały się najlepiej. Ale facet, który je pisze... sama nie wiem, mam wrażenie, że kiedyś może stworzyć coś niezwykłego.

- Kiedyś, pofiadaszsz.

- Uhm.

Wydąłem wargi, drapiąc się po szczecinie na podbródku. Wypiłem jeszcze łyk piwa. Właśnie zastanawiałem się, czy ciągnąć tę rozmowę, kiedy zapytała mnie o coś innego.

- Co się stało z twoimi palcami?

Opuściłem butelkę i popatrzyłem na zaognione kłykcie.

- Przygniotłem je drzwiammi.

- Ooo.

- Taa. Szczenście, że ich nie poołamalem.

Kiwnęła głową, wydmuchując wolno powietrze.

- A czym się zajmujesz, Michaelu?

- Jestem prrawnikiem - odparłem po następnym łyku piwa.

- To... ciekawe. A w czym się specjalizujesz?

- Och, w rróżnych rzeczach.

- Różnych? Takich jak fuzje i transakcje czy też może finanse bankowe, prawo podatkowe lub coś innego?

Spojrzałem na nią z ukosa.

- Znasz si na prrrawie?

- Ojciec był sędzią.

- Taa? No cóż, jezdem w zwalczaniu oszustw.

- Zwalczanie oszustw - powtórzyła przeciągle.

- Aha.

- Wiesz, nigdy bym nie przypuszczała.

- Naprrawdę?

- Gdybym miała zgadywać, powiedziałabym, że jesteś kryminalistą - oznajmiła, zanurzając palec w koktajlu i trącając kostkę lodu.

- Słucham? - wykrztusiłem, zapominając na chwilę o szkockiej wymowie.

Uniosła pucharek do ust.

- Ze zajmujesz się sprawami kryminalnymi, Michaelu. Bronisz oskarżonych i tak dalej.

- Och - odparłem, już normalnym głosem. - Ni, nigdy nie miałem serrrca do sal sądowych.

Spojrzałem na barmana, który przygotował już moje mojito. Postawił je przede mną na następnej czarnej serwetce. Chwyciłem słomkę wargami i pociągnąłem łyk. Drink był chłodny i orzeźwiający, wwiercał się wprost do mojego mózgu. Mojego durnego, maleńkiego jak groszek mózgu. Czemu kłamałem? Po co w ogóle używałem tej kretyńskiej wymowy? Mogłem zostać w pokoju i uniknąć tego wszystkiego. Albo zwyczajnie zamieszkać w innym hotelu. Ale stało się. Musiałem jak najszybciej dopić moijto i się pożegnać.

- A więc- odezwała się Victoria, wzdychając ciężko- nazywasz się Michael Birk, jesteś szkockim prawnikiem zajmującym się zwalczaniem oszustw i teraz przypadkiem wpadłeś na drinka po długim dniu pracy.

- No tak.

Popatrzyła na mnie twardo.

- Naprawdę, jesteś żałosny.

Poczułem, że szczęki mi się zaciskają. Chciałem patrzeć gdziekolwiek, byle nie na nią. Pochyliła się ku mnie, tak blisko, że czułem miętę w jej oddechu.

- Przyjechałam na twoją cholerną promocję, Charlie - syknęła. - Byłam w Paryżu przed kilkoma dniami, przyglądałam ci się w tamtym parku i najpierw pomyślałam, że może to jakaś pomyłka. Potem usłyszałam, jak czytasz, i już wiedziałam. Okłamałeś mnie. Okłamywałeś mnie od lat.

Gapiłem się na nią, ogłupiony. Usiłowałem coś wymyślić, jakieś słowo, które naprawiłoby wyrządzone przeze mnie szkody.

- Sam nie wim, co...

- Przestań - poleciła z kamienną twarzą. Wbiła mi palec w biceps. - Tylko mi powiedz, czy potrafisz znaleźć jakikolwiek powód, żebym po dzisiejszym wieczorze w ogóle z tobą rozmawiała?

Wytrzeszczyłem oczy, otwierałem i zamykałem usta, ale nie umiałem odpowiedzieć. Odsunąłem drinka i obwisłem na moim stołku.

- Naprawdę, strasznie mi przykro - zacząłem już czystą angielszczyzną. - Miałem koszmarny dzień, Vic. Jestem w paskudnej sytuacji i...

- Nie sądzę - przerwała mi.

Wzięła torebkę i wstała.

- Vic - spróbowałem jeszcze raz. - Pozwól, że ci wytłumaczę. Jestem idiotą. Dobrze o tym wiesz. Proszę.

Pokręciła sztywno głową. Potem spojrzała na mnie wściekle, zaciskając usta tak, że tworzyły cienką, bezbarwną linię. W końcu odwróciła się i zostawiła mnie samego w barze.









13


Wróciłem do pokoju, usiadłem ciężko na łóżku i wbiłem wzrok w opakowany obraz oparty o ścianę. Nie wiedziałem, jaki powinien być mój następny ruch: powinienem zadzwonić na policję i zgłosić, że znalazłem zwłoki w moim mieszkaniu, czy zadzwonić do Pierre'a i opowiedzieć mu o wszystkim, co się stało? Przez chwilę rozważałem, czy po prostu nie wyjechać z Paryża, chociaż zdawałem sobie sprawę, że wówczas ściągnąłbym na siebie podejrzenia. Zastanawiałem się, czy znaleziono już ciało, a jeżeli tak, czy policja mnie szuka. Ustalenie mojego nazwiska nie powinno zabrać im wiele czasu - wystarczy, żeby zapytali dozorcę - ale nie wiedzą, gdzie się zatrzymałem, ani nie mają pojęcia, że się pod kogoś podszywam. Więc jeżeli nie będę miał jakiegoś naprawdę straszliwego pecha, przynajmniej tej nocy mnie nie namierzą.

Miałem więc mnóstwo czasu na rozmyślanie, chociaż na razie nie bardzo wiedziałem o czym. Jeszcze niedawno zadzwoniłbym do Victorii i omówił z nią sytuację. Pewnie to dziwne, ale podejrzewałem, że gdybym wybrał jej numer i opowiedział o tym, co spotkało Catherine, jednak nie odbudowałbym spalonych mostów. Poza tym, coś we mnie nie chciało wciągać jej w tę całą aferę. Przecież przed chwilą odcięła się ode mnie i od tego, co robię, i nie bardzo widziałem, wjaki sposób, angażując ją w sprawę tajemniczego morderstwa, poprawiłbym jej nastrój.

Bez Victorii, z którą moglibyśmy się przerzucać pomysłami, jedyną partnerką do takiego intelektualnego tenisa była naga ściana przed moim łóżkiem. Dziwne, ale ona najwyraźniej nie zamierzała zaserwować mi niczego szczególnie odkrywczego. Może tylko zwlekała, chcąc zaproponować mi punkt widzenia zabójcy w chwili, kiedy uznam, że nie ma żadnej nadziei, a może miała po prostu równie mało do zaproponowania, jak ja sam.

Mruknąłem i cisnąłem w nią poduszką, ale nawet wtedy nie zareagowała. Jeszcze raz popatrzyłem na minibar. Zastanawiałem się, czy nie urżnąć się do nieprzytomności, ostatecznie jednak uznałem, że to nie jest najbardziej konstruktywne rozwiązanie, i powiedziałem sobie: stop. Tak czy inaczej byłem wciąż tym samym półgłówkiem, któiy wyobrażał sobie, że fatalna góralska wymowa zdoła skłonić dobrą przyjaciółkę do uwierzenia, że jestem kimś zupełnie obcym.

Dobra, dość użalania się nad sobą, zbeształem się. Zrób coś pożytecznego i wyobraź sobie, że to jedna z twoich powieści o Faulksie. Sam zafundowałeś sobie ten pasztet, nie możesz nikogo zapytać, co robić, i musisz opracować plan. A więc co proponujesz?

Podrapałem się w głowę, pogładziłem brodę i złożyłem ręce. Strzeliłem palcami i zabębniłem paznokciami w nocną szafkę. I... nic. Nada. Żadnego pomysłu.

Mruknąłem znowu, przechyliłem się przez krawędź łóżka i sięgnąłem do torby. Laptop był w środku, wyciągnąłem go więc i otworzyłem. Miałem zamiar szybko podsumować dotychczasowe wydarzenia i wtedy spróbować wymyślić, co robić dalej. Tak właśnie czasem postępowałem, kiedy pisząc swoje powieści sensacyjne, natrafiałem na jakiś problem zbyt wcześnie, aby zawracać nim głowę Victorii. Naprawdę uważałem, że metodyczne podejście może mi pomóc. Już widziałem, jak piszę punkt po punkcie oraz krótkie notatki, i przewiduję przebieg wydarzeń do momentu osiągnięcia etapu, w którym mój następny ruch okaże się jedyny możliwy.

W tym momencie ekran rozjaśnił się i zobaczyłem następujący komunikat:

Przynieś nam obraz. Czekamy".

Zamarłem i spojrzałem przez ramię w stronę okna. Zasłony były zaciągnięte, mimo to poczułem niepokój. Znów popatrzyłem na ekran i przeczytałem wiadomość jeszcze raz.

Przynieś nam obraz. Czekamy".

Czy napisano to, kiedy byłem w barze i nieudolnie udawałem szkockiego pożeracza haggisów? Nie, oczywiście, że nie, ponieważ w takim przypadku obraz by zniknął. Nietrudno go było znaleźć w moim pokoju i nikt nie zawracałby sobie wówczas głowy wyciąganiem mojego laptopa z torby i wpisywania do niego absolutnie zbędnego komunikatu.

Zastanawiałem się nad tym, przypomniałem sobie, że kiedy wychodziłem rano, laptop stał otwarty na biurku, jak zawsze w trybie uśpienia. A więc ci, którzy zabili Catherine, zanim wyszli z mojego mieszkania, zadali sobie trud wpisania tego komunikatu. Nasuwały się zatem dwa wnioski - po pierwsze, wiedzieli, że mam obraz, a po drugie, jak dotąd nie zgłosili zabójstwa. Dlaczego tak uważałem? Ponieważ gdyby złożyli doniesienie, najprawdopodobniej siedziałbym w areszcie, więc nie przeczytałbym tego zmyślnego komunikatu, nie miałbym też dostępu do obrazu, który chcieli zdobyć.

Wiedziałem jeszcze o trzeciej sprawie albo przynajmniej tak mi się wydawało. Nie mogli mnie obserwować zbyt uważnie, w przeciwnym razie widzieliby mnie wracającego do mieszkania z obrazem pod pachą i pewnie by mnie przechwycili, kiedy wychodziłem. Ale zabili kobietę i nie miałem pojęcia ani kim są, ani nawet skąd mnie znają.

Przewinąłem obraz na ekranie w dół, sprawdzając, czy nie napisali nic więcej. Było w tym coś dziwnego. W jaki u licha sposób miałbym im przynieść obraz, skoro nie mogłem się dowiedzieć, jak się z nimi skontaktować? No i dlaczego nie pozostawili Catherine przy życiu i nie poczekali w mieszkaniu na mój powrót? Gdyby chcieli, mogliby urządzić na mnie zasadzkę, zabrać obraz i nie musieliby nikogo zabijać.

A jeśli, pomyślałem, jest to tylko zasłona dymna? Być może prawidłowe było moje pierwsze podejrzenie, że zabójcą jest Bruno, który tym krótkim tekstem i mylącym powoływaniem się na „nas" próbował podsunąć mi fałszywy trop. Ale to nie miało sensu. Byłem złodziejem, a nie detektywem i według mnie Bruno nie wiedział, że udało mi się kupić skradziony przez niego obraz. A skoro tak bardzo był mu potrzebny, po co sprzedawałby go galerii na rue Quincampoix?

Teraz naprawdę miałem mętlik w głowie i żadna lista punktów nie mogła wydobyć mnie z tej zagmatwanej sytuacji, w jakiej się znalazłem.

Zamknąłem laptop i sprawdziłem wszędzie, czy nie pozostawiono gdzieś jeszcze jakiejś wiadomości. Niczego nie znalazłem.

Spojrzałem na obraz stojący po drugiej stronie pokoju. Wszystko zdawało się kręcić wokół tego cholerstwa i uznałem, że najwyższa pora dokładnie mu się przyjrzeć. Przeszedłem przez pokój, podniosłem go z podłogi i położyłem na łóżku. Właścicielka galerii zawiązała sznurek za mocno, abym mógł rozsupłać go palcami, grzebałem więc w moim zestawie narzędzi do włamań, aż znalazłem żyletkę. Przeciąłem najpierw sznurek, a potem brązowy papier. Robiłem to bardzo ostrożnie, żeby nie uszkodzić zamalowanej powierzchni. Zrywałem papier długimi pasami, potem uniosłem obraz i cisnąłem podarty papier na podłogę. Znowu położyłem to „dzieło sztuki" na łóżku i popatrzyłem na żałosną scenkę rodzajową z Montmartre'u.

Nie wiedziałem, czy ulica na obrazie to któryś z zaułków, jakimi szedłem do hotelu, ale wcale mnie to nie zdziwiło. Hotel znajdował się z dala od głównych placów odwiedzanych przez turystów zmierzających do Sacre-Coeur, a scena rozgrywała się między tandetnymi kramami na jednym z nich. Mógłbym spróbować poszukać, gdzie dokładnie, ale chyba niewiele by mi to dało. Skoro artysta tak kiepsko dawał sobie radę z malowaniem ludzkich postaci, szanse, aby wiernie przedstawił jakieś konkretne miejsce, były mizerne.

Prawdę mówiąc, bardziej interesował mnie sam artysta. Jeżeli, jak byłem prawie pewien, sama kompozycja nie przedstawiała sobą wartości, to najwyraźniej chodziło o coś innego. Zgodnie z tym, co powiedział mi Pierre, obraz był sygnowany Maigny, ale chociaż nazwisko nic mi nie mówiło, musiałem przyznać, że mało wiedziałem o pośledniejszych paryskich malarzach z początku XX wieku. Czasem historia artysty nadaje jego pracom większą wartość, niżby na to zasługiwały. Przyszło mi więc do głowy, że Maigny mógł być znany z powodów, o których nie wiedziałem ani ja, ani właścicielka galerii. To tłumaczyłoby całe zamieszanie wokół obrazu.

Biorąc to pod uwagę, sięgnąłem po laptop i podłączyłem go do bezprzewodowego łącza internetowego w pokoju hotelowym, a potem w wyszukiwarce wpisałem „Maigny, artysta". Nie znalazłem jednak nic godnego uwagi. Kilka pozycji dotyczyło rzeźbiarza Pierre'a Bontempsa, ponieważ był autorem wystawionego w Luwrze posągu Charles'a dc Maigny'ego. Nie wydało mi się to szczególnie przydatne w rozwiązywaniu mojego problemu, podobnie zresztą jak inne informacje. Ni z tego, ni z owego wszedłem na stronę poświęconą genealogii i dowiedziałem się, że francuskie nazwisko Maigny pochodzi od nazwy starej francuskiej prowincji położonej na wschód od Bretanii. Bardzo przydatna wiedza. Zamknąłem laptop i znów zainteresowałem się obrazem.

Skoro więc „dzieło" było koszmarne, a artysta nieznany, o co jeszcze mogło chodzić? Przesunąłem palcami po laserunku i jeszcze raz upewniłem się, że farby są olejne. Nie zastosowano więc jednej z tych sztuczek pokazywanych w filmach, kiedy na cennej pracy malowano obrzydliwą akwarelkę, aby ukryć prawdziwą wartość dzieła.

Hm. Podniosłem obraz, odwróciłem go i zobaczyłem, że w ramie osadzono kawałek cienkiej sklejki, chroniącej od tyłu płótno. Na sklejce znajdowała się rozdarta i wyblakła etykietka, odbarwiona przez upływ czasu i zawierająca fragmenty wpisanego ręcznie francuskiego tekstu, którego nie potrafiłem odczytać. Bardzo ostrożnie dotknąłem metalowych klamerek stabilizujących sklejkę i odgiąłem je. Potem śrubokrętem z płaskim ostrzem podważyłem sklejkę i wyjąłem ją z ramy.

Gdy tylko odsłoniłem tylną stronę płótna, poczułem, jakby kopnął mnie prąd. Na płótnie leżała brązowa koperta formatu A4, niezaklejona i lekko wybrzuszona pośrodku. Już miałem sięgnąć po nią i wyjąć zawartość, kiedy rozsądek wziął górę i postanowiłem najpierw włożyć jednorazowe rękawiczki. Grzebałem w torbie, aż wreszcie je znalazłem. Naciągnąłem rękawiczki najszybciej jak potrafiłem, pamiętając o moich obolałych palcach, ale jednocześnie pragnąc znaleźć odpowiedzi na pytania, które rozsadzały mi głowę. W końcu wziąłem do ręki kopertę, rozchyliłem ją bardzo ostrożnie i wsunąłem dłoń do środka.

Gdy ją wyciągnąłem, w palcach miałem plik papierów i arkuszy octanowych. Sprawdziłem, czy w kopercie coś zostało, a kiedy upewniłem się, że nie, położyłem ją z powrotem na płótnie i przeniosłem moje znaleziska na małe biurko w kącie pokoju. Włączyłem stojącą na nim lampkę i zacząłem przeglądać dokumenty.

Zacząłem od arkuszy octanowych. Były niebieskie i przezroczyste, dlatego miałem problem ze zorientowaniem się, co na nich wydrukowano. Odchyliłem lampę ku górze i przytrzymałem arkusze pod światło. Nadal były słabo czytelne, bo zawierały mnóstwo szczegółów, ale wiedziałem już, co oglądam - plany pięter. Nie znalazłem żadnej informacji, jakiego budynku dotyczą. Na każdym z trzech oddzielnych arkuszy znajdował się inny rysunek utrzymany w tych samych proporcjach. Zakładając więc, że plany wykonano w jednakowej skali, uznałem za bardzo prawdopodobne, że dotyczą tego samego budynku, który ma albo przynajmniej trzy kondygnacje, albo trzy skrzydła.

Odłożyłem arkusze i sięgnąłem po kartkę leżącą na wierzchu pliku dokumentów. Wyglądała, jakby wydarto ją z kieszonkowego notesu - takie notesy mają zawsze detektywi w serialach telewizyjnych. Na papierze znajdowały się sporządzone pospiesznym, pochylonym pismem serie sześciocyfrowych numerów:

45-98-90

45-27-81

60-21-56

77-70-09

16-30-78

Powtórzyłem cyfry w myśli, jakby mogło to wywołać jakąś reakcję w mojej głowie. Nic to nie dało i chyba zdziwiłbym się, gdyby stało się inaczej. Niewątpliwie były to kody, ale ponieważ nie wiedziałem, co to za kody, nadal czułem się jak pijane dziecko we mgle. Równie dobrze mogły to być zaszyfrowane numery telefonów, odniesienia do jakiejś tarczy szyfrującej albo nawet wygrywające numery w przyszłych losowaniach loterii. Ale najwyraźniej miały dla kogoś dużą wartość.

Na następnej kartce znajdował się spis osób sporządzony tą samą ręką, która notowała sześciocyfrowe kombinacje. Naliczyłem piętnaście nazwisk- dwunastu mężczyzn i trzech kobiet. Podano też imiona, ale bez drugich imion czy inicjałów. Przeczytałem spis, niestety nic mi nie mówił. Według mnie wszystkie te osoby były Francuzami, ale czy rzeczywiście? Koło czterech nazwisk były dwucyfrowe liczby i domyśliłem się, że oznaczają wiek. Nie byłem pewien, jakie to ma znaczenie, bezwiednie jednak przeczytałem te pozycje na głos:

- Plenri Jetter, 51. Luc Murrel, 56. Jean-Patrick Deville, 39. Christian Fortin, 24.

Przy trzecim nazwisku, czyli przyJeanie-Patricku Deville'u, znajdowała się gwiazdka. Najwyraźniej był on z jakiegoś powodu ważny, ale z jakiego konkretnie, nie miałem pojęcia.

Wziąłem do ręki złożoną fotokopię dokumentu - trzy spięte razem arkusze papieru. Na każdym widniał schemat jakiegoś obwodu elektrycznego. Schematy były bardzo skomplikowane, z mnóstwem symboli, których nawet nie próbowałem zrozumieć. Poszukałem jakichś dopisków z wyjaśnieniami, ale żadnych nie znalazłem.

Potem przyszła kolej na pasek z negatywami fotograficznymi. Zawierał sześć klatek. Każdy z brązowych prostokątów obejrzałem pod światłem lampy, aby przekonać się, czy potrafię określić, co przedstawiają. Okazało się to zaskakująco trudne. Widziałem tylko rozmazane plamy w kolorze sepii, ale ustawiając klatki pod pewnymi kątami, dostrzegłem wewnętrzne ściany jakiegoś pokoju. Na niektórych klatkach widniały czubki ludzkich głów. Mrużyłem oczy, natężałem wzrok, oglądając negatywy pod różnymi kątami i z każdej strony, wciąż jednak nie bardzo wiedziałem, co oglądam. Prawdę mówiąc, nie byłem zbyt rozczarowany. Uznałem, że zawsze mogę dać fotografie do wywołania, i jeżeli zawierają coś pożytecznego, obejrzę je bardziej szczegółowo.

Później popatrzyłem na zdjęcie teleobiektywem przedstawiające widzianych z profilu mężczyznę i kobietę. Zapatrzeni w siebie, trzymali się za ręce nad blatem kawiarnianego stolika. Mężczyzna w czarnym golfie był w średnim wieku, miał staranną fryzurę i przystojną twarz, a na przegubie spory sportowy zegarek. Kobieta była o wiele młodsza, według mnie tuż po dwudziestce, o pszenicznych włosach i mocnej opaleniźnie. Para chyba nie zdawała sobie sprawy, że jest fotografowana. Zrobiło mi się nieswojo - zupełnie jakbym był nieproszonym świadkiem chwili prywatności.

W końcu wziąłem do ręki elastyczną, laminowaną białą kartę z przytwierdzonym do niej krokodylkiem, służącym do przypinania do klapy. Odwróciłem ją i zobaczyłem, że jest to coś w rodzaju identyfikatora, być może karta dostępu. Znajdowało się na niej pół-centymetrowe cyfrowe zdjęcie mężczyzny z fotografii, tym razem patrzącego prosto na mnie. Obok zdjęcia widniało nazwisko - Jean-Patrick Deville - a pod nim kod kreskowy i nic więcej.

No, nareszcie coś. Poznałem nazwisko mężczyzny z fotografii z dziewczyną i było to jedyne nazwisko na liście, przy którym postawiono gwiazdkę. Fakty te miały istotne znaczenie, ale nie wiedziałem jakie. Zrobiłem jednak jakiś początek, a długo na to czekałem.

Rozłożyłem przedmioty i papiery na blacie biurka, przysuwałem niektóre jedne do drugich, nakładałem je na siebie, usiłując odnaleźć jakieś powiązania. Na razie nic z tego nie wynikało, ale miałem przeczucie, że coś jednak się wyjaśni. Znów podniosłem do światła pasek z negatywami zdjęć, próbując ustalić, czy jest na nich Jean-Patrick Deville. Wydawało mi się, że nie, nie byłem jednak pewien. Przekonam się, kiedy zostaną zrobione odbitki.

W końcu zirytowałem się. Postanowiłem odłożyć wszystko i dać mojej podświadomości czas na przetrawienie tego, co odkryłem. Zebrałem papiery, fotografie i plany, ułożyłem w tym samym porządku, w jakim je znalazłem, i wsunąłem do koperty. Kopertę umieściłem w tym samym miejscu na płótnie, przykryłem je dyktą i w końcu przygiąłem metalowe klamerki. Obraz wyglądał znowu tak jak przedtem.

Rozejrzałem się po pokoju, szukając dobrej kryjówki. Korzystając ze swojego złodziejskiego doświadczenia, szybko ustaliłem, że nie ma żadnej. Każde miejsce, o jakim pomyślałem, było jednocześnie takim, do którego na pewno zajrzałbym, przeszukując pokój. A słowo daję, nie chciałem, aby obraz znaleziono. Był moją kartą atutową - przedmiotem, z którym wszystko się wiązało. Dopóki go miałem, w jakimś stopniu mogłem kierować swoim losem. Potrzebowałem gwarancji, że będzie absolutnie bezpieczny, i prawdę mówiąc, przychodził mi do głowy tylko jeden sposób, żeby ją zdobyć.


14


W innych okolicznościach pewnie bym się zaniepokoił, Że recepcjonista hotelowy bez oporów dał mi numer pokoju Victorii. Prawdę mówiąc, byłem mu wdzięczny za złamanie zasad. Mieszkała na tym samym piętrze, co ja, ale w korytarzu prowadzącym w drugą stronę od wind pośrodku. Musiała dopłacić za widok, co sprawiło, że zastanawiałem się, czy nie powinienem bardziej zdecydowanie negocjować wysokość prowizji, którą jej płaciłem. Nie był to jednak właściwy moment, by zaprzątać tym sobie głowę. Teraz pora się płaszczyć.

Zapukałem do drzwi i czekałem na reakcję. Kiedy się nie doczekałem, spojrzałem na zegarek: już prawie jedenasta. Uznałem, że może już śpi, co tylko pogarszało sprawę. Zapukałem jeszcze raz, mocniej.

- Victorio - powiedziałem cicho. - To ja, Charlie. Muszę z tobą porozmawiać.

Usłyszałem jakiś hałas, a potem kroki. Z drugiej strony drzwi zaskrzypiała deska.

- Victoria?

- O co chodzi?

- Dzięki Bogu - westchnąłem. - Zaczynałem myśleć, że pomyliłem pokoje. Muszę porozmawiać. Możesz mnie wpuścić?

- Nie jestem w nastroju, Charlie.

- Wiem - odparłem, opierając dłoń o drzwi. - Ale to ważne.

- Czemu nie pójdziesz do domu i nie dasz nam obojgu trochę luzu? Porozmawiamy rano, jeżeli to naprawdę konieczne.

- Chciałbym pójść do domu, niestety, nie mogę. O tym właśnie muszę z tobą porozmawiać.

Zapadła cisza.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Proszę cię, Vic, nie chcę mówić o tym na korytarzu. Gdybyś mogła mnie wpuścić...

- A dlaczego powinnam to zrobić?

Przełknąłem ślinę i spojrzałem na obraz, który trzymałem w ręku. Może mimo wszystko nie był to najlepszy z moich pomysłów. Może powinienem zaryzykować i schować go pod komódką w moim pokoju.

- Wyjaśnij mi, Charlie - odezwała się znowu Victoria. - Dlaczego powinnam cię wpuścić?

- Może dlatego, że jeśli tego nie zrobisz, posłużę się wytrychami?

Roześmiałem się cicho, ale reakcji nie było. Zakołysałem się na piętach i przyłożyłem czoło do drzwi.

- Vic, proszę - jęknąłem, zaciskając mocno powieki. - Wiem, że spieprzyłem wszystko. Wiem, że masz wszelkie prawo być na mnie wściekła. Ale naprawdę wpadłem w poważne tarapaty i bardzo potrzebuję przyjaciela.

Moje słowa najwyraźniej nie przynosiły żadnych efektów. Zacząłem myśleć, że nic nie zdziałam. Rozejrzałem się po korytarzu - pusty - i dopiero wtedy rzuciłem ostatnią kartę.

- Posłuchaj, w moim salonie jest martwa kobieta - szepnąłem, czując, jak opadają mi ramiona. - Została zamordowana.

Victoria nie odpowiadała. Pomyślałem, że rzeczywiście zawaliłem sprawę. A potem z nagłym stuknięciem zasuwa przesunęła się i drzwi się otworzyły. Podniosłem głowę i zobaczyłem rozczochraną Victorię w szlafroku ozdobionym hotelowym logo. Stała z jedną ręką opartą o biodro.

- Zakładam, że nie tyją zabiłeś - oznajmiła, zaciskając usta.

- Nie.

Victoria zmierzyła mnie surowym spojrzeniem i natychmiast przypomniała mi się wychowawczyni z mojej szkoły z internatem.

- W takim razie wejdź. Lepiej ustalmy, kto to zrobił.

W następnej półgodzinie przeprosiłem Victorię za moje oszustwo przynajmniej ze trzy razy i najlepiej jak potrafiłem poinformowałem, jak wygląda sytuacja. Mówiłem dość chaotycznie, choć zapewne wołałaby uporządkowaną relację, i zorientowałem się, że wracam do wcześniejszych wydarzeń. Powtarzałem się też częściej, niżbym chciał, ale biorąc pod uwagę, jak zazwyczaj wyglądają pierwsze szkice powieści, uważam, że mogło być gorzej. Wydawało mi się, że przedstawiłem najważniejsze fakty i moje najcelniejsze interpretacje, i mimo że niektóre z moich opisów były z konieczności pospieszne i trochę stereotypowe, miałem nadzieję, że zostanie mi to wybaczone, nawet jeżeli nie uzyskam ułaskawienia za moje zachowanie. Kiedy skończyłem opowiadać, przestałem chodzić po pokoju i usiadłem w fotelu koło sięgających do podłogi zasłon. Podparłem podbródek dłonią i czekałem na werdykt Victorii.

Jak zdołałem się zorientować, chyba już zaintrygowały ją szczegóły. I raczej nie powinno mnie to zaskoczyć. Pomimo tego wszystkiego, co powiedziała mi w czasie ostatniej rozmowy telefonicznej, od dawna zdawałem sobie sprawę, że Victoria czuje dreszczyk, słuchając o moich kryminalnych eskapadach, a to nieomylny znak, jakiego bzika ma na punkcie sensacji. Czasem odnosiłem wrażenie, że właściwie nigdy nie przyjmowała do wiadomości, że niektóre sytuacje, w jakie się plątałem, były prawdziwe. Nawet teraz mogłem sobie wyobrazić, jak przesuwa w myślach fakty i niejasności mojej najnowszej afery, zupełnie jakby rzucała kostką i przestawiała profesora Pluma na planszy Cluedo, spoglądając wyniośle na swoje karty podejrzanego i próbując ustalić, kto w nowoczesnym apartamentowcu popełnił zbrodnię przy użyciu plastikowego worka i rolki taśmy klejącej.

A skoro już o tym mowa, przypuszczam, że w równym stopniu odnosiło się to również do mnie. Prawdopodobnie był to jakiś mechanizm umożliwiający przetrwanie, sposób, który pozwalał mi wymyślić, jak wydostać się z opresji, zanim sparaliżuje mnie strach. Jeżeli tak się działo rzeczywiście, to i dobrze dla mnie. Dawało to rezultaty w przeszłości, nie było więc powodu obawiać się, że nie przyniesie ich ponownie.

Zamyślona Victoria nagle popatrzyła na mnie uważnie.

- Jesteś pewien, że została zabita? - zapytała na dzień dobry.

- Cóż, kiedy wychodziłem, na pewno jej serce nie biło.

- Co innego miałam na myśli - stwierdziła opanowanym głosem Victoria. - Czy jesteś pewien, że nie zrobiła tego sobie sama?

- Absolutnie. - Wyprostowałem się. - Miała ręce związane za plecami plastikowymi taśmami do przewodów. Nie mogła zrobić sobie tego sama.

- Taśmami do przewodów? Nie powiedziałeś tego.

- Nie?

- Nie. - Victoria zdecydowanie pokręciła głową. - Wspomniałeś, że worek został umocowany do jej głowy taśmą, ale nie mówiłeś, że miała skrępowane ręce.

- Och. Przepraszam.

Westchnęła melancholijnie, usiadła na łóżku i podwinęła nogi, jakby przyjmując pozycję z ćwiczeń jogi.

- A więc chyba można wykluczyć samobójstwo - powiedziała. - Nie przychodzi mi do głowy żaden logiczny powód, dla którego miałaby przyjść do twojego mieszkania, żeby się zabić.

- Mnie też nie.

- Mogła wiedzieć, kim jesteś?

Pokręciłem głową.

- Nie sądzę. Łączyło nas tylko jedno: że włamałem się do jej mieszkania; ale raczej nie zostawiłem wizytówki.

- Kto o tym wiedział?

- Pierre. Bruno.

- A klient Pierre'a?

Wydąłem wargi.

- Mam nadzieję, że nie. Wszystko sprowadza się do tego, że Pierre działa jako pośrednik. Dzięki temu klienci nie mogą dowiedzieć się, kim jestem.

- A ty nie możesz dowiedzieć się, kim są oni.

- To słaby punkt, przyznaję.

- Kontaktowałeś się z Pierre'em?

Wbiłem wzrok w dywan.

- Jeszcze nie. Spotkam się z nim jutro o dziesiątej. Pomyślałem, że zobaczę, co uda mi się ustalić do tej pory.

Spojrzała na mnie ostro.

- Masz do niego zaufanie?

- Muszę mieć.

- To zadzwoń do niego.

Wzruszyłem ramionami, trochę niezgrabnie.

- Dlaczego najpierw nie sprawdzimy, czego sami możemy się dowiedzieć?

- O co się martwisz? O swoją opinię? Chryste, Charlie, tu dzieją się ważniejsze sprawy.

Tylko spojrzałem na nią.

- Pamiętasz numer Pierre'a?

- Oczywiście.

- To zadzwoń do niego.

Victoria wyjęła z kieszeni szlafroka komórkę i podała mi ją nieznoszącym sprzeciwu gestem. Niechętnie wziąłem telefon i wystukałem numer Pierre'a. Kiedy czekałem na połączenie, Victoria włożyła jedną z rękawiczek, które rzuciłem na kapę jej łóżka, i sięgnęła po zrobioną teleobiektywem fotografię mężczyzny i kobiety, znalezioną przeze mnie w pliku papierów ukrytych pod obrazem. Obraz leżał trochę dalej na łóżku, a podkładka ze sklejki obok niego.

Wysłuchałem ośmiu dzwonków i spojrzałem na Victorię.

- Nikt nie odbiera.

- Zostawisz wiadomość?

- Lepiej nie - odparłem, czekając, aż połączenie zostanie przerwane. Położyłem komórkę na nocnej szafce. - Twój numer mógł mu się wyświetlić. Może oddzwoni.

- Okej.

- Nie odbieraj, jeżeli mnie tu nie będzie.

- Okej.

Uśmiechnąłem się blado.

- Pewnie sama o tym wiedziałaś.

Wymijająco kiwnęła głową i odłożyła fotografię do pozostałych dokumentów. Oparła obciągniętą rękawiczką dłoń na materiale frotte okrywającym jej udo i odetchnęła głęboko.

- Myślałeś, żeby pójść na policję? Jeżeli zgłosisz morderstwo, zanim zrobi to ktoś inny, masz sporą szansę, że ci uwierzą.

Popatrzyłem na Victorię z najsceptyczniejszą miną, na jaką mnie stać, zarezerwowaną zazwyczaj dla akordeonistów w paryskim metrze.

- Jest to jakieś rozwiązanie - oświadczyła. - I to takie, które moim zdaniem powinieneś poważnie rozważyć.

- Hm... - odparłem, gładząc brodę, marszcząc brwi i robiąc wrażenie, że mocno się zastanawiam. - Nie sądzę.

- Dlaczego?

- Ponieważ to nie jest jedna z twoich powieściowych procedur policyjnych, Vic. Tutejsi gliniarze nie są dobrymi facetami. Niekoniecznie mają najbłyskotliwsze umysły pod słońcem. Raczej nie zaharowują się, żeby sprawiedliwości stało się zadość. Najprawdopodobniej aresztują mnie za morderstwo i nie będę miał najmniejszej szansy, by oczyścić moje nazwisko.

- Nie wiesz tego na pewno.

- Oczywiście, że wiem. Ale do rzeczy. Nie zamierzam ryzykować. Nie tak dawno miałem do czynienia z gliniarzem, który przypadkiem okazał się skorumpowany. Wybacz mi, jeżeli ten drobiazg jakoś wpływa na moją ocenę.

Victoria przyglądała mi się przez ładnych kilka chwil, zupełnie jakby zastanawiała się, czy warto kontynuować dyskusję. Zrobiłem minę, która wyraźnie świadczyła, że nie. Po wymianie paru znaczących spojrzeń ostatecznie postanowiła zmienić temat.

- A więc porozmawiajmy o Brunonie - oznajmiła, kręcąc głową. - Jest twoim podejrzanym numer jeden, prawda?

- Chyba tak.

- Co? Nie uważasz, że jest mordercą?

Wzruszyłem ramionami.

- Może i jest, gdyby miał właściwą motywację. Ale nie wiem jaką.

- Powiedziałeś, że twoim zdaniem cię wrobił.

- Tak myślałem. Początkowo. Tyle że kiedy miałem szansę to rozważyć, nie znalazłem w tym wiele sensu.

- Jak to?

- Cóż, to nielogiczne, sądząc po sposobie, w jaki się zachowywał. Musiał zdawać sobie sprawę, że gdyby mnie zamknęli za morderstwo, powiedziałbym o nim policji.

Zmarszczyła brwi.

- Tak?

- No, może nie od razu. Na początku pewnie bym siedział cicho. Gdyby jednak sprawy zaczęły wyglądać dla mnie naprawdę kiepsko, wolałbym raczej zostać oskarżony o włamanie, a nie morderstwo. Prawdopodobnie musiałbym tylko podsunąć im Brunona, co nie byłoby wcale trudne, bo miałem mnóstwo czasu, żeby mu się dobrze przyjrzeć, i bez szczególnych kłopotów zdołałem ustalić jego prawdziwe nazwisko.

Victoria uszczypnęła się w dolną wargę palcami obciągniętymi lateksem rękawiczki i zmrużyła oczy.

- I tu powstałby problem. Rozwiązanie wydawałoby się zbyt łatwe.

- Co? Sądzisz, że mogłoby wyglądać na to, że wrobiłem sam siebie w kretyński sposób, aby ukryć fakt, że w rzeczywistości wrabiam Brunona?

Victoria skrzywiła się i machnęła ręką.

- Zapomnij o tym, co powiedziałam. Za bardzo skomplikowane.

- Chyba nie nadążam za twoją logiką.

- Bo nie ma żadnej. - Wyprostowała się i zaczęła zdejmować z dłoni rękawiczkę. - A co jeszcze powiesz o Brunonie? Potrzebujesz czegoś więcej niż przeczucia, Charlie.

- Zgoda- odparłem, patrząc, jak odsłania kolejne palce. - Mam też zamki.

- Zamki?

- W drzwiach wejściowych do mojego mieszkania. Ci, którzy zabili Catherine, otworzyli je wytrychem.

- Jesteś pewien?

Spojrzałem na nią z wyrzutem.

- Chciałbym wierzyć, że potrafię ustalić taki drobiazg.

- Doskonale - oświadczyła, wsuwając za ucho kosmyk włosów. - Po prostu odgrywam tu rolę adwokata diabła. A więc zamki otworzono wytrychem i nie sądzisz, żeby Bruno mógł to zrobić.

- Nie teraz, kiedy wszystko dobrze przemyślałem. Wprowadzając się, zamontowałem w drzwiach cztery nowe zamki - powiedziałem, podnosząc do góry palce, jakbym starał się jej wytłumaczyć, ile to jest cztery. - Nie zawsze używałem ich wszystkich, i jeśli dobrze sobie przypominam, wychodząc wczoraj, zamknąłem tylko dwa. - Zagiąłem dwa pałce, nadal demonstrując swoje talenty matematyczne. - Ale i tak są towarem najwyższej jakości, a Bruno to absolutny nowicjusz. Nie opanował pracy grabkami, a otwarcie tych zamków wytrychem wymaga o wiele większych umiejętności. Poza tym nie zostawiłem mu żadnych swoich narzędzi.

- Może bujał, mówiąc, że jest nowicjuszem.

- To po co wmieszał mnie w kradzież obrazu?

- Po to, żeby cię wrobić.

Wydmuchnąłem głośno powietrze i pokręciłem głową.

- Biegamy w kółko.

- Może o to właśnie chodzi.

- Nie. Scenariusz z wrobieniem był po prostu moim głupim pomysłem. Gdyby Bruno chciał zabić Catherine, mógłby dokonać morderstwa w zupełnie innych okolicznościach i nie musiałby nikogo wrabiać. A poza tym zaczynam przypuszczać, że zamordowanie Catherine miało raczej sprawić, bym poczuł się zagrożony.

Victoria uniosła brwi.

- Dość ekstremalne zamierzenie.

- Nie będę się z tobą spierał. Ale ma to sens, jeżeli wziąć jeszcze pod uwagę komunikat w moim laptopie. Naprawdę nie sądzę, żeby Bruno mógł go napisać.

- Dlaczego?

- Ponieważ sprzedał obraz w antykwariacie. Przypuszczam, że nie wiedział, co jest ukryte za płótnem.

- A czy ma to jakieś znaczenie? - spytała Victoria, podnosząc plik dokumentów.

- Musi mieć - odparłem, starając się zlekceważyć fakt, że dotyka papierów gołymi rękami. - Zapominasz o klientach Pierre'a. Nikt nie płaci dwudziestu tysięcy euro za żałosny obrazek. A więc w całej tej aferze chodzi o te papiery.

- Ale jeżeli skreślimy Brunona, co nam zostanie?

- Nic. Dlatego właśnie jeszcze go nie skreślam. Muszę go znaleźć. I chciałbym, żebyś, kiedy sobie pójdę, obejrzała obraz. Jeżeli nie wrócę na czas, aby spotkać się jutro z Pierre'em, zaniesiesz to prosto na policję.

- Charlie...

- Daj spokój. - Wstałem i uśmiechnąłem się do niej dzielnie. - Wiesz, jak to działa. Jestem główną postacią, taką, która wskakuje w sam środek niemożliwych sytuacji i wychodzi z nich z wszystkimi potrzebnymi nam odpowiedziami.

- Nie żartuj ze mną - powiedziała, kręcąc głową, jakby chciała mnie ostrzec.

- Nie żartuję. Przecież to ty jesteś mózgiem w naszej spółce, prawda? Dlatego musisz zostać tu i zapoznać się z tymi dokumentami, spróbować jak najwięcej z nich wycisnąć. Musisz znaleźć coś, czego ja nie znalazłem. W przeciwnym razie wszystko trochę za bardzo zacznie przypominać prawdziwe życie.

- To jest prawdziwe życie, Charlie.

- Ciii. Nie niszcz złudzeń.

Ścisnąłem ją za ramiona. Spojrzała na mnie; popatrzyłem jej w oczy. Westchnąłem, znużony.

- Przepraszam za fotografię w smokingu. Za wszystkie moje kłamstwa.

- Już to mówiłeś.

- A ty nie jesteś jeszcze gotowa mi wybaczyć?

Poruszyła ramionami, uwalniając je z mojego uścisku.

- Jestem wkurzona, Charlie. Nie powinieneś się temu dziwić.

- Racja. Ale pamiętaj, że kiedy wysyłałem ci zdjęcie, prawie cię nie znałem. Wtedy o wielu rzeczach jeszcze ci nie powiedziałem.

Kiwnęła głową, wciąż nie przekonana.

- Hej, jeżeli ci to pomoże - zawołałem - wiesz o mnie w tej chwili więcej niż ktokolwiek na całym wielkim świecie!

Uśmiechnęła się lekko.

- Na przykład jak koszmarnie udajesz Szkota?

Skrzywiłem się, kręcąc głową.

- Mój akcent był mistrzowski.

- Bardziej przypominałeś Irlandczyka z wadą wymowy.

- Ni mogem w to uwierzyć.

Uśmiechnąłem się i spojrzałem jej w oczy, czując ulgę na myśl, że jest jeszcze szansa, aby sprawy między nami dobrze się ułożyły.

- Idź. Spadaj - powiedziała. - Zanim znowu się wścieknę.

- Sprawię, że ci przejdzie, Vic.

- Och, wiem, wiem.









































15


Taksówkarz, którego znalazłem, pokręcił głową i spojrzał na mnie podejrzliwie, kiedy pokazałem mu przepisany z książki telefonicznej adres B. Chevriera. Gdy w końcu tam dotarliśmy, bez trudu zrozumiałem dlaczego. Byliśmy na północny wschód od miasta, koło zbiorowiska wielopiętrowych bloków mieszkalnych w samym sercu banlieue Clichy-sur-Bois, osławionych paryskich slumsów, getta w najpaskudniejszym znaczeniu tego słowa - wrzodu pozostawionego, by gnił.

Kierowca odmówił zawiezienia mnie dalej. Zgodził się tylko wysadzić mnie na zjeździe z route nationale, najbliżej zachodniej granicy slumsów. Wskazał mi, w jakim mniej więcej kierunku powinienem iść, wziął pieniądze i odjechał: nie miałem najmniejszych wątpliwości, że uważa mnie za kompletnego głupka.

I nie bez powodu. Stałem na zniszczonym asfalcie, patrzyłem na widniejącą przede mną ruinę architektury z lat siedemdziesiątych i wiedziałem, że czułbym się tu zagrożony nawet w słoneczne popołudnie, a co dopiero w ciemności, o pierwszej w nocy. Wokół śmierdziały diesle i spalona guma opon, a buty grzęzły mi w żwirze i smole. Zerknąłem przez ramię na reflektory samochodów jadących główną szosą, zastanawiając się, czy nie odpuścić i nie spróbować czegoś innego. Nie miałem żadnej gwarancji, że wpis w książce telefonicznej jest dobry. Mógł odnosić się do innego B. Chevriera, ale nawet jeżeli był to ten Bruno, niewykluczone że się już stąd wyprowadził. Patrząc na budynki przede mną, podejrzewałem, że większość lokatorów nawet nie ma

telefonu. A gdyby tak poszukać budki telefonicznej i wybrać numer, po prostu żeby sprawdzić, czy rozpoznam jego głos? Ale gdzie znajdę czynny automat telefoniczny w banlieue? A nawet jeżeli znajdę, czy nie utracę wtedy elementu zaskoczenia?

Przechodząc przez barierkę na poboczu, niechętnie zrezygnowałem z tego pomysłu i ruszyłem w dół stromej, porośniętej trawą skarpy. Lamp ulicznych było niewiele, świecących jeszcze mniej i nie bardzo wiedziałem, gdzie stawiam stopy. Posłużyć się kieszonkową latarką? Bez sensu. Promień latarki natychmiast zdradziłby, że jestem obcy, a jeżeli było jakieś miejsce, w którym nie chciałbym zwracać niczyjej uwagi, to właśnie się w nim znajdowałem.

Wieżowca Brunona szukałem prawie godzinę. I nic dziwnego, ponieważ ulice, po których musiałem iść, tworzyły złowrogi labirynt, pełen mrocznych zaułków i zakątków, ciemnych jak sadza przejść podziemnych. Miałem budynki z zabitymi deskami drzwiami i oknami. Prawie nie było znaków ulicznych, a na żadnym z moich planów miasta nie zamieszczono tej strefy. Zgarbiony, z rękami w kieszeniach, krążyłem więc po rejonie wskazanym mi przez taksówkarza, starając się nie podskakiwać ze strachu za każdym razem, gdy słyszałem kroki albo wysokie brzęczenie silnika przejeżdżającego niedaleko mopedu. Unikałem też kontaktu wzrokowego z grupkami spotykanej młodzieży.

W wieżowcu nie było żadnych zabezpieczeń, których pokonanie zabrałoby mi czas - nawet drzwi wejściowych. Framuga i zawiasy pozostały, ale same drzwi zerwano i rzucono pod żużlobetonową ścianę budynku. Wszedłem do holu, słysząc, jak pod stopami chrzęści potłuczone szkło. Owszem, znalazłem windę, zwalającą z nóg odorem moczu, ale płytkę z przyciskami przywołania wyrwano ze ściany, z której sterczała już tylko plątanina nagich przewodów. Szukałem mieszkania numer 71 i kiedy zacząłem wchodzić po schodach, z przerażeniem uświadomiłem sobie, że jest chyba na siódmym piętrze, więc będę na schodach mnóstwo czasu. Ta perspektywa niezbyt mi odpowiadała. Im wyżej wchodzę, tym dłużej będę musiał zbiegać, jeżeli wpadnę w kłopoty, pomyślałem.

Kiedy wreszcie dotarłem na siódme piętro, przeszedłem przez znajdujące się z boku podestu drzwi - ze szkła zbrojonego siatką drucianą - do korytarza za nimi. Było zupełnie ciemno, a kiedy przycisnąłem włącznik w ścianie, żadne światło się nie zapaliło. Wyjąłem latarkę, włączyłem ją i skierowałem przed siebie wąski promień światła. Korytarz był dłuższy, niż sądziłem, a światło latarki nie sięgało daleko. Ruszając przed siebie, czułem się jak przynęta na haczyku, zupełnie nieświadoma czyhających na nią zagrożeń.

O ile mogłem się zorientować, korytarz był pusty. Użyłem określenia „o ile", ponieważ nie szedłem nim zbyt daleko. Drugie drzwi, które minąłem, miały numer 72, a trzecie 73. Cofnąłem się do pierwszych drzwi w korytarzu i zobaczyłem, że numer odpadł. Mimo to z dużą dozą prawdopodobieństwa mogłem przypuszczać, że znalazłem się tam, gdzie chciałem.

W połowie wysokości drzwi był zamek kombinacyjny; nazywany jest tak, bo ma zatrzask, działający automatycznie przy zamykaniu drzwi, oraz rygiel, który można zasunąć dla większego bezpieczeństwa. Poświeciłem latarką w szczelinę między framugą a drzwiami i zobaczyłem, że rygiel jest zasunięty. Nie przejąłem się tym zbytnio. Przyjrzałem się zamkowi dokładniej - sprawiał wrażenie zamontowanego zupełnie niedawno, a tego, kto go zakładał, niezbyt obchodziło, czy robi to prawidłowo. Natychmiast pomyślałem, że może nawet nie będę musiał używać wytrychów - wyglądało na to, że posługując się jednym z moich śrubokrętów, zdołam po prosu wyjąć zamek z obudowy, a potem tylko przesunę rygiel.

Zanim zabrałem się do zamka, wyciągnąłem z kieszeni spodni rękawiczki i wykonałem obowiązkowy rytuał naciągania ich na dłonie, krzywiąc się, gdy przezroczysty plastik ocierał się o moje kłykcie, a one nie posiadały się ze szczęścia, że tym razem nie będę pukał do drzwi. Prawdę mówiąc, chyba po raz pierwszy w całej mojej karierze włamywacza chciałem, aby w mieszkaniu, do którego się włamywałem, ktoś był. Oczywiście z zastrzeżeniem, że dobieram się do właściwego mieszkania z właściwym facetem w środku.

Tak sobie dywagując, przycisnąłem ucho do drzwi, żeby sprawdzić, czy usłyszę jakiś ruch. Tym razem nic to nie dało. Zaczynałem zastanawiać się, czy nie powinienem skreślić ze swego repertuaru starej procedury „ucho do drzwi" - niczym wyeksploatowanej magicznej sztuczki, która utraciła atrakcyjność. Tyle że zawsze wierzyłem w metodyczne działania i jestem trochę przesądny, jeżeli chodzi o rezygnowanie z któregokolwiek z moich poczynań. Jaką mam gwarancję, że kiedy ja zrezygnuję z tej taktyki, po drugiej stronie drzwi nie będzie do nich przyciskał ucha ktoś z dubeltówką w ręku?

I jaką mam gwarancję, że nie jest tak właśnie teraz? Żadnej. Nikt mi nie pomagał, a sam niczego nie usłyszałem. Czy mogłem polegać tylko na sobie? Smutna prawda wyglądała tak: byłem jednoosobowym zespołem, samotnym jeźdźcem, włamywaczem, którego dopadły wątpliwości.

Kręcąc głową, wyjąłem z kieszeni futerał do okularów, otworzyłem kciukiem zatrzask i wybrałem śrubokręt - największy, jakim dysponowałem. Miał powiększoną rękojeść i ostrze idealne do wydłubania cylindra zamka ze źle wywierconej dziury, w której był osadzony. Wetknąłem ostrze za wysuniętą płytkę zamka i nacisnąłem oburącz z całej siły, trochę przekręcając je, aby zwiększyć napór. Chwilę później poczułem, że zamek zaczyna się wysuwać na zewnątrz. Zmieniłem chwyt, zmniejszyłem nacisk i przygotowałem lewą dłoń, aby chwycić zamek, kiedy wyjdzie z oprawy. Przeliczyłem się. Cylinder wyskoczył z cienkiego drewna szybciej, niż oczekiwałem, odbił się od dłoni, upadł i brzęcząc, jak mi się wydawało całą wieczność, potoczył się po wyłożonej kafelkami podłodze.

Zamarłem. Ale narobiłem hałasu. Ostrożnie cofnąłem się od drzwi i rozejrzałem w obie strony, wytężając słuch, by wychwycić najdrobniejszy dźwięk. Mrok korytarza zdawał się dudnić wokół mnie. Serce pracowało jak na akord, fala adrenaliny przepłynęła przez moje ciało. Znowu spojrzałem na drzwi, a potem przyłożyłem oko do dziury po cylindrze zamka. Za trzpieniem rygla widziałem tylko ciemność.

Odczekałem jeszcze kilka chwil. Nic się nie działo. Włożyłem śrubokręt do futerału i wyjąłem kombinerki z długimi szczypcami. Złapałem nimi trzpień rygla, szarpnąłem energicznie, stęknąłem i wyciągnąłem rygiel z oprawy we framudze. Drzwi zakołysały się, a potem otworzyły do wewnątrz. Schowałem kombinerki do futerału, a futerał do kieszeni, otarłem rękawem kurtki pot z czoła, zacisnąłem palce wokół latarki i w końcu wszedłem do środka.

W mieszkaniu natychmiast moją uwagę zwróciła muzyka. Dobiegała gdzieś z głębi. Regularny, wybijany na perkusji rytm - jakieś europejskie drum 'n bass. Nie byłem jego wielkim fanem, ale teraz te dźwięki brzmiały słodko. Muzyka musiała zagłuszyć brzęk spadającego na podłogę cylindra i mogłem mieć nadzieję, że stłumi wszelkie inne hałasy, kiedy będę po omacku posuwał się przed siebie.

W mieszkaniu unosił się wyraźny zapach. Najpierw nie potrafiłem określić jego źródła, ale potem stwierdziłem, że to śmierdzi dywan. Lepił się do podeszew butów, a gdy poświeciłem w dół, żeby nie potknąć się o jakieś niskie stoliki lub inne przedmioty, wydało mi się, że jest pokryty pleśnią. Zobaczyłem tylko zapadnięty fu ton i przenośny telewizor balansujący na kartonowym pudle. Na dywanie leżała para butów do bejsbola, a na poplamionym futonie ciśnięta dżinsowa kurtka.

Przede mną znajdował się korytarz; muzyka dobiegała gdzieś z jego końca. Przygotowałem się, zmobilizowałem, i zacisnąłem lewą dłoń na rękojeści latarki. Pokręciłem głową i zgrzytnąłem zębami. Nie byłem największym zabijaką na świecie, ale po tym wszystkim, co przydarzyło mi się w ostatnim czasie, chętnie bym się nim stał.

W tej samej chwili usłyszałem stłumiony krzyk. Przebił się przez hałas muzyki i brzmiał jak krzyk kobiety. Rozległ się ponownie - błagalny skowyt, jakby kobieta nie mogła szerzej otworzyć ust. O Boże, zupełnie jakby się dusiła.

Ze wstydem przyznaję, że od razu spojrzałem na drzwi do mieszkania. Stały otworem, zapraszając mnie do wyjścia. Kolejny krzyk. Tym razem usłyszałem w nim rozpacz. Nagle uświadomiłem sobie, że muszę działać. Muszę go powstrzymać, ocalić jej życie. Może nawet oczyścić swoje imię.

Ruszyłem korytarzem, muzyka i stłumione jęki stawały się coraz głośniejsze. Zatrzymałem się na moment przed drzwiami pokoju, z którego dobiegały dźwięki, by zebrać się w sobie. Wokół framugi drzwi sączyło się szaroniebieskie światło. To ma sens, pomyślałem. Potrzebuję światła, żeby widzieć, co robi, ale jednocześnie nie chce, by było zbyt jaskrawe. Kolejny wrzask, niemal zwierzęcy i wstrząsająco bliski. Podniosłem latarkę nad głową, jak pałkę, sprężyłem się i wywaliłem kopniakiem drzwi.

Wpadłem do środka, a potem obróciłem się, gotów zadać cios. Rozłegł się pisk paniki, a potem nieziemski wrzask. Przeszył mnie dreszcz. Dostrzegłem rozmazaną plamę ciała, gwałtowny ruch, a potem oślepiający błysk. Odruchowo osłoniłem oczy przedramieniem, a potem mrugałem jak wściekły, aż w końcu zobaczyłem rozciągniętą na łóżku postać i pod przeciwległą ścianą nagą kobietę, zakrywającą się prześcieradłem. Była upiornie blada.

- Paige?! - Przekrzykiwałem dudnienie muzyki z wieży stereo w rogu pokoju.

- Co u diabła robisz? - zapytała, nie bez racji.

Przeniosłem wzrok z niej na Brunona. Wciąż się nie ruszał. Leżał

na plecach, rozciągnięty na płask na materacu, ubrany tylko w bokserki. Długo nie potrafiłem pojąć, dlaczego tak sobie leży, aż w końcu do mnie dotarło. Był przykuty kajdankami do metalowej ramy u wezgłowia łóżka.

- Ale odjazd - powiedziałem.

Uśmiechnął się szyderczo. Jeżeli był zakłopotany, nie okazywał tego. Sprawiał jednak wrażenie zaniepokojonego, co w takich okolicznościach mogłem łatwo zrozumieć. Zerknął w stronę Paige, jakby oczekując, że coś ze mną zrobi, i wtedy wziąłem sprawy w swoje ręce.

- Zbieraj się - oznajmiłem. - Noc się skończyła.

Przeszedłem przez pokój i złapałem Paige za nagie ramię, zamierzając wywlec ją na korytarz. Wykręcała się niezdarnie, wyrywała z mojego uścisku. Chwyciłem ją mocniej i kiedy pomyślałem, że już ją mam, podkurczyła nogi i upadła na podłogę, zwijając się w kulę owiniętą prześcieradłem. Patrzyłem na nią, zastanawiając się, co teraz, i wtedy odezwał się we mnie instynkt. Złapałem ją za kostki i zacząłem ciągnąć w stronę drzwi.

- Hej! - wrzasnęła, gdy tył jej głowy huknął w podłogę, a oczy omal nie wyskoczyły z oczodołów. Kopała i wiła się. Nie dbałem o to.

- Puść mnie, do cholery! Co u diabła wyprawiasz? Przestań, niech cię szlag!

Nie przestałem. Powlokłem ją po dywanie, potem przez drzwi do korytarza, i prawie zakręciłem za róg, kiedy uchwyciła się polakierowanej framugi. Pociągnęła mnie i jeszcze energiczniej zaczęła wierzgać

nogami. Szarpałem się z nią przez chwilę, licząc, że się uspokoi. Ale jej nie doceniłem, więc puściłem jej nogi i nagle złapałem ją za nadgarstki. Oderwałem dłonie Paige od framugi, łamiąc jej paznokcie, a potem postawiłem ją na nogi i wyprowadziłem z mieszkania na korytarz.

Popchnąłem ją; potknęła się i upadła na twarz. Podniosła się i usiadła, przyciskając prześcieradło do ciała.

- Powiedziałaś, że go nie znasz.

Spojrzała na mnie z agresją w wielkich oczach.

- Jak sądzę, wiesz, że zabił kobietę.

Coś przemknęło przez jej twarz. Może dezorientacja.

- Catherine Ames. Znałaś ją? - Żadnej reakcji. - Chryste, sam nie wiem, po co cię w ogóle pytam. Nic, tylko kłamiesz. Trzymaj, ubieraj się.

Rzuciłem jej dżinsową kurtkę i buty do bejsbola. Nie ruszyła się. Może uważała, że blefuję.

- Gdzie masz resztę ubrania?

Paige patrzyła na mnie długą chwilę. W końcu pokazała podbródkiem sypialnię. Była blada, mocno zaciskała zęby. Widziałem rysujący się pod skórą ostry zarys jej obojczyka.

- Czekaj tu - poleciłem i poszedłem z powrotem korytarzem.

Gdy wszedłem do sypialni, stereo wciąż wyło, więc wyszarpnąłem ze ściany kabel zasilający. Muzyka umilkła raptownie. Rozejrzałem się po pokoju i dostrzegłem koło łóżka spódnicę, stanik i bluzę, a przy stopach Brunona wyblakłe majteczki w paski. Uznałem, że Paige się bez nich obejdzie, i przez chwilę patrzyłem w oczy wciąż leżącego nieruchomo Brunona.

- Zaraz wrócę - powiedziałem. - Nigdzie się nie ruszaj.

Paige nie potrzebowała wiele czasu, aby się ubrać. Furia, do jakiej się doprowadziła, sprawiała, że ruchy miała szybkie i niezgrabne. Chyba powinienem powiedzieć, że kiedy się ubierała, odwróciłem się, ale przyznam się - patrzyłem. Tłumaczyłem sobie, że w tej sytuacji nie mogę być pewien, czy jeżeli okażę się na tyle głupi i się odwrócę, nie złapie czegoś i nie wyrżnie mnie w tył głowy. Ale jeśli mam być szczery, sądzę, że miało to coś wspólnego z pragnieniem, by czuła się możliwie jak najbardziej skrępowana. Niestety niejestem pewien, czy tak się stało. Choć wściekła, zachowała trzeźwy umysł:

wciągnęła bluzę przez głowę, włożyła spódnicę pod prześcieradłem, zanim upuściła je na podłogę.

Spojrzała na mnie mściwie.

- Naprawdę sądzisz, że sobie pójdę? To środek pieprzonej nocy - syknęła.

- Chcesz, żebym ci wezwał taksówkę?

Patrzyła mi w oczy, jakby czekała, że ustąpię. Ale nie zamierzałem. Owszem, pozwalając jej odejść, trochę ryzykowałem. Kiedy ochłonie i przemyśli sprawę, może podnieść alarm albo nawet wrócić z jakąś bronią. I chociaż byłem na nią zły, wiedziałem, czym jej grozi samotna wędrówka po tych slumsach. Z drugiej jednak strony, co innego mogłem zrobić? Przecież w jej obecności nie porozmawiam swobodnie z Brunonem - za często by przerywała. Nie miałem niczego, by ją związać, a nawet gdybym zamknął ją w łazience, pewnie darłaby się wniebogłosy. A że widziałem już uduszoną kobietę, absolutnie nie chciałem eksperymentować z kneblami.

I do diabła, właśnie o martwą kobietę chodziło. Jeżeli już ją znaleziono w moim mieszkaniu, byłbym jedynym człowiekiem, którego policja szukałaby w związku z jej śmiercią.

Paige wciąż mnie obserwowała, jakby czuła, że zastanawiam się nad sytuacją. Nie chciałem, aby odniosła wrażenie, że ma jeszcze jakieś możliwości działania. Szybko wyciągnąłem z kieszeni spodni pięćdziesiąt euro, złapałem ją za ramiona, obróciłem w kierunku drzwi wejściowych i wyprowadziłem z mieszkania. Kiedy znalazła się w ciemnym korytarzu, wsunąłem jej pieniądze do ręki.

- Zamykam drzwi - oznajmiłem. - A ty lepiej sobie idź. To nie żarty z tą martwą kobietą, Paige. Naprawdę. Bruno zacisnął mi pętlę na szyi i mam zamiar dowiedzieć się dlaczego. Wróć taksówką do księgarni. I nie mów nikomu, że tu jestem. Nie waham się zabijać ludzi... zwłaszcza jeżeli ratuję swoją skórę.

Trudno powiedzieć, czy kupiła ten tekst, i nie miałem sposobu, żeby to sprawdzić. Mogłem tylko popchnąć ją w stronę klatki schodowej i zamknąć za nią drzwi. Przeszedłem przez pokój, chwyciłem futon i przeciągnąłem go do korytarza, blokując drzwi wejściowe. Stałem przez chwilę, oddychając głęboko. Próbowałem się skupić. Bruno czekał w ciszy w sąsiednim pokoju, a ja byłem gotów poznać odpowiedź na kilka pytań.














































16


Kiedy wróciłem do sypialni, rzuciłem na Brunona prześcieradło Paige. Czekała nas dość długa rozmowa i nie bawił mnie pomysł prowadzenia jej z unieruchomionym nagusem. Brunonowi wydawało się to nie przeszkadzać. Czapki z głów przed tym facetem - nawet przykuty do łóżka, prawie goły i w obecności nieźle wkurzonego włamywacza trzymał nerwy na wodzy i uśmiechał się do mnie tak, jakby to on miał wszystkie atuty w ręku. Przypuszczam, że wiązało się to z Paige. Wiedział, że ona mi się podoba, i musiał się czuć dumny z siebie.

Sytuacja uległa zmianie, kiedy na podłodze koło łóżka zauważyłem kluczyki od kajdanek. Dwa identyczne kluczyki, maleńkie, nawleczone na cienkie kółko. Podniosłem je i pokręciłem przed oczami, jakby zaintrygowany. Potem rozpiąłem kurtkę i wrzuciłem kluczyki do wewnętrznej kieszeni. Bruno przechylił głowę i spojrzał na mnie sceptycznie.

- Co? - zapytałem. - Myślisz, że to na pokaz? Wierz mi, zostawię cię tak.

Wzruszył ramionami, jak to on.

- Nie obchodzi cię to?

Skrzywił się kwaśno.

- No tak, prawdziwy z ciebie Houdini.

Odwróciłem się i spojrzałem w kąt pokoju; stało tam krzesło o prostym oparciu. Zrzuciłem skotłowane ubrania na podłogę, przyniosłem krzesło do łóżka, postawiłem je obok, usiadłem i oparłem stopy o krawędź materaca przy ramieniu Brunona.

- No to jak, pogadamy?

Oblizał wargi.

- Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym przespać się z dziewczyną.

- Poszła sobie.

- Może wróci.

- Myślisz, że z policją? Z posiłkami? - Pokręciłem głową. - To nie ten typ.

Bruno nagle odbił się od materaca, zakołysał biodrami i wyrzucił nogi w moją stronę: usiłował kopnąć mnie w skroń. Odruchowo odchyliłem się do tyłu razem z krzesłem i jego stopa otarła mi się o podbródek. Głową i ramionami wyrżnąłem w ścianę. Oparłem dłoń na podłodze, odzyskałem równowagę i spojrzałem na Brunona skręconego na łóżku, z owłosionymi nogami zwisającymi z materaca. Zanim znowu wykonał jakiś ruch, skoczyłem i wbiłem mu łokieć w plecy, całym ciałem napierając na jego wykręcone przeguby. Wrzasnął, spanikowany.

- Połamią się? - zapytałem. - Sam ci je połamię, gnojku.

Próbował znów się obrócić, ale zablokowałem go biodrem i obydwoma dłońmi nacisnąłem na jego łopatki. Obserwowałem, jak prawy przegub przegina się nienaturalnie na poręczy ramy, do której był przymocowany. Bruno wrzasnął, ale nie przypuszczałem, bym mu coś złamał. Skóra przegubu koło kajdanek była ściągnięta i bardzo blada. Złapałem go za kostki i przerzuciłem jego nogi z powrotem na łóżko. Postawiłem krzesło obok i usiadłem. Czekałem, żeby doszedł do siebie.

- Chcę tylko pogadać - wyjaśniłem. - Naprawdę. Odpowiedz na moje pytania i będzie po wszystkim.

Bruno wpatrywał się szeroko otwartymi oczami w sufit, łapiąc wielkie hausty powietrza. Oparł głowę na ramieniu, a jego nagi tors unosił się i opadał spazmatycznie. Tak bardzo bolał go nadgarstek? Gdybym ja był na jego miejscu, myśl o pękających kościach nie dawałaby mi spokoju. Wyglądał teraz młodo, o wiele młodziej ode mnie. Zacząłem przypuszczać, że naprawdę jest przerażony, i chociaż mogłem to wykorzystać, to jednak również się niepokoiłem. Nie jestem człowiekiem, który krzywdzi innych. A przynajmniej tak mi się wydawało.

- Oddychaj spokojnie - poradziłem. - Nie denerwuj się. Jeżeli będziesz współpracował, nie zrobię ci nic złego.

Przechylił głowę na bok i popatrzył na mnie nad wypukłością bicepsa. Odpowiedziałem mu szczerym spojrzeniem. W innych okolicznościach z tego, powiedziałem, można by się po prostu roześmiać. Bruno był o wiele potężniej zbudowany niż ja i w bezpośredniej walce mógł być tylko jeden zwycięzca.

- Mówię poważnie. Wierzysz mi?

Wyraz szeroko otwartych oczu Brunona stał się błagalny. Na jego policzkach pojawił się rumieniec, na czole zalśnił pot. Po chwili kiwnął głową.

- Świetnie. Musimy tylko pogadać. I chcesz tego, prawda?

- Porozmawiać o Paige? - zapytał łamiącym się głosem.

- Co takiego?

Przełknął ślinę. Ścięgna na jego szyi rysowały się jak napięte sznury.

- Przecież dlatego tu jesteś, co?

- Dobry Boże, nie - odparłem. - Nie miałem o tym pojęcia. Powiedziała mi, że nie wie, kim jesteś.

Uśmiechnął się słabo, jakby to, co usłyszał, wcale go nie zaskoczyło.

- Od jak dawna wy dwoje...

- Miesiąc.

- Hm... - Uniosłem brwi. - A więc pod koniec spotkania promocyjnego podpuszczałeś mnie, co?

Wzruszył ramionami; kajdanki zagrzechotały o metalowe pręty wezgłowia.

- Widziałem, że ci się podoba.

- Chyba jest atrakcyjna.

- Chyba. - Uśmiechnął się krzywo. - Według mnie, też. Ona wie o tym, tak? Widać to po niej.

- Rzeczywiście, jest pewna siebie.

- Niezła laska, wiesz?

Puścił do mnie oko, a ja pokręciłem głową, jakby mnie to zupełnie nie obchodziło. Pozwoliłem, abyśmy odeszli od tematu. Prawdopodobnie dlatego, że było już tak późno. Czułem zmęczenie, spowijało mnie jak lepka mgła, spowalniało myślenie. Robiłem się ospały. Musiałem to przezwyciężyć.

- Chcę porozmawiać o Catherine Ames. Zabiłeś ją, Bruno?

Reakcja Brunona była zaskakująca, zupełnie jakby ktoś nacisnął w jego mózgu guzik z napisem „Pauza". Twarz mu zwiotczała, źrenice zmieniły się w czarne krążki. Strzelałem palcami, aż w końcu znowu popatrzył na mnie przytomnie. Zmarszczył brwi; w jego oczach widziałem podejrzliwość.

- Nie żyje?

- No właśnie.

Zamrugał i przełknął ślinę. Tym razem go przekonałem. Szczęka mu opadła i pokręcił głową, chyba zdezorientowany.

- Jak?

- Przywiązano ją do krzesła i uduszono.

Bruno zaczął kręcić głową jeszcze energiczniej, jakby chciał odepchnąć ten obraz. Bez słowa uniósł ramiona i podciągnął się na łóżku, starając się przybrać bardziej siedzącą pozycję. Wciąż nie było mu wygodnie, ale nie czuł się już chyba tak bardzo poniżony. I co miałem o tym myśleć? Albo rzeczywiście nie wiedział, albo przećwiczył odpowiednią reakcję. Nie po raz pierwszy żałowałem, że nie jestem bardziej podobny do postaci z moich powieści - one zawsze wiedziały, kiedy podejrzany kłamie.

- Kiedy umarła? - zapytał.

- Wczoraj. Chyba po południu. Gdzie wtedy byłeś?

Spojrzał na mnie, zdziwiony.

- W pracy.

- W banku?

Gwizdnął.

- Skąd to wiesz?

- Nieważne. Byłeś tam cały dzień?

- Tak.

- A co z przerwą na lunch?

- Niedaleko jest park. Spotkałem się z Paige.

- Wygodne tłumaczenie.

- Prawdziwe. - Kiwnął głową, jakby ta informacja dowodziła wszystkiego.

- Nie widziałem cię.

- W parku?

- W banku. Byłem tam około czwartej trzydzieści. Nie znalazłem cię przy żadnym stanowisku obsługi.

- Ponieważ przy nich nie pracuję.

Milczałem chwilę, a potem postanowiłem nie ciągnąć tematu. Bo po co go wałkować? Takie pytania może zadawać Brunonowi policja, jeżeli w ogóle powiąże go z morderstwem. Jeżeli nie przekonają ich słowa Brunona, będą mieli sposoby, żeby go sprawdzić. Co do mnie, musiałem mieć pewność, że nie zdołają powiązać Brunona ze mną.

- Powiedz mi coś o mieszkaniu Catherine w Maras. Tym, do którego się włamaliśmy.

Skrzywił się.

- O mieszkaniu?

- Co, zapomniałeś o nim?

Zamrugał, czekając, żebym mówił dalej.

- Twierdziłeś, że to twoje mieszkanie - przynagliłem go.

- Kłamałem.

- Bez wygłupów. Ale jak się o nim dowiedziałeś? Byłeś w nim wcześniej, prawda?

Bruno przygryzł wargę; zastanawiał się, co odpowiedzieć.

- Tak.

- A no właśnie. Dlatego dozorca cię poznał, znałeś kod alarmu i wiedziałeś, gdzie jest kawa. I że w mieszkaniu nikogo nie ma.

Z rezerwą pokiwał głową.

- Ale skąd znałeś Catherine?

Bruno spojrzał na swój płaski brzuch, jakby miał na nim wypisaną odpowiedź.

- Była twoją dziewczyną?

Skrzywił się.

- No to kochanką?

- Hej! - zareagował, jakbym go obraził.

- Więc co? Powiedz mi, Bruno. To ja jestem tym niedoinformowanym.

- Spałem z nią. Tylko dwa razy.

- Ile ona miała lat? Pięćdziesiąt?

- Nie wiem. Czy to ważne?

- Dla mnie nie. Ale dla Paige pewnie tak.

Popatrzył na mnie z niedowierzaniem i zdałem sobie sprawę, jak bardzo chybiona była moja groźba. Wcale nie byli w samym środku romansu.

- Wracajmy do naszych baranów- powiedziałem. - Poznałeś ją w banku, prawda?

Znowu się skrzywił, jakby naprawdę zaskoczony, skąd tyle wiem.

- Ustaliłem, że Catherine miała tam rachunek - wyjaśniłem, machając ręką.

- W jaki sposób?

Pokręciłem głową. Nie przyszedłem tu, żeby odpowiadać na jego pytania, i wcale nie miałem ochoty mówić mu więcej, niż sam wiedział. Nie byłem mu nic winien, a zwłaszcza pełnych wyjaśnień. A poza tym pokazując mu, jak splatają się wszystkie nici, podejmowałbym duże ryzyko. Kto mógłby zaręczyć, że nie wymyśli kilku szczegółów i nie poda policji wszystkiego, co trzeba, żeby przypisać mi to morderstwo? Zwłoki już były w moim mieszkaniu, musieli tylko je znaleźć.

- Chcę, żebyś mi powiedział o obrazie.

Wytrzymywał moje spojrzenie Wyraźnie wciąż jeszcze nie chciał zacząć śpiewać.

- Daj spokój, Bruno. Chodzi o obraz, który ukradłeś tamtej nocy.

Nadal nie odpowiadał. Dziwne. Przecież musiał już wiedzieć, że połączyłem jedno z drugim.

- Słuchaj, wyniosłeś go w plecaku, prawda? A potem sprzedałeś w galerii niedaleko banku.

- Śledziłeś mnie? - zapytał, mrużąc oczy

- Nie, jeśli cię to interesuje. Ale muszę jak najwięcej wiedzieć o tym obrazie, Bruno. Muszę wiedzieć, dlaczego go ukradłeś.

Wypuścił powietrze, jakby zastanawiał się, od czego zacząć. Zanim odezwał się znowu, machnął skutymi dłońmi nad głową, zupełnie jakby chciał odrzucił od siebie ten temat.

- Dla pieniędzy- odparł, wskazując głową pokój, jakby to miało wystarczyć za odpowiedź.

- Przecież pracujesz w banku. Muszą nieźle płacić.

- Nieźle, tak. Ale potrzebuję mnóstwo pieniędzy.

- Długi?

- Mnóstwo.

- Komu jesteś dłużny? Przez chwilę gryzł wargę.

- Po prostu mi powiedz, Bruno.

- Taki jeden człowiek przychodzi tu, do Clichy. Da ci pieniądze, mais to dużo kosztuje.

- Chcesz powiedzieć, że jest lichwiarzem? Kiwnął głową.

- Dobra. Ukradłeś obraz dla pieniędzy, rozumiem. Ale dlaczego myślałeś, że jest coś wart? - mówiłem wolno. - W mieszkaniu było dużo obrazów. Dlaczego wziąłeś właśnie ten?

Uśmiechnął się blado, poruszając szerokimi ramionami.

- Powiedziała mi, że jest wart kupę forsy. Dlatego wisiał na ścianie. Pozostałe obrazy ona sama namalowała, ale ten jeden był inny.

- Jak inny?

- Nie wiem, tak powiedziała.

- Ile za niego dostałeś? Uśmiechnął się gorzko.

- Tylko dwa tysiące euro.

- Spodziewałeś się więcej? Wzruszył ramionami.

- Ile więcej?

- Może bardzo dużo. Miała pieniądze, tak? Dlatego ją poznałem. W banku jest skarbiec. Tam właśnie pracuję.

- Skarbiec. 1 Catherine coś w nim trzymała?

- Oczywiście.

- Co?

- Nie wiem.

- Och, daj spokój. Chcesz mi wmówić, że nie popatrzyłeś?

- Nie mogłem - oświadczył stanowczo. - W skarbcu są skrzynki. Wszystkie zamknięte. Klienci podpisują formularz, a ja wpuszczam ich do skarbca. Potem zanoszę ich skrzynki do prywatnego pokoju. Posługują się kartą, żeby wejść do środka.

- Masz na myśli kartę kodową? - zapytałem, robiąc ręką ruch, jakbym przesuwał kartę kredytową przez elektroniczny czytnik. - Taką z paskiem magnetycznym?

- Tak. Nie mogłem widzieć, co jest w skrzynce.

- A jak sądzisz, co w niej trzymała?

Wysunął dolną wargę.

- Nie wiem. Może pieniądze. To bez znaczenia. Nie mógłbym niczego wziąć.

- Ale obraz to co innego?

- Chyba tak.

- Ponieważ miałeś mnie.

Popatrzył mi w oczy i pokiwał głową.

- Catherine nie dała mi klucza. Paige mówiła o twojej książce, więc pomyślałem, że może będziesz mógł mi pomóc.

- Dlaczego po prostu nie powiedziałeś mi prawdy?

Spojrzał na mnie spod przymrużonych powiek.

- Zrobiłbyś to?

- Niewykluczone. Nie wiem. W tamtej sytuacji nie powinienem był ci pomóc.

- Ale pomogłeś.

Milczałem. Nie czas roztrząsać dawne błędy.

- Skąd wiedziałeś, że mieszkanie będzie puste?

Twarz mu się rozjaśniła, jakbym wreszcie zadał proste pytanie.

- Catherine pracowała niedaleko Orleanu. Od poniedziałku do czwartku. W piątki przyjeżdżała do Paryża na weekend.

- Co robiła?

- Nic wiem. Nie mówiła.

Bez słowa rozejrzałem się po pokoju. Na podłodze koło moich stóp leżał budzik. Pokazywał niemal trzecią rano. Czułem, że mogę się dowiedzieć więcej. Ale jak? Według mnie Bruno nie miał pojęcia o planach, które znalazłem w obrazie. Kiedy Catherine powiedziała

mu, że obraz jest cenny, uznał, że chodzi o samą pracę, bo nie wiedział o jego zawartości. I dlatego sprzedał go w galerii na rue Quin-campoix.

Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie powiedzieć mu o planach i przekonać się, czy coś o nich wie, ale prawdę mówiąc, nie uważałem tego za prawdopodobne. Skoro Catherine nawet nie wspomniała mu, jaki jest jej zawód, dlaczego miałaby go wtajemniczać w taką sprawę? A poza tym uznałem, że trzymając go w nieświadomości, bardziej na tym skorzystam, niż gdybym opowiedział mu o wszystkim już teraz.

- Uwolnisz mnie? - zapytał Bruno i zagrzechotał kajdankami, przerywając moje rozmyślania.

Zerknąłem na niego.

- To zależy. Gdzie są pieniądze?

- Pieniądze? - Zamrugał.

- Dwa tysiące euro, które dostałeś za obraz. Gdzie one są?

Bruno zbladł.

- Potrzebuję ich.

- Wiem, Bruno. Prawdę mówiąc, mam wrażenie, że nawet bardzo ich potrzebujesz. Rzecz w tym, że w ciągu następnych kilku dni chyba mi się przyda twoja pomoc w pewnej sprawie, i sądzę, że potrzebujesz motywacji. Dlatego zamierzam wziąć twoją forsę w depozyt i jeżeli załatwisz dla mnie to, czego oczekuję, oddam ci ją.

- Nie - oburzył się.

- Posłuchaj, będzie tak, jak mówię. A więc albo mi powiesz, gdzie są te pieniądze i zaoszczędzisz nam obu kłopotów, albo będę szukał, aż je znajdę. Ale bez kasy nie wyjdę.

- Nie mam ich.

- Kłamiesz.

- Nie.

Westchnąłem i wstałem z krzesła. Oparłem ręce na biodrach i przyjrzałem się pokojowi: żadnych szafeczek, skrytek i z całą pewnością żadnego sejfu. Moją uwagę zwrócił stos ubrań, które zrzuciłem na podłogę. Podszedłem do niego i przeszukałem wszystkie kieszenie. W tylnej kieszeni trzeciej pary spodni znalazłem zwitek banknotów. Uniosłem brwi i, znużony, spojrzałem na Brunona.

- Niespodzianka - powiedziałem.

Zamknął oczy i pokręcił głową: cholerny pech. Schowałem pieniądze do kieszeni i zacmokałem.

- Stawiasz mnie w kłopotliwej sytuacji, Bruno. Słowo daję, chciałbym uwolnić cię z kajdanków, ale czy teraz mogę ci zaufać? Kto mi zagwarantuje, że nie spróbujesz brutalnie odebrać mi tych pieniędzy? - Zmarszczyłem brwi i podrapałem się w głowę. - Z drugiej strony, naprawdę mogę potrzebować twojej pomocy, a nie na wiele mi się przydasz, tkwiąc na tym łóżku. No więc zastanawiam się, co zrobić.

Bruno nic nie odpowiedział. Chyba wiedział, że jego zdanie się nie liczy. Wszystko teraz zależało ode mnie - od tego jak bardzo jestem litościwy Muszę stwierdzić, że stygnące ciało w moim mieszkaniu sprawiało, że facet budził o wiele mniej mojego współczucia, niż budziłby w normalnych okolicznościach.

- Uwolnię ci jedną rękę - oświadczyłem - i zobaczymy, jak się zachowasz. Jeżeli nie puścisz tej poręczy, będę bardziej skłonny ci zaufać.

Przez dłuższą chwilę patrzyłem Brunonowi w oczy, upewniając się, że zrozumiał, że mówię zupełnie serio. Potem, kiedy wyczułem, że jest gotów mi pomóc, wyjąłem kluczyki od kajdanek z kieszeni i podszedłem do łóżka. Jeszcze raz sprawdziłem jego pozycję, czy nie ma zamiaru znów próbować mnie kopnąć albo ugryźć, po czym naprężyłem ramiona, skupiłem uwagę na zapiętej na jego prawym przegubie obrączce kajdanków i wsunąłem kluczyk do zamka.

- Nie ruszaj się - poleciłem.

Zacisnął mocno dłonie na poręczy, jakby chciał udowodnić, że mogę mu zaufać. Bardzo starannie przekręciłem klucz. Obrączka się otworzyła. Zwisała teraz z ręki Brunona. Cofnąłem się i spojrzałem na niego.

- Bardzo dobrze - pochwaliłem. - Jestem pod wrażeniem. A teraz zła wiadomość.

Pod czujnym okiem Brunona schowałem klucze do kieszeni, wyjąłem futerał, a z niego najmniejszy z moich wytrychów.

- Pamiętasz, do czego to służy, prawda? Jeżeli zachowasz spokój i nie będziesz się spieszył, bez problemu otworzysz drugi zamek kajdanków. Ale przypomnij sobie mieszkanie Catherine, dobra? Musisz być opanowany. Jeżeli będziesz się starał otworzyć go szybko, żeby pogonić za mną, nie uda ci się. Nie ułatwię ci zadania: nie dam ci kluczyków, ale dam wytrych, tylko musisz trzymać prawą rękę tam gdzie teraz, dopóki nie wyjdę z pokoju. Zgoda?

Bruno spoglądał na mnie wściekle, z nienawiścią. Rozluźniał i zaciskał palce na poręczy z taką siłą, że pobielały mu kłykcie.

- Hej, odpręż się - poradziłem. - Uda ci się. Tylko go nie upuść. 1 pamiętaj, żebyś był jutro w banku jak zawsze. Będę z tobą w kontakcie i odzyskasz swoje pieniądze. Okej? - Ostrożnie położyłem wytrych na piersi Brunona, jednocześnie uważnie obserwując, jak się zachowuje. - Doskonale. Teraz sobie pójdę. I uszy do góry, protegowany. Uznaj to za darmowe ćwiczenie praktyczne.
















17


Mój następny ruch był zupełnie strzałem w ciemno i prawdę mówiąc, nie wiedziałem co się dzieje.

Pozwólcie, że coś wam wyjaśnię. Kłopot sprawia mi niepewność. Tkwiący we mnie pisarz nieustannie z nią walczy. Lubię sterować moimi postaciami w scenach, które dla nich przygotowałem, sprawiać, żeby mówiły to, co chcę. Nieraz mnie zaskakiwały i, jasna sprawa, czasem to dobrze. W książce, którą piszę, akcja podąża w nieprzewidzianym przeze mnie kierunku i jestem zmuszony myśleć w nowy sposób, z nadzieją, że moja narracja zachowa świeżość. Ale wciąż potrzebuję ogólnego planu, kto zostanie zabity, kto będzie moim zabójcą, i dokładnie wiedzieć, jak Faulks zdoła ulotnić się z dziewczyną i łupem. Mogę uporać się z jakimiś nieznanymi czynnikami, kilkoma szarymi strefami, w których poruszają się moje postacie, ale nie mogę dopuścić, by ogólny obraz uległ zmąceniu.

Przy kradzieżach sprawa wygląda inaczej. Owszem, do każdego mojego włamania podchodzę metodycznie, ale nigdy nie wiem na pewno, z czym zetknę się po drugiej stronie drzwi. I skoro to pora spowiedzi - raczej to lubię. Jaki jest sens w łamaniu zasad i - 110 dobra - prawa, jeżeli nas to nie rajcuje? Wiele najlepszych momentów przeżyłem w domach innych ludzi, odkrywając rzeczy, których nie spodziewałem się znaleźć. Uwierzcie mi, to cudowne uczucie - zapuścić rękę w szufladę ze skarpetkami i wyciągnąć pełną garść biżuterii. Niestety brakuje ogólnego schematu. Mam plan, czasem szczegółowy, ale to nie ja rozdaję karty. Wszystko może się zdarzyć.

Mogę natknąć się na byłego zapaśnika z salą tortur w piwnicy albo na kobietę z pojemnikiem gazu pieprzowego i błyskawicznym połączeniem z miejscową strażą obywatelską. Nie potrafię przewidzieć dochodu z moich kradzieży, ocieram się o nieznane albo jestem o krok od zarobienia solidnej odsiadki.

Pojawia się nieoczekiwany czynnik- ciało martwej kobiety rozkłada się w twoim mieszkaniu, i stawka rośnie. A teraz ja, dobrze po czwartej w nocy, staję przed perspektywą ponownego włamania do domu tej martwej kobiety, nie mając pojęcia, czyjej zwłoki zostały już znalezione, a jeżeli tak, czy władze wysłały kogoś, by obserwował jej mieszkanie.

Nic nie wskazywało na to, by pilnowano budynku z zewnątrz. Przed oświetlonym wyjściem nie było samochodów policyjnych ani detektywów w cywilu spisujących zeznania nocnego dozorcy. W mieszkaniu Catherine również nie dostrzegłem żadnego śladu życia. Panoramiczne okno w jej salonie było ciemne, a zasłony wciąż niezaciągnięte.

Zastanowiła mnie ironia sytuacji: stałem przed jej mieszkaniem i zamierzałem włamać się do niego po raz trzeci. Nigdy nie wracaj na miejsce przestępstwa, prawda? Cóż, bardzo wątpię, czy autor tej niezwykle mądrej rady umiałby wymyślić postać włamywacza tak głupiego, aby zignorować ją nie raz, ale dwa razy.

Przynajmniej jedna okoliczność działała na moją korzyść - wciąż miałem w hotelu pokój wynajęty na moje nazwisko i szczęśliwym zrządzeniem losu nie musiałem nawet oddawać kluczy przed południem. Owszem, drzwi frontowe hotelu były zamknięte i na szklanej tabliczce znajdowała się wypisana ręcznie po angielsku i francusku kartka, że goście wracający po północy mają dzwonić, ale nie widziałem powodu, by kogoś budzić, skoro zupełnie nie było mi to potrzebne. I na pewno nie podobał mi się pomysł, by zwracać na siebie uwagę na kilka godzin przed ewentualnym rozpoczęciem w sąsiednim budynku dochodzenia w sprawie morderstwa.

Przytknąłem twarz do szyby i osłoniłem dłonią oczy przed światłem lampy ulicznej nad moim ramieniem. Hol hotelowy sprawiał wrażenie pustego. Kiedy przechodziłem obok kilka minut później, z rękawiczkami na dłoniach oraz wytrychem i miniśrubokrętem

w kieszeni kurtki, wciąż wyglądał tak samo. Wsunąłem się za kontuar recepcji i choćby dla zachowania pozorów zdjąłem swój klucz z kołka z numerem, a potem zacząłem wchodzić po schodach. Gdyby ktoś mnie zatrzymał, wyjaśniłbym, że drzwi wejściowe były otwarte, ale bardzo wątpiłem, bym musiał się tłumaczyć. W środku panowała taka cisza, że usłyszałbym spadającą szpilkę, oczywiście gdyby w pobliżu znalazł się ktoś, kto by ją upuścił.

Nie wszedłem do swojego pokoju. Wolałem iść od razu na dach. Kiedy już się na nim znalazłem, popatrzyłem na żółto oświetlone okna w mieście i na błyszczący szczyt wieży Eiffla. Wkrótce będzie już piąta i, jak co godzina, wieżę rozjaśni pokaz świateł. Nie sądziłem, by wiele ludzi go oglądało. Może jacyś klubowicze wracający chwiejnym krokiem z nocnego baru do domu lub bezdomni gnieżdżący się nad Sekwaną w skupiskach jaskrawych namiotów. Do licha, albo nawet jakiś włamywacz, wspinający się po mansardowym dachu w innej części Marais.

Skupiłem się na czekającym mnie zadaniu. Włożyłem latarkę między zęby, otworzyłem kłódkę na drzwiach prowadzących z dachu do wnętrza apartamentowca i na palcach zszedłem po betonowych schodach ewakuacyjnych. Tym razem nie miałem ze sobą walizki. Starałem się skoncentrować i już bez problemu znalazłem drogę na właściwe piętro. Na jedyną przeszkodę natrafiłem, kiedy szykowałem się, by otworzyć drzwi do korytarza. Nie słyszałem niczego, ale wciąż niepokoiło mnie, że może się w nim kłębić policja. Kiedy jednak sensor włączył światło, okazało się, że w korytarzu nic się nie kłębi, najwyżej roztocza w dywanie. Poczułem ogromną ulgę.

Nic nie wskazywało, że ktoś znajduje się w mieszkaniu Catherine, a kiedy ostrożnie nacisnąłem klamkę, zorientowałem się, że drzwi są zamknięte. Wtedy do roboty znowu przystąpiły moje wytrychy, jak zwykle wysunąłem język, a dwa zartretyzmowane kłykcie podziękowały mi wylewnie, że nie angażuję ich w najnowszą kryminalną eskapadę. Chwilę później przekroczyłem pogrążony w mroku próg i i pomknąłem do klawiatury alarmu, by przerwać pikanie uzbrajającego się systemu, zanim lokatorzy w mieszkaniu po drugiej stronie korytarza zaczną się zastanawiać, dlaczego ich sąsiad wraca do domu o tak niezwykłej porze.

Wyłączyłem alarm, opuściłem ramiona i odetchnąłem głęboko. Potem rozprostowałem dłonie w rękawiczkach, wsłuchując się w szelest plastiku. Oczy powoli przywykły do ciemności w salonie, a jednocześnie z niezwykłą ostrością zacząłem słyszeć dźwięki w mieszkaniu - mruczenie lodówki, kuchenne radio w trybie czuwania, szum gorącej wody w rurach zapisywały się w moich uszach jako tło dźwiękowe, podobne do tego, jakie w czasie pisania emituje mój laptop.

Po obu stronach panoramicznego okna w salonie wisiały cienkie muślinowe zasłony i chociaż nie zatrzymywały zbyt wiele światła, zaciągnąłem je przed włączeniem lampy. Wydawało się, że od mojej poprzedniej wizyty nic się nie zmieniło. Pod ścianami stały te same obrazy, a na stole do tapetowania pomiędzy dwoma sztalugami wciąż leżały rozrzucone narzędzia pracy artysty. Przeszedłem do sypialni. Tu też nic się nie zmieniło. Zaciągnąłem żaluzje i włączyłem jedną z lampek przy łóżku. Musiała być połączona z lampą przy obrazie, bo zapaliła się również, jakby żądając ode mnie, bym zwrócił uwagę na plamę w miejscu, w którym jeszcze niedawno wisiał widok Montmartre'u.

Zacisnąłem lewą dłoń w pięść, potrzaskując kłykciami, i przez chwilę porządkowałem myśli. Dam sobie godzinę. Jeżeli przez ten czas nic nie znajdę, raczej nigdy nie natrafię na to, czego szukam. Poza tym powinienem zmyć się przed szóstą - wtedy chyba, wracając stąd, na nikogo nie wpadnę.

Narzucony sobie limit czasowy zwiększył koncentrację, ale dotkliwie uświadomił mi także, co mi nie sprzyja. Szukałem czegoś, co w ogóle nie musiało znajdować się w tym mieszkaniu, a jeżeli nawet w nim było, mogło zostać ukryte dosłownie wszędzie. Godzina to mnóstwo czasu, ale tylko pozornie - wierzcie mi, jeżeli szuka się metodycznie, starając się nie pozostawić po sobie żadnych śladów, i z nieodłączną świadomością, że lada moment może pojawić się policja, okazuje się, że w rzeczywistości nie ma go tak dużo.

Zaledwie osiemnaście miesięcy temu zmierzyłem się z podobnym zadaniem. Musiałem przeszukać parę mieszkań, by znaleźć trzy figurki małp. Trudna sprawa, ale z radością podjąłbym się jej ponownie, bo choć figurki były małe, łatwiej było je znaleźć niż to, czego obecnie szukałem. Miałem również cynk - inaczej niż w tej sytuacji - gdzie dwie figurki prawdopodobnie zostały ukryte. Teraz natomiast musiałem zdać się na instynkt i zacząłem czuć się pod presją.

Po bezowocnej godzinie - sprawdziłem każdy pokój, każdy mebel i zakątek, co tylko przyszło mi do głowy - złamałem najświętszą zasadę i dałem sobie dodatkowych dziesięć minut. I ucieszyłem się, że tak zrobiłem. Ponieważ gdy otrząsnąłem się z frustracji i narastającego poczucia klęski i jeszcze raz rozejrzałem się wokół siebie, mój wzrok padł na coś, co w swojej głupocie wcześniej pominąłem. Teraz od razu zorientowałem się, gdzie musi być ukryta rzecz, której szukałem. I była, pozwoliłem więc sobie na uśmiech i pokręciłem głową nad moją tępotą. Potem sięgnąłem po teczkę z dokumentami pod toaletką Catherine i wyjąłem z niej prawo jazdy, które znalazłem przed kilkunastoma godzinami. Następnie wyjątkowo starannie zilustrowałem mieszkanie, upewniając się, że wszystko jest z powrotem na swoim miejscu, włączyłem alarm z niekłamaną nadzieją, że robię to po raz ostatni, i wreszcie wytrychami zamknąłem za sobą drzwi do mieszkania.

Wróciłem na dach - wstawał już szary świt - i znowu do hotelu. Gdy dotarłem na drugie piętro, zatrzymałem się i zastanowiłem, czy nie wejść do swojego pokoju i nie zdrzemnąć się kilka godzin. Zdecydowałem się wejść, ale tylko żeby wziąć walizkę z szafy. Okazało się to sprytnym posunięciem, bo kiedy znalazłem się na dole, ąuasimodo właśnie zaczął swoją zmianę. Mogłem więc oddać mu klucz i ponuro podnieść walizkę, jak turysta skazany na lot o świcie. Poszedłem do najbliższej stacji metra i wsiadłem do pociągu razem z tymi, którzy tak wcześnie jechali już do pracy, i bardzo starałem się wyglądać jak jeszcze jeden szacowny członek społeczeństwa.





































18


W banku było pełno dymu. Alarmy wyły, a zraszacze pluły wodą z sufitu. Faulks przemókł do suchej nitki, ubranie oblepiało go jak druga skóra, a oczy piekły. Od frontonu budynku widział światełka zielonych lamp nad wyjściem awaryjnym. Personel i ochrona uciekali z pochylonymi głowami, zaciskając mocno powieki, by ochronić oczy przed dymem i wodą. Tymczasem Faulks podążył w stronę zaplecza banku.

Strefa chroniona była pusta. Faulks odwrócił się i do atrium za swoimi plecami wrzucił dwie kolejne świece dymne. Potem stanął przed stalowymi wrotami i wprowadził kod odblokowujący je - poznał go dzięki włamaniu do systemu komputerowego. Za wrotami znajdowały się cztery skarbce. Natychmiast podszedł do drugiego, włożył klucz uniwersalny i wprowadził kombinację. Drzwi drgnęły. Faulk naciskał dźwignię zewnętrzną do momentu, aż potężna płyta otworzyła się i mógł wejść do środka.

Włączyły się silne lampy pod sufitem, oświetlając wnętrze skarbca, i Faulks zobaczył worki z pieniędzmi. Zawierały wiele milionów dolarów amerykańskich - zbyt dużo, by mógł zabrać je wszystkie, ale odsunął zamek błyskawiczny brezentowej torby i zaczął układać w niej ściśle pliki banknotów. Przełożył już zawartość dwóch worków, kiedy usłyszał przebijające się przez hałas alarmu przeciwpożarowego wysokie wycie. Dźwięk przypominał błagalne zawodzenie, jakby skarbiec żałował tego, co się dzieje. Faulks za późno zorientował się, w czym rzecz - zadziałał element zabezpieczenia, o którym nie pomyślał. Drzwi zaczęły się szybko zamykać, aż wreszcie zatrzasnęły się z hukiem. Faulks zaklął: skarbiec był hermetyczny. Podniósł się z kucek, zaczął szukać wewnętrznego zamka blokady - i nie znalazł. Możliwe, że w ogóle go nie było. Miał góra trzydzieści minut, potem nie będzie czym oddychać.

Załomotał w drzwi. Uderzał mocno, otwartą dłonią, w końcu zaczął gorączkowo bębnić pięściami. Uderzenia stały się głośniejsze, bardziej natarczywe. Trwało to chwilę, aż nagle zza drzwi rozległ się kobiecy głos:

- Charlie, Charlie...

Podniosłem wzrok znad laptopa i zmarszczyłem brwi. Mrugając, popatrzyłem na przeciwległą ścianę, starając się oderwać od sceny, którą właśnie tworzyłem, i zorientować w tym, co właśnie wystukały moje palce. Kiedy oprzytomniałem, uświadomiłem sobie, że ktoś puka do drzwi mojego pokoju.

- Charlie! - zawołała Victoria. - To ja. Jesteś tam?

Niepewnie wstałem i przeszedłem przez pokój, przecierając oczy kantem dłoni. Nie musiałem wkładać szlafroka - wciąż miałem na sobie to samo ubranie co poprzedniego dnia. Kiedy wróciłem z mieszkania Catherine Ames, zamierzałem się przespać, ale okazało się, że jestem zbyt spięty, wziąłem więc laptop i zacząłem pisać. Scena w banku malowała się w moim umyśle zaskakująco wyraziście, może dlatego że, bardzo zmęczony, pisałem niemal jak w transie. Prawdę mówiąc, trochę mnie zirytowało, że ktoś mi przeszkadza.

Ziewnąłem, otwierając drzwi, gotów poprosić Victorię, żeby przyszła później. Niestety, nie dostałem takiej szansy. Przecisnęła się obok mnie, weszła do pokoju i stanęła przed telewizorem.

- Dzięki Bogu, że jesteś - powiedziała. - Widziałeś wiadomości?

- Która godzina? - zapytałem, przeciągając się i stając na palcach.

- Około ósmej - odparła Victoria z roztargnieniem. Wycelowała pilota w ekran i przyciskała guziki.

- W takim razie niedawno wróciłem - ziewnąłem znowu. - Co się dzieje?

W telewizorze pojawił się obraz, poszerzając się od środka ekranu, i Yictoria pokazała mi jakieś ziarniste ujęcie z blokady promów.

- Będzie zaraz po tym.

- Ale co?

Victoria popatrzyła na mnie z niepokojem.

- Za minutę.

Minutę później patrzyłem na siebie. Nie, nie całkiem tak - patrzyłem na swoje zdjęcie z okładki książki, modela z katalogu, ubranego w smoking. Usłyszałem jednak swoje prawdziwe nazwisko, a potem zobaczyłem kadr sprzed domu, w którym mieszkałem. W głównym wejściu przeciągnięto żółtą taśmę, którą oznacza się miejsce przestępstwa, i pilnowało go dwóch mundurowych policjantów, z rękami założonymi z tyłu.

- Co mówią? - zapytałem Victorię, zdając sobie sprawę, że jej francuski jest o wiele lepszy niż mój.

- Znaleźli zwłoki. Dlatego poszukują ciebie.

Odwróciła się w moją stronę i zobaczyłem w jej oczach prawdziwą troskę.

- Coś jeszcze? - zagadnąłem, starając się, by mój głos brzmiał spokojnie.

- To tylko krótka informacja. Na pasku u dołu ekranu napisano: „Ostatnie wiadomości".

Patrzyłem, jak pasek znika i znowu pojawia się prezenterka z ponurym wyrazem twarzy. Victoria wyłączyła dźwięk.

- I co teraz?

Wzruszyłem ramionami i obciągnąłem bawełniany materiał mojego podkoszulka.

- Chyba lepiej, żebym nie wkładał dziś smokingu.

- Żarty na bok. Nie sądzisz, że powinieneś się zgłosić na policję?

Przesunąłem dłonią po twarzy.

- Nie teraz - mruknąłem. - Jak na razie uważają, że się pod kogoś podszywam.

Pokręciła głową i westchnęła dramatycznie. Oparła rękę o bok, powyżej paska granatowych dżinsów.

- Charlie, bądź rozsądny. Bardzo szybko ustalą, że naprawdę tak nie wyglądasz.

- Myślisz? Nie jestem pewien, czy zostawiłem jakieś swoje zdjęcie w mieszkaniu.

- Przejrzyj na oczy. Muszą tylko porozmawiać z twoimi sąsiadami albo dozorcą w tym budynku. Gdy tylko ktoś powie, że to nie ty, będą wiedzieli, że coś się święci.

- Och, pewnie masz rację. - Przysłoniłem usta dłonią, ale nie ziewnąłem. - A może pomyślą, że facet, który tak mieszka, jest kimś zupełnie innym. Albo uznają, że przyjął moją tożsamość.

Victoria spojrzała na mnie, jakbym zwariował.

- Nie da się tego wykluczyć.

Westchnęła i opuściła ramiona.

- A więc nie masz zamiaru z nimi porozmawiać?

- Żartujesz? Żeby spróbować oczyścić swoje nazwisko, najprawdopodobniej będę musiał się przyznać, że włamałem się do mieszkania Catherine. I co mi to da? W tej chwili mogę im podać tylko nazwisko Brunona, a nie sądzę, by mnie to daleko zaprowadziło.

- Znalazłeś go tej nocy?

Kiwnąłem głową i gestem poprosiłem Victorię, żeby usiadła na łóżku. Skrzyżowałem ramiona i oparłem się o komódkę. Po chwili namysłu sięgnąłem do minilodówki obok mnie i wyjąłem butelkę perriera. Odkręciłem zakrętkę i poczułem, jak obłoczek dwutlenku węgla owiewa moje palce. Podsunąłem butelkę Victorii, ale podziękowała. Wziąłem do ust łyk zimnej, gazowanej wody i przełknąłem. Dopiero potem zacząłem mówić.

- Jestem prawie pewien, że on nie zamordował Catherine - oznajmiłem, wycierając usta grzbietem dłoni. - Chyba nie wiedział, że ona nie żyje, i jakoś mu wierzę.

Pokręciła nosem. Muszę przyznać, że był to niezły nosek.

- Dlaczego?

- Przeczucie.

Przeszyła mnie wzrokiem.

- Przepraszam. - Wypiłem następny łyk wody. - Prawdę mówiąc, był w pracy, kiedy została zabita. W każdym razie, myślę, że był.

- Myślisz?

- Mam na to tylko jego słowo. Powiedział, że przez cały czas był w banku. Poza godzinną przerwą na lunch.

- Bardzo wiarygodne.

- Spotkał się z Paige.

Uniosłem brew i bezradnie uśmiechnąłem się do Victorii. Dotknęła czubkami palców skroni i pomasowała je, jakby próbowała złagodzić ból głowy.

- Chwileczkę. Mówisz o tej dziewczynie z księgarni?

- Tak, o niej.

- Cóż, to całkiem dla niego wygodne, nie sądzisz?

Czekałem. Niemal mogłem zobaczyć myśli kłębiące się w głowie

Victorii.

- Zaraz, zaraz. Czy nie powiedziałeś mi, że ona nie ma pojęcia, kim jest Bruno?

- Owszem.

- Ale...

- Ale poszedłem do mieszkania Brunona i zastałem ją u niego. Najwyraźniej byli w zmowie.

- Och - westchnęła, wydymając wargi. - Myślałam, że ty i ona byliście...

Pomachałem palcem

- Jak dla mnie jest trochę za bardzo zwariowana.

- Zwariowana?

- Skrępowała Brunona. Zupełny odjazd. Był przykuty kajdankami do łóżka, dzięki czemu mogłem skłonić go do mówienia.

- Przykuła go kajdankami? I to ona jest jego alibi?

Odstawiłem perriera i uniosłem dłoń.

- Chyba wiem, do czego zmierzasz.

- Cóż, hm, to chyba oczywiste. Kiedy duszono Catherine, miała ręce przymocowane do oparcia krzesła. Bruno i Paige bawią się w krępowanie. Identyczna sytuacja.

- Ale Catherine nie była naga i wysmarowana oliwką dla dzieci.

Skrzywiła się.

- Och, daj spokój, Charlie. Czego chcesz więcej?

Podszedłem do okna.

- Motywu, sposobności, może choćby maleńkiego cienia dowodów.

- Hm.

- Rzeczywiście wnikliwa uwaga.

Victoria popatrzyła na mnie ponuro i skrzyżowała ręce na piersi. Na chwilę odsunąłem firankę w oknie i spojrzałem na zaułek w dole. Nikt nie kręcił się tam podejrzanie, nie włóczył się nawet kot. Zauważyłem tylko motorower byle jak przywiązany łańcuchem do rynny na budynku naprzeciwko.

Głośno nabrała powietrza w płuca i obróciłem się w porę, by zobaczyć, jak jej ramiona unoszą się do góry. Kołnierzyk plisowanej bluzki otarł się ojej podbródek. Zerknęła na mnie z ukosa i dostrzegłem błysk w jej oku.

- A co powiesz, jeżeli podam ci czas jej zgonu? - spytała.

- Byłoby wspaniale. Ale przypadkiem nie mam ze sobą mojego stołu prosektoryjnego. Ani zwłok.

Victoria ze zniecierpliwieniem pokręciła głową.

- Daj mi swój laptop.

Wróciłem do komódki, wziąłem laptop i patrzyłem, jak przesuwa palcami po trackpadzie i klika ikonę.

- Co robisz?

- Komunikat, który ci zostawiono, został zapisany przez twój edytor jako nowy dokument - rzuciła przez ramię. - Właściwości dokumentu powinny nam powiedzieć, kiedy go utworzono, a więc... bingo!

- No i co?

- Nowy dokument 1 został po raz pierwszy zapisany wczoraj po południu o 14.13. *

- Jasna cholera.

- Pod wrażeniem?

- A jakże - odparłem, odbierając Victorii laptop i samemu czytając informację. - Coś mi się zdaje, że moje talenty detektywistyczne osiągnęły bezprecedensowy poziom.

Uśmiechnęła się.

- A więc było to w czasie lunchu, plus minus pół godziny. Ale na tym nie koniec, Charlie. Myślę, że te dokumenty, które znalazłeś z tyłu obrazu... Hej, słuchasz mnie?

- Przepraszam - powiedziałem, odrywając wzrok od ekranu. - Właśnie przyszło mi do głowy... Może zrobiłem drobne głupstwo z laptopem. Mogły być na nim odciski palców mordercy.

- Dotykałeś klawiszy?

- No, zaledwie parę milionów razy. Ale jeżeli chodzi ci o to, czy dotykałem ich od chwili znalezienia komunikatu, obawiam się, że odpowiedź brzmi „tak".

Victoria się skrzywiła.

- Według mnie pomimo wszystko mogą być na nim odciski palców.

- Hm, nie jestem ekspertem, ale przypuszczam, że trudno zdjąć wyraźny odcisk z klawisza, jeżeli został rozmazany moimi własnymi palcami.

Pokiwała głową, jakby akceptowała mój punkt widzenia.

- Poza tym zabójca i tak miał na pewno rękawiczki. Ale prawdopodobieństwo, że zostawił odciski, istnieje, choć chyba bardzo niewielkie. Dlatego uważam, że powinieneś zamknąć laptop i nie używać go jakiś czas. Posłuchaj, na co jeszcze genialnie wpadłam.

Popatrzyłem jej w oczy i postawiłem laptop obok siebie.

- Skoro sama mi mówisz, żebym nie pisał przez kilka dni, to naprawdę musi być coś genialnego.

- Pamiętasz kawałek papieru z sześciocyfrowymi numerami? Wydaje mi się, że przypominają numery rozliczeniowe jednostki organizacyjnej banku.

Uśmiechnęła się do mnie promiennie, jakby rozwiązała szczególnie trudny anagram. Zmrużyłem oczy i przygryzłem dolną wargę.

- Tak sądzisz?

- Aha.

Pożułem wargę, wyciskając z niej kroplę krwi.

- Ale czy francuskie banki w ogóle używają numerów rozliczeniowych?

Przez twarz Victorii przemknęło zwątpienie.

- Przypuszczam, że tak.

Zmarszczyłem nos, raczej nieprzekonany.

- Posłuchaj, nie zrozum mnie źle. Niewykluczone, że na coś trafiłaś. Tyle że Francuzi mogą używać całkiem innego systemu.

- Ale można się nad tym zastanowić, prawda?

- Oczywiście. Tylko dokąd nas ten numery zaprowadzą? Jeżeli są numerami rozliczeniowymi, czy oznacza to, że oni mają zamiar obrobić bank?

- Uważam, że należy to wziąć pod uwagę.

- Naprawdę? Bo według mnie to najbardziej zwariowana rzecz, jaką słyszałem.

Victoria zmarszczyła brwi.

- Nie sama w sobie - oznajmiłem, unosząc dłonie. - Musisz jednak przyznać, że zbieg okoliczności jest aż nazbyt wielki. Pomyśl. Właśnie piszę książkę o obrobieniu banku i przypadkiem zostaję wmieszany w autentyczny skok? Trochę to nieprawdopodobne.

- Ale nie niemożliwe.

- Byłby to zbieg nad zbiegi okoliczności.

- Ale banki są powiązane z tą sprawą, Charlie. Weźmy choćby Brunona, przecież on pracuje w banku.

Kiwnąłem głową i zacisnąłem wargi, zastanawiając się, co jeszcze powiedzieć.

- Hej?!

- Nie znasz połowy tej historii - wyjaśniłem.- Bruno znał Catherine, ponieważ pracował i pracuje jako ochroniarz w jej oddziale banku. Trzymała jakieś cenne rzeczy w bankowym skarbcu.

- Widzisz? - zawołała, otwierając szeroko oczy.

- No nie wiem, Vic.

- Daj spokój. W tej sytuacji wszystko może wydawać się niezwykłe, ale banki mają z tym związek.

- Uważasz, że to Catherine planowała skoki na banki? Dokładnie na te same banki, których numery rozliczeniowe znamy, zakładając, że rzeczywiście są numerami rozliczeniowymi?

- Być może

- A plany budowlane, schematy obwodów elektrycznych i zdjęcia są załącznikami do tego wielkiego projektu obrabowania sześciu banków w centrum Paryża? I klienci Pierre'a wiedzieli o tym,

i dlatego mnie wynajęto? Poza tym orientował się w tym ktoś jeszcze, na przykład Bruno i Paige. Dlatego zabili Catherine w moim mieszkaniu i zostawili mi wiadomość o obrazie? Przecież to nie ma najmniejszego sensu, ponieważ właśnie Bruno sprzedał obraz galerii.

- Hej, nie twierdziłam, że znam wszystkie odpowiedzi.

- A przy okazji cała ta sprawa stanowi bardzo zgrabne odbicie książki, nad którą przypadkiem pracuję.

- W porządku - burknęła, unosząc gwałtownie ręce do góry.

- Przekonałeś mnie.

Westchnąłem głęboko i pokręciłem głową. Potem odepchnąłem się od komódki, o którą się opierałem, i ruszyłem w stronę łazienki.

- Dokąd idziesz? - spytała Victoria.

- Wziąć prysznic. Wkrótce mam się spotkać z Pierre'em.

- Mimo wszystko pójdziesz?

- Tak. Ale najpierw muszę pomyśleć. Dlatego wsadzę łeb pod gorącą wodę, może mi się w nim rozjaśni i nawet przyjmę do wiadomości te nowe wnioski, do których doszliśmy. A potem porozmawiamy o pewnej przysłudze.

- Przysłudze?

- Tak. - Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem prawo jazdy Catherine.

- Lepiej poćwicz swój francuski. Być może będziesz go potrzebowała.
















19


Droga z hotelu na Montmartrze do stacji metra Ecole Militaire blisko Pola Marsowego zajęła mi prawie godzinę. Mimo to byłem kilka minut przed umówioną porą i idąc w stronę kawiarni na otwartym powietrzu, w której przed dwoma dniami spotkałem się z Pierre'em, starałem się nie spieszyć. Nie bardzo wiedziałem, co mu powiedzieć. Pomysł, by powiedzieć wszystko, był kuszący, a poza tym mógł okazać się koniecznością, jeżeli Pierre oglądał wiadomości, w których moje nazwisko wymieniano w związku ze śmiercią Catherine, ale zastanawiałem się też, czy nie powinienem przemilczeć niektórych informacji. Po raz drugi pakował mnie w robotę, która kończyła się czyjąś śmiercią i moim nazwiskiem na pierwszym miejscu listy podejrzanych, i prawdę mówiąc, nie bardzo mnie to bawiło.

Teraz, kiedy znaleziono zwłoki Catherine, czułem się niepewnie, wychodząc z domu w biały dzień. Moje mieszkanie było niedaleko, niewątpliwie opieczętowane, pełne techników kryminalnych i fotografów policyjnych i, co tu dużo gadać, władze francuskie uważały mnie za człowieka uciekającego przed wymiarem sprawiedliwości. Nie zmieniłem ubrania, bo na razie szukali kogoś o wiele przystojniejszego ode mnie, ale to się mogło szybko zmienić. Ile czasu zajmie im sporządzenie o wiele dokładniejszego portretu pamięciowego albo nawet znalezienie w jakimś ciemnym zakątku Internetu mojej prawdziwej podobizny?

Starałem się otrząsnąć ze strachu i przestać chować twarz przed każdym zbliżającym się przechodniem. Zachowywałem się jak winowajca i bez względu na to, jak subtelne były tego oznaki, mogłem zwrócić na siebie uwagę. Poza tym, myśląc o tym, że aresztowanie mnie jest tylko kwestią czasu, słabo się koncentrowałem, a to niedobrze. Nie miałem pojęcia, jak zareaguje Pierre, kiedy zobaczy, że nie przyniosłem mu obrazu, i musiałem być czujny, jeżeli chciałem właściwie to rozegrać.

Nagle uświadomiłem sobie, że sięgam do kieszeni po okulary przeciwsłoneczne. Opuściłem rękę, kręcąc głową. Kiedy przed dwoma dniami się spotkaliśmy, Pierre powiedział, że wyglądam w nich dość niezwykle, a dzisiaj pogoda była jeszcze bardziej ponura. Warstwa bezkształtnych, brudnoszarych chmur wisiała nisko, grożąc deszczem. Wiał lekki wiatr, ale wcale mnie nie otrzeźwiał. Zawsze zaskakuje mnie to, jak sprawnie można funkcjonować bez chwili snu, ale nigdy nie można do końca pozbyć się wrażenia, że mózg lada moment przestanie pracować.

Byłem już blisko kawiarni i z niepokojem spostrzegłem, że Pierre'a w niej nie ma. Nie przyszło mi w ogóle do głowy, że może się nie pojawić, ale uznałem, że da się to logicznie wytłumaczyć. Jeżeli oglądał dziennik telewizyjny, mógł uznać, że spotykając się ze mną, zbyt ryzykuje, albo że uciekłem z Paryża. No tak, powinienem spróbować zadzwonić do niego z hotelu. Popełniłem kretyński błąd, ponieważ mogłem oszczędzić sobie ryzyka i nie wychodzić na ulicę. Dlaczego go zrobiłem? Bo chyba nie myślałem jasno. Albo dlatego że za bardzo uspokajało mnie przeświadczenie, że policja nie wie, jak naprawdę wyglądam. Zaczynałem przypuszczać, że będę musiał zapłacić cenę za moją pewność siebie, kiedy usłyszałem z prawej strony nieznany mi głos:

- Obawiam się, że pański przyjaciel nie przyjdzie dziś na spotkanie.

Odwróciłem się i zobaczyłem niedaleko ode mnie elegancko ubranego mężczyznę: tweedowy garnitur, ciemnobrązowy krawat. Siedział na parkowej ławeczce, składał gazetę i uśmiechał się do mnie spokojnie, zupełnie jakby cierpliwie na mnie czekał. Blisko jego stóp chodziło sobie stadko gołębi.

- Słucham? - wykrztusiłem.

- Szkoda, że nie zadzwonił pan do swojego przyjaciela Pierre'a. Niestety dziś nie może się z panem spotkać. Zechce pan usiąść?

Mężczyzna był Anglikiem i mówił niezwykle poprawnie. Artykułował każde słowo z absolutną precyzją, zupełnie jakby każdą głoskę odcinał od języka skalpelem. Spojrzałem na niego i jego wygląd zaczął odświeżać mi pamięć. Już go widziałem. To on, ten dżentelmen w trzyczęściowym płóciennym garniturze, siedział blisko nas i słuchał radia, kiedy Pierre proponował mi robotę.

- Zgadza się - oznajmił, prawidłowo odczytując wyraz mojej twarzy. - Poznał mnie pan. Bardzo dobrze.

Poklepał drewnianą ławkę zwiniętą gazetą. Spojrzałem na nią czujnie.

- Och, niech pan siada. Nie mamy całego dnia.

Niechętnie spełniłem jego życzenie. Wyjął złoty zegarek i sprawdził czas. Nie wiedziałem, czy był zadowolony z mojej punktualności, czy też nie. Zamknął zegarek i wsunął go do kieszeni kamizelki z tego samego tweedu co szyty na miarę garnitur; cały jego ubiór krzyczał ,jestem z Londynu". Anglik nie nosił wąsów, ale i z nimi wyglądałby równie dobrze. Po prostu pod każdym względem sprawiał wrażenie, jakby właśnie zszedł z planu filmowego jakiejś komedii kręconej w Ealing Studios.

- Oczywiście, wie pan, że on nie ma na imię Pierre - rzucił niby ot tak sobie.

- Kim pan jest?

- Nathan Farmer - przedstawił się, prostując plecy. - A pan jest Charlie Howard, pisarz. - Poklepał mnie po kolanie gazetą. - Przynajmniej jest to pańska bardziej znana profesja. O ile się orientuję, jest pan też specjalistą od zamków.

- Proszę posłuchać. Nie wiem, kto panu o tym powiedział...

- Ciii - przerwał mi. - Nie bawmy się w tę grę. Wiem, co trzeba, panie Howard. Tó mój zawód. Mógłby mnie pan nazwać zbieraczem informacji.

Gapiłem się na niego przez chwilę.

- A właściwie dla kogo pan je zbiera?

Zerknął na mnie z ukosa, z iskierkami w oczach, zupełnie jakby moje pytanie sprawiło mu wielką przyjemność.

- Mam wielu klientów, panie Howard. Cóż, jestem dość dobry w tym, co robię. Czasem ich interesy są zbieżne. Tak właśnie stało się w pańskim przypadku. Albo raczej w przypadku obrazu, za którego zdobycie panu zapłacono.

- Chyba nie bardzo rozumiem.

Nathan Farmer westchnął głęboko i założył prawą nogę na lewą. Jego brązowe jak świeżo zaparzona herbata buty były wyglansowane na wysoki połysk.

- Jakoś trudno mi w to uwierzyć. Prawdę mówiąc, absolutnie w to nie wierzę. Kiedy dziś rano rozmawiałem z pańskim przyjacielem, bardziej niż chętnie opowiedział mi o przedmiocie waszej dyskusji.

- Rozmawiał pan z Pierre'em?

Farmer kiwnął głową.

- W komisariacie policji. Niestety został zatrzymany. Na razie nie przedstawiono mu oficjalnych zarzutów, choć ośmielam się twierdzić, że jeżeli zajdzie taka potrzeba, coś znajdziemy. Ale w istocie wszystko zależy od pana.

- Ode mnie?

- Od tego, w jakim stopniu zechce pan współpracować. Oczywiście, może się okazać, że nie przejmuje się pan szczególnie sytuacją swojego przyjaciela. A wtedy... - oznajmił, przesuwając palcem po kancie spodni - no cóż, raczej bez większych kłopotów opisałbym pana policji, przekazał bardziej dokładny rysopis. Jak sądzę, gdyby zaczęli pokazywać w telewizji pańskie prawdziwe zdjęcie, mógłby się pan przekonać, że dalsze poruszanie się po mieście jest dość skomplikowane.

Przez chwilę zastanawiałem się, czyby nie udawać, że nie wiem, o co chodzi, ale wyraźnie widziałem, że to bez sensu. Facet wiedział, o czym mówi. Ciekawe, czy zapewnił sobie również jakieś wsparcie

- a nuż w krzakach za nami siedzi paru łamignatów?

- A może byśmy się przespacerowali? - zaproponowałem.

- Nie bardzo mam ochotę tkwić w jednym miejscu.

- Jeżeli musimy.

- I proszę zostawić gazetę - dodałem, wyjmując zwinięte pismo z jego dłoni i wrzucając je do kosza na śmieci.

- A to dlaczego? - zapytał, unosząc brwi.

- Cóż, nie wiem, dla kogo pan pracuje, ale napisałem dość kryminałów, żeby wiedzieć, jak łatwo da się ukryć przewód w gazecie. I pozwoli pan, że obejrzę też podszewkę pańskiego garnituru.

- Jestem rozczarowany - westchnął - Absolwent Kings'College. Spodziewałem się wykształconego, kulturalnego gościa.

- Proszę mi ją pokazać.

Farmer obojętnie rozłożył ręce na boki i gestem pokazał, żebym go zrewidował. Zrobiłem to możliwie jak najdyskretniej.

- A nie chce pan spojrzeć mi pod język, czy nie mam tam kapsułek z cyjankiem?

- Bardzo zabawne - odparłem. - Chodźmy. Niech pan mówi, zamieniam się w słuch.

Szliśmy w kierunku wieży Eiffla. Zupełnie mi to nie przeszkadzało - tłumy turystów wokół wieży mogły zapewnić mi jakąś ochronę i utrudnić śledzenie nas, o ile oczywiście Farmer zabrał ze sobą jakichś ludzi. Mógł być sam, ale jeżeli nie, po co ułatwiać mu życie?

- Ma pan obraz? - zapytał, kiedy minęliśmy sznur autobusów wycieczkowych i podeszliśmy od kolejki wypełzającej spod prawej nogi wieży.

- Chodzi panu o scenę z Montmartre'u?

- Właśnie.

- Olej? Sygnowany Maigny?

- Tak, tak.

- W takim razie nie. Nie mam go.

Farmer odwrócił się i łypnął na mnie. Jego wargi uniosły się, odsłaniając kosztowne rękodzieło dentysty.

- Proszę nie uważać mnie za durnia, panie Howard - powiedział z udawanym spokojem.

- Ależ nie ośmieliłbym się. Mówię panu świętą prawdę. Kiedy włamałem się, aby ukraść to cholerstwo, obraz już zniknął.

Wargi Farmera wykrzywiły się, jakby napił się czegoś kwaśnego.

- Zniknął, powiada pan.

- No tak. Ale jest w tym pozytywny element. Wiem, kto go zabrał.

Farmer milczał przez chwilę, starając się opanować.

- Proszę więc łaskawie mi powiedzieć.

- Facet o imieniu Bruno. Taki szarlatan. Pod fałszywym pretekstem dwa dni wcześniej namówił mnie, żebym włamał się do tego samego mieszkania.

Nathan Farmer obrócił się na pięcie na żwirowym placu i spojrzał na mnie z bezbrzeżną pogardą. Czułem dolatujący z kiosku z lewej strony jakiś słodki, mocny zapach - mieszanki popcornu w cukrze, naleśników z truskawkami i podgrzewanej waty cukrowej. Obok kiosku mężczyzna w średnim wieku ustawiał do fotografii swoje nastoletnie córki, które trzymały ręce uniesione do góry, jakby podtrzymywały jedną z nóg wieży. Zasłoniłem twarz dłońmi.

- Słowo daję - zapewniłem. - Nie wymyśliłbym czegoś takiego.

- Nawet zakładając, że panu uwierzyłem - oznajmił, mrużąc oczy - nie przypuszczam, aby mi pan powiedział, gdzie mógłbym znaleźć owego Brunona?

- Powiedziałbym chętnie, gdyby to było takie proste. Ale obawiam się, że podał mi fałszywe nazwisko, i jak na razie bezskutecznie go szukam.

- Jaki chce pan zrobić następny ruch?

Spojrzałem nad ramieniem Nathana Farmera i zobaczyłem zbliżającego się żandarma w mundurze - granatowa czapka pojawiała się i znikała między głowami otaczających nas turystów. Funkcjonariusz nie patrzył prosto na mnie, ale jego bliskość mnie niepokoiła. Ująłem Farmera pod łokieć i poprowadziłem w kierunku Sekwany.

Dotarliśmy do nadbrzeża, w chwili gdy zapaliło się dla nas zielone światło. Przeszliśmy przed czekającymi pojazdami i dalej w stronę Pont d'Iena. Widziałem całe stadko bateaux mouches zacumowanych przy brzegu rzeki. W tej scenerii wydawały się zbyt duże i kanciaste.

- Wracając do pańskiego pytania. - Spojrzałem na mojego eleganckiego towarzysza. - Nie przewiduję żadnego następnego ruchu. Albo raczej uniemożliwił mi pan jego wykonanie. Miałem zamiar zapytać Pierre'a, czy mógłby mi udzielić jakichś informacji o kobiecie znalezionej w moim mieszkaniu. Jak sądzę, rozumie pan, że jej śmierć stała się dla mnie dość palącym problemem.

- Niewątpliwie.

- A przy okazji, nie zabiłem jej. Nie pytał pan, ale przypuszczam, że chciałby pan to wiedzieć.

Spojrzał mi w oczy.

- No tak.

- A pan?

- Słucham?

- Czy przypadkiem nie włamał się pan do mojego mieszkania i jej nie zabił?

Wydął wargi z widocznym niesmakiem.

- Na pewno nie.

- A ktoś, dla kogo pan pracuje?

- Nie - odparł ostro. - Nie jestem zabójcą, panie Howard. Ani żaden z reprezentowanych przeze mnie klientów.

Spojrzał przed siebie, na wielką fasadę Trocadero widoczną na końcu wąskiego, połyskującego stawu. Spieniona woda spadała kaskadami z ozdobnych fontann, ale zapewne z powodu pogody na zielonych brzegach było niewielu ludzi. Kilku czarnych i algierskich handlarzy usiłowało zwrócić naszą uwagę na miniaturowe wieże Eiffla i podrabiane torebki rozłożone na kocach. Zauważyłem, że koce miały wszyte rączki, więc gdyby policja postanowiła ich nękać, handlarze mogli zwinąć towar i uciec. Z prawej strony łyżworolkarze jeździli slalomem między szeregami plastikowych stożków ustawionych w regularnych odstępach na gładkim asfalcie. Ich jaskrawe ubrania i słuchawki stereo w rozmiarze XXXL robiły przy garniturze Farmera dziwacznie futurystyczne wrażenie.

- I co teraz? - zapytałem.

- Chcę obraz, panie Howard. To wszystko.

- Pozwoli pan, że zapytam dlaczego? Pierre pokazał mi jego zdjęcie i muszę stwierdzić, że to było paskudztwo. Moim zdaniem, niewiele warte. Ale klient Pierre'a gotów był zapłacić za nie ogromną sumę. A teraz pojawia się pan, zachowuje się jak zaginiony przed laty członek Szajki z Lawendowego Wzgórza*, a ja nie mam bladego pojęcia, co jest tak urzekającego w tym bohomazie.


* Słynna angielska komedia filmowa The Lawender Hill Mob z 1951 roku, zrealizowana w Ealing Studios w reżyserii Charlesa Crichtona. W roli głównej wystąpił sir Alec Guinness. Film był również wyświetlany w Polsce (przyp. tłum.).


Farmer westchnął.

- To tylko obraz, panie Howard.

- Doprawdy?

Uśmiechnął się jak nauczyciel, który ma do czynienia z trudnym uczniem.

- Zdobędzie pan dla mnie ten obraz?

- Już panu powiedziałem. Nie mogę znaleźć tego Brunona i...

- Tak, tak, wiem. Ale śmiem zauważyć, że było to, zanim pana odpowiednio umotywowałem. Dwa dni, panie Howard. Chcę mieć obraz przed upływem dwóch dni. Jeżeli mi go pan nie dostarczy, moi znajomi w miejscowej policji oskarżą pańskiego przyjaciela Pierre'a o paserstwo. Może pan sobie pomyśleć, że ten zarzut pana nie dotyczy. Ale opuścił pan Amsterdam z towarem będącym przedmiotem paserstwa. I proszę mnie nie obrażać twierdzeniem, że nie wie pan, o czym mówię. Mam swoje kontakty również w Holandii.

Zmarszczyłem brwi.

- Minął już ponad rok.

- Owszem, ale ma to niewielkie znaczenie, prawda? Coś mi się wydaje, że pod odpowiednią presją pan Pierre poda policji pańskie nazwisko i rysopis. A to dodatkowa komplikacja do tej nieprzyjemnej sprawy morderstwa, w którą się pan zaplątał.

- Powiedziałem panu, że to nie ja.

- Aja panu wierzę.

- Tak?

Farmer kiwnął głową.

- Spotykałem morderców, panie Howard, a pan jest całkiem odmiennym typem. Może sprytnym złodziejem, owszem. Ale nie bezwzględnym, wyrachowanym mordercą.

- Chyba powinno mi to pochlebiać.

Wskazałem gestem łukowate stopnie u podstawy Trocadero i Nathan Farmer zaczął wchodzić po nich razem ze mną. Nie rozmawialiśmy przez jakiś czas i skorzystałem z okazji, by spróbować uporządkować myśli. Nie wiedziałem, co mu powiedzieć. Farmer na pewno orientował się, że w obrazie schowane są dokumenty, ale nie mogłem wspomnieć mu o tym, nie zdradzając się jednocześnie, że okłamałem go, mówiąc, że nie mam obrazu. Dokumenty najwyraźniej wiązały się z jakąś dużą sprawą. Osobnicy pokroju Natha-na Farmera nie należą do tego rodzaju ludzi, z jakimi stykam się na płyciznach przestępczego świata, po których zazwyczaj żegluję. Jest stworem z głębin, kimś o wiele bardziej drapieżnym. Ale chyba nie rekinem. Nie, raczej ośmiornicą, czyhającą w zasadzce z rozpostartymi mackami, gotową schwytać każde stworzenie na tyle głupie, że znalazło się w jej zasięgu.

Czy to Nathan Farmer zostawił mi wiadomość w laptopie? Czy był w moim mieszkaniu, kiedy zabito Catherine? Jeżeli nie, a zapytam go o ten komunikat, czy spowoduje to kolejne komplikacje?

- Jak się z panem skontaktować? - zapytałem, gdy zbliżaliśmy się do szczytu schodów.

Farmer sięgnął do wewnętrznej kieszonki marynarki i wyjął małą wizytówkę w kolorze kości słoniowej, z drukowanym złotą, wypukłą czcionką tekstem. Papier był gruby, wysokiej jakości.

Przeczytałem: „Nathan Farmer. Usługi poufne". Pod nazwiskiem znajdował się numer telefonu.

- Mam biuro zleceń - wyjaśnił. - Może pan dzwonić o dowolnej porze.

- Zobaczę, co uda mi się zrobić.

- Proszę się postarać - powiedział, podając mi rękę. - Czeka na mnie samochód - dodał, wskazując nad moim ramieniem na zaparkowanego jaguara z szoferem. Samochód był stalowoszary, jak dziś barwa nieba.

Poczułem, jak marszczy mi się czoło.

- Ale w jaki sposób pan...

Uśmiechnął się i widząc moje zaskoczenie, tylko machnął ręką.

- Dwa dni, panie Howard.

Zaczął się oddalać, a ja stałem, gapiąc się na kartę biznesową. Wbiłem jeden jej róg w czubek palca, potem podniosłem głowę i pobiegłem za nim.

- Ostatnie pytanie - powiedziałem, łapiąc go za biceps, co wyraźnie mu się nie spodobało. - Pan jest całkiem prawdziwy? Przepraszam, że pytam, ale nie tak dawno spotkałem podobnego gościa. Okazał się hochsztaplerem.

- Ach tak, rzeczywiście. Czytałem pańską książeczkę. Cóż za eskapada. - Uwolnił rękę i wyprostował krawat. - Obawiam się jednak, że to zupełnie inna sytuacja, panie Howard. Jestem, jak pan raczył określić, całkiem prawdziwy.

Tym razem pozwoliłem mu odejść. Kierowca w uniformie wyszedł z jaguara i otworzył tylne drzwi. Patrzyłem, jak Farmer wsuwa się do wyłożonego skórą wnętrza, siada z niezmąconą powagą, a szofer zamyka drzwi. Odjeżdżając, nawet nie spojrzał w moją stronę.
















































20


Doszedłem do Łuku Triumfalnego trochę oszołomiony. W stanie względnej świadomości utrzymywał mnie tylko warkot silników renaultów i citroenów na dwunastopasmowym rondzie. Byłem pogrążony w myślach, pochłonięty biegiem wydarzeń. Poszedłem na Pole Marsowe, żeby znaleźć odpowiedzi, a wracałem z kolejnymi pytaniami. Kogo reprezentuje Nathan Farmer? Jacy tajemniczy ludzie ukryci za jego plecami chcą dostać dokumenty schowane w obrazie? Czy rzeczywiście może, takjak sugerował, manipulować policją?

Po prostu tego nie wiedziałem i zżerała mnie frustracja. Chyba mógłbym zignorować zagrożenie z jego strony, nie wydawało mi się to jednak szczególnie rozsądne. Przede wszystkim nie chciałem rzucać Pierre'a na pastwę losu - i nie tylko dlatego, że mógłby opowiedzieć o paru moich przestępstwach. Byłem mu coś winien, nie wiem, pewną lojalność, i miałem nadzieję, że żywi wobec mnie takie same uczucia. Z tego, co mówił Nathan Farmer, wywnioskowałem, że Pierre na razie nie opowiedział im zbyt wiele, choć nie miałem co do tego pewności.

O wiele ważniejsze stawało się coraz szybsze tempo dochodzenia w sprawie morderstwa, w które zostałem wmieszany. Nie ulegało wątpliwości, że obraz w jakiś sposób był z zabójstwem powiązany, i nawet bez dodatkowej motywacji zaaplikowanej mi przez Farmera nie mogłem się tym nie zainteresować. Nie wiedziałem, jaka jest francuska policja, i musiałem się dopiero przekonać, czy ci gliniarze potrafią twórczo myśleć. Jeżeli nie, będą się trzymali najbardziej

oczywistego wyjaśnienia zbrodni. Lokator mieszkania, gdzie znaleziono zwłoki, i to taki, który sam zniknął, po prostu musi być mordercą.

Zmęczony, czując się pechowcem, podreptałem na dół i wilgotnym przejściem podziemnym przeszedłem na obsadzone drzewami Pola Elizejskie. Spojrzałem na zegarek. Do spotkania z Victorią pozostała mi jeszcze ponad godzina. Postanowiłem połazić wzdłuż bulwaru w nadziei, że spacer uruchomi w moim mózgu coś, co w bardziej optymistycznych momentach można by nazwać klarownym myśleniem.

Czy to podziałało? Chyba jednak nie, ponieważ popadłem w odrętwienie i wróciłem do rzeczywistości, dopiero kiedy nieomal zszedłem z krawężnika na placu Zgody prosto pod autobus turystyczny. Kierowca wdusił klakson; odskoczyłem do tyłu, a potem stałem przez chwilę, mrugałem, zbierałem się w sobie i ze wszystkich sił starałem się nie sprawiać wrażenia speszonego. Przytknąłem dłoń do czoła - mokre; byłem spocony jak mysz.

Niedaleko przed sobą widziałem wymyślnie przystrzyżone krzewy i wypielęgnowane trawniki ogrodów Tuileries. Było to jedno z moich ulubionych miejsc w Paryżu, ale w tych okolicznościach po prostu nie czułem się na siłach iść dalej. Niepewnym krokiem zszedłem więc do najbliższej stacji metra i przejechałem dwa przystanki. Wysiadłem przy Palais Royal. Grupa dzieci skakała przez surowe, monochromatyczne kolumienki na dziedzińcu za pałacem; przeszedłem między nimi do położonych dalej spokojnych ogrodów. Dotarłem niemal aż do głównej fontanny, opadłem ciężko na metalową ławkę ogrodową pod baldachimem lip w donicach, objąłem się mocno ramionami, zamknąłem oczy i zasnąłem.

Coś mokrego spływało mi powoli do ucha. Potem poczułem pac-nięcia w policzek, w małżowinę uszu, w nos. Rozchyliłem powieki i kropla wody uderzyła mnie prosto w źrenicę. Zamrugałem i znowu przymrużyłem oczy, chroniąc je przed atakiem deszczu. Zerknąłem spod zgiętego łokcia i zobaczyłem ogrody, szpaler zadbanych lip i pocętkowaną deszczem okrągłą sadzawkę pod ozdobną kolumną. Z jękiem wyprostowałem się i potarłem twarz.

- Chrapiesz - usłyszałem znajomy głos.

Spojrzałem w lewo i zobaczyłem Victorię. Siedziała na zielonym metalowym krześle, opierając stopy o koniec ławki, na której spałem. Miała na sobie szarą bluzę z kapturem i brązowe spodnie. Między kolanami trzymała czarną plastikową malarską teczkę, mniej więcej o powierzchni jednego metra kwadratowego. Popatrzyłem w niebo - na nisko wiszące chmury nad balkonami mieszkań i krople deszczu lecące ku mnie - jak w szary kalejdoskop.

- Która godzina? - zapytałem, zaciskając i otwierając szczękę, żeby ją rozruszać.

- Czterdzieści minut po tym, kiedy mieliśmy się spotkać. Uznałam, że odpoczynek ci się przyda. Czujesz się lepiej?

Potrząsnąłem niezbyt sprawną głową, a potem mocno się pochyliłem.

- Gdzie tam, gorzej - wymamrotałem, łapiąc się za włosy. - Teraz jeszcze bardziej chce mi się spać.

- Chcesz powiedzieć, że nie interesuje cię, co jest w teczce?

- A co jest w teczce? - zapytałem, wciąż ze zwieszoną głową.

- Nie wiem. Jeszcze jej nie otworzyłam.

Spojrzałem na nią, z trudem unosząc brew.

- Poważnie?

- Tak.

- Siedzisz tu prawie trzy kwadranse i ani razu nie zerknęłaś do środka?

- Ani razu.

- O rany. Może jednak nie jesteś stworzona do tych złodziejskich wyczynów.

Poprosiłem ją gestem, aby podała mi teczkę, ale pokręciła głową i opuściła stopy na ziemię.

- Najpierw schowajmy się przed deszczem - powiedziała. - Za chwilę rozpada się na dobre.

- Myślę, że powinniśmy popatrzeć.

- Aja myślę, że powinieneś pamiętać, że jesteśmy w publicznym parku, tak się składa otoczonym domami mieszkalnymi i restauracjami. W parku może nikogo nie być, co nie oznacza, że nikt nas nie obserwuje.

- Niesamowite... zaczynasz mówić zupełnie jak ja. Co proponujesz?

- Idź za mną - poleciła, wskazując kierunek.

Poszedłem: obok rabaty z kwiatami i miniaturowych żywopłotów, przez łukowato sklepione przejście na tyłach ogrodów i na ulicę prowadzącą do Places des Victoires. Nie wiedziałem, gdzie zmierzamy. Widziałem naokoło jedynie butiki i drogie bistra, zatłoczone patisseries i kawiarnie. Żadne z tych miejsc nie zapewniało większej prywatności niż ogrody, a chyba nawet jeszcze bardziej narażało nas na wścibską obserwację. Victoria miała jednak całkowitą rację co do pogody. Chmury ciemniały, zbijały się w groźną masę, deszcz zaczął padać coraz mocniej. Nic nie wskazywało, by wkrótce miał ustać.

- Czy w ogóle wiesz, dokąd idziesz? - zapytałem, drepcząc obok niej.

- Cierpliwości.

- Chcesz, żebym poniósł teczkę?

- Dam sobie radę.

Nagle Victoria skręciła w lewo, prowadząc mnie po lśniącym przejściu dla pieszych.

- Tutaj - oznajmiła, wskazując znajdujący się przed nami budynek z ciemnego kamienia.

- Mądra dziewczynka - pochwaliłem, ale na mój komplement odpowiedziała niechętnym spojrzeniem.

Staliśmy przed kościołem Notre-Dame des Victoires. Niski i skromny, wyraźnie kontrastował ze znajdującą się kilka kilometrów dalej katedrą pod podobnym wezwaniem. Wielkie drewniane drzwi od frontu były otwarte i Victoria przeszła przez nie przede mną. W słabo oświetlonym wnętrzu panował chłód. Podeszwy płaskich pantofli Victorii stukały głośno na kamiennych płytach podłogi. Spojrzałem ponad szeregami migoczących świec wotywnych w kruchcie na witraże, a potem na kamienne sklepienie, czując, jak deszczówka kapie mi z brwi i nosa.

- Sanktuarium- wyszeptałem.

- Otóż to.

- Chcesz usiąść?

- Czemu nie?

Victoria poprowadziła mnie środkową nawą w kierunku wspaniałego ołtarza. Wykonano go chyba z białego marmuru.. Patrzyłem na postać ukrzyżowanego Chrystusa i na freski przedstawiające wiernych wznoszących oczy ku niebu. W kościele nie było nikogo poza nami. Wszystkie ławy z ciemnego drewna stały puste.

Skręciła w lewo, a ja za nią. Szliśmy wzdłuż ławek do bocznej kaplicy z wielką liczbą marmurowych tablic. Victoria usiadła i położyła teczkę obok siebie. Przycupnąłem i sięgnąłem do plastikowych klamerek teczki.

- Chcesz zgadywać? - spytałem

- Po prostu otwórz ją- odparła, ocierając wodę z oczu. - Może nie ma w niej nic istotnego.

Jeżeli zastanawiacie się, skąd wzięła się teczka, odpowiedź jest prosta. Była w skrzynce depozytowej Catherine w skarbcu bankowym niedaleko rue Quincampoix. Ale jak ją stamtąd wydostaliśmy? Cóż, to trochę bardziej skomplikowane. Po pierwsze, potrzebowaliśmy karty magnetycznej Catherine i aby ją odnaleźć, poprzedniej nocy wróciłem do jej mieszkania. A gdzie ją znalazłem? Cóż, tu chyba stanąłem na wysokości zadania. Jak już wspomniałem, gdy tylko zobaczyłem przedmiot, w którym ją ukryto, od razu wiedziałem, że trafiłem. I rzeczywiście znalazłem ją z tyłu oprawionej fotografii Catherine z mężczyzną z kucykiem, tej, która leżała zdjęciem do dołu na jej toaletce. Kiedy byłem w mieszkaniu Catherine po raz drugi i szukałem obrazu Montmartre'u, uznałem, że położyła ją tak ze względów emocjonalnych, może dlatego, że mężczyzna z kucykiem ją zezłościł. Ale kiedy wróciłem, by szukać karty, już wiedziałem, że Catherine lubi chować różne rzeczy za oprawę obrazów. Gdy więc mój otępiały stary mózg wreszcie zaskoczył i podniosłem oprawioną fotografię, przebiegł mnie dreszcz - już na pewno wiedziałem, że tu właśnie znajdę to, czego szukam.

Potem musiałem tylko przekonać Victorię, aby w moim imieniu odwiedziła Banąue Centrale. Och, i jeszcze wcieliła się w Catherine Ames. Początkowo z niechęcią odniosła się do tego pomysłu, czemu trudno się właściwie dziwić, ale kiedy złapałem telefonicznie Brunona, a on potwierdził, jak wszystko powinno przebiegać, zaczęła ulegać. Zwłaszcza gdy powiedziałem jej, że teraz, kiedy Bruno zgodził się nam pomóc, nie uważam go za mordercę. Poza tym nie mogłem

osobiście iść do banku, bo nawet gdybym bardzo się postarał, byłem raczej nieodpowiednio wyposażony, by udawać francuską kobietę. Co tak naprawdę ryzykowaliśmy? Ze ochroniarz na początku korytarza prowadzącego do skarbca poprosi Victorię o dowód tożsamości. Bruno jednak stawił się na czas i Victoria, kiedy tylko przyszła do banku, zastała go gawędzącego z kolegą. Bruno mówił bez przerwy, dzięki czemu Victoria mogła szybko machnąć prawem jazdy Catherine, a następnie wpisać w rejestrze gości „Catherine Ames".

Szczerze mówiąc, czekając na nasze spotkanie, bałem się, czy Victoria zrobi to wszystko i czy cały plan wypali. Chyba jednak powinienem był bardziej jej zaufać, bo wszystko udało się cudownie i teraz miałem teczkę w rękach.

Wcisnąłem zatrzaski u góry teczki i zacząłem powoli wysuwać zawartość: obraz, olej na płótnie. Kiedy spojrzałem na niego, miałem wrażenie, że głowa mi pęknie.

- Jasna cholera!

- Cii. - Victoria trąciła mnie łokciem i wskazała na stojącą obok figurę Marii Magdaleny. - Jesteśmy w kościele, nie zapominaj!

Przełknąłem głośno ślinę: no tak, i wyjąłem obraz z teczki. Odstawiłem teczkę na podłogę i pokazałem go Victorii. Kiedy wciąż niczego nie rozumiała, szepnąłem jej do ucha nazwisko malarza.

- Ale jaja! - jęknęła i zakryła usta dłonią.

Uśmiechnąłem się.

- Teraz rozumiesz?

Wybałuszyła oczy i otworzyła szeroko usta. Kręciła głową, oszołomiona.

- Nie jest prawdziwy.

- Tak myślisz?

- Nie może być prawdziwy.

Patrzyliśmy na siebie, nie bardzo wiedząc, co jeszcze powiedzieć. Czubkami palców dotknąłem płótna, czując nierówne warstwy farby olejnej. Obraz był dziełem Picassa i w dodatku jedną z jego lepiej znanych prac z okresu kubizmu.

- Ostatnim razem, kiedy go widziałem, wisiał w Muzeum Sztuki Współczesnej w Centrum Pompidou - oznajmiłem.

- Jak się nazywa?

- Mężczyzna z gitarą.

Victoria przechyliła głowę na bok i się skrzywiła.

- Gdzie jest gitara?

- Nie widzisz jej? Tutaj, to otwór w środku gitary. A to ramię gitarzysty. W każdym razie zawsze tak uważałem.

- Ciężko się w tym połapać.

- I o to chodzi. Możesz patrzeć na to całymi dniami i codziennie znajdować coś nowego.

Victoria jeszcze raz zerknęła na obraz, a potem popatrzyła na mnie, przygnębiona.

- Jesteś miłośnikiem sztuki, Charlie. Ile to może być warte?

- Trudno powiedzieć. Na wolnym rynku, z dobrą proweniencją... Nie wiem, pewnie kilkadziesiąt milionów.

- Milionów - teatralny szept Victorii był zdecydowanie za głośny.

Rozejrzałem się, kiwnąłem głową i gestem dałem jej znak, by się uspokoiła.

- Ale nie mówimy tu o wolnym rynku. Sprzedać coś takiego... jeżeli jest trefne, niełatwo. Tak słynny obraz bardzo zwraca uwagę. Nie wiem, gdzieś na boku, może sto, góra dwieście tysięcy.

- Niezła różnica.

- Nie żartuję.

- A jaką mamy szansę, że jest autentyczny?

Pokręciłem głową.

- Chyba powinniśmy założyć, że to podróbka. Nie słyszałem, aby obraz został skradziony. Wygląda mi na dobrą kopię, ale trudno to stwierdzić, jeżeli nie można go z niczym porównać.

- No tak. - Victoria się zamyśliła.

Sięgnąłem po teczkę i zacząłem z powrotem chować do niej obraz.

- Wiemy jedno - dodałem - że z jego powodu zabito kobietę.

- Słuchaj - zaczęła Victoria - sądzisz, że wszystkim chodzi właśnie o ten obraz? Może to jakaś pomyłka.

- Nie. Pierre miał zdjęcie obrazu i jego klient chciał, abym konkretnie ten ukradł, a z całą pewnością była to scena z Montmartre'u.

- Ale to musi wiązać się ze sprawą, prawda?

- Owszem. Tyle że po prostu nie wiem jak. I jest coś, o czym ci nie powiedziałem. Sprawy skomplikowały się jeszcze bardziej.

- To znaczy?

- Pierre został aresztowany.

Victoria oniemiała. Złapała mnie za rękę.

- Aresztowany?

- Na to wygląda. Dziś rano nie przyszedł na spotkanie. Zamiast niego był ktoś inny.

I zdałem Victorii relację z mojego spotkania z Nathanem Farmerem: co mi powiedział, czym groził, a potem wyjaśniłem, że i jemu chodziło o scenę z Montmartre'u. Victoria czasem się gubiła i musiałem powtarzać to, co już jej przedstawiłem, ale kiedyjuż uporządkowaliśmy sobie wszystko, właściwie każde z nas mogło tylko pokręcić głową i westchnąć.

- Myślisz, że ten człowiek rzeczywiście może zrobić to, o czym mówił? - zapytała.

- Tak. - Wzruszyłem ramionami. - I nie. Ale chyba bezpieczniej przyjąć założenie, że może.

- Spotkałeś już wcześniej kogoś takiego jak on?

- Na szczęście nie. Ty pewnie nazwałabyś go operatorem. Ludzie, którzy mają dużo pieniędzy, płacą mu, aby uzyskać takie wyniki, jakie chcą. Sądząc z jego ubrania i samochodu, dobrze na tym wychodzi.

- Manipuluje ludźmi? To jego zawód?

- Niewątpliwie

- A więc jest draniem?

- Kulturalnym draniem. I ma na oku wiele różnych spraw.

- A także obrazów.

- Najwyraźniej. - Westchnąłem i opuściłem ramiona. - Jakie wrażenie wywarł na tobie Bruno?

Victoria podniosła ręce, jakby nie potrafiła ubrać tego w słowa.

- Nerwowy. Młody. Mówiąc szczerze, trochę zagubiony.

- Ale nie wygląda na mordercę?

- Trudno powiedzieć... Wiesz, zaczynam rozumieć, do czego zmierzasz.

- I w ogóle nie próbował zajrzeć do teczki?

- Ani razu. Gdy oddałam mu pieniądze, wydawał się usatysfakcjonowany.

- Co sugeruje, że mówił prawdę o lichwiarzu. Nie przypuszczam, by oddał ci mój wytrych?

- No nie. I zanim zaczniesz drążyć temat, oświadczam, że nie zapytałam go też, jak długo uwalniał się z kajdanków.

Zacisnęła dłonie na oparciu ławki przed nami i spojrzała na mnie badawczo.

- Charlie, wiesz, o czym myślę? Skreśl pomysł skoku na bank. Nie uważasz, że dokumenty, które znaleźliśmy w obrazie, mogą mieć związek z kradzieżą dzieł sztuki?

- Chodzi ci o skomplikowany plan kradzieży obrazu Picassa ze znanej galerii sztuki w sercu Paryża?

Wyraźnie zakłopotana, pochyliła głowę.

- Prawdę mówiąc - oświadczyłem - tak właśnie uważam.

























21


Na placu Georges'a Pompidou, gigantycznej, mokrej od deszczu betonowej płycie, roiło się od gołębi i ulicznych artystów Można się tam było również natknąć na kieszonkowców. Przecinaliśmy go szybko, z pochylonymi głowami. Przez cały czas pamiętałem o plastikowej teczce, którą trzymałem w ręce, i martwiłem się, czy obraz w niej nie zamoknie. Przed nami wznosił się wykonany ze szkła i betonu gmach Centrum Pompidou z przylepionymi na zewnątrz kolorowymi rurami, którymi płynęły ścieki, czyste powietrze lub biegły przewody elektryczne. W innych, wielkich i przezroczystych rurach widać było ruchome schody, przenoszące gości w górę i na dół, z jednej kondygnacji na drugą. Przypomniała mi się moja pierwsza reakcja na widok tej budowli - jakby nagle zmaterializowała się scena z kreskówki Rodzina Jetsonów.

- Co za ogrom - odezwała się Victoria.

- Poczekaj, aż zobaczysz wnętrze.

Było oszałamiające. Wyprowadzając wszystkie rury i schody ruchome na zewnątrz, architekci uzyskali imponującą przestrzeń. Samo foyer miało kilka pięter wysokości, a jego podłoga wyłożona była gładkim, trudno ścieralnym materiałem, teraz upstrzonym śladami butów. Na głównych ścianach i bocznych półpiętrach wisiały wielkie neony w jaskrawych barwach, potężne afisze i płaskie ekrany telewizyjne. Na wprost przed nami znajdowały się kasy biletowe, a z boku sklepy i kawiarnie.

- Nie przemyśleliśmy sprawy - stwierdziła Victoria, poruszając tylko kącikiem ust.

- Dlaczego tak sądzisz?

- Obraz. - Wskazała teczkę w moim ręku. - Nie możemy tak po prostu z nim spacerować, prawda?

- Po pierwsze - odparłem - przestań mówić w taki sposób. Wyglądasz podejrzanie. A po drugie, może kupiłabyś nam bilety do Muzeum Sztuki Nowoczesnej, a ja tymczasem załatwię sprawę obrazu?

- Ale...

- Zaufaj mi. Wiem, co robię.

Patrząc z perspektywy czasu, nie jestem całkiem pewien, że była to prawda, ale z jakiegoś powodu Victoria najwyraźniej przyjęła moje słowa za dobrą monetę. Zostawiłem ją, aby znów poćwiczyła swój szkolny francuski, i poszedłem do przechowalni bagażu. Elegancko ubrana kobieta za jaskrawoczerwoną ladą poprosiła mnie gestem, abym podał jej przemoczoną kurtkę, ale pokręciłem głową i wręczyłem jej plastikową teczkę. Przystanęła na chwilę i przez jeden straszliwy moment pomyślałem, że zamierza sprawdzić zawartość, ale ona tylko szukała wolnego miejsca. Uznałem, że to dla niej nic niezwykłego. Pewnie artyści, którzy odwiedzają galerię, przynoszą obrazy i dzieła, nad którymi pracują, a nawet zaglądają tu, szukając inspiracji po drodze z lub do swoich atelier. Może Catherine postępowała dokładnie w ten sam sposób. Jej mieszkanie znajdowało się w odległości dziesięciominutowego spaceru od Centrum Pompidou, a bank, w którym przechowywała obraz, jeszcze bliżej. Kolejno odkrywane nowe elementy zaczynały nadawać całej sprawie nieco więcej sensu.

- Voila - oznajmiła pracownica przechowalni, podając mi numerek. Był szary, wielkości mniej więcej monety o nominale jednego euro i cieniutki jak opłatek.

Podziękowałem jej, wsunąłem go do kieszeni spodni, a kiedy odwróciłem się, zobaczyłem Victorię. Szła w moją stronę, odgarniając wilgotne włosy z twarzy. W ręku trzymała dwa bilety i broszurkę.

- Mam mapę. Picasso jest na piątym piętrze.

- Dobry pomysł. A ja zachomikowałem teczkę.

Wskazałem kciukiem przechowalnię bagażu. Victoria spojrzała

na mnie z powątpiewaniem.

- Najlepsze miejsce - stwierdziłem.

- Nie boisz się, że zajrzą do środka?

- Ani trochę. Chodźmy.

Pojechaliśmy zewnętrznymi, oszklonymi schodami ruchomymi aż do Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Victoria popatrzyła na mapę, skręciła w lewo przy wiszącym przed nami płótnie Rothko i poprowadziła mnie oszklonym tarasem, z którego widziałem rzeźby, a za nimi jasne paryskie dachy, półokrągły zarys Musee d'Orsay, połyskujący w oddali Wielki Łuk i gromadkę drapaczy chmur w La Defense, nie wspominając o jakby naszkicowanej ołówkiem wieży Eiffla.

Ściany galerii pomalowane były lśniącą bielą, ostro kontrastującą z miodową barwą drewnianych podłóg pod naszymi stopami. Tu i ówdzie stały ażurowe ławeczki zapraszające gości, by usiedli i podziwiali dzieła sztuki.

Mężczyzna z gitarą wisiał w drugiej sali z lewej, w kolekcji innych kubistycznych prac Picassa i Georges'a Braque'a. Zatrzymałem się przed nim, a Victoria obok mnie. Żadne z nas się nie odzywało. Staliśmy w niemal nabożnej ciszy. Oczywiście, nie mógłbym przyłożyć obrazu z teczki do oryginału, aby je porównać, ale nie miałem wątpliwości, że są bardzo podobne. Victoria też tak chyba pomyślała, ponieważ zacmokała.

- Mój Boże - powiedziała półgłosem.

- Podobne, co?

- Bez dwóch zdań. I pomyśleć, że ten tutaj jest wart miliony. Ile twoim zdaniem można by dostać za ten na dole?

- Sprzedany jako kopia? Nie wiem. Wielką wartość stanowi już samo nazwisko Picassa.

- Oczywiście. Zaczynam teraz rozumieć to, co mówiłeś o tym obrazie. Kiedy tu stoję i patrzę na niego z pewnej odległości, wydaje mi się, że dostrzegam wciąż coś nowego.

- Jak na przykład symbole funtów szterlingów?

Uśmiechnęła się i pokręciła głową.

- Picasso był dość odjazdowym facetem - powiedziałem, zakładając ręce do tyłu.

- Kobieciarzem? O to ci chodzi?

- O to także. Prawdę mówiąc, czuję do niego słabość.

- Pokrewne dusze?

Zerknąłem na nią z ukosa.

- Nie wiesz nawet połowy. Chcesz usłyszeć mój ulubiony cytat z Picassa? „Jeżeli można coś ukraść, kradnę to".

Victoria przewróciła oczami.

- Bardzo wątpię, czy należy to rozumieć dosłownie.

- A jak inaczej?

Udając irytację, pokręciła głową, a ja skorzystałem z okazji i podszedłem do obrazu, aby przyjrzeć mu się z bliska. Rama, w którą go oprawiono, była stosunkowo prosta, ale sprawiała wrażenie ciężkiej, wykonanej z drewna wysokiej jakości, bardzo starannie obrobionego i polakierowanego. Z przodu obrazu, a może i z tyłu, znajdowała się płyta z pancernego szkła. Nie mogłem dostrzec, w jaki sposób dzieło zostało przymocowane do ściany. Gdyby wisiało na drutach zwisających z sufitu, byłbym prawie pewien, że nie jest podłączone do alarmu. A więc za ramą musiało być jakieś mocowanie, co oznaczało, że obraz tkwił na zwykłym haku, na skomplikowanym czujniku nacisku albo nawet przyśrubowano go do ściany. Pewnie dowiedziałbym się więcej, gdybym przycisnął policzek do ściany i latarką oświetlił przestrzeń za obrazem, ale miałem dziwne przeczucie, że ściągnąłbym tym uwagę pracownicy muzeum, siedzącej na czarnym plastikowym krzesełku przy głównym wejściu do sali.

Pamiętając o niej, cofnąłem się i jeszcze raz zacząłem podziwiać obraz - złamane brązy, szarości i czernie, ostre, przemyślane kąty. Sam w sobie, każdy pojedynczy sześcian, „kub", wydawał się dziwnie nic nieznaczący, ale gdy znów spojrzałem na całość, obraz nabrał jakiegoś ulotnego sensu. Tak jakbym znajdował poszlaki w wielkiej tajemnicy, w którą zostałem wplątany.

Odwróciłem się i ujrzałem Victorię - patrzyła w górę, na sufit nad naszymi głowami. Odchyliła głowę do tyłu, przygryzając wargę, a potem okręciła się na pięcie, spoglądając na ściany, skąd skupiska punktowych reflektorów rzucały promienie światła. Obserwowałem ją: podeszła do sąsiedniego korytarza i wysunęła głowę na zewnątrz. Wróciła do mnie z błyskiem w oku.

- Zapomniałam ci powiedzieć - oznajmiła cicho, bezskutecznie starając się, by jej glos zabrzmiał obojętnie. - Dałam te fotografie do odbicia.

- Negatywy zza obrazu?

- Aha. Zanim poszłam do banku, zostawiłam je w pracowni, w której robią odbitki w godzinę. Chybaby cię teraz zainteresowały.

- Naprawdę?

- Tak sądzę.

Pochyliła głowę, sięgnęła do torebki i grzebała w niej, aż wyciągnęła lśniącą żółtą kopertę. Odlepiła kawałek taśmy klejącej, którą zabezpieczono kopertę przed otwarciem, i wyjęła sześć kolorowych fotografii. Nie od razu wziąłem od niej zdjęcia- bardziej zainteresowało mnie coś innego, co zobaczyłem w jej torebce.

- Powiedz mi, proszę - powiedziałem, starając się zapanować nad swoim głosem - że to nie jest ta brązowa koperta zza obrazu.

- Dlaczego?

- Victorio... - Skrzywiłem się. - Powinnaś zostawić ją w hotelu.

- Pomyślałam, że możemy jej potrzebować. I że bezpieczniej mieć ją przy sobie.

- Ajeżeli ktoś wyrwie ci torebkę?

- Nigdy w życiu nie wyrwano mi torebki. Dlaczego miałoby się to zdarzyć dzisiaj?

Tylko spojrzałem na nią, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. Nie chciałem wyjść w jej oczach na maniaka, który chce wszystko mieć pod kontrolą, ani też zwracać na nas uwagi pani z muzeum, ale słowo daję, nie byłem uszczęśliwiony sytuacją.

- Posłuchaj. Nie zrozum mnie źle, ale może to ja zaopiekowałbym się kopertą?

Spojrzała na mnie krzywo.

- Hej - rzuciłem. - Jeżeli ją teraz zgubię, to będzie moja wina, okej? Wszystko biorę na siebie.

- Jak sobie życzysz - odparła obrażonym tonem. Otworzyła torebkę, wyjęła i podała mi pogniecioną kopertę. Wsunąłem ją do wewnętrznej kieszeni kurtki.

- Możemy już obejrzeć zdjęcia?

- Chyba tak.

Wziąłem od Victorii fotografie i przejrzałem je. Chwilę później podniosłem głowę i spojrzeliśmy sobie w oczy. Uśmiechnęliśmy się oboje.

- Dzięki, że to załatwiłaś. Zapomniałem ci przypomnieć...

- Drobiazg. Można mi zaufać, wiesz?

Wiedziałem. I od razu zorientowałem się, że są to ujęcia tej samej sali, w której się znajdowaliśmy. Ale zamiast wykonywać zdjęcia obrazu - bo tego nie wolno - fotograf zajął się górnymi rogami pomieszczenia. Udało mu się uchwycić w każdym kadrze reflektor-ki, spryskiwacze przeciwpożarowe, kratki wentylacyjne i metalowe belki, a nawet kamery systemu ochrony, choć ich obraz był trochę nieostry.

Przeszedłem przez salę i tak jak Victoria wyjrzałem na sąsiadujący wąski korytarz. Jego ściany obwieszone były obramowanymi wycinkami prasowymi o Picassie i Braque'u. Spojrzałem w prawo i zobaczyłem, od podłogi po sufit, szklane płyty frontonu budynku. A także gaśnicę, wąż pożarniczy i czerwone wiadro z piaskiem. Oprócz sprzętu przeciwpożarowego były tu także szklane drzwi ewakuacyjne prowadzące na taras. Umieszczona nad nimi kamera patrzyła prosto na mnie. Wszystko wyglądało tak jak na jednym ze zdjęć. Odwróciłem się, by powiedzieć coś Victorii, i zauważyłem, że pani z muzeum przygląda mi się bardzo uważnie, marszcząc brwi.

Uśmiechnąłem się do niej, najmilej jak potrafiłem, a potem wsunąłem zdjęcia do kieszeni kurtki, obok pozostałych dokumentów. Podszedłem do Victorii, ująłem ją pod ramię i poprowadziłem do głównego korytarza galerii. Nie zatrzymałem się, aby podziwiać wykonaną w brązie rzeźbę konia ani wielką abstrakcję Picabii na ścianie. Skręciliśmy w prawo, obok sali Matisse'a.

- Napijmy się kawy - zaproponowałem. - Będziemy mogli to wszystko obgadać.

Spojrzała na mnie, zdziwiona, ale tylko mrugnąłem do niej i zaczęliśmy się przebijać przez tłumy zwiedzających w stronę wyjścia z muzeum. Stamtąd zamkniętymi w szklanej rurze schodami ruchomymi wyjechaliśmy na szóste piętro i poszliśmy do kawiarni w prawej części budynku. Wtedy powiedziałem jej o pani z muzeum i że ze względu na dokumenty i zdjęcia w mojej kieszeni nie powinniśmy zwracać na siebie uwagi.

- A więc oboje jesteśmy zdania, że dokumenty związane są z planem kradzieży Mężczyzny z gitarą? - spytała Yictoria.

- Tak. Chociaż trudno to uznać za pełną dokumentację.

- Jest dość dziwna. Ale kiedy uwzględnimy obraz ze skrytki bankowej Catherine, zaczyna mieć więcej sensu. Pewnie chcieli podmienić oryginał na falsyfikat.

- Zgoda. Ale nie pasuje mi to, że wszyscy starają się zdobyć dokumenty - odparłem, poklepując się po kieszeni kurtki. - Bez falsyfikatu są bezużyteczne.

- Niekoniecznie. Zawsze mogliby zwinąć oryginał, nie próbując ukryć kradzieży.

- Owszem. Ale nie jestem pewien, czy potrzebowaliby tych planów, gdyby zamierzali zadowolić się takim prostym skokiem.

Zaprowadziłem Victorię do zacisznego stolika z czerwoną różą. Stał na brzegu tarasu, tuż obok szyby ze zbrojonego szkła, za którą roztaczała się panorama miasta. Victoria usiadła na białym plastikowym krzesełku, a ja, stojąc, czytałem menu.

- Mogłabyś zamówić mi espresso? - spytałem. - Muszę skoczyć do toalety.

- Chcesz coś zjeść?

- Jeszcze nie. Znajdź mi tylko popielniczkę i będę szczęśliwy.

Zerknęła na mnie.

- Powinieneś coś zjeść, Charlie. Wyglądasz blado.

- Może później. Muszę najpierw umyć twarz zimną wodą. Trochę się obudzić.

Uśmiechnąłem się z przymusem, wyszedłem z kawiarni i podążyłem do miejsca, w którym dostrzegłem oznaczenia toalet. Były wymuskane i nowoczesne, a szare ściany i czerwona podłoga kontrastowały z kliniczną bielą umywalek i pisuarów. Żadna z kabinek nie była zajęta. Miałem całe pomieszczenie dla siebie.

Stałem przed sedesem i myślałem. Czułem się bardziej niż dziwnie. Byłem w słynnym budynku, podziwiałem słynne obrazy i jednocześnie wiedziałem, że istnieje plan zupełnie niesamowitej kradzieży. Fantastyczna historia. Prawdę mówiąc, gdyby się nad tym dobrze zastanowić, niewiele odbiegała od fabuły mojej pierwszej powieści o Michaelu Faulksie.

W Złodzieju i pięciu palcach Faulksa wynajęto, aby ukradł obraz z galerii sztuki w centrum Berlina, ale jego plany były o wiele bardziej szczegółowe i złożone niż te, które odkryłem. Wszedł do galerii w dzień, siedział w ukryciu do późnego popołudnia, po czym czołgał się systemem kanałów wentylacyjnych przecinających cały budynek, aż dotarł nad miejsce, w którym znajdował się obraz. Poczekał na zamknięcie galerii. Aby nie wykryto jego obecności, zręcznie zneutralizował ręcznymi lusterkami sieć laserowych czujników, a następnie opuścił się do środka na bardzo wytrzymałym drucie. Unieszkodliwił podłączone do obrazu czujniki nacisku i w końcu, używając miniwyciągarki, wrócił z obrazem do przewodu wentylacyjnego. Nie zastąpił jednak obrazu falsyfikatem. Zastanawiałem się, czemu o tym nie pomyślałem. Potem sam odpowiedziałem sobie na to pytanie. Faulks dokonał kradzieży po zamknięciu galerii i zniknął na długo przed wykryciem kradzieży.

Czy oznacza to, że ludzie, którzy zamierzają skraść Picassa, chcą zrobić to w biały dzień? Dlatego potrzebny im falsyfikat?

Wysiusiałem się i podszedłem do umywalki. Przesunąłem dłońmi przed czujnikiem pod kranem, namydliłem i opłukałem ręce. Jeszcze raz włączyłem wodę i ochlapałem twarz, rozmasowując piekące oczy. Wilgotnymi rękami przeczesałem włosy i zmoczyłem kark. Sięgnąłem po papierowy ręcznik i właśnie kiedy się wycierałem, drzwi toalety się otworzyły.

Weszło dwóch mężczyzn. Poznałem ich natychmiast: pracujący w Światłach Paryża Mike, manchesterski hippis z dredami - znowu miał na sobie swój chyba jedyny i niepowtarzalny czerwony sweter - i Italianiec o gładko przylizanych włosach, do którego Paige tak się przymilała po moim spotkaniu autorskim. Jak mu na imię? Mario? Luigi? Już wiem, Paolo!

- Cześć - powiedziałem, wyciągając świeżo umytą dłoń.

Chłopak z dredami nie podał mi swojej - wyjął spod swetra rewolwer i wycelował w moją pierś. Broń była bardzo duża, o długiej lufie, i bardzo stara, chyba z czasów II wojny światowej. Dłoń hippisa sprawiała przy niej wrażenie maleńkiej. Zauważyłem, że nie miał rękawiczek, więc chyba nie zamierzał mnie zastrzelić. Przed wizytą w muzeum nie włożyłem jednak kuloodpornej kamizelki, dlatego raczej nie chciałem sprawdzać swojej teorii.

- Co się dzieje?

- Sprawdź go - polecił Włochowi, wolną ręką pokazując moją kurtkę.

Włoch podszedł do mnie swobodnym krokiem. Robił wrażenie człowieka, którego stawy wykonano z jakiegoś elastycznego materiału. Zuł gumę i zachowywał się tak, jakby nie była to dla niego wyjątkowa sytuacja. Leniwym gestem kazał mi podnieść ręce do góry i obmacał mnie dokładnie. Znalazł futerał z wytrychami, brązową fotografię i zdjęcia. Podał je hippisowi, który wciąż we mnie celując, schował je do kieszeni.

Włoch miał właśnie uklęknąć i sprawdzić moje spodnie, kiedy drzwi toalety znów się otworzyły. Mike ostrzegł mnie wzrokiem i schował rewolwer pod swetrem. Włoch odwrócił się, a ja opuściłem ręce i szybko wsunąłem je do kieszeni spodni. Żaden z nas nie zaczął gwizdać, choć nie byłoby to całkiem nie na miejscu.

Wszedł starszy mężczyzna. Widząc naszą trójkę, zatrzymał się, jakby wyczuwał, że coś jest nie w porządku.

- Bonjour - powitał go Włoch, mlaszcząc przeżuwaną gumą. Klepnął mnie w plecy, a potem mocno chwycił za ramię.

- Bonjour- wydusiłem, jakbym cierpiał na szczękościsk.

Starszy pan kiwnął niepewnie głową, nie reagując na moje wymowne spojrzenie. Podszedł do jednej z kabinek i gdy tylko zamknął za sobą drzwi i przesunął zasuwkę, chłopak z Manchesteru znowu wyciągnął rewolwer i wycelował we mnie. Uniosłem ręce do góry, chowając między palcami numerek z przechowalni bagażu, który wyciągnąłem z kieszeni. Nie chciałem, żeby go znaleźli, a nie miałem bladego pojęcia, gdzie go ukryć. Wrzucić do rękawa? Ale gdybym tak zrobił, w każdej chwili mógłby z niego wypaść i co wtedy?

Włoch przeszukał moje spodnie, zabrał portfel, papierosy i wizytówkę Nathana Farmera. Podał je Mike'owi, a potem nacisnął moje ręce, żebym je opuścił, i popchnął mnie w stronę wyjścia. Hippis nachylił się do mojego ucha.

- Idziesz z nami - syknął. - Żadnych sztuczek.

Miałem ochotę zapytać: „Nawet małego puk-puk do kabinki?", ale trzymałem język za zębami. Szturchnął mnie lufą w plecy tuż pod nerką. Zastanawiałem się, czy nie upuścić numerka, ale był metalowy i brzęczałby, uderzając o kafelki. Czułem go między palcami, ale nie miałem ochoty wkładać go znowu do kieszeni, bo mógłbym zwrócić ich uwagę.

- Będziesz grzeczny? - zapytał Mike.

- Słowo skauta.

- Dobra. Kiedy stąd wyjdziemy, skręć w prawo.

Zrobiłem, jak kazał. Przeszedłem przez sklep muzealny i wahadłowe drzwi pod czerwoną neonową strzałką na taras za nimi. Większość zwiedzających skręcała w lewo, w stronę ruchomych schodów, ale hippis popchnął mnie w prawo, w kierunku wind, za którymi były metalowe drzwi wyjścia awaryjnego. Zauważyłem, że windy stały na innych piętrach, nie kazał mi jednak na nie poczekać i prowadził mnie do wyjścia awaryjnego.

Na obu skrzydłach drzwi były aluminiowe, umieszczone poziomo klamki i tabliczki z tekstem po francusku i angielsku: „Używać jedynie w czasie ewakuacji budynku". Kiedy podeszliśmy, Włoch wysunął się do przodu i położył rękę na klamce.

- Nie rób tego - ostrzegłem.

Popatrzył na mnie, niby z zainteresowaniem. Wskazałem mu czujnik nad drzwiami.

- Jest podłączony do alarmu. Jeżeli chcecie wyprowadzić mnie stąd po cichu, musimy pojechać głównymi schodami ruchomymi.

Włoch wysłuchał mnie, potem uśmiechnął się nieprzyjemnie, odsłaniając bezbarwny kawałek gumy między zębami. Nacisnął klamkę - drzwi szczęknęły i się otworzyły. Czekałem, że zawyje syrena - ale nie. Spojrzałem do góry i zobaczyłem ołowianą płytkę nad czujnikiem umocowanym do framugi. Sprytna sztuczka.

Chłopak z rewolwerem po raz kolejny szturchnął mnie lufą, popychając na metalowe schody. Stałem na ażurowej platformie i obserwowałem, jak Włoch zamyka za nami drzwi i kombinerkami o długich szczypcach w ostatniej chwili zdejmuje imitację płytki czujnika. Obwód znowu został zamknięty, a alarm się nie uruchomił.

- Prawdziwy mistrz - powiedziałem. - Chyba po raz drugi widzę twoje dzieło. Bo wcześniej poradziłeś sobie z zamkami w moim mieszkaniu, prawda?

Włoch nie odpowiedział. Zuł gumę i patrzył przez balustradę na schody poniżej. Cofnął się i gestem dał znać, że droga wolna. Mike mnie popchnął. Niezbyt silnie, ale wykorzystałem to najlepiej, jak potrafiłem. Potykając się, na złamanie karku pobiegłem w dół. Nie miałem zamiaru odbierać mu broni, uciekać czy grać bohatera. Chciałem mieć tylko pretekst, żeby podnieść dłoń do twarzy. Wyprostowałem się, jakbym odzyskiwał równowagę. A potem zebrałem się w sobie, wsunąłem do ust numerek i go połknąłem.

Powędrował w dół równie gładko jak jaj o strusia.



























22


Przestań kaszleć - burknął Mike.

- Przepraszam - wychrypiałem. - Macie trochę wody?

Zmrużył oczy.

- To jakiś twój numer?

- Żaden numer - odparłem i znowu się rozkaszlałem.

Miałem wrażenie, że żetonik tkwi mi w gardle, choć byłem prawie

pewien, że przesuwa się do mojego żołądka. Tak się jednak czułem i już samo to mnie niepokoiło. Oczami wyobraźni widziałem, jak żetonik zamyka mi tchawicę niczym zbędny zawór. Chciałem wierzyć, że to bzdura, ale musiałem się czegoś napić, żeby się upewnić.

- Podaj puszkę - polecił hippis Włochowi.

Prowadził makaroniarz. Siedziałem z tyłu sfatygowanego peugeota 205 GTI, a chłopak z dredami obok mnie, z bronią wycelowaną w moją nerkę. Naprawdę grzaliśmy ostro. Chcecie poznać definicję zagrożenia? Próbować się nie zadławić, jadąc, z lufą w nerce, w kieszonkowej rakiecie z lat osiemdziesiątych prowadzonej po najbardziej zatłoczonych ulicach Paryża przez roztargnionego Włocha.

Włoch zmienił bieg i wyprzedził taksówkę po niewłaściwej stronie. Przyspieszył, wrócił na poprzedni pas, a jednocześnie próbował namacać puszkę coli, której zażądał hippis Mike.

Wziąłem puszkę, przytknąłem do ust- nagle poczułem się jeszcze bardziej zagrożony. Jak długo ta cola leżała w samochodzie? Nieważne, ale nie była pierwszej świeżości. Zatęchły, pozbawiony gazu ulep wpłynął mi do przełyku i omal nie puściłem pawia.

- Dokąd mnie wieziecie? - zapytałem, krzywiąc się przy przełykaniu.

- Nie martw się - odparł hippis. - Niedaleko.

Zawieźli mnie do księgarni. Chyba powinienem się tego spodziewać, ale prawdę mówiąc, miałem wizję, że zabierają mnie - związanego, zakneblowanego i pobitego niemal do utraty przytomności - do jakiegoś opuszczonego budynku na przedmieściach. Niewątpliwie coś takiego przydarzyłoby się Faulksowi, gdybym to ja był odpowiedzialny za taki bieg fabuły. Na szczęście dla mnie nie byłem. Znalazłem się w pokoju z nieczynną toaletą, przylegającym do tego, który otworzyłem na prośbę Paige.

Mike oddał mi papierosy. Podsunął też popielniczkę, kubek herbaty z mlekiem i zwykłe krzesło. Usiadłem, zapaliłem, i zamierzałem palić, dopóki nie pozbędę się smaku przeterminowanej coli. Oczywiście nie była to najgorsza tortura, jaką mógłbym sobie wyobrazić, ale też nie nazwałbym tego proszonym obiadem. Włoch miał rewolwer i siedział przygarbiony na sedesie, celując we mnie. Próbowałem się powstrzymać, ale co chwila łapałem się na tym, że gapię się na lufę. Otwór w jej końcu był duży i bardzo czarny, niemal tak wielki, że mógłbym się do niego wczołgać. Może nie strzelało się z tej broni zwykłymi kulami, a załadowano rewolwer samonaprowadzającymi się pociskami.

I nigdzie śladu Paige. Nie była w pokojach na zapleczu, przez które mnie prowadzono, i nie słyszałem jej głosu wśród dźwięków dobiegających z dołu. Nie wiedziałem, czy jest w tę aferę zamieszana, czy też nie. Skłamała, mówiąc, że nie zna Brunona, co jednak niekonieczne musiało oznaczać, że uczestniczy w całym tym procederze. A właściwie w czym? Miałem wrażenie, że na kogoś czekamy, ale nie byłem całkiem pewien. Może Włoch zamierza trzymać mnie na muszce, dopóki nie wykończy mnie nikotyna?

- Czy bylibyście uprzejmi powiedzieć, dlaczego tu jestem? - zapytałem.

Hippis spojrzał na mnie obojętnie. Siedział na parkiecie koło okna, segregując dokumenty i zdjęcia z brązowej koperty, którą mi zabrali. Przez jakiś czas obserwowałem go w milczeniu, jak przechylając głowę ze sterczącymi dredami, patrzy pod światło na plany albo przesuwa po nich brudnym palcem. Zawartość koperty raczej go nie zaskoczyła ani też nie wstrząsnęły nim zdjęcia kamer systemu ochrony w muzeum sztuki. Wyglądało na to, że tego właśnie się spodziewał.

- Wciąż nic? - dopytywałem się, kiedy nie był uprzejmy odpowiedzieć.

- Poczekaj. Wkrótce się dowiesz.

Tak? Byłoby miło, gdybym mógł mu uwierzyć, ale miałem poważne wątpliwości, czy mówi prawdę. Zacząłem podejrzewać, że nigdy nie otrzymam potrzebnych informacji. Wciąż odkrywałem nowe szczegóły, one jednak prowadziły do kolejnych tajemnic. Wydawało mi się, że coraz dalej mi od rozwiązania zagadki, kto zabił kobietę w moim mieszkaniu. No i jak mógłbym oczyścić moje nazwisko, skoro złapano mnie z planami szaleńczo ambitnego rabunku. I po co mi to? Chciałem tylko, aby moje życie znowu stało się proste i nieskomplikowane.

Westchnąłem, zamyślony i rozprostowałem nogi. Dywan pod moimi butami był gruby, ozdobny i chyba drogi. Mógłbym go nazwać wspaniałym, gdyby tak bardzo nie pasował do pokoju, w którym siedzieliśmy: poprzecierany na brzegach, dziurawy - widać było kawałki parkietu - sprawiał wrażenie, że dawno go nie czyszczono. Moim zdaniem, nigdy. Brud, kurz i włosie dywanu, niesamowicie zbite, sprawiały, że popielniczka, którą dał mi Mike, wydawała się nad wyraz czysta.

Wydmuchnąłem dym i strząsnąłem słupek popiołu. Za każdym razem, gdy się zaciągałem, moje ciało trzęsło się mniej, ale nadal nie byłem zrelaksowany. Patrzyłem na chmury dymu unoszące się nad moją głową i żałowałem, że nie mogę odpłynąć tak jak one. Miałem dosyć. Nie chciałem już kręcić się w kółko, próbując rozwiązać jakieś zagadki, i dawało mi się we znaki zmęczenie. Marzyłem tylko o tym, żeby się wyspać i że kiedy się obudzę, przekonam się, że wszystko jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki rozwiązało się samo.

Ciekawe, co robi teraz Victoria? Czy uznała, że zwiałem przed nią, czy też zorientowała się, że coś się stało? Chyba wybrała pierwszą wersję, co w chwili obecnej komplikowało sprawy, bo wszystko między nami właśnie zaczęło się lepiej układać. Chciałbym się jej w końcu wytłumaczyć, ale kiedy i czy w ogóle będę miał taką szansę?

Usłyszałem szybkie kroki od strony sąsiedniego gabinetu. Rygiel w drzwiach cofnął się, a klamka poruszyła. Chwilę później drzwi się otworzyły i zobaczyłem bardzo niezwykłą postać.

- Z wyrazu twarzy sądzę, że spodziewałeś się mężczyzny - oznajmiła.

Prawdę mówiąc, nie byłem całkiem przekonany, że nim nie jest. Była ubrana cała na czarno - czarne skórzane buty, spłowiałe czarne dżinsy i czarna koszulka. Pod nią dostrzegłem lekką wypukłość piersi, a na ręce delikatną złotą bransoletkę. Chyba równie dawno nie myła włosów, jak nie czyszczono tego dywanu. Kasztanowego koloru, przypominały bardziej splątaną grzywę. Nie miała makijażu, a jej twarz pokrywała pajęczyna głębokich zmarszczek. Była chorobliwie chuda, a ponieważ nosiła bardzo obcisłe ubranie, a zwłaszcza dżinsy, przypominała mi pogromczynię lwów, tyle że bez bata. Na pierwszy rzut okaz uznałem, że ma koło siedemdziesiątki. Potem odezwała się znowu, a kiedy zwróciłem uwagę na jej głęboki dudniący baryton, dorzuciłem jej kilka latek.

- A więc jesteś Charlie Howard.

- Przyznaję się do winy - odparłem, rozgniatając papierosa w popielniczce.

Popatrzyła na mnie przymrużonymi oczami, sięgnęła do tylnej kieszeni i wyjęła paczkę papierosów. Wsunęła jeden między nieuma-lowane wargi i zapaliła go, wciągając do płuc dobre ćwierć metra sześciennego dymu.

- Młodszy niż się spodziewałam - powiedziała głębokim matowym głosem.

Wzruszyłem ramionami. Niewiele mogłem na to poradzić.

Kobieta zrobiła długi krok i stanęła pośrodku pokoju tuż przede mną. Położyła jedną rękę na brzuchu, oparła na niej łokieć drugiej i trzymała papierosa tuż przy wargach. Znowu zaciągnęła się głęboko.

- Jestem Francesca - oznajmiła w końcu, wyciągając do mnie dłoń. Paznokcie miała obgryzione i niepomalowane.

- Hello, Francesca - odparłem, ujmując jej pomarszczoną i jakby pozbawioną życia rękę. - Jesteś właścicielką tego wszystkiego, prawda?

Wydmuchnęła dym i szerokim gestem pokazała pokój. Pod pachą w koszulce była dziura, w której ukazało się blade ciało.

- Od 1961 roku. Przebywało tu wielu wspaniałych pisarzy. W tych murach napisano kilka cudownych książek.

- Pod lufą rewolweru? - zapytałem, patrząc na Włocha.

Francesca odwróciła się i jej ramiona opadły.

- Paolo - wymawiała samogłoski z energią i wdziękiem rodowitej Włoszki. - Nie jesteśmy barbarzyńcami.

Włoch spuścił oczy i położył rewolwer na podłodze. Broń nie została całkowicie skreślona z równania, ale miałem wrażenie, że to krok we właściwym kierunku.

- Powiedziałam im, żeby nie robili ci krzywdy - oświadczyła. - Bardzo stanowczo.

- Świetnie. Są bardzo dobrze wytresowani.

- Ha! - Francesca odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się rubasznie, zupełnie jak pirat w filmie dla dzieci. Nie klepnęła się wprawdzie w udo, ale gest ten byłby całkiem na miejscu.

- Wiedziałam, że mnie rozbawisz. Zorientowałam się z twoich książek.

- A więc je czytałaś.

- Czytam wszystko, co trafia na stół ekspozycyjny. To moja zasada.

- Pochlebiasz mi.

- Wcale nie powiedziałam, że mi się podobały.

Patrzyła na mnie, unosząc brwi. Chciałem, żeby znowu wybuchła teatralnym śmiechem. Ale się nie doczekałem. Najwidoczniej nie była moją fanką.

- Podejrzewam, że twój repertuar jest dość ograniczony.

- To zależy, czego wymagasz.

Francesca przymrużyła oczy i znowu zaciągnęła się głęboko papierosem. Nie dopaliła go, ale upuściła i rozdusiła na dywanie obcasem buta.

- Proszę nie nadużywać mojej cierpliwości.

- Bardzo się staram. A może w zamian powiedziałabyś mi, dlaczego tu jestem?

- To proste - odparła. - Obraz.

- Obraz?

- Ten, który ukradłeś.

- Ukradłem?

Skrzywiła się, odwróciła do Włocha i zniecierpliwiona strzeliła palcami.

- Książka, Paolo. Przynieś Dobrego złodzieja przewodnik po Amsterdamie - poleciła.

Włoch wstał z sedesu i poszedł do gabinetu. Po chwili wrócił i podał książkę Francesce, a ona otworzyła ją na stronie tytułowej i podsunęła mi.

Natychmiast poznałem mój charakter pisma. Napisałem „Mojemu protegowanemu" i złożyłem podpis.

- Skąd to macie? - spytałem.

- Z mieszkania Catherine - odparła Francesca. - Mike znalazł ją tego ranka, kiedy wysłałam go razem z Paolem, aby zabrali obraz.

A więc tak mnie z tym powiązali. Przypomniałem sobie, że Bruno wyjął książkę z plecaka i położył ją na ładzie kuchennej. Kiedy ją znaleźli, stwierdzili, że to ja ją zostawiłem. Niezłe stwierdzenie. Zupełnie jakbym mógł być tak nieostrożny.

- Napisałem dedykację, ale to nie oznacza, że byłem w mieszkaniu.

- W takim razie, jak to wyjaśnisz? - Mike zgarnął plik dokumentów i fotografii. Wstał i podał je Francesce. Przejrzała je i zaczęła się uśmiechać.

- Wspaniale - pochwaliła go, odsłaniając krzywe, pożółkłe od nikotyny zęby. - Mądry chłopiec.

Nie wiedziałem, czy ma na myśli mnie czy hippisa, ale to chyba nieważne. Koniecznie musiałem skierować rozmowę na przydatne dla mnie tory.

- No, może to rzeczywiście byłem ja - przyznałem. - A co mi powiesz o tych twoich chłopakach? Zakładam, że to oni włamali się do mojego mieszkania.

Francesca oderwała wzrok od dokumentów i bez najmniejszego zażenowania mrugnęła do mnie.

- I zostawili komunikat w moim laptopie.

- Pomysł Paola - wyjaśniła i spochmurniała.

- Nie napisał, kim jesteś.

Wypuściła głośno powietrze przez przymknięte wargi i przewróciła oczami, jakby dając do zrozumienia, że już to przerobiła z Włochem.

- Powiedz mi więc - ciągnąłem - dlaczego zabili w moim saloniku Catherine?

- Ach - odparła. - Obawiam się, że nie mamy z tym nic wspólnego.

- Oczekujesz, że w to uwierzę?

- Z tego co mówili w radiu, raczej ty powinieneś wiedzieć, kto jest mordercą.

- Nie ja. - Popukałem się w pierś.

- Doprawdy?

- Mówię poważnie.

- Cóż, sytuacja jest poważna.

- Ty mnie w nią wpakowałaś.

- Spokojnie. Powiedziałam, że to nie my. Daję słowo.

- Ty dajesz słowo?

- Tak, ja daję słowo - powtórzyła, podnosząc głos i spoglądając na mnie tak, jakby sugerowała, że nie ma ochoty, bym dalej ją przepytywał.

Ale jeżeli rzeczywiście mówiła prawdę, to kto w takim razie zabił Catherine? I dlaczego? Zakładałem, że zrobiła to ta sama osoba, która sforsowała zamki w drzwiach do mojego mieszkania, ale Francesca twierdziła, że nie. Czy między wyjściem oprychów Franceski a moim powrotem byli u mnie jacyś inni ludzie? Skąd wiedzieli, że będą mogli dostać się do środka, i jak to się stało, że dozorca nie zauważył dwóch grup gości? Sytuacja coraz bardziej się komplikowała i zacząłem się obawiać, że nigdy jej nie rozwikłam. Im więcej osób wypadało z równania, tym mniejsze stawały się moje szanse na znalezienie prawdziwego mordercy. Jak tak dalej pójdzie, pewnie będę musiał ponownie przesłuchać sam siebie.

- Gdzie Paige? - zapytałem. - Jest w to wszystko zamieszana?

- Ta dziwka?- zabrzmiało to jak splunięcie. - Wyobrażałam sobie, że masz lepszy gust.

- A więc nie brała udziału?

Francesca spojrzała na mnie dziwnie.

- A dlaczego przypuszczasz, że brała?

Wzruszyłem ramionami.

- Już tu nie pracuje.

- Ooo?

- Była złodziejką.

Roześmiałem się, rozbawiony obrzydzeniem w jej głosie.

- Dałam jej dach nad głową w księgarni - dorzuciła Francesca, jakby powinno to wyjaśnić jej zachowanie - i jedzenie. A w zamian za to miała sprzedawać książki. Tymczasem ona je kradła.

- Naprawdę?

- Z mojego biura - powiedziała, gestem wskazując swój gabinet. Znów sięgnęła do tylnej kieszeni i zapaliła kolejnego papierosa. Zaciągnęła się i wypuściła dym. - Przypuszczam, że wzięła klucze z mojej sypialni. Ukradła kilka moich najstarszych i najcenniejszych wydań i sprzedała je za grosze.

Niech mnie licho. Kradzieże są chyba bardziej powszechne, niż sobie wyobrażałem. Może wszyscy się nimi zajmują. Wygląda na to, że całkiem sporo osób z radością mnie podpuszczało, abym wykonał dla nich brudną robotę. Najpierw Bruno, a potem Paige wykręcili ten sam numer. Ciekawe, kto następny w kolejce? Czy wszyscy prowadzą złodziejski proceder?

- Ale nie to było najgorsze. Korzystała również z mojego telefonu, często rozmawiała z zagranicą. Tak się nie postępuje. - Zgarbiła się i zatoczyła kółko zapalonym papierosem. - Teraz rozumiesz, dlaczego ją zwolniłam.

Umilkła i zaczęła po kolei przeglądać dokumenty i fotografie. Miała tak zachwyconą minę, jakby odnalazła kolekcję przyjemnych pamiątek ze swojej przeszłości. Nie przeszkadzałem jej. Skorzystałem z okazji, żeby przełknąć trochę herbaty i spróbować pomyśleć logicznie. Wiedziałem, że są jakieś ważne pytania, które powinienem zadać. Ale wciąż jeszcze nie byłem pewien jakie.

- Zakładam, że masz kartę magnetyczną - odezwała się Francesca, nie odrywając wzroku od fotografii.

- Kartę magnetyczną?

- Do skrytki depozytowej Catherine. Tu jej nie ma.

- Nie widziałem żadnej karty.

- Była w obrazie razem z tymi papierami. Sama mi to powiedziała.

- Nie wiem, o co ci chodzi. W obrazie nie było karty magnetycznej.

Francesca wbiła we mnie wzrok, starając się zorientować, czy mówię prawdę. Mogła próbować różnych sztuczek, a ja nie zamierzałem nic jej powiedzieć.

- Widzę, że masz podagrę - oświadczyła ni stąd, ni zowąd.

- Słucham?

- Twoje palce. - Wskazała papierosem swoje kłykcie. - Wiem, że wielu pisarzy na to cierpi.

- Sytuacja jest pod kontrolą.

- Hm. Mike? - przywołała hippisa.

Zanim zdążyłem zareagować, stanął za mną i przycisnął przedramię do mojego torsu, unieruchamiając mi przy okazji lewą rękę. Szarpałem się, próbując rozluźnić jego uchwyt; wtedy złapał mnie za prawy przegub. Jego czerwony sweter śmierdział jak najgorszy koszmar toksykologa. Walczyłem, łapałem Mike'a za dredy, za nos, daremnie. Właśnie chciałem pchnąć krzesło do tyłu i przewrócić się razem z nim i hippisem na ziemię, kiedy usłyszałem szczęknięcie. Spojrzałem w tę stronę i zobaczyłem, że Włoch odciągnął kurek wielkiego rewolweru i celuje w moje kolano. Przestałem się wyrywać, choć wciąż się prężyłem. Przeciwnik chwycił mocniej mój prawy przegub i podał moją dłoń Francesce. Ujęła ją, przesunęła delikatnie palcami po moich opuchniętych kłykciach i zamruczała uspokajająco. Uniosła moje palce i złożyła na nich śmierdzący dymem pocałunek. A potem wsunęła do ust mój środkowy palec i z całej siły wbiła w niego zęby.

Wrzasnąłem. Nie obchodziło mnie, jak głośno i jak dziko krzyczę. Próbowałem wyszarpnąć dłoń, wyrywając przy tym Francesce jej spróchniałe stare zęby, ale hippis mocno trzymał moją rękę.

Tupałem, wpatrywałem się oszalałym wzrokiem w wykrzywioną upiornie twarz Franeeski. Gryzła zaciekle mój palec, szarpiąc głową na boki i warcząc. Mój Boże, chciałem ją kopnąć w krocze, ale Włoch coś wyczuł i wbił mi lufę w udo. Ból palca eksplodował mi w głowie białym palącym światłem. Miałem wrażenie, że za chwilę zemdleję, kiedy Francesca wypuściła z ust mój zakrwawiony palec i uniosła papierosa. Trzymała rozżarzony koniec nad moim zmasakrowanym kłykciem.

- Karta magnetyczna - powiedziała. Wargi miała umazane krwią.

- Nie mam jej.

Przeszył mnie potworny ból. Czułem żar przenikający kość. Zawyłem, wsuwając stopy za nogi krzesła. Poczułem odór mojego przypalanego ciała.

- No dobra - warknąłem przez zaciśnięte zęby. - Już jej nie mam. Zamiast niej mam podrobionego Picassa. Mężczyznę z gitarą.

Francesca odsunęła papierosa i zajrzała mi głęboko w oczy. Chyba mi uwierzyła, bo puściła moją dłoń i cała trójka odstąpiła ode mnie. Przycisnąłem pulsującą rękę do piersi i kołysałem się do przodu i do tyłu, próbując uśmierzyć ból. Spojrzałem na kłykieć wyglądał jak ofiara wypadku drogowego.

- Zabrałeś go z banku? Jak?

- Było łatwiej, niż sobie wyobrażasz - wystękałem. - Cały problem polega na tym, że już go nie mam.

Francesca spojrzała na mnie wściekle.

- A gdzie jest?

- W bezpiecznym miejscu. Ale mogę ci go dostarczyć. Naprawdę.

- Kiedy?

Pomyślałem o wędrującym moim układem pokarmowym numerku. Połknąłem go ponad godzinę temu, ale nie sądziłem, aby dotarł bardzo daleko. I byłem pewien, że aby odzyskać podróbkę, bez niego się nie obejdę. W przechowalni bagażu w Centrum Pompidou obsługa zawsze miała pełne ręce roboty. Musiałem więc posłużyć się numerkiem, chyba że wybrałbym inne rozwiązanie: włamię się do budynku po jego zamknięciu.

- Za dwadzieścia cztery godziny - odparłem. - Zakładając, że wszystko przebiegnie normalnie.

Francesca spojrzała na mnie z ukosa, chyba z niedowierzaniem.

- Jedna doba?

Kiwnąłem głową, jednocześnie ostrożnie potrząsając ręką. Elektryczne impulsy przemknęły moim przedramieniem; skrzywiłem się z bólu.

- W takim razie daję ci te dwadzieścia cztery godziny. Ale chcę ten obraz, Charlie.

- A jakże - odparłem, chowając dłoń pod pachą. - Bo spróbujesz ukraść oryginał.

Wyprostowała się. Nie przytaknęła, ale przecież nie musiała.

- Tylko w trójkę? - naciskałem.

Wydęła wargi, zastanawiając się nad odpowiedzią.

- I inni.

- Inni? To znaczy ludzie z księgarni?

Kiwnęła głową, a ja się roześmiałem. Nie mogłem się opanować. Absurdalność tego wszystkiego przekraczała wszelkie granice.

- Chyba żartujesz. Musisz żartować. Jak myślisz, z kim będziecie mieli do czynienia? Z Keystone Cops?*


* Grupa niezdarnych policjantów występujących w slapstickowych komediach realizowanych w Kalifornii, w wytwórni Keystone Film Company (przyp. tłum.).


- Mój personel posiada odpowiednie umiejętności.

- Ach tak? - zapytałem, wskazując zdrową ręką hippisa. - Co chcesz mi wmówić? Ze ten facet wychował się w cyrku i wejdzie tam po linie? A dziewczyna, która pracuje na dole, była członkiem SAS?

- Mamy plan.

- Nie - odparłem. - Macie papiery, zdjęcia, szkic obwodów. To szaleństwo. Jesteście księgarzami.

- Dla ludzi z zewnątrz.

- No tak, ale każde z was posiada tajną tożsamość?

Francesca westchnęła, jakbym zaczął ją męczyć. Podała kopertę

i luźny plik papierów Włochowi, zabrała mu rewolwer, wyjęła z niego naboje i pokazała mi puste komory bębenka. Potem cisnęła go w kąt pokoju i wyjęła z kieszeni pogniecioną chusteczkę. Podeszła do mnie i gestem nakazała, żebym wyciągnął dłoń. Zrobiłem to dość niechętnie, a ona przycisnęła chusteczkę do mojego zakrwawionego palca.

- Pablo był przyjacielem. Kiedy mieszkał w Paryżu. Nie chciałby, żebym wszystko straciła - wyznała.

- Dlaczego miałabyś stracić?

- Książki - powiedziała ze smutkiem w głosie, uniosła chusteczkę i popatrzyła na zmasakrowany palec - książki już nie dają pieniędzy.

- No to weź pożyczkę w banku - zaproponowałem, zgrzytając zębami. - Nie musisz kraść Picassa.

Francesca uśmiechnęła się krzywo, jakbym przyłapał ją na rozmyślnym kłamstwie.

- Byłeś na Kubie, Charlie?

- Co?

- Cudowne miejsce na nową księgarnię. Paryż już nie jest tym, czym był.

- Chyba ze mnie żartujesz.

Wyraz twarzy Franeeski zmienił się i szybko wyrwałem rękę. Cofnęła się i pokręciła głową. Chyba zamierzała wygłosić niestosowną przemowę, ale przeszkodził jej Mike. Trzymał w ręku mój portfel i futerał na okulary. Na portfelu leżała wizytówka Nathana Farmera. Francesca rzuciła okiem na nazwisko.

- Ten padalec - powiedziała. - Kiedy cię dopadł?

- Dziś rano. Też chce obraz.

- I zgodziłeś się mu pomóc? - zapytała, podnosząc głos.

- Nie pozostawił mi wyboru.

- No tak - stwierdziła, oddając mi moje rzeczy. - Jakżeby inaczej.

- A więc go znasz?

- Wiem o nim to i owo. Kontaktował się również z Catherine.

- A Catherine chciała, żebyście się licytowali?

- Ależ skąd - odparła takim tonem, jakbym zasugerował coś nieprzyzwoitego. - Chciała, żebym miała ten obraz. Chciała pomóc księgarni.

- I dlatego wysiałaś Azora i Burka, żeby włamali się do niej i go zabrali.

- Sprawy się skomplikowały.

- Opowiedz mi.

Francesca odetchnęła głęboko i skrzyżowała ręce na piersi. Zamyślona, stukała palcem o spierzchnięte wargi.

- Jesteś urodzonym złodziejem - powiedziała. - Na pewno chciałbyś wziąć w tym udział.

- Co? W największej farsie w historii przestępczości?

Spojrzała na mnie lodowato.

- Skoro o tym wspomniałaś, tak, chciałbym.
















23


Może kiedy opowiem ci o wszystkim, wyżej ocenisz nasze szanse - powiedziała Francesca.

- Jestem za - zgodziłem się.

Siedzieliśmy we dwoje na tarasie domu z księgarnią. Nie było tu pnących roślin, malowanych kratek altanowych, żadnych miłych dla oka elementów, tylko komplet popękanych mebli ogrodowych. Poobijana popielniczka z reklamą belgijskiego piwa stała na stole między naszymi fotelami. Trzymałem papierosa w zdrowej lewej ręce - zorientowałem się, że palę szybciej niż zazwyczaj, w takim tempie jak Francesca. Nigdy nie wypalała papierosa do samego filtra i gdy zgasiła jednego, natychmiast zapalała następnego. Pomyślałem, że pewnie zalicza w jeden dzień połowę paczki więcej, niżby musiała. Ale chyba to samo można powiedzieć o każdym z nas, uzależnionym od szatańskiego ziela.

- Zastanawiam się, od czego zacząć. To nie jest zwyczajna opowieść.

- Po prostu wybierz jakiś moment i ruszaj. W końcu zawsze możemy przeskoczyć do tyłu.

- Retrospekcja. - Wydęła wargi. - Prymitywny zabieg.

- Najlepszy przyjaciel autora powieści sensacyjnych.

- Tylko niektórych.

Zaciągnęła się głęboko i wypuściła dym nosem. Rozprostowałem pod stolikiem palce prawej ręki, sprawdzając, czy boli. Owszem, bolało, zupełnie jakby w moich kłykciach tkwiły kawałki tłuczonego szkła.

- Całe szczęście, że nie jestem wrażliwcem - powiedziałem, starając się nie krzywić.

- Oczywiście słyszałeś o mężu Catherine.

Zerknąłem na nią i pokręciłem głową. Francesca przewróciła oczami i tak mocno się zaciągnęła, że papieros rozjarzył się jak znak stopu.

- Gerard Ames.

Znowu pokręciłem głową i położyłem prawą dłoń na udzie. Lepiej jakiś czas nie ruszać palcami. Może dzięki temu ból zacznie ustępować.

- Dobry Boże - mruknęła. - I uważasz się za profesjonalistę?

- Pewnie jest jednym z moich konkurentów.

- Nie. Gra w zupełnie innej lidze. Zakładam, że wiesz o Grupie Trzech.

- Czy wykonują stary numer Stonesów?

Tym razem Francesca westchnęła i rozdusiła papierosa w popielniczce - zdecydowanie właściwsze miejsce niż mój kłykieć, pomyślałem. Sięgnęła po następnego, pstryknęła zapalniczką i przypaliła go.

- Maj 1966 - zaczęła. - Trzy furgonetki paryskich banków obrabowane w trzech różnych miejscach miasta, dokładnie o tej samej porze tego samego dnia. Razem prawie milion franków. Skok nazwano Grupą Trzech.

- Wpada w ucho.

- Zorganizował to Gerard Ames.

- Jasne. A ten Gerard był mężem Catherine.

- Wówczas nie - podkreśliła Francesca. - W 1966 roku była ledwo nastolatką. Ale Gerard wyrabiał już sobie nazwisko.

Przypomniało mi się zdjęcie w mieszkaniu Catherine: ona i starszy mężczyzna z kucykiem - pewnie Gerard.

- Prawdziwy cwaniak.

- Nie, geniusz. - Francesca uniosła dłoń, jakby oczekując, że będę protestował. - Och wiem, używa się tego słowa zbyt swobodnie. Ale nim właśnie był. Wyobraź sobie, jaką techniką wówczas dysponował. Wyobraź sobie planowanie i organizację. Żadnych telefonów komórkowych. Wszystko zgrane według zegarka na ręku i współrzędnych na mapie.

- Wystarczy. Już kojarzę.

- I był przystojny. Wtedy w Paryżu stał się swego rodzaju znakomitością. Przynajmniej tak uważano w kręgach, w których się obracałam.

- Artystycznych?

Pokręciła nosem, jakby poczuła nieprzyjemny zapach.

- Chyba można je tak nazwać. W gruncie rzeczy byli to po prostu podobnie myślący ludzie. Liberałowie, przeciwnicy establishmentu, lewicowcy, awangarda... jak wolisz. Ale spotkałam Gerarda - wzruszyła ramionami - i przez jakiś czas byliśmy parą.

Odchyliłem się do tyłu i wydmuchnąłem dym kącikiem ust.

- Ooo?

- Nie nazwałabym tego romansem stulecia - powiedziała, machając ręką. - Ale Gerard był czarującym mężczyzną. I niebezpiecznym.

- I uszczęśliwił cię.

Popatrzyła na mnie ze znużeniem.

- Pozostaliśmy przyjaciółmi. Często tu przychodził, żeby mi się zwierzać. Lubił rozmawiać o swoich planach. Nie miałam nic przeciwko temu. Fascynował mnie. Niestety - wzruszyła ramionami - nie byłam jedyną, z którą o tym rozmawiał.

- Chcesz powiedzieć, że lubił zwracać na siebie uwagę?

- O, tak. Oczywiście to nic złego, dopóki nie mówi się niewłaściwych rzeczy niewłaściwej osobie.

- I co się stało?

Francesca zrobiła tak gwałtowny wdech, że zabulgotało jej w gardle.

- Złapali go. W połowie lat siedemdziesiątych. Kolejny skok na grupę furgonetek bankowych.

- Ale tym razem o nazwie, która nie wpada w ucho.

- Rozumiesz, czekali na niego. Cały jego gang poszedł do więzienia, ale Gerard dostał najdłuższy wyrok.

- Rozumiem. - Zaciągnąłem się znowu papierosem i wypuściłem dym nad ramieniem Franeeski. Palec wciąż mi pulsował, wysyłając regularne sygnały bólu. - A jak do tego wszystkiego ma się Catherine?

- Och, to było o wiele później. Pięć, sześć lat temu. Gerard był wtedy już dość długo na wolności. Spotkali się i poczuli do siebie pociąg.

- Mimo różnicy wieku.

- Chyba właśnie z powodu tej różnicy. Wiesz, to ja ich ze sobą poznałam.

- Ty?

Francesca uśmiechnęła się diabolicznie i wsunęła za ucho kosmyk włosów. Potem przeciągnęła palcami po wysuszonej skórze na czole.

- Przyjaźniłam się z Catherine. Nawet kupiłam do księgarni parę jej obrazów.

- Naprawdę? - zdziwiłem się. Jak to się stało, że nie dostrzegłem niczego poza książkami?

- Musiałam je sprzedać - wyjaśniła, wzdrygając się.

- Jasne. Ale znałaś ją, znałaś jego i zabawiłaś się w swatkę.

- Właśnie.

- I powstał związek, który Szekspir mógłby opisać w sonecie. A ty miałaś cudowne uczucie spełnienia. Tymczasem jednak stary, zuchwały Gerard planował skok na galerię w Centrum Pompidou.

Francesca odrzuciła do tyłu głowę i parsknęła, po raz kolejny pokazując pożółkłe od nikotyny zęby.

- Och, lubię cię - oznajmiła.

- No pewnie. To było twoje odwieczne marzenie: żebyśmy my dwoje rozmawiali o napadzie z bronią w ręku. Dlaczego więc nie miałabyś mi opowiedzieć reszty?

- Reszty? - Wydęła wargi. - No cóż, Catherine jest bardzo utalentowaną malarką.

- Była. Ale nie zamierzam się sprzeczać. Widziałem obrazy w jej mieszkaniu.

Francesca kiwnęła głową. Zgasiła papierosa i zapaliła następnego. Zrobiłem to samo - stos w popielniczce szybko rósł.

- Widziałem też falsyfikat Picassa - dodałem. - Zakładam, że to jej dzieło.

Francesca znów kiwnęła głową, tym razem z rezerwą.

- Przypuszczam, że pomysł był Gerarda.

- Och nie - zaprotestowała. - Raczej Catherine. W przeszłości robiła w rozmowach ze mną takie aluzje.

- Tak? A dlaczego w rozmowach z tobą?

- Jak powiedziałam, obracałam się w tych samych kręgach co Gerard. Moje ambicje były bardziej skromne, ale czasem okazywało się, że ludzie, którzy tu pracowali, mieli pewne zdolności.

- Jak na przykład twój włoski spec od zamków?

- Otóż to. - Zatoczyła kółko zapalonym papierosem, jakby pomagało to jej w myśleniu. - Albo niektórych rzeczy mogli się nauczyć, jeżeli otrzymali właściwą zachętę. I w ten sposób każdego roku, kiedy jestem pewna moich ludzi, mogę przeprowadzić jakąś maleńką kradzież.

Zmarszczyłem czoło.

- Nie rozumiem. Czy ludzie, którzy tu pracują, nie zgłaszają się do ciebie z powodu księgarskich wibracji?

- Oczywiście, ale sprawy pozaksięgarskie załatwiam tylko z nielicznymi wybranymi. Bardzo dobrze znam się ma charakterach.

- Wierzę ci na słowo.

- Nie musisz. Ufam ci, tak?

Uśmiechnęła się do mnie i jej oczy się rozjarzyły. Odniosłem wrażenie, że ze mną flirtuje.

- Wracajmy do Catherine - powiedziałem. - Dlaczego Picasso?

- Z powodu jej pracy. Była archiwistką w Centrum Pompidou.

- Aha. - Zmarszczyłem brwi. - A słyszałem, że pracowała pod Orleanem.

- No tak. Daj spokój Charlie, musisz chyba wiedzieć, jak działają duże galerie.

Wzruszyłem ramionami.

- No cóż - znowu zaciągnęła się dymem - zazwyczaj mają za dużo materiału, aby trzymać go w jednym budynku, rozumiesz. Przede wszystkim nie dysponują odpowiednią powierzchnią, a poza tym istnieje zagrożenie pożarowe. Weź na przykład Pompidou. Wydaje mi się, że jednorazowo eksponują mniej więcej jedną czwartą zbiorów. Reszta jest wymieniana i magazynowana.

- W Orleanie?

- W całej Francji. Chodzi o zmniejszenie ryzyka. Wiem o przynajmniej trzech miejscach. Może jest ich więcej.

- I Catherine pracowała w jednym z nich?

- Owszem.

Uniosłem dłoń do podbródka i potarłem wyczuwalny zarost.

- Ale jakie znaczenie ma to, że obraz, który zamierzała podrobić, wisiał w galerii?

- Pomyśl, Charlie, przecież kiedy galeria nabywa dzieło sztuki, nie kupuje jedynie obrazu.

Zmrużyła oczy; czubek jej papierosa znowu się rozjarzył.

- Mów dalej.

- Również szkice, notatki, tabele pigmentacji. To zależy, o jakiego artystę chodzi.

- Aha, a Picasso robił szkice, prawda?

- Nie zawsze. Ale w przypadku Mężczyzny z gitarą tak.

- No dobra. A więc Catherine poświęcała wiele uwagi jego pracom przygotowawczym.

Francesca z entuzjazmem pokiwała głową.

- Kopiowała jego szkice, setki razy. Prawdę mówiąc, ktoś tak uzdolniony jak Catherine szybko może przyjąć styl innego artysty.

- Nawet Picassa?

- Kubizm. Niby skomplikowana sztuka. Z całą pewnością przekracza twoje i moje możliwości. Ale pomyśl o nim jako o szeregu linii. Jeżeli jesteś utalentowanym artystą, tak naprawdę musisz tylko rozszyfrować każdy element obrazu, żeby móc go odtworzyć.

- Takie to proste.

- Jeżeli poświęci się temu samemu obrazowi wystarczająco dużo czasu, może być proste.

- I twierdzisz, że dla Catherine takie właśnie było.

- Widziałeś, co zrobiła.

- Owszem. I co było potem?

Francesca właśnie zamierzała odpowiedzieć, kiedy coś chyba stanęło jej w gardle. Przełknęła, zamrugała, a potem zaczęła kaszleć, sucho, zgrzytliwie, zupełnie jakby piła cięła suche drewno. Chrząkała, dygotała i parskała, ale wciąż nie mogła wykrztusić tego, co tkwiło jej w krtani.

- Uderzyć cię w plecy? - zapytałem.

Pomachała ręką, że nie. Poczerwieniała i znowu się rozkasłała. Odwróciła się i wypluła grudkę Bóg raczy wiedzieć czego - pewnie smoły na papę dachu.

- Przepraszam - powiedziała, kładąc dłoń na rozdygotanej piersi i zaciągając się leczniczo papierosem. Gdybym nie wiedział, co się dzieje, uznałbym, że znalazłem się w samym środku kampanii antynikotynowej. - Na czym stanęliśmy? - zapytała głosem wyższym o oktawę.

Uśmiechnąłem się życzliwie, jakby oczarowały mnie jej maniery.

- Mówiłaś mi o podróbce wykonanej przez Catherine, a ja zapytałem, co było potem.

- A no tak - odparła, przełykając flegmę. - Cóż, pewnie zauważyłeś, że ochrona w Centrum Pompidou nie jest taka, jak powinna.

- Boja wiem. Mają kamery, czujniki, przeszkolonych pracowników. No i są tam tłumy.

- To właśnie wykorzystał Gerard. - Francesca wyjęła chusteczkę z elastycznego rękawa bluzki i wytarła wargi.

- Niech się domyślę: opracował sprytny plan.

- I po co ten sceptycyzm? Powiedziałam ci, że był geniuszem. Ale chyba nawet jego zaskoczyło, jak łatwo można by to zrobić.

- Naprawdę?

- O, tak. Kiedy to wszystko przygotował, duma go rozpierała.

- I wiesz o tym, bo ci opowiedział?

- Mnie. Innym znajomym. Zbyt wielu ludziom.

- Aha. - Podniosłem palec. - Gerard lubił gadać.

- Właśnie.

- Według ciebie nie wyciągnął wniosków z tego, w jaki sposób złapano go poprzednio?

Francesca się uśmiechnęła.

- Absolutnie nie. I znowu siedzi w więzieniu.

Zmarszczyłem czoło.

- Tylko za chlapanie językiem?

- Nie. - Pokręciła głową. - Niestety pokusa znów wzięła górę. Kiedy przygotowywał się do kradzieży Picassa, zainteresował się jeszcze czymś innym. Jego kontakt zamierzał obrabować furgonetkę bankową. Tym razem tylko jedną. Gerard nie mógł się oprzeć.

- Żartujesz sobie ze mnie. Aresztowali go?

- Tak. Czeka na proces. - Uśmiechnęła się, jakby z satysfakcją. Policja chce mu wlepić osiem lat, ale prawnik Gerarda jest przekonany, że wyjdzie po osiemnastu miesiącach. A odsiedział już prawie dwa.

- Osiem lat? Za rabunek, do którego nie doszło?

- Jak powiedziałam, jest swego rodzaju znakomitością. Seryjnym przestępcą. Ale ma najlepszego adwokata w Paryżu.

- Może i tak. Tyle że jego plany skoku na Pompidou szlag trafił. Francesca mruknęła i pokiwała głową, rozpraszając papierosową

chmurę.

- Racja, Gerardowi uniemożliwiono przeprowadzenie skoku. Ale jego plany istnieją nadal.

- Aha. I wie o nich wielu ludzi.

- Otóż to.

- Catherine próbowała wciągnąć w to kogoś?

- Prawdopodobnie zgodnie z sugestią Gerarda. Wiedział, że stracił szansę, powiedział jej jednak, że nadal mogą na tym skorzystać. Powinna tylko znaleźć kogoś, kto kupiłby plan.

- Kogoś takiego jak ty.

Wzruszyła ramionami i zgasiła papierosa. Tym razem nie sięgnęła po następnego.

- A co z Nathanem Farmerem? Pokręciła głową.

- Farmer jest tu bardziej stróżem.

- Chcesz powiedzieć, że pracuje dla galerii?

- Na ogół dla firm ubezpieczeniowych. Chociaż żadna z nich by się do tego nie przyznała, bo kto chciałby, żeby go kojarzono z jego metodami.

W milczeniu przetrawiałem wszystko, co od niej usłyszałem. Opuściłem lewą rękę pod stół - musiałem obmacać kłykieć. Był

wilgotny i lepki, ale ból zaczął słabnąć. Dziwnie zesztywniał i nie mogłem nim poruszać. Pewnie nawet kiedy zastosuję leki, które miałem w hotelu, upłynie sporo czasu, zanim znowu będę mógł do woli kiwać palcem.

- Zakładając, że wierzę w to wszystko, powiedz, dlaczego kazałaś tym dwóm włamać się do mieszkania Catherine?

Francesca popatrzyła w stronę Ile-de-la-Cite.

- Postanowiła sprzedać plany komuś innemu.

- Komu?

- Nie powiedziała mi. Oczywiście, nie mogłam do tego dopuścić.

Zacisnąłem powieki, usiłując się skupić.

- Ile dokładnie osób wiedziało o tych planach?

- Możemy się tylko domyślać. Według mnie więcej niż pięć.

- A czy te inne zainteresowane strony nie są aby skłonne do stosowania przemocy?

Popatrzyła na mnie przenikliwie.

- Sugerujesz, że prawdopodobnie są odpowiedzialne za morderstwo Catherine?

- Tak sobie pomyślałem.

- Daj spokój, Charlie, możesz mi powiedzieć prawdę. Kiedyś znałam zabójców. Mam elastyczne poczucie moralności.

- Naprawdę to nie ja.

Francesca uśmiechnęła się z powątpiewaniem, a potem odchyliła głowę i wypuściła z płuc resztki dymu.

- Wprowadziłam cię w całą sprawę. Mamy na dole plany Gerarda, a ty twierdzisz, że możesz dostarczyć mi podróbkę. Więc chyba dysponujemy wszystkim, co potrzeba, by za dzień lub dwa się z tym uporać, a ty z całą pewnością zasługujesz, by wziąć w tym udział. Co powiesz na dziesięć procent od sumy, za jaką sprzedamy Picassa?

Spojrzałem w niebo, rozważając propozycję.

- Dziesięć procent? Mam wrażenie, że to trochę mało, biorąc pod uwagę, że beze mnie nie da się dokonać podmiany.

Francesca przymrużyła oczy.

- Piętnaście. Moja ostateczna oferta. I bardzo proszę, nie bądź niegrzeczny.

Zwróciłem wzrok w stronę dwóch wież katedry Notre Dame. Na bliższej z nich widziałem tłumek turystów patrzących na miasto przez lunety i camcordery.

- Dobra - usłyszałem sam siebie. - Lepiej wyjaśnij mi, jak mamy to zrobić.


24


Omówienie wszystkiego z Francescą zajęło kolejną godzinę. Na koniec przedstawiła mi sposób, w jaki zamierzała ukraść Mężczyznę z gitarą. Mniej więcej tego się spodziewałem, choć plan nie był przez to mniej zuchwały. I prawdę mówiąc, nie pasował mi. Włamywałem się do mieszkań, a nie do galerii. Oczywiście, lubiłem myśleć, że jestem dobry w tym fachu, że wykonuję moją pracę z talentem i profesjonalnie, ale nie zajmowałem się dokonywaniem skoków z pierwszych stron gazet. Wiązało się z nimi zbyt duże ryzyko i zbyt wiele rzeczy mogło pójść nie tak. To była robota dla Faulksa, a nie dla mnie.

Oczywiście, nie wspomniałem Francesce o moich wątpliwościach. Co do niej, byłem ostatnim, który dobrowolnie zaangażowałby się w jej zwariowany plan. Szczerze? Zgodziłem się, ponieważ potrzebowałem jej informacji, a także jak najwięcej czasu, aby udowodnić moją niewinność. A teraz miałem tylko wymyślić, jak to wszystko zrealizować.

Najpierw jednak poszedłem do budki telefonicznej i wybrałem numer komórki Victorii. Odebrała po dwóch sygnałach.

- To ja - powiedziałem. Gardło miałem wysuszone i obolałe po tylu wypalonych papierosach. - Nie wściekaj się. To nie była moja wina.

- Och, Charlie, dzięki Bogu. Nic ci się nie stało?

- Oczywiście, że nie - odparłem, zaskoczony, że tak łatwo mi wybaczyła. - Sprawy trochę się skomplikowały, ale czyż nie jest tak zawsze?

- Gdzie to widziałeś? Po drodze do łazienki?

Brwi uniosły mi się ze zdziwienia.

- Co widziałem?

- Telewizję.

- Victorio, nie mam bladego pojęcia, o czym mówisz.

- Twoje zdjęcie - wyjaśniła. - Właśnie pokazują je w telewizji.

Umilkłem i oparłem czoło o grube szkło budki. Z całej siły ścisnąłem słuchawkę, nie zważając na fajerwerki eksplodujące w moim palcu. No super! Kiedy w końcu zaczęło mi się wydawać, że czynię jakieś postępy, cały mój rozpęd szlag trafił. Skoro moją twarz pokazywano we francuskich mediach, poruszanie się tak, by nikt nie zwrócił na mnie uwagi, było właściwie niemożliwe. Każdy człowiek stawał się potencjalnym informatorem. Poza tym należało też pomyśleć o policji. Każdy funkcjonariusz w Paryżu zna pewnie mój rysopis.

- Nie wiedziałem - szepnąłem.

- Sądziłam, że dlatego wyszedłeś z galerii.

- Nie. Z powodu lufy przyłożonej do mojej skroni.

- Co takiego?

- Mniejsza o to. Wyjaśnię ci później. Gdzie jesteś?

- W drodze do hotelu.

W jej głosie słyszałem napięcie.

- Spotkamy się w twoim pokoju. Chyba będziemy musieli pomyśleć o tym, gdzie się przenieść.

- Chryste, Charlie.

Zauważyłem kobietę, która zbliżała się do budki, szukając w torebce karty telefonicznej. Odwróciłem się do niej plecami i przysłoniłem twarz dłonią.

- Zachowaj spokój - poprosiłem. - Wszystko będzie okej. Obiecuję.

- Jakim cudem możesz mi to obiecać?

- A co wolałabyś, żebym powiedział? Że mam przechlapane?

Roześmiałem się cicho, ale Victoria mi nie zawtórowała. Mruczała coś pod nosem.

- Hej, zostań ze mną. Zamierzam ci coś zlecić. To ważne. Idź do drogerii i poszukaj czegoś, żeby zmienić mój wygląd. Farby do włosów, maszynki do strzyżenia. Czegoś w tym rodzaju.

- Peruki?

- Nie. Chcę jak najmniej zwracać na siebie uwagę.

- Jaki kolor farby?

- Jakikolwiek. Byle nie tleniona blondyna. Wydaje mi się, że byłoby to zbyt oczywiste.

- Dobrze - odparła zdecydowanie. - Coś jeszcze?

- Środek przeczyszczający.

- Co takiego?

- Potrzebuję go.

- Nie wygłupiaj się, Charlie. Nie stracisz tak szybko na wadze, żeby zmieniło to twój wygląd.

Mimo wszystko uśmiechnąłem się.

- Usiłuję zyskać na czasie - wyjaśniłem. - Moje następne dwadzieścia cztery godziny będą cholernie krótkie.

Przeszedłem już kawałek ulicą, kiedy zostałem zatrzymany. Ktoś od tyłu złapał mnie za ramię. Całe moje ciało napięło się, zakląłem pod nosem. Odwróciłem się wolno, zastanawiając się, jak by tu się wyrwać i uciec. Ale nie był to policjant. Zobaczyłem Paige.

- Jeezu - jęknąłem, przykładając rękę do piersi. - Chcesz, żebym dostał zawału?

Nie odpowiedziała, tylko podniosła podpuchnięte oczy i przygryzła wargę. Robiła wrażenie wykończonej, jakby wyssano z niej krew. Włosy zwisały wokół jej twarzy, źrenice miała czarne i rozbiegane. Nie była po prostu mokra - ona wyglądała jak wyciągnięty z wody topielec.

- Dobrze się czujesz?

Wciągnęła powietrze, rozdymając nozdrza. Moje słowa coś w niej obudziły. Popatrzyła na mnie ostro, z zaciśniętymi wargami, jakby starając się skupić. Właśnie zamierzałem powiedzieć coś jeszcze, kiedy zobaczyłem za nią Brunona. Również miał niepewną minę, ale wyglądał na o wiele bardziej opanowanego niż Paige.

- Chcecie porozmawiać? - zapytałem i wskazałem skwer Viviani.

Milczeli, musiałem więc wziąć sprawy w swoje ręce. Poprowadziłem ich w głąb skweru. Niedaleko miejsca, w którym odbyło się moje spotkanie autorskie, znalazłem zaciszny zakątek pod baldachimem drzew, osłonięty północną ścianą kościoła. Stało tam kilka kamiennych ławek, żadna nie była zajęta. Usiadłem pośrodku jednej z nich, a Paige i Bruno po obu stronach mnie. Powietrze pachniało młodą lawendą i świeżo skoszoną trawą. Bruno czubkiem buta nakreślił na żwirze kółko.

Czułem w Paige napięcie. Jej ciało było sztywne, a ruchy niezgrabne. Pomyślałem, że poczułaby się lepiej, gdyby objęło ją przyjazne ramię - ale na pewno nie moje. I czemu tu się dziwić, zwłaszcza po tym jak zachowałem się w czasie ostatniego spotkania? Chociaż ona także nie mogła mieć czystego sumienia.

- Słyszałem, że cię wylano - powiedziałem. - Wcisnęłaś mi kit, żeby się dostać do gabinetu Franceski.

Paige kiwnęła ponuro głową. Był to pierwszy znak, że w ogóle słyszy, co się do niej mówi.

- Zarobiłaś coś na tych ukradzionych książkach?

- Nie.

- Wyrównałbym rachunki, zostawiając was oboje na lodzie. Ale koniecznie chcę się zorientować, co się dzieje. Musicie to zrozumieć.

- A co się dzieje? - zapytała głuchym głosem Paige.

- To skomplikowane.

- Aha. - Popatrzyła na swoje zaciśnięte dłonie ze splecionymi mocno palcami. - Zabiłeś Catherine?

Spojrzałem najpierw na nią, potem na Brunona. Stanowczo pokręciłem głową.

- Nie. Próbuję dowiedzieć się, kto to zrobił. Nie wiedziałem, że ty też znałaś Catherine.

- Przychodziła do księgarni - oznajmiła, jakby to wszystko wyjaśniało.

- Była twoją przyjaciółką?

- Po prostu sympatyczną kobietą.

Westchnąłem i położyłem dłonie na udach.

- Po co więc tu jesteście? Macie mi coś do powiedzenia?

Zerknąłem na nią, potem na niego - które obserwować? Trudna decyzja. Żadne z nich nie było w pełni sobą i to mnie niepokoiło. Nie wiedziałem, czego się po nich spodziewać. Wydawali się

zagubieni, ale przecież przekonałem się, że niedocenianie tej pary może drogo kosztować.

- Chcemy wiedzieć, co to dla nas znaczy - odezwał się w końcu Bruno.

- Nie rozumiem.

- Czy powiesz o nas, jeżeli cię złapią?

Zamrugałem i pokręciłem głową.

- Naprawdę o to chodzi? Cóż, w tej chwili na pewno nie jesteście głównym obiektem mojej troski. Bez względu na wasz udział w tej sprawie, wszystko jest w waszych rękach.

- A obraz? - spytała Paige.

Uniosłem brwi i czekałem na ciąg dalszy.

Wzruszyła ramionami.

- Bruno powtórzył mi, co mu powiedziałeś. Coś się z nim wiązało, prawda?

Znów pokręciłem głową, jakbym w niczym nie mógł jej pomóc. Podniosłem rękę i Paige wbiła wzrok w mój zakrwawiony palec.

- Nie będę teraz się tym zajmował - oświadczyłem.

- No to skrytka bankowa. Powiedz nam o niej.

- Nic z tego.

Twarz jej stężała.

- Może pójdziemy na policję.

- Proszę uprzejmie. Bruno na pewno będzie tym zachwycony.

Wstałem, skrzyżowałem ręce na piersi i spojrzałem na nich oboje

z góry. Sprawiali wrażenie odurzonych. Nie wiem, może byli.

- Posłuchajcie - ciągnąłem - najlepsze, co możecie teraz zrobić, to mi pomóc. - Zapomnijcie o policji. Jeżeli o czymś wiecie, czas żebyście mi to zdradzili.

Patrzyłem to na jedno, to na drugie, czekając na odpowiedź. Gapili się w ziemię i wyglądali na zupełnie ogłupiałych. Czułem, że wiele jeszcze mogliby mi powiedzieć, ale nie byli gotowi podjąć tego ryzyka. Nie miałem pojęcia, jak ich do siebie przekonać. Najwyżej mogłem walnąć ich głowami, ale czy przyniosłoby to jakiś skutek?

- Ostatnia szansa - oznajmiłem, a kiedy nadal się nie odzywali, wzruszyłem ramionami, odwróciłem się i poszedłem w kierunku najbliższej stacji metra.


















25


Obserwowałem, jak moje obcięte włosy zbierają się na krawędzi odpływu, a potem wciąga je wir. Najpierw sam próbowałem się ostrzyc, ale poddałem się, gdy maszynka wyślizgnęła się po raz trzeci z bezwładnych palców prawej dłoni. Victoria oczywiście z rozkoszą przejęła to zadanie, a potem z równą radością wciągnęła jednorazowe rękawiczki i nałożyła kruczoczarną farbę na moją nową fryzurę.

Stała nade mną z prysznicem, spłukując mi włosy nad wanną. Już wcześniej chciało mi się spać, ale teraz padałem z nóg ze zmęczenia. Woda była ciepła, palce Victorii bardzo sympatycznie masowały mi skórę na głowie i nagle pomyślałem, że chciałbym, aby trwało to o wiele dłużej.

Niestety, wkrótce Victoria odsunęła się ode mnie i zakręciła wodę. Podała mi czysty ręcznik; wytarłem twarz, tors i włosy. Suszenie ich poszło o wiele szybciej niż zazwyczaj, a kiedy skończyłem, cały ręcznik był atramentowoczarny. Wrzuciłem go do wanny i przesunąłem dłonią po swędzącej skórze głowy. Oczyściłem zaparowane lustro i przez jakiś czas kontemplowałem wyniki mojego przeistoczenia.

- Nowy ty - powiedziała Victoria zza moich pleców.

Jeszcze raz popatrzyłem na swoje odbicie, wciąż z niedowierzaniem. Wyglądałem szczupłej i chyba bardziej surowo. Nie zgodziłem się, aby Victoria pomalowała mi brwi, i teraz widziałem w lustrze zakręconego, dziwacznego faceta. Coś nie pasowało, ale tylko kobieta potrafiłaby określić co. Mimo to brwi miały pozostać nietknięte.

Z jednego byłem zadowolony: że ponad dobę nie miałem okazji się ogolić. Przesunąłem palcami po szczecinie na podbródku i nad górną wargą, pragnąc, by zarost rósł nienaturalnie szybko.

- Och, przestań się podziwiać! - zawołała Victoria.

Uśmiechnąłem się do jej odbicia w lustrze i spojrzałem na półeczkę nad umywalką. Victoria położyła na niej opakowanie środka przeczyszczającego. Wyjąłem z kartonowego pudełka cztery saszetki i resztę podałem Victorii.

- Mogłabyś przeczytać sposób użycia?

Wzięła pudełko, a ja nalałem do plastikowego kubka wody z kranu, rozerwałem pierwszą torebkę i wsypałem jej zawartość do wody.

- Jedna saszetka co cztery godziny - oświadczyła Victoria. - Tak sądzę.

- Dobrze. Ale chyba mógłbym odwrócić proporcje.

- Nie mówisz poważnie.

- Obawiam się, że tak. - I rozerwałem drugi pakiecik, po czym wysypałem zawartość do kubka i zamieszałem palcem. Proszek w wodzie pienił się, tworząc niesamowitą różową mgiełkę.

- Do dna - wzniosłem toast i wypiłem miksturę. - O Boże.

- Wstrząsnąłem się. - Co za paskudztwo.

- A czego się spodziewałeś?

- Sam nie wiem - odparłem, spłukując z języka resztki osadu.

- Ale coś mi się zdaje, że przy drugim podejściu będzie gorzej.

Nie pomyliłem się. Przy drugiej porcji omal nie puściłem pawia. Wytarłem wargi grzbietem dłoni i skrzywiłem się do mojego odbicia w lustrze.

- Fuj - powiedziała Victoria z nutką fascynacji w głosie. - Proszę, nie opowiadaj mi, jak to działa.

- Jeżeli tylko odzyskam numerek, nic mnie to nie obchodzi.

- Ciebie może nie. Ale pomyśl o tej biednej kobiecie, która sprząta twój pokój.

Odwróciłem się i przez chwilę patrzyłem jej w oczy. W końcu spojrzała w sufit i ruszyła do drzwi łazienki. Mijając mnie, rzuciła mi podkoszulek.

- Ubierz się - poleciła. - A potem możesz opowiedzieć mi resztę.

Reszta nie dała się szybko opowiedzieć. Już jej wyjaśniłem, jak mnie zgarnięto z Centrum Pompidou i co stało się w księgarni, łącznie z atakiem Franceski na mój palec. Potem przerwałem relację, prosząc Victorię, aby pomogła mi przy strzyżeniu i farbowaniu włosów, a ponieważ niezbyt dobrze słyszała, co mówię z głową w wannie, zrobiliśmy przerwę. Teraz musiałem sobie przypomnieć, na czym skończyłem.

Wyszedłem z łazienki, naciągając podkoszulek przez głowę, i znowu zacząłem gładzić szczecinę na potyłicy. Czułem się dziwnie, wymacując pod palcami guzy i zgrubienia, i nie byłem pewien, że zdołam się do tego przyzwyczaić.

- Przestań się wiercić i mów - poleciła Victoria, podając mi wyjałowiony opatrunek i bandaż, które przyniosła z recepcji.

Usiadłem przy biurku w kącie pokoju, nałożyłem opatrunek na okaleczony palec i zacząłem owijać bandażem moje dwa zaatakowane artretyzmem palce. Obok mnie stała oparta o biurko przyczyna wszystkich kłopotów - obraz z widokiem Montmartre'u. Spojrzałem na niego ponuro i z najwyższym wysiłkiem powstrzymałem się, by go nie kopnąć. Przy moim szczęściu złamałbym sobie palec.

Victoria mruknęła, zniecierpliwiona. Siedziała na łóżku i z założonymi rękami czekała, aż zacznę opowiadać.

- No dobra - odezwałem się. - Na czym skończyłem?

- Francesca zaproponowała, żebyś wziął udział w tym zwariowanym skoku, a ty, kompletny idiota, zgodziłeś się.

Wzruszyłem ramionami.

- Idiota, nie idiota, musiałem coś powiedzieć. A dzięki temu zdobyliśmy o wiele więcej informacji. Chcesz usłyszeć najważniejsze?

- Oczywiście.

- Okej - zacząłem, trącając stopą płótno z widokiem Mont-martre'u. - A więc dokumenty i zdjęcia, które znaleźliśmy w obrazie, związane są z planem kradzieży Mężczyzny z gitarą.

- O czym już wiemy.

Wyciągnąłem obandażowane palce do Victorii. Wzięła leżącą na kapie łóżka rolkę plastra i urwała kawałek, by umocować opatrunek.

- Poprawka - oznajmiłem, krzywiąc się, gdy nacisnęła mocniej.

- Myśleliśmy, że wiemy. A teraz mamy pewność.

- W porządku. - Wygładziła brzegi plastra. - I co nam to daje?

- Prowadzenie o całą długość. W każdym razie tak uważałem

- wyjaśniłem, podziwiając jej umiejętności sanitariuszki. - Co dalej? Plany przedstawiają kondygnacje galerii i jak sądzę, niewiele wnoszą, choć lepiej je mieć. Rysunki obwodów są o wiele ważniejsze. Ukazują system odłączania kamer obserwacji wewnętrznej w pobliżu Mężczyzny z gitarą.

- W porządku. I coś mi się wydaje, że jeden z moli książkowych Franeeski jest mistrzem elektrotechniki.

- Ona tak twierdzi. Victoria uniosła brew.

- Poza tym są kody - ciągnąłem, ignorując wyraz jej oczu - najwyraźniej odnoszące się do czujników nacisku podłączonych do większości obrazów w sali Picassa.

- I tych kodów nigdy się nie zmienia?

- Posłuchaj. Nie twierdzę, że nie ma w tym słabych punktów. Jestem pewien, że Francesce do pełnej biblioteki brakuje dobrych parę tomów. Chyba domyślasz się, o co mi chodzi.

- Jakimś cudem chyba tak. Uniosłem zabandażowane palce.

- Jedna rzecz wywarła na mnie ogromne wrażenie.

- Falsyfikat?

- Też. Ale przede wszystkim zdjęcie mężczyzny z przedziałkiem. Tego, który trzyma się za ręce z młodą dziewczyną.

- Ach, tak. I jakąż to rolę odgrywa w planie?

- Cóż. Dziewczyna nie jest jego córką. Ani też żoną.

- I co z tego?

- Facet nie bardzo chce, aby żona się o niej dowiedziała. Aha, i tak się składa, że jest jednym z pracowników galerii.

Victoria popatrzyła na mnie niepewnie.

- Zagrozili, że powiedzą żonie o dziewczynie, a on zgodził się odwrócić głowę, kiedy będą kradli obraz wart miliony? Daj spokój, to zupełne wariactwo. A poza tym, skąd pewność, że nie będzie miał wtedy wolnego?

Podniosłem ręce, jakbym przyznawał jej rację.

- Najwyraźniej mają na niego haka. To zaaranżowała Catherine.

- Niesamowite. A więc cały plan to jej dzieło?

- Nie. Jej męża. I słowo daję, to ci się spodoba.

Zacząłem opowiadać Victorii o kontekście całego planu. Jej oczy czasem robiły się wielkie jak spodki i wcale mnie to nie zaskakiwało, bo sam reagowałem podobnie. Opowieść była, co tu dużo mówić, barwna, to jednak nie oznaczało, że zamierzałem lekceważyć fakty. Oczywiście, niektóre mogły zostać upiększone, a pomysł był niewątpliwie bardzo ambitny, ale wszystko wydawało mi się prawdopodobne. Widziałem przecież falsyfikat na własne oczy i podobieństwo uderzało. Jeżeli Catherine była zdolna do pracy na takim poziomie, któż mógłby stwierdzić, że plan jej męża nie był pod każdym względem równie imponujący?

Cóż, najwyraźniej Victoria.

- Chyba tego nie kupuję - oświadczyła bezceremonialnie.

- Dlaczego?

- Charlie, mówimy o Centrum Pompidou, instytucji narodowej. Trudno mi uwierzyć, że banda świrów z księgarni weszłaby tam sobie tanecznym krokiem w środku dnia i ukradła Picassa.

- Kiedy o tym mówisz, przyznaję, że brzmi to idiotycznie. Ale może nie aż tak, jak sądzisz.

- Ooo?

Znowu przesuwałem dłonią po krótko ostrzyżonych włosach.

- Galerie i muzea nie mają takiej ochrony, jakiej oczekiwałaby większość ludzi. Z finansami jest krucho, mnóstwo pieniędzy wydają na zakup dzieł sztuki. A zwłaszcza Pompidou. Weź na przykład kradzież Krzyku z muzeum narodowego w Oslo przed kilkoma laty: banda, która zwinęła obraz, przystawiła drabinę do okna na drugim piętrze, rozbiła je, sięgnęła do środka i zabrała arcydzieło Muncha w niecałą minutę. Dyrekcja muzeum była tak głupia, że powiesiła obraz tuż przy niezabezpieczonym oknie, a w całej sali nie zainstalowano ani jednej kamery telewizji przemysłowej. Owszem, Pompidou to twardszy orzech do zgryzienia, ale w porównaniu z bankiem nadal jest łatwym celem.

- Naprawdę tak uważasz?

- Tak. Pomyśl: podszedłem do Mężczyzny z gitarą bardzo blisko i nikt nie zwrócił mi uwagi. Gdybym miał ochotę, pewnie mógłbym go zerwać ze ściany i zwiać przez wyjście awaryjne, zanim ktoś z personelu by zareagował. To problem wszystkich galerii. Chcą, żeby zwiedzający mieli łatwy dostęp do eksponatów, a ich jedyną bezpośrednią ochronę stanowi grupa dyżurujących w salach lub opiekunów wystaw, pracujących za marne pieniądze.

- A więc naprawdę uważasz, że plan Franeeski jest sensowny?

- Nie, jest bezsensowny. Ale gdybyś mnie zapytała, czy wykonalny, odpowiedziałbym: tak.

Victoria siedziała przez chwilę, nucąc coś pod nosem, a potem paznokciami wystukała na zębach szybki rytm.

- Zakładam, że Francesca nie widziała jeszcze w telewizji twojego zdjęcia. W przeciwnym razie na pewno nie zgodziłaby się na twój udział.

- Nie zdziwiłbym się, gdyby Francesca ostatni raz oglądała telewizję, kiedy poświęcono program młodemu człowiekowi, Neilowi Armstrongowi, odbywającym właśnie krótką przechadzkę po Księżycu.

Victoria przechyliła głowę na bok, przymknęła jedno oko i głęboko wciągnęła nosem powietrze.

- Wiesz co, chociaż uważam, że brzmi to całkowicie absurdalnie, jestem skłonna udzielić planowi przywileju wątpliwości. A w tym przypadku mam do ciebie pytanie. Czy według ciebie Gerard mógł mieć coś wspólnego z zamordowaniem Catherine?

- Ta myśl pierwsza przyszła mi do głowy.

- Ze oszukała go i się zemścił?

Pochyliłem się i lekko nacisnąłem zabandażowane palce, sprawdzając opatrunek. Zaskakująco dobrze się sprawdzał. Oczywiście, w najbliższej przyszłości raczej nie mogłem myśleć o lekcjach gry na fortepianie, ale przynajmniej nie będę obijał sobie obolałych kłykci.

- Możliwe. Z tego, co mówiła Francesca, wynika, że Gerard miał mnóstwo znajomości i kontaktów, mógł więc, nawet siedząc za kratkami, wynająć kogoś, żeby zabił Catherine.

- No to dlaczego nie wynajął kogoś, żeby ukradł obraz?

- A może wynajął - odparłem, poruszając brwiami:

- Co takiego? Sądzisz, że to on mógł być twoim klientem?

- Niewykluczone.

- Ale w takim razie dlaczego jednocześnie wynajmowałby kogoś, aby zabił Catherine?

- Nie wiem. Ale warto się nad tym zastanowić.

- Hm.

- Nie jesteś przekonana.

- Nie w tym rzecz. Chyba raczej sfrustrowana.

- Sfrustrowana?

- Tak- odparła, opierając dłonie na udach. - Zgodnie z zasadami, morderca powinien zostać przedstawiony na samym początku.

- Zasadami?

- Powieści sensacyjnej - wyjaśniła, przewracając oczami. Dawała mi do zrozumienia, że jestem kompletnym durniem. - Dzięki temu mamy sporą szansę ustalić, kto zabił.

Czułem, że szczęka mi opada. Pokręciłem głową i uniosłem dłonie niczym szalki wagi.

- Prawdziwe życie - powiedziałem, opuszczając zabandażowaną prawą dłoń - przeciwko fikcji literackiej - podniosłem wysoko lewą.

- Och, przecież wiem. Ale wciąż czuję się oszukana, Charlie. Próbowaliśmy ustalić, co się stało, i przez cały czas nie mieliśmy wystarczająco dużo informacji.

- Ale teraz już mamy.

- Wciąż jednak daleko nam do rozwiązania twojego problemu.

Roześmiałem się.

- I to jeszcze jak. Po pierwsze, może będę musiał udowodnić, że facet, który przypadkiem siedzi we francuskim mamrze, zlecił zabójstwo Catherine. A jeżeli nie zdołam zrobić tego odpowiednio szybko, przyjdzie mi wziąć udział w podjętej przez Francescę próbie kradzieży Picassa i nie dać się przy tym złapać. No i pozostaje jeszcze Nathan Farmer.

- I jego klienci. Kimkolwiek są.

- Kolejna tajemnica.

- A więc co teraz? Jestem gotowa usłyszeć parę odpowiedzi, Charlie.

- Ja też. Mogłabyś mi podać swoją komórkę?










26


Wybrałem numer z wizytówki Nathana Farmera. Odezwała się kobieta; mówiła elegancką angielszczyzną z wyraźną francuską wymową. Zaryzykowałem. Podałem numer komórki Victorii i przerwałem połączenie.

- Kiedy będzie już po wszystkim, pewnie będziesz musiała zmienić numer - powiedziałem Victorii, wzruszając ramionami.

- Cudownie. Czy powiadomisz o tym również wszystkich moich klientów?

- A nie po to masz asystentkę?

Mruknęła coś pod nosem i pokręciła głową. Sięgnęła po aparat, jakby sama chciała gdzieś zadzwonić, ale nie zdążyła. Komórka zaczęła ćwierkać; odebrałem telefon.

- Pan Howard? - rozległ się w słuchawce kulturalny głos.

- O, pan Farmer. Szybko się pan odezwał.

- Ma pan obraz?

Spojrzałem na scenkę z Montmartre'u i trąciłem czubkiem buta ozdobną ramę.

- Pracuję nad tym.

- Oby czynił pan postępy.

- Chyba można tak to ująć. - Zamknąłem oczy i skupiłem się: w jakim kierunku poprowadzić rozmowę? - Obawiam się jednak, że moje zadanie w ostatnim czasie stało się trochę bardziej skomplikowane.

- Dlaczego?

- Przed kilkoma godzinami moje zdjęcie pokazano w telewizji. A co najsmutniejsze, nawet mnie przypomina.

- Załatwię to.

Zmarszczyłem brwi.

- Słucham?

- To się nie powtórzy.

Potarłem dłonią potylicę.

- Naprawdę może pan to zrobić?

- Przez następny dzień, może dłużej. Potem sprawa będzie poza moją kontrolą.

Gwizdnąłem. Nabrałem ochoty, by Nathan Farmer pracował dla mnie.

- Niezła kontrola. Pańscy klienci muszą być wpływowymi ludźmi.

- Mam bardzo poważne wątpliwości, czy dysponuje pan czasem, aby się nad tym zastanawiać. Coś jeszcze?

- Mnóstwo rzeczy. Muszę porozmawiać z Pierre'em.

Farmer umilkł. Otworzyłem oczy i spojrzałem niepewnie na Victorię. Podniosła dłonie z zaciśniętymi kciukami.

- To niemożliwe.

- Och, proszę pana. Dla człowieka, który może zmienić wiadomości telewizyjne? Nie wystarczy jeden telefon?

- Sprawa jest o wiele bardziej złożona, niż pan myśli.

- Czy w dzisiejszych czasach wszystkie nasze sprawy takie nie są?

Farmer znowu umilkł. Wyobrażałem sobie, jak przeżuwa w myślach moje żądanie. Bałem się, by nie zastanawiał się zbyt długo - mógłby dojść do przekonania, że nie da się tego zrobić.

- Muszę koniecznie pogadać z Pierre'em - naciskałem. - Chcę zdobyć dla pana ten obraz, ale żeby to się udało, muszę z nim pomówić.

- Postaram się to załatwić - odpowiedział. - Ale pod pewnymi warunkami.

- Ze będzie pan słuchał naszej rozmowy?

- No właśnie.

- Całkiem słusznie - odparłem. - Niech pan zacznie wybierać numer.

- Charlie? - zapytał niepewnie Pierre, jakby spodziewając się jakiegoś podstępu.

- Tak, to ja - odparłem. - Jak się masz?

- Nie najlepiej, przyjacielu. Tutejsze jedzenie jest straszne, oui?

Uśmiechnąłem się.

- A towarzystwo?

- Zadają wiele pytań.

- O mnie?

- Oui. - Jęknął cicho. - I o moją pracę. Tłumaczę im, jestem na emeryturze.

- A oni ci nie wierzą?

- Nie wiem. Tylko pytają.

- Domyślasz się, że słuchają tej rozmowy.

- Ach, w takim razie nie powiem, gdzie są ukryte ciała.

Zachichotał, ale nie zareagowałem na jego żarcik. Chyba jeszcze

nie wiedział o Catherine i uznałem, że lepiej, żeby tak zostało. Gdybym wspomniał ojej śmierci, mógłby spanikować i chlapnąć coś, co przysporzyłoby problemów nam obu. Przymknąłem oczy i usiłowałem się skoncentrować.

- Posłuchaj, Pierre - odezwałem się. - Mogę cię z tego wyciągnąć, ale musimy być ze sobą szczerzy. Chcą, żebym oddał im obraz.

Milczał przez chwilę, rozważając sens tego, co ode mnie usłyszał.

- Masz go? - zapytał przyciszonym głosem, jakbym tylko ja tego słuchał.

- Nie. Sądzę jednak, że mogę go znaleźć, jeżeli dam radę ustalić, kto był twoim klientem.

- Aleja tego nie wiem - szepnął.

- Naprawdę?

- Oui, już ci mówiłem.

Westchnąłem i przykryłem twarz dłonią.

- Powiedziałeś, że przysłali ci pieniądze na skrytkę pocztową, tak?

Pierre nie potwierdził, ale chyba dlatego, że wiedział, iż rozmowa jest monitorowana.

- Może będziemy mogli wykorzystać tę informację, żeby ich wykurzyć z nory.

- Nie wiem jak. To się nie uda.

- Dobra. - Starałem się okazywać więcej cierpliwości, choć zaczynałem ją tracić. - Co jeszcze? Kontaktowali się z tobą telefonicznie, prawda?

- Oui.

- Nie zostawili numeru?

- Nie. - Milczał chwilę. - Mais...

- Co?

- Mój telefon, on ma ekran - oznajmił o wiele weselszym tonem. - Numer się na nim wyświetla. Właściwie ostatnich dwadzieścia numerów.

- Chcesz powiedzieć, że wciąż tam są?

- To możliwe, tak.

- Cudownie - ucieszyłem się. - Daj mi swój adres.

Znowu zapadła cisza. Pierre chyba dokładnie wiedział, co mi chodzi po głowie, i nic dziwnego, że miał opory. Nie wiem, może zanim policja go zgarnęła, zostawił bałagan w mieszkaniu i nie chciał, żebym wyrobił sobie o nim złą opinię.

- Nie zamierzam cię okraść, Pierre. Usiłuję ci pomóc.

- I sobie też, tak?

- Dwa w jednym. Ale jak powiedziałeś, jesteśmy przyjaciółmi, prawda? Możesz mi zaufać.

Zerknąłem na Victorię. Wyglądała na zamyśloną. Mrugnąłem do niej.

- Rue Soufflot - mruknął w końcu Pierre. - Piąta dzielnica. Mieszkanie numer 7, dom numer 18. W drzwiach frontowych budynku jest zamek elektroniczny. Kod...

- Nie martw się - przerwałem mu, pamiętając, że słucha nas Farmer. - Poradzę sobie. Ile cyfr?

- Pięć.

- A w mieszkaniu? Jakie masz zamki?

- Fortins. Dwa.

- Fortins? I tyle?

- Ja tam tylko mieszkam, Charlie.

Parsknąłem.

- A jednak, kiedy będzie już po wszystkim, naprawdę powinieneś założyć coś lepszego.

- Kiedy będzie po wszystkim - powtórzył. - Czyli kiedy, twoim zdaniem?

- Mam nadzieję, że za niecałą dobę - odparłem, kładąc rękę na brzuchu. - Ale jest wiele do zrobienia i muszę się spieszyć.

- W takim razie życzę szczęścia, oui?

- Będę go potrzebował. - Odchrząknąłem. - Panie Farmer? Byłby pan łaskaw zadzwonić do mnie?

Rozłączyłem się i przez parę chwil trzymałem w ręce komórkę Victorii. Wreszcie znowu zaćwierkała. Przyłożyłem telefon do ucha i powiedziałem Nathanowi Farmerowi, gdzie i kiedy mam zamiar przekazać mu obraz. Kiedy rozmowa dobiegła końca, przerwałem połączenie i skrzywiłem się. Spojrzałem na Victorię.

- Wszystko zrozumiałaś?

- To, co najważniejsze.

- Myślisz, że się uda?

- Kto wie? Chyba zdarzały się dziwniejsze rzeczy.






























27


Też tak sądziłem. Weźmy na przykład fakt, że szykowałem włamanie do mieszkania mojego pasera. Zaledwie kilka godzin temu nawet nie wiedziałem, gdzie Pierre mieszka. A teraz stałem przed podwójnymi drzwiami prowadzącymi na podwórko przed budynkiem i podziwiałem okolicę. Lokalizacja była świetna - w jedną stronę minuta spacerkiem do Ogrodu Luksemburskiego, w drugą do Sorbony. Tu chciałby chyba mieszkać każdy paryżanin, któremu dobrze się powodzi, i muszę przyznać, że byłem trochę zdziwiony, że Pierre'a na to stać.

Frontowe drzwi domu Pierre'a idealnie pasowały do otoczenia. Pomalowane lśniącą granatową farbą, były grube i wysokie i jak powiedział mi Pierre, miały zamek elektroniczny otwierany z klawiatury. Czekałem, aż wokół mnie będzie względnie pusto, a wtedy przeszedłem między szeregami zaparkowanych, poobijanych samochodów i zbliżyłem się do klawiatury. Zabrałem ze sobą proszek do wykrywania odcisków palców, mogłem więc ustalić kod, ale obawiałem się, że za dobrze mnie widać, abym zastosował tę metodę. Miałem nadzieję, że nie będzie to konieczne. Pięć klawiszy było trochę bardziej wciśniętych niż pozostałe - zupełnie jakby naciskano je bardzo wiele razy. Oczywiście, wprowadzanie kombinacji cyfr do momentu, kiedy natrafię na tę właściwą, zajęłoby mi trochę czasu, ale to mogłem zrobić. Albo spróbować czegoś innego.

Gdybym byl Faulksem, pomyślałem ponuro, miałbym w kieszeni poręczny elektroniczny gadżet, który po prostu przyłożyłbym do klawiatury. Urządzenie zaczęłoby błyskać i mruczeć, sprawdzając serie przypadkowych zestawień, i już po kilku sekundach usłyszałbym szczęk cofających się rygli. Nie miałem jednak czegoś takiego i prawdę mówiąc, wątpiłem, czy w ogóle istnieje. A ponieważ nie miałem także drabiny czy linki z kotwiczką, nie mogłem wspiąć się na bramę albo na mury z piaskowca.

Po odrzuceniu tych wszystkich opcji zdecydowałem się na najlepsze rozwiązanie. Zaczekałem. I jakieś pięć minut później drzwi jakby na życzenie otworzyły się same i pojawił się w nich jeden z sąsiadów Pierre'a, młody mężczyzna ubrany w kombinezon z jaskrawej lycry i hełm. Prowadził rower wyścigowy. Był bardzo wdzięczny, kiedy przytrzymałem mu drzwi. Gdy wraz z rowerem znalazł się na zewnątrz, wszedłem do środka, zanim pomyślał, czy mam prawo to zrobić. Zresztą nie sprawiał wrażenia, by go to obchodziło. Pobieżnie licząc, w budynku mogło być jakieś czterdzieści mieszkań i prawdopodobnie żaden z lokatorów nie znał wszystkich sąsiadów. W gruncie rzeczy rowerzysta mógł być złodziejem, chociaż raczej nie ukryłby większego łupu pod obcisłym kombinezonem.

Zamknąłem za sobą wielkie drzwi i znalazłem się na ocienionym, wybrukowanym dziedzińcu. Stałem przez chwilę w przyjemnym chłodzie, wsłuchując się w otaczającą mnie ciszę, jakbym w samym środku gwarnego St. Germain znalazł się we wspaniałej oazie. Z boku stały terakotowe donice z pnączami, a za nimi fontanna na ścianie sączyła wodę do drewnianego cebrzyka.

Przede mną była brama, a w niej dwoje drzwi. Szereg cyfr nad tymi z prawej informował mnie, że tędy prowadzi droga do mieszkania Pierre'a. Pchnąłem więc pomalowane drewniane drzwi i ruszyłem do góry klatką schodową z kamiennymi stopniami. Słyszałem odbijające się od ścian echo moich kroków i nic poza tym. Odgłosy świata poza murami dziedzińca były całkowicie wytłumione.

Zabrałem ze sobą jednorazowe plastikowe rękawiczki, ale nie włożyłem ich. Nie miałem wprawdzie klucza, ale ponieważ Pierre właściwie zgodził się, bym otworzył zamki wytrychem, a Farmer wiedział o tym, nie przejmowałem się odciskami palców. Prawdę mówiąc, byłem zadowolony, że mogę obejść się bez rękawiczek.

Zeby je włożyć, musiałbym zdjąć opatrunek, a że kłykieć wyraźnie spuchł, pewnie w ogóle nie dałbym rady ich naciągnąć.

Oczywiście, z tego powodu, że palce owinięte były bandażem, mogłem posługiwać się dłońmi z mniejszym wyczuciem i nie tak zręcznie. Gdyby zamki, które miałem za chwilę otworzyć, były lepsze, ten brak czucia stwarzałby problem. Kiedy jednak w końcu zobaczyłem Fortins, o których mówił Pierre, sprawiały wrażenie tak łatwych, jak to sobie wyobrażałem. Gwizdnąłem cicho i pokręciłem głową. Fortins oznacza „mały fort", ale z doświadczenia wiedziałem, że równie trudno je otworzyć, jak odzwyczaić się od żucia żyletek. Nie mogłem uwierzyć, że Pierre tak lekkomyślnie podchodzi do zabezpieczenia swojej własności. Przecież chyba nie myślał, że zamek cyfrowy w drzwiach na podwórze zapewnia mu wystarczającą ochronę przed włamaniem, i mówiąc szczerze, byłem zadowolony, że dopiero teraz zobaczyłem to, co zobaczyłem. Gdybym wcześniej wiedział, jakie zamki zainstalował w drzwiach swojego mieszkania, mógłbym zacząć mieć wątpliwości, czy mogę zaufać jego profesjonalizmowi. Bądź co bądź, jeżeli tak niefrasobliwie podchodzi do własnego bezpieczeństwa, to czy w ogóle potrafiłby ochronić mnie?

Oczywiście, takie utyskiwanie może się wydawać hipokryzją, skoro Fortins tak bardzo ułatwiały mi zadanie. Przesunąłem po nich czubkiem palca, jakby próbując odczytać jakiś ukryty komunikat, ale przekonałem się tylko, że otworzę je raczej bez problemów. Wiedziałem z doświadczenia, że w każdym zamku są cztery bolce, a krzywka oraz mechanizm powrotny wykonane są z metalu niskiej jakości i w razie potrzeby można je wyłamać. Pewnie umiałby je sforsować nawet nowicjusz ze scyzorykiem. A skoro o nowicjuszu mowa, przypomniał mi się Bruno i nauka posługiwania się wytrychem. Jako człowiek impulsywny, postanowiłem zaufać instynktowi. Wyjąłem futerał na okulary, wybrałem jeden z wytrychów i śrubokręt. Czynności te zajęły mi mniej więcej tyle samo czasu co otwarcie zamków.

Pchnąłem drzwi stopą, wszedłem do środka i kiedy chowałem instrumenty, uświadomiłem sobie nagle, że nie zastukałem. Zawsze myślałem, że Pierre mieszka sam, ale kiedy stałem na progu jego mieszkania, po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że moje założenia nie opierały się na żadnych podstawach. Pewnie uznałem tak dlatego, że za każdym razem, gdy dzwoniłem do Pierre'a, tylko on odbierał telefon, i nie pamiętam, abym kiedykolwiek słyszał jakieś głosy w tle. Ale co to mogło oznaczać? Na przykład, że miał oddzielną linię, przez którą prowadził interesy, i nikomu nie wolno było odbierać tego telefonu. Albo że za każdym razem, kiedy dzwoniłem, jego dwumetrowy i stukilogra-mowy ochroniarz z Fidżi miał akurat wychodne.

Stałem nieruchomo w otwartych drzwiach, nasłuchując, czy w mieszkaniu nikt się nie rusza. Nie rozlegał się żaden dźwięk, nie potrafiłem jednak pozbyć się myśli, że ktoś może być w środku. Wiedziałem, że muszę zamknąć drzwi, aby nie zobaczył mnie jakiś sąsiad, ale jednocześnie nie bardzo mogłem się zmusić do wykonania tych kilku kroków. Tkwiłem tak, niezdolny do żadnego działania chyba jakieś dwie minuty, aż wreszcie wziąłem się w garść, zamknąłem drzwi i zawołałem: Czy ktoś tu jest? Ostatecznie, jeżeli Pierre mieszkał z kimś, istniała spora szansa, że osoba ta wiedziała, wjaki sposób on zarabia na życie i w jakiej sytuacji obecnie się znajduje. Było więc mało prawdopodobne, by miała coś przeciwko mojej obecności, zwłaszcza kiedy wyjaśniłbym, że zamierzam mu pomóc.

Nikt nie odpowiedział i kiedy poszedłem dalej korytarzem, właściwie upewniłem się, że jestem sam. Zresztą mieszkanie było małe i nie potrafiłem sobie wyobrazić, gdzie ktoś mógłby się ukryć. W salonie, pod dwoma wysokimi do sufitu oknami, stało biurko ze szklanym blatem, pośrodku sofa i fotel, a z tyłu, we wnęce pod półpięterkiem całą ścianę zajmował regał. Na półpiętro prowadziła drabinka. Wszedłem kilka stopni do góry i zajrzałem do sypialni. Znajdowały się tam starannie zasłany materac, lampka nocna oraz „Paris Match", i nic poza tym. Trochę mnie to zdziwiło: Pierre był wprawdzie dość sprawny fizycznie, ale mimo wszystko miał swoje lata. Może wybrał taki układ mieszkania, by rzucić wyzwanie procesom starzenia.

Wróciłem na korytarz. Pierwsze drzwi prowadziły do małej kuchni, drugie do jeszcze mniejszej łazienki z sedesem, umywalką i kabiną prysznicową, a za ostatnimi znajdowała się garderoba. I to wszystko. Raczej nie dałoby się zatańczyć tu walca bez obijania się o ściany. Zacząłem rozumieć, dlaczego Pierre w ostatniej rozmowie telefonicznej sprawiał wrażenie tak zrelaksowanego - nie zdziwiłbym się, gdyby cela, w której siedział, była większa od jego mieszkania.

Kiedy pomyślałem o telefonie, przypomniałem sobie, po co właściwie tu przyszedłem. Rozglądałem się, aż wreszcie zobaczyłem czarny aparat na małym stoliczku koło biurka. Podszedłem do niego, kucnąłem i spojrzałem na ekran. Dowiedziałem się, jaki jest dzień i która godzina. Pod ekranem znajdowały się przyciski szybkiego wybierania, a pod nimi guzik z rysunkiem książki adresowej. Obok niego migało światełko.

Przycisnąłem go i na ekranie pojawiły się numer telefonu, data i godzina. Zacząłem przewijać spis połączeń i wkrótce zorientowałem się, że kilka z nich mogę pominąć, ponieważ telefonowano po tym, jak Pierre po raz pierwszy skontaktował się ze mną w sprawie tego zlecenia. Raz albo dwa razy zobaczyłem numer mojego telefonu, no i numer komórki Victorii. Wreszcie dotarłem do końca spisu i znalazłem pięć numerów, które mogły należeć do klienta Pierre'a. Wziąłem z biurka notes i pióro i zapisałem je. Przyjrzałem się im uważnie w nadziei, że któryś rozpoznam, ale bez powodzenia. Przed dwoma były numery kierunkowe połączeń międzynarodowych - z Wielkiej Brytanii i Stanów. Pozostałe trzy sprawiały wrażenie miejscowych.

Wstałem i rozprostowałem plecy, jednocześnie szukając wzrokiem książki telefonicznej. Pod ścianą stała niewielka komódka. Odsunąłem drzwiczki i grzebałem w niej przez chwilę - znalazłem ulotki barów z dostawą do domu, pliki paragonów, mnóstwo korespondencji, stare pióra, kasety magnetofonowe, zapasową żarówkę, a nawet maskę do spania z logo linii lotniczych. Ale książki telefonicznej nie było i już miałem zamiar zrezygnować z poszukiwań, kiedy przyszło mi do głowy, by sprawdzić regał.

Przeszedłem przez pokój do wnęki. Na półkach leżało mnóstwo rzeczy. Pudełka z DVD i z CD, winylowe płyty długogrające, ozdób-ki, oprawione fotografie - i książki. Wśród nich z przyjemnością zobaczyłem zbiór moich powieści o Michaelu Faulksie z wyraźnie sfatygowanymi grzbietami. Ale o wiele większą radość sprawił mi widok książki telefonicznej Paryża. Zdjąłem ją z półki, otworzyłem mniej więcej w środku i zacząłem iść w stronę biurka, na którym położyłem notes z numerami telefonów.

Kiedy byłem w połowie drogi, po raz pierwszy usłyszałem jakiś dźwięk - nie odgłos kroków, nie szczęk klucza w zamku lub też stłumione szczęknięcie odwodzonego kurka rewolweru, ale koszmarne bulgotanie w brzuchu. Stanąłem, zmarszczyłem brwi i przycisnąłem dłoń do żołądka. Czułem rewolucję w środku. To nie było zwykłe wiercenie w brzuchu, wnętrzności kurczyły się i rozkurczały, jakby jakiś zapaśnik usiłował wycisnąć ze mnie wszystkie soki. Wyleciał ze mnie obłoczek gazów, a w brzuchu burczało i bulgotało jak w zatkanym zlewie. Poczułem parcie na stolec, rzuciłem książkę telefoniczną i ściskając dłońmi pośladki, na ugiętych nogach pobiegłem do łazienki. Złapałem za klamkę i kiedy już wyobrażałem sobie, jak z ulgą opadam na sedes, uświadomiłem sobie, że nie mogę tego zrobić. Środek przeczyszczający zadziałał i byłbym idiotą, gdybym teraz ryzykował, że numerek przepadnie w otchłaniach kanalizacji.

Klnąc, wypadłem z łazienki i pognałem do kuchni. Otworzyłem szarpnięciem kredens, wyciągnąłem szufladę i rozpaczliwie szukałem jakiegoś pojemnika. Dostrzegłem wiszącą na haczyku miedzianą chochlę i już miałem się nią posłużyć, tu, na środku kuchni, kiedy górę wzięła siła woli i poczucie godności. Zmusiłem się, by wytrzymać jeszcze trochę. Otworzyłem kolejną szufladę i, dobry Boże w niebie, chwała niech będzie Allahowi, znalazłem rolkę przezroczystych plastikowych worków. Złapałem ją i pomknąłem do łazienki, walcząc ze sprzączką paska, zamkiem błyskawicznym rozporka i ściągając bokserki. Wreszcie opadłem na sedes. Oderwałem jeden worek z rolki, otworzyłem go szeroko i położyłem pod zadek. A potem pozwoliłem naturze działać i proszę mi wierzyć, naprawdę lepiej będzie, jeżeli powstrzymam się od opisywania tego ze szczegółami.

Wystarczy powiedzieć, że kiedy było już po wszystkim, ucieszyłem się, że mam jednorazowe rękawiczki. Włożyłem jedną na lewą dłoń i poszukałem numerka. Znalazłem go dość szybko i nic dziwnego, jeżeli wziąć pod uwagę, w czym szukałem, a kiedy go już wydobyłem - opłukałem, umyłem mydłem i opłukałem jeszcze raz prawie wrzącą wodą. Potem znowu myłem go, mydliłem i płukałem, aż wreszcie podjąłem ryzyko i ostrożnie go powąchałem. Z ulgą stwierdziłem, że zabiegi przyniosły skutek, bo nie zemdlałem. W końcu, zawstydzony tym, co się stało, dokładnie wyczyściłem sedes Pierre'a, wrzuciłem numerek do kieszeni i odniosłem do kuchni rolkę worków.

Odłożyłem je na miejsce, i, zanim wsunąłem szufladę, stałem przez chwilę, patrząc na nią. Wreszcie zamknąłem kredens, wróciłem do biurka, przez jakieś dziesięć minut sprawdzałem kilka pozycji w książce telefonicznej, po czym odstawiłem ją na półkę. Znowu podszedłem do telefonu i długo próbowałem dociec, jak skasować ze spisu połączeń numery mój i Victorii. Nic nie wymyśliłem i ostatecznie stwierdziłem, że to nie takie ważne.

Najwyraźniej nie miałem tu już nic do roboty, zamknąłem więc za sobą drzwi do mieszkania Pierre'a i wytrychem przekręciłem zamki. Potem wyszedłem na ulicę i skierowałem się w głąb Ogrodu Luksemburskiego. Znalazłem zieloną metalową ławkę nad okrągłym stawem, usiadłem na niej i przyglądałem się grupie dzieci popychających kijkami drewniane żaglówki. Usiłowałem uporządkować swoje myśli, ale nie bardzo mi się udawało. Dryfowały jak dziecięce jachty, obijały się o siebie i przechylały niebezpiecznie, grożąc wywrotką. Naprawdę starałem się zapanować nad nimi, niestety właściwie bez powodzenia, co bardzo mnie niepokoiło. Francesca zaplanowała skok na jutrzejsze popołudnie i wiedziałem, że jeżeli nie chcę dać się aresztować, muszę być w szczytowej formie, a co najważniejsze - sprawdzić całkowicie nieoczekiwaną poszlakę.





































28


Francesca w swojej nieskończonej mądrości uznała, że najlepszą porą na kradzież Picassa będzie późne popołudnie. Zapewniała mnie, że w tym czasie zwiedzających będzie niedużo, a obsługa w salach stanie się mniej czujna. Nie bardzo wierzyłem, ale i tak to, co myślałem, nie miało znaczenia. Jeżeli jej plan zawiedzie, to na pewno nie z powodu wybranej pory dnia, ale absurdalności całej tej historii.

Zanim jednak mieliśmy się o tym przekonać, przede wszystkim musiałem odebrać z przechowalni plastikową teczkę. Niepokoiłem się. Nie znałem zasad postępowania w Centrum Pompidou, ale założenie, że mogą sprawdzać rzeczy pozostawione na dłużej niż jeden dzień, wydawało mi się całkiem sensowne. Z drugiej jednak strony przypuszczałem, że zwiedzający często zapominają odebrać płaszcze lub torby i może nie jest to wcale nic niezwykłego. Jeżeli zdarza się to tak często, jak miałem nadzieję, obsługa mogła jeszcze nie zajrzeć do teczki. W końcu pozostawiłem ją tam tylko na jedną noc. A poza tym gdyby personel przechowalni zajrzał do środka, wcale nie musiał rozpoznać obrazu. Oczywiście, ludzie ci pracowali w Centrum Pompidou, ale wejście do muzeum sztuki było cztery piętra wyżej i może nie wiedzieli, co znajduje się w galerii.

W każdym razie, kiedy podałem numerek, nie padło ani jedno słowo. Kobieta za ladą, inna niż wczoraj, nawet nie skomentowała buchającego z niego zapachu perfumowanego mydła, po prostu wzięła numerek i bez namysłu oddała mi teczkę. Było mi niemal przykro, że okazało się to takie łatwe. Przygotowałem sobie najrozmaitsze tłumaczenia, a teraz cały mój wysiłek poszedł na marne.

Gdy wyszedłem z Centrum, skręciłem w prawo i skierowałem się do pomarańczowego minibusa volkswagena zaparkowanego tuż za muzeum sztuki Atelier Brancusi, znajdującego się na końcu przekształconej w ciąg dla pieszych rue Rambuteau. Minibus miał na przodzie wymalowane wyblakłe litery CND, a na tylnym oknie mnóstwo naklejek z kampanii agitacyjnych. Odsunąłem powgniata-ne drzwi, wszedłem do zalatującego stęchlizną wnętrza i usiadłem na ławeczce, wciskając się między członków pstrokatej bandy Franeeski. Panował tu półmrok, ponieważ boczne okna były zasłonięte wystrzępionymi, plisowanymi firankami. Nikt się nie odzywał, czekali, aż odepnę plastikowe klamerki teczki i wyjmę z niej obraz. Wtedy, jakby pod wpływem szybko działającego wirusa, na wszystkich twarzach pojawiły się uśmiechy.

- Bardzo dobrze - oznajmiła Francesca zza chmury tytoniowego dymu. Wyciągnęła rękę, żeby dotknąć płótna, ale zabrałem obraz na widok zbliżającego się do niego rozżarzonego czubka papierosa.

- Przepraszam- powiedziałem, widząc wyraz jej twarzy. - Dobrze, proszę.

Francesca spojrzała na mnie beznamiętnie i przesunęła czubkami palców po nierównej powierzchni. Westchnęła zadowolona.

- Catherine, Catherine. Była utalentowana, nie?

Kiwnąłem głową, a potem popatrzyłem na pozostałych pasażerów minibusa. Było nas ośmioro - Francesca, Mike, Paolo, facet z kolorową mycką na głowie i obwieszoną koralikami kozią bródką, dziewczyna z licznymi kolczykami w różnych częściach ciała, którą widziałem w barze po moim spotkaniu autorskim, a także dwóje ludzi, których dopiero co poznałem. Facet w mycce i z kozią bródką miał na imię Jan i był jakoby ekspertem w dziedzinie elektroniki. Pochodził z Krakowa i powiedział mi, że przyjechał do Paryża, żeby znaleźć pracę w przemyśle informatycznym. Miałem pewne wątpliwości, czy wyruszając z domu, myślał o rozbrojeniu kilku czujników nacisku i przekierowaniu sporej liczby kamer telewizji przemysłowej wjednym z najsłynniejszych muzeów sztuki na świecie, ale wydawał się podchodzić do czekającego go zadania z niesamowitym entuzjazmem.

- Masz wszystko, co potrzeba? - zapytałem go.

- Tak - odparł, podnosząc plastikową skrzynkę z narzędziami i szczerząc zęby w uśmiechu.

- I jesteś pewien, że potrafisz to zrobić?

- Kiedy magik Paolo wprowadzi mnie do środka, będzie łatwo.

Spojrzałem na magika Paolo. Nie bardzo przypominał gwiazdę

estrady. Podobnie jak Jan i Mike ubrany był w służbowy niebieski kombinezon. Zgodnie z teorią Franceski, w kombinezonach wyglądali jak robotnicy lub konserwatorzy, więc nikt nie powinien ich pytać, co robią w koiytarzach zaplecza. Według mnie w tym stroju wyglądali jak złodzieje. Czy rabusie w filmach nie noszą zawsze niebieskich kombinezonów? Ale z drugiej strony, może o to właśnie chodziło. Może dzięki temu, że stroje i podstęp są tak dobrze znane, wszystko się uda. A poza tym wreszcie zobaczyłem Mike'a w czymś innym niż jego brudny czerwony sweter.

Mówiąc szczerze, atencja, z jaką tratowano Paola, trochę mnie złościła. Owszem, potrafił otwierać zamki, ale wciąż mnie irytowało, że to jemu powierzono zadanie wprowadzenia Jana i Mike'a do wnętrza budynku. Duma zawodowa kazała mi wierzyć, że zrobiłbym wszystko lepiej, ale chociaż tłumaczyłem to Francesce, wolała trzymać się tego, co już znała. Sądzę, że pewien wpływ na jej decyzję miał stan moich obandażowanych palców, i niewiele mogłem na to poradzić.

Jak dotąd opierałem się pokusie, by przepytać Paola, jaką metodę zastosuje. Wiedziałem, że zamierzali wejść do budynku tymi samymi metalowymi schodami przeciwpożarowymi, po których sprowadzili mnie pod lufą rewolweru zaledwie dzień wcześniej, a także, że Paolo poradzi sobie z zamkami dwuskrzydłowej bramy na dole schodów i czujnikami alarmowymi nad szklanymi drzwiami na czwartym i piątym piętrze. Uważałem jednak, że zrobiłbym to schludniej, szybciej i z mniejszym prawdopodobieństwem popełnienia błędów.

- Nie chciałbyś się zamienić? - chyba po raz trzeci spytałem Paola.

Potraktował mnie pogardliwym uśmieszkiem i pokręcił głową, jednocześnie wsuwając do kieszeni na piersi kombinezonu wytrychy, śrubokręty i kombinerki.

- Pomyślałem sobie, że mógłbyś przy tych zamkach posłużyć się grabkami. Złóż je razem, a wciśnięcie bolców zajmie ci jedną trzecią czasu.

Paolo zerknął zza zasłonki przez boczne okno na ulicę z miną, jakby moja rada była zupełnie bezsensowna. Położyłem dłonie na udach i przewróciłem oczami.

- Dobra- powiedziałem, podając teczkę Mike'owi. - Jest twój.

Kiwnął głową, a potem po raz kolejny popatrzył na Paola i Jana.

Sprawdził czas na zegarku i spojrzał znacząco na Francescę. Rozdeptała papierosa na podłodze i mocno uścisnęła jego przegub.

- Idź - mruknęła.

Mike ze zgrzytem otworzył drzwi minibusa i cała trójka przystąpiła do realizacji tej farsy.

Czekaliśmy dwadzieścia minut. Najpierw przez szczeliny w zasłonkach obserwowaliśmy, jak Paolo otwiera zamki bramy przy wejściu na schody przeciwpożarowe, a potem jak pokonują kolejne piętra. Przy podwójnych drzwiach na czwartej kondygnacji Paolo przez dobrych pięć minut rozbrajał czujniki, ale Mike i Jan tłoczyli się wokół niego, sprawiając wrażenie, że reperują drzwi. Kiedyje otworzyli, zniknęli nam z oczu w zewnętrznym szklanym korytarzu prowadzącym do jednego z wyjść awaryjnych. Jan obliczył, że na wykonanie swojej pracy będzie potrzebował dziesięciu minut, a później cofną się i przejdą na piąte piętro.

Francesca wypaliła w tym czasie cztery papierosy i bardzo szybko powietrze w minibusie stało się jak na mój gust zbyt gęste. Dziewczyna z kolczykami sprawiała wrażenie naćpanej dymem, a pozostała dwójka, rudowłosa z Battersea i opalony fanatyk rug-by z Afryki Południowej, siedziała z przodu przy szeroko otwartych oknach. Chłopakowi z Afryki Południowej, swojemu kierowcy, Francesca kazała siedzieć cały czas w samochodzie i zmienić miejsce postoju, tylko jeżeli okaże się to absolutnie konieczne. Nie sądziłem, aby miał jakieś doświadczenie w prowadzeniu samochodu

podczas ucieczki, ale w gruncie rzeczy było to bez znaczenia, ponieważ minibus z trudem prześcignąłby spacerowicza. Plany Franceski nie uwzględniały szaleńczej ucieczki z miejsca przestępstwa i gdyby do niej doszło, z całą pewnością nieźle byśmy oberwali.

Zobaczyłem, że Francesca spogląda na zegarek i gasi papierosa. Puściła oko do okolczykowanej dziewczyny i do mnie, a potem pogładziła kierowcę po ramieniu.

- Czekaj tu na nas, Boyd.

- No jasne - odparł.

- Dobry chłopiec.

Odsunęła boczne drzwi i razem ze mną oraz dwiema dziewczynami wysiadła z samochodu. Stanęliśmy na chodniku, obok stojaka z rowerami do wynajęcia, mrugając, oślepieni słońcem. Oparłem dłonie na biodrach i popatrzyłem na budynek Centrum. Kolory podstawowe, szkło i ciągi rur powodowały, że wyglądał tak wesoło, jak dziecięcy plac zabaw. Dlaczego więc nagle poczułem strach?












































29

Kupiliśmy bilety do muzeum, stojąc w oddzielnych kolejkach, i ruszyliśmy na górę osobno - nie chcieliśmy sprawiać wrażenia, że stanowimy grupę. W chwili, gdy wręczałem bilet kontrolerowi przy wejściu do muzeum na czwartym piętrze, widziałem, jak Francesca idzie po drewnianych schodach piętro wyżej w stronę sal z długoterminowymi wystawami. Postanowiłem wjechać na górę windą, a potem, starając się zachowywać jak naj swobodniej, powędrowałem oszklonym korytarzem do sali Picassa.

Muszę oddać sprawiedliwość Francesce - w muzeum było spokojniej, niż się spodziewałem. Ale mimo wszystko zwiedzających nie brakowało. Większość wędrowała po salach wystawowych, z katalogami w rękach założonych do tyłu. Inni błyskali fleszami, robiąc zdjęcia dzieł sztuki, i byli natychmiast upominani przez liczny personel muzeum. Kilkoro dzieciaków biegało między salami albo wieszało się na modernistycznych rzeźbach, a paru studentów z akademii siedziało ze szkicownikami i ołówkami, kopiując fragmenty jakichś mało znanych eksponatów.

Sala kubistów znajdowała się w drugim końcu galerii, dotarłem tam jednak dość szybko. Francesca i dziewczyna z kolczykami już tam były; podziwiały dwa wiszące na ścianie z lewej strony niewielkie portrety namalowane przez Picassa. Odniosłem wrażenie, że podobnie jak ja z trudem udają zainteresowanie obrazami. Mnie obchodził wyłącznie Mężczyzna z gitarą. Wisiał na swoim miejscu, pośrodku ściany naprzeciwko głównego wejścia do sali i najbardziej przyciągał uwagę. Tylko na niego zerknąłem, a potem odszedłem w prawo i czekałem, aż ruda przyjdzie i zachowa się podobnie. Kiedy już pojawiła się w sali, dziewczyna z kolczykami wyszła na główny korytarz i zatrzymała się przy wykonanej w brązie rzeźbie konia. Na przeciwległej ścianie wisiała wielka praca Picabii Udnie, jeden z najważniejszych elementów umożliwiających przeprowadzenie skoku. Sala z Mężczyzną z gitarą należała do nielicznych w całym muzeum pomieszczeń, które nie sąsiadowały z inną galerią, ale kończyły się ślepą ścianą.

Sala miała tylko trzy wejścia - duże prowadzące z głównego korytarza, w którym stała na czatach dziewczyna z kolczykami, i dwa małe, boczne. Kiedy byłem tu poprzednio, zorientowałem się, że od jednego z nich odchodzi przeszklony korytarz biegnący wzdłuż zewnętrznej ściany budynku i zakończony wyjściem awaryjnym. Za nim, jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, mieli czekać Paolo, Mike i Jan.

Kamera w korytarzu służbowym była jedną z kilku, do których Jan chciał wprowadzić dziesięciominutową pętlę. Znajdowaliśmy się tu już jakieś trzy minuty. Francesca musiała wkrótce zacząć działać, albo nie zmieści się w wyznaczonym czasie.

Oczywiście, był jeszcze mężczyzna w średnim wieku ubrany w porządny szary mundur; siedział na plastikowym krzesełku w głównym wejściu do sali. Zorientowałem się, że to Jean-Patrick Deville, elegancko wyglądający facet ze zdjęcia - gość z przedziałkiem, młodocianą przyjaciółką i wątpliwym morale. Do klapy miał przypięty biały identyfikator, dokładnie taki sam, jaki znalazłem za dyktą chroniącą płótno z widokiem Montmartre'u. Zauważyłem, że Francesca porozumiewawczo patrzy mu w oczy. Dopóki byliśmy tu tylko my i on, a także jeśli Jan byłby w stanie zmanipulować kamery i odłączyć czujniki nacisku, a Włoch otworzyć zamki w drzwiach wyjścia awaryjnego bez uruchamiania alarmu albo zwracania na siebie uwagi, wszystko powinno się udać. Może to moje nerwy, ale czy tych warunków powodzenia nie było trochę za dużo?

Spojrzałem na Mężczyznę z gitarą. Czułem na sobie wzrok pracownika muzeum. Ściskał boki krzesła pobielałymi palcami, jakby szykował się na impuls kilkuset woltów, a na czole perlił mu się pot. Francesca popatrzyła na mnie i już miałem kiwnąć głową, ale jeszcze

raz zerknąłem na dziewczynę z kolczykami. Pociągała się za ucho, sygnalizując, że ktoś nadchodzi. Pokręciłem głową, dając Francesce znak, by się wstrzymała, i w tej samej chwili do sali wtargnęła grupa uczniów.

Prowadziła ją kobieta w średnim wieku, o zmęczonej twarzy. Trzymała nad głową antenkę z żółtą wstążką. Stanęła przed Mężczyzną z gitarą i spoglądała za siebie, aż w końcu upewniła się, że cała grupa zebrała się wokół niej. Potem ochrypłym zgrzytliwym głosem zaczęła mówić, jak mi się wydawało, po hiszpańsku. Dzieciaki, najwyraźniej niezainteresowane, przeszkadzały sobie nawzajem. Żuły gumę, patrzyły na ekrany komórek i przynajmniej jedno z nich słuchało iPoda. Stanąłem na palcach i nad ich głowami popatrzyłem na Francescę. Zaciskała zęby i zabijała spojrzeniem nauczycielkę. W tej samej chwili wszedł nauczyciel i stanął z tyłu grupy. Niedbale machnął pracownikowi muzeum ręką, a ten omal nie spadł z krzesła, przynajmniej tak mi się wydawało.

Nauczycielka ględziła i ględziła. Kiedy byłem już pewien, że skończyła, robiła głęboki wdech i zaczynała nowy wątek. Czas uciekał. Paolo, Mike i Jan tkwili już chyba przy wyjściu awaryjnym, starając się nie zwracać na siebie uwagi, i spoglądali na rudzielca, czekając na znak, że wszystko w porządku.

Ściągnąłem na siebie uwagę dwóch uczennic. Gapiły się na mnie i rozmawiały ze sobą. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie widziały mojego zdjęcia w telewizji, ale uznałem, że to mało prawdopodobne. Pewnie stwierdziły, że nie zgadza się kolor moich włosów i brwi, a wyglądały na dobrze zorientowane w niuansach farbowania włosów - jedna miała czarne przetykane blond pasemkami, a druga wściekle różowe loczki. Starałem się nie zwracać uwagi na ich szepty, ale przychodziło mi to z trudem. Może pokazać im język albo się wykrzywić? Nie, to bez sensu.

Na szczęście nauczycielka uznała za stosowne klasnąć i odniosłem wrażenie, że proponuje uczniom, by zadawali pytania. Kusiło mnie, żeby samemu podnieść rękę: „Proszę pani, czy moglibyśmy przeprowadzić nasz skok za milion dolarów?" Na szczęście nie zrobiłem tego, a nikt inny też nie wyrwał się z pytaniem. W końcu grupa zaczęła wypełzać z sali i tylko dwie gapiące się na mnie dziewczynki

nie ruszały się z miejsca. Starałem się sprawiać wrażenie, że jestem całkowicie pochłonięty oglądaniem wiszącego przede mną obrazu Braque'a. Drapałem się w głowę, gładziłem podbródek i z miną znawcy sztuki w skupieniu kontemplowałem dzieło. Kątem oka dostrzegłem, że nauczyciel wrócił i zabrał dziewczynki z sali. Popatrzyłem na Deville'a, żeby upewnić się, czy z nerwów nie zmienił się w kałużę potu, a potem na dziewczynę z kolczykami. Poważnie kiwnęła głową i przekazałem znak Francesce. Ona machnęła ręką do rudej i niecałą minutę później do sali wpadli Paolo, Mike i Jan.

Gdy tylko się pojawili, podbiegłem do Mężczyzny z gitarą i zerwałem go ze ściany. Położyłem ciężką, oszkloną ramę na podłodze, starając się chronić palce, po czym stanąłem z boku. Mike podszedł do obrazu z elektrycznym śrubokrętem na baterie i odkręcił cztery śruby mocujące szkło. Wtedy Jan podważył szkło nożem o długim ostrzu, a ja bardzo ostrożnie wyjąłem płótno. W tym samym czasie Paolo otworzył plastikową teczkę i włożył w ramę falsyfikat. Jan opuścił szklaną osłonę, a Mike zaczął ją przykręcać. Zanim skończył, zdążyłem wsunąć Mężczyznę z gitarą do teczki. Kiedy ostatnia śruba znalazła się na miejscu, Jan wziął teczkę, a ja dałem całej trójce znak: zmykajcie. Kiedy zniknęli, podniosłem obraz z podłogi i starannie powiesiłem go z powrotem na ścianie.

Wszystko to trwało niecałe dwie minuty i nawet ja musiałem przyznać, że było pięknie skoordynowane.

Cofnąłem się, potarłem kark, głęboko odetchnąłem i odwróciłem się do Franceski; mrugnęła do mnie, wychodząc na korytarz. Bardzo chciałem pokazać pracownikowi muzeum uniesiony kciuk, ale do sali weszła para w średnim wieku. Podeszła prosto do Mężczyzny z gitarą i stanęła w odległości pół metra, podziwiając obraz. Robiłem to samo. Mógłbym oglądać go jeszcze ze sto razy i wciąż nie potrafiłem odróżnić go od tego, z którym Jan zbiegał schodami przeciwpożarowymi. Czy była to kwestia mojego wzroku, czyjakości kopii? Prawdę mówiąc, niewiele mnie to obchodziło. Tamten obraz zniknął. Francesca zniknęła. Dziewczyna z kolczykami i rudzielec również zbierały się do wyjścia. I ja powinienem tak zrobić.

Ale nie zrobiłem. Pozostałem na miejscu i czekałem na Nathana Farmera.



30


Farmer wszedł do sali Picassa z niskim, łysiejącym mężczyzną w nieskazitelnie białej koszuli i ciemnym swetrze z wycięciem w serek. Łysawy trzymał w ręku skórzaną teczkę. Towarzyszyła im grupa ochroniarzy, którzy sprawnie zamknęli salę i wyprowadzali zwiedzających z naszego końca korytarza. Deville siedział nadal na plastikowym krzesełku, ze wzrokiem wbitym w podłogę. Farmer i łysawy nie zaprzątali sobie głowy ani nim, ani nawet mną. Po prostu podeszli do Mężczyzny z gitarą] łysawy wetknął w prawy oczodół lupę zegarmistrzowską i zaczął oglądać płótno.

A Farmer stał, wybijając czubkami brązowych butów nerwowy szybki rytm - czekał na werdykt. Ja także stepowałem moimi rozdeptanymi adidasami. Nie pomagało to ekspertowi w pracy, ale przynajmniej mogłem skoncentrować się na czymś innym niż wykręcanie sobie palców i mruczenie pod nosem.

Łysawy przycisnął twarz do szkła i oglądał płótno centymetr po centymetrze. Zauważyłem, że nozdrza poruszają mu się jak u wyżła na słabo wyczuwalnym tropie. A może po prostu miał katar. W każdym razie długo to trwało. W sali panowała absolutna cisza.

- Mógł pan wszystko obserwować? - zapytałem Farmera, próbując rozładować napięcie.

- Tak - odparł z roztargnieniem. - Uruchomiliśmy kamery w chwili, gdy pański polski przyjaciel przestał się nimi zajmować.

- A więc widział pan, że zanim włożyłem obraz do teczki, przymocowałem do niego pluskwę?

Farmer spojrzał na mnie wyniośle.

- Zaczyna pan w siebie wątpić?

- Chyba jestem trochę zdenerwowany.

- Cóż, śmiem twierdzić, że mogę to zrozumieć.

Śmiem twierdzić, że mógł. W końcu o wiele lepiej wyszedł na naszej umowie i dowodziło to słuszności mojej logiki.

- Kazał pan komuś śledzić volkswagena?

- Tak, tak. Niech się pan nie przejmuje. Nie zgubimy ich.

- Gdyby stało się inaczej, poleciałyby nasze głowy.

- Och, niech pan będzie cicho i pozwoli temu dżentelmenowi pracować.

A dżentelmen rzeczywiście pracował. Skupił uwagę na dolnym prawym rogu obrazu, tam gdzie zazwyczaj można znaleźć podpis malarza. Ale na Mężczyźnie z gitarą podpisu nie było, podobnie jak na podróbce - Picasso nigdy nie podpisywał swoich prac. Mimo to Farmer zapewnił mnie, że łysiejący mężczyzna potrafi fachowo stwierdzić, czy obraz jest autentyczny.

Ekspert zrobił wdech i wyjął lupę z oka. Byłem gotów wysłuchać jego opinii, ale zamiast ją wygłosić, wyjął z kieszeni chusteczkę i wyczyścił soczewkę. Potem znów wetknął ją w oczodół i jeszcze raz zbadał prawy dolny róg obrazu. Następnie przywołał gestem Farmera i poprosił, aby zwrócił uwagę zwłaszcza na jedną szarobrązową fasetę. Mówił po francusku przytłumionym głosem - niczego nie rozumiałem.

- Co o tym myśli? - spytałem Farmera.

Odwrócił się w moją stronę, wyjął złoty zegarek z kieszeni kamizelki i sprawdził czas. To, co odczytał z cyferblatu, ani go nie ucieszyło, ani nie zmartwiło. W końcu oświadczył:

- Chyba miał pan rację.

- Tak. - W tryumfalnym geście wyrzuciłem pięść do góry. - Wiedziałem o tym.

- Co, jak sądzę, wyjaśnia, dlaczego był pan tak zdenerwowany?

Pominąłem tę uwagę milczeniem.

- Proszę przyznać: jest pan pod wrażeniem - powiedziałem.

- Nie jestem ani pod wrażeniem, ani rozczarowany- odparł, chowając zegarek. - Po prostu cieszę się, że wykonałem swoją pracę.

- Och, niech pan da spokój, nawet mi pan nie podziękuje?

- A może po prostu pójdzie pan ze mną? - Kiwnął na mnie palcem. - Pańska przyjaciółka czeka na górze.

- Naprawdę? Wyluzuj, człowieku. Mógłby pan przynajmniej uścisnąć mi dłoń.

Farmer skrzyżował ręce na piersi i przyglądał mi się przez chwilę.

- A jakże. - I zaszczycił mnie najbardziej oficjalnym i obojętnym uściskiem dłoni w całym moim życiu.

W chwili gdy Victoria zobaczyła mnie, jak za Nathanem Farmerem wchodzę do pokoju ochrony, odskoczyła od rzędu kolorowych monitorów i podparła się pod boki.

- Czy ktoś łaskawie mi powie, co się tu u diabła dzieje?

- Dobry pomysł - stwierdziłem. - Widziałaś wszystko, prawda?

- Widziałam, jak razem z bandą z księgarni kradniesz Picassa - odparła, wskazując monitory. - Ale zupełnie nie rozumiem, o co tu chodzi. Pan Farmer powiedział mi tylko tyle, że chciałeś, abym była twoim świadkiem. Ale po co, Charlie? Nie mogę pomóc ci się oczyścić, ot tak sobie stojąc i obserwując, jak im pomagasz.

- I w tym rzecz.

Patrzyła na mnie wściekła, z zaciśniętymi zębami. Wyciągnąłem rękę i położyłem na jej ramieniu.

- Chciałem także, abyś mogła potwierdzić, że brałem w tym udział.

- Po co? Żebyś dostał parę dodatkowych lat za kratkami? - spytała, strącając moją dłoń.

- Nie. Po to, aby wiarygodna osoba potwierdziła, że odegrałem istotną rolę w zwrocie oryginału galerii.

Victoria zmarszczyła brwi.

- Mogłeś o tym pomyśleć, zanim pozwoliłeś tym błaznom go ukraść.

- Posłuchaj. Podszedłem do monitora, na którym widać było salę Picassa. Wskazałem na Mężczyznę z gitarą. - To jest oryginał.

Victoria spojrzała na mnie jak na wariata.

- Co takiego?

- Banda Franceski ukradła podróbkę Catherine.

- Nie rozumiem. Chcesz powiedzieć, że je zamieniłeś?

- Nie - odparłem, znów kładąc jej dłoń na ramieniu. - Rzecz w tym, że w galerii od kilku miesięcy wisiała kopia zrobiona przez Catherine. Oryginał leżał w jej skrytce bankowej. Przedwczoraj miałaś go w swoich rękach.

Victoria patrzyła na mnie długą chwilę i rumieniec powoli znikał z jej policzków. Osunęła się na stojący obok niej obrotowy fotel i potarła czoło.

- Powiedz mi, że żartujesz.

- To nie żart- wtrącił się Nathan Farmer. - Takie przynajmniej jest nasze zdanie. Prześwietlenie i specjalistyczne testy zapewne to potwierdzą. Ale jak na razie opinia rzeczoznawcy z galerii wydaje się całkiem jednoznaczna.

- Podobnie jak moje rozumowanie - dodałem.

Farmer bez słowa kiwnął głową, jakby starając się zapobiec moim ewentualnym próbom dopraszania się pochwał. Może obawiał się, że zażądam nagrody. Wiem jednak, kiedy nie powinienem przeciągać struny. Anulowanie śledztwa w sprawie mojego udziału w działalności Pierre' a zupełnie mi wystarczało.

- Czy któiyś z panów raczyłby przedstawić mi swój tok rozumowania? - spytała Victoria, spoglądając to na Farmera, to na mnie, jakby nie mogła się zdecydować, kogo bardziej nie cierpi.

- Jasne - odparłem. - Wszystko zaczęło się od klienta Pierre'a.

- Masz na myśli męża Catherine? Gangstera?

- Jednak nie. Wiem, że omawialiśmy tę teorię, ale nigdy mi specjalnie nie pasowała. Bo jaki ten facet mógł mieć motyw?

- Zemsta. Catherine próbowała za jego plecami sprzedać plany skoku.

- Taka była nasza koncepcja - przyznałem. - Ale nie wszystko w niej grało. Nie wiedzieliśmy, czy rzeczywiście się rozeszli. A gdyby nie, dlaczego nie mógłby dostać działki z sumy, za którą Catherine sprzedałaby plany?

- Hm, może dlatego, że siedzi za kratkami? - powiedziała z sarkazmem.

- Jeżeli wierzyć jego prawnikowi, posiedzi jeszcze tylko szesnaście miesięcy.

Victoria znowu spojrzała na mnie ze złością, gotowa rzucić się na każdą nieścisłość w moich wyjaśnieniach. Frustracja sączyła się z niej wszystkimi porami. Wcale jednak nie chciała, bym się mylił. Była po prostu poirytowana, że do tej pory trzymałem ją w niewiedzy.

- Dobra - oznajmiła obojętnie. - A więc skoro nie mąż Catherine był tajemniczym klientem Pierre'a, to kto? Bruno?

- Nie sądzę. I muszę przyznać, że tak naprawdę nie wymyśliłem tego sam. Najpierw musiałem znaleźć poszlakę.

- Poszlakę. Coś takiego. Poszlaki mogą się przydać.

- A jakże. Zwłaszcza, kiedy przekazują coś ważnego.

- Na przykład? - zapytała, popędzając mnie ruchem ręki.

- Na przykład numer telefonu klienta Pierre'a.

- Chwileczkę. Chcesz powiedzieć, że rozpoznałeś jeden z numerów, który znalazłeś w telefonie Pierre'a?

- Nie od razu. Ale zawęziłem poszukiwania do trzech najbardziej prawdopodobnych, a potem sprawdziłem je w książce telefonicznej.

Wytrzeszczyła oczy.

- Przeczytałeś całą książkę telefoniczną?

- Skądże. Po prostu sprawdziłem numery osób, które mogły być zamieszane w tę sprawę. Brunona, banku, w którym pracuje, księgarni, podany mi przez pana Farmera. Prawdę mówiąc, każdy, jaki mi przyszedł do głowy.

- Ico?

- I trafiłem w dziesiątkę.

- Chryste, Charlie. Możesz mi w końcu powiedzieć, kim był tajemniczy klient Pierre'a?

- To Catherine - odparłem. - Ona sama mnie wynajęła.






















31


O rany - jęknęła Victoria, przyciskając skronie. - Teraz mam już naprawdę mętlik w głowie. Chcesz powiedzieć, że Catherine wynajęła cię, żebyś się do niej włamał?

- Nie. Catherine wynajęła Pierre'a, żeby wynajął kogoś, kto by się do niej włamał. Za honorarium w wysokości dwudziestu tysięcy euro.

- To jakieś szaleństwo.

Odsunąłem się od niej.

- Dlaczego?

- No bo dlaczego ktoś chciałby, żeby się do niego włamano?

- Mam hipotezę.

- Czy to to samo, co czuj?

Uśmiechnąłem się i pokręciłem głową.

- Chyba coś więcej. W każdym razie wystarczyło, żeby przekonać pana Farmera, aby mi zaufał.

- Nic o tym nie wiem - wtrącił się Farmer.

- W każdym razie moje rozumowanie było logiczne. Chcesz je poznać?

- O Boże, sam nawet nie wiesz jak bardzo.

Znów się uśmiechnąłem i pokazałem Victorii dłonie i przedramiona, niczym magik demonstrujący widowni, że niczego nie ukrywa w rękawach.

- Po pierwsze, wiemy, że Catherine i jej mąż mieli szczegółowy plan kradzieży Mężczyzny z gitarą.

Victoria kiwnęła głową. Oczy jej błyszczały jak u psa czekającego na ulubiony przysmak.

- Wiemy też, że Catherine badała prace Picassa w archiwum galerii pod Orleanem i wykonała doskonałą podróbkę. - Victoria chciała coś powiedzieć, ale podniosłem palec, nie dopuszczając jej do głosu. - W tym samym czasie Gerard też trochę popracował i zdobył różne informacje. Najważniejszy był dyżurujący w sali pracownik muzeum. Kiedy uzyskali możliwość wywarcia na niego nacisku, bardzo zwiększyli szansę zamiany oryginału na podróbkę Catherine.

- Jasne. Ale Gerarda aresztowano, zanim zdołali zrealizować plan.

- Niekoniecznie. Sądzę, że on i Catherine chcieli, aby ludzie właśnie w to uwierzyli.

- Słucham?

- Cóż, śmiem twierdzić, że Gerard zaplanował swoje aresztowanie. Pomyśl. Według Franeeski Gerard nie oduczył się trzymać języka za zębami, mimo że z tego właśnie powodu po raz pierwszy trafił za kratki. Ale przyjmijmy, że nie tylko wyciągnął wnioski, przyjmijmy także, że precyzyjnie obmyślił, jak to wykorzystać.

- Chyba za tobą nie nadążam...

- Gerarda nie można by było podejrzewać o dokonanie skoku, jeżeli ktoś by ich ubiegł, prawda?

- Ale powiedziałeś, że nikt tego nie zrobił.

- Tak, i nikt nie miał o tym wiedzieć. Według mnie Gerard zrealizował plan przed wieloma tygodniami. Zamienił prawdziwego Picassa na podróbkę Catherine, która umieściła oryginał w banku. Następnie Gerard dał się aresztować. Oczywiście, stary głupi Gerard od miesięcy gadał o tym, że planuje idealny skok. Wkrótce potem Catherine zaczęła dawać do zrozumienia, że ma dosyć męża-idioty i chce sprzedać plany za rozsądną cenę. W końcu nie można było oczekiwać, że sama dokona kradzieży.

- To strasznie naciągane, Charlie.

- Wiem. Ale nie niemożliwe.

Skrzywiła się.

- Tak myślisz?

- Cóż, kradzież Picassa na pewno taka nie była. Założę się, że pracownik muzeum, pan Deville, potwierdzi, że był jej świadkiem. A co lepiej zmyliłoby władze niż to, że ktoś ukradł plany, o których wszyscy mówili, zanim dałoby się je zrealizować?

- Chociaż byłyby wówczas całkiem bezużyteczne.

- Właśnie. Wszystko to lustra, dym i robienie w bambuko. Catherine przez pośrednika wynajmuje mnie, żebym ukradł z jej mieszkania widoczek Montmartre'u. Być może jednocześnie puszcza w obieg informację, że skradziono jej falsyfikat. Wydaje się więc, że skoku nigdy nie było.

- Och, okej. A skoro do kradzieży nie doszło, nikomu nawet nie wpadłoby do głowy, że już się odbyła.

- Otóż to.

Przymrużyła oko.

- Chyba wciąż jestem zdezorientowana.

- Nic dziwnego. Ale nawet jeżeli nie do końca podążasz za tokiem mojego rozumowania, nie możesz zignorować faktu, że osoba, która wynajęła Pierre'a, dzwoniła z mieszkania Catherine.

- Ale to wcale nie musiała być ona. Czy Pierre nie powiedział ci, że skontaktował się z nim mężczyzna?

- Cóż, coś w tym jest. Ale nawet jeżeli nie znam wszystkich odpowiedzi, moja teoria nadal ma ręce i nogi. A poza tym zwróć uwagę na to, że wiszący tam obraz - wskazałem palcem monitor koło łokcia Yictorii - naprawdę wygląda jak oryginał.

- Który należy poddać niezbędnym badaniom - wtrącił się Farmer.

- Oczywiście.

- A jaki jest w tym pański udział, panie Farmer? - zwróciła się do niego Victoria. - Pracuje pan dla galerii?

Farmer rozprostował ramiona i zrobił głęboki wdech.

- Jak już powiedziałem Charliemu, mam różnych klientów i w tej konkretniej sprawie ich interesy przypadkiem są zbieżne.

- Co może oznaczać, że pracuje dla galerii, firmy ubezpieczeniowej i miejscowych władz - dodałem. - Czy coś pominąłem?

- Nie widzę powodu, by to potwierdzać - oznajmił Farmer.

- Ja chyba również. Pod warunkiem że jestem już czysty.

Farmer pokręcił głową i włożył dłoń do kieszeni spodni.

- Szczerze mówiąc, nie wiem, czy mamy to za sobą.

- Ale przecież odzyskałem Picassa. Tego pan chciał, prawda?

- Początkowo tak. Tyle że jest jeszcze pewien drobiazg: zwłoki Catherine Ames w pańskim mieszkaniu. Obawiam się, że dość trudno po prostu to zlekceważyć.

- Coś podobnego - odezwała się Victoria, odzyskując pewność siebie. - Zupełnie jakby Charlie nie rozwiązał i tej zagadki. No, Charlie, powiedz mu, kto twoim zdaniem jest mordercą.

- Pewnie się domyślasz - powiedziałem, przechylając głowę.

- Pierre?

- Owszem. A może wiesz dlaczego?

- Niezupełnie. Chociaż według mnie to podejrzane: nie zwrócił uwagi na fakt, że numer telefonu klienta odpowiada numerowi telefonu osoby, do której trzeba się włamać?

- Zwrócił. W książce telefonicznej, którą znalazłem w jego mieszkaniu, ten numer był obwiedziony kółkiem.

- Bingo.

- I jeszcze coś. Kiedy byłem u Pierre'a w mieszkaniu, przypadkiem zajrzałem do szuflad w kuchni. Znalazłem rolkę plastikowych worków. Wyglądały zupełnie jak ten, którym uduszono Catherine.

- Plastikowe worki - odezwał się Farmer z powątpiewaniem w głosie.

- A także krążek taśmy izolacyjnej. Czarnej, takiego samego koloru jak ta, którą umocowano worek wokół szyi Catherine.

- Oskarża go pan tylko dlatego, że miał u siebie w mieszkaniu plastikowe worki i taśmę izolacyjną? Przecież powszechnie używa się ich w każdym domu.

- Mam też przeczucie. I motyw. Catherine i Gerard musieliby sprzedać Picassa, prawda? Potrzebowali więc pasera. Nie można wykluczyć, że już wcześniej skontaktowali się z Pierre'em. Pewnie był nieźle wkurzony, kiedy dowiedział się, że Gerarda aresztowano, a Catherine szuka kogoś, kto ukradłby te plany.

- Flm - mruknął Farmer, kołysząc się na czubkach palców. - Nie cierpię przekazywać złych wiadomości, ale muszę nie tylko zwrócić uwagę na fakt, że to, co pan powiedział, jest równie mało

przekonujące jak żałosna i całkowicie chybiona próba zmiany wyglądu, lecz takie stwierdzić, że w pańskiej teorii istnieje słaby punkt.

- Oo?

- Policja zamknęła pańskiego pasera w areszcie po południu tego dnia, w którym pana wynajął. A więc absolutnie nie mógł zabić Catherine Ames.




































32


I co teraz? - zapytała Victoria, gdy Nathan Farmer umknął z pokoju, zręcznie unikając odłamków bomby, którą tak mimochodem zdetonował.

- Nie wiem - odparłem z roztargnieniem. - Sądzę, że mogą mnie przycisnąć.

Gapiłem się na monitory, jakby pod wpływem widocznych na nich różnych ujęciach z galerii coś mogło zaskoczyć w mojej głowie. Moje najlepsze wytłumaczenie, kto i dlaczego zabił Catherine, właśnie szlag trafił i zorientowałem się, że strasznie trudno mi się z tym pogodzić. Próbowałem jakoś dopasować na nowo kawałki, by nabrały sensu, ale bez skutku. Najwidoczniej Victoria przeżywała to samo.

- To, że Pierre siedzi w areszcie, nie musi wszystkiego przekreślać - oznajmiła. - Przecież miał całą listę kontaktów? Do swojego notesu wpisał również innych włamywaczy. To niby dlaczego nie miałby też morderców?

Zmarszczyłem brwi.

- Masz na myśli płatnego zabójcę?

- A czemu nie?

- Nie wydaje mi się. - Pokręciłem głową. - I nie znalazłem w mieszkaniu Pierre'a żadnego dowodu. Poza tym o czymś zapomniałaś.

- Tak?

- Pierre nie wiedział, gdzie mieszkam. Tak mi się przynajmniej wydaje. A więc jeżeli nawet by kogoś wynajął, nie wiedziałby, dokąd go posłać.

- Zabójca mógłby cię śledzić od chwili, kiedy Pierre zlecił ci pracę.

- Wszystko po to, żeby mnie wrobić?

- Oczywiście. Nie sądzisz, że powinniśmy wspomnieć o tym Farmerowi?

- Nie - odparłem. Usiadłem w obrotowym fotelu naprzeciwko Victorii i przycisnąłem dłonie do czoła. - Uważam, że musimy odrzucić całą wersję związaną z Pierre'em.

- Niby dlaczego? Miał worki i taśmę.

- Ale nie przewody. Farmer słusznie zauważył: gdyby Pierre był zabójcą, nie zostawiłby ich w tak dostępnym miejscu.

- A numer telefonu? Zakreślił go w książce telefonicznej.

Wyprostowałem się i spojrzałem na Victorię, starając się jak najlepiej udawać skruchę.

- Nie zrobił tego.

- Ale powiedziałeś...

- Wiem, co powiedziałem. Tyle że... przyznam ci się, że to ja sam narysowałem to kółeczko. Wtedy naprawdę myślałem, że Pierre może być zabójcą, zdawałem sobie jednak również sprawę, że dowody są cieniutkie. Uznałem więc, że mógłbym dodać kolejny fragment do łamigłówki.

Victoria gwizdnęła i przewróciła oczami.

- Chyba mi się to nie podoba, Charlie.

- Mnie też raczej nie. Ale wydaje mi się, że takie poczucie winy jest o wiele lepsze niż odsiadka we francuskim mamrze za morderstwo, którego nie popełniłem.

Victoria skrzyżowała ręce na piersi i głośno westchnęła. Popatrzyłem na nią zmieszany, jakbym uświadomił sobie, że przekroczyłem pewną granicę, ale wciąż nie czuję się gotów przeprosić. Wszelkie próby wymyślenia, co może się jeszcze zdarzyć, doprowadzały mnie do szaleństwa. Miałem wrażenie, że otwieram tkwiący w mojej głowie jakiś naprawdę skomplikowany zamek i bez względu na to, ile bolców przesunąłem i jak wielkie postępy

zrobiłem, to chołerstwo nawet nie drgnęło. Czyżbym zabierał się do tego zamka niewłaściwie? Chcąc szybko rozwikłać tajemnicę, szarżowałem jak głupi, zamiast postępować z większą rozwagą. Może powinienem się cofnąć do samego początku i próbować na nowo przetrawić problem.

- Skreśl cały ten pomysł z Pierre'em. I co nam zostanie? - zapytałem.

- To ci się nie spodoba.

- Spróbuj.

- Dobra.

Splotła palce obu dłoni i podniosła je do ust.

- Jak mówiłam wcześniej, mordercą musi być ktoś, kogo już spotkałeś.

- Cholera. Tylko nie znowu to samo.

Victoria opuściła ręce i zacisnęła usta.

- Przepraszam - powiedziałem. - Ale to nic nam nie daje. Żadna ze spotkanych przez mnie wcześniej osób nie mogła tego zrobić.

- Bruno mógł.

- Ale po co? Sprzedał obraz z widokiem Montmartre'u za grosze. Nie wiedział, o co tu chodzi.

- Nie musiał. Może po prostu chciał zabić Catherine.

- W moim mieszkaniu?

- A czemu nie?

- Bo nie. - Wstałem z fotela, poszedłem w róg pokoju i oparłem dłonie o ścianę. Opuściłem głowę i zacząłem mruczeć.

- W takim razie Paige - zaproponowała Victoria.

- Nie - powiedziałem, patrząc na ścianę.

- Nie wiesz tego.

- Wiem. - Odwróciłem się, zacisnąłem lewą dłoń w pięść i uderzyłem nią w rękę. - Przepraszam. Doceniam, że próbujesz mi pomóc, ale Paige nie miała żadnego powodu.

- W takim razie Francesca. Albo ktoś z tej bandy z księgarni.

- Poznałem Francescę dopiero wczoraj.

- W takim razie wypnij się na zasady. Zignoruj wszystko, co ci powiedziałam do tej pory. Musiał to być ktoś związany z tą sprawą,

a Francesca wiedziała, jakie znaczenie ma obraz. Wiedziała wszystko o skoku.

- I tylko to ją interesowało. Nie musiała zabijać Catherine.

- Nawet jeżeli dowiedziała się, że zrobiono ją w bambuko?

- Nie dowiedziała się. Gdyby było inaczej, nie bawiłaby się w kradzież obrazu z muzeum.

Wskazałem dłonią monitor i podniosłem ręce do góry. Odwróciłem się na pięcie i ścisnąłem skronie; starałem się spokojnie pomyśleć. Naprawdę musiałem otworzyć ten pieprzony metalowy zamek. Sforsować go - albo zwariować, próbując. Wściekanie się na Victorię nic mi nie dawało, ale frustracja brała górę. A jeśli nigdy nie znajdę rozwiązania?

- W takim razie Farmer - szepnęła Victoria, wskazując ruchem głowy drzwi, za którymi zniknął.

- Nie.

- Nie chcesz nawet rozważyć takiej hipotezy? Charlie, nie możesz ot tak po prostu wszystkich wykluczać.

- To nie był on - mruknąłem. Przez chwilę patrzyłem Victorii w oczy. Potem spuściłem głowę i przesunąłem dłonią po zaczerwienionych kłykciach. Fizyczny ból niemal sprawił mi przyjemność. Przynajmniej odwracał moją uwagę. - Jeszcze ktoś? - zapytałem, starając się odzyskać zimną krew.

- Może ja? - zasugerowała z niepewnym uśmiechem.

- Zdecydowanie nie.

- W takim razie nikogo więcej już nie podejrzewam. Chyba że była to ta dziewczyna na twoim spotkaniu. Albo model z czwartej strony okładek twoich powieści o Faulksie.

Roześmiała się cicho, a ja odpowiedziałem uśmiechem i spróbowałem podrapać się zabandażowanymi palcami po skroni. Zamknąłem oczy, zrobiłem głęboki wdech - i w tym momencie poczułem się tak, jakby Victoria właśnie podała mi złoty klucz do zamka w mojej głowie. Włożyłem go, przekręciłem i zamek otworzył się gładziutko. Wyszczerzyłem zęby w szerokim uśmiechu. Zalała mnie fala ulgi.

- Masz przy sobie torebkę?

- Tak- odparła ostrożnie.

- A komórkę? Pokazała mi ją.

- Dobra - rzuciłem. - Wpadłem na pewien pomysł...













































33


Zadzwoniłem do Banque Centrale, do Brunona, powiedziałem, że musimy się spotkać, i poprosiłem, aby skontaktował się z Paige. Oddzwonił po pięciu minutach i oświadczył, że przyjdą do piwiarni, w której byliśmy po moim spotkaniu autorskim. Żadnego z nich nie trzeba było szczególnie przekonywać i chyba powinno mnie to martwić, choć prawdę mówiąc, nie zdziwiłem się. Domyślałem się, że niepokoją się ewentualnym wpływem śmierci Catherine na ich dalsze życie i chcą zrobić wszystko, by tylko to wyjaśnić.

Kiedy szliśmy przez pont Notre Dame i po rue-de-la-Cite, Vic-toria wierciła mi dziurę w brzuchu, dopytując się, co mi strzeliło do głowy, ale kazałem jej być cicho, niech da mi szansę pomyśleć. Wciąż jeszcze musiałem się zastanowić nad kilkoma sprawami, a nie mogłem, bo ciągle brzęczała mi do ucha. I bez tego musiałem bardzo się starać, by nie rozpraszały mnie myśli pojawiające się na widok komendy miejskiej policji albo ciemnego kamiennego frontonu Con-ciergerie, więzienia, w którym kiedyś przetrzymywano Marię Antoninę oraz francuskich rewolucjonistów. Na szczęście gdy dotarliśmy do piwiarni, miałem wrażenie, że wszystkie fragmenty łamigłówki wskoczyły na swoje miejsce. Oczywiście tylko Bruno i Paige mogli mi powiedzieć, czy się nie mylą.

Zaprowadziłem Victorię do stolika pod wyłączonym ogrzewaczem na patio i usiedliśmy w wiklinowych krzesłach. Widzieliśmy stąd drogę, którą najprawdopodobniej przyjdą Bruno i Paige. Gestem poprosiłem kelnera o dwa espresso i przypaliłem papierosa. Victoria nic na to nie powiedziała, ale kiedy po raz pierwszy wydmuchnąłem dym, zaczęła machać dłonią, by go rozproszyć. Zgasiłem więc papierosa. Przyniesiono kawę; piliśmy w milczeniu. Słuchałem pomruku samochodowych silników na nabrzeżu Quai i rozlegających się od czasu do czasu klaksonów. W chwilach ciszy słyszałem komentarz z przepływającego bateau mouche. Siedząca obok nas para jadła moules frites i czułem zapach cytryny, którą kobieta wyciskała na swój talerz. Zatkałem nos palcami, starając się skupić. Wciąż analizowałem logiczną stronę mojej teorii, kiedy wreszcie zobaczyłem Brunona i Paige - szli szybko przejściem dla pieszych.

- Siadajcie - powiedziałem, wysuwając stopą spod stołu dwa wiklinowe krzesła.

- Kto to? - zapytała Paige, wskazując Victorię, ale unikając z nią kontaktu wzrokowego.

- Dobra przyjaciółka - odparłem. - Bruno już ją poznał. W banku.

Paige odwróciła wolno głowę i obrzuciła Victorię niechętnym spojrzeniem. Pochyliła się ku mnie nad stołem. Obawiałem się, że jej wielkie, trochę wytrzeszczone oczy dotkną mojej twarzy.

- Co jest grane? Wrabiasz nas? - zapytała, rozglądając się po ogródku piwiarni.

- Skąd ten pomysł?

- Dość nieoczekiwane to spotkanie. Bruno nie potrafił wyjaśnić, czego chcesz.

- Bo tego nie wiedział. Ale nie macie żadnego powodu, by się martwić. Chcę tylko, żebyście coś obejrzeli.

- Obraz? - spytał Bruno, przysuwając się do nas.

- Nie. - Odwróciłem się do Victorii. - Wciąż masz przy sobie prawo jazdy Catherine?

Victoria patrzyła mi przez chwilę w oczy, a w jej źrenicach migotały znaki zapytania. Potem podniosła z podłogi torebkę, położyła ją na kolanach i rozpięła sprzączkę w skórzanej klapie. Sięgnęła do środka i wyjęła małą plastikową kartę mniej więcej wielkości karty kredytowej. Na awersie znajdowało się imię i nazwisko Catherine oraz jej cyfrowe zdjęcie.

Wziąłem prawo jazdy od Victorii i podałem je Brunonowi. Przyglądał mu się dobrych kilka minut, a potem spojrzał na mnie z niepewną miną.

- Ale to nie jest Catherine - powiedział, mrugając.

Zerknąłem na Paige. Wyrwała kartę Brunonowi i obejrzała ją dokładnie.

- Wiesz, kto to? - spytała w końcu, patrząc na mnie i pokazując palcem zdjęcie.

- Powiedz mi.

- To Sophia.

- Ta Estonka, która, jak mówiłaś, wyniosła się z biblioteki, zabierając klucze Franceski?

- Aha.

- Przypadkiem znasz jej nazwisko?

Pokręciła głową. Przez chwilę przyglądałem się jej bladej twarzy, potem odebrałem kartę i wsunąłem do kieszeni spodni.

- O co chodzi?

- Mniejsza z tym - oświadczyłem, wstałem i ująłem Victorię za łokieć. - Wybaczcie. Musimy iść.

- Iść? - zdziwił się Bruno. - Przecież nie możecie tak sobie odejść.

- Czyżby? I nie bądź taki zdenerwowany. Sam powiedziałeś, że nie macie z tym nic wspólnego. A więc naprawdę nie powinniście się niczym martwić.

Wyprowadziłem Victorię z ogródka piwiarni i przez nabrzeże dotarliśmy nad Sekwanę. Zeszliśmy po kamiennych schodkach koło stoiska z plakatami i obok bajecznie kolorowej pływającej restauracji znaleźliśmy ławkę z widokiem na ciemnozieloną rzekę. Popatrzyłem za siebie, na drogę, którą tu przyszliśmy, a potem rozejrzałem się, sprawdzając, czy nikt nas nie śledzi. Miejsce wydawało się dość bezpieczne. Nawet gdyby komuś udało się obserwować nas z góry, mur nabrzeża był tak wysoki, że nie dałoby się nas podsłuchać.

- W końcu powiesz mi, co, do cholery, się dzieje? - zapytała Victoria, kiedy przestałem kręcić głową jak marionetka.

- Spróbuję. Wciąż staram się uporządkować to i owo.

- Ale już się we wszystkim zorientowałeś.

- Sądzę, że wiem, kto jest zabójcą.

- No to mi powiedz.

- Catherine.

Victoria spojrzała na mnie jak na wariata. Szukała w moich oczach odpowiedzi na coś, czego nie bardzo rozumiała.

- Twierdziłeś, że to nie było samobójstwo.

- Tak. I miałem rację. Martwą kobietą w moim mieszkaniu nie była Catherine Ames, ale ta Sophie, o której wspomniała Paige.

Victoria splotła na czole palce obu dłoni

- Wyjaśnij mi dokładniej.

- To trochę skomplikowane.

- Coś podobnego.

Uśmiechnąłem się, znużony, i zerknąłem kątem oka na lśniącą wodę. W górze rzeki barka zbliżała się do przęsła mostu. Piętrzyły się na niej sterty ładunku i wyglądała na zbyt wielką, żeby dało się nią sterować. Wyjaśnić wszystko Victorii... wydało mi się, że trochę rozumiem trudności, z jakimi boryka się szyper barki.

- Nie bardzo wiem, od czego zacząć. Może od tego: oficjalnie Catherine pracowałajako archiwistka Centrum Pompidou, prawda?

- Zgadza się.

- Ale była również utalentowaną artystką, a co więcej, fałszerzem.

- Oczywiście. Wiemy, że podrobiła Picassa. Jak na razie nadążam.

Uniosłem brew.

- Tak, i być może podrobiła również wiele innych rzeczy. Kiedy przyglądałem się płótnom w jej mieszkaniu, nie myślałem o tym. Gdy się jednak teraz nad tym zastanawiam, przypominam sobie, że było tam sporo obrazów w różnych stylach i jak sądzę, istnieje spore prawdopodobieństwo, że przynajmniej niektóre z nich są kopiami.

Victoria pokiwała głową i wydęła wargi, jakby dając do zrozumienia, że informacja jest nieistotna.

- Tak wygląda tło - ciągnąłem. - Catherine jest fałszerzem, to jej druga natura. I jest w tym dobra. Dlaczego więc nie miałaby kombinować z czymś innym?

- Na przykład?

- Na przykład z fotografią w prawie jazdy. Dwa razy przeglądałem jej rzeczy i znalazłem tylko dwie jej fotografie: w prawie jazdy i oprawione zdjęcie, na komódce.

- Mogły być jeszcze inne.

Pokręciłem głową.

- Wierz mi, znalazłbym je. A to dość dziwne. Rzecz w tym, że jeżeli ktoś zajmuje się sztukami wizualnymi...

- Co więc, twoim zdaniem, zrobiła? - przerwała mi. - Sfabrykowała oba zdjęcia? Ale po co?

- W ramach przygotowań. Korzystając z nowoczesnego komputera, bez kłopotu zamieniłaby na starej fotografii z Gerardem swoją głowę na głowę Sophii. Zakładam, że były do siebie dość podobne, ponieważ w innym przypadku to by się nie udało.

Victoria uniosła rękę i parsknęła z irytacją.

- Co by się nie udało, Charlie?

- Zabójstwo Sophii i upozorowanie, że to Catherine. Dlatego właśnie udusiła ją torbą. Przebarwienia skóry i opuchlizna zmieniła jej wygląd, w pewnym stopniu zniekształciła rysy. Ona nie tylko sfałszowała Picassa, Vic, ale również swoją śmierć.

Victoria odsunęła się ode mnie i zacisnęła powieki, jakby drażniło ją światło.

- Ale policjanci nie są głupi. Sprawdzają karty dentystyczne i różne takie, prawda?

- Niekoniecznie. Karty dentystyczne są często ostatnią deską ratunku. Wbrew temu, co się nam wmawia, nie jest to wiedza doskonała. Dlatego przede wszystkim szukają prostszego rozwiązania.

- Na przykład?

- Dokumenty tożsamości przy zwłokach. Albo rzeczy w torebce.

Zerknęła na mnie.

- Które, według ciebie, Catherine mogła tam włożyć.

- Tak. Ale to nie wszystko. Będą również chcieli, żeby ktoś, kto znał Catherine, zidentyfikował zwłoki.

- I tu leżysz.

- Uuaa... - Pomachałem palcem. - Z kim skontaktowaliby się jako pierwszym?

- Chyba z mężem. Ale Gerard siedzi w więzieniu.

- I co z tego? Nadal jest najbliższym krewnym Catherine. A jeżeli bierze udział w tej aferze, musi tylko stwierdzić, czy to ona, i po sprawie. Istnieją duże szanse, że władze nie będą dalej wnikać w detale, tym bardziej że prawdziwa ofiara to cudzoziemka pracującajako ochotniczka w zwariowanej księgarni w centrum Paryża. Większość ludzi kręcących się między półkami w Światłach Paryża to wolne duchy. Pewnie miną miesiące, a nawet lata, zanim ktoś w jej kraju podniesie alarm. A ona dobiegała pięćdziesiątki, niewykluczone że była samotna. Może nie miała nikogo.

- No, nie wiem, Charlie...

- Przyznaję, teoria jest śmiała. Ale nie bardziej niż kradzież Picassa. A po co komu mniej śmiałe alibi?

- Alibi w liczbie mnogiej? - spytała, mrużąc oczy.

- Oczywiście. Gerard daje się aresztować, po tym jak poinformował możliwie jak najwięcej osób, że nie zrealizował swojego planu. Wkrótce wszystko wskazuje na to, że Catherine została zabita przez kogoś, kto chciał położyć łapy na dziele Gerarda. I oboje są czyściutcy.

- Ale jeżeli to, co mówisz, jest choć w połowie prawdą, wygląda to na coś więcej niż tylko zasłony dymne, lustra i zręczność rąk.

- Niezupełnie. Najpierw stworzyli wrażenie, że skoku, który przebiegł bez przeszkód, w ogóle nie było. Potem zadbali, by i jedno, i drugie zniknęło ze sceny. A teraz muszą tylko poczekać, ledwie szesnaście miesięcy, żeby Gerard wyszedł z pudła. Następnie odzyskują Picassa i sprzedają go za ładną sumkę, by rozpocząć gdzie indziej nowe cudowne życie.

- Chwileczkę. Picasso był w skarbcu banku Catherine. A skoro wszyscy uważają, że ona nie żyje, dość trudno by jej było pójść sobie tam i poprosić o wydanie depozytu.

- Myślałem o tym. I wtedy uświadomiłem sobie, komu mogłaby zapisać w testamencie swoje rzeczy.

Victoria westchnęła.

- Jeżeli twoje spekulacje mają trzymać się kupy, to mężowi.

- Strzał w dziesiątkę. A więc, kiedy Gerard wyjdzie na wolność, będzie miał pełne prawo odebrać z banku rzeczy Catherine.

Victoria oparła się o poczerniały mur za plecami i pokręciła głową, jakby starała się odpędzić wątpliwości. I chyba jej się nie udało.

- Jeżeli taka jest prawda... - zaczęła.

- Na pewno jest.

- W takim razie jak wyjaśnisz, że karta magnetyczna do skrytki depozytowej Catherine znajdowała się za oprawą fotografii? Catherine raczej nie chciałaby, żeby coś takiego leżało na wierzchu.

- Nie leżała. Była schowana.

- Niezbyt dobrze.

- Tylko dlatego, że włamywacz miał wystarczającą motywację, aby szukać tego, po co przyszedł.

- Sama nie wiem. Byłoby bardziej sensowne, gdyby zatrzymała ją przy sobie. Przecież, skoro rzekomo nie żyła, nie mogłaby tak po prostu przyjść do swojego mieszkania, zwłaszcza że policja prawdopodobnie szukałaby w nim jakichś wskazówek, aby ustalić, kto ją zabił.

- Ale policja nie musiała badać tak dokładnie. Chodziło o to, żeby wrobić mnie w morderstwo i jednocześnie sprawić wrażenie, że osławione plany skoku zostały skradzione. Według mnie Catherine i Gerard uznali, że do momentu jego zwolnienia do mieszkania raczej nikt nie wejdzie. A jak już powiedziałem, Catherine i tak nie mogłaby wcześniej pójść do bankowego skarbca, ponieważ oficjalnie nie żyje.

Victoria skrzyżowała ręce na piersi.

- Dlaczego nie mieliby wcześniej sprzedać Picassa?

- I zaryzykować przeciek? Donos? Nie, to nie byłoby bezpieczne. Mogliby podjąć takie ryzyko tylko po wyjściu Gerarda na wolność. Dopiero wtedy prawdopodobnie sprzedaliby obraz za wystarczająco dużo forsy, aby móc się ukryć. Ale nie wcześniej.

Victoria wstała z ławki i podeszła nad samą wodę. Patrzyła na barkę, jakby szukała na niej jakiejś podpowiedzi, która przekonałaby ją, że mam rację. I chyba jej się nie udawało. Ja sam musiałem poświęcić parę dni, żeby wszystko sobie poukładać. Być może Yictoria i ja przeprowadzilibyśmy wszystko inaczej, co jednak nie oznaczało, że Gerard i Catherine nie zrobili dokładnie tak, jak to opisałem.

- Zakładam, że to rozwikłałeś. - Odwróciła się do mnie. - I że nie znajdę żadnych słabych punktów w twojej teorii.

- Znajdziesz. Zawsze znajdujesz.

- Tak, ale przyjmijmy, że sobie z tym poradzisz. Co nam to daje? Masz tylko teorię, i to dość zwariowaną. Jeżeli się nie mylisz, a Catherine nadal będzie się ukrywać i Gerard nie zechce zeznawać, pozostaniesz pierwszym podejrzanym, nawet jeżeli uda się zidentyfikować tę Sophię.

- Dlatego muszę porozmawiać z Nathanem Farmerem - odparłem, szukając w kieszeni wizytówki. - I przekonać go, że mam rację.

- A co z dowodami?

- Dowody są przeceniane - oznajmiłem, wyciągając rękę po jej komórkę. - Przynajmniej ja zawsze tak uważałem.



34


Farmer zgodził się z nami spotkać na placu Bastylii. Wyszliśmy ze stacji metra Bastille i ujrzeliśmy jego czarnego jaguara zaparkowanego tuż koło gmachu Opery Bastylii. Zastukałem w okno limuzyny, a Farmer, traktując nas jak powietrze, złożył czytaną gazetę i dał szoferowi znak, żeby nas wpuścił. Wsiedliśmy do wyłożonego kremową tapicerką wnętrza i natychmiast spowił nas zapach nowiutkiego samochodu. Skóra pod moimi pośladkami była mięciutka i cudownie elastyczna, a umieszczone na drzwiach oraz tablicy z przyrządami wstawki i panele z drewna orzechowego lśniły, wypolerowane na wysoki połysk. Pomrukując z zachwytu, przesunąłem dłonią po skórzanej tapicerce.

- Dla pana tylko to, co najlepsze, panie Farmer - stwierdziłem.

Spojrzał na mnie ostro.

- Niech się pan nie denerwuje. To nic złego - zapewniłem. - Wspaniały samochód, doskonałe garnitury, ręcznie szyte buty. A przede wszystkim zasługuje pan na najbardziej wyrafinowane z możliwych wyjaśnienie.

- Brzmi to tak, jakby próbował mi pan sprzedać nowy sprzęt gospodarstwa domowego - mruknął z przekąsem.

- Po prostu przemawia przeze mnie satysfakcja z dobrze wykonanej pracy. Tak samo jest z moimi powieściami, prawda, Vic?

Victoria kiwnęła głową.

- Dokładnie tak samo, Charlie.

- Moglibyśmy wypić drinka? - zapytałem, wskazując kryształową karafkę z whisky stojącą przed nami na skórzanej konsolecie.

- Lepiej ograniczmy się do rozmowy - odparł Farmer. - Zobaczmy, co pan ma.

- Absolutnie biznesowe podejście, prawda?

- Obawiam się, że sytuacja tego wymaga.

Farmer dał znak szoferowi, a on przesunął dźwignię automatycznej skrzyni biegów. Włączył się do ruchu, skręcił w lewo, w rue Saint-Antoine, i ruszył w kierunku Luwru. Poczekałem, aż miniemy muzeum, i dopiero wtedy przedstawiłem sedno mojej teorii. Wyjaśniłem Farmerowi, że zabitą kobietą w moim mieszkaniu jest Eston-ka Sophia, a morderstwo stanowi element skomplikowanej zasłony dymnej wokół przygotowanego przez Catherine Ames i jej męża Gerarda planu kradzieży obrazu Picassa. Przedstawiłem motywy ich postępowania, a także sposób rozumowania, ciesząc się w duchu, że robię to po raz drugi. Dzięki temu cała historia brzmiała w moich uszach jeszcze bardziej przekonująco.

Kiedy wykładałem całą pokrętną logikę tej sprawy, sunęliśmy tam i z powrotem szerokimi Polami Elizejskimi, okrążając na jednym ich końcu Łuk Triumfalny, a na drugim plac Zgody. Mijaliśmy lśniące salony samochodowe, ekskluzywne perfumerie i bandycko drogie restauracje i kawiarnie. Mijaliśmy też tłumy turystów. Widzieliśmy najróżniejsze marki i modele francuskich wozów. I przez cały czas czułem przemożny spokój, który teraz, gdy mój mózg zaczął usuwać kłębiące się w nim bzdury, pozwalał mi jasno myśleć, a jednocześnie podziwiać rozległe przestrzenie samego serca miasta. Wszystko to stanowiło wymarzony kontrapunkt dla dezorientacji i zmęczenia, których doświadczałem przez kilka ostatnich dni.

Kończyłem już swój wywód, kiedy Farmer przerwał mi pierwszym pytaniem. Nie takiego się jednak spodziewałem.

- Jak Catherine weszła do pańskiego mieszkania?

- Słucham?

- Jak dostała się do środka? Ma pan dobre zamki, prawda? O ile sobie przypominam, uważał pan, że włoski księgarz otworzył je wytrychem.

Zamrugałem.

- No tak.

- Ale według pana, nie jest zabójcą.

- Nie.

- W takim razie, jak tam weszła Catherine?

Zdezorientowany, gorączkowo szukałem odpowiedzi.

- To oczywiste - przyszła mi z pomocą siedząca obok Victoria. - Włoch ich nie zamknął, dzięki czemu Catherine mogła wejść, kiedy tamci się zmyli.

- Nie mogła przewidzieć, że sprawy tak się ułożą - powiedział Farmer.

Victoria wzruszyła ramionami.

- A może mogła. Albo miała szczęście.

- Albo Gerard nauczył ją otwierać zamki - zasugerowałem.

Farmer spojrzał na mnie z powątpiewaniem.

- A więc włamywano by się do pana dwa razy w czasie kilku godzin, a dozorca w pańskim budynku nikogo by nie zauważył.

- Niewykluczone.

Farmer mruknął coś pod nosem.

- Nie zna pan mojego dozorcy - wyjaśniłem. - W każdym razie nie chce pan zapewne ugrzęznąć w szczegółach. Po prostu proszę obejrzeć ciało z mojego mieszkania, a przekona się pan, że to nie Catherine. Albo lepiej, że to ta Sophia. Jeżeli mam rację, będzie mógł pan wytropić Catherine i wydobyć z niej zeznania.

- Chyba pan upraszcza.

- Istotnie. Ale niech mi pan wierzy, po tym jak się czułem przez ostatnich kilka dni, bardzo cenię prostotę.

Farmer wyjął z kieszeni spodni jedwabną chustkę i zasłonił nią usta. Zakaszlał lekko, sucho. Wyczułem, że gra na zwłokę, która pozwala mu przeanalizować moje argumenty i podjąć decyzję, co o tym sądzi. Spojrzałem na Victorię jej reakcja niezbyt podniosła mnie na duchu.

- Prosiłbym, aby pan raz jeszcze przedstawił swoją teorię - powiedział Farmer, wycierając wargi. - Od samego początku. I precyzyjnie. Muszę przemyśleć wszystko dokładnie.

Zacząłem świergotać po raz kolejny, radosny jak skowronek w słoneczny poranek. Dobiegała chyba trzecia minuta mojego monologu, kiedy za oparciem fotela kierowcy rozdzwonił się telefon. Farmer podniósł słuchawkę i słuchał uważnie; mruknął kilka krótkich zdań, przerwał połączenie, po czym podzielił się ze mną nowościami.

- Monitorujemy telefon pańskiego przyjaciela Pierre'a - oznajmił. - Ktoś właśnie zostawił komunikat na jego automatycznej sekretarce. Kobieta. Pytała, czy ma obraz.

Poczułem, jak nerw drga mi w policzku.

- Słucham?

- Obraz z widokiem Montmartre'u - wyjaśnił. Jego rozstawione szeroko palce wgniatały skórzaną tapicerkę. - No i powstaje ciekawy problem. Muszę przyznać, że byłem skłonny zaakceptować pańską hipotezę. Oczywiście, jest dziwaczna, ale mógłbym to przeżyć. Teraz jednak mamy zagadkę, jak ten telefon mieści się w pańskim rozumowaniu? Uważał pan, że kradzież obrazu miała być sposobem doprowadzenia do pańskiego aresztowania i przekonania wszystkich, że do skoku na Picassa nigdy nie doszło. Ale jeżeli komunikat na sekretarce jest autentyczny, przeczy pańskiej logice.

Wpatrywałem się w cholerny aparat, który zniszczył moją teorię, i przesunąłem zabandażowanymi palcami po policzku. Bawełniane nitki opatrunku zaczepiały o zarost.

- To musiała być Catherine.

- Niewykluczone. Rozumie pan jednak, o co mi chodzi.

- Co konkretnie panu powiedziano?

- Kobieta zostawiła numer telefonu - odparł Farmer. - Możemy podjąć pewną próbę, ale jak sądzę, tylko jedną. Poprosimy pańskiego pasera, żeby do niej zadzwonił i umówił się na spotkanie. Będę miał ludzi do dyspozycji. Jeżeli nam się uda, zatrzymamy ją.

- A jeżeli nie przyjdzie?

Farmer wyjął zegarek kieszonkowy i nie chcąc spojrzeć mi w oczy, zapatrzył się w cyferblat.

- Niech się pan modli, żeby tak się nie stało.
















































35


Rany, ależ się modliłem. Z dłońmi zaciśniętymi między kolanami, ze zmarszczonym czołem powtarzałem w myślach jak mantrę: Błagam, niech tu będzie. Błagam, niech tu będzie. To cholerne zdanie zaczynało doprowadzać mnie do szału. A gdyby je zmienić? Może inna mantra dałaby lepsze rezultaty.

Było późne popołudnie tego samego dnia. Siedziałem między Victorią a Nathanem Farmerem na betonowej ławce na placu de la Defense. Przed nami piętrzył się Wielki Łuk- gigantycznych rozmiarów budowla z marmuru i szkła. Przez sklepione przejście widziałem wieczorne niebo, wydawało się wyblakłe, jakby wyprane z kolorów. Skrawki obłoków odbijały się wielokrotnie w oknach łuku, jak tapeta powtarzana bez końca na monitorach komputerowych.

Pierre stał u dołu kamiennych stopni przed ogromną budowlą. Na ramiona narzucił bladoniebieski sweter, miał na sobie białą koszulkę polo, brązowe spodnie i granatowe espadryle. Z tej odległości nie potrafiłem stwierdzić, czy czas spędzony w areszcie wpłynął jakoś na jego wygląd. Prawdopodobnie ostatnio nie sypiał zbyt dużo i cienie rysowały mu się pod oczami. Dowiedziałem się, że zanim przywieziono go pod łuk, pozwolono mu wziąć prysznic i ogolić się - niewątpliwie czuł się teraz nieco bardziej człowiekiem. W lewej ręce trzymał opakowany w brązowy papier i przewiązany sznurkiem obraz Montmartre'u, w prawej ściskał skórzaną saszetkę.

Nie rozmawiałem z Victorią ani z Farmerem, ale zupełnie im to nie przeszkadzało. Wszyscy trwaliśmy w oczekiwaniu, zastanawiając się, czy ona się zjawi. Zupełnie nie wiedziałem, co robić, jeżeli nie przyjdzie. Oczywiście, zawsze coś zrobić można, aleja najbardziej martwiłem się o to, jak długo Farmerowi uda się przekonywać władze, by nadal czekały. Według mnie, jeżeli sprawa przeciągnie się jeszcze kilka dni, staną się nerwowe i moja twarz ponownie zacznie im się dobrze komponować na ekranie telewizyjnym. Ajeżeli do tego dojdzie, szanse, że ktoś zechce zainwestować czas w badanie mojej teorii, będą, delikatnie mówiąc, słabe.

Nie bardzo wiedziałem, co motywuje Farmera. Może lojalność, bo przecież zwróciłem Picassa galerii; a może był na tyle staroświecki, że czuł się zobowiązany do pomagania innemu Brytyjczykowi za granicą. W każdym razie szanowałem go za to, że dał mi szansę udowodnienia mojej niewinności, choć wiedziałem, że nie będzie w nieskończoność szedł mi na rękę. Wkrótce zajmowanie pozycji w moim narożniku ringu może się okazać dla niego niewygodne albo wciągnie go jakaś nowa afera. Bardzo nie chciałem stracić jego wsparcia, więc ta kobieta po prostu musiała się pojawić.

W chwili, kiedy ta myśl przemknęła mi przez głowę, Farmer podniósł do oczu niewielką lornetkę. Jak na mój gust, trochę jednak za dużą. Oczywiście, byliśmy daleko od łuku, zasłaniały nas też niski mur i kępy krzewów, ale raczej nie byliśmy niewidoczni. A gdyby kobieta zwróciła na nas uwagę, na widok lornetki rzuciłaby się do ucieczki. Założyliśmy, że wyjdzie ze stacji metra po drugiej stronie placu albo nadejdzie bulwarem biegnącym za łukiem, ale nie mieliśmy na to gwarancji. Równie dobrze mogła pojawić się za naszymi plecami, a wtedy szlag by wszystko trafił.

Victoria spojrzała na mnie ze zmęczonym uśmiechem. Poruszając ustami, zapytała bezgłośnie: „Okej?" Kiwnąłem głową, a potem znowu patrzyłem w stronę łuku. Nie chciałem niczego przegapić.

- Spóźnia się - zauważył Farmer, opuszczając lornetkę.

- Może namierzyła pański sprzęt szpiegowski. Nie jest zbyt dyskretny.

Farmer odkaszlnął i wsunął lornetkę do zamszowego futerału. Wyciągnął z kieszonki zegarek i zerknął na cyferblat. Dlaczego nie kupi sobie zegarka na rękę, jak wszyscy ludzie? To taki irytujący ma-nieryzm: ręka do piersi, palce do kieszonki, wyjąć zegarek, otworzyć

kopertę, sprawdzić czas, zamknąć kopertę, schować zegarek do kieszonki. Gdyby policzyć, ile czasu zajęłaby mu ta procedura do końca życia, pewnie okazałoby się, że zmarnował cały dzień. Pomyślałem, czyby, kiedy będzie już po wszystkim, nie kupić mu zegarka - taniego, elektronicznego, takiego, jakie sprzedają na bazarku niedaleko mojego mieszkania. Może warto by to zrobić po prostu po to, żeby zobaczyć jego minę, gdy będę mu go wręczał. Wyobrażałem sobie, że zareaguje tak, jakbym podał mu brudną chusteczkę.

- Może powinniśmy czekać gdzie indziej - powiedziałem. - Choćby w pańskim samochodzie.

- Z jaguara byśmy jej nie zobaczyli.

- A ona nie zobaczyłaby nas.

Farmer zacmokał i pokręcił głową. Chciał znowu sięgnąć po zegarek, ale złapałem go za przegub.

- Sprawdzał pan przed trzydziestoma sekundami.

Wzruszył ramionami i wydął usta. Puściłem jego rękę, a on zaczął bębnić palcami o udo. Spojrzałem na Victorię i uśmiechnąłem się blado. Potem popatrzyłem znowu na Pierre'a.

Pierre obrócił się i spojrzał na znajdujący się bezpośrednio nad nim środek łuku z podwieszonymi na metalowych linach białymi, przypominającymi płótno konstrukcjami. W porównaniu z nimi i z samym łukiem wydawał się dziwnie mały - zupełnie jakby wypił magiczny napój, który wielokrotnie go pomniejszył. Gdyby było południe, otaczałoby go mnóstwo ludzi - pracownicy pobliskich szklanych drapaczy chmur czy też turyści czekający na szklane kapsuły wind, by wjechać na dach łuku. Teraz znajdowała się tu tylko garstka zwiedzających - spoglądali na mapy albo do przewodników - stada gołębi i grupa zakapturzonych nastolatków na deskorolkach; skakali z kamiennych stopni i lądowali z trzaskiem plastiku uderzającego o beton, aż niosło się echo. Hałas był tak głośny, że można by go pomylić z wystrzałami. Ale żaden z ludzi Farmera nie miał broni. Przynajmniej tak myślałem. Funkcjonariusze policji byli niewidoczni, kryli się na dachach sąsiednich budynków i w wejściu do kina IMAK. Próbowałem ich dostrzec, ale jak dotąd mi się nie udało. Wiedziałem, że są dobrze schowani, ale sprawdzałem mimo wszystko, jakby pod wpływem wewnętrznego przymusu. O co mi właściwie chodziło?

Chyba chciałem znaleźć jakiegoś kozła ofiarnego, gdyby do spotkania jednak nie doszło.

Pierre podniósł dłoń do czoła i spojrzał w naszą stronę. Zgłupiał? Ale nic nie mogłem na to poradzić, nic mu powiedzieć, bo nie miał przewodu, słuchawki czy jakiegoś innego gadżetu. Po prostu stał i gapił się na mnie. Spuściłem głowę i wbiłem wzrok w swoje stopy. Poprzysiągłem sobie, że jeżeli uda mi się wyjść cało z tej awantury, zerwę z nim kontakt. Usłyszałem znowu dudnienie kółek, a kiedy podniosłem głowę, zobaczyłem, że deskorol-karze okrążają Pierre'a. Kółko robiło się coraz ciaśniejsze, wirowało coraz szybciej. Nagle jeden z chłopaków skręcił gwałtownie i wpadł na niego. Przez jedną straszliwą chwilę myślałem, że chce mu wyrwać obraz. Nie zrobił tego, ale chwycił Pierre'a w pasie, potem cofnął się i szybko odjechał, a jego kumple razem z nim. Był to najprymitywniejszy trik kieszonkowca; czekałem, kiedy Pierre zauważy, że zniknął mu portfel, tymczasem on rozłożył kawałek papieru i przyglądał mu się. Potem znów popatrzył na mnie, odwrócił się i szybkim krokiem ruszył po schodach w kierunku szklanych wind.

Była na górze, musiała tam być. Ajeżeli spojrzała stamtąd w dół, mogła zobaczyć ludzi Farmera na dachach, a nas zapewne też.

- Co on wyprawia? - zapytała Victoria.

- Dali mu kartkę. Widział pan to? - zwróciłem się do Farmera.

- Powiedział mi pan, żebym schował lornetkę.

- Ale rozumie pan, co ona zrobiła? Zmieniła miejsce spotkania.

- Albo pański przyjaciel nas opuszcza.

- Zwariował pan. Naprawdę pan sądzi, że chce uciec z dachu łuku?

- A co pana zdaniem zamierza Catherine?

Uniosłem ręce do góry, a potem odepchnąłem się od ławki i zacząłem biec za Pierre'em.

- Zepsuje pan wszystko! - wrzasnął Farmer. - Sam pan będzie sobie winien.

- Przynajmniej coś robię! - odkrzyknąłem. - Na rany Chrystusa, gdzie są pańscy ludzie?

Właśnie nadbiegali z lewej strony. Zaświtało mi, że może funkcjonariusze w kinie IMAX otrzymali polecenie zadbać, abym nie wykręcił jakiegoś numeru i nie próbował uciec. W normalnych okolicznościach pewnie by mnie to trochę uraziło, ale w tej chwili byłem zadowolony, że mam jakieś wsparcie.

Pochyliłem głowę i pobiegłem ile sił w nogach. Chciałem dotrzeć do schodów u podstawy łuku, zanim oni się do mnie za bardzo zbliżą. Zaliczyłem dobry czas, przeskakując po dwa stopnie, wypadłem na platformę i popędziłem w stronę wind. Przy kasie nie było kolejki, ale nie było też Pierre'a. Rozejrzałem się dookoła, ale on jakby rozpłynął się w powietrzu. Nie było go w windach ani z drugiej strony łuku. Zerknąłem przez ramię i zobaczyłem biegnących policjantów. Czas mi się kończył. Popatrzyłem w bok i dostrzegłem tył głowy Pierre'a. Szedł oszklonym westybulem prowadzącym do urzędów państwowych usytuowanych w lewej nodze łuku. Pomknąłem za nim, pokonałem obrotowe drzwi wejściowe i znalazłem się w nowoczesnym klimatyzowanym wnętrzu.

We foyer poza przypominającą kupkę nieszczęścia sprzątaczką, która polerowała marmurową posadzkę hałaśliwą, wibrującą maszyną, nie było nikogo. Kobieta miała szklisty wzrok, a na uszach ochronne słuchawki. Minąłem ją i przeskoczyłem nad metalową barierką koło pustej recepcji. Zobaczyłem przed sobą wykonane z nierdzewnej stali drzwi dwóch wind. Spojrzałem na umieszczony nad nimi elektroniczny wyświetlacz. Żadna winda nie nadjeżdżała. Rozejrzałem się: co tu zrobić? Z lewej strony dostrzegłem jakieś drzwi. Zniknąłem za nimi, w chwili gdy ludzie Farmera weszli do foyer.

Za drzwiami znajdowały się schody prowadzące do góry. Nigdzie ani śladu Pierre'a. Prawdopodobnie z foyer można się było jakoś inaczej wydostać, ale nie miałem czasu, żeby się o tym przekonać. Popatrzyłem jeszcze raz na drzwi i zauważyłem stalowy rygiel. Przesunąłem go i w tej samej chwili ktoś pchnął drzwi z przeciwnej strony. Wydało mi się, że drewniana płyta wybrzuszyła się w środku jak skóra na bębnie. Chwila ciszy, a potem ktoś zaczął łomotać w drzwi i głośno krzyczeć po francusku. Odskoczyłem i wbiegłem na schody. Pokonałem jedną kondygnację, potem drugą. Na trzeciej zatrzymałem się jak wryty.

Pierre leżał skulony na podłodze, przyciskając prawą dłoń do ciemnej, lśniącej plamy pod lewym obojczykiem. Spomiędzy palców sterczała mu gumowa rękojeść noża. Krew spływała po przegubie. Spojrzałem na twarz Pierre'a. Krzywił się z bólu i oddychał głośno przez zęby. Sięgnąłem do kieszeni i wyciągnąłem chusteczkę. Przycisnąłem ją do jego dłoni, pomiędzy palcami i do otwartej rany. Materiał nasiąkł krwią, czubki palców miałem czerwone. Popatrzyłem na nóż, zastanawiając się, czy go nie wyciągnąć, ale gdybym to zrobił, może byłoby jeszcze gorzej. Zdjąłem mu więc z karku sweter i owinąłem mocno wokół noża.

Łomotanie na dole stawało się coraz głośniejsze. Słyszałem też trzaski pękającego drewna. Policja przebijała się przez drzwi - lada chwila ustąpią.

Rozejrzałem się. Saszetka Pierre'a była, ale obraz zniknął.

- Zabrała obraz? - zapytałem.

Kiwnął głową i widziałem, że to go zabolało.

- Dokąd poszła?

Z wysiłkiem wskazał na schody.

- Policja zaraz tu będzie - powiedziałem, wstając. - Zajmą się tobą. Tylko nie zemdlej, okej?

Nie czekałem na odpowiedź. Poderwałem się. Chwyciłem za poręcz przy schodach zakrwawionymi palcami, wskoczyłem na pierwsze stopnie i wtedy drzwi na dole pękły. Biegłem szybko, jak najszybciej. Słyszałem łomot ciężkich kroków - jakby nadciągała cała armia. Próbowałem nie zwracać uwagi na palący ból mięśni nóg. Czy miała przy sobie jakąś inną broń, nie tylko ten nóż? Nie wiedziałem i był tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić. Gdy dotarłem do następnego piętra, wychyliłem się za balustradę i dwie kondygnacje wyżej dostrzegłem niewyraźną cielistą plamę. Za mną ktoś krzyczał po francusku. Nieznoszącym sprzeciwu tonem rozkazywał mi się zatrzymać. Nabrałem powietrza w płuca i pognałem dalej.

Nie wiem, ile jest kondygnacji w Wielkim Łuku, ale wiele z nich pokonałem jak wariat, któremu pali się pod nogami. Dopiero kiedy dotarłem bardzo wysoko, zacząłem się zastanawiać, czy nie popełniłem błędu. Po co miałaby biec na dach? Musiała zaplanować drogę ucieczki i raczej nie przez dach. Tłoczyło się tam pełno ochroniarzy i turystów, a na dół można było zjechać tylko z którąś z głównych szklanych wind albo wind z drugiej strony łuku lub zbiec schodami. A Farmer na pewno obstawił je już policją.

Spojrzałem przez okno klatki schodowej. Ile jeszcze pięter do góry? Kilka? Gdzie ona skręci? A może pobiegłem za daleko?

Zatrzymałem się na parę nerwowych sekund, starając się usłyszeć jej kroki nad sobą, ale wszystko zagłuszał łomot policyjnych buciorów. Byli coraz bliżej. Wyraźnie byli sprawniejsi ode mnie. Pokonałem jeszcze jedno piętro, a potem zaryzykowałem i przez wewnętrzne drzwi wpadłem na słabo oświetlony korytarz jakiegoś biura.

Catherine Ames była przede mną. Zgięta wpół, ściskała w dłoni obraz. W końcu ją zobaczyłem. Co za surrealistyczne uczucie. Od tak dawna kojarzyłem jej nazwisko ze zwłokami znalezionymi w moim mieszkaniu i teraz różnice w jej wyglądzie były tak wyraźne, że aż niesmaczne. Robiła wrażenie starszej i tęższej, niż myślałem. Jej szeroka twarz poczerwieniała, a czoło i płaski nos połyskiwały. Miała na sobie szare spodnie i zwykły różowy T-shirt przepocony i poplamiony krwią Pierre'a.

Odwróciła się, słysząc trzask otwieranych drzwi, i dostrzegłem w jej oczach paskudną determinację. Zawołałem ją po imieniu, ale nie zareagowała - tylko wytarła strużkę śliny z warg i znowu, potykając się, zaczęła biec. Pomyślałem, że zaraz upadnie, ale odzyskała równowagę i parła do przodu. Poruszała się z trudem i trzymała się za bok, jakby złapała ją kolka. Pochyliłem głowę i zacząłem ją ścigać pustym koiytarzem - mijałem wyludnione biura, pomieszczenia z kserokopiarkami, uśpione drukarki i automaty z wodą do picia. Zaczepiłem palcem o metalową szafkę, zarzuciło mnie gwałtownie w prawo i wyrżnąłem ramieniem w ściankę działową. Wrzasnąłem z wściekłością i to wystarczyło, aby Catherine obejrzała się za siebie spanikowana.

- Stój! - krzyknąłem. - Arrete-toi, Catherine.

Może przeraził ją hałas, który robiłem, może uznała, że jestem dość szybki, żeby ją złapać. Tak czy inaczej wciąż zerkała przez ramię i dlatego biegła wolniej. Krzyknąłem jeszcze raz, widząc, że zmniejszam dystans i że chyba, kiedy rzucę się na ziemię, uda mi się schwytać ją za kostki za wewnętrznymi drzwiami, do których zmierzała.

Złapała klamkę i szarpnięciem je otworzyła. Wyciągnąłem rękę i wrzasnąłem dziko, w nadziei że ją przestraszę. I przestraszyłem. Pisnęła, cisnęła we mnie obrazem... i solidne drzwi zamknęły się za nią. Obraz leciał w stronę mojej głowy, a ja nie zdążyłem odskoczyć. Róg solidnej ramy uderzył mnie w skroń. Upadłem i rąbnąłem potylicą w podłogę. Tyle pamiętam.




















36


Kiedy później wszystko sobie uporządkowałem, doszedłem do wniosku, że minęło jakieś dwadzieścia minut, zanim znalazł mnie policjant. Siedziałem oparty o ścianę i delikatnie obmacywałem ranę na opuchniętej skroni. Nie próbowałem sam wstać, bo za bardzo kręciło mi się w głowie, ale pomógł mi policjant, który złapał mnie pod pachy, podniósł, a potem bez ceregieli skuł mi ręce z tyłu. Nogi się pode mną uginały, kiedy prowadził mnie w stronę windy. Zjechaliśmy na dół, gdzie czekał Farmer.

- Złapaliście ją? - zapytałem i skrzywiłem się, czując, jak igły bólu przeszywają mi głowę.

- Przed chwilą - odparł, wskazując stojącą w pewnej odległości oznakowaną policyjną furgonetkę z błyskającym kogutem. - Wygląda na to, że kiedy tu dotarła, straciła ochotę na bieganie.

- Cudownie. Nie uważa pan, że można by mnie już uwolnić?

Odwróciłem się i pokazałem Farmerowi moje skute dłonie. Gestem polecił funkcjonariuszowi zdjąć mi kajdanki. Oparłem się o zewnętrzną szybę westybulu i potarłem najpierw podrażnioną skórę na przegubach, a potem opuchliznę nad okiem. Nabrałem w płuca haust powietrza, starając się stać w miarę równo.

- Charlie, dobrze się czujesz? - zapytała Victoria, podchodząc do mnie.

- Przeżyję - wykrztusiłem.

- Masz wstrząśnienie mózgu?

- Och, chyba tak.

- Czym cię uderzyła?

Wskazałem obraz, który policjant ściskał w dłoni.

- Au!

- Wiem, boli. Ale to chyba lepsze niż pchnięcie nożem. Co z Pierre'em?

- Jedzie do szpitala - odparł Farmer.

- A potem, mam nadzieję, do domu.

- Zobaczymy.

Popatrzyłem mu w oczy, ale niewiele z nich wyczytałem. Postanowiłem zadać pytanie, na które naprawdę chciałem usłyszeć odpowiedź.

- A co to oznacza dla mnie? Jestem czysty?

Farmer dał policjantowi znak, żeby zostawił nas samych. Kiedy ten wszedł na schody i znalazł się poza zasięgiem głosu, Farmer pochylił się do mojego ucha i oznajmił konfidencjonalnym tonem:

- Rozmawiałem z moimi klientami. Są skłonni zapomnieć o panu.

- To ostatnia rzecz, jaką powinni zrobić - powiedziała Victoria, opierając rękę na biodrze.

Farmer spojrzał na nią lodowatym wzrokiem, a potem znowu popatrzył na mnie.

- Oczywiście, musi pan opuścić Francję. Zanim to nastąpi, będzie pan pod obserwacją.

- Ile mam czasu?

- Dzień. Oczekują, że przed upływem doby pan wyjedzie.

- A dokąd niby ma pojechać? - spytała wojowniczo Victoria.

- Drobiazg - powiedziałem, ściskając jej rękę. - Pomożesz mi podjąć decyzję.










37


Dopiero następnego dnia po południu, w porcie lotniczym imienia Charles'a de Gaulle'a mogłem porozmawiać z Victorią. Spałem dziesięć godzin bez przerwy i w zasadzie doszedłem do siebie po starciu „człowiek kontra rama". Uporządkowałem również sprawy z Farmerem, dzięki czemu, wprawdzie pod nadzorem policji, ale jednak, mogłem wrócić do domu i zabrać resztę rzeczy. Na lotnisku kupiłem Victorii i sobie kawę na wynos i z bagażami u stóp zasiedliśmy obok siebie w obitych skórą fotelach.

- To świństwo - rzuciła Victoria w przestrzeń.

- Tak myślisz? - spytałem, podnosząc styropianowy kubek do ust.

- Owszem. Po pierwsze, odzyskałeś bezcennego Picassa, którego mogli utracić na zawsze. Po drugie, rozwiązałeś zagadkę morderstwa. A jak odpłaciło ci się państwo francuskie?

Przełknąłem kawę.

- Przyznałem się do włamania, Vic. Raczej nie mogłem oczekiwać, że machną na to ręką i pozwolą działać dalej.

- Nie rozumiem dlaczego.

- Jasne, że nie rozumiesz.

- No dobrze - powiedziała, stukając palcem w pokrywkę kubka. - Nadal uważam, że to paskudne.

- A na co liczyłaś? Na Legię Honorową?

Wydęła wargi.

- Drobne „dziękuję" byłoby miłe.

- Przesada. Zupełnie mi wystarcza, że nie pójdę do więzienia.

- A to, że wykopali cię ze swojego kraju?

- Wcale nie wykopali - zaprotestowałem, grożąc jej obandażowanymi palcami. - Tylko poprosili, żebym wyjechał. Tak czy owak, chyba nadeszła pora, aby zmienić krajobraz.

- A zakończenie książki? Nadal jesteś w lesie.

- Dobrze wiesz, że mogę ją wziąć ze sobą.

- Cóż, nie ma wątpliwości, że ty łatwiej wybaczasz niż ja.

Wzruszyłem ramionami i pociągnąłem łyk przez plastikowe

wieczko kubka. Victoria zrobiła to samo, a kiedy podniosła głowę, miała wąsy z pianki. Wyciągnąłem rękę, aby je wytrzeć. Victoria drgnęła, ale zaraz rozluźniła się. Przesunąłem kciukiem po jej wargach, a potem wytarłem pianę o spodnie.

- Dziękuję - powiedziała.

- Nie. To ja ci dziękuję. Za wszystko.

- Bardzo proszę.

- Mówię poważnie. Zrobiłaś dla mnie piekielnie dużo. A nie jestem całkiem pewien, czy na to zasłużyłem. Po tym numerze, który ci wykręciłem...

- Och, daj-spokój. Już ci wybaczyłam. Sprawa zamknięta.

Uśmiechnąłem się i rozejrzałem wokoło. Port lotniczy był dziwnie futurystycznym miejscem, same zgaszone szarości i czernie, szkło i stal. Wiedziałem z autopsji, że niektóre części połączone są biegnącymi w rurach ruchomymi schodami, przypominającymi mi Centrum Pompidou, a jeszcze bardziej architekturę z Jetsonów - wyobrażenie stacji kosmicznej z lat siedemdziesiątych.

Nad naszymi głowami cztery monitory wyświetlały listę odlotów. Wciąż się nie zdecydowałem, dokąd właściwie się udać. Miałem nadzieję, że natchnienie przyjdzie dość szybko, bo nie zamierzałem siedzieć tu dłużej niż to konieczne. Pobyt w Paryżu, choć nie zawsze, sprawiał mi przyjemność i jedna część mnie była trochę rozgoryczona, że muszę wyjechać. Druga część wiedziała, ile miałem szczęścia.

- Charlie - odezwała się Victoria. - Nie masz za wiele czasu, ale czy moglibyśmy porozmawiać o tym, co się stało?

- Co cię gryzie?

- Parę rzeczy.

- Aha.

Wypiłem jeszcze kilka łyków kawy, odstawiłem kubek na podłogę i sięgnąłem po papierosa. Victoria złapała mnie za przegub i pokręciła głową, wskazując znak z zakazem palenia.

- Możemy wyjść na zewnątrz - zaproponowała.

- Nie. Żaden problem. Dobrze nam tu.

- Jesteś pewien?

- Absolutnie. I tak już myślałem, żeby to rzucić. Posiedzę więc tutaj, dopiję kawę, a ty możesz mnie pytać o wszystko, co zechcesz.

- O wszystko?

- Tak.

- Dobra. - Zrobiła głęboki wdech. - Spałeś z Paige? Szczęka mi opadła, a Victoria zaczerwieniła się.

- Zapomnij o tym. - Uniosła rękę i odwróciła głowę. - Nie wiem, dlaczego cię o to zapytałam. Wcale nie to chciałam powiedzieć.

Położyłem dłoń na jej kolanie.

- Nie jest w moim typie.

- Jest dokładnie w twoim typie. Uśmiechnąłem się.

- Do niczego między nami nie doszło.

- Aha.

- Naprawdę. Wierzysz mi?

- Skoro tak mówisz. Powtarzam, nie mam pojęcia, dlaczego cię o to zapytałam.

- Cóż, zrobiłaś to, a ja odpowiedziałem. Co jeszcze? Wyprostowała się i westchnęła. Odgarnęła włosy z policzków i założyła je za uszy.

- W tej całej historii - zaczęła - właściwie nie wyjaśniliśmy sobie jednego. Pierre powiedział, że jego klientem był mężczyzna. Ale jeśli telefonowano z mieszkania Catherine, tym mężczyzną nie mógł być Gerard.

- I nie był.

- A więc kto?

- Według mnie, każdy. Ale na pierwszym miejscu typuję Brunona.

- Brunona?

- Aha. Wiemy, że był w mieszkaniu Catherine już wcześniej i niewykluczone że, takjak twierdził, spał z nią. Ale nawet jeżeli mówił prawdę, to, jak sądzę, stało się tak, bo chciała, żeby telefon wykonał mężczyzna.

- Zeby zdezorientować Pierre'a?

- Wydaje mi się, że chodziło raczej o dodatkowe zabezpieczenie. I to by wyjaśniało, dlaczego Bruno chciał ukraść obraz z widokiem Montmartre'u. Mógł przecież wiedzieć, że jest cenny, a, co więcej, orientować się, że Catherine wcale by się nie zmartwiła kradzieżą.

- Uważam, że to ma sens.

- Ja też - potwierdziłem, pijąc kolejny łyk kawy.

- I to Bruno powiedział Catherine, gdzie mieszkasz? Czy Pierre? Ktoś musiał to zrobić, bo nie wiedziałaby, gdzie zabić biedną Sophię.

Pokręciłem głową, jakbym rozważał tę kwestię.

- Nie sądzę, by to był któryś z nich.

- Dlaczego?

- Posłuchaj, ta część historii jest dla mnie nadal trochę zagmatwana. Nie bardzo jeszcze ją rozgryzłem. To nie mógł być Bruno, bo nie chciałby przyznać, że mnie zna, i nie miał pojęcia, że jestem również złodziejem przypadkiem wynajętym przez Cathe-rine. I nie był to Pierre. Naprawdę, powinienem bardziej mu ufać. A poza tym nie wiedział, gdzie mieszkam.

- A więc?

- A więc są chyba dwie możliwości. Oto pierwsza. Catherine po skontaktowaniu się z Pierre'em mogła mieć na oku swoje mieszkanie i czekać, aż ktoś się do niego włamie. Kiedy zobaczyła, jak do niej wchodzę, mogła mnie śledzić aż do samego domu.

- Ale nie poszedłeś do domu, tylko do księgarni. A potem szukałeś Brunona. Kiedy wróciłeś do domu, zwłoki już tam były.

Zmarszczyłem brwi.

- Och. Racja.

- Ajaka według ciebie jest druga możliwość?

- Paige - odparłem, krzywiąc się.

- Dzięki Bogu.

- Słucham?

- Cóż. Bardzo mi się nie podobało jej zachowanie w piwiarni. Chciałam, żeby była jakoś w to wmieszana.

- Hm. Prawdę mówiąc, o ile dobrze pamiętam, była jedyną osobą, której dałem mój adres. Kiedy powiedziała, że zorganizuje mi spotkanie, napisałem jej go, na wypadek gdyby musiała się ze mną skontaktować.

- Oto co. No i sposób, w jaki ona i Bruno się zachowywali. Oboje sprawiali wrażenie, że mają coś na sumieniu.

- A więc to jest czuj.

Wyciągnąłem w jej stronę palec wskazujący i zgiąłem kciuk, jakbym celował do niej z pistoletu.

- Trafiony, zatopiony.

- Chociaż nie przypuszczam, żeby miało to większe znaczenie.

- Rzeczywiście, niczego to nie zmienia - przyznałem, pociągając za wymyślony spust.

- Władze skupią się na przygotowaniu sprawy przeciwko Catherine i Gerardowi.

- Myślisz, że im się uda?

- Skoro pracuje dla nich Farmer, szanse są dość duże. On może nawet uzyskać przyznanie się do winy.

Victoria kiwnęła głową i spojrzała na swoją kawę.

- Mam nadzieję, że ktoś skontaktował się z rodziną tej biednej Sophii.

- Mało prawdopodobne, by o tym zapomnieli.

- Zastanawiam się, co stanie się z Francescą i tą bandą z księgarni. Pewnie ich aresztują?

- Nie wydaje mi się.

- Ooo?

- Pewnie z nimi porozmawiają, udzielą im ostrzeżenia, jeżeli wolisz. Farmer potrafi to załatwić. I niewykluczone że Centrum Pompidou niezbyt się zmartwi, jeżeli sprawy potoczą się swoim torem.

- Dlaczego?

- Kradzież dzieł sztuki to poważna sprawa. O wymiarze międzynarodowym. Ludzie myślą, że to jak w filmowych scenariuszach,

ale tak naprawdę nie. Tyle że ryzyko jest niewielkie w porównaniu z handlem narkotykami czy bronią, a jeżeli ukradnie się odpowiedni obraz, można zarobić kupę pieniędzy.

- A więc?

- A więc Francesca spróbuje sprzedać komuś obraz. Prawdopodobnie już ma upatrzonego kupca, a Centrum Pompidou nie przejmuje się zbytnio, że ktoś wyda majątek na podróbkę. Załóżmy, że odczekają pół roku i podadzą do prasy, że w ramach rutynowego postępowania ubezpieczeniowego przeprowadzili wycenę i sprawdzili autentyczność dzieł w sali Picassa. Ten, kto kupił podróbkę, pewnie się tym zainteresuje i kiedy przekona się, że zapłacił mnóstwo pieniędzy za falsyfikat, nie będzie zachwycony. Może nawet wycofać się na dobre z interesów.

Victoria zrobiła zbolałą minę.

- Ale jeżeli tak się stanie, mogą dobrać się do Franeeski. Nie wydaje mi się to sprawiedliwe.

- Masz rację, tyle że raczej trudno uznać ją za przeciętną emerytkę. Poza tym powiedziała mi, że jeżeli skok wypali, pojedzie na Kubę.

- Zupełnie jak Faulks. Żartujesz, prawda?

- Słowo honoru.

Victoria złapała mnie za ramię.

- Hej. Przecież umieściłeś na obrazie pluskwę. Może władzom uda się ustalić, kto to kupi.

- Nie. - Pokręciłem głową. - Przypuszczam, że jej zasięg jest ograniczony. A sprytna Francesca w wolnej chwili sprawdzi obraz, czy nie ma na nim czegoś takiego. Pluskwę łatwo zauważyć, a ona musiała zacząć coś podejrzewać, kiedy nie pojawiłem się w minibusie.

- Hm. Naprawdę na wszystko znajdziesz odpowiedź.

- Tylko nie na pytanie, dokąd teraz wyjechać. Jak myślisz?

Victoria przyglądała się mojemu bagażowi.

- A co powiesz...

Przerwało jej ćwierkanie komórki w torbie. Sięgnęła po nią, wyjęła i zrobiła zdziwioną minę, bo numeru nie znała. Patrzyłem, jak słucha przez chwilę, wzdycha i podaje mi telefon.

- Charlie - odezwał się ochrypłym głosem Pierre. - Chciałeś wyjechać bez pożegnania?

Zerknąłem przez ramię, żeby upewnić się, że nikt mnie nie obserwuje.

- Nie miałem wielkiego wyboru, Pierre. Jak się czujesz?

- Powiedzieli mi, że będę żył.

- Cóż, to już coś.

Roześmiał się cicho.

- Pragnę ci podziękować. Przyznaję ci rację, nie powinniśmy byli się na to porywać, oui?

- Wszedłem w to z pełną świadomością - odparłem, wstając i rozglądając się wkoło. Nie widziałem nikogo podejrzanego ani nawet dwóch policjantów, którzy jechali za nami na lotnisko w oznakowanym radiowozie. - Dostałeś paczkę? Wysłałem ci ją do szpitala.

- Dlatego dzwonię. Nie musiałeś tego robić.

- Źle bym się czuł, gdybym je zatrzymał. To nie byłoby właściwe.

- Cóż, może kupię bilet lotniczy? Polecę i cię odszukam.

- Tobie też kazali się wynosić? - spytałem, siadając znowu.

- Nie, mogę im się przydać, tak? Panu Farmerowi, jak sądzę.

- Kiedy tylko cię wypiszą, zmusi cię, żebyś był jego chłopcem na posyłki.

- Już to zrobił, przyjacielu. Gerard i Catherine ukradli nie tylko

Mężczyznę z gitarą.

- Naprawdę?

- Powiedzieli ci, że pracowała pod Orleanem?

- Słyszałem, że była archiwistką.

- Wczoraj sprawdzili rzeczy, nad którymi pracowała. Trzy szkice Picassa. Wszystkie zniknęły.

- Zniknęły?

- Zastąpione podróbkami. Nie widziałeś ich?

- Nie - odparłem i gwizdnąłem - szkoda. Ale lepiej już skończę, Pierre. Obawiam się, że przyjaciółka może mi przysłać swój rachunek telefoniczny.

- Ha. Do zobaczenia, Charlie.

- Dbaj o siebie.

Rozłączyłem się, a potem na chwilę przycisnąłem telefon do warg, zastanawiając się nad tym, co powiedział Pierre. Victoria podsunęła otwartą dłoń, więc położyłem na niej komórkę.

- O jakiej paczce mówiłeś?

- Słucham?

- Zapytałeś Pierre'a, czy dostał twoją paczkę.

- Ach, to. Posłałem mu kurierem jego część z tych dziesięciu tysięcy euro, które zapłaciła nam Catherine - wyjaśniłem, unikając jej spojrzenia.

- Żartujesz.

- Nie. Doszedłem do wniosku, że raczej nie zapłaci drugiej raty.

- Ale to wariactwo, Charlie.

- Prawdę mówiąc, wariactwem było żądać dziesięć tysięcy z góry. Przez cały czas czułem się kiepsko z tego powodu.

- Zaraz, zaraz. - Uniosła dłoń. - Jeżeli wysłałeś Pierre'owi połowę, czy nie oznacza to, że zapłaciłeś za obraz Montmartre'u ze swojej części?

Ponuro kiwnąłem głową.

- No tak.

- I co ci zolftało, tysiąc euro? Za wszystkie kłopoty?

- Mniej więcej tyle. Plus pięćset, które Bruno zapłacił mi na samym początku.

- To straszne! Może nawet nie wystarczyć ci na bilety lotnicze.

- W pewnym momencie myślałem, że ledwo wystarczy na taksówkę na lotnisko.

Uśmiechnąłem się, ale Victoria pozostała poważna. Pokręciła głową i spojrzała na mnie surowo.

- Nie powinieneś traktować sprawy tak lekko, Charlie. Naprawdę kiepsko na tym wyszedłeś.

- Och, sam nie wiem.

- Według ciebie tysiąc pięćset euro to dobra zapłata? Cenisz się niżej, niż myślałam.

Przekrzywiłem głowę, patrząc na nią znacząco, i uśmiechnąłem się szeroko.

- Coś ci pokażę. - Grzebałem przez chwilę w mniejszej z moich dwóch toreb, aż w końcu znalazłem pudełko jednorazowych rękawiczek. Włożyłem jedną na lewą rękę, a potem znowu przerzucałem rzeczy, i wreszcie wyciągnąłem zwitek pożółkłego papieru. Jeszcze raz rozejrzałem się, sprawdzając, czy nikt się na nas nie gapi, a potem zabandażowanymi palcami rozwinąłem papier i pokazałem go Victorii. Kartka była niewiele większa od strony powieści w twardej oprawie.

- Co to? - zapytała Victoria, sięgając po nią.

Szybko zabrałem kartkę.

- Przepraszam. Nie dotykaj. W każdym razie nie dotykaj bez rękawiczek.

- Dlaczego? Co to takiego?

- Picasso.

Ależ miała minę.

- Nie rozumiem.

- W torbie mam jeszcze dwa. Oryginalne szkice, wstępne rysunki Mężczyzny z gitarą. O tutaj, popatrz na linie.

Wskazałem na kanciaste, naszkicowane węglem zarysy. Victoria pochyliła głowę, a potem spojrzała na mnie pytająco.

- Wyjaśnij.

- Catherine zabrała je z archiwum w Orleanie. Pierre właśnie mi powiedział, że wśród oryginałów Picassa, za które była odpowiedzialna, znaleziono kilka falsyfikatów. Zrobiła to samo, co z obrazem. Najpierw wykonała kilka podróbek, a potem podmieniła z oryginałem.

- Mój Boże - westchnęła Victoria, zasłaniając usta dłonią. - Są cenne?

- Wszystkie trzy? Pewnie warte kilkadziesiąt tysięcy.

- Zabierasz je?

- Oczywiście. A więc, jak widzisz, wyszedłem na tym nie tak źle.

- Od kiedy je masz? - spytała, wpatrując się we mnie. - Nie wspominałeś o tym.

- Bo mam je od niedawna. Dopiero od wczoraj.

Victoria odsunęła się ode mnie. Zmrużyła oczy i sprawiała wrażenie, że stara się to sobie wszystko jakoś poukładać.

- Catherine przyszła po obraz z widokiem Montmartre'u nie bez powodu - wyjaśniłem. - Stwierdziłem, że z jakiejś przyczyny ma on dla niej sporą wartość. Początkowo myślałem, że zorientowała się, że wziąłem z jej mieszkania kartę magnetyczną. Albo może skontaktował się z nią Bruno. Nie miałem pojęcia, w czym rzecz. Koniec końców, doszedłem do wniosku, że w tym paskudnym malunku musi być coś więcej.

- Ale przecież sprawdziliśmy tył płótna. Znaleźliśmy tam plany.

- Tak, ale nie sprawdziliśmy samej ramy. Posłuchaj, kiedy wczoraj Catherine rzuciła we mnie obrazem, przez jakiś czas byłem nieprzytomny. Ale kiedy się ocknąłem, miałem dziesięć minut, zanim mnie znaleźli. Zdjąłem opakowanie i obejrzałem dokładnie obraz. Poprzednio czegoś nie dostrzegłem: małego wgłębienia wzdłuż górnej krawędzi ramy. Podłubałem w nim moimi narzędziami, i wiesz co? To był wosk, pomalowany tak, żeby wyglądał jak drewno z nałożoną pozłotą. Wydłubałem wosk i we wgłębieniu znalazłem zwinięte szkice. Dlatego rama była tak cholernie wielka.

- Nie mogę w to uwierzyć.

- Mnie też nie przychodzi to łatwo. I sądzę, że Farmer już się domyślił. Kiedy wydłubałem wosk, nie udało mi się wetknąć go z powrotem. Mogłem tylko zapakować obraz i udawać ogłuszonego. Ale pewnie już go odpakowali i zobaczyli dziurę. A Farmer wie równie dobrze jak ja, że Catherine musiała mieć ważny powód, aby wyjść z ukrycia.

- To dlaczego nie usiłuje cię złapać?

- Może to zrobi. A może uznał, że zasługuję, by dał mi szansę. W każdym razie chyba coś na ten temat powiedział Pierre'owi, bo tego właśnie dotyczył telefon. Ostrzegał mnie.

Victoria przyglądała mi się uważnie.

- Dlatego nie przejąłeś się wyjazdem.

- Między innymi. Muszę pojechać gdzieś, gdzie zdołam sprzedać to cholerstwo.

Spojrzałem na szereg monitorów z informacjami o odlotach i sprawdziłem ofertę. Parę miejsc w Europie, parę za Atlantykiem, niektóre jeszcze dalej.

- Przeniesiesz rysunki przez kontrolę celną? - spytała.

- Mam nadzieję. Prawdę mówiąc, może nawet pójdę za przykładem Catherine. Jeżeli się je rozprostuje, bez problemu zmieszczą się w ramie mojego oprawionego Hammetta.

- Poważnie? Myślisz, że ci się uda?

- Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać.

Victoria przycisnęła dłoń do czoła.

- A dokąd masz zamiar polecieć?

- No cóż, może ty byś zdecydowała?

Zerknęła na mnie z ukosa.

- Słucham?

- Pojedź ze mną. Przynajmniej na trochę.

- Nic z tego. - Pokręciła głową. - Muszę wrócić do pracy. I spłacić hipotekę.

- To wszystko może poczekać.

- Naprawdę? A co z innymi moimi klientami?

- Zrozumieją. Potrzebne ci wakacje, Vic.

- Ha. Chcesz mnie wpędzić w jeszcze większe kłopoty, co?

- Niewykluczone - odparłem. - Ale nie uważasz, że będzie fajnie się o tym przekonać?








Francuskie słowa i zdania


Podstawowe słowa i zwroty


Tak Oui

Nie Non

Dziękuję Merci

Dzień dobry Bonjour

Do widzenia Au reuoir

Czy mówi pan/pani po angielsku Parlez-uous anglais?

Nie rozumiem Je ne comprends pas

Toaleta męska/damska Hommes/Femmes



Inne ważne zdania


Dzień dobry. Przyszedłem do pana/pani... Czy może pan/pani mnie wpuścić?

Bonjour. Je rends visite a Monsieur/Madame... Est-ce quevous pourriez me laisser entrer, s'il vous plait?


Chyba zgubiłem klucze.

II m'apparait que j'aiperdu mes clefs.


Nie, to pomyłka. To moje mieszkanie.

Non, vous avez tort. Ceci est hien mon appartement.


Ach, to pan/pani tu mieszka? Przepraszam, musiałem się pomylić.

Ah, uous habitez ici?Je suis desole, je me suis trompe.


Przepraszam, gdzie jest najbliższy sklep z wyrobami metalowymi?

S'il uous plait, ou est ta plus proche ąuincaillerie?


Czy mógłby mi pan/pani podać numer telefonu tutejszego pasera?

Vous pouuez me donner le numero de telephone de votre receleur local?


Ile za tę biżuterię/te monety/ten obraz?

Combien pour ces bijoux/cettepiece de monnaie/ce tableau?


Pan/pani się myli. Kiedy przyszedłem, drzwi były otwarte.

Vous avez tort. Cette porte etait oiwerte quand je suis arrwe.


Żądam widzenia z przedstawicielem ambasady brytyjskiej.

J'exige wir tout de suitę un representant de l}ambassade britanniąue.








Sprzęt


Czy pan/pani sprzedaje?... Est-ce que vouz vendez?...


Wytrychy, sondy, les crochets, les sondes,

grabki, śrubokręty les rateaux, les tourneuis


Jednorazowe rękawiczki z lateksu lesgants latexjetables


Farba do włosów, le teintpour cheveux,

nożyczki fryzjerskie les ciseaux


Talk do odcisków palców le poudre a empreints


Materiał niepozostawiający kłaczków le chiffon non pelucheux


Fałszywe paszporty les passeports contrefaęons


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Chris Ewan Charlie Howard 03 Dobrego złodzieja przewodnik po Las Vegas
Ewan Chris Charlie Howard 03 Dobrego złodzieja przewodnik po Las Vegas
Ewan Chris Charlie Howard 01 Dobrego złodzieja przewodnik po Amsterdamie
Przewodnik po malowaniu
23965 Przewodnik po prawie int Nieznany
Biecek P Przewodnik po pakiecie R [fragment]
przewodnik po szlakach PTTK okolic Zielonej Góry
Odkrywamy Wschód 2015 Przewodnik po miejscach wyjątkowych
Przewodnik po szkole, ZHP - przydatne dokumenty, Zbiórki pojedyncze
13 14 Przewodnik po programie podstaw dydaktykiid 14580
Przewodnik po Pomocy wizualnej Oceny Utraty krwi w krwotokach polozniczych

więcej podobnych podstron