CHRIS EWAN
DOBREGO ZŁODZIEJA PRZEWODNIK PO LAS VEGAS
Przekład KATARZYNA MAKARUK
AMBER
złodziej: bandyta, włamywacz, oszust, rzezimieszek,
kieszonkowiec, doliniarz, łupieżca, grabieżca, rabuś,
kanciarz, szuler
Jezu, tyle w temacie złej reputacji...
1
Ukraść portfel jest łatwiej, niż mogłoby się wydawać. Cała sztuka to
wyczekać na odpowiedni moment i wykonać ruch bez wahania.
Nie brzmi przekonująco? W porządku, wyobraź sobie, że twój cel pochyla
się nad stołem do ruletki w Vegas, a kieszenie jego spodni się rozchylają.
Załóżmy, że stoisz obok z butelką budweisera w ręce. Jeśli nawet poczuje,
że ktoś się o niego otarł, wcale go to nie zdziwi. Wierz mi, wystarczy
sekunda, żeby wsunąć wolną rękę do jego kieszeni i zwinąć mu portfel.
Myślicie, że to nie może być aż tak proste. Pewnie większość z was
zgodziłaby się, że to możliwe tylko wtedy, gdy cel jest kompletnym
durniem. I gdybym próbował wyciągnąć portfel na przykład tobie, na
pewno byś mnie przyłapał.
Cóż, to zrozumiała reakcja, ale obawiam się, że błędna. Przede wszystkim
jestem dobry. I nie w tym sensie: no chodź, założymy się, jaki jestem
dobry. Tylko naprawdę dobry. Utalentowany. Szybki, zwinny,
doświadczony. Tak dobry.
Poza tym liczy się jeszcze psychologia. W końcu wcale nie wyglądam na
kieszonkowca. Jestem dokładnie ogolony i pachnę wodą kolońską. Mam
na sobie sportową marynarkę i eleganckie dżinsy. Moje buty są
wypastowane, paznokcie czyste, oddech świeży. I jesteśmy w miejscu z
klasą - w kasynie Fifty-Fifty w samym sercu Stripu, na wprost Caesars
Pałace, obok hotelu Yenetian. No
i stoimy przy stole w strefie wysokich stawek, w części dla rasowych
graczy, a od plebsu oddzielają nas pluszowy balasek i cokół. Już od
jakiegoś czasu gawędzisz z moją przyjaciółką Victorią - zadbaną,
nienagannie ubraną, atrakcyjną, bystrą, dowcipną i w ogóle wzorem
wszelkich cnót. Och, a czy wspomniałem, że jesteśmy Brytyjczykami? I
mielibyśmy być kryminalistami?
A więc przyjmijmy, że gdybym chciał ukraść ci portfel, zajęłoby mi to
połowę czasu, w jakim doszliśmy do tego momentu, i nawet byś się nie
zorientował. Hej, nie załamuj się - to facet, któremu właśnie zwinąłem
portfel, też się nie zorientował.
Był średniego wzrostu, miał wypielęgnowaną ciemną hollywoodzką
grzywę, wyłącznie sztuczną opaleniznę i pełną świadomość swojej
pośledniej sławy. Nazywał się (wierzysz?) Josh Masters i pracował w
Fifty-Fifty jako iluzjonista, gwiazda drugorzędnej estrady: dwanaście
występów tygodniowo czterdzieści osiem tygodni w roku. Jego
specjalnością było sprawianie, żeby rzeczy znikały: tancerki, tygrysy,
Stratosphere Tower, jego własna wiarygodność. Olśniewająco biały
uśmiech i intensywnie niebieskie oczy Mastersa spoglądały z billboardów
i ulotek wszędzie w całym kasynie i w całym mieście.
Zostawmy na razie powody, dla których zabrałem mu portfel. Jako
zawodowy autor kryminałów powinienem was jednak poinformować, że
nie jestem kompletnym łajdakiem. Pozwólcie mi zauważyć, że wcale nie
mam w zwyczaju grzebać ludziom w kieszeniach. Zdarzało mi się to w
przeszłości i bez wątpienia będzie zdarzało się i w przyszłości, ale
dotychczas prawie zawsze był to środek służący nieco bardziej złożonemu
celowi, nigdy zaś czysta przyjemność. Szkoda mojego czasu - człowiek
może wykorzystać ograniczoną liczbę praw jazdy.
To prawda, jestem złodziejem, ale takim, którego moglibyście nazwać
złodziejem najwyższej klasy. Wolę pracować za prowizję, a odkąd staram
się nie robić tego zbyt często (żeby ryzyko, że zostanę złapany, pozostało
tak bliskie zeru, jak to tylko możliwe), przyjmuję zlecenia wyłącznie, jeśli
mam zostać odpowiednio wynagrodzony. Zazwyczaj znaczy to, że
okradam ludzi dwóch rodzajów - bogatych albo skorumpowanych. I choć
raczej nie czyni to ze mnie duchowego następcy Robin Hooda, lubię
myśleć, że moralny kompas trzyma mnie z dala od strefy dla kompletnych
mętów.
To tyle jeśli chodzi o obronę. Pamiętacie pewnie, że portfel iluzjonisty
przewędrował z jego kieszeni do mojej dzięki całkiem zgrabnej sztuczce
zręcznych rąk, którą sam Masters mógłby docenić, gdyby tylko miał
okazję przyjrzeć się mojej technice. Otóż kiedy zdobycz była już
bezpieczna, a moja wspólniczka się usunęła, umknąłem z miejsca zbrodni i
opuściwszy strefę wysokich stawek, przeszedłem do głównej części
kasyna.
Fifty-Fifty to jeden z najnowszych megakompleksów przy Stripie. Tak jak
prawie wszystkie kasyna w Vegas jest tematyczne -subtelną wskazówkę
stanowi nazwa. Motywem przewodnim Fifty-Fifty uczyniono Amerykę lat
pięćdziesiątych, a piętro, na którym znajduje się samo kasyno,
zadedykowano światu gangsterów z filmów noir, sznurowatych produkcji i
masowej wyobraźni.
Weźmy za przykład kelnerki roznoszące koktajle: fryzura na pazia,
makijaż ciężki od podkładu, różu i szminki, wyszywane cekinami
kremowe gorsety nad czarnymi mikroskopijnymi spódniczkami i długimi
nogami w nylonach. Tak samo menedżerowie -szare jak skóra rekina
marynarki z szerokimi klapami i kapelusze trilby. Z kolei pracowników
ochrony ubrano jak gliniarzy z epoki - niebieskie poliestrowe koszule,
czarne wąskie krawaty i złote odznaki w kształcie pięcioramiennej
gwiazdy. W kasie za pozłacanymi kratami kasjerzy noszą zielone daszki, a
krupierzy w koszulach bez kołnierzyków i czarnych kamizelkach swoje
klientki nazywają „laleczkami", „ślicznotkami" i „babeczkami", a klientów
„ferajną".
Ze wszystkich głośników leciały swingujące kawałki, ale dźwięki muzyki
ginęły w hałasie dobiegającym z hali gier - w brzęku jednorękich
bandytów, wśród okrzyków rozczarowania i ekscytacji przy stołach do gry
w kości, w furkocie tasowanych kart, stukocie kulki w ruletce, ogólnym
szmerze i gwarze rzeszy frajerów wykładających pieniądze wbrew
wszelkiemu prawdopodobieństwu.
Tyle się wokół działo, że minęło kilka chwil, zanim dostrzegłem
stanowisko ochrony (które z oczywistych względów wywarło na mnie
wrażenie, kiedy się meldowaliśmy). Gdy już jednak odnotowałem jego
położenie, ruszyłem w tamtą stronę, pamiętając, że główne windy są zaraz
za nim. Bardzo starałem się utrzymać kurs, ale łatwiej powiedzieć, niż
zrobić. Miałem na drodze mnóstwo ludzi, ale co ważniejsze, wydawało
się, jakby kasyno zaprojektowano niczym labirynt, który stale prowadzi
cię z powrotem w miejsce, gdzie zechciałbyś zaryzykować znaczną sumę.
Przeszedłem przez korytarz ze stołami do gry w kształcie nerki - wszystkie
wykonano z orzechowego forniru, kremowej skóry i bordowego filcu.
Stoły do black jacka, black jacka switcha, kasynowej wojny, pokera pai
gow i teksańskiego klinczu ustąpiły w końcu miejsca stołom do gry w
kości i ruletkę, a potem wideopokerowi i automatom na monety, przy
których grały starsze kobiety w welurowych dresach.
Stąpałem po nylonowym jarmarcznym dywanie, który naprawdę nieludzko
mnie naelektryzował. Na własnej skórze zdążyłem się już przekonać, że
kiedy tylko zetknę się z czymś metalowym, zachowuję się jak odgromnik -
tak też się stało z przyciskiem windy dla gości. Wyciągnąłem palec, żeby
go nacisnąć, i - dzzzzzzz -po ręce przeszedł mi prąd. Cholera. Szarpnąłem
dłoń i zawyłem, a tymczasem drzwi sąsiedniej kabiny rozsunęły się i ze
środka wyszedł krępy Murzyn w bejsbolówce i dżinsowych spodniach do
pół łydek. Zajmując jego miejsce, wyciągnąłem z kieszeni portfel Josha
Mastersa.
Wyjąłem kartę hotelową i przesunąłem w czytniku przed sobą. Wybrałem
na klawiaturze dwudzieste piętro i kiedy winda jechała w górę, a głos
spikera namawiał mnie do kupna biletu na Magiczne Widowisko Josha
Mastersa, zrobiłem przegląd jego portfela.
Miał tylko około sześćdziesięciu dolarów w gotówce, co mnie nie
zdziwiło, bo wszystko, czego mógł zapragnąć, dostałby w kasynie za
darmo. Miał platynową kartę kredytową, złotą kartę kredytową i czarną
kartę kredytową - wszystkie wydane przez banki w Nevadzie. Miał własną
fotografię - podpisaną - na błyszczącym papierze, bilet parkingowy i
złożoną papierową serwetkę z nabazgranym numerem telefonu. Miał
wreszcie coś, co tylko wyjątkowi szczęściarze mają szansę znaleźć i tylko
wyjątkowi głupcy są gotowi zatrzymać - oryginalną zgrabną kartonową
okładkę od karty dostępu. Z przodu zdobił ją znaczek Fifty-Fifty -
wirująca pięć-dziesięciocentowa moneta - a poniżej było wypisane
nazwisko. A, i jeszcze numer pokoju.
„Apartament 40-H".
Pomyślałem, że to ma sens. Utalentowaną gwiazdę traktuje się w Vegas
jak króla, a czterdzieste piętro należało do najbardziej ekskluzywnych w
hotelu. I choć w przypadku Josha Mastersa byłbym gotów podać w
wątpliwość określenia „utalentowany" i „gwiazda", sądząc po
oszałamiającym sukcesie jego widowiska, należałem do mniejszość. Ale
jakie to miało dla mnie znaczenie? Właśnie oszczędzono mi kłopotliwej
konieczności wypróbowania jego karty w trzech tysiącach czterystu
dziewięćdziesięciu dziewięciu drzwiach, które teoretycznie mogła
otwierać.
Gdy tylko winda dotarła na dwudzieste piętro, skierowałem ją jeszcze
cztery piętra do góry, to znaczy najwyżej, jak mogłem. A potem wysiadłem
i znów po dywanie przeszedłem do następnego rzędu wind. Nauczony
doświadczeniem tym razem wcisnąłem przycisk czubkiem portfela
Mastersa, po czym wjechałem na czterdzieste piętro. Gdzie zabrnąłem w
ślepy zaułek. Bo kawałek przede mną znajdowało się stanowisko
konsjerżki, przy którym stała oszałamiająca blondynka.
Blondynka była ubrana w dopasowaną, czarną jedwabną bluzkę,
wymyślnie marszczoną i plisowaną, miała też bardzo ładny podbródek. Na
jej nosie balansowały kwadratowe okulary, a uszy pieściły diamentowe
kolczyki. Wyglądała, jakby zeszła z wybiegu dla modelek, ja zaś
oddałbym duszę diabłu, żeby tam została.
Pewnie powinienem był się tego spodziewać. W kompleksach takich jak
Fifty-Fifty najbardziej ekskluzywne apartamenty zawsze obsługują
konsjerżki szczególnego rodzaju. Należą do najbystrzejszych, najbardziej
atrakcyjnych i najlepiej zmotywowanych hotelowych pracownic.
Pamiętają, jakie kwiaty lubicie mieć w pokoju, rocznik szampana, który
chcielibyście włożyć do lodu, znają wasz ulubiony stolik w restauracji,
imiona dzieciaków, żony, kochanki, kota... Mógłbym tak wymieniać dalej.
Rzecz w tym, że takie konsjerżki zapamiętują mnóstwo szczegółów; ba,
mają wręcz skłonność do nadgorliwości, bo dzięki temu dostają naprawdę
wysokie napiwki. Dlatego niemożliwe, żeby akurat ten aniołek nie
wiedział, że nie mieszkam na tym piętrze. I to był poważny problem.
Przypadkowym zrządzeniem losu, akurat kiedy konsjerżka na mnie
spojrzała, zachowywałem się nieco idiotycznie. Dlatego z pewną przesadą
odwróciłem się na pięcie, zmarszczyłem brwi na widok numeru piętra nad
windą i podrapałem się w tył głowy. Zerknąłem na kartę, którą miałem w
dłoni, i nawet stuknąłem się w czoło.
A potem wsiadłem z powrotem do windy i zniknąłem.
2
W porządku, wcale nie zniknąłem. Zjechałem pięć pięter niżej. Ale dla
blondynki to nie była istotna różnica.
Trzydzieste piąte piętro w Fifty-Fifty urządzono bardzo ładnie. Korytarz
przed windami oświetlał bogato zdobiony żyrandol, ściany pokrywała
tapeta w miłym dla oka niebieskim odcieniu, był tam też znacznie większy
puszysty nylonowy dywan, zapewniający stały poziom elektryczności. Ale
najbardziej pociągający był brak stanowiska konsjerżki.
Ruszyłem po dywanie, czując się jak balon trący o wełniany pulower, i
zanim dotarłem do drzwi z napisem „Wyjście awaryjne", musiałem
pokonać odcinek równy niemal połowie dystansu maratońskiego.
Rozejrzałem się na boki, po czym przecisnąłem przez drzwi na schody dla
personelu.
Nie rozległ się żaden alarm, może poza tym cichutkim, który rozdzwonił
się wam z tyłu głowy. Pewnie pomyśleliście o kamerach. Bo
bezpieczeństwo to coś, z czego Vegas słynie, tak? Niezliczone rybie oczy
śledzące każdy wasz ruch, zespoły starannie przeszkolonych ochroniarzy
pilnie obserwujących kolorowe monitory i analizujących temperaturę
waszej skóry oraz stopień rozszerzenia źrenic? No tak, wszystko to - i
jeszcze więcej - jest pewnie prawdą. Tylko że dziewięćdziesiąt dziewięć
procent obserwacji koncentruje się na hali gier.
Owszem, megakompleksy wzdłuż Stripu oferują pięciogwiazdkowe
kwatery i rzecz jasna każdy pokój został wyposażony w płaski telewizor,
pozłacane kurki oraz oddzielną kabinę prysznicową. Ale to tylko tło
prawdziwej kopalni pieniędzy - stołów do gry. I choć kierownictwo
chciałoby, żebyście dobrze się bawili i wrócili po więcej, nie zamierza
tracić czasu na monitorowanie trasy, którą przez hotelowe korytarze
będziecie wracali do łóżka. Woli obserwować was przy grze.
Właśnie dlatego wdrapując się po schodach dla personelu, byłem pewien,
że nikt nie śledzi moich ruchów i nie natknę się na ekipę ochroniarzy. Nie
spodziewałem się też żadnych gości, miasto bowiem, które posiada replikę
mostu Rialto wyposażoną w ruchome schody, nie jest miejscem, gdzie
wielbiciele fitnessu przyjeżdżaliby na wakacje. Poza tym, do diabła, nawet
jeśli wpadłbym na jakiegoś pracownika hotelu, nic mi nie mogli zrobić. W
końcu byłem gościem i miałem na dowód kartę do własnego pokoju.
Traf chciał, że nikogo nie spotkałem, pokonałem pięć pięter, po raz
kolejny wetknąłem głowę w oderwaną od rzeczywistości atmosferę
czterdziestego piętra i z ulgą stwierdziłem, że nie widać ani nie słychać
żywej duszy. Jakieś dwieście metrów przede mną korytarz zakręcał w
prawo i jeśli moje obliczenia były poprawne, powinien był zakręcić
jeszcze raz, nim miał szansę wyłonić się ponętny zarys tyłu blondynki. W
tej materii mogłem jednak tylko spekulować, bo okazało się, że drzwi do
apartamentu H znajdowały się tuż przed pierwszym zakrętem.
Zamarudziłem na zewnątrz i wyciągnąłem parę jednorazowych gumowych
rękawiczek z kieszeni. W tej, którą naciągnąłem na lewą rękę, nie było nic
niezwykłego - dobrze pasowała i była wygodna. Ale rękawiczka na prawą
dłoń była nieco inna. Odciąłem w niej dwa palce i kiedy ostrożnie ją
wkładałem, musiałem uważać, żeby guma się rozeszła. Tak przerobiona
rękawiczka była mi potrzebna, bo palce środkowy i serdeczny prawej ręki
miałem owinięte razem taśmą chirurgiczną. Cierpiałem z powodu
sporadycznych ataków artretyzmu i właśnie niedawno choroba
zaatakowała mi knykcie. W szczególnie złym stanie był palec serdeczny.
Wyginał się w lewo, zahaczając o kolegę, a ponieważ stało się to bardziej
niż odrobinę bolesne, postanowiłem skleić je ze sobą. Na szczęście palec
wskazujący i kciuk pozostały nienaruszone, a dzięki temu, że koniuszki
felernych palców okrywała taśma, nie istniało szczególne
niebezpieczeństwo, że zostawię odciski.
Ponieważ palec wskazujący i kciuk wciąż były chętne, by wziąć udział w
moich zbrodniczych poczynaniach, zaprzągłem je do pracy przy wsuwaniu
karty Mastersa do czytnika w drzwiach jego apartamentu. Kiedy pyknęło,
wyjąłem kartę. Na krótko zaświeciła się zielona żaróweczka i usłyszałem
odgłos zwalnianego zamka. Ostrożnie wciągając powietrze, sięgnąłem po
klamkę i...
Dzzzz. Niebieska iskra przeskoczyła między metalem a nieosłoniętymi
rękawiczką palcami. Zacisnąłem zęby i warknąłem, a potem nacisnąłem
klamkę, otworzyłem drzwi i wszedłem do środka.
W chwili gdy przestępowałem próg, poczułem przepływ prądu sto razy
silniejszy niż wszystko, co mogły wyczarować hotelowe dywany. Zawsze
tak miałem. Pewnie gdybym powiedział o tym psychologowi,
dowiedziałbym się o sobie czegoś niedobrego. Choć może z drugie] strony
gdybym po godzinach włamał się do biura tego psychologa i obrobił
dobrego doktorka, mógłbym doświadczyć największego dreszczyku
emocji w życiu.
Zostawmy jednak psychoanalizę. Pchnąłem łokciem drzwi i stojąc na
wyłożonej płytkami podłodze, aż gwizdnąłem na widok, jaki mi się
ukazał. Powiem wam, że kiedy się meldowałem, już mój pokój zrobił na
mnie wrażenie, ale apartament tego gościa to całkiem inna historia.
Miałem przed sobą niewielką kuchnię z eleganckimi szafkami
(podświetlanymi i przeszklonymi), granitowym blatem i pokaźnych
rozmiarów amerykańską lodówką z zamrażarką. Za kuchnią znajdowało
się obniżenie, a tam stół ze szklanym blatem, przy którym mogło się
pomieścić dwanaście osób, ogromna czarna skórzana kanapa w kształcie
litery L, na ścianie telewizor niewiele mniejszy od stołu, narożny barek i
solidne biurko z telefonem i faksem. Biurko umieszczono pod świecącą
jasno lampą i przed sięgającymi podłogi oknami, przez które widać było
tyły hotelowego kompleksu, ulice i szosy za Stripem, a dalej czerwone
szczyty wzgórz. Nad górskimi grzbietami oświetlony samolot pasażerski
schodził właśnie do lądowania na lotnisku McCarran.
W pokoju panowały cisza i spokój, nie było słychać szumu klimatyzatora.
Pokręciłem głową w zadziwieniu i zszedłem na gruby dywan w salonie.
Jeszcze mocniej pokręciłem głową, gdy pomyślałem, że jeszcze nie
zobaczyłem sypialni.
Podkradłem się do podwójnych drzwi po prawej i nacisnąłem klamkę.
Były zamknięte i miałem wrażenie, że prowadzą do sąsiedniego
apartamentu. Po przeciwnej stronie zaraz za biurkiem znajdowały się
kolejne drzwi - przeszedłem przez nie bezceremonialnie i zanim się
zorientowałem, stałem zagapiony na gigantyczne łóżko przyozdobione
wytworną bawełnianą pościelą, pikowaną kołdrą i wełnianą narzutą, nie
wspominając o poduszkach
tak licznych, że mogłyby zapełnić dział gospodarstwa domowego w
Macy's.
Po obu stronach łóżka stały szafki z tekowego drewna - na tej bliższej
lampa z frędzlami oświetlała budzik, książkę w miękkiej oprawie i
notatnik z długopisem. Obok notatnika stała szklanka z wodą - jej brzegi
otaczał papierowy kołnierzyk z logo kasyna.
Z tyłu za moimi plecami znajdowała się dwudrzwiowa szafa. Otworzyłem
ją i na własne oczy przekonałem się, ile skórzanych kurtek i spranych
dżinsów może mieć jeden człowiek. Jedną półkę zajmowały starannie
złożone białe T-shirty, drugą zaś szare. W podobny sposób były
posegregowane slipy i skarpetki Mastersa -przeszedł mnie dreszcz, kiedy
zauważyłem, że miały wyhaftowane jego inicjały.
Muszę powiedzieć, że poczułem się dużo lepiej, gdy spojrzałem na dół i
zobaczyłem sejf. Może zabrzmi to osobliwie, ale sejf pozwala
zaoszczędzić kupę czasu. Gdyby nie on, goście mogliby ukryć cenne
przedmioty w ubraniach, butach albo bagażu. Mogliby znaleźć jakieś mało
widoczne miejsce w komodzie lub pod łóżkiem. Mogliby też, wychodząc
na dłużej, zabierać precjoza ze sobą. Sejf najczęściej eliminuje podobne
niebezpieczeństwa, bo większość ludzi uważa, że to bezpieczny schowek
dla ich dobytku.
Tak nie jest. Hotelowe sejfy są podatne na zaklęcia większości złodziei, w
tym również całkowitych nowicjuszy. Zwykle chronią je proste
elektroniczne szyfry i często naprawdę łatwo zgadnąć, jaką kombinację
wybrano. Jeśli nie wierzycie, spróbujcie wejść do czyjegoś pokoju i
wprowadzić jedną z następujących sekwencji: 999, 911, 000, 1234... Sami
rozumiecie. Och, a jeśli to nie zadziała, wybierzcie numer pokoju gościa.
To często celny strzał.
Najlepsze jest jednak to, że niektóre amerykańskie hotele mają sejfy
jeszcze przyjaźniejsze użytkownikom. Żebyście poczuli się w pełni
usatysfakcjonowani, oferują wam wybór. Oczywiście możecie wprowadzić
staromodny szyfr, ale jeśli jesteście świadomi ryzyka i wolelibyście lepszą
ochronę, przez elektroniczny czytnik
przy sejfie możecie przeciągnąć swoją kartę kredytową. Bezpieczne,
prawda? No cóż, faktycznie, o ile łajdak, który włamał się do waszego
pokoju, nie dokonał tego dzięki portfelowi, który wcześniej wam zwinął.
Bo jeżeli ma wasz portfel, to istnieje ryzyko, że ma też waszą kartę
kredytową.
Miałem kartę kredytową Josha Mastersa i to właśnie platynowa American
Express załatwiła sprawę. Kiedy tylko przeciągnąłem ją przez czytnik,
usłyszałem terkot i bzyczenie zwalnianego zamka, a na czerwonym
elektronicznym ekranie zaświecił się napis „Otwarte". Ponieważ wierzę w
to, co napisane, ostrożnie pchnąłem drzwi do sejfu i wydałem z siebie całą
gamę westchnień, które zazwyczaj rezerwuję na nieco intymniejsze
okazje.
Dno sejfu było wyłożone pianką, na której słupek za słupkiem
zachwycająco balansowały kasynowe żetony. Większość była fioletowa z
liliowymi plamkami na brzegach, ale kilka pomalowano na zwykły
staromodny srebrny kolor. W kasynie Fifty-Fifty każdy fioletowy żeton
był wart pięćset dolarów, a każdy z sześciu słupków w sejfie liczył po
dziesięć żetonów. Srebrne żetony były warte dziesięć tysięcy dolarów za
sztukę - tych było trzy. Nawet ktoś z taką znajomością matematyki jak
moja potrafił to porachować. Sześćdziesiąt tysięcy dolarów. Dla mnie była
w tym karma, choć Josh Masters z pewnością odebrałby to jak zniewagę.
Ale jeśli mam być zupełnie szczery, nic mnie to nie obchodziło. Byłem
szczęśliwy, że tego zniknięcia nigdy nie zapomni.
Nabrałem pełne garście i zacząłem wypełniać kieszenie, zanim
dostrzegłem błąd w swoim postępowaniu. Ostatnia rzecz, jakiej chciałem,
to pogubić żetony albo pozwolić, żeby brzęczały, gdy będę kręcił się po
kasynie. I gdy rozważyłem tę kwestię bardziej szczegółowo, doszedłem do
wniosku, że jedna z żenujących skarpetek opatrzonych inicjałami Mastersa
byłaby idealna jako sakiewka na żetony. Sięgnąłem więc po nią i
odpowiednio napakowałem, po czym zawiązałem koniec i potrząsnąłem.
Sprawiła się wspaniale, tłumiąc brzęk żetonów. Pogratulowałem sobie
eleganckiego rozwiązania, wsunąłem skarpetkę do kieszeni marynarki i
zastanowiłem się, co dalej.
Zważyłem portfel Mastersa w dłoni. Pomysł, żeby go zatrzymać i
spróbować niepostrzeżenie wsunąć z powrotem do kieszeni właściciela,
wydawał się kuszący. Wziąwszy pod uwagę wszystkie argumenty, takie
zakończenie byłoby najzgrabniejsze, ja zaś byłem przekonany, że
mógłbym tego dokonać. Ale wiązało się z tym ryzyko. Rozsądniej było
wyrzucić portfel do kosza gdzieś w hotelu. Tak, to chyba rozsądne
posunięcie. Co pewnie tłumaczy, dlaczego postanowiłem zachować się jak
przemądrzały dupek i rzuciłem portfel do sejfu.
Rzecz jasna, nie mogłem zamknąć go już teraz za pomocą karty
kredytowej, bo musiałbym wyjąć ją z portfela. Dlatego w rezultacie
posłużyłem się szyfrem. A ponieważ szyfr, który wystukałem, uznałem za
niebywale pomysłowy, zamknąłem drzwi do szafy i z szerokim
uśmiechem na ustach ruszyłem do kuchni przez wspaniały salon.
Pośrodku drzwi wejściowych znajdował się wizjer, dzięki któremu
mogłem stwierdzić, że droga wolna. A kiedy właśnie wychodziłem,
zerknąłem w lewo i zauważyłem coś, co sprawiło, że zmarszczyłem brew.
Jeszcze jedną kartę hotelową.
Znajdowała się w plastikowym pojemniczku na ścianie, a tuż obok niej
świeciło się małe zielone światełko, jeśli się zastanowić, to w tym
apartamencie było całkiem sporo świateł: podświetlane szafki w kuchni,
stojącą lampa nad biurkiem, nawet lampki boczne.
Hm. Z doświadczenia wiedziałem, że gdyby karta nie pasowała do
czytnika, nie działałyby ani światła, ani klimatyzacja. Tymczasem w
apartamencie Mastersa paliły się światła i wszędzie było jednakowo
chłodno.
Mogło się zdarzyć, że Masters miał dwie karty. A jeśli jego troska o
środowisko nie odróżniała go od innych mieszkańców Las Vegas, nie
powinno szczególnie dziwić, że lubił, żeby klimatyzacja działała, kiedy go
nie było, i żeby światła były włączone, gdy wracał.
Albo też ktoś inny znajdował się w jego apartamencie. Choć wolałem
wierzyć, że zauważyłbym, gdyby ktoś oglądał telewizję albo ucinał sobie
drzemkę na gigantycznym łóżku, kiedy przetrząsałem sejf. I wtedy do
mnie dotarło.
Nie sprawdziłem łazienki.
W porządku, jeśli już macie marudzić, nawet nie widziałem łazienki. Ale
przecież musiała jakaś być, i to najpewniej w sąsiedztwie sypialni.
Wprawdzie kiedy tam byłem, nie zauważyłem drzwi, ale przecież całą
uwagę poświęciłem sejfowi. Wycofałem się sprzed wizjera i zabębniłem
palcami o zęby. Byłem pewien, że zgodnie z logiką, kiedy trafię do
łazienki, nikogo w środku nie znajdę. To znaczy gdyby ktoś tam był,
usłyszałbym, jak się porusza, albo ten ktoś usłyszałbym mnie i się
odezwał, zakładając, że jestem Mastersem. Inna możliwość - ktoś usłyszał,
jak wchodzę do apartamentu, i schował się w łazience - była zbyt szalona,
żeby się nad nią zastanawiać.
Dlaczego więc brałem ją pod uwagę? I dlaczego się wahałem? Nawet jeśli
ktoś tam był (choć oczywiście nikogo nie było), dalsze kręcenie się po
apartamencie nie miało sensu. Miałem żetony i wolną drogę ucieczki.
Łazienka nie powinna była niepokoić mnie w najmniejszym stopniu.
Ale smutna prawda jest taka, że niepokoiła.
Możecie nazwać mnie perfekcjonistą. Możecie uznać, że mam zaburzenia
obsesyjno-kompulsywne. Możecie wreszcie stwierdzić, że jestem
beznadziejnym przypadkiem kompletnego idioty. Tak czy owak, musiałem
się przekonać, że łazienka jest pusta. Musiałem udowodnić sobie, że się
nie pomyliłem. Gdybym się nie upewnił, męczyłoby mnie to całą noc - tak
jak tylu gości męczy fakt, że nie sprawdzili, czy zamknęli drzwi,
wychodząc z domu.
Dlatego wróciłem do sypialni i natychmiast zauważyłem drzwi, które
wcześniej mi umknęły. Były białe, fasetowe i znajdowały się przy
najdalszym końcu łóżka. Podszedłem do nich, przyłożyłem ucho - nie
dobiegł mnie nawet najsłabszy szmer. I to naprawdę powinno mi było
wystarczyć.
Ale przedziwna chęć, żeby zyskać pewność, trzymała mnie w uścisku,
sięgnąłem więc do klamki i odrobinę uchyliłem drzwi.
I wiecie, co zobaczyłem?
Nie, oczywiście, że nie wiecie, a ja nie zamierzam wam na razie mówić.
Bo instynkt pisarski podpowiada mi, że to właśnie jest dobry moment, by
chytrze przedłużyć napięcie. Dlatego, jeśli mi wybaczycie, zostawię na
chwilę sprawy tak, jak są, i wyjaśnię, co w ogóle sprawiło, że znalazłem
się w takiej sytuacji.
3
Ach, Paryż - powiedziałem. - Nigdzie nie ma takiej wiosny jak w Paryżu!
Victoria jęknęła i przewróciła oczami. Gdybym miał wskazać jedną rzecz,
którą u niej zaobserwowałem, byłby to niezwykle bogaty repertuar ruchów
gałkami ocznymi. Podczas naszego lotu przez Atlantyk do Newark, dwóch
dni spędzonych na Manhattanie i transferu na lotnisko McCarran
wyjątkowo dobrze zapoznałem się zwłaszcza z wywracaniem oczami. Z
tego, co mogłem stwierdzić, zdradzało ono gigantyczne rozczarowanie
(może nawet żal) z powodu mojej ostatniej próby błyśnięcia dowcipem.
Rzecz w tym, że wcale nie znajdowaliśmy się w Paryżu. Byliśmy tam
zaledwie tydzień wcześniej, teraz jednak siedzieliśmy w taksówce jadącej
po Stripie w Las Vegas, a ja, przyjacielsko trącając Yictorię w ramię i
mrugając, próbowałem zwrócić jej uwagę na replikę wieży Eiffla przed
kasynem Paris-Las Vegas. A gdy na koniec wyrwałem się ze swoim
żarcikiem, nie pozostawiła mi żadnych złudzeń: miałem naprawdę dużo
szczęścia, że nie doszło do przemocy fizycznej.
Jako człowiek przenikliwy podejrzewałem, że moja osobowość zaczęła
mieć na Victorię pewien wpływ. Uznałem, że to zrozumiale, zważywszy
na fakt, że wcześniej nie spędzaliśmy ze sobą aż tyle czasu. Owszem,
znaliśmy się od lat i Victoria była moją agentką i powiernicą przez cały
okres mojej, oględnie rzecz ujmując, kariery pisarskiej, ale pierwszy raz
spotkaliśmy się dopiero w Paryżu, gdzie zdegustowana odkryła, że twarz
autora wcale nie przypomina fotografii na tylnej okładce moich powieści
kryminalnych. Zdjęcie, o którym mowa, przedstawiało szykownego faceta
w wieczorowej marynarce i było tak samo lipne jak wieża Eiffla, na którą
idiotycznie próbowałem zwrócić jej uwagę, choć zdaje się, że to nie
najwłaściwszy moment na podobne porównania.
Biorąc pod uwagę to, co już wiecie, chcielibyście pewnie spytać, jak w
ogóle doszło do tego, że znaleźliśmy się razem w Las Vegas. Pozwólcie, że
odpowiem na to pytanie w sposób dość enigmatyczny: powodów było
wiele.
To wam nie wystarcza? W porządku, prawda jest taka, że poproszono
mnie, żebym opuścił Francję (to znaczy powiedziano mi, bym się
natychmiast wynosił i już nigdy nie wracał), a ja, wyjeżdżając, byłem w
posiadaniu towarów o raczej wątpliwej proweniencji. Na dobra takie, jak
te ukryte w moim bagażu, nie ma dziś zbyt wielu rynków zbytu,
wiedziałem jednak o pewnym handlarzu na Brooklynie, który mógłby
zechcieć rzucić na nie okiem. Przypadkiem Victoria zgodziła się niedawno
reprezentować autora mieszkającego w Nowym Jorku i podejrzliwa po
odkryciu mojego - jak to ujmowała - oszustwa gorąco zapragnęła uścisnąć
mu dłoń. W skrócie w ten oto sposób znaleźliśmy się w Ameryce. A kiedy
sprzedałem swoje towary za przyzwoitą cenę, Victoria zaś posępnie
stwierdziła, że jej ostatnia zdobycz pisarska rzeczywiście wyglądała
dokładnie jak na niezbyt fortunnie dobranej fotografii, zaproponowałem,
żebyśmy się trochę rozerwali. A rozrywka dla mnie oznaczała Vegas.
Prawdę mówiąc, nakłonienie Victorii, żeby wybrała się do miasta grzechu,
okazało się dużo trudniejsze, niż mogłem się spodziewać. Zaraz na
początku stanowczo odmówiła, twierdząc, że z powodu klientów musi
wracać do Londynu. A potem oświadczyła, że nie może sobie pozwolić na
urlop.
-
Dyrdymały - stwierdziłem, w dużej mierze dlatego, że zawsze
chciałem użyć tego słowa. - Zasługujesz na przerwę. Nawet nie pamiętam,
kiedy ostatni raz byłaś na wakacjach.
-
Kilka dni temu? W Paryżu?
-
Dyrdymały - powtórzyłem, bo poczułem, że opanowałem już
używanie tego słowa. - Trudno to nazwać wakacjami. To była swego
rodzaju podróż w interesach, której towarzyszyło coś na kształt przygody,
a nie wakacje, jakkolwiek wysiliłabyś wyobraźnię.
Victoria zamknęła oczy i głośno wciągnęła powietrze, a potem jadowitym
tonem powiedziała, że jeśli jeszcze raz usłyszy słowo „dyrdymały", moja
zdolność reprodukcyjna dozna poważnego uszczerbku. Po czym zupełnie
spokojnie dodała, że w absolutnie żadnych okolicznościach nie grywa.
Rodzinną zasadą Newburych było bowiem, żeby się nigdy nie zakładać.
-
Nie grywasz? - spytałem, jakby była szalona. - Jesteś, eee,
mormonką?
-
Nie, Charlie. jestem po prostu odpowiedzialną dorosłą osobą. A poza
tym za co miałabym grać? Nie będę przecież trwonić kokosów, które
zarabiam na twoich książkach.
-
Możesz liczyć na moje wsparcie. Dzięki brooklyńskiemu kontaktowi
mam teraz dużo więcej niż garść dolarów. Połowa należy się tobie.
-
To kup mi bilet do domu.
-
Ale w Vegas będzie świetna zabawa, Vic. Chyba zniesiesz odrobinę
frywolności w swoim życiu.
-
Wierz mi, że widok procentów ze sprzedaży książek Char-lie'ego
Howarda przyrastających na moim koncie wystarczy, żeby innie
przyprawić o zawrót głowy.
Ten niewielki przytyk sprawił, że opadła mi szczęka, a kiedy opadając,
uderzyła w kolano, wydałem z siebie dźwięk, który najlepiej byłoby
określić mianem sapnięcia.
-
Czasami myślę, że masz szczęście, że nie jestem przeczulony na
punkcie swojego pisarstwa.
-
Nie jesteś przeczulony? A może nie traktujesz go poważnie?
-
Auć!
-
Chcę tylko powiedzieć, że upłynął już ponad rok, odkąd dałeś mi coś
nowego. A z tego, co wiem, twoja ostatnia powieść z Faulkiem utknęła w
martwym punkcie.
-
Nieprawda. Po prostu w części kubańskiej pojawił się niewielki
problem. Ale daj mi trochę czasu, a wszystko się ułoży.
-
Czasu? Cóż, gdybyś spędzał przy biurku połowę tego czasu, który
poświęcasz na włamywanie się ludziom do domów, to może książka
byłaby już gotowa.
Pokręciłem palcem przy skroni.
-
Nie uwierzyłabyś, jak trudzi się moja nieświadomość.
-
Tak, tylko że to twoja świadomość mnie martwi. To jest ta część
ciebie, która operuje klawiaturą. Nie mógłbyś się zmobilizować i napisać
przynajmniej opowiadania? Czegoś, co mogłabym zamieścić w jakiejś
antologii? Musimy dbać o to, żeby twoje nazwisko wciąż się pojawiało.
Zamilkłem na chwilę, próbując ustalić, dokąd zmierza nasza rozmowa, a
moje szare komórki starały się uporać z niezwykle złożonymi
zagadnieniami.
-
Nie chciałbym, żebyś mnie wzięła za opętanego teoriami spiskowymi
szaleńca, Vic, ale czy ty przypadkiem nie zadręczasz mnie w nadziei, że
się na ciebie wkurzę i kupię ci bilet do Londynu?
-
Ja? I taki pokrętny plan? - Zamachała ręką przed twarzą i
zatrzepotała rzęsami.
-
A przestaniesz się nade mną pastwić, jeśli to zrobię?
-
Dam ci miesiąc spokoju.
-
Umowa stoi. - Uderzyłem pięścią w dłoń, jakby to był młotek
aukcyjny. - Prawdziwa okazja za taką cenę. Może się jeszcze okazać, że
polecisz pierwszą klasą.
Tylko że wcale nie poleciała do Wielkiej Brytanii - ani pierwszą klasą, ani
żadną. Bo pozostawiony sam sobie, poszedłem za ciosem, zabukowałem
dla nas bilet do Las Vegas i zarezerwowałem pokoje w Fifty-Fifty.
Z pewnością dla tych z was, którzy są bardziej obyci w świecie niż ja,
wiadomość o tym, że mój figiel nie został przyjęty zbyt dobrze, wcale nie
okaże się niespodzianką. W rzeczywistości spotkał się z niemal tak
fatalnym przyjęciem, jak mogliście się spodziewać. Na swoje nieszczęście
Victoria przejrzała mnie dopiero przy bramie odlotów na lotnisku JFK.
Była już wówczas tak osłupiała i wściekła, że udało mi się ją wepchnąć do
samolotu, zanim zdążyła zmienić zdanie.
Lampka szampana po starcie pomogła przełamać lody, a spora dawka
męskich błagań nakłoniła ją, żeby odezwała się do mnie podczas drugiej
godziny lotu. Teraz jednak, kiedy przemieszczaliśmy się wzdłuż Stripu,
żadne pochlebstwa nie mogły skłonić Victorii, żeby potraktowała z
humorem mój raczej słabiutki żart na temat wieży Eiffla.
-
Słuchaj - powiedziałem, próbując jeszcze raz przemówić jej do
rozsądku - to z pewnością nie jest najpodlejszy podstęp na świecie. Po
prostu pomyśl, że to podziękowanie za twoje wsparcie przez wszystkie te
lata. - Położyłem jej dłoń na kolanie. - I pod koniec tygodnia kupię ci bilet
do domu.
-
Hm - mruknęła i założyła ręce na piersi.
-
Czy to „hm, tak, wybaczam ci"?
-
Nie, Charlie. To „hm, zobaczmy, jak szybko uda nam się
przebukować lot, żebym mogła uwolnić się od ciebie, zanim cię zabiję".
Zerknąłem we wsteczne lusterko. Szeroki uśmiech przecinał na pół twarz
kierowcy.
-
Poczekaj przynajmniej, aż zobaczysz hotel. Zostań na noc i
przekonaj się, jak będziesz się czuła.
-
Przypuszczam, że nie mam wyjścia.
-
Więc równie dobrze możesz się zabawić, prawda?
-
Hm - powtórzyła i odwróciwszy się ode mnie, zaczęła studiować
połyskujące jezioro przed Bellagio. Nie był to akurat moment pokazu,
który słynne tańczące fontanny dają co godzinę (prosić o to byłoby już
przesadą), ale widok i tak był imponujący.
-
Jesteśmy prawie na miejscu. Zaufaj mi. Będziesz zachwycona.
I wiecie co? Faktycznie była. W dużej mierze wiązało się to z osłupieniem,
w jakie wprawił ją widok Fifty-Fifty, i mogłem zrozumieć reakcję.
Główny budynek hotelowego kompleksu wyglądał jak
pięćdziesięciometrowa zakrzywiona płetwa z przydymionego szkła. Tak
się złożyło, że na jej szczycie znajdowała się obrotowa restauracja, nad
którą w przeciwną stronę kręciła się gigantyczna pięćdziesięciocentówka.
To było naprawdę coś, tak samo zresztą jak bulwiaste broadwayowskie
markizy nad głównym wejściem i zabytkowe amerykańskie roadstery,
które lśniły i połyskiwały w marmurowym holu. Nie czuliśmy się też
szczególnie urażeni nienaganną obsługą w recepcji ani naszymi pokojami
typu junior suitę, którym całkowicie udało się odebrać nam mowę.
Na szczęście później, kiedy zafundowałem Victorii obiad w kiczowatej
hotelowej restauracji, było już tylko lepiej. Wnętrze Test Si te Trailer
przypominało klasyczną przyczepę kempingową air-stream. Były tam
winylowe siedzenia w boksach, stoły o chromowanych brzegach i - bardzo
na miejscu - dystrybutor napojów gazowanych w kształcie atomowego
grzyba. Atomowe burgery i popromienne frytki dostarczyła nam do stołu
kelnerka na rolkach, a kiedy drugi raz zamówiłem alkoholowy koktajl
mleczny
o nazwie stopienie rdzenia reaktora, mogłem zaryzykować stwierdzenie,
że byliśmy z Victorią w jak najlepszej komitywie.
Dlatego też, rzecz jasna, ten właśnie moment wybrałem, żeby wszystko
zepsuć - zdradziłem Victorii, że zamierzam zakończyć wieczór grą w
pokera bez limitu.
-
Och, Charlie, nie możesz - powiedziała zaskakująco poważnym
tonem.
-
Och, właśnie, że mogę. Vic. To jest Vegas. Tutaj człowiek właściwie
musi grać w pokera. Podejrzewam, że takie są przepisy.
Zacisnęła usta wokół słomki i pociągnęła łyk koktajlu.
-
Ale przecież nie umiesz.
-
Umiem.
-
Od kiedy?
-
Odkąd zacząłem grać w sieci.
Victoria zachłysnęła się i zakrztusiła, ja zaś przestraszyłem się, że koktajl
pójdzie jej nosem.
-
Wiedz, że zdążyłem dotąd zarobić pięćdziesiąt osiem dolarów.
-
A kiedy zacząłeś? - wychrypiała.
-
Przed sześcioma miesiącami.
Otarła usta papierową serwetką i odchrząknęła.
-
Ciekawe, że właśnie wtedy datuje się początek zastoju w twoim
pisaniu.
-
Czysty zbieg okoliczności.
Odsunąłem na obok resztki hamburgera, sięgnąłem po rachunek i w
odpowiednim miejscu nagryzmoliłem dane mojego pokoju.
Victoria oparła palce na mojej zdrowej ręce i spojrzała na mnie badawczo,
najwyraźniej nieświadoma, że ma plamkę koktajlu na brodzie.
-
Wiesz, że jestem przeciwna grze, Charlie.
-
Dlatego nie proszę cię, żebyś brała w tym udział.
Zmarszczyła brwi i zaczęła kontemplować swój koktajl, jakby
pod waniliową pianą spodziewała się znaleźć bardziej przekonujące
argumenty. I właśnie gdy zamierzała coś powiedzieć, fałszywe okno z
boku rozbłysło białym światłem, a stół nagle zaczął się trząść i drżeć. Nie
było w tym nic niepokojącego. Informacja przy wejściu obiecywała
symulację eksplozji atomowej co pół godziny. I faktycznie, z głośników
wydobył się gromki pomruk, przerywając wczesnorockandrollowy
kawałek, którego słuchaliśmy, a nasza kelnerka pisnęła i przetoczyła się
pod sąsiedni stolik, dając przy tym naprawdę przygnębiający popis
aktorstwa.
Po chwili hałas i trzęsienie ustały, a kelnerka wyłoniła się spod stołu i
otrzepała, Victoria zaś kontynuowała, jak gdyby nic się nie stało.
-
Przyszło ci do głowy, że możesz zostać wykorzystany? Istnieją
zawodowi gracze. Przychodzą w takie miejsca polować na nowicjuszy.
-
To kasyno cieszy się dobrą sławą, Vic. Przy każdym stole jest
krupier.
-
Mimo to powinieneś być ostrożny.
-
Jasne.
-
Zanim usiądziesz do gry, musisz wiedzieć, ile jesteś gotów postawić.
I nawet nie myśl, żeby kiedykolwiek przekroczyć limit.
-
Dobrze, mamo.
Ach te zwężone oczy i spojrzenie zabójcy. Tylko czekałem, aż się pojawi.
-
Chodzi mi wyłącznie o twoje dobro, Charlie.
-
Wiem i doceniam to - odparłem. - Ale za kogo ty mnie masz? Za
kompletnego idiotę?
4
Byłem kompletnym idiotą.
Niestety, poker wcale nie poszedł mi tak dobrze, jak się spodziewałem. W
rzeczywistości poszedł naprawdę kiepsko. Wciąż miałem swoją koszulę i
gratisowego budweisera, ale niewiele poza tym. Nie miałem przede
wszystkim pieniędzy zarobionych w Nowym Jorku. Wszystkie dolary,
które dostałem w Brooklynie, zniknęły co do centa i choć część z nich
zdążyłem wydać na naszą podróż do Vegas i bilet do Londynu dla Victorii,
resztę zgarnął smutny kowboj w kapeluszu buffalo stetson, z plecionką
zamiast krawata i podkręcanymi wąsami. Poważnie, jedna rzecz to
przegrać pieniądze, ale stracić je w sposób tak banalny - to było naprawdę
trudne do przełknięcia.
Trudno stwierdzić, kiedy wszystko zaczęło iść nie tak, oczywiście nie
licząc chwili, gdy usiadłem do stołu. Przypuszczam, że początkowo nie
grałem zbyt uważnie - za co winię stopienie rdzenia reaktora - i moja pula
na wejście zniknęła tak szybko, że poczułem się zmuszony dokupić trochę
żetonów. Pewna durna część mojej psyche uznała, że gdybym wstał i
odszedł od stolika na tak wczesnym etapie, byłoby to żenujące, nie wzięła
jednak pod uwagę, jak kretyńsko będę się czuł, kiedy pół godziny później
nie zostanie mi kompletnie nic. Na swoją obronę mogę stwierdzić, że
miałem prawdziwego pecha, bo w teksańskim klinczu nieczęsto można
zobaczyć strita w kolorze (którego trzymał kowboj) i fula (którego zebrał
wasz uniżony sługa). Myślałem, że facet ma co najwyżej trójkę, i właśnie
dlatego zagrałem o wszystko, po tym jak przelicytował mnie w ostatnim
rozdaniu. Do diabła, nie wiem, może moje potknięcia miały coś
wspólnego z faktem, że tym razem grałem z prawdziwymi przeciwnikami,
a nie ze zbiorem pikseli o nazwie „Dark Dawn" czy „Amarillo2000".
Jakkolwiek to tłumaczyć, byłem teraz dużo biedniejszy, niż kiedy ostatnio
widziałem Victorię, a w dodatku miałem podły nastrój. Pomyślałem, żeby
pokręcić się między stołami i sprawdzić, czy komuś nie dopisuje większe
szczęście, ale dotarło do mnie, że to nie jest najlepsza metoda na
poprawienie sobie humoru. Dużo bardziej pociągający wydawał się
pomysł, żeby wyjść na zewnątrz i popodziwiać jedno z darmowych
widowisk na Stripie - wybuch
wulkanu przed Mirage albo może zuchwałe piratki w akcji przy Treasure
Island. Właściwie wszystko było lepsze niż powrót do pokoju, do którego
mogła wpaść Victoria ze słowami: „A nie mówiłam?"
A skoro już jesteśmy przy Victorii, to jej stosunek do gry był dla mnie
całkowitym zaskoczeniem. To prawda, sam właśnie zostałem ofiarą
hazardu, ale nie mogłem zaprzeczyć, że ostatnie rozdanie wzbudziło we
mnie głęboki dreszcz emocji - przynajmniej do chwili przegranej. Lecz
jeśli jej obiekcje były natury moralnej, to znaczy, że jej myśli wędrowały
naprawdę osobliwymi ścieżkami, nigdy bowiem nie sprawiała wrażenia
szczególnie zmartwionej moją złodziejską działalnością. Wspomniała
wprawdzie, że unikanie hazardu to zasada rodzinna, może więc wbito jej
coś do głowy w dzieciństwie. Kiedyś zdradziła mi, że jej ojciec był sędzią,
co raczej nie zwiastowało swobodnego wychowania.
W każdym razie bardzo wyraźnie dała mi do zrozumienia, że nie aprobuje
mojego debiutu przy stole, dlatego możecie sobie wyobrazić moje
zaskoczenie, kiedy słysząc głośny okrzyk i pisk podniecenia, zerknąłem w
prawo i zobaczyłem, że ktoś wyglądający dokładnie jak Victoria
podskakuje z podniecenia przy ruletce w sektorze wysokich stawek.
Przetarłem oczy. Ta kobieta miała taki sam odcień brązowych włosów jak
Victoria, przyciętych do tej samej długości i zawijających się w podobny
sposób wokół ramion. Nosiła podobną zieloną bluzkę i grafitową
ołówkową spódnicę oraz znajomo wyglądającą zieloną torebkę. O dziwo,
była również podobnego wzrostu i figury, najwyraźniej na wyrywki znała
też nawyki Victorii. Ten Doppelganger trzymał ręce nad głową i
podskakiwał na palcach, podczas gdy krupier uśmiechał się do niego
pobłażliwie. Nie on jeden zresztą. Przy stole siedziało jeszcze sześcioro
graczy i wszyscy sprawiali wrażenie całkowicie oczarowanych.
Najbardziej zachwycony był facet z olśniewająco białymi zębami,
nieskazitelną opalenizną oraz idealną fryzurą. Miał na sobie sprane dżinsy,
a do
nich kowbojki ze skóry aligatora, prosty biały T-shirt i jasnobrązową
skórzaną kurtkę.
Przystojny byczek objął sobowtóra Victorii wyrzeźbionymi na siłowni
rękami i zgrabnie uniósł z podłogi. Kobieta zachichotała i żartobliwie
zaczęła uderzać go po ramionach, równocześnie uginając nogi w kolanach.
W mgnieniu oka znalazłem się obok, wyciągnąłem rękę i po-stukałem
kobietę w ramię. Odwróciła gwałtownie głowę i zamrugała, a potem
zakryła dłonią usta i powiedziała: „O Boże, Charlie" z takim przestrachem,
jakiego mógłbym się spodziewać, gdybym się włamał do jej domu.
-
Kim jest twój znajomy? - spytałem.
Victoria zaczerwieniła się i gestem dała znać, że chce znaleźć się na
podłodze. Poprawiła ubranie, przesunęła ramiączko torebki i ostrożnie
skinęła w stronę umięśnionego pięknisia.
-
Charlie, to jest Josh. Josh jest magikiem. Na pewno widziałeś plakaty
na jego przedstawienie.
-
Nie, nie sądzę.
-
Cześć, Charlie. - Klepnął mnie w ramię. - Wspaniale cię poznać.
A teraz pozwólcie, że przyznam się wam od razu (na wypadek gdybyście
nie załapali subtelnych znaków, które starałem się wpleść w swoją
opowieść), że z miejsca znielubiłem Josha Mastersa. Kiedy Victoria nas
sobie przedstawiła, jego powitanie było niemal równie autentyczne jak
średniowieczni rycerze w kasynie Excalibur - nawet nie spojrzał w moją
stronę, tylko zezował na stół do ruletki, zastanawiając się, co obstawić.
A oto drugi powód, dla którego nie zapałałem do niego sympatią -
zdecydowanie wygrywał. Miał przed sobą starannie ustawione w słupki
fioletowe żetony - wyglądały jak szańce jakiejś minifortecy. Miał też
trochę niebieskich studolarowych żetonów, choć tych nie było tak dużo.
Leżały rozrzucone niedbale wokół fioletowego fortu niczym fosa. Potrafię
zrozumieć, że człowiek może sobie pozwolić na odrobinę zblazowania
wobec setek, skoro ma gdzieś około osiemdziesięciu tysięcy dolarów do
postawienia.
W tej chwili było to około osiemdziesięciu tysięcy dolarów więcej, niż
miałem ja. W dodatku jego lewa dłoń, którą zdobił złoty sygnet oraz
zestaw starannie wypielęgnowanych paznokci, spoczywała na wysokości
krzyża Victorii. To prawda, nie byliśmy parą. Victoria była po prostu moją
agentką literacką i przyjaciółką, nikim więcej. Ale Masters tego nie
wiedział. Nie miał bladego pojęcia. I najwyraźniej nic go to nie
obchodziło.
-
Josh. - Zebrałem się na odwagę. - Victoria wspomniała, że dajesz
jakieś magiczne przedstawienie?
-
Właśnie tutaj, we wspaniałym Fifty-Fifty - odparł, przeciągając
samogłoski. Uwagę miał skupioną na stole do ruletki.
-
I jak byś siebie nazwał? Czarodziejem?
-
Charlie!
Przysięgam, że Victoria powiedziała to wielkimi literami. I popatrzyła na
mnie ostrzegawczo. To było bardzo surowe ostrzegawcze spojrzenie.
-
No co? - spytałem. - Tak się składa, że lubię magię.
-
O kiedy?
-
Od dziecka.
To prawda. Kiedy chodziłem do szkoły z internatem, nauczyłem się
mnóstwa karcianych sztuczek i niebawem osiągnąłem taki poziom, że
potrafiłem wynaleźć kilka własnych. Dokładnie tak pracuje mój umysł.
Byłem dzieckiem, które lubiło łamigłówki, mapa zaś była właśnie tym
zajęciem, które dostarczało mi rozrywki, kiedy inni chłopcy grali w rugby,
krykieta albo butelkę (i to mimo - a może właśnie dlatego - że była to
szkoła męska). No dobra, magia i nauka otwierania zamków. W każdym
razie rozumiecie, o co chodzi.
Tak się składa, że byłem naprawdę dumny ze swoich karcianych
umiejętności i od czasu do czasu dawałem mały pokaz w sypialni. Z
czasem zyskałem reputację kogoś w rodzaju iluzjonisty.
Więc może w jakimś sensie Josh Masters i ja byliśmy bratnimi duszami.
Zdaje się, że to mógł być jeszcze jeden powód, dla którego szczerze go nie
znosiłem.
-
Pokażę ci sztuczkę - powiedziałem. - Naprawdę niezłą.
-
Dzięki, stary, ale jestem w tym dobry.
-
Zgódź się, co ci szkodzi? Pożyczysz mi talię i długopis?
Josh westchnął i przesunął ręką po twarzy.
-
Słuchaj... Chaz, tak?
-
Charlie.
-
Właśnie. Jestem dość zajęty - ruchem brwi wskazał na koło ruletki -
więc...
-
Więc?
-
Może innym razem.
-
Ale to niezła sztuczka.
-
Hej, jestem pewien, że niesamowita.
-
To kiedy będę mógł ci ją pokazać?
-
Charlie - wtrąciła się Victoria - widowisko Josha cieszy się tutaj w
kasynie wielkim powodzeniem.
-
I?
-
I pewnie ludzie wciąż chcą mu pokazywać jakieś sztuczki.
Josh poklepał mnie po ramieniu, jakby to zamykało sprawę, po czym
odwrócił się do stołu i zajął się obstawianiem. Dziesięć fioletowych
żetonów postawił na czerwone, a kolejnych osiem położył na
numerowanych kwadratach.
Wycelowałem kciukiem w jego plecy i nachyliłem się do Victorii.
-
O co mu chodzi?
-
O nic mi nie chodzi. Zaproponował nam darmowe bilety na
dzisiejszy występ. To naprawdę hojna oferta, nie sądzisz?
Nie, wcale nie sądziłem, żeby była wybitnie hojna, wziąwszy pod uwagę
górę żetonów, które miał przed sobą. Jedno było pocieszające - kiedy
sięgnął przez stół, wydawało mi się, że zobaczyłem ślady po przeszczepie
włosów. Właśnie miałem wspomnieć o tym Victorii, kiedy Masters
odwrócił się i wcisnął jej w rękę dwa fioletowe żetony.
-
Powodzenia. - Podniósł dłoń mojej przyjaciółki i pocałował palce.
Victoria przygryzła wargę, spojrzała na niego podniecona, po czym
przeniosła wzrok na stół. Po chwili wahania położyła oba żetony w rogu
między czerwoną szesnastkę i dziewiętnastkę a czarną siedemnastką i
dwudziestką. Tysiąc dolarów w zakładzie osiem do jednego. Już miałem ją
zapytać, co u diabła wyprawia, kiedy wszyscy pozostali gracze przy
stoliku położyli swoje żetony na jej. Mój wzrok przykuła starsza kobieta w
żakiecie ze złotej lamy. Ściskała perły, które otaczały jej indyczą szyję.
-
Pańska przyjaciółka to istna pigułka szczęścia.
-
Serio?
-
O tak. Ma naprawdę dobrą passę.
Krupier zakręcił kołem zgodnie z ruchem wskazówek zegara i rzucił kulkę
w przeciwną stronę. Patrzyłem, jak rozmazana pomyka dookoła, póki nie
zaczęła tracić rozpędu.
-
Koniec obstawiania - mruknął krupier, wychudły typ z przylizanymi,
rozdzielonymi przedziałkiem włosami i twarzą poznaczoną bliznami po
trądziku. Idealnie pasował do gangsterskiego klimatu. - Zakłady
zamknięte.
-
Myślałem, że nie grywasz - powiedziałem do Victorii.
-
Nie moje pieniądze - odparła, jakby to wszystko wyjaśniało.
Kulka zastukała, po czym odbiła się od jednego z maleńkich metalowych
ograniczników, którymi upstrzone było koło, i wpadła do przegródki
oznaczonej czerwoną dziewiętnastką.
A potem stamtąd wyskoczyła.
-
Czerwone osiemnaście - wymamrotał krupier, pochylając się, żeby
zgarnąć przegrane żetony patykowatymi rękami.
Nad stołem podniósł się zbiorowy jęk. Victoria skrzywiła się i spojrzała
przepraszająco na starszą damę.
-
Tak mi przykro.
-
Niepotrzebnie, skarbie. Mnóstwo dla mnie wygrałaś. - Dama
zgarnęła niemałą stertę i rzuciła krupierowi studolarowy szton. -Dobranoc
wszystkim.
Victoria odwróciła się do Josha.
-
Ciebie też przepraszam.
-
Nie ma sprawy. Pamiętaj, że wygraliśmy na czerwonych.
Victoria okręciła się i spojrzała na stół. W zachwycie klasnęła
w dłonie.
-
Ile wygraliśmy?
-
Podwójną stawkę - powiedziałem, starając się, żeby w moim głosie
nie było zbytnio słychać goryczy.
-
Wyszły parzyste - poprawił mnie Masters. - Co pozwoli nam balować
kolejny dzień.
Mrugnął do Victorii. Przełknąłem gulę, która właśnie urosła mi w gardle,
chwyciłem za ramiączko torebki i pociągnąłem.
-
Idziemy?
-
Och. - Spojrzała na Mastersa. - Myślę, że zostanę jeszcze chwilę. I
tak jak mówiłam, Josh dał nam bilety na swoje przedstawienie.
-
Miejsca w pierwszym rzędzie - dodał magik.
-
Właśnie, miejsca w pierwszym rzędzie. Widzisz, jego asystentka
złapała wirusa, więc Josh potrzebuje ochotnika do pomocy w jednym
numerze.
-
I co? Ty jesteś tym ochotnikiem?
-
Pomyślałam, że to może być zabawne.
Victoria wymieniła z Mastersem spojrzenia. I wcale nie były to spojrzenia,
które by budziły mój entuzjazm. Do diabła, naprawdę wolałbym, żeby
niczego ze sobą nie wymieniali.
-
Hej, Chaz, a może ty chciałbyś postawić kilka moich żetonów?
-
Mam na imię Charlie - przypomniałem. - I nie stawiam cudzych
pieniędzy.
-
Naprawdę? Chyba nie jesteś jednym z tych gości, którzy grają prze
Internet, co? Mnóstwo nowicjuszy się na to nabiera.
Przywołałem uśmiech na twarz.
-
Dzięki za ostrzeżenie.
-
A właśnie, jak ci poszło? - spytała Victoria. - Niezbyt długo to
trwało.
-
Och, w końcu postanowiłem spasować. Pomyślałem, że może
miałabyś ochotę przejść się do Venetian? Wypić drinka na placu Świętego
Marka?
Victoria zmarszczyła twarz.
-
Przecież już powiedziałam, że chcę iść na występ Josha. Zacznie się
za godzinę, tak, Josh?
-
Aha. Pod warunkiem że wygrasz dla mnie dość, żebym mógł odejść
od stołu.
Wcisnął Victorii do ręki następne dwa żetony. Patrzyła to na mnie, to na
niego.
-
Chyba nie masz nic przeciwko?
-
Przeciwko? Dlaczego miałbym mieć?
-
I pójdziesz ze mną na przedstawienie?
Chciałem powiedzieć, że nie, ale rzuciła mi całkiem nowe spojrzenie -
popatrzyła wzrokiem sarny, co sprawiło, że poczułbym się jak ostatni buc,
gdybym się nie zgodził.
-
Jeśli chcesz. Ale najpierw wybieram się na wycieczkę do Venetian.
Więc do zobaczenia na miejscu, okej?
-
Świetnie.
Josh pstryknął palcami.
-
Zapiszę twoje imię i zostawię przy biletach, Chaz.
Błysnął uśmiechem w stronę Victorii i owinął ręką jej ramiona, prowadząc
z powrotem w stronę stołu.
-
A teraz, kotku, może zdradzisz nam, jaki numer wygra?
Kiedy Victoria debatowała nad tym, gdzie postawić żetony, Masters
pochylił się, żeby obstawić czarne sześć. W tej samej chwili kieszeń jego
spodni rozchyliła się, a ja zauważyłem portfel w środku. Poczułem drżenie
ręki, momentalnie sięgnąłem do jego kieszeni i zrobiłem magiczną
sztuczkę ze znikaniem.
W porządku, kłamałem, że muszę mieć ważny powód, żeby kogoś
obrobić. Ale w końcu czego się spodziewaliście? Przecież mówiłem, że
jestem złodziejem.
5
Oto jesteśmy z powrotem u drzwi tej koszmarnej łazienki.
Pamiętacie, że nacisnąłem klamkę, a potem najostrożniej i najciszej, jak to
tylko możliwe, pchnąłem drzwi. Przypominacie sobie też pewnie, że
sprawdzenie łazienki było w moim wypadku zupełnie niepotrzebne.
Poświęciłem tej sprawie sporo namysłu i całkiem słusznie doszedłem do
wniosku, że niedorzecznością było sądzić, że ktoś jest w środku. Moje
rozumowanie musiało być słuszne, bo okazało się, że drzwi nie są
zamknięte. Przecież gdyby naprawdę ktoś był w środku i się przede mną
ukrywał, toby je zamknął. Tymczasem klamka ustąpiła bez oporu. Byłem
więc w zasadzie pewien, że łazienka jest pusta.
Ale oczywiście nie była.
Podobnie jak reszta apartamentu pomieszczenie było duże, stylowe i
luksusowe. Ściany i podłogę wyłożono szarymi marmurowymi płytkami,
dwie okrągłe umywalki z pozłacanymi kurkami osadzono w płycie
czarnego granitu, którą ozdabiały białe puszyste ręczniki i przybory
toaletowe z monogramami. Znajdowały się tu toaleta, kabina prysznicowa
na tyle duża, że mogła pomieścić drużynę futbolistów, płaski telewizor i
wanna nieco mniejsza niż średniej wielkości basen. Była kwadratowa,
bardzo głęboka i cała upstrzona plastikowymi dyszami do hydromasażu. A
poza tym niemal po brzegi wypełniona wodą. Och, w środku była jeszcze
naga kobieta.
Ponieważ nie jest to powieść erotyczna, pozwólcie mi dodać, że choć
kobieta była bardzo szczupła, drobna i apetyczna, miała też twarz
zanurzoną w wodzie i ani trochę się nie poruszała. Rozrzucone ręce i nogi
znajdowały się tuż pod linią wody, głowa zaś skrywała się poniżej.
Splątane płomiennorude włosy zastygły na powierzchni niczym jakaś
zadziwiająca roślinność znad Morza Południowochińskiego. Woda w
wannie była równie nieruchoma jak ciało kobiety, która wyglądała, jakby
unosiła się tam od wielu godzin lub może nawet dni.
Wtedy dostrzegłem swoje odbicie w lustrze nad umywalkami.
Wyglądałem na zaszokowanego, co w takiej sytuacji nie powinno dziwić,
ale też - stojąc tak z głową wetkniętą w szparę w drzwiach - na
nieszczególnie godnego zaufania. Kiedy jednak sekundę później
zobaczyłem, jak moje odbicie odrywa się od drzwi i podchodzi do wanny,
naprawdę osłupiałem.
Jednej rzeczy z całą pewnością nie zamierzałem robić - sprawdzać pulsu.
Zdarzyło mi się już dotykać martwej kobiety, i to całkiem niedawno, i
wcale nie wstydzę się przyznać, że było to jedno z najmniej przyjemnych
doświadczeń w moim życiu. Wciąż miałem w pamięci wrażenie zimnej,
pozbawionej życia skóry i nie wątpiłem, że pozostanie ze mną jeszcze
długi czas.
W drodze kompromisu zdjąłem rękawiczkę z lewej ręki i zanurzyłem
palec w wodzie najdalej od palców jej stóp, jak się dało. Woda była zimna.
Jeśli utonęła, biorąc kąpiel, temperatura wskazywała, że stało się to jakiś
czas temu i nie było szansy, żeby ją uratować. Jeżeli zaś została zabita,
cóż, w takim wypadku z pewnością sprawdzono już, czy nie żyje. A jeśli
mam być szczery, wcale mi się nie paliło, żeby bardziej angażować się w
tę sprawę. Bo w końcu co mogłem zrobić? Zadzwonić po ochronę i
wyjaśnić, że co prawda popełniłem jedno wytoczenie i włamałem się do
apartamentu Mastersa, to jednak nie ma powodu, żeby zawracali sobie
głowę pomysłem, że mogłem popełnić inne, bardziej haniebne
przestępstwo?
Słuchajcie, gdyby istniała szansa, żeby ją uratować, naprawdę zrobiłbym
wszystko, i do diabła z konsekwencjami. Ale jej już nic nie mogło pomóc,
a ja nie powinienem był ryzykować i za długo się tam kręcić. Przez łata
nauczyłem się dostrzegać niebezpieczeństwa związane z tymi
niedochodowymi zajęciami, jakich zwykłem się podejmować, i o ile bycie
złapanym należało do najmniej pociągających możliwości, o tyle bycie
złapanym w sąsiedztwie pływających zwłok wydawało się jeszcze gorsze.
Dlatego obawiam się, że odwróciłem się do wyjścia, i gdy tylko to
zrobiłem, zauważyłem hotelowy szlafrok na podłodze za drzwiami.
Szlafrok był bordowy jak stoły w kasynie, a na kieszonce na piersi miał
wyhaftowaną srebrną pięćdziesięciocentówkę. Na kupce razem ze
szlafrokiem leżała raczej skąpa sztuka odzieży z różowej lycry. Trąciłem
ubranie stopą i odkryłem, że był to trykot z doszytą krótką falbaniastą
spódniczką - wyglądał jak strój dziewczyny z rewii. Jeszcze raz
spojrzałem na ciało w wannie. Atletyczna budowa tancerki, choć może
nogi były odrobinę za krótkie. Ale jeśli to nie był kostium girlsy, to co
innego? Na pewno nie przypominał stroju żadnej z osób, które widziałem
w kasynie.
I wtedy, zbyt powoli, trybiki w mojej głowie zaskoczyły niczym
zwalniające bębny w jednorękim bandycie. Co takiego Victoria
powiedziała o przedstawieniu Josha Mastersa? Że potrzebuje ochotnika do
jednego numeru, bo jego asystentka złapała wirus? O Chryste, to musiał
być superwirus, skoro udało mu się zwalić z nóg tę rudą i utopić ją w
wannie.
Zostawiłem płaszcz kąpielowy, kostium i dziewczynę na miejscu,
zamknąłem za sobą drzwi i podniosłem dłoń do czoła, zastanawiając się,
czy powinienem odłożyć żetony tam, skąd je wziąłem. Oczywiście
rozsądna odpowiedź brzmiała: pewnie, bez dwóch zdań. Zagłuszyły ją
jednak odgłosy paniki, która podniosła się w mojej głowie. Tymczasem
stopy, te zdradliwe małe hultaje, zdążyły mnie już zanieść do salonu,
zanim racjonalne „ja" zdołało przejąć kontrolę. I nim mojemu rozumowi
udało się pozbierać, nieracjonalne „ja" wzięło stronę stóp i zaczęło
biadolić, że czas brać nogi za pas, zanim resztę życia przyjdzie mi gnić w
amerykańskim więzieniu z powodu śmierci, z którą nie miałem nic
wspólnego.
Następna rzecz, jaką pamiętam, to galopada korytarzem do klatki
schodowej. W chwili, gdy pochylony okręciłem się wokół barierki, sprawa
była już ostatecznie przesądzona. Mój mózg nie potrafił sobie wyobrazić
okoliczności, w których rozsądnie byłoby włamać się do apartamentu z
martwą kobietą w środku.
Tak więc żetony wciąż znajdowały się w mojej kieszeni, a nie w sejfie w
szafie, natomiast portfel Josha Mastersa spoczywał w sejfie, a nie w mojej
(albo raczej jego) kieszeni. Podejrzewam, że to wszystko powinno było
martwić mnie nieco bardziej, ale jakkolwiek dziwnie by to brzmiało,
przeszły mi przez myśl zalety związane z zachowaniem żetonów wartych
sześćdziesiąt tysięcy dolarów. Do diabła, jeśli nie na coś innego, mogły
zawsze się przydać jako fundusz ucieczkowy, bo pierwszą rzeczą, jaką
zamierzałem zrobić, kiedy już znajdę Victorię i przekażę jej nowiny, było
pośpieszne opuszczenie miasta grzechu.
Widzicie, nie było mowy, żebyśmy zostali w hotelu, bo gdyby tylko
odkryli ciało, ja znalazłbym się w nie lada kłopotach. Owszem mogłem
założyć, że ochrona cały czas nie przygląda się nagraniom z kamer na
korytarzach hotelu, ale nie znaczyło to wcale, że takie kamery nie istnieją.
I kiedy znajdą ciało (co mogło nastąpić lada chwila, bo w hotelu była
również obsługa wieczorna), sprawdzą zapis z kamer, na nim zaś będzie
moja twarz. A w sytuacji, kiedy wszyscy pracownicy zostaną dokładnie
poinformowani, kogo wypatrywać, nie mógłbym w pośpiechu zamówić
obsługi.
Co gorsza, zameldowałem się w hotelu pod własnym nazwiskiem i z
własnym paszportem, a ponieważ wciąż nie wynaleziono wehikułu czasu,
nie był to błąd, który łatwo by można naprawić. Naprawdę pozostała mi
jedynie ucieczka i jeśli to oznaczało, że Stany Zjednoczone staną się dla
mnie na zawsze niedostępne i resztę życia przyjdzie mi spędzić pod
przybranym nazwiskiem w kraju, o którym nigdy nie słyszałem, to może
nawet i lepiej. W końcu Victoria od jakiegoś czasu sugerowała, żebym
napisał coś pod pseudonimem.
Victoria! Powinienem ją znaleźć, i to szybko. Nie tylko dlatego, że sam
chciałem się ulotnić, ale też dlatego, że musiałem się upewnić, czy jest
bezpieczna. Rudowłosa w wannie mogła utonąć przez przypadek, mogła
również popełnić samobójstwo, ale istniało prawdopodobieństwo, że
została zabita. Tak czy owak, zmarła w apartamencie nowego najlepszego
przyjaciela Victorii.
Kiedy w panice zbiegałem na dół, straciłem rachubę pięter, ponieważ
jednak paliło mnie w płucach, a niewróżące niczego dobrego kropki
zaczęły tańczyć mi przed oczami, musiało ich być całkiem sporo. Oparłem
się o ścianę, żeby złapać oddech i wepchnąć rękawiczki do kieszeni.
Dopiero wtedy wyszedłem na korytarz, z całych sił starając się nie
wyglądać jak podejrzany o morderstwo w oczach pierwszej osoby, na
którą wpadnę.
Tak się jednak złożyło, że nie natknąłem się na nikogo aż do wind, przy
których spotkałem od razu całą gromadę gości. Była to rodzina -
począwszy od dziadków, aż po ponure nastolatki -której członkowie
odwrócili się i wymamrotali dzień dobry, kiedy drzwi windy rozsunęły się,
ukazując pustą kabinę. Wcisnąłem się do środka za nimi, świadom gorąca i
woni potu, które biły z mojego ciała, i gdy ruszyliśmy w dół, a
egzaltowana reklama przekonywała nas, żebyśmy dali się porwać
zniewalającej aurze wielkiego Josha Mastersa, poczułem skurcz żołądka.
6
Sala widowiskowa niewątpliwie robiła wrażenie. To prawda, że jeszcze
wspanialsza scena na drugim końcu kasyna gościła co wieczór widowisko
Rat Pack, ale ta tutaj też nie przypominała szkolnej auli. Siedzenia były
podzielone na rzędy od A do W i ze swojego miejsca z przodu widowni nie
widziałbym wejścia, gdybym nie wstał.
Tak się złożyło, że akurat stałem i obracałem się dookoła, osłaniając oczy
ręką, ale nigdzie nie widziałem Victorii. Nie było jej na zarezerwowanym
obok miejscu ani przy stole do ruletki, nie kręciła się po kasynie ani nie
stała przed salą. Żadna wiadomość nie czekała na mnie w punkcie z
biletami, kiedy zaś popędziłem do pokoju, pod moimi drzwiami nie było
żadnej karteczki, a przy telefonie nie mrugało światełko. Byłem pogrążony
w ciemnościach, teraz zaś, kiedy zgasły światła, w podobnej sytuacji
znalazła się cała sala.
W tłumie zapanowała cisza, opadłem więc na pluszowe siedzenie i
podrapałem się po głowie. Z tyłu sceny na tle czarnego aksamitu kurtyny
pojawił się błyszczący zarys Las Vegas. Na jednym krańcu widać było
piramidę nieopodal Luksoru, którego motywem przewodnim był Egipt, na
drugim Stratosphere Tower w kształcie igły. Zarys migotał, to pojawiał się,
to znikał, jak gdyby instalacja elektryczna szwankowała, gdy wtem
włączyło się nagłośnienie - dźwięk big bandu był tak głośny, że aż wprawił
w drżenie moje nerki. Instrumenty strunowe i dęte jak ze ścieżki
dźwiękowej do starego czarno-białego filmu. Na scenie zaczęły się kłębić
opary suchego lodu, a srebrne światła reflektorów, przecinając dym,
omiotły ją z obu stron, a potem zatrzymały się w lewym górnym rogu.
Wśród muzyki usłyszałem ryk silnika i raptem Josh Masters pojawił się na
latającym motocyklu.
Latający motocykl? A tak. Owszem, zdarzyło mi się w życiu być
świadkiem kilku całkiem idiotycznych sen, nigdy jednak nie widziałem
niczego podobnego.
Nie chodziło wcale o to, że Masters był ubrany jak Marlon Brando w
Dzikim - czarna skórzana kurtka, biały T-shirt i czapka z daszkiem. Nie
chodziło nawet o to, że jego zęby błyszczały bardziej niż chrom na
motocyklu. Nie. Wszystko przebijały płomienie, które wystrzeliły z rury
wydechowej, kiedy zapuścił silnik.
Choć dla mnie było to idiotyczne, tłum wydawał się zachwycony.
Widownia westchnęła, kiedy Masters zanurkował w dół, podskoczył i się
okręcił. Ludzie okrzykami przywitali hałas, ogień i światła. A kiedy w
końcu postawił motocykl na scenie, aplauz przekroczył wszelkie granice.
Magik w pełni wykorzystał gorące brawa, uchylił czapki, a potem
pstryknął palcami i zeskoczył z motoru, żeby podnieść z podłogi
błyszczącą jedwabną pelerynę. Pokazał nam ją z obu stron, strzepnął w
rytm muzyki, podrzucił w górę i pozwolił, żeby elegancko opadła na
motocykl.
Palcami dotknął skroni i zamknął oczy, jak gdyby z całych sił starał się
skoncentrować. Po chwili otworzył je i wyciągnął ręce w stronę
motocykla.
Motocykl jednak nie zniknął. Jego kształt był wciąż widoczny pod
połyskującą peleryną.
Gwałtowny pisk i muzyka zamilkły, jak gdyby ktoś szarpnięciem podniósł
igłę z płyty. Na twarzy Mastersa pojawił się wyraz rozbawionego
zmieszania. Złapał się za brodę. Zatupał nogą. Posunął się nawet do
wzruszenia ramionami. A potem sięgnął po pelerynę i ściągnął ją,
odsłaniając stary rower ze scentrowanym przednim kołem i wygiętą
kierownicą.
Publiczność zawyła, rozległy się gwizdy i oklaski. Ludzie zaczęli tupać,
walić pięściami i rechotać z radości. Nikt jednak nie cieszył się nawet w
przybliżeniu tak bardzo jak Josh. Już pewnie z pięć tysięcy razy
pokazywał tę sztuczkę, ale sprawiał wrażenie, jakby nigdy nie udała się
tak znakomicie. A kiedy zdjął z roweru pelerynę i rzucił ją na widownię,
musiałem przyznać, że ten cymbał wiedział, jak się robi przedstawienie - i
że nie wykazywał ani śladu troski o stan swojej biednej asystentki.
W końcu aplauz zaczął słabnąć, Masters uśmiechnął się z zakłopotaniem i
zatarł ręce, zanim przemówił do kremowego mikrofonu. Powitał
wszystkich we wspaniałym Fifty-Fifty, życzył nam udanego wypoczynku,
a potem w przyjacielskim tonie, niemal tak autentycznym jak jego
opalenizna, wyznał, że kiedy dorastał w Utah, marzył o tym, żeby
pewnego dnia pojawić się jako iluzjonista w Las Yegas. Ktoś zaklaskał,
ktoś inny westchnął. Josh uśmiechnął się skromnie i zamachał, dziękując
publiczności, a polem ściszonym głosem dodał, że jego marzenie urosło.
Już nie chodziło tylko o to, żeby pojawić się na scenie w Las Vegas. Teraz
Josh chciał, żeby jego dokonania przyćmiły wszystkie widowiska
magiczne przy Stripie. Ale - dodał, podnosząc palec - niektóre
najwymyślniejsze sztuczki wymagały znajomości mikroiluzji, od której
zaczął tyle lat wcześniej. W tym momencie z osobliwą precyzją napotkał
mój wzrok, wyciągnął z kieszeni talię kart (najzwyklejszą, laką, jakiej
używano w kasynie hotelowym) i zaczął numer w stylu Davida Blaine'a,
który zajął mu dobrych dziesięć minut.
Szybko straciłem zainteresowanie i odwróciłem się, lustrując skryte w
mroku wnętrze sali w poszukiwaniu Victorii. Do tego czasu zdążyłem
poważnie się zaniepokoić. Instynkt podpowiadał mi, żebym opuścił hotel
tak szybko, jak to tylko możliwe. Oczywiście zanim pożegnam się z
kasynem na dobre, miło byłoby spieniężyć ukryte żetony, ale każda minuta
w Fifty-Fifty przybliżała mnie do nadciągających kłopotów. Tego nie
chciałem. Mimo to nie ruszałem się z miejsca w nadziei, że pojawi się
Victoria, a ja zyskam pewność, że nic jej się nie stało.
Pewnie gdybyście mnie zapytali, jakie niebezpieczeństwo miałoby grozić
Victorii, trudno byłoby mi znaleźć zadowalającą odpowiedź. Jedno
wszakże bym przyznał: jest wielce nieprawdopodobne, żeby Masters
wyrządził jej krzywdę podczas przedstawienia. Tylko że w pewnej chwili
mój umysł zorientował się, że iluzjonista prosi o pomoc ochotnika ze
środka sali i tym ochotnikiem okazała się Victora.
Przeszła obok i nawet nie pomachała. Przyjęła dłoń Mastersa, klóry
pomógł jej wdrapać się na scenę, zielona bluzka błyszczała w świetle
reflektorów. Publiczność powitała Victorię grzecznymi oklaskami, a magik
zadał jej kilka pytań. Powiedziała mu, jak się nazywa, że przyjechała z
Londynu i cieszy się z pobytu w Fifty-Fifty.
- W którym pokoju się zatrzymałaś? - spytał Masters z szatańskim
błyskiem w oku.
Victoria się zarumieniła.
-
Nie twój interes.
-
Bez obaw, może zdradzisz mi to później w ramach podziękowania za
wycieczkę, na którą zamierzam cię wysłać. Victorio, miałabyś ochotę
wybrać się do Rio de Janeiro?
Widownia zamruczała rozmarzona.
-
Brzmi nieźle, prawda?
-
Brzmi wspaniale.
-
Masz ze sobą paszport?
-
Eee, nie.
-
No cóż, nie denerwuj się. Przeniesiemy cię tam bez paszportu. A
nawet bez samolotu. - Zrobił pauzę dla wzmocnienia efektu i w
zdumiewający sposób poruszył brwiami, po czym zamaszystym gestem
wskazał na kulisy. - Przynieście teleporter.
Muzyka zaczęła narastać i na scenie pojawił się przysadzisty łysy
pomocnik, cały ubrany na czarno. Wywlókł na środek skrzynię
przypominającą wysoką, wąską i bardzo prostą w formie szafę. We
wszystkich czterech rogach miała mosiężne kółka, a z przodu dwoje drzwi
na zawiasach. Drewniana okleina była wprawdzie porysowana, kiedy
jednak pomocnik odwrócił szafę przed nami, sprawiała wrażenie solidnej.
W środku nie było sejfu. A gdy tylko mężczyzna zniknął, Masters
gwałtownie otworzył drzwi i okazało się, że w ogóle nic tam nie ma.
Wnętrze było smoliście czarne - tak jak we wszystkich magicznych
szafach, jakie kiedykolwiek widziałem.
-
Podoba ci się moja machina do teleportacji?
-
Jest... zachwycająca.
Publiczność zachichotała, słysząc urocze brytyjskie słownictwo Victorii.
-
Zechciałabyś wejść do środka i rozpocząć swoją podróż?
Victoria zsunęła buty i zrobiła, o co ją poproszono.
-
Spakowałaś bikini, prawda?
Uniosła dłoń do ust, jakby poczuła się zgorszona. Masters rozłożył ręce i
obdarzył publiczność kolejnym firmowym uśmiechem.
-
Nie można winić faceta za to, że próbuje - powiedział. -A teraz,
Victorio, chciałabyś być bezpieczna w razie turbulencji, prawda? Dlatego
będę musiał mocno cię przypiąć.
Sięgnął do środka, za pomocą czarnych pasków materiału, które
krzyżowały się na piersi jak w uprzęży spadochronu, przymocował
Victorię do tylnej ścianki, a potem cofnął się i zamknął drzwiczki. Było w
nich okrągłe okienko, przez które widzieliśmy jej twarz. Nie sprawiała
wrażenia, jakby było jej szczególnie wygodnie, to jednak nic w
porównaniu z miną, jaką zrobiła, kiedy na scenę wrócił pomocnik i podał
Mastersowi parę pokaźnych metalowych ostrzy.
Josh brzęknął nimi o siebie, żeby pokazać, że są prawdziwe, i uśmiechnął
się do widowni promiennie jak jakiś Drakula z horrorów wytwórni
Hammer.
-
Nie mogę cię teleportować w całości, Victorio, dlatego zamierzam
wysłać cię w kawałkach. Zgoda?
Po raz pierwszy Victoria spojrzała mi w oczy i przez chwilę wyglądała na
zaniepokojoną niemal tak jak ja. Potem jednak wyprostowała ramiona,
wysunęła szczękę i pokiwała głową, jak gdyby groźba, że zostanie przebita
ostrymi jak brzytwa klingami, była dla niej codziennością.
Masters ujął ostrza w jedną rękę, drugą zaś pstryknął przy dwóch
klapkach, ujawniając po parze otworów na wysokości talii i szyi mojej
przyjaciółki. Victoria spojrzała w sufit, jak gdyby próbowała uniknąć
widoku nieprzyjemnej sceny w krwawym filmie.
-
Nie martw się - ryknął Masters. - To stal najwyższej jakości. Rzadko
kiedy zawodzi.
Publiczność zaśmiała się niepewnie, ja jednak się nie przyłączyłem.
Dobrze wiedziałem, na czym polega ta sztuczka, dlatego byłem świadom,
że wiąże się z nią pewne ryzyko. Jeśli zastanawiacie się, skąd to
wiedziałem, zachęcam, żebyście wysupłali parę groszy i kupili egzemplarz
mojej drugiej książki z Michaelem Faulksem Złodziej w teatrze.
Powieść jest dostępna we wszystkich koszach z tanimi książkami i
opowiada zabawną historię, o kradzieży bardzo pięknego naszyjnika
należącego do diwy operowej, która co wieczór brała udział w
przedstawieniu na West Endzie. Podobnie jak we wszystkich moich
kryminałach Faulksowi wcale nie szło gładko. W pewnym momencie,
mniej więcej wtedy, kiedy udało mu się opracować idealny - wydawać by
się mogło - plan kradzieży naszyjnika, z niepokojem odkrył, że diwa
zgodziła się tego jednego wieczoru wziąć udział w numerze pewnego
magika. Co więcej, zgodziła się, żeby jej cenny naszyjnik spoczął we
wnętrzu aksamitnej torebki i za pomocą młotka ciesielskiego został rozbity
na tysiąc kawałeczków.
Oczywiście naszyjnik wcale nie zostaje rozbity. Wszyscy już zbyt wiele
razy widzieliśmy ten numer, żeby uwierzyć, że coś takiego mogłoby się
zdarzyć. Ale wyobraźcie sobie szok na twarzy diwy, nie wspominając o
przerażeniu nieszczęsnego iluzjonisty, który miał właśnie dokonać
wielkiego objawienia, kiedy ten przekłuwa ogromny balon unoszący się
nad sceną przez całe przedstawienie i nic z niego nie wypada. W balonie
miał być naszyjnik, tymczasem był pusty. I magik rzeczywiście nie ma
pojęcia, gdzie się podział. Diwa jest zrozpaczona. A Faulks? No cóż,
Faulks rwie włosy z głowy. Bo wygląda na to, że ktoś sprzątnął mu
zdobycz sprzed nosa. Jeśli więc chce wypełnić swoje zadanie, musi
odkryć, co się, do diabła, stało.
Nie on jeden zresztą. Kiedy pisałem tę scenę, ja również nie miałem
zielonego pojęcia, co się wydarzyło. Owszem, poznałem kilka prostych
magicznych sztuczek i lubiłem myśleć, że mam zręczne palce, ale zupełnie
nie znałem się na iluzjach scenicznych. Musiałem więc przekopać się
przez rozmaite książki, czasopisma i podręczniki, aż w końcu
zgromadziłem wiedzę znacznie rozleglejszą, niż była mi potrzebna. I jedną
ze sztuczek, jakie poznałem, była właśnie ta, w której teraz brała udział
Victoria.
Trik zasadzał się na perspektywie - to był jeden z powodów, dla których
wnętrze szafy było zupełnie czarne. I choć nie wiedziałem dokładnie, w
jaki sposób Masters zamierza zbić z tropu publiczność, wiedziałem, że
przez cały czas ostrza powinny znajdować się w sporej odległości od
Victorii. W rzeczywistości wiedzieli to wszyscy w sali, ale zadanie
Mastersa polegało na tym, żeby przekonać nas, że jest wręcz przeciwnie.
Jednak mogło się zdarzyć -tego jednego nie chciałem i naprawdę się
obawiałem - że Victoria wpadnie w panikę. Żeby sztuczka się udała, osoba
w szafie nie powinna się poruszyć ani o milimetr. Asystentka Mastersa, ta,
która obecnie unosiła się twarzą w dół w wannie, była w tym wyćwiczona.
Owszem, Victoria została przypięta w taki sposób, żeby mieć pewność, że
nie będzie się za bardzo ruszała, ale co jeśli wzdrygnie się albo szarpnie
głową? Czy wtedy ostrza jej nie dosięgną?
Bach, bach.
Publiczność gwałtownie zaczerpnęła powietrza, a ja oderwałem się od
swoich rozważań, żeby się przekonać, że były czysto akademickie.
Masters zdążył wbić ostrza w Victorię i jak dotąd, o ile mogłem
stwierdzić, wciąż była w jednym kawałku.
-
Cały zestaw - powiedział, klepiąc szafę w bok. - Powinnaś być
gotowa do podróży. Podejrzewam, że przydałaby się odrobina relaksu.
Victoria wypuściła potężny haust powietrza, rozdmuchując grzywkę.
-
No cóż, trzymaj się, kochanie, jesteś prawie... na miejscu!
Pewnie gdyby to nie Victoria była w szafie, gdybym się tak bardzo o nią
nie martwił i nie był wyczulony na zachowanie Mastersa, mógłbym nie
dostrzec lekkiego drżenia w jego głosie i zawahania przy końcu
wypowiedzi. A gdybym nie siedział w pierwszym rzędzie, prawie na
pewno nie zauważyłbym, jak marszczy brwi i zerka w prawo.
Kiedy Masters zaczął nawijać, jak gorąco jest o tej porze roku w Rio i
Victoria pewnie świetnie się bawi, popijając koktajle i tańcząc sambę na
plaży, większości zgromadzonych musiało się wydawać, że przedstawienie
przebiega bez zakłóceń. Ja jednak coś zauważyłem - popatrzyłem w
stronę, w którą wcześniej spojrzał magik, i tak się złożyło, że dostrzegłem
dwóch mężczyzn w końcu korytarza; jeden z nich mówił coś do
krótkofalówki.
Sama krótkofalówka wystarczyła, żeby przyciągnąć uwagę - trwało
przedstawienie i wszystkich poproszono o wyłącznie komórek i pagerów -
ale wcale nie dlatego nadal patrzyłem. Nie mogłem oderwać wzroku, bo
mężczyźni byli identyczni.
Naprawdę wyglądali tak samo. Obaj mieli krótko ostrzyżone
marchewkoworude włosy, usianą piegami bladą skórę i odstające uszy. I
byli strasznie chudzi - tak bardzo, że jabłko Adama sterczało im, jakby
właśnie połknęli jajko. Obaj ubierali się w eleganckim stylu absolwentów
uniwersytetu Ivy League: sportowy niebieski sweter; niebieska koszula w
kratę, spodnie khaki i mokasyny z frędzlami. Gdyby nie to, że wybili
Mastersa z rytmu, mógłbym przypuszczać, że są częścią jego
przedstawienia. Nie byłby pierwszym iluzjonistą, który dla swoich celów
wykorzystuje bliźniaki.
Tymczasem na scenie szafę spowiły opary suchego lodu, a muzyka
przybrała na sile. Jak matador czekający na niewidzialnego byka Masters
trzymał z boku ogromną czarną pelerynę. A potem narzucił ją na ramiona,
przyłożył palec do ust i przekradł się na tył szafy.
A my czekaliśmy. I czekaliśmy.
7
Ten scenariusz doskonale nadawałby się na eksperyment socjologiczny.
Pytanie: Jak długo publiczność będzie czekała na artystę, który zniknął w
środku przedstawienia? Odpowiedź: Około siedmiu minut.
Mogę to stwierdzić, bo kiedy Masters zrobił krok za szafę, podobnie jak
wszyscy pozostali czekałem, aż pojawi się po drugiej stronie i dokończy
numer. Tylko że wcale się nie pojawił. A kiedy suchy lód zaczął się
przerzedzać i orkiestra zagrała tusz jeszcze raz, a potem jeszcze raz, i
kiedy ludzie na widowni zaczęli się oglądać jeden na drugiego i wydawać
niepewne pomruki, powoli wszystkim nam zaczęło świtać, że coś się stało.
Pomijając kwestię ciągłości, dziwne było po prostu to, że przez
pierwszych pięć minut zupełnie nic się nie działo. Sytuacja stała się
jeszcze dziwniejsza, kiedy na scenę przywlókł się łysy pomocnik, zajrzał
za szafę, a po chwili obok niego pojawili się eleganccy bliźniacy. Myślę
jednak, że nawet wtedy większość z nas wstrzymała oddech w
oczekiwaniu na jakiś spektakularny zwrot akcji.
Do którego nie doszło. Musiał nam wystarczyć jeden z rudzielców, który
gorączkowo gestykulował w stronę kulis, dopóki nie opadła kurtyna. A
wtedy przez tłum przetoczyła się fala szeptów. W sali rozbłysły światła i w
głośnikach rozległo się wygłoszone w pośpiechu obwieszczenie.
Przeproszono nas za odwołanie przedstawienia i wezwano, żebyśmy
opuścili salę możliwie szybko i spokojnie.
Wolne żarty. Owszem, byliśmy oszołomieni, ale też zaintrygowani, a ja
martwiłem się o Victorię. Po chwili rozległo się kolejne ogłoszenie, tym
razem w ostrzejszym tonie, i w przejściach pojawili się ochroniarze w
policyjnych mundurach z epoki, żeby wyprowadzić nas na zewnątrz.
Powiedziałem „nas", ale obawiam się, że gdy reszta publiczności wlokła
się w stronę kasyna, snując rozważania na temat tego, co się stało, ja
wolałem wziąć sprawy we własne ręce. Zakradłem się na scenę i
zanurkowałem za ciężką kurtynę.
Kiedy podniosłem się z kolan i wytarłem sceniczny kurz z dłoni,
zobaczyłem, że bliźniaki i odziany na czarno pomocnik naradzają się za
szafą. Nie słyszałem, co mówili, nigdzie też nie widziałem śladu Josha.
Spodziewałem się poniekąd, że znajdę go leżącego na ziemi i zobaczę, jak
ktoś robi mu sztuczne oddychanie, ale nic nie wskazywało na to, żeby
magik znajdował się w pobliżu.
Niezręcznie zamachałem do Victorii, która wciąż była uwięziona w szafie,
i właśnie do niej szedłem, kiedy zauważył mnie bliźniak z krótkofalówką.
-
Proszę pana, tu nie wolno wchodzić. Proszę wyjść ze wszystkimi.
Nie może pan tu przebywać.
Ruszył w moją stronę, unosząc krótkofalówkę i gestem wskazując wyjście
za moimi plecami. To prawda, budową przypominał szkielet w sali od
biologii, zresztą kolorem skóry również, ale ostry ton jego głosu świadczył
o tym, że przywykł do tego, aby ludzie słuchali jego poleceń.
-
Ale to moja przyjaciółka. - Wskazałem na Victorię. Wyglądała na
zdenerwowaną, co w sumie nie powinno dziwić.
-
Proszę pana, mamy tu poważną sprawę, dlatego bardzo proszę, żeby
pan wyszedł.
-
Poczekaj - odezwał się drugi bliźniak, zanim którykolwiek z nas
zdążył powiedzieć coś więcej. Spojrzał na mnie, potem na brata, potem
znowu na mnie, a potem wyciągnął kościsty palec i uważnie zlustrował
mnie wodnistymi oczami. - To ten gość z nagrania z monitoringu,
pamiętasz?
Myślę, że prawdopodobnie przełknąłem ślinę, i jestem pewien, że
pobladłem tak, że moja skóra stała się niemal równie biała jak skóra
bliźniaków. Zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem w tej sytuacji
Victoria nie poradzi sobie lepiej beze mnie.
-
Może ma pan rację - powiedziałem. - Może powinienem po prostu
wyjść.
-
To jest ten facet? - spytał pierwszy bliźniak, ignorując mnie.
-
Mówię ci, że to on.
Zważywszy na to, co się stało w apartamencie Mastersa, sami rozumiecie,
że te słowa zmroziły mnie do szpiku kości. Rozumiecie też, że nie byłem
szczególnie zachwycony, kiedy Victoria postanowiła nam przerwać i
dokonać prezentacji.
-
Ma na imię Charlie. I jeśli to nie zbytni kłopot, czy ktoś mógłby
mnie uwolnić i powiedzieć, co się tu, u diabła, dzieje?
Bliźniacy popatrzyli po sobie, a na ich twarzach pojawił się podobny
wyraz, który sugerował, że myśli obu biegły takim samym torem.
Odniosłem wrażenie, że nie spodobałby mi się kierunek, jaki obrały, ale
zanim bracia zdążyli wyciągnąć jakieś wnioski, przerwało nam natarczywe
pukanie.
-
Halo? - zawołała Victoria z szafy. - Słyszy mnie ktoś? Zdaje się, że
spędziłam tu dość czasu, nie sądzicie?
Bliźniacy patrzyli na siebie jeszcze chwilę, zanim podeszli do szafy.
Stanęli bokiem do mnie, więc mogłem podziwiać ich odstające uszy w
całej okazałości, i już mieli otworzyć drzwiczki, kiedy postanowiłem
wspomnieć o pewnym drobnym szczególe.
-
Najpierw musicie usnąć ostrza.
-
Słucham?
-
Ostrza ze ścianek. Te, którymi przebito moją przyjaciółkę. Takie
sztuczki często trzeba dokończyć w określonym porządku.
-
Naprawdę?
-
Tak sądzę.
Kiedy się zawahali, podszedłem do szafy, przyłożyłem dłoń z boku i
bardzo delikatnie wysunąłem jedno ostrze. Gdy tylko okazało się, że nie
ma na nim śladów krwi, łysy pomocnik postąpił podobnie i szarpnął za
ostrze po przeciwnej stronie. Wszyscy popatrzyliśmy na Victorię. Jej
głowa była nadal na swoim miejscu.
Bliźniacy pociągnęli drzwiczki i otworzyli szafę. Usłyszałem szelest czy
też szum, coś w rodzaju odgłosu, jaki wydaje woda z prysznica uderzająca
o dno brodzika, a obaj bracia odskoczyli z przekleństwem na ustach, kiedy
góra piasku wysypała im się na mokasyny.
Przesunąłem się obok i zobaczyłem, że Victoria miała stopy aż po kostki
zakopane w piachu. Zauważyłem też, że wnętrze szafy wcale już nie było
czarne. Ozdabiało je malowidło przedstawiające czyste niebieskie niebo,
turkusowe morze i żółtą plażę poznaczoną
kolorowymi parasolami i postaciami w strojach kąpielowych. Victoria
wciąż była unieruchomiona pasami, teraz jednak na głowie miała kapelusz
przeciwsłoneczny, a w ręku trzymała różową szklaneczkę do daiquiri z
wystającą ze środka koktajlową parasolką. Jeśli pominąć rekwizyty, wcale
nie wyglądała, jakby była w wakacyjnym nastroju.
-
Udany wypoczynek?
Nie będę opisywał spojrzenia, jakim mnie obdarzyła, dość powiedzieć, że
rozwiązałem szarfy i pomogłem jej wydostać się z szafy najprędzej, jak to
było możliwe.
-
Co się stało? Gdzie jest Josh? - spytała, strzepując piasek z bosych
stóp.
-
Przypuszczam, że właśnie tego chcą się dowiedzieć ci panowie.
Bliźniacy wymienili między sobą spojrzenia, a ja przyłapałem się na
rozważaniach, czy kiedykolwiek mówią coś albo podejmują decyzję bez
konsultowania się ze sobą.
-
Twierdzi pani, że tego z panią nie zaplanował?
Victoria skrzywiła się.
-
Czego nie zaplanował?
Dla odmiany bliźniacy odwrócili się, żeby się ze sobą naradzić. Mógłbym
przysiąc, że mrugali niemal równocześnie.
-
Ledwo go znaliśmy - wyjaśniłem. - Moja przyjaciółka poznała go
dziś wieczorem. Zapytał ją, czy mu pomoże przy numerze. A skoro już
pomogła, myślę, że będzie najlepiej, jak sobie stąd pójdziemy.
Wyjąłem daiąuiri z ręki Victorii i przekazałem pomocnikowi. Nie
wyglądał na uszczęśliwionego. A kiedy wsadziłem mu na łysą głowę
kapelusz z opadającym rondem, wydawał się jeszcze mniej zadowolony.
Nie obchodziło mnie to. Złapałem Victorię za nadgarstek i pociągnąłem w
stronę kurtyny.
-
Chwileczkę. Nikt nigdzie nie pójdzie, dopóki nie znajdziemy Josha.
Obawiałem się, że jeden z bliźniaków może powiedzieć coś takiego. Nie
była to propozycja, która przypadłaby mi do gustu.
-
Ale to nie ma z nami nic wspólnego.
-
O, to ma z wami bardzo wiele wspólnego.
Odzyskałem równowagę i powoli pokręciłem głową.
-
Myli się pan. Nie wiem, kim jesteście, i nic mnie to nie obchodzi.
My stąd idziemy. I obawiam się, że to zamyka sprawę.
Rozsunąłem kurtynę i wystawiłem głowę na zewnątrz, ale zanim reszta
ciała poszła w jej ślady, zobaczyłem coś, co sprawiło, że zatrzymałem się
w pół kroku - łańcuch strażników, którzy ustawieni w mundurach z epoki
wyglądali jak jakiś zespół rewiowy. Ku mojemu rozczarowaniu nie złapali
się pod ręce i nie zaczęli wymachiwać nogami ani śpiewać żadnej
skocznej piosenki. Stali na rozstawionych nogach, a ręce trzymali za
plecami. Jeden uderzał nawet pałką policyjną w dłoń.
-
Tak jak powiedziałem, nikt nigdzie nie pójdzie, dopóki nie
znajdziemy Josha.
Odwróciłem się i obrzuciłem bliźniaków zimnym spojrzeniem, jednym z
repertuaru Victorii. Odniosło mniejszy skutek, niż się spodziewałem.
-
Pytał pan, kim jesteśmy. - Bliźniak bez radia szturchnął brata
kciukiem. - Bliźniaki Fisher*.
* Ang. fish - ryba, fisher - rybak.
No jasne. Bardzo odpowiednie nazwisko. Pasowało do ich bladej jak rybi
brzuch skóry i wyłupiastych oczu. Ale ze sposobu, w jaki zostało
wypowiedziane, wywnioskowałem, że powinno znaczyć coś więcej.
-
Przepraszam, kto taki?
-
To kasyno należy do nas. Zbudowaliśmy je i teraz prowadzimy.
Pilnujemy wszystkiego, co się tu dzieje. Rozumie więc pan, że wiemy,
dlaczego tak panu spieszno do wyjścia. I rozumie pan, że nie pozwolimy
na to.
-
Charlie? - odezwała się półgębkiem Victoria. - Co takiego narobiłeś?
Z całych sił skupiłem się na tym, co powiedzieli bliźniacy. Nie miałem
powodu im nie wierzyć, a skoro nie mogłem zniknąć w obłoku dymu,
jedyną szansą, żeby wydostać się z tarapatów, w które się wpakowałem,
było dostarczyć im człowieka ponoszącego odpowiedzialność za ciało, na
które natknąłem się na górze. Wyglądało to dla mnie teraz, jakby Masters
zabił tę dziewczynę. Bo inaczej dlaczego miałby się zachowywać w ten
sposób?
-
Jest w szafie - powiedziałem.
-
Co pan powiedział?
-
Josh. Jest w szafie.
Przepchnąłem się między bliźniakami i przeszedłem na tył szafy.
Popukałem w panel zdrowymi knykciami, żeby znaleźć jakąś pustą
przestrzeń. Kiedy jednak to nie przyniosło rezultatu, przejechałem dookoła
opuszkami palców w poszukiwaniu ukrytych zawiasów.
-
Ale przecież pańska przyjaciółka była w szafie.
-
Tak, tylko że z tyłu może być schowek. To kwestia perspektywy. -
Klepnąłem dłonią w drewno. - Możesz już wyjść, Masters. Wiemy, że tam
jesteś.
Żadnej odpowiedzi. Westchnąłem, przesunąłem się naprzód i zrobiłem
krok do środka, na szczyt hałdy piasku. Trąciłem malowidło z tyłu,
szukając obluzowanej deski albo haczyka.
-
Skąd wzięłaś drinka? - spytałem Victorię.
-
Daiąuiri? Koło mojego ramienia był schowek z rozsuwanymi
drzwiczkami. Powiedział mi, żebym tam poszukała.
Spojrzałem w miejsce, które wskazała Victoria, i zauważyłem
inkrustowaną deseczkę, która została pomalowana tak, żeby pasowała do
reszty obrazka. Była wielkości mniej więcej książki w twardej oprawie i
kiedy przesunąłem ją na bok, znalazłem nieduży otwór. Nic w środku nie
było.
-
A kapelusz?
-
Deska nad moją głową.
Tam też sprawdziłem. Dostęp był łatwy, ale miejsce puste.
-
A obrazek? Skąd się wziął.
-
Był zasłonięty czarnymi roletami. Podniósł je na samym początku.
-
A piasek?
-
Nie mam pojęcia. Nie ostrzegł mnie przed nim.
Odwróciłem się do pomocnika.
-
Są tu jakieś zapadnie?
Zaczął wiercić się nerwowo, a potem zerknął na bliźniaków. Wyglądało na
to, że ten zwyczaj jest zaraźliwy.
-
Twierdzi pan, że przeszedł przez zapadnię? - spytał bliźniak z
krótkofalówką.
-
Nic nie twierdzę. Nawet nie wiem, czy tu są zapadnie. Ale jeśli są,
miałoby to sens. Nie mógł po prostu zniknąć. Aż tak dobrym magikiem nie
jest.
Bliźniak przycisnął antenę do dolnej wargi, rozważając moje słowa.
-
Dobra, idziecie z nami.
-
Idziemy dokąd?
-
Po prostu ruszajcie.
Wyglądało na to, że nie mam wyboru. Wyszedłem z szafy, otrzepałem
nogawki z piasku i zerknąłem na Victorię.
-
Naprawdę bardzo mi przykro. Zobaczymy się później, dobrze?
-
Nie tak szybko - powiedział bliźniak. - Ona też idzie. Oboje
szczegółowo opowiecie nam o swoim planie.
8
O planie? Jakim planie? Nie miałem żadnego planu poza tym, nad którym
pracowałem, odkąd znalazłem martwą kobietę w apartamencie Mastersa i
który obejmował natychmiastową ucieczkę.
Nie zrozumcie mnie źle, plany to rzecz niezwykle użyteczna i było
mnóstwo czasu, żebym jakiś obmyślił. Ale nie miałem bladego pojęcia,
jakie szczegóły chcieli poznać nasi gospodarze. W dodatku byłem
przekonany, że nie chodziło o nic, co by ich przyprawiało o dreszczyk
emocji. A jeśli już o dreszczyku mowa, to coraz mniej podobał mi się
kierunek, w którym zmierzaliśmy, kiedy opuściliśmy salę widowiskową.
Na początku zabrano nas do niewielkiej garderoby, gdzie Victoria
odzyskała swoją torebkę, a potem przez drzwi z napisem
„Nieupoważnionym wstęp wzbroniony" poprowadzono w dół schodami do
piwnic. Niekończące się korytarze dla personelu, przez które szliśmy,
miały gołą betonową podłogę i pobielone ściany. Nad naszymi głowami
wzdłuż sufitu biegły zakurzone rury.
Bliźniacy Fisher maszerowali przed nami, a za plecami mieliśmy dwóch
ubranych w mundury ochroniarzy o latynoskiej urodzie. Obaj byli
podobnego wzrostu i budowy - naprawdę wysocy i więcej niż pokaźnej
postury. Pomyślałem, że oboje z Victorią nie pasujemy do reszty - zupełnie
jakbyśmy byli w drodze na współczesną arkę Noego i nikt nas nie
poinformował, że trzeba przyjść parami.
Na koniec kazano nam zaczekać przed niczym niewyróżniającymi się
białymi drzwiami. Żaden znak nie wskazywał, co nas czeka po drugiej
stronie. Zdaje się, że skrzyżowałem palce (w każdym razie te zdrowe) i
pomyślałem o czymś przytulnym i wygodnym, ale kiedy bliźniacy weszli
do środka, a strażnicy w gotowości bojowej stanęli na zewnątrz, nareszcie
zaświtało mi, że właśnie mieliśmy z Victorią poznać tę część folkloru
Vegas, z którą tylko nielicznym turystom dane było się zetknąć, a
mianowicie zaplecze.
Pomieszczenie było urządzone skromnie. Plastikowy stół, cztery
plastikowe krzesła i płaski telewizor na wysięgniku na ścianie. Pilot do
telewizora leżał na blacie stołu. Sufit był podwieszony nisko i wyłożony
styropianowymi panelami. Dwie żarówki kierunkowe wycelowane w
czarną ścianę dawały przyćmione żółte światło.
Z kratki nad drzwiami wiało zimnym powietrzem, dzięki czemu w
pomieszczeniu panowała temperatura idealna dla kostnicy.
Na jednej z bocznych ścian znajdowała się prostokątna szyba z
barwionego szkła, przez którą widziałem drugi pokój. Wyglądał dokładnie
tak jak nasz, był może tylko nieco jaśniej oświetlony. Znajdował się tam
telewizor i plastikowy stół, przy nim zaś, mrużąc powieki przed
oślepiającym światłem, siedział mężczyzna, którego rozpoznałem.
Odwróciłem się do Victorii, a ona do mnie. Udało nam się znakomicie
sparodiować Fisherów, jednak mętlik w mojej głowie pozostał.
Mężczyzną, o którym mowa, był krupier z bliznami po trądziku, ten od
stołu do ruletki w strefie wysokich stawek. Pochylał głowę, kościste pięści
oparł na blacie. Wiercił się na siedzeniu, jego uda podrygiwały, a stopa
stukała o podłogę. Na pryszczatym karku, tuż ponad białą służbową
koszulą, widać było niebieski tatuaż - parę kostek do gry. Na każdej
widniała jedna kropka. Oczy węża.
Krupier kiwał gwałtownie głową, jakby to był nerwowy tik, a skóra na
jego karku poruszała się przy tym i wyglądało to tak, jak gdyby
wytatuowane kości uderzały jedna o drugą. Facet sprawiał wrażenie, jakby
cały czas coś szeptał, ale nie był to monolog. Po przeciwnej stronie stołu
naprzeciwko niego siedział drugi mężczyzna.
Był czarnoskóry, ubrany w marynarkę, koszulę i krawat. Miał łysinę -
czubek okrągłej czaszki lśnił pod nisko zawieszoną świetlówką niczym
kula do kręgli i wyglądał jak mnisia tonsura okolona szpakowatymi
włosami krótko przystrzyżonymi tuż powyżej uszu. Kozia bródka w tym
samym kolorze okalała jego usta. Policzki i szyja były dość kwadratowe, a
wypchana w okolicy ramion marynarka sugerowała, że facet jest mocno
umięśniony i w ciągu następnych dziesięciu lat może stać się mocno
otłuszczony. Na moje oko był pod sześćdziesiątkę.
Czarnoskóry mężczyzna pogładził brodę jedną ręką. Przed nim leżała
otwarta tekturowa teczka, on zaś gryzmolił coś na kartce przypiętej do akt.
Prędkość, z jaką pisał, wskazywała, że krupier miał dużo do powiedzenia.
Nie przypuszczałem, żeby mogli nas widzieć. W istocie byłem pewien, że
patrzymy przez lustro weneckie, co tłumaczyło, dlaczego światło w
naszym pokoju było przytłumione.
Kiedy tak spoglądaliśmy, czarnoskóry podniósł dłoń, a krupier przestał
mówić i powoli odwrócił głowę w naszą stronę. Nie mógł skupić wzroku i
w jego rozbieganych oczach dostrzegłem strach, tak jakby pytał sam
siebie, kto mu się przygląda. Zanim jednak zdążył dojść do jakichkolwiek
wniosków, przesłuchujący go mężczyzna skończył notatki, zamknął teczkę
i wyszedł z pokoju.
Nie minęła chwila, kiedy pojawił się w drzwiach za nami. Skinął głową
bliźniakom, a potem zmrużył oczy i przez półmrok spojrzał w naszą
stronę. Oceniwszy zagrożenie, jakie możemy stanowić, kopniakiem
zamknął drzwi, chrząknął lekceważąco i ruszył w stronę krzesła na końcu
stołu.
-
Może byście usiedli?
-
Może byście nam powiedzieli, co my tu robimy? - Victoria podparła
się pod boki. - Jesteśmy gośćmi tego hotelu, a nie jakimiś kryminalistami.
Omal się nie skrzywiłem, kiedy to powiedziała. To prawda, że określenie
niezbyt mi się podobało, ale musiałem przyznać, że w jakimś sensie jest
odpowiednie.
-
Po prostu usiądźmy i porozmawiajmy jak dorośli.
Wydawało mi się, że usłyszałem „jak durnie".
-
Jak dorośli, tak?
Uniósł ramiona.
-
Na początek, dobrze?
Nie mówiąc więcej ani słowa, rzucił swoją teczkę na stół i odsunął jedno z
plastikowych krzeseł. Uśmiechnąłem się krzywo do Victorii i poszedłem
za jego przykładem. Zwlekała jeszcze chwilę, zanim wzięła krzesło dla
siebie i usiadła prosto z rękoma skrzyżowanymi na piersi.
Mężczyzna otworzył teczkę, ostrożnie położył wieczne pióro na czystej
kartce przed sobą i głośno wypuścił powietrze. Najwyraźniej bardzo dbał o
schludność. Miał gładką nieskazitelną cerę i starannie przystrzyżoną
brodę. Był ubrany w brązową marynarkę, błękitną koszulę i żółty krawat
w niebieskie romby. Pachniał grejpfrutem. Nie byłem w stanie stwierdzić,
czy to zapach wody po goleniu, czy żelu pod prysznic.
-
Nazywam się Ricks. - Rozłożył ręce. - Pracuję dla Carson
Associates.
-
To zabawne - powiedziałem. - Ludzie wciąż podają jakieś nazwy,
jakbyśmy powinni wiedzieć, co znaczą. Bliźniacy Fisher. Carson
Associates.
Nie było trudno sprawić, żeby się uśmiechnął.
-
Carson Associates to prywatna firma ochroniarska. - Sięgnął do
kieszeni marynarki, wyciągnął wizytówkę i pchnął ją po blacie stołu w
naszą stronę. Wizytówka była szara, ozdobiona czujnym okiem w rogu.
Nazwisko Terry Ricks pyszniło się na środku, ponad wypisanym kursywą
hasłem „Zawsze czujni". - Pracujemy tutaj, w Vegas, razem z kilkoma
agencjami, głównie dla kasyn. Ja zajmuję się nieprawidłowościami
związanymi z grą.
-
Nieprawidłowości związane z grą? Ma pan na myśli oszustwa?
-
Tak może pan to nazwać.
Schowałem w dłoni jego wizytówkę, jakbyśmy byli dwoma
komiwojażerami, którzy właśnie mieli zacząć prowadzić interesy. Niestety,
sam nie miałem wizytówki. Złodzieje nie mają w zwyczaju się anonsować.
O ile nie chcą zostać złapani.
Muszę powiedzieć, że ta prezentacja mocno zbiła mnie z tropu. Facet,
który specjalizuje się w oszustwach hazardowych, nie powinien chyba
zajmować się śledztwem w sprawie morderstwa albo samobójstwa.
-
Zamierza nam pan powiedzieć, o co tu chodzi? - spytała Victoria.
-
No cóż, szanowna pani, proszę mi pozwolić, że pokażę.
Mówiąc to, wziął pilota i wycelował w telewizor na ścianie. Odwróciliśmy
się na krzesłach i w półmroku spojrzeliśmy na ekran. Na środku pojawił
się jasny punkcik, a ja przygotowałem się na konfrontację z dowodami
mojej raczej kompromitującej ucieczki z apartamentu Josha Mastersa.
Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że na nagraniu jest stół do ruletki w
strefie wysokich stawek. Patrzyłem na Victorię i Josha, i wielu innych
graczy, których wcześniej widziałem, łącznie ze starszą damą w żakiecie
ze złotej lamy. Zauważyłem również tył głowy krupiera.
Obserwowałem nagranie dobrych kilka minut i wciąż niejasny był dla
mnie powód, dla którego kazali nam je oglądać. Widziałem, jak Masters
kładzie żetony na stole, widziałem, jak wręcza je Victorii. Kiedy
zastanawiała się, gdzie je położyć, on zebrał razem słupki niebieskich
studolarowych sztonów i przesunął do krupiera. Krupier wymienił je na
odpowiednią liczbę fioletowych, a potem zakręcił kołem i rzucił maleńką
białą kulkę. Kiedy wpadła do kasetki z numerem, Victoria zaczęła
podskakiwać z radości. Dziwnie było oglądać tę scenę bez dźwięku.
Telewizor milczał podobnie jak reszta pokoju.
Spojrzałem na Ricksa.
-
Co niby mielibyśmy tu zobaczyć?
Popatrzył na mnie zimno, a potem wycelował pilotem w telewizor i
wcisnął guzik, przewijając nagranie. Zatrzymał je w momencie, kiedy
Masters wręczył Victorii żetony, i puścił znowu. Patrzyłem, jak Victoria
obstawia zakład, a Masters wymienia niebieskie sztony. Wciąż nie
łapałem.
-
Wciąż nie łapię.
-
Czyżby?
-
Może jestem za tępy.
Zerknąłem na bliźniaków. Stali z rękami w kieszeniach, opierając się
plecami o ścianę. Ze swoimi młodzieńczymi piegowatymi
twarzami, w spodniach khaki i robionych na drutach swetrach mogli
uchodzić za niedożywione gwiazdy reklamy GAP.
-
Co przeoczyłem?
Jeden z bliźniaków westchnął i zaczął oglądać swoje paznokcie. Jego brat
gwałtownie wypuścił powietrze i pokręcił głową. Po dłuższej chwili
namysłu, której rezultatem mógł być naprawdę zadziwiający wynik
mojego EKG, Ricks sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnął coś w
zaciśniętej pięści. Położył ów przedmiot na stole, a potem zabrał dłoń,
odsłaniając kupkę pięciu fioletowych żetonów.
-
To żetony, którymi grał Josh - zauważyła Victoria.
-
Czyżby?
-
Nie jestem daltonistką.
Ricks uśmiechnął się promiennie, przyglądając się nam spod
wpółprzymkniętych powiek, a potem wyciągnął palec wskazujący i kciuk i
podniósł żetony ze stołu. I wtedy zupełnie znikąd pojawiły się trzy srebrne
sztony.
-
Jak pan to zrobił?
-
Oj, proszę pani. Dość już tego udawania.
Palce Victorii zacisnęły się na skórzanej torebce, jak gdyby miała do
dyspozycji śmiertelny chwyt Vulcana.
-
Mam już dość tych gangsterskich nonsensów - powiedziała. - Albo
ktoś z was powie, o co tutaj chodzi, albo pozwólcie nam stąd wyjść. Jeśli
zamierzacie trzymać nas tu dłużej, będę nalegała, żebyście zadzwonili po
policję.
Przełknąłem ślinę i chwyciłem za siedzenie. Policja? Co ona, u diabła,
chce mi zrobić?
Ricks wydął usta i zabębnił palcami o krawędź stołu. Odchylił się na
krześle, po czym od niechcenia rzucił żetony Victorii. Chwyciła je,
gwałtownie uderzając dłonią o dłoń, ale kiedy tylko udało się jej porządnie
je złapać, uniosła brew.
-
Co to takiego?
-
Kapsle - wyjaśnił Ricks. - Od gazowanych napojów. Pomalowane
tak, żeby wyglądały jak żetony. Tylko ten przyklejony na górze jest
prawdziwy. - Wskazał na telewizor. Na ekranie wciąż widniał nieruchomy
kadr z krupierem przesuwającym fioletowe żetony do Mastersa. - Gracz
podlicza wygraną, a krupier wręcza mu żetony, w tym wypadku fioletowe
w zamian za studolarowe. Dla przypadkowego obserwatora pomalowane
kapsle wyglądają jak prawdziwe żetony, w rzeczywistości jednak
zawierają srebrne sztony. Fioletowy żeton na górze, trzy srebrne ukryte
pod spodem.
Usta Victorii ułożyły się w idealny okrąg.
-
Ale dlaczego?
Ricks wypuścił powietrze, jakby go ktoś przekłuł, i pozwolił, żeby krzesło
wróciło na swoje miejsce.
-
Srebrne żetony są warte więcej - powiedziałem głosem więznącym w
gardle. - Dziesięć tysięcy dolarów za sztukę.
-
Ale... mówi pan, że Josh to zrobił?
-
Droga pani, zamknęliśmy stół, kiedy oboje odeszliście. Był w plecy
sto osiemdziesiąt tysięcy dolarów.
Oczy Victorii rozszerzyły się, a jej twarz stała się niemal tak biała jak
ściana. Może to i dobrze. Gdyby jeszcze trochę zbladła, bracia Fisher
mogliby przez pomyłkę uznać ją za krewną.
-
Ale to nie może być prawda.
-
Och, może. Mieliśmy na niego oko, bo wczoraj wieczorem wyciął
taki sam numer.
-
No cóż, czyli może. - Zebrała się w sobie i przełknęła tę informację. -
Wciąż jednak nie rozumiem, co to ma wspólnego z nami.
Ricks wskazał na krupiera za podwójną szybą. Pochylony do przodu
przycisnął twarz do stołu i rękami objął głowę.
-
Przy takim przekręcie łatwiej jest pracować grupie. Po pierwsze,
potrzebny jest ktoś wewnątrz. Przydaje się też ktoś, kto odwróci uwagę.
Powiedzmy, ładna dziewczyna, która będzie się cieszyć wygraną.
-
O mój Boże! - Victoria wyciągnęła rękę w stronę bliźniaków. -
Tłumaczyliśmy już tym panom, że poznaliśmy Josha dziś wieczorem.
Przylecieliśmy do Vegas dopiero po południu. Jeśli mi pan nie wierzy,
może się pan skontaktować z naszymi liniami lotniczymi.
Ricks wciągnął głęboko powietrze przez nos. Ssąc dolną wargę,
wycelował pilotem w telewizor.
-
Dobrze też, jeśli oszust może przekazać żetony innemu członkowi
grupy. Dzięki czemu będzie czysty w razie przeszukania.
Ricks machnął pilotem i odwrócił się w stronę telewizora, żeby popatrzeć
na to, czego się obawiałem. Akurat pojawiłem się na ekranie i z butelką
budweisera w ręce rozmawiałem z Victorią. Josh przerwał nam, wciskając
żetony Victorii do ręki i namawiając ją, żeby je postawiła.
Ricks zwolnił odtwarzanie. Patrzyłem, jak Victoria zastanawia się, gdzie
umieścić żetony, a Josh pochyla się nad stołem. Widziałem samego siebie
tuż obok niego i moją zdrową dłoń wsuwającą się do kieszeni jego spodni.
Kiedy ostrożnie ją stamtąd wyjąłem i wsunąłem do własnej kieszeni, Ricks
zatrzymał obraz.
-
Bardzo proszę, żeby zechciał pan wstać i opróżnić kieszenie.
9
Podejrzewam, że miałem w życiu szczęście. Nie zdarzało mi się zbyt
często, żeby mnie zapędzono w kozi róg. Jasne, byłem włamywaczem i
kilka razy mało brakowało. Czasami musiałem się ukryć i przeczekać, aż
niebezpieczeństwo minie, albo zwiewać, żeby mnie nie złapano. Zwykle
jednak miałem pewną kontrolę nad sytuacją i najczęściej mi się udawało. I
tym razem z całych sił starałem się znaleźć jakieś wyjście.
-
Wolałbym tego nie robić, jeśli nie mają panowie nic przeciwko.
-
Owszem, mamy.
-
Bardzo dbam o swoją prywatność.
-
Proszę mi wierzyć - powiedział Ricks - że nikt na zewnątrz nigdy się
nie dowie, co się wydarzyło w tym pokoju.
Zerknąłem przez szybę do pomieszczenia, gdzie krupier poruszał nogą i
szczękał zębami, a potem spojrzałem na braci Fisher. Bliźniacy mieli ręce
założone na piersi i nie odzywali się ani słowem. Trzymali się z boku
niczym dwuosobowa ława przysięgłych czekająca na wydanie wyroku i to
ich milczenie zaczęło mi się wydawać groźne. Może gdyby był tylko
jeden, efekt nie byłby tak silny. Podwójna dawka sprawiła, że zacząłem się
pocić.
-
Charlie - odezwała się ostro Victoria - panów interesują tylko srebrne
żetony. Jestem pewna, że nie zainteresuje ich nic innego, co mogliby u
ciebie znaleźć. Prawda, panowie?
Ricks znowu potarł czubek głowy.
-
Tę decyzję będziemy mogli podjąć, kiedy pani kolega opróżni
kieszenie.
Zwlekałem jeszcze chwilę, ale nie zaświtało mi żadne rozwiązanie.
Wstałem z krzesła, czując lekkość w głowie, wyciągnąłem portfel ze
spodni i rzuciłem im razem z kartą do mojego pokoju. Dodałem do tego
paszport oraz gumowe rękawiczki z lewej kieszeni, a potem wywróciłem
podszewkę obu, żeby dołączyć jeszcze kupkę kłaczków i farfocli.
Ricks wziął moje rękawiczki, unosząc brew, i przyjrzał się dziurze po
dwóch uciętych palcach. Zerknął w stronę moich niesprawnych palców, a
potem sięgnął po portfel i zaczął przeglądać przegródki w bezowocnym
poszukiwaniu żetonów. Wysunął prawo jazdy i sprawdził je z paszportem,
po czym spisał moje nazwisko, wiek i adres. Adres nie był dla niego
szczególnie przydatny. Nazwisko mogło stanowić problem.
-
Szczęśliwy? - spytałem.
-
Jeszcze marynarka.
Wsunąłem ręce do kieszeni i pstryknąłem palcami o materiał.
-
Wewnętrzne kieszenie.
-
Nic w nich nie noszę. Inaczej marynarka źle leży.
Ricks trzepnął moim portfelem o stół i ciężko dźwignął się z krzesła,
szorując nóżkami po betonowej podłodze. Zbliżając się, nie patrzył mi w
oczy, jak gdyby czuł się zażenowany moim zachowaniem.
Z bliska jego postać sprawiała groźne wrażenie. Wzdłuż i wszerz miał
dobrych kilkanaście centymetrów więcej niż ja, a w sposobie, w jaki się
poruszał, była spokojna pewność. Wyglądał, jakby swego czasu dał radę
kilku poważnym oszustom, tymczasem w skali wyzwań ja lokowałem się
nieco wyżej niż staruszki oszukujące przy automatach do gry. Gestem
pokazał mi, żebym podniósł ręce do góry.
-
To niedopuszczalne - odezwała się Victoria. - Przecież Char-lie
powiedział, że nic nie ma w marynarce. Proszę, mnie też chce pan
sprawdzić? Równie dobrze może pan przejrzeć moją torebkę, jeśli tak pan
stawia sprawę.
Otworzyła zatrzask przy torebce i wytrząsnęła zawartość na stół. Wszystko
się wysypało - komórka, przybory do makijażu, szczotka, karta do pokoju,
portmonetka i paszport. Pociągnęła Ricksa za rękaw. Doceniałem ten gest,
ale nie podziałał. Ricks wyszarpnął tylko rękę i się uwolnił, a potem
przyparł mnie do ściany, tak że głową uderzyłem w telewizor.
-
Ręce do sufitu - warknął, a ja po chwili wahania zastosowałem się do
polecenia.
Naprawdę mogłem dotknąć sufitu, tak był nisko. W chwili zaś, gdy
docierała do mnie ta rewelacja, Ricks sięgnął do mojej marynarki i
wyciągnął skarpetkę pełną żetonów.
Nie odważyłem się spojrzeć na Victorię, gdy wrócił na miejsce, rozwiązał
skarpetkę i odwrócił do góry nogami. Wysypała się z niej moja zdobycz,
fioletowe i srebrne żetony. Ricks rozłożył ręce w geście udawanego
zaskoczenia, a potem zaczął ustawiać sztony w słupki.
-
Mógł je wygrać - powiedziała Victoria. Zadziwiające, jak daleko była
gotowa się dla mnie posunąć. - Grał dziś wieczorem w pokera.
-
Pewnie.
Położyła dłonie na stole i pochyliła się w stronę Ricksa.
-
W żaden sposób nie może pan dowieść, że te żetony pochodzą od
Josha Mastersa.
Ricks parsknął i podniósł skarpetkę, żeby jej pokazać. Palcem
wskazującym i kciukiem przytrzymał ją przy krawędzi, ukazując
wyhaftowane inicjały JM.
Victoria przełknęła ślinę.
-
Na pewno istnieje jakieś rozsądne wytłumaczenie.
Wytłumaczenia jednak nie było - ani rozsądnego, ani żadnego
innego. Bo w końcu co miałem powiedzieć? Nie mogłem zdradzić, jak
wszedłem w posiadanie skarpetki i żetonów, z obawy przed tym, że
zostanę powiązany z miejscem zbrodni. Nie potrafiłem też wymyślić
żadnej wiarygodnej historyjki. Oczywiście, gdybyście dali mi kilka dni,
pewnie udałoby mi się coś wykombinować, tak jak robiłem to w
książkach. Ale nie miałem kilku dni. Miałem kilka sekund. I z przykrością
muszę stwierdzić, że mój mózg nie był w stanie pracować tak szybko.
-
Charlie? - zwróciła się do mnie z pytaniem Victoria.
Kontemplowałem wierzch dłoni i westchnąłem nieśmiało.
Z trudem znosiłem milczenie w pokoju, ale miałem przeczucie, że może
być lepsze od tego, co zaraz nastąpi.
-
No więc brałem w tym udział. Co teraz? - spytałem, ryzykując
spojrzenie na bliźniaków.
Stali ramię przy ramieniu, jakby byli ze sobą złączeni. Rzecz jasna,
odwrócili się do siebie głowami, po czym ten po prawej odchrząknął.
-
Niech nam pan powie, gdzie możemy znaleźć Josha.
-
Tego nie wiem.
-
Niech nam pan powie, gdzie jest, to może uda nam się dojść do
porozumienia.
-
Już mówiłem. Nie wiem.
-
A co żetonami? - spytał Ricks. - Gdzie je panu przekazał?
-
To moja działka.
-
Bardzo hojna.
-
Postawiłem twarde warunku.
Jeden z bliźniaków kilka razy mlasnął językiem, jakby to był metronom
wybijający takt jego myślom. Podszedł do stołu i wziął żetony do ręki,
stukając nimi jak gracz, który zastanawia się, gdzie postawić dużą sumę.
Trudno było stwierdzić, czy jest zły, czy nie. Sprawiał wrażenie
przedziwnie spokojnego. Aż za bardzo. Zwrócił się do Ricksa.
-
Przypilnuj ich przez chwilę. Pójdziemy porozmawiać z tym
krupierem.
Bliźniacy opuścili nas i weszli do pokoju obok. Przez szybę widziałem, jak
krupier zapadł się na krześle i drżącymi dłońmi ścisnął głowę. Jeśli
wcześniej się bał, teraz był przerażony. Przedziwne. Bracia wyglądali,
jakby zamierzali negocjować pożyczkę w banku, a nie jakby chcieli
przerobić oszusta na marmoladę.
-
Co to za ludzie?
-
To znaczy? - spytał Ricks. Był zajęty przedmiotami, które Victoria
wysypała z torebki. Otworzył puderniczkę i zajrzał pod gąbkę, potem
odkręcił pomadkę i sprawdził pod zamknięciem. Victoria cmoknęła
niezadowolona, on jednak ją zignorował.
-
Bracia Fisher - ciągnąłem. - Wyglądają na zbyt młodych właścicieli
kasyna.
-
Internet.
-
Słucham?
Ricks podniósł portmonetkę Victorii i pogmerał palcem w zamykanych na
suwak przegródkach. Nie znalazł tam niczego interesującego, odrzucił ją
więc na bok i zajął się torebką.
-
Odnieśli sukces w Krzemowej Dolinie. Zapomniani milionerzy. Ci
goście mają więcej pieniędzy niż Elvis.
W końcu znudziła go torebka Victorii i położył dłoń na jej paszporcie.
Przekartkował go aż do zalaminowanej ostatniej strony i wziął pióro, żeby
spisać dane. Gwałtownie uniósł do góry brew, a kąciki ust poszybowały w
górę w uśmiechu.
-
Newbury, tak?
Victoria gwałtownie pochyliła się do przodu i zabrała mu paszport z ręki.
Zaczęła chować rzeczy do torebki.
-
Znałem jednego Angola o nazwisku Newbury.
-
Fascynujące - powiedziała Victoria, zamykając szminkę i puder.
-
Alfred Newbury. Jakiś krewny?
-
Bardzo wątpliwe.
-
Mógłbym sprawdzić w swoich aktach.
-
To nie moja sprawa, co zamierza pan robić ze swoim czasem. Mogę
już iść?
Ricks zacisnął usta i pokręcił głową.
-
Nie ja tu decyduję.
-
Niech pan posłucha - odezwałem się. - Victoria nie brała w tym
udziału. Nie miała pojęcia, co się dzieje.
-
Proszę to powiedzieć im.
I mówiąc to, Ricks zamknął swoją teczkę, podniósł się od stołu, wskazał
piórem na widocznych przez szybę Fisherów i wyszedł z pokoju,
zostawiając nas samych.
-
Nie mogę uwierzyć! - syknęła Victoria, gdy tylko stuknęły za nim
drzwi. - Nie minął nawet dzień, odkąd tu jesteśmy.
-
Ostrożnie. Ten pokój jest pewnie na podsłuchu. Zacisnęła szczęki, a
dłonie zwinęła w pięści. Widziałem, jak paznokcie wbijają jej się w skórę.
-
Jestem tak wściekła, Charlie, że nie mogę na ciebie patrzeć.
-
Jeśli to cię pocieszy, nie jest to mój najlepszy wieczór.
-
Nie pociesza mnie ani trochę.
-
Obawiałem się, że to powiesz.
Ostrożnie przesunąłem krzesło i usiadłem obok niej. Jeśli za coś mogłem
być wdzięczny, to za tych kilka chwil, żeby się zastanowić. Niestety, nie
mogłem się zdecydować, o czym mam myśleć. O miejscu pobytu
Mastersa? O losie jego nieszczęsnej asystentki? O żetonach, które właśnie
straciłem?
Okazało się jednak, że przez to, co działo się w pomieszczeniu obok, nie
mogłem skupić się na niczym. Czerwony na twarzy krupier, plując, błagał
o łaskę, ale bliźniacy wydawali się niewzruszeni. Nie słyszałem ani słowa,
doszedłem więc do wniosku, że ściany i szyba musiały być
dźwiękoszczelne. Raczej trudno powiedzieć, żeby był to pocieszający
wniosek.
-
Zaplanowałeś coś jeszcze na resztę wieczoru? - spytała Victoria.
Jęknęła i zaczęła się szczypać w nasadę nosa, jak gdyby miała migrenę.
-
Oj, rozchmurz się - powiedziałem. - Zdarzało mi się dłużej siedzieć
w areszcie. Dostali od nas wszystko, czego chcieli. Mają swoje cenne
żetony.
-
Mają część żetonów, Charlie, nie wszystkie. A ponieważ uważają, że
oboje jesteśmy w to zamieszani, raczej nieprędko pozwolą nam stąd wyjść.
-
Na pewno nas wypuszczą. Nic dla nich więcej nie mamy.
-
Nie sądzę, żeby tak to widzieli.
-
Chcesz się założyć?
Wyznam wam tylko, że obrzuciła mnie najbardziej morderczym
spojrzeniem, jakie kiedykolwiek widziałem.
-
Zaufaj mi - dodałem. - Będzie dobrze.
Ale oczywiście nie miałem racji. Naprawdę wiele brakowało, żeby sprawy
przyjęły pomyślny obrót. W istocie, kiedy zauważyłem, że jeden z
bliźniaków znalazł sobie metalową rurkę i zamachnął się nią w twarz
krupiera, zrozumiałem, że w całym moim życiu nie brakowało aż tyle.
-
Eee, Victorio?
-
Co takiego?
-
Nie chciałbym cię niepokoić, ale widzisz, co się dzieje obok?
Victoria odwróciła się i krzyknęła. Przyłożyła ręce do szyby.
Po drugiej stronie bliźniak szturchnął krupiera rurką w brodę
i odchylił mu głowę, odsłaniając gardło. Pochylił się tak nisko, że
oddychał chłopakowi prosto w twarz. Krupier przełknął ślinę i zaczął
gwałtownie drapać palcami uda. Wyjąkał coś drżącymi ustami, ale
cokolwiek to było, wyglądało na to, że nie przyniosło rezultatu.
Bliźniak wykonał obrót i z całej siły walnął rurą o ścianę. Kawałki tynku
posypały mu się na tors i twarz. Podniósł rurę i wydął wargi, oceniając
rozmiar zniszczeń. A zniszczenia były naprawdę przerażające.
-
Co on robi? - spytała Victoria. - Dlaczego tak wymachuje tą rurą?
-
Mylę, że możemy uznać, że mu grozi.
-
Nie sądzisz chyba, że go uderzy, prawda?
-
Oczywiście, że nie.
-
Jesteś pewien?
-
Jasne. To nie ten typ.
-
A jego brat?
Patrzyliśmy, jak drugi bliźniak robi krok do przodu i bierze rurę.
-
Nie jestem pewna, czy mogę na to patrzeć, Charlie. Dlaczego im po
prostu nie powie tego, co chcą wiedzieć?
-
Powie.
-
Tak myślisz?
-
Hm, tak. Chyba że jest kompletnym idiotą.
-
A co jeśli naprawdę niczego nie wie?
-
W takiej sytuacji nie ma powodu, żeby go bić, prawda?
Nie byłem pewien, czy w to wierzę. Czułem się jak komentator sportowy,
który stara się utrzymać kibiców gospodarzy w dobrym nastroju, mimo że
wszystko wskazuje na to, iż drużyna gości wpadła w amok.
-
O Boże! Co ten drugi wyprawia?
Skrzywiłem się.
-
Zdaje się, że przytrzymuje rękę krupiera na stole.
Nie tylko mi się zdawało. Ja to widziałem. Wydawało się, że krupier
wrzeszczy - usta miał szeroko otwarte, a mięśnie na karku nabrzmiałe i
napięte jak struny - ale jego krzyk do nas nie docierał.
Tymczasem bliźniak z rurą podniósł ją, a potem opuścił nad knykcie
krupiera jak drwal przymierzający się do ciosu siekierą.
-
Charlie, chyba tego nie zrobią?
-
Nie zrobią, Vic. To tylko blef.
W pewnym sensie blef. Bez zbędnych ceregieli bliźniak zamachnął się
rurą nad głową i z całej siły rąbnął nią krupiera w grzbiet dłoni. Wszystko
na chwilę zamarło, a potem krew trysnęła na lustro i pokryła je czerwoną
mgiełką. Krupier szarpnął krzesło, wyrywając rękę spod rury i niemal
zostawiając przy tym, jak mi się wydawało, palce na stole.
Victoria krzyknęła i schowała twarz na mojej piersi, akurat kiedy drugi
bliźniak stracił równowagę i uderzył o zachlapaną krwią szybę. Jego brat
wyszczerzył się idiotycznie - nozdrza miał rozszerzone, a w oczach
szaleństwo. Drobiny krwi na jego twarzy wymieszały się z piegami, kiedy
zaś otarł usta rękawem swetra, na jego policzku pojawiła się różowawa
plama.
-
O Boże! Nic mu się nie stało? Powiedz, że nic mu się nie stało!
-
Niestety, Vic, obawiam się, że wręcz przeciwnie.
Krupier zwinął się w kłębek w najdalszym kącie pokoju. Skulił się nad
ręką, jakby próbował złagodzić ból. Nie miałem pewności, co z niej
zostało, ale nie sądziłem, żeby w najbliższym czasie mógł pracować przy
black jacku.
-
Chyba nie zniosę więcej.
-
Nie martw się o nas. - Nie udało mi się uniknąć drżenia głosu. - Nam
nic nie zrobią.
Miałem nadzieję, że w uszach Victorii brzmiało to bardziej przekonująco
niż w moich. Bo w chwili, kiedy bliźniacy weszli z powrotem do naszego
pokoju i zasapani stanęli w drzwiach, moja pewność szybko wparowała.
Temu z rurą i szaleńczym uśmiechem brakowało wprawdzie oddechu, ale
za to był napompowany adrenaliną. Pobielałe knykcie zaciskał na rurze,
której koniec oblepiało coś, co bardzo chciałem, żeby było mięsem na
mielone.
Jego brat mocno się pocił. Wilgotną ręką przejechał po rudych włosach,
jak gdyby nakładał brylantynę, i zmierzwił je z przodu.
Zastanawiałem się, co powiedzieć, kiedy Victoria walnęła pięściami w stół
i wyskoczyła przede mnie.
-
Coście, u diabła, zrobili temu biednemu człowiekowi?
Bliźniacy odwrócili się do siebie. Uśmiech igrał im wokół ust,
jakby byli dwoma niesfornymi uczniakami upajającymi się reprymendą,
którą właśnie mieli otrzymać.
-
Proszę pani, nie możemy trzymać u siebie krupierów, którzy
oszukują. Dostawał porządną pensję. Dodatki. Opłacaliśmy mu opiekę
medyczną. I tak się nam odwdzięcza?
-
Opiekę medyczną? Właśnie uszkodziliście mu rękę!
-
Facet wiedział, jakie będą konsekwencje. Wy też powinniście.
Podniósł rurę i zamachał, wskazując na nas, jakby się bawił w wyliczanie:
ene due like fake. Zorientowałem się, że chowam chorą rękę pod stołem.
Oczywiście artretyzm stanowił problem i nawet mimo leków zdarzało się,
że pierońsko bolało, ale to nic w porównaniu ze zniszczeniami, jakich
mogła dokonać rura. Pieprzyć black jacka. Dni mojej złodziejskiej kariery
byłyby policzone, a przede mną rozpościerałaby się perspektywa pisania
powieści jedną ręką.
-
Proszę posłuchać - zacząłem. - Macie wszystkie żetony, które
wziąłem. Jeśli pozwolicie nam odejść, nie będziemy wam więcej sprawiać
kłopotów. Wymeldujemy się z hotelu i nigdy więcej nasza noga nie
postanie w waszym kasynie. A skoro o tym mowa, zamierzamy w ogóle
opuścić Las Vegas.
-
Nie tak szybko - powiedział bliźniak z rurą. - Może wcale nie
chcemy, żebyście wyjeżdżali w takim pośpiechu.
-
Właśnie - dodał jego brat zupełnie bez potrzeby.
-
Może uważamy, że jesteście nam coś winni.
Ukradkiem zerknąłem na Victorię.
-
Tak jak mówiłem, moja przyjaciółka naprawdę nie ma z tym nic
wspólnego.
-
Niech pan sobie daruje. Lepiej posłuchajcie, co mamy wam do
powiedzenia.
Zrobiłem, jak mi kazano, i wysłuchałem, co mieli do powiedzenia. Oczy
niemal wyszły mi przy tym z orbit.
-
Nie mówicie poważnie.
-
Zawsze jesteśmy poważni.
-
Ale to niedorzeczne.
-
To zależy od punktu widzenia.
No cóż, z mojej perspektywy to zakrawało na szaleństwo. Bo widzicie,
powiedziano nam, że mamy dwie możliwości. Albo dostarczymy im Josha
Mastersa i nam wybaczą. Albo - jeśli odmówimy - spłacimy co do centa
sumę, którą nasza „szajka" ukradła. Mamy na to dwadzieścia cztery
godziny. Aha, a gdybyśmy nawalili, to zostały poczynione pewne niezbyt
mgliste aluzje na temat jednokierunkowej wycieczki w głąb pustyni -
takiej, na którą trudno byłoby wam zarezerwować miejsce w jednej z
agencji turystycznych mieszczących się przy Stripie.
-
Nie wiem, co powiedzieć - stwierdziłem, kręcąc głową. -Żadne z nas
nie ma bladego pojęcia, gdzie jest Josh. I nie mamy takich pieniędzy.
-
No to macie problem.
Victoria rozłożyła szeroko ręce i wydała z siebie odgłos, jakby się dławiła.
-
Czy mam rozumieć, że właśnie zagroziliście, że nas zabijecie?
-
Myślę, że może pani to tak ująć.
-
Ale to straszne! To bezprawie!
-
Tak jak kradzież przy ruletce. W Nevadzie może pani na długo trafić
za to za kratki. My oferujemy wam alternatywę.
-
Mówicie, że nas zabijecie!
-
Tylko jeśli nie zwrócicie pieniędzy, które ukradliście.
-
I odsetek - dodał bliźniak z rurą.
Spojrzeli po sobie.
-
Zapomniałem wspomnieć o odsetkach?
-
Przypuszczam, że właśnie zamierzałeś to zrobić. - Machnął rurą w
moją stronę. - Zaokrąglimy sumkę do dwustu tysięcy.
-
Co to, do diabła, ma być? - spytałem. - Skecz ze złym bliźniakiem?
Myślałem, że motyw gangsterski w waszym kasynie to wybór czysto
przypadkowy.
Bliźniak z radiem uśmiechnął się beznamiętnie.
-
Zabawny koleś. Podoba mi się. Bądźmy rozsądni. Weźcie tych
sześćdziesiąt kawałków, które macie w żetonach. Wyrównacie dwiema
setkami.
-
To nie jest handel używanymi samochodami - odezwała się Victoria.
- Wołałabym, żebyście wezwali policję.
-
Nie - warknąłem.
-
Charlie, oni grożą, że nas zabiją.
Owszem, pomyślałem, ale jeśli wmiesza się policja, zechcą poszukać
Mastersa w jego apartamencie. I znajdą tam to samo co ja. I wtedy
sprawdzą nagranie z kamer w korytarzu. A wtedy znajdę się w jeszcze
gorszych tarapatach.
Skoro już o tym mowa, to każda minuta w pokoju przesłuchań oznaczała
minutę więcej na znalezienie rudowłosego ciała. Dlatego przyznaję, że
choć nie byłem uszczęśliwiony ultimatum, które nam postawiono, to
dwadzieścia cztery godziny na odnalezienie Josha Mastersa pasowały mi o
wiele bardziej niż prawdopodobieństwo, że zostanę podejrzany o
morderstwo. A poza tym kto powiedział, że policja nie była w zmowie z
Fisherami? Chodzi mi o to, że Vegas rządziło się własnymi prawami, i
nasza sytuacja nie skłaniała zbytnio do podejmowania takiego ryzyka.
-
Charlie, ani trochę mi się to nie podoba - powiedziała Victoria
poważnym tonem.
-
Rozumiem, Vic. Ale proszę cię, żebyś mi zaufała. Po prostu udawaj,
że to prośba o niewielkie przesunięcie ostatecznego terminu.
-
Tak, tylko że tym razem ostateczny ma bardzo szczególne znaczenie,
prawda?
-
Wystarczy. - Bliźniak z rurą popatrzył na zegarek. - Jest dwudziesta
pierwsza czterdzieści pięć. Macie czas do jutra do dziesiątej wieczorem.
-
A co z krupierem? - zapytałem. - On też powinien mieć część
waszych pieniędzy.
Bliźniak zerknął przez szybę z obojętną miną.
-
Żadnych pieniędzy. Masters miał mu zapłacić po występie. Krupier
też twierdzi, że nie ma pojęcia, gdzie się podział Josh.
-
I wierzycie mu?
Bliźniak uniósł zakrwawiony koniec rury przed oczy. Odwrócił ją powoli,
jakby był zahipnotyzowany.
-
Przypuszczam, że gdyby mógł, to by powiedział.
-
Czyli mamy znaleźć sto czterdzieści tysięcy dolarów.
-
Albo pieniądze, albo waszego kumpla magika. I nawet nie myślcie,
żeby uciec. Mamy ludzi na lotnisku.
-
Będą nam potrzebne wasze paszporty - dodał drugi.
-
A tak. Dajcie nam paszporty.
10
Nie pamiętam zbyt dokładnie drogi powrotnej do pokoju, wiem tylko, że
nie rozmawialiśmy. Ja byłem pochłonięty myślami, a Victoria wściekłością
i to zajmowało nas do chwili, kiedy zamknąłem za nami drzwi i z jękiem
opadłem na łóżko.
-
Wstawaj. - Kopnęła mnie w stopę Victoria. - Zacznij się pakować.
Zabieramy się stąd.
-
Słyszałaś, co mówili ci szaleńcy - powiedziałem do materaca. - Mają
ludzi na lotnisku.
-
Nie mogą obserwować wszystkich bram.
-
Może mogą.
-
No to wynajmiemy samochód i pojedziemy gdzie indziej.
Znajdziemy lotnisko, którego nie obserwuję.
Obróciłem się na łóżku i przetarłem twarz dłonią.
-
Myślę, że z tym lotniskiem to tylko takie gadanie. Chodziło o to, że
będą obserwować nas. A poza tym mają nasze paszporty.
-
Paszporty są bez znaczenia. Możemy pójść do brytyjskiej ambasady i
wyrobić sobie nowe.
-
A w tym czasie oni złożą na policji doniesienie o kradzieży w
kasynie. Jeśli się pojawimy w ambasadzie, to tak jakbyśmy wydali się w
ich ręce.
-
Niekoniecznie.
-
Owszem, koniecznie.
Zsunąłem się z łóżka i opadłem na kolana. Tuż obok stała moja torba,
rozsunąłem ją więc i zacząłem przekopywać. Nie rozpakowałem się
jeszcze, dlatego pełno w niej było ubrań i innych osobistych rzeczy. Był
tam laptop, oprawione pierwsze wydanie Sokoła maltańskiego, notatniki i
długopisy. I gdzieś na spodzie etui do okularów. Aha. Namacałem
plastikowe rowkowane pudełko i wyciągnąłem etui z torby.
-
Aha - powiedziałem i podszedłem pokazać je Victorii.
Ale Victoria zdążyła zniknąć z miejsca, gdzie stała. Podeszła do stolika z
telefonem. Przycisnęła słuchawkę brodą i wystukiwała numer.
-
Do kogo dzwonisz?
-
Na policję.
-
O nie, nie rób tego! - Wystrzeliłem w jej stronę i przycisnąłem
widełki, przerywając połączenie.
-
Charlie, zostaw to.
-
Nie, dopóki nie odłożysz słuchawki i mnie nie wysłuchasz.
Wyciągnąłem rękę po słuchawkę, ale Victoria zdążyła ją przede mną
schować. Jej skóra przybrała szarawy odcień, ona zaś wyraźnie się trzęsła.
Nie wiedziałem tylko, czy z gniewu, czy ze strachu.
-
Musimy zadzwonić po policję, Charlie. Ci psychopaci grozili, że nas
zabiją.
-
Owszem, w dodatku odniosłem wrażenie, że naprawdę tak myślą.
Ale nie możemy w to mieszać policji.
-
Dlaczego nie?
Westchnąłem i przycisnąłem otwartą dłoń do czoła.
-
Usiądź - poprosiłem. - Muszę ci coś powiedzieć.
-
Charlie?
-
Usiądź, proszę. - Gestem wskazałem róg łóżka. - Podejrzewam, że ci
się to nie spodoba.
Przynajmniej raz się nie myliłem. Victorii nie spodobało się ani trochę. Ja
także jej się zbytnio nie podobałem, ale muszę przyznać, że byłem na to
przygotowany. W końcu niełatwo wytłumaczyć przyjaciółce, że
zignorowaliście jej radę i przeputaliście niewielką fortunę w pokera, a
małostkowa zazdrość pchnęła was do kradzieży cudzego portfela. Jeszcze
trudniej przyznać, że włamaliście się do pokoju okradzionego mężczyzny i
z czystej złośliwości rozpruliście jego sejf, a już najtrudniej ująć w słowa,
co was skłoniło, żeby rąbnąć mu sześćdziesiąt tysięcy dolarów w
kasynowych żetonach. Wszystko to jednak blednie wobec konieczności
wyznania, że natknęliście się na martwą kobietę i zostawiliście ją tam,
gdzie leżała (lub w tym wypadku pływała), nikogo o tym nie
powiadamiając.
Każde usprawiedliwienie, które stworzyłem na własny użytek, brzmiało
niedorzecznie, kiedy usłyszałem je wypowiedziane na głos, i zanim
Victoria zdążyła się odezwać, wiedziałem, że nic nie usprawiedliwiało
mojego zachowania.
Co wcale nie znaczy, że łatwiej było mi przełknąć to, co powiedziała.
Dlatego raczej nie powtórzę tego na piśmie. Owszem, mogę być tchórzem
i zasługiwać na potępienie, ale wolę pominąć szczegóły jej oświadczenia o
tym, za jaką szumowinę mnie uważała, i przeskoczyć do momentu, kiedy
straciła parę, wyrzuciła ręce w powietrze i podsumowała swoje
przemyślenia słowami:
-
Co ty, do diabła, sobie wyobrażałeś! Przede wszystkim w ogóle nie
mogę uwierzyć, że ukradłeś ten portfel.
-
Jestem złodziejem, Vic. Tym się zajmuję.
-
Ale to miały być wakacje. Sam mówiłeś.
-
No cóż, jestem pracoholikiem. .
-
Charlie, choć raz bądź poważny. Proszę.
-
Nie mogę być poważny. Gdybym był poważny, musiałbym przyznać,
że zachowałem się jak dupek.
-
Bo zachowałeś się jak dupek. Ściągnąłeś na nas prawdziwe
niebezpieczeństwo.
Formalnie rzecz biorąc, uważałem, że to nie fair, że Victoria całą winę
zwala na mnie. To znaczy, przede wszystkim gdyby nie grawitowała tak w
stronę Josha, do niczego by nie doszło. Ale ponieważ nie byłem
kompletnym matołem, nie zamierzałem wypowiadać na głos tej teorii.
Spojrzała na zegarek.
-
Już prawie wpół do jedenastej. Jestem wykończona. I zła, i
przerażona. Poza tym teraz to już naprawdę nie wiem, co powinniśmy
zrobić.
-
Jest tylko jedna możliwość. Muszę jeszcze raz włamać się do
apartamentu Josha.
Victoria odchyliła się do tyłu i usiadła na łóżku po turecku.
-
No cóż, to beznadziejny pomysł.
-
Oczywiście, że beznadziejny. Tak się jednak nieszczęśliwie składa,
że to konieczność.
-
Nie rozumiem dlaczego.
-
Na początek dlatego, że Josh może tam być. Ale nawet jeśli go nie
ma, może znajdę coś, co nam podpowie, gdzie zniknął. Najszybszym
sposobem, żeby usatysfakcjonować braci Fisher, będzie odnalezienie
Josha.
Między brwiami Victorii pojawiły się maleńkie zmarszczki.
-
Mało prawdopodobne, żeby zostawił jakieś wskazówki.
-
Może i nie zostawił. Ale warto sprawdzić.
-
Naprawdę? A nie rozsądniej byłoby się zastanowić, jak moglibyśmy
udowodnić, że wcale nie byliśmy zamieszani w ten przekręt?
-
Proszę bardzo, możesz próbować. Moim zdaniem nie jest to opcja,
którą bliźniacy zechcą wziąć pod uwagę.
-
To przez żetony w twojej kieszeni.
Poczułem się nieco zakłopotany.
-
To też. I jeszcze dlatego, że się przyznałem, że brałem udział w tej
aferze.
-
Ale nie brałeś.
-
Chryste! Pewnie, że nie. Już ci mówiłem. Powiedziałem tak tylko
dlatego, że wydawało mi się, że to najlepszy sposób, żeby nas stamtąd
wydostać.
-
Wybacz, że chciałam się upewnić.
Zwinąłem dłonie w pięści i przycisnąłem do brody.
-
Vic, kradnę i nigdy się z tym nie kryłem, ale nie jestem aż tak głupi,
żeby próbować zwinąć żetony w naszpikowanym kamerami kasynie.
Victoria oparła głowę na ramieniu.
-
Nie kłóćmy się o to, jak głupi jesteś, dobra?
Umilkłem i przesunąłem się pod okno. Przez firanki widać było pulsujący
neon. Rozsunąłem je i wyjrzałem na zewnątrz. Zapłaciłem ekstra za widok
na Strip i teraz miałem go przed sobą w całej jarmarcznej okazałości.
Róże, żółcie, zielenie i biele. Samochodowe reflektory i światła uliczne.
Mogłem rzucić okiem na podświetlone Koloseum przed Caesars Pałace.
Billboard na froncie informował, że Elton John jest w mieście. Nie
sądziłem, żebyśmy niebawem mogli obejrzeć jego występ.
-
Muszę iść - powiedziałem.
-
A co, jeśli bliźniacy wysłali już kogoś do pokoju Josha?
-
Wtedy nie wejdę do środka.
-
A co, jeśli wejdziesz, a oni się pojawią i znajdą cię ze zwłokami tej
kobiety?
-
Wtedy będę miał kłopoty. A im dłużej tu stoję i przerabiam v. tobą
różne możliwości, tym większe prawdopodobieństwo, że coś takiego się
wydarzy.
-
Jesteś pewien, że nie żyła?
-
Chyba że jest pierwszą morską istotą ludzką w dziejach. I co dziwne,
zupełnie niezainteresowaną tym fenomenem.
Victoria chwyciła swoją torebkę i zaczęła ją przeszukiwać. A kiedy nie
znalazła tego, czego szukała, prychnęła gniewnie, odwróciła ją do góry
dnem nad łóżkiem i drugi raz tego dnia wytrząsnęła całą zawartość.
Przerzuciła kosmetyki i portmonetkę, wciąż jednak nie wydawała się
usatysfakcjonowana. Sprawdziła wewnątrz portmonetki, a potem jej ręce
opadły.
-
A niech to!
-
Co takiego?
-
Nie mogę znaleźć karty do pokoju.
-
Może ją zgubiłaś, kiedy opróżniałaś torebkę na dole?
Tupnęła nogą i zawyła, a potem podeszła do podwójnych drzwi
łączących nasze pokoje.
-
Otworzysz mi je?
Zamrugałem.
-
Ale przecież są zamknięte na klucz.
-
Och, dorośnij wreszcie.
Wprawdzie nie dorosłem, ale za to ukucnąłem przed drzwiami i
otworzyłem swoje etui. Wybrałem odpowiedni wytrych i śrubokręt i
chwilę później zamek szczęknął, a drzwi stanęły otworem. Pchnąłem je i
skinąłem na Victorię, że może przejść. Otarła się o mnie, nie okazując
cienia uznania dla mojej sprawności, rzuciła torebkę na łóżko, uniosła
prawą stopę i zdjęła but.
-
Zamierzasz się zdrzemnąć? - zapytałem.
-
Nie, do cholery! - Sięgnęła po drugi but. - Zamierzam się przebrać w
coś wygodniejszego. Idę z tobą. Może i jesteś błaznem, który nas w to
wszystko wpakował, ale niech mnie diabli, jeśli zamierzam stać
bezczynnie, kiedy ty będziesz biegał po hotelu i tylko pogarszał sytuację.
11
Wyłoniliśmy się z klatki schodowej na czterdziestym piętrze - Victoria
ubrana w dresowe spodnie, pulower i sportowe buty, a ja z drucianym
wieszakiem za plecami - i prześliznęliśmy do apartamentu Mastersa.
Wieszak na ubrania pochodził z bagażu Victorii. Hotelowe się nie
nadawały. Były drewniane i przymocowane do drążka, a ja potrzebowałem
takiego, który da się wygiąć. Pewnie mogłem zaproponować, żebyśmy
wykorzystali fiszbinę któregoś ze staników Victorii, ale szczerze wątpiłem,
że zechciałaby spełnić tę akurat prośbę.
Czułbym się dużo pewniej, gdyby Victoria szła obok mnie, ona jednak
wolała skradać się z tyłu na paluszkach, jak gdyby brała udział w próbie
jakiejś farsy, w której miała grać rolę Włamywacza Numer Dwa. Nie
zdziwiłbym się, gdyby przy drzwiach apartamentu okazało się, że ma na
twarzy czarną maskę.
-
Dlaczego nie pójdziesz przodem i się nie rozejrzysz? - spytałem.
-
A co, jeśli zobaczę, że ktoś idzie?
-
Dobrze by było, gdybyś mi o tym powiedziała.
-
Ale jak mam ci powiedzieć, żeby nie było widać, że cię ostrzegam?
-
Nieważne, czy będzie widać. Ważne, żebyś mnie ostrzegła. No idź
już.
Na paluszkach podreptała na koniec korytarza, a ja zacząłem prostować
wieszak, starając się go przy tym nie złamać. Kiedy udało mi się wygiąć
drut w kształt dużego L z haczykiem u góry, poczułem się
usatysfakcjonowany.
-
Co to?
-
Chryste! - Chwyciłem się za serce. Victoria stała obok. -O mało nie
dostałem przez ciebie zawału!
-
Och. Co ty zrobiłeś z moim wieszakiem?
-
Chcę nim otworzyć drzwi.
-
Dlaczego nie wytrychem?
-
Bo tak jest szybciej.
-
Skoro tak twierdzisz.
-
Tak twierdzę. - Zerknąłem ponad ramieniem Victorii. - Rozumiem,
że jest czysto.
-
Nikogo nie widziałam.
-
W porządku. - Przykucnąłem przy drzwiach i wsunąłem pod nie
wieszak.
-
Nie powinniśmy najpierw zapukać?
-
Ciii.
-
W twoich książkach Faulks zawsze najpierw puka do drzwi, zanim
się włamie.
Zaczerpnąłem głęboko powietrza.
-
Nie chcemy pukać, bo może Masters jest w środku. I bądź trochę
ciszej, dobrze?
Skoncentrowałem się na wieszaku - wsuwałem go pod drzwi z
ostrożnością i precyzją chirurga przeprowadzającego endoskopię.
Porównanie co prawda byłoby trafniejsze, gdybym użył bardziej
wyrafinowanych narzędzi. Jak już jednak wspominałem, w hotelu
zastosowano system kart dostępowych, musiałem więc uciec się do takiej
prowizorycznej metody.
Sposób z wieszakiem był cholernie frustrujący. Chodziło o to, żeby
zahaczyć od wewnątrz o klamkę, pociągnąć za drut, przekręcić ją i w ten
sposób otworzyć drzwi. Problem w tym, że nawet w moich najlepszych
czasach ta metoda nie należała do poręcznych, a teraz, kiedy w dodatku
miałem dwa niesprawne palce, było jeszcze trudniej. Och, no i nie wolno
robić zbyt wiele hałasu, żeby w razie czego nie usłyszał cię ktoś w środku.
Zdążyłem się zirytować, co sprawiło, że zacząłem się zachowywać
lekkomyślnie. Drapałem drutem dookoła klamki intensywniej, niż
powinienem.
-
Trochę hałasujesz - odezwała się Victoria.
Spojrzałem na nią gniewnie z podłogi, na której leżałem na plecach.
-
Próbuję pomóc - powiedziała.
Zacisnąłem zęby i z całych sił starałem się zwizualizować miejsce, gdzie
powinienem zaczepić haczyk.
Victoria przycisnęła ucho do drzwi.
-
Jesteś blisko - stwierdziła.
-
Wyżej czy niżej.
-
Wydaje mi się, że wyżej.
-
Tutaj?
-
Nie, niżej.
-
Tutaj?
-
Jeszcze niżej.
Chryste, zaczynało to brzmieć zbyt znajomo.
-
Może tutaj?
Usłyszałem zgrzyt i zobaczyłem, że klamka drgnęła. Trzymając język
między zębami, bardzo powoli pociągnąłem drut. Klamka obróciła się, a
potem jeszcze trochę, a potem... drzwi szczęknęły i otworzyły się akurat w
chwili, kiedy haczyk zsunął się i z brzękiem upadł po drugiej stronie.
Pchnąłem klamkę i wszedłem do środka. Victoria poszła w moje ślady i
zamknęła za nami drzwi.
-
Uf! - sapnęła.
-
Tak.
-
Ciemno tu.
-
Poradzimy sobie z tym.
Odłożyłem wieszak na blat w kuchni, sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni i
wyjąłem parę gumowych rękawiczek. Wręczyłem je Victorii, a sam
sięgnąłem po drugą parę, przystosowaną dla mnie.
-
Muszę? - spytała.
-
Vic, to jest miejsce przestępstwa.
-
To pokój hotelowy.
-
Po prostu je włóż.
-
No nie wiem, Charlie. Będę się dziwnie czuta.
-
A jak się włamywaliśmy, nie czułaś się dziwnie?
-
To ty się włamałeś.
-
Ach, rozumiem. W ten sposób na to patrzysz.
-
Tak tylko mówię.
-
Włóż te cholerne rękawiczki.
Zwlekała chwilę, a potem westchnęła i posłuchała. Poszedłem za jej
przykładem. Zajęło mi to trochę więcej czasu, niżbym chciał, a gdy w
końcu się z tym uporałem, poruszyłem zdrowymi palcami.
-
Wygląda na to, że Masters tu był - zauważyłem.
-
Naprawdę? Skąd wiesz?
Wskazałem na ścianę przy drzwiach.
-
Wcześniej była tu wetknięta karta i świeciło się światełko.
-
Och.
-
A teraz nie ma karty.
-
Rozumiem. Masz latarkę?
-
Kieszonkową. Ale mam lepszy pomysł.
Przeszedłem przez kuchnię i, potykając się, zszedłem po stopniach do
salonu. Byłem w połowie drogi do wielkiego widokowego okna i światła
jupiterów za nim, kiedy wyczułem, że Victoria za mną nie idzie.
-
Na co czekasz? - syknąłem.
-
Wolałabym zostać tutaj, jeśli nie masz nic przeciwko.
Zaburczałem pod nosem i pomaszerowałem do sypialni. Grube
zasłony nie były zasunięte, ale w środku było i tak ciemno, a drzwi do
łazienki ginęły w mroku. W głowie słyszałem ścieżkę dźwiękową i
właśnie rozbrzmiała złowieszcza nuta, jak gdyby ostrzegając, żebym nie
podchodził do drzwi. W przeciwieństwie do nastoletnich gwiazdek
większości horrorów nie potrzebowałem przypomnienia. Okolice łazienki
nie budziły bynajmniej mojego entuzjazmu i z radością bym się stąd
zabrał, gdybym tylko mógł.
Z tą myślą otworzyłem drzwi do szafy i przykucnąłem przy sejfie.
Wyciągnąłem latarkę z kieszeni i przy oślepiającym świetle
wystukałem kod, z którego byłem taki dumny - 50-50 - a na
elektronicznym ekranie pojawił się napis OTWARTE. Portfel Mastersa
leżał tam, gdzie go zostawiłem, podobnie jak karta do pokoju.
Wepchnąłem portfel do kieszeni i pośpiesznie wróciłem do drzwi, żeby
wsunąć kartę do włącznika na ścianie. Pomieszczenie zalało światło.
-
Och! Robi wrażenie - powiedziała Victoria.
-
Dzięki.
-
Miałam na myśli apartament. - Przepchnęła się obok, podeszła do
czarnej skórzanej kanapy i przejechała ręką w rękawiczce po obiciu. -
Ogromny.
-
Widziałem większe.
-
Co? W tym hotelu?
Stuknąłem się dłonią w czoło.
-
Jak myślisz, do ilu pokoi zdążyłem się tutaj włamać?
Victoria zbliżyła się do okna i spojrzała na widoczne w oddali
góry. Zadrżała.
-
Naprawdę myślisz, że Josh tu był? - spytała.
-
Tak się zdaje. Gdyby wrócił na górę zaraz po tym, jak zniknął,
miałby nad nami przewagę. A jeśli zamierzał uciec, powinien zabrać jakieś
rzeczy. Co ważniejsze, nie wiedział, że wziąłem żetony z sejfu. To za dużo
pieniędzy, żeby je ot tak zostawić.
Odwróciła się i rozejrzała wokół.
-
Zauważyłeś, żeby coś zniknęło? Taki tu porządek. Chyba nie miał
zbyt wielu rzeczy. Albo wcześniej wyglądało to inaczej.
-
Wyglądało tak samo.
Popatrzyła na mnie z powątpiewaniem.
-
No to nie ma zbyt wiele do przeglądania.
-
Mimo to warto sprawdzić.
-
A niby jak mamy się do tego zabrać?
-
Nie istnieje żadna szczególna metoda, Vic. Po prostu bądź
systematyczna i porządna. Nie może wyglądać, jakby ktoś splądrował
apartament.
-
Rozumiem. Skąd mam wiedzieć, co jest ważne?
-
Będziesz wiedziała.
Wciąż zwlekała, zaciskając ręce.
-
Mogę sprawdzić tutaj?
-
Jasne.
-
Niepewnie bym się czuła w pobliżu łazienki.
-
Ja się tym zajmę.
-
Myślisz, że ktoś się pojawi?
-
Mam nadzieję, że nie.
-
A co zrobimy, jeśli się pojawi?
Starałem się, żeby w moim głosie nie było słychać zbytniego
poirytowania.
-
Nie polecałbym ucieczki przez okno. Jesteśmy na czterdziestym
piętrze.
-
Mówię serio.
-
Ja też. To byłby bolesny upadek.
-
Charlie!
-
Po prostu zajmij się szukaniem - powiedziałem. - Jeśli będziesz się
tak wszystkim przejmować, oszalejesz.
-
Już oszalałam. Nie jestem w tym dobra.
-
To twój pierwszy raz, Vic, daj sobie trochę luzu. Ja na swoim
pierwszym włamie byłem wrakiem człowieka.
-
Nie planowałam kariery w tym zawodzie.
-
Zabawne. Sam to sobie powtarzam.
Zostawiłem ją z otwartymi ustami, a siebie podstępem nakłoniłem do
powrotu do sypialni. Łazienka wciąż były zamknięta, a drzwi do szafy i
sejfu otwarte tak, jak ostatnio. Victoria miała rację. Poza starannie
ułożonymi ubraniami Masters miał naprawdę niewiele rzeczy.
Pomyślałem, że może miał jeszcze mieszkanie w mieście i apartament w
hotelu był dla niego tylko bazą między występami. Z pewnością warto
było wziąć to pod uwagę.
Zacząłem od szafy - przeszukałem wszystkie szuflady, zajrzałem pod
każdą koszulkę, skarpetkę i każdą parę majtek. Obmacałem wszystkie
kieszenie w spodniach i skórzanych kurtkach na wieszaku, ale znalazłem
tylko stęchłe powietrze. Tak samo w szafce koło łóżka. Budzik, notatnik i
długopis, szklanka z wodą i książka w miękkiej oprawie nie poruszyły się
ani o włos, a kiedy otworzyłem szufladę, znalazłem tylko czerwoną Biblię
Gideona. W Biblii zaś było tylko Pismo Święte.
Popełzłem przez łóżko i otworzyłem szufladę szafki po drugiej stronie.
Najpierw znalazłem niewielkie drewniane pudełeczko ze staroświeckim
zegarkiem na rękę. Zegarek miał skórzany brązowy pasek, pozłacaną
kopertę i biały analogowy cyferblat. Szkiełko było porysowane i tak
poocierane, że miejscami niemal nieprzezroczyste, a złota koperta z
wiekiem straciła blask. Wskazówki się nie poruszały. Nakręciłem maleńki
mechanizm i patrzyłem, jak sekundnik drga i budzi się do życia. W sumie
nie sądziłem, żeby zegarek był wart tyle, żebyśmy mogli pozbyć się
bliźniaków Fisher, ale nie miałem co kręcić nosem. Zerknąłem przez
ramię, żeby się upewnić, że Victoria nie patrzy, i założyłem go na prawy
nadgarstek. Był dużo cięższy niż tani cyfrowy zegarek, który nosiłem na
lewej ręce, ale uznałem, że się przyzwyczaję.
W szufladzie znalazłem też mnóstwo różnych wizytówek. Były tam karty
szefów telewizji, agentów i łowców talentów, prawników specjalizujących
się w przemyśle rozrywkowym, adwokatów i doradców podatkowych,
kierowców limuzyn, dziewczyn na telefon i właścicieli kasyn. Ale nie
mogłem stwierdzić, czy któraś z nich ma znaczenie.
Pod wizytówkami była nieduża aksamitna torebka pełna piłeczek z gąbki,
które magicy zwykle wyczarowują z powietrza. Znalazłem też tubkę kleju
superglue, ściśniętą pośrodku, i zestaw malarski zawierający kilka bardzo
zgrabnych pędzli oraz całą paletę 1'arb akrylowych.
Zsunąłem się z łóżka i zajrzałem pod spód. Nic z tego. Już miałem wstać z
kolan i sprawdzić, jak sobie radzi Victoria, kiedy usłyszałem, jak uginają
się sprężyny materaca, i zorientowałem się, że moja przyjaciółka usiadła
obok szafki z Biblią.
-
Znalazłeś coś? - spytała.
-
Na razie nie. A ty?
Pokazała mi dłoń w rękawiczce i zaczęła odliczać na palcach.
-
Jeden hotelowy zestaw przyborów do pisania: nic niezwykłego.
Jeden informator hotelowy dla gości, żadnych notatek. Jedna
automatyczna sekretarka, żadnych wiadomości. Jeden faks z drukarką, nic.
Dwie talie kart z tutejszego kasyna, obie kompletne i w porządku. Jedna
talia z MGM Grand Casino: tak samo.
-
Policzyłaś karty w talii?
-
Byłam skrupulatna.
-
Bez dwóch zdań. Kontynuuj, proszę.
Zaczerpnęła głośno powietrza.
-
W szafkach i szufladach w kuchni są tylko zwykłe naczynia i
sztućce. W lodówce to samo co u nas w minibarze. Wszystko się zgadza ze
spisem, brakuje tylko sześciu butelek mountain dew i wszystkich kapsli.
-
Aha. - Rzuciłem zestaw malarski na łóżko. - Chyba możemy założyć,
że Ricks miał rację i Josh faktycznie podrobił żetony.
Victoria wzięła zestaw. Podniosła tekturową klapkę i wyciągnęła
plastikowy pojemnik z farbami i pędzlami.
-
Brakuje kilku kolorów - stwierdziła.
-
Czyżby fioletowego i liliowego?
-
Tak, nie ma fioletowego i liliowego. - Wsunęła pojemnik z powrotem
i zamknęła pudełko. - Znalazłeś coś jeszcze?
-
Nic, co by się przydało.
-
No to cudownie.
Jej uwagę przykuła szafka obok łóżka - podniosła książkę, która leżała
przy szklance z wodą. Ja także zwróciłem na nią uwagę i dopiero teraz
zobaczyłem, że była to biografia Harry'ego Houdiniego. Obwolutę zdobiła
krzykliwa podobizna młodego Houdiniego w kaftanie bezpieczeństwa,
zwisającego do góry nogami z wysokiego dźwigu, pod nim zaś tłum
zadzierał głowy. Nazwisko magika wystrzelało znad stóp, napisane
stylizowaną żółtą czcionką jak na
starych wodewilowych afiszach. Victoria odwróciła książkę i przeczytała
tekst z tyłu.
-
Jest jeszcze jedno pomieszczenie, które moglibyśmy sprawdzić -
powiedziała, starają się zachować swobodę.
Zerknąłem na drzwi od łazienki i przeszedł mnie dreszcz.
-
Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł.
-
Nie wydaje mi się, żebyś spędził tam dużo czasu.
-
Obawiam się, że byłem nieco wytrącony z równowagi, bo w jacuzzi
pływało ciało.
-
Ale tam może coś być. Przypuśćmy, że popełniła samobójstwo.
Mogła zostawić list.
-
Mało prawdopodobne.
-
Ale możliwe. - Odwróciła biografię Houdiniego frontem do siebie i
przerzuciła kilka pierwszych stron.
-
Weź ją - powiedziałem.
-
Słucham?
-
Książkę. Jeśli ci się podoba, powinnaś ją wziąć.
Victoria odłożyła książkę na szafkę. Zadarła nos do góry i niespodziewanie
zrobiła się sztywna.
-
Nie, dziękuję.
-
Ale chciałabyś ją przeczytać? - naciskałem. - Zainteresowała cię?
-
Może gdybym zobaczyła ją w księgarni.
-
Więc ją weź.
-
Nie zamierzam jej ot tak sobie brać, Charlie.
Oparłem łokcie na łóżku, a brodę położyłem na dłoniach.
-
Dlaczego nie?
-
Dlatego.
-
Dlatego że to kradzież? Słuchaj, nie wygląda na to, żeby Josh miał
szybko po nią wrócić. Więc o ile nie okaże się, że nie oddał jej na czas do
biblioteki, powiedziałbym, że nikt nie traci.
-
Nie należy do mnie.
Zmarszczyłem brwi.
-
Pamiętasz, że dostaliśmy się do tego apartamentu w nielegalny
sposób?
-
Ale mieliśmy dobry powód.
-
Słuchaj, włamywanie się gdzieś, żeby nic stamtąd nie zabrać, nie ma
sensu. Poza tym to tylko książka, Vic. Gdybyś spróbowała ją sprzedać w
antykwariacie, nic byś za nią nie dostała.
Popatrzyła na mnie przeciągle.
-
Pójdziesz w końcu do tej łazienki?
-
Wolałbym nie.
-
Z powodu ciała?
-
Nie udawaj, że to nic wielkiego. Wierz mi, widziałem
zamordowanych ludzi i naprawdę ten widok nie należy do przyjemnych.
Uśmiechnęła się ponuro.
-
Masz dość niefortunny talent do tego, żeby natykać się na ciała.
-
Co ty powiesz.
-
Nie byłabym wcale zaskoczona, gdyby w twoich powieściach z
Faulksiem było mniej zabójstw, niż sam napotkałeś w ciągu ostatnich kilku
lat.
-
No cóż, to interesująca kwestia. Będę musiał o tym porządnie
pomyśleć. Zakładając, że jutro o tej porze będziemy jeszcze żyli.
Podniosłem się z kolan, przeszedłem na stronę Victorii, wziąłem biografię
Houdiniego i sam przejrzałem notkę na okładce. Victoria przeniosła wzrok
ze mnie na drzwi do łazienki i z powrotem.
-
A co jeśli ja tam pójdę? - spytała.
-
Nie radziłbym ci tego robić.
-
Ale pozwoliłbyś mi?
-
Proszę bardzo. Tylko się nie spodziewaj, że będę zabezpieczał tyły.
Po chwili wahania Victoria odgarnęła kosmyk włosów z oczu, podniosła
się i podeszła do drzwi łazienki. Rozciągnęła mięśnie szyi, odchrząknęła i
sięgnęła do klamki. Wyglądało na to, że jest gotowa wejść, gdy nagle
opuściła dłoń.
-
Nie powinno być zapachu?
-
Masz na myśli ciało?
-
Uhm.
-
Pewnie zależy od tego, ile czasu już tam jest. Wcześniej nic nie
czułem, ale może kiedy otworzysz drzwi...
Przełknęła ślinę.
-
Rozumiem...
Zamknęła oczy i zacisnęła dłonie w pięści.
-
Dalej, Victorio - zachęcała siebie cicho. - Dasz radę.
Pewnie sposób, w jaki dodawała sobie animuszu, powinien był
mnie zahipnotyzować, i do pewnego stopnia tak właśnie się stało, bo
pomyślałem, że może podobnie się zachowuje, kiedy dzwoni do mojego
wydawcy, błagając o nieco mniej skąpą zaliczkę. Prawda jednak była taka,
że już od pewnego czasu czekałem na sposobność, więc kiedy tylko
zamknęła oczy, wepchnąłem biografię Houdiniego za pasek spodni.
Ledwo zdążyłem to zrobić i odsunąć rękę od krocza, kiedy otworzyła
powieki. Spojrzała na mnie nieco zaniepokojona, odwróciła się do drzwi,
nacisnęła klamkę i dziarskim krokiem weszła do łazienki.
Zakryłem oczy dłonią, bojąc się jej reakcji.
-
O Boże - sapnęła.
Zebrałem się w sobie, zastanawiając się, czy przypadkiem nie zemdleje
lub coś w tym rodzaju i czy dam radę przeskoczyć przez łóżko, żeby ją
złapać, zanim walnie głową o podłogę.
-
Charlie - powiedziała urywanym głosem. - Naprawdę myślę, że
powinieneś to zobaczyć.
-
O nie. Mam dość patrzenia na zwłoki.
-
O to mi właśnie chodzi. Wanna jest pusta, Charlie. Nikogo tutaj nie
ma.
12
Victoria miała rację. Wanna była pusta. Żadnej wody. Żadnego
pływającego ciała. Nie było nawet osadu na ściankach ani żadnych
zabłąkanych włosów przy odpływie.
Sprawdziłem za drzwiami. Ani płaszcz kąpielowy, ani różowy trykot nie
leżały na podłodze. Nie było ich też na wieszaku. Zniknęły razem z
ciałem.
Zajrzałem do wanny. Przypuszczam, że wyglądałem przy tym dość
idiotycznie. Nic nie wskazywało na to, że rudowłosa kiedykolwiek tu była.
Może zresztą wcale jej nie było. Może w końcu zemściły się na mnie
długie lata spędzone na pisaniu kryminałów i po prostu wszystko
wymyśliłem. Wiedziałem, że czasami podczas pracy nad książką
wyobraźnia płata mi figle. Zdarza się, powiedzmy, kiedy śpię, że postaci
zaludniają moje sny i zachowują się w sposób całkowicie niezgodny z
tym, co napisałem. A czasami czuję się, jakbym był o krok od przepaści,
od upadku w świat, w którym nie zdołam oddzielić faktów od fikcji.
Czyżby to się właśnie stało? Nie, na pewno nie. Po pierwsze, nie
napisałem ani słowa od dwóch tygodni, a po drugie w powieści z
Faulksiem, nad którą pracowałem, nie pojawiał się żaden rudzielec. No i
wsadziłem palce do zimnej wody. W porządku, nie dotknąłem ciała
kobiety, ale z całą pewnością wtedy tam było. A teraz zniknęło.
-
To przerażające - odezwała się nad moim ramieniem Victoria.
-
Mnie to mówisz?
-
Nie podoba mi się to.
-
Ja też nie jestem zachwycony.
-
Josh musiał ją zabrać.
Przytaknąłem.
-
Może wymyślił jakiś sposób, żeby się pozbyć ciała. Trudno uciekać
przed długiem w kasynie, a co dopiero przed morderstwem.
-
Naprawdę myślisz, że ją zabił?
-
To zaczyna nabierać sensu. - Usiadłem na sedesie, bezmyślnie
szczypiąc dolną wargę. - Nie mogłem zrozumieć, dlaczego uciekł w
środku numeru, skoro jedynym powodem do zmartwień były skradzione
żetony. To znaczy, jasne, to kupa kasy, a bracia Fisher mieli prawo się
wkurzyć, ale założę się, że na swoich występach zbił niezłą fortunkę. Nie
zdziwiłbym się, gdyby płacili mu miesięcznie tyle, ile ukradł. Może nawet
tygodniowo. Dlatego mogli się dogadać. Na pewno nie chcieli, żeby
zniknął w taki sposób, bo została im tylko nieczynna scena, no i po hotelu
rozniosły się plotki.
Victoria oparła głowę o framugę i skrzyżowała nogi w kostkach.
-
Charlie, a może ten przekręt przy ruletce był przykrywką? To znaczy,
gdyby udało mu się sprawić, że ludzie uważaliby, że uciekł z powodu
skradzionych żetonów, nie zastanawialiby się, gdzie jest jego asystentka.
Opuściłem dłonie na kolana.
-
Pewnie założyliby, że uciekła razem z nim.
-
Tak właśnie myślę.
-
Ale czy Ricks nie mówił, że Josh wyciął taki sam numer
poprzedniego wieczoru?
-
Owszem, napomknął coś w tym stylu.
-
Czyli ta dziewczyna mogła leżeć w wannie ponad dobę -
zauważyłem. - Co znaczy, że może wcale jej nie utopił. Może po prostu
wrzucił ją do wody, żeby nie zaczęła zbytnio śmierdzieć.
-
To obrzydliwe!
-
Nie musisz mi tego mówić.
Kontemplowała wannę, założywszy ręce na piersiach.
-
Choć przypuszczam, że istnieje też inna możliwość. Może
zaplanował to morderstwo. Mógł ją zabić dzisiaj, a wczoraj wieczorem
ukraść żetony, żeby przygotować zasłonę dymną.
Wziąłem rolkę papieru toaletowego, oderwałem kilka kawałków i zmiąłem
je, rozważając tę teorię, która znowu zwróciła moje myśli ku żetonom
znalezionym w sejfie.
-
To może być trop. W końcu to iluzjonista. Cała jego sztuka polega na
odwracaniu uwagi od tego, co zamierza zrobić.
Victoria spojrzała na mnie badawczo.
-
Powinniśmy iść z tym do Fisherów?
Wrzuciłem zwinięty w kulkę papier do kosza.
-
Z czym? Nie mamy ciała. - Pokręciłem głową. - Może jest nagranie z
kamery, jak wynosi dziewczynę. Nie mógł jej schować tutaj, bo wszystko
przetrząsnęliśmy i nigdzie jej nie ma. Podejrzewam, że skorzystał ze
schodów dla personelu tak jak my, żeby uniknąć konsjerżki. Ale nawet
jeśli kamera go przyłapała, to może się okazać, że nie ma jak stwierdzić,
czy dziewczyna na filmie jest martwa. A bliźniaki nie mają powodu, żeby
mi uwierzyć.
Victoria zacisnęła usta i jęknęła.
-
A nawet jeśli ci uwierzą, to będzie oznaczało, że byłeś na miejscu
zbrodni.
-
Właśnie. I to mi niezbyt pasuje. Jeżeli znajdą ciało, to może da się
udowodnić, że ta ruda zginęła, zanim dotarliśmy do Vegas.
-
Ale może została zabita niedługo przed tym, jak się tu włamałeś...
-
I wtedy wpadłbym w prawdziwe tarapaty.
-
Niezłe bagno - westchnęła. - To co dalej?
Już miałem udzielić Victorii nierozważnej odpowiedzi, kiedy przerwał
nam dźwięk, który wcale mi się nie spodobał - gwałtowne pukanie do
drzwi. Zamarłem i zerknąłem na Victorię, ona zaś zerknęła na mnie.
Atmosfera w łazience nagle stała się napięta, a ja poczułem mrowienie na
głowie, jakby za chwilę miała uderzyć błyskawica. Czekaliśmy w
milczeniu całą nieznośną wieczność, a potem znów usłyszeliśmy pukanie.
Victoria zbladła i potrząsnęła głową w moją stronę. Nie wiedziałem, po co
to robi, ale sytuacja nie wyglądała zbyt obiecująco. Pomyślałem, że muszę
być debilem, skoro nie wywiesiłem na drzwiach oznaczenia „Nie
przeszkadzać". Gdyby to była pokojówka, która przyszła pościelić łóżko,
to by ją powstrzymało.
Ale jaki hotel oferuje ścielenie łóżek za kwadrans jedenasta wieczorem?
Nie było czasu, żeby kontynuować te rozważania, bo pukanie rozległo się
znowu. Tym razem towarzyszył mu męski głos. Był wysoki, dość piskliwy,
prawie jakby nasz gość nawdychał się helu.
-
Josh? Josh, otwórz! - zapiszczał. - Musimy pogadać.
W końcu ruszyłem do akcji. Zerwałem się z sedesu, złapałem Victorię za
rękę i wyciągnąłem ją do sypialni.
-
Josh? Caitlin? - Znowu rozległ się piskliwy głos i stukanie.
-Otwierajcie!
-
Co robimy? - syknęła Victoria.
-
Poczekaj tutaj - powiedziałem bezgłośnie i na palcach pośpieszyłem
do drzwi.
Bardzo ostrożnie przyłożyłem oko do dziurki i wyjrzałem na zewnątrz. Ale
nie zobaczyłem nic poza zniekształconym obrazem drzwi do apartamentu
G po drugiej stronie.
Bam, bam, bam.
Ktoś z całą pewnością pukał, a siła cholernych uderzeń omal nie złamała
mi nosa. Raczej nie był to nikt z obsługi, bo inaczej stałby dokładnie na
wprost drzwi i zachowywał się dużo grzeczniej.
I wtedy pojawiła mi się w głowie okropna myśl i zrobiło niedobrze. W ilu
filmach, które w życiu widziałem, występowała para zbirów albo nawet
gliniarzy, którzy stali na korytarzu z plecami przy ścianie i pistoletem w
dłoni, czekając, aż nieszczęsny gospodarz odsunie zasuwkę?
Stukanie rozległo się znowu, a ja wciąż ich nie widziałem. Wyglądało na
to, że moje podejrzenie było słuszne. Kimkolwiek byli, stali po obu
stronach drzwi. Tak samo zachowywali się latynoscy ochroniarze w
podziemiach, ale naprawdę zdziwiłbym się, gdyby piskliwy głosik należał
do któregoś z nich. Właśnie się zastanawiałem, co u diabła powinienem
zrobić, kiedy usłyszałem drugi głos.
-
Może pójdę poszukać dozorcy. - Ten głos należał do mężczyzny,
który starannie dobierał słowa i mówił ze wschodnioeuropejskim
akcentem. - Może dam mu trochę pieniędzy.
-
Dobry pomysł - odparł falset. - Daj mu dwadzieścia dolców i
powiedz, żeby otworzył zamek.
To było wszystko, co musiałem wiedzieć. Nasi nieśmiali goście zamierzali
za wszelką cenę dostać się do środka, a to wystarczy, żeby nas znaleźli.
Cofnąłem się, grzebiąc w kieszeni w poszukiwaniu etui, i popchnąłem
Victorię czekającą po drugiej stronie szklanego stołu w kierunku
podwójnych drzwi, prowadzonych do sąsiedniego apartamentu. Victoria
jęknęła, kiedy zobaczyła, o co mi chodzi, ale nie było czasu, żeby ją
uspokajać. Uzbrojony w jeden z najbardziej niezawodnych wytrychów i
śrubokręt o krótkim grocie kucnąłem i zająłem się zamkiem.
Na pewno pomogło to, że musiałem się uporać z podobnym zamkiem w
drzwiach łączących pokoje mój i Victorii, ale nawet mnie zadziwiła własna
szybkość. Ledwo miałem czas, żeby wysunąć język, a już usłyszałem
głuche szczęknięcie unoszącego się trzpienia i cofającego rygla.
Opanowałem drżenie ręki i ostrożnie uchyliłem drzwi. Apartament był
pogrążony w ciemności. Sięgnąłem do kieszeni po latarkę i skierowałem
strumień światła przez szparę. Zaraz też wetknąłem tamtędy głowę i
szybko omiotłem latarką pokój - jeden przelot, jak w latarni morskiej.
Nikogo nie było widać. Pchnąłem drzwi, otwierając je na całą szerokość,
chwyciłem Victorię za rękę, pociągnąłem i delikatnie za nami zamknąłem.
Znowu rozległo się pukanie. Po ciemku pomknąłem do wejścia i
przyłożyłem ucho do drewna.
-
Ej, Josh - zapiszczał falset. - Wiesz, że będziesz musiał z nami
pogadać. Dlaczego po prostu nas nie wpuścisz?
Przyłożyłem oko do dziurki, ale zobaczyłem tylko korytarz. Zakląłem i
poświeciłem latarką na ścianę obok. W plastikowym włączniku nie było
karty. Zmówiłem po cichu modlitwę dziękczynną i skierowałem snop
światła w ciemność. Latarka wydobyła lustrzane odbicie apartamentu
Mastersa. Byliśmy tuż za stołem w jadalni - Victoria stała teraz przy nim z
dłońmi na szklanym blacie i pochyloną głową. Zostawiłem ją tak, a sam
popędziłem do sypialni, mijając po drodze czarną skórzaną kanapę i płaski
telewizor na ścianie.
Upewniłem się, że w łóżku nikogo nie ma, a ponieważ nie chciałem być
oskarżony o to, że nie uczę się na błędach, zajrzałem do łazienki. Nikogo
tam nie znalazłem - ani żywego, ani martwego - zobaczyłem jednak dwie
kosmetyczki przy zlewie i kilka sztuk bielizny, męskiej i damskiej,
rozrzuconych na podłodze wśród wilgotnych ręczników. Prysznic
wyglądał, jakby niedawno z niego korzystano, a wyjęta z uchwytu
suszarka leżała na spłuczce.
Zanim wyszedłem z sypialni, otworzyłem szafę i dotąd przeglądałem
ubrania na wieszaku, aż znalazłem hotelowy szlafrok. Popędziłem z
powrotem do salonu, gdzie strumień światła latarki przeciął twarz Victorii.
Sprawiała wrażenie ogłuszonej, jakby nogi wrosły jej w podłogę.
Powstrzymałem chęć, żeby do niej podejść, i w pośpiechu rozebrałem się
za blatem w kuchni. Kiedy byłem już tylko w bokserkach, zerwałem
rękawiczki i owinąłem się szlafrokiem. Zdążyłem zawiązać pasek i
potargać włosy, gdy znów usłyszałem pukanie przed apartamentem
Mastersa. To był dobry moment, żeby wystawić głowę na korytarz i
zapytać, o co całe to zamieszanie. Nacisnąłem więc klamkę i to właśnie
zrobiłem.
- O co całe to zamieszanie?
Dopiero kiedy wypowiedziałem swoją kwestię, dołączając do tego sporą
dawkę ziewania, zobaczyłem, kim był nieustępliwy gość Mastersa.
Na początku w ogóle go nie zauważyłem. Zamrugałem, żeby
przyzwyczaić wzrok do światła, popatrzyłem w lewo, popatrzyłem w
prawo, a potem spojrzałem w dół i nareszcie zrozumiałem, dlaczego nie
dostrzegłem go przez wizjer. Wcale nie chował się przyciśnięty do ściany -
miał po prostu nie więcej niż metr dwadzieścia wzrostu.
Zerknąłem raz jeszcze - nic nie mogłem poradzić - ale z pewnością nie
klęczał. Był karłem, małym człowiekiem, upośledzonym wertykalnie czy
jakkolwiek chcielibyście to nazwać. To była prawdziwa niespodzianka, ale
kiedy odwrócił swoją pozbawioną karku głowę i zaczął mówić, jego
piskliwa mowa nabrała sensu.
-
Hej, przepraszam - powiedział. Brzmiał przy tym, jakby miał
ściśniętą krtań. - Przyszedłem odwiedzić przyjaciela.
-
Hm, najwyraźniej go nie ma - warknąłem.
Niski człowieczek popatrzył na mnie niepewnie i po raz pierwszy w życiu
poczułem się jak wielkolud. Miał rumianą cerę, a jego twarz sprawiała
wrażenie, jakby była ściśnięta. Bardzo duży, wydatny (jak na gościa jego
rozmiarów) nos wyglądał, jak gdyby w młodości został złamany i źle
nastawiony, a między krzywymi przednimi zębami widać było szpary.
Gęste, ciemne, szczeciniaste włosy wchodziły mu na małe uszy, brwi zaś
zrastały się nad nosem. Trudno było zgadnąć, ile dokładnie ma lat, ale gdy
uwzględniłem jaskrawożółte trampki, sprane dżinsy i death metalową
koszulkę, które miał na sobie, oceniłem, że około trzydziestu pięciu.
Spojrzałem na zegarek - ten tani cyfrowy, a nie staroświecki, który
zwędziłem z pokoju obok - i dodałem:
-
Widziałem mężczyznę, który wychodził z tego pokoju półtorej
godziny temu. Właśnie przyleciałem zza Atlantyku i próbowałem się
przespać, zanim zaczął się pan dobijać do jego drzwi.
-
jest pan pewien, że to był Josh?
Westchnąłem ciężko i wydusiłem przez zęby:
-
Widziałem, jak pewien dżentelmen wychodził z tego pokoju.
Amerykanin. Życzył mi dobrej nocy. Miał na sobie brązową skórzaną
kurtkę.
-
To chyba Josh. Był z nim ktoś? Może ruda dziewczyna?
-
Proszę posłuchać, przykro mi, ale jestem zmęczony i muszę się
przespać. Czy mogę zasugerować, żeby pan do niego zadzwonił
albo zostawił wiadomość u konsjerżki? I przestał walić w te cholerne
drzwi?
-
Eee, pewnie. Tak zrobię. Dziękuję.
Spojrzałem na niego surowo, żeby sobie już poszedł, ale zanim udało mi
się go odesłać w diabły, zza rogu wyłonił się jego towarzysz. Przynajmniej
przestałem czuć się jak wielkolud. Podejrzewam, że gdyby przypadkiem
natknęła się na nas trzech Złotowłosa, mogłaby być tak uprzejma, żeby
przyznać mi rację. Ponieważ jeśli mężczyznę obok mnie można by uznać
za dość niskiego, to o jego towarzyszu trzeba by powiedzieć, że był raczej
wysoki.
Nie umiem stwierdzić, jak wysokie są korytarze w hotelu Fifty--Fifty, ale
mogę wam powiedzieć, że głowa tego gościa szorowała o sufit. Gdybym
był dość bezczelny, żeby wziąć jego małego kumpla na barana, to
ośmielam się twierdzić, że mogliby stanąć wtedy ze sobą oko w oko. Ale
nie tylko słuszny wzrost sprawiał, że mężczyzna się wyróżniał - tylko
zapadał w pamięć, lecz także jego postura. Miał na sobie sportowy strój -
parę gigantycznych tenisówek, granatowe spodnie od dresu i
jasnoniebieską koszulkę bez rękawów -a jego bicepsy, tricepsy i klata
wyglądały jak reklama anabolików. Przypominał koszykarza
skrzyżowanego z zapaśnikiem skrzyżowanym z modelem. Gdybym
naprawdę właśnie się obudził z głębokiego snu i zobaczył go razem z
ledwo odrosłym od ziemi kolegą na korytarzu przed swoim pokojem,
uznałbym, że wciąż śnię.
W swej wielkiej jak bochen chleba dłoni człowiek-góra trzymał kartę.
Kiedy mnie zobaczył, odrobinę zmarszczył brwi, wyrażając
zaniepokojenie, jakie mógłby okazać byk na widok muchy, a potem
wręczył kartę małemu, jakby podawał dziecku bilet.
-
O, świetnie! To Josh dał ci kartę? - Mały człowieczek wy-piszczał
swoją kwestię z naciskiem, niezdarnie podpowiadając wielkoludowi.
-
Hę?
-
Spytałem - powiedział karzeł, wskazując na mnie głową -czy Josh
dał ci kartę, żebyśmy zaczekali w jego pokoju.
-
Och! Tak. Właśnie tak - odparł mężczyzna swoim niezgrabnym
euroangielskim. - Josh dał mi swoją kartę, żebyśmy mogli zaczekać u
niego.
-
No to znakomicie. - Mały człowieczek ucieszył się, pokazując mi
przy tym, ile zębów mieszczą jego dziąsła. - Dzięki za pomoc. Po prostu
wejdziemy i zaczekamy.
-
I nie będziecie więcej hałasować?
-
Jasne, że nie. - Pomachał ręką jak u lalki. - Niech się pan nie martwi.
13
Poszli sobie? - wyszeptała Victoria.
-
Zdaje się, że tak.
-
Nie zabawili tam długo.
Odsunąłem ucho od szklanki, którą trzymałem przy drzwiach łączących
apartamenty, i przyświecając sobie latarką, sprawdziłem godzinę na
cyfrowym zegarku.
-
Niecałe pięć minut.
-
Jak myślisz, co uknuli?
-
Na pewno nic miłego. Ale nie zaszkodzi sprawdzić.
Odstawiłem szklankę, a potem wyjąłem wytrych i śrubokręt
z etui. Otwarcie zamka po raz drugi to była łatwizna, nie kłopotałem nawet
Victorii prośbą, żeby mi poświeciła. Pracowałem po omacku i
podejrzewam, że wcale nie poszłoby mi szybciej, gdybym miał klucz.
W apartamencie Mastersa wciąż paliły się światła, a karta tkwiła we
włączniku przy drzwiach, wyraźnie jednak nie wzbudziło to ciekawości
karzełka i giganta-atlety. O ile mogłem stwierdzić, nie zaniepokoił ich
także rozprostowany wieszak, który zostawiłem
na blacie. Kto wie, może mały człowieczek był za niski, żeby go
zauważyć, atleta zaś zbyt zdekoncentrowany wspaniałym pokojem w sam
raz w jego rozmiarze. Tak czy owak, byłem wdzięczny, że nie zostali
długo, i gdy tylko zabrałem wieszak, przeprowadziłem szybkie
przeszukanie.
Najwyraźniej tylko jedno się zmieniło. Przy biurku pod oknem
widokowym zostawiono wiadomość. Napisano ją w pośpiechu,
drukowanymi pochyłymi literami na hotelowej papeterii.
„Zadzwoń do Maurice'a, dobra? Trochę się wkurwił".
Wiedziałem już, jak się czuje Maurice, ale niestety, nie miałem pojęcia
kim jest. Zdaje się za to, że Josh wiedział, bo nie zostawiono numeru
telefonu.
Ciekawe, który zostawił wiadomość. Skłaniałem się ku przypuszczeniu, że
mniejszy. To on odgrywał rolę szefa w korytarzu, byłoby więc zrozumiałe,
gdyby to on ją napisał. Pomyślałem też, że użycie wielkich liter mogło być
znaczące - może pisał w ten sposób, żeby zrekompensować sobie niedobór
wzrostu.
Ponieważ nie miałem już rękawiczek, żeby zanieść wiadomość Victorii,
posłużyłem się paskiem od szlafroka. Stała w przejściu między pokojami -
po jednej stopie w każdym - jakby nie była pewna, która przestrzeń
bardziej ją krępuje. Przebiegła wzrokiem notatkę, wzruszyła ramionami i
zmarszczyła brwi dokładnie tak jak ja. Odłożyłem kartkę na biurko i
wepchnąłem swoją przyjaciółkę z powrotem do pogrążonego w mroku
apartamentu. Delikatnie zamknąłem drzwi, pozwalając, żeby zamek
zaskoczył. Nagle zapadły egipskie ciemności.
-
No to kim jest Maurice? - spytała Victoria, kiedy namacałem jej dłoń
i wcisnąłem w nią wieszak.
-
Nie mam pojęcia.
-
Może to jeden z bliźniaków?
-
Nie sądzę. Przecież Masters wie, że go szukają, więc dlaczego ktoś
miałby wspominać tylko o jednym?
-
Żaden z nich nie wygląda na Maurice'a.
-
Vic, oni są identyczni.
W ciemności usłyszałem pogardliwe mlaśnięcie.
Wymacałem drogę do kuchni, żeby zrzucić szlafrok i włożyć własne
ubranie. Dopiero kiedy zasuwałem suwak w spodniach, Victoria znowu się
odezwała.
-
Charlie, czy jeden z tych mężczyzn rzeczywiście był, eee, no wiesz?
-
Niskiego wzrostu? Po co miałbym coś takiego zmyślać?
-
Po nic. To po prostu dość zaskakujące.
Zapiąłem koszulę i włożyłem marynarkę, po czym sięgnąłem po skarpetki
i, skacząc w kółko, zacząłem je wciągać.
-
W pewnym sensie to uspokajające - powiedziałem. - Dobrze
wiedzieć, że oszuści występują we wszystkich kształtach i rozmiarach.
-
Myślisz, że to byli oszuści?
-
Ściśle rzecz biorąc, nie dostali pozwolenia, żeby wejść do
sąsiedniego pokoju.
-
Może to naprawdę przyjaciele Josha?
-
Tak, przyjaciele-oszuści.
Zanurkowałem pod blat, żeby zawiązać buty. Zgarnąłem też biografię
Houdiniego z podłogi i z powrotem wcisnąłem ją za pasek.
Wyprostowałem się, przygładziłem włosy, wziąłem rękawiczki i do nich
dmuchnąłem.
-
Wkładasz z powrotem rękawiczki?
-
Tak.
-
Mogę spytać dlaczego?
-
Bo jeszcze nie skończyliśmy.
-
Myślałam, że tylko się tu schowaliśmy.
-
Owszem. Ale wiesz, co mówią o darowanych koniach.
-
Żeby zostawić je w spokoju i uciekać, póki można?
Trzepnąłem rękawiczką o dłoń.
-
Wyluzuj. To nie zajmie dużo czasu.
-
Zabawne. Nie uwierzyłbyś, ile razy słyszałam te słowa z ust
mężczyzny, który właśnie włożył rękawiczki chirurgiczne.
Włożyłem latarkę i skierowałem światło na twarz Victorii. Czerń wokół
niej nabrała głębi.
-
Żarty w obliczu niebezpieczeństwa? Gdybym cię nie znał lepiej,
pomyślałbym, że jesteś do tego stworzona.
Zakryła oczy, rozczapierzając palce.
-
Chwilowa nieuwaga. Możesz się pospieszyć?
-
Zabawne - odparłem. - Nie uwierzysz, jak rzadko słyszę te słowa z
ust kobiety.
Nonszalanckim krokiem minąłem Victorię, poszedłem do sypialni i
odwiesiłem szlafrok do szafy. Zacząłem obmacywać wiszące ubrania i
sprawdzać kieszenie. Nie znalazłem niczego użytecznego, ukląkłem więc i
rozsunąłem kilka spódnic, żeby zlokalizować sejf. Kiedy go namierzyłem,
poświeciłem latarką na klawiaturę i wezwałem swoją muzę. Zacząłem od
kombinacji 111, potem 1111, potem 9999...
-
Po co to? - spytała Victoria zza pleców.
-
Potrzebujemy pieniędzy.
-
Nie, jeśli znajdziemy Josha.
-
Nie będzie łatwo go znaleźć. Wygląda na to, że ucieka z miejsca
zbrodni. Nie wiemy, dokąd poszedł. Nie znamy miasta.
-
Ale mamy trop Maurice'a. Mamy tego... małego kolesia i jego
umięśnionego kumpla.
Złagodziłem ton.
-
Naprawdę uważam, że powinniśmy się skupić na drugiej opcji, Vic.
Przynajmniej na chwilę.
-
Ale nigdy nie uda ci się ukraść takiej sumy, jakiej potrzebujemy.
-
Może nie bezpośrednio.
Sejf nie chciał się otworzyć. Kombinacje, które wstukiwałem, nie dawały
żadnego efektu. Wycelowałem latarką w czytnik kart kredytowych obok
klawiatury i warknąłem do siebie.
-
Nie możesz się do niego włamać?
-
Gdybym miał narzędzia, które trzymam w torbie na dole, to owszem.
Ale nie z tym sprzętem.
Wyciągnąłem palec i zacząłem wstukiwać nowe kombinacje. 911, 1234,
9876...
-
Charlie, co miałeś na myśli, że może nie uda ci się ukraść pieniędzy,
których potrzebujemy, bezpośrednio?
-
Och! Pomyślałem, że w każdym razie mógłbym ugrać niezłą stawkę
- wypaliłem beztrosko.
-
Stawkę? Jaką stawkę?
2222, 3333, 4444...
-
O nie! - powiedziała Victoria i walnęła mnie w tył głowy. - To
okropny pomysł!
-
Nie dałaś mi wytłumaczyć.
-
Nie trzeba. Uważasz, że uda ci się wygrać pieniądze. W pokera.
W jej głosie pobrzmiewał sceptycyzm. Nie podobał mi się ten ton.
-
Jestem lepszy, niż ci się wydaje. Poważnie.
-
Straciłeś już dziś wieczorem fortunę.
-
Popełniłem błąd w ocenie. Teraz wiem, co zrobić inaczej.
-
Bardzo słusznie. Przede wszystkim nie siadaj do gry.
Zakołysałem się na piętach i oparłem na pośladkach, a potem
objąłem rękoma kolana i przycisnąłem je do piersi. Chciałem zadać jedno
pytanie i wydawało się, że teraz jest na to równie kiepski moment jak
kiedy indziej.
-
Ile pieniędzy masz na koncie?
Victoria znowu zdzieliła mnie w tył głowy.
-
Nie mogę uwierzyć, że o to pytasz.
-
Oddam ci, dobrze wiesz.
Odeszła w najdalszy kąt pokoju. Słyszałem, jak pstryka palcami gołej ręki
o dłoń w rękawiczce. Może wyobrażała sobie, że to moje czoło.
-
Nawet w przybliżeniu nie wystarczająco. Poza tym i tak nie mogę ich
wydostać. Jest sobotnia noc, Charlie. Jutro niedziela.
-
Ale możesz wyciągnąć chociaż część, prawda?
-
Mój limit to dwieście pięćdziesiąt funtów dziennie.
-
Około czterystu sześćdziesięciu dolarów. A karty kredytowe? Ja nie
mam żadnej.
Może i było ciemno, ale miałem bardzo jasne wyobrażenie, jaką minę
zrobiła Victoria, i cieszyłem się, że nie mogę jej zobaczyć...
-
Mam jedną - odparła lakonicznie. - Ale limit kredytowy nie jest tak
duży, jak mógłbyś oczekiwać.
-
Ale dobry na początek, co nie?
-
Raczej mizerny. A w porównaniu z sumą, której potrzebujemy?
Szczerze mówiąc, to niedorzeczne.
-
I właśnie dlatego próbuję się dostać do tego sejfu. I do kilku innych.
Gdyby udało mi się ukraść dość dużą sumą, mogłoby to nas gdzieś
doprowadzić.
Victoria zerknęła na podświetlony zegarek obok łóżka.
-
W ciągu dwudziestu dwóch i pół godziny?
-
Ej, jeśli masz jakieś lepsze propozycje, chętnie posłucham.
Popatrzyliśmy na siebie w ciemności i poczułem, że przestrzeń
wokół Victorii jeszcze bardziej pociemniała. W końcu skrzyżowała ręce na
piersi i gwałtownie wypuściła powietrze.
-
Black jack - rzuciła ten pomysł jakby od niechcenia.
-
Słucham?
-
Statystycznie rzecz biorąc, masz większe szanse na wygraną.
Zredukowana przewaga stołu.
-
Ale jeśli uda mi się znaleźć pokera bez limitu...
-
To znów przegrasz wszystkie pieniądze. Zamruczałem, a na dodatek
się zająknąłem.
-
Prawdę mówiąc, Vic, nie jestem aż taki świetny w black jacka.
Czekałem, aż stwierdzi, że to samo można powiedzieć o moim
pokerze, ale tylko opadła obok mnie na łóżko i popatrzyła na dłonie, które
złożyła na kolanach. Przez dłuższą chwilę nic nie mówiła, a ja
tymczasem wystukałem kolejną kombinację. Z tym samym rezultatem.
Uznałem, że czas sprawdzić walizki i szuflady przy łóżku.
-
Zrobimy tak - odezwała się w końcu Victoria. - Ja zagram w black
jacka. Zacznę z pieniędzmi, które zgromadzimy, i zobaczymy, jak nam
pójdzie przez pierwszych kilka godzin. W tym czasie ty możesz zająć się
tym, co ci wychodzi najlepiej.
-
Kiepska pora, żeby machnąć jakąś szybką powieść.
-
Głupek. - Znowu zarobiłem pacnięcie w głowę. - Pójdziemy do
innego kasyna. Nie sądzę, żeby Fisherowie pozwolili nam grać tutaj. I
kiedy będę grała, ty możesz... No wiesz.
-
Zająć się kradzieżą?
-
Jeśli chcesz to ująć w tak prostacki sposób.
Odwróciłem się i sięgnąłem po zaciśnięte dłonie Victorii. Żadnej reakcji.
Jakby nie do końca była zaangażowana w to, co proponowała. Jak gdyby
była wyłączona.
-
Wszystko w porządku? Bardzo ci przeszkadza to granie i kradzież?
Nie odezwała się. Już miałem zapytać, co jej się stało, kiedy zsunęła się z
łóżka na kolana i wyciągnęła rękę w stronę klawiatury. Wcisnęła cztery
klawisze, a chwilę później sejf zawarczał, szczęknął i pojawił się napis
„Otwarte".
-
50-50 - powiedziała, kiedy drzwiczki odskoczyły do tyłu. -Nieźle,
co?
Jęknąłem i sam zdzieliłem się w myślach po łbie za to, że byłem takim
kretynem. A potem poświeciłem latarką do sejfu. Zawartość nie skłaniała
do pieśni dziękczynnej. Znalazłem odtwarzacz mp3, kamerę cyfrową,
złoty naszyjnik i zwitek banknotów. Wziąłem pieniądze i przeliczyłem.
Tysiąc dziewięćdziesiąt dolarów. Podałem zwitek Victorii, która zaczęła go
przerzucać z ręki do ręki, jakby to był rozżarzony węgiel. Oparłem palec o
brodę i zastanowiłem się nad następnym ruchem.
Sprzęt cyfrowy i naszyjnik były, rzecz jasna, cenne, ale nie miałem czasu
szukać odpowiedniego lombardu albo spelunki, w których mógłbym je
spieniężyć. Potrzebowaliśmy gotówki albo żetonów, i to szybko. Pozbycie
się tych precjozów zajęłoby mi z godzinę, a w tym czasie mógłbym
włamać się do dwóch następnych pokoi, w których mógłbym znaleźć to,
czego szukaliśmy. Powziąwszy decyzję, zamknąłem drzwiczki,
wprowadziłem ponownie kod, żeby wszystko (poza pieniędzmi) znalazło
się pod kluczem, a potem rzuciłem okiem na sypialnię i łazienkę. Wreszcie
powiedziałem Victorii, co zrobimy.
-
Możemy już wyjść?
-
Jasne. Wręcz bym to doradzał.
-
Co za ulga.
Wygładziłem narzutę w miejscu, gdzie siedziała Victoria, poprawiłem
ubrania w szafie i zamknąłem drzwiczki. Omiotłem latarką pokój, żeby się
upewnić, że niczego nie zostawiliśmy, a potem skierowałem światło na
twarz Victorii.
-
Chciałabym, żebyś przestał tak robić - powiedziała, mrużąc oczy.
-
Gdzie wieszak?
-
Och! Chyba go zostawiłem w drugim pokoju.
Miała rację. Wieszak znalazłem na szklanym blacie w jadalni. Ostrożnie
umieściłem go w rękawie marynarki, po czym poprowadziłem Victorię do
drzwi i przyłożyłem oko do wizjera. Zakładając, że mój maleńki przyjaciel
nie czekał po drugiej stronie, wyglądało na to, że jest pusto. Pchnąłem
więc drzwi i skinąłem na Victorię.
Dopiero kiedy schodziliśmy po schodach dla personelu, zatrzymałem się
między piętrami, sięgnąłem do spodni i wyciągnąłem przedmiot, który
sprawił, że oczy mojej przyjaciółki zrobiły się okrągłe ze zdumienia.
-
To dla ciebie. - Wręczyłem jej biografię Houdiniego.
-
Och, Charlie, naprawdę wolałabym, żebyś tego nie robił.
-
No cóż, zrobiłem. - Wzruszyłem ramionami. - I jeśli nie chcesz jej
odnosić, jest twoja.
-
A kiedy mam znaleźć czas na czytanie?
-
Kiedy wygrzebiemy się z tych tarapatów. Albo może i wcześniej.
Houdini był mistrzem wydostawania się z niezręcznych sytuacji, prawda?
Może uda ci się wyłowić kilka wskazówek.
14
Wróciliśmy do swoich pokojów. Zamierzałem przebrać się w zwyczajne
czarne spodnie, pozbyć marynarki i uzbroić w kilka starannie dobranych
narzędzi, Victoria jednak włożyła na siebie coś dużo mniej wygodnego.
-
Ta dam!
Zerknąłem znad torby, żeby zobaczyć, jak składa uroczy ukłon w przejściu
między naszymi apartamentami. Luźne ubrania, które uznała za
odpowiednie na włam, zniknęły zastąpione przez ciemnogranatową
sukienkę koktajlową, pasującą do niej kopertową torebkę i buty na
wysokich obcasach. Wyglądało na to, że Victoria ma też stosownie głęboki
dekolt i parę odpowiednio długich nóg, choć powstrzymałem się, żeby nie
powiedzieć tego na głos.
-
Jak wyglądam? - Złożyła dłonie i opuściła powieki, udając wcieloną
nieśmiałość.
-
W porządku.
-
Tylko w porządku?
Wsunąłem nogi w wypolerowane czarne buty i chowając twarz,
zanurkowałem, żeby zawiązać sznurowadła.
-
A spodziewałaś się, że co powiem?
-
Nieważne. - Klepnęła dłońmi o uda. - To co, pokażesz mi Strip?
Strip był jak cios między oczy. Noc była ciepła, przyprawiona wyziewami
silników i zapachem olejku do opalania na spalonej słońcem skórze, pora
późna (właśnie minęła północ), ale chodniki zalewała jasność - jaskrawe
neony, kolorowe żarówki przy markizach, rozbłyskujące ekrany,
samochodowe reflektory i sygnalizacja świetlna. Zachwiałem się, bo od
nieoczekiwanego gorąca i oślepiającego blasku zakręciło mi się w głowie.
No cudownie, pomyślałem. Nie dość, że mój zegar biologiczny wariował z
powodu zmiany czasu, to jeszcze panował tu ciągły zmierzch.
Korek na wielopasmowym Stripie był niezmienny. Drogie sportowe
samochody, wypasione SUVy, długaśne limuzyny, hummery z
przyciemnianymi szybami walczyły ze sobą o asfalt i uwagę, ich lakier
lśnił, jakby był płynny. Wypełnione po brzegi autobusy Deuce szukały
miejsca przed hotelem, a nisko zawieszone taksówki lawirowały między
pasami. Z boku wlokła się ciężarówka ciągnąca za sobą reklamę z
pięknością w bikini i hasłem jakiegoś klubu ze striptizem. Próbowałem się
nie gapić, ale niezbyt usilnie.
-
Popatrz. - Wskazałem na kształtną boginię ze słowami Girls, Girls,
Girls! nad wypiętą pupą. - Zostały nam dwadzieścia dwie godziny. Chcesz
obejrzeć pokaz?
-
Świnia! - Victorii udało się przekrzyczeć hałas. - Czy ci ludzie nie
wiedzą, która jest godzina?
-
Spójrz na to z jaśniejszej strony. Przynajmniej nie siedzą w swoich
pokojach.
Gdy tylko wypowiedziałem te słowa, przepchnęła się między nami grupa
dziewczyn z college'u popijających drinki z lodem ze szklanek w kształcie
Statui Wolności. Za dziewczynami podążali studenci w spodniach w
kancik w kolorze khaki, pachnący wodą kolońską, z plastikowymi
kubkami z piwem przyciśniętymi do piersi. Odepchnęli nas, a ja
potknąłem się i wpadłem na faceta w garniturze, który akurat pozdrawiał
żonę przez komórkę. Przeprosiłem go i odsunąłem się, a wtedy jakaś
starsza kobieta na elektrycznym wózku inwalidzkim omal nie amputowała
mi palców u stóp.
- Chodź. - Złapałem Victorię za rękę. - Idziemy.
Przedzierając się przez tłum utracjuszy, omijając palmy, budki z
przekąskami i żółte hydranty, przeciskając się pod wzniesionymi rękami
pijanych studentów, wreszcie okrążając ludzi czekających na światłach i
tracąc możliwość zakosztowania rozkoszy w Ceasars Pałace,
poprowadziłem ją na południe, w kierunku jaskraworóżowej poświaty
kasyna Flamingo. W cieniu zakurzeni mężczyźni i kobiety w kolorowych
ochronnych kamizelkach tasowali druczki reklamowe i niczego
niepodejrzewającym przechodniom wciskali ulotki oferujące usługi
dziewcząt na telefon. Porzucone zaścielały chodnik jak jakieś potworne
konfetti.
Przeszliśmy przez kładkę na drugą stronę ulicy i znaleźliśmy się niemal
naprzeciwko eleganckiej fasady Bellagio, w pobliżu podświetlonej wieży
Eiffla przed kasynem Paris-Las Vegas. Pociągnąłem Victorię z
zakręcającego chodnika w stronę wejścia do Space Station One.
Spóźniliśmy się na ostatnie przedstawienie największej kasynowej atrakcji
- symulację startu promu kosmicznego. Prom, trzęsąc się, zjeżdżał w dół
przypominającej dźwig konstrukcji, wystrzelającej wysoko w stronę
nocnego nieba, a kłęby suchego lodu buchały z dziury w ziemi, z której
wcześniej się wyłonił. Pomruki niezadowolenia nielicznych widzów
sprawiły, że wcale nie żałowałem straconego pokazu. A sądząc po tłumie
utracjuszy po drugiej stronie ulicy, śpiewających wspólnie Viva Las Vegas
Elvisa Pre-sleya, z pewnością nie był ani trochę tak popularny jak
fontanny Bellagio.
Główne wejście do Space Station One było hangarową konstrukcją, której
błyszczący biały łuk wystawał na zewnątrz, przypominając dziób statku
kosmicznego Enterprise. Kolorowe promienie laserowego światła
przecinały korytarz z perforowanego metalu wiodący do drzwi, a u stóp
kłębiły się opary suchego lodu. Przerośnięte roboty, które już wyglądały na
przestarzałe o dziesięć lat, nerwowo poruszały rękami i głowami, podczas
gdy personel kasyna w podniszczonych kostiumach kosmitów i
lateksowych maskach pozował do fotografii z gospodyniami domowymi w
średnim wieku i japońskimi jedenastolatkami.
Obrotowi drzwi do kasyna towarzyszyły efekty dźwiękowe rodem z
Doktora Who, a jeden z robotów przywitał nas komputerowym głosem,
który znałem ze swojego starego ZX spectrum.
-
Witajcie w Space Station One, Ziemianie.
Ciekawe, czy to samo powie przy wyjściu.
Wnętrze kasyna nie przypominało nic, co dotychczas widziałem, a mimo
to było równocześnie niepokojąco znajome. Tak jakby wszystkie filmy
science fiction, jakie kiedykolwiek zostały nakręcone, pocięto, połknięto i
wypluto w przestrzeń przed naszymi oczami. Postaci, sceny i rekwizyty z
filmów - począwszy od Gwiezdnych wojen, przez Obcego, E.T., Bucka
Rogersa, Łowcę androidów, aż po Dzień Niepodległości. Najciekawsze
jednak, ilu gości było w kostiumach. Krupierzy i menedżerowie nosili
białe jednoczęściowe kombinezony w stylu NASA, ale i wśród zwykłych
graczy mogłem dostrzec kilku Flashów Gordonów, niezliczonych Darthów
Vaderów, dwóch Spocków, parę Księżniczek Lei i co najmniej jednego
Chewbaccę.
-
Teraz już wiem, jak wygląda piekło - mruknęła niechętnie Victoria.
-
Ale na pewno się cieszysz, że się wystroiłaś.
-
Prawdę mówiąc, czuję się nie dość elegancko. Co, u diabła, cię
podkusiło, żeby tu przyjść?!
-
Liczba geeków.
-
Słucham?
-
Wszyscy wiedzą, że fani science fiction są nocnymi markami.
Doszedłem więc do wniosku, że jeśli tu przyjdziemy, wzrośnie szansa na
puste pokoje.
-
Mam nadzieję, że nie nazbyt puste. - Victoria zlustrowała stoły. - To
raczej nie jest miejsce z klasą. Myślisz, że znajdziesz dość gotówki?
-
Mam nadzieję. Ale popatrz na to z tej strony: przynajmniej nikt się
nie będzie śmiał z naszej puli.
Poprowadziłem Victorię w stronę bankomatu, który stał przy automatach
do gry Gwiazda Bojowa Galaktyka. Wyciągnęliśmy tyle pieniędzy, ile się
dało, dołożyliśmy trochę tego, co Victoria miała w portmonetce, a także
zwitek banknotów, który zabrałem z hotelowego sejfu, i podeszliśmy do
najbliższego stolika do black jacka.
Victoria zajęła miejsce na podwyższanym metalowym stołku obok pary
żołnierzy Imperium. Krupierem był młody chłopak, najwyżej
dwudziestopięcioletni, z blond włosami przyciętymi na jeża i błyskiem w
oku, który pasował do imienia na plakietce. Randy.
-
Witamy w przestrzeni kosmicznej, szanowna pani. Minimalna
stawka przy stole to dwadzieścia pięć ziemskich dolców Victoria położyła
na szarym filcu trzysta dolarów. Czekając na żetony, otworzyła torebkę i
sięgnęła do środka. Zauważyłem okładkę biografii Houdiniego, więc się
uśmiechnąłem, a potem coś metalowego odbiło światło. Wyciągnęła
sygnet z lśniącego srebra i wsunęła go na palec.
-
Należał do mojego ojca - powiedziała nowym znajomym przy stole. -
Przynosi szczęcie.
Na te słowa żołnierz obok Victorii podniósł butelkę piwa. Sterczała z niej
słomka.
-
Dziś rzeczywiście przyda się trochę szczęścia - powiedział, zbliżając
twarz w masce do rurki.
-
Amen - dodał jego kolega i ręką w rękawicy klepnął kumpla w
pancerz.
-
Hm, zobaczmy, co się da zrobić - odparła Victoria.
Tak się jednak stało, że nie mogła zrobić zbyt wiele. W pierwszym
rozdaniu wyciągnęła piątkę i siódemkę, podczas gdy Randy odkrył waleta
pik. Victoria dobrała, grając zgodnie z oczekiwaniami, ale wyciągnęła
dziesiątkę i wyszła jej fura. Randy odwrócił swoją kartę. Dama karo.
Żołnierze też przegrali.
-
Może lepiej, żebyś zdjęła sygnet - poradziłem Victorii. -Może
niechęć twojego taty do hazardu sprawia, że nie działa.
Victoria odwróciła się i skierowała brew ku wykonanej z folii aluminiowej
atrapie statku Apollo 11 wiszącego nad naszymi głowami.
-
Nie masz nic do roboty?
-
Chciałem ci zaoferować trochę wsparcia moralnego.
-
Myślę, że dam sobie bez niego radę.
Nachyliłem się jej do ucha.
-
Uważaj. Podejrzewam, że ci dwaj tutaj są po ciemnej stronie mocy.
Victoria odwróciła się do mnie tyłem i pchnęła kolejny
dwudziestopięciodolarowy żeton do kółka zakładów na stole. Żołnierze
Imperium poszli za jej przykładem. Miałem tylko nadzieję, że nie grają na
służbie - słyszałem, że Imperium nie patrzy przychylnie na takie
zachowanie.
W kasynie panował dokładnie taki zamęt, jakiego oczekiwałem, choć było
tu spokojniej niż w Fifty-Fifty, a między stołami było nieco więcej
przestrzeni. Owszem, zastępy kłębiących się kosmitów i astronautów
sprawiały, że miejsce wydawało się kompletnie surrealistyczne, ale
przynajmniej znaki informacyjne były w ludzkim języku, a nie po
klingońsku. Z jednego dowiedziałem się nawet, gdzie jest jadalnia, i
podążyłem ścieżką, która najwyraźniej mijała stoły do gry i automaty we
wszechświecie (i poza nim). W końcu wiodącymi w dół ruchomymi
schodami zjechałem do oficerskiej mesy.
Wcale nie wyglądała jak kantyna, którą moglibyście znaleźć na statku
kosmicznym. W rzeczywistości była to taka sama sala restauracyjna jak
wszystkie inne przy Stripie, oferująca zwyczajową pizzę i makarony,
chińszczyznę, hamburgery i frytki, kawę i ciastka. Nie miałem nic
przeciwko temu. Po prawdzie liczyłem, że znajdę przejście na korytarz dla
personelu, który zaprowadzi mnie do głównych kuchni hotelowych. Gdy
w końcu zlokalizowałem odpowiednie drzwi z boku pizzowego outletu, z
radością spieszę donieść, że moje nadzieje się spełniły.
15
Miałem na sobie ciemnoczerwoną bluzę bez kołnierzyka z lśniącymi
mosiężnymi guzikami i plastikową plakietką z imieniem. Z plakietki
dowiedziałem się, że bluza należała do dżentelmena o imieniu Gerry, który
był na tyle uprzejmy, że zostawił ją na wieszaku w szatni dla personelu
nieopodal kuchni. Na szczęście dla mnie, nie wyglądało na to, żeby Gerry
był wyjątkowo popularną postacią. Gdy wszedłem do kuchni, starając się -
najlepiej, jak potrafię - wyglądać, jakbym świetnie wiedział, dokąd idę i co
robię, nikt nie zatrzymał mnie i nie zapytał, dlaczego, u diabła, mam na
sobie uniform Gerry'ego.
Nikt też nie zapytał mnie, skąd wziąłem wózek dla obsługi. Na
przykrytym białą lnianą serwetą wózku ustawiono filiżanki do kawy,
kubełek z lodem, w którym chłodziła się butelka białego wina, karafka
lodowatej wody, a także naczynia, sztućce i serwetki. Pod stolikiem był
niewielki piecyk, a w nim ciepłe dania.
Popchnąłem wózek do windy dla służby, zaciągnąłem drucianą siatkę i
wcisnąłem guzik ósmego piętra. W windzie było lustro, wygładziłem więc
tunikę i wyczyściłem czarne spodnie z kurzu. Zapytajcie jakiegokolwiek
kanciarza, jak skuteczny jest odpowiedni kostium. Spróbujcie zdobyć coś
w stylu munduru ochrony, a natychmiast zyskacie władzę. Zorganizujcie
sobie strój dozorcy, a będziecie się mogli dostać niemal wszędzie, gdzie
zechcecie. A choć bluza Gerry'ego była kilka rozmiarów za duża i trochę
zbyt luźna w okolicy bioder, z pewnością pomogła stworzyć iluzję, że
jestem człowiekiem na swoim miejscu.
Dodatkowy bonus stanowiła para białych bawełnianych rękawiczek w
kieszeni bluzy. Były równie przydatne jak moje gumowe, a ponieważ
dopełniały stroju, budziły znacznie mniej podejrzeń. Kiedy więc winda
wspinała się w górę, wykorzystałem jeden z ząbkowanych noży, żeby
odciąć palce trzeci i czwarty w prawej rękawiczce, a potem wsunąłem ją
na dłoń.
Na ósmym piętrze winda brzęknęła, drzwi się rozsunęły, ja zaś
wypchnąłem wózek na zewnątrz i ruszyłem przez korytarze w
poszukiwaniu odpowiedniego apartamentu. Miałem swoje powody, żeby
wybrać właśnie to piętro. Zgodnie z moją teorią na najniższych piętrach
były najskromniejsze pokoje, a w nich goście z najmniejszym dochodem.
Uznałem, że jeśli uderzę odrobinę wyżej, zwiększę szanse na znalezienie
gotówki bez narażania się na ryzyko związane ze stanowiskiem konsjerżki
lub na konieczność borykania się z grupą zamożniejszych gości, którzy
mogliby umieścić kosztowności w głównym hotelowym sejfie.
Oczywiście, należało omijać wszystkie pokoje z wywieszką „Nie
przeszkadzać". Tak się złożyło, że sporo drzwi miało tego typu wywieszki,
nie wspominając o jednym czy dwóch wózkach z brudnymi naczyniami na
zewnątrz, dlatego kilka minut zajęło mi wytypowanie możliwego
kandydata. Wyglądało na to, że apartament 844 spełniał moje wymagania,
postawiłem więc wózek pod ścianą, wyprostowałem ramiona i zapukałem.
Żadnej odpowiedzi. Rozejrzałem się po korytarzu i kiedy upewniłem się,
że jest czysto, sięgnąłem do rękawa bluzy Gerry'ego i wyciągnąłem swój
wieszak.
Albo udało mi się udoskonalić technikę, albo klamki w Space Station One
były wyjątkowo duże, bo niemal natychmiast zahaczyłem o rączkę,
szarpnąłem za drut, pchnąłem drzwi i stoczyłem się do środka.
Kilka chwil później wytoczyłem się z powrotem.
Okazało się, że w moim planie krył się błąd. To prawda, że w pokoju
nikogo nie było, ale nikt też się w nim nie zameldował. Takie już moje
szczęście. Zdążyłem stracić jakieś czterdzieści
minut i nic. Co gorsza, nie mogłem zwiększyć swoich szans. Mogłem
tylko próbować gdzie indziej, dopóki nie znajdę apartamentu, w którym
nie będzie ludzi, ale za to będą ich rzeczy. No i musiałem się pospieszyć.
Pchając wózek korytarzem, minąłem dwóch mężczyzn w eleganckich
garniturach i kobietę w wypchanym kostiumie (rozmiar XL) ze Star Treka.
Szedłem, dopóki nie znalazłem się poza zasięgiem wszystkich, którzy
mogli mnie usłyszeć, i póki nie namierzyłem kolejnego celu.
Apartament 858.
Ach, tak dobrze wspominam to miejsce. Nie tylko udało mi się zadziałać
wieszakiem szybciej niż poprzednio, ale w dodatku od razu, wciągając
wózek do środka, zauważyłem otwartą walizkę na bliższym z dwóch
łóżek.
Zamknąłem za sobą drzwi i natychmiast omiotłem latarką ciemną
sypialnię i resztę apartamentu. Kiedy zyskałem pewność, że jestem sam,
chwyciłem latarkę zębami, strzeliłem palcami lewej ręki i podszedłem do
walizki.
Pełno w niej było damskich ciuchów. Na podłodze stały jeszcze dwie, o
których można powiedzieć to samo. Gdybym był fetyszystą butów,
miałbym mnóstwo powodów do ekscytacji, a gdybym chciał się ubrać w
damską bieliznę, z równą łatwością mógłbym zaspokoić i to pragnienie.
Ale ponieważ interesowały mnie tylko żetony albo sztabki złota, walizki
nie przyprawiły mnie o zawrót głowy.
Wciąż jednak należało brać pod uwagę hotelowy sejf i niedbalstwem z
mojej strony byłoby, gdybym go nie odszukał. Wbudowana w ścianę szafa
z żaluzjowymi drzwiami znajdowała się obok pierwszego łóżka.
Otworzyłem drzwiczki po lewej i oświetliłem latarką szynę na wieszaki,
worek na brudną bieliznę, deskę do prasowania oraz rozłożony stojak na
walizki. Spróbowałem z prawej strony. Jeszcze więcej pustych wieszaków.
Och, i sejf. Na półce nad wieszakami, mniej więcej na wysokości wzroku.
Ten sejf nie miał czytnika na karty kredytowe, miał natomiast klawiaturę.
Obudowę, w którą wtopiony był uchwyt, wykonano z mocnego
kremowego plastiku, tym zaś, co mnie wyjątkowo ucieszyło, był maleńki
emaliowany znaczek z nazwą producenta. Znaczek w kształcie rombu
przytwierdzono za pomocą dwóch śrub, które bez problemu usunąłem
jednym ze swoich śrubokrętów, przyświecając trzymaną w ustach latarką.
Za znaczkiem znajdował się niewielki otwór, który stanowił coś w rodzaju
drzwi awaryjnych, bo dzięki niemu wykwalifikowany ślusarz mógł
otworzyć sejf bez kodu. Pamiętajcie, że to samo mogłaby zrobić
wyćwiczona małpa.
I że dzięki temu otworowi zyskuje się dostęp do elektrycznego silnika,
który steruje elementami odpowiedzialnymi za otwieranie i zamykanie. A
skoro możecie operować silniczkiem zupełnie niezależnie od kodu, to
łatwo dostaniecie się do środka.
Może się wam wydawać, że niezależne sterowanie silnikiem wymaga
jakichś skomplikowanych narzędzi. To błąd. Potrzebne są spinacz
biurowy, dziewięciowoltowa bateria i dwa niewielkie kawałki przewodu
elektrycznego.
Oczywiście zawsze miałem ze sobą spinacz - kiepski to złodziej, który nie
ma pod ręką tego najbardziej uniwersalnego wytrycha znanego
człowiekowi. Ale moje etui mogło pomieścić tylko ograniczoną liczbę
przedmiotów, i gdyby nie to, że wcześniej wróciłem do swojego pokoju w
Fifty-Fifty, nie byłoby w nim dziewięciowoltowej baterii ani przewodu
elektrycznego. Skoro jednak je miałem, z radością wyjąłem narzędzia
potrzebne do klasycznego włamu i zabrałem się do dzieła.
Najpierw odgiąłem spinacz i wsadziłem koniec do otworu. Zacząłem nim
wiercić w miejscu, gdzie znajdował się silniczek, aż do oporu, po czym
jeden drucik przyczepiłem do końcówki naładowanej ujemnie, a drugi - do
przeciwnej. Połączyłem oba końce ze spinaczem, doprowadzając prąd do
silniczka w sejfie. I wiecie co? Cudowne siedmioliterowe słowo pojawiło
się na ekranie nad klawiaturą, silnik zawarczał i drzwi się otworzyły.
Stanąłem na palcach i poświeciłem latarką do środka. Niewiele rzeczy
można pomieścić w hotelowym sejfie i ten z pewnością nie był wypchany
żetonami. Na szczęście znalazłem trochę gotówki, którą wyciągnąłem i
przeliczyłem. Czterysta dwadzieścia dolarów. W mojej sytuacji nie było co
kręcić nosem, z wdzięcznością więc wsunąłem zwitek do kieszeni. O
kręcenie w nosie i atak kichania mogła mnie natomiast przyprawić
buteleczka perfum, które stały obok banknotów, dlatego nie odważyłem się
ich powąchać. Dalej leżały dwa paszporty. Wziąłem je i rzuciłem okiem.
Kierowała mną wyłącznie ciekawość, choć nigdy nie zawadzić sprawdzi
takich rzeczy.
Tym razem jednak zawadzało. Paszporty należały do dwóch Brytyjek z
Bolton. Niedawno przekroczyły czterdziestkę - jedna rok po drugiej. O ile
fotografie paszportowe to w ogóle okropna rzecz, bo bardzo rzadko
człowiek wygląda na nich korzystnie, te w dodatku nie wskazywały nawet
na to, żeby kobiety były choć odrobinę zamożne.
Poczułem ukłucie winy. Jak często, spytałem sam siebie, zdarzało się tym
kobietom wybrać na wakacje takie jak te i czy kradzież im ich nie
zrujnuje?
Naprawdę żałowałem, że zajrzałem do paszportów. Jedna rzecz to okraść
współobywatelki, inna zaś to wyobrazić sobie ich miny, kiedy odkryją, że
sejf wcale nie okazał się bezpieczny. Zacisnąłem palce na pieniądzach w
kieszeni, niepewny, co robić. Lubię o sobie myśleć, że jestem
włamywaczem-dżentelmentem, złodziejem z klasą. A to była drobna
kradzież. Mała. Małostkowa.
Ale z drugiej strony nie byłem pewien, czy mogę sobie pozwolić na
przyzwoitość. Victoria potrzebowała pieniędzy, żebyśmy mieli choć cień
szansy ugrać sumę, której żądali bracia Fisher. Poza tym, powiedziałem
sobie, te kobiety miały obowiązek wykupić ubezpieczenie. Do diabła,
może nawet uda im się sprytnie wykorzystać kradzież i zrekompensować
stratę wszystkich pieniędzy, które przegrały w kasynie.
Zanim wdałem się w dalsze rozważania nad słusznością swojego
postępowania, zostawiłem pieniądze w kieszeni, a paszporty odłożyłem na
miejsce. Sięgnąłem znowu i z samego końca sejfu wyciągnąłem ostatni
przedmiot. Paczkę papierosów.
Boże, było jeszcze gorzej, niż się spodziewałem. Popatrzyłem na swój
zegarek. A potem na zegarek Josha Mastersa. Były zgodne. Ostatniego
papierosa wypaliłem trzy dni, sześć godzin i trzydzieści cztery minuty
temu.
Z jakiegoś powodu, który wciąż pozostaje dla mnie niejasny, ostatniego
dnia w Paryżu przyszedł mi do głowy głupi pomysł, żeby rzucić palenie. I
na fali wczesnego optymizmu wpadłem na myśl jeszcze głupszą, a
mianowicie żeby wspomnieć o tym Victorii. Jak można się było
spodziewać, Victoria wymogła na mnie obietnicę, że doprowadzę rzecz do
końca. A ponieważ od tamtej pory upadałem niezliczoną ilość razy, całe to
nieszczęście w Vegas miało jedną dobrą stronę (i wierzcie mi, to naprawdę
była jedyna dobra strona), tę mianowicie, że odciągało mnie od mojego
głodu. Pewnie nic w tym dziwnego. Znalezienie martwej kobiety podczas
włamania, a potem groźba, że się zostanie zabitym, o ile jakimś cudem nie
zbierze się niebotycznej sumy w gotówce w ciągu dwudziestu czterech
godzin, naprawdę mogą człowiekowi zaprzątnąć głowę. Ale teraz znowu
miałem w ręku papierosy. I straszliwie chciałem zapalić.
Jednego nędznego papieroska? Czy to naprawdę tak dużo? Pozwoli ukoić
nerwy, sprawi, że będę się czuł mniej podminowany. A to przecież dobrze,
prawda?
Posunąłem się nawet do tego, że znalazłem popielniczkę na szafce pod
telewizorem, nim się w końcu powstrzymałem. Owszem, to był pokój dla
palących, ale jeśli kobiety niedługo wrócą, to jest wielce prawdopodobne,
że wyczują świeży dym. I jeśli mają dość rozsądku, sprawdzą sejf i
zorientują się, że ich pieniądze wyparowały. A wtedy zgłoszą kradzież i
moja złodziejska noc szybko dobiegnie końca. Nie chciałem ciągnąć
Victorii do nowego hotelu i szukać nowego sposobu, żeby dostać się do
pokojów gości.
A poza tym będzie już późno i więcej ludzi zechce wrócić do łóżek. No
cóż. To były wystarczające powody, żeby wykazać się odrobiną siły woli i
powstrzymać przed zapaleniem w samym środku cholernego włamania.
Więc się powstrzymałem, choć muszę wyznać, że paczkę papierosów
schowałem do kieszeni.
Zamknięcie sejfu było dość łatwe. Po prostu pchnąłem drzwi i jeszcze raz
przepuściłem impuls elektryczny przez spinacz, dopóki nie zaświecił się
napis „Otwarte". Otwarte? No cóż, to było dziwactwo tej metody, sejf
jednak był zamknięty. A nawet lepiej - szyfr nie zmienił się ani o jotę.
Kiedy więc kobiety zechcą sprawdzić swoje rzeczy, będą mogły użyć tej
samej kombinacji, żeby otworzyć sejf. Co prawda, gdy już odkryją, że ich
gotówka wywędrowała, nie będzie to dla nich zbytnią pociechą. Ale hej,
zawsze to coś.
Zamknąłem drzwi szafy i upewniłem się, że odłożyłem walizki na miejsce,
po czym wyciągnąłem wózek na korytarz. Na zewnątrz nadal było pusto i
po ciemnościach panujących w pokoju przedziwnie jasno.
Z czystej ciekawości podniosłem serwetę na wózku i otworzyłem piecyk.
Wewnątrz były dwa talerze, oba przykryte metalowymi pokrywkami. Ręką
w rękawiczce podniosłem je, żeby sprawdzić, co jest w ofercie. Klops i
ziemniaczane puree albo spagetti bolognese. Szturchnąłem spagetti
palcem. Powoli robiłem się głodny, ale uznałem, że jeszcze przez jakiś
czas będzie ciepłe.
Kawałek dalej kolejne drzwi wydawały się mnie wzywać. Podjechałem
wózkiem bliziutko, zapuściłem hamulec i śmiało zapukałem. Kiedy nikt
nie odpowiedział, wyciągnąłem druciany wieszak spod serwety, gdzie go
ukryłem, i opadłem na kolana. Już miałem wsunąć go pod drzwi, gdy te się
nagle otworzyły i omal nie wpadłem do pokoju.
Znalazłem się twarzą w twarz z dwiema owłosionymi stopami. Spojrzałem
w górę i odkryłem, że stopy należą do grubasa w spodenkach z Kaczorem
Daffym i w koszulce damskiego boksera. Zerwałem się na nogi, chowając
wieszak za plecy.
-
Czego? - zapytał.
Przeżuwał udko kurczaka z kubełka, który trzymał pod pachą. Tłuszcz
połyskiwał mu wokół ust, a policzki i czoło poczerwieniały. Kępki
ciemnych włosów na piersi wystawały spod koszulki, brzuch zaś wylewał
się znad krawędzi bokserek i spływał w dół niczym balon (różowy
owłosiony balon) wypełniony olejem silnikowym.
-
O-o-obsługa - wyjąkałem i kiwnąłem głową w stronę wózka.
Mężczyzna upuścił udko do kubełka i wytarł usta wierzchem
dłoni. Zatłuszczony paluch wycelował w moje plecy.
-
O co chodzi z tym wieszakiem?
-
Jakiś śmieć, który znalazłem. - Wzruszyłem ramionami. -Nie chcę,
żeby ktoś się potknął.
Przyjrzał mi się bacznie szklanymi oczami.
-
Wie pan, zdaje się, że pomyliłem pokoje. - Spojrzałem na numer na
drzwiach za nim.
-
Co tam masz?
-
Hm, Mopsiki i pasta z sosem mięsnym. Ale jestem pewien, że
pomyliłem pokoje.
Mężczyzna popatrzył na wózek, a potem znowu na mnie. Oblizał wargi.
-
Nie. To dla nas, w porządku.
Oczy niemal wyszły mi z orbit.
-
Eee, jest pan pewien?
-
Jasne, że jestem pewien. Wjeżdżaj z tym.
Cofnął się i przytrzymał drzwi stopą. Zajrzałem do środka. Zobaczyłem
porozrzucane ubrania i kapę na podłodze. Na ścianie na wprost wisiał
panoramiczny telewizor, w którym pokazywano właśnie wyścigi
samochodowe NAS CAR.
-
Na co czekasz? Chcesz, żeby wystygło?
Nie miał o niczym pojęcia, ja natomiast czułem, że nie mam wyboru.
Zwolniłem hamulec i wjechałem z wózkiem do pokoju, po kilku zaś
minutach wyjechałem z lipnym rachunkiem i dolarem
napiwku za mój trud. Facet właśnie rąbnął mi przykrywkę, nie
wspominając o kolacji, musiałem więc zadać sobie pytanie, czy może być
jeszcze gorzej.
16
Z całą pewnością miało być gorzej dla dwóch kobiet z Bolton. Teraz,
kiedy wózek zniknął, musiałem znaleźć inną wymówkę, żeby pukać
ludziom do pokojów, a walizki wydawały się najlepszym rozwiązaniem.
Pozwoliłem więc sobie wrócić do apartamentu tamtych kobiet, zebrać
bagaże z podłogi i włożyć ich zawartość do szafy. Wrzuciłem swój
druciany wieszak do jednej z waliz i wziąłem nogi za pas.
W samą porę. Kiedy bowiem skręciłem za róg w końcu korytarza, otoczyła
mnie chmura perfum i lakieru do włosów z akompaniamentem
ordynarnego północnego języka. Wyglądało na to, że zdjęcia z paszportów
nie były aż tak okrutne, jak przypuszczałem, w każdym razie nie akurat
teraz, kiedy nabuzowane alkoholem kobiety opierały się jedna o drugą,
żeby utrzymać równowagę.
Na szczęście ich walizki zupełnie niczym się nie wyróżniały. Patrząc na
kobiety, dziwiłem się, że nie wybrały jaskraworóżowego plastiku albo
fałszywego burberry. Nie żebym narzekał. Ich stan i mój strój sprawiły, że
stałem się niewidzialny, kiedy więc zatoczyły się na prawo, ja gwałtownie
skręciłem w lewo i minąłem je bez słowa.
Poszedłem prosto do windy dla personelu. Miałem nadzieję, że goście na
dwunastym piętrze będą bardziej honorowi niż ten wykolejeniec, który
zwinął mój wózek. Miałem też nadzieję, że zostaną na dole trochę dłużej
niż kociaki z Bolton. Czas mijał, zbliżało się wpół do drugiej w nocy, i
każda kolejna próba włamania wiązała się z większym ryzykiem. Niedługo
będę musiał dać sobie spokój i zejść do kasyna, żeby sprawdzić, jak idzie
Victorii. No i kiedyś w końcu trzeba będzie się przespać. Owszem,
byliśmy w Stanach już prawie tydzień i wisiał nad nami ostateczny termin,
ale wciąż jeszcze nie przystosowaliśmy się do różnicy czasu, a przyjazd do
Vegas jeszcze dołożył nam kilka godzin. W Europie minął już świt, czułem
się więc straszliwie znużony. Bolały mnie oczy, w całym ciele czułem
zmęczenie i żadne plastry nikotynowe na świecie nie mogły mi
zrekompensować braku snu.
Mówię wam, sama myśl o drzemce sprawiła, że zaciążyła mi głowa, a
wózki z praniem przed windą wydały się wyjątkowo interesujące. Gdyby
nie ryzyko, że obudzę się w połowie szybkiego cyklu prania w
przemysłowej pralce, mógłbym się wdrapać do któregoś wózka i uciąć
sobie drzemkę. Jak przystało na zawodowca, oparłem się jednak tej
pokusie i pozwoliłem swojej dobrej przyjaciółce, windzie dla personelu,
oszczędzić nogom wspinaczki cztery piętra wyżej.
Korytarz na dwunastym piętrze wyglądał tak samo jak na ósmym i
pragnąłem jedynie, żeby te same pokoje były puste. To prawda, było tu
kilka wywieszek z napisem „Nie przeszkadzać", co niewątpliwie było
pomocne, ale reszta drzwi była pusta, więc czułem się, jakbym grał w
rosyjską ruletkę. Minąłem windę dla gości i dopiero wtedy zwolniłem,
rozglądając się za okazją. Po prawej stała szafka, wetknąłem więc do niej
głowę, ale ponieważ nie zamierzałem zbijać fortuny na handlu
odkurzaczami, nic mnie przy niej nie zatrzymało. Dalej było kilkoro drzwi
opatrzonych wywieszkami informującymi o zamówionym śniadaniu, za
nimi zaś troje bez jakichkolwiek znaków.
Zatrzymałem się przed środkowymi drzwiami, nasłuchując dźwięków,
które mogłyby dobiegać z pokoju - hałasu spuszczanej wody, ryku
telewizora albo odgłosu faceta wciągającego udka kurczaka - ale nic nie
usłyszałem. Postawiłem puste walizki przy nogach, rozprostowałem
bolący kark, poruszałem palcami, a na koniec posłużyłem się zdrowymi
knykciami zgodnie z boskim planem. Nikt się nie odezwał, wyciągnąłem
więc z walizki wieszak i odpowiednio wykorzystałem palce, a potem
wtargnąłem do ciemnego hotelowego pokoju, w którym nie miałem prawa
przebywać.
Poświeciłem latarką i zorientowałem się, że pokój wyglądał tak jak te na
dole. Łazienka znajdowała się po lewej od wejścia i choć nie była ani
trochę tak luksusowa jak łazienki w Fifty-Fifty, była całkiem przyzwoita.
Zwykły sedes, zlew, prysznic i wanna. I dzięki Bogu ani śladu
pływającego ciała.
Pokój za łazienką łączył funkcje sypialni i salonu. Stało tu tylko jedno
łóżko, choć za to królewskich rozmiarów. Płaski telewizor zmieszczono
przed nim, natomiast minibarek i fotel nieopodal biurka. Zasłony nie były
zasłonięte, ale w oknach wisiały firanki, odstawiłem więc walizki i za
pomocą elektrycznego panelu na ścianie przesunąłem je na bok. Widok był
niespecjalny. Zobaczyłem okno hotelu Paris-Las Vegas po przeciwnej
stronie ulicy. A ponieważ to nie jest film Hitchcocka, a ja nie ląduję na
miejscu zbrodni tak często, jakby chciała was o tym przekonać Victoria,
nikt naprzeciwko nie dusił pięknej blondynki. Po prostu puste ciemne
okno, jakich setki wokół.
Odwróciłem się i skierowałem strumień światła na teczkę na biurku. Była
obita miękką czarną skórą i zamykana na parę szyfrowych zamków.
Usiadłem w fotelu, oparłem teczkę na kolanach i spróbowałem je kolejno
otworzyć. Nic z tego. Niezniechęcony przesunąłem tarcze, aż wszystkie
znalazły się na dziewiątce. Wtedy wyłączyłem latarkę, żeby skupić się na
dotyku.
Ścisnąłem, zamek po lewej i wskazującym palcem w rękawiczce
przycisnąłem mocno pierwszą tarczę, powoli przesuwając ją do góry.
Kiepskim pomysłem byłoby obracać ją w przeciwną stronę, bo wtedy
wydawałoby mi się, że przy każdej cyfrze słyszę stuk i czuję opór.
Tymczasem kręcąc w górę - byle uważnie - mogłem wyczuć, jak tarcza
sztywnieje, a zamek drga, gdy wybrałem poprawny numer. Kiedy już mi
się to udało, powtórzyłem tę samą operację z dwiema pozostałymi. Nieraz
już korzystałem z tej metody, dlatego uporanie się z zamkiem zajęło mi
ledwie minutę.
Wziąłem latarkę i odczytałem szyfr: 545. Ustawiłem tarczę w drugim
zamku w tej samej pozycji, szarpnąłem oba i - czary--mary (jak
powiedziałby Josh Masters) - walizka stała przede mną otworem.
Niestety, nie była wypełniona po brzegi żetonami. W środku kryło się
mnóstwo służbowych papierzysk, duży wybór tanich długopisów,
kieszonkowy kalkulator i blackberry. Otworzyłem kieszeń w wieku teczki
i zajrzałem do środka. Znalazłem bloczek, jaskrawe flamastry i dyktafon.
Ach, i jeszcze laptop. Było to jedno z tych ponurych szarych urządzeń,
które ważą tyle co ciężarówka i mają tylko odrobinę bardziej opływowe
kształty. W ciemnym zaułku na parkingu daliby mi za niego może kilka
setek, ale wcale nie miałem zamiaru go sprzedawać. Chętnie go za to
otworzyłem, żeby sprawdzić, czy bateria działa.
Nie, nie planowałem pisania opowiadania, o którym wspominała Victoria.
Chciałem tylko połączyć się z Internetem i ku mojemu zdziwieniu i
radości okazało się, że właściciel laptopa opłacił dostęp do hotelowej sieci
Wi-Fi. Nie zaoszczędziłem w ten sposób ani grosza, bo, rzecz jasna,
zamierzałem skorzystać z którejś karty kredytowej z portfela Josha, ale
zaoszczędziłem kilka minut potrzebnych na utworzenie konta. Zamiast
trackpada laptop był wyposażony w archaiczny czerwony minidżojstik.
Przesunąłem strzałkę, żeby dostać się do paska adresu, i wpisałem adres
YouTube'a.
Nie byłem pewien, czego dokładnie szukam, zdecydowałem się więc na
następujące słowa: Josh Masters Vegas show znikanie wakacje szafa.
Natychmiast otrzymałem zestaw hitów iluzjonisty, na szczycie listy było
zaś właśnie to, czego potrzebowałem. Ściszyłem dźwięk i zacząłem
odtwarzać filmik.
Materiał nakręcono z końca sali widowiskowej w Fifty-Fifty, miał słabą
ostrość, obraz drgał i było jasne, że to nielegalne przedsięwzięcie. Czyjaś
głowa przesłaniała lewą dolną część ekranu, przynajmniej dopóki kamera
nie zrobiła najazdu na scenę, i ledwo słyszałem muzykę, a co dopiero
Mastersa. Mimo to rozpoznałem, że był to taki sam numer, jak ten, w
którym brała udział Victoria. Jedyną różnicę stanowiła płomiennoruda
asystentka Mastersa na scenie.
Była ubrana w króciutki, cienki jak pajęczyna peniuar typu babydoll
odsłaniający nogi i miała buty na bardzo wysokich obcasach. W jej
włosach coś połyskiwało - może tiara - to jednak nic w porównaniu ze
scenicznym uśmiechem. Kiedy gestem wskazała na szafkę, jej zęby
skupiały na sobie całą uwagę publiczności.
Zrobiłem głośniej, ale wciąż nie słyszałem, co mówi Masters. Nie żeby
miało to znaczenie. Byłem niemal pewien, że jego paplanina nie uległa
zmianie. Dużo bardziej ciekawiło mnie, co zamierza rudowłosa.
Opuszczała właśnie hula-hop nad szafą, prawdopodobnie po to, żeby
pokazać, że nic do niej nie przytwierdzono, po czym złapała białą wstążkę
i, powiewając nią, zaczęła okręcać mebel. Obwiązała szafę tak, żeby nie
dało się otworzyć drzwiczek, nie rozrywając wstążki. Niska rozdzielczość
obrazu sprawiała, że ruchy dziewczyny wyglądały dość mechanicznie, jak
gdyby była tancerką w pozytywce.
Kiedy Masters kontynuował swój monolog, rudowłosa podniosła palec do
ust, w teatralnym geście skuliła ramiona i obeszła szafę na paluszkach. To
była kwestia sekund, żeby Masters zauważył zniknięcie i zaczął się za nią
rozglądać. Nigdzie nie mógł jej znaleźć, podrapał się więc w głowę i kilka
razy tupnął, odgrywając całkowicie skołowanego. Zaczął nawet
wypytywać ludzi w pierwszym rzędzie, jednak bez skutku.
Wzruszył ramionami i odwrócił szafę tyłem naprzód. Ani śladu
dziewczyny. Przekręcił więc mebel z powrotem, a wtedy z okrągłego
otworu w drzwiczkach wyjrzała twarz rudowłosej.
W chwili gdy ją zobaczył, pstryknął palcami, jak gdyby przechytrzyła go
jeden raz za wiele, a potem z łajdackim uśmiechem tanecznym krokiem
mszył w stronę kulis i wrócił na środek z parą stalowych ostrzy. Szczęknął
nimi o siebie i uniósł nad głowę. Przez chwilę podziwiał swoje odbicie w
lustrzanej powierzchni, po czym ucałował zimną stal. Odwrócił się
gwałtownie, okręcił szafę, tak że twarz rudowłosej zniknęła z widoku, i
wbił ostrza w ściankę z boku.
Publiczność wstrzymała oddech, ludzie zaczęli się odwracać jedni do
drugich, ale zanim mój tajemniczy kamerzysta zdążył zemdleć, przy
narastającej muzyce, która sprawiła, że laptop zaczął dudnić, Masters
okręcił szafę. Wpatrywałem się w ekran i czekałem, aż scenę zaleje
światło, a ja zobaczę, że rudowłosa wciąż uśmiecha się przez otwór w
drzwiach szafy.
Wśród publiczności dały się słyszeć salwy śmiechu, co najwyraźniej było
nie w smak Mastersowi. Tupnął nogą, pokręcił głową, pogroził palcem
nieznośnej młodej karierowiczce, ona zaś pokręciła noskiem i wywróciła
oczami, doprowadzając magika do ostateczności.
Masters odwrócił się do tłumu z szyderczym uśmiechem i skrzywił jak
ostatni kabotyn, a potem zatarł dłonie z radości, pochylił się i podniósł ze
sceny wielką czarną pelerynę tak, żeby wszyscy widzieli. Pokazał ją z
dwóch stron i pomachał przed swoją piękną asystentką. A potem strzepnął
dłońmi i podrzucił pelerynę w powietrze w taki sposób, żeby spadła na
szafę. Teraz zaczął obracać szafę na kółkach w przyprawiającym o zawrót
głowy tempie, kiedy zaś uwaga publiczności została odpowiednio
rozproszona, schował się za nią.
Obserwowałem uważnie, czekając, aż pojawi się znowu, ale ku memu
całkowitemu zaskoczeniu wyłonił się ktoś inny. Ledwo szafa przestała się
obracać, a wyskoczyła z niej rudowłosa, ubrana w przykuwające wzrok
bikini i słomkowy kapelusz, dzielnie przy tym popijając różowe daiąuiri.
Nim publiczność zaczęła klaskać, zerwała czarną pelerynę, odkrywając
Josha Mastersa uwięzionego na jej miejscu. Żartobliwie strzeliła palcem
wstążkę, wyciągnęła ostrza i w końcu otworzyła drzwiczki, ukazując
kolorowe malowidło przedstawiające plażę. Stary dobry Josh wyskoczył
ze środka. Zamiast dżinsów, białego T-shirtu i skóry miał teraz na sobie
bermudy i kwiecistą hawajską koszulę, stopy tonęły mu w piasku, a na
głupawej twarzy poza fałszywą opalenizną gościł przylepiony uśmiech za
milion dolarów Film skończył się w chwili, kiedy Masters i dziewczyna
się kłaniali. Przewinąłem go, żeby zobaczyć, na czym polegał trik, ale
sprawa była beznadziejna. Nawet jeśli dało się odkryć jego sekret,
nagranie było zbyt ziarniste. Jednak czegoś się dowiedziałem -wcale nie
byłem takim wariatem, kiedy myślałem, że w szafie musi być ukryte
wyjście.
Oczywiście Josh nie posunął się tak daleko, żeby zdradzić szczegóły
Victorii, inaczej by mi o tym powiedziała. Nie sądziłem, żeby była
członkinią związku iluzjonistów, a nawet gdyby, to wolałem myśleć, że i
tak by się ze mną tą informacją podzieliła. A poza tym było jasne, że Josh
przerobił numer i ten z udziałem Victorii nie był aż tak ambitny.
Naprawdę zastanawiało mnie jedno: czy Josh od początku planował, że
zniknie w czasie występu. W sumie nie przypuszczałem, bo o niebo łatwiej
byłoby po prostu wymaszerować z garderoby przed rozpoczęciem
przedstawienia. Miałem wrażenie, że dopiero kiedy pojawili się
Fisherowie, postanowił uciec. Jedyne więc pytanie, jakie pozostawało bez
odpowiedzi, brzmiało: dokąd poszedł?
No dobrze, nie było to jedyne pytanie, ale z mojego punktu widzenia
najistotniejsze, i z całą pewnością warto było się nad nim zastanowić. Tym
też zamierzałem się zająć, jak tylko odłożę laptop i doprowadzę do końca
swoje zadanie.
Zanim zamknąłem komputer, przywołałem historię oglądanych stron. Był
tam filmik, który właśnie obejrzałem na YouTubie, pomyślałem więc, że
rozsądnie będzie go usunąć. Pewnie istniał jakiś sposób, żeby skasować
tylko tę jedną rzecz, ale ponieważ nie wiedziałem, jak to zrobić,
wyczyściłem całą historię. Nie sądzę, żeby właściciel laptopa zechciał
narzekać z tego powodu, bo większość linków dotyczyła materiałów, które
mógł obejrzeć w telewizji, gdyby tylko był gotów za nią zapłacić.
Kiedy ślady mojej sieciowej aktywności zostały usunięte, wyłączyłem
laptop i włożyłem go z powrotem do walizeczki. Zamknąłem ją, ustawiłem
zamki na przypadkowych cyfrach i odłożyłem na biurko.
Obok łóżka stała waliza do połowy wypełniona ubraniami, które należały
do mężczyzny (lub bardzo zmaskulinizowanej kobiety). Przejrzałem slipy
i skarpetki, spodnie khaki i pastelowe koszulki polo, półgolfy i chustki do
nosa. Znalazłem zasilacz, najpewniej do Blackberry albo laptopa, golarkę
na baterie i paczkę odświeżających chusteczek.
Zostawiłem walizkę tam, gdzie ją znalazłem, i podszedłem do szafy po
drugiej stronie łóżka. Otworzyłem żaluzjowe drzwiczki i oświetliłem parę
pogniecionych biznesowych koszul, a potem skoncentrowałem się na
sejfie.
Ta sama marka i model co na ósmym piętrze. Okazał się też równie
podatny na tę samą metodę. Otworzyłem go i zajrzałem do środka. Niemal
natychmiast byłem gotów wybaczyć facetowi jego pornonałóg, bo jedyną
rzeczą w sejfie była brązowa wyściełana koperta, a jedyną rzeczą w
kopercie - stara dobra gotówka. Plik świeżutkich banknotów spiętych
spinaczem do papieru. A ponieważ okazało się, że to pięćdziesiątki,
spinacz zaś miał przynajmniej dwa centymetry szerokości, byłem pełen
optymizmu.
Rzecz jasna, zrobiło się późno i choć czułem nagłą potrzebę, żeby
policzyć, ile znalazłem, najważniejsze było wydostanie się z pokoju, póki
to możliwe. Dlatego rzuciłem kopertę na nocną szafkę, chwyciłem zębami
latarkę i zabrałem się do zamykania sejfu. Szybko uporałem się z baterią i
spinaczem, przykręciłem znaczek producenta, schowałem sprzęt do etui i
pomknąłem przez pokój po puste walizki. Właśnie otwierałem jedno z
nich, żeby schować do niej kopertę, gdy wtem usłyszałem dźwięk, który
każdego w moim fachu skłoniłby do nastawienia uszu.
Z korytarza dobiegł mnie wysoki, chrapliwy chichot mężczyzny i
wrzaskliwy trajkot kobiety w kontrapunkcie. Każdej innej
nocy uznałbym za statystycznie niemożliwe, żeby zmierzali akurat do tego
pokoju, w którym przebywałem. Ale biorąc pod uwagę wszystko, co mnie
do tej pory spotkało w Vegas, jakimś cudem po prostu wiedziałem, że tak
właśnie jest. Wiedziałem, zanim usłyszałem łoskot przy drzwiach i kolejną
salwę kobiecego śmiechu. Wiedziałem, zanim dobiegł mnie odgłos karty
wsuwanej do czytnika. Wiedziałem, zanim otworzyły się gwałtownie
drzwi, a mężczyzna wtoczył się do środka i upadł na podłogę. Wiedziałem
z całą pewnością, bo już dawno temu złapałem walizki, wskoczyłem do
szafy i zamknąłem za sobą żaluzjowe drzwiczki.
17
Zapaliło się światło, jasne i oślepiające. Przez listwy w szafie zobaczyłem,
jak szczupły mężczyzna na czworakach pełznie w stronę łóżka. Wgramolił
się na materac, przeturlał na bok i roześmiał wysoko i radośnie. Miał na
sobie tani brązowy garnitur, poluzowany krawat i pożółkłą koszulę z
rozpiętym górnym guzikiem. Na lewej stopie brakowało buta, a na
prawym policzku widać było wilgotne otarcie, które wyglądało, jakby
facet przewrócił się na żwirze.
- Siadaj, Harry - te słowa wypowiedziano, przeciągając samogłoski,
aroganckim, dość grubym głosem.
Nie tylko zresztą głos był gruby. Podobnie miała się rzecz z kobietą, która,
zataczając się, weszła w pole mojego widzenia. Była brunetką. Gęste
kręcone włosy, rozdzielone na środku głowy przedziałkiem, okalały jej
twarz w taki sposób, że przypominała mi pewnego dość znanego
telewizyjnego zapaśnika. Miała obfitą talię i jeszcze obfitszy biust, który
ledwo skrywała bluzka stylizowana na umaszczenie dalmatyńczyka. Na
nogach miała kabaretki, spódnicę zbyt krótką jak na tę porę roku, a jeśli
pozostały jeszcze jakieś wątpliwości co do jej profesji, szybko je rozwiała.
-
Wcale nie wyglądasz na Harry'ego - warknęła i pociągnęła
mężczyznę za krawat, żeby dźwignąć go w górę. - Naprawdę masz tak na
imię?
Zakołysał się i zabełkotał, a potem gwałtownie opadł na jej bujną pierś.
-
Hej! - Szarpnęła go w tył za włosy. - Najpierw pieniądze,
przystojniaczku.
Harry nie sprawiał wrażenia, jakby był w stanie sięgnąć do kieszeni,
zaoferowała mu więc swoją pomoc. Najwyraźniej nie była adeptką fachu,
który wymagał palców tak zwinnych jak te, które dziś zaszczyciły kieszeń
Josha Mastersa. Widywałem gliniarzy, którzy przeszukiwali podejrzanych
z większą ostrożnością. Była za to równie bezwstydna przy przeliczaniu
pieniędzy. Ani jeden banknot nie trafił z powrotem do portfela. Z pewnym
zdumieniem patrzyłem, jak zdejmuje but na wysokim obcasie i wtyka do
środka zwitek dolarów.
Rzuciłem okiem na kopertę pełną gotówki na nocnym stoliku. Jak dotąd
nikt jej nie zauważył i miałem nadzieję, że tak pozostanie.
-
A teraz ściągaj spodnie.
Mężczyzna pogmerał apatycznie przy pasku, wypuszczając przy tym z ust
banieczki śliny.
-
Chcesz, żebym ja to zrobiła?
-
Tajest, pszepani - wymamrotał.
-
To połóż się na plecach.
Pchnęła go tak mocno, że omal nie przebił się przez łóżko i nie poleciał
piętro niżej. Rozpięła mu pasek, a potem rozsunęła rozporek, zaparła się
nogą o koniec materaca i ściągnęła spodnie. Kiedy tylko opuściła mu slipy
aż po golenie, zakasała spódnicę i usiadła okrakiem na jego piersi.
Przygwoździła chude ręce kolanami i zaczęła rozpinać bluzkę.
Pewnie mógłbym kontynuować, ale rozpalanie waszej wyobraźni
szczegółami ich spółkowania naprawdę nie jest w moim stylu. Przede
wszystkim pisarzyna taki jak ja miałby kłopot, żeby opis wielkiej sceny
miłosnej (a uwierzcie mi, że naprawdę ze świecą szukać większej niż ta,
jakiej mimowolnym świadkiem się stałem) nie był perwersyjny. Choć
problemów jest więcej. Czy starać się stworzyć romantyczną atmosferę i
narazić na użycie wyświechtanych metafor? Czy zdecydować się na
ilustracyjny realizm, ryzykując, że zniechęci się bardziej pruderyjnych
czytelników? A może zamknąć wszystko w kilku suchych zdaniach,
akceptując fakt, że książka upodobni się do podręcznika medycyny?
Nigdy nie potrafiłem zdecydować się na żadną z tych technik i w efekcie
w swoich kryminałach unikałem scen miłosnych. Z tego, co pamiętam,
Michael Faulks napotyka co najwyżej uwodzicielskie spojrzenie, po czym
następuje kilka słów komentarza i pojawia się niespodziewana linia
przerwy. Taka jak ta.
Zgoda, nie można przewidzieć, jakimi subtelnymi zmysłowymi
przyjemnościami wykształceni czytelnicy, tacy jak wy, uzupełnią tę białą
plamę, i zawsze uważałem, że dla biednego Faulksa to musi być naprawdę
frustrujące. Aż do teraz. Bo wiedzcie, że gdyby istniał jakikolwiek sposób,
żebym zdołał wymazać widoki i dźwięki zniewalającego stosunku, w
którym zmuszony byłem uczestniczyć, z radością bym się go chwycił.
To prawda, że na początku przyglądałem się wszystkiemu z pewną
ciekawością, nawet jeśli nieco zażenowany. Im bardziej jednak ich ruchy,
stęknięcia i jęki stawały się zaawansowane, tym słabsze było moje
zainteresowanie. Niestety, nie widać było żadnych oznak, żeby
kochankowie zechcieli pójść w moje ślady. Chyba chodziło głównie o to,
że chudzielec był pijany, i podejrzewałem, że jego zaangażowanie nie było
tak pełne, jak życzyłaby sobie jego partnerka. Podczas pewnej szczególnie
głośnej i żywiołowej fazy skorzystałem z okazji, usiadłem na walizce i
oparłem głowę o ścianę. Słyszałem o ludziach, którzy czują się
niepotrzebni w trójkącie, ale ta sytuacja była po prostu śmieszna.
Zamknąłem oczy, starając się odizolować od zakochanej pary. Najpierw
skupiłem się na tym, jak można by się wydostać z szafy, chwytając przy
tym kopertę z pieniędzmi, szybko jednak doszedłem do wniosku, że
byłoby to o niebo łatwiejsze, gdyby szafy przystosowano do sztuczek
takich jak ta Mastersa. To sprawiło, że znowu zacząłem myśleć o Joshu - o
jego przedstawieniu, zniknięciu i możliwych dalszych posunięciach.
Zastanawiałem się, dokąd mógł pójść i czy jakąś wskazówkę przeoczyłem.
A potem pomyślałem o rudowłosej w jego wannie, o tym, jak się
uśmiechała i żartowała na filmie, i że nieprędko znowu to zrobi.
Przypomniałem sobie, jak Victoria była na scenie razem z mordercą i jak
nas przesłuchiwał Terry Ricks z Carson Associates. Pomyślałem o
psychotycznym zachowaniu braci Fisher i o dziwacznej parze - małym
człowieczku z piskliwym głosem i olbrzymie ze wschodnioeuropejskim
akcentem. Zastanawiałem się, czy byli zamieszani w morderstwo i
przekręt przy ruletce. W ten sposób moje myśli znowu pobiegły ku
Victorii. Byłem ciekawy, jak sobie radzi przy black jacku. Może dopisało
jej szczęście - a z tego, co wiedziałem, mogło tak być - które
zrównoważyłoby mojego kompletnego pecha? Może nawet wygrała dość,
żeby spłacić Fisherów, co pozwoliłoby nam wydostać się z Vegas cało? W
takiej sytuacji wisiałbym jej więcej niż jedno głupie opowiadanie.
Pomyślałem, że może skończy się to wszystko historią, która opierałaby
się na naszych przygodach. Może wykorzystam właśnie tę niezręczną
sytuację w szafie? Albo jakiś motyw iluzjonistyczny? Kryminał z
Faulksem i magikiem spotkał się z dość przychylnymi recenzjami, może
więc dałoby się z tej postaci wycisnąć więcej. Wyobraziłem sobie, że
znowu o nim piszę pochylony nad laptopem, i - jak to niegdyś często
bywało - trzymam w ręce papierosa. Cholera. Nie trzeba było myśleć o
papierosach. Teraz nie potrafiłem wyrzucić z głowy paczki, którą miałem
w kieszeni. Wyczuwałem
krawędź pudełka na udzie. Czy to naprawdę taki zły pomysł, żeby jednego
zapalić? Zważywszy na to, jak się zachowywali Brudny Harry i jego
panienka, mogliby nie zauważyć. A może papieros stałby się moją drogą
ucieczki? Może mógłbym poczekać, aż zakończą miłosne igraszki,
wyłonić się z szafy i zaoferować im fajkę?
Uśmiechnąłem się do siebie w ciemności, poprawiłem na walizce i na
cyfrowym zegarku sprawdziłem, która godzina. Prawie druga w nocy.
Pomyślałem o zegarku na drugiej ręce. Szczerze mówiąc, byłem
zadowolony, że go ukradłem. Bardzo ładny czasomierz, który może
przedstawiał dla Josha jakąś wartość sentymentalną. I może w dodatku
miałem w nosie, że już nigdy go nie zobaczy.
Zegarek skierował moje myśli w stronę portfela Mastersa. Z tego też
byłem zadowolony. Bez kart kredytowych ucieczka mogła dla Josha
stanowić pewien problem. Czy było tam coś jeszcze, czego brak mógłby
mu utrudnić życie? No cóż, podpisana fotografia, karta do pokoju,
skrawek serwetki z nabazgranym numerem telefonu.
Chwileczkę. Skrawek serwetki z nabazgranym numerem telefonu. W
notatce, którą mały człowieczek zostawił w pokoju Mastersa, była mowa o
tym, żeby Josh zadzwonił do kogoś o imieniu Maurice. Czy numer na
serwetce mógł należeć właśnie do tego człowieka? A jeśli tak, ile jeszcze
czasu minie, zanim będę mógł z tym coś zrobić?
Wymacałem portfel w kieszeni, ale nie było sensu wyciągać serwetki, bo
mogliby mnie usłyszeć moi nadzy wspóllokatorzy. Łóżko. Hm. Sprawiło,
że pomyślałem o własnym łóżku w Fifty-Fifty. Sprężysty materac,
wygodna bawełniana pościel, dobrze wypchane pierzem poduszki,
miękkie i kuszące...
Boże, ale byłem zmęczony. Tak bardzo, że głowa zaczęła mi opadać, a
myśli stały się mętne i rozproszone. Oczy piekły mnie ze znużenia,
powieki ciążyły. Mrugnąłem. Mrugnąłem jeszcze raz. Mrugnąłem po raz
trzeci i w końcu pozwoliłem, żeby przez kilka błogich chwil moje oczy
zażywały odpoczynku.
W moim umyśle zaczęły powstawać przedziwne wizje. Widziałem
martwego Josha leżącego w wannie pełnej żetonów. Widziałem rudowłosą
tańczącą nago na scenie obok zamkniętych w magicznej szafie bliźniaków
Fisher. Widziałem maleńkiego mężczyznę palącego papierosa w
hotelowym sejfie, który jego olbrzymi kumpel dźwigał pod pachą.
Widziałem Victorię piszącą opowiadanie na moim laptopie, podczas gdy
Terry Ricks robił notatki, przyglądając się jej przez weneckie lustro.
Niebawem przestałem być świadom tego, co widzę, bo okazałem się na
tyle głupi, żeby zasnąć.
18
Obudziłem się nieprzytomny w ciemności i ciszy. Początkowo nie
wiedziałem, gdzie jestem, ani nawet w jakim mieście. Powoli jednak mój
mózg zaczął rejestrować, że zamiast poduszki mam ścianę, a pod
pośladkami walizki, nie materac. W miarę jak rozpoznanie postępowało,
poczułem skurcz w piersi i mrowienie.
Złapałem szynę na wieszaki i się podciągnąłem. Osłaniając oczy rękami,
przycisnąłem czoło do drzwi szafy. Przy zgaszonym świetle i
zaciągniętych zasłonach było to jak wpatrywanie się w czeluście jaskini,
ale po chwili udało mi się dostrzec wybrzuszenie w pościeli. Po drugiej
stronie na telewizorze stał elektroniczny zegar, który rzucał na łóżko
zielonkawą poświatę. Nie byłem pewien, czy widzę zarys jednej, czy też
dwóch postaci. Może to dlatego, że byłem zaspany, a może dlatego, że
leżały cicho, czekając, aż wykonam swój ruch.
Zegar na telewizorze wskazywał, że jest za piętnaście szósta rano. Czyli
przez ponad trzy godziny spałem zamknięty w szafie z zestawem
wytrychów w kieszeni, walizkami, które nie należały
do mnie, w ukradzionej bluzie i z portfelem obcego człowieka. Co za
dureń! Absolutny szczyt głupoty! O czym ja, do cholery, myślałem? Tak
bardzo chciałem, żeby mnie złapali, że sam się zamknąłem i czekałem, aż
mnie ktoś znajdzie?
Gdybym tylko mógł się zdzielić w łeb, nie wydając przy tym najlżejszego
dźwięku, zrobiłbym to bez ociągania. Po prostu nie mogłem uwierzyć, że
naraziłem się na takie niebezpieczeństwo. A jeśli wziąć pod uwagę presję
czasu, pod jaką działałem, wyglądało to jeszcze gorzej. Bo kto wie, jak
dawno Harry i jego dziewczyna skończyli swoje igraszki? Może mogłem
uciec już wiele godzin temu i może od dawna byłbym wolnym
człowiekiem, gdybym miał dość rozsądku i samokontroli, żeby nie zasnąć.
Kształt na łóżku zastękał, zachrapał i wystawił nogę spod pościeli.
Ponieważ była chuda i owłosiona, najwidoczniej nie należała do
przysadzistej prostytutki. To miało sens. W końcu pewnie wolała się tu nie
kręcić, kiedy już zrobiła, co do niej należało, choćby ze względu na
gotówkę, którą zabrała Harry'emu z portfela i wepchnęła sobie do buta.
Spróbowałem się odprężyć i rozprostować kolana. W stopach poczułem
mrówki, ale to akurat było moim najmniejszym zmartwieniem. Dużo
pilniejsze było pytanie, jak otworzyć drzwi, żeby nie narobić rabanu.
Szybko i gwałtownie czy powoli i spokojnie? Zdecydowałem się na
powoli i spokojnie: ostrożnie je pchnąłem, modląc się, żeby nie
zaskrzypiały zawiasy. Zbadałem otwór rękami. Jestem dość szczupłym
gościem, a od przybycia do Stanów nie zdążyłem jeszcze zjeść zbyt wielu
hamburgerów, dlatego udało mi się wciągnąć brzuch i przecisnąć przez
szparę między ścianą a drzwiami.
Gdy tylko się uwolniłem, zacisnąłem usta i pozwoliłem sobie na
bezdźwięczne gwizdnięcie. Grzbietem dłoni w rękawiczce wytarłem nawet
czoło. Przynajmniej raz wyglądało na to, że sprawy przybrały sprzyjający
obrót. A nawet, że wszystko szło jak po maśle. W każdym razie było tak,
dopóki nie sięgnąłem nieśmiało po kopertę z pieniędzmi, którą tak
dogodnie położyłem obok szafy.
Zabawne. Wyglądało na to, że jej nie ma.
Zmarszczyłem brwi, jakby to mogło pomóc, a potem obmacałem nocną
szafkę obiema dłońmi. Nadal nic. Pomyślałem, że może podczas
miłosnych zapasów koperta spadła na podłogę, ukląkłem więc i zbadałem
dłońmi dywan. Niczego nie znalazłem ani za pierwszym, ani za drugim
razem. Kiedy przesuwałem dłońmi po raz trzeci, niesprawnymi knykciami
zawadziłem o szafkę.
Szarpnąłem rękę i zagryzłem mocno dolną wargę, żeby powstrzymać
skowyt. Harry poruszył się, jęknął i ciaśniej otulił kołdrą. Pierdnął.
Starając się, żeby ani mój ból, ani jego smród nie wzięły góry, palcami
zdrowej ręki pogrzebałem w kieszeni, aż na-macałem latarkę.
Skierowałem reflektor w podłogę i przekręciłem trzonek, żeby ją włączyć.
Osłaniając promień dłonią, przechyliłem latarkę i oświetliłem podłogę pod
kątem. Zobaczyłem tylko wykładzinę. Sprawdziłem po bokach i pod
łóżkiem. Oświetliłem nawet wierzch szafki. Koperta zniknęła.
Nie sądziłem, żeby schował ją Harry. Wcześniej był na to zbyt pijany, a
teraz zbyt otumaniony. Koperta mogła się więc znajdować tylko w jednym
miejscu - opuściła scenę razem z kociakiem.
Czy mogłem winić kobietę, za to że ją wzięła? Nie. Ale ją winiłem? Do
diabła, jasne, że tak!
To ja się narażałem i to ja wykazałem się umiejętnościami niezbędnymi,
żeby otworzyć sejf. To ja znalazłem kopertę i pieniądze. A co więcej,
naprawdę potrzebowałem tej cholernej gotówki. Bez niej miałem tylko
dwie puste walizki, uniform pracownika i nieco ponad czterysta dolarów.
Dlatego uważałem, że to wyjątkowo niesprawiedliwe, żeby kobieta i tak
wątpliwej reputacji pogrążyła się jeszcze bardziej i do swojego
przestępczego repertuaru dodała również kradzież. Ach, gdyby tylko była
obok, powiedziałbym jej kilka słów prawdy i może nawet kopnął w
kostkę. Ale niestety, nie było jej. Zniknęła dawno temu. Dając mi dobry
przykład.
Pomalutku wycofałem się do drzwi. Biorąc pod uwagę swoją kiepską
sytuację, próbę wydobycia walizek z szafy uznałem za zbyt ambitną.
Opuszczałem więc pokój, mając mniej, niż kiedy się do niego włamałem. I
podejrzewam, że to tłumaczy, dlaczego mimo tylu lat treningu i
poświęcenia szlachetnej sztuce dyskretnego wchodzenia i wychodzenia
poczułem się zmuszony, żeby trzasnąć drzwiami. Bo, do diabła, może i nie
udało mi się zedrzeć z biedaka ostatniej koszuli, ale przynajmniej mogłem
mu pomóc przywitać się z czymś, co - jak miałem nadzieję - okaże się
matką wszystkich kaców.
19
Odwiesiłem bluzę Gerry'ego na ten sam kołek w tej samej przebieralni, z
której ją wziąłem, wyciągnąłem koszulę ze spodni i wróciłem do kasyna.
Okazało się, że Victoria nie ruszyła się od stolika, przy którym ją
zostawiłem, choć wyglądała, jakby gwałtownie się postarzała. Powieki
miała zapuchnięte, jakby pokąsał ją rój owadów, a oczy zaczerwienione i
rozbiegane. Z bladą twarzą i spękanymi ustami sprawiała wrażenie tak
wymizerowanej, że wcale by mnie nie zdziwiło, gdybym się dowiedział,
że sok żurawinowy, który miała w szklance, został zaprawiony
rohypnolem. Mogłem tylko sobie wyobrażać, jak straszliwie chce jej się
spać, od razu więc uznałem, że lepiej będzie nie wspominać o mojej
przypadkowej drzemce.
-
Hej, kobieto z szerokim gestem! - Wskazałem na zaskakująco
pokaźną stertę żetonów. - Nieźle sobie radzisz.
-
Wygrywam, jeśli to masz na myśli.
-
Ile?
Wzruszyła ramionami i pomagając sobie kciukiem, policzyła czerwone
żetony.
-
Coś około dziewięciu tysięcy dolarów.
-
To wspaniale.
Nie wyglądała, jakby w to wierzyła. Nie zrozumcie mnie źle. Gdyby po
prostu weszła z ulicy i zarobiła tyle pieniędzy, z pewnością byłaby
zachwycona. Ale teraz po prostu wiedziała równie dobrze jak ja, że w
stosunku do naszych potrzeb to wciąż było stanowczo za mało.
-
Daj spokój - powiedziałem. - Wyobraź sobie, co by było, gdybyś
wszystko straciła.
Rzucając dwa żetony, ledwo się uśmiechnęła. Przy stoliku zmienił się
krupier - miejsce Randy'ego zajęła Estelle. Według plakietki z imieniem
Estelle pochodziła z Fortu Lauderdale na Florydzie i gdyby nie źle
dopasowany skafander kosmiczny, idealnie nadawałaby się na statystkę w
The Golden Girls*.
* The Golden Girls - amerykański serial komediowy o życiu czterech
starszych kobiet mieszkających razem w luksusowym domu w Miami
(przyp. tłum.).
Przycięte krótko i nastroszone przy skroniach włosy miała ufarbowane na
zjadliwy kasztanowy brąz. Nosiła okulary w kształcie półksiężyca w
złotych oprawkach, przy których dla bezpieczeństwa miała złoty
łańcuszek. Na jej nadgarstkach i palcach złota było jeszcze więcej, a kiedy
wysunęła karty dla Victorii i je odwróciła, zauważyłem pomalowane na
śliwkowo paznokcie.
-
Co się stało z żołnierzami Imperium? - spytałem.
-
Poszli sobie. Wiele godzin temu. Gdzie byłeś?
Patrzyłem, jak rzuca jeszcze dwa żetony i decyduje się rozdwoić ósemki.
-
Pracowałem - odparłem. Zerknąłem na Estelle, która nieruchomym
wzrokiem spoglądała na karty Victorii.
-
Długo cię nie było.
-
Ciężko pracowałem.
-
I?
Pogładziłem się po nosie.
-
I może powinniśmy o tym porozmawiać na osobności.
Estelle robiła wszystko, co w jej mocy, żeby stać się niewidzialną, podając
równocześnie Victorii dziesiątkę karo i króla pik.
Odwróciła swoją kartę, pokazując czwórkę i dziewiątkę. Dobrała i
przelicytowała waletem kier. Sięgnęła do podajnika i wypłaciła Victorii jej
wygraną.
-
Dobre wieści? - spytała Victoria, ziewając.
-
Nie najlepsze.
-
To może jednak zostanę tutaj.
-
Mogę dać ci trochę gotówki, jeśli chcesz.
Wyciągnęła rękę, a ja położyłem na niej zwitek czterystu dwudziestu
dolarów. Zawahała się. Mina jej zrzedła i ściągnęła brwi, jakbym ją
wprawił w zakłopotanie.
-
Naprawdę nie żartowałeś, mówiąc „trochę".
-
Napotkałem pewne trudności.
-
Ale nie było cię wiele godzin, Charlie.
-
Zaczynasz się powtarzać.
Victoria dłuższą chwilę myślała nad gotówką, po czym pokręciła głową i
wcisnęła mi banknoty z powrotem do ręki.
-
Równie dobrze możesz je zatrzymać - powiedziała. - Przynajmniej
coś nam zostanie, jak sytuacja stanie się naprawdę podbramkowa.
-
Tak myślisz?
-
Tak.
-
Może masz rację. - Wsunąłem pieniądze do kieszeni. - Spokojnie
możesz sobie zrobić przerwę. Przez kilka godzin nie będę mógł pracować.
Za dużo ludzi poszło spać.
Roześmiała się bez przekonania.
-
Powinni zejść na dół, żeby pooddychać trochę tlenem, który
wpuszczają przez te wentylatory. Kilka haustów i człowiek nie pamięta,
która godzina. Nie żeby tu były jakieś zegary, rzecz jasna.
-
Wyglądasz na wyczerpaną, Vic.
-
Słyszałaś, Estelle? Chce, żebym odeszła od stołu. - Podwoiła zakład i
gestem pokazała Estelle, żeby położyła następną kartę.
-
Niektórzy odchodzą, kiedy wygrywają - zauważyła Estelle.
-
Z pewnością - odparła Victoria. - Ale jak ty byś sobie dała radę bez
naszej stymulującej konwersacji?
Oczy Estelle zamigotały, a na jej twarzy pojawił się przebiegły uśmiech,
gdy podawała Victorii karty. Postukała w wierzchnią kartę jednym ze
swoich śliwkowych paznokci.
-
Black jack, skarbie.
-
Widzisz? - powiedziała Victoria, wskazując na waleta i asa pik na
stoliku. - Nie mogę odejść, kiedy tak mi idzie karta. A poza tym - dodała,
wskazując w stronę niemal opuszczonego baru w końcu sali - nie wiem, co
by zrobił nasz przyjaciel, gdybym sobie poszła.
Zerknąłem w tamtym kierunku i poczułem, że zaschło mi w gardle. Bo
ponad rzędami migoczących automatów spoglądał na mnie Terry Ricks.
Siedział na stołku z galwanizowanego metalu z rozstawionymi nogami i
łokciami opartymi o ekran automatu do wideopokera zatopionego w blacie
baru. Nadal miał na sobie brązową marynarkę i niebieską koszulę, choć
pozbył się żółtego krawata, a górny guzik koszuli miał odpięty.
Zaprasowane brązowe spodnie podjechały mu do góry i mogłem zobaczyć
jasnożółte skarpetki do kompletu z nieobecnym krawatem.
Szczęka opadła mi na stół, Ricks zaś podniósł butelkę wody mineralnej w
niemym toaście. Sięgnął po orzeszki, wrzucił kilka do ust, zmiażdżył
między wyszczerzonymi w uśmiechu zębami drapieżnika, po czym
przygładził dłonią srebrzystą bródkę.
-
Co on tutaj robi?
-
A jak co się wydaje?
-
Że się naprzykrza.
-
Mam wrażenie, że akurat w tym jest dobry.
Znowu poczułem na sobie jego wzrok, odwróciłem się więc, on zaś puścił
do mnie oko, wrzucając kolejną porcję orzeszków do ust. Przeżuł je i
przełknął, nie spuszczając z nas wzroku, tak jakby obserwacja była czymś,
nad czym zupełnie nie panuje. Trudno mi było w to uwierzyć. Nawet
gdyby założyć, że skończył swoją zmianę, Space Station One nie należało
do miejsc, w których
zazwyczaj się relaksuje. Nie było tu nastrojowo, a pomijając najza-
twardzialszych graczy, najbardziej zdeterminowanych amatorów trunków i
nocne marki, w kasynie panowały pustki.
Przy stołach pozostała nieliczna obsługa, w tle zaś grupa sprzątaczy i
dozorców robiła, co mogła, żeby przygotować lokal na następny dzień.
Maszyny prały i suszyły dywany, odświeżano kompozycje kwiatowe,
odkurzano stoły, opróżniano kosze.
Przysunąłem się do Victorii bliżej i powiedziałem półgłosem:
-
Może powinniśmy wrócić do hotelu na kilka godzin i trochę
odpocząć? Niech przez ten czas Ricks niepokoi kogoś innego.
-
No nie wiem - odparła Victoria. - Nawet mi się to podoba. To prawie
tak, jakby mieć anioła stróża.
Opadłem na metalowy stołek i poczęstowałem się sokiem żurawinowym
Victorii. Nawet on miał zwietrzały smak. Odsunąłem szklankę i
rozejrzałem się za barmanką, ale nikogo w pobliżu nie zobaczyłem.
-
Mogę pożyczyć twój telefon?
Victoria westchnęła teatralnie i otworzyła torebkę. Wyciągnęła w moją
stronę komórkę, ale kiedy chciałem ją wziąć, nie puściła.
-
Nie rozumiem, dlaczego nie możesz mieć własnej - powiedziała.
-
Co takiego? I ryzykować, że ktoś zadzwoni w środku roboty? Nie,
wolę nie.
-
Do kogo chcesz zadzwonić?
-
Zaraz ci powiem.
Wyciągnąłem portfel Josha i zacząłem wysuwać serwetkę z numerem
telefonu, kiedy Estelle mi przerwała:
-
Bardzo mi przykro, proszę pana, ale nie wolno korzystać z telefonów
przy stoliku.
Zrobiłem głupią minę. Bardzo mi było z nią nie do twarzy.
-
Nawet jeśli będę cichutko?
Zupełnie nieporuszona spojrzała na mnie znad swoich półksię-życowych
okularów.
-
Takie zasady obowiązują w kasynie.
-
W takim razie pójdę odetchnąć prawdziwym powietrzem.
-Sprawdziłem, czy Ricks jest na swoim miejscu, i na pociechę
stwierdziłem, że się stamtąd nie ruszył. Victoria zauważyła, że na niego
patrzę, dotknąłem więc dłonią jej ramienia. - Nie martw się o niego. Wciąż
tu będziesz, kiedy wrócę, tak?
Wzruszyła ramionami.
-
Może spróbuję szczęścia przy ruletce. Ale nie zajmie ci to długo,
prawda?
-
Pewnie, że nie. Najwyżej pięć minut.
20
Mdławe światło poranka nie było dla Las Vegas pochlebne. To, co w
ciemności wydawało się efektowne i widowiskowe, teraz wyglądało jak
rodem z tandetnego przedstawienia. Weźmy choćby wahadłowiec przed
Space Station One. Jego dziób był cały poznaczony wgnieceniami i
zarysowaniami, farba na wieży startowej się łuszczyła, a gołe żarówki
zwieszające się z metalowej konstrukcji przywodziły na myśl ohydne
szklane torbiele. Wyglądał fatalnie, ale jeszcze gorsze wrażenie robiły
roboty przy drzwiach wejściowych. Już mój toster był bardziej
zaawansowany technologicznie.
Po drugiej stronie Stripu, obok dźwigów i rusztowań, które znaczyły linię
horyzontu rozwijającego się miasta, i poniżej łańcucha turystycznych
helikopterów lecących w stronę Wielkiego Kanionu, poddawano
konserwacji fontanny Bellagio. Mężczyzna w stroju nurka szarpał jeden z
dopływów, a drugi w pontonie wyławiał śmieci z jeziora. Testowano też
inne wodotryski i światła. Bez Luck Be a Lady Sinatry płynącego z
głośników efekt nie był nawet w przybliżeniu tak widowiskowy.
Podniosłem klapkę w aparacie Victorii i wybrałem numer z serwetki.
Wyświetlacz wskazywał, że jest dwadzieścia po szóstej rano, co trudno
uznać za szczególnie cywilizowaną porę na telefon, ale miałem to w nosie.
Skoro zły Tomcio Paluch i jego prze-rośnięty towarzysz byli gotowi
włamać się do pokoju Josha, żeby przypomnieć mu o telefonie do
dżentelmena o imieniu Maurice, uznałem, że ów dżentelmen z chęcią
pozwoli, żebym przerwał mu drzemkę. Oczywiście fakt, że nie potrafiłem
mu powiedzieć, gdzie się podział Josh, mógł odrobinę pogorszyć jego
nastrój, ale byłem gotów podjąć to ryzyko.
Po dwóch dzwonkach uzyskałem połączenie. Po drugiej stronie zapadła
cisza i kiedy przygotowywałem się, żeby rozpocząć przemowę, przerwała
mi automatyczna sekretarka.
„Dziękujemy, że zechcieli państwo zadzwonić do Hawaiian Airlines. Żeby
połączyć się z agentem, proszę wybrać jeden. Żeby uzyskać informację na
temat lotów, proszę wybrać dwa. Żeby..."
Zamknąłem telefon i wsunąłem serwetkę z powrotem do portfela Josha. A
więc nie był to numer tajemniczego Maurice'a. Przynajmniej miałem
nareszcie jakieś pojęcie, gdzie zniknął Masters. Hawaje. Nie żebym tam
kiedyś był albo zamierzał w najbliższym czasie wybrać się na wakacje, ale
przypuszczam, że wyspy miały swoje uroki, zwłaszcza jeśli człowiek
szukał miejsca, żeby się ukryć i uniknąć przefasonowania kończyn
metalową rurką.
Odkrycie, że numer telefonu należał do biura rezerwacji lotów, nie
wpłynęło na poprawę mojego stanu. Z jednej strony wielce
prawdopodobne wydawało się, że Josh odleciał z Nevady tak daleko, że
nie było szans, bym oddał go w ręce Fisherów w czasie, jaki pozostał z
moich dwudziestu czterech godzin. Po drugiej stronie tego smętnego
równania była moja okrutnie zmęczona agentka literacka gotowa
spróbować szczęścia w ruletce. Nie miałem dość energii, nie wspominając
o ochocie, żeby spytać Victorię, jak zamierza grać. Może chciała stawiać
niewielkie sumy na czerwone albo czarne w nadziei, że zgromadzi
docelową sumę? A może zamierzała postawić wszystko naraz? Jeśli tak, i
gdyby udało jej się wygrać, odpowiedzią na nasze modlitwy byłaby
wypłata i jeszcze starczyłoby na wyścigową motorówkę. Gdyby zaś
przegrała - no cóż, naprawdę wolałem nie myśleć o tym, co zrobimy, jeśli
przegra.
Doszedłem więc do wniosku, że nadszedł idealny moment, żeby zapalić.
Odrobina nikotyny, trochę świeżego pustynnego powietrza, może nawet
minuta relaksu i próba odsunięcia od siebie perspektywy, że się zostanie
zastrzelonym w samym środku jałowej Mojave... Nie była to chyba zbyt
wygórowana potrzeba, obszedłem więc kasyno i ruszyłem w stronę
głównego wejścia, gdzie boye, odźwierni i obsługa właśnie zaczynali
dzień. Mieli bawełniane koszulki polo i szorty w kolorze khaki, a
przywołując taksówki, ustawiając bagaże i wprowadzając lub
wyprowadzając gości, niemal podskakiwali na palcach w swoich białych
eleganckich tenisówkach.
Pasażerowie taksówek to już całkiem inna historia. Kobiety w pomiętych
kusych strojach, kadra zarządzająca średniego szczebla w pogniecionych
garniturach, nowożeńcy w podróży poślubnej wciąż nakręceni swoją
supermarketową przysięgą, wszyscy z błędnym uśmiechem na ustach,
mrugający w porannym słońcu, jakby miało im spalić siatkówkę.
Przedarłem banderolę na swojej bezcennej paczce, otworzyłem wieczko i
zaciągnąłem się zapachem nowego pudełka. Wsadziłem filtr w usta i już
sam jego dotyk sprawił, że zamruczałem i usatysfakcjonowany
przymknąłem oczy.
Jeden z pracowników hotelowej obsługi był łaskaw podać mi ogień w
zamian za dolarowy napiwek i jestem gotów stwierdzić, że to był najlepiej
wydany dolar w moim życiu. Zaciągnąłem się i ze łzami w oczach
mógłbym opowiadać, jak wspaniale smakował papieros, jak cudownie
było poczuć dym w ustach, jak fantastycznie doświadczyć znajomego
ciepła rozchodzącego się po klatce piersiowej.
Dwa machy później zakręciło mi się w głowie i byłem skłonny uwierzyć,
że papierosy dają małego nielegalnego kopa. Moja wiara umocniła się,
kiedy zobaczyłem grupę ludzi w kompletnych
kostiumach Elvisa zmierzających po asfalcie w stronę obrotowych drzwi.
Mieli baki i odpustowe plastikowe okulary, podrabiane medaliony i
jasnoniebieskie kombinezony; mieli nawet buty na platformach. Szli w
szyku od najszczuplejszego do najgrubszego, a brzuch ostatniego
wypychał kombinezon, jakby facet był w ciąży z Tomem Jonesem.
Kurczę, papierosy to cudowna rzecz. I jakby na dowód przytrafił mi się
prawdziwy cud z piekła rodem. W całości przypisałem go paleniu. W
końcu gdybym nie stał w tym konkretnym miejscu, zaciągając się tym
konkretnym papierosem, mógłbym nigdy nie zobaczyć żółtego forda
crown victoria, który podjechał i zostawił dwie skandynawskie blondynki
z bardzo zgrabnymi nogami. A gdyby te nogi nie należały do owych
blondynek, taksówka nigdy nie przykułaby mojej uwagi. I cóż, gdyby do
żadnej z tych rzeczy nigdy nie doszło, niemal na pewno nie zobaczyłbym
reklamy na dachu taksówki.
Osadzona na trójkątnym wsporniku reklama była kolorowa i przyciągała
uwagę w sposób, w jaki uwagę przyciągać powinna każda przyzwoita
reklama. Obrazek przedstawiał grupę artystów pokazanych tak, jakby stali
na wodzie, a za ich plecami tryskały fontanny i wybuchały fajerwerki. W
skład grupy wchodziły tancerki i klauni, akrobaci i linoskoczkowie,
żonglerzy i połykacze noży, słonie, tygrysy i śnieżnobiałe ogiery. Ponad
nimi zaś tłustą, przypominającą krople wody czcionką wypisano słowa:
„Słynna na cały świat zagłada Atlantydy w kompleksie kasynowo-
hotelowym Atlantis-Las Vegas".
Na plakacie wszystkiego było pełno, a natłok potęgowało jeszcze kilka
sensacyjnych cytatów z lokalnych tabloidów, być może więc i tak
przykułby moją uwagę. Ale powód, dla którego wpatrywałem się w niego
wyjątkowo intensywnie, a nawet podszedłem do taksówki, żeby przyjrzeć
się lepiej, był taki, że rozpoznałem dwóch artystów z trupy. Jednym był
ubrany w obcisłą lycrę akroba-ta na trapezie zwisający głową w dół z
drążka z zabiedzoną dziewczyną trzymającą się jego nadgarstków. Drugim
był nie większy od dziecka klauna na przodzie. I choć akrobata wisiał do
góry nogami, a klown miał pobieloną twarz i niebieski gumowy nos, z całą
pewnością wyglądali jak niezwykła para, która szukała Josha.
Byłoby miło, gdybym mógł się przyjrzeć plakatowi trochę dłużej, nagle
jednak usłyszałem trzask drzwi i charczący odgłos gaźnika, a taksówka
gwałtownie ruszyła naprzód. Pewnie mógłbym za nią pobiec albo
krzyknąć do kierowcy, żeby się zatrzymał, ale prawda jest taka, że
samochód zniknął, zanim mi to w ogóle przyszło do głowy.
Przynajmniej tuzin taksówek czekało obok na wezwanie, żadna jednak nie
miała takiej reklamy. Przeszedłem między nimi, żeby się upewnić, i
pomyślałem, że może powinienem raczej potrząsnąć głową i uznać, że to
było coś w rodzaju halucynacji. W pewnym sensie chciałem wierzyć, że
brak snu w połączeniu z pierwszym papierosem sprawił, że zobaczyłem
coś, czego nie było. Ale prawda była taka, że w końcu miałem jakiś trop. I
pomyślałem, że gdybym się zmobilizował, mógłbym się ośmielić, żeby za
nim podążyć.
21
Modna tematyka pasowała do Atlantis-Las Vegas aż zanadto -w ciągu
ostatnich pięciu lat kompleks dwa razy trafiał pod zarząd sądowy, toteż
dowcipy o „pójściu pod wodę" albo „zatonięciu bez śladu" były nader
aktualne. Gdyby tylko ostatni właściciele mieli fundusze na przerobienie
kompleksu, jestem pewien, że nie zastanawialiby się ani chwili. Chyba
jednak ich nie mieli, bo ewidentnie tego nie uczynili. Dlatego Czarujące
Zaginione pod Falami Miasto (jak spece od reklamy chcieliby, żebyście je
zapamiętali) wciąż walczyło, żeby się utrzymać na powierzchni. Niezbyt
pomagała w tym lokalizacja na samym końcu Stripu, z dala od
przypominającego komiksowy Manhattan zarysu kasyna New York-New
York, wieżyczek Excalibura i lustrzanej fasady Mandalay Bay.
Nawet z zewnątrz Atlantis wyglądało jak uboższa wersja. W środku
potęgował to wrażenie smród chloru bijący ze wszystkich fontann i
sadzawek, nie wspominając o ogromnych zjeżdżalniach zakosami
wijących się od sufitu aż na poziom hali gier. Istnieje teoria, której
stawałem się zwolennikiem, że miarą sukcesu kasyna w Las Vegas są
barmanki. To prawda. O ile w Fifty-Fifty drinki serwowały kobiety, które
wyglądały, jakby w wolnym czasie dorabiały jako modelki, a w Space
Station One można było znaleźć całkiem sporo zwyciężczyń konkursów
piękności, o tyle w Atlantis pracowały zwykłe śmiertelniczki z gatunku
tych, z którymi mógłbym swobodnie porozmawiać, gdyby nie stroje, jakie
musiały nosić. Powiedzieć: skąpe byłoby w tym wypadku zbyt
powściągliwe - człowiek widywał mniej ciała w burlesce.
Podejrzewam, że pora tuż przed siódmą rano nie była najbardziej
miarodajna, jeśli chodzi o sukces, ale patrząc na puste kasyno, uznałem, że
niebawem znów czeka je plajta. Nie żebym miał coś przeciwko pustkom.
Dzięki temu dużo łatwiej było mi znaleźć salę widowiskową.
Niestety, była zamknięta - całkiem zrozumiałe, skoro tak niewiele osób
byłoby skłonnych ustawić się w kolejce po bilety na przedstawienie
wodnego cyrku przed śniadaniem. Główne drzwi do Oasis Stage były
odgrodzone sznurem, stoisko z przekąskami tonęło w ciemnościach, a kasę
zabezpieczała metalowa krata. Kłódka przy kracie kosztowałaby mnie nie
więcej niż trzydzieści sekund pracy, ale nie zamierzałem jej otwierać.
Dużo bardziej interesowały mnie oprawione plakaty na ścianach wokoło.
Plakaty stanowiły powiększoną wersję reklamy, którą widziałem na dachu
taksówki, i teraz już byłem pewien, że udało mi się wytropić mężczyzn
sprzed apartamentu Josha. Nie chodziło tylko o to, że akrobata i klaun
wyglądali jak tamci - pasowali też do ról, które odgrywali w
przedstawieniu. Właśnie taką budowę jak wysoki muskularny przybysz z
Europy Wschodniej powinien mieć akrobata. Podejrzewałem również, że
swój wzrost do zrobienia kariery w show-biznesie wykorzystywał mały
człowieczek. Wszystkie wątpliwości, jakie jeszcze mogły pozostać,
rozwiały się, gdy spojrzałem w jego oczy widoczne pod makijażem
klauna. Pozostawał jedynie problem, jak ich obu znaleźć.
Oczywiście mogli mieszkać w hotelu, dobrze byłoby jednak, gdybym
zdołał nieco zawęzić teren poszukiwań. Nad kontuarem w kasie był
telewizor, a w nim pokazywano materiał z głównymi atrakcjami występu
oraz informacje na temat pory przedstawień. Perspektywa czekania aż do
następnego spektaklu nieszczególnie mi odpowiadała. Nawet przy
założeniu, że jakimś cudem uda mi się dostać za kulisy, nie miałem
gwarancji, że zechcą ze mną porozmawiać, a czas naglił. Wziąłem ulotkę i
odwróciłem ją. Nie wyskoczyło wprawdzie stamtąd żadne rozwiązanie, ale
przeczytałem ją jeszcze raz, zwracając uwagę na szczegóły. Kilka gwiazd
rewii zostało wymienionych z imienia - wyglądało na to, że akrobata
występował jako Kojar, a jego partnerka miała na imię Kitty. Niewielki
klaun nie zasługiwał na wzmiankę, co było niekorzystne zarówno dla
niego, jak i dla mnie.
Już niemal skończyłem oglądanie ulotki, kiedy wpadło mi w oko coś na
samym dole drugiej strony. Przyjrzałem się uważniej. Tak, to było to.
Wśród nazwisk współtwórców przedstawienia maleńką jasnoniebieską
czcionką napisano: „Producent - Maurice Mills".
To prawda, tylko zgadywałem, ale w życiu nie spotkałem gościa, który
miałby na imię Maurice, i nie sądziłem, żeby było ono popularne w
Ameryce. Owszem, pewnie w całej metropolii Las Vegas było więcej niż
kilku Maurice'ów, ale ilu z nich mogło mieć związek z
ponaddwumetrowym gimnastykiem i liczącym metr dwadzieścia
klaunem? I w dodatku należeć do lokalnego środowiska show-
biznesowego, do którego należał również Josh Masters? Oraz być moim
jedynym tropem?
Zgoda, nić była wątła, ale nie mogłem sobie pozwolić na wątpliwości.
Zaraz zacząłbym się zamartwiać, że zostało niewiele czasu, Victoria jest
wściekła, bo wciąż nie wróciłem, a Ricks na pewno daje się jej we znaki.
A ponieważ tego nie chciałem, dużo łatwiej było podążać naprzód i
zbytnio się nie zastanawiać.
Podążanie naprzód oznaczało odnalezienie Maurice'a Millsa, a ja
napisałem dość kryminałów, żeby wiedzieć, że odnalezienie Millsa
oznaczało konieczność zadawania pytań.
Zacząłem od najbliższej barmanki, ze wszystkich sił starając się patrzeć jej
w oczy, a nie na przedziałek między piersiami. Początkowo udawała
głupią, potem jednak zrozumiałem, że wcale nie udaje. Dlatego
spróbowałem szczęścia z jej koleżanką, która pracowała w sektorze keno.
Ta druga barmanka, myszowata brunetka, kiedy tylko wskazałem na ulotkę
i wymieniłem imię Maurice'a, pokręciła przecząco głową, ale na mój gust
zrobiła to odrobinę za szybko. Dlatego jak we wszystkich najlepszych
powieściach detektywistycznych zapytałem raz jeszcze, teraz jednak
mojemu pytaniu towarzyszył dwudziestodolarowy banknot. I zdarzył się
cud: barmanka zmieniła zdanie i skierowała mnie do krupiera przy
pobliskim stoliku do black jacka. Po dwóch rozdaniach i kolejnym
dwudziestodolaro-wym napiwku pojawił się menedżer. Był to łysy
mężczyzna z szeroką klatą, a jego postawa wskazywała, że powinienem od
razu przejść do rzeczy. Wyjaśniłem, kim jestem i kogo szukam,
wspomniałem imię Josha Mastersa, pozbyłem się kolejnego banknotu,
który ukradłem kociakom z Bolton, a on, nie mówiąc ani słowa, podszedł
do telefonu za niewielkim podium.
Po pięciu minutach zdumiewająco atrakcyjna kobieta w dopasowanej
biznesowej garsonce podeszła, uścisnęła mi rękę i wyprowadziła z kasyna
do czekającego na mnie samochodu z przyciemnianymi szybami. Nie
usłyszałam adresu, jaki podała kierowcy, nie miałem też okazji jej
podziękować. Auto ruszyło, zanim zdążyłem zapiąć pas, ale dopiero kiedy
Strip został daleko, a my pruliśmy wypaloną słońcem autostradą, zacząłem
się zastanawiać, czy przypadkiem nie popełniłem koszmarnego błędu.
22
Samochód zatrzymał się na nowoczesnym zamkniętym osiedlu przed niską
willą w hiszpańskim stylu. Dach pokrywały terakotowe płytki, ściany były
bielone, a na froncie znajdował się podwójny garaż ze sportowym
kabrioletem. Gęsty trawnik starannie przycięto, zaś przy wjeździe na
utwardzany podjazd dwie palmy opierały się o siebie niczym para
oddających się amorom pijaków.
Wysiadłem na asfalt czystszy niż większość dywanów i podszedłem do
frontowych drzwi. Nie słychać było żadnych dźwięków -ani śpiewu
ptaków, ani brzęczenia owadów, ani odgłosów ulicy. Nacisnąłem ściszony
dzwonek i, odwracając się, zobaczyłem, że samochód wyjeżdża na ulicę;
odgłos silnika był tak przytłumiony, jakby był napędzany powietrzem.
Drzwi otworzyła Azjatka o ziemistej cerze. Jej oczy przypominały
przetarte ciemne guziki, a skóra wokół nich była napięta i pomarszczona
jak obicie starej kanapy. Miała na sobie rozpinaną białą bluzę i pasujące do
niej bawełniane spodnie. Bose stopy były malutkie, zupełnie jak u dziecka.
Paznokcie miała pomalowane na jaskrawozielono.
Bez słowa skinęła, żebym wszedł do środka, i po wyłożonej białymi
marmurowymi płytami podłodze poprowadziła mnie do podwójnych
szklanych drzwi wiodących do surowo urządzonego salonu. W pokoju
było jeszcze więcej białych marmurowych płytek, biały marmurowy
kominek i olśniewająco białe ściany. Dwie proste sofy obite białą skórą
stały na wprost siebie przy kominku, między nimi zaś znajdował się niski
biały stolik. Zacząłem podejrzewać, że Maurice Mills jest wielbicielem
bieli, i to jeszcze zanim moja niema przewodniczka zaprowadziła mnie
przez drzwi balkonowe do basenu, wokół którego stała kolekcja białych
marmurowych rzeźb.
Brykające konie, skradające się tygrysy i skaczące delfiny. Miałoby to
może trochę więcej sensu, gdyby tygrysy wyłaniały się z jakichś zarośli
albo delfiny wyskakiwały z basenu, żadnego buszu jednak nigdzie nie było
widać, rzeźby zaś umieszczono na jasnoszarych deskach. Białe
marmurowe zwierzęta, bielone ściany i skrząca się błękitna woda
sprawiały, że pożałowałem, że nie założyłem okularów
przeciwsłonecznych.
Na szczęście mój gospodarz nosił okulary dość duże, żeby się podzielić.
Ogromne okrągłe szkła były tak czarne, że wyglądał w nich jak mucha.
Jasne włosy miał przycięte tak króciutko przy skórze, że na skroniach
widać było skręcające się fioletowe żyły. W lewej małżowinie dostrzegłem
matowo czarny sztyft, a w dolnej wardze srebrny kolczyk w kształcie
kółka wielkości dziesięciocentówki. Mężczyzna był ubrany w biały
jedwabny szlafrok i białe spodnie od piżamy. Szlafrok rozchylał mu się na
piersi, pokazując bladą klatkę, która wyglądała, jakby była wydepilowana
woskiem na gładko.
Na wpół leżał na białym wyściełanym leżaku, prawe kolano miał zgięte, a
w ręce trzymał wysoką szklankę mleka. Biała słuchawka i biały iPod
leżały na stoliku obok. Nieopodal stał drugi leżak, na nim zaś leżał
zwinięty ręcznik.
-
Pan Mills?
Przez dłuższą chwilę przyglądał mi się w milczeniu.
-
Jestem Charlie Howard. Rozumiem, że szuka pan Josha Mastersa.
O ile mogłem stwierdzić, nie zareagował. Choć z drugiej strony z oczu
ukrytych za takimi okularami nic nie można było wyczytać.
-
Ja też go szukam - ciągnąłem. - Spotkałem pana...
współpracowników. Próbowali go znaleźć.
Nadal nic.
-
Rozmawiałem z nimi chwilę przed tym, jak włamali się do
apartamentu Mastersa.
Mills przechylił głowę na bok i koniuszkiem języka popchnął kolczyk w
wardze. Przejechał palcem po szklance mleka w górę i w dół.
-
Myli się pan - powiedział, niemal niedostrzegalnie przy tym
sepleniąc.
-
Nie sądzę. Wielkolud i liliput z pańskiego show w Atlantis. Wzięli
kartę od pokojówki i zostawili Joshowi wiadomość, żeby jak najszybciej
do pana zadzwonił. Wiem to na pewno, bo włamałem się do jego pokoju
zaraz po nich.
Maurice dalej przesuwał kolczyk językiem, nic jednak nie powiedział.
Normalnie bym przeczekał albo przynajmniej spróbował. Ale nie wiem,
może to Vegas tak na mnie działało. Albo może chodziło o poczucie
uciekającego czasu. W każdym razie zdecydowałem się wyłożyć karty na
stół.
-
Jestem włamywaczem, panie Mills. Zawodowcem. W ten sposób
zarabiam na życie.
Moje słowa zrobiły na nim równie niewielkie wrażenie, jak gdybym
powiedział, że sprzedaję Biblię. Przestąpiłem z nogi na nogę i odwróciłem
się, żeby poranne słońce nie świeciło mi w oczy. Zerknąłem na
nieregularny kształt basenu. Chłodna woda wyglądała zapraszająco, mój
gospodarz jednak nie sprawiał wrażenia, jakby miał ochotę zapytać, czy
zabrałem ze sobą kąpielówki.
-
Widzę, że nosi pan zegarek Josha - powiedział.
-
Słucham?
-
Jego zegarek. Ma go pan na ręce.
Podciągnąłem rękaw koszuli i spojrzałem na cyferblat skradzionego
czasomierza. Wskazówki się nie poruszały - wyglądało na to, że
mechanizm zatrzymał się niedługo po trzeciej rano. Gdyby to był któryś z
moich kryminałów, ten trop miałby kluczowe znaczenie. Tymczasem
jedynym doniosłym wydarzeniem, do którego doszło o tej porze, był
przypływ bezmyślności pozwalającej zasnąć mi w szafie. I ukradziony
zegarek wskazywał jedynie, że ukradłem bubla.
-
Dał mi go.
-
Dał go panu? - Maurice wysunął dolną wargę, zapewniając
kolczykowi dostęp świeżego powietrza. Od wewnątrz warga wyglądała na
spuchniętą i zaognioną, skóra miała chory, zielonkawo-żółty kolor. - Nie
sądzę.
-
Nie?
-
Czy on nie żyje?
Nadgarstek mi opadł, a razem z nim także szczęka.
-
Dlaczego pan tak sądzi?
-
Ma pan jego ulubiony zegarek. Mastersa nie można znaleźć.
-
Zniknął w trakcie przedstawienia. Uciekł.
-
Dokąd?
Zastanawiałem się, ile powinienem mu powiedzieć. Oczy zaczęły mi się
przy tym zamykać. Przydałoby się zapalić. Mózg miałem ospały i
myślałem powoli. Zastrzyk nikotyny mógłby mnie pobudzić. Choć z
drugiej strony przerwa na papierosa raczej nie przydałaby moim słowom
wiarygodności.
-
Na Hawaje.
-
Na Hawaje?
-
Tak myślę. Ale nie wiem na pewno. Właśnie dlatego przyszedłem do
pana.
Maurice podniósł szklankę do ust. Parzyłem, jak podskakuje mu krtań, gdy
mleko spływa w dół. Przyglądał mi się znad krawędzi, choć nie miałem
pojęcia, co miał nadzieję zobaczyć. Gdy skończył, possał dolną wargę,
oczyszczając kolczyk z mleka.
Zorientowałem się, że wciąż dotykam zegarka Mastersa i gładzę palcami
porysowane szkiełko. Włożyłem dłonie pod pachy, żeby z tym skończyć.
-
Proszę usiąść - powiedział Mills. - Niech pan mówi.
Podszedłem do drugiego leżaka i usiadłem na nim bokiem.
Oparłem łokcie na kolanach i osłoniłem oczy dłońmi. Mój gospodarz
odwrócił głowę i w szkłach jego okularów mogłem zobaczyć dwie swoje
maleńkie podobizny. Wyglądało to tak, jakby biały marmurowy ogier
skakał przez moje lewe ucho.
Wrażenie, że uważnie przygląda mi się zza okularów, było niepokojące i z
jakiegoś nieznanego powodu zacząłem się zastanawiać, czy jego sesje
kanapowe z kandydatkami na tancerki rewio-we zaczynają się w podobny
sposób.
-
Niech mi pan powie, jak dobrze zna pan Josha. Tylko proszę mówić
prawdę.
Pierwsze pytanie za dziesięć punktów. Owszem, słyszałem, że ponoć
uczciwość popłaca, i przypuszczam, że to prawda - o ile człowiek jest
kompletnym tępakiem. Absolutnie nie mogłem powiedzieć Maurice'owi
prawdy, jeśli chciałem, żeby mi zaufał. Mogłem mieć dla niego wartość,
tylko jeśli sprawiłbym, żeby uwierzył, że liczę się dla Josha. Bo Josh
najwyraźniej liczył się dla niego. Dlatego należało zamknąć koło.
Przy okazji Maurice nie wyglądał na kogoś, kto środki do życia uzyskuje
wyłącznie legalnymi drogami. Światu jawił się jako producent widowisk,
ja jednak dobrze wiedziałem, jaką wartość ma solidna przykrywka. Nawet
nie drgnął, jak mu powiedziałem, czym lubię się zajmować w chwilach,
kiedy przestrzeganie prawa nie jest moim priorytetem, mogłem więc chyba
założyć, że miał dość swobodny stosunek do tego, co dobre, a co złe.
-
Prawda jest taka, że pracowaliśmy razem przy przekręcie.
-
Przekręt w kasynie?
-
Było nas troje plus krupier. Numer z ruletką.
-
To chyba jakaś niewielka robótka.
-
Mieliśmy zacząć od czegoś prostego - odparłem, myśląc
równocześnie, że skoro tak nazywa zdobycz Mastersa, to z pewnością
niepewny stan moich finansów nie wywarłby na nim korzystnego
wrażenia. - Żeby się poznać, zanim przejdziemy do poważniejszych spraw.
-
Aha. A te poważniejsze sprawy? To miała być pańska robota czy
Josha?
Chryste, co ten Josh zamierzał? Pisarstwo i złodziejstwo to jedno, ale
połączenie kariery głośnego magika i przestępcy to raczej ambitny plan.
-
Eee, jego.
-
Tak? A co to miało być?
-
Nie powiedział dokładnie. - Pozwoliłem, żeby te słowa zawisły w
powietrzu, zastanawiając się, co dalej. W sumie niczego
złego nie dostrzegłem w tym, żeby dodać: - Miałem wrażenie, że pan jest
w to zaangażowany.
-
Wrażenie, tak?
-
Wymienił pańskie imię.
-
Ale nie podał szczegółów.
-
Właśnie mieliśmy je poznać, kiedy zrobił swoją sztuczkę ze
znikaniem.
Brwi powędrowały mu do góry.
-
Więc doszedł pan do wniosku, że trzeba się włamać do jego pokoju.
-
No cóż, nie może mnie pan za to winić. Pańscy cyrkowcy też wpadli
na ten pomysł.
Maurice odstawił mleko i zaczął skubać kolczyk w wardze.
Podejrzewałem, że to niedawny nabytek - coś, do czego wciąż musiał się
przyzwyczaić. Podobnie jak jego język. To tłumaczyłoby lekkie
seplenienie.
-
Wciąż nie wierzę, że dał panu zegarek.
Opuściłem ramiona.
-
Ukradłem go. Kiedy włamałem się do jego pokoju.
-
Tak po prostu.
Pomyślałem o krupierze, który był zamieszany w przekręt Josha.
-
Nie dostałem swojej działki za numer z ruletką. Kiedy zniknął,
uznałem, że jest mi coś dłużny.
-
Rozmawiał pan o tym z Caitlin?
-
Z Caitlin?
-
Tak, z Caitlin, jego asystentką.
-
Ma pan na myśli tę rudą?
-
Właśnie.
-
Nie. Zacząłem podejrzewać, że uciekła razem z nim.
Maurice pokręcił głową.
-
Niech pan o tym zapomni. Ona by nigdy nie wyjechała z Vegas.
-
Nie?
-
Ta dziewczyna jest stworzona do występów. Widział pan jej numer?
-
Tak, trochę. Jest niezła.
Gwałtownie podniósł ręce, jakbym właśnie popełnił niedomówienie
stulecia.
-
Ta dziewczyna to prawdziwy sceniczny talent! Chodzą słuchy, że
pracuje nad czymś nowym, co rzuci ludzi na kolana. To ma być numer,
wokół którego mógłbym zbudować całe przedstawienie w Atlantis.
Już nie.
-
Więc dlaczego pan tego nie zrobi? - spytałem. - Skoro Josh zniknął,
będzie szukała pracy.
Maurice odrzucił głowę do tyłu, jakby ta myśl go zaszokowała.
-
Ona nigdy nie odejdzie z Fifty-Fifty. A w każdym razie dopóki jej
cholerni bracia wciąż będą właścicielami tej dziury.
No pięknie. Na domiar złego jeszcze i to. Bo jeśli mnie uszy nie myliły,
wybitnie utalentowana Caitlin, której pływające porzucone przeze mnie
zwłoki wspomniałem, jak może pamiętacie, na początku swojej opowieści,
była bliską krewną dwóch przerażających bliźniaków, którzy niedawno
grozili mi śmiercią. Czy faktycznie tak było? Poza słowami Maurice'a nie
miałem żadnych dowodów. Choć teraz, kiedy o tym pomyślałem, ogniste
rude włosy dziewczyny nie tak bardzo różniły się od jasnorudych loków
braci Fisher.
Hm, miałem zatem przeciwko sobie pogłoskę i genetykę, a po swojej
stronie tylko uparte zaprzeczenie. Zawsze to odświeżające dowiedzieć się,
że sprawy mogą się potoczyć jeszcze gorzej. Te rewelacje nie miały jednak
wpływu na powody, dla których przyszedłem do Maurice'a. Chciałem,
żeby powiedział coś, co da mi cień nadziei, że uda się skontaktować z
Joshem, albo coś, co przybliżyłoby mnie do stu czterdziestu tysięcy
dolarów w gotówce.
-
Miałem rację? - spytałem. - Jest pan zamieszany w tę drugą robotę
Josha?
Maurice poprawił okulary.
-
Może powinien pan przejść do rzeczy i skończyć z tymi pytaniami.
Opuściłem wzrok i zacząłem się przyglądać jego bosym stopom.
Paznokcie miał smoliście czarne. Ciekawe, czy dzielił koszty lakierów z
milczącą gospodynią, która preferowała jaskrawą zieleń.
-
Potrzebuję dużej sumy - powiedziałem. -1 to szybko.
-
Naprawdę? I uznał pan, że pański udział zaspokoi tę potrzebę?
-
Inaczej nie traciłbym czasu.
-
A Josh na to przystał?
Pozwoliłem, żeby płuca wypełniło mi suche poranne powietrze.
-
Nie rozmawialiśmy o szczegółach. Do diabła, nawet mi nie
powiedział, co to za robota. Ale znał moją reputację. I wiedział, jakiej
działki bym się spodziewał.
-
Czyli jest pan dobry w swoim fachu?
Uznałem, że mądrze będzie pominąć ostatnie dokonania.
-
Bardzo dobry.
-
Niech mi pan o tym opowie.
Spojrzałem na niego, jakby właśnie nagryzmolił na tablicy okropnie trudne
algebraiczne zadanie.
-
No dalej. Chodzi o zamki? - spytał. - Josh był dobry w zamkach.
Widział pan jego numer z kajdankami, jak wydostawał się ze skrzyni,
prawda?
-
Zamki to moja specjalność.
-
Sejfy?
-
Z nimi też całkiem nieźle sobie radzę.
-
Systemy alarmowe? Wykrywacze ruchu?
-
To zależy od tego, jak daleko się posuniemy. - Podniosłem ręce. -
Niech pan posłucha. Przepraszam, ale mam wrażenie, że to seans
terapeutyczny. Zdaje się, że tylko ja mówię. Doceniam, że zgodził się pan
ze mną porozmawiać, naprawdę, ale jeśli nie chce mi pan pomóc, równie
dobrze mogę sobie już pójść.
Wstałem, żeby to uczynić, i popatrzyłem na Maurice'a z góry.
Dalej szarpał kolczyk w wardze, rozważając moje słowa. Zacząłem
podejrzewać, że dałem ciała i posunąłem się za daleko, ale właśnie kiedy
miałem się odwrócić i wyjść, zebrał poły szlafroka i wstał.
-
Co się stało z pańską ręką? - spytał, łapiąc mnie za ramię i
odwracając dłoń do góry, żeby przyjrzeć się owiniętym taśmą palcom.
-Przyciął je pan sobie w skarbcu czy to pamiątka po braciach Fisher?
-
Koszykówka - odparłem.
Puścił moją dłoń, kąciki jego ust opadły, cofnął się i zmierzył mnie
wzrokiem od stóp do głów. Myślę, że uczciwie będzie powiedzieć, że nie
wyglądał, jakby miał przed sobą człowieka zdolnego wsadzić piłkę do
kosza.
-
Żartuje pan sobie?
-
Źle złapałem piłkę. Ale niech się pan nie martwi, wciąż mogę
pracować. - Zagiąłem palec wskazujący i kciuk, kłapiąc nimi przy tym,
jakby to były szczypce kraba.
-
Skoro pan tak mówi. - Przejechał dłonią po czaszce. - Dlaczego nie
wejdzie pan do środka? Chodźmy porozmawiać.
23
I tyle w kwestii rozmowy. Maurice kazał mi czekać w białym salonie, a
sam poszedł zadzwonić w innej części domu. Poza bielą nie było tu nic, na
co mógłbym popatrzeć. Żadnego telewizora ani czasopism, które
oderwałyby mnie od moich myśli. A ponieważ nie były one pożądanym
towarzystwem, oczekiwanie nie najlepiej wpłynęło na stan moich nerwów.
Przez pewien czas siedziałem i bawiłem się kciukami, potem zaś moją
uwagę przykuł zegarek, który ukradłem. Fakt, że Maurice go zauważył,
zrobił na mnie wrażenie. Choć z drugiej strony zegarek był bardzo
charakterystyczny. Mniejszy niż nowoczesne, ale nie tak mały jak
damskie.
Zsunąłem go z nadgarstka i zacząłem nakręcać, póki nie poczułem oporu.
Podniosłem do ucha, nasłuchując, czy tyka. Sekundnik znów się poruszył i
zatoczył łuk wokół czarnych rzymskich cyfr na perłowej tarczy. Na swoim
cyfrowym zegarku sprawdziłem, która godzina, i zgodnie z nim ustawiłem
wskazówki. A potem wytarłem twarz w koszulę i wsunąłem ją z
powrotem. Dłubanie przy zegarku to był raczej głupi pomysł.
Przypomniało mi, ile czasu straciłem.
Minęło jeszcze dziesięć minut, zanim usłyszałem odgłos silnika przed
domem, a potem cichy stukot zamykanych drzwi. Kroki i dwutonowy
dzwonek przy drzwiach zwabiły Maurice'a z powrotem do pokoju. Wciąż
miał na sobie biały jedwabny szlafrok i spodnie od piżamy, nie
wspominając o ciemnych okularach. To prawda, że w domu było jasno i
widno, ale nie aż tak.
Otworzył drzwi i tożsamość jego gości okazała się bardzo rozczarowująca:
Kojar, rosły akrobata, i jego szczerbaty, sięgający kolan kumpel.
-
Ten gość? - zapiszczało maleństwo i wycelowało we mnie koniec
palca. - Tak, widzieliśmy go.
Miał na sobie te same jaskrawożółte trampki i pogniecione dżinsy co
poprzedniej nocy. Koszulkę też miał czarną, ale z innym rockowym
motywem - tym razem była to czaszka z płomieniami buchającymi z
oczodołów. Złapał się za brodę i zastukał żółtym trampkiem w podłogę.
-
Więc jest pan złodziejaszkiem, tak? - zaćwierkał.
-
Wolę: włamywaczem dżentelmenem.
-
I w nocy to nie był pański pokój?
-
O rany, szybko pan łapie.
Kojar położył dłoń wielkości talerza na ramieniu swojego miniaturowego
przyjaciela, jakby chciał go powstrzymać.
-
Pan znalazł Josha? - spytał łamaną angielszczyzną.
-
Wciąż go szukam.
Jego towarzysz skrzyżował swoje króciutkie rączki.
-
Tak? I jak idzie?
-
Przerabialiśmy to już z panem Maurice'em - odparłem - i jestem
pewien, że wspomniał o tym panom przez telefon.
-
Może chciałbym to usłyszeć od pana?
-
O, pewnie. A swoją drogą jak panu na imię?
Oczy pociemniały mu pod monobrwią, ale nie odpowiedział.
-
Chryste, ma na imię Salvatore - wtrącił się Maurice. - Dla mnie i dla
pana Sal. Jest z New Jersey. A ten tutaj to Kojar. Z Chorwacji.
Koj ar wyprostował ramiona i uniósł brodę, jakby stanął właśnie na
szczycie podium, czekając, aż zagrają hymn narodowy. Miał na sobie
niebieski dres z białą lamówką wzdłuż rękawów i nogawek, a na
ogromnych stopach japonki. Sam duży palec u jego stopy wystarczył, żeby
mnie przyprawić o dreszcze.
Spojrzałem na Maurice'a. A dokładniej w czarne szkła jego okularów.
-
Mówił pan, że chce pan porozmawiać.
-
U mnie w biurze.
Poszedłem za trójką mężczyzn przez biały korytarz do mniejszego białego
pokoju. Stało tu błyszczące białe biurko skierowane frontem w stronę
okrągłego okna, które wychodziło na róg basenu. Na ścianach wisiały
oprawione plakaty z przedstawień, w tym również reklama rewii Upadek
Atlantydy, którą widziałem już wcześniej.
Wszyscy trzej zebrali się przy szklanym stoliku pośrodku pokoju. Stał na
nim biały kartonowy model kompleksu budynków - coś takiego
przygotowałby architekt, żeby klient wiedział, jak będzie wyglądał gotowy
projekt. Były tam trzy wieżowce połączone dużo niższym, na oko
trzypiętrowym budynkiem, a na dole znajdowało się mnóstwo białych
kartonowych drzew, sznur miniaturowych białych samochodów i garstka
niedużych białych ludzików.
Po mojej prawej Sal stanął na palcach, przyciskając nos do konstrukcji.
Pomyślałem, że gdyby go podsadzić, może zechciałby potuptać po tym
kartonowym świecie niczym Godzilla.
-
Eee, co to jest? - spytałem.
Maurice uniósł dłoń i zsunął okulary na tył głowy. Po raz pierwszy
zobaczyłem jego oczy. Były niebieskozielone i niezwykle czujne, jak oczy
drapieżnika.
Przez dłuższą chwilę uważnie mi się przyglądał, ja zaś zacząłem się
zastanawiać, czy przypadkiem za chwilę kartonowy model się nie rozstąpi
i z ukrytej w wieżowcu wyrzutni nie wyłoni się atrapa pocisku
rakietowego. I choć wcale by mnie nie zdziwiło, gdybym się dowiedział,
że Maurice jest właścicielem śnieżnobiałego kota, jakoś nie potrafiłem go
sobie wyobrazić jako megalomana knującego plan zawładnięcia światem.
-
Makieta nowego kasyna?
Maurice spojrzał na mnie podejrzliwie, jak gdybym właśnie wykonał
nieprawdopodobny logiczny skok.
-
Tak?
Wytrzymał mój wzrok jeszcze przez kilka chwil. Może się zastanawiał,
czy powinien się ze mną podzielić jedną z największych tajemnic w
dziejach. A potem zakręcił ręką nad makietą, jakby wzywał jakąś
mistyczną siłę.
-
To Magie Land.
O rany. A myślałem, że już dziwniej być nie może...
-
Magie Land?
-
Nazwę można zmienić - zaproponował Kojar, rzeczowo unosząc
ramiona.
-
Uhm. Czyli cały sekret w tym, że chcecie wybudować kasyno,
którego motywem przewodnim byłaby magia. I to, jak przypuszczam,
prowadzi do Josha.
Maurice wyciągnął cienką białą pałeczkę z rękawa szlafroka i wycelował
nią w tył przysadzistego budynku w centrum.
-
Magie Land to kasyno w całości poświęcone sztuce magii. Będzie się
w nim mieściło muzeum największych iluzjonistów wszech czasów. -
Przesunął wskaźnik w przeciwległy koniec,
gdzie tkwił okrągły wyrostek wyglądający jak biała kartonowa
przepuklina. - Ma najnowocześniejszą, liczącą dwa tysiące miejsc salę
widowiskową. Iluzjoniści, którzy będą występować w tym kasynie,
stworzą największe magiczne przedstawienia w dziejach.
Podniósł pałeczkę i przycisnął ją do kolczyka w wardze. Popatrzył na mnie
niczym jastrząb, jakbym nie potrafił w pełni docenić znaczenia tego, co
widzę.
-
W porządku. Ale co pan sugeruje? Czy Masters uciekł, bo nie chciał,
żeby Fisherowie wiedzieli, że zamierza odejść?
Sal walnął pięścią w szklany stół.
-
Dość tych pytań! Niech pan pozwoli Maurice'owi wyjaśnić.
-
Próbuję, proszę mi wierzyć.
Maurice postukał pałeczką w kolczyk. Chciał być ostrożny. Ten ruch mógł
naprawdę zakończyć się paskudnym wypadkiem.
-
Słyszał pan o soku*, prawda?
* Angielskie słowo juice, czyli sok, oznacza także wpływy, władzę (przyp.
tłum.).
-
Ma pan na myśli taki owocowy?
Westchnął i przewrócił oczami.
-
W Vegas - zaczął wystudiowanym tonem - jeśli ma pan sok, ma pan
wpływy. Sok to władza.
-
Ach, rozumiem.
-
Ludzie, którzy stworzyli to miasto, przywieźli ze sobą sok. Ludzie
tacy, jak Bugsy Siegel, Meyer Lansky, Benny Binion. Poważni ludzie.
Myślę, że chodziło mu o gangsterów. Miałem ochotę zapytać, czy
powinienem robić notatki i czy będzie z tego klasówka, ale jakimś cudem
wyczułem, że to nie najlepsza pora.
-
Jeśli chce pan wybudować w Vegas kasyno - ciągnął Maurice -
potrzebuje pan soku.
-
I od groma pieniędzy, jak sądzę.
-
Tak, pewnie. Tylko że mnóstwo ludzi chce inwestować w Ve-gas.
Znalezienie pieniędzy to akurat łatwizna.
Kojar i Sal zgodnie pokiwali głowami. Zabawne. W moim wypadku wcale
nie było to takie proste.
-
A co jest trudne?
-
Zezwolenie. Żeby zbudować przy Stripie kasyno od podstaw, wielkie
kasyno jak Magie Land, trzeba w tym mieście dostać mnóstwo pozwoleń.
-
A żeby dostać pozwolenie, potrzebny jest sok.
-
Tak to działa.
-
Więc jak chce pan zdobyć ten sok?
-
Są sposoby - uciął Sal.
-
Obawiam się, że potrzebuję nieco więcej szczegółów.
Maurice zastukał pałeczką o krawędź stołu.
-
Tradycyjna droga? Trzeba być częścią sieci. Ludzie, na których może
pan polegać, goście, do których może się pan zwrócić. Czasami mięśnie.
Zawsze forsa. - Wzruszył ramionami. - Jeśli będzie miał pan to wszystko,
zyska pan reputację. I sok.
-
Pan mówi o mafii.
Wszyscy trzej się wzdrygnęli, a Kojar instynktownie zerknął przez okrągłe
okno, jakby się bał, że po drugiej stronie basenu czai się snajper z
karabinem i urządzeniem nasłuchowym.
Maurice pogroził mi palcem.
-
Tylko bez takich.
-
Dlaczego? Czyżby w Vegas słowo na „m" było zabronione tak jak
tytuł szkockiej tragedii* w teatrze?
* W ten sposób eufemistycznie nazywa się Szekspirowskiego Makbeta
(ang. Scottish play). W Wielkiej Brytanii zgodnie z przesądem
wypowiedzenie tytułu sztuki sprowadza nieszczęście (przyp. tłum.).
Maurice popatrzył na mnie osłupiały. Najwyraźniej nigdy nie pracował
przy produkcji Makbeta.
-
Nie wspominamy o tym - wyjaśnił Sal - bo chcemy, żeby Ve-gas było
szanowanym miastem.
-
Powiedzcie to Fisherom. Grozili, że mnie zabiją.
Maurice pokiwał głową.
-
Mają sok.
-
Ale skąd? Nie wyglądają na gangsterów. Nawet goście przebrani za
gangsterów w ich kasynie nie wyglądają na gangsterów.
-
O tym właśnie chcieliśmy z panem porozmawiać.
Byłem gotów usłyszeć więcej, ale przeszkodził nam dziwny brzęczący
odgłos, któremu towarzyszyła osobliwa piosenka. Elektroniczna
melodyjka przypominała ćwierkanie jakichś obłąkanych mechanicznych
ptaków. Skonsternowany uniosłem brwi, ale dźwięk stopniowo narastał, a
ćwierkanie powtarzało się wciąż od nowa. Wtem zorientowałem się, że
wszyscy patrzą na mnie, i po chwili zrozumiałem, że te odgłosy dobiegają
z mojej kieszeni.
Komórka Victorii!
Sięgnąłem po cholerne ustrojstwo, otworzyłem je i skrzywiłem się na
widok rozświetlonego ekranu. „Numer zastrzeżony". Nie była to
odpowiednia pora, żeby odgrywać rolę sekretarki Victorii, wcisnąłem więc
guziczek z maleńką czerwoną słuchawką i przerwałem połączenie.
Wyświetlacz zgasł, a telefon przestał brzęczeć i ćwierkać.
-
Przepraszam - powiedziałem i schowałem komórkę do kieszeni. - Na
czym stanęliśmy?
Maurice spojrzał w dół na Sala, w górę na Kojara, potem na mnie. Włożył
ręce w kieszenie szlafroka. Naprawdę wolałbym, żeby się nim okrył, bo
miałem już dość jego mrugającego do mnie lewego sutka.
-
Fisherowie mają kwity.
-
Kwity? - powtórzyłem.
Maurice przytaknął. Sal i Kojar też pokiwali głowami.
-
A co to takiego te kwity?
-
Wszystkie brudne sprawki każdego, kto się w Vegas liczy. Mają
informacje, którzy politycy biorą łapówki, którzy zdradzają żony, kto w
Stanowej Komisji do spraw Gier jest nieuczciwy,
komu zapłacić, żeby dostać pozwolenie na kasyno, którzy goście z działu
planowania przestrzennego mogą się złamać pod presją, którzy pismacy
mają słabostki do wykorzystania.
-
Rozumiem. A jak im się udało zdobyć te informacje?
-
W większości dzięki prywatnym detektywom. Zanim przenieśli się
do miasta, wynajęli całą drużynę. Przeprowadzili rozpoznanie, kto jest
ważny, i kazali swoim śledczym kopać, aż znajdą jakieś brudy.
Pomyślałem o Terrym Ricksie pilnującym Victorii w Space Station One.
Uderzyła mnie jego kompetencja i przedsiębiorczość - to typ człowieka,
który byłby znakomity w gromadzeniu informacji. Nie zdziwiłbym się,
gdyby się okazało, że brał w tym udział.
Maurice uśmiechnął się leniwie i nagle jego oczy przybrały całkiem
łagodny wyraz.
-
Fisherowie są bystrzy. Wiedzieli, jakie pieniądze mogą tutaj zarobić,
ale ludziom z zewnątrz ciężko jest się zaczepić. Dlatego musieli pomóc
losowi.
-
I wymyślili dossier przydatne do szantażu.
-
Aha.
-
I żeby zbudować Magie Land, potrzebuje pan podobnych kwitów.
-
Potrzebujemy dokładnie tych samych.
Maurice odpowiednio zaakcentował te słowa, patrząc na mnie ze
spokojem. Kojar i Sal też mi się przyglądali. Poczułem mrowienie w
koniuszkach palców (nawet tych niesprawnych) i zwilżyłem językiem
wargi. Usta miałem naprawdę dużo suchsze niż pachy.
-
To Josh miał panu dostarczyć tę listę - powiedziałem.
Maurice pokiwał głową.
-
Ale tego nie zrobił, bo inaczej Sal i Kojar nie szukaliby go w nocy.
Znowu przytaknął.
-
Wspominał pan, że miał pan brać w tym udział.
-
To prawda. Myśli pan, że chciał, żebym ukradł kwity?
Sal gmerał przy makiecie, poszczypując jedno z miniaturowych drzew.
Kojar kołysał się na stopach, jakby trenował równowagę. Maurice
wyciągnął rękę z kieszeni i zaczął się bawić kolczykiem w wardze.
-
Wchodzi pan w to?
-
To zależy. Jaka jest stawka?
-
A ile pan potrzebuje?
Przez kilka chwil rozważałem w myślach odpowiedź. Tylko jedna kwota
cokolwiek zmieniała, bez sensu więc było próbować czegoś innego.
-
Sto czterdzieści tysięcy dolarów.
Na policzku Maurice'a drgnęła żyłka.
-
W porządku - powiedział wreszcie. - Porozmawiajmy o szczegółach.
24
Ósma trzydzieści rano i ludzie już dawno zaczęli z powrotem grawitować
ku dżungli stolików w Space Station One. Pojawili się nowi, czujni
krupierzy i barmanki, dywany zostały odkurzone, automaty do gry lśniły,
w powietrzu unosił się świeży zapach, a dymu z papierosów było na razie
mało. Nawet limity stołów zostały ustanowione na nowo, a turyści
zmierzający do domów zatrzymywali się, żeby postawić ostatnie żetony,
zanim wywiozą walizki.
Nie mogłem znaleźć Victorii. Nie grała w black jacka ani nie próbowała
szczęścia przy ruletce. Obszedłem sektor keno, zakłady sportowe i dział
automatów. Sprawdziłem nawet część jadalną, zakręcający ogonek do
bufetu śniadaniowego, zatłoczoną kawiarnię i cukiernię, ale nigdzie nie
było po niej ani śladu.
Wróciłem do stołów, żeby zlokalizować Estelle, ale pewnie skończyła
zmianę i wyszła. Pomyślałem, żeby zadzwonić do Victo-rii na komórkę, i
przypomniałem sobie, że wciąż mam ją w kieszeni. Może więc
zatelefonować do Fifty-Fifty i poprosić, żeby mnie połączyli z jej
pokojem? To posunięciem wydawało się sensowne, zanim jednak
zdążyłem wcielić je w czyn, poczułem, że ktoś chwyta mnie za ramię i
odwraca do siebie.
-
Szuka pan kogoś?
Ricks stał, podparłszy się pod boki, z odsuniętymi połami marynarki.
Białka oczu miał pożółkłe, jakby brakowało mu witamin i snu. Na jego
szczęce pojawił się szpakowaty zarost, który zatarł zarys koziej bródki. W
połączeniu ze złączonymi oczami tworzyło to efekt pewnego rozmazania.
W jego oddechu pojawiła się stęchła, zgniława nuta, a kiedy wypuścił
powietrze, potrzebowałem sporej dozy samokontroli, żeby nie zakryć
twarzy ręką. Poczułem się, jakby ktoś mi rzucił pod nogi pojemnik z
gazem łzawiącym.
-
Próbuję znaleźć Victorię - powiedziałem.
-
Mam ją u siebie w pokoju.
Kiedy jego oddech owiał mnie po raz kolejny, poczułem, że marszczę nos.
-
W hotelowym pokoju?
-
To dobre - odparł. - Ona pytała o pana.
Pokój na zapleczu Space Station One nie był ani trochę futurystyczny.
Pomieszczenie, w którym przetrzymywano Victorię, wyglądało niemal tak,
jak moglibyście sobie wyobrazić więzienną celę. Brakowało tu tylko
piętrowych łóżek, graffiti i dwumetrowego małpoluda, którego nazywają
Kruszarką. W drzwi z pomalowanego metalu wprawiono taflę zbrojonego
szkła wielkości książki w twardej oprawie i wielobolcowy zamek, który
stanowiłby prawdziwe wyzwanie dla włamywacza. Na szczęście Ricks
miał odpowiedni klucz na pokaźnym kółku, nie musiałem więc testować
swoich umiejętności.
Victoria siedziała przygarbiona na szarym plastikowym krześle przy
szarym plastikowym stoliku przymocowanym do szarej betonowej ściany.
W rękach trzymała biografię Houdiniego, a kiedy weszliśmy, ostrożnie
odłożyła ją rozłożoną na stół.
Obdarzyła mnie zmęczonym uśmiechem i podniosła ręce, żeby odsunąć
włosy z oczu. Zauważyłem, że oprócz niebieskiej koktajlowej sukienki
miała też żółte bransoletki.
-
Kajdanki. - Pokręciłem głową i cmoknąłem w stronę Ricksa, jak
gdybym bardzo się na nim zawiódł.
-
Wszystko w porządku, Charlie - uspokoiła mnie Victoria. - Ci kretyni
zostawili mnie tu z książką o Houdinim. Jeszcze trzy rozdziały, a byłabym
w stanie uwolnić się i wyśliznąć tymi drzwiami.
Ricks chrząknął i, okrążając stół, podszedł do Victorii. W rękach trzymał
kartonową teczkę, którą położył na blacie, zanim chwycił moją
przyjaciółkę za nadgarstki i podniósł jej ręce nad głowę. Rozdzielił je i za
pomocą gadżetu, który wyjął z kieszeni spodni, rozciął kajdanki. Victoria
roztarła skórę na rękach, krzywiąc się na widok czerwonych pręg.
Usiadłem naprzeciwko i pogładziłem ją pod brodą.
-
Dobrze się czujesz?
-
Nigdy nie czułam się lepiej.
-
Wyglądasz na zmęczoną.
-
Ty też. - Zerknęła w bok. -1 pan Ricks najwyraźniej też.
-
Dobrze cię traktowali?
-
No cóż, nie dostałam lepszego pokoju, choć prosiłam.
Ścisnąłem ją za rękę, a ona odwzajemniła mój uścisk. Gdyby
nie ten pokój i ochroniarz, który nas pilnował, można by to uznać za
moment czułości.
-
Nie odebrałeś telefonu, kiedy dzwoniłam - powiedziała.
Przypomniał mi się zastrzeżony numer, który pojawił się na wyświetlaczu,
gdy byłem w gabinecie Maurice'a.
-
Obawiam się, że zadzwoniłaś w złym momencie.
-
Powiedziałeś, że nie będzie cię tylko pięć minut.
-
Taki był plan.
-
Zabrali nasze pieniądze - powiedziała i przełknęła ślinę. Oczy jej się
odrobinę zaszkliły. - Co do centa. Przykro mi, Charlie.
-
No cóż, kasyno zawsze wygrywa, prawda?
Pochyliła głowę i pociągnęła nosem. Już miałem sięgnąć po chusteczkę,
ale Ricks mnie uprzedził. Victoria wzięła ją, mamrocząc podziękowanie, a
kiedy ocierała oczy i dmuchała nos, położyłem ramię na oparciu krzesła.
Spojrzałem na jej rycerza w lśniącej zbroi.
-
No to posłuchajmy.
Ricks powykrzywiał chwilę usta, jakby wypróbowywał różne możliwe
początki, a potem sięgnął do marynarki i wyciągnął przezroczystą torebkę
strunową. Rzucił ją na stół i czekał na moją reakcję. Wziąłem torebkę i
przyglądając się jej zawartości, bardzo starannie wzruszyłem ramionami.
-
Poznaje to pan? - zapytał.
Zerknąłem na Victorię. Spoglądała na mnie spod grzywki zamglonymi,
mętnymi oczami. Trudno było coś z nich wyczytać.
-
Oczywiście - odparłem. - To mój sygnet.
-
Pański sygnet?
-
Mój szczęśliwy sygnet, ściśle mówiąc. Prosiłem, żeby Victoria go
założyła, kiedy będzie grała w black jacka.
-
Szczęśliwy sygnet. - Ricks pokręcił głową, słysząc te słowa, i
przesunął ręką po przetłuszczonej skórze na głowie. Zabrał mi torebkę,
wyjął sygnet i położył na swojej brązowej dłoni. - To cholerne lusterko.
-
Słucham?
-
Lusterko. - Ujął sygnet w dwa palce i wycelował we mnie płaską
stroną. - Kiedy pańska przyjaciółka grała w black jacka, trzymała sygnet
pod kątem, żeby widzieć karty krupiera.
Zerknąłem na swoje odbicie na wypolerowanej powierzchni. Głowę
miałem nieproporcjonalną - policzki wydęte, oczy wybałuszone, jakbym
właśnie wyszedł z orbitującego promu bez skafandra kosmicznego. Mimo
to musiałem przyznać, że widziałem siebie całkiem wyraźnie.
-
Hm, ja nigdy... Dopiero teraz widzę, że odbija przedmioty.
-Zamrugałem, jakby było to dla mnie całkowite zaskoczenie. - Jestem
pewien, że Victoria też nie była tego świadoma. Prawda, Vic?
Victoria przyglądała mi się dłuższą chwilę, po czym niemal
niezauważalnie pokiwała głową.
Obdarzyłem Ricksa obojętnym uśmiechem.
-
Odrobinę niefortunna sytuacja, jeśli tylko to macie.
-
Robiła podmiany.
-
Co takiego?
-
Robiła podmiany. Przy ruletce.
-
Proszę mi wybaczyć, ale nie mam pojęcia, o czym pan mówi.
Ricks warknął i położył swoje wielkie pięścią na teczce. Całym
ciężarem oparł się na nich, aż strzeliły mu knykcie, i owionął mnie swoim
porannym oddechem.
-
Stawiała trójki. Trzy niebieskie żetony, każdy po pięć dolarów. Tylko
że kiedy trafiała numer, robiła szybką podmianę. Nagle okazywało się, że
dwa niebieskie żetony leżą na dwustudolarowym czarnym.
-
Tak obstawiałam - powiedziała Victoria w sposób, który sugerował,
że nie pierwszy raz wysuwa ten argument.
-
O, pewnie. I tak się złożyło, że obstawiała pani w ten sposób jedynie
wtedy, kiedy akurat trafiła pani numer. Tylko wtedy dokładnie ten zestaw
żetonów.
-
Miałam szczęście.
-
Tak? Może to zasługa pani sygnetu?
Victoria złączyła palce i przycisnęła koniuszki do ust. Na jej policzki
powróciły kolory.
-
Powtarzałam to już dziesiątki razy, jeśli mi pan nie wierzy, proszę
zapytać krupiera. Ani on, ani menedżer nie mieli zastrzeżeń do moich
zakładów. W każdym razie dopóki nie pojawił się pan i nie zaczął
wysuwać swoich oskarżeń.
-
Chce pani, żebym puścił kasetę? Chce pani, żebyśmy to sobie
obejrzeli?
Przysunął twarz do Victorii i tak został. Słyszałem, jak ze świstem wciąga
przez nos powietrze. Nie zazdrościłem Victorii wyziewu, który ją czekał.
-
Sprawdziłem dane z pani paszportu w naszym systemie -powiedział,
wydymając wargi. - Wyszły ciekawe powiązania.
Victoria skrzywiła się i odsunęła od Ricksa, jakby był pijanym
podrywaczem z przydrożnego baru.
-
Mówiłem, że znałem faceta o imieniu Alfred Newbury. Jeden z
najlepszych kasynowych oszustów, jakich kiedykolwiek spotkałem. To
pani ojciec, prawda?
-
Ej, Starsky - zakpiłem. - Nie chcę nic mówić, ale ojciec Vic-torii jest
sędzią sądu najwyższego.
Odwrócił się z twarzą rozjaśnioną rozbrajającym uśmiechem. Jego zęby
połyskiwały olśniewająco na tle ciemnej skóry.
-
Nie, przyjacielu. To jego ksywka.
Przesunął w moją stronę teczkę gestem zwycięzcy na zakończenie
pokerowego maratonu. Przez chwilę zwlekałem, zanim ją otworzyłem.
Było tam mnóstwo zadrukowanych kartek. Do leżącej na wierzchu
przypięto zdjęcie dystyngowanego dżentelmena o gęstych białych włosach
i krzaczastej śnieżnobiałej brodzie. Patrzył śmiało i bystro, ale w jego
oczach czaiły się psotne iskierki, jak gdyby wiedział, że pewnego dnia
jego zdjęcie zostanie przypięte do takiego raportu jak ten, który miał w
teczce Ricks.
Podniosłem fotografię, odsłaniając kartkę, na której wydrukowano
szczegółowe dane osobowe. Imię, wiek, datę urodzenia, adres
zameldowania. Według papierów mężczyzna mieszkał w St Albans
nieopodal Londynu i był żonaty z kobietą o imieniu Joyce.
Przypomniałem sobie, jak Victoria wspominała, że dorastała na obrzeżach
Londynu, i z całą pewnością wiedziałem, że jej matka miała na imię Joyce.
No i, do diabła, nie mogłem zaprzeczyć, że w twarzy na fotografii
dostrzegałem podobieństwo do mojej przyjaciółki. Odsunąłem teczkę,
lekceważąco prychając.
-
Był znany pod pseudonimem Sędzia, bo zawsze wiedział, kiedy
wykonać ruch, a kiedy sobie odpuścić. Pracował głównie w Europie.
Riwiera, Monako. Trochę czasu spędził w Europie Wschodniej. W Vegas
nie grywał zbyt często i z tego, co mi wiadomo, dawno się tu nie
pokazywał. Namierzyłem go w drugim roku pracy. Przewodził ekipie,
która w Saharze skasowała nas na kilkaset tysięcy. I udało mu się z tym
zwiać.
-
To nie pasuje do członka rodziny Victorii.
Skupiłem się na oczach Ricksa. Jego źrenice tańczyły to lewo, to w prawo,
jakby coś w głowie kalkulował.
-
To jest jej ojciec, jasne? Wygląda też na to, że udzielił jej kilku
wskazówek. Może powinniśmy się z nim skontaktować, żeby sprawdzić,
czy będzie dumny z córeczki?
Victoria gwałtownie poderwała głowę, jakby ktoś dźgnął ją w szyję czymś
kłującym.
-
Może pan nie mieszać w to mojego ojca?
Ricks wyszczerzył zęby w uśmiechu i wskazał na nią dłonią.
-
No i co pan powie? Wygląda na to, że miałem rację.
-
Wszystko, co pan ma, to jakieś brudne pomówienia - odparłem. -
Gratuluję.
-
O, takie słowa z ust nędznego złodziejaszka?
Położyłem głowę na ramieniu, żeby wyglądać na zbitego
z tropu.
-
Jestem pisarzem, panie Ricks. Przypuszczam, że myli mnie pan z
bohaterem kilku moich kryminałów.
-
Niechże pan da spokój. Myśli pan, że nie sprawdziliśmy pana w
Fifty-Fifty? Myśli pan, że nie mamy dostępu do pańskich akt?
-
Jedna sprawa - uściśliłem. - Jednorazowy błąd młodości. Nic więcej.
Tym razem na Ricksa przyszła kolej, żeby zadrwić. Szturchnął mnie
palcem w klapę.
-
Chce pan, żebym znów poprosił o opróżnienie kieszeni?
O nie, to nie była propozycja, która budziłaby mój entuzjazm. Bo miałem
przy sobie swoje narzędzia. Ale co gorsza, miałem też portfel Josha.
-
Matka nie mówiła panu, że pokazywanie palcem jest niegrzeczne?
-
Pewnie była zbyt zajęta uczeniem mnie, że nie należy kraść rzeczy
należących do innych ludzi.
-
Wystarczy - przerwała Victoria. - Nie może pan nam po prostu
powiedzieć, czego pan chce?
-
Czego chcę? - Ricks wyprostował się i złapał się dłonią za kark. -
Rany, nie wiem. Chyba chcę, żebyście przestali kantować w moich
kasynach.
Victoria zaszurała krzesłem i wstała gwałtownie. Odmierzając kroki,
podeszła do najdalszej ściany i przycisnęła do niej płasko dłonie.
Czubkiem buta kopnęła plastikową listwę przy podłodze.
-
Czy słusznie przypuszczam, że wie pan o ultimatum, jakie nam
postawiono? - spytała.
-
Wie - odparłem.
Odwróciła głowę i popatrzyła gniewnie na Ricksa. Plecy miała wygięte w
łuk, zęby obnażone. Wyglądała jak kot ze zjeżoną sierścią, gotowy rzucić
się z pazurami.
-
Hej - powiedział Ricks, podnosząc rozłożone ręce jak tarczę. - Nie
pracuję tylko dla Fifty-Fifty. Moja firma pilnuje wielu kompleksów. To
jeden z nich.
-
Naprawdę? I w jakich godzinach pan pracuje? Bo proszę mi
wybaczyć, jeśli się mylę, ale zaczynam mieć wrażenie, że traktuje pan tę
sprawę osobiście.
-
Droga pani, nie podbijam karty w pracy. To nie tak działa.
Zatrudniono mnie, żebym nie dopuszczał do oszustw. A pani oszukiwała w
jednym z moich kasyn.
-
Bo nasze życie jest zagrożone.
Ricks zassał obie wargi do środka i pokręcił głową, jakby sytuacja nie
rozwijała się po jego myśli. Podparł się pod boki i popatrzył w sufit.
Zniżył głos i przybrał niemal ton zwierzenia.
-
Tak między nami, proszę pani, uważam, że pani ojciec to gość z
klasą. Może najlepszy kanciarz, z jakim miałem do czynienia. I może
wcale nie czuję się dobrze, patrząc, jak jego córka odstawia numer, który
by go przyprawił o rumieniec. A w każdym razie nie z podrzędnym
włamywaczem, który jest zbyt głupi, żeby się zorientować, kiedy go coś
przerasta.
Podejrzewam, że powinienem był poczuć się urażony tą oceną moich
zdolności, ale akurat w tej chwili bardziej interesował mnie stosunek
Ricksa do ojca Victorii.
-
Ma pan pieniądze, które Victoria wygrała - stwierdziłem bardzo
ostrożnie, jak gdyby w pokoju była bomba detonowana za pomocą głosu, a
ja starałbym się jej nie uruchomić.
-
Zdobyła te pieniądze nieuczciwie.
-
Może - odpowiedziałem równie wyważonym głosem. - Ale faktem
jest, że kasyno nic nie straciło. Nikt nie poniósł straty.
-
Czyżby? Spodziewa się pan, że uwierzę, że pan tymczasem nie
przetrząsnął pokojów gościnnych w poszukiwaniu pieniędzy?
Pokręciłem głową.
-
Żadnego przetrząsania. Jestem bardzo porządny. I może pan
odetchnąć spokojnie, ta noc nie była dla mnie tak szczęśliwa, jak się
spodziewałem.
Ricks przeniósł wzrok na Victorię, oparł brodę na piersi i pokręcił głową.
-
Nie zostało nam zbyt wiele czasu. - Popatrzyłem na swój cyfrowy
zegarek i z przerażeniem odkryłem, jak prawdziwe były te słowa. - Nie
może pan nam dać przynajmniej szansy, żebyśmy się uratowali? Niech pan
nie trzyma tu Victorii pod kluczem.
Ricks zacisnął szczękę, po czym gwałtownie wypuścił powietrze i złapał
się za grzbiet nosa.
-
Nie wiem, dlaczego w ogóle tego słucham.
-
Nie będziemy więcej grać - ciągnąłem. - Żadnego obstawiania. Przy
żadnym stole.
-
Charlie, bądź poważny. - Victoria oderwała się od ściany. -Nie
możesz tego obiecać.
-
Pewnie, że mogę. To w końcu rodzinna zasada Newburych.
-
Jeśli przyłapię panią z chociaż jednym żetonem w tej śliczniusiej
angielskiej rączce - ostrzegł Ricks Victorię. Pozwolił, żeby jego słowa
wybrzmiały i opuścił ramiona. - Powinna pani wiedzieć, że godzę się na to
tylko z powodu pani ojca.
-
Umowa stoi? - spytałem, wyciągając dłoń do Ricksa.
-
Stoi - zgodził się i uścisnął moją rękę ze znużeniem, jak człowiek
skazany na konfrontację z losem, który właśnie wprawił w ruch.
-
Victorio?
-
Dobra, w porządku. - Złapała sygnet i uniosła go ze stołu.
Wyzywającym gestem podstawiła rękę pod twarz Ricksa. - Ale swój
szczęśliwy sygnet zachowam.
Ricks pokręcił głową jeszcze mocniej i zabrał ze stołu teczkę.
-
Wydaje mi się, że będzie go pani potrzebowała.
Podszedł do ciężkich metalowych drzwi, otworzył je kluczem i pchnął,
gestem wskazując, żebyśmy wyszli. Wyprowadziłem Vic-torię na
zewnątrz, trzymając dłoń na jej krzyżu, w miejscu, gdzie kończyły się
plecy, a zaczynał obszyty cekinami materiał sukni. Wyszedłem na
korytarz, zatrzymałem się i nachyliłem Ricksowi do ucha.
-
Jeszcze jedno - dodałem tonem, który mógł ujść za szept.
-
Nie wie pan, kiedy skończyć, prawda?
-
Adres - powiedziałem. -1 nazwisko. Tego krupiera od ruletki przy
stole, przy którym grał Josh. Tego, który pewnie skończy z hakiem zamiast
ręki.
-
To wszystko?
-
Tak, to wszystko.
Ricks wydął wargi i przechylił głowę.
-
Poproszę kogoś, żeby to sprawdził.
-
Wspaniale. - Poklepałem go po ramieniu. - Jest pan prawdziwym
dżentelmenem. I zrobił pan dziś bardzo szlachetny uczynek.
-
Niech pan sobie oszczędzi - odparł. - Niech pan przestanie mnie
urabiać i zniknie mi z oczu, zanim zmienię zdanie.
-
Zrobione - zgodziłem się i pomknęliśmy z Victorią przez korytarz,
nie oglądając się za siebie.
25
Niee mogę uwierzyć, że znowu palisz - powiedziała Victoria.
-
Naprawdę? - Zaciągnąłem się. - Od tego chcesz zacząć?
Siedzieliśmy naprzeciwko siebie w wyłożonym poduszkami
boksie Starligth Eaterie w Fifty-Fifty. Na naszym stoliku piętrzyły się
brudne naczynia. Kiedy stanąłem w kolejce do bufetu śniadaniowego, nie
czułem głodu. A potem zobaczyłem góry jedzenia i mój żołądek zaczął się
domagać swego. Nałożyłem na talerz wędlinę, jajka (w postaci jajecznicy i
w koszulkach), placki ziemniaczane i grilowane pomidory, a potem
wróciłem po naleśniki, gofry, owoce, syrop klonowy i śmietankę.
Spłukałem to wszystko sokiem pomarańczowym i taką ilością kawy, że
mogłem zobaczyć, co jest po drugiej stronie czasu. Potem zacząłem się
zastanawiać, czy powinienem poluzować pasek i przymierzyć się do
mufinki. Po długich rozważaniach doszedłem do wniosku, że może lepiej
będzie zignorować znak z przekreślonym papierosem i zapaliłem. Właśnie
ta decyzja skłoniła Victorię, żeby odezwała się po raz pierwszy od ponad
dziesięciu minut.
-
Ale tak dobrze ci szło.
-
Byłem chodzącym plastrem nikotynowym.
-
Nie mogę na to patrzeć.
-
No cóż, nie każdy może być doskonały, prawda?
Victoria osunęła się na siedzeniu i założyła ręce poniżej mocno wyciętego
dekoltu koktajlowej sukienki. Podejrzewam, że w każdym innym miejscu
poza Las Vegas czułaby się nieco zdzirowato, jedząc śniadanie (trzeba to
powiedzieć) w tak wiele odsłaniającym stroju. W zabawny jednak sposób
sukienka wydawała się stosowna i gdybym tylko miał na sobie smoking,
potrafiłbym przekonać sam siebie, że spędziliśmy noc, grając wysoko w
bakarata, a teraz byliśmy nieco flejowatymi gwiazdami tak typowej dla
Vegas chwili.
Victoria kopnęła mnie w kostkę.
-
No proszę, dalej. Widzę, że umierasz z chęci, żeby się ze mną
podrażnić.
-
Jestem zszokowany, to wszystko. - Przyłożyłem dłoń do serca i
otworzyłem szeroko oczy. - Niecodziennie człowiek poznaje mroczne
sekrety swojej najlepszej przyjaciółki.
-
No więc kłamałam, Charlie. Hura! I tak, wiem, że myślisz, że twoje
kłamstwo na temat własnego wyglądu niewiele się od tego różniło. I że
jestem w twoich oczach hipokrytyką. Więc podejrzewam, że masz ochotę
triumfować, zanim dorośniesz i zrozumiesz, że jesteśmy kwita.
-
Kwita? Kazałaś mi wierzyć, że twój ojciec to ostoja przyzwoitości.
Sędzia sądu najwyższego.
-
Więc co chcesz, żebym ci powiedziała?
-
Prawdę. Chryste, ze wszystkich osób, jakie znasz, ja najprędzej to
zrozumiem.
-
Nie jest to coś, z czego byłabym szczególnie dumna.
-
Z tego, co mówił Ricks, może powinnaś. Twój ojciec musiał być
niezły.
Zmrużyła oczy. Podniosłem do ust papierosa i zrobiłem to samo.
-
Och, daj mi jednego - powiedziała, po czym sięgnęła po paczkę.
-
Żartujesz sobie?
Wyciągając papierosa, obdarzyła mnie obłudnym uśmiechem. Uderzyła
zapałką o pudełko z logo hotelu i podniosła zapaloną do twarzy. Może to
trochę oklepane, ale zacząłem na nią patrzyć w całkiem nowym świetle (i
nie mam na myśli wyłącznie płomienia zapałki).
-
Nie wiedziałem, że palisz.
-
Och, Charlie, naprawdę strasznie wielu rzeczy o mnie nie wiesz.
Zaciągnęła się z wprawą - jej pierś się uniosła, a policzki zapadły.
Trzymała papierosa bardzo elegancko, między palcami, opierając nagi
łokieć na dłoni. Sposób, w jaki ktoś pali, może być tak intymny, tak wiele
mówiący! Obserwując Victorię, niemal widziałem ją w czasach
studenckich, jak siedzi na parapecie z szalikiem w barwach uniwersytetu
okręconym wokół szyi, tomem poezji pod pachą i wzrokiem wbitym w
dal.
-
Więc powiedz mi coś jeszcze, czego nie wiem o tajemniczej Victorii
Newbury.
Odchyliła głowę do tyłu i wydmuchała dym w sufit. Usta rozciągnęły jej
się w uśmiechu, jakby była na haju.
-
Po pierwsze, tata wciąż jest aktywny.
-
Tak?
Wycelowała we mnie papierosem.
-
Pod pewnymi względami mi go przypominasz. Nie potrafi się
powstrzymać. Za bardzo lubi życie.
-
Odnosi sukcesy?
Pokiwała głową.
-
Ogromne. Teraz pracuje na Dalekim Wschodzie. Lubi jeździć tam,
gdzie są nowe kasyna i krupierzy. Mówi, że są bezbronni, kiedy uczą się
zawodu.
Wypuściłem z ust kłąb dymu.
-
A co o tym wszystkim myśli twoja mama?
-
Nie lubi ryzyka, jakie się z tym wiąże, ale podoba jej się ten styl
życia. To ona nas wychowywała, kiedy tata był zagranicą,
w Europie i w Ameryce, więc wtedy tego nie doświadczała.
Powiedziałabym, że teraz jest bardziej wyrozumiała.
-
Pracuje sam?
-
Nie-e. - Znowu się zaciągnęła. - Potrzebna jest dobra ekipa. Pracuje z
pięcioma albo sześcioma podobnie myślącymi ludźmi w swoim wieku.
Zazwyczaj liczą karty. Inne numery, na przykład podmianę, zbyt łatwo
wyśledzić. - Zaciągnęła się i wydmuchała dym. - Jak sam widziałeś.
Sięgnęła ręką przez stół i strzepnęła popiół do spodka, którego sam
używałem. Zaciągnąłem się. Papieros i kawa sprawiły, że powoli zaczęło
mi się kręcić w głowie. Gdyby nie ciężar jedzenia, które pochłonąłem,
mógłbym odlecieć z siedzenia.
-
To ile wiesz o kasynowych przekrętach?
-
Więcej niż przeciętny człowiek. - Uniosła ramiona. - Mniej niż
ekspert.
-
Ojciec cię nauczył?
Pokiwała głową i oczy jej się zaświeciły, jakby przypomniała sobie coś
miłego.
-
Nie było go w domu tyle, ile bym chciała. Po części chodziło o
pracę, ale też zawsze cieszyły go podróże. W tym też mi go przypominasz.
Wędrowna dusza. - Skóra zmarszczyła się jej w kącikach oczu. - Chyba
dlatego czas, kiedy przyjeżdżał do domu, był wyjątkowy. Miał swoją
kryjówkę - wciąż ją ma - i takie jakby minikasyno. Jest tam stół do
francuskiej ruletki i mata do black jacka, trochę już dziś wypłowiała i
przetarta. Grywał z nami, kiedy byliśmy dziećmi.
-
I grał uczciwie?
Wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
-
Uczciwość nie była czymś, co by go obchodziło i czego by nas uczył.
Po prostu lubił wygrywać. A liczenie kart albo lusterko w sygnecie prostą
drogą prowadziły do tego celu. Dla niego całe życie jest grą. Po prostu gra
bardzo skrupulatnie. - Zgasiła papierosa w plamie keczupu. - Jeśli mam
być szczera, to nie byłam zainteresowana tym tak bardzo, jak on chciał. To
tak jak z twoim
otwieraniem zamków. Mogę zrozumieć to od strony teoretycznej, ale żeby
być w czymś dobrym, trzeba ćwiczyć. Po prostu niezbyt mi zależało.
-
Więc co się stało w Space Station One?
Victoria gwałtownie osunęła się na poduszkę.
-
Desperacja. Potrzebowaliśmy szybko pieniędzy i liczenie na łut
szczęścia nie miało sensu.
Wydmuchałem ostatnią porcję dymu z płuc i zgasiłem papierosa.
Zakręciłem paczką na stole.
-
Dość ryzykowne.
-
Nie musisz mi mówić. Ricks miał rację. Tata byłby zażenowany.
-
Dlaczego?
-
Sygnety z lusterkiem? Wyszły z mody mniej więcej w epoce, do
której nawiązuje ten hotel. A podmiana bez ekipy? - Rozłożyła ręce, jakby
to było wystarczające wytłumaczenie. Nie byłem pewien, czy za nią
nadążam.
-
Myślałaś, że mogą cię przyłapać?
-
Uznałam, że istnieje uzasadnione prawdopodobieństwo.
-
Więc dlaczego spróbowałaś?
-
To znaczy pomijając fakt, że dziś w nocy mogą nas zabić?
-
Tak.
Sięgnęła po dozownik cukru i wysypała kryształki na dłoń.
-
Przez Josha.
-
Mastersa? A co on ma z tym wspólnego? - Zajrzałem jej głęboko w
oczy, próbując wyczytać sens tego, co powiedziała. Uśmiechnęła się lekko,
jakbym i tak był zbyt powolny. - Poczekaj. Wiedziałaś, że kantuje, tak?
-
Bingo.
-
Ale skąd?
Pozbyła się dozownika i strzepnęła dłonie, rozsypując cukier po stole.
-
Obserwowałam go, kiedy grałeś w pokera. Jego plan był taki
bezczelny. To mnie zaintrygowało.
-
Widziałaś, że zamienia kapsle na żetony?
-
Na początku nie. Pierwsze, co zauważyłam, to jak zwinął trochę
żetonów kobiecie, która siedziała naprzeciwko. Tej miłej starszej pani w
marynarce ze złotej lamy. A potem zauważyłam też podmianę.
-
Bezczelny drań. Miałaś zamiar mu pomóc?
-
Nie z tą starszą panią. Powiedziałam mu, żeby odłożył jej żetony.
-
I zrobił to?
-
Nie miał wyboru. Ale i tak bym go nie wydała.
-
Chryste. Nic dziwnego, że dał ci darmowe bilety na przedstawienie.
-
Och, myślę, że mu się to podobało. Wszyscy mężczyźni lubią się
popisywać, prawda?
-
Słyszałem, że tak mówią.
Victoria wyciągnęła ręce nad głową. Ziewnęła i wydała z siebie pomruk.
-
Charlie, przedobrzyliśmy.
Położyłem rękę na brzuchu.
-
Wiem. Myślę, że to te naleśniki.
-
Nie - odparła. - Mam na myśli to, że daliśmy ciała. Narobiłam
bigosu, przyłapali mnie i teraz już nie możemy grać.
-
To nie ma znaczenia - powiedziałem.
-
Akurat. Powinniśmy uderzyć na Freemont Street.
-
Naprawdę, Vic. Znalazłem sposób, żeby zarobić te pieniądze.
Oparła łokcie na stole i zbliżyła do mnie twarz.
-
Zamieniam się w słuch.
Obejrzałem się przez ramię.
-
Możemy to omówić w moim pokoju?
-
Zgoda. Tak się składa, że sama mam ci coś do powiedzenia. Ale
pozwól, że zadam jedno pytanie. Czy to legalne?
-
Och, Vic - westchnąłem. - Czasami myślę, że ty mnie w ogóle nie
znasz.
26
Słodkie, słodziutkie łóżeczko. Jak dobrze znów w nim być.
Victoria zwaliła się na moje łóżko, jakby przez wiele dni wlokła się przez
pustynię i w końcu trafiła do połyskującej w słońcu oazy. Rozłożyła
szeroko ręce, rozkoszując się delikatną bawełnianą narzutą, uniosła nogi i
zrzuciła buty.
-
O, jak dobrze!
Opadłem na fotel obok minibaru i oparłem głowę na rękach.
-
Jestem wykończony.
-
Ja też. Więc gadaj, jak zamierzasz nas uratować, zanim zupełnie
odpłynę.
Podpełzła w górę łóżka, odwróciła się i zwaliła się na poduszki i jaśki
oparte o zagłówek. Sukienka podwinęła jej się na udach, pociągnęła więc
za brzeg i przykryła nogi poduszką.
Nogi miała całkiem, całkiem, ani trochę nie sfatygowane. A wyraz oczu
lekko nieprzytomny, z gatunku tych uroczych. W innych okolicznościach,
w innym czasie...
Przetarłem twarz dłonią, natychmiast wyrzucając ten pomysł z głowy.
-
Wytropiłem Maurice'a - powiedziałem nagle skoncentrowany. - Tego
gościa z wiadomości, którą znaleźliśmy u Josha.
-
Naprawdę? Jak?
-
To długa historia. W wersji skróconej: jest takie przedstawienie w
kasynie Atlantis, coś w rodzaju pokazu cyrkowego, w którym występują
nasi przyjaciele z góry - olbrzym i karzeł.
Victoria się skrzywiła.
-
Olbrzym ma na imię Kojar, a karzeł, przepraszam: mężczyzna
niewysokiego wzrostu - Sal. A Maurice nazywa się Maurice Mills i jest
producentem tego przedstawienia.
-
I co to za typ, ten Maurice?
-
Jednym słowem? Dziwny. Lubi, żeby wszystko było białe. Ubrania,
dom, meble - wszystko białe. Jakbyś spotkała anioła z zaburzeniami
osobowości.
-
I będzie naszym duchem opiekuńczym?
-
Trudno wyczuć. Ale to on jest źródłem pieniędzy.
-
Czyli jest bogaty?
-
Na pewno ma parę groszy. I zamierza zarobić krocie.
-
I tu wchodzimy my?
Założyłem ręce za głową i ziewnąłem dość wymownie.
-
Otóż to - potwierdziłem i przeszedłem do wyjaśnień.
Na początek opowiedziałem Victorii, jak to Maurice, producent widowisk,
zamierza zostać właścicielem kasyna. I że Kojar i Salvatore to członkowie
jego ekipy. I że w zamian za zdobycie kwitów niezbędnych, żeby wy
budować kasyno, Josh miał odgrywać główną rolę na scenie w Magie
Land. Zacząłem rozwijać kwestię soku, ale wyglądało na to, że w tej
materii Victoria orientuje się dużo lepiej niż ja, przeszedłem więc do
kwitów, które zebrali bracia Fisher, a na których Joshowi nie udało się
położyć łapy. Dlatego, powiedziałem jej, zostałem wynajęty, żeby ukraść
kwity w zamian za sto czterdzieści tysięcy dolarów, których
potrzebowaliśmy, i już miałem przejść do szczegółów planu kradzieży,
kiedy Victoria mi przerwała.
-
Chwileczkę, niech to sobie ułożę - powiedziała z miną kwaśną jak
sok z cytryny. - Twój pomysł na spłacenie Fisherów polega na tym, żeby
ukraść im coś cenniejszego niż pieniądze, z powodu których zaczęli nas
ścigać.
-
W skrócie rzecz ujmując? Tak.
Zrobiła wielkie oczy i popatrzyła na mnie, jakbym był stuknięty.
-
Nie sądzisz, że byłoby lepiej, gdybyśmy okradli kogoś innego, a nie
ludzi, którym akurat wisimy pieniądze?
-
Byłoby miło, gdyby tak się to ułożyło, ale nic z tego.
-
Charlie, jeśli nas przyłapią, to nie sądzę, żeby dobrze to przyjęli.
-
Już i tak powiedzieli, że nas zabiją, Vic. Nie wiem, co mogłoby być
gorszego.
Opuściła głowę, bezmyślnie skubiąc poszewkę.
-
Hm.
-
Czy to „hm" znaczy „tak, widzę, że to najlepsze rozwiązanie tej
trudnej sytuacji, i choć nie czuję się pokrzepiona, rozumiem, że to nasza
jedyna szansa"?
-
Nie, Charlie. To zwykłe „hm". Nie wiem, co powiedzieć.
-
Nic nie musisz mówić. - Wyciągnąłem szyję i spojrzałem na budzik
stojący na nocnej szafce. - Mamy około jedenastu godzin, żeby to
załatwić.
-
Jedenaście godzin. - Skrzywiła się. - Bardzo to trudne?
-
Na pewno nie jest łatwe.
-
Coś czułam, że tak powiesz. Gdzie są te kwity?
Teraz ja się skrzywiłem.
-
Powiedzieli mi, że bliźniacy trzymają je w swoim biurze. W sejfie,
który jak dotąd próbowałem otworzyć trzy razy w życiu.
-
Próbowałeś?
-
Raz byłem blisko. Gdybym miał jeszcze godzinę albo dwie,
otworzyłbym go bez problemu.
-
O mój Boże! A jak dokładnie wyglądają te kwity?
-
Maurice nie był pewien. Ale według wszelkiego
prawdopodobieństwa nie jest to mała czarna książeczka, tylko raczej jakiś
nośnik cyfrowy.
-
A gdzie Fisherowie mają swoje biuro?
-
Na ostatnim piętrze tego hotelu.
Oczy Victorii powędrowały w stronę sufitu, jak gdyby chciała przebić
wzrokiem jakieś czterdzieści pięter dzielących nas od celu.
-
Proszę, powiedz mi, że dostać się tam to dziecinnie proste.
-
A jak myślisz?
-
Myślę, że ignorancja może być błogosławieństwem, ale chyba
powinnam wiedzieć, co nas czeka.
Zdjąłem ręce z karku i zacząłem uważnie przyglądać się paznokciom,
odgrywając człowieka nieszczególnie zmartwionego przeszkodami, z
którymi przyjdzie mu się zmierzyć.
-
Trzeba zacząć od tego, że istnieją trzy sposoby, żeby się dostać do
biura. Pierwsza, bezpośrednia droga to prywatna szybka winda, z której
mogą korzystać tylko Fisherowie i garstka osób z personelu. Żeby
uruchomić windę, trzeba by zwędzić kartę i wybrać sześciocyfrowy kod.
W kabinie są wbudowane kamery, które przekazują obraz do stanowiska
dwóch osobistych asystentek bliźniaków przed biurem. - Zerknąłem znad
paznokci. - W zasadzie asystentek jest sześć. Pracują w systemie
zmianowym, tak że zawsze są dwie naraz.
-
A te inne sposoby?
Zastukałem zębami.
-
Plan B zakłada wykorzystanie schodów służbowych, które prowadzą
z niższego piętra, gdzie przy stanowisku ochrony dwadzieścia cztery
godziny na dobę siedzi człowiek. Tu także drzwi są zabezpieczone
kolejnym sześciocyfrowym kodem.
-
Albo?
-
Plan C. Zaczynam z dachu i odstawiam słynny na cały świat numer
włamywacza-pająka.
-
Chryste!
-
Tylko że cierpię na zawroty głowy.
-
Chryste!
-
Poza tym musiałbym się nauczyć zjeżdżać po linie, bo nie umiem
przebić się przez potrójną szybę w oknie, nie wydając przy tym dźwięku,
co jest niemożliwe, i uciec tą samą drogą, co wymagałoby wykorzystania
helikoptera. Och, i oczywiście trzeba by tego dokonać, nie zwracając
uwagi tłumu turystów na dole. Taka opcja wymagałaby pieniędzy i
sprzętu, których nie mamy.
-
Nie kręcimy tutaj Ocean's Eleven, Charlie.
-
Raczej Ocean's Tzvo z bardzo skromnym budżetem. Oczywiście przy
założeniu, że byłabyś gotowa pomóc.
-
Pewnie, że pomogę. Wiesz, że zrobię, co będę mogła.
Wygładziła rękami poszewkę i zmarszczyła brwi w sposób, który wyraźnie
wskazywał, że coś ją niepokoi. Nie minęło wiele czasu, zanim powiedziała
mi, co to takiego.
-
Naprawdę sądzisz, że Josh chciał ukraść te kwity?
-
To dla mnie bez znaczenia. Teraz interesuje mnie tylko to, żeby
spłacić Fisherów i wydostać się z Vegas.
-
Ale mnie to obchodzi.
Zorientowałem się, że się uśmiecham.
-
To dlatego że masz prawdziwego hopla na punkcie wiązania
wszystkich nici. I doceniam to, jeśli chodzi o moje rękopisy, ale w tej
sytuacji musisz pozwolić, żeby niektóre końce pozostały luźne.
-
A co, jeśli nie chcę?
-
Prześpij się z tym. Mówiłaś, że jesteś zmęczona, prawda?
-
Nie zasnę z tymi wszystkimi myślami kołaczącymi mi się po głowie,
Charlie.
-
Vic, powinnaś się teraz zobaczyć. Podejrzewam, że przespałabyś
huragan. Tak naprawdę wcale bym się nie zdziwił, gdyby się okazało, że
już śpisz i to tylko zły sen. Dlaczego nie zamkniesz oczu i się nie
przekonasz?
Spojrzała na mnie krzywo, jakby jej cierpliwość była na granicy
wyczerpania.
-
Jeśli to pozwoli ci się odprężyć - ciągnąłem - to nie zaczniemy przed
czwartą. Maurice mówił, że o tej porze bracia Fisher codziennie grają w
golfa. W rezerwacie pośrodku pustyni jest pole golfowe. Pół godziny jazdy
ze Stripu. Więc nawet jeśli zagrają tylko dziewięć dołków, będziemy mieć
dość czasu.
-
Wysłuchasz mnie w końcu?
Zacisnąłem zęby i ostrożnie ująłem czoło, jakby ktoś wiercił mi w mózgu
dziurę, a ja nie byłbym tym szczególnie zachwycony.
-
Proszę bardzo. No dalej, zasiej w moim umyśle wątpliwości. W
końcu nie ma sensu niczego sobie ułatwiać.
Victoria wydęła usta i przyciągnęła moją uwagę środkowym palcem
swojej prawej ręki. A potem pokazała wszystkich pięć palców i zaczęła
odliczać.
-
Po pierwsze, dlaczego Josh miałby coś takiego robić? Miał swoje
przedstawienie, które odnosiło sukcesy. Fifty-Fifty to prestiżowe kasyno i
zarabiał tu mnóstwo pieniędzy.
Przytrzymała palec wskazujący gotowy, żeby go zgiąć, i przeszła do
drugiego problemu.
-
Chcesz, żebym odpowiadał po każdym punkcie czy na wszystkie
naraz?
-
Po drugie - ciągnęła, ignorując mnie - to iluzjonista, a nie
włamywacz. Z tego, co mówiłeś, ten sejf z lewitami trudno jest otworzyć.
-
Nie, jeśli zna się szyfr.
Obrzuciła mnie gniewnym spojrzeniem.
-
Oczywiście. Ale Josh przecież nie mógł znać szyfru, bo to nie jego
sejf. Więc dlaczego ktoś miałby przypuszczać, że uda mu się zdobyć
kwity?
-
A po trzecie?
Victoria zacisnęła dłoń w pięść i popatrzyła na knykcie, jakby się
zastanawiała, jaki wzór mogłyby zostawić na mojej twarzy.
-
Nie ma żadnego po trzecie - wycedziła cicho przez zaciśnięte zęby.
-
To po co to odliczanie na palcach?
-
Czy to ma znaczenie? Te dwa pytania nie wystarczą?
Wzruszyłem ramionami, choć jakoś tak bez przekonania.
I gdybym tylko potrafił się zmusić do ziewnięcia, to bym ziewnął. Bo
prawda była taka, że te same wątpliwości i mnie kołatały się po głowie i
bardzo starałem się je zignorować.
-
No więc - zacząłem. - Co do punktu pierwszego, to powiedziałbym,
że nie można lekceważyć ego, ambicji i chciwości takiego kretyna jak Josh
Masters. Dobra, całkiem wygodnie się tutaj urządził, ale nie występował
na głównej scenie i nie był największą gwiazdą kasyna. Myślę więc, że to
była kwestia statusu, nie wspominając o pieniądzach.
-
Trochę to naciągane, Charlie.
-
A co do twojego punktu drugiego, to mogło być tak, że Josh
wiedział, jak się uporać z sejfem. Maurice mówił, że w przedstawieniu
Josha były takie numery. Wielu iluzjonistów używa kajdanek i zamków,
żeby przyciągnąć publiczność, ale jeśli Masters traktował swoją pracę
choć trochę serio, na pewno nauczył się podstaw otwierania zamków i
sejfów. Popatrz na mnie. Jako dziecko pasjonowałem się sztuczkami
karcianymi i chociaż z czasem bardziej zaczęły mnie interesować zamki,
nigdzie nie jest powiedziane, że Josh nie zaczynał podobnie. No i
mnóstwo zdolności iluzjonistów przydaje się w moim fachu. Zwinność,
sprawność manualna, odwracanie uwagi.
-
Jeszcze bardziej naciągane.
Wstałem z fotela i przeszedłem się po dywanie. Niewiele to pomogło.
Podszedłem do okna i wyjrzałem na Strip. Jak zwykle był duży ruch. Na
chodnikach też. Po drugiej stronie wieże hotelu Caesars Pałace wystrzelały
w białobłękitne niebo, jakby kawałek Be-nidormu - ten gorszy - został
przeszczepiony w pustynny krajobraz.
-
W porządku - powiedziałem, stukając palcem w szybę. - Zastanów
się więc, dlaczego wziął nogi za pas w środku przedstawienia. To prawda,
że Fisherowie wiedzieli o jego hazardowym przekręcie, ale ten problem
mogliby wspólnie rozwiązać. Przecież krąży mnóstwo historii o
gwiazdach w Vegas i ich wyskokach.
-
Co więc sugerujesz?
Odwróciłem się i oparłem plecami o okno.
-
Sugeruję, że może narobił niezłego bigosu, próbując zdobyć kwity.
Gdyby skrewił tak bardzo, że bliźniacy zorientowaliby się, co zamierzał
zrobić, miałby powód, żeby się bać.
-
Ale gdyby tak było, to czy nie wypytywaliby nas o te kwity?
Słuszna uwaga, jeszcze jedna, której nie potrafiłem wyrzucić
z głowy.
-
Myślę, Vic, że bliźniacy założyli, że byliśmy tylko częścią przekrętu
przy ruletce. Może uznali, że mieliśmy odwrócić uwagę. Kolejna zasłona
dymna. No i jest jeszcze, rzecz jasna, ta ich siostra.
-
Kto taki?
Gapiłem się na Vietorię zdziwiony. Potrzebowałem chwili, żeby się
zorientować, że zapomniałem jej zdradzić pewien szczegół. Musiałem być
bardziej zmęczony, niż mi się wydawało.
-
Caitlin. Martwa dziewczyna w wannie. Okazało się, że była siostrą
Fisherów.
-
Mówisz serio?
-
Obawiam się, że tak. A w takiej sytuacji pojawia się kolejny dobry
powód, dla którego Josh mógł sądzić, że trzeba zwiewać. Do diabła, ona
mogłaby być głównym powodem. Pomyśl tylko: pracowali razem, byli
przyjaciółmi. Może Josh nie powiedział jej, co planuje? Może nie poprosił,
żeby mu pomogła i dołączyła do niego w Magie Land? Powiedzmy, że to
zrobił, i powiedzmy, że nie mogła pogodzić się z myślą, że jej bracia
zostaną wystrychnięci na dudka, więc powiedziała im, co Josh knuje. To
by tłumaczyło, dlaczego ją zabił. I wtedy jego ucieczka miałaby sens.
Oparłem ręce przy oknie i czekałem, aż Victoria uzna mój wywód za
logiczny. Nie wyglądała na całkowicie przekonaną. Nie sprawiała też
wrażenia uspokojonej. Kręciła się na łóżku, zagryzając wargę i zupełnie
niestosownie krzywiąc twarz. W końcu poklepała miejsce obok siebie.
-
Usiądź na chwilę.
-
Słucham?
-
Muszę ci coś pokazać.
Zostałem tam, gdzie stałem. Victoria sięgnęła po torebkę i znowu
poklepała materac.
-
Usiądź, Charlie.
Choć wiedziałem swoje, przemknąłem przez pokój, wdrapałem się na
łóżko i zacząłem sunąć do tyłu, póki plecami nie natrafiłem na stertę
poduszek. Przyciągnąłem kolana do piersi i objąłem nogi rękoma.
-
Victorio, twój głos brzmi dziwnie.
-
Przepraszam. Zamierzałam powiedzieć ci wcześniej, ale zacząłeś
mówić o Maurisie i kwitach, i... zapomniałam.
-
O czym zapomniałaś?
Spojrzała na mnie badawczo, jeszcze mocniej zagryzając wargę, a potem
powiedziała:
-
Charlie, czy jesteś całkowicie pewien, że ona nie żyła? Mam na
myśli tę dziewczynę w wannie.
-
Jasne.
-
Sprawdziłeś puls?
Podrapałem się po głowie.
-
No, nie. Ale nie było takiej potrzeby. Nie ruszała się.
-
Dotknąłeś jej?
-
Nie, nie chciałem, Vic.
-
To co dokładnie zrobiłeś?
Westchnąłem i pokręciłem głową, jakby to wszystko, o co mnie pytała
Victoria, było nieistotne.
-
Włożyłem rękę do wody i okazało się, że jest zimna. A potem przez
chwilę się tej dziewczynie przyglądałem. Przez cały czas, kiedy byłem w
łazience, ani drgnęła.
Victoria uśmiechnęła się ponuro i wyciągnęła z torebki biografię
Houdiniego. Podała mi ją, mówiąc:
-
Popatrz na odwrotną stronę okładki.
Zrobiłem, jak mi kazała. Była tam dedykacja: „Caitlin, garść inspiracji do
nowego numeru. Nie zawadzi trochę wskazówek od najlepszych. Zawsze
kochający Josh".
-
W porządku, więc to książka Caitlin. Wielkie rzeczy.
-
Ale ktoś zrobił w niej notatki, Charlie. Zaznaczono też niektóre
akapity. Irytowało mnie to, kiedy czytałam, ale dało się znieść. I wtedy
zobaczyłam to.
Kartkowała książkę, póki nie znalazła strony po prawej z zagiętym rogiem.
Nagłówek głosił: Domowy iluzjonista. Wskazała na akapit zaznaczony
żółtym markerem. Obok narysowano ołówkiem gwiazdkę.
Przeczytałem zaznaczony fragment i poczułem, jak w żołądku rośnie mi
wielka kula mdłości. Przełknąłem ślinę, mając przy tym
wrażenie, jakbym połykał żwir. Słowa zaczęły mi tańczyć przed oczami,
nie było jednak sposobu, żeby je wyprzeć.
„Nowojorski dom Houdiniego został umeblowany tak, by uczynić zadość
jego zamiłowaniu do iluzji. Na rozległych półkach znalazło się miejsce dla
niezliczonych publikacji encyklopedycznych, a całe pokoje poświęcono
jego kolekcji rekwizytów scenicznych. Największą ozdobą była łazienka,
w której zamontowano ogromną, wykonaną na zamówienie wannę.
Houdini mógł ją napełniać lodowatą wodą i trenować długotrwałe
wstrzymywanie oddechu w ramach przygotowań do trudnych warunków
panujących w Komorze Chińskiej Tortury Wodnej".
27
O rany! - krzyknąłem.
-
Myślisz, że mogła nie być martwa? - spytała Victoria.
Powróciłem myślami do sceny w łazience. Ile czasu spędziłem
w środku? Minutę? Może dwie? Jeśli Caitlin miała wprawę we
wstrzymywaniu oddechu, prawdopodobne mogła wytrzymać tak długo. To
by tłumaczyło, dlaczego się nie poruszała - bo kompletny bezruch
pozwalał jej zaoszczędzić tlen. Głowę i uszy miała zanurzone, nie mogła
więc mnie wyczuć ani usłyszeć, jak się kręcę. To prawda, że włożyłem
rękę do wanny, żeby sprawdzić wodę, ale trzymałem się z dala od jej stóp.
A ponieważ wydawało mi się, że nie żyje, zrobiłem to naprawdę ostrożnie.
-
Maurice mówił, że Caitlin pracowała nad nowym numerem
-powiedziałem nieco drżącym głosem. - Twierdził, że będzie idealny dla
Atlantis. Wtedy nie zauważyłem związku. Musiało chodzić o wodę.
-
O rany! - Victoria wyjęła mi książkę z rąk i jeszcze raz przebiegła
wzrokiem akapit. - Wygląda na to, że nie jesteś już podejrzany o
morderstwo.
-
Może.
-
Choć to nie tłumaczy, dlaczego Josh wrócił do siebie, po tym jak
zniknął. To znaczy, skoro nie była martwa, nie było ciała, którego musiał
się pozbyć.
-
Może wcale nie wracał.
-
To gdzie się podziała karta?
Zerknąłem na włącznik obok drzwi. Moja własna karta była w środku,
dzięki czemu klimatyzacja działała.
-
Pomyśl tylko. Skoro Caitlin żyła i korzystała z wanny Josha, żeby
ćwiczyć wstrzymywanie oddechu, to kiedy skończyła, mogła zabrać kartę
ze sobą.
-
Och, rozumiem. Wysuszyła się, ubrała, wypuściła wodę, wzięła kartę
i wyszła.
-
Właśnie.
-
Choć to nie pasuje do twojej teorii, zgodnie z którą Josh wyjawił
Caitlin plan zdobycia kwitów, a ona powiedziała o tym braciom.
-
Nie pasuje?
-
Daj spokój! Raczej nie korzystałaby wtedy z jego apartamentu.
-
Może naprawdę serio traktowała swoje ćwiczenia. - Odebrałem jej
książkę i przerzuciłem kartki. - Jeszcze jakieś rewelacje?
-
Nic więcej nie znalazłam. Sprawdziłam też inne zaznaczone
fragmenty, ale nic mi się nie rzuciło w oczy.
-
Czyli żadnej wzmianki o tym, jak się włamać do sejfu Schmidt and
Co?
-
Ani na temat kwitów.
-
Typowe. - Podniosłem książkę do oczu i spojrzałem na nią,
marszcząc brwi. - I to ciebie nazywają deus ex machina? Jedna nędzna
wskazówka? To wszystko, co masz nam do zaoferowania?
Victoria ledwo się uśmiechnęła. Może była zbyt zmęczona. Albo też może
wcale nie byłem taki dowcipny, jak lubiłem o sobie myśleć.
-
Teraz przynajmniej możemy się skontaktować z policją -
powiedziała.
-
Jak to?
-
Skoro Caitlin nie jest martwa, ty nie jesteś już potencjalnym
podejrzanym o morderstwo. Więc możemy do nich zadzwonić, żeby
uniknąć śmierci.
Pokręciłem głową.
-
Ricks i bliźniacy mają wystarczające dowody, żeby nas aresztowano
za okradanie kasyna. W twoim wypadku byłyby dwa zarzuty.
-
Wolę to, niż żeby mnie zabili.
-
Ale wcale nie mamy pewności, że Caitlin żyje.
-
Charlie.
-
No co? Kiedy ją widziałem, wyglądała na martwą, Vic. I w porządku,
może mamy prawdopodobne wyjaśnienie. Ale nie mamy pewności. Mogło
się zdarzyć i tak, że ćwiczyła i coś poszło nie tak.
-
Więc co dokładnie proponujesz?
Przez chwilę rozważałem nasze możliwości. Wyglądało na to, że możemy
zrobić kilka rzeczy.
-
Myślę, że ty powinnaś poszukać Caitlin. Jeśli żyje, nietrudno będzie
ją znaleźć. Ktoś ci powie, gdzie szukać.
-
A ty?
-
Jeżeli Ricks się pośpieszy i powie mi, gdzie znajdę jednorękiego
krupiera, pogadam z nim i zobaczę, czy będzie mógł nas skontaktować z
Joshem.
-
A jeśli to nie zadziała?
-
To ukradnę lewity.
-
Ot tak sobie?
Postukałem się w skroń.
-
Pozytywne myślenie, Vic.
-
Inspirujące. To kiedy mam się zacząć rozglądać za Caitlin?
Przyjrzałem się jej uważnie. Jedyną szansę, żeby wyglądać na
bardziej śpiącą, miałaby w sytuacji, gdyby anestezjolog wpakował jej
strzykawkę w pupę i poprosił, żeby powoli zaczęła odliczać od dziesięciu.
-
Słuchaj, oboje jesteśmy wykończeni. Zdrzemnijmy się przez
godzinkę i potem zaczniemy. Dużo lepiej się będę czuł, wiedząc, że kiedy
już ją znajdziesz, będziesz myślała przytomnie.
-
Jeśli ją znajdę. Ale drzemka chyba faktycznie się przyda. Nie będzie
ci przeszkadzało, jeśli zostanę tutaj? Nie mam siły podnosić się z łóżka.
Powiedziałem, że nie ma sprawy.
-
I Charlie, jak już się będzie zbliżał ostateczny termin, a żadnemu z
nas się nie uda, obiecasz mi, że zadzwonimy na policję?
Popatrzyłem jej w oczy i pokiwałem głową tak szczerze, jak tylko
potrafiłem.
-
Zadzwonimy, kiedy nadejdzie pora. Ale nie będzie takiej potrzeby.
Victoria odwróciła się do mnie tyłem, sięgnęła po poduszkę i podłożyła ją
sobie pod głowę. Westchnęła i poruszyła palcami u stóp, tworząc w
pościeli małe wgłębienie.
-
A jeśli chodzi o pozytywne myślenie, to wiesz co? - powiedziała
sennym głosem.
-
Co takiego?
-
Tak sobie pomyślałam, że przynajmniej będziesz miał mnóstwo
materiału na opowiadanie.
Nie mogłem zasnąć. Próbowałem się wyciągnąć i zdrzemnąć, ale nic z
tego. Byłem zbyt podekscytowany.
Po dłuższej chwili gniewnego posapywania i narzekania, oparłem się na
łokciu i spojrzałem na Victorię. Oczy miała zamknięte, oddech
wyrównany. Obejmowała ręką poduszkę, lekko przytrzymując kosmyk
włosów. Usta miała uchylone, nie zaciskała zębów
i o ile mogłem się zorientować, cieszyła się chwilą wytchnienia od
wszystkiego.
To zabawne, jak bardzo można się co do kogoś pomylić. Nigdy bym nie
przypuszczał, że ojciec Victorii jest kanciarzem. Zawód sędziego dużo
lepiej pasował do tego, co o niej wiedziałem, dlatego nigdy w to nie
wątpiłem.
Nie mogę powiedzieć, żeby zmartwiło mnie to odkrycie. W pewnym
sensie nawet dość się cieszyłem. Victorii najwyraźniej zależało na ojcu, i
to mimo jego wad, a ta wiedza sprawiła, że poczułem się nieco lepiej we
własnej skórze.
Smutna prawda jest taka, że nie mam zbyt wielu przyjaciół. Za często
przenoszę się z miasta do miasta, żeby zbudować trwałe relacje, a
ponieważ większość czasu spędzam na pisaniu powieści albo okradaniu
ludzi, nie należę do najbardziej towarzyskich osobników. Nie lubię, żeby
mi przerywano pracę, i to zarówno kiedy piszę nową książkę, jak i wtedy -
zwłaszcza wtedy - kiedy włamuję się komuś do mieszkania, a to nie
zostawia zbyt wiele miejsca na zadzierzganie więzów przyjaźni.
Podejrzewam, że nie mam też na to ochoty. Ale miałem Victorię i ufałem
jej bezwarunkowo. Była jedyną osobą na całym świecie, której nie
chciałbym zawieść.
Z tą myślą przestałem się w nią wpatrywać i przesunąłem na drugi koniec
łóżka. Sięgnąłem do torby, z której wyciągnąłem kołonotatnik i długopis.
Przerzuciłem kartkę, zdjąłem skuwkę i przygotowałem się do pisania.
Tylko kogo chciałem oszukać? Nie mogłem spisać tego wszystkiego, co
się wydarzyło. To prawda, miałem mnóstwo nowego materiału, ale kto
chciałby spędzać pół godziny nad szkicem opowiadania, skoro istniała
możliwość, że skończy martwy, zanim będzie miał szansę je napisać.
Odłożyłem długopis i wziąłem biografię Houdiniego. Książka była gruba,
tekst złożono drobną czcionką, nie mógłbym więc przeczytać jej w
pośpiechu. Wróciłem do zaznaczonego fragmentu, który mi pokazała
Victoria, i jeszcze raz przeczytałem o tym, jak Houdini ćwiczył
wstrzymywanie oddechu w swojej ogromnej wan-
nie. Uznałem, że to dobra metoda nauki. W końcu człowiek musi się
znaleźć w sytuacji, w której oddychanie jest niemożliwe, bo inaczej będzie
go kusiło, żeby oszukiwać. A jak inaczej mogła to sobie zapewnić Caitlin
w wygodnym hotelowym apartamencie bez szklanego zbiornika i pary
krzepkich przyjaciół, którzy staliby nieopodal, żeby ją wyciągnąć, i
pilnowaliby jej z toporkami w dłoni?
Dlatego uznałem za prawdopodobne, że wstrzymywała oddech, ja zaś
pomyliłem się, sądząc, że nie żyje. I choć może w ten sposób wyjdę na
głupka, muszę przyznać, że poczułem ulgę. Vic-toria miała rację, mówiąc,
że wystarczy już tych ciał wokół mnie. Gdybym mógł opuścić Vegas bez
dodatkowego trupa na koncie, byłaby to miła odmiana.
Westchnąłem dość teatralnie i przerzuciłem kartki. Zaskoczyła mnie liczba
zaznaczeń w tekście i zrozumiałem, dlaczego to tak dręczyło Victorię.
Wiedziałem wprawdzie, że poza odwołaniem do łazienkowych ćwiczeń
Houdiniego Victoria niczego nie znalazła, ale uznałem, że niedbalstwem
byłoby, gdybym nie sprawdził sam.
Zacząłem od końca i przesuwałem się ku początkowi tylko dlatego, że
było to działanie na przekór. Niemal wszystkie zaznaczone ustępy
odnosiły się do numerów Houdiniego, a przy niektórych zamieszczono
odręczne notatki. Pismo było trudne do odczytania, a w tych kilku
wypadkach, kiedy udało mi się je odszyfrować, nie dowiedziałem się
niczego istotnego.
Gdzieś przy początku znalazłem fragment, który wzbudził moją
ciekawość, ale niestety nie wyjaśnił mi, gdzie znajdę Josha ani dlaczego
właściwie uciekł, ani gdzie mogła się podziać jego efektowna asystentka
(przy założeniu, że nie była trupem). Znowu westchnąłem, niejako
pieczętując w ten sposób swoje doświadczenie czytelnicze, odłożyłem
książkę na bok i sprawdziłem godzinę na zegarku Josha.
Dla odmiany zegarek się zatrzymał, zadałem więc sobie pytanie, czy
przypadkiem nie jest to magiczny zegarek, który chodzi tylko wtedy, gdy
jest na odpowiednim nadgarstku. Poluzowałem pasek, zdjąłem go z ręki,
nakręciłem i ustawiłem zgodnie ze wskazaniami swojego taniego,
niezawodnego zegarka cyfrowego. Na koniec odwróciłem zegarek Josha w
dłoni i przyjrzałem się kopercie. A to, co zobaczyłem, sprawiło, że
zrobiłem minę typową dła sytuacji, gdy widzę coś, co mnie ani trochę nie
zaskakuje i nie rozczarowuje.
Dodałem do tego wzruszenie ramion i z powrotem nałożyłem zegarek na
rękę. A potem odwróciłem się do Victorii. Nadszedł czas, żeby ją obudzić,
i właśnie miałem to zrobić, gdy usłyszałem szuranie przed drzwiami.
Poderwałem głowę akurat, żeby zobaczyć, jak ktoś wsuwa pod nie kartkę.
28
Na karteczce było nazwisko i adres zanotowane starannym pismem.
Czarny atrament rozmazał się w miejscu, gdzie zgięto papier, ja zaś
przypomniałem sobie, że Ricks preferował wieczne pióro. Otworzyłem
drzwi zaraz po przeczytaniu wiadomości, ale gdy wystawiłem głowę na
korytarz, nigdzie nie było widać tego, kto ją dostarczył.
-
Co tam? - wymamrotała Victoria, a kiedy się odwróciłem,
zobaczyłem, że spogląda na mnie przez ramię z drugiego końca łóżka.
Podniosłem kartkę.
-
Informacje na temat krupiera. - Wzruszyłem ramionami.
-Przynajmniej tak mi się wydaje.
-
Od Ricksa?
-
Tak sądzę.
Przetarła oczy grzbietem dłoni i ziewnęła.
-
Mógłbyś do niego zadzwonić i zapytać. Dał ci wizytówkę, prawda?
-
Mógłbym, ale nie zamierzam. Myślę, że w ten sposób chce nam
pomóc, nie zwracając niczyjej uwagi. - Zerknąłem na kartkę. - Co innego
mogłoby to być?
Victoria podniosła dłoń do głowy, jakby dochodziła do siebie po
wstrząśnieniu mózgu.
-
Ile czasu spałam?
-
Niecałe dwie godziny.
-
Czuję się podle.
-
A widzisz? Nie mówiłem, że krótka drzemka zdziała prawdziwe
cuda?
Jęknęła i zaczęła przesuwać nogi, póki nie usiadła na krawędzi łóżka
daleko ode mnie.
-
To jak on się nazywa? Ten krupier?
-
Jared Hall.
-
Phi, brzmi jak nazwa akademika. Daleko mieszka?
-
Nie mam pojęcia. Jest tylko ulica.
Podszedłem do torby i zacząłem ją przekopywać w poszukiwaniu pary
znoszonych dżinsów i adidasów. Ściągnąłem czarne spodnie od garnituru i
włożyłem dżinsy oraz sportowe buty, po czym przełożyłem swój portfel do
lewej kieszeni, a portfel Josha do prawej. Jeszcze raz zanurkowałem w
torbie po dżinsową kurtkę, którą narzuciłem na czysty T-shirt. Wierne etui
i gumowe rękawiczki wrzuciłem do kieszeni kurtki.
-
Mamy kilka godzin, zanim bliźniacy pojadą na golfa - powiedziałem.
- Pójdę na postój taksówek i zobaczę, czy koś mnie podrzuci pod ten
adres.
Victoria wstała i odwróciła się, żeby ocenić mój nowy strój.
-
Chcesz, żebym też poszła?
-
Szczerze? Myślę, że lepiej będzie, jak się rozdzielimy i ty spróbujesz
znaleźć Caitlin. Może zaczęłabyś od ludzi pracujących przy
przedstawieniu.
-
W porządku. - Pokiwała głową. - Mogę tak zrobić. Zdaje się, że
wciąż masz moją komórkę.
-
Naprawdę? - Podniosłem czarne spodnie z łóżka i sprawdziłem
kieszenie. Miała rację. - Chcesz ją z powrotem?
-
Nie, zatrzymaj ją. Będę mogła do ciebie zadzwonić, jak się czegoś
dowiem.
Wepchnąłem telefon do kieszeni spodni, a kiedy podniosłem oczy,
napotkałem jej wzrok.
-
Jesteś pewna, że dasz sobie radę?
-
Jestem dorosłą kobietą, Charlie. Potrafię o siebie zadbać.
-
Czyli nie muszę się martwić, że cię zatrzymają za kantowanie w
kolejnym kasynie.
-
Idź już - powiedziała i machnęła ręką w stronę drzwi. - Spotkajmy
się tu za dwie godziny, chyba że wcześniej do ciebie zadzwonię.
-
W porządku, szefie. Bądź grzeczna.
Nie miałem pojęcia, że Jared Hall mieszka w okolicy znanej jako Naked
City, póki nie powiedział mi o tym taksówkarz. Pewnie mógłbym go
zapytać, skąd się wzięła ta nazwa, ale im bliżej byliśmy celu, tym więcej
dostrzegałem wskazówek. Takich jak na przykład migające neony klubów
dla panów i barów ze striptizem, jaskraworóżowe tablice z ciemnymi
sylwetkami tancerek w butach na wysokich obcasach, niskie budynki
afiszujące się z erotycznymi gadżetami i sprośnymi filmami, kobiety w
krótkich spódniczkach i z gołymi nogami nagabujące mężczyzn przed
podupadającymi budami, w których sprzedawano hamburgery.
Oczywiście było tam więcej atrakcji dla przeciętnego turysty niż tylko
seks. Całodobowe sklepy alkoholowe, miejsca, gdzie można zdobyć
pieniądze na kaucję, salony tatuażu i sklepy z bronią, ekspresowe kasy
pożyczkowe i myjnie samochodowe. Do diabła, minęliśmy nawet muzeum
Elvis-A-Rama i sklep z pamiątkami.
Jared Hall mieszkał przy ulicy zmierzającej (a może uciekającej) z
dzielnicy w stronę Stripu. Jego blok stał w cieniu Stratosphere Tower,
między bielonym betonowym chodnikiem, drucianą siatką a
zardzewiałym, pozbawionym kół kombi. Budynek miał dwa piętra, brudny
kremowy kolor i z trzech stron otaczał go owalny basen. W basenie nie
było wody, tylko brązowawy osad z błota i opadłych liści.
Wyblakła wywieszka na ścianie skierowała mnie w górę po betonowych
schodach i dalej wzdłuż galerii do mieszkania w dalekim narożniku. Okna
lokum były zabezpieczone metalowymi sztabami i pociemniałe od brudu.
Zapukałem do drzwi, a te się otworzyły. Niezbyt mi się to podobało.
Okolica nie wyglądała na taką, gdzie drzwi mogły długo pozostać otwarte
bezkarnie, a ja tyle razy pisałem podobne sceny, że wiedziałem, jak mogą
być niebezpieczne. Dla przeciętnego bohatera moich kryminałów otwarte
drzwi niezmiennie okazywały się podstępnym zaproszeniem. I gdybym
miał dokładnie zagrać swoją rolę, powinienem wejść do środka i skradać
się korytarzem, póki nie znajdę czegoś wyjątkowo paskudnego - na
przykład śmiertelnie pokiereszowanego młodego Jareda, śmierdzącego tak
koszmarnie, że aż nie do opisania, z rojem much krążących nad jego
okaleczonym ciałem.
Podejrzewam, że muszę być podatny na takie klasyczne pułapki, bo
pchnąłem drzwi i wszedłem do środka. Nie było czuć żadnego smrodu ani
słychać żadnego brzęczenia - tylko ciasna pusta kuchnia po prawej i
otwarte, rozświetlone słońcem drzwi na końcu korytarza. Odchrząknąłem i
wypowiedziałem swoją kwestię:
-
Halo? Jared? Jest tu kto?
Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu nie było odpowiedzi. Podszedłem
bliżej perłowego słonecznego światła. Wciąż żadnego smrodu. Wciąż
żadnych muszek.
-
Halo? Jest tu ktoś martwy? Jacyś policjanci w akcji? Czyżbym
niebawem miał się stać zbiegiem?
Zrobiłem jeszcze krok przed siebie, przygotowując się na to, co mogłem
napotkać za otwartymi drzwiami, i znalazłem się w polu
rażenia sąsiedniego pokoju, gdy nagle coś walnęło mnie w plecy i
przyspieszyłem tak bardzo, że nosem wyrżnąłem we framugę.
Poczułem rozbłysk bólu między oczami i niewiarygodny ucisk na
grzbiecie nosa. Mrugnąłem i z przerażeniem zobaczyłem, jak strumień
krwi tryska mi z nozdrzy. Przyłożyłem ręce do twarzy, zawyłem trochę
niepotrzebnie i odwróciłem się, żeby sprawdzić, co, do diabła, się stało.
Jared Hall - oto, co się mi się przydarzyło. I niemal uwierzyłem, że był
bardziej zaszokowany niż ja. Otworzył usta, zamknął je i znowu otworzył
bez słowa, wybałuszył oczy i zachwiał się do tyłu, wyciągając przed siebie
zabandażowaną prawą rękę, jakby próbował powstrzymać demona z
najokrutniejszego koszmaru.
Miał na sobie jaskrawopomarańczowe krótkie spodenki, w których jego
patykowate nogi widać było w całej krasie, i wymiętą koszulkę kibica
Yankees. Potargane cienkie włosy w niczym nie przypominały
wybrylantynowanej fryzury z przedziałkiem, z którą paradował w Fifty-
Fifty. Pokryta krostami szczęka drgała szaleńczo.
-
Kim jesteś, człowieku? Co robisz w mojej chacie?
-
Oje dżi yły ocharte - powiedziałem przez zakrwawiony nos i złożone
ręce.
-
Nic nie rozumiem, człowieku. Co tu robisz?
Bardzo chciałem się wytłumaczyć, ale krew właśnie zalała mi gardło.
Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby ją przełknąć i zaczerpnąć tchu,
niestety drogi oddechowe miałem zatkane. Od-kaszlnąłem, a potem
odkaszlnąłem znowu - banieczki krwi i śliny trysnęły mi na brodę i
zachlapały koszulkę.
To prawda, że nie jestem gorącym wielbicielem widoku świeżej krwi, a
ponieważ w dodatku krew ta należała do waszego uniżonego sługi,
któremu zdarzyło się nią zakrztusić, wszystkie moje rezerwy opanowania i
świadomości się wyczerpały. Pamiętam, że zdawałem sobie z tego sprawę
i zdążyłem nawet pomyśleć, że najgorszą rzeczą, jaką mógłbym zrobić,
byłoby paść bez przytomności przed kimś, kto wyrządził mi taką krzywdę.
W istocie przypomi-
nam sobie też, że bardzo serio przeciwko takiemu rozwojowi wypadków
zaprotestowałem, gdy wtem wzrok mi się zmącił, głowa opadła swobodnie
i poczułem, że spadam w najczarniejszą z czarnych dziur.
Ocknąłem się z mokrym kawałkiem flaneli na twarzy. Tkanina mocno
pachniała (a nie był to najprzyjemniejszy zapach świata), ale była bardzo
przydatna. Przycisnąłem ją do czoła, a potem zwinąłem i przetarłem
nozdrza.
Podmuch suchego powietrza rozwiał mi włosy. Spróbowałem otworzyć
oczy, ale ostre słońce sprawiło, że natychmiast je zmrużyłem. Siedziałem
na cieniutkim dywanie oparty plecami o ścianę, a głową o aluminiową
framugę rozsuwanych drzwi. Drzwi były otwarte i wychodziły na
betonowy balkon z zardzewiałą żelazną balustradką. Pod balkonem
zobaczyłem podwórko, a na podwórku wściekłego psa. Pies był
wprawdzie przywiązany do sznura od bielizny, ale naciągnął tę swoją
smycz do granic, wykazując przy tym wszelkie oznaki gotowości, by
zerwać się z niej, wspiąć po ścianie i urządzić sobie ucztę z moich kości.
Nie miałem pojęcia, jakiej jest rasy - nie mogłaby tego stwierdzić
nowoczesna nauka - ale wyraźnie żywił do mnie ogromną niechęć.
Szarpnąłem za drzwi, aż zamknęły się z podmuchem. Pies wprawdzie nie
przestał ujadać, ale przynajmniej dźwięk stał się przytłumiony.
- Kim jesteś, człowieku?
Oszołomiony odwróciłem głowę w stronę, z której padło pytani. Jared
siedział na płóciennym składanym krześle z rozstawionymi nogami,
zabandażowaną ręką na kolanach i czymś, co wyglądało jak widelec do
barbecue w lewej dłoni. Ujęty w nieco przekrzywiony prostokąt słońca
wyglądał, jakby oświetlały go reflektory na zakończenie teleturnieju.
Światło podkreślało krosty na policzkach i wywabiło kolor z tatuażu na
szyi - wyglądał teraz jak rysunek zrobiony pisakiem dla kawału po pijaku.
Rozejrzałem się po zacienionych kątach pokoju. Wszędzie pusto. Obok
stóp Jareda w znoszonych sandałach stała drewniana skrzynka z
przypadkową kolekcją kuchennych narzędzi i naczyń.
-
Mam na imię Charlie - wychrypiałem. - Nie poznajesz mnie?
Jared pochylił się i przyjrzał mi uważnie sponad połyskujących
zębów widelca. Wyraz zdziwienia na jego twarzy jednak pozostał.
-
Wczoraj wieczorem byłem przy twoim stole.
Konfuzja nie znikała.
-
Z Joshem Mastersem.
O proszę, to zadziałało. Mocniej ścisnął widelec.
-
A przy okazji, co dziś w menu? Kiełbaski?
Przeniósł wzrok na widelec i z powrotem na mnie. Głęboka zmarszczka
przecięła mu czoło, a skóra w kącikach ust napięła się, rozciągając
pryszcze.
-
Znasz Josha? - spytał.
-
Tak naprawdę to ktoś więcej niż tylko znajomy.
-
Wiesz, gdzie jest?
Westchnąłem i podniosłem palec do grzbietu nosa. Kiedy go zabrałem,
jego koniuszek był mokry. Przynajmniej nie byłem nieprzytomny na tyle
długo, żeby krew zdążyła zakrzepnąć.
-
Miałem nadzieję, że ty mi powiesz - wyjaśniłem nosowym głosem. -
Próbuję go znaleźć.
Jared odrobinę opuścił widelec.
-
Dlaczego?
-
Nie mówił ci?
-
Czego?
Wzruszyłem ramionami.
-
Ten wasz numer z żetonami i kapslami. Josh dał mi żetony przy
stole.
-
Gówno prawa.
-
Naprawdę chciałbym, żeby tak było. - Zamilkłem, czekając aż minie
fala ucisku w nosie. Wydawało mi się, że bardziej krwawię, kiedy mówię,
ale nie miałem zbytniego wyboru. Przechyliłem
głowę do tyłu i powiedziałem: - Słyszałem, że zniknął z twoją dolą. Z
moją też.
Jared wysunął dolną wargę i odwrócił widelec do góry nogami, żeby sobie
nim teraz dźgnąć udo. Wzrok ześliznął mu się w bok, na połamaną rękę.
-
Fisherowie ci to zrobili - powiedziałem. - Kazali mi patrzeć przez
szybę w ścianie.
Stężał.
-
Pracujesz dla nich?
Podniosłem dwa sklejone taśmą palce w górę.
-
Ani trochę. Zdaje się, że miałem szczęście. Złamali mi tylko dwa
palce. - Odwróciłem rękę tak, żeby była widoczna we wpadającym przez
okno świetle i Jared mógł zobaczyć moje pokręcone artretyzmem palce. -
Kto wie, może kiedyś będę mógł ich jeszcze używać.
Napięcie w szczęce Jareda zelżało, ramiona się rozluźniły. Upuścił widelec
do skrzynki i podążył za nim wzrokiem.
-
Nie widziałem Josha, człowieku.
-
Muszę go znaleźć.
-
Nie umiem ci pomóc. - Spojrzał w górę i obdarzył mnie płaczliwym,
złamanym uśmiechem. - Facet nieźle mnie urządził. Wyjeżdżam. Jestem
skończony w Vegas.
Zmarszczyłem brwi.
-
Przecież są inne kasyna.
Pokręcił głową, jakby to już przerabiał.
-
Nie, człowieku, jestem spalony. A moja ręka - dodał, wskazując na
nią pryszczatą brodą - do niczego się nie nadaje.
Podniósł rękę do góry i przez dłuższą chwilę przyglądał się jej
beznamiętnie, jakby była tylko protezą.
-
Przykro mi - odparłem. - Naprawdę.
Pociągnął nosem i wytarł go bandażem.
-
Tak. A mi przykro z powodu twojej twarzy. Wcale nie chciałem...
Chyba się przestraszyłem, kumasz? Jak cię tu zobaczyłem i ten... Moja
wina.
Zabawne, ale niezbyt to na mnie podziałało. Zwinąłem na nowo flanelę
przy nosie i wskazałem brodą na pokój, w którym siedzieliśmy.
-
Nie wiem, czego miałbyś się obawiać. Chyba nie przypuszczałeś, że
jestem włamywaczem, bo nie wygląda, jakby było tu co ukraść.
Rozejrzał się po pokoju, po czym zaczął skubać bandaż na ręce.
-
Jeden kumpel ma z tyłu samochód. Pomoc drogowa. Ładowałem
rzeczy, jak przyszedłeś.
Ostrożnie pokiwałem głową. To miało sens.
-
Dokąd pojedziesz?
-
Kumpel niedługo wróci. Zawiezie mnie do Reno.
-
Do Reno?
-
Stamtąd pochodzę.
-
No cóż, nie brzmi najgorzej.
-
Do dupy, człowieku. Vegas to moje miejsce. W każdym razie było.
Opierając się o ścianę, podniosłem się z dywanu i jęknąłem.
-
Jakieś pomysły, gdzie mógłbym szukać Josha?
Pokręcił głową.
-
Nie w Vegas, jeśli ma choć trochę oleju w głowie. Nie trzeba go było
słuchać. Człowieku, byłem ustawiony. Dobrze mi było.
-
A Caitlin? Jego asystentka?
Wykrzywił usta.
-
Może jest w kasynie? Ale stary, od niej trzymaj się z daleka. Wiesz,
kto to, nie?
Chciał powiedzieć coś jeszcze, kiedy przerwał mu elektroniczny sygnał.
Pomyślałem o telefonie Victorii i już miałem po niego sięgnąć, kiedy Jared
pogrzebał w spodenkach i wyciągnął swoją komórkę. Wcisnął przycisk
kciukiem i bez większego zainteresowania przeczytał wiadomość.
-
To mój kumpel. - Znowu pociągnął nosem. - Muszę lecieć. Dobrze
się czujesz? Nie kręci ci się w głowie?
-
Oj, trochę kręci - odparłem. - Ale będzie dobrze.
-
Możesz tu odpocząć chwilę, jeśli chcesz. Mnie to nie przeszkadza.
Wyciągnąłem do niego lewą rękę, on zaś zrobił to samo. W przedziwny
sposób uścisnęliśmy sobie dłonie, jak dwaj normalnie praworęczni faceci,
po czym jared wzruszył ramionami, podniósł skrzynkę i oparł na
zabandażowanej ręce. Był już w połowie drogi do drzwi, kiedy się do mnie
odwrócił.
-
Ty też powinieneś stąd spadać, człowieku. Znajdź sobie inne miejsce
i zacznij od nowa.
-
Poświęcę temu chwilę namysłu.
-
Tylko lepiej myśl szybko. Fisherowie to złe wieści dzisiaj, ale jutro
też.
29
Patrzyłem, jak zgarbiony Jared mija galeryjkę i schodzi po schodach na
ulicę, po czym przemknąłem z powrotem do jego mieszkania. Nie zostało
tam zbyt wiele do oglądania. Salon i pokój obok były puste, a jedyną
rzeczą w łazience okazała się rolka papieru toaletowego. Oderwałem parę
kawałków, zwinąłem i wepchnąłem sobie do nosa. Skrzywiłem się na swój
widok w lustrze, odkręciłem kurek z zimną wodą, zmoczyłem szmatkę i
zrobiłem, co mogłem, żeby usunąć krew z koszulki. Udało mi się osiągnąć
tyle, że T-shirt był teraz nie tylko zakrwawiony, ale także mokry. Świetnie.
Rzuciłem szmatkę do zlewu i poszedłem sprawdzić kuchnię.
Wyglądała tak samo jak reszta mieszkania. Opróżniono wszystkie szafki i
szuflady poza tą pod zlewem. Nie było w niej nic cennego. Znalazłem
jakieś drewniane szpikulce do barbecue, rolkę folii aluminiowej i zapałki.
Było tam też pudełko używanych kart z kasyna Circus Cirus. Nie zrobiłem
sobie przerwy na policzenie kart, tylko wsunąłem je do pustej kieszeni
dżinsów na pociechę za zmarnowaną podróż.
Pewnie mógłbym posłużyć się wytrychem, żeby wychodząc, zamknąć
mieszkanie Jareda, ałe nie widziałem sensu. Dużo bardziej mi zależało,
żeby złapać taksówkę i wrócić do Fifty-Fifty tak szybko, jak to tylko
możliwe. Moja wycieczka nie trwała tak długo, jak się obawiałem, a ja
miałem kilka spraw do załatwienia.
Zbliżałem się właśnie do drzwi pokoju od strony schodów dla obsługi,
kiedy zobaczyłem Victorię idącą w moim kierunku. Koktajlową sukienkę
zamieniła na fioletowo-różowy sweter i szare sztruksowe spodnie. Kiedy
mnie zobaczyła, twarz jej się rozjaśniła, a po chwili stężała.
-
Chryste, Charlie! Nic ci się nie stało?
Chwilę trwało, zanim sobie przypomniałem, że na koszulce mam plamy
krwi.
-
Wszystko w porządku. To nic takiego.
Przechyliła głowę na bok, przyglądając mi się z zaciekawieniem. Podeszła
bliżej i spojrzała na mój nos.
-
Gdzieś ty był? Chyba nie kręciłeś się w takim stanie po hotelu, co?
-
To tylko trochę krwi, Vic.
Uniosła rękę i wyciągnęła mi z nosa oba papierowe tampony.
-
Właśnie miałem wrażenie, że sprzedawcy traktują mnie dość
osobliwie.
Twarz rozjaśnił jej niewiarygodny uśmiech. Utrzymała go dwie sekundy,
po czym spojrzała w dół i zauważyła krew na papierkach.
-
Fuj! - Skrzywiła się, wciskając mi tampony do ręki. - Mój Boże, co
ci się stało? Twój nos wygląda jak rozdeptane winogrono.
-
No to pięknie. Popchnięto mnie na framugę, to się stało.
Wygrzebałem z kieszeni kartę i wsunąłem ją w czytnik. Sięgnąłem po
klamkę i prąd poraził mi palce. Zakląłem pod nosem, po czym kopniakiem
otworzyłem drzwi i przytrzymałem je stopą.
-
Kto cię popchnął - spytała Victoria, przechodząc obok. - Jared?
-
Tak. Ale to był wypadek.
-
Wypadek? Jak to możliwe?
Wszedłem do pokoju za nią, mamrocząc coś w odpowiedzi. Niestety,
Victoria nie uznała mojego mamrotania za wystarczające.
-
Nic nie słyszę, Charlie. Mów głośniej.
-
Z jakichś powodów uznał mnie za intruza.
Odwróciła się na pięcie i ujęła pod boki.
-
Włamałeś się do jego domu?
-
W pewnym sensie.
-
Ty cholerny idioto! Nie sądzisz, że mamy już dość kłopotów?
Podszedłem do swojej walizki i zacząłem ją przetrząsać w poszukiwaniu
szarej torby na ramię, w której czasami noszę laptop. Przełożyłem do niej
rzeczy, które kupiłem w sklepie, dołączyłem etui, telefon Victorii, portfel
Josha, papierosy i jeszcze jeden czy dwa przedmioty na dokładkę.
-
Co kupiłeś? - spytała Victoria, wzdychając z rozdrażnieniem.
-
Takie tam drobiazgi. A, i jeszcze trochę czekolady.
Rzuciłem jej tabliczkę hersheya, sam otworzyłem własną i pochłonąłem
mdławo słodką rozkosz w mniej niż trzech kęsach. Wciąż przeżuwając,
ściągnąłem zakrwawiony T-shirt i przeniosłem się do łazienki. Hotelowym
mydłem umyłem pierś i wytarłem się ręcznikiem.
W drzwiach stanęła Victoria, pogryzając czekoladę.
-
Widzisz, o co mi chodziło z tym rozdeptanym winogronem?
Spojrzałem w lustro nad zlewem i przyjrzałem się spuchniętemu nosowi.
Cały był obolały i tkliwy, ale nie sądziłem, żeby był złamany.
-
Pewnie dlatego jestem pisarzem - stwierdziłem. - Dla mnie wygląda
całkiem normalnie.
-
Raczej gigantormalnie.
-
Jest może troszeczkę opuchnięty.
-
I rozgnieciony. Jakbyś go przyciskał do szyby.
-
Nie jest aż tak źle.
-
Owszem, jest.
Zostawiłem lustro i znalazłem czystą bluzę. Miała kaptur, długie rękawy i
była zielona. Pomyślałem, że stanowi znakomite uzupełnienie nosa
przypominającego winogrono.
-
Powinnam zapytać, jak poszło u Jareda? - ciągnęła Victoria. - Czy
twój nos ma mi wystarczyć za odpowiedź?
-
Rozmawiałem z nim, jeśli o to ci chodzi. Ale nie dowiedziałem się
niczego, co by nas mogło naprowadzić na ślad Josha.
-
Fatalnie.
-
A jego ręka... - Wzdrygnąłem się. - Powiedzmy, że Josh na dobre
schrzanił mu życie. Właśnie wyjeżdża z Vegas.
-
Biedny facet.
-
A ty jak? Udało ci się znaleźć Caitlin?
Victoria ugryzła czekoladę.
-
Kręciłam się koło sceny, tak jak radziłeś - powiedziała, zanim
przełknęła. - Nikogo tam nie było, więc spróbowałam w pobliżu sceny z
Rat Pack i udało mi się porozmawiać z kilkoma tancerkami.
-
I?
Beknęła i zakryła usta dłonią.
-
Boże! - krzyknęła. - Przepraszam.
-
Proszę bardzo. Pod warunkiem że się pospieszysz i powtórzysz, co ci
powiedziały.
-
Mówiły, że bracia Fisher mają dom w jakimś Mount Charleston.
Godzinę drogi od Vegas. Najwyraźniej Caitlin spędza tam mnóstwo czasu.
Nie mam numeru telefonu ani adresu, ale powiedziały, że nie sposób
przeoczyć tego miejsca, bo jest największe w okolicy.
Popatrzyłem na zegarek, a potem podrapałem się w głowę. Niedawno
minęła druga, nie było więc szansy, żebym tego samego popołudnia
pojechał tam i włamał się do biura Fisherów.
-
Nie ma sprawy - dodała Victoria. - Byłam w recepcji i wynajęłam
sobie samochód. Mogę pojechać sama. Zrobię, co w mojej mocy, żeby ją
znaleźć.
-
Dziękuję. - Naprawdę byłem wdzięczny. - Będę trzymał za ciebie
kciuki. - Podniosłem dłonie i zmarszczyłem brwi na widok sklejonych
taśmą palców. - Nie, żebym mógł zrobić coś więcej.
Victoria się uśmiechnęła.
-
Gotowy, żeby zabrać się do dzieła?
-
Jak zawsze. Byłem już na czterdziestym dziewiątym piętrze na
zwiadach.
-
No i? Jak to wygląda?
-
Szczerze? Zdaje się, że będę potrzebował pomocy.
30
Nie chciałem angażować Kojara ani Sala w kradzież kwitów. Prawdę
mówiąc, kiedy Maurice zasugerował coś podobnego w swoim biurze,
zadałem sobie wiele trudu, żeby wytłumaczyć mu, dlaczego muszę
pracować w pojedynkę. Potrafię niepostrzeżenie się przekradać, jestem w
tym specjalistą, stwierdziłem, ten element by jednak odpadł, gdybym miał
ze sobą nowicjuszy, zwłaszcza tak zwracających na siebie uwagę jak ci
dwaj. Poza tym, dodałem (raczej zwodniczo), gdyby mnie złapali, nie
istniało niebezpieczeństwo, że bracia Fisher powiążą Maurice'a z tą robotą.
Musiałem być dużo bardziej przekonujący, niż przypuszczałem, bo kiedy
zmieniłem zdanie i zadzwoniłem do Maurice'a, żeby powiedzieć, że nie
dam rady zrobić tego sam, był więcej niż niechętny. W końcu jednak
zgodził się mi pomóc i zwolnić Kojara i Sala z popołudniowego
przedstawienia, o ile nie „skrewię" i nie wpakuję nas wszystkich w
„gówniane bagno". Ten układ wydawał mi się dość dziwny, ale tak czy
owak mu podziękowałem, zarzuciłem torbę na ramię i razem z Victorią
zszedłem na dół po samochód. Patrzyłem, jak odjeżdża chryslerem PT
Cruiserem, chcąc się upewnić, że nie zjedzie na lewą stronę Stripu, po
czym poszedłem do głównego holu, gdzie spodziewałem się .w
nieskończoność czekać na przybycie wspólników.
Ledwie jednak moje oczekiwanie się rozpoczęło, gdy przy recepcji
powstało zamieszanie. Grupa kobiet w jarmarcznych strojach kłóciła się z
personelem. Ich język był dokładnie tak barwny jak upierzenie, a kibicie
niemal równie bujne jak włosy. Najgłośniejszą znałem. Wciąż miała na
sobie bluzkę w ciapki dalmatyńczyka - tę samą, którą zrzuciła na podłogę
w pokoju Brudnego Harry'ego - a w ręce brązową kopertę. Widziałem, jak
wyciągnęła z niej zwitek banknotów i rzuciła na kontuar, natychmiast
rozwiewając obiekcje obsługi. Słyszałem, że zażądała trzech sąsiadujących
ze sobą pokoi, a w tym czasie jej towarzyszki strzelały z gumy, kręciły
biodrami i bezczelnie taksowały wzrokiem każdego, kto miał to
nieszczęście, że spojrzał w ich stronę.
Trzymałem się z tyłu, póki kobiety z kluczami w dłoniach nie odeszły
dostojnym krokiem. Dopiero wtedy podszedłem bliżej i postukałem
dziewczynę Harry'ego w ramię. Odwróciła się gwałtownie pełna agresji.
-
Tak? Co jeszcze? - warknęła.
-
Spokojnie - powiedziałem i wskazałem na kopertę. - Chciałem tylko
powiedzieć, że wiem, skąd pani to ma.
Spojrzała na mnie, potem na kopertę, a potem znowu na mnie. Przechyliła
głowę w bok i popatrzyła twardo, mrużąc oczy. W jaskrawym świetle holu
wyglądała na starszą, niż przypuszczałem. Stadko kur zdążyło łapkami
poznaczyć jej twarz.
-
Znam cię? - spytała.
-
Nie.
Jeszcze raz popatrzyła na kopertę, a potem obejrzała się w stronę idących
przez kasyno przyjaciółek. Po drodze zdążyła zdecydować, że jestem
fantastą, nikim więcej.
-
Nic nie wiesz - warknęła.
-
Obawiam się, że to nieprawda. Wiem dość, żeby zadzwonić do Space
Station One i poprosić o połączenie z pokojem Harry'ego.
Przycisnęła kopertę do piersi jakby w obawie, że zechcę ją wyrwać.
-
Kim jesteś? - spytała powoli.
-
To bez znaczenia.
-
No to czego chcesz?
Nie wiedziałem, czego chcę. Prawdę mówiąc, nie miałem pojęcia,
dlaczego się zdecydowałem na tę konfrontację. Owszem, miło byłoby
zdobyć trochę pieniędzy, ale nie wyobrażałem sobie, żeby mi je oddała bez
walki, a to nie był dobry moment, żeby zwracać na siebie uwagę. I telefon
do Harry'ego to był zwykły blef. Wcale nie byłem oburzony tym, co
zrobiła - wkurzało mnie, że zabrała pieniądze, zanim ja zdążyłem to
zrobić.
Przypuszczam więc, że w grę wchodziła mściwość, chęć, żeby jej utrudnić
sprawę. Ale teraz, kiedy zobaczyłem, jak zamierza wydać te pieniądze -
zabawić się z przyjaciółkami, może zapłacić za jedzenie i przedstawienie,
może przegrać w kości - pragnienie, żeby przysporzyć jej kłopotów,
zaczęło mnie opuszczać.
Zorientowałem się, że mówię:
-
Tylko życzyć dobrej zabawy.
-
Hę?
Wycofałem się, zostawiając ją skołowaną.
-
Ach, i radziłbym, żeby nie zostawiała pani tych pieniędzy w sejfie w
pokoju. Proszę mi wierzyć, naprawdę nie jest tak bezpieczny, jak mogłoby
się wydawać.
Była już niemal trzecia, kiedy w końcu pojawili się Sal i Kojar, więc bez
zbędnych ceregieli poprowadziłem ich na górę, uciekając się przy tym do
nieco bardziej lub mniej legalnych sposobów, aż w końcu dotarliśmy do
zamkniętego na klucz magazynu na czterdziestym dziewiątym piętrze.
Otworzyłem drzwi wytrychem i zamknąłem za nami, a potem zrobiłem
miejsce na wyłożonej płytkami podłodze i, posługując się palcami oraz
przydatną warstwą brudu, wyjaśniłem Kojarowi i Salowi, co zrobimy.
Prawdę mówiąc, bardziej skomplikowane plany obmyślał Wiluś E. Kojot,
ale i tak musiałem powtórzyć wszystko dwa razy, żeby ich
usatysfakcjonować. Na szczęście nie przewidywałem użycia tak trudnych
do zdobycia środków jak dynamit firmy Acme. Musiałem tylko nabrać
budzącej pewne wątpliwości zdolności do działania, wyjść na korytarz i
wprawić rzeczy w ruch.
Strażnik pełniący służbę siedział na wysokim stołku za zaokrąglonym
drewnianym kontuarem ledwie kilka metrów od drzwi, do których
chciałem mieć dostęp. Facet był przysadzisty, z pełnymi rumianymi
policzkami i dobrze utrzymanymi wąsami. Miał taki sam mundur z epoki
jak strażnicy na dole, tylko że w jego wypadku poliestrowa koszula mocno
opinała piersiastą klatkę i tłuste ramiona. Daszek jego kanciastej czapki
był tak nisko, że prawie nie widziałem oczu, kiedy więc do niego
pośpieszyłem, zorientowałem się, że przemawiam do wąsów.
-
Ochrona? Dzięki Bogu! Właśnie słyszałem krzyk kobiety.
Gwałtownym ruchem wskazałem za siebie, robiąc przy tym, co
mogłem, żeby wyglądać na przestraszonego. Wąsy strażnika drgnęły i
zaczęły się poruszać, on sam zaś sięgnął po krótkofalówkę na blacie.
-
Musi pan tam natychmiast iść - powiedziałem. - Naprawdę myślę, że
ma kłopoty.
Odwróciłem się, jakbym zamierzał potruchtać w kierunku, z którego
przyszedłem. Strażnik wstał ze stołka, ale nie był pewien, co zrobić.
Głowę odwrócił w stronę drzwi na schody, chwycił radio i podniósł do ust.
-
Niech się pan pospieszy!
Złapałem go za rękę, nie pozwalając, żeby skorzystał z krótkofalówki.
Najwyraźniej nie ćwiczył za często, bo już przy magazynie dostał
zadyszki.
-
Niech pan posłucha - powiedziałem i pchnąłem zwalistą postać w
stronę drzwi.
Dało się słyszeć wysokie, piskliwe pomiaukiwanie.
-
Brzmi jak kot - stwierdził strażnik.
Miał rację, faktycznie brzmiało jak kot. Zorientowałem się, że możliwości
aktorskie Sala są jeszcze bardziej ograniczone niż moje.
-
Chyba trzeba to sprawdzić?
Sal wychwycił wskazówkę i dał najlepszy popis. Wydobył z siebie głos,
który brzmiał jak skrzyżowanie Shirley Tempie i smurfa.
-
Och, pomocy! - zawył. - Ratunku!
-
Jezu, nie wiem - wyjąkał strażnik, bawiąc się pokrętłem przy radiu. -
Lepiej to zgłoszę.
Miałem dość jego marudzenia, otworzyłem więc drzwi kopniakiem,
chwyciłem go za krawat i wciągnąłem do środka. Przywitał go miażdżący
uścisk Kojara, który podniósł mężczyznę, odwrócił i elegancko upuścił na
głowę.
-
A niech to! - Ze strażnika została kupka ubrań i wąsy na podłodze. -
Zabiłeś go?
Kojar wzruszył ramionami, jakby nie był pewien, po czym podniósł
mężczyznę za kostkę, zgiął w pasie i powąchał przy twarzy. Przez chwilę
wyglądał na zdezorientowanego, po czym szarpnął głową i zakrył nos
ręką, jakby właśnie trafił na cuchnące resztki w lodówce.
-
Oddycha - oznajmił. - Ale zjadł zepsute jajka na śniadanie.
-
Miał być przytomny - oznajmiłem. - Pamiętasz? Potrzebny nam kod,
żeby otworzyć drzwi.
Kojar i Sal spojrzeli na mnie okrągłymi oczami, jakby to była dla nich
nowość.
-
Och, nieważne. Równie dobrze możemy iść dalej i zdjąć mu mundur.
Sal miał wątpliwości.
-
Chcesz, żebyśmy rozebrali gościa? - zapytał swoim wysokim
nosowym głosem.
-
Już to przerabialiśmy.
-
Tak, ale ja nie jestem ciotą.
-
Dobra, ja to zrobię. Kojar, podnieś go.
Muszę powiedzieć, że mógłbym przywyknąć do tego, żeby mieć na
zawołanie bezmózgiego giganta. Na mój rozkaz Kojar puścił kostkę
strażnika, złapał go obiema rękami pod brodę i uniósł na wysokość piersi
(albo głowy normalnej istoty ludzkiej), pozwalając, żeby nogi dyndały w
powietrzu. Pomyślałem, że olbrzym wygląda jak lekkoatleta gotujący się
do rzutu młotem, więc może jednak strażnik miał szczęście, że stracił
przytomność.
Ponieważ bałem się, że Kojar urwie mężczyźnie głowę, rozebrałem go
najszybciej, jak się dało. A kiedy został już tylko w białym bawełnianym
podkoszulku, wzorzystych bokserkach i granatowych skarpetkach, razem z
Salem związaliśmy mu krawatem ręce na plecach, Kojar zaś paskiem do
spodni unieruchomił strażnikowi nogi w kostkach. Musiałem przypomnieć
olbrzymowi, żeby nie ściskał paska tak mocno, bo oderwie stopy, jednak
gdy skończyliśmy, strażnik był starannie skrępowany.
Przeszukałem kieszenie mężczyzny i znalazłem kartę magnetyczną.
Krótkofalówkę rzuciłem Kojarowi. Złapał ją swoją żelazną ręką, w której
urządzenie wyglądało jak dziecinna zabawka, i w tym momencie dotarło
do mnie, że mój plan miał zasadniczy feler.
Początkowy pomysł był taki, że Kojar ubierze się w mundur i zostanie na
czatach przy stanowisku ochrony. Tylko że jeśli Kojar spróbuje włożyć
spodnie strażnika albo zapiąć jego koszulę, będzie wyglądał jak doktor
Bruce Banner zaraz po przemianie w Hulka.
Rzuciłem olbrzymowi czapkę.
-
To będzie musiało wystarczyć - stwierdziłem. - Nie ma sensu, żebyś
wkładał jego mundur.
Przyjrzałem się ubraniu Kojara. Zza kontuaru nie będzie widać spodni od
dresu ani tenisówek. Inna sprawa to koszulka. Dobrze, że była niebieska,
jednak nie miała rękawów. Pokazywała za to muskuły i w połączeniu z
czapką sprawiała, że Kojar wyglądał jak chippendale w połowie striptizu.
-
Gdyby ktoś pytał, mów po prostu, że jesteś nowy, a mundur jest w
drodze.
Kojar pokiwał głową i założył czapkę na bakier.
-
A gdybyś usłyszał przez radio coś, co by mogło sugerować, że mamy
kłopoty, no cóż, zrób, co będziesz mógł.
Dotknął daszka i uśmiechnął się idiotycznie.
Popatrzyłem na Sala. Kucał obok strażnika i sprawdzał jego oddech.
-
Jak tam?
-
Wciąż nieprzytomny.
Pokiwałem głową, słysząc tę diagnozę, a potem pogrzebałem w torbie i
wyciągnąłem plaster z opatrunkiem oraz nożyczki do paznokci. Odciąłem
kawałek wielkości ust, oderwałem papier i przyłożyłem ten prowizoryczny
knebel do twarzy strażnika, upewniając się przy tym, że może oddychać
przez nos.
Wróciłem do torby po etui, małą puderniczkę i dwie lateksowe maski.
Wprawdzie kiedy szedłem korytarzem, żeby zwabić strażnika do
magazynu, nie mogłem ukryć twarzy. Ani wtedy, gdy przeprowadzałem
Kojara i Sala przez miejsca, gdzie nie powinniśmy przebywać. Zrozumiałe
więc, że nasze twarze mogło zarejestrować mnóstwo kamer. Mimo to
wciąż uważałem, że maski to wart zachodu środek ostrożności.
Niestety, ponieważ w mieście na pustyni niełatwo kupić maski narciarskie,
najlepszą alternatywą okazał się sklep z pamiątkami przed salą, gdzie
odbywały się przedstawienia Rat Pack.
-
Żartujesz, prawda? - zapiszczał Sal, kiedy podałem mu maskę.
-
Obawiam się, że nie.
Przyłożyłem swoją do twarzy, elastyczny pasek umieściłem z tyłu głowy i
chwilę manewrowałem, póki nie dopasowałem dziurek do oczodołów.
-
Dlaczego ja nie mogę być Frankiem?
Przekrzywiłem głowę.
-
Cieszę się, że pytasz. Dlatego, że robimy to po mojemu.
Sal skrzywił się, pokazując przy tym nierówne zęby, jakby ktoś właśnie
zagwizdał mu prosto w ucho. A potem opuścił głowę, żeby założyć swoją
maskę. Gdy znowu spojrzał w górę, wyglądał jak Dean Martin
zmniejszony o połowę.
Otworzyłem puderniczkę i przyjrzałem się uśmiechniętemu gumowemu
obliczu Francisa Alberta Sinatry.
-
To naprawdę idiotyczne - stwierdził Sal.
-
Pewnie masz rację. Ale nie podlega dyskusji.
Popatrzyłem na niego przez otwory w masce. Ograniczały pole
widzenia w stopniu, który nie budził mojego zachwytu - czułem się,
jakbym oglądał świat przez skrzynkę na listy.
-
A skoro mowa o rzeczach niepodlegających dyskusji - dodałem,
rzucając mu parę skrzypiących gumowych rękawiczek. - Obawiam się, że
nie produkują mniejszych.
-
To na serio?
-
Jeśli zamierzasz czegoś dotykać, to je załóż. - Wsunąłem dłonie we
własne, uważając przy tym, żeby nie rozedrzeć gumy przy sklejonych
taśmą palcach. Wskazałem na drzwi. - Panowie, możemy zaczynać?
Zamknąłem drzwi na klucz i poprowadziłem obu korytarzem. Kojara
zostawiłem przy stanowisku ochrony, a Sala w miejscu, gdzie mógł
obserwować, czy nikt nie idzie, po czym przykucnąłem, żeby stawić czoło
zamkowi przy drzwiach na klatkę.
Dzięki strażnikowi miałem już odpowiednią kartę magnetyczną, więc
jedyną przeszkodę stanowił elektroniczny zamek cyfrowy. Na klawiszach
zaznaczano numery od zera do dziewięciu, Maurice zaś twierdził, że szyfr
liczy sześć cyfr. Początkowo miałem nadzieję, że Kojar wydobędzie kod
od strażnika, ale skoro udało mu się jedynie pozbawić go przytomności i
wyciągnąć z niego serię pochrapywań, musiałem posłużyć się trikiem,
który już kiedyś zadziałał w Amsterdamie.
Widzicie, w puderniczce, którą ze sobą miałem, zamiast pudru był proszek
do zdejmowania odcisków palców, który pewne przedsiębiorcze
indywidua są gotowe sprzedać przez Internet. Nawiasem mówiąc, zdarza
się, że inne jeszcze bardziej przedsiębiorcze indywidua są gotowe sprzedać
przez Internet talk zamiast proszku, ponieważ jednak dla bezpieczeństwa
sprawdziłem ostatnią partię, miałem nadzieję, że ta metoda pomoże mi
pokonać drzwi.
Z tą myślą za pomocą maleńkiego pędzelka z puderniczki nałożyłem
odpowiednią warstwę proszku na każdy klawisz z osobna, po czym
poświeciłem kieszonkową latarką. Ilość śladów, które się pojawiły, nieco
mnie zaniepokoiła. Odciski były na każdym klawiszu - pełne spektrum
skrętów, łuków i pętli. Westchnąłem i pokręciłem głową. Wciąż nią
kręciłem, kiedy ponad moim ramieniem pojawił się gruby paluch i
wystukał sześciocyfrową sekwencję.
Odwróciłem się i gniewnie popatrzyłem na Kojara zza maski. Rzecz jasna,
nie mógł zobaczyć moje miny, co pewnie tłumaczyło błogi uśmiech na
jego twarzy.
-
Co ty, do diabła, wyprawiasz?!
-
Wprowadzam kod.
-
Nie można ot tak sobie zgadywać, Kojar. Takie urządzenia
wykrywają błędne cyfry. Jeśli wprowadzisz ich za dużo, zamek się
zablokuje.
Kojar spojrzał na mnie, marszcząc drzwi, a potem podniósł laminowaną
różową kartę oklejoną wokół taśmą. Na karcie wydrukowana była
następująca informacja: „Kod do drzwi - 5-8-8-3-2-6".
-
Gdzie to znalazłeś?
-
Na blacie.
Popatrzyłem na niego, potem na stanowisko ochrony, a na koniec znowu
na osiłka.
-
Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?
Wzruszył ramionami. Wyglądał, jakby był naprawdę zdziwiony moim
pytaniem.
-
Och, nieważne. Daj mi to.
Chwyciłem laminowaną kartę i wykonałem czynności w ustalonym
porządku: przeciągnąłem kartę, po czym wystukałem
sekwencję cyfr. Zapaliła się zielona lampka, mechanizm otwierający
zabuczal, a drzwi się otworzyły.
Przytrzymując je czubkiem buta, rąbkiem koszuli wytarłem proszek z
klawiatury i zagwizdałem na Sala.
- Za mną, Short Round*- Czeka na nas robota.
* Short Round to jedna z postaci serii filmów o Indianie Jonesie, tu aluzja
do niskiego wzrostu Sala (przyp. tłum.).
31
Klatka schodowa była opustoszała, zaprowadziłem więc Sala prosto na
pięćdziesiąte piętro, gdzie stanął nam na przeszkodzie kolejny czytnik kart
i zamek z kodem. Sięgnąłem do kieszeni, wyciągnąłem kartę magnetyczną
oraz kartę z szyfrem i zrobiłem z nich dobry użytek. Drzwi otworzyły się
ze szczękiem, a ja przytknąłem oko do szpary. Zobaczyłem kawałek
korytarza, przepierzenie z mrożonego szkła i dwie kamery. Na ścianie po
lewej wisiał wąż strażacki i toporek, na suficie zaś odpowietrzniki i
czujniki dymu.
Zerknąłem za drzwi. Korytarz kończył się jakiś metr dalej solidnie
wyglądającą ścianą. Zabrałem głowę, żeby mogła na nowo zapoznać się z
ramionami, po czym wsunąłem torbę w szparę i zablokowałem wejście.
Sal próbował wyjrzeć zza moich nóg. Przeniosłem go na bok i
zainteresowałem się klatką schodową. Powinniśmy być na ostatnim piętrze
hotelowej wieży, wyglądało jednak na to, że schody prowadziły wyżej.
Wdrapałem się na półpiętro, a gdy się odwróciłem, zobaczyłem podwójne
drzwi. Przez szpary wzdłuż framugi przeświecało dzienne światło.
Przytwierdzony do ściany znak ostrzegał, że drzwi są podłączone do
systemu alarmowego. Potraktowałem alarm z wielkim szacunkiem,
niebawem jednak dzięki pewnej ręce i paskowi ołowianej blachy, którą
wyciągnąłem z etui, udało mi się go wyłączyć.
Pchnąłem drzwi i oślepiony popołudniowym światłem zmrużyłem ukryte
pod maską oczy. Osłoniłem je ręką i spojrzałem na gigantyczną
pięćdziesięciocentówkę wirującą mi nad głową. Z ulicy moneta wydawała
się poruszać sprawnie i bezgłośnie, tutaj jednak skrzypiała i trzeszczała,
jakby pilnie potrzebowała naoliwienia. Pod nią znajdowała się zewnętrzna
ściana kręcącej się w przeciwną stronę restauracji. Przeszklone ściany były
przyciemniane, widziałem jednak zarys postaci siedzących w środku, a
ponieważ bałem się, że mnie zauważą, wyśliznąłem się z powrotem na
klatkę i zamknąłem za sobą drzwi.
Schodząc w dół, wciąż mrugałem, oślepiony przez słońce. Sal stał,
podpierając się pod boki, a nogą w żółtym trampku wystukiwał
niecierpliwy rytm na podłodze. W całej jego postaci tylko maska Deana
Martina sprawiała wrażenie szczęśliwej.
-
Co dalej? - spytał.
Ukucnąłem przy torbie i rozsuwając ją, powiedziałem:
-
Słyszałeś, co mówił Maurice. Biuro bliźniaków jest w tym korytarzu.
Powinni być właśnie w drodze do klubu.
-
No tak, ale jest jeszcze personel, nie?
-
Przynajmniej dwie osobiste asystentki.
-
To co? Masz gnata?
Przestałem szperać w torbie i odszukałem jego oczy pod maską.
-
Tak tego nie załatwimy.
-
Czyli noże?
Westchnąłem i poczułem własny oddech we wnętrzu maski.
-
No to co tam masz? Paralizator?
-
Papierosy.
-
Hę?
Wyciągnąłem paczkę i pomachałem nią. Trochę czasu minęło, zanim te
rewelacje trafiły do Sala, a i tak nie mogę stwierdzić, że był całkowicie
przekonany do mojego pomysłu. Posunął się wręcz do
tego, że zajrzał do torby, by się upewnić, że faktycznie nie ukryłem tam
żadnej broni. Gdy się przekonał, że nie ma tam ani maczety, ani
kompaktowej bomby atomowej zachomikowanej w zapinanej na suwak
bocznej kieszeni, zasugerował, że mógłby uzbroić się w toporek strażacki
z korytarza, zabawić w Indianina i „skopać im dupy".
Dzięki Bogu udało mi się odwieść go od tego pomysłu i po dłuższym
wykładzie w końcu chyba dotarło do niego, że naprawdę miło byłoby
zdobyć kwity w taki sposób, żeby nikt się o tym nie dowiedział.
Wsadziłem papierosa w otwór w ustach Deana Martina.
-
Nie wiem, czy uda mi się przez to palić - zajęczał Sal, przesuwając
go z boku na bok.
-
Pewnie, że ci się uda - powiedziałem, przykładając zapalniczkę.
Zaciągnął się, zakaszlał, a z otworów w jego masce zaczęły się
wydobywać smugi dymu.
-
A może to ty byś zapalił? - wychrypiał.
-
Chciałbyś, żebym ci stanął na ramionach i udowodnił, że to głupi
pomysł?
Oczy pod maską zwęziły się, ale wyraz twarzy Deana Martina nie zmienił
się ani odrobinę.
-
Jesteś pewien, że to zadziała?
-
Istnieje tylko jeden sposób, żeby się przekonać.
Ostrożnie otworzyłem drzwi i przekradłem się na korytarz,
a potem przesadnie gestykulując, zawołałem Sala, jakbym zapraszał
prawdziwego Deana Martina na główną scenę Sands. Człapał do mnie, ja
zaś ukląkłem i pochyliłem głowę.
-
Podsadzić cię?
-
Nie - zapiszczał. - Dam sobie radę.
Dwie maleńkie ręce złapały mnie za szyję, a w ślad za nimi dziecinny
bucik stanął mi na krzyżu. Chwilę później drugi but walnął mnie w lewe
płuco, a potem prawa stopa Sala znalazła się na moim ramieniu. Zachwiał
się i szarpnął mnie za włosy.
-
Stabilnie?
-
Po prostu się pośpieszmy.
Wyprostowałem się, trzymając go za kostki. Przechyliłem głowę w tył i
zobaczyłem, że Sal czubkiem swojej szoruje po suficie. Alarm
przeciwpożarowy miał po prawej, ruszyłem więc w tamtą stronę krokiem,
do którego najwyraźniej nie był przyzwyczajony.
-
Hola, kolego!
Stracił równowagę i zamachał rękami, a ja musiałem zrobić krok do tyłu,
żebyśmy się obaj nie wywrócili.
-
Lepiej?
Zakaszlał i wielki kłąb papierosowego dymu popłynął pod sufitem.
-
Znakomicie - wyszeptałem. - Daj jeszcze trochę.
Po chwili Sal naprawdę się wciągnął i poczuł na tyle pewnie, że stanął na
palcach, przyłożył usta do czujnika i dmuchnął. Kłąb dymu otoczył
plastikową listwę i zawrócił w stronę zamaskowanej twarzy karła. Sal
cofnął się, zaciągnął i dmuchnął jeszcze raz. Nowa porcja dymu zadziałała.
Po chwili wahania włączyła się syrena i zaraz potem podniósł się
straszliwy raban.
Zakołysałem barkami, złapałem Sala w ramiona jak dziecko, zatrzymałem
się, żeby zabrać torbę, i wycofałem za drzwi. Wniosłem małego
człowieczka na półpiętro i postawiłem na stopniu obok drzwi
prowadzących na dach.
-
Mogłem sam iść, wiesz? - powiedział.
-
Pewnie, że mogłeś.
-
Nie musiałeś mnie nieść.
-
Ćśśś, słyszę ludzi.
To nie była prawda. Przez wycie alarmu ledwo słyszałem własne słowa,
miałem jednak nadzieję, że usłyszę kroki, i wolałem zaczekać na nie w
ciszy.
Niebawem drzwi na schody się otworzyły i z hukiem walnęły o ścianę.
Usłyszałem kobiece głosy i tupot szpilek. Echo przyniosło odgłosy ich
paplaniny, kiedy kobiety schodziły w dół. Nie wydawały się przestraszone,
co było całkiem zrozumiałe. Jeśli nie
widać płomieni, większość łudzi zakłada, że to tylko próbny alarm.
Podejrzewałem, że kilka pięter niżej był punkt zborny, gdzie pracownicy
gromadzili się podczas podobnych ćwiczeń w przeszłości.
Sal ruszył przed siebie, próbując przecisnąć głowę przez barierkę.
Pociągnąłem go do tyłu i za lateksowe czoło maski przytrzymałem na
odległość wyciągniętej ręki.
-
Hej! - wrzasnął.
-
Cii.
-
Poszły?
-
Cii.
Trudno było powiedzieć, ile osób powinniśmy przeczekać. Gdybyśmy się
ruszyli, zanim biuro się ewakuuje, byłby to prosty sposób, żeby dać się
złapać. Ale jeśli będziemy zwlekali, na scenę wkroczy ochrona i stracimy
naszą szansę.
-
Myślę, że droga wolna.
W chwili, gdy wypowiedziałem te słowa, drzwi znowu walnęły o ścianę i
para obcasów zastukała na schodach.
-
O mały włos.
-
Myślisz, że to ostatnia?
-
Mam nadzieję.
Na korytarzu dźwięk alarmu był dużo przemieliwszy. Skrzywiłem się,
zgiąłem wpół i pomknąłem przed siebie, jakbym uciekał przed ostrzałem z
moździerza. Wycie w mojej głowie wzbierało, wypychając uszami
rozsądek i rozwagę. Wpakowałem się za przepierzenie z mrożonego szkła
i wyciągnąłem szyję, żeby sprawdzić teren. Sal poniżej zrobił to samo.
Nikogo nie mogłem dostrzec, on najwyraźniej też nie, bo wyśliznął się zza
moich nóg i ruszył przed siebie, zanim zdążyłem go zatrzymać.
W recepcji panowała atmosfera prywatnego klubu dla dżentelmenów.
Znajdowały się tu skórzane kanapy i fotele, niski mahoniowy stolik
zarzucony czasopismami dla golfistów, stojące lampy z polerowanego
mosiądzu, pudełka cygar, karafki whisky, a także ogromny obraz olejny na
ścianie przedstawiający scenę polowania.
Po przeciwnej stronie był drewniany kontuar (też mahoniowy), pusty, jeśli
pominąć zestaw biurkowy i księgę gości. Za kontuarem stały dwa
wyściełane obrotowe krzesła, na których, jak sądziłem, zwykle siedziały
osobiste asystentki bliźniaków, oraz dwa laptopy i dwa telefony, które
wyglądały na dość skomplikowane, żeby za ich pomocą można było
sterować okrętem wojennym. Między aparatami znajdował się monitor z
obrazem podzielonym na ćwiartki. Te na górze pokazywały puste wnętrze
windy, natomiast w dolnym prawym rogu zobaczyłem Kojara
majstrującego przy swojej nowej czapce. Naciągał ją wciąż na uszy, jakby
zamierzał zrobić z niej fular.
Po mojej lewej znajdowały się solidne drzwi, do których przytwierdzono
dwie mosiężne tabliczki z nazwiskami: „Pan R. Fisher" i „Pan G. Fisher".
Nie wiedziałem wprawdzie, czy o kolejność nazwisk, bliźniacy stoczyli
bitwę, za to kiedy nacisnąłem mosiężną klamkę, przekonałem się, że drzwi
były zamknięte.
Ucieszyło mnie to, bo zmniejszało prawdopodobieństwo, że ktoś jest po
drugiej stronie. Z cylindrem zaś, który znajdował się pod klamką, już
kiedyś miałem do czynienia i choć otwarcie go nie było jak bułka z
masłem, wybranie odpowiednich narzędzi z etui i otwarcie zamka nie
zajęło mi więcej niż minutę.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem, kiedy znaleźliśmy się w środku, było
zamknięcie za nami drzwi na klucz. Drugą - zdjęcie maski; nie sądziłem,
żeby bliźniacy zgodzili się zainstalować kamery w swoim biurze. Na
koniec wreszcie odetchnąłem zadowolony, bo właśnie na skutek
szczęśliwego zbiegu okoliczności alarm przestał wyć.
32
Stwierdzenie, że biuro bliźniaków było wielkie, to niedomówienie.
Widywałem lotniska, gdzie hala odlotów była skromniejsza.
Widok z sięgających od podłogi do sufitu okien w końcu pokoju
obejmował Strip, geometryczne przedmieścia McMansions, szczyty Red
Rocks w oddali i niewykluczone, że również nieskończoność. Przed
oknem widokowym stał lśniący stół konferencyjny, który mógł pomieścić
co najmniej dwudziestu pięciu gości, natomiast środkową część zajmowała
bogata kolekcja leżanek oraz sof obitych luksusowymi tkaninami i skórą,
oddzielonych od siebie stojącymi lampami i egzotycznymi roślinami.
Ściana za częścią salonową została wyłożona ogromnymi płytkami z łupku
i zdominowana przez gigantyczny wygaszony kominek. Nad jego
gzymsem l wapienia wisiał kolejny olej przedstawiający scenę z
polowania.
Bliżej nas (mówiąc bliżej, mam na myśli, odległość do pokonania
Dojazdem kołowym) znajdowała się para łukowato wygiętych biurek z
drewna wiśniowego, które ustawiono tak, by razem tworzyły podkowę.
Poza zestawem z przyborami do pisania, z którego wystawała maleńka
amerykańska flaga, nie było na nich żadnych szpargałów.
Na podłodze tuż przed biurkami leżała okrągła mozaika. W odróżnieniu od
zwykłych mozaik tę wykonano z kasynowych żetonów. Zewnętrzną
krawędź zrobiono z białych żetonów otoczonych czarnym konturem, a w
środku umieszczono pięćdziesięciocentówkę zgrabnie ułożoną ze
srebrnych. Gdybym powyciągał żetony i mieszaniny zaprawy murarskiej i
żywicy, w której je zatopiono, i jakimś cudem zastąpił bezwartościowymi
replikami, nieźle bym się wzbogacił. Niestety, mogłem jedynie opaść na
kolana, przesunąć palcami po wzorze i wydać głuchy jęk, zanim w końcu
zwróciłem uwagę na ciemną wąską szczelinę biegnącą wokół monety.
Teraz wiedziałem już, że prawdopodobnie informacje Maurice’a były
dokładne. Wstałem więc i przeszedłem na drugą stronę biurek. Dano mi do
zrozumienia, że to nieistotne, od którego biurka zacznę - oba były
identyczne tak jak mężczyźni, do których należały - i z tego, co mogłem
stwierdzić, tak właśnie było.
Biurka były najwyższej jakości, wykonano je bardzo umiejętnie. Stare
wiśniowe drewno zostało obrobione i wykończone z wielką
starannością, a każde łączenie wydawało się nieskazitelne. W obu była
pewna liczba zamkniętych na klucz szuflad rozmieszczonych po obu
stronach otworu na nogi, a okucia i rączki zostały wykonane ze stali
szczotkowanej w odpowiednim odcieniu.
Przesunąłem na bok skórzane obrotowe krzesło przy biurku po prawej,
zanurkowałem pod spód i pstryknąłem palcami na Sala. Zdążył zsunąć
maskę na czubek głowy, widziałem więc, jak bardzo ucieszyło go, że na
niego pstrykam.
- Idź i zaczekaj przy drzwiach - wyszeptałem. - Piłuj, czy nikt się nie kręci
na zewnątrz.
Sal wymamrotał coś po nosem i wciąż mrucząc, poszedł do drzwi.
Sięgnąłem do torby po latarkę i skierowałem strumień światła na spód
blatu. Po chwili udało mi się wyśledzić maleńką dziurkę od klucza, mniej
więcej wielkości połowy paznokcia u mojego małego palca. Przesunąłem
opuszkiem po otworze i skrzywiłem się z niesmakiem, po czym sięgnąłem
po etui i wyszukałem najmniejszy wytrych, jaki ze sobą zabrałem.
To nie był szczególnie trudny do otwarcia zamek - takie rzadko trafiają się
w biurkach - po prostu był cholernie niewygodny. Podejrzewam, że w
moim fachu należałoby przywyknąć do tego typu rzeczy, ale miniaturowe
zamki były moim przekleństwem. To prawda, że stawiały mniejszy opór
przy forsowaniu, lecz jeśli człowiek chciał sobie z nimi poradzić, jak
należy, utrzymanie stabilnej ręki, żeby pokonać któregoś z tych małych
uprzykrzeńców, mogło być frustrujące jak diabli, a ten egzemplarz okazał
się naprawdę mikroskopijny. Jeśli moje pierwsze wrażenie było trafne,
żaden bolec nie był większy niż elementy mechanizmu w ukradzionym
zegarku, który na moim nadgarstku wciąż dzielnie walczył o to, żeby
wskazywać czas, i trochę mnie już to drażniło.
Wyobraźcie sobie, że stoicie przed średniej wielkości domkiem dla lalek i
próbujecie wetknąć zminiaturyzowany klucz do dziurki w drzwiach
wejściowych. Trudne, nie? No może nie aż tak, gdybyście byli rozmiarów
Sala. Ale mnie doprowadzało do szału – zęby miałem zaciśnięte, żołądek
zwinięty w supeł i byłem gotów rwać włosy z głowy.
Choć z drugiej strony, gdyby to było proste, to nie sądzę, żebym
doświadczał tego ciepła i podniecenia rozlewających się po ciele, kiedy w
końcu tycie bolce uległy mojemu czarowi, maleńkie zapadki się zwolniły i
niewielka klapka z wiśniowego drewna poleciała w dół.
Muszę przyznać, że to przyjemne uczucie. Zwracam jednak uwagę, że
było niczym w porównaniu ze słodkim poruszeniem, jakiego doznałem,
gdy powtórzyłem cały proces pod drugim biurkiem i tam także
odpowiednia klapka została zwolniona. Zawołałem Sala, poczekałem, aż
do mnie dołączy (zauważyłem przy tym, że wcale nie musiał pochylać
głowy), po czym powiodłem jego rękę w głąb otworu i oparłem maleńki
palec na plastikowym przycisku wewnątrz. Sam wygramoliłem się i
cofnąłem do pierwszego biurka, w którym zlokalizowałem podobny
przycisk. Na trzy obaj wcisnęliśmy guziki. Zza sięgającej trzech czwartych
wysokości przesłony w nogach patrzyłem, jak mozaika bezdźwięcznie
wyskakuje na ukrytych zawiasach, ujawniając okrągły otwór.
Położyłem się na brzuchu, wyczołgałem spod biurka i pod-pełzłem do
krawędzi dziury. Zajrzałem do środka, skąd spoglądał na mnie klasyczny
sejf Schmidt & Co z pokrętłem.
Został zatopiony w betonie na głębokość około metra. Walcowaty w
kształcie miał zieloną metalową tablicę, drzwi z żelazobetonu i
ośmiocyfrowy zamek szyfrowy. Cylindryczny otwór, który do niego
prowadził, był dość duży, żeby dorosły mężczyzna mógł wsadzić w niego
głowę i ramiona, co właśnie zrobiłem.
-
Podaj mi torbę - wystękałem z dziury.
Torba walnęła mnie w plecy. Wygramoliłem się na zewnątrz i odwróciłem.
Sal otrzepywał ręce.
-
Dzięki.
-
Nie ma sprawy.
Wyciągnąłem bloczek z kartkami w kratkę i ołówek. Ponieważ uprzedzono
mnie, z jakim typem sejfu będę miał do czynienia, zdążyłem już
narysować kilka pośpiesznych grafów na pierwszej stronie. Zazwyczaj
wypełnianie grafów to coś, co wolę robić sam, ale skoro miałem tkwić z
głową w ciasnej dziurze, wyglądało na to, że będę musiał powierzyć to
zadanie Salowi.
-
Weź to - poleciłem. - Chcę, żebyś zaznaczył ołówkiem wszystkie
cyfry, które wypowiem.
Kiwnąłem na niego i pokazałem, o co mi chodzi. Chwycił bloczek z miną,
która sugerowała, że straszliwie go nie doceniam.
-
Daj mi ołówek. Możesz mi zaufać.
Nienawidzę, jak ktoś tak mówi, ale tak czy owak wręczyłem mu ołówek,
po czym wróciłem do torby po stetoskop. Z zasady nie lubię używać
stetoskopu. W teorii ma pomóc usłyszeć, jak stukają dotykające się tarcze,
ja jednak w ten sposób stawałem się również świadom wszystkich innych
hałasów dochodzących z sejfu, a nawet własnych artretycznych palców.
Wolę posługiwać się nieuzbrojonym uchem oraz instynktem, tylko że
lokalizacja tego sejfu akurat to uniemożliwiała. Dlatego stetoskop był złem
koniecznym, podobnie jak latarka, którą trzymałem w zębach. Posłałem
Salowi uśmiech razem ze strumieniem światła, zanurkowałem do dziury i
zabrałem się do pracy.
Najczystsza i najzgrabniejsza metoda, żeby uporać się z sejfem to ostrożna
manipulacja, ma jednak tę wadę, że wymaga czasu i cierpliwości. Metoda
ta opiera się na pewnej dozie praktycznej matematyki, czułym uchu i
solidnej wiedzy na temat działania sejfów. Najważniejszy jest jednak łut
szczęścia, bo o ile zwykle można zidentyfikować cyfry, które tworzą
kombinację, nie ma to jak dowiedzieć się, w jakim porządku należy je
wprowadzić.
Żeby wyzwanie stało się jeszcze trudniejsze, przebiegli technicy ze
Schmidt & Co przy budowie ruchomych części swoich sejfów posłużyli
się niemal wyłącznie plastikiem i włóknami nylonowymi. Dlatego
usłyszeć jakiekolwiek zdradliwe stuknięcie czy łupnięcie było niezwykle
trudno, a niemal niemożliwe wyczuć opór tarczy, zwłaszcza kiedy
człowiek wisiał głową w dół z tułowiem wciśniętym w bęben odrobinę
mniejszy niż ten w suszarce.
Wystarczyło dwadzieścia minut, żebym odniósł wrażenie, że cała krew
spłynęła mi do głowy. W skroniach mi szumiało, twarz miałem gorącą i
swędzącą, jakby mnie zatrzaśnięto w parowarze. Wycofałem się z otworu i
położyłem na wznak, wyszarpując stetoskop z uszu i wyciągając dłoń po
bloczek. Wykres, który wyprodukował Sal, składał się z szeregu
poszarpanych gór i dolin, które przedstawiały możliwe zakresy tylko dla
dwóch cyfr. Podniosłem bloczek do oczu, z całych sił tłumiąc jęk.
-
Ile czasu to jeszcze potrwa? - spytał Sal.
-
Godzinę. Może więcej.
-
Żartujesz?
-
Może też mniej. Ale potem będziemy musieli sprawdzić kombinacje.
-
A ile czasu to zajmie? - Jego głos stał się wyższy niż zwykle.
-
Minuta na każdą? Nie chcesz wiedzieć.
Sal zakrył twarz rękami, mnie zaś pozostało kontemplować oblicze
niestosownie w tej sytuacji zadowolonego z siebie Deana Martina.
-
Mamy jakąś godzinę i czterdzieści pięć minut. Maksymalnie.
-
W takim razie lepiej zabierajmy się do roboty.
Złapał ołówek obiema rękami i usiadł sztywno na krawędzi otworu.
Przez następne pół godziny pracowałem tak szybko, jak tylko się dało, nie
przestając, nawet kiedy zaczęło mi dudnić w głowie. Miałem wrażenie, że
podałem Salowi całkiem sporo cyfr, i o ile mogłem stwierdzić, większość
z nich była prawidłowa. Kilka razy mały człowieczek klepał mnie po
piecach, mówiąc, żebym na chwilę przystopował, a on sprawdzi
podejrzane hałasy za drzwiami. Niedługo po tym, jak zacząłem
majstrować przy sejfie, do recepcji wrócili pracownicy, toteż zwykle Sal
stwierdzał, że słyszał odgłos telefonu albo warkot niszczarki do papieru.
Nie mogę powiedzieć, żeby te rewelacje wprawiały mnie w osłupienie,
choć za każdym razem, kiedy okazywało się, że mogę kontynuować,
czułem ulgę.
Z każdą wypowiadaną cyfrą zbliżaliśmy się do następnego etapu i - być
może - mało prawdopodobnego triumfu.
Oczywiście, gdy tylko tego rodzaju myśli pojawiają się w mojej głowie,
coś musi pójść nie tak. Sal poklepał mnie po ramieniu może piąty raz, a ja
wyciągnąłem głowę, żeby mu powiedzieć kilka słów do słuchu. Już sam
fakt, że mi przerywano, był trudny do zniesienia, lecz to, że przerywano,
by mnie poinformować, że ktoś właśnie skorzystał z ksero, zaczynało
działać mi na nerwy.
Tak się jednak złożyło, że nie powiedziałem nic, ponieważ strapiona mina
Sala wskazywała, że coś naprawdę jest nie w porządku. Pokazał drzwi,
gdzie u dołu smugę światła przecinał ciemny kształt. Usłyszeliśmy
chrząknięcie, po którym rozległ się chrobot klucza w zamku.
Słyszałem, że ponoć niektórzy ludzie w obliczu niebezpieczeństwa są jak
sparaliżowani, ja jednak z pewnością do tej grupy nie należałem. W ciągu
następnych kilku sekund mój mózg rozważył całkiem sporo możliwych
kryjówek i zanim drzwi otworzyły się do połowy, wybrałem biurko po
prawej i pod nie zanurkowałem. Miałem nawet dość przytomności umysłu,
żeby wrzucić tam narzędzia i torbę, kiedy jednak chowałem nogi pod
przesłonę, zdobywając się na ostatni heroiczny wysiłek, żeby bezpiecznie
ukryć palce u stóp, w nagłym przypływie przerażenia zorientowałem się,
że przeoczyłem jeden drobny szczegół. Otwór w mozaice wciąż był
odsłonięty.
33
Podsłuchiwanie łudzi, którzy weszli do pokoju, bez możliwości
zobaczenia ich postaci, szybko zamieniało się u mnie w paskudny nawyk.
Ci tutaj od razu podeszli do dziury w podłodze.
-
Chryste, przyprowadź Stacey - powiedział męski głos. - I wezwij
ochronę.
-
Uszkodzili sejf? - spytał drugi mężczyzna.
-
Trudno powiedzieć. Idź, przyprowadź Stacey.
Usłyszałem odgłos stóp zmierzających w stronę drzwi, zaryzykowałem i
wyjrzałem spod przesłony. Mignęły mi nogi i plecy mężczyzny, którego
głowa tkwiła w otworze pośrodku mozaiki. Spodnie khaki i niebieski,
robiony na drutach sweter stanowiły pewną wskazówkę na temat tego,
kogo mam przed oczami, ale dopiero kiedy wyciągnął ryżą głowę,
zyskałem pewność. Bracia Fisher wrócili z golfa dużo wcześniej, niż się
spodziewałem.
Bliźniak, na którego patrzyłem, wydawał się jeszcze bledszy niż zwykle, a
niezliczone piegi wyraźnie odznaczały się na tle białawej skóry. Sprawiał
wrażenie, jakby jego cierpliwość właśnie się wyczerpała, podobnie zresztą
jak zapasy żelaza w organizmie. Włożył ręce do dziury i zaczął
nadaremnie szarpać za drzwi do sejfu.
Wciąż za nie ciągnął, kiedy obok pojawiły się dwie pary nóg. Uznałem, że
następne spodnie khaki i brązowe mokasyny należą do drugiego bliźniaka.
Nylonowe pończochy i czarne buty na średnich obcasach pewnie były
Stacey.
-
Coś zginęło? - spytał bliźniak, który stał.
-
Nie wiem. Masz dzisiejszy szyfr?
-
W palmtopie.
Drugi bliźniak ukucnął obok brata i sięgnął do kieszeni spodni. Wyciągnął
stamtąd kompaktowe elektroniczne urządzenie i zaczął w nie stukać
metalowym wskaźnikiem.
-
Stacey, co się dzieje? - spytał pierwszy bliźniak. - Ktoś tu był?
Stacey przeniosła ciężar z nogi na nogę.
-
Nie sądzę.
-
Wydarzyło się coś niezwykłego?
Zaczęła przestępować z nogi na nogę szybciej.
-
Mieliśmy znów próbny alarm przeciwpożarowy.
-
Zgodnie z grafikiem?
-
Boże, nie wiem. Nie sądzę.
Bliźniacy wymienili spojrzenia.
-
Sprowadź tu Ricksa. I to już!
Stacey popędziła, a bliźniacy pokręcili swoimi identycznymi głowami.
Kiedy obserwowałem ich spod biurka, uświadomiłem sobie, że popełniłem
kilka błędów. Ukrywając się w pośpiechu, nie sprawdziłem, gdzie schował
się Sal, nie mogłem więc stwierdzić, czy szybko go odnajdą. Przede
wszystkim jednak moja kryjówka była daleka od ideału. Owszem, istniało
niebezpieczeństwo, że zostanę zauważony, ale co ważniejsze, ukryłem się
dokładnie w tym miejscu, w którym był przycisk otwierający mozaikę.
Po stronie plusów można zapisać to, że nie udało mi się włamać do sejfu.
Zwykle zawodowe braki nie budziły we mnie takiej ekscytacji, ale kiedy
bliźniacy odkryją, że ich sejf nie został sforsowany, miałem nadzieję, że
może nie będą czuli aż takiej potrzeby, żeby wszcząć procedury
bezpieczeństwa w pełnym zakresie.
-
Mam kod - powiedział bliźniak z palmtopem.
-
No to go podaj.
Wypowiedział na głos sekwencję, ja zaś, zapamiętując ją, poczułem, jak na
twarz wypełza mi uśmiech. Może jednak będę miał szansę dobrać się do
sejfu?
Wciąż czułem się porażony tą możliwością, gdy zerknąłem na wykres w
notesie, który trzymałem w rękach. Co najmniej dwie cyfry były błędne.
Nie mogłem sobie przypomnieć, czy to moja wina, czy też Sal nie dość
uważnie robił notatki, ale tak czy inaczej strasznie mnie to rozsierdziło.
Podejrzewam, że mógłbym się biczować jeszcze dłużej, gdyby nie
przeszkodził mi metaliczny szczęk drzwi sejfu uderzających o betonową
ścianę. Jeszcze chwila, a bliźniacy wyluzują.
-
Niech to szlag! - krzyknął jeden. - Mają je! Zwinęli te cholerne
kwity!
Co takiego?
-
Żarty sobie, kurde, ze mnie robisz?
Och, dzięki Bogu! Droczy się z bratem..
-
A wyglądam, jakbym sobie robił z ciebie cholerne żarty?
W rzeczywistości wyglądał raczej jak człowiek, który przekroczył granicę
wściekłości. Szczękę miał zaciśniętą, a oczy jak czarne wiry. Walnął ręką o
podłogę niczym sędzia kończący walkę w zapasach. Wstał i kopnął
klapkę. Pół sekundy później zaskowy-czał z bólu, złapał się za palce u
stopy i zaczął skakać wkoło.
Tymczasem jego brat sam wsadził głowę do dziury. Jego ręka gorączkowo
poruszała się tam i z powrotem, póki nie ułożył kilku kupek banknotów
obok otworu.
-
Tylko to zabrali?
-
Tylko o to im chodziło.
Jego brat opadł ciężko na klubowy fotel, ściągnął but i przyjrzał się stopie.
Usta ściągnęły mu się z bólu, a ja zorientowałem się, że sam się krzywię w
podobny sposób. Nie ze współczucia - kiedy opadł na fotel, ten zakołysał
się na boki i zauważyłem dłoń Sala.
Bliźniak na fotelu ostrożnie poruszał palcami u stóp, wciągając powietrze
przez zęby.
-
To co zrobimy? - spytał jego brat.
-
Myślę.
-
Masz kopie, prawda?
-
Pewnie, ale nie w tym rzecz. Kwity są teraz tam. - Kiwnął głową w
stronę okna wychodzącego na Strip.
-
Ale nie mogą się do nas dobrać, co?
Bliźniak ze zranionymi palcami popatrzył na brata.
-
Myślisz, że ci ludzie wiedzą, jak się posługiwać takimi
informacjami? Przycisną za mocno i wszystko runie.
-
Może są bystrzy? Byli dość bystrzy, żeby zwinąć kwity.
Bliźniak na fotelu pokręcił z żalem głową.
-
Musimy szybko z tym skończyć. Gdzie się, do diabła, podział Ricks?
-
Wyluzuj. Zaraz tu będzie.
Jeżeli ktokolwiek mógł się wyluzować, z pewnością nie byłem to ja. Z
trudem próbowałem ogarnąć konsekwencje tego, co właśnie usłyszałem.
Jeśli lewity skradziono, nie dostanę swojej doli od Maurice^. Co więcej,
utknąłem w miejscu przestępstwa, moja kryjówka była tak głupia, jak
tylko można sobie wyobrazić (chyba że potraficie sobie wyobrazić
maleńkiego człowieczka skulonego za fotelem klubowym, na którym
akurat siedział naprawdę wkurzony szef kasyna), a jeśli nie uda mi się stąd
jakoś uciec i zebrać sporej sumy pieniędzy, moim przeznaczeniem będzie
okrutna śmierć. To już wszystko? Czy w ogóle chciałem się zastanawiać,
co jeszcze mogło pójść nie tak?
-
Co się dzieje?
Wraz z pytaniem do pokoju wmaszerował Ricks, otwierając kieszonkowy
notatnik. Bliźniacy zapoznali go z nowinami, a ja zerkałem z ukrycia,
obserwując, jak kuca obok otworu w mozaice. Odkąd go ostatni raz
widziałem, zdążył się przebrać - miał na sobie ciemnoniebieską
marynarkę, białą koszulę i zaprasowane szare spodnie - ale oczy pozostały
szkliste jak u człowieka, który się nie wyspał. Kiedy zaś uniósł rękę do
przetykanej srebrem bródki, stłumił ziewnięcie.
-
Żadnych glin, tak? - wymamrotał.
-
Żadnych glin.
Kiwnął głową, jakby dostosowywał swoje nastawienie.
-
Będę potrzebował nazwisk osób, które mogłyby chcieć tych lewitów.
Bliźniak w fotelu zabulgotał, co sugerowało, że nie podoba mu się ten
pomysł.
-
Chcesz żebym ci przedyktował cholerną książkę telefoniczną? Daj
spokój, Ricks, wiesz, co tam było.
-
Wiem o niektórych rzeczach - powiedział Ricks, a ja niemal
wyczułem cień żalu w jego głosie.
-
Więc wiesz, o co chodzi. Chcę tę rzecz wyłączyć. Wykasować.
Ricks odwrócił się bokiem i popatrzył bliźniakowi w oczy.
-
Będę musiał porozmawiać z waszymi pracownikami. Ze wszystkimi.
Któryś z moich ludzi przyjrzy się alarmowi przeciwpożarowemu. Ktoś
inny przejrzy nagrania z kamer.
-
To zajmie trochę czasu.
-
Pewnie. - Wycelował piórem w wieko mozaiki. - Dotykaliście tu
czegoś?
Bliźniak poprawił się w fotelu.
-
A jak myślisz, skąd byśmy wiedzieli, że kwity zniknęły?
-
Hm i tak sprawdzimy odciski. I ktoś przeszuka pokój.
-
Przecież robiłeś to w zeszłym tygodniu.
Ricks wyprostował się, strzeliło mu w kolanach.
-
Szukaliśmy podsłuchu. Chcę się upewnić, że ten, kto to zrobił,
zniknął stąd na dobre.
Bliźniak w fotelu zesztywniał, oczy zrobiły mu się czujne. Jego brat
zerknął przez ramię, jakby się bał, że ma za plecami ducha.
-
Myślisz, że wciąż tu są?
-
To możliwe.
-
Myślałem, że zdążyli się zmyć.
-
Być może. Ale podejrzewam, że do włamania doszło podczas
alarmu. Kiedy ostatni raz sprawdzaliście sejf?
-
Dwa dni temu - powiedział ten, który bał się duchów.
-
O której godzinie?
Miał właśnie odpowiedzieć, gdy przeszkodził mu nieoczekiwany
przenikliwy, wibrujący odgłos. Poczułem, że oblewa mnie zimny pot.
Poćwierkiwanie dochodziło z mojej prawej strony. A dokładniej - z torby
na ramię. Straszna prawda była taka, że zapomniałem wyciszyć komórkę
Victorii. A teraz to cholerstwo dzwoniło!
Ze wszystkich błędów, jakie popełniłem w życiu, ten był szczytowym
osiągnięciem. Chwyciłem torbę i wsadziłem rękę do środka, desperacko
macając w poszukiwaniu cholernego aparatu. Wciąż ćwierkał i wibrował
radośnie, a ja ciągle nie mogłem go namierzyć.
W końcu moje palce napotkały zdradziecki kawałek plastiku, ale telefon
wyśliznął mi się ze spoconej dłoni jak kostka wilgotnego mydła i
wystrzelił spod biurka. Wysunąłem po niego rękę i czubkami palców
uderzyłem w nosek buta Ricksa.
Powoli podniosłem wzrok, Ricks zaś powoli opuścił swój. Mlasnął
językiem i powiedział:
-
Dlaczego nie wypełznie pan stamtąd i nie odbierze telefonu? To musi
być ważna rozmowa.
Przeniosłem wzrok z telefonu na Ricksa i z powrotem. Nie odważyłem się
spojrzeć na Fisherów. Komórka świergotała jak obłąkany świerszcz,
podskakując po podłodze. Otworzyłem aparat i ustawiłem wyświetlacz
pod kątem. „Numer zastrzeżony". Podniosłem telefon do ucha.
-
Charlie? Tu Victoria. Dobre wieści. Właśnie znalazłam Caitlin i
zgodziła się z nami porozmawiać. Jedziemy do Fifty-Fifty. Gdzie
dokładnie jesteś?
34
Moją dokładną pozycję można by określić jako „kompletnie straconą". Nie
zdecydowałem się jednak poinformować o tym Victorii. W zamian
zaryzykowałem i z napięciem w głosie powiedziałem, że dobrze by było,
gdyby ona i Caitlin spotkały się ze mną na scenie, na której odbywało się
przedstawienie Josha.
-
Masz na myśli scenę widowiskową? Jesteś pewien, że tam jest
bezpiecznie?
-
Całkowicie.
-
Charlie, wszystko w porządku? Brzmisz jakoś dziwnie.
-
Nigdy nie było lepiej - powiedziałem i zamknąłem telefon.
Popatrzyłem Ricksowi w oczy. W jego źrenicach czaiły się chłód i spokój.
Ciężko oddychał, uszy mu drżały, jak gdyby rezonowały ze wściekłymi
myślami, które tłukły mu się po głowie.
Usłyszałem ruch po lewej i właśnie się odwracałem, kiedy jeden z
bliźniaków zapoznał mnie z czubkiem swojego prawego buta, wprawiając
moją głowę w ruch obrotowy. Kręgi mi zaklekotały, co trudno uznać za
szczególnie dobry znak, a obraz się rozmył, zanim ból zdążył zameldować
się w skroniach. Krzyknąłem i objąłem głowę dłońmi, próbując ją
ochronić przed następnym ciosem. Kolejne dwa kopniaki naruszyły
podstawę czaszki, jakby wymierzono je po to, żeby rozłupać mi głowę
niczym orzech kokosowy. Próbowałem przeturlać się pod biurko, ale ktoś
stanął mi na krzyżu, złapał za kostki i zaciągnął na krawędź mozaiki.
-
Wystarczy - powiedział Ricks, ale bliźniak się z nim nie zgodził.
Kolejna para kopniaków została wymierzona w nerki. Objąłem rękami
klatkę i się skuliłem. Może to nie była najbardziej bohaterska reakcja, ale
nie byłem w stanie myśleć. Działałem instynktownie.
-
Znowu nas okradasz, co? Co z tobą, stary?
-
Nic nie ukradłem! - wrzasnąłem, kiedy kopnął mnie w łokieć. - Ała.
Niech pan przestanie! To nie byłem ja!
-
Gdzie są kwity? Mów, gdzie je masz, kutasie jeden!
Ręka mi zwiotczała, schowałem ją więc pod siebie. Bałem się, że Fisher
mógłby mi stanąć na palcach.
-
Aaa! Nie słyszy pan? Nie mam waszej cholernej listy. Nie mogłem
się dostać do sejfu.
Bliźniak zamierzył się, żeby kopnąć mnie znowu, więc się od-turlałem.
Ale cios nie nadszedł. Ostrożnie zerknąłem nad ramieniem. Stał z nogą w
powietrzu.
-
Co powiedziałeś?
-
To nie ja. Nie udało mi się włamać do sejfu.
-
Jasne! - Twarz mu się zachmurzyła, zamachnął się stopą do tyłu.
-
Naprawdę! Możecie mnie przeszukać. Nie mam ich.
Bliźniak przyglądał mi się przez chwilę. Miał wielką ochotę kopnąć mnie
znowu, ale może jego stopa potrzebowała odpoczynku.
-
Zrób to - odezwał się do Ricksa. - Przeszukaj tego kutasa.
Przekonamy się, czy kłamie.
Nie trzeba mówić, że kiedy chwiejnie się podniosłem, Ricks nie znalazł
kwitów ani w mojej torbie, ani przy mojej osobie, ani nawet pod maską
Sinatry. Znalazł mnóstwo dowodów na to, że majstrowałem przy sejfie, ale
żadnego, który by świadczył o tym, że się do niego dostałem. No cóż,
żadnego poza tym, że kwity zniknęły.
Jednym z przedmiotów, na które Ricks natrafił wśród moich rzeczy, był
portfel Josha. Otworzył go i sprawdził zawartość. Gdy tylko zobaczył
nazwisko na kartach kredytowych, obrzucił mnie podejrzliwym
spojrzeniem i pokręcił głową.
-
Znalazłem go - stwierdziłem.
-
Gdzie?
Twarz mi drgnęła.
-
W jego kieszeni.
-
Zechce się pan wytłumaczyć.
-
To było jeszcze, zanim zniknął. Te dwie rzeczy nie mają związku.
Daję panu na to słowo.
Ricks prychnął, jakby nie cenił mojego słowa zbyt wysoko, i włożył
portfel Josha do wewnętrznej kieszeni marynarki. Pchnął moją torbę i
maskę Sinatry na bok i zakręcił w powietrzu palcem, każąc mi się
odwrócić. Zebrałem siły i zrobiwszy, jak mi kazano, rozłożyłem dłonie na
blacie biurka. Ricks opukał mnie od góry do dołu, znajdując przy tym mój
własny portfel oraz paczkę kart Circus Circus, którą zabrałem z
mieszkania Jareda. Kiedy przekonał się, że nie ma w nich nic
niezwykłego, oddał mi obie rzeczy.
-
Wiem, kto zabrał kwity - powiedziałem.
Oparłem się o biurko i roztarłem kark. Był gorący, jakbym miał
pozrywanych mnóstwo mięśni. Nie mogłem do końca obrócić głowy w
prawo, a kiedy spróbowałem w lewo, omal nie zemdlałem z bólu. To
przynajmniej odwróciło moją uwagę od broczącej rany na skroni i
wrażenia, że żebra przebijają mi płuca przy każdym oddechu. I z
pewnością we właściwym kontekście umieściło wcześniejsze krwawienie
z nosa.
-
Mów dalej - powiedział bliźniak w klubowym fotelu. Wciąż rozcierał
palce u stóp po bitwie, jaką stoczył z klapką w mozaice. Niemal
żałowałem, że to nie on zaczął mnie kopać. Mogłem tylko zgadywać, jakie
odniósł obrażenia.
-
Myślę, że to był Josh Masters.
Bliźniacy popatrzyli na Ricksa, a on pociągnął się za brodę, obracając w
myślach moją odpowiedź.
-
Dlaczego tak uważasz?
-
To on mi powiedział o lewitach. - Podniosłem rękę do skroni i
skrzywiłem się, jakby myślenie sprawiało mi większy ból niż obrażenia. -
Kiedy planowaliśmy numer z ruletką - wykrztusiłem. -Powiedział, gdzie je
mogę znaleźć.
-
To wszystko? - spytał bliźniak z fotela.
Popatrzyłem mu w oczy, co nie było łatwe, zważywszy na to, że widziałem
podwójnie. A może to był jego brat?
-
Zniknął, prawda? Uciekł, kiedy pojawiliście się na jego
przedstawieniu. Pewnie pomyślał, że wpadliście na jego trop.
Przestał pocierać stopę i obwąchał palce, wzdrygając się od zapachu.
-
Masz nasze pieniądze?
-
Jeszcze nie.
-
Więc pozwól, że to sobie ułożę. Wpadłeś na sprytny pomysł, żeby
nas obrobić, tak?
-
Byłem zdesperowany.
-
Nie żartuj.
-
A co z pańską przyjaciółką? - wtrącił się Ricks. - Też bierze w tym
udział?
Pokręciłem przecząco głową.
-
To ona dzwoniła. Przyszedłem tu sam.
-
Tak? To jak pan otworzył skrytkę w mozaice? - Ocenił wzrokiem
odległość między biurkami. - Jest pan dość gibki, ale nie ma pan aż tak
długich rąk.
-
Plastry z opatrunkiem. Widział pan pudełko w torbie, prawda?
Ricks obszedł biurko, o które się opierałem, sprawdził za nim i pod
spodem. To samo zrobił przy drugim biurku, a potem minął bliźniaków,
przyspieszając kroku, i podszedł do kominka. Ukucnął i zajrzał do środa,
jakby spodziewał się, że moim wspólnikiem był Święty Mikołaj. Kiedy
nikogo tam nie znalazł, podszedł do fotela, na którym siedział bliźniak.
-
Niech pan posłucha - powiedziałem, starając się ukryć
zaniepokojenie. - Chyba się domyślam, gdzie są kwity. I Josh.
Ricks wciąż zmierzał w stronę fotela, ja zaś naprawdę nie chciałem, żeby
znalazł Sala, bo to tylko skomplikowałoby całą sprawę.
-
Słyszał pan, co powiedziałem?
Uśmiechnął się łagodnie i zajrzał za fotel. Czekałem na jego reakcję, nie
bardzo wiedząc, jakie wyjaśnienie mógłbym zaproponować. Zmarszczył
brwi, ukląkł, a po chwili wyprostował się, trzymając coś w ręce.
-
To pańskie? - spytał, podnosząc w górę ołówek.
Pokiwałem głową.
-
Naprawdę przyszedł pan sam?
-
Słowo daję. - Przełknąłem ślinę. - A jeśli tylko mi panowie pozwolą,
naprawdę myślę, że uda mi się znaleźć Josha.
35
Kiedy wsiadałem do prywatnej windy bliźniaków, miałem mieszane
uczucia. Z jednej strony czułem ulgę, może nawet radość, że udało mi się
wydostać z biura Fisherów, nie zdradzając Sala. To prawda, że nie miałem
pojęcia, jak udało mu się przenieść zza fotela tak, że nikt z nas go nie
zauważył, ale przynajmniej coś poszło po mojej myśli. Ważniejsze jednak,
że zyskałem dzięki temu nieco większą swobodę, jeśli chodzi o to, co
powiedzieć, żeby wydostać się z tarapatów.
Z drugiej strony nadgarstki miałem skrępowane plastikowymi kajdankami,
otaczali mnie bliźniacy i Ricks, a ja miałem ich zaprowadzić do Victorii.
Byłem zmęczony, pobity i bardziej niż trochę przestraszony, a poza tym
wcale nie miałem pewności, czy potrafię myśleć jasno.
-
A co z waszą partyjką golfa? - zapytałem tylko po to, żeby przerwać
krępującą ciszę w windzie.
Bliźniacy odwrócili się i popatrzyli na siebie.
-
Po prostu słyszałem, że codziennie o czwartej grywacie w golfa -
ciągnąłem. - Dlatego myślałem, że nikogo nie będzie w biurze.
Bliźniak po lewej (ten, który kopnął klapkę w mozaice i utykał, gdy
wchodziliśmy do windy) odchrząknął.
-
Dziś są nasze urodziny.
-
Nie gramy w golfa w urodziny - dodał jego brat.
-
Urodziny? O kurczę! - Wydąłem usta. - Nie wiedziałem.
-
Nie lubimy się afiszować.
-
Hm. - Przestąpiłem z nogi na nogę. - No cóż, w takim razie
wszystkiego najlepszego.
-
Tak - powiedział Ricks, z zakłopotaniem unosząc moją torbę. -
Wszystkiego dobrego.
-
Dziękujemy - odpowiedzieli bliźniacy, a tymczasem w samą porę
rozległo się „ping!", winda wyhamowała i znaleźliśmy się na miejscu.
Sala widowiskowa tonęła w kompletnych ciemnościach, pomijając zestaw
zakurzonych światełek przy rampie, które wycelowane były w scenę. Poza
tym wszystko wyglądało tak jak wtedy, gdy Josh porzucił swoje
przedstawienie. Odrapana szafa wciąż stała pośrodku, otwarte drzwi
ukazywały namalowaną plażę, a na podłodze leżała kupka
gruboziarnistego piasku. Słomkowy kapelusz Victorii wisiał na drzwiach,
a drugi rekwizyt - szklanka różowego daiąuiri - stał na deskach obok.
Victoria siedziała ze zwieszonymi nogami z przodu sceny. Nerwowo
rozejrzała się wokoło, gdy usłyszała, że nadchodzimy, podobnie jak
rudowłosa, która siedziała obok. Ta rudowłosa to było coś! Jasne,
widziałem jej występ na YouTube, a nawet stałem nad nią, kiedy naga
leżała w wannie, nic jednak nie mogło mnie przygotować na pierwsze
spojrzenie na jej twarz.
Miała kremowobiałą skórę, która w świetle lamp wydawała się świecić,
pełne, wydatne usta, mały, ślicznie zadarty nosek i błyszczące zielone
kocie oczy. Jej włosy stanowiły zwieńczenie dzieła: opadały wokół twarzy
w rozkosznych spiralach i skrętach, otaczając ramiona i delikatną szyję
niczym krwistoczerwony szal.
Miała na sobie marszczony żółty topik, a pod nim parę cudownie jędrnych
piersi i dopasowane dżinsy. Wprawdzie w wannie widziałem tylko jej tył,
ale nie miałem wątpliwości, że była to ta sama kobieta.
Kiedy podeszliśmy bliżej, rudowłosa wstała i otrzepała ręce z kurzu.
Poddała mnie uważnym oględzinom, zerknęła na Victorię i w końcu na
braci. Twarz jej zastygła w bezgranicznym zdumieniu i pomyślałem, że
dobrze wiem dlaczego. Jakim cudem taka piękność mogła być
spokrewniona z bliźniakami?
-
Charlie, o mój Boże - odezwała się Victoria. - Wszystko w porządku?
Co oni ci zrobili?
Pobiegła przez scenę, ujęła w dłonie moją poranioną twarz, przesunęła
głowę w stronę światła i szturchnęła palcem spuchniętą skroń. Skrzywiłem
się i zajęczałem, czując pod żebrem wybuch bólu.
-
Nic mi nie jest - wycedziłem przez zaciśnięte zęby. - Nie przejmuj
się.
-
Nie przejmować się? Oszalałeś? - Odwróciła się, stając twarzą w
twarz z Ricksem. - Czy to pan jest za to odpowiedzialny? -Z pewnym
opóźnieniem zauważyła, że w zaciśniętej ręce trzyma moją torbę. - Jest
pan podły.
-
Doprawdy? - spytał beznamiętnie. - A jak pani myśli, co robił na
górze, kiedy go znaleźliśmy?
-
Jestem pewna, że nic, co mogłoby to usprawiedliwiać.
-
Jak pewna?
Victoria zamilkła, po czym przypuściła kolejny atak ze zdwojoną siłą.
-
Powinien się pan wstydzić. Powinno się pana zamknąć.
-
To nie on. - Dotknąłem jej ramienia niejako dla potwierdzenia tej
informacji, po czym podszedłem do rudowłosej, żeby przejąć kontrolę nad
sytuacją, zanim zrobi to ktoś inny. - Pani jest pewnie Caitlin. Mam na imię
Charlie. Chętnie podałbym rękę, tylko że... - Podniosłem zaobrączkowaną
dłoń i rozłożyłem palce.
-
Nie ma sprawy - odparła. - Victoria mówiła, że pan może wiedzieć,
gdzie jest Josh.
W jej głosie dało się wyczuć rezerwę, podobnie jak w sposobie bycia.
Popatrzyła obok na braci, jakby spodziewała się, że zabronią jej
powiedzieć więcej.
-
Prawdę mówiąc, miałem nadzieję, że może pani będzie coś o tym
wiedziała.
-
Ja? - Podniosła rękę do piersi i otworzyła usta, jakby zaparło jej
dech. - Ale ja nie mam pojęcia, gdzie może być! Nie było mnie podczas
spektaklu, kiedy zniknął.
-
Proszę mi wierzyć, że z tego akurat świetnie sobie zdaję sprawę.
Cofnęła się odrobinę, być może wytrącona z równowagi moją
odpowiedzią i tylko w połowie przekonana, czy chce się dowiedzieć, co
miałem na myśli. Gestem wskazałem odrapaną szafę pośrodku sceny.
-
Podejrzewam, że lepiej niż ktokolwiek inny wie pani, jak sobie z tym
poradzić.
Podszedłem do szafy, a echo moich kroków poniosło się na widownię.
Związane ręce wyciągnąłem w stronę skrzydła drzwi i uderzyłem w
lakierowane drewno.
Mrugając w świetle rampy, bliźniacy spoglądali na mnie ponuro. Nie
miałem wątpliwości, że byli wściekli za to, że wciągnąłem w cały ten
bałagan jeszcze ich siostrę. Ze sposobu, w jaki pochylali się do przodu,
opierając na palcach, wywnioskowałem też, że nie zamierzali dawać mi
zbyt wiele czasu na wyjaśnienia.
Do diabła, mogli mnie naciskać, jak sobie chcieli. Stojąc na scenie przed
magiczną szafą, poczułem nagły przypływ pewności. To nie tak, że na
nowo uwierzyłem w teorię, którą stworzyłem. Po prostu takie rzeczy
robiłem już wcześniej, i to zarówno w swoich kryminałach, jak i w
prawdziwym życiu. Było coś osobliwie stosownego w zgromadzeniu
wszystkich kluczowych dla zagadki postaci razem, zanim się wyjaśni, co
się stało i dlaczego. W pewnym sensie przypominało to numer iluzjonisty.
Najpierw stopniowe budowanie napięcia - wprowadzenie zamieszania i
zwód. Potem zagadka - zdumienie publiczności. A teraz końcowe fanfary -
przedstawienie tak eleganckiego rozwiązania, że można będzie przymknąć
oko na moje przewiny.
-
Ostatni raz widziano Josha - oznajmiłem czystym, pewnym głosem -
kiedy obszedł szafę podczas swojego przedstawienia.
-
Jezu - sapnął Ricks. - Niech pan skończy z tym cyrkiem i powie, że
wie, gdzie jest. Niech się wszyscy w końcu dowiemy.
-
Cierpliwości. - Wszedłem do szafy, stanąłem na piasku i odwróciłem
twarz do swojej publiczności. - Victorio, kiedy Josh zniknął, stałaś tu,
gdzie ja teraz, i pomagałaś w przedstawieniu. Bezsilna, zamknięta w
szafie. Porządnie cię związano, a po obu stronach miałaś stalowe ostrza.
-
Te ostrza są tylko po to, żeby odwrócić uwagę - wyjaśniła Caitlin,
podchodząc bliżej.
Pokiwałem głową.
-
Tak podejrzewałem. I normalnie to pani jest w szafie, prawda?
-
Prawda.
Uśmiechnąłem się do niej.
-
Czy mogę zapytać, dlaczego nie występowała pani ostatniej nocy?
Josh mówił, że jest pani chora, ale to było niecałe dwadzieścia cztery
godziny temu, a pani wygląda na zupełnie zdrową.
-
Nie byłam chora.
-
Nie?
Rozłożyła ręce.
-
Chyba byłam po prostu wyczerpana. Od popołudniowego
przedstawienia wciąż psioczyłam, że muszę wziąć udział w następnym. I
Josh powiedział, żebym sobie zrobiła przerwę. Że nie chce, żebym dała
kiepski pokaz. No i pracowałam nad nowym numerem. Wodnym. Nawet
się ucieszyłam, że będę miała okazję trochę poćwiczyć.
-
W rzeczy samej. - Wyprostowałem ramiona i uniosłem pierś.
Oparłem się o tylną ściankę szafy. - Rozumiem, że zazwyczaj stoi pani tu,
gdzie ja teraz, i w pewnej chwili Josh odwraca szafę. A potem bardzo
szybko zamieniacie się miejscami. To niejako punkt kulminacyjny?
-
Tak. Ale zanim się zamienimy, Josh musi przykryć szafę. Nakrywa ją
czarną kotarą. Na jakieś pięć sekund. Potem ja się pojawiam i ją ściągam.
-
I wtedy Josh stoi tam, gdzie ja?
-
Tak. A potem wychodzi i do mnie się przyłącza.
-
W bikini?
Uśmiechnęła się skromnie.
-
Nie, to ja zwykle noszę bikini. Na mnie leży lepiej niż na Joshu.
Założę się, że lepiej. Chciałem kontynuować, kiedy jeden z bliźniaków
zrobił krok naprzód i wyciągnął rękę w stronę siostry, jakby zamierzał
bronić jej honoru na szkolnym korytarzu.
-
Wystarczy, Caitlin. Ten gość nas zwodzi. - Spojrzał na mnie
gniewnie. - Wiesz, gdzie jest Josh czy nie?
-
To znaczy, że naprawdę sam pan na to nie wpadł?
-
Tu nie ma na co wpadać, kolego. Josh zniknął.
Wyszedłem z szafy i spojrzałem na Caitlin, starając się ze wszystkich sił
zdobyć jej zaufanie. To prawda, że może nigdy nie zrobiłbym tego jak
zawodowy iluzjonista, ale byłem gotów dokonać wielkiego odkrycia.
-
Jak robicie zamianę, Caitlin?
-
Słucham?
-
Ty i Josh. Udało wam się zamienić miejscami, bo w tej szafie jest
jakiś schowek, prawda? Próbowaliśmy znaleźć ukryte drzwiczki, kiedy
Josh zniknął, ale nie poświęciliśmy temu zbyt wiele czasu. Podejrzewam,
że szafę zrobił jakiś utalentowany stolarz, a przecież istnieją sposoby, żeby
ukryć rzeczy, które kiedy indziej byłyby oczywiste.
Jej kocie oczy się zwęziły. Zagryzła wargi, jakby nagle zaczęła mieć się
przede mną na baczności.
-
Z całym szacunkiem - powiedziałem - ale teraz chodzi o coś
ważniejszego niż pani sceniczne sekrety.
-
No dalej - dodał jej brat. - Możesz mu powiedzieć. Jeśli skrewi, nie
pożyje dość długo, żeby to miało jakieś znaczenie.
Caitlin wciągnęła powietrze przez zęby, mocno ścisnęła razem ręce i
okrążyła szafę. Uklękła z tyłu i przyłożyła dłonie do podstawy tylnej
ścianki, jedną nad drugą, kawałek w lewo od osi. Pchnęła w dół, trochę
przy tym stękając, i niemal w tej samej chwili między dwiema poziomymi
listwami pojawiło się cieniutkie złącze. Pośrodku były zawiasy, na których
listwy zaczęły się przesuwać w górę, ujawniając otwór dość duży, żeby
dorosły mężczyzna mógł się wczołgać do środka.
-
Poczekaj - odsunąłem Caitlin na bok. - Na górze?
Pokiwała głową.
-
Co to? Kanał na tyle duży, żeby mógł się w nim zmieścić człowiek?
-
Tak. Ale najpierw przez niewielki otwór trzeba wypuścić piasek. A
kiedy już się człowiek znajdzie w środku, druga klapka pozwala mu
przedostać się do szafy. To ja ją otwieram.
Uśmiechnąłem się posępnie.
-
A może ją otworzyć ktoś, kto jest w schowku?
-
Nie. Dlaczego pan pyta?
-
A co z tą klapką? - ciągnąłem, stukając w listwy, które zwolniła
Caitlin. - Można ją otworzyć od wewnątrz?
-
Nie sądzę. Ale to nigdy nie był problem. Kiedy robiliśmy zamianę,
Josh zawsze pilnował, żeby była otwarta. Jest tutaj taki mały haczyk, widzi
pan?
-
Obawiałem się, że powie pani coś takiego. - Kiwnąłem głową w
stronę Ricksa. - Może się tu przydać lekarz.
I mówiąc to, wsunąłem skrępowane ręce w ciemny otwór nade mną, żeby
namacać obcasy Josha. Minęła chwila, zanim to do mnie dotarło, ale
kolejność wydarzeń wydała mi się oczywista. Jeśli Jo-showi udało się
ukraść lewity, jego ucieczka, zanim oddał je Mauri-ce'owi, nie miała
sensu. Tymczasem Maurice nie miał żadnych wieści od Mastersa, to zaś
oznaczało, że magik nigdy nie opuścił sceny.
Najwyraźniej Joshowi udało się ukraść kwity w ciągu dwóch dni
poprzedzających przedstawienie. A ponieważ czuł się pewny siebie,
pozwolił sobie jeszcze na przekręt przy ruletce. Kiedy jednak bliźniacy
pojawili się podczas spektaklu, spanikował, bo uznał, że go przejrzeli.
Dlatego ukrył się w jedynym miejscu, jakie miał pod ręką.
Z tego, co wywnioskowałem, tylko Caitlin wiedziała, jak dostać się do
ukrytej komory, wystarczyło więc siedzieć cicho, żeby go nie znaleziono.
Niestety, tak się okrutnie złożyło, że nie miał jak się wydostać. Nie było
sposobu, żeby otworzyć klapkę od środka, kiedy już się zamknęła. A jeśli
moje rozumowanie było poprawne, bałem się, że mógł się udusić.
-
O Boże, czy on tam jest?! - Caitlin zakryła twarz rękami. -Proszę,
niech mi pan powie, że nikogo tam nie ma.
Wepchnąłem ręce wyżej, desperacko drapiąc koniuszkami palców po
drewnie. Związane ręce nie ułatwiały mi zadania, wyciągnąłem je więc i
wsadziłem w otwór głowę. Wpychałem się i gramo-
liłem, póki nie znalazłem się w pozycji na wpół stojącej we wnęce
mogącej pomieścić dorosłego mężczyznę.
I to ja byłem jedynym mężczyzną w środku. Josha Mastersa nigdzie nie
było widać.
36
Wypadłem z szafy i przeturlałem się na bok, gwałtownie łapiąc powietrze.
W skrytce było gorąco i duszno, zdążyło mi się więc zakręcić w głowie.
Poza tym czułem się zmiażdżony. Bez ciała moja teoria była zagrożona
podobnie zresztą jak ja sam.
-
I to tyle? - spytał Ricks. - To już całe pańskie wyjaśnienie? Wymyślił
pan sobie, że Josh był na tyle głupi, żeby utknąć we własnej skrytce? Jezu,
w ogóle nie powinniśmy tu byli schodzić.
-
Nie pojmuję tego - powiedziałem po części sam do siebie. -Nie
rozumiem, gdzie się podział.
-
Bez żartów. Gość był magikiem. Mógł zniknąć na sto różnych
sposobów.
-
Naprawdę myślałem, że tu będzie.
-
Tak. No więc nie ma go. - Ricks odwrócił się i najpierw sprawdził
reakcję bliźniaków, a potem poklepał moją torbę i znowu odezwał się do
mnie: - Myślę, że nadeszła pora, żeby tę rozmowę poprowadzić dalej na
osobności. - Wskazał na Victorię. - Pani też z nami pójdzie.
-
Zapadnia - odparła Victoria.
-
Słucham?
Tupnęła nogą w scenę.
-
Charlie, czy jak tu ostatnio byliśmy, nie podejrzewałeś przypadkiem,
że mógł się posłużyć zapadnią?
-
Myślę, że to możliwe.
-
Caitlin?
Caitlin pokręciła głową.
-
Na scenie jest tylko jedna zapadnia. Tam, po drugiej stronie. -
Kiwnęła brodą w stronę prawej kulisy, nieopodal miejsca, gdzie podczas
przedstawienia stali bliźniacy. Nie wyglądało na to, żeby Josh mógł
wymknąć się przez zapadnię tak, żeby nikt nie zauważył.
Victoria smętnie uniosła ramiona, po czym wyciągnęła rękę i pomogła mi
wstać. Otrzepała mnie z kurzu, przygładziła włosy i pocałowała w czoło.
-
Czas ucieka - wyszeptała. - Wolałabym, żebyś zmusił te swoje
śliczne szare komórki do pracy.
-
Próbowałem, Vic.
-
To spróbuj jeszcze raz. Przecież nie kto inny, tylko ty powinieneś
wiedzieć, jaką wartość ma scena przepisana na nowo.
Odwróciła się i popukała w tył szafy, posuwając się w dół jak
budowlaniec, który próbuje zlokalizować podporę w ścianie nośnej.
-
Pokazałam wam jedyną drogę - powiedziała Caitlin przepraszająco.
Victoria ukucnęła i wykręciła szyję, żeby zajrzeć do kryjówki. Gdy nic tam
nie znalazła, zakołysała się na obcasach do tyłu, po czym usiadła z rękami
rozpostartymi na podłodze.
-
Musiał opuścić salę. Ale jak?
-
Nie jestem pewien, czy to ma znaczenie - odparłem. - Pewnie jest już
na Hawajach.
-
Na Hawajach? - spytała Caitlin. - Dlaczego pan tak uważa?
-
Pytaliśmy wśród ludzi - odezwał się jeden z bliźniaków. -Słyszeli, że
planuje podróż.
-
Ludzi?
-
Dziewczyny z rewii. Gości z baru. Wiesz, że Josh lubił gadać.
-
Jest jeszcze coś. - Podniosłem brew, patrząc na Ricksa, i
wycelowałem palcem w jego marynarkę. - Mogę?
-
Co pan może?
-
Mogę dostać jego portfel?
Ricks wsunął moją torbę pod ramię i wyciągnął portfel Josha z kieszeni.
Rozłożył skórzane przegródki.
-
Ej! - powiedziała Caitlin, podchodząc bliżej. - To Josha!
-
Udało mi się wejść w jego posiadanie - wyjaśniłem, unosząc
ramiona. - Przed występem.
-
To znaczy, że go ukradł. - Ricks wysunął dolną wargę i popatrzył z
konsternacją, jakby sądził, że to kolejny ślepy zaułek.
-
Och, może mi go pan podać? - Wyrwałem mu portfel z rąk i szybko
wyjąłem skrawek serwetki z numerem telefonu. Rozwinąłem go i podałem
Caitlin. - To numer do biura rezerwacji biletów Hawaian Airlines.
Caitlin wypuściła strumień powietrza, serwetka zatrzepotała. Dziewczyna
zamknęła oczy i ujęła nos w dwa palce, jakby zamierzała właśnie
wskoczyć do basenu.
-
Myli się pan - zaprzeczyła łamiącym się głosem. - Wszyscy się
mylicie. To miał być nasz miesiąc miodowy.
-
Wasze co? - zapytał natarczywie drugi bliźniak, ruszając naprzód,
żeby zabrać jej serwetkę z dłoni. - O czym ty, do diabła, mówisz?
Zacisnęła szczęki i odwracając się od jednego brata do drugiego,
powiedziała:
-
Josh poprosił mnie o rękę. Ślub miał się odbyć w Oaho. Wszystko
zorganizował. Jeden gość, którego zna, producent z miasta, zaproponował
mu willę. Potrzebne były tylko bilety na samolot.
-
I ty odpowiedziałaś temu palantowi „tak"?
-
Zamierzaliśmy wam powiedzieć. Po prostu czekaliśmy na
odpowiedni moment.
-
Może aż nas obrobi?
-
To nie tak.
-
Może pojechał wcześniej? - zasugerowałem.
-
Nie - odparła, skubiąc wargi od wewnątrz zębami. - Nie Josh.
-
To gdzie on jest?
-
Peleryna - powiedziała Victoria, pstrykając palcami, jakby samą
siebie budziła z transu.
-
Jaka kraina? - nie dosłyszał Ricks.
-
Ukraina? - zgadłem. - Dlaczego Josh miałby tam jechać?
-
Nie, tępaki. Czarna peleryna. Caitlin powiedziała, że Josh przykrywa
szafę, zanim się zamienią miejscami. A mnie się wydaje, że miał w rękach
pelerynę, zanim zniknął.
Teraz, kiedy Victoria o tym napomknęła, też mi się to przypomniało.
Obracał nią niczym torreador.
-
Masz rację - przyznałem.
-
Więc gdzie jest?
Wszyscy popatrzyliśmy na Caitlin. Zrobiła krok w stronę tyłu szafy i
zakreśliła nogą łuk na scenie.
-
Nie przykrył nią szafy?
Spojrzałem na Victorię, a ona na mnie.
-
Nie - odparliśmy jednym głosem.
-
No to powinna być tutaj.
-
Mógł ją ktoś zabrać? - Victoria skierowała swoje pytanie do
bliźniaków.
-
Proszę pani, z tego co wiemy, nikogo tu nie było od czasu zniknięcia
Josha.
Pstryknęła palcami i odwróciła się do mnie. Oczy jej się świeciły.
-
Czyli tak to zrobił. Rozumiecie? Zamiast nakryć szafę, przykrył
siebie. W ciemnościach mógł się wymknąć tak, żeby nikt go nie zobaczył.
-
Wymknąć którędy?
-
Dowolną drogą. Może przez zapadnię. A może obok kurtyny?
Podeszła do czarnej zasłony z tyłu sceny, tej, na której przytwierdzono
światełka tworzące zarys Vegas. Zebrała materiał u swoich stóp, podniosła
i zanurkowała pod spodem.
-
Jak się stąd można wydostać?
-
Z tyłu są drzwi - powiedział Ricks. - A za nimi korytarz, którym
można pójść w kilku kierunkach.
-
To znaczy, że tędy właśnie się wydostał.
-
Bardzo ładnie - podsumował jeden z bliźniaków. - Ale nadal go nie
ma. A wy wciąż jesteście nam winni pieniądze.
I choć bardzo nie chciałem tego przyznać, miał rację. Kiedy Josh opuścił
scenę, mógł pójść dokąd dusza zapragnie. Dziwiło mnie tylko, dlaczego
jego dusza nie zapragnęła udać się do bielu -sieńkiego domu Maurice'a i
wręczyć mu kwitów. Jeśli ukradł je wyłącznie dla pieniędzy, to
pomyślałem, że może próbował zainteresować jeszcze kogoś, żeby podbić
cenę. Ale z tego, co wiedziałem, naprawdę chciał być gwiazdą Magie
Land. A im dłużej zwlekał, tym mniej się to wydawało prawdopodobne.
Musiało być coś jeszcze, coś, co nam umknęło, a tłumaczyłoby, co się
dzieje. Cokolwiek zaś to było, musiałem szybko to odkryć.
Poczułem szarpnięcie i spojrzałem w dół, żeby zobaczyć, że Caitlin odgina
mi palce i zabiera portfel Josha.
-
To nie pańskie - powiedziała. - Nie ma pan prawa go zatrzymywać.
Przycisnęła portfel do piersi, osłaniając rękoma, jakby to był kamień
szlachetny. Nie wiedziałem, co takiego ma nadzieję tam znaleźć, żeby to
usprawiedliwiało jej reakcję. Może zdjęcie z autografem? Bo poza tym
były tam tylko karty kredytowe, karta do apartamentu, okładka z numerem
pokoju i kwit parkingowy.
Chwileczkę...
-
Mam pomysł - powiedziałem nie po raz pierwszy.
-
Następny? - jęknął Ricks.
-
Wysłuchajcie mnie. Naprawdę myślę, że mam trop.
37
Czekaliśmy w cieniu palm, kiedy jeden z boyów poszedł poszukać
samochodu Josha. Było jasne, słoneczne popołudnie i pogoda zupełnie nie
pasowała do mojego nastroju. Gdybym to ja był autorem tej sceny, z
ponurego szarego nieba woda lałaby się strumieniami, Faulks byłby
całkiem przemoknięty, a ubranie kleiłoby mu się do ciała jak jakaś błona
pławna.
W całej tej jaskrawości mocno się pociłem pod pachami, ale to jednak nie
to samo. Niezbyt pomagały też odgłosy - ćwierkanie ptaków i leniwy
plusk fontanny unosiły się w powietrzu obok beztroskich rozmów
turystów czekających w kolejce na taksówkę i szumu ruchu ulicznego na
Stripie. Prawdziwy koszmar.
Przynajmniej automobile z epoki zaparkowane za nami w hotelowym holu
tworzyły atmosferę, jakiej bym się spodziewał. Wystarczyło, żebym
zerknął na pakardy, buicki i studebakery, a mógłbym sobie wyobrazić, że
oto jestem bohaterem jakiegoś czarnego kryminału. Oczywiście w takim
wypadku musiałbym się przygotować na słodko-gorzkie zakończenie,
które mogłoby nie obejmować zgrabnego rozwiązania, na jakie miałem
nadzieję.
-
O czym myślisz? - szeptem zapytała Victoria,
-
Och, o niczym.
-
O niczym?
-
Jestem za bardzo zmęczony, żeby myśleć.
-
Hm, to niedobrze, bo mam pytanie. Co zrobimy, jeśli się okaże, że
samochód to ślepy zaułek?
-
Moglibyśmy uciec.
-
Myślisz, że by się nam udało?
-
Nie, ale moglibyśmy zrzucić kilka kilogramów po tym śniadaniu.
Victoria kopnęła mnie w piszczel.
-
Auć. To mi nie ułatwi ucieczki.
Odwróciła się do mnie tyłem i obejrzała na Ricksa i braci Fisher. Stali
zbici w gromadkę z rękami w kieszeniach i pochylonymi głowami.
Naradzali się. Caitlin stała nieopodal, wiercąc czubkiem buta w chodniku.
To mógł być odpowiedni moment do ucieczki, gdyby tylko Ricks nie kazał
nas pilnować grupce strażników.
-
A co z twoimi kajdankami? - spytała Victoria. - Możesz je
poluzować.
-
Nie bez ołówka. Albo jeszcze lepiej, któregoś z moich wytrychów. -
Kiwnąłem głową w stronę strażnika, który tak się złożyło, trzymał moją
torbę.
-
A długopis?
Wyszczerzyłem zęby uśmiechu.
-
Może być.
Sięgnęła do torebki, po czym udając, że nie może znaleźć tego, czego
szuka, wcisnęła mi długopis w dłoń. Purysta mógłby uznać, że wszystko
zrobiła nie tak, jednak o ile mogłem stwierdzić, w okolicy nie było
żadnego purysty, który by się temu przyglądał.
-
Houdini byłby z ciebie dumny.
-
Zamierzasz to zrobić teraz?
-
Zobaczmy najpierw, co z samochodem.
Ledwo skończyłem wypowiadać te słowa, kiedy obok zatrzymał się
błyszczący lexus sedan, z którego wysiadł młody boy w koszulce polo i
zaprasowanych szortach. Zamierzał wręczyć kluczyki jednemu z
bliźniaków, ale Caitlin pośpieszyła naprzód i mu je odebrała. Rzuciła się
do środka, żeby przeszukać wnętrze wozu. Reszta stłoczyła się dookoła,
przez otwarte drzwi obserwując, jak przeszukuje schowek na rękawiczki
oraz pełen asortyment popielniczek, uchwytów na napoje i rozmaitych
innych skrytek. Opuściła osłony przeciwsłoneczne. Samochód wydawał
się pusty i jeden rzut oka na czyste jak w salonie sprzedaży wnętrze
pozwolił mi stwierdzić, że sytuacja nieprędko się poprawi.
-
To na pewno jego samochód?
Caitlin pokiwała głową.
-
Ma jakiś inny?
-
Nie tutaj. Ma jeszcze porsche. I harleya.
-
Może powinniśmy je sprawdzić?
-
Nie sądzę. - Ricks klepnął dłonią w dach lexusa. - Myślę, że tutaj już
skończyliśmy.
-
Tak, skończyliśmy - zgodził się jeden z bliźniaków. - Wracajmy do
środka i tam porozmawiajmy.
-
A co z tyłem? - spytała Victoria?
-
Hę?
-
Z bagażnikiem. Może go pani otworzyć? - zwróciłem się do Caitlin.
Poszukała odpowiedniego mechanizmu pod deską rozdzielczą i pociągnęła
za dźwignię. Odskoczyła klapka przy wlocie paliwa.
-
Nie ta dźwignia.
-
Kiepsko się tu orientuję. - Podniosła do góry ręce.
-
Niech pani spróbuje kluczykiem. - Obróciłem kluczyk w jej dłoni,
przechylając plastikową osłonkę w stronę światła. - Tutaj.
Wcisnąłem wklęsły przycisk, zabłysły kierunkowskazy, rozległ się głuchy
szczęk i klapa bagażnika podskoczyła. Pomknąłem na tył lexusa i
podniosłem ją skutymi rękami. Powitał mnie podmuch gorącego,
wilgotnego powietrza. Nie pachniało nawet w przybliżeniu tak przyjemnie
jak odświeżacz zwisający ze wstecznego lusterka, a gdy zakryłem usta
ramieniem i zajrzałem do bagażnika, miałem to nieszczęście, że
zobaczyłem przyczynę.
Wepchnięte do środka z ugiętymi w kolanach nogami leżało sztywne,
pozbawione życia ciało. Twarz i tors częściowo przykrywała czarna
tkanina, miałem jednak dość silne podejrzenie, na kogo spoglądam.
Usunąłem materiał i zyskałem absolutną pewność.
Patrzył na mnie Josh Masters. Wzrok miał nieruchomy i niewidzący, lewą
źrenicę przesłaniała mgiełka krwi. Opaloną twarz i szyję miał upstrzone
bordowymi cętkami, a swoje implanty szczerzył w najbardziej
niefortunnym uśmiechu, jak gdyby właśnie zaprezentował szczytowe
magiczne osiągnięcie i czekał na pewne oklaski.
Poniżej ręce miał skrzyżowane na klatce piersiowej, palce zagięte jak
szpony, a włoski na przedramionach poplamione i zmierzwione przez
zaschniętą krew. Stanowiąca jego znak rozpoznawczy biała koszulka była
teraz niczym więcej jak tylko przemoczoną, ciemnoczerwoną szmatą,
podartą i poszarpaną. Wyglądało na to, że wiele razy pchnięto go nożem -
rany miał na całym ciele od szyi aż po podbrzusze.
Czułem, że zobaczyłem dość, a inni chyba się ze mną zgadzali. Czyjeś
szorstkie ręce odciągnęły mnie na bok - potykając się, zobaczyłem, że
bliźniacy tłoczą się przy bagażniku. Jęknęli i zatoczyli się do tyłu, jakby
odepchnięci przez niewielką eksplozję. Jeden z nich zaczął się wydzierać
na strażnika, żeby pobiegł po lekarza. Nie sądziłem, żeby to akurat było
niezbędne. To prawda, że moje doświadczenie w tej materii było dość
skromne, ale mógłbym założyć się o najwyższą stawkę, że Josh był
martwy.
Próbowałem złapać wzrok Victorii, ona jednak była zajęta -prowadziła
Caitlin do stanowiska obsługi. W tym samym czasie jeden z bliźniaków
wydawał strażnikom szczegółowe rozkazy, jak oczyścić teren, a jego brat
rozmawiał przez krótkofalówkę. Coś w tej scenie mi nie pasowało, i
ładnych kilka chwil trwało, zanim zorientowałem się, co takiego.
Zmusiłem się, żeby podejść do bagażnika. Josh nie wyglądał ani odrobinę
lepiej. Przyglądałem mu się przez moment, po czym schyliłem się i
przykryłem mu twarz zakrwawioną peleryną, którą się posłużył, żeby
uciec ze sceny.
Przy stanowisku obsługi Victoria przyciskała głowę Caitlin do piersi,
głaskała ją po włosach i wydawała uspokajające pomruki. Skinąłem na nią.
Skrzywiła się niezadowolona, ale kiedy powtórzyłem gest, wcisnęła
chusteczkę w drżącą pięść Caitlin, pocałowała ją w czoło i podeszła do
mnie.
-
Gdzie Ricks? - spytałem.
-
To wszystko? Nie mam pojęcia, Charlie.
Obróciłem się w miejscu, przeszukując wzrokiem okolicę. Ricksa nie było
nigdzie w pobliżu i nie mogłem sobie przypomnieć, żebym widział go po
tym, jak boy zaparkował lexusa.
-
Nie wydaje ci się to dziwne? To jeden z ich głównych doradców do
spraw bezpieczeństwa.
-
Próbuję się zająć Caitlin, Charlie.
Poczułem, że żołądek mi się ściska, ale nie miało to nic wspólnego z
niedawnymi widokami i zapachami. Łamigłówka sama zaczynała się
układać w mojej głowie i obraz, jaki się wyłaniał, wcale mi się nie
podobał.
-
Charlie, w samochodzie jest Josh, tak?
-
Szafa - powiedziałem nagle.
-
Słucham?
-
Na scenie. Muszę biec na scenę.
-
Co ty bredzisz?
-
Muszę lecieć - odparłem, startując do biegu.
-
Charlie?
-
Trochę mi to zajęło - krzyknąłem przez ramię. - Ale nareszcie go
mam!
Oczywiście nie patrzyłem, gdzie biegnę, i wpadłem prosto na bliźniaka z
krótkofalówką. Wytrąciłem mu radio z rąk i poleciałem na ziemię,
kłykciami szorując o beton. Bliźniak chciał złapać mnie za kostkę, ale jego
reakcja była zbyt powolna - siłą rozpędu poderwałem się wolny.
-
Ej! - krzyknął. - Ej, zatrzymaj się!
Nie zatrzymałem się, tylko wycelowałem w obrotowe drzwi do kasyna,
trzymając ręce w kajdankach przed sobą.
-
Niech go ktoś zatrzyma! - wrzasnął bliźniak. - Ten facet ucieka!
Wcale nie czułem się, jakbym uciekał. Miałem wrażenie, że właśnie
skaczę na główkę w wir kłopotów. Przestępcza część mojej psyche
najwyraźniej miała kłopot ze zrozumieniem tego, co robię. Podobnie jak i
część praworządna.
Przede mną stało trzech strażników Przykucnęli na rozstawionych stopach,
dłonie unieśli do góry, jakbym był pociągiem towarowym, który mieli
zatrzymać. Nie było czasu, żebym mógł się zastanowić nad
możliwościami, jakie miałem, wiedziałem jednak, że nie uda mi się
zanurkować między ich nogami, nie przebijając przy tym głową szklanego
panelu. Zdecydowałem się na opóźniony gwałtowny skręt i uskoczyłem w
prawo. Najbliższy strażnik wystawił nogę, ale przeskoczyłem nad jego
goleniem i wpadłem w obracające się drzwi, zgrabnie przemieszczając
sobie rzepkę w kolanie.
Pociągnąłem drzwi za sobą i już w środku straciłem równowagę.
Chwyciłem rączkę gigantycznego automatu do gry, żeby się nie
przewrócić. Rączka opadła, bębny się zakręciły i młoda para, która
pozowała do zdjęcia obok, popatrzyła stosownie wystraszona.
Wymamrotałem przeprosiny, odwróciłem się i ruszyłem, nie czekając,
żeby sprawdzić, czy wygraliśmy sportowy samochód, który kręcił się na
podium powyżej. Uniosłem skute ręce na wysokość twarzy i, solidnie
przebierając nogami, krzykiem torowałem sobie drogę. Nie skutkowało.
Ludzie zastygali zagapieni, być może zastanawiając się, dlaczego ten
zwariowany facet w plastikowych kajdankach biegnie w głąb kasyna
zamiast na zewnątrz.
Zwariowany facet w plastikowych kajdankach sam nie był pewien.
Strażnik z policyjną pałką wyszedł mi na spotkanie. Zwilżył usta i
podniósł pałkę, trzymając ją oburącz niczym bejsbolista szykujący się do
uderzenia. Wydałem gromki okrzyk i przypuściłem atak ramieniem. Pałka
z głuchym łomotem uderzyła mnie w biceps, moje ramię zaś trafiło
strażnika w brodę. On upadł ciężko w dół, a ja straciłem równowagę i
poleciałem do przodu. Bohater kina akcji wykonałby kontrolowany
upadek, przeturlał się i pobiegł dalej. Ja uderzyłem brzuchem o dywan,
lądując kroczem biedakowi na twarzy.
-
Przepraszam! - krzyknąłem.
-
Złaźemie - wymamrotał.
Podniosłem się na kolana, ale ten idiota złapał mnie za stopę. Próbowałem
go strząsnąć, trzymał się jednak kurczowo, tak że w końcu byłem
zmuszony wyrwać nogę z buta. Zataczając się, pobiegłem przed siebie.
Był to dość kulawy bieg. Gdybym miał czas, żeby zrzucić też drugi but,
mógłbym wyrównać krok, niestety, nie było na to szans.
Rzut oka pozwolił mi się zorientować w sytuacji. Daleko po lewej miałem
strefę wysokich stawek. Prosto przed sobą sektor keno. Scena była po
prawej.
Ostro skręciłem w jej stronę, okrążając stół do gry w kości, przy którym
wszyscy się na mnie gapili, na moment zapominając o grze. Drogę
zatarasowała mi barmanka. Skręciłem w lewo, a ona zrobiła to samo.
Oboje uderzyliśmy w prawo. Jej taca z drinkami się zachwiała. Schyliłem
się i podniosłem kobietę. Krzyknęła, po czym wyrżnęła mnie tacą w plecy,
oblewając strumieniem piwa i wody sodowej. Zostawiłem ją na pustym
stole do ruletki, a sam pomknąłem dalej.
Strażnicy byli tuż za mną. W swoich mundurach z epoki biegli ciężko z
wyciągniętymi pałkami niczym menażeria z Keyston Cops*.
* Keystone Cops - seria niemych komedii o wybitnie nieudolnych
policjantach (przyp. tłum.).
Pilnował mnie menedżer w eleganckim garniturze i filcowym kapeluszu ze
słuchawką przy uchu. Dwie dziewczyny sprzedające papierosy zamarły
obok siebie z uszminkowanymi ustami w kształcie podwójnego „O".
Gdyby tylko zamiast stonowanego jazzu z głośników dobiegały żwawe
dźwięki pianina, mógłbym pomyśleć, że utknąłem w scenie pogoni ze
starego niemego filmu.
W pobliżu sali widowiskowej tłum się przerzedził. Budki z biletami były
nieczynne, a laminowane ogłoszenia informowały, że przedstawienie
zostało czasowo odwołane. Wejście było odgrodzone liną i gdyby nie to,
że dostrzegłem uchylone drzwi, znalazłbym się w pułapce.
Szarpnąłem za drzwi, przewróciłem zamkniętą budkę i wtargnąłem do
środka. Ogarnęły mnie ciemności, a dywan uciekał spod stóp, gdy biegłem
między rzędami siedzeń.
Dopiero w połowie drogi ku oświetlonej scenie zauważyłem Ricksa.
Klęczał przed szafą z podwiniętymi rękawami marynarki i dłońmi
zakopanymi głęboko w piasku. Odgłos mojego szurania -jedna noga w
bucie, jedna w skarpetce - musiał przykuć jego uwagę, bo wzdrygnął się i
spojrzał w ciemność. Nie byłem pewien, czy wie, kto nadchodzi, dlatego
krzyknąłem najwyraźniej, jak umiałem:
-
Daj spokój, Ricks! Już wystarczy.
Zignorował mnie i kopał dalej. Wciągnąłem powietrze, starając się zebrać
resztki sił. Złapała mnie kolka, płuca paliły, a plastikowe kajdanki wbijały
mi się w skórę.
Scena wydawała się wyższa, niż zapamiętałem. Podskoczyłem,
zaczepiając się rękami i nogami o krawędź, jakbym próbował wydostać się
z basenu, po czym ruszyłem między światłami rampy i kablami.
Zadyszany stanąłem przed Ricksem.
-
Idą strażnicy. - Wskazałem na ciemną widownię, słysząc kroki.
Ricks uśmiechnął się z zakłopotaniem i wyciągnął ręce z piachu. W
zamkniętej prawej dłoni coś trzymał. Wyszczerzył się jeszcze bardziej i
zrobił ruch, jakby zamierzał podnieść się z kolan. Naprawdę miałem dość.
Odchodziłem od zmysłów ze strachu, przekonany, że znalazłem utopioną
kobietę; pozbawiono mnie żetonów, które zdobyłem; trzymano pod
kluczem, przesłuchiwano i grożono mi; sam się zamknąłem w szafie;
okradła mnie dziwka; zostałem złapany w trakcie włamania; skopano mnie
leżącego i znalazłem się twarzą w twarz z przerażającymi zwłokami
średniej klasy iluzjonisty. A teraz Ricks się do mnie uśmiechał.
Więc tak, pewnie, mogłem mieć skute ręce i posiniaczone żebra, mogłem
walczyć o oddech i o to, żeby utrzymać się w pionie, ale nie było mowy -
nawet cienia szansy - żebym zniósł to choćby chwilę dłużej.
Pochyliłem głowę, obnażyłem zęby i jak strzała pomknąłem przez scenę.
Gdyby w tej chwili Ricks przesunął się na bok, głupio bym wyglądał. Ale
tego nie zrobił, ja zaś się nie zatrzymałem, tylko całym sobą, z łoskotem
uderzyłem go w czoło.
Upadł i zacharczał, łapiąc powietrze. Przedmiot, który trzymał w dłoni,
wyśliznął się i zatoczył łuk w powietrzu. Wylądował nieopodal czarnej
aksamitnej kurtyny przy końcu sceny i zanim Ricks zdążył zareagować,
skoczyłem i go pochwyciłem.
Rozłożyłem palce. Pośrodku mojej dłoni leżała karta pamięci powleczona
miękką gumą i zaokrąglona na obu końcach, tak że przypominała raczej
czopek wyciskający łzy z oczu. Nie było na niej żadnych oznaczeń,
jedynie kilka ziarenek piasku, ale miałem absolutną pewność, że oto w
końcu trzymam w ręku kwity.
Odwróciłem się, żeby zobaczyć strażników maszerujących ciężkim
krokiem po scenie. Formowali półkole, zaciskając wokół mnie pętlę. Oczy
im pociemniały, klatki piersiowe się unosiły - wyglądali jak gromada
tandetnych zombie.
-
Ścigacie nie tego gościa, co trzeba - powiedziałem, wzdrygając się
równocześnie. - To jego powinniście zakuć w kajdanki.
Zerknęli na Ricksa niepewni, co mają robić. Ricks przyłożył dłonie do
skroni i obrzucił mnie spojrzeniem, jakim bokser zwykle obdarza
przeciwnika, zanim strąci mu głowę z karku.
-
Zabierzcie tego chłystka na zaplecze - warknął.
-
Dlaczego nie mielibyście zabrać obu?
Strażnicy odwrócili się i, mrużąc oczy, spojrzeli w ciemność na dole.
Patrzyli skonsternowani, póki z mroku nie wyłonili się bracia Fisher.
-
Właśnie - powiedział ten po lewej. - Obaj mają się z czego
tłumaczyć.
38
Znalazłem się na zapleczu, w pokoju, który dzień wcześniej zajmował
Jared Hall. Pomieszczenie wyglądało tak jak to, w którym przesłuchiwano
mnie i Victorię - takie same szarobetonowe ściany, taki sam plastikowy
stół przyśrubowany do połogi, takie same niewygodne plastikowe krzesła.
Jedyną różnicę stanowił fakt, że tym razem znalazłem się po drugiej
stronie weneckiego lustra. Przypuszczałem, że Ricks jest w sąsiednim
pokoju. Może nawet spoglądał na mnie przez szybę. Podniosłem skute
dłonie, żeby mu pomachać, a odpowiedziało mi tylko własne poturbowane
odbicie w lustrze.
Westchnąłem i zacząłem spacerować po pokoju. Śmierdziałem piwem,
którym oblała mnie barmanka, i wciąż miałem tylko jeden but, więc
utykałem. Wyciągając ręce nad głowę, żeby sprawdzić obolałe żebra,
przejechałem paznokciami po styropianowych panelach na suficie.
Trzeci raz okrążałem pokój, kiedy drzwi się otworzyły i do środka weszli
bracia Fisher. Stanęli oparci plecami o ścianę, z rękami w kieszeniach
spodni khaki.
-
Siadaj - powiedział jeden, kiwając przy tym rudą głową.
Zanim zrobiłem, co mi kazał, przez chwilę uważnie mu się przyglądałem.
-
Ricks się przyznał?
-
Do czego?
-
Do zabicia Josha.
Bliźniak wytrzymał moje spojrzenie. Nie odpowiedział od razu i ta zwłoka
budziła moje złe przeczucia. Jego brat odchrząknął.
-
On uważa, że ty to zrobiłeś.
-
Naprawdę zdecydował się grać w tę grę?
-
Twierdzisz, że to nie ty?
-
Oczywiście, że nie ja. To nie ja zabiłem Josha.
-
A co z kwitami? Ricks mówi, że to ty schowałeś je w piasku.
Rozłożyłem skute ręce na stole i westchnąłem przeciągle.
-
Panowie, pamiętacie, że przyłapaliście mnie u siebie w biurze?
Pamiętacie, że nie udało mi się dostać do sejfu?
-
No to jak kwity stamtąd wywędrowały?
-
Już mówiłem. To był Josh.
Bracia wymienili spojrzenia. Obaj popatrzyli na mnie takim samym
zatroskanym wzrokiem.
-
Ricks uważa, że schowałeś gdzieś kartę pamięci, kiedy cię
przeszukiwał na górze. Mówi, że to ty zabrałeś nas do sali i wrzuciłeś ją do
piasku, żeby wrócić później.
-
To czysty idiotyzm.
-
Tak? Więc jak inaczej się tam dostała?
Wypuściłem powietrze.
-
Gdybym miał spekulować, to powiedziałbym, że to Josh włamał się
do sejfu w ciągu ostatnich dwóch dni. A kiedy zobaczył panów na swoim
przedstawieniu, mógł pomyśleć, że wpadliście na jego trop.
-
I?
-
I pewnie miał wtedy kartę przy sobie. Początkowo przypuszczałem,
że ukrył ją w szafie i sam tam utknął. Myliłem się, ale nie aż tak, jakby się
wydawało. Myślę, że zanim zniknął, podniósł sekretną klapkę z tyłu i
ukrył kartę w schowku. A kiedy piasek się wysypał, karta wypadła razem z
nim.
-
Dlaczego miałby to robić?
-
Z tych samych powodów, dla których według Ricksa zrobiłem to ja.
Żeby wrócić po nią później. Powiedzmy, że nie udałoby mu się zniknąć.
Nie chciał, żeby zatrzymano go z kartą.
-
Tak? To jakim cudem skończył jako trup?
-
O to muszą już panowie zapytać Ricksa.
Bliźniak po lewej podszedł do stołu i oparł na nim ręce zaciśnięte w pięści.
-
Pytam ciebie.
Popatrzyłem mu w oczy. Nie chciałem uciekać wzrokiem, żeby nie
pomyślał, że kłamię.
-
Może Ricks odkrył, że to Josh panów okradł? Może oglądał
przedstawienie zza kulis i zobaczył, jak Josh ucieka? A potem doszło
między nimi do konfrontacji.
-
Dlaczego?
-
Te kwity są cenne, prawda? Ricks na pewno to wiedział. Rozumiem,
że pomagał przynajmniej część uzyskać. Mógłby zarobić mnóstwo
pieniędzy, gdyby dostarczył je w odpowiednie ręce.
Drugi bliźniak odkleił się od ściany i stanął obok brata, gładząc się po
brodzie.
-
A może to ty byłeś gościem, który czekał na Josha?
-
Akurat! Ja siedziałem w pierwszym rzędzie na widowni. I byłem na
scenie kilka minut po tym, jak Josh zniknął. Rozmawialiście ze mną. A
potem zamknęliście mnie i moją przyjaciółkę na klucz w pokoju obok.
Bliźniacy znowu wymienili spojrzenia. Wciąż nie wydawali się
przekonani.
-
Ricks był tutaj i przesłuchiwał krupiera - powiedział jeden.
-
Cały czas?
Nie odpowiedzieli. Wyglądało na to, że sami nie byli pewni.
-
A co z kamerami? - spytałem.
W ich oczach pojawił się wielki znak zapytania.
-
Kamery bezpieczeństwa - ciągnąłem. - Jeśli tam, gdzie zaparkował
Josh, są kamery, może istnieje dowód na to, kto zabił Josha.
Bliźniak po prawej zabrał pięści ze stołu.
-
Tylko nie próbuj niczego, jak nas nie będzie.
Odsunąłem krzesło i postawiłem bosą stopę na stole.
-
A wyglądam na kogoś, kto by mógł?
Niedługo po wyjściu bliźniaków odwróciłem się plecami do lustra i
sięgnąłem do kieszeni koszuli po długopis, który wcisnęła mi Victoria.
Złapałem za metalową końcówkę i ściągnąłem plastikową obsadkę.
Trzymając w garści elastyczną rurkę z atramentem, włożyłem końcówkę
długopisu w otwór mechanizmu zapadkowego przy kajdankach. Gdy już
się uwolniłem, rzuciłem kajdanki i części długopisu pod stół, a sam
usiadłem, masując nadgarstki i rozkoszując się możliwością swobodnego
poruszania rękami.
Po jakimś czasie wstałem i podszedłem do drzwi. Nacisnąłem klamkę i
przekonałem się, że są zamknięte na klucz. Z tym niewiele mogłem zrobić.
Nie miałem ze sobą wytrychów, a długopis i plastikowe kajdanki do tego
akurat się nie nadawały. Poza tym byłem pewien, że za drzwiami stoi
strażnik, który tylko czeka, żeby mi przefasonować twarz palką, gdybym
zaczął sprawiać kłopoty.
Podszedłem do lustra i przycisnąłem twarz do szyby, osłaniając oczy
dłońmi. Gdybym się skupił, może udałoby mi się przebić wzrokiem
nieprzeniknioną ciemność po drugiej stronie.
Wróciłem na krzesło. Minęło pół godziny, głowa zaczęła mi się kiwać, a
powieki opadać, kiedy poderwał mnie odgłos otwieranego zamka.
Fisherowie z powrotem wmaszerowali do środka.
-
No i? - zapytałem. - Znaleźliście coś na nagraniach?
-
Dalej, spryciarzu. Może powiesz nam, dlaczego to zrobiłeś?
-
Słucham?
-
Nie próbuj grać z nami w durnia.
-
Obawiam się, że nie rozumiem.
Bliźniak bliżej drzwi wypuścił powietrze z płuc i przetarł oczy wierzchem
dłoni, jakby właśnie zakończył przydługie spotkanie biznesowe i czuł się
wyjątkowo znużony.
-
Nie ma żadnego zapisu.
-
Nagrania z ostatnich dwóch dni zostały skasowane - dodał jego brat.
- Kamery na parkingu były wyłączone.
Przełknąłem ślinę. Wprawdzie nie to spodziewałem się usłyszeć, nie
zamierzałem jednak łatwo się poddać.
-
No i proszę - powiedziałem. - Ricks zajmuje wysokie stanowisko w
ochronie kasyna. Podejrzewam, że miał dostęp do nagrań i skasował je,
żeby zniszczyć dowody. Sprawa zamknięta.
-
Zabawne. To samo powiedział o tobie.
-
Przecież jesteś włamywaczem i w ogóle.
Znów przełknąłem ślinę. Strzeliło mi w uszach.
-
Nie skasowałem tych nagrań. Nawet nie wiedziałbym, gdzie ich
szukać ani jak to zrobić.
-
Wiedziałeś, gdzie szukać kwitów, prawda?
-
Josh mi o tym powiedział.
-
Ty tak twierdzisz. - Bliźniak wycelował we mnie palec. - Ej, gdzie
się podziały twoje kajdanki?
Spojrzałem na ręce, raptem uświadamiając sobie, że rozcieram nadgarstki.
-
Zaczęły mnie obcierać.
-
Od tego są. Jak je zdjąłeś?
Nie sądziłem, żeby był to najstosowniejszy moment, by zwracać uwagę na
swoją pomysłowość w otwieraniu zamków i uwalnianiu się z więzów.
-
Przepiłowałem. Nogą stołu.
Bliźniak popatrzył na mnie, marszcząc brwi. Jego brat spojrzał na stół.
-
Czyżby?
-
Obawiam się, że tak.
Bliźniak po prawej sprawdził na zegarku, która godzina. Odwrócił się,
szykując do wyjścia. Nie zdążył jednak odejść za daleko, gdy spytałem:
-
A ciało Josha?
-
Co z nim? - zapytał ścianę.
-
Dlaczego nie każecie go zbadać komuś z ochrony? Może warto się
bliżej przyjrzeć ranom? A nuż doprowadzą was do zabójcy.
Bliźniak podniósł ręce.
-
Myślisz, że co to? CSI?
-
Nie mówię, żeby robić sekcję. Chyba warto spróbować, prawda?
Obejrzał się przez ramię, przywołując na twarz twardą, gniewną minę.
-
Może powinniśmy zostawić to glinom.
-
Gdybyście zamierzali zostawić to glinom, nie siedziałbym teraz tutaj.
Rzucił okiem na lustro w ścianie i popatrzył w odbite oczy brata.
-
Facet ma rację.
Obaj kiwnęli głowami i ruszyli w stronę drzwi.
-
Mógłbym skorzystać z toalety? - zapytałem.
Trzech strażników towarzyszyło mi aż do drzwi łazienki, a jeden wszedł ze
mną do środka. Nie było tam żadnych drzwi, które mógłbym zamknąć,
żeby zyskać odrobinę prywatności, ani okna, przez które mógłbym uciec.
Rozpiąłem rozporek i zrobiłem siku pod czujnym okiem strażnika. Nie
skomentował mojej techniki, a ja nie prosiłem go o pomoc. Niespiesznie
umyłem ręce, obmywając wodą z mydłem poranione nadgarstki. Po czym
zostałem odstawiony z powrotem do pokoju.
Zanim jednak zamknięto mnie znów na klucz, w korytarzu pojawił się
czwarty strażnik i podał mi kawę w styropianowym kubku. Odwróciłem
się do strażnika, który patrzył, jak sikałem.
-
Poczęstowałbyś mnie papierosem, Mac?
Chwila wydawała się odpowiednia.
-
Nie palę.
-
A twoi kumple?
-
Oni też nie palą.
Zamknął za mną drzwi i zostawił samego w pokoju, popijającego letnią
kawę i rozmyślającego o papierosie, którego nie zapaliłem. Minęły dwie
godziny, które odmierzył mój cyfrowy zegarek, bo ten Josha znowu
przestał chodzić. Styropianowy kubek podarłem na kawałeczki.
Zgłodniałem tak bardzo, że zacząłem się zastanawiać, czy by ich nie zjeść.
Posunąłem się nawet do tego, że spróbowałem odrobinę, nim w pokoju
pojawił się Ricks.
39
Ricks wszedł, trzymając przy czole worek z lodem. Worek miał kolor
błękitny i pasował do jego granatowej marynarki oraz świeżo
wyprasowanej białej koszuli. Burknął „dzień dobry", podszedł do stołu i
usiadł na plastikowym krześle na wprost mnie. Odsunął lód od twarzy,
ukazując ciemny, zapuchnięty guz tuż ponad lewym okiem. Wyglądało to
tak, jakby szalony chirurg plastyczny wszczepił mu pod skórę piłeczkę
golfową.
-
Mam nadzieję, że nie spodziewa się pan przeprosin - powiedziałem i
wyplułem przeżuty kawałek styropianu do pozostałości kubka.
-
Lekarz stwierdził, że mam wstrząs mózgu - odparł Ricks. -To
tłumaczy mdłości. I zawroty głowy.
-
A nałogowe łganie?
Uśmiechnął się blado, przykładając worek z lodem z powrotem do guza.
Wolną ręką sięgnął do marynarki.
-
Pewnie uważa pan, że był pan niezwykle sprytny.
-
Obawiam się, że musi się pan wyrażać jaśniej.
Wyciągnął dłoń, a ja zobaczyłem, że w dwóch palcach trzyma
kartę do gry. Rewersem w moją stronę.
-
Zamierza pan potasować talię i poprosić, żebym wybrał kartę?
Na ustach zaigrał mu uśmieszek, a siwe włoski w koziej bródce
wyprężyły się i wyciągnęły niczym czułki ukwiału. Powoli odwrócił kartę,
którą trzymał przed nosem. Dwójka kier.
-
Chce pan, żebym zapamiętał? - spytałem.
-
Tak jakby widział ją pan po raz pierwszy.
-
Co pan chce, żebym powiedział?
Głośno wypuścił powietrze. Moja odpowiedź najwyraźniej go nie
zadowoliła. Nie sądzę też, żeby zbytnio cieszyła go ta karta. Na
nawoskowanej powierzchni widniała krew, a ja byłem przekonany, że
ekspertyza medyczna wykazałaby, że to krew Josha Mastersa. Na awersie
bladoniebieskim atramentem nagryzmolono jedno słowo. „Ricks".
-
Zdaje się, że to pan namówił Fisherów, żeby przyjrzeli się ciału
Josha. Zdaje się, że to pan zasugerował, że mogą znaleźć coś, co pozwoli
zidentyfikować zabójcę.
-
Próbowałem pomóc. Myślałem, że może rany będą stanowiły jakąś
wskazówkę.
-
Całkiem sprytne. Podrzucić dowód.
-
Kto? Ja?
-
Tak. Pan.
Oczywiście miał rację - zrobiłem to. Kiedy wszystko mi się ułożyło w
głowie, bliźniacy odepchnęli mnie od bagażnika lexusa, a ja po raz
pierwszy zauważyłem, że nigdzie nie widać Ricksa, długopisem Victorii
napisałem jego nazwisko na karcie z tali, którą miałem w kieszeni. A
potem, kiedy bliźniacy się odsunęli, a ja podszedłem, żeby jeszcze raz
popatrzeć na Josha, wsunąłem mu kartę w rękę, zanim nakryłem twarz
peleryną.
Muszę przyznać, że podobała mi się symetria tego posunięcia. Kiedy po
raz pierwszy spotkałem Josha, chciałem mu pokazać sztuczkę karcianą,
która wiązała się z pisaniem imienia na karcie. I kiedy jasne stało się dla
mnie, że to Ricks jest mordercą, uznałem, że nic złego się nie stanie, jeśli
zrobię coś podobnego, żeby skierować sprawiedliwość w odpowiednim
kierunku, zwłaszcza gdybym w ten sposób mógł zyskać chwilę
wytchnienia.
-
Osobliwe, nie? - powiedział Ricks, obracając kartę w dłoni i
pokazując mi odwrotną stronę. Napisane pochyłą brązową czcionką słowa
„Circus Circus" pokrywały cały rewers. - Zdaje się, że kiedy
przeszukiwałem pana na górze, miał pan talię takich kart.
-
Zbieg okoliczności to naprawdę zabawna rzecz.
-
Hm, a jakby pan ocenił szanse na zbieg okoliczności, gdybym
poprosił, żeby wyłożył pan po kolei karty z tej tali na stół i pokazał mi
dwójkę kier?
Nie odpowiedziałem. Nie było co odpowiedzieć.
-
Albo może powinniśmy wezwać specjalistę, żeby porównał
nazwisko na karcie z próbką pańskiego pisma?
-
To raczej skomplikowane - powiedziałem. - I w dodatku zupełnie
niepotrzebne.
-
Och, niepotrzebne? W porządku. Ale nie z powodów, które chodzą
panu po głowie.
Rozłożył prawą dłoń na stole, zaginając przy tym palce, jakby miał zagrać
na pianinie. Zabębnił w blat, a ja patrzyłem. Melodia nie wydawała się
godna Blechacza.
-
To idiotyczny pomysł - stwierdził - żeby mnie uznać za mordercę
Josha.
-
Dla mnie to ma sens.
-
Czyżby? - Znów zabrzdąkał palcami na nieistniejącym pianinie. - W
takim razie nie sądzę, żebym w najbliższym czasie kupił jakiś pański
kryminał.
-
Proszę się nie martwić. Słyszałem, że w tutejszych więzieniach mają
znakomite wypożyczalnie.
Wydął wargi i odepchnął się od stołu, krzywiąc twarz z bólu, który na
nowo rozgorzał podczas ruchu. Złapał się za krawędź blatu, żeby odzyskać
stabilność, po czym sztywnym krokiem zaszedł mnie od tyłu. Czekałem,
aż nachyli mi się do ucha i potraktuje dawką swoich wyziewów.
-
Proszę się odwrócić.
Dlaczego nie, pomyślałem i odwróciłem się, kładąc łokieć na oparciu
krzesła. Ricks wykonał ruch pilotem w kierunku telewizora.
-
Oto pański zabójca.
W telewizorze zobaczyłem przygarbioną postać siedzącą w pokoju bardzo
podobnym do tego, w którym siedziałem ja, przy stole bardzo podobnym
do tego, od którego właśnie się odwróciłem. Miał proste, splątane włosy i
rozmazany tatuaż w kształcie dwóch kostek na szyi. Nosił koszulkę
Yankees, prawą rękę miał mocno obandażowaną i zębami skubał nitki
opatrunku. Jeśli Jared Hall naprawdę planował opuszczenie Vegas, to
wybrał cholernie pokrętną drogę.
-
Ochrona kasyna zgarnęła go parę godzin temu - powiedział Ricks. -
Ten dureń wysłał jakiegoś dzieciaka, żeby wymienił na gotówkę żetony
warte dziesięć tysięcy w kasie w strefie wysokich stawek. Głupie
posunięcie. Ochrona namierzyła dzieciaka i zabrała go
na przesłuchanie. Zaraz wydał kolegę. Chłopak siedział w samochodzie
pomocy drogowej przed Fat Brugerem dwa budynki dalej.
-
Fakt, że miał srebrne żetony, nie znaczy od razu, że jest mordercą -
stwierdziłem. - Może skłamał wczoraj bliźniakom? Mógł je mieć cały
czas. Może nawet był skłonny zaryzykować zdrowie, żeby je zachować.
Ricks odjął worek z lodem od czoła i ważył go w dłoni razem z moimi
słowami. Zajęło mu to kilka chwil, a rozmyślając, zassał wargi. Kiedy zaś
skończył ssać i myśleć, opadł z powrotem na krzesło, a worek z lodem i
pilota cisnął na stół przede mną. Starałem się nie zwracać uwagi na
kolorową opuchliznę na jego skroni, gdy sięgnął do kieszeni z lewej strony
marynarki.
-
Kiedy sprawdzali ciało Josha, znaleźli nie tylko pańską kartę.
Znaleźli też jego komórkę.
Wyciągnął przezroczystą torebkę strunową. W środku znajdował się drogi
na oko aparat z dotykowym ekranem. Postukując w telefon kciukiem,
Ricks zmarszczył brwi. Po dłuższej chwili twarz mu się rozluźniła i
pokazał mi rozjaśniony ekran.
-
SMS. Wysłany dziś po południu o pierwszej siedemnaście.
Wziąłem od niego telefon i rozciągnąłem plastik, żeby lepiej
widzieć.
„Utknąłem w bagażniku lexusa na parkingu dla personelu. Mam twoją
dolę z numeru przy ruletce. Możesz mnie uwolnić?"
Spojrzałem zdziwiony na Ricksa.
-
W jaki sposób to prowadzi od Josha do Jareda? Wyśledził pan, pod
jaki numer wysłano tę wiadomość?
-
Lepiej. - Wsunął rękę do kieszeni po prawej stronie marynarki i
wyjął stamtąd kolejną plastikową torebkę i telefon. Tym razem pertraktacje
z system operacyjnym okazały się łatwiejsze. Wręczył mi zafoliowany
aparat.
-
Znaleźliśmy go przy krupierze - wyjaśnił.
Porównałem obie wiadomości i stwierdziłem, że są identyczne.
Przewinąłem tekst i odkryłem, że SMS przyszedł do Jareda o trzynastej
siedemnaście. Mniej więcej w tym właśnie czasie byłem u niego w
mieszkaniu, toteż sensowne wydawało się przypuszczenie, że ta właśnie
wiadomość skłoniła go, by zostawił mnie samemu sobie.
-
Widzę, że obie wiadomości do siebie pasują - powiedziałem. - Ale to
nie dowód, że Jared jest odpowiedzialny za śmierć Josha.
-
Cały opatrunek ma zakrwawiony.
Wzruszyłem ramionami.
-
Dopóki nie dowiedzie pan, że to krew Josha, to nic nie znaczy.
Zaledwie wczoraj zmiażdżono mu palce metalową rurą. Chyba można by
się spodziewać, że będzie nieco krwawił.
-
Krew jest na opatrunku.
Znowu wzruszyłem ramionami.
-
Nawet jeśli to, co pan mówi, jest prawdą, wygląda na to, że Josha
zadźgano. A ten człowiek nie byłby teraz w stanie unieść nawet długopisu.
-
Dlatego posłużył się lewą ręką. To by tłumaczyło, dlaczego rany są
na całym tułowiu. Krew na bandażu można by uznać za rozbryzgi.
Rzeczywiście to było możliwe. No i nie mogłem zaprzeczyć, że Jared miał
przekonujący motyw. Josh go wyrolował przy przekręcie z ruletką, to
pewne. A jeśli jeszcze wziąć pod uwagę uszkodzoną rękę i wygnanie z
Vegas, to kto wie, do czego chłopak był zdolny. Do diabła, aż za dobrze
wiedziałem, że jest skłonny do agresji.
Pchnąłem telefon po stole z powrotem do Ricksa.
-
Przydałby się panu jego nóż - zauważyłem. - Albo jeszcze lepiej:
przyznanie do winy.
-
Och, wydobędziemy od niego prawdę.
-
Tym razem bez łamania rąk?
-
Niech pan wyluzuje. Mamy dość dowodów, żeby popracować nad
chłopakiem. SMS wystarczy, a jedna z moich ekip przeszukała śmietniki
na parkingu. Znaleźliśmy łom, którym otworzył bagażnik. Są na nim
odpryski farby, które pasują do lakieru lexusa.
Znaleźliśmy też broń. Jest na niej mnóstwo krwi. I podejrzewam, że
odciski palców też.
-
Macie nóż?
Ricks pokręcił głową.
-
Nie nóż. Ten czubek posłużył się widelcem do barbecue.
Wypuściłem ciężko powietrze i spojrzałem na ekran telewizora. Jared
wciąż obgryzał nitki bandaża, jakby to była irytująca skórka przy
paznokciu.
-
W7 takim razie przypuszczam, że macie mordercę - stwierdziłem. -
Ale wciąż jedna kwestia pozostaje nierozwiązana.
Skupiłem wzrok na ciężko przeżuwającym Jaredzie i pozwoliłem, żeby
mój umysł podobnie skoncentrował się na logicznych węzłach, które
próbowałem rozsupłać.
-
Nie lubiłem zbytnio Josha Mastersa - powiedziałem Ricksowi - ale
nie wydaje mi się, żeby był kompletnym idiotą. Dlatego nie wyobrażam
sobie, żeby wdrapał się do bagażnika własnego samochodu i czekał ponad
pół dnia, żeby wysłać Jaredowi wiadomość, którą pan znalazł. No i ktoś
wykasował zapis z kamer na parkingu. Nie sądzę, żeby Jared umiał to
zrobić, i pan wcale tego nie zasugerował. A to znaczy, że maczała w tym
palce jeszcze jedna osoba.
-
Tak pan myśli, co?
-
Z całą pewnością. I kiedy zbierze pan to wszystko do kupy, zostanie
panu tylko jedno pytanie, które się liczy.
-
Tak? A jakie?
-
Kto zamknął Josha w bagażniku?
40
Mówisz serio, że to była Caitlin? - spytała Victoria.
- Słowo honoru. I Ricks też to przyznał. W końcu, brwi. - Przypominam ci,
że nie pisnął ani słowa, póki
- Uniosłem nie wyszliśmy z hotelu i nie przespacerowaliśmy się po Stripie.
Zrobiliśmy pewnie kilka ładnych kilometrów, obgadując całą sprawę.
Victoria pokręciła głową.
-
W ogóle się nie spostrzegłam. Kiedy znaleźliśmy ciało Josha,
sprawiała wrażenie naprawdę zrozpaczonej.
-
Była naprawdę zrozpaczona. Nie miała pojęcia, że go zabito.
Sięgnąłem do koszyka z pieczywem i wrzuciłem kawałek gorącej ciabatty
do ust. Włoska restauracja, na którą się zdecydowaliśmy, była elegancka, z
dobrze ubranymi kelnerami, nienagannie przybranymi stołami i
interesującym menu. Tak się też złożyło, że mieściła się w rogu halowej
wersji placu Świętego Marka w samym sercu kompleksu Venetian.
Ze wszystkich stron otaczały nas imitacje pastelowych fasad weneckich
pałaców, a kopułę nad naszymi głowami, stylizowaną na renesansowe
niebo, szpeciły jedynie widoczne zraszacze. Z dalekiego końca placu, zza
stoiska z lodami, dobiegały mnie trele gondolierów pływających po
chemicznobłękitnym kanale. Nad kanałem na łukowatym mostku młoda
para składała przysięgę w błyskach turystycznych fleszów.
Pewnie, że to był kicz, ale nie mogłem zaprzeczyć, że całkiem mi się
podobał. Szczególnie podobało mi się to, że mogłem zjeść z Victorią
posiłek bez wiszącej nad nami groźby rychłej śmierci.
-
Jesteś pewien, że Caitlin nie była wspólniczką Jareda?
-
Bez dwóch zdań. Bardzo wątpię, żeby w ogóle wiedziała, kim jest
Jared.
-
Ale Ricks wiedział?
-
Ricks wiedział. W rzeczywistość zgromadził pewnie więcej
informacji niż wszyscy inni razem wzięci. Jego problemem był czas. I
obawiam się, że część winy muszę wziąć na siebie.
Victoria zmarszczyła brwi, jakby chciała mnie zapewnić, że gadam bzdury.
Pogroziłem jej palcem. Zasłużyła na to, żeby poznać wszystkie fakty,
zanim coś takiego powie.
-
Wczesnym popołudniem - powiedziałem - Ricks zabrał się do
zapisów z kamer rejestrujących wszystkie wyjścia z sali widowiskowej.
Udało mu się znaleźć migawkę, na której Josh ucieka. Kiedy już ustalił
czas, mógł na kolejnych kamerach prześledzić jego drogę na parking dla
personelu.
Victoria parsknęła szyderczo i sięgnęła po kieliszek pinot grigio.
-
A nie mógł tego zrobić wcześniej?
Poczułem w policzku nerwowy tik.
-
Nie zapominaj, że najpierw przesłuchiwał Jareda w sprawie
przekrętu z ruletką, a potem miał na głowie ciebie i mnie. A ponieważ nikt
wtedy jeszcze nie wiedział o kwitach, pewnie spodziewał się, że Josh
zjawi się po kilku dniach z podwiniętym ogonem.
-
Tylko że do tego czasu my moglibyśmy już być martwi.
-
Być może. Nie sądzisz jednak, że właśnie dlatego Ricks skupił się
najpierw na nas? Wiem, że niezbyt nam ułatwiał życie, ale mógł je też
dużo bardziej utrudnić. I sądzę, że za to powinniśmy podziękować
twojemu ojcu.
-
Wybacz - powiedziała, pociągając łyk wina - lecz byłby dużo
bardziej pomocny, gdyby po prostu przemówił do rozsądku Fisherom.
Przekrzywiłem głowę na jedną i drugą stronę, po czym wrzuciłem kolejny
kawałek ciabatty do ust i powiedziałem z rękoma przy twarzy:
-
Łatwiej powiedzieć niż zrobić. - Przeżułem, przełknąłem i
wycelowałem w Victorię palec. - Pozwól jednak, że wrócę do zapisu z
kamer. Według Ricksa Josh spędził dwadzieścia minut za kierownicą
swojego lexusa, rozmawiając przez telefon.
-
Do kogo dzwonił? Do Maurice'a?
Pokręciłem przecząco głową.
-
Maurice nie miał od niego wieści od chwili, kiedy Josh zniknął. Nie.
Zadzwonił do Caitlin. Potwierdza to rejestr rozmów w jego telefonie.
Yictoria wyglądała na skołowaną.
-
Ale po co?
-
Żeby jej powiedzieć, że bracia wpadli na jego trop.
-
Chodziło o przekręt przy ruletce?
Znów pokręciłem głową.
-
O kwity.
-
Racja - powiedziała powoli, odstawiając kieliszek na stół. -Przecież
Josh miał je przy sobie, kiedy zniknął.
-
Prawdę mówiąc, nie.
Zmarszczyła brwi.
-
Nie?
-
Miała je Caitlin.
-
Ale czy Caitlin nie była na górze w wannie?
-
Podejrzewam, że wyciągnął ją stamtąd jego telefon. Według Ricksa
na nagraniu widać, że jest w szlafroku i ma mokre włosy. I nie wygląda na
szczęśliwą. Pokłócili się. Awantura trwała osiem minut.
-
Dobra - przytaknęła Victoria z wahaniem. - A co potem?
-
Potem zamknęła Josha w bagażniku.
Victoria rozłożyła ręce i zrobiła zdziwioną minę.
-
Brakuje nam jednego ogniwa. Jak udało jej się wsadzić go do
bagażnika?
-
Brakuje nam mnóstwa ogniw. To akurat jest proste. Josh sam się tam
schował.
-
Tak? Jak to?
-
Przy wyjeździe z parkingu jest budka ze strażnikiem. Bał się, że
zostanie zatrzymany. Wymyślił więc, że ukryje się w bagażniku, a Caitlin
go wywiezie.
-
Ach!
-
Ale ona zatrzasnęła klapę, zostawiła go tam i wściekła pojechała do
Mount Charleston.
-
Rozumiem. - Viktoria podrapała się po głowie. - A jeszcze raz:
dlaczego to zrobiła?
Uśmiechnąłem się.
-
O to właśnie zapytał ją Ricks. Widzisz, zadzwonił do niej, kiedy
skończył przeglądać materiał z kamer.
-
I?
-
I powiedział, że chce jej pomóc. Ze martwi go to bagno, w które się
wpakowała. Z drugiej strony, gdybym był na miejscu Ricksa, ostatnią
rzeczą, jakiej bym chciał, byłoby poinformowanie bliźniaków, że to ich
siostra ukradła lewity.
Victoria pochyliła się nad kieliszkiem jeszcze bardziej skołowana.
-
Poczekaj chwilę. Myślałam, że Maurice prosił Josha, żeby ukradł
lewity.
-
Tak było. Ale spójrz, Joshowi brakowało umiejętności, żeby się
dostać do sejfu. - Popukałem kciukiem, w klatkę piersiową. -Nawet ja nie
mam takich umiejętności.
-- Więc co, Josh nakłonił Caitlin, żeby mu pomogła?
-
Nie rób takiej zdziwionej miny. Tak samo chciała występować w
Magie Land jak Josh. Może nawet bardziej. Pamiętaj, że na własne oczy
widziałem, z jakim poświęceniem trenowała do nowego numeru. I pewnie
sądziła, że kwity pomogą jej się uwolnić od wpływu braci. - Uniosłem
ramiona. - Może myślała, że Maurice wykorzysta swoje możliwości, żeby
jej pomóc?
Victoria cofnęła się i zakręciła kieliszkiem w dłoni. Przez chwilę
przyglądała się oleistemu wirowi.
-
Myślę, że nie wolno zapominać o tym, że była zakochana w Joshu.
W końcu mieli się pobrać.
-
Sentymentalne bzdury!
-
Mówisz, że kłamała?
Zassałem, wargi.
-
Nie widziałem u niej żadnego zaręczynowego pierścionka.
-
Akurat to zauważyłeś.
-
Jestem po prostu spostrzegawczy. Ale sama zadaj sobie takie pytanie:
mogłabyś zamknąć narzeczonego w bagażniku i zostawić go, żeby się
udusił?
-
Pewnie, że nie. Ale ja nie jestem Caitlin. Musiała być wkurzona.
-
Raczej wściekła. Powiedziała Ricksowi, że Josh nawet się nie
zająknął na temat przekrętu z ruletką. Nie, żeby mnie to dziwiło. Wciąż nie
rozumiem, dlaczego się na to zdecydował.
Victoria zrobiła nadąsaną minę i pociągnęła kolejny łyk wina.
-
Może potrzebował pieniędzy na dodatkowe wydatki na Hawajach?
-
Tak. Albo był na tyle arogancki, że wierzył, że ujdzie mu to na sucho.
Tymczasem tylko przyciągnął uwagę bliźniaków. A to była ostatnia rzecz,
jakiej chciała Caitlin.
-
Racja. Bo zamierzała ukraść im kwity.
Pokiwałem palcem.
-
Bo już je miała. Nie rozumiesz? Caitlin mogła wejść do biura braci,
kiedy ich nie było, bez wzbudzania podejrzeń. I mogła podejść na tyle
blisko, żeby zerknąć do palmtopa któregoś z bliźniaków i znaleźć szyfr.
Bracia mówili Ricksowi, że ostatnio zaglądali do sejfu dwa dni temu. Więc
od tamtej chwili do zniknięcia Josha Caitlin miała czas, żeby ukraść kartę.
Chociaż podejrzewam, że było to niedługo przed tym, jak ją znalazłem w
wannie. Nie chciała, żeby bliźniacy mieli zbyt wiele czasu na odkrycie, że
kwity zniknęły. I to by tłumaczyło, dlaczego nie wystąpiła w wieczornym
przedstawieniu. Pewnie miała nieco nadszarpnięte nerwy.
Victoria zrobiła minę, która wskazywała na to, że wino ma obrzydliwy
smak.
-
Na pewno nie powiedziała tego wszystkiego Ricksowi.
-
No więc wypełniłem kilka luk. Ale powiedziała mu dość, żeby udało
mu się ją przekonać do powrotu do Vegas. To było niedługo przed tym, jak
ty się u niej pojawiłaś i poprosiłaś o to samo. Bez urazy, ale myślę, że już
wcześniej zdecydowała się wrócić.
-
Rozumiem. - Victoria sięgnęła po nóż i zakręciła nim na obrusie.
Usta jej się skrzywiły, a twarz nabrała wyrazu skupienia. -Teraz, kiedy o
tym wspomniałeś, to faktycznie myślę, że całkiem
łatwo było ją namówić. Do tej pory sądziłam, że to dlatego, że się
martwiła o Josha.
-
Jasne, martwiła się, że sehrzanił sprawę. Ricks był gotów wyczyścić
zapis i wyłączyć kamery na parkingu. Wymyślił, że spotka się z Caitlin w
lexusie i uwolnią Josha. A potem razem włożą kwity z powrotem do sejfu.
-
Tylko że Caitlin miała mnie na karku.
-
Tak, ale co ważniejsze, niedługo po tym, jak skończyli rozmawiać,
Ricks został wezwany do biura Fisherów w związku z próbą włamania do
sejfu. Musiał iść od razu. I właśnie wtedy znalazł tam mnie, a sytuacja
skomplikowała się jeszcze bardziej.
-
Jeszcze bardziej? - Victoria prychnięciem rozwiała grzywkę i znów
zakręciła nożem. - Doprawdy! Wiem, że jestem zmęczona, ale zdaje się, że
już i tak wyglądało to fatalnie.
-
Wyobraź sobie, jak musiał się czuć Ricks. W sumie dziwi mnie, że
nie eksplodował.
-
To prawda, ten gość jest oazą spokoju.
-
Nie wiesz jeszcze nawet połowy. - Sięgnąłem przez stół i złapałem ją
za nadgarstek, żeby przestała kręcić nożem. Uśmiechnąłem się na
pociechę. - Kiedy wychodziliśmy z sali widowiskowej, a bliźniacy
zajmowali się samochodem Josha, Ricks odciągnął Caitlin na bok i spytał
o kwity. To wtedy powiedziała mu, że trochę przedobrzyła i ukryła je w
piasku przed szafą, kiedy na nas czekałyście.
Wyglądało na to, że w oczach Victorii zapaliło się światełko.
-
To dlatego Ricks wrócił na scenę.
-
Żeby ograniczyć szkody. No i, rzecz jasna, nie miał pojęcia, że Josh
nie żyje.
-
Ach tak. Więc kiedy do tego doszło?
Sięgnąłem po ciabattę, ale po namyśle uznałem, że lepiej będzie się
pokrzepić łykiem wina.
-
Niedługo po tym, jak Ricks wyłączył kamery - powiedziałem,
przełykając. - Josh musiał uznać, że Caitlin nie wróci, żeby go uwolnić.
Wydzwaniał do niej z bagażnika, ale nie odbierała. Zdesperowany wysłał
więc wiadomość Jaredowi.
-
Poważny błąd. Nie wiedział, co mu zrobili bliźniacy. W zasadzie
wysłał facetowi zaproszenie, żeby przyszedł i go zadźgał.
-
Tak, tym swoim cholernym widelcem do barbecue. A potem Jared
ukradł Joshowi żetony i popełnił błąd, próbując je wymienić na gotówkę.
Victoria pokręciła głową i odetchnęła głęboko.
-
Gdyby nie to, łatwo mógłby uciec.
-
Widzisz, Caitlin naprawdę nie spodziewała się, że Josh będzie
martwy, kiedy odskoczyła klapa. Może pamiętasz, że przede wszystkim
robiła, co mogła, żeby nie otwierać bagażnika. Straciła kontrolę nad
sytuacją dopiero wtedy, kiedy ty to zasugerowałaś, a ja nacisnąłem guzik.
-
I nagle okazało się, że Josh jest martwy.
-
Właśnie. Sama więc rozumiesz, dlaczego była tak poruszona. To
znaczy i tak nie mógł być w szczególnie dobrym stanie, ale czegoś takiego
się nie spodziewała.
-
Hm. - Victoria skrzyżowała ręce na piersi. - Więc co teraz?
-
Teraz? - Oparłem się na krześle i założyłem ręce za głowę.
-Pozwolimy Ricksowi załagodzić sprawę. Wygląda na to, że bliźniacy są
gotowi kupić pomysł, że to Josh ukradł kwity. Mają jego zabójcę. Więc
pewnie nie będzie potrzeby mieszać w to Caitlin.
Posłała mi spojrzenie pełne dezaprobaty.
-
To nie fair.
-
Będzie musiała żyć, mając na sumieniu śmierć Josha, Vic. A jeśli jest
choć w połowie tak uczuciowa, jak przypuszczasz, to będzie dla niej
trudne.
-
A my?
-
My jesteśmy czyści - powiedziałem i zobaczyłem, że twarz jej się
rozluźnia. - Bliźniacy chcieli, żebyśmy zapłacili za żetony, które stracili na
przekręcie przy ruletce, albo znaleźli Josha. No więc odzyskaliśmy żetony
i znaleźliśmy Josha, choć pewnie Fisherowie woleliby, żeby byt w nieco
innym stanie. Najważniejsze jednak, że pomogliśmy odzyskać kwity.
-
Zamierzaliśmy je ukraść.
-
Może wcześniej, ale, Vic, oni są pragmatykami.
Westchnęła przygnębiona.
-
Nie jestem pewna, czy mi się podoba, że mają znów materiał do
szantażu.
-
Mnie też się to nie podoba. Ale może to lepiej, niż gdyby miało do
nich dostęp więcej osób. Najbardziej jednak podoba mi się w tym
wszystkim rola Ricksa. Ten facet oddał nam więcej niż kilka przysług i
chyba nie zostawiamy go z pustymi rękami. Wie o Caitlin. Może nawet był
dość sprytny, żeby skopiować nagrania z kamer, zanim zostały skasowane.
Powiedziałbym, że jeśli trochę poczeka i dobrze to rozegra, będzie mógł
się cieszyć całkiem przyzwoitą emeryturą.
-
A Maurice? Nie sądzę, żeby był szczególnie zachwycony.
-
Pewnie jest rozczarowany. Ale nie zapłacił mi z góry, więc nic na
tym nie stracił.
-
Tak, ale nie wiemy, co się stało z Salem. Jeśli wciąż jest w biurze
bliźniaków, znajdą go i powiążą z Maurice'em.
-
Ekhm. - Wycelowałem palec nad ramieniem Victorii w stronę
tylnego narożnika tarasu.
Zawahała się, a potem odwróciła i spojrzała we wskazanym kierunku
akurat w chwili, gdy Sal podniósł głowę znad miski z makaronem.
Uniosłem kieliszek, on zaś otarł usta grzbietem dłoni, po czym chwycił
swoją butelkę piwa i zachęcił Kojara, żeby się przyłączył do naszego
toastu.
-
To naprawdę oni? - wyszeptała Victoria.
-
Czegoś takiego nie można wymyślić, prawda?
-
Sal jest nawet mniejszy, niż myślałam.
-
Wiem. Musiałem specjalnie prosić dla niego o wysokie krzesło.
Victoria odwróciła się do mnie i powoli pokręciła głową.
-
Jesteś okropny.
-
Nie taki straszny. To ja płacę za ich posiłek.
-
Mam nadzieję! Ale jak Salowi udało się uciec?
-
Znowu Ricks. Jak skończyliśmy gadać, wrócił do biura bliźniaków i
znalazł Sala pod stołem konferencyjnym. Dołączył do niego Kojara i
wyprowadził obu niepostrzeżenie z hotelu. Aha, uwolnił też strażnika,
którego związaliśmy, i dał mu do zrozumienia, że nie powinien
wspominać, że widział kogoś jeszcze oprócz mnie.
-
Czyli Maurice jest bezpieczny.
-
Całkowicie. Ale wciąż chciałbym mu to jakoś osłodzić.
-
Och?
-
Miałem nadzieję, że pojedziesz ze mną jutro do Mount Charleston.
Zamierzam zasugerować Caitlin, żeby się spotkała z Maurice'em.
Właściwie powiedział mi, że mógłby zbudować widowisko wokół jej
podwodnego numeru. Myślę, że występowanie w takiej dziurze jak
Atlantis mogłoby być dostateczną karą za to, co zrobiła.
Victoria ściągnęła usta.
-
Nie zgodzi się, Charlie.
-
Zgodzi, jeśli ma choć odrobinę rozumu. I jeszcze przekona do tego
braci. W końcu Ricks nie jest jedyną osobą, która wie, co się naprawdę
stało, a ja całkiem sprawnie posługuję się piórem i papierem. Spisanie tego
wszystkiego nie zajęłoby mi dużo czasu.
-
Ale to szantaż. Nie lepszy od tych głupich lewitów.
-
Prawdę mówiąc, to raczej historia, o którą mi wiercisz dziurę w
brzuchu. A ja noszę się z zamiarem, żeby coś w tym stylu spłodzić,
zmieniając pewne istotne szczegóły, kiedy się w końcu wyniesiemy z
Vegas.
-
My? - Zamrugała. - Czy to znaczy, że zamierzasz razem ze mną
wrócić do Londynu?
Obdarzyłem ją smutnym uśmiechem.
-
Obawiam się, że nie tym razem.
-
Więc gdzie?
Rozłożyłem szeroko ręce, wskazując plac. Victoria przekrzywiła głowę w
zdumieniu.
-
Ale przecież przed chwilą powiedziałeś, że się wynosisz z Vegas.
-
Bo się wynoszę, Vic. Wybieram się do Wenecji. Tym razem do
prawdziwej. I zamierzam napisać coś na serio. Mam dość kradzieży na
jakiś czas. Moi czytelnicy zasługują na coś lepszego. Ty zasługujesz na coś
lepszego.
Zaczerwieniła się i wbiła wzrok w stół.
-
Och, Charlie, co za ulga, że to mówisz. Przez ostatnie dwadzieścia
cztery godziny tak strasznie się bałam. - Podniosła głowę i spojrzała na
niebieską fasadę wieży zegarowej za moim lewym ramieniem, replikę tej
prawdziwej z Piazza San Marco. - Wiesz, że za kilka minut upływa termin,
który wyznaczyli nam bliźniacy? W pewnej chwili myślałam, że naprawdę
nie pożyjemy dłużej.
-
A ja nigdy nie wątpiłem.
-
Teraz możesz sobie tak mówić. - Postukała się w nos. - Ale ja wiem,
że było inaczej.
-
Nieprawda. - Spróbowałem (bez powodzenia) powstrzymać uśmiech.
- Nie mogłaś przecież przypuszczać, że naraziłbym cię na takie
niebezpieczeństwo. Słuchaj, Fisherowie chcieli przede wszystkim
odzyskać pieniądze. A moje pierwsze wydanie Sokoła maltańskiego jest
prawie tyle warte. Byłbym niepocieszony, gdybym miał je stracić - jestem
na tyle przesądny, żeby wierzyć, że bez niego nie potrafiłbym napisać ani
linijki - ale oddałbym książkę, gdyby przyszło co do czego. Nigdy nie
pozwoliłbym im cię skrzywdzić, Vic. Zbyt wiele dla mnie znaczysz.
Sięgnąłem po jej rękę. Popatrzyła na mnie zelektryzowana, a potem oczy
zwęziły się jej groźnie.
-
Ty cholerny idioto! Prawie oszalałam ze zmartwienia!
-
Ale się skupiłaś, prawda? Chciałaś pomóc. Nigdy by mi się nie udało
bez ciebie. I na zawsze straciłbym powieść Hammeta. A ty mogłabyś na
zawsze stracić we mnie pisarza. I szczerze chcę się poprawić, Vic.
Zamierzam napisać powieść, z której będziesz dumna.
-
Nie wiem, co powiedzieć. Będę musiała...
Zamilkła i spojrzała w dół, na nasze złączone ręce. Przez chwilę myślałem,
że dotarło do niej znaczenie tego gestu. Potem jednak zobaczyłem, że brwi
jej się unoszą, a usta zaciskają w cienką linię. Wyrwała dłoń i
oskarżycielskim palcem wskazała na mój nadgarstek.
-
A to co, do diabła?
-
Ach - odparłem, odwijając rękaw koszuli. - To drugi powód, dla
którego zbytnio się nie martwiłem. Ten zegarek należał kiedyś do Josha.
-
Kiedyś? Boże, powiedz mi, że nie zabrałeś go z ciała tego biedaka!
-
Nie - powiedziałem, jakbym się poczuł zgorszony. - Ukradłem go,
kiedy się do niego włamaliśmy.
-
Och. I powinnam uznać, że to lepiej?
-
Cóż, tak, myślę, że tak. Moim zdaniem Josh był tylko jego
kustoszem. - Podniosłem rękę do ust i dyskretnie zakaszlałem. -A tak przy
okazji, masz może wciąż w torebce tę biografię Houdiniego?
Popatrzyła na mnie gniewnie.
-
Naprawdę mam nadzieję, że nie zamierzasz porównywać obu tych
kradzieży. To nie ja ukradłam książkę, pamiętasz?
-
Proszę, Vic. Po prostu podaj mi ją i pozwól mi wyjaśnić.
Victoria prychnęła i zaburczała, ale zrobiła, o co prosiłem, i zdjęła torebkę
z oparcia krzesła. Kiedy w końcu wyjęła biografię Houdiniego i mi ją
wręczyła, zacząłem przerzucać strony, póki nie znalazłem ustępu, którego
szukałem. Złamałem grzbiet i popukałem w zaznaczony fragment palcem.
„Aby upamiętnić pierwszy niewielki pokaz numeru z Komorą Tortury
Wodnej, Bess wybrała dla męża prezent - złoty zegarek
na rękę z białą perłową tarczą. Kazała na nim wygrawerować dedykację
będącą wyrazem miłości: »Mojemu wywracającemu wszystko do góry
nogami Houdiniemu zawsze kochająca Bess, 29.04.1911".
I kiedy Victoria czytała ten fragment, ja rozpiąłem delikatny skórzany
pasek i na białej lnianej serwetce położyłem zegarek tarczą do dołu.
Wskazałem na dekiel, Victoria zaś przeczytała dedykację, coraz wolniej
poruszając ustami.
Złapała kieliszek i upiła porządny łyk.
-
To musi być warte fortunę! - wysapała.
-
Nie, fortunę nie. Ale dość, żeby wystarczyło na kilka miesięcy w
Wenecji. Tak się składa, że kilka lat temu w Vegas odbyła się aukcja
pamiątek po Houdinim. W sklepie z magicznymi przedmiotami w kasynie
sprzedają kopie katalogu z tej aukcji, więc z grubsza wiem, ile Josh
zapłacił.
Victoria pokręciła głową i sięgnęła po zegarek, zanim jednak zdążyła go
dotknąć, porwałem go i schowałem w serwetce. Spojrzała na mnie,
marszcząc brwi, a ja uśmiechnąłem się szeroko.
-
Co byś powiedziała na małą sztuczkę? - spytałem. - Pasowałaby,
prawda?
Victoria zbladła.
-
Jaką sztuczkę?
-
Pamiętasz Złodzieja w teatrze? Wiesz, tę część, w której zostaje
zmiażdżony naszyjnik diwy schowany w aksamitnej torebce?
Schyliłem się i zdjąłem prawy but, po czym chwyciłem za czubek i
przytrzymałem obcas nad złożoną serwetką.
-
Nie mam aksamitnej torebki ani młotka ciesielskiego, więc to musi
wystarczyć.
-
Och, Charlie. - Zamachała rękami. - Nie. Nie rób tego. Proszę.
-
To tylko sztuczka, Yic.
-
Nieważne. Nie chcę na to patrzeć. Zabraniam ci. Poruszyłem
brwiami.
-
Zabraniasz?
-
Ten zegarek jest zbyt cenny. Proszę, dlaczego nie weźmiesz mojego?
-
Och, wyluzuj. - Podniosłem but. - Za kogo ty mnie masz? Za
kompletnego idiotę?
Od autora
Każdy, kto byt w Las Vegas, wie, że dziatki wzdłuż Stripu są na wagę
złota, dłatego znaczna część tej książki musiała rozegrać się w kasynach,
które zostały wymyślone. Dla osób zainteresowanych fikcyjną topografią
Fifty-Fifty zostało ulokowane w miejscu Imperial Pałace (po jednej stronie
ma Harrah's, a po drugiej Flamingo), natomiast Space Station One w
miejscu Bally's, tuż obok Paris-Las Ve-gas i naprzeciwko Bellagio.
Atlantis zostało wciśnięte między Man-dalay Bay a Silverado Ranch Road.
Serdeczne podziękowania składam Susan Hill i Jessice Ruston przede
wszystkim za to, że w ogóle umożliwiły Charliemu złodziejską karierę.
Dziękuję też Jimiemu Brimerowi z Pink Jeep Tours za to, że był gotów
pojechać z Mount Charleston okrężną drogą przez obrzeża Nagiego
Miasta, Allison, April i Colin, mojej cudownej agentce Vivien,
znakomitym redaktorkom Kate i Hoe, wszystkim z Sheil Land Associates,
Simon and Schuster i St Martin's Press, a zwłaszcza mojej żonie, Jo, która
towarzyszyła mi w trzech podróżach do Las Yegas, nigdy przy tym nie
rozbijając banku.