Hart Anne Herkules Poirot zycie i czasy

Anne Hart




Herkules Poirot
życie i czasy
biografia według Agathy Christie


przełożyła Anna Bańkowska

Tytuł oryginału: Agatha Christie’s Herkule Poirot
The Life And Times Of Hercule Poirot



Dla Susan, Petera i Stephena.



Przedmowa


Jest to biografia słynnego Herkulesa Poirota, na pozór zmanierowanego eleganta, który w gruncie rzeczy był najbystrzejszym i najbardziej wyrafinowanym detektywem, jaki kiedykolwiek chodził po ulicach Londynu. Swojej twórczyni, niezrównanej Agacie Christie, przysparzał jednak nieraz mnóstwa kłopotów. W roku 1938, a więc blisko dwadzieścia dwa lata po powołaniu go do życia, pisarka dała upust swym odczuciom w wywiadzie: „Są chwile, kiedy zadaję sobie pytanie: «Po cóż, ach, po cóż wymyśliłam tę paskudną, napuszoną i nieznośną kreaturę?…» Wiecznie wszystko porządkuje, wiecznie się chwali, wiecznie podkręca wąsy i przekrzywia tę swoją jajowatą głowę. (…) A kiedy udowadniam, że kilkoma pociągnięciami pióra mogłabym go unicestwić, replikuje pompatycznie: «To niemożliwe. Poirot jest za sprytny, by się go pozbyć w taki sposób»”. I rzeczywiście. Poirot od pierwszej chwili poznał się na mistrzyni opowieści i już nigdy się od niej nie odczepił. To dla niego obmyślała swe perfekcyjne zagadki, zapewniając w ten sposób i jemu, i sobie prawdziwą nieśmiertelność.

Podobnie jak przy wydaniu biografii innej bohaterki Agathy Christie — panny Jane Marple — pragnę serdecznie podziękować córce pisarki, Rosalind Hicks, za uprzejmą zgodę na wykorzystanie do tego celu twórczości jej matki. Podczas pracy nad drugą książką miałam także przyjemność korzystania z jej bezpośredniej zachęty i gościnności, za które jestem ogromnie wdzięczna. Dziękuję również Anthony’emu Hicksowi za pomocne uwagi we wczesnych stadiach pracy, a szczególnie za te, które odnosiły się do zawsze kontrowersyjnej kwestii wieku Herkulesa Poirota. Dwoje ludzi ogromnie mi pomogło w pracy nad tą książką. Kompetentna, rygorystyczna i inteligentna redakcja Petera Harta pozwoliła mi uniknąć wielu pułapek (te, w które mimo to wpadłam, wykopałam sobie osobiście), a zachęta i pomoc Vernona Barbera sprawiły, że całe przedsięwzięcie stało się realne. Debbie Edgecombe dziękuję za heroiczne i inteligentne odcyfrowywanie niezliczonych brudnopisów oraz poprawek. Chciałabym też wyrazić wdzięczność Brianowi Stone’owi, mojemu zręcznemu i życzliwemu agentowi, jego asystentce Nancy Grenville, która poświęciła wiele uwagi ostatecznej wersji, Christopherowi Burtonowi, który tak uprzejmie prześledził zagadkę numerów telefonu Poirota w archiwach Brytyjskiej Telekomunikacji, oraz Pameli Hodgson, która pomagała w ostatnim stadium pracy.

Wreszcie, ryzykując, że wyjdę na idiotkę, pragnę podziękować samemu Herkulesowi Poirotowi. Chociaż w czasie niemal dwuletniej pracy nad biografią tego uroczego i wytwornego małego detektywa zdarzały mi się chwile zwątpienia i irytacji, Poirot zajmuje w moim sercu równie trwałe miejsce, jak w sercach milionów czytelników. Wszyscy pozostajemy dłużnikami jego natchnionej twórczyni i najsurowszego z krytyków — Agathy Christie.



I
Kurtyna idzie w górę

Nazywam się Herkules Poirot — rzekł detektyw, zgodnie ze swym zwyczajem wygłaszając to proste stwierdzenie takim tonem, jakby zaraz potem miała zapaść kurtyna po pierwszym akcie sztuki.

Dwanaście prac Herkulesa”


Herkules Poirot, sympatyczny despota, który po dziś dzień króluje w sercach niezliczonych czytelników, wkroczył na scenę jako w pełni uformowana postać ekscentrycznego cudzoziemca na 34* stronie pierwszej książki swej twórczyni — „Tajemniczej historii w Styles”. Już na następnej Cyntia Murdoch ze Styles Court zrobiła pierwszy krok w kierunku charakterystyki detektywa, określając go jako „kochanego małego cudaka”.

Spostrzeżenie to świetnie zniosło próbę czasu, chociaż nie każdy, kto zetknął się z Poirotem w ciągu następnych sześciu dekad (szczególnie jeśli próbował ukryć popełnione zbrodnie), mógłby się pod nim podpisać. „Ty przeklęty mały przybłędo!”, krzyczał niejeden przestępca, czerwieniejąc z gniewu. Sam Poirot, słysząc określenie Cyntii, zapewne by się zirytował. „Nazywam się Herkules Poirot i jestem prawdopodobnie największym detektywem na świecie” — zwykł mawiać z naciskiem do tych, na których nie wywarł dostatecznego wrażenia.

Wielu naśladowców Agathy Christie roztrząsało problem genezy owej postaci. Najważniejszych wskazówek dostarczyła sama autorka, która w wieku dwudziestu sześciu lat, czyli w roku 1916, postanowiła napisać powieść kryminalną.

Kogo mogłabym mieć jako detektywa? Dokonałam przeglądu detektywów, których spotykałam i podziwiałam w różnych książkach. Był tam Sherlock Holmes, jedyny w swoim rodzaju — z nim nigdy nie mogłabym rywalizować. Był Arsen Łupin — ale kryminalista to czy detektyw? W każdym razie nie w moim guście. Był młody dziennikarz Rouletabille z „Tajemnicy żółtego pokoju” — takiego właśnie człowieka chciałabym wymyślić (…). Potem na myśl mi przyszli belgijscy uchodźcy. W naszej parafii w Tor mieszkała cała ich kolonia. (…) Dlaczego nie mogłabym zrobić detektywem Belga? — pomyślałam. Są tu uciekinierzy różnego rodzaju. A może to uciekinier, który jest oficerem policji? Emerytowany oficer policji? Niezbyt młody. (…)

W każdym razie zdecydowałam się na detektywa Belga. Pozwoliłam mu dorastać pomaleńku do swojej roli. Powinien być inspektorem, tak żeby dysponował pewną wiedzą o przestępstwach. Będzie pedantyczny, bardzo schludny (…). Miałam go przed oczami —(…) wiecznie coś porządkującego, lubiącego, żeby rzeczy były do pary i kanciaste, a nie okrągłe. I musi być bardzo bystry — powinien mieć szare komórki — to dobre sformułowanie, muszę je zapamiętać. Tak, będzie miał szare komórki”*.

Nasuwali się jej na myśl inni znani detektywi, zarówno wywodzący się z dawnych czasów, jak i współcześni: Hercule Flambeau G.K. Chestertona, Eugene Valmont Roberta Barra, inspektor Hanaud A.E.W. Masona, Hercules Popeau Marie Belloc Lowndes oraz — pomimo zarzekania się — nieunikniony Sherlock Holmes.

Podobnie jak ten ostatni, Poirot był próżnym starym kawalerem o genialnym umyśle. W Arthurze Hastingsie miał swego wiernego Watsona, a od czasu do czasu, jak odkryją czytelnicy, zdarzały mu się sytuacje i sposób myślenia charakterystyczne dla Holmesa. „No cóż — wyzna spokojnie sam Poirot w powieści „Karty na stół” — bynajmniej nie jestem od tego, by podkradać cudze triki”. Dokładnie wiedział, kim jest: jedynym, wyjątkowym Herkulesem Poirot. Wyobrażam sobie, że gdyby go zapytano, skąd się wziął, przygładziłby wąsy, a jego zielone oczy zalśniłyby jak u kota. „Dawno, dawno temu — odpowiedziałby — w królestwie Belgii przyszło na świat dziecię z jajowatą głową…”

Królestwo Belgii było — i nadal jest — porządnym, rozsądnym katolickim krajem, którego obywatele mają głowę na karku. Kwitną tam rodzinne interesy, a naukę i sztuki piękne traktuje się tak samo poważnie jak kuchnię. Belgijskie restauracje znane są smakoszom, cukiernicy słyną ze swych wyrobów.

Stolica Belgii Bruksela, miasto, w którym prawdopodobnie Poirot się urodził, a na pewno wychowywał przez wiele lat, ma chyba najpiękniejszy i najbardziej uczęszczany plac w Europie, zwany Grand Place. Tutaj, z wysokości wspaniałego Hotel de Ville, spogląda na miasto złocona figura świętego Michała. Zupełnie możliwe, że dawno, dawno temu święty Michał obserwował procesję Poirotów, niosących nowo narodzonego potomka do chrztu.

Kiedy urodził się Herkules Poirot? Uprawiając coś, co on sam by określił jako „najdalej posunięte ćwiczenia wyobraźni”, podjęto szereg poważnych przymiarek do tego czy tamtego roku. Kalkulacje te opierano zwykle na uwadze Poirota w powieści „Tragedia w trzech aktach”, gdzie detektyw stwierdza, że przeszedł na „zasłużoną” emeryturę z belgijskiej policji tuż przed wybuchem pierwszej wojny światowej. Założywszy, iż wiek emerytalny to okres między sześćdziesiątym a sześćdziesiątym piątym rokiem życia, można wysnuć wniosek, że detektyw urodził się między rokiem 1849 a 1854.1

Chociaż perspektywa ustalenia wieku Poirota na podstawie chronologii wydaje się dość kusząca, podejrzewam, że Agatha Christie i jej bohater ubawiliby się serdecznie ową arytmetyką. Jak wynika z kontekstu, Poirot w chwili przybycia do Anglii liczył sobie około sześćdziesięciu lat, w „Kurtynie” zaś, w ostatniej książce, miał dobrze po osiemdziesiątce. Fakt, że blisko sześćdziesiąt lat eleganckiego starzenia się upłynęło bez uszczerbku dla jego szarych komórek, dowodził mistrzostwa pomysłowej kreatorki, stanowiąc przy tym jeden z największych uroków detektywa. „Mężczyzna ma tyle lat, na ile się czuje” —powiada włoskie przysłowie. W kwestii swego wieku Poirot zawsze wykazywał najdalej posuniętą powściągliwość, co zresztą świadczy o jego mądrości.

W „Dwunastu pracach Herkulesa” doktor Burton, członek Kolegium Wszystkich Świętych, zastanawia się nad imieniem detektywa. „Nie ma w nim nic chrześcijańskiego (…). Jest pogańskie, zdecydowanie pogańskie. Ale skąd się wzięło? Kaprys ojca? Widzimisię matki?” Fantazja czy kaprys, Poirotowie nie przesadzali ze skromnością. W chwili natchnienia sięgnęli do greckiej mitologii i nazwali syna imieniem najpotężniejszego ze starożytnych herosów. Sam Poirot kochał swoje imię; stanowiło dlań chwalebną rekompensatę za niski wzrost. „To imię jednego z wielkich tego świata”, puszy się w „Zagadce Błękitnego Ekspresu”.2*3

Przez całe życie detektyw bardzo niechętnie mówił o sprawach osobistych oraz o swym dawnym (i długim) życiu w Belgii. Wzmianki o przeszłości zdarzają się rzadko, ale w „Tragedii w trzech aktach” mieliśmy okazję dowiedzieć się czegoś o jego dzieciństwie. „Widzi pan, (…) pochodzę z biednej rodziny. Było nas sporo. Musieliśmy sobie radzić”. A więc Poirotowie to ludzie ciężkiej pracy, z trudem wiążący koniec z końcem. Detektyw przez całe życie podkreślał, jak wiele znaczy dlań Rodzina. „Przywiązuję dużą wagę do życia rodzinnego, jak wiesz” oświadczył przy jakiejś okazji Hastingsowi. „Siła rodziny to cudowna sprawa”, stwierdził innym razem.

Papa Poirot nie doczekał się ani jednego zdania. Wszystko wskazuje, że to matka była w tej rodzinie najważniejszą osobą. „W naszym kraju, proszę pani, darzymy matkę wielką czułością i szacunkiem. Merę de familie, ona jest wszystkim” — tak oto Poirot zaprezentował swe poglądy pewnej matronie w „King of Clubs” [„Król trefl”], a do księżnej Merton w „Śmierci lorda Edgware’a” mówi: „Rozumiem matczyne serce. Nikt nie czuje tego lepiej niż ja, Herkules Poirot”. Przez całe życie lękał się matek. „Matki, droga pani, są szczególnie bezwzględne, gdy ich dzieciom zagraża niebezpieczeństwo”, powiedział pewnej zagadkowej postaci w „Śmierci na Nilu”. Może pani Poirot była herod–babą? Można ją sobie wyobrazić jako osobę stanowczą i rygorystyczną, która wszystko trzyma w garści, pilnuje odrabiania lekcji, zwalcza liczne przeszkody w wychowaniu dzieci na poczciwych, małych burgeois, każe im przestrzegać dobrych manier i dbać o porządek. Kiedy prowadziła swą czeladkę do kościoła, wyglądała zapewne tak, jak wyglądały kobiety za czasów młodości Poirota: fryzura „…wysoka, spiętrzona na czubku głowy, a kapelusz przytwierdzony do niej długimi szpilkami… o tu, tu, tu i tu”.

Ale życie nie składało się tylko z obowiązków i ciężkiej pracy. Dzieci madame Poirot miały także trochę rozrywek. „Les feux d’artifice, przyjęcia, gry w piłkę”, wspomina Poirot w „Samotnym Domu”. Małego Herkulesa musiał szczególnie pociągać „kuglarz, który zwodzi ludzki wzrok”. Poza tym musieli się wspaniale bawić w czasie Ommegang, długich letnich wakacji w lipcu, kiedy to Grand Place roił się od przeróżnych wesołków. Mimo to, jak większość Europejczyków, Poirot nie uważał dzieciństwa za najwspanialszy okres życia, tylko za coś, co należy zaliczyć i mieć za sobą możliwie jak najprędzej. W powieści „Pani McGinty nie żyje” nadinspektor Spence rozwodzi się tęsknie nad urokami młodych lat, ale Poirot nie podziela tych zachwytów:

Poirot odczekał grzecznie. Był to jeden z momentów, kiedy po spędzeniu niemal połowy życia w tym kraju przekonywał się, że Anglicy są niepojęci. On sam w dzieciństwie bawił się w cache cache, ale bynajmniej nie pragnął o tym mówić, a nawet myśleć”. A co z braćmi i siostrami? „Było nas sporo”, wyznał panu Satterthwaite’owi, ale w całej Poirotowej literaturze spotykamy zaledwie wzmiankę — szybko zresztą wycofaną — o raptem jednej siostrze. W pierwotnej wersji „The Chocolate Box” [„Pudełko czekoladek”], opowiadania, które nawiązuje do czasów belgijskich, Poirot mówi: „Zawiadomiono mnie, że jakaś młoda dama pragnie się ze mną widzieć. Pomyślałem, że to moja siostrzyczka Yvonne, więc poprosiłem gospodynię, aby wpuściła ją na górę”.4

W późniejszych wersjach tej historii nie ma już mowy o Yvonne, natomiast widzimy tam Poirota w roli kochającego starszego brata. Wystąpi w niej jeszcze pośrednio, tym razem jako dobry wujaszek, w późniejszych o całe pokolenie „Kartach na stół”, gdzie zwierza się młodej kobiecie: „Rozumie pani, nadchodzi Boże Narodzenie. Kupiłem prezenty dla wielu siostrzenic, bratanic i ich dzieci”.

Należy jednak zachować ostrożność w związku z tą uwagą, gdyż Poirot, który praktycznie nigdy nie wspominał o swej prawdziwej rodzinie, zwykł czasem wymyślać sobie krewnych, aby posłużyć się nimi do własnych celów. Najbardziej zuchwałym wybrykiem było pojawienie się w „Wielkiej Czwórce” bliźniaczego brata Achillesa. Kiedy Hastings dowiedział się o tym skądinąd nie budzącym wątpliwości bliźniaku, był, co zrozumiałe, niebotycznie zdumiony. „Czym się zajmuje?”, zapytał, odkładając na bok „…sprawę charakteru i dziwnych upodobań świętej pamięci pani Poirot, która wybrała dla swoich synów tak niezwykłe imiona”. Poirot odpowiedział mu gładko:

„— Niczym. Powiedziałem już, że jest niezwykle leniwy, chociaż zdolnościami w niczym mi nie ustępuje, a to mówi chyba bardzo wiele.

— Czy jest do ciebie podobny?

— Trochę, chociaż nie jest aż tak przystojny. Nie nosi wąsów”.5

W „Zabójstwie Rogera Ackroyda”, aby wyciągnąć informację od nieposkromionej kolporterki miejscowych plotek, panny Karoliny Sheppard, wymyślił sobie siostrzeńca. „Nigdy nie wiedziałem, że Poirot ma siostrzeńca idiotę”, dziwił się jej brat, doktor Sheppard.

„— Nie wiedziałeś? Oo! Dokładnie sam mi o tym opowiadał. — Biedny chłopak! To wielka tragedia dla całej rodziny. Dotychczas trzymali go w domu, ale biedak wpada obecnie w takie stany, że niestety będą musieli umieścić go w jakimś sanatorium.

— Przypuszczam, że teraz wiesz już wszystko, co można wiedzieć o rodzinie Poirota — powiedziałem, zrozpaczony wścibstwem siostry.

— Dość wiele — przyznała Karolina kompromisowo. — Niektórzy ludzie odczuwają wielką ulgę, gdy mogą się z kimś podzielić swoimi kłopotami”.

W „Niemym świadku”, ku rozbawieniu Hastingsa, Poirot wprowadza trójkę jeszcze bardziej poszkodowanych krewnych: wuja inwalidę, kuzyna z żółtaczką i chorowitą, lecz zrzędliwą matkę:

Tym razem miał starą matkę i szukał dla niej pielęgniarki.

— Rozumie pani, będę zupełnie szczery, moja matka jest trudna. Mieliśmy doskonałe pielęgniarki, młode kobiety, kompetentne, ale właśnie ich młodość stała na przeszkodzie. Moja matka nie lubi młodych kobiet, ubliża im, jest nieuprzejma i gderliwa, walczy z otwieraniem okien i nowoczesną higieną.

To bardzo trudne”. Oczywiście w tych zwierzeniach mogły tkwić zalążki prawdy, ale przynajmniej w jednej sprawie możemy mieć całkowitą pewność: że dziadek Poirota miał duży kieszonkowy zegarek „cebulę” (Hastings określał go jako „groteskowy”), który detektyw otrzymał w spadku. „Potrzymaj mój zegarek, tylko ostrożnie! To pamiątka rodzinna!” — pouczał swego towarzysza.

Jako dziecko z dobrej, katolickiej rodziny, Poirot był „edukowany przez zakonnice”. W „Jabłkach Hesperyd” podczas pracy w Irlandii usłyszał bicie klasztornych dzwonów i natychmiast przeniósł się myślami w dawne czasy. „Zrozumiał ten sygnał. Z dźwiękiem tym był obeznany od dzieciństwa”. Może go zresztą słuchał z mieszanymi uczuciami. W „Pięciu małych świnkach” natrafiamy na wskazówkę, że w owej klasztornej szkole miał do czynienia z prawdziwymi smokami w habitach. Napotykając „bystre, badawcze spojrzenie” emerytowanej guwernantki, Poirot doznał „po raz drugi wrażenia, że przeżyte lata topnieją i staje się znowu małym, zmieszanym i pokornym chłopcem”. Co do późniejszej edukacji — pomimo podejrzeń doktora Burtona, że Poirot nigdy nie odebrał porządnego, klasycznego wykształcenia — wydaje się, iż detektyw przeszedł staranny, konwencjonalny program, włącznie z nauką angielskiego, niemieckiego i włoskiego, oczywiście jako dodatku do dwóch języków obowiązujących w Belgii — francuskiego i flamandzkiego, „…to godne pożałowania (…). Brak dziś odpowiedniego wykształcenia”, narzeka w powieści „Po pogrzebie”. „Najwyraźniej wszyscy uczą się wyłącznie ekonomii i sposobu zdawania testu na inteligencję!”

Niełatwo wyobrazić sobie Poirota jako młodzieńca z ledwie zapowiadającymi się wąsami, ale to i owo da się odgadnąć z sympatii, jaką później okazuje postrzelonym i niezręcznym młodym ludziom. „Bo widzi pan (…) ludzie mnie krępują.(…) Zawsze coś źle powiem. Stale coś przewracam, mam po prostu pecha”, wyznaje jeden z nich w „Morderstwie w Mezopotamii”, na co Poirot odpowiada z uśmiechem: „Wszystkim nam się to zdarza za młodu. Pewność siebie i savoir faire przychodzą z wiekiem”. Innego zaś zachęca do,zwierzeń w „Zagadce gwiazdkowego puddingu”: „Młodość to czas na szaleństwa”.6

Sympatyczny ślad młodości Poirota spotykamy w powieści „Zło, które żyje pod słońcem”*:

W czasie mojej młodości (a to, mademoiselle, było rzeczywiście bardzo dawno) istniała taka gra, która nazywała się: «Jeśli nie sobą, to kim chciałbyś być?»”. Odpowiedzi wpisywało się młodym damom do sztambuchów ze złoconymi brzegami, oprawnych w niebieską skórę”.

Poirot już w młodym wieku wiedział dokładnie, kim chce zostać:

Większość z nas wcześnie przechodzi próbę życia. W życiu mężczyzny szybko nadchodzi moment, kiedy trzeba stanąć na własnych nogach, stawić czoło zagrożeniom i trudnościom oraz wytyczyć własną linię obrony”.

I właśnie ów pedantyczny, nieduży młody człowiek dał się skusić na życie pełne zagrożeń i trudności. „Wstąpiłem do policji”, wyznał panu Satterthwaite’owi7.

Za czasów Poirota Belgię, która szczyciła się niemal perfekcyjnym kodeksem karnym, uważano za jeden z najmniej „upolicyjnionych” krajów Europy — tak praworządni byli jej mieszkańcy. Niemniej jednak Poirot — który szybko otrzymał przydział do policji sądowej, zajmującej się prowadzeniem śledztwa w sprawach kryminalnych oraz aresztowaniem przestępców — miał okazję przynajmniej raz okazać ducha walki. Wzmianka w „Kurtynie” ukazuje nam detektywa w najbardziej zaskakującej roli snajpera:

Kiedy byłem jeszcze młodym detektywem w belgijskiej policji, zabiłem oszalałego człowieka, który siedział na dachu i strzelał do przechodniów”.

Wiele lat później w kilku lakonicznych zdaniach podsumuje czterdzieści, a może czterdzieści pięć lat spędzonych w policji belgijskiej:

Ciężko pracowałem. I powoli się wybiłem. Wyrobiłem sobie nazwisko. Zdobyłem światową renomę”*.

Zrobił błyskotliwą karierę. Z czasem został szefem policji. Hastings tak to opisuje w „Tajemniczej historii w Styles”:

„…ten niepokaźny, cudaczny elegant (…) był w swoim czasie asem belgijskiej policji. Jako detektyw uchodził za gwiazdę pierwszej wielkości i niejednokrotnie wykrywał zbrodnie sensacyjne i na pozór nie do wykrycia”.

W angielskim okresie życia Poirot tylko niekiedy wspominał tamte dni, a gdy już to robił, niemal z reguły mówił o jedynej sprawie, w której wyszedł na kompletnego durnia. To straszne przeżycie zostało przypomniane w pewną burzową noc, kiedy Poirot i Hastings wymieniali zwierzenia przy kominku. („Na dworze wył wicher, tłukąc wściekle deszczem o szyby”) „Pytasz, czy kiedykolwiek zrobiłem z siebie kompletnego osła? — spytał Poirot, po czym nastąpiła relacja z przypadku opisanego w „The Chocolate Box”.8 Było to polityczne morderstwo dokonane w Brukseli przez najbardziej nieprawdopodobnego zbrodniarza. Poirot wysnuł z materiału dowodowego fałszywe wnioski, przez co omal nie aresztował niewinnego człowieka. „Sapristi! Nie mogę znieść nawet myśli o tym!” wykrzyknął, my zaś nie możemy się powstrzymać od uwagi, że Hastings musiał w tym momencie doznać niemałej pociechy.

Inny przypadek, który Poirot wspomina od czasu do czasu („jeden z moich wczesnych sukcesów”), to sprawa producenta mydła z Liege, człowieka o wyglądzie wieprza. Uznano go za winnego otrucia żony w celu poślubienia sekretarki. W „Lwie z Nemei” „kiedy patrzył na wydatną szczękę, małe świńskie oczka, kartoflany nos i zaciśnięte wargi” swego klienta, sir Josepha Hoggina, „coś poruszyło się w jego pamięci. Dawno temu… w Belgii… z pewnością miało to jakiś związek z mydłem…”. Podejrzewając klienta o złe zamiary, natychmiast opowiedział mu przypadek fabrykanta z Liège. Sir Joseph zbladł. Wkrótce potem lady Hoggin powiedziała do męża: „Zabawne, ten tonik smakuje zupełnie inaczej. Nie ma w nim ani śladu dawnej goryczki. Zastanawiam się, dlaczego?” Poirot był szczególnie dumny z tego przypadku. „Zawsze jest lepiej zapobiegać niż leczyć”, stwierdził w powieści „Entliczek, pentliczek”.

Dwukrotna współpraca z brytyjską policją w owych dawnych czasach (Poirot posługiwał się niezłą, chociaż nieco zmanierowaną angielszczyzną) miała ważne konsekwencje, ponieważ właśnie wtedy Poirot poznał krewkiego inspektora Jimmy’ego Jappa ze Scotland Yardu. W roku 1916 w „Tajemniczej historii w Styles”, pierwszej sprawie, którą prowadził jako prywatny detektyw na terenie Anglii, spotkał się z Jappem ponownie.

„— Zapewne nie przypomina pan mnie sobie, panie inspektorze?

— Pamiętam doskonale. Pan Poirot! — zawołał Japp i zaraz zwrócił się do towarzysza: — Opowiadałem ci o panu Poirot, prawda? Współpracowaliśmy w 1904 roku. Chodziło o tego fałszerza pieniędzy, Abercrombie. Nakryli go w Brukseli. Dobre były czasy, co? A pamięta pan «barona» Altarę? To było coś dla pana! Cwaniak kołował policję w połowie europejskich krajów. Przygwoździliśmy go w Antwerpii. Dzięki panu, Poirot!”

Od tej pory Japp wziął Poirota pod swoje skrzydła… a może było odwrotnie? Mniejsza o to, ważne, że w Anglii ich ostrożna przyjaźń kwitła przez całe lata.

Na dłuższą metę najpoważniejszym ogniwem wiążącym Poirota z Anglią w belgijskich czasach było wsparcie, jakie okazywał młodemu pracownikowi Lloyda, Arthurowi Hastingsowi. Sprawy, które sprowadziły owego młodzieńca z Londynu do Brukseli, nie zostały opisane, ale wtedy właśnie poznał on Poirota i dał mu się zawojować bez reszty. Młody człowiek był gotów na wszystko: „Otóż w skrytości ducha marzę od dawna, żeby zostać detektywem”, wyzna nowej znajomej w „Tajemniczej historii w Styles”.

„— Prawdziwym detektywem? Takim ze Scotland Yardu czy raczej Sherlockiem Holmesem?

— Oczywiście Sherlockiem Holmesem! Mówię poważnie. To pociągało mnie zawsze i pociąga.”

Hastings wrócił z Belgii pełen zapału. Przy każdej okazji rozpowiadał o „przeróżnych wyczynach i sukcesach Herkulesa Poirota”, a jego największym marzeniem stała się praca pod kierunkiem owego wielkiego człowieka.

Jak wiemy, Poirot w roku 1914 przeszedł na emeryturę. Może już wtedy snuł plany nowego, spokojnego życia wśród „les dunes impeccables Knocke–sur–Mer”? Tak czy inaczej, w sierpniu 1914 roku nastąpiła katastrofa. Do neutralnej Belgii wkroczyli Niemcy, rozpoczynając pierwszą wojnę światową.

Lata niemieckiej okupacji były okresem wielkich cierpień dla Belgów. Tych, którzy odmówili współpracy z rządem niemieckim, skazano na śmierć lub deportowano. Zbuntowani robotnicy nie chcieli świadczyć usług, uniwersytety podjęły decyzję o przerwaniu zajęć, przestały wychodzić gazety. Edith Cavell, brytyjska bohaterka, przełożona Belgijskiej Szkoły Pielęgniarstwa, została zastrzelona za pomoc w ucieczce alianckim żołnierzom. Niezliczona rzesza patriotów zeszła do podziemia.

Z pewnością i Poirot znalazł swe miejsce w szeregach ruchu oporu. Ponieważ jako szef policji odmówił współpracy z okupantem, musiał stać się dla „boszów” jednym z najbardziej poszukiwanych kandydatów do uwięzienia albo i czegoś gorszego, gdyż członków wywiadu belgijskiego karano śmiercią. Na prawie dwa lata detektyw znikł z pola widzenia. Jego ważna pozycja w ruchu oporu znalazła potwierdzenie pod koniec wojny w „The Kidnapped Prime Minister” [Porwanie premiera], kiedy to otrzymał zlecenie od najwyższych osobistości brytyjskiego rządu. „Co panów do mnie sprowadza?”, zapytał delegację z Ministerstwa Wojny. „Nikt mnie tu nie zna w tym waszym wielkim Londynie”. Z odpowiedzi wynikło, że nie kto inny, jak sam król Albert, belgijski monarcha na wygnaniu, podsunął tutejszemu rządowi myśl, iż jego nieduży rodak jest jedynym człowiekiem w Anglii, który potrafi wyrwać zaginionego premiera z rąk wroga.

Na wiosnę roku 1916 Niemcy musieli mocno deptać Poirotowi po piętach. Ciężko rannego detektywa przemycono z Belgii do Francji. Po latach w „Morderstwie w Orient Expressie” przypomniał francuskiemu generałowi o swym długu wdzięczności:

Ależ jakże ja mógłbym zapomnieć, że ty kiedyś ocaliłeś mi życie!

Z kolei generał znalazł właściwe słowa. Wypierał się jakichkolwiek zasług z przeszłości, natomiast coraz goręcej prawił o Francji, Belgii, chwale, honorze i tym podobnych sprawach, aż wreszcie obaj mężczyźni uścisnęli się serdecznie i na tym zakończyło się wzajemne komplementowanie”.

Z Francji Poirot trafił do Anglii w charakterze „biednego, wykończonego uciekiniera”.

Już na początku wojny Anglicy otworzyli swe serca i domy przed belgijskimi uchodźcami. PAMIĘTAJ O BELGII — głosiły wielkimi literami liczne plakaty, a okrzyk „Vivent braves Belges!” wznosili młodzi ludzie nawet siedem lat później w „Zagadce gwiazdkowego puddingu”. Zapracowani urzędnicy mozolili się nad rozmieszczaniem oszołomionych przybyszów u odpowiednich sponsorów. Pewnie zastanawiali się, kogo by tu uszczęśliwić tym śmiesznym małym policjantem. Może panią Inglethorp?

Emilia Inglethorp, apodyktyczna pani Styles Court, posiadłości usytuowanej w ślicznej osadzie Styles St Mary w hrabstwie Essex, zdążyła już zainstalować sześciu Belgów w małym domku zwanym Leastways, nieopodal bram parku. Wczesnym latem roku 1916 przywlókł się tam z dworca siódmy lokator.

Dama o dobrym sercu ofiarowała mi gościnę”, „My, Belgowie, zawsze będziemy wdzięczni pani Inglethorp za jej miłosierny uczynek”, mawiał Poirot o swej dobrodziejce. W Leastways przydzielono mu pokój na piętrze, gdzie spędzał zapewne większość czasu przy oknie wychodzącym na ulicę, paląc rosyjskiego papierosa i dumając nad swym losem. Jak stwierdza w „Kurtynie”: „Możesz mówić tylko za siebie, Hastings. Dla mnie pobyt w Styles St Mary był przykrym i ciężkim okresem. Byłem uciekinierem, byłem ranny, byłem wygnańcem z domu i ojczyzny, żyjącym z jałmużny w obcym kraju”.

Co miał z sobą zrobić sławny Herkules Poirot, niemłody już mężczyzna, kiedy nagle został pozbawiony celu w życiu? Czas musiał mu się dłużyć w tym cichym schronieniu „wśród zielonych pól i labiryntów wiejskich dróżek”.

Jestem pewna, że Poirot i jego rodacy bywali w Styles Court na podwieczorkach u pani Inglethorp w charakterze lokalnej atrakcji. U boku gospodyni zasiadał prawdopodobnie jej nowy małżonek, młodszy od niej o dwadzieścia lat czarnobrody Alfred Inglethorp, nazywany przez niechętną rodzinę „łowcą posagów”. Uchodźcy poznali także dwóch pasierbów pani Inglethorp, synów jej poprzedniego męża Johna Cavendisha, pozującego na wiejskiego dziedzica, oraz Lawrence’a, który przepuszczał pieniądze na „wydawanie nędznych wierszy w ozdobnych oprawach”. Była tam również żona Johna, Mary o zagadkowym spojrzeniu, i jeszcze jedna protegowana pani domu — dzielna Cyntia Murdoch.

Podejmowaliście znakomitość, sami o tym nie wiedząc”, wypomniał im później Hastings. Ciekawie byłoby zobaczyć Poirota popijającego grzecznie obrzydliwą angielską herbatę i obserwującego zebranych. Może po raz pierwszy od przybycia do Anglii w przenikliwych zielonych oczach detektywa pojawił się błysk zawodowego zainteresowania?

II
Angielski debiut

Wystąpił naprzód, rozpromieniony.

Morderstwo na Balu Zwycięstwa”


Dochodziła piąta po południu dnia 17 lipca 1916 roku, kiedy w stronę urzędu pocztowego w Styles St Mary zmierzała pewna dziwaczna postać.

„…Niewiele wyższy niż pięć stóp i cztery cale, nosił się z niepospolitą godnością. Jajowatą głowę przechylał na bok i nosił długie, sztywno sterczące wąsy w iście wojskowym stylu. Schludność jego ubioru graniczyła z niepodobieństwem”.

Był to Poirot, utykający godnie na jedną nogę i bez wątpienia znudzony aż do bólu. Jednakże owego wybranego przez los popołudnia wyzwolenie od problemu ennui wydawało się bliskie, gdyż z poczty, prosto na Poirota, wyskoczył jak z katapulty wielki mężczyzna o chłopięcej twarzy. Później Hastings opisze to następująco:

Odstąpiłem przepraszając uprzejmie, lecz pokrzywdzony chwycił mnie nagle w objęcia i ucałował gorąco.

— Mon ami Hastings! — zawołał głośno. — Rzeczywiście! To ty, Hastings!”

Zaskoczenie kapitana Hastingsa tym przypadkowym spotkaniem dorównywało zaskoczeniu Poirota. Czyż zaledwie kilka dni wcześniej młody człowiek nie opisywał tego gnoma Mary Cavendish?

„…w Belgii poznałem słynnego detektywa. Ten dopiero rozognił moje zainteresowania. Cudowny człowiek! Twierdzi uparcie, ze dobra robota w jego fachu polega tylko na właściwej metodzie (…). To zdumiewająco inteligentny jegomość, chociaż trochę zabawny. Wie pani, taki elegant bardzo małego wzrostu”.

Po serii okrzyków i wyjaśnień oraz obietnicy odwiedzenia Poirota w domku uchodźców Hastings wrócił do Styles Court, dokąd właśnie zjechał, aby u Cavendishów odbyć rekonwalescencję po wojennej kontuzji. Cóż za doniosłe spotkanie, jak na owo ciepłe, senne popołudnie! Niewątpliwie na urzędzie pocztowym w Styles St Mary powinna się znaleźć tablica upamiętniająca początek angielskiej kariery Poirota. Bo przecież już następnego dnia, wczesnym rankiem, domowników rezydencji Styles Court obudziły jęki dobiegające z sypialni pani Inglethorp. Ktoś otruł ją strychniną.

W godzinę po śmierci pani Inglethorp Hastings zwrócił się do Johna Cavendisha, pasierba zmarłej: „Pamiętasz, co mówiłem o moim przyjacielu Herkulesie Poirot? To Belg, słynny detektyw. Jest teraz tutaj. (…) Chyba warto by go poprosić o… o wgląd w sprawę”.

Tak rozpoczęła się historia znakomitego tandemu, który miał przetrwać niemal sześćdziesiąt lat, a także książka, stanowiąca przełom w dziejach literatury kryminalnej — „Tajemnicza historia w Styles”.

Styles!

Udamy się do dworu i zbadamy sprawy na miejscu”, oświadczył Poirot, kiedy go wezwano. Ile milionów czytelników patrzyło od tej chwili na historyczny plan jedenastu pokojów i jednej łazienki, naszkicowany przez Arthura Hastingsa w roku 1916?

Domownicy podlegali rygorom wojennym. Benzyna była racjonowana. Kolację podawano o wpół do ósmej („…Ostatnio zrezygnowaliśmy z późnego obiadu”). Każdy skrawek papieru skrupulatnie zbierano do wielkich worków, które następnie odsyłano na makulaturę. Zostawiono tylko trzech ogrodników (znalazła się wśród nich „nowomodna ogrodniczka, co chodzi w spodniach i w ogóle”). John Cavendish pomagał na farmach i ćwiczył ochotników. Mary Cavendish wstawała o piątej rano i doiła krowy. Cyntia Murdoch pracowała w aptece pobliskiego szpitala Czerwonego Krzyża. Sroga pani Inglethorp stale prezydowała na patriotycznych imprezach. Od czasu do czasu wpadał z wizytą niemiecki szpieg (niebawem zdemaskowany). A nieopodal, w Leastways Cottage, znalazło schronienie siedmiu uchodźców — „tych Belgów”.

Prasa anonsowała OTRUCIE BOGATEJ STARSZEJ DAMY, a Styles znalazło się w stanie oblężenia. Parę dni później, na przesłuchaniu w Stylites Arms Poirot rozpoznał starego kolegę i szturchnął w bok Hastingsa. „Wiesz, kto to jest ten mały?” —zapytał wskazując drobnego mężczyznę o lisiej twarzy i przenikliwych oczach, w pobliżu drzwi. I zaraz sam udzielił odpowiedzi: „Inspektor Japp ze Scotland Yardu. Sławny Jimmy Japp”.

W „Tajemniczej historii w Styles”, opublikowanej po raz pierwszy w roku 1920, znajdziemy prototypowe elementy wielu przyszłych przygód — morderstwo z premedytacją, popełnione w sielskim otoczeniu, oraz ostateczne rozwiązanie zagadki przez małego cudzoziemca o „jajowatej głowie. W śledztwie pomaga mu i przeszkadza zarozumiały i energiczny inspektor Japp, a całą sprawę opisze wiernie dla potomności oddany Arthur Hastings, zawsze zdezorientowany, zawsze pełen podziwu. Schemat ten zyskał sobie niesłabnące powodzenie. Wiele lat później Hastings napisze: „Ach, gdyby znowu był ów dzień w 1916 roku, kiedy pierwszy raz jechałem do Styles…”


Tajemnica Styles i późniejszy proces o morderstwo w sądzie Old Bailey zajęły zainteresowanym osobom kilka miesięcy. Hastings wspominał:

Wrzesień zastał nas wszystkich w Londynie. Mary wynajęła dom w okolicy Kensingtonu. Poirot stał się jak gdyby członkiem rodziny. Ja otrzymałem przydział w Ministerstwie Wojny, więc mogłem widywać osoby zainteresowane nader często”.


Prawdopodobnie właśnie wtedy, w czasie gościny u Cavendishów, Poirot (już nie kulejący) zaczął się rozglądać za jakimś stałym miejscem do zamieszkania. Późniejsza historia, „The Lemesurier Inheritance” [Dziedzictwo Lemmesurierów], wskazuje, że mniej więcej w tym czasie Poirota poproszono o drobną przysługę dla Ministerstwa Wojny. Może uznał to za znak? Po cóż wracać do wiejskiego odludzia Styles St Mary? Jak wyzna później panu Satterwhite’owi, dzięki sprawie Styles ponownie nabrał wiary we własne siły:

Przekonałem się, że jeszcze nie jest ze mną tak źle. Byłem w lepszej formie niż kiedykolwiek przedtem. I tak zaczęła się moja druga kariera, kariera prywatnego detektywa w Anglii”.

Poirot niewątpliwie rozpoczął nowe przedsięwzięcie od zamówienia wizytówek i poszukiwania stosownej kwatery. A któż lepiej nadawałby się na przewodnika po labiryncie angielskich zwyczajów i manier niż Arthur Hastings, inwalida, świeżo zwolniony ze służby czynnej i przydzielony do komisji rekrutacyjnej? Ściśle związany z Poirotem od czasu afery w Styles i wciąż pełen nadziei, że uda mu się zostać detektywem, Hastings trzyma się swego mistrza jak rzep psiego ogona.

Z czasem Poirot stał się najmodniejszym detektywem w Londynie i nabrał odpowiedniego stylu życia, ale na początku wybierał skromne pokoje, które często dzielił z Hastingsem, znosząc różne niewygody:

Poirot dopiero co skończył staranne ustawianie filiżanek i spodków, które nasza gospodyni zwykła raczej rozrzucać niż układać na stole. Chuchał też pracowicie na metalowy imbryk, polerując go do połysku jedwabną chusteczką”.

W takich to warunkach mały Belg rozpoczynał swą praktykę detektywa. Sekundował mu dzielnie Hastings, oczekując niecierpliwie codziennych wieczornych rozliczeń z prowadzonych spraw. Kilka chudych lat szczęśliwie minęło i wreszcie Poirot doczekał się zlecenia o większym znaczeniu. Według Hastingsa, pewnego wieczora detektyw słuchał właśnie raportów, dotyczących bieżącego śledztwa w sprawie zaginionego męża pani posługaczki („Trudny przypadek, wymagający wiele taktu”), gdy:

„…gospodyni wetknęła głowę w drzwi i poinformowała go, że na dole jest dwóch panów, którzy chcą się z nim widzieć.

— Nie podali nazwisk, proszę pana, ale powiedzieli, że to bardzo ważne.

— Proszę ich wpuścić.

Po chwili obaj goście zostali wprowadzeni i natychmiast serce stanęło mi w gardle, gdyż w jednym z panów rozpoznałem ni mniej, ni więcej, tylko samego lorda Estaira, przewodniczącego Izby Gmin, w drugim zaś pana Bernarda Dodge’a, członka Komitetu Wojennego i osobistego przyjaciela premiera”.

Nareszcie klienci godni ambicji Poirota! I cóż za przypadek sprowadził ich w progi detektywa! Oto w przeddzień rozpoczęcia konferencji aliantów w Wersalu zaginął premier Wielkiej Brytanii. Lord Estair przemówił z powagą:

„— Odszukaliśmy pana na życzenie pańskiego wysoko postawionego rodaka, który udzielił nam wszelkich rekomendacji.

— Co takiego? Mój stary przyjaciel, prefet…? Lord Estair potrząsnął głową.

— Ktoś znaczniejszy niż prefet. Jedno jego słowo było kiedyś w Belgii prawem i tak będzie znowu! Anglia to poprzysięgła!

Dłoń detektywa błyskawicznie uniosła się do czoła w geście salutu.

— Oby tak się stało!”

Przy melodramatycznym epizodzie „The Kidnapped Prime Minister” można by się zastanowić, co sprawiło Poirotowi większą przyjemność — udaremnienie planów zdesperowanej szajki niemieckich szpiegów czy też odniesienie sukcesu tam, gdzie francuska policja i inspektor Japp zawiedli? Hastings tak opisywał ten przypadek, mając na względzie przyszłe pokolenia:

Myślę, że choćby tyle Anglia powinna wiedzieć o swym długu wdzięczności wobec mojego małego, cudacznego przyjaciela, którego wspaniały mózg zapobiegł tak wielkiej katastrofie”.

W zapiskach Hastingsa brak wzmianki o tym, czy mąż pani posługaczki został odnaleziony.


Wkrótce po tym coup zdarzył się przypadek, który Hastings na wyrost określa jako „największy problem przedstawiony Poirotowi do rozwiązania”. Cofnijmy się do roku 1916, kiedy to Hastings odnowił znajomość ze swym kolegą z wojska, kapitanem Vincentem Lemesurierem, pochodzącym z Nortumbrii. Powołując się na znajomość z Poirotem, zawartą przez męża dwa lata wcześniej, pani Lemesurier, stroskana i zdeterminowana matka, prosi detektywa o pomoc w zdjęciu z rodziny średniowiecznej klątwy. Czy wszyscy pierworodni synowie Lemesurierów skazani są na śmierć, zanim zdążą odziedziczyć rodzinną posiadłość? W opowiadaniu „The Lemesurier Inheritance” Poirot, węsząc niczym „inteligentny terier”, udowadnia, że wcale tak nie jest.


Wiosną 1919 roku, kiedy Anglia świętowała zakończenie wielkiej wojny, na Balu Zwycięstwa zasztyletowano młodego wicehrabiego Cronshawa. „Co prawda, teraz każdy jubel w tancbudzie nazywa się szumnie «balem», ale tu chodzi o prawdziwy bal. Impreza odbyła się w Colossus Hali. Był tam cały Londyn (…)” — opowiadał Japp, który wpadł do Poirota, aby zaprosić go do współpracy w śledztwie albo, jak zauważył Hastings, w zamiarze „uzyskania przysługi, sprawiając wrażenie, że sam robi łaskę”. Poirot miał „wysokie mniemanie o zdolnościach Jappa, jednak zawsze ogromnie ubolewał nad brakiem metody w jego postępowaniu” i prawdopodobnie zdawał sobie sprawę, ile cierpień mu przysporzył w związku ze sprawą porwania premiera, toteż zgodził się przyłączyć do polowania. W „Morderstwie na Balu Zwycięstwa” rozgryzł sensacyjny przypadek handlu kokainą, w co zamieszane były takie osoby, jak panna Coco Courtenay i wielmożny Eustace Beltane. „Une belle affaire!”, nazwie to Poirot podczas „roboczej kolacyjki”.

Po tych czterech sprawach — zdemaskowaniu mordercy z wiejskiej rezydencji, uratowaniu premiera, unieszkodliwieniu rodzinnego ducha i rozwiązaniu zagadki śmierci od sztyletu w Mayfair — reputacja Poirota jako prywatnego detektywa o genialnym umyśle i wielkiej dyskrecji znalazła pełne potwierdzenie. Co więcej, mały Belg zyskał nowe miejsce na ziemi i nowy cel w życiu. Przez następne pół wieku poświęci niemal całą swą energię słynnym zbrodniom krwiożerczych Anglików.

III
Lata dwudzieste

Ta ulica wcale nie jest arystokratyczna, mon ami! Nie ma tu modnych lekarzy, dentystów, a tym bardziej modystek! Ale mieszka na niej modny detektyw. Oui, mój przyjacielu, to prawda, stałem się modny, po prostu dernier cri!

The Adventure of the Western Star”

[Sprawa Gwiazdy Zachodniej]


Po zakończeniu wielkiej wojny lata dwudzieste zaznaczyły się gwałtownymi przemianami gospodarczymi i społecznymi, czemu towarzyszyła niestabilna sytuacja, ale także rozkwit angielskiej średniej i wyższej klasy. Poirot, poświęcając swój czas kosztownym i ciekawym przestępstwom ich przedstawicieli, kwitnie wraz z nimi. Widać to choćby po jego słynnym „znaku firmowym” — wąsach, które opisywane wcześniej jako „sztywne i wojskowe”, w nadchodzącej dekadzie nabrały pełnego blasku, pielęgnowane luksusowymi środkami.

Gdzieś na początku lat dwudziestych Poirot i Hastings, który został „kimś w rodzaju osobistego sekretarza (…) pewnego posła do parlamentu”, zamieszkali w domu sympatycznej pani Pearson przy Farraway 14. Przez ich bawialnię sunął nie kończący się sznur strapionych klientów. Były wśród nich gospodynie domowe („Dyskrecja — oto na czym mi zależy. Nie życzę sobie żadnych plotek ani wrzawy czy też kawałków w gazetach”), gwiazdy filmowe („Lord Cronshaw mówił mi ubiegłego wieczoru, jak cudownie wyjaśnił pan tajemnicę śmierci jego siostrzeńca”), zdenerwowane damy („Z kosztownej prostoty jej stroju wywnioskowałem, że musi należeć do wyższych sfer”), byli członkowie rodzin królewskich, na przykład „młodzieniec o dziwnym wyglądzie, wysoki, zapalczywy, o słabo zarysowanym podbródku, charakterystycznych ustach Mauranbergów i ciemnych, płomiennych oczach fanatyka”, ukrywający się mężczyźni w trakcie ucieczki („Poirot podbiegł do niego, ukląkł i powiedział do mnie: — Brandy… szybko!”) — Ku wielkiemu zadowoleniu Hastingsa, nie zdarzały się chwile nudy.

Jeśli klienci nie mogli lub nie chcieli przyjść do Poirota, detektyw udawał się do nich, zwykle w towarzystwie Hastingsa. Dzięki swemu zawodowi czuł się swobodnie i we wspaniałych rezydencjach, takich jak ta przy Park Lane, należąca do amerykańskiego potentata („Poirot podniósł z dywanu szpilkę i zmarszczył surowo brwi”), i w wiejskim salonie w chwilę po nocnym włamaniu („Kobiety były w wytwornych negliżach”) i w staroświeckich ogrodach, gdzie „wieczorna bryza niosła z sobą słodki zapach lewkonii i rezedy”, i w melinie handlarzy opium w Limehouse („Nagle podszedł do nas właściciel, Chińczyk o wykrzywionej złym uśmiechem twarzy”), i na lunchach złożonych ze steku i pasztetu z cynaderek w Cheshire Cheese, i w tajnych laboratoriach („Przypuszczam, że odniosła pewien sukces w wyzwoleniu energii atomowej i wykorzystaniu jej do własnych celów”), i w willach na przedmieściu („Dom był cokolwiek przeładowany tandetnymi ozdobami. Na ścianach wisiał szereg rodzinnych portretów niedoścignionej brzydoty”).

Większość przygód Poirota z początku lat dwudziestych została utrwalona w pismach jego znakomitego kolegi Arthura Hastingsa, który nadawał im zwykle formę opowiadania. Lektura ta daje nam obraz miłych, pogodnych dni.1

The Diseppearance of Mr Davenheim” [Zniknięcie pana Davenheima] zaczyna się od wizyty inspektora Jappa, który wpadł właśnie na herbatkę, jako że ostatnio zyskał sobie stałe miejsce w życiu detektywa. Dla Poirota i Hastingsa nadal były to czasy niedbałej gospodyni i metalowego imbryka, wkrótce jednak odejdą one w przeszłość w związku z przyniesioną przez Jappa nowiną o zniknięciu sławnego finansisty. Po ożywionej dyskusji na temat przeciwstawnych metod śledztwa Poirot założył się z Jappem o pięć funtów, że nie ruszając się z fotela i dysponując takimi samymi danymi jak Scotland Yard, odnajdzie pana Davenheima w ciągu tygodnia.

Pięć dni później, odniósłszy nieuniknione zwycięstwo, Poirot i Hastings wymknęli się spod skrzydeł swej gospodyni i zaprosili Jappa na obiad w restauracji. Czy jednak inspektor wysnuł stosowny wniosek z tej nauczki? Następny przypadek, morderstwo córki milionera opisane w „Ekspresie do Plymouth” Poirot wykorzystał w dydaktycznym wykładzie dla Hastingsa:

Przypomnij sobie sprawę ekspresu do Plymouth. Wielki Japp wyruszył na przegląd linii kolejowej, a ja zostałem w domu. Mimo to, kiedy wrócił, wymieniłem mu dokładnie, co znalazł”.

Jako ilustrację jednej ze swych zasad: nigdy nie lekceważyć drobiazgów, Poirot zapewne przytaczał „The Adventure of the Cheap Fiat” [Tajemnica taniego mieszkania], sprawę, która wykroczyła poza granice Wielkiej Brytanii. W jaki sposób w przepełnionym powojennym Londynie młodym robinsonom udało się wynająć przyzwoite mieszkanie przy Knithsbridge za jedne osiemdziesiąt funtów rocznie? Kiedy Hastings zrelacjonował Poirotowi ów szczęśliwy traf, traktując całą sprawę jak żartobliwe wyzwanie, mały detektyw burknął:

„— Jak to dobrze, mon ami, że nie mamy żadnych zaległych przypadków. Możemy się całkowicie poświęcić bieżącemu śledztwu.

— O jakim śledztwie mówisz?

— O zaskakująco tanim mieszkaniu twojej znajomej, pani Robinson”.

Inna frapująca historia szpiegowska z „owych trudnych dni odbudowy” to „The Submarine Plans” [Plany łodzi podwodnej]2*3. Poirot został wezwany przez ministra obrony w sprawie zagrażającej bezpieczeństwu państwa. Chodziło o zniknięcie planów łodzi podwodnej nowego typu Z. „Pamiętam aż za dobrze, co pan zrobił dla nas w czasie wojny, kiedy porwano premiera”, oświadczył wstrząśnięty minister. „Pańskie mistrzowskie dedukcje i — pozwolę sobie dodać — pańska dyskrecja — uratowały sytuację”. Zdaniem Hastingsa, Poirot traktował sprawę łodzi podwodnej zbyt lekko, ale w zapiskach wiernego pomocnika znalazła się ostatecznie pełna satysfakcji uwaga: „Jedna rzecz jest całkowicie pewna: w dniu, w którym lord Alloway został premierem, nadszedł czek i fotografia z autografem”.

Trzeba przyznać, że takie przypadki jak ten mogły uderzyć Poirotowi do głowy. „Masz klienta” — zaanonsował Hastings w „The Adventure of Clapham Cook” [Przygoda kucharki z Clapham]. „Jeśli to nie jest sprawa wagi państwowej, to jej nie tknę” — oświadczył w odpowiedzi Poirot. Przemyślał to jednak ponownie, kiedy stanął przed obliczem groźnej pani Todd, której zniknęła bezcenna kucharka. „Co za okropny pech! Nabijają służącym głowy Bóg wie czym, a potem one chcą koniecznie być maszynistkami czy kim tam”, żaliła się kobieta. Postawiony pod ścianą Poirot uznał w końcu, że kucharka pani Todd jest jednak sprawą wagi państwowej, chociaż przestrzegł po cichu Hastingsa: „Nigdy, przenigdy nie może się o tym dowiedzieć nasz przyjaciel inspektor Japp!”

Ledwie skończyli z panią Todd, pojawiła się następna klientka. Pani Pengelley z Polgarwith zwierzyła się Poirotowi ze swych podejrzeń: mąż ją systematycznie truje.

„— Nie zamierzam pozwolić, żeby sobie robił, co chce! Kobiety nie są już uciskanymi niewolnicami, panie Poirot!

— Gratuluję pani niezależnego ducha, madame. (…) Nie mam teraz nic szczególnie ważnego, mogę zająć się pani przypadeczkiem”.

Ale „przypadeczek” „The Cornish Mistery” [Kornwalijska tajemnica] szybko wymknął się spod kontroli. Już następnego dnia Poirot musiał rozpocząć śledztwo w sprawie nagłej śmierci pani Pengelley. Było to ciężkie przeżycie dla tego uprzejmego, zapobiegliwego człowieka. „Niechaj dobry Bóg mi wybaczy, ale nigdy nie przypuszczałem, że w ogóle coś się stanie”, wykrzyknął do Hastingsa.

The Cornish Mistery” to dobry przykład rozpiętości pola działania Poirota. Razem z Hastingsem ciągle wertują rozkłady jazdy, wyszukują najlepsze połączenia i zwiedzają wiejskie gospody („koszmarna noc w jednym z waszych angielskich prowincjonalnych łóżek, mon ami”). W „Tragedii w Marsdon Manor” Poirot bada na zlecenie towarzystwa ubezpieczeniowego nieszczęśliwy wypadek w Essex. Czy nagła śmierć pana Maltraversa podczas polowania na gawrony nastąpiła z przyczyn całkowicie naturalnych?

W „Tajemnicy domku myśliwskiego” Hastings podejmuje próbę samodzielnego śledztwa. Do małej myśliwskiej chatki na dalekich wrzosowiskach Derbyshire wyrusza razem ze zdenerwowanym Rogerem Haveringiem, który otrzymał telegram od żony:

Natychmiast przyjeżdżaj stop wuja Harringtona zamordowano wczoraj wieczorem stop sprowadź dobrego detektywa stop przyjedź jak najszybciej stop Zoe”.

Poirot, który został w Londynie z powodu grypy, trzyma cały czas rękę na pulsie:

„…opisz mi dokładnie gospodynię i jej ubrania stop to samo dotyczy pani Havering stop nie trać czasu na robienie zdjęć wnętrza stop są niedoświetlone i bardzo nieciekawe”.

I tak dalej.

Wiejska gospoda mogła być prawdziwą próbą wytrzymałości, ale w opinii Poirota żadne cierpienie nie dawało się porównać z morską podróżą. Tortura ta została opisana w „The Adventure of the Egyptian Tomb” [Przypadek egipskiego grobowca]. W miesiąc po odkryciu grobu faraona Men–her–Ra umierają kolejno członkowie zespołu archeologów. Lady Willard, wdowa po kierowniku ekspedycji, zleca Poirotowi podróż do Egiptu w celu przeprowadzenia śledztwa.

Czy dała o sobie znać klątwa Men–her–Ra? „Nie wolno nie doceniać siły zabobonu”, tłumaczy Poirot Hastingsowi „Ale… och, morze! To okropne morze!” Udręka sześciodniowej podróży z Marsylii do Aleksandrii, zakończona jazdą na wielbłądzie, wywoływała „piski, gwałtowne gesty i inwokacje do Matki Boskiej i wszystkich świętych z kalendarza”.

Pomimo obaw przed podróżą Hastingsowi od czasu do czasu udaje się namówić Poirota na wakacje, ale te wyprawy rzadko bywają odskocznią od przestępstw. Na przykład wypoczynkowy weekend w komfortowym hotelu w Brighton zmienił się w energiczne poszukiwania wytwornego naszyjnika z pereł („The Jewel Robbery at the Grand Metropolitan” [Kradzież biżuterii w Grand Metropolitan]; tygodniowy urlop w Devon skończył się śledztwem w sprawie kradzieży kolekcji miniatur („Double Sin” [Podwójny grzech], a spokojny weekend zorganizowany przez nadspodziewanie troskliwego inspektora Jappa w uroczej wiejskiej gospodzie („Nikt nas tam nie zna i my nie znamy nikogo (…) To jest myśl!”) trwał tylko do niedzielnego śniadania, które przerwało wezwanie lokalnego konstabla: „W Leigh Hall dżentelmen strzelił sobie w głowę!” („The Market Basing Mistery” [Tajemnica Market Basing]). Poirot był teraz znaną postacią, a jego klientela stale rosła. Dyskrecję detektywa chwaliły sobie kręgi arystokracji (szczególnie członkowie europejskich rodzin panujących), śmietanka towarzyska Londynu oraz jej naśladowcy i dobiegacze z półświatka. Afery tego wytwornego, czasem niebezpiecznego świata stanowiły źródło wielkiej satysfakcji zaprzysięgłego burżuja, jakim był nasz detektyw, a dodatkowego bodźca dostarczało mu, rzecz jasna, towarzystwo zafrapowanego swym mistrzem Hastingsa.

W „The King of Clubs” [Król trefl], wyjątkowo skomplikowanym przypadku, Poirot otrzymuje zlecenie od księcia Paula z Mauretanii. Arystokrata drży ze strachu przed prawdą: czy to możliwe, że morderstwo na notorycznym szantażyście popełniła jego narzeczona, tancerka Valerie Saintclair? Śledztwo w tej sprawie niespodziewanie zaprowadzi Poirota i Hastingsa do przedmiejskiego salonu solidnej angielskiej rodziny Oglanderów.

Myślę, że panna Oglander popełniła błąd licytując bez atu. Powinna powiedzieć trzy piki”, mruknął Poirot do zrozpaczonego Hastingsa, który spodziewał się ciekawszych spostrzeżeń. W następnych przypadkach detektyw będzie powoływał się na tę sprawę, aby przypomnieć przyjacielowi znaczenie drobiazgów: „Przypomnij sobie Valerie Saintclair”.

Oczywiście Poirot zawsze pouczał Hastingsa. „Wszyscy mamy te małe szare komórki. I tak niewielu z nas umie się nimi posługiwać”, gderał w „The Adventure of the Italian Nobleman” [Przygoda włoskiego szlachcica], cierpliwie holując swego Watsona krok po kroku przez gmatwaninę faktów, aż do rychłego wyjaśnienia, kto rąbnął w głowę hrabiego Foscatiniego.

W „Podwójnym śladzie”, przypadku ważnym dla Poirota ze względów osobistych, klientem jest Marcus Hardman, bogaty kolekcjoner („Stare koronki, wachlarze, antyczna biżuteria — (…) broń Boże nic nowoczesnego czy niestarannie wykończonego”). Oczekuje Poirota z wielkim niepokojem. Który z jego drogich gości ukradł podczas wczorajszego podwieczorku kolekcję średniowiecznych klejnotów? Detektyw z wielką wyrozumiałością i taktem doprowadza do zwrotu biżuterii, ale po drodze gubi serce dla olśniewającej, zuchwałej hrabiny Rossakoff, emigrantki z carskiej Rosji. „Co za wspaniała kobieta!”, zwierza się Hastingsowi. „Mam wrażenie… jestem absolutnie przekonany, że jeszcze się z nią spotkam”.

Sympatyczny, uroczo zagmatwany problemik” to zdaniem Poirota „The Adventure of Johnnie Waverly” [Przygoda Johnniego Waverly] — zakończone szczęśliwie porwanie trzyletniego chłopczyka, spadkobiercy majątku. Lecz Hastings nie zawsze podziela radość Poirota z sukcesu. „The Case of the Missing Will” [Sprawa zaginionego testamentu] sprowadził do ich saloniku „tak zwaną nowoczesną kobietę”, beznadziejny gatunek określany mianem seksistki. Hastings przygląda się jej z wielką podejrzliwością. Młoda uczona, panna Violet Marsh, jest dziedziczką posiadłości swego niedawno zmarłego wuja, zdeklarowanego przeciwnika kształcenia kobiet na wyższych uczelniach. Wezwana zza grobu do odnalezienia swego ukrytego dziedzictwa w ciągu roku, panna Marsh przytomnie zleca to zadanie Poirotowi. Hastings uważa to za nieuczciwość, Poirot wręcz przeciwnie:

Ależ nie, Hastingsie. To ty błądzisz. Oddając bez zwłoki sprawę w moje ręce panna Marsh wykazała inteligencję i słuszność kształcenia kobiet na wyższych uczelniach. Zawsze zatrudniaj fachowca. Ta pani dostatecznie udowodniła, że zasługuje na swoje pieniądze”.

Później odnajdujemy Hastingsa w banku, gdzie oddaje się rozmyślaniom nad chronicznym debetem na swoim koncie i zastanawia się, czy nie ulec wątpliwemu urokowi firmy The Porcupine Oilfields, której prospekty obiecują stuprocentowe dywidendy. Przezorny Poirot wyciągnął na to z zanadrza ostrzegawczą historię wielkiego oszustwa, zatytułowaną „The Lost Minę” [Zagubiona kopalnia]. Jakby dla wzmocnienia efektu tej lekcji, obaj przyjaciele zostaną wkrótce wciągnięci do wyświetlenia skandalu, który dotknął Bank Londyński i Szkocki, opisanego w „Obligacjach za milion dolarów”.

Pod koniec tego pracowitego okresu nastąpił niespodziewany zastój; po prostu zabrakło ciekawych przypadków. Aby rozweselić Poirota, Hastings uciekł się do metod Watsona i czytał mu głośno poranną gazetę:

„— Jakiegoś Anglika załatwili w tajemniczy sposób w Holandii…

— Zawsze tak mówią, a potem okazuje się, że gość zjadł rybę z puszki i umarł śmiercią całkowicie naturalną.

— No cóż, skoro zdecydowałeś się zrzędzić…”

W tym momencie w drzwiach ukazała się piękna młoda dama z twarzą osłoniętą gęstą woalką. „Cichym, melodyjnym głosem” wyznała, że jest haniebnie szantażowana przez jakiegoś brutala.

„— Wredna świnia!” — wykrzyknął Hastings.

„— Proszę zaufać papie Poirotowi” — namawiał ją detektyw, po czym w ciągu jednego dnia za pomocą taktyki, która zaszokowała Hastingsa, rozwiązał problem „The Veiled Lady” [Zawoalowana dama].

W „The Adventure of the Western Star” dwie różne damy zasięgają porady Poirota w tej samej delikatnej sprawie: Mary Marvell, znana gwiazda filmowa, którą skierował pewien znajomy ze sprawy „Morderstwa na Balu Zwycięstwa”, oraz lady Yardly z wpływowej ziemiańskiej rodziny, przysłana przez Mary Cavendish z „Tajemniczej historii w Styles”. Potem następuje żywa opowieść o feudalnych posiadłościach, złowieszczych Chińczykach i legendarnych świątynnych diamentach.


Wydane w roku 1923 „Murder on the Links” [Morderstwo na polu golfowym] było drugą powieścią poświęconą Poirotowi. Tytuł przywodzi na myśl letnie dni gdzieś na Wyspach Brytyjskich, ale akcja — bardzo dramatyczna — rozgrywa się na kontynencie, w modnej willi na północy Francji.

Na początku tej historii Poirot i Hastings siedzą przy śniadaniu. Detektyw znów narzeka, kręcąc smutno głową:

„— Przypadki, do których zatrudniano mnie ostatnio, były w najwyższym stopniu banalne. W gruncie rzeczy ograniczam się do odnajdywania modnym damom ich zaginionych piesków. Ostatni jako tako ciekawy problem to zawiła sprawa diamentu lady Yardly, a ileż miesięcy temu to się działo?

— Rozchmurz się, Poirot, szczęście się odmieni. Otwórz listy. Coś mi się zdaje, że na horyzoncie widać kolejną wielką sprawę”.

Przynajmniej raz Hastings miał rację. W porannej poczcie był list z Francji. Paul Renauld, znany milioner z Ameryki Południowej, pisał: „Na miłość boską, proszę przyjechać! Żyję w ciągłym strachu o swoje życie (…). Przyślę po pana auto do Calais ( ..). Będę szczęśliwy, jeśli zechce pan wymienić kwotę swego honorarium (…)” i tak dalej.

,Ekspres na kontynent odjeżdża z Wiktorii o jedenastej!” krzyknął Poirot i już po południu obaj z Hastingsem stanęli oko w oko z imponującym sergent de ville przy bramie willi „Genèvieve”.

Pan Renauld został dziś rano zamordowany”, oświadczył le sergent.

Mam wrażenie, że zanosi się na wielką sprawę… długi, skomplikowany problem, niełatwy do wyjaśnienia”, stwierdził Poirot. Dodatkowym smaczkiem powieści jest wojna, którą natychmiast wypowiedzieli sobie panowie Poirot i Giraud z paryskiej Sûreté.

Pańskie nazwisko jest mi znane, Poirot”, oświadczył ten ostatni. „Swego czasu było się wielką szychą, co? Ale teraz mamy zupełnie inne metody.”

Pies myśliwski w ludzkiej skórze!” — tak nazwał Poirot Girauda, który większość czasu spędzał na czworakach w poszukiwaniu śladów stóp, niedopałków i nie zużytych zapałek. Taka taktyka doprowadzała małego Belga do rozpaczy. Ze swej strony Giraud mówił o nim „stary dinozaur”.

Rywalizacja w willi „Genevieve” sięgnęła wkrótce zenitu. Poirot założył się z Francuzem o pięćset franków, że pierwszy odnajdzie mordercę. „Nie życzę sobie od pana żadnych pieniędzy”, prychnął pogardliwie Giraud. Po zakończeniu sprawy widzimy go w Paryżu, gdzie cierpi na załamanie nerwowe, podczas gdy Poirot w Londynie cieszy oko wspaniałą figurką psa myśliwskiego za pięćset franków. Zapewne przy pierwszej sposobności zaprezentował swą zdobycz inspektorowi Jappowi.

Murder on the Links” nie tylko rozproszyło apatię Poirota. Zmieniło też dogłębnie jego życie, ponieważ właśnie podczas tej sprawy Hastings zakochał się w najbardziej nieprawdopodobnej osobie: Dulcie Duveen.

Hastings zresztą wciąż się w kimś zakochiwał, ale zanim poznał Dulcie, wybierał młode kobiety z bardzo odpowiednich środowisk. Jak sam pisał: „Jestem staroświecki. Uważam, że kobieta powinna być kobieca. Nie mam cierpliwości do tej nowoczesnej, znerwicowanej dziewczyny, która tańczy od rana do nocy, kopci jak komin i posługuje się językiem przyprawiającym o rumieniec nawet przekupkę z targu rybnego”.

Komu więc mogło wpaść do głowy, że Arthur Hastings zaproponuje małżeństwo wyzywającej młodej kobiecie, która używa właśnie takiego języka i od szóstego roku życia utrzymuje się z tańca i akrobacji? I kto by przypuścił, że bystra, zapalczywa Bulcie (czy też Cinderella*, jak lubiła być nazywana) zechce poślubić Hastingsa? „Zerknęła przez ramię. W obu jej policzkach ukazały się dołeczki. Wyglądała jak śliczny obrazek Greuze’a”, pisał powalony na obie łopatki Hastings. „Wiedziałam, że nie jesteś takim głupkiem, na jakiego wyglądasz”, oświadczyła Cinderella.

A co na to wszystko Poirot? W zasadzie miał dość mętne pojęcie o zachowaniu les Anglaises w takich sytuacjach. „Żadnej metody! Absolutnie żadnej! Wszystko puszczają na żywioł!” Co zaś się tyczy małżeństwa samego Hastingsa — aż do tej pory zresztą kwestii czysto teoretycznej — czyż sam mu nie obiecał: „Pewnego dnia wyswatam cię z wysoce odpowiednią osobą”? A tu nagle jego uczeń i przyjaciel rozważa możliwość ożenku z akrobatką i emigracji do Argentyny!

Trzeba oddać detektywowi sprawiedliwość, że początkowo zniósł ten cios bardzo mężnie. Wspaniałomyślnie przełożył szczęście przyjaciela nad własną wygodę, doprowadzając do połączenia kochanków w zakończeniu „Murder on the Links”, pomimo że deklaracja Hastingsa: „na przyszłość będę postępował po swojemu” musiała przyprawić go o szok. Może Poirot mu nie uwierzył? Może spodziewał się, że owo zadurzenie, jak tyle innych, skończy się na niczym?

Ale tak się nie stało i pod koniec lat dwudziestych przy Farraway 14 odbyło się wielkie pakowanie waliz i kufrów. Pani Pearson musiała załamywać ręce nad stratą takiego dobrego lokatora, Hastings bowiem definitywnie się żenił i wyjeżdżał do Argentyny, gdzie zamierzał prowadzić ranczo.

Czy zanim wszczęto przygotowania do wyjazdu, we wspólnym salonie toczyły się długie dysputy przy whisky i tisane? A może Hastings opuścił mieszkanie zupełnie nagle? Bez względu na okoliczności, Poirot był niepocieszony po stracie przyjaciela, który „wyjechał za morze, do Ameryki Południowej”. Zbolałego detektywa zaprosiła na wieś rodzina Endicottów i tak rozpoczyna się „Zagadka gwiazdkowego puddingu”.4

Jestem stary i samotny”, narzeka Poirot podczas świąt u Endicottów, ale szybko odzyskuje humor pod wpływem trzaskających w kominku szczap i zabaw w lepienie bałwanów. Do uroczystego obiadu wystroił się w czerwoną kamizelkę, a gospodarzom urządził pokaz swych umiejętności, demaskując parę przestępców, którzy zamierzali się ulotnić ze słynnym klejnotem.

A co z Hastingsem? Bez obawy, nie pogrąży się na zawsze w „swobodnym i łatwym życiu kontynentu południowoamerykańskiego”, gdyż pewnego poranka półtora roku później odnajdziemy go na statku zbliżającym się do białych skał Dover.

Przed dwoma dniami wylądowałem we Francji, załatwiłem swoje sprawy i wreszcie mogłem wyruszyć do Londynu, by spędzić tam kilka najbliższych miesięcy. Miałem zamiar odwiedzić wszystkich przyjaciół. Najbardziej cieszyłem się na spotkanie z tym najbliższym — niewysokim mężczyzną o jajowatej głowie i zielonych oczach: Herkulesem Poirot! Mój przyjazd będzie dla niego wielką niespodzianką.”*

I tak też się stało, gdyż Poirot pakował się właśnie do jakże nie cierpianej morskiej podróży. W ramach nadzwyczaj lukratywnego zlecenia wybierał się do Rio. Zaraz po powitalnych uściskach tłumaczył Hastingsowi:

„…Poza tym spodziewałem się spotkać w Ameryce Południowej ciebie, mój przyjacielu! Przez ostatnie półtora roku czułem się bardzo samotny. Pomyślałem sobie: czemu nie? Nieustanne rozwiązywanie problemów zaczęło mnie już męczyć. Zdobyłem wielką sławę. Dzięki zarobionym pieniądzom będę mógł osiąść gdzieś w pobliżu najbliższego przyjaciela”.

Jak obaj panowie wybrnęliby z tej sytuacji, nie dowiemy się nigdy, gdyż los natychmiast wciągnął ich w przypadek Wielkiej Czwórki5*6, co pochłonęło cały ich czas. Aby sprostać nowemu wyzwaniu, Poirot rozpakował swój olbrzymi kufer, a Hastings sprowadził się z bagażami na Farraway Street. Słowem, wróciły dawne czasy.

Podczas wcześniejszej sprawy „Zawoalowanej damy” Hastings rozwodził się nad próżnością Poirota:

Zawsze sobie wyobraża, że cały świat myśli i mówi o Herkulesie Poirot… ale nie wyobrażam sobie, aby jego osoba miała wywołać popłoch w świecie przestępczym”.

Wielka Czwórka” dowiodła, że Hastings się mylił. W tej powieści Poirot stawia czoło międzynarodowemu spiskowi czterech mistrzów zbrodni, którzy zamierzają „zniszczyć istniejący porządek społeczny”. Walka przeradza się w śmiertelny pojedynek, pełen prawdziwie ekscytujących momentów. Dość powiedzieć, że Poirot poświęca dla zmylenia wroga swoje wąsy, Hastings ratuje przyjaciela z narażeniem własnego życia, na scenie pojawia się znowu hrabina Rossakoff („jedna kobieta na tysiąc”, według Poirota). Wreszcie odbywa się „pogrzeb” małego Belga, „uroczystość wzruszająca i pełna powagi”. W tle majaczą takie problemy, jak „brak pokoju na świecie, bunty robotników w różnych krajach i rewolucje, które wybuchają to tu, to tam”.

Wdawszy się w walkę z tytanami, Poirot „prawie całkowicie zrezygnował z innych spraw”. „Kłopoty w interesach”, które sprowadziły Hastingsa do Anglii rozpłynęły się po drodze. „A co na to twoja żona? Mała Cinderella, jak ją nazywasz?”, pytał z niepokojem Poirot po sześciu miesiącach kampanii, której końca nie było widać. Na co Hastings odrzekł: „Nie mogłem jej wyjaśnić wszystkich szczegółów, ale żona mnie rozumie”.

Ostatecznie ratowanie świata od anarchii zabrało obu przyjaciołom większą część roku. „Wielka sprawa mojego życia”, nazwał to Poirot. „Wszystko inne będzie się potem wydawało nudne”.7

Hastings, płynąc z powrotem do Buenos Aires, niewątpliwie podzielał ten pogląd. Po odjeździe przyjaciela, na zakończenie „Wielkiej Czwórki”, mały Belg podejmuje ekstrawagancką decyzję: wyprowadzi się z Farraway Street, zamieszka na wsi i resztę życia poświęci naukowym metodom hodowli dyń.

Dynie? Czy ten Poirot zupełnie zwariował? Może to skutek tęsknoty za Hastingsem? Albo za zuchwałą hrabiną Rossakoff? Albo za obojgiem? Czy rok spędzony w cnotliwej samotności w przegrzanym salonie za solidnym murem ogrodu w King’s Abbot stanowił uporządkowaną wersję załamania nerwowego? To prawda, teraz Poirot żył wygodnie na uboczu, utwierdzony w swej reputacji dzięki niedawno opublikowanym wspomnieniom Hastingsa. A jednak ów okres wygnania, które sam sobie narzucił, spędzonego wyłącznie w towarzystwie dyń i przedpotopowej bretońskiej gospodyni, to doprawdy przedziwny epizod w jego życiu. Na szczęście pewnego popołudnia coś drgnęło. Rozzłoszczony detektyw przerzuca „z ciężkim klaśnięciem” najbardziej okazałą dynię przez mur ogrodu i wraca do świata. Owego pamiętnego dnia, kiedy to zamordowano Rogera Ackroyda, do świadomości mieszkańców King’s Abbot dotarł wreszcie fakt, że mieli wśród siebie najwybitniejszego detektywa Europy.

Opublikowane w roku 1926 „Zabójstwo Rogera Ackroyda” to dramat rozgrywający się w wielkim domu. Człowiekiem, który poprzez własną śmierć wyzwolił Poirota od dyń, był osiadły na wsi biznesmen, właściciel dużej posiadłości. Doktor James Sheppard, narrator powieści, opisuje go jako „centralną osobę naszego sennego miasteczka”. Zasztyletowany we własnym gabinecie Roger Ackroyd stał się prawdziwie Wielkim Przypadkiem nie tylko dla Poirota, ale także dla historii literatury kryminalnej. Rozwiązanie zagadki nieodmiennie przyprawia czytelników o prawdziwy wstrząs, tak jak niewątpliwie zaszokowało mieszkańców King’s Abbot.

Życie emerytowanego detektywa wkracza na nowe tory. Stara gospodyni w bretońskim czepku zostaje odesłana do swej ojczyzny, o King’s Abbot zaś więcej nie słyszymy. Zakończywszy definitywnie okres rustykalny, Poirot włącza się w nurt życia na Riwierze.

„— Zrezygnował pan z uprawiania zawodu? — Tak, monsieur. Cieszę się życiem”.

I rzeczywiście się cieszył. Niejednokrotnie widywano go w pogodne dni, jak w białym płóciennym garniturze, z kamelią w butonierce, wychodzi z hotelu, by udać się na lunch złożony z fillet de sole à la Jeanette.

Z „Zagadki Błękitnego Ekspresu” (1928) wynika jednak, że Poirot nie do końca wycofał się z zawodu. W przedziale sypialnym zmierzającego na Riwierę Błękitnego Ekspresu obrabowano i uduszono piękną Ruth Kettering. Stanowcze żądanie jej bogatego ojca oraz przypochlebna postawa francuskiej policji na samą wzmiankę, że wielki detektyw mógłby zainteresować się śledztwem, szybko sprawiły, że Poirot znów dał się zaprząc do pracy.

Ważnym wydarzeniem w tej powieści, wskazującym na nowy styl życia Poirota, stało się zatrudnienie przezeń angielskiego służącego, George’a o kamiennej twarzy. Od tej pory detektyw nie musi zaprzątać sobie głowy usuwaniem tłustych plam i przyrządzaniem czekolady. Nie narzeka już na brak słuchaczy i przyjaciół (niech sobie jadą choćby do Ameryki Południowej!). Przez resztę długiego życia mógł bowiem całkowicie polegać na wiernym George’u.

„— Masz rozległe doświadczenia, George — mruknął Poirot. —Często się zastanawiam, dlaczego zdecydowałeś się przyjść na służbę do mnie. Dotychczas służyłeś jedynie utytułowanym rodom. Czy również poszukujesz silnych przeżyć?

— Niezupełnie, proszę pana — odparł służący. — W „Society Snippets” natknąłem się na wzmiankę, że był pan przyjęty w Pałacu Buckingham. Właśnie się rozglądałem za nową posadą. Jego wysokość, pisano, rozmawiał z panem bardzo łaskawie i wyrażał się z wielkim szacunkiem o pańskich zdolnościach”.8

Pobyt na Riwierze trwał jeszcze krócej niż odosobnienie w King’s Abbot. Około roku 1929 detektyw znalazł się z powrotem w Londynie, gdzie zabiera się — z początku bez zobowiązań — do przypadku wymagającego okresowej zmiany mieszkania i nazwiska.

Wynająłem mieszkanie na nazwisko pana O’Connora” oświadczył sąsiadce zaskoczonej widokiem „niskiego mężczyzny z ognistym wąsem i jajowatą głową”, po czym niepotrzebnie dodał: „Ale nie jestem Irlandczykiem”. Tak się złożyło, że sąsiadka i jej przyjaciele dopiero co mieli nieszczęście znaleźć zwłoki. Odziany w elegancki szlafrok i haftowane ranne pantofle Poirot w ciągu dwóch godzin rozwiązuje zagadkę „The Third Floor Fiat” [Mieszkanie na trzecim piętrze].

W „Przegranym gościu” detektyw tkwi już po uszy w pracy („mam na głowie wiele bieżących spraw”) i mieszka w apartamencie, korzystając z usług George’a. Tam otrzymuje wezwanie na wieś. Lady Astwell, świeża wdowa, wbrew wszelkim dowodom utrzymuje, że jej męża zamordował fajtłapowaty sekretarz. Aby dojść prawdy, Poirot terroryzuje licznych domowników.

Przez dwa tygodnie grałem komedię. Pokazałem panu, jak powoli zaciska się wokół pana pętla. Odciski palców, stóp, rewizja w pana pokoju (…). Tym wszystkim rozbudziłem w panu paniczny strach; nie spał pan po nocach, bojąc się i zastanawiając, czy zostawił pan gdzieś odciski palców lub stóp”.

W dziwnym opowiadaniu „Gniazdo os” Poirot podejmuje się rozwiązania zagadki morderstwa jeszcze przed jego popełnieniem. Sceneria jest urocza:

John Harrison kochał swój ogród, który nigdy nie wyglądał tak ładnie jak tego sierpniowego wieczoru. Pnące róże były wciąż piękne, a w powietrzu unosiła się woń groszku pachnącego”.

Dwa miesiące później nastąpił krach na giełdach całego świata. Możemy jednak mieć pewność, że zapobiegliwy po flamandzku Poirot nadal spokojnie popija swoją tisane. W końcu lat dwudziestych był już bardzo bogaty i taki pozostał przez resztę swego życia. „Nie lubię ryzykować. Wolę bezpieczne, skromne inwestycje (…), to, co wy nazywacie pozłacanym brzegiem”.

IV
Lata trzydzieste

zrobiłem dobrą minę do złej gry i przyznałem, że wszyscy się starzejemy.

— Z wyjątkiem pana Poirota! — zastrzegł Japp. — Byłby wspaniałą reklamą jakiegoś środka na porost włosów. Albo jego cera! Proszę spojrzeć. A do tego na starość zyskuje coraz większy rozgłos. Bierze udział we wszystkich głośnych wydarzeniach. Zbrodnie w pociągach, zbrodnie w samolotach, morderstwa w najwyższych kołach towarzyskich… Monsieur Poirot jest obecny zawsze i wszędzie.

A. B. C.”


Lata trzydzieste były dla wielu ludzi trudnym okresem. Nawet w środowisku klientów Poirota stało się jasne, że większość z nich nie jest już tak zamożna jak dawniej. Elinor Carlisle z „Zerwanych zaręczyn” narzeka: „…wszystko tak drogo kosztuje. Ubranie i kosmetyki, no i takie drobnostki, jak kino czy kawiarnia… Ba! Nawet płyty gramofonowe”. Niektórzy ludzie kompletnie zubożeli. Joanna Southwood w „Śmierci na Nilu” wyznaje:

„…Ilekroć moich przyjaciół zaczyna prześladować pech, natychmiast z nimi zrywam. Może to okrutne, ale oszczędza masę kłopotów na przyszłość. Tacy zawsze chcą pożyczać pieniądze albo biorą się do projektowania mody i trzeba pod przymusem kupować od nich potem koszmarne kreacje. Albo malują ręcznie klosze do lamp lub jedwabne szaliki”.

W światku Poirota o niepokojach politycznych („kwestia” indyjska, „zamieszki” w Chinach, agitacja przeciwustrojowa, „bolszewicy, czerwoni i różni tacy”) rozmawiało się przy koktajlach i herbacie. Pod koniec dekady, kiedy na Europę nasunął się cień wojny, dyskusje dotyczyły uzbrojenia, walki o przewagę w powietrzu, Hitlera i Mussoliniego, wojny domowej w Hiszpanii, „dni kryzysu”. W mieszkaniach artystycznej dzielnicy Chelsea Poirot napotyka krzesła z chromowanych rurek i taśmy tapicerskiej, a w wiejskich salonach nawet starsze gospodynie robią ustępstwa na rzecz nowoczesności, pozwalając gościom palić. Egipt w zimie jest drogi, Majorka tania, a „Paryż? W naszych czasach nic się nie dzieje w Paryżu. Liczą się tylko Londyn i Nowy Jork”, twierdzi Jane Wilkinson w „Śmierci lorda Edgware’a”. Butelki płynu do płukania ust w rzeczywistości zawierają alkohol, a flaszeczki perfum ze złotymi zakrętkami — kokainę. Ludzie odbywają regularne loty przez Kanał, a w jednej z powieści* pojawia się niespodziewany świadek, który właśnie przyleciał z Nowej Zelandii.

Młodsza generacja może mieć bzika na punkcie seksapilu i międzynarodowej tolerancji, starsza — jak panny Tripp w „Niemym świadku” — ulega innego rodzaju maniom: „…były wegetariankami, teozofkami, wyznawczyniami zarówno judaizmu w brytyjskim wydaniu, jak i scientyzmu, spirytystkami i wreszcie zapalonymi fotograf karni”. Proszone obiady kończą się tańcami przy fonografie albo partyjkami pokera czy brydża. W „Kartach na stół” pani Lorrimer oświadcza: „…nie przyjmuję zaproszenia na obiad, jeśli wiem, że potem nie ma brydża!” Czasem wybuchają gwałtowne dyskusje, jak na przykład w „Pierwsze, drugie, zapnij mi obuwie”:

„— Jane ostatnio bardzo się zmieniła (…) Skąd ona bierze te pomysły?

— Nie zwracaj uwagi na to, co mówi Jane — rzekła pani Olivera. — Jane to bardzo głupia dziewczyna. Wiesz, jakie one są teraz. Chodzą na ekscentryczne przyjęcia, na które stroją się w barwne krawaty, a potem przynoszą do domu steki nonsensów”.

Moda to temat drogi sercu Poirota. W latach trzydziestych detektyw często z satysfakcją obserwuje swoje otoczenie. „To naprawdę śliczna dziewczyna”, mówi Hastings o Torze Grey w „A. B. C.”, a Poirot wzdycha: „I doskonale ubrana. Ta suknia z crepe–marocain i srebrny lis! Dernier cri!” W „Morderstwie w Orient Expressie” z zachwytem obserwuje hrabinę Andrenyi, ubraną w „świetnie dopasowany czarny żakiet i spódnicę, białą satynową bluzkę, mały, czarny, elegancki toczek, zgodnie z obowiązującą modą zawadiacko przekrzywiony na jedno oko”. Pasowali do niej ulizani panowie w doskonale skrojonych garniturach, których mnóstwo kręciło się w pobliżu, chociaż w angielskim kółku Poirota patrzono spode łba na mężczyzn, przywiązujących zbyt wielką wagę do swego wyglądu. Dotyczyło to także naszego bohatera. „Był za dobrze ubrany, nosił za długie włosy i pachniał perfumami”, określił pogardliwie ofiarę morderstwa major Despard w „Kartach na stół”.

W latach trzydziestych Herkules Poirot znalazł się u szczytu sławy. Była to dla niego dekada zdecydowanych sukcesów, la creme de la creme.


W „Black Coffee” [Czarna kawa]1, sztuce wystawionej po raz pierwszy w roku 1930, Poirot nie dopuszcza do wykradzenia z Anglii formuły rozbicia atomu. Ten wyczyn oraz wyjaśnienie zagadki śmierci genialnego uczonego, sir Claude’a Amory’ego, zajęły mu raptem kilka godzin przy pomocy Hastingsa (który prawdopodobnie przyjechał w interesach), a także niestrudzonego inspektora Jappa.

Pozostawiony ponownie samemu sobie, Poirot wyrusza do Lytcham Close, „jednego z nasłynniejszych starych domów w Anglii”, na wezwanie ekscentrycznego Huberta Lytcham Roche’a, człowieka o nieokiełznanym temperamencie, fanatyka punktualności. Tuż przed zapowiedzianym przyjazdem detektywa (jak nierzadko zdarza się w prowadzonych przezeń sprawach) klient umiera. W „Drugim gongu”2*3 Hubert Lycham Roche po raz pierwszy i ostatni spóźnia się na obiad.

Sukcesom Poirota w latach trzydziestych autorka poświęciła czternaście powieści. W dwóch pierwszych — „Samotnym Domu” z roku 1932 i „Śmierci lorda Edgware’a”4 z roku 1933 u boku detektywa widzimy Arthura Hastingsa, który przed owymi większymi sprawami delektuje się przystawką w postaci „Tajemnicy bagdadzkiego kufra”5. Makabryczne morderstwo środowiskowe Poirot nazywa „majstersztykiem”. Pod adresem sprawcy wygłasza największe komplementy:

Aż żal posyłać takiego człowieka na szubienicę. Mogę sam być geniuszem, ale to nie znaczy, że nie dostrzegam geniuszu w innych. Morderstwo doskonałe, mon ami. Mówię ci to ja, Herkules Poirot. Morderstwo doskonałe. Epatant!” Czytelników, śledzących poczynania Hastingsa, mimo radości, z jaką zawsze witał go Poirot, mogłyby nieco dziwić te ciągłe podróże przez ocean. Czyż nie pochłaniają ogromnych sum? Czy ranczo przynosi aż takie dochody? A co na to Cinderella? Możemy ją sobie wyobrazić, jak stoi na werandzie, wpatrując się w pampasy i słuchając cicharra, podczas gdy jej Arthur po raz kolejny pakuje kufry i wraca do Anglii. Z rozrzuconych w tekście wzmianek nie wynika, żeby jej to sprawiało przykrość. „Tiens! C’est curieux, n’est–ce pas?” — jak zwykł mawiać Poirot o różnych tajemniczych sprawach.

Przypuszczalnie Hastings wysłał Cinderelli kilka pocztówek z hotelu Majestic w St Loo, miejscowości zwanej Królową Uzdrowisk, a położonej na kornwalijskim wybrzeżu. W „Samotnym Domu” spędził tam razem z Poirotem nadspodziewanie pracowity tydzień wakacji. Słynny detektyw po raz kolejny ogłosił, że definitywnie przechodzi na emeryturę. Nie wzruszyły go nawet ociekające pochlebstwami prośby ministra spraw wewnętrznych. („Jestem na emeryturze! Skończyłem się!”), ale jak mógł odmówić interwencji, kiedy dopiero co na jego oczach ktoś próbował zabić nadzwyczaj samodzielne młode stworzenie, pannę Nick Buckley?

Samotny Dom” to ryzykowny przypadek. Młode kobiety bez należytej eskorty, które bawią się, wyjeżdżają na weekendy, noszą zegarki wypełnione kokainą, mogą wprawiać w osłupienie biednego Hastingsa, ale Poirot — najbardziej dobroduszny wujaszek na całym wybrzeżu — poradzi sobie ze wszystkim.

Mój przyjaciel Hastings jest oburzony — stwierdził Poirot. —Mademoiselle, niech pani przy nim uważa. To człowiek starej daty, pani rozumie. Powrócił niedawno z dziewiczej puszczy i jeszcze nie zapoznał się ze współczesnym językiem”.

Obaj panowie niebawem wrócą do Londynu i zaczną przyjmować kolejne zlecenia od bogatych klientów. W „Śmierci lorda Edgware’a” niektóre żądania wykraczają poza zakres działalności Poirota. Detektyw z wielką niechęcią przychyla się do prośby lady Edgware, aby wyjednał jej u męża zgodę na rozwód („Oczywiście, gdybyśmy byli w Chicago, bez trudu można by wynająć kogoś, kto by go załatwił (…)”, ale stanowczo odrzuca zlecenie księżny Merton, która domaga się, by nie dopuścił do małżeństwa jej syna z tą samą panią, już wdową. Zresztą zarówno lord Edgware, jak książę Merton wydali się Hastingsowi bardzo podejrzani. Pierwszy — w jego opinii — był skryty, sarkastyczny i miał najprzedziwniejsze upodobania artystyczne i literackie, drugi natomiast to „…młody mężczyzna, zawzięty obrońca kościoła anglikańskiego, wiodący raczej mnisi tryb życia. (…) Przypuszczano, że w ogóle nie zależy mu na kobietach”.

Poirot szykował się właśnie, by rzucić to wszystko i uciec, kiedy Londynem wstrząsnęła sensacyjna wiadomość o morderstwie lorda Edgware’a, którego znaleziono we własnej bibliotece ze sztyletem w karku. Inspektor Japp potraktował to jak wyzwanie. Ale czy Poirot, chociaż zaprzątnięty innymi sprawami — na przykład tajemniczym zniknięciem butów ambasadora — mógłby zostawić go samego? „Najpierw obraził pan mój nos, a teraz głowę!”, oburzył się na inspektora, przystępując do śledztwa. W kilka dni po efektownym zakończeniu całej historii Hastings został nagle wezwany do Argentyny, a Poirot powrócił do swego wytwornego stylu życia jako konsultant w sprawach najwyższej wagi. „Należę do świata”, wyznał dumnie i niebawem odnajdujemy go na Bliskim Wschodzie, kiedy po rozwikłaniu skandalu wojskowego w Syrii udaje się do Bagdadu. Zbacza jednak z trasy, aby wyświetlić przypadek „fantastycznej zbrodni”.

Narratorką powieści „Morderstwo w Mezopotamii”6 jest Amy Leatheran, kobieta „koło trzydziestki, o energicznej, pewnej siebie postawie”, czasowo zatrudniona jako pielęgniarka Luizy Leidner, pięknej, lecz zbyt pulchnej* żony kierownika ekspedycji archeologicznej uniwersytetu w Pittstown. Siostra Leatheran trafia do środowiska archeologów, zwartej, odseparowanej od świata grupy, którą Poirot określa jako „otoczenie pani Leidner”, i dzięki temu staje się świadkiem „afery Tell Jarimdża”.

Morderstwo pani Leidner — zresztą przewidziane przez nią samą — wprowadziło zamieszanie wśród lokalnych władz i zmusiło Herkulesa Poirota, by telepał się wyboistą drogą do Tell Jarimdża. Amy Leatheran tak opisuje swoje pierwsze wrażenie: „Sama nie wiem, kogo oczekiwałam. Może kogoś podobnego ; do Sherlocka Holmesa — wysokiego, szczupłego, ze szlachetną i mądrą twarzą. Wiedziałam naturalnie, że jest cudzoziemcem, ale nie spodziewałam się, że aż do tego stopnia, jeśli właściwie się wyrażam.

Gdy go zobaczyłam, miałam ochotę parsknąć śmiechem. Każdy chyba tak reagował. Wyglądał jak ktoś ze sceny lub filmu. Po pierwsze, był niziutki. Może miał półtora metra wzrostu. Śmieszny, stary, gruby człowieczek z wielkimi wąsami i jajowatą głową. Wyglądał jak fryzjer w jakiejś farsie.

I ten człowiek miał odkryć, kto zamordował panią Leidner?” Parę lat później siostra Leatheran podwinęła starannie swe wykrochmalone mankiety i napisała doskonałą relację z dochodzenia Poirota. Pod koniec stwierdziła: „Pan Poirot wrócił do Syrii prosto z Hassanieh i mniej więcej po tygodniu podróżował Orient Expressem, gdzie miał nową przygodę, bo wydarzyło się w tym pociągu morderstwo”.

W tej następnej historii dostrzegamy Poirota, opatulonego po uszy „tak że widać mu było jedynie zaczerwieniony czubek nosa i dwa szpice podwiniętych do góry wąsów”, stojącego na peronie dworca w Syrii. Za sobą miał „sprawę syryjskiej armii” („Ocaliłeś nas, mon cher — mówił wzruszony generał (…). — Ocaliłeś honor Francji i zapobiegłeś rozlewowi krwi!”) i crime passionnel, czyli morderstwo w Mezopotamii. Przed sobą — telegram, który czekał w Stambule, z wezwaniem w pilnej sprawie do Anglii. A zaraz potem — czego nie był w stanie przewidzieć, kiedy jeszcze przytupywał kaloszami na peronie — został unieruchomiony z powodu śnieżycy w najsłynniejszym pociągu w literaturze kryminalnej.

Morderstwo w Orient Expressie”, opublikowane w roku 1934, było dla Poirota miłą igraszką. Żadnych interwencji z zewnątrz, żadnej policji. Nigdzie nie trzeba się ruszać, wszystko rozgrywa się w luksusowym otoczeniu z wyśmienitą kuchnią, a świadkowie są pod ręką. W tej miłej scenerii Poirot wyświetlił jedną z najsłynniejszych zagadek w: swej karierze. W sąsiednim przedziale zasztyletowano notorycznego przestępcę, którego niedawno sąd amerykański uniewinnił od zarzutu porwania i zamordowania małej Daisy Armstrong, córki znanego małżeństwa. Jakże wdzięczna była detektywowi Compagnie Internationale de Wagons Lits za uratowanie firmy od potencjalnego skandalu! I jak wdzięczny był Poirot za rozrywkę podczas przymusowego postoju w śnieżnych zaspach: „Nie dalej niż pół godziny temu myślałem, że przed nami długi czas nudy”.


Tragedia w trzech aktach” z roku 1934 to bardzo „towarzyski” przypadek. Na oczach widowni obsada pławi się w gościnności i wszelkiego rodzaju wspólnych rozrywkach (nawet Poirot staje na wysokości zadania i wydaje sherry party). Trzy kolejne ofiary odejdą z tego świata po spożyciu dawki nikotyny, którą przestępca zaaplikuje im w poczęstunku: wyśmienitym martini, kieliszku porto i pudełku czekoladek.

No i proszę! Chociaż Poirot ciągle udaje, że jest już jedną nogą na emeryturze, jak po takich nowinach mógłby nie wrócić z Riwiery do Anglii? W tej sprawie jednak musi chwilami ustąpić miejsca na scenie innemu starszemu, niedużemu panu nazwiskiem Satterthwaite7.

Satterthwaite, mały, suchy człowieczek, był mecenasem sztuki, zatwardziałym, lecz sympatycznym snobem, którego nigdy nie pomijano w ważniejszych spotkaniach towarzyskich czy akcjach społecznych (zwrot «oraz pan Satterthwaite» niezmiennie zamykał listę gości). Był on przy tym obdarzony niezwykłą inteligencją i wyostrzonym zmysłem obserwacyjnym”.

Poirot nabrał z czasem wielkiego szacunku dla jego bystrych obserwacji towarzyskiej sceny, ale na końcu, po zdemaskowaniu mordercy, koniecznie musiał mieć ostatnie słowo.

„— Wielki Boże! — zawołał [pan Satterthwaite]. — Dopiero teraz sobie uświadomiłem. Ten drań i jego zatruty koktajl! Każdy mógł go wypić. Na przykład ja.

— Jest jeszcze gorsza ewentualność, której nie wziął pan pod uwagę — rzekł na to Poirot.

— Hm?

— To mogłem być JA”. „…gdyby ktokolwiek powiedział mi tydzień temu, że będę prowadził śledztwo w sprawie zamordowania kobiety strzałką zatrutą jadem węża… no, to zaśmiałbym mu się prosto w nos” — oznajmił inspektor Japp we wrześniu roku 1934. Miał jednak pecha. Przyjechał jak gdyby nigdy nic na lotnisko w Croydon, aby złapać przemytnika (co mu się nie powiodło), a tu nagle ląduje samolot z Paryża z trupem francuskiej pasażerki na pokładzie! Co gorsza, tym samym samolotem przyleciał cierpiący na chorobę powietrzną Herkules Poirot, który wprawdzie uważa się za największego detektywa na świecie, ale tym razem przespał cały incydent. „Na szczęście to bardziej ich robota niż nasza” — mruknął Japp, mając na myśli francuską Sûreté.

Potem wspólnie z jej przedstawicielem panem Fournierem i z Poirotem studiował pilnie listę pasażerów. Kto może być mordercą? Czy gadatliwy angielski autor kryminałów, w którego ostatniej książce „Tajemnica szkarłatnego płatka” zbrodnię popełniono w taki sam sposób? Albo wytypowani z punktu przez Jappa dwaj Francuzi wyglądający na niedysponowanych? („To, co mówisz, jest całkiem możliwe — mruknął taktownie Poirot —ale mylisz się w co najmniej kilku punktach, drogi przyjacielu. Ci dwaj mężczyźni nie są gangsterami ani podrzynaczami gardeł, jak to sugerujesz. Przeciwnie, są szanowanymi i znanymi archeologami”.) Czy też — jak początkowo zdecydują ksenofobiczni przysięgli, asystujący koronerowi — sam Herkules Poirot? („Co to ma znaczyć? — zmarszczył brwi koroner. — To nonsens, nie mogę zaakceptować takiego werdyktu”.) I tak dalej. Nie ulega wątpliwości, że w powietrzu popełniono nadzwyczaj sprytne morderstwo. „Pasztet”* — to tylko jedno z określeń Jappa na przypadek „Śmierci w chmurach” z roku 1935. Co do Poirota, to kiedy przyszedł do siebie po chorobie powietrznej, świetnie się przy tej sprawie ubawił.


W opowiadaniu, które po raz pierwszy ukazało się w roku 1935, „Skąd ten ogród masz, ach skąd?”, panna Amelia Barrowby z Charman’s Green w hrabstwie Buckingham wysyła do Poirota list z prośbą o poradę w „niebywale delikatnej, rodzinnej sprawie”. Zaraz potem umiera wskutek otrucia strychniną. Abstrahując od tajemniczej śmierci panny Barrowby, historia ta świadczy o coraz lepszej pozycji Poirota w biznesie, gdyż po raz pierwszy spotykamy tam pannę Lemon. Groźna ta osoba pozostanie z nami już do końca, a uprawnia ją do tego tytuł Zaufanej Sekretarki Herkulesa Poirota.8 Podobnie jak służący George, Felicity Lemon w pełni zaspokaja fanatyczne zamiłowanie swego chlebodawcy do porządku („Prawdziwą życiową pasją panny Lemon było rozmyślanie nad wynalezieniem doskonałego sposobu prowadzenia kartotek. Tak doskonałego, aby wszelkie inne systemy musiały odejść w zapomnienie”.) i chociaż w niektórych przypadkach nikt o niej nie wspomina (tak samo jak o George’u) przez wiele lat wiernie służy Poirotowi na dalszym planie.


Kiedy w roku 1935 Arthur Hastings przyjechał z Argentyny, Poirot mieszkał już w Whitehaven Mansions, „okazałym nowoczesnym bloku”. Przyjrzawszy się sobie uważnie, dwaj panowie natychmiast wszczęli dyskusję o stanie swego uwłosienia. Inspektor Japp, który właśnie wpadł z wizytą, też miał coś do dodania: „Włosy na ciemieniu trochę rzedną, co?”, zauważył nietaktownie, zwracając się do Hastingsa, a Poirot tylko dolał oliwy do ognia:

„— Widzisz, Hastings, znam taki środek… Mój fryzjer to bardzo pomysłowy człowiek… Wkłada się to na głowę i, wyobraź sobie, czesze zupełnie jak własne włosy… To wcale nie peruka, rozumiesz, ale…

— Poirot! — wrzasnąłem. — Zapamiętaj raz na zawsze, że nie chcę mieć do czynienia z piekielnymi wynalazkami twojego fryzjera!”

Hastings dodał złośliwie, że Japp, którego nigdy nie darzył sympatią, wyraźnie się starzeje: „Siwy jak gołąb”.

Poirot oczywiście polegał w tym względzie na swoim fryzjerze i buteleczce czarnego revivitu.

Wkrótce jednak pojawiły się ważniejsze sprawy — seria absurdalnych morderstw zrelacjonowanych w „A. B. C.” w roku 1936. Właśnie czegoś takiego oczekiwał Poirot w związku z wizytą Hastingsa: „— Gdy dowiedziałem się, że przyjeżdżasz, powiedziałem sobie: teraz coś wyniknie. Jak niegdyś, będziemy tropić we dwójkę. Ale jeśli tak się stanie, to musi być jakaś nadzwyczajna sprawa, coś… — zrobił nieokreślony ruch ręką. (…)

— Słowo daję, Poirot! — zawołałem. — Można by pomyśleć, że zamawiasz obiad u Ritza”.

Zagadka morderstw ABC, z których każde dokładnie zapowiedziano, z podaniem daty i miejsca, zapewniła parze przyjaciół ekscytujące lato. Dla Poirota była to interesująca odskocznia od przypadków, jakimi przeważnie się zajmował: „Do tej pory mieliśmy zawsze do czynienia ze zbrodnią intymną. Teraz po raz pierwszy spotykamy się z nieosobistym morderstwem na zimno. Z morderstwem od strony zewnętrznej”. Hastings także z ochotą oderwał się od kłopotów ze swoim ranczem. Co za wspaniały powrót! Sama „śmietanka zbrodni”! Kto w takiej chwili będzie się przejmował niewielką łysinką?

Morderca ABC został ujęty w listopadzie, miesiąc później Hastings wrócił do Argentyny, a już w czerwcu następnego roku znowu stał przy oknie salonu Poirota, zabawiając się obserwacją ruchu ulicznego („…w zgiełku Londynu było dla mnie coś szczególnie ekscytującego”) i robiąc notatki do relacji z następnego przypadku:

„…śmierć panny Arundell nie była dla nikogo niespodzianką. Było nią natomiast coś innego.

To jej ostatnia wola stała się pożywką dla różnych emocji: zdziwienia, przyjemnego podekscytowania, ostrego potępienia, furii, rozpaczy, gniewu i mnóstwa plotek. Przez tygodnie, a nawet miesiące, w Market Basing nie mówiło się o niczym innym!”

Tak zaczyna się „Niemy świadek”, wydany w roku 1937. Poirot, ku zgorszeniu Hastingsa, musiał się uciec do wielu kłamstw, żeby wykryć mordercę panny Emilii Arundell, przebiegłej damy o wiktoriańskich zasadach. Zbrodnia ta nigdy nie stałaby się przedmiotem śledztwa, gdyby nie list (fatalnie opóźniony), w którym przyszła ofiara prosi Poirota o podjęcie bliżej nie sprecyzowanych kroków w jakiejś niejasnej sprawie.9

Atmosfera domu zmarłej panny Arundell wywarła wielkie wrażenie na Hastingsie, który tak pisał o tamtejszym salonie:

Unosił się w nim lekki aromat korzeni i ziół. Perkalowe obicia były zniszczone, a ich wzory spłowiałe. Na ścianach wisiały akwarele. Zauważyłem sporo porcelany, kruche pastereczki i pasterzy. Było też dużo włóczkowych poduszek, wyblakłych fotografii w srebrnych ramkach, inkrustowanych pudełek do robót i puszek na herbatę. Najbardziej fascynujące wydały mi się dwie po mistrzowsku wycięte z serwetek damy, umieszczone za szybkami. Jedna trzymała kołowrotek, druga na kolanach miała kota”.

Poczuł też z miejsca sympatię do przyjaznego kudłatego teriera Boba. Na końcu książki osieroconego psa ofiarowano Poirotowi, ale Hastings natychmiast uznał zwierzaka za swą zdobycz wojenną: „Słowo daję, Poirot, dobrze mieć znowu psa!”, wyznał i zaraz potem wrócił do Argentyny. Tym razem, bez względu na różne powody i tęsknotę za krajem, nie pojawił się w Anglii przez wiele lat.


Prawdopodobnie jeszcze w tym samym roku wydarzyły się trzy przypadki opisane w opowiadaniach „Zagadka na morzu”, „Trójkąt na Rodos” i „Morderstwo w zaułku”10. We wszystkich obecność Poirota w miejscu przestępstwa lub jego okolicy wynika z rozpaczliwych prób zorganizowania sobie spokojnego wypoczynku albo z układów towarzyskich.

W „Zagadce na morzu”11 jego determinacja zakrawa na akt masochizmu:

„— Podoba się panu wycieczka, panie Poirot?

— Szczerze mówiąc, wcale. To głupota z mojej strony, że dałem się na nią namówić. Nie cierpię morza. Nigdy nie jest nieruchome ani przez chwilę”.

Nie minie jednak wiele czasu, a Poirot z wyraźną przyjemnością wyjaśni w spektakularny sposób zebranym w salonie współpasażerom, w jaki sposób podczas postoju statku w Aleksandrii zamordowano w zamkniętej kabinie niesympatyczną panią Clapperton12.

Może więc w „Trójkącie na Rodos” znajdzie się dla strudzonego detektywa odrobina spokoju w łagodnym, październikowym słońcu? Ale nawet tam, obserwując z niepokojem podskórne emocje, kłębiące się wśród gości zacisznego hotelu, „pan Poirot uświadomił sobie nieunikniony przebieg wypadków”. Mimo wakacji czekał go obowiązek — wyjaśnienie zagadki zbrodni z namiętności.

A czyż jakikolwiek posiłek w towarzystwie inspektora Jappa — jak na przykład ten, który miał miejsce w wieczór Guya Fawkesa* — mógł nie doprowadzić do śledztwa w sprawie morderstwa?

Skręcając z głównej ulicy, dwaj mężczyźni znaleźli się w stosunkowo cichym zaułku. Zjedli właśnie razem obiad i teraz na skróty szli w kierunku mieszkania Poirota. Po drodze ciągle słyszeli odgłosy fajerwerków. Od czasu do czasu deszcz złotych promieni rozjaśniał niebo.

— Doskonała noc na morderstwo — zauważył ze znawstwem Japp. — Nikt w taką noc nie usłyszałby strzału”.

Święta prawda! Jak okazało się dalej w opowiadaniu „Morderstwo w zaułku”, nie tylko Japp wpadł na taki pomysł.


W „A. B. C.” Poirot mruczał pod nosem:

Na przykład (…) cztery osoby siedzą przy brydżu, a wychodzący w fotelu przed kominkiem. Po skończonym robrze okazuje się, że ów sprzed kominka nie żyje. W czasie, gdy się wykładał, jeden z czwórki oddalił się na chwilę i popełnił morderstwo, a zajęci rozgrywką partnerzy nie zauważyli tego. To dopiero zagadka! Kto z czwórki?”

I właśnie taka zagadka zamkniętego kręgu przedstawiona została w „Kartach na stół” z roku 193613. Diaboliczny gospodarz, znany w towarzystwie pan Shaitana, który żył na stosownym poziomie w wytwornym apartamencie przy Park Lane, zaprosił na obiad ośmioro gości. W jego mniemaniu czworo z nich popełniło kiedyś morderstwo, które nie wyszło dotąd na jaw. Pozostała czwórka to osoby znane ze zdolności detektywistycznych, a więc słynny Herkules Poirot, poważany nadinspektor Battle ze Scotland Yardu, popularna autorka kryminałów Ariadna Oliver i dystyngowany weteran Secret Service, pułkownik Race14. Po obiedzie towarzystwo zasiadło do brydża. Czwórkę „łapsów” umieszczono w palarni:

„— Pięć karo. Gra i rober — powiedział pułkownik Race. — Brawo, brawo — zwrócił się do Poirota. — Nie myślałem, że pan to wygra. Szczęście, że nie wyszli w piki.

— To niczego by chyba nie zmieniło — rzekł wielkodusznie nadinspektor Battle.

Licytował piki. Jego partnerka, pani Oliver, miała pika, ale «coś jej powiedziało», żeby zagrać w trefle, co zrobiła, z fatalnym zresztą rezultatem”.

Tymczasem w salonie wydarzyła się tragedia. Pana Shaitanę, który siedział przy kominku sam na sam z potencjalnymi mordercami, znaleziono z drogocennym sztyletem w piersi. Kto z tej czwórki go zabił?

Biorąc pod uwagę, że jedyny trop to skomplikowany zapis brydżowy, że w śledztwie brały udział takie znakomitości, jak nadinspektor Battle, pani Oliver i pułkownik Race, że wreszcie przedwczesna śmierć pana Shaitany pozbawiła Londyn jedynych wąsów, które mogłyby konkurować z wąsami Poirota — trudno się dziwić uwadze Agathy Christie, iż była to jedna z ulubionych spraw małego Belga.


Rok później znowu napotkał na swej drodze pułkownika Race’a. Zdarzyło się to daleko od salonu pana Shaitany, na parowcu płynącym po Nilu. Poirot raz jeszcze postanowił zrobić sobie wakacje („…Chyba tej zimy wybiorę się do Egiptu. Klimat jest tam wspaniały! Świetna okazja, by uciec od mgły, szarzyzny i ciągłego deszczu”.), pułkownik Race zaś, którego spotykało się zwykle „wszędzie tam, gdziekolwiek na obszarze Imperium szykowały się jakieś zamieszki”, ścigał właśnie niebezpiecznego agitatora politycznego. A jednak i wypoczynek, i agitator poszli w zapomnienie, kiedy w pobliżu Drugiej Katarakty na statku Karnak wydarzyły się kolejno trzy morderstwa.

„…podróż rwącą rzeką, między niebezpiecznymi skałami, zdążając ku nie znanym jeszcze nieszczęściom, które mogą z biegiem czasu się wydarzyć…” Oto, co Herkules Poirot przewidywał w jednej ze swych najgłośniejszych spraw — „Śmierci na Nilu”15 z roku 1937. Na pierwszy rzut oka towarzystwo na statku Karnak wydaje się bardzo miłe. Poirot z pewnością polubił na przykład taką panią Allerton („najbardziej czarującą ze znanych mi osób”, jak się wyraził), ale w trakcie prowadzonego wraz z pułkownikiem śledztwa wyszły na jaw różne bardzo brzydkie sekrety, „…wiele niechęci, zazdrości, podłostek i zawiści. Niczym brzęcząca chmara much”.


Następna sprawa, opisana w „Rendez–vous ze śmiercią”, rozgrywa się w Palestynie i Jordanii zaraz po zakończeniu „Śmierci na Nilu”, a więc niewątpliwie podczas tych samych burzliwych wakacji. Wprost z Karnaku Poirot udał się do hotelu Salomon w Jerozolimie, stamtąd zaś do Ammanu. Miał przy sobie list polecający od pułkownika Race’a do pułkownika Carbury’ego, „potęgi” administracyjnej w Transjordanii*. Podnosząc wzrok znad listu, przysięgły miłośnik powieści kryminalnych obdarzył swego gościa pełnym nadziei uśmiechem.

„— Niech no pan powie, czy trafia się czasami, że pański zawód ściga pana?

— Pardon?

— Innymi słowy, czy nie zdarza się, że przyjeżdża pan dokądś, aby wypocząć, oderwać się od zbrodni, a tam, na miejscu, trup zagradza panu drogę?

— Tak… To zdarzało się nieraz.

Pułkownik zrobił minę jeszcze bardziej roztargnioną.

— Aha… — Podniósł się raptownie. — Widzi pan, mamy tutaj trupa, który wcale mi się nie podoba”.

Chodziło o zwłoki amerykańskiej turystki, władczej pani Boynton („Stara, opasła, nalana! Siedzi niby karykatura Buddy albo potworny wielki pająk pośrodku swojej pajęczyny”), którą powszechnie uznano za przyczynę nieszczęść całego jej otoczenia. Nagła śmierć starszej pani podczas wycieczki w gronie rodzinnym do Petry nasunęła przykre pytanie: kto zabił tego potwora?

W trakcie dochodzenia Poirot z pewnym rozbawieniem zaspokaja wszelkie oczekiwania pułkownika Carbury’ego co do tego, jak powinien zachowywać się detektyw:

,,— Chce się pan dowiedzieć, pułkowniku, kto zabił panią Boynton? (…) Ma się rozumieć, jeżeli została zabita, a nie umarła naturalną śmiercią. Chce pan zbadać dokładnie, jak i kiedy zginęła albo, innymi słowy, poznać całą prawdę?

— Aha. Na tym zależałoby mi bardzo.

— Nie widzę powodu — podjął z wolna mały Belg — dla którego nie miałby pan poznać całej prawdy”.

Przyrzekłszy znaleźć rozwiązanie w ciągu doby, Poirot zabrał się do rozplątywania sieci w Petrze. Zetknął się tam z grupą turystów, którzy, jeśli nie zajmowali się śmiercią pani Boynton, to dyskutowali o aktualnych problemach, takich jak Liga Narodów, wrogość między Arabami a Żydami, zagrożenie ze strony handlarzy żywym towarem i narkotykami oraz zalety i wady psychoterapii.

Ale pułkownika Carbury’ego obchodziło tylko jedno: powieść kryminalna, powstająca na jego własnych oczach:

„— Przypuszczam, że pan potrafi robić te wszystkie cuda, jak detektyw z powieści kryminalnej? Sporządzić listę wydarzeń na pozór drobnych, lecz o kapitalnym znaczeniu!

— Aha! Lubi pan powieści kryminalne w takim stylu? Chętnie zrobię panu tę przyjemność — uśmiechnął się Poirot i sięgnąwszy po arkusz papieru, zaczął pisać szybko i czytelnie”.


Pod jednym względem „Boże Narodzenie Herkulesa Poirot”, opublikowane w roku 1938, przypomina „Zagadkę gwiazdkowego puddingu” z początku lat dwudziestych — w obu wypadkach Poirot czuje się skrępowany wiejskimi uciechami świątecznymi i patrzy ponuro w buzujący na kominku ogień. We wcześniejszym opowiadaniu był pogrążony w żalu po wyjeździe Hastingsa, natomiast w domu pułkownika Johnsona, okręgowego komisarza policji w Middleshire, z którym przyjaźnił się od czasu „Tragedii w trzech aktach”, martwił się skrycie wyłącznie o swoje plecy. Przy braku centralnego ogrzewania jak nic można się narazić na przeciąg, a to przecież wielkie ryzyko.

Wkrótce jednak z pomocą przyszedł mu nieunikniony nagły wypadek. „Niech to diabli! Morderstwo! W samą Wigilię!”, wykrzyknął komisarz. W ten sposób Poirot zawarł pośmiertną znajomość z zamieszkałym po sąsiedzku milionerem, apodyktycznym Simonem Lee, dla którego — z racji starannie poderżniętej żyły szyjnej — Wigilia ta okazała się znacznie bardziej pechowa.

Pozostali członkowie rodziny Lee, sądząc z opisu pułkownika Johnsona, byli podobni do tych z „Zagadki gwiazdkowego puddingu”:

Nie do wiary! — krzyknął pułkownik. — Mamy do czynienia z wyjątkowo okrutnym, brutalnym mordem, a kimże są podejrzani? Alfred Lee i jego żona to para miłych, dobrze ułożonych, spokojnych ludzi. George Lee jest posłem do parlamentu i człowiekiem ogólnie szanowanym. Jego żona to po prostu typ nowoczesnej kobietki. Dawid Lee wydaje się człowiekiem bardzo łagodnym, a według słów Harry’ego nie zniósłby nawet widoku krwi. Jego żona jest miłą, rozumną kobietą, choć nieco pospolitą. Pozostaje hiszpańska siostrzenica i przybysz z Afryki Południowej”.

Cóż, byli tam wszyscy. Jak skomentował to Poirot, zabierając się do pracy, podczas świąt powstaje w rodzinach „wiele napięć”.


Dwie sprawy z tego pracowitego okresu, opisane w opowiadaniach „Żółty irys” i „Sen”, nie wymagały na szczęście wyjazdu poza Londyn. Aby dojechać na miejsce zagrożone zbrodnią, wystarczyło wezwać taksówkę.

Niemniej jednak, przypadek „Żółtego irysa” wyrwał Poirota w zimny wieczór z domowych pieleszy. Zamiast kontemplować ukochany grzejnik elektryczny, detektyw musiał się oddać o wiele bardziej wątpliwym przyjemnościom, jakich doznaje człowiek wezwany nagle do modnej restauracji na kolację z szampanem. Tam bowiem — według anonimowego telefonu — ktoś siedzący przy stoliku z żółtymi irysami obawiał się morderstwa. Dostosowując się z konieczności do ożywionej atmosfery lokalu, Poirot podejmuje grę na własną rękę. Siedząc obok znanej południowoamerykańskiej tancerki, mruknął:

Señora, nie ośmieliłbym się prosić pani do tańca. (…) Zanadto przypominam zabytek”.

Mimo wszystko wieczór okazał się dość nerwowy. Poirot tak szybko wykrył mordercę, że jego miłość własna wróciła z tym większą siłą:

— Señora, z upływem wieczoru staję się coraz odważniejszy. Jeśli teraz zechce pani ze mną zatańczyć…

— Och, tak, chętnie. Jest pan bardzo atrakcyjnym mężczyzną, monsieur Poirot. Wręcz nalegam na taniec z panem.

— Jest pani niezwykle uprzejma, señora”.

Sprawę z opowiadania „Sen” Poirot uznał za znacznie mniej ekscytującą. Wezwano go na pomoc do cokolwiek zdeklasowanej siedziby ekscentrycznego milionera, Benedykta Farleya. Człowiekowi temu od lat śniło się to samo: że dokładnie dwadzieścia osiem minut po godzinie trzeciej strzela do siebie. Poirot stanowczo odmówił zajęcia się tą sprawą: „W tej dziedzinie polecam panu przeczytanie »Sennika« Napoleona albo skontaktowanie się z jednym z praktykujących psychologów z Harley Street”. A jednak w ciągu tygodnia sen Farleya się spełnił i detektywa wezwano po raz drugi. Na miejscu zastał osieroconą wdowę, jego córkę, sekretarza, inspektora policji oraz lekarza. Poirot wysłuchał każdego po kolei, po czym przypuścił szturm:

„— Pani Farley, mam jeszcze jedno pytanie. Czy pani mąż miał dobry wzrok?

— Nie. Bez okularów nie.

— Był krótkowidzem?

— Och, tak, był zupełnie bezradny bez swoich okularów.

— Czy miał kilka par okularów?

— Tak.

— Aha — powiedział Poirot. — Sądzę, że to zamyka sprawę… W pokoju zapadła cisza. Wszyscy patrzyli na małego człowieczka, który z zadowoleniem głaskał swoje wąsy”.


Z licznych odniesień do współczesnych wypadków jasno wynika, że następne śledztwo Poirota, opisane w powieści „Pierwsze, drugie… zapnij mi obuwie”, wydanej w roku 1940, dotyczy pierwszej połowy fatalnego roku 1939. Wzmianki o zagrożeniach w Europie — komunistach i faszystach, handlarzach broni i mordercach, agentach wywiadu i kontrwywiadu — wypływają jak piranie w ciągu całej skomplikowanej historii. Co do Anglii, to dużo się mówi o chronieniu za wszelką cenę wypłacalnej gospodarki i wartości konserwatywnych, o zamachu na premiera i Imperialnych Koszulach — wywrotowcach, „którzy maszerują z chorągwiami i oddają te idiotyczne pozdrowienia”.

Może to wszystko rzeczywiście stanowiło powód do niepokoju, ale Poirot miał teraz własne zmartwienia:

W życiu największych ludzi zdarzają się czasem upokarzające momenty. Mówi się, że nikt nie jest bohaterem dla swego służącego. Niech mi będzie wolno dodać, że niewielu ludzi stać na bohaterstwo w momencie, gdy stają oko w oko z dentystą. Herkules Poirot był chorobliwie świadom tego faktu. Był człowiekiem przyzwyczajonym mieć o sobie dobrą opinię. On był Herkulesem Poirotem, przewyższającym innych prawie we wszystkim. Lecz w tym momencie nie był w stanie czuć się, niestety, w niczym doskonalszy od innych i wewnętrznie wydawał się sobie kompletnym zerem. Był zwykłą, tchórzliwą figurą, człowiekiem bojącym się dentystycznego fotela”. Pół godziny później uszczęśliwiony detektyw zwierzał się taksówkarzowi:

Nie, mój przyjacielu, nie jestem pijany. Byłem dziś u dentysty i nie muszę tam wracać przez sześć miesięcy. To cudowna myśl!”

Lecz nie zdążył jeszcze strawić doskonałego lunchu ku czci owego wydarzenia, gdy George wręczył mu słuchawkę telefonu. Dzwonił inspektor Japp. Dziwnym trafem, w godzinę po wyjściu Poirota pan Morley, jego gadatliwy, Bogu ducha winny dentysta, popełnił samobójstwo!

A może było to morderstwo? Albo robota szpiegowska? Albo kolosalny podwójny blef, którego przypadkową ofiarą stał się nieszczęsny pan Morley? Zbierając po drodze żniwo z kolejnych ofiar, rydwan bogini śmierci posuwa się naprzód w rytm dziecięcej rymowanki. Poirot zaczyna się zastanawiać, kogo właściwie ma za przeciwnika? Czy próbuje pomścić swego dentystę, czy uratować Anglię? Kiedy najwyższe władze odsunęły Jappa od tej sprawy, na placu boju pozostał tylko Poirot.

Do pokoju wszedł, jak zwykle cicho, George. Postawił na małym stoliku parującą filiżankę czekolady i kilka biszkoptów.

— Czy potrzeba jeszcze czegoś, sir?

— Jestem w wielkim kłopocie, George.

— Naprawdę, sir? Przykro mi to słyszeć.

Herkules Poirot wypił trochę czekolady i w zamyśleniu mieszał ją w filiżance”.

Po zakończeniu śledztwa poczuł, że jest wyczerpany. „Czy to możliwe, żebym się już zaczął starzeć? — westchnął ze zdumieniem”.


Morderstwo, które było przedmiotem ostatniego dochodzenia Poirota przed końcem dekady, zostało po mistrzowsku opisane w „Zerwanych zaręczynach” (1940). Jest to historia listów i testamentów, miłości i chciwości.

Oś „Zerwanych zaręczyn” to proces Elinor Carlisle, oskarżonej o morderstwo. Wszystkie dowody świadczą o tym, że uwikłana w trójkąt miłosny dziewczyna otruła swą rywalkę. Kiedy wszystko wydaje się stracone, przyjaciel, a w przyszłości zapewne narzeczony panny Carlisle, wzywa na pomoc Poirota.

Detektyw pokazał się tu czytelnikom jako wzór taktu i wcielony urok w „bardzo londyńskim” wydaniu. Znakomitość w lakierkach raczyła zjechać do wioski Maidensford, aby przesłuchać gospodynię, zakochanego mechanika samochodowego i zdenerwowanego młodszego ogrodnika. Powtórne badanie dowodu winy przy licznych filiżankach herbaty robi nieraz wrażenie zabawy w kotka i myszkę. Aby na przykład zjednać sobie gospodynię, „damę o zapatrywaniach konserwatywnych, nad wyraz nieprzychylnie usposobioną wobec cudzoziemców”, Poirot wyciąga z rękawa ostatniego asa:

Z naiwną dumą opowiedział o swojej niedawnej wizycie w Sandringham*. Z uznaniem wspomniał o łaskawej, zdumiewająco uprzejmej prostocie najjaśniejszego pana.

Pani Bishop, która bacznie śledziła z dnia na dzień wszystkie wydarzenia dworskie, została rozbrojona. Skoro sam monarcha wezwał do siebie tego pana Poirot… A! To inna sprawa! Niech sobie będzie nawet cudzoziemcem, jeżeli jednak najjaśniejszy pan wskazał drogę, ona, Emma Bishop, nie powinna lekceważyć obcego przybysza”.



V
Lata czterdzieste

Jutro przyjdzie na obiad jakiś człowiek, który zajmuje się zbrodniami.

Midge Hardcastle, „Niedziela na wsi”


Dwanaście prac Herkulesa” z roku 19471 to pełna uroku książka, która obejmuje ostatnie miesiące roku 1939 i znaczną część 1940. Cykl tych przygód rozpoczęła wizyta starego przyjaciela:

Mieszkanie Herkulesa Poirota było w wystroju z gruntu nowoczesne. Lśniło chromem. Nawet fotele, choć wygodnie wyściełane, miały kanciaste, bezkompromisowe kształty.

W takim to właśnie fotelu — jak zawsze pedantycznie, na samym środku — zasiadł Herkules Poirot. Naprzeciw niego, również w fotelu, siedział doktor Burton, członek najszacowniejszych towarzystw, z uznaniem pociągając Chateau Mouton Rothschild z piwniczki Poirota. Doktor był zażywny, rozczochrany, a spod strzechy jego białych włosów promieniało rumiane, dobrotliwe oblicze. Miał zwyczaj chichotać donośnie, acz nieco astmatycznie, oraz obsypywać siebie i wszystko dookoła popiołem z papierosów. Na próżno Poirot obstawił go popielniczkami. Doktor Burton zadawał właśnie pytanie:

— Dlaczego akurat Herkules? Skąd się to wzięło?

— Chodzi ci o imię, które nadano mi na chrzcie?

— Nie ma w nim nic chrześcijańskiego — zaprotestował doktor”.

I doktor Burton, który po winie poczuł przypływ weny, rozpoczął krótki wykład mitologii greckiej, poświęcając szczególnie wiele uwagi imiennikowi Poirota i jego sławetnym dwunastu pracom. Z początku Poirot nie zdradzał wielkiego zainteresowania: „Weźcie takiego Herkulesa… tego bohatera! Bohatera, a to dobre! Przecież to tylko wielki, muskularny osiłek o śladowej inteligencji i zbrodniczych skłonnościach!” Ale kiedy przewertował kilka oprawnych w cielęcą skórę klasycznych słowników, dostarczonych posłusznie przez pannę Lemon, znowu przestał myśleć o emeryturze. Zainspirowała go idea wielkiego schematu.

Czemu nie zejść ze sceny w sposób efektowny i dramatyczny? Czemu nie ukształtować własnej sylwetki na modłę tamtego Herkulesa?

Zanim wycofa się ostatecznie, podejmie się dwunastu spraw, ni mniej, ni więcej. Powinny to być sprawy, wybrane specjalnie pod kątem związku z dwunastoma pracami starożytnego Herkulesa. Tak, to będzie nie tylko zabawne… będzie to dzieło natchnione, ba — artystyczne”.

Powziąwszy ową wzniosłą decyzję, Poirot pogrążył się w oczekiwaniu na przypadek, który pasowałby do pierwszej pracy Herkulesa: pojmania lwa z Nemei.

Naturalnie nie spodziewał się, że będzie zmuszony stanąć oko w oko z lwem z krwi i kości. Gdyby dyrekcja jakiegoś ogrodu zoologicznego zwróciła się do niego w sprawie związanej z prawdziwym lwem, uznałby to za przesadny zbieg okoliczności. Nie, tu trzeba odwołać się do symboliki. Pierwsza sprawa powinna mieć związek z jakąś powszechnie znaną osobistością, musi być sensacyjna, a także najwyższej wagi. Jakiś przestępca doskonały… albo przeciwnie, ktoś, kto w świadomości społecznej uchodzi za lwa. Głośny polityk lub malarz… może nawet członek jakiejś rodziny panującej?”

Ale gdy na scenie naprawdę ukazał się lew, okazało się, że nie należy do żadnej z tych kategorii. Był małym, zasapanym pekińczykiem imieniem Shan Tung. Przez całe lata Poirot odmawiał porad w sprawie zaginionych piesków, ale w historii „Lwa z Nemei” nieomylnie dostrzegł wspaniały przypadek tworzącej się na jego oczach mitologii.

W starożytnej Grecji wielu kandydatów na herosów próbowało uśmiercić dziewięciogłową hydrę i dopiero Herkules sprostał temu zadaniu. W przypadku „Hydry lernejskiej”, Poirot wyjeżdża na wieś na prośbę tamtejszego lekarza, któremu miejscowa społeczność obrzydza życie plotkami, podejrzewając go o otrucie żony. Detektyw od razu spostrzegł, że trafia mu się druga z Herkulesowych prac:

„— George, wyjeżdżamy na wieś — oznajmił Herkules Poirot swojemu służącemu.

— Naprawdę, proszę pana? — odrzekł George, jak zwykle nieporuszony.

— A celem naszej wyprawy jest zgładzenie potwora o dziewięciu głowach.

— Doprawdy, proszę pana? Takiego w rodzaju potwora z Loch Ness?

— To coś jeszcze mniej namacalnego. Nie miałem na myśli istoty z krwi i kości”.

Pan i służący wspólnymi siłami pozbawili głów bestię z Market Loughborough.

W legendarnych czasach Herkules przez rok ścigał przez magiczną krainę łanię o złotym rogu, natomiast jego tak zwykle roztropny imiennik stracił w opowiadaniu „Łania ceryntyjska” więcej czasu i pieniędzy niż sobie wyobrażał, aby — bez widoku na honorarium — odnaleźć ukochaną wiejskiego mechanika. No cóż, zawsze drzemał w nim romantyk i swat.

Swoją trzecią pracę Poirot zakończył w Szwajcarii, gdzie postanowił zatrzymać się na krótki wypoczynek. Ośnieżone góry przypominały okolice, w których grecki Herkules tropił mitycznego dzika z Erymantu. Żadna z niebezpiecznych przygód, jakich zaznał po drodze, nie dorównywała jednak przeżyciom Poirota podczas współpracy z policją szwajcarską przy osaczaniu mistrza zbrodni Marrascauda.

Herkules Poirot westchnął. Ściganie bezlitosnego mordercy dalekie było od tego, co uważał za przyjemne spędzanie wolnego czasu. Zreflektował się, że wysilanie umysłu z głębin fotela to coś bardziej w jego stylu niż zastawianie w górach sideł na dzika”.

Ale oto miał przed sobą czwartą pracę, toteż w „Dziku z Erymantu”, pozostawiony sam na sam z mordercą i jego bandą w fatalnie prowadzonym hotelu, wykazał się odwagą, sprytem, a także zdolnościami, o które nikt by go nie posądzał:

Monsieur Lementeuil, komisarz policji, uściskał Poirota oburącz.

— Przyjacielu, witam pana z prawdziwym wzruszeniem! Cóż za niebywałe spotkanie… przez co musiał pan przejść! A my tam, na dole, zdenerwowani, przerażeni… bez żadnych wieści, wciąż w strachu. Bez radia, bez możliwości nawiązania kontaktu. W tej sytuacji nadanie wiadomości za pomocą heliografu to doprawdy dowód pańskiego geniuszu.

— Ależ nie, nie. — Poirot usiłował zachować skromność”. Następnie, idąc w ślady starożytnego herosa, Poirot bierze się do czyszczenia „Stajen Augiasza”, czyli wyprania wyjątkowo obrzydliwych brudów. Podczas spotkania z nadętym ministrem spraw wewnętrznych i cieszącym się powszechnym szacunkiem nowym premierem usłyszał:

„— Sytuacja jest nadzwyczaj delikatna, panie Poirot.

Na ustach Herkulesa Poirota zaigrał nikły uśmieszek. «Jak zawsze», miał ochotę odpowiedzieć detektyw, lecz opanował się i przybrał wyraz twarzy świadczący o bezgranicznej dyskrecji.

Sir George Conway z powagą mówił dalej. Z jego ust potoczyście płynął frazes za frazesem: wyjątkowa delikatność sytuacji, w jakiej znalazł się rząd… interes publiczny… partyjna solidarność… konieczność zaprezentowania zwartego frontu… potęga prasy… dobro kraju…”

Krótko mówiąc, Poirot miał wyciszyć straszliwy skandal polityczny. Czy swym sprytem przysłużył się najlepiej pojętym interesom państwa, to inna sprawa, ale po jego genialnej kontrofensywie przeciwko brukowej gazecie „X–Ray News” od rządu powiało zapachem róż2.


Niedługo potem — uszczupliwszy okrągłą sumkę, wypłaconą niewątpliwie przez rząd za uratowanie gabinetu — wyjechał na następny urlop do maleńkiego kraiku na Bałkanach — Herzoslavakii*. Zatrzymał się w hotelu położonym z dala od utartych szlaków, w pobliżu granicy z Grecją, gdzie siłą rzeczy musiała mu się narzucać myśl o nieuniknionej szóstej pracy. Czy wśród sosnowych lasów i malowniczych jezior nie kryje się coś, co przypominałoby przerażające sępy o żelaznych dziobach? Ależ tak, krążyli tu padlinożercy w osobach szantażystów. W „Ptakach stymfalijskich” Poirot z całą życzliwością ratuje ich ofiarę _ uczciwego młodego Anglika. Zajmuje mu to czas między popołudniową herbatą na tarasie a śniadaniem następnego ranka. Zamierzam tylko pójść w ślady mojego wielkiego poprzednika, Herkulesa”, mruknął.


Przypadek „Byka kreteńskiego” również dotyczył losu młodego, uczciwego Anglika.

W starożytnych czasach Herkules, wzruszony smutkiem Pazyfae, uwolnił jej ukochanego kreteńskiego byka*. Siódme zadanie Poirota rozpoczyna się od wizyty zdenerwowanej klientki. Zawsze przywiązujący wielką wagę do pierwszego wrażenia, „Herkules Poirot w zamyśleniu przyglądał się swemu gościowi.

Miał przed sobą bladą twarz o ostro zarysowanym podbródku, oczy raczej szare niż niebieskie i włosy w rzadko spotykanym połyskliwym odcieniu czerni, poskręcane w «hiacyntowe» loczki mieszkanki starożytnej Grecji.

Zwrócił uwagę na dobrze skrojoną, choć nieźle znoszoną tweedową garsonkę, podniszczoną torebkę i nieświadomą arogancję, widoczną mimo wyraźnego zdenerwowania dziewczyny.

»Tak, oto tak zwana ziemianka… bez pieniędzy! Musiało ją spotkać coś zupełnie niezwykłego, skoro przyszła z tym do mnie«”.

I rzeczywiście chodziło o coś wyjątkowego — stan psychiczny imponującego narzeczonego owej panny („Wysoki, potężnie zbudowany młody człowiek miał szerokie bary i ogorzałą twarz, okoloną bujnymi włosami. Biła z niego siła i męstwo”), który wyraźnie odziedziczył rodzinną skłonność do obłędu i mordował po nocach koty, papugi i owce. Zanim „młody byk” odzyskał wolność, Poirot musiał ujawnić przykre i zagmatwane rodzinne sekrety.


W „Klaczach Diomedesa”* wypadki rzuciły Poirota do Mertonshire:

Mertonshire leży dostatecznie daleko od Londynu, jest rajem dla myśliwych i wędkarzy, ma kilka wielce malowniczych, choć nieco zakompleksionych miasteczek, dobrą sieć kolejową i nową magistralę, ułatwiającą komunikację samochodową z metropolią. Pomoc domowa chętniej podejmuje tu pracę niż w innych, bardziej rolniczych okręgach Wysp Brytyjskich. W rezultacie jest praktycznie niemożliwe mieszkać w Mertonshire, jeżeli nie rozporządza się rocznym dochodem, wyrażającym się liczbą czterocyfrową, choć jeśli wziąć pod uwagę podatek dochodowy i różne tam takie, liczba pięciocyfrowa byłaby zdecydowanie lepsza”.

Tutaj, podążając śladem kokainowego gangu, Poirot poznał przy okazji bystrą obserwatorkę, starą lady Carmichael.

„— Bzdura. Pan coś kombinuje, panie Poirot.

— Czy jest pani na bieżąco z klasyką, madame?

— A co klasyka ma z tym wspólnego?

— Ano to, że podjąłem rywalizację z moim wielkim poprzednikiem, Herkulesem. Jedną z prac Herkulesa było okiełznanie klaczy Diomedesa.

— Niech mi pan nie wmawia, że przyjechał pan tutaj trenować konie… w pańskim wieku i w nieodłącznych lakierkach!_ Nie wygląda mi pan na takiego, który choć raz siedział w siodle!

— Konie, madame, są w tym wypadku symboliczne. Były to dzikie klacze, które żywiły się ludzkim mięsem”.

Na pastwiskach, które w szybko rozwijającym się Mertonshire mogły budzić zdumienie, Poirot szybko obłaskawia dzikie konie Diomedesa.


Rubens, chociaż Flamand, nie należał do artystów szczególnie podziwianych przez Poirota, dlatego detektyw niezbyt chętnie odniósł się do prośby przyjaciela o odzyskanie cennego obrazu, skradzionego z wystawy w Simpson’s Galleries. Trop prowadzi na kontynent, ale Poirot postanawia połączyć śledztwo z innym, zaproponowanym przez Jappa i daleko bardziej interesującym: w sprawie zaginionej we Francji angielskiej uczennicy. W „Pasie Hipolity” Poirot odnajduje zarówno obraz, jak dziewczynkę, wywiązując się tym samym z dziewiątej pracy. Spotkała go za to kłopotliwa nieco wdzięczność ze strony „młodej, żywiołowej kobiecości” w osobach dwudziestu pięciu panien. Wszystkie domagały się jednego: „Monsieur Poirot, czy mogę prosić o autograf do mojego sztambucha?”

W „Stadzie Gerionesa” Poirot stara się naśladować swego poprzednika, którego dziesiąta praca polegała na odebraniu stada wołów Gerionesowi, potworowi o trzech ciałach. W przypadku naszego detektywa stadem są ofiary szarlatana, przywódcy sekty religijnej. „Wielki Pasterz” szprycuje swe owieczki haszyszem, a następnie wyłudza pieniądze. W przyjemnej okolicy Devonu Poirot demaskuje owego wilka w owczej skórze i przy okazji wykrywa pewną liczbę przez nikogo nie podejrzewanych morderstw. Inspektor Japp w pewnym momencie stwierdził: „Mógłby pan sam stworzyć jakąś nową religię. (…) Na przykład pod wezwaniem: «Nie masz nikogo mądrzejszego nad Herkulesa Poirot, amen». Powtarzać ad lib”.


W jedenastej pracy Herkules wykradł jabłka strzeżone przez Hesperydy, „córy gwiazdy wieczornej”, zamieszkujące w tajemniczej zachodniej krainie, Poirot zaś podjął się odnaleźć renesansowy skarb Borgiów, puchar ozdobiony wężem z drogich kamieni i szmaragdowymi jabłkami. W tym celu musiał się udać do zachodniej Irlandii, na legendarny koniec świata. Z początku oderwały go od sprawy uroki krajobrazu: „Tutaj, na zachodzie Irlandii, nigdy nie stanęła noga rzymskich legionistów; tu nigdy Rzymianie nie rozstawili obozów warownych, nie pobudowali porządnych, użytecznych dróg. W „Jabłkach Hesperyd” Poirot wpada w liryczny nastrój: „Pozwoli pan, że opiszę miejsce, w którym go [puchar] odnalazłem… ogród pokoju, wychodzący na zachodnie morze w kierunku zapomnianego raju młodości i wiecznej piękności…”


Pojmanie Cerbera”— mitycznego psa o wielu głowach, który strzegł bramy do podziemnego świata — to najbardziej chwytający za serce przypadek ze wszystkich prac Poirota.

Pewnego wieczoru, wjeżdżając ruchomymi schodami ze stacji metra na górę, detektyw usłyszał, że ktoś go woła ze schodów zmierzających w dół.

Zaskoczony, podniósł wzrok. Nie wierząc własnym oczom, zobaczył naprzeciwko siebie (…) wizję dawno minionej przeszłości: kobietę o bujnych, obfitych kształtach. Jej grzywę farbowanych na rudo włosów przykrywał cienki słomkowy kapelusz, do którego przyczepionych było mnóstwo małych, jaskrawo upierzonych ptaszków. Z ramion damy spływało futro z egzotycznych zwierząt”.

Była to jego najdroższa hrabina Vera Rossakoff, której nie widział od ponad dwudziestu lat.

Wykręcając się bokiem i przechylając przez poręcz, Poirot krzyknął z rozpaczą:

„— Chere madame, gdzie mogę panią znaleźć?

Z dołu dobiegła go jej cicha odpowiedź. Była nieoczekiwana, a jednak w tej chwili wydawała się dziwnie na miejscu:

— W piekle…”

Co to mogło oznaczać? Następnego ranka Poirot zasięgnął konsultacji u źródła wszelkiej mądrości:

„— Panno Lemon, czy mogę panią o coś zapytać?

— Oczywiście, panie Poirot. — Panna Lemon zdjęła palce z klawiatury maszyny do pisania i czekała uważnie.

— Jeżeli ktoś zaproponowałby pani spotkanie — z nim albo z nią — w piekle, to co by pani zrobiła?

Panna Lemon, jak zwykle, odpowiedziała bez namysłu. Jak to się mówi, znała wszystkie odpowiedzi.

— Uważam, że byłoby wskazane zarezerwować stolik”.

I tak rozpoczęła się emocjonująca przygoda. Poirot ukrywał się noc w noc przy stoliku w modnym klubie Piekło, gdzie rządy sprawowała niepoprawna hrabina. W głowie kłuło mu się jednak podejrzenie — potwierdzone przez Jappa — że hrabina i jej malownicze Piekło służą za osłonę dla szajki narkotykowej. Po uratowaniu w samą porę Very Rossakoff z policyjnej obławy, powiedział: „Mam do pani wielką słabość. (…)! nie chciałbym widzieć pani w tarapatach.”

„…Pan jest cudowny, cudowny!”, wykrzyknęła, ściskając Poirota. (…) Szminka i makijaż rozmyły się na jego twarzy w fantastyczny wzór.”

Później panna Lemon mruknęła do siebie:

Wielkie nieba! (…) Ciekawe… Naprawdę, w jego wieku…

Chyba nie…”

Tak oto zakończyły się prace Herkulesa3.


Trzeba w tym miejscu wspomnieć, że przed rozpoczęciem owych narzuconych sobie osobiście prac Poirot raz jeszcze poprzysiągł, że później się wycofa. Posunął się nawet do tego, że zgorszonemu doktorowi Burtonowi wyjawił swoje ponownie rozbudzone zainteresowanie hodowlą dyń. Podejmie się jeszcze tylko dwunastu spraw, oznajmił, „ni mniej, ni więcej”. Każdy nałogowiec natychmiast rozpozna w tej uwadze sygnał niebezpieczeństwa i nie zdziwi się, że kariera Poirota nadal będzie się rozwijać, choć w zwolnionym tempie, przez kilka najbliższych dekad. Jak sam detektyw powiedział do Hastingsa w „A.B.C.”: „…Wiem, wiem, co powiesz: że jestem jak primadonna, która daje absolutnie ostatni występ, a pożegnalne przedstawienie powtarza się nieskończoną ilość razy (…). Za każdym razem powtarzam: to już koniec. Ale nie! Wynika coś nowego. Otwarcie przyznaję, drogi przyjacielu, że na wypoczynku nie zależy mi tak bardzo. Szare komórki zaczynają rdzewieć, gdy nie pracują”.

I tak wirtuozerskie popisy trwały nadal, nie tracąc nic ze swej maestrii. Przypadki z lat czterdziestych należą do najbardziej interesujących ze wszystkich sukcesów Poirota.

Ale — zapytałby ktoś — jak wpłynęła na jego życie druga wojna światowa? W kilku sprawach z lat trzydziestych odnajdujemy zapowiedź tego, co miało się wydarzyć.

„…Jak słyszałem, król Leopold to bardzo sympatyczny człowiek”, zauważył pan Morley, pechowy dentysta z „Pierwsze, drugie… zapnij mi obuwie”, dłubiąc w zębie przerażonego pacjenta. Straszliwe wypadki roku 1940 — szczególnie inwazja na Belgię i zdrada jej króla — musiały wstrząsnąć Poirotem i ożywić wspomnienia o kłopotach podczas poprzedniej wojny. Ale podobnie jak miało to miejsce z panną Marple4, niewiele się dowiadujemy o poczynaniach detektywa w czasie wojny. W „Porze przypływu”, powieści, której akcja toczy się w roku 1946, jest mowa o wieczorze spędzonym przez Poirota jesienią 1944 roku w szacownym klubie, gdzie nawet „fakt, że odbywał się właśnie nalot, nie wywierał wpływu na normalną procedurę”, a w „Zbrodni na festynie” z roku 1956 Poirot przypomina sobie, że podczas pewnego nalotu na Londyn bardziej mu dokuczał odcisk na palcu u nogi niż strach przed ewentualną utratą życia. Jednak poza tego rodzaju uwagami, na wszystko, co wiąże się z owym okresem spuszczono kurtynę milczenia. Czy to przypadek? Trudno uwierzyć, by Poirot, ostatnia deska ratunku kolejnych brytyjskich rządów na przestrzeni wielu lat, metodyczny pająk, który cały czas podtrzymywał swe policyjne i polityczne kontakty z kontynentem, pozwolił się zepchnąć na margines lub pozostał tam z własnego wyboru5.

Bez względu na domniemaną czy rzeczywistą dymną zasłonę Poirot nadal mieszka w swym londyńskim apartamencie i przyjmuje różne zlecenia. Te przypadki, które zostały opisane, nie mają nic wspólnego z wojną.


W roku 1941 ukazała się powieść „Zło, które żyje pod słońcem”. Historię tę Poirot porównuje do układanki, w której każdy fragment musi trafić na swoje miejsce: „Dopasowuje się do siebie kawałki mozaiki, dobiera się kolory… i nagle okazuje się, że coś, co każdy uważa za futrzany dywanik, jest ogonem kota”. Akcja toczy się w przyjemnym hotelu Wesoły Roger, górującym nad wysepką w pobliżu wybrzeża Devonu. W pamiętnym sierpniu „przebywała tam pewna ważna (przynajmniej we własnym mniemaniu) osobistość. Herkules Poirot, oślepiający w swym białym, płóciennym ubraniu, z nasuniętym na oczy słomkowym kapeluszem i wspaniale podkręconymi wąsami, spoczywał w krześle plażowym i spoglądał na plażę”.

Współmieszkańcy hotelu codziennie opalali się tam beztrosko, mniej lub bardziej rozebrani. Idylla ta niebawem została zakłócona, podobnie jak układy towarzyskie wśród hotelowych gości, gdyż pojawiła się osoba zwracająca powszechną uwagę:

Nie była skrępowana, wydawało się, że aż za dobrze wie o nieuchronnych skutkach, jakie powoduje jej obecność.

Była wysoka i smukła. Miała na sobie biały, prosty, głęboko wycięty na plecach kostium kąpielowy, a każdy cal jej odsłonietęgo ciała był opalony na piękny odcień brązu. Była doskonała jak posąg”.

Nasz wamp”, jak wkrótce zaczęli nazywać nowo przybyłą niezbyt przychylni goście, wykazał się pewną liczbą zaskakujących dawnych powiązań, a wkrótce rozwinął własną intrygę. Wszystko to w swoim czasie musiał rozwikłać Poirot, kiedy wampa ktoś udusił (podczas kąpieli słonecznej, rzecz jasna).


Opowiadanie „Dwadzieścia cztery kosy”6 to istna uczta dla zwolenników niewyszukanej angielskiej kuchni. Wszystko zaczyna się w restauracji Gallant Endeavour w Chelsea. Kelnerkę Molly dziwi nagła zmiana zwyczajów stałego klienta, pana Gascoigne:

„— Panowie pewnie będą się ze mnie śmiać — Molly się zarumieniła — ale jeśli ktoś przychodzi od dziesięciu lat, siłą rzeczy zna się jego upodobania i uprzedzenia. Nigdy nie znosił puddingu z baranim łojem ani jeżyn; nigdy też nie widziałam, żeby jadł gęstą zupę — a w poniedziałek wieczorem zamówił właśnie gęstą zupę pomidorową, befsztyk, pudding z cynaderek i placek z jeżynami. Sprawiał wrażenie, jakby nie zauważył, co zamówił!

— Wie pani, wydaje mi się to niezwykle interesujące”, powiedział Poirot, który zajadał właśnie indyka z kasztanami i zapewne dlatego zdradzał lekki akcent francuski.


Klientka Poirota z wydanych w roku 1942 „Pięciu małych świnek” pochodziła z Kanady.

Otrzymany od niej przedtem list niczym się nie wyróżniał, zawierał tylko prośbę o widzenie, bez najmniejszej wzmianki o tym, co ta wizyta ma na celu. Był krótki i rzeczowy, jedynie zdecydowany charakter pisma zdradzał, że Karla Lemarchant jest osobą młodą i energiczną”.

Zdeterminowana młoda osoba przybyła do Anglii, aby wszcząć ponowne dochodzenie w sprawie okropnego morderstwa. Szesnaście lat wcześniej jej ojciec, genialny artysta, zmarł wskutek otrucia cykutą. Matka, którą skazano za ten czyn, po roku zmarła w więzieniu. W liście do córki, przekazanym dziewczynie w dniu dwudziestych pierwszych urodzin, zapewniała ją uroczyście o swej niewinności.

„— Dużo o panu słyszałam — odpowiedziała Karla. — O tym, co pan potrafi zrobić i w jaki sposób. Pan kładzie przede wszystkim nacisk na psychologię, prawda? A ta przecież nie ulega zmianie z biegiem czasu. Rzeczy materialne, oczywiście, już minęły… te niedopałki papierosów, ślady stóp, wydeptana trawa. Tych rzeczy już pan nie znajdzie. Ale może pan zbadać wszystkie fakty, porozmawiać z ludźmi, którzy wtedy tam byli. Wszyscy jeszcze żyją. A wtedy… wtedy, jak to pan powiedział na początku, usiądzie pan sobie w fotelu i zacznie myśleć. I odtworzy pan, co się naprawdę stało…

Herkules Poirot wstał i przygładził wąsy.

— Mademoiselle, jestem głęboko zaszczycony — rzekł. — Postaram się usprawiedliwić zaufanie, którym mnie pani darzy. Zajmę się tą sprawą. Zbadam wypadki, które się rozegrały szesnaście lat temu, i wykryję prawdę”.

Nie była to łatwa sprawa. Wyjaśnienie, co naprawdę wydarzyło się wrześniowego poranka przed szesnastoma laty, okazało się dość trudne, ale nie tak, jak powtórna interpretacja faktów i sformułowanie nowych wniosków.

Ta łamigłówka wyrwała Poirota z jego fotela i zmusiła do ciężkiej pracy. Kiedy przewertował stare gazety i przeprowadził mnóstwo nudnych rozmów z emerytowanymi prawnikami i policjantami („Tam, do licha, człowieku! (…) Toć to sprawa miniona i pogrzebana od tylu lat! Oczywiście, że Karolina była winna”.), pozostało mu jeszcze do przesłuchania pięciu świadków:

Coś zaświtało w mózgu Poirota. Usiłował stłumić ten sygnał, nie powinien przecież stale myśleć o dziecinnych wierszykach. W ostatnich latach stawało się to już wprost obsesją. A jednak dzwoneczek nie przestawał dzwonić: «Jedna świnka na targ biegała, druga świnka w domu siedziała…»”

Trzonem tej sprawy — jednego z największych sukcesów Poirota — jest podsumowanie różniących się od siebie relacji pięciu osób z tego, co każda z nich widziała i słyszała (albo raczej z tego, co twierdziła, że widziała i słyszała) w dniu morderstwa.

Jak zauważył pewien starszy pracownik kancelarii adwokackiej, do którego Poirot zwrócił się podczas swego śledztwa:

„…Ta cykuta nie mogła przecież dostać się przypadkiem do piwa, ktoś ją musiał tam wlać. A jeżeli nie pani Crale, to kto?”

Problemem, z którym mały Belg uwinął się błyskawicznie w opowiadaniu z roku 1943 „Poirot and Regatta Mistery” [Poirot i zagadka na regatach]7*8, było zniknięcie słynnego brylantu Gwiazda Zaranna. Fakt ten miał miejsce na przystani w Dartmouth, podczas przyjęcia wydanego na jachcie z okazji regat. Najbardziej podejrzany gość odszukał w Londynie Poirota. Ten, przyjąwszy do wiadomości wszystkie fakty, pożegnał klienta i umówił się z nim za trzy dni.

„— …Sądzę, że do tej pory cała sprawa się wyjaśni.

— Żarty pan sobie robi?

— Nigdy nie żartuję na tematy zawodowe — odparł z godnością Poirot. — To poważna sprawa. — Powiedzmy, w piątek o wpół do dwunastej?”


W znakomitej „weekendowej” powieści „Niedziela na wsi”* z roku 1946 jedną z głównych postaci jest niezapomniana gospodyni Lucy Angkatell. Oto, jak mówi o niej mąż, sir Henry Angkatell, emerytowany dyplomata:

Zawsze wszystko jej się udaje. Dawniej lekce sobie ważyła tradycje panujące w siedzibie rządu; podczas przyjęć nie przestrzegała zasad pierwszeństwa (to jest niewybaczalne przestępstwo!). Przy stole sadzała koło siebie najzagorzalszych wrogów, co powinno doprowadzić do wielkich kłótni, wybuchów wrogości, ściągnąć na brytyjskie władze niesławę; ale nie… Jej uszło to na sucho”.

Ale zaprosiwszy na weekend grupę przyjaciół i kuzynów, i tak już mocno zaplątanych w skomplikowane związki uczuciowe, nawet sama lady Angkatell uznała, że tym razem przesadziła.

„— …Na niedzielny obiad zaprosiłam tego specjalistę od morderstw. Mam nadzieję, że dostarczy nam nieco rozrywki.

— Specjalistę od morderstw?

— Jak jajo — powiedziała lady Angkatell. — Był w Bagdadzie. Wyjaśniał tam jakąś intrygę, kiedy Henry był pełnomocnikiem rządu. A może to było nieco później? Zjedliśmy z nim i z paroma osobami z personelu obiad. Pamiętam, że miał na sobie biały garnitur, różowy kwiat w butonierce i czarne lakierki. Poza tym niewiele pamiętam. Nigdy mnie nie interesowało, kto zabił kogo. Chodzi mi o to, że skoro ktoś już nie żyje, jakie to ma znacz nie, dlaczego? I po co to całe zamieszanie?

— Popełniono tu jakąś zbrodnię?

— Nie, kochanie. On zajmuje jeden z tych śmiesznych nowych domków. Wiesz, te belki, o które zawadza się głową, nowoczesne instalacje hydrauliczne i niewłaściwie rozplanowany ogród. Ludzie z Londynu lubią te rzeczy”.

I dlatego pewnej pięknej wrześniowej niedzieli Poirot zamknął za sobą starannie furtkę Resthaven, swojego nowego weekendowego domku, i pomaszerował na drugi w swym życiu obiad u Angkatellów.

Zaraz po powitaniu zaproszono go na drinka do pawilonu nad basenem, czym bynajmniej nie był zachwycony. „Angielskie zamiłowanie do spędzania czasu na świeżym powietrzu irytowało Herkulesa Poirota”, ale najgorsze dopiero miało się wydarzyć. Kiedy bowiem detektyw wkroczył na scenę, okazało się, że wszystko jest gotowe do pewnej nieciekawej gry.

Poirot był zdenerwowany i znudzony. Śmierć nigdy nie wydawała mu się zabawna. Zażartowano sobie z niego, przygotowując to widowisko.

Patrzył bowiem na scenę morderstwa. Na brzegu basenu w artystycznej pozie leżało ciało z szeroko rozrzuconymi ramionami; krople czerwonej farby powoli spływały do basenu. Ciało było niezwykłe. Należało do przystojnego mężczyzny o jasnych włosach. Nad nim, z rewolwerem w dłoni, stała niska, mocno zbudowana kobieta w średnim wieku. Miała dziwnie nieprzenikniony wyraz twarzy”.

Niestety, nie była to gra… To, co nastąpiło później, złożyło się na jeden z najbardziej przerażających przypadków w karierze Poirota. Ze swej strony lady Angkatell stanęła na wysokości zadania: „… Bądź co bądź, morderstwo to coś żenującego. Służba jest tym zdenerwowana i wszystko stoi na głowie. Mieliśmy podać na obiad kaczki. Na szczęście na zimno są równie smaczne, jak na ciepło”.

Służący zresztą wyraźnie stali po stronie państwa. Kamerdyner Gudgeon na pytanie inspektora policji o rewolwer, który leżał na stole w holu, odrzekł:

„— Nie sądzę, żeby był nabity. Sir Henry nie trzyma naładowanej broni. Jeśli zaś chodzi o odciski palców, to przed odłożeniem na miejsce wytarłem to ściereczką. Znajdzie pan tam tylko moje odciski palców.

— Dlaczego pan to zrobił? — spytał surowo Grange.

Gudgeon uśmiechnął się ze skruchą.

— Miałem wrażenie, że jest zakurzony”.


Kiedy wojna się skończyła, ludzie z kręgu Poirota zaczęli dyskutować o jej skutkach. Czas akcji „Pory przypływu”, powieści wydanej w roku 1948, to późna wiosna roku 1946, a miejsce — osada położona z dala od utartych szlaków.

Wtulona między zalesione wzgórza osada Warmsley Vale (…) jest to miniaturowe staroświeckie miasteczko, które z biegiem lat spadło do poziomu niemal wioski. Posiada główną ulicę z dwoma rzędami staroświeckich domów, kilka barów, kilka podrzędnych sklepów i, ogólnie biorąc, wygląda tak, jak gdyby leżało o sto pięćdziesiąt, a nie o dwadzieścia osiem mil od Londynu”. Tutaj, gdy wreszcie nastał pokój, różni członkowie sympatycznej i zamożnej rodziny Cloade’ów zamierzali ułożyć sobie życie od nowa. Ich domy wymagały remontu, służba odeszła dawno temu, dochody zostały okrojone przez podatki, życie zaś — szczególnie dla kobiet — nadal składało się z ciągłych kolejek, ograniczeń i kartek żywnościowych.

Jakby tego było mało, Cloade’owie musieli znosić jeszcze jeden krzyż. Od lat przywykli zwracać się we wszelkich kłopotach finansowych do Gordona Cloade’a, bogatego kawalera, głowy rodziny. Tymczasem atak bombowy w ostatnim roku wojny nie tylko usunął go spośród żywych, ale sprawił, że w ręce młodej i zupełnie nieodpowiedniej wdowy dostał się ogromny majątek. Zaskoczeni, zubożeni i wściekli — dumni Cloade’owie lizali teraz rany, zastanawiając się głośno i po cichu, co z tym fantem począć. Okopanego bezpiecznie w londyńskim mieszkaniu Poirota dobiegały już od jakiegoś czasu wieści o kłopotach, jakie nawiedziły Warmsley Vale. Tak naprawdę, jedna z bardziej bezrozumnych osób z rodziny próbowała mu zlecić wyszukanie dowodu, który pozwoliłby pozbawić żonę Gordona majątku.

„— Panie Poirot — zaczęła — przybywam tutaj, bo mi to zleciły duchy.

— Czyżby, łaskawa pani? — detektyw szeroko otworzył oczy. Zechce pani zająć miejsce i powiedzieć mi…

Nie zdążył wyrzec nic więcej.

— I to na oba sposoby, panie Poirot. Za pośrednictwem ruchomego stolika i ekierki. Seanse prowadziłam z panią Elvar (to wspaniała kobieta, panie Poirot): ja trzymałam ekierkę. Nieustannie powtarzały się te same inicjały. H.P, H.P., H.P. (…) Zachodziłam w głowę, żeby przypomnieć sobie kogoś o takich inicjałach. Wiedziałam oczywiście, że ten szczególnie udany seans musi mieć jakiś związek z tą osobą. Trwało to pewien czas. Wreszcie kupiłam numer «Picture Post»… To, panie Poirot, było również przewodnictwo duchów, bo zazwyczaj czytuję «New Statesmana». I właśnie w tym numerze była pańska fotografia, podpisana nazwiskiem, i sprawozdanie o tym, czego pan dokonał. To cudowna historia, panie Poirot, prawda? Wszystko ma jakiś swój cel i sens. Jasno wynika, że pan, panie Poirot, jest osobą wskazaną mi przez duchy celem rozwikłania zagadki”.

Poirot stanowczo odrzucił zlecenie, przy czym starał się zniechęcić petentkę: „Moje honoraria — powiedział — są wysokie, ośmielę się powiedzieć, odstręczająco wysokie”. Ponieważ jednak pilnie studiował prasę, wkrótce natrafił na wiadomość o niespodziewanej śmierci w Warmsley Vale. Kiedy następny członek rodziny Cloade’ów zwrócił się o pomoc, chęć wyjścia na scenę okazała się nie do odparcia.

„— Idziemy, Lynn — powiedział. — Najwyższy czas na nas. Myślę, że i panu Poirotowi pilno do Londynu.

— Nie wybieram się do Londynu — wyjaśnił mały Belg z uśmiechem.

— Co? — Rowley spojrzał nań baranim wzrokiem.

— Chcę spędzić kilka dni Pod Jeleniem.

— Ale… ee… dlaczego?

— Podoba mi się okolica.

— Tak… zapewne.. — bąknął Rowley. — Ale czy nie ma pan zajęcia?

— Zrobiłem skromne oszczędności — wyjaśnił Poirot z uśmiechem. — Nie muszę się przepracowywać. Wolę leniuchować i spędzać czas tam, gdzie chcę”.

VI
Trzy ostatnie dekady


Jest wielkim, nie mającym sobie równego Herkulesem Poirotem, ale jest także starym już człowiekiem i ma za ciasne buty.

Pani McGinty nie żyje?

Sześć lat, które upłynęły między wydaną w roku 1946 „Porą przypływu” a powieścią z roku 1952 „Pani McGinty nie żyje”, jest dowodem na to, że Poirot wciąż zmierzał — przynajmniej jeśli chodzi o przypadki morderstwa — ku częściowemu wycofaniu : się z praktyki detektywa. Panna Lemon mogła w swoim małym pokoiku pracować z taką samą furią jak zawsze, ale jeśli miała do przepisywania wyłącznie raporty z delikatnych misji dla spółek naftowych i jeśli nawet stary towarzysz broni, inspektor Japp, upierał się, że odejdzie na emeryturę, życie Herkulesa Poirota mogło czasami wydawać się okropnie nudne. „Mam wolny czas… za dużo wolnego czasu”, narzekał.

Finansista na emeryturze bierze się do golfa, drobny kupiec sadzi w ogródku cebulki, a ja jem. Ale niestety, i znów do tego wracam, człowiek może jeść tylko trzy razy dziennie. I czas między posiłkami pozostaje nie wypełniony”.

I dlatego w „Pani McGinty nie żyje” Poirot postanowił skorzystać z okazji. Podjął się śledztwa w najbardziej nieprawdopodobnej sprawie: morderstwa posługaczki.

Wszystko zaczęło się od wizyty nadinspektora Spence’a z policji w Kilchester, przyjaciela Poirota od czasu „Pory przypływu”. Sącząc z namysłem przyniesione przez George’a piwo, nad—inspektor zwierzył się z niepokoju, który go dręczył w związku z niedawnym przypadkiem morderstwa na starszej kobiecie z wioski Broadhinny. Wszystkie dowody wskazywały na winę niesympatycznego lokatora ofiary, niejakiego Jamesa Bentleya, wobec czego aresztowano go i wszczęto postępowanie karne.

„— …Sprawa odbyła się na sesji wyjazdowej. Wczoraj. Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Dziś rano przysięgli wyszli tylko na dwadzieścia minut. Orzekli, że jest winien. Kara śmierci.

Poirot skinął głową.

— A następnie, po wysłuchaniu wyroku wsiadł pan w pociąg, przyjechał do Londynu i przyszedł do mnie. Dlaczego?

Nadinspektor Spence zaglądał w swój kufel. Kolistym ruchem ocierał i ocierał jego brzeg palcem.

— Dlatego — powiedział — że nie sądzę, aby on to zrobił…” „Ale przypuśćmy, że jednak ją zabił?” — spytał Poirot. „Będę bardzo wdzięczny, jak zyskam pewność” — odparł Spence.

Poirot patrzył na niego życzliwie. To o wiele ciekawsze od spółek naftowych. „Voilà, wszystko jasne. Wchodzę do sprawy”.

Niewątpliwie dokuczała mu nuda, ale wiele też przemawiało za tym, żeby pozostać w wygodnym londyńskim mieszkaniu pod opieką George’a i panny Lemon. Czy warto podejmować wystygłe tropy paskudnego i nie przynoszącego zysku przypadku, ścigając zbrodniarza z energią godną młodego detektywa, który koniecznie musi udowodnić swoją sprawność? Co więcej, na Poirota czekały w Broadhinny typowo powojenne niewygody. Wioska, w której brakowało wolnych pokoi, a przybyszów z zewnątrz traktowano podejrzliwie, leżała na zboczu wzgórza, co okazało się istną torturą. Detektyw ustawicznie dreptał to w dół, to pod górę w swoich ciasnych lakierkach. Kim jest ten śmieszny mały cudzoziemiec? I dlaczego zadaje tyle pytań na temat morderstwa, którego sprawcę już wykryto? Co do ofiary, to pani McGinty żałowano w wiosce wyłącznie dlatego, że jej gwałtowna śmierć pozbawiła tamtejsze gospodynie solidnej sprzątaczki.

Na domiar złego w Broadhinny tylko w jednym miejscu przyjmowano płatnych gości. Był to piękny, lecz podupadły dom Na Smugach, którego sympatyczni właściciele stawali na głowie, by związać koniec z końcem. O ich kompletnie chybionych wysiłkach Poirot mógł powiedzieć tylko tyle:

Kuchni pani Summerhayes nie da się opisać. To w ogóle nie jest kuchnia. I te przeciągi, te zimne wiatry, te koty chore na żołądek, te długie psie kłaki, połamane nogi u krzeseł i to okropne łóżko, na jakim sypiam… — Przymknął oczy na wspomnienie tej udręki. — Ledwie ciepła woda w łazience, dziury w dywanie na schodach i ta kawa… żadne słowa nie opiszą cieczy, jaką tam podaje zamiast kawy. To obraza dla żołądka”.

Jedyną pociechę w tej niedoli stanowił fakt, że niebawem zjechała do Broadhinny słynna pisarka powieści kryminalnych, Ariadna Oliver. Jakieś piętnaście lat wcześniej postać ta wspaniale ubarwiła akcję powieści „Karty na stół”.

Pani Ariadna Oliver była bardzo znaną pisarką kryminałowi i powieści sensacyjnych. Pisała popularne (choć niezbyt gramatyczne artykuły, jak «Pociąg do zbrodni», «Głośne zbrodnie w afekcie», «Morderstwo z miłości kontra morderstwo dla zysku». Była także gorącą popleczniczką feministek. Gdy w prasie głośno było o jakimś morderstwie, było pewne, że ukaże się wywiad z panią Oliver, w którym pisarka powie: «Gdyby na czele Scotland Yardu stała kobieta, wszystko wyglądałoby inaczej». Najpoważniej w świecie wierzyła w kobiecą intuicję.

Poza tym była sympatyczną panią w średnim wieku, przystojną, choć nieco niedbale ubraną, z ładnymi oczami i wielką ilością nieposkromionych siwych włosów, z którymi stale eksperymentowała”.

Po odnowieniu znajomości pani Oliver okazała się tak samo interesująca i pomocna jak zawsze. Załamany Poirot wprowadził jaw tajniki sprawy:

„— …Stara sprzątaczka, którą ktoś obrabował i zamordował pięć miesięcy temu. Pani McGinty, mogła pani o tym czytać. Osądzono i skazano na śmierć młodego człowieka…

— A on tego nie zrobił i pan wie kto, i dowiedzie pan tego — dopowiedziała szybko pani Oliver. — Wspaniale.

— Bardzo pani jest prędka — westchnął Poirot. — Nawet jeszcze nie wiem, kto to zrobił… i daleka stąd droga, by tego dowieść.

— Mężczyźni są tacy powolni — stwierdziła lekceważąco pani Oliver. — Ja panu zaraz powiem, kto to zrobił. Ktoś stąd, jak przypuszczam? Proszę mi dać dzień, dwa, żebym się rozejrzała, a znajdę mordercę”.

Zabrało to jednak więcej niż dwa dni. Zdarzyło się jeszcze kilka przykrych wypadków — pani Oliver znalazła się jako pierwsza na miejscu drugiego morderstwa, ktoś próbował wepchnąć Poirota pod pociąg — ale w końcu prawdziwy morderca pani McGinty został zdemaskowany.

Poirot nareszcie mógł wrócić do wygód Whitehaven Mansions, ale miał do spełnienia jeszcze jedną misję: „Podarowałem też pani Summerhayes książkę kucharską i osobiście ją nauczyłem robić omlety”.


Następnego roku, w powieści „Po pogrzebie”, Poirot podjął się nowego, dużego zadania na prośbę starego przyjaciela, pana Entwhistle’a, sprytnego starszego wspólnika wybitnej firmy prawniczej.

Przed przystąpieniem do interesów panowie zjedli kolację: „Sprawny George zmaterializował się koło nich z pasztetem z gęsich wątróbek i gorącymi grzankami na tacy.

— Pasztet zjemy przy kominku — rzekł Poirot. — Do stołu przesiądziemy się później.

Po półtorej godziny pan Entwhistle wyciągnął wygodnie przed siebie nogi i wydał westchnienie zadowolenia.

— Z pewnością umiesz sobie dogadzać, Poirot — zauważył. —Francuzowi zawsze można zawierzyć w tym względzie.

— Jestem Belgiem, ale uwaga jest słuszna. W moim wieku główną przyjemnością, by nie rzec, jedyną, jest kuchnia. Dzięki Bogu mam zdrowy żołądek.

— Aha — mruknął Entwhistle.

Na kolację składały się: sole veronique, po niej nastąpiły escalope de veau milanaise i poireflambée z lodami”.

Nasycony pan Entwhistle dopiero wtedy wyłuszczył swoją prośbę: „…Wiem, że już nie praktykujesz, lecz prosiłbym cię o zrobienie dla mnie wyjątku”.

Po czym zagłębił się w opis problemu z rodzaju tych, które niegdyś dostarczały Poirotowi dużej satysfakcji: śmierć patriarchy rodu w pięknym staroświeckim domu na wsi, poprzedzona gwałtownymi wypadkami w rodzinnym kręgu.

Podczas zmagań z tajemnicami Enderby Hali oraz różnych członków rodziny Abernethie Poirot korzystał z usług pewnej godnej uwagi osoby. Chodzi tu o pana Goby’ego, prywatnego informatora, którego w miarę upływu lat zatrudniał coraz częściej. Pierwszy raz spotykamy się z panem Gobym w „Zagadce Błękitnego Ekspresu”. Mówiono tam o nim: „Wystarczy dać mu dwadzieścia cztery godziny, a prywatne życie arcybiskupa Canterbury nie będzie miało tajemnic”. Po latach niewiele się pod l tym względem zmieniło:

Na jedno jego skinienie wyruszały na poszukiwania (i nigdy nie wracały z pustymi rękami) setki cierpliwych mężczyzn i kobiet, starych i młodych, wszystkich możliwych grup społecznych”.

Poirot dostał się do Enderby Hali jako rzekomy przedstawiciel ONZ:

„— Zamierzam zakupić wiejski dom na schronienie dla uchodźców z innych krajów. Będę reprezentował MKDPU.

— A co to jest MKDPU?

— Międzynarodowa Komisja do Spraw Pomocy Uchodźcom”.

Dla Timothy’ego Abernethie, przedstawiciela starszej generacji i choleryka, nie ulegało wątpliwości, kto odpowiada za te wszystkie morderstwa i zmiany:

Wszystko zaczęło się od laburzystowskiego rządu — narzekał Timothy. — Wydali kraj na zatracenie. A obecny rząd nie jest lepszy. Nieszczerzy, fałszywi socjaliści! Popatrz, do czego doszliśmy! Nawet nie możemy zdobyć porządnego ogrodnika ani służby. Biedna Maude urabia sobie w kuchni ręce po łokcie (a propos, kochanie, wydaje mi się, że do soli na kolację pasowałby pudding kremowy, a na początek bulion)”.


Następną sprawę poprzedziło niewiarygodne wydarzenie. Pewnego ranka w Whitehaven Mansions panna Lemon, przepisując łatwy list, popełniła aż trzy błędy. „Nic takiego nie miało prawa się wydarzyć — a jednak się wydarzyło”. Tak zaczyna się powieść „Entliczek, pentliczek” z roku 1955.

Przerażona panna Lemon próbowała się tłumaczyć:

„— Nie potrafię wyjaśnić, jak… chociaż owszem. To z powodu mojej siostry.

— Pani siostry?

Kolejny szok. Poirotowi nigdy nie przyszło do głowy, że panna Lemon ma siostrę. Jak również, skoro już o tym mowa, że mogłaby mieć ojca, matkę czy nawet dziadków. Panna Lemon tak dalece przypominała produkt fabryczny, precyzyjny instrument — by tak rzec — że podejrzewanie jej o jakieś uczucia, zmartwienia, rodzinne kłopoty wydawało się czystym absurdem”.

Zachęcona współczującymi gestami, panna Lemon zaczęła się zachowywać jak śmiertelniczka i zwierzyła się chlebodawcy z kłopotów. Otóż jej siostra, wdowa, pracuje jako przełożona w bursie dla studentów, gdzie od jakiegoś czasu w tajemniczy sposób giną różne rzeczy.

Herkules Poirot milczał przez półtorej minuty. Czy miał ochotę zajmować się kłopotami siostry panny Lemon oraz namiętnościami i zmartwieniami wielojęzycznego domu studenckiego? Irytujące byłoby jednak i bardzo niewygodne, gdyby panna Lemon nadal popełniała błędy przy przepisywaniu jego listów. Powiedział sobie, że jeśli miałby się angażować, to jedynie z tego powodu. Nie przyznawał się sam przed sobą, że ostatnio się dosyć nudził i że pociągała go właśnie błahość sprawy”.

Następnego dnia George otrzymał polecenie przygotowania kanapek i placuszków (kwadratowych placuszków). Siostra panny Lemon przybyła na podwieczorek, a Poirot mógł przestudiować następujący spis:

Pantofelek wieczorowy (jeden z nowej pary)

Bransoletka (sztuczna biżuteria)

Pierścionek z brylantem (odnaleziony w talerzu z zupą)

Puderniczka

Szminka

Stetoskop

Kolczyki

Zapalniczka

Stare spodnie flanelowe

Żarówki

Bombonierka

Jedwabna apaszka (odnaleziona pocięta na kawałki)

Plecak (j.w.)

Kwas borny

Sól do kąpieli

Książka kucharska”.

Wszystko to zginęło.

Zachwycony Poirot drżał z niecierpliwości jak wyżeł na tropie.

„— Gratuluję pani — powiedział ciepło (…).

— Ależ czego, monsieur Poirot?

— Gratuluję pani tak niezwykłego i pięknego problemu dc rozwiązania”.

Towarzystwo studentów, wraz z ich nieodłącznymi atrybutami w rodzaju plecaków i spaghetti, wciągnęło go bez reszty, podobnie jak sam przypadek. Zanim doprowadził sprawę do końca, wydarzyły się trzy morderstwa — tyle samo, ile błędów popełniła panna Lemon w swym maszynopisie.


W wydanej w roku 1956 „Zbrodni na festynie” mamy relację z wiejskiego święta. Każdy, kto był obecny podczas pamiętnego popołudnia na terenach starej posiadłości, miał zapewne co wspominać przez całe lata.

Za jedne pół korony miało się dostęp do następujących atrakcji: otwarcie festynu przez pomniejszą gwiazdkę filmową, prawo do wałęsania się do woli po terenie pięknej posiadłości sir Georga Stubbsa, możliwość wzięcia udziału w Polowaniu na Mordercę, zorganizowanym przez słynną autorkę kryminałów Ariadnę Oliver, przy czym na zwycięzcę czekała nagroda z rąk samego Herkulesa Poirota, słynnego detektywa („A kto to jest Herkules Poirot?” — zapytało kilka osób z młodszego pokolenia), a na koniec — i to była ta przykra część imprezy — widok policji przybyłej w związku z prawdziwym morderstwem w szopie na łodzie.

Co za dzień! Na dodatek lady Stubbs, którą ostatnio widziano obwieszoną brylantami i w chińskim kapeluszu, zaginęła bez wieści.

Herkules Poirot oczywiście wykrył mordercę, a kiedy już tego dokonał, wyglądał jak kot po wychłeptaniu spodka śmietanki. Pani Oliver zaś wyznała:

Prawdę mówiąc, myślę o zrobieniu z tego książki. Szkoda, żeby taka historia poszła na marne”.


W powieści „Kot wśród gołębi” pojawia się zupełnie nieprawdopodobna klientka:

„…George, nieskazitelny lokaj Herkulesa Poirota, otworzył drzwi i przyjrzał się z pewnym zdziwieniem dziewczynce z wybrudzoną buzią.

— Czy mogłabym zobaczyć się z panem Herkulesem Poirotem?

George potrzebował na odpowiedź trochę więcej czasu niż zwykle. Osoba gościa zaskoczyła go.

— Pan Poirot nie przyjmuje nikogo bez wcześniejszego uzgodnienia.

— Obawiam się, że nie mam na to czasu. Naprawdę muszę zobaczyć się z nim zaraz. To bardzo pilne. Chodzi o morderstwa i rabunek.

— Muszę upewnić się, czy pan Poirot przyjmie panią”.

Pięć minut później Julia Upjohn siedziała na bardzo kwadratowym fotelu w bardzo uporządkowanym salonie i wpatrywała się pełnym nadziei wzrokiem w niedużego starszego pana o życzliwej twarzy i cokolwiek podejrzanie czarnych włosach.

„— Zaskakujesz mnie — rzekł Poirot. — Gdzie miały miejsce te wszystkie emocjonujące zdarzenia?

— W mojej szkole, w Meadowbank”.

Ach, szkoła Julii! Kto by pomyślał, że w Meadowbank, jednej z najsławniejszych żeńskich szkół w Anglii, zapanuje kiedyś taka panika i chaos… Dwie nauczycielki zamordowane, uczennica z książęcego rodu porwana, a reszta wychowanek zabrana do domów, gdy tylko rodzice zdołali wysłać po nie szoferów.

Kiedy na scenie zjawił się Poirot w towarzystwie Julii, lokalna policja jak zwykle przyjęła go z wdzięcznością:

Przyszło nam na myśl — rzekł komisarz — żeby zgromadzić wszelkie pomysły i informacje. Będziemy bardzo zadowoleni, jeśli przyłączy się pan do nas, panie Poirot. Inspektor Kelsey dobrze pana pamięta”.

W tej sprawie, poza współpracą z policją, Poirot pozostawał w kontakcie z dwiema szarymi eminencjami — otyłym, wiecznie zaspanym pułkownikiem Pikeawayem, który z zaułka w Bloomsbury kierował operacjami służb specjalnych, oraz panem Robinsonem. Ten ostatni był przywódcą pewnej grupy rozsianej po całym świecie. „Działamy, jakby tu powiedzieć… na zapleczu sceny”1.

W trakcie energicznych działań zmierzających do wykrycia tajemnic szkoły w Meadowbank Poirot nie stracił poczucia perspektywy. Kiedy Julia oświadczyła, że o jego sławie dowiedziała się podczas wizyty u przyjaciółki matki w wiosce Broadhinnj myśl detektywa poszybowała do domu Na Smugach. Przypomniał sobie o wszystkich cierpieniach, jakie go tam spotkały kiedy zajmował się sprawą pani McGinty.

„— A jedzenie? Smakowało ci?

— Czasami było trochę dziwne — zgodziła się Julia.

— Tak, właśnie dziwne.

— Ale ciocia Maureen robi bombowe omlety.

— Robi bombowe omlety. — W głosie Poirota zabrzmiała nutka szczęścia. Westchnął. — A więc Herkules Poirot nie żył na próżno — powiedział. — To ja nauczyłem ciocię Maureen smażyć omlety”.


Kot wśród gołębi”2, ostatni przypadek Poirota z lat pięćdziesiątych, to wyraźny dowód, że mimo wszystko detektyw pracował pełną parą, nie zważając na wiek. „Przyjdź i zgiń”, powieść z roku 1963, prezentuje jednak zupełnie inny obraz.

W porządnym, wiktoriańskim zaułku nadmorskiego miasteczka młody tajny agent Colin Lamb natyka się na morderstwo. Omawiając sprawę z inspektorem Hardcastle’em z lokalnej policji, Colin radzi mu zasięgnąć porady u fachowca:

„— …Prywatny detektyw, przyjaciel mego taty i mój. Ta twoja dziwaczna historia to właśnie coś dla niego. Uwielbia takie sprawy, bawią go. Pomyślałem, że trzeba go ucieszyć.

— Jak się nazywa?

— Herkules Poirot.

— Słyszałem o nim. Myślałem, że nie żyje.

— Żyje. Mam wrażenie, że się nudzi. To jest gorsze”3. Zanim George wprowadził Colina do bawialni, szepnął mu

dyskretnie do ucha: „Wydaje mi się, sir, że czasami bywa trochę przygnębiony”. I rzeczywiście, widok wielkiego detektywa zabijającego czas lekturą kryminałów był nieco przygnębiający. „A weźmy »Przygody Arsena Lupina« — ciągnął Poirot. — Jakie fantastyczne, jakie nierealne. A jednak ile w nich witalności, ile wigoru! Są niedorzeczne, ale lekkie. I dowcipne. — Odłożył «Przygody Arsena Lupina» i podniósł następną książkę. —Oto «Tajemnica żółtego pokoju». To naprawdę klasyka! Aprobuję ją od początku do końca. Jakie logiczne:rozwiązanie!”

Ale do rzeczy!

„— Właśnie — westchnął. — Niestety, problemy, mon cher, nie zjawiają się łatwo. To prawda, że w ubiegły czwartek ofiarowano mi jeden. Niewytłumaczalne znalezienie trzech kawałków starej skórki pomarańczowej na moim stojaku na parasole. Skąd się tam wzięły? W jaki sposób mogły się tam dostać? Ja sam nie jadam pomarańcz. George nigdy nie położyłby starej skórki na stojaku na parasole. Mało prawdopodobne, by zrobił to ktoś z gości. Tak, to był prawdziwy problem.

— I wyjaśniłeś go?

— Tak.

Powiedział to raczej z melancholią niż z dumą.

— Ostatecznie nic ciekawego”.

Wyraźnie nastał czas na coś bardziej konkretnego. Złożywszy relację z dziwnych wydarzeń przy Wilbraham Crescent — znaleziono tam nieznanego mężczyznę, zasztyletowanego w salonie pełnym tajemniczych zegarów — Colin zażądał rozwiązania zagadki:

„— …Dałem ci fakty, a teraz chcę odpowiedzi.

— Tylko tyle, co?” — odparł Poirot.

Ale oczywiście w swoim czasie, cierpliwie odrzucając „fantastyczne pułapki”, doprowadził rzecz do końca. Wszyscy byli zachwyceni.


Z Poirotem w starszym wieku wiąże się pewien interesujący i sympatyczny fakt. Chociaż tacy ludzie jak George czy Colin Lamb otaczali weterana troską i traktowali nieco protekcjonalnie, sądząc, że stare kryminały czyta z braku pożyteczniejszych zajęć, Poirot przygotowywał do druku bardzo poważną książkę. Na pierwszej stronie „Trzeciej lokatorki” z roku 1966 mamy obraz człowieka zadowolonego z dobrze wykonanej pracy:

Niedawno ukończył dzieło swojego życia — magnum opus —analizę twórczości wielkich autorów beletrystyki sensacyjnej. Pozwolił sobie na lekceważącą ocenę Edgara Allana Poego, ubolewał nad brakiem metody i porządku w rozmaitych utworach Wilkie Collinsa, pod niebiosa wynosił dwu mało znanych amerykańskich pisarzy i na wiele sposobów dawał wyraz uznaniu tam, gdzie uważał to za słuszne, w przeciwnych zaś wypadkach chłostał nieubłaganie. Ostatnio przeprowadził korektę swego dzieła i wyniki własnej pracy uznał za dobre pod każdym względem (prócz niewiarygodnej liczby błędów zecerskich). Z przyjemnością wspominał chwilę, gdy prychając z odrazą rzucał jakąś książkę na podłogę — aby wstać zaraz, podnieść ją i troskliwie umieścić w koszu na papiery — lub w nieczęstych przypadkach, gdy było to uzasadnione, skłaniał głowę z pełną szacunku aprobatą”.

Zaraz jednak po tym osiągnięciu jego dumę czekał bolesny cios: — kandydatka na klientkę zmieniła zdanie i zrezygnowała] z porady w sprawie morderstwa, które mogła popełnić.

Dziewczyna miała jakieś dwadzieścia lat. Włosy nieokreślonej barwy opadały niechlujnie na ramiona. Duże zielonawoniebieskie oczy spoglądały mętnie i niepewnie. Ubiór odpowiadał widocznie zamiłowaniom jej pokolenia, a składały się nań wysokie buty z czarnej skóry, białe — wątpliwej czystości — brzydko zrobione wełniane pończochy, kusa spódniczka i długi, workowaty sweter z bardzo grubej wełny”.

Dziewczyna i Poirot mierzyli się przez chwilę wzrokiem. „Jest pan za stary!” — powiedziała wreszcie. „Bardzo przepraszam”. I uciekła nie wyjawiając nazwiska.

Dopiero po dużej filiżance czekolady z bitą śmietanką w towarzystwie pani Oliver, której postanowił się wyżalić, detektyw ochłonął z urazy. Kiedy jednak pisarka poradziła mu, by zapomniał o dziwnej wizycie, wykrzyknął: „Nic pani nie zrozumiała. Jestem bardzo niespokojny o tę małą. Przyszła do mnie po radę”.

Aby więc rozproszyć smutki, zabrali się do odszukania dziewczyny. Już na początku pani Oliver wykryła, że niedoszła klientka jest tak zwaną trzecią lokatorką. Poirot nie znał dotąd tego określenia.

„— Na Boga! Nie wie pan, co znaczy trzecia lokatorka? Nie czytuje pan «Timesa»? (…)

Pani Oliver chwyciła leżący na bocznym stoliku numer «Timesa», rozłożyła i zademonstrowała gościowi.

— O! Proszę spojrzeć: «Poszukiwana trzecia lokatorka do komfortowego mieszkania przy Earl’s Court. Własny pokój. Centralne ogrzewanie». (…) Tak urządzają się teraz dziewczęta. Bardziej im to odpowiada niż pensjonat czy pokój przy rodzinie. Młoda osoba wynajmuje umeblowany lokal i za część komornego przyjmuje drugą, zwykle przyjaciółkę. Trzecią znajdują z ogłoszenia, jeśli nie mają odpowiedniej znajomej”.

W poszukiwaniu trzeciej lokatorki i tropiąc jej kłopoty, Herkules Poirot i Ariadna Oliver poruszają się po Londynie lat sześćdziesiątych — tak zwanych swinging sixties. Poirot zwracał uwagę na obyczaje młodych już pod koniec lat pięćdziesiątych: teddy boys*, bary kawowe, stereo, ciasne dżinsy, rybackie swetry i tak dalej — teraz jednak rewolucja młodości zaatakowała go z całym impetem. „…Długowłosy facet. Nazywają takich bitnikami, beatlesami i jeszcze tam jakoś”, narzekał jeden z jego rówieśników.

„…Myślę, że dzisiejsi włamywacze wyglądają jak modsi, rokersi, bitnicy, czy jak tam się jeszcze nazywają. No, tacy młodzi ludzie, co noszą długie włosy i diablo brudne paznokcie. Niejeden kręcił się po domu. Sam widziałem. Człowiek ma ochotę zapytać taką osobę: Coś ty za jeden, u licha? Ale piekielnie trudno poznać płeć, widzi pan, a to żenująca historia. Dom roi się teraz od podobnych typów. Myślę, że to znajomi Normy. Dawnymi czasy przepędzało się takich, ale przykro byłoby wyrzucić kogoś za drzwi i dowiedzieć się później, że to wicehrabia Endersleigh czy też prezentująca się po męsku lady Charlotte Marjoribanks. Jak Boga kocham! Nie wiadomo dziś, na jakim świecie człowiek żyje!”

Wszystko było okropnie zagmatwane. Czasem Poirot — pomimo usług posępnego pana Goby’ego i nieoficjalnej współpracy ze Scotland Yardem — zastanawiał się, czy w ogóle wraz z panią Oliver poradzą sobie z tym przypadkiem. Pisarka dostała po głowie w zaułku nieopodal King’s Road, Poirot zaś, zepchnięty na dno rozpaczy, wzdychał: „Może rzeczywiście jestem za stary… Co tak naprawdę wiem?” Ale w końcu przezwyciężyli wszystkie trudności.


W „Wigilii Wszystkich Świętych” z roku 1966 trio, które wykazało się takimi sukcesami w „Pani McGinty nie żyje” — Poirot, pani Oliver i nadinspektor Spence — znów nawiązuje współpracę.

W późniejszych latach życia Poirota zawsze pogodna i pełna werwy Ariadna Oliver jest niemal stale obecna. Po dumnych słowach „Mówi Herkules Poirot” coraz częściej w słuchawce, rozlegał się „wspaniały, buczący kontralt, który sprawiał, że Poirot pośpiesznie odsuwał słuchawkę od ucha”. „To cudownie” — mówiła na przykład, cała zdyszana — „Musiałam pana odnaleźć! natychmiast, absolutnie natychmiast”. Pani Oliver bowiem nie tylko stale wymyślała różne morderstwa, ale zwykła natykać się na nie w swym cudownie nie uporządkowanym życiu.

Sędziwy nadinspektor Spence, inny sojusznik Poirota, był już na emeryturze, ale w dawnych czasach, jako wysoki oficer policji, cieszył się doskonałą opinią. Darzyli się z małym Belgiem wielką estymą, a w kilku późniejszych przypadkach kontakty Spence’a w Scotland Yardzie i w miejscowej policji okazały się dla Poirota wręcz nieocenione.

W „Wigilii Wszystkich Świętych” Ariadna Oliver przebywała z wizytą u przyjaciółki w miasteczku Wooleigh Common. Pech chciał, że była obecna na przyjęciu dla dzieci, podczas którego popełniono morderstwo — trzynastoletnia dziewczynka została utopiona w ocynkowanym wiadrze podczas zabawy w chwytanie zębami jabłka.

Biedna pani Oliver! Jabłka towarzyszyły jej stale, niczym motyw przewodni: „…albo właśnie jadła jabłka, albo już zakończyła ich konsumpcję, o czym świadczyły resztki ogryzków na jej obfitej piersi, albo też niosła torbę z jabłkami”. Ale nigdy więcej. „Nienawidzę jabłek i do końca życia nie chcę na nie patrzeć”, oświadczyła Poirotowi na zakończenie relacji z morderstwa”. Teraz on z kolei musiał uspokajać starą przyjaciółkę, podsuwając jej kieliszek koniaku: „Niech pani to wypije. Dobrze pani zrobi”. Kiedy nieco przyszła do siebie, Poirot przypomniał sobie, że w Wooleigh Common mieszka nadinspektor Spence. Tak więc kurs został wytyczony, wszystkim zaś poczynaniom trójki dzielnie sekundowała policja.

Ostatnie sprawy Poirota często cechuje pewna ospałość, stopniowe zwolnienie kroku. Nigdzie nie widać tego tak wyraźnie jak w gawędziarskiej narracji osadzonej w pierwszych dniach listopada, „…mamy przed sobą przeciwnika bezlitosnego, szybko reagującego, o żądzy posiadania przekraczającej zwykłe, ludzkie granice”, mówił Poirot, ale poskramiając owego smoka często zatrzymywał się, by przyjrzeć się różnym rzeczom: przedmiotom rękodzieła związanym ze starymi zwyczajami, sekretnemu życiu dzieci, wirującym liściom i grze cieni w czarodziejskim ogrodzie.


Przypadek z powieści z roku 1972 „Słonie mają dobrą pamięć” rozpoczyna się od niechętnego udziału Ariadny Oliver w literackim obiedzie. Przy kawie pisarka wpadła w sidła osoby, którą Poirot określiłby mianem femme formidable*.

Zdziwi panią zapewne to, co powiem — zaczęła pani Burton–Cox — ale czytając pani książki, odniosłam wrażenie, że ma pani wiele współczucia dla innych i rozumie ludzką naturę. I wydaje mi się, że o ile istnieje ktokolwiek, kto mógłby odpowiedzieć na moje pytanie, to jest to właśnie pani”.

Pytanie dotyczyło młodej kobiety, Celii Ravenscroft, chrześniaczki pani Oliver. Zamierzał ją poślubić jedynak pani Burton–Cox. „…nachyliła się bliżej, owiewając panią Oliver oddechem (…): «Czy to jej matka zabiła ojca czy raczej ojciec zabił matkę?»”

Doprawdy, pomyślała [pani Oliver] żałując, że nie ma dość odwagi, by to powiedzieć na głos, że też jest pani na tyle impertynencka, by zadawać mi takie pytanie!”

Nie znała zresztą odpowiedzi. Pamiętała Celię jako niemowlę. („Pojechała na chrzest i znalazła na prezent bardzo ładne sitko z czasów królowej Anny. Naprawdę bardzo ładne. Odpowiednie do cedzenia mleka. Można je też było sprzedać za stosowną sumkę, gdyby jej chrzestna córka potrzebowała kiedyś żywej gotówki”.) Pamiętała też okropną wiadomość o śmierci rodziców dziewczynki — znaleziono ich zastrzelonych na szczycie urwiska — poza tym jednak nie wiedziała niczego. Kiedy „pani Burton–Cox zanurzyła kostkę cukru w kawie i wgryzła się w nią krwiożerczo jak w kość”, pani Oliver poczuła nagły przypływ troski o swą porzuconą chrześniaczkę, a także, trzeba to jasno powiedzieć, niepohamowaną ciekawość. Które z rodziców Celii zabiło współmałżonka?

Jak zwykle przy tego rodzaju dylemacie, zwróciła się Poirota.

„— Chyba oszalałam — wyznała ze smutkiem pani Oliver. Ponownie przeciągnęła dłońmi po włosach, tak że wyglądała teraz jak obrazek ze starych książek o przygodach Struwelpetera. — Zamierzałam właśnie zacząć powieść o złotym charcie. Nie szło mi za dobrze. Nie mogłam rozpocząć, jeśli wie pan, o co mi chodzi.

— Niech pani zapomni o złotym charcie” — odparł Poirot, który wyczuł w tej historii coś znacznie bardziej interesującego. I tak się zaczęła ich nowa sprawa.

Oczywiście należało odbyć podróż w przeszłość, aby zrekonstruować dawne motywy i wydarzenia. Najpierw jednak pani Oliver musiała odszukać chrześniaczkę. („Jest bardzo nowoczesna. Spotyka się z długowłosymi ludźmi w dziwacznych strojach. Raczej nie bierze narkotyków”.) Potem zorganizowała spotkanie z Poirotem:

„— …To monsieur Herkules Poirot. Jest prawdziwym geniuszem w odkrywaniu tajemnic.

— Ach — brzmiała odpowiedź Celii. — Z powątpiewaniem oceniła jajowatą głowę, monstrualne wąsy i malutką postać. — Myślę — powiedziała niezdecydowanie — że słyszałam o panu.

Herkules Poirot z pewnym trudem powstrzymał się przed wypowiedzeniem stanowczo: «Większość ludzi słyszała o mnie». Nie było to aż tak prawdziwe jak dawniej, ponieważ wiele osób, które słyszały o Poirocie i znały go, spoczywało obecnie pod stosownymi kamiennymi płytami na cmentarzu”.

Zaczęło się poważne śledztwo. Poirot musiał nawet udać się do Genewy na rozmowę z emerytowaną guwernantką, ale głównie polegał na znakomitych kontaktach z dawnych czasów, w rodzaju nadinspektora Spence’a, który osobiście prowadził dochodzenie w sprawie śmierci małżonków, oraz enigmatycznego pana Goby’ego:

Pan Goby wszedł do pokoju i usiadł na wskazanym przez Poirota, tym samym co zwykle krześle. Rozejrzał się wokół, zanim ustalił, do jakiego mebla lub części pokoju będzie się zwracał. Wybrał, jak częstokroć wcześniej, kominek, wyłączony o tej porze roku. Nigdy nie widziano, aby pan Goby zwracał się bezpośrednio do osoby, dla której pracował. Zazwyczaj wybierał gzyms, kaloryfer, telewizor, zegar, a niekiedy dywan lub matę. Wyjął z teczki plik kartek.

— Tak więc — rozpoczął Herkules Poirot — ma pan coś dla mnie?

— Zebrałem kilka szczegółów — odparł pan Goby”. „Słonie” to przedostatni przypadek Poirota. Czy mały Belg w swych paskudnych tisanes i sirops odkrył sekret nieśmiertelności? Jak ze smutkiem przekonamy się w „Kurtynie”, książce o jego ostatniej sprawie, czekał go los taki sam jak wszystkich ludzi, ale zanim ponownie skierujemy nasze kroki do Styles, niejednego jeszcze się dowiemy o wielkim detektywie.

VII
Pełny Wizerunek Poirota


Jest pan człowiekiem jedynym w swoim rodzaju. Kto pana raz zobaczy, ten pana nigdy nie zapomni.

Inspektor Japp, „Samotny Dom”


Próby odtworzenia wizerunku Herkulesa Poirota podejmowało wielu artystów. Najbardziej godne zapamiętania przykłady pojawiły się w magazynach jako ilustracje do wczesnych opowiadań z lat dwudziestych. Na wszystkich możemy podziwiać niezrównane wąsy i wymuskaną cudzoziemską aparycję, ale między poszczególnymi podobiznami są znaczne różnice. Na jednych Poirot jest starszym, niemal łysym jegomościem, na innych widzimy człowieka w średnim wieku o gęstej czuprynie. Niektórzy rysownicy wyobrazili go sobie jako szczupłego mężczyznę ze srogą miną, w spacerowym garniturze, inni zaś jako komiczną postać we fraku.

Najsłynniejszą spośród tych ilustracji jest portret autorstwa W. Smithsona Broadheada, opublikowany w «The Sketch» 21 marca 1923 roku. Niski i krępy Poirot stoi w wyniosłej pozie z przechyloną na bok głową. Lewą rękę opiera na lasce, w prawej trzyma cylinder i rękawiczki. Ma na sobie nieskazitelny garnitur oraz spiczaste czarne pantofle i białe getry. Twarz detektywa zdobią podkręcone do góry wąsy, uniesione brwi znamionują lekką pogardę w stylu wersalskich salonów, jakby mówił: „Patrzcie! C’est moi!” Rysunek, jak stwierdziła Agatha Christie w swej autobiografii, był dość zbliżony „do moich wyobrażeń o nim”, chociaż Poirot wyglądał „trochę bardziej elegancko i arystokratycznie, niż myślałam”. Inaczej rzecz się miała z wizerunkami scenicznymi i filmowymi, które niezbyt podobały się autorce. „Nie mogę się nadziwić — pisała — czemu Poirota zawsze gra zwalisty mężczyzna”*. Kilka razy zdecydowała się nawet na wykreślenie postaci detektywa z adaptacji, gdyż nie odpowiadał jej proponowany aktor1.

Sam Poirot miał jasno sprecyzowaną koncepcję swego wyglądu i poświęcał niewspółmiernie dużo czasu na jej realizację. Wystarczyło spojrzeć w lustro (co często robił), aby zobaczyć, jak w „Dwunastu pracach Herkulesa”, „małą, zwartą postać, tak bardzo na miejscu w wielkomiejskim ubraniu i z wąsem (…) wspaniałym, a zarazem wyrafinowanym”. Ten opis zgadza się / wieloma późniejszymi. Oto inny, zaczerpnięty z „Trzeciej lokatorki”, książki dotyczącej jednej z ostatnich spraw, choć równie dobrze mógłby pochodzić z pierwszej:

Po chwili Claudia Reece–Holland wróciła do gabinetu z niedużym starszym panem o głowie jajowatego kształtu i wspaniałych wąsach. Jego lakierki o spiczastych noskach i pogoda malująca się na obliczu doskonale zgadzały się z obrazem, jaki Mary przedstawiła mężowi”.

Nie ulega wątpliwości, że w oczach Anglików Poirot wyglądał dziwacznie. „Niestety, ludzie, którzy po raz pierwszy stykali się z moim przyjacielem, nie byli skłonni brać go na serio”, ubolewał Hastings w „A.B.C.” Mary Debenham z „Morderstwa w Orient Expressie” myślała tak samo: „Zabawny człowieczek. Jeden z tych, których nikt nigdy nie traktuje serio”. Ludzie często uważali go za fryzjera albo stroiciela fortepianów.

Liczył sobie metr sześćdziesiąt wzrostu i był „lekko tęgawy” z „przyjemnie zaokrąglonym brzuszkiem”. Stopy miał małe, dłonie „drobne, wypielęgnowane aż do przesady”, o krótko przyciętych paznokciach. Głowa, jak to aż nazbyt często podkreślano, przypominała jajo, oczy „bystre, przenikliwe, figlarne” połyskiwały „dziwną zielenią, jak u kota”. Wyraziste, galijskie brwi czasem „podnosiły się z wolna, tak że niemal ginęły we włosach”.

Przez całe życie proste włosy Poirota miały kolor lśniącej czerni. Słyszeliśmy już, jak rekomendował zgorszonemu Hastingsowi usługi swego genialnego fryzjera. Zawsze też trzymał na wszelki wypadek w sypialni buteleczkę revivitu.

Revivit przywraca naturalny kolor włosom.

Revivit nie jest farbą. Kolory: odpowiednie

dla blondynów, rudych, szatynów i brunetów”.

Czy można jednym słowem oddać sprawiedliwość owym słynnym wąsom, których końce tak zabójczo sterczały ku górze? „Ogromne”, „bujne”, „potężne”, „zadziwiające”, „wspaniały to tylko kilka ze spotykanych w tekstach przymiotników. „Anglicy w pożałowania godny sposób zaniedbują pielęgnację wąsów”, narzekał kiedyś ich posiadacz. Sam pielęgnował swą ozdobę (o czerni równie podejrzanej jak włosy) za pomocą malutkich grzebyczków, przeróżnych pomad, a końce podkręca specjalnymi szczypczykami, które rozgrzewał nad palnikiem.

Jednym z powodów, dla których Poirot nie lubił podróży — zwłaszcza do tropików — było to, że „zabójcze” koniuszki wąsów traciły tam swą sztywność i miały tendencje do opadania. Do największych poświęceń w życiu detektywa należało zgolenie wąsów dla wyprowadzenia w pole Wielkiej Czwórki. Jeszcze bardziej przerażającą wizję przedstawia w „A.B.C.” Hastings:

„— Jak przyjadę tu następnym razem, zastanę cię pewnie ze sztucznymi wąsami. A może to już się stało?

[Poirot] skrzywił się z niesmakiem. Wąsy były zawsze jego piętą Achillesa. Był z nich niesłychanie dumny, a więc słowa moje dotknęły go do żywego.

— Nie, nie, cóż znowu, mon ami! Taki dzień, chwała Bogu, jest jeszcze bardzo odległy. Fałszywe wąsy! Quel horreur!

Poirot miał również bzika na punkcie odzieży. „Madame, przywiązuję dużą wagę do starannego wyglądu”, powiedział pani Oliver w „Wigilii Wszystkich Świętych”, a Hastings w „Tajemnicy bagdadzkiego kufra” pisał:

Poirot na przyjęciu był to widok jedyny w swoim rodzaju. Jego nienaganny strój wieczorowy, wspaniale zawiązana biała muszka, idealna symetria przedziałka, blask pomady we włosach oraz z trudem dopracowana świetność wąsów — wszystko to tworzyło doskonały w każdym calu obraz zaprzysięgłego dandysa”. Z ubrań codziennych wymienia się szare i brązowe garnitury z kamizelkami. W czasach przed drugą wojną Poirot zwykł ubierać się bardziej oficjalnie, jak w „Dwunastu pracach Herkulesa”: „Doktor Burton obrzucił wzrokiem (…) małą schludną postać odzianą w sztuczkowe spodnie, nienaganny czarny żakiet i starannie zawiązany krawat. Następnie zerknął na jajowatą głowę i olbrzymie wąsy, które były ozdobą górnej wargi”.

W krajach śródziemnomorskich detektyw lubił nosić białe ubrania — płócienne na Riwierze, flanelowe na Rodos i jedwabne w Egipcie. Stroju dopełniały takie akcesoria, jak czarna muszka, różowa koszula i kwiat w butonierce. Wszystko razem dawało oszałamiający efekt.

Czemu znakomitego kroju tych ubrań nie psuły przedmioty, które Poirot nosił po kieszeniach, to tajemnica sama w sobie, prawdopodobnie zawsze miał przy sobie grzebyk, lusterko, szczotkę do ubrania, wielką jedwabną chustkę, portfel, pudełko kart, malutki notesik z ołówkiem, papierośnicę, kieszonkowy terminarz, agrafkę i oczywiście swój wielki zegarek–cebulę (w późniejszych latach zastąpił go eleganckim zegarkiem ręcznym). Od czasu do czasu — pomimo krytycznego stosunku do „Holmesowskich” metod dedukcji — wyciągał też z kieszeni składaną miarkę, lupę, kieszonkowy mikroskop, pęsetkę, szczypczyki, latarkę, puste pudełko od zapałek, pustą probówkę, specjalny album do zdejmowania odcisków palców, małą piersiówkę z brandy, buteleczkę terpentyny, malutką gąbkę oraz zestaw wytrychów. W jednym przypadku, podczas zmagań z Wielką Czwórką, wydobył mały automatyczny pistolet, a w „Morderstwie w Mezopotamii” ukrył pod klapą marynarki „długą igłę do cerowania, zamienioną w szpilkę dzięki dużej kropli laku”.

Poza domem Poirot zawsze nosił kapelusz — cylinder na wieczór, szary homburg albo czarny melonik w ciągu dnia, w ciepłym klimacie panamę. W „Śmierci na Nilu” wystąpił raz w białym kasku tropikalnym, kiedy indziej zaś trzymał „ozdobny przyrząd o rączce z imitacji bursztynu, służący do odganiania much”. Przy urzędowych okazjach miał w ręku teczkę, a przy towarzyskich coś, czym mógł żwawo wywijać w powietrzu. Czasem używał trzcinki, ale częściej była to ozdobna laska z grawerowaną złotą rączką, rzecz, która u rubasznych Anglików w rodzaju komandora Challengera z „Samotnego Domu” wywoływała grymas niesmaku. W specjalnym puzderku Poirot trzymał złotą spinkę do krawata i spinki z perłami do kołnierzyka. Na nogach nieodmiennie miał czarne lakierki ze spiczastymi noskami.

Ach, te lakierki, istne narzędzia tortur! „Jakieś ładne obuwie z juchtowej skóry?” — proponował czasem z całym szacunkiem George. Raz, podczas urlopu w Devonie, Poirot niel: nie zdecydował się na pantofle z białego zamszu, ale przez większość życia nie rozstawał się z czarnymi lakierkami. „Niech zdejmie buty i pozwoli stopom wypocząć”, proponowała pani Oliver w „Wigilii Wszystkich Świętych”, kiedy jej towarzysz i skarżył się na bolące stopy.

„— Nie, nie mogę. Nie mogę tego zrobić. — Zdawał się być: szokowany tą propozycją.

— Przecież jesteśmy starymi przyjaciółmi — rzekła pani Oliver (…).— Proszę wybaczyć, że to mówię, ale nie powinien ^ używać lakierków na wsi. Dlaczego nie kupi pan sobie pary solidnych zamszowych butów? Albo czegoś podobnego do tego, i noszą teraz chłopcy wyglądający na hipisów? Myślę o takich butach, które łatwo wkładać i nigdy nie trzeba ich czyścić (…).

— Nie dbam o to — powiedział Poirot ostro. — Naprawdę!”

Poirot traktował świeże powietrze nadzwyczaj poważnie — szczególnie w Anglii. Zawsze miał w szafie kilka płaszczy nieprzemakalnych i dużą kolekcję innych: lekkich, ciężkich, a gdy się wzbogacił — z futrzanymi kołnierzami. Nosił do nich, w zależności od pogody, jedwabne lub wełniane szaliki oraz wełniane kamizelki. Kiedy temperatura spadała poniżej zera, wkładał nawet kilka płaszczy naraz. Przy najmniejszym nawet deszczyku nie wychodził bez kaloszy i nigdy nie widziano go bez rękawiczek. Tym dziwniejszy wydaje się fakt, że nie używał parasola.

Po zdjęciu ubrania i niewygodnych butów Poirot przebierał się w „olśniewający” szlafrok i haftowane pantofle domowe. W książce „Po pogrzebie” Lanscombe, kamerdyner z Enderby Hali, „patrzył z wyrzutem na plecy Poirota wspinającego się po schodach. Detektyw ubrany był w egzotyczny szlafrok z jedwabiu w trójkąty i kwadraty!”

Do łóżka Poirot ubierał się według mody dwóch epok. Kiedy gasił światło w „Zagadce gwiazdkowego puddingu”2, miał na sobie piżamę i szlafmycę*.

Staranność jego wyglądu była wprost niewiarygodna”, pisał Hastings. „Myślę, że pyłek kurzu sprawiłby mu więcej bólu niż rana od kuli”. Zdarza się jednak, choć bardzo rzadko, że dla dobra sprawy Poirot rezygnuje ze swych upodobań. Na przykład w „The Veiled Lady”, ku rozbawieniu Hastingsa, grzebie w skrzyni na węgiel, a w „The Lost Mine” pojawia się w opiumowej melinie nie ogolony! Wyjątki te jednak tylko potwierdzają reguł? Poirot nie spoczął, dopóki nie doprowadził swego wyglądu do absolutnej perfekcji.

Dostosowywanie się do tych wymagań zajmowało mu przez całe lata większość wolnego czasu. W ciągu dnia jego szczotka do ubrania „prowadziła nieustającą wojnę z kurzem, który zbierał się na ciemnych garniturach”, wieczorem zaś w mieszkaniu unosił się zapach benzyny. Z nadejściem lata ciepłą odzież należało przesypać naftaliną i schować, a na początku zimy wyjąć, słowem, zawsze znalazło się coś do roboty.

Wreszcie Poirot, ten mistrz rozwiązywania problemów, zdecydował się zatrudnić służącego. A jednak — chociaż starania o należyty wygląd jego ubrań przejął w swe kompetentne ręce George — bieliznę nadal odsyłano do prania poza dom. W opowiadaniu „Sen” znalazła się wzmianka o zaciekłej wojnie z praczką: „Ta pożałowania godna kobieta, która doprowadziła do ruiny moje kołnierzyki (…)”.

Rozdzielane na prawo i lewo uprzejme ukłony, wypomadowane wąsy i nieskazitelny ubiór przyciągały uwagę wyspiarzy, którzy natychmiast się orientowali, że mają na pokładzie cudzoziemca. Wprawdzie ów galancik podaje się za Belga, ale jest w nim coś podejrzanie francuskiego. Ta przesadna gestykulacja, ten akcent tak drażniący angielskie ucho… Rhoda Dawes w „Kartach na stół” natrafiła akurat na moment, kiedy Poirot dał wyraz swej galijskiej figlarności: „Boże — pomyślała — znowu bierze górę jego francuski charakter, a to wprawia mnie w zakłopotanie”.

Rhodę, popijającą z niepewną miną sirop z czarnej porzeczki, ominęła konfrontacja z jednym z najbardziej krępujących obyczajów detektywa, który w chwilach wielkiego podniecenia ściskał i całował swych rozmówców, „…chwycił mnie nagle w objęcia i ucałował gorąco”, pisał Hastings w „Tajemniczej historii w Styles”. „Jest pan dzielnym człowiekiem! Uściskałbym pana, gdyby nie fakt, że jesteśmy na ulicy”, wykrzyknął w „Wielkiej Czwórce” Poirot do pana Inglesa, emerytowanego funkcjonariusza służb specjalnych. Ten ostatni odetchnął tylko z ulgą.

Równie obce wrażenie sprawiał cały repertuar dramatycznych gestów małego Belga, jego błyskawicznych ruchów, nieoczekiwanych odgłosów. Na przykład w „Zabójstwie Rogera Ackroyda” zdradza Karolinie Sheppard swoje podejrzenia „wiele mówiącym wzruszeniem ramion i podnoszeniem brwi”. W „Zerwanych zaręczynach” „…rozpostarł szeroko ramiona cudzoziemskim, zachęcającym do zwierzeń gestem”. W „Przegranym gościu” „zaczynając swój dziwaczny mały taniec, wymknął się z pokoju na wieży”. W „Tajemniczej historii w Styles” „w radosnych podskokach wybiegł na trawnik” i tańczył, kiedy indziej zaś „jął kołysać się w tył i w przód, jak gdyby chwyciły go boleści”. W „Wielkiej Czwórce” wykrzykiwał z satysfakcją, przypominając „podnieconego szpica”, a w „Morderstwie w Mezopotamii” jego chrząknięcie sprowokowało siostrę Leatheran do uwagi: „Zawsze mnie uderzało, że cudzoziemcy oprócz kaleczenia języka angielskiego wydają dodatkowo przedziwne dźwięki”.

Kiedy Poirot nad czymś rozmyślał, nigdy nie było wiadomo, jak się zachowa. Hastings szczególnie nie lubił w nim zwyczaju wycofywania się w zacisze fotela, by „myśleć jak szalony”. Detektyw siedział tam, nieprzystępny jak kot, gładząc w zamyśleniu podbródek i skubiąc wąsy.

Oczywiście nic tak nie zdradzało obcego pochodzenia Poirota jak jego francuski akcent i okrzyki: „Sacré mille tonneres!”, „Nom d’un nom d’un nom!”, a także jego osobliwa angielszczyzna. Można by mnożyć przykłady: „Nie będę pani więcej deranżował”; „Rozumiem, że uważa pani, iż lady Astwell ma źle w głowie”; „Wśród śpiących psów jest jeden, na którym oprę nogę, a jeśli wypuszczę w powietrze strzały, to jedna spadnie na szklarnię!”

Mówię bardzo dobrze po angielsku, chyba że jestem podekscytowany”, stwierdził kiedyś. Co więcej, posługiwanie się skomplikowanymi metaforami należało do jego metod pracy, jak to wyjaśnił panu Satterthwaite’owi w „Tragedii w trzech aktach”:

„— Dlaczego raz mówi pan doskonale po angielsku, a innym razem idzie panu gorzej?

Poirot zaśmiał się.

— Wytłumaczę panu. To prawda, potrafię mówić dokładną, idiomatyczną angielszczyzną. Ale czy wie pan, przyjacielu, że kiepska angielszczyzna jest wielkim atutem? Ludzie takim pogardzają. Mówią: cudzoziemiec, nawet po angielsku porządnie mówić nie umie. Moją polityką nie jest straszenie ludzi, chętnie natomiast witam ich lekkie kpiny”.

Kiedy Wielka Czwórka przygotowywała dossier na temat swego przeciwnika, zwróciła uwagę na dwie wrodzone cechy i zarazem słabości Poirota: „drobiazgową schludność” i „arogancką próżność”.

Każdy musi mieć coś, od czego za nic nie odstąpi. Dla Poirota było to zamiłowanie do porządku. W „Samotnym Domu” Nick Buckley pyta:

„— Czy pan, panie Poirot, jest bardzo systematyczny?

— Niech pani spyta mojego przyjaciela Hastingsa.

Dziewczyna spojrzała na mnie pytająco.

Wyłożyłem jej kilka dziwactw Poirota. Na przykład grzanki musiano mu robić z czworokątnego bochenka chleba. Jajka na miękko musiały być identycznych rozmiarów. Nie uznawał golfa, uważając go za grę «niesymetryczną i bezkształtną». W końcu opowiedziałem jej o słynnej historii, kiedy to Poirot rozwiązał niezmiernie zawiłą zagadkę kryminalną tylko i wyłącznie dzięki swej manii symetrycznego układania przedmiotów znajdujących się na kominkach”.

Nieskazitelność stroju to zaledwie początek. Miał istną obsesję na punkcie porządkowania przedmiotów wokół siebie, bez względu na to, gdzie się znalazł, zwłaszcza w chwilach ekscytacji. „Nie znoszę bałaganu”, wołał, po czym podchodził do biblioteczki albo do kominka i koił nerwy ustawiając równo książki i bibeloty. Kiedy John Cavendish z „Tajemniczej historii w Styles” rzucił zapałkę na rabatkę, Poirot „nachylił się i starannie zagrzebał drewienko w ziemi”. W „The Adventure of the Egyptian Tomb”, patrząc na piramidy, zauważył:

To prawda, mają porządny, geometryczny kształt, ale okropnie nierówną powierzchnię. A palm nie lubię. Nawet nie posadzili ich w równych rzędach!”

Denerwowały go pod tym względem nie tylko przedmioty martwe. „…Od lat błagam Hastingsa, żeby sobie zrobił przedziałek pośrodku, a nie z boku. Niech pani zobaczy, co ten przedziałek robi z jego twarzy! Przecież wygląda krzywo i niesymetrycznie”. W „Tajemniczej historii w Styles” Cyntia Murdoch narzeka: „Raz kazał mi odpiąć broszkę i przypiąć na nowo. Powiedział, że jest umieszczona asymetrycznie”.

Nic nie sprawiało mu większej przyjemności niż wykrycie nieporządnego przestępcy. W „Skąd ten ogród masz, ach skąd” ucieszył się, kiedy znalazł kilka muszelek po niewłaściwej stronie grządki, a w „The Adventure of Johnnie Waverly” napawa się widokiem kurzu w kątach.

Na punkcie swej osoby miał prawdziwą manię wielkości? „Nie znam bardziej próżnego typa”, orzekł sir Charles Cartwright w „Tragedii w trzech aktach”. Sam Poirot zawsze podkreślał, że ma „najtęższy mózg w Europie” i wszystko wie. Chociaż przy różnych okazjach przybierał fałszywie skromne miny, nikt tak jak on nie upajał się własną sławą. „…Nawet w naszej małej wiosce ludzie słyszeli o panu”, mówi w „Samotnym Domu” jedna z wielbicielek, a jej rozmówca mruczy z zachwytu jak kot.

Jakakolwiek omyłka to dla Poirota cios w samo serce. „To wykluczone. Nie mogę się mylić”, wykrzykuje, po czym następuje godzina prawdy i rozbrajającej pokory: „Jestem niepoprawnym imbecylem, nędznym zwierzęciem, skończonym idiotą!” Ale uwaga! Próżność Poirota wprawdzie rzuca się w oczy, jednak, podobnie jak jego angielskie metafory, bywa wykorzystywana z rozmysłem do własnych celów. W „Tragedii w trzech aktach” czytamy:

„…Anglik powiada: «Człowiek, który ma tak wysokie mniemanie o sobie, jest na pewno niewiele wart». Angielski punkt widzenia. Zresztą, mylny. I wie pan, co się dzieje? Ludzie przy mnie przestają mieć się na baczności. Poza tym weszło mi to w zwyczaj”.

Środowisko Poirota także deprymował tupet, z jakim detektyw rozpowszechniał fałszywe wiadomości i wtrącał się w sprawy innych. W „Pięciu małych świnkach” dowiadujemy się, że: „Niektórzy przyjaciele i znajomi Herkulesa Poirot twierdzili w momentach, kiedy ich najbardziej irytował, że woli kłamstwo od prawdy i dochodzi do celu raczej za pomocą skomplikowanych łgarstw aniżeli prostej prawdy”.

Hastings zawsze przywoływał go do porządku: „Znowu jakieś kłamstwa?” denerwował się w „Niemym świadku”, kiedy w ciągu kilku godzin Poirot dał prawdziwy popis: zmienił nazwisko, udawał, że chce kupić dom, wymyślił sobie dwóch krewnych i podawał się za biografa zmarłego admirała. „Czasami mnie obrażasz, Hastingsie. Ktoś mógłby pomyśleć, że kłamanie sprawia mi przyjemność” — odparł detektyw z godnością. Jako pragmatyk, wierzył, że cel uświęca środki. „Szczerość sprawia nieraz wiele niepotrzebnych przykrości”, stwierdził przy jakiejś okazji. Faktem jest, że Poirot uwielbiał fortele i często stosował je dla czystej satysfakcji. W „Niemym świadku” powiada: „…jeżeli ma się zamiar kłamać, musi to być kłamstwo artystyczne, romantyczne i przekonujące!”

Niepokój Hastingsa budziły również inne skłonności przyjaciela, mianowicie podsłuchiwanie pod drzwiami, podglądanie przez dziurkę od klucza i czytanie cudzych listów. W „Śmierci lorda Edgware’a” Poirot bez skrupułów przeczytał list, który książę Merton akurat pisał („…kiedy jeszcze byłem młodym pracownikiem policji w Belgii, nauczyłem się, że czytanie do góry nogami jest bardzo użyteczne”).

„— Poirot! — krzyknąłem. — Nie możesz robić takich rzeczy, jak podglądanie cudzych listów.

— Mówisz niedorzeczności, Hastings. Absurdem jest powiedzieć: «Nie możesz robić czegoś, co właśnie zrobiłeś!»

— To… to nie przelewki”.

Potrafił też otwierać zamki i grzebać w cudzych kieszeniach. W „Gnieździe os” mówi:

Wie pan, jednym z plusów, a może minusów zawodu detektywa jest konieczność stykania się ze światem przestępczym. A tam można się nauczyć wielu dziwnych i interesujących rzeczy”.

W „Dwudziestu czterech kosach” jego znajomy, pan Bonnington, ma pewne obiekcje: „Muszę przyznać, że masz miły sposób myślenia. Cała ta policyjna robota podminowuje twoje ideały”. Nie miał jednak racji. Poirot był z natury sceptykiem — tu między innymi kryła się tajemnica jego sukcesów zawodowych — ale miał też własny kodeks, którego twardo się trzymał. W powieści „Zło, które żyje pod słońcem” zauważył: „Kiedy człowiek zostanie zamordowany, prawda staje się ważniejsza od uczciwości”. Kolejność wypadków, motyw, odkrycie prawdy i wymierzenie sprawiedliwości — oto pasje Poirota. Oskarżony o sentymentalizm w „Pierwsze, drugie… zapnij mi obuwie”, odpowiada z oburzeniem:

Ależ to nie ja jestem sentymentalny! To słabostka Anglików! To Anglicy płaczą nad młodymi zakochanymi, nad umierając., matkami i poświęcającymi się dziećmi. Ja jestem tylko logiczny*!

Zdecydowanie wierzył w prawo przyczyny i skutku. „Nie wątpię, że pan zna hiszpańskie przysłowie: «Bierz, co chcesz, i płać za to — tak mówi Bóg»”, powiedział w „Jabłkach Hesperyd” a w „Samotnym Domu” w rozmowie z pastorem stwierdził:

„…zło nigdy nie pozostaje bezkarne, ale kara jest często niewidoczna dla ludzi”.

Wobec morderstwa zajmuję całkowicie burżujską postawę”, oświadczył przy jakiejś okazji, a przy innej: „Istota ludzka, która opierając się na własnym osądzie, odbiera życie innej ludzkiej istocie, nie powinna czuć się bezpiecznie w społeczeństwie”. A jednak nigdy nie słyszano, aby domagał się kary śmierci, czego nie da się powiedzieć o jego rówieśnicy Jane Marple. Bądź co bądź, służył przez wiele lat w belgijskiej policji, gdzie nigdy nie wykonywano kary śmierci, za to morderców skazywano na dożywotnie więzienie w pojedynczej celi.

Zawsze był pragmatyczny. Colinowi Lambowi w „Przyjdź i zgiń” powiedział: „Nie dyskutujmy o bombach. Co ma być, to będzie, ale nie dyskutujmy o tym”. W „Zbrodni na festynie” agresywny młody człowiek domaga się, by Poirot wyłożył mu swą postawę wobec życia:

„— Ma pan dość staroświeckie poglądy. Jakie hasło by pan ułożył?

— Nie muszę nic układać. Jest w tym kraju stara, dobra zasada, która mnie w pełni zadowala.

— Co to takiego?

— «Bogu ufaj, a strzelbę trzymaj w pogotowiu»”.

Jeśli chodzi o Boga, Poirot był zdania, że ludzie mają albo „nadmiar religii, albo pożałowania godny brak religii”. Wychowany jako bon catholique, miał zwyczaj kreślenia znaku krzyża przy niektórych okazjach, a dwa razy widziano go w kościele. W „Porze przypływu” zobaczył kościół w Warmsley Vale:

Przed sobą miał skromnie ukryty między innymi zabudowaniami kościół katolicki, niepozorny w porównaniu z przepychem kościoła anglikańskiego, który stał dumnie pośrodku placu, naprzeciwko hali zbożowej, i świadczył o przewadze religii protestanckiej.

Pod wpływem nagłego impulsu mały Belg wszedł do katolickiej świątyni. Zdjął kapelusz, zrobił znak krzyża przed wielkim ołtarzem i klęknął przy jednej z bocznych ławek”.

W „Pierwsze, drugie… zapnij mi obuwie”, jednej ze swoich najtrudniejszych spraw, Poirot towarzyszy swemu weekendowemu gospodarzowi do kościoła, gdzie najwyraźniej świetnie sobie radzi z anglikańską liturgią:

Herkules Poirot próbował włączyć się niezdecydowanym barytonem:

«Pyszni zastawili na mnie sidła i sznury, rozciągają sieci. Przy drodze zastawiają na mnie pułapkę…»

Nagle zastygł z otwartymi ustami.

Zobaczył to — zobaczył jasno pułapkę, w którą prawie wpadł.

Chytrze zastawione sidła — sieć sznurów — pod jego stopami otwiera się przepaść, tak wymyślnie wykopana, aby mógł w nią wpaść. (…)

Po raz pierwszy Herkules Poirot spojrzał na sprawę z właściwej strony. (…) Jak pogrążony we śnie, chwalił Boga w «Te Deum»”.

I niewątpliwie chwalił Go w duchu kolegialnym, gdyż wydaje się, że traktował Najwyższego jak mniej więcej równego sobie. W „Zagadce Błękitnego Ekspresu”, karci wykręcającego się świadka:

Pochylił się i uderzył pięścią w stół; oczy błyszczały mu z gniewu.

— Właśnie tak jak powiedziałem: powtarzacie te swoje kłamstwa i wydaje się wam, że nikt o nich nie wie. A jednak dwie osoby wiedzą. Tak: dwie osoby. Jedną z nich jest dobry Bóg… — Ręką wskazał niebo, po czym rozsiadł się wygodniej w fotelu, przymknął oczy i dokończył cicho: — A drugą Herkules Poirot”.

Bicie pięścią w stół i przywoływanie le bon Dieu było dość częstą praktyką, gdyż Poirot odznaczał się krewkim temperamentem. Czasem umyślnie prowokował awantury. Należało to do jego stałych metod postępowania. W „Tajemniczej historii w Styles”; Hastings z przykrością słuchał, jak przyjaciel wścieka się, że zaginął ważny dowód: „Ocucił mnie niebywały harmider na parterze. Poirot krzyczał, przeklinał. (…) Jeszcze raz pożałowałem gorzko, Poirot tak łatwo traci głowę pod wpływem wzburzenia”. Kiedy mały Belg wpadł w prawdziwą złość, wyżywał się nawet na blach. W powieści „Zło, które żyje pod słońcem” wyznaje:

Ogarnia mnie wściekłość na jakiegoś głupca i myślę. «Chciałbym go kopnąć». Zamiast tego kopię nogę od stołu. Powiadam do siebie: «Ten stół to on», więc kopię stół. Wówczas jeśli nie boli mnie potem wielki palec u nogi, czuję się znacznie lepiej, a stół pozostaje nie uszkodzony”.

Charakterystyczne było też jego „spokojne, taksujące spojrzenie”. W „Śmierci lorda Edgware’a”, przesłuchując wystraszoną młodą kobietę w związku z niebezpieczeństwem, jakie zagrażało jej ukochanemu kuzynowi, spytał bez ogródek („zrobił uwagę, której ostrość zaszokowała mnie”, wspomina Hastings): „Zatem nie chce go pani zobaczyć… powieszonego?” W „Samotnym Domu”, proszony o wyciszenie sprawy, oznajmia władczo, podnosząc groźnie palec: „Nie może mnie pani teraz zmuszać do milczenia”. Takie momenty jednak zdarzały się rzadko. Normalnie Poirot to wcielona uprzejmość. Chociaż podczas przestojów zachowywał się jak primadonna w okresie klimakterium, potrafił udawać bardzo skromnego. Przemawiał wtedy cichym, kojącym głosem, nie tracąc przy tym nic ze swej czujności i refleksu.

Interesuje mnie wszystko”, mawiał. Czasem zaskakiwał ludzi zachłannością, z jaką rzucał się na każdy szczegół. Siostra Leatheran z „Morderstwa w Mezopotamii” wspomina:

„— Ja zawsze chcę mieć ogrom informacji — odparł swoim dziwnym językiem Poirot.

I rzeczywiście ta odpowiedź określała bardzo dokładnie jego metodę działania. Już później się zorientowałam, że nie było takiej rzeczy — skraweczka papieru czy najmniejszej plotki — którą by zignorował”.

Nawet gdyby obrał inny zawód, nienasycona ciekawość pozostałaby jego najbardziej charakterystyczną cechą. „Jestem plotkarzem”, wyznał mimochodem w „Zbrodni na festynie”. „Chętnie słucham o ludziach”.

Zabawny, gościnny, ironiczny — był dobrym kompanem i potrafił wręcz trząść się z „najżywszej wesołości”, wypełniając pokój wysokim, galijskim śmiechem. Hastings na własnej skórze przekonywał się nieraz, jak jego przyjaciel potrafił żartować, pan ma taki zabawny sposób wyrażania się, monsieur Poirot. Nigdy nie wiem, kiedy mówi pan poważnie, a kiedy kpi”, dziwiła się Jane Olivera w „Pierwsze, drugie… zapnij mi obuwie”. Był też, oczywiście, świetnym rozmówcą i gawędziarzem. W powieści „Po pogrzebie”:

Bardzo plastycznie, podkreślając słowa gestami, Poirot opowiedział to, czego dowiedział się od pana Entwhistle’a. Można by sądzić, że był świadkiem opisywanych wydarzeń”.

Ogromnie ważną cechą charakteru Poirota była jego uprzejmość. Prowadząc swoje dochodzenia, często udziela życzliwych rad nieszczęśliwym, a niejednokrotnie są to prawdziwe akty miłości bliźniego. W „Zagadce Błękitnego Ekspresu” jest wzmianka o tym, jak kiedyś ochronił uwiedzioną uczennicę, zamieszaną w poważną kradzież, a w „Łani ceryntyjskiej” odkłada na bok wszystkie sprawy, żeby doprowadzić do połączenia wiejskiego mechanika samochodowego z utraconą ukochaną. W powieści „Zło, które żyje pod słońcem” Christine Redfern, strapiona młoda kobieta

Zaczęła łkać gorzko na ramieniu Poirota. (…)

— Nie mogę tego znieść… Nie mogę tego znieść… Poirot poklepał ją po ramieniu.

— Cierpliwości… Tylko cierpliwości… — rzekł pocieszająco”.

Mimo że nie uznawał sentymentalizmu jako „angielskiej wady”, Poirot był rozważnym romantykiem, a kojarzenie par stanowiło jego wielkie hobby. Można tu przypomnieć, jak się cieszył na myśl, że kiedyś zaaranżuje „wysoce odpowiednie” małżeństwo dla Hastingsa, który jednak zniweczył te nadzieje, poślubiając Cinderellę Duveen. Detektyw jednak nie należał do tych, co się dają zniechęcić, i po latach jego sukcesy w roli Kupida niemal dorównywały sukcesom w rozwiązywaniu zagadek kryminalnych. „Nieraz już stwierdziłem, że morderstwo potrafi być wielkim swatem”, zauważył w „A.B.C.”.

Wiele tych romantycznych interwencji wzięło się z jego determinacji, by wprowadzać ład, tam gdzie panuje chaos. „To śmieszne, jak tu się kojarzy małżeństwa. Żadnego porządku. Żadnej metody. Wszystko pozostawione przypadkowi”, narzekał w „Zagadce gwiazdkowego puddingu”3. Taki hazard dla Poirota był nie do pomyślenia. „Żeby stworzyć dobre małżeństwo, trzeba mieć na uwadze coś więcej niż tylko romantyczne uczucia”, mądrzył się w „Zbrodni na festynie”. Znakomity przykład działalności Poirota jako swata mamy w „Śmierci w chmurach”. Po zakończeniu sprawy mógł zapowiedzieć:

„— …W ciągu roku pewnie przeczytamy anons: «Małżeństwo zostało już uzgodnione i wkrótce odbędzie się ślub lorda bury z panną Venetią Kerr». A wie pan, kto skojarzył to i małżeństwo? Herkules Poirot! Jest jeszcze inne małżeństwo, które również zaaranżowałem.

— Lady Horbury i pan Barraclough?

— Ach, nie, w tej sprawie nie jestem zainteresowany. — Pochylił się ku rozmówcy. — Mam na myśli małżeństwo monsieura Jeana Duponta z panną Jane Grey”.

Aby pomóc losowi, należało zręcznie rozwieść uczciwego młodego człowieka Stephena Horbury’ego („Patrząc na niego wie działo się od razu, że był typem sportowca, lubił przebywać na świeżym powietrzu. Bez wielkich zalet umysłu, miał dobre serce, był trochę drobnomieszczański, niezwykle lojalny i przesadnie uparty”.) z jego nieodpowiednią, nie grzeszącą wiernością żoną („A teraz, lady Horbury, pozwoli pani, że udzielę jej pewnej rady? Dlaczego nie weźmie pani cichego rozwodu z mężem?”). A gdy to nastąpiło, Horbury mógł wreszcie poślubić o wiele właściwszą osobę, swoją sąsiadkę, i żyć szczęśliwie. „Przed oczami stanęły mu obrazy polowań… herbatek z babeczkami… zapach mokrej ziemi i liści… dzieci…”

Skojarzenie małżeństwa ślicznej Jane Grey z młodym archeologiem, którego Poirot uznał za stosownego kandydata na męża, wymagało wyrwania jej z sideł niewłaściwego mężczyzny („Aby zapobiec temu pośpiesznemu małżeństwu, zabrałem mademoiselle w roli mojej sekretarki do Paryża”) i udzielenia pokaźnej dotacji na rzecz przyszłej ekspedycji archeologicznej do Persji, żeby Jane mogła wziąć w niej udział.

Po tych wyczynach nikogo nie powinno dziwić, że w „Zerwanych zaręczynach” widzimy Poirota i stateczną gospodynię, panią Bishop, pogrążonych w „miłej, życzliwej rozmowie w kwestii , ważnej, jak wybór stosownego małżonka dla następczyni tronu”*.

A jak przy tych wszystkich swatach wyglądała sytuacja osobista samego Poirota? Jest to drażliwa sprawa, gdyż nigdzie nie ma wzmianki, jakoby na serio brał pod uwagę małżeństwo czy inny tego rodzaju związek. Na nic więc domysły Amy Leatheran z ,Morderstwa w Mezopotamii”: „I zastanawiałam się też, czy pan Poirot jest żonaty i czy żyje tak, jak się zawsze słyszy, że żyją cudzoziemcy — to znaczy, utrzymuje metresy”. Od samego początku, podobnie jak Sherlockowi Holmesowi, Poirotowi pisany był żywot kawalerski.4 Niewiele też nam przyjdzie ze spekulacji na temat zażyłości detektywa z Hastingsem, jak też z żerowania na przypadkowych uwagach dotyczących piękności męskiego ciała, na przykład w „Łani ceryntyjskiej”: „Oto, pomyślał, jeden z najbardziej urodziwych okazów człowieka, jaki kiedykolwiek widział, prosty młodzieniec o wyglądzie przywodzącym na myśl greckiego boga”. Wszystkie dowody wskazują, że wprawdzie Poirot za obiekt miłości i seksu uważał kobiety, ale raczej przyglądał się im z daleka, gdyż tak samo jak Sherlock Holmes, skazany był na miłość niespełnioną. I tak jak kobietą życia dla Holmesa pozostała do końca Irena Adler, tak dla Poirota była nią hrabina Vera Rossakoff*. W „Pierwsze, drugie… zapnij mi obuwie” detektyw rozpamiętuje:

Która współczesna kobieta mogłaby przyćmić olśniewające piękno hrabiny Very Rossakoff? Prawdziwa rosyjska arystokratka, arystokratka od stóp do głów! A poza tym co za znakomita złodziejka… Jedna z tych autentycznie genialnych kobiet…”

Czasem wydawało się, że martwi go ta sytuacja. „Ja, madame, nie jestem mężem”, odpowiedział indagującej go kobiecie w „Zbrodni na festynie”. Po czym dodał:

„— Niestety!

— Jestem pewna, że to „niestety” było nieszczere. Nie mam wątpliwości, że rozkoszuje się pan swoją swobodą kawalerską.

— Nie, nie, madame, to straszne, ile rzeczy ominęło mnie w życiu”.

Czyżby naprawdę w to wierzył? Kawalerskie gospodarstwo, które z takim pietyzmem stworzył, odpowiadało ściśle jego gustom i maniom. Czy wytrzymałaby to wszystko jakakolwiek kobieta? „Kiedyś, mademoiselle, kochałem pewną piękną Angielkę, która bardzo panią przypominała. Ale, niestety! Nie umiała gotować. Więc może i lepiej się stało”, powiedział swej młodej sąsiadce z „The Third–Floor Fiat”.

Wśród klienteli i przyjaciół Poirota było wiele kobiet. Cieszyło go ich towarzystwo. Z radością zrywał się z miejsca, całował dłonie, zawsze szarmancki i opiekuńczy, bez względu na to, czy sobie tego życzyły. Szczególną opieką otaczał młode sieroty, jak Katarzyna Grey z „Zagadki Błękitnego Ekspresu” i Elinor Carlisle z „Zerwanych zaręczyn”. „Biedna mała”, użalał się często nad ich losem.

Panna Marple miała wyrobione zdanie na temat mężczyzn, Poirot zaś na temat kobiet. W przeciwieństwie jednak do swej konkurentki, upierał się, żeby im doradzać. „Les femmes… jakież są cudowne! To one wpadły na pomysł, by zdać się na los szczęścia — i jakimś cudem miały rację”. „Kłamstwo dla kobiet to czasem konieczność. Muszą przecież się bronić, a kłamstwo może być dobrą bronią”. „Proszę pozwolić, że coś powiem, mademoiselle. W trakcie mojej pracy miałem pięć przypadków kobiet zamordowanych przez oddanych mężów i dwadzieścia dwa przypadki mężów zamordowanych przez oddane żony. Les femmes, one wyraźnie potrafią lepiej zachowywać pozory”. „Serce zakochanej kobiety wybaczy wiele ciosów”. I tak dalej.

Seks, w opinii Poirota, to „wielka siła natury”, ale nic nie pozwala nam przypuszczać, że jego czyny dorównywały słowom. W „Tajemnicy bagdadzkiego kufra” wyrwał mu się okrzyk: „Dzięki Bogu nie zostałem obdarzony ognistym temperamentem! Uchroniło mnie to przed wieloma kłopotami”, a w „Niewiarygodnej kradzieży”, kiedy pewna pokojówka zapewniła go kokieteryjnie: „…Jeżeli spotkam pana na schodach, może pan być pewien, że nie będę krzyczała”, odparł z godnością: „Moje dziecko… Ja mam już swoje lata. Czy byłbym zdolny do takiej frywolności?” A jednak… A jednak ci z nas, którzy życzyliby sobie, aby Herkules Poirot miał swój udział także we frywolnościach, mogą pocieszyć się słowami, jakie kiedyś wypowiedział do Hastingsa: „Czy wiesz, mój przyjacielu, że każdy z nas jest mroczną tajemnicą, kłębowiskiem sprzecznych namiętności, pragnień i ustosunkowań?”

Pomimo „zaawansowanego wieku”, o którym mówił pokojówce w „Niewiarygodnej kradzieży”, Poirot cieszył się nadzwyczajnym wprost zdrowiem. Od czasu do czasu, w miarę jak mijały kolejne dekady, zarówno wrogowie, jak przyjaciele próbowali przepowiedzieć dzień, w którym nieodwołalnie się zestarzeje. Nie powinno to budzić zdziwienia, zważywszy, że Poirot przybył do Anglii w roku 1916 w wieku emerytalnym, a żył do lat siedemdziesiątych5. Gdyby mnie kto pytał, to jestem przekonana, że swoje wspaniałe zdrowie detektyw zawdzięczał nieustannym środkom ostrożności, którymi bronił się przed angielskim klimatem. Hastings w „Kurtynie” podsumował to następująco:

Zawsze aż nadmiernie troszczył się o swoje zdrowie. Jak ognia bał się przeciągów, owijał gardło jedwabnymi i wełnianymi szalikami, przemoczenie nóg uważał za rzecz niezmiernie niebezpieczną, a przy byle kichnięciu mierzył temperaturę i kładł się do łóżka. «W przeciwnym przypadku — twierdził — grozi mi fluxion de poitrine!» Wiedziałem również, że radził się lekarzy przy najlżejszym nawet przeziębieniu”.

W „Tajemnicy domku myśliwskiego” Poirot walczy z grypą: „Teraz siedział w łóżku, oparty o stos poduszek, z szyją owiniętą wełnianym szalem, i popijał jakąś wyjątkowo wstrętną tisane”. Cierpienia detektywa złagodził nieco fakt, że w «Plotce Towarzyskiej» ukazała się wzmianka dotycząca jego osoby: „…Tak! Oto ona: «Hej, przestępcy! Spokojnie wychodźcie z ukrycia! Bierzcie się do dzieła! Herkules Poirot — a wierzcie, dziewczęta, on naprawdę ma w sobie coś z Herkulesa! — nasz ulubiony detektyw nie może was dorwać! A dlaczego? Bo jego dorwała… grypa!»”

Poza przeziębieniami Poirot obawiał się poważnie jeszcze choroby morskiej (a później powietrznej), która robiła zeń „widmo dawnej postaci”. W „Porwaniu premiera”, przeprawiając się z Hastingsem przez Kanał, próbuje się ratować ćwiczeniami gimnastycznymi:

Zostaw mnie, mój przyjacielu. Widzisz, żołądek i mózg muszą z sobą harmonizować. Laverguier ma najwspanialszą metodę na mal de mer. Trzeba powoli robić wdechy i wydechy, o tak… a między jednym a drugim odwracać głowę z lewej strony na prawą i liczyć do sześciu”.

Niezależnie od tych dolegliwości i wspomnianej w „Porze przypływu” chwili, kiedy to podczas nalotu czuł kurcze żołądka, proces trawienia u Poirota przebiegał bez zakłóceń. Niejednokrotnie mawiał w trakcie swej niełatwej kariery: „Na szczęście mam znakomity żołądek”.

Pewne tropy jednak wskazują, że we wcześniejszych latach Poirot częściej ulegał chorobom. W „The Chocolate Box”, opowiadając Hastingsowi o dawnych sprawach, powiedział: „La bonne chance nie zawsze może być po twojej stronie. (…) Dwa razy zmogła mnie choroba w chwili, gdy byłem o krok od sukcesu”, a w „Samotnym Domu” wzdrygnął się, kiedy rozmowa zeszła na szpitale: „…Klinika to w gruncie rzeczy obrzydliwa rzecz. Korytarze wyłożone zielonym linoleum, szepty pielęgniarek, okropne jedzenie przynoszone na tacach, wieczne mycie tego czy tamtego”.

We wczesnych latach po przyjeździe do Anglii lekarzem Poirota był zaaferowany, chętny do współpracy doktor Ridgeway, który mieszkał w pobliżu Farraway Street 14. Później jednak detektyw korzysta raczej z porad specjalistów z Harley Street*, chociaż częściej dotyczą one przypadków morderstwa niż jego własnego zdrowia. Z kolei lekarze także musieli podziwiać tego „bezwiekowego” pacjenta, który nie nosił okularów, miał słuch kota, a dokuczały mu wyłącznie strach przed przeziębieniem, odciski od nieznośnie ciasnych butów oraz „pewna wypukłość w pasie”. W późniejszych latach mogli go pouczać o niebezpieczeństwie ukrytym w jego ulubionych rosyjskich papierosach, chociaż jestem pewna, że każdego, kto się na to odważył, Poirot natychmiast częstował opowieścią o tym, jak to w „Wielkiej Czwórce” papieros uratował mu życie.

Nigdzie nie natrafiłam na wzmiankę, jakoby detektyw miał sztuczne zęby. Z wielkim lękiem chodził raz na pół roku do dentysty na przegląd i dowiadywał się, jak w „Pierwsze, drugie… — zapnij mi obuwie”: „…Dziąsła w dobrym stanie (…) Kilka plomb, a poza tym ślady próchnicy w górnym zębie trzonowym”— Być może dobre uzębienie zawdzięczał nawykowi, który możemy zaobserwować w „Śmierci w chmurach”: „Bardzo ostrożnie, tak aby nie urazić angielskiej wrażliwości, Poirot użył wykałaczki”.

Wierzył, że na szok najlepsza jest brandy, na przeziębienie czy ból głowy tisane, a kiedy — w „Kartach na stół” — nadinspektor Battle zabrał się do ratowania podtopionej dziewczyny, Poirot „stał obok, gotów go zmienić” przy sztucznym oddychaniu. Jemu samemu przytrafiło się kilka wypadków, ale niezbyt groźnych. Na ogół zresztą sam je prowokował. W „Samotnym Domu” gwałtowny upadek i rzekome skręcenie nogi sprowadziło mu pomoc w postaci ślicznej dziewczyny, a w „Morderstwie w Mezopotamii” głośne lamenty, kiedy „…przez nieuwagę uderzyłem się strasznie w duży palec u nogi”, miały posłużyć jako test koncepcji związanej z pewnym tropem. Dwa razy jego cierpienia graniczyły z męczeństwem. Od czasów „Wielkiej Czwórki” miał nad górną wargą, ukrytą później pod wąsami, małą bliznę po ranie, którą specjalnie sobie zadał, aby się lepiej zamaskować, a w „Przegranym gościu” kazał się George’owi ukłuć w palec, żeby uzyskać kroplę krwi potrzebną do wydobycia zeznań od pewnej osoby.

Zarówno w czasach kataplazmów, jak środków uspokajających, prawie do samej śmierci Poirot uparcie odmawiał podawania swego wieku. Wprawdzie narzekał od czasu do czasu, że czuje się stary i godny pożałowania, ale miało to związek raczej z nieudanymi eksperymentami wycofywania się z praktyki niż ze stanem zdrowia. Raźno biegał po schodach, chodził sprężystym krokiem, własny wizerunek był dla niego wszystkim. „W moim wieku człowiek troszczy się o dobre ułożenie towaru na wystawie”, powiedział w „Tragedii w trzech aktach”*. Pod tym względem, jak i niemal pod każdym innym, odniósł sukces. W „Zagadce Błękitnego Ekspresu” Katarzyna Grey, patrząc na tego zrównoważonego, niedużego pana, który cieszył się urokami życia, robił dokładnie to, na co miał ochotę, i znał wiele cudzych sekretów, doszła do wniosku, że „w panu Herkulesie Poirot jest coś wzbudzającego sympatię”. Mogłyby się z nią zgodzić miliony ludzi. Niełatwo jest iść przez życie jako ekscentryk niewielkiego wzrostu. Poirotowi wychodziło to bardzo dobrze, dlatego zasłużył na nasze uznanie.



VIII
Angielski świat Herkulesa Poirota


Ach, wy Anglicy! Z nami jest zupełnie inaczej.

Herkules Poirot, „Murder on the Links”


Jest rok 1939 i Poirot właśnie siedzi w poczekalni u dentysty: „Był to pokój umeblowany ze smakiem, lecz Herkulesowi Poirotowi wydał się nieopisanie ponury. Na lśniącym stole w stylu Sheraton (podrobionym) leżały troskliwie poukładane gazety i czasopisma. Na bocznym bufecie w stylu Hepplewhite (podrobionym) stały dwa platerowe sheffieldzkie lichtarze i patera. Na gzymsie kominka stał zegar z brązu i dwa brązowe wazony. W oknach wisiały błękitne aksamitne kotary. Krzesła obite były materiałem w jakobiński deseń z czerwonych ptaków i kwiatów. Na jednym z krzeseł siedział dżentelmen o wyglądzie wojskowego, ze srogimi wąsami. Spojrzał na Poirota takim wzrokiem, jakby badał szkodliwego owada. Wyglądał, jakby pragnął mieć przy sobie nie tyle swoją strzelbę, ile rozpylacz na insekty”.

Nie ulega wątpliwości, że w angielskim ogrodzie Poirot wydawał się krasnoludkiem z innej bajki. Na pierwszym planie ludzie grają w tenisa, ale tutaj, na krzaku róży, siedzi jakiś cudak. Ze swego stanowiska na rzeczonym krzewie Poirot widzi doprowadzony do porządku krajobraz, umiarkowanie kosztowne królestwo dobrego smaku, sporadycznie nawiedzane przez morderców. „Beznadziejny burżuj” bardzo sobie to wszystko chwalił. ,Je suis un peu snob”*, mruknął w „Niedzieli na wsi”. W angielskim ogrodzie i salonie — czy to w Mayfair*, czy na przedmieściach albo na wsi — odnalazł swój naturalny teren łowiecki, poletko, z którego zbierał plony. Jak podkreślał stary etończyk Hastings, „w Poirocie nie było nic z socjalisty”. Pomijając dziwaczne maniery i ubiór, jego wejście na scenę wiązało się z cudowną^ zdolnością rozwiązywania najbardziej zawikłanych zagadek kry. •< minalnych oraz z nieuchronnym zdemaskowaniem zbrodniarza. W zamian oczekiwał od bogatych klientów hojnej zapłaty, a po zakończeniu sprawy wielu z nich polecało go innym. W „Pięciu małych świnkach” Meredith Blake, „porządny obywatel ziemski, amator świeżego powietrza”, przygląda się ze zdumieniem gościowi, który wręczył mu listy polecające:

Nieraz odczuwał ostatnio, że świat zmienił się mocno od czasów jego młodości. Tam, do licha! Dawniej prywatni detektywi to byli naprawdę prywatni detektywi, których się wynajmowało do pilnowania podarunków podczas uroczystości ślubnych, osobnicy, do których się z pewnym zażenowaniem zwracano, jeżeli się miało do czynienia z jakąś nieczystą sprawą i trzeba było zbadać ją dokładniej.

Ale miał oto przed sobą list lady Mary Lytton–Gore: Herkules Poirot jest moim dawnym i cenionym przyjacielem. Bardzo proszę, żeby postarał się pan mu pomóc. A przecież lady Mary Lytton–Gore nie była, stanowczo nie była tego rodzaju kobietą, jaką można by kojarzyć z pojęciem prywatnego detektywa. Admirał Cronshaw zaś pisał: Bardzo zacny człowiek, niezwykłe porządny. Będę panu wdzięczny, jeżeli mu pan pomoże. W dodatku nie znudzi się pan z nim na pewno — opowie panu moc ogromnie ciekawych historii.

I oto miał teraz tego człowieka przed sobą. Doprawdy, typ zupełnie niemożliwy! Fatalnie ubrany. Buty zapinane na guziki! I te nieprawdopodobne wąsy! Absolutnie nie w guście jego, Mereditha Blake’a. Nie wyglądał na to, żeby polował czy w ogóle uprawiał jakieś sporty”.

Chociaż Poirot chwalił sobie towarzystwo angielskich arystokratów, bez skrępowania jadał przy ich stołach i rozwiązywał zbrodnicze zagadki, nie wyrzekał się bynajmniej własnych upodobań. Zaproszony na obiad w „Niedzieli na wsi”, włożył oficjalny ciemny garnitur i szary homburg, chociaż:

Dobrze wiedział, co się nosi w niedzielę na angielskiej wsi, ale nie zamierzał ulegać tutejszym zwyczajom. Wolał trzymać się swoich zasad. Nie jest angielskim obywatelem ziemskim. Jest Herkulesem Poirotem!”

Przy niektórych okazjach zasady te ratowały go od porażek. W „Podwójnym śladzie”, na przykład, przypochlebny pan Hardman nie chciał wierzyć, że jego klejnoty mogła ukraść hrabina albo milioner. Poirot po wyjściu od niego powiedział Hastingsowi: „Ten cały Hardman ma jedno prawo dla utytułowanych, a inne dla maluczkich. Ja, ponieważ nie posiadam jeszcze tytułu szlacheckiego, trzymam stronę ludzi prostych”.

Herkules Poirot nie ugania się za włóczęgami”, oznajmił przy okazji pewnej „salonowej” sprawy, ale w innej „ironiczny głos wewnętrzny mu szeptał: «Szukaj wśród szanowanych ludzi…»” Toteż rozglądał się wśród nich przez ponad pięćdziesiąt lat, dostarczając czytelnikom wspaniałej rozrywki, racząc ich przy okazji drobnymi odpryskami historii socjalnej. Tłumacząc zachowanie Anglików, lubił się odwoływać do pojęcia „starej szkoły”. W „Niemym świadku” o damie do towarzystwa, podejrzanej o podsłuchiwanie, wyraził się do Hastingsa: „Panna Lawson nie jest ze starej szkoły, mon cher”. W „Śmierci na Nilu” powiedział:

„— A teraz, monsieur Fanthorp, do rzeczy! Otóż dostrzegłem, że nosi pan ten sam krawat co Hastings, mój przyjaciel.

Jim Fanthorp zerknął na swój strój z pewnym zdumieniem.

— Takie nosi się w Eton — odrzekł.

— Słusznie. Trzeba panu wiedzieć, że choć jestem cudzoziemcem, znam jednak do pewnego stopnia angielski punkt widzenia. Wiem na przykład, że są rzeczy, które robić wypada i takie, których się nie robi.

Jim Fanthorp uśmiechnął się.

— W dzisiejszych czasach, proszę pana, przestało to grać rolę.

— Ale tradycja pozostaje tradycją. Krawat Dawnej Szkoły jest dalej krawatem Dawnej Szkoły”.

Anglik, jak Poirot wiedział z doświadczenia, nie bierze łapówek, chętnie odpowiada na jasno postawione pytania, ukrywa emocje, wierzy, że damą bądź dżentelmenem trzeba się urodzić, i ma swoiste pojęcie o geografii świata poza własną wyspą. W „Niemym świadku” detektyw wypomina Hastingsowi: „Pomimo twoich wyspiarskich uprzedzeń do Argentyńczyków, Portugalczyków i Greków, musisz przyznać, że to swój człowiek”.

W książkach wydanych przed drugą wojną światową mamy wiele ostrożnych wzmianek na temat Żydów. Mary Cavendish z „Tajemniczej historii w Styles” rzuca w twarz mężowi: „Kropla cudzoziemskiej* krwi nieźle robi. Zapobiega angielskiej tępocie”.

Poirot uwielbia dzielić się z innymi swą wiedzą o Anglikach. W „Morderstwie w Orient Expressie” pułkownik Arbuthnot mówi: „Jeśli chodzi o pannę Debenham, może mi pan wierzyć, ona f jest bez zarzutu. To pukka sahib”. Po jego wyjściu doktor Constantine, Grek, pyta małego Belga:

„— A cóż to takiego jest ta pukka sahib?

— To znaczy, że ojciec i bracia panny Debenham pochodzą z tej samej szkoły, co pułkownik Arbuthnot”.

W „Śmierci w chmurach” rozśmieszył fryzjerkę Jane Grey, przedrzeźniając arystokratyczną wymowę szlachetnie urodzonej Venetii Kerr. Powiedział o niej:

Ach, ona jest bardzo, bardzo angielska. To kobieta, której każdy sklepikarz na Riwierze dałby kredyt; ci nasi sklepikarze zawsze mają dobre wyczucie. Ubiera się dobrze, tylko tak jakoś po męsku. Porusza się, jakby należała do niej cała ziemia. Nie jest z tego powodu zarozumiała — ona jest po prostu Angielką. Wie, kto pochodzi z jakiej części Anglii. To prawda. Znałem podobną do niej w Egipcie. «Co? Ci Tacy Owacy są tutaj? Tacy Owacy z Yorkshire? O, to Tacy Owacy z Shropshire?»”

Ci, którzy nie należeli do Takich Owakich, ale mimo to byli po brytyjsku solidni, budzili jego szczególną sympatię. W „Pięciu małych świnkach”, przesłuchując inteligentną starą guwernantkę, snuł refleksje:

Życie interesowało ją, ciągle jeszcze ciekawili ją ludzie i wydarzenia. Posiadała tę olbrzymią umysłową i moralną przewagę surowego wiktoriańskiego wychowania (…) Czuła, że dobrze spełniła swoje obowiązki na posterunku, na którym podobało się Bogu ją postawić, i przeświadczenie to opancerzyło ją przeciw strzałom zawiści, niezadowolenia i próżnego żalu”.

Z pewnością też spodobałby mu się Roger Ackroyd, którego tak opisywał jego stary przyjaciel, doktor Sheppard:

Oczywiście Ackroyd nie jest prawdziwym ziemianinem. Jest natomiast świetnie prosperującym fabrykantem — jeśli się nie mylę — kół do wagonów. Ma lat prawie pięćdziesiąt, twarz purpurową i miłe obejście. Zawarł sojusz z miejscowym proboszczem, wspomaga hojnie budżet parafii (chociaż krążą pogłoski, że w wydatkach na dom jest skąpy), popiera mecze krykieta, kluby młodzieży oraz organizacje inwalidów wojennych. Jednym słowem, jest centralną postacią naszego sennego miasteczka”.

Poirot nigdy nie mógł pojąć manii Anglików na punkcie życia na wsi („Wiejska okolica… wielki rozsypujący się dom… konie, psy… spacery w deszczu… szczapy w kominku… jabłka w ogrodzie… brak pieniędzy… stare tweedy… stroje wieczorowe, co roku te same… zapuszczony ogród… z michałkami, jesienią wystrzelającymi jak chorągwie…” — wspomina Rosamund Darnley ze „Zła, które żyje pod słońcem”). O wiele bardziej interesowały go wnętrza, na przykład (w „Niemym świadku”) „malowniczego, wyjątkowo staroświeckiego” domku panien Tripp, który jednak „wyglądał tak, jakby się mógł w każdej chwili zawalić”. Hastings pisał:

W środku było dużo starych dębowych belek. Dostrzegłem duży kominek i bardzo małe okna, przez które trudno było coś zobaczyć. Umeblowanie charakteryzowała sztuczna prostota, naśladująca wnętrza «prawdziwych wiejskich chatek». Na stole stała drewniana misa pełna owoców. Wokół było mnóstwo fotografii…”

Albo urządzona jak salon sypialnia z „Morderstwa w zaułku”: „Ściany pomalowano na kolor srebrny, a sufit na szmaragdowo. W oknach wisiały firanki o nowoczesnym wzorze srebrnym i zielonym. Stał tam tapczan przykryty lśniącą, pikowaną szmaragdową narzutą, a na nim leżały złote i srebrne poduszki. Poza tym w pokoju umieszczono orzechowe biurko, orzechowe wysokie komódki i kilka nowoczesnych chromowanych krzeseł. Na niskim szklanym stoliku stała olbrzymia popielniczka pełna niedopałków”.

Czy też dom przyjaciela z „Tragedii w trzech aktach”: „Mieszkał on [pan Satterthwhite] na Chelsea Embankment. Miał tam duży dom, prawdziwe muzeum: obrazy, rzeźby, chińska porcelana, prehistoryczna ceramika, wyroby z kości słoniowej, miniatury, oryginalne meble Chippendale i Hepplewhite. Promieniowało tu ciepłem i zaufaniem”.

Aż do lat czterdziestych na zapleczu tych wszystkich domów krzątała się dyskretna armia służących. Ponieważ w angielskim świecie Poirota pełnili oni nieraz decydującą rolę, zasługują na więcej niż przelotne spojrzenie. Liczba służby wahała się oczywiście, w zależności od zasobów ich chlebodawców. U panien Tripp było to „mniej więcej czternastoletnie dziecko”, które! „otworzyło drzwi i przysunęło się do ściany, abyśmy mogli przejść”. W „Bożym Narodzeniu Herkulesa Poirota” nadinspektor Sugden* tak przedstawiał domowników Gorston Hall:

„…W domu mamy ośmioro służących, w tym sześć kobiet, a pięć z nich pracuje tu ponad cztery lata. Jest jeszcze kamerdyner i lokaj. Kamerdyner służy tutaj bez mała czterdzieści lat, co stanowi, przyznaję, swoisty rekord. Lokaj to człowiek miejscowy, syn ogrodnika, i tu się wychował. (…) Pozostaje jeszcze osobisty służący pana Lee. Bawi tu co prawda od niedawna…”

Kiedy dochodzi do morderstwa, wiele można się dowiedzieć od personelu, ale tylko wtedy, jeśli zgodzi się pójść detektywom na rękę. „Służba wycofała się taktownie”, napisał Hastings w „Samotnym Domu”. Zdarzało się jednak, że wycofując się, służący zabierali z sobą znajomość faktów oraz opinie, które pragnąłby poznać Poirot. Wyciągnięcie od nich potrzebnych informacji wymagało wielkiej siły perswazji, gdyż wielu — szczególnie tych z pierwszych miejsc w „porządku dziobania” — bywało bardziej świadomych swej przynależności do pewnej klasy niż państwo. W powieści „Po pogrzebie” występuje kamerdyner Lanscombe, który wprawdzie „był bardzo grzeczny, ale zachowywał rezerwę”, a cudzoziemskiego parweniusza „traktował jak karę boską”. W „Pani McGinty nie żyje” lokaj otworzył frontowe drzwi „z niewzruszonym spokojem i niechętnie. Według jego oceny Poirot należał do tego rodzaju gości, których się zostawia przed drzwiami. Wyraźnie podejrzewał, że Poirot przychodzi coś sprzedać”. W „Zerwanych zaręczynach” pani Bishop, gospodyni, z początku „udzielała lodowatych odpowiedzi i mierzyła go wzrokiem pełnym niechęci”.

W niektórych wypadkach Poirotowi nie udało się wygrać ze służącymi i musiał ich ostrożnie podchodzić, ale przeważnie dochodziło do kapitulacji. Dobry przykład stanowi kucharka z „Dwudziestu czterech kosów”:

Pani Hill była z początku sztywna i podejrzliwa, ale czarująca pomysłowość naszego dziwacznie wyglądającego cudzoziemca poruszyłaby nawet kamień. Pani Amelia Hill zaczęła się łamać”. Do świata „pod schodami” zaliczali się kamerdynerzy — dumni Tredwellowie*, którzy sami w sobie byli grands seigneurs. W The Hollow, rezydencji Angkatellów z „Niedzieli na wsi”, drzwi otwierał znakomity Gudgeon, zawsze lojalny, dyskretny i wyrozumiały. Po prostu ideał. Warto przypomnieć, że to on właśnie wytarł morderczą broń — należący do rodziny pistolet („Miałem wrażenie, że jest zakurzony”). Dlatego nie powinna budzić zdziwienia wyrozumiałość, z jaką odnosił się do słabości lady Angkatell do pewnego rodzaju gazet:

David odparł gburowatym tonem, że nigdy nie czytał «News of the World».

— Ja zawsze czytam — powiedziała lady Angkatell. — Udajemy, że kupujemy je dla służby, ale Gudgeon dobrze nas rozumie i nigdy nie zabiera przed herbatą”.

W „Bożym Narodzeniu Herkulesa Poirot” dane nam było poznać tok myśli kamerdynera Tressiliana, krzątającego się wokół obiadowego stołu z karafką w ręku:

Żona pana Alfreda włożyła nową suknię z czarno–białej kwiecistej tafty. Śmiały wzór, bardzo rzuca się w oczy, ale ona wygląda w nim dobrze, choć wiele kobiet nie odważyłoby się pokazać w takiej toalecie. Strój pani Magdaleny to oryginalny model. Tressilian był tego pewien. Kreacja musiała kosztować mnóstwo pieniędzy. Dziwne, że pan George w ogóle za nią zapłacił. Och, on nigdy nie lubił wydatków! A teraz weźmy żonę pana Dawida: zacności kobieta, ale ubrać się nie potrafi. Przy jej pełnej figurze gładki, czarny aksamit byłby najlepszy. Wzorzysty, w dodatku karmazynowy, stanowi niefortunny wybór. Panna Pilar może nosić cokolwiek. Z jej figurą i włosami będzie świetnie wyglądać we wszystkim, ot, choćby w tej taniutkiej białej sukience. (…)

— Wino reńskie czy bordeaux? — szepnął uprzejmie Tressilian do ucha żony pana George’a”.

Bardzo rzadko — na ogół wtedy, gdy zdarza się morderstwo — spod doskonalej maski ukazuje się na chwilę prawdziwe oblicze. Nawet Gudgeon „zesztywniał i głośno wciągnął powietrze na widok ciała przy basenie. W „Lustrze nieboszczyka”, kiedy sir Gervase Chevenix–Gore po raz pierwszy od dwudziestu lat spóźnił się na obiad:

Z holu dobiegł dźwięk gongu. Lokaj otworzył drzwi i oznajmił:

— Obiad podano.

Zanim wypowiedział słowo «podano», wydawało się, że chce obwieścić jakieś niezwykle ważne wydarzenie. Wyniosła i majestatyczna dotąd postać lokaja nagle zmieniła się, stała się inna; przybrał wygląd człowieka w najwyższym stopniu zaskoczonego…”

W miarę upływu lat coraz mniej było kamerdynerów, którym Poirot mógł powierzyć swój płaszcz, kapelusz i laskę. W latach pięćdziesiątych stary Lanscombe, krzątając się po Enderby Hall, jasno zdawał sobie sprawę z końca starych porządków:

Trzecia roleta w Białym Buduarze nie chciała się zwinąć. Utknęła w połowie drogi. Za słabe sprężyny, ot co, pomyślał Lanscombe. I rolety są już stare, jak zresztą wszystko w tym domu. A w dzisiejszych czasach trudno o naprawę. Teraz potrafią tylko potrząsać głową i mówić, że mechanizm jest przestarzały. Jak gdyby nowe rzeczy były lepsze od starych. Sam wie najlepiej. Większość to tandeta, rozpada się w rękach. Ani materiał nie jest dobry, ani wykonanie takie jak kiedyś”.

Także w innych pomieszczeniach Enderby Hall nastały nowe czasy:

Marjorie, kucharka, ofuknęła Lanscombe’a, gdy ten zajrzał do kuchni, by przypomnieć jej o obiedzie. Marjorie miała zaledwie dwadzieścia siedem lat i była przeciwieństwem kogoś, kogo stary kamerdyner mógłby zaakceptować w tej roli. Brakowało jej godności i nie miała poszanowania dla jego pozycji. Ponadto często zdarzało jej się mówić o domu «to stare mauzoleum» i narzekać na ogromną powierzchnię kuchni, zmywalni i spiżarni. Powtarzała, że dnia nie starczy, aby to obejść. (…) Tuż koło Marjorie stała teraz Janet i pokrzepiała się filiżanką herbaty. Pokojowa, niemłoda już kobieta, lubiła wprawdzie posprzeczać się z Lanscombe’em, ale razem z nim tworzyła zwarty front przeciwko młodszemu pokoleniu, reprezentowanemu przez kucharkę. Czwartą osobą w kuchni była pani Jacks, która przychodziła czasem do pomocy…”

Wspaniała scena rozegrała się, kiedy w „Zagadce gwiazdkowego puddingu”1 Herkules Poirot pojawił się w kuchni w Kings Lacey:

Po chwili ciszy pani Ross wyszła mu dumnie na spotkanie. Była to duża kobieta imponującej budowy, poruszająca się ze statecznością matrony. Dwie szczupłe, siwowłose kobiety krzątały się przy zmywaniu naczyń, a rozczochrana dziewczyna krążyła między kuchnią a kredensem. Ale to był tylko szary tłum. Królową kuchni była pani Ross”.

Rozczochrana dziewczyna, która kręciła się po kuchni, to Annie Bates. Jak powiedział w „Niedzieli na wsi” inspektor Grange:

Co panu mówiłem? Tam, gdzie jest pomoc kuchenna, zawsze jest nadzieja. Nie wiem, co będziemy robili, kiedy ludzi nie będzie stać na utrzymywanie licznej służby, szczególnie w kuchni. Pomoce kuchenne wiecznie mielą językami. Kucharka i starszy personel tak je ustawiają, że kiedy dziewczyny znajdą wreszcie kogoś, kto zechce ich wysłuchać, chętnie mówią wszystko, co tylko wiedzą”.

Warto zauważyć, że Poirot, chcąc wynagrodzić Annie Bates za to, że go ostrzegła przed niebezpieczeństwem, obiecał jej przysłać z Londynu prezent.

„— Annie, co byś chciała dostać?

(…)

— Ach, proszę pana, czy mogłabym dostać kosmetyczkę?

Prawdziwą szykowną kosmetyczkę?…”

Detektyw wyraźnie zmiękł po latach, ponieważ we wcześniejszej wersji opowiadania (sprzed trzydziestu siedmiu lat) nie pozwolił Annie wybrać podarunku, tylko zapowiedział:

Kiedy wrócę do Londynu, przyślę ci znakomitą książkę o gospodarstwie domowym, a także żywoty świętych i pracę na temat sytuacji ekonomicznej kobiet”.

Pani Hill, Gudgeon, Tressilian, Annie Bates i inni to tylko wybrane przykłady kucharek, gospodyń, kamerdynerów, osobistych służących, podkuchennych, od których roi się angielski świat Poirota. Należały do niego także guwernantki, lokaje, pokojówki, szoferzy, ogrodnicy, starzy, wierni słudzy oraz tak zwane au pairs*. Odrębna klasa to piastunki i damy do towarzystwa. Godną przedstawicielką tych ostatnich była Amy Carnaby, jedna z najciekawszych postaci w praktyce Poirota. Położenie owych godnych szacunku kobiet, których egzystencja — jak zauważyła jedna z bohaterek w „Po pogrzebie” — „zależała od obaw i kaprysów pracodawców”, zostało opisane przy okazji wielu zagadek kryminalnych. Na przykład w „Niemym świadku” o pannie Emilii Arundell mówiono: „Nie utrzymała się u niej długo żadna dama do towarzystwa. Znęcała się nad nimi niemiłosiernie, choć była dla nich bardzo hojna”. Ale cierpliwość Amy Carnaby wreszcie się wyczerpała.

W „Lwie z Nemei” ta pozornie najbardziej nieśmiała osoba zorganizowała kilka swych uciśnionych koleżanek w szajkę, która porywała bogatym damom kanapowe pieski dla okupu, przeznaczonego na skromny fundusz emerytalny. Kiedy Poirot ją zdemaskował, wyznała:

Tak. Przypuszczam, że mężczyźnie ciężko to zrozumieć. Ale widzi pan, ja zupełnie nie mam zdolności, kwalifikacji, w dodatku starzeję się… i jestem przerażona przyszłością. Nie udało mi się niczego odłożyć (…), a że jestem coraz starsza i coraz mniej sprawna, to kto mnie zechce?”

Słowa te musiały wywrzeć pewne wrażenie na wielkim detektywie, gdyż w stosownym czasie wysłał do panny Carnaby następujący list:

Szanowna Panno Carnaby, niech mi będzie wolno przekazać cegiełkę na Pani jakże godny wsparcia fundusz, zanim zostanie ostatecznie zamknięty. Z wyrazami szacunku, Herkules Poirot”.

W „Stadzie Gerionesa” panna Carnaby raz jeszcze pojawia się na scenie. Zwierza się Poirotowi, że miewa niezwykłe myśli:

Na przykład wczoraj przyszedł mi do głowy wyjątkowo praktyczny pomysł na obrabowanie poczty. Ja o tym wcale nie myślałam… to przyszło samo! I do tego jeszcze przemyślny sposób na uniknięcie odprawy celnej. Jestem przekonana, wręcz pewna, że byłby skuteczny”.

Pomijając wyjątki w rodzaju Ariadny Oliver i panny Lemon, kobietom pracującym ze środowiska Poirota naprawdę żyło się ciężko. Te, które trafiały do apartamentów dla służby w wielkich domach, mogły przynajmniej awansować w obrębie wewnętrznej hierarchii. Inne, bezpiecznie zakotwiczone w różnych przedsiębiorstwach, pozwalały sobie na dość śmiały, a nawet awanturniczy tryb życia, ale poza tymi sferami stabilizację zapewniało jedynie zamążpójście albo spadek po bogatym krewnym.

W wojennych czasach wyglądało to nieco inaczej. W „Tajemniczej historii w Styles” Cyntia Murdoch znajduje wiele satysfakcji w pracy dla Czerwonego Krzyża i z dumą oprowadza Hastingsa po aptece. Podczas drugiej wojny Lynn Marchmont z „Pory przypływu” dzielnie zasilała szeregi Pomocniczej Służby Kobiet w północnej Afryce i na Sycylii, ale po demobilizacji ze smutkiem czytała takie ogłoszenia::

Była WAFF* poszukuje pracy wymagającej inicjatywy i energii”; „Była WREN* szuka zajęcia. Posiada zdolności organizacyjne i kierownicze”.

«Nowy wspaniały świat», pomyślała smętnie Lynn, przebiegając wzrokiem szpalty porannego dziennika. (…) Jej droga była wytknięta: małżeństwo z kuzynem Rowleyem Cloade’em”.

Na kobiety, które ośmielały się wkroczyć do męskiego świata polityki, patrzono spode łba. W „Rendez–vous ze śmiercią” jedna z uczestniczek wyprawy do Petry była członkiem parlamentu.

[Lady Westholme] sama wystąpiła ze swoją kandydaturą do Izby Gmin. Została wybrana znaczną większością głosów i z miejsca jęła odgrywać poczesną rolę. Niebawem jej karykatury zaczęły ukazywać się w prasie, co zawsze bywa dowodem nie lada sukcesów. W wystąpieniach opowiadała się twardo « staroświeckim stylem życia rodzinnego i obroną praw kobij oraz miała zdecydowane poglądy na sprawy rolnictwa, urbans styki i stopniowego likwidowania slumsów. Była ogólnie szant wana i prawie powszechnie nie lubiana”.

Odmienny przykład stanowi pani Ferrier ze „Stajen Ajgiasza”, córka i żona kolejnych dwóch premierów Wielkiej Brytanii.

Poirot przyglądał się jej z uwagą. Była kobietą wysoką, wciąż jeszcze przystojną; twarz miała inteligentną, z charakterem. Jako żona premiera naturalnie znajdowała się w centrum. uwagi publicznej. Ale jeszcze większą popularnością cieszyła się jako córka swego ojca. Dagmar Ferrier była uosobieniem powszechnego ideału angielskiej kobiecości.

Była oddaną żoną, dobrą matką i podzielała zamiłowanie męża do życia na wsi. Swoje zainteresowania zwróciła w stronę tych dziedzin życia publicznego, które powszechnie uważa się za odpowiednie pole działania dla kobiet”.

Poirot, z jednej strony mamrocząc wyświechtane banały na temat kobiet, z drugiej zaś energicznie broniąc ich prawa do emancypacji, stanowił odbicie swoich czasów. Mimo to, jak wielu współczesnych mu Anglików, uważał za rzecz oczywistą, że najodpowiedniejszym polem działania dla kobiet jest gospodarstwo domowe. Sam zresztą bardzo się interesował sprawami prowadzenia domu, o czym przekonamy się dalej.

Spośród wszystkich ludzi, których miał okazję poznać w trakcie odkrywania i pogłębiania wiedzy o Anglikach, na czoło wysuwa się jedna postać, jako najbardziej użyteczny wzorzec i informator. Mam oczywiście na myśli kapitana Hastingsa.

IX
Kapitan Arthur Hastings,
Kawaler Orderu Imperium Brytyjskiego

To mój przyjaciel, kapitan Hastings. Jest moim asystentem.

Herkules Poirot, „Śmierć lorda Edgware’a”


Mon ami Hastings”, „mój biedny Hastings”, „mój kolega Hastings”. Chociaż w pełnym przygód życiu Poirota stanowił trwały element zaledwie przez siedem lat, a w ciągu następnych dwunastu pojawiał się u jego boku sporadycznie, nie wolno nam nie doceniać jego wielkiej roli w historii literatury kryminalnej. Hastings miał swój wkład w sukcesy Poirota jako jego najbardziej zaufany doradca do spraw angielskich, poza tym wypracował pewien styl, który nieodmiennie przyciągał czytelników. Sam Poirot świetnie zdawał sobie sprawę z doniosłej roli Hastingsa i zaliczał go do swych najdroższych przyjaciół. „Gdyby tylko był przy mnie ce cher Hastings”, wzdychał przez całe lata po jego wyjeździe, a w chwilach ekscytacji przy rozwiązywaniu jakiejś zagadki wykrzykiwał: „Jakże by to ucieszyło mojego przyjaciela Hastingsa!”1

Hastings występuje jako narrator w dwudziestu sześciu opowiadaniach i ośmiu powieściach. Zafascynowany ich głównym tematem i po angielsku powściągliwy, nie podaje jednak praktycznie żadnych informacji o swoim wcześniejszym życiu. Wiemy, że uczył się w Eton, ale jedyną wspomnianą kiedykolwiek osobą z rodziny jest cioteczna babka Mary*, której pismo wyglądało „zupełnie, jakby pająk wlazł do kałamarza, a potem przespacerował się po kartce papieru”. Być może Hastings w młodym wieku stracił rodziców, gdyż jedną z pierwszych rzeczy, jakich się o nim dowiadujemy, jest to, że nie ma on żadnych „bliskich krewnych ani przyjaciół”. Niewykluczone, iż opiekowała się nim owa cioteczna babka.

Chociaż był absolwentem tak elitarnej szkoły jak Eton, zawsze musiał zarabiać na życie. Warto wspomnieć, że po raz pierwszy spotkał się z Poirotem podczas podróży do Belgii w interesach londyńskiej firmy Lloyd. Chociaż w skrytości ducha zawsze miał ambicję, by zostać detektywem–amatorem w rodzaju Sherlocka Holmesa, jego pierwszy kontakt z najsłynniejszą postacią belgijskiej policji wyglądał nieco humorystycznie. Potem jednak w prostodusznym młodym człowieku, w którym ciągle było coś z chłopca, rozgorzała pasja do dedukcji w stylu Herkulesa Poirota. Nie bardzo wiemy, jak zabierał się do praktykowania swego nowego hobby, ale na początku „Tajemniczej historii w Styles” opowiada o metodach Poirota Mary Cavendish, osobie, na której starał się za wszelką cenę zrobić wrażenie: „Wyszedłem z tego samego [co on] założenia i oczywiście posunąłem się nieco dalej”.

Po wybuchu pierwszej wojny światowej Hastings zaoferował swe usługi krajowi i został wcielony do wojska w randze kapitana. Na początku 1916 roku odniósł poważną kontuzję.

Jako inwalida zostałem odesłany z frontu do kraju i po kilku miesiącach w ponurym Domu Ozdrowieńców otrzymałem urlop zdrowotny. Nie miałem bliskich krewnych ani przyjaciół, więc zastanawiałem się, co robić, gdy spotkałem przypadkiem Johna Cavendisha. Od lat widywałem go bardzo rzadko, a prawdę mówiąc, nigdy nie znałem go bliżej. Był starszy ode mnie o dobre piętnaście lat, chociaż nie wyglądał na swoje czterdzieści pięć. Ale w szkolnych czasach często odwiedzałem Styles w hrabstwie Essex — wiejską posiadłość matki Johna. Przyjemną pogawędkę o dawnych czasach zakończyła propozycja, abym urlop spędził w Styles”.

Jak wiemy, właśnie na poczcie w Styles St Mary 17 lipca 1916 nastąpiło radosne spotkanie z nie widzianym od lat Poirotem. Tam też o świcie następnego dnia zmarła po gwałtownym ataku choroby właścicielka posiadłości Styles Court, Emilia Inglethorp. Hastings natychmiast zyskał pole do popisu: „Wie pani, co mi się zdaje? (…) Myślę, że to trucizna” — szepnął do Mary Cavendish. Już o szóstej tego samego ranka „tak długo myszkowałem w bibliotece, póki w jakiejś książce lekarskiej nie znalazłem charakterystyki objawów zatrucia strychniną”. Po godzinie dobijał się do Leastway Cottage, domku, w którym pani Inglethorp ulokowała uchodźców z Belgii. Był to jeden z najbardziej doniosłych momentów w życiu Hastingsa. Nie tylko miał przy sobie swego mistrza, ale mógł złożyć mu u stóp autentyczne morderstwo!

Już na początku współpracy stosunki w tym tandemie zostały wyraźnie określone. Kiedy Hastings relacjonował żenujące szczegóły śmierci pani Inglethorp i przedstawiał własne koncepcje na ten temat, Poirot ubierał się, „troskliwie doprowadzał wąsy do nienagannego stanu”, po czym rzekł z uśmiechem do podekscytowanego ucznia:

„…Świetnie się spisałeś. Masz dobrą pamięć i fakty relacjonujesz wiernie. Ale kolejność, w jakiej je przytaczasz… muszę wyznać, jest fatalna. Trudno cię winić z tej racji. Jesteś wzburzony, wytrącony z równowagi. (…) Przepraszam, mon ami. Ubierałeś się w wielkim pośpiechu. Krawat masz przekrzywiony. Pozwolisz? — Sprawnym ruchem doprowadził mój krawat do porządku”.

Tak naprawdę jednak przywołał do porządku nie tyle krawat, co samego Arthura Hastingsa. Już po kilku godzinach od morderstwa stało się jasne, że temu ostatniemu przypadła w udziale rola wiernego doktora Watsona, a nie Sherlocka Holmesa, „…niechętnie udzielam wyjaśnień przed zakończeniem sprawy” — oświadczył stanowczo Poirot, kiedy szybkim krokiem szli do Styles Court. I tak rozpoczęła się zdumiewająca misja Hastingsa. A oto początek jego pierwszej, napisanej w parę miesięcy później relacji, zatytułowanej „Tajemnicza historia w Styles”:

Ostatnio przygasło zainteresowanie opinii publicznej sprawą nazwaną w swoim czasie «tajemniczą historią w Styles». Jednakże z racji jej światowego rozgłosu mój przyjaciel Poirot oraz członkowie rodziny Cavendishów prosili mnie, abym opisał przebieg wydarzeń (…)”.

Kiedy Hastings pisał te słowa, obaj z Poirotem znajdowali się w Londynie. Pierwszy otrzymał „przydział w Ministerstwie Wojny”, drugi zaś pilnie zabiegał wokół otwarcia praktyki prywatnego detektywa.

Po trzech latach Hastings narrator znów zabiera się do pracy. Bierze do ręki pióro, zaczyna ssać cybuch fajki i sapiąc ciężko zaczyna serię krótkich sprawozdań z przypadków Poirota: „Czysty przypadek sprawił, że mój przyjaciel Herkules Poirot, dawniej funkcjonariusz policji belgijskiej, wziął udział w rozwikłaniu pewnej zagadki kryminalnej w Styles. Sukces przyniósł mu sławę, w związku z czym postanowił poświęcić się rozwiązywaniu zagadek kryminalnych. Ja natomiast, ranny w bitwie nad Sommą i zwolniony z wojska, wkrótce zamieszkałem z nim w Londynie. Ponieważ znam z pierwszej ręki większość przypadków, jakimi się zajmował, zaproponowano mi, bym uwiecznił na piśmie te najbardziej interesujące”*.

W omawianym okresie i w trakcie wielu późniejszych spraw Poirot i jego rezydent stali się dla siebie nieodzowni. „Miałem również przyjaciela. Przyjaciela, który przez wiele lat stale mi towarzyszył”, opowiadał po latach Poirot doktorowi Sheppardowi z „Zabójstwa Rogera Ackroyda”, a jeszcze kilka lat później, w „Śmierci lorda Edgware’a” Hastings woła z oburzeniem: „Poirot! Nie zamierasz mnie chyba zostawić?! Zawsze chodzę z tobą”. Tworzyli osobliwą parę: nieduży detektyw o cudzoziemskim wyglądzie i jego prostoduszny angielski przyjaciel. Chociaż w chwili, gdy rozpoczęła się ich pierwsza wspólna przygoda, Hastings miał około trzydziestu lat, jego naiwność i zapał sprawiały, że zawsze wydawał się młodszy niż w rzeczywistości, a na pewno znacznie młodszy od Poirota. Był też od niego sporo wyższy, „nosił się prosto” i miał „szerokie bary”. Poirot poruszał się jak kot, Hastings natomiast potrafił przeskakiwać po dwa stopnie schodów i wpadać na różne przeszkody. Wąsy Poirota były bujne, „szczoteczka do zębów” Hastingsa nie zwracała niczyjej uwagi. Poirot pijał tisanes i sirops, Hastings wolał whisky z wodą sodową. Poirot był przebiegły i ekscentryczny, łatwowierny i zasadniczy Hastings unikał jak ognia zwracania na siebie uwagi.

Pomimo wielkiej przyjaźni, wciąż działali sobie na nerwy. „Posłuchajmy, co kapitan Hastings ma do powiedzenia w tej sprawie”, mawiał Poirot, po czym z satysfakcją rozprawiał się z pochopnymi i mylnymi wnioskami przyjaciela: „Czy ty nigdy nie nauczysz się używać mózgu, którym obdarzył cię dobry Bóg”, krzyczał albo — jak w „Samotnym Domu” — wygłaszał cały wykład:

Wiesz Hastings, twoja obecność działa na mnie w przedziwny sposób. Ty zawsze kierujesz swoje podejrzenia na tak oczywiście fałszywy trop, że wprost kusi mnie, żeby iść w przeciwnym kierunku. Należysz do tych absolutnie uczciwych, łatwowiernych i porządnych ludzi, których każdy łajdak potrafi nabrać. Należysz do tych, którzy kupują akcje nie istniejących kopalni złota czy złóż nafty”.

Uwielbiał utrzymywać Hastingsa w nieświadomości. „Nie bardzo rozumiem, do czego zmierzasz, Poirot”, skarżył się tamten, kiedy bez wyjaśnienia musiał nagle wysiadać z pociągu albo otrzymywał inne niezrozumiałe polecenie. W „Pani McGinty nie żyje” Poirot wspomina jego „niewiarygodny podziw, zachwyt, który mu kazał z otwartymi ustami podziwiać mój talent, łatwość, z jaką go zwodziłem, nie wypowiadając ani jednego słowa nieprawdy, osłupienie, gdy na koniec pojmował prawdę widoczną dla mnie od początku”.

Sprowokowany do odwetu, Hastings zachowywał się niemal protekcjonalnie. Często przybierało to formę aluzji do wieku Poirota, W „Tajemniczej historii w Styles” wyznaje: „Nie po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że biedny Poirot starzeje się widocznie, i dorzuciłem w skrytości ducha: «Pomyślnym trafem, ma obok siebie kogoś obdarzonego bystrzejszym umysłem»”. Szesnaście lat później w „Samotnym Domu” powtarza mniej więcej to samo: „Biedny, stary Poirot! Widziałem wyraźnie, że jest kompletnie zagubiony (…). Co tu gadać, nie miał już tej giętkości umysłu, co dawniej”.

Nigdy nie przestawał się gorszyć, kiedy Poirot podsłuchiwał kogoś albo podglądał. „Kłamstwo na tak dużą skalę jest sprzeczne z charakterem Anglika”, zwykł komentować swoje relacje z jakiegoś szczególnie perfidnego oszustwa przyjaciela. Nic w tym dziwnego, wszak wcale niemała miłość własna Hastingsa nieraz ucierpiała od złośliwości i pouczeń Poirota. „Zawsze przejawiał śmieszny brak zaufania do moich zdolności”, pisał oskarżycielsko w „Wielkiej Czwórce”. W opowiadaniu „The Adventure of «The Western Star» rozzłościł się nie na żarty:

„— Bardzo pięknie — powiedziałem, czując, jak narasta we mnie gniew — ale zrobiłeś ze mnie kompletnego głupka! Od początku do końca! Oczywiście, można potem wszystko wytłumaczyć, ale są jakieś granice!

— Ale taki byłeś zadowolony, mój przyjacielu, że nie miałem serca rozwiewać twoich złudzeń.

— Bardzo niedobrze. Tym razem posunąłeś się za daleko.

— Mon Dieu! Jakże się złościsz o takie nic!

— Mam dość tego wszystkiego! Trzasnąłem drzwiami i wyszedłem”.

Chociaż ustawiczne wojny były na porządku dziennym, nie naruszały ani trochę przyjaźni. „Jest wobec mnie absolutnie lojalny”, mówił Poirot w „Niemym świadku”. Inspektor Japp (którego Hastings nie lubił), wyłożył to dosadniej: „Pies zawsze podąża za swoim panem”, co Hastings słusznie uznał za uwagę w nie najlepszym guście.

O uczciwości Hastingsa wiele mówi fakt, że jako kronikarz Poirota zapisał tak wiele niepochlebnych uwag na swój temat. Doprawdy, winniśmy mu ogromną wdzięczność, o czym często nie pamiętamy. Na pewno nie było łatwo mieszkać przez tyle lat pod jednym dachem, pełnić obowiązki bezpłatnego „pana do towarzystwa” i totumfackiego, być gotowym na każde skinienie do głośnego czytania gazet, biegać po taksówki i studiować rozkłady jazdy. Hastings musiał przy tym wypełniać własne obowiązki służbowe, chociaż trzeba przyznać, że miał szczęście do zaskakująco liberalnych chlebodawców. No i oczywiście do jego głównych zadań należało spisywanie relacji z każdej najświeższej sprawy Poirota. Można sobie wyobrazić Hastingsa, bynajmniej nie intelektualistę, jak mozoli się w każdej wolnej chwili przy stole w salonie nad tym, co Poirot tak lekko nazywał „sprawozdaniem z moich sukcesików”. Stara krewka panna Peabody z „Niemego świadka” wzięła raz kapitana na spytki: „— Potrafi pan przyzwoicie pisać po angielsku?

— Mam nadzieję.

— Hm. Jaką szkołę pan ukończył?

— Eton.

— No to pan nie potrafi”.

Ale Hastings naprawdę umiał pisać porządną, choć nieco górnolotną angielszczyzną. Tak dobrze przedstawiał rozwój wypadków, przebieg rozmów i galijskie dziwactwa, że jego książki cieszyły się dużym powodzeniem i przysporzyły Poirotowi mnóstwo chwały. W „Zabójstwie Rogera Ackroyda” zmieszany doktor Sheppard wyznał: „Jeśli o to idzie… czytałem niektóre sprawozdania kapitana Hastingsa”, a w „Wielkiej Czwórce” inny wiejski lekarz, doktor Quentin, wykrzyknął: „Pan Poirot? Czytałem o pańskich metodach i ma pan we mnie wielkiego wielbiciela!”1 W lecie roku 1923, ku wielkiemu zdumieniu Poirota, w życiu jego przyjaciela pojawiła się nowa ważna osoba. Hastings, który od pewnego czasu pracował jako „rodzaj osobistego sekretarza pewnego parlamentarzysty” wracał właśnie do Londynu po „załatwieniu pewnego interesu w Paryżu”. W czasie podróży zakochał się po uszy w Dulcie Duveen, czego nikt by się po nim nie spodziewał. Poirot często mawiał: „Zawsze miałeś słabość do kasztanowych włosów!”

Owego wyznaczonego przez los dnia w przedziale Hastingsa w ekspresie do Calais znajdowała się jeszcze jedna pasażerka — bardzo młoda, o „ładnej, zuchwałej twarzy”. Kiedy pociąg ruszył, osóbka ta wystawiła nagle głowę przez okno i wrzasnęła: „Do diabła!” Hastings był zszokowany. Później dziewczyna wyjaśniła, że na peronie została jej siostra, on zaś przyjrzał się uważnie swej towarzyszce podróży i doszedł do wniosku, że „była uosobieniem tego, czego najbardziej w kobietach nie lubił”. Drobna, ciemnowłosa, przesadnie wymalowana, najwyraźniej przyzwyczajona do rozmów w pociągach z obcymi mężczyznami. W dodatku czytała komiks! Mimo wszystko, dumał Hastings „nie ma powodu, żebym wystawiał się na pośmiewisko swoim zachowaniem. Przygotowałem się do kapitulacji. Zresztą dziewczyna była naprawdę ładna”. Dość szybko zaczęła mu opowiadać o sobie:

„— Jestem aktorką. Nie, nie z tego rodzaju, co pan myśli. Takie jadają w Savoyu, obwieszają się biżuterią i w każdej gazecie można znaleźć ich zdjęcie, a obok informację, jak to uwielbiają krem do twarzy takiej to a takiej pani. Ja pracuję od szóstego roku życia. Fikam koziołki.

— N–nie rozumiem — wyjąkałem.

— Nigdy pan nie widział dziecięcych akrobacji?

— Ach, no tak…

— Urodziłam się w Ameryce, ale większą część życia spędziłam w Anglii. Dajemy teraz nowy pokaz…

— My?

— Moja siostra i ja. Trochę śpiewu i tańca, trochę stepowania, trochę starych numerów. To zawsze robi wrażenie”.

Ku swemu zaskoczeniu Hastings też zaczął się zwierzać niezwykłej dziewczynie. Opowiedział jej o sobie i Poirocie:

„— …cudowny mały człowieczek. Za każdym razem dowodzi swoich racji, wbrew temu, co twierdzi policja.

Moja towarzyszka słuchała z rozszerzonymi oczami.

— Jakież to ciekawe! Ja wprost uwielbiam zbrodnie. Chodzę do kina na wszystkie kryminały, a jeśli gdzieś zdarzy się morderstwo, dosłownie rzucam się na gazety”.

Te słowa przypieczętowały los Hastingsa. „Moja towarzyszka intuicyjnie odgadywała wszystko, co miałem na myśli”. Później, kiedy Dulcie (czy też Cinderella, jak wolała być nazywana) w niewytłumaczony sposób to pojawiała się, to znikała w toku akcji „Murder on the Links”, zwierzył się ze swej rozterki Poirotowi: „— Może jestem staroświecki, ale nie uznaję małżeństw poza własną klasą. To nigdy się nie sprawdza.

— Zgadzam się z tobą, mon ami. Dziewięćdziesiąt dziewięć razy na sto dzieje się tak, jak mówisz. Zawsze jednak zostaje jeszcze ten setny raz! Ale to ciebie nie dotyczy, bo przecież nie zaproponowałeś tej pani ponownego spotkania.

Ostatnie zdanie wypowiedział prawie pytająco, obrzucając mnie przenikliwym spojrzeniem”.

Biedny Poirot! Zanim się obejrzał, „la petite acrobate” i jej książę z bajki odpłynęli za morze, aby gospodarować na ranczu wraz z Bellą, bliźniaczą siostrą Cinderelli, i jej nowo poślubionym mężem (drugą parą skojarzoną w trakcie tej burzliwej sprawy). Poirot zrobił dobrą minę do złej gry, bo i cóż innego mu pozostało. Potem twierdził bez przekonania, że odnajdując zagubioną Cinderellę odegrał jednak wobec przyjaciela rolę swata. „Mon ami! Vive l’amour! Miłość czyni cuda! Potrafi pokonać nawet Herkulesa Poirota!”

Argentyna? W „Tajemniczej historii w Styles” namiętny okrzyk Mary Cavendish: „Pragnę wolności!” nasunął Hastingsowi w jednej chwili „obraz rozległych przestrzeni, dziewiczych lasów, pustkowi nie tkniętych stopą człowieka”. Tak właśnie Anglicy wyobrażali sobie w owych czasach Argentynę. Las pampas, argentyńskie prerie zyskały sobie romantyczną sławę dzięki olbrzymim gospodarstwom hodowlanym, brytyjscy inwestorzy zaś robili kokosowe interesy na tamtejszych kolejach i bankach jeszcze w poprzednim stuleciu. Dla zamożnych imigrantów kwitnąca Argentyna była nieoficjalną częścią Imperium. I do tej właśnie ziemi obiecanej udawała się przedsiębiorcza Cinderella i zapatrzony w nią Hastings.

Wychodząc za mąż Cinderella miała „trochę ponad siedemnaście lat”, Hastings zaś był starszy o mniej więcej dwadzieścia. W tym momencie nasuwa się pytanie, co ta para wiedziała o hodowli bydła. A ponieważ żadne z nich nie miało zapewne odpowiednich funduszy, można się domyślić, że to Jack Renauld, bogaty szwagier Cinderelli, osadził ich na ranczu.

Cinderella po raz pierwszy została sama na gospodarstwie półtora roku później, kiedy to Hastings nagle musiał wyjechać „z powodu pewnych trudności w interesach”. W Anglii zamierzał spędzić kilka miesięcy. Dotarłszy do Londynu, niczym powracający gołąb udał się prosto pod „stary adres” i pozostał tam przez prawie rok. Był to, jak się okazało, rok bohaterskiej konfrontacji Poirota z Wielką Czwórką i Hastings najwyraźniej nie mógł się wyrwać. „Jesteś wiernym przyjacielem, Hastings. Zostałeś tutaj, żeby mi służyć”, wychwalał go Poirot, chociaż raz czy drugi napomknął coś o „małej Cinderelli”. Hastings jednak był zdecydowany: „Nie mogłem jej wyjaśnić wszystkich szczegółów, ale żona mnie rozumie. Nigdy by nie żądała, żebym się odwrócił plecami do starego przyjaciela”.

Wkrótce się jednak okazało, że długie ramię Wielkiej Czwórki sięga aż do argentyńskiego rancza. W trakcie narady przed kolejnym posunięciem Hastings otrzymał telegram od swego pełnomocnika:

Pani Hastings wczoraj zniknęła. Obawiamy się, że została porwana przez gang nazywający się Wielką Czwórką. Zawiadomiłem policję, ale jak dotąd nic nie wiadomo”.

Jestem pewna, że Cinderella i Hastings — którego „mocna opalenizna” chyba dawno zniknęła — mieli sobie potem niejedno do powiedzenia. Jak krewka Cinderella skomentowała fakt, że jej mąż dał się wrobić w poświęcenie zarówno jej, jak swojego życia za cenę głowy Poirota?

Co do tego ostatniego, to był, co zrozumiałe, niezmiernie wzruszony:

Wiem, że nie lubisz, żebym cię dotykał i okazywał swoje uczucia. Zachowam się teraz jak prawdziwy Brytyjczyk. Nic ci nie powiem, ani słówka, tylko tyle: w tej naszej przygodzie należą ci się wszelkie honory. Człowiek, który ma takiego przyjaciela jak ty, może się nazywać szczęśliwcem!”

W „Wielkiej Czwórce” Hastings rzeczywiście wykazał się dużą odwagą. Został też za to sowicie wynagrodzony przez wdzięczną ojczyznę, gdyż następnym razem (w sztuce „Black Coffee”, jedynej jego przygodzie z Poirotem, kiedy nie występuje w roli narratora) widzimy przy jego nazwisku literki OBE (Order Imperium Brytyjskiego).

W roku 1932 Hastings znów porzuca „rozległe przestrzenie” i odwiedza Poirota, przy okazji oczywiście zbierając materiał do kolejnego opowiadania „Tajemnica bagdadzkiego kufra” oraz powieści „Samotny Dom”. „Jakże żałuję, że mnie tam z tobą nie było”, wzdycha, słuchając relacji z przypadku, nad którym Poirot pracował w czasie jego nieobecności.

„— I ja żałuję — odparł Poirot. — Twoje wielkie doświadczenie bardzo by mi się przydało.

Spojrzałem na niego z ukosa. Znam go od bardzo dawna, wiem, że nie należy jego komplementów przyjmować na serio. Ale wydawał się zupełnie poważny. A zresztą, czemu nie? Rzeczywiście posiadani przecież wieloletnie doświadczenie w tych sprawach!

— Szczególnie brak mi było twojej żywej wyobraźni, Hastingsie — ciągnął Poirot w zamyśleniu. — Człowiek powinien mieć jakieś odprężenie w trakcie intensywnej pracy. Wiesz, George, mój służący, osobnik wielce utalentowany, z którym często rozmawiam o różnych sprawach, jest zupełnie pozbawiony wyobraźni”.

Niektóre uwagi Poirota nie były jednak tak subtelne i wkrótce przyjaciele wrócili do dawnych sprzeczek. W „Samotnym Domu” Hastings wykrzyknął z oburzeniem:

„— Czy wyobrażasz sobie, że potrafiłbym rozwinąć moje ranczo w Argentynie, gdybym był takim sakramenckim durniem, za jakiego mnie uważasz?

— Nie złość się, mon ami. Wiem, że rzeczywiście znakomicie prowadziliście to ranczo, ty i… twoja żona.

— Bella — odpowiedziałem — zawsze liczy się z moim zdaniem.

— Jest to kobieta pełna wdzięku i rozumu — rzekł Poirot”2. Pomimo tych utarczek Hastings musiał znów zatęsknić do roli Watsona, ponieważ widzimy go u boku Poirota przy następnej sprawie — „Śmierci lorda Edgware’a”. Potem został „nagle wezwany do Argentyny” i przez kilka lat nie pokazywał się w Anglii. Mając w świeżej pamięci dwie ostatnie sprawy, niewątpliwie wiele wieczorów poświęcił na ich opisywanie.

Być może potrzebował dodatkowego dochodu, gdyż w latach trzydziestych Argentyna, jak większość innych krajów, przeżywała kryzys. O następnej podróży Hastings pisze w poważnym tonie:

W czerwcu tysiąc dziewięćset trzydziestego piątego roku przyjechałem z mojego rancza w Ameryce Południowej do kraju na pobyt mniej więcej półroczny. W Ameryce nietęgo mi się wiodło. Jak wszyscy odczuwałem skutki kryzysu światowego. W Anglii miałem różne interesy do załatwienia i zdawałem sobie sprawę, że mogę dokonać tego tylko osobiście. Na ranczu pozostała moja żona; miała je prowadzić samodzielnie”.

Jak poprzednio, rzekomy cel podróży szybko poszedł w zapomnienie, gdy tylko Hastings przekroczył próg mieszkania Poirota. Trzeba jednak przyznać, że sprawa A.B.C. okazała się wyjątkowo ekscytującym przypadkiem. Pół roku później, w roku 1936 Hastings przyjechał znowu. Zdążył w samą porę, żeby wziąć udział w ciekawym śledztwie opisanym w „Niemym świadku”.

Potem — z nigdy nie wyjaśnionych przyczyn — upłynęło wiele lat, zanim wierny Hastings miał okazję opisać kolejny przypadek Poirota i usłyszeć jego „myśliwski” okrzyk „Vive le sport!”. Po zakończeniu sprawy „Niemego świadka” odpłynął do Argentyny razem z Bobem, uroczym kudłatym terierem, którego odziedziczył jako „trofeum”. Bardzo długo nie mamy o nim żadnych wiadomości. Można sobie wyobrazić, że ustatkował się na dobre, a o najświeższych sukcesach Poirota dowiadywał się z książek, które przysyłano mu z Anglii.

To dziwne, ale w miarę upływu lat ci tak bliscy przyjaciele czasem tracą z sobą kontakt. „…Już dawno nie miałem od niego wiadomości. Co za absurd zakopać się w Południowej Ameryce, gdzie wciąż są rewolucje”, narzeka Poirot w „Przyjdź i zgiń” na początku lat sześćdziesiątych. Nadal bardzo za nim tęsknię. „Mój pierwszy przyjaciel w tym kraju — i wciąż najlepszy, ja go miałem”.

W „Śmierci lorda Edgware’a Hastings decyduje się opis pewien wzruszający moment:

Kiedy już popijaliśmy kawę, Poirot uśmiechnął się do mnie| serdecznie.

— Mój drogi przyjacielu — powiedział. — Zależę od ciebie bardziej, niż ci się wydaje.

Byłem zmieszany, ale i zachwycony tymi nieoczekiwanymi słowami. Nigdy przedtem nie powiedział mi nic takiego. Czasami, w ukryciu, czułem się przez to trochę urażony. Często zdawał się schodzić z obranej drogi, by zdyskredytować zdolności mego umysłu.

Chociaż, jak sądziłem, nie tracił jeszcze sił, to nagle zdałem sobie sprawę, że być może przyszło mu zależeć od mojej pomocy bardziej, niż mógł to podejrzewać.

— Tak — powiedział rozmarzonym głosem. — Być może nie zawsze pojmujesz, o co chodzi… ale bardzo często wskazujesz dalszą drogę. Niemalże nie wierzyłem własnym uszom.

— Naprawdę, Poirot — wyjąkałem. — Bardzo mi miło. Przypuszczam, że w jakiś sposób wiele się od ciebie nauczyłem…

On zaś przecząco pokręcił głową.

— Mais non, ce n’est pas ça*. Niczego się nie nauczyłeś.

— Och! — powiedziałem, raczej zbity z tropu.

— Tak powinno być. Żaden człowiek nie powinien się uczyć od innego, a zamiast tego trzeba samemu jak najpełniej rozwijać swoje siły, a nie próbować imitować cudze pomysły. Nie chcę, abyś był drugim i gorszym Poirotem. Chcę zaś, żebyś się stał najdoskonalszym Hastingsem. I jesteś najdoskonalszym Hastingsem. Odnajduję w tobie prawie doskonałą ilustrację normalnego umysłu.

Popatrzyłem na niego przez stół. Palił cienkiego papierosa i przyglądał mi się z dużą życzliwością.

— Ce cher Hastings — mruknął. — Naprawdę bardzo, ale to bardzo cię lubię.

Było mi miło, ale czułem się nieswojo i pośpiesznie zmieniłem temat”.

X
Poirot w domowych pieleszach


Mieszkanie było nowoczesne. Umeblowanie pokoju również. Masywne fotele i kanciaste krzesła. Prostopadle do okna stało nowoczesne biurko, a przy nim siedział mały starszy mężczyzna. W pokoju praktycznie tylko jego głowa pozbawiona była kantów.

Lustro nieboszczyka”


Poirot lubił przebywać pod dachem; uwielbiał komfort i ogromnie cieszyło go sprawowanie rządów w swoim małym królestwie. Najlepiej czuł się w domu. Równo ustawione biurko, idealny porządek w szafie i cały świat wydeptujący ścieżkę do drzwi. Nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby przenieść swoją praktykę poza własny salon. Tam przyjmował klientów, wydawał dyspozycje agentom, utrzymywał „dwór”, z tego miejsca rozsnuwał swe sieci.

Pamiętamy, że swoje najwcześniejsze lata w Anglii Poirot spędził razem z Hastingsem w „umeblowanych pokojach”. Instytucję tę chwaliło sobie kilka pokoleń wiktoriańskich i edwardiańskich dżentelmenów. Ich status był czymś pośrednim między sublokatorem a najemcą oddzielnego mieszkania. Każdy miał własną sypialnię i prawo do korzystania ze wspólnego salonu, do którego gospodyni przynosiła posiłki i wprowadzała gości.

Przypomnijmy, że pierwsze „pokoje”, w których Poirot zainstalował się na dłużej z Hastingsem, były dość skromne i administrowane przez gospodynię o dość szorstkim obejściu. Mimo to obaj przyjaciele spędzili tam wiele przyjemnych chwil. W „The Chocolate Box” Hastings zamieścił opis przytulnego wnętrza:

Poirot i ja siedzieliśmy przy kominku, z nogami wyciągniętymi w stronę buzującego wesoło ognia. Pomiędzy nami stał mały stolik. Przede mną stała szklanka dobrze ogrzanego grogu, przed Poirotem zaś filiżanka mocnej, gęstej czekolady, którego to napoju nie tknąłbym nawet za dziesięć funtów. Mój przyjaciel sączył swą ciecz z różowej porcelany, wzdychając z ukontentowania”.

Przynajmniej w jednym przypadku, mianowicie „Morderstwa na Balu Zwycięstwa”, ta pierwsza siedziba została wykorzystana jako scena skomplikowanej rekonstrukcji zbrodni. Hastings tak to wspomina:

Bardzo mnie zaintrygowały przygotowania do tego wydarzenia. W jednym końcu pokoju zawieszono biały ekran, a z obu jego stron ciężkie zasłony. Następnie pojawił się mężczyzna z aparaturą oświetleniową, a wreszcie grupa aktorów, którzy zniknęli w sypialni Poirota, pełniącej tego wieczora funkcję garderoby”1.

Następnie piątkę oszołomionych gości podjęto „wyszukaną kolacyjką”. Domyślamy się, że przygotował ją raczej ktoś z zewnątrz, a nie gospodyni.

Kiedy dochody na to pozwoliły, Poirot z Hastingsem przenieśli się do innych „pokojów” — przy Farraway Street 14. Nie był to specjalnie elegancki adres, ale zawsze bliżej centrum i w lepszym otoczeniu. Nowa gospodyni, pani Pearson („ta wasza znakomita pani Śmieszna Buźka”, jak nazwał ją kiedyś lekarz Poirota) okazała się osobą o łagodnym głosie i lubiła porządek.

To właśnie przy Farraway Street Poirot stał się „ostatnim krzykiem mody”. W „The Adventure of «The Western Star» chełpi się swą sławą: „Powiada jeden drugiemu: «Co? Zgubiłeś złote etui na ołówki? Musisz się zwrócić do tego małego Belga. Jest fantastyczny! Wszyscy się za nim uganiają!» I rzeczywiście, mon ami, biegają za mną stadami!”

Hastings lubił wystawać przy oknie salonu i obserwować nadchodzących klientów. Na dole rozlegał się dzwonek, następnie — po krótkiej przerwie — słychać było kroki na schodach, pukanie do drzwi i głos pani Pearson albo „tej małej pokojówki” oznajmiał gościa. Poirot wołał: „Proszę!” i oczom przybysza ukazywał się porządnie wysprzątany pokój. Podczas chłodów okna były pozamykane, a przy buzującym kominku czekały dwa wygodne fotele. Na ścianie obok kominka wisiał uchwyt na zapałki, na półce zaś stała „wspaniała figurka myśliwskiego psa”, zwycięskie trofeum potyczki z inspektorem Giraudem z Sûreté. oraz oprawiona fotografia aktualnego premiera z podpisem: „Mojemu dyskretnemu przyjacielowi — Alloway”. W pokoju znaj. dowało się także biurko, telefon, kosz na śmieci, biblioteczka, a przy oknie stół z krzesłami, przy którym przyjaciele jadali posiłki. Na jednej ze ścian wisiał oprawiony czek na jedną gwineę, za pomocą którego pani Todd z „The Adventure of the Clapham Cook” próbowała odprawić Poirota. Przy drzwiach był wyłącznik światła, ten sam, który Poirot w „Wielkiej Czwórce” nacisnął raz starym kaloszem, w obawie przed pułapką.

Przy Farraway Street sypialnia Poirota także była usytuowana tuż obok salonu. W „The Veiled Lady” detektyw umieścił pod drzwiami Jappa, aby umożliwić mu słuchanie rozmowy, a w „Wielkiej Czwórce” uciekinier z domu obłąkanych dostał się tam przez jedno z dwóch okien, podobnie jak później jego morderca.

Pokój ten był prawdopodobnie dość duży, musiał bowiem pomieścić ogromną szafę. Poirot uważał wierzch szafy za idealne miejsce na papier do pakowania. Powiedział kiedyś Hastingsowi: „Ja sam trzymam zawsze na szafie takie papiery i tekturowe pudełka. Oczywiście poukładane w porządku”. Na kominku stał zegar, który nakręcało się co osiem dni.

Łazienka i sypialnia Hastingsa znajdowały się na tym samym piętrze. „Wyszedłem właśnie z kąpieli i oddawałem się myślom o smacznym śniadaniu, kiedy usłyszałem w salonie głos Jappa. Narzuciłem na siebie szlafrok i poszedłem dowiedzieć się, co się stało” — pisał w „Wielkiej Czwórce”.

To właśnie były owe „stare, znajome kąty”, które z taką nostalgią wspominał Hastings w późniejszych latach. Niedługo po jego wyjeździe Poirot także wyprowadził się z Farraway Street. Można przypuszczać, że miła pani Pearson, przygotowując pokoje dla nowych lokatorów, zastanawiała się, czy obaj panowie są przy zdrowych zmysłach: jeden wyjeżdża do Ameryki Południowej z jakąś cyrkówką, a drugi zamierza gdzieś na wsi hodować dynie!

W osadzie King’s Abbot, jak wiemy, Poirot spędził prawie rok w kompletnym odosobnieniu, poświęcając się całkowicie swej osobliwej agrarnej misji. Pod koniec tego okresu — około roku 1926 — wynurza się ze swej samotni, aby rozwiązać zagadkę morderstwa Rogera Ackroyda. Przy okazji możemy zapuścić żurawia do wnętrza Modrzewiowego Dworku.

Oprócz dyń, rosnących w otoczonym murem ogrodzie, w nowym gospodarstwie Poirota najbardziej rzucała się w oczy jego przedpotopowa bretońska gospodyni w ogromnym czepku na głowie. Jakie też życie wiodła owa kobieta, która ewidentnie nie znając angielskiego, zgodziła się podjąć pracę w obcym kraju u człowieka o pustelniczych skłonnościach? Karolina Sheppard podzieliła się z bratem swymi przypuszczeniami na temat tajemniczego sąsiada: „Zdaje mi się, że on ma elektroluks nowego typu”. Wprawdzie łatwo wyobrazić sobie Poirota jako jednego z pierwszych w Anglii nabywców odkurzacza, ale jest niemal pewne, że Bretonka nie potrafiła się posługiwać tak nowoczesnym urządzeniem.

To, że salonik w Modrzewiowym Dworku urządzony był „dość pretensjonalnie”, nie powinno budzić zdziwienia. Doktor Sheppard tak opisuje swoją wizytę:

Niespodziewanie pojawił się Poirot i bardzo serdecznie zaczął mnie zapraszać.

— Proszę siadać, drogi przyjacielu — powiedział, gdy znalazłem się w pokoju. — W tym wielkim fotelu może? Czy w tym małym? Pokój nie jest chyba przegrzany?

Uważałem, że gorąco aż zatyka, ale się do tego nie przyznałem. Okna były zamknięte, a na kominku palił się wielki ogień.

— Anglicy cierpią na manię powietrza — oświadczył Poirot. — Świeże powietrze to bardzo dobra rzecz, ale na dworze. Ono jest tam na miejscu. Po co je wpuszczać do domu?”

Finał owej słynnej sprawy miał miejsce w tym właśnie pokoju. Poirot urządził tam scenę swego — jak to nazywał — „małego przedstawienia”.

Na stole stały rozmaite soki i szklanki oraz talerz z biszkoptami. Z sąsiednich pokoi przyniesiono krzesła.

Poirot zaczął latać po mieszkaniu, ustawiając i przestawiając meble. Tu wysunął krzesło, tam przesunął lampę, to znowu zatrzymał się, by poprawić i wyprostować chodnik na podłodze. Specjalną uwagę poświęcił oświetleniu. Lampy umieścił tak, aby rzucały jasne światło w róg pokoju, gdzie znajdowały się krzesła, a jednocześnie pozostawiały w mroku kąt, gdzie prawdopodobnie sam chciał siedzieć”.

Kiedy po zakończeniu sprawy Ackroyda Poirot porzucił dynie i wrócił do świata, z właściwym sobie wyczuciem zdecydował się spędzić trochę czasu w hotelu na francuskiej Riwierze. Tam właśnie zgodził się przyjąć u niego posadę niewzruszony, „szalenie angielski” George, zatrudniony przedtem u lorda Edwarda Framptona. Dostateczną rekomendację nowego chlebodawcy stanowił fakt, że swego czasu bardzo łaskawie przyjęto go w Pałacu Buckingham, o czym George przeczytał w „Society Snippets”. Od tej pory goście Poirota witani byli przy drzwiach stonowaną formułką pozdrowienia, gorąca czekolada pojawiała się na każde skinienie, a spodnie zawsze miały perfekcyjnie zaprasowane kanty.

Małomówny, wyprany z wszelkich emocji i niesłychanie sprawny George (nazywany też z francuska Georgesem przewijał się w tle już do końca życia Poirota. Nigdy nie wyjawiono nam jego nazwiska ani też żadnych faktów z prywatnego życia poza tym, że w Eastbourne miał sędziwego ojca*.

Oprócz uprzedzania życzeń Poirota, otwierania drzwi, przyjmowania telefonów, obsługiwania gości, biegania z poleceniami, a także nie kończącego się prasowania i czyszczenia garderoby, „mój poczciwy George” był także wykorzystywany, choć nie bez pewnych trudności, do przekazywania informacji. Tak działo się w „Trzeciej lokatorce”:

Pan i sługa wymienili spojrzenia. Porozumienie między nimi bywało niekiedy trudne. George zaznaczał modulacją głosu, wyrazem twarzy, czasami odpowiednim szykiem zdania, że wątpliwą sprawę można by wyjaśnić, gdyby padło stosowne pytanie”.

Często „wątpliwa sprawa” dotyczyła statusu społecznego, na przykład w „Pani McGinty nie żyje”:

„— Dobry wieczór panu. Czeka na pana… jakiś pan.

Zręcznie uwolnił Poirota od płaszcza.

— Doprawdy? — Poirot był świadom tej króciutkiej pauzy przed słowem «pan». Jako snob George był ekspertem”.

Mimo wszystko służącemu o kamiennej twarzy imponowała posada u wielkiego detektywa. Może cieszył się z pewnej odmiany. W „Jabłkach Hesperyd” dowiadujemy się: „Do stałych zwyczajów Herkulesa Poirota należało omawianie aktualnie prowadzonych spraw z jego służącym doskonałym — George’em”. Chociaż Poirot w „Samotnym Domu” stwierdza, że George jest kompletnie pozbawiony wyobraźni, służący był nieoceniony jako przymusowy słuchacz czy wskaźnik nastrojów, a w razie potrzeby wychodził z niego detektyw. Na przykład w „Hydrze lernejskiej”:

„— George, czy widziałeś już tę puderniczkę?

George zrobił krok w przód.

— Tak, proszę pana. Widziałem, jak ta osoba (…) kupowała ją u Woolwortha w piątek, osiemnastego. Zgodnie z pańskimi instrukcjami, śledziłem wszystkie kroki tej pani. W dniu, o którym mowa, pojechała autobusem do Darnington i nabyła tam tę puderniczkę. Zabrała ją do domu. Tego samego dnia, ale później, udała się do domu, który wynajmuje panna Moncrieffe. Działając zgodnie z pańskimi wytycznymi, byłem już wtedy w tym domu. Widziałem, jak ta osoba weszła do sypialni panny Moncrieffe i ukryła ten przedmiot w głębi szuflady biurka. Miałem dobry widok przez szparę w drzwiach. Następnie wyszła z domu, przekonana, że nikt jej nie zauważył”.

Kiedy pod koniec lat dwudziestych Poirot wrócił z Riwiery i ponownie rozpoczął działalność w Londynie, musiał na krótko — przypuszczalnie w związku z prowadzoną sprawą — zrezygnować z usług George’a. Zamieszkał wtedy pod przybranym nazwiskiem O’Connor na piątym piętrze bloku, gdzie gospodarował na własną rękę. W opowiadaniu „The Third Floor Fiat” nie mamy jednak żadnych informacji na temat tego mieszkania z „widokiem na Londyn”. Później Poirot odnajdzie się (już z George’em) w nowym otoczeniu, określonym przez Hastingsa podczas wizyty w roku 1932 znajomym zwrotem „nasze pokoje”. O tamtejszym salonie dowiadujemy się tylko, że był tam stary fotel, a na kominku stały róże oraz zegar. W „Śmierci lorda Edgware’a” patrzymy na to wnętrze oczami Hastingsa:

Bardzo często przypominam sobie dzień, kiedy w swoim nienagannie wysprzątanym salonie mój mały przyjaciel, przechadzając się cały czas po tym samym pasie dywanu, podał nam mistrzowskie i zdumiewające streszczenie tego przypadku”.

Ale i z tych „pokoi” Poirot się wyprowadził, kiedy podjął kolejną próbę wycofania się z zawodu. Tym razem za siedzibę obrał Monte Carlo, a gdy w „Tragedii w trzech aktach” przyjeżdża do Londynu, zatrzymuje się w „nieco przeładowanym ozdobami” apartamencie w Ritzu. Prawdopodobnie owa wizyta została wykorzystana nie tylko do energicznego śledztwa w sprawie kilku morderstw, ale i do poważnych poszukiwań stosownego mieszkania, ponieważ już w roku 1935 w opowiadaniu „Skąd ten ogród masz, ach skąd?” Poirot znów pracuje pełną parą jako prywatny detektyw, u jego boku zaś pojawia się sroga sekretarka panna Lemon, królująca we własnym gabineciku. Teraz oczywiście słowo „pokoje” traci rację bytu, gdyż oto, co zobaczył Hastings przy kolejnej wizycie:

Mieszkał obecnie w jednym z najnowocześniejszych londyńskich bloków. Zarzuciłem mu (co potwierdził bez wahania), że wybrał ten właśnie gmach wyłącznie ze względu na jego czysto geometryczny wygląd i proporcje”.

Ów nowoczesny budynek to Whitehaven Mansions. Oczywiście, natychmiast po usłyszeniu tej nazwy chciałoby się poznać dokładniejszy adres. Pewne tropy wskazują na Chelsea. W „Kartach na stół” Poirot wracając do domu od pani Lorrimer, zamieszkałej właśnie w Chelsea przy Cheyne Street 111, „ruszył w kierunku King’s Road”. Następnego ranka, kiedy ponownie go tam wezwano, odpowiedział: „Natychmiast tam będę”. Mimo to więcej przemawia za Mayfair. W powieści „Zło, które żyje pod słońcem” adres Poirota pojawia się w rejestrze hotelu Wesoły Roger jako „Whitehaven Mansions, London W1”, poza tym w „Pojmaniu Cerbera” Poirot „wyjechał na powierzchnię ziemi i wyszedł w gwar Piccadilly Circus”.

W „Pani McGinty nie żyje” wracając do domu, „Poirot skręcił w podwórze swojego bloku mieszkalnego. Jak zawsze, serce wezbrało mu uznaniem. Był dumny ze swego domu. Wspaniały symetryczny budynek. Winda uniosła go na trzecie* piętro, gdzie miał luksusowe mieszkanie z nieskazitelną chromowaną instalacją, kwadratowymi fotelami i ozdobnymi przedmiotami o surowych, kanciastych kształtach. Zgodnie z prawdą można by powiedzieć, że nie było tam ani jednej linii krzywej”.

W tym mieszkaniu Poirot żył szczęśliwie, w uporządkowanym otoczeniu, przez resztę swojego życia. Tak jak poprzednio, przyjrzyjmy się temu wnętrzu okiem gościa.

Wjechawszy windą na trzecie piętro i nacisnąwszy dzwonek o „przeraźliwym” dźwięku przy mieszkaniu numer 203, gość stawał przed obliczem „doskonałego służącego, George’a”. Jeśli był mu znany, zobaczył na jego „drewnianej” twarzy błysk „powitalnego uśmiechu”, jeśli zaś nie (lub jeśli nie miał umówionego spotkania), George zapraszał go do zajęcia miejsca w „kwadratowym białym przedpokoju”, sam zaś wycofywał się w głąb mieszkania, aby poinformować swego pana o celu wizyty i statusie socjalnym gościa. Jeśli Poirot zgodził się go przyjąć, George wieszał jego płaszcz na wieszaku, parasol wkładał w stojak, po czym „przez wąski hol” uroczyście prowadził przybysza do salonu. Tam gość był witany przez gospodarza z „wyszukaną kurtuazją” (jeśli był kimś obcym albo przeciwnikiem) albo z wylewną serdecznością — o ile zaliczał się do przyjaciół. „Podszedł do mnie w skrzypiących lakierkach, z wyciągniętymi rękami”, pisał Colin Lamb w „Przyjdź i zgiń”. Potem nieodmiennie następowały słowa: „Proszę łaskawie zająć miejsce”.

Ładnie pan mieszka”, zauważył z aprobatą Karol Arundell w „Niemym świadku”. Jako „złoty młodzieniec” zdziwił się pewnie urządzonym w stylu art deco mieszkaniem starszego pana. „Połyskujący chromem” salon opisany jest w „Dwunastu pracach Herkulesa”:

Kwadratowy pokój z solidnymi kwadratowymi meblami o nowoczesnej linii… nawet jedna rzeźba nowoczesna, przedstawiająca kostkę na kostce, na niej zaś geometryczna kompozycja z miedzianego drutu”.

Elektryczne grzejniki umieszczone w ścianach nie dopuszczały ani odrobiny wilgoci czy chłodu. Kwadratowy kominek rzadko bywał w użyciu (w opinii Poirota „ogień rozpalony z węgla był bezkształtny i ryzykowny”), ale jego wykładany chromem brzeg wyglądał bardzo efektownie. Kanapa i kilka krzeseł o prostych oparciach dopełniały wystroju.

Poirot był szczególnie dumny ze swego „eleganckiego nowoczesnego biurka”, ustawionego pod oknem. „Ostre kanty i masywność cieszyły go bardziej niż zaokrąglone kontury antyków”, zauważył kiedyś Hastings. Przy innej okazji powiedział o tym meblu więcej: „Nie muszę chyba dodawać, że jego zawartość starannie opisano i rozmieszczono w przegródkach, aby każdy papierek był pod ręką”. Szuflady, oczywiście, były zamknięte na klucz.

W małej alkowie stał stół, prawdopodobnie ten z „Trzeciej lokatorki”: staroświecki, z nogami zakończonymi mosiężnymi „łapami”, usunięty teraz na bok ze względu na wiek. Inne małe stoliki (kwadratowe) rozmieszczono starannie wokół pokoju. Na jednym stał telefon i leżała książka telefoniczna, na innym — kasetka z papierosami.

W oknach wisiały zasłony (być może z owego fioletowo–złotego materiału, który Poirot nabył w Asuanie, o czym czytamy w „Śmierci na Nilu”), a na ścianie akwaforty. „Są bardzo ładne”, powiedziała Anna Meredith w „Kartach na stół”, podnosząc się z miejsca, aby się lepiej przyjrzeć. „Nie są złe — zgodził się Poirot”. Można by oczekiwać, że akwaforty te — zgodnie z resztą wystroju — powinny być surowe i nowoczesne, ale na przykład w „Śnie” gusta Poirota określone są jako „zawsze cokolwiek drobnomieszczańskie” i skłaniające się ku „nadmiernemu zdobnictwu”*.

W salonie stała również duża biblioteka. Poirotowi sprawiało wyraźną przykrość — jak w „The Adventure of the «Western Star»”, jeśli ktoś nie odkładał książek na odpowiednie miejsce:

„— Nie widzisz, Hastingsie, że najwyższe książki idą na najwyższą półkę, następne co do wielkości trafiają o rząd niżej i tak dalej? Wtedy mamy porządek, metodę, co jak ci często powtarzam…

— Oczywiście — zgodziłem się pośpiesznie i zaraz umieściłem nieszczęsną książkę na stosownej półce”.

Sam zbiór był eklektyczny i odzwierciedlał wrastanie Poirota w brytyjskie środowisko. Zawierał takie pozycje jak „Wykaz parów” i „Who’s Who” (chociaż George z powodzeniem zastępował jedno i drugie), Biblię, książki z zakresu psychologii, „stary, zniszczony” egzemplarz „Magii egipskiej i chaldejskiej”, kilka „tomów na temat Średniowiecza” (prawdopodobnie do zwalczania czarnej magii), „Rosyjski dla początkujących” (pewnie dla lepszego porozumienia z hrabiną Rossakoff), „Co Alicja widziała po drugiej stronie lustra”, świadcząca o wielokrotnym używaniu księga angielskich dziecięcych rymowanek, powieści Dickensa, Trollope’a, „Pod figowym drzewem” (podarunek od autorki, pani Otterbourne ze „Śmierci na Nilu”), antologia poezji angielskiej, dzieła Tennysona, Wordswortha i ulubionego Szekspira.

Biblioteka mieściła też zbiór teczek* z potrzebnymi materiałami. W „Jabłkach Hesperyd” Poirot „zdjął z półki teczkę oznaczoną literą «D» i otworzył ją na słowach „Detektywistyczne agencje — godne zaufania»”), mnóstwo książek z dziedziny kryminologii („Według mnie nie ma wątpliwości, kto zamordował Charlesa Bravo”) oraz pokaźną kolekcję kryminałów („…daję amerykańskiej powieści kryminalnej bardzo wysokie miejsce. Uważam, że jest bardziej pomysłowa i żywiej działa na wyobraźnię niż angielska”.) Podobnie jak w przypadku innego rodzaju literatury, detektywistyczna biblioteka Poirota zawierała też utwory współczesnych autorów, na przykład jego przyjaciółki Ariadny Oliver i fana — Daniela Clancy’ego, młodego nerwowego pisarza ze „Śmierci w chmurach”. Cały ten księgozbiór stanowił podstawę własnego dzieła Poirota — „analizy twórczości wielkich autorów beletrystyki sensacyjnej”.

Poza nader ważnym salonem mieszkanie numer 203 składało się jeszcze z siedmiu innych pomieszczeń: malutkiej jadalni (nazywanej czasem „drugim pokojem”), w której na widocznym miejscu wisiał fatalny nóż z „Morderstwa w Orient Expressie”, gabineciku panny Lemon, sypialni Poirota, pokoju gościnnego, pokoju George’a, łazienki i kuchni. Wszystkimi zajmowała się troskliwie dochodząca sprzątaczka, której nazwiska wprawdzie nie podano, ale z „Przyjdź i zgiń” możemy się dowiedzieć, że kiedyś „wbrew wyraźnemu zakazowi” przyprowadziła z sobą dziecko.

A kto tam gotował? George w razie potrzeby potrafił przyrządzać na lunch bardzo smaczny omelette fines herbes albo też serwował „kwadratowe placuszki obficie polanę masłem, harmonizujące kształtem kanapki oraz inne odpowiednie składniki wystawnego angielskiego podwieczorku”. Prawie na pewno parzył też kawę i podgrzewał bułeczki do śniadania, ale solidniejsze posiłki były niewątpliwie przygotowywane w kuchni na dole. Mieszkańcy bloków w rodzaju Whitehaven Mansions mogli bowiem korzystać z różnych udogodnień, jak na przykład własna restauracja, w której można było zjeść na miejscu albo zamówić posiłek na górę. O tym, że w ramach tego systemu niejedno dawało się załatwić, możemy się przekonać, czytając „Po pogrzebie”:

„— Nie wiem — rzekł rozmarzony pan Entwhistle — skąd bierzesz takie wspaniałe eskalopki. Rozpływały się w ustach!

— Mam znajomego rzeźnika. Rozwiązałem kiedyś jego problem rodzinny. Docenił to… i teraz dba o mój żołądek”.

W jednym z następnych rozdziałów dowiemy się czegoś więcej o roboczym dniu Poirota, ale tak zwany dzień domowy rozpoczynał się od wkroczenia do sypialni George’a, który ustawiał przy łóżku swego pana „tacę z poranną kawą”. Po wstaniu Poirot odbywał drobiazgową toaletę, co zajmowało mu dobre trzy kwadranse, następnie zaś „pojawiał się cały schludny, wymuskany i elegancki” na śniadaniu, podawanym punktualnie o godzinie dziewiątej. Jadał „oczywiście typowo kontynentalne śniadania”, pisał Hastings w „Samotnym Domu”, którego akcja rozgrywa się w latach trzydziestych. To i tak nieźle, zważywszy, że w poprzedniej dekadzie Poirot prowadził wojnę z angielskimi śniadaniami. „To wprost nie do zniesienia, że każda kura znosi jajka innej wielkości”, narzekał w „The Disappearance of Mr Davenheim”. W „Murder in the Links” zirytowała go grzanka:

„— No, tego już za wiele!

— O co ci chodzi?

— O tę grzankę. Nie widzisz? — Porwał kromkę z podstawki i podsunął mi pod nos. — Czy jest kwadratowa? Nie. To może trójkątna? Także nie. Więc chociaż okrągła? Nie! To ma być kształt choć z grubsza przyjemny dla oka?! Co to za symetria? Żadna!

— Odkrojono ją z wiejskiego bochenka, Poirot — próbowałem go uspokoić.

Rzucił mi mordercze spojrzenie”.

Kiedy powrócił do starego, znajomego petit dejeuner, jego krytycyzm stracił na sile. Oto scena z „Trzeciej lokatorki”:

Herkules Poirot siedział przy śniadaniu nad parującą filiżanką czekolady. Zawsze przepadał za słodyczami. Czekoladzie towarzyszył rogalik maślany, bardzo przy tym napoju stosowny. Poirot z uznaniem kiwnął głową. Rogalik pochodził z czwartego spośród wypróbowanych źródeł — duńskiej piekarni cukierniczej, nieporównanie lepszej niż sąsiadująca z nią rzekomo francuska patisserie. Pospolite szachrajstwo!”

Przy czekoladzie (albo czasem kawie) przeglądał korespondencję:

Herkules Poirot ułożył przed sobą pokaźny plik korespondencji. Wziął list znajdujący się na wierzchu, przez chwilę studiował adres, po czym starannie przeciął kopertę niewielkim nożem do papieru, który zawsze leżał na stoliku”.

Po listach zwracał swą uwagę ku gazetom. Dawniej, kiedy mieszkał jeszcze z Hastingsem, „przyznawał się nie bez pewnego poczucia winy i zawstydzenia” do regularnego czytania „waszych uroczych skandalizujących pisemek”, jak to określał. Hastings miał zwyczaj odczytywać głośno przy śniadaniu co bardziej sensacyjne nagłówki z „Daily Megaphone”, „Society Gossip”, „Daily Blare”, „Daily Newsmonger” i tym podobnych. W późniejszych latach Poirot, chociaż nie przestał kupować tego rodzaju gazet, nabrał do nich pewnego dystansu. W „Zerwanych zaręczynach” powiedział: „…gazety są zadziwiająco nieścisłe. Nigdy nie biorę pod uwagę zaczerpniętych stamtąd wiadomości”. W „Zabójstwie Rogera Ackroyda” prenumerował „Daily Budget”, w „Trzeciej lokatorce” kupował „Morning News”, „Daily Comet” i Timesa”, ale na przykład w „Stajniach Augiasza”, „rumieniąc się lekko”, przyznał się do przejściowego zainteresowania brukowymi „X–Ray News”.

Starannie złożywszy na stosik gazety, Poirot rozpoczynał dzień pracy. Jeśli nie wychodził z domu, a umówione spotkania pozostawiały pewien margines czasu, George przynosił mu przed południem filiżankę czekolady. Lunch na ogół był „o dwunastej trzydzieści, jeśli to możliwe, ale na pewno nie później niż o pierwszej”, po czym następował półgodzinny wypoczynek w fotelu z kwadratowym oparciem, przy filiżance dobrze osłodzonej kawy.

W ciągu dnia te filiżanki kawy i czekolady uzupełniane były herbatkami ziołowymi, czyli tisanes, oraz sirops*, do których był tak samo przywiązany. W czasach przed George’em Poirot sam parzył sobie ziółka (zwykle rumianek) na palniku spirytusowym. Hastings uważał całą tę procedurę za „paskudztwo”. Nie był w tej opinii odosobniony, „…często nakłaniał mnie do picia tych naparów mdlących w smaku i drażniących powonienie”, skarżył się Colin Lamb w „Przyjdź i zgiń”. Dla Poirota natomiast tisanes stanowiły panaceum. W „Przegranym gościu” mamy taką scenę:

Po wyjściu doktora Poirot zadzwonił na George’a.

— Filiżankę ziółek, George. Moje nerwy są bardzo nadwerężone.

— Oczywiście, proszę pana — odpowiedział George. — Już się robi.

Dziesięć minut później George przyniósł swojemu panu parującą filiżankę. Poirot z przyjemnością wdychał mdłe opary”.

Szklaneczka sirop — a zwłaszcza sirop de cassis („Dla nas to po prostu czarna porzeczka”, stwierdził Colin Lamb) to ulubiony „towarzyski” napój małego Belga. Poirot często wmuszał go w gości, którzy — jeśli pili ów sok wcześniej — zwykle odmawiali, niekiedy dość kategorycznie, jak inspektor Japp w „Pojmaniu Cerbera”:

Nie, dzięki, nie mam ochoty na żaden z tych pańskich syropów. Muszę dbać o żołądek. Czy to nie whisky, to, co tam widzę? To coś bardziej dla mnie!”

Poirota odwiedzało mnóstwo osób. Podczas typowego dnia pracy George wielokrotnie otwierał drzwi i nie wracał do kuchni, póki się nie upewnił, czy nie wezwą go do salonu, tak jak w „Pani McGinty nie żyje”:

Poirot jął usilnie namawiać gościa na coś do picia.

— Grenadine? Creme de menthe? Benedictine? Creme de cacao?

W tym momencie wszedł George z tacą, na której stała butelka whisky i syfon.

— Albo piwo, jeśli pan woli — szepnął gościowi.

Wielka czerwona twarz nadinspektora Spence’a rozjaśniła się.

— Dla mnie piwo — powiedział”.

Pod ręką były też takie trunki jak sherry, brandy, porto, a w uroczystych chwilach podawano koktajle. W „Dwunastu pracach Herkulesa” doktor Burton sączy ze znawstwem wino Chateau Mouton Rothshild, w „A.B.C.” uczestnicy narady także podejmowani są winem (i kanapkami). Mniej szczęścia miał doktor Sheppard z „Zabójstwa Rogera Ackroyda”:

Poirot powitał mnie serdecznie, na małym stoliku postawił butelkę irlandzkiej whisky (której nienawidzę), obok syfon z wodą sodową i szklankę. Sam zajął się przygotowaniem dla siebie filiżanki gorącej czekolady”.

Chociaż Poirot zdecydowanie nie lubił herbaty, nazywał ją „waszą angielską trucizną” i oddychał z ulgą, kiedy gość wybierał inny napój, dobrze wiedział, że przy pewnych okazjach bez herbaty ani rusz. Na przykład, kiedy trzeba było ukoić czyjeś nerwy, jak w „Pierwsze, drugie… zapnij mi obuwie”:

Znając dobrze Anglików, Poirot zaproponował natychmiast filiżankę herbaty. Reakcja panny Nevill była taka, jakiej się spodziewał.

— O, naturalnie, monsieur Poirot, to bardzo miło z pańskiej strony. Wprawdzie nie minęło dużo czasu od śniadania, ale filiżanka herbaty nigdy nie zaszkodzi, prawda?

Poirot, przystosowując się do sytuacji, zgodził się kłamliwie”.

W późniejszych latach jednak praktycznie skapitulował, co wynika z „Wigilii Wszystkich Świętych”:

Osobiście Poirot nie był zwolennikiem ceremoniału five o’dock, uważając, że psuje rozkosz delektowania się w pełni najwspanialszym posiłkiem dnia, kolacją, przywykł jednak do tego z czasem.

Niezawodny George tym razem przygotował duże filiżanki, czajnik naprawdę dobrej indyjskiej herbaty oraz, poza gorącymi i ociekającymi masłem placuszkami, chleb i dżem, a także spory kwadrat placka ze śliwkami”*.

Niekiedy Poirot wydawał obiady na kilka osób. W „Śmierci w chmurach”, na przykład, zaprosił dwóch francuskich kolegów oraz inspektora Jappa:

Za wspólną zgodą nie mówiono o sprawie w czasie wspaniałego obiadu, który mały Belg wydał dla swych przyjaciół.

— A jednak w Anglii można dobrze zjeść — mruknął Furnier, dyskretnie używając usłużnie przygotowanej wykałaczki.

— Wyśmienite jedzenie, monsieur Poirot — stwierdził Thibault.

— Obiad trochę w typie francuskim, ale cholernie smaczny — wyraził opinię Japp”.

Wieczorem, jeśli nie pochłaniała go akurat żadna sprawa, Poirot lubił czytać. W „Przyjdź i zgiń” widzimy go zagłębionego w fotelu:

Po obu stronach fotela, na podłodze, leżały stosy książek. Jeszcze więcej znajdowało się na stole, po lewej ręce detektywa. Po prawej widać było filiżankę, z której unosiła się para”.

Wieczory to również pora pisania, gdyż Poirot, będąc znanym i podziwianym detektywem, odnosił wprawdzie skromniejsze, ale jednak sukcesy — jako autor. Niestety jego prace, włącznie z „dziełem życia”, wydają się stracone dla bibliografii. W „Śmierci na Nilu” współpasażer ze statku, pan Ferguson, pyta obcesowo:

Co z panem jest, panie Poirot? Tak się pan głęboko zamyślił…

Poirot natychmiast się ocknął.

— Coś sobie rozważałem. Rozważałem…

— Medytował pan o śmierci. „Śmierć jako okresowy ułamek dziesiętny” pióra Herkulesa Poirota. Jedna z jego sławnych monografii.

— Panie Ferguson — rzekł mu na to Poirot — jest pan ogromnie impertynenckim młodzieńcem”.

W „Samotnym Domu” Poirot indaguje Nick Buckley: „— Zna pani moje nazwisko?

— O tak!

Kręciła się na krześle z wyraźnym zażenowaniem. Poirot przyglądał się jej uważnie.

— Ma pani niewyraźną minę. Przypuszczam, że nie czytała pani moich książek?

— No, nie… nie wszystkie. Ale znam, oczywiście, tytuły”. Poirot zwykle kładł się spać około północy. Lubił mieć na stoliku przy łóżku butelkę wody mineralnej i szczelnie zamknięte okna.

Herkules Poirot wychował się w przekonaniu, że świeże powietrze najlepiej jest zostawiać na zewnątrz, tam gdzie jego miejsce, a już powietrze nocne to prawdziwe zagrożenie dla zdrowia”.

Z reguły sypiał lekko. Czasem — kiedy jakaś sprawa szczególnie dała mu się we znaki — cierpiał na bezsenność, jak na przykład w „Po pogrzebie”:

Kawałki rozmów, różne spojrzenia, ruchy — nocą nabrały zwodniczego znaczenia. Poirot był u progu snu, ale sen nie nadchodził”.

Kiedy wreszcie zasnął tej szczególnej nocy, śniła mu się czerwona farba, woskowe kwiaty i zakonnice. Obudził się z gotowym rozwiązaniem.

Wkrótce po drugiej wojnie Poirot kupił sobie weekendowy domek, chociaż, jak się do tego przyznał przed samym sobą w „Niedzieli na wsi”, nie lubił wsi.

Jego przyjaciele często wychwalali uroki wypoczynku w wiejskiej willi i w końcu uległ modzie, kupił sobie Resthaven, mimo że jedyną rzeczą, która mu się w tej posiadłości podobała, był prostokątny kształt domu. Okolica nie interesowała go w najmniejszym nawet stopniu, chociaż wiedział, że uchodzi za piękną. Była jednak zbyt niesymetryczna, żeby mogła mu się spodobać (…)

W Resthaven — pomyślał — najlepszy jest warzywnik, podzielony przez Victora, belgijskiego ogrodnika, na równe grządki. Franęoise, żona Victora, robi wszystko, żeby dogodzić podniebieniu swego pracodawcy”.

W tym czasie Poirot najwyraźniej porzucił pomysł uprawiania ogrodnictwa na własną rękę. W krótkim okresie posiadania Resthaven złowieszcze słowo „dynie” nigdy nie padło z jego ust, chociaż zawsze chętnie przyglądał się okiem gospodarza zadbanym grządkom warzywnika z obwódkami z ziół. Pomimo że tak uparcie odżegnywał się od natury, dysponował sporą wiedzą o kwiatach. Petera Lorda w „Zerwanych zaręczynach” zagadnął: „Zna pan nazwę tej róży? To, mon ami, Zefiryna Droughin” i właśnie pewna uwaga na temat róż miała stanowić ważny przełom w tamtym śledztwie.

Fakt pozostaje jednak faktem: Poirot był zwierzęciem miejskim. Podobnie jak Modrzewiowy Dworek z „Zabójstwa Rogera Ackroyda”, Resthaven — wraz ze swymi zadbanymi żywopłotami i surowym salonem, w którym „wszystko było parzyste” — zostało szybko opuszczone, a jego właściciel wrócił do swej całorocznej rezydencji w Londynie.

W latach sześćdziesiątych Whitehaven Mansions — stopniowo przysłonięte sąsiednimi budynkami — poddano operacji plastycznej. Colin Lamb pisał w „Przyjdź i zgiń”:

Upłynęło sporo czasu od moich odwiedzin w Whitehaven Mansions. Parę lat temu był to samotnie stojący wspaniały budynek z nowoczesnymi mieszkaniami. Teraz z obu stron otaczały go inne, bardziej imponujące, a nawet nowocześniejsze. Wewnątrz, jak zwróciłem uwagę, został ostatnio odnowiony. Pomalowano go na jasne kolory, żółty i zielony”.

W mieszkaniu numer 203 zastał zdenerwowanego Poirota:

„— Jestem zaniepokojony. Bardzo zaniepokojony. W tych mieszkaniach robią renowację, zmianę wnętrz, przebudowę.

— Ależ to poprawi ich standard!

— Owszem, ale spowoduje mnóstwo utrapień dla mnie. Wszystko będzie zdezorganizowane. A zapach farby?! — patrzył na mnie z oburzeniem”.

Na szczęście te renowacje nie zaszkodziły uroczemu wystrojowi z lat trzydziestych, gdyż parę lat później, w „Wigilii Wszystkich Świętych”, Ariadna Oliver opisuje mieszkanie Poirota jako „supermodne, bardzo nowoczesne, całe w kwadratach i sześcianach”. W nie wyjaśniony sposób — i to jeszcze przed remontem — budynek okresowo zmienił nazwę; w „Kocie wśród gołębi” gość Poirota odnajduje go w Whitehouse Mansions, a w zależności od wydania, George otwiera drzwi oznaczone numerem 28 lub 228. To może tłumaczyć pomyłkę Ariadny Oliver, która w powieści „Słonie mają dobrą pamięć” z lat już siedemdziesiątych, mówi do znajomej:

„— …muszę pójść do… chyba do Whitefriars Mansions. Nie całkiem pamiętam nazwę, ale wiem, gdzie to jest.

— Ach, bloki. Dość nowoczesne. Kwadratowe, geometryczne bryły”.

Z tej to geometrycznej przystani Poirot wyruszał z podniesionym czołem na podbój rozpaczliwie asymetrycznego świata.

XI
Ekspedycje Poirota

Rozmowa obracała się wokół nowego gościa, który właśnie przyjechał. Starano się odgadnąć jego narodowość. Harold sądził, że ktoś o takich wąsach musi być Francuzem, Elsie uznała go za Niemca, pani Rice zaś uważała, że może to być Hiszpan.

Ptaki stymfalijskie”


W Londynie, jeśli wierzyć utyskiwaniom Poirota, zawodowe i towarzyskie obowiązki wymagały odeń znacznie częstszego opuszczania mieszkania, niżby sobie tego życzył. Czasem nawet — ku jego wielkiemu niezadowoleniu — zdarzało się to kilka razy w ciągu dnia. Niechęć do wyjścia na dwór wiązała się zwykle z pogodą. Wiatr i deszcz oznaczały obwisłe smętnie wąsy i przemoczone nogi, stąd też rozpaczliwe spojrzenia rzucane przez okno salonu. Inaczej rzecz się miała, kiedy świeciło słońce, które wyzwalało w Poirocie pełną gotowość do wypraw.

Mnóstwo czasu spędzał w taksówkach. Niekiedy jednak, jak w „Pojmaniu Cerbera”, korzystał z metra:

Pociąg ruszył z szarpnięciem. Detektyw zatoczył się na korpulentną kobietę z sękatymi pakunkami, powiedział: «Pardon», i odbił się z powrotem na wysokiego, kanciastego mężczyznę, którego neseser uderzył go w krzyże. Powtórzył «Pardon!» Poczuł, że jego wąsy wilgotnieją i prostują się. Quel enfer!”

Raz, w „Kartach na stół”, widziano, jak wsiadał do autobusu, a wyjątkowo zdarzało mu się chodzić pieszo. W „Pierwsze, drugie… zapnij mi obuwie” rozmyślania nad prowadzoną sprawą „towarzyszyły Poirotowi w drodze do domu aż do Regent Parku. Zdecydował się przejść kawałek parkiem i potem dopiero wziąć taksówkę. Z doświadczenia wiedział, że nastąpi taki moment, kiedy jego lakierki zaczną boleśnie palić stopy.

Był piękny, letni dzień i Poirot patrzył pobłażliwym okiem na wdzięczące się do chłopców, chichoczące niańki, podczas gdy w tym czasie pulchne pociechy wykorzystywały ich nieuwagę.

Psy ujadały i goniły się po parku. Mali chłopcy puszczali na stawie łódki. Pod najbliższym drzewem siedziała przytulona para… Ach! Jeunesse, jeunesse — mruknął Herkules Poirot”. Kochał Londyn, toteż nie wszystkie wyprawy do miasta wiązały się z przestępstwami. Raz wykrzyknął do Hastingsa: „Mon Dieu, nie mogę ciągle gadać o rozlewie krwi!” Z „Kart na stół” wiemy, że raz wybrał się na wystawę tabakierek, w „Przyjdź i zgiń” odwiedził salę manuskryptów, a w „Dwunastu pracach Herkulesa” — wystawę w Królewskiej Akademii.

Szczególnie lubił teatr, a po spektaklu kolacje w Savoyu, ale z „Niemego świadka” wynika, że nie zawsze był zadowolony. Hastings nie omieszkał tego odnotować:

Spędziliśmy miły wieczór, chociaż popełniłem błąd, zabierając Poirota na przedstawienie kryminalne. Poradzę wam coś, drodzy czytelnicy: nigdy nie zabierajcie żołnierza na sztukę militarną, żeglarza na morską, Szkota na szkocką, detektywa na sensacyjną, a aktora na żadną! (…) Poirot cały czas narzekał na błędne ujęcie psychologiczne, a brak logiki i metody u detektywa doprowadzał go do szału”.

Dzięki porządkowi i metodzie sztuki Szekspira nie budziły tak gwałtownych protestów. Aluzje do słynnych dramatów spotykamy przy okazji wielu spraw, a już w każdym przedstawieniu „Otella” nieodparcie pociągała Poirota postać Jagona. W „Samotnym Domu” mamy przykład jednej z wielu podobnych refleksji:

„…zazdrość niekoniecznie musi mieć podkład erotyczny. Istnieje zazdrość o czyjąś wyższość intelektualną, o cudzy majątek. Istnieje zazdrość taka, jaka skłoniła Jagona do popełnienia jednej z najperfidniejszych zbrodni, które zna historia kryminologii”.

Poirot ciągle cytował (poprawnie lub błędnie) i powoływał się na Szekspira. W „Porze przypływu” wyjaśnia inspektorowi Spence’owi:

„— …mamy do czynienia z dwoma zbrodniarzami całkiem odmiennych kategorii. Cóż stąd wynika? W grze biorą udział, muszą brać udział dwaj mordercy. Wchodzi Pierwszy Morderca. Wchodzi Drugi Morderca.

— Przestań pan cytować Szekspira!”

Zdecydowanie wolał teatr od kina. Na początku „Pani McGinty nie żyje” miał trochę wolnego czasu:

Skręcił w Shaftesbury Avenue. Przejść na drugą stronę, iść na Leicester Square i spędzić ten wieczór w kinie? Krzywiąc się lekko pokręcił głową. Kino najczęściej go złościło rozłażącym się wątkiem, brakiem logicznego rozumowania. Nawet zdjęcia, dla niektórych przedmiot zachwytów, Herkulesowi Poirotowi wydawały się niczym więcej, jak próbą ukazania scen i przedmiotów jako zupełnie innych, niż były w rzeczywistości”.

Większość wieczorów Poirot mógł, jeśli tylko mu się chciało, spędzić — „w nienagannym, wytwornym stroju” — wśród londyńskiego towarzystwa. Jak wspomina Hastings w „Tajemnicy bagdadzkiego kufra”: „Poirot, choć ubolewał nad obowiązkami towarzyskimi i rzekomo uwielbiał samotność, w gruncie rzeczy ogromnie lubił atmosferę przyjęć. Puszył się na nich jak lew i pozwalał, by go obskakiwano ze wszystkich stron”.

Jako osoba na świeczniku, był wszędzie pożądanym gościem. W „Lustrze nieboszczyka”, chcąc przedyskutować sprawę z pewnym znajomym, wyjął po prostu plik zaproszeń z biurka, po czym:

Jego twarz rozjaśniła się.

— A la bonne heure! O to właśnie mi chodzi! Tam właśnie powinienem być”.

I już niebawem:

Księżna powitała Herkulesa Poirota z radością:

— Jednak zdobył się pan na to, aby przyjść, panie Poirot! To wspaniale.

— Cała przyjemność po mojej stronie — mruknął Poirot kłaniając się.

Uniknął spotkania z kilkoma ważnymi i znakomitymi osobami — ze znanym dyplomatą, równie znaną aktorką — aby wreszcie stanąć przed człowiekiem, z którym przyszedł się zobaczyć, przed dobrze poinformowanym panem Satterthwhite’em”.

W „Tajemnicy hiszpańskiej skrzyni” widziano go na hucznym cocktail party.

Drzwi uroczego domu lady Chatterton na Cheriton Street były lekko uchylone, a ze środka dochodziły hałasy podobne do odgłosów zbuntowanych zwierząt w ogrodzie zoologicznym. Lady Chatterton, która przyjmowała dwóch ambasadorów, międzynarodowego gracza w rugby i amerykańskiego ewangelistę, jednym gestem pozbyła się ich i stanęła obok pana Poirota.

— Panie Poirot, jakże się cieszę, że pana widzę! Nie, niech pan nie pije tego wstrętnego martini. Mam coś specjalnie dla pana — rodzaj syropu pitego przez marokańskich szeików.”

Czasem Poirot odwiedzał nocne lokale — szczególnie kiedy jeden z nich prowadziła hrabina Rossakoff — ale nie przepadał za tańcem i wolał spokojniejsze rozrywki. W „Wielkiej Czwórce” jest wzmianka, że raz zdarzyło mu się grać w szachy, w angielskich latach jednak wolał brydża. W „Śmierci lorda Edgware’a” rozgrywka zakończyła się „dużą wygraną Poirota i sir Montagu Cornera”, a w „Kartach na stół” do spółki z pułkownikiem Race’em ograli Ariadnę Oliver i nadinspektora Battle’a. Poirot był spokojnym, żeby nie powiedzieć: ostrożnym graczem: „…Wielki szlem, po partii, z kontrą! To wywołuje emocje! Przyznaję, że nie mam nerwów do licytowania szlemów. Zadowalam się zwykłą grą”.

Ale nade wszystko lubił odwiedzać restauracje. W „Śmierci lorda Edgware’a zapowiedział:

Najpierw zjemy obiad, Hastingsie, i aż do kawy nie będziemy więcej rozmawiać o sprawie. Kiedy angażujemy się w jedzenie, umysł powinien służyć żołądkowi”.

Był to jego modus operandi.

Jako upragniony gość, Poirot często brał udział w proszonych obiadach*. Przyjęcia te okazały się godne upamiętnienia nie tylko ze względu na podawane dania i towarzystwo. Przypomnijmy, że w „Kartach na stół” zaprosił Poirota na obiad bogaty i przebiegły pan Shaitana. Było to dla niego ostatnie w życiu przyjęcie, ale przynajmniej zaczęło się zgodnie z najlepszymi tradycjami Park Lane:

Do pokoju wszedł kamerdyner i oznajmił, że obiad został podany. (…) Obiad był wyborny, a sposób jego podania perfekcyjny. Przyćmione światła, wypolerowane meble, błękitny połysk irlandzkiego szkła. W tym półmroku siedzący u szczytu stołu pan Shaitana wyglądał bardziej diabolicznie niż kiedykolwiek”.

Poirot bywał nie tylko w bogatych i znanych domach. W „Entliczku, pentliczku” spożył znakomity posiłek w domu dla studentów, prowadzonym przez siostrę panny Lemon, panią Hubbard:

Kolację podawano o wpół do ósmej. Większość studentów siedziała już przy stołach, kiedy pani Hubbard nadeszła z własnego saloniku (gdzie dostojny gość został poczęstowany sherry) w towarzystwie niskiego starszego pana. Odznaczał się on podejrzanie czarnym wąsem imponujących rozmiarów, którego z upodobaniem podkręcał.

— Oto niektórzy z naszych studentów, monsieur Poirot. A to jest monsieur Herkules Poirot, który uprzejmie się zgodził wygłosić dla nas pogadankę po kolacji.

Wymieniono powitania, po czym Poirot usiadł u boku pani Hubbard i próbował nie umoczyć wąsów w znakomitej minestrone, rozlewanej z dużej wazy przez małego żywego Włocha”.

Po obiedzie (albo późnym przyjęciu po teatrze) gospodarzom udawało się czasem namówić Poirota do wypicia czegoś innego niż kawa i likier. W „Śmierci lorda Edgware’a” pił szampana —zdaniem Hastingsa „może o kieliszek za dużo” — od czasu do czasu godził się na dry martini, ale za żadne skarby nie tknął „waszego angielskiego narodowego trunku”, czyli whisky z wodą sodową. W „Tragedii w trzech aktach” perorował:

Przekładam sherry nad koktajle, nie mówiąc już o whisky. Quelle horreur, whisky! Whisky rujnuje, po prostu rujnuje podniebienie. Subtelne wina francuskie! Żeby je docenić, nie wolno nigdy, nigdy… och, qu’est ce qu’il y a?”

Przerwał mu dziwny odgłos — zdławiony okrzyk jednego z gości, który „z grymasem na twarzy chwiał się na nogach. Kielich wypadł mu z ręki i potoczył się po dywanie. Aktor zrobił kilka kroków na oślep i upadł”. Cóż, na przyjęciach z udziałem Poirota to niemal normalne.

Bywanie w dobrych restauracjach było jego prawdziwą namiętnością, o czym świadczą początkowe strony „Śmierci na Nilu”:

Pan Gaston Blondin, właściciel modnej restauracyjki Chez Ma Tante, nie miał zwyczaju chylić zbytnio czoła przed swą klientelą. (…) Jedynie w bardzo rzadkich wypadkach pan Blondin witał gościa łaskawie, prowadził do uprzywilejowanego stolika i wymieniał w rozmowie odpowiednie i trafne uwagi.

Owego niezwykłego wieczoru pan Blondin aż trzykrotnie okazał królewski gest: raz wobec księżnej, następnie względem słynnego arystokraty — maniaka wyścigów konnych, a na koniec wobec niepozornego człowieczka o komicznym wyglądzie i długich czarnych wąsach, który dla postronnego obserwatora nie mógłby w żadnym wypadku swą obecnością przysporzyć chwały Chez Ma Tante.

Jednakże pan Blondin najwyraźniej okazywał mu niebywałą uprzejmość. Chociaż od pół godziny powtarzano już gościom, że nie ma wolnych stolików, to jednak znaleziono jeden, i to ustawiony w najlepszym miejscu. Pan Blondin, nad wyraz ugrzeczniony, powiódł tam swego gościa:

— Ależ naturalnie! Dla pana Poirota zawsze znajdzie się stolik! Byłoby mi miło gościć tu pana częściej”.

Jardin des Cygnes, Vieille Grand–mere, Ritz, Savoy, Claridges, Carlton, Gallant Endeavour, Chesshire Cheese — wszędzie tam Herkules Poirot był stałym klientem. W nagłych wypadkach używał ich jako miejsca ucieczki albo spotkań. W okresach, kiedy wycofywał się z zawodu, stawały się jego racją bytu, jak na przykład w „Pani McGinty nie żyje”:

Zawsze traktując poważnie swój żołądek, na starość zbierał tego rezultaty. Jedzenie było teraz nie tylko fizyczną przyjemnością, ale także dziedziną intelektualnych badań. Między posiłkami bowiem sporo czasu spędzał na wyszukiwaniu źródeł nowego i znakomitego jedzenia. (…)

— Szkoda — mruknął pod wąsem, że człowiek może jadać tylko trzy razy dziennie…”

Escargots, consommé, omelette aux champignons, sole a la Normandie, kurczę en casserole, blanquette de veau, stek i pudding z nerek, petit pois a la française, baba au rhum, tarta z jeżynami albo jabłkami, ser Port Salut i Stilton, czarna kawa z benedyktynką… Studiując krytycznym okiem karty dań, Poirot odwiedzał w porze lunchu i obiadu liczne lokale w Soho, Mayfair i Chelsea.

Kiedy wymagało tego śledztwo, jadał także w mniej eleganckich miejscach. Na przykład w „The Lost Mine” jego żołądek —zwykle niezawodny — wzdragał się przed „osobliwymi daniami”, serwowanymi w opiumowej melinie. W „Trzeciej lokatorce” Poirot zamówił kawę w lokalu o nazwie Wesolutka i otrzymał „filiżankę bladobrunatnej cieczy”. W „Śmierci w chmurach” odszukał pewnego świadka w zaprzyjaźnionym barze Pod Koroną i Piórami.

W Londynie można było uniknąć kawy a la Wesolutka, ale kto wie, na co się człowiek narażał, kiedy los rzucił go do wiejskiego domu, podejrzanej gospody czy hoteliku? Kiedy Poirot wybierał się w podróż, na jego twarzy często pojawiał się „wyraz świadomego heroizmu”.

Pakowanie — nawet gdy czas naglił — to oczywiście poważna sprawa. Na początku pobytu w Anglii Poirot traktował dwudniowy wyjazd zadziwiająco lekko. W „Tragedii w Marsdon Manor” Hastings zastał go przy „zapinaniu pasków niewielkiej walizki”, a w opowiadaniu „The Kidnapped Prime Minister” przy „pakowaniu małej walizeczki szybkimi, wprawnymi ruchami”. W „A.B.C.” zaryzykował pomoc:

Poirot podszedł znów do telefonu, aby raz jeszcze zadzwonić do Scotland Yardu, ja zaś zacząłem pakować walizkę. Po kilku minutach wszedł do sypialni i spytał groźnie:

— Co ty wyprawiasz?

— Pakuję twoją walizkę. Myślałem, że tak będzie prędzej.

— Zanadto się przejmujesz, mój drogi. Wzruszenia działają na twoje ręce i umysł. Czy tak się składa marynarkę? Albo spójrz, co zrobiłeś z moją piżamą! Co będzie, jeśli wyleje się płyn do włosów?

— Na Boga, Poirot! — zawołałem. — Chodzi o życie ludzkie. Chyba nie czas troszczyć się w takiej sytuacji o ubranie.

— Brak ci poczucia proporcji. Nie wyjedziemy wcześniej, niż odchodzi pociąg, a niszczenie ubrania w żaden sposób nie może zapobiec morderstwu”.

Później za pakowanie odpowiadał George. „W Mon Repos toczy się dramat. Ludzki dramat; i to mnie podnieca”, głośno myśli Poirot w „Przegranym gościu”. „Dramatyczną ciszę, która nastąpiła po tych słowach, przerwał przepraszający głos George’a: «Proszę pana, czy mam zapakować ubrania wyjściowe?»”1

W Anglii, szczególnie w czasach szalonych przygód z udziałem Hastingsa, Poirot podróżował zwykle pociągami. Były to „wspaniałe potwory, wypuszczające z sykiem kłęby pary”, ale także takie, jakie wspomina Hastings w „Wielkiej Czwórce”: „Pierwszym porannym pociągiem wróciliśmy do Londynu. Była to jedna z najbardziej nieprzyjemnych podróży”. Kiedy klient opłacał koszty — czyli w późniejszych, lukratywnych latach — Poirot jeździł pierwszą klasą. Chociaż z zasady lubił pociągi, nigdy nie wahał się przed ich opuszczeniem na najbliższej stacji, jeśli uznał, że sytuacja tego wymaga. Hastings, który często musiał studiować rozkłady jazdy, próbował go niekiedy przekonać do autobusów. W „Double Sin” wywołało to całą tyradę:

Mój przyjacielu, skąd ta pasja do motorowych pojazdów? Pociąg, uważasz, to coś realnego. Opony nie pękają, nie ma wypadków. Człowiek nie musi cierpieć z nadmiaru powietrza. Można zamknąć okna i uniknąć przeciągów”.

Z taką sama rezerwą odnosił się do samochodów. W „Niemym świadku” Hastings namówił go na podróż swym używanym austinem:

W drodze do Londynu rozmawialiśmy niewiele. Nie lubię prowadzić auta i mówić jednocześnie. Poirot był zajęty chronieniem wąsów przed kurzem i wiatrem. Osłaniał je szalikiem, co skutecznie uniemożliwiało rozmowę”.

Z biegiem lat coraz bardziej się ku nim skłaniał, szczególnie jeśli bogaty klient przysyłał po niego rolls–royce’a. Sam Poirot nigdy nie nauczył się prowadzić; od czasu do czasu wynajmował limuzynę. W „Po pogrzebie” Susan Banks zaparkowała „przy dużym daimlerze, który akurat wyjeżdżał. Za kierownicą siedział szofer, a z tyłu — opatulony ciepło starszy pan z bujnymi wąsami”.

W latach trzydziestych przez krótki czas miał własny samochód, ale zrezygnował z niego po wypadku opisanym w „Łani ceryntyjskiej”:

Był poirytowany. Jego limuzyna — luksusowy messarro gratz — nie sprawowała się z ową mechaniczną perfekcją, jakiej oczekiwał od samochodu. Jego szofer — sowicie wynagradzany młody człowiek — nie potrafił doprowadzić jej do porządku. Samochód na dobre odmówił posłuszeństwa na trzeciorzędnej drodze, gdzie w promieniu półtorej mili nie było żywego ducha, a na dodatek zaczął sypać śnieg. Herkules Poirot, jak zwykle w zgrabnych lakierkach, zmuszony był brnąć przez półtorej mili, by dotrzeć do leżącej nad brzegiem rzeki wioski Hartly Dene — wioski, która choć w lecie przejawiała wszelkie oznaki ożywienia, w zimie była kompletnie wymarła”.

Posiłek, który zaserwowano następnie udręczonemu detektywowi w pensjonacie Czarny Łabędź, potwierdzał tylko jego najgorsze podejrzenia. Tym razem jednak Poirot spożył go w nieco łagodniejszym nastroju.

Godzinę później, siedząc z nogami wyciągniętymi w stronę kojącego ognia, Herkules Poirot z wyrozumiałością dumał nad dopiero co zjedzonym posiłkiem. Nie da się ukryć, że kotlet był twardy i z mnóstwem chrząstek, brukselka za duża, blada i zdecydowanie wodnista, ziemniaki zaś miały serca z kamienia. O pieczonych jabłkach i leguminie, które podano później, lepiej nawet nie mówić. Ser był twardy, a biszkopty miękkie. A jednak, myślał detektyw, z wdzięcznością obserwując skaczące ogniki i delikatnie popijając z filiżanki błotnisty płyn, zwany eufemistycznie kawą, lepiej mieć brzuch pełny niż pusty, a jeśli w dodatku przemierzyło się w lakierkach zasypane śniegiem drogi, to siedząc przed kominkiem, człowiek czuje się jak w niebie!”

Cierpię!” Takiego okrzyku podyktowanego litością nad sobą można było oczekiwać, kiedy przyszło mu zatrzymać się w wiejskiej gospodzie. W „Jabłkach Hesperyd” sprawy układały się wręcz fatalnie:

Herkules Poirot siedział niewygodnie oparty o ścianę w sali barowej hotelu Jimmy’ego Donovana. Hotel nie odpowiadał jego wyobrażeniom o tym, czym hotel być powinien. Jego łóżko było w rozsypce, podobnie jak i dwie szyby w oknie pokoju, co umożliwiało wstęp nocnemu powietrzu, któremu detektyw tak bardzo nie ufał. Gorąca woda, którą mu przyniesiono, okazała się letnia, po posiłku zaś odczuwał w swym wnętrzu dziwne, bolesne skurcze”.

Kawa na prowincji — nawet w dużych hotelach w Brighton czy na wybrzeżu devońskim lub kornwalijskim, gdzie czasem wypoczywał — to dla Poirota wybitnie drażliwy temat. W „Wielkiej Czwórce”, delektując się włoskim naparem, wzdychał: „Tylko w Anglii podają okropną kawę. Na kontynencie rozumieją, że właściwie zaparzona kawa dobrze robi na trawienie”. W „Porze przypływu” zatrzymał się w prowincjonalnym hotelu Pod Jeleniem:

Przez moment stał w hallu, spoglądając na oszklony kojec recepcji i na drzwi salki, nazywanej uporczywie «kawiarnią». Znał angielskie prowincjonalne hotele, wiedział więc, że kawę podaje się w takich salkach niechętnie i tylko do pierwszego śniadania; nawet wówczas składa się ona przeważnie z wodnistego mleka. Małe filiżaneczki rzadkiej i mętnej cieczy imitującej czarną kawę można było czasami zauważyć w salonie, nigdy w «kawiarni». Zupę «windsorską», kotlet «wiedeński» i pudding na parze — ten marny obiad otrzymywało się w kawiarni punktualnie o siódmej wieczorem”.

Herbata, oczywiście, to w Anglii zwyczajowy poczęstunek. Na przykład w „Zerwanych zaręczynach”, których akcja rozgrywa się na wsi:

Pielęgniarka Hopkins cofnęła się nie bez ociągania i pozwoliła gościowi przestąpić próg. Wkrótce jednak okazała się bardziej gościnna i po chwili mały Belg spoglądał podejrzliwie na filiżankę atramentowoczarnej herbaty.

— Dopiero co naparzona — powiedziała gospodyni. — Dobra i mocna.

Poirot zamieszał delikatnie napój i po bohatersku pociągnął pierwszy łyk”.

Aby w ogóle móc przełknąć to paskudztwo, potrzebował trzech, czterech, a w porywach pięciu kostek cukru oraz czegoś bardzo słodkiego do przegryzienia. W „Zbrodni na festynie” trafił do stoiska panny Brewis:

„— Może kanapkę, panie Poirot? Te są z pomidorami, a tamte z pasztetem. Ale pan pewnie — panna Brewis przypomniała sobie o czterech kostkach cukru — wolałby raczej ciastko z kremem?

Poirot wolałby raczej ciastko z kremem i wybrał sobie to, w którym było najwięcej kremu”.

Inspektor Spence powiedział mu kiedyś, że nie pasuje do wiejskiego środowiska. Miał rację. Poirot na wsi zawsze czuł się obco. W „Samotnym Domu” narzekał:

Brrr! Trawa jest mokra i zaczynam odczuwać reumatyzm w nogach. Zapłacę za ten wieczór. Na pewno się przeziębię. I mowy nie ma, żeby w tym kraju napić się przyzwoitej tisane!”

Jeśli już w żaden sposób nie dało się uniknąć przyjęcia na powietrzu, siadał na skale albo na pieńku, nigdy na ziemi, i zawsze podkładał sobie chustkę. Jedynym ustępstwem na rzecz wsi był czasami spacer, ale jeśli sprawa wymagała szybkiego działania, Hastings, ku swemu zdumieniu, widywał go, jak „energicznym krokiem” przemierza wiejską okolicę.

Poirot uważał polowania na lisy za godne ubolewania, podejrzliwie odnosił się do wyścigów konnych i nie cierpiał golfa. W „Murder on the Links”, zapytany, czy gra, wybuchnął:

Ja? Nigdy! Co to za gra?! Wyobrażasz sobie? Każdy dołek ma inną wielkość. Przeszkody rozmieszczone bez żadnego planu. Nawet trawa bywa nierówna! Jest tam tylko jedna przyjemna rzecz: podwyższenia na piłki. Przynajmniej są symetryczne”.

Oczywiście nikt nigdy nie widział, żeby Poirot pływał, opalał się czy chodził w jakimś sportowym ubraniu2, ale można mu policzyć na plus, że w powieści „Zło, które żyje pod słońcem” zorganizował bardzo udany piknik. Gdyby był tam Hastings, natychmiast by nabrał podejrzeń, słysząc z ust przyjaciela: „Nie mogę się wprost doczekać, kiedy zobaczę Dartmoor”, ale sama wyprawa do „uroczego zakątka na wrzosowisku”, gdzie nie było ani śladu kłujących janowców, okazała się wielkim sukcesem.

Jako detektyw, cieszący się sławą nawet u dworu, Poirot otrzymywał wiele zaproszeń „niemal królewskich w swym charakterze” na kolacje połączone z noclegiem. Przynajmniej raz — na początku lat czterdziestych — było to zaproszenie naprawdę królewskie, bo do pałacu Sandringham. Ciekawe, czy przypadł do gustu słynnym pieskom corgi? Niestety, poskąpiono nam szczegółów.

Zimą, przed ewentualnym przyjęciem zaproszenia na wieś, Poirot prowadził swoje własne śledztwo, interesując się zwłaszcza tym, czy w domu jest centralne ogrzewanie. Z reguły jednak podczas takich wizyt — zresztą często roboczej natury — zapewniano mu najbardziej komfortowe warunki, mimo że kładł się na nie cień nie wyjaśnionych śmierci, a w krzakach czaili się miejscowi konstable. Oto opis posiadłości Exham House w „Pierwsze, drugie… zapnij mi obuwie”:

Wszystko tu było kosztowne, lecz proste. Bogactwo wyrażało się jedynie poprzez tę prostotę i spokój. Służba była wspaniała, kucharz Anglik, nie z kontynentu, a wino podane do stołu wznieciło u Poirota uczucie jeszcze większego zachwytu. Wspaniała, klarowna zupa, pieczona solą, comber z jagnięcia z młodym groszkiem, a na deser truskawki z bitą śmietaną”.

A oto kolacja w „Niedzieli na wsi”, podana w dniu morderstwa jednego z przybyłych na weekend gości:

Na kolację podano kaczki na zimno, a po nich krem karmelowy, co — jak powiedziała lady Angkatell — było dowodem właściwego wyczucia sytuacji przez panią Medway. Jedzenie —stwierdziła — dyskretnie podkreśla uczucia.

— Wie, że nie bardzo lubimy krem karmelowy. Tylko nieokrzesany człowiek zajadałby się swoim ulubionym puddingiem w dniu śmierci przyjaciela. Ale krem karmelowy jest łatwy; śliski, że tak powiem, i człowiek zawsze musi zostawić trochę na talerzu”.

Święta Bożego Narodzenia Poirot wolał spędzać spokojnie w Londynie, blisko swych elektrycznych grzejników. „Nie jestem Anglikiem”, powiedział w „Zagadce gwiazdkowego puddingu”3. „W moim kraju Boże Narodzenie — to dobre tylko dla dzieci.” Już sama myśl o „wielkim kamiennym domu” o tej porze roku sprawiała mu przykrość. Niemniej jednak trzy razy w ciągu swej kariery Poirot postąpił wbrew rozsądkowi i przyjął zaproszenie na święta w wiejskim domu. Najbardziej pamiętny okazał się pobyt u przemiłej i gościnnej rodziny Lacey. Na szczęście „temperatura w długim salonie sięgała przyjemnych dwudziestu stopni”, a jedzenie było godne najlepszych staroświeckich tradycji. Po świątecznym obiedzie Poirot (który oczywiście gościł tam w celach zawodowych) złożył w kuchni wizytę, między innymi po to, by wyciągnąć z kucharki potrzebne informacje:

„— Ależ pani jest geniuszem, pani Ross! Geniuszem! Nigdy w życiu nie kosztowałem czegoś podobnego. Zupa z ostryg — cmoknął z rozkoszą — i nadzienie. Kasztanowe nadzienie do indyka to coś, czego jeszcze nie znałem.

— Zabawne, że pan to mówi — powiedziała uroczo pani Ross. — To nadzienie zrobiłam według specjalnego przepisu. Dostałam go od austriackiego szefa kuchni, z którym pracowałam przez wiele lat. Ale reszta — dodała — to tylko dobre, proste angielskie jedzenie.

— Jestem pewien, pani Ross, że ze wszystkim jest pani w stanie sobie poradzić! Ale musi pan wiedzieć, że kuchnia angielska — dobra angielska kuchnia, nie to, co podają w hotelach albo restauracjach drugiej klasy — jest bardzo wysoko ceniona przez smakoszy na kontynencie; i chyba się nie mylę, mówiąc, że na początku dziewiętnastego wieku zorganizowano specjalną wyprawę do Londynu, z której wysłano do Francji sprawozdanie na temat cudowności angielskich puddingów. «Nie mamy we Francji niczego podobnego — pisano. — Warto wybrać się z wizytą do Londynu tylko po to, by zakosztować różnorodności i wyśmienitości angielskich puddingów»„.

W powieści „Zło, które żyje pod słońcem” przygodny znajomy, Horacy Blatt, powiedział Poirotowi z przymrużeniem oka:

„— Jestem człowiekiem światowym. Wiem, z jakiego materiału ludzie są skrojeni. Człowiek taki jak pan pojechałby do Deauville, Le Touquet albo na południe, do Juan les Pins. To pańska… jak by tu się wyrazić?… duchowa ojczyzna.

Poirot westchnął. Wyjrzał przez okno. Padał deszcz i mgła otuliła wyspę.

— Możliwe, że ma pan słuszność — powiedział. — Tam przynajmniej nie brak rozrywek, kiedy pada”.

Horacy Blatt naprawdę miał słuszność. Chociaż Poirot niekiedy wyjeżdżał za granicę, bo wymagało tego prowadzone śledztwo, większość jego podróży na kontynent i Bliski Wschód to wyprawy w poszukiwaniu słońca i przyjemności. Lubił wtedy przedstawiać się jako zdeklarowany emeryt. „Mam teraz wieczne wakacje”, oświadczył pogodnie w „Tragedii w trzech aktach”. „Powiodło mi się. Jestem bogaty. Na emeryturze. Podróżuję sobie po świecie”.

Po świecie” znaczyło dla Poirota tyle, co po miejscach, do których docierał pociąg, no, ostatecznie w grę wchodził krótki rejs przez Morze Śródziemne. To prawda, raz zamierzał wyruszyć nawet do Ameryki Południowej, ale gdy pomysł ten upadł, Poirot uległ bez reszty przekonaniu, że nie zniósłby morskiej choroby dłużej niż przez cztery dni. Podróż lotnicza także była wykluczona. Parę doświadczeń wystarczyło. „Nie latam. W samolocie mam nudności” oświadczył stanowczo w „Zbrodni na festynie”.

Lata trzydzieste to okres licznych podróży za granicę. Ledwie Poirot postawił stopę na dworcu Victoria, wiadomo było, że wszystko odbędzie się w wielkim stylu. Wybierał tylko „wielkie” pociągi — dumę belgijskiej Compagnie Internationale des Wagons Lits, na przykład wytworny Pociąg Milionerów albo Błękitny Ekspres, który kołysał swych pasażerów na trasie Calais — Nicea w wagonach zdobionych błękitno–złotą emalią, czy też legendarny Orient Express, oferujący trzy transeuropejskie trasy w wagonach wykładanych boazerią, z pluszową tapicerką i kryształowymi żyrandolami.4 Kuchnia oczywiście była wspaniała, a morderstwa, które się tam przydarzały akurat podczas obecności Poirota, nigdy nie zakłócały posiłków. W wagonie restauracyjnym Błękitnego Ekspresu detektyw „gorliwie polerował widelec” w oczekiwaniu na rozkosze podniebienia, a w „Morderstwie w Orient Expressie” „usiadł i natychmiast znalazł się w uprzywilejowanej pozycji kogoś, kogo obsługuje się w pierwszej kolejności i raczy najlepszymi zakąskami”.

Poirot odwiedził znaczną część Europy, ale ulubionym celem jego podróży była francuska Riwiera, gdzie w swoim czasie rezydował w najlepszych hotelach. Odwiedzał restauracje, uczestniczył w przyjęciach, a od czasu do czasu jego wytworny biały frak widywano wśród bywalców kasyna w Monte Carlo, gdzie „z lekkim sercem obstawiał zawsze parzyste numery, płacąc najniższą stawkę”.

W Paryżu lubił stawać u Ritza, a wieczorne posiłki jadał w różnych restauracjach, na przykład w Samowarze, którego właściciel, hrabia Alexis Pavlovitch „szczycił się tym, że wie o wszystkim, co dzieje się w światku artystycznym”.

Nie wszystkie jednak wizyty w Europie miały aż tak komfortową oprawę. Dla detektywa, który cierpiał na lęk wysokości i bał się nawet wchodzić na drabinę, niezapomnianym przeżyciem było polowanie na „dzika z Erymantu”. Musiał wtedy zamieszkać w hotelu, do którego można było dojechać wyłącznie kolejką linową. Rezydował tam gang, zdecydowany pozabijać resztę gości, a kawę podawano letnią, ponieważ na tej wysokości temperatura wrzenia wody była znacznie obniżona. W „Zagadce na morzu” Poirot podczas rejsu po Morzu Śródziemnym zapadł jak zwykle na morską chorobę, a w „The Adventure of the Egyptian Tomb” Hastings pisał z ubolewaniem:

Uciąłem te lamenty, proponując, abyśmy wyruszyli do obozu. Mieliśmy się tam udać na wielbłądach. Zwierzęta przyklękły, czekając cierpliwie, aż się na nie wdrapiemy przy pomocy kilku malowniczych chłopców, dowodzonych przez elokwentnego dragomana.

Pomijam tu przedstawienie, jakie urządził Poirot na wielbłądzie. Dość wspomnieć, że zaczęło się od jęków i narzekań, a skończyło na machaniu rękami i inwokacjach do Najświętszej Panienki oraz wszystkich świętych z kalendarza. Wreszcie mój przyjaciel sromotnie zdezerterował, a dalszą podróż odbył na poczciwym osiołku”.

Cztery największe sprawy Poirota z lat trzydziestych zbiegły się ze zleceniami, wymagającymi podróży na Bliski Wschód bądź z wypadami urlopowymi w tamte strony5. Poirot autentycznie cieszył się z owych wypraw, podczas których miał okazję liznąć nieco arabskiego, zwiększając w ten sposób swój repertuar językowy. Hastings jednak w „Niemym świadku” zauważył cierpko:

O ile wiem, podróżowanie Poirota po Wschodzie składało się z jednej wyprawy do Syrii i Iraku, co zajęło mu zaledwie parę tygodni. Ale słuchając go, można by przysiąc, że większą część życia spędził w dżunglach, na bazarach i był w zażyłych stosunkach z fakirami i derwiszami”.

W „Śmierci na Nilu” i „Rendez–vous ze śmiercią” uciekł do Egiptu i Palestyny przed angielską zimą. Przygotowując się do wyjazdu, orzekł z zadowoleniem: „Zdaje się, że teraz można tam dojechać pociągiem, unikając podróży statkiem, z wyjątkiem przeprawy przez Kanał”. W Asuanie zatrzymał się w hotelu Katarakta, a w Jerozolimie w słynnym Salomonie, gdzie jego przybycie odnotowała nawet lokalna gazeta. W obu tych miejscach głównym tematem rozmów były niedawno popełnione morderstwa.

Dokądkolwiek się udam, zawsze coś musi przypomnieć mi o zbrodni”, wykrzyknął raz Poirot. I rzeczywiście, czy to w Anglii, czy za granicą, we wszystkich odwiedzanych przezeń miejscach liczba morderstw gwałtownie rosła. W powieści „Zło, które żyje pod słońcem” pani Gardener, Amerykanka z hotelu Wesoły Roger, już podczas podróży przez Atlantyk dowiedziała się od współpasażerów, że tam gdzie pojawia się Poirot, ludzie mają popsute wakacje:

„— Muszę panu wyznać pewną rzecz, panie Poirot. Spotkanie pana tutaj dało mi w pewien sposób do myślenia. Nie chodzi o to, że spotkanie z panem po prostu mną wstrząsnęło, choć naprawdę byłam wstrząśnięta. Pan Gardener wie o tym. Ale uprzytomniłam sobie, że być może jest pan tutaj… jak by to powiedzieć… profesjonalnie. Wie pan, co mam na myśli? Jestem okropnie wrażliwa, jak może potwierdzić pan Gardener, i nie mogłabym znieść myśli, że będę zamieszana w jakieś przestępstwo, wszystko jedno jakiego rodzaju. Widzi pan… Pan Gardener odchrząknął i powiedział:

— Widzi pan, panie Poirot, pani Gardener jest bardzo wrażliwa. Herkules Poirot uniósł ręce w górę.

— Zapewniam panią, madame, że znalazłem się tu, jak wy wszyscy, po prostu dla wypoczynku, dla spędzenia wakacji. Nawet nie myślę o przestępcach”.

Pobożne życzenia! Wszystkie obawy pani Gardener, miały się oczywiście sprawdzić.

W „Pierwsze, drugie… zapnij mi obuwie” Poirot przyznaje: „Czasami jeżdżę na krótko do mojej ojczyzny, do Belgii”. Miał tam swój azyl w białej willi, położonej na zboczu wzniesienia, o czym wspomina się w „Wielkiej Czwórce”. Poza tym jednak (pomijając fakt, że wysyłał swym krewnym prezenty gwiazdkowe w postaci rękawiczek, kalendarzy i słodyczy) o Belgii nie dowiadujemy się niczego więcej. Niewątpliwie w miarę upływu lat Poirot oddalił się od rodziny i tamtego otoczenia, ponieważ kiedy mowa była o powrocie do domu, jego myśli biegły ku ukochanemu Whitehaven Mansions i ku angielskim, a nie belgijskim przyjaciołom.

XII
„Mój przyjaciel Poirot”

Przyjaciele Poirota są liczni i różnorodni, począwszy od śmieciarzy, a skończywszy na książętach krwi.

Arthur Hastings, „Double sin”


Pod koniec życia Poirot był kordialnym, gościnnym człowiekiem, a jego salon, w którym panowała przyjemna atmosfera otwartego domu, cieszył się opinią godnego uwagi miejsca, zwłaszcza dla tych, którzy umieli słuchać i interesowali się zbrodnią. Z czasem zebrało się sporo wzmianek dotyczących takich bywalców jak doktor Hawker, bliski sąsiad detektywa w „The Adventure of the Italian Nobleman”. Lubił on „wpadać wieczorami na pogawędkę z Poirotem, którego geniusz zawsze podziwiał”. Inny gość to Solly Levy, wspomniany w „Wigilii Wszystkich Świętych”. Poirot spędził z nim wiele miłych godzin „na roztrząsaniu nie kończącego się sporu o to, kto był rzeczywistym sprawcą morderstwa w Łaźniach Miejskich przy Canning Road”.

Przy odrobinie szczęścia gość mógł się wymigać od soku z czarnej porzeczki, zanim wkroczył George z whisky, a do prawdziwych wybrańców losu zaliczali się ci, którzy obserwowali na własne oczy rozwój aktualnego śledztwa. Na przykład przybywał ze wsi klient i opowiadał o pewnych niepokojących wypadkach w rodzinie albo wpadał inspektor policji, niby to przez pamięć o starych czasach, a w gruncie rzeczy po to, aby zasięgnąć rady. Wieczorem ktoś, kto należał do naprawdę bliskiego grona, mógł liczyć na prawo głosu w sprawie wyboru dań i win, gdyż Poirot uwielbiał jadać z przyjaciółmi w restauracjach.

Przy całej tej jowialności — w naprawdę ważnych sprawach Poirot to samotnik. Jedynym rzeczywiście bliskim mu człowiekiem — przynajmniej w Anglii — był Hastings, ale nawet jemu, mimo wielkiego przywiązania, detektyw zwierzał się rzadko, co przyjaciel czasem wypominał mu z żalem. Cóż, Poirot na zawsze pozostał zamkniętą księgą.

Nikt lepiej nie zdawał sobie z tego sprawy niż inspektor Jimmy Japp ze Scotland Yardu, niepozorny człowiek o „lisiej twarzy”, kompan i rywal od czasu Styles aż do wybuchu drugiej wojny światowej. W gruncie rzeczy powiązania obu panów sięgały jeszcze dalej w przeszłość, gdyż kiedy Poirot służył jeszcze w policji belgijskiej, ścigali razem fałszerza Abercrombiego.

Japp z pewnością przeżył szok, kiedy dawny belgijski policjant pojawił się na jego własnym podwórku w roli prywatnego detektywa. Poirot także musiał czuć się obco bez pomocy swojego departamentu policyjnego. Mimo to, niczym koty, obaj spadli na cztery łapy. Japp nauczył się tolerować z większą lub mniejszą przychylnością wtrącanie się Poirota w wiele spraw Scotland Yardu, otrzymując w zamian rady najlepszego profesjonalisty w Europie. Rezultaty tej nieoficjalnej współpracy szły zwykle na jego własne konto, co strasznie denerwowało Hastingsa. „Zawsze był nietaktowny, ordynarny i zupełnie pozbawiony poczucia humoru”, orzekł w „A.B.C.”, a w „Śmierci lorda Edgware’a” napisał:

Nie miałem do Jappa takiej słabości jak Poirot. Nie chodzi o to, że przeszkadzało mi wykorzystywanie przez niego intelektu Poirota, gdyż jego samego to bawiło i było delikatnym pochlebstwem. Denerwowało mnie natomiast to, że Japp udawał, iż nic takiego nie robi. Lubię, kiedy ludzie są prostolinijni. Kiedy to powiedziałem, Poirot się roześmiał:

— Jesteś wrogo nastawiony, co, Hastings? Ale pamiętaj, że biedny Japp musi zachować twarz. I dlatego trochę udaje. To naturalne”.

W zamian za tak sprzeczne z jego naturą pozostawanie w cieniu Poirot chytrze korzystał ze źródeł Scotland Yardu przez bez mała ćwierć wieku. Czy te odciski zatłuszczonych palców mają jakieś znaczenie? — „Poślemy je naszemu przyjacielowi inspektorowi Jappowi ze Scotland Yardu”. Jak Poirotowi udało się zyskać dostęp do zupełnie obcego domu? — „To dziecinnie proste. Przyszedłem i pokazałem fikcyjną wizytówkę oraz służbową Jappa”. Czy miejscowy inspektor był bardzo wystraszony? — „Zapewniam cię, że jeśli ktoś dostanie się do Scotland Yardu, to ma pełny autorytet”.

Chociaż tak pobłażliwy wobec samego inspektora1, Poirot nigdy przestał zwalczać błędnej szkoły dedukcji, jaką tamten reprezentował. Mamy tego przykład w „Ekspresie do Plymouth”:

Nasz inspektor uznaje tylko materię w ruchu — mruknął Poirot po wyjściu naszego znajomego. — Jeździ, mierzy ślady stóp, zbiera błoto i popiół z papierosów. Jest niesłychanie zajęty! Nieopisanie gorliwy! A gdybym wspomniał mu o psychologii, to wiesz, przyjacielu, co by zrobił? Uśmiechnąłby się! Powiedziałby: «Biedny stary Poirot! Jak on się posunął! Jak się zestarzał!” Japp to «młode pokolenie, co puka do drzwi». I słowo daję, tak są zajęci tym pukaniem, że nie dostrzegają, iż drzwi są otwarte!”*

Chociaż Poirot w każdym przypadku był górą, Japp i tak uważał się za najchytrzejszego lisa z całego lasu. Hastings w „Ekspresie do Plymouth” pisał:

Japp był naszym starym znajomym i przywitał Poirota z mieszaniną sympatii i lekceważenia.

— Jak się pan ma, drogi panie?* Chyba nie żywimy do siebie urazy, choć tak bardzo różnimy się w naszych metodach pracy. Jak tam pańskie «szare komóreczki»? W dobrym stanie?

Poirot uśmiechnął się promiennie.

— Działają, działają, drogi Jappie, zapewniam pana!” Wesoły i sympatyczny dla przyjaciół, Japp, kiedy kierował śledztwem, zmieniał się nie do poznania. Pełne ekspresji oblicze kryło się za maską służbistości niczym okno, na które opadła drewniana żaluzja, co zawsze bawiło Poirota. Chociaż przed sądem zeznawał „krótko i węzłowato”, za sceną miał skłonność do pochopnych wniosków i ciężkich podejrzeń. „Przemawia przez ciebie zawodowa surowość, mój poczciwy Jappie”, protestował Poirot, usiłując ratować inspektora przed kolejnym katastrofalnym wnioskiem, nie popartym dowodami.

Chociaż Japp pojawia się w dwudziestu jeden sprawach Poirota, a kilku następnych wspomaga go zakulisowymi usługami Scotland Yardu, rzadko mówi o swym prywatnym życiu. Jedną z takich chwil upamiętnił Hastings w „The Market Basing Mistery”:

„— Mimo wszystko nie ma jak wieś, nie? — powiedział inspektor Japp, robiąc godne najwyższej aprobaty wdechy i wydechy.

Poirot i ja z całego serca pochwalaliśmy ten sentyment. Inspektor wpadł na pomysł, żebyśmy całą trójką wyjechali na weekend do małego miasteczka Market Basing. Po służbie Japp był gorliwym botanikiem i potrafił dyskutować z bodaj większym zapałem niż o sprawach zawodowych na temat drobnych kwiatków, noszących długaśne łacińskie nazwy o dość dziwnej wymowie”.

Japp był człowiekiem towarzyskim i w pierwszych latach pobytu Poirota w Anglii wpadał do niego regularnie. „A oto i Japp! Poznaję go po sposobie pukania”, mawiał Poirot, po czym do pokoju wkraczał inspektor. „No to jestem, mesje Poirot”, witał się kordialnie, po czym rzucał jeden ze swych ciężkawych dowcipów, jak w „Śmierci lorda Edgware’a”: „Widzę, że zaraz będziecie jeść śniadanie. Nie ma pan jeszcze kur, które znosiłyby dla pana kwadratowe jajka?” Jedzenie zawsze było istotnym elementem w stosunkach obu panów. „Udamy się teraz do świetnej restauracji Pod Serem Tylżyckim*, gdzie umówiłem się z Jappem na wczesną kolację”, powiada Poirot do Hastingsa w „Samotnym Domu”. „Daję słowo, zasłużyłeś na ciastko! Idziemy coś przekąsić?”, wykrzyknął Japp w „Morderstwie w zaułku”. Urocza scena śniadaniowa miała miejsce pod koniec wspólnego weekendu w Market Basing:

W niedzielny poranek zasiedliśmy do śniadania w miejscowej gospodzie. Świeciło słońce, gałązki kapryfolium wciskały się przez okno, a my byliśmy w doskonałych humorach. Jajka na bekonie okazały się wyśmienite, kawa znośna, a przynajmniej gorąca.

— To jest życie! — zachwycał się Japp. — Kiedy przejdę na emeryturę, sprawię sobie domek na wsi. Z dala od zbrodni, jak tutaj!”

W swoim czasie Japp istotnie przeszedł na emeryturę, poświęcając się przypuszczalnie swemu botanicznemu hobby, Poirot natomiast uprawiał swój zawód jeszcze przez trzy dekady.

To istna ironia losu wobec częstych kąśliwych uwag inspektora na temat wieku detektywa, chociaż w „Morderstwie w zaułku” Japp powiedział koledze ze Scotland Yardu: „To mój stary przyjaciel. Nie jest wcale taki łagodny, na jakiego wygląda. Tak czy inaczej jakoś sobie radzi”.

W „Samotnym Domu” Hastings opisał inspektora w nastroju rozrzewnienia:

„— Pamięta pan dawne czasy? Dopuszczałem pana wtedy do niejednej ciekawej sprawy,

W ten sposób Japp chciał dać do zrozumienia Poirotowi, że jest mu wdzięczny za rozwiązanie wielu trudnych zagadek kryminalnych, z którymi on nie potrafił sobie dać rady.

— Tak, to były dobre czasy.

— Chętnie bym sobie z panem od czasu do czasu uciął pogawędkę. Pana metody są, być może, staroświeckie, ale ma pan głowę na karku, panie Poirot!”

W Scotland Yardzie przewyższał Jappa stopniem inny przyjaciel Poirota, nadinspektor Battle. Oto jak w „Kartach na stół” przedstawiano sobie uczestników przyjęcia:

„— Nadinspektora Battle’a niewątpliwie pan zna — powiedział Shaitana.

Na te słowa wysunął się do przodu wielki, barczysty mężczyzna o nieruchomej twarzy. Patrząc na niego miało się wrażenie, że nadinspektor Battle został wyciosany z drewna, co więcej, że drewno to pochodzi z okrętu wojennego.

Nadinspektor Battle był typowym reprezentantem Scotland Yardu. Zawsze wyglądał solidnie i trochę tępo.

— Rzeczywiście, znam pana Poirota — potwierdził nadinspektor i na jego kamiennej zazwyczaj twarzy zagościł na chwilę uśmiech”.

Ten „masywny mężczyzna o wyraźnie dobrym samopoczuciu, z szeroką, czerwoną twarzą i bujnymi wąsami” (wąsy te budziły respekt nawet Herkulesa Poirota) wkroczył na salony pana Shai—tany z dobrze ugruntowaną reputacją detektywa. Dwie książki o jego sukcesach — „Tajemnica rezydencji «Chimneys»„ i „Tajemnica siedmiu zegarów”) zdążyły się już ukazać, a po owocnej współpracy z Poirotem w „Kartach na stół” wyjdą następne dwie: „Morderstwo to nic trudnego” i „Godzina zero”.

Ze wszystkich oficerów policji, których Poirot napotkał w swej długiej karierze, właśnie nadinspektor Battle cieszył się jego największym podziwem. Kiedy mały Belg spytał go kiedyś: „A jaki jest pański styl, nadinspektorze?”, usłyszał godną detektywa, przebiegłą odpowiedź: „Prostolinijne, uczciwe, gorliwe i mozolne działanie. Żadnych fanaberii. Solidny i trochę tępy oficer — oto moja wizytówka”.

Fałszywa naiwność Battle’a uczyniła zeń jedną z kart atutowych Scotland Yardu. Przydzielano mu sprawy „najbardziej delikatnej, politycznej natury”. Ze swym spokojnym, bezpretensjonalnym sposobem bycia szczególnie dobrze nadawał się do kontaktów z przedstawicielami wyższych sfer. W „Tajemnicy siedmiu zegarów” bez mrugnięcia okiem przyjął do wiadomości fakt, że podejrzana osoba nabyła pistolet u Harrodsa. W „Tajemnicy rezydencji «Chimneys»„ wyjaśniał:

Widzi pan… ja pracuję głównie wśród tych ludzi. To znaczy wśród ludzi z tak zwanych wyższych sfer. Większość przeciętnych obywateli zawsze się zastanawia, co sobie o nich pomyślą sąsiedzi. Ale włóczęgi i arystokraci — nie! Ich to nie obchodzi, robią to, na co mają ochotę i nie zawracają sobie głowy tym, co inni sądzą na ich temat”.*

W świecie Poirota obowiązywało niepisane prawo, że detektywi i oficerowie policji byli nieżonaci. Wyjątek od tej zasady stanowił nadinspektor Battle, ojciec pięciorga dzieci. Najmłodsza córka Sylvia odegrała drobną, lecz ważną rolę w „Godzinie zero”, a Colin Lamb, świetny agent wywiadu, który do spółki z Poirotem odniósł sukces w „Przyjdź i zgiń”, to prawie na pewno syn państwa Battle’ów, występujący pod fałszywym nazwiskiem. Nadinspektor posłużył też niewątpliwie za wzór swemu siostrzeńcowi, Jamesowi Leachowi, prowincjonalnemu inspektorowi policji.

Nigdy się nie poddawać. To moja dewiza”, oświadczył przy jakiejś okazji. „Ten poczciwy, kanciasty nadinspektor Battle”, mawiał z podziwem Poirot, który cieszył się jego wielkim szacunkiem. „Nie wiem, dlaczego wciąż chodzi mi po głowie Herkules Poirot”, zastanawiał się Battle w „Godzinie zero”, kiedy wypadki przybrały zły obrót. „Chodzi o tego jegomościa, Belga, tego komicznego małego typa?” — chciał wiedzieć jego siostrzeniec.

Ładnie mi komicznego — rzekł nadkomisarz* Battle. — On jest równie niebezpieczny jak czarna mamba i puma razem wzięte. To znaczy wtedy, kiedy zaczyna swoje sztuczki. Szkoda, że go tu nie ma, taka sprawa byłaby w sam raz dla niego”.

Kiedy nadeszła pora, nadinspektor Battle, podobnie jak jego kolega Japp, przeszedł na emeryturę. „A jak się miewa twój ojciec?”, spytał Poirot Colina Lamba w „Przyjdź i zgiń”.

„— Staruszek ma się świetnie. Jest bardzo zajęty malwami — a może to są chryzantemy? Pory roku zmieniają się za szybko i nigdy nie mogę zapamiętać, co teraz kwitnie.

— Zajmuje się więc ogrodnictwem?

— Zdaje się, że każdy w końcu do tego dochodzi.

— Ja nie — oświadczył Herkules Poirot. — Raz próbowałem; były to dynie, ale nigdy więcej”.

Inny kolega po fachu z przyjęcia u pana Shaitany to pułkownik Johnny Race:

Poirot nie zetknął się dotąd z pułkownikiem Race’em, ale znał go ze słyszenia. Ciemny, przystojny, mocno opalony, koło pięćdziesiątki, zwykle przebywał na odległych placówkach, zwłaszcza tam, gdzie zanosiło się na kłopoty. Sądząc z charakteru i pola działania pułkownika Race’a, laicy twierdzili, iż pracuje on w Secret Service”.

Rubieże Imperium nie były naturalnym środowiskiem Poirota, toteż nie miał on dotąd okazji poznać pułkownika, za to zaszczytu tego dostąpiło wielu czytelników powieści Agathy Christie. Bohaterka „Mężczyzny w brązowym garniturze” Anna Beddingfeld darzyła ogromnym podziwem jednego ze współpasażerów, tajemniczego pułkownika Race’a:

„…wysoki mężczyzna o wojskowym wyglądzie. Miał ciemne włosy i mocno ogorzałą twarz. Zauważyłam go już wcześniej, spacerującego po pokładzie, i od razu zaliczyłam do kategorii silnych, małomównych mężczyzn z Rodezji. Miał ponad czterdziestkę i lekko siwiejące skronie, ale zdecydowanie był najprzystojniejszym mężczyzną na statku”.*

Pułkownik Race zakochał się nieszczęśliwie w Annie, lecz jej odmowę zniósł mężnie, jak przystało na „silnego, małomównego mężczyznę”. Powiedział: „Ja…nadal mam swoją pracę”. Po latach, będąc chwilowo wolnym od obowiązków wobec kraju, przyjął zaproszenie na pamiętną kolację u pana Shaitany. On i Poirot natychmiast poczuli do siebie sympatię, odkryli, że obaj grają świetnie w brydża, a ich przyjaźń została przypieczętowana podczas współpracy w czteroosobowej drużynie nad rozwiązaniem zagadki śmierci gospodarza przyjęcia.

Rok później (w „Śmierci na Nilu”) spotkali się znowu i obserwując towarzystwo zebrane w salonie statku Karnak, wypili razem po szklaneczce: „Poirot zamówił whisky dla pułkownika i podwójną, mocno słodzoną oranżadę dla siebie”. Pułkownik wyznał, że jest na tropie jednego „z najsprytniejszych płatnych agitatorów pod słońcem”, Poirot zaś oświadczył, że spędza tu wakacje. Rejs po Nilu wkrótce okazał się polowaniem na zbrodniarza, który wyraźnie zamierzał wymordować pasażerów Karnaku. Nie było więc czasu ani na ściganie agitatora*, ani na wypoczynek, ani nawet na kolejną beznadziejną miłość pułkownika.

Cudownie się nawzajem rozumiemy, mój przyjacielu”, rzekł Poirot podczas prowadzonego wspólnie śledztwa, chociaż nie potrafił się oprzeć pokusie, by — jak to miało miejsce z innymi współpracownikami — nie trzymać pułkownika w nieświadomości. Była to nie lada sztuka, zważywszy, że Race doszedł później do stanowiska szefa departamentu kontrwywiadu w M15. Następna sprawa Poirota została wprawdzie poprzedzona listem polecającym pułkownika Race’a do pułkownika Carbury’ego w Transjordanii, ale nigdzie nie ma dowodów dalszej współpracy obu panów, choć prawie na pewno pozostawali w kontakcie. W „Sparkling Cyanide” [Musujący cyjanek] z lat czterdziestych pułkownik Race, wciąż „wysoki, o prostej, wojskowej sylwetce, z ogorzałą twarzą, krótko ostrzyżonymi szpakowatymi włosami i przenikliwymi ciemnymi oczami”, rozwiązał zagadkę kryminalną tak bardzo podobną do tej z „Żółtego irysa” (sprawy Poirota z lat trzydziestych), że siłą rzeczy nasuwa się podejrzenie o uprzednie dyskusje na ten temat w Whitehaven Mansions.

Zupełnie inny rodzaj przyjaźni łączył Poirota z panem Satterthwhite’em, duszą towarzystwa, kompanem z „Tragedii w trzech aktach” i usłużnym kolporterem plotek w „Lustrze nieboszczyka”. Podobnie jak nadinspektor Battle i pułkownik Race, pan Satterthwhite zajmuje szczególne miejsce w twórczości Agathy Christie. W roku 1930 wyszedł bowiem „Tajemniczy pan Quin”, słynny zbiór dwunastu opowiadań, poświęcony panu Satterthwhite’owi oraz wizytom, jakie składał mu od czasu do czasu zagadkowy Harley Quin — postać z komedii dell’arte. Dwa opublikowane gdzie indziej opowiadania — „Detektywi w służbie miłości” i „Serwis do herbaty «Arlekin»„ powiedzą nam jeszcze więcej o tym dziwnym okresie, w którym pan Satterthwhite stał się — ku swemu zdumieniu — kimś w rodzaju narzędzia Quina, nieuchwytną dobrą siłą, która rozwiązuje zagadki śmierci i pomaga kochankom.

Ten epizod miał już dawno za sobą, kiedy zaprzyjaźnił się z trzeźwo myślącym Poirotem. Pewnie słynne brwi niejeden raz uniosłyby się w górę, gdyby detektywowi doniesiono o tych dziwnych odwiedzinach i wydarzeniach. Goszcząc u sir Charlesa Cartwrighta w „Tragedii w trzech aktach”, pan Satterthwhite już od kilku lat ponownie występował w swej naturalnej roli:

Odkąd sięgał pamięcią, zawsze był tylko widzem, nigdy nie wyszedł na scenę, nie był bohaterem dramatu. Co prawda, rola obserwatora w gruncie rzeczy bardzo mu odpowiadała”.

Satterthwhite, człowiek po sześćdziesiątce, i niezależny finansowo, był nieuleczalnym snobem, ale cieszył się powszechną sympatią w wyższych sferach. Miał wśród swych przyjaciół wielu milionerów, znawców dobrej kuchni, oraz osoby utytułowane. „Mój Boże, jakież to wszystko interesujące!”, zwykł wykrzykiwać. Posiadał piękny dom w Chelsea, gdzie wiódł samotny żywot starego kawalera w otoczeniu dzieł sztuki, a na swe plotkarskie rundki jeździł błyszczącym rolls–royce’em. Był miłośnikiem opery, zapalonym fotografem–amatorem i autorem pięknej książki „Domy moich przyjaciół”. Opis jego trybu życia znajdujemy w tomie „Tajemniczy pan Quin”:

Regularnie co roku, w drugą niedzielę stycznia, pan Satterthwhite wyjeżdżał z Anglii na Riwierę. Był bardziej punktualny niż jaskółka. W kwietniu wracał do Anglii. Maj i czerwiec spędzał w Londynie i nigdy nie słyszano, by opuścił wyścigi w Ascot. Wyjeżdżał z miasta po meczu rozgrywanym między Eton i Harrow, składał kilka wizyt w posiadłościach wiejskich, a następnie udawał się do Deauville lub Le Toucket. Wrzesień i październik upływały/mu głównie na polowaniach, a ostatnie dwa miesiące spędzał w mieście, kończąc w ten sposób rok. Znał wszystkich i spokojnie można powiedzieć, że wszyscy znali jego”.*

Poirot nazywał go „swoim dobrym przyjacielem”, a rozmowy tych dwóch niskich, spostrzegawczych panów to interesująca lektura. Nie bez znaczenia był tu fakt, że pan Satterthwhite należał do uważnych słuchaczy i instynktownie wyczuwał, kiedy „kroi się jakiś dramat”. To właśnie jemu, a nie Hastingsowi, Poirot opowiedział najwięcej o swym dawnym życiu.

W trakcie swej kariery nawiązał też kilka przypadkowych znajomości, które miały zaowocować w kolejnych sprawach albo też dostarczyły mu po prostu kompanów do stołu. Do tego grona należeli trzej prawnicy o nazwiskach na tę samą literę, panowie Entwhistle, Endicott i Enderby.2

Innym tego typu przyjacielem (zaprzyjaźnionym również z panem Satterthwhite’em) był pułkownik Johnson, „potężnie zbudowany mężczyzna o czerwonej twarzy, tubalnym głosie i kordialnym obejściu”. On i jego „stara” lubili przyjmować gości. W „Tragedii w trzech aktach” jako komendant policji w Yorkshire znakomicie prowadził śledztwo, a parę lat później, kiedy objął takie samo stanowisko w Middleshire, zaprosił Poirota na święta Bożego Narodzenia. Do tego samego gatunku znajomych można zaliczyć także: Alexandra Simpsona, właściciela galerii w Mayfair, któremu Poirot odnalazł skradziony słynny obraz, doktora Burtona, członka Kolegium Wszystkich Świętych w Oksfordzie, którego przypadkowa uwaga stała się inspiracją do dwunastu prac Herkulesa, Johna Harrisona z „Gniazda os”, tragiczną postać, uratowaną przez Poirota od haniebnego czynu; wreszcie złotego młodzieńca, Tony’ego Chapella z „Żółtego irysa”, który wprowadził detektywa w krąg swych przyjaciół z nocnego klubu, przedstawiając go jako „łowcę przestępców”.

„— Czy zechce pan usiąść z nami i dotrzymać nam towarzystwa? Chyba że…

— Chyba że — wtrącił Tony Chapell — ma obejrzeć jakieś zwłoki, rozwiązać tajemnicę ukrywającego się przed prawem finansisty lub odnaleźć wielki rubin radży Borrioboolagahu?

— Ach, mój przyjacielu, czy sądzisz, że zawsze jestem na służbie? Czy choć raz nie mogę się po prostu zabawić?

— A może masz się tu spotkać z Carterem? Według ostatnich doniesień agencyjnych sytuacja międzynarodowa jest bardzo napięta. Jeśli nie znajdą się skradzione plany, jutro nastąpi wypowiedzenie wojny!”

Młody lekarz John Stillingfleet to prawdziwy admirator metod Poirota. W „Śnie” powitał go „z godnym uwagi brakiem lekarskich obyczajów” jako „starego konia”; w „Zerwanych zaręczynach” jego energicznym działaniom zawdzięczamy zainteresowanie Poirota śledztwem, a w „Trzeciej lokatorce” wyjeżdża do Australii jako narzeczony bohaterki, co zawdzięcza knowaniom „Starych Wąsów”. Kiedyś* zapytał:

„— Zastanawiam się, Poirot, czy sam kiedyś popełnisz zbrodnię? Założę się, że potrafiłbyś się wymigać. Ale szczerze mówiąc, sądzę, że cała sprawa byłaby dla ciebie zbyt prosta i niehonorowa.

— To brzmi — odrzekł Poirot — jak typowo angielskie stwierdzenie”.

Od czasu do czasu Poirot odnawiał znajomość z przyjaciółmi jeszcze z czasów belgijskich. Takim „starym kumplem” był Pierre Combeau z Paryża. W „Wielkiej Czwórce” posłusznie pociągnął za hamulec bezpieczeństwa i urządził „wielką scenę”, żeby Poirot z Hastingsem, przebrani za „dwóch nierobów w brudnych bluzach”, mogli niepostrzeżenie wyskoczyć z pociągu. W „Dziku z Erymantu” detektyw oddał wielką przysługę staremu przyjacielowi, komisarzowi Lementeuilowi z policji szwajcarskiej, ujmując gang złodziei na alpejskim szczycie.

Na Riwierze pan Papopolous, „drogi przyjaciel od siedemnastu lat”, znany ze swej dyskrecji handlarz klejnotami, przyczynił się swymi informacjami do rozwiązania zagadki Błękitnego Ekspresu. W „Morderstwie w Orient Expressie” zaś jesteśmy świadkami radosnego spotkania Poirota ze starym belgijskim przyjacielem, panem Boucem, „niskim, krępym, podstarzałym mężczyzną o włosach obciętych en brosse”. Tym razem pan Bouc, dyrektor Compagnie Internationale des Wagons Lits, wspaniałomyślnie odstąpił detektywowi własny przedział sypialny, aby zapewnić mu w zatłoczonym pociągu nocny wypoczynek.

W późniejszych latach najwytrwalszym i najbardziej pomocnym przyjacielem Poirota stał się niewątpliwie nadinspektor Albert Spence. Wkroczył on w życie detektywa przypadkiem, mniej więcej w czasie, kiedy inspektor Japp przeszedł na emeryturę, i przez prawie ćwierć wieku stanowił cenne źródło policyjnych kontaktów i informacji. Kiedy Poirot pracował z nim po raz pierwszy w „Porze przypływu”, Spence reprezentował wprawdzie policję w Oastshire, ale kiedyś należał do bractwa ze Scotland Yardu. „Nadinspektor Japp twierdzi, panie Poirot, że pańska myśl wędruje krętymi drogami”, powiedział przy okazji pewnej żartobliwej utarczki. Charakterem i taktyką zawodową różnił się jednak znacznie od Jappa. Metodyczny, bezwzględnie uczciwy sceptyk, odznaczał się cichym głosem o miejscowym akcencie, krzywym uśmieszkiem i łatwością w nawiązywaniu kontaktów ze świadkami. Twarz Spence’a „była to typowa twarz wieśniaka, bez wyrazu, zamknięta w sobie, z przenikliwymi, ale uczciwymi oczami. Była to twarz człowieka z ustalonymi zasadami, nie znającego udręk zwątpienia w siebie ani wątpliwości, co jest słuszne, a co niesłuszne”.

Przypomnijmy, że w przypadku pani McGinty nadinspektor Spence zboczył ze służbowej drogi, zwracając się do Poirota z prośbą o przeprowadzenie prywatnego śledztwa w zamkniętej już sprawie o morderstwo. Według niego zanosiło się bowiem na fatalną pomyłkę sądową, i kiedy udało się jej zapobiec, był szczerze wdzięczny. „Zrobił pan wtedy dla mnie dobrą robotę, bardzo dobrą robotę”, powiedział po latach w „Wigilii Wszystkich Świętych”, po czym sam zrobił, co w jego mocy, by pomóc Poirotowi.

Nawet kiedy przeszedł na emeryturę i zamieszkał w „przyjemnym, nowoczesnym domku” wraz z siostrą (Spence był oczywiście starym kawalerem), utrzymał swoje skromne wpływy. W „Wigilii Wszystkich Świętych” starszy wspólnik pewnej staroświeckiej firmy prawniczej zdumiał się na widok „cudzoziemskiego dandysa i fircyka”, niepotrzebnie wystrojonego w lakierki. A jednak ten fircyk miał list polecający od nadinspektor a Spence’a, emerytowanego pracownika Scotland Yardu!

Jak wielu przyjaciół Poirota, Spence, mężczyzna potężnej budowy, lubił sobie podjeść, chociaż jego gusty różniły się mocno od upodobań małego Belga. Oto scena z „Pani McGinty nie żyje”:

Herkules Poirot i nadinspektor Spence czcili tę okazję w La Vieille Grand’mere.

Kiedy podano kawę, Spence oparł się na krześle i wydał głębokie westchnienie sytości.

— Jedzenie całkiem tu niezłe — powiedział z uznaniem. — Trochę może podrasowane na francuskie, ale ostatecznie gdzie pan dziś dostanie przyzwoity stek z frytkami?”

W „Wigilii Wszystkich Świętych” Poirot powiedział Ariadnie Oliver: „O szóstej udam się ponownie do domu mojego przyjaciela Spence’a, wypiję herbatę i zjem kiełbaski z nim i z jego siostrą, po czym spokojnie porozmawiamy o całej sprawie”.

Chociaż Spence naprawdę lubił Poirota, przy tego rodzaju dyskusjach często groził mu swym grubym paluchem, niezadowolony z jego „pokrętnych” sposobów myślenia. Oto fragment rozmowy z „Pory przypływu”:

„— Tylko tych dwoje miało bodaj cień motywu!

— Cień motywu — powtórzył wolno Poirot. — Właśnie to sprowadziło nas na manowce. Jeżeli A ma motyw, by zabić C, natomiast B ma motyw, by zabić D, podejrzenie, że A zabił D, zaś B zabił C, może wydać się absurdem.

— Powoli, panie Poirot, powoli — zabrał głos komisarz*. — Nie chwyciłem jeszcze sensu pańskiego abecadła”.

Omówiliśmy tu sylwetki samych mężczyzn. Na wypadek jednak, gdyby czytelnik wyrobił sobie opinię, że wszyscy „dobrzy przyjaciele” wielkiego detektywa należeli do płci brzydkiej, zajmiemy się teraz przynajmniej dwiema osobami, których absolutnie nie można do niej zaliczyć. Mam oczywiście na myśli hrabinę Verę Rossakoff i Ariadnę Oliver.

XIII
Hrabina Rossakoff i pani Oliver

Mój drogi, mój kochany przyjacielu, cóż to za radość znów pana spotkać!

Hrabina Vera Rossakoff, „Pojmanie Cerbera”


Poirot miał w Anglii dwie ważne przyjaciółki: awanturniczą hrabinę Verę Rossakoff i pisarkę Ariadnę Oliver. Ponieważ te tak diametralnie różne postaci nie spotkały się w żadnej z prowadzonych przez słynnego detektywa spraw, można przypuszczać, że nie spotkały się w ogóle. Trudno wyobrazić sobie hrabinę Rossakoff na literackim lunchu czy panią Oliver w nocnym lokalu, ale na upartego spotkanie takie mogłoby nastąpić (wyłącznie u schyłku lat trzydziestych, kiedy hrabina na krótko znalazła się w Londynie) w którymś z ekskluzywnych zakładów fryzjerskich w Mayfair. Włosy to temat, który pasjonował obie panie, więc może pewnego ranka, kiedy hrabina zapragnęła odświeżyć kolor swych „wspaniałych, farbowanych na rudo włosów”, na sąsiednim fotelu zasiadła Ariadna Oliver, aby z nieporządnych siwych loków dać sobie zrobić fryzurę „na pseudomarkizę”. A gdyby jakimś cudem nawiązały rozmowę, hrabina pewnie narzekałaby bez końca na swe nieporozumienia z policją, pisarka zaś słuchałaby zdumiona, potakując energicznie i wykrzykując raz po raz: „Bo gdyby na czele Scotland Yardu stała kobieta…”

Poirot pierwszy raz zetknął się z hrabiną, kiedy na początku lat dwudziestych w „Podwójnym śladzie” tropił złodzieja biżuterii. Podobnie jak detektyw, Vera Rossakoff była emigrantką. Klient Poirota, kreśląc sylwetki uczestników przyjęcia, podczas którego zniknęła kolekcja starych klejnotów, powiedział o niej: „Hrabina Rossakoff to niezwykle czarująca dama, Rosjanka. Osoba nie pasująca do nowego ustroju panującego w jej ojczyźnie”. Z początku mały Belg odniósł się sceptycznie do tej informacji. „Parbleu! (…) Każda kobieta może przyznać sobie tytuł rosyjskiej hrabiny”, tłumaczył Hastingsowi, ale kiedy ujrzał ją na własne oczy, dosłownie ścięło go z nóg i wszystkie wątpliwości zniknęły. Hastingsowi zawdzięczamy plastyczny opis nie zapowiedzianego przybycia hrabiny do ich „pokojów”:

Nagle, bez najmniejszego ostrzeżenia, otworzyły się drzwi i wtargnął przez nie tajfun w damskiej postaci, gwałcąc w ten sposób nasze prawo do prywatności. Wokół damy wirowało sobolowe futro (był to tak zimny czerwcowy dzień, jaki może zdarzyć się tylko w Anglii), zaś na głowie panoszył się kapelusz przybrany kitą z piór”.

W toku dalszego śledztwa Poirot z Hastingsem złożyli jej następnego ranka wizytę w hotelu Carlton. Wyszła im na spotkanie „z wyciągniętymi ramionami, ubrana we wspaniały peniuar z barbarzyńskim wzorem”, porzucając wszelkie próby wystrychnięcia Poirota na dudka. „No patrzcie, jaki z pana mały spryciarz!” wykrzyknęła z podziwem, po czym wręczyła mu klejnoty. Poirot był oczarowany.

„— Cóż za kobieta! — wykrzyknął z entuzjazmem, kiedy schodziliśmy po schodach. — Mon Dieu, quelle femme! Ani słowa sprzeciwu, żadnych prób blefowania, nic! Jedno spojrzenie i od razu prawidłowa decyzja. Mówię ci, Hastingsie, że kobieta, która potrafi przyjąć porażkę w taki sposób — z niedbałym uśmiechem — daleko zajdzie!”

Od tej chwili, chociaż ich ścieżki skrzyżowały się zaledwie kilka razy, hrabina Rossakoff stała się beznadziejną namiętnością Poirota do końca życia. „Kobieta jedna na tysiąc… na milion”, mawiał wielbiąc ją na odległość. Hastings zauważył kiedyś sucho: „Cóż, niskim mężczyznom zawsze podobają się duże, ogniste kobiety”.

Wskutek drażliwej sprawy z klejnotami hrabina wyniosła się z Carltona i wszelki ślad po niej zaginął. Wypłynęła dopiero po paru latach w „Wielkiej Czwórce”. Mieszkała wtedy w Paryżu i nosiła ciężką żałobę, jak przystało na francuską wdowę. „[Poirot] nigdy nie przejmował się tym, że zazwyczaj była naszą przeciwniczką i stawała po stronie naszych najzagorzalszych wrogów”, pisał oburzony Hastings. Jak się okazało, hrabina prowadziła własną rozpaczliwą grę i w ostatecznej rozgrywce z Czwórką uratowała obu przyjaciół od zagłady, Poirot zaś doprowadził do jej połączenia z rzekomo nieżyjącym synkiem.

Hrabina Rossakoff matką? Hastingsowi wyrwał się na tę wieść okrzyk zdumienia, ale Poirot odpowiedział ze spokojem: „Znasz moje motto: bądź przygotowany. Kiedy tylko dowiedziałem się, że hrabina Rosakoff współpracuje z Wielką Czwórką, zacząłem badać jej powiązania. Dowiedziałem się, że miała dziecko, które podobno zginęło; w historii związanej z jego śmiercią było kilka nieścisłości, które obudziły we mnie podejrzenie, że wszystko to może być tylko grą. W końcu udało mi się odszukać chłopca. Musiałem za niego zapłacić dużo pieniędzy. Biedny malec, był ledwie żywy z głodu. Umieściłem go u dobrych ludzi, w bezpiecznym miejscu. Tam zrobiłem mu zdjęcie. Dzięki temu w stosownej chwili mogłem odegrać swoją sztuczkę!”1

Na ostatniej stronie „Wielkiej Czwórki” jest zdanie, z którego możemy się domyślić, że Poirot zbierał się na odwagę, by zaproponować hrabinie małżeństwo. Czy ostatecznie zabrakło mu śmiałości, czy też może dostał kosza — tego nigdy już się nie dowiemy. Z dwóch zamierzeń, o których wtedy mówił, dotrzymał tylko drugiego: zamieszkał na wsi i zaczął hodować dynie. Hrabiny Rossakoff nie widział aż do pewnego wieczoru pod koniec lat trzydziestych, kiedy to, ku swemu zdumieniu, wypatrzył ją na ruchomych schodach. Wielkie przygody jego życia — jak te z „Wielkiej Czwórki” — należały już do zamierzchłej przeszłości, ale w sercu Poirota nadal żadna kobieta nie mogła się równać z Verą Rossakoff.

Wszystkie te młode kobiety, które go otaczały — tak podobne jedna do drugiej, tak pozbawione uroku, tak wyzbyte bujnej, ponętnej kobiecości! On wymagał czegoś barwniejszego. Ba, ujrzeć jakąś femme du monde, szykowną, sympatyczną, spirituelle… kobietę o obfitych wypukłościach, kobietę zabawnie, ekstrawagancko ubraną!”

W „Pojmaniu Cerbera” na ruchomych schodach przy stacji Piccadilly Circus, Poirot raz jeszcze kompletnie stracił głowę dla rosyjskiej hrabiny:

I chociaż minęło już pewnie ze dwadzieścia lat, odkąd widzieli się ostatnim razem, ów czar trwał nadal. To prawda, że jej obecny makijaż przypominał zachód słońca, który wyszedł spod pędzla pejzażysty, a kobieta pod tym makijażem była ukryta przed oczami świata, lecz dla Herkulesa Poirota wciąż była ona uosobieniem przepychu i powabu”.

„…teraz prowadzę krańcowo inne życie, cnotliwie nudne. Czyż nie mam racji?” — zapytała hrabina Poirota, kiedy wreszcie udało im się spotkać. Oczywiście nie miało to nic wspólnego z prawdą. Ubrana w olśniewające szkarłaty, robiła nową karierę, zarządzając modnym nocnym klubem, którego wejścia strzegł potwór zwany Cerberem, „największy, najbrzydszy i najczarniejszy pies, jakiego Poirot kiedykolwiek widział”. Ściany Piekła zdobiły malowidła:

Na ścianie przed sobą ujrzał Orfeusza grającego z orkiestrą jazzową, podczas gdy Eurydyka spoglądała pełnym nadziei wzrokiem na ruszt. Naprzeciwko Ozyrys i Izyda najwyraźniej wydawali przyjęcie na łodziach w podziemnym Egipcie. Na trzeciej ścianie młodzi ludzie obojga płci zażywali wspólnej kąpieli w strojach Adama i Ewy”.

Hrabina była uszczęśliwiona widokiem starego przyjaciela. Poirot zapytał, co się dzieje z Nikim, chłopczykiem, któremu dawno temu zrobił zdjęcie.

Twarz hrabiny rozpromieniła się macierzyńskim entuzjazmem.

— Ukochany aniołek! Jest już taki duży, taki barczysty, przystojny! Mieszka w Ameryce. Buduje tam… mosty, banki, hotele, domy towarowe, koleje, wszystko, czego Amerykanie sobie życzą!

Poirot był nieco zaskoczony.

— A więc jest inżynierem? Albo architektem?

— Czy to ważne? — zapytała hrabina. — Jest cudowny! Jest pochłonięty żelaznymi dźwigarami, maszynami i czymś, co nazywają napięciem”.

Po kilku wizytach w Piekle Poirot zorientował się, że hrabinie grozi poważne niebezpieczeństwo, i to z dwóch stron: służyła za kozła ofiarnego w szajce handlarzy narkotyków, a wkrótce miała zostać teściową Alice Cunningham, okropnie niesympatycznej młodej kobiety, zaręczonej z przebywającym za oceanem Nikim. Panna Cunningham powiadomiła Poirota, że pisze książkę o psychologii przestępców:

„— …Moim zdaniem nocne życie w tym lokalu jest bardzo kształcące. Mamy tu kilku przestępców, którzy przychodzą regularnie. Z niektórymi rozmawiałam o ich dzieciństwie. Oczywiście wie pan wszystko o przestępczych skłonnościach Very… o tym, że kradnie?

— Cóż, tak… wiem o tym — przyznał Poirot, nieco zaskoczony,

— Ja na własny użytek nazywam to kompleksem sroki. Wie pan, że ona kradnie zawsze przedmioty błyszczące. Nigdy pieniędzy. Zawsze klejnoty. Dowiedziałam się, że w dzieciństwie była rozpieszczana i psuta, ale też chowana pod kloszem. Życie było dla niej nieprawdopodobnie nudne… nudne i bezpieczne. Jej charakter domagał się dramatu… pragnął kary. To właśnie leży u podłoża jej folgowania złodziejskim skłonnościom. Pragnie poczucia ważności, rozgłosu z powodu kary!

— Ależ jako przedstawicielka ancien regime’u w Rosji z pewnością nie miała nudnego i bezpiecznego życia podczas rewolucji?

W jasnoniebieskich oczach panny Cunningham pojawił się błysk lekkiego rozbawienia.

— A, przedstawicielka ancien regime’u? Tak panu mówiła?

— Ona jest bez wątpienia arystokratką — stwierdził Poirot lojalnie, usiłując odepchnąć od siebie pewne niemiłe wspomnienia krańcowo różnych opowieści z życia hrabiny.

— Wierzy się w to, w co chce się wierzyć — zauważyła panna Cunningham, spoglądając na detektywa z zawodowym zainteresowaniem”.

Poirot szarmancko uratował hrabinę z opresji i został wynagrodzony wielką, łzawą sceną wdzięczności. Z myślą o swym synu Vera Rossakoff wykrzykiwała:

„— Ach, gdyby nie pan, jego matka trafiłaby do więzienia… do więzienia, z obciętymi włosami! Siedziałaby w celi i śmierdziała środkami odkażającymi! Pan jest cudowny, cudowny!

Porwała detektywa w ramiona i uściskała go z prawdziwie słowiańskim temperamentem. (…) Cerber uderzał ogonem o podłogę”.

Wkrótce po tym epizodzie hrabina Rossakoff zniknęła ponownie. Prawdopodobnie zamieszkała w Ameryce, gdzie, jak Poirotowi udało się dowiedzieć, jej syn Niki zaręczył się ponownie, tym razem z córką magnata stalowego. Nie pojawiła się więcej w życiu detektywa, ale jego uczucia nigdy nie osłabły. W „Pierwsze, drugie… zapnij mi obuwie” duma smętnie:

Która współczesna kobieta mogłaby przyćmić olśniewające piękno hrabiny Very Rossakoff? Prawdziwa arystokratka, arystokratka od stóp do głów! A poza tym pamiętał ją jako znakomitą złodziejkę… Jedna z tych autentycznie genialnych kobiet…

Poirot z westchnieniem oderwał myśli od tego cudownie błyszczącego obiektu swych snów”.

Ariadna Oliver, nie żaden wytwór romantycznych mrzonek, ale demonstracyjnie realna kobieta, bezsprzecznie należała do najbardziej interesujących znajomych Poirota. Często ze sobą współpracowali. Pani Oliver karmiła detektywa krzepiącymi teoriami zbrodni, a czytelnikom Agathy Christie pozwalała zajrzeć za kulisy swego warsztatu pisarskiego, nie szczędząc im opisu cierpień twórczych:

Przeszkodziłam w czymś?” — zapytała w „Kartach na stół” pewna dziewczyna, która przyszła z wizytą.

I tak, i nie — odparła pani Oliver. — Jak widzisz, pracuję. Ale ten mój okropny Fin zaplątał się beznadziejnie. Przeprowadził bardzo mądrą dedukcję na temat dania z fasolki szparagowej i właśnie odkrył śmiertelną truciznę w farszu do gęsi podanej na świętego Marcina, kiedy nagle przypomniałam sobie, że w listopadzie nie ma już fasolki szparagowej!”

Poirot poznał panią Oliver na literackim obiedzie, ale tak naprawdę zbliżyli się do siebie po sławetnym przyjęciu u pana Shaitany w roku 1937. „Pozwoli pan, że pana przedstawię. Czy zna pan panią Oliver?” — zapytał demoniczny gospodarz. „Jako organizator widowiska ucieszył się z lekkiego zaskoczenia Poirota”, gdyż „pani Oliver była bardzo znaną pisarką kryminałów i powieści sensacyjnych”.

Nie żeby cechował ją nadmiar skromności. Uważała, że jej kryminały są całkiem dobre w swoim gatunku. Niektóre były gorsze, a inne dużo lepsze od pozostałych. Lecz nie widziała żadnych powodów, by ktokolwiek uważał ją za osobę szlachetną. Była pisarką, która szczęśliwie wyrobiła sobie styl, odpowiadający sporej liczbie czytelników. Ot, łut szczęściła…”

O jej młodych latach wiemy tyle, że miała dwie babki, prawdziwą i cioteczną imieniem Alice, że wysłano ją swego czasu do Paryża dla uzupełnienia edukacji oraz, jak sama wyznała: „Byłam zupełnie zdecydowana wstąpić do klasztoru, a później chciałam zostać pielęgniarką w szpitalu”. Po raz pierwszy pojawiła się na kartach książek Agathy Christie na początku lat trzydziestych, jako wdowa w średnim wieku i już „światowej sławy pisarka”, w opowiadaniu „Sprawa niezadowolonego żołnierza”.2 Należała wtedy do personelu Parkera Pyne’a, emerytowanego urzędnika państwowego, który rozpoczął nową karierę jako detektyw–terapeuta, przychodząc z pomocą ludziom w kłopotach. W porannych gazetach zamieszczał regularnie ogłoszenia w rubryce „Osobiste”:

Czy jesteś szczęśliwy? Jeśli nie, zasięgnij porady

u Parkera Pyne’a, 17 Richmond Street

Pod wskazanym adresem, w pokoju na poddaszu „przy stole, na którym stała maszyna do pisania, leżało kilka notesów, pomieszane rękopisy i duża torba pełna jabłek”*, siedziała pani Oliver i wymyślała happy endy dla klientów. Była to dziecinna zabawa dla kogoś, kto miał na koncie „czterdzieści sześć powieści, bestsellerów w Anglii i Ameryce, przetłumaczonych również na francuski, niemiecki, włoski, węgierski, japoński i abisyński”3, toteż pani Oliver uważała swą posadę tylko za interludium, po którym znów zajęła się pisaniem książek.

Problem wieku pani Oliver — tak samo jak wieku Poirota i różnych jego znajomych — traktowany jest dość lekko. Na przestrzeni czterdziestu lat jedyne wyraźne zmiany w jej wyglądzie dotyczą fryzury. Oto początek powieści „Słonie mają dobrą pamięć”:

Pani Oliver popatrzyła na swoje odbicie w lustrze. Rzuciła pośpieszne spojrzenie na zegar na kominku, który, jak podejrzewała, spóźniał się o jakieś dwadzieścia minut. I powróciła do studiowania fryzury. Kłopot z panią Oliver (do czego się zresztą otwarcie przyznawała) polegał na tym, że jej fryzura stale ulegała zmianom. Wypróbowała już niemal wszystko. Kiedyś nosiła surowy kok d la madame Pompadour, potem niby rozwiane wiatrem loki, które sczesywała do tyłu, by odsłonić czoło intelektualistki (przynajmniej miała nadzieję, iż to, co odsłania, jest czołem intelektualistki). Wypróbowała też schludnie ułożone pukle i artystyczny nieład. Musiała przyznać, że akurat dziś jej fryzura nie miała znaczenia: dziś bowiem zamierzała uczynić to, co robiła niezwykle rzadko, to jest włożyć kapelusz”.

Pani Oliver była postawną, „przystojną, choć nieco niedbale ubraną” kobietą, miała „miły, basowy głos” i ładne oczy (czasem ukryte za grubymi szkłami). Co najmniej raz Poirot musiał jej pomóc wydostać się z małego, dwuosobowego auta, a kiedy wreszcie wysiadła, „otrząsnęła się jak wielki nowofundland”. Często czuła się nieodpowiednio ubrana, i to z rozczulających powodów. Na wytwornym obiedzie w „Zbrodni na festynie” „w stalowoszarych satynach wyglądała jak złomowany pancernik”, a w „Kartach na stół”, wybrawszy się na wieś, „westchnęła głęboko, odsunęła z czoła kapelusz, ustawiając go pod dziwnym kątem, rzuciła okiem z aprobatą na tweedowy kostium, który włożyła specjalnie na tę okazję, zmarszczyła z niezadowoleniem brwi na widok lakierków na wysokich obcasach, nie zmienionych z powodu roztargnienia…”.

Kiedy było trzeba, pani Oliver umiała przemawiać „rzeczowo jak na spotkaniu komitetu”: „Wiem, co potrafię robić i czego nie potrafię. Nie umiem wygłaszać przemówień. Zawsze przejmuję się i tracę głowę. Pewnie zaczęłabym się jąkać i powtarzać”. Kiedy wychwalano jej książki, z reguły „czerwieniła się z zakłopotania”. „Piszę tylko o bardzo zwyczajnych morderstwach”, mawiała przepraszająco. Ponieważ była sławna, ciągle ktoś próbował ją wypytywać, „co myśli o rozruchach studenckich, socjalizmie, strojach dziewczęcych, wolnym seksie i wielu innych rzeczach”. Chociaż „polityka zawsze była dla niej przekleństwem”, na jeden temat, mianowicie równouprawnienia kobiet, zawsze chętnie się wypowiadała. „Nie zamierzam jednak dać się wyłączyć i pozostawić całej zabawy trzem panom”, wyznała w „Kartach na stół”, walcząc o swój udział w śledztwie. Była gotowa znieść nawet przeróżne protekcjonalne uwagi w związku ze swą sugestią, że na czele Scotland Yardu powinna stanąć kobieta, kobiety bowiem „znają się na zbrodni”.

Choć miała wielu przyjaciół i tylu chrześniaków, że nie była w stanie ich spamiętać, pani Oliver najlepiej czuła się w domu.

Stół z surowego drewna, własna maszyna do pisania, czarna kawa, wszędzie jabłka… Co za raj, co za wspaniały raj samotności! Cóż za błąd ze strony pisarki opuszczać swoją intymną twierdzę! Pisarze to nieśmiałe, samotnicze istoty, kompensują sobie brak towarzyskiego wyrobienia wymyślonym przez siebie towarzystwem i rozmowami”.

Kiedy pani Oliver poznała Poirota, mieszkała przy Harley Street, na najwyższym piętrze eleganckiego bloku, który niefrasobliwie określała jako „otoczony lecznicami”, ale później przeprowadziła się do domu przy Eaton Terrace. Gdziekolwiek mieszkała, jej salon i gabinet pokrywały tapety o egzotycznym wzorze. Raz były to „tropikalne ptaki wśród bujnej dżungli”, kiedy indziej owoce. Poirotowi przy okazji jakiejś wizyty wydało się, „że jest w sadzie wiśniowym”. Niewątpliwie z pewnym zażenowaniem odkrył też, że w salonie panuje nieporządek. Pani Oliver miała bowiem zwyczaj rozrzucania wszędzie ogryzków i papierów, z czym nie mogły się uporać jej opiekuńcze stare służące — Milly z „Tajemnicy Bladego Konia”, „prawdziwy smok, który strzegł swojej pani przed atakami świata zewnętrznego”, Edith z „Trzeciej lokatorki”, biegająca na pocztę z opóźnionymi maszynopisami, Maria z książki „Słonie mają dobrą pamięć”, zawsze skora do pochwał i słów aprobaty. „Ależ pani elegancko wygląda”, dodawała swej pani otuchy, gdy pisarka starała się sprostać obowiązkom towarzyskim.

Pani Oliver zatrudniała też wiele sekretarek. W „Kartach na stół” wspomina jedną z nich, która „była tak kompetentna, że to mnie deprymowało. (…) Więc wzięłam zupełnie niefachową sekretarkę, lecz to oczywiście również nie zdało egzaminu”. Po latach, w powieści „Słonie mają dobrą pamięć”, żałuje odejścia sekretarki, którą uważała za idealną („Jeśli nie odzyskam Sedgwick, chyba oszaleję, pomyślała pani Oliver. Nie poradzę sobie bez Sedgwick”.) i z niepokojem przygląda się nowej, pannie Livingstone: „Każdy rys jej twarzy mówił: «Jestem kompetentna». Ale nie była”.

Ta prawdziwa kobieta sukcesu miała do swego powołania stosunek nacechowany zarówno miłością, jak nienawiścią. „Zaraz umrę!”, wołała, wyrywając sobie włosy z głowy, ale po ukończeniu jednej książki zaraz brała się do następnej. „Trzeba myśleć, naprawdę. A myślenie zawsze jest nudne. I musi się wszystko zaplanować. A potem grzęźnie się w szczegółach i wydaje się, że się nigdy nie wyjdzie z tego bałaganu — ale w końcu się udaje!”, tłumaczyła w „Kartach na stół”, po czym dodała: „Niekiedy posuwam się naprzód tylko dzięki temu, że ciągle powtarzam sobie sumę, jaką dostanę za druk w odcinkach. To zwiększa zapał. Tak samo książeczka czekowa, kiedy widzę, o ile przekroczyłam konto”.

W „Pani McGinty nie żyje” jest interesująca scena, w której pani Oliver przygląda się swoim książkom, wystawionym na sprzedaż w wiejskim urzędzie pocztowym:

«Sprawa drugiej złotej rybki»… całkiem dobra powieść. «To była śmierć kota», to tam dałam dmuchawce stopę długości, choć w rzeczywistości liczy pięć stóp. Zabawne, żeby dmuchawka była taka długa, ale napisał mi o tym ktoś z muzeum. Czasami myślę, że niektórzy ludzie tylko z tą nadzieją czytają książki, że może znajdą w nich jakiś błąd. Którą tam jeszcze mamy? Och! «Śmierć debiutantki!»… To straszna chała! Zrobiłam sulfonal rozpuszczalny w wodzie, a nie jest, i wszystko od początku do końca jest absolutnie nieprawdopodobne. Ginie co najmniej osiem osób, zanim Sven Hjerson doznaje olśnienia”.

Poirot wpadał pewnie w lekki popłoch, kiedy pani Oliver zaczynała tyrady o sławnym detektywie ze swoich książek, Svenie Hjersonie:

Skąd mam wiedzieć, dlaczego w ogóle wymyśliłam tego obrzydliwego typa? Musiałam zwariować. Dlaczego Fina, kiedy nic nie wiem o Finlandii? Dlaczego wegetarianina? Po co te jego wszystkie dziwactwa? Takie rzeczy po prostu się nie zdarzają. Próbujesz czegoś… ludziom chyba się podoba… więc ciągniesz to dalej i zanim się zorientujesz, wleczesz za sobą do końca życia kogoś tak doprowadzającego do szału jak Sven Hjerson. A ludzie nawet piszą, jaki człowiek musi być do niego przywiązany. Przywiązany? Gdybym w życiu spotkała tego chudego pokrakę, tego trawożernego Fina, popełniłabym lepsze morderstwo, niż kiedykolwiek wymyśliłam”.*

Czasem zmuszona była go bronić. W „Pani McGinty nie żyje” wykłóca się wściekle z pewnym dramaturgiem, który w scenicznej adaptacji jej książki proponował zmienić Svena Hjersona w norweskiego bojownika ruchu oporu:

„— Ależ kochanie, jeżeli on ma sześćdziesiątkę, nie może być tego napięcia między nim a dziewczyną… jakże jej tam? Ingrid. To znaczy, wtedy byłby obrzydliwym satyrem!

— Rzeczywiście.

— Więc sama widzisz, musi mieć trzydzieści pięć — orzekł triumfalnie Robin.

— Wobec tego nie może być Svenem Hjersonem. Zrób go sobie młodym Norwegiem z ruchu oporu.

— Ależ droga Ariadno, całe clou sztuki to Sven Hjerson. Masz masę czytelników, którzy po prostu uwielbiają Svena Hjersona i tłumnie przyjdą oglądać Svena Hjersona. On stanowi o kasie, kochanie!

— Ale ludzie, którzy czytają moje książki, wiedzą, jaki on jest! Nie możesz wymyślać nowego, zupełnie młodego człowieka z norweskiego ruchu oporu i nazywać go Svenem Hjersonem!

— Ariadno, kochanie, już ci to wszystko tłumaczyłem. To nie powieść, kochanie, to sztuka! Musi być porywająca! I jeżeli mamy napięcie, antagonizm, między Svenem Hjersonem a tą… jakże jej tam?… Karen… no wiesz, cali zjeżeni przeciw sobie, a w gruncie rzeczy strasznie związani wzajemnym przyciąganiem…

— Sven Hjerson nigdy nie dbał o kobiety — stwierdziła chłodno pani Oliver.

— Ależ nie możesz robić z niego pedała, kochanie. Nie w tego rodzaju sztuce. Chcę powiedzieć, że to nie sielanka ani nic w tym guście. Chodzi o dreszczyk, o morderstwa i zdrową zabawę na świeżym powietrzu”.

Zawsze surowy krytyk, w swojej własnej książce Poirot przejeżdża się po twórczości pani Oliver, nie bacząc na długą przyjaźń. W „Przyjdź i zgiń” powiedział Colinowi Lambowi:

Nawiasem mówiąc (…) jej utwory niezupełnie mi odpowiadają. Zdarzenia w nich są bardzo mało prawdopodobne. Za wiele w nich zbiegów okoliczności. A przy tym, będąc młodą autorką, dosyć niemądrze uczyniła, robiąc swego detektywa Finem, a widać jasno, że nie ma pojęcia o Finach i Finlandii, poza, być może, dziełami Sibeliusa. Ma jednak oryginalny sposób myślenia, dedukuje bystrze, a w późniejszych latach nauczyła się wielu rzeczy, których nie znała debiutując”.

Nie mogło ujść niczyjej uwagi, że zarówno Poirot, jak pani Oliver mają imiona zaczerpnięte z greckiej mitologii. Ariadna, córka króla Minosa, dała swemu okrutnemu herosowi Tezeuszowi kłębek nici, aby odnalazł powrotną drogę z labiryntu po zabiciu Minotaura. Niektórzy dopatrują się paraleli do tych wydarzeń w pomocy, jakiej w sześciu sprawach udzieliła Ariadna Oliver Herkulesowi Poirotowi. Ona sama, gdyby ją o to spytano, obruszyłaby się zapewne na taki pomysł. W „Wigilii Wszystkich Świętych” powiedziała: „Tak, to chyba greckie imię. (…) Ale nie wydarzyło mi się nic takiego, co spotkało prawdziwą Ariadnę. Nigdy nie uciekłam z żadnej greckiej wyspy, gnana szaleńczą miłością, ani nie zrobiłam niczego podobnego”. Ona i Poirot nigdy nie zostali kochankami, ale między dużą, nieporządną pisarką a małym, pedantycznym detektywem kwitła prawdziwa przyjaźń:

„— Zawsze robię to, o co prosi mnie moja przyjaciółka pani Oliver — odpowiedział Poirot.

— Cóż za nonsens — prychnęła pani Oliver”.

O stopniu tej przyjaźni świadczyła choćby wzajemna znajomość upodobań kulinarnych. Każde z nich, odwiedzając drugie, mogło liczyć na taki poczęstunek, jaki mu sprawiał największą przyjemność. W książce „Słonie mają dobrą pamięć” detektyw robi stosowne przygotowania:

„— Kawa — zaordynował Poirot. — Przygotujemy kawę i trochę petit–fours. Ostatnio chyba zamówiłem je u Fortnuma i Masona.

— Jakiś likier, sir?

— Raczej nie. Ja sam wypiję odrobinę sirop de cassis.

— Tak, sir.

Pani Oliver zjawiła się punktualnie. Poirot powitał ją z wszelkimi oznakami zadowolenia”.

Darzył ją takim uczuciem, że złamał dla niej nawet swą kardynalną zasadę. Oprócz służących i dzieci była jedyną osobą, do której zwrócił się po imieniu. Miało to miejsce w „Wigilii Wszystkich Świętych”, w rozmowie telefonicznej ze zdenerwowaną osobą, której w pierwszej chwili nie rozpoznał:

„— Ale kim pani jest? — spytał Herkules Poirot.

Kobiecy głos wyraził zdumienie.

— Nie wie pan? — zabrzmiało niedowierzająco.

— Już wiem. Jest pani moją przyjaciółką Ariadną”.

Większość przypadków ich współpracy wzięła się z pecha pani Oliver do odkrywania tajemniczych zbrodni, które nie miały nic wspólnego z tym, co właśnie pisała. Zwracając się z nimi do Poirota, umilała mu starość, mimo że często krytykował jej metody i wnioski. Musiał jednak przyznać, iż „jej oryginalny, jeśli nie bałaganiarski umysł” czasem go inspirował. Tak było w „Zbrodni na festynie”:

Pani zawsze podsuwa mi jakąś myśl — w głosie Poirota brzmiał lęk. Tak jak mój przyjaciel Hastings, którego nie widziałem już od tylu lat. Pani podsunęła mi właśnie rozwiązanie do kolejnego fragmentu mojej łamigłówki”.

Poza współpracą z Poirotem pani Oliver odwaliła kawał dobrej roboty, prowadząc swoje własne śledztwo w interesującej książce „Tajemnica Bladego Konia” z roku 19614. Wskazała tam nieomylnie sekret swojego sukcesu:

„— Och, Chelsea! Tam zdarza się wszystko. Bitniki, sputniki, narwańcy, całe to pokolenie. Nie piszę o nich dużo, ponieważ obawiam się użycia niewłaściwych terminów. Myślę, że najbezpieczniej jest trzymać się tego, co się zna.

— Na przykład?

— Ludzie na wycieczce morskiej, w hotelach, to, co się dzieje w szpitalach, radach kościelnych, na kiermaszach, muzycznych festiwalach i komitetach. Sprzątaczki, młodzi ludzie wędrujący po świecie dla nauki, ekspedienci…”

Lubi pani życie, prawda?” — spytano ją kiedyś, na co odpowiedziała: „Tak, rzeczywiście. Chyba zwłaszcza to wrażenie, że nigdy nie wie się, co ma się stać”.

Niezapomniana pani Oliver!

XIV
Poirot dyspozycyjny

Jednak jest pan na szczycie, jeśli chodzi o pański zawód, panie Poirot? (…) Przypuszczam, że pracuje pan dla wywiadu, może dla jakiegoś księcia lub nawet dla rodziny królewskiej.

Gladys Neville, „Pierwsze, drugie… zapnij mi obuwie”


Od momentu, kiedy Poirot postawił nogę w spiczastym lakierku na angielskiej ziemi, był boleśnie świadom faktu, że znów musi zarabiać na utrzymanie. Prysły nadzieje na dostatnie życie w Brukseli i pokaźną tamtejszą emeryturę. Zamiast tego znalazł się w obcym kraju jako „żyjący z jałmużny” wygnaniec.

Jak wiemy, po krótkim pobycie w domku dla uchodźców w Styles, Poirot chlubnie rozwiązał zagadkę sensacyjnego morderstwa swej dobrodziejki, po czym zamieszkał w Londynie i rozpoczął karierę prywatnego detektywa. Chociaż zaczynał skromnie, o jego żyłce do interesów, a także zdolnościach zawodowych, może świadczyć fakt, że w ciągu kilku lat stał się najbardziej wziętym prywatnym detektywem w Londynie. Odnosił takie sukcesy, że nawet nie przyszła mu do głowy myśl o powrocie do Belgii. Mógł sobie też pozwolić na podejmowanie się z czystej ciekawości spraw, które nie przynosiły mu ani grosza. Te wczesne lata opisał Hastings w „Double Sin”:

Mój mały przyjaciel stanowił dziwną mieszaninę flamandzkiej zapobiegliwości i artystycznego zapału. Przyjmował wiele niezbyt interesujących spraw, działając pod wpływem impulsu. Czasem pracował za niewielkie wynagrodzenie lub w ogóle za darmo, jeśli zaciekawił go dany problem”.

W połowie lat dwudziestych Poirot zarabiał wystarczająco dużo, by oświadczyć (i powtarzać to przez resztę życia), że nie musi już przyjmować żadnych spraw. Był absolutnym mistrzem w przyciąganiu bogatej klienteli. Brał wysokie honoraria i mądrze gospodarował pieniędzmi. Jak on to robił? Istnieją dowody, że na samym początku praktyki Poirot zamieszczał ogłoszenia w prasie, ale już wkrótce bogacze w kłopotach sami odnajdywali drogę do jego drzwi, poinformowani przez znajomych. Na przykład w „Morderstwie w Mezopotamii”, archeolog, doktor Leidner wezwał Poirota do przeprowadzenia śledztwa w sprawie zamordowania żony, ponieważ „zachwalał go bardzo Van Aldin”. Dziesięć lat później, w „Śmierci na Nilu”, starsza dama, panna Van Shuyler „z iście królewskim majestatem udając się na spoczynek (…) zatrzymała się przy krześle detektywa (…): — Dopiero co uświadomiłam sobie, kim pan jest, panie Poirot. Chcę powiedzieć, że słyszałam już o panu od mojego starego przyjaciela Rufusa Van Aldina”.

Oczywiście działo się tak dlatego, że Poirot oferował dobry towar. Lepiej niż inni rozwiązywał trudne i kłopotliwe zagadki, działał też — przynajmniej w mniemaniu swych klientów — o wiele dyskretniej niż policja. „Proszę to zostawić Herkulesowi Poirotowi”, zwykł mawiać kojącym głosem. „Proszę się nie obawiać. Odkryję prawdę”. I nieodmiennie to robił, przy czym w największą konsternację wprawiał czasem samego klienta.

Innym źródłem lukratywnych zleceń był dostęp do wewnętrznych kręgów władzy, uzyskany dzięki doskonałej reputacji. Na przestrzeni lat Poirot otrzymał sporo zadań od premierów, Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, rządów obcych państw i wielkich korporacji, ale w końcu miał dość zarówno polityków, jak towarzystw ubezpieczeniowych. W „Samotnym Domu” odmawia udania się do Londynu na pilne wezwanie z Whitehall:

„…Mówię z całą otwartością: niechaj młodzi pokażą, co potrafią. Schodzę z placu. Być może nowi ludzie pokażą coś lepszego, kto wie… Mam swoje wątpliwości, no, ale zobaczymy. W każdym razie wystarczą waszemu ministrowi do jego niewątpliwie szalenie nudnych spraw”.

Niektóre najciekawsze i najbardziej satysfakcjonujące przypadki to te podjęte z własnej inicjatywy, bez widoków na honorarium. „Wielu nieodpowiednich ludzi przychodzi do Poirota po poradę”, pisał Hastings o klientach, nie odznaczających się ani dobrym urodzeniem, ani wypchanym portfelem. A już najbardziej nieodpowiedni to ci — nieważne, biedni czy bogaci — których Poirot sam sobie wybrał na klientów, nie licząc się z ich wolą. „— Pas un sou!* — wykrzyknął władczo w „Śmierci lorda Edgware’a”. „Nie biorę pieniędzy, kiedy jakiś przypadek mnie interesuje”.

Taka właśnie była sprawa Samotnego Domu. Poirot szarmancko ofiarował tam swoje usługi uroczej młodej kobiecie, postrzelonej przez nieznanego sprawcę. Hastings tak opisał tę scenę:

„— Tak, tak — dodałem — może pani być zupełnie spokojna. Gwarantujemy pani bezpieczeństwo.

— Jesteście, panowie, naprawdę bardzo mili — powiedziała Nick. — Uważam, że cała ta historia jest niesłychanie zabawna i podniecająca.

Pomimo wesołego tonu w oczach jej wyczytałem pewien niepokój.

— A więc zacznijmy od początku — odezwał się Poirot. — Przede wszystkim, mademoiselle, musimy odbyć małą naradę”.

Kiedy ktoś zlecał Poirotowi jakąś sprawę, narada taka miała zwykle miejsce w salonie detektywa. Zdesperowany klient mógł zjawić się o każdej porze dnia i nocy. „Drzwi otworzyły się z impetem i do salonu wtargnęła zdenerwowana istota płci żeńskiej”, pisał Hastings. Jeśli sprawa nie należała do specjalnie pilnych, można było umówić się wcześniej i o stosownej godzinie zostać dopuszczonym przed oblicze wielkiego detektywa, który ze swej strony także czynił pewne przygotowania, jak w „Trzeciej lokatorce”:

Pociągnął kolejny łyk czekolady.

— Poproś ją tutaj za pięć minut.

— Słucham, proszę pana — odrzekł służący i wyszedł.

Poirot opróżnił filiżankę, odsunął ją energicznie i wstał z fotela. Ruszył w stronę kominka, przed lustrem wiszącym nad półką pieczołowicie poprawił wąsy i zadowolony z siebie wrócił na dawne miejsce, by oczekiwać interesantki”.

Gość zajmował miejsce i wyłuszczał swą historię, a przynajmniej tę jej część, jaką przeznaczał dla uszu Poirota. „Panie Poirot, jest pan jedynym człowiekiem na świecie, który może mi pomóc…” — tak często brzmiał początek. Podczas takiej wizyty obie strony mierzyły się wzrokiem. „Pani się zastanawia, czy jestem zwykłym szarlatanem, czy też człowiekiem, jakiego pani trzeba. Zgadłem?” — zapytał Poirot Karlę Lemarchant, która w „Pięciu małych świnkach” przyszła zasięgnąć jego rady.

„— Rzeczywiście, coś w tym rodzaju — odpowiedziała z uśmiechem. — Bo widzi pan, panie Poirot… pan wygląda zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażałam…

— W dodatku jestem stary, prawda? Starszy niż pani przypuszczała?

— Tak… i to także. — Zawahała się na chwilę. — Jak pan widzi, jestem zupełnie szczera. Bo ja szukam… ja chciałabym kogoś naj–najlepszego.

— Niech pani będzie spokojna. Jestem najlepszy”. Przyjęcie zlecenia, szczególnie w czasach, kiedy Poirot miał wyrobioną pozycję, wcale nie było przesądzone. W „Wielkiej Czwórce” Hastings zauważył:

Minęły już czasy, kiedy — prowadząc różne sprawy — jeździł po całej Anglii. Teraz jest sławny i pracuje nad wyjaśnieniem kilku tajemnic jednocześnie. Coraz bardziej przypomina «detektywa–konsultanta», na wzór lekarzy z Harley Street”.

Dzięki takiej sławie i ciągłym pogłoskom, że wycofuje się z zawodu, Poirot mógł sobie pozwolić na przybieranie wyniosłych min wobec odrzuconego kandydata na klienta. W „Ekspresie do Plymouth” powiedział prosto z mostu amerykańskiemu potentatowi:

„— Przykro mi, ale muszę odmówić przyjęcia tej sprawy.

— Dlaczego?

— Ponieważ nie jest pan ze mną do końca szczery”.

W „Morderstwie w Orient Expressie” nie przyjął lukratywnego zlecenia i oświadczył niedoszłemu klientowi: „Proszę mi wybaczyć, że zrobię wycieczkę osobistą. Nie podoba mi się pańska twarz”.

Kiedy godził się działać, stawiał zwykle warunki, które mogły obrócić się przeciwko klientowi. Tak było z Albertem Lee w „Bożym Narodzeniu Herkulesa Poirot”: „…muszę wyrazić zgodę. Rozumie pan jednak, że nie będę mógł zawrócić z raz obranej drogi. Nie mogę być czymś w rodzaju psa myśliwskiego, którego się odwołuje, bo ktoś stracił ochotę na polowanie”.

Zawarcie umowy oznaczało przypływ gotówki. Ile tego było? „Zastanawiam się, czy ciekawi mnie to na tyle, by się tego podjąć?” — mógłby zapytać wyniośle, ale fakt pozostaje faktem: mieszkanie w ekskluzywnej dzielnicy Mayfair, kosztowne ubrania, pensje George’a i panny Lemon, urozmaicone wakacje nad Morzem Śródziemnym, od czasu do czasu jakaś zachcianka w rodzaju messarro gratza czy domku weekendowego — wszystko to kosztowało. „Moje honoraria są wysokie”, przestrzegał niejednego klienta, ale ich dokładna wysokość pozostawała sprawą delikatną i raczej nie dyskutowaną otwarcie. Można tu wymienić śmiesznie małe sumy — na przykład jedna gwinea wypłacona przez panią Todd w „The Adventure of Clapham Cook” — albo imponująco duże, jak dwadzieścia tysięcy dolarów zaofiarowane w „Morderstwie w Orient Expressie”, ale o finansach z zasady mówiono w sposób bardziej emocjonalny niż rzeczowy: „Zapłacę każdą sumę. Błagam! Niech pan zdemaskuje zabójcę mego biednego ojca! Zamordowano go tak brutalnie… Musi pan znaleźć sprawcę!” Albo: „Pieniądze nie grają żadnej roli. Wszystkie były przeznaczone dla mojej dziewczynki… a teraz już jej nie ma… Wydam ostatniego centa, aby złapać tego przeklętego drania!” Poirot miał tak świetną reputację, że z reguły dawano mu wolną rękę. Niewątpliwie po doprowadzeniu sprawy do końca wystawiano rachunek, starannie wypisany na maszynie na „grubym, kosztownym” papierze. „Szlachetnością, chère madame, nie opłacimy przejazdów kolejowych, morskich, lotniczych. (…) Nie pokryjemy również kosztu długich telegramów, rozmów telefonicznych i przesłuchiwania świadków”.

Powiedziawszy to wszystko, trzeba przyznać, że Poirot i tak zarabiał znakomicie. W „Śmierci lorda Edgware’a” Japp zagadnął go żartem: „W tej chwili musi pan już być milionerem, panie Poirot. Co pan robi z pieniędzmi? Oszczędza je pan?” Na co detektyw odrzekł: „Z pewnością jakoś je zabezpieczam”. Żył dostatnio, ale doskonale wiedział, na co idzie każdy pens. W „Niemym świadku” jest drobna scenka, w której Poirot, podarłszy dopiero co napisany list, „ostrożnie odłożył mokry znaczek na bibułkę” do wyschnięcia.

W „Double Sin” Hastings oskarżył detektywa o małostkowość, kiedy ten próbował uzyskać zniżkę kolejową. „Mój przyjacielu, to nie żadna małostkowość, tylko zwykły interes”, odrzekł Poirot. Pieniądze oszczędzał i lokował w przemyślany sposób. W opowiadaniu „The Lost Mine” Hastings zanotował następują, ca rozmowę:

„— To ciekawe — zauważyłem — ale mój debet na koncie jakoś wcale się nie zmniejsza.

— I to cię nie martwi? Gdybym ja miał debet na koncie, chyba nie zmrużyłbym oka przez całą noc — oświadczył Poirot.

— Twoje salda, jak sądzę, zawsze są bezpiecznie wysokie! —sarknąłem.

— Czterysta czterdzieści cztery funty, cztery szylingi i cztery pensy — odparł z zadowoleniem. — Ładna liczba, co?

— To bardzo taktowne ze strony dyrektora twojego banku. Najwyraźniej wie o twoim zamiłowaniu do symetrii. Co powiesz na zainwestowanie, powiedzmy, trzech setek w pola naftowe firmy Porcupine? W dzisiejszej gazecie ogłosili, że w przyszłym roku płacą sto procent dywidendy.

— To nie dla mnie — pokręcił głową Poirot. — Nie lubię takich sensacji. Wolę bezpieczne, rozważne inwestycje — les rentes, konsole*, tę… jak wy to nazywacie? Konwersję.

— Nigdy nie miałeś ochoty pospekulować?

— Nie, mój przyjacielu — odpowiedział z powagą”.

Koszty własne Poirota obejmowały drobne wydatki („szeleszczący banknot”, wciśnięty służącemu, który dostarczył informacji, albo zakup „dwóch widokówek, bloczka znaczków pocztowych i jednej sztuki lokalnej ceramiki” dla zdobycia zaufania urzędniczki na poczcie), ale także większe sumy. „Są chwile, kiedy nie wolno oszczędzać”, powiedział kiedyś. Wprawdzie sam zaoszczędził dużo, dzięki choćby wykorzystaniu własnego salonu do celów zawodowych, ale także bez mrugnięcia okiem płacił słone honoraria najlepszym agentom i informatorom. „Herkules Poirot nie będzie biegał tam i z powrotem jak jakiś kundel po śmierdzących ulicach Limehouse. Spokojnie. Moi agenci działają” — powiedział z godnością w „The Lost Mine”. Przez całe lata zatrudniał przeróżne osoby — aktora, który udawał czyściciela szyb, aby zobaczyć, co się dzieje w domu, lumpa, który świetnie radził sobie z psami i potrafił uprowadzić samego Cerbera hrabiny Rossakoff. W razie potrzeby nie wahał się nawet przed zastąpieniem George’a człowiekiem o szczególnych zdolnościach. Taki przypadek miał miejsce w „A.B.C.”: „Może pan zauważył, że mam dzisiaj nowego służącego? To mój dobry znajomy, doświadczony złodziej kieszonkowy. Wyciągnął panu z kieszeni pistolet, rozładował go i wsunął na miejsce, a pan tego w ogóle nie poczuł”.

Do zdecydowanych faworytów należeli dwaj najkosztowniejsi agenci: Joseph Aarons i pan Goby. Pierwszy był zawodowym agentem teatralnym, ale zawsze chętnie szpiegował dla Poirota. „On bez wątpienia umożliwi nam dojście do potrzebnych informacji”, powiedział kiedyś detektyw Hastingsowi. Aarons był jednym z informatorów Poirota w czasie potyczek z Wielką Czwórką, a w „Murder in the Links” rozwiązał zagadkę zniknięcia Cinderelli. W „Double Sin” Poirot przerwał wypoczynek, aby pośpieszyć mu na pomoc:

Eh hien, Hastings, w Charlock Bay jest Joseph Aarons. Czuje się fatalnie, a poza tym coś go trapi. Prosi, żebym do niego przyjechał, i chyba muszę spełnić to życzenie. To lojalny przyjaciel, bardzo dużo mi pomógł”.

Z enigmatycznym panem Gobym, „małym, zgarbionym człowieczkiem, który nigdy nie rzucał się w oczy i sprawiał wrażenie, jakby go wcale nie było”, spotkaliśmy się już na kartach tej książki. Jego usługi były niezwykle kosztowne, ale armia informatorów rozsiana po całej Anglii i kontynencie zawsze wywiązywała się znakomicie ze swych zadań. Warto wspomnieć, że pan Goby miał niepokojący zwyczaj zwracania się w rozmowie do przedmiotów martwych. Za przykład może posłużyć scena z powieści „Po pogrzebie”:

„— Zdobyłem, co mogłem — szepnął w zaufaniu pan Goby obramowaniu kominka. — Wysłałem chłopców. Zrobili, co się dało. To dobrzy chłopcy, wszyscy są dobrzy, ale nie tacy, jak dawniej bywało. Takich teraz nie ma. Nie chcą się uczyć. Po paru latach pracy myślą, że już wszystko wiedzą. A zbieranie informacji zabiera dużo czasu. Szokująco dużo czasu.

Potrząsnął głową i przeniósł spojrzenie na gniazdko elektryczne”.

Kiedy minęła era Hastingsa, najwytrwalszą pomocnicą Poirota stalą się Felicity Lemon, imponująco sprawna sekretarka.

Poirot westchnął.

— Jakże brakuje mi mego przyjaciela Hastingsa! On miał taką wyobraźnię! Takie romantyczne usposobienie! To prawda, że jego domysły zawsze okazywały się błędne, ale już samo to było wskazówką.

Panna Lemon milczała. Wielokrotnie wysłuchiwała opowieści o kapitanie Hastingsie i wcale nie miała na to ochoty. Spojrzała tęsknie na kartkę wkręconą w maszynę”.

Była kompletnie pozbawiona romantyzmu i rzadko kiedy się myliła. Co więcej, tylko jej się zdarzało onieśmielać Poirota. Chociaż często działali sobie na nerwy, detektyw ufał jej bez zastrzeżeń.

Brakowało jej wyobraźni, ale miała intuicję. Wszystko, co uznała za godne uwagi, zwykle okazywało się interesujące”.

Podobnie jak Ariadna Oliver, panna Lemon pracowała kiedyś u znanego detektywa Parkera Pyne’a. Pojawiła się na krótko w dwóch opowiadaniach („młoda, ponuro wyglądająca kobieta w okularach”): „Sprawa żony w średnim wieku” i „Sprawa zmartwionej damy”. Obydwa te utwory ukazały się po raz pierwszy w roku 19321, ale już w 1935 widzimy u boku Poirota (w opowiadaniu „Skąd ten ogród masz, ach skąd”) ową doskonałą sekretarkę. Jest tam przedstawiona jako kobieta czterdziestoośmioletnia „o nieprzyjemnej aparycji”. Takie gwałtowne postarzenie nieszczęsnej panny Lemon wydaje się wysoce niesprawiedliwe!

Niewiele dowiadujemy się o jej prywatnym życiu. Poza faktem zatrudnienia u Poirota istnieje jeszcze wzmianka o rodzinie w Croydon Heath. W powieści „Entliczek, pentliczek” mamy wprawdzie okazję zapoznać się z siostrą panny Lemon, sympatyczną panią Hubbard, ale o tym, co sekretarka robiła po wyjściu z małego pokoiku z maszyną do pisania, nie wiemy absolutnie nic. Może rzeczywiście praca była jej jedyną pasją? „Wiadomo było, że panna Lemon poza godzinami pracy całym sercem i umysłem oddawała się doskonaleniu nowego systemu klasyfikowania akt, który miał zostać opatentowany pod jej nazwiskiem”.

Dla Poirota okazała się wprost bezcenna. „Nigdy nie była chora, nigdy zmęczona, nigdy zdenerwowana, nigdy niedokładna. (…) Wiedziała wszystko, ze wszystkim dawała sobie radę. Kierowała życiem Herkulesa Poirota, tak że ono również funkcjonowało jak maszyna”. Przyjmowała telefony, bezbłędnie pisała pod dyktando, płaciła rachunki szefa, odpowiadała na wiele listów i organizowała spotkania. „Przygotowała pani grunt, prawda? Nawiązała właściwe kontakty?” — pytał Poirot w „Trzeciej lokatorce”. „Oczywiście. Wszystko znajdzie pan tutaj — odparła sekretarka wręczając szefowi teczkę”.

Niekiedy Poirot odrywał pannę Lemon od maszyny do pisania i wyznaczał jej rolę detektywa. Będąc osobą „wypraną z wszelkiej ciekawości”, niechętnym okiem patrzyła na tego rodzaju zadania, które uważała za stratę czasu. A jednak, jak należałoby oczekiwać, wywiązywała się z nich bez zarzutu. W „Skąd ten ogród masz, ach skąd” udaje się w podróż do osady Charman’s Green, aby wyciągnąć pewne informacje od handlarza ryb. Następnie składa raport szefowi w herbaciarni Zielony Kot.

We wczesnych latach siedemdziesiątych panna Lemon nadal przepisuje bezbłędnie listy Poirota i utrzymuje porządek w jego papierach, o czym możemy przeczytać w „Słonie mają dobrą pamięć”2 („…wezwał swą wierną sekretarkę pannę Lemon”). Chociaż musiała mieć wówczas dobrze ponad sto lat*, z łatwością możemy ją sobie wyobrazić przy obsłudze elektronicznych urządzeń biurowych.

Typowy roboczy dzień Poirota zaczynał się punktualnie o godzinie dziesiątej, kiedy to detektyw wchodził „do pokoju, w którym panna Lemon (…) siedziała w oczekiwaniu na przydział obowiązków”, zaopatrzona w notes i ołówek, gotowa do pisania pod dyktando, układania planu spotkań i przyjmowania bądź odrzucania zaproszeń. W razie potrzeby przygotowywała „ostrożnie zredagowane” ogłoszenia, w których wzywało się informatorów lub zagubionych krewnych do skontaktowania z doradcami prawnymi Poirota, albo telegramy — często zakodowane. Poirot uwielbiał depeszować. „Nie widzieliśmy jeszcze dzisiaj pana Poirota”, dziwił się ojciec Lavigny w „Morderstwie w Mezopotamii”. „Powiedziałam mu, że będzie cały dzień zajęty wysyłaniem różnych telegramów”, pisała siostra Leatheran.

Lubił też telefonować. „Allo. Allo… O, dzień dobry… Tak, to ja, Herkules Poirot”. Szczególną przyjemność sprawiały mu rozmowy zamiejscowe. „To takie romantyczne, rozumiesz, transatlantycki telefon. Tak łatwo porozmawiać z kimś po drugiej stronie kuli ziemskiej”.3

Uporawszy się z tymi zadaniami, Poirot zabierał się do zasadniczej pracy, która zwykle wypełniała mu znaczną część dnia. „Zawsze jestem punktualny”, podkreślał z zadowoleniem. „Punktualność. Zawsze jej przestrzegam.” W upalny letni dzień w „Śmierci lorda Edgware’a” uczestniczył razem z Hastingsem w proszonym lunchu w Claridge’u, ale „musiał wyjść wcześniej, ponieważ był umówiony. Zajmował się tajemniczą sprawą zniknięcia butów ambasadora i miał spotkanie o wpół do trzeciej”. Za dwadzieścia piąta wrócił do siebie, rozwiązawszy tamten problem na tyle szybko, że zostało mu trochę czasu na wizytę u fryzjera. Ledwie otworzył drzwi, zadzwonił telefon z wiadomościami na temat głównej sprawy. „Kilka minut później wskakiwaliśmy do taksówki. Twarz Poirota była bardzo zasępiona. — Boję się, Hastings — powiedział”. Kiedy dojechali do celu, dużego domu w Kensington, okazało się, że te obawy się spełniły. Rozmówca telefoniczny leżał martwy na stole w jadalni. Potem przyjechała policja, rozpoczęły się przesłuchania mieszkańców budynku i masa innych rutynowych czynności związanych z koszmarem morderstwa.

Po powrocie do domu Poirot przechadzał się po salonie. „Niemalże wyczuwałem, jak koncentrują się jego myśli”, pisał Hastings. Niebawem zapadł w drzemkę, z której wyrwał go głośny okrzyk. Oczy Poirota „pociemniały i zabłysły”. „Byłem głupi. Byłem ślepy. Ale teraz… teraz wszystko już jakoś pójdzie!” I tak się stało, ale tymczasem obaj przyjaciele znów ruszyli taksówką po ewentualne nowe dowody. Kiedy przechodzili później przez Euston Road, czyjaś przypadkowa uwaga sprowadziła na Poirota olśnienie. Hastings za to przeżył prawdziwą chwilę grozy:

Kiedy dotarłem do chodnika, obejrzałem się i zobaczyłem Poirota stojącego pośrodku przejścia. Z dwóch stron nadjeżdżały autobusy. Instynktownie zakryłem ręką oczy. Usłyszałem pisk hamulców i pod adresem mojego przyjaciela posypały się przekleństwa. Poirot z godnością dotarł do krawężnika. Wyglądał jak lunatyk”.

W domu Poirot rzucił się zaraz do telefonu, by wezwać jeszcze jednego świadka płci żeńskiej. Dopiero po wyjściu tej osoby uznał dzień za zakończony: „Dzisiejszego wieczoru nic więcej, mój przyjacielu. Jutro rano zadzwonimy do Jappa”.

Trzydzieści sześć lat później, w „Wigilii Wszystkich Świętych”, dzień roboczy detektywa był tak samo wypełniony po brzegi (chociaż tym razem znalazł się przynajmniej czas na wieczorny posiłek):

„— …Dzisiaj po południu mój przyjaciel Spence umówi mnie z inspektorem tutejszej policji. Chciałbym również porozmawiać z lekarzem i może z kierowniczką szkoły. O szóstej udam się ponownie do domu mojego przyjaciela Spence’a, wypiję herbatę z nim i z jego siostrą i spokojnie porozmawiamy o całej sprawie.

(…)

— Czy pan wie, co mi to wszystko przypomina? — spytała pani Oliver. — Komputer. Pan się programuje. Chyba tak to nazywają? Przez cały czas wrzuca pan w siebie wszystkie dane, a potem czeka na wyniki”.

Ale bywało, że Poirot na pozór w ogóle nie pracował. Klienci i współpracownicy wpadali w rozpacz i panikę na widok słynnego detektywa budującego domki z kart albo siedzącego bezczynnie w fotelu. „Wychodził w jakichś tajemniczych sprawach, bardzo mało mówił i za nic nie chciał zaspokoić mojej naturalnej ciekawości”, żalił się Hastings w „A.B.C.” W „The Kidnapped Prime Minister”, w miarę upływu cennego czasu, niemal odchodził od zmysłów ze zmartwienia:

Przez pięć długich godzin mały człowieczek siedział bez ruchu, z przymkniętymi jak u kota powiekami, spod których błyskały coraz zieleńsze oczy. Facet ze Scotland Yardu robił wzgardliwe miny, znudzony major Norman coraz bardziej się niecierpliwił, ja zaś uznałem, że czas wlecze się wyjątkowo nieznośnie”. W „Przegranym gościu” klientka Lily Margrave na widok Poirota „nerwowym gestem wygładziła rękawiczki leżące na jej kolanach”.

Jego obecne zajęcie wydało się jej niezwykle dziecinne. Układał klocki z pomalowanego drewna i sprawiał wrażenie, że go to o wiele bardziej interesuje niż opowiadana przez nią historia”.

Takie chwile wyłączenia z rzeczywistości, potrzebne do powiązania wątków rozpatrywanej sprawy, zdarzały się jedynie w zaciszu domowym. Nigdy — kiedy Poirot występował publicznie jako detektyw. Wtedy zachowywał się nadzwyczaj profesjonalnie, toteż nic dziwnego, że sporo czasu pochłaniał mu udział w przesłuchaniach i procesach sądowych. Jak powiedział w „Pięciu małych świnkach”: „Bo zwykle, czy to w Centralnym Sądzie Karnym, czy na boiskach w Eton, czy wreszcie na terenach łowieckich, Anglik lubi dawać swej ofierze tak zwane sportowe szansę”. Stąd wiele dni spędzonych w sądach:

„— Herkules Poirot.

Herkules Poirot stanął na miejscu dla świadków, złożył przysięgę, podkręcił wąsa i czekał z przekrzywioną na bok głową. Podał nazwisko, adres i zawód.

— Panie Poirot, czy poznaje pan ten dokument?

— Oczywiście”.

I wiele wieczorów poświęconych rozmowom o zawodzie detektywa, na przykład w „Trzeciej lokatorce”:

,,— Bonjour, macanie… Co u pani słychać? Spodziewam się, że wszystko dobrze?

— O, tak… Wszystko dobrze.

Głos pani Oliver (…) brzmiał już właściwą mu pogodną nutą.

— Może to trochę za wcześnie, żeby do pana dzwonić, ale mam wielką prośbę.

— Słucham, madame?

— Chodzi o doroczny bankiet w naszym klubie literatury sensacyjnej. Czy w tym roku nie zechciałby pan być honorowym gościem i wygłosić jakiegoś przemówienia? Gdyby pan się zgodził, byłaby to wielka, wielka uprzejmość.

— Jaki to termin?

— Dwudziesty trzeci przyszłego miesiąca.

W słuchawce rozległo się głębokie westchnienie.” W powieści „Entliczek, pentliczek” na tablicy domu studenckiego pojawiło się ogłoszenie:

Monsieur Herkules Poirot, słynny prywatny detektyw, zgodził się uprzejmie wygłosić dzisiejszego wieczoru pogadankę na temat teorii i praktyki skutecznego wykrywania przestępstw”.

A kiedy wracał do domu po takim pracowitym wieczorze, na pewno czekał na niego plik starannie przepisanych przez pannę Lemon listów do podpisu i drugi taki sam do przeczytania. „Poczta wieczorna nadeszła około dziesiątej”, zanotował Hastings w „A.B.C.”, ale często dzień „Poirota dyspozycyjnego” na tym się nie kończył. Czasem wpadał Japp na nocną pogawędkę, czasem — jak w „Żółtym irysie” — „Zabrzęczał telefon. Poirot wstał i zerknął na zegarek. Dochodziło wpół do dwunastej. Zastanawiał się, kto dzwoni do niego o tej porze. Oczywiście mogła to być pomyłka.

— Może to też być — mruknął do siebie, uśmiechając się przewrotnie — wiadomość o jakimś magnacie prasowym, którego znaleziono martwego w bibliotece jego wiejskiej rezydencji z nakrapianą orchideą w lewej dłoni i z przypiętą na piersiach kartką wyrwaną z książki kucharskiej”.

XV
Detektyw Herkules Poirot

ja tylko zabieram was wszystkich w podróż… moją podróż do prawdy.

Herkules Poirot, „Morderstwo w Mezopotamii”


Detektyw: Osoba, która zajmuje się wyświetlaniem spraw rozmyślnie zatajonych.

The Oxford English Dictionary”


Pani Inglethorp nie żyje, a my powinniśmy dowiedzieć się jak najwięcej. (…) Nic nie przywróci życia zmarłej, spodziewamy się jednak, że zdołamy oddać mordercę w ręce sprawiedliwości, jeśli istotnie w grę wchodzi morderstwo”, oświadczył Poirot służącej w „Tajemniczej historii w Styles”.

Te poważne słowa wygłoszone przez małego człowieczka w cudacznym odzieniu natychmiast przykuwają uwagę czytelnika. Oto zaczyna się polowanie, po którym można się spodziewać rozkosznego dreszczyku emocji, a także coraz to nowych zagadek. „Psy ścigają króliki. Herkules Poirot ściga morderców”. O tym, jak uprawia swój zawód, świadczą trzydzieści trzy powieści i pięćdziesiąt sześć opowiadań. I to właśnie w Poirocie jest najważniejsze, to nam, jako czytelnikom, dostarcza najwięcej przyjemności: że jest takim wspaniałym detektywem.

Zanim rozpocznie się śledztwo, ktoś popełnia zbrodnię. Przestępstwa ocierające się tylko o zabójstwo, takie jak porwania, szantaż, kradzieże, szpiegostwo, handel narkotykami, defraudacje, oszustwa, malwersacje, podszywanie się pod inną osobę, przeróżne machinacje — to tylko margines działalności Poirota, którego zawsze pociągały przede wszystkim morderstwa — i ich sprawcy. Partacze raczej go nie interesowali. Na swoich przeciwników wybierał zbrodniarzy wyrafinowanych, odznaczających się wyjątkową przebiegłością. Tacy wymykali się chytrze z rąk wszystkich lokalnych inspektorów policji albo wykazywali się taką pomysłowością, że początkowo ich zbrodnie przechodziły nie zauważone. Rozgrywki z tego rodzaju godnymi kontr–partnerami dostarczały Poirotowi sporej satysfakcji. „A skąd pan wie, że mamy do czynienia z mordercą pierwszej kategorii?” — zapytała Amy Leatheran w „Morderstwie w Mezopotamii”. I usłyszała odpowiedź: „Bo jeśliby nim nie był, to cała sprawa byłaby jasna dla mnie, Herkulesa Poirota, już teraz, a nie jest”.

Poirotowi mordercy czasem popełniali swe zbrodnie — zwłaszcza te drugie czy trzecie — w afekcie, z reguły jednak planowali swoje czyny bardzo starannie. Ofiary — zwykle przyjaciele lub krewni — były zabijane, według słów Poirota, „dla zysku, ze strachu lub z miłości”. Niekiedy budziły szczery żal (w kilku późniejszych przypadkach były to dzieci), ale przeważnie należały do osób antypatycznych, których śmierć witano westchnieniem ulgi, jako coup de grace, akt łaski. Zarówno mordercy, jak ofiary, świadkowie i wszystkie uwikłane w sprawę osoby — wywodziły się na ogół z wyższych sfer lub ich służby.

W obrębie tych zamkniętych i na pozór bezpiecznych kręgów mordercy uderzali na różne sposoby. Czasem okazji dostarczał wspólny posiłek, czasem podsuwano komuś „specjalną” czekoladkę. W ciągu swej kariery Poirot zajmował się ponad dwudziestoma przypadkami otrucia, takimi środkami jak: arszenik, cyjanek, strychnina, morfina, nikotyna, kwas pruski, adrenalina, prokaina, digitoksyna czy śmiercionośne bakterie. Niektóre ofiary padały od noży, sztyletów i kindżałów, inne wyprawiono na tamten świat za pomocą szalika, paska czy sznura do bielizny. Było kilka przypadków zrzucenia ze znacznej wysokości i utopienia, kilka czaszek roztrzaskano ciężkim narzędziem, sporo osób zginęło od kuli. Dwa razy spotkaliśmy się z wyjątkowo chytrą bronią: przemyślnie spreparowaną figurą szachową i zainfekowanym pędzlem do golenia. Samobójstwa inscenizowano tak, aby wydawały się zabójstwami, morderstwa miały sprawiać wrażenie samobójstw, a dowody rzeczowe wskazywały na niewinnych. Ale jak Poirot stwierdził kiedyś: „Motyw i okazja nie wystarczą… trzeba mieć jeszcze temperament zbrodniarza!” oraz szczęście. W „A.B.C.” powiedział: „…nawet najstaranniej przygotowana zbrodnia nie może się udać bez przysłowiowego łuta szczęścia”.

Kiedy Poirot wyczuwał, że w powietrzu wisi morderstwo, za wszelką cenę starał się nie dopuścić do tragedii („O wiele łatwiej jest złapać mordercę niż zapobiec morderstwu”, zauważył w „Byku kreteńskim”), ale jeśli już musiało dojść do zbrodni, to lubił, żeby była godna jego ambicji. „Czysta robota!” — powiedział w „Rendez–vous ze śmiercią”. „Morderca ma głowę na karku! Jest w tym logika, umiejętność przewidywania, polot!” Natomiast w „Murder in the Links” był wyraźnie zdegustowany: „To nie jest uporządkowana, systematyczna zbrodnia, taka, którą rozkoszuje się detektyw”. W miarę upływu lat stał się jeszcze bardziej wymagający: „Jest pan typowym Anglikiem i wierzy w swoją wyższość. Ale ja osobiście nie uważam pańskiej zbrodni za angielską, przyzwoitą ani sportową”, skarcił przestępcę z „A.B.C.”

W ściganiu morderców, jak stwierdził Hastings w „Murder in the Links”, Poirot posługiwał się dwoma zasadniczymi środkami:

Porządek i metoda to jego bogowie. Z pewną pogardą odnosił się do dowodów rzeczowych w postaci śladów stóp i popiołu z papierosów, uważał, że same w sobie nigdy nie doprowadzą detektywa do rozwiązania zagadki. Klepał się po jajowatej głowie z absurdalnym samozadowoleniem i mawiał: «Prawdziwa robota bierze się stąd. Szare komóreczki, mój przyjacielu, nigdy nie zapominaj o szarych komóreczkach!»”

Ach, te słynne szare komórki Herkulesa Poirota1, istna skarbnica porządku i metody! Pierwszy raz usłyszeliśmy o nich w „Tajemniczej historii w Styles” („…Całą historię trzeba rozwikłać tu — uderzył się w czoło. — Tu! Niech pracują szare komórki. To ich zadanie”.) We wcześniejszych latach tak często były przywoływane przez swego właściciela, że w „Śmierci lorda Edgware’a” Hastings miał tego dość:

Obawiam się, że nabrałem zwyczaju odwracania uwagi, kiedy tylko Poirot zaczyna wspominać swoje małe szare komórki. Tyle razy to już przedtem słyszałem”.

Przynajmniej pod tym jednym względem Poirot posłuchał chyba rady przyjaciela, bo w późniejszych latach coraz rzadziej mówił o szarych komórkach. Jappowi jednak wyraźnie brakowało stałej śpiewki: „Niech pan użyje tych swoich szarych komórek, o których tak pan lubi mówić”, nalegał w „A.B.C.”

Poirot, podobnie jak jego wielki poprzednik Sherlock Holmes, święcie wierzył, że przy rygorystycznym przestrzeganiu zasad „zdrowego rozsądku, logiki, porządku i metody” żaden zbrodniarz nie wymknie się sprawiedliwości. W przeciwieństwie jednak do rzucającego się na przestępcę niczym jastrząb Holmesa, Poirot starał się unikać bezpośredniego starcia. Wolał okrążać podejrzanego z daleka i przemyślnie budować sieć, czekając, aż ktoś się w nią złapie2.

Następne kroki nieuchronnie prowadzą nas do psychologii. Podobnie jak o szarych komórkach, tak i o tej dziedzinie więcej mówi się w latach dwudziestych i na początku trzydziestych niż później, ale kiedy Poirot entuzjazmował się psychologią, żaden przypadek nie mógł się obejść bez pokaźnej dawki:

„— Porządek i metoda! To pierwsze stadium. Starannie i precyzyjnie uporządkować fakty. A następne…

— No?

— Następne stadium to psychologia”.

W psychologii Poirot należał do szkoły interakcji. Święcie wierzył, że klucz do tożsamości mordercy leży w samej zbrodni („do fachowca przemawia nie tyle sam akt zabójstwa, ile to, co się za nim kryje”) i w charakterze ofiary („ofiarę zamordowano za to, że była, jaka była”). Kiedy odpowiednio ukierunkowane szare komórki rozpoznają nieuchronny schemat uzasadnionej psychologicznie przyczyny i skutku, pozostaje tylko dopasować podejrzanego do zbrodni, nie oglądając się na wyraźne sprzeczności materiału dowodowego. Kluczową sprawą dla uporządkowanego umysłu Poirota było wierne trzymanie się tej metody. Dowody rzeczowe, na których opierał swoją dedukcję — niedopałek papierosa czy ślad buta nie liczyły się aż tak bardzo, jak przelotne wrażenia i pomysły nasuwające się na przykład po czyjejś nieprzemyślanej uwadze albo gdy na twarzy rozmówcy pojawił się na chwilę wyraz zdumienia. W „Zabójstwie Rogera Ackroyda” czytamy:

Kobiety! (…) One są wspaniałe! Mówią bez zastanowienia i potem cud — mają rację. Kobiety podświadomie obserwują tysiące najdrobniejszych szczegółów, nie wiedząc nawet, że to robią. Ich podświadomość sumuje te szczegóły, no i mamy rezultat, który one nazywają intuicją. Ja jestem bardzo dobrym psychologiem, ja o tym wszystkim wiem”.

W „Murder on the Links” Hastings protestował: „— Ale przecież badanie odcisków palców, śladów butów, różnych rodzajów błota i innych tego rodzaju szczegółów, musi mieć duże znaczenie?

— Nigdy temu nie zaprzeczałem. Doświadczony obserwator może się przydać, ale inni, jak Herkules Poirot, stoją znacznie wyżej. Eksperci przedstawiają im fakty, a prawdziwi detektywi badają metodę i logikę przestępstwa, a następnie ustalają kolejność wypadków, porządkują fakty, a nade wszystko zajmują się psychologicznym aspektem sprawy. Polowałeś na lisy?

— Trochę — przyznałem, zdziwiony tą nagłą zmianą tematu. — A bo co?

— Eh hien, do takiego polowania potrzebne są psy?

— Tak jest. Specjalne psy myśliwskie.

— Czyli — Poirot pogroził mi palcem — ty sam nie zsiadasz z konia, nie biegniesz z nosem przy ziemi i nie szczekasz «hau, hau»?”

Jak Hastings i liczni czytelnicy zdążyli się przekonać w ciągu wielu lat, Poirot do każdego przypadku podchodził na swój sposób, a kiedy już zaczął, nigdy się nie poddawał. „Dzień dobry, mademoiselle. (…) Patrzy pani na detektywa — wielkiego detektywa — jak bym to określił — w czasie pracy”, powiedział do dziewczyny, która pod oknem swej sypialni zobaczyła okutanego szalikiem małego człowieczka, drepczącego wokół rabatki.

W jaki sposób wielki detektyw uprawiał swoją sztukę? Za przykład szczególnie zagmatwanego przypadku może posłużyć „Zabójstwo Rogera Ackroyda”, w którym narrator, doktor James Sheppard, ukazuje nam krok po kroku postępy śledztwa. Książka ta stanowi prawdziwy rarytas wśród literatury kryminalnej.

Miejscem ciekawie zapowiadającej się akcji jest miasteczko King’s Abbot. „Nasze rozrywki i pasje dają się streścić w jednym słowie — plotki”, pisze doktor Sheppard. W sielskim otoczeniu zdarzył się niezwykły wypadek: zamordowano największego lokalnego prominenta, Rogera Ackrbyda. Na scenę wkracza Herkules Poirot, który rzadko odrzuca zlecenia, ale lubi, kiedy się go prosi:

„— Panna Ackroyd — powiedziałem — panna Ackroyd chce, żeby pan…

— Wykrył mordercę — dokończyła Flora wyraźnym głosem.

— Aha — skinął głową śmieszny mężczyzna. — Ależ chyba policja to zrobi, nie?

— Oni mogą popełnić omyłkę — pośpieszyła Flora z wyjaśnieniem. — Oni już popełniają omyłkę. Tak mi się zdaje. Proszę pana, panie Poirot, proszę nam pomóc!”

Na miejscowym posterunku szef policji i ci, którzy jako pierwsi musieli babrać się w krwi, powitali Poirota ze znacznie mniejszym entuzjazmem:

Naturalnie rodzina pana Ackroyda może robić, co uważa za stosowne — odezwał się pułkownik Melrose. — Ale my nie zgadzamy się na żadne komplikowanie normalnego toku dochodzenia. Rzecz jasna, znana mi jest sława pana Poirota — dorzucił na osłodę swoich poprzednich słów”.

To „rzecz jasna” było powiedziane cokolwiek na wyrost. Przypadek Ackroyda miał miejsce w dość wczesnym okresie angielskiej kariery Poirota, kiedy jego stosunki z policją były wciąż drażliwe3. Po latach większość okręgowych szefów jadła mu z ręki, a londyńskie mieszkanie detektywa stało się niemal filią Sco—tland Yardu, ale w latach dwudziestych w King’s Abbot musiał się pilnować. W zasadzie, jako „stary belgijski pies policyjny”, nie miał nic przeciwko swym angielskim kolegom, uważał ich za „dzielnych i bystrych ludzi”. Tym razem powiedział gładko:

„— …Ponad wszystko czuję wrodzony strach przed dziennikarzami i prasą. Dlatego też błagam usilnie, aby w wypadku, gdyby mi się udało czymś przyczynić do wyjaśnienia tajemnicy, moje nazwisko nie było wymieniane.

Twarz inspektora Raglana troszkę się rozjaśniła”. Tak rozpoczęło się polowanie. Po wyjeździe Hastingsa Poirot, przystępując do sprawy, za każdym razem dobierał sobie jednego lub dwóch „asystentów”. W „Zabójstwie Rogera Ackroyda” wybór padł na doktora Shepparda:

„— Chce mi pan naprawdę pomóc? Chce pan wziąć udział w dochodzeniu? — Naturalnie! — odparłem z zapałem. — Niczego bardziej nie pragnę. Nie wyobraża pan sobie, jakie nudne jest tutaj życie! Nigdy nie zdarza się nic nadzwyczajnego.

— Świetnie! Wobec tego będziemy współpracowali”. Kiedy nowy kolega zapoznał Poirota z faktami, ten przede wszystkim przyjrzał się krytycznie oczywistym tropom: „A niebieski list, o którym pan wspominał, gdzie leżał, kiedy opuszczał pan pokój?”, „…czy byłby pan łaskaw wskazać mi dokładne położenie sztyletu?”, „…ogień jeszcze się palił, tak? Czy dogasał?” Pod koniec tego pierwszego stadium zwykł mówić: „Pozbyliśmy się już sfabrykowanych śladów. Teraz co do rzeczywistych…”

W ich wynajdywaniu przejawiał niezmordowaną wprost cierpliwość. Pomimo wielu cierpkich uwag pod adresem szkoły dedukcji, opartej na „psim węszeniu”, zdarzało się, że sam pełzał na czworakach w letnim domku czy grzebał w sadzawce ogrodowej. Wtedy takie działanie natychmiast stawało się w pełni usprawiedliwione jako część „metody”.

Aby zrekonstruować wydarzenia, wykorzystywał dobrą wolę (albo wręcz przeciwnie) zamieszanych w nie ludzi. Zaczynały się pogawędki w cztery oczy, ploteczki, które Poirot — chłonny niczym bibuła — po mistrzowsku wyciągał ze swych rozmówców. „W Anglii jest taki zwyczaj, że przed wyścigami paraduje się konie, tak? (…) I taki był cel naszego zebrania. Jak to mówią sportowcy: wybieranie faworytów”, powiedział później w „Morderstwie w Mezopotamii”. „Mądrze jest podejrzewać każdego, dopóki nie udowodni się logicznie — ku twej własnej satysfakcji — że są niewinni”, pouczał kiedyś Hastingsa.

Jeden ze sposobów przesłuchiwania świadków to ten, który Japp określił „na ojca spowiednika”. Poirot przemawiał wtedy „z żarliwą szczerością”, „przymilnym, niemal czułym” głosem, zachowując się „przekonywająco i trochę bardziej z cudzoziemska niż zwykle”. „Niech pani zrozumie, mademoiselle, to papa Poirot panią prosi. Stary Poirot rozumie wiele rzeczy i ma doświadczenie”, namawiał Florę Ackroyd do szczerości. Kiedy indziej Parker, lokaj Rogera Ackroyda zapytał, przyglądając się tajemniczym zabiegom Poirota: „Nazywają to rekonstrukcją zbrodni, prawda?”, co wprawiło detektywa w zachwyt: „Aa! Widzę, że Parker się na tym zna! Czytał o takich rzeczach”. Albo gdy gospodyni, pani Russell prosiła rozpaczliwie:

„— Panie Poirot, panie Poirot, niech mi pan wierzy!

Poirot wstał i podszedł do niej. Poklepał ją serdecznie po ramieniu.

— Ależ tak, tak, wierzę pani. Tylko musiałem wydobyć z pani prawdę”.

Po wielu latach w „Po pogrzebie” nadal nie zmienił zdania: „[Ta pomyłka] ukazuje, madame, niebezpieczeństwa konwersacji. Głęboko wierzę, iż jeżeli uda się skłonić kogoś do dłuższej pogawędki na jakikolwiek temat, wcześniej czy później ta osoba sama się zdradzi”.

Inna metoda była bardziej brutalna: „Chcę skorzystać z pańskiej pomocy przy badaniu jednego świadka”, zapowiedział Poirot doktorowi Sheppardowi. „Będziemy mu zadawać pytania i napędzimy takiego stracha, że prawda wyjdzie na wierzch.” Podczas tego, co tak lekko nazywał „małym zebrankiem”, zasiadł „na honorowym miejscu, niby przewodniczący jakiegoś ponurego posiedzenia” i oświadczył prosto z mostu:

„…mam zamiar odkryć prawdę! Prawda, bez względu na to, jak okropna, jest zawsze ciekawa i piękna dla jej poszukiwacza. (…) Messieurs et mesdames, mówię wam, mam zamiar poznać prawdę! I poznam ją wbrew wam wszystkim”.

Tak więc i to śledztwo, jak wiele następnych, posuwało się nieubłaganie, choć nie bez przeszkód, w stronę prawdy. W literaturze kryminalnej nie ma nic tak paradoksalnie krzepiącego, a zarazem pełnego grozy, jak obserwowanie Herkulesa Poirota, który sprytnie i sekretnie miesza w tym kociołku. Tamtego lata w King’s Abbot miało się ujawnić wiele konfliktów, ośmielono się też wyrazić liczne wątpliwości i oskarżenia. Musiał więc powstać — przy poparciu policji — lokalny zespół wywiadowczy. „Zaczynałem rozumieć jego [Poirota] metodę. Każdy drobny szczegół miał wpływ na całość”, pisał doktor Sheppard, śledząc kroki wielkiego detektywa. Później, kiedy „Zabójstwo Rogera Ackroyda” ukazało się drukiem, Hastings w dalekiej Argentynie, czytając te słowa, poczuł pewnie odrobinę współczucia dla doktora.

W tym stadium śledztwa działania Poirota przypominały bardziej skaczącego konika polnego niż foksteriera z nosem przy ziemi. Robił wrażenie mało kompetentnego i epatował obserwatorów swą cudzoziemskością: „…napuszył się, wypiął pierś i stał mrugając oczami”, wspominał doktor Sheppard, a inspektor Raglan stwierdził pukając się w czoło: „Ma trochę kuku. Od dłuższego czasu już to widzę. Biedny gość, więc dlatego musiał rzucić pracę i tu przyjechał!”.

Stopniowo, powodowani już to strachem, już to poczuciem winy, ludzie zaczynają mięknąć. Zmieniają się pierwotne wersje zeznań, wychodzą na jaw ukryte konflikty, czasem następuje drugie, a nawet trzecie morderstwo. Nagle odkrywamy, że stoimy na ruchomych piaskach. Nic nie jest takie, jak sądziliśmy na początku. Pierwsze morderstwo było wielkim zaskoczeniem, nie starczało dnia, aby je omówić, ale teraz jesteśmy skłonni na każdego patrzeć podejrzliwym okiem.

Kiedy sprawa dochodziła do przełomowego momentu, Poirot zwykł trzymać karty tuż przy piersi, co okropnie irytowało jego pomocników. „Rzucał czasem półsłówka i wskazywał ślad, ale wyraźnie i do końca nic nie chciał nigdy wyjaśnić”, uskarżał się doktor Sheppard. Sam Poirot, gdy sprawa Ackroyda stawała się coraz bardziej zagmatwana, powiedział mu wprost:

„— …pan wie, mój przyjacielu, że ja bardzo nie lubię wyjaśniać moich małych pomysłów przed czasem.

Uśmiechnąłem się lekko.

— Mój przyjaciel Hastings, o którym panu mówiłem — ciągnął Poirot — zawsze mi przygadywał, że jestem podobny do ostrygi. Taki zamknięty. Niesprawiedliwie to mówił. Żadnych faktów nie zatrzymuję przy sobie. Ale interpretację faktów, ooo! Niech każdy robi sobie sam”.

W ostatnim stadium śledztwa koncentrował się tak intensywnie, że nie mógł znieść przy sobie nikogo. W „Tragedii w trzech aktach”, zapytany, co zamierza robić, odparł: „Myśleć. Proszę mi dać dwadzieścia cztery godziny na myślenie”. W „ Murder in the Links” wyznał: „Błądzimy w ciemności. Setka sprzecznych z sobą punktów niepokoi nas i martwi. To dobrze. To znakomicie. Z zamieszania wychodzi porządek”.

Chociaż w naszym wzorcowym przypadku Rogera Ackroyda nie powiedziano tego wyraźnie, możemy być pewni, że pod koniec śledztwa Poirot starannie zamknął okiennice swego salonu, rozpalił na kominku ogień i zapadł w kompletny bezruch. Razem z nim zniknął z pola widzenia pokarm dla szarych komórek: maleńki notesik, lista pytań i szczegółów (taktownie wypisanych w przybranym języku detektywa) oraz umysłowa łamigłówka złożona z różnych śladów, niuansów, oderwanych uwag, zbiegów okoliczności, nie powiązanych faktów, niejasnych spostrzeżeń, osobliwości, psychologicznych przeczuć i „małych pomysłów”. Skąd się wzięły w letnim pawilonie kawałek torfu i gęsie piórko? Kto podniósł blat srebrnego stolika? Dlaczego utrzymywano w sekrecie fakt zawarcia małżeństwa? Oto materiał do medytacji Poirota i jego „suszenia mózgu” przy budowie domków z kart i popijaniu czekolady.

Zebrany materiał wymagał czasu. Poirot podczas takich medytacji przyglądał się bliżej poszczególnym faktom i koncepcjom, segregował je, to i owo odrzucał, nagle, niczym sroka, rzucał się na jakiś drobiazg, „opukiwał” go, sprawdzając, jak brzmi. Geniusz wielkiego detektywa polegał na tym, że dysponując tym samym materiałem co wszyscy, Poirot potrafił z niego tworzyć nowe schematy i powiązania. „Uporządkuj fakty. Uporządkuj pomysły”, radził kiedyś Hastingsowi. „A jeśli jakiś fakt ci nie pasuje, nie odrzucaj go, tylko przyjrzyj mu się uważniej. Chociaż nie dostrzegasz jeszcze jego doniosłości, możesz być pewien, że jest ważny”.

W swoim dążeniu do prawdy Poirot występował oczywiście przeciw mordercom, którzy robili, co mogli, żeby zmylić trop. Chociaż tak chlubił się logicznym rozumowaniem, w krytycznym momencie zdawał się od niego odchodzić, którego to posunięcia żaden przeciwnik nie potrafił przewidzieć. O takiej sytuacji Poirot opowiada w książce „Słonie mają dobrą dobrą pamięć”:

„…Są dowody, motyw, sposobność, wskazówki, mise–en–scene, wszystko pod ręką. Cały plan, można by rzec. Lecz mimo to profesjonalista wie. Wie, że nic się nie zgadza. Podobnie jak krytyk w świecie artystycznym wie, kiedy obraz jest zły”.

Nagle, wśród tych wszystkich jęków i pomruków, wychodzi na wierzch główne matactwo, ukryte dotąd ogniwo — i Poirot już wie, kto jest mordercą. Taki moment mamy w „Morderstwie w Orient Expressie”:

„…po kwadransie absolutnego bezruchu brwi Poirota powoli zaczęły się unosić w górę. Z jego piersi wyrwało się ciche westchnienie. Mruknął pod nosem:

— Jednak, mimo wszystko, czemu nie? A skoro tak, cóż, skoro tak, to to wszystko tłumaczy.

Otworzył oczy. Były zielone jak u kota”.

Uzyskanie dowodów, potwierdzających koncepcję, wymagało czasem zastawienia pułapki. To najbardziej denerwujący moment w większości spraw Poirota, zwłaszcza że ci, którzy są dopuszczeni do tajemnicy (z czytelnikami włącznie), często mają sprzeczne poglądy na to, kto ma się złapać. Przy takich okazjach widać jak na dłoni teatralną żyłkę małego Belga. Im bardziej skomplikowana zasadzka, tym bardziej się w niej rozsmakowuje. Raz, przy cichej zgodzie jednego z gości, zainscenizował jego śmierć, dzięki czemu wypłoszył mordercę. Czasem — chociaż uważał się za niezbyt odważnego — sam wystawiał się na wabia. „To, co uczyniłem — powiedział dobitnie — było nadzwyczaj niebezpieczne… lecz niczego nie żałuję. Zwyciężyłem!”

W paru przypadkach pułapka zatrzaskiwała się podczas najświetniejszej sceny — odsłonięcia przez mistrzowskiego magika rozwiązania zagadki. Poirot lubił wtedy zebrać w jednym miejscu komplet podejrzanych i przydzielić im rolę publiczności. „…A potem… zaproszę wszystkich na mały wykład. I zobaczymy, co się stanie”, zapowiedział w „Po pogrzebie”. W „Zabójstwie Rogera Ackroyda” doktor Sheppard opisuje początek takiego „małego przedstawienia”:

„— Jesteśmy już wszyscy — powiedział Poirot. — Komplet.

Trudno było nie wyczuć pełnego zadowolenia w głosie detektywa. Po tych słowach przez twarze zebranych przemknął lekki cień niepokoju”.

W towarzystwie, które oblekło twarze w „maski dobrego wychowania”, znajdował się morderca. Pewien, że wszystkie podejrzenia skierowane są gdzie indziej, zdołał przybrać minę odpowiednią dla tego salonowego sądu. Poirot, grając na zmianę rolę prokuratora i obrońcy, prowadził zebranych krok po kroku w kierunku rozwiązania, ale często robił przerwy dla zbadania podrzuconego mu mylnego tropu. Wreszcie — w idealnie dobranym momencie, choć przy pewnym ryzyku, gdyż wciąż jeszcze brakowało wystarczających dowodów — wyciągał z rękawa asa. „W jego głosie pojawiła się nowa nuta”, napisano w jednej książce. „Nie był już śmiesznym człowieczkiem z absurdalnymi wąsami, tylko myśliwym, którego ledwie parę kroków dzieli od trofeum”. „Utwierdziwszy [go] w poczuciu bezpieczeństwa, gwałtownie zaatakowałem i spróbowałem wyprowadzić go z równowagi”, relacjonował swoje postępowanie.

I tu zamykała się pułapka. „Ty przeklęta, wścibska, zawszona mała glisto!” — wrzasnął w takiej chwili pewien morderca, a „jego przystojna twarz wykrzywiła się, nabiegła krwią. (…) Rzucił się na Herkulesa Poirota, zaciskając palce na jego gardle”.

Na coś takiego Poirot był dobrze przygotowany, jak zresztą na wiele innych krytycznych momentów. Za kulisami czekali już inni „aktorzy”. Kiedy w salonie wybuchał rwetes po zdemaskowaniu zbrodniarza, z drugiego pokoju wychodziło zwykle dwóch panów ze Scotland Yardu.

Czasem jednak finał przebiegał inaczej, a uświęcona formuła „…ostrzegam, że wszystko co pan/pani powie może być użyte przeciwko panu/pani” w ogóle nie padała. Zdarzało się bowiem, że słynny detektyw brał prawo w swoje ręce i odgrywał rolę sędziego i ławy przysięgłych. Bardzo rzadko, kiedy, jego zdaniem, morderca dokonał tylko aktu sprawiedliwości, puszczał go wolno. Bywało też, że po rozmowie w cztery oczy z Poirotem zbrodniarz popełniał samobójstwo. W „Śmierci w chmurach” detektyw wyjaśnia swój pogląd na te sprawy:

„— …Mam własny sposób patrzenia na rzeczy. Co by pani uważała za najważniejsze, gdyby próbowała pani rozwiązać zagadkę morderstwa?

— Znaleźć mordercę — odparła Jane.

— Sprawiedliwość — rzekł Norman Gale. Poirot potrząsnął głową.

— Są ważniejsze rzeczy od znalezienia mordercy. A sprawiedliwość to wspaniałe słowo, ale czasem trudno określić dokładnie, co ono oznacza. Według mnie najważniejszą rzeczą jest oczyszczenie z podejrzeń niewinnego”.

Patrząc wstecz na sprawę Rogera Ackroyda, doktor Sheppard napisał:

Właściwie każdy maczał palce w rozplątywaniu tej tajemnicy, która wyglądała jak wielka łamigłówka, i każdy uzupełniał ją klockami swojej wiedzy lub odkryć. Ale i na tym też kończył się udział poszczególnych osób. Wyłącznie Poirotowi przypisać należy ustawianie z klocków właściwej konstrukcji”.

Jak to sam Poirot kiedyś powiedział: „Złóżcie tajemnicę na moje barki”.

XVI
Kurtyna opada

Widzisz, Hastings, to jest ostatnia zagadka, jaką rozwiązuję. Ostatnia, ale chyba i najbardziej pasjonująca. O tak. Jest to moja najbardziej interesująca zbrodnia i najbardziej interesujący zbrodniarz.

Herkules Poirot, „Kurtyna”


Jesteś doprawdy nie do wytrzymania, Poirot.

Arthur Hastings, „Kurtyna”


Słynna „Kurtyna”1 ukazała się w roku 1975 i rzeczywiście jest to opowieść o ostatnim przypadku Poirota. Arthur Hastings po raz kolejny przybył z Argentyny, by wiernie zrelacjonować poczynania swego mistrza. Dramat Hastingsa rozpoczął się wraz z nadejściem listu od starego przyjaciela wiosną 1976 roku. Nadano go w Styles St Mary w hrabstwie Essex, a więc na tej samej poczcie, przy której obaj przyjaciele spotkali się w roku 1916.


„…i czy nie zaintrygował Cię, przyjacielu, adres w nagłówku mojego listu? Przywołuje zamierzchłe wspomnienia, prawda? Tak, jestem tutaj, w Styles. Wyobraź sobie, że jest tu teraz tak zwany pensjonat. Prowadzi go jeden z tych waszych nadzwyczaj brytyjskich emerytowanych pułkowników — co to «my ze starej szkoły» i «dżentelmen w każdym calu». (…)

Zobaczyłem w gazecie ogłoszenie i wzięła mnie chętka, żeby jeszcze raz znaleźć się w miejscu, które było moim pierwszym domem w tym kraju. W moim wieku człowiek lubi ożywiać przeszłość.

I wyobraź sobie tylko, po przyjeździe poznaję tu pewnego pana, baroneta, który jest przyjacielem pracodawcy Twojej córki (to zdanie brzmi trochę jak francuskie ćwiczenie z gramatyki, n’est–ce pas?) Natychmiast układam plan. Mój znajomy zamierza skłonić Franklinów, żeby przyjechali tutaj na lato. Ja ze swej strony namówię Ciebie i będziemy wszyscy razem en familie. Przyjemna perspektywa, prawda? A więc, mój drogi, depechez–vous, przybywaj jak najśpieszniej. Zamówiłem dla ciebie pokój z łazienką (unowocześnili, rozumiesz, stare, drogie Styles) i targowałem się z panią pułkownikową Luttrell, aż ustaliliśmy cenę tres bon marche.

Franklinowie i Twoja urocza Judith są tu już od paru dni. Wszystko załatwione, nie zrób mi więc zawodu

à bientôt

zawsze Twój Herkules Poirot”


Zaproszenie nadeszło w samą porę, aby choć trochę oderwać Hastingsa od smutnych myśli po niedawnej śmierci żony, „wesołej, roześmianej” Cinderelli. „Spoczywała teraz w ziemi argentyńskiej; umarła tak, jak chciała, umknąwszy długich, wyniszczających cierpień i starczego zniedołężnienia”. Hastings natychmiast zaczął się pakować:

Perspektywa istotnie była nęcąca i bez wahania uległem życzeniu starego przyjaciela. Nie miałem żadnych obowiązków ani stałego miejsca zamieszkania. Jeden z moich synów służył w marynarce, drugi, żonaty, miał ranczo w Argentynie. Córka Grace wyszła za oficera i mieszkała obecnie w Indiach. Najmłodszą, Judith, zawsze w tajemnicy kochałem najbardziej ze wszystkich dzieci, choć nigdy, ani przez jedną chwilę, jej nie rozumiałem”2. Tak więc nie minęło parę tygodni, jak Hastings znowu stał przed dworem w Styles, patrząc na scenę sensacyjnego morderstwa sprzed lat. „Park pozostał mniej więcej taki, jakim go zapamiętałem, tylko aleja wjazdowa była źle utrzymana i zarośnięta zielskiem przebijającym się przez żwir. Minęliśmy zakręt i oczom naszym ukazał się dwór. Z zewnątrz wyglądał tak samo jak dawniej i bardzo potrzebował świeżej farby”.

Nowego gościa poprowadzono do tego samego pokoju, który zajmował przed laty. Wydał mu się nie zmieniony, tylko z części utworzono za przepierzeniem małą łazienkę. Kiedy z kranu pociekła ledwo letnia woda, Hastingsa ogarnęła fala wspomnień: „Pamiętałem obłoki pary wydobywającej się z kranu jedynej wówczas w Styles łazienki, w typie tych, w których ogromna wanna obudowana mahoniem dumnie spoczywała na środku podłogi. Pamiętałem też niebywałych rozmiarów prześcieradła kąpielowe i błyszczące mosiężne konewki z wrzącą wodą, codziennie wnoszone do pokojów i ustawiane w staroświeckich miednicach”.

Po drugiej stronie korytarza znajdował się pokój zajmowany dawniej przez Lawrence’a Cavendisha, a obecnie przydzielony Poirotowi. „…czując, że trochę mocniej bije mi serce, zapukałem do drzwi”, wspomina Hastings.

To, co za nimi zobaczył, wielce go zasmuciło: „Biedny mój przyjaciel. Opisywałem go wiele razy. Jak żałośnie się zmienił. Unieruchomiony przez artretyzm, poruszał się za pomocą fotela na kółkach. Ongiś zażywny, teraz opadł z ciała. Zrobił się chudy i drobny. Twarz miał pożółkłą i pomarszczoną. Jego wąsy i włosy były co prawda ciągle jeszcze czarne jak smoła, ale szczerze mówiąc, choć za żadne skarby nie napomknąłbym mu o tym, żeby nie zranić jego uczuć, uważałem to za błąd. Przychodzi moment, kiedy farbowane włosy przykro rzucają się w oczy. Kiedyś ze zdumieniem dowiedziałem się, że resztki czupryny Poirota zawdzięczają swą nieskazitelną czerń flakonikowi z farbą. Teraz jednak sztuczność była oczywista i mój przyjaciel wyglądał, jakby nosił perukę i ozdobił górną wargę, żeby rozśmieszyć dzieci!”

Biedny Herkules Poirot! Co gorsza, jak Hastings niebawem się przekonał, czarne włosy były teraz peruką, a słynne wąsy (co za poniżenie!) okazały się sztuczne. Jak do takiej ruiny mogło dojść na przestrzeni zaledwie dwóch czy trzech lat, które upłynęły od czasu owocnej współpracy z Ariadną Oliver przy szalenie pracochłonnym przypadku „słoni”? „Kiedy młode dziewczęta zwracają się do ciebie grzecznie, ale to bardzo grzecznie, to już koniec!”, skarżył się Poirot przyjacielowi. Był inwalidą, jego serce, jak lekarz powiedział w zaufaniu Hastingsowi, mogło „wysiąść — fiut! — w każdej chwili”, siedział w fotelu na kółkach, pozostając dla reszty domowników tylko „kochanym belgijskim staruszkiem”, niańczonym przez nowego służącego Curtissa — następcę wiernego George’a, rzekomo wezwanego do chorego ojca. „Jestem wrakiem. (…) Dobrze jeszcze, że potrafię sam jeść, ale pod innymi względami trzeba się mną zajmować jak małym dzieckiem. Kładą mnie do łóżka, myją i ubierają. Enfin, to wcale nie jest zabawne”, narzekał.

Nie ma nic smutniejszego niż spustoszenie, jakie czyni starość”, snuł refleksje Hastings. On sam trzymał się całkiem nieźle. Poirot ze swego wózka przyglądał mu się krytycznym okiem, z głową lekko przechyloną na bok:

„— Tak, zawsze taki sam — proste plecy, szerokie ramiona, siwizna na skroniach — tres distingue. Wiesz, mój przyjacielu, dobrze się trzymasz. Les femmes, kobiety, jeszcze interesują się tobą? Tak?

— Doprawdy Poirot — zaoponowałem — czy musisz…” Potem, jak za dawnych dni, Poirot szybko przeszedł do rzeczy:

„— Przed chwilą spytałeś, dlaczego tu przyjechałem. Nie zauważyłeś może, że nie udzieliłem ci odpowiedzi. Teraz ci odpowiem. Jestem tu, żeby schwytać mordercę.

Patrzyłem na niego z coraz większym zdumieniem. Przez chwilę bałem się, że bredzi.

— Czy mówisz serio?

— Całkiem serio. Po co bym inaczej nalegał, żebyś tu do mnie przyjechał? Moje nogi są już bezwładne, ale umysł, jak wiesz, jest nienaruszony. Pamiętasz, zawsze moją zasadą było, że trzeba usiąść i pomyśleć. To jeszcze potrafię, prawdę mówiąc, tylko to, nic więcej. Czynną stroną mojej akcji zajmie się nieoceniony Hastings.

— Mówisz poważnie?

— Najpoważniej w świecie. Ty i ja, Hastings, raz jeszcze wybierzemy się na polowanie”.

Otworzył teczkę i wyjął plik notatek i gazetowych wycinków. Dotyczyły one pięciu niedawno popełnionych morderstw. We wszystkich przypadkach śledztwo zostało zakończone, a sprawcy osądzeni. Przyjrzawszy się jednak okolicznościom, chytry stary pająk wyśledził łączącą je nić:

„— Chciałbym, Hastings, mówiąc ci to, zachować wszelką ostrożność. Spróbuję tak to sformułować. Istnieje pewna osoba — Iks. Iks ani razu nie miał, sądząc z pozorów, żadnego motywu, aby pozbawić życia ofiarę zbrodni. Raz nawet, o ile zdołałem stwierdzić, przebywał w odległości dwustu mil od miejsca, w którym popełniono morderstwo. Mimo to warto sobie pewne rzeczy uświadomić. Iks był bliskim znajomym Etheringtona. Iks mieszkał przez pewien czas w tej samej wsi co Riggs. Iks znał panią Bradley. Mam zdjęcie, na którym Iks i Freda Clay razem idą ulicą. I Iks był w pobliżu domu, kiedy zginął stary Matthew Lietchfield. Co na to powiesz?

— Tak, to trochę za dużo. Dwie sprawy można by wyjaśnić zbiegiem okoliczności, nawet trzy, ale pięć to już przesada. Trudno w to uwierzyć, ale chyba musi istnieć jakiś związek między tymi zbrodniami.

— Nasuwają ci się te same przypuszczenia co mnie?

— Że Iks jest mordercą? Tak.

— Wobec tego, Hastings, zechciej zrobić jeszcze jeden krok razem ze mną. Pozwól, że coś ci powiem. Iks jest w tym domu”.

Naturalnie Hastings zapragnął dowiedzieć się, kim jest ów Iks. Powinien z góry znać odpowiedź:

Ku memu niesłychanemu oburzeniu Poirot stanowczo potrząsnął głową.

— Tego ci nie powiem, mój drogi.

— Nonsens. Dlaczego?

W oczach Poirota pojawiły się błyski.

— Ponieważ, mon cher, jeszcze ciągle jesteś tym samym Hastingsem z dawnych lat. Nadal masz wymowną twarz. Nie chciałbym, rozumiesz, żebyś siedział wpatrując się w Iksa z rozdziawionymi ustami i miną mówiącą wyraźnie: «Człowiek, na którego patrzę, jest mordercą».

— Możesz zaufać mi, że w razie potrzeby potrafię nieźle udawać.

— Kiedy próbujesz coś udawać, jest jeszcze gorzej. Nie, nie, mon ami, musimy działać w najgłębszej tajemnicy — ty i ja. A potem uderzymy znienacka”.

Tak zaczęła się ostatnia wielka przygoda, przy czym Poirot niemal nie opuszczał swego pokoju, a Hastings błądził w ciemnościach. „Zrozumiałem natychmiast — pisał — że tym razem przypadła mi bardziej aktywna niż zwykle rola. W tej sytuacji trzeba było zastąpić Poirotowi oczy i uszy”. Poza składaniem obszernych raportów o wszystkim, co działo się na dole, uparcie próbował dotrzeć do winowajcy, co Poirota doprowadzało do szału: „Nie prosiłem cię tu, Hastings, ażeby obserwować, jak niezdarnie i z mozołem przemierzasz drogę, którą ja już odbyłem”, pieklił się na swym wózku. Rolę przyjaciela widział inaczej:

„— …Swobodnie się poruszasz, możesz chodzić, gdzie chcesz, możesz śledzić ludzi, mówić z nimi, podglądać ich, kiedy się tego nie spodziewają… (Omal nie zaprotestowałem z oburzeniem, ale w porę się pohamowałem. Nie warto było wznawiać tak dawnych sporów.) Możesz podsłuchiwać rozmowy, masz kolana, które jeszcze się zginają, co pozwala ci klękać i patrzeć przez dziurki od klucza…

— Nie będę patrzył przez dziurki od klucza! — przerwałem gwałtownie.

Poirot przymknął oczy.

— Doskonale! Nie będziesz patrzył przez dziurki od klucza. Pozostaniesz angielskim dżentelmenem i ktoś będzie zabity. To przecież nieważne. Dla Anglika najważniejszy jest honor. Twój honor jest ważniejszy niż cudze życie. Bien. Wszystko jest jasne.

— Nie, do licha, Poirot…”

Jak zauważył Hastings, „mijały dni”. Nad przywróconym do życia Styles pomimo lata zdawała się wisieć ołowiana chmura przygnębienia. Przykrą atmosferę częściowo powodowała kuchnia, gdyż jak zauważył Poirot, nie był to Ritz: „…Kuchnia jest typowo angielska, a więc gorsza już być nie może. Ta brukselka, ogromna, twarda, którą Anglicy tak bardzo sobie upodobali! Gotowane kartofle albo zdębiałe, albo rozpadające się! Jarzyny wodniste, wodniste i jeszcze raz wodniste! Wszystkie potrawy nie dosolone, bez pieprzu…”

Dla dobra sprawy Hastings potulnie zjawiał się na każdym posiłku, bywał w palarni, grał w brydża i służył swoim towarzystwem na spacerach każdemu, kto sobie tego życzył. W międzyczasie odwiedzał pokój na końcu korytarza pierwszego piętra i składał raporty.

Towarzystwo zebrane tego lata w Styles to dość typowa kolekcja. Najpierw zajmiemy się właścicielami, którzy wycofawszy się z czynnego życia umilali sobie starość prowadzeniem pensjonatu. Pułkownik Luttrell, „bardzo wysoki, kościsty mężczyzna z mizerną twarzą, łagodnymi, błękitnymi oczami, skubiący niepewnie krótki siwy wąsik”, był, według opinii Poirota, absolutnym pantoflarzem. Wszystkim trzęsła jego żona, „drobna starsza pani z gęstwą wijących się siwych włosów, o różowych policzkach i zimnych bladoniebieskich oczach”.

Co do gości, to Hastings uważał, że najbardziej godny zaufania jest sir William Boyd Carrington: „Wiedziałem, że (…) był w Indiach gubernatorem jednej z prowincji, gdzie znakomicie się spisywał. Miał też reputację świetnego strzelca i polował na grubego zwierza. Pomyślałem z żalem, że w naszych zdegenerowanych czasach nie rodzą się już tacy ludzie”. Norton, siwy mężczyzna o chłopięcej twarzy, spędzał czas głównie na obserwacji ptaków, biegał z lornetką polową i zacinając się z lekka wołał: „Tam na jaworze parka krzewek czarnołbistych buduje sobie gniazdo!” Panna Elizabeth Cole „była wysoką, ładną trzydziestoparoletnią kobietą” i czasem, kiedy Poirot czuł się na tyle dobrze, by pozwolić znieść się na dół, grała mu na fortepianie Bacha i Mozarta. On zaś ze swej strony wyraźnie zamierzał ją wyswatać ze swym owdowiałym przyjacielem. Major Allerton od pierwszego wejrzenia wzbudził antypatię Hastingsa, który wystawił mu taką laurkę: „Był to przystojny mężczyzna po czterdziestce, barczysty, z opaloną twarzą, swobodny w obejściu i rozmowny, przy czym wszystko co mówił, obfitowało w podteksty i aluzje. Pod oczami miał worki — widomy skutek rozwiązłego życia. (…) Intuicyjnie wiedziałem, że Allerton jest łajdakiem”. Ale w prawdziwą furię wpadł, kiedy się zorientował, że major ma niecne zamiary wobec jego córki Judith.

To właśnie obecność Judith, którą obowiązki zawodowe przywiodły do Styles, posłużyła Poirotowi za pretekst, by ściągnąć przyjaciela do Styles na wakacje „en familie”. Hastings opisuje nam córkę z pewnym zażenowaniem: „…jest smukła, wysoko trzyma głowę, ma proste czarne brwi, czarujący zarys policzków i brody i surową, niczym nie upiększoną twarz”. Judith mieszkała w Anglii od kilku lat, skończyła tam uniwersytet i wyraźnie ulegała wpływom feministek. „Bardzo jest niesmaczne?”, zapytała „wuja” Herkulesa, kiedy narzekał na miejscową kuchnię. „— Nie powinnaś o to pytać, moje dziecko. Czyżbyś nie umiała myśleć o niczym poza probówkami i mikroskopami? Środkowy palec masz poplamiony błękitem metylowym. Twój mąż nie będzie szczęśliwy, jeśli nie zadbasz o jego żołądek.

— Wobec tego może lepiej nie wyjdę za mąż.

— Na pewno wyjdziesz za mąż. Do czego stworzył cię le bon Dieu?

— Mam nadzieję, że do wielu rzeczy — odparta Judith”.

Jej pracodawca, wybitny uczony doktor Franklin, „był to wysoki, kanciasty mężczyzna, mający około trzydziestu pięciu lat, o stanowczym podbródku, rudawych włosach i jasnoniebieskich oczach”. Przyjechał do Styles ze swoją chorowitą żoną, aby zapewnić jej w lecie świeże powietrze. W starym ogrodowym pawiloniku urządził sobie pracownię, gdzie przy pomocy Judith prowadził badania nad rzadką tropikalną chorobą. Barbara Franklin spędzała całe dnie wdzięcznie upozowana na kanapie, „oparta o poduszki, w wykwintnym biało—niebieskim szlafroczku”, pod opieką siostry Craven, o której Hastings z aprobatą pisze, że „była wysoką, przystojną młodą kobietą o żywych rumieńcach i bujnych kasztanowych włosach”.

Moja opowieść o dniach spędzonych w Styles musi z konieczności być nieco zawiła”, tłumaczy się narrator. Uwięzionego na wózku Poirota ogarniały czarne myśli:

„…Boję się, i to bardzo. A na dodatek jestem bezsilny. A raczej prawie bezsilny. A tymczasem czas płynie. Niebezpieczeństwo czyha, Hastings, czyha i jest coraz bliższe”.

I rzeczywiście. Przypadkowe postrzelenie, a następnie dwa morderstwa sprawiły, że Styles znów trafiło do nagłówków gazet. Niewiele później redaktorzy z działu nekrologów rzucili się do międzynarodowych łączy z jeszcze większą sensacją: oto na atak serca zmarł legendarny Herkules Poirot!3

Z ciężkim sercem biorę do ręki pióro, by skreślić te ostatnie słowa…” — tak doktor Watson obwieścił światu rzekomą śmierć Sherlocka Holmesa w „Ostatnim problemie”. Wielbiciele Herkulesa Poirota nie mogli się jednak pocieszyć nawet najmniejszym znakiem zapytania. Hastings nie pozostawił ani cienia wątpliwości co do tego, że życie drogiego wszystkim belgijskiego detektywa dobiegło nieuchronnego końca:

Cher ami — oto jak brzmiały ostatnie słowa Poirota, gdy opuszczałem przed chwilą jego pokój.

Były to — jak się niebawem okazało — również ostatnie słowa, jakie miałem usłyszeć z jego ust. Albowiem kiedy Curtiss w chwilę później wszedł do pokoju swego pana, zastał już tylko jego zwłoki…”

Pochowano go — z pewnością dokładając wszelkich starań — w Styles St Mary, miejscu, w którym — jak pisał wstrząśnięty Hastings, „mieszkał, kiedy po raz pierwszy przybył do naszego kraju”. Nie był to pierwszy pogrzeb, który urządził swemu przyjacielowi. Przed laty, podczas zmagań z Wielką Czwórką, wmówiono weń, że „Poirot — niezwykły, niezastąpiony — nie żyje”. To, co wtedy napisał, mogłoby równie dobrze odnosić się do prawdziwej ceremonii w Styles St Mary:

Uroczystość była wzruszająca i pełna powagi. Na grobie złożono niewiarygodną ilość kwiatów. Przynosili je ludzie bogaci i biedni. Było to wielkim świadectwem szacunku, jakim cieszył się mój przyjaciel w kraju, który wybrał na ojczyznę. Ja sam, stojąc nad grobem, czułem się przygnębiony. Wspominałem miłe chwile, które spędziliśmy razem”.

Niewątpliwie i tym razem hrabina Rossakoff przysłała swemu małemu przyjacielowi ogromny wieniec z czerwonych róż, a przy grobie obok Hastingsa, Judith i innych pensjonatowych gości stanęli wstrząśnięci i smutni panna Lemon, pani Oliver, nadispektor Spence, pan Goby i wielu innych przyjaciół i znajomych.

Trudno mi było wyobrazić sobie życie bez Poirota”, wyznał kiedyś Hastings.

No dobrze, a co z George’em? „Porozmawiaj z George’em” przykazywał Poirot w notatce, którą po jego śmierci znalazł Hastings w przeglądanych papierach.

A Iks? „W pojedynku pomiędzy Poirotem a Iksem zwycięstwo odniósł Iks” — do takiego wniosku doszedł rozgoryczony Hastings, kompletnie zapominając o jednym z ostatnich uśmiechów Herkulesa Poirota i towarzyszących mu słowach:

„…Ale my, Hastings, ty i ja, nie możemy spocząć. Będziemy drążyć dalej i to pod ziemią, jak krety. I prędzej czy później Iks wpadnie w nasze ręce”.

I tak się też stało. Iście w stylu Poirota.



Bibliografia Poirota


Panno Lemon, gdzie pani podziewa się teraz, kiedy najbardziej pani potrzebuję?” — oto krzyk każdego potencjalnego bibliografa Poirota. Poniżej przedstawiamy spis powieści w porządku chronologicznym, według pierwszych wydań. Tylko jedna —”Murder on the Links” — nie ukazała się dotąd po polsku. Polskie tytuły i nazwiska tłumaczy podajemy według wydań wykorzystanych w tekście, przy czym niektóre cytaty — wyłącznie dla potrzeb tej książki — pozwoliliśmy sobie lekko zmodyfikować.


Powieści:

1. „The Mysterious Affair at Styles”, 1920; „Tajemnicza historia w Styles”, Warszawa, Iskry, 1992, tłum. Tadeusz Jan Dehnel;

2. „Murder on the Links”, 1923; [Morderstwo na polu golfowym];

3. „The Murder of the Roger Ackroyd”, 1926; „Zabójstwo Rogera Ackroyda”, Warszawa, Iskry, 1992, tłum. Marek Zakrzewski;

4. „The Big Four”, 1928; „Wielka Czwórka”, Warszawa, Prószyński i S–ka, 1996, tłum. Jolanta Bartosik;

5. „The Mistery of the Blue Train”, 1928; „Zagadka Błękitnego Ekspresu”, Warszawa, Prószyński i S–ka, 1996, tłum. Hanna Pasierska;

6. „Peril at End House”, 1932; „Samotny Dom”, Warszawa, Prószyński i S–ka, 1997, tłum. Mira Michałowska;

7. „Lord Edgware Dies”, 1933; „Śmierć lorda Edgware’a”, Gdańsk, Phantom Press International, 1993, tłum. Grażyna Rychlik;

8. „Murder in the Orient Express”, 1934 (także jako „Murder in the Calais Coach” 1934) „Morderstwo w Orient Expressie”, Wrocław, Wyd. Dolnośląskie, 1991, tłum. Anna Wiśniewska–Walczyk;

9. „Murder in the Three Acts”, 1934 (także jako „Three Acts Tragedy” 1935); „Tragedia w trzech aktach”, Wrocław, Wyd. Dolnośląskie, 1996, tłum. Anna Mencwel;

10. „Death in the Clouds”, 1935 (także jako „Death in the Air” 1935); „Śmierć w chmurach”, Wrocław, Wyd. Dolnośląskie, 1992, tłum. Jan S. Zauss i Irena Ciechanowska–Sudymont;

11. „The ABC Murders”, 1936 (także jako „Alphabet Murders”, 1966); „A.B.C.”, Wrocław, Wyd. Dolnośląskie, 1997, tłum. Wanda Dehnel;

12. „Cards on the Table”, 1936; „Karty na stół”, Wrocław, Wyd. Dolnośląskie, 1993, tłum. Krystyna Bockenheim;

13. „Murder in Mesopotamia”, 1936; „Morderstwo w Mezopotamii”, Warszawa, Prószyński i S–ka, 1996, tłum. Jan Zakrzewski i Ewa Kra—snodębska;

14. „Death on the Nile”, 1937; „Śmierć na Nilu”, Warszawa, Czytelnik, 1977, tłum. Natalia Billi;

15. „Dumb Witness”, 1937 (także jako „Poirot Loses a Client”, 1937); „Niemy świadek”, Gdańsk, Phantom Press International, 1993, tłum. Anna Polak;

16. „Appointment with Death”, 1938; „Rendez–vous ze śmiercią”, Gdańsk, Phantom Press International, 1992, tłum. Tadeusz Jan Dehnel;

17. „Hercule Poirot’s Christmas” 1938 (także jako „Murder for Christmas”, 1939 i „A Holiday for Murder”, 1947; „Boże Narodzenie Herkulesa Poirot”, Gdańsk, Phantom Press International, 1992, tłum. Barbara Jabłońska;

18. „One, Two, Buckle My Shoe”, 1940 (także jako „The Patriotic Murders”, 1941 i „Ań Overdose of Death”, 1953); „Pierwsze, drugie… zapnij mi obuwie”, Gdańsk, Phantom Press International, 1992, tłum. Jan. S. Zaus i Irena Ciechanowska—Sudymont;

19. „Sad Cypress”, 1940; „Zerwane zaręczyny”, Warszawa, Czytelnik, 1966, tłum. Tadeusz Jan Dehnel;

20. „Evil Under the Sun”, 1941, „Zło, które żyje pod słońcem”, Wrocław, Wyd. Dolnośląskie, 1993, tłum. Marian Stawiński;

21. „Five Little Pigs”, 1942, (także jako „Murder in Retrospect”, 1942); „Pięć małych świnek”, Gdańsk, Phantom Press International, 1992, tłum. Izabella Kulczycka;

22. „The Hollow”, 1946 (także jako „Murder After Hours”, 1954); „Niedziela na wsi”, Warszawa, Prószyński i S–ka, 1997, tłum. Jolanta Bartosik;

23. „Taken at the Flood”, 1948 (także jako „There Is a Tide…”, 1948); „Pora przypływu”, Wrocław, Wyd. Dolnośląskie, 1992, tłum. Tadeusz Jan Dehnel;

24. „Mrs McGinty’s Dead”, 1952; „Pani McGinty nie żyje”, Wrocław, Wyd. Dolnośląskie, 1991, tłum. Ewa Życieńska;

25. „After Funeral”, 1953 (także jako „Funerals Arę Fatal”, 1953 i „Murder at the Gallop”, 1963); „Po pogrzebie”, Wrocław, Wyd. Dolnośląskie, 1995, tłum. Anna Rojkowska;

26. „Hickory, Dickory, Dock”, 1955 (także jako „Hickory, Dickory, Death”, 1955); „Entliczek, pentliczek”, Wrocław, Wyd. Dolnośląskie, 1991, tłum. Aleksandra Ambros;

27. „Dead Man’s Folly”, 1956; „Zbrodnia na festynie”, Wrocław, Wyd. Dolnośląskie, 1996, tłum. Andrzej Milcarz;

28. „Cat Among the Pigeons”, 1959; „Kot wśród gołębi”, Wrocław, Wyd. Dolnośląskie, 1995, tłum. Krystyna Bockenheim;

29. „The Clocks”, 1963; „Przyjdź i zgiń”, Wrocław, Wyd. Dolnośląskie, 1994, tłum. Krystyna Bockenheim;

30. „Third Girl”, 1966; „Trzecia lokatorka”, Warszawa, Prószyński i S–ka, 1997, tłum. Tadeusz Jan Dehnel;

31. „Hallowe’en Party”, 1969; „Wigilia Wszystkich Świętych”, Gdańsk, Phantom Press International, 1993, tłum. Krzysztof Masłowski;

32. „Elephants Can Remember”, 1972; „Słonie mają dobrą pamięć”, Wrocław, Wyd. Dolnośląskie, 1995, tłum. Agnieszka Bihl;

33. „Curtain”, 1975; „Kurtyna”, Warszawa, Czytelnik, 1978, tłum. Anna Szeryńska.


Sztuka teatralna:


Black Coffee; a Play in Three Acts”, 1934; [Czarna kawa].


Opowiadania, które ukazały się po polsku w wydaniach zbiorowych:


1. „Agatha Christie’s Poirot, Book 3”, 1991; „Obligacje za milion dolarów”, Gdańsk, Phantom Press International, 1993, tłum. Jacek Makojnik;

— „How Does Your Garden Grow” („Skąd ten ogród masz, ach skąd?”)

— „The Plymouth Ekspress” („Ekspres do Plymouth”)*

— „The Million Dollars Bond Robbery” („Obligacje za milion dolarów”)

— „Wasp’s Nest” („Gniazdo os”)

— „The Tragedy at Marsdon Manor” („Tragedia w Marsdon Manor”)

— „The Double Clue” („Podwójny ślad”)

— „The Mistery of the Bagdad Chest” („Tajemnica bagdadzkiego kufra”)

— „The Theft of the Royal Ruby” („Kradzież królewskiego rubinu”)

— „The Affair at the Victory Bali” („Morderstwo na Balu Zwycięstwa”)

— „The Mystery of Hunter’s Lodge” („Tajemnica domku myśliwskiego


2. „Murder in the Mews and Three Other Poirot’s Cases”, 1937; „Morderstwo w zaułku”, Gdańsk, Phantom Press International, 1993, tłum. Jan S. Zaus;

— „Murder in the Mews” („Morderstwo w zaułku”)

— „The Incredible Theft” („Niewiarygodna kradzież”)

— „Dead Mań Mirror” („Lustro nieboszczyka”)

— „Triangle at Rhodes” („Trójkąt na Rodos”)


3. „The Adventure of the Christmas Pudding and a Selection of Entrees”, 1960; „Zagadka gwiazdkowego puddingu”, Gdańsk, Phantom Press International, 1993, tłum. Magdalena Złotowska;

— „The Adventure of Christmas Pudding” („Zagadka gwiazdkowego puddingu”)

— „The Mystery of the Spanish Chest” („Tajemnica hiszpańskiej skrzyni”)

— „The Under Dog” („Przegrany gość”)

— „Four–and–Twenty Blackbirds” („Dwadzieścia cztery kosy”)

— „The Dream” („Sen”)

Do tego zbioru weszło też jedno opowiadanie z panną Marple („Szaleństwo Greenshawa”)


4. „Problem at Pollensa Bay and Other Stories”, 1991; „Detektywi w służbie miłości”, Warszawa, Prószyński i S–ka, 1997, tłum. Grażyna Woyda;

— „The Second Gong” („Drugi gong”)

— „Yellow Iris” („Żółty irys”)

Bohaterami pozostałych sześciu opowiadań z tego zbiorku są inni detektywi.


5. „The Labours of Herkules”, 1947; „Dwanaście prac Herkulesa”, Gdańsk, Phantom Press International, 1992, tłum. Grażyna Jesionek;

— „The Nemean Lion” („Lew z Nemei”)

— „The Lernean Hydra” („Hydra lernejska”)

— „The Arcadian Deer” („Łania ceryntyjska”)

— „The Erymanthian Boar” („Dzik z Erymantu”)

— „The Augean Stables” („Stajnie Augiasza”)

— „The Stymphalean Birds” („Ptaki stymfalijskie”)

— „The Cretan Buli” („Byk kreteński”)

— „The Horses of Diomedes” („Klacze Diomedesa”)

— „The Girdle of Hyppolita” („Pas Hipolity”)

— „The Flock of Geryon” („Stado Gerionesa”)

— „The Apples of the Hesperides” („Jabłka Hesperyd”)

— „The Capture of Cerberus” („Pojmanie Cerbera”)


Opowiadania rozproszone, z których wiele ukazało się w polskich czasopismach pod różnymi tytułami. Tu podajemy tytuły w wersji oryginalnej w porządku alfabetycznym, dodając w nawiasach kwadratowych „roboczy” przekład.


1. „The Adventure of Johnnie Waverly” [Przygoda Johnniego Waverly]

2. „The Adventure of the Cheap Fiat” [Zagadka taniego mieszkania]

3. „The Adventure of the Clapham Cook” [Przygoda kucharki z Clapham]

4. „The Adventure of the Egyptian Tomb” [Tajemnica egipskiego grobowca]

5. „The Adventure of the Italian Nobleman” [Przygoda włoskiego szlachcica]

6. „The Adventure of «The Western Star»„ [Zagadka „Gwiazdy Zachodniej”]

7. „The Case of the Missing Will” [Przypadek zaginionego testamentu]

8. „The Chocolate Box” [Pudełko czekoladek]

9. „Christmas Adventure” [Przygoda gwiazdkowa; pierwsza wersja „The Adventure of the Christmas Pudding” — „Zagadki gwiazdkowego puddingu”]

10. „The Cornish Mystery” [Tajemnica kornwalijska]

11. „The Disapearance of Mr Davenheim” [Zniknięcie pana Davenheima]

12. „Double Sin” [Podwójny grzech]

13. „The Jewel Robbery at the Grand Metropolitan” [Kradzież biżuterii w Grand Metropolitan]

14. „The Kidnapped Prime Minister” [Porwanie premiera]

15. „The King of Clubs” [Król trefl]

16. „The Lemesourier Inheritance” [Dziedzictwo Lemesurierów]

17. „The Lost Minę” [Zagubiona kopalnia]

18. „The Market Basing Mystery” [Tajemnica Market Basing]

19. „Poirot and the Regatta Mystery” [Poirot i zagadka na regatach]

20. „Problem at Sea”, „Zagadka na morzu”, w: „Fakty i Fikcje” 1884, tłum. Małgorzata Grabowska.

21. „The Submarine Plans” [Plany łodzi podwodnej]; rozszerzoną wersją tego opowiadania jest „The Incredible Theft” („Niewiarygodna kradzież”)

22. „The Third Floor Fiat” [Mieszkanie na trzecim piętrze]

23. „The Veiled Lady” [Zawoalowana dama]


Filmy pełnometrażowe:


1931 „Alibi” (Twickenham Studios) z Austinem Trevorem (w roli Herkulesa Poirota), adaptacja „Zabójstwa Rogera Ackroyda”;

1931 „Black Coffee” (Twickenham Studios) z Austinem Trevorem, adaptacja sztuki pod tym samym tytułem;

1934 „Lord Edgware Dies” (Real Art Studios) z Austinem Trevorem;

1966 „The Alphabet Murders” (MGM) z Tonym Randallem, adaptacja „A.B.C.”;

1974 „Murder on the Orient Express” (EMI/Paramount) z Albertem Finneyem; 1978 „Death on the Nile” (EMI/Paramount) z Peterem Ustinovem; 1982 „Evil Under the Sun” (EMI/Paramount) z Peterem Ustinovem; 1988 „Appointment wit Death” (The Cannon Group Inc.) z Peterem Ustinovem.


Adaptacje telewizyjne:


1985 „Thirteen at Dinner” (Warner Brothers Television) z Peterem Ustinovem, adaptacja „Śmierci lorda EdgwareV;

1986 „Dead Man’s Folly” (Warner Brothers Television) z Peterem Ustinovem;

1986 „Murder in Three Acts” (Paul Waigner w koprodukcji z Warner Brothers Television) z Peterem Ustinovem, adaptacja „Tragedii w trzech aktach”;

1989 „Agatha Christie’s Poirot” (Thames/London Weekend Television)* z Davidem Suchetem; dziesięć odcinków na podstawie następujących opowiadań: „The Adventure of Clapham Cook”, „Murder in the Mews”, „The Adventure of Johnny Waverly”, „Four–and–Twenty Blackbirds”, „The Third Floor Fiat”, „Triangle at Rhodes”, „Problem at Sea”, „The Incredible Theft”, „The King of Clubs”, „The Dream”;

1990 „Peril at End House” (Thames/London Weekend Television) z Davidem Suchetem;

1990 „Agatha Christie’s Poirot” (Thames/London Weekend Television) z Davidem Suchetem; osiem odcinków na podstawie następujących opowiadań: „The Veiled Lady”, „The Lost Minę”, „The Cornish Mystery”, „The Disapearance of Mr Davenheim”, „Double Sin”, „The Adventure of the Cheap Fiat”, „The Kidnapped Prime Minister”, „The Adventure of «The Western Star»”;

1990 „The Mysterious Affair at Styles” (Thames/London Weekend Television) z Davidem Suchetem;

1991 „Agatha Christie’s Poirot” (Thames/London Weekend Television) z Davidem Suchetem; dziesięć odcinków na podstawie następujących opowiadań: „How Does Your Garden Grow?”, „The Million Dollar Bond Robbery”, „The Plymouth Express”, „Wasp’s Nest”, „The Tragedy at Marsden Moor”, „The Double Clue”, „The Mystery of the Spanish Chest”, „The Theft of the Royal Ruby”, „The Affair at the Victory Ball”, „The Mystery of The Hunter’s Lodge”;

1992 „The ABC Murders”, „Death in the Clouds”, „One, Two, Buckle My Shoe” (Thames/London Weekend Television) z Davidem Suchetem — trzy pełnometrażowe odcinki;

1993 „Agatha Christie’s Poirot” (Thames/London Weekend Television) z Davidem Suchetem; osiem odcinków na podstawie następujących opowiadań: „The Adventure of the Egyptian Tomb”, „The Underdog”, „Yellow Iris”, „The Case of the Missing Will”, „The Adventure of the Italian Nobleman”, „The Chocolate Box”, „Dead Man’s Mirror”, „Jewel Robbery at the Grand Metropolitan”;

1995 „Hercule Poirot Christmas”, „Hickory, Dickory, Dock” (Thames/London Weekend Television) z Dawidem Suchetem; dwa odcinki pełnometrażowe;

1996 „Murder in the Links” (Thames/London Weekend Television) z Davidem Suchetem;

1997 „Dumb Witness” (Thames/London Weekend Television) z Davidem Suchetem.


W książce wykorzystano też fragmenty wspomnień Agathy Christie:


An Autobiography”, 1977; „Autobiografia”, Pruszków 1994, Rachocki i S–ka s.c., tłum. t.1 — Teresa Lechowska, t. II — Magdalena Konikowska.

* W polskim wydaniu „Prószyńskiego i S–ki” z r. 1998 jest to strona 18. (Wszystkie przypisy oznaczone gwiazdką pochodzą od tłumaczki.)

* „Autobiografia” t.I.

1 Z nie wyjaśnionych przyczyn niektórzy badacze i autorzy wspomnień pośmiertnych przyjęli na podstawie wzmianki w „Tajemniczej historii w Styles”, że rok 1904, kiedy to Poirot i inspektor Japp po raz pierwszy współpracowali ze sobą w Brukseli przy okazji oszustwa Abercrombiego, jest równocześnie rokiem przejścia Poirota na emeryturę. Wobec tego uznano, że musiał się on urodzić między rokiem 1839 a 1844, a jego działalność jako prywatnego detektywa na terenie Belgii czy Francji przypadłaby na lata 1904–1914.

Jako dodatek do tego zamieszania można przytoczyć uroczą, choć budzącą wątpliwości przedmowę do zbioru „Hercule Poirot: Master Detective” (Herkules Poirot, mistrzowski detektyw), opublikowanego w roku 1936, gdzie Poirot mówi: „Pracę detektywa rozpocząłem w Brukseli w roku 1904 od przypadku oszustwa Abercrombiego”. Wiemy jednak, że Poirot wstąpił do belgijskiej policji jako młody człowiek. Idąc za tym mylnym tropem, moglibyśmy dojść do wniosku, że urodził się około roku 1884, do Anglii zaś przybył w wieku trzydziestu dwóch lat.

2 Sprawa nazwiska miała przysparzać później wiele kłopotów. Pwarrit, Porrit, Peerer, Porrot i Prott to tylko kilka próbek angielskiej wymowy. Przy trzech różnych okazjach sam Poirot zniekształca je celowo, dla podstępu, i przedstawia się jako Poirier, Pontarlier i Parotti.

3* W Polsce również pod tytułem „Błękitny Ekspres”.

4 Opublikowane po raz pierwszy jako „The Clue of the Chocolate Box” w „The Sketch” z 23.05.1923.

5 Niektórzy wolą wierzyć, że w „Wielkiej Czwórce” mieliśmy do czynienia z potrójnym blefem i że Achilles naprawdę istniał, pomimo zapewnień Poirota: „Achilles, mój brat, wrócił na swoje miejsce: do krainy baśni”.

6 Cytat pochodzi z pierwotnej wersji „Tajemnicy gwiazdkowego puddingu”, która nosiła tytuł „Christmas Adventure”.

* W Polsce także pod tytułami: „Hotel na wybrzeżu” i „Zło czai się wszędzie”.

7 W jednej z ostatnich spraw, opisanej w „Wigilii Wszystkich Świętych”, Poirot prezentuje nieco odmienny pogląd: „Czasami prawie żałował, iż nie poszedł na studia teologiczne, zamiast wstępować w młodości do policji. Jak wspaniale byłoby rozważać, ile aniołów może tańczyć na czubku szpilki, i prowadzić na ten temat dysputy z kolegami”.

* „Tragedia w trzech aktach”.

8 Opublikowane także pod tytułem „The Clue of Chocolate Box” i „The Time Hercule Poirot Failed”. Istnieje pewna niejasność co do tego, kiedy ta sprawa miała miejsce. W „Kartach na stół”, wydanych w roku 1937, Poirot mówi, że wydarzyło się to „dwadzieścia osiem lat temu”, co oznacza rok 1909, ale w „Samotnym Domu” nazywa to swoją „fatalną pomyłką” popełnioną w roku 1893 w Belgii.

1 Wiele tych opowiadań, pierwotnie publikowanych w czasopismach, np. „The Sketch” (1923) i „Blue Book” (1923–1925), doczekało się zbiorowych wydań książkowych, czasem z nieznacznymi zmianami.

2 Znacznie rozszerzona wersja tej historii została opublikowana w roku 1937 pod tytułem „The Incredible Theft”.

3* Ta właśnie wersja ukazała się po polsku pod tytułem „Niewiarygodna kradzież”. Przedmiotem kradzieży są tam plany nie łodzi podwodnej, tylko bombowca.

* Kopciuszek.

4 Historia tego uroczego opowiadania jest dość skomplikowana. Pierwsza wersja ukazała się w „The Sketch” 12 grudnia 1923 roku, a następnie kursowała pod tytułem „Christmas Adventure”. W roku 1960 pojawiła się wersja znacznie poszerzona i uwspółcześniona (z akcją przeniesioną w lata pięćdziesiąte), którą wydawano pod dwoma tytułami: „The Adventure of the Christmas Pudding” oraz „The Theft of the Royal Ruby”.

* „Wielka Czwórka”.

5 „Wielka Czwórka”, opublikowana po raz pierwszy jako powieść w roku 1927, stanowi właściwie nieco rozszerzony zbiór dwunastu opowiadań, które ukazywały się w „The Sketch” w roku 1924.

6* Również po polsku opowiadanie to ukazało się pod dwoma tytułami: „Zagadka gwiazdkowego puddingu” i „Kradzież królewskiego rubinu”. W żadnym z nich Poirot nie uskarża się na samotność. Goszcząca go rodzina nosi nazwisko Lacey, a nie Endicott. Święta w ich domu Poirot spędza nie na zaproszenie gospodarzy — dotąd w ogóle ich nie znał — tylko na prośbę przedstawiciela służb specjalnych, który tę wizytę zaaranżował. O czerwonej kamizelce brak jakiejkolwiek wzmianki.

7 W roku 1929 Tommy i Tuppence Beresfordowie (inna para detektywów Agathy Christie m. in. ze zbiorku opowiadań „Partners in Crime”) parodiują wyczyny Poirota i Hastingsa w opowiadaniu „The Man Who was No. 16”.

8 Prawdopodobnie w związku z obroną istniejącego porządku społecznego w walce z Wielką Czwórką. Być może właśnie za swój udział w tym sukcesie Hastings otrzymał Order Imperium Brytyjskiego. Nigdy się nie dowiedzieliśmy, co sądził o tym Poirot.

* W „Zerwanych zaręczynach”.

1 „Black Coffee” to jedyna sztuka z Poirotem, nie oparta na wcześniej opublikowanym utworze.

2 Rozszerzona wersja tej historii ze zmienionym zakończeniem została opublikowana w roku 1937 pod tytułem „Dead Man’s Mirror”.

3* Ta wersja ukazała się w Polsce pod tytułem „Lustro nieboszczyka”.

4 Wydane również pod tytułem „Thirteen at Dinner”.

5 Rozszerzona wersja tej historii została opublikowana w roku 1960 pod tytułem „Tajemnica hiszpańskiej skrzyni”.

6 Chociaż książka ukazała się w roku 1936, autorka zaznaczyła w przedmowie, że opisane wypadki miały miejsce cztery lata wcześniej.

* W polskim przekładzie nie ma ani słowa na temat nadwagi, przeciwnie: „sprawiała wrażenie wiotkiej i delikatnej”.

7 W latach dwudziestych pan Satterthwaite współdziałał — zawsze bardzo tym zaskoczony — z innym detektywem Agathy Christie, tajemniczym Harleyem Quinem.

* W oryg. Irish stew — irlandzki gulasz.

8 Panna Lemon była przedtem sekretarką innego detektywa Agathy Christie, Parkera Pyne’a.

9 „Pośmiertne wezwanie Poirota przez pannę Arundell przypomina podobny przypadek, dotyczący panny Barrowby z opowiadania „Skąd ten ogród masz, ach skąd?”, chociaż sprawa „Niemego świadka” ciągnęła się znacznie dłużej.

10 Dwa inne opowiadania z tego samego okresu, „Niewiarygodna kradzież” i „Lustro nieboszczyka”, to rozszerzone wersje odpowiednio „The Submarine Plans” i „Drugiego gongu”.

11 W nieco zmienionych wersjach również pod tytułami „Crime in Cabin 66” i „Poirot and the Crime in Cabin 66”.

12 „Podczas tej podróży jedna ze współpasażerek zapytała Poirota, czy był kiedyś w Egipcie. Detektyw odpowiedział: „Nigdy, mademoiselle”, zapominając o „The Adventure of the Egyptian Tomb” z lat dwudziestych. Tę poważną lukę w słynnej pamięci małego Belga da się wytłumaczyć tylko morską chorobą.

* Angielskie święto ludowe, upamiętniające rocznicę udaremnienia „spisku prochowego”, któremu przewodził Guy Fawkes, a mającego na celu wysadzenie w powietrze gmachu parlamentu. Tradycyjnie puszcza się wtedy fajerwerki i petardy.

13 Chociaż „Karty na stół” ukazały się w roku 1936, jeden z bohaterów robi tam rozsądną uwagę: „To, że ktoś zepchnął swoją cioteczną babkę ze schodów w 1912 roku, niekoniecznie może przydać się nam w roku 1937”, wskazując tym samym, że akcja rozgrywa się rok później.

14 „Nadinspektor Battle, Ariadna Oliver i pułkownik Race mają swoje oddzielne miejsca w powieściach Agathy Christie, podobnie jak Poirot. Zgromadzenie ich przy wspólnym stole to niewątpliwy sukces pana Shaitany.

15 „Powieści tej nie należy mylić z opowiadaniem pod tym samym tytułem, w którym jako detektyw występuje Parker Pyne.

* W okresie międzywojennym Transjordania, stanowiąca część dzisiejszej Jordanii, należała do brytyjskiego mandatu Palestyny.

* Prywatna rezydencja rodziny królewskiej.

1 Opowiadania, które składają się na „Dwanaście prac Herkulesa”, byty najpierw drukowane oddzielnie w brytyjskich i amerykańskich czasopismach od listopada 1939 do września 1940. Do ostatecznych wersji wprowadzono drobne zmiany.

2 „Kto jest pieszczoszkiem naszego ministra? Ty nim jesteś. Kto połowę rządu trzyma w garści, uciszając ich skandale? Ty. (…) Czasem myślę, że ty w ogóle nie masz skrupułów, Poirot!” Tak utyskiwał inspektor Japp w „Pierwsze, drugie… zapnij mi obuwie”. Fakt, że wiedział o sprawie „Stajen Augiasza”, zanim się wydarzyła, jest jednym z kaprysów Poirotowej chronologii.

* Ten w zamierzeniu autorki nie istniejący kraj, który występuje także w innych jej powieściach, w polskim przekładzie nosi nazwę Słowacji.

* Mitologie Parandowskiego, Kubiaka i Gravesa podają inne wersje tego zadania.

* Pod takim tytułem utwór ten ukazał się po polsku. Tłumaczka opowiadania uznała, że słynne stado składało się wyłącznie z klaczy, chociaż autorka — zresztą w zgodzie z mitologią — nie określa płci owych zwierząt i używa wyłącznie słowa „konie” (horses).

3 W książce Janet Morgan „Agatha Christie: A Biography” autorka cytuje pełną irytacji wypowiedź pani Christie na temat proponowanej obwoluty do „Dwunastu prac Herkulesa”: „To sugeruje, że Poirot chodzi do kąpieli nago!!! Moja rodzina wygłasza różnego rodzaju obsceniczne uwagi. Byłam taktowna (mam nadzieję), lecz stanowcza. Możecie na okładkę dać rzeźbę, ale niech to będzie wyraźnie rzeźba, a nie Poirot jako ekshibicjonista z Hyde Parku!!!”

4 Zob. Anne Hart: „Agatha Christie’s Miss Marple”.

5 W „Trzeciej lokatorce” Poirot wygłosił cały elaborat, żeby zdobyć zaufanie sir Rodericka Horsefielda, który wprawdzie odegrał kiedyś znaczącą rolę w rozwoju przemysłu zbrojeniowego, ale obecnie zawodziła go pamięć. „Należy cofnąć się myślą aż do dni wojny. Ostatni raz widzieliśmy się chyba w Normandii. (…) Jakie decyzje musieliśmy powziąć. Ile trudności nastręczała ochrona tajemnicy!” Ciekawe, czy naprawdę wszystko, co mówił, było zmyślone?

6 Opublikowane pierwotnie w roku 1941 pod tytułem „Poirot and the Regular Customer”.

7 Opowiadanie to wydane również pod tytułem „The Regatta Mystery”, jest „kuzynem” innego, pod tym samym tytułem. W tym ostatnim identyczną zagadkę rozwiązuje Parker Pyne.

8* Ta właśnie wersja ukazała się w Polsce pod tytułem „Gwiazda Zaranna” w zbiorze opowiadań „Detektywi w służbie miłości”.

* Po polsku również pod tytułem „Sześć pudełek zapałek”.

1 Jest to jedyny udokumentowany kontakt Poirota z tzw. Aranżerami, chociaż pan Robinson i jego syndykat pojawiają się w kilku innych powieściach Agathy Christie.

2 Chociaż akcja opowiadania „Zagadka gwiazdkowego puddingu” (znanego również pod tytułem „Kradzież królewskiego rubinu”) rozgrywa się w latach pięćdziesiątych, jest to tylko rozszerzona wersja utworu z lat dwudziestych. Podobnie osadzona w latach pięćdziesiątych akcja „Tajemnicy hiszpańskiej skrzyni” jest rozszerzoną wersją opowiadania „Tajemnica bagdadzkiego kufra” z lat trzydziestych.

3 Możliwe, że Colin Lamb, który działał pod przybranym nazwiskiem, był synem nadinspektora Battle’a, starego przyjaciela Poirota z książki „Karty na stół”.

* Młodzi mężczyźni ubierający się według mody wczesnych lat dwudziestych: w długie, luźne marynarki, wąskie spodnie i grube, miękkie buty.

* Straszna baba.

* „Autobiografia”, t. II.

1 Na przestrzeni wielu lat powstały o Poirocie liczne filmy. W postać detektywa wcielali się: Austin Trevor, Tony Randall, Albert Finne i Peter Ustinov. Autorka tej biografii uważa jednak, że samemu Poirtowi najbardziej podobałaby się najnowsza kreacja Davida Suchet w brytyjskim serialu telewizyjnym „Agatha Christie’s Poirot”.

2 Druga wersja.

* W polskim przekładzie: „nocny czepek”.

3 Pierwsza wersja.

* Mowa o obecnej królowej Elżbiecie II.

4 Wspominając dyskusję nad adaptacją sceniczną „Zabójstwa Rogera Ackroyda”, Agatha Christie pisze z oburzeniem w swej autobiografii: „Wstępny pomysł wręcz mnie przeraził: polegał na tym, żeby odmłodzić Poirota o dwadzieścia lat, nazwać go Beau Poirot i otoczyć rojem zakochanych dziewcząt”.

* W polskich przekładach spotykamy czasem pisownię „Rosakow”.

5 Uświadomiłam sobie, że popełniłam okropny błąd, robiąc z Hercule’a Poirota człowieka tak starego”, napisała Agatha Christie w swej autobiografii, chociaż w ten sposób stworzyła wzór podnoszący na duchu każdego, kto ukończył sześćdziesiąt pięć lat. (Hercule — Autorka obstawała stanowczo przy tej właśnie wersji imienia detektywa. „Hercule, nie Herkules”, zaznaczyła w swej autobiografii.)

* Ulica w Londynie, przy której prowadzą praktykę słynni lekarze.

* Zdania tego zabrakło w polskim przekładzie.

* Jestem trochę snobem.

* Elegancka dzielnica Londynu.

* W oryginale mowa jest wyraźnie o krwi żydowskiej (Jewish).

* W polskim przekładzie zdegradowany do stopnia inspektora.

* Tredwell to kamerdyner z „Tajemnicy rezydencji «Chimneys»”.

1 Druga wersja.

* Cudzoziemki, które przyjeżdżały do Anglii dla nauki języka i zarabiały na swe utrzymanie spełniając różne domowe obowiązki. Dziś są to zwykle uczennice lub studentki zatrudniane czasowo do opieki nad dziećmi, ale jak wynika z powieści Agathy Christie, dawniej au pairs rekrutowały się po prostu spośród ubogich emigrantek.

* Pomocnicza Służba Kobiet Lotnictwa Brytyjskiego

* Pomocnicza Służba Kobiet Królewskiej Marynarki.

1 Hastings występuje jako narrator w trzydziestu czterech sprawach Poirota. W pierwszej osobie są napisane jeszcze trzy powieści Agathy Christie*. W „Zabójstwie Rogera Ackroyda” narratorem jest doktor Sheppard, w „Morderstwie w Mezopotamii” — Amy Leatheran, a w „Przyjdź i zgiń” — Colin Lamb. (Mowa wyłącznie o powieściach kryminalnych z Poirotem.)

* Tłumaczka dopatrzyła się jeszcze w „A.B.C.” wzmianki o siostrach, które w dzieciństwie bawiły się lalkami podobnymi do jednej z bohaterek.

* „Morderstwo na Balu Zwycięstwa”

2 Bystry obserwator Poirot wyraźnie nie zauważył pomyłki Hastingsa, który nazwał żonę imieniem jej siostry Belli. Co oni tak naprawdę wyprawiali na tym ranczu?

* Ależ nie. To nie to.

1 W „Tajemnicy domku myśliwskiego” zmieniono układ pokoi. Sypialnia Poirota znajduje się tam nie obok salonu, ale piętro wyżej.

* Tłumaczka wykryła jednak w „Przegranym gościu” wzmiankę o ciotce imieniem Jemima, „która miała najbardziej jędzowaty język” i do tego stopnia znęcała się nad swoją siostrą, że niemal nie pozbawiła jej życia.

* W polskim tłumaczeniu — pierwsze.

* W polskiej wersji brakuje tej uwagi.

* Angielskie słowo file oznacza zarówno „kartotekę”, jak „teczkę”. Polscy tłumacze używają obydwu wersji.

* Sirop — to po francusku sok, chociaż niektórzy tłumacze, nie wierząc chyba w abstynencję Poirota, przyjmują, że był to „likier”. Po przestudiowaniu literatury przedmiotu tłumaczka tej biografii doszła do wniosku, że na pewno chodziło o sok, gdyż Poirot częstował nim nawet niedorosłych gości, a poza tym mocniejsze trunki pijał rzadko. Zresztą w języku francuskim istnieje jednoznaczne słowo liquer.

* Jest to fragment nie „Wigilii Wszystkich Świętych”, ale „Entliczka, pentliczka”.

* W starszych wydaniach lunch, czyli lekki posiłek w środku dnia, tłumaczono zwykle jako „obiad” (rzadziej: drugie śniadanie), a diner, złożony z kilku dań i podawany wieczorem, jako „kolację”. Obecnie, kiedy słowo „lunch” stało się w Polsce powszechnie zrozumiałe i używane, często przyjmuje się, że diner to jednak obiad, choć jada się go o innej niż u nas porze. W cytatach podaję taką wersję, jaką wybrał dany tłumacz.

1 Mimo tej całej ostrożności zdarzały się niespodzianki. Kiedy w „Morderstwie w Orient Expressie” Poirot otworzył walizkę, zobaczył porządnie złożone damskie kimono ze szkarłatnego, haftowanego w smoki jedwabiu.

2 Wprawdzie w „Zagadce Błękitnego Ekspresu” widziano go „wczoraj na tenisie”, ale każde dziecko się domyśli, że Poirot mógł tam być wyłącznie jako widz.

3 Druga wersja.

4 „Te szczegóły zawdzięczam Dennisowi Sandersowi i Lenowi Lovallo, autorom pożytecznej i ciekawej książki „The Agatha Christie Companion” [Towarzysz Agaty Christie].

5 Były to: „Morderstwo w Mezopotamii”, „Morderstwo w Orient Expressie”, „Śmierć na Nilu” i „Rendez–vous ze śmiercią”.

1 W miarę upływu lat Japp awansował do stopnia nadinspektora.

* Przekład Małgorzata Grabowska.

* Uniwersalna w angielskim forma you wymaga w polskim przekładzie rozstrzygnięcia, czy rozmówcy są ze sobą na „ty” czy na „pan”. Tłumacze mają prawo do własnego zdania w tej kwestii, stąd różnice w cytatach.

* Pod tą swojską nazwą ukrywa się chętnie odwiedzana przez Poirota restauracja Cheshire Cheese.

* Przekład Urszula Gutowska.

* Nadinspektor Battle zawdzięcza ten awans polskiemu tłumaczowi, Michałowi Madalińskiemu.

* Przekład Beata Długajczyk.

* Ale i tak złapano go przy okazji.

* Przekład Elwira Piotrowska.

2 W powieści „Entliczek, pentliczek” pan Endicott dziękuje Poirotowi za pomoc w „aferze Abernethy’ego”, wcześniejszym przypadku, podejrzanie podobnym do sprawy z „Po pogrzebie”, gdzie prawnikiem rodziny Abernethie jest niejaki pan Entwhistle.

* W „Śnie”.

* I ten awans wyszedł spod pióra wyłącznie polskiego tłumacza.

1 Oczywiście istniały spekulacje, że Poirot był ojcem syna hrabiny Rossakoff. Po zbadaniu wszystkich danych wydaje się to jednak zupełnie nieprawdopodobne. Zresztą istnieją dowody, że podczas wizyty w Carltonie Hastings nie spuścił detektywa z oka.

2 Historia ta, (oraz druga, w której wspomniana jest pani Oliver) została po raz pierwszy opublikowana w czasopismach w roku 1932. Później obie weszły do zbiorku „Parker Pyne na tropie” (1934), wydanego również pod tytułem „Mr Pyne, Detective”.

* Przekład Irena Chodorowska

3 Pani Oliver była bardzo roztargniona. Kilka lat później powiedziała nadinspektorowi Battle’owi, że napisała trzydzieści dwie książki. Do roku 1961, kiedy to wyszła „Tajemnica Bladego Konia”, liczba ta wzrosła w jej mniemaniu do „co najmniej pięćdziesięciu pięciu”.

* Tą akurat tyradą pani Oliver uczęstowała nie Poirota, tylko innego bohatera „Pani McGinty nie żyje”.

4 W „Tajemnicy Bladego Konia” pani Oliver spotyka Hugha i Rhodę Despardów, z którymi wraz z Poirotem zetknęła się dwadzieścia pięć lat wcześniej w „Kartach na stół”, a także pastora Dane’a Calthrope’a z małżonką, przyjaciół panny Marple z „Zatrutego pióra”.

* Ani grosza.

* Nieumarzalne państwowe procentowe papiery wartościowe.

1 W roku 1934 oba te opowiadania znalazły się w zbiorku „Parker Pyne na tropie”.

2 Mimo wielu lat wspólnej pracy u Poirota, nigdzie nie odnotowano, by panna Lemon i George kiedykolwiek się do siebie odezwali.

* Według obliczeń tłumaczki najwyżej osiemdziesiąt osiem.

3 W Whitehaven Mansions Poirot miał numer telefonu Trafalgar 8137, co jest dowodem jego uprzywilejowanej pozycji, gdyż w Londynie nie istniała centrala o tej nazwie. Sąsiedzi detektywa musieli się zadowolić centralą Whitehall, zresztą i numer Poirota podano raz jako Whitehall 7272. Co za intrygujące podobieństwo do słynnego numeru Scotland Yardu — Whitehall 1212!

1 Jak podaje H.R.F. Keating w książce „Agatha Christie: First Lady of Crime”, termin „szare komórki” używany jest w znaczeniu „mózg” przez jedno z plemion afrykańskich.

2 Kariery Sherlocka Holmesa i Herkulesa Poirota nieznacznie się zazębiają. Poirot rozwiązał zagadkę Styles w roku 1916 (chociaż książka na ten temat ukazała się dopiero w roku 1920), natomiast utwór „His Last Bow” z Sherlockiem Holmesem wyszedł w roku 1917. Poirot, chociaż tak wiele zawdzięczał Holmesowi, wyraźnie nie doceniał jego talentu, ale był pełen podziwu dla twórcy tej postaci. W „Przyjdź i zgiń” Colin Lamb tak opisał jego zapatrywania:

„— «Przygody Sherlocka Holmesa» — mruknął z uwielbieniem, a potem wygłosił z szacunkiem jedno słowo: «maître! Tak, mistrz».

Sherlock Holmes? — spytałem.

Ach nie, nie Sherlock Holmes! Oddaję cześć autorowi, sir Arturowi Conan Doyle’owi. Te opowiastki Sherlocka są w rzeczywistości naciągane, pełne błędów i sztucznie skonstruowane. Ale sztuka pisania — ach, to coś zupełnie innego. Urok języka, stworzenie tej wspaniałej postaci doktora Watsona. To doprawdy triumf”.

3 Przejściowym antagonistą małego Belga w tym okresie był nadgorliwy inspektor Miller, który ku rozbawieniu Jappa, otwarcie szydził z metod Poirota. Detektyw wyraził się o nim kiedyś: „To, jak mówią, bystry gość, szpicel, cwaniak”. *(W „Przegranym gościu”.)

1 „Kurtyna”, ostatnia sprawa Poirota to osobliwy „powrót do przeszłości”. Agatha Christie napisała tę powieść, podobnie jak „Uśpione morderstwo” z panną Marple, na początku drugiej wojny światowej „na wypadek, gdybym zginęła podczas nalotu: rzecz nader prawdopodobna, jako że pracowałam w Londynie”.* Dotyczy ona ostatnich wydarzeń w i tak nieprawdopodobnie długim życiu Poirota, ale dostarcza też czytelnikom kolejnej zagadki. Nie wiemy bowiem nic o tym, co działo się z detektywem między początkiem lat czterdziestych a rokiem 1974. W rezultacie mamy niezgodności czasu, jak na przykład wtedy, gdy pewna staruszka mówi o morderstwie popełnionym w Styles w roku 1916 jako o wypadku sprzed dwudziestu lat. („Autobiografia”, t. II.)

2 Możliwe, że Hastings, który żył pod rządami Perona w latach 1946–1955, wybrał się na wakacje do Europy w tym szczególnym czasie nie tylko z wymienionego w książce powodu. W Argentynie był to czas wielkich napięć. W roku 1973 Juan Peron powrócił do władzy, a rok później, po jego śmierci, ster rządów objęła wdowa po nim, Izabela.

3 Kiedy wraz z publikacją „Kurtyny” w roku 1975 prasa podała wiadomość o śmierci Poirota, pojawiło się sporo nekrologów. Najładniejszy — chociaż zawierający pewną liczbę nieścisłości — zamieścił na pierwszej stronie wraz ze słynnym portretem W. Smithsona Broadheada „New York Times” z 6 sierpnia.

* Niektóre cytaty zaczerpnęłam także z przekładu Małgorzaty Grabowskiej, zamieszczonego w nieregularnym periodyku „Fakty i Fikcje” z roku 1984.

* Serial ten pokazywała w roku 1998 polska Telewizja Nowa.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Agatha Christie Boze Narodzenie Herkulesa Poirot
Christie Agata Boze Narodzenie Herkulesa Poirot(1)
Agata Christie Boże Narodzenie Herkulesa Poirot
Christie Agata Boże Narodzenie Herkulesa Poirot
Christie Agata Boże Narodzenie Herkulesa Poirot
Christie Agata Boze Narodzenie Herkulesa Poirot
174 Winston Anne Marie Nowe życie
Agata Christie Boże Narodzenie Herkulesa Poirot
Christie Agata Boze Narodzenie Herkulesa Poirot
Christie Agatha Boze Narodzenie Herkulesa Poirot
Christie Agata Boże Narodzenie Herkulesa Poirot
Christie Agata Boże Narodzenie Herkulesa Poirot
Agatha Christie Boze Narodzenie Herkulesa Poirot
174 Winston Anne Marie Nowe życie
Christie Agata Boze Narodzenie Herkulesa Poirot
Paczkowska Życie codzienne we Florencji Czasy Medyceuszy wersja poprawiona
polski-czasy stanislawowskie , ŻYCIE KULTURALNE I UMYSŁOWE W CZASACH STANISŁAWOWSKICH
Hart Jessica Harlequin Romans 1032 Słodkie życie

więcej podobnych podstron