Brin David Trzeci i szosty zmysl

David Brin

Trzeci i szósty zmys³




Siedzê opieraj¹c siê o drewnian¹ powierzchniê baru. Gra perkusja. Wokó³ snuje siê dym. Niczym oszala³e zwierzê, moje uczucia wyrywaj¹ siê spod kontroli. Przez ostatnie noce prawie nie spa³em, lêkaj¹c siê snów, które znowu powróci³y... oczy na niebie… p³on¹ce zbocza.

Nawet po tylu latach, tamten przeklêty dzieñ wyrywa ze mnie wspomnienia, niczym przesycone wilgoci¹ ³achmany wyci¹gane ze sterty starych ubrañ - rzeczy, o których myœla³em, ¿e zagrzeba³em je wystarczaj¹co g³êboko.

W tej chwili na przyk³ad nie mogê zapomnieæ, jakim dziwakiem wydawa³ mi siê mój ojciec, gdy by³em dzieckiem.

By³ surowy, cholernie surowy. Kiedy tylko przy³apa³ mnie na k³amstwie, kara³ mnie dwa razy. Najpierw zabiera³ mnie do domu i wyg³asza³ rzeczow¹ pogadankê o tym, jak to niemoralnie jest mówiæ k³amstwa, jak prawdziwy mê¿czyzna stawia czo³o prawdzie i inne takie bzdury. Potem kaza³ mi siê pochyliæ i obserwowa³ jak „mê¿nie” kuli³em siê pod pasem. Ta czêœæ by³a jeszcze w porz¹dku. Nie lubi³em pogadanki, ale on nie bi³ zbyt mocno.

PóŸniej, tego samego dnia by³em tak wystraszony, ¿e ledwo mog³em oddychaæ. Jak ju¿ o tym mówiê, to myœlê, ¿e kara³ mnie trzykrotnie, za ka¿dym razem kiedy zauwa¿y³, ¿e k³amiê... Lanie w domu, chiñskie tortury oczekiwania, a potem mordercze sprz¹tanie za gara¿em za to, ¿e da³em siê z³apaæ.

To oczekiwanie by³o chyba po to, ¿ebym móg³ spokojnie pomyœleæ jak mog³em poradziæ sobie bez k³amstwa, albo wymyœliæ lepsze - takie bez s³abych punktów.

Kiedy mnie beszta³, zawsze powtarza³, jak g³upio jest marnowaæ nieprawdê, ¿e czyjaœ wiarygodnoœæ jest tak wa¿na do przetrwania jak oddychanie, energia ¿yciowa i umiejêtnoœæ pozyskiwania przyjació³. Mój ojciec ju¿ taki by³. W domu próbowa³ nauczyæ mnie, ¿ebym by³ moralny i prawy. Na zewn¹trz, w mroku, dzia³a³ jak gdybym jutro mia³ byæ porzucony w Amazonii, na Diabelskiej Wyspie, albo na najg³êbszej i najmroczniejszej Wall Street. Jego celem by³o dopilnowaæ, ¿ebym by³ szlachetny... nawet w d¿ungli.

Jedn¹ z dobrych rzeczy, które mogê o nim powiedzieæ, to to, ¿e siê nigdy nie wœcieka³, kiedy mówi³em mu w oczy, ¿e jest œwirem. Œmia³ siê tylko i mówi³, ¿e to ciekawe stwierdzenie, a do jego obowi¹zku nauczenia mnie przetrwania nie nale¿y kszta³towanie moich opinii.

W ca³ym tym dymie, ha³asie i wij¹cym siê strumieniu wspomnieñ, po raz pierwszy objawia mi siê, ¿e mój stary móg³ mieæ racjê. Byæ mo¿e mia³ przeczucie, ¿e skoñczê w miejscu takim jak to - œcigany i w potrzasku, z ¿yciem moim zale¿nym od wiarygodnoœci k³amstwa.


Te oczy na niebie, wci¹¿ powracaj¹. I ten obraz p³on¹cej góry. Próbujê to odtr¹ciæ, odrzuciæ ale inny obraz nadchodzi, nieproszony, niechciany... Ksiê¿yc...


Hej, nie jestem niepiœmienny, choæ moje ¿ycie zale¿y od tego, ¿ebym na takiego wygl¹da³. To tak jakby Bogart mówi³ do Bacall: „Ja studiowa³ i potrafi czytaæ”. Po prostu dobrze siê przystosowujê. A teraz, muszê staæ siê Chuckiem. Wzmacniam Chucka.

Naturalnie Chuck wygl¹da tak jak ja. Tego nie mog³em zmieniæ. Jest wielkim facetem z szerokimi barami, a wszystko to ma coœ z metr dziewiêædziesi¹t. Wygl¹da groŸnie. Codziennie podnosi ciê¿ary i przebiega wiele mil wzd³u¿ brzegu rzeki. Ma starego Harleya rozw³óczonego po swoim pokoju i ca³y czas s³ucha telewizji albo audycji country.

Chuck pije w miejscowych barach. Ogl¹daj¹c mecze rugby klnie na wszystkich z³ych rozgrywaj¹cych. Uwielbia te¿ ryæ ziemiê swoim motorem krosowym. Czasami, kiedy pêdzi na nim, przeklina, ¿eby sobie ul¿yæ. Nigdy jednak nie traci w tym umiaru.

Czyta magazyny motocyklowe i instrukcje naprawy z wyg³odnia³ym przestrachem. Nie mo¿e przeczytaæ wiêcej ni¿ szeœciu czy oœmiu zdañ, aby nagle nie spojrzeæ z lêkiem w górê, jak gdyby obawia³ siê, ¿e ktoœ go przy³apie lub zabije.

Poza tym, raczej nie czyta. Jest w pe³ni kwalifikowanym przedstawicielem proletariatu, a przynajmniej ma tak¹ nadziejê. Mo¿e nied³ugo siê o¿eni...

( … Księżyc... Gwiazdy boleśnie promienieją.... Szkarłatne, o kocich źrenicach oczy... )


Co to by³o? Trzêsienie ziemi? Czy to dr¿y bar, czy moja rêka?

Mo¿e przez jakiœ czas powinienem trzymaæ siê z dala od prowokacyjnych tematów. Jednak póki stojê tutaj mrucz¹c coœ do nieistniej¹cego s³uchacza w mojej w³asnej g³owie, równie dobrze mogê dodaæ kilka szczegó³ów. To zabije trochê czasu.

By³eœ kiedyœ wykidaj³¹? Mówisz „nie”, mój zmyœlony przyjacielu? Pozwól wiêc, ¿e wyt³umaczê ci kilka rzeczy. To nie³atwa robota. Tacy poznaj¹ wszystkie panienki. To chyba rodzaj fascynacji, któr¹ kobiety czuj¹ do tych krzepkich brodatych typków, którzy siedz¹ samotnie, z czujnym spojrzeniem, du¿¹ latark¹ w kieszeni i piwem, które ca³y wieczór stoi nietkniête. Mo¿e to myœl, ¿e jest jakiœ wielki ogier, którego jedynym celem ¿ycia jest upewniæ siê, ¿e jeœli same tego nie zechc¹, ma³e dziewczynki bêd¹ zostawione w spokoju wewn¹trz, albo w pobli¿u Yankee Dollar.

Tak czy inaczej, dziewczyny zawsze flirtuj¹ z Chuckiem. On nie ma nic przeciw temu, ale ja tego nie cierpiê. Ich oczekiwania denerwuj¹ mnie. Nie lubiê jak obcy patrz¹ ze zbyt bliska. Na pewno ¿aden z Nich - potworów, które mnie œcigaj¹ - nie móg³by przebraæ siê za m³od¹ kobietê. Szczególnie jeœli pamiêtaæ, jaka moda ostatnio panuje.

Chc¹c sp³awiæ te panienki, kaza³em dziewczynie Chucka, ¿eby z nim by³a. Cholera, to nie ich wina. Ani Chucka.

Tyle o lekcji wykidaj³y numer jeden. Rada numer dwa to znaleŸæ lokal, w którym przesiaduj¹ dzieciaki. To o wiele bardziej wkurzaj¹ce, z minuty na minutê, ale o ca³e niebo lepsze to, ni¿ pracowaæ, umieraj¹c z nudów, w jakimœ barze topless. Zw³aszcza jak jakiœ pijak wskakuje na scenê ¿eby zatañczyæ z Dziewczyn¹ i ty te¿ musisz wskoczyæ, ¿eby z szerokim uœmiechem i po przyjacielsku zaproponowaæ mu zejœcie ze sceny i piwo. Biedna Dziewczyna ma wtedy og³upia³y uœmiech na twarzy i tylko malutkie bikini na ty³ku, a ka¿dy w lokalu widzi tê wielk¹ latarkê, któr¹ masz za plecami. Ty wtedy zastanawiasz siê, czy twoje zwieracze wytrzymaj¹, bo pijak ma przy barze jeszcze szeœciu równie „przyjaznych” kumpli.

Coœ takiego zdarzy³o siê dwa razy w Weed, zanim nie odszed³em. Ma³o co nie straci³em reputacji ³ami¹c kark jakiemuœ g³upiemu Indianowi.

Weed by³o podobne do Crescent City, wilgotne i zjadliwe. Tylko tutaj mg³a tworzy siê z py³u morskiego i jej ³awice sun¹ wzd³u¿ rzeki aby stoczyæ potyczkê z górami. W Weed porann¹ mg³¹ by³y roje komarów.

Dzieciaki, które przychodz¹ do Yankee Dollar pos³uchaæ country i swoich starszych braci i sióstr pij¹cych piwo, nie wiedz¹ jeszcze, jak sprawiaæ k³opoty. S¹ jeszcze przywi¹zane do dzieciêcych zapachów i trosk dorastania. Pamiêtam, jak to by³o, kiedy by³em w ich wieku, wiêc staram siê byæ tolerancyjny. To œmieszne, ¿e dziœ mogê sobie przypomnieæ takie rzeczy sprzed dwudziestu lat, a do niedawna nie by³em w stanie zatrzymaæ w pamiêci wiêcej ni¿ tygodnia. Dziœ widzia³em odrzutowiec lec¹cy wysoko po niebie. Jakiœ szybki, ma³y myœliwiec. Sprawi³, ¿e zamyœli³em siê.


Pomruk silników... urastaj¹cy niczym fanfary Beethovena... œmiech i wspania³y lot...


Przestañ! Zostaw to! Co siê ze mn¹ dzieje? Sk¹d nadchodz¹ te wizje?

Zignoruj je! To w³aœnie zrobiê. Nigdy nic takiego siê nie zdarzy³o.... Pomyœl o czymœ innym. Pomyœl o dzieciakach. Pomyœl o dzieciakach i radach wykidaj³y.


Chyba wystarczaj¹co je lubiê. Jednak obserwujê uwa¿nie. Najgorsze, co zwykle robi¹, to próbuj¹ przemyciæ na zewn¹trz kufle, albo zapaliæ skrêta w k¹cie. Szybko ich ³apiê i zdoby³em sobie s³awê najbystrzejszego oka w moim fachu.

Nie mo¿e byæ mowy, ¿ebym przed jakimœ sêdzi¹ t³umaczy³ siê za wspó³udzia³ w przestêpstwie. Sêdzia móg³by byæ jednym z tych, których Oni obserwuj¹. Wywêsz¹ mój zapach i pyk! Ju¿ i po mnie i po Chucku.

- Hej, Chuck!

- Czeœæ. Czego chcecie? - wrzeszczê. Wrzeszczy znad skraju baru ju¿ pe³ny Chuck.

Stoj¹ w drzwiach, trzy metry ode mnie - trzech ubranych w drelichy wyrostków wysokich jak sosny, z rzadkimi w¹sikami i pryszczami. Maj¹ zamiar wnieœæ coœ, co ³atwo bym znalaz³. Chc¹ wiêc odwo³aæ siê do mojego poczucia kole¿eñstwa. Uœmiecham siê.

- Czeœæ, Chuck. Mo¿emy wnieœæ trochê piw? Jesteœ w porz¹dku. Bêdziemy je trzymaæ pod sto³em.

Zmieñ wyraz twarzy na grymas.

- Nie, do licha. Wynieœcie to na zewn¹trz! Wypijcie w domu i wróæcie. Albo lepiej wcale nie wracajcie!

Œmiej¹ siê i krzywi¹ na mnie. Ja te¿ siê krzywiê, ¿eby zachowaæ twarz, ale dziœ nie wk³adam w to serca.

Piêæ minut póŸniej wracaj¹. S¹dz¹c po tym jak chwiej¹ siê i chichocz¹ puszczaj¹c do mnie oko, musieli wychlaæ chyba ca³¹ paczkê piw. Jezu! Pamiêtasz jak piliœmy, a¿ nasze brzuchy by³y pe³ne piwa? Robiliœmy to, bo ch³opak musi mieæ jakiœ rytua³ przejœcia, ¿eby zadziwiæ dziewczyny. Przecie¿ ju¿ nie wysy³amy m³odych mê¿czyzn po pióra or³a.

Teraz rada numer trzy. Musisz polubiæ swoj¹ klientelê, nawi¹zaæ porozumienie. Ale nigdy nie b¹dŸ zbyt blisko, bo zwariujesz.


Powierzchnia baru jest g³adka jak klawisze z koœci s³oniowej, jak wypolerowane do po³ysku spojenie w solidnym samolocie...

Gdy zamykam oczy rytm perkusji zlewa siê z ha³asem t³umu i zdaje siê byæ rykiem silników. Czerwona mgie³ka pod powiekami zmienia siê w ogieñ...

Ogieñ na zboczu.

Moje palce naciskaj¹ dŸwignie, œciêgna natychmiast pomrukuj¹ niczym do muzyki Strawiñskiego...

A oczy Parmina by³y szkar³atne.


Zignoruj to! Przestañ! W wiruj¹cych oparach tytoniowego dymu Ch³opaki z B³êkitnej Grani graj¹ teraz szybki kawa³ek. Domyœlam siê, ¿e w dymie s¹ te¿ inne sk³adniki, ale trudno powiedzieæ jakie. Mój wêch nie jest ju¿ taki jak dawniej. Prawdê mówi¹c - z powodów, w które nie chcia³bym siê zag³êbiaæ - mo¿na przyj¹æ, ¿e ju¿ nie istnieje. Szybko przebiegam okiem przez salê, aby upewniæ siê, ¿e nikt zbyt otwarcie nie szykuje skrêta. Nie lubiê psuæ komuœ zabawy.

Ch³opakom z kapeli mogê zaufaæ. Na pewno dodaj¹ tej prowincjonalnej muzyce niez³e uderzenie. Tañcz¹cy na parkiecie podskakuj¹ i wrzeszcz¹ “iiihaa” - mieszczañsk¹ wersjê okrzyku ludzi prerii. Chuck lubi tê kapelê. Raz upi³ siê z nimi i naprawia ich motory za mniej ni¿ normalnie ¿¹da. Raz, kiedy trochê za du¿o wypi³, da³ siê namówiæ na przy³¹czenie siê do nich z po¿yczon¹ harmonijk¹. Chcia³ tylko trochê popajacowaæ, ale da³ siê ponieœæ. Pochyli³ siê nad organkami i zagra³.

Kiedy doszed³em do siebie t³um wiwatowa³, Ch³opaki poklepywali mnie po plecach, a ja mru¿y³em oczy do reflektora dziwi¹c siê, jak dopuœci³em, ¿eby coœ takiego siê sta³o.

W tamtej chwili prawie opuœci³em miasto, ale w³aœnie wtedy Elise z³ama³a rêkê, gdy pierwszy raz by³a na krosach. Chuck chyba czu³ siê trochê winny, wiêc zosta³em.


Przedziwne szkar³atne oczy - zmru¿one, o kocich Ÿrenicach. Uœmiech subtelny niczym u cz³owieka... aura d³ugowiecznoœci. Nie skryjesz siê przed oczami jak te.

- Ty jesteœ Opiekunem. - Powiedzia³. - Wiêkszoœæ twojej rasy nie mo¿e sobie sama pomóc w tych sprawach. Bez czegoœ lub kogoœ, kto bêdzie ich strzeg³, niszczej¹ i umieraj¹.

- Parmin, ty jesteœ pe³en tego...

Znowu ten uœmiech. G³os niczym koœcielne organy.

- Myœlisz, ¿e nie wiem czym jesteœ, Brad? Jak myœlisz, dlaczego ty by³eœ jednym z pierwszych, których wybra³em do mojej Kaba³y?...


Teraz wszyscy tañcz¹ na trocinach. Pojedyncze dziewczyny wiruj¹ wzd³u¿ brzegów parkietu, niczym w jakimœ plemiennym rytuale pozwalaj¹c parom zaj¹æ œrodek. Zawsze uwa¿a³em to za ciekawy fenomen. Te dzieciaki nic nie wiedz¹ o country, a jednak niektórzy ch³opcy potrafi¹ s³uchaæ gry na organkach. Jeœli to country, musi byæ zdrowe, wiêc podskakuj¹ dooko³a z kciukami w szelkach, ¿eby tchn¹æ w taniec pozory ducha Dzikiego Zachodu.

Nie mogê w to uwierzyæ. Czy w³aœnie pomyœla³em s³owo „tchn¹æ"? Jak d³ugo siê zapomina³em? Patrzê na zegarek. Nie mam zegarka - ju¿ nie noszê ¿adnego. Co jest ze mn¹?

Uspokój siê. Od pocz¹tku tego tañca za du¿o intelektualizujesz. To zbyt ma³o czasu, ¿eby sobie zaszkodziæ. Poza tym, nikt nie dowiód³, ¿e mog¹ œledziæ niewypowiedziane myœli. To by³a tylko teoria. Nadal jednak, mog¹. Mo¿e wiêc odrzuæ te bardziej „mondre” s³owa, co? Tak czy inaczej, co dobrego da³a komu filozofia?

Joey prosi mnie o pomoc przy przetaczaniu bary³ki. Jasne. Wszystko jest lepsze od stania tutaj i myœlenia. T³um jest zbyt spokojny, ¿eby s³u¿yæ do rozproszenia uwagi. Na drugim koñcu baru taszczymy to drañstwo na stojak. Prostuj¹c siê wycieram t³uszcz z d³oni i rozgl¹dam siê dooko³a. Wtedy j¹ dostrzegam.

Stoi przy drzwiach. Ch³ód owiewa mnie niczym zimny wicher. Garbiê siê od razu, ¿eby staæ siê niewidzialny, gdy ona siê rozgl¹da, mru¿¹c oczy w ostrym œwietle scenicznych reflektorów.

Nie ma jednak dobrego sposobu, ¿eby uczyniæ przeŸroczystymi prawie dwa metry miêœni i w³osów. Dostrzega Chucka, uœmiecha siê i zaczyna siê przybli¿aæ. A kiedy jest ju¿ pomiêdzy „tam” i „tu”, magiczna rzecz dzieje siê znowu i ch³ód opuszcza mnie.

Jest bardzo ³adna i porusza siê wspaniale. Próbujê przez chwilê wygl¹daæ na zajêtego sprawdzaniem lokalu. Joey mówi jej czeœæ. Ona odpowiada mu niskim altem - przyjaznym, ale z nut¹ nerwowoœci i wahania.

Nie ja powodujê t¹ nerwowoœæ. By³a ju¿ taka kiedy j¹ spotka³em, wiêc nie wiñ mnie.


W tej chwili nie obawiam siê oczu na niebie i p³on¹cych gór. Ch³opaki graj¹ jedn¹ z moich ulubionych g³upich piosenek, Stary Joe Clark


Wpad³em do Starego Joe Clarka

Wczeœniej tu nie by³em

Ja spa³em na pod³odze

A on na pierzynie


Hej, trzymaj siê, Stary Joe

To na razie, bo spadam st¹d

Trzymaj siê, Joe Clarku,

W drogê mi ju¿!


Spogl¹da na mnie unosz¹c g³owê.

- CzeϾ.

Odpowiadam patrz¹c w dó³ na jej twarz. - Czeœæ tobie samej. Jak idzie ci pielêgnowanie roœlin?

- Dzisiaj ca³kiem nieŸle, tylko ¿e póŸnym popo³udniem mieliœmy straszny t³ok. Popêdzi³am do domu i przebra³am siê, ale jakaœ handlarka przechodzi³a obok i nie mog³am siê oprzeæ, ¿eby zobaczyæ kilka rzeczy. Kupi³am trochê ³adnych perfum i... i dlatego siê spóŸni³am

Nagle wygl¹da na trochê przestraszon¹. Jakby powiedzia³a coœ, czego nie powinna. Ach tak. Chuck nie ma wêchu i nie cierpi, jak mu siê to przypomina. Prawda, ¿e przez ostatnie dwa lata nie mog³em wyczuæ nic s³abszego od szeœciodniowej padliny, ale czy rzeczywiœcie by³o tak ³atwo zirytowaæ Chucka, ¿e Elise denerwuje siê przez tak¹ przelotn¹ uwagê?

Wzruszam ramionami. - Jad³aœ ju¿ coœ?

- Coœ wczeœniej przek¹si³am. - odetchnê³a. - Jak chcesz, mogê usma¿yæ dla nas kilka steków.

Swoje jasnobr¹zowe w³osy u³o¿y³a w trwa³¹, zakrêcon¹ nad uszami jak u Doris Day. Nigdy nie lubi³em tego stylu, wiêc Chuck mówi jej, ¿e to lubi. I tak jest a¿ zbyt piêkna. Drobna wada pomaga.

- ChodŸ. - Biorê j¹ pod ramiê i kiwam na Joeya, ¿eby popilnowa³ za mnie drzwi. Flirtuje w³aœnie z jak¹œ ma³olat¹. Stempel biorê ze sob¹ - nikt tutaj nie pije piwa, póki nie bêdzie oznaczony. Przeze mnie.

Elise idzie krok przede mn¹. Wie, ¿e jej chód doprowadza mnie do szaleñstwa, nawet po siedmiu miesi¹cach bycia razem. W ³ó¿ku jest podobnie. Ca³kowicie zaanga¿owana - ka¿dy jej ruch jest pieszczot¹. Jeœli nie pieœci mnie albo swoich roœlin, to powietrze, swoje ubranie a nawet trociny, po których w³aœnie idzie. Jest dobra. Nieskomplikowana i dekoracyjna. Wola³bym kogoœ bez wykszta³cenia, ale do diab³a, dziœ ju¿ chyba ka¿dy by³ w college’u. Przynajmniej nie przypomina mi niektórych rzeczy. Cholernie siê stara, ¿eby mi dogodziæ.

Chyba czujê siê winny przez to, ¿e j¹ trochê zwodzê. Na pewno myœli, ¿e jak ciê¿ko nade mn¹ popracuje, to j¹ poproszê, ¿eby za mnie wysz³a. Myli siê. Ju¿ zdecydowa³em, ¿e siê pobierzemy. Ale muszê utrzymaæ pozory. Ja jestem tym silnym, milcz¹cym typem, pamiêtasz? Bêdzie musia³a przymilaæ siê Chuckowi.

Do diab³a, muszê graæ swoj¹ postaæ. Jeœli Oni j¹ z³api¹ razem ze mn¹, nic dobrego dla niej z tego nie wyniknie.


Stary Joe mia³ dom,

Piêtnaœcie piêter mia³.

A nigdy aka¿dym piêtrze

Kur pe³ne by³o wnêtrze.


- Powiedz, o czym myœlisz.

Jej rêka jest na moim ramieniu, bawi siê gêstymi w³osami, które zebra³y siê pod mankietem koszuli. Te jej g³êbokie, br¹zowe oczy - u¿ywa ich niczym palców, aby dotykaæ moj¹ twarz. Delikatnie, nieœmia³o, jakby chc¹c upewniæ siê, ¿e naprawdê tu jestem - wydaj¹ siê okazywaæ troskê. Czy to a¿ tak widaæ, ¿e dziœ nie jestem sob¹?

Ten odrzutowiec, lec¹cy wysoko wœród promieni s³oñca... m³ody Allan Fowler przychodz¹cy póŸniej, aby dokuczaæ mi swoj¹ g³upot¹... a potem wszystkie te filozoficzne bzdury, które wci¹ga³em w siebie ca³y wieczór. Tak, muszê mieæ na oku moj¹ star¹ fasadê.

Sekretem dobrego k³amstwa jest robiæ tak ma³o, jak tylko siê da.

- Myœla³em tylko o tej piosence, któr¹ teraz graj¹. Œpiewaliœmy j¹, kiedy by³em dzieckiem. Ma chyba z tysi¹c wersji. - Biorê du¿y ³yk mojego piwa.

- Nie wiedzia³am, ¿e jak by³eœ dzieckiem to te¿ œpiewa³eœ. To wtedy nauczy³eœ siê graæ na organkach? - Jej g³os dr¿y odrobinê, ale czêœæ mnie kontroluj¹ca usta chyba tego nie zauwa¿a. Dzia³am na autopilocie.

- Hmm, tak. Ja i kilku innych ch³opaków z rodzinami w Instytucie - za³o¿yliœmy Kapelê Mrocznego Stegozaurusa. Chyba byliœmy ca³kiem nieŸli. Graliœmy frat i podobne rzeczy. Nic powa¿nego. Ojciec kupi³ mi banjo, ale nigdy nie czu³em go tak jak pianina.

Mój nastêpny wydech zmienia siê w westchnienie. Piosenka siê koñczy i ludzie schodz¹ z parkietu. Rozgl¹dam siê. Wszêdzie spokojnie, ale sprawdzam dwa razy. Kiedy by³em na s³u¿bie, umia³em wêchem wyczuæ k³opoty - teraz muszê u¿ywaæ oczu.

Przestañ teraz! Nie myœl o s³u¿bie! Co w ciebie wlaz³o?

Jestem zmêczony krzyczeniem na siebie. Co za feralny dzieñ.

Odwracam siê do Elise. Czemu ma tak¹ minê? Co to jest, zdziwienie? Nadzieja? Strach?

O, ch³opcze - to, co w³aœnie powiedzia³em.

Myœl!... Ojciec... Nie wspomina³em jej wczeœniej o moim ojcu, choæ czêsto stara³a siê wyci¹gn¹æ ze mnie coœ o mojej przesz³oœci - o Instytucie. I muzyce, moim dzieciñstwie... o pianinie.

Jakaœ mg³a przede mn¹, bariera namacalnego niemal smutku. Wisi niczym most zwodzony, odcinaj¹c drogê ucieczki. Chwytam piwo aby ukryæ wzburzenie na mojej twarzy. Myœl. Myœl.

Nazwê kapeli zapomni. Pewnie myœli, ¿e jest nieprzyzwoita. Muszê poprzekrêcaæ resztê. Jak? Przerobiê Instytut na Instytucjê - miejsce odosobnienia dla przestêpców. Ojciec mo¿e byæ „Ojcem Murphy’m”, ³agodnym ksiêdzem...

Widzê mojego ojca uœmiechaj¹cego siê do mnie.

- Widzisz? - powiedzia³by. - Widzisz, jak trudno jest zachowaæ dobre k³amstwo?

Odstawiam piwo nie patrz¹c na Elise. - Idê na spacer. Chcê trochê odetchn¹æ. Powiedz Joyemu, ¿e zaraz wrócê. Dobrze?

K¹tem oka widzê, jak kiwa g³ow¹. Próbujê wywalczyæ sobie drogê do drzwi.

Jej oczy by³y szare. Gdy siê œmia³a, myœla³em, ¿e moja pierœ niczym ptak uniesie siê ku niebu... Parmin nas sobie przedstawi³ - nie wiedzia³em, ¿e kobieta jak ona mo¿e istnieæ...

- Œmia³o. - powiedzia³.

- Ale¿ Parmin, Janie ma swoje zadania, a mój zespó³ czeka w³aœnie na czêœci od B1 i Tridenta, ¿eby wmontowaæ je do statków.

- Nie. Twoi podw³adni dadz¹ sobie radê, kiedy wy dwoje pojedziecie w podró¿ poœlubn¹. Czy¿ nie jestem ekspertem? Czy¿ nie obserwowa³em twojej rasy od dwudziestu waszych pokoleñ? Kiedy ju¿ projekt bêdzie zbli¿a³ siê do koñca, nie bêdê mia³ dwóch rozkojarzonych szefów dzia³ów.

IdŸ, Brad. Patrzcie sobie w oczy, kochajcie siê. Pocznijcie dziecko. Urodzi siê na nowym œwiecie...


Opieram g³owê na ch³odnych, wilgotnych ceg³ach. Na ty³ach Yankee Dollar, blisko œmietników, próbujê powstrzymaæ siê przed g³oœnym krzykiem.

Ból jest gor¹cy. Czujê pal¹ce, niemal hormonalne odrzucenie, jakby moje cia³o stara³o siê pozbyæ zbuntowanej obcej czêœci - przeszczepionego organu, albo obcej idei. Agonia jest szara i wilgotna od potu, z nik³ym posmakiem z³udzenia. A odrzuconym organem - uœwiadamiam sobie - jest mój w³asny umys³.

Moje rêce wyszukuj¹ œcianê. Palce zag³êbiaj¹ siê we wklês³e linie zaprawy otaczaj¹cej ceg³y - |o moje kotwice. Powierzchnia jest twarda, ale krucha. Ma³e fragmenty od³amuj¹ siê pod moimi paznokciami. Piaszczysty ch³ód trzeszczy pod moim czo³em, gdy toczê je po œcianie, ch³on¹c solidnoœæ budynku.

To pociesza - solidnoœæ. Dobre, ciê¿kie ceg³y. Zwi¹zane stalowymi prêtami i grub¹, cementow¹ zapraw¹, która przenika i wi¹¿e je aby podtrzymaæ dach. Aby staæ. To odprê¿a - myœleæ o ceg³ach.

Myœl o ceg³ach.

Ceg³y s¹ mocne, bo ich moleku³y s¹ mocno zwi¹zane. Trzymaj¹ siê razem, aby pokonaæ grawitacjê. Przypadkowoœæ te¿ jest zawieszona. Chaos jest powstrzymany tak d³ugo, póki moleku³y nie opuszcz¹ wyznaczonych sobie miejsc.

A nie mog¹ tego zrobiæ. Energia, któr¹ by potrzebowa³y, jest za du¿a. Nie ma drogi przez barierê, chyba ¿e wszystkie na raz zdecyduj¹ siê j¹ przeskoczyæ. Ale moleku³y ceg³y nie mog¹ jednoczeœnie postanowiæ, ¿eby tunelowaæ - bez kogoœ kto by im to rozkaza³.

Moje palce zaciskaj¹ siê mocniej na szorstkiej zaprawie. Skóra œciera siê boleœnie. „Nie tunelujcie”, krzyczê bezg³oœnie do moleku³. „Nie. Zostañcie tutaj i b¹dŸcie zadowolone, ¿e jesteœcie ceg³¹. Zwyk³¹, szacown¹ ceg³¹ poœród cegie³, które podtrzymuj¹ dachy i chroni¹ ludzi przed zimnym wiatrem.”

B³agam desperacko i w jakiœ sposób czujê ich zgodê. Nareszcie œciana nie zamierza nigdzie uciec. W nag³ym dreszczu porozumienie pryska. Zostajê stoj¹c, czuj¹c pustkê w œrodku. Jest mi trochê g³upio - mam zapylone czo³o i brudne rêce. Pozwalam im opaœæ i z westchnieniem odwracam siê, by oprzeæ siê o œcianê.

Wieczór jest wilgotny. Delikatne k³aczki mg³y sun¹ przez dwudziestometrow¹ przestrzeñ pomiêdzy mn¹ a parkanem. Opary wij¹ siê niczym palce starej, niewidomej kobiety - delikatnie dotykaj¹ œciany, stoj¹cych samochodów i przepe³nionych œmietników - po czym p³yn¹ dalej.

Zaczynam kurczyæ siê, gdy k³¹b oparów p³ynie wzd³u¿ œciany, aby mnie spowiæ. „Nie rób tego, to tylko mg³a. Nic wiêcej. Tylko mg³a.”

Kiedyœ lubi³em mg³ê. Zawsze mi³o pachnia³a. Chyba dlatego, ¿e jest w niej du¿o ujemnych jonów. Tutaj jednak, obok œmietników, smród musi byæ niema³y. Stojê tu maj¹c atak psychozy, a martwiê siê o mój cholerny wêch!


W miarê jak prace dobiega³y koñca, Parmin mówi³ coraz wolniej, choæ nadal pogodnie, mimo bólu.

- ...Maszyny, których sposób budowania wam pokaza³em, bêd¹ ich czêœci¹. Moi poprzedni w³adcy - ci, którzy trzymaj¹ twój œwiat w kwarantannie, zostan¹ pokonani przez zaskoczenie. Wierz¹, ¿e nie nauczycie siê tworzyæ takich konstrukcji jeszcze przez setki waszych lat. Bêdzie siê wam gratulowaæ za zrobienie ich tak dobrze, pomimo ukrycia.

Ich u¿ywanie bêdzie zupe³nie inn¹ spraw¹. Do tych urz¹dzeñ trzeba mówiæ - trzeba im schlebiaæ. Ich operatorzy musz¹ pracowaæ z nimi na obszarze, w którym spotyka siê fizyka i metafizyka, w miejscu, gdzie matematyka i medytacja staj¹ siê jednym.

To dlatego wybra³em ludzi takich jak ty, Brad. Latasz odrzutowcami. Ale, co najwa¿niejsze, robisz to tak, jakbyœ gra³ na pianinie. Wszyscy nasi piloci musz¹ nauczyæ siê graæ na swoich statkach, bo sk³onienie ich do przenikania pomiêdzy gwiazdami wymaga tego samego wyczucia co u pianisty, który pieœci m³oteczki dotykaj¹ce metalowych prêtów, aby chwa³a przeniknê³a z nich do ludzkiego mózgu.


Moje prawo jazdy podaje, ¿e nazywam siê Charles L. Magun. Przez ponad rok zarabia³em na ¿ycie reperuj¹c motory i dorabiaj¹c chronieniem dzieciaków przed zbyt wielk¹ demoralizacj¹ w miejscach takich jak Yankee. ¯yjê z dziewczyn¹, która by³a chyba w college'u. Ale to raczej niegroŸne. Jest spokojna i mi³o jest mieæ j¹ w pobli¿u. Mam dwóch czerwonoskórych kumpli, z którymi je¿d¿ê i podnoszê ciê¿ary. Wszyscy mówi¹ mi Chuck.

Pamiêtam jednak podrabianie aktu urodzenia Chucka prawie dwa lata temu. Pamiêtam, ¿e zbudowa³em z niego maskê - faceta, którego Oni nigdy nie znajd¹, bo szukaj¹ kogoœ zupe³nie innego. Pamiêtam wrastanie w Chucka i niszczenie wszystkiego, co by³o wczeœniej: starych zwyczajów, sposobów dzia³ania, a przede wszystkim dawnych wspomnieñ.

A¿ do dzisiaj.

Dobra, b¹dŸmy powa¿ni, jakie s¹ mo¿liwoœci?

Jedna to to, ¿e zwariowa³em. Rzeczywiœcie jestem Charles L. Magun, a ca³e to gówno o graniu na pianinie, pilotowaniu odrzutowców, pilotowaniu... innych rzeczy - to tylko sny szaleñca.

To zadziwiaj¹ce. Po raz pierwszy od dwóch lat mogê staæ sobie i bez strachu pamiêtaæ, ¿e zrobi³em te rzeczy. Niektóre z nich. Rzeczy nie zwi¹zane bezpoœrednio z Ujawnieniem. S¹ tak ¿ywe. Mogê na przyk³ad stworzyæ wielowymiarow¹ wizjê w mojej g³owie. Czy Chuck móg³by to zrobiæ?

Ale pamiêtam te¿, dawno temu, kiedy by³em jeszcze ch³opcem, tych dziwnych starców, którzy przychodzili do Instytutu zadrêczaæ tatê i innych profesorów, ¿eby wys³uchali ich pomys³ów na wiecznie dzia³aj¹ce maszyny i tym podobne rzeczy. Ich fantazje wygl¹da³y na skomplikowane i poprawne tak¿e dla Nich, czy¿ nie?

Ironia mnie nie opuœci³a! U¿ywam pamiêci o Instytucie, ¿eby udowodniæ sobie, ¿e mogê podrobiæ swoj¹ pamiêæ.

Œmieszne.

W porz¹dku. Mo¿e stworzy³em Chucka. Mo¿e by³em kimœ jak ten, o którym myœla³em, ¿e nim jestem. Ale mo¿e wszystko czego siê teraz obawiam jest fantazj¹? Mo¿e po prostu kilka lat temu zwariowa³em?

Spójrz na mnie - ca³y wieczór gadam sam do siebie, opisujê wszystko, co myœlê i czujê, jakby to siê dzia³o. A ka¿dy mój skowyt, przysiêgam, jest rodem z jakiegoœ dramatu. Jak te paranoidalne z³udzenia mœciwych istot, które nazwa³em „Oni”...

Coœ strasznego musia³o mi siê przydarzyæ dwa lata temu. Ale czy by³o to coœ bardziej z tej ziemi - wypadek, albo morderstwo? Mo¿e stworzy³em grozê budz¹c¹ romantyczn¹ fantazjê, aby odci¹æ wspomnienia prawdziwej traumy?... Czegoœ z tej planety, a skrytego pod dziwaczn¹ mask¹ science fiction.

Nikt, kogo znam, nie s³ysza³ o Kabale, Arkach, Canaanie, czy chocia¿by o katastrofie zaledwie sto mil st¹d. Pamiêtam, ¿e Ujawniliœmy siê trochê za wczeœnie, poniewa¿ zbli¿a³y siê wybory, a stara administracja by³a skazana na pora¿kê. Obawialiœmy siê, ¿e nowy rz¹d narobi ha³asu. Jednak do prasy nie dotar³o ani jedno s³owo o „tajnym projekcie pod wzgórzami Tennessee”. Nie widzieliœmy sensu utrzymywaæ dalej tajemnicê, ale nic nie rozg³oszono.

Kiedy siê temu bli¿ej przyjrzysz, opowieœæ, któr¹ pamiêtam nie jest zupe³nie niedorzeczna.


Powiewa teraz ch³odna bryza. Ostatnie k³aczki mg³y rozp³ywaj¹ siê w nicoœæ, uciekaj¹c w mrok tu¿ za œwiat³em latarni. Czujê na twarzy œwie¿oœæ wiatru.

Trzecia mo¿liwoœæ to to, ¿e nic z tego nie wymyœli³em. Jestem œciganym, ostatnim ¿ywym cz³onkiem sekretnego spisku przeciw potê¿nej gwiezdnej cywilizacji, a moim wrogowie nie zatrzymaj¹ siê przed niczym, aby mnie dopaœæ.

Mmm. Nigdy nie postawi³em tego tak jasno. Nastêpne pytanie - jak ju¿ wiem - jest oczywiste.

I co dalej?

Uœmiech? To ma byæ moja odpowiedŸ? Uœmiech?

Tak. I co z tego? Chcê krzyczeæ. Kogo to obchodzi, czy mnie z³api¹? Mog¹ mnie najwy¿ej zabiæ. Dlaczego, w Imiê Boga, tak siê tym przejmujê?

Hola, hola.

Wiêc w porz¹dku. Chuck trochê przesadza. Ukrywaæ siê jako mechanik motocyklowy to sprytne, na pewno, ale Chuck nie musi sarkaæ z odraz¹ jak tylko us³yszy w radiu muzykê powa¿n¹. Nie musi ogl¹daæ wyœcigów krosowych w telewizji, albo robiæ g³upich uwag za ka¿dym razem, gdy Elise niezdarnie próbuje filozofowaæ.

Zadziwiaj¹ce, ¿e nigdy wczeœniej o tym nie pomyœla³em. Wszystko, co mogê jeszcze straciæ, to moje bezwartoœciowe ¿ycie. Wielka rzecz. Mo¿e naprawdê mogê trochê poluzowaæ. Dlaczego wczeœniej o tym nie pomyœla³em?

Chmury rozstêpuj¹ siê i nagle pojawia siê Ksiê¿yc. Jest piêkny niczym opal poœród nocy. Mogê robiæ z jego widokiem ró¿ne sztuczki. Pomniejszyæ go do rozmiarów per³y w wyci¹gniêtej d³oni, albo przybli¿yæ go w mojej wyobraŸni, wype³niaj¹c niebo kraterami i morzami tak, ¿e wygl¹daj¹ zupe³nie jak... jak przez iluminator statku.

Mogê widzieæ ksiê¿ycowe Apeniny - œledziæ jedn¹ z grani a¿ do ma³ej doliny, która skrêca, zawraca i ginie w skalistej g³êbi. Mogê pod¹¿aæ za t¹ szczelin¹ a¿ do wylotu jaskini. Jaskini w której jest pogrzebany...

W której jest pogrzebany...

Nieee!

Odmawiam! Ach! To nie fair.

Wystarczaj¹co wiele zrobi³em tego wieczoru. Zostawcie mnie! Zgodzi³em siê byæ rozs¹dniejszy, pozwoliæ sobie na odprê¿enie i cieszyæ siê tym, co jeszcze zosta³o z mojego ¿ycia. Ale nie, nie mo¿esz zmusiæ mnie, ¿ebym pamiêta³, Brad. Nie zrobiê tego!

Chuck garbi ramiona i wsuwa rêce do kieszeni. Potrz¹sa energicznie g³ow¹ i rusza w kierunku dŸwiêków perkusji i gitar, ku drzwiom do Yankee Dollar.

WyobraŸ sobie blokadê... kwarantannê...

Gwiazdy tak liczne jak py³ki kwiatów niesione poprzez preriê. I choæ ¿ycie rozkwita wszêdzie, blask inteligencji jest rzadki.

WyobraŸ sobie prastar¹ cywilizacjê, która ceni przestronnoœæ i pustkê. Dystyngowani, pe³ni zadumy... i samolubni. Nie chc¹ przestrzeni wype³nionej gwarem nowych s¹siadów.

WyobraŸ sobie, jak pewnego razu nowa rasa wynurza siê z mroków. Œwietlana, ciekawska, pe³na ¿ycia. Wtedy Starsi zak³adaj¹ blokadê - tak jak to robili w przesz³oœci. Z ³askaw¹ dobroci¹ fakt kwarantanny trzymany jest w ukryciu przed nowoprzyby³ymi. Litoœæ, dyskrecja.

Ale teraz, wyobraŸ sobie zdrajcê, jednego ze Starych, który nie godzi siê na te czyny... I wyobraŸ sobie garstkê zdeterminowanych tubylców...


Skoñczy³ siê kolejny taniec. Z radia idzie wolna piosenka, a Elise czeka przy naszym stoliku poruszaj¹c wargami do s³ów piosenki. Patrzê na ni¹ id¹c wzd³u¿ przyæmionego baru i kiwam na Joeya, ¿eby mi poda³ œwie¿e piwo.

Tak czêsto, jak jej tylko pozwalam, Elise mi œpiewa. Miêkko nuci swoje spokojne melodie country i pomaga mi zasn¹æ, trzymaj¹c moj¹ g³owê na swoim ³onie i poruszaj¹c palcami wœród mych rzedniej¹cych w³osów.

Jej oczy skupi³y siê na czymœ za scen¹. Chyba po prostu patrzy w przestrzeñ, ale widzê coœ w jej twarzy... widujê to czasami. Kiedy zajmuje siê swoimi roœlinami, a ja próbujê odblokowaæ jak¹œ zêbatkê, ona nagle przestaje pracowaæ i zaczyna patrzeæ z przejêciem w pustkê. W takich chwilach bojê siê, ¿e zaczyna myœleæ.

Wtedy nagle otrz¹sa siê z tego i opowiada historiê o jakiejœ g³upiej kobiecie, która chcia³a kupiæ azalie po sezonie.

Jest nerwowa, choæ ostatnio wyraŸnie siê uspokoi³a. Nie wiem, sk¹d bierze siê ta nerwowoœæ i staram siê o tym nie myœleæ. By³ czas, kiedy mog³em próbowaæ, ale Chuck nie wie nic o psychologii - myœli, ¿e to nic nie warte.

Tam do diab³a! Dajê jej si³ê i stabilizacjê, mi³oœæ i wiele wiêcej. To uczciwa wymiana.


Szare oczy. Jej oczy. Œmiej¹ce siê ze mnie znad srebrnego fletu, sprawiaj¹c, ¿e krzywiê siê i mylê w akordach. Radoœæ mojego serca sprawia, ¿e palce staj¹ siê dzieciêco niezdarne...

Szare oczy - ch³odna koœæ s³oniowa klawiszy i srebrny flet...

Duet...


Gdy zbli¿am siê do stolika, podnosi g³owê i uœmiecha siê nieœmia³o.

- Dobrze ci siê spacerowa³o?

- Tak, w porz¹dku.

W jej br¹zowych oczach widzê pytania. Nie zaprzeczam, ¿e zrobi³em coœ dziwnego. Tak robi³em dawniej. Teraz jednak rozumiem, ¿e niczego nie muszê wyjaœniaæ. Dam temu spokój i za kilka dni czy tygodni zacznê powoli zaspokajaæ jej ciekawoœæ. Chuck trochê o sobie opowie. Drobne rzeczy. Bez poœpiechu.

Czemu nie?

Rozmawiamy o g³upstwach i spêdzamy sporo czasu w ogóle nic nie mówi¹c. Sprawdzam legitymacje i upewniam siê, ¿e nikt nikogo nie molestuje w mêskiej toalecie.

Ch³opaki s¹ z powrotem na scenie i graj¹ spokojne kawa³ki. Wracaj¹c z mojego obchodu dostrzegam przy naszym stoliku Elisê rozmawiaj¹c¹ z Alanem Fowlerem.

Cholera.

Alan jest mi³ym, przyjaznym absolwentem, który, na swoje nieszczêœcie, jest zbyt bystry. Spotka³ Chucka na wyœcigach i w pewnym sensie zaadoptowa³ jego i Lisê, która w tej chwili jest bardzo o¿ywiona.

- ...pewna, czy rozumiem wszystko, co maj¹ nadziejê dokonaæ, Alan. Masz na myœli, ¿e moglibyœcie eksploatowaæ asteroidy z wystarczaj¹c¹ wydajnoœci¹, ¿eby sprzedawaæ tu, na Ziemi, przetworzone rudy?

- To wykazuj¹ obliczenia, Liso. - Alan mruga do mnie, ale Elise tego nie zauwa¿a.

- Nawet jak wkalkulujecie koszt transportu? Mo¿ecie zamortyzowaæ wszystkie koszty przez sensowny okres czasu?

Chuck marszczy brwi. Co to ma znaczyæ? Nie lubi s³yszeæ takich s³ów od Elise. Kogo ona oszukuje?

Alan uœmiecha siê. - Z ³atwoœci¹. Chyba nawet szybciej ni¿ w dziesiêæ lat. Na pocz¹tku jako paliwa bêdziemy u¿ywaæ wody, ale póŸniej? Có¿, wyobraŸ sobie jak dwudziestoletnia œwiatowa produkcja platyny nadchodzi z jednego ma³ego asteroidu. Z ³atwoœci¹ mo¿emy wróciæ do beztroskich dni lat szeœædziesi¹tych i siedemdziesi¹tych, kiedy by³o tyle nadwy¿ek, ¿e mog³y rozkwitaæ liberalne idee.

Wyrywa mi siê lekcewa¿¹ce parskniêcie. Chuck g³osuje na demokratów.


Trzymany w sekrecie Projekt Arki odpowiada za ponad po³owê nie wyjaœnionej inflacji, która dotknê³a naród w koñcu lat siedemdziesi¹tych...

Wielkie przedsiêwziêcia, ruroci¹gi, bombowce, promy kosmiczne... Ich plany zmieniano raz za razem, wszystko to przypisuj¹c z³ym projektom.

Jednak in¿ynierowie w to zaanga¿owani to ci sami, którzy ukoñczyli Program Apollo przed terminem i poni¿ej bud¿etu.

Jak taka niekompetencja mog³a pojawiæ siê z nik¹d? Sfuszerowane remonty elektrowni nuklearnych, przekonstruowane i ponownie wyposa¿ane fabryki, zupe³nie nowy sprzêt zmarnotrawiony i wyrzucony.

Nikt nie martwi³ siê, co sta³o siê z oryginalnymi czêœciami... z tym „uszkodzonym” sprzêtem, który musia³ byæ wymieniony... Tylko nieliczni - ci na najwy¿szych stanowiskach - wiedzieli, ¿e wszystkie te pozosta³oœci by³y zabierane do jaskini w Tennessee. Elementy eksperymentalnych elektrowni i przeprojektowanych ³odzi podwodnych, prototypowych bombowców i wycofanych z u¿ycia wahad³owców, wszystkie te kawa³ki pasowa³y razem tworz¹c... wielkie kule... piêkno. I w koñcu...

Jasne, Alan. Patrz na przestrzeñ jak na wybawienie od chwilowych finansowych problemów.

Projekt Arki odpowiada za wiêksz¹ czêœæ inflacji, która dotknê³a naród w koñcu lat siedemdziesi¹tych... Bogactwo wielkiego narodu rzucone w tajemnicy do szczurzej dziury.

Œnij dalej...



Elise zauwa¿a mnie i jej s³owa zamieraj¹ powoli. Ale otrz¹sa siê szybko. Gdy siadam obok niej, bierze mnie za rêkê.

- Dlaczego nie powiedzia³eœ mi, ¿e przyjêli Alana? - próbuje powiedzieæ to oskar¿ycielskim tonem, ale jest zbyt podekscytowana, ¿eby jej to dobrze wysz³o.

Wzruszam ramionami. Ten dzieciak powiedzia³ mi o swoim „szczêœciu” dopiero tego ranka. Chuck przekaza³ niedba³e gratulacje, ale mia³ lepsze rzeczy do roboty ni¿ zachwycaæ siê planami samobójstwa jakiegoœ m³odego idioty.

- Och, Liso - Alan uœmiecha siê. - To tylko wstêpna akceptacja. Zamierzaj¹ mnie przemaglowaæ jak w wojsku i wyznaczyæ wszystkie egzaminy na raz. Jedynym rezultatem bêdzie pewnie to, ¿e stracê trzy miesi¹ce badañ i ci¹g³oœæ empatii ze szczurami w moim laboratorium!

- Nie badŸ œmieszny! - Elise zerka na mnie szybko i w swoim naturalnym instynkcie dotyka jego rêkawa. - Doprowadzisz je do koñca. Pomyœl, jak wszyscy bêdziemy dumni mówi¹c kiedyœ, ¿e ciê znaliœmy!

Alan œmieje siê. - Powiem ci, co by mi pomog³o. To, czego naprawdê potrzebujê, to trochê korepetycji od tego tu mistrza Zen. - Wskazuje kciukiem w moj¹ stronê.

Elise przez u³amek sekundy bada wyraz mojej twarzy. Czujê, ¿e jest nieruchomy, cierpki. Dra¿ni mnie jej ci¹g³a potrzeba martwienia siê o moj¹ reakcjê, choæ ostatnio robi to rzadziej.

Nigdy jej nie wyzywa³em. Chuck czasem jej coœ odburknie. I co z tego? Chryste, mo¿e mówiæ i myœleæ co tylko chce!

Œmieje siê trochê nerwowo. - Mój niedŸwiedŸ mistrzem Zen? Co ty mówisz, Alan?

Alan uœmiecha siê. - Chcê powiedzieæ, ¿e jednym z powodów, dla których krêcê siê przy tym wielkim gburze, to to, ¿e jest cz³owiekiem, który jest najbli¿ej bycia prawdziwym guru, jakiego kiedykolwiek spotka³em. - Patrzy na Elise. - Obserwowa³aœ go kiedyœ, jak naprawia motor?

- ¯artujesz? Jego Harley jest rozw³óczony po ca³ym pokoju. Próbowa³am i próbowa³am...

- Nie. Mam na myœli, czy na prawdê go obserwowa³aœ. Uwa¿nie! On dotyka ka¿dej czêœci i medytuje nad ni¹ zanim cokolwiek z ni¹ zrobi - ¿adna czêœæ nie jest na miejscu w niew³aœciwym tempie. Prosi³em, ¿eby mi opisa³, co czuje, kiedy jest w takim stanie, ale tylko siê wœcieka³ i kaza³ mi siê wynosiæ. W koñcu zrozumia³em, ¿e te krzyki by³y strofowaniem. To nad czym siê koncentrowa³, to “samo-w-sobnoœæ”. Albo Tao, albo Wu, czy jakkolwiek to nazwiesz, tylko nazywanie te¿ nie jest tym, co tutaj stosowne.

Potrz¹sam g³ow¹ wywarkuj¹c przekleñstwa. I dok³adnie tak myœlê. Chuck i ja ca³kowicie siê w tym miejscu zgadzamy..

Alan tylko siê œmieje. - Raz czyta³em ksi¹¿kê o sposobie medytacji, który stosuje Chuck. By³ ca³kiem popularny jakieœ dziesiêæ lat temu. Jednak zanim nie spotka³em Chucka, nigdy w niego nie wierzy³em. Nie s¹dzê, ¿eby on kiedyœ przeczyta³ t¹ ksi¹¿kê - on to po prostu robi.

Alan wzdycha. - I w³aœnie tego muszê siê nauczyæ, ¿eby przejœæ testy w Houston. Gdybym móg³ poruszaæ siê z gracj¹ i skupieniem takim jak on, gdy naprawia motory, by³bym przyjêty. Powiem ci coœ, to Chuck powinien spróbowaæ zostaæ astronaut¹.


I to by by³o na tyle. Uœmiech Elisy blaknie, gdy wyrzucam z siebie s³owa.

- Co za kupa bzdur, Alan! Nie jestem ¿adnym mistrzem Zan, czy jak tam to nazywasz, i mam na pewno lepsze rzeczy do roboty ni¿ daæ siê upiec w jednej z tych drogich i œmiercionoœnych bomb, które wypuszczaj¹ w Vandenbergu. Jeœli chcesz byæ upieczony jak kawa³ek tostu, idŸ sobie, ale nie „entuzjazmuj” siê nade mn¹, dobra?

Ten cholerny dzieciak nadal siê uœmiecha.

- Patrz! Jest znowu! Ten wyraz na jego twarzy. Ten sam, który mia³ dziœ rano, kiedy wpad³em mu powiedzieæ, ¿e mo¿e obsadzê stanowisko na stacji kosmicznej.

Twarz Alana trochê przygasa, jest zak³opotany, ale nie wstydzi siê tego okazaæ.

- To tak, jakby wiedzia³ o czymœ, o czym ja nie wiem. - mruczy. - Jak gdyby myœla³, ¿e to wszystko jest dzieciêc¹ zabaw¹.

Wiem, ¿e gdyby Alan siedzia³ odrobinê bli¿ej, zadusi³bym go go³ymi rêkami. Jeœli jakiœ bystry m³ody idiota jak Alan Fowler mo¿e przejrzeæ Chucka... to co mog¹ Oni?

Moja twarz jest przez wichurê szlifowanym granitem. Nie poruszam siê, pozwalaj¹c œwiatu obracaæ siê pode mn¹.

Dzieciêca zabawa. W rzeczy samej.


WyobraŸ sobie rok pog³osek... o dziwnych œwiat³ach na niebie.

W brukowych czasopismach coraz wiêcej nag³ówków o UFO. Kilku s³awnych fizyków wyznaje, ¿e ma ostre bóle g³owy, którym towarzyszy dziwne uczucie klaustrofobii i uniesienia.

Astronom amator dostrzega kolejny tajemniczy „otwór” na Ksiê¿ycu.

WyobraŸ sobie b³yski na niebie...


Moje myœli p³yn¹ powoli. Czujê siê zmêczony i chory. To by³a d³uga noc i tylko chwilami mia³em wytchnienie od tego absurdalnego wewnêtrznego monologu... opisywania niewidocznej widowni wszystkiego, co myœlê i czujê. To widownia, której pokaza³bym raczej ty³ek, ale to jest fizjologicznie niemo¿liwe.

W³aœnie minê³a pierwsza. Pomagam Joeyowi zamkn¹æ bar, podczas gdy Elise flirtuje pod drzwiami z Donem i Jose - muzykami z kapeli. Dziêki niebiosom moja rola nie zmusza Chucka, ¿eby by³ zazdrosny. Dobrze jest s³yszeæ jej œmiech. Jest mi³y.

Kiedy skoñczy³em, mówiê „dobranoc” Joeyemu i spotykam j¹ przy drzwiach. Mg³a znik³a pozostawiaj¹c gwieŸdzist¹ noc - ch³odn¹ i trochê wilgotn¹. Poci¹gam nosem wyczuwaj¹c s³abe i dziwne dotkniêcie pi¿ma z ulicy.

Idziemy powoli do mojego samochodu, obok przesuwaj¹ siê œmietniki. Otwieram przed ni¹ drzwi, a ona - niczym jakiœ automat - pochyla siê by otworzyæ moj¹ stronê. Ch³odne obicia trzeszcz¹, kiedy pochylam siê, by j¹ obj¹æ. Dr¿y lekko, wymykaj¹c siê trochê i patrzy w górê na mnie tak, jakby ca³y œwiat zale¿a³ od tego, czy poca³ujê j¹ tu i teraz.

Jej wargi s¹ miêkkie i poruszaj¹ siê z zaraŸliwym g³odem, budz¹c we mnie namiêtnoœæ. Moje rêce poruszaj¹ siê same, a ona odpowiada na ka¿d¹ pieszczotê, wzmagaj¹c efekt drobnymi ruchami paznokci na moich plecach.

Ostatnio by³o nam dobrze, choæ nie a¿ tak jak teraz. Nawet z Janie by³o to inne, ale...

Unoszê g³owê i wzdycham, przyciskaj¹c j¹ do siebie. Modlê siê, ¿eby myœla³a, ¿e to jest mi³oœæ.

Zaciskam oczy, próbuj¹c pohamowaæ wspomnienia.

Nie mogê nawet zatrzymaæ ³ez.


WyobraŸ sobie b³yski na niebie...

Parmin nalega, aby orkiestra grupy da³a po¿egnalny koncert dla ca³ej Kaba³y. Szczególnie zale¿y mu na jednym z koncertów Beethovena.

Potem nadchodzi czas.

Arki unosz¹ siê w bojowej formacji aby wysoko, ponad postrzêpionymi wy¿ynami i graniami Ksiê¿yca, przez ca³kowite zaskoczenie pokonaæ statki stra¿nicze. Dozorcy ledwie zd¹¿yli wys³aæ sygna³ alarmowy.

W jednej z Arek by³y problemy z silnikiem. Jej za³oga i ³adunek zosta³y przeniesione, a Arkê zniszczyliœmy w jaskini...

Wtedy, jedna po drugiej, Arki rozproszy³y siê we wszystkie strony, aby szukaæ celów swej wêdrówki...


WyobraŸ sobie m³odego pilota, który stabilizuje ster, potem podnosi twarz ku ukochanej kobiecie, która stoi za jego fotelem.

- Poœlub mnie, piêkna pani. Zrobisz to? Gwiazdami ozdobiê tw¹ obr¹czkê, a galaktykê bêdziesz mieæ za diadem. - Obejmuje j¹ w talii i podnosi wysoko, ku wiwatom za³ogi.

Rozeœmiane, szare oczy. G³adzi jego w³osy i pochyla siê, ¿eby go poca³owaæ.

- G³uptasie, ju¿ siê pobraliœmy. Poza tym, nie chcê galaktyk, chcê tylko jedn¹ planetê. To wszystko.

Opuszcza j¹ na dó³ i trzyma przy sobie.

- Zatem bêdziesz mia³a planetê.


Jej oddech na mojej szyi jest bardzo ciep³y. Jej piersi ocieraj¹ siê jedwabiœcie o mój bok.

Wybra³em Elise, bo zdawa³a siê byæ antytez¹ mojego poprzedniego ¿ycia. Nikt nie oczekiwa³by znaleŸæ mnie - mojego poprzedniego ja - z ni¹, tak jak Oni nie szukaliby kogoœ, kto naprawia w mieszkaniu motocykle i pilnuje dzieciaków w barze country.

Jednak ona jest dla mnie ¿yciem. Gdzie by³bym bez ciebie, Eliso, ty, która zatrzymujesz mnie na tym œwiecie?

Wedle ich w³asnych praw przysiêgali nie krzywdziæ niewinnych, choæ zabiliby mnie z miejsca. Mo¿e jednak, gdy ju¿ polowanie siê skoñczy i zostanê znaleziony, uznaj¹ mnie za niewygodnego, z³ami¹ swoje zasady i wyeliminuj¹ tak¿e j¹, na wypadek gdybym siê wygada³.

Wzdrygam siê na sam¹ myœl. To jeden z powodów, dla których Chuck stawia antyintelektualizm na pierwszym miejscu - nie pozwoli, aby choæ jedno s³owo siê wymknê³o. Byæ mo¿e najlepsz¹ rzecz¹, najbardziej godn¹, by³oby po prostu odejœæ?

Oscylujê pomiêdzy przeb³yskami bolesnej pamiêci i parali¿uj¹cym spokojem - teraz to wahad³o porusza siê ponownie. Nagle znowu wszystko jest ostre i lœni¹ce. Moja g³owa jest przejrzysta jak kryszta³.

Ponad nocnymi dŸwiêkami przedmieœæ s³yszê syreny ³odzi na odleg³ej rzece. Obejmuj¹c Elisê mogê czuæ bicie jej serca. Powierzchnie, które widzê w samochodzie, na murze za moim oknem, s¹ ¿ywe, skomplikowane i pogmatwane... niczym rzêdy hieroglifów, których znaczenie tañczy na krawêdzi zrozumienia.

Czy o¿ywianie przesz³oœci pomo¿e Janie? Parminowi, Walterowi, albo komuœ z pozosta³ych? Jak mo¿e pomóc pamiêæ o przera¿aj¹cej, beznadziejnej i jednostronnej bitwie, która ci¹gnê³a siê poprzez kiloparseki pró¿ni, a skulminowa³a w dymie i odorze i pêdz¹cych p³omieniach nad samotn¹ gór¹?

Spokój opada na dobre. Nieproszona wyrazistoœæ odp³ywa. Nieop³akiwana. Tul¹c w ciemnoœciach Elise, prawie nie czujê p³yn¹cego czasu.


Po stuleciach przerwy powracam, wci¹¿ goniony potrzeb¹ opowiadania. Robi siê trochê ch³odno i têskniê za snem.

Delikatnie odsuwam siê od Elise i wk³adam kluczyk do stacyjki. Z oczami daleko st¹d, wyg³adza swoje ubranie. - Powinniœmy zebraæ trochê innych krosowców i urz¹dziæ przyjêcie po¿egnalne dla Alana - sugeruje.

Potwierdzam kiwaj¹c g³ow¹ na zgodê i przekrêcam kluczyk.

Nic. - Co jest, do...

Sprawdzam biegi, próbujê jeszcze raz.

Zero.

Moje spojrzenie pada na prze³¹cznik œwiate³. By³y w³¹czone przez 6 godzin - odk¹d przyjecha³em do roboty. Czemu zrobi³em tak g³upi¹ rzecz?

Po drugiej stronie parkingu stoi Peugeot Elisy. Jak zwykle w pi¹tek, przyje¿d¿amy do Yankee oddzielnie i wracamy razem - parking na ty³ach Yankee jest bezpieczny.

- ChodŸ! Dziœ musimy wzi¹æ twój samochód. - otwieram moje drzwi. Ona patrzy z rozespanym uœmiechem, wtem jej oczy rozszerzaj¹ siê. - Ale mój samochód to jeden wielki œmietnik!

Tak d³ugo jak j¹ znam, zawsze niechêtnie dopuszcza mnie do swojego samochodu. Kiedy z niego korzystamy, zawsze musi przedtem coœ w nim posprz¹taæ i znajduje wymówki, ¿ebym nie móg³ prowadziæ.

Kapujecie? Jeœlibym poprosi³, da³aby mi ca³¹ zawartoœæ swojego konta w banku, ale nie mam kluczyków do jej cholernego samochodu. Jest w tym niez³omna, choæ gdy siê z tego t³umaczy, jej g³os dr¿y. Nie mogê tego poj¹æ, jednak rozpoznam niez³omnoœæ, gdy j¹ zobaczê. Mo¿e dlatego pozwala³em na ni¹ a¿ do teraz. Myœlê ¿e bardziej j¹ kocham za przeciwstawianie siê Chuckowi w tej jednej ma³ej sprawie.

Ale dziœ wieczór przeszed³em piek³o i nie jestem w nastroju na szeœciomilowy spacer.

- Przestañ, Eliso. Mo¿esz prowadziæ, ale musimy wzi¹æ twój samochód. Jestem wykoñczony i chcê iœæ do ³ó¿ka.

Waha siê. Jej oczy przeskakuj¹ ze mnie na samochód. Wtedy wyskakuje przez drzwi z wymuszonym œmiechem. - Przeœcignê ciê!

Do diab³a! wie, ¿e zawsze pozwalam jej wygraæ, chyba ¿e gramy w „znajdŸ mnie i zgwa³æ”, ale to nie jedna z tych chwil.

Kiedy dobiegam, ona ju¿ siedzi za kierownic¹. - Znowu ciê pobi³am! - chichocze.

Wzruszam ramionami i wsiadam - zbyt zmêczony, aby próbowaæ j¹ zrozumieæ. Uczyniê to dla niej tak bezbolesne, jak to tylko mo¿liwe, opadaj¹c w dó³ i udaj¹c, ¿e idê spaæ.

Niestety, obrazy ju¿ czekaj¹. Nigdzie nie znajdê ukojenia.


Ob³oki rozstêpuj¹ siê w zielenie, b³êkity i br¹zy.

Usiany jeziorami las niemal pora¿a swoim piêknem... stworzenia o milionie kszta³tów - wszystkie obce i nowe - wype³niaj¹ powietrze, l¹dy i morza.

Niczym b¹bel, rzucony poprzez lata œwietlne, statek opada - ³agodnie, jak gdyby obawiaj¹c siê, ¿e zniszczy to piêkno.

To dobry omen, przybywaæ w pokoju...


Gdy by³em m³ody, czêsto miewa³em uczucie, ¿e jestem obserwowany przez wszechwiedz¹ce istoty.

To nie by³o to samo co cieñ, w którym ¿yjê przez ostatnie lata. Choæ potê¿ni, moi wrogowie nie widz¹ wszystkiego.

Nie. Kiedy by³em ch³opcem, zdawa³o mi siê, ¿e Wszechœwiat posiada³ Wielkie Oko i w³asne wyczucie dramatyzmu. Czu³em zawsze, jakbym by³ centraln¹ postaci¹ w jakiejœ sztuce.

Dla Wielkiego Oka nie by³o wa¿ne, czy cokolwiek robi³eœ. Nawet bezruch - stanie i patrzenie na mewy - by³o dramatyczne. Szlachetne myœli i wielkoduszne gesty by³y tym, co ceni³o najbardziej. Skryte, nienagradzane mi³osierdzie - anonimowe, dobre uczynki i bezinteresowne mi³oœci.

Przez jakiœ czas, kiedy by³em dzieckiem, by³o dla mnie bardzo jasne, ¿e przys³owiowe drzewo padaj¹ce w lesie w którym nie ma ludzi, naprawdê wydawa³o dŸwiêk.

Mo¿e przez bzdury jak ta wpakowa³em siê w to wszystko. Do licha, Freud ju¿ dawno siê z tym rozprawi³.

Ale d³ugo po tym jak przesta³em myœleæ o Wielkim Oku, uznaj¹c je za sen szaleñca, pseudo-Jamesowskie doœwiadczenie, widzia³em je nadal przy mnie - unosz¹ce siê w pobli¿u, gdy zmaga³em siê z ka¿d¹ wa¿niejsz¹ decyzj¹ w moim ¿yciu.

Gdzie siê ukry³o? Zastanawiam siê, czy opuœci³o mnie ju¿ przed Ujawnieniem. A mo¿e wyruszy³o za mn¹ do Canaan i doœwiadcza³o z nami naszej rozkosznej i skazanej na zgubê radoœci?

Oparcie siedzenia uciska moje plecy, gdy wyje¿d¿amy z parkingu na wilgotne ulice. Jestem smutny, ale spokojny. Mo¿e nawet bym zasn¹³, gdyby Elise prowadzi³a mniej chaotycznie - wygl¹da, jakby piekielnie spieszy³a siê do domu. Wyczuwam przez zamkniête powieki, jak œwiat³o na skrzy¿owaniu zmienia siê na pomarañczowe; nagle w³¹czaj¹ siê hamulce.

Muszê oprzeæ rêkê na tablicy rozdzielczej. Kilka drobiazgów wysuwa siê spod mojego siedzenia.

- Hej, spokojnie!

Œmieje siê. Ale teraz widzê w jej oczach nowy poziom strachu. - Co jest, nie ufasz zawodowemu kierowcy?

- Ha, ha. Tylko postaraj siê nas nie zabiæ na milê od domu, dobra? - Patrzê w dó³ na rupiecie spod siedzenia. Ma³y magnetofon, s³uchawki i notatnik. Zerkam w górê - œwiat³o nadal jest czerwone. Elise patrzy przed siebie, jej twarz jest blada.

- Co to jest?

Odwraca g³owê, patrz¹c na mnie z ukosa. - Co jest co?

- Ten magnetofon. Czy to jest twój wielki i mroczny sekret? - uœmiecham siê próbuj¹c j¹ odprê¿yæ.

- N... nie. To... to nale¿y do mojej przyjació³ki. Zostawi³a to w œrodku, kiedy wysz³yœmy na lunch. Muszê jej to zwróciæ poniedzia³ek.

- Co jest na tej taœmie?

- Nic. Tylko trochê klasyki. Ona lubi takie rzeczy.

- Ach tak. Coraz ciekawsze. Patrzê w górê i widzê, ¿e œwiat³o zmienia siê na zielone i wskazujê g³ow¹ przed siebie.

Elise prowadzi, a ja siedzê z obci¹¿aj¹cymi rzeczami na kolanach. To trochê niezrêczne. Kusi mnie, ¿eby pomimo ciekawoœci od³o¿yæ magnetofon i notes z powrotem pod siedzenie.

Jedzie teraz wolno, koncentruj¹c siê na drodze. Z tak¹ prêdkoœci¹ minie jeszcze chwila, zanim dojedziemy. Elise chyba ju¿ na mnie nie patrzy, wiêc zak³adam s³uchawki i w³¹czam magnetofon. S³yszê delikatny szum, kiedy g³owica mija rozbiegówkê. Rozsiadam siê na siedzieniu i zamykam oczy. Po miesi¹cach unikania wszystkiego, co tylko przypomina muzykê „wy¿szego lotu” mo¿e fajnie bêdzie us³yszeæ coœ, co Elise nazywa klasyk¹ - nawet jak to jest ¿ó³ta ³ódŸ podwodna grana na wiolonczeli.

S³yszê dŸwiêk opuszczanej ig³y gramofonu i po chwili - ³agodnie - zaczyna graæ pianino. Zanim uderza trzecia nuta, w³osy na g³owie staj¹ mi dêba, a oddech zamiera w piersiach... fala wyobcowania po³yka mnie... nie mogê siê ruszyæ. Nawet ¿eby wy³¹czyæ magnetofon.

Czwarty koncert.

Beethoven.

W wykonaniu von Karajana, które s³ucham po raz tysiêczny.

Czwarty koncert. To by³ ostatni kawa³ek, jaki zagra³a orkiestra naszej grupy, zanim rozeszliœmy siê do Arek. Parmin szczególnie na niego nalega³.

Protestowa³em. To by³o nie na miejscu. Ale i tak dopi¹³by swego, a Janie...(szare oczy œmiej¹ce siê znad srebrnego fletu) ona te¿ nalega³a. Przez te ostatnie dwa tygodnie kiedy czekaliœmy na ostatnie czêœci do statków, æwiczyliœmy.

Teraz znowu mogê czuæ klawisze. Kunszt i osobliwoœci starego Steinwaya. Cudowna czystoœæ, któr¹ mo¿na z niego wydobyæ. A w orkiestrze flet Janie by³ jak miêkki, niezazdrosny wiatr, przebaczaj¹cy niewiernoœæ tej mojej drugiej wielkiej mi³oœci...

Z wpraw¹ czy bez, to by³o jak nic innego, ta noc na Ziemi. Mo¿e za wyj¹tkiem samej glorii podró¿y.

Parmin by³ potem bardzo zadowolony, chocia¿ nie myœlê, ¿ebym kiedykolwiek wiedzia³, co nasz dobroczyñca naprawdê myœla³ o tym koncercie. Jego Arka unios³a siê pierwsza - skierowana do dalekiej Andromedy. To by³a chyba jedyna, która zdo³a³a uciec.

Inne? Trzy, o których wiem, zosta³y wyœledzone i zniszczone. O dwóch innych Oni powiedzieli, ¿e je znaleŸli. Wierzê im.

Czy inni ocalali powrócili tutaj, by ukryæ siê jak szczury poœród ludzi, którzy nie mieli pojêcia, co zdarzy³o siê pod ich w³asnym niebem?

Wyruszyliœmy po nocy Beethovena. Flota. Wygraliœmy bitwê w przestrzeni, a potem patrzy³em jak Arki rozsia³y siê niczym nasiona rozrzucone przez wiatr.

Powróci³em sam, jak Antyczny ¯eglarz, ze statkiem pe³nym trupów i albatrosem klêski i winy uwieszonym u szyi.


- Ziemski pilocie! Prosimy, poddaj siê! Zabiliœmy ju¿ wiêcej, ni¿ mo¿emy znieœæ. Nie ka¿ nam zwiêkszaæ liczby ofiar. Zdrajcy, którzy pomagali Parminowi, zostali otoczeni. Wszyscy inni uciekinierzy s¹ z³apani albo zniszczeni!

G³os wylicza kolonie które zdobyli, poza Canaan. G³os wype³niony wspó³czuciem i wra¿liwoœci¹ - tak podobny do g³osu Parmina, ¿e niemal zap³aka³em...

Ale mostek pe³ny jest odoru spalanego uzwojenia i rozk³adaj¹cych siê cia³... Posy³am statek w œwiszcz¹cy lot ku powierzchni, zwodz¹c ich przechwytywacze sztuczkami, których nauczy³em siê o wiele za póŸno... Fotel odchyla siê pode mn¹, ale jakoœ utrzymujê siê przy sterach. Moje nozdrza pe³ne s¹ zapachu œmierci.

- Wiemy, ¿e wasza konspiracja by³a ukryta przed wiêkszoœci¹ Ziemian. To dobrze. Czy nie mo¿esz siê zgodziæ, ¿e gdy ju¿ przegraliœcie, nie chcesz, aby twoi ziomkowie cierpieli zbyt wczeœnie? Nie musz¹ siê dowiadywaæ o kwarantannie przez nastêpne 200 lat! Pozwól im œniæ o nieskoñczonych polach gwiezdnych w przestrzeni! Poddaj siê teraz i zaoszczêdŸ dzieciom zag³ady ich marzeñ!

Tak wspó³czuj¹cy! Obcy, hipokratyczny morderca. Stra¿nik! Dozorca zoo!

Wykrzykujê te s³owa nienawiœci, a jego obraz na ekranie zamazuje siê, a¿ jonizacja mojego wejœcia w atmosferê zakrywa ekran mg³¹ statyki.

Arka krzyczy... Ja krzyczê...


Próbowali mnie zestrzeliæ, tak jak zestrzelili Waltera w jego zmodyfikowanym F15, tego popo³udnia na Canaan, kiedy unios³em w powietrze Arkê. Ale by³o ju¿ za póŸno. I tak by³o ich za du¿o. Mówi³em sobie ¿e tysi¹ckroæ taka bitwa toczy³a siê przez ca³¹ drogê do Ziemi. Du¿o czasu zajê³o mi podgrzanie Arki, a kiedy Oni zrobili coœ, czego nigdy nie podejrzewaliœmy - zbombardowali cywilów w osadzie - zaczeka³em, ¿eby zabraæ zaczadzonych i rannych. Patrzy³em, jak Oni pal¹ dom, który w³aœnie zbudowa³em. Janie by³a w piwnicy - szykowa³a zapasy na zimê.

Jak znaleŸli nas tak szybko? Liczyliœmy na wiêcej czasu. Jak to siê sta³o?

Dymi¹cy wrak goreje w nowym kraterze na zboczach Oregonu. Niczym z przebudzonego wulkanu, ogieñ rozlewa siê po lesie we wszystkich kierunkach. Nastawiam ³adunki w tym, co jeszcze zosta³o i biegnê i biegnê i biegnê, ale nie mogê przeœcign¹æ wiatru. Op³ywa mnie od ty³u i d³awi odorem p³on¹cych cia³. Uciekam od tego zapachu, biegnê...


£za na moim policzku. Solista gra swoj¹ partiê i to jest s³odsze i smutniejsze ni¿ mogê znieœæ. S³uchawki zsuwaj¹ siê z mojej g³owy i zeœlizguj¹ z kolan na pod³ogê. Magnetofon upada za nimi. DŸwiêki czwartego koncertu zamieraj¹ t³umione przez ciszê.

Jestem pewien, ¿e Wielkie Oko zrozumie. Nie mogê pozwoliæ sobie na muzykê. B³ogos³awiony bezruch powraca. Otwieram oczy i patrzê na rêce. S¹ ca³e mile ode mnie. Mogê jednak dojrzeæ wszystkie zmarszczki, pory i pêkniêcia. Spogl¹dam na Elise. Prowadzi powoli, z nieruchom¹ twarz¹.

Moje rêce opadaj¹ na coœ ch³odnego i g³adkiego. Spogl¹dam w dó³ i widzê notatnik o którym zapomnia³em.


By³y momenty w moim ¿yciu, kiedy Wielkie Oko schodzi³o znad mojego ramienia ¿eby w coœ zaingereowaæ. Dzia³y siê dziwne rzeczy, których nie potrafi³em wyt³umaczyæ. Znalaz³em ¿ywego czarnego królika pod drzwiami o pó³nocy, tego wieczoru, kiedy skoñczy³em czytaæ Wodnikowe Wzgórze. Albo kiedy myœla³em, ¿eby rzuciæ latanie i zobaczy³em krogulca siedz¹cego na moim parapecie. Wpatrywa³ siê we mnie, a¿ odnalaz³em z powrotem swoj¹ pewnoœæ siebie.

By³em te¿ naukowcem. Ale nauka nie lubi Wielkich Niespodzianek - tylko te niewielkie, które mo¿na prze¿uæ i prze³kn¹æ. Gdy nieznane nadchodzi spoza granic i chwyta ciê w swój uœcisk, oznacza to, ¿e wielki Wszechœwiat zdecydowa³ siê ³agodnie ci przypomnieæ, i¿ przyda siê zmiana perspektywy. Pokazuje ci, kto jest szefem.

Nauka mówi nam te¿, ¿eby nie oczekiwaæ osobistych wiadomoœci z kosmosu. Ale one czasem mog¹ nadejœæ.

Notes jest g³adki i ch³odny.

Jesteœ przyjacielem, czy wrogiem? Co mam z tob¹ zrobiæ, symbolu w moich rêkach?

W poœpiechu paniczne rozkazy biegn¹ do mojego cia³a. Wstañ. Rzuæ tê przeklêt¹ ksi¹¿kê. Otwórz drzwi i wyskocz. Zacznij biec. Rozpocznij nowe k³amstwo... ¯yj w innym mieœcie.

RUSZAJ!

Moje zdradzieckie cia³o nie s³ucha. Ten bunt jest dla mnie szokiem.

Dobrze... spróbujmy czegoœ innego. Rozkazujê tym d³oniom otworzyæ t¹ ksi¹¿kê, tak abym móg³ zajrzeæ do œrodka.

Z uczuciem pope³nianej zdrady patrzê, jak d³onie wykonuj¹ rozkaz. Szeleszcz¹cy papier dr¿y, gdy palce wybieraj¹ losowo jakieœ miejsce. Przy œwietle Ksiê¿yca nie mo¿e byæ pomy³ki. Ona to pisa³a. Nie ma ¿adnej zmyœlonej przyjació³ki, która zostawi³a notes w samochodzie. Nigdy wczeœniej tego nie zauwa¿y³em, ale Elise ma piêkny charakter pisma, nawet kiedy linijki nieco siê zakrzywiaj¹, dr¿¹co sun¹c poprzez stronê.


To naprawdê œmieszne. Wyjecha³am st¹d ¿eby znaleŸæ trochê spokoju i ciszy - znaleŸæ pracê na lato, która nie by³aby „prac¹ na lato”, i ¿eby uciec od zwariowanego wyœcigu testów, s¹dów pojednawczych i egzaminów. Myœla³am, ¿e to bêdzie ciekawe - po¿yæ trochê wœród prostych ludzi.

Wiem teraz, ¿e nienawidzi³am studiowaæ prawa! Och nie, nie uczenia siê. To by³o cudowne. Ale ca³ej reszty - obmówieñ, atmosfery cynizmu i podejrzeñ. Idea³y nie dawa³y ci nic innego, prócz szyderczego œmiechu. Wszyscy ci mê¿czyŸni, tak sprawnie lansuj¹cy nowoczesn¹ kobietê, a potem niszcz¹cy jej pierwsz¹ szansê. Jak gdyby my, “nowoczesne kobiety” mia³ybyœmy byæ mniej odporne. Jasne.

Ju¿ nigdy nie wrócê. Tu jest spokojnie i cicho. Znalaz³am pracê, której pragnê³am bardziej ni¿ jakiegokolwiek biura. Mo¿esz sobie wyobraziæ? Hodowaæ i sprzedawaæ roœliny! Teraz rozumiem, dlaczego niektórzy ludzie ze Wschodu wol¹ ogrodnictwo zamiast polityki. Kocham to.

Tutaj s¹ prawdziwi ludzie. Nie ganiaj¹cy za pozycj¹ i fors¹ nowobogaccy. Przera¿a mnie myœl, ¿e mog¹ mnie odrzuciæ, gdy dowiedz¹ siê, ¿e jestem wyrzutkiem ze œwiata plastyku i z³otych ³añcuszków.

Zw³aszcza mój nowy ch³opak. Niewiele mówi. Nadal nie mogê powiedzieæ, co mnie do niego przyci¹ga. Jednak nie mogê sobie pozwoliæ, ¿eby go straciæ.

Myœlê, ¿e on jest najbardziej realn¹ rzecz¹, jak¹ kiedykolwiek mia³am.


Dwie minuty temu by³em zaskoczony. Teraz wydaje mi siê, ¿e zawsze to wiedzia³em. Przechodzê trochê dalej ...


Kiedy siê wreszcie nauczê? Ile kobiet zrujnowa³o swoje ¿ycie próbuj¹c zmieniæ swoich mê¿czyzn w coœ, czym nigdy nie byli?

Jest ³agodny, uprzejmy i silny, taki uroczy zrzêda. Co z tego, ¿e nie cierpi wszystkiego, co jest zwi¹zane ze sztuk¹ i nauk¹? Co sztuka i nauka mi kiedykolwiek da³a?

Och, jestem tak zdezorientowana. Czym jest to niepoznawalne uczucie, które do niego czujê? Czemu wci¹¿ ryzykujê, ¿eby go zmieniæ?

Chyba czasami próbujê siê odprê¿yæ. Cokolwiek mi robi, teraz nie mogê siê poddaæ - lepiej przestaæ pisaæ ten dziennik i zwalczyæ inne ukryte s³abostki, ni¿ wiêcej ryzykowaæ...


A wiêc nastêpny uciekinier, choæ z bardziej ziemskiego kryzysu. Och, Elise, przykro mi, nie wiedzia³em.

Cieszê siê, ¿e nie wiedzia³em... bo bym uciek³.

Teraz wiem dlaczego zachêca³a tego m³odego idiotê Alana Fowlera, ¿eby siê nas trzyma³. Jej cierpliwe próby podzia³a³y lepiej ni¿ mo¿e przypuszczaæ. Razem z seri¹ nieprawdopodobnych zdarzeñ. I z czasem.

Samochód zwalnia i zatrzymuje siê. Podnoszê wzrok i widzê, ¿e zaparkowaliœmy kilka budynków od domu.

Patrzy na mnie, potrz¹saj¹c powoli g³ow¹ - bezradnie. Jej powieki dr¿¹, a po policzkach p³yn¹ ma³e, pulsuj¹ce strumyczki.

Pozwalam ksi¹¿ce wyœlizgn¹æ siê z moich r¹k i zamykam oczy aby g³êboko odetchn¹æ noc¹. Mogê wyczuæ jej zapach z kilku metrów. Nadchodzi do mnie jako pi¿mo, perfumy i trociny z Yankee.

Mogê te¿ wyczuæ zapach wilgotnej ulicy i lasu sosnowego na po³udnie od miasta.

Co jeszcze? Ach tak. Jest te¿ s³ona woda. Przysiêgam, mogê nawet wyczuæ st¹d ocean.

P³acze cicho, z pochylon¹ g³ow¹.

Co mam z tob¹ zrobiæ, Eliso? Teraz, kiedy Chuck ju¿ odszed³, jak mogê ci podziêkowaæ za opiekowanie siê nim, gdy zdrowia³?

Co zrobiæ, ¿ebyœ zrozumia³a, kiedy odejdê? A wkrótce bêdê musia³.

To niewa¿ne, Liso. To niewa¿ne, bo wiedzia³em o tym ca³y czas. Od samego pocz¹tku jakaœ czêœæ mnie wiedzia³a, ¿e - nie wiedz¹c dok³adnie co robisz - bêdziesz próbowa³a przywróciæ moje stare „ja”. I nie p³acz, bo ci siê uda³o!

Muszê poœwiêciæ du¿o czasu, ¿eby j¹ uspokoiæ i odpêdziæ jej lêki. Widzê Andromedê, œwiec¹c¹ w oddali przez otwarte okno za Lis¹ - b³ysk œwiat³a poœród migocz¹cych gwiazd. Szepczê do niej, i czujê planetê wolno krêc¹c¹ siê pod nami.


Myœlê, ¿e na dziœ wieczór skoñczy³em mówiæ sam do siebie. To nie jest ju¿ wiêcej potrzebne. Wrota siê otwieraj¹ i wychodz¹ z nich dawno nie u¿ywane uczucia. Pierwsze zarysy planu zaczynaj¹ siê formowaæ. Musia³y wykluwaæ siê od miesiêcy... projekty zapadek do bardzo du¿ej pu³apki. Lekcje starego Joe Clarka. Du¿o pracy przede mn¹. Czêœæ nawet niebezpieczna. Nie wiem dok³adnie jak zacz¹æ, ale mogê wyl¹dowaæ daleko, daleko st¹d.

Jednak obiecujê ci Liso, jeœli bêdziesz chcia³a, zabiorê ciê ze sob¹..





T³umaczy³ Piotr Plebaniak



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
David Brin Trzeci szósty zmysł
Bin David Trzeci szósty zmysł
Szósty Zmysł, Wierzenia, mitologia i różne zjawiska
Ludzie naprawdę mają szósty zmysł pozwalający wykryć pola magnetyczne, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●t
Brin David Plaga Hojnosci
Brin David Cykl Wspomaganie 01 Słoneczny nurek
Brin David Opowiadanie Te oczy
Brin David Cykl Wspomaganie 02 Gwiezdny przypływ
Brin David 01 Słoneczny nurek
Brin David Stare jest piekne (SCAN dal 849)
Ludzie naprawdę mają szósty zmysł pozwalający wykryć pola magnetyczne 2
Brin, David Temptation
Brin, David The Giving Plague
131 Williams Roseanne Szosty zmysl
Brin David Akord (mandragora76)
Szósty zmysł
Szósty zmysł
BRIN David Listonosz
Brin David Kryształowe sfery

więcej podobnych podstron