Sawicki Andrzej Światło w ciemnosci


Andrzej Sawicki


Światło w ciemności


Ryk silników zagłuszył krzyki przerażonych kobiet i dzieci. Po trapach okrętu wjeżdżały opancerzone transportery i samobieżne, gąsienicowe boty. Żołnierz, siedzący na wieżyczce pędzącego czołgu, gwałtownymi ruchami rąk dawał znaki uciekającym cywilom. Wojskowa kolumna miała bezwzględne pierwszeństwo i wycofywała się pierwsza. Bitewny sprzęt był niezwykle kosztowny i nie można było dopuścić, by wpadł w ręce wroga. Życie kolonistów nie było wiele warte. Cywilom miejsce w okręcie ewakuacyjnym przysługiwało w drugiej kolejności.

Tłum struchlałych rolników i robotników rozstąpił się i rozproszył na poboczu drogi. Ciężkie maszyny pędziły, szarpiąc ziemię stalowymi gąsienicami i dudniąc ogłuszająco na metalowym trapie. Hałas robiony przez pojazdy i ludzi zagłuszyła basowa kanonada dobiegająca od strony miasta. Wśród położonych w oddali budynków wykwitły błyski wybuchów, w niebo wystrzeliły tumany dymu i kurzu. Artyleria stawiała zaporę ogniową, niszcząc miasto, do którego właśnie wkroczyli Konstruktorzy.

Część kolonistów wpadła w panikę, rzuciła się do szalonego pędu wzdłuż kolumny wojska, byle dostać się na pokład okrętu. Inni zastygli, z otępieniem patrząc, jak dorobek ich życia obraca się w ruinę. Wzniesione własnymi rękami miasto, ziemia wydarta nieprzyjaznej planecie i z trudem zamieniona w życiodajne pola i plantacje, wszystko było właśnie pożerane przez ogień i niszczone ostrzałem artylerii.

Co oni wyprawiają?! Dlaczego nas nie bronią?! – Ricky Hester, wysoki, szczupły mężczyzna, aż trząsł się z gniewu.

Stojąca obok dziewczyna kurczowo trzymała go za rękę. Ricky był operatorem rolniczej żniwiarki, prostym chłopakiem, który nie rozumiał polityki i wojskowej taktyki. Helen, jego żona, pracowała jako przełożona pielęgniarek w lokalnym szpitalu; zanim zapuściła korzenie na planecie, służyła jako sanitariuszka w wojskowych lazaretach i niejedno już widziała. Doskonale rozumiała, jaką wartość dla dowództwa sił zbrojnych ma niewielkie, rolnicze miasto. Dla wojska było tylko miejscem, w którym można zatrzymać niespodziewaną nawałę wroga, choćby na tyle, by ewakuować cenny sprzęt. W czasie długiej, wyniszczającej wojny życie garstki rolników nie przedstawiało żadnej wartości.

Wysoki dźwięk przeszył powietrze, wzbił się ponad hałas panujący w dolinie. Ni to gwizd, ni to syk dobiegał od strony wzgórza leżącego na północ od miasta. Z karłowatego lasu porastającego stoki wzniesienia przy akompaniamencie gwizdów i trzasków łamanych drzew wystrzeliła linia dziwacznych maszyn. Wróg nie wkroczył do miasta, lecz je obszedł, by uderzyć zza osłony leśnego gąszczu. Ricky zaklął głośno. Nawet dla niego było jasne, że ostrzelanie osady nie miało sensu, poświęcono ją na darmo.

Gwiżdżąc dziwaczną melodię, potworne maszyny runęły do ataku. Ciągnęły zdeformowane odwłoki, ryjąc ziemię, wbijały w nią koślawe odnóża, odpychając się mocno w groteskowych imitacjach skoków. Poruszały się niczym chmara okaleczonych, metalowych owadów. Kilka czołgów i botów, nie zwalniając pędu, obróciło lufy w kierunku wroga. Głucho zadudniły impulsowe działa i ryknęły miotacze. Najeźdźcy odpowiedzieli plunięciami trzeszczącej w powietrzu plazmy. Niecelna salwa runęła na okoliczne pola, wyrzucając w powietrze fontanny lawy. Podmuch gorąca dotarł do przerażonych cywili, wzbudzając kolejną falę paniki. Jakieś dziecko wbiegło wprost pod koła rozpędzonego transportera. Ricky zacisnął pięści, patrząc bezsilnie na tragedię.

Maszyny Konstruktorów otworzyły niekształtne odwłoki, z których wysypali się żołnierze wroga. Część z nich uniosła się w powietrze, bzycząc basowo ogromnymi skrzydłami. Pozostali razili ludzką armię ogniem ręcznej broni. Nagle do gwizdów Obcych dołączyło wycie spadających pocisków. Ziemia zatrzęsła się rwana artyleryjskim ostrzałem. Działa, dotychczas ostrzeliwujące miasto, przesunęły pole rażenia, masakrując zarówno armię Konstruktorów, jak i własne czołgi. Pociski bezładnie spadały na kolumnę uciekających cywili i wojskowych transporterów.

Ricky runął na ziemię, przewracając przerażoną żonę i chroniąc ją własnym ciałem. Ziemia zatrzęsła się i bluznęła gorącym piachem. Wybuch zmiótł spory kawałek drogi i potężny pojazd, który nią pędził. Mężczyzną szarpnęło, w plecy zadudniły mu odłamki, wyciskając powietrze z płuc, huk całkiem go ogłuszył, a podmuch cisnął gdzieś w bok i wbił w twarz tumany pyłu. Przez parę chwil Ricky leżał bez ruchu, nic nie widząc i nie słysząc. W głowie pulsował mu tępy ból, uszy świdrował jednostajny pisk. Wstrząs wyparł wszelkie myśli i pozbawił go świadomości. Równie niespodziewanie jak stracił zmysły, mężczyzna oprzytomniał, usiadł na ziemi i zaczął wściekle trzeć łzawiące oczy. Wreszcie odzyskał wzrok i mrugając, rozejrzał się, szukał Helen. Klęczała po drugiej stronie drogi przy kobiecie leżącej w kałuży krwi. Gorączkowo udzielała jej pierwszej pomocy, zdążyła już założyć rannej opaskę uciskową z podartej koszuli i obróciła się w stronę Ricky ego. Machnęła na niego ponaglająco, by pomógł jej zabrać poszkodowaną. Ich spojrzenia spotkały się na chwilę i wtedy na drogę spadł kolejny pocisk.

Ziemia znów ożyła, bryzgając fontanną lawy. Rozdarła się tuż przed jadącym czołgiem, uniosła w górę trzydziestotonowy pojazd i cisnęła go na pobocze. Ogromna maszyna zaryła w piach i przekoziołkowała jak rzucona przez dziecko blaszana zabawka. Zmiotła wszystko na swej drodze, łącznie z rannymi kolonistami i Helen.

Nie! – Ricky złapał się za głowę. – Tylko nie to! Dlaczego ją zabiliście?!

Poderwał się z ziemi i na oślep rzucił przed siebie. Szukać Helen. Ona przecież nie zginęła, to niemożliwe. Zrobił kilka chwiejnych kroków, wzrokiem błądził w kłębiącym się przed nim piekle, chmurach czarnego dymu i płonącej ziemi. Rozszerzonymi z przerażenia oczami patrzył na czarne kontury pożeranych przez ogień czołgów. Przyśpieszył kroku, bo wydawało mu się, że w kotłowaninie dostrzega sylwetkę żony. Nawet nie poczuł uderzenia. Mknący z pełną prędkością transporter potrącił go opancerzonym bokiem i wciągnął pod koła.

Oprzytomniał, wyjąc z bólu. Głowę rozsadzał mu gwizd grawitacyjnych silników podnoszących ewakuacyjny okręt. Otarł krew zalepiającą oczy. Z trudem uniósł się, podpierając sprawną ręką. Lewą nie był w stanie poruszyć, była tylko jeszcze jednym, pulsującym wściekle źródłem bólu. Zacisnął zęby, widząc, że zamiast nóg ma krwawą miazgę. Spojrzał na płonący wrak czołgu, który zabił Helen, a potem z nienawiścią na odlatujący okręt.

Niech was szlag trafi, skurwysyny – szepnął i z powrotem opadł na ziemię.

Nie zwracał uwagi na kroczące po pobojowisku bitewne twory Konstruktorów, na to, jak wznoszą pierwsze szkielety potężnych maszyn, które szybko zamienią zdobytą planetę w kolejne gniazdo Roju. Wysocy, wyglądający jak groteskowo przerośnięte i zdeformowane insekty żołnierze szli szerokim szpalerem, porozumiewając się przeszywającymi gwizdami. Jeden z nich odróżniał się nieco wyglądem. Był znacznie wyższy od pozostałych, a jego ciało okrywał mieniący się metalicznie granatowy pancerz. Wielki robal pochylił się nad konającym i spojrzał na niego czarnymi jak piekło, zbudowanymi z tysięcy fasetek oczami. Człowiek nieruchomo patrzył w niebo, mamrocząc przekleństwa. Nagle jego usta przestały się poruszać, a pierś unosić w oddechu.

Ricky Hester umarł.


* * *


Kosmos mienił się błękitem. Migotał morzem blasku rozpraszającym nieskończoną ciemność. Świecił kosmiczny pył odbijający promienie pobliskich gwiazd. Kłębowiska gazów i kurzu wirowały leniwie wokół ogromnej, gazowej kuli, która pożerała je łapczywie, wbudowując we własną strukturę. Będzie pęczniała i rosła, dopóki nie osiągnie wystarczających rozmiarów, by zapłonąć jądrowym ogniem i narodzić się jako nowa gwiazda.

Eksagenerał Farh patrzył na kosmicznego noworodka, stojąc na mostku swego flagowego okrętu. Wokół powstającego słońca majestatycznie krążyły olbrzymie jednostki Konstruktorów. Powoli ustawiały się w szyk, tworząc pierścień rozciągnięty na kilkanaście milionów kilometrów.

Farh nerwowo zazgrzytał szczękonóżkami. Napięcie coraz bardziej dawało mu się we znaki. Prowadził projekt od początku konfliktu z Ziemianami. Przygotowania i zabiegi, by zaangażować wielką flotę do ustawienia tego układu, zajęły kilkanaście długich lat. Wreszcie nadszedł czas, by uruchomić największy protomechanizm, jaki kiedykolwiek stworzyli Konstruktorzy. Farh nie posiadał się z radości, że to jemu przypadł zaszczyt kierowania projektem. Od pierwszej fazy dobowej nieustannie emitował zapach triumfu i szczęścia, mimo że ciężar odpowiedzialności nieco studził euforię.

Tron wydał zgodę na użycie Obiektu do budowy Niszczyciela – oświadczył pajęczy hektogenerał stojący obok Farha.

Głównodowodzący z niechęcią spojrzał na młodszego stopniem oficera. Pajęczak Gron był obdarzonym własną wolą awatarem Roju. Utrzymywał z nim stały kontakt, siłą rzeczy ograniczając władzę Farha. Eksagenerał nie cierpiał być kontrolowany, a przebywając w towarzystwie Grona, miał wrażenie, że stale jest pod obserwacją Królowych Rojów, zaś informacje o każdym jego niepowodzeniu docierają do samego Tronu. Przemógł niechęć i zagwizdał melodię radości, a po chwili wyemitował gruczołami kontaktowymi feromony pieśni pochwalnej. W głębi duszy obiecał sobie, że jak tylko zostanie attomarszałkiem, natychmiast odeśle pokracznego awatara, tę parszywą, donosicielską larwę w drugi koniec Galaktyki. Nominacja należała się Farhowi natychmiast po zakończeniu przeciągającego się konfliktu z Ziemianami. Przeklęci ludzie już zbyt długo powstrzymywali ekspansję Konstruktorów. Bezsensownym oporem sprowokowali Tron do stworzenia Niszczyciela, nadistoty, która przyniesie im ostateczną zagładę.

Farh z trudem opanował drżenie odnóży, gdy kładł je na panelu dowódczym. Jednym, przećwiczonym gestem wydał rozkaz do rozpoczęcia operacji. Starał się ignorować Grona, patrząc w kłębiące się wiry i błyszczące chmury mgławicy, w której wnętrzu się znajdowali. Kolebka gwiazd przytłaczała ogromem, ciągnąc się nieomal w nieskończoność. Idealnie nadawała się, by zostać miejscem narodzin największego wojownika w historii Konstruktorów.

Wybacz, eksagenerale, ale nie rozumiem tego projektu – odezwał się Gron. – Zaśpiewaj, proszę, dlaczego duszą Niszczyciela musi być człowiek? Czy to bezpieczne? Nie boisz się, że może wyrwać się spod kontroli?

Farh zignorował pytania, mimo że poparte były zapachami niepokoju, i dalej gwizdał cicho pieśń powodzenia. Nie odrywał wzroku od ekranu termicznego, obserwując, jak okręty ostatecznie zamykają pierścień. Odezwał się po dłuższej chwili, gdy Gron zaczął niecierpliwie pocierać odnóżem o odnóże, wbijając drapieżne dźwięki w pieśń Farha.

Zdaje się, żołnierzu, że nie macie pojęcia, czym właściwie będzie Niszczyciel – zazgrzytał ostro. – To nie byle żołdak wykluty z metalicznej larwy, z wepchniętą świadomością jakiegoś nieszczęśnika. Niszczyciel narodzi się w jądrze budzącego się słońca, które obdarzy go nieomal boską mocą. Tworzymy go, by zniszczył ludzkość, dlatego musi pochodzić od istoty, która doskonale ją zna. Któż się do tego nada lepiej niż człowiek?

Jak utrzymamy go w ryzach? Czy zwykłe splątanie i metawięzy wystarczą?

Zastosujemy wielozwój z dodatkowym psychosplotem – gwizdnął z dumą Farh i zacisnął mięśnie skrzydeł tak, że pancerz zazgrzytał dodając dodatkową nutę do jego nieustającej zapachowo-dźwiękowej pieśni. – To nie wszystko. Dusza Niszczyciela została pieczołowicie wyselekcjonowana. Ten człowiek nie jest przypadkowym jeńcem. Znalazłem go osobiście na polu bitwy. Mimo że posiadam ledwie śladowe psychozdolności, odczułem jego emocje jak fizyczny cios. Umierając, pałał nieopisaną wprost nienawiścią. Został skrzywdzony przez swoich i na nich skierował gniew. Wystarczy podtrzymywać w nim to uczucie i kiedy nadejdzie pora, spuścić ze smyczy. Nie będzie myślał o uwolnieniu, skupi się na odbieraniu życia.

Wzniosę pieśń dziękczynną dla twojego gniazda w podzięce, że wykluło takiego wojownika jak ty, eksagenerale. – Pajęczak przykucnął w ukłonie, zginając wielokolana i szorując ogromnym brzuszyskiem po podłodze. Wypuścił przy tym chmurę siarkowodoru, wbijając kolejny, tym razem zapachowy dysonans w pieśń Farha. – Twoje zdolności stratega są bezcenne dla Roju. Jeśli twój plan się powiedzie, Tron nagrodzi cię sowicie.

Farh zagwizdał dumnie kolejne nuty pieśni zwycięstwa. W głębi duszy wiedział jednak, że w razie niepowodzenia Tron bez skrupułów ukarze go w okrutny sposób. Najbliższe godziny przesądzą o jego dalszej karierze. Natychmiast ochłonął i skupił się na wielkiej operacji. Dowódcy poszczególnych okrętów zaczęli właśnie meldować o gotowości. Ćwierć miliona bitewnych jednostek ustawiło się na wyznaczonych pozycjach, zamierając w bezruchu. Eksagenerał czekał cierpliwie, aż pokładowe rachunkolarwy zliczą i sprawdzą wszystkie elementy gigantycznej układanki.

Gotowe – zaśpiewał niepytany Gron, który najwyraźniej też przeżywał Operację.

Głównodowodzący wetknął szpony prawego odnóża w gniazdo sterujące. Zwoje żywosieci wpiły się w jego ciało, łącząc z systemem nerwowym. Farh zadrżał, czuł, jak fala informacji rozbija mu się o umysł. W jednej chwili zyskał mentalny kontakt z pokładowymi rachunkolarwami całej floty. Wiedział, że każda jednostka stoi idealnie na swojej pozycji. Bez wahania pchnął jednoczesny rozkaz do wszystkich systemów. Polecenie zostało wykonane natychmiast przez ćwierć miliona maszyn. W każdym z okrętów zagrzmiały ogromne generatory grawitacyjne, wytwarzając lokalną presję na czasoprzestrzeń. W ciągu ułamka sekundy anomalie połączyły się, zamykając pierścień wokół rodzącej się gwiazdy. Farh zaskrzeczał z emocji, puścił gruczołami pierwsze nuty zapachu walki i wydał kolejny rozkaz.

Drgającą wyrwą w przestrzeni popłynął strumień plazmy uwolniony z wielkich cewek zainstalowanych na okrętach. Zjonizowane cząstki wdarły się w wyrwę i wypełniły pierścień. Pchany grawitacyjną presją popłynął wokół tworzącego się słońca. Eksagenerał czuł, jak rachunkolarwy dostosowują pracę generatora do drgań anomalii, stabilizując zarówno ją, jak i płynący w jej wnętrzu nurt atomów i elektronów. Odczekał, aż drgania osiągnęły jedną częstotliwość, i uruchomił przekaz. Włókniste komórki plazmy zaczęła wypełniać informacja o powstającym konstrukcie. Szalejący w pierścieniu anomalii czwarty stan skupienia materii zaczął organizować się, chłonąc przychodzące dane.

Farh zagwizdał nieświadomie pieśń radości, wplatając w nią siarczyste przekleństwo. Wszystko działało zgodnie z planem. Ogromny twór szybko przyjmował formę, chłonął dyrektywy wysyłane przez systemy okrętów niczym gąbka. Zbliżał się kluczowy moment.

Wskrzesić człowieka! – warknął głośno, jednocześnie wysyłając rozkaz do Kolebki znajdującej się na jego własnym okręcie.

Dziwaczny, częściowo żywy kokon, w którym spoczywało ciało Hestera, poruszył się, wpompował organiczne fluidy i połechtał prądami swój martwy ładunek. Już po chwili mózg człowieka znów zaczął okazywać aktywność. Farh natychmiast założył na niego psychiczny wielozwój i spętał odradzającą się świadomość. Poczekał, aż całkowicie się odtworzy, i pchnął ją wprost w pędzące nurty plazmy, która łapczywie przyjęła nową porcję danych. Niepotrzebna Kolebka natychmiast zaczęła ulegać biodegradacji wraz z ładunkiem. W ciągu kilku godzin ciało Ricky ego zostanie ostatecznie zniszczone.

Farh skoncentrował się na konstrukcie wypełniającym pierścień. Twór osiągnął już założone parametry. Generatory na okrętach przesunęły wiązki wodzące, zacieśniając okrąg anomalii i pchając go w głąb gazowego olbrzyma. W chwili gdy strumienie plazmy wgryzły się w powstające słońce, eksagenerał wydał kolejne polecenie. Generatory grawitacyjne wyłączyły się, uwalniając konstrukta. Do zrobienia pozostało już tylko jedno. Farh wydał ostatni rozkaz. Z flagowego okrętu wystrzeliła masywna kapsuła Genesis, w całości wypełniona potężnym ładunkiem nuklearnym. Wpadła w gazowe kłębowisko, znikając w nim razem z wyładowaniami plazmy.

Błysnęło oślepiająco, gdy jądrowy wybuch szarpnął wnętrzem olbrzyma. Ładunek zainicjował reakcję łańcuchową, zapalając słońce. Kula ognia rozszerzyła się gwałtownie, pożerała łapczywie tumany gazów, puchła i rozżarzała się, przechodząc z emisji podczerwieni w coraz bardziej oślepiający, biały blask. Narodziła się gwiazda.

Nim przerażony Gron zdążył zagwizdać pieśń strachu, będąc przekonany, że za chwilę wszyscy zginą, słońce przygasło. Zupełnie jakby było pożerane od środka, jakby w jego wnętrzu rosła błyskawicznie pasożytnicza larwa. Ognista kula zapadała się gwałtownie, rwąc czasoprzestrzeń potwornymi oddziaływaniami. Pajęczak Gron podskoczył na wszystkich odnóżach i wypuścił bezwładne chmury zapachowe, mieszaninę feromonów lękowych i alarmowych, ale też sygnalizatory godowe i znaczniki pokarmowe.

Zwieracze mu puściły” – pomyślał Farh. – „Żałosne”.

Co się dzieje, na Rój?! – zaskrzeczał w infradźwiękach Gron.

Niszczyciel się budzi – spokojnie oświadczył Farh i złośliwie wyemitował zapach rozbawienia. – Wchłania słoneczną energię, dzięki niej będzie władał niewyobrażalną mocą.

Nowa gwiazda znikła po pochłonięciu otaczających ją strumieni gazów. W pozostałej po niej pustce wirował i mienił się bladym blaskiem niewyraźny obiekt. Eksagenerał szarpnął psychowięzami, zmuszając przebudzającą się świadomość do całkowitego podporządkowania. Na koniec wysłał ku Niszczycielowi psychoznaczniki, piętnując umysł konstrukta i wiążąc go z układem nerwosieciowym swego flagowego okrętu. Świecący punkt zamigotał i zapadł się w bezwymiarową hiperprzestrzeń. Po chwili nie pozostał po nim żaden ślad.

Gotowe! – gwizdnął Farh. – Wreszcie nadszedł czas, by zgładzić ludzkość.


* * *


Niszczyciel śnił koszmary. Błądził w nieskończonej otchłani, w absolutnej ciemności i ciszy. Przez jego umysł przepływały szczątki uczuć i fragmenty obrazów. Próbował się skupić i zahaczyć o którąś z ulotnych myśli lub emocji, ale bezskutecznie. Niewidoczne łańcuchy zaciskały się na jego świadomości i ciągnęły ją w nieskończoność pełną gniewu i nienawiści. Konstrukt cierpiał katusze niczym potępiona dusza. Nie pamiętał, kim jest ani jak znalazł się w mrocznym piekle. Tkwił w bezczasowym zawieszeniu, bezwolny i dręczony smagnięciami psychosplotów.

Bez ostrzeżenia brutalne pchnięcie wyciągnęło go z hiperprzestrzeni. Gwałtowny kontakt z rzeczywistością sprowadził oszałamiający ból. Choć nie miał materialnego ciała, Niszczyciel odniósł wrażenie, że cały świat próbuje rozerwać go na strzępy. Na przemian uśmiercany i wskrzeszany umysł przechodził wstrząs za wstrząsem. Wił się i dygotał w mentalnej epilepsji, w ciągu chwili przeżywał skrajne stany emocjonalne. Nad wszystkimi uczuciami dominował jednak strach i zagubienie, szarpnął się więc, chciał uciec i gdzieś się schować, ale w miejscu zatrzymały go niewidzialne więzy. Skulił się i załkał, boleśnie bombardowany bodźcami rzeczywistości, obecnością w czterowymiarowej czasoprzestrzeni. Niespodziewanie poczuł moc drzemiącą we własnym wnętrzu. Runął przed siebie, do panicznej ucieczki, próbując zerwać więzy. Niematerialny łańcuch zacisnął się po raz kolejny, szarpnęły niewidoczne kajdany, pogrążyły go w niemocy i zacisnęły się niczym imadło na świadomości.

Poczuł strumień emocji spływający po łańcuchach. Na umęczony umysł Niszczyciela runęła lawina uczuć.

Porwała jego świadomość, dudniąc pieśnią przywołującą ból, mówiącą o krzywdach i wzywającą do zemsty. Nie operowała konkretnymi wspomnieniami, odwoływała się tylko do emocji drzemiących w konstrukcie.

Zabij! Zabij! – nawoływała, bombardując bolesnymi emocjami.

Niszczyciel ryknął elektromagnetyczną falą, potężną niczym atomowy wybuch. Dla znajdującej się w odległości-kilkudziesięciu tysięcy kilometrów ziemskiej floty krzyk wyglądał jak rozbłysk słońca. Komputery pokładowe wszystkich statków ogłosiły alarm bojowy, reagując na pojawienie się anomalii. Masywne kadłuby krążowników majestatycznie obróciły się i skierowały tarcze w kierunku wroga. W stronę Niszczyciela pomknęło kilka sond rozpoznawczych, wystrzelonych przez zwinne jednostki zwiadowcze.

Konstrukt poczuł kolejny przypływ mocy. Znikły gdzieś mentalne łańcuchy i psychokajdany. Dmuchnął niedbale, by wypróbować swoje możliwości. Zjonizował dryfującą w okolicy chmurę wodoru i helu, ukształtował ją w impulsową falę, odpowiednik podmuchu słonecznego wiatru, i pchnął w stronę nadlatujących sond i kilku zwiadowczych jednostek. Maszyny na parę chwil, gdy zanurzyły się w fali, znalazły się w sztucznym odpowiedniku słonecznej korony. Temperatura rzędu dwóch milionów stopni i mordercze pole magnetyczne zdmuchnęły sondy bez śladu, tak samo jak statki patrolowe. Niszczyciel zadrżał, czując śmierć ich pilotów. Uderzenie przyjemności, które pojawiło się w chwili ich agonii, przyniosło chwilowe spełnienie, ale jednocześnie zrodziło potworny głód. Głód śmierci.

Zaintrygowany i pobudzony konstrukt, będący niegdyś człowiekiem, rozproszył komórki swego wielowymiarowego ciała i zamienił je w chmurę kosmicznego pyłu. Popłynął jako niematerialny byt w kierunku ziemskiej floty. Przeniknął przez pancerz najbliższego okrętu, szukał ludzi. Już po chwili ujrzał marynarzy w czarnych kombinezonach, pilotów szykujących niewielkie myśliwce i wreszcie desant, żołnierzy w boleśnie znajomych mundurach.

Tęsknota, żal i nieopisany ból runęły na niego jak uderzenie pioruna. Przez chwilę miał ochotę natychmiast zanurzyć się w piekielnych ciemnościach, wrócić w pustkę hiperprzestrzeni, zniknąć w pozbawionym bodźców obszarze, uśmierzyć w nim ból. Może nawet ostatecznie zakończyć swą żałosną egzystencję.

Po co żyć bez niej? Co da zemsta? Przecież i tak nie uśmierzy bólu – po raz pierwszy sformułował swoje uczucia. Drgnął poruszony tymi myślami. – Żyć bez kogo? Kogo tak mi brakuje? Nic nie pamiętam. Kim jestem? Skąd się wziąłem? Dlaczego czuję taki ból?

Nagle wrócił znajomy ucisk psychokajdanów. Zacisnął się na świadomości, rozproszył depresję i sprowadził zamiast niej kaskadę gniewu. Niszczyciel w jednej chwili przestał dbać o szczegóły, wiedział tylko, że to właśnie ci ziemscy żołnierze uczynili mu potworną krzywdę. Muszą za nią zapłacić, odkupić swe winy. Krwią i śmiercią.

Nie próbował się hamować. Niczym dzikie zwierzę skoczył na nieświadomych jego obecności żołnierzy. Instynktownie uformował dostępną materię w swe nowe ciało. Wyrwał kawał ceramiczno-metalowego poszycia i ukształtował je w kształt olbrzyma. Wyglądał teraz niczym ruchomy, czarny posąg, który ze zgrzytem zmaterializował się w głównym korytarzu komunikacyjnym okrętu. Kolos złapał najbliższego żołnierza, uniósł w górę i rozerwał na dwie połowy. Na zupełnie zaskoczonych marines bryznęły ludzkie szczątki i strumienie krwi, czarny potwór wykrzywił się w grymasie czystej nienawiści i skoczył do ataku, łapiąc kogo popadło. Przerażeni ludzie z krzykiem rzucili się do ucieczki. Nie mieli czym ostrzelać demona, nie planowano żadnego desantu i nie wydano im broni. Niszczyciel poruszał się jak błyskawica, z prędkością niemożliwą do zarejestrowania przez ludzkie oczy łapał kolejnych żołnierzy, wyrywał im serca, miażdżył ciosami potężnych pięści i rozrywał na strzępy. Nikt nie był w stanie mu uciec.

Konstruktorzy obserwowali jego wyczyny z zamaskowanego okrętu flagowego, krążącego w bezpiecznej odległości od ziemskiej floty. Farh cierpliwie pozwalał Niszczycielowi na drobne morderstwa, traktując je jako rozgrzewkę. Za pomocą psychowięzów stale podsycał jego gniew, pozwalał jednak na pewną swobodę zachowań i prymitywną technikę fizycznego nurzania się we krwi.

Oszalały z wściekłości Niszczyciel zabijał bez opamiętania. Zgładził wszystkich żołnierzy z doków desantowych i ruszył w kierunku serca okrętu. Drogę zastąpiły mu dwa samobieżne boty, uzbrojone w ciężkie miotacze. Wystrzelone przez nie, rozżarzone do kilku tysięcy stopni igły zadudniły o stalową pierś olbrzyma. Energia uderzeń pchnęła konstrukta w tył, niemal go przewracając. Pociski wgryzły się w metal jego ciała, wyrywając kawały materii. Zareagował natychmiast, przekształcił uszkodzony korpus w galaretowatą, gorącą masę, którą cisnął w boty. Ciężkie, gąsienicowe maszyny zmiotło niczym piórka, wbijając w przeciwległą ścianę.

Znów niematerialny Niszczyciel pomknął jako hiperprzestrzenny duch, przenikając ściany i stopniowo zwiększając swą objętość. Po chwili postrzegał już cały okręt, każdą żywą istotę na jego pokładzie. Rozpierała go energia i poczucie potęgi. Rozproszył się, rozciągnął swoją świadomość niczym ośmiornica macki. Ze zdumieniem odkrył, że jest w stanie robić wiele rzeczy naraz i zabijać zupełnie instynktownie, w dodatku przynosić śmierć wielu istotom równocześnie. Miał wrażenie, że dysponuje nieskończoną mocą, że energia kłębiąca się w jego wnętrzu pozwoli mu wymordować całą ludzkość. Kierował mocą bez najmniejszego wysiłku, jedną myślą wywierając grawitacyjną presję, odkształcając czasoprzestrzeń i deformując materię. Z rozkoszą spowodował zatory w żyłach kilkunastu pilotów, zamieniając ich krew w gęstą smołę. W kolejnej próbie zestalonym powietrzem przeszył serca nawigatorów okrętu. Odbierał oddech, zamrażając płuca, przyśpieszał reakcje chemiczne w organizmach, postarzając je w nanosekundzie o setki lat, uderzał elektrycznymi wyładowaniami, powodując fibrylacje i zawały serca, niszczył mózgi, lokalnie zagotowując krew. Eksperymentował, mordując w najwymyślniejszy sposób. Nim minęła minuta, kilkutysięczna załoga okrętu była martwa. Niszczyciel przeszedł błyskawiczny kurs odbierania życia. A Farh wystawił mu ocenę celującą.

Każdy zabity zwiększał apetyt Niszczyciela, ogarnęło go bezgraniczne, niepohamowane pragnienie zabijania. Nim eksagenerał Farh, trzymający za pomocą żywosieci psychowięzy krępujące Niszczyciela, zdążył cokolwiek zauważyć, ten zaatakował kolejne okręty. Tym razem nie próbował się personifikować, popłynął na nie jako hiperprzestrzenny, wielowymiarowy byt. Ogarnął je, rozrastając się do coraz większych rozmiarów. Pochłaniał ludzkie istnienia całymi setkami, a po chwili tysiącami. Odbierał życie niczym anioł zagłady, bez litości i miłosierdzia. Zamienił się w szalejący żywioł, niepohamowany i śmiertelnie groźny. Pędził w szaleńczym tańcu, nie zważając na szarpnięcia psychowięzów.

Opadł z sił, dopiero gdy eksagenerał użył całej mocy splotów i łańcuchów. Gniew powoli uległ, zastąpiony niezrozumiałą tęsknotą i żalem. Niszczyciel zamarł otępiały i oszołomiony. Nie bronił się, gdy kajdany pociągnęły go, na powrót pogrążając w pustce i bezdennej ciemności hiperprzestrzeni.

Oto żniwo – uroczyście oświadczył Farh, jednocześnie gwiżdżąc pieśń chwały. Po jego zewnętrznych gruczołach spływały skroplone feromony, zalewając kapitański mostek kaskadą triumfalnych i wojennych zapachów.

Wskazał szponem dryfującą bezładnie ziemską flotę. Minęło kilkanaście minut od spuszczenia Niszczyciela ze smyczy, a Armia Wolność, pilnująca przedmurza ludzkiego imperium, leżała pokonana u stóp Tronu. Blisko setka ogromnych krążowników i nieprzeliczone mniejsze jednostki wpadły w ręce Konstruktorów. Wszystkie okręty zdobyto bez najmniejszych strat własnych. Ludzie nawet nie wiedzieli, co ich zabija. Polegli wszyscy co do jednego.


* * *


Obłe, galaretowate odwłoki larwomechów inwazyjnych pełzły powoli po kamiennym bruku. Ich wielkie cielska wypełniały całe prześwity ulic, tarły bokami o ściany budynków, przewracały niektóre z nich, zamieniając w gruzowisko całe kwartały miasta. Przesuwały się metr po metrze, zmiatając wszystko na swej drodze, łącznie z wrakami maszyn, ciałami zabitych, a nawet ulicznymi barykadami. Nie reagowały na ostrzał z lekkiej broni, ich metalizowana skóra odbijała igłowe pociski i odłamki wybuchów, krzywdy nie czyniły im nawet rakiety o kumulacyjnych głowicach. Obrońcy cofali się przed olbrzymami, nie potrafiąc ich powstrzymać. Regularna armia, zaopatrzona w ciężki sprzęt, opuściła już straconą planetę i pozostawiła osadników sobie samym. Górnicy i rolnicy nie zamierzali jednak pozwolić się wymordować bez walki. Bronili miasta niezwykle zaciekle, zmuszając wroga do użycia ciężkich mechów.

Dlaczego nie zgnieciecie tego ludzkiego gniazda ostrzałem z orbity? – zazgrzytał zirytowany eksagenerał Farh.

Flota Konstruktorów rozproszyła się po całym sektorze i systematycznie likwidowała kolejne ziemskie kolonie, zajmowała układ po układzie, planetę po planecie. Inwazja spotkała się z niewielkim oporem pozbawionych wsparcia kosmicznej floty ludzi. Farh zazdrośnie strzegł Niszczyciela, nie zamierzał używać go do tak nieistotnych zadań, jak likwidacja kolonistów i niewielkich sił lądowych wroga. Megakonstrukt został stworzony do ważniejszych celów: by mordować na wielką skalę, przynieść zagładę całej rasie, a nie bawić się z garstką obrońców. Farh nie rozumiał rozkazu Tronu, który nakazał mu natychmiastowe przybycie na jedną z ciągle broniących się planet.

Rozkaz był jasny – odparł oficer w plamiastym pancerzu wojsk inwazyjnych. – Oczyścić teren siłami naziemnymi. Zakaz używania broni ciężkiej. Szczególnie uważnie potraktować wzgórze Dwunaste.

Eksagenerale Farh, proszę wykonać rozkaz Tronu i udzielić wsparcia Invaderom. – Pajęczak Gron jak zwykle pojawił się niespodziewanie, wyszedł chwiejnie zza budynku w chmurze siarkowego zapachu, zakłócającego wojenne pieśni żołnierzy. – Nie zostałeś tu wezwany bez potrzeby. Twoja pomoc ma kluczowe znaczenie. Zaufaj mądrości Tronu.

Nie kwestionuję rozkazu! – wściekle gwizdnął Farh. – Chcę tylko wiedzieć, dlaczego mam uwolnić Niszczyciela.

Nie wolno nam bombardować ani użyć artylerii – spokojnie zaczął wyjaśniać oficer wojsk inwazyjnych. – Ponieśliśmy spore straty w mieście, dopiero po interwencji w Roju przerzucono nam larwomechy do pomocy. Otoczyliśmy miasto i systematycznie likwidujemy wroga. Niestety ludzkie gniazdo zbudowano wokół wzgórza Dwunastego, na którym tak zależy Tronowi. Miasto wrosło we wnętrze tego masywu, larwomechy nie wedrą się do środka, są za duże. Poza tym na stokach wzniesienia Ziemianie ustawili górnicze żniwiarki i mobilne rafinatory.

Co to takiego? – mruknął eksagenerał.

Ciężki sprzęt, którego używają do drążenia tuneli w skałach, wydobycia i wstępnej obróbki minerałów. Te maszyny wyposażone są w plazmowe palniki i tarcze grawitacyjne, pomocne w pracy pod ziemią. Inżynieryjne urządzenia nie są przeznaczone do walki, ale mogą zostać z powodzeniem użyte w starciu na bliskim dystansie. Mówiąc wprost, wzgórze Dwunaste jest ogromną fortecą, na której połamiemy sobie szczękoczułki.

Eksagenerał z trudem powstrzymał się przed wypuszczeniem zapachu irytacji. Co oni sobie wyobrażają? Że użyje swojej niezwykłej broni, bo siły lądowe to banda nieudaczników i partaczy, która nie może zniszczyć żałosnej garstki ludzi? Po to Tron przysłał go na tę planetę? Chyba od opychania się węglowodanami staruszkowi zaczyna mieszać się w układzie nerwowym.

Dlaczego Tron zabronił atakować ciężką bronią dystansową? – Farh jakoś się opanował i spokojnie zagwizdał do Grona.

Chodzi o złoża metastabilnego psychonitu i mentalytu, bardzo rzadkich minerałów koniecznych do budowy routerów nowej generacji – odparł pajęczak. – Nasza sieć rozrosła się na kilka tysięcy kwadratowych lat świetlnych i aby nadal sprawnie funkcjonowała, trzeba stale modernizować technologie przekazywania danych. Ludzie nawet nie wiedzą o istnieniu tych minerałów, wydobywają metale ciężkie, w których psychonit jest rozrzedzony i nieświadomie niszczą go w czasie obróbki. Musimy zdobyć to wzgórze, bo pod nim są jedyne złoża w promieniu kilkunastu systemów planetarnych. Ostrzał z orbity lub ciężką artylerią mógłby spowodować zniszczenie nie tylko korytarzy, ale też złoża. Kopalnie tego wzgórza są bezcenne. Tak samo jak cała, zbudowana przez ludzi, infrastruktura. Musimy zająć ją z jak najmniejszymi uszkodzeniami. Uwolnij Niszczyciela, eksagenerale, i to jak najszybciej.

W odpowiedzi Farh zagwizdał pieśń posłuszeństwa i wypuścił z gruczołów zapach pierwszych nut pieśni pochwalnej. Poczuł autentyczny wstyd na myśl, że przed chwilą oskarżał Tron o starczą demencję. Odwrócił się w kierunku gigasplotu – potężnego konstrukta służącego do polowej łączności z żywosiecią. Podszedł do masywnego cielska wspartego na sześciu stalowych łapach. Z opiętego metalowymi pierścieniami korpusu wylewało się tłuste ciało z wrośniętymi w skórę zwojami kabli. Gigasplot posłusznie obrócił się bokiem, udostępniając rozchylony zachęcająco bioport. Farh bez ceregieli wsunął w niego zakończone szponem ramię. Tłusty konstrukt zadrżał, gdy jego olbrzymi mózg uaktywnił psychoprzekaz. Eksagenerał poczuł znajome uderzenie wszechobecności rachunkolarw sterujących żywosiecią. Poczekał, aż system go rozpozna i dopuści do mentalnych sterów. Wreszcie złapał za oczekujące lejce psychosplotów i szarpnął nimi mocno.

Pogrążony w bezczasowej otchłani Niszczyciel natychmiast poczuł brutalne szarpnięcie. Od swej pierwszej bitwy trwał pogrążony w obezwładniającej i niezrozumiałej tęsknocie. Dryfował w nieskończonej ciemności, trawiony przez smutek i żal. Bolesna pustka w duszy męczyła go coraz bardziej i nie pozwalała całkiem pogrążyć się w ciemności, zapomnieć o gniewie i niezrozumiałym pragnieniu.

Szarpnięcie łańcuchów przyjął z obojętnością, pozwolił wciągnąć się do rzeczywistości, jakby był bezwolną marionetką. Tym razem kontakt z przestrzenią i fizyczna obecność zabolały go znacznie mniej niż za pierwszym razem. Natychmiast umysł przesłonił mu niezaspokojony głód i chęć mordu. Skoczył na oślep w kierunku najbliższych istot. Smagnięcie mentalpejczem odrzuciło go na kilkadziesiąt metrów. Potworny ból obezwładniał, odbierał moc. Psychołańcuchem spłynął strumień pouczeń i informacji. Niszczyciel dowiedział się, że próbował skrzywdzić swego władcę. Uświadamiając to sobie, poczuł palący wstyd i skruchę. Zaskomlał niczym zbity pies. Wrócił do swego pana z podkulonym, psychicznie, ogonem, łasząc się nieśmiało. Słuchał wydawanych rozkazów z najwyższą uwagą. Czuł ciepło płynące od władcy i radość, uświadomiwszy sobie, że będzie mógł go zadowolić. Pan kazał mu zabijać Ziemian, niszczyć tylko ludzi. Zlikwidować wszystkich w płonącym mieście. Konstrukt błysnął elektrycznym wyładowaniem, materializując się na chwilę jako niewyraźna chmura.

Farh zamarł z wyciągniętym odnóżem, pod którym przed chwilą przepłynął błyskający kształt. Przez parę chwil miał wrażenie, że nie zapanuje nad straszliwą istotą. Potęga, jaka w niej drzemała, była fizycznie odczuwalna. Na szczęście psychowięzy i wielozwój zadziałały, pomogło też doświadczenie eksagenerała. Przez wiele lat zarządzał największymi projektami konstrukcyjnymi, nigdy jednak nie władał tak wielką i niesamowitą istotą. Chmura błysnęła oślepiająco i pomknęła w kierunku wzgórza Dwunastego. Farh odetchnął z ulgą.


* * *


Niszczyciela przeszyło smagnięcie mentalpejcza nakazujące pośpiech. Zawył i splunął rozgałęzionym piorunem, który z rykiem rozdarł powietrze i zapalił pobliskie budynki. Konstrukt przeskoczył do hiperprzestrzeni, przeniknął przez ruiny i popędził w stronę, z której wyczuwał ludzkie życie. Natychmiast zapomniał o bólu, skupiając się na nadchodzącej uczcie. Postanowił nie zabijać wszystkich na raz, by dozować sobie przyjemność i przeciągnąć ją jak najdłużej. Surowy władca poczeka kilka sekund, kara za zwłokę i tak będzie niczym w porównaniu z przyjemnością zabijania. Rozproszył cząstki swej świadomości, przenikając przez materię miasta i samotne wzgórze. Wyczuwał każde uderzenie serca, każdy oddech kilku tysięcy osadników walczących z najeźdźcą. Zadrżał z rozkoszy na myśl, że zanim minie minuta, żaden z nich nie pozostanie żywy.

Główny strumień świadomości skierował na linię frontu, w ogromne rumowisko, w które brnęły inwazyjne larwomechy wspierane przez latających Invaderów. Osadnicy okopali się, zdążyli nawet zbudować prowizoryczne umocnienia i gniazda ogniowe. Ustawili w nich górnicze wypalarki, na co dzień topiące podziemne skały. Ciężki sprzęt inżynieryjny raził larwy pchnięciami plazmy, a ta w białych wyładowaniach przepalała metalizowaną skórę, dotkliwie raniła i zabijała larwomechy, które podeszły zbyt blisko. Ukryci wśród ruin strzelcy likwidowali każdego Invadera, jaki znalazł się w zasięgu strzału. Igłowe pociski dziurawiły bitewne pancerze owadopodobnych agresorów, strącając ich między kamienie. Wielkie odwłoki zabitych larwomechów zdążyły całkiem zatarasować ulice, odcinając drogę ataku siłom lądowym. Inwazja ugrzęzła w martwym punkcie.

Niszczyciel przeniknął organizmy walczących w okolicy osadników, zamierzając zlikwidować ich w jakiś spektakularny sposób. Zebrał strumienie energii, kierując je w niczego nieświadomych ludzi. I zamarł.

Dziewczyna klęczała przy rannym żołnierzu, z wprawą zakładając mu opatrunek. Zaciskała nerwowo szczękę, starała się nie zwracać uwagi na otoczenie. Wokół dzwoniły rykoszetujące o ruiny igłowe pociski, powietrzem co chwila szarpała gorąca fala plazmowych wyładowań. Kłęby czarnego dymu i tumany pyłu wdzierały się w płuca i gryzły w oczy. Sanitariuszka skupiła się na tamowaniu krwotoku z rozprutego odłamkiem barku górnika. Ucisnąć, założyć opaskę, podać zastrzyk znieczulający i zwiększający krzepliwość. Jeszcze chwila i będzie mogła odciągnąć rannego poza strefę walki. Kilka sekund, może kilkanaście, trzeba porządnie założyć opaskę, by chłopak się nie wykrwawił. Czemu jest tak gorąco? Boże, dałaby majątek za łyk zimnej wody. Nie patrzyć w lewo, robale są tak blisko. Może nie zauważą, nie będą strzelać. Jeszcze tylko chwila...

Niszczyciel przeniknął ciało dziewczyny, czując przez chwilę to co ona. Zawisł nad polem bitwy, patrzył z uwagą na młodą kobietę. Smakował jej myśli i uczucia, czuł jej zapach, widział krople potu na czole i odwagę płonącą w oczach.

Fala tęsknoty i bólu nieomal powaliła konstrukta na ziemię. Z ciemności błysnęły fragmenty wspomnień, niewyraźne obrazy, jakieś wyrywki, a do tego smugi dziwnych, niezrozumiałych uczuć. Gniew i żądza zabijania znikły gdzieś zastąpione smutkiem i żalem. Niszczyciel załkał bezgłośnie.

Trzej Invaderzy wybiegli zza załomu muru, chłoszcząc okolicę ostrzałem mikrofalowych emiterów. Dziewczyna zobaczyła ich w ostatniej chwili. Natychmiast przypadła do ziemi, zasłaniając rannego własnym ciałem. Kamienna ściana nad nią w ciągu sekundy punktowo podgrzała się o tysiąc stopni. W gwałtownie przegrzanym materiale wytworzyły się ogromne naprężenia. Huknęło. Miliony kawałków cegieł zafurkotały w powietrzu. Cała ściana w zasięgu emiterów eksplodowała, siejąc odłamkami. Pozbawiony podpory budynek zachwiał się i runął, składając się jak domek z kart. Nad rumowisko wystrzeliły kłęby dymu i pyłu.

Stalowy pręt, będący elementem zbrojenia ściany, wbił się w plecy dziewczyny, przebijając jej tors na wylot. Miotana drgawkami uniosła się i bezwładnie przewróciła na bok. Kaszlnęła, plunęła krwią. Chciała krzyczeć z bólu, ale nie mogła złapać oddechu. Zamknęła oczy oślepiona ostrym błyskiem. To Niszczyciel zawył z żalu.

Jednym wyładowaniem spopielił trzech Invaderów. Na kamienie bryznęła dymiąca smoła, w którą zamieniły się ich ciała. Niszczyciel podpłynął do dziewczyny. Mógł jeszcze ocalić jej życie, wystarczyło wyjąć odłamek z rany, zatamować wylew i usunąć krew z płuca. Zmaterializował się, przyjmując ludzką postać.

Sanitariuszka zobaczyła pochylającego się nad nią młodego mężczyznę w kombinezonie rolnika z wyszytą na piersi plakietką operatora żniwiarki. Patrzył przeszywającym spojrzeniem, pełnym czułości i ciepła. Wyciągnął do niej rękę.

Helen? – szepnął. – Wszystko będzie dobrze. Zabiorę cię do domu.

Nagle wyraz jego twarzy zmienił się, wykrzywił z bólu. Mężczyzna opadł na kolana, a po chwili zwinął się w pozycji embrionalnej. Przysłoniły go kłęby dymu, a kiedy się rozwiały, nie było po nim śladu.

Trzaśnięcia psychopejcza początkowo były wyrazem niezadowolenia Farha, że mord się opóźnia. Dopiero po chwili generał wyczuł, że dzieje się coś złego. Zdębiał, gdy do żywosieci dotarła informacja, że megakonstrukt zabił trzech żołnierzy Roju. Eksagenerał zacisnął szczękoczułki i szarpnął za psycholejce. Wiedział, że musi stanowczo i okrutnie ukarać podopiecznego. Wymierzył Niszczycielowi kilka potężnych ciosów, zadając ból znacznie gorszego rodzaju niż fizyczny. Bił ofiarę serią najposępniejszych uczuć, falami pogardy i odrazy. Tłukł go poczuciem niespełnienia i wstydem, jednocześnie zaciskał więzosploty na jego jaźni, wciągając w hiperprzestrzeń. Tam, pozbawiony części mocy, będzie już łatwą ofiarą.

Niszczyciel w pierwszej chwili biernie przyjął atak swego pana, w pokorze znosił okrutne razy. Dopiero gdy Farh odciągnął go od dziewczyny, coś w nim pękło. Warknął gniewnie i wytrącił mentalpejcz z umysłu eksagenerała. Wdarł się w sterowniczy obręb żywosieci i jednym wyładowaniem zniszczył program sterujący bronią uczuć. Jednocześnie rozdarł bariery i psychowięzy, zabijając wyzwolonym strumieniem emocji kilkadziesiąt rachunkolarw. Sparaliżował częściowo lokalny sektor żywosieci, wzbudzając chaos i panikę. Cisnął precz strzępy więzów i wynurzył się w rzeczywistości, natychmiast materializując jako Ricky Hester.

Przypadł do leżącej w kałuży krwi dziewczyny. Patrzyła na niego pustym, nieruchomym wzrokiem. Na jej ustach i twarzy zastygł strumyk krwi. Sanitariuszka nie żyła.

Ricky dłuższy czas klęczał przy zabitej, ocierał jej twarz z czarnych smug pyłu i krwi. W jego umyśle kłębiły się fragmenty wspomnień, powoli składając w całość. Im bardziej przypominał sobie przeszłość, tym większy żal go wypełniał. Wiedział już, że martwą dziewczyną nie jest Helen, mimo to tulił jej ciało i zawodził przy tym cicho. Świat wokół przestał istnieć, liczyły się tylko ból i tęsknota za utraconą miłością i życiem.

Sąsiedni budynek runął z łomotem, wzbijając kolejną chmurę pyłu. Z kłębiących się tumanów wypełzł larwomech inwazyjny, plując wokół żrącym śluzem. Kleista ciecz natychmiast zapalała się od kontaktu z powietrzem, niszcząc wszystko, z czym się zetknęła. Wokół konstrukta kroczyli smukli Invaderzy w plamistych pancerzach. Od razu dostrzegli człowieka klęczącego wśród ruin i wycelowali w niego broń. Zadudniły głucho polichitynowe pociski eksplodujące wokół Ricka. Ten klęczał jednak nieruchomo, ciągle trzymając w objęciach ciało zabitej. Patrzył na agresorów, a w jego oczach smutek ustępował rodzącemu się gniewowi. Wreszcie jeden z pocisków trafił go prosto w pierś. Po sekundzie cała seria wybuchów rozerwała na strzępy zarówno ciało sanitariuszki, jak i personifikację Niszczyciela. Invaderzy nie poświęcili więcej uwagi zlikwidowanemu wrogowi, pomaszerowali powoli dalej, starając się pozostać w cieniu larwomecha.

Kłęby dymu powstałe po ataku zawirowały gwałtownie i ukształtowały się w wielką, humanoidalną sylwetkę. Żołnierze Roju przystanęli i unieśli broń, larwomech odruchowo splunął strumieniem śluzu w nowego wroga. Niszczyciel wyciągnął rękę w ich stronę i powoli zacisnął pięść. Invaderzy runęli pokotem, gdy niewidoczna siła zmiażdżyła im pancerze i zgruchotała owadzie ciała. Larwomech zatrząsł ohydnym, tłustym cielskiem i rozprysnął się, jakby w jego wnętrznościach eksplodował potężny ładunek.

Ricky poczuł falę ciepła i przyjemności. Odbieranie życia przyniosło ulgę i zapomnienie. Świadomość tego, że niszczy wroga, który faktycznie był odpowiedzialny za jego tragedię, podnosiło na duchu i dodawało energii. Zaśmiał się złowieszczo, a jego dymne ciało rozpłynęło się powoli na wietrze.

Niszczyciel przeniknął do hiperprzestrzeni, by obejrzeć spoza rzeczywistości całe miasto. Zobaczył cofające się grupy uzbrojonych górników, opuszczających stracone miasto. Uciekinierzy znikali w sztolniach i fabrycznych halach wydrążonych we wnętrzu wzgórza. Konstrukt wpłynął do środka wzniesienia, gdzie ujrzał przerażone kobiety i dzieci ukrywające się w dokach załadunkowych podziemnej kopalni. Widział też ogromny rój Invaderów otaczający miasto coraz ciaśniejszym pierścieniem. Konstruktorzy bezlitośnie likwidowali każdego człowieka, jakiego udało im się dosięgnąć. Setki trupów leżały w zdobytych już częściach miasta i z każdą chwilą dołączały do nich następne. Pozostali przy życiu barykadowali się w kopalnianych tunelach, bez szans na ratunek, skazani na okrutną walkę o każdy metr korytarza.

Nagle potężne smagnięcie bólu i wstydu nieomal odebrało Niszczycielowi świadomość. Z trudem oparł się huraganowi poniżających uczuć, które miały odebrać mu siły i pokazać, gdzie jest jego miejsce. Warknął wściekle przekleństwo. To eksagenerał Farh próbował go na nowo ujarzmić i zniewolić. Ricky zawył z gniewu i zanurkował wprost w lokalne sektory żywosieci, które Konstruktorzy kotwiczyli w hiperprzestrzeni. Rwał i szarpał nici psychoprzekazów, niszczył wszystkie dane i węzły routerów. W ciągu paru chwil ostatecznie unicestwił kanały informacyjne i jak po nici do kłębka dotarł do gigasplotów, żywych przekaźników Netu. Porażał je samym gniewem i nienawiścią, nie bawiąc się w precyzyjny i świadomy mord, po prostu zabił je, niszcząc delikatne i czułe na psychoprzekazy umysły. Wreszcie opuścił żywosieć i wyszedł z hiperprzestrzeni, zmaterializował się w czterowymiarowej czasoprzestrzeni i zaatakował oddziały Invaderów. Zgotował im prawdziwe piekło.


* * *


Okręt desantowy wzniósł się na wysokość stu metrów, obrócił wokół własnej osi i runął bezwładnie wprost na kolumny pełznących larwomechów. Kadłub zarył się głęboko, wyrzucając w powietrze tumany piachu, dymu i strzępy zmasakrowanych Invaderów. Zastygł na chwilę, zdawałoby się, że to koniec katastrofy, gdy nagle bezawaryjny rdzeń reaktora okrętu zapłonął jądrowym ogniem i eksplodował. Wszystko w okolicy znikło w białej kuli uwolnionej energii.

Eksagenerał Farh patrzył na katastrofę z rosnącą zgrozą. Nieświadomie wypuścił gruczołami feromony strachu, choć w powietrzu i tak unosiła się ich cała symfonia.

Farh, na co czekasz, partaczu? Zrób coś! – Pajęczak Gron gwizdał na alarmowych wysokościach, podskakując ociężale na swych ośmiu cienkich odnóżach. – Powstrzymaj go, na pieprzone Gniazdo Roju!

Oficer zazgrzytał szczękonóżami i z nienawiścią spojrzał na awatara Tronu. Tysiące fasetek oczu eksagenerała przybrało czerwonawy odcień. Pajęczak nie zwrócił jednak na to uwagi, dalej podskakiwał z emocji i emitował chmury siarkowodoru. Wszędzie wokół dzielni Invaderzy padali na ziemię zabijani przez niewidoczną siłę. Niektórych z nich coś niematerialnego rozrywało na strzępy, inni wybuchali płomieniami lub zamarzali na kamień. Żołnierze uciekali na oślep, porzucając broń, byle znaleźć się jak najdalej od miasta.

Zlikwiduj Niszczyciela, głupcze! – ryczał Gron. – To rozkaz Tronu!

Farh wiedział, że Gron nie ma już kontaktu z Tronem. Żywosieć ogarnął chaos, nie działały kanały psychoprzekaźników, a wszystkie gigasploty leżały martwe. Cała flota inwazyjna pozbawiona była łączności.

Zrób to, zanim wszystkich nas pozabija! – gwizdał pajęczak. – Zapłacisz za swoją nieudolność. Tron ukarze cię z pełnym okrucieństwem. Dopilnuję tego!

W szponie eksagenerała zabzyczało uruchamiane plazmowe ostrze. Nim Gron cokolwiek zauważył, Farh ciął go po wielkim brzuszysku, wypruwając wnętrzności. Pajęczak runął w śluzowate trzewia, dygocząc w drgawkach, gwizdał przy tym chaotycznie pieśń walki i strachu.

Zamilcz, śmierdzielu – zgrzytnął eksagenerał. – Zrozum, głupcze, że jesteśmy zgubieni. Niszczyciela nie da się unicestwić, zginie dopiero, gdy wyczerpie się jego źródło energii. To potrwa kilka miliardów lat, a może dłużej. Nie ma też zabezpieczeń destrukcyjnych, na tak wielki twór nie dało się ich założyć. Zabije nas wszystkich, lecz zanim mnie dopadnie, przynajmniej zaśpiewam ostatnią pieśń bez twoich smrodów, durny pająku.

Eksagenerał znów uniósł ostrze i pchnął nim w ślepia Grona, przepalił łeb awatara na wylot. Odrzucił bezużyteczną broń, rozglądając się wkoło. Dopiero teraz zauważył, że odgłosy paniki całkiem ucichły. Ciszę burzył tyko ryk szalejącego wokół pożaru. Wszędzie leżeli martwi żołnierze Roju. Farh został sam.

Kłęby czarnego dymu rozstąpiły się niczym kurtyna przed kroczącą postacią. Niszczyciel ukazał się jako niezwykle wysoki człowiek otulony płaszczem z kapturem. Jego strój był zestalonym mrokiem, pochłaniającym światło i ciepło. W termoczułych oczach eksagenerała wyglądał jak zrobiony z kosmicznej pustki. Ogromna postać ściskała w ręku drzewce zakończone zakrzywionym ostrzem zamocowanym pod kątem prostym.

Niszczyciel Ricky Hester zatrzymał się przed Farhem i zastygł bez ruchu. Eksagenerał zadrżał. Ciemność i zimno bijące od konstrukta były obezwładniające. Mimo to oficer próbował zaśpiewać ostatnią pieśń, jak przystało na wojownika, ale zamiast zapachów wojny wyrwał mu się jedynie żałosny gwizd. Zamilkł więc i rozłożył skrzydła, stając na baczność; mimo wszystko chciał odejść z godnością. Dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem, aż wreszcie człowiek szybkim ruchem uniósł broń i wziął szeroki zamach. Ostrze ze świstem przecięło powietrze i eksagenerała Farha, dowódcę Roju.


* * *


Operator mrugnął znacząco swym naturalnym okiem. W drugim oczodole mężczyzny błyszczała ruchoma biosoczewka kamery netowej. Na twarzy stojącej przed nim dziewczyny natychmiast pojawił się oszałamiający, perfekcyjnie wyćwiczony uśmiech.

Witam dziś państwa z powierzchni Labor III, górniczej planety, która zasłynęła pięćdziesiąt lat temu, w czasie wojny z Konstruktorami. – Reporterka błysnęła olśniewająco białymi zębami. – Wedle wierzeń panujących w tej części Galaktyki, to właśnie w tym miejscu nastąpił przełom w zmaganiach. W niejasnych do dziś okolicznościach siły Obcych zostały zniszczone i odepchnięte poza granice ludzkiego dominium. Tamte tajemnicze wydarzenia stały się zarzewiem nowej religii, która opanowała już kilka sąsiednich sektorów, a jej wyznawców można spotkać niemal w każdej części Galaktyki. Labor III jest centrum tego kultu, swoistą Mekką, do której pielgrzymują wierni z całego świata. W dzisiejszym programie postaram się przybliżyć państwu to dziwne i ponure wyznanie.

Dziewczyna zrobiła kilka kroków i w pole widzenia holokamery wszedł starszy mężczyzna o aparycji intelektualisty.

Rozmawiam z profesorem antropologii z Uniwersytetu Syriusza, Hermanem Cimarro. Witam, panie profesorze. Kult nieodparcie kojarzy się z wierzeniami prehistorycznych pogan. Proszę powiedzieć, jak to się stało, że cywilizowani ludzie zaczęli oddawać cześć bogu śmierci?

Dzień dobry państwu... – Brodaty mężczyzna uśmiechnął się nieśmiało. – Ustaliliśmy, że religia narodziła się w ogniu wojennej pożogi. W czasie, gdy ludzkość stała na skraju zagłady. Po klęsce ziemskiej armii bezbronni osadnicy byli skazani na pewną śmierć. Otoczeni i nękani przez wroga rozpaczliwie szukali ratunku. Prawdopodobnie znajdujący się w pułapce mieszkańcy kolonii Labor III popadli w obłęd i zaczęli modlić się czy też prosić o pomoc nadnaturalną siłę. Ludzie już mają taką naturę, wymyślają sobie bogów, gdy znajdą się w potrzebie. Kiedy nie potrafią sami sobie poradzić, proszą o pomoc wymyślone potężne istoty.

I tym razem zadziałało?

Ależ skąd! – Usta profesora wykrzywiły się pogardliwie. – Konstruktorzy wycofali się sami, zdołano ustalić, że jakiś wewnętrzny wirus zniszczył ich Net. Natychmiast doszło do utarczek między owadopodobnymi Obcymi, uzależnionymi od stałego kontaktu ze swymi władcami. Skomplikowane struktury organizacyjne Konstruktorów poszły w rozsypkę, co zniszczyło ich armię i zmusiło do odwrotu.

Osadnicy wzięli to za działalność siły wyższej?

Właśnie. Uznali, że Obcych zniszczył bóg śmierci, zwany również Łagodzicielem – przytaknął naukowiec. – Z punktu widzenia religioznawstwa i antropologii niezwykle interesujący jest powód, dla którego kult się umocnił i rozprzestrzenił poza obręb planety.

Dziewczyna wzięła starszego pana pod rękę. Rozmawiali, idąc tarasem widokowym, skąd roztaczał się widok na miasto. Nad dachami budynków górowała masywna budowla, która mimo ciepłego światła zachodzącego słońca wydawała się mroczna i ponura. Główną świątynię Łagodziciela wzniesiono z czarnego, matowego marmuru. Z daleka wyglądała niczym kolos wchłaniający światło i ciepło.

Pewnie ze względu na setki, a nawet tysiące objawień boga śmierci – mówiła reporterka. – Ponoć często przyjmuje ludzką postać i odwiedza żywych. Czasem odbiera życie, przychodząc pod postacią czarnego upiora z kosą. Cierpiącym, którzy go o to proszą, przynosi bezbolesną i szybką śmierć, dlatego też nazywany jest Łagodzicielem. Pojawia się wszędzie, gdzie żyją ludzie. Jest nie tylko mrokiem, ale też ukojeniem.

Sądzę, że za rosnącą popularność tego kultu odpowiedzialni są aktywni kapłani, niestroniący od kuglarskich sztuczek – wzruszył ramionami profesor. – Prości rolnicy i robotnicy ulegają sprytnie zastosowanej socjotechnice. Jestem przekonany, że za wszystkimi tymi objawieniami stoją klerycy, a za cuda odpowiada najnowocześniejsza technologia.

Och, nie ma w tym nic romantycznego? Jakiejś smutnej historii o tragicznym bogu śmierci, który choć pogrążony w wiecznym smutku, przynosi ukojenie potrzebującym?

Kapłani opowiadają różne bajki, byle zachęcić nowych wyznawców. Nie dawajmy im jednak wiary. Nie istnieje żadna potężna istota, która czuwa i nas obserwuje. To przecież niemożliwe.

Dziewczyna i profesor zadrżeli, gdy nagle wionął niezwykle zimny podmuch, wzbijając chmurę kurzu. Skierowali się w stronę schodów prowadzących do miasta, ciągle rozmawiając o miejscowej religii. Nie widzieli, jak za ich plecami chmura pyłu, na mgnienie oka, przybrała kształt postaci z kosą w ręku. Nim zaskoczony operator wrócił wzrokiem do dziwnego zjawiska, kurz rozwiał się na wietrze.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
76 RÓŻANIEC JEST ŚWIATŁEM W CIEMNOŚCIACH
68 ŚWIATŁO W CIEMNOŚCIACH
A ŚWIATŁOŚĆ W CIEMNOŚCI ŚWIECI, Scenariusze
Sawicki Andrzej Jak wiatr w stepie(1)
Andrzejewski Jerzy Ciemności kryją ziemię
Zelazny Roger Stwory swiatla i ciemnosci
Światło w ciemności
Siły światła i ciemności
Andrzejewski Jerzy Ciemności kryją Ziemię 2
Wilson Gayle Romans Historyczny 153 Światło w ciemności
Andrzejewski Jerzy Ciemnosci kryja ziemie POPRAWIONY
153b Wilson Gayle Światło w ciemności
Wydrzynski Andrzej Plama ciemnosci
Żelazny Roger 37 Stwory światła i ciemności
Sala Sharon Światło w ciemności
Wydrzyński Andrzej Plama ciemności
Andrzejewski Jerzy Ciemnosci kryja ziemie
Andrzejewski Jerzy Ciemności kryją Ziemię

więcej podobnych podstron