Gayle Wilson
Światło w ciemności
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Londyn 1823
Earl Huntingdon pomyślał, że wolałby raczej stawić
czoło francuskiej jeździe, niż trwać w tym głuchym
milczeniu. Wtedy, podczas służby na Półwyspie Iberyj
skim, umiał przynajmniej zawsze określić, co się dzieje.
A teraz...
- Małżeństwo, milordzie? - wykrztusiła Arabella
Simmons.
Jeszcze wczoraj by przysiągł, że zna każdy najsub
telniejszy niuans jej wyjątkowego głosu, lecz teraz, jak
nigdy wcześniej, brakowało jej tchu. Szok, to oczywi
ste. Zresztą, mógł się tego spodziewać. Może odczuwa
ła także niesmak?
Niech cię diabli, Ingalls, niech cię diabli, żeś mi pod
sunął tę myśl. I mnie razem z tobą, że byłem tak głupi
i posłuchałem, pomyślał earl.
- To po prostu kwestia konwenansu, pani Simmons
- powiedział spokojnym tonem, by nie odgadła trapią
cych go rozterek. - Jeżeli ten pomysł wydał się pani
niesmaczny, więcej nie będziemy o tym rozmawiać.
Uszanuję pani uczucia.
- Nie ma mowy o niesmaku - odparła Arabella.
W jej głosie pobrzmiewało raczej zdumienie, a ear-
lowi ulżyło, że nie popełnił fatalnej i nieodwracalnej
gafy.
- Oferta małżeństwa rzadko może być uznana za ob
razę - kontynuowała. - A oczywiście w naszym przy
padku...
Słowa, słowa... Jednak ich przypadek był rzeczywi
ście szczególny, a oni w odróżnieniu od innych par pla
nujących małżeństwo znaleźli się w nietypowej sytu
acji. Jedno niedokończone zdanie można było interpre
tować na wiele sposobów.
Przede wszystkim kwestia statusu społecznego. Sim-
mons była jego pracownicą, a on to Alexander Coltrain,
siódmy earl Huntingdon, ostatni z rodu mający prawo
do tego dawnego i nobliwego tytułu. Małżeństwo po
między nimi to oczywisty mezalians, z którejkolwiek
strony by na to spojrzeć.
Dziesięć lat wcześniej postanowił, że nigdy się nie
ożeni, ale teraz nie dbał o ewentualne sprzeciwy opinii,
które mogłaby wywołać propozycja właśnie przezeń
złożona. Prawdę mówiąc, wprawiła w zdumienie jego
samego. Zapewne tak samo zareagują przyjaciele i zna
jomi.
Nieliczni żyjący krewni już od dawna oswoili się
z jego decyzją, że nie założy rodziny. Przyjaciele łajali
go za to postanowienie. Natomiast służący od dwóch lat
obserwowali bez komentarzy rozwój znajomości z pa-
nią Bertrandową Simmons. Wszyscy będą zaskoczeni
zmianą frontu.
Nigdy, przynajmniej do dzisiaj, nie postrzegał tej
znajomości w kategoriach osobistych. Chyba że zali
czyć do nich swoistą przyjemność, jaką odczuwał od
dnia, w którym Arabella została jego lektorką. Wów
czas już od ośmiu lat znosił swoją ślepotę i nigdy nie
pozwolił sobie na najmniejszą skargę z tego powodu,
uważał jednak, że zasłużył na tę odrobinę radości, jakiej
dostarczał mu głos pani Simmons.
Od pierwszej chwili, gdy pojawiła się na schodach jego
domu z ogłoszeniem, które umieścił w „Timesie", od mo
mentu, gdy usłyszał jej głos, zrozumiał, że nie chce po
wrotu do monotonnych recytacji sprawiających mu tyle
przykrości.
Nawet w tych nowoczesnych czasach zatrudnienie
kobiety lektorki było czymś niezwykłym. Jednak Ber
trand Simmons był kolegą szkolnym earla. Przekonał
Arabellę, że oferuje jej posadę ze względu na długolet
nią przyjaźń ze zmarłym mężem, choć wiedział o jej
trudnej sytuacji życiowej.
Jedynie to i jej piękny głos zadecydowały o jej
zatrudnieniu, nawet jeśli inni mogli podejrzewać coś
więcej. Pani Simmons to była jedyna jego słabostka
i uznał, że może sobie na nią pozwolić. Teraz jednak
proponował coś, co może spowodować wiele złośli
wych uwag, stawiających jego wybór w odmiennym
świetle.
- W naszym przypadku? - powtórzył, bo Arabella
nie rozwijała myśli.
Czy to jego duma rodziła w nim rozliczne wątpliwo
ści? A może to przejaw skłonności masochistycznych?
- Wątpię, by rodzina waszej lordowskiej mości była
zachwycona przyjęciem przeze mnie tej oferty - powie
działa po namyśle Arabella.
Hunt z ulgą przyjął do wiadomości, że w jej głosie
nie było rozbawienia, które poprzednio wyczuwał.
- Oboje jesteśmy nie pierwszej młodości i na tyle
dorośli, by decyzje podejmować samodzielnie. Pani po
chodzenie, pani Simmons, jest bez zarzutu. Zapewniam,
że wszelkie ewentualne obiekcje ze strony mojej rodzi
ny nie będą miały dla mnie najmniejszego znaczenia.
Tej rodziny zostało już niewiele. Matka zmarła, kie
dy miał dziesięć lat, ojciec podczas pobytu Hunta
w Cambridge. Starszy brat, dziedziczący tytuł, zginął,
jeżdżąc konno, gdy młodszy był jeszcze na Półwyspie
Iberyjskim. Świeżo upieczony earl nie zrejterował, po
stanowił pozostać w armii przynajmniej do czasu, aż ta
przekroczy granice Hiszpanii. To była brzemienna
w skutki decyzja; w konsekwencji postanowił zostać
kawalerem.
Od czasu do czasu odczuwał wyrzuty sumienia, że
z tego powodu wymrze główna Unia rodu, że jakiś nie-
wydarzony kuzynek odziedziczy tytuł i posiadłości. Co
na to powie nieliczna rodzina? Składając dziś propozy
cję pani Simmons, nie miał takich obiekcji.
- Nie pierwszej młodości, wasza lordowska mość?
- Znów w jej głosie usłyszał wesołą nutkę. Ciekawe,
czy zobaczyłby też rozbawienie (gdyby tylko mógł)
w jej oczach.
- Proszę przyjąć przeprosiny, pani Simmons. By
wam, co pani i wszyscy powinni wiedzieć, dość niezrę
czny w kontaktach z ludźmi. Powinienem był powie
dzieć, że to ja jestem w odpowiednim wieku, by nie
oglądać się już na zgodę rodziny w sprawie małżeństwa.
- A jeśli można spytać...?
- Mam trzydzieści osiem lat - odparł, zdziwiony, że
musiał zastanowić się nad odpowiedzią.
Nastąpiła krótka pauza w rozmowie, po czym pani
Simmoins powiedziała:
- A ja dwadzieścia sześć, wasza lordowska mość.
Starał sobie przypomnieć, co robił, mając tyle lat. To
było tak dawno temu...
Nie potrafił skupić się na obrazach z tamtego okresu,
nie chciał przypominać sobie towarzystwa i przygód
przeżytych wraz z regimentem. Musiał się skoncentro
wać, by wyczytać coś z tonu jej głosu.
- W takim razie z pewnością jest pani za młoda, że
by zawierać małżeństwo dla konwenansu - ironizował
Hunt nonszalanckim tonem i usiłował zmusić się do
uśmiechu. A niech cię, Ingalls, pomyślał po raz kolejny,
usiłując równocześnie przemóc zakłopotanie. I - co je
szcze dziwniejsze - uczucie zawodu.
- Nie to miałam na myśli - odparła prędko. - Męż-
czyzna w pańskich latach jest w kwiecie wieku.
W Londynie muszą być setki odpowiednich młodych
dam, które zechcą przyjąć ofertę waszej lordowskiej
mości.
- W takim razie rozpatrzę ich kandydatury, skoro nie
zalicza się pani do grona tych dam.
- Chciałam dać do zrozumienia, że to ja nie jestem
już pierwszej młodości. Nie uważam się również za od
powiednią kandydatkę wedle wszelkich standardów.
Także moich własnych. - W jej głosie było słychać roz
bawienie.
- Wydaje mi się, że to ja powinienem zdecydować,
jaką kobietę chciałbym pojąć za żonę.
- Proszę wybaczyć, lecz wydaje mi się, że wasza
lordowska mość nie planował małżeństwa. A może się
mylę?
Zaufanie do Belli płynęło z głębi serca. Tak sądził.
Nie potrafił sobie nawet przypomnieć, kiedy zaczął
o niej myśleć, używając tego zdrobnienia. Czy ktoś in
ny tak ją nazywał? Chyba nie. Ciemne zimowe wieczo
ry, trzask i syczenie szczap w kominku. Wspaniałe
dźwięki porównywalne jedynie z przemiłym brzmie
niem jej głosu, którym odczytywała nudny preliminarz.
Stała się wtedy Bella. Jego Bella.
To tylko fantazje, nieszkodliwe w jego pojęciu.
Świadomie nigdy nie zamierzał przekroczyć precyzyj
nie wytyczonych granic, które pomiędzy nimi nakreślił.
Zakochał się w kobiecym głosie, i to był największy je-
go sekret, który miał nigdy nie wyjść na jaw. Nie było
takiej możliwości.
- Dawno temu postanowiłem, że nie założę rodziny
i nie zawrę małżeństwa. W ogólnie przyjętym rozumie
niu tego, czym jest wspólnota żony i męża.
- Więc ta propozycja... Do czego miałoby dojść po
między nami... To ma być coś niekonwencjonalnego?
- Może pani o tym myśleć jako o układzie czysto
handlowym.
Pompatyczny dureń ze mnie, uznał w duchu. Nie
zdążył ugryźć się w język.
- Rozumiem - odparła.
Pojął, że znów powrócili do punktu wyjścia. Poznał
to po tonie, którym zostały wypowiedziane te słowa.
Nie wiedział, co o tym sądzić.
- Niemniej jednak... - zaczął się wycofywać. Nie
ma co, jego oferta została odczytana jako coś odrażają
cego. To oczywiste mimo wszelkich sugestii Ingallsa.
Czemu właściwie miałaby się zgodzić? - pomyślał
z goryczą, lecz zaraz przywołał się do porządku. Dawno
temu doszedł do wniosku, że od takiej piekącej goryczy
już tylko krok do użalania się nad sobą, więc postanowił
ułożyć twarz w taką samą beznamiętną maskę, jaką
przybierał podczas debaty w Izbie Lordów.
- Dlaczego niespodziewanie składa mi pan ofertę
matrymonialną, milordzie? - spytała pani Simmons.
- Wydaje mi się, że tok mego rozumowania został
już dostatecznie objaśniony.
- Chodzi o to, bym była na każde zawołanie, goto
wa być pańską lektorką dzień i noc.
- Mam nadzieję, że moje słowa nie zostały poczy
tane za nietakt. - Pozwolił sobie na lekki uśmiech
i chłodny ukłon.
- Pan nigdy nie jest nietaktowny - odparła. - Jest
pan troskliwy. Wspaniałomyślny. Szanuje pan in
nych. Czasem bywa niecierpliwy - dodała po chwili -
ale częściej wobec samego siebie niż wobec innych.
Nigdy nie jest pan nietaktowny - powtórzyła pani Sim-
mons.
- Wnoszę, że nie uważa pani za stosowne dzień
w dzień stawiać temu czoło - powiedział, ignorując ko
mentarze na temat własnego charakteru. - Oprócz pen
sji chciałem pani zaoferować miejsce pod moim da
chem i wyżywienie. Proponuję to w jedyny sposób,
który jest do zaakceptowania przez towarzystwo. Za
pewniam, że nie kierowałem się ukrytymi pobudkami.
- Milordzie, moja gratyfikacja jest więcej niż szczo
dra i w zupełności wystarcza mi na przyzwoite życie.
- Nie musi pani szukać wymówek, pani Simmons.
Po prostu pani nie chce - stwierdził, zastanawiając się,
czemu Bella przedłuża tę niezbyt miłą indagację. - Od
mowa w niczym nie zmieni pani sytuacji.
- Ale ja... mam powinności.
- Powinności? - spytał. Nie orientował się w jej
sprawach osobistych.
- Wobec syna i ciotki będącej jednocześnie jego gu-
wernantką. To są moje zobowiązania. Nie mogę ich zo
stawić samym sobie.
„Wobec syna". W uszach Huntingdona zabrzmiało
to niby zdanie w obcym języku, który ledwie rozumie.
Bella spędziła pod jego dachem dwa lata, pracowała
z nim, a on nie wiedział, że ma dziecko.
- Och, doprawdy...
- Ma na imię Christopher po swoim dziadku, ojcu
Bertranda. Skończył cztery lata.
- Nigdy pani o nim nie wspominała.
On sam, będąc dzieckiem, niewiele wiedział o mat
ce i niezbyt często ją widywał. Wychowywały go ko
lejne nianie, potem surowe guwernantki. Bella zapew
ne postępowała podobnie. Wszystkie dni tygodnia,
z wyjątkiem niedziel, spędzała w tym pokoju, zajmując
się czytaniem na głos. Dla niego. Uświadomił sobie to
i poczuł się winny; zmuszał ją, by poświęcała mu zbyt
wiele czasu. Ingalls miał rację, nazywając go bez
dusznym.
- Jakoś nie było okazji, by o tym porozmawiać -
odparła Bella.
To prawda. Nie zajmował się towarzyskimi plotecz
kami. Zdumiało go, gdy uświadomił sobie, że nawet nie
wie, gdzie pani Simmons mieszka. Prawdopodobnie In
galls znał jej adres i nazwisko plenipotenta, ale on,
Hunt, nigdy się tym nie zainteresował.
- Oczywiście... - powiedział to jedynie, by skłonić
ją do kontynuowania wątku.
- Dziecko mogłoby zrujnować porządek panujący
w pańskim domu - ostrzegła Bella.
Dziecko. Mały chłopiec. Jego obecność mogłaby
stać się utrapieniem. Jednak dom był ogromny; z włas
nego dzieciństwa pamiętał, że dzięki niańkom można
łatwo, utrzymywać takiego malucha z dala od reszty
domowników.
- Obecność jednego małego chłopca nie przesądza
sprawy - powiedział i znów się uśmiechnął.
Ponownie zapadła cisza. Chciałby teraz ujrzeć jej
twarz. Tego właśnie brakowało mu od lat. Pewnie, że
głos także może zdradzać emocje, ale nie w takiej sy
tuacji jak ta.
- Czy zatem, wasza lordowska mość, mogę poprosić
o trochę czasu, by przemyśleć tę wspaniałomyślną
ofertę?
Znów postawiła na swoim, pozbawiła go możliwości
manewru. Myślał, że będzie się sprzeciwiać za wszelką
cenę, a tymczasem... Wbrew wszelkim deklaracjom
w głębi duszy liczył, że Bella może zaakceptować tę
propozycję. Niepewność odczuwał nieomal jak fizycz
ną udrękę.
- Oczywiście - odparł. - Proszę dysponować cza
sem do woli.
- Dziękuję - odrzekła.
Słyszał, jak szeleści papierami, zbierając się do wyj
ścia. Było popołudnie. Pamiętał, że cienie za oknem bę
dą stopniowo się wydłużać; ludzie wracają do domów
o zmroku - tego roku zima nadeszła wcześnie. Starał
się wyobrazić sobie Bellę witaną przez swoich „pod
opiecznych". Czy jej głos ucieszy ich tak samo, czy
sprawi tyle radości co jemu każdego poranka?
To były kolejne fantazje, którym nie powinien się od
dawać. Oni mieli prawo cieszyć się z jej przyjścia, a on
nie. Nawet jeżeli przystanie na jego propozycję, wciąż
nie będzie miał do tego prawa. W każdym razie nie bę
dzie mógł tego okazywać.
- Dobranoc, milordzie - powiedziała miękko.
Wyobraził sobie, że właśnie wstała, pewnie spogląda
na niego, siedzącego za biurkiem. Cóż mogła wyczytać
z jego twarzy? On sam już dawno zabronił sobie roz
ważań tego typu - to było coś, na co nie miał wpływu.
- Dobranoc, pani Simmons.
Powinno zostać powiedziane coś więcej. Najwyraźniej
i ona to wyczuła, zwlekając z odejściem. Nie poruszył się,
nim nie usłyszał zamykających się drzwi.
Dopiero wtedy earl Huntingdon dotknął swej pokie
reszowanej twarzy. Ręce mu drżały.
- Wiedziałeś, że ma syna? - Hunt zwrócił się do słu
żącego. Ingalls właśnie pomagał mu zdjąć kamizelkę.
- Wspomniała kiedyś, tak przed Bożym Narodze
niem, że chłopiec nie czuje się najlepiej. Gorączka czy
katar, ot, takie dziecięce przypadłości. Była bardzo za
niepokojona, słowo daję.
- I nie przyszło ci do głowy, by poinformować mnie
o istnieniu tego dziecka? - spytał Hunt lodowatym
tonem.
- Nim pan złożył propozycję? - John Ingalls zauwa
żył, że jego pracodawca usiłuje powściągnąć uśmiech.
- Wiesz dokładnie, o co mi chodzi - odparował earl.
- Sugerowałeś, że pani Simmons może zapaść na zdro
wiu z powodu moich wymagań co do czasu i warun
ków jej zajęcia. Przedstawiłeś wzruszający obraz kobie
ty, która pracuje ponad siły wykorzystywana przez pra
codawcę. Kobiety, która jest ponadto zmuszana dojeż
dżać do pracy, bez względu na panujący dotkliwy ziąb.
- Doskonale powiedziane, milordzie - odparł In
galls, wygładzając kamizelę. - Opis świetnie pasuje do
stanu obecnego.
- Zmieniło się to, że zaproponowałem małżeństwo
kobiecie, która, jak właśnie się dowiedziałem, ma syna!
- Och, czyżby miał pan coś przeciwko dzieciom?
- Cholernie dobrze wiesz, o co mi chodzi! - wybu
chnął earl.
- Chodzi o umieszczenie małego chłopca w ogrom
nym domostwie, tak dużym, że pomieściłoby nawet ca
łą armię dzieciaków. Nawet by pan nie zauważył ich
obecności, chyba że wpadając na jednego z nich. Nie
rozumiem, o co to całe zamieszanie.
- To, wedle twojego słownictwa, „zamieszanie"
sprowadza się do oszustwa.
Earl panował nad głosem, lecz Ingalls usłyszał
w nim doskonale sobie znany ton oficera wymagające-
go posłuszeństwa od podwładnego. Obaj przyjęli takie
role, kiedy się poznali.
Przez ostatnie dziesięć lat mnóstwo się zmieniło i John
Ingalls przestał być jedynie podkomendnym. Stał się przy
jacielem. Alexander Coltrain jednak potrafił pokazać, że
nadal ma autorytet. Może był sterany przez życie, ocie
mniały, lecz dziś znajdował się w doskonałej formie.
- Robi pan z igły widły, milordzie - sprzeciwił się In
galls. - Propozycja małżeństwa to po prostu czysto hand
lowy układ. To, że kobieta ma synka, niczego nie zmienia.
- Ajeśli...?
Earl urwał tak raptownie, że John przyjrzał się uważnie
twarzy swojego pracodawcy, któremu drżały wargi, jakby
obawiał się dokończyć pytanie. Mocno zaciśnięte usta,
niewidzące spojrzenie błękitnych oczu zdających się spo
glądać gdzieś ponad ramieniem służącego. Zrobiło mu się
nieswojo i odwrócił się tyłem do chlebodawcy.
- , Jeśli" i co? - powtórzył ostrożnie, odwracając się
znów do tego człowieka, którego znał od przeszło dekady.
Znał i kochał jak brata. Do człowieka, którego podziwiał
bardziej niż kogokolwiek innego. Do kogoś, kto nie wie
dział, co to strach podczas bitwy. Dlaczego teraz myśl
o małym chłopcu, wkraczającym w te kawalerskie progi,
miała wywołać aż taki popłoch byłego żołnierza?
- Nic takiego - odparł earl.
Zazwyczaj spokojny, zaczął niecierpliwie rozpląty
wać kunsztowny węzeł fularu. Ingalls wiedział o swoim
pracodawcy dostatecznie dużo, by uznać, że nie powi-
nien się wtrącać. Powiedział wszak wszystko, co by
do powiedzenia, i nie było sensu przedłużać rozmów
To by mogło nawet zaszkodzić delikatnym manewrom,
które zamierzał przedsięwziąć.
John Ingalls nie spał dobrze tej nocy. Przewracał się
z boku na bok, wiercił na wąskim materacu, co było ra
czej niezwykłe u człowieka, który nie zwykł wątpić we
własne siły. Jednak to ,Jeśli..." wypowiedziane przez
earla Huntingdona nie dawało mu spokoju. Długo nie
mógł zasnąć, lecz nie zdołał dociec, czemu istnienie
małego chłopca tak zaniepokoiło earla.
- Małżeństwo? - powtórzyła z niedowierzaniem
Fanny Hargreaves.
- Tak, małżeństwo - przytaknęła Arabella, ciesząc
się, że może nareszcie się wygadać, podzielić z kimś
myślami, które kłębiły się jej w głowie przez cały wie
czór. Nie odzywała się, póki Kit nie zjadł kolacji i przy
tulony na dobranoc nie znalazł się w łóżku.
- Lecz czemu? - spytała ciotka zupełnie oszołomiona.
- Nie mam pojęcia - przyznała Arabella. - Powie
dział, że to dla jego wygody, ale jakoś tak... - Potrząs
nęła głową, wciąż zastanawiając się nad zagadkową
propozycją earla Huntingdona.
- Może się w tobie zakochał, moja droga - zasuge
rowała ciotka.
Fanny, mimo że już w latach, nie przestawała wie
rzyć w romanse. To ułatwia życie, pomyślała Arabella.
Ona sama miała znacznie bardziej praktyczną naturę. To
było kuszące, wyobrazić sobie, że earl Huntingdon za
kochał się w niej, ale ona wiedziała swoje.
Nie przyszło jej to do głowy ani razu przez dwa lata
pracy. Fanny lubiła wymyślać liryczne wątki, ale to ona
dbała, by mieli dach nad głową i coś do zjedzenia na stole.
Zrozumiała, że nie może zrobić fałszywego kroku w re
lacjach ze swoim niezwykle opanowanym pracodawcą.
Nie mogła sobie teraz na to pozwolić. Potrzebowała
rady za wszelką cenę i zwróciła się do osoby, na której
życzliwość i serdeczność zawsze mogła liczyć. Do oso
by wielkiego serca, nawet jeśli to serce było ckliwie
sentymentalne.
- Myślę, że bym się zorientowała, gdyby nagle earl
zaczaj okazywać mi czułość - powiedziała, uśmiecha
jąc się do ciotki.
- Ależ on poprosił cię o rękę, moja droga!
- Z czysto finansowych powodów.
- Finansowych? - zdumiała się ciotka. - Za moich
czasów małżeństwo nie było interesem. Nie dla takich
osób jak my.
Bella oczywiście wiedziała, co Fanny ma na myśli.
Osoby z wyższych sfer w wyborze małżonka kierowały
się zamożnością kandydata, pozycją w społeczeństwie
i pochodzeniem bądź splendorem, jakiego jego osoba
mogła przysporzyć rodzinie. Jedynie ci, którzy niczego
nie mieli, mogli żenić się z miłości.
Bella nie mogła jednak uwierzyć, że Huntingdon za-
pałał nagle miłością do swej niezamożnej, a wręcz ubo
giej lektorki. Gdyby tak było, poprosiłby, by została je
go kochanką. Ale żoną? Nigdy.
Gdyby nawet zakochał się po uszy w kobiecie, której
nigdy nie widział, był zbyt opanowany, aby wystąpić
z tak niespodziewaną propozycją małżeństwa. Choćby
nie wiem jak chciała, nie potrafiła sobie racjonalnie wy
tłumaczyć tej oferty, zwłaszcza biorąc pod uwagę, iż je
go determinacja, by pozostać na zawsze kawalerem, by
ła powszechnie znana.
- Powiada, że chce, bym zamieszkała w jego domu,
bo tak będzie wygodniej. Najwidoczniej chodzi mu
o pracę po godzinach. Coś jeszcze dodatkowo przeczy
tać, wyjaśnić, napisać pilne listy. A skoro sam nie może
zanotować instrukcji...
- Biedny człowiek. - Fanny westchnęła. Wzruszał
ją los earla, po prostu miała dobre serce. Współczuła
mu już od pierwszego dnia, kiedy Arabella wróciła do
domu i oznajmiła zdziwiona, mimo że jako wdowa po
Bertrandzie mogła liczyć na względy, iż dostała posadę.
- Jeżeli faktycznie przeniesiemy się do jego domu
- Arabella zaczęła wybiegać w przyszłość - nie możesz
pozwolić, by usłyszał twój głos, dać mu w jakikolwiek
sposób znać o swojej obecności.
- To dumny mężczyzna, nieprawdaż?
- Człowiek, który nie rozumie krępujących go ogra
niczeń - odparła Arabella, bezwiednie ściszając głos.
Początkowo była podenerwowana, pracując z ociem-
niałym. Szybko zrozumiała, że earl nie pozwala sobie
na taryfę ulgową ze względu na własne upośledzenie;
przynajmniej w tych aspektach życia, w których było to
możliwe.
- Niewątpliwie doceni twoje współczucie - dodała,
uśmiechając się do ciotki.
- Dziecko moje, pewna jesteś, że nie obudził w to
bie czułości?
Arabella zamilkła, wpatrując się w robótkę. Zaru
mieniła się, zamiast odpowiedzieć ciotce przypatrującej
się jej z uwagą.
- Oczywiście, że nie - odrzekła w końcu, zdając so
bie sprawę, że jej sprzeciw jest za gwałtowny.
- Czy on jest... szpetny? - W tym pytaniu Fanny
słychać było nutę lęku.
- Nie - zaprzeczyła Arabella i prędko dodała, czu
jąc się nie do końca w porządku. - Ma na twarzy trochę
blizn, ale zagojonych. Nic bardzo widocznego.
- Musisz uprzedzić Kita, aby o tym nie wspominał.
Mali chłopcy bywają ciekawscy.
- Oczywiście - zgodziła się Arabella, choć dotąd na
serio nie myślała o tym, jak Kit zareaguje na widok ear-
la. Dopiero słowa Fanny uświadomiły jej, że ci dwaj być
może kiedyś staną ze sobą twarzą w twarz.
Przecież nie o to chodzi, pomyślała. Ona nie podzi
wiała rysów twarzy pracodawcy, ale mężczyznę. Jego
charakter. I odwagę.
Mężczyznę, który tego popołudnia poprosił ją o rę-
kę, co napawało ją coraz większym zdumieniem. Zadzi
wiające. To tylko układ finansowy, upomniała samą sie
bie, nie pozwalając sobie popaść w rojenia, wzorem
ciotki. Tak, Huntingdon zaproponował małżeństwo je
dynie na papierze. Coś w rodzaju ugody ułatwiającej
życie im obojgu.
- Zamierzasz się zgodzić, kochanie? - spytała Fanny.
- Pewnie jutro oprzytomnieje i powie, że to pomyłka.
- Dżentelmeni tak nie postępują.
- Ale pracodawcy mogą - odrzekła Arabella
z uśmiechem.
- A jeżeli się mylisz? Kochanie, byłabyś głuptasem,
nie przyjmując propozycji earla. Skończyłyby się nasze
kłopoty. Nie trzeba by się martwić o opłaty za opał ani
o długi w sklepie, Kit miałby zapewnione wykształce
nie, które dałoby mu odpowiednią pozycję w społe
czeństwie. Do tego zostaniesz żoną earla Huntingdona.
Pomyśl o tym, kochanie.
Arabella kręciła głową, powątpiewając w te wszyst
kie wspaniałości, o których rozprawiała Fanny. Zara
zem jednak poważnie rozważała ofertę, wpatrując się
w ogień. Uśmiechnęła się tajemniczo.
Pomyślała, że cokolwiek zdarzy się jutro, to i tak za
pamięta ten dzień. Earl Huntingdon poprosił, by została
jego małżonką. A to już było coś niezwykle ważnego,
niezależnie od pobudek, które nim kierowały.
ROZDZIAŁ DRUGI
- Proszę wejść i ogrzać się przy ogniu, pani Sim-
mons - powitał ją następnego ranka John Ingalls,
otwierając drzwi gabinetu earla Huntingdona. - Zadbali
o panią należycie podczas jazdy powozem? Jest tak
zimno, że pewnie Tamiza zamarznie.
- Wtedy będziemy musieli martwić się o mróz - od
parła Arabella z uśmiechem.
Przywykła do porannej obecności Johna w gabine
cie. Bardzo często to on ją wpuszczał i zastawała earla
siedzącego za ogromnym biurkiem z palisandru, który
królował w pomieszczeniu. Tym razem fotel był pusty.
Omiotła wzrokiem pokój, spojrzała ponownie na sługę.
John uśmiechnął się.
- Lord Huntingdon niebawem zejdzie na dół - po
informował Arabellę.
Jej pracodawca jeszcze ani razu przez dwa lata nie
naruszył własnego harmonogramu, którego trzymał się
z żelazną konsekwencją. To ją ubodło, pomimo tego, co
powtarzała sobie przez całą drogę.
Nie było to rozczarowanie związane z matrymonial
ną ofertą. Sądziła, że pewnie ją przemyślał i zrozumiał,
jakie to niewłaściwe, a nawet śmieszne. Sama skłamała
się ku ocenie, że takie małżeństwo byłoby czymś nie
stosownym, więc czemu on miałby myśleć inaczej? Na
wet po niewczasie.
Tak czy inaczej przybyła tu dziś przygotowana na to,
by mu odmówić. Gdyby nawet earl nie doszedł do takiego
samego wniosku jak ona, że to małżeństwo jest wyklu
czone, to Arabella była przeciwna pomysłowi. Jednak...
Zaczerpnęła tchu, aby się uspokoić. Miała nadzieję,
że earlowi wystarczy odwagi, aby poinformować ją
osobiście, a nie przez Ingallsa. Może uznał, że taka for
ma będzie dla niej mniej upokarzająca. Tak czy inaczej
była przekonana, że przed sługą nic się w tym domu nie
ukryje. Nawet taka kuriozalna oferta małżeńska.
Kiedy ich spojrzenia się spotkały, nadal się uśmie
chała, by nie pokazać po sobie emocji.
- Mam nadzieję, że jego lordowska mość nie jest
niedysponowany - powiedziała.
- Jego lordowska mość cierpi z powodu niekompe
tencji służby, która nie potrafi porządnie zawiązać fula
ru - odezwał się za jej plecami głos. - Nie z powodu
niedyspozycji.
Arabella odwróciła się i zobaczyła earla stojącego
w drzwiach; barczysta sylwetka niemal je wypełniała.
Ubrany był w surdut uszyty z materiału najwyższej ja
kości oraz płowe spodnie opinające ciasno silne uda
i szczupły brzuch. I choć miała dwadzieścia sześć lat
i była matką, zrobiło jej się gorąco na ten widok.
Nie ulegało wątpliwości, że Huntingdon jest bardzo
przystojny, ale nigdy nie pozwalała sobie na otwarte po
dziwianie jego męskiej urody. Zastanawiała się z lek
kim niepokojem, czy ich relacje pozostaną takie same.
Jeżeli będą jakiekolwiek relacje, dodała w myślach.
- Wyrazy współczucia, milordzie - powiedziała,
usiłując się nie roześmiać.
- Moje również - przyłączył się obłudnie Ingalls.
- Doprawdy? - Wydawało się, że earl przygląda się
służącemu.
Arabella już wcześniej zwróciła na to uwagę. Hun
tingdon w jakiś niesamowity sposób koncentrował się
na rozmówcy. Wielokrotnie odniosła wrażenie, że na
prawdę na nią patrzy. To jeszcze większa fantazja niż
te, które snuła wczoraj Fanny.
- Możemy zaczynać? - spytał lord.
- Wedle pańskiego życzenia.
- Czy piła już pani herbatę, pani Simmons? - spytał
służący.
- Oczywiście - odparła. To pytanie ją zaskoczyło.
Nie miała przecież w zwyczaju wypijać herbaty w ga
binecie earla nawet w tak zimne poranki jak ten. Nie
była gościem.
- Proszę podać pani herbatę wraz z moją kawą - za
rządził earl i przeszedł pewnie przez całe spore pomie
szczenie.
Dotarł do biurka, zbadał opuszkami palców palisan
drowy blat, bezbłędnie odnalazł fotel i usadowił się
w nim. Bella nieco się odprężyła, sytuacja wracała do
normy.
Światło poranka padało na twarz earla, uwydatniając
jego kości policzkowe, mocną szczękę, wygładzając
ostre rysy. Kruczoczarne włosy opalizowały niebieski
mi refleksami.
Usłyszała służącego, kroczącego po dębowej podło
dze, i zorientowała się, że zostali sami. Nie wykonując
żadnego ruchu, przypatrywała się mężczyźnie, który
wczoraj zaproponował jej małżeństwo. Zachodziła
w głowę, dlaczego to uczynił.
- Czy zastanowiła się już pani nad moją ofertą? -
Zupełnie jakby czytał w jej myślach. Oczy zwrócił
wprost na jej twarz. Niesamowite uczucie.
Dziewczyno, nie rób tego, przestrzegła się w duchu.
To nie może trwać w nieskończoność. Chyba że chcesz
stracić tę posadę.
Nie miała wątpliwości, że zostanie zwolniona
w mgnieniu oka, gdy tylko earl zorientuje się, że zalała
ją nagła fala współczucia. Od pierwszej chwili ich zna
jomości wiedziała instynktownie, że on tego nie toleru
je. Nie przyjmie współczucia od niej ani od nikogo in
nego.
- Milordzie... - zaczęła, czując, że głos się jej łamie.
Nie była kobietą skłonną do egzaltacji, ale też nikt
wcześniej nie zaproponował jej, by została żoną earla.
Pomysł, że może osiągnąć taką społeczną pozycję, był
tak niedorzeczny, że pomimo zdenerwowania i targają-
cych nią sprzecznych emocji zwyciężyło poczucie hu
moru. Przyszło z odsieczą.
- Ależ pani Simmons - napomniał ją uprzejmie,
lekko kpiąco.
Głos oczywiście mu nie zadrżał. Nie mogła sobie wy
obrazić, by zdarzyło mu się to kiedykolwiek w życiu.
- Czy pan rzeczywiście uważa, że mogłabym zostać
żoną earla? - spytała. Głos miała już pewny, teraz ona
kpiła. Nie z lorda bynajmniej, ale z pomysłu, że mogła
by przypaść jej rola milady.
- To jest tytuł przynależny mojej małżonce. Proszę
przyjąć przeprosiny za wszystkie niedogodności, które
mogą wiązać się z jego noszeniem.
Przez jego twarz przemknął uśmieszek, a ona znów
poczuła się nieswojo.
Nie była przecież panną na wydaniu ani typem ko
biety, jaką ten mężczyzna chciałby pojąć za żonę. Była
wdową, która spędziła ponad pięć lat ze zdrowym męż
czyzną. I cieszyła się tym związkiem.
- Cóż, czy mimo napomknień o pewnych sprawach,
wiążących się z moją ofertą, mógłbym poznać pani od
powiedź? - zapytał, tak samo jak ona siląc się na nie
frasobliwość.
Pomyślała, że Fanny miała rację. Dżentelmen nie
wycofuje się nawet z ekstrawaganckich propozycji,
skoro już raz zostały złożone. Pocieszyło ją to, bo być
może była to jakaś podstawa, by mniemać, iż nadal bę
dzie mogła dla niego pracować.
Nigdy więcej nie martwić się o opłacenie węgla na
zimę, o kredyt u sklepikarza, zapewnić Kitowi wy
kształcenie i pozycję.
Te słowa Fanny tłukły się jej po głowie, to była obiet
nica wspaniałej przyszłości; wszystko, co wymyśliła
ciotka, mogło się urzeczywistnić. Wystarczyło powie
dzieć „tak". A poza tym...
Obserwowała go uważnie. Nikt nawet się nie domy
ślał, że musiała każdego dnia zwalczać chęć, by tak
bacznie mu się przyglądać. Doskonale zdawała sobie
sprawę, skąd brała się ta pokusa. To były marzenia, fan
tazje, że pewnego dnia pojawi się dobry i silny mężczy
zna i pomoże przezwyciężyć wszelkie przeciwności lo
su, z którymi musiała się samotnie borykać.
- Jestem w pełni świadoma, jaki to zaszczyt, milor
dzie... - starannie dobierała słowa.
- Proszę sobie nie przeszkadzać - rozległ się energi
czny głos Ingallsa. Służący wniósł tacę.
Postawił ją na blacie, zdjął z niej filiżankę. Roz-
szedł się aromat świeżo parzonej kawy i gorących ba
beczek.
- Pańska kawa, milordzie. Dwa cale od pańskiej
prawej ręki.
Dłonie lorda leżące na blacie nawet nie drgnęły, za
to skrzywił się nieznacznie. Czy był zirytowany poja
wieniem się sługi, czy jego zbędną wskazówką? - za
dała sobie w duchu pytanie Arabella.
Jeszcze nigdy Ingalls nie zachował się w ten sposób
w jej obecności. Nieco zdziwiona spostrzegła, że patrzy
na nią, a nie na swojego chlebodawcę.
Earl pewnym ruchem chwycił ucho filiżanki, nie uro
niwszy ani kropli. Ingllas znów spojrzał na Arabellę,
unosząc pytająco brew.
- Śmietanka i cukier? - spytał.
- Śmietanka - odparła, rozumiejąc, że chodzi tu
o coś więcej.
Przygotował herbatę, łyżeczka zadzwoniła o porce
lanę. Przyniósł jej napój do miejsca przeznaczonego dla
gości, na środku wielkiego pokoju, bo jeszcze wciąż
tam stała. Podając filiżankę, wyszeptał jej coś do ucha,
nieomal bezgłośnie, ale absolutnie wyraźnie.
- Powiedz tak - szepnął zaufany sługa earla Hun-
tingdona, po czym odwrócił się jakby nigdy nic, jakby
nie przekazał tej nadzwyczajnej wiadomości. - Czy to
już wszystko, wasza lordowska mość?
- Dziękuję, Ingalls. Myślę, że wszystko.
Ton tego podziękowania był dla niej zagadkowy,
zabrzmiał dziwnie. Później, gdy rozpamiętywała
wszystkie niezrozumiałe wydarzenia wczorajsze i dzi
siejsze, uznała, że w tym momencie umknęło jej coś
ważnego.
Trzymając filiżankę, wpatrywała się w przystojną
twarz pracodawcy. Tymczasem służący, mijając ją
w drodze do wyjścia, ruchem głowy dodał jej odwagi.
Gdy zniknął za drzwiami, dość długo panowało milcze
nie. Przerwał je Huntingdon.
- Zdaje się, że właśnie zamierzała mi pani udzielić
odpowiedzi.
Serce jej podpowiadało, że to drobiazg. Jedno słowo
i jej życie odmieni się na lepsze. Jedno słowo, a ten
człowiek będący od dwóch lat jej pracodawcą stanie się
kimś zupełnie innym.
Małżeństwo czysto formalne, propozycja handlowa.
Układ zawarty dla wygody earla. Szczerze mówiąc, ko
rzystny również dla niej. I może...
Znów zaczęła studiować jego rysy. Oczy lorda nie
były już zwrócone na nią, odwrócił się ku lewemu oknu,
wystawiając twarz na nikłe promienie słońca. Podkre
ślały one szlachetny, mocno zarysowany profil. Spoj
rzała na dłonie tak mocno przyciśnięte do blatu biurka,
że aż kłykcie pobielały.
Zgódź się, sugerował Ingalls, a on jak nikt inny znał
earla. Tak przynajmniej uważała.
Zdała sobie sprawę, jak wiele można wyczytać z dło
ni earla. Po raz pierwszy spostrzegła, że zadrżały, po
omacku błądziły w poszukiwaniu filiżanki, którą odsta
wił zaledwie przed chwilą. Zanim zdążył jej dosięgnąć,
podjęła decyzję.
- Tak, milordzie - powiedziała Arabella Simmons. -
Jeśli jest pan pewien, że to... porozumienie spełnia pańskie
oczekiwania, będę zaszczycona, zostając pańską żoną.
Żona, pomyślała, przyglądając się cienkiej złotej ob
rączce, którą nosiła na lewej ręce. Ślub powinien za-
owocować istotnymi zmianami. Tymczasem poślubiła
Huntingdona cztery tygodnie temu, a rytm jej dni po
został niemal taki sam.
Prawda, że codziennie była wożona wygodnym po
wozem, lecz szukała schronienia w pokojach na piętrze,
które przeznaczyła dla Fanny i Kita. Ale poza tym...
Czegoś się spodziewała? - strofowała się w myślach.
Ostrzegł cię uczciwie, że to układ handlowy, tylko twoja
wyobraźnia podsuwała ci, że może zdarzyć się coś więcej.
Wyobraźnia, żywiąca się zapewne romantyzmem
Fanny i tajemniczym zachowaniem Ingallsa. Zdobyła
się nawet na odwagę, by wypytać służącego, co miał na
myśli, mówiąc wtedy tamte słowa. Otwierając oczy sze
roko ze zdumienia, oznajmił, że jedynie wiernie prze
kazywał zamiary pana. Tak było łatwiej dla wszystkich,
dodał, i pozostawił ją skonsternowaną i niepewną mo
tywów postępowania zarówno jego, jak i męża.
Jej mąż. To słowo mogło oznaczać tak wiele, lecz nie
w tym przypadku. Relacje pomiędzy nimi nie uległy
zmianie i była w końcu zmuszona przyznać, że poczuła
się rozczarowana; w głębi ducha liczyła na coś innego.
Zupełnie jakbym była kapryśną Fanny, pomyślała
z niesmakiem, odkładając szczotkę do włosów na to
aletkę.
Obok niej stanął synek i przytulił się. Gdzieś w oddali
grzmiało i pewnie dlatego tak bardzo ociągał się z pój
ściem na górę do pokoju dziecinnego, gdzie czekało na
niego wąskie łóżko zajmowane ongiś przez jego ojczyma.
Arabella odesłała na spoczynek biedną Fanny, cierpiącą
na migrenę, i obiecała, że sama dopilnuje malca.
Oto i kolejna mrzonka, pomyślała, obejmując szczu
płe ramiona syna - pomysł, że earl kiedykolwiek ode
gra rolę ojca wobec Kita. To nie należało do umowy
i musiałaby być głupia, sądząc, że ktoś tak opanowany
i surowy miałby zatroszczyć się o dziecko. Poczuła jed
nak ukłucie gniewu na tę myśl.
- Mógłbym dziś spać u ciebie, mamo, jeśli czujesz
się samotna. - Wyczuwało się, że Kit ma nadzieję na
przyjęcie propozycji.
- A skąd ci to przyszło do głowy? - Przytuliła synka
mocniej, musnęła wargami jego pachnące loki koloru
ciemnej miedzi, takiego samego jak jej własne włosy.
- Wyglądasz na samotną. Odkąd tu zamieszkaliśmy,
jesteś smutna.
- Oczywiście, że nie jestem. - Odsunęła Kita, by
spojrzeć mu w twarz. - Jestem tu bardzo szczęśliwa.
A ty?
Przytaknął uroczyście, patrząc matce w oczy. Pokój
dziecinny był pełen zabawek. Za dnia mieli z Fanny ca
łe piętro dla siebie. W kominkach palił się ogień, pokoje
były ciepłe i przytulne. Fanny zapewniała, że na czas
otrzymują ciepłe i pożywne posiłki. Co nie zawsze zda
rzało się, kiedy mieszkali w małym wynajętym domku
przy Wattington Lane.
- Boisz się burzy? - spytała, wyczuwając, że Kit nie
chce jej opuścić.
Jak większość chłopców był żądny przygód i ciekaw
ski, lecz z jakiegoś powodu przerażały go grzmoty i bły
skawice. Nauczył się maskować ten strach, lecz noc, burza
i nowy ogromny dom to mogło być zbyt wiele dla małego
chłopca.
- Nie ma się czego bać - powtórzył formułkę tak
często recytowaną przez matkę i Fanny.
- Pewnie, że nie - zgodziła się Arabella, głaszcząc
włosy opadające na czoło syna. - Naprawdę - dodała
miękko i uśmiechnęła się.
Zadbała o to, by Kit nie stał się maminsynkiem, nie
śmiałym dzieckiem bojącym się własnego cienia, cze
piającym się matczynej spódnicy. Chciała, by wyrósł na
tak samo dzielnego mężczyznę... Po prostu na dzielne
go, poprawiła się w myślach, zastanawiając się, jak to
możliwe, że w pierwszej chwili stanęła jej przed oczami
twarz świeżo poślubionego męża, a nie ojca Kita. Może
dlatego, że był tak uhonorowany za odwagę, jaką wy
kazał się podczas służby wojskowej. Niekwestionowa
ny bohater wojenny, godnie znoszący swój smutny los.
Ale czy mogła go stawiać za wzór Kitowi?
Liczyła również na to, zgadzając się na małżeństwo,
świadoma, że chłopcu jest potrzebny męski wzorzec.
Jednak nic z tego nie wyszło, jak z wielu innych hołu
bionych przez nią marzeń.
- Wiem - przyznał cicho Kit.
- Zatem... czy nie czas już do łóżka?
Słyszała jego westchnienia, lecz nie poskarżył się na
głos, gdy wspinali się wąskimi schodami i gdy potem
pomogła mu położyć się do łóżka. Utuliła synka do snu.
Dopełniła już wszystkich rytuałów związanych
z pójściem spać. Serce podpowiadało jej, by nie pozo
stawiać syna samego w ciemnościach, lecz rozum dyk
tował, że zapalenie światła byłoby niewłaściwym posu
nięciem. Nie chciała, by wyrósł na fajtłapę, bojącego się
wszystkiego. Miał być dzielnym Anglikiem, który po
kona korsykańskiego potwora na europejskich polach
bitew.
Dziś jakoś wyjątkowo jej myśli błądziły wokół żoł
nierskiego bohaterstwa; rozważała to prawie obsesyj
nie, zmierzając do swojego pokoju, lecz zdawała sobie
sprawę, czemu ten temat tak ją zaprząta. W obronie
przed chłodem otuliła się szczelniej szlafrokiem. Mimo
porządnego ognia dawało się odczuć podmuchy zimna.
Sypialnia. Nie było nawet próby udawania, że mał
żeństwo pozostaje nim wyłącznie na papierze, nie jest
związkiem dusz i ciał, a jedynie swoistym kontraktem,
umową pomiędzy dwiema zainteresowanymi stronami.
Nie mogła się zdecydować, czy jej to odpowiada, czy
też nie.
Musiała jednak przywyknąć do nieco podejrzliwych
spojrzeń służby, które czuła na sobie. Niezależnie
wszakże od wątłości podstaw, na jakich opierało się jej
małżeństwo, była żoną earla Huntingdona i, przynaj
mniej wprost, traktowano ją z całym respektem należą
cym się jej z racji tytułu.
Chyba straciłaby sporo w ich oczach, gdyby zoba
czyli ją teraz, drżącą z zimna, skradającą się od załomu
do załomu korytarza. Z pewnością nie zachowywała się
z dystynkcją przynależną jej pozycji.
„Proszę przyjąć przeprosiny za wszystkie niedogod
ności, które mogą wiązać się z noszeniem tytułu" -
przypomniała sobie jego słowa i zacisnęła usta. Może
w tym momencie Hunt uznałby tę uwagę za zabawną.
Arabelli jednak nie było do śmiechu, zwolniła kroku.
On był jedyną osobą w całym domu, która mogłaby
przekonać się, jakie widowisko robi z siebie jego żona.
Byłby raczej zdziwiony niż zszokowany, o tym była
przekonana.
Była jego żoną, ale nigdy nie zobaczy, czy ona god
nie wypełnia swą rolę, czy też łobuzuje jak w tej chwili.
Nigdy w ogóle jej nie ujrzy i ta konstatacja była nie
zmiernie bolesna.
Żona, pomyślał earl Huntingdon. Odkąd Arabella się
nią stała, powinno się coś dziać, ich wzajemne relacje po
winny się zmienić. A jednak nic sie nie wydarzyło. Zresztą
zgodnie ze schematem, który to on narzucił.
Pasierb, sympatyczny chłopiec, zamieszkał w poko
ju dziecinnym. Troszczyła się o niego ciotka, będąca
jednocześnie jego guwernantką. Miła starsza pani. Zy
cie w ogromnym domostwie szybko wróciło do normy.
Cóż miało się jeszcze zmienić? - zapytywał ze zło
ścią sam siebie, chodząc tam i z powrotem po cennym
tureckim dywanie, wyściełającym podłogę sypialni.
Czyżbyś uwierzył, że nagle się w tobie zakocha? - za
dał sobie w duchu kolejne pytanie, po czym parsknął
kpiącym śmiechem.
Roztkliwianie się i użalanie nad sobą nie było w jego
stylu. Tuż po wypadku poprzysiągł sobie, że nie będzie
miejsca dla tych odczuć w jego życiu. Był zeń zadowo
lony, póki nie pojawiła się w nim ona, Bella. A ściślej,
zagustował w spokojnej egzystencji, wymuszonej jego
kalectwem. Pomyślał, jak bardzo jest to nie fair wobec
Belli, która przecież wniosła w jego codzienność uro
zmaicenie, humor, a przede wszystkim siebie, swoją
osobowość i kobiecość.
Nie chodziło o to, że wcześniej był nieszczęśliwy.
Był odrętwiały, absolutnie wyprany z emocji, do któ
rych, wedle własnego mniemania, nie miał już prawa.
Nie miał też prawa oczekiwać ich od kobiety.
Oczywiście miał kochankę, lecz spędzali ze sobą nie
wiele czasu. Liczył na to, że zaspokoi ona te jego fi
zyczne potrzeby, które jeszcze w nim ocalały po utracie
wzroku. Przekonał się jednak, że nie potrafi znieść tro
skliwości i opiekuńczości. Z roku na rok odwiedzał ją
coraz rzadziej, podarował w końcu umeblowany dom,
dał jej wolną rękę w dysponowaniu nim, nie mając za
miaru wprowadzać tam przygnębiającej atmosfery.
Być może był to błąd spowodowany, jak większość
błędów, pychą. W każdym razie stało się, jak się stało,
ale teraz...
Wziął głęboki oddech, by odzyskać kontrolę nad cia
łem, które domagało się swoich praw. Dlaczego jednak
nadal miałby się trzymać w ryzach, dlaczego przeciw
stawiać się naturze? Był człowiekiem żonatym.
Żona. Znów to określenie, powtarzane w myślach ni
czym echo odbijające się od ścian jaskini. Jego żona.
Śpiąca teraz w pokoju oddalonym ledwie o kilka kro
ków. Doszedłby tam bez żadnego problemu.
A gdyby rzeczywiście tam dotarł? To pytanie, które
spowodowało, że wydeptywał dywan w swojej sypial
ni, spędzało mu sen z powiek. Nie pozwalało mu uciec
w znacznie bardziej wielkoduszną ciemność.
- Roztkliwiasz się, ty łajdaku - powiedział do siebie
z niesmakiem.
Podszedł do jednego z okien, odciągnął zasłony, otwo
rzył jedno skrzydło. Zimne nocne powietrze wtargnęło do
środka, niosąc ze sobą zapach deszczu i elektryzujący po
wiew burzy.
Uwielbiał burze. Zachwycał się pięknem błyskawic
przeszywających mroczne niebo. Nie przerażał go
grzmot, następujący w chwilę później. W czasie burzy
czuł, że żyje pełniej. Burze zdarzały się teraz nawet czę
ściej. Mógł je poczuć, wąchać, słyszeć.
Jego twarz była wilgotna od bryzy wpadającej do po
koju, zmysł powonienia rejestrował każdy niuans zapa
chów. Zastanawiał się, czy ona również nie śpi, nasłu
chując gromów, krzywiąc się na widok przepięknych
rozbłysków, których jemu już nigdy nie będzie dane zo-
baczyć. Czy jest przerażona, leżąc sama i dygocąc
w tym ogromnym łożu z baldachimem?
A gdybyś wiedział, że tak jest? - zadał sobie pytanie,
na które nie było odpowiedzi. Zamknął okno i odwrócił
się. Pokój był teraz nieprzyjemnie wyziębiony, dogasa
jący ogień nie zdołał ogrzać zimnego powietrza, które
wtargnęło do środka.
Sytuacja stawiała go przed wyborem. Mógł, jak po
stąpiłby każdy rozsądny człowiek, wrócić do łóżka bądź
odnaleźć trochę ciepła, wygody, a także... pocieszenia.
Zirytowany, przyłapał się na tym, że myśli, czy Bella
też potrzebuje pocieszenia. On potrzebował go z pew
nością. Pragnął też... Wziął głęboki oddech, wiedząc
doskonale, że nie zamierza szukać tego, czego napra
wdę pożąda.
Na dole, w gabinecie, została brandy. Jeśli alkohol
nie pomoże mu zasnąć, będzie to poważne ostrzeżenie.
Brandy to remedium, może nie najlepsze, ale przynaj
mniej bezpieczne. O niewielu elementach obecnej sy
tuacji można by tak powiedzieć.
ROZDZIAŁ TRZECI
Brandy była delikatna, przyjemnie paliła przełyk,
spływając do żołądka. Hunt zamknął oczy, pragnąc, by
napięcie zelżało. Całym sobą poddał się relaksującemu
działaniu trunku.
Poderwał się, słysząc huk grzmotu, nie był nań przy
gotowany, nie widząc uprzednio błyskawicy. W tym
momencie dobiegło go westchnienie.
Odwrócił się instynktownie, szukając źródła dźwięku.
Zmysły oswoiły się już z otoczeniem i były znacznie bar
dziej wyostrzone. Ponownie coś usłyszał i pojął, że nie
jest sam. Zawsze to wyczuwał. Może ułowił uchem czyjś
oddech, może działał też system ostrzegawczy, który roz
wijał się, od kiedy oślepł.
Nie był sam, to pewne. Ktokolwiek tu był, nie ode
zwał się, kiedy on wchodził. Zatem ten ktoś ukrył się
rozmyślnie.
- Kto tu jest? - spytał. Czekał, bojąc się odetchnąć,
lecz nadal panowała nieznośna cisza. - Odpowiadaj, do
cholery! - wykrzyknął ze złością. - Kim jesteś i co ro
bisz w moim gabinecie?!
- To tylko ja, sir - odezwał się cichy głosik.
Dochodził od strony biurka. Co prawda, spodziewał
się usłyszeć kogoś innego, ale natychmiast i bezbłędnie
zidentyfikował właściciela głosu.
- Kit?
Nigdy jeszcze nie wymówił imienia chłopca, jako że
nie zostali sobie formalnie przedstawieni. Nagle wydało
mu się to dziwaczne. Oczywiście stało się tak za sprawą
jego decyzji, lecz i tak było to osobliwe. Dopiero teraz
zadał sobie pytanie, czy Bella zrozumiała jego niechęć
do spotkania z jej synem.
- Tak, sir.
- Gdzie jesteś?
- Pod biurkiem.
- Pod?
- Tak, sir. - Kit zrejterował, trzęsący się głosik zdra
dzał niepewność.
- Ukrywasz się przede mną?
Zapewne chłopcu zabroniono wchodzić do tego po
koju i to wyjaśniało, czemu zwlekał z odpowiedzią.
- Nie, sir.
- Czemu zatem, do diabła...
Earl ugryzł się w język, zastanawiał się, czy powi
nien przeprosić za przekleństwo. Jeśli już, to raczej Bel-
lę. Właśnie kolejny grom przetoczył się nad domem,
wywołując pod biurkiem kolejne chlipnięcie.
- Boisz się burzy. - To była pierwsza uwaga, jaka
Huntowi przyszła do głowy.
- Proszę nie mówić mamie - poprosił Kit. - Tak na
prawdę to nie ma się czego obawiać.
Było oczywiste, że wmówiono to chłopcu, i równie
oczywiste, że właśnie przestał w to wierzyć. Hunt jakby
słyszał Bellę zapewniającą syna, że nie ma czego się bać.
- Rzeczywiście nie ma - potwierdził Hunt. Własne
napięcie ulotniło się w obliczu obaw tego dziecka, tak
desperacko usiłującego wykazać się odwagą.
Gwizdać na ciemności - odczucie, które było mu aż
nadto dobrze znane z własnego doświadczenia. Masz
moją sympatię, chłopaku, pomyślał, ale oczywiście nie
wypowiedział tego na głos. Czasami jednak, mimo że
niby wszystko wiemy, demony nie chcą słuchać.
- To tylko dlatego, że był taki okropny huk - tłuma
czył się chłopiec.
- Pewnie - zgodził się Hunt, idąc w stronę biurka,
pod którym kulił się Kit. - Muszę przyznać, że lubię hu
ki i grzmoty.
- Pan lubi burze? - spytał niedowierzająco chłopiec.
To było dla niego nie do pojęcia.
- Obawiam się, że tak - przyznał skromnie Hunt. -
Jest w nich coś ekscytującego.
- Może dlatego, że pan ich nie widzi?
- Może. - Hunt walczył z pokusą, by się uśmiech
nąć z powodu szczerości chłopca. - Wydaje mi się jed
nak, że zawsze je lubiłem.
- Nawet kiedy był pan mały?
- Nawet wtedy - potwierdził earl.
Chlipnięcie, które usłyszał, było niczym ostrzeżenie.
Z pewnością kolejna błyskawica, po której nastąpi
grzmot. Zanim przebrzmiał, earl Huntingdon poczuł, że
w jego dłoń wślizguje się mała, drżąca rączka. Odru
chowo ścisnął palce dziecka, które czepiało się go jak
koła ratunkowego.
- W porządku - uspokajał Hunt. - Nic ci się tu nie
stanie.
- Pan nie pozwoli, żeby mi się coś stało? - wyszep
tał chłopiec.
Należało po prostu dodać mu otuchy, ale niespodzie
wanie próba pocieszenia wydała się Huntowi trudna.
Ogarnęło go wzruszenie. Przecież już od tak dawna nikt
nie prosił go o otoczenie opieką.
- Nic ci się tu nie stanie - powtórzył, nie będąc
w stanie odpowiedzieć wprost na pytanie dziecka.
Uścisk palców Kita nieco zelżał, Hunt ruszył w kie
runku biurka. Chłopiec szedł z nim posłusznie jak pies
na smyczy. Earl wymacał krawędź mebla, odnalazł fotel
i usiadł.
Gdy tylko się usadowił, Kit natychmiast przytulił się do
jego nóg. Hunt, nieprzyzwyczajony do bliskości, po
wściągnął chęć natychmiastowego wyrwania się z tego
uścisku i ucieczki. Kit, wyrwany ze szponów strachu
w środku burzy, właściwie powinien przestać go intereso
wać. Z pewnych powodów Hunt jednak nie kwapił się do
takiego zakończenia znajomości. Był ciekaw pasierba.
- To jest pański gabinet.
- Zgadza się. Twoja mama i ja tu pracujemy.
- Robiąc ważne rzeczy dla Anglii - oznajmił Kit
wyraźnie z tego dumny.
Hunt uśmiechnął się, mając nadzieję, że w ciemności
nie będzie to widoczne. W swoim czasie był o tym
przekonany równie szczerze jak ten chłopak.
- Staram się - odparł.
- A mama panu pomaga.
- Owszem.
- To dlatego tu się przeprowadziliśmy. W ten spo
sób mama będzie mogła być jeszcze bardziej pomocna.
Nie wiedzieć czemu Huntowi to się nie spodobało,
chociaż użył tego argumentu, proponując Belli małżeń
stwo. To nie był oczywiście jego własny pomysł, tylko
podsunięty przez Ingallsa, tłumaczącego, że pani Sim-
mons będzie miała dogodniejsze warunki do pracy.
Jednak podczas tych tygodni, które Bella spędziła
pod jego dachem, zmuszony był zastanowić się, dlacze
go właściwie uległ sugestiom Johna. Na pewno nie z te
go powodu, że kobiety w ogóle przestały go intereso
wać i może pozwolić sobie na małżeństwo pro forma.
Stało się tak raczej dlatego, że ta jedna kobieta swoją
obecnością i czarem potrąciła w nim, jak sądził, od
dawna martwą nutę. A odkąd została jego żoną, pocią
gała go coraz bardziej.
- Przenieśliście się tu także dlatego, iż uznałem, że
będzie się wam przyjemniej mieszkać w moim domu.
Kit, podoba ci się tutaj?
- W zasadzie tak.
- Kiedy nie grzmi?
- Lubię swój pokój i wszystkie zabawki. Mama mó
wi, że niektóre należały do pana.
- Mama ma rację. Które najbardziej cię cieszą?
- Żołnierzyki. Bawię się nimi każdego dnia. - Chło
piec nie namyślał się ani chwili nad odpowiedzią.
- Ja też to robiłem. - Głos Hunta złagodniał pod
wpływem wspomnień, nie tylko tych dotyczących po
koju dziecinnego.
- No i ogień - dodał Kit. - Mama mówiła cioci
Fanny, że możemy mieć go na zawołanie. To prawda?
- W każdej chwili - przytaknął earl, zastanawiając
się, jaki niedostatek musiał spowodować, że dziecko za
daje takie pytanie.
Wyczuł drżenie chłopca, ostrzegające go przed na
stępnym grzmotem. Nie był jednak przygotowany na to,
że Kit nagle znajdzie się na jego kolanach, a drobne ra
mionka obejmą go za szyję.
Hunt bezwiednie przytulił drżącego chłopca. Trwali
tak nawet wtedy, gdy grom już przebrzmiał w oddali.
Dopiero po dłuższej chwili kędzierzawa główka poru
szyła się, a Hunt poczuł na policzku ciepło oddechu
chłopca, który cicho westchnął.
Czy było to westchnienie ulgi? - zastanawiał się.
Oddech Kita stał się tak regularny, że mogło to oznaczać
tylko jedno: malec zasnął.
Znów wzruszenie ścisnęło go za gardło. Wyglądało
na to, że jakkolwiek on i Bella będą interpretowali re
guły zawartego układu, jego pasierb ma na ten temat
własne zdanie. Choć Hunt nigdy nie przypuszczał, że
pierwsze spotkanie z dzieckiem może właśnie tak wy
glądać, musiał przyznać, iż nie był wcale rozczarowany
tym, co się stało.
Może to właśnie ciemności zawdzięczał, że chłopiec
go zaakceptował, lecz... Nie jestem wcale rozczarowa
ny, pomyślał ponownie, uspokajająco gładząc głowę
pasierba.
Łoskot był na tyle głośny, że Arabella raptownie prze
rwała czytanie. Przez chwilę słuchali wspólnie deszczu
bębniącego w wysokie palladiańskie okna oraz delikat
nych trzasków płonącego ognia. Hunt oczekiwał, że bę
dzie kontynuowała lekturę, lecz cisza się przedłużała.
Z oddali dobiegały wciąż przybierające na sile głosy.
- Pozwoli pan, że go opuszczę na chwilę, milordzie?
- spytała Arabella.
Usłyszał, że odkłada gazetę, którą mu czytała. Roz
legł się szelest jej spódnic, gdy spiesznie przemierzała
pokój, a w końcu dobiegły go krzyki z korytarza, zna
cznie wyraźniejsze po otwarciu drzwi.
Słów wciąż nie można było zrozumieć, lecz rozpoznał
głosy. Należały do pani Crutchen, jego gospodyni, oraz
Ingallsa; od czasu do czasu słychać było dźwięczny głos
majordomusa Blaira, a także przerażony głos Belli.
- Och, nie! - wykrzyknęła.
Zaciekawiony Hunt wstał i przeszedł przez pokój,
nasłuchując zgiełku za drzwiami. Pani Crutchen była
najwyraźniej zdenerwowana, Ingalls ją uspokajał.
A Bella? - zastanawiał się. Co stało się z Bella? Nama-
cał futrynę i wyszedł na zewnątrz, nie mając z tym naj
mniejszych kłopotów.
- Co się tu dzieje, u diabła? - przerwał pytaniem
harmider, panujący na korytarzu.
Natychmiast zapadła cisza. Odniósł wrażenie, że
wszystkie oczy skierowane są na niego. Nie było to naj
przyjemniejsze odczucie.
- Nic, milordzie - wyjaśnił Ingalls. - Nic, co wyma
gałoby pańskiej uwagi.
- Chodzi o wazę z Vinceness pańskiej prababki -
wtrąciła się wyraźnie zdenerwowana pani Crutchen. -
Rozbita w drobny mak. Myślę, że to wymaga uwagi
waszej lordowskiej mości.
- W istocie - zgodził się.
Jeżeli ktokolwiek ze służących okazał się niedbały
w obchodzeniu się z tak cenną porcelaną, powinien
oczywiście zostać ukarany, ale to należało do Blaira. On
i pani Crutchen wiedzieli o służbie to, o czym on nawet
nie miał pojęcia. Niepokojono go jedynie w przypadku,
gdy trzeba było kogoś zwolnić, bo musiał zaakceptować
taką decyzję.
- A pani Simmons? - spytał i natychmiast się zo
rientował, że popełnił pomyłkę. To nie była już pani
Bertrandowa Simmons, lecz jego żona.
Zapewne to wywabiło ją z pokoju. Miał nadzieję, że
nie będzie interweniowała, niezależnie od kary wyznaczo
nej przez Blaira, lecz jeżeli to zrobi, będzie musiał wziąć
jej stronę, nawet występując przeciw majordomusowi.
- Ja nie chciałem.
To był ten sam płaczliwy głosik, który słyszał ostat
niej nocy w czasie burzy. Wszystko stało się jasne, na
wet gniewna przemowa Belli.
- Nie powinieneś być tu na dole - strofowała syna.
- Gdybyś robił, co ci polecono, nigdy by do tego nie
doszło.
- Blair, niech ktoś to posprząta - zadysponował
Hunt, uznając, że mimo ogromnej wartości wazy pra
babki nie warto robić tyle szumu z powodu jej rozbicia.
Ta decyzja miała na pewno coś wspólnego z podej
rzeniem, które właśnie przyszło mu do głowy. A jeżeli
Kit znalazł się na dole w korytarzu, w miejscu, gdzie
miał surowo zabronione przebywać, bo tak jak wczoraj
szukał pociechy, liczył na życzliwe przyjęcie? Myśl, że
chłopiec go potrzebował, napełniła radością jego serce.
Było to znacznie ważniejsze od rozbitej skorupy, choć
by nie wiem jak starej i cennej.
- Tak, milordzie - powiedział Blair, choć w jego
głosie słychać było niezadowolenie.
- Proszę więcej nie wspominać o tym wypadku -
oznajmił earl lodowato uprzejmym tonem, podchwyco
nym od ojca, który w podobnych sytuacjach podkreślał
w ten sposób wagę rozkazu.
- Chodź, chłopaku - rzekł pogodnie Ingalls. - Od
prowadzę cię na górę. Przyjrzymy się żołnierzykom,
którymi się tak interesujesz. Jeśli chcesz, pokażę ci, jak
Boney rozlokował swoje siły pod Waterloo.
Głos cichł, w miarę jak Ingalls oddalał się, prowadząc
malca w stronę ogromnych schodów. Chłopiec coś odpo
wiedział, lecz już nie było słychać co. Earl chciał zawołać,
by na niego poczekali, lecz oczywiście tego nie zrobił.
- To wszystko, jak sądzę - oznajmił, nie dopuszcza
jąc do dalszej dyskusji.
- Tak jest, milordzie - odparł majordomus.
Pani Crutchen prychnęła, lecz zaraz się oddaliła, pra
wdopodobnie po to, by przywołać pokojówkę, która po
sprząta bałagan.
- Bello? - spytał łagodnie.
- Jestem tutaj, milordzie.
W jej głosie pobrzmiewał jeszcze gniew. Była bliżej,
niż się spodziewał. Na tyle blisko, że mógł objąć jej ra
miona uspokajającym gestem. Nie wiedział tylko, jak
zostałoby to przyjęte.
- Czy moglibyśmy... - zaproponował, wskazując
ręką gabinet.
- Oczywiście - odparła przytłumionym, nieswoim
głosem, do jakiego nie przywykł.
Przepuścił ją w drzwiach. Gdy go mijała, poczuł dys
kretną woń wody różanej. Zamierzał przeprosić ją za
słowa, które mu się wymknęły, lecz nie wiedział, jak się
do tego zabrać.
- Tak mi przykro - zaczęła Bella. - Wiem, że ta wa
za ma ogromną wartość zarówno materialną, jak i sen
tymentalną. Mam nadzieję... - zawahała się.
- Nadzieję na co?
- Że pozwoli mi pan za nią zapłacić. To może trochę
potrwać, ale zapewniam...
Przerwał jej wybuch gromkiego śmiechu.
- Dobry Boże, Bello, jesteś moją żoną! Nie zamie
rzam zostać twoim wierzycielem. Poza tym możesz po
rozbijać wszystko w tym domu. Urządzić go od nowa.
To nie muzeum. To twój dom. Tak samo jak Kita - do
dał, przypominając sobie, jak w nocy zaniósł chłopca
na górę. Nie przeszkodziły mu w tym ciemności. Poło
żył go do łóżka, które kiedyś należało do niego, i stał
tam jeszcze długo, wdychając zapachy i wspomnienia
dzieciństwa.
- Nawet jeżeli tak jest, musi ponieść karę - posta
nowiła Arabella, wracając do meritum.
- To jeszcze dziecko. Wypadki się zdarzają.
- Ale nie tak poważne. Tym bardziej że Kit został
uprzedzony. Nie mogę sobie wyobrazić, że był aż tak
nieposłuszny.
Hunt wywnioskował z jej tonu, że jest zniecierpli
wiona i rozczarowana. Fakt, że Kit pozwolił sobie zejść
na dół, to była raczej wina Hunta niż pogwałcenie dys
cypliny ze strony chłopca. Gdyby Bella znała pobudki,
którymi kierował się syn, byłaby pewnie bardziej skłon
na zapomnieć i wybaczyć.
Zresztą, o ile Hunt pamiętał, waza stała na postu
mencie u podnóża schodów. Równie dobrze on sam
mógł ją strącić.
To nie byłaby pierwsza rzecz zniszczona przez niego
w tym domu. Nie zdarzało się to zbyt często, lecz to
właśnie on rozbił klejnot rodzinny i nikt nie śmiał po
wiedzieć słowa o jego nieostrożności. Wszyscy woleli
udawać, że nic się nie stało. Szkoda, że nie było go
w pobliżu, kiedy chłopiec strącał wazę z postumentu.
Wziąłby tę szkodę na siebie i scena w korytarzu miała
by zupełnie inny przebieg.
- Sądzę, że Kit szedł tutaj.
- Tutaj? - spytała Bella.
- Znalazłem go tu wczoraj w środku burzy, ukrywa
jącego się pod biurkiem.
- Pod biurkiem? - powtórzyła jego słowa. - Ale...
- Bał się. Obiecałem, że ci tego nie powiem, więc
mnie nie zdradź. Biurko wygląda na porządne schronie
nie, zresztą faktycznie jest solidne jak dąb.
- Pan też się bał? Dlatego zszedł pan na dół w środ
ku burzy?
Oby Bella nie zadała tego jedynego pytania, na które
nie miał ochoty odpowiadać. Znacznie łatwiej przycho
dziło mu wyjaśnić pobudki, które przywiodły tu Kita
niż swoje własne.
- Nie mogłem spać. Pewnie z powodu huku grzmo
tów. Zszedłem na dół na szklaneczkę brandy i znala
złem Kita. Z początku...
Przerwał, uświadomiwszy sobie, że pierwszą myślą,
jaka przyszła mu do głowy tej nocy, nie zamierzał się
dzielić. Przynajmniej na razie.
- Co z początku? - chciała wiedzieć.
- Drogie echo - powiedział z uśmiechem - czy po
wtarzasz po mnie wszystko, co powiem?
- Nie, milordzie. Tylko to, czego pan nie powie
dział.
- Jest jeszcze coś, co musimy zmienić. W etykiecie.
- W etykiecie?
- Nie jesteś już panią Simmons. A ja nie jestem two
im chlebodawcą.
- I panem - powiedziała to sotto voce, lecz jej zdzi
wienie było oczywiste.
- Czy mógłbym do ciebie mówić Bello, a ty do
mnie... Hunt? Przyjaciele tak się do mnie zwracają. Lub
Huntingdon, jeśli wolisz. Wszystko, byle nie milordzie.
- A kiedy będziemy sami?
Mógłby przysiąc, że za tym pytaniem, zadanym żar
tobliwym tonem, coś się kryje. Może poufałość zawarta
w tym pytaniu: „A kiedy będziemy sami?". Byli sami
i teraz, ale jej ton sugerował odmienne sytuacje.
- Mam na imię Alexander.
- Wiem.
Cisza gęstniała, w końcu usłyszał szelest gazety, której
czytanie przerwało im to całe zdarzenie. Widać Bella po
szła po nią i najwyraźniej była gotowa wrócić do pracy.
Godząc się z doznanym rozczarowaniem, przeszedł
przez pokój, jak co dzień dotknął krawędzi blatu, lecz
wyczuł coś innego niż powierzchnię biurka.
- Bardzo przepraszam - powiedział skrępowany, że
nie zorientował się, iż ona tu stanęła.
Teraz już to wiedział. Subtelny aromat wody różanej
wzbudził w nim falę pożądania. Mógłby chwycić ją za
ramiona i przyciągnąć do siebie. Zamknąć w objęciach
giętkie ciało. Przywrzeć wargami do jej drżących ust.
Oczywiście nie zrobił tego. Cofnął się o krok od
biurka. Od swojej żony. Czekał.
- Proszę mi wybaczyć, milordzie. To moja pomyłka.
Usłyszał, że zajmuje swoje zwykłe miejsce, torując
mu drogę do fotela.
Całe popołudnie spędził, słuchając pięknego głosu
Belli. W miarę upływu czasu earl Huntingdon coraz jaś
niej uświadamiał sobie, że jest zgubiony. Nie był już za
kochany w głosie kobiety. Był zakochany w niej samej.
- Przyszedłem pana przeprosić, wasza lordowska
mość. - Kit ledwie wyjąkał te słowa.
- Myślałem, że po prostu przyszedłeś z wizytą. -
Hunt uśmiechnął się do chłopca.
Był zdziwiony, gdy Ingalls wprowadził dziecko do
sypialni, lecz pewnie służący uznał, zważywszy na to,
co stało się na dole, że oszczędzi w ten sposób Kitowi
kolejnych nieprzyjemności.
- Zabroniono mi widywać pana. Byłem bardzo nie
posłuszny - powiedział pasierb.
- A chciałbyś mnie widywać? - Earl z nadzieją cze
kał na odpowiedź. - Jeżeli oczywiście uzyskamy zgodę
mamy.
- Ona jest bardzo zła.
- Złości się tylko z powodu nieposłuszeństwa, a nie
z powodu tego, że chciałbyś odwiedzać earla. Może
gdyby wasza lordowska mość z nią porozmawiał...? -
zasugerował Ingalls.
Był zdziwiony, że John wtrąca się do rozmowy, ale
zapewne wiedział znacznie lepiej niż on sam, co dzieje
się w domu. Hunt mógł jedynie zdać się na osąd zaufa
nego służącego.
- Mógłby pan to zrobić? Najbardziej ze wszystkiego
chciałbym pana odwiedzać.
- Earl mógłby złożyć rewizytę. Z pewnością wie
znacznie więcej o znalezionych przez nas żołnierzy
kach. Kiedyś należały do niego, czyż nie tak, wasza lor
dowska mość? - Ingalls dopytywał się naiwnie.
Hunt doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jest
poddany manipulacji, więc uniósł pytająco brew, lecz
ta konstatacja była całkowicie zgodna z prawdą.
- Kiedyś były moją własnością, ale teraz należą
oczywiście do Kita - przyznał.
- Może pan przyjść i się nimi pobawić - padła
wspaniałomyślna propozycja ze strony dziecka.
- Chciałbyś? - Hunt poczytał to za komplement,
mimo iż nadto wyraźnie widać w tym było knowania
Johna.
- Bardzo. Jeżeli mama nie będzie miała nic przeciw
ko temu. Ciocia Fanny z pewnością również nie będzie
zgłaszała obiekcji.
Obaj mężczyźni roześmieli się, słysząc tak ceremo
nialne zaproszenie.
- Zatem powinienem spytać mamę, czy pozwoli
nam rewizytować się nawzajem.
- A teraz jak grzeczny chłopiec powiedz dobranoc
- zaproponował Ingalls. - Odprowadzę cię na górę.
- Niech pan też pójdzie - zapraszał Kit.
I znów Hunt poczuł w swojej dłoni rączkę dziecka,
które rozgrzewało jego serce okazywanym zaufaniem.
- Jego lordowska mość musi porozmawiać z twoją
mamą - przypomniał Ingalls. - Może jutro...
Earl Huntingdon mógł sobie jedynie wyobrazić, że
wymienili porozumiewawcze spojrzenia, lecz chłopiec
uwolnił rękę z jego uścisku, niechętnie, jak mu się zda
wało.
- Dobranoc - powiedział grzecznie. - Proszę przyjść
i pobawić się z nami. Jeżeli mama pozwoli - dodał.
Słysząc tę ostatnią uwagę, earl powstrzymał grymas
i pogłaskał chłopca po jedwabistej czuprynie.
- Spij dobrze - rzekł miękko.
- I niech pan nie zapomni zapytać.
- Nie zapomnę.
- Może jeszcze dzisiejszego wieczoru... - zasuge
rował John.
Na chwilę zapadła cisza.
- Chodź, chłopcze - ponaglił Ingalls, pojąwszy chy
ba, że się zagalopował. - Nie chcemy znów rozzłościć
mamy, spóźniając się z pójściem spać.
Hunt słyszał, jak przechodzili przez pokój. Chłopiec
wybiegł na korytarz, lecz Ingalls obrócił się na pięcie.
- Wielmożna pani jeszcze nie położyła się do łóżka.
Informuję, na wypadek gdyby był pan ciekaw
- Nie jestem - odparł zwięźle earl. - Dziękuję ci za
organizowanie mi wolnego czasu. Czy ty znasz jakieś
nowiny, Ingalls?
- Ja, milordzie? Cóż miałoby to być?
- Tak się tylko zastanawiam.
- Cóż, nie trzeba wielkiej wyobraźni, by zoriento
wać się, że wy oboje, działając wspólnie, łatwiej pora
dzicie sobie z umożliwieniem chłopcu odnalezienia się
w nowym miejscu. On pana polubił, milordzie. To jest
komplement. Niech go pan nie rozczaruje. Uważa, że
jest pan tak odważny, by stawić czoło każdemu wyzwa
niu. Nawet temu.
Drzwi zamknęły się tak szybko, że Hunt nie zdążył
zadać pytania, które go nurtowało. Czemu jego pasierb
miał go za odważnego, skoro nic o nim nie wiedział?
Chyba że...
To Ingalls mógł snuć wojenne opowieści. Resztę ła
two sobie dośpiewać. Belli z pewnością nie spodobało
się, że wkłada małemu do głowy opowiadania o boha
terstwie. On nie znosił historyjek, w których sam wy
stępował.
Wojna nie jest dla dziecka, pomyślał, podchodząc do
okna i uchylając je jak zeszłej nocy. Tym razem powie
trze nie było naelektryzowane. Poczuł jedynie
orzeźwiający chłód. Wystawił nań twarz, rozmyślając
o ostatnim stwierdzeniu Ingallsa. „Uważa, że jest pan
tak odważny, by stawić czoło każdemu wyzwaniu. Na
wet temu".
Znał Johna na tyle dobrze, że chyba domyślał się,
mimo pokrętnego sposobu, w jaki zostało to wyrażone,
jakie wyzwanie służący miał na myśli. Wychodzi na to,
że jego uczucia do Belli, tak jak cała reszta jego życia,
nie są dla Ingallsa tajemnicą. Niewątpliwie został zdra
dzony przez służącego. Zastanawiał się jednak, czy Bel
la może znać inne, ukryte motywy, które pchnęły go do
małżeństwa. Jeżeli tak, to ciekawe, co ona czuje.
Co żona do niego czuje? To było kluczowe pytanie.
Znalezienie nań odpowiedzi stanowiło właśnie owo wy
zwanie, o którym wspomniał John. Miał jedynie nadzieję,
że on sam będzie choć w połowie tak pewny siebie.
ROZDZIAŁ CZWARTY
To był długi dzień, uznała Arabella Huntingdon, sia
dając wieczorem przed toaletką. Jeden z najbardziej de
prymujących. Powierzyła to wyznanie jedynie lustru,
które na pewno nikomu nie zdradzi targających nią wąt
pliwości.
Przede wszystkim ten poranny „wypadek" Kita, jak
określił to earl. Mimo że uprzejmie zbagatelizował stra
tę, było jej niezwykle przykro, że jej syn zniszczył tak
wartościowy i cenny z punktu widzenia historii rodu
przedmiot.
Kit zawsze dobrze się sprawował, ale ze względu na
ograniczenie narzucone przez ich uprzednią skromną
egzystencję, nie miał zbyt wielu okazji do psot. W no
wym domu obudził się w nim naturalny instynkt od
krywcy, a nadarzało się bez liku okoliczności, by przy
sparzać nieustających kłopotów.
Arabella musiała przyznać, że biedna Fanny nie była
w stanie zapanować nad żywym i ciekawskim chłop
cem. Ona zaś nie mogła jednocześnie pilnować syna
i wykonywać pracy, do której została wynajęta. Poślu
biona raczej, pomyślała z goryczą.
To właśnie, pomijając wszystkie inne poważne pro
blemy, wpłynęło na jej zły nastrój. Poślubiła męż
czyznę, którego nie interesowała jako kobieta. Kłopot
w tym, że zdecydowanie czuła się kobietą. Podczas
pierwszego małżeństwa odkryła w sobie potrzeby i pra
gnienia przynależne jej płci. Miała nadzieję, że to dru
gie również da jej szansę na ich zaspokojenie.
Zamiast tego dostała męża, który najwyraźniej nie
miał ochoty na jakikolwiek fizyczny kontakt. Nie chciał
jej nawet dotknąć. Gdy dziś jego ręka przypadkiem
otarła się o jej ciało, cofnął się jak oparzony. Bądź zbru-
kany.
Zacisnęła usta. Wychodząc za earla Huntingdona,
wiedziała, że dzieli ich przepaść, na którą składały się
różnice w pozycji społecznej, bogactwie, wykształce
niu, doświadczeniu i pochodzeniu. Zbyt wielki dystans,
by earl zechciał go pokonać.
Najgorsze, że nie miała na co narzekać. Wyjaśniono
jej przecież zawczasu bardzo dokładnie reguły funkcjo
nowania tego związku. Earl chciał wygody, zatrzymu
jąc ją w swoim domu. Małżeństwo było jedyną drogą,
by uzyskać społeczną akceptację takiego układu, choć
jej własna rodzina, może nie tak utytułowana, też sroce
spod ogona nie wypadła.
Wygoda, pomyślała, czując, jak wzbiera w niej go
rycz. Tylko tyle dla niego znaczyła. Mimo że nazwał ją
„drogim echem" (ciekawe, czy tkwiło w tym jakieś
ukryte znaczenie, zastanawiała się przez cały dzień),
mimo uprzejmości wykazanej w związku z Kitem, mi
mo...
Niemą tyradę wygłaszaną do lustra przerwało puka
nie do drzwi. W pierwszej chwili pomyślała, że syn
znowu wpakował się w kłopoty, ale przecież zostawiła
go z Ingallsem. Rozgrywali bitwę przy kominku, posłu
gując się batalionami ołowianych żołnierzyków, i John
solennie obiecał, że położy małego spać.
- Proszę - powiedziała zaniepokojona. Przekręciła
skrzydło toaletki, tak by widzieć drzwi. Ujrzała w lu
strze... swojego męża. Była zarazem zaskoczona
i oszołomiona. A także przestraszona jak dziś rano, gdy
zobaczyła na podłodze szczątki bezcennej francuskiej
porcelany.
- Tak, milordzie? - Nie mogła złapać tchu, lecz po
nieważ wizyta była niezapowiedziana, wahanie w jej
głosie można było złożyć na karb zaskoczenia.
- Czy mogę wejść? - zapytał uprzejmie.
- Oczywiście.
Zerwała się i pospieszyła ku drzwiom, orientując się
po drodze, że, o zgrozo, jest w negliżu. Co prawda, nie
zbyt prześwitującym, ale zawsze. Zresztą, jakie to ma
znaczenie? Dla jej męża mogłaby być ubrana we wło-
siennicę lub naga.
- Czy coś nie w porządku? - spytała z niepokojem,
mając nadzieję, że natychmiast usłyszy zaprzeczenie.
Nie wolno ci, upominała się w duchu, przyglądając się
przystojnej ogorzałej twarzy.
- Nic, o czym byłoby mi wiadomo - odparł earl.
Wydawał się zaskoczony pytaniem.
Zapadło milczenie, jej serce powoli odzyskiwało
normalny rytm. W końcu przyszedł do jej pokoju. Za
pewne...
- Proszę mi wybaczyć najście, ale... chciałbym po
prosić o przysługę.
- Przysługę?
- Tak, o przysługę. - Uśmiechnął się. - Drobną,
lecz bardzo mi na tym zależy.
- Oczywiście - odpowiedziała, usiłując ukryć roz
czarowanie, które zastąpiło nadzieję. „Drobna przysłu
ga" oznaczała, że nie przyszedł tu dla niej.
- Czy coś nie tak? - spytał.
Już miała powiedzieć „nie tak, milordzie", ale ugryz
ła się w język. Rzeczywiście, prawdziwe z niej „drogie
echo".
- Oczywiście, że nie - odparła.
- Bo głos twój... - zawahał się, kręcąc głową. -
Proszę mi wybaczyć. Jeżeli ktoś jest zmuszony polegać
jedynie na słuchu, to często naraża się na nadinterpre
tację głosów.
- I pan właśnie to robi? Interpretuje głosy?
- Intonację. Modulację. Sądzę, że pomaga mi to zo
rientować się, co ludzie myślą. Znaczna część komuni
kacji jest niewerbalna: gesty, pozy, wyraz twarzy. Jeżeli
kogoś pozbawiono możliwości odczytywania tych syg
nałów, szuka kompensacji. Czasami przesadza.
Pierwszy raz od dwóch lat, od czasu gdy go poznała,
rozmawiał z nią o swojej ślepocie. Wstrzymała oddech,
rozumiejąc, że od jej odpowiedzi mogą zależeć ich re
lacje w przyszłości.
- Myślę, że trudno byłoby uniknąć tej przesady.
Dobrze, z podkreśleniem odpowiedniego dystansu
i obiektywizmu, uznała. Bez nadskakiwania, które pew
nie by mu się nie spodobało. I bez, miała nadzieję, rap
townego ucinania wątku, który pojawił się tak nagle. To
mogłoby nie spodobać się jej z kolei.
- Być może - przyznał. - Jednakże nie przyszedłem
tu dyskutować o moich porażkach.
- Nie sądziłam, że pan poniósł jakiekolwiek. - Mó
wiąc to, przypomniała sobie, jak bardzo było jej przy
kro, zanim przyszedł.
Do debaty na każdy temat w Izbie Lordów przygo
towywał się bardzo starannie, a jego wyważone opinie
były często cytowane w prasie. Niektóre z tych artyku
łów czytała mu na głos, przekonując się, że napawa ją
to dumą - mogła pomagać mu w realizacji celów.
- Oczywiście, to mi pochlebia, ale... przypuszczal
nie nie znasz mnie dostatecznie długo - powiedział,
uśmiechając się ponownie.
- Dwa lata.
- Aż trudno w to uwierzyć - rzekł miękko.
Zdawało się, że ten człowiek stał się częścią jej życia
znacznie dawniej. I oczywiście nie chodziło o małżeń
stwo, o którym nawet wtedy nie myślała.
- Bello?
- Przepraszam. Może przejdziemy do celu pańskiej
wizyty - odparła, siląc się na dowcip.
- Oczywiście. Cel mojej wizyty... - powiedział to
tak, jakby dopiero teraz uświadomił sobie, że istniało
coś takiego.
Z trudem powstrzymała się, by teraz jego nie nazwać
echem.
- Czy moglibyśmy usiąść? - zaproponował niespo
dziewanie. - Jeśli dobrze pamiętam, to koło kominka
stały dwa fotele. Chyba że dokonałaś przemeblowania?
- To był pokój pańskiej matki. - Dowiedziała się tego
od gospodyni, która dodała, że jego lordowska mość na
legał, by zainstalować ją właśnie w tym pomieszczeniu.
- Czasami pozwalała mi tu przychodzić i doglądać
wieczorowych kreacji. Oczywiście chodziło jedynie
o ostatnie poprawki. Przyklejenie sztucznego pieprzy-
ka, wybór ozdób do włosów. Biżuteria.
- Pozwalała panu wybierać? - zainteresowała się
Bella tymi zwierzeniami znacznie bardziej osobistymi
niż to, co słyszała od niego kiedykolwiek wcześniej.
- Od czasu do czasu. Czasami nawet wkładała to, co
wybrałem. Częściej wyjaśniała, dlaczego tego nie zrobi.
Bella była zaskoczona, choć jego głos przepełniony
był nostalgią. Nie wyobrażała sobie, by mogła coś ta
kiego zrobić Kitowi. Gdyby kiedykolwiek dała mu
możliwość wyboru swoich kreacji, bez wątpienia nosi
łaby to, co wskazał syn.
- Pierwsze lekcje dobrego smaku. - Chciała wy
brnąć z niezręcznej sytuacji wywołanej przez nie naj
milsze wspomnienie.
- Obawiam się, że obecnie muszę polegać na guście
Ingallsa. Mogę jedynie mieć nadzieję, że jest bez za
rzutu.
Zalała ją fala gorąca. Pierwszy raz w czasie ich zna
jomości pozbył się na chwilę rezerwy, a ona przestra
szyła się, że wszystko zepsuła bezmyślną uwagą.
- Może być pan pewien, że tak jest w istocie.
- Dziękuję. Ale teraz naprawdę musimy porozma
wiać o Kicie.
- Kicie? - znowu powtórzyła niczym echo.
Miała nadzieję, że przyszedł tu dla niej, i kiedy zro
zumiała, iż nic z tego, poczuła rozczarowanie. Cóż ta
kiego miał do powiedzenia o jej synu? Oczywiście mu
siało to być coś ważnego, skoro z tego powodu pofaty
gował się pierwszy raz do jej sypialni.
- Może przy ogniu? - ponaglił delikatnie.
Znów poczuła się niepewnie. Czy powinna podać mu
ramię? Skoro nie był w tym pokoju od śmierci matki,
poruszanie się po tym terenie może być dla niego trudne
lub nawet niebezpieczne.
- Proszę mi wybaczyć, że byłem tak nieroztropny -
odezwał się, mylnie interpretując jej milczenie. - Może
lepiej porozmawiamy jutro na dole.
- Wolałabym raczej dowiedzieć się, jak pan dotrze
do tych foteli.
Jego wybuch śmiechu rozładował atmosferę.
- Czyżby ten pokój był labiryntem?
Spojrzała w kierunku kominka zachęcającego cie
płem i przytulnością. Po drodze nie było żadnych prze
szkód.
- Chyba nie.
- Więc możemy iść - powiedział, wyciągając rękę.
Chwyciła jego dłoń ciepłą i mocną, zwłaszcza w po
równaniu z jej własną, która drżała.
- Zaufa mi pan? - spytała, patrząc jednocześnie na
tę twarz o doskonałych proporcjach.
- Bez zastrzeżeń. - Chyba wciąż był rozbawiony.
Miała cichą nadzieję, że nic złego nie wydarzy się po
drodze, i podprowadziła go do fotela stojącego po pra
wej stronie kominka. Tu znów się zawahała, a on po
prostu czekał.
W końcu położyła jego dłoń na oparciu. Namacał po
ręcze, zbadał mebel palcami, po czym usiadł.
Poczuła ulgę, że się udało. Podchodząc do swojego
fotela, poczuła drżenie kolan. Opóźniona reakcja na
stres? Czy obawa przed tym, co zaraz usłyszy?
Boże - modliła się w duchu - żeby tylko nie chodzi
ło o to, że Kit i Fanny muszą się wynieść. Rano earl nie
wyglądał na zbyt rozgniewanego. Może to będzie
zwykłe napomnienie, by bardziej uważała na syna, trzy
mała go w pomieszczeniach przeznaczonych dla dzieci.
Była przygotowana na taki warunek, oczekiwała, że
usłyszy coś takiego.
- Sądzę, że powinniśmy zmienić nieco reguły postę
powania wobec Kita.
- Doprawdy? - Zdobyła się tylko na tyle.
- Muszę przyznać, że jego wizyta sprawiła mi przy
jemność. Mam nadzieję, że nie będziesz zabraniać mu
kolejnych odwiedzin.
- Zabraniać? - Nie była pewna, czy dobrze usłysza
ła. - Życzy sobie pan, by tam się pojawiał?
- Wydaje mi się, że lubi mnie widywać, a i mnie
sprawia to przyjemność. Sądzę, że z czasem...
- Tak?
- On nie może zaakceptować tych...
Jej oczy wypełniły się łzami, nad którymi chciała za
panować, przynajmniej na tyle, by nie można było po
znać po jej głosie wzruszenia.
- .. .ograniczeń? Ależ one są niezwykle łagodne, za
pewniam.
- Pomyślałem sobie, że w nocy poczuł się zagubio
ny w ciemnościach, lecz dzisiejszego ranka, a także
wieczorem...
Urwał, uświadomiwszy sobie, że powiedział za
dużo.
, - Kit znów przyszedł do gabinetu? - Nie mogła
uwierzyć, że syn ponownie okazał nieposłuszeństwo,
zwłaszcza po porannej katastrofie.
- Nie, nie - zaprotestował szybko Hunt. - Proszę mi
wybaczyć. Tym razem to Ingalls przyprowadził go do
mnie, aby chłopiec mógł przeprosić za stłuczenie wazy.
W trakcie tej wizyty Kit zaprosił mnie do siebie, aby
śmy razem mogli pobawić się żołnierzykami.
- A pan ma na to ochotę - odparła.
Nie trudno było dostrzec, że tak jest w istocie. Wal
czył z uśmiechem, wyglądał prawie tak samo jak Kit.
Poczuła osobliwy skurcz w sercu. Obawy, które odczu
wała przez kilka tygodni, gdzieś pierzchły.
- Pan go lubi.
- Oczywiście. A co ważniejsze, uważam, że Kit
mnie polubił. Przynajmniej się mnie nie boi. W każdym
razie nie krępuje go nazbyt... to. - Wykonał gest, jakby
chciał dotknąć oczu, po czym wstał, wciąż trzymając
się fotela. - Bello, czy mamy twoją zgodę?
- I błogosławieństwo - odparła, znów walcząc ze
łzami.
- Dziękuję.
- To ja dziękuję, milordzie.
- Hunt - poprawił ją - lub Alex, jeśli wolisz.
Kiedy będziemy sami. Właśnie byli. Sami w jej sy
pialni.
- Niech będzie Hunt - zgodziła się.
- To nie było takie straszne, nieprawdaż?
- Nie aż tak jak sobie wyobrażałam.
- Świetnie. Zatem będę życzył dobrej nocy.
- Potrzebujesz, żebym...
- Innym razem. Znam drogę - odparł, lecz nie ru
szył się z miejsca.
- Czy coś jeszcze? - spytała, patrząc na cienie, które
rzucały płomienie na twarz męża.
- Żałujesz, Bello?
Doskonale wiedziała, co ma na myśli, i postanowiła
poradzić się serca, by dać szczerą odpowiedź. Nie żało
wała oczywiście, że go poślubiła, lecz było jej przykro
z powodu charakteru łączących ich więzi. Pomijając
dzisiejszą wylewność, nie weszła do jego świata. Jesz
cze nie.
- Nie - wyszeptała ze ściśniętą krtanią. - Niczego
nie żałuję.
- Świetnie - odwrócił się i pewnie ruszył ku
drzwiom.
Trzymał już dłoń na klamce, kiedy zatrzymało go jej
pytanie.
- A ty? Czy ty czegoś żałujesz?
Nie widziała teraz jego twarzy i zrozumiała, co miał na
myśli, mówiąc o subtelnościach mimiki. Chciała spojrzeć
mu w oczy, kiedy usłyszy odpowiedź. Musiała czekać.
- Jedynie tego, że zwlekałem tak długo - powiedział
w końcu, otworzył drzwi i zniknął w mroku korytarza.
Czyżbym zrobił z siebie głupca? - zastanawiał się
rano, siadając za biurkiem i czekając, aż Bella zejdzie
na dół. Kiedy go pozdrowi, może będzie umiał
wyczytać to z tonu jej głosu, który zdradzał więcej niż
wypowiadane słowa. Coś się wydarzyło ostatniego
wieczoru...
- Zamierzamy wcześnie zabrać się do pracy, milor
dzie? - spytał Ingalls, wchodząc do gabinetu.
John najwyraźniej oczekiwał, że pracodawca poczeka
do czasu, gdy pojawi się na dole o zwykłej porze, lecz nie
umknęło jego uwagi, jak wcześnie posłano po niego tego
ranka, by pomógł w toalecie i ubieraniu się pana. Nie wie
dział też zapewne, że Hunt prawie nie spał tej nocy.
- A czemu nie? - spytał lord.
Służący postawił tacę na stole, lecz earl nie tknął
chińskiej porcelany.
- Czy coś pana trapi, milordzie?
Hunt rozważał przez chwilę, czy nie zapytać Johna
o zdanie. W końcu niewiele z rzeczy, dziejących się
w domu, uchodziło jego uwagi. Jednak to była sprawa
nazbyt osobista. Nie było też żadnej gwarancji, że słu
żący powie prawdę.
- Trapi mnie jedynie brak kawy - odpowiedział.
- Oczywiście. Pozwoliłem sobie przynieść najnow
sze zaproszenia. Z początkiem świątecznego sezonu
przychodzi ich coraz więcej. Myślę, że zechciałby pan
przedyskutować z małżonką, które z nich przyjąć.
Ingalls wiedział oczywiście, że earl większość z nich
odrzuca. Gros pochodziło od parlamentarzystów z jego
frakcji, wiele przysyłano ze względu na jego tytuł. Nie
liczne, które przyjmował, były zaproszeniami na domo
we spotkania w gronie bliskich przyjaciół.
- Wiesz przecież... - zaczął, ale John ciągnął jakby
nigdy nic.
- Pańska małżonka musi być podekscytowana. Wy
obrażam sobie, że już od dawna nie bywała w towarzy
stwie. To niewybaczalne w przypadku tak czarującej
młodej kobiety. Proszę mi wybaczyć śmiałość, ale zy
skałaby jeszcze, ubierając się nieco modniej. W każdej
chwili mogę kazać posłać po modniarkę.
- Doprawdy, John?
Nie było wątpliwości co do intencji Ingallsa. Nie ule
gało kwestii, że wszystko, co mówił, było dokładnie
przemyślane. Absolutnie odpowiadało prawdzie. Bella
od dawna już nie bywała w towarzystwie, od dawna nie
sprawiła sobie nowej kreacji.
- Sugerujesz, że lady Huntingdon jest źle ubrana?
- Mówię jedynie, że to zbrodnia, by taka kobieta nie
miała najmodniejszych strojów w stolicy. Gdyby pan mógł
ją zobaczyć, niewątpliwie zgodziłby się pan z tą opinią.
„Gdyby pan mógł ją zobaczyć"... To była doskonała
okazja, by zrobić coś, na co już od dawna miał ochotę.
Na długo przed tym, zanim zdecydował sie ją poślubić.
Mimo łączącej ich przyjaźni nie poprosił Ingallsa, by
opisał mu Bellę. Nie zrobił tego i teraz.
- Otrzymałem pozwolenie od lady Huntingdon, by
mały mógł mnie odwiedzać - powiedział, zamiast wy
jawić swą prośbę. - Będę zobowiązany, jeżeli przypro
wadzisz go po południu. O ile zechce przyjść.
- Och, oczywiście, że zechce. Proszę się tym nie
martwić. Ma do pana, milordzie, tysiące pytań. Jest bar
dzo podekscytowany.
- Pytań na jaki temat?
- Na pański przede wszystkim. O doświadczenia
z półwyspu. Proszę się o to nie gniewać na chłopaka,
bo, obawiam się, to moja wina. Trochę mu opowiada
łem, jak tam sobie poczynaliśmy.
- To raczej zbyt drastyczne tematy dla małego
chłopca. Nie jestem pewien, czy jego matka byłaby za
chwycona.
- Może i nie - zgodził się John. - Ale jest bystry, ma
żywą inteligencję i nie zaszkodzi mu kilka opowieści.
Będzie pana męczył, aż nie zaspokoi ciekawości w tym
względzie.
- Nie miałem zbyt wiele kontaktów z dziećmi - oz
najmił Hunt.
Zaczął się zastanawiać, czy inicjowanie przyjaźni
z pasierbem to dobry pomysł. Zrozumiał, że w zbyt
wielu gwałtownych zmianach, jakie zaszły w jego ży
ciu, dyskretnie maczał palce służący.
- Najwyższy czas, aby pan je zaczął nawiązywać -
powiedział John. - Czas, żeby pan postarał się o włas
ne. Takie jest moje zdanie.
- Nie przypuszczam, abym je podzielał. Dziękuję,
ci, Ingalls - powiedział lodowatym tonem Hunt, mając
nadzieję, że dostatecznie jasno daje do zrozumienia, że
dalsza rozmowa na ten temat jest mu niemiła.
- To też część pańskich problemów - odparł służą
cy, stawiając na blacie filiżankę. - Nigdy nie pyta mnie
pan o zdanie.
- Dzień dobry - odezwała się Bella, przechodząc
przez gabinet.
Zastanawiał się, czy słyszała coś z tego, o czym była
tu mowa, zwłaszcza sugestie Ingallsa dotyczące potom
stwa. Choć był przekonany, że potrafi „czytać" z jej
głosu, te dwa słowa nie dawały żadnych wskazówek.
Ot, po prostu, jak każdego ranka przyszła do pracy.
- Milady - spytał John - czy życzy sobie pani her
baty?
- Dziękuję, nie. Już piłam.
- Sądzę, że możemy wystawić na szwank domowy
budżet, godząc się na drugą filiżankę - wtrącił się Hunt,
dziękując Bogu, że w jego głosie nie znać podenerwo
wania.
- Dziękuję. Dobrze wiedzieć, że nie ściga nas ko
mornik.
Earl wyczuwał napięcie Johna przysłuchującego się
rozmowie. Było oczywiste, że relacje pomiędzy mał
żonkami uległy subtelnej odmianie. Nie był pewien,
który aspekt wczorajszej wizyty w jej buduarze na to
wpłynął, ale efekt napawał go otuchą.
- Właśnie zaczyna się sezon świąteczny - powie
dział pomny uwag Ingallsa. - Rachunki od twojej kraw
cowej mogą nas zrujnować.
- Rachunki od mojej krawcowej?
- To by było tyle - zwrócił się Hunt do Johna, zdzi
wiony, że ten ociąga się z odejściem w momencie, kie
dy poruszył zasugerowany przez Ingallsa wątek.
- A pańska kawa, milordzie?
- Może później - odparł, usiłując zachować powagę.
- Doskonale, milordzie. - John sprawiał wrażenie
oburzonego.
Marudził, ustawiając naczynia na tacy, przeciągał jak
mógł moment odejścia, lecz wreszcie pojął, że Hunting-
don nie odezwie się, póki nie zostanie sam na sam
z żoną.
Przyjacielu, obydwaj możemy bawić się w manipu
lacje, pomyślał ze złośliwą satysfakcją Hunt. To mało
stkowe, ale przejrzał Ingallsa i postanowił stawić mu
czoło.
Odezwał się dopiero wtedy, kiedy w końcu za służą
cym zamknęły się drzwi.
- Nigdy nie sprawiałaś sobie nowych strojów z oka
zji sezonu?
- Nie przypuszczałam, że przyjmujemy zaprosze
nia, wymagające nowych sukni.
My. Pomyślał ironicznie, że wpadł we własne sidła,
lecz zdał sobie jednocześnie sprawę, iż jest gotów na
takie ustępstwa, że dla niej może zacząć bywać. John
miał oczywiście rację. Ona zbyt długo nie pojawiała się
na przyjęciach.
Hunt prawdopodobnie lepiej niż ktokolwiek inny
orientował się, jak ciężkie było życie tej kobiety po
śmierci Bertranda, zwłaszcza w okresie, gdy jeszcze nie
była u niego zatrudniona. Bella i Bertrand byli oboje
sierotami, nie mieli rodzin, które zaproponowałyby
wsparcie materialne wdowie lub choćby dach nad gło
wą. Mówiła o tym całkiem otwarcie podczas ich pier
wszego spotkania. Niewielką sumkę pozostawioną
przez męża wydała na życie, w końcu zdecydowała się
na znalezienie pracy.
Znając Bellę, wiedział, że nie pragnie niczego dla
siebie. Zastanawiał się, kiedy ostatnio sprawiła sobie
nową suknię. Zrobiło mu się przykro, że Bella jest już
od ponad miesiąca jego żoną, a on nawet nie pomyślał,
by zadbać o jej garderobę. Niezależnie od wszelkich
zmian to był jego obowiązek, a nie jej.
Zresztą nawet by nie mogła. Dawkins, człowiek zaj
mujący się jego finansami, mógł uznać, że należy prze
stać wypłacać apanaże lady Huntingdon. A to oznacza
ło....
- Przecież ty nie masz pieniędzy - powiedział na
głos.
Roześmiała się.
- Jeżeli sądzisz, że dostaniesz na piśmie małżeńską
ugodę, to się rozczarujesz. Powinieneś pomyśleć o tym
przed ślubem.
- Wybacz, Bello. Chodzi o to, że zapomniałem
o należnych ci pieniądzach.
- Masz na myśli pieniądze na moje wydatki?
- Oczywiście. Jesteś moją żoną.
- Lady Huntingdon. - W jej głosie znać było rozba
wienie.
- Musisz zatem odpowiednio się ubierać. - Uświa-
domił sobie, że może, tak jak John, popróbować mani
pulacji.
- Żebym nie wprawiała cię w zakłopotanie na tych
wszystkich przyjęciach, w których będziemy uczestni
czyć? - spytała z kpiną w głosie.
- Oczywiście. To, co uchodziło mi jako kawalerowi,
nie przystoi świeżo zaślubionemu małżonkowi.
- Czy ty rzeczywiście zamierzasz.... - nie dokoń
czyła pytania.
- Zabrać cię na tańce? - zasugerował, uświadamia
jąc sobie, że właśnie tego pragnie najbardziej. Chciał
wziąć Bellę w ramiona przynajmniej na chwilę, chciał
też poprowadzić ją po parkiecie.
Kiedyś miano go za dobrego tancerza. Umiejętność
tak samo ceniona w drużynie Wellingtona jak dobre
oko strzelca i sprawność jeździecka. Czemu zatem nie
mógłby poprosić jej do walca? O co tyle hałasu?
Nie zważając na jej konsternację, zapytał:
- Czy masz ulubioną modniarkę?
- Nawet jeśli, to już pewnie umarła albo zmieniła
zawód - odpowiedziała opryskliwie. - Albo zrezygno
wała ze świadczenia mi usług.
- Zatem postanowione.
- Cóż takiego? - spytała skonsternowana.
- Potrzebujesz nowych toalet, odpowiednich dla
lady Huntingdon. Muszą pochodzić oczywiście od naj
lepszej krawcowej w Londynie. Za twoim pozwole
niem, oczywiście.
Upłynęła dłuższa chwila, nim zdecydowała się na
odpowiedź, a zrobiła to tonem, którego wcześniej nie
słyszał. Ale co tam ton, słowa były ważne.
- Oczywiście. Jak sobie życzysz. Będę zaszczycona,
mogąc wejść do towarzystwa, opierając się na twym ra
mieniu.
Znów dał się zapędzić w kozi róg. Niczego jednak
nie żałował. Zadziwiające.
ROZDZIAŁ PIĄTY
- Ten materiał wspaniale koresponduje z twoją kar
nacją, moja droga. I krój też nie mógłby być lepszy.
Arabello, wyglądasz jak z obrazka! - zachwycała się
Fanny. - Zgodzi się pan ze mną, milordzie?
Po tej bezmyślnej uwadze zapadła krępująca cisza.
Hunt odczuwał napięcie, stojąc u stóp schodów i cze
kając na żonę. Nie zwrócił uwagi na słowa biednej Fan
ny, ale naprawdę chciał zobaczyć Bellę. Po raz pierwszy
od bez mała dziesięciu lat wzbierał w nim gniew z po
wodu kalectwa, gniew, nad którym z trudem panował.
- Proszę mi wybaczyć, lordzie Huntingdon - powie
działa Fanny drżącym głosem. Znać było, że starsza pa
ni jest mocno zaambarasowana popełnioną gafą.
- Tu nie ma nic do wybaczania, pani Hargreaves.
Jestem przekonany, że lady Huntingdon rzeczywiście
wygląda jak z obrazka - powiedział Hunt, zachowując
obojętną minę, wypracowaną przez lata.
Zastanawiał się, jak przetrwa ten wieczór. Pomimo
słów Ingallsa, mimo że zgadzał się z jego sugestiami,
wprowadzanie Belli w towarzystwo było chyba błę
dem. Za wszelką cenę chciał sprawić żonie przyje-
mność. Fantazjował na długo przed tym, nim włożył
strój wieczorowy, że trzymając ją w ramionach, zatacza
powoli kręgi na parkiecie. Wiedział jednak, przez co bę
dzie trzeba przejść.
Zdawał sobie sprawę, jakie nieprzyjemne uwagi padną
tego wieczoru, gdy Bella będzie prowadziła go do sali ba
lowej. Przywykł do poruszenia, jakie wywoływało jego
przybycie, ale jak ona to zniesie? Wiedział też, że nie zdo
będzie się na odwagę, by poprosić ją do walca, o czym
marzył od czasu przyjęcia tego idiotycznego zaproszenia.
Zorientował się niespodziewanie, że Bella stoi tuż
przed nim, poczuł subtelny różany aromat. To dobrze
oddawało obecny stan jego umysłu. Była tuż obok, a on
wyczuł to dopiero po dłuższej chwili. Takie roztargnie
nie nie wróżyło niczego dobrego na resztę wieczoru.
Musiał maksymalnie się skoncentrować, aby nie zro
bić z siebie głupca. Głupca lub obiektu współczucia. Je
żeli przydarzy się jakaś ambarasująca katastrofa, będą
współczująco szeptać na temat jego żony.
- Tędy proszę. - Ujął jej dłoń, dotknął palców w je
dwabnych rękawiczkach. - Zaiste, przednia tkanina.
Barwy księżycowych promieni, delikatna niczym
mgiełka. Nie znam się na tym, ale powiadają, że to chiń
ska produkcja.
Powiedział to zupełnie swobodnie, zaczaj się odprę
żać. Może jednak wpłynął na to fakt, że nie cofnęła ręki
i najwyraźniej nie miała zamiaru tego uczynić. Podniósł
jej dłoń do ust, dotknął wargami delikatnego materiału.
- Będziesz niewątpliwie najpiękniejszą kobietą na
balu - zawyrokował. A potem już ciszej, tak że tylko
ona mogła go usłyszeć. - Nie wiesz nawet, jak bardzo
pragnąłbym cię ujrzeć.
Dłoń zamknięta w jego uścisku zadrżała. Puścił ją
natychmiast, żałując swojej szczerości. Dziś wysłucha
dostatecznie dużo aluzji do jego ślepoty; większość za
pewne padnie mimochodem i będzie niezamierzona,
lecz równie bolesna jak uwaga Fanny. Miał tylko na
dzieję, że nie będą to uwagi nazbyt złośliwe. Za nic nie
chciał zepsuć jej tego wieczoru.
- To znacznie lepiej, że nie możesz mnie zobaczyć
- odpowiedziała cicho Arabella. W jej głosie pobrzmie
wała ironia. - Nie chciałabym sprawić ci zawodu, nie
zostając królową tego lub jakiegokolwiek innego balu.
Reszta jego obaw rozwiała się, gdy usłyszał te słowa.
Bella ujęła go pod ramię i mógł poprowadzić ją do
drzwi wyjściowych. To nie było takie trudne, pomyślał,
podczas gdy lokaj pomagał mu usadowić się w oczeku
jącym powozie. Tak to już jest, przeszkody pojawią się
po przekroczeniu progu domu. Świat nie wydawał mu
się przyjazny.
Spotykać nowych ludzi, konwersować z wciąż zmie
niającymi się osobami, nie zważając na muzykę i panu
jący zgiełk. Torować sobie drogę w obcej przestrzeni,
będąc otoczonym przez tłum i zdanym na łaskę innych,
czego nienawidził ze szczerego serca.
Dla dobra Belli wytrzymam i to, postanowił sobie,
przywołując całą odwagę, której nabył przez lata spę
dzone w wojsku. I tę inną, pozwalającą mu przetrwać
długie mroczne lata, które upłynęły od czasu stoczenia
przezeń ostatniej bitwy. Dziś, jak zawsze, musiał stawić
czoło najtrudniejszemu przeciwnikowi - własnej pysze.
Wieczór całkowicie odbiegł od oczekiwań Arabelli.
Z gracją wirowała na parkiecie w towarzystwie przyjaciół
earla Huntingdona. Ten akurat służył wraz z jej mężem
w Hiszpanii, a jeszcze tylu innych dżentelmenów okazało
jej zainteresowanie. Dawni żołnierze nie byli jedynymi,
którzy zwracali uwagę na lady Huntingdon. Tańczyła rów
nież z najbardziej wpływowymi członkami rządu.
W miarę jak mijał wieczór, zamazywały się jej na
zwiska i twarze. Pewne było jedno - była rozchwyty
wana, każdy taniec miała już zarezerwowany.
Gdyby była próżną kobietą, mogłaby przypisać tę
popularność atrakcyjności własnej osoby lub wspania
łej sukni, która ją zdobiła. Propozycja Hunta, by oddać
się w ręce najlepszej londyńskiej modniarki, została
wykorzystana w stu procentach. Miała najpiękniejszą
kreację na całej sali, a lustra przekonywały, że rzeczy
wiście wygląda doskonale.
Nie daj się zwieść próżności, przestrzegła się w du
chu Arabella. Zaczęła podejrzewać, że te wszystkie za
chwyty na jej temat to spisek przyjaciół męża. Kto wie,
może i on sam maczał w tym palce?
Wyłowiła wzrokiem Hunta z tłumu. Stał po drugiej
stronie sali - ze względu na wzrost łatwo było go do
strzec - pochylając głowę, by usłyszeć, co mówi do nie
go premier. Bezwiednie dala znów porwać się rytmowi
walca, lecz nie przestała obserwować earla.
Miała wrażenie, że przyciąga jej uwagę. Wirowała
w ramionach przystojnych mężczyzn, a wolałaby tań
czyć z mężem. Zresztą, czy powinna narzekać?
Hunt mógł jedynie zachować nieco więcej powścią
gliwości, odsyłając ją na parkiet w ramionach każdego
dżentelmena, który poprosił go o możliwość zatańcze
nia z żoną, uznała Arabella. Wydawało się, iż sprawia
mu przyjemność, że stała się atrakcją wieczoru.
Znając go wystarczająco dobrze, Arabella rozumiała,
że ten wieczór musi być dla niego koszmarnie nudny.
Bal to przecież tańce, a to chyba nie jest jego ulubiona
rozrywka. Przynajmniej przez ostatnie dwa lata w jego
terminarzu spotkań towarzyskich nie dostrzegła bali
i wieczorów tańcujących. Aż tu nagle taka odmiana.
Proszono ją do każdego tańca, zupełnie jakby to
wcześniej zaplanowano. W pewnym momencie zdała
sobie sprawę, że Hunt przyprowadził ją, by sprawić jej
przyjemność. Z pewnością mu się to udało. Największa
satysfakcja, to że mąż tak starannie wszystko obmyślił,
mając wyłącznie ją na uwadze. Gdyby tylko...
- Czyżbym panią nudził, lady Huntingdon? - za
gadnął ją aktualny partner. - Już po raz drugi pozosta
wiła pani moje pytanie bez odpowiedzi. Jeśli w rzeczy
wistości jestem tak mało atrakcyjny, to może powinie-
nem podziękować pani już teraz, nim umilknie muzy
ka?
Zaskoczona spojrzała w piwne oczy mężczyzny,
przestała na chwilę wodzić wzrokiem za Huntem.
Każdy może się spodziewać, że partner w tańcu
będzie podtrzymywał konwersację - wyszeptał jej do
ucha. - Nie wiem, kto na to wpadł, ale już tak jest, i to
raczej powszechnie przyjęty zwyczaj.
- Niezmiernie mi przykro - zreflektowała się Ara-
bella, czując, jak oblewa ją rumieniec. - Proszę o wy
baczenie, lordzie... - Za nic w świecie nie potrafiła
przypomnieć sobie nazwiska. Roześmiał się, a to spra
wiło, że spłoniła się jeszcze bardziej.
- Ardley - podpowiedział. - Właściwie to zachwy
cające poznać kogoś tak zakochanego we własnym mę
żu. To wyjątkowa rzadkość w naszym towarzystwie.
Nawet jeżeli dotyczy to młodej pary. Hunt to szczę
ściarz. Zagarnęła go pani dla siebie bez reszty, niepraw
daż?
W oczach mężczyzny wciąż błyskały figlarne ogniki,
więc uznała, że nie warto się bronić.
- Myślę, że należałoby to sformułować nieco ina
czej. Nie wiem, kto na to wpadł...
Jak przewidywała, roześmiał się.
- Ależ pani jest w nim zakochana. Nie da się temu
zaprzeczyć. Jest pani zakochana w mężu tak samo jak
prawdopodobnie on w pani.
- On zakochany we mnie? - powtórzyła, przypomi-
nająć sobie, jak Hunt droczył się z nią z powodu tych
powtórzeń. Moje drogie echo?
- Oczywiście - odparł Ardley. - Wszyscy zdziwili
śmy się wielce, słysząc wiadomość o waszym małżeń
stwie, bo Hunt przysięgał, że nigdy nie stanie się cięża
rem dla żadnej kobiety... Aż tu nagle... Zobaczywszy
panią, zrozumieliśmy, czemu zmienił zdanie.
W jego oczach zgasły iskierki rozbawienia.
- Earl Huntingdon nigdy mnie nie widział - powie
działa.
I nigdy nie zobaczy, dodała w myślach. To było chyba
nawet trudniejsze do zniesienia po słowach, które wypo
wiedział mąż, całując dziś jej dłoń u stóp schodów.
- Czy opowiadał, jak stracił wzrok?
- Nie - zaprzeczyła, zastanawiając się, czy pragnie
poznać tę historię. I czy mąż byłby zadowolony, że ją
usłyszała. Wiedziała, że nie dowie się tego nigdy od
Hunta, i nie odważy się o to pytać. Nie przerwała jed
nak lordowi Ardleyowi, gdy ten rozpoczął opowieść.
- Był jednym z ulubionych oficerów sztabowych
Wellingtona. Wszyscy o tym wiedzieli, lecz nikt nie
miał mu za złe tych względów. Hunt zaskarbił sobie
nasz szacunek na więcej sposobów, niż zdołałbym wy
liczyć. Zjednywał go wciąż od nowa. Im trudniejsza by
ła misja, tym bardziej pewne było, że to właśnie Hunt
będzie musiał jej podołać.
Lord Ardley zmienił nieco sposób prowadzenia part
nerki.
- Był tam taki nerwowy porucznik, prosto z Londy
nu, który sądził, że wojna to tylko chwała i honor, wal
ka z wiatrakami. Jeden z tych głupków, których wete
rani, jak Hunt, starali się unikać za wszelką cenę, uwa
żając taką kompanię za złą, szaloną i przede wszystkim
niebezpieczną.
- I co, ten porucznik okazał się taki? - Uśmiechnęła
się.
- Och, znacznie bardziej, niż się pani wydaje. Nie
minął miesiąc, jak wpakował się w poważne tarapaty.
Nikt się specjalnie nie dziwił, że tak szybko, ludzie po
wiadali: „diabeł go porwał". Najpoważniejszym kłopo
tem było jednak to, że dowodził ludźmi, na których
również sprowadzał kłopoty. Wielu z nich zginęło przez
jego głupotę.
Znów przerwał opowieść, wypatrując Hunta w tłu
mie. Earl śmiał się z czyjegoś dowcipu, wydawało się,
iż dobrze się bawi. Arabella miała nadzieję, że tak jest
w istocie.
Brązowe oczy lorda Ardleya spoglądały na nią tym
razem z powagą.
- To Hunt oczywiście ruszył z odsieczą. I nawet
udało mu się wyprowadzić większość żołnierzy z po
twornego bałaganu, w który wpakował ich nasz wspa
niały bohater. Większość z nich. - Zacisnął usta.
- A co z porucznikiem?
- Dostał francuską kulę w ramię i spadł z konia.
Prawdziwy heroizm, nieprawdaż? - zakpił.
- Zginął?
- Ach nie, jego także Hunt uratował. Powalił fran
cuskiego dragona, który już się poważnie zabierał do
dzieła. Wsadził chłopaka na własnego konia i mocnym
klepnięciem w zad odesłał w kierunku naszych linii.
Klepnął oczywiście wierzchowca, nie porucznika. Tam
okazało się, że był to jedynie czysty postrzał, kula nie
uszkodziła kości. Prawdziwy cud, orzekły łapiduchy.
- A Hunt? - szepnęła Bella, znając już odpowiedź
na pytanie, które postawiła sobie na początku rozmowy.
Nie chciała tego słuchać.
- Francuski szrapnel wybuchł mu prawie pod noga
mi. Skoro zaś odesłał konia... Nikt widząc, co się stało,
nie spodziewał się, że jeszcze go zobaczymy. Odnalazł
go dopiero wysłany wieczorny patrol, który miał poza
bierać ciała poległych. Szrapnel zapalił trawę; inaczej
Hunt mógłby się czołgać, ale ten żar...
- Proszę mi tego oszczędzić!
Sparaliżowana okropnością opowieści zgubiła rytm i
w końcu zatrzymali się w samym środku wirujących par.
- Proszę mi wybaczyć. Nigdy bym tego pani nie
opowiadał, ale chciałem, by pani wiedziała, jakiego for
matu człowiekiem jest pani mąż.
- Teraz już wiem - powiedziała, zmagając się z po
twornymi obrazami podsuwanymi przez wyobraźnię
pobudzoną zasłyszaną historią.
- Jest pani bardzo blada, lady Huntingdon. Jeżeli
oddam panią Huntowi w takim stanie, przetrzepie mi
skórę i będzie miał słuszność. Może łyk świeżego po
wietrza? - zasugerował.
Stali właśnie koło francuskich drzwi, prowadzących
do ogrodu. Może rzeczywiście poczuje się lepiej, gdy
zaczerpnie chłodnego nocnego powietrza? - pomyślała
Arabella. W sali robiło się coraz tłoczniej i coraz gorę
cej. Ardley miał rację. Hunt mógłby wywnioskować
z tonu jej głosu, że coś jest nie tak. Znał ją już na tyle
dobrze, że odkryje to bez trudu.
Ardley powiódł ją do drzwi i gdy tylko przestąpiła
próg, poczuła, że to była roztropna decyzja. Hunt nie
zacznie się o nią martwić, ona postoi jedynie chwilę lub
dwie, by uspokoić myśli i dojść do siebie.
- Może przynieść pani coś odświeżającego?
- Tak, bardzo proszę. Jest pan niezwykle uprzejmy.
- O nie, milady. To, co zrobiłem, jest wprost niewy
baczalne. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie,
chyba jedynie to, że jestem nadal takim samym poryw-
czym, bezmyślnym durniem jak tamtego dnia w Hisz
panii. - Powiedziawszy to, zniknął w tłumie wypełnia
jącym salę balową.
„Jestem nadal takim samym porywczym, bezmyśl
nym durniem jak tamtego dnia w Hiszpanii". Zrozu
miała, że to właśnie Ardley jest tym porucznikiem, któ
rego kretyńskie wyczyny sprawiły, że ta wojna koszto
wała jej męża tak wiele, więcej niż kogokolwiek inne
go. Gdyby Hunt miał tamtego dnia wybór, pewnie wo
lałby zginąć.
Zaczerpnęła powietrza, usiłując sobie poukładać
w głowie całą tę historię i wszystkie płynące z niej im
plikacje. Oczywiście zdarzyło się to ponad dziesięć lat
temu i zapewne Hunt nie myślał już o tym w ten spo
sób. Pogodził się przypuszczalnie z konsekwencjami
własnego bohaterstwa.
Dziś zrozumiała w pełni, jak świetnie dawał sobie ra
dę ze swoją ślepotą. Z elegancją znosił bycie ciężarem
dla innych, choć oni nigdy nie narzekali. Ułatwiał i
swobodne zachowanie w swojej obecności, znos
okropne bombardowanie dźwiękami płynącymi _
wszystkich stron. Pozwolił jej dziś, niezdarnej i niezde
cydowanej, być przewodniczką wprowadzającą go
w ten ogromny tłum.
Żaden mężczyzna nie życzyłby sobie przyswajać ta
kich lekcji. A już z pewnością nie ktoś opisany właśnie
przez Ardleya - elegancki i szanowany oficer.
- Bella? - usłyszała za plecami.
Odwróciła się w porę, by zobaczyć, jak Ardley cofa
się, zostawiając Hunta w szerokich drzwiach. Czekał na
odpowiedź, nie zważając na hałas za plecami.
- Tu jestem - odparła.
Nie odważyła się podejść do męża. Nieostrożne sło
wo, ton litości w głosie, mogłyby okazać się fatalne
w tym przypadku. Zdawała sobie z tego sprawę, lecz
instynktownie chciała podbiec do Hunta, utulić go w ra
mionach niczym Kita, całować.
Jednak minęło ponad dziesięć lat, odkąd go okale-
czono, i nikt nie mógł ukoić tego bólu. Nikt, nawet ona,
gdyby nawet spróbowała. Przecież nie była jego matką,
lecz żoną. Trzeba w końcu wejść w swoją rolę.
- Ardley powiedział, że jesteś chora.
Był zatroskany i zdziwiony. Czemuż on o to py
ta? - pomyślała zdziwiona. Przecież nie chorowała
ani przez jeden dzień, odkąd ją zatrudnił. Skąd po
mysł, że właśnie tego wieczoru, zaplanowanego prze
zeń precyzyjnie niczym operacja wojskowa, miałaby
ulec jakimś chimerom?
- Jestem po prostu zmęczona duchotą i hałasem.
I tym, że ciągle depczą mi po palcach.
- Mam go wyzwać na pojedynek?
- Kogo? - pomyślała zaniepokojona, że lord Ardley
przyznał się, że wszystko jej opowiedział.
- Oczywiście tego prostaka, który deptał ci po palcach.
Roześmiała się, opadło napięcie, które odczuwała
przez ostatnie minuty. Hunt był znów pogodny, łagod
ny, opiekuńczy. Zrozumiała, że czuje się przy nim pew
nie, bo wie, że zawsze się o nią zatroszczy. Jak choćby
dzisiejszego wieczoru.
- Wybaczę łajdakowi pod warunkiem, że zawieziesz
mnie do domu.
- Zmęczona?
- Jedynie tym - odparła szczerze - balem, hałasem,
duchotą.
- Myślałem, że ci się to wszystko spodoba. Ęyłaś,
tak czy owak, królową tego balu.
- To pewnie z powodu stroju. - Wiedziała doskona
le, czemu poruszył ten temat.
- Nie, to z powodu kobiety, która go nosi - sprosto
wał. - Wielu mężczyzn podchodziło do mnie, by pogra
tulować mi, że jestem szczęściarzem. Większość z nich
zaraz po tańcu z tobą.
- Cóż, po prostu próbowałam nie deptać im po pal
cach.
Ucieszył ją śmiech męża. Teraz, gdy przyszła do sie
bie po tej koszmarnej opowieści, mogła śmiać się razem
z nim.
- Jestem pewien, że nawet by tego nie zauważyli,
a co więcej, nie mieliby nic przeciwko temu.
- A ty miałbyś?
To było powiedziane z lekką kpiną, zaledwie wygło
szona sugestia. Mimo to uśmiech zniknął z jego twarzy,
która przybrała taki sam surowy wyraz jak w chwilach,
gdy koncentrował się na czymś wyjątkowo dla niego
trudnym.
Czekała na odpowiedź, lecz on milczał i było to
przygnębiające. Rozpływające się w chłodnej ciemno
ści dźwięki muzyki, dochodzące z parkietu, podkreślały
jedynie niezręczność sytuacji. W końcu przemówił,
lecz nie była to odpowiedź na jej pytanie.
- Zabiorę cię do domu najszybciej, jak się da. Musi
my tylko oficjalnie się pożegnać i przeprosić gospoda
rzy. Na pewno poczujesz się lepiej z dala od tłumu.
Osiągnęła jedynie tyle, że oboje poczuli się zakłopo-
tani. Zmarnowała wieczór, który został zaplanowany
dla jej przyjemności. To błąd, którego nie wolno popeł
nić po raz drugi.
- Niewątpliwie masz rację - stwierdziła.
Wyprostowała się, dumnie uniosła głowę, przeszła
przez taras, by ująć go pod ramię. Zamierzała wprowa
dzić męża do sali balowej, lecz on się nie poruszył.
- Bello, czy dobrze się bawiłaś?
- Tak, dziękuję. - To było bardziej formalnie, niż
zamierzała.
- Zatem... może w następny wieczór... - zabrzmia
ło to jak pytanie.
Hunt uczynił krok do przodu, zmuszając żonę, by po
szła z nim lub pozostawiła go bez przewodnika. Po dro
dze domu już się nie odzywał.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
, Jestem pewien, że nawet by tego nie zauważyli, a co
więcej, nie mieliby nic przeciwko temu. A ty miałbyś?"
Nie istnieje inne racjonalne wytłumaczenie, pomyś
lał earl Huntingdon, podchodząc do okna sypialni
i przypominając sobie rozmowę na tarasie po raz setny
od powrotu z balu.
Bella chciała z nim zatańczyć. A on, głupiec ostatni,
zignorował tę sugestię. Stało się to, czego obawiał się
od początku wieczoru -jego duma i pycha dały o sobie
znać ponad miarę.
Może zresztą to nie całkiem tak, poprawił się. Bella
stwierdziła, że bawiła się dobrze. Biorąc pod uwagę, że
sprawienie jej przyjemności było głównym powodem,
dla którego przyjął zaproszenie, nie można żałować, że
tam poszli, niezależnie od tego, iż wieczór okazał się
tak wyczerpujący.
Teraz, Bogu dzięki, to wszystko było już poza nim
i będąc sam w sypialni, mógł wreszcie odpocząć. In-
galls pomógł mu się rozebrać i został odesłany.
Nie zamierzał odpowiadać na pytania, które John
chciałby z pewnością zadać. Nawiasem mówiąc, ocze
kiwania służącego odnośnie do dzisiejszego wieczoru
były zapewne równie wielkie jak jego własne. I od po
czątku obaj byli skazani na rozczarowanie, pomyślał
Hunt, wciąż drepcząc tam i z powrotem.
Tak czy inaczej Bella została przedstawiona wielu je
go przyjaciołom, którzy będą mogli jej towarzyszyć
podczas kolejnych spotkań tego sezonu. Z tego punktu
widzenia wieczór okazał się sukcesem. Niekwestio
nowanym sukcesem, pomyślał z goryczą, przypomina
jąc sobie niezliczone uwagi na temat jej urody. Lecz one
wzmagały jedynie...
Rozmyślania przerwało delikatne pukanie do drzwi.
Pewnie Ingalls zamierza się dowiedzieć, czemu jego
pracodawca wciąż jest na nogach. John coraz częściej
wściubiał nos w sprawy, które nie powinny go intere
sować. Earl poczuł nieuzasadniony gniew, który, Bo
giem a prawdą, powinien być skierowany nie przeciw
poczynaniom oddanego służącego, lecz jego własnym.
A może przeciw własnej bierności?
Podszedł do drzwi, otworzył, gotów surowo upo
mnieć Ingallsa, że zachowuje się wobec niego jak opie
kuńcza kwoka. Już szykował się do rozpoczęcia gniew
nej tyrady, gdy wtem wyczuł dyskretny różany zapach.
Walczył z pokusą, by zamknąć oczy i rozkoszować się
w spokoju tą wonią, jak to uczynił w powozie, wiozą
cym ich do domu.
- Bello? Czy stało się coś złego?
- Większość żon uznałaby za zniewagę takie pytanie
ze strony mężów, stojących w drzwiach sypialni.
Bella nie zaliczała się jednak do większości żon. On
zresztą też był nietuzinkowym mężem. Był ślepcem,
który tego dnia bardziej doświadczył swojego kalectwa
niż przez ostatnie dziesięć lat. Był ociemniałym męż
czyzną, który zawarł małżeństwo, aby zadośćuczynić
konwenansom. Wreszcie był niewidomym, zakocha
nym w kobiecie, której nigdy nie widział.
W kobiecie, która wedle relacji przyjaciół była nie
zwykle piękna; w istocie, której zaproponował dach
nad głową i finansową stabilizację. W tym układzie nie
chodziło o nic innego, nie było żadnych podtekstów.
Tylko tyle i kropka. Niezależnie od tego, co odczuwał
obecnie, nie potrafił wyobrazić sobie, jak można by to
zmienić bez pogwałcenia zawartego porozumienia.
- Mogę wejść? - spytała Bella.
- Oczywiście - odpowiedział, powodowany raczej
wpojonym poczuciem grzeczności niż chęcią doświad
czenia kolejnych sprzecznych emocji, które targały nim
od chwili powrotu do domu.
- Dziękuję - powiedziała to niemal z rozbawieniem.
Przekroczyła próg. Usłyszał trzaśniecie zamykanych
drzwi i poczuł, że serce bije mu nadspodziewanie szyb
ko. Przecież dzień w dzień zostawała z nim sam na
sam. Jednak nie w ten sposób, to było coś bardzo in
tymnego. Jeszcze bardziej niż tamto nocne spotkanie
w jej sypialni, kiedy omawiali problem Kita.
Kit. Pewnie Bella przyszła tu z tego powodu; chce
porozmawiać o synu. Porzucił niewczesną nadzieję, że
Bella może poszukiwać go z innych przyczyn.
- Chciałam podziękować za dzisiejszy wieczór -
powiedziała. - Był niemal doskonały.
Wyczuł coś w jej tonie, jakiś subtelny podtekst, któ
rego jednak nie był w stanie zidentyfikować.
- Niemal doskonały? - Uśmiechnął się. - Czyżbyś
składała skargę?
- Twoi przyjaciele byli czarujący. Czułam się wspa
niale, będąc traktowana niczym najczystszy brylant. To
schlebia oczywiście każdej kobiecie, zwłaszcza takiej...
w moich latach - dodała znów lekko rozbawionym to
nem. - Muszę jednak wyznać...
Nie dokończyła zdania. Hunt czekał na to, co po
wie żona, wciąż niepewny, ku czemu zmierza ta kon
wersacja.
- Jeśli mam być szczera, to najbardziej pragnęłam
zatańczyć z tobą.
Hunt słysząc to, poczuł sprzeczne emocje: zadowo
lenie i lęk.
- Wybacz, Bello, ale nie palę się do tańca. Chyba to
rozumiesz.
- Nie bardzo.
Było wiele prawdopodobnych wyjaśnień, które mógł
jej podać. Tym razem jednak zdecydował się wyjawić
prawdę.
- Obawiałem się, że próbując, zrobię z siebie głup-
ca. - Uśmiechnął się do niej, by złagodzić nieco ostry
ton tych słów.
Nie była to prośba o litość; wierzył, że znają się na
tyle dobrze, by nie odczytała tego w ten sposób. Taka
była prawda. Wyjść na głupca, zwłaszcza wobec niej
- tego bał się najbardziej.
Z tego samego powodu nie przyznał się, co dyktuje
mu serce. Wciąż z tym zwlekał, choć milczenie, jakie
zapadło po tych słowach, sprzyjało wyznaniom.
- To dziwne, nie zorientowałam się, że obawiamy
się tego samego.
- Tego samego? - Niedowierzająco pokręcił głową.
- Tak, drogie echo. Oboje obawiamy się wyjść na
głupców, przyznając się do własnych uczuć - powie
działa.
„Drogie echo". Tego dnia wyjawił jej chyba zbyt
wiele ze swoich uczuć. A jednak słysząc ten specyficz
ny ton w głosie żony, uznał, że nie ma czego żałować.
„Oboje obawiamy się wyjść na głupców, przyznając
się do własnych uczuć". A to może znaczyć tylko
jedno...
Nagle opanowały go stare lęki, kwestionujące wspa
niałe poczucie pewności, jakie przed chwilą go ogarnę
ło. Znów ta walka, którą prowadził z samym sobą już
raz tego wieczoru, zmagania, które uniemożliwiły mu
porwanie Belli w ramiona, wirowanie z żoną po par
kiecie.
Strach był jego wrogiem. Strach i ta przeklęta duma,
niepozwalająca mu od lat okazać komukolwiek, jak
mocno można go zranić.
Zdawał sobie sprawę, że musi stawić temu czoło.
Wykrzesać odwagę, tę samą, którą odnalazł w sobie,
gdy chirurdzy orzekli, że do końca życia będzie ocie
mniały. Odwagę konieczną, by codziennie rano wstać
z łóżka, ażeby mimo kalectwa dokonać w życiu czegoś
znaczącego. Aby sprostać wszelkim wyzwaniom, jakie
stawiała przed nim ta przeklęta ciemność, której, mimo
upływu lat, wciąż tak samo nienawidził.
„Oboje obawiamy się wyjść na głupców, przyznając
się do własnych uczuć".
- Bello, czy gdybym opowiedział ci o swoich uczu
ciach, zrobiłbym z siebie głupca? - spytał.
- Miłość czyni głupców z nas wszystkich. Jestem
zdziwiona, że o tym nie wiedziałeś.
- Zatem... - wykrztusił przez ściśnięte gardło - ko
cham cię, Bello.
- I ja cię kocham, najdroższy - wyszeptała.
Wziął ją w ramiona, czując, że to ktoś nie tylko dro
gi, lecz także dobrze znany. Pochylił się, odnalazł jej
wargi i całował z pasją, zupełnie jakby robili to wcześ
niej już tysiące razy.
Wyczuł drżenie jej ust, pieścił je swoimi, usiłując pa
nować nad wzbierającą w nim żądzą, by nie wystraszyć
Belli. Nie było się czego bać. Rozchyliła wargi, jej ję
zyk odnalazł drogę i rozpoczął się długi taniec, jakiego
nie widziano na żadnym z londyńskich balów. Pocału-
nek zdawał się nie mieć końca. Zbliżali się od siebie,
oddalali, poszukiwali.
Uczyli się. Uczyli się siebie nawzajem. Po bardzo
długim czasie Hunt odsunął żonę od siebie na odległość
ramion. Nie mógł dostrzec, że jej usta wciąż pragną
kontaktu.
- Bella... Najdroższa... - szepnął zdziwiony, że
mówi to na głos. Nie był pewien, czy zrozumiała, lecz
on pragnął czegoś więcej. Pożądał jej od tak dawna,
a ona nawet nie miała o tym pojęcia.
- Co się stało? - Nie odpowiedział, a ona delikatnie
dotykała kciukiem jego policzków i warg. - Coś złego?
Nie znalazł słów zdolnych wyrazić, co działo się
w jego sercu, więc nie rzekł nic. Zamiast tego zaczaj
opuszkami palców poznawać twarz żony. Czoło, krzy
wiznę nosa, brwi, wypukłości policzków, zamknięte po
wieki skrywające oczy, długie rzęsy.
Palce były niezmordowane w swojej wędrówce, ba
dały kolejno delikatną strukturę kobiecej twarzy: łuki
brwi, krągłości policzków, szczęki. Uszy, kosmyki wło
sów wyczuwalne na policzku.
Ręce dotarły do szyi i wreszcie znieruchomiały, jak
gdyby palce poznały już wszystko. Lecz to Huntowi nie
wystarczyło, przyciągnął Bellę i spróbował językiem
smaku jej delikatnej skóry ponad uchem, prowokował,
pieszcząc podbródek.
To były - a włączyły się do tego i ręce - niespieszne
pieszczoty. Badał, jeszcze raz badał i odkrywał. Oboj-
czyk, falujące piersi, obszar za obszarem, znów powrót
do punktu wyjścia. Niespodziewanie Bella westchnęła
i w głębinach swoich ciemności poczuł się zbity z tro
pu. Odsunął się, usiłując odgadnąć przyczynę zmiany
w rytmie oddechu żony.
- Nie przestawaj - wyszeptała.
- Bello, jesteś pewna? Nie będzie już odwrotu.
Skoro nie możesz znieść niezgrabnych pieszczot ślep
ca...
Przerwała mu w najprostszy z możliwych sposo
bów - wspinając się na palce, podała mu usta. Przeko
nała go w ten sposób, że jeżeli pozostały jeszcze jakie
kolwiek wątpliwości, to ona ich nie podziela.
Zupełnie nieźle poradził sobie z kobiecą garderobą,
zupełnie jak za dawnych, bardziej szalonych czasów.
Earl Huntingdon pomyślał, że pewnych rzeczy się nie
zapomina. Niczym jazdy na bicyklu. W chwilę później
skonstatował, że ciemność nigdy, w całej historii świa
ta, nie była przeszkodą w uprawianiu miłości.
- Tak. - Westchnęła tak cichutko, że można było to
poczytać za trzepot skrzydeł nocnych motyli.
- I jeszcze tu - zaproponował.
Czuła na skórze wilgoć jego oddechu. Język delikat
nie i powoli poznawał sutki. Dokuczał, kusząc jedno
cześnie.
Zresztą wszystko, co zrobił w ciągu tych długich
mrocznych, wieczornych godzin, było kuszące. Arabel-
la nie miała pojęcia, że jest zdolna do takich przeżyć
ani że jest w stanie dać komuś w zamian aż taką przy
jemność. Było tak, jakby każde zetknięcie ich warg,
każde poruszenie języka było odkryciem.
- I jeszcze tu - dodał, smakując skórę jej brzucha.
Nie miała nawet siły, by mu odpowiedzieć, a tym bar
dziej przerwać to, co robił. Nie miała na nic siły.
Zostały przełamane wszelkie bariery, które mogły
stanąć im na drodze, wrota były otwarte, oblężenie cy
tadeli zakończone całkowitym powodzeniem.
„Miłość ze wszystkich czyni głupców" - przypo
mniała sobie własne słowa wypowiedziane onegdaj do
męża. Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo były pra
wdziwe, aż do tej chwili, kiedy omdlała z rozkoszy le
żała w jego ramionach.
Chętnie poznawała jego świat. Świat dźwięków, do
tyków, smaków. Było ciemno w pokoju i na zewnątrz.
I w tym mroku doświadczała w milczeniu wolności, ja
kiej dotąd nie zaznała.
Delektował się jej ciałem, lecz i ona miała prawo
zgłębiać tajemnice męża. Podziwiać, pieścić, odpoczy
wać po wszystkim z policzkiem przyciśniętym do jego
twarzy, wsłuchiwać się w rytm powoli uspokajającego
się rytmu serca.
Sądziła, że oboje już osiągnęli zaspokojenie, lecz
myliła się. Jemu wciąż było mało wyrafinowanych pie
szczot. Czyżby wprawiał się w tej sztuce, walcząc
z korsykańskim potworem? - przyszło jej do głowy,
lecz zaraz odrzuciła tę myśl. Ta namiętność nie mogła
mieć nic wspólnego z francuskimi brankami, jedynie
z nią samą. To było zbyt wspaniałe... Pokazał jej dziś,
że ciemność to nic strasznego.
- Szkoda, że nie mogłem cię oglądać, kiedy to wszyst
ko się działo pomiędzy nami. - W jego stwierdzeniu był
żal, ale nie smutek.
- Wiem.
Zamierzała mu powiedzieć, że ona może go też tylko
dostrzec o brzasku. Patrząc na twarz ukochanego, posta
nowiła nie mówić mu, że ciemności, które dziś wspólnie
pokonali, odeszły na zawsze, że noc już nie powróci. Każ
dy poranek będzie kolejnym radosnym świtem reszty ich
wspólnego życia. Może powinna była to powiedzieć, lecz
zamiast tego delikatnie pocałowała go w usta.
W tym geście nie było już namiętności, diabeł pożą
dania - przynajmniej na razie - opuścił ich ciała. Teraz
przyszedł czas na inne sprawy. Przyziemne, lecz istotne
zadania dyktowane przez życie, którym, jak co dzień,
trzeba stawić czoło. I to od zaraz.
- Co robisz? - spytał Hunt, gdy oparła się znów na
poduszce, podziwiając po raz kolejny piękne rysy jego
twarzy.
- To na wypadek, gdybyś zapomniał.
- Zapomniał? - Delikatnie ujął ją za głowę, przytu
lając do siebie. Być może był to najbardziej poufały gest
z jego strony od początku ich znajomości.
- Moje drogie echo - upomniała go łagodnie. - To
tylko na wypadek, gdybyś zapomniał, jak bardzo cię
kocham.
Uśmiechnął się szelmowsko, niwecząc lekko melan
cholijną atmosferę budzącego się dnia.
- Tego chyba nie trzeba ci mówić. To powinno być
oczywiste.
- Tak, nawet dla mnie. - Uśmiech zniknął z jego
twarzy. - Możesz pomęczyć się trochę i objaśnić
ślepemu człowiekowi, co powinno być dlań tak oczy
wiste?
- Czy ty, ze swojej strony, wyjaśniasz mi wszystkie
zawiłości tych parlamentarnych ustaw? - odcięła się.
- Czasami się staram - ulżyło jej, że uśmiech po
wrócił na twarz męża - lecz niezbyt często. To są spra
wy, które naprawdę mnie wciągają.
- Właśnie - powiedziała, przyciągając go ku sobie.
Bella obudziła się i poznała po słońcu, że musi być
już bardzo późno. Poduszka obok była pusta. Tak jak
i sypialnia męża. Jego samego nie było, prawdopodob
nie znajdował się na dole, gdzie Ingalls przekazywał mu
wiadomości dnia.
Szczęśliwie odnalazła suknię leżącą przy łóżku.
Przypomniała sobie z rozbawieniem, że to niedziela. Jej
wolny dzień. Fakt, należał się jej po tym wszystkim.
Rozległo się delikatne pukanie do drzwi. Zabawne,
bo akurat w tym momencie zastanawiała się, czy służba
ich szpieguje, przystawiając uszy do drzwi. Powiedziała
„proszę" i pojawił się Ingalls, niosąc na tacy filiżankę
herbaty. Twarz służącego nawet nie drgnęła, udał, iż nie
zauważa niekompletnego ubioru żony swego pana.
Bella była z tego zadowolona, miała poczucie, że się
rumieni, że nie tak powinna wyglądać żona earla zasta
na w dezabilu w sypialni męża.
- Czy to już wszystko? - spytał Ingalls, stawiając ta
cę na stoliku obok okna.
- Dziękuję. Czy earl już jadł śniadanie?
- Wydaje mi się, milady, że lord Huntingdon jest
w pokojach dziecinnych.
- Doprawdy? - zdziwiła się, myśląc jednocześnie,
że właśnie tam powinien być. Dwoje ludzi, których
ukochała nad życie, w jednym pomieszczeniu. Zwłasz
cza w tym dniu.
- Czy mam go poprosić, by dotrzymał pani towa
rzystwa?
- Nie, Ingalls, dziękuję. Lepiej będzie, gdy sama się
do nich przyłączę.
- Doskonale, milady - przytaknął służący, zbierając
się do odejścia.
- John? - Odwrócił się, spoglądając na Arabellę
pierwszy raz tego poranka. - John, dziękuję. Dziękuję
ci za wszystko.
- No tak, ci z wyższych sfer nie zawsze wiedzą, co
dla nich dobre. Od czasu do czasu trzeba popchnąć ich
we właściwym kierunku, taka już rola służących, jeśli
wie pani, co mam na myśli. Pewnie tak jest lepiej dla
wszystkich zainteresowanych, jeśli milady wie, o co mi
chodzi. - Puścił do niej oko.
Dopiero teraz oblał ją gorący rumieniec. Ingalls za
uważył to i oddalił się bez słowa.
Bella usłyszała podekscytowany szczebiot Kita, za
nim jeszcze pchnęła drzwi do dziecięcego pokoju. Nie
traciła czasu, by wrócić do siebie i się przebrać. Na
szczęście idąc na piętro, nie spotkała nikogo ze służą
cych. Mina wszystkowiedzącego Ingallsa wystarczają
co ją zaambarasowała.
Otworzyła drzwi w sam raz na czas, by usłyszeć
wspaniałomyślną propozycję syna.
- Teraz ty możesz być Żelaznym Księciem, jeżeli
masz ochotę. Pomogę ci rozstawić wojska dokładnie
tak, jak rozmieścił je pod Vitorią.
- Dziękuję - odparł pokornie earl Huntingdon, który
brał udział w przygotowaniach do rzeczywistej bitwy.
Kit dostrzegł matkę stojącą w drzwiach.
- Mama! - zawołał, zrywając się na równe nogi
i przeskakując przez pole bitwy, będące w rzeczywisto
ści jedynie wytartym dywanikiem umieszczonym przed
kominkiem. Niejeden z eleganckich ołowianych żołnie
rzyków ucierpiał, gdy chłopiec rzucił się ku matce, by
wpaść w jej ramiona.
Bella pochwyciła go w ostatniej chwili, nie pozwa
lając mu upaść. Podniosła go, wyściskała czule i posta
wiła z powrotem na nogi.
- Dobrze bawiłaś się wczoraj? - spytał chłopiec.
Bella, niejako wbrew sobie, spojrzała na męża, który
nadal leżał po swojej stronie „pola bitwy". Nawet z tej
odległości dostrzegła, jak bardzo zależy mu na usłysze
niu odpowiedzi na pytanie zadane przez Kita. Hunt jed
ną ręką nerwowo bawił się rozłożonymi żołnierzykami.
Arabella znów oblała się rumieńcem.
- Doskonale, Kit, to było wspaniałe. Kolczyki, które
dla mnie wybrałeś, synku, były fantastyczne. Byłam
królową balu, zapewniam cię.
- To świetnie - podsumował radośnie Kit i zaraz
wrócił do znacznie ważniejszych zajęć. - Przyszłaś, by
pobawić się z nami żołnierzykami?
- Raczej jedynie sobie popatrzę. - Arabella wciąż
nie odrywała wzroku od męża.
- Dziewczyny chyba niezbyt dobrze umieją bawić
się w wojnę - skwitował Kit.
- Może bardziej interesuje je co innego - zasugero
wał earl. - Mają inne talenty...
Smukłymi palcami wciąż przestawiał miniaturowe
ludziki. Patrząca nań Bella rozumiała doskonale aluzje
czytelne w kontekście ostatniej nocy.
- Dziękuję - powiedziała.
- To ja dziękuję tobie - sprostował.
- Hunt uważa, że powinienem mieć braciszka - oz
najmił Kit.
- Braciszka? - zdziwiła się.
- No, może siostrzyczkę. Hunt nie jest do końca pe
wien - odparł chłopiec.
- Earl, zdaje się, wysuwał jakieś... przypuszczenia
tego ranka. Kit, mam nadzieję, że nie poczujesz się roz
czarowany, jeśli będziesz musiał poczekać na rodzeń
stwo.
- Zaledwie konieczne dziewięć miesięcy - odezwał
się Hunt. - Wyjaśniłem mu już wszystko.
- Doprawdy? - zdziwiła się Bella, popychając
chłopca w kierunku kominka i ojczyma. Kit przeszedł,
nie czyniąc większych spustoszeń w obu formacjach
wojsk.
- Coś mi się wydaje, milordzie, że dziś rano jest pan
bardzo pewny siebie.
- A i owszem, jestem. Zachęcił mnie do tego wielki
autorytet w osobie Ingallsa. Powiedział on mianowicie,
że najwyższa pora, bym miał dzieci.
Wyciągnął rękę do Arabelli, zapraszając, by usado
wiła się z nimi na dywaniku. Przystała na to z uśmie
chem. Siedziała już na podłodze, lecz on dalej nie wy
puszczał ręki żony, całując po kolei jej palce. Kit patrzył
na to zafascynowany.
- Nigdy nie dyskutuję z Ingallsem. Nauczyłem się
jednego: on naprawdę zawsze wie, jak znaleźć najlepsze
wyjście z sytuacji - wyjaśnił z uśmiechem.
Bella przypomniała sobie tamten chłodny zimowy
dzień, kiedy przyszła do gabinetu, by powiedzieć ear-
lowi Huntingdonowi „nie". Wtedy Ingalls wyszeptał
„zgódź się" i ona, na przekór sobie, tak postąpiła. Proste
„tak" odmieniło jej życie.
Nie była pewna, jaką rolę odegrał w tym wszystkim
służący męża, ale uwaga rzucona przez Hunta dawała
do myślenia. Tak czy inaczej, miała u Ingallsa dług,
którego nie zdoła spłacić do końca życia.
- Jeżeli powtórzysz mu, co powiedziałem, to oba
wiam się, że stanie się nie do wytrzymania. Mogliby
śmy udawać, że nic nie wiedzieliśmy o jego manipula
cjach?
- Że ta wspaniała umowa spadła nam z nieba? -
spytała, ustawiając w szeregu przewróconego żołnie
rzyka. - Któż uwierzy, że szlachcic mógł zakochać się
we własnej żonie?
- Uważam to za nadzwyczaj rozsądne wytłumacze
nie - odparł, uśmiechając się do żony ponad głową
chłopca. Ich pierwszego syna.
- Oczywiście, że tak - odparła ukontentowana. - To
dlatego o takich parach jak my powiada się, że zawarli
ślub z rozsądku.
Lady Huntingdon pochyliła się, by ucałować mał
żonka, zadając jednocześnie armii Wellingtona takie
straty, jakich jeszcze nie doświadczyła.
Roztargniony dowódca sił brytyjskich nawet tego nie
zauważył.