Harrison Harry SSR 05 Stalowy Szczur prezydentem (rtf)

Harry Harrison




Stalowy Szczur prezydentem


(Przełożyła: Małgorzata Pawlik - Leniewska

)


1


- Może wzniosłabyś jakiś toast? - spytałem patrząc uważnie kelnerowi na ręce.

Nic nie poradzę, że nie mam zaufania do kelnerów w trakcie rozlewania trunków, niezależnie od tego czy, jak ten tu, serwują szampana, czy spirytus. Ku ich radości, a mojemu utrapieniu, im wychodzi zwykle sześć setek z półlitrówki, ja zaś potem za to płacę.

- Naturalnie - odparła Angelina unosząc kielich. - Za mojego męża, Jima di Griz, któremu ponownie udało się ocalić świat.

Przyznaję, że mnie wzruszyła, szczególnie przy słowie ”ponownie”. Jako osobę z natury skromną i nieśmiałą zawsze wzruszały mnie wyrazy uznania kierowane całkiem obiektywnie pod adresem moich uzdolnień. Zwłaszcza gdy wygłaszał je ktoś tak czarujący i bezwzględny zarazem, jak moja Angelina, z której opinią nie liczą się jedynie durnie i samobójcy. Fakt, że brała udział (i to nader aktywnie) w misji ratowania galaktyki przed obcymi powodował, że tym większą wagę przywiązywałem do jej zdania1.

- Jesteś zbyt uprzejma - wymamrotałem - ale prawda zawsze wychodzi na jaw. Tak w ogóle, to patrząc na sprawę z pewnej perspektywy, była to całkiem miła awantura.

Stuknęliśmy się szkłem i wychyliliśmy jego zawartość. Zerkając ponad ramieniem Angeliny, podziwiałem poma­rańczowe słońce Blodgett, zachodzące za purpurowy hory­zont i odbijające się karminowo od płynącego za drzwiami restauracji kanału. Ponadto rejestrowałem parę typków siedzących przy drzwiach i od dobrego kwadransa wgapiających się nachalnie w nasz stolik. Pojęcia nie miałem, kim byli, ale nie wątpiłem, że pod prawymi pachami targali w przepoconych kaburach całkiem potężne gnaty.

Nie miało to zresztą żadnego wpływu na sytuację. Nie po to zaprosiłem własną żonę na kolację, by jakieś platfusowate goryle psuły mi wieczór. Lokal był całkiem przyjemny, szampan wręcz doskonały, a pieczony mamut wprost wyborny. Zapadł zmierzch, miejscowy kwartet zaczął przygrywać z cicha, a kawa i koniak doskonale wpływały na trawienie. Angelina poprawiła makijaż i prze­glądając się w małym lusterku spytała spokojnie:

- Wiesz, że przy wejściu siedzi para oprychów, którzy zjawili się zaraz po nas i przez cały czas się na nas gapią?

Westchnąłem smętnie i wyciągnąłem etui na cygara.

- Wolałem ci o nich nie wspominać; mogłabyś stracić apetyt.

- Nonsens! Dodali tylko trochę smaczku posiłkowi.

- To się nazywa ”żona doskonała” - uśmiechnąłem się zapalając cygaro. - Ta planeta wieje nudą. Jakiekolwiek wydarzenia mogą tylko poprawić sytuację.

- Cieszę się, że masz dobry humor - odparła, zamy­kając puderniczkę - bo idą do nas. Od czego zaczynamy? To tylko wieczorowa torebka, więc nie mam zbyt dużych zapasów amunicji. Wiesz, granaty dymne, bomby hukowe i inne takie duperelki...

- I to wszystko? - zdumiałem się szczerze.

- Przecież mówię, że same duperele, o masz: szminka typu pistolet jednostrzałowy. Zasięg ledwie pięćdziesiąt jardów. I inne takie...

- A już myślałem, ze coś ci się stało i faktycznie masz tylko granaty! - odetchnąłem. - Tą parką sam się zajmę, trochę ruchu dobrze mi zrobi po obżarstwie.

- Czwóreczka, mój drogi - poprawiła mnie z uśmie­chem. - Masz za plecami jeszcze parkę koleżków tych tam...

- Żaden problem.

Byli już blisko, ja zaś poczułem ulgę. Tak tępe mordy mogli mieć jedynie przedstawiciele kilku profesji, na przy­kład zakonnicy, ale równie zaawansowane płaskostopie i ciężki chód miewali jedynie gliniarze. Kryminaliści w licz­bie czterech mogliby sprawić pewne kłopoty, lokalni stróże prawa w równej sile potrafili dostarczyć jedynie rozrywki. Kroki ucichły i najbardziej nadęty z gromadki stanął przede mną, wyciągnął w pocie czoła zapewne rytą w złocie odznakę, ozdobioną dla większego efektu kilkoma szlachet­nymi kamieniami, i podetknął mi ją pod nos.

- Jestem kapitan Kretin z policji Blodgett, a ty, jak sądzę, jesteś osobnikiem operującym pod ksywą Stalowy Szczur...

Ksywa! Jakbym był pospolitym rzezimieszkiem! Aż mną zatrzęsło z oburzenia. Poza tym, choć nie lubię nadmiernie sformalizowanych postaci życia społecznego, to nachalnie używający drugiej osoby gliniarz nigdy nie zdobywał mojej sympatii. Bez słowa skruszyłem mu pod nosem cygaro, w którym ukryta była fiolka z gazem nasennym. Zanim runął na stół, zabrałem mu jeszcze odznakę. Ostatecznie to on sam usiłował mi ją nachalnie podarować. I to przy świadkach.

Dopełniwszy powinności dobrego samarytanina i ułożywszy kapitana (mógł się przecież pokaleczyć przy upadku, biedaczek), zerwałem się i z półobrotu rąbnąłem jego koleżkę palcem wskazującym pod ucho. Znajdujący się w tym miejscu splot nerwowy wykazuje się dużą wrażliwoś­cią na urazy. Słabe nawet uderzenie powoduje u każdego normalnie zbudowanego człowieka natychmiastową utratę przytomności. Gliniarz nie odbiegał od normy i szybko spoczął na swym przełożonym. Tego już nasz stolik nie wytrzymał: z brzękiem i trzaskiem runął na posadzkę.

- Dwadzieścia dwa! - krzyknąłem ruszając galopem ku kuchni. Policja policją, ale co będzie, jak ruszą kelnerzy!

Z drzwi prowadzących do kuchni wyłoniło się dwóch mundurowych, następni dwaj zakwitli w głównym wyjściu. Ocalała dwójka naszych gości niemal rzuciła się im na szyję.

- Zdrada! - wrzasnąłem, uruchamiając wmontowane­go w klamrę pasa krzykacza.

Miłe to i niegroźne urządzenie emituje ultradźwięki wywołujące uczucie strachu w najbliższym otoczeniu, toteż mojemu krzykowi zawtórowało kilka autentycznych wrzas­ków przerażenia i w lokalu rozpętało się pandemonium. O nic innego mi nie chodziło. Jako cel numer dwa wybrałem kotarę osłaniającą drzwi przeciwpożarowe.

I znów czterech mundurowych. To już stawało się nudne. Czy musieli na mój wieczór autorski przychodzić od razu pełną obsadą komisariatu?

Wskoczyłem na długi stół bankietowy i pognałem ku panoramicznemu oknu, wymijając zastawę stołową ze zręcz­nością, o którą się nawet nie podejrzewałem. Wtórowały mi coraz intensywniejsze wrzaski spanikowanych gości. Zatrzy­małem się plecami do okna i rozejrzałem po sali. Ładna akcja! Co najmniej pół tuzina stróżów prawa blokowało wszystkie drzwi, drugie tyle usiłowało się do mnie zbliżyć.

- Już lepsi od was próbowali złapać Jima di Griz! - ryknąłem. - Lepsza śmierć niż niewola!

To ostatnie dodałem po sekundzie namysłu. Od czasu do czasu miewam pożałowania godną skłonność do efektow­nych wejść i wyjść. Posłałem jeszcze Angelinie całusa.

- Oto koniec sagi o Stalowym Szczurze! - dodałem głosem lektora kończącego bajkę i skoczyłem do tyłu.

Nim okrzyk zdążył przebrzmieć, rozległ się brzęk pęka­jącego szkła, a ja wypadłem w mrok nocy. Jeszcze lecąc przekręciłem się tak, aby wpaść do kanału ze splecionymi rękami nad głową. Zanurkowałem i, nie próbując wypłynąć, przebyłem dobre dwadzieścia jardów. Gdy przebiłem wresz­cie powierzchnię wody, skrywała mnie zbawcza ciemność, a wokół panowała cisza.

Było to przyjemne zakończenie miłego wieczoru i przy­znaję, że nuciłem sobie pod nosem płynąc wolnym crawlem do brzegu. Choć na parę chwil udało mi się ożywić tę nudną planetę i zapewnić części mieszkańców zajęcie na czas dłuższy. Policja będzie mogła wypisywać tak drogie sercu każdego urzędasa sążniste raporty, dziennikarze choć nie będą musieli wymyślać wiadomości na pierwsze strony, a społeczeństwo zostanie porażone wstrząsającymi relacjami ze specjalnej akcji sił policyjnych. Na dobrą sprawę wy­chodziłem na dobroczyńcę tego zadupia, a nie na przestępcę. Niestety, sprawiedliwość jest czymś unikatowym na tym padole i liczyć mogłem jedynie na zrozumienie najbliższych.

Dwadzieścia dwa” oznaczało numer kryjówki. Na wszelki wypadek mieliśmy ich na Blodgett kilkanaście. Ta akurat była parterowym domkiem w pewnej podejrzanej, jak na tę planetę, dzielnicy, w której moje przemoczone ubranie nie powinno budzić sensacji, na wszelki wypadek jednak użyłem tajnego wejścia mieszczącego się w publicznej toalecie. W samym domu mój szlak od szafy (gdzie było wejście) do łazienki (gdzie był prysznic) znaczyły poroz­rzucane sztuki garderoby. Gorąca woda szybko wróciła mi chęć do życia.

Gdy Angelina weszła normalnymi drzwiami, mokre ubranie suszyło się w suszarce, a ja odziany w suche rzeczy popijałem leczniczą siedemdziesięciokonną antygrypinę i zastanawiałem się, czyby nie zapalić cygara.

- Efektowne wyjście - powiedziała od progu.

- Miałem nadzieję, że ci się spodoba - przyznałem skromnie. - Zapomniałaś zamknąć za sobą drzwi.

- Nie zapomniałam, kochanie - odparła, a na progu stanęła znana mi już drużyna z tutejszego komisariatu.

- I ty, Brutusie? - wrzasnąłem zrywając się na nogi.

- Zaraz ci wszystko wyjaśnię - odparła podchodząc.

- Zdrada! Pogadamy o tym w odpowiednim czasie! - odwrzasnąłem, rzucając się ku drzwiom awaryjnym ukry­tym w boazerii.

Zanim tam dotarłem, moja droga żona podstawiła mi nogę i runąłem jak długi na dywan, a na mnie zwaliło się czterech mundurowych. Na początek. Następni majaczyli już w sieni.


2


Jestem dobry w walce wręcz, ale nie aż tak. Przeciwko sobie miałem nie tylko liczbę, ale i wagę przeciwników. Zanim udało mi się znokautować pierwszy kwartet, obsiedli mnie już następni. Jeden złapał za kostkę, inny wczepił we włosy, i tak dalej, i tak dalej. Krótko mówiąc, padłem niczym chrząszcz pod natarciem mrówek. Ledwie udało mi się uwolnić dłoń i rzucić Angelinie zdobyczną odznakę.

- Masz - ryknąłem. - Zasłużyłaś na nią! Ale nie na pamiątkę! To nagroda za zdradę, za gorliwą współpracę z policją!

- Urocze - stwierdziła łapiąc ją w locie i podchodząc bliżej. - A to twoja nagroda za brak zaufania do własnej żony.

Z tymi słowami rąbnęła mnie w szczękę, a kopyto w ręku miała zawsze.

- Puśćcie go - usłyszałem z oddali poprzez szum odległych galaktyk i poczułem, że faktycznie mnie pusz­czają. Prosto na ziemię.

Gdy po dłuższej chwili znów zacząłem rozróżniać szcze­góły otoczenia, dostrzegłem, jak Angelina wręcza złotą blachę znajomemu pyszałkowi w garniturze.

- To jest kapitan Kretin, który dziś wieczorem próbo­wał z tobą porozmawiać - poinformowała mnie lodowa­tym tonem. - Gotów jesteś posłuchać go w końcu?

Wymamrotałem coś ogólnie niezrozumiałego i czołga­niem przez pełzanie dotarłem do najbliższego krzesła. Wdrapałem się na nie i trzymając się za szczękę doszedłem do wniosku, że posiadanie żony nie zawsze jest miłym doświadczeniem.

- Jak już wyjaśniłem pańskiej małżonce, mister di Griz, chcielibyśmy jedynie prosić pana o pomoc w śledztwie - odezwał się, znacznie uprzejmiej niż za pierwszym razem, kapitan o dźwięcznym nazwisku. - Znaleźliśmy zamor­dowanego człowie...

- To nie ja! Nie było mnie w tym czasie w mieście! Żądam adwokata...

- Kochanie! Posłuchaj tego miłego policjanta - prze­rwała mi z naciskiem Angelina, a sposób, w jaki powiedziała ”kochanie” skutecznie przyprawił o paraliż moje struny głosowe. Z doświadczenia wiedziałem, że sprowokowana, Angelina zdolna jest do wszystkiego. Teraz właśnie wy­glądała na sprowokowaną.

- Nie zrozumiał mnie pan. - Kretin skorzystał z chwili ciszy. - Nikt pana nie oskarża o morderstwo, chcieliśmy jedynie prosić o pomoc w rozwiązaniu owej zagadki. To pierwsze zabójstwo, jakie mamy na Blodgett od stu trzy­nastu lat i, że tak powiem, brak nam doświadczenia w tak poważnych sprawach.

Rozumowanie było logicznie spójne i trudno mu było coś zarzucić. Kretin wyjął z kieszeni notes i ciągnął monotonnym głosem.

- Dziś, około trzynastej, otrzymaliśmy meldunek o za­mieszaniu w dzielnicy Zaytown, niedaleko od domu, który państwo wynajmujecie. Zgodnie z zeznaniami świadków, z miejsca przestępstwa zbiegło trzech mężczyzn, a policja odnalazła pchniętą kilkakrotnie nożem ofiarę, która zmar­ła nie odzyskując przytomności. Mężczyzna nie miał portfela ani żadnego identyfikatora, mordercy zaś opróż­nili mu dokładnie kieszenie. Jednakże w trakcie sekcji znaleziono w jego ustach ten oto kawałek papieru. - Podał mi noszącą ślady zmięcia kartkę, na której koślawo wypisano:

ZDALOFY ŻDŻÓR

- Orłem w ortografii to on nie był - mruknąłem, nadal otumaniony po ”nagrodzie” Angeliny.

- Genialna spostrzegawczość - warknęła zaglądając mi przez ramię.

- Przyjęliśmy roboczą teorię, że ofiara próbowała się z panem skontaktować i połknęła, albo raczej próbowała połknąć, ową kartkę, by ukryć jej istnienie przed atakują­cymi - ciągnął oficer nie zrażony naszą uprzejmością. - Oto jego zdjęcie. Chcielibyśmy ustalić w pierwszej kolejności tożsamość zabitego.

Podał mi kolorowy kartonik. Całym wysiłkiem woli zogniskowałem spojrzenie na udanym nawet hologramie. Wszystko na nic. Nie znałem faceta.

- To ciekawa historia - stwierdziłem uprzejmie - ale pierwszy raz widzę go na oczy.

Nie bardzo chcieli mi wierzyć, nie mieli jednak wyboru. Przekonani najwyraźniej, iż łżę w żywe oczy, zadali jeszcze całą serię bezsensownych pytań (otrzymując w zamian kilka równie bezsensownych odpowiedzi) i wyszli, wynosząc ze sobą trzech kumpli, którzy nie odzyskali jeszcze przytom­ności. Ja zaś skierowałem się do barku, by przyrządzić jakiś rozsądny napitek.

Należał mi się. Gdy odwróciłem się ze szklaneczkami w dłoniach, o cal od źrenicy mojego lewego oka dostrzegłem koniec ostrza dość długiego i nieprzyjemnie wyglądającego kuchennego noża.

- Przejdźmy do rzeczy - oznajmiła z uśmiechem (nadal lodowatym) Angelina. - Co miałeś dokładnie na myśli nazywając moje postępowanie zdradą?

- Kochanie! - sapnąłem dając krok w tył i opierając się o kontuar.

Nóż przesunął się płynnie, nadal pozostając jednak w bezpośrednim sąsiedztwie mojego oka. Ściekające po plecach krople zimnego potu dodały mi elokwencji.

- Gdy zjawiłaś się z policją, pomyślałem, że zmuszono cię do współpracy. Nazwałem cię zdrajczynią, byś miała alibi. Znasz mnie przecież. Czy sądzisz, że naprawdę tak uważam? Że zrobiłem to w innym celu, niż ochronienie ciebie na wypadek mojego aresztowania?

- Och, Jim! - Nóż (na szczęście) wypadł jej z dłoni i objęła mnie, ja zaś zostałem zmuszony do rozpaczliwej żonglerki szkłem, by nie zmarnować drinków na jej plecach.

- No, tak już lepiej - wysapałem, z trudem łapiąc powietrze po długim i gorącym pocałunku. - Drobne nieporozumienie. Chodź, napijemy się i zastanowimy, o co tu biega.

- Powiedziałeś im prawdę? Rzeczywiście nie widziałeś nigdy tego gościa?

- Wiem, że po raz pierwszy złamałem własną zasadę, ale faktycznie powiedziałem im prawdę, co i tak w niczym im nie pomogło. Nigdy dotąd nie widziałem jegomościa.

- Wobec tego trzeba się dowiedzieć, kto to jest, a raczej kim był - oznajmiła, wyciągając hologram zza oparcia kanapy. - Zabrałam go Kretinowi, gdy się żegnał. To sprawa Korpusu, a nie lokalnej policji. Zaraz skontaktuję się z tutejszym agentem.

Naturalnie miała rację, sprawa bez dwóch zdań musiała sięgać poza Blodgett. Prowincjonalna nuda jak nic sprzyja rozwojowi biurokracji i to tej najgorszej, nader uporządkowanej. Skoro tutejsza policja nie potrafiła zidentyfikować ofiary, należało zwrócić się do legendarnego i nadrzędnego wobec policji wszystkich planet organu, znanego jako Korpus Specjalny. Ja zaś byłem najważniejszym członkiem tej organizacji.

- Potrzebujemy więcej danych niż tylko to - stwier­dziłem, oddając jej hologram. - Umów się tu z agentem, a ja wrócę za godzinę ze wszystkim, co znajdę.

Kostnica miejska mieściła się niedaleko (co mówiło wiele o reputacji dzielnicy) i była naturalnie tak licho zabez­pieczona, że niemal nie zwalniając kroku otworzyłem wytrychem tylne drzwi i wszedłem do środka. Obdukcja nic nie dała, spodziewałem się tego zresztą. To był naprawdę dobry hologram. W kilkanaście sekund pobrałem próbki skóry, włosów i brudu spod paznokci. Potem odszukałem odzież denata i zebrałem drobiny pyłu z podeszew butów. Odłożyłem wszystko na miejsce i wyszedłem tą samą drogą, nie wzbudzając niczyjego zainteresowania. Do domu wróciłem przez frontowe drzwi w chwili, gdy agent Korpusu wchodził przez szafę.

- Ładna dziś pogoda, mister di Griz - powitał mnie, zamykając drzwi mebla.

- Na Blodgett zawsze jest ładnie, dlatego mam dość tego miejsca. Kiedy idzie następna przesyłka do sztabu?

- Za kilka godzin. Normalna cotygodniowa poczta, sam ją zawożę.

- Doskonale. Przy okazji weźmiesz ten pojemnik z pró­bkami i przekażesz go chłopcom w laboratorium. Tu masz zdjęcie zgasłego.

Chcę wiedzieć, kto to był, skąd pochodził i tak dalej. Cokolwiek znajdą. No i jeszcze wszystko o miejscu jego pochodzenia, ale to już nie z laboratorium. Facet mnie szukał, ja zaś go nie znam i bardzo mnie ciekawi, kogo i dlaczego nagle tak zainteresowałem.

Odpowiedź przyszła w rekordowym tempie. Już po trzech minutach gong przy drzwiach naszego oficjalnego mieszka­nia oznajmił gościa, którym był wierny Charlie. Wpuściłem go i sięgnąłem po zabezpieczony hermetycznie pojemnik. Ku memu zdumieniu, kurier cofnął się, przygryzając nerwowo dolną wargę. Warknąłem ostrzegawczo i biedak omal nie zemdlał.

- Dostałem rozkazy, mister di Griz... - wyjąkał po­spiesznie. - Osobiście od samego Inskippa...

- I cóż ta stara pierdoła kazała ci przekazać?

- Że sfałszował pan czeki i pobrał z tajnego konta Korpusu siedemdziesiąt pięć tysięcy kredytów, które naj­pierw musi pan zwrócić! I że bez tego nie udzieli żadnych informacji nie rokującemu szans na reedukację łobuzowi, który...

- Jak powiedziałeś? - spytałem robiąc krok do przodu.

- To nie ja! - pisnął rozpaczliwie, odskakując. - To Inskipp! Ja tylko cytuję jego słowa, tak jak mi kazał!

- Posłańcy przynoszący złe wieści mają do mnie pecha - oznajmiłem mu chłodno, ale zanim mogłem wprowadzić słowa w czyn, pojawiła się nagle pomiędzy nami Angelina.

- Tu jest czek na pieniądze, które pożyczyliśmy z konta, co było zresztą spowodowane pomyłką w naliczeniu wyso­kości naszych poborów - powiedziała spokojnie, podając mu czek. - Teraz wszystko w porządku?

- Jasne! Sam czasem tak robię - przyznał pospiesznie Charlie i czym prędzej dał jej pojemnik. - Gdyby pani była uprzejma oddać to mężowi, to ja już pójdę. Mam jeszcze sporo zajęć. Do zobaczenia.

Czym prędzej wycofał się ocierając rękawem pot z czoła, a ja odebrałem pojemnik od Angeliny, ignorując jej wściekłe spojrzenia. Przyłożyłem kciuk do zamka i pojemnik otworzył się ukazując ekranik, z którego wściekle spojrzała na mnie znana gęba. Gdyby Angelina nie przechwyciła bagażu, niechybnie rąbnąłby o podłogę. Dzięki przytom­ności jej umysłu całość rychło wylądowała na stole i Inskipp mógł wreszcie zabrać głos. Wykrzywiał się przy tym szkaradnie i potrząsał jakimś świstkiem.

- Do cholery, przestań kraść forsę organizacji, di Griz! Dajesz zły przykład innym. Oddałeś ostatnią kwotę, więc masz okazję mnie posłuchać, ale zapamiętaj sobie na przyszłość, że gdyby nie nasze zainteresowanie Paraiso-Aqui, to figę byś dostał, a nie informacje!

- Czym? - spytałem zapominając, że to nagranie.

- Teraz jak cię znam zadałeś pewnie głupie pytanie w stylu ”czym” albo ”co to jest” - uśmiechnęło się szeroko złośliwe oblicze Inskippa. - Więc ci powiem: to ojczysta planeta gościa, który tak cię interesuje. Co więcej: chcę, żebyś tam poleciał i dokładnie sobie tę ojczyznę obejrzał, a potem natychmiast się u mnie zameldował. Jak przeczytasz dokumenty w pojemniku, to od razu zro­zumiesz, dlaczego nas ta planeta interesuje.

Ekranik pociemniał i zjechał w dół, a zamek w dnie pojemnika zazgrzytał i odskoczył. Naszym oczom ukazała się wypchana koperta.

- Ciekawe - mruknąłem przeglądając jej zawartość. - Coraz ciekawsze...

- A to dlaczego? - zainteresowała się Angelina.

- Bo nie dość, że nie znam człowieka, który zginął próbując się ze mną skontaktować, to w dodatku nic nie wiem o świecie, z którego pochodzi.

- Cóż... wypadałoby zmienić ten stan rzeczy, prawda?

- Też racja. Wyjątkowo zamierzam dokładnie wypełnić instrukcję Inskippa. Tym razem interesuje nas dokładnie to samo, czyli informacje o tej tajemniczej planecie.

Uśmiechnęliśmy się do siebie doskonale wiedząc, że nuda i lenistwo dobiegły końca. Zaczynało się coś nad­zwyczaj ciekawego, choć żadne z nas nie wiedziało dokład­nie, co właściwie nas czeka.


3


Prospekt reklamowy był ciężki i ciepły w dotyku, a napis na okładce świecił pełnym samozadowolenia blaskiem.

- Przybądź do słonecznej doskonałości wakacyjnego świata Paraiso-Aqui - przeczytałem na głos.

- Paraiso-Aqui zostało zasiedlone w trakcie pierwszego etapu galaktycznej ekspansji i dopiero niedawno odkryto je ponownie. Godne uwagi z powodu hołdowania najbar­dziej skorumpowanej formie rządów w znanej galaktyce - zacytowała Angelina, przeglądając cieńszą niż folder i opra­wną w czerń książeczkę.

- Łagodnie określając mamy tu do czynienia z niejaką rozbieżnością zdań - stwierdziłem, zacierając ręce.

- Bulionu, sir? - spytał robot-steward, kłaniając się w pas.

- To się nie nadaje nawet do kąpieli, ty cybernetyczny palancie. Ale możesz podać alteriański Panther Sweat on the rocks. Albo lepiej dwa...

- Jeden - poprawiła mnie Angelina. - Dla mnie bulion.

- Tak jest, madam. Doskonały wybór. Jestem zaszczycony - zagulgotał ten kretyn anodowy śliniąc się z radości i zacierając łapki.

Na moje nieszczęście oddalił się zbyt szybko, abym mógł go kopnąć. Nienawidziłem go gorąco i serdecznie, podobnie jak bandy rozszczebiotanych turystów zebranych w hallu i całego kapiącego od bezguścia i obłudy statku pasażers­kiego obsługującego Luksusową Turę po Rajskiej Planecie. Bo tak się nazywała ta kretyńska wycieczka. Turyści nie dość że byli rozszczebiotani i głupi, to jeszcze wystrojeni jak diabeł na Zielone Świątki; od krótkiego nawet spojrzenia bolały nie tylko oczy, ale i zęby.

- Kochanie, jesteśmy ubrani dokładnie w ten sam sposób - zwróciła mi uwagę Angelina; najwidoczniej cholera tak mnie poniosła, że powiedziałem głośno, co myślę.

Owszem, miała rację: ubrany byłem w jasnozieloną koszulę z krótkimi rękawami, ozdobioną wielkimi purpurowo-żółtymi kwiatkami oraz fioletowe szorty w takież same kwiatki, tyle że pomarańczowo-czarne. Angelina miała na sobie komplecik z gatunku ”szał daltonisty”, choć przyznać należało, że upiorny strój wyglądał na niej znacznie lepiej niż na mnie. Na dobitkę włosy mieliśmy zrobione według najnowszej wakacyjnej mody, czyli złote loczki z zielonymi końcówkami. Czułbym się jak skończony kretyn, gdyby nie jeden drobiazg: wszyscy tutejsi turyści odziani byli równie obrzydliwie. Przebranie było doskonałe, ale ile ono mnie kosztowało! Widok mojego odbicia w lustrze przyprawiał mnie o niestrawność. Otworzyłem folder na chybił trafił, by zająć czymś buntujące się poczucie dobrego smaku. Ujrzałem, jak barwna fotografia złotej plaży nagle ożyła. Fale ze słyszalnym pluskiem uderzały łagodnie o brzeg, a powietrze wypełnił rześki aromat morza.

- Szczęśliwi mieszkańcy spędzają radośnie i beztrosko czas na zabawach wśród dojrzałych owoców i łagodnych ryb. - Co za idiota to pisał?!

- Mieszkańcy żyją w warunkach przypominających niewolnictwo, a żebractwo i epidemie są na porządku dziennym - dodała cicho Angelina konsultując się z czarną książeczką. - Rządzący od lat dyktator sprawuje władzę absolutną.

- Trzydzieści minut do lądowania! - oznajmiły szep­tem głośniki, wywołując nagłe ożywienie pyskatych ponad miarę pasażerów.

Z dużą satysfakcją posłałem broszurę do atomowego spopielacza, gdzie ku mojej satysfakcji zmieniła się w dym, a Angelina zrobiła to samo, choć bez podobnej radości, z raportem Korpusu, gdyż nim była właśnie owa czarna książeczka. Powodowała nią konieczność: gdyby znaleziono ową publikację w naszych bagażach, nie mielibyśmy okazji obejrzeć ani cala kwadratowego planety.

- Cóż, sami zobaczymy jak to wygląda - mruknąłem, odbierając od robota drinki.

- Oświadczam ci, że poza wszystkim, nadal jesteśmy na wakacjach, i będziesz się dobrze bawił. Będziesz się bawił jak cholera, choćbym miała zmusić cię do tego torturami - uśmiechnęła się słodko Angelina. - Traktuj to jako drugi miesiąc miodowy... zaraz, nie drugi tylko pierwszy! Nigdy nie mieliśmy uczciwego miesiąca mio­dowego!

- Nie za późno trochę? Jakkolwiek by nie było, bliźniaki mają prawie dwudziestkę na karkach...

- Czy chcesz przez to powiedzieć, że jestem już stara, brzydka i zrzędliwa? - spytała z urazą w głosie.

Z wrażenia upuściłem drinka, który wypalił solidną dziurę w dywanie, i padłem na kolana. Autentycznie zrobiło mi się jej żal, tym bardziej że wcale nie myślałem tak, jak sugerowała.

- Światło mego życia! Jesteś coraz piękniejsza i nie pieprz, proszę, bez sensu! - zawołałem, zyskując aplauz najbliżej zebranych i pełen zadowolenia uśmiech Angeliny.

- Tak już lepiej. I pamiętaj: małe wakacje od przestęp­stwa przydadzą się nam obojgu!

Wylądowaliśmy. Przez otwartą śluzę napłynęło do wnę­trza statku ciepłe powietrze niosące tony słodkiej muzyki. Powiesiłem na szyi kamerę, nałożyłem okulary przeciwsłoneczne, ująłem dłoń Angeliny i dołączyłem do przepeł­nionego szczęśliwością zbiegowiska. Angelinę zaraziła ich wesołość, mnie nie, ale mruczałem coś pod nosem i szczerzyłem zęby, żeby nie rzucać się w oczy. Łypałem natomiast podejrzliwie wokół, a to, co widziałem coraz mniej mi się podobało. Wszystko zgadzało się co do joty z broszurą reklamową, a takie rzeczy po prostu na świecie nie istnieją.

Port kosmiczny usytuowany był na brzegu morza, dzięki czemu powietrze było orzeźwiające i ciepłe ró­wnocześnie. Słońce świeciło niczym na hologramie re­klamowym, a zgrabne dziewczęta z gołymi biustami witały turystów wieńcami kwiatów i buteleczkami jakiegoś zło­cistego alkoholu. Butelkę schowałem, kwiatki powąchałem i starałem się nie wybałuszać oczu na panienki. Z do­świadczenia wiedziałem, jak dalece sięga zazdrość Angeliny. Całość była tak sprawnie zorganizowana, że w cią­gu kilku minut poproszono nas do odprawy paszportowej. Urzędnik był równie śniady i uśmiechnięty co panienki, ale w odróżnieniu od nich miał na sobie koszulę, pewnie by podkreślić wagę swojego stanowiska.

- Bonvenu al Paraiso-Aqui - powitał nas wyciągając rękę po dokumenty. - Viaj pasportaj, mipetas.

- A więc znacie tu esperanto - ucieszyłem się podając mu galaktyczną kartę tożsamości. Fałszywą naturalnie.

- Nie wszyscy - odparł wrzucając ją do maszyny. - Naszym językiem jest piękny espanol, ale wszyscy, z którymi się zetkniecie, będą znali esperanto.

Gadając tak, patrzył na ekranik końcówki komputera, który oczywiście nie wyświetlił mu nic więcej niż spreparo­wane kłamstwa tyczące mojej osoby. Oddał mi kartę i wskazał na obwieszoną gadgetami kamerę na mojej szyi.

- To faktycznie tak dobry sprzęt?

- Powinien być, bo kosztował mnie więcej kredytów, niż widzisz w ciągu roku. Mogę się o to założyć, hę, hę.

- Hę, hę - zarechotał nieszczerze. - Mogę ją obejrzeć?

- Po co?

- Mamy dość ścisłe przepisy odnośnie sprzętu foto­graficznego.

- A czemu? - zagrałem durnia. - Macie coś do ukrycia?

Teraz uśmiech stał się w stu procentach sztuczny, palce dziwnie mu zadygotały, ale nie wypadł z roli. Wobec czego też się szeroko uśmiechnąłem i podałem mu kamerę ze słowami.

- Tylko ostrożnie, bo to delikatne urządzenie. Złapał ją i tylna ścianka urządzenia odskoczyła. Sam ją obluzowałem. Z wnętrza wypadła szpula filmu, dając mi jednocześnie idealny pretekst, by odebrać cacko urzędasowi.

- No i coś pan zrobił najlepszego? - jęknąłem. - A mówiłem, żebyś uważał, niezdaro! Cały film ze statku diabli wzięli.

Ignorując przeprosiny zebrałem film i z godnością (oraz z żoną) minąłem go, zmierzając ku wyjściu. Zgodnie z planem. Film powędrował do kosza, a my na zewnątrz. Bagaż, jak i nasze osoby, był całkowicie czysty. Wszystko co potrzebne, ukryłem w kamerze, która mogła nie tylko filmować, ale również robić całą masę nielegalnych na tej planecie rzeczy. Dzionek zaczął się nieźle.

- Boże, spójrz na to! - pisnęła Angelina dołączając do chóru radosnych zawodzeń w stylu:

- Czy są niebezpieczne? albo

- Co to jest?

Ledwie udało nam się wydostać.

- Panie i panowie, poproszę o uwagę - rozległ się głos wbitego w liberię przewodnika. - Nazywam się Jorge i jestem waszym przedstawicielem turystycznym. Jeśli macie jakieś pytania, to proszę zwracać się z nimi do mnie. Teraz odpowiem na pytanie, które, jak wiem, wszyscy sobie zadajecie: te miłe i łagodne zwierzęta zaprzężone do wozów zwane są w naszym języku caballos. Ich historia zaginęła w pomroce dziejów, ale wierzy się, że przybyły one wraz z pierwszymi kolonistami z legendarnej planety zwanej Ziemią lub Brudem i będącej kolebką ludzkości. Są naszymi przyjaciółmi, bez protestu ciągnącymi wozy i pozwalającymi się dosiadać. Teraz zawiozą nas do hotelu.

Caballos i drewniane wozy były najniewygodniejszym środkiem transportu, z jakim miałem pecha zetknąć się w życiu. Poza tym nie były to żadne caballos tylko normalne konie, jakich na Ziemi biegało pełno i która była faktycz­nym, a nie mitycznym domem rodu ludzkiego, o czym naocznie i namacalnie miałem okazję się przekonać podczas tyle nagłej, co niespodziewanej podróży za pomocą time-helixu2. Naturalnie wiadomości owe pozostawiłem dla siebie, a towarzystwo, pomimo niewygód, bawiło się świet­nie, choć niewybrednie i wrzaskliwie. Zaczynałem czuć się jak piąte koło u wozu.

Próbując dostosować się do odświętnego nastroju przy­pomniałem sobie buteleczkę bursztynowego płynu otrzy­maną przy powitaniu i postanowiłem zaryzykować, choć przewidywałem, że może mieć to tragiczne skutki. Mam umowę z żołądkiem, że on się dobrze sprawuje, a ja nie przeprowadzam na nim eksperymentów. Próba picia lokal­nego specjału, najpewniej opartego na zgniłych owocach i starych skarpetkach, mogła być uznana wyłącznie za eksperyment. Z determinacją odkorkowałem flaszkę i wy­suszyłem ją jednym, solidnym łykiem. Prawie mi głos odebrało.

- Hej! - zawołałem do Jorge siedzącego na jednym z cugantów, co było jeszcze gorszą formą jazdy niż ta, której ja doświadczałem. - Co to jest? Płynne słońce? Doskonały alkohol.

- Miło mi, że smakuje. Wyrabiane jest ze sfermen­towanego soku cana, a nazywa się ron.

- Świetny wynalazek! Ma tylko jedną wadę: podawany jest w zbyt małych opakowaniach.

- To zależy jak się trafi - roześmiał się i z juków przy siodle wyciągnął butelczynę rozsądniejszych roz­miarów.

- Jak ja ci się odwdzięczę? - spytałem retorycznie, wyłuskując mu ją z garści.

- Bez trudu: dopisana do rachunku - zachichotał Jorge i pogalopował na czoło kolumny.

- Chyba nie zamierzasz się skuć o tak wczesnej po­rze? - upewniła się Angelina, gdy z westchnieniem opuś­ciłem na wpół opróżnioną butelkę.

- Skądże znowu! Po prostu dostosowuję się do wakacyj­nego nastroju. Przyłączysz się?

- Później, chwilowo podziwiam widoki.

Faktycznie było co podziwiać - droga biegła serpen­tynami przez nadmorskie pola, za którymi pobłyskiwały plaże i woda. Sielanka jak cholera! Tylko gdzie tubylcy? Poza Jorge i woźnicami nie było wokół nikogo. Faktycznie wszyscy, których spotkamy będą znali esperanto!

- Hej! Spójrzcie tu! - wrzasnął nagle jeden z turystów, gdy pokonaliśmy kolejny zakręt. - Czy oni nie wyglądają wspaniale?

Grupa kobiet i mężczyzn długimi nożami ścinała na polu przy drodze wysokie zielone rośliny. Jak dla mnie, to nie było w nich nic wspaniałego, i to pomimo skierowanych w naszą stronę uśmiechów. Wyglądali na zmęczonych, wyczerpanych i skąpanych we własnym pocie. Z lekkim uśmiechem uniosłem kamerę nastawioną na pojedyncze zdjęcie i nacisnąłem migawkę.

Słysząc jej trzask nasz woźnica odwrócił się na koźle, wiec też go sfotografowałem. Przez sekundę wyglądał, jakby miał ochotę mnie zdzielić batem, ale opanował się i wyszczerzył zęby w oficjalnym uśmiechu.

- Proszę oszczędzać film na nasze piękne ogrody i zabytki - poradził.

- Mam dużo filmów - zapewniłem go radośnie. - A co? Nie wolno fotografować ludzi pracujących w polu?

- Oczywiście, że wolno, ale to nieciekawe.

- Też myślę, że im się to nie podoba. Wyglądali na zmęczonych. Ile godzin dziennie pracują?

- Pojęcia nie mam - odparł zmieszany.

- A ile zarabiają?

To pytanie zadałem już jego plecom, gdyż nagle skupił się na powożeniu. Puściłem oko do Angeliny, która w od­powiedzi skinęła mi głową.

- Myślę, że teraz spróbuję, jak smakuje ron - stwierdziła.

Hotel był faktycznie luksusowy, a pokoje wygodne. W każdym czekał bagaż (bez dwóch zdań dokładnie przeszukany), więc zostawiłem Angelinę, by go rozpako­wała. Większość wycieczki stanowili męscy szowiniści, wobec czego nie należało się wyróżniać.

- Jak skończysz, to zejdź na dół, słonko - rzuciłem, zamykając szybko drzwi, by nie dostać kapciem. Angelina nie pasowała do roli kury domowej i łatwo mogła wypaść z ram konwenansu.

Zajrzałem do baru, zatrzymałem się przy basenie, gdzie opalało się kilka atrakcyjnych nudystek i w ostatniej chwili przypomniałem sobie, że jestem żonaty. Już miałem ochotę zrobić im kilka artystycznych zdjęć, jednak w porę uświa­domiłem sobie, jakiej klasy awantura by wybuchła, gdyby Angelina kiedykolwiek znalazła te zdjęcia.

W końcu trafiłem do hotelowego sklepu z pamiątkami i tu mnie trafiło. Być może nie jestem wybitnym koneserem dzieł sztuki, ale tandeta i bezguście zawsze doprowadzały mnie do szału. Tu było tego aż w nadmiarze: stateczki z pozlepianych krzywo muszli, wyrzezane w drewnie opałowym jelenie na rykowisku, krzyżyki z ”akrobatą” ze sraczkowatego plasti­ku czy czapki i koszulki z inspirującymi napisami w stylu: POCAŁUJ MNIE, UCZUCIOWY DUREŃ! TAK TRZY­MAĆ! WIEM, ŻE NA MNIE PATRZYSZ. I inne takie.

Z trudem opanowałem dreszcze i przeszedłem do kartek pocztowych i przewodników. Te miały chociaż naturalne kolory. Przeglądałem właśnie przewodniki, gdy miękki głos szepnął mi do ucha:

- Mogę w czymś pomóc?

Szerokie usta, duże migdałowe oczy, pełna figura o złocis­tej karnacji...

- Oczywiście, że możesz! - ucieszyłem się i otrzeź­wiałem. Nie z Angeliną na tej samej planecie!

- Chciałbym... przewodnik.

- Mamy wiele doskonałych przewodników. Jakiś kon­kretny?

- Tak, historię Paraiso-Aqui. Tylko nie jakieś propa­gandowe bzdury dla turystów, ale coś prawdziwego. Macie tu coś takiego?

Przewierciła mnie powłóczystym i stalowym jednocześnie spojrzeniem, po czym odwróciła się w stronę regału, by po kilku sekundach powrócić z grubą książką w ręku.

- Sądzę, że tu znajdzie pan to, czego pan szuka - powiedziała i powoli odeszła.

Z trudem oderwałem wzrok od jej kusząco falujących bioder i skoncentrowałem go na trzymanej w ręku książce. Miała tytuł ”Socjalna i Ekonomiczna Historia Paraiso-Aqui”. Ślicznie. Przewertowałem ją i natychmiast znalaz­łem wsuniętą pomiędzy strony karteczkę z wydrukowanym na czerwono tekstem:

UWAGA! NIE DAJ SIĘ ZŁAPAĆ Z TĄ KSIĄŻKĄ!

Nagły cień padł na kartkę toteż zamknąłem książkę i spojrzałem w górę. Jakiś osiłek sterczał obok, uśmiechając się fałszywie.

- Chciałbym tę książkę - oznajmił, wyciągając łapsko.

- A po co panu moja książka? - zdumiałem się, najuczciwiej jak potrafiłem.

Był standardowym przykładem tajniaka. Nic, tylko wymalować mu na czole GLINA i umieścić w podrę­czniku. Jak galaktyka długa i szeroka, te typki były zawsze takie same.

- To nie twoja sprawa - najwyraźniej skończył mu się zapas dobrego wychowania albo był tylko na pierwszej lekcji z tego przedmiotu. - Dawaj!

- Nie! - cofnąłem się udając strach. Z zimnym uśmie­szkiem satysfakcji sięgnął, by mi ją odebrać.

Nareszcie zaczęły się moje wakacje!


4


Pozwoliłem, żeby złapał książkę oburącz, zanim chwyciłem go za nos i solidnie pociągnąłem. Z czystego sadyzmu, przyznaję. Ryknął wściekle, odsłaniając marzenie każdego początkujące­go dentysty: klient na wiele lat. Po czym niespodziewanie zamknął gębę... oraz oczy i zwalił się ciężko na ziemię. Wielokrotnie dowiedzioną prawdą jest, iż celny cios w splot słoneczny, zadany nie pięścią, ale palcem, powoduje natych­miastową utratę przytomności. Odwróciłem się na pięcie i stwierdziłem, że świadkiem mego drobnego sukcesu był jeden z tubylców w hotelowej liberii. Stał teraz przede mną z otwartą z podziwu gębą i wytrzeszczonymi oczami.

- Musiał być bardzo zmęczony, że tak nagle zasnął - powiedziałem. - Ta planeta faktycznie sprzyja odpoczyn­kowi. Chciałbym kupić tę książkę.

Facet spojrzał na okładkę i odzyskał głos.

- Przykro mi, ale to książka nie z tego sklepu. Tym razem mnie zatkało.

- Sam widziałem, jak sprzedawczyni wyjmowała ją z półki - zaprotestowałem.

- Tu nie ma sprzedawczyni ani innego sprzedawcy, niż ja...

Dopiero wtedy dotarła do mnie prawda: zostałem wy­stawiony i ledwie ta śpiąca królewna z podłogi się ocknie, stróże prawa i porządku, jak się to eufemistycznie nazywa, wsiądą mi z wrzaskiem na ogon. Miłe z ich strony. Wakacyjny światek zaczynał mnie już nudzić!

Angelina właśnie wkładała kostium kąpielowy, gdy wszedłem do pokoju, toteż pierwszą rzeczą jaką zrobiłem, było wzięcie jej w objęcia i solidne obcałowanie.

- Musimy częściej jeździć na wakacje, skoro tak na ciebie działają - stwierdziła, gdy przerwaliśmy dla złapania tchu. - Co to za książka?

- Drobiazg, znalazłem w hotelowym sklepie. Chodźmy na plażę sprawdzić, jak twój kostium pasuje do tutejszego piasku - jednocześnie mrugnąłem znacząco, wskazując dyskretnie palcem na ucho.

- Cudownie - skinęła głową na znak zrozumienia. - Poczekaj, tylko poszukam sandałów.

W milczeniu wyszliśmy i dopiero wtedy, gdy odeszliśmy spory kawałek od jakiegokolwiek budynku, spytała:

- Skąd wiesz, że pokój jest na podsłuchu?

- Nie wiem, ale wolałem tego nie sprawdzać mając tę ciekawostkę - odparłem pokazując tytuł książki i znale­zioną w niej kartkę z ostrzeżeniem. Po jej drugiej stronie drobnym, odręcznym pismem napisano:

Ludność tej planety rozpaczliwie potrzebuje twej pomocy. Błagamy, pomóż nam. Jeśli się zgodzisz nam pomóc, bądź sam na plaży o północy.

Podpisu nie było. Rozmoczyłem papier w wodzie, ugniot­łem zeń kulkę zmieszaną z piaskiem i cisnąłem daleko w fale.

- Zastanawiam się, kto to napisał - mruknęła Angelina.

- Właśnie. Zrobiłem durnia z urzędasa w porcie, foto­grafowałem chłopów w polu, zadawałem kłopotliwe pyta­nia, tak że trudno było nie zwrócić na mnie uwagi. Skontaktowano się więc ze mną, pytanie tylko kto. Z rów­nym powodzeniem mogą to być zdesperowani mieszkańcy, chcący, by galaktyka dowiedziała się o ich losie, jak i tutejsza bezpieka, chcąca mnie wrobić i mieć spokój. Pytanie zresztą jest czysto akademickie, bo i tak trzeba pójść na spotkanie, by to stwierdzić. Choć z tym mogą być pewne kłopoty.

- A to dlaczego?

- Bo tajniak ze sklepu zacznie mnie szukać ledwie odzyska przytomność, co nastąpi niebawem. Nie wiem, kto napisał to zaproszenie, ale tego, że gliniarz próbował mi je odebrać, to jestem pewien.

- Wobec tego problem jest rozwiązany: gdy policja przyjdzie po ciebie, uciekniesz i przegonisz ich po całym mieście. To jedna z twoich ukochanych rozrywek. A ja pójdę na spotkanie.

- To może być niebezpieczne...

- Jak miło - uśmiechnęła się promiennie ujmując mnie za ramię. - Martwisz się o mnie!

- Nie, martwię się, że zabijesz tych, którzy będą próbowali cię złapać, jeśli to zasadzka, zanim dowiesz się, kim oni są i o co chodzi.

- Bydlę! - uchwyt zmienił się w stalowy uścisk, ale błyskawicznie zelżał. - Tak naprawdę to chyba masz rację. Spróbuję nad sobą panować.

- A więc ustalone - stwierdziłem, masując obolałe ramię. - Wracamy do pokoju i każemy podać jakiś uczciwy posiłek. Nie lubię latać po mieście o pustym brzuchu.

Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyliśmy po wejściu do pokoju, był facet chrapiący na podłodze z ręką nadal wyciągniętą w stronę mojej kamery, która niewinnie leżała sobie na fotelu.

- Coraz gorsza służba w tych hotelach - stwierdziłem oburzony. - Nie dość, że włazi bez pozwolenia, to jeszcze chce kraść. Dobrze, że aparat jest zabezpieczony przed takimi typkami.

- Glina - oznajmiła Angelina przeszukawszy kieszenie śpiącego. - Odznaka, spluwa, pałka, kajdanki, nóż i gra­naty ogłuszające. Wredny typek.

- Też racja. Niezbyt przypomina aniołka pilnującego raju. Lepiej weź kamerę ze sobą, nigdy nic nie wiadomo. Teraz czas na posiłek, bo znowu władują się jacyś natręci.

Obsługa była faktycznie błyskawiczna: w ciągu pięciu minut przybył kelner z wózkiem uginającym się od roz­maitych przysmaków. Niestety, tuż za nim wlazło dwóch mundurowych policjantów.

- Won! - oznajmiła im władczo Angelina zastępując drogę. - Nikt was nie zapraszał.

Kelner usiłował zniknąć pod wykładziną, a ja błys­kawicznie zrobiłem sobie kilka kanapek. Zapowiadało się, że dosłownie będę jadł w biegu.

- Odsuń się, kobieto - warknął pierwszy policjant i byłoby dla niego lepiej, gdyby na tym poprzestał.

Położył jednak mięsistą łapę na ramieniu Angeliny, chcąc słowa wprowadzić w czyn. Zdołał wydać jeden zduszony pisk, który zagłuszył trzask pękających kości, i zwalił się nieprzytomny na podłogę. Drugi sięgnął po broń, ale zanim dotknął kolby, dołączył do kumpla, tyle że bez odgłosu łamanych gnatów. Kelner odzyskał zdolności motoryczne i rzucił się do ucieczki, a uśmiechnięta radośnie Angelina zamknęła za nim drzwi. Owinąłem kanapki serwetką i dołożyłem do całości butelkę ronu.

- Czas na mnie - oznajmiłem, pochylając się nad poligantami i dając każdemu zastrzyk w kark. - Przez co najmniej dwadzieścia cztery godziny będą nieprzytomni, więc nie zdołają cię zidentyfikować jako napastnika.

Pocałowałem ją gorąco, ale przerwało mi nachalne walenie do drzwi.

- Lepiej oddalę się dyskretnie - uznałem, wychodząc na balkon.

Byliśmy na dwudziestym piętrze, a gładka ściana po­zbawiona była ozdóbek, których można byłoby użyć jako stopni. Zupełnie jakby bez tego nie dało się zejść!

- Potrzymaj to chwilę, kochanie. - Podałem jej paczkę z lunchem, przerzuciłem ciało przez barierkę i rozhuśtałem się lekko, po czym puściłem barierkę i wylądowałem miękko na balkonie piętro niżej.

Angelina zrzuciła mi posiłek, posłała całusa i zniknęła w naszym pokoju. Sprawy rozwijały się w naprawdę miłym tempie.

Pokój, do którego należał balkon, świecił pustką, co było miłe, ale nie niespodziewane: o tej porze wszyscy turyści powinni być na plaży albo w sklepach z pamiątkami. Korzystając z tego zjadłem co miałem, popiłem ronem i właśnie zaczynałem całość trawić, gdy w zamku zazgrzytał klucz. Niechętnie odstawiłem nie dopitą butelkę i rozpłasz­czyłem się na ścianie za drzwiami.

Do środka weszło dwóch żołnierzy z bronią gotową do strzału. Poczekałem, czy nie ma ich więcej i wyszedłem zza drzwi, gdy stali plecami do mnie.

- Szukacie kogoś? - spytałem uprzejmie. Odwrócili się unosząc broń, wobec czego wstrzymałem oddech i posłałem im pod nogi granat z gazem usypiającym. Po czym spokojnie wróciłem za drzwi, by nie dostać czymś w łeb, gdy walili się na podłogę, tak byli obwieszeni bronią i rynsztunkiem. Jeden z nich był mniej więcej mojej budowy, co nasunęło mi pomysł, jak urozmaicić pościg. Jedyne, co miałem mu do zarzucenia to tyle, że raczej stronił od kąpieli i mydła, bo kwestia dziurawej bielizny była już wyłącznie jego zmartwieniem. Zostawiłem mu ją.

Oszczędzano tu na osobistym wyposażeniu armii, ale nie na uzbrojeniu: mikroradio, jonowy automat z pełnym ładunkiem i bezodrzutowy pistolet kalibru .50 z trzema zapasowymi magazynkami. Umieściłem to wszystko we właściwych miejscach i gotów byłem występować jako materiał propagandowy skłaniający do zaciągu do tutejszej armii.

Morale mi wzrosło, gdy gratulując sobie w duchu pomysłu, przejrzałem się w lustrze i otworzyłem drzwi na korytarz.

Niecelna seria rozłupała framugę o całe od mojej głowy, a wokół uszu zaczęły mi gwizdać zupełnie zmarnowane pociski.


5


Błyskawicznie zatrzasnąłem drzwi, rzucając się jednocześnie w bok, co było rozsądnym posunięciem. Tam gdzie stałem przed sekundą, pojawiła się w drzwiach cała seria dziur po kulach.

- To im nie przysporzy dobrej sławy u turystów - mruknąłem do siebie, pełznąc w stronę balkonu.

Tym razem byłem ostrożniejszy. Najpierw wysunąłem na zewnątrz zawieszony na lufie spluwy hełm, co zostało powitane kanonadą z sąsiedniego balkonu. Podziurawiony hełm wylądował u moich stóp. Co za nerwowe towarzystwo!

Fakt faktem, że sam byłem sobie winny. Nie należało robić przerwy na lunch tak szybko i tak blisko. Płaciłem za niedocenienie przeciwnika. Rzadko się to zdarza, ale cóż, nikt nie jest nieomylny i jego szczęście, jeśli zda sobie z tego sprawę na czas. Zbyt pewny siebie przestępca błyskawicznie staje się byłym przestępcą. Albo wącha kwiatki od spodu, albo przechodzi na państwowy wikt i opierunek. Teraz przyszła kolej na myślenie!

Przeciwnik trzymał oba wyjścia, a czas biegł nieubłaganie; wobec czego należało zrobić trzecie wyjście. Pognałem skulony do łazienki akurat w chwili, w której drzwi frontowe dziurawiła kolejna kanonada i wlazłem pod prysznic. Wybrałem prysznic, gdyż o tej porze było to najmniej prawdopodobne miejsce, gdzie mógł przebywać jakiś turysta. Jeśli już muszę zabić kogoś, kto usiłuje mnie zabić, mówi się trudno, ale po co próbować zrobić kuku niewinnemu przechodniowi? Wyjąłem z kieszeni debonder i wypaliłem w podłodze pierścień obejmujący brodzik, w którym stałem.

Debonder molekularny częstokroć nazywany jest dezintegratorem, co jest błędem merytorycznym. Jego działanie bowiem nie niszczy żadnej materii, a tylko wiązania międzycząsteczkowe trzymające w kupie atomy tejże mate­rii. Gdy te wiązania znikają, atomy przestają się trzymać owej kupy i osiąga się efekt, o który człowiekowi chodziło. Proste, nie?

Brodzik, wraz z fragmentem podłogi, zachował się zgodnie z powyższą zasadą, czyli przestał trzymać się kupy (to znaczy reszty podłogi) i runął w dół wnęki, na prysznic łazienki piętro niżej. Opadając wraz z nim słyszałem, jak w uprzednio zajmowanym przez nas obu (brodzik i mnie) lokalu pękają przestrzelone drzwi.

Łazienka zgodnie z przewidywaniami była pusta, ale to w niczym nie zmieniało faktu, że najrozsądniejszą rzeczą jaką mogłem uczynić, było pozostanie w ruchu. Tak też właśnie zrobiłem. Wpadłem do pokoju, w którym przera­żona turystka z tego samego statku usiłowała drżącymi palcami wybrać jakiś numer na klawiaturze telefonu: pewno recepcji. Na mój widok wrzasnęła i upuściła telefon.

- Cana, caballero. Espanol, von! - ryknąłem groźnie, wyczerpując tym samym zasób znanych mi słów tutejszego języka.

Pisnęła i zemdlała. Ślicznie!

Ostrożnie uchyliłem drzwi. Korytarz był pusty.

Teraz przyszedł czas szybkości, a nie ostrożności: galo­pem ruszyłem do schodów służbowych mijając po drodze gromadkę ogłupiałych turystów. Zawsze zaraz po przyjeź­dzie zapoznaję się z rozkładem budynku, w którym miesz­kam i jego okolicy, co już niejednokrotnie uratowało mi jeśli nie życie, to na pewno zdrowie i wolność. Drzwi prowadzące na owe schody były na swoim miejscu i już miałem je otworzyć, gdy usłyszałem cichnący z wolna łomot podkutych butów. Uchyliłem drzwi i zobaczyłem plecy ostatniego z żołnierzy biegnących w dół. Doskonale!

Czym prędzej dołączyłem do nich słuchając wrzaskliwych ponagleń sierżanta. Na dole wmieszałem się w grupę dekowników, biegnącą świńskim truchtem na samym koń­cu, a potem to już była łatwizna; tyle tam było mundurów wokół hotelu, że wymknięcie się z ogólnego zamieszania i zniknięcie między budynkami nie nastręczało żadnych trudności.

Pogwizdując radośnie upchnąłem mundur i broń w po­jemniku na śmieci przy kuchni jednego z hoteli i stałem się ponownie zwykłym turystą, których tabuny pałętały się wokół z wytrzeszczonymi oczyma, obserwując całe zamie­szanie i pytając się nawzajem z coraz większą histerią, co właściwie się dzieje.

Przewodnicy i obsługa hoteli próbowali ich uspokoić, ale z dość miernym skutkiem. Trzymałem się z dala od tubylców, niezależnie jak niewinnie by wyglądali, a po kilku minutach ruszyłem ku plaży. To, że poszedłem dalej niż inni, było moją sprawą i nie zwróciło niczyjej uwagi. Na przeciwległym brzegu niewielkiej zatoki panował spokój. Wywołane przeze mnie zamieszanie tutaj nie dotarło. Nie widziałem nawet dachu swojego hotelu.

Poczułem się lekko zmęczony, więc wspiąłem się na graniczące z dżunglą wydmy i oparłem o pień solidnie wyglądającego drzewa, w którego cieniu przesiedziałem do zmroku. Potem ułożyłem się wygodnie na trawie i zasnąłem snem sprawiedliwego. Ciekawostką tutejszej fauny był brak rozmaitych latających i pełzających natrętów wyposażonych w zęby jadowe, zatem mogłem odpoczywać spokojnie.

Może był to skutek zmęczenia, a może ronu, tak czy tak, obudziłem się dopiero wtedy, gdy słońce stało już wysoko. Przeciągnąłem się, ziewnąłem i usłyszałem pełne protestów burczenie w brzucha. Najwyższy czas wracać. Najpierw jednak dokładnie zakopałem całe nielegalne wyposażenie pod pniem drzewa, które oznaczyłem na przyszłość. Nie ogolony, ale czysty jak łza wróciłem do hotelu zachowując maksymalne środki ostrożności: ostatnią rzeczą, jakiej pragnąłem, to zostać podziurawionym przez jakiegoś nad­gorliwego rekruta. Jedynym sposobem na opuszczenie tej planety w jednym kawałku było poddanie się władzom, ale zamierzałem to zrobić na moich warunkach.

Idealnie do tego celu nadawała się hotelowa restauracja, do której zbliżyłem się pod osłoną krzewów, by nie wpaść w oko mundurowemu policjantowi węszącemu przed wejściem. Do środka wlazłem przez okno i czym prędzej dołączyłem do kilku turystów pałaszujących z zapałem śniadanie. Nałożyłem sobie solidną porcję, nalałem soku i kawy i zająłem się pożytecznym zajęciem zapełniania brzucha. Zanim kelner mnie zauważył i prysnął, prawie skończyłem.

- O co wczoraj było to całe zamieszanie? - spytałem siedzącą obok starszą parę pochłaniającą jajecznicę z takim zapałem, jakby właśnie zdechła ostatnia kura.

- Nie powiedzieli nam - odparł mężczyzna nie zmniej­szając tempa żucia. - Powiedziałem im, że nie płaciłem za oglądanie strzelanin. Powiedziałem, że mają oddać pieniądze i powiedziałem, że odlatujemy najbliższym statkiem.

Zanim zdołałem odpowiedzieć, przy drzwiach się zakot­łowało. Pół tuzina policjantów próbowało jednocześnie dostać się przez nie do środka. Po chwili przegrupowali jednak szeregi i otoczyli mój stolik z bronią gotową do strzału.

- Strzelamy, jeśli się poruszysz! - wrzasnął jeden.

- Kelner! - wrzasnąłem jeszcze głośniej. - Kierownika albo szefa tego hotelu! Piorunem! - I spokojnie zabrałem się za kawę.

- Pójdziesz z nami - oznajmił najbezczelniejszy.

- Dlaczego? - spytałem spokojnie, zdając sobie sprawę, że obserwuje mnie niezła widownia złożona z turystów i pracowników hotelu.

Dwóch mundurowych złapało mnie za ramiona. Całym wysiłkiem woli nie stawiałem im czynnego oporu. Do restauracji weszła kolejna grupa mężczyzn. Z ulgą rozpo­znałem jednego z nich.

- Jorge! - ryknąłem. - Co to wszystko znaczy? Kim są ci dziwnie ubrani ludzie?

- Policja - odparł wyraźnie nieszczęśliwy. - Chcą z panem porozmawiać.

- Proszę bardzo. Mogą ze mną rozmawiać tutaj. Jestem turystą i mam swoje prawa!

Zrobiła się niezła pyskówka w espanol i spory szum wśród turystów, a wszystko zgodnie z planem.

- Przykro mi, ale nic nie mogę zrobić. Chcą, żeby pan z nimi poszedł. - Jorge wyglądał coraz bardziej nieszczęś­liwie.

- Porwanie! - zawyłem. - Biedny turysta porwany przez fałszywą policję! Zawiadomcie natychmiast rząd, prasę i mojego konsula. Zapłacicie za to! Zaskarżę tę zasraną planetę o takie odszkodowanie, że z torbami pójdziecie! A następnych turystów zobaczycie w marze­niach!

Zgodny pomruk wśród turystów tak dalece zdetonował policjantów, że gdyby nie pojawienie się na scenie oficera, puściliby mnie wolno. Oficer miał kwadratową szczękę, stalowy wzrok i natychmiast wziął towarzystwo w karby.

- Proszę się nie niepokoić, nie jest pan aresztowany. Puścić go, durnie! - Trzymający mnie odskoczyli jak oparzeni, a oficer kontynuował z uśmiechem, adresując przemowę bardziej do reszty zgromadzonych niż do mnie. - Wczoraj miał miejsce pewien wypadek i ci ludzie sądzą, że był pan jego świadkiem...

- Nic nie widziałem! Nikogo nie znam! A tak w ogóle to kim pan jest?

- Nazywam się Oliveira i jestem kapitanem tutejszej policji. Miło mi słyszeć, że pan nic nie widział. Czy w takim razie uda się pan ze mną, by mi o tym opowiedzieć? Wypadek ten pociągnął za sobą pewne, być może niewinne ofiary, których status należy wyjaśnić i w tym właśnie celu potrzebujemy pańskiej pomocy. Chyba jej pan nam nie odmówi?

Uśmiech miał tak ujmujący, a logikę tak nieodpartą, że gdybym się dalej upierał, wyszedłbym na wrednego chama mającego wszelką sprawiedliwość za nic. Wobec tego zacząłem być równie miły jak on.

- Miło mi słyszeć kogoś rozsądnego. Oczywiście, że z chęcią wam pomogę, ale gdzie właściwie mamy się udać? Muszę zostawić żonie wiadomość.

Przez sekundę pod uśmiechem kapitana błysnęła wście­kłość.

- Do głównej kwatery policji...

- Doskonale. Hej, ty! - wskazałem na najbliższego kelnera. - Jak stąd wyjdę, idź zaraz do mojej żony do pokoju dwa tysiące dziesięć i powiedz jej, że poszedłem z miłym kapitanem Oliveirą do jego głównej kwatery pomóc w śledztwie i że wrócę na lunch. Może ci dobrzy policjanci powiedzą mi, co się tu wczoraj stało. Jak wrócę na lunch, to wam powiem, czego się dowiedziałem. Chodź­my, kapitanie!

Przemowa była do kelnera, ale mówiłem tak głośno, że słychać mnie było przy drzwiach. Następnie ruszyłem tak szybko, że policja ledwie za mną nadążyła. Zrobiłem co mogłem, reszta należała do nich. Nie ulegało wąt­pliwości, że jeśli zdarzy mi się jakiś nieszczęśliwy wypadek, kilkunastu naocznych świadków będzie doskonale wie­działo z czyjej winy.

Aż do samochodu towarzyszyły mi ponure spojrzenia i stłumione przekleństwa. Potem rozległ się pisk opon i wycie syren. Gnaliśmy do miasta położonego po drugiej stronie portu kosmicznego. Oliveira nie jechał z nami, jego wóz ruszył jako pierwszy i błyskawicznie zniknął mi z oczu. Bez wątpienia, by przygotować komitet powitalny. Wpra­wiło mnie to w doskonały humor. Nie wiedzieć natomiast dlaczego, jego objawy wywołały szok u eskorty: patrzyli na mnie jak na wariata. Może zresztą nim byłem, bo kto normalny parałby się tym zajęciem co ja... Przy tej okazji wykonałem serię ćwiczeń oddechowo-koncentrujących, tak że gdy wjeżdżaliśmy przez pancerną bramę na ponury dziedziniec, byłem już gotów.

Dalej była rutyna tak nużąca, że szkoda słów. Zostałem rozebrany, prześwietlony i obejrzany przez dentystę o od­dechu chorobliwie śmierdzącym czosnkiem. Moje ubranie zniknęło, poddawane zapewne podobnym testom. Oboje byliśmy czyści. Cokolwiek zaś miałem przy sobie, nie poddawało się ich badaniu (na przykład prawdziwy skład moich zębów pod szkliwem). Ostatecznie otrzymałem bawełnianą koszulę nocną i parę łapci przypominających mi szpital, po czym eskorta gliniarzy doprowadziła mnie przed oblicze kapitana Oliveiry, który tym razem nie musiał udawać uprzejmości.

- Ktoś ty? - warknął lodowatym tonem.

- Turystą napadniętym przez twoich zbi...

- Cargata! - ryknął.

Zapamiętałem sobie to słówko, bo lokalne przekleństwa zawsze mnie interesowały.

- Byłeś obserwowany, gdy rozmawiałeś z poszukiwaną kryminalistką, która przekazała ci jakąś wiadomość, a na­stępnie zaatakowałeś oficera wypełniającego obowiązki, to jest próbującego dowiedzieć się, jaka była treść tej wiadomo­ści. Gdy inni policjanci przybyli do twego pokoju w hotelu, by przesłuchać cię w tej sprawie, również ich zaatakowałeś. To spokojny świat i nie lubimy tu przemocy, choć potrafimy sobie z nią poradzić. Sprowadzono więcej ludzi, by udarem­nić ci dalsze akty gwałtu, ale niezbyt się to udało. W końcu jednak cię złapaliśmy i teraz powiesz mi, kim faktycznie jesteś i co tu robisz. Oraz co za wiadomość przekazali ci tutejsi kryminaliści.

- Figę - odparłem równie lodowatym co on tonem, choć znacznie spokojniej. - Przybyłem na tę zapyziałą planetę na wakacje. Zostałem kilkakrotnie zaatakowany i broniłem się, a ponieważ przez wiele lat służyłem w Galactic Space Marine Corps, wiem, jak to się robi. W przeci­wieństwie do tych durni, którzy próbowali mnie uszkodzić. Nie mam pojęcia, dlaczego twoi pomagierzy mnie zaatako­wali i nie obchodzi mnie to, istotne jest, że próbowali mnie zabić i musiałem się bronić. Potem poczekałem, aż się tu uspokoi i poddałem się. Teraz żądam wypuszczenia mnie stąd, i to wszystko, co miałem ci do powiedzenia.

Służba w Galactic Space Marine Corps była uwzględ­niona w moim życiorysie, zapisanym w identyfikatorze na wypadek podobnej jak ta konieczności.

- Gówno! - ryknął Oliveira waląc pięścią w stół i tracąc cierpliwość. - Albo powiesz mi prawdę dobrowol­nie, albo wyduszę ją z ciebie...

- Jesteś idiotą! - przerwałem mu spokojnie. - Wszys­cy turyści w tej chwili już wiedzą, gdzie jestem. Plotka roznosi się błyskawicznie. Dotknij mnie palcem, a diabli wezmą wasz przemysł turystyczny i to na naprawdę długie lata. Teraz gotów jestem złożyć oficjalne oświadczenie, którego nie zamierzam powtarzać, więc włącz nagrywanie, jeśli tego dotąd nie zrobiłeś, i każ przynieść wykrywacz kłamstw...

- Krzesło, na którym siedzisz, to detektor kłamstw. Gadaj!

Dobrze, że o tym wcześniej nie wiedziałem, choć przy dobrym treningu można to urządzenie oszukać praktycznie w każdych okolicznościach.

- Doskonale. Więc notuj: Otrzymałem w sklepie książkę od osoby, której nigdy przedtem nie widziałem na oczy i nie zobaczyłem także ponownie, więc nie byłem w stanie otrzymać od niej żadnych interesujących cię informacji. Pojęcia nie mam, dlaczego ta osoba się ze mną skontak­towała ani też kim ona jest. Koniec oświadczenia. Teraz oddajcie mi ubranie i dostarczcie samochód, bo stąd wychodzę, i to zaraz!

Wstałem i przez chwilę w pokoju panowała cisza. Trzeba mu to przyznać, że umiał nad sobą panować. Wyrazu twarzy nie zmienił ani na jotę, ale widziałem, jak pulsuje mu żyła na skroni. Diabli go brali, ale nie był durniem i wiedział, że ma tylko dwa wyjścia: zabić mnie albo wypuścić. Na to pierwsze miał ochotę, to drugie dyktował rozsądek i instynkt samozachowawczy. Gdyby mnie zabił, będąca tu podstawowym przemysłem turystyka znacznie by na tym ucierpiała. Co za tym idzie, zmniejszyłby się dopływ kredytów. A za to już zwierzchnicy na pewno by go nie pogłaskali. Nie dałby głowy, ale stołek na pewno.

- Uwolnię cię, wrócisz do hotelu, spakujesz się i po­zwolisz się spokojnie zawieźć wraz z żoną do portu, gdzie wsiądziesz na najbliższy odlatujący statek - odezwał się niespiesznie, ale wierzyłem każdemu jego słowu. - I nigdy tu nie wrócisz, bo jeśli wrócisz, to zabiję cię przy pierwszym spotkaniu. A spotkalibyśmy się na pewno: masz na to moje słowo. Jesteś w coś wplątany, nie wiem w co i dziś nie chcę tego wiedzieć. Rozumiesz mnie?

- Doskonale. Zresztą pragnę, chyba bardziej niż ty, opuścić to zadupie.

Byłem jednakże uprzejmy nie dodać, że jeszcze bardziej chcę tu wrócić. Strasznie nie lubię mieć długów. Oliveira i ja mieliśmy się jeszcze spotkać.


6


Pierwsza okazja do spokojnej rozmowy z Angeliną nadarzyła się dopiero po starcie statku, gdy przestali kręcić się w koło gliniarze. Wcześniej, gdy zostałem przywieziony do hotelu, cały czas patrzyli nam na ręce i ledwie skończyliśmy pakowanie, odstawili nas do portu. Specjalnie dla nas wstrzymano o ponad godzinę odlot liniowca pasażerskiego. Ledwo znaleźliśmy się w próżni, nalałem sobie solidną dawkę uspokajacza i wyjętym z kamery urządzeniem objechałem ściany kabiny. Nie było ”pluskiew,” ani optycznych, ani gło­sowych.

- Czysto - poinformowałem Angelinę. - Spotkanie o północy udało się?

- Powiedziałeś mi, że jakiś tubylec się z tobą skontak­tował - odparła serdecznym tonem o temperaturze zbli­żonej do czterech stopni Kelvina. - Zapomniałeś tylko dodać, że ten tubylec był wcale ładniutką panienką.

- Może i był; widziałem ją zaledwie paręnaście sekund!

- I bardzo dobrze! Już ja coś mogę powiedzieć o two­im chorobliwym libido. Tknij ją palcem, a ci go obetnę.

- Zgoda, nie dotknę jej palcem. Teraz opowiedz mi, co się działo.

- Poszłam plażą. Czekała na mnie ukryta na skraju dżungli, zawołała i zapytała, czy czytałam notatkę. Po­wtórzyłam jej treść kartki i powiedziałam, że nie mogłeś się zjawić. Ma na imię Flavia i jest członkiem, jak sama przyznała, dość słabego ruchu wolnościowego. Tak na­prawdę to nie są w stanie nawet skutecznie protestować, gdyż policja infiltruje ich równie szybko, jak się organizują. Trafiają do więzień albo zostają zabici. Jedyną ich nadzieją jest danie znać reszcie wszechświata, jak tu się mają sprawy.

- Reszta wszechświata raczej o tym wie i nie bardzo ją to obchodzi.

- Chyba zapomniałam jej o tym powiedzieć. Nie mia­łam serca: była taka zadowolona, że udało jej się znaleźć kogoś, kto podejmie się tego zadania. Wiadomość miała pięć stron i wywarło na niej spore wrażenie, gdy zapamię­tałam całość po jednorazowym przeczytaniu.

- Po ciemku?

- Zamknij się. Była napisana fosforyzującym atramen­tem i raczej przygnębiająca. Jednym z powodów, dla których inne rządy nie przejmują się sytuacją na tej planecie, jest fakt, że na pierwszy rzut oka wszystko wygląda na pełną demokrację. Co cztery lata mają miejsce wybory prezydenta, które od początku do końca są sfałszowane. Dzięki temu prezydentem jest od lat generał Julio Zapilote. Obecnie zresztą po raz czterdziesty pierwszy...

- Cholera, facet musi mieć z dwieście lat!

- Owszem. Nieustająca kuracja geriatryczna. Ma po­parcie wojska i policji, które utrzymują ludność w spokoju. Typowy układ spolaryzowanej władzy w rękach niewielkiej grupki, a reszta jest praktycznie na poziomie niewolników. Pośrodku tkwi niewielka grupa arystokracji, i to już wszystko.

- To się musi zmienić! - stwierdziłem wstając i rozpo­czynając wytężony proces myślowy.

- Zgadzam się, ale to nie będzie łatwe.

- Dla kogoś, kto uratował wszechświat...

- I to dwa razy.

- ...nie ma rzeczy niemożliwych. Zamierzam tam wró­cić i...

- Zamierzamy. Chłopcy i ja też potrzebujemy wakacji.

- Zamierzamy wobec tego. Czy Flavia podała jakieś powody, dla których skontaktowali się właśnie ze mną?

- Przewodnik Jorge opowiedział im o twoim zacho­waniu i o zainteresowaniu zasadami życia w tym spo­łeczeństwie.

- Ślicznie. Wobec tego kontaktem, jakby co, będzie Jorge. Teraz rozumiem, dlaczego ten nieboszczyk chciał do mnie dotrzeć, i żeby było śmieszniej, zamierzam im pomóc. A w dodatku mam do wyrównania rachunek z niejakim kapitanem Oliveirą. To ten, który mnie aresztował.

- Torturował cię - Angelina spoważniała. - Zabiję go jeśli tak! I to powoli!

- To dopiero troskliwa żona. Dotąd mnie nie tor­turował, ale nim sam się zajmę. Ty możesz skoncentrować się na uwolnieniu reszty planety.

- Rozsądny pomysł. Masz jakieś konkretniejsze propo­zycje?

- Jeszcze nie, ale to mnie nigdy dotąd nie powstrzymało, jak pamiętasz. Wrócimy z dobrym wyposażeniem i jestem pewien, że coś wymyślę.

- Może by tak mała inwazja? Wiem, gdzie można znaleźć niezłych najemników. - Ożywiła się.

- Wolałbym coś bardziej subtelnego. Pomysł chodzi mi już po głowie, ale musi jeszcze dojrzeć.

Bliźniacy byli naturalnie zachwyceni. James dowodził ochroną ekspedycji zoologicznej mającej zebrać co jadowitsze okazy fauny i flory na krążącej wokół upiornej gwiazdy zwanej Hernia, pokrytej bagnami i wieczną mgłą planecie Venida. Bolivar dla odmiany studiował program więzien­nictwa chcąc wprowadzić doń jakieś uzupełnienia. W tym celu siedział w uznanym za odporne na ucieczki więzieniu na Heliorze, z którego prysnął, ledwie dostał moją wiado­mość. Przybył tuż za Jamesem, który przekazał ekspedycję zastępcy i pognał do domu na łeb na szyję.

Ponieważ obaj byli zawsze żartymi osobnikami, wolałem poczekać, aż skonsumują dziewięciodaniowy obiad przy­gotowany przez Angelinę, zanim zaprosiłem rodzinę do gabinetu na naradę wojenną.

- Chyba się trochę zmieniłeś - zauważył na mój widok James.

- Plastelina i klocki, braciszku - mruknął Bolivar ironicznie. - Poza tym, że tata dorobił się śniadej cery, czarnych włosów, nowej szczęki i policzków to reszta, nie licząc wąsów i barwy oczu, jest ta sama co dawniej.

- I w dodatku zna nowy język - odezwałem się w doskonałym espanol.

- Brzmi ładnie - ocenił James. - Trochę jak es­peranto.

- Rano czeka was migrena, bo też się go nauczycie. Kilkugodzinna sesja z memografem zupełnie tu wystarczy.

- A potem co? - spytał Bolivar. - Dzięki, mamo. To ostatnie spowodowane było pojawieniem się Angeliny z tacą zastawioną kielichami z winem.

- A potem lecimy na Paraiso-Aqui, gdzie robią ten zacny trunek - odparłem unosząc kielich. - Na ludzki język przekładając, nazwa znaczy Raj Tutaj i spróbujemy dostosować warunki, jakie tam panują, do tejże nazwy.

- Jak? - spytała, nie po raz pierwszy zresztą, Angelina.

- Wymyślę coś na miejscu. Tymczasem obmyśliłem, jak tam wrócić z fasonem. Spójrzcie no na to cacko... - Nacisnąłem guzik, odsłaniając sąsiadujący z gabinetem warsztat, w którym stał solidnych rozmiarów, nieco sfaty­gowany turystyczny samochód.

- Cacko jak cacko - mruknął zawiedziony Bolivar. - Prawdę mówiąc, nie wygląda specjalnie.

- Dzięki za uznanie: to właśnie chciałem osiągnąć. Otóż, moi drodzy, jest to dokładny duplikat pojazdu, który sfotografowałem na Paraiso-Aqui. Jak mówię dokładny, to mam na myśli wierność aż do najdrobniejszych detali...

- Nie wspominając o kilku innowacjach, o jakich budowniczym oryginału nawet się nie śniło - wtrącił James.

- Właśnie dlatego radzę nie naciskać i nie przekręcać niczego, dopóki nie wyjaśnię, co do czego służy. Oryginalne pojazdy na Paraiso-Aqui napędzane są czymś, co oficjalnie nosi nazwę silnika spalinowego i jest mechanizmem zarów­no niewiarygodnie skomplikowanym, jak i nieefektywnym. A na dodatek potwornie śmierdzącym. Dobrą trzcinę cukrową marnują tam uzyskując alkohol metylowy, zamiast spożytkować na produkcję czegoś rozsądnego, na przykład ronu. Alkohol ten jest materiałem pędnym owych silników. Poza poruszaniem pojazdu daje jeszcze trujący gaz i kłęby pary: całkowity bezsens. Wobec tego ten tu napędzany jest niewielkim silnikiem atomowym, a dla zachowania pozorów ma generator pary. Przy okazji zasila także wbudowane w lampy lasery, radar i kilka innych drobiazgów.

- Pięknie - ucieszyła się Angelina. - I co dalej?

- Za dwa dni będziecie mieli moją obecną karnację i kolor włosów, nie wspominając o doskonałym miejscowym akcencie. Wyposażona w najnowsze ekrany i urządzenia wykrywające radiolokację jednostka Korpusu przerzuci nas i auto na powierzchnię Paraiso-Aqui, gdzie zostaniemy samotni, bezbronni...

- Jak cholera! - nie wytrzymał Bolivar.

- Cicho! ...i zdani na łaskę tubylców o tysiące lat świetlnych od najbliższej przyjaznej nam bazy. Na planecie jęczącej pod butem dyktatora. Naprawdę czuję niepo­wstrzymany żal...

- Masz na myśli dyktatora? - upewniła się Angelina.

- A kogo niby? - zdziwiłem się szczerze. - Proponuję toast za początek nowego życia dla Paraiso-Aqui!


7


Przyznaję, że nawet ja, zaprawiony w długich samotnych eskapadach, poczułem się dziwnie, gdy krążownik Kor­pusu bezgłośnie uleciał w noc. Siedzieć we własnym domu z kieliszkiem w dłoni i opowiadać, jakim się to jest sprytnym czy odważnym, to jedno, a zupełnie czym innym jest znaleźć się wraz z najbliższymi na powierzchni wrogiego świata i być zdanym tylko na własne siły. Ten świat nie wiedział wprawdzie dotąd o naszym przybyciu, ale...

- No, tato... - zaczął Bolivar.

- ...zaczynamy zabawę! - dokończył James, jak to mieli we zwyczaju.

Parsknęli śmiechem, a ja otrząsnąłem się z przygnębienia.

- Macie całkowitą rację! - przytaknąłem. - Za­czynamy!

James otworzył tylne drzwi limuzyny wpuszczając do wnętrza Angelinę, a Bolivar w uniformie szofera wspiął się na przednie siedzenie i włączył silnik. Noc była bezchmurna i wystarczająco jasna, by widzieć najbliż­szą okolicę. Dołączyłem do Angeliny wewnątrz pojazdu, a James dosiadł się do brata. Ubrany był w biały gar­nitur i czarny krawat przypominający sznurowadło, co według tutejszej mody było typowym ubiorem młodszego urzędnika, podczas gdy Angelina i ja dorównywaliśmy strojami najdostojniejszej arystokracji, jaką udało mi się znaleźć na zdjęciach zamieszczonych w przewodnikach. Bolivar nałożył ciemne okulary, wrzucił bieg i pomknęliś­my w noc.

Naturalnie okulary były czułe na ultrafiolet, a lampy miały zamontowane oprócz normalnych żarówek (obecnie wyłączonych) również takie, które świecą w tym, niewidzialnym gołym okiem, widmie. Przyznaję, że mimo owej wiedzy i wiary w cuda techniki, szybka jazda po mrocznej okolicy wywoływała dość mieszane uczucia.

- Zgodnie z przewidywaniami podłoże jest twarde jak skała - odezwał się Bolivar. - Nie zostawiamy żadnych śladów. A oto przed nami i droga, pusta w obie strony. Trzymajcie się: muszę przejechać przez rów.

Trzymanie się było faktycznie wskazane, jako że zarzuciło nami potężnie, ale droga okazała się równa i szeroka. Nabraliśmy prędkości, nadal zresztą nie zapalając widzial­nych reflektorów.

- Za następnym zakrętem włącz światła - poleci­łem. - Najwyższy czas stać się uczciwymi obywatelami tej planety.

- Na jak długo? - spytał podejrzliwie.

- Do wybrzeża. Jeśli dotrzemy tam wcześnie, to trochę odpoczniemy, bo nie chcę wjeżdżać do miasta przed świtem. Przy śniadaniu zastanowimy się, co dalej.

Przez większość nocy mieliśmy drogę tylko dla siebie. Z rzadka tylko coś jechało z przeciwka i zawsze były to pojedyncze pojazdy. Żadnych śladów alarmu czy wojs­kowego konwoju. Otworzyłem wyjętego z lodówki szampana i opróżniliśmy go z Angeliną przy dźwiękach muzyki z epoki. Może podróż nie była przesadnie luksusowa, ale przebiegała w warunkach znośnego komfortu.

O świcie dotarliśmy do wybrzeża i skręciliśmy na drogę prowadzącą do kurortu. Tutejsze chłopstwo należało do rannych ptaszków, gdyż ledwie zrobiło się jasno, kawalkady wieśniaków płci obojga udawały się już na pola. Widząc nas, schodzili na pobocze i kłaniali się lub salutowali, co zgodnie z tutejszym obyczajem całkowicie ignorowaliśmy. Słoneczko zaczynało mile przygrzewać, gdy Angelina za­uważyła restaurację stwarzającą nadzieję na otrzymanie śniadania.

- Stajemy - zarządziła. - Właśnie nakrywają stoły na świeżym powietrzu.

- Bolivar, zaparkujcie wóz w cieniu i na wszelki wypadek miejcie nań oko. No i siądźcie przy innym stoliku - poleciłem.

Nie ma to jak być bogatym tam, gdzie wszyscy pozostali są biedni. Ledwie wysiedliśmy, sam właściciel pognał na powitanie.

- Witam serdecznie waszą wysokość wraz z Doną - zgiął się w ukłonie. - Oto doskonały stolik dla państwa. Czekam na rozkazy.

- Ognia! - warknąłem wyjmując cienkie cygaro i trzej kelnerzy prawie się pobili o zaszczyt, by mi je podpalić.

Gdy jednemu się to udało, opadłem zadowolony na krzesło, przesuwając kapelusz na tył głowy.

- To się nazywa życie - mruknąłem rozmarzony.

- Urodzony wyzyskiwacz! - parsknęła półgłosem An­gelina. - Mamy tych ludzi uwolnić z wyzysku, a nie zwiększać ten wyzysk! Pamiętasz?

- Trudno zapomnieć! Co nie znaczy, że mamy się zamartwiać i nie korzystać z istniejącego wyzysku, zanim z nim nie skończymy. No, najwyższy czas! - dodałem, biorąc z rąk kelnera menu.

Z pełnym brzuchem rozkoszowałem się przy kawie kolejnym cygarem i rozglądałem spokojnie po okolicy. Nagle pstryknąłem na Jamesa, który zbliżył się natych­miast z właściwym wyrazem twarzy uniżonego zaniepoko­jenia.

- Przyjrzyj się facetowi w zielonej koszuli rozmawiają­cemu z trzema grubymi turystami za twoimi plecami - poleciłem cicho, gdy zgiął się w ukłonie. - Mamy szczęście, bo to Jorge. Idź za nim i dowiedz się, gdzie mieszka.

- Jasne, tato. Znikam.

Odwrócił się na pięcie, gdy Angelina dodała równie cichym co ja głosem:

- Najdroższy, jeśli teraz ty się nieco odwrócisz w prawo, to zauważysz, że zbliżają się kłopoty.

Spojrzałem i przyznałem jej rację: dwóch smutasów ubranych po cywilnemu, ale na milę śmierdzących policją, rozmawiało z młodym małżeństwem siedzącym przy pier­wszym stoliku od prawej. Para pokazywała jakieś do­kumenty, które tamci oglądali na wszystkie strony, naj­widoczniej paszporty czy coś w tym guście. Stanowiło to interesujący problem, gdyż my nie mieliśmy żadnych dowodów tożsamości, a to z tego oczywistego względu, że nie miałem okazji obejrzeć, jak takowe tutaj wyglądają. Z powodu braku oryginału zrobienie własnych było nie­możliwe.

- Angelino, kochanie, brawo za spostrzegawczość - skinąłem na kelnera. - Weź Bolivara i wsiadajcie do wozu. Zapłacę i wsiądę, gdy podjedziecie do krawężnika.

Kelner był szybki, ale gliny też. Zignorowali następne dwa stoliki zajęte przez turystów (co było widać na pierwszy rzut oka) i podeszli do mnie akurat w chwili, gdy kładłem na stół gotówkę stanowiącą równowartość rachunku wraz z sutym napiwkiem.

- Czy ma pan, wasza wysokość, dowód tożsamości? - spytał niższy i bardziej obleśny.

Spojrzałem nań chłodno i wyniośle i poczekałem, aż się spoci, zanim się odezwałem.

- Oczywiście, że mam! - oznajmiłem i odwróciłem się na pięcie.

Do krawężnika zbliżyliśmy się równocześnie: ja i wóz. Gdyby facet nie był tak natrętny, mogłoby się udać... Niestety, zaraz usłyszałem:

- A byłby pan tak uprzejmy, by nam je pokazać, ekscelencjo?

Wóz był blisko, ale nie aż tak blisko... Odwróciłem się więc spokojnie i spojrzałem na pytającego z odrazą.

- Nazwisko? - warknąłem.

- Viladelmas Pujol, eminencjo...

- Więc posłuchajcie no, Pujol, uważnie, bo nie będę powtarzał: Nie rozmawiam na ulicy z policjantami i niczego im nie pokazuję w miejscach publicznych. Won!

Odwrócił się jak niepyszny, ale jego partner był albo bardziej uparty, albo głupszy:

- Z przyjemnością będziemy ekscelencji towarzyszyć do komisariatu policji, który z prawdziwą radością powita pana w naszym mieście - oświadczył spokojnie.

Scenka trwała już zbyt długo i lada chwila mogliśmy zacząć zwracać uwagę. Trzeba było działać szybko. Wóz był zbyt charakterystyczny i zbyt potrzebny, by ryzykować ucieczkę, a więc należało wymyślić coś innego. Co też zrobiłem w ciągu mniej więcej dwóch sekund.

- To faktycznie miła propozycja - przyznałem, na co obaj uśmiechnęli się z ulgą. - Jako że faktycznie jestem tu pierwszy raz, słabo znam miasto. Wobec tego będziecie mi towarzyszyć i wskażecie drogę kierowcy.

- Dziękujemy, eminencjo!

Wsiedli w ukłonach i uśmiechach, przepraszając co drugie słowo. Gdybym wyciągnął dłoń, pewnie rzuciliby się ją ucałować. Bolivar zwolnił dwa rozkładane siedziska, które natychmiast zajęli, i ruszył.

- Wskażcie drogę kierowcy - poleciłem i zwróciłem się do Angeliny: - Ci dwaj policjanci wskażą nam drogę do komisarza, który pragnie nas powitać.

- Urocze - odparła unosząc lekko brew.

- Najpierw prosto, potem na trzecim skrzyżowaniu w prawo - powiedział Pujol.

- A więc jak to napisał wielki poeta: Kiam me kalkulos al tui, vi endormigos vian malbonulon kaj mi enctormigos mian - stwierdziłem z uśmiechem.

Co, jak wiadomo każdemu początkującemu nawet stu­dentowi esparanto, znaczy po prostu: Jak powiem ”Trzy”, ty uśpisz swojego oprycha, a ja swojego.

- Nie jestem zbyt mocny w poezji, ekscelencjo - przy­znał Pujol.

- Nigdy nie jest za późno na naukę. Opanowanie rytmu i rymu jest równie łatwe jak liczenie do trzech... - odparłem lekceważąco i nagłym chwytem złapałem go za gardło.

Malowniczo wytrzeszczył oczy, rzucił się z dwa razy i zemdlał. Angelina, która organicznie nie trawiła policji, była bardziej dramatyczna: kopnęła swojego typa w krocze, a gdy zwinął się z bólu, trzasnęła go jeszcze w kark kantem dłoni.

- Ładne - przyznał Bolivar obserwując całość we wstecznym lusterku. - Nikt na zewnątrz nie zwrócił na to uwagi. No i właśnie minęliśmy trzecią krzyżówkę.

- Doskonale. Jedź do wybrzeża, a my się zastanowimy, co z nimi zrobić.

- Zarżnąć, obciążyć kamieniami i wrzucić do morza - zaproponowała radośnie uśmiechnięta Angelina.

- Nie da się - mruknąłem smutno. - Zniknięcie dwóch tajniaków wywołałoby tu małą awanturę i postawiło na nogi okolicę. Poza tym jesteś zreformowaną eks-morderczynią, która...

- To się nie odnosi do policji!

- Też ludzie, jak głosi prawo, wobec czego się odnosi. Trzeba im będzie dać po zastrzyku z amnezjalu, co jak wiesz, załatwia pamięć do dwudziestu godzin przed zastrzykiem.

- Strychnina jest skuteczniejsza.

- Niestety.

- Przed nami boczna droga prowadząca w las - oznaj­mił Bolivar przerywając nam dyskusję o szczegółach tech­nicznych.

- Ślicznie. Wjedź w nią, a ja się zajmę zastrzykami. Wziąłem apteczkę, nastawiłem autostrzykawkę na żądaną kombinację i dałem obu stróżom prawa po zastrzyku. Gdy skończyłem, byliśmy już w dżungli, toteż wraz z Bolivarem ułożyliśmy obu smacznie śpiących w najbliższych krzakach i odjechaliśmy kierując się z powrotem ku miastu. Przy restauracji oczekiwał na nas James.

- Turystyka i krajoznawstwo? - spytał wsiadając.

- Czyny społecznie użyteczne - odparłem. - Położy­liśmy spać paru gliniarzy. Co z Jorge?

- Najpierw polazł do baru, gdzie wypił piwo dzieląc się z kumplami wrażeniami z całonocnej imprezy, jaką wy­prawili turyści, a teraz smacznie śpi we własnym łóżku.

- Mam nadzieję, że wiesz, gdzie ono się znajduje?

- Też pytanie. Jak cię znam, tato, to masz ochotę przeszkodzić mu w zasłużonym wypoczynku. Zgadłem? Pokażę drogę.

Do mieszkania wszedłem sam. Zamek nie stawiał oporu wytrychowi, bo i nie miał prawa. Był tak prosty, że aż nudny. Przetuptałem na palcach przez pogrążony w mroku pokój i okazało się, że Jorge śpi czujniej od kota. Gdy byłem w połowie drogi, nagle rozbłysły lampy, a gospodarz stanął w drzwiach sypialni z całkiem sporych rozmiarów pistoletem w dłoni. Gnat wyglądał rzeczowo i był wymie­rzony w moją skromną osobę.

- Pomódl się, szpiclu - polecił Jorge. - Bo zamierzam cię zabić!


8


- Tylko spokojnie, Jorge! Jestem przyjacielem...

- Który zakrada się po nocy jak złodziej?

- W biały dzień to raz. A w ten sposób, bo nie chce zostać zauważonym, to dwa. Jestem po waszej stronie: po twojej i po Flavii...

To ostatnie słowo prawie mnie zabiło.

- Co wiesz o Flavii? - wrzasnął bowiem gospodarz, kurczowo zaciskając dłoń na kolbie.

Wobec czego dodałem nieco dramatyzmu do sytuacji: rymnąłem na kolana i rozpostarłem ręce w błagalnym geście.

- Posłuchaj mnie, o waleczny! Przybyłem z innej planety po otrzymaniu waszej wiadomości. Tej przekazanej żonie turysty w nocy na plaży.

- Skąd o tym wiesz? - spytał podejrzliwie, ale za to opuszczając broń.

Widząc to wstałem, bo zaczęło mi być niewygodnie. Otrzepałem spodnie i usiadłem na najbliższym, nadającym się do tego celu, sprzęcie.

- Bo ja jestem tym właśnie turystą, mój drogi. Trochę ucharakteryzowanym, ale tym samym.

- Nie wierzę! Możesz być szpiclem.

- Pewnie, że mogę. Świętym Mikołajem też mogę być. Ale nie jestem i mogę to udowodnić: wiem o rzeczach, o których nikt inny nie może wiedzieć. Na przykład o tym, że z Flavią na plaży spotkała się moja żona, która zapamiętała po jednorazowym przeczytaniu pięciostronicową wiadomość, jaką ta jej dała. Zacytowała mi ją później i też ją zapamiętałem, co ci zaraz udowodnię, słuchaj... - i wyrecytowałem mu całe pięć stron.

W trakcie tego występu wokalnego broń coraz bardziej się obniżała, a gdy skończyłem, została odłożona.

- Wierzę ci, bo sam to napisałem, a poza mną tylko Flavia widziała ją spośród mieszkających tu ludzi - oznaj­mił podbiegając do mnie z błyskiem w oku i zanim się zorientowałem, porwał mnie w ramiona i ucałował w oba policzki.

Zdecydowanie powinien był się ogolić!

- Tego... miło mi... - mruknąłem uwalniając się z uścisku. - Zawsze gotów do pomocy.

- Nadal trudno mi w to uwierzyć, nigdy dotąd nie udało się nam zdobyć pomocy z zewnątrz. Kilka miesięcy temu zdołaliśmy przemycić członka naszej grupy na linio­wiec pasażerski, ale nie mamy od niego znaku życia...

- Niewysoki, śniady, ze złamanym nosem? - prze­rwałem mu.

- Właśnie! Ale skąd...?

- Z przykrością muszę cię poinformować, że on nie żyje. Bez wątpienia zresztą został zamordowany przez agentów waszej policji.

- Biedny Hector! Był taki odważny i pewny, że uda mu się skontaktować z legendarnym Szczurem ze Stali, który mógłby nam pomóc... - głos Jorge umilkł niczym zepsuty magnetofon, a on sam wybałuszył oczy w sposób naprawdę malowniczy.

Przyjrzałem się własnym butom, strzepnąłem pyłek z kla­py i poczekałem spokojnie, aż odzyska głos.

- Ty nie... - wychrypiał w końcu. - Ty to nie...

- Na wasze szczęście to ja - przerwałem mu. - Jestem znany pod wieloma pseudonimami o wspólnym znaczeniu: De rat van voesturij staal, die Edelstahlratte, El Escuriudizo, The Stainless Steel Rat, a nawet un criminale al nichelcromo, czyli Stalowy Szczur. Do usług. Teraz bądź uprzejmy opowiedzieć mi dokładnie, jaka jest wasza sytuacja i co planujecie.

- Mówiąc krótko i prawdę, to planów nie mamy, a nasza sytuacja jest opłakana: tajna policja jest tu po prostu zbyt skuteczna. Każda organizacja anty-prezydencka zostaje spenetrowana i zniszczona już w fazie tworzenia. Nasza jest całkiem świeża, a i tak Flavia musi się ukrywać, bo policja już wie o jej udziale. Ponieważ mam do czynienia z turystami, wymyśliliśmy, że możemy spróbować poszukać pomocy poza naszą planetą i praktycznie tylko na tym się skupiliśmy. Wstyd mi przyznać, ale to wszystko, na co dotąd nas było stać.

- Doskonałe nowiny, bo dają mi wolną rękę. Teraz będzie seria pytań: czy są tu inni podzielający wasze przekonania?

- Wszyscy chłopi czy robotnicy zabiliby Zapilote i jego gliniarzy zwanych Ultimados, gdyby mogli. Władza znaj­duje się w rękach bogatych i klasy średniej, którzy w miarę wspomagają reżim, ale też bez przesady. Naturalnie wielu spośród starej arystokracji go nie cierpi, gdyż sporo stracili, gdy doszedł on do władzy, ale nie są w żaden sposób zorganizowani.

Coś mi zaczęło świtać.

- Opowiedz mi o tej starej arystokracji.

- Niewiele jest do opowiadania: sam wywodzę się z jej szeregów, choć nie mam imponującego tytułu czy znaczenia.

Tylko dlatego zresztą obdarzono mnie wystarczającą dozą zaufania, by zezwolić na kontakty z cudzoziemcami. Mieliś­my tu spokojną monarchię, dopóki ta świnia nie pojawiła się na scenie. Zgadza się, że była niezbyt efektywna i nie spełniała najlepiej swoich zadań, ale ludzie mieli co jeść; nie było tortur czy morderstw politycznych. Była natomiast wystarczająca porcja niezadowolenia wśród ludu, tak że gdy Zapilote zaczął szermować hasłami wolności i równości, ludzie za nim poszli, nie zdając sobie sprawy, że były to tylko frazesy, których nie zamierzał ani przez chwilę traktować poważnie. Tym niemniej ruch na rzecz demokracji uzyskał takie rozmiary, że nawet część arystokracji zaczęła uważać go za niezły pomysł i w pierwszych wolnych wyborach Zapilote został prezyden­tem. Zanim nadszedł czas kolejnych, miał po swojej stronie wszystkich skorumpowanych generałów i utworzoną przez siebie służbę bezpieczeństwa. Dzięki pomocy armii i Ultimados wybory zostały sfałszowane, podobnie jak i wszystkie kolejne, mające miejsce regularnie co cztery lata. Choć zbliża się termin następnych, i tak niczego to nie zmieni: Zapilote jest praktycznie dożywotnim prezydentem.

Świtanie nabrało cech realnego pomysłu, toteż uśmiech­nąłem się szeroko.

- Wcale nie jest - oświadczyłem wesoło. - Ta planeta będzie miała wybory, jakich nie doświadczyła w całej swej historii.

- Co masz na myśli?

- Poszukamy kogoś ze starej herbowej szlachty, komu można zaufać i kto jest w miarę uczciwy, i wystawimy go jako kandydata na prezydenta w kolejnych wyborach.

- Ależ one będą sfałszowane!

- A co byś chciał? Tylko że tym razem przeze mnie. Te tutejsze cwaniaczki od lewych wyborów przekonają się na własnej skórze, jak robi się naprawdę uczciwie sfałszowane wybory. Wygramy bez problemów.

- Naprawdę?

- Mogę się założyć! Ale wpierw musisz znaleźć nam porządnego kandydata.

- Muszę pomyśleć - odparł, trąc w zamyśleniu nie ogolony podbródek.

- A nie ułatwiłoby ci procesu myślenia lekkie oliwie­nie? - spytałem uprzejmie. - Powiedzmy jakimś rozsąd­nym gatunkiem ronu?

- Oczywiście! Mam tu porządny, wyleżakowany ron, zbyt dobry dla turystów. Jeśli pozwolisz, to skosztujemy.

Pozwoliłem i faktycznie był doskonały.

- Najlepsi ze szlachty żyją z dala od miast - wyjaśnił Jorge, gdy ron zaczął działać i szare komórki zabrały się do roboty. - W głębi kontynentu są wielkie posiadłości nastawione na produkcję kawy, zboża i orzechów. Chłopi nie są tam zbyt uciskani, a szlachta nie straciła na uczciwo­ści. Jak długo trzymają się wszyscy z dala od polityki i dostarczają żywność do miast, Zapilote zostawia ich w spokoju.

- Masz tam znajomych?

- To sami moi znajomi, a właściwie rodzina, bo wszyscy szlachetnie urodzeni są w jakimś stopniu spokrewnieni - wyjaśnił ku memu lekkiemu osłupieniu.

- Znajdzie się tam ktoś odpowiedni?

- Jeden na pewno: Gonzales de Torres, markiz de la Rosa. Jest uczciwy, rozsądny, odważny i jak wszyscy diabli nienawidzi Zapilote.

- Musi być z niego miły kompan. Jak dawno go znasz?

- Jest moim stryjecznym kuzynem ze strony ciotki mojej matki. Spotykamy się na pogrzebach, weselach i innych świętach rodzinnych. Ale wiele o nim wiem, bo wśród arystokracji nie ma tajemnic.

- Wydaje mi się, że to może być właściwa osoba - oceniłem. - Jak możemy się z nim skontaktować?


9


- Potrzebujemy samochodu...

- Już mamy. Jedziesz z nami?

- Nie mogę zostawić turystów bez sensownego uspra­wiedliwienia, bo od razu stałbym się podejrzany. Ale Flavia może was poprowadzić. Dam jej wiadomość dla kuzyna, a ona będzie znacznie bezpieczniejsza wśród swoich, niż tu w mieście.

Wysączyłem resztę zawartości kielicha i niechętnie po­stawiłem go na stole.

- Wobec tego wszystko ustalone. Jadę teraz na przejaż­dżkę po okolicy z piknikiem i sjestą. Po zapadnięciu zmroku zawracamy i zabieramy Flavię, tylko musisz mi podać skąd i o której.

- Zlokalizowanie jej będzie wymagało trochę czasu, a jeszcze dziś mam wycieczkę do oprowadzenia. Ale jeśli przyjdziesz tu o północy, będę czekał przed bramą i za­prowadzę cię do niej.

- Zgoda - odparłem wstając i pokazując na pokrytą kurzem butelkę ronu. - Wiesz, że raz otwarte, wieloletnie trunki szybko wietrzeją? Lepiej byłoby się nią zaopiekować, zanim zacznie się ten godny ubolewania proces...

- Naturalnie. Weź ją, błagam - wcisnął mi flaszkę, przed czym się zresztą niespecjalnie broniłem, i dodał: - Mam ich więcej, jak się dziś spotkamy, wezmę ze sobą kilka co godniejszych.

- Ta planeta ma zalety, o których nie wspominają turystyczne foldery - uznałem. - Stary ron i nieuczciwe wybory. Toż to faktycznie raj!

- Brzmi fajnie - ocenili entuzjastycznie, jak na wrodzoną powściągliwość do pochwał, bliźniacy.

- Brzmiałoby fajniej, gdyby ta cała Flavia z nami nie jechała - mruknęła Angelina.

Upiłem nieco ronu i machnąłem lekceważąco ręką.

- Moja droga żono, dni mych miłosnych podbojów należą do przeszłości, nawet jeśli istniały wyłącznie w twoim podejrzliwym umyśle. Flavia nic mnie nie obchodzi. Zapew­niam cię o tym uroczyście i przy świadkach.

Angelina uniosła brwi, albo z niedowierzaniem, albo z uznaniem, wolałem nie dociekać. Okolica była cicha i miła i miałem nieodpartą ochotę rozkoszować się nią do upojenia. Byłem bowiem pewien, że w najbliższej przyszłości nie będzie ani cicho, ani miło. Siedzieliśmy na leśnej polanie, na wzgórzu wychodzącym nad morze i z pełnym zadowoleniem trawiliśmy obfity posiłek. Krajobraz trochę szpeciły nie uprzątnięte jeszcze naczynia, ale obniżający się poziom płynu w omszałej butelce, jak i słońce na horyzoncie, dobitnie oznajmiały, że zbliża się koniec lenistwa. James pochrapywał na trawie, Bolivar grzebał w samochodzie, a ja leżałem z głową na kolanach Angeliny i byłem w pełni zadowolony z życia, co zdarza się człowiekowi naprawdę rzadko.

- To się nazywa życie - westchnąłem. - Może powinienem wycofać się na zasłużoną emeryturę na jakąś podobną do tej, spokojną planetę, gdzie moglibyśmy dożywać spokojnej starości w promieniach...

- Nonsens - przerwała mi rzeczowym tonem Angelina. - W mniej niż dwadzieścia cztery godziny nuda przywiodłaby cię do skrajnej desperacji. Jedynym powodem, dla którego podoba ci się spokój, jest świadomość tego, że za kilka godzin zaczniesz działać. Naturalnie nie wspomi­nając o tym drobiazgu, że jesteś na wpół zalany tym tutejszym ronem, który chlejesz od rana.

- Obrażasz mnie! Jestem trzeźwy jak nowo narodzone dziecię pary abstynentów. Mogę ci wyrecytować liczbę pi do dwudziestego miejsca po przecinku!

- To powiedz: stół z powyłamywanymi nogami.

- Stół bez nóg.

- Pięknie! - Niespodziewanie wstała i moja głowa łupnęła o ziemię. - Czas ruszać! James, zanieś ojca do samochodu, bo wątpię, żeby był w stanie dotrzeć tam o własnych siłach.

James mrugnął do mnie porozumiewawczo, więc mu odmrugnąłem i przetoczyłem się na brzuch. Pięćdziesiąt pompek szybko przywróciło mi jasność umysłu, czego zresztą błyskawicznie pożałowałem, bo lekki kac zaczął mi przy tej okazji rozsadzać czaszkę. Ron, chociaż łagodny w smaku, swoją moc jednak posiadał. Wyrzuciłem pustą butelkę, dając sobie uroczyście słowo, że więcej nie tknę tego trunku. Do jutra, ma się rozumieć.

W ciągu kilku chwil byliśmy gotowi do drogi. James pozbierał śmieci, Angelina poskładała naczynia do pojem­nika pełniącego jednocześnie rolę ultradźwiękowej myjki i ruszyliśmy z powrotem.

Z drogi niewiele pamiętam, ponieważ udało mi się przespać ją prawie w całości, choć był to sen pokrzepiający a nie wywołany przepiciem, jak sugerowała Angelina. Obudziła mnie zresztą z wrodzoną delikatnością, ale na czas: jej łokieć wbił się w moje żebra, gdy podjechaliśmy pod blok, w którym mieszkał Jorge. On sam czekał w cieniu przy drzwiach, a na nasz widok podbiegł i błyskawicznie wskoczył do środka.

- Jedziemy! Szybko! - polecił. - Tragedia: Ultimados złapali Flavię!

- Kiedy? - spytałem.

- Kilka minut temu. Dostałem telefon wychodząc. Zaatakowali farmę, na której się ukrywała i zabrali ją ze sobą.

- Daleko do tej farmy? - zainteresowałem się.

- Nie bardzo. Z pół godziny jazdy.

- Wobec tego możemy ich przechwycić, zanim dotrą do miasta.

- Faktycznie! - ucieszył się. - W takim razie skrę­camy tu w lewo. Do farmy prowadzi tylko jedna prze­jezdna droga. Ale muszę was ostrzec: oni są uzbrojeni i niebezpieczni.

Równocześnie ryknęliśmy śmiechem, wywołując jego pełne osłupienia spojrzenie. Bolivar uspokoił się pierwszy i docisnął gaz do dechy.

Dotarcie do drogi prowadzącej na nizinę, na której leżała farma, zajęło nam pięć minut. Zatrzymaliśmy się na ostatnim wzniesieniu, a ja przestudiowałem okolicę dopracowując szczegóły planu.

- James, wyjmij ze skrytki pistolety igłowe i debonder - poleciłem. - Bolivar, cofnij samochód za zakręt, by go nie było widać. Angelino, kochanie, będziesz przynętą w naszej pułapce.

- To się nazywa troskliwy mąż!

Wskazałem promieniem latarki spore drzewo zwieszające się częściowo nad drogą.

- Zetniemy je tak, by legło w poprzek - wyjaśniłem, nastawiając ucha. - I to szybko, bo słyszę silnik zbliżają­cego się samochodu.

Gdy zajmowaliśmy pozycje w krzakach po obu stronach drogi, widać już było światła nadjeżdżającego pojazdu. Wóz minął ostatni zakręt i jego reflektory oświetliły koronę przegradzającego drogę drzewa. Pisnęły hamulce i przez sekundę bałem się, że Angelina będzie musiała uciekać, by nie zostać przejechaną, ale na szczęście źle oceniłem odległość. Samochód zatrzymał się przed pozornie przy­gniecioną przez gałęzie Angelina, która słabo pomachała pasażerom.

I to w zasadzie było wszystko. Kierowca wysiadł i padł trafiony igłą ze środkiem nasennym, a inne stalowe drobiny załatwiły przez uchylone okna pozostałych urzędowych pasażerów. Podszedłem, mając w prawej ręce broń, a w le­wej latarkę, i zlustrowałem wnętrze pełne chrapiących drabów, jak i żywy dowód celności naszych strzałów: oszołomioną, ale jak najbardziej przytomną Flavię, siedzącą między nimi.

- Witamy na wolności - powiedziałem pomagając jej wysiąść.

Angelina wysunęła się spomiędzy gałęzi otrzepując suknię z ziemi, ale zanim zdążyła coś powiedzieć, moje miejsce zajął namiętnie całujący uratowaną Jorge. Wyglądał na pasjonata tego zajęcia.

- Nie licząc tego, że prawie mnie przejechali, to wszys­tko poszło zgodnie z planem - podsumowała Angelina. - Teraz wystarczy wsadzić kierowcę z powrotem i dołączyć do niego kilka granatów termitowych.

Westchnąłem i pocałowałem ją a la Jorge, co zaszkodzić nie mogło, najwyżej pomóc.

- Żeby się tu zaraz zrobił zlot gwiaździsty wszystkich tajniaków z okolicy? Nie, kochanie, dostaną dawkę po­zwalającą im przespać najbliższe czterdzieści osiem godzin, a potem ich zeznania i tak będą bez znaczenia. James i Bolivar, umieśćcie ich gdzieś w lesie, może być w po­krzywach. Jeśli chcecie, możecie przeprowadzić konfiskatę ich mienia. Jorge, mógłbyś na chwilę przerwać to bez wątpienia pasjonujące zajęcie i dać dziewczynie odpocząć? Ślicznie. Umiesz prowadzić samochód?

- Oczywiście! Czyżbyś uważał, że jestem chłopem?

- Skądże! Przepraszam. Możesz umieścić ten samochód w miejscu, gdzie przez najbliższe dwa dni nikt by na niego nie zwrócił uwagi?

- Pewno. Jest tu niedaleko ładne wzgórze ze stromym stokiem opadającym do morza. Nikt nie powinien znaleźć samochodu, bo woda jest tam dość głęboka.

- W takim razie do roboty. Pocałuj Flavię i znikaj. Gdy machaliśmy mu na pożegnanie, zauważyłem, że Flavia ma na wpół zapuchnięte oko i kilka skaleczeń na twarzy.

- Pójdę po apteczkę - zaofiarowała się Angelina. - Gdybym wiedziała wcześniej, że te łajzy cię pobiły, to skończyłoby się na granatach zapalających!

- Nie wiem, jak wam podziękować - odezwała się z uczuciem Flavia. - Nie tylko za to, że mnie uratowaliście, ale także za to, co planujecie zrobić. Jorge opowiedział mi wszystko. Możecie tego dokonać?

- Faktem jest, że mój mąż potrafi prawie wszystko - przyznała Angelina nakładając na skaleczenia krem od­każający. - Z pewnymi wyjątkami naturalnie, przynajmniej jak długo jestem w pobliżu.

- Skończone, tato - oznajmił Bolivar wychodząc z lasu z naręczem ubrań.

- Widzieliśmy, co z nią zrobili, więc pomyśleliśmy, że przechadzka na golasa do miasta dobrze im zrobi - dodał James obładowany butami.

- Faktycznie miłe z waszej strony. Flavia, to moi synowie: James i Bolivar.

Obaj entuzjastycznie uścisnęli podaną im dłoń, a Angelina dodała:

- Jak ich znam, to jest to miłość od pierwszego ukąszenia. Proponuję żebyśmy się udali w dalszą drogę.

Udaliśmy się. Prosto do głównej autostrady, zgodnie z instrukcjami Flavii.

- Kiedy znajdziemy się w głębi kontynentu, będziemy bezpieczni, gdyż Ultimados rzadko się tam zapuszczają, a i to wyłącznie w konwojach. Tylko przebycie Bariery będzie sporym problemem - wyjaśniła.

- Co to takiego? - spytałem.

- Mur przecinający cały kontynent i niemożliwy do przebycia w miejscach innych niż przejścia, przy których zbudowane są wartownie. Mur jest gruby, zwieńczony wieloma pasmami drutu kolczastego pod napięciem. Z obu stron rozciągają się pola minowe i masa rozmaitego rodzaju detektorów.

- Brzmi zachęcająco - oceniła Angelina. - Jim, otwórz szampana, to doskonały środek na uspokojenie, a potem zajmij się wymyśleniem jakiegoś sensownego planu.

- Opowiedz mi, jak wyglądają wartownie i przejścia - poprosiłem Flavię.

Obie z Angelina zaatakowały szampana z dużą dozą entuzjazmu; w przeciwieństwie do mnie, jak na jeden dzień wypiłem wystarczającą ilość procentów.

- To małe forty zbudowane na drogach. Nie można ich ominąć. W każdym stacjonuje liczny i dobrze uzbrojony garnizon, przepuszczający jedynie osoby posiadające właściwe dokumenty. No i naturalnie po dokładnej rewizji. Nigdy nie uda się nam tamtędy przejechać.

- Nigdy - wtrąciła Angelina - jest słowem nie istniejącym w słowniku używanym przez naszą rodzinę. Jak myślisz, Jim: mur czy wartownia?

- Wartownia oczywiście. Łatwiej poradzić sobie z lu­dźmi, niż wysadzać górę betonu, zasieków i min. Ile mamy do najbliższej wartowni?

- Sto trzydzieści mil - odparła Flavia odczytując drogowskaz oświetlony przez reflektory wozu.

- Słyszałeś, James?

- Słyszałem.

- Zaprogramuj radar tak, by zaczął działać jakieś trzydzieści mil od celu. To powinno nam dać wystarczająco dobry obraz. Staniemy o siedem mil przed wartownią i dokonamy ostatnich przygotowań - zarządziłem.

Sadząc po wyrazie twarzy, Flavia była przekonana, że ma do czynienia z szaleńcami. Para bogatych turystów w starym samochodzie planująca rozprawić się ze śmietanką armii. Cóż... skąd miała wiedzieć, że tak turyści, jak i samochód kryją w sobie masę niespodzianek.

- Jest - oznajmił James, gdy pokonaliśmy szczyt kolejnego wzniesienia. - Nawet nie potrzeba radaru.

Miał rację, przed nami rozciągała się jasno oświetlona Bariera, a z boku widniała rzęsiście oświetlona, imponująca zaiste wartownia. Kątem oka dostrzegłem, że Flavia drży, i uśmiechnąłem się, dodając jej odwagi.

- Teraz po kolei - wyciągnąłem spod siedzenia szuf­ladę i kolejno wszystką jej zawartość. - Filtry przeciw­gazowe do nosa. Angelina, wytłumacz Flavii, jak je nałożyć. Bolivar, zamknij dach, James, przygotuj miotacze. Nie ma sensu ryzykować bez potrzeby.

Z cichym szumem pancerny dach znalazł się na miejscu, podobnie jak kuloodporne szyby, zmieniając sportowy wóz w pancerkę.

- James, zamknięcie okien na mój rozkaz to twoje zadanie; teraz opuść częściowo szyby, bo przy tej pogodzie szczelnie zamknięty samochód ma prawo wzbudzić podej­rzenia. Przełącz na mnie sterowanie działka laserowego i przygotuj działo bezodrzutowe na wypadek, gdyby brama okazała się bardziej wytrzymała, niż myślę.

Z oparcia mojego fotela wysunęła się skrzynka zdalnego sterowania i ekran celownika działka laserowego. Na­stawiłem je na chwilowo niewidoczną bramę i sprawdziłem odczyt odległości.

- W porządku - stwierdziłem zadowolony. - Jakieś pytania?

- Kiedy coś zjemy? - to był James.

- Jak będziemy po drugiej stronie. Inne pytania, być może poważniejszej natury?

- Jedzenie to poważny temat - zauważył Bolivar.

- Też racja, ale są chwilowo ważniejsze. Nie ma pytań?

No to w drogę. Bolivar wrzucił bieg i ruszyliśmy w dół zbocza do ataku.


10


Naturalnie był to raczej powolny atak, im dłużej bowiem udawało nam się ukryć prawdziwe zamiary, tym większe były nasze szansę na szybki sukces. Tak więc, majestatycznie toczyliśmy się do bitwy, a ja zabrałem się za otwieranie kolejnej butelki szampana, która tym razem stawiła bierny opór. Nadal mocowałem się z korkiem, gdy stanęliśmy na jaskrawo oświetlonym placu przed stalową bramą.

- Otwierać! - wrzasnąłem wychylając się przez okno i ignorując rozmaitego kalibru lufy spoglądające na nas ze strzelnic w murze. - Co wy, dwupierdki osła i końskie podogonia, sobie myślicie? Jakim prawem zmuszacie szla­chetnie urodzonych do czekania pod zamkniętą bramą? Szofer, klakson! Niech się ta banda leniwych półgłówków w końcu obudzi!

Klakson zawył, a właściwie nie klakson tylko nagranie polowych organów, którego używaliśmy zamiast klaksonu. Umarłego mogło to na nogi postawić, no i w końcu brama otworzyła się powoli. Zignorowałem fakt, że zamknęła się, ledwie przez nią przejechaliśmy, a przed nami widniała druga, zamknięta na głucho, i zająłem się korkiem. Wystrzelił z ładnym hukiem, toteż wszyscy zajęliśmy się napełnianiem pustych kielichów. Wybiegających z odwachu żołnierzy zignorowaliśmy. Kątem oka dostrzegłem Angelinę szturchańcem dodającą Flavii odwagi, gdy do okna od mojej strony przez tłum wybałuszających oczy żołnierzy przepchnął się oficer.

- Dokumenty! - warknął obcesowo.

- Więcej kultury, kmiocie, gdy się zwracasz do szlachet­nie urodzonych - zmroziłem go gestykulując kielichem i rozlewając w koło jego zawartość. - Otwóż bramę i znikaj.

- Dokumenty, poproszę - odezwał się już znacznie grzeczniej i nagle wybałuszył oczy dostrzegłszy Flavię.

Zanim zdążył wrzasnąć (najwidoczniej była od dawna poszukiwana i jej rysopis zdążył dotrzeć także do armii), cisnąłem mu w otwarte usta szampana wraz z kielichem.

- Okna! - rozkazałem. - Gaz!

Szyby zatrzasnęły się z cichym szczękiem, a z umiesz­czonych w karoserii dysz trysnęły strugi gazu usypiające­go. Oficer zwalił się na ziemię natychmiast, a w ślad za nim kolejno osuwali się podwładni. Przestałem podziwiać widoki i zająłem się umieszczonym pod maską laserem. Spomiędzy ozdobnej osłony chłodnicy wystrzeliła igła rubinowego światła, która wśród całkowitej ciszy trafiła w stalowe wrota. Te zadymiły z wolna i niechętnie zaczęły się topić, ale tylko w miejscu, gdzie dotykał ich promień.

- Kiepsko raczej - zauważyła Angelina.

- Są za grube - wyjaśniłem. - James, bierz się roboty! Wal w zwieńczenie...

Długa maska wozu rozsunęła się na boki ukazując szarą lufę bezodrzutowego działa kaliber sto pięć milimetrów. Huknęło ogłuszająco nawet w izolowanym wnętrzu wozu, i gdyż dźwięk odbił się od ścian wartowni i przeciwpancerne pociski jeden po drugim łupnęły w stal bramy. Miałem wrażenie, że siedzę pod czaszą gigantycznego dzwonu, w który regularnie wali stalowym prętem jakiś maniak. Na szczęście wrota nie wytrzymały i przy akompaniamencie łoskotu i sypiącego się gruzu runęły z trzaskiem na zewnątrz.

Odskoczyłem odruchowo, gdy w szybę tuż przy twarzy trafiła seria z karabinu maszynowego. Pociski z pistoletów maszynowych tłukły o burty i dach, gdyż nowi żołnierze strzelając z biodra wypadali z różnych wejść do budynków, które nas otaczały. I walili się na ziemię, ledwie weszli w strefę działania gazu.

- Wynosimy się! - wrzasnąłem, ledwie słysząc własny głos w tym hałasie. - Czekaj!

Jeden z nowo przybyłych dotarł aż do samochodu, gdzie opadł na zamykającą się maskę, by po niej spłynąć przed koła. Niestety, w trakcie tej gimnastyki jego dłoń z bronią zaklinowała obie nie domknięte połowy. Diabli wiedzieli, co mogłoby się stać, gdybyśmy tak pojechali. Może nic (poza naturalnie przejechaniem delikwenta), a może wiele. Wolałem nie ryzykować. Wyskoczyłem na zewnątrz od­ruchowo - ktoś musiał - i potykając się o śpiących podbiegłem do przodu wozu. Gwałtownym szarpnięciem uwolniłem dłoń i kolbę blokującą maskę, która zamknęła się z trzaskiem, i odciągnąłem ofiarę na bok. Skoro i tak już musiałem wyjść, to mogłem przy okazji uratować go od śmierci, która ani nam, ani nikomu nie była na nic potrzebna.

Gdy wskakiwałem do wnętrza ruszającego samochodu, dostrzegłem kolejnego wybiegającego z odwachu - ten był cwańszy i nałożył maskę przeciwgazową. Uniósł broń i coś mnie kopnęło w ramię okręcając równocześnie wokół. Poczułem, że padam i potem obrazy nieco mi się zamgliły i przemieszały. Próbowałem wstać, ale mi się to nie udało.

Leżałem tuż przy drzwiach stojącego wozu, a nade mną stał James z bronią w ręku. Wystrzelił dwukrotnie, złapał mnie wpół i prawie wrzucił do środka. Chciałem zobaczyć, co się dzieje, ale moje oczy czemuś nie chciały się otworzyć... na zewnątrz coś łupnęło, wóz zatrząsł się na jakichś wybojach, a potem ktoś zgasił światło.

Pierwszą rzeczą jaką dostrzegłem otwierając oczy, była twarz Angeliny, co zawsze było miłym widokiem, ale teraz szczególnie mnie ucieszyło. Chciałem coś powiedzieć, jednak chwycił mnie wściekły kaszel. Podała mi szklankę z wodą, którą duszkiem opróżniłem, i odsunęła się. Stwierdziłem z niejakim zdumieniem, że spoglądam w błękitne niebo. Woda miała zbawienny wpływ na moje struny głosowe: odchrząknąłem i spytałem:

- Mogę się dowiedzieć, jak poszło?

- Doskonale, jeśli nie liczyć twojego zwariowanego bohaterstwa - odparła z uśmiechem biorąc moją dłoń. - Opór ustał, gdy gaz dotarł do budynków. Kilku zdołało nałożyć maski, ale nie stanowili większego za­grożenia. Dobrze, że wóz jest pancerny: ma kilka napraw­dę imponujących wgnieceń i szram. Przez bramę przeje­chaliśmy bez kłopotów, potem skręciliśmy w boczną drogę. Wysadziliśmy most na wypadek pogoni i skierowa­liśmy się ku wzgórzom. Znaleźliśmy to miłe jeziorko i zrobiliśmy postój. Wóz i namioty są ukryte pod drzewami. Nie licząc twojego ramienia z czystą raną postrzałową w bicepsie i tricepsie, to jesteśmy cali i zdrowi.

- Nic nie czuję.

- I prawidłowo: jesteś nafaszerowany narkotykami. Ponieważ zacząłem się ubierać, pomogła mi usiąść i zmieniła położenie poduszek, o które się opierałem.

Leżałem na jednym z rozłożonych rzędem śpiworów, na których spali chłopcy i Flavia. Dawało to wprost nieprzyzwoicie sielankową scenę uzupełnianą łagodnym szumem wiatru. Z miejsca, w którym leżałem, miałem doskonały widok na porośnięty trawą stok wzgórza ciągnący się ku kolejnym wzniesieniom i majaczącym w oddali górom.

- Czy ty w ogóle spałaś? - spytałem podejrzliwie.

- Ktoś musiał stać na warcie.

- Teraz to moje zadanie. Odpocznij.

Zaczęła protestować, ale i tak w końcu stanęło na moim. Pocałowała mnie, uzupełniła zapas wody na podręcznym stoliku i zawinęła się w śpiwór.

Znieczulenie miało efekty pod jednym względem dziwnie przypominające kaca, pić mi się chciało jak diabli, toteż wody nie wystarczyło na długo. Ponieważ perspektywa leżenia o suchym pysku nie odpowiadała mi, a nie chciałem przerywać nikomu zasłużonego snu, pozbierałem się więc do pionu. Z początku nieco mi się w głowie kręciło, ale uczucie to szybko minęło i całkiem już pewnie poszedłem do samochodu. Gdy mijałem Bolivara, spojrzał na mnie zaalarmowany, więc przyłożyłem palec do ust i chłopak natychmiast usnął z powrotem.

Wóz miał włączony radar i alarm, co znaczyło, że jeśli coś cokolwiek większego od kota znajdzie się bliżej niż sto jardów, to wszyscy się o tym dowiemy. Zrobiło mi się raźniej na duszy: chłopaki dawali sobie doskonale radę, co było miłą wróżbą na przyszłość.

W lodówce chłodził się poręczny pojemnik z wodą i podręczny zapas butelek piwa, co szczególnie mi się spodobało. Otworzyłem jedną i wychyliłem duszkiem, po czym natychmiast ująłem za szyjkę słysząc na zewnątrz kroki. Przezorność okazała się zbędna: to była Flavia.

- Jesteś jedynym człowiekiem, który mógł nas tu doprowadzić - powiedziała z uczuciem. - Dziękuję ci z całego serca.

- Drobiazg i rutyna. No i nie zapominaj, że miałem wysoce fachową pomoc.

- Muszę przyznać, że gdy Jorge mi wszystko powiedział, pomyślałam, że to szaleństwo. Nie wierzyłam, że zdołacie wygrać wybory. Teraz przepraszam za wątpliwości. Wierzę, że zrobisz to, co obiecujesz i chcę, by tak się stało. A wiesz dlaczego?

- Przepraszam, ale moje szare komórki nadal się szukają, nie jestem chwilowo zdolny do dalszych łami­główek.

Podeszła, zatrzymując się w odległości ramienia i wreszcie mogłem w pełni ocenić jej urodę: oczy, w których głębinie można było się utopić, pełne, zmysłowe wargi... westchnąłem, wypiłem resztę z drugiej butelki i na wszelki wypadek siadłem na błotniku, by być nieco dalej od tych oczu. W mojej sytuacji nagłe wzruszenia mogą być zgubne w skutkach...

- Dlatego, że wierzę głęboko, że jesteś człowiekiem o nieposzlakowanym honorze - wyjaśniła poważnie i z za­pałem.

Całe szczęście, że wcześniej zdążyłem usiąść!

- Osobiście uważam, że jestem przestępcą, choć dzięki za miłe słowo - odparłem. - Poza tym policje coś z tysiąca planet zgodziłyby się ze mną, nie z tobą.

- Nie rozumiem tego, ale wierzę w ciebie. Powiedz mi, dlaczego odciągnąłeś tego żołnierza narażając własne życie?

- I tak ryzykowałem, więc przy okazji uratowałem go od śmierci pod kołami.

- Dlaczego życie jednego człowieka jest takie ważne?

- Bo co może być ważniejszego? To wszystko, co każdy z nas ma najcenniejszego, niczym nie poprzedzone i nic po nim nie ma, nieważne, co twierdziłby jakiś klecha obojętnie jakiego wyznania. To co widzisz, to masz, tak wygląda naga prawda. Prywatnie nigdy nikogo nie na­wracałem i nie życzę sobie, by ktoś to próbował robić ze mną. Mówiąc po prostu, jestem realistą i przyznaję, że nie ma żadnych dowodów tak na istnienie, jak i na nieistnienie Boga. Niech każdy wybiera zatem według własnego uzna­nia. Osobiście sądzę, że nie tylko tam w górze nikogo nie ma, ale w ogóle nie ma żadnej góry. Wszystko co mam, to tylko jedno życie, z którego zamierzam wycisnąć ile się da. Dlatego też uważam, że najgorszym, co można zrobić innej osobie, to pozbawić go tej jedynej możliwości istnienia. Dopuszczalne jest to tylko w obronie własnej lub najbliż­szych, jeśli nie ma innej możliwości, by przeżyć. Tylko zadufani w sobie głupi politycy lub wykonujący ich rozkazy tępi wojskowi zabijają ludzi dla ich własnego dobra. Nie wspominając naturalnie o fanatykach religijnych robiących to, by tychże ludzi zbawić. Ale ich miejsce jest w zakładzie dla obłąkanych, tak że można ich pominąć. Na szczęście ich wpływy są coraz mniejsze i na coraz mniejszej liczbie planet. Żyj i pozwól żyć innym to najmądrzejsze motto, jakie w życiu słyszałem.

- Dobrze powiedziane, tato - ocenił Bolivar stając za dziewczyną. - Może byś się tak położył? Przejmę wartę, jeśli się zgodzisz.

- Wydaje mi się, że to nie taki zły pomysł.

Skinął głową, ale patrząc na nią nie na mnie. Spoglądała zresztą na niego równie intensywnie, toteż czułem, że w tym przypadku troje to już tłok.

- No to miłej warty. Flavio, jeśli nie jesteś śpiąca, to może dotrzymasz mu towarzystwa? Jestem pewien, że ma masę pytań dotyczących tej planety... i nie tylko.

Zgodzili się prawie entuzjastycznie, toteż poszedłem sobie kiwając głową i czując się może nie tyle stary, ile zużyty.

Pewnie znieczulenie przestawało działać. Albo był to wpływ teologicznego wykładu: gadanie o pierdołach, i to oczywis­tych, zawsze mnie denerwowało.

- Uszy do góry - mruknąłem, układając się w śpiwo­rze. - Jakkolwiek by było, jesteś zbawcą tej planety i gówniarze będą musieli uczyć się o tobie w szkołach!

Co musiało być trafną formą zemsty na losie, gdyż zasnąłem z lekkim uśmiechem na ustach.


11


Późnym popołudniem oddział był na nogach i kategorycznie żądał jeść. Ramię też się obudziło i stwierdziło, że najwyższa pora dać o sobie znać, co mi się przestało podobać. Mając do wyboru środek znieczulający i jasny umysł, z koniecznoś­ci wybrałem to drugie - trzeba było przygotować plany na rozmaite okazje, wobec czego mówi się trudno. Zjadłem jajka na bekonie (jajka były sproszkowane, bekon liofilizo­wany) spłukując to rozpuszczalną kawą i dając sobie uroczyste słowo honoru, że następnym razem, przygotowu­jąc jakaś wyprawę, więcej uwagi będę poświęcał zapasom spożywczym. Koniec mycia naczyń i moich procesów decy­zyjnych zbiegł się w czasie, wobec czego zacząłem się rządzić.

- Bolivar, do roboty! - poleciłem, więc oderwał się od Flavii, acz uczynił to z pewną niechęcią. - Bądź tak miły i przynieś tu skrzynkę oznaczoną ”Top Secret; znajduje się w bagażniku.

- Brawo! Najwyższy czas, żebyśmy się dowiedziedzieli, co w niej jest.

Wszyscy zebrali się wokół, gdy postawił obok mnie ciężki szary pojemnik.

- Co za młodzież! - stwierdziłem z dezaprobatą przyglądając się rysom przy zamku. - Za grosz cier­pliwości.

- To James - oburzył się. - Ja próbowałem rozciąć wzdłuż szwu.

- Co też ci się nie udało - stwierdziłem z zadowole­niem. - Ponieważ nie tylko zawartość, ale i opakowanie są jednymi z ostatnich osiągnięć profesora Coypu, którego wszyscy znacie. Wystarczy tu przyłożyć kciuk i wybrać właściwą kombinację. Ten, na kogo jest zaprogramowany zamek, nie ma jak widać żadnych problemów z dotarciem do wnętrza...

Góra pojemnika odsunęła się i wszyscy ciekawie zajrzeli do środka. Wyjąłem czarną skrzynkę zaopatrzoną w poręcz­ny uchwyt. Miała w górnej ściance dziurę, a w jednej z bocznych ścianek przełącznik i gniazdo, z którego wychodziły dwa przewody zakończone krokodylkami.

- Nie robi specjalnego wrażenia - krytycznie oceniła Angelina.

- Wszystko zależy od punktu widzenia, moja droga. Może nie wygląda atrakcyjnie, ale ma za to doskonałe zastosowanie. To przetwarzacz molekularny i to działający w obie strony. Jak zobaczycie, co potrafi, to wam szczęki poopadają - wyjąłem z pojemnika pudełko, a z niego niewielki przedmiot i podałem go Jamesowi. - Jako że masz największego w tej rodzinie świra na punkcie broni, zechciej mi łaskawie powiedzieć, co to takiego.

Obejrzał dokładnie owo coś i oddał mi ze słowami:

- Bardzo dokładny model ciężkiego moździerza rakieto­wego. Kaliber sto pięćdziesiąt milimetrów, standardowe wyposażenie wojsk...

- Wystarczy, nie prosiłem o detale techniczne - ode­zwałem się pospiesznie. - Tyle że pomyliłeś się w jednym drobiazgu: to nie jest model. To normalny moździerz, z którego zabrano dziewięćdziesiąt dziewięć procent mole­kuł. Jeśli je uzupełnimy, to wróci do normalnych roz­miarów, całkowicie zdatny do natychmiastowego użytku. Owo zabieranie i uzupełnianie molekuł to właśnie to, czym zajmuje się przetwarzacz molekularny.

- Jesteś pewien, że nie chcesz odpocząć? - spytała nagle Angelina. - Takie rany mogą wywołać gorączkę...

- Zamilcz, niedowiarku! - zganiłem ją. - Patrz i podziwiaj!

Postawiłem urządzenie na ziemi, przypiąłem krokodylki do moździerza, który ustawiłem w pewnej odległości i wy­ciągnąłem teleskopowy lejek znajdujący się wokół otworu w pokrywie przetwarzacza.

- Teraz brak jedynie surowca. Chłopcy, bądźcie uprzej­mi poznosić tu kamienie i inne odpadki i wsypać do tego lejka. Gotowe? Pięknie, no to zaczynamy.

Przestawiłem przełącznik i urządzenie niezbyt głośno zawyło. Poza tym nic. Sceptycyzm i ironia unosiły się w powietrzu.

- Cierpliwości! Potrzeba trochę czasu, żeby rozebrać molekuły na części składowe, nie? Oho, jedziemy z koksem!

Przypominało to oglądanie pompowania balonu, choć tym razem wypełniaczem było nie powietrze, lecz stal: w miarę wzrostu ilości jej molekuł moździeż rósł niczym na drożdżach. W ciągu niespełna minuty miał normalne gabaryty. Rozległ się brzęczyk i zawodzenie umilkło.

- Macie jeszcze jakieś wątpliwości? - spytałem uprzej­mie stukając jednocześnie w lufę.

Zagrała jak dzwon czystym dźwiękiem stali.

- Wspaniałe, tato - przyznał pełen podziwu Bolivar łapiąc za przyrządy celownicze. - To znaczy, że możemy ze sobą zabrać praktycznie wszystko zmniejszając masę tego wszystkiego. Na ten przykład...

- Jak cię znam, to masz w tym pudełku całą masę ciekawych rzeczy - przerwał bratu James wyjątkowo wyprzedzający go o większy niż zwykle kawałek drogi myślowej.

- Mam, a jednej z nich właśnie użyjemy. Najpierw jednak trzeba zmniejszyć moździerz.

Przestawiłem przełącznik w przeciwne położenie, i ze szczeliny w boku posypał się stalowy pył, czemu towarzy­szyło kurczenie się moździerza. Gdy wrócił do rozmiarów sprzed pokazu, wyłączyłem urządzenie i schowałem zabaw­kę. Wyjąłem za to skomplikowanie wyglądające coś o kszta­łcie zbliżonym do prostopadłościanu.

- Regenerator tkanki organicznej wraz z autodiagnostą, typ stosowany w wielkich szpitalach. Wystarczy dwadzieścia cztery godziny w tym cudzie techniki i moje ramię będzie jak nowe. Chyba wszyscy powinniśmy być w jak najlepszej kondycji fizycznej, zanim zaczniemy kampanię wyborczą, prawda?

Tym razem za budulec posłużyły najpierw stalowe resztki, potem okoliczne kamienie. Gdy regenerator przybrał właś­ciwe rozmiary, podłączyłem go do mikrostosu. Angelina zdjęła mi opatrunek (ramię wyglądało zdecydowanie obrzy­dliwie) i położyłem się w łóżku stanowiącym integralną część regeneratora, który cicho pomrukując zabrał się do roboty.

Prawie z przykrością opuszczałem przytulne łóżko. Ramię i ducha miałem zupełnie jak nowe. Pogoda była doskonała, powietrze czyste, a wokół panowała atmosfera zupełnej sielanki: Angelina tkała z monomolekularnej nici kamizelkę kuloodporną, a bliźniacy zalecali się do Flavii, która rozkwitała w oczach pod wpływem ich komplementów. Poczułem się zbędnym dodatkiem do tego obrazka i po­stanowiłem czym prędzej ten stan zmienić. Angelina zorientowała się, że to koniec wakacji, gdy zabrałem się za oliwienie broni.

- Młodzieży, czas się pakować - oznajmiła. - Wyjeż­dżamy!

Potem była to wyłącznie kwestia szybkiej i ciągłej jazdy. Ojciec Flavii był inspektorem rolnym i dzieciństwo spędziła podróżując z nim po kraju, który dzięki temu doskonale znała. Prowadziła nas nie używanymi górskimi drogami, co pozwalało omijać miasteczka, a nawet pojedyncze farmy. Gdy w końcu wyjechaliśmy na płaskowyż, cel mieliśmy praktycznie w zasięgu wzroku.

- Oto posiadłość markiza de la Rosa - obwieściła Flavia.

- Gdzie? - spytałem niezbyt rozsądnie, rozglądając się po polach, lasach i łąkach rozciągających się od horyzontu po horyzont.

- Wszędzie. Jest właścicielem setek tysięcy haktarów. Szlachta czy arystokracja, jak niektórzy wolą ich nazywać, są tu typowymi feudałami, co było głównym powodem, dzięki któremu Zapilote zdobył władzę. Część z nich to banda sadystów i durni, część nie. Markiz jest jednym z najłagodniej traktujących swoich poddanych i jednym z najbardziej inteligentnych. Dlatego bardzo istotne jest pozyskanie go dla naszej sprawy.

- To mamy już załatwione - uspokoiłem ją. - Na­mówiłbym do wojska nawet paralityka z wtórnym infan­tylizmem, gdybym był werbownikiem. Bolivar, zatrzymaj no się chłopcze, zanim miniemy ten portal.

Drogę przecinał imponujących rozmiarów kamienny, wolno stojący łuk. To znaczy nie było żadnego płotu czy właściwej bramy. Na zwieńczeniu wyryty miał jakiś po­twornie skomplikowany herb, w którym roiło się od gryfów, lwów, koron i całej masy innych heraldycznych symboli.

Sięgnąłem do lodówki i wyciągnąłem pojemnik na lód. Miał podwójne dno, w którym skrzyło się od lodu i diamentów.

- Dla ciebie, mój skarbie - powiedziałem wsuwając Angelinie na palec pierścień z czterystukaratowym dia­mentem.

Westchnęła uroczo, po czym mowę jej odebrało, gdy otrzymała stosowny do kompletu naszyjnik.

- Zawsze mówiłem, że dobre kamienie wymagają od­powiedniej oprawy jak też okazji - dodałem.

- Są wspaniałe.

- Podobnie jak ty. Jeszcze parę drobiazgów dla mojej skromnej osoby i jesteśmy gotowi.

Włożyłem sygnet z rubinem wielkości gołębiego jaja, pasujący do wysadzanej rubinami broszki do kapelusza i dostałem oklaski z przedniego siedzenia. Flavia wpat­rywała się w nas w totalnym osłupieniu. Miałem nadzieję, że na markizie wywrze to podobne wrażenie.

- Naprzód, na spotkanie przeznaczenia! - poleciłem i przejechaliśmy przez kamienny portal.

Droga była równa i dobrze utrzymana; prowadziła najpierw przez zielone łąki, potem przez coraz kunsztowniejsze ogrody, by w końcu dotrzeć przez park z fontannami prosto na podjazd przed dworem, zamkiem, czy Bóg raczy wiedzieć czym. Domostwo było tyleż obszerne co trudne do sklasyfikowania, gdyż wyrastały zeń w różnych dziwnych miejscach wieżyczki, okienka, balustrady i cała masa innych architektonicznych ozdobników. Przez najbliższe drzwi wejściowe wyszła dostojnie osobistość tak wystrojona, że aż oczy bolały.

- Markiz? - spytałem nieco olśniony bogactwem stroju.

- Jego lokaj - odparła Flavia. - Podaj mu nazwisko i tytuł, jeśli jesteś szlachetnie urodzonym.

Czy byłem urodzonym szlachetnie czy normalnie, diabli wiedzieli, ale tytuł miałem, a jakże, i to niejeden, a z tuzin. Wszystko dzięki płodnej wyobraźni. James otworzył drzwi, wiec dostojnie wysiadłem i ruszyłem na spotkanie wy­strojonego lokaja. Spotkaliśmy się w połowie schodów.

- Zakładam, że jest to rezydencja jego ekscelencji Gonzalesa de Torres, markiza de la Rosa?

- To jest rezydencja...

- To miło, że nie pomyliłem adresu - przerwałem mu, zanim zaczął wyliczankę. - W takim razie bądź uprzejmy poinformować swojego pana, że przybył książę di Griz z rodziną.

- Według życzenia jaśnie pana. Proszę za mną. Wprowadził nas do przestronnego hallu i szepnął coś nieco mniej wystrojonemu fagasowi, który pognał gdzieś bocznym korytarzem. Przeszliśmy po dywanach, w których tonęły stopy, do pary solidnych drzwi, które lokaj otworzył uroczystym gestem, oznajmiając donośnym głosem moje przybycie. Wszedłem z wysoko podniesioną głową.

Markiz wyszedł mi na spotkanie z wyciągniętą prawicą. Był przystojnym mężczyzną o szlachetnej twarzy i skro­niach pokrytych siwizną. Wysportowany krok świadczył o dobrej kondycji fizycznej. Uścisnąłem jego dłoń z lekkim ukłonem.

- Witam, mości książę - odezwał się z nutą szczerości w głosie.

- Jim, jeśli byłby pan tak łaskaw. Na mojej planecie nie jesteśmy zwolennikami formalizmu.

- Naturalnie, to bardzo ułatwia życie. A więc nie pochodzisz z tego świata. W takim razie gratuluję opano­wania naszego języka: jest doskonałe. Nic też dziwnego, że twój tytuł wydał mi się niezbyt znajomy.

- Twój natomiast jest szeroko znany w cywilizowanej galaktyce. Nie wpadłbym zresztą tak bez zapowiedzi, gdyby nie zachęcił mnie do tego jeden z twoich krewnych, który także dał mi list polecający - podałem mu list napisany przez Jorge, który ostatecznie przypieczętował to, że staliś­my się mile widzianymi gośćmi.

Nastąpiły ogólne przedstawiania, pojawiła się markiza, której biżuteria nie robiła ani w połowie takiego wrażenia jak ta noszona przez Angelinę, co przyznaję, sprawiło mi sporą satysfakcję.

Kiedy zostaliśmy sami, de Torres (bo nalegał, by tak go nazywać) i ja siedliśmy przy sporej flaszce dosko­nałego ronu i przeszliśmy do rzeczy. To znaczy ja prze­szedłem.

- Sądzę, że wiesz, iż twój krewny, to znaczy Jorge, działa w ruchu oporu? - spytałem.

- Teraz już wiem, co zresztą sprawia mi dużą satysfak­cję. Każdy, kto występuje przeciw tej kupie gówna, temu dwupierdkowi mamuta, synowi osła i... - kontynuował w tym tonie dłuższą chwilę, a ja zapamiętywałem co bardziej malownicze epitety.

- Jak słyszę, darzysz obecnego prezydenta, hm... gorą­cym i serdecznym uczuciem, że tak to określę - wtrąciłem, gdy zrobił przerwę dla przepłukania gardła.

Tym razem wypowiedź była równie dźwięczna i z przy­jemnością stwierdziłem, że gospodarz nie powtórzył się ani razu.

- To co mówisz, musi być prawdą, jako że pokrywa się z wieściami, jakie dotarły na Solysomba, czyli moją rodzin­ną planetę, odległą o wiele lat świetlnych. Co nas szczególnie zirytowało to fakt, że ów Zapilote popełnia swoje zbrodnie w imię demokracji, a jest to system, który bardzo szanuje­my. Spokojnie, wiem, co mówię. Wypij trochę ronu, to doskonale działa na ciśnienie. Widzisz, gdy u nas ją wprowadzano, wielu żywiło spore obawy, jako że co monarchia to monarchia, natomiast w praktyce okazało się, że jest to wcale rozsądny ustrój, który wszystkim wychodzi na dobre. Zwłaszcza jeśli wybory wygrywają odpowiednio urodzeni i wykształceni ludzie. A wygrywają. Markiz uniósł brwi, ale staranne wychowanie nie po­zwoliło mu inaczej podać moich słów w wątpliwość.

- Jeśli się nad tym zastanowisz, przyznasz, że to ma sens i jest prawdopodobne. To, że arystokracja rządziła przed walnymi wyborami, wcale nie musi ozna­czać, że nie może rządzić po ich wygraniu. Demokracja oznacza w tym przypadku, że ludzie prawi i z charakterem mają większą szansę wygrania niż złodzieje i durnie. Naturalnie jeśli wybory są uczciwe. Samo urodzenie zresztą nie świadczy o niczym: nie wiem jak ty, ale u nas jest sporo szlachty, których nie dopuściłbym do pasania świń, bo to byłoby zbyt odpowiedzialne dla nich zajęcie.

- Mamy ten sam problem - przyznał de Torres. - Jest wielu dobrze urodzonych, których nie dość, że nie wpuściłbym do tego domu, to nawet nie będę profanował powietrza wymawianiem ich nazwisk.

- A więc jesteśmy tego samego zdania! - uniosłem kielich, czego efektem był miły toast.

Jeszcze milsze było natychmiastowe uzupełnienie zawar­tości kielichów.

- Dlatego też zgłosiłem się, by służyć swym doświad­czeniem politycznym tobie i twoim rodakom. W następnych wyborach na prezydenta będzie dwóch kandydatów, a ja użyję wszelkich znanych mi środków, by wybory były uczciwe i by wygrał lepszy.

- Naprawdę możesz to zrobić?

- Słowo honoru.

- A więc jesteś zbawcą Paraiso-Aqui.

- Nie ja. To zadanie dla nowego prezydenta - spros­towałem łagodnie.

- A któż ma nim zostać?

- Przecież to oczywiste: ty.

Zatkało go. Gdy w końcu się odezwał, głos miał pełen żalu.

- Nie może to być. Przykro mi, ale nie mogę być prezydentem. Musisz znaleźć innego kandydata.


12


Akurat pociągnąłem solidny łyk ronu, gdy to powiedział, tak że miał masę szczęścia, że go nie oplułem. Zakrztusiłem się za to potężnie i minęła dłuższa chwila, zanim przestałem kaszleć i łzy przestały mi lecieć ciurkiem.

- Nic nie rozumiem - wychrypiałem w końcu.

- Nie będę kandydował i to z prostego powodu: dlatego, że zostanę wybrany, a nie nadaję się na to stanowisko. Nie mam żadnego doświadczenia w rządzeniu planetą i nie wiedziałbym nawet, od czego zacząć. Nie mogę zostawić mojej posiadłości, gdyż życie całe po­święciłem na jej rozwój, a nie znam osoby, która mogłaby godnie kontynuować to dzieło. Poza tym jest ktoś, kto znacznie bardziej nadaje się na to stanowisko, choćby z powodu posiadanych kwalifikacji. Przyznaję, że okazja skończenia z tyranią Zapilote i objęcia prezydentury jest kusząca, ale muszę ustąpić lepszemu od siebie.

Skromniś, cholera!

- A kto jest tym wzorem cnót?

- Ty, mój drogi przyjacielu! Teraz mnie mowę odjęło.

O tym nie pomyślałem, a propozycja była kusząca... ale były i przeszkody.

- Nie jestem obywatelem tej planety - zaprotesto­wałem.

- A to jakaś różnica? - zdziwił się markiz.

- Zwykle duża, ale... - zamilkłem, bo nagle mnie olśniło: w umyśle rozbłysł mi gotowy, zapięty na ostatni guzik pomysł, który moja podświadomość musiała przygo­towywać od dłuższego czasu.

- Zanim ci odpowiem, mogę najpierw zadać parę pytań? - odezwałem się po chwili.

- Oczywiście.

- Czy masz bliskiego krewnego, ale wstydliwego z na­tury, który uwielbia przesiadywać w domu i ogranicza do minimum kontakty ze światem zewnętrznym?

- Podziwu godne! - zdumiał się de Torres. - Właśnie opisałeś mego siostrzeńca, Hectora Harapo, to znaczy, naturalnie, Sir Hectora, Kawalera Orderu Pszczoły, to niezbyt wielka kapituła, ale zawsze. Jego posiadłość graniczy z moją, a ostatni raz widziałem go z dziesięć lat temu. Poza namiętną lekturą naukowych dzieł z dziedziny sadownictwa niewiele go interesuje. Prawdę mówiąc, gdyby nie moja pomoc, już dawno by go zlicytowano.

- Brzmi zachęcająco. Ile ma lat?

- Jest mniej więcej w twoim wieku i podobnej budowy, choć ma rozłożystą czarną brodę.

- Broda to żaden problem. Jeszcze jedno: czy zgodzisz się być wiceprezydentem, jeśli Sir Hector będzie kan­dydował? Nie ukrywam, że twój autorytet bardzo by pomógł w kampanii.

- Na to mogę się spokojnie zgodzić. Ale muszę cię ostrzec, Hector jest dobrym człowiekiem, ale na prezydenta całkowicie się nie nadaje.

- Kwestia dyskusyjna: historia zna nie takie przypadki.

Prezydentami zostawali już niedouczeni elektrycy albo zatwardziali oszuści, ale nie o to chodzi. Jeśli się zgodzisz, to musimy w imię wyższych racji popełnić coś, co niektórzy mogą uznać za przestępstwo, a co powinieneś sam ocenić. Uważam, że należy podstawić w miejsce Sir Hectora kandydata szlachetnie urodzonego i z dużym doświad­czeniem w dziedzinie polityki, zdeterminowanego... - prze­rwałem, bo zaczął się coraz szerzej uśmiechać.

- Ciebie! - dokończył.

- Właśnie.

- Idealne! Nie przychodzi mi na myśl nikt, kto by się lepiej do tego nadawał.

- Doskonale. Ale należy być przygotowanym na kło­poty. Zanim oficjalnie wystąpimy, musimy uzgodnić stano­wiska i linię polityczną partii. Możesz nie polubić części reform, które trzeba będzie przeprowadzić, jeśli chcemy wygrać.

- Nonsens. - Markiz machnął lekceważąco ręką. - Ludzie honoru i odpowiedniego urodzenia nie będą się sprzeczali o błahostki. Nie będzie żadnych nieporozumień.

- Wątpię, aby to było aż tak proste. Weźmy choćby jeden przykład: co byś zrobił, gdybym chciał podzielić wielkie majątki ziemskie i dać ziemię chłopom?

- Zastrzeliłbym cię od ręki - wyjaśnił spokojnie.

- A widzisz. Co prawda niczego takiego nie zamierzam, ale jako przykład podziałało doskonale. - Nie była to prawda, zdawałem sobie jednak sprawę, że reformy mająt­kowe będą procesem żmudnym i w okresie wyborów lepiej ich w ogóle nie poruszać. - Natomiast, co należy zrobić, by uzyskać popularność, to obiecać z dwie, trzy reformy mniejszego kalibru. Wiem, że w teorii może to być niemiłe, ale czasami trzeba się poświęcić dla dobra sprawy.

- Jak na przykład? - spytał podejrzliwie de Torres, mając świeżo w pamięci pomysł reformy rolnej.

- Na przykład powszechne równouprawnienie: jeden człowiek to jeden głos i to włącznie z kobietami...

- Kobiety nie mogą mieć takich samych praw, jak mężczyźni!

- A powiesz to mojej żonie?

- Nie - przyznał, trąc szczękę. - Swojej też nie. To niebezpieczne i rewolucyjne pomysły, ale sądzę, że musimy je zrealizować.

- Jeśli my tego nie zrobimy, to uczyni to Zapilote. Poza tym musimy zrezygnować z tortur i tajnej policji, wprowadzić poszanowanie praw jednostki, publiczną służbę zdrowia, darmowe mleko dla niemowląt, prawo usuwania ciąży i rozwody.

- Chyba masz rację - zgodził się markiz. - Wszyscy moi ludzie mają to, o czym mówisz, i jakoś nie zrobiła się z tego rewolucja, wobec czego można je dać reszcie mieszkańców tej planety. Widzę, że cały ten polityczny interes może być bardzo skomplikowany.

- Jak cholera - przyznałem. - A więc do roboty nad platformą wyborczą.

- Musimy mieć partię na platformie?

- Tak się mówi: platforma to wykaz tego, co chcemy zrobić po dojściu do władzy. Partia zaś jest organizacją polityczną, którą musimy stworzyć, by zostać wybranymi.

- Brzmi rozsądnie. A jak się ta partia będzie nazywać?

- Powinna się nazywać Partia Szlachecko-Chłopsko-Robotnicza - może nie brzmi to najładniej, ale ma odpowiednią treść.

Był to początek godnego zapamiętania wieczoru. Przy następnej omszałej butelce stworzyliśmy szczegółowe plany. Markiz nie był durniem i miał doskonałe kontakty jak i rozeznanie w tym, co się dzieje na całej praktycznie planecie. Położyliśmy się nad ranem z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.

Przy śniadaniu, podanym do łóżka, a raczej królewskiego łoża, opowiedziałem Angelinie o naszych osiągnięciach. Zanim wstałem, okazało się, że de Torres jest zdecydowanie bardziej rannym ptaszkiem niż ja i że poczynił już pierwsze przygotowania. Wysłał mianowicie swego zarządcę do posiadłości Sir Hectora i tym samym samochodem przy­wiózł zaspanego i ogłupiałego krewniaka wraz z biblioteką. Umieszczono go w wygodnych pokojach w skrzydle budo­wli, gdzie z zadowoleniem pogrążył się w dalszych nauko­wych badaniach. Taką energię należało podziwiać - wy­chodziło, że de Torres będzie sporą pomocą w czasie kampanii wyborczej. Obejrzałem sobie Sir Hectora, stwier­dziłem, że broda nie przedstawia żadnego problemu: można ją podrobić na podstawie zwykłej fotografii. W końcu doszedłem do wniosku, że Sir Hector powinien być mi wdzięczny za to, co będę robił w jego imieniu.

I wtedy się zaczęło.

Zastanawiałem się właśnie poważnie, czy nie nadszedł czas na porannego drinka, gdy markiz z trzaskiem wypadł ze swego gabinetu.

- Coś się zaczęło - oznajmił donośnie. - Właśnie odbierają nadzwyczajną wiadomość. Chodź ze mną.

Pognałem za nim do windy, gdzie miał miejsce mój pierwszy kontakt z zabytkami epoki hydraulicznej, które zresztą szybko nauczyłem się doceniać. Dźwigowy zasunął za nami kutą w brązie kratę i zamknął zawór.

Zawór” musiałem powiedzieć głośno, gdyż de Torres uśmiechnął się dumnie akurat w chwili, gdy ozdobna winda zatrzęsła się i nadzwyczaj równomiernie ruszyła w górę.

- Widzę, że jesteś pod wrażeniem i nie dziwię się - stwierdził z dumą markiz. - W mieście nie ma nic porządnie zbudowanego, tylko ta cała elektronika i małe motorki, ale my na wsi wiemy, jak należy porządnie budować. Puszcza dostarcza paliwa, a turbina parowa energii pompującej wodę. Systemy hydrauliczne są nie­zniszczalne, mój drogi. Najlepszy dowód to to, jak płynnie unosimy się na tłoku wprawiającym w ruch tę windę.

- Cud! - uznałem i to z całkowitym przekonaniem. Cylinder musiał być głęboko wmurowany w fundamenty, a trzon miał co najmniej sto jardów. Należało mieć nadzieję, że tutejsza metalurgia stoi na wysokim poziomie. Z duszą na ramieniu obserwowałem wodę kapiącą z zaworów i z autentyczną ulgą przyjąłem przystanek końcowy. Czym prędzej też wysiadłem, choć właściwsze byłoby określenie ”wyskoczyłem”. Ryzyko ryzykiem, ale to już było czystej postaci kuszeniem losu.

Czekało mnie więcej niespodzianek mechanicznych rodem ze złotego wieku pary. Łączność, na ten przykład, nie była utrzymywana za pomocą radia czy telefonu. Aby poznać treść wiadomości, o której mowa, należało wpierw wspiąć się po krętych schodach na potwornie wysoką wieżę, górującą nad resztą budynku, gdzie wewnątrz pomiesz­czenia znajdującego się na najwyższej jej kondygnacji uwijało się wśród syku pary i łoskotu metalu pół tuzina mężczyzn. Z podłogi wychodziły grube rury doprowadza­jące energię do czarnego silnika stojącego na środku pokoju - rzecz była masywna i zaopatrzona w mnogość kół zębatych, przekładni i dźwigni. Chwilowo pozostawała w bezruchu, a uwaga obecnych skupiona była na mężczyź­nie stojącym przy oknie z potężną lunetą przy oku i wykrzykującym cyfry.

- Siedem... dwa... dziewięć... cztery... nie wiem... koniec linii. Wysłać, żeby powtórzyli ostatnią linię.

Operator zabrał się za dźwignie; urządzenie jęknęło, syknęło i z łomotem ruszyło. Lśniące tłoki zaczęły się przesuwać w górę i w dół, a ponad dachem drgnęły ramiona semafora, do których prowadziły.

- Widzę, że nasz telegraf semaforowy wywarł na tobie duże wrażenie - zauważył dumnie de Torres.

- Duże to trochę za mało powiedziane - przyzna­łem. - Jestem wręcz wstrząśnięty. Skąd jest ta wiadomość?

- Z wybrzeża. Przekazywana jest od stacji do stacji, a ponieważ jest to prywatna sieć łączności, każdy szlachetnie urodzony ma stację semaforową w zamku. Jesteśmy w stałej łączności ze sobą i naturalnie używamy szyfrów. Ta wiadomość rozpoczynała się sygnałem najwyższej wagi, więc przyprowadziłem cię ze sobą: czuję w kościach, że ma to związek z naszymi sprawami. Aha, jest.

Ostatnia linijka została powtórzona i odczytana, a wia­domość składająca się z kilkunastu grup cyfr wręczona markizowi, który poprowadził mnie do niewielkiego pomieszczenia wbudowanego w jedną ze ścian. Prowadziły doń grube stalowe drzwi, a powietrza i odrobiny światła dostarczała wąska strzelnica w murze. De Torres położył wiadomość na stole, wyjął z kieszeni klucz deszyfrujący, ustawił kombinację i zaproponował:

- Szybciej pójdzie, jak będziesz pisał.

Bez słowa wziąłem się do roboty, wpisując litera po literze co mi powiedział. Gdy skończył, pochylił się nad moim ramieniem i odczytał półgłosem:

TAJNA ZMIANA PRAW WYBORCZYCH. KANDY­DAT NA PREZYDENTA MUSI SIĘ OSOBIŚCIE ZA­REJESTROWAĆ DO SZÓSTEJ DZIŚ W PRIMOROSO.

JORGE

- A więc zaczęły się kłopoty - stwierdziłem. - Zapilote musiał wyczuć pismo nosem i próbuje ukręcić łeb całej sprawie, zanim się oficjalnie zaczęła. Co to jest to Primoroso?

- Stolica i twierdza Zapilote. Cwaniak! Jeśli spróbujemy się zarejestrować, zostaniemy aresztowani, a jeśli nie zarejes­trujemy się, to wygra automatycznie jako jedyny legalny kandydat. Nie mamy szans.

- Nigdy nie mów nigdy. Możemy jakoś dotrzeć do Primoroso na czas?

- Bez problemów: mój helikopter może tam być w mniej niż trzy godziny.

- Ilu ludzi może zabrać?

- Pięciu włącznie z pilotem.

- Wobec tego czterech: nas dwóch, Bolivar i James. Wystarczy - zdecydowałem.

- Ale twoi synowie są tacy młodzi. Mam tu niezłych specjalistów...

- Młodzi wiekiem, ale sądzę, że doświadczeniem biją na głowę twoich weteranów. Zresztą sam zobaczysz. Zajmij się przygotowaniem maszyny, a ja ściągnę chłopaków.

Grzebałem właśnie w bagażniku, gdy Angelina postukała mnie delikatnie w ramię.

- Nie zamierzasz mnie przypadkiem tu zostawić? - spytała słodko.

- Zamierzam - odparłem nie odwracając się - i zo­stawię, bo ktoś musi ubezpieczać nasze tyły i przygotować obronę bazy. Trzeba przygotować się na oblężenie, bo diabli wiedzą, jak się sprawy potoczą. Pojęcia nie mam, co konkretnie da się zrobić. Nie znam zamku i okolic, ale znam ciebie i wiem, że mogę na tobie polegać.

Wynurzyłem się z naręczem sprzętu i napotkałem jej podejrzliwe spojrzenie.

- Nie wymyśliłeś tego czasem na poczekaniu? - spytała jeszcze słodziej.

- Skądże! - żywo zaprzeczyłem zastanawiając się, skąd u niej nagle taka przenikliwość. - Tylko nie zdążyłem, ci wcześniej powiedzieć; wypadki potoczyły się zbyt szybko. Teraz zaś potrzebuję twojej pomocy przy makijażu: muszę mieć odpowiednią brodę i to już.

Zmarszczyła brwi, ale po chwili skinęła głową na znak zgody.

- Niech będzie. Tylko lepiej nie łżyj, bo cię zabiję. Jeśli coś ci się stanie, też cię zabiję - dodała z typowo żeńską logiką, ale chwilowo wolałem nie zwracać jej na to uwagi.

Pół godziny później pocałowałem ją na do widzenia poprzez gęsty zarost fałszywej brody, starając się za wszelką cenę nie okazać żywiołowej radości. Wreszcie coś się działo!

Pierwsza runda nieuczciwej (obustronnie) kampanii wy­borczej bliska była początku.


13


Wyszliśmy razem: bliźniacy w prostych, szarych liberiach, które doskonale podkreślały bogactwo ubiorów markiza i mojego. Złoto, ustrojone piórami kapelusze, powiewne peleryny, wysokie buty i koronki... Słowem wszystko, czego chamstwo oczekuje po arystokracie. I doskonała broń na urzędasów, ze nie wspomnę o idealnych wręcz możliwościach ukrycia różnych pomocnych rzeczy. Byłem, praktycznie rzecz biorąc, chodzącą zbrojownią, podobnie jak bliźniacy.

Helikopter był nowy i doskonale utrzymany, z ulgą stwierdziłem, że nie pochodzi z epoki pary. De Torres, choć dumny ze starej techniki, nie wstydził się używać elektroniki i silniczków, gdy było to bardziej stosowne.

Wystartowaliśmy i natychmiast wzięliśmy kurs na wscho­dnie wybrzeże. Markiz, snujący tymczasem plany na naj­bliższą przyszłość, wpadał w coraz większy pesymizm.

- Jeśli wylądujemy w heliporcie, to zaraz zaczną się problemy uniemożliwiające nam wejście na teren miasta, a trzeba ci wiedzieć, że jest ono otoczone solidnym murem. Rejestracja odbywa się w presidio leżącym w samym środku miasta, co dodatkowo utrudnia sprawę.

- Co to jest to całe presidio?

- Stary fort i tradycyjna siedziba królów Paraiso-Aqui, obecnie okupowana przez uzurpatora, który zrobił z niej swój dom, gabinet i prywatną kaplicę.

- Można tam wylądować?

- To zakazane, choć helikopter Zapilote cały czas ląduje na placu Wolności leżącym przed wejściem do presidio.

- Jak on może, to my też - zdecydowałem. - Jedyne co mogą nam zrobić, to próbować wlepić mandat za złe parkowanie.

- Najgorsze co mogą nam zrobić, to zastrzelić bez skrupułów czy pytań! - sprostował de Torres.

- Uszy do góry! Nie jesteśmy tak całkiem bezbronni - wskazałem na walizeczkę, którą troskliwie trzymałem na kolanach. - Tu są nie tylko dokumenty.

- Ale i argumenty - dodał Bolivar z uśmiechem.

- Jemy przed czy po? - spytał rzeczowo James.

- Zaraz - wyjaśniłem, rozdając kanapki zorganizowa­ne w zamkowej kuchni. - Znam wasze możliwości w tym względzie. Tylko nie rzucać serwetek gdzie popadnie.

- Tak. - Markiz miał dziś wolniejszy niż zwykle tok myślowy. - Wylądujemy na placu, tego się nie spodziewają.

- A nas jako nas się spodziewają? - spytałem podej­rzliwie.

- Jeśli jeszcze nie, to będą się wkrótce spodziewać. Pojawimy się na radarze na długo przed dotarciem do miasta.

- W takim razie po co im ułatwiać życie? Gdybyśmy wylądowali w heliporcie, to jak byśmy dotarli do presidio?

- Poleciłbym przez radio, by oczekiwał na nas samo­chód z szoferem.

- Więc zrób to, i to zaraz. Wóz pojedzie do heliportu, a wraz z nim komitet powitalny. Pilot wystartuje z placu ledwie wysiądziemy i też tam poleci, by na nas poczekać. Powinien już tam być spokój, bo wojsko ściągną do miasta, gdzie my będziemy. Wtedy każesz kierowcy pod­jechać pod presidio i przywieźć nas na lotnisko - wyjaś­niłem.

- Doskonały plan - ucieszył się markiz łapiąc mikro­fon. - Zaraz go wcielimy w życie.

Potem można było tylko czekać, więc zdrzemnąłem się, bo ostatnia noc nie była dla mnie zbyt długa, a nie potrzebowałem wróżki, by wiedzieć, że dzień będzie mę­czący.

- Za minutę lądujemy, tato - obudził mnie James. - Pomyślałem sobie, że wolałbyś wiedzieć.

- I miałeś rację - odparłem, tłumiąc ziewnięcie. Przelatywaliśmy nad przedmieściami sporego miasta, kierując się ku białemu kwadratowi heliportu, za którym widać było stary mur obronny okalający śródmieście. Prowadziły doń nowoczesne autostrady, ale bramy były na swoim miejscu. Wszędzie było cicho i spokojnie. Za spokojnie...

- Pełna moc! - rozkazał de Torres i silnik ryknął ogłuszająco.

Przelecieliśmy nad murem i dachami, po czym położyliś­my się w gwałtownym skręcie wokół potężnej i ponurej fortecy zajmującej sam środek miasta. Nieliczni przechodnie na placu Wolności prysnęli w panice na boki widząc spadającą niczym kamień maszynę. W ostatniej chwili pilot zwolnił, tak że wylądowaliśmy z niewielkim podskokiem. Moi chłopcy wyskoczyli natychmiast, pomogli nam wysiąść i zatrzasnęli za nami drzwi. Maszyna poderwała się błys­kawicznie i odleciała, zanim do tubylców dotarło, co się właściwie stało.

A my pod wodzą markiza ruszyliśmy żwawo ku wejściu do presidio.

Pierwszą przeszkodę ledwie zauważyliśmy: był to młody oficerek obwieszony jak choinka medalami, który próbował nas zatrzymać w samej bramie.

- Lądowanie na placu jest niezgodne z prawem - zapiszczał. - Czy chcecie...

- Chcę, żebyś przestał mi zagradzać drogę, gównia­rzu! - warknął de Torres tonem, w którym słychać było pogardę żywioną wobec urzędników przez całe pokolenia jego przodków.

Oficerek pobladł, zatrząsł się i praktycznie wtulił w ścianę. Przemaszerowaliśmy obok nie zaszczycając go spojrzeniem i skierowaliśmy się ku schodom prowadzącym do części budynku zamienionej na urzędy. Siedzący przy nich referent poderwał się na nasz widok na równe nogi.

- Gdzie odbywa się rejestracja kandydatów do wybo­rów prezydenckich? - spytał markiz.

- Nie wiem, ekscelencjo - wykrztusił urzędnik.

- To się dowiedz! - Nie znoszącym sprzeciwu gestem de Torres wręczył mu słuchawkę telefonu.

Gość nie miał wyboru, a motywowany wyrazem twarzy markiza uzyskał tę informację już za drugą próbą.

- Na trzecim piętrze ekscelencjo. Tu jest winda...

- A tu schody - przerwałem mu. - Wypadki chodzą po ludziach, a to lina się urwie, a to prądu zabraknie...

- Wszystko może się zdarzyć - zgodził się markiz i ruszył ku schodom.

Zanim zjawiła się opozycja, udało nam się nie dość że dostać do właściwego pokoju, to jeszcze pobrać odpowied­nie formularze. Właśnie drapałem po jednym z nich tępym piórem, usiłując zmusić je do kolaboracji (to znaczy pisania), gdy z trzaskiem otworzyły się drzwi wpuszczając tłum obwiesiów w czarnych uniformach, czarnych czapkach i lustrzanych okularach. Łobuzy grzebały nerwowo przy kaburach i ani przez moment nie wątpiłem, że mam wreszcie okazję poznać niesławnej pamięci Ultimados, czyli prywatny pluton egzekucyjny dyktatora. Zanim powyciągali spluwy, zrobiło się lekkie zamieszanie i do przodu prze­pchnął się brzuchaty oficerek w galowym uniformie. Po­znaczona zmarszczkami twarz była purpurowa z wściekło­ści, a pożółkłe od nikotyny palce nerwowo ściskały kolbę inkrustowanego pistoletu.

- Przestańcie, do diabła, się wygłupiać, i to zaraz! - warknął.

Markiz odwrócił się powoli.

- A kim ty jesteś? - spytał ze znudzeniem i wyższością najdobitniej świadczącymi o jego wysokim urodzeniu.

- Doskonale wiesz, kim jestem, de Torres! - zapiał Zapilote. - Co tu robi ten brodaty przygłup?

- Ten dżentelmen jest moim siostrzeńcem. To Sir Hector Harapo, Kawaler Orderu Pszczoły. Właśnie wypeł­nia niezbędne formularze, by kandydować w najbliższych wyborach na fotel prezydencki tej republiki. A czy istnieją jakiekolwiek powody, dla którym miałby tego nie czynić?

Generał-prezydent Julio Zapilote nie przez przypadek rządził tą planetą już od tylu lat. Zapanował nad sobą błyskawicznie i zamknął z trzaskiem gębę nie wypowiadając ni słowa. Rumieniec gniewu ustąpił bladości, co znaczyło zapewne, że dyktator zaczął myśleć.

- Całe mnóstwo - oparł już spokojny. - Rejestracja zyczyna się dopiero jutro, więc niech może wróci tu we właściwym czasie.

- Doprawdy? - W uśmiechu de Torresa było tyle ciepła, co w wiecznej zmarzlinie. - Powinieneś bardziej zważać na postanowienia Kongresu, bo jeszcze zdetronizują cię zaocznie. Dziś rano ustalili, że rejestracja nie tylko zaczyna się dzisiaj, ale i dzisiaj się kończy. Chcesz zobaczyć kopię zarządzenia?

De Torres sięgał już do kieszeni, co było blefem, ale udanym. Zapilote potrząsnął gwałtownie głową.

- Kto wątpiłby w słowa człowieka o twojej pozycji? Ale Sir Hector nie może zarejestrować się bez świadectwa urodzenia, wyników badań lekarskich, zaświadczeń o dochodach...

- Mam tu wszystko - odparłem z uśmiechem, podtykając mu pod nos walizeczkę.

Niemal widziałem, jak obracają mu się w głowie małe zębate kółeczka. Najważniejsze jednak, że dobrze wiedzia­łem, co planuje. Skoro pierwotny plan uniemożliwienia kandydowania nie wypalił, pozostała mu tylko jedna możliwość, jego ulubiona przemoc. Sądząc z wyrazu kap­rawych oczu, właśnie ją rozważał. Gdyby udało mu się zastrzelić nas obu bez publiczności, nie wahałby się ani sekundy. Przybyliśmy jednak w obecności zbyt wielu świadków, markiz zaś był postacią znaną i jego usunięcie nie przeszłoby bez echa. W państwie policyjnym bez śladu znikają tylko szarzy obywatele. W ciężkiej ciszy Zapilote machnął ostatecznie ręką.

- Kończ te gryzmoły - polecił mi łaskawie i zwrócił się do de Torresa. - A co robisz w tym wszystkim, drogi Gonzalesie? Prowadzisz siostrzeńca za rączkę?

Markiz nie zareagował na obelgę, jaką było przejście na ”ty”.

- Samodzielność to jego dewiza, Julio. Przybyłem, gdyż kandyduję na wiceprezydenta. Gdy zgodnie z prawem zostaniemy wybrani, wówczas dopilnujemy, abyś wylądował razem ze swoimi zbirami gdzie należy.

- Nie mówi się do mnie w ten sposób! - Spokój zniknął, a Zapilote złapał się za kaburę.

- Ja mówię. Jestem tu, by doprowadzić do twego końca. - Markiz był równie wściekły, a znając już nieco obu, wiedziałem, że żaden nie ustąpi.

W powietrzu zapachniało świeżym trupem w ilościach bitewnych.

- Nie pomógłby mi pan z tą rubryką? - spytałem, wpychając się pomiędzy obu i podtykając prezydentowi formularz. - Jest pan wysokim urzędnikiem, i chyba...

- Z drogi, durniu! - wrzasnął, usiłując zepchnąć mnie na bok. Nie dałem się.

Ostatecznie papiery wyleciały w powietrze, a Zapilote spróbował zdzielić mnie w pysk. To znaczy, on chciał to zrobić, a nie tylko spróbować, ale mu nie wyszło. Uchyliłem się bez specjalnego trudu. Popatrzyłem jeszcze na niego niczym wcielenie skrzywdzonej niewinności, wzruszyłem ramionami i wziąłem się za zbieranie papierów.

- Skoro pan nie wie, to poszukam kogoś lepiej zorien­towanego.

Było to zachowanie tak nonsensowne, że rozładowało atmosferę. De Torres był zbyt inteligentny, by nie skorzys­tać z okazji i nie zrozumieć, po co to zrobiłem. Czym prędzej pochylił się, pomagając mi zbierać kartki, potem podszedł ze mną do stołu.

- Dzięki, Jim - powiedział cicho. - Uratowałeś mnie... Pozwól, Sir Hectorze, że pomogę ci przejść tę urzędową gehennę.

Zapilote nawet teraz nie mógł nas zastrzelić, przeszkodą byli mu James i Bolivar, którzy tylko czekali na okazję. Ku ich żalowi nie próbował. Zamiast strzałów rozległy się stłumione rozkazy i tupot butów. Konfrontacja dobiegła końca i gospodarze wynieśli się z hukiem za drzwi.

- Miałeś rację - powiedział de Torres. - Polityka to coś fascynującego. Dalej, kończmy z tą makulaturą i ruszaj­my do domu.

Nikt nam już nie przeszkadzał, toteż wypełnianie tasiem­cowych formularzy, chociaż nudne, poszło szybko. Dopil­nowaliśmy, żeby je oficjalnie opieczętowano, przyjęto i wpisano, na wszelki wypadek zażądaliśmy jeszcze kopii i z oczami wkoło głowy wycofaliśmy się z budynku. Pierwszy krok został zrobiony.

- To dopiero początek - pocieszał się markiz. - Teraz mamy śmiertelnego wroga, który zrobi wszystko, by nas wykończyć.

- I to wkrótce - przytaknąłem. - Nie będzie miał już drugiej, równie dogodnej okazji.

- Nie odważy się!

- Ależ odważy, możesz mi wierzyć. Nie jesteśmy w twoich włościach, a w mieście łatwo o wypadek. Wściekły tłum, maniakalny morderca zastrzelony przy próbie ucieczki... Potem, rzecz jasna, pogrzeb na koszt państwa i wzruszająca mowa Zapilote nad naszymi trum­nami. Całość będzie z pewnością wyglądała nader auten­tycznie.

- To co powinniśmy zrobić? - zapytał de Torres.

- Dokładnie to, co planowaliśmy, czyli wrócić jak najszybciej na lądowisko - wyjaśniłem, nie dodając, że najwłaściwiej byłoby skasować wóz, który miał po nas przyjechać.

Przed wyjściem czekała na nas luksusowa limuzyna. Kierowca w uniformie skłonił się i otworzył drzwi, ale uprzejmość niczego jeszcze nie przesądzała.

- Bolivar - poleciłem półgłosem. - Daj temu dob­remu człowiekowi wynagrodzenie za fatygę i każ mu odejść. Ty poprowadzisz.

Gdy Bolivar za pomocą wykluczającego sprzeciw chwytu odprowadzał ogłupionego szofera, James wziął detektor i zajął się sprawdzaniem pojazdu. Urządzenie było zmyślne i wykrywało każdy rodzaj materiału wybuchowego. Podwozie było czyste, ale pod maską tkwił plastikowy pojem­nik, który moja pociecha błyskawicznie rozbroiła.

- Prościzna - ocenił z niesmakiem. - Podłączony do pedału hamulca, nijak nie zamaskowany ani nie zabez­pieczony. Żadnej pułapki.

- Spieszyli się - przypomniałem mu łagodnie. - Na­stępnym razem będą mieli więcej czasu. Ruszajmy.

- No, no - ucieszył się Bolivar, siadając za kierow­nicą. - Nadal jedziemy do heliportu?

- A jest inny sposób, by wydostać się z miasta? - spytałem markiza, ale ten potrząsnął przecząco głową. - Drogi wyjazdowe zablokują bez problemów, a na pomoc tubylców nie ma co liczyć. Pozostaje tylko lądowisko.

Drogę przebyliśmy z fasonem. Markiz pełnił rolę pilota, wykrzykując wskazówki, a Bolivar gnał przepędzając spod kół pieszych i szwędający się gdzieniegdzie drób. Opony piszczały, syrena wyła, i do bramy dotarliśmy w tempie iście ekspresowym, bijąc wszelkie lokalne rekordy. Tam czekali jednak na nas wartownicy i opuszczony szlaban.

- Nie ma czasu na pogawędki - warknąłem. - Bolivar, zwolnij, jakbyś chciał stanąć, a my zajmiemy się granatami. Gdy wybuchną, gaz do dechy!

Wóz posłusznie zwolnił, granaty eksplodowały niegłośno, ale skutecznie, szlaban zaś pękł z hukiem. Z piskiem opon wzięliśmy zakręt i wpadliśmy na drogę dojazdową do lądowiska. Helikopter widać było jak na dłoni.

Płonął akurat jak pochodnia, a z przestrzelonych drzwi zwisał martwy pilot.


14


- Nie powinien był tego robić! - wściekał się de Torres. - Nie powinien zabijać niewinnego człowieka.

Podzielałem jego uczucia, ale nie miałem czasu na wściekłość. Dość skomplikowano nam plany. Zniknęła najprostsza droga ucieczki i szybko trzeba było znaleźć inną.

- Nie zatrzymuj się! - poleciłem Bolivarowi. Niepo­trzebnie, jak się okazało, gdyż zza miniętego przed chwilą węgła wypadła za nami ciężarówka pełna mundurowych. Pozostałe helikoptery na lądowisku były ciche i puste. Zanim zdążylibyśmy uruchomić którykolwiek z nich, ci z tyłu zamieniliby nas w sitka.

- Co jest za heliportem?

- Domy, fabryka, po prostu przedmieścia. Potem jest autostrada na północ, ale pewnie już zablokowana.

- Może tak, może nie. Na razie jedziemy prosto - zdecydowałem z nieszczerą pewnością.

Z jednej pułapki pchaliśmy się w drugą. Plątanina nieznanych ulic i uliczek była doskonałym miejscem na niespodziewany atak. Myślałem właśnie o tym, gdy jakiś głos zadudnił w koło.

- Nie ma ucieczki!

Było to jak gniew boży, szczególnie że uliczki były puste. Bolivar skręcił w pierwszą przecznicę, ale przed zagad­kowym głosem rzeczywiście nie było ucieczki.

- Nie umkniecie. Zatrzymajcie się natychmiast, albo was ostrzelamy!

Tknięty nagłym przeczuciem wychyliłem się przez okno i spojrzałem w górę. Nad nami unosił się dwumiejscowy grawilot policyjny, maszynka lekka i zwrotna niczym ważka. Z pokładu spoglądała na mnie jakaś obrzydliwie duża armata, toteż czym prędzej cofnąłem głowę. Akurat na czas, by powstrzymać de Torresa wydobywającego spomiędzy fałdów odzienia pistolet maszynowy.

- Puść mnie! Zastrzelę ich i będzie spokój! - upierał się markiz.

- Już prędzej oni nas rozsmarują na asfalcie, mój drogi! Poza tym mamy lepszy pomysł. Zatrzymaj się, Bolivar!

W końcu udało mi się odebrać markizowi zabawkę. Po śmierci pilota szlachcic stał się dziwnie krwiożerczy.

- Zjedź na pobocze i zatrzymaj się. Musimy wszyscy wysiąść i unieść ręce do góry. Gdyby chcieli strzelać, to już by to zrobili, mają zatem chyba inne plany...

- Chcesz poddać się bez walki! - zdenerwował się markiz.

- Nikt nie mówi o poddaniu się. Potrzebny mi ten grawilot, ale nie uszkodzony, zatem lepiej będzie nie strzelać. Teraz do roboty. Pamiętajmy, że nadal mamy na karku pogoń.

Grawilot unosił się tuż nad naszymi głowami. Wysiedliś­my zatem, tamci zaś nadal mierzyli do nas ze swojej pukawki. Starałem im się zanadto nie przyglądać i miałem nadzieję, że plan się uda. W przeciwnym razie...

- Odsunąć się od samochodu - polecił wzmocniony przez megafon głos.

Dopiero wtedy maszyna powoli opadła na ziemię. Pilot miał na sobie zielony mundur policji, ten od działka zaś był na czarno: Ultimados.

- Bądźcie nadal spokojni, a was nie zastrzelę. Macie zginąć w wypadku helikoptera, a do tego nie trzeba dziur po kulach, prawda? Tylko nie sądźcie, że zawaham się w razie potrzeby! Tym razem wam się nie uda...

- Tego już za wiele! Moje serce... - jęknął przekony­wająco James łapiąc się za gors i osuwając na ziemię.

- Dostał ataku! - zaczął desperować Bolivar. - Trze­ba mu podać lekarstwo!

I pochylił się nad leżącym.

- Odsunąć się! Nie dotykaj go! - wrzasnął Ultimado. I wszystko poszłoby gładko, gdyby markiz nie postanowił zostać bohaterem. Korzystając z tego, iż Ultimado przestał zwracać na nas dwóch uwagę, z wściekłym rykiem rzucił się na bezpiecznika. Miał jednak zbyt daleko. Dwie rzeczy wydarzyły się równocześnie: po pierwsze działko wypaliło, po drugie Bolivar odskoczył na bok, umożliwiając strzał Jamesowi. Pistolet igłowy wypluł pociski, załatwiając przez otwarte drzwi pilota, zanim ten zdążył wystartować. Markiz jednak leżał na ziemi. Zabrakło dokładnie sekund, a obyło­by się bez strat z naszej strony.

De Torres oberwał odłamkiem. Podbiegłem doń i sztyle­tem rozciąłem zakrwawione ubranie. Jeden kawałek stali przedziurawił mu nogę, inny trafił w brzuch. Cholera! Jedyne, co mogłem zrobić, to zdezynfekować skaleczenia, podać znieczulenie i założyć prowizoryczne opatrunki. Ranę wylotową z boku po prostu zatkałem, nie bardzo wiedząc, co dalej. Tu potrzebna była chyba operacja...

- Bolivar, umiesz to pilotować?

- Umiem pilotować wszystko, co lata, tato.

- Miło słyszeć. Pilota i tego drugiego proszę won. James, złap markiza delikatnie za nogi. Wpakujmy go do środka.

- I do szpitala?

- Żeby go dobili? Już Ultimados znają sposoby, by pacjent wyszedł nogami do przodu. Przeżyć może jedynie w zamku. No i w automedzie. Ta maszynka uniesie trzy osoby.

- Ale tato...

- Przy czterech silnik się sfajczy. Uważajcie na niego, i w drogę. O mnie się nie bójcie, bywałem już w gorszych tarapatach. Naprzód!

To były dobre chłopaki. Odlecieli. Ja natomiast pakowa­łem obu śpiących do samochodu, gdy napatoczył się jakiś przechodzień. Widok dodał mu skrzydeł i prysnął błyskawicznie. To i dobrze, nie potrzebowałem świadków podczas zmiany odzieży, szczególnie że z tyłu dochodziło już całkiem wyraźne wycie syren pościgu.

Czym prędzej siadłem za kierownicą i zamarłem. Powi­nienem uprzednio wziąć u Bolivara przyspieszony kurs obsługi tego cudeńka techniki. Nie podzielałem na co dzień jego entuzjazmu do zabytków. Kilkadziesiąt błyszczących przełączników, dźwigienek i zegarów wprawiło mnie w osłu­pienie, a ja przecież nie miałem czasu się dziwić! Złapałem największą wajchę i pociągnąłem...

Ryknęło, grzmotnęło i wóz otoczyły kłęby dymu i pary, wobec czego natychmiast cofnąłem wajchę. Wychodziło na to, że w ramach troski o stan techniczny pojazdu, byłem uprzejmy przedmuchać rurę wydechową gorącą parą. Do eksperymentu numer dwa zabierałem się już ostrożniej. Po oczyszczeniu przedniej szyby, włączeniu świateł, udało mi nawet ruszyć. Od razu do przodu!

Skręciłem w pierwszą przecznicę, potem w kolejną. Droga biegła pod górę, syreny umilkły w oddali, zwolniłem zatem, by nie stać się źródłem niezdrowej sensacji. Nie wiedziałem, gdzie właściwie mam jechać. Przed powietrznym pościgiem i tak nie miałem szansy umknąć, a lada chwila należało spodziewać się następnych grawilotów. Następny zakręt ukazał mi spory dom z podjazdem, z którego właśnie wycofywał się tyłem jakiś samochód. Nacisnąłem czym prędzej na hamulec i skręciłem gwałtownie, wjeżdżając przez trawnik do świeżo opuszczonego garażu. Drugie hamowanie zacząłem nieco zbyt późno, zatrzymałem się bowiem dopiero na ścianie. Dostałem przy tej okazji kierownicą w czoło, a gdy wysiadłem, nogi były jak z gumy. Prawdziwym problemem mógł jednak stać się właściciel garażu, który wyrósł właśnie przed bramą. Tak nie miałem ochoty na pogawędki...

- Zidiociałeś pan? Co to za głupie dowcipy?

- Urggle - warknąłem niezbyt artykułowanie i trzas­nąłem się na odlew, by umieścić własną szczękę w przewi­dzianej anatomicznie pozycji. Udało się.

- Idiota! - wrzasnął tamten i zamachnął się, jakby chciał kontynuować kurację.

Może naprawdę zamierzał mi pomóc, nie chciałem jednak nadużywać jego uprzejmości. Uchyliłem się i rąbnąłem go krótkim prostym w żołądek. Jęknął jak należy, a gdy złożył się wpół, poprawiłem ciosem w kark. Potem złapałem za opuszczającą drzwi wajchę. Akurat w porę, bo w chwili, gdy drzwi opadały skrzypiąc zawiasami, dostrzegłem dwa policyjne patrolowce przemykające na pełnym gazie ulicą. Drzwi zamknęły się. Nasłuchiwałem, czy zahamują, ale nie. Syreny ucichły, pościg odjechał.

Po raz pierwszy od potwornie długiego czasu pozwoliłem sobie na chwilę relaksu. Spojrzałem na zegarek. Zadziwia­jące, od momentu wejścia do presidio nie minęły jeszcze dwie godziny. Teraz należało przede wszystkim sprawdzić, czy poobijany nieco gospodarz był sam w domu. Okno w drzwiach pozwalało stwierdzić, że wyprowadzony nieda­wno z garażu samochód stoi tam, gdzie został zapar­kowany. Ten ostatni zaczął zresztą zdradzać oznaki przytomności, toteż zaaplikowałem mu igłę ze środkiem nasennym.

Po pierwsze musiałem zmienić tożsamość i pozbyć się dotychczasowego stroju, bo ślepy tajniak by mnie poznał, i to w ciemną noc. Mundur byłby niezły, ale też miał swoje minusy, natomiast biały garnitur i takiż szerokoskrzydły kapelusz doskonale mi pasowały. Musiałem jedynie wy­trząsnąć z nich dotychczasowego właściciela. Uczyniłem to bez skrupułów. Kto pod światłymi rządami Zapilote mógł pozwolić sobie na wóz i domek, nie był zapewne wzorem cnót wszelakich. Poza tym osobnik ten miał na sobie koronkowe majtki wyszywane w złote serduszka.

Kolejną sprawą była broda. Na szczęście miałem ze sobą rozpuszczalnik, co uratowało mnie przed utratą sporego kawałka skóry. By nie ułatwiać zbytnio pracy policji, spakowałem rekwizyt w foliową torbę. Garnitur pasował nieźle, buty, o dziwo, także. W okolicy nadal panował spokój. Ułożyłem gospodarza na tylnym siedzeniu używając Ultimado jako podnóżka i wyszedłem. Słońce wciąż przy­grzewało, chociaż miało się już ku zachodowi, samochód czekał przy krawężniku. Ulicą przemknął wóz policyjny (już bez wyjącej syreny), widocznie wracał z nieudanego pościgu. Przejechał, nie zatrzymując się. Bo i po co? Szukali brodatego arystokraty w lśniącej limuzynie. Wsiad­łem. Silnik był na chodzie, a liczba przyrządów znacznie ograniczona. W ciągu minuty zdołałem skłonić automobil do jazdy, i to nie uruchamiając nawet wycieraczek.

Cel przejażdżki był oczywisty: z powrotem do miasta. Do tej chwili zdołano zablokować najpewniej wszystkie drogi wylotowe, a w takim przypadku walka z tutejszą kontrolą dokumentów nie miała najmniejszego sensu. Byłem podobnej budowy, co właściciel pojazdu, ale na jego papiery nie miałem co liczyć. Miasto było obecnie najbezpieczniej­szym miejscem sprzyjającym na dodatek poczynieniu pla­nów na dalszą przyszłość.

Metodą prób i błędów włączyłem muzykę i pogwizdując do wtóru rozkoszowałem się brzmieniem orkiestry wojs­kowej złożonej chyba wyłącznie z trąb i bębnów.


15


Zdrowy rozsądek podpowiadał, że czas mojego przebywania na wolności skróci się znacznie, jeśli nie uruchomię mych szarych komórek. Odkrycie zniknięcia policyjnego grawilotu i naszej limuzyny musiało nastąpić lada chwila, a to oznaczało nowy zapał organów porządkowych do po­szukiwań. Zaczną przetrząsać domy, wypytywać ludzi, a kiedy znajdą nasz wóz, szybko ustalą, czym się obecnie poruszam i jak jestem ubrany.

Na szczęście nikt nie kontrolował pojazdów zmierzają­cych do centrum. Dojechałem spokojnie i skręciłem, byle dalej od presidio. Szybko znalazłem się w uroczej dzielnicy małych sklepików i skrytych w cieniu drzew restauracji z ogródkami ciągnącymi się aż do chodników.

Prawie równocześnie z widokiem pierwszej kafejki dotarło do mnie, że jestem głodny. Nic nie jadłem od śniadania, a śniadanie było zdarzeniem prehistorycznym. Należało zmienić ten stan, a w tym celu musiałem uciec się do oszustwa.

Drzewa zniknęły, uliczki zrobiły się znacznie węższe, a pod ścianami domów wyroili się osobnicy w podniszczonych przyodziewkach. O to chodziło. Skręciłem za najbliższy róg i wyłączyłem silnik. Sąsiedztwo było wprost idealne, ale istniała zawsze szansa, że trafię na począt­kującego złodzieja, zostawiłem zatem otwarte okno i klu­czyki w stacyjce. Prawdopodobieństwo, żeby wóz stał jeszcze po półgodzinie, bliskie było zera. Pogwizdując radośnie ruszyłem raźnym krokiem w stronę, z której przyjechałem. Robiło się już szarawo i nad kafejkami i sklepami pojawiły się dyskretne neony.

Przyznać muszę, że Paradiso-Aqui ma kuchnię godną uznania. Chłodne wino, którym popijałem całość, samo w sobie warte było szacunku. Obiad przypominał coś w rodzaju poematu. Najpierw zupa z albondaces, czyli małymi kotlecikami, potem empanadas - pasztet z drobiu i aracamde, to jest sałatka. Tak wyglądał początek. Re­stauracja zwała się ”Pod Pieczonym Prosiakiem”, i zanim skończyłem posiłek, czułem się nieco jak ów prosiak (ale przed pieczeniem). Jakość i obfitość wyżywienia spowodo­wały, że straciłem chwilowo zainteresowanie planami na przyszłość. Przytomność umysłu wróciła mi dopiero przy zestawie kawa - koniak - cygaro, toteż z westchnieniem zabrałem się za myślenie, uprzednio rządając rachunku.

Założyć należało, że limuzyna pełna śpiących królewi­czów została już odnaleziona, a mój rysopis przekazany komu tylko się dało. Na szczęście prawie połowa męskiej populacji w polu widzenia ubrana była podobnie jak ja. Poza tym szukano gościa z czarną brodą. Ładnie, szansę policji malały, ale jeszcze nie nikły. Zapłaciłem, dając spory napiwek i w asyście kłaniających się namiętnie kelnerów opuściłem lokal.

Tubylcy mieli zwyczaj zażywać sjesty w południe, naj­większą zaś aktywność wykazywali dopiero po zmroku, dzięki czemu sklepy były nadal otwarte. Mogłem spokojnie zająć się garderobą. Robiłem to wolno i stopniowo. Tu kapelusz, tam marynarka, ówdzie buty. Gdy w końcu wyszedłem z łazienki w jednym barów, byłem już kim innym. Stare ubranie zniknęło w ciemnej uliczce, mnie zaś pozostało tylko znaleźć sposób przemieszczenia się w bez­pieczniejsze okolice. Tylko!?

- Wyglądasz na samotnego - rozległ się niski, zmys­łowy głos i obok mnie wykwitła przedstawicielka najstar­szego zawodu wszechświata.

To była dobra okazja, by zahaczyć się gdzieś na całą noc bez konieczności podawania personaliów w hotelu, nie­mniej... Pokręciłem głową i przedstawicielka zmieniła obiekt zainteresowań. Owszem, była niebrzydka, ale pomysł nie był jednak najlepszy. Po pierwsze, większość tutejszych kurewek musiała być na usługach policji (alfonsowie zaś wszyscy), inaczej nie mogłyby, przy takim typie rządów, w ogóle wykonywać swojego zawodu. Po drugie natomiast, gdyby Angelina dowiedziała się, jak spędziłem noc, to za panienkę złamanego grosza bym nie dał. Za siebie samego też. Ostatnią rzeczą, której potrzebowałem, były przypad­kowe zwłoki i wściekła żona. Należało wymyślić coś innego.

Rozwiązanie zostało mi podane na srebrnej tacy. Siedzący przy sąsiednim stoliku dwaj mężczyźni rozmawiali na tyle głośno, że trudno było ich nie słyszeć.

- ...i nie pokazał się?

- Właśnie. Pewnie, cholera, coś mu wypadło.

- A nam się spieprzyła partyjka. Poker we dwóch to do dupy gra!

Odwróciłem się z uśmiechem i stuknąłem bliższego w ramię.

- Przepraszam, że podsłuchuję, ale jestem tu obcy, a uwielbiam karty. Nie idzie mi może aż tak dobrze, ale poker, jak pan to poniekąd określił, to gra dla grona przyjaciół, prawda?

Zagadnięty odwrócił się powoli i z uśmiechem, jaki widziałem kiedyś u zwierzaka zwanego krokodylem na widok obiadu w pewnym ogrodzie zoologicznym.

- Wspaniale! Sami jesteśmy tu przejazdem i też marzy­my o partyjce tej, jak pan to trafnie ujął, przyjacielskiej gry. Może przyłączy się pan?

Byli szulerami. Równie dobrze mogliby mieć to wypisane na czołach. Liczyli na łatwą ofiarę do oskubania. Zapowia­dało się ciekawie! Naturalnie, ostatnią rzeczą, której prag­nęli, był kontakt z policją. Zapowiadało się połączenie przyjemnego z pożytecznym.

Tak zatem, niczym jagnię wiedzione na rzeź, pozwoliłem najpierw zaprowadzić się do taksówki, potem do ich pokoju hotelowego, w którym rolę gospodyni pełniła wcale atrakcyjna niewiasta.

- Proszę usiąść i napić się czegoś - zaproponował niższy z oszustów. - Proponuję, byśmy mówili sobie po imieniu, jak to między przyjaciółmi. Ja jestem Adolfo, a ten tu nazywa się Santos. Moja przyjaciółka to Renata.

- Jaime - przedstawiłem się.

- Doskonale. Może trochę ronu, zanim zaczniemy?

- Chorych pytają, zdrowym nalewają - odparłem sentencjonalnie.

Bawiłem się doskonale. Renata przyrządzała drinki, Adolfo wyjął z szafki kilka talii kart i żetony, ja rozglądałem się dyskretnie wokół. Santos sprawiał wrażenie silnego i powolnego. Pierwsze nie było z pewnością złudzeniem, drugie owszem. Adolfo niezbyt umiejętnie tasował karty, pochwaliłem go zatem. Sądząc po drobnych, ale zauważal­nych dla zawodowca drobiazgach, był chyba naprawdę dobrym oszustem.

Zaczęliśmy od losowania, kto pierwszy rozdaje. Mój król okazał się najstarszy. Ustaliliśmy, że gramy w normal­nego pokera, Santos przełożył i przedstawienie ruszyło.

Z przyjemnością obserwowałem, jak fachowo mnie podprowadzają. Reneta pilnowała, by moja szklanka nie była pusta, poza tym siedziała przy oknie słuchając cicho grającego radia. Z początku gra przebiegała łagodnie, jeśli nie liczyć tego, że rozdający Adolfo pilnował, bym dostawał nieco wyższe karty i, póki co, mógł uznać siebie za wygrywającego.

- Przykro mi, ale chyba macie pecha - stwierdziłem, zgarniając kolejną pulę i dostosowując swe zachowanie do roli potencjalnej ofiary.

- Taki los - zgodził się Adolfo, tasując karty.

- Co sądzicie o wyborach? - spytałem, biorąc swoje karty (dziesiątki i szóstki).

- A co mamy sądzić? - zdziwił się Adolfo. - Chcesz wymienić?

- Jedną. Nie wiem, więc pytam. Słyszałem, że ktoś niezależny startuje przeciwko Zapilote. - Dostałem trzecią dziesiątkę, więc podniosłem stawkę.

Adolfo zrobił to samo, Santos położył karty, a Renata przyniosła mi nowego drinka.

- Bzdura! - powiedział Adolfo. - Każdy, kto spró­buje czegoś tak głupiego, jak otwarty sprzeciw wobec Starego Sępa, skończy jako ofiara napadu. Co masz?

- Fula.

- Ja też, na waletach. Najwyższy czas, by się odegrać. Karta zaczęła mu iść, co było zresztą do przewidzenia, dzięki czemu dość szybko pozbyłem się zarówno wygranej, jak i gotówki z portfela.

- To by było na tyle - oznajmiłem, odkładając kar­ty. - Chyba że sięgnę do rezerwy na podróż.

- To zależy tylko od ciebie - odparł Adolfo. - To przyjacielska gra, powinniśmy dać ci szansę rewanżu.

- Masz rację. Chyba mam ochotę się odegrać. - Pod­szedłem do walizeczki, którą położyłem wcześniej na widocznym miejscu pod oknem. Otworzyłem ją i już zamierzałem sięgnąć do środka, gdy nagle usłyszałem za plecami twardy i wrogi głos Santosa:

- Bądź łaskaw nie ruszać się, Jaime. Nie wyjmuj niczego z dyplomatki!

Obejrzałem się powoli i stwierdziłem, że celuje we mnie z całkiem sporego pistoletu. Podobnie zresztą jak Adolfo, który dysponował jednak nieco mniejszą armatą. W ramach równouprawnienia, Renata też popisywała się jakąś pukawką. Uśmiechnąłem się niewinnie i powoli podniosłem ręce.

- Może powiecie mi, o co chodzi?

Jedyną odpowiedzią był szczęk zamka, gdy Santos przeładował broń wprowadzając nabój do lufy. Hałas odbił się echem od ścian w cichym nagle pokoju.


16


- To się nazywa przyjacielska gra - mruknąłem.

- A to jest przyjacielsko nastawiony podróżny, który marzy jedynie o rozegraniu małej partyjki pokera - odparł Adolfo.

- O czym ty gadasz? - zdziwiłem się.

- O tym, że pod stolikiem, przy którym stoisz, zamon­towaliśmy przenośny fluoroskop. Czy możesz nam powie­dzieć, po co nosisz w dyplomatce aż trzy spluwy? Jedyne, co przychodzi nam do głowy, to stwierdzenie, że jesteś policyjnym szpiclem.

Roześmiałem się serdecznie, ale umilkłem widząc, że Adolfo przeładowuje broń.

- No?

- Przestań się wydurniać - zdenerwowałem się. - Dobra, jak chcesz, to się dowiesz. Jestem szulerem i chcia­łem was oskubać.

- Co? Jak? - Wygłupiony Adolfo potrząsnął głową. Bez dwóch zdań było to ostatnie wytłumaczenie, jakiego się spodziewał.

- Nie wierzysz mi? To posłuchaj. Oznaczyłeś paznokciem wszystkie figury w obu taliach. Pozwoliłem ci się oskubać, by sięgnąć do rezerw i podwoić stawkę, i w ostat­nim rozdaniu zostawić was z płótnem w kieszeni. Broń jest zabezpieczeniem, bym mógł wyjść stąd cały, zdrowy i z forsą przy sobie.

- Kłamiesz. - Adolfo usiłował zachować pewność siebie. - Nikt nie wykręci mi takiego numeru.

- Tak? No to z przyjemnością udowodnię, że jednak. Tasowałeś tę talię przed chwilą, tak? Wobec tego podejdę do stołu i rozdam. Obiecuję, że nie wykonam żadnego gwałtow­nego ruchu, wy zaś nie ściskajcie nazbyt mocno broni.

Jak powiedziałem, tak i zrobiłem. Wolno zbliżyłem się do stołu, odsunąłem krzesło i siadłem. Rozdałem karty, a wszystko pod ich bacznym spojrzeniem. Po czym wyciąg­nąłem się wygodnie, założyłem dłonie za głową i wskazałem brodą karty.

- No, Adolfo, zobacz, stary, jakie karty los mi wy­znaczył.

Opuścił broń i sięgnął, odwrócił karty licami do góry. Cztery asy i joker.

- Pięć asów z zasady wygrywa w pokerze - wyjaśniłem z uśmiechem, gdy wszyscy troje pochylili się odruchowo nad obrazkami.

Pierwsza dostała igłę Renata, drugi Santos. Zawsze uważałem, że najlepszą polisą ubezpieczeniową jest no­szenie na karku minipistolecika. Adolfo odskoczył zdu­miony nagłym osunięciem się kompanów i spróbował unieść broń. Zamarł, widząc lufę pistoletu już wymierzoną między jego oczy.

- Lepiej nie - ostrzegłem. - Odłóż gnata, a wszystko będzie w porządku. Nimi się nie przejmuj, śpią tylko.

Klnąc pod nosem, rzucił pistolet na podłogę. Natychmiast skierowałem kopniakami wszystkie trzy armaty pod łóżko i z westchnieniem ulgi pociągnąłem solidny łyk ronu.

- Zawsze prześwietlacie gości? - spytałem uprzejmie. Skinął głową. Nadal nie mógł wyjść ze zdumienia.

Schowałem broń, co przywróciło mu zdolność mowy szybciej, niż jakiekolwiek wyjaśnienia.

- Jeśli tylko możemy. Renata robi to, gdy zaczniemy grać i daje nam znać, czy znalazła coś ciekawego.

- Nieźle, nic nie zauważyłem. Słuchaj, jak ich obudzę, obiecujesz, że nie będzie żadnych szaleńczych czynów? Możecie zresztą zatrzymać wygraną jako, powiedzmy, dowód mojej dobrej woli.

- Naprawdę? To kim ty jesteś? Policja... Postanowiłem zaryzykować szczerość. W granicach roz­sądku, ma się rozumieć.

- Pryncypia ci się pomieszały. Głównym powodem, dla którego skorzystałem z okazji, był fakt, że wszyscy gliniarze w tym mieście ganiają w tej chwili za mną jak najęci. Uznałem, że tu mnie nie znajdą.

- To o tobie mówili w radiu! - pisnął, odskakując nagle. - Zabiłeś czterdzieści dwie osoby...

- W radiu mogło coś być, ale że czterdzieści dwie to bujda. Pracuję dla konkurencji wyborczej, która próbuje wykopać pana prezydenta z urzędu.

- Serio! - rozpromienił się niespodziewanie. - Jeśli naprawdę chcesz to zrobić, to jestem po twojej stronie. Upaństwowili cały hazard i sztukę oszustwa i teraz uczciwy szuler nie ma jak zarabiać na życie.

- To jedna z najlepszych motywacji, o jakich kiedykol­wiek słyszałem - uśmiechnąłem się i wyciągnąłem dłoń. - Właśnie wstąpiłeś do partii, w imieniu której mogę ci zagwarantować, że przy wygranych wyborach na czele sekcji do spraw hazardu zostanie obsadzony najgłupszy glina tej planety.

Uścisnęliśmy sobie ręce. Wygrzebałem z torby pneuma­tyczną strzykawkę i wydostawszy spod łóżka wszystkie pistolety, dałem śpiącym po dawce środka na przebudzenie. Pistolety usunąłem jedynie na wszelki wypadek.

- Za jakieś pięć minut będą przytomni - poinfor­mowałem mojego nowego towarzysza broni.

- Mam pytanie. Owszem, ustawiłem tę talię dla siebie. Jak zdołałeś rozdać sobie takie karty?

- Dzięki temu, że zrobiłem coś, czego się nie spodzie­wałeś - odparłem, starając się, by mój głos nie nabrzmiewał zanadto dumą. - Obejrzyj całą talię.

Zrobił to dokładnie.

- Jeden... drugi... joker... - ryknął śmiechem. - Dałeś sobie karty przechwycone z innej talii, którą dziś graliśmy?

- Dokładnie. Ty byłeś tak zajęty układaniem, że nie miałeś prawa tego zauważyć.

- Jesteś naprawdę dobry - przyznał. - Siadając miałeś puste ręce... krzesło... wtedy musiałeś je wyjąć, a potem wsunąć pod spód i rozdać sobie...

Pokazałem mu jeszcze parę chwytów, które nie dotarły do tej planety, w zamian za zgrabny numer z odwracaniem uwagi, aż w końcu Santos doszedł do siebie. Chrząknął, przesunął językiem po wargach, otworzył oczy i z rykiem usiłował na mnie skoczyć. Adolfo zgrabnie podstawił mu nogę.

- To przyjaciel. Siedź spokojnie na dupie, to wszystko ci wyjaśnię.

Jako że to Adolfo był tu przywódcą, wyjaśnienia zostały przyjęte bez słowa sprzeciwu i bez głupich pytań. By przypieczętować przyjaźń, dałem każdemu z obecnych po paczce obanderolowanych banknotów.

- Żeby było legalnie, jesteście oficjalnymi pracownikami partii i gwarantuję, że pozostaniecie nimi do końca. Nowy prezydent będzie miał ten miły zwyczaj, że zrobi, o co go poproszą. - Zupełnym przypadkiem ani o jotę nie mijałem się z prawdą. - Pierwsze, w czym możecie pomóc, to skontaktowanie się z moimi ludźmi. Obrabialiście kiedyś turystów w Puerto Azul?

- Boże broń! - jęknął Adolfo. - Toż to samobójstwo! Jedyne źródło dochodów tej planety, to właśnie turyści. Gdybyśmy spróbowali choćby zbliżyć się do nich, Ultimados załatwiliby nas nie do poznania. Całe Puerto Azul aż się od nich roi! Możemy zajmować się jedynie tubylcami, i to też nie za często, opłacając się policji. To policja chroni nas przed Ultimados.

- Jednak jako zwykły obywatel możesz pojechać do Puerto Azul?

- Każde z nas może. Papiery mamy w porządku.

- To pięknie. Mam tam pewien kontakt, który przekaże wiadomość markizowi de la Rosa, a to oznacza nadejście pomocy.

- Znasz go? - spytała Renata przytłumionym głosem. Najwyraźniej posiadanie kumpli wśród arystokracji ro­biło tu wrażenie nawet na szulerach.

- Pewnie, że znam. Razem jedliśmy śniadanie. Muszę tylko się zastanowić, jak ma brzmieć ta wiadomość...

Ruszyłem na spacer po pokoju, co przeważnie pomaga w myśleniu. Owszem, zaraz też nasunęło mi się kilka dalszych pytań. Czy markiz żyje, co z chłopakami, jaka jest sytuacja ogólna... Najlepiej byłoby osobiście skontaktować się z siedzibą markiza, ale jak uniknąć przy tym podsłuchu i przechwycenia wiadomości... Jak zwykle, zadanie właś­ciwego pytania ułatwiło życie...

- Adolfo - spytałem, obracając się na pięcie - słysza­łeś kiedyś o systemie łączności semaforowej, używanym przez arystokrację?

- A kto nie słyszał? Ramiona semaforów machają na każdym ich dachu. Ci ludzie pozostali w średniowieczu! Czemu nie używają telefonów...?

- Bo telefon może być na podsłuchu. Ale nie o to chodzi. Co to znaczy, że na każdym ich dachu? To nie wszystkie ich pałace są po drugiej stronie muru?

- Skądże. Najbliższy będzie z dziesięć minut space­rkiem stąd.

- A jak się tam dostać?

- Wystarczy dać się wylegitymować policjantom strze­gącym wejścia. To po to, żeby ludzie nie pchali się tam jak do stodoły - wyjaśnił z ironicznym uśmiechem. - Zawsze tak było.

- Wobec tego ja nie mam szans, ale wiadomość można przekazać. - Spojrzałem na Renatę. - Papiery masz w porządku?

- Chyba tak. Dość za nie zapłaciliśmy policji.

- Zatem możesz wejść do pałacu. Opiszcie mi jeszcze wejście, to może wymyślę sposób dla siebie. - Dałem jej jeszcze plik banknotów (i tak nie były moje, tylko markiza, nie musiałem oszczędzać). - To na wydatki.

Jak każdy dobry plan, i ten był prosty i na dodatek, gotów jeszcze przed świtem. Bezsenne noce zaczęły mi wchodzić w nawyk. Adolfo układał jakiegoś pasjansa, Santos chrapał na kanapie, a nieobecność Renaty sugero­wała, że poszła do sypialni.

- Adolfo, o której otwierają tu sklepy?

- Za jakieś dwie godziny.

- Wobec tego czas na śniadanie i wyjaśnienia. Ogłoś pobudkę, a ja zadzwonię po pokojówkę.

Mocna, czarna kawa zakończyła posiłek, przywracając mi jednocześnie zdolność jasnego myślenia. Przeszukawszy kieszenie, przypomniałem sobie, że odruchowo podwędziłem w zamku de Torresa trochę jego papieru listowego i kopert z herbem. Nie myślałem wtedy o niczym szczegól­nym, teraz przydało się idealnie. Wiadomość od szlachetnie urodzonego do innego szlachetnie urodzonego zawsze lepiej wygląda, jeśli towarzyszy jej herb i inne tam takie. Pod­robiłem podpis markiza, co spotkało się z pełnym szacunku pomrukiem. Zakleiłem kopertę i podałem Renacie.

- Wiesz, co robić? - upewniłem się.

- Naturalnie. Zrobię zakupy, wezmę taksówkę i po­wiem, że dostarczam zamówienie dla księcia. Policjanci wpuszczą mnie bez problemów, oddam list i wyjdę jak weszłam. Reszta należy do ciebie.

- Pięknie. Podkreśl jeszcze potrzebę pośpiechu i zgrania wszystkiego w czasie, bo inaczej sytuacja może stać się nieco kłopotliwa dla wszystkich.

Czekając na wybicie godziny zero, martwiłem się głównie jednym: czy można zaufać przekupionemu szulerowi? Jeśli tak, to moi wspólnicy powinni znaleźć się już na stanowiskach. Pogłaskałem przyklejoną na nowo brodę i przyjrzałem się celowi z ogródka kafejki po przeciwnej stronie ulicy. Od muru otaczającego Castle Penoso dzieliło mnie nie więcej niż dwieście jardów, a z chodnika do żelaznej bramy prowadziły cztery stopnie, przy których stało dwóch mun­durowych. Renata pojawiła się o wyznaczonej porze ze stertą gustownie zapakowanych pudeł. Wymieniła parę zdań z policjantami i zniknęła wewnątrz. Wyszła po chwili i odeszła nie zatrzymując się, co było znakiem, że wiado­mość została przekazana. Spojrzałem na zegarek - zbliżał się finał. Zostawiłem na stoliku należność wraz napiwkiem i skierowałem się do bramy.

Znudzeni gliniarze przyglądali się przechodniom, kon­kretnie pewnej nader zgrabnej senioricie. Poza tym nic. Schyliłem się, by zawiązać sznurowadło. Jeśli zbyt długo będę się tu kręcił, zwrócę w końcu czyjąś uwagę. Wreszcie ponad normalny zgiełk uliczny wybił się wściekły ryk silnika szybko nadjeżdżającego samochodu. Byłem już prawie przy bramie, gdy dał się słyszeć pisk hamulców i wóz rąbnął w stojącą po przeciwnej stronie ulicy latarnię. Z okna po stronie kierowcy wysunęła się bezwładna ręka...

Obaj gliniarze co tchu ruszyli do miejsca wypadku, a ja ku drzwiom.

Dopadłem ich w dwu susach i naparłem ramieniem.

Były zamknięte.


17


Poczułem nagły przypływ paniki i adrenaliny, dzięki czemu wszelkie zmęczenie przeszło mi jak ręką odjął. Ponownie naparłem na drzwi, spoglądając jednocześnie przez ramię. Wejście pozostało zamknięte, za to policjanci dobiegli do samochodu, w który nagle wstąpiło życie. Bezwładne ramię zniknęło, wóz cofnął się ze zgrzytem i jak rakieta skoczył do przodu tuż przed nosami wściekłych stróżów prawa.

Jeden, widać bardziej rozgarnięty, zapisał numery rejest­racyjne pojazdu, co i tak nie miało mu nic dać. Wóz był kradziony. Za chwilę zawrócą na posterunek i wtedy...

Zdesperowany pchnąłem żelazne odrzwia po raz ostatni. Rozmyślałem już nad planem zastępczym, gdy wejście zostało otwarte, ja zaś wylądowałem jak długi na wyfroterowanej posadzce. Brama zamknęła się za mną z łos­kotem.

- Witaj w Castle Penoso, Sir Hectorze - usłyszałem nad sobą jakiś starczy głos.

Czym prędzej pozbierałem się z podłogi i spojrzałem na stojącego obok w pozie pełnej szacunku osobnika. Zasu­szony staruszek o siwych włosach i poszarzałej skórze, w szarej szacie. Uścisnąłem ostrożnie trzęsącą się dłoń, zginając równocześnie grzbiet w ukłonie. Próbowałem przypomnieć sobie, jak, do cholery, należy zwracać się do księcia. Umysł jednak definitywnie odmówił współpracy i pozostała mi jedynie improwizacja.

- Naprawdę trudno mi wyrazić mą wdzięczność, mości książę. Gdyby nie pańskie poświęcenie, czekałaby mnie śmierć z ręki oprychów Zapilote.

- Nie ma o czym mówić - żachnął się. - Za­praszam na lampkę koniaku. Proszę mi wszystko opo­wiedzieć. Otrzymałem jedynie krótką wiadomość od markiza. Prosił, bym pana wpuścił, co zrobiłem, na­turalnie. Dopisał jeszcze, że Sir Hector mi wszystko wyjaśni.

Uczyniłem to, pokrzepiając się doskonałym koniakiem. Oczywiście, relacja była nieco uproszczona, ale w ogólnych zarysach prawdziwa. Książę raczył wybałuszać oczy w trak­cie, trząść się i wzdychać, aż w końcu zaniepokoiłem się o staruszka nie na żarty. Dotrwał jednak do końca, a przy finale również sięgnął po koniak.

- Oburzające! - sapnął. - Trzeba wreszcie skończyć z tym samozwańczym tyranem. A jak się miewa mój czcigodny kuzyn ze strony matki siostry szwagra dziadka mojej żony?

Teraz ja wytrzeszczyłem oczy, aż dotarło do mnie, że gospodarz miał na myśli markiza. Jego słodką tajemnicą było, jak unikał pogubienia się w tych wszystkich koligac­jach rodzinnych.

- Pojęcia nie mam! - przyznałem uczciwie. - To zresztą jeden z powodów, dla których proszę o pomoc. Łączność semaforowa działa?

- Oczywiście. Zaraz wezwę łącznościowca. Pociągnął za sznur przy ścianie i wydał odpowiednie polecenie lokajowi, a ja zająłem się skondensowaniem maksymalnej ilości informacji w minimalnej objętości tekstu. Wyszło mi, co następuje:

JESTEM W CASTLE PENOSO. CO Z MARKIZEM I RESZTĄ?

HECTOR

Książę wręczył kartkę operatorowi, którego wymiotło z komnaty. Tym razem nie było wędrówek do wieży ni wind. Razem z niknącym z butelki koniakiem czekaliśmy na odpowiedź.

Wydarłem kartkę operatorowi z ręki ledwie pojawił się w drzwiach. Zupełnie zapomniałem o kodowaniu. Zanim książę odszyfrował wiadomość, mało mnie krew nie zalała, ale popędzanie staruszka tylko pogorszyłoby sprawę. Trzymałem nerwy na wodzy, aż w końcu gospodarz był gotów.

MARKIZ WRACA DO ZROWIA. CHŁOPCY OK. CZEKAM NA ROZKAZY.

LADY HARAPO

Ulżyło mi. Wszyscy dotarli do zamku, a ponieważ profilaktycznie zainstalowałem w jednej z komnat automed, markiz miał szansę na długie życie. Podpis zaś świadczył, że podczas mojej nieobecności rządy przejęła Angelina, czyli że zamek gotów był na odparcie ewentualnego szturmu. Nalałem sobie kolejną lampkę koniaku.

- Zaiste dobre to wieści - stwierdził z zadowoleniem książę. - Co teraz poczynamy?

- Podwajamy ostrożność. To, że udało się ujść wszyst­kim z jaskini lwa, świadczy raczej o olbrzymim szczęściu, niż rozumie. Więcej nie można na to liczyć. Cała kampania wyborcza musi zostać zaplanowana krok po korku niczym operacja wojskowa. Ja czy markiz, musimy być chronieni przy każdym publicznym wystąpieniu jak klejnoty koronne.

- Tak, klejnoty... Co za chamstwo! Pamiętam jak wczoraj ten dzień, gdy Zapilote objął urząd prezydenta - wzruszył się gospodarz, a mnie zatkało.

Zapilote doszedł do władzy sto siedemdziesiąt lat temu, ale widocznie nie był jedynym użytkownikiem leków anty-geriatrycznych w okolicy.

- Wierzyliśmy mu wtedy jak durnie - ciągnął ksią­żę. - Ja byłem Strażnikiem Korony, ale demokracja zniosła ten tytuł, a pieczę nad klejnotami przejął Zapilote. Nikt ich odtąd nie oglądał...

Przestałem go słuchać. Teraz powinienem wydostać się z tego zawszonego miasta i wrócić do zamku zapew­niającego jakie takie bezpieczeństwo. Tylko jak? Byłem zmęczony, wstawiony i nie miałem ochoty na twórcze myślenie. Tym razem z pomocą przyszedł szczęśliwy traf, gdyż inaczej nazwać tego nie można. Rozległo się natar­czywe pukanie do drzwi. Po chwili powtórzyło się, jeszcze głośniej, jako że zatopieni we własnych myślach nie zwró­ciliśmy początkowo na nie uwagi.

- Czegóż? - warknął gospodarz, przywołany do rze­czywistości. - Wejść!

Drzwi uchyliły się, wpuszczając kamerdynera, który sądząc z wyglądu, mógłby być ojcem księcia, a na pewno rówieśnikiem.

- Nie chciałbym przeszkadzać, wasza wysokość - oznajmił słabym tenorkiem służący - ale dziś jest czwartek.

- A czy istnieje jakiś konkretny powód, dla którego informujesz mnie, jaki dziś mamy dzień tygodnia? - zdu­miał się książę.

- Tak, wasza wysokość. Kazał mi pan przypominać sobie o ich przyjściu zawsze na pół godziny przed faktem.

- Merde! - zeźlił się mości książę ukazując w grymasie nieźle dopasowaną sztuczną szczękę. - I oni zaraz tu będą?

- Oni? - potrząsnąłem głową czując, że coś mi chyba umknęło.

- Z polecenia rządu mam udostępniać co czwartek mój zamek tym brudasom z innych planet. I to bez odliczenia od podatku! Miast tego cenę biletów doliczają mi do docho­dów! Naturalnie nie spotkam się z tą hołotą i dlatego...

- Przepraszam, ale dość wolno dziś myślę - prze­rwałem mu brutalnie. - Jak rozumiem, to wkrótce w za­mku znajdzie się wycieczka turystów?

- Niestety! Co za czasy!

- Ciężkie. Ilu ich będzie?

- Tylu, ilu mieści się w autokarze z Puerto Azul. Czterdziestu, pięćdziesięciu - wyjaśnił kamerdyner.

- Chamstwo i prostactwo - dodał książę.

- Jak rozumiem, podejmowane są zawsze środki ostroż­ności, by nie wynieśli połowy pałacu?

- Towarzyszy im zawsze wyszkolona grupa służą­cych - odparł kamerdyner.

- Pięknie. - Zatarłem ręce. - Czy wasza wysokość będzie miał coś przeciwko temu, bym skorzystał z pomocy służby przy dyskretnym opuszczeniu zamku?

- Skądże. Wszystko dla przyszłego prezydenta Paradiso-Aqui. - Gospodarz pozbierał się na równe nogi i z sza­cunkiem skłonił się przede mną głęboko.

Kamerdyner zrobił natychmiast to samo. Ja się odkłoniłem.

- Jest stąd jakieś tajne wyjście? - spytałem, prze­chodząc w końcu do rzeczy.

- Z każdego zamku jest tajne wyjście! - oznajmił książę lekko zaskoczony moją ignorancją. - Nasze kończy się w budynku po drugiej stronie ulicy. Wykonane za Trzeciego Księcia Pensoso, który pasjami chadzał do mieszczącego się tam wówczas burdelu.

Mówiąc to, uśmiechnął się lekko, może przypomniał sobie, jak wyglądają panienki...

- Dobrze. Zatem sprawa jest prosta, potrzebuję liberii służącego. Wybiorę sobie odpowiedniego turystę, i jako on wyjdę potem z resztą wycieczki. Obecność turystów to najlepsza gwarancja bezpieczeństwa na tej planecie.

- A pańskie rzeczy... - zaczął książę.

- Do wyrzucenia. Wezmę ubranie turysty.

- Broda?

- Zaraz zgolę.

Do księcia dotarło w końcu, na czym polega plan i roześmiał się serdecznie.

- Wcale sprytnie pomyślane. A jako dziecko był pan tak głupi, że szkoda mówić. Tajemnego przejścia użyjemy naturalnie, by pozbyć się ciała turysty.

- Żadne takie! - zaprotestowałem. - Żadnych tru­pów, bo przewrócą okolicę do góry nagami! Wyda się, że tu byłem. Proszę nie zapominać, że turyści znajdują się pod szczególną ochroną dyktatury, jako jedyne źródło kredytów. Załatwimy to inaczej. Dam mu środek, po którym przestanie pamiętać zdarzenia ostatnich dwu­dziestu czterech godzin, spoimy go winem. Gdy go potem znajdą, pomyślą, że zalał się jak świnia i za­pomniał o bożym świecie. Policja odwiezie go do hotelu i tyle.

- Wolałbym zabić któregoś - upierał się książę.

- Znajdziemy sobie jakiegoś po wyborach - obiecałem krwiożerczemu gospodarzowi. - Teraz potrzebuję liberii. I gdzie jest łazienka?

Po kolejnym odklejeniu broda zaczęła wyglądać na cokolwiek zmasakrowaną, ale zabrałem ją ze sobą. Zanim wbiłem się w liberię, turyści weszli już do pałacu wypełniając go harmidrem godnym stada skretyniałych niemowląt.

Służba została poinformowana o innowacji i nikt nawet okiem nie mrugnął, gdy dołączyłem do obstawy. Bez słowa pilnowali błyskającej fleszami wycieczki, ubranej zresztą w straszną pstrokaciznę.

- ...tuebonegon eksemplon de la petroj de la ekshumen-tepoko depasitocjarcento... - mówił przewodnik wskazując na potworne bohomazy wiszące krzywo na ścianach.

Turyści wgapiali się w nie z podziwem, ja popatrywałem na nich (bez podziwu). Większość gości tworzyła pary, a nawet liczniejsze zgromadzenia, i ci automatycznie odpadali. Było kilka samotnych kobiet, ale niezależnie od nikłych możliwości, nie miałem ochoty na zmianę płci. Wreszcie, w ogonie tłumku, dostrzegłem ofiarę: samotnego chłopa prawie mojego wzrostu, w purpurowych szortach, złotej koszuli. Zmęczony był jak sama śmierć, na szyi dyndał mu aparat fotograficzny, a zwisającą z ramienia torbę zdobił napis: BYŁEM W PUERTO AZUL I JEDY­NE, CO TAM ZNALAZŁEM, TO TA GÓWNIANA TORBA! Idealny!

Podszedłem doń, gdy wycieczka podziwiała kolejny landszaft (takie łabądki nie występują w przyrodzie, nawet jako mutanty) i delikatnie stuknąłem w ramię. Obrócił się błyskawicznie z wyrazem czystego obrzydzenia na twarzy. Za późno, i tak był mój.

- Proszę nie mówić nic pozostałym, ale w prezencie od księcia czeka na pana butelka. Przypada tylko jedna na wycieczkę, dziś wypadło na pana. Proszę za mną.

Poszedł. Naturalnie, że poszedł, i to skrupulatnie mas­kując się przed pozostałymi.

- Tutaj, sir - oznajmiłem, wskazując drzwi gabinetu, w którym kamerdyner oczekiwał z flaszką i kieliszkiem na srebrnej tacy.

Facet pisnął radośnie i wyciągnął łapę po szkło, ułat­wiając mi tylko zadanie. Dałem mu zastrzyk w przedramię i zanim zdążył osunąć się na dywan, zamknąłem drzwi. Książę przyglądał się temu z satysfakcją, ale byłby mi większą przeszkodą, niż pomocą przy zamianie, toteż sam zabrałem się za rozdziewanie śpiącego.

Zmieszałem się z wycieczką, gdy ta wsiadała już do autokaru, toteż nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Znudzony policjant przeliczył obecnych, postawił ptaszka w notatniku i dał znak kierowcy. Drzwi się zamknęły, klimatyzacja i nagłośnienie ruszyły i potoczyliśmy się ku drodze wyjaz­dowej z miasta.

Nagle siedząca obok mnie niewiasta spojrzała podej­rzliwie i oświadczyła:

- Nigdy dotąd pana nie widziałam!


18


Lodowata stonoga przegalopowała mi po plecach. Czyżbym został zdemaskowany przez spostrzegawczego babsztyla? Nie mogłem uśpić jej dyskretnie, zacząłem więc improwizować.

- Cóż, ja też dotąd pani nie spotkałem.

- To się nazywa przypadek! - ucieszyła się niespodzie­wanie i zrozumiałem, że według niej to miał być podryw. - Mam na imię Joyella i pochodzę z planety Phigeunadon II...

Zdanie zakończyła cisza, z której nie omieszkałem sko­rzystać.

- Cóż za zrządzenie losu. Ja jestem Wuuble i pochodzę z Blodgett.

- A gdzie tu zrządzenie losu?

- Obie planety leżą w tej samej galaktyce.

Dowcip był płaski, ale spotkał się z perlistym piskiem radości i wiedziałem już, że oto znalazłem mimowolnego sprzymierzeńca. Joyella miała dwa problemy: brak urody i samotność. Wystarczyło trochę zrozumienia i przez resztę dnia mogłem spokojnie słuchać historii jej życia, opisów rodzinnej planety i pracy w automatycznej oczyszczalni ścieków.

Późnym popołudniem dotarliśmy do Puerto Azul, a jako że od opuszczenia domu księcia znalazłem się na przymu­sowym odwyku, to ignorując rozanielony wyraz twarzy mojej towarzyszki, w pierwszym rzędzie udałem się do baru. Wraz z torbą zniknąłem potem w tłumie. Musiałem dotrzeć do Jorge, którego zadaniem było wydostać mnie z miasta.

Gdy doszedłem do jego domu, odniosłem wrażenie, że Jorge sam ma kłopoty. Przede wszystkim, przy krawężniku parkowała podejrzana czarna limuzyna, której kierowca nosił ciemne okulary. W bloku mieszkało jeszcze wielu innych ludzi, ale coś mi mówiło, że to nie nimi interesują się Ultimados. Nauczyłem się nie lekceważyć intuicji, toteż wraz z planem miasta wyjąłem zaraz kapsułkę z gazem i podszedłem do samochodu.

- Przepraszam, ale szukam tego tu i chyba się zgubiłem. Podobno dają tam dobrze pić... - zagaiłem przez uchyloną szybę.

- No pardos me, Esperanto...

- Nie rozumiem. Spójrz no tu i powiedz mi... - Pod­sunąłem mu plan pod nos i rozdusiłem kapsułkę.

Ledwie osunął się na kierownicę, dałem mu zastrzyk i oparłem jego łeb o zagłówek. Wyglądał dość naturalnie. Mając zabezpieczone tyły, wszedłem do bramy w chwili, gdy Ultimados wyprowadzali z niej nieco zmiętoszonego Jorge.

- Ten facet wygląda na chorego - stwierdziłem, stając im na drodze.

- Spadaj, durniu! - warknął większy z bezpieczników, wyciągając ku mnie łapę.

- Napadasz na bezbronnego turystę! - wrzasnąłem, waląc go kantem dłoni pod ucho i odskakując, by miał gdzie paść.

Drugi spróbował wyjąć broń, ale Jorge uczepił się jego ramienia. Pozostało mi tylko przyłożyć oprychowi w kark.

- Cieszę się, że cię widzę - powitał mnie Jorge, starając się utrzymać na nogach.

Ostrożnie wyjął z opuchniętych ust ułamany ząb, przyj­rzał mu się ponuro i wyrzucił. Na pociechę poczęstował jednego z leżących solidnym kopem.

- Nie kopie się leżącego, bo może wstać i oddać - upomniałem go, dając równocześnie obu Ultimados po zastrzyku. - Zmywamy się stąd, ale nie na piechotę.

- Dokąd?

- Miałem nadzieję, że ty mi to powiesz. Wtaszczyliśmy obu śpiących na tylne siedzenie.

- Też tam wsiadaj - powiedziałem, spychając kierowcę na podłogę. - A zatem gdzie jedziemy?

Z tyłu dobiegało mnie jedynie melodyjne chrapanie na trzy głosy. Ledwo Jorge usiadł, zaraz chyba stracił przytom­ność. Musieli go nieźle wymaglować. Niemniej znów byłem zdany tylko na siebie. Skierowałem wóz na szosę. Dość miałem odgrywania samotnego bohatera. Po cholerę spro­wadziłem tu rodzinę?

Zapadał wczesny zmierzch, gdy zatrzymałem się w jakimś zagajniku, wywaliłem trzech tajniaków na trawkę, powiąza­łem ich własną odzieżą i schowałem w krzakach, bodajże jeżynach poprzerastanych pokrzywami. Jorge zaczął pojęki­wać, zaaplikowałem mu zatem znieczulenie i stymulatory. Efekt był natychmiastowy, powtórzyłem więc zabieg na sobie.

- Lepiej ci? - spytałem, gdy zaczął się przeciągać.

- Owszem. Przede wszystkim muszę ci podziękować.

- Najlepszy sposób to informacja, gdzie powinniśmy teraz pojechać.

- A gdzie jesteśmy?

- Autostrada, jakieś piętnaście mil na południe od Puerto Azul.

- Umiesz pilotować helikopter?

- Helikopter też. A co, plącze się tu jakiś?

- Niedaleko jest niewielkie prywatne lotnisko. Pilno­wane, naturalnie, ale...

Przerwał, słysząc moje lekceważące parsknięcie. Zmęcze­nie zniknęło. Pomknęliśmy w stronę lotniska. Nareszcie jakaś szansa na dotarcie do domu!

Jorge narzucał mi się wręcz z pomocą, ale kazałem mu zostać w wozie. Nie lubię, jak amatorzy plączą mi się w trakcie pracy pod nogami. Odłączenie alarmu i sforsowa­nie płotu z drutu kolczastego nie było większym problemem, a załatwienie wartowników trwało ciut dłużej tylko dlatego, że bezwstydnie łazili po całym terenie, zamiast grzecznie siedzieć na wartowni. Po dziesięciu minutach podszedłem spacerowym krokiem do bramy i otwarłem ją szeroko.

- Z tobą wszystko wydaje się takie proste - odezwał się z podziwem Jorge.

- Każdy ma jakieś uzdolnienia - przyznałem. - Ja na przykład, zupełnie nie nadaję się na przewodnika. O, ten tu wygląda na wyczynowy model. Bierzemy?

Zanim jeszcze Jorge zapiął pasy, włączyłem spinakiem motory. Na jednym z ekranów pojawiła się komputerowa mapa.

- Tu jest Primoroso - wskazał Jorge. - Tu Bonie. Ma najsłabszą obronę przeciwlotniczą. A posiadłość mar­kiza jest w tym kierunku. Jasne?

- Jasne. Gotów?

Skinął głową i wystartowaliśmy.

Lot był nudny, radar nic nie pokazywał, nikt nas nie wołał przez radio. Gdyby nie kilka świateł w dole, nigdy nie zauważyłbym, że przelecieliśmy nad Barierą. Najwyraź­niej Zapilote nie brał pod uwagę porwania przez któregoś ze swoich poddanych urządzenia latającego. Cóż, podobno człowiek uczy się na błędach.

Gdy znaleźliśmy się nad Castle de la Rosa, odpowiedziałem na wezwanie z zamku i wyładowałem na rzęsiście oświetlonym placu, gdzie czekały już trzy najważniejsze dla mnie osoby.

Pomachałem chłopakom i wziąłem Angelinę w ramiona z takim entuzjazmem, że obaj zaczęli nam bić brawo.

- Tego mi brakowało - szepnęła Angelina po dłuższej chwili. - Nic ci nie zrobili, kochanie? Bo jeśli, to tutejsze służby pogrzebowe zapomną, co to jest martwy sezon.

- Oni nic, ale ja im sporo. Poza tym zdobyłem nowych sprzymierzeńców, nie oszukiwałem w karty. Właściwie nie miałem chwili spokoju. Co tutaj?

- Tak naprawdę, to nic. Markiz doszedł już prawie do siebie, my zaś przygotowaliśmy twierdzę do obrony i opra­cowaliśmy dokładne plany kampanii...

- Wojennej?

- Wyborczej. Będzie to najnieuczciwsza kampania, zakończona najdokładniejszym sfałszowaniem wyników w historii demokracji.

Jorge stał i słuchał tego ze szczęką opadłą do ziemi.


19


Ranek był wspaniały, widok z balkonu przedni, a śniadanie, którego szczątki (poza kawą) sprzątała właśnie służba, wprost wyśmienite. Jak zwykle, sielankę przerwała Angelina.

- Podczas twojej nieobecności przejrzałam bibliotekę markiza - oznajmiła, odkładając serwetkę. - Jeden z jego przodków miał oryginalne hobby: kolekcjonował uniwer­sytety. Zebrał ich prawie tysiąc.

Oryginalne” było łagodnym określeniem, hobby nale­żało nazwać raczej ekscentrycznym. Choć z drugiej strony, każdy może wydawać własne pieniądze, jak mu się podoba, byle nie szkodził innym. Zbieranie uniwersytetów było kosztowne, ale poza tym nieszkodliwe. Wydatki powodo­wała zresztą nie cena uniwersytetu, bo każdy mieścił się na obszernym dysku, nie droższym niż butelka dobrego wina, ale konieczność podróżowania po całej zamieszkanej galak­tyce i poszukiwania po co odleglejszych planetach takich zabytków jak banki pamięci dawno nie istniejących uczelni.

- Sprawdziłam sobie tę bibliotekę pod kątem danych na temat fałszowania wyborów i politycznych brudów - wyjaśniła Angelina. - I chociaż było tam sporo pozycji, większość stanowiły lamenty, że takie wydarzenia mają miejsce i rozważania, jak im zapobiegać. Dla nas bezuży­teczne.

- Szkoda.

- W jednym przypadku dopisało mi wszakże szczęście. Dysk był tak stary i zniszczony, że nazwy uczelni nie dało się odczytać, ale nie byłabym zdziwiona, gdyby pochodził jeszcze z Ziemi. Biblioteka uczelniana pozostała jednak nietknięta, w niej znalazłam coś, co śmiało możemy nazwać przewodnikiem po naszej kampanii wyborczej. Oto wydruk.

Podała mi plik kartek, leżący dotąd przy jej fotelu.

- Jak wygrać wybory - przeczytałem na pierwszej. - Podtytuł, Albo jak głosować z cmentarza. Autorstwa nieja­kiego Seamensa O'Neila. Co ten podtytuł oznacza, na litość boską?

- Poczytaj dalej, to się dowiesz. Doskonały sposób, dla nas idealny. Wszystkie nazwiska z nagrobków na listach wyborczych!

Wzruszyłem ramionami i zabrałem się za lekturę.

Odłożyłem dzieło Seamensa O'Neila. Przepełniała mnie prawdziwa radość.

- Ten facet to geniusz - przyznałem. - Ty zresztą też, że go znalazłaś. Po prostu nie możemy przegrać.

- I nie przegramy. W ciągu tygodnia rozpoczniemy kampanię wyborczą i jeśli nie wydarzy się nic zupełnie nieprzewidzianego, to wybory wygramy. A naszym naj­większym sprzymierzeńcem jest generał-prezydent Zapilote osobiście.

- Przepraszam, ale nie rozumiem.

- Ponieważ jego kampania opiera się na odtwarzanych co cztery lata przemówieniach i artykułach pojawiających się z tą samą częstotliwością w gazetach. Kontroluje wszystkie środki przekazu i elektroniczne urny wyborcze, dzięki czemu niezależnie od faktycznego przebiegu wyborów otrzymuje zawsze dziewięćdziesiąt procent głosów. Cała ta heca nie jest ani dla niego, ani dla jego ekipy niczym szczególnym, a jedynie rutynowym, powtarzającym się etapem, który zawsze prowadzi do tego samego.

- I to nam ma pomóc?

- Oczywiście - uśmiechnęła się wyrozumiale, niczym do przedszkolaka. - Podłączymy się do głównego nadaj­nika, wydrukujemy własną gazetę i przeprogramujemy centrum zliczania głosów tak, by podało właściwe wyniki.

Z tego typu logiką nie da się dyskutować. Przyznałem zatem Angelinie rację, dopiłem kawę i wróciłem do sypialni, by znów stać się brodatym. Kończąc makijaż, przeglądałem powtórnie dzieło O'Neila. Bez dwóch zdań, był to wizjoner. Gdyby żył w moich czasach, zostałby wybrany na Prezyden­ta Galaktyki (wymyślając, w razie potrzeby, uprzednio takie stanowisko). Dotąd opierałem się w podobnych sprawach na Wykształceniu księcia, Mac O'Velly'ego, ale w porównaniu z tą tu pracą, była to bajeczka dla grzecznych dzieci i uczciwych polityków. Oba te pojęcia opisują typy abstrakcyjne, nie występujące w przyrodzie. Skończywszy przygotowania, zwołałem w salonie naradę wojenną.

Zjawili się wszyscy i tylko de Torres sprawiał wrażenie przygnębionego.

- Spotkanie to jest pierwszym oficjalnym plenum naszej partii - oznajmiłem uroczyście. - I jako takie musi zacząć się od podjęcia pewnych decyzji kadrowych. Bolivar, zostajesz sekretarzem partii, zabierz się zatem za sprawo­zdawczość, czyli rejestrowanie przebiegu spotkania. James, ty będziesz przewodniczącym spotkań, a co to znaczy, zaraz ci wyjaśnię. Angelina obejmuje funkcję managera kampanii wyborczej, co obejmuje również starania o głosy tutejszych kobiet. Tyle na początek.

- Nie całkiem - sprzeciwił się de Torres. - Mamy jeszcze jedno wolne stanowisko, raz z kandydatem zresztą.

- Naturalnie. Jesteś kandydatem na wiceprezydenta, i jeśli coś jeszcze przeoczyłem, to proszę mnie poprawić.

Markiz klasnął w dłonie i do salonu wszedł jakiś mężczyz­na. Nie robiący zresztą zbytniego wrażenia. Skłonił się lekko w naszą stronę i znieruchomiał o jakieś pięć kroków od stołu.

- To Edwin Rodriguez - przedstawił go de Torres. - Od tej chwili osobista ochrona przyszłego prezydenta. Będzie ci towarzyszył dosłownie wszędzie i dbał o całość twojej skóry. Nie można dopuścić do powtórki zdarzeń.

Obejrzałem jegomościa od stóp do głów i z trudem powstrzymałem chichot.

- Serdeczne dzięki, doceniam intecje, ale jak dotąd sam najlepiej dbam o siebie. Poza tym obawiam się, że ten młodzian może zostać...

- Rodriquez - rzucił markiz. - Napastnik w oknie. W uszach zadzwoniło mi od huku i dopiero w chwili dotarło do mnie, że leżę pod stołem, a Rodriguez klęczy mi na plecach. Okna nie było, pozostała tylko dziura w murze, z której wolno sypał się tynk. Rodriguez zaś spokojnie wciskał do pistoletu maszynowego nowy magazynek.

- Koniec ataku - oznajmił gospodarz.

Mój nowy ochroniarz pomógł mi wstać, dzięki czemu nie dałem mu w ucho, a tylko godnie zająłem miejsce w fotelu, z którego przed chwilą mnie zrzucił.

- To była skromna demonstracja jego umiejętności - uśmiechnął się markiz. - Rodriguez jest szefem mojej ochrony od chwili, w której został zwycięzcą ogólnoplanetarnych zawodów w sztukach walki. Jest również doskonałym strzelcem i umie szkolić młodzież.

- Sporo zalet - mruknąłem. - Jak tylko zaczniemy kampanię, będzie miał ręce pełne roboty. Wracając zaś do kampanii, to musimy zaskoczyć Zapilote i nie dać mu chwili na złapanie oddechu. Zaczynamy od mityngu wyborczego.

- A co to takiego? - zainteresował się markiz.

- Doskonała impreza towarzyska. Kandydaci obiecują wyborcom złote góry, wyborcy piją i obżerają się na koszt kandydatów, wszyscy dostają po znaczku partii, całuje się dzieci. Ogólna fraternizacja i odrodzenie moralne. Nikt nie traktuje tego poważnie, ale wszyscy to lubią. Panuje atmosfera mszy, burdelu i przekupstwa. Naplujemy na obecny reżim i dopilnujemy, aby było o tym głośno.

- To samobójstwo. - Markiz nie podzielał entuzjaz­mu. - Spróbują zamachu, a może nawet zbombardują całe zbiegowisko. Zapilote gotów jest użyć nawet taktycznej broni atomowej, aby mieć spokój.

- Wierzę ci - uśmiechnąłem się szeroko. - To dlatego właśnie spotkanie wyborcze odbędzie się nie w żadnym dużym mieście, ale w Puerto Azul.

- A to dlaczego? - zdumiał się de Torres.

- Bo pełno tam turystów - wyjaśniła Angelina. - A im nie może spaść włos z głowy. Tego już Zapilote dopilnuje. Doskonały wybór, mój drogi.

Uśmiechnąłem się, mile połechtany.

- A jak się tam dostaniemy, nie dając się zabić po drodze? - zainteresował się James.

- Nad tym właśnie trzeba się zastanowić. Możemy tam dolecieć lub dojechać, lepiej chyba będzie dolecieć, za Barierą drogi są bowiem pod pełną kontrolą wroga. Lotnictwo zaś ma słabe, ledwie kilka myśliwców, a to dlatego, że lotnictwo nigdy nie było mu potrzebne. I tak jest posiadaczem prawie wszystkiego, co tu lata.

- Zatem lecimy, jutro zastanowimy się czym. Teraz lokalizacja...

- Jeszcze nie jesteś politykiem, a już bredzisz - prze­rwała mi Angelina.

- Przepraszam, miałem na myśli miejsce spotkania...

- Tam jest duży stadion. Co niedziela odbywają się na nim walki byków - wyjaśnił markiz.

- Walki byków? - spytałem podejrzliwie.

- Całkiem miła rozrywka. Zmutowane byki uprawiają boks, naturalnie w nieco zmodyfikowanej postaci, ale...

- Zaiste musi to być miłe i kształcące. Wobec tego mamy stadion, co do ostatniej chwili musi pozostać tajemnicą. Jakieś dalsze propozycje?

- Zleć sprawę Jorge - zasugerowała Angelina. - Był tam przewodnikiem, to i ma kontakty. Wynajmiemy stadion pod szyldem jakiegoś zespołu ludowego.

- Doskonale. Zrób rezerwację w którymś z hoteli dla turystów i zajmij się rozdawnictwem biletów. Jeszcze coś? Wobec tego ogłaszam rozpoczęcie kampanii wyborczej, kończąc niniejszym dzisiejsze spotkanie. I proponuję prze­nieść się do ogrodu na drinka.

- Na szampana - poprawił mnie markiz. - Za udane wybory i koniec dyktatury.


20


Odlecieliśmy o świcie czterema helikopterami i samolotem transportowym z aprowizacją. Słoneczko świeciło, dzień był spokojny, przynajmniej do chwili, gdy minęliśmy Barierę. Wówczas na radarach pojawiły się dwa impulsy.

- Są na kursie przechwycenia - poinformował Bolivar obsługujący aparaturę wczesnego ostrzegania.

James zawiadywał obroną przeciwlotniczą, a ja radiem, z którego natychmiast skorzystałem.

- Tu lot markiza de la Rosa. Wzywam dwie maszyny na kursie kolizyjnym. Proszę o identyfikację!

Odpowiedziała mi cisza.

- Rozwalmy ich, nim wystrzelą rakiety! - zapropono­wał markiz.

- Oni muszą zacząć - potrząsnąłem głową. - Wszys­tko jest filmowane i chcę mieć argument, że działaliśmy we własnej obronie.

- To będzie piękny napis na naszych nagrobkach. Weszli w nasz zasięg.

- Odpalili rakiety - zameldował James. - Strzelam antypociski. Na godzinie drugiej oczekiwane fajerwerki.

We wskazanej części nieba wykwitły dwie pomarańczowe kule otoczone białym dymem.

- Zawracają do kolejnego ataku - stwierdził Bolivar. - Ponownie w zasięgu.

- Ognia! - warknął de Torres.

James musnął przycisk i po parunastu sekundach niebo z prawej rozjaśniły dwie znacznie większe, choć odleglejsze eksplozje.

- Tak kończą ci, którzy próbują usunąć nowego prezy­denta - oświadczyła z satysfakcją Angelina.

- Ci w każdym razie nie spróbują już po raz drugi - dodał zadowolony markiz.

- Cholera, miało być bez rozlewu krwi... - Finał zdarzenia wcale mnie nie cieszył.

- Gdy już wygramy, to owszem - odparł de Torres. - To właśnie jest głównym celem naszego działania. Po­wstrzymanie niepotrzebnych mordów.

Innych problemów podczas lotu nie napotkaliśmy.

Okrążyliśmy lotnisko w Puerto Azul. Po pierwsze dlatego, że taki manewr zawsze ładnie wygląda z ziemi, po drugie, by zamontowana w jednym z helikopterów aparatura mogła wszystko dokładnie sprawdzić. Wyszło na to, że nie ma żadnych niespodzianek, zatem wylądowaliśmy. Na skraju pola oczekiwała kawalkada różowych limuzyn (kolor ten był zwykle zarezerwowany dla pojazdów turystów).

Wytoczyliśmy z transportowca nasz wóz kandydacki, czyli najbardziej reprezentacyjną limuzynę z garażu markiza po niejakich przeróbkach. Zdobiły ją napisy: HARAPO PREZYDENTEM! na jednej, i HARAPO TO WŁAŚNIE TEN! na drugiej burcie. Reszta przeróbek była niejawna. W ramach udaremniania przyszłych zamachów tylne siedzenia osłonięte zostały niewidocznym polem siłowym zdolnym powstrzymać promień lasera. Z głośników ryknęło marszem i karawana ruszyła w stronę hotelu.

Po pierwszym utworze militarnym przełączyłem apara­turę na tekst wyborczy. Może nie było to udane dzieło poetyckie, ale mieszało z błotem konkurencję, a tego nie słyszano tu od prawie dwóch wieków. Z miejsca wy­grywałem uwagę słuchaczy. Przypadkowe rymy były premią dla odbiorców.

Ludzie zwrócili na nas uwagę, ledwo wjechaliśmy w przedmieścia - ciche, wystraszone postacie obserwujące nerwowo nasz przejazd. Jedynie dzieciarnia się nie kryła, co zresztą naturalne; rozdawaliśmy im paczki cukierków i szarfy oraz chorągiewki z napisem HARAPO PRE­ZYDENTEM! Paczki nie były duże, ale dzieciarnia za to sprytna. Ledwo zjadł któryś swoją, zaraz wracał po następną.

Gdy skręciliśmy na główny plac, pojawiły się zapowiedzi kłopotów: drogę blokował znany już nam typ ciemnego samochodu i banda osobników w ciemnych okularach.

Zatrzymaliśmy się grzecznie, a uśmiechnięty Bolivar podszedł do posępnego oficera.

- Harapo prezydentem - powitał mundurowego i przy­piął mu znaczek naszej partii. Tamten zerwał go zaraz i rzucił na ziemię.

- Zawracać, skąd przyjechaliście! Nie możecie dalej jechać!

- A można wiedzieć, czemu? - spytał uprzejmie Bolivar, nadal wciskając znaczki policjantom broniącym się niczym diabły przed święconą wodą.

Angelina też wysiadła i zajęła się rozdawaniem cukierków i chorągiewek, co młodociana widownia przyjęła wcale radośnie.

- Nie macie zezwolenia na paradę! - warknął oficer.

- A kto tu urządza paradę? Toż to tylko przejazd kilku samochodów.

- Jak mówię, że to parada, to to jest parada! Macie dziesięć sekund, by zawrócić, albo...

- Albo co?

- Albo zaczynamy strzelać!

Ledwie przebrzmiały te słowa, okolica opustoszała. Trzeba przyznać, że tubylcy mieli nieźle rozwinięty instynkt samozachowawczy. Zapewne jedyny w miarę pozytywny efekt długoletnich rządów Zapilote. Angelina straciła klien­tów, zaczęła zatem rozdawać cukierki policjantom, protes­tującym początkowo przeciwko dożywianiu.

- Zaczniecie do nas strzelać? - powtórzył Bolivar, ustawiając się profilem (profil miał przystojniejszy, a cała scena była filmowana). - Będziecie strzelać do bezbron­nych obywateli, których przysięgaliście bronić wstępując do służby?

- Wasz czas minął. Cel... - warknął oficer. Bolivar odskoczył, odsłaniając czarny wóz, z którego uniosła się pojedyncza lufa. Zaraz zresztą opadła, gdy jej właściciel usnął, podobnie jak pozostali funkcjonariusze. Oprócz cukierków, Angelina rozdzielała również kapsułki z gazem usypiającym.

- ...pal! - ryknął oficer.

Ponieważ nic się nie stało, obrócił się i zaklął. Spróbował wyrwać broń z kabury, ale igła z narkotykiem trafiła go w policzek. Dołączył do podwładnych.

Równocześnie rozległy się przytłumione chichoty i na ulicy ponownie pojawiły się dzieciaki. Wrzeszczały, by odrobić stracony czas pozyskiwania cukierków. Teraz było z nimi również trochę dorosłych. Śmiali się, gdy przy­stroiliśmy śpiących w nasze znaczki i flagi.

Reszta poszła gładko. Ochotnicy odsunęli samochód, a my ruszyliśmy dalej. Oprócz dotychczasowych dóbr rozdawaliśmy teraz również zielone sześciokąty waluty wyborczej, która wieczorem miała być wymienna na sta­dionie na wino i kanapki. Wreszcie zaczynało to przypo­minać normalną kampanię wyborczą. I byłoby takie, gdyby nie Zapilote.

Im bliżej byliśmy centrum, tym większe tłumy nas witały. Plotka rozchodziła się błyskawicznie. Sączyliśmy sobie z markizem wino i machaliśmy zachęcająco w rytm ogłuszającej muzyki, a nieszczęśliwy Rodriguez maszerował obok dostojnie toczącej się limuzyny. Nieszczęśliwy dlatego, iż zmusiłem go do zostawienia w samochodzie rozpylacza niepokojących rozmiarów.

Była to męska decyzja, gdyż tuż przed tym, jak kula trafiła w pole siłowe, mój ochroniarz sięgnął nerwowo pod pustą pachę i przyklęknął w pozycji strzeleckiej. Przyznaję, że widok wykwitających mi przed oczami nieruchomych pocisków (pole było tak zaprogramowane, by spowalniać pociski, a nie niszczyć) był nieco deprymujący, ale potrzebowałem żywego zamachowca, a nie podziurawionego trupa. Przed wyjazdem sprawdziłem poziom wyszkolenia Rodrigueza i przekonałem się, że po jego akcji można było już tylko posprzątać.

- Jest w oknie na drugim piętrze! - oznajmił Rod­riguez, wskazując otwór, w którym dostrzegłem ślad ruchu.

- To go łap - poleciłem.

Zanim skończyłem, już go nie było. Kazałem zatrzymać kawalkadę i wyjąłem ciepłe jeszcze pociski z uchwytu pola.

- Masz wszystko? - spytałem jadącego za nami Jamesa, który zawzięcie filmował.

- Idealnie! - miauknęła upakowana dyskretnie w mo­im uchu słuchawka; komplet z umocowanym na krtani mikrofonem.

- Nie przestawaj kręcić. Jak znam życie, to Rodriguez zaraz go nam dostarczy. Nie mówiłem?

W drzwiach stylowej kamieniczki pojawił się mój ochro­niarz wlokący jedną ręką za kołnierz nieprzytomnego faceta. W drugiej dłoni trzymał karabin snajperski z celow­nikiem. Tłum zafalował, usiłując dojrzeć, co właściwie się dzieje, toteż włączyłem nagłośnienie. Ostatnią rzeczą, której potrzebowałem, była próba samosądu.

- Panie i panowie! Szanowni wyborcy z Puerto Azul! Z prawdziwą przyjemnością zawitałem do waszego miasta i mam nadzieję, że będą miał okazję spotkać się z wami dziś wieczorem na stadionie, gdzie chętnie z każdym porozmawiam. Będzie też można zjeść i wypić za moje zdrowie. Wstęp jest bezpłatny, a setka szczęściarzy wróci do domu z nagrodami, gdyż wszystkie darmowe bilety wezmą udział w losowaniu. Nagrodą są tarcze i lotki, i to nie byle jakie tarcze! Na każdej widnieje pewna niezbyt przystojna, no, bądźmy uczciwi, łotrowska gęba. Tak jest, będziecie mogli celować do podobizny starego tyrana Zapilote!

To przykuło uwagę całej widowni. Paru spojrzało co prawda w niebo, jakby oczekiwali zaraz gromu, który powinien porazić mnie za takie bluźnierstwo, ale grom nie uderzył, natomiast Rodriguez dotarł bezpiecznie do samo­chodu, dezaktywował na moment pole i rzucił mi pod nogi niedoszłego zabójcą wraz z jego narzędziem. Bez słowa wskazał na nieco połamane, ale nadal rozpoznawalne czarne okulary zdobiące dziwnie spłaszczony nos nie­przytomnego.

- Możecie sądzić, że nieuprzejmie jest lżyć nieobec­nego - kontynuowałem - ale prawdę mówiąc, jestem wściekły i zaraz wam powiem dlaczego. Przybyłem tu na pokojowe spotkanie z wyborcami, a jak zostałem przywi­tany? Przez wynajętego mordercę, który próbował mnie zastrzelić! Tu, w dłoni, ściskam kule, które były dla mnie przeznaczone, pod nogami mam jego broń. I powiem wam coś jeszcze: choć strzelał do mnie z wnętrza tego oto budynku, ma na nosie ciemne okulary...

Tłum ryknął i drgnął, a ja czym prędzej dałem znak, by kawalkada ruszyła.

- Spokojnie! - ryknąłem. Posłuchali za pierwszym razem. - Rozumiem, co czujecie, ale walczymy nie tylko z jednym człowiekiem, a z całym systemem. Walczymy o sprawiedliwość i demokrację. Dopilnuję, żeby ten tutaj zamachowiec stanął przed sądem i został uczciwie skazany. Zobaczymy, jak przestrzega się prawa w waszym mieście!

Ledwie udało nam się wymknąć z prawdziwej nagonki, jaką urządzili na nas dziennikarze, i skryć się w Gran Pacajero Hotel, który został wybrany na naszą siedzibę ze względu na podziemny garaż. Budynek został oczywiście dokładnie sprawdzony, zanim wysiedliśmy. Tymczasem przeszukałem kieszenie niedoszłego zamachowca i ku mo­jemu zdumieniu stwierdziłem, że facet miał przy sobie dokumenty.

- Tu pisze, że jest on członkiem Federalnego Komitetu do spraw Zdrowia. Co to takiego, do cholery? - spytałem, nieco wygłupiony.

- To oficjalna nazwa Ultimados - wyjaśnił markiz. - W praktyce oznacza legalnych zabójców.

- Legalnych to może, ale zabójcy z nich jak z bożej łaski! - oceniłem.

Jakby na przekór moim słowom, obiekt naszego zainte­resowania ożył i rzucił się na mnie z wydobytym z rękawa nożem. Wykopałem mu narzędzie z ręki, a jego samego poczęstowałem kopniakiem w szczękę. Uspokoił się i wrócił do poprzedniego stanu. Przerzuciłem go sobie przez ramię.

- Weź broń. Idziemy na konferencję prasową. Chcą sensacji, to będą ją mieli.

Nasze wejście na zarezerwowaną salę, która pełna już była dziennikarzy, zrobiło odpowiednie wrażenie. Flesze migały co chwila, a warkot kamer słychać było aż na mównicy.

Może niedelikatnie, za to z miłym dla ucha łupnięciem, pozbyłem się ładunku u stóp podium i uniosłem do góry złączone dłonie, prosząc o ciszę.

- Wiecie, co to jest? - spytałem, pokazując im na otwartej dłoni kilka pocisków. - Kule, które ten tu wystrzelił do mnie kilka minut temu z broni, którą trzyma obecnie markiz de la Rosa. Mam też dokumenty tego osobnika, proszę się im przyjrzeć. Czy nie wydają się dziwnie znajome? To Ultimado na usługach Zapilote. Czy ktoś ma jeszcze jakieś wątpliwości, dlaczego w tych wybo­rach powinien głosować na mnie?! Jeśli tak, to słucham!

No i zaczęło się! Konferencja prasowa jak w normalnym świecie. Żałowałem tylko, że nie zobaczę miny Zapilote, gdy dowie się o całym tym pasztecie.


21


- Ani wzmianki - oznajmiła Angelina. - Ani słowa w gazetach, radiu, nigdzie.

- Czego zresztą się spodziewaliśmy - stwierdziłem, wytrzepując resztki obiadu z brody. - Teraz mamy pewność i spróbujemy zrobić co się da, aby jutrzejsze wiadomości były nieco bardziej interesujące. Ale to potem. Jak festyn?

- Stadion od godziny pęka w szwach i kończą się już kanapki. Ekrany i głośniki przekazują atmosferę tym, którzy nie dopchali się do wejścia.

- Turyści?

- Cała masa, i wygląda na to, że doskonale się bawią.

- Gdyby ich tu nie było, mielibyśmy zabawę innego rodzaju. Zapilote zaczyna zapewne dopiero rozumieć, co się dzieje, w miarę otrzymywania meldunków, ale wątpię, by zdecydował się na coś poważniejszego w obecności turystów. Może potem...

- Będziesz musiał bardzo uważać.

- Po pierwsze, to sam mam taki zamiar, po drugie, nie tylko ja, ale my wszyscy. Dołączymy do imprezy?

Dołączyliśmy. Z zachowaniem wszelkich możliwych środków ostrożności. Z parkingu wyjechaliśmy dopiero po sygnale obserwatora siedzącego na ostatnim piętrze hotelu i wpasowaliśmy się w lukę pomiędzy dwoma autokarami wycieczkowymi. Z autostrady skręciliśmy w konwoju różo­wych limuzyn częściowo wyładowanych turystami. Byli najlepszym z możliwych parawanów.

Przed wejściem na stadion pojawił się nowy element: przezroczysty namiot z tuzinem pozbawionych złudzeń typków w ciemnych okularach. Wokół kłębił się pełen entuzjazmu tłum obrzucający ich wyzwiskami, pustymi butelkami i nie dojedzonymi kanapkami.

- Byłbyś uprzejmy wyjaśnić mi to zjawisko? - spytałem Jamesa, gdy wyszedł nam na powitanie.

- Początkowo mieliśmy dzięki nim pusty stadion. Usta­wili się przed wejściem i robili zdjęcie każdemu podchodzącemu. Przekonaliśmy ich z Bolivarem, żeby oddali nam aparaty i poszli odpocząć do namiotu. Obejrzeliśmy filmy. Żadne zjecie im nie wyszło! Patałachy!

- Chwilowo jestem uosobieniem spokoju, zatem o prze­konywaniu tych typków opowiesz mi wieczorem. Były jeszcze jakieś problemy?

- Skądże. Pora już na wielkie wejście. Jesteś gotów, tato... tego, chciałem powiedzieć, Sir Harapo?

- Pewnie, że jestem. A ty, de Torres?

- Naturalnie! To spotkanie przejdzie do historii! Na­przód!

Poszliśmy zatem korytarzem wśród wiwatującego tłumu, ściskając po drodze wyciągające się ku nam dłonie, uśmie­chając się do obiektywów i przesyłając całusy dzieciom (ale tylko tym bardzo małym, Angelina szła obok i nie chciałem ryzykować sceny). Po schodkach wspięliśmy się na platfor­mę. Rozległy się fanfary i tłum ucichł z wolna. Pierwszy wystąpił markiz.

- Jak wszyscy wiecie, jestem markizem de la Rosa i kandyduję na stanowisko wiceprezydenta tej planety. Na prezydenta kandyduje mój krewny, Sir Hector Harapo, Kawaler Orderu Pszczoły, zapalony botanik i naukowiec, który opuścił z tej okazji zacisze swego laboratorium. Tak zatem, bez dalszej zwłoki, pozwólcie, że przedstawię na­stępnego prezydenta Paradiso-Aqui, Sir Hectora!

Rozległy się wrzaski i piski, a ja pomachałem, aż mnie ramiona rozbolały, po czym dałem sygnał do kolejnego zadęcia w fanfary i równocześnie nacisnąłem ukryty w pod­łodze przełącznik uruchamiający nadajnik. Przez stadion przetoczyła się krótka fala utradźwięków i zgromadzenie natychmiast umilkło. W niejednym oku błyszczała łza, co uświadomiło mi, że następnym razem trzeba będzie nastawić generatory na mniejsze natężenie, bo w przeciwnym razie widownia mi się rozryczy.

- Wyborcy obojga płci i goście z innych światów. Mam dla was wspaniałą wiadomość... - Przełączyłem długość fali na pobudzanie i zgromadzeni zaczęli się uśmiechać jeszcze przed ogłoszeniem nowin. - Za kilka tygodni będziemy mieli wybory, czyli szansę, abyście zmienili dotychczasowego prezydenta na nowego, to jest na mnie. Zapytać możecie, dlaczego macie na mnie głosować, i będzie to pytanie ze wszech miar uzasadnione. Powód jest jednak oczywisty: nie jestem Juliem Zapilote!

Ten entuzjazm nie wymagał stymulacji. Zanim umilkł, zdążyłem podsączyć drinka ze stojącej na mównicy literatki.

- Głosujcie na mnie, a skończy się korupcja! Głosujcie na mnie, a Ultimados zostaną instruktorami nauki pływania na farmie rekinów! Głosujcie na mnie, a zobaczycie, co potrafi uczciwy rząd! Obiecuję wam zwolnienie z podatków, sześć tygodni płatnych wakacji co roku, trzydzieści godzin pracy tygodniowo, przejście na emeryturę w wieku pięć­dziesięciu lat dla każdego z członków naszej partii. Krążący wśród was ochotnicy rozdają formularze deklaracji przy­stąpienia. Poza tym, co niedziela, darmowa walka byków obstawiana przez legalnych bukmacherów, a dodatko­wo... - ciąg dalszy utonął w ogłuszającym aplauzie, z którym ultradźwięki nie miały nic wspólnego.

Gdyby teraz przeprowadzić głosowanie, nawet jeden głos nie padłby na mego przeciwnika. Nie przestawałem machać, odświeżając jednocześnie gardło.

- Nie obiecałeś przypadkiem paru rzeczy, o których wcześniej nie było mowy? - spytała cicho, acz dziecinnie, Angelina.

- Obiecałem. Każdy obiecuje i nikt w to nie wierzy. Przede wszystkim nie wierzą ci, którzy to wypowiadają. To taka tradycja, a poza tym wszystkim poprawia humor.

- To akurat ci się udało.

- I o to chodziło. Jeszcze parę słów, i zmywamy się. Czeka nas pracowita noc.

Festyn wyborczy dobiegł wreszcie końca i udało nam się przebić przez rozentuzjazmowany tłum w jednym kawałku i odjechać. Podróż do hotelu przebiegła spokojnie, ale ledwie weszliśmy do apartamentu, skończyły się żarty.

- Jesteście gotowi? - spytałem, odklejając brodę.

- Jesteśmy! - odparli bliźniacy zgodnym chórem.

- No to meldujcie - poleciłem, biorąc się do przebie­rania.

- Główne informacje podawane są w biuletynie Mini­sterstwa Informacji, dostarczanym codziennie do wszystkich mediów. - Bolivar sprawdził coś w notatkach. - Lokalni cenzorzy pilnują, by wszystko było zgodne z wytycznymi. Wiadomości są nagrywane przed emisją w Centrum Nadawczym, skąd transmituje się je do satelitów, a stamtąd do odbiorników lub sieci kablowych.

- Ile jest tych satelitów?

- Osiemnaście, wszystkie na orbitach stacjonarnych tak dobranych, by pokrywały całą powierzchnię planety.

- Tu ich mam - ucieszyłem się, zapinając buty. - Na razie trzeba zapomnieć o gazetach. Zbyt trudno byłoby podmienić nakłady wszystkich dzienników, zresztą radio, a zwłaszcza telewizja, są tu popularniejsze. Potrzebne będą plany Centrum i schemat sieci nadajników.

Bolivar bez słowa wręczył mi to pierwsze, James to drugie. Zatchnęło mnie ze wzruszenia. To się nazywa dobre dzieci!

- Przejrzeliśmy je. - Bolivar wskazał palcem miejsce na planie, z pozoru niczym się nie wyróżniające. - Mamy tu coś odpowiedniego.

Pochyliłem się, śledząc szczegóły, które referował James.

- To nadajnik mikrofalowy emitujący sygnał do sateli­tów, a to są połączenia z wyjściem ze studia telewizyjnego, tu z radiowego. Oba przechodzą przez to złącze, do którego czystym przypadkiem można łatwo dotrzeć przez te oto drzwi, umieszczone w piwnicy.

- Tutaj! - wskazałem i wszyscy uśmiechnęliśmy się z satysfakcją. - Będzie nam potrzebny obwód precyzyjny, łatwy do podłączenia i trudny do wykrycia, umożliwiający nam wielokrotną ingerencję w nadawany program. Nie wiecie, gdzie można tu znaleźć takie cacko?

Obaj bliźniacy wyjęli coś z kieszeni.

- Jestem z was dumny!

Urządzenia były niewielkie, swobodnie mieściły się w dło­ni, ze światłowodowymi wyjściami. Na drugim z nich widniał przełącznik.

- Zasilane bateriami atomowymi - wyjaśnił Bolivar. - Wystarczą na lata. Ten przewód należy podłączyć do wyjścia antenowego, te do obwodów wewnętrznych. Gdy nadamy odpowiedni sygnał, nastąpi automatyczne odcięcie ich audycji i włączenie naszej. Do chwili, aż ktoś im o tym nie powie, rzecz jest nie do wykrycia. Będą pewni, że nadają, to co chcą.

- To wystarczy, ale tylko na jeden raz. Gdy tylko przekonają się, jaki numer im wycięliśmy, przewrócą Centrum do góry nogami, by tylko to znaleźć, i będziemy musieli powtórzyć operację, a to już okaże się trudniejsze.

Nie przerywając mi, James wyjął z kieszeni kolejne urządzenie, tym razem z mnóstwem lampek i przycisków. Na oko było ze dwa razy większe od poprzedniego.

- Też o tym pomyśleliśmy - przyznał skromnie. - Skonstruowaliśmy ten oto drobiazg. Ma dwa zadania: robić wrażenie i eksplodować, jak ktoś go ruszy. Wewnątrz znajduje się masa elektroniki i ładunek termiczny. Jak całość się stopi, nikt nie dojdzie, co to właściwie było. Umieści się go w trochę łatwiejszym do znalezienia miejscu. Gdy rozwieje się dym, przestaną szukać następnych.

- Miło, że myślicie perspektywicznie. A teraz do roboty. Szkoda tak ładnie rozpoczętego wieczoru.

- Tato, możemy to założyć sami z Bolivarem. Musisz pewnie być zmęczony...

- I jestem, bycie politykiem to ciężki kawałek chleba. Chyba nie zamierzacie pozbawić mnie odrobiny rozrywki?

- Gdybym to ja decydowała, to żadnej rozrywki by nie było - odezwała się po raz pierwszy od chwili powrotu Angelina. - Ale znam cię zbyt dobrze i nie będę strzępiła sobie gardła nadaremnie. Wielka mi przyjemność w łażeniu po kanałach, czy co tam planujecie. Że też mi się trafiła taka rodzinka! Tylko nie myślcie, że będę czekała na was z kolacją!

Pocałowałem ją, dziękując za zrozumienie i wyszliśmy tylnymi schodami.

Normalny (czyli nie różowy) samochód zawiózł nas na miejsce. Zaparkowaliśmy o przecznicę od Centrum, resztę drogi pokonując piechotą. Zresztą i tak nikt nas nie śledził, a instalacja alarmowa budynku była zaledwie poprawna. Wyłączyliśmy ją bez problemów i weszliśmy przez okno w piwnicy. Pozostało jedynie odszukanie drogi i właściwego kabla oraz założenie niespodzianek. O tej porze Centrum było puste, audycja nocna szła z przygotowanych wcześniej dysków i nikt ciekawski, nawet strażnik, nie plątał się po korytarzach, a jednego dyżurnego technika łatwo było ominąć.

- Doskonale - mruknąłem, otrzepując ręce i po­dziwiając nasze rękodzieło. - Teraz wracamy napić się czegoś odświeżającego i zobaczyć, jak idzie realizacja naszego programu.

Wyszliśmy tą samą drogą i wróciliśmy do samochodu.

Otworzyłem drzwi i znieruchomiałem.

Ktoś był w środku. Ktoś obrzydliwie znajomy. Siedział na przednim fotelu i mierzył do mnie z czarno oksydowanej armaty.

- A więc teraz nazywasz się Sir Hector Harapo i nie jesteś turystą - odezwał się porucznik Oliveira. - Ostrze­gałem cię, abyś nie wracał. Teraz pretensje możesz mieć już tylko do siebie samego.


22


Ledwie skończył mówić, ulicę zalało jasne światło. Bez wątpliwości wpadliśmy w pułapkę, i to dobrą. Na dachach okolicznych domów zamontowano reflektory. Wylot ulicy zablokowały wozy policyjne, a z bram kamienic wysypali się uzbrojeni mundurowi. Pozostało jedynie się poddać.

- Nie strzelać! - wrzasnąłem. - Poddajemy się! Słyszycie? To rozkaz: douchan qounoula!

Miałem nadzieję, że moje pociechy pamiętają jeszcze ów obrzydliwy język obcych, i na szczęście nie pomyliłem się. Choć wszyscy zgodnie unieśliśmy ręce, nadal mogliśmy poprzez skrzyżowanie nadgarstków uruchamiać wyrzutnie granatów. To właśnie poleciłem zrobić. Ostatnim widokiem, jaki zarejestrowałem, były sylwetki bliźniaków znikające w tumanach gęstego dymu spowijającego z wolna całe otoczenie.

Na dalszą obserwację nie miałem czasu. Ledwie zdążyłem uskoczyć przed pociskiem z pistoletu Oliveiry. Kula gwizd­nęła mi koło ucha, ale zanim strzelił ponownie, wrzuciłem do wnętrza wozu granat gazowy. Porucznik przestał chwi­lowo być niebezpieczny.

Wątpię, czy od momentu otwarcia drzwi samochodu minęło więcej niż dziesięć sekund, ale sytuacja zmieniła się diametralnie. Ulicę wypełniały kłęby dymu i głośne wrzaski oficerów i żołnierzy, ryk silników i przenikliwe gwizdki sierżantów.

- Jeszcze dymu i gazu! - ryknąłem w tym samym języku, co przedtem. - Ja zajmę się dywersją, wy pryskajcie do hotelu!

Miałem zamiar skupić na sobie ogólną uwagę i umożliwić chłopakom spokojny odwrót. Odsunąłem bezwładnego oficera i w parę chwil zapaliłem silnik i wrzuciłem bieg. Wykręciłem następnie o sto osiemdziesiąt stopni i nadusiłem na gaz. Wystrzeliłem z chmury dymu wprost w oślepiający blask reflektorów rozpędzając na wszystkie strony z pluton żołnierzy. W następnej sekundzie rąbnąłem czołowo w transporter opancerzony, którego wcześniej dzięki nim nie zauważyłem.

Łupnąłem czołem w przednią szybę (wytrzymała) i krwa­wiąc z nosa opadłem na fotel. Umysł funkcjonował na zwolnionych obrotach i po chwili dopiero dotarło do mnie, że zwiększenie ilości dymu i gazu nie było złym pomysłem. Zająłem się wprowadzaniem pomysłu w życie, gdy drzwi pancerki otworzyły się gościnnie. Odruchowo posłałem tam dwa granaty gazowe.

Robiłem to wszystko nie oddychając, krwotok bowiem wypłukał mi z nosa filtry i łatwo mogłem dołączyć do uśpionych funkcjonariuszy. W przeciwieństwie do nich, szybko stałbym się martwy, co nie było miłą perspektywą. Zaczynałem się już dusić, wygramoliłem się zatem na czworakach z wozu i wstając rąbnąłem mocno już nad­werężonym łbem w coś twardego. Jakimś cudem nie jęknąłem przy tym, a szybkie obmacanie obiektu pozwoliło rozpoznać otwarte drzwi pancerki. Klnąc w duchu wcis­nąłem się do środka, odsuwając bezceremonialnie jakiegoś jegomościa śpiącego bezczelnie przy samym wejściu. We­wnątrz było takich więcej.

Coraz bardziej brakowało mi powietrza. Huknąłem jeszcze w coś metalowego i dopiero po chwili zorien­towałem się, że to dół siedzenia dowódcy. W pojazdach tego typu powinien on pełnić równocześnie rolę kierow­cy - miał najlepszą widoczność z całej załogi. Wibracja stalowego pudła świadczyła o tym, że silnik wciąż chodzi, trzeba było jeszcze znaleźć urządzenia do sterowania tym złomem...

Wspiąłem się na górę, wyczułem jakąś dźwignię i pociąg­nąłem. Wóz ruszył, a po odgłosach sądząc, zmienił przy tym mój wehikuł w stertę blachy. Co znaczyło, że wracam na scenę wydarzeń. A ja musiałem zacząć oddychać!

Przerzuciłem wajchę i udało mi się zmusić pojazd do zmiany kierunku. Po paru sekundach w koło zajaśniały reflektory. Wysunąłem głowę przez otwarty właz i zaczer­pnąłem powietrza.

Nic się nie stało. To znaczy, owszem, przestałem się dusić. Powietrze wydało mi się słodkie i cudowne, nie zasnąłem wszakże. Wokół panował błogosławiony chaos, ludzie i pojazdy pędzili w różnych kierunkach, wrzeszcząc, klnąc i trąbiąc!

Powoli wydostałem się z największego kłębowiska i po­myślałem, że dobrze będzie pomóc trochę chłopakom wywołując jeszcze odrobinę zamieszania. Zatrzymałem transporter i przyjrzałem się dokładnie różnym zegarom, lampkom i ekranom jaśniejącym pod moim nosem. Jeden z przełączników podpisany był ”Wieżyczka artyleryjska”, co wyglądało optymistycznie. Ustawiłem stopień uniesienia pary sprzężonych działek szybkostrzelnych i nacisnąłem spust.

Ryk wypełnił wnętrze, sypnął się grad łusek, a cały pojazd aż się zatrząsł. Na zewnątrz wszystko, co żyło, na gwałt szukało ukrycia. Czas było zmykać. Nie przerywając ognia, ruszyłem dalej na wstecznym biegu. Okazało się, że silnik ma całkiem sporą moc; tylny ekran pokazywał szybko zbliżający się wylot ulicy. Sterowanie do tyłu nie jest proste, zatem transporter poruszał się zygzakiem, na którym normalny wąż przetrąciłby sobie kręgosłup.

Działka umilkły, widocznie skończyła się amunicja. Minąłem skrzyżowanie, wyhamowałem zatem i przerzuci­łem wajchę na jazdę do przodu. Zanim zdążyłem ruszyć, przed maską pokazały się trzy transportery identyczne z moim. Kierowca pierwszego był całkowicie zaskoczony i przede wszystkim próbował nie dopuścić do czołowego zderzenia. Jego manewry zdezorientowały dwóch pozo­stałych. Z uśmiechem patrzyłem na ich nieskoordynowane ruchy. Zanim oprzytomnieli, objechałem ich z lewej. Przez cały czas jednak nie przestawałem myśleć o Jamesie i Bolivarze. W zasadzie powinienem być spokojny, zrobiłem co mogłem, aby im pomóc, obaj zaś byli na tyle doświadczeni, aby zniknąć stąd bez kłopotu. Podświadomość ojca po­wtarzała jednak swoje, i z trudem opanowywałem despera­cję, bo ostatecznie to ja zawiodłem ich w pułapkę!

Kilka przecznic od hotelu zostawiłem w nie oświe­tlonym zaułku transporter i bocznymi uliczkami prze­dostałem się do kuchennego wyjścia. Teoretycznie za­mkniętego, ale szczęście nadal mi sprzyjało. Ani w słu­żbowej windzie, ani na korytarzach nikt na mnie nie czekał.

Drzwi apartamentu odtworzyła mi Angelina.

- Wyglądasz na zużytego. Ranny?

- Tylko poobijany. No i... - Rzadko mi się to zdarza, ale naprawdę nie wiedziałem, co powiedzieć. Wyręczył mnie wyraz mojej twarzy.

- Co z chłopcami?

- Nie wiem. Powinni być w porządku. Rozdzieliliśmy się. Może mnie wpuścisz, to wszystko opowiem.

Zrelacjonowałem jej dokładnie całą akcje przepłukując gardło solidną porcją ronu. Siedziała bez ruchu i w mil­czeniu. Dopiero gdy skończyłem, podniosła głowę.

- Sumienie cię gryzie? Parujesz poczuciem winy.

- A jak ma być? Sam ich w to wciągnąłem...

- Zamknij się! - zażądała i pocałowała mnie w poli­czek. - Wszyscy jesteśmy dorośli i potrafimy dbać o siebie, oni też. Nikogo w nic nie wciągnąłeś, a jeszcze pomogłeś im uciec. Zrobiłeś, co można, teraz pozostaje tylko czekać opatrując twój nos, ale to później, póki nie wypijesz jeszcze nieco ronu...

Krzywiłem się trochę przy opatrywaniu mojego organu powonienia, by nie sprawić Angelinie przykrości. W mil­czeniu, próbując bezskutecznie nie spoglądać co chwila na zegar, opróżniłem własne naczynie. Angelina dołączyła bez słowa do opróżniania butelki. Dolewałem właśnie, gdy zadzwonił telefon. Angelina była szybsza. Podniosła słuchawkę i przełączyła rozmowę na aparat konferen­cyjny,

- Tu James - rozległo się w głośniku i oboje ode­tchnęliśmy z ulgą. - Zamieniłem się mundurem z poboro­wym i jest OK. Tylko wolałbym się w tym stroju nie pokazywać w hotelu...

- Zaraz po ciebie wyjdę - oznajmiła Angelina. - Gdzie Bolivar?

Brak natychmiastowej odpowiedzi przywrócił napięcie.

- Chyba go złapali. Widziałem gliniarzy w maskach przeciwgazowych pakujących się do jednego z transpor­terów i odjeżdżających, jakby się paliło. Byłem za daleko. Nie odezwał się...?

- Powiedziałabym ci przecież.

- Cholera... Powinienem był...

- Zrobiłeś, co trzeba. Teraz wracaj tutaj... Razem poczekamy na dalsze informacje. Że go złapali, to jedno, ale nic mu nie zrobią. Słuchaj... - wdała się w uzgadnianie detali, jak zwykle opanowana, ja jednak widziałem jej oczy. Naprawdę, wewnątrz, była roztrzęsiona.

Podobnie zresztą jak i ja.


23


Zdecydowanym ruchem zakorkowałem i odstawiłem butel­kę. Żarty się skończyły, a najbliższa przyszłość należała do trzeźwych. Szklankę jednak opróżniłem, jako że zagryzałem ron słonecznikiem, a olej unosi się zwykle ku górze... Angelina pojechała po Jamesa, ja zaś dyżurowałem przy telefonie, rozmyślając o ostatnich wydarzeniach. Zanim wrócili, doszedłem nawet do pewnych niemiłych wniosków.

- Jeśli to jest spożywcze, to skorzystam. - James dopadł do wina. Dziwne, jeśli wziąć pod uwagę, że obaj traktowali alkohol równie niechętnie jak Angelina.

- Wiem, jak zagwarantować bezpieczny powrót Bolivarowi - oznajmiłem.

- Ja też - stwierdziła Angelina. - Należy opanować tutejsze więzienie, wystrzelać opozycję i po prostu go uwolnić.

- I najpewniej samemu skończyć w ciupie. Nie, moja droga, ktoś po tamtej stronie sądzi najpewniej, że tak właśnie uczynimy. Dziś w nocy wpadliśmy w pułapkę wyłącznie przez własną pychę. Dotąd byliśmy zawsze o dwa kroki przed nimi i nabraliśmy przekonania, że tak będzie zawsze. Niestety, żarty się skończyły, zaczęły się schody. Teraz musimy przechytrzyć tego gościa, który tak się stara i zrobić coś, czego naprawdę się nie spodziewa.

- Czyli? - spytała podejrzliwie.

- Wziąć jeńca, którego na pewno wymienią na Bolivara. Tak na marginesie, to mocno wątpię, by trzymali go w tutejszym więzieniu.

- Kto niby ma być zakładnikiem?

- Zapilote. To jedyny stuprocentowy zakładnik na tej planecie.

James był tak zaskoczony, że przestał jeść, a to ozna­czało, że naprawdę go zadziwiłem. Angelina była bardziej opanowana.

- Byłbyś uprzejmy wyjaśnić, jakie to paranoiczne rozu­mowanie doprowadziło cię do tego wniosku?

- Z radością. Ktoś u nich myśli i to wcale rozsądnie. Sądzę, że mózgiem sprawy jest Oliveira, ale pewien nie jestem. Nie to zresztą jest najważniejsze. Dla uproszczenia załóżmy, że to on. Zdołał przeanalizować nasze działania i wyciągnąć właściwe wnioski: jeśli chcemy wygrać, musi­my dotrzeć do wyborców. Jeśli tak, to musimy zapewnić sobie dostęp do kontrolowanych w pełni przez reżim środków przekazu. Nie wiedział, co dokładnie zrobimy, ale przewidział, gdzie się pojawimy. Zastawił więc tam pułapkę. Kolejnym jego założeniem będzie, że spróbujemy odbić więźnia. Dlatego też można spokojnie przyjąć, że Bolivara nie ma w tutejszym więzieniu, a sam budynek i przyległe doń ulice będą po prostu jedną wielką łapką na myszy, od której najlepiej jest trzymać się z daleka. Należy zatem zmienić zasady gry i wziąć Zapilote jako zakładnika. Bez dwóch zdań wymienią go za Bolivara i wszystko wróci do stanu wyjściowego. A my będziemy mogli spokojnie planować następne ruchy według nowych zasad.

- Ślicznie to wygląda. A pomyślałeś może, jak dostać generała-prezydenta w nasze łapki?

- Pomyślałem. Teraz idę spać, aby być w formie, a rano, po pewnych przygotowaniach, złożę wizytę lo­kalnemu dyktatorowi, czyli ogólnie szanowanemu prezydentowi.

- Zwariowałeś! - oceniła, mierząc do mnie z pisto­letu. - Ten cios w głowę musiał coś ci poprzestawiać. Idź spać, a my opracujemy jakiś może mniej efektowny, ale i nie tak samobójczy plan.

- Zastrzelisz mnie, by uratować mi życie? Muszę przy­znać, że mimo długoletniej znajomości, podstawy twej logiki nadal pozostają dla mnie zagadką. Odłóż pukawkę i zacznij myśleć. Być może nadal uważasz mnie za durnia, ale chyba nic w moim postępowaniu nie wskazuje i nie wskazywało na skłonności samobójcze. To, o czym ci powiedziałem, to wbrew pozorom starannie opracowana akcja. Obaj możemy potem spokojnie tu wrócić. Brakuje mi jeszcze paru szczegółów i zgadzam się, że porządny sen może tu pomóc.

Pomógł. Rano obudziłem się z kompletnym planem. Musiał się udać. Dobry humor towarzyszył mi podczas śniadania i lotu do Primoroso, zniknął dopiero w trakcie przemierzania placu Wolności i podchodzenia do presidio. Tyle że było już za późno, by wymyślić cokolwiek nowego lub się wycofać.

- Przepustka! - warknął wartownik.

- Nie potrzebuję przepustki, ty półgłówku. Przyszedłem na oficjalną prośbę pułkownika Oliveiry, by spotkać się z generałem-prezydentem.

- Przepraszam, sir, ale pułkownik nie zostawił żadnych dyspozycji, gdy przybył od...

- Jest w presidio? Doskonale! Połącz mnie z nim, jeśli ci życie miłe!

Palec wartownika tak dygotał, że ledwie udało mu się trafić na właściwe cyfry. W końcu Oliveira pokazał się na ekranie, ale zanim strażnik zdołała się zameldować, odepchnąłem go i przejąłem rozmowę.

- Oliveira - warknąłem. - Jestem przy głównym wejściu. Mam ci przysłać zaproszenie? A może trzeba ogłosić ci to przez radio, żebyś ruszył dupę?

Szkoda, że nie miałem aparatu fotograficznego. Jego mina warta była każde pieniądze! Musiał oczekiwać różnych wiadomości, ale z całą pewnością nie takiej. Gdy w końcu przestał mu grozić wylew i przedwczesny zgon, wychrypiał:

- Aresztować...

Przerwałem połączenie i usiadłem na stołku wartownika.

- Widziałeś, chłopcze, jakie na nim zrobiłem wraże­nie? - spytałem, zapalając cygaro.

O chamstwie Oliveiry wiedziałem już wcześniej, ale nie sądziłem, że nie da mi spokojnie wypalić. Zjawił się na dole z całym plutonem zbirów, zanim zdołałem zaciągnąć się chociaż ze dwa razy.

- Zeszłej nocy ujęliście jednego z moich ludzi - powi­tałem go, dmuchając mu dymem prosto w nos. - Przyby­łem tu, by spowodować jego uwolnienie.

Jak każdy cham, tak i on zareagował typowo, czyli jeszcze większym chamstwem. Odmówiłem mu satysfakcji, nie stawiając oporu i pozwoliłem się zanieść do podziemi, gdzie mnie kolejno rozebrano, przeszukano, prześwietlono i przeszukano ponownie.

Oliveira obecny był przy wszystkich etapach i wyglądał na coraz bardziej zdesperowanego. Wiedział, że w moim szaleństwie jest metoda, ale nie pojmował jaka. Byłem czysty jak łza, nic nie miałem w ubraniu, niczego nie ukryłem na sobie ni w sobie. Kazał powtórzyć wszystko raz jeszcze, ale otrzymał ten sam wynik, czyli zero.

Dopiero wtedy dano mi papierowe ubranie więźnia i tekturowe łapcie oraz skuto ręce i nogi solidnymi łań­cuchami. Następnie zaciągnięto do pokoju przesłuchań i ciśnięto na przykręcone do betonowej podłogi krzesło.

- Kim jesteś? - spytał Oliveira sprawdzając, na ile elastyczna jest jedna z pał spoczywających na długim stole.

- Jestem generał James di Griz z Paramilitarnej Or­ganizacji Politycznych Identyfikacji. Możesz się do mnie zwracać ”sir”.

Trzasnął mnie na odlew po łydkach, co powinno zaboleć jak cholera. Nie poczułem nic. Prześwietlenie nie mogło wykazać, że aż po czubki włosów nafaszerowany byłem neocuiną, najsilniejszym specyfikiem przeciwbólowym zna­nym człowiekowi. Gdy skończy się jej działanie, będę naprawdę biedny, teraz jednak nie poczułbym nawet amputacji na żywca.

- Bez głupich dowcipów. Kim jesteś?

- Już ci powiedziałem. POPI ma za zadanie pomagać zacofanym planetom w dochodzeniu do demokracji poprzez popieranie uczciwych polityków, jak ten wasz Harapo. Ponadto mamy dopilnować, aby kryminaliści typu waszego obecnego prezydenta trafiali tam, gdzie ich miejsce.

Chyba go zdenerwowałem, bo zaczął mnie okładać na oślep. Uchylałem się tylko od ciosów w głowę, cały czas uśmiechając się z satysfakcją.

- Bicie kogoś sprawia ci przyjemność? - spytałem łagodnie po dłuższej chwili. - To można uleczyć.

Zamierzył się ponownie, ale odrzucił pałkę. Co to za frajda, jeśli ofiara ignoruje wszelkie wysiłki?

- No, widzę, że możemy zacząć wreszcie rozmowę - pochwaliłem jego postępowanie. - Powiedziałem ci już, że udzielamy pomocy Harapo. Ostatniej nocy udało ci się złapać jednego z moich ludzi. Chcę, abyś go wypuścił. Natychmiast.

- Szalony? Mamy i jego, i ciebie. Prędzej zdechniesz...

- Grozisz mi? Jesteś głupszy, niż przewiduje norma. Wobec tego czas porozmawiać z kimś innym. Jeśli nie mądrzejszym, to w każdym razie mającym tu nieco więcej do powiedzenia. Zawiadom Zapilote, że idę do niego.

- Najpierw cię zabiję! - złapał kolejną, większą pałę.

- Gdyby przypadkiem udała ci się ta sztuka, to Zapilote urwie ci łeb przy samej dupie. Moja organizacja będzie działać tak samo, tyle że teraz już całkiem bezwzględnie. Oprócz stanowiska, prezydent straci wówczas najpewniej i życie. Chcesz osobiście przekazać mu tę radosną wiado­mość? To będą twoje ostatnie słowa...

Widać było, że targają nim sprzeczne uczucia. Po chwili opuścił narzędzie perswazji i zwiesił głowę.

- Widzę, że zaczynamy myśleć. Teraz udamy się do twojego szefa i przedyskutujemy możliwości kompromiso­wego rozwiązania sprawy.

- Jakiej sprawy?

- Szczegóły poznasz, o ile nie wyrzuci cię na zbity pysk z pokoju. Teraz połącz się z nim.

Jego zmieszanie osiągnęło szczyt, moja radość może jeszcze nie, ale była blisko. Dojrzał w końcu i wybiegł z pokoju, ja zaś pozostałem, podziwiając siniaki, które właśnie zaczynały się pojawiać. Wolałem nie myśleć, jak będą się czuł za parę godzin. Wyszło mi, że jak po czułym i intymnym spotkaniu z pospieszną lokomotywą. Poprzy­siągłem sobie, że Oliveirę spotka w najbliższym czasie coś naprawdę przykrego.

Rozmyślania przerwał mi powrót pułkownika, tym razem z towarzystwem. Zostałem postawiony na nogi, wojsko sformowało wokół mnie solidny czworobok, po czym ruszyliśmy w wędrówkę po schodach, korytarzach i salach tak lśniących, aż oczy bolały. Zatrzymaliśmy się przed rzeźbionymi drzwiami, miniaturą bramy właściwie, po obu stronach której prężyli się wartownicy. Odrzwia uchyliły się od wewnątrz i wkroczyliśmy do wnętrza. Obstawa dokładnie zasłaniała mi widok i musiałem wyglądać im zza ramion, by stwierdzić, że znalazłem się w obecności Zapilote, który siedział za potężnym biurkiem niczym żaba na krześle.

- Opowiedz mi o nim - rozkazał Oliveirze.

Jeśli rozpoznał we mnie ogolonego Harapo, to nie dał tego nijak poznać po sobie.

- Mówi, że jest generałem Jamesem di Grizem i twier­dzi, że reprezentuje organizację zwaną POPI...

- Zastrzelę cię za płytkie kawały...

- To prawda, wasza ekscelencjo!

Z przyjemnością obserwowałem, jak Oliveira poci się ze strachu.

- W tym, co mówi, musi być sporo prawdy, bo z całą pewnością jest spoza planety. Pierwszy raz pojawił się tu kilka miesięcy temu jako turysta. Nawiązywał kontakty z organizacją terrorystyczną w Puerto Azul. Został deportowany, zanim zdołał spowodować jakieś kłopoty. Powrócił nielegalnie i jest wysoko w organizacji Harapo, która przysparza nam... hm, pewnych prob­lemów.

- Powieszę tego Harapo na jego własnych flakach!

- Tak jest! Wszystkich zdrajców za flaki! - ożywił się Oliveira. - Ja...

- Zamknij się, albo zadyndasz pierwszy! - warknął Zapilote i Oliveira z trzaskiem zawarł jadaczkę.

Całą uwagę prezydent skupił teraz na mnie.

- A zatem pracujesz dla Harapo... Zanim cię zabiję, to powiedz mi jeszcze, po co tu przybyłeś?

- Żeby ci zaproponować ugodę.

- Nie układam się ze zdrajcami. Zabrać go i rozstrzelać! Aha, pora na improwizacje.

- Stać! - ryknąłem. - Może tak zacząłbyś myśleć, Zapilote? Wiem, że to trudne, szczególnie dla nieprzyzwyczajonych, ale spróbuj! Jak ci się wydaje, po cholerę przyszedłem tu sam i bez broni? Po to, żeby twój totumfacki miał okazję sprawdzić na mnie swoje nowe pałki? Może jednak w innym celu? To jest gest dobrej woli, a na początek mogę ci powiedzieć, że w twoim otoczeniu jest zdrajca, i to bardzo blisko ciebie!

- Kto! - Bez wątpienia zdobyłem jego uwagę. Zerwał się na nogi i pochylił nad biurkiem.

- Może jeszcze mam publicznie wywrzeszeć jego na­zwisko?

- Gadaj! Kto? - Prezydent zaczynał z wolna toczyć pianę z pyska.

- Zgoda, jeśli chcesz przy świadkach... - Ugiąłem nogi i sprężyłem się do skoku. - ...to ci powiem, kto z twoich zaufanych chce cię zabić. To...

Ciągu dalszego nie było, gdyż od słów przeszedłem do czynów i skoczyłem. Najpierw oberwali strażnicy, gdyż mimo skutych rąk i nóg, nadal byłem nieco lepszy w walce wręcz niż oni. Potem dostało się biurku, na końcu genera­łowi. Z tym, że nie do końca. Zdołałem mu tylko rozorać policzek paznokciem, nim reszta obstawy dopadła mnie i powaliła.

I tym razem nie broniłem się, a tylko osłaniałem głowę i krocze. Jedno, bo cenne, drugie, bo delikatne. Od linczu uratował mnie Oliveira, który widocznie nie miał zamiaru pozbawiać się przejmności osobistego rozprawienia się z moją osobą. Paru nie uszkodzonych wojaków trzymało mnie krzepko w pozycji pionowej, a Oliveira wymierzył mi broń między oczy.

- Gadaj, kto chce zabić prezydenta?

- Ja. Tylko nie, że chce, ale właściwie już to zrobiłem. Widzisz szramę na jego policzku? Krwawi?

Zapilote otarł dłonią policzek i z przerażeniem spojrzał na splamione krwią palce.

- Przeszukaliście mnie. - Odzyskałem nieco pewności siebie i mówiłem coraz mniej chrapliwie. - Durnie! Poza maszynkami trzeba było jeszcze użyć głowy, ale do kogo ja to mówię... Widzisz te spiłowane na ostro paznokcie? Są pokryte wirusem, który na tej planecie jest nieznany. Przy całkowitym braku odporności powoduje śmierć w przeciągu czterech godzin. Jesteś chodzącym nieboszczykiem, staru­chu. Słyszysz? Jesteś martwy!


24


Jak sobie łatwo wyobrazić, wywołało to na obecnych odpowiednie wrażenie. Szczególnie zaś na podrapanym prezydencie, którego skóra przybrała rychło ziemisty kolorek. Zatoczył się z jękiem sugerującym, że po ponad dwóch wiekach egzystencji życie definitywnie mu się znudziło i właśnie zamierza nas pożegnać. Ale nie, to było złudzenie. Najwyraźniej wpadł w nałóg istnienia. Należało przejąć inicjatywę.

- Jesteś już trupem, Zapilote. Chyba że dostaniesz w porę antidotum. Bo ono istnieje, masz na to moje słowo. A teraz weźcie stąd tego idiotę z pistoletem.

Zapilote zerwał się jak na sprężynce, złapał Oliveirę za ucho i odciągnął, byle dalej. Pułkownik zawył dziko, upuścił broń (na szczęście nie wypaliła) i złapał się za naderwaną część ciała. Zapilote stanął zaś przede mną, ale z uwagi na fakt, że był wzrostu siedzącego psa, musiał zdrowo zadzierać głowę, by spojrzeć mi w oczy. Nie poprawiło mu to humoru.

- Na kolana go! - warknął, a żołnierze kopniakami zmusili mnie do opadnięcia na klęczki.

Nadal nie mógł wprawdzie patrzeć na mnie z góry, ale zawsze był to postęp.

- Co z antidotum? - wycharczał.

Z gęby zaleciało mu całym polem czosnku, którego nie znoszę, toteż odruchowo usiłowałem się cofnąć. Pozostało jednak opanować odruchy.

- Jeśli w ciągu trzech godzin dostaniesz zastrzyk, będziesz żył - odparłem. - Z wolna pojawiają się pierwsze objawy, jak gorączka, która będzie narastać, aż mózg ci się od niej zagotuje. Zaczną ci drętwieć palce, stopniowo paraliż obejmie całe ciało...

Zawył przenikliwie starczym falsetem i starł drżącą dłonią spływający po twarzy pot. Wrzasnął ponownie i zatoczył się. Zanim zdążył paść jak długi, paru żołnierzy złapało go pod ramiona i ułożyło na fotelu.

- Każ mnie uwolnić. Niech zdejmą mi łańcuchy - rozkazałem. - I niech odejdą wszyscy, poza tą kreaturą, Oliveirą Bezuchym, który jeszcze nam się przyda. Dalej.

Zapilote drżącym głosem potwierdził moje polecenia. Łańcuchy opadły na podłogę, a ja na krzesło, gdzie ułożyłem się jak najwygodniej. Oliveira wciąż przyciskał dłoń do ucha.

- Teraz słuchaj uważnie, bo nie będę powtarzał - zwróciłem się do ofiary edukacji wojskowej. - Weźmiesz ten oto telefon i polecisz uwolnić złapanego wczoraj w nocy więźnia. Ma być żywy i zdrowy, czyli bez obijania mu gnatów na do widzenia. Dostarczą go do apartamentu za­jmowanego przez pana Harapo w Gran Pacajero Hotel w Puerto Azul. Ma otrzymać numer telefonu i odezwać się, gdy będzie już na miejscu. Jeśli zostanę przekonany, że nie próbujecie żadnych oszustw, to powrócimy do sprawy antidotum. Im dłużej będziesz zwlekał...

- Do roboty! - przerwał mi Zapilote.

Oliveira rzucił się do telefonu, a prezydent zaczął na nowo mnie maglować.

- Gdzie jest odtrutka? Gorę!

- Jeszcze parę godzin, tak od razu nie umrzesz, choć przyznaję, że przebieg tej choroby nie należy do miłych. Odtrutka jest w mieście, a zostanie dostarczona po moim uprzednim telefonie. Jak chyba rozumiesz, polecenie to nie zostanie wydane, dopóki nie znajdę się bezpiecznie z dala od ciebie i twoich zbirów.

- Ktoś ty?

- Twoje przeznaczenie, staruszku. Twój wyrok. Ale dość tego. Oliveira już skończył, zatem każ przynieść moje rzeczy, abyśmy potem nie tracili czasu na głupstwa. Osta­tecznie tobie powinno zależeć na tym najbardziej.

- A jaką mam pewność, że dotrzymasz słowa? Że antidotum w ogóle istnieje?

- Żadnej. Ale nie masz wyboru, prawda? Rób lepiej, co każę.

Cała operacja trwała łącznie dwie godziny, w trakcie których Zapilote prawie zapadł w śpiączkę, a to za sprawą rosnącej gorączki. Dwaj lekarze przyboczni robili, co mogli, by ją zahamować, ale niewiele zdołali zdziałać. Prezydent tracił z wolna czucie w rękach i nogach, aż w końcu odezwał się stojący na biurku telefon.

- Di Griz - przedstawiłem się, podnosząc słuchawkę.

- Nic ci nie jest? - rozległ się głos Angeliny.

- Nie. Jak Bolivar?

- Jest tu i właśnie je posiłek regeneracyjny. Możesz kończyć.

- Z przyjemnością.

Odłożyłem słuchawkę i skierowałem się ku drzwiom, nie zaszczycając chorego nawet spojrzeniem. Zgodnie z instrukcją, przez plątaninę korytarzy i schodów odprowadził mnie tylko jeden żołnierz, a na placu Wolności czekał już samochód z pracującym silnikiem. Zaraz pomknąłem na sygnale do heliportu, gdzie wolno mielił już wirnikiem powietrze mój osobisty ciężki helikopter szturmowy z Jamesem w fotelu pilota. Bez zbędnych powitań wystartował, ledwie zapiąłem pasy.

- Udało się, tato! - krzyknął, gdy byliśmy już w po­wietrzu.

- Udało. Podaj im przez radio adres lekarza i leć do domu. To był męczący dzień.

Wzmiankowanemu lekarzowi złożyłem wizytę jeszcze rano, w drodze do presidio, i przekonałem go, by za godziwą opłatą zrezygnował tego dnia z wszelkich innych prac. Dałem mu strzykawkę i przykazałem, by czekał na telefon z wezwaniem. Miał podać zawartość strzykawki osobie, do której zostanie zawieziony. Pomyślałem, że najpewniej przyjmą go w pałacu z pompą i paradą.

W połowie drogi do Castle de la Rosa połączyliśmy się z resztą naszej armady powietrznej, która wystartowała zaraz po zakończeniu mojej rozmowy z Angeliną. Nikomu jakoś nie było spieszno pozostać w bliskim sąsiedztwie słabującego przejściowo prezydenta. Pierwszym obiektem, który dostrzegłem na lądowisku po przyziemieniu, był Bolivar. Nieco posiniaczony i obandażowany tu i ówdzie, ale poza tym w porządku.

- To ślady po nocnej przypychance - uśmiechnął się do mnie. - Ty wyglądasz jeszcze gorzej.

- I tak też będę się czuł za chwilę, jeśli natychmiast nie znajdę się w łóżku. I proszę o solidną porcję czegoś przeciwbólowego.

- Zaraz dostaniesz, mam akurat spory zapas - powie­dział i dal mi zastrzyk. - Mama wszystko mi opowiedzia­ła... Nie wiem, jak ci dziękować...

- To nie dziękuj. Na moim miejscu zrobiłbyś to samo. Zaprowadź mnie teraz do wygodnego fotela, przyrządź jakiegoś leciutkiego drinka, to opowiem ci, jak było w jaskini lwa...

- Nie obejmuj mnie! - zdążyłem wrzasnąć widząc nadbiegającą u rozpostartymi ramionami Angelinę. - Mam chyba złamane trzy żebra i wolę, aby najpierw zajął się tym automed. A to dopiero za chwilę.

Markiz był następny w kolejce, ale James zdołał po­wstrzymać go przed rękoczynami.

- Proponuję przenieść imprezę do środka - zasugero­wałem stanowczo. Zanim pójdę leżeć, mogę jeszcze chwilę posiedzieć.

- Szampana! - polecił de Torres. - I to najlepszego! O dzisiejszym dniu będą kiedyś w szkołach wykładać...

Perspektywa była miła, chociaż zapewne nie dla przy­szłych pokoleń. Zastanowiłem się przy okazji, na jak długo starczy właściwie markizowi szampana, ale musiał mieć najwyraźniej pojemne piwnice.

Fotele były wygodne, kielichy pełne, a szampan zaiste doskonały, toteż historia mojego pobytu w presidio była zapewne nieco bardziej atrakcyjna, niż sam pobyt. Zresztą, takie rzeczy odbiera się subiektywnie...

- ...a potem po prostu wyszedłem, wsiadłem do czeka­jącego samochodu i spotkaliśmy się z Jamesem na lotnisku. To wszystko.

- To się nazywa odwaga! - pochwalił mnie de Tor­res. - Żeby samemu wejść do siedziby morderców...

- Zrobiłbyś to samo dla swojego syna, prawda? - przerwałem mu.

- Oczywiście, ale to nie o mnie mowa, tylko o tobie. No i jeszcze ta trucizna na paznokciach. Toż to szalenie niebezpieczne!

Spojrzał na nas jak na stukniętych, wszyscy bowiem parsknęliśmy śmiechem.

Pierwsza opanowała się Angelina.

- Przepraszam, zapomnieliśmy ci o tym powiedzieć. Nie z ciebie się śmiejemy, ale z Zapilote. Tylko głupiec chodziłby po mieście mając takie świństwo za paznokciami. Poza tym nie ma, nie było i nie będzie żadnej zarazy. Jim zaaplikował prezydentowi mieszaninę różnych prochów, z których jeden powodował gorączkę, inny drętwienie kończyn. Przestały działać po blisko czterech godzinach, czyli akurat po zastrzyku, który składał się ze zwykłego roztworu soli fizjologicznych. Rozumiesz teraz? To był blef! Nie dość, że mój mąż jest bohaterem, ale jeszcze i wspaniałym aktorem!

Opuściłem skromnie głowę. Ale, niestety, Angelina miała rację. To był zresztą długi i męczący dzień, toteż niejakie podbudowanie mojego ego było jak najbardziej na miejscu.


25


W miarę jak ustępowało działanie blokad przeciwbólowych, wieczór stawał się coraz mniej interesujący. Badanie po­twierdziło złamanie trzech żeber. Zastrzyki z szpiku i stymulantów gwarantowały szybkie gojenie, ale dopiero solid­na porcja ronu położyła mnie spać.

Obudziłem się późno, a Angelina pojawiła się dopiero wtedy, gdy byłem przy trzecim kubku kawy.

- Jak się dziś czujemy? - spytała radośnie.

- Nie wiem, jak wy, ale ja mam wrażenie, że koń mnie skopał.

- Biedactwo. - Pocałowała mnie w czoło. - Chłopcy przygotowali niespodziankę, która powinna poprawić ci humor.

W tymże momencie drzwi stanęły otworem i James wtaszczył do środka telewizor. Zaraz za nim pojawił się Bolivar ze stolikiem.

- Nie lubię tej skrzynki - wykrzywiłem się z obrzydze­niem. - A szczególnie durnowatych programów przedśniadaniowych, w sam raz dla półidiotów i całych kretynów.

- No, no, tylko się nie denerwuj - uspokoiła mnie Angelina. - Po pierwsze, mamy już wczesne popołudnie, tutaj to pora obiadowa. A podczas obiadu zwykło się na tej planecie oglądać obszerne wydanie wiadomości.

- Nie jadłem jeszcze obiadu i nie mam co trawić. Nie cierpię wiadomości telewizyjnych!

- Słyszę służbę nadjeżdżającą już z dziewięciodaniowym śniadaniem - oznajmił Bolivar, dając jednocześnie wolny wjazd obficie zastawionym stolikom na kółkach. - A to nie będą normalne wiadomości. Oliveira po swojemu spartolił robotę i po wybuchu pułapki nie szukał już dalej. Przekaźniki są na miejscu i wszystko gra. Założę się, że ten serwis ci się spodoba.

- To zmienia postać rzeczy - ucieszyłem się, biorąc się do jedzenia. - I cofam wszystko, co powiedziałem o wia­domościach. Bywają wręcz porywające. Angelino, kochanie, usiądź obok mnie.

Program, który przewidziano przed wiadomościami, był tak durnowaty, że o mało co parę dań nie wylądowało na ekranie. Była to jakaś śpiewogra reklamująca zalety tutejszej religii, pełna przy tym hipokryzji, nudna i nieżyciowa. Potem pojawiły się jeszcze głupsze i bardziej obrzydliwe zarazem reklamówki jakichś proszków, past, kosmetyków i wszela­kiego innego śmiecia. Nawet najgorsze reklamy kiedyś się jednak kończą i ostatecznie fanfary oznajmiły początek dziennika. Na ekranie zakwitła niebrzydka nawet spikerka i zaczęło się.

- Dobry wieczór panie i panowie, zaczynamy codzienny serwis wiadomości popołudniowych. Ze stolicy donoszą: pan prezydent czuje się dziś znacznie lepiej i wraca do sił po wczorajszym zatruciu pokarmowym. Kochany panie prezydencie, wszyscy tu obecni życzą panu jak najszybszego powrotu do zdrowia... - W tym momencie James przycis­nął coś w nadajniku i ekran poszarzał od zakłóceń.

Po chwili pokazałem się na nim ja (z brodą) oraz markiz, a kobiecy głos (inny od poprzedniego) kontynuował:

- Nie ma co dłużej rozwodzić się nad urojonymi czy rzeczywistymi chorobami wiekowego starca, który dawno już powinien ustąpić miejsca lepszym od siebie. Przedstawiamy państwu młodzieńca, który powinien zostać nowym prezydentem. Oto Sir Hector Harapo wraz z przyszłym wiceprezydentem, markizem de la Rosa. Obaj ci dżentelmeni odbyli właśnie pierwsze spotkanie wyborcze w Puerto Azul. Zakończyło się ono całkowitym sukcesem, i to pomimo prób ze strony skorumpowanej policji pragnącej zakłócić jego przebieg. Pierwszym z całego szeregu tych usiłowań było...

Głos Angeliny komentował film nakręcony podczas zamachu, a ja promieniałem zadowoleniem.

Oczywiście cała audycja stawiała naszych adwersarzy w jak najgorszym świetle, my zaś wychodziliśmy na postacie zgoła anielskie. Nawet jednak najgorsza amatorszczyzna w naszym wykonaniu miała gwarantowane sto procent oglądalności. Była to pierwsza od niepamiętnych czasów jawna krytyka dyktatora i armii. Gdy transmisja się skończyła, zacząłem bić brawo.

- Doskonała robota - pochwaliłem. - Tylko szkoda, że nie widzieliśmy gęby Zapilote, gdy obiad stawał mu kością w gardle. W ten sposób mamy już za sobą okres wstępny, a przed nami jeszcze trzy miesiące do wyborów. Musimy odpowiednio je wykorzystać.

- Nie dając się przy tym zabić - uzupełniła Angelina.

- W rzeczy samej. Aby dotrzeć do wyborców, musimy zapewnić sobie stały dostęp do mediów. Tym razem Centrum zostanie zapewne przeszukane naprawdę dokład­nie i naszą instalację szlag trafi. Kolejne podłączenie jest mało możliwe, chyba że przy wsparciu wojsk pancernych i ciężkiej artylerii. Absurd. Są inne propozycje?

- Przecież to oczywiste - uśmiechnęła się Angelina - trzeba założyć przerywacz w miejscu, które jest naprawdę trudno osiągalne.

- A jakie to miejsce? Może to wczorajsze, ale słabo kojarzę.

- Mama ma rację! - ucieszył się James (jego wczoraj nikt nie bił). - Trzeba założyć maszynki na satelitach telekomunikacyjnych!

Cholera! Sam powinienem na to wpaść. Przez chwilę ogarnęło mnie zniechęcenie.

- Przeglądami i konserwacją zajmuje się firma Radio-difundir SA. Jej siedziba mieści się w porcie kosmicznym koło Puerto Azul. Naprawiają też rządowe satelity meteoro­logiczne. Są małą firmą; tak małą, że posiadają zaledwie jeden zabytkowy prom przerobiony z holownika orbital­nego i dostosowany do pracy z satelitami.

Uśmiechnęliśmy się naprawdę szeroko, ale zaraz przyszło mi do głowy pewne pytanie.

- Chcesz powiedzieć, że na tej planecie jest tylko jeden statek zdolny do lotów poza atmosferą?

- Dokładnie tak. Ochrzcili go ”Populacho”, i jeśli po fakcie wyłączymy go na dłuższy czas z użytku, to minie ładnych kilka miesięcy, nim zdołają go naprawić lub kupić i sprowadzić tu następny.

- A zatem wiemy już, co robić. Potrzebny będzie system przekaźników do zamontowania na każdym sateli­cie. System musi reagować na zakodowany sygnał i musi też być samowystarczalny. W ten sposób będziemy docierać do każdego odbiornika na tej planecie niezależnie od pory dnia i nocy. ”Populacho” natomiast nie ma prawa wznieść się ani na cal, przynajmniej aż do dnia wyborów. Dobrze myślę?

- Owszem - odparła Angelina. - Mam jednak coś do dodania. Walczymy o demokrację, zatem dobrze byłoby zaczął postępować zgodnie z jej zasadami. Na przyszłość nie powinniśmy wtrącać się w ich wiadomości. Należy nadawać albo przed, albo po nich, a wybór pozostawić widowni. Możliwość wyboru to jedna z podstawowych zasad demokracji, prawda?

- A czy to mądrze? - spytałem pełen wątpliwości. - Ci ludzie nie są przyzwyczajeni do wybierania...

- Cokolwiek powiesz, drogi mężu, to wskazane. Wiem, że twoje osobiste przekonania oscylują gdzieś pomiędzy faszyzmem i anarchią. Z tych dwóch skrajności wolę już anarchię, ale gdyby dać mi wybór, opowiem się za demo­kracją. Czy kto ma jeszcze inne zdanie?

Nikt nie miał.

- W takim razie, proponuję wziąć się za szczegółowe planowanie tego przestępstwa mającego posłużyć wolności wyboru i demokracji.

- I kto jest teraz anarchizującym faszystą czy na odwrót? - spytałem złośliwie.

- Na pewno nie my. To, co powiedziałam, dyktowane jest czystym pragmatyzmem, a rezultaty powinny być zbawienne dla wszystkich. No, prawie wszystkich, ale mieszkańcy planety ogólnie na tym nie stracą.

- To powiedz to właścicielom ”Populacho”. Najlepiej w chwili, gdy staną na krawędzi krateru wybitego przez ich prom.

- Są ubezpieczeni. - Nie pozwalała zbić się z tropu. - Sam zawsze twierdzisz, że na porządnym przestępstwie nigdy nikt nie traci, jeśli nie liczyć takich harpagonów, jak urząd skarbowy czy firmy ubezpieczeniowe.

To prawda. Uważałem tak od chwili wkroczenia na szlak Stalowego Szczura.

- W takim razie zgadzamy się, by obecni tu kryształowo czyści demokraci i zdeklarowani zwolennicy praworządno­ści zabrali się za planowanie zniszczenia promu kosmi­cznego - zakończyła z uśmiechem Angelina.


26


- I co? - spytałem, wychylając się przez okno samo­chodu.

- Zamykają luk transportowy - zameldował Bolivar, który siedział na dachu z lornetką. - Właśnie jeden z załogi odłącza kable zasilające, przeszli na własne gene­ratory. Obsługa naziemna odchodzi...

- Doskonale. Złaź i wsiadaj. Zaczynamy!

Na pełnym gazie wypadliśmy z mrocznego hangaru na oświetloną płytę lotniska. Angelina siedziała obok mnie, dzięki czemu mogłem spokojnie ją podziwiać.

- W stroju pielęgniarki wyglądasz tak seksownie, że brakuje ci tylko białego pejcza.

- Naprawdę ci się podobam? - spytała poważnie, ignorując sadomasochistyczną aluzję. - Spódniczka nie jest za krótka?

- Jest odpowiednio krótka - powiedziałem, poklepując ją pieszczotliwie po nodze odzianej w białą pończochę. - Załoga nie będzie mogła oczu od ciebie oderwać. Jesteś najbardziej odciągającym od pracy zjawiskiem na tej planecie.

- Ty też wyglądasz niczego. W tym mundurze z meda­lami i podkręconym wąsem...

Podkręciłem jeszcze bardziej wąsa i zabrzęczałem or­derami.

- Tutaj szanuje się takich. Im więcej autorytetu przypniesz sobie do piersi, tym większy budzisz respekt. Uwaga, jesteśmy. Rozpoczyna się operacja ”Medico”.

Ambulans zahamował z piskiem przy schodni. Równym, sprężystym krokiem, poprawiając pikelhaubę, ruszyłem ku stopniom. Za mną Angelina, a dalej obaj chłopcy w białych uniformach. Dźwigali tajemniczą, biało pomalowaną skrzynię.

Stojący przy śluzie kosmonauta gapił się na nas z otwartą gębą. Dopiero w ostatniej chwili przypomniał sobie, po co go tam ustawiono i zagrodził nam drogę.

- Na pokład nie można - wyjąkał. - Za kilka minut start!

Obejrzałem go uważnie od stóp do głów w sposób rezerwowany zwykle dla karaczanów i stonóg. Gdy na jego obliczu pojawiły się pierwsze oznaki paniki, wyciągnąłem z kieszeni zwój i rozwinąłem mu go przed nosem. Dokument opatrzony był mnóstwem pieczęci, a tekst dla większego efektu, wydrukowany został w kolorach czarnym i czerwonym.

- Widzisz? - spytałem ponuro. - To nakaz kwarantan­ny wydany przez Radę Zdrowia. Teraz prowadź do kapitana.

Poprowadził. Dziwne, gdyby odmówił. Ledwie skręciliś­my w pierwszy załom korytarza, James i Bolivar odstawili pudło i zajęli się zamykaniem śluzy.

W sterowni powitał nas nieco wygłupiony i solidnie poirytowany kapitan.

- Co tu się dzieje? Proszę natychmiast opuścić...

- Pan jest kapitan Diego de Avila - przerwałem. -

Tu jest nakaz wydany przez Radę Zdrowia. Zanim pan wystartuje, załoga musi zostać przebadana.

- Co oni znowu wymyślili? - jęknął. - Ja mam terminy! Muszę wystartować najpóźniej za pół godziny...

- Wystartuje pan, mogę to obiecać. Obu nam na tym zależy. Staramy się powstrzymać wybuch epidemii choroby przywleczonej z innej planety. Perrytonitis...

- Nigdy o niej nie słyszałem.

- No widzi pan, taka jest rzadka. Pierwszymi objawami są gorączka, ślinotok i szczekanie jak pies. Mamy podstawy przypuszczać, że przynajmniej jeden z członków pańskiej załogi jest już zarażony.

- Który?

- Ten - wskazałem na faceta, który nas przyprowa­dził. - Siostro, proszę sprawdzić jego gardło!

Jegomość pisnął i próbował zwiać, ale James i Bolivar byli na miejscu i złapali go wprawnie pod ramiona. Angelina zatkała mu nos i drewnianą łyżeczką przydusiła język w raptownie otwartych ustach.

- Ma silnie zaczerwienione gardło - stwierdziła po chwili.

- Nie jestem chory! - zaprotestował pryskając w koło śliną. - Nic mi nie... - i szczeknął dwukrotnie.

- A nie mówiłem? - mruknąłem. - Zaraz zacznie się łasić i służyć. Łapać go, trzeba mu dać zastrzyk!

Chociaż warczał i wył, bliźniacy zdołali go unieruchomić. Dostał zastrzyk, po którym zasnął. Zabieg ten neutralizował równocześnie działanie narkotyku, którym nasączone było drewienko Angeliny.

- Dopadliśmy go na czas - stwierdziłem, chowając strzykawkę. - A teraz, kapitanie, proszę zwołać resztę załogi. Jak się pan pospieszysz, to wystartujecie na czas.

Pospieszył się. My też. Po kwadransie większość załogi leżała nieprzytomna. Zupełnym przypadkiem epidemia ominęła szkieletową obsługę maszynowni i dyżurną wachtę. Spojrzałem z aprobatą na nasz niewielki oddział, wyjąłem z kieszeni argument strzelecki i skierowałem go na kapitana.

- To jest porwanie - wyjaśniłem mu. - Niech żyje rewolucja!

- Oszalałeś pan? Co pan wyprawiasz?

- Szalony nie jestem, ale bywam okrutny. Reprezen­tujemy Partię Rewolucyjną Czarnego Piątku, Frakcja Popołudnie. Zabijamy chętnie jednych, by uwolnić innych. Niczego się nie boimy. Albo zgodzicie się pokierować tym statkiem, albo zaczniemy was przekonywać. Po kolei.

- Wariat! Prawdziwy wariat! - jęknął. - Dzwonię po policję...

Do słuchawki nie dotarł. Złapałem go za ramiona i obróciłem twarzą do leżących postaci.

- Zabić pierwszego! - poleciłem.

- Egalite at Liberte! - wrzasnął Bolivar, wyciągając z zanadrza rzeźnicki nóż imponującej długości.

Dopadł najbliżej leżącego, przyklęknął mu na piersiach i jednym wprawnym ruchem poderżnął mu gardło. Rozległ się zduszony charkot, a na ścianę trysnęły dwie fontanny krwi. Piekielnie realistyczne.

- Wyrzuć trupa - rozkazałem jeszcze i spojrzałem na kapitana.

Nawet na mnie ta krew wytaczana ze zbiorniczka o cielistej barwie, który Bolivar przykleił do szyi delikwenta przed egzekucją, zrobiła wrażenie. Na kapitanie tym bardziej.

Więcej kłopotów już nie było. Kapitan i jego załoga współpracowali z nami, jeśli nie z ochotą, to co najmniej sprawnie. Nie wzbudzając żadnych podejrzeń na dole wystartowaliśmy w przewidzianym terminie. Gdy zbliżyliś­my się do pierwszego satelity, chłopcy wyciągnęli z białej skrzyni pierwszy z przerywaczy-przekaźników, a ja od­szukałam na planach miejsce, gdzie najlepiej to cudeńko przymocować. Kable miały różnokolorowe koszulki i nie przewidywaliśmy problemów.

- No to do kombinezonów - oznajmiłem.

- Lepiej nich to zrobi któryś z chłopców - zapropo­nowała Angelina. - Twoje żebra nie doszły jeszcze cał­kowicie do siebie.

- Są wystarczająco zaleczone. Nie martw się, zbrzydnie nam to zajęcie, nim oblecimy wszystkie satelity. Pierwszego na wszelki wypadek wolałbym załatwić sam.

- Rozumiem, zależy ci na sławie, a poza tym masz ochotę na mały spacer w przestrzeni.

- Otóż to. Bez odrobiny zabawy życie byłoby takie nudne.

Zabawnie to było tylko za pierwszym razem. Błękitny glob Paradiso-Aqui przesuwał się pode mną niczym wyraźny globus. Popodziwiałem go przez chwilę, potem skierowałem się ku satelicie o szeroko rozpostartych skrzydłach baterii słonecznych. Odnalezienie właściwego miejsca i odsłonięcie właściwej klapki zajęło ledwie chwilę. Wpasowałem cylinder, a kilka ruchów lutownicą zespoliło go z obwodami satelity.

- Gotów do próby - zameldowałem przez radio.

- Próba - odpowiedziały słuchawki i nic się nie stało, jako że trudno jest zobaczyć prąd płynący w instalacjach elektronicznych. - Działa. Przerywa co trzeba i co trzeba dodaje.

Wróciłem na pokład.

Montaż przerywaczy nie był sprawą ani trudną, ani czasochłonną, zmienianie orbit natomiast trwało całe wieki. W efekcie spędziliśmy w górze aż cztery dni, pod koniec których wszyscy byli zmęczeni i nieco podenerwowani.

- Masz worki pod oczami - zauważyła Angelina podając mi butelkę ronu. - Co zresztą pięknie harmonizuje z przekrwionymi oczami.

- Prawie już skończyliśmy, odpoczniemy po powro­cie. - Dopiero co jedliśmy i łyczek ronu nie powinien zostawić trwalszych śladów. Czułem się wyczerpany, gdyż dodatkowo musieliśmy jeszcze przez cały czas pilnować załogi. Bliźniaki wyglądały podobnie jak ja, i jedynie Angelina wydawała się nie zmęczona.

- Ciekawe, jak tam kampania wyborcza? - zaintere­sowała się niespodziewanie.

- Na razie nijak, poza tym, że markiz trzyma fort i codziennie ogłasza komunikaty prasowe, o czym chyba zresztą nikt nie wie. Jak wrócimy i podłączymy się do satelitów, to wszystko szybko się zmieni.

- Denerwuje mnie tak długi brak kontaktu z rzeczywis­tością. - Nalała sobie odrobinę.

- To jedyna szansa. Gdyby siły zła dowiedziały się, co tu robimy, Zapilote spróbowałby zestrzelić wahadłowiec. Na razie, jak długo zgłaszamy się podczas rutynowych seansów łączności, nikt niczego nie podejrzewa. Czym tu się martwić? Do wyborów został jeszcze miesiąc, a to spokojnie wystarczy, by uzyskać dziewięćdziesiąt dziewięć procent głosów.

- Tak, tak. To chyba ze zmęczenia zaczynam tak gderać. Gdy odpocznę, to wszystko wróci do normy. - Spojrzała na mnie podejrzliwie. - Tylko się nie śmiej, bo ci łapy połamię! Mam przeczucie, że dzieje się coś złego.

Przyjrzała mi się jeszcze uważniej, czy przypadkiem nie zdradzam skłonności do chichotania czy czegokolwiek w tym rodzaju, ale byłem jak skała. Potrząsnąłem głową i uniosłem szklankę ronu.

- Ty też się nie śmiej - powiedziałem - ale i ja odczuwam niewytłumaczalny niepokój. Może to przez brak kontaktu. Chociaż z drugiej strony nie wyobrażam sobie co mogłoby pójść nie tak.

- Dowiemy się za kilka godzin - odparła. - A teraz zamień Jamesa na mostku, niech przyjdzie tu coś zjeść.

Zanim zdążyłem wyjść, w drzwiach pojawił się Bolivar. Jeszcze w skafandrze, z hełmem pod pachą.

- Zrobione! - oznajmił. - Ostatni założony już i sprawdzony. Szykuj brodę, tato, bo niedługo wystąpisz przed całą planetą.

- Miło mi słyszeć. Wracamy!

Kapitan, który wciąż miał nas za bandę żądnych krwi morderców, nie ukrywał ulgi, gdy kazałem mu wejść na orbitę powrotną. Chociaż poczęstowany gazem usypiającym wyglądał, jakby żegnał się z życiem. Ale nie, położyłem go tylko spać na czas lądowania. Wysłałem zakodowaną wiadomość i teraz już do mnie tylko należało przeprowadzenie bardzo trudnego zapewne lądowania.

- Trudne lądowania to dla mnie mięta - mruknąłem, wprowadzając nowe koordynaty do komputera.

Przelecieliśmy linię terminatora. Planetę okrywała cienka powłoka chmur. Byliśmy coraz niżej, ale nigdzie nie widać było portu kosmicznego.

- Mam nadzieję, że wykopali tymczasem stosowną dziurę - powiedziała Angelina wyglądając z zainteresowaniem przez iluminator.

- Z pewnością. Na de Torresie można polegać. Miałem rację. Na samym środku łąki w pobliżu zamku widniała mroczna dziura w ziemi, do której prowadził nadawany sygnał radiolatarni. Wyłączyłem go na dwieście jardów przed celem, tę cześć lądowania wolałem przeprowadzić osobiście. Pohukując silnikami wahadłowca przyglądałem się ekranowi radaru i wysokościomierzowi, aż statek wpasował się w wykop. Dotknęliśmy miękko gruntu i wyłączyłem moc.

- Gotowe - oznajmiłem. - Gdy ustawią ściany stodoły, to prom zniknie z ludzkich oczu, jakby nigdy nie istniał. Przynajmniej do wyborów. Załoga zaś straci wol­ność, ale przyda im się taki luksusowy urlop.

Przeszliśmy do śluzy, która wpuściła słoneczny blask. Dźwig dostawiał już trap, przy którym czekał markiz. Przypominający chmurę gradową.

- Tragedia - oświadczył. - Straszna sprawa. Koniec z nami.

Wymieniliśmy z Angeliną porozumiewawcze spojrzenia. Przeczucie?

- Co się stało? - spytałem.

- Nie miałem z wami kontaktu. Cała robota na nic.

- A mógłbyś jeszcze powiedzieć czemu? - wydusiłem z siebie uprzejmym tonem przez zaciśnięte zęby.

- Wybory. Zapilote wprowadził stan wyjątkowy i przy­spieszył wybory. To już jutro rano. Nie zdążymy niczego zrobić. Znów go wybiorą.


27


Kiedy wstrzymuje się oddech, czas dziwnie się dłuży. Ale gdy usiłuje się wygrać wybory, wówczas gna jak ten zając. A nam został ledwie jeden dzień.

Trudno jest przyznać się do porażki komuś, kto nigdy jej nie doświadczył. Zaraz, jakiej porażki?

- To się nie uda! - oświadczyłem. - Tym razem polityczny bankrut się przeliczył.

Obecni przyjęli deklarację z niejakim zdziwieniem. Tylko Bolivar zdobył się na nieśmiałe, ale nader istotne pytanie:

- Ale jak zamierzasz go powstrzymać? Jak? Nie miałem pojęcia.

- Jutro się dowiecie. Lepsi od niego usiłowali już mnie wyślizgać, i jak dotąd, nikomu się nie udało.

Odwróciłem się i odszedłem, zanim zdążyli zasypać mnie kłopotliwymi pytaniami. Co zrobić? To pytanie krążyło po moich płatach czołowych, zaglądało do płata potylicznego, raz nawet zbłądziło do móżdżku. Ale odpowiedzi z tego nie było.

Wróciłem do apartamentu, wziąłem kąpiel, ogoliłem się, umyłem zęby, zjadłem uczciwe śniadanie popite wiaderkiem kawy, w końcu sięgnąłem po omszałą butelkę ronu. Wciąż miałem przed oczami problem, co zrobić z tym pasztetem? I wciąż nic nie przychodziło mi do głowy.

- Cóż - mruknąłem sam do siebie, siadając na bal­konie i podziwiając widok. - Przegrałem wybory.

Dojście do tego budującego wniosku przyniosło mi ulgę i jakby pozbawiło umysł blokady. Ostatecznie przegranie bitwy nie oznacza przegranej wojny, należy się tylko zebrać, przegrupować i wrócić z lepszym planem kolejnego starcia. Pierwszą potyczkę musiałem spisać na straty, niemożliwe bowiem było w ciągu jednego dnia zmienić program komputera zliczającego. Tak naprawdę, tylko to było istotne. Nieważne, ile naprawdę padnie głosów na Harapo, wyniki i tak zostaną sfałszowane zgodnie z życzeniem Zapilote.

Ledwie to sobie uświadomiłem, projekt pomysłu wysunął się nieśmiało z mroków umysłu, nie chciał jakoś jednak dać się skusić, by przeleźć do świadomości. Przespacerowałem się tam i z powrotem, potarłem czoło, popiłem ronu i wykonałem cały szereg dalszych czynności mających pomagać w myśleniu. Któraś z metod musiała być skutecz­na, bo nagle mnie olśniło. Wyciąłem hołubca i złapałem za wideofon.

Trwało chwilę, nim na ekranie pojawił się podskakujący rytmicznie na tle nieba de Torres.

- Co się stało? - spytał poprzez rytmiczny tupot. Wówczas dopiero dotarło do mnie, że wideofon umiesz­czony ma na łęku siodła.

- Małe pytanko. Ta planeta ma w teorii ustrój demo­kratyczny?

- W teorii. Mamy obiecującą wszystko konstytucję i inne takie. Mottem tej planety powinno być: ”Wszystkie chwyty dozwolone”. Każdego można przekupić, wszystko nielegalne można zalegalizować. Ale na papierze faktycznie jesteśmy demokracją...

- Właśnie ten papier mnie teraz interesuje. Gdzie można znaleźć tę konstytucję?

- W bibliotece naturalnie. Jest w banku pamięci i w księdze, która tkwi na stelażu pomiędzy oknami. A po co ona?

- Wkrótce się dowiesz. Dzięki.

Ostrożnie pomknąłem do biblioteki. Ostrożnie, bo na pobliskim tarasie piła akurat kawę reszta mojej rodziny, a było jeszcze zdecydowanie za wcześnie na tłumaczenie czegokolwiek.

Konstytucja była tam, gdzie mnie markiz skierował. Otworzyłem opasły tom i jęknąłem. Składała się z ponad trzech tysięcy stron drobnego druku. Pozostało uciec się do pomocy techniki.

Siadłem do komputera i załadowałem mu konstytucję do pamięci operacyjnej. Potem napisałem prosty program poszukujący, zrobiłem sobie drinka i poczekałem, aż maszynka oddzieli ziarno od plew.

Nie było to łatwe i nie nastąpiło szybko. Konstytucja, nie dość że napisana jak typowy akt prawny, wyjątkowo pokrętnym językiem, to okazała się jeszcze zlepkiem kilku innych dokumentów, których fragmenty posłużyły prezy­dentowi za ściągi. Roiło się tam od powtórzeń i nonsensów, co było zjawiskiem dobrym i złym jednocześnie. Złym, bo komputer dostawał czkawki, dobrym zaś, jako że sprzyjało mojemu planowi. Gdzieś tu musiał być jakiś przydatny dla mnie haczyk.

Zapadł wieczór, zanim trafiłem na potrzebny mi drobiazg. Drugą poprawkę do przypisu odnoszącego się do podpun­ktu. Przeczytałem ją i poczułem miłe ciepło. Przeczytałem powtórnie, tym razem smakując każdy wyraz.

- Eureka! - wrzasnąłem, nie mogąc dłużej opanować radości. - Eureka! - powtórzyłem i włączyłem wokoder komputera, by pokrzyczał ”Eureka!” razem ze mną. W róż­nych tonacjach i na różne melodie. Po chwili w bibliotece rozległ się cały chór ”Eurek!” zwabiając Angelinę, która spojrzała na mnie krytycznie od drzwi.

- Tak sobie myślałam, że masz coś wspólnego z tym domem wariatów. Niech zgadnę. Rozwiązałeś nasze przej­ściowe trudności?

- To był wielki problem, kochanie! - powiedziałem, biorąc ją za ręce i ruszając w tany po pokoju. - Wielki problem, który aż do tej chwili wydawał się nierozwiązywal­ny. Ale nie mów jeszcze nic nikomu, mam słabość do efektownych finałów. Rzecz jest tak prosta, że gdyby tylko przeciwnik się dowiedział, z łatwością pokrzyżowałby nam plany. Ale nie dowie się, lepiej będzie zatem milczeć. Dzisiejszy program będzie tak pomyślany, że Zapilote jeszcze sam dołoży ręki do własnej klęski. Chodźmy do studia!

W głębi serca nie jestem sadystą, nie lubię zatem przery­wać ludziom oglądania telewizji. Musiałem jednak gdzieś wpakować moją audycję, wybrałem więc program, który z nie znanych mi powodów powtarzano tu do znudzenia: odrażający, tasiemcowy serial opisujący dzieje rodziny składającej się ze zboczonych sadystów, którzy prowadzili przytułek dla umysłowo chorych, gdzie można było zostawić trzepniętych krewnych wyjeżdżając na wakacje. Nazywało to się Czyż miłość nie jest potęgą i było oglądane podobno przez sto osiem procent dorosłej widowni. Niektórzy musieli widocznie wgapiać się w te kretyństwa dwukrotnie.

Nagranie było gotowe na czas. Chłopcy sprawdzili instalacje satelitarne. Zamierzaliśmy wysłać sygnał z tale­rzowej anteny na dachu pałacu, najpierw do stacjonarnego satelity bezpośrednio nad nami, skąd miał powędrować do wszystkich innych, by ostatecznie trafić do odbiorników na dole. Dziś czekały telewidzów inne zupełnie atrakcje.

- Jeszcze trzy minuty - powiedział James, ładując kasetę do odtwarzacza. - Nie boisz się, że stracisz publiczność, tato? Mogą wyłączyć telewizory, gdy zamiast filmu pojawią się wiadomości.

- Wykluczone. Wrosną w krzesła. Patrz tylko i słuchaj.

Jak cała planeta długa i szeroka, scenka z naszego salonu powtarzała się we wszystkich domach. Głowa rodziny w fotelu przed odbiornikiem, matka robiąca z boku na drutach lub wypełniająca formularze podatkowe. Dzieci u ich stóp, służba za plecami. Świat wstrzymał oddech w oczekiwaniu na początek serialu.

Już.

Gdy tylko akcja rozwinęła się, czyli rozkwitła sadyzmem, ekran zamrugał i pojawiła się na nim Angelina z mikro­fonem. Była w normalnym wdzianku tutejszych spikerek, w tle zaś miała udaną podróbkę ichniego studia.

- Mam dla państwa straszne wiadomości - powie­działa przerażonym głosem. - Doszło do zabójstwa. Niestety, nie chodzi o tego odrażającego draba Zapilote, na co większość z was zapewne przez chwilę liczyła. Kandydat na prezydenta, Sir Hector Harapo, powie wam zaraz, co się stało. Po tej wiadomości wznowimy nadawanie normalnego programu. Sir Harapo... - Pojawiła się moja brodata twarz i pięść uniesiona i gotowa do uderzenia w stół.

- Czy wiecie, że miał miejsce zamach? - zacząłem. - Zamach na wasze prawo dokonywania wolnego wyboru, prawo samodzielnego zdecydowania, który z kandydatów na urząd prezydenta bardziej nadaje się do sprawowania tej zaszczytnej funkcji. Teraz odebrano wam to prawo. I kto to zrobił? Ta glizda Zapilote! Dotąd unikałem obrzucania błotem przeciwnika, uważając, że nie powinno czynić się tego publicznie, ale to był błąd! Powiem wam, co ten zapchlony szczur dotąd uczynił. Najpierw usiłował uniemożliwić mi kandydowanie, zmieniając po cichu termin rejestracji, ale przeciwdziałałem temu. Potem próbował mnie zabić w trakcie pierwszego spotkania przedwyborczego w Puerto Azul, ale i ta próba mu się nie powiodła. Trudno zresztą spodziewać się czegoś bardziej finezyjnego ze strony osobnika o ilorazie inteligencji pierwotniaka typu panto­felek. Ostatecznie przyspieszył termin wyborów, bym nie miał okazji do dalszych spotkań, by zatkać mi usta, nim opowiem o wszystkich jego zbrodniach i oszustwach, nim naprawdę poznacie mnie! Ale to mu się nie uda!

Przerwałem dla nabrania oddechu, a z taśmy rozbrzmiała głośna owacja. Ucichła, gdy podniosłem rękę.

- Jutro wy, czcigodni wyborcy, będziecie mieli szansę! Weźcie udział w wyborach i głosujcie na Harapo i de Torresa, wówczas bowiem oddacie głosy za wolnością, a Zapilote zapluje się ze złości niczym parszywa ropucha! On nie może wygrać tych wyborów! Razem odeślemy go tam, gdzie jego miejsce, czyli na śmietnik historii! Dziękuję państwu!

Program zakończyły dźwięki marsza i widok powiewają­cych chorągwi.

- Ty chyba nie lubisz tego pana, tato - skomentował Bolivar.

- Jeśli chciałeś go wkurzyć, to chyba ci się udało - dodał James. - Jak dobrze pójdzie, to nie dostaniesz ani głosu.

Bez słowa podszedłem do wiszącego na manekinie unifor­mu oficera-lekarza, odpiąłem najzdobniejszy medal i przypasałem go Jamesowi do koszuli.

- Nagroda za spostrzegawczość - oznajmiłem. - Tra­fiłeś w dziesiątkę.

- Serdeczne dzięki, nie zdejmę go nawet w kąpieli. Ale może zechciałbyś powiedzieć, jak zamierzasz zamienić druzgocącą klęskę w zwycięstwo?

- Obawiam się, że jeszcze przez jakiś czas pozostanie to moją słodką tajemnicą. Moją i twojej matki. Na razie nie wolno mi pisnąć ani słówka, bo nawet te mury mogą jednak mieć uszy. Powiem wam jutro, ledwie wrócimy z głosowania. Jeśli ktoś sam domyśli się do tego czasu, o co chodzi, to zasłuży na następny medal.


28


Dzień wyborów zaczął się mocnym akcentem.

Eksplozja, która wywaliła szyby w wielu oknach zamku, wyrwała mnie z głębokiego snu. Półprzytomny stanąłem przy łóżku w pozycji obronnej i gotów do walki rozejrzałem się w poszukiwaniu przeciwnika.

- Nie jest ci przypadkiem trochę zimno? - spytała po chwili Angelina, ledwo wyglądając spod koca.

- Jest. - Czym prędzej dałem nura pod przykrycie. W tejże chwili zadzwonił telefon.

- To musiała być duża sztuka - oznajmił Bolivar, gdy podniosłem słuchawkę. - Ekran jest tak nastawiony, by przechwytywać wszystko trzy mile od zamku. Najpewniej wystrzelili ją z samolotu, który też dorwaliśmy, ale był za daleko, abyś dosłyszał eksplozję.

- Dzięki za informację - mruknąłem z niesmakiem, wstając ponownie i sięgając po szlafrok.

- Chyba nie oczekiwałeś, że po wczorajszym to prezydent każe posłać ci kwiaty? - zdziwiła się Angelina.

- Nie sądziłem, że wyśle maszynę z pilotem. Dość mam zabijania. - Spojrzałem za okno, gdzie wstawał świt równie szary, jak ja sam. - Nowy prezydent z tym skończy, tak to widzę. Teraz zamów jakieś śniadanie. Czeka nas pracowity dzień.

Dzień spełnił jej oczekiwania. Po śniadaniu i przylepieniu brody wyszliśmy na łąkę za pałacem. Zamiast zwykle zasiedlających ją krów i koni, wyrosło tam miasteczko namiotów. Sam markiz doglądał ich rozstawiania.

- Dzień dobry - powitał nas radośnie. - Namioty są gotowe, tak jak chciałeś, choć nikt nie rozumie, po co nam festyn. Oblewamy przegraną? A może sądzisz, że wygramy?

- Wszystko w swoim czasie, kochany markizie. Wybacz, ale na razie nie puszczę pary z ust. Powiedz tylko ludziom, że nie muszą montować podłóg.

- Namioty mają stać puste?

- Otóż to.

Pozostawiłem go stojącego z nieco głupim wyrazem twarzy. W miarę upływu dnia, coraz częściej spotykałem się zresztą z bardzo podobnymi minami. Chociaż wszyscy byli tu zbyt dobrze wychowani, by mi to powiedzieć, po paru godzinach większość zamkowej służby musiała nabrać przekonania, że dostałem fijoła. Zwariował Szczur, ot co! Póki co tłumiłem tylko chichot i robiłem swoje.

Najważniejszy był oczywiście osobisty udział w głosowa­niu. Lokal wyborczy dla okolicy mieścił się w niewielkim miasteczku Tortosa, ledwie parę mil od majątku markiza. Pojechaliśmy tam w konwoju lśniących limuzyn obwieszo­nych flagami i transparentami o takiej porze, by przybyć akurat na otwarcie lokalu. Na rynku pojawiliśmy się w chwili, gdy ratuszowy zegar wydzwaniał pełną godzinę. Na miejscu zastaliśmy już wcale długą kolejkę oczekujących.

- Niezły początek - ocenił markiz.

- Tylko nie wiadomo, dzięki komu - powiedziałem, wskazując na grupę zwolenników Zapilote kręcącą się obok wejścia. Wymachiwali flagami jego partii w kolorach zgniłej zieleni i bagnistego brązu. Każdemu, kto się nawinął, przypinali znaczek tejże partii, zwanej Radosny Myszołów.

- Wchodzimy na scenę - oznajmiłem, dając znak do wysiadania. Mój pies łańcuchowy, Rodriguez, dreptał mi, jak zwykle, po piętach, obok kroczyli James i Bolivar. Żaden nie miał broni palnej, ale nie zmieniało to w niczym faktu, że byli piekielnie niebezpieczni. W pewnym oddaleniu szła Angelina z kamerą i mikrofonem. - To jest to - mruknąłem. - Kamera, światła, zaczynamy.

Równym krokiem przemierzyliśmy rynek stając nos w nos z burmistrzem i szefem policji. Obaj byli ludźmi Zapilote, aktualnie dość mocno zdenerwowanymi i wygłupionymi.

- Widzę, że łamie się tu prawo - przywitałem ich tonem oskarżyciela, stając równocześnie profilem do ka­mery. - Konstytucja zabrania agitacji wyborczej w odleg­łości mniejszej, niż dwieście jardów od lokalu. Proszę natychmiast odsunąć tych ludzi!

- Ja tu jestem burmistrzem i nikt mi nie będzie roz­kazywał! - pisnął urzędas. - Szefie, niech no pan się tym zajmie!

Policjant był na tyle głupi, że sięgnął po broń. Rodriguez postąpił dwa szybkie kroki, coś gwizdnęło, łupnęło i klap­nęło i okazało się, że gliniarz leży sobie na ziemi jak gdyby nigdy nic. Zwolennicy Zapilote zbili się w ciasną gromadkę, a my ruszyliśmy w ich kierunku. Nie wytrzymali nerwowo, i gdy zostało nam ze dwadzieścia jardów, prysnęli niczym spłoszone kuropatwy.

- Panie burmistrzu, proszę wreszcie otworzyć lokal wyborczy. Minęła już dziewiąta. Czas skończyć z tą farsą - poleciłem.

Ledwie zniknął w ratuszu, czekający radośnie zajęli się wyrzucaniem znaczków partii Zapilote. Moi ludzie starannie odmierzyli dwieście jardów od wejścia i zaczęli rozdawać nasze znaczki przedstawiające białego teriera trzymającego w pysku upolowanego szczura. Zupełnym przypadkiem pysk szczura przypominał do złudzenia facjatę obecnego prezydenta, widać taka już jego uroda. Wszyscy chcieli mieć taki znaczek, nawet ci stojący już blisko wejścia, zrobiło się zatem małe zamieszanie.

- A teraz - zwróciłem się do wyborców - zaczynamy głosowanie.

Wśród okrzyków Harapo prezydentem”, zostaliśmy z markizem przepuszczeni, byśmy mogli oddać głosy jako pierwsi.

Odszukałem moje nazwisko na spisie wyborców, pod­pisałem się w właściwym miejscu i czując na sobie wzrok wszystkich obecnych, wszedłem do budki, w której mieściła się elektroniczna urna. Zasunąłem kotarę i sięgnąłem po dźwignię podpisaną HARAPO. Ponieważ było tylko dwóch kandydatów, były też tylko dwie dźwignie. Pociągnąłem, coś zawarczało i zapalił się napis GŁOS ZAREJEST­ROWANY. Zasłonka odsunęła się automatycznie, wobec czego wyszedłem, ustępując miejsca markizowi.

- Jak to urządzenie działa? - spytałem urzędnika pilnującego list wyborców. Spojrzał w bok udając, że mnie nie dostrzega, ale nie dałem mu szansy. W końcu musiał mnie zauważyć.

- To sama elektronika - powiedział wreszcie. - Pań­ski głos zostaje zapisany w banku pamięci tej maszyny. Gdy głosowanie się skończy, centralny komputer połączy się z tą i ze wszystkimi innym takimi maszynami, odczyta ich zapisy i wprowadzi je do centralnego banku pamięci. Gdy zbierze już wszystkie głosy, obliczy je i poda ostateczne wyniki.

- A skąd wiadomo, że centralny komputer nie oszuka? Ktoś mógłby zaprogramować go na wygraną którejś ze stron.

- To niemożliwe! - powiedział z głębokim przekona­niem. - To byłoby bezprawie. Wygra ten, kto dostanie najwięcej głosów.

- Ten ktoś właśnie stoi przed tobą! - Wyszczerzyłem się i potrząsnąłem jego dłonią. - Mamy historyczny dzień. Kończymy z geriatryczną pijawką, która od pokoleń wysysa krew z mieszkańców tej planety. Zwycięstwo jest nasze!

Żegnany przez wywołaną ową metaforą żywiołową radoś­cią tłumu, wyszliśmy z markizem z budynku, zapakowaliś­my się do samochodów i wróciliśmy do zamku.

- I tyle na razie. Do szóstej, kiedy zamkną lokale, siedzimy jak myszy pod miotłą. Mam nadzieję, że szef kuchni przygotował coś smakowitego.

- Żadnej agitacji? - upewnił się podjrzliwie Bolivar.

- Żadnego zagrzewania wiernych wyborców? - do­rzucił James. - Jeśli tu zostaniemy, wyświadczymy Zapilote przysługę.

- Naprawdę? - spytałem, uśmiechając się tajemni­czo. - Mam wrażenie, że na obiad jest ryba, a ryba dobra jest z białym winem.

Posiłek był zaiste wspaniały i przyznać się muszę nawet do drzemki, jako że zaliczyłem po drodze kilka lampek likieru. Polityka potrafi wymęczyć człowieka. Słońce zwisało już nisko nad horyzontem, gdy otworzyłem wreszcie oczy. Na tle czerwonej tarczy rysowała się pełna gracji sylwetka Angeliny.

- Ale widok! - powiedziałem. - Która godzina?

- Czas wstawać. Powiedziałam chłopcom wszystko. Uradowali się niebotycznie i wyruszyli z konwojem, by zdążyć na czas. Właśnie dochodzi szósta. Zamykają lokale.

- Wspaniale - stwierdziłem, przeciągając się błogo. - Chodźmy posłuchać oficjalnego komunikatu.

Siły ciemności nie marnowały czasu. Właśnie podawano wstępne wyniki. Markiz słuchał ich tuptając nerwowo po pokoju i wygrażając ekranowi pięścią.

- Przewidują miażdżące zwycięstwo. Ten kryminalista sterroryzował elektorat. Bali się głosować przeciwko niemu.

- To o wiele bardziej prozaiczne, markizie. Cała ta elektronika to tylko mydlenie oczu. Kto niby kontroluje centralny komputer? Wynik będzie taki, jakiego Zapilote sobie życzy. Dlatego nie traciliśmy czasu na dalsze wyjazdy w teren.

- Wobec tego przegraliśmy!

- Istnieje poważna szansa, że wygraliśmy. Wszystko zależy od tego, jak dalece wściekł się wczoraj prezydent. O, są wiadomości, na które czekamy!

Na ekranie ukazał się gogusiowaty wazeliniarz wy­machujący do kamery plikiem wydruków komputerowych. Ze wszystkich sił starał się wyglądać na rozentuzjaz­mowanego.

- To cudowne, absolutnie cudowne! Nasz drogi prezy­dent ponownie wygrał przy całkowitym poparciu społeczeń­stwa. Pomimo wysiłków awanturniczych i wywrotowych elementów pragnących zbrukać perfidnymi metodami jego obraz w oczach ukochanego przezeń społeczeństwa... Ale, proszę państwa, oto otrzymałem właśnie końcowe rezultaty, na które wszyscy czekaliśmy!

- Mów do mnie jeszcze - mruknąłem raz i drugi. Zwierzę telewizyjne uśmiechnęło się szeroko, spojrzało na kartę, potem w kamerę.

- Wyniki pochodzą z miasta Tortosa w Regionie Centralnym, gdzie znajduje się siedziba tego indywiduum, de Torresa, który nazywa siebie markizem de la Rosa. Został zresztą wniesiony przeciw niemu zarzut podszywania się pod szlachetnie urodzonego, niemniej chwilowo kan­dydował on na wiceprezydenta u boku recydywisty znanego jako Hector Harapo, który w swojej głupocie uroił sobie, że haniebnymi czynami zdobędzie serca wyborców i zostanie prezydentem. Żyjemy jednak w demokratycznym państwie. Panie i panowie, oto kraj, gdzie z pucybuta stać się można milionerem! Ale ci dwaj nie są wcale uczciwymi pucybutami, wierzcie mi. Mogę tego łatwo dowieść, fakty bowiem nie kłamią! Znów zamachał papierzyskami.

- No dalej, kretynie - warknąłem, i chyba mnie usłyszał.

- Ale nie przedłużajmy tej pełnej napięcia chwili. W Tortosie, gdzie głosowali ci wykolejeńcy, w miejscu, gdzie wraz ze swymi łotrami grozili uczciwym wyborcom chcąc zmusić ich do posłuszeństwa, na terenie, który te łotry uważały za swój własny, rezultaty okazały się inne od ich oczekiwań. Oto one... generał-prezydent Zapilote... pięć tysięcy trzysta dwanaście głosów, podczas gdy na zdrajców, Harapo i de Torresa, padły...

Zawiesił głos, aż w końcu wrzasnął:

...dwa głosy! Głosowali sami na siebie. Nikt inny ich nie poparł! Oto prawdziwa lojalność. Wyniki wciąż spływają, ale nie ulega najmniejszej wątpliwości, że nasz kochany prezydent został wybrany ponownie przez aklamację...

- Skurwiel! - krzyknął markiz, celnym kopem posyła­jąc telewizor do kąta, gdzie aparat dotarł pod postacią części zamiennych. - Sami widzieliśmy, jak ludzie głoso­wali! To wszystko kłamstwa!

- Oczywiście - odparłem. - Nie mogło być inaczej. Włączyłem mikronadajnik, który miałem na ręce.

- Wszystko gotowe - odezwał się głos Bolivara.

- To zaczynajcie. Wyniki są lepsze, niż sądziliśmy. Markiz zmiażdżył obcasem kilka zbyt dużych jeszcze, jak na jego gust, kawałków telewizora i spojrzał na mnie, jakbym nagle zaczął kukać zamiast zegara.

- Niedługo nasze orędzie pójdzie w świat. Niech tylko konwój wróci...

- Konwój?

- Niech wyjaśnię. Zasłużyłeś sobie, by usłyszeć to przed innymi. Zapilote zrobił dokładnie to, czego chcie­liśmy. Opanowany żądzą zemsty, sam podarował nam zwycięstwo!


29


Rzeczywiście wypadało doinformować markiza chwilę wcześniej, niż całą resztę świata. Czym prędzej wyrwałem go ze stuporu (kopał bezmyślnie coraz drobniejsze szczątki odbiornika) i wręczyłem mu wydruk odpowiedniego frag­mentu konstytucji.

- Oto odpowiedź na wszystkie nasze pytania i obawy - powiedziałem. - Czytaj.

Przeczytał. Powoli i uważnie, słowo po słowie. Uśmiechał się przy tym coraz szerzej, aż w końcu wybuchnął serdecznym rechotem, odrzucił papier i wziął się do niedźwiadkowania.

- Jesteś geniuszem! Zaprawdę, powiadam, jesteś geniu­szem! - Nie zaprzeczałem przez grzeczność, niemniej wyzwolić z jego objęć udało mi się dopiero wtedy, gdy wycałował mnie w oba policzki. W ramach niektórych kultur istnieją zwyczaje, których nigdy nie zrozumiem! Od dalszych karesów uwolnił mnie głos Angeliny.

- Konwój jest już na terenie posiadłości, wewnątrz strefy bronionej. Za kilka minut taśmy będą na miejscu.

- Wspaniale! Zaraz włożymy mundury, by na sam koniec dobić przeciwnika!

Zebraliśmy się wszyscy w bibliotece przed nowym telewizorem. Maszyneria gotowa była do transmisji, a wy­łącznik trzymałem w dłoni. Naprzeciwko siebie miałem kamerę, obok opasły markizowy egzemplarz konstytucji. Palec spoczywał w pełnej gotowości na odpowiednim paragrafie. Przez ekran przewijały się sceny entuzjazmu, w który wpadli zwolennicy Zapilote. Istna orgia radości z powodu utrzymania się przy korycie i wszelakiego samozadowolenia. Głos wyciszyliśmy, bo samo oglądanie takiej pornografii było niemal ponad ludzką wytrzymałość.

- Możesz wejść, kiedy tylko zechcesz - poinformowała mnie Angelina.

- I dobrze, bo dość mam tej szmiry. Czekam tylko, aż Wielki Ścierwojad osobiście pojawi się na wizji. O właśnie, czy ktoś może zrobić głośniej?

Spiker zwijał się, jakby dostał orgazmu na sam widok prezydenta, pot lał się z niego strumieniami.

- Tak, proszę państwa, to naprawdę się dzieje... Uniesie­nie sięga kulminacji... Oto ten święty mąż, który już tyle razy poświęcał się dla racji stanu, raz jeszcze staje na czele naszej nawy... Idzie... Tłum szaleje, kobiety mdleją, mężczyźni płaczą. Podnosi dłoń i zaraz zapada cisza. Słychać tylko zdyszane oddechy jego popleczników i odgłosy upadku ciał, bo kobiety wciąż mdleją... Panie i panowie, mieszkańcy Paradiso-Aqui, z prawdziwą i nieustającą przyjemnością zapowiadam prze­mówienie generała-prezydenta, Julio Zapilote!

Na ekranie pojawiła się bardziej niż zwykle obrzydliwa, powiększona bowiem do monstrualnych rozmiarów, gęba dyktatora. Mlasnął i dobył z siebie oślinione słowa.

- Tego właśnie się po was spodziewałem, moi drodzy wyborcy. Wybory się skończyły, a wy wypełniliście swój obywatelski obowiązek i głosowaliście w jedynie słuszny sposób. Słyszeliście, jaki koniec spotkał tego kryminalistę, Hectora Harapo...

Nacisnąłem wyłącznik i w jednej chwili moje oblicze zastąpiło mordę prezydenta.

- Koniec? Ty wypierdku mamuta! Walka dopiero się zaczęła! Czy sądzisz, że możesz oszukiwać wyborców międląc ich głosy w tej twojej maszynce do głosowania i wyciągając stamtąd jedynie spreparowane łgarstwa? Mylisz się. Nadszedł czas rozliczeń. Sam się zdradziłeś! Sam się pogrążyłeś, a to za sprawą zachłanności. Świat pozna teraz twoje oszustwa. Zapraszam do małego miasta, do Tortosy. Oto, jak widzicie na zegarze ratusza, właśnie zamknięto lokal wyborczy...

Mój głos został łagodnie wyciszony, a rolę komentatora przejął James.

- Lokal został zamknięty, a mieszkańcy Tortosy zbie­rają się, by poznać wyniki. Z jakiegoś powodu burmistrz i szef miejscowej policji usiłowali kilka minut temu wy­mknąć się niepostrzeżenie z miasta. Może zresztą są zwolennikami Zapilote. Szef policji jest jeszcze nieprzytom­ny, ale burmistrz aż pali się do rozmowy z nami.

Burmistrz wyglądał jak kupka nieszczęścia, ale obecność Rodrigueza nie dawała mu żadnych szans.

- Proszę powiedzieć nam, panie burmistrzu, czy wybory przebiegały zgodnie z prawem i czy wszystkie głosy zostały zapisane w maszynie?

- Oczywiście, wszystko było wedle prawa. - Spojrzał niespokojnie na plac, który z wolna zapełniał się ludźmi.

- Czy jako burmistrz miasta Tortosa zechce pan nam powiedzieć, czy gromadzący się tu obywatele są mieszkań­cami tego miasta?

- Tak, zapewne większość z nich... Nie jestem pewien...

- Nie jest pan pewien? A jak długo jest pan tu burmistrzem?

- Dwadzieścia dwa lata.

- No to chyba powinien ich pan poznawać.

- Nie znam wszystkich...

- Nie zna pan? Czy może mi pan wskazać kogokolwiek obcego?

- Nikogo takiego nie widzę.

- Ale my musimy być pewni. O, widzę, że szef policji już do nas dołączył. Na pewno nam pomoże. Proszę nam powiedzieć, panie komendancie, jak długo mieszka pan w Tortosie?

- No... od urodzenia... - odparł gliniarz mocno nie­chętnie.

- To dobrze. Czy widzi pan w tym zgromadzeniu kogoś obcego?

Jeszcze bardziej niechętnie rozejrzał się wokół i powiedział, że nie widzi.

- To bardzo dobrze - stwierdził James. - Właśnie ogłaszane są wyniki. Zaraz włączymy głośniki, by wszyscy mogli usłyszeć komunikat.

Burmistrz i komendant dziwnie się skurczyli. Gdy zapo­wiedziano informacje o wynikach wyborów w Tortosie, drgnęli, jakby chcieli prysnąć, ale Rodriguez przypomniał im o swoim istnieniu i zamarli w bezruchu. Za ich plecami wyborcy dawali upust swojemu oburzeniu.

- Słyszycie to? - spytał James. - Czyżby coś było nie tak? Tylko dwa głosy na Hectora Harapo a wszystkie pozostałe na Zapilote. Lepiej będzie, jak to sprawdzimy. - Dobrzy ludzie z Tortosy - jego wzmocniony przez megafony głos przetoczył się nad tłumem. - Mówi do was przedstawiciel Sir Hectora Harapo, który skłonny jest sądzić, że ta świnia u władzy zignorowała wasze głosy i że całe to elektroniczne cudo do głosowania było spreparowane na jego korzyść. Przekonajmy się, jak było naprawdę. Proszę, by każdy, kto głosował na Sir Hectora Harapo, zechciał podnieść rękę. Dziękuję.

Nad rynkiem zapadła cisza, a potem powoli, najpierw z wahaniem, potem z dumą, uniosły się ręce. Las rąk.

- Dobrze. Dziękuje. Proszę opuścić ręce. A teraz poproszę o podniesienie rąk zwolenników Zapilote.

Wszystkie dłonie zniknęły. Oprócz dwóch, które należały do burmistrza i szefa policji.

- Oto jak wygląda prawda na temat głosowania w Tortosie - stwierdził triumfującym tonem James. - Wszyscy, oprócz tych dwóch wyrzutków, zostali oszukani w trakcie tych wyborów. Mamy dowód, że głosy Tortosy zostały sfałszowane. Tutaj wygrał kto inny.

Dałem znak i przełączyłem transmisje na salon. Ciężkim gestem wskazałem na leżące obok tomiszcze.

- Popełniono przestępstwo. Przestępstwo przewidziane w artykule dziewięćset trzecim świętej konstytucji naszej planety. Znaczenie spisanej na tej stronie klauzuli numer siedemdziesiąt dziewięć jest jasne, boleśnie jasne i oczywiste. Pozwólcie, że przeczytam wam ten przepis.

Uniosłem do oczu kopię wspomnianego przepisu i moż­liwie jak najbardziej stentorowym głosem zacząłem:

- W związku ze specyfiką elektronicznego głosowania oraz potrzebą zagwarantowania jak najdokładniejszego zliczania głosów niewidocznych od chwili umieszczenia ich w pamięci maszyny wyborczej, postanawia się, co następuje: Zgodnie z paragrafem dziewiętnastym, artykuł czterdziesty ustawy o wyborach, zagwarantowana musi być jak najdok­ładniejsza kontrola, a jako dodatkową gwarancję prawid­łowości głosowania ustala się, iż jeśli ponad wszelką wątpliwość ustalone zostanie, iż podczas głosowania na prezydenta, zawiodła chociaż jedna maszyna do głosowania lub że zmienione zostały za jej sprawą wyniki wyborów, wszystkie oddane podczas tychże wyborów głosy uznaje się za nieważne i niebyłe. Tym samym dane wybory uznaje się za nieważne i niebyłe. Konieczne jest wówczas rozpisanie w ciągu dwóch tygodni od daty ujawnienia nieprawidłowo­ści nowych niejawnych wyborów z użyciem tradycyjnej metody oddawania i zliczania papierowych głosów wrzucanych do urn. Zwycięzca tych drugich wyborów zostanie wówczas uznany za prezydenta i jego powinnością będzie przeprowadzić szczegółowe śledztwo i ustalić przeczyny nieprawidłowego funkcjonowania maszyn wyborczych jak i usunąć te nieprawidłowości przed wykorzystaniem ich w jakichkowiek następnych wyborach.

Odłożyłem powoli wydruk na księgę i odwróciłem się do kamery.

- Niniejszym uznaję dzisiejsze wybory za nieważne i niebyłe. W ciągu dwóch tygodni od teraz będą miały miejsce nowe wybory. A wówczas, niech wygrywa lepszy.


30


- Cięcie - poleciła Angelina i obecni dali upust rado­ści. - Dopiąłeś swego. - Ucałowała mnie. - Jak i za­opiekowałeś się wyborcami z Tortosy.

- Dla swego jak i dla ich dobra. Właśnie rozkładają śpiwory w namiotach obok zamku. Może nie będzie im tu najwygodniej przez najbliższe dwa tygodnie, ale z pewnością będą za to bezpieczni. Na dodatek zapłaci im się za te przymusowe wakacje. Zdaje się, że pomysł przypadł im do gustu.

- Zapilote nas zignoruje. - De Torres znów popadał w melancholię. - Nie zwróci uwagi na twoje żądanie powtórzenia wyborów. Po jego stronie jest siła.

- Nie odważy się - wyjaśniłem. - Pełny zapis tej audycji jest właśnie transmitowany na planety, z których pochodzi większość przyjeżdżających tu turystów. Możesz być pewien, że są one nawet bardziej niż zainteresowane wynikami naszych wyborów. A bez turystów i ich kredytów gospodarka Paradiso-Aqui runie w ciągu tygodnia.

- Zatem wygraliśmy! - Markiz był dziś skłonny do raptownej zmiany nastroju.

- Jeszcze nie. Musimy wygrać batalię o urny wyborcze, ale tym razem będziemy gotowi. Na każdy jego pomysł, ja mam już gotowe trzy. Walka będzie obejmowała każdy etap wyborów, ale teraz mamy równe szansę.

To były bardzo pracowite dwa tygodnie. Urzędowo zatwierdzone urny zostały wykonane i zapieczętowane przy zachowaniu wszystkich środków ostrożności, co nie miało wpływu na fakt, że bez większego trudu rąbnęliśmy z ich magazynów próbki produktu i wykonaliśmy własne skrzynki. Podobnie rzecz się miała z kartami do głosowania, których wydrukowaliśmy dokładnie tyle samo, ile mennica państwo­wa. Nie miałem pojęcia, do jakich granic posunie się Zapilote, wobec czego wolałem zabezpieczyć się ze wszystkich stron.

Jorge porzucił turystykę i zajął się rekrutacją ochotników do tajnych komitetów wyborczych we wszystkich obwo­dach. Wyposażał ich od razu w środki łączności. Drukarnie na całej planecie wypuszczały stosy moich broszur, dopil­nowaliśmy też, aby w radiu ukazywały się co wieczór nasze serwisy informacyjne. Pierwszy był zawsze kłamliwy dziennik rządowy, zaraz potem szedł nasz, odkręcający łgarstwa i przedstawiający zwykłe aktualności bez politycznego komentarza, co i tak wystarczało, tutaj bowiem sama rzetelna informacja była czymś nowym. Technicy Zapilote robili, co mogli, by zakłócić nasze transmisje, ale wzięliśmy tę możliwość pod uwagę i konstrukcja przekaźników udaremniała ich wysiłki. Gdyby wybory miały być napraw­dę uczciwe, to Zapilote nie miałby żadnych szans.

Pewnym dowodem był fakt, że na trzy dni przed wybo­rami do granic strefy ochronnej podjechała rządowa limu­zyna z jednym pasażerem, kierowcą i gorylem. Zatrzymała się na wezwanie straży, która natychmiast poinformowała mnie o zdarzeniu.

- Przepraszam, Sir Hector, ale chcą rozmawiać osobiś­cie z panem.

- Jak detektory?

- Tylko krótka broń. Żadnych bomb, żadnego promie­niowania.

- Kto jest pasażerem?

- Trudno powiedzieć, sir. Ciemne szyby.

- Wpuśćcie ich. Nie sądzę, żeby miały z tego wyniknąć jakieś kłopoty.

Nie wynikły. Wóz został zatrzymany wśród drzew, z dala od zamku i pod czujnymi oczami Rodrigueza i Bolivara. Kierowca i goryl zostali grzecznie wyprowadzeni i roz­brojeni. Dopiero wtedy do nich podszedłem. Niewielkie, osobiste pole ochronne dodawało mi animuszu.

- Można wysiąść - powiedziałem.

Drzwi uchyliły się powoli i z wnętrza wyjrzała głowa Zapilote. Po kilku chwilach cały prezydent wygramolił się na słoneczko.

- Czemu mam zawdzięczać tę niespodziewaną przyjem­ność? - zapytałem.

- Nie gadaj głupstw, Harapo. Przyjechałem w inte­resach - odwrócił się i sięgnął po coś do wnętrza samo­chodu.

Gdy się odwrócił, spojrzał wprost w wylot lufy mojego pistoletu.

- Odłóż to, cymbale! - warknął nerwowo. - Nie będę przecież próbował zabić cię osobiście. - Wcisnął jakiś guzik na trzymanym w ręku pudełku. - To generator białego szumu. Zagłusza wszelkie urządzenia podsłuchowe i podglą­dy. Nie zależy mi na jakichkolwiek śladach mojej wizyty.

- To mi odpowiada. - Schowałem broń do kabury. - Czego chcesz?

- Dogadać się. Jesteś pierwszym człowiekiem, który od stu siedemdziesięciu lat sprawił mi poważne kłopoty. Doceniam to. Rządzenie zaczynało już stawać się nudne.

- Wątpię, by podzielali ten pogląd wszyscy ci, których kazałeś zatłuc na śmierć.

- Tylko bez tego liberalnego pierdolenia. Nie jesteśmy na masowce. Jest nas tylko dwóch i nie ma sensu mydlić sobie oczu. Ten tłum obchodzi cię przecież tyle samo, co mnie...

- A to skąd przyszło ci do głowy? - Rozmowa stawała się interesująca.

- Bo jesteś politykiem, a jedno, na czym naprawdę zależy politykowi, to zostać wybranym, najpierw raz, potem znów i dalej w nieskończoność. Postawiłeś mi się, jesteś kimś i masz pewność, że nikt o tobie nie zapomni. Pięknie. Czas jednak skończyć zabawę i wziąć się za interesy. Prawda jest taka, że nie będę żył wiecznie...

- Cholera! A to radosna niespodzianka! Zignorował moją radość.

- Leki nie działają już na mnie tak, jak kiedyś, i wkrótce będę musiał odejść. Należy pomyśleć o następcy, a idealnie się do tego nadajesz. Co ty na to?

Rozkaszlał się niespodziewanie i sięgnął do kieszeni po tabletki. To była wspaniała propozycja, według niego, oczywiście. Facet stworzył tu sprawny aparat policyjnego ucisku, dający mu całkowitą władzę nad planetą, a teraz oferował mi to wszystko w spadku i to w nieokreślonej bliżej, ale na pewno niedalekiej przyszłości. Zakładając naturalnie, że dożyłbym owej przyszłości.

- A czego chcesz w zamian?

- Nie strugaj idioty. Przegrasz wybory i pozostaniesz liderem politycznej opozycji. Wszyscy będą przekonani, że jesteś najfajniejszym zjawiskiem, jakie zaistniało na świecie od chwili, gdy wymyślono pierdolenie. Wrażliwe, liberalne duszyczki zaczną garnąć się do ciebie drzwiami i oknami. Zorganizujesz ich w partię i zadbasz, aby nie sprawiali kłopotu. Jeśli trafi się jakiś wywrotowiec, to dasz nam znać i zajmiemy się gościem od ręki. Taki układ może przetrwać i tysiąc lat, a na pewno dłużej, niż ty czy ja. To co, zgoda?

- Nie. Widzę zresztą, że ewentualne wyjaśnienie ci, dlaczego, to byłby ciężki kawałek chleba. Wiesz, ja skłonny jestem wierzyć w sens demokracji...

- Cha, cha!

- Równość wobec prawa...

- I co jeszcze?

- Wolność prasy i przekonań, konieczność dowiedzenia winy, kontrolę nad systemem podatkowym...

- Pokręciło cię? O czym ty, u diabła, mówisz?

- Uprzedzałem cię, że najpewniej nie zrozumiesz. Mó­wiąc twoim językiem, nie interesują mnie obietnice na przyszłość. Chcę władzy. Od razu, i całej. I załatwię każdego, kto stanie mi na drodze. Jasne?

Zapilote westchnął i pociągnął nosem.

- Jestem już stary i łatwo się wzruszam. Sam byłem taki w twoim wieku. Słuchaj, Harapo. Potrzebuję cię po mojej stronie. Przyłącz się, a nie pożałujesz!

- Najpierw cię zabiję!

- Sam bym tak powiedział! - Zapilote wsiadł powoli do samochodu. Nim zamknął drzwi, spojrzał na mnie raz jeszcze. - Ze zrozumiałych powodów nie mogę życzyć ci szczęścia, ale to spotkanie przyniosło mi ulgę. Wiem, że ktoś podobny do mnie będzie kontynuował moje dzieło.

Zamknął drzwi, a ja dałem znak Bolivarowi, by przy­prowadził jego obstawę. Wsiedli i odjechali.

- O co mu chodziło? - spytał Bolivar.

- Chciał podarować mi ten świat. Na razie partnerstwo, potem przejęcie spadku.

- I co? Zgodziłeś się?

- Mój drogi, jestem przestępcą, ale nie zbrodniarzem. Wszystko ma swoje granice. Tacy jak on muszą zniknąć z tego wszechświata. Mogę kogoś pozbawić majątku, ale nigdy życia czy wolności. Tak prawdę mówiąc, to nigdy nie okradłem nikogo konkretnego. Zawsze były to albo kor­poracje, albo jakieś inne molochy opite cudzą krwią i gromadzące niepotrzebne...

- Znam to na pamięć! - jęknął.

- I bardzo dobrze. Wracamy do zamku. Muszę umyć łapy i wypić coś mocniejszego, bo czuję się, jakby mnie robactwo oblazło.


31


W dniu wyborów wstałem ledwie zaczęło świtać. Stojąc w otwartym oknie miałem okazję podziwiać wschód tutej­szego słońca.

- Ćwir, ćwir - odezwała się Angelina, otwierając jedno oko, by z dyzgustem spojrzeć na budzik. - Witamy rannego ptaszka.

- Nie czas się wylegiwać! Dziś piszemy historię, a kon­kretnie to ja ją tworzę!

- Wiesz, gdzie ja mam historię o tej porze? - Naciąg­nęła koce na głowę. - Spadaj.

Podśpiewując sobie radośnie zbiegłem po schodach. Markiz spożywał akurat śniadanie na patio, zatem z ochotą do niego dołączyłem.

- Mamy dziś historyczny dzień - stwierdził.

- Właśnie powiedziałem coś podobnego. - Wychyliliśmy kawą toast za zwycięstwo. Nie trwało długo, a James i Bolivar dołączyli do nas. Jeszcze przed otwarciem lokali wyborczych byliśmy w kontakcie z naszymi grupami terenowymi.

Nie minęły trzy minuty, a już otrzymaliśmy z tuzin wezwań o pomoc. Gdzieś pobito naszych obserwatorów, dwóch innych zastrzelono, odkryto cztery fałszywe listy wyborcze. Robiliśmy co w naszej mocy, ale sił mieliśmy niewiele, teren zaś spory. Już wcześniej zdecydowaliśmy się spisać na straty wieś, koncentrując się na dużych miastach, gdzie naszą najpotężniejszą bronią byli przybysze spoza planety. Kilka największych agencji informacyjnych przy­słało przedstawicieli, ostatecznie poprzednie, sfałszowane wybory przyczyniły temu światu sławy. Brak czasu unie­możliwił im przybycie w większej liczbie. Większość akre­dytowanych dziennikarzy stanowili zatem wolni strzelcy, łącznie czterdziestu trzech.

- Działa - oznajmił Bolivar, kończąc rozmowę radio­wą. - To był dziesiąty okręg w Primoroso. Złapaliśmy ich, jak napychali urnę fałszywymi głosami. Jeden z dzien­nikarzy ma to wszystko na taśmie, będzie odwołanie. Mamy szczęście, że jest takie zainteresowanie.

- Szczęście, mój synu, nie jest nigdy sprawą przypad­ku - poinformowałem go, skromnie spuszczając oczy. - Jest ich tu czterdziestu trzech, bo tylko do tylu zdołałem dotrzeć w dwa tygodnie. Zapłaciliśmy za ich przylot i pobyt, są tu na wakacjach, co zrobią przy okazji, to już ich dodatkowy dochód.

- Powinienem sam na to wpaść - mruknął. - Jeśli można coś załatwić na lewo, to musisz znać ten sposób.

Klepnąłem go w ramię i odwróciłem się, wzruszony. Takie pochwały cenniejsze są od pereł.

W południe zrobiło się naprawdę gorąco. Broniliśmy się, ledwo trzymając gardę. W niektórych miastach przegraliś­my, gdyż zwolennicy Zapilote po prostu zamknęli lokale wyborcze i pod groźbą użycia broni palnej, podmienili urny na własne. Musieliśmy na to pozwolić, gdyż inaczej groziło nam zbytnie rozproszenie sił i utrata wielkich aglomeracji, gdzie jednak wygrywaliśmy. Istniała szansa, by wybory miały jednak coś wspólnego z uczciwością, a ich wynik z wolą głosujących.

W miarę napływania raportów markiz robił się coraz bardziej przygnębiony. Wyłamywał palce, klął pod nosem albo i na głos, a w końcu nie wytrzymał.

- Tak dłużej nie można! Nie wykazujemy żadnej inic­jatywy! Nasi ludzie siedzą i gapią się niewinnie, a potem jest już za późno. Działać zaczynamy dopiero po wykaza­niu, że popełniono przestępstwo, a ten sposób nigdy nie wygramy! Musielibyśmy złapać każdą uciekającą z lewą urną ekipę, czy przeszkodzić każdej bojówce napadającej na lokal, a często nie wiemy nawet, że to się dzieje. Trzeba uderzać, i to mocno! Dlaczego nasi nie strzelając do tych łotrów?

- Mój drogi, gdybyśmy używali ich metod, to z demo­kratycznych wyborów zrobiłaby się rychło zwykła wojna domowa.

- Ta cała demokracja coraz mniej mi się podoba. Masa roboty i żadnych wyników. Prościej już jest rozkazywać chłopom, od razu wiedzą, co mają zrobić. Wiemy, że będziesz lepszym prezydentem, niż ten kawałek gówna, Zapilote. No to czemu nie zrobisz się po prostu prezyden­tem, i po krzyku?

Westchnąłem głęboko. Gonzales de Torres, markiz de la Rosa, miał poglądy osobliwie zbieżne z moimi, ale on nie był zdolny zrozumieć zasad działania demokracji. Pozostało mi liczyć na jego dobre wychowanie i osobisty kodeks moralny.

- Później ci to wszystko wyjaśnię. Póki co musimy zabrać się do podłączenia automatycznego poprawiacza głosów.

- Czego?

- Maszyny, która w wybranych okręgach poda takie wyniki, jakich sobie zażyczymy.

- Możecie to zrobić? To po co ta cała zabawa, po co ci zabici i ranni, po cholerę tak się napraco­waliśmy?

- Bo musimy stworzyć przynajmniej pozory uczci­wych wyborów. Jak zaczniemy od jawnego oszustwa, to skończymy jak Zapilote, a taką ograniczoną machlojkę damy radę ukryć przed wyborcami. Mieszkańcy tego świata ucieszą się, że demokracja działa, a jak raz to chwycą, to już zostanie. Gonitwy za łobuzami umożliwiły nam wyśledzenie większości fałszywych urn, ale sami nie mieszamy się ani do urn, ani do samych kart gło­sowania.

- No to przegramy.

- Nie. Wręcz przeciwnie. Nie będziemy fałszowali urn, a jedynie informacje na temat ich zawartości.

- Zgubiłem się - przyznał de Torres, nalewając sobie ronu. - Ponoć ten specyfik pomaga w myśleniu.

- Też poproszę. Tak naprawdę, jest to śmiesznie proste. Urządzenia już są lub niedługo będą podłączone do linii prowadzących z lokali do siedzib komisji okręgowych.

Pokazałem mu niewielkie pudełko, z którego zwieszały się różnokolorowe kabelki. Markiz przyjrzał mu się scep­tycznie, ale powstrzymał się od komentarzy.

- To cudeńko zaawansowanej technologii pozwala monitorować rozmowy konkretnych abonentów. Gdy głosy zostaną zliczone, komisja przekaże wideofonicznie wyniki. Przechwycimy rozmowę i wprowadzimy dane do twojego wielkiego komputera. Ten stworzy obraz i głos spikera, zamieni go w bity i prześle, gdzie trzeba. My zaś zadbamy, by powiedział, co trzeba. To potrwa ledwie chwilkę.

- Ile dokładnie. Jeśli ktoś się w tym połapie...

- Niecałe cztery milisekundy, czyli cztery tysięczne sekundy. Masz dobry komputer.

- Zrobimy tak ze wszystkimi głosami?

- Nie, to byłoby niemoralne. To, co robimy, jest nielegalne, ale moralnie w porządku. Pewnego dnia wyjaśnię ci bliżej, na czym opieram mój system wartości. Nalej jeszcze trochę ronu, dziękuję. Wracamy do pracy.

Wyniki miały zostać ogłoszone w budynku opery w Primoroso, wielkiej sali, zaprojektowanej kiedyś wła­śnie w tym celu. Co cztery lata wypełniała się co wyżej notowanymi poplecznikami Zapilote. W tym roku było inaczej - na podwyższeniu miast jednego, stanęło dwóch kandydatów, publiczność zaś wcale nie była pewna końca przedstawienia. Zapracowani, odkładaliśmy wyjazd do ostatniej chwili, aż w końcu Angelina z ma­rkizem zmusili nas do zajęcia miejsc w czekającym helikopterze.

- Nie przesadziłeś trochę z tymi ozdóbkami? - spytała Angelina wskazując na mój złotem i medalami kapiący mundur.

- Skądże znowu. Ludzie chcą widowiska i będą je mieli. Prezydent powinien wyglądać jak prezydent. Ru­szamy!

Do miasta polecieliśmy w towarzystwie licznej i ciężko­zbrojnej eskorty. Podobnie wyposażona grupa czekała na nas na lotnisku. Zapilote mógłby jeszcze zasłabnąć z radości na wieść o udanym zamachu, a nie chciałem do tego stopnia narażać jego zdrowia. Wnętrze opery miało być bezpieczne, gdyż wniesienie broni do gmachu było zabronione i niemożliwe. Zapilote miał własne powody, by o to zadbać.

Na podwyższeniu zjawił się przed nami. Na moje radosne powitanie zareagował przekleństwem i splunięciem.

- Nie jest w najlepszym humorze - mruknął de Torres. - Mam nadzieję, że ma po temu powody.

Impreza rozwijała się, szampan płynął strumieniami, oczy obecnych nie odrywały się od wielkiego ekranu, z którego miały paść wyniki. Chwilowo było zero do zera, jak przed każdym normalnym meczem.

Nagle rozległ się dzwon i sala umilkła. Przewodniczący najwyższej komisji zliczającej podszedł do mikrofonu.

- Lokale wyborcze zostały już zamknięte i trwa zliczanie głosów - oznajmił. - Czekamy na pierwsze wyniki. Wzywam Cucarachę. Jesteście gotowi, Cucaracha?

Ekran ożył, ukazując powiększone popiersie urzędnika.

- Oto wyniki z Cucarachy. Na Zapilote szesnaście głosów, na Sir Harapo dziewięćset osiemdziesiąt pięć. Niech żyje Harapo!

Ledwie to krzyknął, rozejrzał się bojaźliwie i zniknął. Markiz pochylił się do mnie.

- Nigdy bym się nie domyślił, że to komputer, a nie przewodniczący - powiedział, osłaniając usta dłonią.

- Lepiej, to był prawdziwy człowiek. I uczciwie ob­liczone głosy uczciwych wyborów. Miejmy nadzieję, że dalej będzie podobnie.

Ale nie było, rzecz jasna. Bojówki Zapilote znały swój fach, zatem głosy układały się często w podobnej proporcji, jak za pierwszym razem, tylko na odwrót. Ogólnie jednak szliśmy łeb w łeb. Liczba zliczonych głosów rosła, napięcie także. Wszędzie tam, gdzie zdołaliśmy zapobiec oszustwom, Teriery pożarły Myszołowy. Jednak przeciwnik był dobry, za dobry. Chwilami my prowadziliśmy o krótki pysk, chwilami oni szli przodem o włos.

- To naprawdę podniecające. Bardziej niż walka by­ków - stwierdził de Torres. - Wzmaga jednak pragnienie. Mam w piersiówce dziewięćdziesięcioletni ron. Masz waść ochotę spróbować?

Nie dałem się prosić i szybko skosztowałem, czy dobry. Markiz też. Zostały już tylko cztery okręgi wy­borcze.

- Czy to nasze? - spytał szeptem de Torres.

- Nie wiem - jęknąłem. - Zgubiłem się! Najpierw prowadził Zapilote, potem ja, przed ostatnim raportem przebijał mnie jednak siedemdziesięcioma pięcio­ma głosami.

- Powinieneś nauczyć się liczyć - syknęła Angelina. - Albo od ręki odstrzelić tego łajzę...

- To demokracja, kotku. Jeden człowiek, jeden głos, sama znasz teorię, a wyniki nieznane są do końca...

- Oto już są! Panie i panowie, otrzymuję właśnie ostatni raport, ten jeden, jedyny, najostatniejszy!

Na ekranie pojawiło się nowe oblicze: ponury, wąsaty facet z okręgu Mien.

- Mam przyjemność przekazać państwu ostatnie wyniki z uzdrowiska zwanego Solysombra, istnego ogrodu, ozdoby naszego południowego wybrzeża... - Publiczność jęknęła, a ja zacisnąłem zęby. - ...oto ostanie wyniki... chwilę, gdzieś tu miałem kartkę...

- Pod mur z nim! - wrzasnął Zapilote, a markiz po raz pierwszy i ostatni raczył zgodzić się z dyktatorem.

- O, znalazłem. Dla naszego ukochanego prezydenta głosów osiemset dziewiętnaście...

- Jesteśmy w tyle o osiemset dziewięćdziesiąt cztery głosy - stwierdziła Angelina. - Jeszcze zdążymy go otruć...

- ...a na tego drugiego kandydata, jak mu tam, o, Harapo, zdarzyło się niestety, że wyżebrał nieco głosów... - Spojrzał na kartkę, wokoło, i coś musiało do niego dotrzeć, bo spocił się nagle jak mysz. - ...osiemset dziewięćdziesiąt sześć głosów.

Tłum oszalał. Zapilote wygrażał mi pięścią, a Angelina usiłowała uszkodzić mi bębenek w uchu.

- Wygrałeś! - wrzeszczała. - Czterema głosami! Obaj wygraliście!

- Sprawiedliwość zwycięża!

Wstałem i pomachałem do publiczności, potem ucałowałem Angelinę, uścisnąłem markiza, zagrałem na nosie wściekające­mu się malowniczo Zapilote i podszedłem do mikrofonu. Musiałem odczekać jeszcze minutę z uniesionymi rękami, nim towarzystwo nieco się uspokoiło. Kamery patrzyły tylko na mnie, a uszy sporej części galaktyki oczekiwały niecierpliwie moich słów. W końcu mogłem przemówić.

- Dziękuję, przyjaciele, dziękuję. Jestem skromnym człowiekiem... - w tym momencie Angelina zaczęła klaskać głośno, co dało początek nowej owacji. Przytakiwałem, uśmiechałem się i czekałem cierpliwie, aż oddadzą mi głos.

- Jak powiedziałem, jestem człowiekiem skromnym, ale wola ludu zdecydowała o moim przeznaczeniu, które podejmę. Obiecuję wam...

Nie jestem pewien, czy słyszałem sam wystrzał, ale impet trafiającej kuli rzucił mnie do tyłu. Głowa opadła mi na pierś, z której tryskała czerwona krew...

Upadłem i zemdlałem...

POSŁOWIE

Możliwe, że są i takie zakątki naszej planety, odległe i zapomniane, w których nie jestem znany. Przedstawiam się zatem, ja, Ricardo Gonzales de Torres Alvarez, markiz de la Rosa. Historycy spisujący dzieje naszej planety poprosili mnie, bym własnymi słowami opisał tamten pamiętny, czarny dzień. Chociaż nie władam najlepiej piórem, uważałem bowiem zawsze pisarstwo za zajęcie niegodne dorosłego mężczyzny, zgodziłem się jednak. Mężczyźni rodu de Torres nigdy nie uchylali się od ciążących na nich obowiązków, niezależnie od ich natury. Zaczynam zatem od miejsca, kiedy cała ta historia się rozpoczęła.

Siedziałem tuż za plecami tego wspaniałego człowieka, wzoru cnót, naukowca i kochającego ojca. Żadna pochwała jego osoby nie będzie przesadzona. Ale to tylko dygresja. Siedziałem obok, gdy przemawiał do publiczności, do całego świata, całej galaktyki, i był to moment naszej największej radości. W wolnych, uczciwych i demokratycz­nych wyborach pokonaliśmy właśnie to zero moralne, Zapilote. Hector został prezydentem, a mnie wybrano na wiceprezydenta. Świat stawał się lepszy.

Wtedy padł strzał. Wymierzono go spod sufitu, z jed­nego z małych okien używanych zapewne przez tech­ników opery. Ujrzałem, jak ukochany przeze mnie czło­wiek zadrżał, gdy trafiła weń kula, potem upadł. W jed­nej chwili byłem przy nim. Żył jeszcze, ale z wolna zamierało światło jego oczu. Schyliłem się i ująłem jego dłoń. Ledwie poczułem jego słaby odzew, gdy poruszył palcami.

- Przyjacielu... - powiedział i zakaszlał, a usta jego zabarwiły się czerwienią krwi. - Mój drogi przyjacielu... Odchodzę. Twoim będzie... podjąć... nasze dzieło... Bądź silny. Obiecaj mi... że zbudujesz świat, o który obaj walczyliśmy...

- Przysięgam, przysięgam - powiedziałem głosem drżącym z żalu. Zamknął oczy, ale musiał usłyszeć mnie jeszcze, bo witająca już śmierć dłoń drgnęła jeszcze, jakby w podzięce, po czym opadła bezwładnie.

Potem jego kochająca żona przybiegła, odepchnęła mnie i podniosła go z siłą, o jaką nigdy bym jej nie podejrzewał.

- To niemożliwe! - krzyknęła, a moje serce bolało wraz z nią. - On nie może umrzeć! Doktora! Pogotowie! Trzeba go ratować!

Wynieśli go, a ja ich nie powstrzymywałem. Lada chwila i tak miała poznać prawdę. Zrozpaczony opadłem na fotel, a wówczas ujrzałem, że dłonie moje zabarwione są czer­wienią krwi tego szlachetnego człowieka. Wyjąłem chustkę i przycisnąłem ją do czerwonych kropel, by wsiąkły w ma­terię, potem złożyłem chustkę zachowując ją na wieczną rzeczy pamiątkę.

Teraz chustka owa leży przede mną, pod hermetycznym kloszem wypełnionym gazem obojętnym, który zachowa tkaninę w całości przez wieczność. Pojemnik stoi obok skrzynki z klejnotami koronnymi, które odnaleziono w pry­watnych apartamentach Zapilote, gdzie ta kreatura wyko­rzystywała je do jakichś własnych, niegodnych praktyk.

Resztę już znacie. Tysiące spośród was uczestniczyły w pogrzebie. Nie zapomnieliśmy o nim. Jego prosty grób odwiedzany jest codziennie przez rzesze obywateli.

Podobnie nie jest dla was tajemnicą los jego wrogów, o nich bowiem pisano potem najczęściej. O tym, jak tłum zerwał się z miejsc i zawołał ”Śmierć despocie” i już zamierzał rzucić się na Zapilote, by rozedrzeć go na sztuki. O tym, jak tyran błagał o litość, jak zląkł się, gdy przyszło spojrzeć śmierci w oczy.

Wówczas zdarzyło się, że wróciła szlachetna żona Harapo i stanęła pomiędzy tłumem a pogardy godnym, roztrzęsio­nym strzępkiem człowieka, którym stał się Zapilote, i unios­ła dłoń, a tłum ucichł, gdy doń przemówiła.

- Słuchajcie mnie mieszkańcy Paradiso-Aqui, słuchajcie. Mój drogi mąż nie żyje. Ale nie odrzucajcie tego, za co umarł. Nawet teraz nie zapominajcie, że istnieje prawo. Ukarzcie Zapilote za jego zbrodnie, ale nie zabijajcie go. Mój mąż pogardzał morderstwem, a zatem nie popełniajcie go w jego imieniu. Dziękuję wam.

Nie wstydzę się przyznać, że miałem wówczas łzy w oczach. Niczyje oczy nie pozostały suche w całej sali. Nawet Zapilote łkał poruszony, że nie zabiją go od razu.

Wdowa po Sir Harapo opuściła Paradiso-Aqui zaraz następnego dnia. Zbyt wiele przypominało jej tu męża. Widziałem, jak wchodziła do statku kosmicznego. Obróciła się raz, pomachała nam, i zniknęła we wnętrzu. Za nią poszli dwaj młodzi ludzie, James i Bolivar. Pozostawili tu wszystko, zabierając tylko kilka sztuk bagażu. Śluza za­trzasnęła się i więcej ich już nie widziałem.

Reszta znajduje się w każdym podręczniku historii. Chociaż nie pragnąłem wcale obejmować urzędu prezyden­ta, nie mogłem odmówić prośbie umierającego. Poświęciłem wam całe swoje siły, a większość z was uznała, że dobrze wam służyłem. To daje satysfakcję. Wyrzutki, które gnębiły ten świat, są już daleko. Osądzono ich podczas jawnego procesu i uznano za winnych. Nasza prośba do Między­gwiezdnej Ligi Sprawiedliwości spotkała się z pozytywną odpowiedzią i, jak wszyscy wiecie, zostali oni przewiezieni na planetę więzienną zwaną Calabozo. Pozbyliśmy się wszystkich skorumpowanych sędziów i policjantów. Wszystkich Ultimados, którzy przez dwa stulecia byli postrachem tego świata. Doznaliśmy oczyszczenia. Wszyscy skazani żyją nadal, ale muszą teraz walczyć o swe przetrwanie. Na Calabozo nie ma strażników, jedynie kilka robotów, klimat planety jest surowy, a przyroda dzika. Są panami własnego losu, nie mogą uciec. Z całą pewności zasłużyli sobie na takie traktowanie.

Tutaj kończy się moja opowieść. Jako prezydent byłem człowiekiem znacznie lepszym, niż kiedykolwiek dotąd. Ten świat stał się lepszym. Jemu jesteśmy winni wdzięcz­ność. Na zawsze pozostanie w naszej pamięci. Dziękuję ci, drogi przyjacielu, i żegnaj.

JESZCZE JEDNO POSŁOWIE

Jak to mówią, trudno jest zabić Stalowego Szczura, ale i on się czasem męczy. Pojęcia nie miałem, jakie to pamiątki zabrała Angelina z pałacu de Torresa i skarbca Zapilote, ale nie ulegało wątpliwości, że jeszcze trochę, a torby wyrwą mi ramiona ze stawów. Wdrapałem się w końcu po trapie w ślad za nią i bliźniakami, wtaczając się w zaciszne wnętrze wielkiego pasażerskiego liniowca. Poczekałem jeszcze na szczęk drzwi śluzy, by upuścić wreszcie bagaże i wyprostować grzbiet.

- James i Bolivar - jęknąłem. - Czy ktoś z was mógłby pomóc staremu ojcu i zatargać te cholerne toboły do kabiny?

Przeciągnąłem się przy wtórze głośnego chrzęstu kości. Co za ulga. Nagle dostrzegłem dwóch pasażerów dziwnie kwapiących się w moją stronę. Złapałem torby, omal wyrywając je Bolivarowi.

- Nie, młody panie. Dopóki stary Jim żyje, nie będziesz nosił ciężarów na tym statku. Tędy, proszę pani, pokażę wam wasze kabiny.

Potuptałem z rodziną za plecami. Gdy drzwi kabiny zamknęły się za nami, cisnąłem przeklęte ciężary gdzie popadło i jęknąłem.

- Biedaku. - Angelina podprowadziła moją chrzęsz­czącą osobę do fotela. - Odpocznij, a ja poszukam czegoś na wzmocnienie.

Z ulgą odkleiłem siwe wąsy i takież brwi, zrzuciłem siwą perukę, ona zaś zajęła się walizą. Wieko odskoczyło, ukazując rzędy ciemnych butelek starannie zabezpieczonych przed wszelkim nieszczęściem. Podała mi z dumą pierwszą z nich.

- Stuletni ron. Mały prezencik z Paradiso-Aqui, który chyba poprawi ci humor. Naleję ci kapkę, trzeba sprawdzić, jak zniósł transport.

- Światło mego życia! - Naprawdę się ucieszyłem. - Jesteś dla mnie za dobra. - Nalała. Niebo w gębie.

- Czasami też tak myślę. Ale choć tyle mogłam dla ciebie zrobić po pogrzebie.

- Ładnie wyszło, prawda? To był dobry strzał, James. Trafić tak prosto w środek worka z krwią. Wolałbym tylko, żebyś na przyszłość użył słabszego ładunku miotają­cego. Mimo kamizelki kuloodpornej czuję się, jakby mnie koń kopnął.

- Przykro mi, ale to było dwieście dziewięć jardów. Potrzebna mi była płaska trajektoria lotu pocisku, inaczej mógłbym spudłować. Swoją drogą, to medale wspaniale wskazują cel.

- Skończyło się dobrze, a to najważniejsze - stwier­dziłem, delektując się złocistym płynem. - Nie miałeś kłopotów ze zniknięciem?

Pytań miałem sporo, a dopiero teraz pojawiła się pierwsza od chwili zamachu okazja, by porozmawiać spokojnie.

- Żadnych. Bolivar pognał schodami, więc dołączyłem do niego zostawiając broń przy okienku, i razem po­prowadziliśmy pościg za zamachowcem. Żeby było śmiesz­niej, w pewnej chwili dołączył do nas twój dobry znajomy, pułkownik Oliveira. Udało nam się wmanewrować go w spokojny i cichy zaułek...

- Kochany pułkownik! Przekazaliście mu moje po­zdrowienia?

- Owszem. Roboty na więziennej planecie mają zdjąć mu gips dopiero za miesiąc.

- Coraz lepiej. Oglądałem wiadomości i przyznaję, że pogrzeb robił wrażenie. Potwornie realistyczny. Prawie przekonali mnie, że ktoś leży w trumnie.

- Bo i leżał - odezwała się nagle poważna Angelina. - Wiadomości były złe i dobre. Złe, bo jednym z za­strzelonych podczas wyborów był nasz najlepszy człowiek w Primoroso. Adolfo, szuler, który pomógł odnaleźć wiele fałszywych urn. Ultimados go załatwili. Trafił do tego samego szpitala, co ty, zmarł kilka minut później. Nie udało się odnaleźć jego przyjaciół, a zatem skorzystaliśmy ze sposobności.

- Biedny Adolfo. Nie grał zbyt dobrze w karty. Niech spoczywa w pokoju. - Wypiłem w milczeniu toast za jego pamięć. - A te dobre wiadomości?

Obaj chłopcy nagle posmutnieli, za to Angelina po­weselała.

- Jorge i Flavia wreszcie się pobrali. Od lat byli zaręczeni, ale przysięgli sobie, że pobiorą się dopiero w wolnym świecie.

- Jakie to romantyczne. Przykro mi, chłopaki, ale galaktyka pełna jest panienek. A co z prawdziwym Sir Hectorem?

- Wszystko zgodnie z twoimi instrukcjami - wyjaśnił Bolivar. - Nafaszerowaliśmy go kosztownymi anty-geriatrykami Zapilote, zgoliliśmy mu brodę i zrobiliśmy lifting twarzy. Wygląda teraz o trzydzieści lat młodziej i mógłby być własnym synem. Wrócił już do laboratorium, by ”podjąć pracę ojca tam, gdzie on ją przerwał”. Wciąż niezbyt rozumie, co właściwie się stało, ale rodzina dobrze się o niego troszczy.

- To była naprawdę udana operacja. Wszystkie wątki zamknięte, źli chłopcy wylądowali w pierdlu, dobry markiz na scenie, a pokój i dobrobyt zapanują teraz w Paradiso-Aqui. Miły, niewielki epizod w walce z niesprawied­liwością i nudą.

- Dobra okazja do toastu - stwierdziła Angelina, otwierając szampana. - Jeszcze jeden kieliszek i idziemy spać.

- Jak to się zmiesza z ronem... - powiedziałem, przyjmując szkło.

Unieśliśmy kielichy i wypiliśmy do dna.

Miło było pozostawać żywym w tak miłym wszechświecie, szczególnie z rodzinką, jak moja. W tym momencie szampan uderzył mi do głowy. Najpierw się tam zakotłowało, potem zaburczało nieco niżej i w końcu eksplodowało. Angelina miała racje, należało iść spać.

Naturalnie dopiero po osuszeniu butelki.

1* Patrz ”Stalowy Szczur i piąta kolumna” (przyp. tłum.).

2 Patrz ”Stalowy Szczur ocala świat” (przyp. tłum.).


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Harrison Harry SSR 03 Stalowy szczur ocala swiat (rtf)
Harrison Harry SSR 07 Stalowy Szczur i piata kolumna (rtf)
Harrison Harry SSR 08 Stalowy Szczur śpiewa bluesa (rtf)
Harrison Harry SSR 04 Stalowy Szczur idzie do wojska (rtf)
Harrison Harry SSR 10 Stalowy Szczur wstepuje do cyrku (rtf)
Harrison Harry SSR 09 Stalowy Szczur idzie do piekla (rtf)
Harrison Harry SSz 05 Stalowy Szczur ocala świat
Harrison Harry Zlote lata Stalowego Szczura (rtf)
Harrison Harry SSz 10 Stalowy Szczur śpiewa bluesa
Harrison Harry SSz 03 Stalowy Szczur idzie do wojska
Harrison Harry SSz 11 Stalowy Szczur idzie do piekła
Harrison Harry SSz 06 Stalowy Szczur i piąta kolumna
Harrison Harry Zlote Lata Stalowego Szczura
Harrison, Harry SSR 05 The Stainless Steel Rat for President
Harrison Harry SSR 02 Zemsta Stalowego Szczura (rtf)
Harrison Harry SSR 06 Narodziny Stalowego Szczura (rtf)
Harrison Harry Stalowy Szczur 05 Stalowy Szczur Ocala Swiat
Harry Harrison Cykl Stalowy Szczur (05) Stalowy Szczur ocala Świat
Harrison Harry 7 Stalowy Szczur prezydentem

więcej podobnych podstron