H
ARRY
H
ARRISON
S
TALOWY
S
ZCZUR PREZYDENTEM
Tytuł oryginału: THE STAINLESS STEEL RAT FOR PRESIDENT
Copyright 1982 by Harry Harrison Ali rights reserved
For the Polish edition Copyright 1994 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
SPIS TRE´SCI
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
2
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
4
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
8
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
13
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
20
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
24
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
30
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
34
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
39
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
43
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
48
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
53
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
59
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
65
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
71
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
75
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
79
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
84
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
89
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
93
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
97
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 102
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 107
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 111
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 117
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 121
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 125
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 131
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 135
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 140
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 144
2
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 148
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 153
. . . . . . . . . . . . . . . . . . 156
Rozdział 1
— Mo˙ze wzniosłaby´s jaki´s toast? — spytałem patrz ˛ac uwa˙znie kelnerowi na
r˛ece.
Nic nie poradz˛e, ˙ze nie mam zaufania do kelnerów w trakcie rozlewania trun-
ków, niezale˙znie od tego czy, jak ten tu, serwuj ˛a szampana, czy spirytus. Ku ich
rado´sci, a mojemu utrapieniu, im wychodzi zwykle sze´s´c setek z półlitrówki, ja
za´s potem za to płac˛e.
— Naturalnie — odparła Angelina unosz ˛ac kielich. — Za mojego m˛e˙za, Jima
di Griz, któremu ponownie udało si˛e ocali´c ´swiat.
Przyznaj˛e, ˙ze mnie wzruszyła, szczególnie przy słowie „ponownie”. Jako oso-
b˛e z natury skromn ˛a i nie´smiał ˛a zawsze wzruszały mnie wyrazy uznania kierowa-
ne całkiem obiektywnie pod adresem moich uzdolnie´n. Zwłaszcza gdy wygłaszał
je kto´s tak czaruj ˛acy i bezwzgl˛edny zarazem, jak moja Angelina, z której opini ˛a
nie licz ˛a si˛e jedynie durnie i samobójcy. Fakt, ˙ze brała udział (i to nader aktyw-
nie) w misji ratowania galaktyki przed obcymi powodował, ˙ze tym wi˛eksz ˛a wag˛e
przywi ˛azywałem do jej zdania
— Jeste´s zbyt uprzejma — wymamrotałem — ale prawda zawsze wychodzi
na jaw. Tak w ogóle, to patrz ˛ac na spraw˛e z pewnej perspektywy, była to całkiem
miła awantura.
Stukn˛eli´smy si˛e szkłem i wychylili´smy jego zawarto´s´c. Zerkaj ˛ac ponad ra-
mieniem Angeliny, podziwiałem pomara´nczowe sło´nce Blodgett, zachodz ˛ace za
purpurowy horyzont i odbijaj ˛ace si˛e karminowo od płyn ˛acego za drzwiami restau-
racji kanału. Ponadto rejestrowałem par˛e typków siedz ˛acych przy drzwiach i od
dobrego kwadransa wgapiaj ˛acych si˛e nachalnie w nasz stolik. Poj˛ecia nie mia-
łem, kim byli, ale nie w ˛atpiłem, ˙ze pod prawymi pachami targali w przepoconych
kaburach całkiem pot˛e˙zne gnaty.
Nie miało to zreszt ˛a ˙zadnego wpływu na sytuacj˛e. Nie po to zaprosiłem własn ˛a
˙zon˛e na kolacj˛e, by jakie´s platfusowate goryle psuły mi wieczór. Lokal był cał-
kiem przyjemny, szampan wr˛ecz doskonały, a pieczony mamut wprost wyborny.
Zapadł zmierzch, miejscowy kwartet zacz ˛ał przygrywa´c z cicha, a kawa i koniak
1
Patrz „Stalowy Szczur i pi ˛ata kolumna” (przyp. tłum.)
4
doskonale wpływały na trawienie. Angelina poprawiła makija˙z i przegl ˛adaj ˛ac si˛e
w małym lusterku spytała spokojnie:
— Wiesz, ˙ze przy wej´sciu siedzi para oprychów, którzy zjawili si˛e zaraz po
nas i przez cały czas si˛e na nas gapi ˛a?
Westchn ˛ałem sm˛etnie i wyci ˛agn ˛ałem etui na cygara.
— Wolałem ci o nich nie wspomina´c; mogłaby´s straci´c apetyt.
— Nonsens! Dodali tylko troch˛e smaczku posiłkowi.
— To si˛e nazywa „˙zona doskonała” — u´smiechn ˛ałem si˛e zapalaj ˛ac cygaro. —
Ta planeta wieje nud ˛a. Jakiekolwiek wydarzenia mog ˛a tylko poprawi´c sytuacj˛e.
— Ciesz˛e si˛e, ˙ze masz dobry humor — odparła, zamykaj ˛ac puderniczk˛e —
bo id ˛a do nas. Od czego zaczynamy? To tylko wieczorowa torebka, wi˛ec nie mam
zbyt du˙zych zapasów amunicji. Wiesz, granaty dymne, bomby hukowe i inne takie
duperelki. . .
— I to wszystko? — zdumiałem si˛e szczerze.
— Przecie˙z mówi˛e, ˙ze same duperele, o masz: szminka typu pistolet jedno-
strzałowy. Zasi˛eg ledwie pi˛e´cdziesi ˛at jardów. I inne takie. . .
— A ju˙z my´slałem, ze co´s ci si˛e stało i faktycznie masz tylko granaty! — ode-
tchn ˛ałem. — T ˛apark ˛asam si˛e zajm˛e, troch˛e ruchu dobrze mi zrobi po ob˙zarstwie.
— Czwóreczka, mój drogi — poprawiła mnie z u´smiechem. — Masz za ple-
cami jeszcze park˛e kole˙zków tych tam. . .
— ˙Zaden problem.
Byli ju˙z blisko, ja za´s poczułem ulg˛e. Tak t˛epe mordy mogli mie´c jedynie
przedstawiciele kilku profesji, na przykład zakonnicy, ale równie zaawansowane
płaskostopie i ci˛e˙zki chód miewali jedynie gliniarze. Kryminali´sci w liczbie czte-
rech mogliby sprawi´c pewne kłopoty, lokalni stró˙ze prawa w równej sile potrafili
dostarczy´c jedynie rozrywki. Kroki ucichły i najbardziej nad˛ety z gromadki stan ˛ał
przede mn ˛a, wyci ˛agn ˛ał w pocie czoła zapewne ryt ˛a w złocie odznak˛e, ozdobion ˛a
dla wi˛ekszego efektu kilkoma szlachetnymi kamieniami, i podetkn ˛ał mi j ˛a pod
nos.
— Jestem kapitan Kretin z policji Blodgett, a ty, jak s ˛adz˛e, jeste´s osobnikiem
operuj ˛acym pod ksyw ˛a Stalowy Szczur. . .
Ksywa! Jakbym był pospolitym rzezimieszkiem! A˙z mn ˛a zatrz˛esło z oburze-
nia. Poza tym, cho´c nie lubi˛e nadmiernie sformalizowanych postaci ˙zycia spo-
łecznego, to nachalnie u˙zywaj ˛acy drugiej osoby gliniarz nigdy nie zdobywał mo-
jej sympatii. Bez słowa skruszyłem mu pod nosem cygaro, w którym ukryta była
fiolka z gazem nasennym. Zanim run ˛ał na stół, zabrałem mu jeszcze odznak˛e.
Ostatecznie to on sam usiłował mi j ˛a nachalnie podarowa´c. I to przy ´swiadkach.
Dopełniwszy powinno´sci dobrego samarytanina i uło˙zywszy kapitana (mógł
si˛e przecie˙z pokaleczy´c przy upadku, biedaczek), zerwałem si˛e i z półobrotu r ˛ab-
n ˛ałem jego kole˙zk˛e palcem wskazuj ˛acym pod ucho. Znajduj ˛acy si˛e w tym miejscu
splot nerwowy wykazuje si˛e du˙z ˛a wra˙zliwo´sci ˛a na urazy. Słabe nawet uderzenie
5
powoduje u ka˙zdego normalnie zbudowanego człowieka natychmiastow ˛a utrat˛e
przytomno´sci. Gliniarz nie odbiegał od normy i szybko spocz ˛ał na swym prze-
ło˙zonym. Tego ju˙z nasz stolik nie wytrzymał: z brz˛ekiem i trzaskiem run ˛ał na
posadzk˛e.
— Dwadzie´scia dwa! — krzykn ˛ałem ruszaj ˛ac galopem ku kuchni. Policja po-
licj ˛a, ale co b˛edzie, jak rusz ˛a kelnerzy!
Z drzwi prowadz ˛acych do kuchni wyłoniło si˛e dwóch mundurowych, nast˛epni
dwaj zakwitli w głównym wyj´sciu. Ocalała dwójka naszych go´sci niemal rzuciła
si˛e im na szyj˛e.
— Zdrada! — wrzasn ˛ałem, uruchamiaj ˛ac wmontowanego w klamr˛e pasa krzy-
kacza.
Miłe to i niegro´zne urz ˛adzenie emituje ultrad´zwi˛eki wywołuj ˛ace uczucie stra-
chu w najbli˙zszym otoczeniu, tote˙z mojemu krzykowi zawtórowało kilka auten-
tycznych wrzasków przera˙zenia i w lokalu rozp˛etało si˛e pandemonium. O nic
innego mi nie chodziło. Jako cel numer dwa wybrałem kotar˛e osłaniaj ˛ac ˛a drzwi
przeciwpo˙zarowe.
I znów czterech mundurowych. To ju˙z stawało si˛e nudne. Czy musieli na mój
wieczór autorski przychodzi´c od razu pełn ˛a obsad ˛a komisariatu?
Wskoczyłem na długi stół bankietowy i pognałem ku panoramicznemu oknu,
wymijaj ˛ac zastaw˛e stołow ˛a ze zr˛eczno´sci ˛a, o któr ˛a si˛e nawet nie podejrzewałem.
Wtórowały mi coraz intensywniejsze wrzaski spanikowanych go´sci. Zatrzymałem
si˛e plecami do okna i rozejrzałem po sali. Ładna akcja! Co najmniej pół tuzi-
na stró˙zów prawa blokowało wszystkie drzwi, drugie tyle usiłowało si˛e do mnie
zbli˙zy´c.
— Ju˙z lepsi od was próbowali złapa´c Jima di Griz! — rykn ˛ałem. — Lepsza
´smier´c ni˙z niewola!
To ostatnie dodałem po sekundzie namysłu. Od czasu do czasu miewam po˙za-
łowania godn ˛a skłonno´s´c do efektownych wej´s´c i wyj´s´c. Posłałem jeszcze Ange-
linie całusa.
— Oto koniec sagi o Stalowym Szczurze! — dodałem głosem lektora ko´ncz ˛a-
cego bajk˛e i skoczyłem do tyłu.
Nim okrzyk zd ˛a˙zył przebrzmie´c, rozległ si˛e brz˛ek p˛ekaj ˛acego szkła, a ja wy-
padłem w mrok nocy. Jeszcze lec ˛ac przekr˛eciłem si˛e tak, aby wpa´s´c do kanału
ze splecionymi r˛ekami nad głow ˛a. Zanurkowałem i, nie próbuj ˛ac wypłyn ˛a´c, prze-
byłem dobre dwadzie´scia jardów. Gdy przebiłem wreszcie powierzchni˛e wody,
skrywała mnie zbawcza ciemno´s´c, a wokół panowała cisza.
Było to przyjemne zako´nczenie miłego wieczoru i przyznaj˛e, ˙ze nuciłem so-
bie pod nosem płyn ˛ac wolnym crawlem do brzegu. Cho´c na par˛e chwil udało mi
si˛e o˙zywi´c t˛e nudn ˛a planet˛e i zapewni´c cz˛e´sci mieszka´nców zaj˛ecie na czas dłu˙z-
szy. Policja b˛edzie mogła wypisywa´c tak drogie sercu ka˙zdego urz˛edasa s ˛a˙zniste
raporty, dziennikarze cho´c nie b˛ed ˛a musieli wymy´sla´c wiadomo´sci na pierwsze
6
strony, a społecze´nstwo zostanie pora˙zone wstrz ˛asaj ˛acymi relacjami ze specjalnej
akcji sił policyjnych. Na dobr ˛a spraw˛e wychodziłem na dobroczy´nc˛e tego zadu-
pia, a nie na przest˛epc˛e. Niestety, sprawiedliwo´s´c jest czym´s unikatowym na tym
padole i liczy´c mogłem jedynie na zrozumienie najbli˙zszych.
„Dwadzie´scia dwa” oznaczało numer kryjówki. Na wszelki wypadek mieli-
´smy ich na Blodgett kilkana´scie. Ta akurat była parterowym domkiem w pew-
nej podejrzanej, jak na t˛e planet˛e, dzielnicy, w której moje przemoczone ubranie
nie powinno budzi´c sensacji, na wszelki wypadek jednak u˙zyłem tajnego wej-
´scia mieszcz ˛acego si˛e w publicznej toalecie. W samym domu mój szlak od szafy
(gdzie było wej´scie) do łazienki (gdzie był prysznic) znaczyły porozrzucane sztu-
ki garderoby. Gor ˛aca woda szybko wróciła mi ch˛e´c do ˙zycia.
Gdy Angelina weszła normalnymi drzwiami, mokre ubranie suszyło si˛e w su-
szarce, a ja odziany w suche rzeczy popijałem lecznicz ˛a siedemdziesi˛eciokonn ˛a
antygrypin˛e i zastanawiałem si˛e, czyby nie zapali´c cygara.
— Efektowne wyj´scie — powiedziała od progu.
— Miałem nadziej˛e, ˙ze ci si˛e spodoba — przyznałem skromnie. — Zapomnia-
ła´s zamkn ˛a´c za sob ˛a drzwi.
— Nie zapomniałam, kochanie — odparła, a na progu stan˛eła znana mi ju˙z
dru˙zyna z tutejszego komisariatu.
— I ty, Brutusie? — wrzasn ˛ałem zrywaj ˛ac si˛e na nogi.
— Zaraz ci wszystko wyja´sni˛e — odparła podchodz ˛ac.
— Zdrada! Pogadamy o tym w odpowiednim czasie! — odwrzasn ˛ałem, rzu-
caj ˛ac si˛e ku drzwiom awaryjnym ukrytym w boazerii.
Zanim tam dotarłem, moja droga ˙zona podstawiła mi nog˛e i run ˛ałem jak długi
na dywan, a na mnie zwaliło si˛e czterech mundurowych. Na pocz ˛atek. Nast˛epni
majaczyli ju˙z w sieni.
Rozdział 2
Jestem dobry w walce wr˛ecz, ale nie a˙z tak. Przeciwko sobie miałem nie tylko
liczb˛e, ale i wag˛e przeciwników. Zanim udało mi si˛e znokautowa´c pierwszy kwar-
tet, obsiedli mnie ju˙z nast˛epni. Jeden złapał za kostk˛e, inny wczepił we włosy, i tak
dalej, i tak dalej. Krótko mówi ˛ac, padłem niczym chrz ˛aszcz pod natarciem mró-
wek. Ledwie udało mi si˛e uwolni´c dło´n i rzuci´c Angelinie zdobyczn ˛a odznak˛e.
— Masz — rykn ˛ałem. — Zasłu˙zyła´s na ni ˛a! Ale nie na pami ˛atk˛e! To nagroda
za zdrad˛e, za gorliw ˛a współprac˛e z policj ˛a!
— Urocze — stwierdziła łapi ˛ac j ˛a w locie i podchodz ˛ac bli˙zej. — A to twoja
nagroda za brak zaufania do własnej ˙zony.
Z tymi słowami r ˛abn˛eła mnie w szcz˛ek˛e, a kopyto w r˛eku miała zawsze.
— Pu´s´ccie go — usłyszałem z oddali poprzez szum odległych galaktyk i po-
czułem, ˙ze faktycznie mnie puszczaj ˛a. Prosto na ziemi˛e.
Gdy po dłu˙zszej chwili znów zacz ˛ałem rozró˙znia´c szczegóły otoczenia, do-
strzegłem, jak Angelina wr˛ecza złot ˛ablach˛e znajomemu pyszałkowi w garniturze.
— To jest kapitan Kretin, który dzi´s wieczorem próbował z tob ˛a porozma-
wia´c — poinformowała mnie lodowatym tonem. — Gotów jeste´s posłucha´c go
w ko´ncu?
Wymamrotałem co´s ogólnie niezrozumiałego i czołganiem przez pełzanie do-
tarłem do najbli˙zszego krzesła. Wdrapałem si˛e na nie i trzymaj ˛ac si˛e za szcz˛ek˛e
doszedłem do wniosku, ˙ze posiadanie ˙zony nie zawsze jest miłym do´swiadcze-
niem.
— Jak ju˙z wyja´sniłem pa´nskiej mał˙zonce, mister di Griz, chcieliby´smy jedy-
nie prosi´c pana o pomoc w ´sledztwie — odezwał si˛e, znacznie uprzejmiej ni˙z za
pierwszym razem, kapitan o d´zwi˛ecznym nazwisku. — Znale´zli´smy zamordowa-
nego człowie. . .
— To nie ja! Nie było mnie w tym czasie w mie´scie! ˙Z ˛adam adwokata. . .
— Kochanie! Posłuchaj tego miłego policjanta — przerwała mi z naciskiem
Angelina, a sposób, w jaki powiedziała „kochanie” skutecznie przyprawił o para-
li˙z moje struny głosowe. Z do´swiadczenia wiedziałem, ˙ze sprowokowana, Ange-
lina zdolna jest do wszystkiego. Teraz wła´snie wygl ˛adała na sprowokowan ˛a.
8
— Nie zrozumiał mnie pan. — Kretin skorzystał z chwili ciszy. — Nikt pana
nie oskar˙za o morderstwo, chcieli´smy jedynie prosi´c o pomoc w rozwi ˛azaniu owej
zagadki. To pierwsze zabójstwo, jakie mamy na Blodgett od stu trzynastu lat i, ˙ze
tak powiem, brak nam do´swiadczenia w tak powa˙znych sprawach.
Rozumowanie było logicznie spójne i trudno mu było co´s zarzuci´c. Kretin
wyj ˛ał z kieszeni notes i ci ˛agn ˛ał monotonnym głosem.
— Dzi´s, około trzynastej, otrzymali´smy meldunek o zamieszaniu w dzielnicy
Zaytown, niedaleko od domu, który pa´nstwo wynajmujecie. Zgodnie z zeznania-
mi ´swiadków, z miejsca przest˛epstwa zbiegło trzech m˛e˙zczyzn, a policja odnalazła
pchni˛et ˛a kilkakrotnie no˙zem ofiar˛e, która zmarła nie odzyskuj ˛ac przytomno´sci.
M˛e˙zczyzna nie miał portfela ani ˙zadnego identyfikatora, mordercy za´s opró˙znili
mu dokładnie kieszenie. Jednak˙ze w trakcie sekcji znaleziono w jego ustach ten
oto kawałek papieru. — Podał mi nosz ˛ac ˛a ´slady zmi˛ecia kartk˛e, na której ko´slawo
wypisano:
ZDALOFY ˙ZD ˙ZÓR
— Orłem w ortografii to on nie był — mrukn ˛ałem, nadal otumaniony po „na-
grodzie” Angeliny.
— Genialna spostrzegawczo´s´c — warkn˛eła zagl ˛adaj ˛ac mi przez rami˛e.
— Przyj˛eli´smy robocz ˛a teori˛e, ˙ze ofiara próbowała si˛e z panem skontakto-
wa´c i połkn˛eła, albo raczej próbowała połkn ˛a´c, ow ˛a kartk˛e, by ukry´c jej istnienie
przed atakuj ˛acymi — ci ˛agn ˛ał oficer nie zra˙zony nasz ˛a uprzejmo´sci ˛a. — Oto jego
zdj˛ecie. Chcieliby´smy ustali´c w pierwszej kolejno´sci to˙zsamo´s´c zabitego.
Podał mi kolorowy kartonik. Całym wysiłkiem woli zogniskowałem spojrze-
nie na udanym nawet hologramie. Wszystko na nic. Nie znałem faceta.
— To ciekawa historia — stwierdziłem uprzejmie — ale pierwszy raz widz˛e
go na oczy.
Nie bardzo chcieli mi wierzy´c, nie mieli jednak wyboru. Przekonani najwy-
ra´zniej, i˙z ł˙z˛e w ˙zywe oczy, zadali jeszcze cał ˛a seri˛e bezsensownych pyta´n (otrzy-
muj ˛ac w zamian kilka równie bezsensownych odpowiedzi) i wyszli, wynosz ˛ac ze
sob ˛a trzech kumpli, którzy nie odzyskali jeszcze przytomno´sci. Ja za´s skierowa-
łem si˛e do barku, by przyrz ˛adzi´c jaki´s rozs ˛adny napitek.
Nale˙zał mi si˛e. Gdy odwróciłem si˛e ze szklaneczkami w dłoniach, o cal od
´zrenicy mojego lewego oka dostrzegłem koniec ostrza do´s´c długiego i nieprzy-
jemnie wygl ˛adaj ˛acego kuchennego no˙za.
— Przejd´zmy do rzeczy — oznajmiła z u´smiechem (nadal lodowatym) Ange-
lina. — Co miałe´s dokładnie na my´sli nazywaj ˛ac moje post˛epowanie zdrad ˛a?
— Kochanie! — sapn ˛ałem daj ˛ac krok w tył i opieraj ˛ac si˛e o kontuar.
Nó˙z przesun ˛ał si˛e płynnie, nadal pozostaj ˛ac jednak w bezpo´srednim s ˛asiedz-
twie mojego oka. ´Sciekaj ˛ace po plecach krople zimnego potu dodały mi elokwen-
cji.
9
— Gdy zjawiła´s si˛e z policj ˛a, pomy´slałem, ˙ze zmuszono ci˛e do współpracy.
Nazwałem ci˛e zdrajczyni ˛a, by´s miała alibi. Znasz mnie przecie˙z. Czy s ˛adzisz, ˙ze
naprawd˛e tak uwa˙zam? ˙Ze zrobiłem to w innym celu, ni˙z ochronienie ciebie na
wypadek mojego aresztowania?
— Och, Jim! — Nó˙z (na szcz˛e´scie) wypadł jej z dłoni i obj˛eła mnie, ja za´s
zostałem zmuszony do rozpaczliwej ˙zonglerki szkłem, by nie zmarnowa´c drinków
na jej plecach.
— No, tak ju˙z lepiej — wysapałem, z trudem łapi ˛ac powietrze po długim
i gor ˛acym pocałunku. — Drobne nieporozumienie. Chod´z, napijemy si˛e i zasta-
nowimy, o co tu biega.
— Powiedziałe´s im prawd˛e? Rzeczywi´scie nie widziałe´s nigdy tego go´scia?
— Wiem, ˙ze po raz pierwszy złamałem własn ˛a zasad˛e, ale faktycznie powie-
działem im prawd˛e, co i tak w niczym im nie pomogło. Nigdy dot ˛ad nie widziałem
jegomo´scia.
— Wobec tego trzeba si˛e dowiedzie´c, kto to jest, a raczej kim był — oznajmi-
ła, wyci ˛agaj ˛ac hologram zza oparcia kanapy. — Zabrałam go Kretinowi, gdy si˛e
˙zegnał. To sprawa Korpusu, a nie lokalnej policji. Zaraz skontaktuj˛e si˛e z tutej-
szym agentem.
Naturalnie miała racj˛e, sprawa bez dwóch zda´n musiała si˛ega´c poza Blod-
gett. Prowincjonalna nuda jak nic sprzyja rozwojowi biurokracji i to tej najgor-
szej, nader uporz ˛adkowanej. Skoro tutejsza policja nie potrafiła zidentyfikowa´c
ofiary, nale˙zało zwróci´c si˛e do legendarnego i nadrz˛ednego wobec policji wszyst-
kich planet organu, znanego jako Korpus Specjalny. Ja za´s byłem najwa˙zniejszym
członkiem tej organizacji.
— Potrzebujemy wi˛ecej danych ni˙z tylko to — stwierdziłem, oddaj ˛ac jej holo-
gram. — Umów si˛e tu z agentem, a ja wróc˛e za godzin˛e ze wszystkim, co znajd˛e.
Kostnica miejska mie´sciła si˛e niedaleko (co mówiło wiele o reputacji dziel-
nicy) i była naturalnie tak licho zabezpieczona, ˙ze niemal nie zwalniaj ˛ac kroku
otworzyłem wytrychem tylne drzwi i wszedłem do ´srodka. Obdukcja nic nie dała,
spodziewałem si˛e tego zreszt ˛a. To był naprawd˛e dobry hologram. W kilkana´scie
sekund pobrałem próbki skóry, włosów i brudu spod paznokci. Potem odszukałem
odzie˙z denata i zebrałem drobiny pyłu z podeszew butów. Odło˙zyłem wszystko na
miejsce i wyszedłem t ˛a sam ˛a drog ˛a, nie wzbudzaj ˛ac niczyjego zainteresowania.
Do domu wróciłem przez frontowe drzwi w chwili, gdy agent Korpusu wchodził
przez szaf˛e.
— Ładna dzi´s pogoda, mister di Griz — powitał mnie, zamykaj ˛ac drzwi me-
bla.
— Na Blodgett zawsze jest ładnie, dlatego mam do´s´c tego miejsca. Kiedy
idzie nast˛epna przesyłka do sztabu?
— Za kilka godzin. Normalna cotygodniowa poczta, sam j ˛a zawo˙z˛e.
10
— Doskonale. Przy okazji we´zmiesz ten pojemnik z próbkami i przeka˙zesz
go chłopcom w laboratorium. Tu masz zdj˛ecie zgasłego.
Chc˛e wiedzie´c, kto to był, sk ˛ad pochodził i tak dalej. Cokolwiek znajd ˛a. No
i jeszcze wszystko o miejscu jego pochodzenia, ale to ju˙z nie z laboratorium. Facet
mnie szukał, ja za´s go nie znam i bardzo mnie ciekawi, kogo i dlaczego nagle tak
zainteresowałem.
*
*
*
Odpowied´z przyszła w rekordowym tempie. Ju˙z po trzech minutach gong przy
drzwiach naszego oficjalnego mieszkania oznajmił go´scia, którym był wierny
Charlie. Wpu´sciłem go i si˛egn ˛ałem po zabezpieczony hermetycznie pojemnik. Ku
memu zdumieniu, kurier cofn ˛ał si˛e, przygryzaj ˛ac nerwowo doln ˛a warg˛e. Warkn ˛a-
łem ostrzegawczo i biedak omal nie zemdlał.
— Dostałem rozkazy, mister di Griz. . . — wyj ˛akał pospiesznie. — Osobi´scie
od samego Inskippa. . .
— I có˙z ta stara pierdoła kazała ci przekaza´c?
— ˙Ze sfałszował pan czeki i pobrał z tajnego konta Korpusu siedemdziesi ˛at
pi˛e´c tysi˛ecy kredytów, które najpierw musi pan zwróci´c! I ˙ze bez tego nie udzieli
˙zadnych informacji nie rokuj ˛acemu szans na reedukacj˛e łobuzowi, który. . .
— Jak powiedziałe´s? — spytałem robi ˛ac krok do przodu.
— To nie ja! — pisn ˛ał rozpaczliwie, odskakuj ˛ac. — To Inskipp! Ja tylko cytuj˛e
jego słowa, tak jak mi kazał!
— Posła´ncy przynosz ˛acy złe wie´sci maj ˛a do mnie pecha — oznajmiłem mu
chłodno, ale zanim mogłem wprowadzi´c słowa w czyn, pojawiła si˛e nagle pomi˛e-
dzy nami Angelina.
— Tu jest czek na pieni ˛adze, które po˙zyczyli´smy z konta, co było zreszt ˛a
spowodowane pomyłk ˛aw naliczeniu wysoko´sci naszych poborów — powiedziała
spokojnie, podaj ˛ac mu czek. — Teraz wszystko w porz ˛adku?
— Jasne! Sam czasem tak robi˛e — przyznał pospiesznie Charlie i czym pr˛e-
dzej dał jej pojemnik. — Gdyby pani była uprzejma odda´c to m˛e˙zowi, to ja ju˙z
pójd˛e. Mam jeszcze sporo zaj˛e´c. Do zobaczenia.
Czym pr˛edzej wycofał si˛e ocieraj ˛ac r˛ekawem pot z czoła, a ja odebrałem
pojemnik od Angeliny, ignoruj ˛ac jej w´sciekłe spojrzenia. Przyło˙zyłem kciuk do
zamka i pojemnik otworzył si˛e ukazuj ˛ac ekranik, z którego w´sciekle spojrzała
na mnie znana g˛eba. Gdyby Angelina nie przechwyciła baga˙zu, niechybnie r ˛ab-
n ˛ałby o podłog˛e. Dzi˛eki przytomno´sci jej umysłu cało´s´c rychło wyl ˛adowała na
stole i Inskipp mógł wreszcie zabra´c głos. Wykrzywiał si˛e przy tym szkaradnie
i potrz ˛asał jakim´s ´swistkiem.
— Do cholery, przesta´n kra´s´c fors˛e organizacji, di Griz! Dajesz zły przykład
innym. Oddałe´s ostatni ˛a kwot˛e, wi˛ec masz okazj˛e mnie posłucha´c, ale zapami˛etaj
11
sobie na przyszło´s´c, ˙ze gdyby nie nasze zainteresowanie Paraiso-Aqui, to fig˛e by´s
dostał, a nie informacje!
— Czym? — spytałem zapominaj ˛ac, ˙ze to nagranie.
— Teraz jak ci˛e znam zadałe´s pewnie głupie pytanie w stylu „czym” albo „co
to jest” — u´smiechn˛eło si˛e szeroko zło´sliwe oblicze Inskippa. — Wi˛ec ci powiem:
to ojczysta planeta go´scia, który tak ci˛e interesuje. Co wi˛ecej: chc˛e, ˙zeby´s tam
poleciał i dokładnie sobie t˛e ojczyzn˛e obejrzał, a potem natychmiast si˛e u mnie
zameldował. Jak przeczytasz dokumenty w pojemniku, to od razu zrozumiesz,
dlaczego nas ta planeta interesuje.
Ekranik pociemniał i zjechał w dół, a zamek w dnie pojemnika zazgrzytał
i odskoczył. Naszym oczom ukazała si˛e wypchana koperta.
— Ciekawe — mrukn ˛ałem przegl ˛adaj ˛ac jej zawarto´s´c. — Coraz ciekawsze. . .
— A to dlaczego? — zainteresowała si˛e Angelina.
— Bo nie do´s´c, ˙ze nie znam człowieka, który zgin ˛ał próbuj ˛ac si˛e ze mn ˛askon-
taktowa´c, to w dodatku nic nie wiem o ´swiecie, z którego pochodzi.
— Có˙z. . . wypadałoby zmieni´c ten stan rzeczy, prawda?
— Te˙z racja. Wyj ˛atkowo zamierzam dokładnie wypełni´c instrukcj˛e Inskippa.
Tym razem interesuje nas dokładnie to samo, czyli informacje o tej tajemniczej
planecie.
U´smiechn˛eli´smy si˛e do siebie doskonale wiedz ˛ac, ˙ze nuda i lenistwo dobiegły
ko´nca. Zaczynało si˛e co´s nadzwyczaj ciekawego, cho´c ˙zadne z nas nie wiedziało
dokładnie, co wła´sciwie nas czeka.
Rozdział 3
Prospekt reklamowy był ci˛e˙zki i ciepły w dotyku, a napis na okładce ´swiecił
pełnym samozadowolenia blaskiem.
— Przyb ˛ad´z do słonecznej doskonało´sci wakacyjnego ´swiata Paraiso-Aqui —
przeczytałem na głos.
— Paraiso-Aqui zostało zasiedlone w trakcie pierwszego etapu galaktycznej
ekspansji i dopiero niedawno odkryto je ponownie. Godne uwagi z powodu hoł-
dowania najbardziej skorumpowanej formie rz ˛adów w znanej galaktyce — zacy-
towała Angelina, przegl ˛adaj ˛ac cie´nsz ˛a ni˙z folder i oprawn ˛a w czer´n ksi ˛a˙zeczk˛e.
— Łagodnie okre´slaj ˛ac mamy tu do czynienia z niejak ˛arozbie˙zno´sci ˛azda´n —
stwierdziłem, zacieraj ˛ac r˛ece.
— Bulionu, sir? — spytał robot-steward, kłaniaj ˛ac si˛e w pas.
— To si˛e nie nadaje nawet do k ˛apieli, ty cybernetyczny palancie. Ale mo˙zesz
poda´c alteria´nski Panther Sweat on the rocks. Albo lepiej dwa. . .
— Jeden — poprawiła mnie Angelina. — Dla mnie bulion.
— Tak jest, madam. Doskonały wybór. Jestem zaszczycony — zagulgotał ten
kretyn anodowy ´slini ˛ac si˛e i rado´sci i zacieraj ˛ac łapki.
Na moje nieszcz˛e´scie oddalił si˛e zbyt szybko, abym mógł go kopn ˛a´c. Niena-
widziłem go gor ˛aco i serdecznie, podobnie jak bandy rozszczebiotanych turystów
zebranych w hallu i całego kapi ˛acego od bezgu´scia i obłudy statku pasa˙zerskie-
go obsługuj ˛acego Luksusow ˛a Tur˛e po Rajskiej Planecie. Bo tak si˛e nazywała ta
krety´nska wycieczka. Tury´sci nie do´s´c ˙ze byli rozszczebiotani i głupi, to jeszcze
wystrojeni jak diabeł na Zielone ´Swi ˛atki; od krótkiego nawet spojrzenia bolały
nie tylko oczy, ale i z˛eby.
— Kochanie, jeste´smy ubrani dokładnie w ten sam sposób — zwróciła mi
uwag˛e Angelina; najwidoczniej cholera tak mnie poniosła, ˙ze powiedziałem gło-
´sno, co my´sl˛e.
Owszem, miała racj˛e: ubrany byłem w jasnozielon ˛a koszul˛e z krótkimi r˛e-
kawami, ozdobion ˛a wielkimi purpurowo˙zółtymi kwiatkami oraz fioletowe szorty
w takie˙z same kwiatki, tyle ˙ze pomara´nczowoczarne. Angelina miała na sobie
komplecik z gatunku „szał daltonisty”, cho´c przyzna´c nale˙zało, ˙ze upiorny strój
wygl ˛adał na niej znacznie lepiej ni˙z na mnie. Na dobitk˛e włosy mieli´smy zrobione
13
według najnowszej wakacyjnej mody, czyli złote loczki z zielonymi ko´ncówka-
mi. Czułbym si˛e jak sko´nczony kretyn, gdyby nie jeden drobiazg: wszyscy tutejsi
tury´sci odziani byli równie obrzydliwie. Przebranie było doskonałe, ale ile ono
mnie kosztowało! Widok mojego odbicia w lustrze przyprawiał mnie o niestraw-
no´s´c. Otworzyłem folder na chybił trafił, by zaj ˛a´c czym´s buntuj ˛ace si˛e poczucie
dobrego smaku. Ujrzałem, jak barwna fotografia złotej pla˙zy nagle o˙zyła. Fale
ze słyszalnym pluskiem uderzały łagodnie o brzeg, a powietrze wypełnił rze´ski
aromat morza.
— Szcz˛e´sliwi mieszka´ncy sp˛edzaj ˛a rado´snie i beztrosko czas na zabawach
w´sród dojrzałych owoców i łagodnych ryb. — Co za idiota to pisał?!
— Mieszka´ncy ˙zyj ˛a w warunkach przypominaj ˛acych niewolnictwo, a ˙zebrac-
two i epidemie s ˛a na porz ˛adku dziennym — dodała cicho Angelina konsultuj ˛ac
si˛e z czarn ˛a ksi ˛a˙zeczk ˛a. — Rz ˛adz ˛acy od lat dyktator sprawuje władz˛e absolutn ˛a.
— Trzydzie´sci minut do l ˛adowania! — oznajmiły szeptem gło´sniki, wywołu-
j ˛ac nagłe o˙zywienie pyskatych ponad miar˛e pasa˙zerów.
Z du˙z ˛a satysfakcj ˛a posłałem broszur˛e do atomowego spopielacza, gdzie ku
mojej satysfakcji zmieniła si˛e w dym, a Angelina zrobiła to samo, cho´c bez po-
dobnej rado´sci, z raportem Korpusu, gdy˙z nim była wła´snie owa czarna ksi ˛a˙zecz-
ka. Powodowała ni ˛a konieczno´s´c: gdyby znaleziono ow ˛a publikacj˛e w naszych
baga˙zach, nie mieliby´smy okazji obejrze´c ani cala kwadratowego planety.
— Có˙z, sami zobaczymy jak to wygl ˛ada — mrukn ˛ałem, odbieraj ˛ac od robota
drinki.
— O´swiadczani ci, ˙ze poza wszystkim, nadal jeste´smy na wakacjach, i b˛e-
dziesz si˛e dobrze bawił. B˛edziesz si˛e bawił jak cholera, cho´cbym miała zmusi´c
ci˛e do tego torturami — u´smiechn˛eła si˛e słodko Angelina. — Traktuj to jako
drugi miesi ˛ac miodowy. . . zaraz, nie drugi tylko pierwszy! Nigdy nie mieli´smy
uczciwego miesi ˛aca miodowego!
— Nie za pó´zno troch˛e? Jakkolwiek by nie było, bli´zniaki maj ˛a prawie dwu-
dziestk˛e na karkach. . .
— Czy chcesz przez to powiedzie´c, ˙ze jestem ju˙z stara, brzydka i zrz˛edli-
wa? — spytała z uraz ˛a w głosie.
Z wra˙zenia upu´sciłem drinka, który wypalił solidn ˛a dziur˛e w dywanie, i pa-
dłem na kolana. Autentycznie zrobiło mi si˛e jej ˙zal, tym bardziej ˙ze wcale nie
my´slałem tak, jak sugerowała.
— ´Swiatło mego ˙zycia! Jeste´s coraz pi˛ekniejsza i nie pieprz, prosz˛e, bez
sensu! — zawołałem, zyskuj ˛ac aplauz najbli˙zej zebranych i pełen zadowolenia
u´smiech Angeliny.
— Tak ju˙z lepiej. I pami˛etaj: małe wakacje od przest˛epstwa przydadz ˛asi˛e nam
obojgu!
14
*
*
*
Wyl ˛adowali´smy. Przez otwart ˛a ´sluz˛e napłyn˛eło do wn˛etrza statku ciepłe po-
wietrze nios ˛ace tony słodkiej muzyki. Powiesiłem na szyi kamer˛e, nało˙zyłem
okulary przeciwsłoneczne, uj ˛ałem dło´n Angeliny i doł ˛aczyłem do przepełnionego
szcz˛e´sliwo´sci ˛a zbiegowiska. Angelin˛e zaraziła ich wesoło´s´c, mnie nie, ale mru-
czałem co´s pod nosem i szczerzyłem z˛eby, ˙zeby nie rzuca´c si˛e w oczy. Łypałem
natomiast podejrzliwie wokół, a to, co widziałem coraz mniej mi si˛e podobało.
Wszystko zgadzało si˛e co do joty z broszur ˛a reklamow ˛a, a takie rzeczy po prostu
na ´swiecie nie istniej ˛a.
Port kosmiczny usytuowany był na brzegu morza, dzi˛eki czemu powietrze by-
ło orze´zwiaj ˛ace i ciepłe równocze´snie. Sło´nce ´swieciło niczym na hologramie
reklamowym, a zgrabne dziewcz˛eta z gołymi biustami witały turystów wie´ncami
kwiatów i buteleczkami jakiego´s złocistego alkoholu. Butelk˛e schowałem, kwiat-
ki pow ˛achałem i starałem si˛e nie wybałusza´c oczu na panienki. Z do´swiadczenia
wiedziałem, jak dalece si˛ega zazdro´s´c Angeliny. Cało´s´c była tak sprawnie zor-
ganizowana, ˙ze w ci ˛agu kilku minut poproszono nas do odprawy paszportowej.
Urz˛ednik był równie ´sniady i u´smiechni˛ety co panienki, ale w odró˙znieniu od
nich miał na sobie koszul˛e, pewnie by podkre´sli´c wag˛e swojego stanowiska.
— Bonvenu al Paraiso-Aqui — powitał nas wyci ˛agaj ˛ac r˛ek˛e po dokumenty. —
Viajpasportaj, mipetas.
— A wi˛ec znacie tu esperanto — ucieszyłem si˛e podaj ˛ac mu galaktyczn ˛akart˛e
to˙zsamo´sci. Fałszyw ˛a naturalnie.
— Nie wszyscy — odparł wrzucaj ˛ac j ˛a do maszyny. — Naszym j˛ezykiem jest
pi˛ekny espanol, ale wszyscy, z którymi si˛e zetkniecie, b˛ed ˛a znali esperanto.
Gadaj ˛ac tak, patrzył na ekranik ko´ncówki komputera, który oczywi´scie nie
wy´swietlił mu nic wi˛ecej ni˙z spreparowane kłamstwa tycz ˛ace mojej osoby. Oddał
mi kart˛e i wskazał na obwieszon ˛a gadgetami kamer˛e na mojej szyi.
— To faktycznie tak dobry sprz˛et?
— Powinien by´c, bo kosztował mnie wi˛ecej kredytów, ni˙z widzisz w ci ˛agu
roku. Mog˛e si˛e o to zało˙zy´c, he, he.
— H˛e, h˛e — zarechotał nieszczerze. — Mog˛e j ˛a obejrze´c?
— Po co?
— Mamy do´s´c ´scisłe przepisy odno´snie sprz˛etu fotograficznego.
— A czemu? — zagrałem durnia. — Macie co´s do ukrycia?
Teraz u´smiech stał si˛e w stu procentach sztuczny, palce dziwnie mu zadygo-
tały, ale nie wypadł z roli. Wobec czego te˙z si˛e szeroko u´smiechn ˛ałem i podałem
mu kamer˛e ze słowami.
— Tylko ostro˙znie, bo to delikatne urz ˛adzenie. Złapał j ˛a i tylna ´scianka urz ˛a-
dzenia odskoczyła. Sam j ˛a oblu´zniłem. Z wn˛etrza wypadła szpula filmu, daj ˛ac mi
jednocze´snie idealny pretekst, by odebra´c cacko urz˛edasowi.
15
— No i co´s pan zrobił najlepszego? — j˛ekn ˛ałem. — A mówiłem, ˙zeby´s uwa-
˙zał, niezdaro! Cały film ze statku diabli wzi˛eli.
Ignoruj ˛ac przeprosiny zebrałem film i z godno´sci ˛a (oraz z ˙zon ˛a) min ˛ałem go,
zmierzaj ˛ac ku wyj´sciu. Zgodnie z planem. Film pow˛edrował do kosza, a my na
zewn ˛atrz. Baga˙z, jak i nasze osoby, był całkowicie czysty. Wszystko co potrzebne,
ukryłem w kamerze, która mogła nie tylko filmowa´c, ale równie˙z robi´c cał ˛a mas˛e
nielegalnych na tej planecie rzeczy. Dzionek zacz ˛ał si˛e nie´zle.
— Bo˙ze, spójrz na to! — pisn˛eła Angelina doł ˛aczaj ˛ac do chóru radosnych
zawodze´n w stylu:
— Czy s ˛a niebezpieczne? albo
— Co to jest?
Ledwie udało nam si˛e wydosta´c.
— Panie i panowie, poprosz˛e o uwag˛e — rozległ si˛e głos wbitego w libe-
ri˛e przewodnika. — Nazywam si˛e Jorge i jestem waszym przedstawicielem tury-
stycznym. Je´sli macie jakie´s pytania, to prosz˛e zwraca´c si˛e z nimi do mnie. Teraz
odpowiem na pytanie, które, jak wiem, wszyscy sobie zadajecie: te miłe i łagodne
zwierz˛eta zaprz˛e˙zone do wozów zwane s ˛a w naszym j˛ezyku caballos. Ich historia
zagin˛eła w pomroce dziejów, ale wierzy si˛e, ˙ze przybyły one wraz z pierwszymi
kolonistami z legendarnej planety zwanej Ziemi ˛a lub Brudem i b˛ed ˛acej kolebk ˛a
ludzko´sci. S ˛a naszymi przyjaciółmi, bez protestu ci ˛agn ˛acymi wozy i pozwalaj ˛a-
cymi si˛e dosiada´c. Teraz zawioz ˛a nas do hotelu.
Caballos i drewniane wozy były najniewygodniejszym ´srodkiem transportu,
z jakim miałem pecha zetkn ˛a´c si˛e w ˙zyciu. Poza tym nie były to ˙zadne cabal-
los tylko normalne konie, jakich na Ziemi biegało pełno i która była faktycznym,
a nie mitycznym domem rodu ludzkiego, o czym naocznie i namacalnie miałem
okazj˛e si˛e przekona´c podczas tyle nagłej, co niespodziewanej podró˙zy za pomoc ˛a
timehelixu
. Naturalnie wiadomo´sci owe pozostawiłem dla siebie, a towarzystwo,
pomimo niewygód, bawiło si˛e ´swietnie, cho´c niewybrednie i wrzaskliwie. Zaczy-
nałem czu´c si˛e jak pi ˛ate koło u wozu.
Próbuj ˛ac dostosowa´c si˛e do od´swi˛etnego nastroju przypomniałem sobie bute-
leczk˛e bursztynowego płynu otrzyman ˛a przy powitaniu i postanowiłem zaryzyko-
wa´c, cho´c przewidywałem, ˙ze mo˙ze mie´c to tragiczne skutki. Mam umow˛e z ˙zo-
ł ˛adkiem, ˙ze on si˛e dobrze sprawuje, a ja nie przeprowadzam na nim eksperymen-
tów. Próba picia lokalnego specjału, najpewniej opartego na zgniłych owocach
i starych skarpetkach, mogła by´c uznana wył ˛acznie za eksperyment. Z determina-
cj ˛a odkorkowałem flaszk˛e i wysuszyłem j ˛a jednym, solidnym łykiem. Prawie mi
głos odebrało.
2
Patrz „Stalowy Szczur ocala ´swiat” (przyp. tłum.)
16
— Hej! — zawołałem do Jorge siedz ˛acego na jednym z cugantów, co było
jeszcze gorsz ˛a form ˛a jazdy ni˙z ta, której ja do´swiadczałem. — Co to jest? Płynne
sło´nce? Doskonały alkohol.
— Miło mi, ˙ze smakuje. Wyrabiane jest ze sfermentowanego soku cana, a na-
zywa si˛e ron.
— ´Swietny wynalazek! Ma tylko jedn ˛a wad˛e: podawany jest w zbyt małych
opakowaniach.
— To zale˙zy jak si˛e trafi — roze´smiał si˛e i z juków przy siodle wyci ˛agn ˛ał
butelczyn˛e rozs ˛adniejszych rozmiarów.
— Jak ja ci si˛e odwdzi˛ecz˛e? — spytałem retorycznie, wyłuskuj ˛ac mu j ˛a z gar-
´sci.
— Bez trudu: dopisana do rachunku — zachichotał Jorge i pogalopował na
czoło kolumny.
— Chyba nie zamierzasz si˛e sku´c o tak wczesnej porze? — upewniła si˛e An-
gelina, gdy z westchnieniem opu´sciłem na wpół opró˙znion ˛a butelk˛e.
— Sk ˛ad˙ze znowu! Po prostu dostosowuj˛e si˛e do wakacyjnego nastroju. Przy-
ł ˛aczysz si˛e?
— Pó´zniej, chwilowo podziwiam widoki.
Faktycznie było co podziwia´c — droga biegła serpentynami przez nadmorskie
pola, za którymi pobłyskiwały pla˙ze i woda. Sielanka jak cholera! Tylko gdzie
tubylcy? Poza Jorge i wo´znicami nie było wokół nikogo. Faktycznie wszyscy,
których spotkamy b˛ed ˛a znali esperanto!
— Hej! Spójrzcie tu! — wrzasn ˛ał nagle jeden z turystów, gdy pokonali´smy
kolejny zakr˛et. — Czy oni nie wygl ˛adaj ˛a wspaniale?
Grupa kobiet i m˛e˙zczyzn długimi no˙zami ´scinała na polu przy drodze wyso-
kie zielone ro´sliny. Jak dla mnie, to nie było w nich nic wspaniałego, i to pomimo
skierowanych w nasz ˛a stron˛e u´smiechów. Wygl ˛adali na zm˛eczonych, wyczerpa-
nych i sk ˛apanych we własnym pocie. Z lekkim u´smiechem uniosłem kamer˛e na-
stawion ˛a na pojedyncze zdj˛ecie i nacisn ˛ałem migawk˛e.
Słysz ˛ac jej trzask nasz wo´znica odwrócił si˛e na ko´zle, wi˛ec te˙z go sfotogra-
fowałem. Przez sekund˛e wygl ˛adał, jakby miał ochot˛e mnie zdzieli´c batem, ale
opanował si˛e i wyszczerzył z˛eby w oficjalnym u´smiechu.
— Prosz˛e oszcz˛edza´c film na nasze pi˛ekne ogrody i zabytki — poradził.
— Mam du˙zo filmów — zapewniłem go rado´snie. — A co? Nie wolno foto-
grafowa´c ludzi pracuj ˛acych w polu?
— Oczywi´scie, ˙ze wolno, ale to nieciekawe.
— Te˙z my´sl˛e, ˙ze im si˛e to nie podoba. Wygl ˛adali na zm˛eczonych. Ile godzin
dziennie pracuj ˛a?
— Poj˛ecia nie mam — odparł zmieszany.
— A ile zarabiaj ˛a?
17
To pytanie zadałem ju˙z jego plecom, gdy˙z nagle skupił si˛e na powo˙zeniu.
Pu´sciłem oko do Angeliny, która w odpowiedzi skin˛eła mi głow ˛a.
— My´sl˛e, ˙ze teraz spróbuj˛e, jak smakuje ron — stwierdziła.
*
*
*
Hotel był faktycznie luksusowy, a pokoje wygodne. W ka˙zdym czekał ba-
ga˙z (bez dwóch zda´n dokładnie przeszukany), wi˛ec zostawiłem Angelin˛e, by go
rozpakowała. Wi˛ekszo´s´c wycieczki stanowili m˛escy szowini´sci, wobec czego nie
nale˙zało si˛e wyró˙znia´c.
— Jak sko´nczysz, to zejd´z na dół, słonko — rzuciłem, zamykaj ˛ac szybko
drzwi, by nie dosta´c kapciem. Angelina nie pasowała do roli kury domowej i łatwo
mogła wypa´s´c z ram konwenansu.
Zajrzałem do baru, zatrzymałem si˛e przy basenie, gdzie opalało si˛e kilka atrak-
cyjnych nudystek i w ostatniej chwili przypomniałem sobie, ˙ze jestem ˙zonaty. Ju˙z
miałem ochot˛e zrobi´c im kilka artystycznych zdj˛e´c, jednak w por˛e u´swiadomiłem
sobie, jakiej klasy awantura by wybuchła, gdyby Angelina kiedykolwiek znalazła
te zdj˛ecia.
W ko´ncu trafiłem do hotelowego sklepu z pami ˛atkami i tu mnie trafiło. By´c
mo˙ze nie jestem wybitnym koneserem dzieł sztuki, ale tandeta i bezgu´scie zawsze
doprowadzały mnie do szału. Tu było tego a˙z w nadmiarze: stateczki z pozlepia-
nych krzywo muszli, wyrzezane w drewnie opałowym jelenie na rykowisku, krzy-
˙zyki z „akrobat ˛a” ze sraczkowatego plastiku czy czapki i koszulki z inspiruj ˛acymi
napisami w stylu: POCAŁUJ MNIE, UCZUCIOWY DURE ´N! TAK TRZYMA ´C!
WIEM, ˙ZE NA MNIE PATRZYSZ. I inne takie.
Z trudem opanowałem dreszcze i przeszedłem do kartek pocztowych i prze-
wodników. Te miały chocia˙z naturalne kolory. Przegl ˛adałem wła´snie przewodniki,
gdy mi˛ekki głos szepn ˛ał mi do ucha:
— Mog˛e w czym´s pomóc?
Szerokie usta, du˙ze migdałowe oczy, pełna figura o złocistej karnacji. . .
— Oczywi´scie, ˙ze mo˙zesz! — ucieszyłem si˛e i otrze´zwiałem. Nie z Angelina
na tej samej planecie!
— Chciałbym. . . przewodnik.
— Mamy wiele doskonałych przewodników. Jaki´s konkretny?
— Tak, histori˛e Paraiso-Aqui. Tylko nie jakie´s propagandowe bzdury dla tu-
rystów, ale co´s prawdziwego. Macie tu co´s takiego?
Przewierciła mnie powłóczystym i stalowym jednocze´snie spojrzeniem, po
czym odwróciła si˛e w stron˛e regału, by po kilku sekundach powróci´c z grub ˛a
ksi ˛a˙zk ˛a w r˛eku.
— S ˛adz˛e, ˙ze tu znajdzie pan to, czego pan szuka — powiedziała i powoli
odeszła.
18
Z trudem oderwałem wzrok od jej kusz ˛aco faluj ˛acych bioder i skoncentrowa-
łem go na trzymanej w r˛eku ksi ˛a˙zce. Miała tytuł „Socjalna i Ekonomiczna Histo-
ria Paraiso-Aqui”. ´Slicznie. Przewertowałem j ˛a i natychmiast znalazłem wsuni˛et ˛a
pomi˛edzy strony karteczk˛e z wydrukowanym na czerwono tekstem:
UWAGA! NIE DAJ SI ˛
E ZŁAPA ´C Z T ˛
A KSI ˛
A ˙ZK ˛
A!
Nagły cie´n padł na kartk˛e tote˙z zamkn ˛ałem ksi ˛a˙zk˛e i spojrzałem w gór˛e. Jaki´s
osiłek sterczał obok, u´smiechaj ˛ac si˛e fałszywie.
— Chciałbym t˛e ksi ˛a˙zk˛e — oznajmił, wyci ˛agaj ˛ac łapsko.
— A po co panu moja ksi ˛a˙zka? — zdumiałem si˛e, najuczciwiej jak potrafiłem.
Był standardowym przykładem tajniaka. Nic, tylko wymalowa´c mu na czole
GLINA i umie´sci´c w podr˛eczniku. Jak galaktyka długa i szeroka, te typki były
zawsze takie same.
— To nie twoja sprawa — najwyra´zniej sko´nczył mu si˛e zapas dobrego wy-
chowania albo był tylko na pierwszej lekcji z tego przedmiotu. — Dawaj!
— Nie! — cofn ˛ałem si˛e udaj ˛ac strach. Z zimnym u´smieszkiem satysfakcji
si˛egn ˛ał, by mi j ˛a odebra´c.
Nareszcie zacz˛eły si˛e moje wakacje!
Rozdział 4
Pozwoliłem, ˙zeby złapał ksi ˛a˙zk˛e obur ˛acz, zanim chwyciłem go za nos i solid-
nie poci ˛agn ˛ałem. Z czystego sadyzmu, przyznaje. Rykn ˛ał w´sciekle, odsłaniaj ˛ac
marzenie ka˙zdego pocz ˛atkuj ˛acego dentysty: klient na wiele lat. Po czym niespo-
dziewanie zamkn ˛ał g˛eb˛e. . . oraz oczy i zwalił si˛e ci˛e˙zko na ziemi˛e. Wielokrotnie
dowiedzion ˛a prawd ˛a jest, i˙z celny cios w splot słoneczny, zadany nie pi˛e´sci ˛a, ale
palcem, powoduje natychmiastow ˛autrat˛e przytomno´sci. Odwróciłem si˛e na pi˛ecie
i stwierdziłem, ˙ze ´swiadkiem mego drobnego sukcesu był jeden z tubylców w ho-
telowej liberii. Stał teraz przede mn ˛az otwart ˛az podziwu g˛eb ˛ai wytrzeszczonymi
oczami.
— Musiał by´c bardzo zm˛eczony, ˙ze tak nagle zasn ˛ał — powiedziałem. — Ta
planeta faktycznie sprzyja odpoczynkowi. Chciałbym kupi´c t˛e ksi ˛a˙zk˛e.
Facet spojrzał na okładk˛e i odzyskał głos.
— Przykro mi, ale to ksi ˛a˙zka nie z tego sklepu. Tym razem mnie zatkało.
— Sam widziałem, jak sprzedawczyni wyjmowała j ˛a z półki — zaprotestowa-
łem.
— Tu nie ma sprzedawczyni ani innego sprzedawcy, ni˙z ja. . .
Dopiero wtedy dotarła do mnie prawda: zostałem wystawiony i ledwie ta ´spi ˛a-
ca królewna z podłogi si˛e ocknie, stró˙ze prawa i porz ˛adku, jak si˛e to eufemistycz-
nie nazywa, wsi ˛ad ˛a mi z wrzaskiem na ogon. Miłe z ich strony. Wakacyjny ´swia-
tek zaczynał mnie ju˙z nudzi´c!
*
*
*
Angelina wła´snie wkładała kostium k ˛apielowy, gdy wszedłem do pokoju, to-
te˙z pierwsz ˛a rzecz ˛a jak ˛a zrobiłem, było wzi˛ecie jej w obj˛ecia i solidne obcałowa-
nie.
— Musimy cz˛e´sciej je´zdzi´c na wakacje, skoro tak na ciebie działaj ˛a— stwier-
dziła, gdy przerwali´smy dla złapania tchu. — Co to za ksi ˛a˙zka?
— Drobiazg, znalazłem w hotelowym sklepie. Chod´zmy na pla˙z˛e sprawdzi´c,
jak twój kostium pasuje do tutejszego piasku — jednocze´snie mrugn ˛ałem znacz ˛a-
co, wskazuj ˛ac dyskretnie palcem na ucho.
20
— Cudownie — skin˛eła głow ˛a na znak zrozumienia. — Poczekaj, tylko po-
szukam sandałów.
W milczeniu wyszli´smy i dopiero wtedy, gdy odeszli´smy spory kawałek od
jakiegokolwiek budynku, spytała:
— Sk ˛ad wiesz, ˙ze pokój jest na podsłuchu?
— Nie wiem, ale wolałem tego nie sprawdza´c maj ˛ac t˛e ciekawostk˛e — od-
parłem pokazuj ˛ac tytuł ksi ˛a˙zki i znalezion ˛a w niej kartk˛e z ostrze˙zeniem. Po jej
drugiej stronie drobnym, odr˛ecznym pismem napisano:
Ludno´s´c tej planety rozpaczliwie potrzebuje twej pomocy. Błagamy, pomó˙z
nam. Je´sli si˛e zgodzisz nam pomóc, b ˛ad´z sam na pla˙zy o północy.
Podpisu nie było. Rozmoczyłem papier w wodzie, ugniotłem ze´n kulk˛e zmie-
szan ˛a z piaskiem i cisn ˛ałem daleko w fale.
— Zastanawiam si˛e, kto to napisał — mrukn˛eła Angelina.
— Wła´snie. Zrobiłem durnia z urz˛edasa w porcie, fotografowałem chłopów
w polu, zadawałem kłopotliwe pytania, tak ˙ze trudno było nie zwróci´c na mnie
uwagi. Skontaktowano si˛e wi˛ec ze mn ˛a, pytanie tylko kto. Z równym powodze-
niem mog ˛a to by´c zdesperowani mieszka´ncy, chc ˛acy, by galaktyka dowiedziała
si˛e o ich losie, jak i tutejsza bezpieka, chc ˛aca mnie wrobi´c i mie´c spokój. Pytanie
zreszt ˛a jest czysto akademickie, bo i tak trzeba pój´s´c na spotkanie, by to stwier-
dzi´c. Cho´c z tym mog ˛a by´c pewne kłopoty.
— A to dlaczego?
— Bo tajniak ze sklepu zacznie mnie szuka´c ledwie odzyska przytomno´s´c,
co nast ˛api niebawem. Nie wiem, kto napisał to zaproszenie, ale tego, ˙ze gliniarz
próbował mi je odebra´c, to jestem pewien.
— Wobec tego problem jest rozwi ˛azany: gdy policja przyjdzie po ciebie,
uciekniesz i przegonisz ich po całym mie´scie. To jedna z twoich ukochanych roz-
rywek. A ja pójd˛e na spotkanie.
— To mo˙ze by´c niebezpieczne. . .
— Jak miło — u´smiechn˛eła si˛e promiennie ujmuj ˛ac mnie za rami˛e. — Mar-
twisz si˛e o mnie!
— Nie, martwi˛e si˛e, ˙ze zabijesz tych, którzy b˛ed ˛a próbowali ci˛e złapa´c, je´sli
to zasadzka, zanim dowiesz si˛e, kim oni s ˛a i o co chodzi.
— Bydl˛e! — uchwyt zmienił si˛e w stalowy u´scisk, ale błyskawicznie ze-
l˙zał. — Tak naprawd˛e to chyba masz racj˛e. Spróbuj˛e nad sob ˛a panowa´c.
— A wi˛ec ustalone — stwierdziłem, masuj ˛ac obolałe rami˛e. — Wracamy do
pokoju i ka˙zemy poda´c jaki´s uczciwy posiłek. Nie lubi˛e lata´c po mie´scie o pustym
brzuchu.
Pierwsz ˛a rzecz ˛a, jak ˛a zobaczyli´smy po wej´sciu do pokoju, był facet chrapi ˛acy
na podłodze z r˛ek ˛a nadal wyci ˛agni˛et ˛a w stron˛e mojej kamery, która niewinnie
le˙zała sobie na fotelu.
21
— Coraz gorsza słu˙zba w tych hotelach — stwierdziłem oburzony. — Nie
do´s´c, ˙ze włazi bez pozwolenia, to jeszcze chce kra´s´c. Dobrze, ˙ze aparat jest za-
bezpieczony przed takimi typkami.
— Glina — oznajmiła Angelina przeszukawszy kieszenie ´spi ˛acego. — Od-
znaka, spluwa, pałka, kajdanki, nó˙z i granaty ogłuszaj ˛ace. Wredny typek.
— Te˙z racja. Niezbyt przypomina aniołka pilnuj ˛acego raju. Lepiej we´z kamer˛e
ze sob ˛a, nigdy nic nie wiadomo. Teraz czas na posiłek, bo znowu właduj ˛asi˛e jacy´s
natr˛eci.
Obsługa była faktycznie błyskawiczna: w ci ˛agu pi˛eciu minut przybył kelner
z wózkiem uginaj ˛acym si˛e od rozmaitych przysmaków. Niestety, tu˙z za nim wla-
zło dwóch mundurowych policjantów.
— Won! — oznajmiła im władczo Angelina zast˛epuj ˛ac drog˛e. — Nikt was nie
zapraszał.
Kelner usiłował znikn ˛a´c pod wykładzin ˛a, a ja błyskawicznie zrobiłem sobie
kilka kanapek. Zapowiadało si˛e, ˙ze dosłownie b˛ed˛e jadł w biegu.
— Odsu´n si˛e, kobieto — warkn ˛ał pierwszy policjant i byłoby dla niego lepiej,
gdyby na tym poprzestał.
Poło˙zył jednak mi˛esist ˛a łap˛e na ramieniu Angeliny, chc ˛ac słowa wprowadzi´c
w czyn. Zdołał wyda´c jeden zduszony pisk, który zagłuszył trzask p˛ekaj ˛acych
ko´sci, i zwalił si˛e nieprzytomny na podłog˛e. Drugi si˛egn ˛ał po bro´n, ale zanim
dotkn ˛ał kolby, doł ˛aczył do kumpla, tyle ˙ze bez odgłosu łamanych gnatów. Kelner
odzyskał zdolno´sci motoryczne i rzucił si˛e do ucieczki, a u´smiechni˛eta rado´snie
Angelina zamkn˛eła za nim drzwi. Owin ˛ałem kanapki serwetk ˛a i doło˙zyłem do
cało´sci butelk˛e rumu.
— Czas na mnie — oznajmiłem, pochylaj ˛ac si˛e nad policjantami i daj ˛ac ka˙z-
demu zastrzyk w kark. — Przez co najmniej dwadzie´scia cztery godziny b˛ed ˛a
nieprzytomni, wi˛ec nie zdołaj ˛a ci˛e zidentyfikowa´c jako napastnika.
Pocałowałem j ˛a gor ˛aco, ale przerwało mi nachalne walenie do drzwi.
— Lepiej oddal˛e si˛e dyskretnie — uznałem, wychodz ˛ac na balkon.
Byli´smy na dwudziestym pi˛etrze, a gładka ´sciana pozbawiona była ozdóbek,
których mo˙zna byłoby u˙zy´c jako stopni. Zupełnie jakby bez tego nie dało si˛e
zej´s´c!
— Potrzymaj to chwil˛e, kochanie. — Podałem jej paczk˛e z lunchem, prze-
rzuciłem ciało przez barierk˛e i rozhu´stałem si˛e lekko, po czym pu´sciłem barierk˛e
i wyl ˛adowałem mi˛ekko na balkonie pi˛etro ni˙zej.
Angelina zrzuciła mi posiłek, posłała całusa i znikn˛eła w naszym pokoju.
Sprawy rozwijały si˛e w naprawd˛e miłym tempie.
Pokój, do którego nale˙zał balkon, ´swiecił pustk ˛a, co było miłe, ale nie nie-
spodziewane: o tej porze wszyscy tury´sci powinni by´c na pla˙zy albo w sklepach
z pami ˛atkami. Korzystaj ˛ac z tego zjadłem co miałem, popiłem rumem i wła´snie
22
zaczynałem cało´s´c trawi´c, gdy w zamku zazgrzytał klucz. Niech˛etnie odstawiłem
nie dopit ˛a butelk˛e i rozpłaszczyłem si˛e na ´scianie za drzwiami.
Do ´srodka weszło dwóch ˙zołnierzy z broni ˛a gotow ˛a do strzału. Poczekałem,
czy nie ma ich wi˛ecej i wyszedłem zza drzwi, gdy stali plecami do mnie.
— Szukacie kogo´s? — spytałem uprzejmie. Odwrócili si˛e unosz ˛ac bro´n, wo-
bec czego wstrzymałem oddech i posłałem im pod nogi granat z gazem usypiaj ˛a-
cym. Po czym spokojnie wróciłem za drzwi, by nie dosta´c czym´s w łeb, gdy walili
si˛e na podłog˛e, tak byli obwieszeni broni ˛a i rynsztunkiem. Jeden z nich był mniej
wi˛ecej mojej budowy, co nasun˛eło mi pomysł, jak urozmaici´c po´scig. Jedyne, co
miałem mu do zarzucenia to tyle, ˙ze raczej stronił od k ˛apieli i mydła, bo kwestia
dziurawej bielizny była ju˙z wył ˛acznie jego zmartwieniem. Zostawiłem mu j ˛a.
Oszcz˛edzano tu na osobistym wyposa˙zeniu armii, ale nie na uzbrojeniu: mi-
kroradio, jonowy automat z pełnym ładunkiem i bezodrzutowy pistolet kalibru
50 z trzema zapasowymi magazynkami. Umie´sciłem to wszystko we wła´sciwych
miejscach i gotów byłem wyst˛epowa´c jako materiał propagandowy skłaniaj ˛acy do
zaci ˛agu do tutejszej armii.
Morale mi wzrosło, gdy gratuluj ˛ac sobie w duchu pomysłu, przejrzałem si˛e
w lustrze i otworzyłem drzwi na korytarz.
Niecelna seria rozłupała framug˛e o cale od mojej głowy, a wokół uszu zacz˛eły
mi gwizda´c zupełnie zmarnowane pociski.
Rozdział 5
Błyskawicznie zatrzasn ˛ałem drzwi, rzucaj ˛ac si˛e jednocze´snie w bok, co
było rozs ˛adnym posuni˛eciem. Tam gdzie stałem przed sekund ˛a, pojawiła si˛e
w drzwiach cała seria dziur po kulach.
— To im nie przysporzy dobrej sławy u turystów — mrukn ˛ałem do siebie,
pełzn ˛ac w stron˛e balkonu.
Tym razem byłem ostro˙zniejszy. Najpierw wysun ˛ałem na zewn ˛atrz zawieszo-
ny na lufie spluwy hełm, co zostało powitane kanonad ˛a z s ˛asiedniego balkonu.
Podziurawiony hełm wyładował u moich stóp. Co za nerwowe towarzystwo!
Fakt faktem, ˙ze sam byłem sobie winny. Nie nale˙zało robi´c przerwy na lunch
tak szybko i tak blisko. Płaciłem za niedocenienie przeciwnika. Rzadko si˛e to zda-
rza, ale có˙z, nikt nie jest nieomylny i jego szcz˛e´scie, je´sli zda sobie z tego spraw˛e
na czas. Zbyt pewny siebie przest˛epca błyskawicznie staje si˛e byłym przest˛epc ˛a.
Albo w ˛acha kwiatki od spodu, albo przechodzi na pa´nstwowy wikt i opierunek.
Teraz przyszła kolej na my´slenie!
Przeciwnik trzymał oba wyj´scia, a czas biegł nieubłaganie; wobec czego nale-
˙zało zrobi´c trzecie wyj´scie. Pognałem skulony do łazienki akurat w chwili, w któ-
rej drzwi frontowe dziurawiła kolejna kanonada i wlazłem pod prysznic. Wybra-
łem prysznic, gdy˙z o tej porze było to najmniej prawdopodobne miejsce, gdzie
mógł przebywa´c jaki´s turysta. Je´sli ju˙z musz˛e zabi´c kogo´s, kto usiłuje mnie zabi´c,
mówi si˛e trudno, ale po co próbowa´c zrobi´c kuku niewinnemu przechodniowi?
Wyj ˛ałem z kieszeni debonder i wypaliłem w podłodze pier´scie´n obejmuj ˛acy bro-
dzik, w którym stałem.
Debonder molekularny cz˛estokro´c nazywany jest dezintegratorem, co jest bł˛e-
dem merytorycznym. Jego działanie bowiem nie niszczy ˙zadnej materii, a tylko
wi ˛azania mi˛edzycz ˛asteczkowe trzymaj ˛ace w kupie atomy tej˙ze materii. Gdy te
wi ˛azania znikaj ˛a, atomy przestaj ˛a si˛e trzyma´c owej kupy i osi ˛aga si˛e efekt, o któ-
ry człowiekowi chodziło. Proste, nie?
Brodzik, wraz z fragmentem podłogi, zachował si˛e zgodnie z powy˙zsz ˛a zasa-
d ˛a, czyli przestał trzyma´c si˛e kupy (to znaczy reszty podłogi) i run ˛ał w dół wn˛eki,
na prysznic łazienki pi˛etro ni˙zej. Opadaj ˛ac wraz z nim słyszałem, jak w uprzednio
zajmowanym przez nas obu (brodzik i mnie) lokalu p˛ekaj ˛a przestrzelone drzwi.
24
Łazienka zgodnie z przewidywaniami była pusta, ale to w niczym nie zmienia-
ło faktu, ˙ze najrozs ˛adniejsz ˛a rzecz ˛a jak ˛a mogłem uczyni´c, było pozostanie w ru-
chu. Tak te˙z wła´snie zrobiłem. Wpadłem do pokoju, w którym przera˙zona turystka
z tego samego statku usiłowała dr˙z ˛acymi palcami wybra´c jaki´s numer na klawia-
turze telefonu: pewno recepcji. Na mój widok wrzasn˛eła i upu´sciła telefon.
— Cana, caballero. Espanol, von! — rykn ˛ałem gro´znie, wyczerpuj ˛ac tym sa-
mym zasób znanych mi słów tutejszego j˛ezyka.
Pisn˛eła i zemdlała. ´Slicznie!
Ostro˙znie uchyliłem drzwi. Korytarz był pusty.
Teraz przyszedł czas szybko´sci, a nie ostro˙zno´sci: galopem ruszyłem do scho-
dów słu˙zbowych mijaj ˛ac po drodze gromadk˛e ogłupiałych turystów. Zawsze za-
raz po przyje´zdzie zapoznaj˛e si˛e z rozkładem budynku, w którym mieszkam i jego
okolicy, co ju˙z niejednokrotnie uratowało mi je´sli nie ˙zycie, to na pewno zdrowie
i wolno´s´c. Drzwi prowadz ˛ace na owe schody były na swoim miejscu i ju˙z miałem
je otworzy´c, gdy usłyszałem cichn ˛acy z wolna łomot podkutych butów. Uchyliłem
drzwi i zobaczyłem plecy ostatniego z ˙zołnierzy biegn ˛acych w dół. Doskonale!
Czym pr˛edzej doł ˛aczyłem do nich słuchaj ˛ac wrzaskliwych ponagle´n sier˙zan-
ta. Na dole wmieszałem si˛e w grup˛e dekowników, biegn ˛ac ˛a ´swi´nskim truchtem na
samym ko´ncu, a potem to ju˙z była łatwizna; tyle tam było mundurów wokół ho-
telu, ˙ze wymkni˛ecie si˛e z ogólnego zamieszania i znikni˛ecie mi˛edzy budynkami
nie nastr˛eczało ˙zadnych trudno´sci.
*
*
*
Pogwizduj ˛ac rado´snie upchn ˛ałem mundur i bro´n w pojemniku na ´smieci przy
kuchni jednego z hoteli i stałem si˛e ponownie zwykłym turyst ˛a, których tabuny
pał˛etały si˛e wokół z wytrzeszczonymi oczyma, obserwuj ˛ac całe zamieszanie i py-
taj ˛ac si˛e nawzajem z coraz wi˛eksz ˛a histeri ˛a, co wła´sciwie si˛e dzieje.
Przewodnicy i obsługa hoteli próbowali ich uspokoi´c, ale z do´s´c miernym
skutkiem. Trzymałem si˛e z dala od tubylców, niezale˙znie jak niewinnie by wygl ˛a-
dali, a po kilku minutach ruszyłem ku pla˙zy. To, ˙ze poszedłem dalej ni˙z inni, było
moj ˛a spraw ˛a i nie zwróciło niczyjej uwagi. Na przeciwległym brzegu niewielkiej
zatoki panował spokój. Wywołane przeze mnie zamieszanie tutaj nie dotarło. Nie
widziałem nawet dachu swojego hotelu.
Poczułem si˛e lekko zm˛eczony, wi˛ec wspi ˛ałem si˛e na granicz ˛ace z d˙zungl ˛a
wydmy i oparłem o pie´n solidnie wygl ˛adaj ˛acego drzewa, w którego cieniu prze-
siedziałem do zmroku. Potem uło˙zyłem si˛e wygodnie na trawie i zasn ˛ałem snem
sprawiedliwego. Ciekawostk ˛atutejszej fauny był brak rozmaitych lataj ˛acych i peł-
zaj ˛acych natr˛etów wyposa˙zonych w z˛eby jadowe, zatem mogłem odpoczywa´c
spokojnie.
25
*
*
*
Mo˙ze był to skutek zm˛eczenia, a mo˙ze rumu, tak czy tak, obudziłem si˛e do-
piero wtedy, gdy sło´nce stało ju˙z wysoko. Przeci ˛agn ˛ałem si˛e, ziewn ˛ałem i usły-
szałem pełne protestów burczenie w brzucha. Najwy˙zszy czas wraca´c. Najpierw
jednak dokładnie zakopałem całe nielegalne wyposa˙zenie pod pniem drzewa, któ-
re oznaczyłem na przyszło´s´c. Nie ogolony, ale czysty jak łza wróciłem do hotelu
zachowuj ˛ac maksymalne ´srodki ostro˙zno´sci: ostatni ˛a rzecz ˛a, jakiej pragn ˛ałem, to
zosta´c podziurawionym przez jakiego´s nadgorliwego rekruta. Jedynym sposobem
na opuszczenie tej planety w jednym kawałku było poddanie si˛e władzom, ale
zamierzałem to zrobi´c na moich warunkach.
Idealnie do tego celu nadawała si˛e hotelowa restauracja, do której zbli˙zyłem
si˛e pod osłon ˛a krzewów, by nie wpa´s´c w oko mundurowemu policjantowi w˛esz ˛a-
cemu przed wej´sciem. Do ´srodka wlazłem przez okno i czym pr˛edzej doł ˛aczyłem
do kilku turystów pałaszuj ˛acych z zapałem ´sniadanie. Nało˙zyłem sobie solidn ˛a
porcj˛e, nalałem soku i kawy i zaj ˛ałem si˛e po˙zytecznym zaj˛eciem zapełniania brzu-
cha. Zanim kelner mnie zauwa˙zył i prysn ˛ał, prawie sko´nczyłem.
— O co wczoraj było to całe zamieszanie? — spytałem siedz ˛ac ˛a obok starsz ˛a
par˛e pochłaniaj ˛ac ˛a jajecznic˛e z takim zapałem, jakby wła´snie zdechła ostatnia
kura.
— Nie powiedzieli nam — odparł m˛e˙zczyzna nie zmniejszaj ˛ac tempa ˙zu-
cia. — Powiedziałem im, ˙ze nie płaciłem za ogl ˛adanie strzelanin. Powiedziałem,
˙ze maj ˛a odda´c pieni ˛adze i powiedziałem, ˙ze odlatujemy najbli˙zszym statkiem.
Zanim zdołałem odpowiedzie´c, przy drzwiach si˛e zakotłowało. Pół tuzina po-
licjantów próbowało jednocze´snie dosta´c si˛e przez nie do ´srodka. Po chwili prze-
grupowali jednak szeregi i otoczyli mój stolik z broni ˛a gotow ˛a do strzału.
— Strzelamy, je´sli si˛e poruszysz! — wrzasn ˛ał jeden.
— Kelner! — wrzasn ˛ałem jeszcze gło´sniej. — Kierownika albo szefa tego
hotelu! Piorunem! — I spokojnie zabrałem si˛e za kaw˛e.
— Pójdziesz z nami — oznajmił najbezczelniejszy.
— Dlaczego? — spytałem spokojnie, zdaj ˛ac sobie spraw˛e, ˙ze obserwuje mnie
niezła widownia zło˙zona z turystów i pracowników hotelu.
Dwóch mundurowych złapało mnie za ramiona. Całym wysiłkiem woli nie
stawiałem im czynnego oporu. Do restauracji weszła kolejna grupa m˛e˙zczyzn.
Z ulg ˛a rozpoznałem jednego z nich.
— Jorge! — rykn ˛ałem. — Co to wszystko znaczy? Kim s ˛a ci dziwnie ubrani
ludzie?
— Policja — odparł wyra´znie nieszcz˛e´sliwy. — Chc ˛a z panem porozmawia´c.
— Prosz˛e bardzo. Mog ˛a ze mn ˛a rozmawia´c tutaj. Jestem turyst ˛a i mam swoje
prawa!
26
Zrobiła si˛e niezła pyskówka w espanol i spory szum w´sród turystów, a wszyst-
ko zgodnie z planem.
— Przykro mi, ale nic nie mog˛e zrobi´c. Chc ˛a, ˙zeby pan z nimi poszedł. —
Jorge wygl ˛adał coraz bardziej nieszcz˛e´sliwie.
— Porwanie! — zawyłem. — Biedny turysta porwany przez fałszyw ˛a policj˛e!
Zawiadomcie natychmiast rz ˛ad, pras˛e i mojego konsula. Zapłacicie za to! Zaskar-
˙z˛e t˛e zasran ˛a planet˛e o takie odszkodowanie, ˙ze z torbami pójdziecie! A nast˛ep-
nych turystów zobaczycie w marzeniach!
Zgodny pomruk w´sród turystów tak dalece zdetonował policjantów, ˙ze gdyby
nie pojawienie si˛e na scenie oficera, pu´sciliby mnie wolno. Oficer miał kwadrato-
w ˛a szcz˛ek˛e, stalowy wzrok i natychmiast wzi ˛ał towarzystwo w karby.
— Prosz˛e si˛e nie niepokoi´c, nie jest pan aresztowany. Pu´sci´c go, durnie! —
Trzymaj ˛acy mnie odskoczyli jak oparzeni, a oficer kontynuował z u´smiechem,
adresuj ˛ac przemow˛e bardziej do reszty zgromadzonych ni˙z do mnie. — Wczoraj
miał miejsce pewien wypadek i ci ludzie s ˛adz ˛a, ˙ze był pan jego ´swiadkiem. . .
— Nic nie widziałem! Nikogo nie znam! A tak w ogóle to kim pan jest?
— Nazywam si˛e Oliveira i jestem kapitanem tutejszej policji. Miło mi sły-
sze´c, ˙ze pan nic nie widział. Czy w takim razie uda si˛e pan ze mn ˛a, by mi o tym
opowiedzie´c? Wypadek ten poci ˛agn ˛ał za sob ˛a pewne, by´c mo˙ze niewinne ofiary,
których status nale˙zy wyja´sni´c i w tym wła´snie celu potrzebujemy pa´nskiej po-
mocy. Chyba jej pan nam nie odmówi?
U´smiech miał tak ujmuj ˛acy, a logik˛e tak nieodpart ˛a, ˙ze gdybym si˛e dalej upie-
rał, wyszedłbym na wrednego chama maj ˛acego wszelk ˛a sprawiedliwo´s´c za nic.
Wobec tego zacz ˛ałem by´c równie miły jak on.
— Miło mi słysze´c kogo´s rozs ˛adnego. Oczywi´scie, ˙ze z ch˛eci ˛a wam pomog˛e,
ale gdzie wła´sciwie mamy si˛e uda´c? Musz˛e zostawi´c ˙zonie wiadomo´s´c.
Przez sekund˛e pod u´smiechem kapitana błysn˛eła w´sciekło´s´c.
— Do głównej kwatery policji. . .
— Doskonale. Hej, ty! — wskazałem na najbli˙zszego kelnera. — Jak st ˛ad
wyjd˛e, id´z zaraz do mojej ˙zony do pokoju dwa tysi ˛ace dziesi˛e´c i powiedz jej, ˙ze
poszedłem z miłym kapitanem Oliveir ˛a do jego głównej kwatery pomóc w ´sledz-
twie i ˙ze wróc˛e na lunch. Mo˙ze ci dobrzy policjanci powiedz ˛a mi, co si˛e tu wczo-
raj stało. Jak wróc˛e na lunch, to wam powiem, czego si˛e dowiedziałem. Chod´zmy,
kapitanie!
Przemowa była do kelnera, ale mówiłem tak gło´sno, ˙ze słycha´c mnie było
przy drzwiach. Nast˛epnie ruszyłem tak szybko, ˙ze policja ledwie za mn ˛a nad ˛a-
˙zyła. Zrobiłem co mogłem, reszta nale˙zała do nich. Nie ulegało w ˛atpliwo´sci, ˙ze
je´sli zdarzy mi si˛e jaki´s nieszcz˛e´sliwy wypadek, kilkunastu naocznych ´swiadków
b˛edzie doskonale wiedziało z czyjej winy.
A˙z do samochodu towarzyszyły mi ponure spojrzenia i stłumione przekle´n-
stwa. Potem rozległ si˛e pisk opon i wycie syren. Gnali´smy do miasta poło˙zonego
27
po drugiej stronie portu kosmicznego. Oliveira nie jechał z nami, jego wóz ruszył
jako pierwszy i błyskawicznie znikn ˛ał mi z oczu. Bez w ˛atpienia, by przygotowa´c
komitet powitalny. Wprawiło mnie to w doskonały humor. Nie wiedzie´c natomiast
dlaczego, jego objawy wywołały szok u eskorty: patrzyli na mnie jak na waria-
ta. Mo˙ze zreszt ˛a nim byłem, bo kto normalny parałby si˛e tym zaj˛eciem co ja. . .
Przy tej okazji wykonałem seri˛e ´cwicze´n oddechowokoncentruj ˛acych, tak ˙ze gdy
wje˙zd˙zali´smy przez pancern ˛a bram˛e na ponury dziedziniec, bytem ju˙z gotów.
Dalej była rutyna tak nu˙z ˛aca, ˙ze szkoda słów. Zostałem rozebrany, prze´swie-
tlony i obejrzany przez dentyst˛e o oddechu chorobliwie ´smierdz ˛acym czosnkiem.
Moje ubranie znikn˛eło, poddawane zapewne podobnym testom. Oboje byli´smy
czy´sci. Cokolwiek za´s miałem przy sobie, nie poddawało si˛e ich badaniu (na przy-
kład prawdziwy skład moich z˛ebów pod szkliwem). Ostatecznie otrzymałem ba-
wełnian ˛akoszul˛e nocn ˛ai par˛e łapci przypominaj ˛acych mi szpital, po czym eskorta
gliniarzy doprowadziła mnie przed oblicze kapitana Oliveiry, który tym razem nie
musiał udawa´c uprzejmo´sci.
— Kto´s ty? — warkn ˛ał lodowatym tonem.
— Turyst ˛a napadni˛etym przez twoich zbi. . .
— Cargata! — rykn ˛ał.
Zapami˛etałem sobie to słówko, bo lokalne przekle´nstwa zawsze mnie intere-
sowały.
— Byłe´s obserwowany, gdy rozmawiałe´s z poszukiwan ˛a kryminalistk ˛a, która
przekazała ci jak ˛a´s wiadomo´s´c, a nast˛epnie zaatakowałe´s oficera wypełniaj ˛acego
obowi ˛azki, to jest próbuj ˛acego dowiedzie´c si˛e, jaka była tre´s´c tej wiadomo´sci.
Gdy inni policjanci przybyli do twego pokoju w hotelu, by przesłucha´c ci˛e w tej
sprawie, równie˙z ich zaatakowałe´s. To spokojny ´swiat i nie lubimy tu przemocy,
cho´c potrafimy sobie z ni ˛a poradzi´c. Sprowadzono wi˛ecej ludzi, by udaremni´c ci
dalsze akty gwałtu, ale niezbyt si˛e to udało. W ko´ncu jednak ci˛e złapali´smy i teraz
powiesz mi, kim faktycznie jeste´s i co tu robisz. Oraz co za wiadomo´s´c przekazali
ci tutejsi kryminali´sci.
— Fig˛e — odparłem równie lodowatym co on tonem, cho´c znacznie spokoj-
niej. — Przybyłem na t˛e zapyział ˛a planet˛e na wakacje. Zostałem kilkakrotnie za-
atakowany i broniłem si˛e, a poniewa˙z przez wiele lat słu˙zyłem w Galactic Space
Marin˛e Corps, wiem, jak to si˛e robi. W przeciwie´nstwie do tych durni, którzy
próbowali mnie uszkodzi´c. Nie mam poj˛ecia, dlaczego twoi pomagierzy mnie za-
atakowali i nie obchodzi mnie to, istotne jest, ˙ze próbowali mnie zabi´c i musiałem
si˛e broni´c. Potem poczekałem, a˙z si˛e tu uspokoi i poddałem si˛e. Teraz ˙z ˛adam wy-
puszczenia mnie st ˛ad, i to wszystko, co miałem ci do powiedzenia.
Słu˙zba w Galactic Space Marine Corps była uwzgl˛edniona w moim ˙zyciory-
sie, zapisanym w identyfikatorze na wypadek podobnej jak ta konieczno´sci.
— Gówno! — rykn ˛ał Oliveira wal ˛ac pi˛e´sci ˛a w stół i trac ˛ac cierpliwo´s´c. —
Albo powiesz mi prawd˛e dobrowolnie, albo wydusz˛e j ˛a z ciebie. . .
28
— Jeste´s idiot ˛a! — przerwałem mu spokojnie. — Wszyscy tury´sci w tej chwili
ju˙z wiedz ˛a, gdzie jestem. Plotka roznosi si˛e błyskawicznie. Dotknij mnie palcem,
a diabli wezm ˛a wasz przemysł turystyczny i to na naprawd˛e długie lata. Teraz
gotów jestem zło˙zy´c oficjalne o´swiadczenie, którego nie zamierzam powtarza´c,
wi˛ec wł ˛acz nagrywanie, je´sli tego dot ˛ad nie zrobiłe´s, i ka˙z przynie´s´c wykrywacz
kłamstw. . .
— Krzesło, na którym siedzisz, to detektor kłamstw. Gadaj!
Dobrze, ˙ze o tym wcze´sniej nie wiedziałem, cho´c przy dobrym treningu mo˙zna
to urz ˛adzenie oszuka´c praktycznie w ka˙zdych okoliczno´sciach.
— Doskonale. Wi˛ec notuj: Otrzymałem w sklepie ksi ˛a˙zk˛e od osoby, której
nigdy przedtem nie widziałem na oczy i nie zobaczyłem tak˙ze ponownie, wi˛ec
nie byłem w stanie otrzyma´c od niej ˙zadnych interesuj ˛acych ci˛e informacji. Po-
j˛ecia nie mam, dlaczego ta osoba si˛e ze mn ˛a skontaktowała ani te˙z kim ona jest.
Koniec o´swiadczenia. Teraz oddajcie mi ubranie i dostarczcie samochód, bo st ˛ad
wychodz˛e, i to zaraz!
Wstałem i przez chwil˛e w pokoju panowała cisza. Trzeba mu to przyzna´c, ˙ze
umiał nad sob ˛a panowa´c. Wyrazu twarzy nie zmienił ani na jot˛e, ale widziałem,
jak pulsuje mu ˙zyła na skroni. Diabli go brali, ale nie był durniem i wiedział, ˙ze
ma tylko dwa wyj´scia: zabi´c mnie albo wypu´sci´c. Na to pierwsze miał ochot˛e, to
drugie dyktował rozs ˛adek i instynkt samozachowawczy. Gdyby mnie zabił, b˛ed ˛a-
ca tu podstawowym przemysłem turystyka znacznie by na tym ucierpiała. Co za
tym idzie, zmniejszyłby si˛e dopływ kredytów. A za to ju˙z zwierzchnicy na pewno
by go nie pogłaskali. Nie dałby głowy, ale stołek na pewno.
— Uwolni˛e ci˛e, wrócisz do hotelu, spakujesz si˛e i pozwolisz si˛e spokojnie za-
wie´z´c wraz z ˙zon ˛a do portu, gdzie wsi ˛adziesz na najbli˙zszy odlatuj ˛acy statek —
odezwał si˛e niespiesznie, ale wierzyłem ka˙zdemu jego słowu. — I nigdy tu nie
wrócisz, bo je´sli wrócisz, to zabij˛e ci˛e przy pierwszym spotkaniu. A spotkaliby-
´smy si˛e na pewno: masz na to moje słowo. Jeste´s w co´s wpl ˛atany, nie wiem w co
i dzi´s nie chc˛e tego wiedzie´c. Rozumiesz mnie?
— Doskonale. Zreszt ˛a pragn˛e, chyba bardziej ni˙z ty, opu´sci´c to zadupie.
Byłem jednak˙ze uprzejmy nie doda´c, ˙ze jeszcze bardziej chc˛e tu wróci´c.
Strasznie nie lubi˛e mie´c długów. Oliveira i ja mieli´smy si˛e jeszcze spotka´c.
Rozdział 6
Pierwsza okazja do spokojnej rozmowy z Angelin ˛a nadarzyła si˛e dopiero po
starcie statku, gdy przestali kr˛eci´c si˛e w koło gliniarze. Wcze´sniej, gdy zostałem
przywieziony do hotelu, cały czas patrzyli nam na r˛ece i ledwie sko´nczyli´smy
pakowanie, odstawili nas do portu. Specjalnie dla nas wstrzymano o ponad godzi-
n˛e odlot liniowca pasa˙zerskiego. Ledwo znale´zli´smy si˛e w pró˙zni, nalałem sobie
solidn ˛a dawk˛e uspokajacza i wyj˛etym z kamery urz ˛adzeniem objechałem ´sciany
kabiny. Nie było „pluskiew,” ani optycznych, ani głosowych.
— Czysto — poinformowałem Angelin˛e. — Spotkanie o pomocy udało si˛e?
— Powiedziałe´s mi, ˙ze jaki´s tubylec si˛e z tob ˛a skontaktował — odparła ser-
decznym tonem o temperaturze zbli˙zonej do czterech stopni Kelvina. — Zapo-
mniałe´s tylko doda´c, ˙ze ten tubylec był wcale ładniutk ˛a panienk ˛a.
— Mo˙ze i był; widziałem j ˛a zaledwie par˛ena´scie sekund!
— I bardzo dobrze! Ju˙z ja co´s mog˛e powiedzie´c o twoim chorobliwym libido.
Tknij j ˛a palcem, a ci go obetn˛e.
— Zgoda, nie dotkn˛e jej palcem. Teraz opowiedz mi, co si˛e działo.
— Poszłam pla˙z ˛a. Czekała na mnie ukryta na skraju d˙zungli, zawołała i za-
pytała, czy czytałam notatk˛e. Powtórzyłam jej tre´s´c kartki i powiedziałam, ˙ze nie
mogłe´s si˛e zjawi´c. Ma na imi˛e Flavia i jest członkiem, jak sama przyznała, do´s´c
słabego ruchu wolno´sciowego. Tak naprawd˛e to nie s ˛a w stanie nawet skutecznie
protestowa´c, gdy˙z policja infiltruje ich równie szybko, jak si˛e organizuj ˛a. Trafiaj ˛a
do wi˛ezie´n albo zostaj ˛azabici. Jedyn ˛aich nadziej ˛ajest danie zna´c reszcie wszech-
´swiata, jak tu si˛e maj ˛a sprawy.
— Reszta wszech´swiata raczej o tym wie i nie bardzo j ˛a to obchodzi.
— Chyba zapomniałam jej o tym powiedzie´c. Nie miałam serca: była taka
zadowolona, ˙ze udało jej si˛e znale´z´c kogo´s, kto podejmie si˛e tego zadania. Wia-
domo´s´c miała pi˛e´c stron i wywarło na niej spore wra˙zenie, gdy zapami˛etałam
cało´s´c po jednorazowym przeczytaniu.
— Po ciemku?
— Zamknij si˛e. Była napisana fosforyzuj ˛acym atramentem i raczej przygn˛e-
biaj ˛aca. Jednym z powodów, dla których inne rz ˛ady nie przejmuj ˛a si˛e sytuacj ˛a
na tej planecie, jest fakt, ˙ze na pierwszy rzut oka wszystko wygl ˛ada na pełn ˛a de-
30
mokracj˛e. Co cztery lata maj ˛a miejsce wybory prezydenta, które od pocz ˛atku do
ko´nca s ˛a sfałszowane. Dzi˛eki temu prezydentem jest od lat generał Julio Zapilote.
Obecnie zreszt ˛a po raz czterdziesty pierwszy. . .
— Cholera, facet musi mie´c z dwie´scie lat!
— Owszem. Nieustaj ˛aca kuracja geriatryczna. Ma poparcie wojska i policji,
które utrzymuj ˛a ludno´s´c w spokoju. Typowy układ spolaryzowanej władzy w r˛e-
kach niewielkiej grupki, a reszta jest praktycznie na poziomie niewolników. Po-
´srodku tkwi niewielka grupa arystokracji, i to ju˙z wszystko.
— To si˛e musi zmieni´c! — stwierdziłem wstaj ˛ac i rozpoczynaj ˛ac wyt˛e˙zony
proces my´slowy.
— Zgadzam si˛e, ale to nie b˛edzie łatwe.
— Dla kogo´s, kto uratował wszech´swiat. . .
— I to dwa razy.
— . . . nie ma rzeczy niemo˙zliwych. Zamierzam tam wróci´c i. . .
— Zamierzamy. Chłopcy i ja te˙z potrzebujemy wakacji.
— Zamierzamy wobec tego. Czy Flavia podała jakie´s powody, dla których
skontaktowali si˛e wła´snie ze mn ˛a?
— Przewodnik Jorge opowiedział im o twoim zachowaniu i o zainteresowaniu
zasadami ˙zycia w tym społecze´nstwie.
— ´Slicznie. Wobec tego kontaktem, jakby co, b˛edzie Jorge. Teraz rozumiem,
dlaczego ten nieboszczyk chciał do mnie dotrze´c, i ˙zeby było ´smieszniej, zamie-
rzam im pomóc. A w dodatku mam do wyrównania rachunek z niejakim kapita-
nem Oliveir ˛a. To ten, który mnie aresztował.
— Torturował ci˛e — Angelina spowa˙zniała. — Zabij˛e go je´sli tak! I to powoli!
— To dopiero troskliwa ˙zona. Dot ˛ad mnie nie torturował, ale nim sam si˛e
zajm˛e. Ty mo˙zesz skoncentrowa´c si˛e na uwolnieniu reszty planety.
— Rozs ˛adny pomysł. Masz jakie´s konkretniejsze propozycje?
— Jeszcze nie, ale to mnie nigdy dot ˛ad nie powstrzymało, jak pami˛etasz. Wró-
cimy z dobrym wyposa˙zeniem i jestem pewien, ˙ze co´s wymy´sl˛e.
— Mo˙ze by tak mała inwazja? Wiem, gdzie mo˙zna znale´z´c niezłych najemni-
ków. — O˙zywiła si˛e.
— Wolałbym co´s bardziej subtelnego. Pomysł chodzi mi ju˙z po głowie, ale
musi jeszcze dojrze´c.
Bli´zniacy byli naturalnie zachwyceni. James dowodził ochron ˛a ekspedycji
zoologicznej maj ˛acej zebra´c co jadowitsze okazy fauny i flory na kr ˛a˙z ˛acej wo-
kół upiornej gwiazdy zwanej Hernia, pokrytej bagnami i wieczn ˛a mgł ˛a planecie
Venida. Bolivar dla odmiany studiował program wi˛eziennictwa chc ˛ac wprowadzi´c
do´n jakie´s uzupełnienia. W tym celu siedział w uznanym za odporne na ucieczki
wi˛ezieniu na Heliorze, z którego prysn ˛ał, ledwie dostał moj ˛a wiadomo´s´c. Przybył
tu˙z za Jamesem, który przekazał ekspedycj˛e zast˛epcy i pognał do domu na łeb na
szyj˛e.
31
Poniewa˙z obaj byli zawsze ˙zartymi osobnikami, wolałem poczeka´c, a˙z skon-
sumuj ˛a dziewi˛eciodaniowy obiad przygotowany przez Angelin˛e, zanim zaprosi-
łem rodzin˛e do gabinetu na narad˛e wojenn ˛a.
— Chyba si˛e troch˛e zmieniłe´s — zauwa˙zył na mój widok James.
— Plastelina i klocki, braciszku — mrukn ˛ał Bolivar ironicznie. — Poza tym,
˙ze tata dorobił si˛e ´sniadej cery, czarnych włosów, nowej szcz˛eki i policzków to
reszta, nie licz ˛ac w ˛asów i barwy oczu, jest ta sama co dawniej.
— I w dodatku zna nowy j˛ezyk — odezwałem si˛e w doskonałym espanol.
— Brzmi ładnie — ocenił James. — Troch˛e jak esperanto.
— Rano czeka was migrena, bo te˙z si˛e go nauczycie. Kilkugodzinna sesja
z memografem zupełnie tu wystarczy.
— A potem co? — spytał Bolivar. — Dzi˛eki, mamo. To ostatnie spowodowane
było pojawieniem si˛e Angeliny z tac ˛a zastawion ˛a kielichami z winem.
— A potem lecimy na Paraiso-Aqui, gdzie robi ˛a ten zacny trunek — odpar-
łem unosz ˛ac kielich. — Na ludzki j˛ezyk przekładaj ˛ac, nazwa znaczy Raj Tutaj
i spróbujemy dostosowa´c warunki, jakie tam panuj ˛a, do tej˙ze nazwy.
— Jak? — spytała, nie po raz pierwszy zreszt ˛a, Angelina.
— Wymy´sl˛e co´s na miejscu. Tymczasem obmy´sliłem, jak tam wróci´c z faso-
nem. Spójrzcie no na to cacko. . . — Nacisn ˛ałem guzik, odsłaniaj ˛ac s ˛asiaduj ˛acy
z gabinetem warsztat, w którym stał solidnych rozmiarów, nieco sfatygowany tu-
rystyczny samochód.
— Cacko jak cacko — mrukn ˛ał zawiedziony Bolivar. — Prawd˛e mówi ˛ac, nie
wygl ˛ada specjalnie.
— Dzi˛eki za uznanie: to wła´snie chciałem osi ˛agn ˛a´c. Otó˙z, moi drodzy, jest to
dokładny duplikat pojazdu, który sfotografowałem na Paraiso-Aqui. Jak mówi˛e
dokładny, to mam na my´sli wierno´s´c a˙z do najdrobniejszych detali. . .
— Nie wspominaj ˛ac o kilku innowacjach, o jakich budowniczym oryginału
nawet si˛e nie ´sniło — wtr ˛acił James.
— Wła´snie dlatego radz˛e nie naciska´c i nie przekr˛eca´c niczego, dopóki nie
wyja´sni˛e, co do czego słu˙zy. Oryginalne pojazdy na Paraiso-Aqui nap˛edzane s ˛a
czym´s, co oficjalnie nosi nazw˛e silnika spalinowego i jest mechanizmem zarówno
niewiarygodnie skomplikowanym, jak i nieefektywnym. A na dodatek potwornie
´smierdz ˛acym. Dobr ˛a trzcin˛e cukrow ˛a marnuj ˛a tam uzyskuj ˛ac alkohol metylowy,
zamiast spo˙zytkowa´c na produkcj˛e czego´s rozs ˛adnego, na przykład rumu. Alko-
hol ten jest materiałem p˛ednym owych silników. Poza poruszaniem pojazdu daje
jeszcze truj ˛acy gaz i kł˛eby pary: całkowity bezsens. Wobec tego ten tu nap˛edza-
ny jest niewielkim silnikiem atomowym, a dla zachowania pozorów ma generator
pary. Przy okazji zasila tak˙ze wbudowane w lampy lasery, radar i kilka innych
drobiazgów.
— Pi˛eknie — ucieszyła si˛e Angelina. — I co dalej?
32
— Za dwa dni b˛edziecie mieli moj ˛aobecn ˛akarnacj˛e i kolor włosów, nie wspo-
minaj ˛ac o doskonałym miejscowym akcencie. Wyposa˙zona w najnowsze ekrany
i urz ˛adzenia wykrywaj ˛ace radiolokacj˛e jednostka Korpusu przerzuci nas i auto na
powierzchni˛e Paraiso-Aqui, gdzie zostaniemy samotni, bezbronni. . .
— Jak cholera! — nie wytrzymał Bolivar.
— Cicho! . . . i zdani na łask˛e tubylców o tysi ˛ace lat ´swietlnych od najbli˙zszej
przyjaznej nam bazy. Na planecie j˛ecz ˛acej pod butem dyktatora. Naprawd˛e czuj˛e
niepowstrzymany ˙zal. . .
— Masz na my´sli dyktatora? — upewniła si˛e Angelina.
— A kogo niby? — zdziwiłem si˛e szczerze. — Proponuj˛e toast za pocz ˛atek
nowego ˙zycia dla Paraiso-Aqui!
Rozdział 7
Przyznaj˛e, ˙ze nawet ja, zaprawiony w długich samotnych eskapadach, poczu-
łem si˛e dziwnie, gdy kr ˛a˙zownik Korpusu bezgło´snie uleciał w noc. Siedzie´c we
własnym domu z kieliszkiem w dłoni i opowiada´c, jakim si˛e to jest sprytnym czy
odwa˙znym, to jedno, a zupełnie czym innym jest znale´z´c si˛e wraz z najbli˙zszymi
na powierzchni wrogiego ´swiata i by´c zdanym tylko na własne siły. Ten ´swiat nie
wiedział wprawdzie dot ˛ad o naszym przybyciu, ale. . .
— No, tato. . . — zacz ˛ał Bolivar.
— . . . zaczynamy zabaw˛e! — doko´nczył James, jak to mieli we zwyczaju.
Parskn˛eli ´smiechem, a ja otrz ˛asn ˛ałem si˛e z przygn˛ebienia.
— Macie całkowit ˛a racj˛e! — przytakn ˛ałem. — Zaczynamy!
James otworzył tylne drzwi limuzyny wpuszczaj ˛ac do wn˛etrza Angelin˛e, a Bo-
livar w uniformie szofera wspi ˛ał si˛e na przednie siedzenie i wł ˛aczył silnik. Noc
była bezchmurna i wystarczaj ˛aco jasna, by widzie´c najbli˙zsz ˛a okolic˛e. Doł ˛aczy-
łem do Angeliny wewn ˛atrz pojazdu, a James dosiadł si˛e do brata. Ubrany był
w biały garnitur i czarny krawat przypominaj ˛acy sznurowadło, co według tutej-
szej mody było typowym ubiorem młodszego urz˛ednika, podczas gdy Angelina
i ja dorównywali´smy strojami najdostojniejszej arystokracji, jak ˛a udało mi si˛e
znale´z´c na zdj˛eciach zamieszczonych w przewodnikach. Bolivar nało˙zył ciemne
okulary, wrzucił bieg i pomkn˛eli´smy w noc.
Naturalnie okulary były czułe na ultrafiolet, a lampy miały zamontowane
oprócz normalnych ˙zarówek (obecnie wył ˛aczonych) równie˙z takie, które ´swie-
c ˛a w tym, niewidzialnym gołym okiem, widmie. Przyznaj˛e, ˙ze mimo owej wie-
dzy i wiary w cuda techniki, szybka jazda po mrocznej okolicy wywoływała do´s´c
mieszane uczucia.
— Zgodnie z przewidywaniami podło˙ze jest twarde jak skała — odezwał si˛e
Bolivar. — Nie zostawiamy ˙zadnych ´sladów. A oto przed nami i droga, pusta
w obie strony. Trzymajcie si˛e: musz˛e przejecha´c przez rów.
Trzymanie si˛e było faktycznie wskazane, jako ˙ze zarzuciło nami pot˛e˙znie, ale
droga okazała si˛e równa i szeroka. Nabrali´smy pr˛edko´sci, nadal zreszt ˛a nie zapa-
laj ˛ac widzialnych reflektorów.
34
— Za nast˛epnym zakr˛etem wł ˛acz ´swiatła — poleciłem. — Najwy˙zszy czas
sta´c si˛e uczciwymi obywatelami tej planety.
— Na jak długo? — spytał podejrzliwie.
— Do wybrze˙za. Je´sli dotrzemy tam wcze´snie, to troch˛e odpoczniemy, bo nie
chc˛e wje˙zd˙za´c do miasta przed ´switem. Przy ´sniadaniu zastanowimy si˛e, co dalej.
Przez wi˛ekszo´s´c nocy mieli´smy drog˛e tylko dla siebie. Z rzadka tylko co´s je-
chało z przeciwka i zawsze były to pojedyncze pojazdy. ˙Zadnych ´sladów alarmu
czy wojskowego konwoju. Otworzyłem wyj˛etego z lodówki szampana i opró˙z-
nili´smy go z Angelin ˛a przy d´zwi˛ekach muzyki z epoki. Mo˙ze podró˙z nie była
przesadnie luksusowa, ale przebiegała w warunkach zno´snego komfortu.
*
*
*
O ´swicie dotarli´smy do wybrze˙za i skr˛ecili´smy na drog˛e prowadz ˛ac ˛a do ku-
rortu. Tutejsze chłopstwo nale˙zało do rannych ptaszków, gdy˙z ledwie zrobiło si˛e
jasno, kawalkady wie´sniaków płci obojga udawały si˛e ju˙z na pola. Widz ˛ac nas,
schodzili na pobocze i kłaniali si˛e lub salutowali, co zgodnie z tutejszym oby-
czajem całkowicie ignorowali´smy. Słoneczko zaczynało mile przygrzewa´c, gdy
Angelin ˛a zauwa˙zyła restauracj˛e stwarzaj ˛ac ˛a nadziej˛e na otrzymanie ´sniadania.
— Stajemy — zarz ˛adziła. — Wła´snie nakrywaj ˛a stoły na ´swie˙zym powietrzu.
— Bolivar, zaparkujcie wóz w cieniu i na wszelki wypadek miejcie na´n oko.
No i si ˛ad´zcie przy innym stoliku — poleciłem.
Nie ma to jak by´c bogatym tam, gdzie wszyscy pozostali s ˛a biedni. Ledwie
wysiedli´smy, sam wła´sciciel pognał na powitanie.
— Witam serdecznie wasz ˛a wysoko´s´c wraz z Don ˛a — zgi ˛ał si˛e w ukłonie. —
Oto doskonały stolik dla pa´nstwa. Czekam na rozkazy.
— Ognia! — warkn ˛ałem wyjmuj ˛ac cienkie cygaro i trzej kelnerzy prawie si˛e
pobili o zaszczyt, by mi je podpali´c.
Gdy jednemu si˛e to udało, opadłem zadowolony na krzesło, przesuwaj ˛ac ka-
pelusz na tył głowy.
— To si˛e nazywa ˙zycie — mrukn ˛ałem rozmarzony.
— Urodzony wyzyskiwacz! — parskn˛eła półgłosem Angelin ˛a. — Mamy tych
ludzi uwolni´c z wyzysku, a nie zwi˛eksza´c ten wyzysk! Pami˛etasz?
— Trudno zapomnie´c! Co nie znaczy, ˙ze mamy si˛e zamartwia´c i nie korzysta´c
z istniej ˛acego wyzysku, zanim z nim nie sko´nczymy. No, najwy˙zszy czas! —
dodałem, bior ˛ac z r ˛ak kelnera menu.
35
*
*
*
Z pełnym brzuchem rozkoszowałem si˛e przy kawie kolejnym cygarem i roz-
gl ˛adałem spokojnie po okolicy. Nagle pstrykn ˛ałem na Jamesa, który zbli˙zył si˛e
natychmiast z wła´sciwym wyrazem twarzy uni˙zonego zaniepokojenia.
— Przyjrzyj si˛e facetowi w zielonej koszuli rozmawiaj ˛acemu z trzema gruby-
mi turystami za twoimi plecami — poleciłem cicho, gdy zgi ˛ał si˛e w ukłonie. —
Mamy szcz˛e´scie, bo to Jorge. Id´z za nim i dowiedz si˛e, gdzie mieszka.
— Jasne, tato. Znikam.
Odwrócił si˛e na pi˛ecie, gdy Angelina dodała równie cichym co ja głosem:
— Najdro˙zszy, je´sli teraz ty si˛e nieco odwrócisz w prawo, to zauwa˙zysz, ˙ze
zbli˙zaj ˛a si˛e kłopoty.
Spojrzałem i przyznałem jej racj˛e: dwóch smutasów ubranych po cywilnemu,
ale na mil˛e ´smierdz ˛acych policj ˛a, rozmawiało z młodym mał˙ze´nstwem siedz ˛acym
przy pierwszym stoliku od prawej. Para pokazywała jakie´s dokumenty, które tam-
ci ogl ˛adali na wszystkie strony, najwidoczniej paszporty czy co´s w tym gu´scie.
Stanowiło to interesuj ˛acy problem, gdy˙z my nie mieli´smy ˙zadnych dowodów to˙z-
samo´sci, a to z tego oczywistego wzgl˛edu, ˙ze nie miałem okazji obejrze´c, jak
takowe tutaj wygl ˛adaj ˛a. Z powodu braku oryginału zrobienie własnych było nie-
mo˙zliwe.
— Angelino, kochanie, brawo za spostrzegawczo´s´c — skin ˛ałem na kelnera. —
We´z Bolivara i wsiadajcie do wozu. Zapłac˛e i wsi ˛ad˛e, gdy podjedziecie do kra-
w˛e˙znika.
Kelner był szybki, ale gliny te˙z. Zignorowali nast˛epne dwa stoliki zaj˛ete przez
turystów (co było wida´c na pierwszy rzut oka) i podeszli do mnie akurat w chwili,
gdy kładłem na stół gotówk˛e stanowi ˛ac ˛a równowarto´s´c rachunku wraz z sutym
napiwkiem.
— Czy ma pan, wasza wysoko´s´c, dowód to˙zsamo´sci? — spytał ni˙zszy i bar-
dziej oble´sny.
Spojrzałem na´n chłodno i wynio´sle i poczekałem, a˙z si˛e spoci, zanim si˛e ode-
zwałem.
— Oczywi´scie, ˙ze mam! — oznajmiłem i odwróciłem si˛e na pi˛ecie.
Do kraw˛e˙znika zbli˙zyli´smy si˛e równocze´snie: ja i wóz. Gdyby facet nie był
tak natr˛etny, mogłoby si˛e uda´c. . . Niestety, zaraz usłyszałem:
— A byłby pan tak uprzejmy, by nam je pokaza´c, ekscelencjo?
Wóz był blisko, ale nie a˙z tak blisko. . . Odwróciłem si˛e wi˛ec spokojnie i spoj-
rzałem na pytaj ˛acego z odraz ˛a.
— Nazwisko? — warkn ˛ałem.
— Viladelmas Pujol, eminencjo. . .
36
— Wi˛ec posłuchajcie no, Pujol, uwa˙znie, bo nie b˛ed˛e powtarzał: Nie rozma-
wiam na ulicy z policjantami i niczego im nie pokazuj˛e w miejscach publicznych.
Won!
Odwrócił si˛e jak niepyszny, ale jego partner był albo bardziej uparty, albo
głupszy:
— Z przyjemno´sci ˛a b˛edziemy ekscelencji towarzyszy´c do komisariatu poli-
cji, który z prawdziw ˛a rado´sci ˛a powita pana w naszym mie´scie — o´swiadczył
spokojnie.
Scenka trwała ju˙z zbyt długo i lada chwila mogli´smy zacz ˛a´c zwraca´c uwag˛e.
Trzeba było działa´c szybko. Wóz był zbyt charakterystyczny i zbyt potrzebny,
by ryzykowa´c ucieczk˛e, a wi˛ec nale˙zało wymy´sli´c co´s innego. Co te˙z zrobiłem
w ci ˛agu mniej wi˛ecej dwóch sekund.
— To faktycznie miła propozycja — przyznałem, na co obaj u´smiechn˛eli si˛e
z ulg ˛a. — Jako ˙ze faktycznie jestem tu pierwszy raz, słabo znam miasto. Wobec
tego b˛edziecie mi towarzyszy´c i wska˙zecie drog˛e kierowcy.
— Dzi˛ekujemy, eminencjo!
Wsiedli w ukłonach i u´smiechach, przepraszaj ˛ac co drugie słowo. Gdybym
wyci ˛agn ˛ał dło´n, pewnie rzuciliby si˛e j ˛aucałowa´c. Bolivar zwolnił dwa rozkładane
siedziska, które natychmiast zaj˛eli, i ruszył.
— Wska˙zcie drog˛e kierowcy — poleciłem i zwróciłem si˛e do Angeliny: — Ci
dwaj policjanci wska˙z ˛a nam drog˛e do komisarza, który pragnie nas powita´c.
— Urocze — odparła unosz ˛ac lekko brew.
— Najpierw prosto, potem na trzecim skrzy˙zowaniu w prawo — powiedział
Pujol.
— A wi˛ec jak to napisał wielki poeta: Kiam me kalkulos al tui, vi endormigos
vian malbonulon kaj mi enctormigos mian — stwierdziłem z u´smiechem.
Co, jak wiadomo ka˙zdemu pocz ˛atkuj ˛acemu nawet studentowi esperanto, zna-
czy po prostu: Jak powiem „Trzy”, ty u´spisz swojego oprycha, a ja swojego.
— Nie jestem zbyt mocny w poezji, ekscelencjo — przyznał Pujol.
— Nigdy nie jest za pó´zno na nauk˛e. Opanowanie rytmu i rymu jest równie
łatwe jak liczenie do trzech. . . — odparłem lekcewa˙z ˛aco i nagłym chwytem zła-
pałem go za gardło.
Malowniczo wytrzeszczył oczy, rzucił si˛e z dwa razy i zemdlał. Angelina,
która organicznie nie trawiła policji, była bardziej dramatyczna: kopn˛eła swojego
typa w krocze, a gdy zwin ˛ał si˛e z bólu, trzasn˛eła go jeszcze w kark kantem dłoni.
— Ładne — przyznał Bolivar obserwuj ˛ac cało´s´c we wstecznym lusterku. —
Nikt na zewn ˛atrz nie zwrócił na to uwagi. No i wła´snie min˛eli´smy trzeci ˛a krzy-
˙zówk˛e.
— Doskonale. Jed´z do wybrze˙za, a my si˛e zastanowimy, co z nimi zrobi´c.
— Zar˙zn ˛a´c, obci ˛a˙zy´c kamieniami i wrzuci´c do morza — zaproponowała ra-
do´snie u´smiechni˛eta Angelina.
37
— Nie da si˛e — mrukn ˛ałem smutno. — Znikniecie dwóch tajniaków wywoła-
łoby tu mał ˛a awantur˛e i postawiło na nogi okolic˛e. Poza tym jeste´s zreformowan ˛a
eksmorderczyni ˛a, która. . .
— To si˛e nie odnosi do policji!
— Te˙z ludzie, jak głosi prawo, wobec czego si˛e odnosi. Trzeba im b˛edzie da´c
po zastrzyku z amnezjalu, co jak wiesz, załatwia pami˛e´c do dwudziestu godzin
przed zastrzykiem.
— Strychnina jest skuteczniejsza.
— Niestety.
— Przed nami boczna droga prowadz ˛aca w las — oznajmił Bolivar przerywa-
j ˛ac nam dyskusj˛e o szczegółach technicznych.
— ´Slicznie. Wjed´z w ni ˛a, a ja si˛e zajm˛e zastrzykami. Wzi ˛ałem apteczk˛e, na-
stawiłem autostrzykawk˛e na ˙z ˛adan ˛a kombinacj˛e i dałem obu stró˙zom prawa po
zastrzyku. Gdy sko´nczyłem, byli´smy ju˙z w d˙zungli, tote˙z wraz z Bolivarem uło-
˙zyli´smy obu smacznie ´spi ˛acych w najbli˙zszych krzakach i odjechali´smy kieruj ˛ac
si˛e z powrotem ku miastu. Przy restauracji oczekiwał na nas James.
— Turystyka i krajoznawstwo? — spytał wsiadaj ˛ac.
— Czyny społecznie u˙zyteczne — odparłem. — Poło˙zyli´smy spa´c paru gli-
niarzy. Co z Jorge?
— Najpierw polazł do baru, gdzie wypił piwo dziel ˛ac si˛e z kumplami wra-
˙zeniami z całonocnej imprezy, jak ˛a wyprawili tury´sci, a teraz smacznie ´spi we
własnym łó˙zku.
— Mam nadziej˛e, ˙ze wiesz, gdzie ono si˛e znajduje?
— Te˙z pytanie. Jak ci˛e znam, tato, to masz ochot˛e przeszkodzi´c mu w zasłu-
˙zonym wypoczynku. Zgadłem? Poka˙z˛e drog˛e.
Do mieszkania wszedłem sam. Zamek nie stawiał oporu wytrychowi, bo i nie
miał prawa. Był tak prosty, ˙ze a˙z nudny. Przetuptałem na palcach przez pogr ˛a˙zony
w mroku pokój i okazało si˛e, ˙ze Jorge ´spi czujniej od kota. Gdy bytem w połowie
drogi, nagle rozbłysły lampy, a gospodarz stan ˛ał w drzwiach sypialni z całkiem
sporych rozmiarów pistoletem w dłoni. Gnat wygl ˛adał rzeczowo i był wymierzo-
ny w moj ˛a skromn ˛a osob˛e.
— Pomódl si˛e, szpiclu — polecił Jorge. — Bo zamierzam ci˛e zabi´c!
Rozdział 8
— Tylko spokojnie, Jorge! Jestem przyjacielem. . .
— Który zakrada si˛e po nocy jak złodziej?
— W biały dzie´n to raz. A w ten sposób, bo nie chce zosta´c zauwa˙zonym, to
dwa. Jestem po waszej stronie: po twojej i po Flavii. . .
To ostatnie słowo prawie mnie zabiło.
— Co wiesz o Flavii? — wrzasn ˛ał bowiem gospodarz, kurczowo zaciskaj ˛ac
dło´n na kolbie.
Wobec czego dodałem nieco dramatyzmu do sytuacji: rymn ˛ałem na kolana
i rozpostarłem r˛ece w błagalnym ge´scie.
— Posłuchaj mnie, o waleczny! Przybyłem z innej planety po otrzymaniu wa-
szej wiadomo´sci. Tej przekazanej ˙zonie turysty w nocy na pla˙zy.
— Sk ˛ad o tym wiesz? — spytał podejrzliwie, ale za to opuszczaj ˛ac bro´n.
Widz ˛ac to wstałem, bo zacz˛eło mi by´c niewygodnie. Otrzepałem spodnie
i usiadłem na najbli˙zszym, nadaj ˛acym si˛e do tego celu, sprz˛ecie.
— Bo ja jestem tym wła´snie turyst ˛a, mój drogi. Troch˛e ucharakteryzowanym,
ale tym samym.
— Nie wierz˛e! Mo˙zesz by´c szpiclem.
— Pewnie, ˙ze mog˛e. ´Swi˛etym Mikołajem te˙z mog˛e by´c. Ale nie jestem i mo-
g˛e to udowodni´c: wiem o rzeczach, o których nikt inny nie mo˙ze wiedzie´c. Na
przykład o tym, ˙ze z Flavi ˛a na pla˙zy spotkała si˛e moja ˙zona, która zapami˛etała po
jednorazowym przeczytaniu pi˛eciostronicow ˛a wiadomo´s´c, jak ˛a ta jej dała. Zacy-
towała mi j ˛a pó´zniej i te˙z j ˛a zapami˛etałem, co ci zaraz udowodni˛e, słuchaj. . . —
i wyrecytowałem mu całe pi˛e´c stron.
W trakcie tego wyst˛epu wokalnego bro´n coraz bardziej si˛e obni˙zała, a gdy
sko´nczyłem, została odło˙zona.
— Wierz˛e ci, bo sam to napisałem, a poza mn ˛atylko Flavia widziała j ˛aspo´sród
mieszkaj ˛acych tu ludzi — oznajmił podbiegaj ˛ac do mnie z błyskiem w oku i zanim
si˛e zorientowałem, porwał mnie w ramiona i ucałował w oba policzki.
Zdecydowanie powinien był si˛e ogoli´c!
— Tego. . . miło mi. . . — mrukn ˛ałem uwalniaj ˛ac si˛e z u´scisku. — Zawsze
gotów do pomocy.
39
— Nadal trudno mi w to uwierzy´c, nigdy dot ˛ad nie udało si˛e nam zdoby´c
pomocy z zewn ˛atrz. Kilka miesi˛ecy temu zdołali´smy przemyci´c członka naszej
grupy na liniowiec pasa˙zerski, ale nie mamy od niego znaku ˙zycia. . .
— Niewysoki, ´sniady, ze złamanym nosem? — przerwałem mu.
— Wła´snie! Ale sk ˛ad. . . ?
— Z przykro´sci ˛a musz˛e ci˛e poinformowa´c, ˙ze on nie ˙zyje. Bez w ˛atpienia
zreszt ˛a został zamordowany przez agentów waszej policji.
— Biedny Hector! Był taki odwa˙zny i pewny, ˙ze uda mu si˛e skontaktowa´c z le-
gendarnym Szczurem ze Stali, który mógłby nam pomóc. . . — głos Jorge umilkł
niczym zepsuty magnetofon, a on sam wybałuszył oczy w sposób naprawd˛e ma-
lowniczy.
Przyjrzałem si˛e własnym butom, strzepn ˛ałem pyłek z klapy i poczekałem spo-
kojnie, a˙z odzyska głos.
— Ty nie. . . — wychrypiał w ko´ncu. — Ty to nie. . .
— Na wasze szcz˛e´scie to ja — przerwałem mu. — Jestem znany pod wieloma
pseudonimami o wspólnym znaczeniu: De rat van voesturij staal, die Edelstahlrat-
te, El Escuriudizo, The Stainless Steel Rat, a nawet un criminale al nichelcromo,
czyli Stalowy Szczur. Do usług. Teraz b ˛ad´z uprzejmy opowiedzie´c mi dokładnie,
jaka jest wasza sytuacja i co planujecie.
— Mówi ˛ac krótko i prawd˛e, to planów nie mamy, a nasza sytuacja jest opła-
kana: tajna policja jest tu po prostu zbyt skuteczna. Ka˙zda organizacja antypre-
zydencka zostaje spenetrowana i zniszczona ju˙z w fazie tworzenia. Nasza jest
całkiem ´swie˙za, a i tak Flavia musi si˛e ukrywa´c, bo policja ju˙z wie o jej udziale.
Poniewa˙z mam do czynienia z turystami, wymy´slili´smy, ˙ze mo˙zemy spróbowa´c
poszuka´c pomocy poza nasz ˛a planet ˛a i praktycznie tylko na tym si˛e skupili´smy.
Wstyd mi przyzna´c, ale to wszystko, na co dot ˛ad nas było sta´c.
— Doskonałe nowiny, bo daj ˛a mi woln ˛a r˛ek˛e. Teraz b˛edzie seria pyta´n: czy s ˛a
tu inni podzielaj ˛acy wasze przekonania?
— Wszyscy chłopi czy robotnicy zabiliby Zapilote i jego gliniarzy zwanych
Ultimados, gdyby mogli. Władza znajduje si˛e w r˛ekach bogatych i klasy ´sredniej,
którzy w miar˛e wspomagaj ˛are˙zim, ale te˙z bez przesady. Naturalnie wielu spo´sród
starej arystokracji go nie cierpi, gdy˙z sporo stracili, gdy doszedł on do władzy, ale
nie s ˛a w ˙zaden sposób zorganizowani.
Co´s mi zacz˛eło ´swita´c.
— Opowiedz mi o tej starej arystokraci.
— Niewiele jest do opowiadania: sam wywodz˛e si˛e z jej szeregów, cho´c nie
mam imponuj ˛acego tytułu czy znaczenia.
Tylko dlatego zreszt ˛a obdarzono mnie wystarczaj ˛ac ˛a doz ˛a zaufania, by ze-
zwoli´c na kontakty z cudzoziemcami. Mieli´smy tu spokojn ˛a monarchi˛e, dopóki
ta ´swinia nie pojawiła si˛e na scenie. Zgadza si˛e, ze była niezbyt efektywna i nie
spełniała najlepiej swoich zada´n, ale ludzie mieli co je´s´c; nie było tortur czy mor-
40
derstw politycznych. Była natomiast wystarczaj ˛aca porcja niezadowolenia w´sród
ludu, tak ˙ze gdy Zapilote zacz ˛ał szermowa´c hasłami wolno´sci i równo´sci, ludzie
za nim poszli, nie zdaj ˛ac sobie sprawy, ˙ze były to tylko frazesy, których nie zamie-
rzał ani przez chwil˛e traktowa´c powa˙znie. Tym niemniej ruch na rzecz demokracji
uzyskał takie rozmiary, ˙ze nawet cz˛e´s´c arystokracji zacz˛eła uwa˙za´c go za niezły
pomysł i w pierwszych wolnych wyborach Zapilote został prezydentem. Zanim
nadszedł czas kolejnych, miał po swojej stronie wszystkich skorumpowanych ge-
nerałów i utworzon ˛a przez siebie słu˙zb˛e bezpiecze´nstwa. Dzi˛eki pomocy armii
i Ultimados wybory zostały sfałszowane, podobnie jak i wszystkie kolejne, ma-
j ˛ace miejsce regularnie co cztery lata. Cho´c zbli˙za si˛e termin nast˛epnych, i tak
niczego to nie zmieni: Zapilote jest praktycznie do˙zywotnim prezydentem.
´Switanie nabrało cech realnego pomysłu, tote˙z u´smiechn ˛ałem si˛e szeroko.
— Wcale nie jest — o´swiadczyłem wesoło. — Ta planeta b˛edzie miała wybo-
ry, jakich nie do´swiadczyła w całej swej historii.
— Co masz na my´sli?
— Poszukamy kogo´s ze starej herbowej szlachty, komu mo˙zna zaufa´c i kto
jest w miar˛e uczciwy, i wystawimy go jako kandydata na prezydenta w kolejnych
wyborach.
— Ale˙z one b˛ed ˛a sfałszowane!
— A co by´s chciał? Tylko ˙ze tym razem przeze mnie. Te tutejsze cwaniacz-
ki od lewych wyborów przekonaj ˛a si˛e na własnej skórze, jak robi si˛e naprawd˛e
uczciwie sfałszowane wybory. Wygramy bez problemów.
— Naprawd˛e?
— Mog˛e si˛e zało˙zy´c! Ale wpierw musisz znale´z´c nam porz ˛adnego kandydata.
— Musz˛e pomy´sle´c — odparł, tr ˛ac w zamy´sleniu nie ogolony podbródek.
— A nie ułatwiłoby ci procesu my´slenia lekkie oliwienie? — spytałem uprzej-
mie. — Powiedzmy jakim´s rozs ˛adnym gatunkiem rumu?
— Oczywi´scie! Mam tu porz ˛adny, wyle˙zakowany ron, zbyt dobry dla tury-
stów. Je´sli pozwolisz, to skosztujemy.
Pozwoliłem i faktycznie był doskonały.
— Najlepsi ze szlachty ˙zyj ˛a z dala od miast — wyja´snił Jorge, gdy ron zacz ˛ał
działa´c i szare komórki zabrały si˛e do roboty. — W gł˛ebi kontynentu s ˛a wiel-
kie posiadło´sci nastawione na produkcj˛e kawy, zbo˙za i orzechów. Chłopi nie s ˛a
tam zbyt uciskani, a szlachta nie straciła na uczciwo´sci. Jak długo trzymaj ˛a si˛e
wszyscy z dala od polityki i dostarczaj ˛a ˙zywno´s´c do miast, Zapilote zostawia ich
w spokoju.
— Masz tam znajomych?
— To sami moi znajomi, a wła´sciwie rodzina, bo wszyscy szlachetnie urodze-
ni s ˛a w jakim´s stopniu spokrewnieni — wyja´snił ku memu lekkiemu osłupieniu.
— Znajdzie si˛e tam kto´s odpowiedni?
41
— Jeden na pewno: Gonzales de Torres, markiz de la Rosa. Jest uczciwy,
rozs ˛adny, odwa˙zny i jak wszyscy diabli nienawidzi Zapilote.
— Musi by´c z niego miły kompan. Jak dawno go znasz?
— Jest moim stryjecznym kuzynem ze strony ciotki mojej matki. Spotykamy
si˛e na pogrzebach, weselach i innych ´swi˛etach rodzinnych. Ale wiele o nim wiem,
bo w´sród arystokracji nie ma tajemnic.
— Wydaje mi si˛e, ˙ze to mo˙ze by´c wła´sciwa osoba — oceniłem. — Jak mo˙ze-
my si˛e z nim skontaktowa´c?
— Potrzebujemy samochodu. . .
— Ju˙z mamy. Jedziesz z nami?
— Nie mog˛e zostawi´c turystów bez sensownego usprawiedliwienia, bo od ra-
zu stałbym si˛e podejrzany. Ale Flavia mo˙ze was poprowadzi´c. Dam jej wiadomo´s´c
dla kuzyna, a ona b˛edzie znacznie bezpieczniejsza w´sród swoich, ni˙z tu w mie-
´scie.
Wys ˛aczyłem reszt˛e zawarto´sci kielicha i niech˛etnie postawiłem go na stole.
— Wobec tego wszystko ustalone. Jad˛e teraz na przeja˙zd˙zk˛e po okolicy z pik-
nikiem i sjest ˛a. Po zapadni˛eciu zmroku zawracamy i zabieramy Flavi˛e, tylko mu-
sisz mi poda´c sk ˛ad i o której.
— Zlokalizowanie jej b˛edzie wymagało troch˛e czasu, a jeszcze dzi´s mam wy-
cieczk˛e do oprowadzenia. Ale je´sli przyjdziesz tu o pomocy, b˛ed˛e czekał przed
bram ˛a i zaprowadz˛e ci˛e do niej.
— Zgoda — odparłem wstaj ˛ac i pokazuj ˛ac na pokryt ˛a kurzem butelk˛e ru-
mu. — Wiesz, ˙ze raz otwarte, wieloletnie trunki szybko wietrzej ˛a? Lepiej byłoby
si˛e ni ˛a zaopiekowa´c, zanim zacznie si˛e ten godny ubolewania proces. . .
— Naturalnie. We´z j ˛a, błagam — wcisn ˛ał mi flaszk˛e, przed czym si˛e zreszt ˛a
niespecjalnie broniłem, i dodał: — Mam ich wi˛ecej, jak si˛e dzi´s spotkamy, wezm˛e
ze sob ˛a kilka co godniejszych.
— Ta planeta ma zalety, o których nie wspominaj ˛a turystyczne foldery —
uznałem. — Stary ron i nieuczciwe wybory. To˙z to faktycznie raj!
Rozdział 9
— Brzmi fajnie — ocenili entuzjastycznie, jak na wrodzon ˛a pow´sci ˛agliwo´s´c
do pochwał, bli´zniacy.
— Brzmiałoby fajniej, gdyby ta cała Flavia z nami nie jechała — mrukn˛eła
Angelina.
Upiłem nieco rumu i machn ˛ałem lekcewa˙z ˛aco r˛ek ˛a.
— Moja droga ˙zono, dni mych miłosnych podbojów nale˙z ˛a do przeszło´sci,
nawet je´sli istniały wył ˛acznie w twoim podejrzliwym umy´sle. Flavia nic mnie nie
obchodzi. Zapewniam ci˛e o tym uroczy´scie i przy ´swiadkach.
Angelina uniosła brwi, albo z niedowierzaniem, albo z uznaniem, wolałem nie
docieka´c. Okolica była cicha i miła i miałem nieodpart ˛a ochot˛e rozkoszowa´c si˛e
ni ˛a do upojenia. Byłem bowiem pewien, ˙ze w najbli˙zszej przyszło´sci nie b˛edzie
ani cicho, ani miło. Siedzieli´smy na le´snej polanie, na wzgórzu wychodz ˛acym nad
morze i z pełnym zadowoleniem trawili´smy obfity posiłek. Krajobraz troch˛e szpe-
ciły nie uprz ˛atni˛ete jeszcze naczynia, ale obni˙zaj ˛acy si˛e poziom płynu w omszałej
butelce, jak i sło´nce na horyzoncie, dobitnie oznajmiały, ˙ze zbli˙za si˛e koniec leni-
stwa. James pochrapywał na trawie, Bolivar grzebał w samochodzie, a ja le˙załem
z głow ˛a na kolanach Angeliny i byłem w pełni zadowolony z ˙zyda, co zdarza si˛e
człowiekowi naprawd˛e rzadko.
— To si˛e nazywa ˙zycie — westchn ˛ałem. — Mo˙ze powinienem wycofa´c si˛e na
zasłu˙zon ˛aemerytur˛e na jak ˛a´s podobn ˛ado tej, spokojn ˛aplanet˛e, gdzie mogliby´smy
do˙zywa´c spokojnej staro´sci w promieniach. . .
— Nonsens — przerwała mi rzeczowym tonem Angelina. — W mniej ni˙z
dwadzie´scia cztery godziny nuda przywiodłaby ci˛e do skrajnej desperacji. Jedy-
nym powodem, dla którego podoba ci si˛e spokój, jest ´swiadomo´s´c tego, ˙ze za
kilka godzin zaczniesz działa´c. Naturalnie nie wspominaj ˛ac o tym drobiazgu, ˙ze
jeste´s na wpół zalany tym tutejszym rumem, który chlejesz od rana.
— Obra˙zasz mnie! Jestem trze´zwy jak nowo narodzone dzieci˛e pary absty-
nentów. Mog˛e ci wyrecytowa´c liczb˛e pi do dwudziestego miejsca po przecinku!
— To powiedz: stół z powyłamywanymi nogami.
— Stół bez nóg.
43
— Pi˛eknie! — Niespodziewanie wstała i moja głowa łupn˛eła o ziemi˛e. — Czas
rusza´c! James, zanie´s ojca do samochodu, bo w ˛atpi˛e, ˙zeby był w stanie dotrze´c
tam o własnych siłach.
James mrugn ˛ał do mnie porozumiewawczo, wi˛ec mu odmrugn ˛ałem i przeto-
czyłem si˛e na brzuch. Pi˛e´cdziesi ˛at pompek szybko przywróciło mi jasno´s´c umy-
słu, czego zreszt ˛a błyskawicznie po˙załowałem, bo lekki kac zacz ˛ał mi przy tej
okazji rozsadza´c czaszk˛e. Ron, chocia˙z łagodny w smaku, swoj ˛a moc jednak po-
siadał. Wyrzuciłem pust ˛abutelk˛e, daj ˛ac sobie uroczy´scie słowo, ˙ze wi˛ecej nie tkn˛e
tego trunku. Do jutra, ma si˛e rozumie´c.
W ci ˛agu kilku chwil byli´smy gotowi do drogi. James pozbierał ´smieci, Ange-
lina poskładała naczynia do pojemnika pełni ˛acego jednocze´snie rol˛e ultrad´zwi˛e-
kowej myjki i ruszyli´smy z powrotem.
Z drogi niewiele pami˛etam, poniewa˙z udało mi si˛e przespa´c j ˛a prawie w ca-
ło´sci, cho´c był to sen pokrzepiaj ˛acy a nie wywołany przepiciem, jak sugerowała
Angelina. Obudziła mnie zreszt ˛a z wrodzon ˛a delikatno´sci ˛a, ale na czas: jej łokie´c
wbił si˛e w moje ˙zebra, gdy podjechali´smy pod blok, w którym mieszkał Jorge.
On sam czekał w cieniu przy drzwiach, a na nasz widok podbiegł i błyskawicznie
wskoczył do ´srodka.
— Jedziemy! Szybko! — polecił. — Tragedia: Ultimados złapali Flavi˛e!
— Kiedy? — spytałem.
— Kilka minut temu. Dostałem telefon wychodz ˛ac. Zaatakowali farm˛e, na
której si˛e ukrywała i zabrali j ˛a ze sob ˛a.
— Daleko do tej farmy? — zainteresowałem si˛e.
— Nie bardzo. Z pół godziny jazdy.
— Wobec tego mo˙zemy ich przechwyci´c, zanim dotr ˛a do miasta.
— Faktycznie! — ucieszył si˛e. — W takim razie skr˛ecamy tu w lewo. Do far-
my prowadzi tylko jedna przejezdna droga. Ale musz˛e was ostrzec: oni s ˛a uzbro-
jeni i niebezpieczni.
Równocze´snie rykn˛eli´smy ´smiechem, wywołuj ˛ac jego pełne osłupienia spoj-
rzenie. Bolivar uspokoił si˛e pierwszy i docisn ˛ał gaz do dechy.
Dotarcie do drogi prowadz ˛acej na nizin˛e, na której le˙zała farma, zaj˛eło nam
pi˛e´c minut. Zatrzymali´smy si˛e na ostatnim wzniesieniu, a ja przestudiowałem
okolic˛e dopracowuj ˛ac szczegóły planu.
— James, wyjmij ze skrytki pistolety igłowe i debonder — poleciłem. — Bo-
livar, cofnij samochód za zakr˛et, by go nie było wida´c. Angelino, kochanie, b˛e-
dziesz przyn˛et ˛a w naszej pułapce.
— To si˛e nazywa troskliwy m ˛a˙z!
Wskazałem promieniem latarki spore drzewo zwieszaj ˛ace si˛e cz˛e´sciowo nad
drog ˛a.
— Zetniemy je tak, by legło w poprzek — wyja´sniłem, nastawiaj ˛ac ucha. —
I to szybko, bo słysz˛e silnik zbli˙zaj ˛acego si˛e samochodu.
44
Gdy zajmowali´smy pozycje w krzakach po obu stronach drogi, wida´c ju˙z by-
ło ´swiatła nadje˙zd˙zaj ˛acego pojazdu. Wóz min ˛ał ostatni zakr˛et i jego reflektory
o´swietliły koron˛e przegradzaj ˛acego drog˛e drzewa. Pisn˛eły hamulce i przez se-
kund˛e bałem si˛e, ˙ze Angelina b˛edzie musiała ucieka´c, by nie zosta´c przejechan ˛a,
ale na szcz˛e´scie ´zle oceniłem odległo´s´c. Samochód zatrzymał si˛e przed pozornie
przygniecion ˛a przez gał˛ezie Angelina, która słabo pomachała pasa˙zerom.
I to w zasadzie było wszystko. Kierowca wysiadł i padł trafiony igł ˛a ze ´srod-
kiem nasennym, a inne stalowe drobiny załatwiły przez uchylone okna pozosta-
łych urz˛edowych pasa˙zerów. Podszedłem, maj ˛ac w prawej r˛ece bro´n, a w lewej
latark˛e, i zlustrowałem wn˛etrze pełne chrapi ˛acych drabów, jak i ˙zywy dowód cel-
no´sci naszych strzałów: oszołomion ˛a, ale jak najbardziej przytomn ˛a Flavi˛e, sie-
dz ˛ac ˛a mi˛edzy nimi.
— Witamy na wolno´sci — powiedziałem pomagaj ˛ac jej wysi ˛a´s´c.
Angelina wysun˛eła si˛e spomi˛edzy gał˛ezi otrzepuj ˛ac sukni˛e z ziemi, ale zanim
zd ˛a˙zyła co´s powiedzie´c, moje miejsce zaj ˛ał nami˛etnie całuj ˛acy uratowan ˛a Jorge.
Wygl ˛adał na pasjonata tego zaj˛ecia.
— Nie licz ˛ac tego, ˙ze prawie mnie przejechali, to wszystko poszło zgodnie
z planem — podsumowała Angelina. — Teraz wystarczy wsadzi´c kierowc˛e z po-
wrotem i doł ˛aczy´c do niego kilka granatów termitowych.
Westchn ˛ałem i pocałowałem j ˛a a la Jorge, co zaszkodzi´c nie mogło, najwy˙zej
pomóc.
— ˙Zeby si˛e tu zaraz zrobił zlot gwia´zdzisty wszystkich tajniaków z okolicy?
Nie, kochanie, dostan ˛a dawk˛e pozwalaj ˛ac ˛a im przespa´c najbli˙zsze czterdzie´sci
osiem godzin, a potem ich zeznania i tak b˛ed ˛a bez znaczenia. James i Bolivar,
umie´s´ccie ich gdzie´s w lesie, mo˙ze by´c w pokrzywach. Je´sli chcecie, mo˙zecie
przeprowadzi´c konfiskat˛e ich mienia. Jorge, mógłby´s na chwil˛e przerwa´c to bez
w ˛atpienia pasjonuj ˛ace zaj˛ecie i da´c dziewczynie odpocz ˛a´c? ´Slicznie. Umiesz pro-
wadzi´c samochód?
— Oczywi´scie! Czy˙zby´s uwa˙zał, ˙ze jestem chłopem?
— Sk ˛ad˙ze! Przepraszam. Mo˙zesz umie´sci´c ten samochód w miejscu, gdzie
przez najbli˙zsze dwa dni nikt by na niego nie zwrócił uwagi?
— Pewno. Jest tu niedaleko ładne wzgórze ze stromym stokiem opadaj ˛acym
do morza. Nikt nie powinien znale´z´c samochodu, bo woda jest tam do´s´c gł˛eboka.
— W takim razie do roboty. Pocałuj Flavi˛e i znikaj. Gdy machali´smy mu na
po˙zegnanie, zauwa˙zyłem, ˙ze
Flavia ma na wpół zapuchni˛ete oko i kilka skalecze´n na twarzy.
— Pójd˛e po apteczk˛e — zaofiarowała si˛e Angelina. — Gdybym wiedziała
wcze´sniej, ˙ze te łajzy ci˛e pobiły, to sko´nczyłoby si˛e na granatach zapalaj ˛acych!
— Nie wiem, jak wam podzi˛ekowa´c — odezwała si˛e z uczuciem Flavia. —
Nie tylko za to, ˙ze mnie uratowali´scie, ale tak˙ze za to, co planujecie zrobi´c. Jorge
opowiedział mi wszystko. Mo˙zecie tego dokona´c?
45
— Faktem jest, ˙ze mój m ˛a˙z potrafi prawie wszystko — przyznała Angelina
nakładaj ˛ac na skaleczenia krem odka˙zaj ˛acy. — Z pewnymi wyj ˛atkami naturalnie,
przynajmniej jak długo jestem w pobli˙zu.
— Sko´nczone, tato — oznajmił Bolivar wychodz ˛ac z lasu z nar˛eczem ubra´n.
— Widzieli´smy, co z ni ˛azrobili, wi˛ec pomy´sleli´smy, ˙ze przechadzka na golasa
do miasta dobrze im zrobi — dodał James obładowany butami.
— Faktycznie miłe z waszej strony. Flavia, to moi synowie: James i Bolivar.
Obaj entuzjastycznie u´scisn˛eli podan ˛a im dło´n, a Angelina dodała:
— Jak ich znam, to jest to miło´s´c od pierwszego uk ˛aszenia. Proponuj˛e ˙zeby-
´smy si˛e udali w dalsz ˛a drog˛e.
Udali´smy si˛e. Prosto do głównej autostrady, zgodnie z instrukcjami Flavii.
— Kiedy znajdziemy si˛e w gł˛ebi kontynentu, b˛edziemy bezpieczni, gdy˙z Ulti-
mados rzadko si˛e tam zapuszczaj ˛a, a i to wył ˛acznie w konwojach. Tylko przebycie
Bariery b˛edzie sporym problemem — wyja´sniła.
— Co to takiego? — spytałem.
— Mur przecinaj ˛acy cały kontynent i niemo˙zliwy do przebycia w miejscach
innych ni˙z przej´scia, przy których zbudowane s ˛a wartownie. Mur jest gruby,
zwie´nczony wieloma pasmami drutu kolczastego pod napi˛eciem. Z obu stron roz-
ci ˛agaj ˛a si˛e pola minowe i masa rozmaitego rodzaju detektorów.
— Brzmi zach˛ecaj ˛aco — oceniła Angelina. — Jim, otwórz szampana, to do-
skonały ´srodek na uspokojenie, a potem zajmij si˛e wymy´sleniem jakiego´s sen-
sownego planu.
*
*
*
— Opowiedz mi, jak wygl ˛adaj ˛a wartownie i przej´scia — poprosiłem Flavi˛e.
Obie z Angelina zaatakowały szampana z du˙z ˛a doz ˛a entuzjazmu; w przeci-
wie´nstwie do mnie, jak na jeden dzie´n wypiłem wystarczaj ˛ac ˛a ilo´s´c procentów.
— To małe forty zbudowane na drogach. Nie mo˙zna ich omin ˛a´c. W ka˙zdym
stacjonuje liczny i dobrze uzbrojony garnizon, przepuszczaj ˛acy jedynie osoby po-
siadaj ˛ace wła´sciwe dokumenty. No i naturalnie po dokładnej rewizji. Nigdy nie
uda si˛e nam tamt˛edy przejecha´c.
— Nigdy — wtr ˛aciła Angelina — jest słowem nie istniej ˛acym w słowniku
u˙zywanym przez nasz ˛a rodzin˛e. Jak my´slisz, J im: mur czy wartownia?
— Wartownia oczywi´scie. Łatwiej poradzi´c sobie z lud´zmi, ni˙z wysadza´c gór˛e
betonu, zasieków i min. Ile mamy do najbli˙zszej wartowni?
— Sto trzydzie´sci mil — odparła Flavia odczytuj ˛ac drogowskaz o´swietlony
przez reflektory wozu.
— Słyszałe´s, James?
— Słyszałem.
46
— Zaprogramuj radar tak, by zacz ˛ał działa´c jakie´s trzydzie´sci mil od celu.
To powinno nam da´c wystarczaj ˛aco dobry obraz. Staniemy o siedem mil przed
wartowni ˛a i dokonamy ostatnich przygotowa´n — zarz ˛adziłem.
S ˛adz ˛ac po wyrazie twarzy, Flavia była przekonana, ˙ze ma do czynienia z sza-
le´ncami. Para bogatych turystów w starym samochodzie planuj ˛aca rozprawi´c si˛e
ze ´smietank ˛a armii. Có˙z. . . sk ˛ad miała wiedzie´c, ˙ze tak tury´sci, jak i samochód
kryj ˛a w sobie mas˛e niespodzianek.
*
*
*
— Jest — oznajmił James, gdy pokonali´smy szczyt kolejnego wzniesienia. —
Nawet nie potrzeba radaru.
Miał racj˛e, przed nami rozci ˛agała si˛e jasno o´swietlona Bariera, a z boku wid-
niała rz˛esi´scie o´swietlona, imponuj ˛aca zaiste wartownia. K ˛atem oka dostrzegłem,
˙ze Flavia dr˙zy, i u´smiechn ˛ałem si˛e, dodaj ˛ac jej odwagi.
— Teraz po kolei — wyci ˛agn ˛ałem spod siedzenia szuflad˛e i kolejno wszyst-
k ˛a jej zawarto´s´c. — Filtry przeciwgazowe do nosa. Angelina, wytłumacz Flavii,
jak je nało˙zy´c. Bolivar, zamknij dach, James, przygotuj miotacze. Nie ma sensu
ryzykowa´c bez potrzeby.
Z cichym szumem pancerny dach znalazł si˛e na miejscu, podobnie jak kulo-
odporne szyby, zmieniaj ˛ac sportowy wóz w pancerk˛e.
— James, zamkni˛ecie okien na mój rozkaz to twoje zadanie; teraz opu´s´c cz˛e-
´sciowo szyby, bo przy tej pogodzie szczelnie zamkni˛ety samochód ma prawo
wzbudzi´c podejrzenia. Przeł ˛acz na mnie sterowanie działka laserowego i przy-
gotuj działo bezodrzutowe na wypadek, gdyby brama okazała si˛e bardziej wy-
trzymała, ni˙z my´sl˛e.
Z oparcia mojego fotela wysun˛eła si˛e skrzynka zdalnego sterowania i ekran
celownika działka laserowego. Nastawiłem je na chwilowo niewidoczn ˛a bram˛e
i sprawdziłem odczyt odległo´sci.
— W porz ˛adku — stwierdziłem zadowolony. — Jakie´s pytania?
— Kiedy co´s zjemy? — to był James.
— Jak b˛edziemy po drugiej stronie. Inne pytania, by´c mo˙ze powa˙zniejszej
natury?
— Jedzenie to powa˙zny temat — zauwa˙zył Bolivar.
— Te˙z racja, ale s ˛a chwilowo wa˙zniejsze. Nie ma pyta´n? No to w drog˛e.
Bolivar wrzucił bieg i ruszyli´smy w dół zbocza do ataku.
Rozdział 10
Naturalnie był to raczej powolny atak, im dłu˙zej bowiem udawało nam si˛e
ukry´c prawdziwe zamiary, tym wi˛eksze były nasze szans˛e na szybki sukces. Tak
wi˛ec, majestatycznie toczyli´smy si˛e do bitwy, a ja zabrałem si˛e za otwieranie ko-
lejnej butelki szampana, która tym razem stawiła bierny opór. Nadal mocowałem
si˛e z korkiem, gdy stan˛eli´smy na jaskrawo o´swietlonym placu przed stalow ˛a bra-
m ˛a.
— Otwiera´c! — wrzasn ˛ałem wychylaj ˛ac si˛e przez okno i ignoruj ˛ac rozmaite-
go kalibru lufy spogl ˛adaj ˛ace na nas ze strzelnic w murze. — Co wy, dwupierdki
osła i ko´nskie podogonia, sobie my´slicie? Jakim prawem zmuszacie szlachetnie
urodzonych do czekania pod zamkni˛et ˛a bram ˛a? Szofer, klakson! Niech si˛e ta ban-
da leniwych półgłówków w ko´ncu obudzi!
Klakson zawył, a wła´sciwie nie klakson tylko nagranie polowych organów,
którego u˙zywali´smy zamiast klaksonu. Umarłego mogło to na nogi postawi´c, no
i w ko´ncu brania otworzyła si˛e powoli. Zignorowałem fakt, ˙ze zamkn˛eła si˛e, led-
wie przez ni ˛a przejechali´smy, a przed nami widniała druga, zamkni˛eta na głucho,
i zaj ˛ałem si˛e korkiem. Wystrzelił z ładnym hukiem, tote˙z wszyscy zaj˛eli´smy si˛e
napełnianiem pustych kielichów. Wybiegaj ˛acych z odwachu ˙zołnierzy zignorowa-
li´smy. K ˛atem oka dostrzegłem Angelin˛e szturcha´ncem dodaj ˛ac ˛a Flavii odwagi,
gdy do okna od mojej strony przez tłum wybałuszaj ˛acych oczy ˙zołnierzy prze-
pchn ˛ał si˛e oficer.
— Dokumenty! — warkn ˛ał obcesowo.
— Wi˛ecej kultury, kmiocie, gdy si˛e zwracasz do szlachetnie urodzonych —
zmroziłem go gestykuluj ˛ac kielichem i rozlewaj ˛ac w koło jego zawarto´s´c. —
Otwórz bram˛e i znikaj.
— Dokumenty, poprosz˛e — odezwał si˛e ju˙z znacznie grzeczniej i nagle wy-
bałuszył oczy dostrzegłszy Flavi˛e.
Zanim zd ˛a˙zył wrzasn ˛a´c (najwidoczniej była od dawna poszukiwana i jej ry-
sopis zd ˛a˙zył dotrze´c tak˙ze do armii), cisn ˛ałem mu w otwarte usta szampana wraz
z kielichem.
— Okna! — rozkazałem. — Gaz!
48
Szyby zatrzasn˛eły si˛e z cichym szcz˛ekiem, a z umieszczonych w karoserii
dysz trysn˛eły strugi gazu usypiaj ˛acego. Oficer zwalił si˛e na ziemi˛e natychmiast,
a w ´slad za nim kolejno osuwali si˛e podwładni. Przestałem podziwia´c widoki
i zaj ˛ałem si˛e umieszczonym pod mask ˛a laserem. Spomi˛edzy ozdobnej osłony
chłodnicy wystrzeliła igła rubinowego ´swiatła, która w´sród całkowitej ciszy trafiła
w stalowe wrota. Te zadymiły z wolna i niech˛etnie zacz˛eły si˛e topi´c, ale tylko
w miejscu, gdzie dotykał ich promie´n.
— Kiepsko raczej — zauwa˙zyła Angelina.
— S ˛a za grube — wyja´sniłem. — James, bierz si˛e do roboty! Wal w zwie´n-
czenie. . .
Długa maska wozu rozsun˛eła si˛e na boki ukazuj ˛ac szar ˛a luf˛e bezodrzutowego
działa kaliber sto pi˛e´c milimetrów. Hukn˛eło ogłuszaj ˛aco nawet w izolowanym
wn˛etrzu wozu, gdy˙z d´zwi˛ek odbił si˛e od ´scian wartowni i przeciwpancerne pociski
jeden po drugim łupn˛eły w stal bramy. Miałem wra˙zenie, ˙ze siedz˛e pod czasz ˛a
gigantycznego dzwonu, w który regularnie wali stalowym pr˛etem jaki´s maniak.
Na szcz˛e´scie wrota nie wytrzymały i przy akompaniamencie łoskotu i sypi ˛acego
si˛e gruzu run˛eły z trzaskiem na zewn ˛atrz.
Odskoczyłem odruchowo, gdy w szyb˛e tu˙z przy twarzy trafiła seria z karabi-
nu maszynowego. Pociski z pistoletów maszynowych tłukły o burty i dach, gdy˙z
nowi ˙zołnierze strzelaj ˛ac z biodra wypadali z ró˙znych wej´s´c do budynków, które
nas otaczały. I walili si˛e na ziemi˛e, ledwie weszli w stref˛e działania gazu.
— Wynosimy si˛e! — wrzasn ˛ałem, ledwie słysz ˛ac własny głos w tym hała-
sie. — Czekaj!
Jeden z nowo przybyłych dotarł a˙z do samochodu, gdzie opadł na zamykaj ˛ac ˛a
si˛e mask˛e, by po niej spłyn ˛a´c przed koła. Niestety, w trakcie tej gimnastyki jego
dło´n z broni ˛a zaklinowała obie nie domkni˛ete połowy. Diabli wiedzieli, co mo-
głoby si˛e sta´c, gdyby´smy tak pojechali. Mo˙ze nic (poza naturalnie przejechaniem
delikwenta), a mo˙ze wiele. Wolałem nie ryzykowa´c. Wyskoczyłem na zewn ˛atrz
odruchowo — kto´s musiał — i potykaj ˛ac si˛e o ´spi ˛acych podbiegłem do przodu
wozu. Gwałtownym szarpni˛eciem uwolniłem dło´n i kolb˛e blokuj ˛ac ˛a mask˛e, która
zamkn˛eła si˛e z trzaskiem, i odci ˛agn ˛ałem ofiar˛e na bok. Skoro i tak ju˙z musiałem
wyj´s´c, to mogłem przy okazji uratowa´c go od ´smierci, która ani nam, ani nikomu
nie była na nic potrzebna.
Gdy wskakiwałem do wn˛etrza ruszaj ˛acego samochodu, dostrzegłem kolejne-
go wybiegaj ˛acego z odwachu — ten był cwa´nszy i nało˙zył mask˛e przeciwgazow ˛a.
Uniósł bro´n i co´s mnie kopn˛eło w rami˛e okr˛ecaj ˛ac równocze´snie wokół. Poczu-
łem, ˙ze padam i potem obrazy nieco mi si˛e zamgliły i przemieszały. Próbowałem
wsta´c, ale mi si˛e to nie udało.
Le˙załem tu˙z przy drzwiach stoj ˛acego wozu, a nade mn ˛a stał James z bro-
ni ˛a w r˛eku. Wystrzelił dwukrotnie, złapał mnie wpół i prawie wrzucił do ´srodka.
Chciałem zobaczy´c, co si˛e dzieje, ale moje oczy czemu´s nie chciały si˛e otwo-
49
rzy´c. . . na zewn ˛atrz co´s łupn˛eło, wóz zatrz ˛asł si˛e na jakich´s wybojach, a potem
kto´s zgasił ´swiatło.
*
*
*
Pierwsz ˛a rzecz ˛a jak ˛a dostrzegłem otwieraj ˛ac oczy, była twarz Angeliny, co
zawsze było miłym widokiem, ale teraz szczególnie mnie ucieszyło. Chciałem
co´s powiedzie´c, jednak chwycił mnie w´sciekły kaszel. Podała mi szklank˛e z wod ˛a,
któr ˛a duszkiem opró˙zniłem, i odsun˛eła si˛e. Stwierdziłem z niejakim zdumieniem,
˙ze spogl ˛adam w bł˛ekitne niebo. Woda miała zbawienny wpływ na moje struny
głosowe: odchrz ˛akn ˛ałem i spytałem:
— Mog˛e si˛e dowiedzie´c, jak poszło?
— Doskonale, je´sli nie liczy´c twojego zwariowanego bohaterstwa — odparła
z u´smiechem bior ˛ac moj ˛a dło´n. — Opór ustał, gdy gaz dotarł do budynków. Kilku
zdołało nało˙zy´c maski, ale nie stanowili wi˛ekszego zagro˙zenia. Dobrze, ˙ze wóz
jest pancerny: ma kilka naprawd˛e imponuj ˛acych wgniece´n i szram. Przez bram˛e
przejechali´smy bez kłopotów, potem skr˛ecili´smy w boczn ˛a drog˛e. Wysadzili´smy
most na wypadek pogoni i skierowali´smy si˛e ku wzgórzom. Znale´zli´smy to miłe
jeziorko i zrobili´smy postój. Wóz i namioty s ˛a ukryte pod drzewami. Nie licz ˛ac
twojego ramienia z czyst ˛a ran ˛a postrzałow ˛a w bicepsie i tricepsie, to jeste´smy cali
i zdrowi.
— Nic nie czuj˛e.
— I prawidłowo: jeste´s nafaszerowany narkotykami. Poniewa˙z zacz ˛ałem si˛e
ubiera´c, pomogła mi usi ˛a´s´c i zmieniła poło˙zenie poduszek, o które si˛e opierałem.
Le˙załem na jednym z rozło˙zonych rz˛edem ´spiworów, na których spali chłopcy
i Flavia. Dawało to wprost nieprzyzwoicie sielankow ˛a scen˛e uzupełnian ˛a łagod-
nym szumem wiatru. Z miejsca, w którym le˙załem, miałem doskonały widok na
poro´sni˛ety traw ˛astok wzgórza ci ˛agn ˛acy si˛e ku kolejnym wzniesieniom i majacz ˛a-
cym w oddali górom.
— Czy ty w ogóle spała´s? — spytałem podejrzliwie.
— Kto´s musiał sta´c na warcie.
— Teraz to moje zadanie. Odpocznij.
Zacz˛eła protestowa´c, ale i tak w ko´ncu stan˛eło na moim. Pocałowała mnie,
uzupełniła zapas wody na podr˛ecznym stoliku i zawin˛eła si˛e w ´spiwór.
Znieczulenie miało efekty pod jednym wzgl˛edem dziwnie przypominaj ˛ace ka-
ca, pi´c mi si˛e chciało jak diabli, tote˙z wody nie wystarczyło na długo. Poniewa˙z
perspektywa le˙zenia o suchym pysku nie odpowiadała mi, a nie chciałem przery-
wa´c nikomu zasłu˙zonego snu, pozbierałem si˛e wi˛ec do pionu. Z pocz ˛atku nieco
mi si˛e w głowie kr˛eciło, ale uczucie to szybko min˛eło i całkiem ju˙z pewnie po-
szedłem do samochodu. Gdy mijałem Bolivara, spojrzał na mnie zaalarmowany,
wi˛ec przyło˙zyłem palec do ust i chłopak natychmiast usn ˛ał z powrotem.
50
Wóz miał wł ˛aczony radar i alarm, co znaczyło, ˙ze je´sli co´s cokolwiek wi˛ek-
szego od kota znajdzie si˛e bli˙zej ni˙z sto jardów, to wszyscy si˛e o tym dowiemy.
Zrobiło mi si˛e ra´zniej na duszy: chłopaki dawali sobie doskonale rad˛e, co było
mił ˛a wró˙zb ˛a na przyszło´s´c.
W lodówce chłodził si˛e por˛eczny pojemnik z wod ˛a i podr˛eczny zapas butelek
piwa, co szczególnie mi si˛e spodobało. Otworzyłem jedn ˛ai wychyliłem duszkiem,
po czym natychmiast uj ˛ałem za szyjk˛e słysz ˛ac na zewn ˛atrz kroki. Przezorno´s´c
okazała si˛e zb˛edna: to była Flavia.
— Jeste´s jedynym człowiekiem, który mógł nas tu doprowadzi´c — powiedzia-
ła z uczuciem. — Dzi˛ekuj˛e ci z całego serca.
— Drobiazg i rutyna. No i nie zapominaj, ˙ze miałem wysoce fachow ˛a pomoc.
— Musz˛e przyzna´c, ˙ze gdy Jorge mi wszystko powiedział, pomy´slałam, ˙ze
to szale´nstwo. Nie wierzyłam, ˙ze zdołacie wygra´c wybory. Teraz przepraszam za
w ˛atpliwo´sci. Wierz˛e, ˙ze zrobisz to, co obiecujesz i chc˛e, by tak si˛e stało. A wiesz
dlaczego?
— Przepraszam, ale moje szare komórki nadal si˛e szukaj ˛a, nie jestem chwilo-
wo zdolny do dalszych łamigłówek.
Podeszła, zatrzymuj ˛ac si˛e w odległo´sci ramienia i wreszcie mogłem w pełni
oceni´c jej urod˛e: oczy, w których gł˛ebinie mo˙zna było si˛e utopi´c, pełne, zmysłowe
wargi. . . westchn ˛ałem, wypiłem reszt˛e z drugiej butelki i na wszelki wypadek
siadłem na błotniku, by by´c nieco dalej od tych oczu. W mojej sytuacji nagłe
wzruszenia mog ˛a by´c zgubne w skutkach. . .
— Dlatego, ˙ze wierz˛e gł˛eboko, ˙ze jeste´s człowiekiem o nieposzlakowanym
honorze — wyja´sniła powa˙znie i z zapałem.
Całe szcz˛e´scie, ˙ze wcze´sniej zd ˛a˙zyłem usi ˛a´s´c!
— Osobi´scie uwa˙zam, ˙ze jestem przest˛epc ˛a, cho´c dzi˛eki za miłe słowo —
odparłem. — Poza tym policje co´s z tysi ˛aca planet zgodziłyby si˛e ze mn ˛a, nie
z tob ˛a.
— Nie rozumiem tego, ale wierz˛e w ciebie. Powiedz mi, dlaczego odci ˛agn ˛ałe´s
tego ˙zołnierza nara˙zaj ˛ac własne ˙zycie?
— I tak ryzykowałem, wi˛ec przy okazji uratowałem go od ´smierci pod kołami.
— Dlaczego ˙zycie jednego człowieka jest takie wa˙zne?
— Bo co mo˙ze by´c wa˙zniejszego? To wszystko, co ka˙zdy z nas ma najcen-
niejszego, niczym nie poprzedzone i nic po nim nie ma, niewa˙zne, co twierdziłby
jaki´s klecha oboj˛etnie jakiego wyznania. To co widzisz, to masz, tak wygl ˛ada na-
ga prawda. Prywatnie nigdy nikogo nie nawracałem i nie ˙zycz˛e sobie, by kto´s
to próbował robi´c ze mn ˛a. Mówi ˛ac po prostu, jestem realist ˛a i przyznaj˛e, ˙ze nie
ma ˙zadnych dowodów tak na istnienie, jak i na nieistnienie Boga. Niech ka˙zdy
wybiera zatem według własnego uznania. Osobi´scie s ˛adz˛e, ˙ze nie tylko tam w gó-
rze nikogo nie ma, ale w ogóle nie ma ˙zadnej góry. Wszystko co mam, to tylko
jedno ˙zycie, z którego zamierzam wycisn ˛a´c ile si˛e da. Dlatego te˙z uwa˙zam, ˙ze
51
najgorszym, co mo˙zna zrobi´c innej osobie, to pozbawi´c go tej jedynej mo˙zliwo-
´sci istnienia. Dopuszczalne jest to tylko w obronie własnej lub najbli˙zszych, je´sli
nie ma innej mo˙zliwo´sci, by prze˙zy´c. Tylko zadufani w sobie głupi politycy lub
wykonuj ˛acy ich rozkazy t˛epi wojskowi zabijaj ˛a ludzi dla ich własnego dobra. Nie
wspominaj ˛ac naturalnie o fanatykach religijnych robi ˛acych to, by tych˙ze ludzi
zbawi´c. Ale ich miejsce jest w zakładzie dla obł ˛akanych, tak ˙ze mo˙zna ich po-
min ˛a´c. Na szcz˛e´scie ich wpływy s ˛a coraz mniejsze i na coraz mniejszej liczbie
planet. ˙Zyj i pozwól ˙zy´c innym to najm ˛adrzejsze motto, jakie w ˙zyciu słyszałem.
— Dobrze powiedziane, tato — ocenił Bolivar staj ˛ac za dziewczyn ˛a. — Mo˙ze
by´s si˛e tak poło˙zył? Przejm˛e wart˛e, je´sli si˛e zgodzisz.
— Wydaje mi si˛e, ˙ze to nie taki zły pomysł.
Skin ˛ał głow ˛a, ale patrz ˛ac na ni ˛a nie na mnie. Spogl ˛adała zreszt ˛a na niego rów-
nie intensywnie, tote˙z czułem, ˙ze w tym przypadku troje to ju˙z tłok.
— No to miłej warty. Flavio, je´sli nie jeste´s ´spi ˛aca, to mo˙ze dotrzymasz mu
towarzystwa? Jestem pewien, ˙ze ma mas˛e pyta´n dotycz ˛acych tej planety. . . i nie
tylko.
Zgodzili si˛e prawie entuzjastycznie, tote˙z poszedłem sobie kiwaj ˛ac głow ˛a
i czuj ˛ac si˛e mo˙ze nie tyle stary, ile zu˙zyty.
Pewnie znieczulenie przestawało działa´c. Albo był to wpływ teologicznego
wykładu: gadanie o pierdołach, i to oczywistych, zawsze mnie denerwowało.
— Uszy do góry — mrukn ˛ałem, układaj ˛ac si˛e w ´spiworze. — Jakkolwiek
by było, jeste´s zbawc ˛a tej planety i gówniarze b˛ed ˛a musieli uczy´c si˛e o tobie
w szkołach!
Co musiało by´c trafn ˛a form ˛a zemsty na losie, gdy˙z zasn ˛ałem z lekkim u´smie-
chem na ustach.
Rozdział 11
Pó´znym popołudniem oddział był na nogach i kategorycznie ˙z ˛adał je´s´c. Rami˛e
te˙z si˛e obudziło i stwierdziło, ˙ze najwy˙zsza pora da´c o sobie zna´c, co mi si˛e prze-
stało podoba´c. Maj ˛ac do wyboru ´srodek znieczulaj ˛acy i jasny umysł, z koniecz-
no´sci wybrałem to drugie — trzeba było przygotowa´c plany na rozmaite okazje,
wobec czego mówi si˛e trudno. Zjadłem jajka na bekonie (jajka były sproszkowa-
ne, bekon liofilizowany) spłukuj ˛ac to rozpuszczaln ˛a kaw ˛a i daj ˛ac sobie uroczyste
słowo honoru, ˙ze nast˛epnym razem, przygotowuj ˛ac jaka´s wypraw˛e, wi˛ecej uwagi
b˛ed˛e po´swi˛ecał zapasom spo˙zywczym. Koniec mycia naczy´n i moich procesów
decyzyjnych zbiegł si˛e w czasie, wobec czego zacz ˛ałem si˛e rz ˛adzi´c.
— Bolivar, do roboty! — poleciłem, wi˛ec oderwał si˛e od Flavii, acz uczynił
to z pewn ˛a niech˛eci ˛a. — B ˛ad´z tak miły i przynie´s tu skrzynk˛e oznaczon ˛a „Top
Secret”; znajduje si˛e w baga˙zniku.
— Brawo! Najwy˙zszy czas, ˙zeby´smy si˛e dowiedzieli, co w niej jest.
Wszyscy zebrali si˛e wokół, gdy postawił obok mnie ci˛e˙zki szary pojemnik.
— Co za młodzie˙z! — stwierdziłem z dezaprobat ˛a przygl ˛adaj ˛ac si˛e rysom
przy zamku. — Za grosz cierpliwo´sci.
— To James — oburzył si˛e. — Ja próbowałem rozci ˛a´c wzdłu˙z szwu.
— Co te˙z ci si˛e nie udało — stwierdziłem z zadowoleniem. — Poniewa˙z nie
tylko zawarto´s´c, ale i opakowanie s ˛ajednymi z ostatnich osi ˛agni˛e´c profesora Coy-
pu, którego wszyscy znacie. Wystarczy tu przyło˙zy´c kciuk i wybra´c wła´sciw ˛a
kombinacj˛e. Ten, na kogo jest zaprogramowany zamek, nie ma jak wida´c ˙zad-
nych problemów z dotarciem do wn˛etrza. . .
Góra pojemnika odsun˛eła si˛e i wszyscy ciekawie zajrzeli do ´srodka. Wyj ˛ałem
czarn ˛a skrzynk˛e zaopatrzon ˛a w por˛eczny uchwyt. Miała w górnej ´sciance dziur˛e,
a w jednej z bocznych ´scianek przeł ˛acznik i gniazdo, z którego wychodziły dwa
przewody zako´nczone krokodylkami.
— Nie robi specjalnego wra˙zenia — krytycznie oceniła Angelina.
— Wszystko zale˙zy od punktu widzenia, moja droga. Mo˙ze nie wygl ˛ada atrak-
cyjnie, ale ma za to doskonałe zastosowanie. To przetwarzacz molekularny i to
działaj ˛acy w obie strony. Jak zobaczycie, co potrafi, to wam szcz˛eki poopada-
j ˛a — wyj ˛ałem z pojemnika pudełko, a z niego niewielki przedmiot i podałem go
53
Jamesowi. — Jako ˙ze masz najwi˛ekszego w tej rodzinie ´swira na punkcie broni,
zechciej mi łaskawie powiedzie´c, co to takiego.
Obejrzał dokładnie owo co´s i oddał mi ze słowami:
— Bardzo dokładny model ci˛e˙zkiego mo´zdzierza rakietowego. Kaliber sto
pi˛e´cdziesi ˛at milimetrów, standardowe wyposa˙zenie wojsk. . .
— Wystarczy, nie prosiłem o detale techniczne — odezwałem si˛e pospiesz-
nie. — Tyle ˙ze pomyliłe´s si˛e w jednym drobiazgu: to nie jest model. To normalny
mo´zdzierz, z którego zabrano dziewi˛e´cdziesi ˛at dziewi˛e´c procent molekuł. Je´sli je
uzupełnimy, to wróci do normalnych rozmiarów, całkowicie zdatny do natych-
miastowego u˙zytku. Owo zabieranie i uzupełnianie molekuł to wła´snie to, czym
zajmuje si˛e przetwarzacz molekularny.
— Jeste´s pewien, ˙ze nie chcesz odpocz ˛a´c? — spytała nagle Angelina. — Takie
rany mog ˛a wywoła´c gor ˛aczk˛e. . .
— Zamilcz, niedowiarku! — zganiłem j ˛a. — Patrz i podziwiaj!
Postawiłem urz ˛adzenie na ziemi, przypi ˛ałem krokodylki do mo´zdzierza, który
ustawiłem w pewnej odległo´sci i wyci ˛agn ˛ałem teleskopowy lejek znajduj ˛acy si˛e
wokół otworu w pokrywie przetwarzacza.
— Teraz brak jedynie surowca. Chłopcy, b ˛ad´zcie uprzejmi poznosi´c tu kamie-
nie i inne odpadki i wsypa´c do tego lejka. Gotowe? Pi˛eknie, no to zaczynamy.
Przestawiłem przeł ˛acznik i urz ˛adzenie niezbyt gło´sno zawyło. Poza tym nic.
Sceptycyzm i ironia unosiły si˛e w powietrzu.
— Cierpliwo´sci! Potrzeba troch˛e czasu, ˙zeby rozebra´c molekuły na cz˛e´sci
składowe, nie? Oho, jedziemy z koksem!
Przypominało to ogl ˛adanie pompowania balonu, cho´c tym razem wypełnia-
czem było nie powietrze, lecz stal: w miar˛e wzrostu ilo´sci jej molekuł mo´zdzierz
rósł niczym na dro˙zd˙zach. W ci ˛agu niespełna minuty miał normalne gabaryty.
Rozległ si˛e brz˛eczyk i zawodzenie umilkło.
— Macie jeszcze jakie´s w ˛atpliwo´sci? — spytałem uprzejmie stukaj ˛ac jedno-
cze´snie w luf˛e.
Zagrała jak dzwon czystym d´zwi˛ekiem stali.
— Wspaniałe, tato — przyznał pełen podziwu Bolivar łapi ˛ac za przyrz ˛ady ce-
lownicze. — To znaczy, ˙ze mo˙zemy ze sob ˛a zabra´c praktycznie wszystko zmniej-
szaj ˛ac mas˛e tego wszystkiego. Na ten przykład. . .
— Jak ci˛e znam, to masz w tym pudełku cał ˛a mas˛e ciekawych rzeczy — prze-
rwał bratu James wyj ˛atkowo wyprzedzaj ˛acy go o wi˛ekszy ni˙z zwykle kawałek
drogi my´slowej.
— Mam, a jednej z nich wła´snie u˙zyjemy. Najpierw jednak trzeba zmniejszy´c
mo´zdzierz.
Przestawiłem przeł ˛acznik w przeciwne poło˙zenie, i ze szczeliny w boku po-
sypał si˛e stalowy pył, czemu towarzyszyło kurczenie si˛e mo´zdzierza. Gdy wrócił
54
do rozmiarów sprzed pokazu, wył ˛aczyłem urz ˛adzenie i schowałem zabawk˛e. Wy-
j ˛ałem za to skomplikowanie wygl ˛adaj ˛ace co´s o kształcie zbli˙zonym do prostopa-
dło´scianu.
— Regenerator tkanki organicznej wraz z autodiagnost ˛a, typ stosowany
w wielkich szpitalach. Wystarczy dwadzie´scia cztery godziny w tym cudzie tech-
niki i moje rami˛e b˛edzie jak nowe. Chyba wszyscy powinni´smy by´c w jak najlep-
szej kondycji fizycznej, zanim zaczniemy kampani˛e wyborcz ˛a, prawda?
Tym razem za budulec posłu˙zyły najpierw stalowe resztki, potem okoliczne
kamienie. Gdy regenerator przybrał wła´sciwe rozmiary, podł ˛aczyłem go do mi-
krostosu. Angelina zdj˛eła mi opatrunek (rami˛e wygl ˛adało zdecydowanie obrzy-
dliwie) i poło˙zyłem si˛e w łó˙zku stanowi ˛acym integraln ˛a cz˛e´s´c regeneratora, który
cicho pomrukuj ˛ac zabrał si˛e do roboty.
*
*
*
Prawie z przykro´sci ˛a opuszczałem przytulne łó˙zko. Rami˛e i ducha miałem
zupełnie jak nowe. Pogoda była doskonała, powietrze czyste, a wokół panowała
atmosfera zupełnej sielanki: Angelina tkała z monomolekularnej nici kamizelk˛e
kuloodporn ˛a, a bli´zniacy zalecali si˛e do Flavii, która rozkwitała w oczach pod
wpływem ich komplementów. Poczułem si˛e zb˛ednym dodatkiem do tego obrazka
i postanowiłem czym pr˛edzej ten stan zmieni´c. Angelina zorientowała si˛e, ˙ze to
koniec wakacji, gdy zabrałem si˛e za oliwienie broni.
— Młodzie˙zy, czas si˛e pakowa´c — oznajmiła. — Wyje˙zd˙zamy!
*
*
*
Potem była to wył ˛acznie kwestia szybkiej i ci ˛agłej jazdy. Ojciec Flavii był
inspektorem rolnym i dzieci´nstwo sp˛edziła podró˙zuj ˛ac z nim po kraju, który dzi˛e-
ki temu doskonale znała. Prowadziła nas nie u˙zywanymi górskimi drogami, co
pozwalało omija´c miasteczka, a nawet pojedyncze farmy. Gdy w ko´ncu wyjecha-
li´smy na płaskowy˙z, cel mieli´smy praktycznie w zasi˛egu wzroku.
— Oto posiadło´s´c markiza de la Rosa — obwie´sciła Flavia.
— Gdzie? — spytałem niezbyt rozs ˛adnie, rozgl ˛adaj ˛ac si˛e po polach, lasach
i ł ˛akach rozci ˛agaj ˛acych si˛e od horyzontu po horyzont.
— Wsz˛edzie. Jest wła´scicielem setek tysi˛ecy hektarów. Szlachta czy arysto-
kracja, jak niektórzy wol ˛a ich nazywa´c, s ˛a tu typowymi feudałami, co było głów-
nym powodem, dzi˛eki któremu Zapilote zdobył władz˛e. Cz˛e´s´c z nich to banda
sadystów i durni, cz˛e´s´c nie. Markiz jest jednym z najłagodniej traktuj ˛acych swo-
ich poddanych i jednym z najbardziej inteligentnych. Dlatego bardzo istotne jest
pozyskanie go dla naszej sprawy.
55
— To mamy ju˙z załatwione — uspokoiłem j ˛a. — Namówiłbym do wojska
nawet paralityka z wtórnym infantylizmem, gdybym był werbownikiem. Bolivar,
zatrzymaj no si˛e chłopcze, zanim miniemy ten portal.
Drog˛e przecinał imponuj ˛acych rozmiarów kamienny, wolno stoj ˛acy łuk. To
znaczy nie było ˙zadnego płotu czy wła´sciwej bramy. Na zwie´nczeniu wyryty miał
jaki´s potwornie skomplikowany herb, w którym roiło si˛e od gryfów, lwów, koron
i całej masy innych heraldycznych symboli.
Si˛egn ˛ałem do lodówki i wyci ˛agn ˛ałem pojemnik na lód. Miał podwójne dno,
w którym skrzyło si˛e od lodu i diamentów.
— Dla ciebie, mój skarbie — powiedziałem wsuwaj ˛ac Angelinie na palec
pier´scie´n z czterystukaratowym diamentem.
Westchn˛eła uroczo, po czym mow˛e jej odebrało, gdy otrzymała stosowny do
kompletu naszyjnik.
— Zawsze mówiłem, ˙ze dobre kamienie wymagaj ˛a odpowiedniej oprawy jak
te˙z okazji — dodałem.
— S ˛a wspaniałe.
— Podobnie jak ty. Jeszcze par˛e drobiazgów dla mojej skromnej osoby i je-
ste´smy gotowi.
Wło˙zyłem sygnet z rubinem wielko´sci goł˛ebiego jaja, pasuj ˛acy do wysadzanej
rubinami broszki do kapelusza i dostałem oklaski z przedniego siedzenia. Flavia
wpatrywała si˛e w nas w totalnym osłupieniu. Miałem nadziej˛e, ˙ze na markizie
wywrze to podobne wra˙zenie.
— Naprzód, na spotkanie przeznaczenia! — poleciłem i przejechali´smy przez
kamienny portal.
Droga była równa i dobrze utrzymana; prowadziła najpierw przez zielone ł ˛a-
ki, potem przez coraz kunsztowniejsze ogrody, by w ko´ncu dotrze´c przez park
z fontannami prosto na podjazd przed dworem, zamkiem, czy Bóg raczy wiedzie´c
czym. Domostwo było tyle˙z obszerne co trudne do sklasyfikowania, gdy˙z wyra-
stały ze´n w ró˙znych dziwnych miejscach wie˙zyczki, okienka, balustrady i cała
masa innych architektonicznych ozdobników. Przez najbli˙zsze drzwi wej´sciowe
wyszła dostojnie osobisto´s´c tak wystrojona, ˙ze a˙z oczy bolały.
— Markiz? — spytałem nieco ol´sniony bogactwem stroju.
— Jego lokaj — odparła Flavia. — Podaj mu nazwisko i tytuł, je´sli jeste´s
szlachetnie urodzonym.
Czy byłem urodzonym szlachetnie czy normalnie, diabli wiedzieli, ale tytuł
miałem, a jak˙ze, i to nie jeden, a z tuzin. Wszystko dzi˛eki płodnej wyobra´zni.
James otworzył drzwi, wi˛ec dostojnie wysiadłem i ruszyłem na spotkanie wystro-
jonego lokaja. Spotkali´smy si˛e w połowie schodów.
— Zakładam, ˙ze jest to rezydencja jego ekscelencji Gonzalesa de Torres, mar-
kiza de la Rosa?
— To jest rezydencja. . .
56
— To miło, ˙ze nie pomyliłem adresu — przerwałem mu, zanim zacz ˛ał wyli-
czank˛e. — W takim razie b ˛ad´z uprzejmy poinformowa´c swojego pana, ˙ze przybył
ksi ˛a˙z˛e di Griz z rodzin ˛a.
— Według ˙zyczenia ja´snie pana. Prosz˛e za mn ˛a. Wprowadził nas do prze-
stronnego hallu i szepn ˛ał co´s nieco mniej wystrojonemu fagasowi, który pognał
gdzie´s bocznym korytarzem. Przeszli´smy po dywanach, w których ton˛eły stopy,
do pary solidnych drzwi, które lokaj otworzył uroczystym gestem, oznajmiaj ˛ac
dono´snym głosem moje przybycie. Wszedłem z wysoko podniesion ˛a głow ˛a.
Markiz wyszedł mi na spotkanie z wyci ˛agni˛et ˛aprawic ˛a. Był przystojnym m˛e˙z-
czyzn ˛a o szlachetnej twarzy i skroniach pokrytych siwizn ˛a. Wysportowany krok
´swiadczył o dobrej kondycji fizycznej. U´scisn ˛ałem jego dło´n z lekkim ukłonem.
— Witam, mo´sci ksi ˛a˙z˛e — odezwał si˛e z nut ˛a szczero´sci w głosie.
— Jim, je´sli byłby pan tak łaskaw. Na mojej planecie nie jeste´smy zwolenni-
kami formalizmu.
— Naturalnie, to bardzo ułatwia ˙zycie. A wi˛ec nie pochodzisz z tego ´swia-
ta. W takim razie gratuluj˛e opanowania naszego j˛ezyka: jest doskonałe. Nic te˙z
dziwnego, ˙ze twój tytuł wydał mi si˛e niezbyt znajomy.
— Twój natomiast jest szeroko znany w cywilizowanej galaktyce. Nie wpadł-
bym zreszt ˛a tak bez zapowiedzi, gdyby nie zach˛ecił mnie do tego jeden z twoich
krewnych, który tak˙ze dal mi list polecaj ˛acy — podałem mu list napisany przez
Jorge, który ostatecznie przypiecz˛etował to, ˙ze stali´smy si˛e mile widzianymi go-
´s´cmi.
Nast ˛apiły ogólne przedstawiania, pojawiła si˛e markiza, której bi˙zuteria nie ro-
biła ani w połowie takiego wra˙zenia jak ta noszona przez Angelin˛e, co przyznaj˛e,
sprawiło mi spor ˛a satysfakcj˛e.
Kiedy zostali´smy sami, de Torres (bo nalegał, by tak go nazywa´c) i ja siedli-
´smy przy sporej flaszce doskonałego rumu i przeszli´smy do rzeczy. To znaczy ja
przeszedłem.
— S ˛adz˛e, ˙ze wiesz, i˙z twój krewny, to znaczy Jorge, działa w ruchu oporu? —
spytałem.
— Teraz ju˙z wiem, co zreszt ˛a sprawia mi du˙z ˛a satysfakcj˛e. Ka˙zdy, kto wyst˛e-
puje przeciw tej kupie gówna, temu dwupierdkowi mamuta, synowi osła i. . . —
kontynuował w tym tonie dłu˙zsz ˛a chwil˛e, a ja zapami˛etywałem co bardziej ma-
lownicze epitety.
— Jak słysz˛e, darzysz obecnego prezydenta, hm. . . gor ˛acym i serdecznym
uczuciem, ˙ze tak to okre´sl˛e — wtr ˛aciłem, gdy zrobił przerw˛e dla przepłukania
gardła.
Tym razem wypowied´z była równie d´zwi˛eczna i z przyjemno´sci ˛a stwierdzi-
łem, ˙ze gospodarz nie powtórzył si˛e ani razu.
— To co mówisz, musi by´c prawd ˛a, jako ˙ze pokrywa si˛e z wie´sciami, jakie do-
tarły na Solysomba, czyli moj ˛a rodzinn ˛a planet˛e, odległ ˛a o wiele lat ´swietlnych.
57
Co nas szczególnie zirytowało to fakt, ˙ze ów Zapilote popełnia swoje zbrodnie
w imi˛e demokracji, a jest to system, który bardzo szanujemy. Spokojnie, wiem,
co mówi˛e. Wypij troch˛e rumu, to doskonale działa na ci´snienie. Widzisz, gdy
u nas j ˛a wprowadzano, wielu ˙zywiło spore obawy, jako ˙ze co monarchia to mo-
narchia, natomiast w praktyce okazało si˛e, ˙ze jest to wcale rozs ˛adny ustrój, który
wszystkim wychodzi na dobre. Zwłaszcza je´sli wybory wygrywaj ˛a odpowiednio
urodzeni i wykształceni ludzie. A wygrywaj ˛a. Markiz uniósł brwi, ale staranne
wychowanie nie pozwoliło mu inaczej poda´c moich słów w w ˛atpliwo´s´c.
— Je´sli si˛e nad tym zastanowisz, przyznasz, ˙ze to ma sens i jest prawdopodob-
ne. To, ˙ze arystokracja rz ˛adziła przed walnymi wyborami, wcale nie musi ozna-
cza´c, ˙ze nie mo˙ze rz ˛adzi´c po ich wygraniu. Demokracja oznacza w tym przypad-
ku, ˙ze ludzie prawi i z charakterem maj ˛a wi˛eksz ˛a szans˛e wygrania ni˙z złodzieje
i durnie. Naturalnie je´sli wybory s ˛auczciwe. Samo urodzenie zreszt ˛anie ´swiadczy
o niczym: nie wiem jak ty, ale u nas jest sporo szlachty, których nie dopu´sciłbym
do pasania ´swi´n, bo to byłoby zbyt odpowiedzialne dla nich zaj˛ecie.
— Mamy ten sam problem — przyznał de Torres. — Jest wielu dobrze uro-
dzonych, których nie do´s´c, ˙ze nie wpu´sciłbym do tego domu, to nawet nie b˛ed˛e
profanował powietrza wymawianiem ich nazwisk.
— A wi˛ec jeste´smy tego samego zdania! — uniosłem kielich, czego efektem
był miły toast.
Jeszcze milsze było natychmiastowe uzupełnienie zawarto´sci kielichów.
— Dlatego te˙z zgłosiłem si˛e, by słu˙zy´c swym do´swiadczeniem politycznym
tobie i twoim rodakom. W nast˛epnych wyborach na prezydenta b˛edzie dwóch
kandydatów, a ja u˙zyj˛e wszelkich znanych mi ´srodków, by wybory były uczciwe
i by wygrał lepszy.
— Naprawd˛e mo˙zesz to zrobi´c?
— Słowo honoru.
— A wi˛ec jeste´s zbawc ˛a Paraiso-Aqui.
— Nie ja. To zadanie dla nowego prezydenta — sprostowałem łagodnie.
— A któ˙z ma nim zosta´c?
— Przecie˙z to oczywiste: ty.
Zatkało go. Gdy w ko´ncu si˛e odezwał, głos miał pełen ˙zalu.
— Nie mo˙ze to by´c. Przykro mi, ale nie mog˛e by´c prezydentem. Musisz zna-
le´z´c innego kandydata.
Rozdział 12
Akurat poci ˛agn ˛ałem solidny łyk rumu, gdy to powiedział, tak ˙ze miał mas˛e
szcz˛e´scia, ˙ze go nie oplułem. Zakrztusiłem si˛e za to pot˛e˙znie i min˛eła dłu˙zsza
chwila, zanim przestałem kaszle´c i łzy przestały mi lecie´c ciurkiem.
— Nic nie rozumiem — wychrypiałem w ko´ncu.
— Nie b˛ed˛e kandydował i to z prostego powodu: dlatego, ˙ze zostan˛e wybrany,
a nie nadaj˛e si˛e na to stanowisko. Nie mam ˙zadnego do´swiadczenia w rz ˛adze-
niu planet ˛a i nie wiedziałbym nawet, od czego zacz ˛a´c. Nie mog˛e zostawi´c mojej
posiadło´sci, gdy˙z ˙zycie całe po´swi˛eciłem na jej rozwój, a nie znam osoby, która
mogłaby godnie kontynuowa´c to dzieło. Poza tym jest kto´s, kto znacznie bardziej
nadaje si˛e na to stanowisko, cho´cby z powodu posiadanych kwalifikacji. Przyzna-
j˛e, ˙ze okazja sko´nczenia z tyrani ˛aZapilote i obj˛ecia prezydentury jest kusz ˛aca, ale
musz˛e ust ˛api´c lepszemu od siebie.
Skromni´s, cholera!
— A kto jest tym wzorem cnót?
— Ty, mój drogi przyjacielu! Teraz mnie mow˛e odj˛eło.
O tym nie pomy´slałem, a propozycja była kusz ˛aca. . . ale były i przeszkody.
— Nie jestem obywatelem tej planety — zaprotestowałem.
— A to jaka´s ró˙znica? — zdziwił si˛e markiz.
— Zwykle du˙za, ale. . . — zamilkłem, bo nagle mnie ol´sniło: w umy´sle roz-
błysł mi gotowy, zapi˛ety na ostatni guzik pomysł, który moja pod´swiadomo´s´c
musiała przygotowywa´c od dłu˙zszego czasu.
— Zanim ci odpowiem, mog˛e najpierw zada´c par˛e pyta´n? — odezwałem si˛e
po chwili.
— Oczywi´scie.
— Czy masz bliskiego krewnego, ale wstydliwego z natury, który uwielbia
przesiadywa´c w domu i ogranicza do minimum kontakty ze ´swiatem zewn˛etrz-
nym?
— Podziwu godne! — zdumiał si˛e de Torres. — Wła´snie opisałe´s mego sio-
strze´nca, Hectora Harapo, to znaczy, naturalnie, Sir Hectora, Kawalera Orderu
Pszczoły, to niezbyt wielka kapituła, ale zawsze. Jego posiadło´s´c graniczy z moj ˛a,
a ostatni raz widziałem go z dziesi˛e´c lat temu. Poza nami˛etn ˛a lektur ˛a naukowych
59
dzieł z dziedziny sadownictwa niewiele go interesuje. Prawd˛e mówi ˛ac, gdyby nie
moja pomoc, ju˙z dawno by go zlicytowano.
— Brzmi zach˛ecaj ˛aco. H˛e ma lat?
— Jest mniej wi˛ecej w twoim wieku i podobnej budowy, cho´c ma rozło˙zyst ˛a
czarn ˛a brod˛e.
— Broda to ˙zaden problem. Jeszcze jedno: czy zgodzisz si˛e by´c wiceprezy-
dentem, je´sli Sir Hector b˛edzie kandydował? Nie ukrywam, ˙ze twój autorytet bar-
dzo by pomógł w kampanii.
— Na to mog˛e si˛e spokojnie zgodzi´c. Ale musz˛e ci˛e ostrzec, Hector jest do-
brym człowiekiem, ale na prezydenta całkowicie si˛e nie nadaje.
— Kwestia dyskusyjna: historia zna nie takie przypadki.
Prezydentami zostawali ju˙z niedouczeni elektrycy albo zatwardziali oszu´sci,
ale nie o to chodzi. Je´sli si˛e zgodzisz, to musimy w imi˛e wy˙zszych racji popełni´c
co´s, co niektórzy mog ˛a uzna´c za przest˛epstwo, a co powiniene´s sam oceni´c. Uwa-
˙zam, ˙ze nale˙zy podstawi´c w miejsce Sir Hectora kandydata szlachetnie urodzo-
nego i z du˙zym do´swiadczeniem w dziedzinie polityki, zdeterminowanego. . . —
przerwałem, bo zacz ˛ał si˛e coraz szerzej u´smiecha´c.
— Ciebie! — doko´nczył.
— Wła´snie.
— Idealne! Nie przychodzi mi na my´sl nikt, kto by si˛e lepiej do tego nadawał.
— Doskonale. Ale nale˙zy by´c przygotowanym na kłopoty. Zanim oficjalnie
wyst ˛apimy, musimy uzgodni´c stanowiska i lini˛e polityczn ˛a partii. Mo˙zesz nie po-
lubi´c cz˛e´sci reform, które trzeba b˛edzie przeprowadzi´c, je´sli chcemy wygra´c.
— Nonsens. — Markiz machn ˛ał lekcewa˙z ˛aco r˛ek ˛a. — Ludzie honoru i od-
powiedniego urodzenia nie b˛ed ˛a si˛e sprzeczali o błahostki. Nie b˛edzie ˙zadnych
nieporozumie´n.
— W ˛atpi˛e, aby to było a˙z tak proste. We´zmy cho´cby jeden przykład: co by´s
zrobił, gdybym chciał podzieli´c wielkie maj ˛atki ziemskie i da´c ziemi˛e chłopom?
— Zastrzeliłbym ci˛e od r˛eki — wyja´snił spokojnie.
— A widzisz. Co prawda niczego takiego nie zamierzam, ale jako przykład
podziałało doskonale. — Nie była to prawda, zdawałem sobie jednak spraw˛e,
˙ze reformy maj ˛atkowe b˛ed ˛a procesem ˙zmudnym i w okresie wyborów lepiej ich
w ogóle nie porusza´c. — Natomiast, co nale˙zy zrobi´c, by uzyska´c popularno´s´c, to
obieca´c z dwie, trzy reformy mniejszego kalibru. Wiem, ˙ze w teorii mo˙ze to by´c
niemiłe, ale czasami trzeba si˛e po´swi˛eci´c dla dobra sprawy.
— Jak na przykład? — spytał podejrzliwie de Torres, maj ˛ac ´swie˙zo w pami˛eci
pomysł reformy rolnej.
— Na przykład powszechne równouprawnienie: jeden człowiek to jeden głos
i to wł ˛acznie z kobietami. . .
— Kobiety nie mog ˛a mie´c takich samych praw, jak m˛e˙zczy´zni!
— A powiesz to mojej ˙zonie?
60
— Nie — przyznał, tr ˛ac szcz˛ek˛e. — Swojej te˙z nie. To niebezpieczne i rewo-
lucyjne pomysły, ale s ˛adz˛e, ˙ze musimy je zrealizowa´c.
— Je´sli my tego nie zrobimy, to uczyni to Zapilote. Poza tym musimy zre-
zygnowa´c z tortur i tajnej policji, wprowadzi´c poszanowanie praw jednostki, pu-
bliczn ˛a słu˙zb˛e zdrowia, darmowe mleko dla niemowl ˛at, prawo usuwania ci ˛a˙zy
i rozwody.
— Chyba masz racj˛e — zgodził si˛e markiz. — Wszyscy moi ludzie maj ˛a to,
o czym mówisz, i jako´s nie zrobiła si˛e z tego rewolucja, wobec czego mo˙zna je
da´c reszcie mieszka´nców tej planety. Widz˛e, ˙ze cały ten polityczny interes mo˙ze
by´c bardzo skomplikowany.
— Jak cholera — przyznałem. — A wi˛ec do roboty nad platform ˛a wyborcz ˛a.
— Musimy mie´c parti˛e na platformie?
— Tak si˛e mówi: platforma to wykaz tego, co chcemy zrobi´c po doj´sciu do
władzy. Partia za´s jest organizacj ˛a polityczn ˛a, któr ˛a musimy stworzy´c, by zosta´c
wybranymi.
— Brzmi rozs ˛adnie. A jak si˛e ta partia b˛edzie nazywa´c?
— Powinna si˛e nazywa´c Partia Szlachecko- Chłopsko- Robotnicza — mo˙ze
nie brzmi to najładniej, ale ma odpowiedni ˛a tre´s´c.
Był to pocz ˛atek godnego zapami˛etania wieczoru. Przy nast˛epnej omszałej bu-
telce stworzyli´smy szczegółowe plany. Markiz nie był durniem i miał doskonałe
kontakty jak i rozeznanie w tym, co si˛e dzieje na całej praktycznie planecie. Po-
ło˙zyli´smy si˛e nad ranem z poczuciem dobrze spełnionego obowi ˛azku.
Przy ´sniadaniu, podanym do łó˙zka, a raczej królewskiego ło˙za, opowiedziałem
Angelinie o naszych osi ˛agni˛eciach. Zanim wstałem, okazało si˛e, ˙ze de Torres jest
zdecydowanie bardziej rannym ptaszkiem ni˙z ja i ˙ze poczynił ju˙z pierwsze przy-
gotowania. Wysłał mianowicie swego zarz ˛adc˛e do posiadło´sci Sir Hectora i tym
samym samochodem przywiózł zaspanego i ogłupiałego krewniaka wraz z biblio-
tek ˛a. Umieszczono go w wygodnych pokojach w skrzydle budowli, gdzie z zado-
woleniem pogr ˛a˙zył si˛e w dalszych naukowych badaniach. Tak ˛a energi˛e nale˙zało
podziwia´c — wychodziło, ˙ze de Torres b˛edzie spor ˛a pomoc ˛a w czasie kampanii
wyborczej. Obejrzałem sobie Sir Hectora, stwierdziłem, ˙ze broda nie przedstawia
˙zadnego problemu: mo˙zna j ˛a podrobi´c na podstawie zwykłej fotografii. W ko´ncu
doszedłem do wniosku, ˙ze Sir Hector powinien by´c mi wdzi˛eczny za to, co b˛ed˛e
robił w jego imieniu.
I wtedy si˛e zacz˛eło.
Zastanawiałem si˛e wła´snie powa˙znie, czy nie nadszedł czas na porannego
drinka, gdy markiz z trzaskiem wypadł ze swego gabinetu.
— Co´s si˛e zacz˛eło — oznajmił dono´snie. — Wła´snie odbieraj ˛a nadzwyczajn ˛a
wiadomo´s´c. Chod´z ze mn ˛a.
61
Pognałem za nim do windy, gdzie miał miejsce mój pierwszy kontakt z zabyt-
kami epoki hydraulicznej, które zreszt ˛a szybko nauczyłem si˛e docenia´c. D´zwigo-
wy zasun ˛ał za nami kut ˛a w br ˛azie krat˛e i zamkn ˛ał zawór.
„Zawór” musiałem powiedzie´c gło´sno, gdy˙z de Torres u´smiechn ˛ał si˛e dumnie
akurat w chwili, gdy ozdobna winda zatrz˛esła si˛e i nadzwyczaj równomiernie
ruszyła w gór˛e.
— Widz˛e, ˙ze jeste´s pod wra˙zeniem i nie dziwi˛e si˛e — stwierdził z dum ˛a mar-
kiz. — W mie´scie nie ma nic porz ˛adnie zbudowanego, tylko ta cała elektronika
i małe motorki, ale my na wsi wiemy, jak nale˙zy porz ˛adnie budowa´c. Puszcza do-
starcza paliwa, a turbina parowa energii pompuj ˛acej wod˛e. Systemy hydrauliczne
s ˛a niezniszczalne, mój drogi. Najlepszy dowód to to, jak płynnie unosimy si˛e na
doku wprawiaj ˛acym w ruch t˛e wind˛e.
— Cud! — uznałem i to z całkowitym przekonaniem. Cylinder musiał by´c
gł˛eboko wmurowany w fundamenty, a trzon miał co najmniej sto jardów. Nale-
˙zało mie´c nadziej˛e, ˙ze tutejsza metalurgia stoi na wysokim poziomie. Z dusz ˛a na
ramieniu obserwowałem wod˛e kapi ˛ac ˛a z zaworów i z autentyczn ˛a ulg ˛a przyj ˛a-
łem przystanek ko´ncowy. Czym pr˛edzej te˙z wysiadłem, cho´c wła´sciwsze byłoby
okre´slenie „wyskoczyłem”. Ryzyko ryzykiem, ale to ju˙z było czystej postaci ku-
szeniem losu.
Czekało mnie wi˛ecej niespodzianek mechanicznych rodem ze złotego wieku
pary. Ł ˛aczno´s´c, na ten przykład, nie była utrzymywana za pomoc ˛a radia czy tele-
fonu. Aby pozna´c tre´s´c wiadomo´sci, o której mowa, nale˙zało wpierw wspi ˛a´c si˛e
po kr˛etych schodach na potwornie wysok ˛a wie˙z˛e, góruj ˛ac ˛a nad reszt ˛a budynku,
gdzie wewn ˛atrz pomieszczenia znajduj ˛acego si˛e na najwy˙zszej jej kondygnacji
uwijało si˛e w´sród syku pary i łoskotu metalu pół tuzina m˛e˙zczyzn. Z podłogi
wychodziły grube rury doprowadzaj ˛ace energi˛e do czarnego silnika stoj ˛acego na
´srodku pokoju — rzecz była masywna i zaopatrzona w mnogo´s´c kół z˛ebatych,
przekładni i d´zwigni. Chwilowo pozostawała w bezruchu, a uwaga obecnych sku-
piona była na m˛e˙zczy´znie stoj ˛acym przy oknie z pot˛e˙zn ˛a lunet ˛a przy oku i wy-
krzykuj ˛acym cyfry.
— Siedem. . . dwa. . . dziewi˛e´c. . . cztery. . . nie wiem. . . koniec linii. Wysła´c,
˙zeby powtórzyli ostatni ˛a lini˛e.
Operator zabrał si˛e za d´zwignie; urz ˛adzenie j˛ekn˛eło, sykn˛eło i z łomotem ru-
szyło. L´sni ˛ace tłoki zacz˛eły si˛e przesuwa´c w gór˛e i w dół, a ponad dachem drgn˛eły
ramiona semafora, do których prowadziły.
— Widz˛e, ˙ze nasz telegraf semaforowy wywarł na tobie du˙ze wra˙zenie —
zauwa˙zył dumnie de Torres.
— Du˙ze to troch˛e za mało powiedziane — przyznałem. — Jestem wr˛ecz
wstrz ˛a´sni˛ety. Sk ˛ad jest ta wiadomo´s´c?
— Z wybrze˙za. Przekazywana jest od stacji do stacji, a poniewa˙z jest to pry-
watna sie´c ł ˛aczno´sci, ka˙zdy szlachetnie urodzony ma stacj˛e semaforow ˛aw zamku.
62
Jeste´smy w stałej ł ˛aczno´sci ze sob ˛a i naturalnie u˙zywamy szyfrów. Ta wiadomo´s´c
rozpoczynała si˛e sygnałem najwy˙zszej wagi, wi˛ec przyprowadziłem ci˛e ze sob ˛a:
czuj˛e w ko´sciach, ˙ze ma to zwi ˛azek z naszymi sprawami. Aha, jest.
Ostatnia linijka została powtórzona i odczytana, a wiadomo´s´c składaj ˛aca si˛e
z kilkunastu grup cyfr wr˛eczona markizowi, który poprowadził mnie do niewiel-
kiego pomieszczenia wbudowanego w jedn ˛a ze ´scian. Prowadziły do´n grube sta-
lowe drzwi, a powietrza i odrobiny ´swiatła dostarczała w ˛aska strzelnica w murze.
De Torres poło˙zył wiadomo´s´c na stole, wyj ˛ał z kieszeni klucz deszyfruj ˛acy, usta-
wił kombinacj˛e i zaproponował:
— Szybciej pójdzie, jak b˛edziesz pisał.
Bez słowa wzi ˛ałem si˛e do roboty, wpisuj ˛ac litera po literze co mi powiedział.
Gdy sko´nczył, pochylił si˛e nad moim ramieniem i odczytał półgłosem:
TAJNA ZMIANA PRAW WYBORCZYCH. KANDYDAT NA
PREZYDENTA MUSI SI ˛
E OSOBI´SCIE ZAREJESTROWA ´C DO
SZÓSTEJ DZI´S W PRIMOROSO.
JORGE
— A wi˛ec zacz˛eły si˛e kłopoty — stwierdziłem. — Zapilote musiał wyczu´c
pismo nosem i próbuje ukr˛eci´c łeb całej sprawie, zanim si˛e oficjalnie zacz˛eła. Co
to jest to Primoroso?
— Stolica i twierdza Zapilote. Cwaniak! Je´sli spróbujemy si˛e zarejestrowa´c,
zostaniemy aresztowani, a je´sli nie zarejestrujemy si˛e, to wygra automatycznie
jako jedyny legalny kandydat. Nie mamy szans.
— Nigdy nie mów nigdy. Mo˙zemy jako´s dotrze´c do Primoroso na czas?
— Bez problemów: mój helikopter mo˙ze tam by´c w mniej ni˙z trzy godziny.
— Ilu ludzi mo˙ze zabra´c?
— Pi˛eciu wł ˛acznie z pilotem.
— Wobec tego czterech: nas dwóch, Bolivar i James. Wystarczy — zdecydo-
wałem.
— Ale twoi synowie s ˛a tacy młodzi. Mam tu niezłych specjalistów. . .
— Młodzi wiekiem, ale s ˛adz˛e, ˙ze do´swiadczeniem bij ˛a na głow˛e twoich wete-
ranów. Zreszt ˛a sam zobaczysz. Zajmij si˛e przygotowaniem maszyny, a ja ´sci ˛agn˛e
chłopaków.
*
*
*
Grzebałem wła´snie w baga˙zniku, gdy Angelina postukała mnie delikatnie
w rami˛e.
— Nie zamierzasz mnie przypadkiem tu zostawi´c? — spytała słodko.
63
— Zamierzam — odparłem nie odwracaj ˛ac si˛e — i zostawi˛e, bo kto´s musi
ubezpiecza´c nasze tyły i przygotowa´c obron˛e bazy. Trzeba przygotowa´c si˛e na
obl˛e˙zenie, bo diabli wiedz ˛a, jak si˛e sprawy potocz ˛a. Poj˛ecia nie mam, co konkret-
nie da si˛e zrobi´c. Nie znam zamku i okolic, ale znam ciebie i wiem, ˙ze mog˛e na
tobie polega´c.
Wynurzyłem si˛e z nar˛eczem sprz˛etu i napotkałem jej podejrzliwe spojrzenie.
— Nie wymy´sliłe´s tego czasem na poczekaniu? — spytała jeszcze słodziej.
— Sk ˛ad˙ze! — ˙zywo zaprzeczyłem zastanawiaj ˛ac si˛e, sk ˛ad u niej nagle taka
przenikliwo´s´c. — Tylko nie zd ˛a˙zyłem ci wcze´sniej powiedzie´c; wypadki poto-
czyły si˛e zbyt szybko. Teraz za´s potrzebuj˛e twojej pomocy przy makija˙zu: musz˛e
mie´c odpowiedni ˛a brod˛e i to ju˙z.
Zmarszczyła brwi, ale po chwili skin˛eła głow ˛a na znak zgody.
— Niech b˛edzie. Tylko lepiej nie ł˙zyj, bo ci˛e zabij˛e. Je´sli co´s ci si˛e stanie, te˙z
ci˛e zabij˛e — dodała z typowo ˙ze´nsk ˛a logik ˛a, ale chwilowo wolałem nie zwraca´c
jej na to uwagi.
*
*
*
Pół godziny pó´zniej pocałowałem j ˛a na do widzenia poprzez g˛esty zarost fał-
szywej brody, staraj ˛ac si˛e za wszelk ˛a cen˛e nie okaza´c ˙zywiołowej rado´sci. Wresz-
cie co´s si˛e działo!
Pierwsza runda nieuczciwej (obustronnie) kampanii wyborczej bliska była po-
cz ˛atku.
Rozdział 13
Wyszli´smy razem: bli´zniacy w prostych, szarych liberiach, które doskonale
podkre´slały bogactwo ubiorów markiza i mojego. Złoto, ustrojone piórami ka-
pelusze, powiewne peleryny, wysokie buty i koronki. . . Słowem wszystko, cze-
go chamstwo oczekuje po arystokracie. I doskonała bro´n na urz˛edasów, ˙ze nie
wspomn˛e o idealnych wr˛ecz mo˙zliwo´sciach ukrycia ró˙znych pomocnych rzeczy.
Byłem, praktycznie rzecz bior ˛ac, chodz ˛ac ˛a zbrojowni ˛a, podobnie jak bli´zniacy.
Helikopter był nowy i doskonale utrzymany, z ulg ˛a stwierdziłem, ˙ze nie po-
chodzi z epoki pary. De Torres, cho´c dumny ze starej techniki, nie wstydził si˛e
u˙zywa´c elektroniki i silniczków, gdy było to bardziej stosowne.
Wystartowali´smy i natychmiast wzi˛eli´smy kurs na wschodnie wybrze˙ze. Mar-
kiz, snuj ˛acy tymczasem plany na najbli˙zsz ˛a przyszło´s´c, wpadał w coraz wi˛ekszy
pesymizm.
— Je´sli wyl ˛adujemy w heliporcie, to zaraz zaczn ˛a si˛e problemy uniemo˙zli-
wiaj ˛ace nam wej´scie na teren miasta, a trzeba ci wiedzie´c, ˙ze jest ono otoczone
solidnym murem. Rejestracja odbywa si˛e w presidio le˙z ˛acym w samym ´srodku
miasta, co dodatkowo utrudnia spraw˛e.
— Co to jest to całe presidio?
— Stary fort i tradycyjna siedziba królów Paraiso-Aqui, obecnie okupowana
przez uzurpatora, który zrobił z niej swój dom, gabinet i prywatn ˛a kaplic˛e.
— Mo˙zna tam wyl ˛adowa´c?
— To zakazane, cho´c helikopter Zapilote cały czas ładuje na placu Wolno´sci
le˙z ˛acym przed wej´sciem do presidio.
— Jak on mo˙ze, to my te˙z — zdecydowałem. — Jedyne co mog ˛a nam zrobi´c,
to próbowa´c wlepi´c mandat za złe parkowanie.
— Najgorsze co mog ˛a nam zrobi´c, to zastrzeli´c bez skrupułów czy pyta´n! —
sprostował de Torres.
— Uszy do góry! Nie jeste´smy tak całkiem bezbronni — wskazałem na wali-
zeczk˛e, któr ˛a troskliwie trzymałem na kolanach. — Tu s ˛a nie tylko dokumenty.
— Ale i argumenty — dodał Bolivar z u´smiechem.
— Jemy przed czy po? — spytał rzeczowo James.
65
— Zaraz — wyja´sniłem, rozdaj ˛ac kanapki zorganizowane w zamkowej kuch-
ni. — Znam wasze mo˙zliwo´sci w tym wzgl˛edzie. Tylko nie rzuca´c serwetek gdzie
popadnie.
— Tak. — Markiz miał dzi´s wolniejszy ni˙z zwykle tok my´slowy. — Wyl ˛adu-
jemy na placu, tego si˛e nie spodziewaj ˛a.
— A nas jako nas si˛e spodziewaj ˛a? — spytałem podejrzliwie.
— Je´sli jeszcze nie, to b˛ed ˛a si˛e wkrótce spodziewa´c. Pojawimy si˛e na radarze
na długo przed dotarciem do miasta.
— W takim razie po co im ułatwia´c ˙zycie? Gdyby´smy wyl ˛adowali w helipor-
cie, to jak by´smy dotarli do presidio?
— Poleciłbym przez radio, by oczekiwał na nas samochód z szoferem.
— Wi˛ec zrób to, i to zaraz. Wóz pojedzie do heliportu, a wraz z nim komitet
powitamy. Pilot wystartuje z placu ledwie wysi ˛adziemy i te˙z tam poleci, by na
nas poczeka´c. Powinien ju˙z tam by´c spokój, bo wojsko ´sci ˛agn ˛a do miasta, gdzie
my b˛edziemy. Wtedy ka˙zesz kierowcy podjecha´c pod presidio i przywie´z´c nas na
lotnisko — wyja´sniłem.
— Doskonały plan — ucieszył si˛e markiz łapi ˛ac mikrofon. — Zaraz go wcie-
limy w ˙zycie.
Potem mo˙zna było tylko czeka´c, wi˛ec zdrzemn ˛ałem si˛e, bo ostatnia noc nie
była dla mnie zbyt długa, a nie potrzebowałem wró˙zki, by wiedzie´c, ˙ze dzie´n
b˛edzie m˛ecz ˛acy.
*
*
*
— Za minut˛e l ˛adujemy, tato — obudził mnie James. — Pomy´slałem sobie, ˙ze
wolałby´s wiedzie´c.
— I miałe´s racj˛e — odparłem, tłumi ˛ac ziewni˛ecie. Przelatywali´smy nad przed-
mie´sciami sporego miasta, kieruj ˛ac si˛e ku białemu kwadratowi heliportu, za któ-
rym wida´c było stary mur obronny okalaj ˛acy ´sródmie´scie. Prowadziły do´n no-
woczesne autostrady, ale bramy były na swoim miejscu. Wsz˛edzie było cicho
i spokojnie. Za spokojnie. . .
— Pełna moc! — rozkazał de Torres i silnik rykn ˛ał ogłuszaj ˛aco.
Przelecieli´smy nad murem i dachami, po czym poło˙zyli´smy si˛e w gwałtow-
nym skr˛ecie wokół pot˛e˙znej i ponurej fortecy zajmuj ˛acej sam ´srodek miasta. Nie-
liczni przechodnie na placu Wolno´sci prysn˛eli w panice na boki widz ˛ac spadaj ˛ac ˛a
niczym kamie´n maszyn˛e. W ostatniej chwili pilot zwolnił, tak ˙ze wyl ˛adowali´smy
z niewielkim podskokiem. Moi chłopcy wyskoczyli natychmiast, pomogli nam
wysi ˛a´s´c i zatrzasn˛eli za nami drzwi. Maszyna poderwała si˛e błyskawicznie i od-
leciała, zanim do tubylców dotarło, co si˛e wła´sciwie stało.
A my pod wodz ˛a markiza ruszyli´smy ˙zwawo ku wej´sciu do presidio.
66
Pierwsz ˛aprzeszkod˛e ledwie zauwa˙zyli´smy: był to młody oficerek obwieszony
jak choinka medalami, który próbował nas zatrzyma´c w samej bramie.
— L ˛adowanie na placu jest niezgodne z prawem — zapiszczał. — Czy chce-
cie. . .
— Chce, ˙zeby´s przestał mi zagradza´c drog˛e, gówniarzu! — warkn ˛ał de Torres
tonem, w którym słycha´c było pogard˛e ˙zywion ˛a wobec urz˛edników przez całe
pokolenia jego przodków.
Oficerek pobladł, zatrz ˛asł si˛e i praktycznie wtulił w ´scian˛e. Przemaszerowali-
´smy obok nie zaszczycaj ˛ac go spojrzeniem i skierowali´smy si˛e ku schodom pro-
wadz ˛acym do cz˛e´sci budynku zamienionej na urz˛edy. Siedz ˛acy przy nich referent
poderwał si˛e na nasz widok na równe nogi.
— Gdzie odbywa si˛e rejestracja kandydatów do wyborów prezydenckich? —
spytał markiz.
— Nie wiem, ekscelencjo — wykrztusił urz˛ednik.
— To si˛e dowiedz! — Nie znosz ˛acym sprzeciwu gestem de Torres wr˛eczył
mu słuchawk˛e telefonu.
Go´s´c nie miał wyboru, a motywowany wyrazem twarzy markiza uzyskał t˛e
informacj˛e ju˙z za drug ˛a prób ˛a.
— Na trzecim pi˛etrze ekscelencjo. Tu jest winda. . .
— A tu schody — przerwałem mu. — Wypadki chodz ˛a po ludziach, a to lina
si˛e urwie, a to pr ˛adu zabraknie. . .
— Wszystko mo˙ze si˛e zdarzy´c — zgodził si˛e markiz i ruszył ku schodom.
*
*
*
Zanim zjawiła si˛e opozycja, udało nam si˛e nie do´s´c ˙ze dosta´c do wła´sciwego
pokoju, to jeszcze pobra´c odpowiednie formularze. Wła´snie drapałem po jednym
z nich t˛epym piórem, usiłuj ˛ac zmusi´c je do kolaboracji (to znaczy pisania), gdy
z trzaskiem otworzyły si˛e drzwi wpuszczaj ˛ac tłum obwiesiów w czarnych uni-
formach, czarnych czapkach i lustrzanych okularach. Łobuzy grzebały nerwowo
przy kaburach i ani przez moment nie w ˛atpiłem, ˙ze mam wreszcie okazj˛e pozna´c
niesławnej pami˛eci Ultimados, czyli prywatny pluton egzekucyjny dyktatora. Za-
nim powyci ˛agali spluwy, zrobiło si˛e lekkie zamieszanie i do przodu przepchn ˛ał si˛e
brzuchaty oficerek w galowym uniformie. Poznaczona zmarszczkami twarz była
purpurowa z w´sciekło´sci, a po˙zółkłe od nikotyny palce nerwowo ´sciskały kolb˛e
inkrustowanego pistoletu.
— Przesta´ncie, do diabła, si˛e wygłupia´c, i to zaraz! — warkn ˛ał.
Markiz odwrócił si˛e powoli.
— A kim ty jeste´s? — spytał ze znudzeniem i wy˙zszo´sci ˛a najdobitniej ´swiad-
cz ˛acymi o jego wysokim urodzeniu.
67
— Doskonale wiesz, kim jestem, de Torres! — zapiał Zapilote. — Co tu robi
ten brodaty przygłup?
— Ten d˙zentelmen jest moim siostrze´ncem. To Sir Hector Harapo, Kawaler
Orderu Pszczoły. Wła´snie wypełnia niezb˛edne formularze, by kandydowa´c w naj-
bli˙zszych wyborach na fotel prezydencki tej republiki. A czy istniej ˛ajakiekolwiek
powody, dla którym miałby tego nie czyni´c?
Generał-prezydent Julio Zapilote nie przez przypadek rz ˛adził t ˛a planet ˛a ju˙z od
tylu lat. Zapanował nad sob ˛a błyskawicznie i zamkn ˛ał z trzaskiem g˛eb˛e nie wypo-
wiadaj ˛ac ni słowa. Rumieniec gniewu ust ˛apił blado´sci, co znaczyło zapewne, ˙ze
dyktator zacz ˛ał my´sle´c.
— Całe mnóstwo — oparł ju˙z spokojny. — Rejestracja zaczyna si˛e dopiero
jutro, wi˛ec niech mo˙ze wróci tu we wła´sciwym czasie.
— Doprawdy? — W u´smiechu de Torresa było tyle ciepła, co w wiecznej
zmarzlinie. — Powiniene´s bardziej zwa˙za´c na postanowienia Kongresu, bo jesz-
cze zdetronizuj ˛a ci˛e zaocznie. Dzi´s rano ustalili, ˙ze rejestracja nie tylko zaczyna
si˛e dzisiaj, ale i dzisiaj si˛e ko´nczy. Chcesz zobaczy´c kopi˛e zarz ˛adzenia?
De Torres si˛egał ju˙z do kieszeni, co było blefem, ale udanym. Zapilote potrz ˛a-
sn ˛ał gwałtownie głow ˛a.
— Kto w ˛atpiłby w słowa człowieka o twojej pozycji? Ale Sir Hector nie mo˙ze
zarejestrowa´c si˛e bez ´swiadectwa urodzenia, wyników bada´n lekarskich, za´swiad-
cze´n o dochodach. . .
— Mam tu wszystko — odparłem z u´smiechem, podtykaj ˛ac mu pod nos wa-
lizeczk˛e.
Niemal widziałem, jak obracaj ˛a mu si˛e w głowie małe z˛ebate kółeczka. Naj-
wa˙zniejsze jednak, ˙ze dobrze wiedziałem, co planuje. Skoro pierwotny plan unie-
mo˙zliwienia kandydowania nie wypalił, pozostała mu tylko jedna mo˙zliwo´s´c, jego
ulubiona przemoc. S ˛adz ˛ac z wyrazu kaprawych oczu, wła´snie j ˛a rozwa˙zał. Gdyby
udało mu si˛e zastrzeli´c nas obu bez publiczno´sci, nie wahałby si˛e ani sekundy.
Przybyli´smy jednak w obecno´sci zbyt widu ´swiadków, markiz za´s był postaci ˛a
znan ˛a i jego usuni˛ecie nie przeszłoby bez echa. W pa´nstwie policyjnym bez ´sla-
du znikaj ˛a tylko szarzy obywatele. W ci˛e˙zkiej ciszy Zapilote machn ˛ał ostatecznie
r˛ek ˛a.
— Ko´ncz te gryzmoły — polecił mi łaskawie i zwrócił si˛e do de Torresa. —
A co robisz w tym wszystkim, drogi Gonzalesie? Prowadzisz siostrze´nca za r ˛acz-
k˛e?
Markiz nie zareagował na obelg˛e, jak ˛a było przej´scie na „ty”.
— Samodzielno´s´c to jego dewiza, Julio. Przybyłem, gdy˙z kandyduj˛e na wice-
prezydenta. Gdy zgodnie z prawem zostaniemy wybrani, wówczas dopilnujemy,
aby´s wyładował razem ze swoimi zbirami gdzie nale˙zy.
— Nie mówi si˛e do mnie w ten sposób! — Spokój znikn ˛ał, a Zapilote złapał
si˛e za kabur˛e.
68
— Ja mówi˛e. Jestem tu, by doprowadzi´c do twego ko´nca. — Markiz był rów-
nie w´sciekły, a znaj ˛ac ju˙z nieco obu, wiedziałem, ˙ze ˙zaden nie ust ˛api.
W powietrzu zapachniało ´swie˙zym trupem w ilo´sciach bitewnych.
— Nie pomógłby mi pan z t ˛a rubryk ˛a? — spytałem, wpychaj ˛ac si˛e pomi˛e-
dzy obu i podtykaj ˛ac prezydentowi formularz. — Jest pan wysokim urz˛ednikiem,
i chyba. . .
— Z drogi, durniu! — wrzasn ˛ał, usiłuj ˛ac zepchn ˛a´c mnie na bok. Nie dałem
si˛e.
Ostatecznie papiery wyleciały w powietrze, a Zapilote spróbował zdzieli´c
mnie w pysk. To znaczy, on chciał to zrobi´c, a nie tylko spróbowa´c, ale mu nie
wyszło. Uchyliłem si˛e bez specjalnego trudu. Popatrzyłem jeszcze na niego ni-
czym wcielenie skrzywdzonej niewinno´sci, wzruszyłem ramionami i wzi ˛ałem si˛e
za zbieranie papierów.
— Skoro pan nie wie, to poszukam kogo´s lepiej zorientowanego.
Było to zachowanie tak nonsensowne, ˙ze rozładowało atmosfer˛e. De Torres
był zbyt inteligentny, by nie skorzysta´c z okazji i nie zrozumie´c, po co to zrobiłem.
Czym pr˛edzej pochylił si˛e, pomagaj ˛ac mi zbiera´c kartki, potem podszedł ze mn ˛a
do stołu.
— Dzi˛eki, Jim — powiedział cicho. — Uratowałe´s mnie. . . Pozwól, Sir Hec-
torze, ˙ze pomog˛e ci przej´s´c t˛e urz˛edow ˛a gehenn˛e.
Zapilote nawet teraz nie mógł nas zastrzeli´c, przeszkod ˛a byli mu James i Boli-
var, którzy tylko czekali na okazj˛e. Ku ich ˙zalowi nie próbował. Zamiast strzałów
rozległy si˛e stłumione rozkazy i tupot butów. Konfrontacja dobiegła ko´nca i go-
spodarze wynie´sli si˛e z hukiem za drzwi.
— Miałe´s racj˛e — powiedział de Torres. — Polityka to co´s fascynuj ˛acego.
Dalej, ko´nczmy z t ˛a makulatur ˛a i ruszajmy do domu.
Nikt nam ju˙z nie przeszkadzał, tote˙z wypełnianie tasiemcowych formularzy,
chocia˙z nudne, poszło szybko. Dopilnowali´smy, ˙zeby je oficjalnie opiecz˛etowano,
przyj˛eto i wpisano, na wszelki wypadek za˙z ˛adali´smy jeszcze kopii i z oczami
wkoło głowy wycofali´smy si˛e z budynku. Pierwszy krok został zrobiony.
— To dopiero pocz ˛atek — pocieszał si˛e markiz. — Teraz mamy ´smiertelnego
wroga, który zrobi wszystko, by nas wyko´nczy´c.
— I to wkrótce — przytakn ˛ałem. — Nie b˛edzie miał ju˙z drugiej, równie do-
godnej okazji.
— Nie odwa˙zy si˛e!
— Ale˙z odwa˙zy, mo˙zesz mi wierzy´c. Nie jeste´smy w twoich wło´sciach,
a w mie´scie łatwo o wypadek. W´sciekły tłum, maniakalny morderca zastrzelony
przy próbie ucieczki. . . Potem, rzecz jasna, pogrzeb na koszt pa´nstwa i wzrusza-
j ˛aca mowa Zapilote nad naszymi trumnami. Cało´s´c b˛edzie z pewno´sci ˛awygl ˛adała
nader autentycznie.
— To co powinni´smy zrobi´c? — zapytał de Torres.
69
— Dokładnie to, co planowali´smy, czyli wróci´c jak najszybciej na l ˛adowi-
sko — wyja´sniłem, nie dodaj ˛ac, ˙ze najwła´sciwiej byłoby skasowa´c wóz, który
miał po nas przyjecha´c.
Przed wyj´sciem czekała na nas luksusowa limuzyna. Kierowca w uniformie
skłonił si˛e i otworzył drzwi, ale uprzejmo´s´c niczego jeszcze nie przes ˛adzała.
— Bolivar — poleciłem półgłosem. — Daj temu dobremu człowiekowi wy-
nagrodzenie za fatyg˛e i ka˙z mu odej´s´c. Ty poprowadzisz.
Gdy Bolivar za pomoc ˛a wykluczaj ˛acego sprzeciw chwytu odprowadzał ogłu-
pionego szofera, James wzi ˛ał detektor i zaj ˛ał si˛e sprawdzaniem pojazdu. Urz ˛adze-
nie było zmy´slne i wykrywało ka˙zdy rodzaj materiału wybuchowego. Podwozie
było czyste, ale pod mask ˛a tkwił plastikowy pojemnik, który moja pociecha bły-
skawicznie rozbroiła.
— Pro´scizna — ocenił z niesmakiem. — Podł ˛aczony do pedału hamulca, nijak
nie zamaskowany ani nie zabezpieczony. ˙Zadnej pułapki.
— Spieszyli si˛e — przypomniałem mu łagodnie. — Nast˛epnym razem bied ˛a
mieli wi˛ecej czasu. Ruszajmy.
— No, no — ucieszył si˛e Bolivar, siadaj ˛ac za kierownic ˛a. — Nadal jedziemy
do heliportu?
— A jest inny sposób, by wydosta´c si˛e z miasta? — spytałem markiza, ale ten
potrz ˛asn ˛ał przecz ˛aco głow ˛a. — Drogi wyjazdowe zablokuj ˛a bez problemów, a na
pomoc tubylców nie ma co liczy´c. Pozostaje tylko l ˛adowisko.
*
*
*
Drog˛e przebyli´smy z fasonem. Markiz pełnił rol˛e pilota, wykrzykuj ˛ac wska-
zówki, a Bolivar gnał przep˛edzaj ˛ac spod kół pieszych i szw˛edaj ˛acy si˛e gdzienie-
gdzie drób. Opony piszczały, syrena wyła, i do bramy dotarli´smy w tempie i´scie
ekspresowym, bij ˛ac wszelkie lokalne rekordy. Tam czekali jednak na nas wartow-
nicy i opuszczony szlaban.
— Nie ma czasu na pogaw˛edki — warkn ˛ałem. — Bolivar, zwolnij, jakby´s
chciał stan ˛a´c, a my zajmiemy si˛e granatami. Gdy wybuchn ˛a, gaz do dechy!
Wóz posłusznie zwolnił, granaty eksplodowały niegło´sno, ale skutecznie,
szlaban za´s p˛ekł z hukiem. Z piskiem opon wzi˛eli´smy zakr˛et i wpadli´smy na drog˛e
dojazdow ˛a do l ˛adowiska. Helikopter wida´c było jak na dłoni.
Płon ˛ał akurat jak pochodnia, a z przestrzelonych drzwi zwisał martwy pilot.
Rozdział 14
— Nie powinien był tego robi´c! — w´sciekał si˛e de Torres. — Nie powinien
zabija´c niewinnego człowieka.
Podzielałem jego uczucia, ale nie miałem czasu na w´sciekło´s´c. Do´s´c skom-
plikowano nam plany. Znikn˛eła najprostsza droga ucieczki i szybko trzeba było
znale´z´c inn ˛a.
— Nie zatrzymuj si˛e! — poleciłem Bolivarowi. Niepotrzebnie, jak si˛e oka-
zało, gdy˙z zza mini˛etego przed chwil ˛a w˛egła wypadła za nami ci˛e˙zarówka pełna
mundurowych. Pozostałe helikoptery na l ˛adowisku były ciche i puste. Zanim zd ˛a-
˙zyliby´smy uruchomi´c którykolwiek z nich, ci z tyłu zamieniliby nas w sitka.
— Co jest za heliportem?
— Domy, fabryka, po prostu przedmie´scia. Potem jest autostrada na pomoc,
ale pewnie ju˙z zablokowana.
— Mo˙ze tak, mo˙ze nie. Na razie jedziemy prosto — zdecydowałem z nie-
szczer ˛a pewno´sci ˛a.
Z jednej pułapki pchali´smy si˛e w drug ˛a. Pl ˛atanina nieznanych ulic i uliczek
była doskonałym miejscem na niespodziewany atak. My´slałem wła´snie o tym,
gdy jaki´s głos zadudnił w koło.
— Nie ma ucieczki!
Było to jak gniew bo˙zy, szczególnie ˙ze uliczki były puste. Bolivar skr˛ecił
w pierwsz ˛a przecznic˛e, ale przed zagadkowym głosem rzeczywi´scie nie było
ucieczki.
— Nie unikniecie. Zatrzymajcie si˛e natychmiast, albo was ostrzelamy!
Tkni˛ety nagłym przeczuciem wychyliłem si˛e przez okno i spojrzałem w gór˛e.
Nad nami unosił si˛e dwumiejscowy grawilot policyjny, maszynka lekka i zwrot-
na niczym wa˙zka. Z pokładu spogl ˛adała na mnie jaka´s obrzydliwie du˙za armata,
tote˙z czym pr˛edzej cofn ˛ałem głow˛e. Akurat na czas, by powstrzyma´c de Torresa
wydobywaj ˛acego spomi˛edzy fałdów odzienia pistolet maszynowy.
— Pu´s´c mnie! Zastrzel˛e ich i b˛edzie spokój! — upierał si˛e markiz.
— Ju˙z pr˛edzej oni nas rozsmaruj ˛a na asfalcie, mój drogi! Poza tym mamy
lepszy pomysł. Zatrzymaj si˛e, Bolivar!
71
W ko´ncu udało mi si˛e odebra´c markizowi zabawk˛e. Po ´smierci pilota szlachcic
stał si˛e dziwnie krwio˙zerczy.
— Zjed´z na pobocze i zatrzymaj si˛e. Musimy wszyscy wysi ˛a´s´c i unie´s´c r˛ece do
góry. Gdyby chcieli strzela´c, to ju˙z by to zrobili, maj ˛a zatem chyba inne plany. . .
— Chcesz podda´c si˛e bez walki! — zdenerwował si˛e markiz.
— Nikt nie mówi o poddaniu si˛e. Potrzebny mi ten grawilot, ale nie uszkodzo-
ny, zatem lepiej b˛edzie nie strzela´c. Teraz do roboty. Pami˛etajmy, ˙ze nadal mamy
na karku pogo´n.
Grawilot unosił si˛e tu˙z nad naszymi głowami. Wysiedli´smy zatem, tamci za´s
nadal mierzyli do nas ze swojej pukawki. Starałem im si˛e zanadto nie przygl ˛ada´c
i miałem nadziej˛e, ˙ze plan si˛e uda. W przeciwnym razie. . .
— Odsun ˛a´c si˛e od samochodu — polecił wzmocniony przez megafon głos.
Dopiero wtedy maszyna powoli opadła na ziemi˛e. Pilot miał na sobie zielony
mundur policji, ten od działka za´s był na czarno: Ultimados.
— B ˛ad´zcie nadal spokojni, a was nie zastrzel˛e. Macie zgin ˛a´c w wypadku he-
likoptera, a do tego nie trzeba dziur po kulach, prawda? Tylko nie s ˛ad´zcie, ˙ze
zawaham si˛e w razie potrzeby! Tym razem wam si˛e nie uda. . .
— Tego ju˙z za wiele! Moje serce. . . — j˛ekn ˛ał przekonywaj ˛aco James łapi ˛ac
si˛e za gors i osuwaj ˛ac na ziemi˛e.
— Dostał ataku! — zacz ˛ał desperowa´c Bolivar. — Trzeba mu poda´c lekar-
stwo!
I pochylił si˛e nad le˙z ˛acym.
— Odsun ˛a´c si˛e! Nie dotykaj go! — wrzasn ˛ał Ultimado. I wszystko poszłoby
gładko, gdyby markiz nie postanowił zosta´c bohaterem. Korzystaj ˛ac z tego, i˙z
Ultimado przestał zwraca´c na nas dwóch uwag˛e, z w´sciekłym rykiem rzucił si˛e na
bezpiecznika. Miał jednak zbyt daleko. Dwie rzeczy wydarzyły si˛e równocze´snie:
po pierwsze działko wypaliło, po drugie Bolivar odskoczył na bok, umo˙zliwiaj ˛ac
strzał Jamesowi. Pistolet igłowy wypluł pociski, załatwiaj ˛ac przez otwarte drzwi
pilota, zanim ten zd ˛a˙zył wystartowa´c. Markiz jednak le˙zał na ziemi. Zabrakło
dokładnie sekund, a obyłoby si˛e bez strat z naszej strony.
De Torres oberwał odłamkiem. Podbiegłem do´n i sztyletem rozci ˛ałem zakrwa-
wione ubranie. Jeden kawałek stali przedziurawił mu nog˛e, inny trafił w brzuch.
Cholera! Jedyne, co mogłem zrobi´c, to zdezynfekowa´c skaleczenia, poda´c znie-
czulenie i zało˙zy´c prowizoryczne opatrunki. Ran˛e wylotow ˛a z boku po prostu
zatkałem, nie bardzo wiedz ˛ac, co dalej. Tu potrzebna była chyba operacja. . .
— Bolivar, umiesz to pilotowa´c?
— Umiem pilotowa´c wszystko, co lata, tato.
— Miło słysze´c. Pilota i tego drugiego prosz˛e won. James, złap markiza deli-
katnie za nogi. Wpakujmy go do ´srodka.
— I do szpitala?
72
— ˙Zeby go dobili? Ju˙z Ultimados znaj ˛a sposoby, by pacjent wyszedł nogami
do przodu. Prze˙zy´c mo˙ze jedynie w zamku. No i w automedzie. Ta maszynka
uniesie trzy osoby.
— Ale tato. . .
— Przy czterech silnik si˛e sfajczy. Uwa˙zajcie na niego, i w drog˛e. O mnie si˛e
nie bójcie, bywałem ju˙z w gorszych tarapatach. Naprzód!
To były dobre chłopaki. Odlecieli. Ja natomiast pakowałem obu ´spi ˛acych do
samochodu, gdy napatoczył si˛e jaki´s przechodzie´n. Widok dodał mu skrzydeł
i prysn ˛ał błyskawicznie. To i dobrze, nie potrzebowałem ´swiadków podczas zmia-
ny odzie˙zy, szczególnie ˙ze z tyłu dochodziło ju˙z całkiem wyra´zne wycie syren
po´scigu.
Czym pr˛edzej siadłem za kierownic ˛a i zamarłem. Powinienem uprzednio
wzi ˛a´c u Bolivara przyspieszony kurs obsługi tego cude´nka techniki. Nie podziela-
łem na co dzie´n jego entuzjazmu do zabytków. Kilkadziesi ˛at błyszcz ˛acych prze-
ł ˛aczników, d´zwigienek i zegarów wprawiło mnie w osłupienie, a ja przecie˙z nie
miałem czasu si˛e dziwi´c! Złapałem najwi˛eksz ˛a wajch˛e i poci ˛agn ˛ałem. . .
Rykn˛eło, grzmotn˛eło i wóz otoczyły kł˛eby dymu i pary, wobec czego natych-
miast cofn ˛ałem wajch˛e. Wychodziło na to, ˙ze w ramach troski o stan techniczny
pojazdu, byłem uprzejmy przedmucha´c rur˛e wydechow ˛agor ˛ac ˛apar ˛a. Do ekspery-
mentu numer dwa zabierałem si˛e ju˙z ostro˙zniej. Po oczyszczeniu przedniej szyby,
wł ˛aczeniu ´swiateł, udało mi nawet ruszy´c. Od razu do przodu!
Skr˛eciłem w pierwsz ˛a przecznic˛e, potem w kolejn ˛a. Droga biegła pod gór˛e,
syreny umilkły w oddali, zwolniłem zatem, by nie sta´c si˛e ´zródłem niezdrowej
sensacji. Nie wiedziałem, gdzie wła´sciwie mam jecha´c. Przed powietrznym po-
´scigiem i tak nie miałem szansy umkn ˛a´c, a lada chwila nale˙zało spodziewa´c si˛e
nast˛epnych grawilotów. Nast˛epny zakr˛et ukazał mi spory dom z podjazdem, z któ-
rego wła´snie wycofywał si˛e tyłem jaki´s samochód. Nacisn ˛ałem czym pr˛edzej na
hamulec i skr˛eciłem gwałtownie, wje˙zd˙zaj ˛ac przez trawnik do ´swie˙zo opuszczo-
nego gara˙zu. Drugie hamowanie zacz ˛ałem nieco zbyt pó´zno, zatrzymałem si˛e bo-
wiem dopiero na ´scianie. Dostałem przy tej okazji kierownic ˛a w czoło, a gdy
wysiadłem, nogi były jak z gumy. Prawdziwym problemem mógł jednak sta´c si˛e
wła´sciciel gara˙zu, który wyrósł wła´snie przed bram ˛a. Tak nie miałem ochoty na
pogaw˛edki. . .
— Zidiociałe´s pan? Co to za głupie dowcipy?
— Urggle — warkn ˛ałem niezbyt artykułowanie i trzasn ˛ałem si˛e na odlew, by
umie´sci´c własn ˛a szcz˛ek˛e w przewidzianej anatomicznie pozycji. Udało si˛e.
— Idiota! — wrzasn ˛ał tamten i zamachn ˛ał si˛e, jakby chciał kontynuowa´c ku-
racj˛e.
Mo˙ze naprawd˛e zamierzał mi pomóc, nie chciałem jednak nadu˙zywa´c jego
uprzejmo´sci. Uchyliłem si˛e i r ˛abn ˛ałem go krótkim prostym w ˙zoł ˛adek. J˛ekn ˛ał
jak nale˙zy, a gdy zło˙zył si˛e wpół, poprawiłem ciosem w kark. Potem złapałem za
73
opuszczaj ˛ac ˛adrzwi wajch˛e. Akurat w por˛e, bo w chwili, gdy drzwi opadały skrzy-
pi ˛ac zawiasami, dostrzegłem dwa policyjne patrolowce przemykaj ˛ace na pełnym
gazie ulic ˛a. Drzwi zamkn˛eły si˛e. Nasłuchiwałem, czy zahamuj ˛a, ale nie. Syreny
ucichły, po´scig odjechał.
Po raz pierwszy od potwornie długiego czasu pozwoliłem sobie na chwil˛e
relaksu. Spojrzałem na zegarek. Zadziwiaj ˛ace, od momentu wej´scia do presidio
nie min˛eły jeszcze dwie godziny. Teraz nale˙zało przede wszystkim sprawdzi´c,
czy poobijany nieco gospodarz był sam w domu. Okno w drzwiach pozwalało
stwierdzi´c, ˙ze wyprowadzony niedawno z gara˙zu samochód stoi tam, gdzie zo-
stał zaparkowany. Ten ostatni zacz ˛ał zreszt ˛a zdradza´c oznaki przytomno´sci, tote˙z
zaaplikowałem mu igł˛e ze ´srodkiem nasennym.
Po pierwsze musiałem zmieni´c to˙zsamo´s´c i pozby´c si˛e dotychczasowego stro-
ju, bo ´slepy tajniak by mnie poznał, i to w ciemn ˛a noc. Mundur byłby niezły, ale
te˙z miał swoje minusy, natomiast biały garnitur i taki˙z szerokoskrzydły kapelusz
doskonale mi pasowały. Musiałem jedynie wytrz ˛asn ˛a´c z nich dotychczasowego
wła´sciciela. Uczyniłem to bez skrupułów. Kto pod ´swiatłymi rz ˛adami Zapilote
mógł pozwoli´c sobie na wóz i domek, nie był zapewne wzorem cnót wszelakich.
Poza tym osobnik ten miał na sobie koronkowe majtki wyszywane w złote ser-
duszka.
Kolejn ˛a spraw ˛a była broda. Na szcz˛e´scie miałem ze sob ˛a rozpuszczalnik, co
uratowało mnie przed utrat ˛a sporego kawałka skóry. By nie ułatwia´c zbytnio pra-
cy policji, spakowałem rekwizyt w foliow ˛a torb˛e. Garnitur pasował nie´zle, bu-
ty, o dziwo, tak˙ze. W okolicy nadal panował spokój. Uło˙zyłem gospodarza na
tylnym siedzeniu u˙zywaj ˛ac Ultimado jako podnó˙zka i wyszedłem. Sło´nce wci ˛a˙z
przygrzewało, chocia˙z miało si˛e ju˙z ku zachodowi, samochód czekał przy kraw˛e˙z-
niku. Ulic ˛a przemkn ˛ał wóz policyjny (ju˙z bez wyj ˛acej syreny), widocznie wracał
z nieudanego po´scigu. Przejechał, nie zatrzymuj ˛ac si˛e. Bo i po co? Szukali broda-
tego arystokraty w l´sni ˛acej limuzynie. Wsiadłem. Silnik był na chodzie, a liczba
przyrz ˛adów znacznie ograniczona. W ci ˛agu minuty zdołałem skłoni´c automobil
do jazdy, i to nie uruchamiaj ˛ac nawet wycieraczek.
Cel przeja˙zd˙zki był oczywisty: z powrotem do miasta. Do tej chwili zdołano
zablokowa´c najpewniej wszystkie drogi wylotowe, a w takim przypadku walka
z tutejsz ˛a kontrol ˛a dokumentów nie miała najmniejszego sensu. Byłem podobnej
budowy, co wła´sciciel pojazdu, ale na jego papiery nie miałem co liczy´c. Miasto
było obecnie najbezpieczniejszym miejscem sprzyjaj ˛acym na dodatek poczynie-
niu planów na dalsz ˛a przyszło´s´c.
Metod ˛a prób i bł˛edów wł ˛aczyłem muzyk˛e i pogwizduj ˛ac do wtóru rozkoszo-
wałem si˛e brzmieniem orkiestry wojskowej zło˙zonej chyba wył ˛acznie z tr ˛ab i b˛eb-
nów.
Rozdział 15
Zdrowy rozs ˛adek podpowiadał, ˙ze czas mojego przebywania na wolno´sci
skróci si˛e znacznie, je´sli nie uruchomi˛e mych szarych komórek. Odkrycie znik-
ni˛ecia policyjnego grawilotu i naszej limuzyny musiało nast ˛api´c lada chwila, a to
oznaczało nowy zapał organów porz ˛adkowych do poszukiwa´n. Zaczn ˛a przetrz ˛a-
sa´c domy, wypytywa´c ludzi, a kiedy znajd ˛a nasz wóz, szybko ustal ˛a, czym si˛e
obecnie poruszam i jak jestem ubrany.
Na szcz˛e´scie nikt nie kontrolował pojazdów zmierzaj ˛acych do centrum. Doje-
chałem spokojnie i skr˛eciłem, byle dalej od presidio. Szybko znalazłem si˛e w uro-
czej dzielnicy małych sklepików i skrytych w cieniu drzew restauracji z ogródka-
mi ci ˛agn ˛acymi si˛e a˙z do chodników.
Prawie równocze´snie z widokiem pierwszej kafejki dotarło do mnie, ˙ze jestem
głodny. Nic nie jadłem od ´sniadania, a ´sniadanie było zdarzeniem prehistorycz-
nym. Nale˙zało zmieni´c ten stan, a w tym celu musiałem uciec si˛e do oszustwa.
Drzewa znikn˛eły, uliczki zrobiły si˛e znacznie w˛e˙zsze, a pod ´scianami domów
wyroili si˛e osobnicy w podniszczonych przyodziewkach. O to chodziło. Skr˛eci-
łem za najbli˙zszy róg i wył ˛aczyłem silnik. S ˛asiedztwo było wprost idealne, ale
istniała zawsze szansa, ˙ze trafi˛e na pocz ˛atkuj ˛acego złodzieja, zostawiłem zatem
otwarte okno i kluczyki w stacyjce. Prawdopodobie´nstwo, ˙zeby wóz stał jeszcze
po półgodzinie, bliskie było zera. Pogwizduj ˛ac rado´snie ruszyłem ra´znym kro-
kiem w stron˛e, z której przyjechałem. Robiło si˛e ju˙z szarawo i nad kafejkami
i sklepami pojawiły si˛e dyskretne neony.
Przyzna´c musz˛e, ˙ze Paraiso-Aqui ma kuchni˛e godn ˛a uznania. Chłodne wino,
którym popijałem cało´s´c, samo w sobie warte było szacunku. Obiad przypomi-
nał co´s w rodzaju poematu. Najpierw zupa z albondaces, czyli małymi kotlecika-
mi, potem empanadas — pasztet z drobiu i aracamde, to jest sałatka. Tak wygl ˛a-
dał pocz ˛atek. Restauracja zwała si˛e „Pod Pieczonym Prosiakiem”, i zanim sko´n-
czyłem posiłek, czułem si˛e nieco jak ów prosiak (ale przed pieczeniem). Jako´s´c
i obfito´s´c wy˙zywienia spowodowały, ˙ze straciłem chwilowo zainteresowanie pla-
nami na przyszło´s´c. Przytomno´s´c umysłu wróciła mi dopiero przy zestawie kawa-
koniak- cygaro, tote˙z z westchnieniem zabrałem si˛e za my´slenie, uprzednio ˙z ˛ada-
j ˛ac rachunku.
75
Zało˙zy´c nale˙zało, ˙ze limuzyna pełna ´spi ˛acych królewiczów została ju˙z odnale-
ziona, a mój rysopis przekazany komu tylko si˛e dało. Na szcz˛e´scie prawie połowa
m˛eskiej populacji w polu widzenia ubrana była podobnie jak ja. Poza tym szu-
kano go´scia z czarn ˛a brod ˛a. Ładnie, szans˛e policji malały, ale jeszcze nie nikły.
Zapłaciłem, daj ˛ac spory napiwek i w asy´scie kłaniaj ˛acych si˛e nami˛etnie kelnerów
opu´sciłem lokal.
Tubylcy mieli zwyczaj za˙zywa´c sjesty w południe, najwi˛eksz ˛a za´s aktywno´s´c
wykazywali dopiero po zmroku, dzi˛eki czemu sklepy były nadal otwarte. Mogłem
spokojnie zaj ˛a´c si˛e garderob ˛a. Robiłem to wolno i stopniowo. Tu kapelusz, tam
marynarka, ówdzie buty. Gdy w ko´ncu wyszedłem z łazienki w jednym barów, by-
łem ju˙z kim innym. Stare ubranie znikn˛eło w ciemnej uliczce, mnie za´s pozostało
tylko znale´z´c sposób przemieszczenia si˛e w bezpieczniejsze okolice. Tylko!?
— Wygl ˛adasz na samotnego — rozległ si˛e niski, zmysłowy głos i obok mnie
wykwitła przedstawicielka najstarszego zawodu wszech´swiata.
To była dobra okazja, by zahaczy´c si˛e gdzie´s na cał ˛a noc bez konieczno´sci
podawania personaliów w hotelu, niemniej. . . Pokr˛eciłem głow ˛a i przedstawiciel-
ka zmieniła obiekt zainteresowa´n. Owszem, była niebrzydka, ale pomysł nie był
jednak najlepszy. Po pierwsze, wi˛ekszo´s´c tutejszych kurewek musiała by´c na usłu-
gach policji (alfonsowie za´s wszyscy), inaczej nie mogłyby, przy takim typie rz ˛a-
dów, w ogóle wykonywa´c swojego zawodu. Po drugie natomiast, gdyby Angelina
dowiedziała si˛e, jak sp˛edziłem noc, to za panienk˛e złamanego grosza bym nie dał.
Za siebie samego te˙z. Ostatni ˛a rzecz ˛a, której potrzebowałem, były przypadkowe
zwłoki i w´sciekła ˙zona. Nale˙zało wymy´sli´c co´s innego.
Rozwi ˛azanie zostało mi podane na srebrnej tacy. Siedz ˛acy przy s ˛asiednim sto-
liku dwaj m˛e˙zczy´zni rozmawiali na tyle gło´sno, ˙ze trudno było ich nie słysze´c.
— . . . i nie pokazał si˛e?
— Wła´snie. Pewnie, cholera, co´s mu wypadło.
— A nam si˛e spieprzyła partyjka. Poker we dwóch to do dupy gra!
Odwróciłem si˛e z u´smiechem i stukn ˛ałem bli˙zszego w rami˛e.
— Przepraszam, ˙ze podsłuchuj˛e, ale jestem tu obcy, a uwielbiam karty. Nie
idzie mi mo˙ze a˙z tak dobrze, ale poker, jak pan to poniek ˛ad okre´slił, to gra dla
grona przyjaciół, prawda?
Zagadni˛ety odwrócił si˛e powoli i z u´smiechem, jaki widziałem kiedy´s u zwie-
rzaka zwanego krokodylem na widok obiadu w pewnym ogrodzie zoologicznym.
— Wspaniale! Sami jeste´smy tu przejazdem i te˙z marzymy o partyjce tej, jak
pan to trafnie uj ˛ał, przyjacielskiej gry. Mo˙ze przył ˛aczy si˛e pan?
Byli szulerami. Równie dobrze mogliby mie´c to wypisane na czołach. Liczy-
li na łatw ˛a ofiar˛e do oskubania. Zapowiadało si˛e ciekawie! Naturalnie, ostatni ˛a
rzecz ˛a, której pragn˛eli, był kontakt z policj ˛a. Zapowiadało si˛e poł ˛aczenie przy-
jemnego z po˙zytecznym.
76
Tak zatem, niczym jagni˛e wiedzione na rze´z, pozwoliłem najpierw zaprowa-
dzi´c si˛e do taksówki, potem do ich pokoju hotelowego, w którym rol˛e gospodyni
pełniła wcale atrakcyjna niewiasta.
— Prosz˛e usi ˛a´s´c i napi´c si˛e czego´s — zaproponował ni˙zszy z oszustów. —
Proponuj˛e, by´smy mówili sobie po imieniu, jak to mi˛edzy przyjaciółmi. Ja jestem
Adolfo, a ten tu nazywa si˛e Santos. Moja przyjaciółka to Renata.
— Jaime — przedstawiłem si˛e.
— Doskonale. Mo˙ze troch˛e rumu, zanim zaczniemy?
— Chorych pytaj ˛a, zdrowym nalewaj ˛a — odparłem sentencjonalnie.
Bawiłem si˛e doskonale. Renata przyrz ˛adzała drinki, Adolfo wyj ˛ał z szafki kil-
ka talii kart i ˙zetony, ja rozgl ˛adałem si˛e dyskretnie wokół. Santos sprawiał wra-
˙zenie silnego i powolnego. Pierwsze nie było z pewno´sci ˛a złudzeniem, drugie
owszem. Adolfo niezbyt umiej˛etnie tasował karty, pochwaliłem go zatem. S ˛adz ˛ac
po drobnych, ale zauwa˙zalnych dla zawodowca drobiazgach, był chyba naprawd˛e
dobrym oszustem.
Zacz˛eli´smy od losowania, kto pierwszy rozdaje. Mój król okazał si˛e najstar-
szy. Ustalili´smy, ˙ze gramy w normalnego pokera, Santos przeło˙zył i przedstawie-
nie ruszyło.
Z przyjemno´sci ˛a obserwowałem, jak fachowo mnie pod prowadzaj ˛a. Reneta
pilnowała, by moja szklanka nie była pusta, poza tym siedziała przy oknie słu-
chaj ˛ac cicho graj ˛acego radia. Z pocz ˛atku gra przebiegała łagodnie, je´sli nie liczy´c
tego, ˙ze rozdaj ˛acy Adolfo pilnował, bym dostawał nieco wy˙zsze karty i, póki co,
mógł uzna´c siebie za wygrywaj ˛acego.
— Przykro mi, ale chyba macie pecha — stwierdziłem, zgarniaj ˛ac kolejn ˛a
pul˛e i dostosowuj ˛ac swe zachowanie do roli potencjalnej ofiary.
— Taki los — zgodził si˛e Adolfo, tasuj ˛ac karty.
— Co s ˛adzicie o wyborach? — spytałem, bior ˛ac swoje karty (dziesi ˛atki
i szóstki).
— A co mamy s ˛adzi´c? — zdziwił si˛e Adolfo. — Chcesz wymieni´c?
— Jedn ˛a. Nie wiem, wi˛ec pytam. Słyszałem, ˙ze kto´s niezale˙zny startuje prze-
ciwko Zapilote. — Dostałem trzeci ˛a dziesi ˛atk˛e, wi˛ec podniosłem stawk˛e.
Adolfo zrobił to samo, Santos poło˙zył karty, a Renata przyniosła mi nowego
drinka.
— Bzdura! — powiedział Adolfo. — Ka˙zdy, kto spróbuje czego´s tak głupiego,
jak otwarty sprzeciw wobec Starego S˛epa, sko´nczy jako ofiara napadu. Co masz?
— Fula.
— Ja te˙z, na waletach. Najwy˙zszy czas, by si˛e odegra´c. Karta zacz˛eła mu i´s´c,
co było zreszt ˛ado przewidzenia, dzi˛eki czemu do´s´c szybko pozbyłem si˛e zarówno
wygranej, jak i gotówki z portfela.
— To by było na tyle — oznajmiłem, odkładaj ˛ac karty. — Chyba ˙ze si˛egn˛e do
rezerwy na podró˙z.
77
— To zale˙zy tylko od ciebie — odparł Adolfo. — To przyjacielska gra, po-
winni´smy da´c ci szans˛e rewan˙zu.
— Masz racj˛e. Chyba mam ochot˛e si˛e odegra´c. — Podszedłem do walizeczki,
któr ˛a poło˙zyłem wcze´sniej na widocznym miejscu pod oknem. Otworzyłem j ˛a
i ju˙z zamierzałem si˛egn ˛a´c do ´srodka, gdy nagle usłyszałem za plecami twardy
i wrogi głos Santosa:
— B ˛ad´z łaskaw nie rusza´c si˛e, Jaime. Nie wyjmuj niczego z dyplomatki!
Obejrzałem si˛e powoli i stwierdziłem, ˙ze celuje we mnie z całkiem sporego
pistoletu. Podobnie zreszt ˛a jak Adolfo, który dysponował jednak nieco mniejsz ˛a
armat ˛a. W ramach równouprawnienia, Renata te˙z popisywała si˛e jak ˛a´s pukawk ˛a.
U´smiechn ˛ałem si˛e niewinnie i powoli podniosłem r˛ece.
— Mo˙ze powiecie mi, o co chodzi?
Jedyn ˛a odpowiedzi ˛a był szcz˛ek zamka, gdy Santos przeładował bro´n wprowa-
dzaj ˛ac nabój do lufy. Hałas odbił si˛e echem od ´scian w cichym nagle pokoju.
Rozdział 16
— To si˛e nazywa przyjacielska gra — mrukn ˛ałem.
— A to jest przyjacielsko nastawiony podró˙zny, który marzy jedynie o roze-
graniu małej partyjki pokera — odparł Adolfo.
— O czym ty gadasz? — zdziwiłem si˛e.
— O tym, ˙ze pod stolikiem, przy którym stoisz, zamontowali´smy przeno´sny
fluoroskop. Czy mo˙zesz nam powiedzie´c, po co nosisz w dyplomatce a˙z trzy splu-
wy? Jedyne, co przychodzi nam do głowy, to stwierdzenie, ˙ze jeste´s policyjnym
szpiclem.
Roze´smiałem si˛e serdecznie, ale umilkłem widz ˛ac, ˙ze Adolfo przeładowuje
bro´n.
— No?
— Przesta´n si˛e wydurnia´c — zdenerwowałem si˛e. — Dobra, jak chcesz, to si˛e
dowiesz. Jestem szulerem i chciałem was oskuba´c.
— Co? Jak? — Wygłupiony Adolfo potrz ˛asn ˛ał głow ˛a. Bez dwóch zda´n było
to ostatnie wytłumaczenie, jakiego si˛e spodziewał.
— Nie wierzysz mi? To posłuchaj. Oznaczyłe´s paznokciem wszystkie figury
w obu taliach. Pozwoliłem ci si˛e oskuba´c, by si˛egn ˛a´c do rezerw i podwoi´c stawk˛e,
i w ostatnim rozdaniu zostawi´c was z płótnem w kieszeni. Bro´n jest zabezpiecze-
niem, bym mógł wyj´s´c st ˛ad cały, zdrowy i z fors ˛a przy sobie.
— Kłamiesz. — Adolfo usiłował zachowa´c pewno´s´c siebie. — Nikt nie wy-
kr˛eci mi takiego numeru.
— Tak? No to z przyjemno´sci ˛audowodni˛e, ˙ze jednak. Tasowałe´s t˛e tali˛e przed
chwil ˛a, tak? Wobec tego podejd˛e do stołu i rozdam. Obiecuj˛e, ˙ze nie wykonam
˙zadnego gwałtownego ruchu, wy za´s nie ´sciskajcie nazbyt mocno broni.
Jak powiedziałem, tak i zrobiłem. Wolno zbli˙zyłem si˛e do stołu, odsun ˛ałem
krzesło i siadłem. Rozdałem karty, a wszystko pod ich bacznym spojrzeniem. Po
czym wyci ˛agn ˛ałem si˛e wygodnie, zało˙zyłem dłonie za głow ˛a i wskazałem brod ˛a
karty.
— No, Adolfo, zobacz, stary, jakie karty los mi wyznaczył.
Opu´scił bro´n i si˛egn ˛ał, odwrócił karty licami do góry. Cztery asy i joker.
79
— Pi˛e´c asów z zasady wygrywa w pokerze — wyja´sniłem z u´smiechem, gdy
wszyscy troje pochylili si˛e odruchowo nad obrazkami.
Pierwsza dostała igł˛e Renata, drugi Santos. Zawsze uwa˙załem, ˙ze najlepsz ˛a
polis ˛a ubezpieczeniow ˛a jest noszenie na karku minipistolecika. Adolfo odskoczył
zdumiony nagłym osuni˛eciem si˛e kompanów i spróbował unie´s´c bro´n. Zamarł,
widz ˛ac luf˛e pistoletu ju˙z wymierzon ˛a mi˛edzy jego oczy.
— Lepiej nie — ostrzegłem. — Odłó˙z gnata, a wszystko b˛edzie w porz ˛adku.
Nimi si˛e nie przejmuj, ´spi ˛a tylko.
Kln ˛ac pod nosem, rzucił pistolet na podłog˛e. Natychmiast skierowałem kop-
niakami wszystkie trzy armaty pod łó˙zko i z westchnieniem ulgi poci ˛agn ˛ałem
solidny łyk rumu.
— Zawsze prze´swietlacie go´sci? — spytałem uprzejmie. Skin ˛ał głow ˛a. Nadal
nie mógł wyj´s´c ze zdumienia.
Schowałem bro´n, co przywróciło mu zdolno´s´c mowy szybciej, ni˙z jakiekol-
wiek wyja´snienia.
— Je´sli tylko mo˙zemy. Renata robi to, gdy zaczniemy gra´c i daje nam zna´c,
czy znalazła co´s ciekawego.
— Nie´zle, nic nie zauwa˙zyłem. Słuchaj, jak ich obudz˛e, obiecujesz, ˙ze nie
b˛edzie ˙zadnych szale´nczych czynów? Mo˙zecie zreszt ˛a zatrzyma´c wygran ˛a jako,
powiedzmy, dowód mojej dobrej woli.
— Naprawd˛e? To kim ty jeste´s? Policja. . . Postanowiłem zaryzykowa´c szcze-
ro´s´c. W granicach rozs ˛adku, ma si˛e rozumie´c.
— Pryncypia ci si˛e pomieszały. Głównym powodem, dla którego skorzystałem
z okazji, był fakt, ˙ze wszyscy gliniarze w tym mie´scie ganiaj ˛a w tej chwili za mn ˛a
jak naj˛eci. Uznałem, ˙ze tu mnie nie znajd ˛a.
— To o tobie mówili w radiu! — pisn ˛ał, odskakuj ˛ac nagle. — Zabiłe´s czter-
dzie´sci dwie osoby. . .
— W radiu mogło co´s by´c, ale ˙ze czterdzie´sci dwie to bujda. Pracuj˛e dla kon-
kurencji wyborczej, która próbuje wykopa´c pana prezydenta z urz˛edu.
— Serio! — rozpromienił si˛e niespodziewanie. — Je´sli naprawd˛e chcesz to
zrobi´c, to jestem po twojej stronie. Upa´nstwowili cały hazard i sztuk˛e oszustwa
i teraz uczciwy szuler nie ma jak zarabia´c na ˙zycie.
— To jedna z najlepszych motywacji, o jakich kiedykolwiek słyszałem —
u´smiechn ˛ałem si˛e i wyci ˛agn ˛ałem dło´n. — Wła´snie wst ˛apiłe´s do partii, w imieniu
której mog˛e ci zagwarantowa´c, ˙ze przy wygranych wyborach na czele sekcji do
spraw hazardu zostanie obsadzony najgłupszy glina tej planety.
U´scisn˛eli´smy sobie r˛ece. Wygrzebałem z torby pneumatyczn ˛a strzykawk˛e
i wydostawszy spod łó˙zka wszystkie pistolety, dałem ´spi ˛acym po dawce ´srodka
na przebudzenie. Pistolety usun ˛ałem jedynie na wszelki wypadek.
— Za jakie´s pi˛e´c minut b˛ed ˛a przytomni — poinformowałem mojego nowego
towarzysza broni.
80
— Mam pytanie. Owszem, ustawiłem t˛e talie dla siebie. Jak zdołałe´s rozda´c
sobie takie karty?
— Dzi˛eki temu, ˙ze zrobiłem co´s, czego si˛e nie spodziewałe´s — odparłem,
staraj ˛ac si˛e, by mój głos nie nabrzmiewał zanadto dum ˛a. — Obejrzyj cał ˛a tali˛e.
Zrobił to dokładnie.
— Jeden. . . drugi. . . joker. . . — rykn ˛ał ´smiechem. — Dałe´s sobie karty prze-
chwycone z innej talii, któr ˛a dzi´s grali´smy?
— Dokładnie. Ty byłe´s tak zaj˛ety układaniem, ˙ze nie miałe´s prawa tego za-
uwa˙zy´c.
— Jeste´s naprawd˛e dobry — przyznał. — Siadaj ˛ac miałe´s puste race. . . krze-
sło. . . wtedy musiałe´s je wyj ˛a´c, a potem wsun ˛a´c pod spód i rozda´c sobie. . .
Pokazałem mu jeszcze par˛e chwytów, które nie dotarły do tej planety, w za-
mian za zgrabny numer z odwracaniem uwagi, a˙z w ko´ncu Santos doszedł do
siebie. Chrz ˛akn ˛ał, przesun ˛ał j˛ezykiem po wargach, otworzył oczy i z rykiem usi-
łował na mnie skoczy´c. Adolfo zgrabnie podstawił mu nog˛e.
— To przyjaciel. Sied´z spokojnie na dupie, to wszystko ci wyja´sni˛e.
Jako ˙ze to Adolfo był tu przywódc ˛a, wyja´snienia zostały przyj˛ete bez sło-
wa sprzeciwu i bez głupich pyta´n. By przypiecz˛etowa´c przyja´z´n, dałem ka˙zdemu
z obecnych po paczce obanderolowanych banknotów.
— ˙Zeby było legalnie, jeste´scie oficjalnymi pracownikami partii i gwarantuj˛e,
˙ze pozostaniecie nimi do ko´nca. Nowy prezydent b˛edzie miał ten miły zwyczaj,
˙ze zrobi, o co go poprosz ˛a. — Zupełnym przypadkiem ani o jot˛e nie mijałem si˛e
z prawd ˛a. — Pierwsze, w czym mo˙zecie pomóc, to skontaktowanie si˛e z moimi
lud´zmi. Obrabiali´scie kiedy´s turystów w Puerto Azul?
— Bo˙ze bro´n! — j˛ekn ˛ał Adolfo. — To˙z to samobójstwo! Jedyne ´zródło do-
chodów tej planety, to wła´snie tury´sci. Gdyby´smy spróbowali cho´cby zbli˙zy´c si˛e
do nich, Ultimados załatwiliby nas nie do poznania. Całe Puerto Azul a˙z si˛e od
nich roi! Mo˙zemy zajmowa´c si˛e jedynie tubylcami, i to te˙z nie za cz˛esto, opłacaj ˛ac
si˛e policji. To policja chroni nas przed Ultimados.
— Jednak jako zwykły obywatel mo˙zesz pojecha´c do Puerto Azul?
— Ka˙zde z nas mo˙ze. Papiery mamy w porz ˛adku.
— To pi˛eknie. Mam tam pewien kontakt, który przeka˙ze wiadomo´s´c markizo-
wi de la Rosa, a to oznacza nadej´scie pomocy.
— Znasz go? — spytała Renata przytłumionym głosem. Najwyra´zniej posia-
danie kumpli w´sród arystokracji robiło tu wra˙zenie nawet na szulerach.
— Pewnie, ˙ze znam. Razem jedli´smy ´sniadanie. Musz˛e tylko si˛e zastanowi´c,
jak ma brzmie´c ta wiadomo´s´c. . .
Ruszyłem na spacer po pokoju, co przewa˙znie pomaga w my´sleniu. Owszem,
zaraz te˙z nasun˛eło mi si˛e kilka dalszych pyta´n. Czy markiz ˙zyje, co z chłopakami,
jaka jest sytuacja ogólna. . . Najlepiej byłoby osobi´scie skontaktowa´c si˛e z siedzi-
81
b ˛a markiza, ale jak unikn ˛a´c przy tym podsłuchu i przechwycenia wiadomo´sci. . .
Jak zwykle, zadanie wła´sciwego pytania ułatwiło ˙zycie. . .
— Adolfo — spytałem, obracaj ˛ac si˛e na pi˛ecie — słyszałe´s kiedy´s o systemie
ł ˛aczno´sci semaforowej, u˙zywanym przez arystokracj˛e?
— A kto nie słyszał? Ramiona semaforów machaj ˛a na ka˙zdym ich dachu. Ci
ludzie pozostali w ´sredniowieczu! Czemu nie u˙zywaj ˛a telefonów. . . ?
— Bo telefon mo˙ze by´c na podsłuchu. Ale nie o to chodzi. Co to znaczy, ˙ze
na ka˙zdym ich dachu? To nie wszystkie ich pałace s ˛a po drugiej stronie muru?
— Sk ˛ad˙ze. Najbli˙zszy b˛edzie z dziesi˛e´c minut spacerkiem st ˛ad.
— A jak si˛e tam dosta´c?
— Wystarczy da´c si˛e wylegitymowa´c policjantom strzeg ˛acym wej´scia. To po
to, ˙zeby ludzie nie pchali si˛e tam jak do stodoły — wyja´snił z ironicznym u´smie-
chem. — Zawsze tak było.
— Wobec tego ja nie mam szans, ale wiadomo´s´c mo˙zna przekaza´c. — Spoj-
rzałem na Renat˛e. — Papiery masz w porz ˛adku?
— Chyba tak. Do´s´c za nie zapłacili´smy policji.
— Zatem mo˙zesz wej´s´c do pałacu. Opiszcie mi jeszcze wej´scie, to mo˙ze wy-
my´sl˛e sposób dla siebie. — Dałem jej jeszcze plik banknotów (i tak nie były moje,
tylko markiza, nie musiałem oszcz˛edza´c). — To na wydatki.
*
*
*
Jak ka˙zdy dobry plan, i ten był prosty i na dodatek, gotów jeszcze przed ´swi-
tem. Bezsenne noce zacz˛eły mi wchodzi´c w nawyk. Adolfo układał jakiego´s pa-
sjansa, Santos chrapał na kanapie, a nieobecno´s´c Renaty sugerowała, ˙ze poszła do
sypialni.
— Adolfo, o której otwieraj ˛a tu sklepy?
— Za jakie´s dwie godziny.
— Wobec tego czas na ´sniadanie i wyja´snienia. Ogło´s pobudk˛e, a ja zadzwoni˛e
po pokojówk˛e.
*
*
*
Mocna, czarna kawa zako´nczyła posiłek, przywracaj ˛ac mi jednocze´snie zdol-
no´s´c jasnego my´slenia. Przeszukawszy kieszenie, przypomniałem sobie, ˙ze odru-
chowo podw˛edziłem w zamku de Torresa troch˛e jego papieru listowego i kopert
z herbem. Nie my´slałem wtedy o niczym szczególnym, teraz przydało si˛e idealnie.
Wiadomo´s´c od szlachetnie urodzonego do innego szlachetnie urodzonego zawsze
lepiej wygl ˛ada, je´sli towarzyszy jej herb i inne tam takie. Podrobiłem podpis mar-
kiza, co spotkało si˛e z pełnym szacunku pomrukiem. Zakleiłem kopert˛e i podałem
Renacie.
82
— Wiesz, co robi´c? — upewniłem si˛e.
— Naturalnie. Zrobi˛e zakupy, wezm˛e taksówk˛e i powiem, ˙ze dostarczam za-
mówienie dla ksi˛ecia. Policjanci wpuszcz ˛amnie bez problemów, oddam list i wyj-
d˛e jak weszłam. Reszta nale˙zy do ciebie.
— Pi˛eknie. Podkre´sl jeszcze potrzeb˛e po´spiechu i zgrania wszystkiego w cza-
sie, bo inaczej sytuacja mo˙ze sta´c si˛e nieco kłopotliwa dla wszystkich.
*
*
*
Czekaj ˛ac na wybicie godziny zero, martwiłem si˛e głównie jednym: czy mo˙z-
na zaufa´c przekupionemu szulerowi? Je´sli tak, to moi wspólnicy powinni znale´z´c
si˛e ju˙z na stanowiskach. Pogłaskałem przyklejon ˛a na nowo brod˛e i przyjrzałem
si˛e celowi z ogródka kafejki po przeciwnej stronie ulicy. Od muru otaczaj ˛acego
Castle Penoso dzieliło mnie nie wi˛ecej ni˙z dwie´scie jardów, a z chodnika do ˙ze-
laznej bramy prowadziły cztery stopnie, przy których stało dwóch mundurowych.
Renata pojawiła si˛e o wyznaczonej porze ze stert ˛a gustownie zapakowanych pu-
deł. Wymieniła par˛e zda´n z policjantami i znikn˛eła wewn ˛atrz. Wyszła po chwili
i odeszła nie zatrzymuj ˛ac si˛e, co było znakiem, ˙ze wiadomo´s´c została przekazana.
Spojrzałem na zegarek — zbli˙zał si˛e finał. Zostawiłem na stoliku nale˙zno´s´c wraz
napiwkiem i skierowałem si˛e do bramy.
Znudzeni gliniarze przygl ˛adali si˛e przechodniom, konkretnie pewnej nader
zgrabnej senioricie. Poza tym nic. Schyliłem si˛e, by zawi ˛aza´c sznurowadło. Je-
´sli zbyt długo b˛ed˛e si˛e tu kr˛ecił, zwróc˛e w ko´ncu czyj ˛a´s uwag˛e. Wreszcie ponad
normalny zgiełk uliczny wybił si˛e w´sciekły ryk silnika szybko nadje˙zd˙zaj ˛acego
samochodu. Byłem ju˙z prawie przy bramie, gdy dał si˛e słysze´c pisk hamulców
i wóz r ˛abn ˛ał w stoj ˛ac ˛a po przeciwnej stronie ulicy latarni˛e. Z okna po stronie
kierowcy wysun˛eła si˛e bezwładna r˛eka. . .
Obaj gliniarze co tchu ruszyli do miejsca wypadku, a ja ku drzwiom.
Dopadłem ich w dwu susach i naparłem ramieniem.
Były zamkni˛ete.
Rozdział 17
Poczułem nagły przypływ paniki i adrenaliny, dzi˛eki czemu wszelkie zm˛ecze-
nie przeszło mi jak r˛ek ˛a odj ˛ał. Ponownie naparłem na drzwi, spogl ˛adaj ˛ac jedno-
cze´snie przez rami˛e. Wej´scie pozostało zamkni˛ete, za to policjanci dobiegli do
samochodu, w który nagle wst ˛apiło ˙zycie. Bezwładne rami˛e znikn˛eło, wóz cof-
n ˛ał si˛e ze zgrzytem i jak rakieta skoczył do przodu tu˙z przed nosami w´sciekłych
stró˙zów prawa.
Jeden, wida´c bardziej rozgarni˛ety, zapisał numery rejestracyjne pojazdu, co
i tak nie miało mu nic da´c. Wóz był kradziony. Za chwil˛e zawróc ˛a na posterunek
i wtedy. . .
Zdesperowany pchn ˛ałem ˙zelazne odrzwia po raz ostatni. Rozmy´slałem ju˙z nad
planem zast˛epczym, gdy wej´scie zostało otwarte, ja za´s wyładowałem jak długi
na wyfroterowanej posadzce. Brama zamkn˛eła si˛e za mn ˛a z łoskotem.
— Witaj w Castle Penoso, Sir Hectorze — usłyszałem nad sob ˛a jaki´s starczy
głos.
Czym pr˛edzej pozbierałem si˛e z podłogi i spojrzałem na stoj ˛acego obok w po-
zie pełnej szacunku osobnika. Zasuszony staruszek o siwych włosach i posza-
rzałej skórze, w szarej szacie. U´scisn ˛ałem ostro˙znie trz˛es ˛ac ˛a si˛e dło´n, zginaj ˛ac
równocze´snie grzbiet w ukłonie. Próbowałem przypomnie´c sobie, jak, do cholery,
nale˙zy zwraca´c si˛e do ksi˛ecia. Umysł jednak definitywnie odmówił współpracy
i pozostała mi jedynie improwizacja.
— Naprawd˛e trudno mi wyrazi´c m ˛a wdzi˛eczno´s´c, mo´sci ksi ˛a˙z˛e. Gdyby nie
pa´nskie po´swi˛ecenie, czekałaby mnie ´smier´c z r˛eki oprychów Zapilote.
— Nie ma o czym mówi´c — ˙zachn ˛ał si˛e. — Zapraszam na lampk˛e konia-
ku. Prosz˛e mi wszystko opowiedzie´c. Otrzymałem jedynie krótk ˛a wiadomo´s´c od
markiza. Prosił, bym pana wpu´scił, co zrobiłem, naturalnie. Dopisał jeszcze, ˙ze
Sir Hector mi wszystko wyja´sni.
Uczyniłem to, pokrzepiaj ˛ac si˛e doskonałym koniakiem. Oczywi´scie, relacja
była nieco uproszczona, ale w ogólnych zarysach prawdziwa. Ksi ˛a˙z˛e raczył wy-
bałusza´c oczy w trakcie, trz ˛a´s´c si˛e i wzdycha´c, a˙z w ko´ncu zaniepokoiłem si˛e
o staruszka nie na ˙zarty. Dotrwał jednak do ko´nca, a przy finale równie˙z si˛egn ˛ał
po koniak.
84
— Oburzaj ˛ace! — sapn ˛ał. — Trzeba wreszcie sko´nczy´c z tym samozwa´nczym
tyranem. A jak si˛e miewa mój czcigodny kuzyn ze strony matki siostry szwagra
dziadka mojej ˙zony?
Teraz ja wytrzeszczyłem oczy, a˙z dotarło do mnie, ˙ze gospodarz miał na my´sli
markiza. Jego słodk ˛a tajemnic ˛a było, jak unikał pogubienia si˛e w tych wszystkich
koligacjach rodzinnych.
— Poj˛ecia nie mam! — przyznałem uczciwie. — To zreszt ˛ajeden z powodów,
dla których prosz˛e o pomoc. Ł ˛aczno´s´c semaforowa działa?
— Oczywi´scie. Zaraz wezw˛e ł ˛aczno´sciowca. Poci ˛agn ˛ał za sznur przy ´scia-
nie i wydał odpowiednie polecenie lokajowi, a ja zaj ˛ałem si˛e skondensowaniem
maksymalnej ilo´sci informacji w minimalnej obj˛eto´sci tekstu. Wyszło mi, co na-
st˛epuje:
JESTEM W CASTLE PENOSO. CO Z MARKIZEM I RESZT ˛
A?
HECTOR
Ksi ˛a˙z˛e wr˛eczył kartk˛e operatorowi, którego wymiotło z komnaty. Tym razem
nie było w˛edrówek do wie˙zy ni wind. Razem z nikn ˛acym z butelki koniakiem
czekali´smy na odpowied´z.
Wydarłem kartk˛e operatorowi z r˛eki ledwie pojawił si˛e w drzwiach. Zupełnie
zapomniałem o kodowaniu. Zanim ksi ˛a˙z˛e odszyfrował wiadomo´s´c, mało mnie
krew nie zalała, ale pop˛edzanie staruszka tylko pogorszyłoby spraw˛e. Trzymałem
nerwy na wodzy, a˙z w ko´ncu gospodarz był gotów.
MARKIZ WRACA DO ZROWIA. CHŁOPCY OK. CZEKAM
NA ROZKAZY.
LADY HARAPO
Ul˙zyło mi. Wszyscy dotarli do zamku, a poniewa˙z profilaktycznie zainstalo-
wałem w jednej z komnat automed, markiz miał szans˛e na długie ˙zycie. Podpis
za´s ´swiadczył, ˙ze podczas mojej nieobecno´sci rz ˛ady przej˛eła Angelina, czyli ˙ze
zamek gotów był na odparcie ewentualnego szturmu. Nalałem sobie kolejn ˛alamp-
k˛e koniaku.
— Zaiste dobre to wie´sci — stwierdził z zadowoleniem ksi ˛a˙z˛e. — Co teraz
poczynamy?
— Podwajamy ostro˙zno´s´c. To, ˙ze udało si˛e uj´s´c wszystkim z jaskini lwa,
´swiadczy raczej o olbrzymim szcz˛e´sciu, ni˙z rozumie. Wi˛ecej nie mo˙zna na to
liczy´c. Cała kampania wyborcza musi zosta´c zaplanowana krok po korku niczym
operacja wojskowa. Ja czy markiz, musimy by´c chronieni przy ka˙zdym publicz-
nym wyst ˛apieniu jak klejnoty koronne.
— Tak, klejnoty. . . Co za chamstwo! Pami˛etam jak wczoraj ten dzie´n, gdy
Zapilote obj ˛ał urz ˛ad prezydenta — wzruszył si˛e gospodarz, a mnie zatkało.
85
Zapilote doszedł do władzy sto siedemdziesi ˛at lat temu, ale widocznie nie był
jedynym u˙zytkownikiem leków antygeriatrycznych w okolicy.
— Wierzyli´smy mu wtedy jak durnie — ci ˛agn ˛ał ksi ˛a˙z˛e. — Ja byłem Stra˙z-
nikiem Korony, ale demokracja zniosła ten tytuł, a piecz˛e nad klejnotami przej ˛ał
Zapilote. Nikt ich odt ˛ad nie ogl ˛adał. . .
Przestałem go słucha´c. Teraz powinienem wydosta´c si˛e z tego zawszonego
miasta i wróci´c do zamku zapewniaj ˛acego jakie takie bezpiecze´nstwo. Tylko jak?
Byłem zm˛eczony, wstawiony i nie miałem ochoty na twórcze my´slenie. Tym ra-
zem z pomoc ˛a przyszedł szcz˛e´sliwy traf, gdy˙z inaczej nazwa´c tego nie mo˙zna.
Rozległo si˛e natarczywe pukanie do drzwi. Po chwili powtórzyło si˛e, jeszcze gło-
´sniej, jako ˙ze zatopieni we własnych my´slach nie zwrócili´smy pocz ˛atkowo na nie
uwagi.
— Czegó˙z? — warkn ˛ał gospodarz, przywołany do rzeczywisto´sci. — Wej´s´c!
Drzwi uchyliły si˛e, wpuszczaj ˛ac kamerdynera, który s ˛adz ˛ac z wygl ˛adu, mógł-
by by´c ojcem ksi˛ecia, a na pewno rówie´snikiem.
— Nie chciałbym przeszkadza´c, wasza wysoko´s´c — oznajmił słabym tenor-
kiem słu˙z ˛acy — ale dzi´s jest czwartek.
— A czy istnieje jaki´s konkretny powód, dla którego informujesz mnie, jaki
dzi´s mamy dzie´n tygodnia? — zdumiał si˛e ksi ˛a˙z˛e.
— Tak, wasza wysoko´s´c. Kazał mi pan przypomina´c sobie o ich przyj´sciu
zawsze na pół godziny przed faktem.
— Merdi! — ze´zlił si˛e mo´sci ksi ˛a˙z˛e ukazuj ˛ac w grymasie nie´zle dopasowan ˛a
sztuczn ˛a szcz˛ek˛e. — I oni zaraz tu b˛ed ˛a?
— Oni? — potrz ˛asn ˛ałem głow ˛a czuj ˛ac, ˙ze co´s mi chyba umkn˛eło.
— Z polecenia rz ˛adu mam udost˛epnia´c co czwartek mój zamek tym brudasom
z innych planet. I to bez odliczenia od podatku! Miast tego cen˛e biletów doliczaj ˛a
mi do dochodów! Naturalnie nie spotkam si˛e z t ˛a hołot ˛a i dlatego. . .
— Przepraszam, ale do´s´c wolno dzi´s my´sl˛e — przerwałem mu brutalnie. —
Jak rozumiem, to wkrótce w zamku znajdzie si˛e wycieczka turystów?
— Niestety! Co za czasy!
— Ci˛e˙zkie. Ilu ich b˛edzie?
— Tylu, ilu mie´sci si˛e w autokarze z Puerto Azul. Czterdziestu, pi˛e´cdziesi˛e-
ciu — wyja´snił kamerdyner.
— Chamstwo i prostactwo — dodał ksi ˛a˙z˛e.
— Jak rozumiem, podejmowane s ˛a zawsze ´srodki ostro˙zno´sci, by nie wynie´sli
połowy pałacu?
— Towarzyszy im zawsze wyszkolona grupa słu˙z ˛acych — odparł kamerdyner.
— Pi˛eknie. — Zatarłem r˛ece. — Czy wasza wysoko´s´c b˛edzie miał co´s prze-
ciwko temu, bym skorzystał z pomocy słu˙zby przy dyskretnym opuszczeniu zam-
ku?
86
— Sk ˛ad˙ze. Wszystko dla przyszłego prezydenta Paraiso-Aqui. — Gospodarz
pozbierał si˛e na równe nogi i z szacunkiem skłonił si˛e przede mn ˛a gł˛eboko.
Kamerdyner zrobił natychmiast to samo. Ja si˛e odkłoniłem.
— Jest st ˛ad jakie´s tajne wyj´scie? — spytałem, przechodz ˛ac w ko´ncu do rzeczy.
— Z ka˙zdego zamku jest tajne wyj´scie! — oznajmił ksi ˛a˙z˛e lekko zaskoczony
moj ˛a ignorancj ˛a. — Nasze ko´nczy si˛e w budynku po drugiej stronie ulicy. Wy-
konane za Trzeciego Ksi˛ecia Pensoso, który pasjami chadzał do mieszcz ˛acego si˛e
tam wówczas burdelu.
Mówi ˛ac to, u´smiechn ˛ał si˛e lekko, mo˙ze przypomniał sobie, jak wygl ˛adaj ˛a pa-
nienki. . .
— Dobrze. Zatem sprawa jest prosta, potrzebuj˛e liberii słu˙z ˛acego. Wybior˛e
sobie odpowiedniego turyst˛e, i jako on wyjd˛e potem z reszt ˛awycieczki. Obecno´s´c
turystów to najlepsza gwarancja bezpiecze´nstwa na tej planecie.
— A pa´nskie rzeczy. . . — zacz ˛ał ksi ˛a˙z˛e.
— Do wyrzucenia. Wezm˛e ubranie turysty.
— Broda?
— Zaraz zgol˛e.
Do ksi˛ecia dotarło w ko´ncu, na czym polega plan i roze´smiał si˛e serdecznie.
— Wcale sprytnie pomy´slane. A jako dziecko był pan tak głupi, ˙ze szkoda
mówi´c. Tajemnego przej´scia u˙zyjemy naturalnie, by pozby´c si˛e ciała turysty.
— ˙Zadne takie! — zaprotestowałem. — ˙Zadnych trupów, bo przewróc ˛a oko-
lic˛e do góry nogami! Wyda si˛e, ˙ze tu byłem. Prosz˛e nie zapomina´c, ˙ze tury´sci
znajduj ˛a si˛e pod szczególn ˛a ochron ˛a dyktatury, jako jedyne ´zródło kredytów. Za-
łatwimy to inaczej. Dam mu ´srodek, po którym przestanie pami˛eta´c zdarzenia
ostatnich dwudziestu czterech godzin, spoimy go winem. Gdy go potem znajd ˛a,
pomy´sl ˛a, ˙ze zalał si˛e jak ´swinia i zapomniał o bo˙zym ´swiecie. Policja odwiezie
go do hotelu i tyle.
— Wolałbym zabi´c którego´s — upierał si˛e ksi ˛a˙z˛e.
— Znajdziemy sobie jakiego´s po wyborach — obiecałem krwio˙zerczemu go-
spodarzowi. — Teraz potrzebuj˛e liberii. I gdzie jest łazienka?
Po kolejnym odklejeniu broda zacz˛eła wygl ˛ada´c na cokolwiek zmasakrowan ˛a,
ale zabrałem j ˛a ze sob ˛a. Zanim wbiłem si˛e w liberi˛e, tury´sci weszli ju˙z do pałacu
wypełniaj ˛ac go harmidrem godnym stada skretyniałych niemowl ˛at.
Słu˙zba została poinformowana o innowacji i nikt nawet okiem nie mrugn ˛ał,
gdy doł ˛aczyłem do obstawy. Bez słowa pilnowali błyskaj ˛acej fleszami wycieczki,
ubranej zreszt ˛a w straszn ˛a pstrokacizn˛e.
— . . . tuebonegon eksemplon de la petroj de la ekshumentepoko depasitocjar-
cento. . . — mówił przewodnik wskazuj ˛ac na potworne bohomazy wisz ˛ace krzy-
wo na ´scianach.
Tury´sci wgapiali si˛e w nie z podziwem, ja popatrywałem na nich (bez po-
dziwu). Wi˛ekszo´s´c go´sci tworzyła pary, a nawet liczniejsze zgromadzenia, i ci
87
automatycznie odpadali. Było kilka samotnych kobiet, ale niezale˙znie od nikłych
mo˙zliwo´sci, nie miałem ochoty na zmian˛e płci. Wreszcie, w ogonie tłumku, do-
strzegłem ofiar˛e: samotnego chłopa prawie mojego wzrostu, w purpurowych szor-
tach, złotej koszuli. Zm˛eczony był jak sama ´smier´c, na szyi dyndał mu aparat
fotograficzny, a zwisaj ˛ac ˛a z ramienia torb˛e zdobił napis: BYŁEM W PUERTO
AZULI JEDYNE, CO TAM ZNALAZŁEM, TO TA GÓWNIANA TORBA! Ide-
alny!
Podszedłem do´n, gdy wycieczka podziwiała kolejny landszaft (takie łab ˛adki
nie wyst˛epuj ˛a w przyrodzie, nawet jako mutanty) i delikatnie stukn ˛ałem w rami˛e.
Obrócił si˛e błyskawicznie z wyrazem czystego obrzydzenia na twarzy. Za pó´zno,
i tak był mój.
— Prosz˛e nie mówi´c nic pozostałym, ale w prezencie od ksi˛ecia czeka na
pana butelka. Przypada tylko jedna na wycieczk˛e, dzi´s wypadło na pana. Prosz˛e
za mn ˛a.
Poszedł. Naturalnie, ˙ze poszedł, i to skrupulatnie maskuj ˛ac si˛e przed pozosta-
łymi.
— Tutaj, sir — oznajmiłem, wskazuj ˛ac drzwi gabinetu, w którym kamerdyner
oczekiwał z flaszk ˛a i kieliszkiem na srebrnej tacy.
Facet pisn ˛ał rado´snie i wyci ˛agn ˛ał łap˛e po szkło, ułatwiaj ˛ac mi tylko zadanie.
Dałem mu zastrzyk w przedrami˛e i zanim zd ˛a˙zył osun ˛a´c si˛e na dywan, zamkn ˛ałem
drzwi. Ksi ˛a˙z˛e przygl ˛adał si˛e temu z satysfakcj ˛a, ale byłby mi wi˛eksz ˛aprzeszkod ˛a,
ni˙z pomoc ˛a przy zamianie, tote˙z sam zabrałem si˛e za rozdziewanie ´spi ˛acego.
*
*
*
Zmieszałem si˛e z wycieczk ˛a, gdy ta wsiadała ju˙z do autokaru, tote˙z nikt nie
zwrócił na mnie uwagi. Znudzony policjant przeliczył obecnych, postawił ptaszka
w notatniku i dał znak kierowcy. Drzwi si˛e zamkn˛eły, klimatyzacja i nagło´snienie
ruszyły i potoczyli´smy si˛e ku drodze wyjazdowej z miasta.
Nagle siedz ˛aca obok mnie niewiasta spojrzała podejrzliwie i o´swiadczyła:
— Nigdy dot ˛ad pana nie widziałam!
Rozdział 18
Lodowata stonoga przegalopowała mi po plecach. Czy˙zbym został zdemasko-
wany przez spostrzegawczego babsztyla? Nie mogłem u´spi´c jej dyskretnie, zacz ˛a-
łem wi˛ec improwizowa´c.
— Có˙z, ja te˙z dot ˛ad pani nie spotkałem.
— To si˛e nazywa przypadek! — ucieszyła si˛e niespodziewanie i zrozumiałem,
˙ze według niej to miał by´c podryw. — Mam na imi˛e Joyella i pochodz˛e z planety
Phigeunadon II. . .
Zdanie zako´nczyła cisza, z której nie omieszkałem skorzysta´c.
— Có˙z za zrz ˛adzenie losu. Ja jestem Wuuble i pochodz˛e z Blodgett.
— A gdzie tu zrz ˛adzenie losu?
— Obie planety le˙z ˛a w tej samej galaktyce.
Dowcip był płaski, ale spotkał si˛e z perlistym piskiem rado´sci i wiedziałem
ju˙z, ˙ze oto znalazłem mimowolnego sprzymierze´nca. Joyella miała dwa proble-
my: brak urody i samotno´s´c. Wystarczyło troch˛e zrozumienia i przez reszt˛e dnia
mogłem spokojnie słucha´c historii jej ˙zycia, opisów rodzinnej planety i pracy
w automatycznej oczyszczalni ´scieków.
Pó´znym popołudniem dotarli´smy do Puerto Azul, a jako ˙ze od opuszczenia
domu ksi˛ecia znalazłem si˛e na przymusowym odwyku, to ignoruj ˛ac rozanielony
wyraz twarzy mojej towarzyszki, w pierwszym rz˛edzie udałem si˛e do baru. Wraz
z torb ˛a znikn ˛ałem potem w tłumie. Musiałem dotrze´c do Jorge, którego zadaniem
było wydosta´c mnie z miasta.
*
*
*
Gdy doszedłem do jego domu, odniosłem wra˙zenie, ˙ze Jorge sam ma kłopoty.
Przede wszystkim, przy kraw˛e˙zniku parkowała podejrzana czarna limuzyna, któ-
rej kierowca nosił ciemne okulary. W bloku mieszkało jeszcze wielu innych ludzi,
ale co´s mi mówiło, ˙ze to nie oni interesuj ˛a si˛e Ultimados. Nauczyłem si˛e nie lek-
cewa˙zy´c intuicji, tote˙z wraz z planem miasta wyj ˛ałem zaraz kapsułk˛e z gazem
i podszedłem do samochodu.
89
— Przepraszani, ale szukam tego tu i chyba si˛e zgubiłem. Podobno daj ˛a tam
dobrze pi´c. . . — zagaiłem przez uchylon ˛a szyb˛e.
— No pardos me, Esperanto. . .
— Nie rozumiem. Spójrz no tu i powiedz mi. . . — Podsun ˛ałem mu plan pod
nos i rozdusiłem kapsułk˛e.
Ledwie osun ˛ał si˛e na kierownic˛e, dałem mu zastrzyk i oparłem jego łeb o za-
główek. Wygl ˛adał do´s´c naturalnie. Maj ˛ac zabezpieczone tyły, wszedłem do bramy
w chwili, gdy Ultimados wyprowadzali z niej nieco zmi˛etoszonego Jorge.
— Ten facet wygl ˛ada na chorego — stwierdziłem, staj ˛ac im na drodze.
— Spadaj, durniu! — warkn ˛ał wi˛ekszy z bezpieczników, wyci ˛agaj ˛ac ku mnie
łap˛e.
— Napadasz na bezbronnego turyst˛e! — wrzasn ˛ałem, wal ˛ac go kantem dłoni
pod ucho i odskakuj ˛ac, by miał gdzie pa´s´c.
Drugi spróbował wyj ˛a´c bro´n, ale Jorge uczepił si˛e jego ramienia. Pozostało mi
tylko przyło˙zy´c oprychowi w kark.
— Ciesz˛e si˛e, ˙ze ci˛e widz˛e — powitał mnie Jorge, staraj ˛ac si˛e utrzyma´c na
nogach.
Ostro˙znie wyj ˛ał z opuchni˛etych ust ułamany z ˛ab, przyjrzał mu si˛e ponuro
i wyrzucił. Na pociech˛e pocz˛estował jednego z le˙z ˛acych solidnym kopem.
— Nie kopie si˛e le˙z ˛acego, bo mo˙ze wsta´c i odda´c — upomniałem go, da-
j ˛ac równocze´snie obu Ultimados po zastrzyku. — Zmywamy si˛e st ˛ad, ale nie na
piechot˛e.
— Dok ˛ad?
— Miałem nadziej˛e, ˙ze ty mi to powiesz. Wtaszczyli´smy obu ´spi ˛acych na tylne
siedzenie.
— Te˙z tam wsiadaj — powiedziałem, spychaj ˛ac kierowc˛e na podłog˛e. — A za-
tem gdzie jedziemy?
Z tyłu dobiegało mnie jedynie melodyjne chrapanie na trzy głosy. Ledwo Jorge
usiadł, zaraz chyba stracił przytomno´s´c. Musieli go nie´zle wymaglowa´c. Niemniej
znów byłem zdany tylko na siebie. Skierowałem wóz na szos˛e. Do´s´c miałem od-
grywania samotnego bohatera. Po choler˛e sprowadziłem tu rodzin˛e?
*
*
*
Zapadał wczesny zmierzch, gdy zatrzymałem si˛e w jakim´s zagajniku, wywa-
liłem trzech tajniaków na trawk˛e, powi ˛azałem ich własn ˛a odzie˙z ˛a i schowałem
w krzakach, bodaj˙ze je˙zynach poprzerastanych pokrzywami. Jorge zacz ˛ał poj˛eki-
wa´c, zaaplikowałem mu zatem znieczulenie i stymulatory. Efekt był natychmia-
stowy, powtórzyłem wi˛ec zabieg na sobie.
— Lepiej ci? — spytałem, gdy zacz ˛ał si˛e przeci ˛aga´c.
90
— Owszem. Przede wszystkim musz˛e ci podzi˛ekowa´c.
— Najlepszy sposób to informacja, gdzie powinni´smy teraz pojecha´c.
— A gdzie jeste´smy?
— Autostrada, jakie´s pi˛etna´scie mil na południe od Puerto Azul.
— Umiesz pilotowa´c helikopter?
— Helikopter te˙z. A co, pl ˛acze si˛e tu jaki´s?
— Niedaleko jest niewielkie prywatne lotnisko. Pilnowane, naturalnie, ale. . .
Przerwał, słysz ˛ac moje lekcewa˙z ˛ace parskni˛ecie. Zm˛eczenie znikn˛eło. Po-
mkn˛eli´smy w stron˛e lotniska. Nareszcie jaka´s szansa na dotarcie do domu!
*
*
*
Jorge narzucał mi si˛e wr˛ecz z pomoc ˛a, ale kazałem mu zosta´c w wozie. Nie
lubi˛e, jak amatorzy pl ˛acz ˛a mi si˛e w trakcie pracy pod nogami. Odł ˛aczenie alarmu
i sforsowanie płotu z drutu kolczastego nie było wi˛ekszym problemem, a zała-
twienie wartowników trwało ciut dłu˙zej tylko dlatego, ˙ze bezwstydnie łazili po
całym terenie, zamiast grzecznie siedzie´c na wartowni. Po dziesi˛eciu minutach
podszedłem spacerowym krokiem do bramy i otwarłem j ˛a szeroko.
— Z tob ˛a wszystko wydaje si˛e takie proste — odezwał si˛e z podziwem Jorge.
— Ka˙zdy ma jakie´s uzdolnienia — przyznałem. — Ja na przykład, zupełnie
nie nadaj˛e si˛e na przewodnika. O, ten tu wygl ˛ada na wyczynowy model. Bierze-
my?
*
*
*
Zanim jeszcze Jorge zapi ˛ał pasy, wł ˛aczyłem spinakiem motory. Na jednym
z ekranów pojawiła si˛e komputerowa mapa.
— Tu jest Primoroso — wskazał Jorge. — Tu Bonie. Ma najsłabsz ˛a obron˛e
przeciwlotnicz ˛a. A posiadło´s´c markiza jest w tym kierunku. Jasne?
— Jasne. Gotów?
Skin ˛ał głow ˛a i wystartowali´smy.
Lot był nudny, radar nic nie pokazywał, nikt nas nie wołał przez radio. Gdyby
nie kilka ´swiateł w dole, nigdy nie zauwa˙zyłbym, ˙ze przelecieli´smy nad Barier ˛a.
Najwyra´zniej Zapilote nie brał pod uwag˛e porwania przez którego´s ze swoich
poddanych urz ˛adzenia lataj ˛acego. Có˙z, podobno człowiek uczy si˛e na bł˛edach.
Gdy znale´zli´smy si˛e nad Castle de la Rosa, odpowiedziałem na wezwanie
z zamku i wyl ˛adowałem na rz˛esi´scie o´swietlonym placu, gdzie czekały ju˙z trzy
najwa˙zniejsze dla mnie osoby.
Pomachałem chłopakom i wzi ˛ałem Angelin˛e w ramiona z takim entuzjazmem,
˙ze obaj zacz˛eli nam bi´c brawo.
91
— Tego mi brakowało — szepn˛eła Angelina po dłu˙zszej chwili. — Nic ci
nie zrobili, kochanie? Bo je´sli, to tutejsze słu˙zby pogrzebowe zapomn ˛a, co to jest
martwy sezon.
— Oni nic, ale ja im sporo. Poza tym zdobyłem nowych sprzymierze´nców, nie
oszukiwałem w karty. Wła´sciwie nie miałem chwili spokoju. Co tutaj?
— Tak naprawd˛e, to nic. Markiz doszedł ju˙z prawie do siebie, my za´s przygo-
towali´smy twierdz˛e do obrony i opracowali´smy dokładne plany kampanii. . .
— Wojennej?
— Wyborczej. B˛edzie to najnieuczciwsza kampania, zako´nczona najdokład-
niejszym sfałszowaniem wyników w historii demokracji.
Jorge stał i słuchał tego ze szcz˛ek ˛a opadł ˛a do ziemi.
Rozdział 19
Ranek był wspaniały, widok z balkonu przedni, a ´sniadanie, którego szcz ˛atki
(poza kaw ˛a) sprz ˛atała wła´snie słu˙zba, wprost wy´smienite. Jak zwykle, sielank˛e
przerwała Angelina.
— Podczas twojej nieobecno´sci przejrzałam bibliotek˛e markiza — oznajmiła,
odkładaj ˛ac serwetk˛e. — Jeden z jego przodków miał oryginalne hobby: kolekcjo-
nował uniwersytety. Zebrał ich prawie tysi ˛ac.
„Oryginalne” było łagodnym okre´sleniem, hobby nale˙zało nazwa´c raczej eks-
centrycznym. Cho´c z drugiej strony, ka˙zdy mo˙ze wydawa´c własne pieni ˛adze, jak
mu si˛e podoba, byle nie szkodził innym. Zbieranie uniwersytetów było kosztow-
ne, ale poza tym nieszkodliwe. Wydatki powodowała zreszt ˛a nie cena uniwersy-
tetu, bo ka˙zdy mie´scił si˛e na obszernym dysku, nie dro˙zszym ni˙z butelka dobrego
wina, ale konieczno´s´c podró˙zowania po całej zamieszkanej galaktyce i poszuki-
wania po co odleglejszych planetach takich zabytków jak banki pami˛eci dawno
nie istniej ˛acych uczelni.
— Sprawdziłam sobie t˛e bibliotek˛e pod k ˛atem danych na temat fałszowania
wyborów i politycznych brudów — wyja´sniła Angelina. — I chocia˙z było tam
sporo pozycji, wi˛ekszo´s´c stanowiły lamenty, ˙ze takie wydarzenia maj ˛a miejsce
i rozwa˙zania, jak im zapobiega´c. Dla nas bezu˙zyteczne.
— Szkoda.
— W jednym przypadku dopisało mi wszak˙ze szcz˛e´scie. Dysk był tak sta-
ry i zniszczony, ˙ze nazwy uczelni nie dało si˛e odczyta´c, ale nie byłabym zdzi-
wiona, gdyby pochodził jeszcze z Ziemi. Biblioteka uczelniana pozostała jednak
nietkni˛eta, w niej znalazłam co´s, co ´smiało mo˙zemy nazwa´c przewodnikiem po
naszej kampanii wyborczej. Oto wydruk.
Podała mi plik kartek, le˙z ˛acy dot ˛ad przy jej fotelu.
— Jak wygra´c wybory — przeczytałem na pierwszej. — Podtytuł, Albo jak
głosowa´c z cmentarza. Autorstwa niejakiego Seamensa O’Neila. Co ten podtytuł
oznacza, na lito´s´c bosk ˛a?
— Poczytaj dalej, to si˛e dowiesz. Doskonały sposób, dla nas idealny. Wszyst-
kie nazwiska z nagrobków na listach wyborczych!
Wzruszyłem ramionami i zabrałem si˛e za lektur˛e.
93
*
*
*
Odło˙zyłem dzieło Seamensa O’Neila. Przepełniała mnie prawdziwa rado´s´c.
— Ten facet to geniusz-przyznałem. — Ty zreszt ˛a te˙z, ˙ze go znalazła´s. Po
prostu nie mo˙zemy przegra´c.
— I nie przegramy. W ci ˛agu tygodnia rozpoczniemy kampani˛e wyborcz ˛a i je-
´sli nie wydarzy si˛e nic zupełnie nieprzewidzianego, to wybory wygramy. A na-
szym najwi˛ekszym sprzymierze´ncem jest generał- prezydent Zapilote osobi´scie.
— Przepraszam, ale nie rozumiem.
— Poniewa˙z jego kampania opiera si˛e na odtwarzanych co cztery lata prze-
mówieniach i artykułach pojawiaj ˛acych si˛e z t ˛a sam ˛a cz˛estotliwo´sci ˛a w gazetach.
Kontroluje wszystkie ´srodki przekazu i elektroniczne urny wyborcze, dzi˛eki cze-
mu niezale˙znie od faktycznego przebiegu wyborów otrzymuje zawsze dziewi˛e´c-
dziesi ˛at procent głosów. Cała ta heca nie jest ani dla niego, ani dla jego ekipy
niczym szczególnym, a jedynie rutynowym, powtarzaj ˛acym si˛e etapem, który za-
wsze prowadzi do tego samego.
— I to nam ma pomóc?
— Oczywi´scie — u´smiechn˛eła si˛e wyrozumiale, niczym do przedszkolaka. —
Podł ˛aczymy si˛e do głównego nadajnika, wydrukujemy własn ˛a gazet˛e i przepro-
gramujemy centrum zliczania głosów tak, by podało wła´sciwe wyniki.
Z tego typu logik ˛a nie da si˛e dyskutowa´c. Przyznałem zatem Angelinie racj˛e,
dopiłem kaw˛e i wróciłem do sypialni, by znów sta´c si˛e brodatym. Ko´ncz ˛ac ma-
kija˙z, przegl ˛adałem powtórnie dzieło O’Neila. Bez dwóch zda´n, był to wizjoner.
Gdyby ˙zył w moich czasach, zostałby wybrany na Prezydenta Galaktyki (wymy-
´slaj ˛ac, w razie potrzeby, uprzednio takie stanowisko). Dot ˛ad opierałem si˛e w po-
dobnych sprawach na Wykształceniu ksi˛ecia, Mac O’Velly’ego, ale w porównaniu
z t ˛a tu prac ˛a, była to bajeczka dla grzecznych dzieci i uczciwych polityków. Oba
te poj˛ecia opisuj ˛a typy abstrakcyjne, nie wyst˛epuj ˛ace w przyrodzie. Sko´nczywszy
przygotowania, zwołałem w salonie narad˛e wojenn ˛a.
*
*
*
Zjawili si˛e wszyscy i tylko de Torres sprawiał wra˙zenie przygn˛ebionego.
— Spotkanie to jest pierwszym oficjalnym plenum naszej partii — oznajmi-
łem uroczy´scie. — I jako takie musi zacz ˛a´c si˛e od podj˛ecia pewnych decyzji
kadrowych. Bolivar, zostajesz sekretarzem partii, zabierz si˛e zatem za sprawoz-
dawczo´s´c, czyli rejestrowanie przebiegu spotkania. James, ty b˛edziesz przewod-
nicz ˛acym spotka´n, a co to znaczy, zaraz ci wyja´sni˛e. Angelina obejmuje funkcj˛e
managera kampanii wyborczej, co obejmuje równie˙z starania o głosy tutejszych
kobiet. Tyle na pocz ˛atek.
94
— Nie całkiem — sprzeciwił si˛e de Torres. — Mamy jeszcze jedno wolne
stanowisko, wraz z kandydatem zreszt ˛a.
— Naturalnie. Jeste´s kandydatem na wiceprezydenta, i je´sli co´s jeszcze prze-
oczyłem, to prosz˛e mnie poprawi´c.
Markiz klasn ˛ał w dłonie i do salonu wszedł jaki´s m˛e˙zczyzna. Nie robi ˛acy
zreszt ˛a zbytniego wra˙zenia. Skłonił si˛e lekko w nasz ˛a stron˛e i znieruchomiał o ja-
kie´s pi˛e´c kroków od stołu.
— To Edwin Rodriguez — przedstawił go de Torres. — Od tej chwili osobista
ochrona przyszłego prezydenta. B˛edzie ci towarzyszył dosłownie wsz˛edzie i dbał
o cało´s´c twojej skóry. Nie mo˙zna dopu´sci´c do powtórki zdarze´n.
Obejrzałem jegomo´scia od stóp do głów i z trudem powstrzymałem chichot.
— Serdeczne dzi˛eki, doceniam intencje, ale jak dot ˛ad sam najlepiej dbam
o siebie. Poza tym obawiam si˛e, ˙ze ten młodzian mo˙ze zosta´c. . .
— Rodriguez — rzucił markiz. — Napastnik w oknie. W uszach zadzwoniło
mi od huku i dopiero w chwili dotarło do mnie, ˙ze le˙z˛e pod stołem, a Rodriguez
kl˛eczy mi na plecach. Okna nie było, pozostała tylko dziura w murze, z której
wolno sypał si˛e tynk. Rodriguez za´s spokojnie wciskał do pistoletu maszynowego
nowy magazynek.
— Koniec ataku — oznajmił gospodarz.
Mój nowy ochroniarz pomógł mi wsta´c, dzi˛eki czemu nie dałem mu w ucho,
a tylko godnie zaj ˛ałem miejsce w fotelu, z którego przed chwil ˛a mnie zrzucił.
— To była skromna demonstracja jego umiej˛etno´sci — u´smiechn ˛ał si˛e mar-
kiz. — Rodriguez jest szefem mojej ochrony od chwili, w której został zwyci˛ezc ˛a
ogólnoplanetarnych zawodów w sztukach walki. Jest równie˙z doskonałym strzel-
cem i umie szkoli´c młodzie˙z.
— Sporo zalet — mrukn ˛ałem. — Jak tylko zaczniemy kampani˛e, b˛edzie miał
r˛ece pełne roboty. Wracaj ˛ac za´s do kampanii, to musimy zaskoczy´c Zapilote i nie
da´c mu chwili na złapanie oddechu. Zaczynamy od mityngu wyborczego.
— A co to takiego? — zainteresował si˛e markiz.
— Doskonała impreza towarzyska. Kandydaci obiecuj ˛a wyborcom złote góry,
wyborcy pij ˛ai ob˙zeraj ˛asi˛e na koszt kandydatów, wszyscy dostaj ˛apo znaczku par-
tii, całuje si˛e dzieci. Ogólna fraternizacja i odrodzenie moralne. Nikt nie traktuje
tego powa˙znie, ale wszyscy to lubi ˛a. Panuje atmosfera mszy, burdelu i przekup-
stwa. Naplujemy na obecny re˙zim i dopilnujemy, aby było o tym gło´sno.
— To samobójstwo. — Markiz nie podzielał entuzjazmu. — Spróbuj ˛a zama-
chu, a mo˙ze nawet zbombarduj ˛acałe zbiegowisko. Zapilote gotów jest u˙zy´c nawet
taktycznej broni atomowej, aby mie´c spokój.
— Wierz˛e ci — u´smiechn ˛ałem si˛e szeroko. — To dlatego wła´snie spotkanie
wyborcze odb˛edzie si˛e nie w ˙zadnym du˙zym mie´scie, ale w Puerto Azul.
— A to dlaczego? — zdumiał si˛e de Torres.
95
— Bo pełno tam turystów — wyja´sniła Angelina. — A im nie mo˙ze spa´s´c
włos z głowy. Tego ju˙z Zapilote dopilnuje. Doskonały wybór, mój drogi.
U´smiechn ˛ałem si˛e, mile połechtany.
— A jak si˛e tam dostaniemy, nie daj ˛ac si˛e zabi´c po drodze? — zainteresował
si˛e James.
— Nad tym wła´snie trzeba si˛e zastanowi´c. Mo˙zemy tam dolecie´c lub doje-
cha´c, lepiej chyba b˛edzie dolecie´c, za Barier ˛a drogi s ˛a bowiem pod pełn ˛a kontrol ˛a
wroga. Lotnictwo za´s ma słabe, ledwie kilka my´sliwców, a to dlatego, ˙ze lotnic-
two nigdy nie było mu potrzebne. I tak jest posiadaczem prawie wszystkiego, co
tu lata.
— Zatem lecimy, jutro zastanowimy si˛e czym. Teraz lokalizacja. . .
— Jeszcze nie jeste´s politykiem, a ju˙z bredzisz — przerwała mi Angelina.
— Przepraszam, miałem na my´sli miejsce spotkania. . .
— Tam jest du˙zy stadion. Co niedziela odbywaj ˛a si˛e na nim walki byków —
wyja´snił markiz.
— Walki byków? — spytałem podejrzliwie.
— Całkiem miła rozrywka. Zmutowane byki uprawiaj ˛aboks, naturalnie w nie-
co zmodyfikowanej postaci, ale. . .
— Zaiste musi to by´c miłe i kształc ˛ace. Wobec tego mamy stadion, co do
ostatniej chwili musi pozosta´c tajemnic ˛a. Jakie´s dalsze propozycje?
— Zle´c spraw˛e Jorge — zasugerowała Angelina. — Był tam przewodnikiem,
to i ma kontakty. Wynajmiemy stadion pod szyldem jakiego´s zespołu ludowego.
— Doskonale. Zrób rezerwacj˛e w którym´s z hoteli dla turystów i zajmij si˛e
rozdawnictwem biletów. Jeszcze co´s? Wobec tego ogłaszam rozpocz˛ecie kampa-
nii wyborczej, ko´ncz ˛ac niniejszym dzisiejsze spotkanie. I proponuj˛e przenie´s´c si˛e
do ogrodu na drinka.
— Na szampana — poprawił mnie markiz. — Za udane wybory i koniec dyk-
tatury.
Rozdział 20
Odlecieli´smy o ´swicie czterema helikopterami i samolotem transportowym
z aprowizacj ˛a. Słoneczko ´swieciło, dzie´n był spokojny, przynajmniej do chwili,
gdy min˛eli´smy Barier˛e. Wówczas na radarach pojawiły si˛e dwa impulsy.
— S ˛a na kursie przechwycenia — poinformował Bolivar obsługuj ˛acy apara-
tur˛e wczesnego ostrzegania.
James zawiadywał obron ˛aprzeciwlotnicz ˛a, a ja radiem, z którego natychmiast
skorzystałem.
— Tu lot markiza de la Rosa. Wzywam dwie maszyny na kursie kolizyjnym.
Prosz˛e o identyfikacj˛e!
Odpowiedziała mi cisza.
— Rozwalmy ich, nim wystrzel ˛a rakiety! — zaproponował markiz.
— Oni musz ˛a zacz ˛a´c — potrz ˛asn ˛ałem głow ˛a. — Wszystko jest filmowane
i chc˛e mie´c argument, ˙ze działali´smy we własnej obronie.
— To b˛edzie pi˛ekny napis na naszych nagrobkach. Weszli w nasz zasi˛eg.
— Odpalili rakiety — zameldował James. — Strzelam antypociski. Na godzi-
nie drugiej oczekiwane fajerwerki.
We wskazanej cz˛e´sci nieba wykwitły dwie pomara´nczowe kule otoczone bia-
łym dymem.
— Zawracaj ˛a do kolejnego ataku — stwierdził Bolivar. — Ponownie w zasi˛e-
gu.
— Ognia! — warkn ˛ał de Torres.
James musn ˛ał przycisk i po parunastu sekundach niebo z prawej rozja´sniły
dwie znacznie wi˛eksze, cho´c odleglejsze eksplozje.
— Tak ko´ncz ˛a ci, którzy próbuj ˛a usun ˛a´c nowego prezydenta — o´swiadczyła
z satysfakcj ˛a Angelina.
— Ci w ka˙zdym razie nie spróbuj ˛a ju˙z po raz drugi — dodał zadowolony
markiz.
— Cholera, miało by´c bez rozlewu krwi. . . — Finał zdarzenia wcale mnie nie
cieszył.
— Gdy ju˙z wygramy, to owszem — odparł de Torres. — To wła´snie jest głów-
nym celem naszego działania. Powstrzymanie niepotrzebnych mordów.
97
Innych problemów podczas lotu nie napotkali´smy.
*
*
*
Okr ˛a˙zyli´smy lotnisko w Puerto Azul. Po pierwsze dlatego, ˙ze taki manewr
zawsze ładnie wygl ˛ada z ziemi, po drugie, by zamontowana w jednym z heli-
kopterów aparatura mogła wszystko dokładnie sprawdzi´c. Wyszło na to, ˙ze nie
ma ˙zadnych niespodzianek, zatem wyl ˛adowali´smy. Na skraju pola oczekiwała ka-
walkada ró˙zowych limuzyn (kolor ten był zwykle zarezerwowany dla pojazdów
turystów).
Wytoczyli´smy z transportowca nasz wóz kandydacki, czyli najbardziej repre-
zentacyjn ˛a limuzyn˛e z gara˙zu markiza po niejakich przeróbkach. Zdobiły j ˛a na-
pisy: HARAPO PREZYDENTEM! na jednej, i HARAPO TO WŁA´SNIE TEN!
na drugiej burcie. Reszta przeróbek była niejawna. W ramach udaremniania przy-
szłych zamachów tylne siedzenia osłoni˛ete zostały niewidocznym polem siłowym
zdolnym powstrzyma´c promie´n lasera. Z gło´sników rykn˛eło marszem i karawana
ruszyła w stron˛e hotelu.
Po pierwszym utworze militarnym przeł ˛aczyłem aparatur˛e na tekst wyborczy.
Mo˙ze nie było to udane dzieło poetyckie, ale mieszało z błotem konkurencj˛e,
a tego nie słyszano tu od prawie dwóch wieków. Z miejsca wygrywałem uwag˛e
słuchaczy. Przypadkowe rymy były premi ˛a dla odbiorców.
*
*
*
Ludzie zwrócili na nas uwag˛e, ledwo wjechali´smy w przedmie´scia — ciche,
wystraszone postacie obserwuj ˛ace nerwowo nasz przejazd. Jedynie dzieciarnia si˛e
nie kryła, co zreszt ˛a naturalne; rozdawali´smy im paczki cukierków i szarfy oraz
chor ˛agiewki z napisem HARAPO PREZYDENTEM! Paczki nie były du˙ze, ale
dzieciarnia za to sprytna. Ledwo zjadł który´s swoj ˛a, zaraz wracał po nast˛epn ˛a.
Gdy skr˛ecili´smy na główny plac, pojawiły si˛e zapowiedzi kłopotów: drog˛e
blokował znany ju˙z nam typ ciemnego samochodu i banda osobników w ciemnych
okularach.
Zatrzymali´smy si˛e grzecznie, a u´smiechni˛ety Bolivar podszedł do pos˛epnego
oficera.
— Harapo prezydentem — powitał mundurowego i przypi ˛ał mu znaczek na-
szej partii. Tamten zerwał go zaraz i rzucił na ziemi˛e.
— Zawraca´c, sk ˛ad przyjechali´scie! Nie mo˙zecie dalej jecha´c!
— A mo˙zna wiedzie´c, czemu? — spytał uprzejmie Bolivar, nadal wciskaj ˛ac
znaczki policjantom broni ˛acym si˛e niczym diabły przed ´swi˛econ ˛a wod ˛a.
98
Angelina te˙z wysiadła i zaj˛eła si˛e rozdawaniem cukierków i chor ˛agiewek, co
młodociana widownia przyj˛eła wcale rado´snie.
— Nie macie zezwolenia na parad˛e! — warkn ˛ał oficer.
— A kto tu urz ˛adza parad˛e? To˙z to tylko przejazd kilku samochodów.
— Jak mówi˛e, ˙ze to parada, to to jest parada! Macie dziesi˛e´c sekund, by za-
wróci´c, albo. . .
— Albo co?
— Albo zaczynamy strzela´c!
Ledwie przebrzmiały te słowa, okolica opustoszała. Trzeba przyzna´c, ˙ze tubyl-
cy mieli nie´zle rozwini˛ety instynkt samozachowawczy. Zapewne jedyny w miar˛e
pozytywny efekt długoletnich rz ˛adów Zapilote. Angelina straciła klientów, zacz˛e-
ła zatem rozdawa´c cukierki policjantom, protestuj ˛acym pocz ˛atkowo przeciwko
do˙zywianiu.
— Zaczniecie do nas strzela´c? — powtórzył Bolivar, ustawiaj ˛ac si˛e profilem
(profil miał przystojniejszy, a cała scena była filmowana). — B˛edziecie strzela´c
do bezbronnych obywateli, których przysi˛egali´scie broni´c wst˛epuj ˛ac do słu˙zby?
— Wasz czas min ˛ał. Cel. . . — warkn ˛ał oficer. Bolivar odskoczył, odsłania-
j ˛ac czarny wóz, z którego uniosła si˛e pojedyncza lufa. Zaraz zreszt ˛a opadła, gdy
jej wła´sciciel usn ˛ał, podobnie jak pozostali funkcjonariusze. Oprócz cukierków,
Angelina rozdzielała równie˙z kapsułki z gazem usypiaj ˛acym.
— . . . pal! — rykn ˛ał oficer.
Poniewa˙z nic si˛e nie stało, obrócił si˛e i zakl ˛ał. Spróbował wyrwa´c bro´n z ka-
bury, ale igła z narkotykiem trafiła go w policzek. Doł ˛aczył do podwładnych.
Równocze´snie rozległy si˛e przytłumione chichoty i na ulicy ponownie pojawi-
ły si˛e dzieciaki. Wrzeszczały, by odrobi´c stracony czas pozyskiwania cukierków.
Teraz było z nimi równie˙z troch˛e dorosłych. ´Smiali si˛e, gdy przystroili´smy ´spi ˛a-
cych w nasze znaczki i flagi.
Reszta poszła gładko. Ochotnicy odsun˛eli samochód, a my ruszyli´smy dalej.
Oprócz dotychczasowych dóbr rozdawali´smy teraz równie˙z zielone sze´sciok ˛aty
waluty wyborczej, która wieczorem miała by´c wymienna na stadionie na wino
i kanapki. Wreszcie zaczynało to przypomina´c normaln ˛a kampanie wyborcz ˛a.
I byłoby takie, gdyby nie Zapilote.
Im bli˙zej byli´smy centrum, tym wi˛eksze tłumy nas witały. Plotka rozchodziła
si˛e błyskawicznie. S ˛aczyli´smy sobie z markizem wino i machali´smy zach˛ecaj ˛aco
w rytm ogłuszaj ˛acej muzyki, a nieszcz˛e´sliwy Rodriguez maszerował obok dostoj-
nie tocz ˛acej si˛e limuzyny. Nieszcz˛e´sliwy dlatego, i˙z zmusiłem go do zostawienia
w samochodzie rozpylacza niepokoj ˛acych rozmiarów.
Była to m˛eska decyzja, gdy˙z tu˙z przed tym, jak kula trafiła w pole siłowe, mój
ochroniarz si˛egn ˛ał nerwowo pod pust ˛a pach˛e i przykl˛ekn ˛ał w pozycji strzeleckiej.
Przyznaj˛e, ˙ze widok wykwitaj ˛acych mi przed oczami nieruchomych pocisków
(pole było tak zaprogramowane, by spowalnia´c pociski, a nie niszczy´c) był nie-
99
co deprymuj ˛acy, ale potrzebowałem ˙zywego zamachowca, a nie podziurawionego
trupa. Przed wyjazdem sprawdziłem poziom wyszkolenia Rodrigueza i przekona-
łem si˛e, ˙ze po jego akcji mo˙zna było ju˙z tylko posprz ˛ata´c.
— Jest w oknie na drugim pi˛etrze! — oznajmił Rodriguez, wskazuj ˛ac otwór,
w którym dostrzegłem ´slad ruchu.
— To go łap — poleciłem.
Zanim sko´nczyłem, ju˙z go nie było. Kazałem zatrzyma´c kawalkad˛e i wyj ˛ałem
ciepłe jeszcze pociski z uchwytu pola.
— Masz wszystko? — spytałem jad ˛acego za nami Jamesa, który zawzi˛ecie
filmował.
— Idealnie! — miaukn˛eła upakowana dyskretnie w moim uchu słuchawka;
komplet z umocowanym na krtani mikrofonem.
— Nie przestawaj kr˛eci´c. Jak znam ˙zycie, to Rodriguez zaraz go nam dostar-
czy. Nie mówiłem?
W drzwiach stylowej kamieniczki pojawił si˛e mój ochroniarz wlok ˛acy jedn ˛a
r˛ek ˛a za kołnierz nieprzytomnego faceta. W drugiej dłoni trzymał karabin snaj-
perski z celownikiem. Tłum zafalował, usiłuj ˛ac dojrze´c, co wła´sciwie si˛e dzieje,
tote˙z wł ˛aczyłem nagło´snienie. Ostatni ˛a rzecz ˛a, której potrzebowałem, była próba
samos ˛adu.
— Panie i panowie! Szanowni wyborcy z Puerto Azul! Z prawdziw ˛a przyjem-
no´sci ˛a zawitałem do waszego miasta i mam nadziej˛e, ze b˛ed ˛a miał okazj˛e spotka´c
si˛e z wami dzi´s wieczorem na stadionie, gdzie ch˛etnie z ka˙zdym porozmawiam.
B˛edzie te˙z mo˙zna zje´s´c i wypi´c za moje zdrowie. Wst˛ep jest bezpłatny, a setka
szcz˛e´sciarzy wróci do domu z nagrodami, gdy˙z wszystkie darmowe bilety wezm ˛a
udział w losowaniu. Nagrod ˛a s ˛a tarcze i lotki, i to nie byle jakie tarcze! Na ka˙zdej
widnieje pewna niezbyt przystojna, no, b ˛ad´zmy uczciwi, łotrowska g˛eba. Tak jest,
b˛edziecie mogli celowa´c do podobizny starego tyrana Zapilote!
To przykuło uwag˛e całej widowni. Paru spojrzało co prawda w niebo, jakby
oczekiwali zaraz gromu, który powinien porazi´c mnie za takie blu´znierstwo, ale
grom nie uderzył, natomiast Rodriguez dotarł bezpiecznie do samochodu, dezak-
tywował na moment pole i rzucił mi pod nogi niedoszłego zabójc ˛a wraz z jego na-
rz˛edziem. Bez słowa wskazał na nieco połamane, ale nadal rozpoznawalne czarne
okulary zdobi ˛ace dziwnie spłaszczony nos nieprzytomnego.
— Mo˙zecie s ˛adzi´c, ˙ze nieuprzejmie jest l˙zy´c nieobecnego — kontynuowa-
łem — ale prawd˛e mówi ˛ac, jestem w´sciekły i zaraz wam powiem dlaczego. Przy-
byłem tu na pokojowe spotkanie z wyborcami, a jak zostałem przywitany? Przez
wynaj˛etego morderc˛e, który próbował mnie zastrzeli´c! Tu, w dłoni, ´sciskam kule,
które były dla mnie przeznaczone, pod nogami mam jego bro´n. I powiem wam co´s
jeszcze: cho´c strzelał do mnie z wn˛etrza tego oto budynku, ma na nosie ciemne
okulary. . .
Tłum rykn ˛ał i drgn ˛ał, a ja czym pr˛edzej dałem znak, by kawalkada ruszyła.
100
— Spokojnie! — rykn ˛ałem. Posłuchali za pierwszym razem. — Rozumiem,
co czujecie, ale walczymy nie tylko z jednym człowiekiem, a z całym systemem.
Walczymy o sprawiedliwo´s´c i demokracj˛e. Dopilnuj˛e, ˙zeby ten tutaj zamacho-
wiec stan ˛ał przed s ˛adem i został uczciwie skazany. Zobaczymy, jak przestrzega
si˛e prawa w waszym mie´scie!
*
*
*
Ledwie udało nam si˛e wymkn ˛a´c z prawdziwej nagonki, jak ˛a urz ˛adzili na nas
dziennikarze, i skry´c si˛e w Gran Pacajero Hotel, który został wybrany na nasz ˛a
siedzib˛e ze wzgl˛edu na podziemny gara˙z. Budynek został oczywi´scie dokładnie
sprawdzony, zanim wysiedli´smy. Tymczasem przeszukałem kieszenie niedoszłe-
go zamachowca i ku mojemu zdumieniu stwierdziłem, ˙ze facet miał przy sobie
dokumenty.
— Tu pisze, ˙ze jest on członkiem Federalnego Komitetu do spraw Zdrowia.
Co to takiego, do cholery? — spytałem, nieco wygłupiony.
— To oficjalna nazwa Ultimados — wyja´snił markiz. — W praktyce oznacza
legalnych zabójców.
— Legalnych to mo˙ze, ale zabójcy z nich jak z bo˙zej łaski! — oceniłem.
Jakby na przekór moim słowom, obiekt naszego zainteresowania o˙zył i rzu-
cił si˛e na mnie z wydobytym z r˛ekawa no˙zem. Wykopałem mu narz˛edzie z r˛eki,
a jego samego pocz˛estowałem kopniakiem w szcz˛ek˛e. Uspokoił si˛e i wrócił do
poprzedniego stanu. Przerzuciłem go sobie przez rami˛e.
— We´z bro´n. Idziemy na konferencj˛e prasow ˛a. Chc ˛asensacji, to b˛ed ˛aj ˛amieli.
Nasze wej´scie na zarezerwowan ˛a sal˛e, która pełna ju˙z była dziennikarzy, zro-
biło odpowiednie wra˙zenie. Flesze migały co chwila, a warkot kamer słycha´c było
a˙z na mównicy.
Mo˙ze niedelikatnie, za to z miłym dla ucha łupni˛eciem, pozbyłem si˛e ładunku
u stóp podium i uniosłem do góry zł ˛aczone dłonie, prosz ˛ac o cisz˛e.
— Wiecie, co to jest? — spytałem, pokazuj ˛ac im na otwartej dłoni kilka po-
cisków. — Kule, które ten tu wystrzelił do mnie kilka minut temu z broni, któr ˛a
trzyma obecnie markiz de la Rosa. Mam te˙z dokumenty tego osobnika, prosz˛e
si˛e im przyjrze´c. Czy nie wydaj ˛a si˛e dziwnie znajome? To Ultimado na usługach
Zapilote. Czy kto´s ma jeszcze jakie´s w ˛atpliwo´sci, dlaczego w tych wyborach po-
winien głosowa´c na mnie?! Je´sli tak, to słucham!
No i zacz˛eło si˛e! Konferencja prasowa jak w normalnym ´swiecie. ˙Załowałem
tylko, ˙ze nie zobacz˛e miny Zapilote, gdy dowie si˛e o całym tym pasztecie.
Rozdział 21
— Ani wzmianki — oznajmiła Angelina. — Ani słowa w gazetach, radiu,
nigdzie.
— Czego zreszt ˛a si˛e spodziewali´smy — stwierdziłem, wytrzepuj ˛ac resztki
obiadu z brody. — Teraz mamy pewno´s´c i spróbujemy zrobi´c co si˛e da, aby ju-
trzejsze wiadomo´sci były nieco bardziej interesuj ˛ace. Ale to potem. Jak festyn?
— Stadion od godziny p˛eka w szwach i ko´ncz ˛a si˛e ju˙z kanapki. Ekrany i gło-
´sniki przekazuj ˛a atmosfer˛e tym, którzy nie dopchali si˛e do wej´scia.
— Tury´sci?
— Cała masa, i wygl ˛ada na to, ˙ze doskonale si˛e bawi ˛a.
— Gdyby ich tu nie było, mieliby´smy zabaw˛e innego rodzaju. Zapilote zaczy-
na zapewne dopiero rozumie´c, co si˛e dzieje, w miar˛e otrzymywania meldunków,
ale w ˛atpi˛e, by zdecydował si˛e na co´s powa˙zniejszego w obecno´sci turystów. Mo˙ze
potem. . .
— B˛edziesz musiał bardzo uwa˙za´c.
— Po pierwsze, to sam mam taki zamiar, po drugie, nie tylko ja, ale my wszy-
scy. Doł ˛aczymy do imprezy?
Doł ˛aczyli´smy. Z zachowaniem wszelkich mo˙zliwych ´srodków ostro˙zno´sci.
Z parkingu wyjechali´smy dopiero po sygnale obserwatora siedz ˛acego na ostat-
nim pi˛etrze hotelu i wpasowali´smy si˛e w luk˛e pomi˛edzy dwoma autokarami wy-
cieczkowymi. Z autostrady skr˛ecili´smy w konwoju ró˙zowych limuzyn cz˛e´sciowo
wyładowanych turystami. Byli najlepszym z mo˙zliwych parawanów.
Przed wej´sciem na stadion pojawił si˛e nowy element: przezroczysty namiot
z tuzinem pozbawionych złudze´n typków w ciemnych okularach. Wokół kł˛ebił
si˛e pełen entuzjazmu tłum obrzucaj ˛acy ich wyzwiskami, pustymi butelkami i nie
dojedzonymi kanapkami.
— Byłby´s uprzejmy wyja´sni´c mi to zjawisko? — spytałem Jamesa, gdy wy-
szedł nam na powitanie.
— Pocz ˛atkowo mieli´smy dzi˛eki nim pusty stadion. Ustawili si˛e przed wej-
´sciem i robili zdj˛ecie ka˙zdemu pod, chodz ˛acemu. Przekonali´smy ich z Bolivarem,
˙zeby oddali nam aparaty i poszli odpocz ˛a´c do namiotu. Obejrzeli´smy filmy. ˙Zadne
zjecie im nie wyszło! Patałachy!
102
— Chwilowo jestem uosobieniem spokoju, zatem o przekonywaniu tych typ-
ków opowiesz mi wieczorem. Były jeszcze jakie´s problemy?
— Sk ˛ad˙ze. Pora ju˙z na wielkie wej´scie. Jeste´s gotów, tato. . . tego, chciałem
powiedzie´c, Sir Harapo?
— Pewnie, ˙ze jestem. A ty, de Torres?
— Naturalnie! To spotkanie przejdzie do historii! Naprzód!
Poszli´smy zatem korytarzem w´sród wiwatuj ˛acego tłumu, ´sciskaj ˛ac po drodze
wyci ˛agaj ˛ace si˛e ku nam dłonie, u´smiechaj ˛ac si˛e do obiektywów i przesyłaj ˛ac ca-
łusy dzieciom (ale tylko tym bardzo małym, Angelina szła obok i nie chciałem
ryzykowa´c sceny). Po schodkach wspi˛eli´smy si˛e na platform˛e. Rozległy si˛e fan-
fary i tłum ucichł z wolna. Pierwszy wyst ˛apił markiz.
— Jak wszyscy wiecie, jestem markizem de la Rosa i kandyduj˛e na stanowisko
wiceprezydenta tej planety. Na prezydenta kandyduje mój krewny, Sir Hector Ha-
rapo, Kawaler Orderu Pszczoły, zapalony botanik i naukowiec, który opu´scił z tej
okazji zacisze swego laboratorium. Tak zatem, bez dalszej zwłoki, pozwólcie, ˙ze
przedstawi˛e nast˛epnego prezydenta Paraiso-Aqui, Sir Hectora!
Rozległy si˛e wrzaski i piski, a ja pomachałem, a˙z mnie ramiona rozbolały,
po czym dałem sygnał do kolejnego zad˛ecia w fanfary i równocze´snie nacisn ˛ałem
ukryty w podłodze przeł ˛acznik uruchamiaj ˛acy nadajnik. Przez stadion przetoczyła
si˛e krótka fala ultrad´zwi˛eków i zgromadzenie natychmiast umilkło. W niejednym
oku błyszczała łza, co u´swiadomiło mi, ˙ze nast˛epnym razem trzeba b˛edzie nasta-
wi´c generatory na mniejsze nat˛e˙zenie, bo w przeciwnym razie widownia mi si˛e
rozryczy.
— Wyborcy obojga płci i go´scie z innych ´swiatów. Mam dla was wspaniał ˛a
wiadomo´s´c. . . — Przeł ˛aczyłem długo´s´c fali na pobudzanie i zgromadzeni zacz˛eli
si˛e u´smiecha´c jeszcze przed ogłoszeniem nowin. — Za kilka tygodni b˛edziemy
mieli wybory, czyli szans˛e, aby´scie zmienili dotychczasowego prezydenta na no-
wego, to jest na mnie. Zapyta´c mo˙zecie, dlaczego macie na mnie głosowa´c, i b˛e-
dzie to pytanie ze wszech miar uzasadnione. Powód jest jednak oczywisty: nie
jestem Juliem Zapilote!
Ten entuzjazm nie wymagał stymulacji. Zanim umilkł, zd ˛a˙zyłem pods ˛aczy´c
drinka ze stoj ˛acej na mównicy literatki.
— Głosujcie na mnie, a sko´nczy si˛e korupcja! Głosujcie na mnie, a Ultimados
zostan ˛ainstruktorami nauki pływania na farmie rekinów! Głosujcie na mnie, a zo-
baczycie, co potrafi uczciwy rz ˛ad! Obiecuj˛e wam zwolnienie z podatków, sze´s´c
tygodni płatnych wakacji co roku, trzydzie´sci godzin pracy tygodniowo, przej´scie
na emerytur˛e w wieku pi˛e´cdziesi˛eciu lat dla ka˙zdego z członków naszej partii.
Kr ˛a˙z ˛acy w´sród was ochotnicy rozdaj ˛a formularze deklaracji przyst ˛apienia. Poza
tym, co niedziela, darmowa walka byków obstawiana przez legalnych bukmache-
rów, a dodatkowo. . . — ci ˛ag dalszy uton ˛ał w ogłuszaj ˛acym aplauzie, z którym
ultrad´zwi˛eki nie miały nic wspólnego.
103
Gdyby teraz przeprowadzi´c głosowanie, nawet jeden głos nie padłby na mego
przeciwnika. Nie przestawałem macha´c, od´swie˙zaj ˛ac jednocze´snie gardło.
— Nie obiecałe´s przypadkiem paru rzeczy, o których wcze´sniej nie było mo-
wy? — spytała cicho, acz dziecinnie, Angelina.
— Obiecałem. Ka˙zdy obiecuje i nikt w to nie wierzy. Przede wszystkim nie
wierz ˛a ci, którzy to wypowiadaj ˛a. To taka tradycja, a poza tym wszystkim popra-
wia humor.
— To akurat ci si˛e udało.
— I o to chodziło. Jeszcze par˛e słów, i zmywamy si˛e. Czeka nas pracowita
noc.
*
*
*
Festyn wyborczy dobiegł wreszcie ko´nca i udało nam si˛e przebi´c przez roz-
entuzjazmowany tłum w jednym kawałku i odjecha´c. Podró˙z do hotelu przebiegła
spokojnie, ale ledwie weszli´smy do apartamentu, sko´nczyły si˛e ˙zarty.
— Jeste´scie gotowi? — spytałem, odklejaj ˛ac brod˛e.
— Jeste´smy! — odparli bli´zniacy zgodnym chórem.
— No to meldujcie — poleciłem, bior ˛ac si˛e do przebierania.
— Główne informacje podawane s ˛aw biuletynie Ministerstwa Informacji, do-
starczanym codziennie do wszystkich mediów. — Bolivar sprawdził co´s w notat-
kach. — Lokalni cenzorzy pilnuj ˛a, by wszystko było zgodne z wytycznymi. Wia-
domo´sci s ˛anagrywane przed emisj ˛aw Centrum Nadawczym, sk ˛ad transmituje si˛e
je do satelitów, a stamt ˛ad do odbiorników lub sieci kablowych.
— Ile jest tych satelitów?
— Osiemna´scie, wszystkie na orbitach stacjonarnych tak dobranych, by po-
krywały cał ˛a powierzchni˛e planety.
— Tu ich mam — ucieszyłem si˛e, zapinaj ˛ac buty. — Na razie trzeba zapo-
mnie´c o gazetach. Zbyt trudno byłoby podmieni´c nakłady wszystkich dzienni-
ków, zreszt ˛a radio, a zwłaszcza telewizja, s ˛a tu popularniejsze. Potrzebne b˛ed ˛a
plany Centrum i schemat sieci nadajników.
Bolivar bez słowa wr˛eczył mi to pierwsze, James to drugie. Zatchn˛eło mnie ze
wzruszenia. To si˛e nazywa dobre dzieci!
— Przejrzeli´smy je. — Bolivar wskazał palcem miejsce na planie, z pozoru
niczym si˛e nie wyró˙zniaj ˛ace. — Mamy tu co´s odpowiedniego.
Pochyliłem si˛e, ´sledz ˛ac szczegóły, które referował James.
— To nadajnik mikrofalowy emituj ˛acy sygnał do satelitów, a to s ˛a poł ˛aczenia
z wyj´sciem ze studia telewizyjnego, tu z radiowego. Oba przechodz ˛a przez to
zł ˛acze, do którego czystym przypadkiem mo˙zna łatwo dotrze´c przez te oto drzwi,
umieszczone w piwnicy.
104
— Tutaj! — wskazałem i wszyscy u´smiechn˛eli´smy si˛e z satysfakcj ˛a. — B˛e-
dzie nam potrzebny obwód precyzyjny, łatwy do podł ˛aczenia i trudny do wykry-
cia, umo˙zliwiaj ˛acy nam wielokrotn ˛aingerencj˛e w nadawany program. Nie wiecie,
gdzie mo˙zna tu znale´z´c takie cacko?
Obaj bli´zniacy wyj˛eli co´s z kieszeni.
— Jestem z was dumny!
Urz ˛adzenia były niewielkie, swobodnie mie´sciły si˛e w dłoni, ze ´swiatłowodo-
wymi wyj´sciami. Na drugim z nich widniał przeł ˛acznik.
— Zasilane bateriami atomowymi — wyja´snił Bolivar. — Wystarcz ˛a na lata.
Ten przewód nale˙zy podł ˛aczy´c do wyj´scia antenowego, te do obwodów wewn˛etrz-
nych. Gdy nadamy odpowiedni sygnał, nast ˛api automatyczne odci˛ecie ich audycji
i wł ˛aczenie naszej. Do chwili, a˙z kto´s im o tym nie powie, rzecz jest nie do wy-
krycia. B˛ed ˛a pewni, ˙ze nadaj ˛a, to co chc ˛a.
— To wystarczy, ale tylko na jeden raz. Gdy tylko przekonaj ˛a si˛e, jaki numer
im wyci˛eli´smy, przewróc ˛a Centrum do góry nogami, by tylko to znale´z´c, i b˛edzie-
my musieli powtórzy´c operacj˛e, a to ju˙z oka˙ze si˛e trudniejsze.
Nie przerywaj ˛ac mi, James wyj ˛ał z kieszeni kolejne urz ˛adzenie, tym razem
z mnóstwem lampek i przycisków. Na oko było ze dwa razy wi˛eksze od poprzed-
niego.
— Te˙z o tym pomy´sleli´smy — przyznał skromnie. — Skonstruowali´smy ten
oto drobiazg. Ma dwa zadania: robi´c wra˙zenie i eksplodowa´c, jak kto´s go ruszy.
Wewn ˛atrz znajduje si˛e masa elektroniki i ładunek termiczny. Jak cało´s´c si˛e stopi,
nikt nie dojdzie, co to wła´sciwie było. Umie´sci si˛e go w troch˛e łatwiejszym do
znalezienia miejscu. Gdy rozwieje si˛e dym, przestan ˛a szuka´c nast˛epnych.
— Miło, ˙ze my´slicie perspektywicznie. A teraz do roboty. Szkoda tak ładnie
rozpocz˛etego wieczoru.
— Tato, mo˙zemy to zało˙zy´c sami z Bolivarem. Musisz pewnie by´c zm˛eczo-
ny. . .
— I jestem, bycie politykiem to ci˛e˙zki kawałek chleba. Chyba nie zamierzacie
pozbawi´c mnie odrobiny rozrywki?
— Gdybym to ja decydowała, to ˙zadnej rozrywki by nie było — odezwała
si˛e po raz pierwszy od chwili powrotu Angelina. — Ale znam ci˛e zbyt dobrze
i nie b˛ed˛e strz˛epiła sobie gardła nadaremnie. Wielka mi przyjemno´s´c w ła˙zeniu
po kanałach, czy co tam planujecie. ˙Ze te˙z mi si˛e trafiła taka rodzinka! Tylko nie
my´slcie, ˙ze b˛ed˛e czekała na was z kolacj ˛a!
Pocałowałem j ˛a, dzi˛ekuj ˛ac za zrozumienie i wyszli´smy tylnymi schodami.
Normalny (czyli nie ró˙zowy) samochód zawiózł nas na miejsce. Zaparkowali-
´smy o przecznic˛e od Centrum, reszt˛e drogi pokonuj ˛ac piechot ˛a. Zreszt ˛a i tak nikt
nas nie ´sledził, a instalacja alarmowa budynku była zaledwie poprawna. Wył ˛a-
czyli´smy j ˛a bez problemów i weszli´smy przez okno w piwnicy. Pozostało jedynie
odszukanie drogi i wła´sciwego kabla oraz zało˙zenie niespodzianek. O tej porze
105
Centrum było puste, audycja nocna szła z przygotowanych wcze´sniej dysków
i nikt ciekawski, nawet stra˙znik, nie pl ˛atał si˛e po korytarzach, a jednego dy˙zur-
nego technika łatwo było omin ˛a´c.
— Doskonale — mrukn ˛ałem, otrzepuj ˛ac r˛ece i podziwiaj ˛ac nasze r˛ekodzie-
ło. — Teraz wracamy napi´c si˛e czego´s od´swie˙zaj ˛acego i zobaczy´c, jak idzie reali-
zacja naszego programu.
Wyszli´smy t ˛a sam ˛a drog ˛a i wrócili´smy do samochodu.
Otworzyłem drzwi i znieruchomiałem.
Kto´s był w ´srodku. Kto´s obrzydliwie znajomy. Siedział na przednim fotelu
i mierzył do mnie z czarno oksydowanej armaty.
— A wi˛ec teraz nazywasz si˛e Sir Hector Harapo i nie jeste´s turyst ˛a — ode-
zwał si˛e porucznik Oliveira. — Ostrzegałem ci˛e, aby´s nie wracał. Teraz pretensje
mo˙zesz mie´c ju˙z tylko do siebie samego.
Rozdział 22
Ledwie sko´nczył mówi´c, ulic˛e zalało jasne ´swiatło. Bez w ˛atpliwo´sci wpa-
dli´smy w pułapk˛e, i to dobr ˛a. Na dachach okolicznych domów zamontowano
reflektory. Wylot ulicy zablokowały wozy policyjne, a z bram kamienic wysypali
si˛e uzbrojeni mundurowi. Pozostało jedynie si˛e podda´c.
— Nie strzela´c! — wrzasn ˛ałem. — Poddajemy si˛e! Słyszycie? To rozkaz:
douchan gounoula!
Miałem nadziej˛e, ˙ze moje pociechy pami˛etaj ˛a jeszcze ów obrzydliwy j˛ezyk
obcych, i na szcz˛e´scie nie pomyliłem si˛e. Cho´c wszyscy zgodnie unie´sli´smy r˛ece,
nadal mogli´smy poprzez skrzy˙zowanie nadgarstków uruchamia´c wyrzutnie grana-
tów. To wła´snie poleciłem zrobi´c. Ostatnim widokiem, jaki zarejestrowałem, były
sylwetki bli´zniaków znikaj ˛ace w tumanach g˛estego dymu spowijaj ˛acego z wolna
całe otoczenie.
Na dalsz ˛a obserwacj˛e nie miałem czasu. Ledwie zd ˛a˙zyłem uskoczy´c przed
pociskiem z pistoletu Oliveiry. Kula gwizdn˛eła mi koło ucha, ale zanim strzelił
ponownie, wrzuciłem do wn˛etrza wozu granat gazowy. Porucznik przestał chwi-
lowo by´c niebezpieczny.
W ˛atpi˛e, czy od momentu otwarcia drzwi samochodu min˛eło wi˛ecej ni˙z dzie-
si˛e´c sekund, ale sytuacja zmieniła si˛e diametralnie. Ulic˛e wypełniały kł˛eby dymu
i gło´sne wrzaski oficerów i ˙zołnierzy, ryk silników i przenikliwe gwizdki sier˙zan-
tów.
— Jeszcze dymu i gazu! — rykn ˛ałem w tym samym j˛ezyku, co przedtem. —
Ja zajm˛e si˛e dywersj ˛a, wy pryskajcie do hotelu!
Miałem zamiar skupi´c na sobie ogóln ˛a uwag˛e i umo˙zliwi´c chłopakom spo-
kojny odwrót. Odsun ˛ałem bezwładnego oficera i w par˛e chwil zapaliłem silnik
i wrzuciłem bieg. Wykr˛eciłem nast˛epnie o sto osiemdziesi ˛at stopni i nadusiłem na
gaz. Wystrzeliłem z chmury dymu wprost w o´slepiaj ˛acy blask reflektorów rozp˛e-
dzaj ˛ac na wszystkie strony z pluton ˙zołnierzy. W nast˛epnej sekundzie r ˛abn ˛ałem
czołowo w transporter opancerzony, którego wcze´sniej dzi˛eki nim nie zauwa˙zy-
łem.
Łupn ˛ałem czołem w przedni ˛a szyb˛e (wytrzymała) i krwawi ˛ac z nosa opadłem
na fotel. Umysł funkcjonował na zwolnionych obrotach i po chwili dopiero dotarło
107
do mnie, ˙ze zwi˛ekszenie ilo´sci dymu i gazu nie było złym pomysłem. Zaj ˛ałem si˛e
wprowadzaniem pomysłu w ˙zycie, gdy drzwi pancerki otworzyły si˛e go´scinnie.
Odruchowo posłałem tam dwa granaty gazowe.
Robiłem to wszystko nie oddychaj ˛ac, krwotok bowiem wypłukał mi z nosa
filtry i łatwo mogłem doł ˛aczy´c do u´spionych funkcjonariuszy. W przeciwie´nstwie
do nich, szybko stałbym si˛e martwy, co nie było mił ˛a perspektyw ˛a. Zaczynałem
si˛e ju˙z dusi´c, wygramoliłem si˛e zatem na czworakach z wozu i wstaj ˛ac r ˛abn ˛ałem
mocno ju˙z nadwer˛e˙zonym łbem w co´s twardego. Jakim´s cudem nie j˛ekn ˛ałem przy
tym, a szybkie obmacanie obiektu pozwoliło rozpozna´c otwarte drzwi pancerki.
Kln ˛ac w duchu wcisn ˛ałem si˛e do ´srodka, odsuwaj ˛ac bezceremonialnie jakiego´s
jegomo´scia ´spi ˛acego bezczelnie przy samym wej´sciu. Wewn ˛atrz było takich wi˛e-
cej.
Coraz bardziej brakowało mi powietrza. Hukn ˛ałem jeszcze w co´s metalowego
i dopiero po chwili zorientowałem si˛e, ˙ze to dół siedzenia dowódcy. W pojaz-
dach tego typu powinien on pełni´c równocze´snie rol˛e kierowcy — miał najlep-
sz ˛a widoczno´s´c z całej załogi. Wibracja stalowego pudła ´swiadczyła o tym, ˙ze
silnik wci ˛a˙z chodzi, trzeba było jeszcze znale´z´c urz ˛adzenia do sterowania tym
złomem. . .
Wspi ˛ałem si˛e na gór˛e, wyczułem jak ˛a´s d´zwigni˛e i poci ˛agn ˛ałem. Wóz ruszył,
a po odgłosach sadz ˛ac, zmienił przy tym mój wehikuł w stert˛e blachy. Co znaczy-
ło, ˙ze wracam na scen˛e wydarze´n. A ja musiałem zacz ˛a´c oddycha´c!
Przerzuciłem wajch˛e i udało mi si˛e zmusi´c pojazd do zmiany kierunku. Po
paru sekundach w koło zaja´sniały reflektory. Wysun ˛ałem głow˛e przez otwarty
właz i zaczerpn ˛ałem powietrza.
Nic si˛e nie stało. To znaczy, owszem, przestałem si˛e dusi´c. Powietrze wydało
mi si˛e słodkie i cudowne, nie zasn ˛ałem wszak˙ze. Wokół panował błogosławiony
chaos, ludzie i pojazdy p˛edzili w ró˙znych kierunkach, wrzeszcz ˛ac, kln ˛ac i tr ˛abi ˛ac!
Powoli wydostałem si˛e z najwi˛ekszego kł˛ebowiska i pomy´slałem, ˙ze dobrze
b˛edzie pomóc troch˛e chłopakom wywołuj ˛ac jeszcze odrobin˛e zamieszania. Za-
trzymałem transporter i przyjrzałem si˛e dokładnie ró˙znym zegarom, lampkom
i ekranom ja´sniej ˛acym pod moim nosem. Jeden z przeł ˛aczników podpisany był
„Wie˙zyczka artyleryjska”, co wygl ˛adało optymistycznie. Ustawiłem stopie´n unie-
sienia pary sprz˛e˙zonych działek szybkostrzelnych i nacisn ˛ałem spust.
Ryk wypełnił wn˛etrze, sypn ˛ał si˛e grad łusek, a cały pojazd a˙z si˛e zatrz ˛asł. Na
zewn ˛atrz wszystko, co ˙zyło, na gwałt szukało ukrycia. Czas było zmyka´c. Nie
przerywaj ˛ac ognia, ruszyłem dalej na wstecznym biegu. Okazało si˛e, ˙ze silnik
ma całkiem spor ˛a moc; tylny ekran pokazywał szybko zbli˙zaj ˛acy si˛e wylot ulicy.
Sterowanie do tyłu nie jest proste, zatem transporter poruszał si˛e zygzakiem, na
którym normalny w ˛a˙z przetr ˛aciłby sobie kr˛egosłup.
Działka umilkły, widocznie sko´nczyła si˛e amunicja. Min ˛ałem skrzy˙zowanie,
wyhamowałem zatem i przerzuciłem wajch˛e na jazd˛e do przodu. Zanim zd ˛a˙zyłem
108
ruszy´c, przed mask ˛a pokazały si˛e trzy transportery identyczne z moim. Kierowca
pierwszego był całkowicie zaskoczony i przede wszystkim próbował nie dopu-
´sci´c do czołowego zderzenia. Jego manewry zdezorientowały dwóch pozostałych.
Z u´smiechem patrzyłem na ich nieskoordynowane ruchy. Zanim oprzytomnieli,
objechałem ich z lewej. Przez cały czas jednak nie przestawałem my´sle´c o Jame-
sie i Bolivarze. W zasadzie powinienem by´c spokojny, zrobiłem co mogłem, aby
im pomóc, obaj za´s byli na tyle do´swiadczeni, aby znikn ˛a´c st ˛ad bez kłopotu. Pod-
´swiadomo´s´c ojca powtarzała jednak swoje, i z trudem opanowywałem desperacj˛e,
bo ostatecznie to ja zawiodłem ich w pułapk˛e!
*
*
*
Kilka przecznic od hotelu zostawiłem w nie o´swietlonym zaułku transporter
i bocznymi uliczkami przedostałem si˛e do kuchennego wyj´scia. Teoretycznie za-
mkni˛etego, ale szcz˛e´scie nadal mi sprzyjało. Ani w słu˙zbowej windzie, ani na
korytarzach nikt na mnie nie czekał.
Drzwi apartamentu odtworzyła mi Angelina.
— Wygl ˛adasz na zu˙zytego. Ranny?
— Tylko poobijany. No i. . . — Rzadko mi si˛e to zdarza, ale naprawd˛e nie
wiedziałem, co powiedzie´c. Wyr˛eczył mnie wyraz mojej twarzy.
— Co z chłopcami?
— Nie wiem. Powinni by´c w porz ˛adku. Rozdzielili´smy si˛e. Mo˙ze mnie wpu-
´scisz, to wszystko opowiem.
*
*
*
Zrelacjonowałem jej dokładnie cał ˛a akcj˛e przepłukuj ˛ac gardło solidn ˛a porcj ˛a
rumu. Siedziała bez ruchu i w milczeniu. Dopiero gdy sko´nczyłem, podniosła
głow˛e.
— Sumienie ci˛e gryzie? Parujesz poczuciem winy.
— A jak ma by´c? Sam ich w to wci ˛agn ˛ałem. . .
— Zamknij si˛e! — za˙z ˛adała i pocałowała mnie w policzek. — Wszyscy je-
ste´smy doro´sli i potrafimy dba´c o siebie, oni te˙z. Nikogo w nic nie wci ˛agn ˛ałe´s,
a jeszcze pomogłe´s im uciec. Zrobiłe´s, co mo˙zna, teraz pozostaje tylko czeka´c
opatruj ˛ac twój nos, ale to pó´zniej, póki nie wypijesz jeszcze nieco rumu. . .
*
*
*
Krzywiłem si˛e troch˛e przy opatrywaniu mojego organu powonienia, by nie
sprawi´c Angelinie przykro´sci. W milczeniu, próbuj ˛ac bezskutecznie nie spogl ˛ada´c
109
co chwila na zegar, opró˙zniłem własne naczynie. Angelina doł ˛aczyła bez słowa do
opró˙zniania butelki. Dolewałem wła´snie, gdy zadzwonił telefon. Angelina była
szybsza. Podniosła słuchawk˛e i przeł ˛aczyła rozmow˛e na aparat konferencyjny.
— Tu James — rozległo si˛e w gło´sniku i oboje odetchn˛eli´smy z ulg ˛a. — Za-
mieniłem si˛e mundurem z poborowym i jest OK. Tylko wolałbym si˛e w tym stroju
nie pokazywa´c w hotelu. . .
— Zaraz po ciebie wyjd˛e — oznajmiła Angelina. — Gdzie Bolivar?
Brak natychmiastowej odpowiedzi przywrócił napi˛ecie.
— Chyba go złapali. Widziałem gliniarzy w maskach przeciwgazowych pal-
cuj ˛acych si˛e do jednego z transporterów i odje˙zd˙zaj ˛acych, jakby si˛e paliło. Byłem
za daleko. Nie odezwał si˛e. . . ?
— Powiedziałabym ci przecie˙z.
— Cholera. . . Powinienem był. . .
— Zrobiłe´s, co trzeba. Teraz wracaj tutaj. . . Razem poczekamy na dalsze in-
formacje. ˙Ze go złapali, to jedno, ale nic mu nie zrobi ˛a. Słuchaj. . . — wdała si˛e
w uzgadnianie detali, jak zwykle opanowana, ja jednak widziałem jej oczy. Na-
prawd˛e, wewn ˛atrz, była roztrz˛esiona.
Podobnie zreszt ˛a jak i ja.
Rozdział 23
Zdecydowanym ruchem zakorkowałem i odstawiłem butelk˛e. ˙Zarty si˛e sko´n-
czyły, a najbli˙zsza przyszło´s´c nale˙zała do trze´zwych. Szklank˛e jednak opró˙zni-
łem, jako ˙ze zagryzałem ron słonecznikiem, a olej unosi si˛e zwykle ku górze. . .
Angelina pojechała po Jamesa, ja za´s dy˙zurowałem przy telefonie, rozmy´slaj ˛ac
o ostatnich wydarzeniach. Zanim wrócili, doszedłem nawet do pewnych niemi-
łych wniosków.
— Je´sli to jest spo˙zywcze, to skorzystam. — James dopadł do wina. Dziwne,
je´sli wzi ˛a´c pod uwag˛e, ˙ze obaj traktowali alkohol równie niech˛etnie jak Angelina.
— Wiem, jak zagwarantowa´c bezpieczny powrót Bolivarowi — oznajmiłem.
— Ja te˙z — stwierdziła Angelina. — Nale˙zy opanowa´c tutejsze wi˛ezienie,
wystrzela´c opozycj˛e i po prostu go uwolni´c.
— I najpewniej samemu sko´nczy´c w ciupie. Nie, moja droga, kto´s po tamtej
stronie s ˛adzi najpewniej, ˙ze tak wła´snie uczynimy. Dzi´s w nocy wpadli´smy w pu-
łapk˛e wył ˛acznie przez własn ˛a pych˛e. Dot ˛ad byli´smy zawsze o dwa kroki przed
nimi i nabrali´smy przekonania, ˙ze tak b˛edzie zawsze. Niestety, ˙zarty si˛e sko´nczy-
ły, zacz˛eły si˛e schody. Teraz musimy przechytrzy´c tego go´scia, który tak si˛e stara
i zrobi´c co´s, czego naprawd˛e si˛e nie spodziewa.
— Czyli? — spytała podejrzliwie.
— Wzi ˛a´c je´nca, którego na pewno wymieni ˛a na Bolivara. Tak na marginesie,
to mocno w ˛atpi˛e, by trzymali go w tutejszym wi˛ezieniu.
— Kto niby ma by´c zakładnikiem?
— Zapilote. To jedyny stuprocentowy zakładnik na tej planecie.
James był tak zaskoczony, ˙ze przestał je´s´c, a to oznaczało, ˙ze naprawd˛e go
zadziwiłem. Angelina była bardziej opanowana.
— Byłby´s uprzejmy wyja´sni´c, jakie to paranoiczne rozumowanie doprowa-
dziło ci˛e do tego wniosku?
— Z rado´sci ˛a. Kto´s u nich my´sli i to wcale rozs ˛adnie. S ˛adz˛e, ˙ze mózgiem
sprawy jest Oliveira, ale pewien nie jestem. Nie to zreszt ˛a jest najwa˙zniejsze. Dla
uproszczenia załó˙zmy, ˙ze to on. Zdołał przeanalizowa´c nasze działania i wyci ˛a-
gn ˛a´c wła´sciwe wnioski: je´sli chcemy wygra´c, musimy dotrze´c do wyborców. Je-
´sli tak, to musimy zapewni´c sobie dost˛ep do kontrolowanych w pełni przez re˙zim
111
´srodków przekazu. Nie wiedział, co dokładnie zrobimy, ale przewidział, gdzie si˛e
pojawimy. Zastawił wi˛ec tam pułapk˛e. Kolejnym jego zało˙zeniem b˛edzie, ˙ze spró-
bujemy odbi´c wi˛e´znia. Dlatego te˙z mo˙zna spokojnie przyj ˛a´c, ˙ze Bolivara nie ma
w tutejszym wi˛ezieniu, a sam budynek i przyległe do´n ulice b˛ed ˛a po prostu jedn ˛a
wielk ˛a łapk ˛a na myszy, od której najlepiej jest trzyma´c si˛e z daleka. Nale˙zy zatem
zmieni´c zasady gry i wzi ˛a´c Zapilote jako zakładnika. Bez dwóch zda´n wymieni ˛a
go za Bolivara i wszystko wróci do stanu wyj´sciowego. A my b˛edziemy mogli
spokojnie planowa´c nast˛epne ruchy według nowych zasad.
— ´Slicznie to wygl ˛ada. A pomy´slałe´s mo˙ze, jak dosta´c generała- prezydenta
w nasze łapki?
— Pomy´slałem. Teraz id˛e spa´c, aby by´c w formie, a rano, po pewnych przy-
gotowaniach, zło˙z˛e wizyt˛e lokalnemu dyktatorowi, czyli ogólnie szanowanemu
prezydentowi.
— Zwariowałe´s! — oceniła, mierz ˛ac do mnie z pistoletu. — Ten cios w głow˛e
musiał co´s ci poprzestawia´c. Id´z spa´c, a my opracujemy jaki´s mo˙ze mniej efek-
towny, ale i nie tak samobójczy plan.
— Zastrzelisz mnie, by uratowa´c mi ˙zycie? Musz˛e przyzna´c, ˙ze mimo długo-
letniej znajomo´sci, podstawy twej logiki nadal pozostaj ˛adla mnie zagadk ˛a. Odłó˙z
pukawk˛e i zacznij my´sle´c. By´c mo˙ze nadal uwa˙zasz mnie za durnia, ale chyba nic
w moim post˛epowaniu nie wskazuje i nie wskazywało na skłonno´sci samobój-
cze. To, o czym ci powiedziałem, to wbrew pozorom starannie opracowana akcja.
Obaj mo˙zemy potem spokojnie tu wróci´c. Brakuje mi jeszcze paru szczegółów
i zgadzam si˛e, ˙ze porz ˛adny sen mo˙ze tu pomóc.
*
*
*
Pomógł. Rano obudziłem si˛e z kompletnym planem. Musiał si˛e uda´c. Dobry
humor towarzyszył mi podczas ´sniadania i lotu do Primoroso, znikn ˛ał dopiero
w trakcie przemierzania placu Wolno´sci i podchodzenia do presidio. Tyle ˙ze było
ju˙z za pó´zno, by wymy´sli´c cokolwiek nowego lub si˛e wycofa´c.
— Przepustka! — warkn ˛ał wartownik.
— Nie potrzebuj˛e przepustki, ty półgłówku. Przyszedłem na oficjaln ˛a pro´sb˛e
pułkownika Oliveiry, by spotka´c si˛e z generałem- prezydentem.
— Przepraszam, sir, ale pułkownik nie zostawił ˙zadnych dyspozycji, gdy przy-
był od. . .
— Jest w presidio? Doskonale! Poł ˛acz mnie z nim, je´sli ci ˙zycie miłe!
Palec wartownika tak dygotał, ˙ze ledwie udało mu si˛e trafi´c na wła´sciwe cyfry.
W ko´ncu Oliveira pokazał si˛e na ekranie, ale zanim stra˙znik zdołała si˛e zameldo-
wa´c, odepchn ˛ałem go i przej ˛ałem rozmow˛e.
— Oliveira — warkn ˛ałem. — Jestem przy głównym wej´sciu. Mam ci przysła´c
zaproszenie? A mo˙ze trzeba ogłosi´c ci to przez radio, ˙zeby´s ruszył dup˛e?
112
Szkoda, ˙ze nie miałem aparatu fotograficznego. Jego mina warta była ka˙zde
pieni ˛adze! Musiał oczekiwa´c ró˙znych wiadomo´sci, ale z cał ˛apewno´sci ˛anie takiej.
Gdy w ko´ncu przestał mu grozi´c wylew i przedwczesny zgon, wychrypiał:
— Aresztowa´c. . .
Przerwałem poł ˛aczenie i usiadłem na stołku wartownika.
— Widziałe´s, chłopcze, jakie na nim zrobiłem wra˙zenie? — spytałem, zapa-
laj ˛ac cygaro.
O chamstwie Oliveiry wiedziałem ju˙z wcze´sniej, ale nie s ˛adziłem, ˙ze nie da mi
spokojnie wypali´c. Zjawił si˛e na dole z całym plutonem zbirów, zanim zdołałem
zaci ˛agn ˛a´c si˛e chocia˙z ze dwa razy.
— Zeszłej nocy uj˛eli´scie jednego z moich ludzi — powitałem go, dmuchaj ˛ac
mu dymem prosto w nos. — Przybyłem tu, by spowodowa´c jego uwolnienie.
Jak ka˙zdy cham, tak i on zareagował typowo, czyli jeszcze wi˛ekszym cham-
stwem. Odmówiłem mu satysfakcji, nie stawiaj ˛ac oporu i pozwoliłem si˛e zanie´s´c
do podziemi, gdzie mnie kolejno rozebrano, przeszukano, prze´swietlono i prze-
szukano ponownie.
Oliveira obecny był przy wszystkich etapach i wygl ˛adał na coraz bardziej zde-
sperowanego. Wiedział, ˙ze w moim szale´nstwie jest metoda, ale nie pojmował ja-
ka. Byłem czysty jak łza, nic nie miałem w ubraniu, niczego nie ukryłem na sobie
ni w sobie. Kazał powtórzy´c wszystko raz jeszcze, ale otrzymał ten sam wynik,
czyli zero.
Dopiero wtedy dano mi papierowe ubranie wi˛e´znia i tekturowe łapcie oraz
skuto r˛ece i nogi solidnymi ła´ncuchami. Nast˛epnie zaci ˛agni˛eto do pokoju przesłu-
cha´n i ci´sni˛eto na przykr˛econe do betonowej podłogi krzesło.
— Kim jeste´s? — spytał Oliveira sprawdzaj ˛ac, na ile elastyczna jest jedna
z pał spoczywaj ˛acych na długim stole.
— Jestem generał James di Griz z Paramilitarnej Organizacji Politycznych
Identyfikacji. Mo˙zesz si˛e do mnie zwraca´c „sir”.
Trzasn ˛ał mnie na odlew po łydkach, co powinno zabole´c jak cholera. Nie po-
czułem nic. Prze´swietlenie nie mogło wykaza´c, ˙ze a˙z po czubki włosów nafa-
szerowany byłem neocuin ˛a, najsilniejszym specyfikiem przeciwbólowym znanym
człowiekowi. Gdy sko´nczy si˛e jej działanie, b˛ed˛e naprawd˛e biedny, teraz jednak
nie poczułbym nawet amputacji na ˙zywca.
— Bez głupich dowcipów. Kim jeste´s?
— Ju˙z ci powiedziałem. POPI ma za zadanie pomaga´c zacofanym planetom
w dochodzeniu do demokracji poprzez popieranie uczciwych polityków, jak ten
wasz Harapo. Ponadto mamy dopilnowa´c, aby kryminali´sci typu waszego obec-
nego prezydenta trafiali tam, gdzie ich miejsce.
Chyba go zdenerwowałem, bo zacz ˛ał mnie okłada´c na o´slep. Uchylałem si˛e
tylko od ciosów w głow˛e, cały czas u´smiechaj ˛ac si˛e z satysfakcj ˛a.
113
— Bicie kogo´s sprawia ci przyjemno´s´c? — spytałem łagodnie po dłu˙zszej
chwili. — To mo˙zna uleczy´c.
Zamierzył si˛e ponownie, ale odrzucił pałk˛e. Co to za frajda, je´sli ofiara igno-
ruje wszelkie wysiłki?
— No, widz˛e, ˙ze mo˙zemy zacz ˛a´c wreszcie rozmow˛e — pochwaliłem jego po-
st˛epowanie. — Powiedziałem ci ju˙z, ˙ze udzielamy pomocy Harapo. Ostatniej nocy
udało ci si˛e złapa´c jednego z moich ludzi. Chc˛e, aby´s go wypu´scił. Natychmiast.
— Szalony? Mamy i jego, i ciebie. Pr˛edzej zdechniesz. . .
— Grozisz mi? Jeste´s głupszy, ni˙z przewiduje norma. Wobec tego czas po-
rozmawia´c z kim´s innym. Je´sli nie m ˛adrzejszym, to w ka˙zdym razie maj ˛acym tu
nieco wi˛ecej do powiedzenia. Zawiadom Zapilote, ˙ze id˛e do niego.
— Najpierw ci˛e zabij˛e! — złapał kolejn ˛a, wi˛eksz ˛a pał˛e.
— Gdyby przypadkiem udała ci si˛e ta sztuka, to Zapilote urwie ci łeb przy
samej dupie. Moja organizacja b˛edzie działa´c tak samo, tyle ˙ze teraz ju˙z całkiem
bezwzgl˛ednie. Oprócz stanowiska, prezydent straci wówczas najpewniej i ˙zycie.
Chcesz osobi´scie przekaza´c mu t˛e radosn ˛a wiadomo´s´c? To b˛ed ˛a twoje ostatnie
słowa. . .
Wida´c było, ˙ze targaj ˛a nim sprzeczne uczucia. Po chwili opu´scił narz˛edzie
perswazji i zwiesił głow˛e.
— Widz˛e, ˙ze zaczynamy my´sle´c. Teraz udamy si˛e do twojego szefa i przedys-
kutujemy mo˙zliwo´sci kompromisowego rozwi ˛azania sprawy.
— Jakiej sprawy?
— Szczegóły poznasz, o ile nie wyrzuci ci˛e na zbity pysk z pokoju. Teraz
poł ˛acz si˛e z nim.
Jego zmieszanie osi ˛agn˛eło szczyt, moja rado´s´c mo˙ze jeszcze nie, ale była bli-
sko. Dojrzał w ko´ncu i wybiegł z pokoju, ja za´s pozostałem, podziwiaj ˛ac siniaki,
które wła´snie zaczynały si˛e pojawia´c. Wolałem nie my´sle´c, jak b˛ed ˛a si˛e czuł za
par˛e godzin. Wyszło mi, ˙ze jak po czułym i intymnym spotkaniu z pospieszn ˛a
lokomotyw ˛a. Poprzysi ˛agłem sobie, ˙ze Oliveir˛e spotka w najbli˙zszym czasie co´s
naprawd˛e przykrego.
Rozmy´slania przerwał mi powrót pułkownika, tym razem z towarzystwem.
Zostałem postawiony na nogi, wojsko sformowało wokół mnie solidny czwo-
robok, po czym ruszyli´smy w w˛edrówk˛e po schodach, korytarzach i salach tak
l´sni ˛acych, a˙z oczy bolały. Zatrzymali´smy si˛e przed rze´zbionymi drzwiami, mi-
niatur ˛a bramy wła´sciwie, po obu stronach której pr˛e˙zyli si˛e wartownicy. Odrzwia
uchyliły si˛e od wewn ˛atrz i wkroczyli´smy do wn˛etrza. Obstawa dokładnie zasła-
niała mi widok i musiałem wygl ˛ada´c im zza ramion, by stwierdzi´c, ˙ze znalazłem
si˛e w obecno´sci Zapilote, który siedział za pot˛e˙znym biurkiem niczym ˙zaba na
krze´sle.
— Opowiedz mi o nim — rozkazał Oliveirze.
114
Je´sli rozpoznał we mnie ogolonego Harapo, to nie dał tego nijak pozna´c po
sobie.
— Mówi, ˙ze jest generałem Jamesem di Grizem i twierdzi, ˙ze reprezentuje
organizacj˛e zwan ˛a POPI. . .
— Zastrzel˛e ci˛e za płytkie kawały. . .
— To prawda, wasza ekscelencjo!
Z przyjemno´sci ˛a obserwowałem, jak Oliveira poci si˛e ze strachu.
— W tym, co mówi, musi by´c sporo prawdy, bo z cał ˛a pewno´sci ˛a jest spoza
planety. Pierwszy raz pojawił si˛e tu kilka miesi˛ecy temu jako turysta. Nawi ˛azywał
kontakty z organizacj ˛a terrorystyczn ˛a w Puerto Azul. Został deportowany, zanim
zdołał spowodowa´c jakie´s kłopoty. Powrócił nielegalnie i jest wysoko w organi-
zacji Harapo, która przysparza nam. . . hm, pewnych problemów.
— Powiesz˛e tego Harapo na jego własnych flakach!
— Tak jest! Wszystkich zdrajców za flaki! — o˙zywił si˛e Oliveira. — Ja. . .
— Zamknij si˛e, albo zadyndasz pierwszy! — warkn ˛ał Zapilote i Oliveira
z trzaskiem zawarł jadaczk˛e.
Cał ˛a uwag˛e prezydent skupił teraz na mnie.
— A zatem pracujesz dla Harapo. . . Zanim ci˛e zabij˛e, to powiedz mi jeszcze,
po co tu przybyłe´s?
— ˙Zeby ci zaproponowa´c ugod˛e.
— Nie układam si˛e ze zdrajcami. Zabra´c go i rozstrzela´c! Aha, pora na impro-
wizacj˛e.
— Sta´c! — rykn ˛ałem. — Mo˙ze tak zacz ˛ałby´s my´sle´c, Zapilote? Wiem, ˙ze to
trudne, szczególnie dla nieprzyzwyczajonych, ale spróbuj! Jak ci si˛e wydaje, po
choler˛e przyszedłem tu sam i bez broni? Po to, ˙zeby twój totumfacki miał okazj˛e
sprawdzi´c na mnie swoje nowe pałki? Mo˙ze jednak w innym celu? To jest gest
dobrej woli, a na pocz ˛atek mog˛e ci powiedzie´c, ˙ze w twoim otoczeniu jest zdrajca,
i to bardzo blisko ciebie!
— Kto! — Bez w ˛atpienia zdobyłem jego uwag˛e. Zerwał si˛e na nogi i pochylił
nad biurkiem.
— Mo˙ze jeszcze mam publicznie wywrzeszcze´c jego nazwisko?
— Gadaj! Kto? — Prezydent zaczynał z wolna toczy´c pian˛e z pyska.
— Zgoda, je´sli chcesz przy ´swiadkach. . . — Ugi ˛ałem nogi i spr˛e˙zyłem si˛e do
skoku. — . . . to ci powiem, kto z twoich zaufanych chce ci˛e zabi´c. To. . .
Ci ˛agu dalszego nie było, gdy˙z od słów przeszedłem do czynów i skoczyłem.
Najpierw oberwali stra˙znicy, gdy˙z mimo skutych r ˛ak i nóg, nadal byłem nieco
lepszy w walce wr˛ecz ni˙z oni. Potem dostało si˛e biurku, na ko´ncu generałowi.
Z tym, ˙ze nie do ko´nca. Zdołałem mu tylko rozora´c policzek paznokciem, nim
reszta obstawy dopadła mnie i powaliła.
I tym razem nie broniłem si˛e, a tylko osłaniałem głow˛e i krocze. Jedno, bo
cenne, drugie, bo delikatne. Od linczu uratował mnie Oliveira, który widocznie
115
nie miał zamiaru pozbawia´c si˛e przyjemno´sci osobistego rozprawienia si˛e z moj ˛a
osob ˛a. Paru nie uszkodzonych wojaków trzymało mnie krzepko w pozycji piono-
wej, a Oliveira wymierzył mi bro´n mi˛edzy oczy.
— Gadaj, kto chce zabi´c prezydenta?
— Ja. Tylko nie, ˙ze chc˛e, ale wła´sciwie ju˙z to zrobiłem. Widzisz szram˛e na
jego policzku? Krwawi?
Zapilote otarł dłoni ˛a policzek i z przera˙zeniem spojrzał na splamione krwi ˛a
palce.
— Przeszukali´scie mnie. — Odzyskałem nieco pewno´sci siebie i mówiłem
coraz mniej chrapliwie. — Durnie! Poza maszynkami trzeba było jeszcze u˙zy´c
głowy, ale do kogo ja to mówi˛e. . . Widzisz te spiłowane na ostro paznokcie?
S ˛a pokryte wirusem, który na tej planecie jest nieznany. Przy całkowitym bra-
ku odporno´sci powoduje ´smier´c w przeci ˛agu czterech godzin. Jeste´s chodz ˛acym
nieboszczykiem, staruchu. Słyszysz? Jeste´s martwy!
Rozdział 24
Jak sobie łatwo wyobrazi´c, wywołało to na obecnych odpowiednie wra˙zenie.
Szczególnie za´s na podrapanym prezydencie, którego skóra przybrała rychło zie-
misty kolorek. Zatoczył si˛e z j˛ekiem sugeruj ˛acym, ˙ze po ponad dwóch wiekach
egzystencji ˙zycie definitywnie mu si˛e znudziło i wła´snie zamierza nas po˙zegna´c.
Ale nie, to było złudzenie. Najwyra´zniej wpadł w nałóg istnienia. Nale˙zało prze-
j ˛a´c inicjatyw˛e.
— Jeste´s ju˙z trupem, Zapilote. Chyba ˙ze dostaniesz w por˛e antidotum. Bo ono
istnieje, masz na to moje słowo. A teraz we´zcie st ˛ad tego idiot˛e z pistoletem.
Zapilote zerwał si˛e jak na spr˛e˙zynce, złapał Oliveir˛e za ucho i odci ˛agn ˛ał, byle
dalej. Pułkownik zawył dziko, upu´scił bro´n (na szcz˛e´scie nie wypaliła) i złapał
si˛e za naderwan ˛a cz˛e´s´c ciała. Zapilote stan ˛ał za´s przede mn ˛a, ale z uwagi na fakt,
˙ze był wzrostu siedz ˛acego psa, musiał zdrowo zadziera´c głow˛e, by spojrze´c mi
w oczy. Nie poprawiło mu to humoru.
— Na kolana go! — warkn ˛ał, a ˙zołnierze kopniakami zmusili mnie do opad-
ni˛ecia na kl˛eczki.
Nadal nie mógł wprawdzie patrze´c na mnie z góry, ale zawsze był to post˛ep.
— Co z antidotum? — wycharczał.
Z g˛eby zaleciało mu całym polem czosnku, którego nie znosz˛e, tote˙z odrucho-
wo usiłowałem si˛e cofn ˛a´c. Pozostało jednak opanowa´c odruchy.
— Je´sli w ci ˛agu trzech godzin dostaniesz zastrzyk, b˛edziesz ˙zył — odpar-
łem. — Z wolna pojawiaj ˛a si˛e pierwsze objawy, jak gor ˛aczka, która b˛edzie nara-
sta´c, a˙z mózg ci si˛e od niej zagotuje. Zaczn ˛a ci dr˛etwie´c palce, stopniowo parali˙z
obejmie całe ciało. . .
Zawył przenikliwie starczym falsetem i starł dr˙z ˛ac ˛adłoni ˛aspływaj ˛acy po twa-
rzy pot. Wrzasn ˛ał ponownie i zatoczył si˛e. Zanim zd ˛a˙zył pa´s´c jak długi, paru ˙zoł-
nierzy złapało go pod ramiona i uło˙zyło na fotelu.
— Ka˙z mnie uwolni´c. Niech zdejm ˛a mi ła´ncuchy — rozkazałem. — I niech
odejd ˛a wszyscy, poza t ˛a kreatur ˛a, Oliveir ˛a Bezuchym, który jeszcze nam si˛e przy-
da. Dalej.
117
Zapilote dr˙z ˛acym głosem potwierdził moje polecenia. Ła´ncuchy opadły na
podłog˛e, a ja na krzesło, gdzie uło˙zyłem si˛e jak najwygodniej. Oliveira wci ˛a˙z
przyciskał dło´n do ucha.
— Teraz słuchaj uwa˙znie, bo nie b˛ed ˛a powtarzał — zwróciłem si˛e do ofiary
edukacji wojskowej. — We´zmiesz ten oto telefon i polecisz uwolni´c złapanego
wczoraj w nocy wi˛e´znia. Ma by´c ˙zywy i zdrowy, czyli bez obijania mu gnatów na
do widzenia. Dostarcz ˛a go apartamentu zajmowanego przez pana Harapo w Gran
Pacajero Hotel w Puerto Azul. Ma otrzyma´c numer telefonu i odezwa´c si˛e, gdy b˛e-
dzie ju˙z na miejscu. Je´sli zostan˛e przekonany, ˙ze nie próbujecie ˙zadnych oszustw,
to powrócimy do sprawy antidotum. Im dłu˙zej b˛edziesz zwlekał. . .
— Do roboty! — przerwał mi Zapilote.
Oliveira rzucił si˛e do telefonu, a prezydent zacz ˛ał na nowo mnie maglowa´c.
— Gdzie jest odtrutka? Gor˛e!
— Jeszcze par˛e godzin, tak od razu nie umrzesz, cho´c przyznaj˛e, ˙ze przebieg
tej choroby nie nale˙zy do miłych. Odtrutka jest w mie´scie, a zostanie dostarczona
po moim uprzednim telefonie. Jak chyba rozumiesz, polecenie to nie zostanie
wydane, dopóki nie znajd˛e si˛e bezpiecznie z dala od ciebie i twoich zbirów.
— Kto´s ty?
— Twoje przeznaczenie, staruszku. Twój wyrok. Ale do´s´c tego. Oliveira ju˙z
sko´nczył, zatem ka˙z przynie´s´c moje rzeczy, aby´smy potem nie tracili czasu na
głupstwa. Ostatecznie tobie powinno zale˙ze´c na tym najbardziej.
— A jak ˛amam pewno´s´c, ˙ze dotrzymasz słowa? ˙Ze antidotum w ogóle istnieje?
— ˙Zadnej. Ale nie masz wyboru, prawda? Rób lepiej, co ka˙z˛e.
*
*
*
Cała operacja trwała ł ˛acznie dwie godziny, w trakcie których Zapilote prawie
zapadł w ´spi ˛aczk˛e, a to za spraw ˛a rosn ˛acej gor ˛aczki. Dwaj lekarze przyboczni
robili, co mogli, by j ˛a zahamowa´c, ale niewiele zdołali zdziała´c. Prezydent tracił
z wolna czucie w r˛ekach i nogach, a˙z w ko´ncu odezwał si˛e stoj ˛acy na biurku
telefon.
— Di Griz — przedstawiłem si˛e, podnosz ˛ac słuchawk˛e.
— Nic ci nie jest? — rozległ si˛e głos Angeliny.
— Nie. Jak Bolivar?
— Jest tu i wła´snie je posiłek regeneracyjny. Mo˙zesz ko´nczy´c.
— Z przyjemno´sci ˛a.
Odło˙zyłem słuchawk˛e i skierowałem si˛e ku drzwiom, nie zaszczycaj ˛ac chore-
go nawet spojrzeniem. Zgodnie z instrukcj ˛a, przez pl ˛atanin˛e korytarzy i schodów
odprowadził mnie tylko jeden ˙zołnierz, a na placu Wolno´sci czekał ju˙z samochód
z pracuj ˛acym silnikiem. Zaraz pomkn ˛ałem na sygnale do heliportu, gdzie wolno
118
mielił ju˙z wirnikiem powietrze mój osobisty ci˛e˙zki helikopter szturmowy z Jame-
sem w fotelu pilota. Bez zb˛ednych powita´n wystartował, ledwie zapiałem pasy.
— Udało si˛e, tato! — krzykn ˛ał, gdy byli´smy ju˙z w powietrzu.
— Udało. Podaj im przez radio adres lekarza i le´c do domu. To był m˛ecz ˛acy
dzie´n.
Wzmiankowanemu lekarzowi zło˙zyłem wizyt˛e jeszcze rano, w drodze do pre-
sidio, i przekonałem go, by za godziw ˛a opłat ˛a zrezygnował tego dnia z wszelkich
innych prac. Dałem mu strzykawk˛e i przykazałem, by czekał na telefon z wezwa-
niem. Miał poda´c zawarto´s´c strzykawki osobie, do której zostanie zawieziony.
Pomy´slałem, ˙ze najpewniej przyjm ˛a go w pałacu z pomp ˛a i parad ˛a.
*
*
*
W połowie drogi do Castle de la Rosa poł ˛aczyli´smy si˛e z reszt ˛a naszej armady
powietrznej, która wystartowała zaraz po zako´nczeniu mojej rozmowy z Angeli-
n ˛a. Nikomu jako´s nie było spieszno pozosta´c w bliskim s ˛asiedztwie słabuj ˛acego
przej´sciowo prezydenta. Pierwszym obiektem, który dostrzegłem na l ˛adowisku po
przyziemieniu, był Bolivar. Nieco posiniaczony i obanda˙zowany tu i ówdzie, ale
poza tym w porz ˛adku.
— To ´slady po nocnej przepychance — u´smiechn ˛ał si˛e do mnie. — Ty wygl ˛a-
dasz jeszcze gorzej.
— I tak te˙z b˛ed˛e si˛e czuł za chwil˛e, je´sli natychmiast nie znajd˛e si˛e w łó˙zku.
I prosz˛e o solidn ˛a porcj˛e czego´s przeciwbólowego.
— Zaraz dostaniesz, mam akurat spory zapas — powiedział i dał mi za-
strzyk. — Mama wszystko mi opowiedziała. . . Nie wiem, jak ci dzi˛ekowa´c. . .
— To nie dzi˛ekuj. Na moim miejscu zrobiłby´s to samo. Zaprowad´z mnie teraz
do wygodnego fotela, przyrz ˛ad´z jakiego´s leciutkiego drinka, to opowiem ci, jak
było w jaskini lwa. . .
*
*
*
— Nie obejmuj mnie! — zd ˛a˙zyłem wrzasn ˛a´c widz ˛ac nadbiegaj ˛ac ˛a u rozpo-
startymi ramionami Angelin˛e. — Mam chyba złamane trzy ˙zebra i wol˛e, aby naj-
pierw zaj ˛ał si˛e tym automed. A to dopiero za chwil˛e.
Markiz był nast˛epny w kolejce, ale James zdołał powstrzyma´c go przed r˛eko-
czynami.
— Proponuj˛e przenie´s´c imprez˛e do ´srodka — zasugerowałem stanowczo. Za-
nim pójd˛e le˙ze´c, mog˛e jeszcze chwil˛e posiedzie´c.
— Szampana! — polecił de Torres. — I to najlepszego! O dzisiejszym dniu
b˛ed ˛a kiedy´s w szkołach wykłada´c. . .
119
Perspektywa była miła, chocia˙z zapewne nie dla przyszłych pokole´n. Zasta-
nowiłem si˛e przy okazji, na jak długo starczy wła´sciwie markizowi szampana, ale
musiał mie´c najwyra´zniej pojemne piwnice.
Fotele były wygodne, kielichy pełne, a szampan zaiste doskonały, tote˙z histo-
ria mojego pobytu w presidio była zapewne nieco bardziej atrakcyjna, ni˙z sam
pobyt. Zreszt ˛a, takie rzeczy odbiera si˛e subiektywnie. . .
— . . . a potem po prostu wyszedłem, wsiadłem do czekaj ˛acego samochodu
i spotkali´smy si˛e z Jamesem na lotnisku. To wszystko.
— To si˛e nazywa odwaga! — pochwalił mnie de Torres. — ˙Zeby samemu
wej´s´c do siedziby morderców. . .
— Zrobiłby´s to samo dla swojego syna, prawda? — przerwałem mu.
— Oczywi´scie, ale to nie o mnie mowa, tylko o tobie. No i jeszcze ta trucizna
na paznokciach. To˙z to szalenie niebezpieczne!
Spojrzał na nas jak na stukni˛etych, wszyscy bowiem parskn˛eli´smy ´smiechem.
Pierwsza opanowała si˛e Angelina.
— Przepraszam, zapomnieli´smy ci o tym powiedzie´c. Nie z ciebie si˛e ´smie-
jemy, ale z Zapilote. Tylko głupiec chodziłby po mie´scie maj ˛ac takie ´swi´nstwo
za paznokciami. Poza tym nie ma, nie było i nie b˛edzie ˙zadnej zarazy. Jim za-
aplikował prezydentowi mieszanin˛e ró˙znych prochów, z których jeden powodo-
wał gor ˛aczk˛e, inny dr˛etwienie ko´nczyn. Przestały działa´c po blisko czterech go-
dzinach, czyli akurat po zastrzyku, który składał si˛e ze zwykłego roztworu soli
fizjologicznych. Rozumiesz teraz? To był blef! Nie do´s´c, ˙ze mój m ˛a˙z jest bohate-
rem, ale jeszcze i wspaniałym aktorem!
Opu´sciłem skromnie głow˛e. Ale, niestety, Angelina miała racj˛e. To był zreszt ˛a
długi i m˛ecz ˛acy dzie´n, tote˙z niejakie podbudowanie mojego ego było jak najbar-
dziej na miejscu.
Rozdział 25
W miar˛e jak ust˛epowało działanie blokad przeciwbólowych, wieczór stawał
si˛e coraz mniej interesuj ˛acy. Badanie potwierdziło złamanie trzech ˙zeber. Zastrzy-
ki z szpiku i stymulantów gwarantowały szybkie gojenie, ale dopiero solidna por-
cja rumu poło˙zyła mnie spa´c.
*
*
*
Obudziłem si˛e pó´zno, a Angelina pojawiła si˛e dopiero wtedy, gdy bytem przy
trzecim kubku kawy.
— Jak si˛e dzi´s czujemy? — spytała rado´snie.
— Nie wiem, jak wy, ale ja mam wra˙zenie, ˙ze ko´n mnie skopał.
— Biedactwo. — Pocałowała mnie w czoło. — Chłopcy przygotowali niespo-
dziank˛e, która powinna poprawi´c ci humor.
W tym˙ze momencie drzwi stan˛eły otworem i James wtaszczył do ´srodka tele-
wizor. Zaraz za nim pojawił si˛e Bolivar ze stolikiem.
— Nie lubi˛e tej skrzynki — wykrzywiłem si˛e z obrzydzeniem. — A szcze-
gólnie durnowatych programów przed´sniadaniowych, w sam raz dla półidiotów
i całych kretynów.
— No, no, tylko si˛e nie denerwuj — uspokoiła mnie Angelina. — Po pierwsze,
mamy ju˙z wczesne popołudnie, tutaj to pora obiadowa. A podczas obiadu zwykło
si˛e na tej planecie ogl ˛ada´c obszerne wydanie wiadomo´sci.
— Nie jadłem jeszcze obiadu i nie mam co trawi´c. Nie cierpi˛e wiadomo´sci
telewizyjnych!
— Słysz˛e słu˙zb˛e nadje˙zd˙zaj ˛ac ˛a ju˙z z dziewi˛eciodaniowym ´sniadaniem —
oznajmił Bolivar, daj ˛ac jednocze´snie wolny wjazd obficie zastawionym stolikom
na kółkach. — A to nie b˛ed ˛a normalne wiadomo´sci. Oliveira po swojemu spar-
tolił robot˛e i po wybuchu pułapki nie szukał ju˙z dalej. Przeka´zniki s ˛a na miejscu
i wszystko gra. Zało˙z˛e si˛e, ˙ze ten serwis ci si˛e spodoba.
— To zmienia posta´c rzeczy — ucieszyłem si˛e, bior ˛ac si˛e do jedzenia. —
I cofam wszystko, co powiedziałem o wiadomo´sciach. Bywaj ˛awr˛ecz porywaj ˛ace.
Angelino, kochanie, usi ˛ad´z obok mnie.
121
Program, który przewidziano przed wiadomo´sciami, był tak durnowaty, ˙ze
o mało co par˛e da´n nie wyl ˛adowało na ekranie. Była to jaka´s ´spiewogra rekla-
muj ˛aca zalety tutejszej religii, pełna przy tym hipokryzji, nudna i nie˙zyciowa.
Potem pojawiły si˛e jeszcze głupsze i bardziej obrzydliwe zarazem reklamówki
jakich´s proszków, past, kosmetyków i wszelakiego innego ´smiecia. Nawet naj-
gorsze reklamy kiedy´s si˛e jednak ko´ncz ˛a i ostatecznie fanfary oznajmiły pocz ˛atek
dziennika. Na ekranie zakwitła niebrzydka nawet spikerka i zacz˛eło si˛e.
— Dobry wieczór panie i panowie, zaczynamy codzienny serwis wiadomo´sci
popołudniowych. Ze stolicy donosz ˛a: pan prezydent czuje si˛e dzi´s znacznie lepiej
i wraca do sił po wczorajszym zatruciu pokarmowym. Kochany panie prezyden-
cie, wszyscy tu obecni ˙zycz ˛a panu jak najszybszego powrotu do zdrowia. . . —
W tym momencie James przycisn ˛ał co´s w nadajniku i ekran poszarzał od zakłó-
ce´n.
Po chwili pokazałem si˛e na nim ja (z brod ˛a) oraz markiz, a kobiecy głos (inny
od poprzedniego) kontynuował:
— Nie ma co dłu˙zej rozwodzi´c si˛e nad urojonymi czy rzeczywistymi choro-
bami wiekowego starca, który dawno ju˙z powinien ust ˛api´c miejsca lepszym od
siebie. Przedstawiamy pa´nstwu młodzie´nca, który powinien zosta´c nowym prezy-
dentem. Oto Sir Hector Harapo wraz z przyszłym wiceprezydentem, markizem de
la Rosa. Obaj ci d˙zentelmeni odbyli wła´snie pierwsze spotkanie wyborcze w Pu-
erto Azul. Zako´nczyło si˛e ono całkowitym sukcesem, i to pomimo prób ze strony
skorumpowanej policji pragn ˛acej zakłóci´c jego przebieg. Pierwszym z całego sze-
regu tych usiłowa´n było. . .
Głos Angeliny komentował film nakr˛econy podczas zamachu, a ja promienia-
łem zadowoleniem.
Oczywi´scie cała audycja stawiała naszych adwersarzy w jak najgorszym ´swie-
tle, my za´s wychodzili´smy na postacie zgoła anielskie. Nawet jednak najgorsza
amatorszczyzna w naszym wykonaniu miała gwarantowane sto procent ogl ˛adal-
no´sci. Była to pierwsza od niepami˛etnych czasów jawna krytyka dyktatora i armii.
Gdy transmisja si˛e sko´nczyła, zacz ˛ałem bi´c brawo.
— Doskonała robota — pochwaliłem. — Tylko szkoda, ˙ze nie widzieli´smy
g˛eby Zapilote, gdy obiad stawał mu ko´sci ˛a w gardle. W ten sposób mamy ju˙z
za sob ˛a okres wst˛epny, a przed nami jeszcze trzy miesi ˛ace do wyborów. Musimy
odpowiednio je wykorzysta´c.
— Nie daj ˛ac si˛e przy tym zabi´c — uzupełniła Angelina.
— W rzeczy samej. Aby dotrze´c do wyborców, musimy zapewni´c sobie stały
dost˛ep do mediów. Tym razem Centrum zostanie zapewne przeszukane naprawd˛e
dokładnie i nasz ˛a instalacj˛e szlag trafi. Kolejne podł ˛aczenie jest mało mo˙zliwe,
chyba ˙ze przy wsparciu wojsk pancernych i ci˛e˙zkiej artylerii. Absurd. S ˛a inne
propozycje?
122
— Przecie˙z to oczywiste — u´smiechn˛eła si˛e Angelina — trzeba zało˙zy´c prze-
rywacz w miejscu, które jest naprawd˛e trudno osi ˛agalne.
— A jakie to miejsce? Mo˙ze to wczorajsze, ale słabo kojarz˛e.
— Mama ma racj˛e! — ucieszył si˛e James (jego wczoraj nikt nie bił). — Trzeba
zało˙zy´c maszynki na satelitach telekomunikacyjnych!
Cholera! Sam powinienem na to wpa´s´c. Przez chwil˛e ogarn˛eło mnie zniech˛e-
cenie.
— Przegl ˛adami i konserwacj ˛a zajmuje si˛e firma Radio- difundir SA. Jej sie-
dziba mie´sci si˛e w porcie kosmicznym koło Puerto Azul. Naprawiaj ˛a te˙z rz ˛adowe
satelity meteorologiczne. S ˛a mał ˛a firm ˛a; tak mał ˛a, ˙ze posiadaj ˛a zaledwie jeden
zabytkowy prom przerobiony z holownika orbitalnego i dostosowany do pracy
z satelitami.
U´smiechn˛eli´smy si˛e naprawd˛e szeroko, ale zaraz przyszło mi do głowy pewne
pytanie.
— Chcesz powiedzie´c, ˙ze na tej planecie jest tylko jeden statek zdolny do
lotów poza atmosfer ˛a?
— Dokładnie tak. Ochrzcili go „Populacho”, i je´sli po fakcie wył ˛aczymy go na
dłu˙zszy czas z u˙zytku, to minie ładnych kilka miesi˛ecy, nim zdołaj ˛a go naprawi´c
lub kupi´c i sprowadzi´c tu nast˛epny.
— A zatem wiemy ju˙z, co robi´c. Potrzebny b˛edzie system przeka´zników do
zamontowania na ka˙zdym satelicie. System musi reagowa´c na zakodowany sygnał
i musi te˙z by´c samowystarczalny. W ten sposób b˛edziemy dociera´c do ka˙zdego
odbiornika na tej planecie niezale˙znie od pory dnia i nocy. „Populacho” natomiast
nie ma prawa wznie´s´c si˛e ani na cal, przynajmniej a˙z do dnia wyborów. Dobrze
my´sl˛e?
— Owszem — odparła Angelina. — Mam jednak co´s do dodania. Walczymy
o demokracj˛e, zatem dobrze byłoby zacz ˛ał post˛epowa´c zgodnie z jej zasadami. Na
przyszło´s´c nie powinni´smy wtr ˛aca´c si˛e w ich wiadomo´sci. Nale˙zy nadawa´c albo
przed, albo po nich, a wybór pozostawi´c widowni. Mo˙zliwo´s´c wyboru to jedna
z podstawowych zasad demokracji, prawda?
— A czy to m ˛adrze? — spytałem pełen w ˛atpliwo´sci. — Ci ludzie nie s ˛a przy-
zwyczajeni do wybierania. . .
— Cokolwiek powiesz, drogi m˛e˙zu, to wskazane. Wiem, ˙ze twoje osobiste
przekonania oscyluj ˛agdzie´s pomi˛edzy faszyzmem i anarchi ˛a. Z tych dwóch skraj-
no´sci wol˛e ju˙z anarchi˛e, ale gdyby da´c mi wybór, opowiem si˛e za demokracj ˛a. Czy
kto ma jeszcze inne zdanie?
Nikt nie miał.
— W takim razie, proponuj˛e wzi ˛a´c si˛e za szczegółowe planowanie tego prze-
st˛epstwa maj ˛acego posłu˙zy´c wolno´sci wyboru i demokracji.
— I kto jest teraz anarchizuj ˛acym faszyst ˛a czy na odwrót? — spytałem zło´sli-
wie.
123
— Na pewno nie my. To, co powiedziałam, dyktowane jest czystym pragmaty-
zmem, a rezultaty powinny by´c zbawienne dla wszystkich. No, prawie wszystkich,
ale mieszka´ncy planety ogólnie na tym nie strac ˛a.
— To powiedz to wła´scicielom „Populacho”. Najlepiej w chwili, gdy stan ˛a na
kraw˛edzi krateru wybitego przez ich prom.
— S ˛a ubezpieczeni. — Nie pozwalała zbi´c si˛e z tropu. — Sam zawsze twier-
dzisz, ˙ze na porz ˛adnym przest˛epstwie nigdy nikt nie traci, je´sli nie liczy´c takich
harpagonów, jak urz ˛ad skarbowy czy firmy ubezpieczeniowe.
To prawda. Uwa˙załem tak od chwili wkroczenia na szlak Stalowego Szczura.
— W takim razie zgadzamy si˛e, by obecni tu kryształowo czy´sci demokraci
i zdeklarowani zwolennicy praworz ˛adno´sci zabrali si˛e za planowanie zniszczenia
promu kosmicznego — zako´nczyła z u´smiechem Angelina.
Rozdział 26
— I co? — spytałem, wychylaj ˛ac si˛e przez okno samochodu.
— Zamykaj ˛aluk transportowy — zameldował Bolivar, który siedział na dachu
z lornetk ˛a. — Wła´snie jeden z załogi odł ˛acza kable zasilaj ˛ace, przeszli na własne
generatory. Obsługa naziemna odchodzi. . .
— Doskonale. Zła´z i wsiadaj. Zaczynamy!
Na pełnym gazie wypadli´smy z mrocznego hangaru na o´swietlon ˛a płyt˛e lotni-
ska. Angelina siedziała obok mnie, dzi˛eki czemu mogłem spokojnie j ˛a podziwia´c.
— W stroju piel˛egniarki wygl ˛adasz tak seksownie, ˙ze brakuje ci tylko białego
pejcza.
— Naprawd˛e ci si˛e podobam? — spytała powa˙znie, ignoruj ˛ac sadomasochi-
styczn ˛a aluzj˛e. — Spódniczka nie jest za krótka?
— Jest odpowiednio krótka — powiedziałem, poklepuj ˛ac j ˛a pieszczotliwie po
nodze odzianej w biał ˛a po´nczoch˛e. — Załoga nie b˛edzie mogła oczu od ciebie
oderwa´c. Jeste´s najbardziej odci ˛agaj ˛acym od pracy zjawiskiem na tej planecie.
— Ty te˙z wygl ˛adasz niczego. W tym mundurze z medalami i podkr˛econym
w ˛asem. . .
Podkr˛eciłem jeszcze bardziej w ˛asa i zabrz˛eczałem orderami.
— Tutaj szanuje si˛e takich. Im wi˛ecej autorytetu przypniesz sobie do piersi,
tym wi˛ekszy budzisz respekt. Uwaga, jeste´smy. Rozpoczyna si˛e operacja „Medi-
co”.
Ambulans zahamował z piskiem przy schodni. Równym, spr˛e˙zystym krokiem,
poprawiaj ˛ac pikelhaub˛e, ruszyłem ku stopniom. Za mn ˛a Angelina, a dalej obaj
chłopcy w białych uniformach. D´zwigali tajemnicz ˛a, biało pomalowan ˛a skrzyni˛e.
Stoj ˛acy przy ´sluzie kosmonauta gapił si˛e na nas z otwart ˛a g˛eb ˛a. Dopiero
w ostatniej chwili przypomniał sobie, po co go tam ustawiono i zagrodził nam
drog˛e.
— Na pokład nie mo˙zna — wyj ˛akał. — Za kilka minut start!
Obejrzałem go uwa˙znie od stóp do głów w sposób rezerwowany zwykle dla
karaczanów i stonóg. Gdy na jego obliczu pojawiły si˛e pierwsze oznaki paniki,
wyci ˛agn ˛ałem z kieszeni zwój i rozwin ˛ałem mu go przed nosem. Dokument opa-
125
trzony był mnóstwem piecz˛eci, a tekst dla wi˛ekszego efektu, wydrukowany został
w kolorach czarnym i czerwonym.
— Widzisz? — spytałem ponuro. — To nakaz kwarantanny wydany przez
Rad˛e Zdrowia. Teraz prowad´z do kapitana.
Poprowadził. Dziwne, gdyby odmówił. Ledwie skr˛ecili´smy w pierwszy załom
korytarza, James i Bolivar odstawili pudło i zaj˛eli si˛e zamykaniem ´sluzy.
*
*
*
W sterowni powitał nas nieco wygłupiony i solidnie poirytowany kapitan.
— Co tu si˛e dzieje? Prosz˛e natychmiast opu´sci´c. . .
— Pan jest kapitan Diego de Avila — przerwałem. -
Tu jest nakaz wydany przez Rad˛e Zdrowia. Zanim pan wystartuje, załoga musi
zosta´c przebadana.
— Co oni znowu wymy´slili? — j˛ekn ˛ał. — Ja mam terminy! Musz˛e wystarto-
wa´c najpó´zniej za pół godziny. . .
— Wystartuje pan, mog˛e to obieca´c. Obu nam na tym zale˙zy. Staramy si˛e
powstrzyma´c wybuch epidemii choroby przywleczonej z innej planety. Perrytoni-
tis. . .
— Nigdy o niej nie słyszałem.
— No widzi pan, taka jest rzadka. Pierwszymi objawami s ˛a gor ˛aczka, ´slino-
tok i szczekanie jak pies. Mamy podstawy przypuszcza´c, ˙ze przynajmniej jeden
z członków pa´nskiej załogi jest ju˙z zara˙zony.
— Który?
— Ten — wskazałem na faceta, który nas przyprowadził. — Siostro, prosz˛e
sprawdzi´c jego gardło!
Jegomo´s´c pisn ˛ał i próbował zwia´c, ale James i Bolivar byli na miejscu i zła-
pali go wprawnie pod ramiona. Angelina zatkała mu nos i drewnian ˛a ły˙zeczk ˛a
przydusiła j˛ezyk w raptownie otwartych ustach.
— Ma silnie zaczerwienione gardło — stwierdziła po chwili.
— Nie jestem chory! — zaprotestował pryskaj ˛ac w koło ´slin ˛a. — Nic mi
nie. . . — i szczekn ˛ał dwukrotnie.
— A nie mówiłem? — mrukn ˛ałem. — Zaraz zacznie si˛e łasi´c i słu˙zy´c. Łapa´c
go, trzeba mu da´c zastrzyk!
Chocia˙z warczał i wył, bli´zniacy zdołali go unieruchomi´c. Dostał zastrzyk,
po którym zasn ˛ał. Zabieg ten neutralizował równocze´snie działanie narkotyku,
którym nas ˛aczone było drewienko Angeliny.
— Dopadli´smy go na czas — stwierdziłem, chowaj ˛ac strzykawk˛e. — A teraz,
kapitanie, prosz˛e zwoła´c reszt˛e załogi. Jak si˛e pan pospieszysz, to wystartujecie
na czas.
126
Pospieszył si˛e. My te˙z. Po kwadransie wi˛ekszo´s´c załogi le˙zała nieprzytom-
na. Zupełnym przypadkiem epidemia omin˛eła szkieletow ˛a obsług˛e maszynowni
i dy˙zurn ˛awacht˛e. Spojrzałem z aprobat ˛ana nasz niewielki oddział, wyj ˛ałem z kie-
szeni argument strzelecki i skierowałem go na kapitana.
— To jest porwanie — wyja´sniłem mu. — Niech ˙zyje rewolucja!
— Oszalałe´s pan? Co pan wyprawiasz?
— Szalony nie jestem, ale bywam okrutny. Reprezentujemy Parti˛e Rewolucyj-
n ˛a Czarnego Pi ˛atku, Frakcja Popołudnie. Zabijamy ch˛etnie jednych, by uwolni´c
innych. Niczego si˛e nie boimy. Albo zgodzicie si˛e pokierowa´c tym statkiem, albo
zaczniemy was przekonywa´c. Po kolei.
— Wariat! Prawdziwy wariat! — j˛ekn ˛ał. — Dzwoni˛e po policj˛e. . .
Do słuchawki nie dotarł. Złapałem go za ramiona i obróciłem twarz ˛a do le˙z ˛a-
cych postaci.
— Zabi´c pierwszego! — poleciłem.
— Egalite at Liberie! — wrzasn ˛ał Bolivar, wyci ˛agaj ˛ac z zanadrza rze´znicki
nó˙z imponuj ˛acej długo´sci.
Dopadł najbli˙zej le˙z ˛acego, przykl˛ekn ˛ał mu na piersiach i jednym wprawnym
ruchem poder˙zn ˛ał mu gardło. Rozległ si˛e zduszony charkot, a na ´scian˛e trysn˛eły
dwie fontanny krwi. Piekielnie realistyczne.
— Wyrzu´c trupa — rozkazałem jeszcze i spojrzałem na kapitana.
Nawet na mnie ta krew wytaczana ze zbiorniczka o cielistej barwie, który Bo-
livar przykleił do szyi delikwenta przed egzekucj ˛a, zrobiła wra˙zenie. Na kapitanie
tym bardziej.
*
*
*
Wi˛ecej kłopotów ju˙z nie było. Kapitan i jego załoga współpracowali z na-
mi, je´sli nie z ochot ˛a, to co najmniej sprawnie. Nie wzbudzaj ˛ac ˙zadnych podej-
rze´n na dole wystartowali´smy w przewidzianym terminie. Gdy zbli˙zyli´smy si˛e do
pierwszego satelity, chłopcy wyci ˛agn˛eli z białej skrzyni pierwszy z przerywaczy
przeka´zników, a ja odszukałam na planach miejsce, gdzie najlepiej to cude´nko
przymocowa´c. Kable miały ró˙znokolorowe koszulki i nie przewidywali´smy pro-
blemów.
— No to do kombinezonów — oznajmiłem.
— Lepiej nich to zrobi który´s z chłopców — zaproponowała Angelina. —
Twoje ˙zebra nie doszły jeszcze całkowicie do siebie.
— S ˛a wystarczaj ˛aco zaleczone. Nie martw si˛e, zbrzydnie nam to zaj˛ecie, nim
oblecimy wszystkie satelity. Pierwszego na wszelki wypadek wolałbym załatwi´c
sam.
— Rozumiem, zale˙zy ci na sławie, a poza tym masz ochot˛e na mały spacer
w przestrzeni.
127
— Otó˙z to. Bez odrobiny zabawy ˙zycie byłoby takie nudne.
*
*
*
Zabawnie to było tylko za pierwszym razem. Bł˛ekitny glob Paraiso-Aqui prze-
suwał si˛e pode mn ˛a niczym wyra´zny globus. Popodziwiałem go przez chwil˛e, po-
tem skierowałem si˛e ku satelicie o szeroko rozpostartych skrzydłach baterii sło-
necznych. Odnalezienie wła´sciwego miejsca i odsłoni˛ecie wła´sciwej klapki zaj˛eło
ledwie chwil˛e. Wpasowałem cylinder, a kilka ruchów lutownic ˛azespoliło go z ob-
wodami satelity.
— Gotów do próby — zameldowałem przez radio.
— Próba — odpowiedziały słuchawki i nic si˛e nie stało, jako ˙ze trudno jest
zobaczy´c pr ˛ad płyn ˛acy w instalacjach elektronicznych. — Działa. Przerywa co
trzeba i co trzeba dodaje.
Wróciłem na pokład.
Monta˙z przerywaczy nie był spraw ˛a ani trudn ˛a, ani czasochłonn ˛a, zmienianie
orbit natomiast trwało całe wieki. W efekcie sp˛edzili´smy w górze a˙z cztery dni,
pod koniec których wszyscy byli zm˛eczeni i nieco podenerwowani.
— Masz worki pod oczami — zauwa˙zyła Angelina podaj ˛ac mi butelk˛e ru-
mu. — Co zreszt ˛a pi˛eknie harmonizuje z przekrwionymi oczami.
— Prawie ju˙z sko´nczyli´smy, odpoczniemy po powrocie. — Dopiero co je-
dli´smy i łyczek rumu nie powinien zostawi´c trwalszych ´sladów. Czułem si˛e wy-
czerpany, gdy˙z dodatkowo musieli´smy jeszcze przez cały czas pilnowa´c załogi.
Bli´zniaki wygl ˛adały podobnie jak ja, i jedynie Angelina wydawała si˛e nie zm˛e-
czona.
— Ciekawe, jak tam kampania wyborcza? — zainteresowała si˛e niespodzie-
wanie.
— Na razie nijak, poza tym, ˙ze markiz trzyma fort i codziennie ogłasza ko-
munikaty prasowe, o czym chyba zreszt ˛a nikt nie wie. Jak wrócimy i podł ˛aczymy
si˛e do satelitów, to wszystko szybko si˛e zmieni.
— Denerwuje mnie tak długi brak kontaktu z rzeczywisto´sci ˛a. — Nalała sobie
odrobin˛e.
— To jedyna szansa. Gdyby siły zła dowiedziały si˛e, co tu robimy, Zapilote
spróbowałby zestrzeli´c wahadłowiec. Na razie, jak długo zgłaszamy si˛e podczas
rutynowych seansów ł ˛aczno´sci, nikt niczego nie podejrzewa. Czym tu si˛e mar-
twi´c? Do wyborów został jeszcze miesi ˛ac, a to spokojnie wystarczy, by uzyska´c
dziewi˛e´cdziesi ˛at dziewi˛e´c procent głosów.
— Tak, tak. To chyba ze zm˛eczenia zaczynam tak gdera´c. Gdy odpoczn˛e, to
wszystko wróci do normy. — Spojrzała na mnie podejrzliwie. — Tylko si˛e nie
´smiej, bo ci łapy połami˛e! Mam przeczucie, ˙ze dzieje si˛e co´s złego.
128
Przyjrzała mi si˛e jeszcze uwa˙zniej, czy przypadkiem nie zdradzam skłonno´sci
do chichotania czy czegokolwiek w tym rodzaju, ale bytem jak skała. Potrz ˛asn ˛a-
łem głow ˛a i uniosłem szklank˛e rumu.
— Ty te˙z si˛e nie ´smiej — powiedziałem — ale i ja odczuwam niewytłuma-
czalny niepokój. Mo˙ze to przez brak kontaktu. Chocia˙z z drugiej strony nie wy-
obra˙zam sobie, co mogłoby pój´s´c nie tak.
— Dowiemy si˛e za kilka godzin — odparła. — A teraz zamie´n Jamesa na
mostku, niech przyjdzie tu co´s zje´s´c.
Zanim zd ˛a˙zyłem wyj´s´c, w drzwiach pojawił si˛e Bolivar. Jeszcze w skafandrze,
z hełmem pod pach ˛a.
— Zrobione! — oznajmił. — Ostatni zało˙zony ju˙z i sprawdzony. Szykuj bro-
d˛e, tato, bo niedługo wyst ˛apisz przed cał ˛a planet ˛a.
— Miło mi słysze´c. Wracamy!
*
*
*
Kapitan, który wci ˛a˙z miał nas za band˛e ˙zadnych krwi morderców, nie ukrywał
ulgi, gdy kazałem mu wej´s´c na orbit˛e powrotn ˛a. Chocia˙z pocz˛estowany gazem
usypiaj ˛acym wygl ˛adał, jakby ˙zegnał si˛e z ˙zyciem. Ale nie, poło˙zyłem go tylko
spa´c na czas l ˛adowania. Wysłałem zakodowan ˛a wiadomo´s´c i teraz ju˙z do mnie
tylko nale˙zało przeprowadzenie bardzo trudnego zapewne l ˛adowania.
— Trudne l ˛adowania to dla mnie mi˛eta — mrukn ˛ałem, wprowadzaj ˛ac nowe
koordynaty do komputera.
Przelecieli´smy Uni˛e terminatora. Planet˛e okrywała cienka powłoka chmur.
Byli´smy coraz ni˙zej, ale nigdzie nie wida´c było portu kosmicznego.
— Mam nadziej˛e, ˙ze wykopali tymczasem stosown ˛a dziur˛e — powiedziała
Angelina wygl ˛adaj ˛ac z zainteresowaniem przez iluminator.
— Z pewno´sci ˛a. Na de Torresie mo˙zna polega´c. Miałem racj˛e. Na samym
´srodku ł ˛aki w pobli˙zu zamku widniała mroczna dziura w ziemi, do której pro-
wadził nas sygnał radiolatarni. Wył ˛aczyłem go na dwie´scie jardów przed celem,
t˛e cz˛e´s´c l ˛adowania wolałem przeprowadzi´c osobi´scie. Pohukuj ˛ac silnikami waha-
dłowca przygl ˛adałem si˛e ekranowi radaru i wysoko´sciomierzowi, a˙z statek wpa-
sował si˛e w wykop. Dotkn˛eli´smy mi˛ekko gruntu i wył ˛aczyłem moc.
— Gotowe — oznajmiłem. — Gdy ustawi ˛a ´sciany stodoły, to prom zniknie
z ludzkich oczu, jakby nigdy nie istniał. Przynajmniej do wyborów. Załoga za´s
straci wolno´s´c, ale przyda im si˛e taki luksusowy urlop.
Przeszli´smy do ´sluzy, która wpu´sciła słoneczny blask. D´zwig dostawiał ju˙z
trap, przy którym czekał markiz. Przypominaj ˛acy chmur˛e gradow ˛a.
— Tragedia — o´swiadczył. — Straszna sprawa. Koniec z nami.
Wymienili´smy z Angelin ˛a porozumiewawcze spojrzenia. Przeczucie?
129
— Co si˛e stało? — spytałem.
— Nie miałem z wami kontaktu. Cała robota na nic.
— A mógłby´s jeszcze powiedzie´c czemu? — wydusiłem z siebie uprzejmym
tonem przez zaci´sni˛ete z˛eby.
— Wybory. Zapilote wprowadził stan wyj ˛atkowy i przyspieszył wybory. To
ju˙z jutro rano. Nie zd ˛a˙zymy niczego zrobi´c. Znów go wybior ˛a.
Rozdział 27
Kiedy wstrzymuje si˛e oddech, czas dziwnie si˛e dłu˙zy. Ale gdy usiłuje si˛e wy-
gra´c wybory, wówczas gna jak ten zaj ˛ac. A nam został ledwie jeden dzie´n.
Trudno jest przyzna´c si˛e do pora˙zki komu´s, kto nigdy jej nie do´swiadczył.
Zaraz, jakiej pora˙zki?
— To si˛e nie uda! — o´swiadczyłem. — Tym razem ten polityczny bankrut si˛e
przeliczył.
Obecni przyj˛eli deklaracj˛e z niejakim zdziwieniem. Tylko Bolivar zdobył si˛e
na nie´smiałe, ale nader istotne pytanie:
— Ale jak zamierzasz go powstrzyma´c? Jak? Nie miałem poj˛ecia.
— Jutro si˛e dowiecie. Lepsi od niego usiłowali ju˙z mnie wy´slizga´c, i jak dot ˛ad,
nikomu si˛e nie udało.
Odwróciłem si˛e i odszedłem, zanim zd ˛a˙zyli zasypa´c mnie kłopotliwymi pyta-
niami. Co zrobi´c? To pytanie kr ˛a˙zyło po moich płatach czołowych, zagl ˛adało do
płatu potylicznego, raz nawet zbł ˛adziło do mó˙zd˙zku. Ale odpowiedzi z tego nie
było.
Wróciłem do apartamentu, wzi ˛ałem k ˛apiel, ogoliłem si˛e, umyłem z˛eby, zja-
dłem uczciwe ´sniadanie popite wiaderkiem kawy, w ko´ncu si˛egn ˛ałem po omszał ˛a
butelk˛e rumu. Wci ˛a˙z miałem przed oczami problem, co zrobi´c z tym pasztetem?
I wci ˛a˙z nic nie przychodziło mi do głowy.
— Có˙z — mrukn ˛ałem sam do siebie, siadaj ˛ac na balkonie i podziwiaj ˛ac wi-
dok. — Przegrałem wybory.
Doj´scie do tego buduj ˛acego wniosku przyniosło mi ulg˛e i jakby pozbawiło
umysł blokady. Ostatecznie przegranie bitwy nie oznacza przegranej wojny, nale-
˙zy si˛e tylko zebra´c, przegrupowa´c i wróci´c z lepszym planem kolejnego starcia.
Pierwsz ˛a potyczk˛e musiałem spisa´c na straty, niemo˙zliwe bowiem było w ci ˛a-
gu jednego dnia zmieni´c program komputera zliczaj ˛acego. Tak naprawd˛e, tylko
to było istotne. Niewa˙zne, ile naprawd˛e padnie głosów na Harapo, wyniki i tak
zostan ˛a sfałszowane zgodnie z ˙zyczeniem Zapilote.
Ledwie to sobie u´swiadomiłem, projekt pomysłu wysun ˛ał si˛e nie´smiało z mro-
ków umysłu, nie chciał jako´s jednak da´c si˛e skusi´c, by przele´z´c do ´swiadomo´sci.
Przespacerowałem si˛e tam i z powrotem, potarłem czoło, popiłem rumu i wy-
131
konałem cały szereg dalszych czynno´sci maj ˛acych pomaga´c w my´sleniu. Która´s
z metod musiała by´c skuteczna, bo nagle mnie ol´sniło. Wyci ˛ałem hołubca i złapa-
łem za wideofon.
Trwało chwil˛e, nim na ekranie pojawił si˛e podskakuj ˛acy rytmicznie na tle nie-
ba de Torres.
— Co si˛e stało? — spytał poprzez rytmiczny tupot. Wówczas dopiero dotarło
do mnie, ˙ze wideofon umieszczony ma na ł˛eku siodła.
— Małe pytanko. Ta planeta ma w teorii ustrój demokratyczny?
— W teorii. Mamy obiecuj ˛ac ˛a wszystko konstytucj˛e i inne takie. Mottem tej
planety powinno by´c: „Wszystkie chwyty dozwolone”. Ka˙zdego mo˙zna przeku-
pi´c, wszystko nielegalne mo˙zna zalegalizowa´c. Ale na papierze faktycznie jeste-
´smy demokracj ˛a. . .
— Wła´snie ten papier mnie teraz interesuje. Gdzie mo˙zna znale´z´c t˛e konsty-
tucje?
— W bibliotece naturalnie. Jest w banku pami˛eci i w ksi˛edze, która tkwi na
stela˙zu pomi˛edzy oknami. A po co ona?
— Wkrótce si˛e dowiesz. Dzi˛eki.
*
*
*
Ostro˙znie pomkn ˛ałem do biblioteki. Ostro˙znie, bo na pobliskim tarasie piła
akurat kaw˛e reszta mojej rodziny, a było jeszcze zdecydowanie za wcze´snie na
tłumaczenie czegokolwiek.
Konstytucja była tam, gdzie mnie markiz skierował. Otworzyłem opasły tom
i j˛ekn ˛ałem. Składała si˛e z ponad trzech tysi˛ecy stron drobnego druku. Pozostało
uciec si˛e do pomocy techniki.
Siadłem do komputera i załadowałem mu konstytucj˛e do pami˛eci operacyjnej.
Potem napisałem prosty program poszukuj ˛acy, zrobiłem sobie drinka i poczeka-
łem, a˙z maszynka oddzieli ziarno od plew.
Nie było to łatwe i nie nast ˛apiło szybko. Konstytucja, nie do´s´c ˙ze napisana
jak typowy akt prawny, wyj ˛atkowo pokr˛etnym j˛ezykiem, to okazała si˛e jeszcze
zlepkiem kilku innych dokumentów, których fragmenty posłu˙zyły prezydentowi
za ´sci ˛agi. Roiło si˛e tam od powtórze´n i nonsensów, co było zjawiskiem dobrym
i złym jednocze´snie. Złym, bo komputer dostawał czkawki, dobrym za´s, jako ˙ze
sprzyjało mojemu planowi. Gdzie´s tu musiał by´c jaki´s przydatny dla mnie haczyk.
Zapadł wieczór, zanim trafiłem na potrzebny mi drobiazg. Drug ˛apoprawk˛e do
przypisu odnosz ˛acego si˛e do podpunktu. Przeczytałem j ˛a i poczułem miłe ciepło.
Przeczytałem powtórnie, tym razem smakuj ˛ac ka˙zdy wyraz.
— Eureka! — wrzasn ˛ałem, nie mog ˛ac dłu˙zej opanowa´c rado´sci. — Eureka! —
powtórzyłem i wł ˛aczyłem wokoder komputera, by pokrzyczał „Eureka!” razem ze
132
mn ˛a. W ró˙znych tonacjach i na ró˙zne melodie. Po chwili w bibliotece rozległ si˛e
cały chór „Eurek!” zwabiaj ˛ac Angelin˛e, która spojrzała na mnie krytycznie od
drzwi.
— Tak sobie my´slałam, ˙ze masz co´s wspólnego z tym domem wariatów. Niech
zgadn˛e. Rozwi ˛azałe´s nasze przej´sciowe trudno´sci?
— To był wielki problem, kochanie! — powiedziałem, bior ˛ac j ˛a za r˛ece i ru-
szaj ˛ac w tany po pokoju. — Wielki problem, który a˙z do tej chwili wydawał si˛e
nierozwi ˛azywalny. Ale nie mów jeszcze nic nikomu, mam słabo´s´c do efektow-
nych finałów. Rzecz jest tak prosta, ˙ze gdyby tylko przeciwnik si˛e dowiedział,
z łatwo´sci ˛a pokrzy˙zowałby nam plany. Ale nie dowie si˛e, lepiej b˛edzie zatem mil-
cze´c. Dzisiejszy program b˛edzie tak pomy´slany, ˙ze Zapilote jeszcze sam doło˙zy
r˛eki do własnej kl˛eski. Chod´zmy do studia!
W gł˛ebi serca nie jestem sadyst ˛a, nie lubi˛e zatem przerywa´c ludziom ogl ˛ada-
nia telewizji. Musiałem jednak gdzie´s wpakowa´c moj ˛a audycj˛e, wybrałem wi˛ec
program, który z nie znanych mi powodów powtarzano tu do znudzenia: odra-
˙zaj ˛acy, tasiemcowy serial opisuj ˛acy dzieje rodziny składaj ˛acej si˛e ze zboczonych
sadystów, którzy prowadzili przytułek dla umysłowo chorych, gdzie mo˙zna było
zostawi´c trzepni˛etych krewnych wyje˙zd˙zaj ˛ac na wakacje. Nazywało to si˛e Czy˙z
miło´s´c nie jest pot˛eg ˛a i było ogl ˛adane podobno przez sto osiem procent dorosłej
widowni. Niektórzy musieli widocznie wgapia´c si˛e w te krety´nstwa dwukrotnie.
Nagranie było gotowe na czas. Chłopcy sprawdzili instalacje satelitarne. Za-
mierzali´smy wysła´c sygnał z talerzowej anteny na dachu pałacu, najpierw do sta-
cjonarnego satelity bezpo´srednio nad nami, sk ˛ad miał pow˛edrowa´c do wszystkich
innych, by ostatecznie trafi´c do odbiorników na dole. Dzi´s czekały telewidzów
inne zupełnie atrakcje.
— Jeszcze trzy minuty — powiedział James, ładuj ˛ac kaset˛e do odtwarza-
cza. — Nie boisz si˛e, ˙ze stracisz publiczno´s´c, tato? Mog ˛a wył ˛aczy´c telewizory,
gdy zamiast filmu pojawi ˛a si˛e wiadomo´sci.
— Wykluczone. Wrosn ˛a w krzesła. Patrz tylko i słuchaj.
*
*
*
Jak cała planeta długa i szeroka, scenka z naszego salonu powtarzała si˛e we
wszystkich domach. Głowa rodziny w fotelu przed odbiornikiem, matka robi ˛aca
z boku na drutach lub wypełniaj ˛aca formularze podatkowe. Dzieci u ich stóp,
słu˙zba za plecami. ´Swiat wstrzymał oddech w oczekiwaniu na pocz ˛atek serialu.
Ju˙z.
Gdy tylko akcja rozwin˛eła si˛e, czyli rozkwitła sadyzmem, ekran zamrugał
i pojawiła si˛e na nim Angelina z mikrofonem. Była w normalnym wdzianku tu-
tejszych spikerek, w tle za´s miała udan ˛a podróbk˛e ichniego studia.
133
— Mam dla pa´nstwa straszne wiadomo´sci — powiedziała przera˙zonym gło-
sem. — Doszło do zabójstwa. Niestety, nie chodzi o tego odra˙zaj ˛acego draba Za-
pilote, na co wi˛ekszo´s´c z was zapewne przez chwil˛e liczyła. Kandydat na pre-
zydenta, Sir Hector Harapo, powie wam zaraz, co si˛e stało. Po tej wiadomo´sci
wznowimy nadawanie normalnego programu. Sir Harapo. . . — Pojawiła si˛e moja
brodata twarz i pi˛e´s´c uniesiona i gotowa do uderzenia w stół.
— Czy wiecie, ˙ze miał miejsce zamach? — zacz ˛ałem. — Zamach na wa-
sze prawo dokonywania wolnego wyboru, prawo samodzielnego zdecydowania,
który z kandydatów na urz ˛ad prezydenta bardziej nadaje si˛e do sprawowania tej
zaszczytnej funkcji. Teraz odebrano wam to prawo. I kto to zrobił? Ta glizda Za-
pilote! Dot ˛ad unikatem obrzucania błotem przeciwnika, uwa˙zaj ˛ac, ˙ze nie powinno
czyni´c si˛e tego publicznie, ale to był bł ˛ad! Powiem wam, co ten zapchlony szczur
dot ˛ad uczynił. Najpierw usiłował uniemo˙zliwi´c mi kandydowanie, zmieniaj ˛ac po
cichu termin rejestracji, ale przeciwdziałałem temu. Potem próbował mnie zabi´c
w trakcie pierwszego spotkania przedwyborczego w Puerto Azul, ale i ta próba
mu si˛e nie powiodła. Trudno zreszt ˛a spodziewa´c si˛e czego´s bardziej finezyjnego
ze strony osobnika o ilorazie inteligencji pierwotniaka typu pantofelek. Ostatecz-
nie przyspieszył termin wyborów, bym nie miał okazji do dalszych spotka´n, by
zatka´c mi usta, nim opowiem o wszystkich jego zbrodniach i oszustwach, nim
naprawd˛e poznacie mnie! Ale to mu si˛e nie uda!
Przerwałem dla nabrania oddechu, a z ta´smy rozbrzmiała gło´sna owacja. Uci-
chła, gdy podniosłem r˛ek˛e.
— Jutro wy, czcigodni wyborcy, b˛edziecie mieli szans˛e! We´zcie udział w wy-
borach i głosujcie na Harapo i de Torresa, wówczas bowiem oddacie głosy za
wolno´sci ˛a, a Zapilote zapluje si˛e ze zło´sci niczym parszywa ropucha! On nie mo-
˙ze wygra´c tych wyborów! Razem ode´slemy go tam, gdzie jego miejsce, czyli na
´smietnik historii! Dzi˛ekuj˛e pa´nstwu!
Program zako´nczyły d´zwi˛eki marsza i widok powiewaj ˛acych chor ˛agwi.
— Ty chyba nie lubisz tego pana, tato — skomentował Bolivar.
— Je´sli chciałe´s go wkurzy´c, to chyba ci si˛e udało — dodał James. — Jak
dobrze pójdzie, to nie dostaniesz ani głosu.
Bez słowa podszedłem do wisz ˛acego na manekinie uniformu oficera-lekarza,
odpi ˛ałem najzdobniejszy medal i przypasałem go Jamesowi do koszuli.
— Nagroda za spostrzegawczo´s´c — oznajmiłem. — Trafiłe´s w dziesi ˛atk˛e.
— Serdeczne dzi˛eki, nie zdejm˛e go nawet w k ˛apieli. Ale mo˙ze zechciałby´s
powiedzie´c, jak zamierzasz zamieni´c druzgoc ˛ac ˛a kl˛esk˛e w zwyci˛estwo?
— Obawiam si˛e, ˙ze jeszcze przez jaki´s czas pozostanie to moj ˛a słodk ˛a tajem-
nic ˛a. Moj ˛a i twojej matki. Na razie nie wolno mi pisn ˛a´c ani słówka, bo nawet te
mury mog ˛a jednak mie´c uszy. Powiem wam jutro, ledwie wrócimy z głosowa-
nia. Je´sli kto´s sam domy´sli si˛e do tego czasu, o co chodzi, to zasłu˙zy na nast˛epny
medal.
Rozdział 28
Dzie´n wyborów zacz ˛ał si˛e mocnym akcentem.
Eksplozja, która wywaliła szyby w wielu oknach zamku, wyrwała mnie z gł˛e-
bokiego snu. Półprzytomny stan ˛ałem przy łó˙zku w pozycji obronnej i gotów do
walki rozejrzałem si˛e w poszukiwaniu przeciwnika.
— Nie jest ci przypadkiem troch˛e zimno? — spytała po chwili Angelina, led-
wo wygl ˛adaj ˛ac spod koca.
— Jest. — Czym pr˛edzej dałem nura pod przykrycie. W tej˙ze chwili zadzwo-
nił telefon.
— To musiała by´c du˙za sztuka — oznajmił Bolivar, gdy podniosłem słuchaw-
k˛e. — Ekran jest tak nastawiony, by przechwytywa´c wszystko trzy mile od zamku.
Najpewniej wystrzelili j ˛az samolotu, który te˙z dorwali´smy, ale był za daleko, aby´s
dosłyszał eksplozj˛e.
— Dzi˛eki za informacj˛e — mrukn ˛ałem z niesmakiem, wstaj ˛ac ponownie i si˛e-
gaj ˛ac po szlafrok.
— Chyba nie oczekiwałe´s, ˙ze po wczorajszym to prezydent ka˙ze posła´c ci
kwiaty? — zdziwiła si˛e Angelina.
— Nie sadziłem, ˙ze wy´sle maszyn˛e z pilotem. Do´s´c mam zabijania. — Spoj-
rzałem za okno, gdzie wstawał ´swit równie szary, jak ja sam. — Nowy prezydent
z tym sko´nczy, tak to widz˛e. Teraz zamów jakie´s ´sniadanie. Czeka nas pracowity
dzie´n.
*
*
*
Dzie´n spełnił jej oczekiwania. Po ´sniadaniu i przylepieniu brody wyszli´smy
na ł ˛ak˛e za pałacem. Zamiast zwykle zasiedlaj ˛acych j ˛a krów i koni, wyrosło tam
miasteczko namiotów. Sam markiz dogl ˛adał ich rozstawiania.
— Dzie´n dobry — powitał nas rado´snie. — Namioty s ˛a gotowe, tak jak chcia-
łe´s, cho´c nikt nie rozumie, po co nam festyn. Oblewamy przegran ˛a? A mo˙ze s ˛a-
dzisz, ˙ze wygramy?
— Wszystko w swoim czasie, kochany markizie. Wybacz, ale na razie nie
puszcz˛e pary z ust. Powiedz tylko ludziom, ˙ze nie musz ˛a montowa´c podłóg.
135
— Namioty maj ˛a sta´c puste?
— Otó˙z to.
Pozostawiłem go stoj ˛acego z nieco głupim wyrazem twarzy. W miar˛e upływu
dnia, coraz cz˛e´sciej spotykałem si˛e zreszt ˛a z bardzo podobnymi minami. Chocia˙z
wszyscy byli tu zbyt dobrze wychowani, by mi to powiedzie´c, po paru godzinach
wi˛ekszo´s´c zamkowej słu˙zby musiała nabra´c przekonania, ˙ze dostałem fioła. Zwa-
riował Szczur, ot co! Póki co tłumiłem tylko chichot i robiłem swoje.
*
*
*
Najwa˙zniejszy był oczywi´scie osobisty udział w głosowaniu. Lokal wybor-
czy dla okolicy mie´scił si˛e w niewielkim miasteczku Tortosa, ledwie par˛e mil od
maj ˛atku markiza. Pojechali´smy tam w konwoju l´sni ˛acych limuzyn obwieszonych
flagami i transparentami o takiej porze, by przyby´c akurat na otwarcie lokalu. Na
rynku pojawili´smy si˛e w chwili, gdy ratuszowy zegar wydzwaniał pełn ˛a godzin˛e.
Na miejscu zastali´smy ju˙z wcale dług ˛a kolejk˛e oczekuj ˛acych.
— Niezły pocz ˛atek — ocenił markiz.
— Tylko nie wiadomo, dzi˛eki komu — powiedziałem, wskazuj ˛ac na grup˛e
zwolenników Zapilote kr˛ec ˛ac ˛a si˛e obok wej´scia. Wymachiwali flagami jego partii
w kolorach zgniłej zieleni i bagnistego br ˛azu. Ka˙zdemu, kto si˛e nawin ˛ał, przypi-
nali znaczek tej˙ze partii, zwanej Radosny Myszołów.
— Wchodzimy na scen˛e — oznajmiłem, daj ˛ac znak do wysiadania. Mój pies
ła´ncuchowy, Rodriguez, dreptał mi, jak zwykle, po pi˛etach, obok kroczyli James
i Bolivar. ˙Zaden nie miał broni palnej, ale nie zmieniało to w niczym faktu, ˙ze byli
piekielnie niebezpieczni. W pewnym oddaleniu szła Angelina z kamer ˛a i mikro-
fonem. — To jest to — mrukn ˛ałem. — Kamera, ´swiatła, zaczynamy.
Równym krokiem przemierzyli´smy rynek staj ˛ac nos w nos z burmistrzem
i szefem policji. Obaj byli lud´zmi Zapilote, aktualnie do´s´c mocno zdenerwowa-
nymi i wygłupionymi.
— Widz˛e, ˙ze łamie si˛e tu prawo — przywitałem ich tonem oskar˙zyciela, sta-
j ˛ac równocze´snie profilem do kamery. — Konstytucja zabrania agitacji wyborczej
w odległo´sci mniejszej, ni˙z dwie´scie jardów od lokalu. Prosz˛e natychmiast odsu-
n ˛a´c tych ludzi!
— Ja tu jestem burmistrzem i nikt mi nie b˛edzie rozkazywał! — pisn ˛ał urz˛e-
das. — Szefie, niech no pan si˛e tym zajmie!
Policjant był na tyle głupi, ˙ze si˛egn ˛ał po bro´n. Rodriguez post ˛apił dwa szybkie
kroki, co´s gwizdn˛eło, łupn˛eło i klapn˛eło i okazało si˛e, ˙ze gliniarz le˙zy sobie na
ziemi jak gdyby nigdy nic. Zwolennicy Zapilote zbili si˛e w ciasn ˛a gromadk˛e,
a my ruszyli´smy w ich kierunku. Nie wytrzymali nerwowo, i gdy zostało nam ze
dwadzie´scia jardów, prysn˛eli niczym spłoszone kuropatwy.
136
— Panie burmistrzu, prosz˛e wreszcie otworzy´c lokal wyborczy. Min˛eła ju˙z
dziewi ˛ata. Czas sko´nczy´c z t ˛a fars ˛a — poleciłem.
Ledwie znikn ˛ał w ratuszu, czekaj ˛acy rado´snie zaj˛eli si˛e wyrzucaniem znacz-
ków partii Zapilote. Moi ludzie starannie odmierzyli dwie´scie jardów od wej´scia
i zacz˛eli rozdawa´c nasze znaczki przedstawiaj ˛ace białego teriera trzymaj ˛acego
w pysku upolowanego szczura. Zupełnym przypadkiem pysk szczura przypomi-
nał do złudzenia facjat˛e obecnego prezydenta, wida´c taka ju˙z jego uroda. Wszyscy
chcieli mie´c taki znaczek, nawet ci stoj ˛acy ju˙z blisko wej´scia, zrobiło si˛e zatem
małe zamieszanie.
— A teraz — zwróciłem si˛e do wyborców — zaczynamy głosowanie.
W´sród okrzyków „Harapo prezydentem”, zostali´smy z markizem przepusz-
czeni, by´smy mogli odda´c głosy jako pierwsi.
Odszukałem moje nazwisko na spisie wyborców, podpisałem si˛e w wła´sci-
wym miejscu i czuj ˛ac na sobie wzrok wszystkich obecnych, wszedłem do budki,
w której mie´sciła si˛e elektroniczna urna. Zasun ˛ałem kotar˛e i si˛egn ˛ałem po d´zwi-
gni˛e podpisan ˛aHARAPO. Poniewa˙z było tylko dwóch kandydatów, były te˙z tylko
dwie d´zwignie. Poci ˛agn ˛ałem, co´s zawarczało i zapalił si˛e napis GŁOS ZARE-
JESTROWANY. Zasłonka odsun˛eła si˛e automatycznie, wobec czego wyszedłem,
ust˛epuj ˛ac miejsca markizowi.
— Jak to urz ˛adzenie działa? — spytałem urz˛ednika pikluj ˛acego list wyborców.
Spojrzał w bok udaj ˛ac, ˙ze mnie nie dostrzega, ale nie dałem mu szansy. W ko´ncu
musiał mnie zauwa˙zy´c.
— To sama elektronika — powiedział wreszcie. — Pa´nski głos zostaje zapisa-
ny w banku pami˛eci tej maszyny. Gdy głosowanie si˛e sko´nczy, centralny kompu-
ter poł ˛aczy si˛e z t ˛a i ze wszystkimi innym takimi maszynami, odczyta ich zapisy
i wprowadzi je do centralnego banku pami˛eci. Gdy zbierze ju˙z wszystkie głosy,
obliczy je i poda ostateczne wyniki.
— A sk ˛ad wiadomo, ˙ze centralny komputer nie oszuka? Kto´s mógłby zapro-
gramowa´c go na wygran ˛a której´s ze stron.
— To niemo˙zliwe! — powiedział z gł˛ebokim przekonaniem. — To byłoby
bezprawie. Wygra ten, kto dostanie najwi˛ecej głosów.
— Ten kto´s wła´snie stoi przed tob ˛a! — Wyszczerzyłem si˛e i potrz ˛asn ˛ałem jego
dłoni ˛a. — Mamy historyczny dzie´n. Ko´nczymy z geriatryczn ˛a pijawk ˛a, która od
pokole´n wysysa krew z mieszka´nców tej planety. Zwyci˛estwo jest nasze!
˙Zegnany przez wywołan ˛a ow ˛a metafor ˛a ˙zywiołow ˛a rado´sci ˛a tłumu, wyszli-
´smy z markizem z budynku, zapakowali´smy si˛e do samochodów i wrócili´smy do
zamku.
— I tyle na razie. Do szóstej, kiedy zamkn ˛a lokale, siedzimy jak myszy pod
miotł ˛a. Mam nadziej˛e, ˙ze szef kuchni przygotował co´s smakowitego.
— ˙Zadnej agitacji? — upewnił si˛e podejrzliwie Bolivar.
137
— ˙Zadnego zagrzewania wiernych wyborców? — dorzucił James. — Je´sli tu
zostaniemy, wy´swiadczymy Zapilote przysług˛e.
— Naprawd˛e? — spytałem, u´smiechaj ˛ac si˛e tajemniczo. — Mam wra˙zenie,
˙ze na obiad jest ryba, a ryba dobra jest z białym winem.
*
*
*
Posiłek był zaiste wspaniały i przyzna´c si˛e musz˛e nawet do drzemki, jako ˙ze
zaliczyłem po drodze kilka lampek likieru. Polityka potraf! wym˛eczy´c człowieka.
Sło´nce zwisało ju˙z nisko nad horyzontem, gdy otworzyłem wreszcie oczy. Na tle
czerwonej tarczy rysowała si˛e pełna gracji sylwetka Angeliny.
— Ale widok! — powiedziałem. — Która godzina?
— Czas wstawa´c. Powiedziałam chłopcom wszystko. Uradowali si˛e niebo-
tycznie i wyruszyli z konwojem, by zd ˛a˙zy´c na czas. Wła´snie dochodzi szósta.
Zamykaj ˛a lokale.
— Wspaniale — stwierdziłem, przeci ˛agaj ˛ac si˛e błogo. — Chod´zmy posłucha´c
oficjalnego komunikatu.
Siły ciemno´sci nie marnowały czasu. Wła´snie podawano wst˛epne wyniki.
Markiz słuchał ich tuptaj ˛ac nerwowo po pokoju i wygra˙zaj ˛ac ekranowi pi˛e´sci ˛a.
— Przewiduj ˛a mia˙zd˙z ˛ace zwyci˛estwo. Ten kryminalista sterroryzował elekto-
rat. Bali si˛e głosowa´c przeciwko niemu.
— To o wiele bardziej prozaiczne, markizie. Cała ta elektronika to tylko my-
dlenie oczu. Kto niby kontroluje centralny komputer? Wynik b˛edzie taki, jakiego
Zapilote sobie ˙zyczy. Dlatego nie tracili´smy czasu na dalsze wyjazdy w teren.
— Wobec tego przegrali´smy!
— Istnieje powa˙zna szansa, ˙ze wygrali´smy. Wszystko zale˙zy od tego, jak da-
lece w´sciekł si˛e wczoraj prezydent. O, s ˛a wiadomo´sci, na które czekamy!
Na ekranie ukazał si˛e gogusiowaty wazeliniarz wymachuj ˛acy do kamery pli-
kiem wydruków komputerowych. Ze wszystkich sił starał si˛e wygl ˛ada´c na rozen-
tuzjazmowanego.
— To cudowne, absolutnie cudowne! Nasz drogi prezydent ponownie wy-
grał przy całkowitym poparciu społecze´nstwa. Pomimo wysiłków awanturniczych
i wywrotowych elementów pragn ˛acych zbruka´c perfidnymi metodami jego obraz
w oczach ukochanego przeze´n społecze´nstwa. . . Ale, prosz˛e pa´nstwa, oto otrzy-
małem wła´snie ko´ncowe rezultaty, na które wszyscy czekali´smy!
— Mów do mnie jeszcze — mrukn ˛ałem raz i drugi. Zwierz˛e telewizyjne
u´smiechn˛eło si˛e szeroko, spojrzało na kart˛e, potem w kamer˛e.
— Wyniki pochodz ˛a z miasta Tortosa w Regionie Centralnym, gdzie znajduje
si˛e siedziba tego indywiduum, de Torresa, który nazywa siebie markizem de la
138
Rosa. Został zreszt ˛a wniesiony przeciw niemu zarzut podszywania si˛e pod szla-
chetnie urodzonego, niemniej chwilowo kandydował on na wiceprezydenta u bo-
ku recydywisty znanego jako Hector Harapo, który w swojej głupocie uroił sobie,
˙ze haniebnymi czynami zdob˛edzie serca wyborców i zostanie prezydentem. ˙Zyje-
my jednak w demokratycznym pa´nstwie. Panie i panowie, oto kraj, gdzie z pucy-
buta sta´c si˛e mo˙zna milionerem! Ale ci dwaj nie s ˛a wcale uczciwymi pucybutami,
wierzcie mi. Mog˛e tego łatwo dowie´s´c, fakty bowiem nie kłami ˛a! Znów zamachał
papierzyskami.
— No dalej, kretynie — warkn ˛ałem, i chyba mnie usłyszał.
— Ale nie przedłu˙zajmy tej pełnej napi˛ecia chwili. W Tortosie, gdzie gło-
sowali ci wykoleje´ncy, w miejscu, gdzie wraz ze swymi łotrami grozili uczci-
wym wyborcom chc ˛ac zmusi´c ich do posłusze´nstwa, na terenie, który te łotry
uwa˙zały za swój własny, rezultaty okazały si˛e inne od ich oczekiwa´n. Oto one. . .
generał-prezydent Zapilote. . . pi˛e´c tysi˛ecy trzysta dwana´scie głosów, podczas gdy
na zdrajców, Harapo i de Torresa, padły. . .
Zawiesił głos, a˙z w ko´ncu wrzasn ˛ał:
— . . . dwa głosy! Głosowali sami na siebie. Nikt inny ich nie poparł! Oto praw-
dziwa lojalno´s´c. Wyniki wci ˛a˙z spływaj ˛a, ale nie ulega najmniejszej w ˛atpliwo´sci,
˙ze nasz kochany prezydent został wybrany ponownie przez aklamacj˛e. . .
— Skurwiel! — krzykn ˛ał markiz, celnym kopem posyłaj ˛ac telewizor do k ˛ata,
gdzie aparat dotarł pod postaci ˛a cz˛e´sci zamiennych. — Sami widzieli´smy, jak
ludzie głosowali! To wszystko kłamstwa!
— Oczywi´scie — odparłem. — Nie mogło by´c inaczej. Wł ˛aczyłem mikrona-
dajnik, który miałem na r˛ece.
— Wszystko gotowe — odezwał si˛e głos Bolivara.
— To zaczynajcie. Wyniki s ˛a lepsze, ni˙z s ˛adzili´smy. Markiz zmia˙zd˙zył obca-
sem kilka zbyt du˙zych jeszcze, jak na jego gust, kawałków telewizora i spojrzał
na mnie, jakbym nagle zacz ˛ał kuka´c zamiast zegara.
— Niedługo nasze or˛edzie pójdzie w ´swiat. Niech tylko konwój wróci. . .
— Konwój?
— Niech wyja´sni˛e. Zasłu˙zyłe´s sobie, by usłysze´c to przed innymi. Zapilote
zrobił dokładnie to, czego chcieli´smy. Opanowany ˙z ˛adz ˛a zemsty, sam podarował
nam zwyci˛estwo!
Rozdział 29
Rzeczywi´scie wypadało doinformowa´c markiza chwil˛e wcze´sniej, ni˙z cał ˛a
reszt˛e ´swiata. Czym pr˛edzej wyrwałem go ze stuporu (kopał bezmy´slnie coraz
drobniejsze szcz ˛atki odbiornika) i wr˛eczyłem mu wydruk odpowiedniego frag-
mentu konstytucji.
— Oto odpowied´z na wszystkie nasze pytania i obawy — powiedziałem. —
Czytaj.
Przeczytał. Powoli i uwa˙znie, słowo po słowie. U´smiechał si˛e przy tym coraz
szerzej, a˙z w ko´ncu wybuchn ˛ał serdecznym rechotem, odrzucił papier i wzi ˛ał si˛e
do nied´zwiadkowania.
— Jeste´s geniuszem! Zaprawd˛e, powiadam, jeste´s geniuszem! — Nie zaprze-
czałem przez grzeczno´s´c, niemniej wyzwoli´c z jego obj˛e´c udało mi si˛e dopiero
wtedy, gdy wycałował mnie w oba policzki. W ramach niektórych kultur istniej ˛a
zwyczaje, których nigdy nie zrozumiem! Od dalszych karesów uwolnił mnie głos
Angeliny.
— Konwój jest ju˙z na terenie posiadło´sci, wewn ˛atrz strefy bronionej. Za kilka
minut ta´smy b˛ed ˛a na miejscu.
— Wspaniale! Zaraz wło˙zymy mundury, by na sam koniec dobi´c przeciwnika!
Zebrali´smy si˛e wszyscy w bibliotece przed nowym telewizorem. Maszyneria
gotowa była do transmisji, a wył ˛acznik trzymałem w dłoni. Naprzeciwko siebie
miałem kamer˛e, obok opasły markizowy egzemplarz konstytucji. Palec spoczywał
w pełnej gotowo´sci na odpowiednim paragrafie. Przez ekran przewijały si˛e sceny
entuzjazmu, w który wpadli zwolennicy Zapilote. Istna orgia rado´sci z powodu
utrzymania si˛e przy korycie i wszelakiego samozadowolenia. Głos wyciszyli´smy,
bo samo ogl ˛adanie takiej pornografii było niemal ponad ludzk ˛a wytrzymało´s´c.
— Mo˙zesz wej´s´c, kiedy tylko zechcesz — poinformowała mnie Angelina.
— I dobrze, bo do´s´c mam tej szmiry. Czekam tylko, a˙z Wielki ´Scierwojad
osobi´scie pojawi si˛e na wizji. O wła´snie, czy kto´s mo˙ze zrobi´c gło´sniej?
Spiker zwijał si˛e, jakby dostał orgazmu na sam widok prezydenta, pot lał si˛e
z niego strumieniami.
— Tak, prosz˛e pa´nstwa, to naprawd˛e si˛e dzieje. . . Uniesienie si˛ega kulmina-
cji. . . Oto ten ´swi˛ety m ˛a˙z, który ju˙z tyle razy po´swi˛ecał si˛e dla racji stanu, raz
140
jeszcze staje na czele naszej nawy. . . Idzie. . . Tłum szaleje, kobiety mdlej ˛a, m˛e˙z-
czy´zni płacz ˛a. Podnosi dło´n i zaraz zapada cisza. Słycha´c tylko zdyszane odde-
chy jego popleczników i odgłosy upadku ciał, bo kobiety wci ˛a˙z mdlej ˛a. . . Panie
i panowie, mieszka´ncy Paraiso-Aqui, z prawdziw ˛a i nieustaj ˛ac ˛a przyjemno´sci ˛a
zapowiadam przemówienie generała- prezydenta, Julio Zapilote!
Na ekranie pojawiła si˛e bardziej ni˙z zwykle obrzydliwa, powi˛ekszona bowiem
do monstrualnych rozmiarów, g˛eba dyktatora. Mlasn ˛ał i dobył z siebie o´slinione
słowa.
— Tego wła´snie si˛e po was spodziewałem, moi drodzy wyborcy. Wybory si˛e
sko´nczyły, a wy wypełnili´scie swój obywatelski obowi ˛azek i głosowali´scie w je-
dynie słuszny sposób. Słyszeli´scie, jaki koniec spotkał tego kryminalist˛e, Hectora
Harapo. . .
Nacisn ˛ałem wył ˛acznik i w jednej chwili moje oblicze zast ˛apiło mord˛e prezy-
denta.
— Koniec? Ty wypierdku mamuta! Walka dopiero si˛e zacz˛eła! Czy sadzisz, ˙ze
mo˙zesz oszukiwa´c wyborców mi˛edl ˛ac ich głosy w tej twojej maszynce do głoso-
wania i wyci ˛agaj ˛ac stamt ˛ad jedynie spreparowane łgarstwa? Mylisz si˛e. Nadszedł
czas rozlicze´n. Sam si˛e zdradziłe´s! Sam si˛e pogr ˛a˙zyłe´s, a to za spraw ˛a zachłanno-
´sci. ´Swiat pozna teraz twoje oszustwa. Zapraszani do małego miasta, do Tortosy.
Oto, jak widzicie na zegarze ratusza, wła´snie zamkni˛eto lokal wyborczy. . .
Mój głos został łagodnie wyciszony, a rol˛e komentatora przej ˛ał James.
— Lokal został zamkni˛ety, a mieszka´ncy Tortosy zbieraj ˛a si˛e, by pozna´c wy-
niki. Z jakiego´s powodu burmistrz i szef miejscowej policji usiłowali kilka minut
temu wymkn ˛a´c si˛e niepostrze˙zenie z miasta. Mo˙ze zreszt ˛a s ˛a zwolennikami Zapi-
lote. Szef policji jest jeszcze nieprzytomny, ale burmistrz a˙z pali si˛e do rozmowy
z nami.
Burmistrz wygl ˛adał jak kupka nieszcz˛e´scia, ale obecno´s´c Rodrigueza nie da-
wała mu ˙zadnych szans.
— Prosz˛e powiedzie´c nam, panie burmistrzu, czy wybory przebiegały zgodnie
z prawem i czy wszystkie głosy zostały zapisane w maszynie?
— Oczywi´scie, wszystko było wedle prawa. — Spojrzał niespokojnie na plac,
który z wolna zapełniał si˛e lud´zmi.
— Czy jako burmistrz miasta Tortosa zechce pan nam powiedzie´c, czy gro-
madz ˛acy si˛e tu obywatele s ˛a mieszka´ncami tego miasta?
— Tak, zapewne wi˛ekszo´s´c z nich. . . Nie jestem pewien. . .
— Nie jest pan pewien? A jak długo jest pan tu burmistrzem?
— Dwadzie´scia dwa lata.
— No to chyba powinien ich pan poznawa´c.
— Nie znam wszystkich. . .
— Nie zna pan? Czy mo˙ze mi pan wskaza´c kogokolwiek obcego?
— Nikogo takiego nie widz˛e.
141
— Ale my musimy by´c pewni. O, widz˛e, ˙ze szef policji ju˙z do nas doł ˛aczył.
Na pewno nam pomo˙ze. Prosz˛e nam powiedzie´c, panie komendancie, jak długo
mieszka pan w Tortosie?
— No. . . od urodzenia. . . — odparł gliniarz mocno niech˛etnie.
— To dobrze. Czy widzi pan w tym zgromadzeniu kogo´s obcego?
Jeszcze bardziej niech˛etnie rozejrzał si˛e wokół i powiedział, ˙ze nie widzi.
— To bardzo dobrze — stwierdził James. — Wła´snie ogłaszane s ˛a wyniki.
Zaraz wł ˛aczymy gło´sniki, by wszyscy mogli usłysze´c komunikat.
Burmistrz i komendant dziwnie si˛e skurczyli. Gdy zapowiedziano informacje
o wynikach wyborów w Tortosie, drgn˛eli, jakby chcieli prysn ˛a´c, ale Rodriguez
przypomniał im o swoim istnieniu i zamarli w bezruchu. Za ich plecami wyborcy
dawali upust swojemu oburzeniu.
— Słyszycie to? — spytał James. — Czy˙zby co´s było nie tak? Tylko dwa
głosy na Hectora Harapo, a wszystkie pozostałe na Zapilote. Lepiej b˛edzie, jak
to sprawdzimy. — Dobrzy ludzie z Tortosy — jego wzmocniony przez megafo-
ny głos przetoczył si˛e nad tłumem. — Mówi do was przedstawiciel Sir Hectora
Harapo, który skłonny jest s ˛adzi´c, ˙ze ta ´swinia u władzy zignorowała wasze głosy
i ˙ze całe to elektroniczne cudo do głosowania było spreparowane na jego korzy´s´c.
Przekonajmy si˛e, jak było naprawd˛e. Prosz˛e, by ka˙zdy, kto głosował na Sir Hec-
tora Harapo, zechciał podnie´s´c r˛ek˛e. Dzi˛ekuj˛e.
Nad rynkiem zapadła cisza, a potem powoli, najpierw z wahaniem, potem
z dum ˛a, uniosły si˛e r˛ece. Las rak.
— Dobrze. Dzi˛ekuj˛e. Prosz˛e opu´sci´c r˛ece. A teraz poprosz˛e o podniesienie
r ˛ak zwolenników Zapilote.
Wszystkie dłonie znikn˛eły. Oprócz dwóch, które nale˙zały do burmistrza i szefa
policji.
— Oto jak wygl ˛ada prawda na temat głosowania w Tortosie — stwierdził
triumfuj ˛acym tonem James. — Wszyscy, oprócz tych dwóch wyrzutków, zostali
oszukani w trakcie tych wyborów. Mamy dowód, ˙ze głosy Tortosy zostały sfał-
szowane. Tutaj wygrał kto inny.
Dałem znak i przeł ˛aczyłem transmisj˛e na salon. Ci˛e˙zkim gestem wskazałem
na le˙z ˛ace obok tomiszcze.
— Popełniono przest˛epstwo. Przest˛epstwo przewidziane w artykule dziewi˛e´c-
set trzecim ´swi˛etej konstytucji naszej planety. Znaczenie spisanej na tej stronie
klauzuli numer siedemdziesi ˛at dziewi˛e´c jest jasne, bole´snie jasne i oczywiste. Po-
zwólcie, ˙ze przeczytam wam ten przepis.
Uniosłem do oczu kopi˛e wspomnianego przepisu i mo˙zliwie jak najbardziej
stentorowym głosem zacz ˛ałem:
— W zwi ˛azku ze specyfik ˛a elektronicznego głosowania oraz potrzeb ˛a za-
gwarantowania jak najdokładniejszego zliczania głosów niewidocznych od chwili
umieszczenia ich w pami˛eci maszyny wyborczej, postanawia si˛e, co nast˛epuje:
142
Zgodnie z paragrafem dziewi˛etnastym, artykuł czterdziesty ustawy o wyborach,
zagwarantowana musi by´c jak najdokładniejsza kontrola, a jako dodatkow ˛a gwa-
rancj˛e prawidłowo´sci głosowania ustala si˛e, i˙z je´sli ponad wszelk ˛a w ˛atpliwo´s´c
ustalone zostanie, i˙z podczas głosowania na prezydenta, zawiodła chocia˙z jedna
maszyna do głosowania lub ˙ze zmienione zostały za jej spraw ˛a wyniki wyborów,
wszystkie oddane podczas tych˙ze wyborów głosy uznaje si˛e za niewa˙zne i nie-
byłe. Tym samym dane wybory uznaje si˛e za niewa˙zne i niebyłe. Konieczne jest
wówczas rozpisanie w ci ˛agu dwóch tygodni od daty ujawnienia nieprawidłowo´sci
nowych niejawnych wyborów z u˙zyciem tradycyjnej metody oddawania i zlicza-
nia papierowych głosów wrzucanych do urn. Zwyci˛ezca tych drugich wyborów
zostanie wówczas uznany za prezydenta i jego powinno´sci ˛a b˛edzie przeprowa-
dzi´c szczegółowe ´sledztwo i ustali´c przyczyny nieprawidłowego funkcjonowania
maszyn wyborczych jak i usun ˛a´c te nieprawidłowo´sci przed wykorzystaniem ich
w jakichkolwiek nast˛epnych wyborach.
Odło˙zyłem powoli wydruk na ksi˛eg˛e i odwróciłem si˛e do kamery.
— Niniejszym uznaj˛e dzisiejsze wybory za niewa˙zne i niebyłe. W ci ˛agu
dwóch tygodni od teraz b˛ed ˛a miały miejsce nowe wybory. A wówczas, niech wy-
grywa lepszy.
Rozdział 30
— Ci˛ecie — poleciła Angelina i obecni dali upust rado´sci. — Dopi ˛ałe´s swe-
go. — Ucałowała mnie. — Jak i zaopiekowałe´s si˛e wyborcami z Tortosy.
— Dla swego jak i dla ich dobra. Wła´snie rozkładaj ˛a ´spiwory w namiotach
obok zamku. Mo˙ze nie b˛edzie im tu najwygodniej przez najbli˙zsze dwa tygodnie,
ale z pewno´sci ˛a b˛ed ˛a za to bezpieczni. Na dodatek zapłaci im si˛e za te przymuso-
we wakacje. Zdaje si˛e, ˙ze pomysł przypadł im do gustu.
— Zapilote nas zignoruje. — De Torres znów popadał w melancholi˛e. — Nie
zwróci uwagi na twoje ˙z ˛adanie powtórzenia wyborów. Po jego stronie jest siła.
— Nie odwa˙zy si˛e — wyja´sniłem. — Pełny zapis tej audycji jest wła´snie trans-
mitowany na planety, z których pochodzi wi˛ekszo´s´c przyje˙zd˙zaj ˛acych tu turystów.
Mo˙zesz by´c pewien, ˙ze s ˛a one nawał bardziej ni˙z zainteresowane wynikami na-
szych wyborów. A bez turystów i ich kredytów gospodarka Paraiso-Aqui runie
w ci ˛agu tygodnia.
— Zatem wygrali´smy! — Markiz był dzi´s skłonny do raptownej zmiany na-
stroju.
— Jeszcze nie. Musimy wygra´c batali˛e o urny wyborcze, ale tym razem b˛e-
dziemy gotowi. Na ka˙zdy jego pomysł, ja mam ju˙z gotowe trzy. Walka b˛edzie
obejmowała ka˙zdy etap wyborów, ale teraz mamy równe szans˛e.
*
*
*
To były bardzo pracowite dwa tygodnie. Urz˛edowo zatwierdzone urny zostały
wykonane i zapiecz˛etowane przy zachowaniu wszystkich ´srodków ostro˙zno´sci, co
nie miało wpływu na fakt, ˙ze bez wi˛ekszego trudu r ˛abn˛eli´smy z ich magazynów
próbki produktu i wykonali´smy własne skrzynki. Podobnie rzecz si˛e miała z kar-
tami do głosowania, których wydrukowali´smy dokładnie tyle samo, ile mennica
pa´nstwowa. Nie miałem poj˛ecia, do jakich granic posunie si˛e Zapilote, wobec
czego wolałem zabezpieczy´c si˛e ze wszystkich stron.
Jorge porzucił turystyk˛e i zaj ˛ał si˛e rekrutacj ˛a ochotników do tajnych komi-
tetów wyborczych we wszystkich obwodach. Wyposa˙zał ich od razu w ´srodki
144
ł ˛aczno´sci. Drukarnie na całej planecie wypuszczały stosy moich broszur, dopilno-
wali´smy te˙z, aby w radiu ukazywały si˛e co wieczór nasze serwisy informacyjne.
Pierwszy był zawsze kłamliwy dziennik rz ˛adowy, zaraz potem szedł nasz, odkr˛e-
caj ˛acy łgarstwa i przedstawiaj ˛acy zwykłe aktualno´sci bez politycznego komenta-
rza, co i tak wystarczało, tutaj bowiem sama rzetelna informacja była czym´s no-
wym. Technicy Zapilote robili, co mogli, by zakłóci´c nasze transmisje, ale wzi˛eli-
´smy t˛e mo˙zliwo´s´c pod uwag˛e i konstrukcja przeka´zników udaremniała ich wysił-
ki. Gdyby wybory miały by´c naprawd˛e uczciwe, to Zapilote nie miałby ˙zadnych
szans.
*
*
*
Pewnym dowodem był fakt, ˙ze na trzy dni przed wyborami do granic strefy
ochronnej podjechała rz ˛adowa limuzyna z jednym pasa˙zerem, kierowc ˛a i gory-
lem. Zatrzymała si˛e na wezwanie stra˙zy, która natychmiast poinformowała mnie
o zdarzeniu.
— Przepraszam, Sir Hector, ale chc ˛a rozmawia´c osobi´scie z panem.
— Jak detektory?
— Tylko krótka bro´n. ˙Zadnych bomb, ˙zadnego promieniowania.
— Kto jest pasa˙zerem?
— Trudno powiedzie´c, sir. Ciemne szyby.
— Wpu´s´ccie ich. Nie s ˛adz˛e, ˙zeby miały z tego wynikn ˛a´c jakie´s kłopoty.
Nie wynikły. Wóz został zatrzymany w´sród drzew, z dala od zamku i pod
czujnymi oczami Rodrigueza i Bolivara. Kierowca i goryl zostali grzecznie wy-
prowadzeni i rozbrojeni. Dopiero wtedy do nich podszedłem. Niewielkie, osobiste
pole ochronne dodawało mi animuszu.
— Mo˙zna wysi ˛a´s´c — powiedziałem.
Drzwi uchyliły si˛e powoli i z wn˛etrza wyjrzała głowa Zapilote. Po kilku chwi-
lach cały prezydent wygramol ˛a si˛e na słoneczko.
— Czemu mam zawdzi˛ecza´c t˛e niespodziewan ˛a przyjemno´s´c? — zapytałem.
— Nie gadaj głupstw, Harapo. Przyjechałem w interesach — odwrócił si˛e
i si˛egn ˛ał po co´s do wn˛etrza samochodu.
Gdy si˛e odwrócił, spojrzał wprost w wylot lufy mojego pistoletu.
— Odłó˙z to, cymbale! — warkn ˛ał nerwowo. — Nie b˛ed˛e przecie˙z próbował
zabi´c ci˛e osobi´scie. — Wcisn ˛ał jaki´s guzik na trzymanym w r˛eku pudełku. — To
generator białego szumu. Zagłusza wszelkie urz ˛adzenia podsłuchowe i podgl ˛ady.
Nie zale˙zy mi na jakichkolwiek ´sladach mojej wizyty.
— To mi odpowiada. — Schowałem bro´n do kabury. — Czego chcesz?
— Dogada´c si˛e. Jeste´s pierwszym człowiekiem, który od stu siedemdziesi˛eciu
lat sprawił mi powa˙zne kłopoty. Doceniam to. Rz ˛adzenie zaczynało ju˙z stawa´c si˛e
nudne.
145
— W ˛atpi˛e, by podzielali ten pogl ˛ad wszyscy ci, których kazałe´s zatłuc na
´smier´c.
— Tylko bez tego liberalnego pierdolenia. Nie jeste´smy na masowce. Jest nas
tylko dwóch i nie ma sensu mydli´c sobie oczu. Ten tłum obchodzi ci˛e przecie˙z
tyle samo, co mnie. . .
— A to sk ˛ad przyszło ci do głowy? — Rozmowa stawała si˛e interesuj ˛aca.
— Bo jeste´s politykiem, a jedno, na czym naprawd˛e zale˙zy politykowi, to
zosta´c wybranym, najpierw raz, potem znów i dalej w niesko´nczono´s´c. Postawiłe´s
mi si˛e, jeste´s kim´s i masz pewno´s´c, ˙ze nikt o tobie nie zapomni. Pi˛eknie. Czas
jednak sko´nczy´c zabaw˛e i wzi ˛a´c si˛e za interesy. Prawda jest taka, ˙ze nie b˛ed˛e ˙zył
wiecznie. . .
— Cholera! A to radosna niespodzianka! Zignorował moj ˛a rado´s´c.
— Leki nie działaj ˛a ju˙z na mnie tak, jak kiedy´s, i wkrótce b˛ed˛e musiał odej´s´c.
Nale˙zy pomy´sle´c o nast˛epcy, a ty idealnie si˛e do tego nadajesz. Co ty na to?
Rozkaszlał si˛e niespodziewanie i si˛egn ˛ał do kieszeni po tabletki. To była wspa-
niała propozycja, według niego, oczywi´scie. Facet stworzył tu sprawny aparat po-
licyjnego ucisku, daj ˛acy mu całkowit ˛a władz˛e nad planet ˛a, a teraz oferował mi to
wszystko w spadku i to w nieokre´slonej bli˙zej, ale na pewno niedalekiej przyszło-
´sci. Zakładaj ˛ac naturalnie, ˙ze do˙zyłbym owej przyszło´sci.
— A czego chcesz w zamian?
— Nie strugaj idioty. Przegrasz wybory i pozostaniesz liderem politycznej
opozycji. Wszyscy b˛ed ˛a przekonani, ˙ze jeste´s najfajniejszym zjawiskiem, jakie
zaistniało na ´swiecie od chwili, gdy wymy´slono pierdolenie. Wra˙zliwe, liberal-
ne duszyczki zaczn ˛a garn ˛a´c si˛e do ciebie drzwiami i oknami. Zorganizujesz ich
w parti˛e i zadbasz, aby nie sprawiali kłopotu. Je´sli trafi si˛e jaki´s wywrotowiec, to
dasz nam zna´c i zajmiemy si˛e go´sciem od r˛eki. Taki układ mo˙ze przetrwa´c i tysi ˛ac
kt, a na pewno dłu˙zej, ni˙z ty czy ja. To co, zgoda?
— Nie. Widz˛e zreszt ˛a, ˙ze ewentualne wyja´snienie ci, dlaczego, to byłby ci˛e˙zki
kawałek chleba. Wiesz, ja skłonny jestem wierzy´c w sens demokracji. . .
— Cha, cha!
— Równo´s´c wobec prawa. . .
— I co jeszcze?
— Wolno´s´c prasy i przekona´n, konieczno´s´c dowiedzenia winy, kontrol˛e nad
systemem podatkowym. . .
— Pokr˛eciło ci˛e? O czym ty, u diabła, mówisz?
— Uprzedzałem ci˛e, ˙ze najpewniej nie zrozumiesz. Mówi ˛ac twoim j˛ezykiem,
nie interesuj ˛a mnie obietnice na przyszło´s´c. Chc˛e władzy. Od razu, i całej. I zała-
twi˛e ka˙zdego, kto stanie mi na drodze. Jasne?
Zapilote westchn ˛ał i poci ˛agn ˛ał nosem.
— Jestem ju˙z stary i łatwo si˛e wzruszam. Sam byłem taki w twoim wieku.
Słuchaj, Harapo. Potrzebuj˛e ci˛e po mojej stronie. Przył ˛acz si˛e, a nie po˙załujesz!
146
— Najpierw ci˛e zabij˛e!
— Sam bym tak powiedział! — Zapilote wsiadł powoli do samochodu. Nim
zamkn ˛ał drzwi, spojrzał na mnie raz jeszcze. — Ze zrozumiałych powodów nie
mog˛e ˙zyczy´c ci szcz˛e´scia, ale to spotkanie przyniosło mi ulg˛e. Wiem, ˙ze kto´s
podobny do mnie b˛edzie kontynuował moje dzieło.
Zamkn ˛ał drzwi, a ja dałem znak Bolivarowi, by przyprowadził jego obstaw˛e.
Wsiedli i odjechali.
— O co mu chodziło? — spytał Bolivar.
— Chciał podarowa´c mi ten ´swiat. Na razie partnerstwo, potem przej˛ecie
spadku.
— I co? Zgodziłe´s si˛e?
— Mój drogi, jestem przest˛epc ˛a, ale nie zbrodniarzem. Wszystko ma swoje
granice. Tacy jak on musz ˛a znikn ˛a´c z tego wszech´swiata. Mog˛e kogo´s pozbawi´c
maj ˛atku, ale nigdy ˙zycia czy wolno´sci. Tak prawd˛e mówi ˛ac, to nigdy nie okradłem
nikogo konkretnego. Zawsze były to albo korporacje, albo jakie´s inne molochy
opite cudz ˛a krwi ˛a i gromadz ˛ace niepotrzebne. . .
— Znam to na pami˛e´c! — j˛ekn ˛ał.
— I bardzo dobrze. Wracamy do zamku. Musz˛e umy´c łapy i wypi´c co´s moc-
niejszego, bo czuj˛e si˛e, jakby mnie robactwo oblazło.
Rozdział 31
W dniu wyborów wstałem ledwie zacz˛eło ´swita´c. Stoj ˛ac w otwartym oknie
miałem okazj˛e podziwia´c wschód tutejszego sło´nca.
— ´Cwir, ´cwir — odezwała si˛e Angelina, otwieraj ˛ac jedno oko, by z dyzgustem
spojrze´c na budzik. — Witamy rannego ptaszka.
— Nie czas si˛e wylegiwa´c! Dzi´s piszemy histori˛e, a konkretnie to ja j ˛atworz˛e!
— Wiesz, gdzie ja mam histori˛e o tej porze? — Naci ˛agn˛eła koce na głow˛e. —
Spadaj.
Pod´spiewuj ˛ac sobie rado´snie zbiegłem po schodach. Markiz spo˙zywał akurat
´sniadanie na patio, zatem z ochot ˛a do niego doł ˛aczyłem.
— Mamy dzi´s historyczny dzie´n — stwierdził.
— Wła´snie powiedziałem co´s podobnego. — Wychylili´smy kaw ˛a toast za
zwyci˛estwo. Nie trwało długo, a James i Bolivar doł ˛aczyli do nas. Jeszcze przed
otwarciem lokali wyborczych byli´smy w kontakcie z naszymi grupami terenowy-
mi.
Nie min˛eły trzy minuty, a ju˙z otrzymali´smy z tuzin wezwa´n o pomoc. Gdzie´s
pobito naszych obserwatorów, dwóch innych zastrzelono, odkryto cztery fałszy-
we listy wyborcze. Robili´smy co w naszej mocy, ale sił mieli´smy niewiele, teren
za´s spory. Ju˙z wcze´sniej zdecydowali´smy si˛e spisa´c na straty wie´s, koncentruj ˛ac
si˛e na du˙zych miastach, gdzie nasz ˛a najpot˛e˙zniejsz ˛a broni ˛a byli przybysze spo-
za planety. Kilka najwi˛ekszych agencji informacyjnych przysłało przedstawicieli,
ostatecznie poprzednie, sfałszowane wybory przyczyniły temu ´swiatu sławy. Brak
czasu uniemo˙zliwił im przybycie w wi˛ekszej liczbie. Wi˛ekszo´s´c akredytowanych
dziennikarzy stanowili zatem wolni strzelcy, ł ˛acznie czterdziestu trzech.
— Działa — oznajmił Bolivar, ko´ncz ˛ac rozmow˛e radiow ˛a. — To był dziesi ˛aty
okr˛eg w Primoroso. Złapali´smy ich, jak napychali urn˛e fałszywymi głosami. Jeden
z dziennikarzy ma to wszystko na ta´smie, b˛edzie odwołanie. Mamy szcz˛e´scie, ˙ze
jest takie zainteresowanie.
— Szcz˛e´scie, mój synu, nie jest nigdy spraw ˛a przypadku — poinformowałem
go, skromnie spuszczaj ˛ac oczy. — Jest ich tu czterdziestu trzech, bo tylko do tylu
zdołałem dotrze´c w dwa tygodnie. Zapłacili´smy za ich przylot i pobyt, s ˛a tu na
wakacjach, co zrobi ˛a przy okazji, to ju˙z ich dodatkowy dochód.
148
— Powinienem sam na to wpa´s´c — mrukn ˛ał. — Je´sli mo˙zna co´s załatwi´c na
lewo, to musisz zna´c ten sposób.
Klepn ˛ałem go w rami˛e i odwróciłem si˛e, wzruszony. Takie pochwały cenniej-
sze s ˛a od pereł.
*
*
*
W południe zrobiło si˛e naprawd˛e gor ˛aco. Bronili´smy si˛e, ledwo trzymaj ˛ac
gard˛e. W niektórych miastach przegrali´smy, gdy˙z zwolennicy Zapilote po prostu
zamkn˛eli lokale wyborcze i pod gro´zb ˛a u˙zycia broni palnej, podmienili urny na
własne. Musieli´smy na to pozwoli´c, gdy˙z inaczej groziło nam zbytnie rozprosze-
nie sił i utrata wielkich aglomeracji, gdzie jednak wygrywali´smy. Istniała szansa,
by wybory miały jednak co´s wspólnego z uczciwo´sci ˛a, a ich wynik z wol ˛a głosu-
j ˛acych.
W miar˛e napływania raportów markiz robił si˛e coraz bardziej przygn˛ebiony.
Wyłamywał palce, kl ˛ał pod nosem albo i na głos, a w ko´ncu nie wytrzymał.
— Tak dłu˙zej nie mo˙zna! Nie wykazujemy ˙zadnej inicjatywy! Nasi ludzie
siedz ˛a i gapi ˛a si˛e niewinnie, a potem jest ju˙z za pó´zno. Działa´c zaczynamy dopie-
ro po wykazaniu, ˙ze popełniono przest˛epstwo, a ten sposób nigdy nie wygramy!
Musieliby´smy złapa´c ka˙zd ˛auciekaj ˛ac ˛az lew ˛aurn ˛aekip˛e, czy przeszkodzi´c ka˙zdej
bojówce napadaj ˛acej na lokal, a cz˛esto nie wiemy nawet, ˙ze to si˛e dzieje. Trzeba
uderza´c, i to mocno! Dlaczego nasi nie strzelaj ˛ac do tych łotrów?
— Mój drogi, gdyby´smy u˙zywali ich metod, to z demokratycznych wyborów
zrobiłaby si˛e rychło zwykła wojna domowa.
— Ta cała demokracja coraz mniej mi si˛e podoba. Masa roboty i ˙zadnych
wyników. Pro´sciej ju˙z jest rozkazywa´c chłopom, od razu wiedz ˛a, co maj ˛a zrobi´c.
Wiemy, ˙ze b˛edziesz lepszym prezydentem, ni˙z ten kawałek gówna, Zapilote. No
to czemu nie zrobisz si˛e po prostu prezydentem, i po krzyku?
Westchn ˛ałem gł˛eboko. Gonzales de Torres, markiz de la Rosa, miał pogl ˛a-
dy osobliwie zbie˙zne z moimi, ale on nie był zdolny zrozumie´c zasad działania
demokracji. Pozostało mi liczy´c na jego dobre wychowanie i osobisty kodeks mo-
ralny.
— Pó´zniej ci to wszystko wyja´sni˛e. Póki co musimy zabra´c si˛e do podł ˛aczenia
automatycznego poprawiacza głosów.
— Czego?
— Maszyny, która w wybranych okr˛egach poda takie wyniki, jakich sobie
za˙zyczymy.
— Mo˙zecie to zrobi´c? To po co ta cała zabawa, po co ci zabici i ranni, po
choler˛e tak si˛e napracowali´smy?
— Bo musimy stworzy´c przynajmniej pozory uczciwych wyborów. Jak za-
czniemy od jawnego oszustwa, to sko´nczymy jak Zapilote, a tak ˛a ograniczon ˛a
149
machlojk˛e damy rad˛e ukry´c przed wyborcami. Mieszka´ncy tego ´swiata uciesz ˛a
si˛e, ˙ze demokracja działa, a jak raz to chwyc ˛a, to ju˙z zostanie. Gonitwy za ło-
buzami umo˙zliwiły nam wy´sledzenie wi˛ekszo´sci fałszywych urn, ale sami nie
mieszamy si˛e ani do urn, ani do samych kart głosowania.
— No to przegramy.
— Nie. Wr˛ecz przeciwnie. Nie b˛edziemy fałszowali urn, a jedynie informacje
na temat ich zawarto´sci.
— Zgubiłem si˛e — przyznał de Torres, nalewaj ˛ac sobie rumu. — Pono´c ten
specyfik pomaga w my´sleniu.
— Te˙z poprosz˛e. Tak naprawd˛e, jest to ´smiesznie proste. Urz ˛adzenia ju˙z s ˛a
lub niedługo b˛ed ˛a podł ˛aczone do linii prowadz ˛acych z lokali do siedzib komisji
okr˛egowych.
Pokazałem mu niewielkie pudełko, z którego zwieszały si˛e ró˙znokolorowe ka-
belki. Markiz przyjrzał mu si˛e sceptycznie, ale powstrzymał si˛e od komentarzy.
— To cude´nko zaawansowanej technologii pozwala monitorowa´c rozmowy
konkretnych abonentów. Gdy głosy zostan ˛a zliczone, komisja przeka˙ze wideofo-
nicznie wyniki. Przechwycimy rozmow˛e i wprowadzimy dane do twojego wiel-
kiego komputera. Ten stworzy obraz i głos spikera, zamieni go w bity i prze´sle,
gdzie trzeba. My za´s zadbamy, by powiedział, co trzeba. To potrwa ledwie chwil-
k˛e.
— Ile dokładnie. Je´sli kto´s si˛e w tym połapie. . .
— Niecałe cztery milisekundy, czyli cztery tysi˛eczne sekundy. Masz dobry
komputer.
— Zrobimy tak ze wszystkimi głosami?
— Nie, to byłoby niemoralne. To, co robimy, jest nielegalne, ale moralnie
w porz ˛adku. Pewnego dnia wyja´sni˛e ci bli˙zej, na czym opieram mój system war-
to´sci. Nalej jeszcze troch˛e rumu, dzi˛ekuj˛e. Wracamy do pracy.
*
*
*
Wyniki miały zosta´c ogłoszone w budynku opery w Primoroso, wielkiej sali,
zaprojektowanej kiedy´s wła´snie w tym celu. Co cztery lata wypełniała si˛e co wy-
˙zej notowanymi poplecznikami Zapilote. W tym roku było inaczej — na podwy˙z-
szeniu miast jednego, stan˛eło dwóch kandydatów, publiczno´s´c za´s wcale nie by-
ła pewna ko´nca przedstawienia. Zapracowani, odkładali´smy wyjazd do ostatniej
chwili, a˙z w ko´ncu Angelina z markizem zmusili nas do zaj˛ecia miejsc w czeka-
j ˛acym helikopterze.
— Nie przesadziłe´s troch˛e z tymi ozdóbkami? — spytała Angelina wskazuj ˛ac
na mój złotem i medalami kapi ˛acy mundur.
— Sk ˛ad˙ze znowu. Ludzie chc ˛a widowiska i b˛ed ˛a je mieli. Prezydent powinien
wygl ˛ada´c jak prezydent. Ruszamy!
150
*
*
*
Do miasta polecieli´smy w towarzystwie licznej i ci˛e˙zkozbrojnej eskorty. Po-
dobnie wyposa˙zona grupa czekała na nas na lotnisku. Zapilote mógłby jeszcze
zasłabn ˛a´c z rado´sci na wie´s´c o udanym zamachu, a nie chciałem do tego stop-
nia nara˙za´c jego zdrowia. Wn˛etrze opery miało by´c bezpieczne, gdy˙z wniesienie
broni do gmachu było zabronione i niemo˙zliwe. Zapilote miał własne powody, by
o to zadba´c.
Na podwy˙zszeniu zjawił si˛e przed nami. Na moje radosne powitanie zareago-
wał przekle´nstwem i spluni˛eciem.
— Nie jest w najlepszym humorze — mrukn ˛ał de Torres. — Mam nadziej˛e,
˙ze ma po temu powody.
Impreza rozwijała si˛e, szampan płyn ˛a) strumieniami, oczy obecnych nie odry-
wały si˛e od wielkiego ekranu, z którego miały pa´s´c wyniki. Chwilowo było zero
do zera, jak przed ka˙zdym normalnym meczem.
Nagle rozległ si˛e dzwon i sala umilkła. Przewodnicz ˛acy najwy˙zszej komisji
zliczaj ˛acej podszedł do mikrofonu.
— Lokale wyborcze zostały ju˙z zamkni˛ete i trwa zliczanie głosów — oznaj-
mił. — Czekamy na pierwsze wyniki. Wzywam Cucarache. Jeste´scie gotowi, Cu-
caracha?
Ekran o˙zył, ukazuj ˛ac powi˛ekszone popiersie urz˛ednika.
— Oto wyniki z Cucarachy. Na Zapilote szesna´scie głosów, na Sir Harapo
dziewi˛e´cset osiemdziesi ˛at pi˛e´c. Niech ˙zyje Harapo!
Ledwie to krzykn ˛ał, rozejrzał si˛e boja´zliwie i znikn ˛ał. Markiz pochylił si˛e do
mnie.
— Nigdy bym si˛e nie domy´slił, ˙ze to komputer, a nie przewodnicz ˛acy — po-
wiedział, osłaniaj ˛ac usta dłoni ˛a.
— Lepiej, to był prawdziwy człowiek. I uczciwie obliczone głosy uczciwych
wyborów. Miejmy nadziej˛e, ˙ze dalej b˛edzie podobnie.
Ale nie było, rzecz jasna. Bojówki Zapilote znały swój fach, zatem głosy ukła-
dały si˛e cz˛esto w podobnej proporcji, jak za pierwszym razem, tylko na odwrót.
Ogólnie jednak szli´smy łeb w łeb. Liczba zliczonych głosów rosła, napi˛ecie tak˙ze.
Wsz˛edzie tam, gdzie zdołali´smy zapobiec oszustwom, Teriery po˙zarły Myszoło-
wy. Jednak przeciwnik był dobry, za dobry. Chwilami my prowadzili´smy o krótki
pysk, chwilami oni szli przodem o włos.
— To naprawd˛e podniecaj ˛ace. Bardziej ni˙z walka byków — stwierdził de Tor-
res. — Wzmaga jednak pragnienie. Mam w piersiówce dziewi˛e´cdziesi˛ecioletni
ron. Masz wa´s´c ochot˛e spróbowa´c?
Nie dałem si˛e prosi´c i szybko skosztowałem, czy dobry. Markiz te˙z. Zostały
ju˙z tylko cztery okr˛egi wyborcze.
— Czy to nasze? — spytał szeptem de Torres.
151
— Nie wiem — j˛ekn ˛ałem. — Zgubiłem si˛e! Najpierw prowadził Zapilote, po-
tem ja, przed ostatnim raportem przebijał mnie jednak siedemdziesi˛ecioma pi˛e-
cioma głosami.
— Powiniene´s nauczy´c si˛e liczy´c — sykn˛eła Angelina. — Albo od r˛eki od-
strzeli´c tego łajz˛e. . .
— To demokracja, kotku. Jeden człowiek, jeden głos, sama znasz teori˛e, a wy-
niki nieznane s ˛a do ko´nca. . .
— Oto ju˙z sal Panie i panowie, otrzymuj˛e wła´snie ostatni raport, ten jeden,
jedyny, najostatniejszy!
Na ekranie pojawiło si˛e nowe oblicze: ponury, w ˛asaty facet z okr˛egu Mie´n.
— Mam przyjemno´s´c przekaza´c pa´nstwu ostatnie wyniki z uzdrowiska zwa-
nego Solysombra, istnego ogrodu, ozdoby naszego południowego wybrze˙za. . . —
Publiczno´s´c j˛ekn˛eła, a ja zacisn ˛ałem z˛eby. — . . . oto ostanie wyniki. . . chwil˛e,
gdzie´s tu miałem kartk˛e. . .
— Pod mur z nim! — wrzasn ˛ał Zapilote, a markiz po raz pierwszy i ostatni
raczył zgodzi´c si˛e z dyktatorem.
— O, znalazłem. Dla naszego ukochanego prezydenta głosów osiemset dzie-
wi˛etna´scie. . .
— Jeste´smy w tyle o osiemset dziewi˛e´cdziesi ˛at cztery głosy — stwierdziła
Angelina. — Jeszcze zd ˛a˙zymy go otru´c. . .
— . . . a na tego drugiego kandydata, jak mu tam, o, Harapo, zdarzyło si˛e nie-
stety, ˙ze wy˙zebrał nieco głosów. . . — Spojrzał na kartk˛e, wokoło, i co´s musiało
do niego dotrze´c, bo spocił si˛e nagle jak mysz. — . . . osiemset dziewi˛e´cdziesi ˛at
sze´s´c głosów.
Tłum oszalał. Zapilote wygra˙zał mi pi˛e´sci ˛a, a Angelina usiłowała uszkodzi´c
mi b˛ebenek w uchu.
— Wygrałe´s! — wrzeszczała. — Czterema głosami! Obaj wygrali´scie!
— Sprawiedliwo´s´c zwyci˛e˙za!
Wstałem i pomachałem do publiczno´sci, potem ucałowałem Angelin˛e, u´sci-
sn ˛ałem markiza, zagrałem na nosie w´sciekaj ˛acemu si˛e malowniczo Zapilote i pod-
szedłem do mikrofonu. Musiałem odczeka´c jeszcze minut˛e z uniesionymi r˛ekami,
nim towarzystwo nieco si˛e uspokoiło. Kamery patrzyły tylko na mnie, a uszy spo-
rej cz˛e´sci galaktyki oczekiwały niecierpliwie moich słów. W ko´ncu mogłem prze-
mówi´c.
— Dzi˛ekuj˛e, przyjaciele, dzi˛ekuj˛e. Jestem skromnym człowiekiem. . . —
w tym momencie Angelina zacz˛eła klaska´c gło´sno, co dało pocz ˛atek nowej owa-
cji. Przytakiwałem, u´smiechałem si˛e i czekałem cierpliwie, a˙z oddadz ˛a mi głos.
— Jak powiedziałem, jestem człowiekiem skromnym, ale wola ludu zdecydo-
wała o moim przeznaczeniu, które podejm˛e. Obiecuj˛e wam. . .
Nie jestem pewien, czy słyszałem sam wystrzał, ale impet trafiaj ˛acej kuli rzu-
cił mnie do tyłu. Głowa opadła mi na pier´s, z której tryskała czerwona krew. . .
Upadłem i zemdlałem. . .
POSŁOWIE
Mo˙zliwe, ˙ze s ˛a i takie zak ˛atki naszej planety, odległe i zapomniane, w których
nie jestem znany. Przedstawiam si˛e zatem, ja, Ricardo Gonzales de Torres y Alva-
rez, markiz de la Rosa. Historycy spisuj ˛acy dzieje naszej planety poprosili mnie,
bym własnymi słowami opisał tamten pami˛etny, czarny dzie´n. Chocia˙z nie wła-
dam najlepiej piórem, uwa˙załem bowiem zawsze pisarstwo za zaj˛ecie niegodne
dorosłego m˛e˙zczyzny, zgodziłem si˛e jednak. M˛e˙zczy´zni rodu de Torres nigdy nie
uchylali si˛e od ci ˛a˙z ˛acych na nich obowi ˛azków, niezale˙znie od ich natury. Zaczy-
nam zatem od miejsca, kiedy cała ta historia si˛e rozpocz˛eła.
Siedziałem tu˙z za plecami tego wspaniałego człowieka, wzoru cnót, naukow-
ca i kochaj ˛acego ojca. ˙Zadna pochwała jego osoby nie b˛edzie przesadzona. Ale
to tylko dygresja. Siedziałem obok, gdy przemawiał do publiczno´sci, do całego
´swiata, całej galaktyki, i był to moment naszej najwi˛ekszej rado´sci. W wolnych,
uczciwych i demokratycznych wyborach pokonali´smy wła´snie to zero moralne,
Zapilote. Hector został prezydentem, a mnie wybrano na wiceprezydenta. ´Swiat
stawał si˛e lepszy.
Wtedy padł strzał. Wymierzono go spod sufitu, z jednego z małych okien u˙zy-
wanych zapewne przez techników opery. Ujrzałem, jak ukochany przeze mnie
człowiek zadr˙zał, gdy trafiła we´n kula, potem upadł. W jednej chwili byłem przy
nim. ˙Zył jeszcze, ale z wolna zamierało ´swiatło jego oczu. Schyliłem si˛e i uj ˛ałem
jego dło´n. Ledwie poczułem jego słaby odzew, gdy poruszył palcami.
— Przyjacielu. . . — powiedział i zakaszlał, a usta jego zabarwiły si˛e czer-
wieni ˛a krwi. — Mój drogi przyjacielu. . . Odchodz˛e. Twoim b˛edzie. . . podj ˛a´c. . .
nasze dzieło. . . B ˛ad´z silny. Obiecaj mi. . . ˙ze zbudujesz ´swiat, o który obaj wal-
czyli´smy. . .
— Przysi˛egam, przysi˛egam — powiedziałem głosem dr˙z ˛acym z ˙zalu. Zamkn ˛ał
oczy, ale musiał usłysze´c mnie jeszcze, bo witaj ˛aca ju˙z ´smier´c dło´n drgn˛eła jesz-
cze, jakby w podzi˛ece, po czym opadła bezwładnie.
Potem jego kochaj ˛aca ˙zona przybiegła, odepchn˛eła mnie i podniosła go z sił ˛a,
o jak ˛a nigdy bym jej nie podejrzewał.
— To niemo˙zliwe! — krzykn˛eła, a moje serce bolało wraz z ni ˛a. — On nie
mo˙ze umrze´c! Doktora! Pogotowie! Trzeba go ratowa´c!
153
Wynie´sli go, a ja ich nie powstrzymywałem. Lada chwila i tak miała po-
zna´c prawd˛e. Zrozpaczony opadłem na fotel, a wówczas ujrzałem, ˙ze dłonie moje
zabarwione s ˛a czerwieni ˛a krwi tego szlachetnego człowieka. Wyj ˛ałem chustk˛e
i przycisn ˛ałem j ˛a do czerwonych kropel, by wsi ˛akły w materi˛e, potem zło˙zyłem
chustk˛e zachowuj ˛ac j ˛a na wieczn ˛a rzeczy pami ˛atk˛e.
Teraz chustka owa le˙zy przede mn ˛a, pod hermetycznym kloszem wypełnio-
nym gazem oboj˛etnym, który zachowa tkanin˛e w cało´sci przez wieczno´s´c. Pojem-
nik stoi obok skrzynki z klejnotami koronnymi, które odnaleziono w prywatnych
apartamentach Zapilote, gdzie ta kreatura wykorzystywała je do jakich´s własnych,
niegodnych praktyk.
Reszt˛e ju˙z znacie. Tysi ˛ace spo´sród was uczestniczyły w pogrzebie. Nie za-
pomnieli´smy o nim. Jego prosty grób odwiedzany jest codziennie przez rzesze
obywateli.
Podobnie nie jest dla was tajemnic ˛a los jego wrogów, o nich bowiem pisano
potem najcz˛e´sciej. O tym, jak tłum zerwał si˛e z miejsc i zawołał „´Smier´c despo-
cie” i ju˙z zamierzał rzuci´c si˛e na Zapilote, by rozedrze´c go na sztuki. O tym, jak
tyran błagał o lito´s´c, jak zl ˛akł si˛e, gdy przyszło spojrze´c ´smierci w oczy.
Wówczas zdarzyło si˛e, ˙ze wróciła szlachetna ˙zona Harapo i stan˛eła pomi˛edzy
tłumem a pogardy godnym, roztrz˛esionym strz˛epkiem człowieka, którym stał si˛e
Zapilote, i uniosła dło´n, a tłum ucichł, gdy do´n przemówiła.
— Słuchajcie mnie mieszka´ncy Paraiso-Aqui, słuchajcie. Mój drogi m ˛a˙z nie
˙zyje. Ale nie odrzucajcie tego, za co umarł. Nawet teraz nie zapominajcie, ˙ze
istnieje prawo. Ukarzcie Zapilote za jego zbrodnie, ale nie zabijajcie go. Mój m ˛a˙z
pogardzał morderstwem, a zatem nie popełniajcie go w jego imieniu. Dzi˛ekuj˛e
wam.
Nie wstydz˛e si˛e przyzna´c, ˙ze miałem wówczas łzy w oczach. Niczyje oczy nie
pozostały suche w całej sali. Nawet Zapilote łkał poruszony, ˙ze nie zabij ˛a go od
ra˙z ˛a.
Wdowa po Sir Harapo opu´sciła Paraiso-Aqui zaraz nast˛epnego dnia. Zbyt wie-
le przypominało jej tu m˛e˙za. Widziałem, jak wchodziła do statku kosmicznego.
Obróciła si˛e raz, pomachała nam, i znikn˛eła we wn˛etrzu. Za ni ˛a poszli dwaj mło-
dzi ludzie, James i Bolivar. Pozostawili tu wszystko, zabieraj ˛ac tylko kilka sztuk
baga˙zu. ´Sluza zatrzasn˛eła si˛e i wi˛ecej ich ju˙z nie widziałem.
Reszta znajduje si˛e w ka˙zdym podr˛eczniku historii. Chocia˙z nie pragn ˛ałem
wcale obejmowa´c urz˛edu prezydenta, nie mogłem odmówi´c pro´sbie umieraj ˛a-
cego. Po´swi˛eciłem wam całe swoje siły, a wi˛ekszo´s´c z was uznała, ˙ze dobrze
wam słu˙zyłem. To daje satysfakcj˛e. Wyrzutki, które gn˛ebiły ten ´swiat, s ˛a ju˙z da-
leko. Os ˛adzono ich podczas jawnego procesu i uznano za winnych. Nasza pro´sba
do Mi˛edzygwiezdnej Ligi Sprawiedliwo´sci spotkała si˛e z pozytywn ˛a odpowie-
dzi ˛a i, jak wszyscy wiecie, zostali oni przewiezieni na planet˛e wi˛ezienn ˛a zwan ˛a
Calabozo. Pozbyli´smy si˛e wszystkich skorumpowanych s˛edziów i policjantów.
154
Wszystkich Ultimados, którzy przez dwa stulecia byli postrachem tego ´swiata.
Doznali´smy oczyszczenia. Wszyscy skazani ˙zyj ˛a nadal, ale musz ˛a teraz walczy´c
o swe przetrwanie, Na Calabozo nie ma stra˙zników, jedynie kilka robotów, klimat
planety jest surowy, a przyroda dzika. S ˛a panami własnego losu, nie mog ˛a uciec.
Z cał ˛a pewno´sci zasłu˙zyli sobie na takie traktowanie.
Tutaj ko´nczy si˛e moja opowie´s´c. Jako prezydent byłem człowiekiem znacz-
nie lepszym, ni˙z kiedykolwiek dot ˛ad. Ten ´swiat stał si˛e lepszym. Jemu jeste´smy
winni wdzi˛eczno´s´c. Na zawsze pozostanie w naszej pami˛eci. Dzi˛ekuj˛e ci, drogi
przyjacielu, i ˙zegnaj.
JESZCZE JEDNO POSŁOWIE
Jak to mówi ˛a, trudno jest zabi´c Stalowego Szczura, ale i on si˛e czasem m˛e-
czy. Poj˛ecia nie miałem, jakie to pami ˛atki zabrała Angelina z pałacu de Torresa
i skarbca Zapilote, ale nie ulegało w ˛atpliwo´sci, ˙ze jeszcze troch˛e, a torby wyrw ˛a
mi ramiona ze stawów. Wdrapałem si˛e w ko´ncu po trapie w ´slad za ni ˛a i bli´znia-
kami, wtaczaj ˛ac si˛e w zaciszne wn˛etrze wielkiego pasa˙zerskiego liniowca. Pocze-
kałem jeszcze na szcz˛ek drzwi ´sluzy, by upu´sci´c wreszcie baga˙ze i wyprostowa´c
grzbiet.
— James i Bolivar — j˛ekn ˛ałem. — Czy kto´s z was mógłby pomóc staremu
ojcu i zatarga´c te cholerne toboły do kabiny?
Przeci ˛agn ˛ałem si˛e przy wtórze gło´snego chrz˛estu ko´sci. Co za ulga. Nagle
dostrzegłem dwóch pasa˙zerów dziwnie kwapi ˛acych si˛e w moj ˛a stron˛e. Złapałem
torby, omal wyrywaj ˛ac je Bolivarowi.
— Nie, młody panie. Dopóki stary Jim ˙zyje, nie b˛edziesz nosił ci˛e˙zarów na
tym statku. T˛edy, prosz˛e pani, poka˙z˛e wam wasze kabiny.
Potuptałem z rodzin ˛a za plecami. Gdy drzwi kabiny zamkn˛eły si˛e za nami,
cisn ˛ałem przekl˛ete ci˛e˙zary gdzie popadło i j˛ekn ˛ałem.
— Biedaku. — Angelina podprowadziła moj ˛a chrz˛eszcz ˛ac ˛a osob˛e do fote-
la. — Odpocznij, a ja poszukam czego´s na wzmocnienie.
Z ulg ˛a odkleiłem siwe w ˛asy i takie˙z brwi, zrzuciłem siw ˛a peruk˛e, ona za´s
zaj˛eła si˛e waliz ˛a. Wieko odskoczyło, ukazuj ˛ac rz˛edy ciemnych butelek staran-
nie zabezpieczonych przed wszelkim nieszcz˛e´sciem. Podała mi z dum ˛a pierwsz ˛a
z nich.
— Stuletni ron. Mały prezencik z Paraiso-Aqui, który chyba poprawi ci humor.
Nalej˛e ci kapk˛e, trzeba sprawdzi´c, jak zniósł transport.
— ´Swiatło mego ˙zycia! — Naprawd˛e si˛e ucieszyłem. — Jeste´s dla mnie za
dobra. — Nalała. Niebo w g˛ebie.
— Czasami te˙z tak my´sl˛e. Ale cho´c tyle mogłam dla ciebie zrobi´c po pogrze-
bie.
— Ładnie wyszło, prawda? To był dobry strzał, James. Trafi´c tak prosto w ´sro-
dek worka z krwi ˛a. Wolałbym tylko, ˙zeby´s na przyszło´s´c u˙zył słabszego ładunku
miotaj ˛acego. Mimo kamizelki kuloodpornej czuj˛e si˛e, jakby mnie ko´n kopn ˛ał.
156
— Przykro mi, ale to było dwie´scie dziewi˛e´c jardów. Potrzebna mi była pła-
ska trajektoria lotu pocisku, inaczej mógłbym spudłowa´c. Swoj ˛a drog ˛a, to medale
wspaniale wskazuj ˛a cel.
— Sko´nczyło si˛e dobrze, a to najwa˙zniejsze — stwierdziłem, delektuj ˛ac si˛e
złocistym płynem. — Nie miałe´s kłopotów ze znikni˛eciem?
Pyta´n miałem sporo, a dopiero teraz pojawiła si˛e pierwsza od chwili zamachu
okazja, by porozmawia´c spokojnie.
— ˙Zadnych. Bolivar pognał schodami, wi˛ec doł ˛aczyłem do niego zostawiaj ˛ac
bro´n przy okienku, i razem poprowadzili´smy po´scig za zamachowcem. ˙Zeby by-
ło ´smieszniej, w pewnej chwili doł ˛aczył do nas twój dobry znajomy, pułkownik
Oliveira. Udało nam si˛e wmanewrowa´c go w spokojny i cichy zaułek. . .
— Kochany pułkownik! Przekazali´scie mu moje pozdrowienia?
— Owszem. Roboty na wi˛eziennej planecie maj ˛a zdj ˛a´c mu gips dopiero za
miesi ˛ac.
— Coraz lepiej. Ogl ˛adałem wiadomo´sci i przyznaj˛e, ˙ze pogrzeb robił wra˙ze-
nie. Potwornie realistyczny. Prawie przekonali mnie, ˙ze kto´s le˙zy w trumnie.
— Bo i le˙zał — odezwała si˛e nagle powa˙zna Angelina. — Wiadomo´sci były
złe i dobre. Złe, bo jednym z zastrzelonych podczas wyborów był nasz najlepszy
człowiek w Primoroso. Adolfo, szuler, który pomógł odnale´z´c wiele fałszywych
urn. Ultimados go załatwili. Trafił do tego samego szpitala, co ty, zmarł kilka
minut pó´zniej. Nie udało si˛e odnale´z´c jego przyjaciół, a zatem skorzystali´smy ze
sposobno´sci.
— Biedny Adolfo. Nie grał zbyt dobrze w karty. Niech spoczywa w pokoju. —
Wypiłem w milczeniu toast za jego pami˛e´c. — A te dobre wiadomo´sci?
Obaj chłopcy nagle posmutnieli, za to Angelina poweselała.
— Jorge i Flavia wreszcie si˛e pobrali. Od lat byli zar˛eczeni, ale przysi˛egli
sobie, ˙ze pobior ˛a si˛e dopiero w wolnym ´swiecie.
— Jakie to romantyczne. Przykro mi, chłopaki, ale galaktyka pełna jest panie-
nek. A co z prawdziwym Sir Hectorem?
— Wszystko zgodnie z twoimi instrukcjami — wyja´snił Bolivar. — Nafa-
szerowali´smy go kosztownymi antygeriatrykami Zapilote, zgolili´smy mu brod˛e
i zrobili´smy lifting twarzy. Wygl ˛ada teraz o trzydzie´sci lat młodziej i mógłby by´c
własnym synem. Wrócił ju˙z do laboratorium, by „podj ˛a´c prac˛e ojca tam, gdzie on
j ˛a przerwał”. Wci ˛a˙z niezbyt rozumie, co wła´sciwie si˛e stało, ale rodzina dobrze
si˛e o niego troszczy.
— To była naprawd˛e udana operacja. Wszystkie w ˛atki zamkni˛ete, ´zli chłopcy
wyl ˛adowali w pierdlu, dobry markiz na scenie, a pokój i dobrobyt zapanuj ˛a teraz
w Paraiso-Aqui. Miły, niewielki epizod w walce z niesprawiedliwo´sci ˛a i nud ˛a.
— Dobra okazja do toastu — stwierdziła Angelina, otwieraj ˛ac szampana. —
Jeszcze jeden kieliszek i idziemy spa´c.
— Jak to si˛e zmiesza z rumem. . . — powiedziałem, przyjmuj ˛ac szkło.
157
Unie´sli´smy kielichy i wypili´smy do dna.
Miło było pozostawa´c ˙zywym w tak miłym wszech´swiecie, szczególnie z ro-
dzink ˛a, jak moja. W tym momencie szampan uderzył mi do głowy. Najpierw si˛e
tam zakotłowało, potem zaburczało nieco ni˙zej i w ko´ncu eksplodowało. Angelina
miała racj˛e, nale˙zało i´s´c spa´c.
Naturalnie dopiero po osuszeniu butelki.