Harry Harrison
Narodziny Stalowego Szczura
(Przekład: Małgorzata Pawlik-Leniarska)
1
Gdy zbliżyłem się do frontu Pierwszego Banku Rajskiego Zakątka, sensory
wyczuwszy moją obecność, otworzyły na oścież drzwi. Szybko przestąpiłem próg i
zatrzymałem się. Wyjąłem z torby pióro łukowe i odwróciłem w chwili, gdy zamykające
się drzwi dotknęły framugi. Zmierzyłem czas reakcji czujników przy poprzednich
wizytach w tym banku i wiedziałem, że mam 1,67 sekundy na zrobienie tego, co
niezbędne. Wystarczająco dużo. Drzwi nie zdążyły się ponownie otworzyć.
Łuk rozbłysł, zabuczał i solidnie zespolił je z framugą. Teraz mechanizm mógł
już tylko bezsilnie brzęczeć, za moment nastąpiło spięcie; posypało się kilka iskier i
wszystko zamarło.
- Niszczenie własności banku jest przestępstwem. Jesteś aresztowany.
Mówiąc to robot strażnik wyciągnął swą wielką, miękką łapę, aby mnie
zatrzymać do czasu przybycia policji.
- Nie tym razem, ty rozklekotana kupo złomu - warknąłem i dźgnąłem go w pierś
szpikulcem na świniozwierze. Dwie metalowe końcówki zaaplikowały mu trzysta volt i
mnóstwo amperów. W sumie wystarczająco dużo, by w obwodach robota nastąpiło
kilkanaście spięć. Ze wszystkich szczelin buchnął dym i maszyna gruchnęła na podłogę z
radującym serce łoskotem.
Przeszedłem kilka kroków i odepchnąłem starszą panią, która stała przy kasie.
Wyciągnąłem z torby duży pistolet, wycelowałem go w kasjerkę i warknąłem
rozkazująco:
- Pieniądze albo życie, siostrzyczko. Napełnij tę torbę dolcami.
Dobrze wyszło, chociaż mój głos trochę się załamał i ostatnie słowa zabrzmiały
jak pisk. Kasjerka uśmiechnęła się i spróbowała nadrabiać bezczelnością.
- Idź do domu, synku. To nie…
Nacisnąłem spust i bezodrzutowy 0,75 zagrzmiał jej nad uchem. Chmura dymu
oślepiła ją. Nie zraniłem kasjerki, ale efekt był ten sam. Jej oczy uciekły w tył głowy i
powoli osunęła się za kasę.
Nie tak łatwo odstraszyć Jimmiego diGriz! Jednym susem przeskoczyłem
kontuar i machnąłem pistoletem w stronę przerażonych pracowników.
- Cofnąć się, wszyscy! Szybko! Nie chcę, żeby jakiś głupek nacisnął przycisk
cichego alarmu. W pożytku. Hej, góro sadła! - wskazałem lufą tłustego kasjera, który
dotychczas zawsze mnie ignorował. Teraz był szalenie usłużny. - Napełnij tę torbę
dolcami, tylko duże nominały, i to już.
Zrobił to pocąc się i pracując najszybciej, jak mógł. Klienci i pracownicy stali
dookoła w dziwnych pozach, najwidoczniej sparaliżowani strachem. Drzwi do biura
kierownika pozostały zamknięte, co oznaczało, że prawdopodobnie go tam nie było.
Tłuścioch skończył napełniać torbę banknotami i wyciągnął ją w moją stronę. Policja nie
zjawiała się. Miałem wszelkie szanse, żeby się stąd wydostać.
Mruknąłem coś mając nadzieję, że zabrzmi to jak plugawe przekleństwo, i
wskazałem na worek wypełniony rulonami monet.
- Wyrzuć te drobniaki i napełnij także i to - rozkazałem burkliwie.
Skwapliwie spełnił moje polecenie i wkrótce również ta torba była wypchana. I
wciąż ani śladu policji. Czy to możliwe, żeby żaden z tych głupkowatych urzędników nie
włączył cichego alarmu? Możliwe. Trzeba będzie zastosować ostrzejsze środki.
Chwyciłem kolejną torbę monet.
- Napełnij także tę - rozkazałem, popychając ją w jego stronę.
Robiąc to wcisnąłem łokciem guzik alarmu. Są takie dni, kiedy wszystko musisz
robić sam!
To wywarło zamierzony skutek. Policja pojawiła się, zanim została napełniona
trzecia torba. Nadjechali z fasonem. Jeden z ich pojazdów naziemnych zdołał zderzyć się
z drugim. Rozwalili jakiś stragan, nadłamali latarnię i napędzili strachu kilku
przechodniom. W końcu jednak jakoś się pozbierali i rozstawili z bronią gotową do
strzału.
- Nie strzelać – zakwiczałem z przerażeniem. Z prawdziwym przerażeniem, bo
większość policjantów nie wyglądała na inteligentniejszych od swoich gnatów. Nie
słyszeli mnie przez szybę, ale za to widzieli. - To tylko atrapa! - zawołałem - Zobaczcie!
Przyłożyłem sobie lufę do głowy i nacisnąłem spust. Z generatora dymu wydobył
się całkiem przyzwoity obłoczek, a od efektu dźwiękowego aż zadzwoniło mi w uszach.
Zsunąłem się za kontuar, znikając sprzed ich przerażonych oczu. Teraz przynajmniej
nie będzie strzelaniny. Czekałem cierpliwie, a oni krzyczeli, przeklinali i w końcu
wyważyli drzwi.
Wszystko to może wydać wam się dziwne, ale nie ma w tym nic dziwnego. Co
innego obrobić bank, a co innego zrobić to w taki sposób, żeby na pewno dać się złapać.
Po co, możecie zapytać, po co być aż tak głupim?
Z przyjemnością wam to wyjaśnię. Ale aby zrozumieć motywy mojego działania,
musicie najpierw zrozumieć, jakie jest życie na tej planecie, jakie było moje życie.
Słuchajcie!
Rajski Zakątek został założony kilka tysięcy lat temu przez jakąś egzotyczną
sektę religijną, która na szczęście już nie istnieje. Przybyli tu z innej planety, niektórzy
twierdzą, że był to Brud albo Ziemia, rzekoma kolebka ludzkości, ale ja w to nie wierzę.
W każdym razie nie szło im najlepiej. W owych czasach z pewnością nie był to plac
zabaw, o czym zresztą nauczyciele na lekcjach przypominają nam tak często, jak tylko
się da. Zwłaszcza wtedy, gdy mówią, jak zepsuci są młodzi ludzie w dzisiejszych czasach.
My powstrzymujemy się, by im nie odpowiedzieć, że oni też muszą być zepsuci, bo z
pewnością nic się nie zmieniło przez ostatni tysiąc lat.
Jasne, że na początku musiało być ciężko, cały świat roślinny był czystą trucizną
dla ludzkiego metabolizmu i musiał zostać usunięty, żeby można było wprowadzić
jadalne uprawy. Miejscowa fauna była równie trująca i uzbrojona w odpowiednie kły i
pazury. Było tu trudno, tak trudno, że zwykłe krowy i owce miały zastraszająco małe
szansę przeżycia. Pomógł wtedy sztuczny dobór genów i wyhodowano tu pierwsze
świniozwierze. Spróbujcie sobie wyobrazić, a będziecie potrzebować naprawdę płodnej
wyobraźni, jednotonowego złego knura z ostrymi kłami i wrednym charakterem. Już
samo to jest paskudne, ale przedstawcie sobie tego stwora pokrytego długimi kolcami
jak jeżozwierz. Pomysł ten, aczkolwiek dziwny, poskutkował, a że na farmach wciąż
hoduje się dużo świniozwierzy, ciągle skutkuje. Wędzone szynki świniozwierza z
Rajskiego Zakątka słynne są w całej galaktyce.
Ale nie spotkacie tu całej galaktyki tłoczącej się z wizytą na świńskiej planecie.
Wyrosłem tutaj, więc wiem. To miejsce jest tak beznadziejne, że nawet świniozwierze
umierają z nudów.
A najśmieszniejsze jest to, że chyba nikt poza mną tego nie zauważył. Wszyscy
zawsze dziwnie na mnie patrzyli. Moja mama twierdziła, że są to problemy wieku doj-
rzewania i paliła w moim pokoju kolce świniozwierza - ludowy środek na takie
dolegliwości. Tata z kolei obawiał się, że to początek obłędu i zwykł wlec mnie do lekarza
przeciętnie raz na rok. Psychiatra nie widząc niczego nienormalnego wysuwał teorię, że
objawiły się we mnie cechy pierwszych osadników, że byłem ofiarą pierdnięcia Mendla
itp. Ale to było wiele lat temu. Rodzicielska troska nie nękała mnie od czasu, gdy tata
wyrzucił mnie z domu. Miałem wtedy piętnaście lat. Nastąpiło to pewnej nocy, kiedy
przeszukawszy moje kieszenie ojczulek odkrył, że miałem więcej pieniędzy niż on.
Mama ochoczo się z nim zgodziła i nawet sama otworzyła mi drzwi. Myślę, że z
przyjemnością się mnie pozbyli. Z pewnością wnosiłem zbyt wiele nerwów do ich
ociężałej egzystencji.
Co jeszcze myślę? Myślę, że taki wyrzutek jest czasami cholernie samotny. Ale
nie sądzę, żeby była dla mnie jakakolwiek inna droga. Wiąże się to z problemami, ale
problemy zawsze mają rozwiązania.
Na przykład, jednym z moich problemów było to, że byłem bity przez większe
dzieci. Zaczęło się od razu, gdy poszedłem do szkoły. Na początku popełniłem błąd
wykazując im, że byłem bardziej inteligentny niż one. Buch i podbite oko. Szkolnym
osiłkom tak się to spodobało, że musieli ustawiać się w kolejce do bicia mnie.
Przerwałem koło nieszczęść dopiero wtedy, gdy przekupiłem uniwersyteckiego
nauczyciela wychowania fizycznego, by nauczył mnie walki wręcz. Poczekałem, aż
stałem się naprawdę dobry, i zacząłem oddawać. Zwyciężyłem mojego niedoszłego
oprawcę i zacząłem rozkładać kolejnych trzech drabów. Mówię wam, wszystkie małe
dzieci były moimi przyjaciółmi i nigdy nie miały dość opowiadania mi, jak wspaniale
wyglądałem ścigając sześciu najgorszych łobuzów dookoła szkoły. Jak już powiedziałem,
problemy rodzą rozwiązania, żeby nie powiedzieć przyjemności...
A skąd wziąłem pieniądze, żeby przekupić nauczyciela? Na pewno nie od taty.
Moja tygodniówka wynosiła trzy dolary, co ledwo wystarczało na dwie oranżady i mały
batonik. Potrzeba, nie chciwość dała mi pierwszą lekcję gospodarności. Kupić tanio,
sprzedać drogo, a zysk zatrzymać dla siebie.
Oczywiście nie mogłem nic kupić, nie mając kapitału zakładowego,
zdecydowałem się wiec w ogóle nie płacić za towar podstawowy. Wszystkie dzieci
kradną w sklepach. Przechodzą przez taki etap i zwykle kończy go lanie po pierwszej
wpadce. Widziałem nieszczęśliwe i mokre od łez ofiary niepowodzeń i zanim
rozpocząłem karierę bardzo drobnego przestępcy, zrobiłem rozpoznanie rynku i okreś-
liłem kilka reguł.
Po pierwsze, trzymać się z dala od drobnych kupców. Oni znają swój towar i w
ich interesie leży zachowanie go w stanie nienaruszonym. Rób wiec zakupy w dużych
domach towarowych. Wtedy musisz tylko uważać na ochronę sklepu i system alarmowy.
Dokładna znajomość zasady ich działania pozwoli opracować techniki obejścia tych
przeszkód.
Jedną z moich najwcześniejszych i najbardziej prymitywnych technik - rumienię
się wyjawiając jej prostotę - nazwałem pułapką książkową. Zbudowałem pudełko, które
wyglądało dokładnie jak książka. Ale miało dno na zawiasach ze sprężyną w środku.
Musiałem tylko położyć je na niczego niepodejrzewający batonik i łakoć znikał z pola
widzenia. Było to proste, ale skuteczne urządzenie, którego używałem przez dłuższy
czas. Miałem zamiar zrezygnować z niego w imię wyższej techniki, gdy dostrzegłem
możliwość skończenia z nim w sposób bardziej pożyteczny. Postanowiłem rozprawić się
ze Śmierdziuchem.
Nazywał się Bedford Smikingham, ale zawsze nazywaliśmy go Śmierdziuchem.
Tak jak niektórzy są urodzonymi tancerzami albo malarzami, tak inni są stworzeni do
niższych celów. Śmierdziuch był urodzonym kapusiem. Jego życiową przyjemnością
było donoszenie na kolegów. Podglądał, patrzył i donosił. Żaden młodzieńczy grzeszek
nie był dla niego zbyt drobny, by go nie odnotować i nie powiadomić o nim belfrów. A
oni uwielbiali go za to - co może wam wyjaśnić, jakiego rodzaju mieliśmy nauczycieli.
Nie można go było nawet bezkarnie stłuc. Zawsze wierzono jego słowom i bijący byli
karani.
Śmierdziuch naraził mi się kiedyś, nie pamiętam dokładnie jak, ale wystarczyło
to, by w mojej głowie zrodziły się ciemne i płodne myśli, z których z kolei wykluł się plan
działania. Wszyscy chłopcy lubią się przechwalać i moja pozycja bardzo się wzmocniła,
gdy pokazałem kolegom książkowego łowcę batoników. Rozbrzmiały achy i ochy, które
wzmogły się, gdy za darmo rozdałem część mojego łupu, by ich sobie pozyskać. To nie
tylko wzmocniło moją pozycję, postarałem się także, aby działo się to w miejscu, gdzie
Śmierdziuch mógł swobodnie podsłuchiwać. Pamiętam, jakby to było wczoraj i na
wspomnienie akcji wciąż robi mi się ciepło na sercu.
- To nie tylko działa, ale pokażę wam jak. Chodźcie ze mną do domu towarowego
Minga.
- Możemy, Jimmy, naprawdę możemy?
- Możecie. Ale nie całą paczką. Przychodźcie pojedynczo i stańcie tak, żeby
widzieć ladę z balonikami. Bądźcie tam o godzinie 15.00, a naprawdę coś zobaczycie.
Zobaczyli coś dużo lepszego, niż mogli sobie wyobrazić. Odprawiłem ich i
obserwowałem biuro dyrektora szkoły. Gdy tylko Śmierdziuch tam się zameldował,
popędziłem na dół i włamałem się do jego szafki.
Poszło jak z płatka. Jestem z tego dumny, jako że był to pierwszy przygotowany
przeze mnie scenariusz kryminalny z udziałem innych osób. O wyznaczonej godzinie
podszedłem do stoiska ze słodyczami u Minga, starając się nie zwracać uwagi na
strażników, którzy z kolei starali się udawać, że mnie nie obserwują. Swobodnym
ruchem położyłem książkę na balonikach i pochyliłem się, żeby zapiąć but.
- Łapać złodzieja! - krzyknął najtęższy z nich, chwytając mnie za kołnierz
płaszcza.
- Mam cię - zapiał inny, chwytając książkę.
- Co robicie? - wyrzęziłem. Musiałem rzęzić, ponieważ wisiałem w powietrzu, a
płaszcz był zaciśnięty na moim gardle. - Złodzieju, oddaj mi moją książkę do historii za
siedem dolarów, kupioną przez moją mamusię za pieniądze, które zarobiła plotąc maty z
kolców świniozwierza - wycharczałem nad wyraz elokwentnie.
- Książkę? - zadrwił osiłek. - Wiemy wszystko o tej książce.
Chwycił okładkę i pociągnął. Otworzyła się i wyraz jego twarzy, gdy zatrzepotały
kartki, był naprawdę wspaniałym widokiem.
- To zostało ukartowane - zapiszczałem, rozpinając płaszcz, aby się uwolnić. -
Ukartowane przez przestępcę, który chełpił się, że używa tej metody. On tam stoi, to ten,
którego nazywają Śmierdziuchem. Łapcie go, chłopaki, zanim ucieknie! - wrzasnąłem
rozcierając bolące gardło.
Śmierdziuch stał i gapił się bezsilnie, gdy ochoczo zacisnęły się na nim ręce
kolegów. Jego podręczniki upadły na podłogę, fałszywa książka otworzyła się i wysypały
się z niej batoniki.
To było piękne. Łzy, wrzaski i wzajemne obwinianie się. A przy okazji wspaniale
odwróciło to uwagę ochroniarzy. Tego samego dnia przechodził bowiem chrzest bojowy
mój Połykacz Batoników Nr 2. Ciężko pracowałem nad tym urządzeniem, które
zbudowałem na zasadzie cichej pompy próżniowej z ssawką ukrytą w moim rękawie.
Przysunąłem wylot ssawki do baloników i fiu! Pierwszy batonik zniknął z pola widzenia.
Kończył drogę w moich spodniach, lub raczej w szkaradnych pumpach, które
musieliśmy nosić jako część szkolnego mundurka. Wisiały luźno, a nad kostką były
mocno ściśnięte gumką. Batonik spokojnie w nie spadł, a za nim następny i jeszcze
następny.
Tylko, że coś się zacięło i nie mogłem wyłączyć tego cholernego urządzenia.
Dzięki Bogu za wrzaski Śmierdziucha. Oczy wszystkich skierowane były na niego, a nie
na mnie, gdy mocowałem się z wyłącznikiem. W tym czasie pompa wciąż działała i
batoniki znikały w moim rękawie i dalej w spodniach. W końcu udało mi się to
wyłączyć, ale gdyby ktokolwiek zechciał spojrzeć w moją stronę, pusta półka i moje
wypchane nogawki mogłyby wzbudzić pewne podejrzenia. Na szczęście nikomu nie
przyszło to do głowy.
Wyszedłem, lub raczej wytoczyłem się niepewnym krokiem, najszybciej jak
mogłem. Jak już powiedziałem, to wspomnienie zawsze będzie mi drogie.
Co oczywiście nie wyjaśnia, dlaczego teraz postanowiłem obrobić bank. I dać się
złapać.
Policjanci w końcu sforsowali drzwi i wtłoczyli się do środka. Uniosłem ręce nad
głową i przygotowałem się, by ich powitać ciepłym uśmiechem.
Urodziny, oto ostateczny powód. Moje siedemnaste urodziny. Ukończenie
siedemnastu lat tutaj, w Rajskim Zakątku, jest bardzo ważną datą w życiu młodego
człowieka.
2
Sędzia pochylił się i spojrzał na mnie przyjaźnie.
— No Jimmy, powiedz mi, co to za głupi kawał? Sędzia Nixon miał daczę nad
rzeką, niedaleko naszej farmy.
— Nazywam się James diGriz, koleś. I nie bądź taki poufały.
Jak łatwo sobie wyobrazić, sędzia mocno poczerwieniał. Jego wielki nos
upodobnił się do pomidora, a nozdrza rozdęły się.
— Masz odnosić się z większym szacunkiem do sądu. Jesteś oskarżony o poważne
wykroczenia, chłopcze, i będzie dobrze dla ciebie, jeśli zaczniesz wyrażać się w sposób
cywilizowany. Wyznaczam Arnolda Fortescue, obrońcę publicznego, na twojego
adwokata...
— Nie potrzebuję adwokata, a zwłaszcza nie starego Kosookiego, który tak
żłopie, że nikt nigdy nie widział go trzeźwego...
Z ław dla publiczności zabrzmiała kaskada śmiechu, która rozwścieczyła
sędziego.
— Spokój na sali! — ryknął, waląc swoim młotkiem z taką siłą, że złamał rączkę.
Odrzucił końcówkę w kąt sali i spojrzał na mnie ze złością.
— Nie wyprowadzaj sądu z równowagi. Obrońca Fortescue został wyznaczony...
— Nie przeze mnie. Odeślijcie go z powrotem do knajpy Mooneya. Przyznaję się
do wszystkich zarzutów i zdaję się na łaskę i niełaskę tego bezlitosnego sądu.
Wciągnął oddech i westchnął tak, że aż się wzdrygnąłem. Postanowiłem trochę
zwolnić, bo jeśli sędzia dostanie zawału i kipnie, to proces zostanie uznany za nieważny i
zmarnuję jeszcze więcej czasu.
— Przepraszam, Wysoki Sądzie — schyliłem głowę, bo nie mogłem powstrzymać
uśmiechu. — Ale postąpiłem źle i muszę zostać ukarany.
— Tak lepiej, Jimmy. Zawsze byłeś bystrym chłopcem i przykro mi patrzeć, jak
marnuje się taka inteligencja Pójdziesz do domu poprawczego na okres nie krótszy niż...
— Przepraszam, Wysoki Sądzie — wtrąciłem się. — To niemożliwe. Gdybym
popełnił te zbrodnie w zeszłym tygodniu albo w zeszłym miesiącu, to inna sprawa!
Prawo określa to wyraźnie i nie ma dla mnie wyjścia. Dziś są moje urodziny. Moje
siedemnaste urodziny.
To go ostudziło. Strażnicy czekali cierpliwie, gdy wystukiwał dane na klawiaturze
swojego komputera. Jednocześnie reporter z „Echa Rajskiego Zakątka" równie pilnie
stukał w klawisze swego przenośnego terminalu. Gotowała mu się niezła historyjka. W
krótkim czasie sędzia znalazł odpowiedź. Westchnął.
— To prawda. Akta wykazały, że dziś kończysz siedemnaście lat i osiągasz
pełnoletność. To z pewnością oznaczałoby wyrok więzienia, ale trzeba uwzględnić
okoliczności. Pierwsze wykroczenie, młody wiek oskarżonego, zrozumienie, iż postąpił
źle. Jest w mocy tego sądu dokonanie wyjątku, zawieszenie wyroku i zwolnienie
warunkowe. Moja decyzja jest następująca...
Ostatnią rzeczą, jaką chciałem wtedy usłyszeć, była jego decyzja. Nie szło to tak,
jak zaplanowałem, zupełnie nie tak. Trzeba było działać. Zadziałałem. Mój wrzask za-
głuszył słowa sędziego. Wciąż krzycząc, wyskoczyłem głową naprzód z ławy
oskarżonych, zgrabnie przekoziołkowałem po podłodze i popędziłem przez salę, zanim
zszokowana widownia zdążyła pomyśleć o jakimkolwiek ruchu.
— Nie będziesz pisać o mnie żadnych ordynarnych łgarstw, ty pismaku! —
krzyknąłem, wyrwałem terminal z rąk reportera i rzuciłem go na podłogę. Potem zde-
ptałem na kupę złomu maszynę wartą sześćset dolarów. Odskoczyłem, zanim zdążył
mnie złapać i pognałem do drzwi. Tam rzucił się na mnie policjant i złożył się w pół, gdy
umieściłem stopę w okolicach jego żołądka.
Prawdopodobnie udałoby mi się uciec, ale ucieczka nie leżała w tej chwili w
moich planach. Niezdarnie szarpałem klamkę, aż ktoś mnie złapał, a potem walczyłem i
zostałem wreszcie obezwładniony.
Tym razem wylądowałem na ławie oskarżonych skuty kajdankami i skończyły się
gadki sędziego w rodzaju: „Jimmy, mój chłopcze". Ktoś dał mu nowy młotek, którym
machnął teraz w moją stronę, jakby chciał rozbić mi głowę. Warknąłem i próbowałem
wyglądać gburowato.
— Jamesie Bolivarze diGriz — rozpoczął sędzia. — Skazuję cię na najwyższą
karę za przestępstwo, które popełniłeś. Ciężkie roboty w więzieniu miejskim do czasu
przybycia statku Ligi, który zabierze cię do najbliższego ośrodka poprawczego w celu
poddania terapii kryminalnej — uderzył młotkiem. — Zabrać go.
To mi się podobało. Szarpnąłem się z kajdankami i przeklinałem go siarczyście,
żeby w ostatniej chwili nie okazał słabości. Nie okazał. Dwóch krzepkich policjantów
wywlokło mnie z sali sadowej i wcisnęło niezbyt delikatnie do karetki więziennej.
Dopiero kiedy zatrzasnęli i zabezpieczyli drzwi, oparłem się wygodnie, odprężyłem i po-
zwoliłem sobie na triumfujący uśmiech.
Tak, właśnie, to był triumf. Celem całej operacji było dać się aresztować i posłać
do więzienia. Musiałem przecież trochę się podszkolić w zawodzie.
W moim szaleństwie była metoda. We wczesnym okresie mojego życia, może
nawet w czasach sukcesów z balonikami, zacząłem poważnie rozważać karierę prze-
stępcy. Z wielu powodów; po pierwsze, sprawiało mi przyjemność bycie przestępcą, po
drugie, motywacja finansowa — w żadnym innym zawodzie nie zarabiało się więcej przy
mniejszym nakładzie pracy. Ale szczerze mówiąc, najbardziej lubiłem to uczucie
wyższości, gdy udawało mi się sprawić, że reszta świata wychodziła na durniów. Ktoś
może powiedzieć, że to dziecinne emocje. Być może, ale za to bardzo przyjemne.
Musiałem zatem rozwiązać bardzo poważny problem. Jak przygotować się do
zawodu złodzieja? Przestępstwo nie ogranicza się przecież do podkradania baloników.
Niektóre sprawy były jasne. Chciałem pieniędzy. Pieniędzy innych ludzi. Pieniądze są
zamykane, a wiec im więcej będę wiedział o zamkach, tym łatwiej osiągnę swój cel.
Wtedy po raz pierwszy w szkolnej karierze zabrałem się do nauki. Zacząłem dostawać
najwyższe oceny i nauczyciele uznali, że jest jeszcze dla mnie nadzieja. Szło mi tak
dobrze, że gdy wyraziłem chęć zostania ślusarzem, zgodzili się bardzo chętnie. Wszy-
stkiego, co potrzebne, nauczyłem się w trzy miesiące i poprosiłem, by pozwolono mi
zdawać egzamin końcowy. Odmówili.
„Tak się nie robi", powiedzieli mi. Miałem iść w tym samym ślamazarnym
tempie co inni i dopiero za dwa lata i dziewięć miesięcy skończyć szkołę i stać się jednym
ze zwykłych zjadaczy chleba.
To nie było zabawne. Próbowałem zmienić szkołę i dowiedziałem się, że to
niemożliwe. Ich zdaniem miałem wypisane na czole słowo „ślusarz", które miało tam
pozostać na resztę mojego życia.
Zacząłem więc opuszczać lekcje i znikałem z budy na całe tygodnie. Poza
wygłaszaniem surowych kazań belfrzy niewiele mogli mi zrobić, bo zjawiałem się na
wszystkich egzaminach i zawsze dostawałem najwyższe stopnie. W trakcie szkolnych
absencji odbywałem treningi w terenie. "Starannie planowałem swoje działania w ob-
rębie miasta, tak że zadowoleni z siebie obywatele nie mieli pojęcia, że ich kantuję.
Jednego dnia automat z papierosami wydał mi kilka srebrnych dolarów, następnego to
samo zrobił licznik na parkingu. Dzięki pracy w terenie nie tylko ćwiczyłem swoje
talenty, lecz także płaciłem za edukację. Nie szkolną, rzecz jasna — prawo nakazywało
mi pozostanie w szkole do ukończenia siedemnastu lat — ale tę w czasie wolnym od
szkoły.
Jako że nie miałem żadnego planu, jak przygotować się do życia przestępczego,
studiowałem wszystkie umiejętności, jakie mogły okazać się potrzebne. Znalazłem w
słowniku słowo „fałszerstwo", które zachęciło mnie do nauczenia się podstaw fotografii i
druku. Ponieważ znajomość walki wręcz bardzo mi się już przydała, nie zaprzestałem
treningów, dopóki nie zdobyłem czarnego pasa. Nie zaniedbałem także strony
technicznej obranego przeze mnie fachu. Zanim skończyłem szesnaście lat, wiedziałem
wszystko, co można wiedzieć o komputerach i w tym samym czasie stałem się zręcznym
technikiem mikroelektronikiem.
Same w sobie wszystkie te osiągnięcia były niezłe, ale co dalej? Nie miałem
pojęcia. Wtedy właśnie zdecydowałem się dać sobie prezent z okazji dojścia do
pełnoletności. Wyrok więzienia.
Szaleniec? Tak, ale chytry jak lis! Musiałem znaleźć innych przestępców, a gdzie
o nich łatwiej niż w więzieniu? Trzeba przyznać, że dobrze to sobie wymyśliłem. Pójście
do więzienia to jakby powrót do domu, spotkanie z moim właściwym otoczeniem. Będę
słuchać i uczyć się, a kiedy uznam, że dość się już nauczyłem, wytrych ukryty w pode-
szwie mojego buta pomoże mi wydostać się stamtąd. Zanosiłem się śmiechem na samą
myśl o tym.
Głupim śmiechem, bo wszystko poszło zupełnie inaczej.
Ostrzyżono mi włosy, opryskano antyseptycznym aerozolem, wydano więzienny
strój i buty — tak nieprofesjonalnie, że bez trudu upchnąłem w nich mój wytrych i zbiór
monet — zdjęto mi odcisk kciuka, wzór siatkówki i zaprowadzono do celi. Tam, ku
mojej radości, zobaczyłem, że mam towarzysza. Wreszcie zacznie się nauka. To był
pierwszy dzień w moim przestępczym życiu.
— Dzień dobry panu — powiedziałem. — Nazywam się Jim diGriz.
Spojrzał na mnie i warknął:
— Zamknij się, szczeniaku.
Zaczął czyścić paznokcie u nóg, który to zabieg przerwało moje wejście.
To była pierwsza lekcja. Uprzejma wymiana zdań obowiązująca w świecie poza
tymi murami tu była nieznana. Życie było twarde, podobnie jak język. Wykrzywiłem
szyderczo usta i odezwałem się ponownie. Tym razem dużo ostrzej:
— Sam się zamknij, wyskrobku. Moja ksywka jest Jim. A twoja?
Nie byłem pewien, czy dobrze grypsuję, nauczyłem się tak mówić ze starych
filmów video, ale ton mojego głosu był na pewno odpowiedni, bo tym razem udało mi się
zwrócić na siebie jego uwagę. Powoli podniósł głowę i w jego oczach zabłysła nienawiść.
— Nikt, ale to n i k t nie będzie w ten sposób rozmawiał z Willym Żyletą! Ciachnę
cię, szczeniaku, i to porządnie. Wytnę ci na gębie moje inicjały. Ł jak Willy.
— W — powiedziałem. — Willy pisze się przez W. To jeszcze bardziej go
zdenerwowało.
— Wiem, jak się pisze, nie jestem jakimś głupkiem! — zapienił się z wściekłości i
zaczął grzebać pod materacem. Wyciągnął piłkę do metalu. Jej krawędź była
wyostrzona jak brzytwa. Mała, śmiercionośna, broń. Podrzucił ją w dłoni, wykrzywił się
i skoczył na mnie.
Nie trzeba wyjaśniać, że w ten sposób nie należy zbliżać się do czarnego pasa.
Usunąłem się na bok i gdy mnie mijał, uderzyłem go w nadgarstek, po czym kopnąłem w
kostkę, tak że nadwerężył głową tynk na ścianie celi.
Padł nieprzytomny. Gdy doszedł do siebie, siedziałem na pryczy i czyściłem
paznokcie jego nożem.
— Nazywam się Jim — powiedziałem szorstko, mocno zaciskając usta. —
Powtórz. Jim.
Spojrzał na mnie, wykrzywił się... i zaczął płakać! Ogarnęło mnie przerażenie. To
było nieprawdopodobne!
— Zawsze wypada na mnie. Ty też nie jesteś lepszy. Ośmieszyłeś mnie. I zabrałeś
mój nóż. Przez cały miesiąc go robiłem, wybuliłem dychę na złamane ostrze...
Na wspomnienie wszystkich tych zmartwień znów zaczął beczeć. Zorientowałem
się, że był mniej więcej rok starszy ode mnie i znacznie mniej pewny siebie niż ja. Tak
więc w ramach mojego wprowadzenia w życie przestępcze musiałem pocieszyć go,
przyłożyć mokry ręcznik na jego guza, zwrócić nóż, a nawet dać mu złotą
pięciodolarówkę, żeby przestał szlochać. Zacząłem podejrzewać, że życie przestępcy nie
jest dokładnie takie, jak sobie wyobrażałem.
Dość łatwo przyszło mi poznać historię życia Willy'ego. Mówiąc ściślej, trudno
było go uciszyć, gdy zaczął gadać. Użalał się nad swym życiem i aż drżał z ochoty, by
podzielić się ze mną swoimi przeżyciami.
To było plugawe, ale milczałem, gdy wylewały się na mnie jego nudne
wspomnienia. Kiepski uczeń, wyśmiewany przez innych, najgorsze stopnie. Słaby i bity
przez osiłków, zyskał pewną pozycję dopiero wtedy, gdy okrył — przypadkiem tłukąc
butelkę — że mając broń też może stać się mocnym facetem. Potem jego pozycja
wzmocniła się, gdy zaczął znęcać się nad kolegami. Do tego doszło krojenie żywych
ptaków i innych małych, niegroźnych stworzeń. Potem nastąpił gwałtowny upadek, gdy
pociął jakiegoś chłopca i został złapany. Skazany na dom poprawczy, zwolniony, kolejne
wpadki i znów poprawczak. W końcu, u szczytu swojej kariery punka-nożownika został
wtrącony do więzienia za wyłudzanie groźbami pieniędzy. Od dziecka, rzecz jasna. Był
zbyt wielkim tchórzem, by próbować zaczepić dorosłego.
Oczywiście nie opowiedział mi tego wszystkiego wprost, ale jasno wynikało to z
jego bezsensownego narzekania. W końcu kazałem mu się zamknąć i pogrążyłem się w
myślach. Wychodziło na to, że miałem pecha. Prawdopodobnie wsadzono mnie z nim,
żebym nie dostał się w towarzystwo starych przestępców, którzy siedzieli w tym
więzieniu.
W tym momencie zgasły światła, więc położyłem się na pryczy. Jutro będzie mój
dzień. Spotkam innych więźniów i znajdę wśród nich prawdziwych przestępców.
Zaprzyjaźnię się z nimi, a potem zacznę wyższe studia przestępcze!
Spokojnie zasypiałem, do wtóru jednostajnego jęczenia z sąsiedniej pryczy. To
zwykły pech, że razem nas tu wsadzili. Willy jest wyjątkiem. Mój sąsiad jest przegrany,
ot co. Rano wszystko się zmieni.
Miałem taką nadzieję. Cień niepokoju przez jakiś czas nie pozwalał mi zasnąć,
ale szybko się otrząsnąłem. Jutro będzie dobrze, na pewno. To nie ulega wątpliwości,
dobrze...
3
Śniadanie było nie lepsze i nie gorsze od tych, które sam sobie przyrządzałem.
Jadłem bezmyślnie, sącząc herbatę kaktusową i zawzięcie siorbiąc kleik. Jednocześnie
rozglądałem się po okolicznych stolikach. W sali stłoczyło się około trzydziestu
więźniów. Błądziłem wzrokiem od twarzy do twarzy z rosnącym uczuciem rozpaczy.
Po pierwsze, większość tych gęb miała ten sam tępy wyraz, co oblicze mego
towarzysza z celi. W porządku, mogłem pogodzić się z tym, że wśród kryminalistów byli
nieprzystosowani i różne ciemniaki. Ale musiało być też coś więcej! Przynajmniej
miałem taką nadzieję.
Po drugie, wszyscy byli całkiem młodzi, żaden nie przekroczył jeszcze
trzydziestki. Czyżby nie było żadnych starych kryminalistów? A może przestępstwo jest
cechą młodzieży, szybko leczoną w trybach machiny resocjalizacyjnej? Musiało być
jeszcze coś ponad to. Musiało. Ta myśl trochę mnie pocieszyła. Wszyscy ci więźniowie to
ludzie przegrani - to było oczywiste. Przegrani i niekompetentni! Jeśli choć trochę
pomyśleć, stawało się to jasne. Gdyby byli dobrzy w wybranym przez siebie zawodzie,
nie byłoby ich tutaj!
Ale potrzebowałem ich mimo wszystko! Jeżeli oni nie mogli dostarczyć mi
nielegalnej wiedzy, której potrzebowałem, to z pewnością mogli skontaktować mnie z
tymi, którzy taką wiedzę posiadali. Dzięki nim mogłem znaleźć wolnych kryminalistów,
ciągle nieuchwytnych profesjonalistów. Musiałem się za to zabrać. Zaprzyjaźnić się z
tymi tutaj i wyciągnąć informacje, których potrzebowałem. Jeszcze nie wszystko
stracone.
Znalezienie najlepszego z tych wszystkich nikczemników nie zajęło mi wiele
czasu. Mała grupka skupiła się wokół ociężałego młodego człowieka, który wystawiał na
pokaz swój złamany nos i pokrytą bliznami twarz. Nawet strażnicy zdawali się go
unikać. Kroczył jak paw, a inni zachowywali odstęp, jak na poobiednim spacerze na
wybiegu.
- Kto to jest? - zapytałem Willy'ego, który zwalił się na ławkę obok mnie,
pracowicie dłubiąc w nosie. Zamrugał szybko, aż wreszcie dostrzegł obiekt mojego
zainteresowania i zamachał rękami z rozpaczą.
- Uważaj na niego, trzymaj się z daleka, jest gorszy niż trucizna. Słyszałem, że
Stinger jest mordercą i wierzę w to. Jest też mistrzem w zapasach błotnych. Nie myśl
nawet o poznaniu go.
To było rzeczywiście intrygujące. Słyszałem o zapasach błotnych, ale mieszkałem
zbyt blisko miasta, by to widzieć. Nic takiego nie odbywało się w okolicy dlatego, że
dookoła było mnóstwo policji. Zapasy błotne to sport brutalny i nielegalny. Cieszył się
popularnością wśród mieszkańców oddalonych miasteczek farmerskich. W zimie, kiedy
świniozwierze zamknięte były w chlewach, a zbiory złożone w stodołach, nadchodził czas
pięści. Zaczynały się zapasy. Zdarzało się, że pojawiał się obcy i rzucał wyzwanie
miejscowemu mistrzowi, którym był zwykle jakiś nadmiernie umięśniony oracz.
Podejmowano wtedy potajemne przygotowania w jakiejś odległej stodole i kiedy kobiety
były odprawione, alkohol przemycony, a zakłady przyjęte, zaczynała się walka na gołe
pięści. Trwała, dopóki jeden z zawodników nie mógł wstać. Sport nie dla wrażliwych i
nie dla trzeźwych. Dobra, solidna, pijacka zabawa samców. Stinger był jednym z tego
kręgu. Musiałem go bliżej poznać.
Przyszło mi to z łatwością. Myślę, że mogłem po prostu do niego podejść i
zagadać, ale tor mego myślenia był wypaczony przez te wszystkie szmirowate filmy,
których się naoglądałem.
Żeby więc porozmawiać ze Stingerem, wstałem z ławki i pogwizdując, wolno
zbliżyłem się do niego i jego świty. Jeden z nich spojrzał na mnie tak groźnym wzro-
kiem, że cofnąłem się. Tylko po to, aby wrócić, kiedy tamten odwrócił się, by zająć
miejsce obok swego przywódcy.
- Czy ty jesteś Stinger? - wyszeptałem półgębkiem z głową odwróconą od niego.
Musiał oglądać te same filmy, bo odpowiedział w ten sam sposób.
- Tak. A kto chce wiedzieć?
- Ja. Właśnie dostałem się do tego pudła. Mam dla ciebie wiadomość z zewnątrz.
- Mów.
- Nie tu, gdzie te bałwany mogłyby usłyszeć. Musimy być sami.
Spojrzał na mnie podejrzliwie spod swych krzaczastych brwi. Ale udało mi się
rozbudzić jego ciekawość. Mruknął coś do swojej świty i oddalił się. Tamci zostali na
miejscu, ale posłali mi mordercze spojrzenia, kiedy ruszyłem za nim.
Stinger przeciął teren wybiegu i skierował się do ławki. Siedzący tam dwaj
mężczyźni zwiali, kiedy się zbliżył. Usiadłem obok niego, a on pogardliwie zmierzył mnie
wzrokiem.
- Mów, co masz do powiedzenia, szczeniaku, i lepiej, żeby to było coś pomyślnego.
- To dla ciebie - powiedziałem popychając wzdłuż ławki monetę
dwudziestodolarową. - Wiadomość jest ode mnie. Potrzebuję pomocy i chcę za nią
zapłacić. Oto zadatek. Mam jeszcze takich mnóstwo.
Prychnał pogardliwie, ale jego grube palce pochwyciły monetę i wsunęły ją do
kieszeni.
- Nie jestem z żadnej instytucji charytatywnej, szczeniaku. Jedynym gościem,
któremu pomagam, jestem ja sam. A teraz zjeżdżaj.
- Najpierw posłuchaj, co mam do powiedzenia. Potrzebuję kogoś, żeby ze mną
zwiał. Od dziś za tydzień. Interesuje cię?
Tym razem udało mi się przyciągnąć jego uwagę. Odwrócił się i spojrzał mi
prosto w oczy. Zimno i pewnie.
- Nie lubię żartów - powiedział, a jego ręka chwyciła mój nadgarstek i wykręciła
go. Bolało. Z łatwością mogłem rozewrzeć ten uścisk, ale nie zrobiłem tego. Jeżeli ta
manifestacja przemocy była dla niego ważna, niech tak będzie.
- To nie żart. Za osiem dni będę na zewnątrz. Ty też możesz być, jeśli zechcesz.
Decyzja należy do ciebie.
Spojrzał na mnie raz jeszcze i uwolnił mój nadgarstek. Rozcierałem go, czekając
na odpowiedź. Widziałem, jak przetrawiał moje słowa, próbując podjąć decyzję.
- Wiesz, dlaczego tu jestem? - zapytał w końcu.
- Słyszałem pogłoski.
- Jeżeli pogłoski mówiły o tym, że zabiłem gościa, to były prawdziwe. To był
wypadek. Miał miękką czaszkę. Rozwaliła się, kiedy mu przykopałem. Chcieli
potraktować to jako wypadek na farmie, ale inny gość przegrał ze mną mecz. Miał mi
zapłacić następnego dnia, ale zamiast tego poszedł na policję, bo tak było taniej. Chcą
mnie teraz zabrać do szpitala Ligi i otworzyć mi głowę. Więzienny psychoanalityk mówi,
że po tym odechce mi się walczyć. Wcale mi się to nie podoba.
Kiedy mówił, pięści zaciskały mu się i otwierały, i nagle zrozumiałem, że walka to
jego życie, jedyna rzecz, którą robi dobrze. Coś, za co ludzie go podziwiają, za co go
chwalą. Jeżeli zostanie mu to odebrane, to tak jakby odebrali mu życie. Poczułem nagłą
falę współczucia, ale nie dałem tego po sobie poznać.
- Możesz mnie stąd wydostać? - to pytanie było poważne.
- Mogę.
- Więc jestem twój. Wiem, że czegoś ode mnie chcesz. Na tym świecie nikt nic nie
robi za frajer. Zrobię co chcesz, szczeniaku. Oni w końcu mnie dorwą. Jeżeli naprawdę
cię szukają, nie ma takiego miejsca, w którym mógłbyś się ukryć. Ale ja zamierzam
takie miejsce znaleźć. Chcę dostać tego gościa, który mnie tu wpakował. Postąpię z nim,
jak należy. Jedna, ostatnia walka. Zabiję go, tak jak on zabił mnie.
Trząsłem się cały, kiedy słuchałem tych słów, było oczywiste, że naprawdę miał
zamiar to zrobić. Było to aż boleśnie jasne.
- Wyciągnę cię stąd - powiedziałem i obiecałem sobie, że dopilnuję, aby nigdy nie
znalazł się w pobliżu obiektu swojej zemsty. Nie miałem zamiaru rozpoczynać przestęp-
czej kariery jako współwinny morderstwa.
Stinger przygarnął mnie od razu pod swoje opiekuńcze skrzydła. Na początek
podał mi rękę, miażdżąc moje palce w morderczym uścisku. Potem zaprowadził mnie do
swojej świty.
- To jest Jim - powiedział. - Traktujcie go dobrze. Ten, kto sprawi mu
jakiekolwiek kłopoty, będzie miał do czynienia ze mną.
Rozpłynęli się w nieszczerych uśmiechach i obietnicach przyjaźni. Tyle dobrego,
że przynajmniej będę miał z nimi spokój. Miałem po swojej stronie te potężne łapska.
Jedno z nich spoczęło na moim ramieniu, gdy odeszliśmy na bok.
- Jak masz zamiar to zrobić? - zapytał.
- Powiem ci rano. Teraz muszę załatwić ostatnie przygotowania - skłamałem. - Do
zobaczenia.
Odszedłem, żeby zrobić rozpoznanie terenu. Chciałem Opuścić to ponure miejsce
tak samo jak on. Ale z innego powodu. On dla zemsty, ja z przygnębienia. Wszyscy tu
byli przegrani. Ja wolałem wygranych. Zapragnąłem znaleźć Się z daleka od tych
patałachów i znów odetchnąć świeżym powietrzem.
Następne dwadzieścia cztery godziny spędziłem na poszukiwaniu najlepszej drogi
ucieczki. Mogłem bez trudu otworzyć wszystkie mechaniczne zamki w obrębie więzienia.
Jedynym problemem była elektroniczna brama w zewnętrznym murze. Gdybym miał
czas i odpowiedni sprzęt, ją także mógłbym otworzyć. Ale nie pod okiem Strażników,
którzy przez całą dobę dyżurowali w wieżyczce obserwacyjnej nad bramą. Tę drogę
ucieczki należało więc skreślić. Potrzebowałem lepszego planu na wydostanie się z
więzienia, dlatego rozpoznanie terenu było niezbędne.
Było już po północy, gdy wyślizgnąłem się z łóżka. Byłem bez butów. Musiałem
zachowywać się jak najciszej, więc obuwie zastąpiły trzy pary skarpet. Cicho
wepchnąłem jakieś ubrania pod koc, tak aby strażnik zaglądający przez judasza
zobaczył zajęte łóżko. Willy chrapał donośnie, gdy otworzyłem zamek wytrychem i
wyślizgnąłem się na korytarz. Willy nie był jedynym, który zażywał nocnego
wypoczynku; cały korytarz rozbrzmiewał poświstywaniem i chrapaniem. Włączone było
nocne oświetlenie i byłem sam na piętrze. Wyjrzałem ostrożnie zza rogu i zobaczyłem, że
strażnik siedzi piętro niżej i wypełnia kupon na wyścigi. Wspaniale. Miałem nadzieję, że
wytypuje zwycięzcę. Cicho jak cień wszedłem na schody i w górę, na wyższe piętro.
Oba poziomy były przygnębiająco podobne - same cele. Takie samo było kolejne
piętro, i jeszcze następne nad nim. A że było ono ostatnie, nie mogłem pójść wyżej.
Właśnie miałem zawrócić, gdy dostrzegłem kątem oka błysk metalu w cieniu na końcu
korytarza. Jak mówi przysłowie, kto nie ryzykuje... Przemknąłem obok drzwi cel, w
których - miałem nadzieję - więźniowie spali, i dotarłem do odległej ściany.
No proszę, co my tu mamy! Żelazne szczeble w ścianie, znikające wyżej w
ciemności! Wszedłem po nich i także zniknąłem. Ostatni szczebel był tuż pod
wpuszczoną w sufit klapą. Była metalowa, z metalową ramą i solidnie zamknięta, o czym
przekonałem się, gdy naparłem na nią ramieniem. Gdzieś musiał być zamek, ale nie
mogłem go znaleźć w ciemności. Trzymając się jedną ręką żelaznego szczebla, drugą
zacząłem macać powierzchnię klapy, w której, jak sądziłem, był typowy zamek.
Nic nie znalazłem. Spróbowałem jeszcze raz, zmieniając rękę, bo czułem, jak
ramię powoli wychodzi mi ze stawu. To samo. Nie było zamka! Ogarnęła mnie panika i
przestałem myśleć. Przezwyciężyłem ją i zmusiłem do pracy szare komórki. Zamek
musiał gdzieś być. Niczego nie było na samej klapie. Musiałem więc szukać na ramie.
Powoli wyciągnąłem rękę i przebiegłem palcami wzdłuż ramy. Od razu znalazłem to,
czego szukałem.
Jaka prosta jest odpowiedź, gdy zadasz prawidłowe pytanie! Wyjąłem wytrych z
kieszeni i wsunąłem go do zamka. Po chwili ustąpił. Wypchnąłem klapę, wszedłem na
dach i zamknąłem ją za sobą. Z rozkoszą wciągnąłem chłodne, nocne powietrze.
Nade mną jasno świeciły gwiazdy. Dawały dość światła, bym mógł widzieć
ciemną powierzchnię dachu. Był płaski, obrzeżony wysokim do kolan murkiem i
upstrzony kominkami wentylacyjnymi. Jakiś potężny kształt przesłaniał niebo i gdy
zbliżyłem się do niego, usłyszałem kapanie. Zbiornik wody, w porządku. A co w dole?
Przed sobą zobaczyłem jasno oświetlone podwórze, dobrze strzeżone i
niebezpieczne. Po drugiej stronie dachu znajdowało się coś znacznie bardziej
interesującego. Mur schodził pionowo pięć pięter w dół i kończył się na tylnym
podwórzu, słabo oświetlonym przez jedną latarnię. Był tam śmietnik, jakieś beczki i
ciężka brama w zewnętrznym, murze. Bez wątpienia zamknięta. Ale co człowiek
zamknął, człowiek może otworzyć. Czy raczej ja mogę. To była droga na wolność.
Oczywiście trzeba było zejść pięć pięter w dół, ale coś się i wymyśli. Albo
poszukać innej drogi na tylne podwórze. Miałem sześć dni, aby rozważyć wszystkie
kombinacje ucieczki. Mnóstwo czasu. Zmarzły mi stopy, ziewnąłem i zadrżałem. Dość
się napracowałem jak na jedną noc. W tej chwili moja prycza więzienna wydała mi się
bardzo atrakcyjna.
Zawróciłem cicho i ostrożnie. Otworzyłem i starannie zamknąłem klapę.
Zszedłem po drabinie i po schodach na swoje piętro. A wtem usłyszałem krzyki.
Donośne i wyraźne. Najgłośniej ze wszystkich krzyczał mój towarzysz z celi, Willy.
Ogarnąłem przerażonym spojrzeniem otwarte drzwi celi i postacie strażników, potem
cofnąłem się i z powrotem wbiegłem na schody. Głos Willy'ego dźwięczał w moich
uszach jak trąby Sądu Ostatecznego.
- Obudziłem się, a jego nie było! Zostałem sam! Potwory go zjadły, albo co!
Ratujcie mnie, błagam! To coś go złapało! Ono przeszło przez zamknięte drzwi. A teraz
będzie chciało zjeść mnie!
4
Na moment rozgrzał mnie gniew na mojego skretyniałego współlokatora,
natychmiast jednak zmroziła mnie groźba pojmania. Biegłem nie zastanawiając się, jak
najdalej od tych głosów i całego zamieszania. Z powrotem po schodach. Jedno piętro.
Drugie...
Nagle włączyły się wszystkie światła i zawyły syreny. Więźniowie obudzili się i
zaczęli nawoływać. Za chwilę staną przy drzwiach cel, zobaczą mnie, zaczną krzyczeć,
nadbiegną strażnicy. Nie było ucieczki. Wiedziałem o tym, ale wciąż biegłem. Na ostatnie
piętro, wzdłuż cel. Wszystkie były teraz jasno oświetlone. Więźniowie mogli zobaczyć,
jak przechodzę i byłem pewien, że wyda mnie pierwszy gnojek, który mnie zauważy. To
już koniec.
Z podniesioną głową przeszedłem obok pierwszej celi i mijając ją zajrzałem do
środka.
Była pusta. Podobnie jak wszystkie pozostałe na tym piętrze. Ciągle miałem
szansę! Jak oszalała małpa wdrapałem się po żelaznych szczeblach i niezdarnie
włożyłem wytrych do zamka. Pode mną odezwały się głosy i zaczęły przybliżać.
Usłyszałem kroki dwóch strażników wchodzących po schodach.
Zamek puścił. Popchnąłem klapę i przelazłem przez otwór. Rozpłaszczony na
dachu, opuściłem klapę. Gdy się domykała, zobaczyłem, że obaj grubi strażnicy
zwracają się w moją stronę.
Czy spostrzegli, że klapa się poruszyła? Serce waliło mi jak młot. Spazmatycznie
chwytałem powietrze i czekałem, aż zaczną wołać na alarm.
Nie zaczęli. Wciąż byłem wolny.
Trochę wolny... Natychmiast ogarnęło mnie przygnębienie. Wolny, żeby leżeć na
dachu i drżeć z zimna. Wolny, żeby czaić się tutaj, dopóki mnie nie znajdą.
Tak więc czaiłem się, drżałem i w ogóle było mi żal samego siebie. Przez jakąś
minutę. Potem wstałem, otrząsnąłem się jak pies i poczułem, że wzbiera we mnie gniew.
- Wielki przestępca - szepnąłem dość głośno, by móc sam siebie usłyszeć. -
Kariera przestępcza. I w czasie swojej pierwszej wielkiej akcji wpadasz przez jakiegoś
tępego nożownika. Dostałeś nauczkę, Jim. Może przyda ci się ona, gdy pewnego dnia
wyjdziesz na wolność. Zawsze ubezpieczaj skrzydła i tyły. Rozważ wszystkie możliwości.
Weź pod uwagę, że jakiś dureń może się obudzić. Powinieneś był go ogłuszyć lub zrobić
coś w tym rodzaju, żeby mieć pewność, że będzie mocno spał. Zresztą takie rozważania
do niczego cię teraz nie doprowadzą. Zapamiętaj sobie tę lekcję, rozejrzyj się dookoła i
spróbuj jeszcze uratować ten szybko rozsypujący się plan ucieczki.
Nie miałem dużego wyboru. Gdyby strażnicy otworzyli klapę i wyszli na dach,
musieliby mnie znaleźć. Gdzie mógłbym się schować? Pokrywa zbiornika na wodę
mogła mi zapewnić tymczasowe schronienie, ale gdyby weszli na dach, na pewno
szukaliby także tam. Ale ponieważ nie mogłem zejść po stromej ścianie, była to jedyna,
choć marna szansa. Trzeba się tam dostać!
Nie było to łatwe. Zbiornik był zrobiony z gładkiego metalu i nie mogłem
dosięgnąć pokrywy. Ale musiałem. Cofnąłem się i wziąłem rozbieg, skoczyłem i
poczułem, jak moje palce zahaczyły się za krawędź. Starałem się chwycić mocniej, ale
osunąłem się i spadłem ciężko na dach. Gdyby ktoś był pod spodem, na pewno by to
usłyszał. Miałem nadzieję, że znajdowałem się nad jakąś pustą celą, a nie nad
korytarzem.
- Przestań myśleć i zacznij działać, Jim - powiedziałem i dodałem kilka
przekleństw w nadziei, że podniesie to moje morale. Musiałem się tam dostać!
Tym razem cofnąłem się na koniec dachu, aż oprałem się o murek. Wziąłem kilka
głębokich oddechów. Naprzód!
Biegiem, szybko, teraz! Skacz! Złapałem krawędź prawą ręką. Zacisnąłem palce.
Złapałem się drugą ręką i podciągnąłem z całych sił na wierzch zbiornika.
Leżałem tam, oddychając ciężko i patrząc na martwego ptaka tuż obok mojej
twarzy. Jego puste oczy wlepione były w moje. Kiedy się odsuwałem, usłyszałem, jak
klapa ciężko stuknęła o dach.
- Popchnij mnie trochę, dobrze? Chyba utknąłem.
Słysząc to chrząkanie i sapanie nabrałem pewności, że musiał to być jeden z
tłustych strażników, których widziałem. Dalsze stękanie i wzdychanie oznajmiło
przybycie jego nie mniej grubego towarzysza.
- Nie wiem, co my tu robimy -jęknął pierwszy.
- Ja wiem - zdecydowanie odpowiedział drugi. - Słuchamy rozkazów, co jeszcze
nigdy nikomu nie zaszkodziło.
- Ale klapa była zamknięta.
- Podobnie jak drzwi celi, przez które jednak przeszedł. Rozejrzyj się.
Ciężkie kroki okrążyły dach, potem wróciły.
- Nie tutaj. Nie ma się tu gdzie ukryć. Nie zwiesił się też z krawędzi, sprawdziłem
to.
- Jest jeszcze jedno miejsce, gdzie nie zajrzeliśmy.
Czułem, jak ich oczy starają się przewiercić na wylot metal zbiornika. Serce
znów zaczęło mi walić. Przywarłem do zardzewiałej blachy i czułem tylko rozpacz, gdy
zbliżały się kroki.
- Nigdy by się tam nie dostał. Za wysoko. Nawet ja nie dosięgnąłbym pokrywy.
- Ty byś nawet nie dosięgnął swoich sznurowadeł, pochylając się nad nimi. Chodź
tu, podsadź mnie. Jeżeli podeprzesz mi stopę, dosięgnę krawędzi i złapię się jej.
Wystarczy, że rzucę okiem.
Miał absolutną rację. Po prostu rzut oka. I nic nie mogłem zrobić. Leżałem tam,
przybity świadomością porażki, i wsłuchiwałem się w chrobot i przekleństwa, gdy tłuste
cielsko gramoliło się dysząc. Chrobot przybliżył się i tuż obok mojej twarzy pojawiła się
wielka łapa, szukająca oparcia.
Musiała to zrobić moja podświadomość, bo przysięgam, że nie było to dziełem
zwykłego procesu myślowego. Moja dłoń wystrzeliła i popchnęła martwego ptaka do
przodu, na samą krawędź, pod palce, które opadły i zacisnęły się na nim.
Wynik był w najwyższym stopniu zadowalający. Ptak znikł, podobnie jak ręka,
rozległ się krzyk i wrzask, szamotanina i podwójny głuchy łomot.
- Co robisz bałwanie?
- Złapałem to, fuj! Cholera, złamałem kostkę.
- Zobacz, czy możesz na niej stanąć. Złap mnie za ramię, skacz na drugiej nodze,
tedy...
Strażnicy przy klapie krzyczeli głośno, a ja z ulgą pogratulowałem sobie refleksu.
Mogli tu wkrótce wrócić, była taka możliwość, ale na pewno wygrałem pierwszą rundę.
Gdy powoli upłynęły kolejne sekundy, a potem minuty, zrozumiałem, że
wygrałem też drugą.
Zrezygnowali z przeszukiwania dachu, przynajmniej na razie. Syreny zamilkły, a
bieganina przeniosła się na niższe piętra. Słychać było krzyki, trzaskanie drzwiami i
wycie silników, gdy samochody ruszały w noc. Niedługo potem - cud nad cudami! -
zaczęły gasnąć światła. Skończył się pierwszy etap poszukiwań. Zacząłem drzemać, ale
zaraz gwałtownie się ocknąłem.
- Ty głupku, ciągle jeszcze jesteś w opałach! - wrzasnąłem na siebie. - Skończyli
poszukiwania, ale teraz nawet mysz się stąd nie wyślizgnie. I możesz założyć się o
ostatniego dolara, że od świtu będą przeczesywać wszystkie zakamarki. I za drugim
razem przyjdą tu z drabiną. Więc weź to pod uwagę i rusz się.
Dobrze wiedziałem, dokąd się ruszyć. Było to ostatnie miejsce, w którym mogliby
szukać mnie tej nocy.
Kolejny raz przeszedłem przez klapę i wzdłuż ciemnego korytarza. Niektórzy
więźniowie ciągle jeszcze komentowali szeptem wydarzenia tej nocy, ale wszyscy chyba
już byli w łóżkach. Cicho ześlizgnąłem się po schodach i doszedłem do celi 567B.
Bezdźwięcznie otworzyłem drzwi i tak samo zamknąłem je za sobą. Minąłem swoją
pryczę i podszedłem do drugiej, na której mój przyjaciel Willy spał snem
sprawiedliwego. Zatkałem mu usta ręką. Gdy otworzył szeroko oczy, z prymitywną i
sadystyczną satysfakcją szepnąłem mu do ucha:
- Jesteś martwy, szczurze. Martwy! Zawołałeś strażników i teraz dostaniesz to, na
co zasłużyłeś!
Sprężył się mocno, a po chwili odpadł bezwładnie. Miał zamknięte oczy. Czyżbym
go zabił? Natychmiast pożałowałem tego głupiego dowcipu. Nie, nie był martwy, zemdlał
tylko ze strachu. Oddychał słabo i powoli. Poszedłem po ręcznik, zmoczyłem go w
zimnej wodzie i położyłem mu na czole.
Jego wrzask przeszedł w bełkot, gdy wepchnąłem mu ręcznik w usta.
- Jestem szlachetnym człowiekiem, Willy, więc masz szczęście. Nie zamierzam cię
zabić - mój szept chyba go uspokoił, bo poczułem, że przestał drżeć. - Musisz mi pomóc.
Jeśli to zrobisz, nic złego ci się nie stanie. Masz na to moje słowo. Zastanów się dobrze.
Szepniesz tylko jedno słówko. Powiedz mi, jaki jest numer celi Stingera. Kiedy będziesz
gotowy, kiwnij głową. Dobrze. Zabieram ręcznik. Jeżeli wykręcisz jakiś numer lub
cokolwiek, cokolwiek innego, możesz się uważać za trupa. Mów.
- …231B...
To samo piętro. Dobrze. Z powrotem zakneblowałem go ręcznikiem. Potem
ucisnąłem mocno tętnicę za jego prawym uchem, tę, która prowadzi do mózgu. Ucisk
przez sześć sekund powoduje utratę przytomności, a przez dziesięć sekund śmierć.
Szarpnął się i znów opadł bezwładnie. Cofnąłem kciuk, gdy doliczyłem do siedmiu. Nie
jestem pamiętliwy.
Wytarłem sobie twarz ręcznikiem, namacałem buty i włożyłem je. Także inną
koszulę i marynarkę. Potem wydudliłem co najmniej litr wody i znów byłem gotowy do
stawienia czoła światu. Zdjąłem z łóżek koce, wsunąłem je pod pachę i wyszedłem.
Najciszej jak mogłem, ruszyłem na palcach do celi Stingera. Czułem się
bezpieczny i spokojny. Zdawałem sobie sprawę z tego, że było to uczucie głupie i
niebezpieczne, ale po przejściach tego wieczoru nie byłem w stanie czegokolwiek się bać.
Drzwi celi otworzyły się bez problemu. Oczy Stingera otworzyły się także, gdy
potrząsnąłem jego ramieniem.
- Ubieraj się - powiedziałem cicho. - Uciekamy. Muszę przyznać, że nie tracił
czasu na zbędne pytania. Po prostu ubrał się, a ja ściągnąłem koce z jego pryczy.
- Będą potrzebne co najmniej jeszcze dwa - powiedziałem.
- Wezmę koce Eddiego.
- Obudzi się.
- Dopilnuję, żeby zaraz znowu zasnął. Zabrzmiał szept, a potem głuchy cios.
Eddie zasnął, a Stinger przyniósł jego koce.
- Oto, co zrobimy - powiedziałem. - Znalazłem drogę na dach. Pójdziemy tam i
powiążemy te koce. Potem spuścimy się po nich i zwiejemy. W porządku?
Nigdy w życiu nie słyszałem głupszego planu. Ale Stinger nie przejął się tym.
- W porządku. Idziemy! - oznajmił.
I znów wspięliśmy się po schodach. Zaczynało się to robić męczące, zresztą w
ogóle byłem już zmęczony. Wszedłem po szczeblach, otworzyłem klapę i rzuciłem na
dach koce, kiedy mi je podał. Nie odezwał się ani słowem, dopóki znów nie zamknąłem
wyjścia.
- Co się stało? Słyszałem, że uciekłeś i miałem zamiar cię zabić, gdyby
kiedykolwiek... przyprowadzili cię z powrotem...
- To nie takie proste. Powiem ci, kiedy się stąd wydostaniemy. A teraz wiążmy
koce. Po przekątnej, muszą być jak najdłuższe, węzłem płaskim. O, tak.
Wiązaliśmy jak szaleni, aż wszystkie koce zostały połączone, potem chwyciliśmy
końce, ciągnęliśmy i szarpnęliśmy. Trzymały mocno. Przywiązałem jeden koniec do
solidnie wyglądającej rynny i zrzuciłem resztę na dół.
- Brakuje co najmniej sześciu metrów - stwierdził Stinger, spoglądając w dół. -
Idź pierwszy, bo jesteś lżejszy. Jeżeli potem urwie się razem ze mną, przynajmniej ty
będziesz miał szansę. Ruszaj.
Logika tego rozumowania była niezaprzeczalna. Wszedłem na murek i
chwyciłem pierwszy koc. Stinger ścisnął moje ramię w nagłym przypływie emocji. Potem
ruszyłem w dół.
Nie było to łatwe. Moim zmęczonym dłoniom trudno było utrzymać szorstki
materiał koców. Schodziłem najszybciej jak mogłem, bo czułem, że opuszczają mnie siły.
Potem moje nogi zawisły w powietrzu. Dotarłem do końca liny. Twardy grunt był
daleko. Trudno było się tam dostać, a raczej bardzo łatwo. Nie mogłem się dłużej
utrzymać. Palce rozwarły się i spadłem.
Potłuczony i poturbowany siedziałem na ziemi, próbując złapać oddech. Udało
się. Wysoko nade mną widziałem ciemny kształt Stingera opuszczającego się po linie,
ręka za ręką. Po kilku sekundach i on był na ziemi. Spadł obok mnie lekko jak kot.
Pomógł mi wstać i podtrzymywał mnie, gdy zataczając się ruszyłem do bramy.
Drżały mi ręce i nie mogłem otworzyć zamka. Widać nas było w tym świetle jak
na dłoni i gdyby któryś strażnik wyjrzał przez okno, bylibyśmy skończeni.
Wziąłem głęboki, długi oddech i znów wsadziłem wytrych. Powoli i ostrożnie,
wyczuwając wszystkie nacięcia, pchałem go i kręciłem.
Zamek otworzył się w końcu i wypadliśmy na zewnątrz. Stinger zamknął cicho
drzwi, potem odwrócił się i pobiegł w noc, a ja deptałem mu po piętach.
Byliśmy wolni!
5
Poczekaj! - krzyknąłem za Stingerem, który już zbiegł na drogę. - Nie tędy. Mam
lepszy plan. Wymyśliłem go, zanim mnie wsadzili. Zwolnił, przemyślał to i podjął
decyzję.
- Jak na razie wszystko, co wymyśliłeś, grało. To co mamy zrobić?
- Na początek... zostawić ślad, za którym pójdą roboty-tropiciele.
Zboczyliśmy z drogi, przecięliśmy trawnik i zeszliśmy nad pobliski strumyk. Był
płytki, ale zimny i nie mogłem powstrzymać drżenia, gdy przez niego przechodziliśmy.
Ruszyliśmy w kierunku pobliskiej autostrady, kucając nisko, kiedy przejechał obok
ciężki transporter. Poza nim nie było żadnego ruchu.
- Teraz! - krzyknąłem. - Prosto na drogę, a potem z powrotem, dokładnie po
swoich śladach.
Stinger zrobił, co mu kazałem i zatoczywszy koło, wróciliśmy do lodowatej wody
strumyka.
- Sprytnie - powiedział. - Tropiciele wykryją, gdzie weszliśmy do wody i w
którym miejscu z niej wyszliśmy. Pójdą naszym śladem aż do drogi. A wtedy pomyślą,
że zabrał nas jakiś samochód. A wiec co teraz?
- Pójdziemy wodą w górę strumienia do najbliższej farmy hodowlanej
świniozwierzy.
- Nie ma mowy! Nienawidzę tych bydlaków. Jeden dziabnął mnie, jak byłem
gnojkiem.
- Nie mamy innego wyjścia. Jeśli tam nie pójdziemy, gliny złapią nas jeszcze
przed świtem. Sam nie przepadam za tymi świniozwierzami, ale wychowałem się na
farmie i wiem, jak z nimi postępować. A teraz ruszajmy się, zanim nogi zamarzną mi na
kość.
Była to długa i ciężka przeprawa i cały aż trząsłem się z zimna. Ale nie pozostało
nam nic innego, jak iść dalej. Gdy doszliśmy do wijącego się między polami potoku, do
którego wpadał nasz strumień, zęby szczękały mi jak kastaniety.
Gwiazdy zaczęły blednąc. Zbliżał się świt.
- To tutaj - powiedziałem z trudem. - Poznaję to miejsce po tym martwym
drzewie. Idź zaraz za mną, jesteśmy już bardzo blisko.
Sięgnąłem, ułamałem uschniętą gałąź, która wisiała nad strumykiem, i
poprowadziłem dalej. Brodziliśmy tak, aż doszliśmy do wysokiego, przecinającego
strumyk ogrodzenia pod napięciem. Można je było łatwo zobaczyć w świetle wstającego
dnia. Gałęzią uniosłem dół ogrodzenia, tak aby Stinger mógł się pod nim przeczołgać, po
czym on zrobił to samo, abym ja mógł się przedostać. Gdy się podniosłem, z pobliskiego
dębowego zagajnika dobiegł mnie znajomy szelest dużych kolców. Wielki, ciemny kształt
oderwał się od drzew i pocwałował w naszą stronę.
Wyrwałem Stingerowi gałąź i miękko zawołałem:
- Taś, taś tutaj, świnko!
Zbliżający się świniozwierz wydał z siebie bulgotliwe chrumknięcie. Stojący za
mną Stinger mruczał pod nosem na zmianę przekleństwa i modlitwy. Zawołałem jeszcze
raz i wielki stwór podszedł bliżej. Prawdziwe cudo, co najmniej tona wagi, patrzyło
teraz na mnie swymi małymi czerwonymi ślepiami. Zrobiłem krok do przodu i powoli
uniosłem gałąź. Usłyszałem za sobą jęk Stingera. Świniak ani drgnął, kiedy wepchnąłem
mu gałąź za ucho, rozgarnąłem długie kolce i zacząłem go pracowicie drapać.
- Co robisz? On nas zabije! - wyjęczał Stinger.
- Bzdura - odparłem, drapiąc mocniej. - Słyszysz? Świniozwierz aż zmrużył oczy
z rozkoszy, pomrukując radośnie.
- Dobrze znam te bydlaki. Zalęgają im się pod kolcami robaki, do których nie
mogą się dobrać. Uwielbiają porządne drapanko. Jeszcze drugie ucho, za uszami są
najbardziej swędzące miejsca, i możemy iść.
Drapałem, świniak zamruczał z zadowoleniem, a nad nami jaśniał świt. W domu
farmera zapaliło się światło, a my przyklękliśmy za świniozwierzem. Ktoś stanął w
progu, wylał miednicę wody i drzwi zamknęły się z powrotem.
- Chodźmy do stodoły - powiedziałem.
Świniak zamruczał niezadowolony, gdy przestałem go drapać, a potem, gdy
przekradaliśmy się przez podwórze, potruchtał za nami, w nadziei na coś więcej. Bardzo
nam tym pomógł, bo nagle pojawiło się wokół mnóstwo nastroszonych świń, które
rozstąpiły się na widok swego króla. Razem z naszą eskortą dotarliśmy do stodoły.
- Do zobaczenia, koleś - powiedziałem, drapiąc go ostatni raz. - Miło cię było
poznać.
Stinger otworzył drzwi do stodoły i wślizgnęliśmy się do środka. Zasunęliśmy
rygiel, a ciężkie wrota aż zadrżały, gdy nasz kompan z nadwagą naparł na nie
parskając.
- Uratowałeś mi życie - wydyszał Stinger. - Nigdy ci tego nie zapomnę.
- To po prostu wprawa - odparłem skromnie. - Ty jesteś dobry w pięściach.
- A ty wspaniały ze świniami.
- Nie ująłbym tego w ten sposób - mruknąłem zirytowany.
Wdrapaliśmy się na sąsiek z sianem, gdzie nikt nas nie mógł zobaczyć. Przed
nami był długi dzień, a ja miałem zamiar przespać go najchętniej w całości. Zakopałem
się w sianie, dwa razy kichnąłem, gdy kurz dostał mi się do nosa, i musiałem
natychmiast usnąć.
Następną rzeczą, którą pamiętam, to szarpiący mnie za ramię Stinger i
przedostające się między deskami światło słoneczne.
- Gliny tu są - wyszeptał.
Zamrugałem, strząsając z oczu resztki snu i spojrzałem przez szparę. Zielono-
biały grawilot policyjny unosił się tuż nad ziemią przed drzwiami domu farmera, a jeden
z dwóch umundurowanych zbirów pokazywał gospodarzowi jakąś kartkę. Ten pokręcił
głową i jego głos przebił się przez rozgardiasz panujący na podwórku.
- Nie. Nigdy żadnego z nich nie widziałem. Jeśli chcecie wiedzieć, to od tygodnia
nie widziałem tu żywego ducha. Fajno chociaż z wami zamienić słówko, chłopaki. Ci
kolesie faktycznie wyglądają paskudnie, mówicie, że przestępcy...
- Tatuśku, nie mamy czasu na pogawędki. Jeśli ich nie widziałeś, mogą się jeszcze
ukrywać na twojej farmie. Może w stodole?
- Nie ma mowy, żeby tam wleźli. Toć wokół łażą Świniozwierze! Najwredniejsze
stworzenia, jakie istnieją.
- Jednak musimy tam zajrzeć. Mamy rozkaz sprawdzić każdy budynek w
sąsiedztwie. Policjanci ruszyli w naszą stronę i zaraz rozległ się pisk jakby zepsutej
syreny i głuchy łomot racic. Zza rogu stodoły wyłonił się trzeszcząc wściekle kolcami
nasz przyjaciel z ubiegłej nocy. Zaszarżował, a policjanci dali nura do pojazdu.
Rozsierdzony knur uderzył w niego z takim impetem, że maszyna znalazła się po drugiej
stronie podwórza z pokaźną szczerbą na boku. Farmer z zadowoleniem pokiwał głową.
- A nie mówiłem, że nikogo nie ma w stodole? Mały Larry jest z tych, co to nie
lubieją obcych. Ale zachodźcie, jak będziecie w pobliżu, chłopaki...!
Ostatnie słowa musiał już wykrzyczeć, bo goniony przez Małego Larriego
grawilot uniósł się w powietrze i skierował się już na zachód.
- To jest to, co lubię - powiedział Stinger wystraszonym głosem.
Przytaknąłem milcząco. Nawet w najnudniejszym życiu bywają momenty
prawdziwej chwały.
Ale dosyć zabawy; żując źdźbło trawy wyciągnąłem się w ciepłym sianie.
- Świniozwierze są całkiem przyjemne, gdy się je zna.
- Policjanci są chyba innego zdania - powiedział Stinger.
- Chyba tak. To był najlepszy numer, jaki widziałem. Nie przepadam za
policjantami.
- A kto przepada? Za co cię wsadzili, Jimmy?
- Napad na bank. Robiłeś kiedyś bank? Gwizdnął z podziwem i pokręcił głową na
„nie".
- Nie wiedziałbym od czego zacząć. Zapasy błotne, to moja działka. Od dziewięciu
lat nikt ze mną nie wygrał.
- Jak się kręcisz tu i tam, to pewnie spotkałeś kupę ludzi. Natknąłeś się może na
Smolly Sznucka - szybko zaimprowizowałem. - Zrobiliśmy razem parę banków w stanie
Graham.
- Nigdy go nie spotkałem. Nawet o nim nie słyszałem. Jesteś pierwszym
„bankierem", jakiego spotkałem.
- Tak? Chyba w tych czasach w ogóle mało nas jest. Ale pewnie znasz paru
kasiarzy? Albo złodziei samochodów. Odpowiedzią był ponowny przeczący ruch głową.
- Takich gości jak ty spotykam tylko w więzieniu. Znam paru szulerów,
kręcących się przy zapasach błotnych. Ale to wszystko tandeciarze, pechowcy. Znałem
raz jednego, co się zaklinał, że kiedyś, dawno temu znał Hetmana.
- Hetmana? - powtórzyłem, próbując przypomnieć sobie wszystko, co wiedziałem
na temat starożytnej hierarchii wojskowej. - Nie interesuję się zbytnio historią
wojskowości...
- Nie takiego hetmana. Mówię o Hetmanie, pryku, który kiedyś czyścił banki i
inne takie. Myślałem, że o nim słyszałeś.
- Chyba działał, zanim ja wziąłem się za robotę.
- Zanim ktokolwiek wziął się za robotę. To było kupę lat temu. Słyszałem, że
gliny nigdy go nie nakryły. Ten tandeciarz zaklinał się, że znał Hetmana, mówił, że stary
wypadł już z interesu i gdzieś dogorywa. Pewnie łgał.
Stinger nic więcej nie wiedział i postanowiłem go dalej nie naciskać. Rozmowa
zamarła i obaj drzemaliśmy aż do zmierzchu. Chciało nam się pić i jeść, ale
wiedzieliśmy, że musimy w ciągu dnia pozostać w ukryciu. Zamiast o dużych piwach i
butelkach zimnej wody próbowałem myśleć o Hetmanie. To byk cienka nitka, ale jedyna
jaką miałem. Zachód słońca powitałem wygłodniały, spragniony i pogrążony w depresji.
Moja więzienna eskapada okazała się niebezpiecznym fiaskiem. Kicie są dla pechowców
i to było mniej więcej wszystko, czego się tam nauczyłem. Żeby to odkryć, ryzykowałem
życie i zdrowie. Nigdy więcej. Dałem sobie milczącą przysięgę, że w przyszłości będę się
trzymał z dala od więzień i wszelkich wymiarów sprawiedliwości. Dobrzy przestępcy nie
dają się złapać. Jak Hetman, kimkolwiek by był.
Kiedy zniknęły resztki dziennego światła, otworzyliśmy drzwi stodoły. Doszło do
naszych uszu parskanie i chrumkanie, i wielki kształt zablokował wyjście. Stingera
zatkało ze strachu i ledwo zdołałem go przytrzymać.
- Weź badyl i zabieraj się do roboty - powiedziałem. - Nauczę cię nowego fachu.
I drapaliśmy Larry'ego pod kolcami jak szaleńcy, a świniak mruczał z rozkoszy.
Gdy w końcu ruszyliśmy do bazy, potruchtał za nami.
- Zdobyliśmy dozgonnego przyjaciela - powiedziałem machając naszemu
świńskiemu kumplowi na pożegnanie.
- Mogę się świetnie obyć bez takich przyjaciół. Wymyśliłeś, co teraz zrobimy?
- Jasne. Wczesne planowanie to moje drugie imię. Tam dalej jest bocznica, na
której przeładowuje się kontenery z liniowozów na ciężarówki. Będziemy trzymać się od
niej z daleka, bo tam na pewno będą gliny. Ale wszystkie ciężarówki jadą tą samą drogą
w kierunku autostrady, do punktu kontroli drogowej. Muszą się przy nim zatrzymać i
stać, aż zarejestruje je komputer drogowy i da sygnał do odjazdu. Pójdziemy tam...
- I wleziemy na tył jakiejś ciężarówki!
- Uczysz się. Musimy tylko dostać się do takiej, która skręci w prawo, na zachód.
W przeciwnym wypadku wylądujemy z powrotem w Pearly Gates, a zaraz potem w
więzieniu, z którego się wydostaliśmy.
- Prowadź, Jim. Jesteś najsprytniejszym chłopakiem, jakiego spotkałem. Daleko
zajdziesz.
Wyraził tym również moje życzenie, więc pokiwałem głową twierdząco. Przykro
mi tylko było, że on daleko nie zajedzie. Nie miałem ochoty żyć mając na sumieniu
jakiegoś nieznanego kmiotka, nawet kapusia. Nie mogłem być wspólnikiem w
morderstwie.
Znaleźliśmy drogę i czekaliśmy w pobliskich krzakach. Zaturkotały dwie
ciężarówki. Pozostaliśmy w ukryciu. Wytoczyła się jedna, potem druga. Skierowały się
na wschód. Kiedy pojawiła się trzecia, zapalił się kierunkowskaz. Na zachód!
Pobiegliśmy. Chciałem zająć się zamkiem, ale Stinger mnie odsunął. Zawisł na klamce i
drzwi się otworzyły. Ciężarówka ruszyła, a Stinger wepchnął mnie do środka. Musiał
podbiec, kiedy zaczęła przyśpieszać, ale złapał się za próg i podciągnął do środka
jednym ruchem swych silnych ramion. Tak między nami, to te drzwi były normalnie
zamknięte.
- Udało się! - zakrzyknął triumfująco.
- Jasne, że tak. Ta ciężarówka jedzie w dobrym dla ciebie kierunku, ale ja muszę
wrócić do Pearly Gates, gdy tylko trochę się uspokoi. Gdzieś za godzinę będziemy
przejeżdżać przez Billville. Tam cię zostawię.
Była to szybka podróż. Wyskoczyłem, gdy zatrzymaliśmy się na światłach.
Uścisnął mi rękę.
- Powodzenia, chłopcze! - krzyknął, gdy ciężarówka ruszyła.
Nie mogłem mu życzyć tego samego. Gdy pojazd odjeżdżał, zapamiętałem jego
rejestrację i wyciągnąłem z kieszeni dolara.
Ledwie ciężarówka zniknęła z oczu, poszedłem w kierunku światełka budki
telefonicznej. Wyciskając numer policji czułem się jak szczur.
Ale, uwierzcie, nie miałem wyboru.
6
Ja, w przeciwieństwie do nieszczęsnego Stingera, miałem plan ucieczki dokładnie
obmyślony. Jego częścią było wydanie mojego byłego partnera. Nie był taki głupi, więc
pewnie wydedukowanie, kto go wsypał, nie zajmie mu dużo czasu. Jeśli zacznie gadać i
powie policji, że wróciłem do miasteczka Pearly Gates, to bardzo dobrze się złoży. Nie
miałem zamiaru wyjeżdżać z Billville, przynajmniej nie w najbliższym czasie.
Biuro było wynajęte przez agencję, a transakcje przeprowadzane przez
komputer. Byłem w nim przed tym beznadziejnym napadem na bank i zostawiłem
wtedy parę potrzebnych rzeczy, które teraz mogły się przydać. Wszedłem do środka w
pełni zautomatyzowanego budynku przez drzwi dla personelu po uprzednim wyłączeniu
urządzeń alarmowych za pomocą ukrytego przełącznika, o którego zainstalowaniu
wcześniej pamiętałem. Przełącznik ten posiadał wbudowany mechanizm zegarowy,
miałem więc długie dziesięć minut na dostanie się do biura. Ziewając otworzyłem
wytrychem zamek, dokładnie zatrzasnąłem za sobą drzwi i mozolnie wdrapałem się na
trzecią kondygnację schodów. Szedłem przed bezmyślnymi oczami unieruchomionych
kamer i przez niewidoczne i nieistniejące wiązki podczerwieni. Miałem jeszcze w zapasie
dwie minuty, kiedy otworzyłem drzwi biura. Zasłoniłem okna, zapaliłem światła i
skierowałem się do barku.
Jeszcze nigdy tak nie smakowało mi zimne piwo. Zawartość pierwszej butelki
nawet nie dotknęła mi gardła. Popijając drugą, wyrwałem zawleczkę pakietu
obiadowego z pieczonych na rożnie żeberek świniozwierza. Gdy para zaczęła
wydostawać się ze świstem przez zaworek bezpieczeństwa, rozerwałem wieczko
wydętego pojemniczka i wyciągnąłem z niego dymiącego żeberko. Pycha!
Wykąpany, ogolony, z trzecim piwkiem w ręku, poczułem się znacznie lepiej.
- Włączyć się - powiedziałem do komputera.
Moje instrukcje były proste: wszystkie notatki prasowe z całej planety z ostatnich
pięćdziesięciu lat, dotyczące przestępcy o imieniu Hetman. Nie powtarzać danych.
Żadnych kopii. Drukować.
Zanim znowu zabrałem się do piwa, kartki już wyślizgiwały się z faksu. Pierwsza,
najnowsza notka była sprzed dziesięciu lat. Pochodziła ze znajdującego się po drugiej
stronie planety miasta Decalogg. Policja złapała w lichym barku starszego obywatela,
który zaklinał się, że jest Hetmanem. Jednakże okazało się, że jest to przypadek obłędu
starczego i podejrzany został z powrotem odwieziony do domu starców, z którego to
właśnie uciekł. Wziąłem następną kartkę.
Rano byłem już zmęczony, więc położyłem się i przespałem cały dzień w
wydobytym ze ściany łóżku. O zmierzchu, wzmocniony dużą kawą, zakończyłem pracę
dokładając ostatnią kartkę do rozłożonej na podłodze kolekcji, oświetlonej teraz przez
różowe promienie zachodzącego słońca. Wyłączyłem komputer i postukując długopisem
o zęby przyglądałem się z namysłem mojemu nowemu dywanowi.
Interesujące. Przestępca, który chełpił się swymi przestępstwami. Uciekając z
łupem, pozostawiał zawsze wizerunek szachowego hetmana. Prosty rysunek, łatwy do
skopiowania, co też uczyniłem. Trzymałem go potem na wyciągnięcie ręki i długo
podziwiałem.
Pierwszy hetman został znaleziony w pustej kasie zautomatyzowanego sklepu
alkoholowego sześćdziesiąt osiem lat temu. Jeśli Hetman rozpoczął swoją karierę
przestępczą jako nastolatek, tak jak ja, w tej chwili byłby po osiemdziesiątce. Całkiem
niezły wiek, zważywszy, że przeciętna długość życia wynosiła półtora stulecia. Ale co się
z nim stało, że tak długo nic o nim nie było słychać? Ponad piętnaście lat minęło od
czasu, kiedy po raz ostatni zostawił swój znak rozpoznawczy. Na palcach wyliczyłem
różne możliwości.
Numer jeden; to wariant, który zawsze trzeba brać pod uwagę, a mianowicie, że
się skończył. W tym przypadku mogę dać sobie z nim spokój. Dwa; mógł opuścić planetę
i wieść swoje przestępcze życie gdzieś między gwiazdami. Jeśli tak, to podobnie jak w
pierwszym przypadku mogę zapomnieć o całej sprawie. Potrzebowałem dużo więcej
dolarów i doświadczenia, zanim będę mógł zabrać się za inne światy. Trzy; wycofał się z
interesu i wydaje swoje nieuczciwie zarobione pieniądze. Cztery; zmienił styl i przestał
zostawiać swój znak.
Rozsiadłem się z zadowoloną miną i popijałem kawę. Jeśli prawdziwa była
trzecia lub czwarta możliwość, miałem szansę go znaleźć. Przed tymi cichymi latami
miał bogatą karierę, z uznaniem przyjrzałem się liście. Kradzież samolotu, kradzież
samochodu, obrobienie banku. Potem następne i następne. Wszystkie możliwe
przestępstwa związane z przemieszczaniem dolców z czyjejś kieszeni do własnej. Była
też jakaś nieruchomość, szybko i za niezłą sumkę sprzedana na podstawie sfałszowanego
aktu własności. I najlepsze z tego wszystkiego; nigdy go nie nakryli! Oto człowiek, który
mógłby być moim mentorem, moim wychowawcą, moim uniwersytetem przestępstwa.
Człowiek, który pewnego dnia wystawiłby mi dyplom zła, otwierający przede mną złote
pola, o których marzyłem.
Ale jak mam go znaleźć, skoro zjednoczone siły policji całego świata przez całe
dziesięciolecia nie były w stanie nawet tknąć go palcem? Interesujące pytanie.
Tak interesujące, że nie mogłem znaleźć na nie odpowiedzi. Postanowiłem
pozwolić mojej podświadomości popracować trochę nad tym problemem, więc
odłączyłem synapsy kory mózgowej i pozwoliłem, żeby wszystko spłynęło prosto do
móżdżka. Położyłem się spać. Rankiem ulica za oknem zaczęła się wypełniać ludźmi,
którzy szli na zakupy, i pomyślałem, że to całkiem niezły pomysł. Cała żywność, jaką tu
miałem, była mrożona albo paczkowana i po szlamowatym więziennym jedzeniu miałem
ochotę na coś kruchego i chrupiącego. Otworzyłem więc szafkę do charakteryzacji i
zacząłem przygotowywać moje nowe oblicze.
Dorośli nie zdają sobie sprawy albo nie pamiętają, jak trudno być nastolatkiem.
Zapominają, że to poczekalnia w połowie drogi do dojrzałości. Niezmącone radości
dzieciństwa są już za tobą, a przywileje dorosłości ciągle jeszcze przed. Oprócz
gwałtownego napływu krwi do głowy oraz innych miejsc, gdy tylko pojawi się myśl o
płci przeciwnej, są i inne poważne trudności. Uważa się, że nieszczęsny nastolatek ma
zachowywać się jak dorosły, ale nie przysługują mu żadne prawa związane z tym
stanem.
Ja ze swej strony uniknąłem nudnej mordęgi wieku lat nastu, po prostu
całkowicie go przeskakując. Gdy tylko przestałem z nonszalancką miną łazić po szkole i
okłamywać się nawzajem z rówieśnikami, stałem się dorosły. A ponieważ byłem od
większości tych tak zwanych dorosłych znacznie inteligentniejszy, pozostało mi tylko
doścignąć ich pod względem fizycznym.
Najpierw trochę zmarszczkownika dookoła oczu i na czole. Gdy tylko
zaaplikowałem sobie ten bezbarwny płyn, pojawiły się zmarszczki i mój rocznik posunął
się o dobrych parę lat. Kilka fałdek pod brodą dobrze grało ze zmarszczkami, a
wykończyłem to wszystko paskudnym małym wąsikiem. A kiedy ubrałem się w
bezkształtną marynarkę podrzędnego urzędnika, własna matka nie poznałaby mnie,
gdybyśmy mijali się na ulicy. Zresztą rzeczywiście miało to miejsce rok temu. Zapytałem
ją o godzinę i nawet wtedy w jej krowich oczach nie pojawiła się iskierka rozpoznania.
Chociaż wcale nie zanosiło się na deszcz, wziąłem z szafy parasol, wyszedłem z
biura i skierowałem się do najbliższego kompleksu sklepów.
Muszę powiedzieć, że moja podświadomość pracowała tego dnia szybko, co już
wkrótce mogłem sprawdzić. Mimo wypicia kilku piw, ciągle jeszcze miałem pragnienie.
To ten suchy pobyt w stodole dawał o sobie znać. Dlatego też przytomnie skręciłem pod
platynowymi łukami MacSwineyów i podszedłem do wbudowanego w ladę robota
obsługującego. Na jego plastikowej twarzy trwał wymalowany na stałe uśmiech od ucha
do ucha.
- W czym mogę Panu lub Pani służyć? - zapytał słodziutko i seksownie.
„Mogli wydać parę dolców na program z rozpoznawaniem płci" - pomyślałem,
przyglądając się umieszczonej na ścianie liście zimniuśkich, pyszniuśkich napoików.
- Podaj mi podwójny napój wiśniowy i dużo lodu.
- Już się robi, proszę Pana lub Pani. To będzie trzy dolary, proszę.
Wrzuciłem monety do pojemnika, na co otworzyła się klapa i pojawił się mój
napój. Kiedy po niego sięgnąłem, wysłuchałem gadki reklamowej robota:
- MacSwineyowie cieszą się, że mogą cię dzisiaj obsłużyć. Do wybranego przez
ciebie drinka z pewnością chciałbyś zjeść kotlet ze świniozwierza z rożna z pysznym
egzotycznym sosem, garnirowany kandyzowanymi spamjamami...
Przestałem to słyszeć, bo właśnie moja podświadomość znalazła rozwiązanie
mojego małego problemu. Rozwiązanie bardzo proste i oczywiste, wręcz samo się
narzucało swoją jasnością, oczywistością i prostą.
- No co, kretynie!? Zamawiaj albo spływaj, nie będziesz tu chyba sterczał cały
dzień! - zaskrzeczało mi nad uchem.
Wymamrotałem jakieś przeprosiny i powlokłem się do najbliższej wolnej kabiny
konsumenckiej. Teraz już wiedziałem, co robić.
Po prostu postawić problem do góry nogami. Zamiast szukać Hetmana, muszę
zrobić coś takiego, żeby to on mnie poszukał.
Piłem mój napój, tak zimny, że aż rozbolały mnie zatoki, i patrzyłem
niewidzącym wzrokiem przed siebie. Elementy planu wskakiwały na swoje miejsce. Nie
było żadnej szansy, żebym sam dał radę znaleźć Hetmana. Głupotą byłoby nawet tracić
czas na próby. A więc musiałem popełnić przestępstwo tak bezczelne i tak intratne, że
będą o nim mówić w wiadomościach we wszystkich programach na całej planecie. Musi
być tak nietypowe, że nie będzie człowieka, który potrafiąc czytać albo mając choćby
jeden palec do włączenia telewizora, nie dowiedziałby się o tym. Cały świat usłyszy, co
się stało. I to dowie się, że zrobił to Hetman, bo na miejscu zostawię jego znak
rozpoznawczy.
Gdy resztki mojego napoju zagulgotały w słomce, spojrzałem przytomniej i
powoli wróciłem do krzykliwej rzeczywistości MacSwineyów. Przed mymi oczami wisiał
plakat.
Patrzyłem na niego, nie dostrzegając go, już od pewnego czasu. Teraz jego treść
do mnie dotarła. Zaśmiewające się klowny i rozwrzeszczane dzieci. Wszyscy upojeni
radością w lekko zdeformowanej, trójwymiarowej karykaturze. Nad ich głowami
rozbłyskiwały litery:
ZACHOWAJCIE KUPONY! PAMIĘTAJCIE, BY JE
WZIĄĆ PRZY KAŻDYM ZAKUPIE.
DARMOWE WEJŚCIE DO LUNAPARKU.
Byłem już w tym ośrodku plastikowych uciech kilka ładnych lat temu, jako
dzieciak, i nawet wtedy nie podobało mi się tam. Przerażające przejażdżki, które mogły
przerazić tylko prostaków. Jazdy w górę i w dół tylko dla tych z silnym żołądkiem;
dookoła i wyrzut w górę. Paskudne jedzenie, przesłodzone cukierki, debilne klowny i
inne tego typu atrakcje, aby zadowolić takich, których bardzo łatwo zadowolić.
Codziennie odwiedzały Lunapark tysiące ludzi, a jeszcze więcej przypływało tam w
porze weekendów, przynosząc ze sobą jeszcze więcej tysięcy dolarów.
Mnóstwo dolców! Musiałem tylko je zabrać w sposób na tyle interesujący, żeby
mówili o nim jako o wydarzeniu numer jeden w wiadomościach na całej planecie.
Ale jak tego dokonać? Oczywiście idąc tam i dokładnie oglądając ich urządzenia
zabezpieczające. Nadszedł czas, by wziąć sobie dzień wolny.
7
Byłoby dobrze, gdybym w czasie tego rozpoznania wyglądał na swój wiek, albo
nawet młodziej. Po usunięciu charakteryzacji znów stałem się siedemnastolatkiem o
miłej buzi. Uznałem, że powinienem lepiej opanować sztukę makijażu, w końcu drogo
zapłaciłem za korespondencyjny kurs charakteryzacji teatralnej. Wkładki pod
policzkami sprawiły, że wyglądałem jak aniołek, zwłaszcza gdy jeszcze musnąłem je
różem. Założyłem okulary przeciwsłoneczne ozdobione plastikowymi kwiatkami, które
psikały wodą, gdy przyciskało się gruszkę schowaną w kieszeni. Kupa śmiechu! W
ostatnim czasie zmienił się styl ubierania, wyszły z mody pumpy dla chłopców, dzięki
Bogu, ale powróciły krótkie spodenki. Obowiązywał karygodny trend zwany „długo-
krótkim", w którym jedna nogawka była obcięta nad kolanem, a druga pod. Nabyłem
parę takich spodenek z ohydnego purpurowego sztruksu, gustownie przyozdobionego
odblaskowymi różowymi plamami. Bałem się przejrzeć w lustrze i nie śmiem opisać
tego, co tam zobaczyłem. Wystarczy jeśli powiem, że na pewno nie przypominało to
zbiegłego przestępcy poszukiwanego za napad na bank. Na szyi zawiesiłem sobie
jednorazowy aparat fotograficzny, który nie był ani jednorazowym, ani nawet zwykłym
aparatem.
Na stacji zgubiłem się w gromadzie ludzi wyglądających dokładnie tak jak ja i
ruszyliśmy tłumnie do Luna-Cudu. Wrzaski, histeryczny śmiech i psikanie się nawzajem
wodą z naszych plastikowych kwiatów pomagały zabić czas... lub rozciągnąć go w
nieskończoność, przynajmniej w jednym przypadku. Gdy w końcu otworzyły się drzwi,
przepuściłem szturmujący wielobarwny tłum i znudzony, powoli wszedłem za nim.
Teraz do pracy.
Gdzie są pieniądze? Wspomnienia z mojego pierwszego pobytu tutaj były mgliste
- dzięki Bogu - ale pamiętałem, że płaciło się za rozmaite przejażdżki i inne rozrywki
wrzucając plastikowe żetony. Mój ojciec niechętnie dostarczył mi kilku sztuk, które
zużyłem bardzo szybko i oczywiście nie dostałem więcej. Tak więc moim pierwszym
zadaniem było znalezienie źródła tych żetonów.
Przyszło mi to bez trudu, bo do tego miejsca kierowali się wszyscy klienci, którzy
nie osiągnęli jeszcze wieku dojrzewania. Była to stroma budowla przypominająca
odwrócony wafel do lodów, ozdobiona flagami, mechanicznymi klownami i zwieńczona
złotymi organami, z których rozbrzmiewała ogłuszająca muzyka. Dookoła, na ziemi,
przymocowane do podstawy tej budowli stały plastikowe figurki klownów, które trzęsły
się, śmiały i robiły miny. Były odrażające, ale spełniały ważną rolę - pozbawiały klientów
pieniędzy. Młode ręce skwapliwie wpychały dolarowe banknoty w łapczywe dłonie
plastikowych poliszyneli. Dłoń zamykała się, pieniądze znikały, a z ust clowna
wysypywał się strumień plastikowych żetonów, na które oczekiwał odbiorca. Bezna-
dziejne, ale z pewnością byłem jedynym, który tak myślał.
Pieniądze wędrowały do budynku. Musiałem odkryć, którędy z niego wychodziły.
Obszedłem dookoła budynek i przekonałem się, że rzygające dystrybutory nie otaczały
go całkowicie. Z tyłu, osłonięta przez drzewa i krzewy znajdowała się mała
przybudówka. Utorowałem sobie drogę wśród krzaków i nagle stanąłem twarzą w twarz
z szeregowym policjantem trzymającym straż przy nie oznakowanych drzwiach.
- Spadaj, szczeniaku - powiedział słodko. - Tylko dla personelu.
Przemknąłem obok niego i naparłem na drzwi, w tym czasie udało mi się zrobić
zdjęcie.
- Muszę siusiu - powiedziałem, ściskając nogi. - Powiedzieli mi, że ubikacja jest
tutaj. Ciężka ręka odepchnęła mnie z powrotem w chaszcze.
- Nie tutaj. Zjeżdżaj tam, skąd przyszedłeś.
Odszedłem. To było zabawne. Żadnych alarmów elektronicznych, tylko zamek
typu Glubb, solidny, ale stary. Zaczął mi się nawet podobać ten Lunapark.
Park zamykali dopiero po zmroku. Oczekiwanie było więc bardzo nużące. Żeby
zabić nudę, wypróbowałem Zjazd Lodowcowy, gdzie pędzi się przez sztuczne groty
lodowe, w których wszystko wokół było skute styropianowym lodem i od czasu do czasu
jakaś kra wpadała na wagonik pełen piszczących pasażerów. Odrzutowa strzelnica była
równie beznadziejna. W imię dobrego smaku opuszczę zasłonę milczenia na uciechy
Słodkiej Krainy i Potwora z Moczarów. Wystarczy powiedzieć, że wreszcie nadszedł mój
czas. Dystrybutory żetonów zostały wyłączone na godzinę przed zamknięciem parku. Z
pobliskiego punktu obserwacyjnego chciwym okiem śledziłem opancerzony furgon,
zabierający mnóstwo masywnych kontenerów. Razem z pieniędzmi odjeżdżała ochrona.
Pewnie myśleli, że nikt przy zdrowych zmysłach nie włamie się, żeby kraść żetony.
Widocznie nie byłem przy zdrowych zmysłach. Kiedy zapadła ciemność,
dołączyłem do wyczerpanych gości, którzy chwiejnym krokiem sunęli do wyjścia. Ale
nie dotarłem tam. Zamknięte drzwi na tyłach Wzgórza Wampirów otworzyły się bez
trudu, z moją delikatną pomocą. Wślizgnąłem się w ciemność. Wysoko nade mną
zabłysły białe kły, z których sączyła się sztuczna krew. Wciśnięty za trumnę wypełnioną
ziemią czułem się naprawdę świetnie. Przeczekałem godzinę, nie więcej. Wszyscy
pracownicy powinni już opuścić teren, ale na ulicach wokół parku było jeszcze
wystarczająco dużo rozbawionych małolatów, żeby mój paskudny strój nie rzucał się w
oczy, kiedy już stąd wyjdę.
Na terenie byli strażnicy, ale łatwo mogłem ich uniknąć. Tak jak się
spodziewałem, Glubb otworzył się bez trudu i szybko wślizgnąłem się do środka.
Okazało się, że pokój nie ma okien, co mi odpowiadało, bo nikt nie mógł zobaczyć
światła mojej latarki. Zapaliłem ją i zacząłem podziwiać maszynerię.
Prosta i przejrzysta konstrukga, to właśnie cenię w maszynach. Końcówki
dystrybutorów ustawione były pod ścianami dookoła pokoju. Nie funkcjonowały, ale
zasada ich działania była oczywista. Włożone monety i banknoty były liczone i
przechodziły dalej. Urządzenie w górze spuszczało odliczone żetony do rynienek
wypustowych. Z boku wychodziły z podłogi rury prowadzące do pojemnika w górze. Bez
wątpienia były zasilane z podziemnych transporterów i zwracały żetony gotowe do
ponownego użycia. Dolary, nietknięte ludzką ręką, były przenoszone przez zaplombowa-
ne przezroczyste rękawy do punktu zbiorczego, w którym monety wypadały do
zamkniętych pudełek. One mnie nie interesowały, bo były za ciężkie, ale banknoty były
lżejsze i dużo więcej warte. Przechodziły przez rynny i z wdziękiem wpadały w otwór na
szczycie sejfu. Były w ten sposób zabezpieczone przed pracownikami o lepkich palcach.
Wspaniale. Obejrzałem maszynerię, zastanowiłem się, a potem zrobiłem notatki.
Dystrybutory zostały wyprodukowane przez firmę „Ex-changers"; przerysowałem
starannie znak firmowy. Sejf, chociaż solidny i pewnej marki, ustąpił łatwo. Oczywiście
był pusty, ale spodziewałem się tego. Zanotowałem kombinację cyfr, po czym
otwierałem go i zamykałem tyle razy, aż mogłem to zrobić z zamkniętymi oczami. W
mojej głowie zaczął układać się plan, którego integralną częścią był ten sejf.
Gdy skończyłem, wyślizgnąłem się z budynku nie zauważony przez nikogo i
ostrożnie opuściłem park, by przyłączyć się do rozbawionego tłumu. W drodze
powrotnej byli już mniej hałaśliwi i tylko dwa razy musiałem użyć psikacza w moich
okularach. Trudno opisać, jak wielką odczułem ulgę, gdy w końcu wtoczyłem się do
biura, zdarłem z siebie strój półidioty i wsadziłem nos do szklanki z piwem. Potem
zakasałem rękawy i wziąłem się za myślenie.
Następnie kilka tygodni spędziłem bardzo aktywnie. Pracując nad sprzętem
potrzebnym do akcji, pilnie śledziłem wiadomości w telewizji. Jeden ze zbiegłych
więźniów został ujęty po ciężkiej walce. Jego towarzysza nie znaleziono, mimo że
schwytany gotów był udzielić wszelkiej pomocy. Biedny Stinger, odebrano mu instynkt
walki i jego życie nie będzie już takie jak dawniej. Ale będzie takie jak dawniej dla
człowieka, którego chciał zabić, nie było mi więc żal Stingera. Czekała na mnie praca.
Dwie ściśle związane ze sobą sprawy; musiałem zaplanować napad i zastawić pułapkę na
Hetmana. Z dumą przyznaję, że oba problemy rozwiązałem z dużą łatwością. Potem
musiałem tylko poczekać na ciemną i burzliwą noc, by znowu odwiedzić Lunapark.
Byłem tam najkrócej, jak się dało, ale i tak trwało to kilka godzin, bo miałem mnóstwo
rzeczy do zrobienia.
Potem musiałem już tylko czekać na odpowiednią chwilę. Najlepszym momentem
był koniec tygodnia, gdy wszystkie kasy są przepełnione. W ramach przygotowań
zupełnie legalnie wynająłem garaż i dla równowagi bardzo nielegalnie ukradłem
furgonetkę. Wykorzystałem czas oczekiwania, by ją przemalować - trzeba przyznać, że
wyglądała lepiej niż przedtem - przykręcić nowe numery i przyczepić na drzwiach
plakietki z nazwą firmy. W końcu nadeszła sobota. Trudno mi było opanować
niecierpliwość. Aby zabić czas, przykleiłem sobie wąsy, przebrałem się i pojechałem na
dobry, beztroski lunch, bo musiałem jeszcze poczekać do wieczora, aż napełnią się
skrzynie. Przejażdżka na wieś była bardzo przyjemna, a na wyznaczone miejsce
dotarłem zgodnie z planem. Zatrzymałem się obok służbowego wejścia do parku. Z
lekkim niepokojem włożyłem obcisłe, przezroczyste rękawiczki, ale uczucie radosnego
oczekiwania było silniejsze. Z uśmiechem na ustach włączyłem aparat przymocowany
pod błotnikiem.
Niewidzialny sygnał radiowy poleciał w przestrzeń i oczami duszy próbowałem
dostrzec, co się dzieje. Sygnał szybki jak światło dobiegł do odbiornika i po przewodach
do celu, którym był ładunek wybuchowy. Nic wielkiego, mała dokładnie odmierzona
ilość plastyku, wystarczająca by zerwać zatrzask w jednym z dystrybutorów żetonów,
bez uszkodzenia rękawa. Po zniszczeniu zatrzasku z maszyny popłynął z grzechotem
jednostajny strumień kolorowych plastikowych krążków i wytrysnął z dystrybutora w
nie kończącym się potoku. Ależ byłem dobroczyńcą! Jakże by mnie błogosławiły
wszystkie dzieciaki, gdyby wiedziały, że to ja.
Ale na tym nie koniec. Bo co minutę z mojego nadajnika emitowany był sygnał
radiowy, puszczał następny zatrzask i za każdym razem wylatywał następny strumień
żetonów. I następny, i jeszcze następny... W odpowiednim momencie włączyłem silnik
furgonetki i podjechałem do bramy służbowej Lunaparku, otworzyłem okno i
wychyliłem się przez nie tuż nad wymalowanym na drzwiach znakiem firmowym, który
głosił: „Dystrybutory Ex-Changers".
- Odebrałem wiadomość telefoniczną, że macie tu jakieś problemy -
powiedziałem do strażnika.
- Żadnych problemów - odpowiedział tamten otwierając bramę. - Raczej
zamieszki. Wiesz, gdzie to jest?
- Jasne. Już jadę na pomoc.
Kiedy na własne oczy zobaczyłem skutki mojej hojności, zdałem sobie sprawę, że
to, co się stało, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Wrzeszczące i wiwatujące
dzieciaki szalały obładowane żetonami, a inne walczyły o miejsce w pobliżu plujących
dystrybutorów. Ich szczęśliwe okrzyki zagłuszały wszystko. Ani personel, ani strażnicy
nie mogli zrobić nic, co powstrzymałoby tę falę obfitości. Droga służbowa była trochę
mniej zatłoczona, ale i tamtędy musiałem jechać bardzo powoli, z ręką na klaksonie,
torując sobie drogę wśród maruderów. Kiedy podjechałem, dwóch strażników
odpychało dzieci w stronę krzaków.
- Jakieś kłopoty z dystrybutorami? - zapytałem słodko. Opryskliwa odpowiedź
jednego z nich zginęła w pisku i krzyku dziecięcego zachwytu, i chyba dobrze się stało.
Drugi strażnik otworzył drzwi i wepchnął mnie razem z moimi narzędziami do środka.
Było tam już czterech ludzi, którzy bezskutecznie walczyli z maszynami. Nie
mogli ich unieruchomić, bo wcześniej pozwoliłem sobie odłączyć tablicę rozdzielczą.
Łysy mężczyzna próbował przeciąć kabel zasilający piłką do metalu.
- To samobójstwo - powstrzymałem go. - Ten przewód jest pod napięciem
czterystu volt.
- Masz jakiś lepszy pomysł, mądralo? - warknął. - To przecież twoje cholerne
maszyny. Zabieraj się do roboty.
- Już się robi, popatrz tylko.
Otworzyłem wielką skrzynkę z narzędziami, zawierającą tylko lśniącą metalową
rurkę którą wyjąłem.
- To wszystko załatwi - powiedziałem przekręcając zawór na szczycie i
odrzucając rurę. Ostatnie, co zobaczyłem, to ich wytrzeszczone oczy, kiedy buchnęła z
niej szara mgła, która wypełniła pokój, zupełnie uniemożliwiając widzenie.
Ja się tego spodziewałem, oni nie. Ze skrzynką w ręku odmierzyłem cztery kroki,
aż dosięgnąłem ściany sejfu. Hałas, który robiłem, był zagłuszany przez ich krzyki i
nawoływania oraz nieustanne sapanie dystrybutorów. Z łatwością otworzyłem sejf i
dopasowanym idealnie wiekiem skrzynki zablokowałem jego drzwi. Wsunąłem się do
środka, zgarnąłem stertę banknotów i wsypałem je do podstawionego kontenera. Szybko
się zapełnił, po czym zatrzasnąłem go. Teraz musiałem dopilnować, by odpowiedzialność
za to przestępstwo spadła na odpowiednią osobę. Przygotowana kartka była w mojej
górnej kieszeni. Wyjąłem ją i włożyłem do sejfu, który ponownie zamknąłem, by mieć
pewność, że moja wiadomość nie zawieruszy się w całym tym zamieszaniu. Potem
dźwignąłem ciężką skrzynkę i stanąłem plecami do sejfu, by skierować się w
odpowiednią stronę.
Wiedziałem, że wyjście jest tam, w ciemności, tylko dziewięć kroków stąd.
Przemierzyłem pięć i wpadłem na kogoś. Pochwyciły mnie silne ręce, a szorstki głos
krzyknął mi do ucha:
- Mam go. Pomocy!
Rzuciłem skrzynkę i udzieliłem mu pomocy, jakiej potrzebował. Przesunąłem
ręce wzdłuż jego ciała, sięgnąłem do szyi i zrobiłem, co trzeba. Zacharczał i osunął się.
Po omacku zacząłem szukać skrzynki i w chwili paniki nie mogłem jej znaleźć. Wreszcie
namacałem ją, chwyciłem za rączkę, uniosłem do góry, wyprostowałem się i...
Zdałem sobie sprawę, że w czasie tej awantury straciłem orientację.
Ogarnęła mnie rozpacz czarna jak unosząca się wokół mgła. Zadrżałem i o mało
nie upuściłem łupu. Siedemnaście lat, samotność i cały ten osaczający mnie świat
dorosłych. To już koniec.
Nie wiem, jak długo trwał kryzys, prawdopodobnie tylko kilka sekund, chociaż
wydawało mi się to wiecznością. W końcu wziąłem się w garść i przywołałem do
porządku.
Chciałeś, żeby tak było, pamiętasz? Zupełnie sam, ze wszystkimi dookoła
przeciwko tobie. Więc poddaj się im albo zacznij myśleć. I to szybko!
Zacząłem myśleć. Hałasujący i krzyczący naokoło ludzie nie byli mi ani pomocni,
ani nie stanowili zagrożenia. Miotali się tak samo zdezorientowani jak ja. Wystarczyło
wyciągnąć rękę i iść naprzód w jakimkolwiek kierunku. Wtedy będę w stanie
zorientować się, gdzie jestem. Usłyszałem przed sobą dudnienie, to musiał być jeden z
dystrybutorów. Za moment wpadłem na niego.
W tej samej chwili poczułem na twarzy powiew powietrza i znajomy głos odezwał
się całkiem blisko.
- Co się tu dzieje?
To był strażnik. Otworzył drzwi. Jak to miło z jego strony. Poszedłem wzdłuż
ściany, unikając go z łatwością, bo cały czas stał w ciemności i krzyczał. Pogłaskałem go
po szyi, a potem przedarłem się przez kłębiącą mgłę na światło dzienne. Mrugając
oślepiony jasnością, dostrzegłem innego strażnika, który wyrósł przede mną i chwycił
mnie.
- Zostań tu, gdzie jesteś. Nie ruszaj się.
Nie mógł zrobić nic gorszego, mam na myśli jego zachowanie w stosunku do
Czarnego Pasa. Powaliłem go na ziemię tak, żeby nie zrobił sobie krzywdy przy upadku,
wrzuciłem skrzynkę do furgonetki i rozejrzałem się, aby się upewnić, że nie byłem
widziany. Zamknąłem drzwi, włączyłem silnik, po czym wolno i ostrożnie oddaliłem się
od rozbawionego Lunaparku.
8
Wszystko naprawione! - krzyknąłem do strażnika, który skinął głową i otworzył
bramę.
Pojechałem w stronę miasta. Powoli pokonałem pierwszy zakręt i gwałtownie
skręciłem w mniejszą i niebrukowaną drogę.
Moja ucieczka była zaplanowana równie dokładnie jak sam napad. Kradzież
pieniędzy to jedno, a zachowanie ich to zupełnie inna sprawa. W epoce łączności
elektronicznej rysopis mój i furgonetki w przeciągu ułamków sekundy zostanie
wyświetlony na całej planecie. Każdy wóz policyjny otrzyma wydruk, a każdy
patrolujący policjant - ustne ostrzeżenie. Ile więc miałem czasu? Gdy odjeżdżałem, obaj
strażnicy byli nieprzytomni. Ale mogli już zostać ocuceni i wszystko opowiedzieć, a
wtedy jeden telefon wystarczyłby, żeby przekazać ostrzeżenie. Obliczyłem, że musiałoby
to zająć co najmniej cztery minuty. Co mnie urządzało, bo potrzebowałem tylko trzech.
Droga wiła się pod górę między drzewami, potem zakręcała ostatni raz i kończyła
się w opuszczonym kamieniołomie. Serce biło mi mocno, bo ten etap akcji zawierał
element ryzyka. Udało się, wynajęty samochód czekał tam, gdzie go wczoraj zostawiłem!
Oczywiście usunąłem z silnika kilka niezbędnych części, ale jakiś uparty złodziej mógł
go odholować. Na szczęście w okolicy był tylko jeden uparty złodziej.
Otworzyłem samochód, wyjąłem stamtąd pojemnik z prowiantem i zaniosłem go
do furgonetki. Za chwilę jego boczna ścianka odskoczyła, ukazując coś bardzo inte-
resującego, a mianowicie puste wnętrze. Wystające z pojemnika torebki i pudełka były
tylko posklejanymi ze sobą górnymi częściami torebek i pudełek. Bardzo pomysłowe,
jeśli wolno mi wyrazić swoją opinię. Schowałem pieniądze do pudełka, zamknąłem je i
włożyłem do samochodu. Zdjąłem ubranie robocze i wrzucając je do ciężarówki,
zadygotałem w podmuchu chłodnego wiatru. Wąsy poleciały w ślad za ubraniem.
Włożyłem strój sportowy, ustawiłem zegar przy ładunku termitowym, zamknąłem
furgonetkę i wsiadłem do samochodu. Odjechałem bez kłopotów. Nikt mnie nie
obserwował i wszystko wskazywało na to, że uda mi się wyjść cało z tej przygody.
Zatrzymałem się na głównej drodze i poczekałem na kolumnę wozów policyjnych, która
z rykiem przemknęła obok mnie, kierując się do Lunaparku. O rany, ależ im się
śpieszyło! Wyjechałem na drogę i wolno ruszyłem z powrotem do Billville.
W tej chwili furgonetka wesoło płonęła, topiąc się na kupę żużlu. Żadnych
śladów. Pojazd był ubezpieczony zgodnie z przepisami, zatem właściciel otrzyma zwrot
kosztów. Ogień nie rozprzestrzeni się, nie w kamieniołomie, i nikt nie dozna żadnych
obrażeń. Wszystko poszło dobrze, nawet bardzo dobrze.
Kiedy wróciłem do biura, westchnąłem z ulgą, otworzyłem piwo i pociągnąłem
duży łyk. Później wziąłem z barku butelkę whisky i nalałem sobie dawkę uderzeniową.
Skosztowałem, wykrzywiłem się od okropnego smaku i wylałem resztę do zlewu. Co za
świństwo! Myślę, że gdybym się postarał, mógłbym się w końcu do tego przyzwyczaić.
Ale chyba nie było to warte zachodu.
Do tej pory upłynęło już chyba wystarczająco dużo czasu, by dziennikarze dotarli
na miejsce przestępstwa.
- Włącz się! - zawołałem do komputera. - Daj mi wydruk ostatniego wydania
gazet.
Faks zahuczał delikatnie i z otworu wysunęła się płachta papieru. Na pierwszej
stronie, w pełnej krasie, widniało zdjęcie fontanny żetonów. Z dużym zadowoleniem
przeczytałem sprawozdanie, odwróciłem stronę i zobaczyłem rysunek. Był tam, tak jak
go znaleźli, gdy otworzyli sejf. Rysunek hetmana, a pod nim zapis szachowy:
1. W - S4 x H
Co znaczy: wieża na pole skoczek 4 bije hetmana.
Kiedy to przeczytałem, zadowolenie ustąpiło dreszczowi niepokoju. Czyżbym się
zdemaskował przed policją? Czy rozpracują tę wskazówkę i będą na mnie czekać?
- Nie! - krzyknąłem głośno. - Policja jest leniwa i zadowala się małymi
przestępstwami, żeby zachować pozory działania. Być może, trochę nad tym
pogłówkują, ale na pewno nie rozwiążą zagadki na czas. Ale Hetman powinien być w
stanie ją rozgryźć. Będzie wiedział, że to wiadomość dla niego i postara się ją
rozpracować. Mam nadzieję.
Sączyłem piwo i zamartwiałem się. Wiele godzin spędziłem obmyślając tę
łamigłówkę. Fakt, że Hetman używał hetmana szachowego jako swojej wizytówki,
doprowadził mnie do podręczników gry w szachy. Zakładałem, że on albo ona - bo nie
wierzę, by ktokolwiek był w stanie określić płeć Hetmana, chociaż przypuszczano, że
przestępca jest mężczyzną - gra w szachy. Jeżeli potrzebowałby dodatkowych
informacji, mógł odwołać się do tej samej książki co ja. Bez szczególnego trudu można
było odkryć, że w szachach są dwa różne sposoby zapisu ruchów. Najstarszy, czyli ten,
którego użyłem, nazywa pola w kolumnach według figur umieszczanych na końcach
kolumny (jeśli chcecie wiedzieć dokładnie, rzędy rozciągają się pomiędzy bokami
szachownicy, a kolumny pomiędzy graczami). Tak więc pole, na którym stoi biały król,
oznacza się Król 1. Król 2 to pole nad nim, albo raczej Biały Król 2, bo jest to
jednocześnie Czarny Król 7 z punktu widzenia drugiego gracza (jeśli uważacie, że to
skomplikowane, nigdy nie grajcie w szachy, bo to jest najłatwiejsza część). Istnieje także
inny zapis, zwany zapisem algebraicznym, który przypisuje literę i cyfrę każdemu z
sześćdziesięciu czterech pól szachownicy. Licząc od lewej do prawej, osiem rzędów od
strony białych jest oznaczonych literami od a do h. Tak więc skoczek H może oznaczać
b4, g4, b5 lub g5.
Skomplikowane? Mam nadzieję. Lepiej żeby policja nigdy nie domyśliła się, że to
kod, i nie zechciała go rozgryźć. Bo jeśli zechce, to wtedy rozgryzie także mnie. Ten ruch
szachowy zawierał datę mojego następnego przestępstwa, kiedy to zamierzałem znów
„pobić hetmana", czyli ponownie posłużyć się wizytówką Hetmana.
Przed oczami miałem jasny scenariusz wydarzeń. Policja będzie się głowić nad
tym ruchem, a potem da sobie spokój. Ale nie zrezygnuje Hetman w swojej luksusowej
kryjówce. Będzie bardzo zły. Popełniono przestępstwo, o które on został obwiniony.
Zabrano pieniądze, ale nie on je ma! Mam nadzieję, potraktuje ten ruch jako
wskazówkę, przeanalizuje go i w końcu znajdzie rozwiązanie.
Załóżmy, że skoczek skojarzy mu się ze skokiem. „Skok cztery", co to może
znaczyć? Skok kiedy? Czwarta noc Festiwalu Muzyki Nowoczesnej w mieście Pearly
Gates, ot co! I ta czwarta noc jest także dwudziestym czwartym dniem roku, który jest
znany także jako Skoczek 4. Dzieje się tak, gdy b jest rozumiane jako druga litera
alfabetu, więc b4 może być czytane jako 24. Jeżeli Hetman wszystko to sobie uzmysłowi,
powinien być pewny, że czwartej nocy festiwalu zostanie popełnione jakieś przestępstwo.
Oczywiście przestępstwo związane z pieniędzmi. Miałem nadzieję, że będzie wolał sam
się mną zająć, niż uprzedzić policję o planowanym przestępstwie.
Chyba uderzyłem we właściwą strunę. Zagadka była zbyt złożona dla policji, ale
w granicach możliwości Hetmana. Miał dokładnie tydzień czasu na rozwiązanie tego i
przybycie na festiwal.
Znaczyło to także, że i ja mam tydzień, by się nacieszyć zwycięstwem, odzyskać
równowagę i wyspać się porządnie, by móc później nie dosypiać. Tak więc przez
następne dni w ramach rozrywki obmyślałem plany i przygotowywałem urządzenia do
ataku na kieszenie festiwalowej publiczności.
Wyznaczonej nocy lało jak z cebra, co bardzo mi odpowiadało. Podniosłem
kołnierz mojego czarnego płaszcza, wcisnąłem na głowę czarny kapelusz i chwyciłem
czarny futerał. Jego charakterystycznie wybrzuszony koniec sugerował, że w środku
znajduje się grzmotofon albo nawet ultrabas. Komunikacja miejska dowiozła mnie
prawie pod samo wejście dla artystów. W strugach deszczu przebyłem resztę drogi,
wtopiony w tłum ubranych na czarno i niosących instrumenty muzyków. Miałem
przygotowaną przepustkę, ale portier nie sprawdził jej i tylko gestem kazał nam wejść
do środka. Szansa, by ktokolwiek chciał sprawdzić moje dokumenty, była minimalna, bo
było nas tam w sumie dwieście trzydzieści jeden osób. Na dzisiejszy wieczór
przewidziana była premiera wwiercającej się w mózg tak zwanej muzyki, zatytułowanej
„Zderzenie galaktyk", rozpisanej na dwieście jeden instrumentów dętych i dwadzieścia
dziewięć perkusyjnych. Delikatność brzmienia nie była specjalnością kompozytorki,
pani Moi-Woofter Ge-eyoh. Już samo przeczytanie partytury mogło człowieka
przyprawić o ból głowy. Dlatego właśnie wybrałem tę noc. Garderoby były za małe, by
pomieścić tłum muzyków, którzy kręcili się dookoła i sprawiali wrażenie zagubionych.
Nikt nie zauważył, gdy wymknąłem się na tylną klatkę schodową i wślizgnąłem do
schowka na szczotki. Personel wyszedł już wcześniej i jedyną rzeczą, która mogła mi
przeszkadzać, była tylko muzyka. Mimo to, na wszelki wypadek zamknąłem drzwi od
środka. Kiedy usłyszałem pierwsze dźwięki, wyjąłem mój egzemplarz partytury „Zde-
rzenia".
Zaczynało się dość cicho, bo przed zderzeniem wszystkie galaktyki musiały wejść
na scenę. Przesuwałem palec po partyturze, aż doszedłem do czerwonego znaczka, który
sam tam umieściłem. Partytura spoczęła bezpiecznie w mojej kieszeni, a ja ostrożnie
otworzyłem drzwi i wyjrzałem na zewnątrz. Korytarz był pusty, tak jak oczekiwałem.
Przemierzyłem go pewnym krokiem, choć podłoga zaczynała już drgać zapowiadając
rychłą destrukcję Wszechświata.
Na drzwiach widniała tabliczka PRYWATNE. WSTĘP WZBRONIONY. Z
jednej kieszeni wyjąłem czarną maskę, zdjąłem kapelusz i wciągnąłem ją na głowę. Z
drugiej kieszeni wyjąłem klucz. Nie chciałem tracić czasu na szarpanie się z wytrychem,
więc dorobiłem sobie klucz, kiedy przeprowadzałem rozpoznanie miejsca akcji.
Starałem się przekręcać go w zamku w takt muzyki. W chwili gdy zabrzmiał donośny
trzask, otworzyłem drzwi i wszedłem do środka.
Mojego wejścia nikt, oczywiście, nie usłyszał, ale moje ruchy przyciągnęły wzrok
starszego mężczyzny. Gapił się na mnie, a z jego osłabłych palców wypadło pióro.
Podniósł ręce do góry, gdy z wewnętrznej kieszeni wyjąłem imponujący, choć
nieprawdziwy pistolet. Nie udało mi się nim jednak przestraszyć drugiego, młodszego
mężczyzny, który rzucił się do ataku. Za moment nieprzytomny wylądował na podłodze,
łamiąc po drodze krzesło.
Wszystko to odbyło się po cichu. Albo inaczej: narobiło dużo hałasu, który
jednak skutecznie zagłuszyła muzyka, wznosząca się teraz gwałtownym crescendo,
wieszczącym koniec świata. Poruszałem się szybko, bo właśnie zbliżała się najgłośniejsza
część.
Wyjąłem dwie pary kajdanków i przykułem starszego mężczyznę do biurka. W
ten sam sposób zabezpieczyłem śpiącego rycerza. Już prawie czas. Z kolejnej kieszeni
wyjąłem porcję plastyku - tak, w tym ubiorze było mnóstwo kieszeni i to nie przez
przypadek - i wsunąłem go w drzwi sejfu, dokładnie nad zamkiem zegarowym. Musieli
się tu czuć bardzo pewnie z tymi wszystkimi zabezpieczeniami. Obfite wpływy kasowe z
wieczornych przedstawień były zamykane w sejfie w obecności uzbrojonych strażników.
Pozostawały tam, zamknięte i bezpieczne, aż do rana, gdy w obecności innych
uzbrojonych strażników otwierano sejf. Wepchnąłem zapalnik radiowy do plastyku i
wycofałem się pod ścianę, gdzie razem z obydwoma strażnikami znalazłem się poza
zasięgiem wybuchu.
Wszystkie drobne przedmioty w pokoju podskakiwały w takt muzyki, a z sufitu
sypał się tynk. To jednak ciągle jeszcze nie był właściwy moment. Wykorzystałem resztę
czasu, by wyrwać z gniazdek przewody telefoniczne. Aż do końca koncertu nikt nie
będzie rozmawiał przez telefon.
Nadeszła wreszcie ta chwila! Widziałem w wyobraźni partyturę i w momencie
gdy nastąpiło zderzenie galaktyk, włączyłem przekaźnik radiowy.
Drzwi sejfu bezgłośnie wyleciały w powietrze. Nawet tu w biurze muzyczna
katastrofa była porażająca. Zastanowiłem się, ilu słuchaczy ogłuchło właśnie w imię
sztuki. Te rozważania nie przeszkodziły mi zgarnąć wszystkich banknotów z sejfu do
mojego futerału. Kiedy napełnił się, uchyliłem kapelusza przed moimi więźniami, tym z
wytrzeszczonymi oczami i tym nieprzytomnym, i wyszedłem. Czarna maska
powędrowała z powrotem do kieszeni. Opuściłem teatr niestrzeżonym wyjściem
ewakuacyjnym.
Szybko przeszedłem wzdłuż dwóch bloków do przejścia podziemnego i stałem się
jedną z wielu postaci śpieszących w strugach deszczu. Ruszyłem schodami w dół, po
czym skręciłem w korytarz prowadzący do stacji. Wszystkie pociągi podmiejskie już
odjechały i peron był pusty. Wszedłem do budki telefonicznej i zmieniłem swoją
powierzchowność w ciągu dokładnie dwudziestu dwóch sekund, w precyzyjnie
wyćwiczonym tempie. Zdarłem czarne pokrycie futerału, spod którego ukazało się
drugie, białe. Charakterystyczny, wybrzuszony kształt czary głosowej znikł także - był
zrobiony z cienkiego plastiku, który zgniotłem i włożyłem do kieszeni razem z czarnym
pokryciem. Odwróciłem kapelusz na drugą stronę i on również stał się biały. Moje
czarne wąsy i broda zniknęły w odpowiedniej kieszeni. Zdjąłem palto i oczywiście je
także wywróciłem na białą stronę. Tak przebrany ruszyłem na stację i w tłumie
przyjeżdżających wyszedłem na postój taksówek. Poczekałem chwilę. Nadjechała
taksówka i otworzyły się drzwi. Usiadłem i uśmiechnąłem się z zadowoleniem na widok
lśniącej czaszki szofera-robota.
- Szofeh, phoszę bahdzo zabhać mnie do hotelu Ah-bolast - powiedziałem,
najlepiej jak mogłem naśladując akcent turyngijski. Ponieważ pociąg, który przed
chwilą przyjechał, przybył z Turyngii.
- Polecenie niejasne - zagdakała maszyna.
- Ho-tel Ah-bo-bo-last, ty blaszany głupku! - wykrzyknąłem! - Ah-bo-last!
- Zrozumiałem - powiedział robot i taksówka ruszyła.
Wspaniale. Wszystkie rozmowy prowadzone w taksówkach są zapisywane przez
molekularny magnetofon i przechowywane przez miesiąc. Gdyby mnie kiedykolwiek
sprawdzano, nagranie odtworzy tę rozmowę, a moja rezerwacja hotelowa została
załatwiona na lotnisku w Turyngii. Być może, byłem zbyt ostrożny, ale moją dewizą jest,
że tego nigdy za dużo. Mam na myśli ostrożność.
Hotel był bardzo drogi. Wszystkie korytarze i pokoje ze smakiem ozdobiono
sztucznymi arbolastami. Zostałem usłużnie wprowadzony do swojego apartamentu -
gdzie arbolast służył jako stojąca lampa. Bagażowy-robot wymknął się służalczo, z
pięciodolarówką w szczelinie na napiwki.
Postawiłem torbę w sypialni, zdjąłem mokry płaszcz i wyjąłem z lodówki piwo.
Rozległo się pukanie do drzwi.
Tak szybko! Jeżeli to był Hetman, świetnie umiał śledzić, bo nie zauważyłem, by
ktoś za mną szedł. To nie mógł być nikt inny. Zawahałem się, ale zdałem sobie sprawę,
że jest tylko jeden sposób, by się upewnić. Z uśmiechem na twarzy - na wypadek gdyby
to był Hetman - otworzyłem drzwi. Uśmiech znikł natychmiast.
- Jesteś aresztowany - powiedział detektyw w cywilu, pokazując mi odznakę. Jego
towarzysz wycelował we mnie ogromny pistolet na dowód, że dobrze ich zrozumiałem.
9
Udało mi się tylko wydukać:
- Co... co... - lub coś w tym rodzaju. Na aresztującym mnie oficerze ta błyskotliwa
kwestia nie zrobiła większego wrażenia.
- Włóż płaszcz, pójdziesz z nami.
Oszołomiony przeszedłem przez pokój i wykonałem jego polecenie. Wiedziałem,
że powinienem zostawić tu płaszcz, ale nie chciałem się sprzeciwiać. Kiedy go prze-
szukają, znajdą maskę, klucz i w ogóle wszystko, co mnie zdemaskuje. A co z
pieniędzmi? Nic nie powiedzieli o torbie.
Gdy tylko włożyłem rękę do rękawa, policjant zatrzasnął na niej kajdanki,
których drugi koniec zamknął na swoim nadgarstku. Nigdzie nie mogłem się bez nich
ruszyć. Nie mogłem zrobić nic lub prawie nic, bo trzy kroki za nami szedł właściciel
pistoletu.
Wyszliśmy z pokoju, korytarzem do windy i do głównego holu. Detektyw był tak
uprzejmy, że trzymał się blisko mnie, więc kajdanki nie rzucały się w oczy. Pośrodku
strefy objętej zakazem parkowania czekał duży, czarny, złowieszczy wóz. Kierowca nie
raczył nawet spojrzeć w naszą stronę. Ruszył, gdy tylko wsiedliśmy i zamknęły się za
nami drzwi.
Nie miałem nic do powiedzenia, a i moi towarzysze nie byli w gadatliwym
nastroju. W ciszy toczyliśmy się przez zalane deszczem ulice, minęliśmy kwaterę główną
policji i ku memu osłupieniu zatrzymaliśmy się przed Gmachem Federalnym Rajskiego
Zakątka. Federalka! Serce we mnie zamarło. Miałem rację przypuszczając, że złamanie
szyfru i ujęcie mnie z pewnością przekracza możliwości miejscowej policji, ale nie
uwzględniłem ogólnoplanetarnej agencji śledczej. Ze spóźnionym refleksem - co nie jest
powodem do dumy - dostrzegłem swój błąd. Po latach nieobecności Hetman znów
uderza. Dlaczego? I co znaczą te wygłupy z szachami? Niech się tym zajmą kryptolodzy.
Ho, ho, jakieś przechwałki, wyjawia miejsce i datę następnego przestępstwa. Niech
zajmie się tym Urząd Federalny i niech się w to nie wtrąca niekompetentna miejscowa
policja.
Ogarnęła mnie czarna rozpacz, tak wielka, że z trudem mogłem iść. Zachwiałem
się, gdy nasz mały orszak zatrzymał się przed ciężkimi drzwiami z wywieszką: FEDE-
RALNY URZĄD ŚLEDCZY. Pod spodem małymi złotymi literami napisane było:
„Dyrektor Flynn". Moi pogromcy zapukali grzecznie, zamek w drzwiach zahuczał i
otworzył się. Wmaszerowaliśmy do środka.
- Oto on, proszę pana.
- Dobrze. Przymocujcie go do krzesła i od tej chwili ja przejmuję sprawę.
Mówca siedział za masywnym biurkiem. Był to potężny mężczyzna z
przylizanymi czarnymi włosami. Wydawał się jeszcze potężniejszy dzięki ogromnym
zwałom obrastającego go tłuszczu. Jego podbródek, czy raczej podbródki zwieszały się
na nabrzmiałą masę klatki piersiowej. Siedział odsunięty od biurka ze względu na
rozmiary brzucha, na którym, jak grube kiełbaski, spoczywały palce jego splecionych
dłoni. Na moje chytre spojrzenie odpowiedział swoim, stalowym i zdecydowanym. Nie
protestowałem, kiedy prowadzili mnie do krzesła; opadłem na nie i poczułem, jak
przypinają mnie do niego kajdankami. Potem usłyszałem oddalające się kroki i trzask
zamykanych drzwi.
- Jesteś w poważnych kłopotach - rozpoczął.
- Nie wiem, o co panu chodzi - odparłem, ale mój drżący, piskliwy głos przeczył
słowom.
- Wiesz doskonale, o co mi chodzi. Dziś wieczorem popełniłeś przestępstwo,
okradając kieszeń publiczną, zaopatrywaną przez głuchych jak pień miłośników muzy-
ki. Ale to jeszcze najmniejsze z twoich szaleństw, młodzieńcze. Wnioskując z twojego
wieku, mogę także stwierdzić, że ukradłeś dobre imię innego człowieka. Hetmana.
Podszywasz się pod kogoś, kim nie jesteś. Uwaga, łap!
Ukradłem dobre imię? O czym on, do diabła, mówi? Odruchowo złapałem
rzucone klucze. Wlepiłem w nie wzrok, a potem gapiąc się na mojego rozmówcę, drżącą
ręką otworzyłem kajdanki.
- Pan nie jest... - wybełkotałem. - To znaczy, że areszt, to biuro, policja... Pan
jest...
Spokojnie czekał na moje następne słowa z dobrodusznym uśmiechem na ustach.
- Pan jest... Hetmanem!
- We własnej osobie. Z wiadomości, ukrytej pod twoim kiepskim szyfrem,
wywnioskowałem, że chcesz mnie spotkać. Dlaczego?
Chciałem wstać, ale w jego dłoni momentalnie pojawił się ogromny pistolet.
Czarny wylot lufy zawisł na wprost nasady mego nosa. Z powrotem opadłem na krzesło.
Z twarzy mężczyzny zniknął uśmiech, a z jego głosu ciepło.
- Nie lubię, jak się mnie naśladuje i igra ze mną. Jestem niezadowolony. Masz
teraz trzy minuty, żeby wszystko wyjaśnić, a potem zabiję cię, pójdę do twojego
apartamentu i odbiorę pieniądze, które ukradłeś dziś wieczorem. Ale najpierw powiesz
mi, gdzie ukryłeś resztę pieniędzy skradzionych w moim imieniu.
Przemówiłem, czy raczej spróbowałem, ale zdołałem tylko bezradnie zabełkotać.
Otrzeźwiło mnie to. Mógł mnie zabić, ale nie mógł zrobić ze mnie roztrzęsionej galarety.
Odkaszlnąłem, żeby oczyścić gardło i powiedziałem:
- Nie wydaje mi się, że się pan śpieszy, by mnie zabić i nie wierzę, że mam tylko
trzy minuty. Jeżeli nie będzie mnie pan usiłował zastraszyć, spróbuję określić jasno i
wyraźnie moje motywy. Zgoda?
Wypowiadając te słowa podjąłem przemyślane ryzyko. Założyłem, że Hetman też
jest graczem. Teraz wiedziałem to na pewno. Wyraz jego twarzy nie zmienił się, ale
nieznacznie skinął głową. Mogłem wykonać swój ruch.
- Dziękuję. Zawsze wiedziałem, że nie jest pan okrutny. Tak naprawdę, kiedy
dowiedziałem się o pańskim istnieniu, stał się pan moim ideałem. To, co pan zrobił,
czego dokonał, nie równa się z niczym w historii tego świata. Jeżeli obraziłem pana,
kradnąc w pańskim imieniu, przepraszam. Natychmiast oddam panu wszystkie
skradzione pieniądze. Ale jeśli się zastanowić, można zrozumieć, że nie miałem innego
wyjścia. Inaczej nie mógłbym pana odnaleźć. Więc musiałem działać tak, aby pan
znalazł mnie. I tak się stało. Liczyłem na pańską ciekawość i na to, że nie wyda mnie pan
policji, zanim sam mnie pozna.
Następne skinienie oznaczało zgodę na mój następny ruch. Jednak wycelowana
we mnie lufa przypominała, że wciąż jestem w szachu.
- Jesteś jedynym żywym człowiekiem, który zna moją tożsamość - powiedział. - A
teraz wyjaśnij mi, dlaczego nie miałbym cię zabić. Po co chciałeś się ze mną skontak-
tować?
- Już panu powiedziałem. Podziwiam pana. Zdecydowałem się na życie
przestępcy, bo jest to jedyny zawód dla kogoś z moimi zdolnościami. Ale jestem
samoukiem i mam słabe punkty. Marzę o tym, żeby zostać pańskim pomocnikiem. Żeby
uczyć się u pańskiego boku. Żeby wstąpić do złodziejskiej wyższej szkoły. Zapłacę za ten
przywilej każdą cenę, jaką pan wyznaczy, ale potrzebuję jeszcze trochę czasu, żeby
zdobyć więcej pieniędzy, bo wszystko, co dotychczas zyskałem, oddaję panu. Tak to
wygląda. Oto, kim jestem. A jeśli będę dość ciężko pracował, może stanę się panem.
Spojrzał na mnie łagodniej. W zamyśleniu uniósł palce do brody, co znaczyło, że
przez chwilę nie byłem w szachu. Ale partia nie była jeszcze wygrana i wcale tego nie
chciałem. Chciałem tylko remisu.
- Dlaczego miałbym uwierzyć choć w jedno twoje słowo? - zapytał w końcu.
- A dlaczego miałby pan w nie wątpić? Jaki mógłbym mieć inny powód?
- To nie twoje motywy mnie niepokoją. Myślę o tym, że mógłby istnieć jeszcze
ktoś, kto z ramienia policji używa ciebie jako pionka, by mnie odszukać. Człowiek, który
zaaresztuje Hetmana, wzniesie się na sam szczyt.
Przytaknąłem i zacząłem nerwowo myśleć. Potem uśmiechnąłem się i
odprężyłem.
- Bardzo słusznie. Musiał pan o tym pomyśleć w pierwszej kolejności. To, że
posiada pan biuro w tym budynku, oznacza, że albo stoi pan wysoko w hierarchii
stróżów prawa, tak wysoko, że mógłby pan bez trudu odkryć taki plan. Albo, a byłby to
kolejny dowód pańskiego geniuszu, zna pan sposoby i środki, by kontrolować policję na
każdym szczeblu, oszukać ją i posłużyć się nią, by mnie aresztować. Moje gratulacje,
proszę pana! Wiedziałem, że jest pan geniuszem, ale żeby tego dokonać! Przecież to
graniczy z cudem!
Powoli skinął głową, przyjmując tę zasłużoną pochwałę. Czyżby lufa pistoletu
troszkę się obniżyła? Czyżby zanosiło się na remis? Spiesznie ciągnąłem:
- Nazywam się James Bolivar diGriz, urodziłem się nieco ponad siedemnaście lat
temu w tym właśnie mieście, w szpitalu położniczym Matki Machree dla bezrobotnych
pasterzy świniozwierzy. Przez terminal, który widzę tu, na pewno ma pan dostęp do
wszelkich możliwych danych. Proszę więc sprawdzić moje i samemu przekonać się, czy
nie jest prawdą to, co powiedziałem!
Usadowiłem się z powrotem na krześle, gdy wystukiwał na klawiaturze polecenia.
Nie zrobiłem nic, by go rozproszyć lub odwrócić jego uwagę, kiedy czytał. Byłem ciągle
zdenerwowany, ale starałem się to ukryć.
Wreszcie skończył. Przechylił się do tyłu i spokojnie popatrzył na mnie. Nie
widziałem, by ruszył ręką, ale pistolet znikł z pola widzenia. Remis! Ale na niewidzialnej
planszy pomiędzy nami wciąż stały niematerialne pionki. Zaczynała się nowa partia.
- Wierzę ci, Jim, i dziękuję za miłe słowa. Ale ja pracuję sam i nie mam uczniów.
Miałem zamiar cię zabić, by zachować sekret mojej tożsamości. Teraz wierzę, że nie jest
to konieczne. Wystarczy mi twoje słowo, że nie będziesz się pode mnie podszywał,
dokonując innych przestępstw.
- Obiecuję to panu. Stałem się Hetmanem tylko po to, by zwrócił pan na mnie
uwagę. Ale proszę rozważyć ponownie moją kandydaturę na członka wyższej szkoły
zbrodni.
- Nie ma takiej instytucji - powiedział wstając z trudem. - Wstrzymano przyjęcia.
- Więc proszę mi pozwolić inaczej sformułować moją prośbę - powiedziałem
pośpiesznie, wiedząc, że pozostało mi już niewiele czasu. - Przepraszam z góry, jeśli będę
niedyskretny i proszę wybaczyć, jeśli pana zdenerwuję. Jestem młody, nie mam nawet
dwudziestu lat, a pan jest na tej planecie od ponad osiemdziesięciu. W tym zawodzie
pracuję dopiero od kilku lat i w tak krótkim czasie odkryłem, że właściwie jestem sam.
To, co robię, muszę robić sam i dla siebie. W zbrodni nie ma koleżeństwa, bo wszyscy
kryminaliści, których spotkałem, byli niekompetentni. I dlatego działam sam. A jeżeli ja
jestem samotny, nie śmiem nawet myśleć, jak samotne jest pańskie życie.
Stał bez ruchu, opierając się jedną ręką o biurko i wpatrując się przez pustą
ścianę jak przez okno w coś, czego nie widziałem. Później westchnął i nagle osunął się na
krzesło, jakby uszła z niego siła, która pomagała mu stać prosto.
- To prawda, mój chłopcze, szczera prawda. Nie chcę o tym mówić, ale trafiłeś w
sedno. Co ma być, niech będzie. Jestem zbyt stary, żeby zejść z raz obranej drogi.
Żegnam cię i dziękuję za bardzo interesujący tydzień. Przypomniały mi się dawne czasy.
- Proszę to jeszcze raz rozważyć.
- Nie mogę.
- Niech mi pan da chociaż swój numer konta, żebym mógł przesłać pieniądze.
- Zatrzymaj je, sam je zarobiłeś. Ale w przyszłości rób to pod innym nazwiskiem.
Pozwól Hetmanowi cieszyć się emeryturą. Dodam tylko jedno, małą radę. Rozważ
jeszcze raz swoje ambicje zawodowe. Rozwijaj swoje zdolności w sposób akceptowany
przez społeczeństwo. Wtedy unikniesz ogromnej samotności, której już doświadczyłeś.
- Nigdy! - krzyknąłem głośno. - Nigdy! Wolałbym raczej gnić w więzieniu przez
resztę życia, niż przyjąć jakakolwiek funkcję w społeczeństwie, które całkowicie
odrzucam.
- Być może, zmienisz zdanie.
- To niemożliwe - powiedziałem do ścian pustego pokoju. Drzwi zamknęły się za
nim. Odszedł.
10
Tak się to skończyło. Nie ma nic skuteczniejszego niż odmowa, by sprowadzić
człowieka na ziemię z wyżyn uniesienia. Zrobiłem przecież dokładnie to, co sobie
postanowiłem. Mój złożony plan powiódł się. Wypłoszyłem Hetmana z jego kryjówki i
złożyłem mu propozycję nie do odrzucenia.
Ale on ją odrzucił. Nie pocieszyła mnie nawet satysfakcja z udanego napadu.
Zdobyte dolary były warte dla mnie tyle co kupa śmieci. Siedziałem w pokoju
hotelowym, patrzyłem w przyszłość i widziałem tylko pustkę. W kółko liczyłem
pieniądze, aż ich wartość stała się nic nieznaczącą liczbą. W moim planie uwzględniłem
wszystkie możliwości prócz jednej, tej, że Hetman mi odmówi. Trudno mi było pogodzić
się z tym.
Gdy następnego dnia wróciłem do Billville, ogarnęła mnie czarna rozpacz i
zacząłem użalać się nad sobą, czego normalnie nie znoszę. Tym razem też nie mogłem
tego znieść. Spojrzałem w lustro, na posępną twarz z podkrążonymi oczami i pokazałem
jej język.
- Ty babo - powiedziałem. - Ty maminsynku, ty bekso, przestań się nad sobą
rozczulać - dodałem jeszcze inne obelgi, które akurat przyszły mi do głowy. Uspokoiłem
się trochę, przygotowałem sobie kanapkę i dzbanek kawy - żadnego alkoholu, żeby zalać
robaka! - i usiadłem, by zjeść, wypić i pomyśleć o przyszłości. Co dalej?
Nic. Nie przychodziło mi do głowy nic konstruktywnego. Moje myśli nie
prowadziły do niczego, nie widziałem żadnego wyjścia. Rozsiadłem się wygodnie i
włączyłem 3V. Był to kanał reklamowy i zanim zmieniłem program, pojawiła się
spikerka, wspaniała, kolorowa i trójwymiarowa. Nie przełączyłem, bo dziewczyna
ubrana była tylko w skąpy kostium kąpielowy.
- Przyjeżdżajcie tu, gdzie wieje balsamiczna bryza - namawiała przymilnym
głosem. - Dołączcie do mnie. Czekam wśród złotych piasków wspaniałej plaży Yaticano,
gdzie słońce i fale odświeżą wasze dusze...
Wyłączyłem telewizor. Moja dusza była całkiem świeża, a świeżość spikerki nie
zmniejszyła moich trosk. Najpierw przyszłość, dopiero potem miłość heteroseksualna.
Ale reklama podsunęła mi przynajmniej pewien pomysł.
Wakacje. Może zrobić sobie przerwę? Dlaczego nie? Ostatnio tyrałem ciężej niż
którykolwiek z pogardzanych przeze mnie biznesmenów. Zbrodnia opłaciła się i to
nieźle, więc czemu nie miałbym wydać części ciężko zapracowanego łupu? Jasne, że nie
był to sposób na ucieczkę od problemów. Doświadczenie nauczyło mnie, że zmiana
miejsca pobytu nigdy nie jest rozwiązaniem. Kłopot jest towarzyszem wszechobecnym i
dokuczliwym jak ból zęba. Ale mogłem zabrać go sobą gdzieś, gdzie znalazłbym
odpoczynek i mógłbym poszukać sposobu pozbycia się drania. Ale dokąd? Wyświetliłem
na komputerze przewodnik turystyczny i przejrzałem go. Nie było w nim nic ciekawego.
Plaża? Bardzo chętnie, ale pod warunkiem że spotkałbym tam dziewczynę z reklamy. To
jednak wydawało się mało prawdopodobne. Szykowne hotele, drogie rejsy, wycieczki do
muzeum. Wszystko to było równie interesujące jak weekend na farmie świniozwierzy.
Ale może właśnie tego było mi trzeba? Łyku świeżego powietrza. Jako wiejski chłopiec
widziałem już sporo wspaniałych plenerów, przeważnie znad sterty świniozwierzowego...
wiecie czego. Napatrzywszy się na takie otoczenie, powitałem miasto z otwartymi
ramionami i odtąd nie wychyliłem z niego nosa.
To było najlepsze wyjście. Nie jechać z powrotem na farmę, ale na łono przyrody.
Uciec od ludzi i rzeczy, by spotkać się z matką Naturą. Im dłużej o tym myślałem, tym
bardziej mi się to podobało. I dobrze wiedziałem, dokąd się udać. Marzyłem o tym już
wtedy, gdy jeszcze nie sięgałem do kolan młodemu świniozwierzowi. Góry Katedralne!
Te pokryte śniegiem szczyty, strzeliste jak gigantyczne wieże kościelne. Jakże często
wypełniały moje dziecięce sny! Więc czemu nie? Nadszedł czas, by spełniło się kilka
marzeń.
Kupując plecak, śpiwór, namiot termiczny, menażkę, latarkę - cały potrzebny
sprzęt - odczułem przedsmak oczekujących mnie przyjemności. Kiedy miałem już cały
ekwipunek, by nie tracić czasu na podróż koleją, wsiadłem do samolotu do Rafael. Gdy
lądowaliśmy, oszołomił mnie widok gór. Pstrykałem palcami i niecierpliwiłem się, czeka-
jąc na bagaż. Przestudiowałem już mapę i wiedziałem, że Szlak Katedralny przecina
drogę na północ od lotniska. Powinienem pojechać autokarem kursowym razem z in-
nymi, zamiast zwracać na siebie uwagę, biorąc taksówkę. Ale za bardzo się śpieszyłem.
- To niebezpieczne, mały, chodzić samotnie po szlaku - starszy kierowca cmoknął
z dezaprobatą i zaczął wyliczać czyhające nieszczęścia: - Można się łatwo zgubić. Mogą
cię zjeść wilkobestie, może obsunąć się ziemia lub spaść lawina. Może...
- Mam spotkać przyjaciół, dwudziestu chłopaków. To będzie rajd drużyny
skautów. Zanosi się na świetną zabawę - wymyśliłem pośpiesznie.
- Nie widziałem tu ostatnio żadnych skautów - mruknął ze starczą
podejrzliwością.
- I nie zobaczy pan - improwizowałem dalej, pochylając się na tylnym siedzeniu i
szybko przeglądając mapę. - Przyjadę pociągiem do Boskona i wysiądę tam. Stacja jest
blisko miejsca, w którym szlak przecina tory. Będą tam na mnie czekać, drużynowy i
cala reszta. Bałbym się chodzić sam po górach, proszę pana.
Burczał jeszcze przez chwilę, a burknął jeszcze głośniej, gdy zapomniałem dać
mu napiwek. A potem zachichotał pod wąsem, odjeżdżając, bo w dziecinnej rozrzutności
dałem mu za dużo. Oparłem się pokusie, by mu wcisnąć fałszywą pięciodolarówkę.
Hałas silnika zamarł w oddali. Spojrzałem na dobrze oznakowany szlak, który
prowadził przez dolinę, i zdałem sobie sprawę, że to był naprawdę dobry pomysł.
Nie ma co się rozpływać nad urokami wspaniałych plenerów. To tak jak jazda na
nartach - robi się to i sprawia to przyjemność, ale się o tym nie mówi. Dalej wszystko
potoczyło się normalnie. Słońce opaliło mi nos, mrówki dobrały się do bekonu, nocą
gwiazdy były niezwykle jasne i bliskie, a świeże powietrze dobrze zrobiło moim płucom.
Maszerowałem i wspinałem się, myłem się w lodowatych strumieniach i udało mi się
zapomnieć o wszystkich kłopotach. W tej pięknej okolicy wydały mi się one zupełnie nie
na miejscu. Zmęczony i dużo szczuplejszy, ale szczęśliwy, opuściłem góry po dziesięciu
dniach i ciężkim krokiem przekroczyłem próg zarezerwowanej wcześniej kwatery.
Gorąca kąpiel była błogosławieństwem, podobnie jak zimne piwo. Włączyłem 3V i
zanurzony w wannie słuchałem jednym uchem końcówki wiadomości, zbyt
rozleniwiony, by zmienić kanał.
- ...donosi o wzroście eksportu szynki, przekraczającym dziesięcioprocentowy
przyrost przewidziany na początku roku. Jednak rynek kolców świniozwierza załamuje
się. Rząd stoi przed górą kolców, co już wywołuje krytykę.
- Sprawy wewnętrzne. Jutro odbędzie się proces przestępcy komputerowego,
który włamał się do akt federalnych. Oskarżyciele federalni uważają to za bardzo
poważne przestępstwo i żądają przywrócenia dożywocia. Jednak...
Przestałem słuchać spikera, gdy z ekranu znikła jego przymilna twarz i zastąpił
ją przestępca komputerowy we własnej osobie, wyprowadzany przez oddział
policjantów. Był to potężny mężczyzna, bardzo gruby, z grzywą siwych włosów.
Poczułem ucisk w piersiach. Inny kolor włosów, ale to kwestia peruki. Bez wątpienia to
był on.
Hetman!
Wyskoczyłem z wanny i przebiegłem przez pokój, wpadając na klimatyzator. To
cud, że nie poraził mnie prąd. Nie zdając sobie z tego sprawy, cofnąłem obraz i wyost-
rzyłem wybrany kadr. Powiększyłem wycinek, na którym więzień oglądał się przez
ramię. To był on, na pewno. Spłukując mydliny i ubierając się, obmyśliłem ogólny zarys
planu. Muszę wrócić do miasta, dowiedzieć się, co się z nim stało i zobaczyć, czy mogę
mu pomóc. Wyświetliłem rozkład lotów. Tuż po pomocy odlatywał samolot pocztowy.
Zarezerwowałem miejsce, zjadłem posiłek i odpocząłem. Potem zapłaciłem rachunek i
jako pierwszy wszedłem na pokład.
Zaczynało już świtać, gdy znalazłem się w swoim biurze w Billville. Gdy
komputer drukował informacje dotyczące aresztowania, przygotowałem kawę.
Wysączyłem ją, przeczytałem sprawozdanie i opadły mi ręce. Rzeczywiście był to
człowiek, którego znałem jako Hetmana, choć występował teraz pod nazwiskiem Bili
Yathis. Został zatrzymany, gdy opuszczał gmach federalny, w którym założył podsłuch
komputerowy, by mieć dostęp do ściśle tajnych akt. Wszystko to wydarzyło się dzień po
tym, jak wyjechałem w góry.
Nagle zrozumiałem, co to oznacza. Ogarnęło mnie poczucie winy, gdy pojąłem, że
to ja wtrąciłem go do więzienia. Gdyby nie moje szaleńcze poczynania, Hetman nigdy
nie zajmowałby się aktami federalnymi. Zrobił to tylko po to, by się przekonać, czy moje
kradzieże nie były częścią jakiejś policyjnej akcji.
- Ja posłałem go do więzienia, więc ja go stamtąd wydostanę! - krzyknąłem,
zrywając się na równe nogi i wylewając kawę na podłogę. Wycierając ją, trochę ochło-
nąłem. Tak, chciałbym go wydostać. Ale czy jestem w stanie to zrobić? Dlaczego nie.
Mam przecież pewne doświadczenie w uciekaniu z więzienia. Powinno być łatwiej dostać
się do środka z zewnątrz niż odwrotnie. Po dalszych rozmyślaniach doszedłem do
wniosku, że być może, nie będę nawet musiał zbliżać się do więzienia. Niech zamiast
mnie wyciągnie go stamtąd policja. Będą musieli przetransportować go do sądu.
Wkrótce odkryłem jednak, że nie będzie to takie proste. Po raz pierwszy od lat
aresztowano tak poważnego przestępcę i sprawa ta narobiła dużego zamieszania.
Zamiast zabrać go do więzienia miejskiego lub stanowego, trzymano Hetmana w celi w
samym Gmachu Federalnym. A tam nie mogłem się dostać. Podjęto także nadzwyczajne
środki ostrożności przy przewożeniu Hetmana do sądu. Opancerzone transportery,
strażnicy, motocykle, grawiloty policyjne i helikoptery. Atak na konwój nie wchodził w
grę. Znalazłem się w kropce. Ciekawe, że w tej samej sytuacji była policja, ale z innych
przyczyn...
Po długim śledztwie odkryli, że prawdziwy Bili Yathis opuścił planetę
dwadzieścia lat temu. Wszystkie zapisy dotyczące tego faktu znikneły z akt
komputerowych i pozostał tylko odręczny list, napisany przez prawdziwego Yathisa do
jakiegoś krewnego, potwierdzający jego odlot. A jeżeli więzień nie był Yathisem, to kim
był?
Podczas przesłuchań Hetman, cytuję: „odpowiadał na pytania spokojnym,
nieobecnym uśmiechem". Określano go teraz jako pana X. Nikt nie wiedział, kim jest
naprawdę, a on zdecydował się tego nie wyjaśniać. Został ustalony termin procesu, za
niecałe siedem dni. Stało się tak dlatego, że X ani nie przyznał się do winy, ani jej nie
zaprzeczył, nie chciał się bronić i odrzucił wyznaczonego przez sąd adwokata.
Oskarżyciel, pragnąc szybkiego skazania, oświadczył, że dowody są już skompletowane i
poprosił o przyspieszenie procesu. Sędzia, równie żądny popularności, przychylił się do
tej prośby i ustalono termin na nadchodzący tydzień.
A ja nic nie mogłem zrobić. Wróciłem do punktu wyjścia. Przyznałem się do
porażki, ale tylko chwilowo. Postanowiłem poczekać, aż skończy się proces. Wtedy
Hetman będzie po prostu jednym z wielu więźniów i w końcu będą musieli zabrać go z
Gmachu Federalnego. Gdy będzie już w więzieniu, przygotuję jego ucieczkę. Ale muszę
to zrobić, zanim przybędzie statek kosmiczny, który zabierze go na pranie mózgu. Użyją
z pewnością wszystkich cudów nowoczesnej nauki, by Hetmana przekształcić w
uczciwego obywatela, a ja, znając tego człowieka, byłem pewny, że prędzej umrze, niż na
to pozwoli. Musiałem działać.
Ale władze nie ułatwiały mi tego. Nie udało mi się dostać na salę sądową, więc
razem z większością mieszkańców planety oglądałem proces w telewizji.
Skończył się podejrzanie szybko. Pierwszy poranek upłynął na wyliczaniu dobrze
udokumentowanych wykroczeń oskarżonego. Brzmiało to poważnie. Uszkodzenie banku
pamięci, penetracja Jednostki Centralnej, wprowadzenie fałszywych danych do
komputera, kopiowanie treści tajnych dokumentów. Kolejni świadkowie składali
zeznania, które były natychmiast akceptowane i wciągane do akt sprawy. Przez cały czas
Hetman ani na nich nie patrzył, ani ich nie słuchał. Jego spojrzenie skierowane było w
przestrzeń, jakby widział tam coś o wiele bardziej interesującego niż zwykła procedura
sądowa. Gdy skończyły się zeznania, sędzia zastukał młotkiem i zarządził przerwę na
lunch.
Przerwa była długa ze względu na bankiet z siedemnastu dań i tancerkami na
deser. Gdy sąd zebrał się ponownie, sędzia był w jowialnym nastroju. Zwłaszcza po
druzgocącej przemowie oskarżyciela, któremu cały czas potakiwał. Potem przybrał
namaszczoną minę i przemówił dobitnie, świadom, że jego słowa były rejestrowane.
- Ta sprawa jest jasna jak słońce. Państwo wytoczyło tak obciążające zarzuty, że
nie oparłaby się im żadna obrona. Fakt, że żadnej obrony nie było, jest najlepszym
świadectwem prawdy. A prawda jest taka, że oskarżony działając świadomie, w złej woli
i z premedytacją popełnił wszystkie przestępstwa, które mu się zarzuca. Nie ma co do
tego żadnych wątpliwości. Postępowanie dowodowe zostało zamknięte. Mimo to, przez
resztę dnia i w ciągu nocy będę uważnie rozważać tę sprawę. Oskarżony zostanie
potraktowany sprawiedliwie. Nie uznam go winnym aż do jutrzejszego ranka, gdy
ponownie zbierze się sąd. Wtedy ogłoszę wyrok. Sprawiedliwości stanie się zadość i
decyzja sądu wejdzie w życie.
- Waszej sprawiedliwości - wycedziłem przez zęby i wstałem, by wyłączyć
telewizor. Ale sędzia jeszcze nie skończył.
- Poinformowano mnie, że Liga Galaktyki jest żywo zainteresowana tą sprawą.
Zostanie wysłany statek kosmiczny, który przybędzie tu w ciągu dwóch dni. Wtedy
więzień zostanie zabrany spod naszej kontroli, a my - proszę wybaczyć i spróbować
zrozumieć moje uczucia - z ulgą się go pozbędziemy.
Szczęka mi opadła i głupkowato wpatrzyłem się w ekran. Wszystko skończone.
Zostały tylko dwa dni. Co mogę zrobić w ciągu dwóch dni? Czy taki ma być koniec
Hetmana i koniec mojej ledwie rozpoczętej kariery przestępcy?
11
Nie zamierzałem się jednak poddać. Musiałem chociaż spróbować, nawet
gdybym miał wpaść i zostać złapany. To przeze mnie znalazł się w tym położeniu. Jestem
mu winien przynajmniej próbę ratunku. Ale co ja mogę zrobić? Nie zdołam zbliżyć się
do Gmachu Federalnego ani dotrzeć do Hetmana, gdy będzie przewożony do sądu, ani
nawet zobaczyć go tam.
Sąd. Sąd? Sąd. Sąd! Dlaczego nie opuszcza mnie myśl o sądzie? Dlaczego cały
czas myślę o dostaniu się do środka?
Oczywiście! Hurra! - Przez następną chwilę cieszyłem się, biegałem w kółko i
bulgotałem głośno, naśladując parzące się świniozwierze. Nawiasem mówiąc, był to mój
popisowy numer na prywatkach.
- Co z tym sądem? - zapytałem sam siebie i natychmiast udzieliłem odpowiedzi: -
Opowiem wam o sadzie. Jest to stary, zabytkowy budynek. Prawdopodobnie w piwnicy
leżą stare akta, a na strychu jest mnóstwo nietoperzy. W ciągu dnia strzegą go jak
kopalni złota, ale nocą jest pusty!
Skoczyłem po sprzęt. Torba z narzędziami, wytrychy, latarki, kable, pluskwy -
wszystko, czego mogłem potrzebować podczas akcji.
Teraz przydałby się samochód, a raczej furgonetka, bo jeśli się powiedzie,
potrzebne będzie miejsce dla dwóch osób. Miałem upatrzonych kilka punktów
dostawczych i właśnie nadeszła chwila, by z jednego z nich skorzystać. Mimo że jeszcze
było jasno, ciężarówki i furgonetki należące do piekarni „Okruszek" stały już w swoich
garażach i szykowano je do porannej dostawy pieczywa. Kilka furgonetek zabrano do
warsztatu, a jedną z nich nawet trochę dalej. Prosto na drogę wylotową i za miasto. O
zmierzchu byłem na wiejskiej szosie, a tuż po zmroku dotarłem do Pearly Gates i chwilę
potem wchodziłem tylnymi drzwiami do budynku sadu.
System alarmowy był staroświecki. Dobry do odstraszania dzieci i umysłowo
chorych, bo przecież w tym budynku nie było nic wartego kradzieży. Przynajmniej tak
im się wydawało! Wyposażony w zdjęcia sali sądowej, które sam zrobiłem w czasie
procesu, skierowałem się prosto do niej. Sala numer sześć. Stanąłem w drzwiach i
rozejrzałem się po mrocznym pomieszczeniu. Latarnie uliczne rzucały przez wysokie
okna pomarańczowe smugi światła. Cicho wszedłem do środka, usiadłem w fotelu
sędziowskim i spojrzałem na ławę oskarżonych. Dostrzegłem krzesło, na którym siedział
Hetman podczas całego procesu i na którym będzie siedział jutro. Szybko przeniosłem
się na jego miejsce. To tutaj będzie siedział, a tu będzie stał, gdy odczytają wyrok... Jego
wielkie ręce spoczną na tej poręczy. Właśnie tutaj!
Spojrzałem na drewnianą podłogę i uśmiechnąłem się ponuro. Potem
uklęknąłem, postukałem w nią i wyjąłem wiertarkę. Kawałki mojego planu zaczęły
przekształcać się w rzeczywistość.
To była bardzo pracowita noc. Usunąłem skrzynie z piwnicy pod salą sądową,
piłowałem, kułem i pociłem się. Wyślizgnąłem się nawet z budynku sądu, by znaleźć
sklep sportowy i włamać się do niego. Przede wszystkim musiałem opracować trasę
ucieczki. Sama ucieczka nie musiała być błyskawiczna, ale za to skuteczna. Najlepszym
wyjściem byłoby wykopanie tunelu. Ale nie miałem czasu. Zatem pracę fizyczną musiała
zastąpić pomysłowość. Gdy tak rozmyślałem odpoczywając, zacząłem drzemać. Nie
wolno! Wyszedłem z sądu jeszcze raz, znalazłem czynną przez całą dobę restaurację
obsługiwaną przez roboty i wypiłem dwie duże kawy, wzmocnione kofeiną. Zadziałały
natychmiast, wywołując natłok pomysłów oraz zgagę. Wyszedłem i włamałem się do
sklepu odzieżowego. Jednak zanim dotarłem z powrotem do budynku sądu, znów
słaniałem się ze zmęczenia. Sztywnymi palcami zamknąłem wszystkie drzwi i usunąłem
ślady mojej bytności. Kiedy świt rozjaśnił okna, byłem gotowy. Pogmerałem w zaniku,
zamykając piwnicę od środka, po czym zataczając się przeszedłem przez pomieszczenie,
usiadłem na kawałku brezentu, nastawiłem budzik i natychmiast zapadłem w sen.
Było ciemno choć oko wykol, kiedy irytujący dźwięk bzyczącego jak komar
budzika wyrwał mnie ze snu. Na chwilę ogarnęła mnie panika, ale przypomniałem sobie,
że piwnica nie ma okien. Na zewnątrz powinien być już jasny dzień. Zobaczymy.
Zapaliłem latarkę i włączyłem miniaturowy monitor telewizyjny. Doskonale! Na ekranie
pojawił się kolorowy obraz sali sądowej, transmitowany z mikro-kamery, którą
umieściłem tam w nocy. Kilku zgrzybiałych sprzątaczy odkurzało meble i zamiatało
podłogę. Rozprawa miała zacząć się za godzinę. Zostawiłem włączony odbiornik, a sam
sprawdziłem efekty mojej nocnej pracy. Wszystko było, jak trzeba... Pozostało tylko
oczekiwanie.
Czekałem więc. Sączyłem zimną kawę i przeżuwałem czerstwą kanapkę z
wczorajszych zapasów. Niepewność ustąpiła, gdy otworzyły się drzwi sali sądowej.
Weszła publiczność i dziennikarze. Widziałem ich dokładnie na moim ekranie, a nad
głową słyszałem szuranie stóp. Z głośnika dobiegał mnie szmer rozmów, który uciszyło
dopiero przybycie sędziego. Wszystkie oczy spoczęły na nim, wszystkie uszy nadstawiły
się, kiedy odchrząknął i zaczął mówić.
Śmiertelnie zanudzał zebranych, wchodząc w detale rozprawy z poprzedniego
dnia, komentował też każde zeznanie i spostrzeżenie. Przestałem zwracać uwagę na jego
monotonny głos i spojrzałem na Hetmana, wyostrzając obraz samej twarzy. Nie
reagował. Jego oblicze było nieruchome, wyglądał na prawie znudzonego. Ale w oczach
pojawiał się czasem błysk pogardy graniczącej z nienawiścią. Olbrzym osaczony przez
mrówki! Po jego minie widać było, że uwięzili tylko jego ciało, dusza wciąż pozostawała
wolna. Ale nie na długo, jeśli wierzyć słowom sędziego.
Nagle coś w głosie mówcy przykuło moją uwagę. Zakończył przemowę,
odchrząknął i wskazał na Hetmana.
- Oskarżony wstanie i wysłucha wyroku.
Wszystkie oczy zwróciły się w stronę więźnia. Siedział bez ruchu, obojętny. Na
sali narastał szum. Sędzia spąsowiał i chwycił młotek.
- Moje polecenia mają być wypełniane! - zagrzmiał. - Oskarżony wstanie sam
albo zostanie do tego zmuszony siłą. Czy oskarżony zrozumiał?
Oblał mnie pot. Gdybym tylko mógł powiedzieć Hetmanowi, żeby nie stwarzał
żadnych kłopotów. Co zrobię, jeżeli będzie trzymało go kilku policjantów? Dwóch
wstało na znak sędziego i ruszyło w stronę więźnia. Wtedy Hetman powoli podniósł
wzrok. Skierował na sędziego spojrzenie pełne miażdżącej pogardy. Był w nim błysk
odrazy, zdolny zniszczyć niższe formy życia, lecz wysoki sąd w swej tępocie nie odczuł
tego.
Ale wstał! Policjanci zatrzymali się, kiedy masywne dłonie uniosły się i chwyciły
solidną poręcz. Ta zatrzeszczała pod ich naciskiem, a Hetman dźwignął swą potężną
postać i wyprostował się. Uniósł wysoko głowę, a ręce opadły mu wzdłuż ciała.
Teraz! Wcisnąłem guzik. Wybuchy nie były groźne, ale dały efekt nad wyraz
dramatyczny. Odsunęły dwa rygle podtrzymujące klapę w podłodze. Ta otworzyła się
pod ogromnym ciężarem Hetmana, który poleciał w dół jak kłoda. Spadł obok mnie, a ja
wspiąłem się szybko po drabinie, zerkając po raz ostatni na ekran.
Gdy Hetman zapadł się pod ziemię, na sali zaległa głucha cisza. Sprężyny
odstrzeliły klapę na miejsce, a ja zablokowałem ją stalowymi sztabami. Stało się to tak
szybko, że kiedy wróciłem do Hetmana, on ciągle jeszcze podskakiwał leżąc na
trampolinie. W końcu usiadł, spojrzał na mnie otępiałym wzrokiem i powiedział:
- Jim, mój chłopcze. Jak to miło cię znowu zobaczyć.
Oparł się na moim ramieniu, gdy pomagałem mu wstać. Nad nami rozszalało się
istne piekło, znad podłogi dobiegały opętańcze wrzaski. Pozwoliłem sobie na jeszcze
jeden, triumfalny rzut oka na ekran. Zobaczyłem sędziego stojącego z głupkowatym
uśmiechem i wytrzeszczonymi oczami oraz miotających się policjantów.
- To robi duże wrażenie Jim, bardzo duże - powiedział Hetman, podziwiając
scenę na ekranie.
- W porządku - zarządziłem. - Ściągaj ubranie! Mamy mało czasu, potem ci
wszystko wyjaśnię.
Nie wahał się ani sekundy, zaczął rozbierać się, zanim skończyłem mówić.
Wkrótce ujrzałem potężny gruszkowaty kształt, odziany w gustowną purpurową
bieliznę. Na moją komendę Hetman uniósł ręce nad głowę. Wlazłem na drabinę i
zarzuciłem na niego ogromnych rozmiarów suknię.
- A tu masz płaszcz - powiedziałem. - Załóż go na siebie. Suknia jest do samej
ziemi, wiec nie musisz zmieniać butów. Teraz wielki kapelusz, o tak, przejrzyj się w
lustrze i pomaluj usta, a ja odrygluję drzwi.
Bez słowa zrobił to, co mu kazałem. Znikł Hetman, a na jego miejscu pojawiła się
herod-baba.
- Chodźmy! - zawołałem, a on drobnymi kobiecymi kroczkami przemierzył
pokój. Otworzyłem drzwi dopiero, gdy się do mnie zbliżył, a przez ten czas udzielałem
mu niezbędnych informacji:
- Powinni być już przy drzwiach do piwnicy, które są solidnie zablokowane.
Pójdziemy inną drogą. - Włożyłem czapkę policyjną, uzupełniając mundur, który
miałem na sobie. -Jesteś więźniem pod moją strażą. Ruszamy, już!
Wziąłem go za ramię i skręciliśmy w lewo, w zakurzony korytarz. Za nami, od
strony zamkniętej klatki schodowej, rozległ się łomot i krzyki. Pośpiesznie ruszyliśmy
naprzód, do kotłowni i dalej, po kilku stopniach, do ciężkich drzwi wyjściowych. Ich
zawiasy i zamek były świeżo naoliwione. Otworzyły się lekko i ujrzeliśmy boczną
uliczkę.
Większą część tego widoku zasłaniały nam plecy stojącego na straży policjanta.
Był sam.
Błyskawicznie oceniłem sytuację. Wąski, ślepy zaułek prowadził prosto do
głównej ulicy. Policjant dzielił nas od chodnika pełnego przechodniów, wśród których
bylibyśmy bezpieczni. Coś zgrzytnęło pod butami Hetmana. Policjant odwrócił się.
Szeroko otworzył oczy. Nic dziwnego, w końcu kobieta stojąca obok mnie
przedstawiała imponujący widok. Korzystając z jego oszołomienia, skoczyłem do przodu
i złapałem go za przekręconą głowę skręcając ją jeszcze mocniej w tę samą stronę.
Chwycił mnie silnymi rękami, które za moment opadły bezwładnie, bo tongowski skręt
szyi powoduje natychmiastową utratę przytomności, gdy obróci się głowę o czterdzieści
sześć stopni. Położyłem go na ziemi i ruchem dłoni powstrzymałem Hetmana, który
zaczął iść w kierunku ulicy.
- Nie tędy.
Drzwi budynku w głębi zaułka były zamknięte i opatrzone napisem: WEJŚCIE
DLA PERSONELU. Otworzyłem je wytrychem. Gestem przywołałem mojego tęgiego
towarzysza, zerwałem czapkę i rzuciłem ją obok policjanta. Zamknąłem drzwi od
środka i rzuciłem na ziemię marynarkę munduru. To samo zrobiłem z krawatem, gdy
szliśmy w stronę hali domu towarowego. Zostawiłem tylko spodnie i koszulę. Włożyłem
wąsy do kieszeni i dołączyliśmy do kupujących. Od czasu do czasu zerkaliśmy na
wystawy, ale nie zatrzymywaliśmy się, by nie tracić czasu. Mój towarzysz przyciągnął
kilka rozbawionych spojrzeń. Był to jednak bardzo elegancki dom towarowy i nikt nie
był tak niegrzeczny, by dłużej się przypatrywać. Wyszedłem na chodnik pierwszy,
przytrzymując drzwi, i ruszyłem przodem, aż wtopiliśmy się w tłum. W miarę jak
oddalaliśmy się, cichł za nami dźwięk syren policyjnych. Pozwoliłem sobie na skromny
uśmiech. Obejrzałem się i zobaczyłem podobny uśmiech na twarzy mojej towarzyszki.
Miała nawet czelność puścić do mnie oczko. Odwróciłem się szybko. Przecież nie
mogłem pozwolić jej na aż taką poufałość! Skręciliśmy za róg, gdzie czekała na nas
ciężarówka z piekarni.
- Stój tutaj i patrz w lusterko - powiedziałem otwierając tylne drzwi. Zacząłem
krzątać się wewnątrz. Za moment do środka wtoczyła się ogromna postać.
- Nikt nas nie obserwuje... - wysapał.
- Doskonale.
Wysiadłem, zabezpieczyłem tylne drzwi, przeszedłem na stronę kierowcy i
włączyłem silnik. Furgonetka ruszyła naprzód. Na rogu przystanąłem i poczekałem
chwilę, by włączyć się do ruchu.
Rozważałem, czy nie zawrócić i nie przejechać obok sądu, ale byłaby to
niebezpieczna fanfaronada. Lepiej się zmyć. Skręciłem za miasto. Znałem wszystkie
boczne drogi, więc zanim zarządzą blokadę, będziemy już daleko.
Jeszcze nie byliśmy bezpieczni, ale i tak byłem z siebie zadowolony. Bo niby
czemu nie? Udało mi się! Zorganizowałem ucieczkę stulecia. Nic nie mogło nas teraz
zatrzymać!
12
Powoli i nie zatrzymując się jechałem aż do południa. Unikałem autostrad,
korzystając wyłącznie z podrzędnych dróg. Z konieczności nie mogłem utrzymać
jednego kierunku, lecz jechałem mniej więcej na południe. W myśli podnosiłem swoje
pozytywne emocje do kwadratu. Znacie to? Powinniście, bo jest to proste twierdzenie
geometryczne, które wszyscy dobrze pamiętają. Pole koła jest równe iloczynowi
promienia do kwadratu i liczby π. Tak więc każdy obrót kół furgonetki powiększał
powierzchnię, która musiała zostać sprawdzona przy poszukiwaniach zbiegłego więźnia.
Cztery godziny jazdy dały nam dużą przewagę nad policją. Uwzględniłem także fakt, że
Hetman siedział przez cały czas zamknięty z tyłu samochodu i nic nie wiedział o moich
planach na przyszłość. Nadszedł więc czas na wyjaśnienia i posiłek. Zacząłem odczuwać
głód, a mój towarzysz, biorąc pod uwagę jego rozmiary, z pewnością czuł to samo.
Dlatego też skręciłem do najbliższego zautomatyzowanego centrum handlowego i
zaparkowałem na końcu podjazdu, tak że tył samochodu prawie dotykał ściany. Hetman
spojrzał na mnie z wdzięcznością, gdy otworzyłem tylne drzwi, wpuszczając do środka
światło i świeże powietrze.
- Czas na lunch - powiedziałem. - Chciałbyś... Urwałem, gdy gestem nakazał mi
milczenie.
- Pozwól, Jim, że najpierw coś ci powiem. Dziękuję. Z głębi serca dziękuję ci za
to, co zrobiłeś. Zawdzięczam ci życie. Dziękuję.
Stałem ze spuszczonym wzrokiem. Przysięgam, że zarumieniłem się jak
dziewczyna. Zmieszany grzebałem w ziemi czubkiem buta, wreszcie chrząknąłem i
odzyskałem głos.
- Zrobiłem to, co należało. Ale czy możemy porozmawiać o tym później?
Wyczuł moje zakłopotanie i skinął głową. Wskazałem gestem skrzynię, na której
siedział.
- Tam są ubrania. Przebierz się, a ja przyniosę coś do jedzenia. Nie masz nic
przeciwko ochłapom od Mac-Swineyów?
- Ja? Po tych odpadkach, którymi karmiono mnie w więzieniu, jeden z
pieczonych hamurgerów ze świniozwierza będzie rajską ucztą. I duża porcja smażonych
w cukrze spamyamów, jeżeli można.
- Już się robi.
Z uczuciem ulgi zamknąłem drzwi furgonetki i podreptałem pod platynowymi
łukami. Zamiłowanie Hetmana do szybkich potraw napełniało mnie otuchą, której
przyczyny on jeszcze nie znał. Przepchnąłem się do lady przy wtórze dobiegającego ze
wszystkich stron chrupania i ciumkania. Jednym tchem wyliczyłem zamówienie
robotowi o plastikowej twarzy. Wepchnąłem banknoty do dystrybutora i chwyciłem
torbę z jedzeniem i piciem, która wysunęła się przez klapę. Siedząc na skrzyniach w
furgonetce, jedliśmy z zapałem. Uchyliłem drzwi, dzięki czemu mieliśmy dość światła.
Podczas mojej nieobecności Hetman zdjął suknię i włożył męskie ubranie, największy
rozmiar, jaki udało mi się znaleźć. Pożarł jednym kęsem pół kanapki, zagryzł
kawałkiem spamyama i uśmiechnął się do mnie.
- Twój plan ucieczki był genialny, chłopcze. Gdy tylko znalazłem się w sali
sądowej, zauważyłem, że podłoga wygląda inaczej i długo się zastanawiałem, co to może
znaczyć. Miałem nadzieję, że było to właśnie to, o czym myślałem i szczerze mówiąc,
kiedy, że tak powiem, ziemia rozstąpiła mi się pod stopami, poczułem największą radość
z tych, które kiedykolwiek doznałem. Wspomnienie znikającej w górze odrażającej
twarzy sędziego zawsze będzie mi drogie.
Uśmiechając się szeroko, skończył kanapkę, otarł usta i znów przemówił:
- Nie chciałbym znów wprawiać cię w zakłopotanie moimi pochlebstwami, więc
zapytam po prostu, w jaki sposób zamierzasz ochronić mnie przed karzącym ramieniem
sprawiedliwości. Znam cię na tyle, by mieć pewność, że masz już opracowany
szczegółowy plan.
Uznanie samego Hetmana sprawiło mi ogromną przyjemność, więc
rozkoszowałem się nim, zanim uporałem się ze świńską chrząstką, która utkwiła mi w
zębie.
- Rzeczywiście mam, dziękuję. Ciężarówka z piekarni będzie dla nas świetną
kryjówką, bo identyczne pojazdy codziennie przemierzają autostrady i boczne drogi
całego
kraju.
Nagle zdałem sobie sprawę, że mówię jak sam Hetman.
- Nie opuścimy jej i przez cały czas będziemy się powoli zbliżać do celu.
- I oczywiście przypadkowe patrole policyjne nie będą się nam naprzykrzać, bo
numery rejestracyjne są różne od tych, którymi był opatrzony ten pojazd, zanim stał się
twoją własnością.
- Oczywiście. Kradzież zostanie zgłoszona miejscowej policji. Ale poszukiwania
nie rozciągną się daleko, bo ta furgonetka zostanie jutro znaleziona blisko bazy w
Billville. Nowe numery są namalowane farbą rozpuszczalną, którą zmyję
rozpuszczalnikiem, a także cofnę drogomierz, który wykaże, że złodzieje wybrali się
tylko na krótką przejażdżkę. Jeżeli podobna furgonetka zostanie dostrzeżona i spisana
gdzie indziej, nikt nie skojarzy ze sobą tych dwóch pojazdów. Ten ślad, podobnie jak
wszystkie inne, nie doprowadzi ich donikąd.
Przełknął tę informację razem z ostatnim spamyamem i w zamyśleniu oblizał
palce.
- To kapitalne. Sam nie wymyśliłbym nic lepszego. A że dalsza podróż byłaby
niebezpieczna, bo poszukiwania policyjne obejmą wkrótce cały kraj, domyślam się, że
Billville jest celem naszej podróży.
- Tak. Tam jest moja siedziba. A także bezpieczna kryjówka dla ciebie. Gdy
pytałem o twoje upodobania kulinarne, ją właśnie miałem na myśli. Będziesz się
ukrywał w zautomatyzowanym barze MacSwineyów, dopóki nie skończy się nagonka.
Uniósł wysoko brwi i z powątpiewaniem popatrzył na rozrzucone opakowania po
naszym posiłku, lecz był tak miły, że nie wyraził głośno swoich wątpliwości. Pośpiesznie
go uspokoiłem.
- Sam się tam ukrywałem, więc nie martw się. Są pewne niewygody...
- Ale żadna z nich nie może się równać z więzieniem federalnym! Przepraszam za
niestosowne wątpliwości. Nie chciałem cię urazić.
- I nie uraziłeś mnie. Kryjówkę tę odkryłem przypadkiem, pewnego wieczoru,
gdy policja deptała mi po piętach. Sforsowałem zamek w drzwiach służbowych lokalu
MacSwineyów, tego samego, który ty teraz odwiedzisz. I moi prześladowcy zgubili ślad.
Czekając, aż odejdą, sprawdziłem teren. To ciekawe. Wokół mnie na pełnych obrotach
działało rozwiązanie problemu zakładów szybkiego żywienia, a mianowicie: kosztu
zatrudnienia nawet najgorzej płatnych i niewykwalifikowanych pracowników. Istoty
ludzkie są inteligentne i chciwe. Doskonalą się i żądają więcej pieniędzy za swoją pracę.
Odpowiedzią na to jest całkowite zrezygnowanie z ich usług.
- Godne podziwu rozwiązanie. Jeśli już nie chcesz chrupek, chętnie skubnę jedną
czy dwie, słuchając twoich fascynujących wywodów.
Podałem mu zatłuszczoną torebkę i ciągnąłem dalej:
- Wszystko jest zmechanizowane. Gdy klient wypowiada zamówienie, żądana
porcja jedzenia jest dostarczana z chłodni i w parownikach podgrzewana do
odpowiedniej temperatury. Są to piece tak wielkiej mocy, że cały zamrożony
świniozwierz może być rozłożony na parę i dwutlenek węgla w ciągu dwunastu
mikrosekund.
- To ciekawe.
- Napoje są sporządzane w równie oszałamiającym tempie. Gdy klient skończy
mówić, cały posiłek czeka już na niego. Oczywiście za stalową klapą, dopóki nie zapłaci.
Urządzenia są w pełni zautomatyzowane i niezawodne. Rzadko dotyka ich ludzka ręka.
Zapasy są uzupełniane co tydzień, ale nie wszystkie jednego dnia, więc pojazdy
dostawcze nie przeszkadzają sobie nawzajem.
- Jasne jak słońce! - wykrzyknął Hetman. - Tak więc będę mieszkać, że tak
powiem, w mechanicznej komnacie. Gdy wyczerpią się zapasy w chłodni, zostanie ona
ponownie napełniona. Dostęp do niej jest z zewnątrz budynku, a do pokoju
mieszkalnego nikt nie wejdzie. Z kolei w przypadku kontroli dystrybutorów, lokator
odpoczywa sobie wygodnie w chłodni do czasu, gdy technicy odejdą. Przypuszczam, że
łatwo jest znaleźć drzwi. Ach, tak! Chłodnia! To wyjaśnia, dlaczego znalazłem wśród
moich ubrań duży, ciepły kombinezon. A gdyby nastąpiła awaria...
- Odzywa się sygnał w centrali remontowej i natychmiast wysyła się montera.
Założyłem także alarm w pokoju, więc będzie mnóstwo czasu, by się wymknąć. Zabez-
pieczyłem cię też przed niespodziewaną wizytą obsługi technicznej. Po włożeniu klucza
do zewnętrznego zamka rozlega się alarm, a zamek zacina się na dokładnie sześćdziesiąt
sekund. Są jakieś pytania?
Roześmiał się i poklepał mnie po ramieniu.
- Pytania? Pomyślałeś o wszystkim. A co z lekturą i że tak powiem, urządzeniami
sanitarnymi?
- Przenośna oglądarka i biblioteczka są w twoim składanym łóżku. Wszystkie
potrzebne urządzenia są już zamontowane na użytek obsługi.
- O nic więcej nie proszę.
- Ale ja proszę... - spuściłem wzrok, potem spojrzałem na niego i zmusiłem się do
mówienia. - Powiedziałeś mi kiedyś, że nie szukasz uczniów. Ośmielam się zapytać, czy
przy tym obstajesz? Czy też mógłbyś rozważyć, dla zabicia czasu, możliwość udzielenia
mi kilku lekcji fachu przestępczego? Tak tylko, żeby zabić nudę.
Tym razem on spuścił wzrok. Westchnął i powiedział:
- Miałem powody, by odrzucić twoją prośbę. Przynajmniej wtedy wydawało mi
się, że je mam. Ale zmieniłem zdanie. Z wdzięczności za uratowanie mnie zapiszę cię do
mojej Szkoły Alternatywnych Stylów Życia na jeden lub więcej semestrów. Ale nie
wierzę, że tylko dlatego mnie uwolniłeś. To do ciebie niepodobne, chyba że pomyliłem
się, oceniając twój charakter. Nie wierzę, że ocaliłeś mnie tylko po to, by pozyskać moją
wdzięczność. Wiec niniejszym oznajmiam z całą szczerością, że niecierpliwie czekam, by
przekazać ci tych kilka rzeczy, których przez te wszystkie lata się nauczyłem. Cieszę się
też z góry na naszą dozgonną przyjaźń.
Przepełniała mnie radość. Jednocześnie wstaliśmy i podaliśmy sobie ręce. Nie
przeszkadzał mi nawet jego stalowy uścisk. Ja pierwszy opamiętałem się i spojrzałem na
zegarek.
- Już za długo tu jesteśmy, przecież nie możemy zwracać na siebie uwagi.
Ruszajmy. Zatrzymamy się dopiero, gdy dotrzemy do celu. Kiedy dojedziemy, szybko
wysiądziesz, natychmiast wejdziesz przez drzwi służbowe i zamkniesz je za sobą. Wrócę,
gdy tylko odstawię samochód, więc to ja będę następną osobą, która otworzy drzwi.
- Według rozkazu, Jim. Ty wydajesz polecenia, a ja je wykonuję.
Podróż była monotonna i nic nie mogliśmy na to poradzić. Ale ja się nie
nudziłem, bo pochłonęły mnie myśli o przyszłości. Mijałem ulicę za ulicą. Zatrzymałem
się tylko raz, by doładować akumulator w automatycznej stacji obsługi. I znów naprzód,
skazani na włóczęgę po bocznych drogach Rajskiego Zakątka. Słońce chyliło się ku za-
chodowi. W końcu skręciłem na pusty o tej porze podjazd służbowy do Centrum
Handlowego w Biłlville.
Nie było nikogo w zasięgu wzroku. Hetman przemknął obok mnie i drzwi
zatrzasnęły się. Wszystko ciągle szło dobrze i chciałem szybko skończyć tę akcję, ale
wiedziałem, że nie mogę zbytnio się śpieszyć. Nikt nie widział, jak wniosłem do budynku
skrzynie i sprzęt i wrzuciłem to wszystko do mojego biura. Było to ryzykowne, ale nie
miałem innego wyjścia. Mało prawdopodobne, by ktoś dostrzegł i zapamiętał
furgonetkę. Zanim odjechałem, spryskałem wnętrze wozu antyśladem,
rozpuszczalnikiem, który usuwa odciski palców i którego używają wszyscy przestępcy.
Nawet złodzieje piekarnianych furgonetek.
I to wszystko. Nic więcej nie mogłem zrobić. Zaparkowałem samochód na końcu
spokojnej podmiejskiej uliczki i piechotą wróciłem do miasta. Noc była ciepła, wiec
spacer sprawił mi przyjemność. Mijając staw w Parku Billvillskim usłyszałem senne
nawoływanie wodnego ptaka. Usiadłem na ławce i zapatrzyłem się na spokojną
powierzchnię stawu. Rozmyślałem o przyszłości i moim przeznaczeniu.
Czy naprawdę udało mi się zerwać z dawnym życiem? I czy powiedzie się
wymarzona kariera przestępcy? Hetman obiecał mi pomóc, a był jedynym człowiekiem
na tej planecie, który mógł to zrobić.
Pogwizdując, ruszyłem do Centrum Handlowego, pełen nadziei na wspaniałą,
podniecającą przyszłość. Byłem tak pogrążony w myślach, że nie dostrzegłem
samochodu, który mnie minął, i prawie nie zwróciłem uwagi, że za mną zatrzymał się
drugi.
- Chwileczkę, chłopcze.
Bezmyślnie odwróciłem się. Byłem tak roztargniony, że nie zauważyłem na czas,
iż stoję pod latarnią. W samochodzie siedział policjant i gapił się na mnie. Nigdy się nie
dowiem, dlaczego stanął i o czym chciał ze mną mówić, bo nagle w jego oczach
dostrzegłem charakterystyczny błysk. Rozpoznał mnie!
Byłem zajęty Hetmanem i całkiem zapomniałem, że sam jestem poszukiwanym
zbiegłym przestępcą i że wszyscy policjanci mają moje zdjęcie i rysopis. Oto szedłem
sobie po ulicy, bez żadnego przebrania, nie podjąwszy żadnych środków ostrożności.
Wszystkie te myśli przeleciały przez moją głowę i natychmiast z niej wyleciały. Nie
miałem nawet czasu, żeby się w duchu zbesztać.
- Ty jesteś Jimmy diGriz!
Wydawał mi się równie zdziwiony jak ja. Ale nie dość zdziwiony, by opóźniło to
jego refleks. Ja dopiero zacząłem zbierać się do ucieczki, gdy on zadziałał. Musiał
codziennie ćwiczyć ten ruch przed lustrem, bo był szybki. Za szybki.
Gdy odwracałem się, by zacząć biec, w otwartym oknie ukazała się lufa jego
bezodrzutowego 0,75.
- Mam cię! - powiedział. Na jego twarzy pojawił się podły, szeroki uśmiech złego
stróża prawa.
13
To pomyłka! - wydusiłem z siebie, jednocześnie jednak uniosłem ręce do góry. -
Czy chcesz strzelać do bezbronnego dziecka tylko na podstawie podejrzeń?
Pistolet nawet nie drgnął, za to ja tak. Przesunąłem się bokiem w kierunku
przodu pojazdu.
- Przestań i zaraz tu wracaj! - krzyknął, ale ja dalej się skradałem. Wątpiłem, czy
też miałem nadzieję, że nie będzie do mnie strzelał z zimną krwią. Chciałem, żeby zaczął
mnie gonić, bo żeby to zrobić, musiałby wyciągnąć pistolet z okna. Nie mógł przecież
jednocześnie mierzyć we mnie i otwierać drzwi.
Pistolet zniknął. Ja również. W momencie gdy go opuścił, odwróciłem się i
zacząłem biec, opuszczając głowę i przebierając nogami tak szybko, jak tylko
potrafiłem. Krzyknął za mną i strzelił. Pistolet wypalił jak armata, a kula otarła się o
moje ucho i uderzyła w drzewo. Zatoczyłem się i stanąłem.
Ten gliniarz był szalony.
- Teraz już lepiej! - krzyknął, opierając pistolet o drzwi i celując we mnie. -
Celowo spudłowałem. Tylko raz. Następnym razem cię trafię. Dostałem złoty medal za
strzelanie z tego gnata. A więc nie każ mi, żebym ci udowadniał, jaki jestem dobry.
- Jesteś nienormalny, wiesz? - powiedziałem, aż za dobrze zdając sobie sprawę z
drżenia własnego głosu. - Nie możesz przecież zabijać ludzi na podstawie podejrzeń?
- Oczywiście, że mogę - odpowiedział, podchodząc do mnie z pistoletem nadal
idealnie we mnie wcelowanym. - To nie podejrzenie, tylko identyfikacja. Po prostu
wiem, kim jesteś. Poszukiwanym przestępcą. Wiesz, co powiem? Powiem, że ten
przestępca wyrwał mi pistolet, a on wypalił i go zastrzelił. Jak to brzmi? Chcesz mi
wyrwać pistolet?
Facet był kompletnie zbzikowany i w dodatku był policjantem. Widziałem, że on
naprawdę chciał, żebym tego spróbował i żeby on mógł mnie wtedy kropnąć. Nigdy się
nie dowiem, jakim cudem przeszedł te wszystkie testy, które miały rzekomo trzymać
takich świrów z dala od służb ochrony porządku publicznego. Ale z pewnością jemu się
to udało. Miał prawo nosić broń i szukał okazji, żeby zrobić z niej użytek. Nie miałem
zamiaru dać mu tej sposobności. Powoli wyciągnąłem ręce ze złączonymi pięściami
przed siebie.
- Nie stawiam oporu, panie władzo, widzisz pan! Popełnia pan błąd, ale ja
potulnie pana słucham. Proszę mi założyć kajdanki i zabrać mnie.
Był wyraźnie rozczarowany i spojrzał na mnie. Ale ja nawet się nie poruszyłem,
więc w końcu rzucił mi gniewne spojrzenie, wyciągnął kajdanki zza pasa i rzucił mi je.
Pistolet nawet nie drgnął.
- Zakładaj!
Zamknąłem obręcze na przegubach bardzo luźno, tak że mogłem wyślizgnąć
dłonie. Robiąc to patrzyłem w dół i nie zauważyłem, żeby się poruszył, aż do momentu
kiedy złapał mnie za oba przeguby i zacisnął kajdanki tak mocno, że wpiły mi się w
nadgarstki. Wciskając metal w moją skórę, uśmiechnął się z sadystyczną radością.
- Mam cię, diGriz. Jesteś aresztowany.
Spojrzałem na niego; był o głowę wyższy ode mnie i ze dwa razy cięższy.
Wybuchnąłem śmiechem. Włożył pistolet z powrotem do kabury i rzucił się na mnie.
Tak, to właśnie zrobił. Wielki facet rzucił się na małego dzieciaka. Nie mógł zrozumieć, z
czego się śmieję i nie miałem zamiaru pomagać mu zgadnąć. Zrobiłem najprostszą,
najlepszą i najszybszą rzecz, jaką mogłem w tych okolicznościach zrobić. I
najpaskudniejszą.
Walnąłem go kolanem z całej siły w jaja, a on puścił moje ręce i zgiął się wpół.
Biedaczek pewnie bardzo cierpiał, więc zrobiłem mu przysługę. Kiedy się pochylił,
walnąłem złączonymi pięściami w szyję. Zanim runął na chodnik, był już nieprzytomny.
Uklęknąłem i zacząłem szukać mu po kieszeniach kluczyków do kajdanków.
- Co tam się dzieje?! - zawołał jakiś głos i drzwi najbliższego domu uchyliły się,
wpuszczając smugę światła. Ten strzał zaalarmował całą ulicę. Potem pomyślę o kaj-
dankach. Teraz musiałem stąd zwiewać.
- Postrzelili kogoś! - krzyknąłem. - Biegnę po pomoc!
Ostatnie słowa wykrzyczałem już za siebie, pędząc w dół ulicy i znikając za
rogiem. W drzwiach pojawiła się jakaś kobieta i coś do mnie krzyknęła, ale nie
zatrzymałem się, żeby jej słuchać. Musiałem uciec stąd, zanim zarządzą alarm i zaczną
poszukiwania. Wszystko się skomplikowało.
Bolały mnie przeguby rąk. Spojrzałem na nie mijając najbliższą latarnię i
zobaczyłem, że dłonie mam zupełnie białe. W dodatku zaczynały drętwieć. Kajdanki
były tak ciasne, że tamowały krążenie krwi. Słabe poczucie winy, że załatwiłem faceta,
zniknęło w mgnieniu oka. Musiałem zdjąć to świństwo z rąk i to szybko. Mogłem się z
tym uporać tylko w moim biurze.
Doszedłem tam omijając główne ulice i trzymając się z dala od ludzi. Ale kiedy
dotarłem do tylnych drzwi budynku, palce miałem już zdrętwiałe i sztywne. Zupełnie
straciłem w nich czucie.
Wyjęcie kluczy z kieszeni zajęło mi zbyt dużo czasu, a gdy w końcu mi się to
udało, natychmiast je upuściłem. Potem nie byłem w stanie ich podnieść. Mogłem
jedynie powłóczyć nieczułymi dłońmi po kluczach.
Są ciężkie chwile w życiu, ale ta była najcięższa z tych, których kiedykolwiek
doświadczyłem. Po prostu nie byłem w stanie zrobić tego, co musiałem zrobić. Byłem
skończony, zbity i przegrany. Nie mogłem się dostać do budynku. Nie mogłem sam sobie
pomóc. Nie trzeba mieć dyplomu lekarza medycyny, by się domyślić, że jeśli wkrótce nie
zdejmę kajdanków, to przez resztę życia będę się posługiwać plastikowymi dłońmi. Tak
to będzie.
- Tak nie będzie! - usłyszałem swój wściekły szept. - Wykop te drzwi, zrób coś,
otwórz je palcami u nóg.
Nie, nie nogami! Niezdarnie, zmartwiałymi palcami grzebałem w kluczach, aż
oddzieliłem właściwy. Wtedy pochyliłem się nad nim i dotknąłem go językiem, wy-
czuwając jego położenie i nie zwracając uwagi na brud i kurz.
Jeśli kiedykolwiek kusiłoby cię, żeby otworzyć zamek mając klucz w zębach, a
kajdanki na rękach, mam bardzo zwięzłą radę: nie rób tego. Trzeba wykrzywiać głowę
na wszystkie strony, żeby wsadzić klucz do dziurki. Potem przekręcać ją, żeby
przekręcić klucz, a potem walnąć głową w drzwi, żeby się otworzyły...
W końcu mi się udało i wpadłem do środka, waląc twarzą w podłogę, z pełną
świadomością, że muszę jeszcze powtórzyć to wszystko na górze. Fakt, że mi się to udało
i w końcu wleciałem na pysk do biura, świadczy raczej o mojej odporności i zaciętości
niż inteligenci. Byłem zbyt spanikowany, żeby myśleć. Mogłem tylko reagować. Łokciem
zatrzasnąłem drzwi i potykając się dotarłem do mojego warsztatu. Zwaliłem pudło z
narzędziami na podłogę i kopałem jego zawartość, aż znalazłem wibropiłę. Uniosłem ją
zębami, po czym udało mi się umieścić ją w otwartej szufladzie biurka i utrzymać w
miejscu, gdy łokciem zatrzasnąłem szufladę. Zatrzasnąłem ją jednocześnie na własnej
wardze, co spowodowało niezły potok krwi. Nie zwróciłem na to uwagi. Przeguby rąk mi
płonęły, ale same dłonie już nic nie czuły. Były białe i wyglądały jak martwe. Straciłem
za dużo czasu. Łokciem przekręciłem piłę, potem podsunąłem kajdanki pod ostrze,
rozsuwając ręce, żeby napiąć łańcuch. Ostrze zabzyczało przeraźliwie i łańcuch już był
odcięty, a ręce rozchyliły się szeroko.
Teraz nadszedł czas na bardziej ekscytujące zajęcie, czyli rozcięcie kajdanków z
jednoczesnym zachowaniem własnego ciała w całości. Za dużo naraz chciałem. Zanim
skończyłem, biurko, ściana i podłoga ociekały krwią. Ale zdjąłem kajdanki i moje dłonie
zaróżowiły się, gdy wróciło krążenie.
Po tym wszystkim jedyne, na co miałem ochotę, to paść na krzesło i patrzeć na
kapiącą krew. Siedziałem tak chyba z minutę, aż zaczęło ustępować odrętwienie i zaczął
się ból. Z wysiłkiem wstałem i dowlokłem się do szafki z lekarstwami. Złapałem ją i całą
zakrwawiłem, wytrząsając z niej pigułki przeciwbólowe, z których dwie udało mi się
połknąć.
Skoro już tu byłem, wyciągnąłem także środki odkażające i bandaże i oczyściłem
rany. Były paskudnie poszarpane, ale nie głębokie, a wiec nie niebezpieczne.
Obandażowałem je, spojrzałem w lustro i aż się wzdrygnąłem. Należało coś zrobić
również z dolną wargą...
Na ulicy zawyła syrena policyjna i zdałem sobie sprawę, że najwyższy czas, żeby
coś wreszcie wymyślić i zaplanować.
Byłem w kłopocie. Billville nie jest duże i do tej pory wszystkie drogi wylotowe z
miasta są już na pewno zablokowane. Sam bym to zrobił, gdybym szukał zbiega. Na to
wpadnie nawet najbardziej tępy policjant. Na wszystkich drogach blokady, nad
otwartymi przestrzeniami grawiloty, zaopatrzone w noktowizory, policjanci na przy-
stankach kolejki. Wszystkie dziury zatkane. Złapany w pułapkę, jak szczur. Cóż
jeszcze? Ulice także będą patrolowane. Jak się zrobi późno, na zewnątrz będzie jeszcze
mniej ludzi i dużo bardziej niebezpiecznie będzie kręcić się po ulicach.
A rano, co potem? Wiedziałem co potem. Przeszukają każdy pokój, w każdym
budynku, i w końcu mnie znajdą. Na tę myśl poczułem kropelki potu na czole. Czyżbym
był w pułapce?
- Nie poddam się! - wykrzyknąłem na głos, zerwałem się i zacząłem chodzić w tę i
z powrotem. - Jimmy diGriz, jesteś zbyt sprytny, żeby dać się złapać jakimś gruboskór-
nym stróżom miejscowego prawa. Patrz, jak wymknąłeś się temu krwiożerczemu
gliniarzowi. Sprytny Jim diGriz, taki właśnie jesteś. I znowu im się wymkniesz. Tylko
jak?
No właśnie, jak? Z trzaskiem otworzyłem piwo, pociągnąłem dużego łyka i
opadłem na krzesło. Spojrzałem na zegarek. Robiło się już zbyt późno, żeby ryzykować
wychodzenie na ulicę. Restauracje już pustoszeją, śmierdzące kina wydalają widzów, a
ulicami rozchodzą się do domów parki. Samotny osobnik natychmiast zwróciłby uwagę
glin.
A więc musiałem poczekać do rana. Musiałem spróbować swego szczęścia w
świetle dnia... albo w deszczu! Szybko włączyłem prognozę pogody i z powrotem opad-
łem na krzesło. Przewidywali dziewięćdziesięciodziewięcioprocentowe
prawdopodobieństwo słonecznej pogody. Pół biedy. Przynajmniej deszcz nie zapędzi
ludzi do domów.
W pokoju panował straszny bałagan - wyglądał jak rzeźnia po wybuchu bomby.
Musiałem to posprzątać...
- Nie, Jim, wcale nie musisz tu sprzątać - powiedziałem na głos. - Bo policja
wcześniej czy później tu trafi, raczej wcześniej niż później. Wszędzie są twoje odciski
palców i znajdą twoją grupę krwi. Będą mieli niezłą zabawę próbując zgadnąć, co ci się
stało.
Przynajmniej dam im do myślenia. A może także przysporzę kłopotu jednemu
sadystycznemu gliniarzowi. Obróciłem krzesło do komputera i napisałem wiadomość.
Drukarka zagwizdała i z otworu wysunęła się kartka papieru. Wspaniale!
DO POLICJI: ZOSTAŁEM ŚMIERTELNIE POSTRZELONY PRZEZ
WASZEGO KRWIOŻERCZEGO OFICERA, KTÓREGO ZNALEŹLIŚCIE NIE-
PRZYTOMNEGO. DOSTAŁ MNIE. KRWAWIĘ I WKRÓTCE UMRĘ. ŻEGNAJ,
OKRUTNY ŚWIECIE. IDĘ SIĘ RZUCIĆ DO RZEKI.
Szczerze wątpiłem, żeby dali się nabrać na ten fortel, ale przynajmniej mógł on
przysporzyć kłopotu temu maniakowi i zająć resztę policjantów przeszukiwaniem rzeki.
Na kartce z wiadomością rozmazałem trochę krwi, a potem położyłem ją na stole.
Ta głupiutka zagrywka podniosła mnie na duchu. Usiadłem i kończąc piwo
zacząłem planować przyszłość. Czy zostawiam tu coś ważnego? Nie. Nie trzymałem tu
żadnych zapisków, które mogłyby być przydatne w przyszłości. Znalazłem klucz
Ostateczności, odblokowałem nim przycisk niszczący i nacisnąłem go. Jeden krótki
trzask był znakiem, że cała pamięć mojego komputera właśnie zmieniła się w luźne
elektrony. Wszystko inne, czyli narzędzia, sprzęt, maszyny, mogło być wymienione lub
zastąpione nowymi, jeśli zajdzie taka potrzeba. Oczywiście nie zostawiałem pieniędzy.
To było męczące, ale nie mogłem pozwolić sobie na odpoczynek, dopóki wszystko
nie zostało doprowadzone do końca. Wciągnąłem plastikowe rękawiczki na za-
krwawione bandaże i zabrałem się do pracy. Pieniądze przechowywałem w sejfie, gdyż
nie miałem zamiaru utrzymywać żadnego banku, otwierając konto w jednym z nich.
Wrzuciłem pieniądze do eleganckiej aktówki. Zapełniła się do połowy, więc dołożyłem
jeszcze kilka mikronarzędzi.
Teraz przyszła kolej na nowe ubrania i charakteryzację. Wyciągnąłem
czteroczęściowy czarny garnitur typowego biznesmena, uszyty z tkaniny ozdobionej
dyskretnym wzorem, przedstawiającym szeregi maleńkich banknotów dolarowych.
Pomarańczowa koszula - typ noszony przez wszystkich młodych biznesmenów i
najmodniejsze obecnie buty ze skóry świniozwierza na wysokich obcasach. Dodadzą mi
trochę wzrostu, to pomoże. Kiedy będę już wychodził, będę miał do tego wąsy, a na nosie
okulary w złotych oprawkach. Teraz zostało mi jeszcze przyciemnienie farbą włosów i
poprawienie wyblakłej opalenizny. Skończywszy przygotowania, otumaniony piwem,
zmęczeniem i środkami przeciwbólowymi otworzyłem łóżko, nastawiłem budzik i
zapadłem w niebyt.
Nad moją głową krążyły ogromne komary, coraz więcej spragnionych krwi
komarów...
Otworzyłem oczy i mrugając, odpędziłem sen. Mój budzik, którego jeszcze nie
wyłączyłem, zwiększył natężenie i brzęczał coraz głośniej, jakby cała eskadra komarów
ruszyła do ataku. Nacisnąłem przycisk, mlasnąłem gumowymi ustami i potykając się
poszedłem po szklankę wody. Na zewnątrz było już zupełnie widno i na ulicach pojawiły
się właśnie pierwsze ranne ptaszki.
Wszystko było już przygotowane, więc umyłem się i ubrałem. Szykowne
pomarańczowe rękawiczki, pasujące do koszuli, ukryły moje zabandażowane ręce.
Kiedy na ulicach nastały godziny szczytu, założyłem na ramię torbę i starannie
sprawdziłem, czy korytarz jest pusty. Wyszedłem i nie oglądając się zatrzasnąłem drzwi.
Tę część życia miałem już za sobą. Dzisiaj zaczynało się nowe życie.
Przynajmniej taką miałem nadzieję. Typowym dla biznesmena krokiem -
przynajmniej tak mi się wydawało - podszedłem do schodów, zszedłem na dół do holu
wejściowego i dalej, na ulicę.
I zaraz na progu zobaczyłem policjanta, który uważnie przyglądał się każdemu
przechodniowi.
Nie patrzyłem na niego i zwróciłem wzrok na idącą przede mną atrakcyjną
dziewczynę z naprawdę zgrabnymi nogami. Patrzyłem, jak wdzięcznie nimi przebiera,
mijając stojącego opodal stróża prawa. Zbliżałem się do niego, minąłem go i poszedłem
dalej, mimowolnie oczekując okrzyku: „stój"!
Nie zabrzmiał. Może policjant też przypatrywał się dziewczynie? Jednego miałem
z głowy, ale ilu jeszcze było przede mną?
To był najdłuższy spacer w moim życiu. Albo przynajmniej tak mi się wydawało.
Nie za szybko, nie za wolno.
Starałem się być tylko cząstką tłumu, po prostu kolejnym niewolnikiem swych
zarobków idącym do pracy i myślącym jedynie o zysku, stracie i obligacjach,
czymkolwiek te obligacje by były. Jeszcze jedna ulica. Jak na razie bezpiecznie. Już jest
róg. Uliczka na tyłach centrum handlowego. To nie miejsce dla takiego szykownego
biznesmena jak ty! Więc sprawiaj wrażenie zdecydowanego i nie wlecz się. Za rogiem
czeka bezpieczeństwo.
Bezpieczeństwo? Zatoczyłem się, jakby mnie ktoś uderzył. Samochód obsługi
technicznej MacSwineyów stał przed drzwiami, przez które właśnie wchodził do środka
zwalisty mechanik.
14
Na wypadek gdyby ktoś mnie obserwował, spojrzałem na zegarek, lekceważąco
strzeliłem palcami, po czym zawróciłem z uliczki dla pojazdów z zaopatrzeniem.
Sprężystym krokiem podszedłem do najbliższego podajnika. Żeby mi niczego nie
brakowało do szczęścia, w pierwszej kabinie siedziało dwóch policjantów. I oczywiście
patrzyli na mnie. Przeszedłem dalej, z oczami wlepionymi przed siebie, i znalazłem
najbardziej odległe od nich miejsce. Strasznie mnie swędziało między łopatkami, ale nie
śmiałem się podrapać. Nie mogłem ich widzieć, ale wiedziałem, co robią. Patrzą na mnie,
potem coś do siebie mówią i uznają, że nie jestem tym, za kogo chcę uchodzić.
Przyglądają się dokładniej. Wstają, idą w moją stronę, zaglądają do mojej kabiny...
Kątem oka zobaczyłem idące ku mnie nogi w niebieskich spodniach i serce
natychmiast zaczęło mi walić tak głośno, że z pewnością było je słychać w całej
restauracji. Czekałem na słowa oskarżenia. Czekałem... pozwoliłem oczom unieść się
ponad niebieskie spodnie...
I zobaczyłem umundurowanego konduktora kolejowego, który usiadł po
przeciwnej stronie stolika...
- Kawa - powiedział do mikrofonu, rozpostarł gazetę i zaczął czytać.
Serce wróciło do prawie normalnego stanu i w myślach oskarżyłem się o
przesadną podejrzliwość i tchórzostwo. A potem, najgłębszym basem, na jaki mogłem
się zdobyć, powiedziałem do swojego mikrofonu:
- Czarna kawa i knedle korzenne.
- Proszę zdeponować sześć dolarów.
Wrzuciłem monety. W maszynie, przy moim prawym łokciu, zadudniło i na stół
wysunęło się śniadanie. Powoli je zjadłem, spojrzałem na zegarek i wróciłem do kawy.
Dobrze pamiętałem z poprzednich moich przygód, kiedy to ukrywałem się w takiej
chłodni, że mechanikowi Mac-Swineyów przegląd zajmował co najmniej pół godziny.
Odczekałem czterdzieści minut i wyszedłem. Starałem się nie myśleć, co zastanę, kiedy
dojdę na zaplecze ciągu barów szybkiej obsługi. Zbyt dobrze pamiętałem moje
pożegnalne słowa, że będę następną osobą, która przejdzie przez te drzwi. Ha, ha. A
następną osobą był mechanik. Czy złapał Hetmana? Aż się spociłem na tę myśl. Wkrótce
się przekonam. Minąłem kabinę, w której siedzieli policjanci. Poszli już, miałem
nadzieję, że szukać mnie w innej części miasta. Skierowałem się z powrotem w stronę
centrum handlowego, gdzie powitał mnie widok wyjeżdżającej na drogę półciężarówki
MacSwineyów.
Zbliżając się do drzwi miałem już w ręku przygotowany klucz. Droga obok była
pusta i nagle usłyszałem za sobą kroki! Policja? Do znudzenia powtarzając się, serce
zaczęło walić jak młot. Podchodząc do drzwi zwolniłem. A potem się zatrzymałem,
przyklękając, i wsunąłem klucz z palców do ręki, jakbym go właśnie podniósł.
Przyglądałem mu się, gdy ktoś podszedł, a następnie mnie minął. Był to jakiś młody
człowiek, który nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi. Poszedł dalej i skręcił do
tylnego wejścia sklepu.
Spojrzałem przez ramie za siebie i skoczyłem do drzwi, zanim znowu miałoby się
coś zdarzyć. Przekręciłem klucz i pchnąłem, a one... oczywiście wcale się nie otworzyły.
Mechanizm opóźniający, który sam zamontowałem, działał świetnie. Otworzy się
za minutę. Sześćdziesiąt krótkich sekund.
Sześćdziesiąt nieprawdopodobnie wlokących się sekund. Stałem tam w
eleganckim garniturku biznesmena, pasując do tego miejsca jak wymię do knura
świniozwierza, jak zwykli mawiać farmerzy. Stałem tam ociekając potem i czekając, aż
pojawi się policja albo jacyś przechodnie. Czekałem i cierpiałem.
Aż wreszcie klucz się przekręcił, drzwi otworzyły się i wpadłem do środka.
Pusto! Na przeciwległej ścianie klekotała i warkotała automatyczna maszyneria.
Saturator gulgotał, a pojemnik na porcję jedzenia przemknął z gwizdem i znikł. Za nim
podążyła parująca masa mielonego. Tak to szło dzień i noc. Ale wśród tych ruchliwych
maszyn nie było żadnej istoty ludzkiej. Złapali go, policja ma Hetmana. A teraz złapią
mnie...
- Och, mój chłopcze, tak pomyślałem, że tym razem to już ty.
Z chłodni wyszedł Hetman, dwakroć potężniejszy w puchowym kombinezonie, z
łóżkiem na plecach i torbą wetkniętą pod pachę. Zatrzasnął za sobą drzwi, a mnie
opuściły siły i z westchnieniem usiadłem waląc plecami o ścianę.
- Dobrze się czujesz? - zapytał z niepokojem w głosie. Słabo machnąłem ręką.
- Świetnie, świetnie, niech tylko złapię oddech. Bałem się, że cię złapali.
- Nie powinieneś był się martwić. Kiedy nie pojawiłeś się w rozsądnym czasie,
wywnioskowałem, że coś ci wypadło. Więc podjąłem kroki ewakuacyjne na wypadek,
gdyby pojawili się tu prawowici użytkownicy. No i się pojawili. Faktycznie, dosyć tam
zimno. Nie byłem pewien, jak długo im tu zejdzie, ale byłem pewien, że zamontowałeś
coś, co pozwoliłoby sprawdzić, kiedy wyjdą...
- Miałem zamiar ci o tym powiedzieć.
- Niepotrzebnie. Znalazłem ukryty głośnik i przycisk, więc posłuchałem sobie
kogoś, kto przy pracy mruczy sobie różne niecenzuralne słowa. Po pewnym czasie trzaś-
niecie drzwiami i cisza były miłą wiadomością. A teraz co z tobą? Miałeś jakieś kłopoty?
- Kłopoty? - wybuchnąłem śmiechem. I zaraz przestałem się śmiać, gdyż
usłyszałem w swym śmiechu histeryczną nutkę. Opowiedziałem mu wszystko,
opuszczając kilka bardziej makabrycznych szczegółów. Wydawał odpowiednie odgłosy
w odpowiednich momentach i słuchał uważnie aż do gorzkiego końca.
- Jesteś dla siebie zbyt surowy, Jim. Jedno potkniecie po pełnym napięcia dniu
każdemu może się zdarzyć.
- Nie miało prawa się zdarzyć! Przez moją głupotę omal nas obu nie złapali. To
się nigdy nie powtórzy.
- I tu się mylisz - powiedział, kiwając grubym palcem. - Może się zdarzyć w
każdej chwili, aż się należycie nie wytrenujesz. A będziesz trenowany długo i
skutecznie...
- Oczywiście!
- ...aż tego typu potknięcie nie będzie możliwe. Spisałeś się niewiarygodnie
dobrze, jak na swoje doświadczenie. Teraz możesz być tylko coraz lepszy.
- A ty mnie nauczysz jak, jak być takim farciarskim oszustem jak ty!
Na moje słowa zmarszczył brwi i przybrał groźną minę. Czy powiedziałem coś
nie tak? Zmartwiony przygryzłem bolącą wargę, a on w ciszy rozstawił swoje łóżko i
usiadł na nim ze skrzyżowanymi nogami. Kiedy w końcu przemówił, wsłuchiwałem się w
każde jego słowo.
- Teraz będzie pierwsza lekcja, Jim. Nie jestem oszustem. Ty też nie jesteś
oszustem. Nie chcemy być przestępcami, bo przestępcami są te wszystkie głupie i
nieskuteczne osobniki. Jest ważne, aby zrozumieć i docenić, że jesteśmy poza
społeczeństwem i postępujemy według naszych własnych, surowych praw, niektórych
nawet surowszych niż prawa odrzuconego przez nas społeczeństwa. To może być
samotne życie, ale to życie musisz wybrać sam, z pełną świadomością. A gdy już raz
wybierzesz, musisz przy tym wyborze pozostać. Musisz być bardziej moralny niż oni, bo
będziesz żył według surowszego kodeksu moralnego. A ten kodeks nie zawiera w sobie
słowa „oszust". To jest ich nazwa i musisz ją odrzucić.
- Ale ja chcę być przestępcą...
- Porzuć tę myśl i tę nazwę. To jest, wybacz mi, że to mówię, ambicja podrostka.
To tylko twoje emocjonalne uniezależnienie się od świata, którego nie lubisz, i jako takie
nie może być uważane za rozsądną decyzję. Odrzuciłeś ich, ale jednocześnie przyjąłeś
ich określenie na to, kim jesteś. Oszust. Nie jesteś oszustem i ja nie jestem oszustem.
- A więc, kim jesteśmy? - zapytałem, cały rozpalony. Hetman złączył czubki
palców obu rąk i odpowiedział:
- Jesteśmy obywatelami z Zewnątrz. Odrzuciliśmy uproszczone, nudne,
zorganizowane, biurokratyczne, moralne i etyczne zasady, według których żyją oni.
Zastąpiliśmy je własnymi, nieporównanie doskonalszymi. Możemy fizycznie poruszać się
wśród nich, ale nie należymy do nich. W czym oni są leniwi, w tym my jesteśmy wydajni.
Gdzie oni są niemoralni, my jesteśmy moralni. Gdzie oni są kłamcami, my jesteśmy
Prawdą. Jesteśmy największą siłą działającą dla dobra społeczeństwa, które
odrzuciliśmy.
Na to zdanie zamrugałem gwałtownie, ale poczekałem cierpliwie, bo wiedziałem,
że zaraz to wyjaśni. Co też zrobił.
- W jakiej galaktyce żyjemy? Rozejrzyj się. Obywatele tej planety i każdej innej
planety w tej idiotycznej organizacji, znanej jako Liga Galaktyczna, są obywatelami
tłustej i bogatej unii światów, które prawie zapomniały, jakie jest prawdziwe znaczenie
słowa „przestępstwo". Byłeś w więzieniu, wiec widziałeś tych godnych litości wyrzutków,
których oni uważają za przestępców. I to ma się nazywać półświatek? Na innych
zasiedlonych planetach jest paru malkontentów i jeszcze mniej nieprzystosowanych do
życia w społeczeństwie niż tutaj. Jest tam jeszcze garstka takich, którzy się rodzą mimo
trwającej od wieków kontroli genetycznej, ale wcześnie ich wyłapują i ich odchylenia są
szybko likwidowane. Tylko raz w życiu wybrałem się w podróż na inne planety, tylko na
te najbliższe. To było straszne! Życie w tamtych światach ma kolor i urok kawałka
mokrej tektury. Pognałem z powrotem do Rajskiego Zakątka, bo, jakkolwiek by
czasami był obmierzły, to w porównaniu z innymi jest naprawdę rajskim zakątkiem.
- Kiedyś chciałbym zobaczyć te inne światy.
- I powinieneś, drogi chłopcze. Ambicja godna pochwały. Ale najpierw naucz się
żyć tutaj. I ciesz się, że nie mają tu jeszcze całkowitej kontroli genetycznej albo maszyn
do upośledzania umysłowo osobników wyrastających ponad to społeczeństwo. Na innych
planetach wszystkie dzieci są takie same. Potulne i łagodne. Socjalnie przystosowane.
Oczywiście niektóre nie pokazują swej genetycznej słabości, czy jak my byśmy
powiedzieli: siły, przed osiągnięciem dorosłości. To są ci biedni wykolejeńcy, którzy
próbują się sprawdzić w drobnych przestępstwach; włamaniach, kradzieżach w
sklepach, kradzieżach zwierząt i tym podobnych. Może im się udawać przez tydzień czy
dwa lub miesiąc czy dwa, w zależności od wrodzonej inteligencji. Ale to pewne jak
opadanie liści jesienią i tak samo z góry przesadzone, że policja ich w końcu złapie i
zamknie. Przetrawiłem tę wiadomość i zadałem oczywiste pytanie:
- Ale jeśli tak właśnie wygląda przestępstwo, czy też jak mówisz,
przeciwstawianie się systemowi, to jak ty i ja się w tym mieścimy?
- Myślałem, że nigdy o to nie zapytasz. Te wyrzutki, o których mówiłem, a z
którymi ty zaznajomiłeś się w więzieniu, popełniają 99,9% przestępstw w naszym
uporządkowanym i wymuskanym społeczeństwie. A pozostałe, żywe 0,1%, które my
reprezentujemy, ożywia bezwładną materię tego społeczeństwa. Bez nas zaczęłaby się
śmierć inteligencji we Wszechświecie. Bez nas istnienie w tej ogłupiałej społeczności
byłoby tak puste, że jedynym wyjściem byłoby masowe samobójstwo. Zamiast nas ścigać
i wyzywać od kryminalistów, powinni nas czcić jako pierwszych spośród nich! - Iskierki
błyskały mu w oczach, a głos aż grzmiał, gdy to mówił. Nie chciałem przerywać tej
burzliwej przemowy, lecz musiałem zadać pytanie.
- Przepraszani bardzo, ale czy mógłbyś łaskawie wyjaśnić, dlaczego tak jest?
- Jest tak, bo dzięki nam policja ma co robić, ma kogo ścigać, ma powód, żeby
pojeździć tu i tam w swoich drogich pojazdach. A naród, popatrz, z jakim zaciekawie-
niem oglądają wiadomości i słuchają najnowszych doniesień o naszych wyczynach, z
jakim zapałem rozprawiają o tym między sobą, rozkoszując się każdym szczegółem. A
jaka jest cena tych wszystkich rozrywek i dobra społecznego? Żadna. Nasze usługi są
darmowe, mimo że ryzykujemy życie, zdrowie i wolność, aby je wyświadczyć. Cóż im
odbieramy? Nic. Po prostu pieniądze, metalowe i papierowe symbole. Wszystko i tak
jest ubezpieczone. Jeśli wyczyścimy bank, straty pokrywa firma ubezpieczeniowa, która
pod koniec roku o mikroskopijną sumę zmniejszy roczne dywidendy. Każdy udziałowiec
dostanie milionową część dolara mniej. W ogóle żadnych poświęceń! Dobroczyńcy, mój
chłopcze, jesteśmy po prostu dobroczyńcami. Ale aby dostarczyć im tych dóbr, musimy
działać daleko poza ich prawami. Musimy być ukryci jak szczury w boazerii. W
dawnych czasach było oczywiście dużo łatwiej. Prawa były luźniejsze, a w
społeczeństwie żyło więcej szczurów, tak jak w starym drewnianym domu, w którym jest
więcej szczurów niż w budynku z betononu. Ale w nowoczesnych budynkach też są
szczury. Teraz, kiedy społeczeństwo jest z żelazobetonu i z nierdzewnej stali, miedzy
złączami jest mniej szpar. Żeby je odnaleźć, trzeba naprawdę sprytnego szczura. Tylko
szczur z nierdzewnej stali, niezwyciężony szczur może czuć się w tym środowisku jak w
domu.
Zacząłem klaskać tak mocno, aż rozbolały mnie ręce. Hetman przyjmując
należną cześć pokiwał głową.
- Oto kim jesteśmy! - krzyknąłem z entuzjazmem. - Niezwyciężonymi szczurami!
To duma i zaszczyt być niezwyciężonym szczurem!
Potakująco pochylił głowę i powiedział:
- Zgadzam się. A teraz zaschło mi w gardle od mówienia i zastanawiam się, czy
mógłbyś mi pomóc z tymi skomplikowanymi urządzeniami. Da się jakoś wydostać z tego
podwójny napój wiśniowy?
Zwróciłem się w stronę wydającej głuche odgłosy i furkoczącej maszynerii.
- Da się, z przyjemnością pokażę ci, gdzie każda z tych maszyn ma przycisk do
testowania. Jeśli przyjrzysz się bliżej, to jest ten na saturatorze. Najpierw musisz go
przekręcić, a potem możesz włączyć saturator z drugiej strony. Na każdym jest nalepka
i nazwa. Zobacz, tu jest napój wiśniowy. Po prostu dotykasz i... już jest.
Pojemnik z furkotem wypadł na podstawkę i Hetman go wziął. Zaczął pić. Nagle
zamarł i kącikiem ust wyszeptał:
- Właśnie zauważyłem, że jest tu okno i jakaś młoda dama mi się przygląda...
- Nie ma się czego bać - zapewniłem go. - Okno jest zrobione z jednostronnego
szkła. Ona po prostu podziwia swoją twarz. To okienko inspekcyjne, żeby można było
obserwować klientów.
- Naprawdę? A tak, racja! Ależ to żarłoczny tłumek. Muszę przyznać, że gdy
patrzę, jak przeżuwają, to czuję, jak burczy mi w brzuchu.
- Nie ma sprawy. Są przecież kontrolki jedzenia. Ta najbliższa jest od
MacKrólikburgerów, jeśli je lubisz.
- Po prostu ubóstwiam.
- A więc proszę.
Wyciągnąłem parującą paczkę, charakterystycznie ozdobioną oczami jak
paciorki i puszystym ogonem i podałem mu. Aż przyjemnie było patrzeć, jak je. Ale
zdążyłem oderwać się od tego widoku, zanim zapomniałem wrzucić monetę w otwór na
tylnej ściance opancerzonego pojemnika na monety.
Hetman ze zdziwieniem podniósł wzrok. Gdy tylko przełknął, powiedział:
- Płacisz!? Myślałem, że jesteśmy bezpiecznie ukryci w tym degustacyjnym raju z
darmowym jedzeniem i piciem na każde zawołanie, dzień i noc.
- Ależ jesteśmy - zapewniłem go. - Te pieniądze są skradzione i ja dla dobra
ekonomii po prostu z powrotem wprowadzani je do obiegu. Ale w działalności
MacSwineyów nie ma zaniedbań. Każdy kawałeczek świńskiej tkanki, każdy odprysk
lodu jest liczony. Kiedy mechanik sprawdza maszyny, odpowiada za każdy dostarczony
produkt. Komputer sklepowy śledzi każdą sprzedaż. Wszystkie pieniądze są codziennie
zabierane z sejfu w zewnętrznej ścianie, który jest również automatyczny. Opancerzona
furgonetka podjeżdża tyłem, dokładnie gdy odblokowuje się zamek czasowy. Po
wprowadzeniu szyfru otwierającego wybiera się pieniądze. Jeśli więc będziemy brać
wszystko za darmo, rachunki wykażą kradzież, a to pociągnie za sobą natychmiastowe
śledztwo. Musimy płacić za to, co bierzemy, i to dokładnie należną sumę. Ale ponieważ
tu już nie wrócimy, ukradniemy wszystko w dniu wyjazdu, kiedy będziemy to miejsce
opuszczać.
- W porządku, mój chłopcze, w porządku. Zmartwiłeś mnie na moment tą
wymuszoną uczciwością. Skoro jesteś tak blisko dystrybutora, proszę, wyciągnij mi
jeszcze jeden pyszny kawałek Lepus Cuniculus, a ja zapłacę.
15
Przypuszczam, że istnieją dziwaczniejsze miejsca spełniające funkcję szkolnej
klasy, chociaż żadne z nich nie przychodzi mi do głowy. Czasami trudno było się nam
usłyszeć wśród szczęku, syku i warkotu maszyn wydających jedzenie. Najhałaśliwiej
było w czasie lunchu i obiadu, ale szczyt następował, gdy kończyły się lekcje w szkołach.
Wtedy my także jedliśmy, bo trudno było rozmawiać. Próbowaliśmy wszystkich potraw
MacSwineyów. Przez nasze gardła przelatywały niezliczone ilości MacKrólikburgerów,
a za nimi mnóstwo Mrożonych Trybul. Lubiłem Hot-Konie, aż zjadłem o jednego za
dużo i wtedy przerzuciłem się na Świnozwierzonóżki w galarecie, a potem na kocie
naleśniki. Hetman miał gusta wojskowe - smakowało mu wszystko z menu. Potem, kiedy
przestawało być tłoczno, a my starliśmy z ust smak ostatniego sosu, rozwalaliśmy się
wygodnie i wracaliśmy do mojej nauki. Kiedy doszliśmy do przestępstw
komputerowych, dowiedziałem się, czym przez ostatnie dziesięciolecie się zajmował
Hetman.
- Daj mi komputer, a zawładnę światem - powiedział, a w jego głosie zabrzmiał
taki autorytet, iż uwierzyłem, że naprawdę by mógł.
- Kiedy byłem młody, lubowałem się we wszelkiego rodzaju działaniach mających
na celu zabawiane obywateli tej planety. To była radość; przechwycić w drodze dostawę
gotówki i zastąpić paczki banknotów karteczką z moim znakiem. Nigdy nie odgadli, jak
to robiłem...
- A jak to robiłeś?
- Mówiliśmy o komputerach.
- Choć ten jeden raz pozwól sobie na dygresję, błagam cię. Obiecuję, że zastosuję
twoją technikę. A jeżeli mi pozwolisz, zostawię nawet jedną z twoich wizytówek.
- To wyśmienity pomysł; zabić obecnej generacji gliniarzy takiego ćwieka, jak ja
ich poprzednikom. Przedstawię ci sytuację, a ty spróbuj odgadnąć, jak to zrobiłem. W
Centralnej Mennicy, dobrze strzeżonym i starym budynku z dwumetrowej grubości
kamiennymi ścianami, znajdują się gigantyczne sejfy pełne miliardów dolców. Kiedy ma
się odbyć przewóz, strażnicy i urzędnicy napełniają metalowy pojemnik, który jest
następnie w obecności wszystkich zamykany na klucz i plombowany. Na zewnątrz
budynku czeka konwój gliniarzy i wszyscy oni pilnują jednego opancerzonego
samochodu. Na podany sygnał samochód parkuje tyłem do pancernych drzwi
dostawczych. W środku budynku otwiera się wewnętrzne, także stalowe drzwi i
umieszcza pojemnik w opancerzonym przedsionku. Trzeba zapieczętować wewnętrzne
drzwi, zanim będzie można otworzyć zewnętrzne. Potem pojemnik podróżuje w opan-
cerzonym samochodzie na stację kolejową i zostaje umieszczony w opancerzonym
wagonie. Ten ma tylko jedne drzwi zamykane na klucz, zaplombowane i oplecione
czujnikami niezliczonej ilości alarmów. W każdym wagonie jest specjalny przedział dla
strażników i tak cały transport mknie do potrzebującego dolców miasta. Tam czeka już
następny opancerzony samochód. Wciąż zaplombowany pojemnik jest wyjmowany,
umieszczany w samochodzie i zabierany do banku. Tam go otwierają i jak się okazuje...
zawiera jedynie moją wizytówkę.
- Cudowne!
- Byłbyś łaskaw wyjaśnić, jak to zrobiłem?
- Byłeś jednym ze strażników w pociągu...
- Nie.
- Albo prowadziłeś opancerzony samochód...
- Nie.
Łamałem sobie tak głowę przez godzinę, aż wreszcie się zlitował i wyjaśnił:
- Wszystkie twoje sugestie mają swoje zalety, ale są niebezpieczne. Jesteś dużo
bardziej „fizyczny", niż ja kiedykolwiek byłem. W swoich działaniach zawsze wolałem
mózg niż muskuły. Powodem, dla którego wcale nie musiałem się włamywać do
pojemnika i wyciągać z niego pieniędzy, jest to, że pojemnik w chwili opuszczenia
Mennicy był pusty. A raczej był obciążony cegłami i moją wizytówką. Czy teraz
potrafisz zgadnąć, jak to zrobiłem?
- Pieniądze wcale nie opuściły budynku - zamruczałem, próbując zmusić swój
mózg do myślenia. - Ale były załadowane do pojemnika, pojemnik wsadzony do ciężaró-
wki...
- Zapominasz o czymś...
Strzeliłem palcami i skoczyłem na równe nogi.
- Ściana, oczywiście, to musiała być ściana! Naprowadziłeś mnie na trop, a ja
byłem taki tępy. Ściana, z kamienia, dwumetrowej grubości!
- Dokładnie tak. Dostanie się do niej zajęło mi cztery miesiące. Zużyłem przy tym
trzy roboty, ale w końcu mi się udało. Najpierw kupiłem budynek po drugiej stronie
ulicy, naprzeciw mennicy i zrobiliśmy pod nim tunel. Tylko kilofem i szpadlem. Bardzo
wolno i bardzo cicho. Potem w górę przez fundamenty budynku i do wnętrza ściany,
która, jak się okazało, składała się z warstwy zewnętrznej i wewnętrznej kamiennej, a w
środku, zgodnie z budowlanym zwyczajem, była wypełniona gruzem. Mechanizm, który
tam zainstalowałem, podmieniał pojemniki w ciągu jednej i pięciu setnych sekundy.
Wewnętrzne drzwi musiały być zamknięte, zanim można było otworzyć zewnętrzne.
Dawało to wystarczająco dużo czasu, prawie trzy sekundy, żeby podmiana się udała.
Nigdy nie zgadli, jak to zrobiłem. Mechanizm ciągle tam jest. Ale ta operacja była źle
zaplanowana. Mam na myśli podkop. Przestępstwa komputerowe to zupełnie coś innego.
To głównie ćwiczenia intelektualne.
- Ale czy kradzież komputerowa jest obecnie możliwa przy szyfrach i blokadach?
- To, co można zaszyfrować i zablokować, można też odszyfrować i odblokować.
Bez pozostawienia śladu. Dam ci kilka przykładów. Zacznijmy od banku. Oto, na czym
rzecz polega. Powiedzmy, że masz tam osiem tysięcy dolców na rachunku
oszczędnościowym, oprocentowanym na 8% w stosunku rocznym. Bank co tydzień
bilansuje twoje konto. Co oznacza, że w końcu pierwszego tygodnia powiększa twoje
saldo o 0,0015384% i dodaje tę sumę do twego salda. Saldo wzrosło o 12,3 dolca. Zgadza
się? Sprawdź to na kalkulatorze.
Wystukałem zadanie na kalkulatorze i wyszedł mi ten sam wynik.
- Dokładnie 12 dolców i 30 centów zysku - odparłem dumnie.
- Źle - powiedział wzdychając. - Zysk wynosił 12 przecinek 3072
dziesięciotysięcznych, nieprawdaż?
- No, niby tak, ale nie można dodać do czyjegoś konta 72 setnych centa, prawda?
- Nie jest to łatwe, bo rachunki finansowe są prowadzone do dwóch miejsc po
przecinku. Ale to właśnie w kwestii dokładności w rozliczeniach bank ma wybór. Może
zaokrąglić wszystkie dziesiętne powyżej 0,005 w górę do centa, a poniżej 0,0049 w dół do
zera. Pod koniec dziennych operacji przeciętna zaokrągleń w górę i w dół będzie
zbliżona do zera, wiec bank na tym nie straci. Albo, co jest powszechnie praktykowane,
bank może odrzucić wartości po pierwszych dwóch zerach po przecinku i w ten sposób
uzyskiwać mały, ale stały profit. Mały w skali banku, ale bardzo duży dla jednostki. Jeśli
ustawi się komputer banku tak, żeby wszystkie zaokrąglenia w dół składał na jedno
konto, to pod koniec dnia bilans wykaże poprawne saldo na rachunku banku i na
rachunku klientów. I wszyscy będą zadowoleni.
Jak zwariowany wystukiwałem obliczenia na kalkulatorze i na widok wyników aż
zarechotałem z radości.
- Dokładnie tak. Wszyscy są zadowoleni, włącznie z właścicielem konta, na które
wpływają te zaokrąglenia. Bo nawet jeśli ściąga się tylko pół centa z dziesięciu tysięcy
kont, zysk wynosi około pięćdziesięciu dolarów!
- Dokładnie. Ale duży bank będzie miał sto razy więcej kont. Co daje, jak wiem
ze szczęśliwego doświadczenia, pięć tysięcy dolców jako tygodniowy dochód temu, kto
zmontuje ten szwindel.
- I to jest najmniejszy i najprostszy przykład twoich komputerowych kawałów -
spytałem stłumionym głosem.
- Tak. A kiedy dochodzi się do dużych systemów bankowych, sumy stają się
nieprawdopodobne. To przyjemność działać na tym poziomie. Bo gdy jest się ostrożnym
i nie zostawia śladów, korporacje nie mają pojęcia, że zostały zrobione w konia. Nie chcą
tego przyjąć do wiadomości, nie chcą nawet w to uwierzyć, dopóki nie staną twarzą w
twarz z oczywistym dowodem. Bardzo trudno jest udowodnić przestępstwo
komputerowe. To bardzo przyjemne hobby dla kogoś w moim, dojrzałym wieku. Dzięki
temu mam cały czas co robić, no i jestem nieprzyzwoicie bogaty. Nigdy mnie nie złapali.
No tak, poza tym jedynym razem... Westchnął ciężko, a ja się zawstydziłem.
- To moja wina! - krzyknąłem. - Jeślibym nie próbował się z tobą skontaktować,
nigdy byś się nie wdał w te historie z Federalką.
- Nie wiń się za to, Jim. Źle oceniłem ich urządzenia zabezpieczające, które są o
wiele bardziej wyrafinowane niż te, z którymi dotąd miałem do czynienia. To był mój
błąd i z pewnością za niego zapłaciłem. Ciągle płacę. Nie pomniejszam zalet
bezpieczeństwa tej naszej kryjówki, ale to jedzenie może się po pewnym czasie trochę
przejeść. A może tobie to nie przeszkadza?
- To jest normalne jedzenie mojego pokolenia.
- Oczywiście. Nie pomyślałem o tym. Konia nigdy nie znudzi trawa, a
świniozwierz przez wieki będzie chciwie chłeptał swoje pomyje.
- A ty na pewno mógłbyś przez najbliższe sto lat wcinać homary i pić szampan.
- Trafnie to ująłeś, mój chłopcze. Jak myślisz, jak długo jeszcze tu pozostaniemy?
- odsunął od siebie nie dojedzoną porcję chrupek.
- Wydaje mi się, że jeszcze co najmniej dwa tygodnie. Wzdrygnął się.
- To dla mnie dobra okazja do zrzucenia wagi.
- Do tej pory obława osłabnie - ciągnąłem. - Chociaż jeszcze przez pewien czas
będziemy musieli unikać publicznych środków transportu. Jednak przygotowałem już
pewien środek transportu.
- Czy wolno mi spytać jaki?
- Łódkę, czy raczej kabinowy stateczek wycieczkowy na rzecze Sticks. Jakiś czas
temu kupiłem go pod szyldem pewnej spółki. Znajduje się on teraz w porcie, tuż za
Billville.
- Doskonale! - z radością zatarł ręce i rozpromienił się. - Koniec lata, podróż na
południe, wieczorami smażony zębacz, chłodzące się w prądzie rzeki butelki wina, steki
w nadbrzeżnych restauracyjkach.
- A dla mnie zmiana płci.
Na to oświadczenie aż wytrzeszczył oczy i odetchnął z ulgą, gdy mu wyjaśniłem:
- Na pokładzie, gdy będę widoczny z brzegu, będę się ubierał jak dziewczyna,
przynajmniej dopóki się stąd nie oddalimy.
- Świetnie. A ja powinienem zrzucić trochę wagi. Tutaj nie będzie mi trudno
zacząć dietę. Zapuszczę wąsy, brodę i ufarbuję znów włosy na czarno. To jest coś, na co
warto poczekać. Czy możemy zatem przeznaczyć na to nie dwa tygodnie, ale powiedzmy,
miesiąc? Jeśli nie będę jadł, to mogę wytrwać tyle czasu uwięziony w tym kulinarnym
getcie. Dzięki tym dodatkowym tygodniom będę miał lepszą figurę i dłuższe włosy i
wąsy.
- Jeśli tak uważasz, ja też mogę to znieść.
- A więc postanowione. A teraz większość czasu będziemy spędzać na twojej
komputerowej edukacji, dobrze? Dziś zajmiemy się RAM, ROM i PROM.
Byłem tak zajęty nauką, że nie przeszkadzało mi nawet skwierczenie smażonych
na ruszcie świniozwierzoburgerów. A poza tym ciągle jeszcze mogłem je jeść. Im
bardziej rosło moje zrozumienie różnych możliwości nielegalnej działalności w naszym
społeczeństwie, tym bardziej ubywało ciała mojemu kompanowi. Chciałem wyjechać
wcześniej, ale Hetman nie dał się namówić na zmianę.
- Jeśli raz obmyśli się plan, należy się go trzymać do końca. Zmiany są wskazane
tylko wtedy, gdy zmieniają się okoliczności zewnętrzne. Człowiek jest zwierzęciem rozu-
mującym, a żeby zostać rozumnym, potrzebuje trochę treningu. Zawsze można znaleźć
powody, żeby zmienić plan działania.
Zadrżał, kiedy maszyny ruszyły z nagłym warkotem. Właśnie skończyły się lekcje
w szkołach. Hetman sięgnął do kieszeni i skreślił kolejny dzień w swoim kalendarzyku.
- Dobrze zaplanowana akcja musi się udać, jeśli coś do niej wtrącisz, możesz
wszystko zepsuć. Nasz plan jest dobry. I przy nim pozostaniemy - zakończył.
Kiedy w końcu nadszedł ostatni dzień, Hetman był dużo szczuplejszy i bardziej
stanowczy. Przeszedł przez próbę kulinarnego piekła, co go zahartowało. Ja natomiast
mocno utyłem. Wszystko dobrze zaplanowaliśmy, spakowaliśmy swoje rzeczy,
wyczyściliśmy sejf z dolców i usunęliśmy wszelkie ślady naszej bytności. Na koniec
usiedliśmy, w milczeniu spoglądając na zegarki.
Zabrzmiał alarm i zerwaliśmy się na równe nogi, uśmiechając się radośnie.
Wyłączyłem brzęczyk, a Hetman otworzył drzwi chłodni. Gdy przekręcił się
klucz w zewnętrznym zamku, zamknęliśmy je za sobą. Stojąc i drżąc w zamrażarce
MacSwineyów, usłyszeliśmy, jak mechanik wchodzi do opuszczonego przez nas
pomieszczenia.
- Poznajesz? - szepnąłem. - Reguluje dystrybutor lodu na saturatorze z napojeni
wiśniowym. Śmieszny dźwięk, nie?
- Wolę nie dyskutować o zawartości tej galerii obrzydlistw. Czy nie czas już
wyjść?
- Czas - otworzyłem zewnętrzne drzwi i aż zamrugałem oszołomiony tak długo
niewidzianym światłem dziennym. Poza dostawczą furgonetką ulica była pusta.
- Idziemy.
Wymknęliśmy się i zatrzasnąłem drzwi. Powietrze było słodkie, świeże i wolne od
kuchennych smrodów. To było coś niesamowitego! Kiedy Hetman zajął się furgonetką,
ja wsunąłem dwa kliny w drzwi od naszego pokoiku kulinarnych horrorów. Jeśli
mechanik próbowałby wyjść z niego przed upływem odpowiedniego czasu, te drobiazgi
skutecznie mu to utrudnią. Potrzebowaliśmy tylko piętnastu minut.
Gdy się odwróciłem, Hetman otworzył już drzwi furgonetki. Dał nura na tył,
miedzy skrzynie z częściami zamiennymi, a ja zapaliłem silnik.
Reszta poszła równie łatwo. Zostawiłem Hetmana razem z naszymi rzeczami na
ławce w pobliżu portu. Mój towarzysz usiadł i wystawił twarz do słońca. Porzucenie
skradzionego samochodu na parkingu najbliższego sklepu alkoholowego było błahostką.
Następnie spacerkiem, bez pośpiechu, poszedłem nad rzekę i dołączyłem do
Hetmana.
- To ta biała łódź, tam - wskazałem, jednocześnie drugą ręką poprawiając wąsy. -
Cały port jest w pełni zautomatyzowany. Wezmę ją i podpłynę tutaj.
- I zacznie się nasza wycieczka! - odpowiedział z radosną iskierką w oku.
Zostawiłem go siedzącego w słońcu, a sam poszedłem do przystani, żeby
wprowadzić dokumenty łodzi do robota dyżurnego.
- Dzień dobry - zapiszczał cieniutkim głosikiem. - Życzysz sobie odebrać
kabinową łódź wycieczkową „Fartowna Forsa". Baterie zostały naładowane na sumę
dwunastu dolców. Koszty przechowania...
I dalej tak wymieniał, czytając na głos wszystkie opłaty, które były wyraźnie
wypisane na ekranie monitora, zapewne robił to dla klientów, którzy nie potrafią czytać.
Nic nie mogłem na to poradzić. Stałem na jednej nodze, potem na drugiej, aż wreszcie
skończył i mogłem wrzucić monety. Maszyna zagruchotała i wypluła pokwitowanie.
Nadal spacerkiem podszedłem do łodzi, wrzuciłem kwit w szczelinę słupka
cumowniczego i zaczekałem na wytęskniony trzask otwierającego się łańcucha. Kilka
sekund później byłem już na rzece i kierowałem się ku samotnej postaci na brzegu.
Już nie samotnej! Obok siedziała dziewczyna. Pokręciłem się trochę wzdłuż
brzegu, a ona wciąż tam była. Hetman siedział pochylony i nie dawał mi żadnego znaku.
Jeszcze raz zawróciłem, ale widok policyjnej motorówki patrolującej nabrzeże sprawił,
że klnąc podpłynąłem do brzegu. Dziewczyna wstała, pomachała do mnie i krzyknęła:
- Jako żywo, to przecież mały Jimmy diGriz. Cóż za cudowna niespodzianka!
16
Ostatnio w moim życiu było stanowczo zbyt wiele takich chwil jak ta.
Podpływając łodzią do brzegu, przyjrzałem się dziewczynie bliżej. Znała mnie, wiec i ja
powinienem ją znać. Świetnie się prezentowała, jej kształty wspaniale wypełniały bluzkę.
Te malinowe usta... To ona! - obiekt mych najgorętszych marzeń.
- Czy to ty, Beth? Beth Naratin?
- Jak to ślicznie z twojej strony, że mnie pamiętasz!
Miałem właśnie wyskoczyć na brzeg z liną cumowniczą, ale Beth wzięła ją ode
mnie i przywiązała do pachołka. Ponad jej ramieniem zobaczyłem, jak motorówka
policyjna mija nas i płynie dalej. Potem spojrzałem na Hetmana, który po prostu
wzniósł oczy ku niebu, a Beth powiedziała:
- Powiedziałam sobie, Beth, to nie może być Jimmy diGriz, ten co wysiada z tej
starej furgonetki MacSwineyów i ma takie słodkie, małe wąsiki. To nie Jimmy, o którym
tak często ostatnio mówili w wiadomościach. Ale jeśli to on, czemóż bym miała nie
polecieć za nim w imię naszej dawnej znajomości? A potem zobaczyłam, jak rozmawiasz
tu z tym miłym dżentelmenem, zanim poszedłeś na przystań, więc zmieniłam zdanie i
postanowiłam poczekać tu, aż wrócisz. Wybierasz się w podróż, prawda?
- Nie, nie w podróż, po prostu na małą, jednodniową wycieczkę w górę rzeki i z
powrotem. Miło cię znowu widzieć, Beth.
To była jedyna miła strona tego wszystkiego. Mam na myśli patrzenie na nią.
Obiekt mej dziecięcej czci. Opuściła szkołę wkrótce potem, jak ja do niej przyszedłem,
ale trudno ją było zapomnieć. Cztery lata starsza ode mnie, prawdziwie dojrzała
kobieta. To by znaczyło, że teraz ma dwadzieścia jeden lat. Była gospodynią klasy i
Królową Piękności Roku. Nie bez powodu. Teraz, mimo swego wieku, ciągle jeszcze była
niekiepska. Moje wspomnienia przerwał jej głos:
- Nie wydaje mi się, żebyś był zbyt prawdomówny, Jimmy. Założę się, że ze
wszystkimi tymi torbami wybierasz się w dłuższą podróż. Na twoim miejscu
uważałabym dłuższą podróż za całkiem niezły pomysł.
Czyż przy ostatnich słowach zabrzmiał w jej głosie twardy ton? Czego ona chce?
Nie mogliśmy tu tkwić zbyt długo. Jasno przedstawiła swe zamiary wskakując na
pokład.
- Zawsze się znajdzie miejsce dla jednej osoby więcej! - krzyknęła radośnie i
usiadła na dziobie. Zszedłem na brzeg i zabrałem torby. Szepnąłem do Hetmana:
- Ona mnie zna. Co robimy? Westchnął w odpowiedzi.
- Niewiele możemy zrobić. Chwilowo mamy pasażerkę. Proponuję zastanowić się
nad tym problemem w drodze. W końcu i tak nie mamy wyboru.
Niestety, to prawda. Podałem mu nasze rzeczy i wziąłem się za rozplątywanie
straszliwego supła, który Beth zawiązała na pachołku. Wypchnąłem nogą „Fartowną
Forsę", wskoczyłem na pokład i wziąłem w ręce kierownice. Hetman zniósł torby na dół,
a ja włączyłem silnik i skierowałem łódź w dół rzeki. Oddaliliśmy się od Billville i
MacSwineyów i Prawa.
Ale nie od Beth. Leżała rozciągnięta na pokładzie z podwiniętą spódnicą, abym
mógł podziwiać cudowną długość jej nóg. Co też robiłem. Obróciła się i uśmiechnęła,
wyraźnie czytając w moich myślach. W tym momencie zrezygnowałem z zamiaru
przebrania się za dziewczynę. Wyobraziłem sobie, jakie kpiny towarzyszyłyby tej prze-
mianie, i zezłościło mnie to wszystko.
- Dobra, Beth, wyduś to z siebie wreszcie - powiedziałem, przenosząc wzrok z jej
ciała na czyste wody rzeki.
- O co ci chodzi?
- Skończ z tymi gierkami. Oglądałaś wiadomości, sama mówiłaś. Więc wiesz o
mnie.
- Oczywiście, że tak. Wiem, że obrabiałeś banki i uciekłeś z więzienia. Ale to mi
nie przeszkadza. Sama miałam drobniutkie kłopoty, więc kiedy zobaczyłam ciebie, a
potem tę łódź, domyśliłam się, że musisz mieć pieniądze. Być może, mnóstwo pieniędzy.
Więc z radością wykorzystałam okazję, żeby zabrać się z tobą w tę podróż. Czyżby cię to
nie cieszyło?
- Nie - udało mi się nie spojrzeć na jej nogi. - Mam trochę odłożonych pieniędzy.
Jeślibym ci trochę dał i wysadził na brzeg...
- Pieniądze tak. Brzeg nie. Nie mam już zamiaru oglądać ani JEGO, ani Billville.
Teraz chcę zobaczyć świat, a ty będziesz za to płacił.
Ułożyła się z rękami pod głową, z uśmiechem napawając się słońcem.
Popatrzyłem na nią ponuro i pomyślałem o trzech czy czterech ciosach, które by złamały
tę delikatną szyjkę...
Nie wolno nawet tak żartować! Ten problem można rozwiązać bez przemocy. Z
warkotem płynęliśmy przed siebie, rozpruwając wodę dziobem. Billville było już za
nami, a przed nami na brzegach rzeki rozpościerały się zielone pola. Hetman wyszedł na
pokład i usiadł obok mnie. W towarzystwie Beth nie mieliśmy sobie wiele do
powiedzenia.
Płynęliśmy tak w milczeniu przez ponad godzinę, aż pojawiła się przed nami
przystań przy dużym domu towarowym. Beth poruszyła się i usiadła, przeczesując
palcami swe wspaniałe blond włosy.
- Wiecie, jestem głodna. Założę się, że wy też. Może podpłyniecie tam, a ja
wyskoczę na brzeg i przyniosę nam coś do jedzenia i parę piw. Czyż to nie świetny
pomysł?
- Wspaniale! - przytaknąłem. Ona pójdzie do sklepu, a my dodamy gazu i
odpłyniemy.
- Jestem spłukana - uśmiechnęła się. - Bez grosza. Jeśli dacie parę dolców, kupię
lunch. Myślę, że tysiąc wystarczy.
Uśmiech słodkiej, małej dziewczynki nie zniknął z jej twarzy, gdy to mówiła.
Zastanowiłem się, jakiego to rodzaju miała kłopoty. Może wymuszanie pieniędzy i
szantaż... Z pewnością miała do tego kwalifikacje. Sięgnąłem głęboko do portfela.
- Ładnie z twojej strony - powiedziała, z roziskrzonymi oczami przebierając
palcami zwitek banknotów. - To mi nie zajmie dużo czasu. I wiem, że tu będziesz,
Jimmy, razem ze swym przyjacielem. Czyż jego także nie widziałam w wiadomościach?
Patrzyłem ponuro na ruchy jej ślicznego zadka, gdy potruchtała w kierunku
sklepu.
- Ale nas uziemiła - powiedział Hetman ponuro.
- Uziemiła, złupiła i dała w kość. Co teraz zrobimy?
- W tej chwili dokładnie to, co powiedziała. Poza zabiciem jej mamy bardzo mały
wybór. Ale ja nie uznaję zabijania.
- Ani ja. Chociaż po raz pierwszy poczułem pokusę.
- Co o niej wiesz?
- Nic. Przecież ostatni raz widziałem ją w szkole. Mówi, że ma kłopoty, ale nie
wiem, o co chodzi. Pokiwał głową w zamyśleniu.
- Sprawdzę ją, kiedy dostaniemy się do jakiegoś komputera. Jeśli jest notowana
przez policję, mogę ją załatwić.
- Czy to nam pomoże?
- Nie mam pojęcia, drogi chłopcze. Możemy jedynie spróbować. A na razie
musimy jak najlepiej wykorzystać tę sytuację. Na szczęście jesteśmy już daleko od
pałacu wieprzowiny i od naszych prześladowców. Dopóki ta kreaturka bierze od nas
pieniądze, jesteśmy bezpieczni. Na razie. I musisz przyznać, że jest dosyć dekoracyjna.
Na to nie miałem odpowiedzi. Mogłem jedynie siedzieć z posępną miną i czekać
na powrót naszej nieproszonej pasażerki.
Po lunchu ruszyliśmy w dalszą podróż w dół rzeki. Zmęczona poranną kąpielą
Beth zeszła pod pokład, żeby uciąć sobie drzemkę. Hetman chciał mnie zmienić przy
sterze, więc pokazałem mu podstawowe kontrolki i oznaczenia nawigacyjne. Mieliśmy
sobie niewiele do powiedzenia. Ale dużo myśleliśmy. Po południu obiekt naszych
zawziętych rozmyślań wyszedł na pokład.
- Jakiż to rozkoszny mały stateczek. - wyszczebiotała - Rozkoszniuteńki pokoik
dla dziewczynki, malutka kucheneczka i w ogóle. Ale tylko dwa łóżeczka. Jakim cudem
będziemy wszyscy spać?
- Na zmianę - warknąłem, rozdrażniony tonem jej głosiku.
- Zawsze byłeś dowcipny, Jimmy. Sądzę, że najlepiej będzie, jak ja będę spała w
kabinie. Ty i twój przyjaciel możecie się jakoś tu urządzić.
- Jakoś się tu urządzić, młoda damo, jakoś się tu urządzić? Jak ktoś w moim
wieku ma się urządzić na pokładzie, gdy opuści się nocna, zimna mgła?! - Hetman z
trudem opanowywał wściekłość, ale Beth zdawała się tego nie zauważać.
- Jestem pewna, że dacie sobie radę - powiedziała. - A teraz chciałabym się
zatrzymać w najbliższym miasteczku, tym tam. Wyjechałam w takim pośpiechu, że
zapomniałam wziąć swoich rzeczy. Ubrań, kosmetyków, rozumiecie.
- Czyż nie potrzebujesz pieniędzy, żeby to kupić? - zapytałem żartobliwie.
Zignorowała moją cienką ironię i kiwnęła głową.
- Wystarczy jeszcze tysiąc.
- Idę na dół - oznajmił Hetman i nie wyszedł już, dopóki nie przycumowałem, a
ona nie odeszła. Wtedy przyniósł dwa piwa, wziąłem jedno i pociągnąłem dużego łyka.
- Wykluczamy morderstwo - powiedział dobitnie.
- Wykluczamy - przytaknąłem. - Ale to nie znaczy, że mamy odmówić sobie
radości myślenia o tym. Co robimy?
- Nie możemy tak po prostu zwinąć cumy i odpłynąć. Za kilka minut posłałaby za
nami policję i zgarnęła nagrodę. Musimy to wziąć pod uwagę i zacząć myśleć szybciej
niż ona. To, że z nami popłynęła, było impulsem, to oczywiste. Jest chciwa i musimy
dalej dawać jej to, czego chce. Wcześniej czy później stwierdzi, że ma nas dosyć i wyda
nas, żeby dostać nagrodę. Czy jest na pokładzie coś takiego jak mapa?
Trzeba przyznać, że ten wielki mózg zaczął pracować. Nie zadając żadnych
pytań, jak najszybciej wygrzebałem mapę.
Zaczął wodzić po niej palcem.
- Wydaje mi się, że jesteśmy tutaj, tak, dokładnie tutaj. A tutaj, w dół rzeki, jest
kwitnące miasto Val's Halla. Kiedy tam dopłyniemy?
Przymrużyłem oczy, żeby łatwiej określić skalę, i sprawdziłem odległość
kciukiem.
- Możemy być tam jutro po południu, jeśli wcześnie wyruszymy.
Uśmiechnął się jak głodny zębacz. Równie szeroko i paskudnie.
- Cudownie, po prostu cudownie. To będzie bardzo odpowiednie.
- Odpowiednie do czego?
- Do moich planów. Które na razie zachowam dla siebie, bo muszę jeszcze
dopracować szczegóły. Kiedy ona wróci, jedyne, co musisz robić, to we wszystkim, co
powiem, zgadzać się ze mną. Teraz następna sprawa do uzgodnienia. Gdzie dzisiaj
śpimy?
- Na brzegu rzeki - odpowiedziałem, schodząc pod pokład. - Nasza przyjaciółka
wzięła wszystkie pieniądze, które miałem przy sobie, więc muszę sięgnąć do naszych
zapasów. Zaraz kupię namiot, śpiwory i cały sprzęt, żebyśmy mogli wygodnie
biwakować.
- Doskonale. Dołożę wszelkich wysiłków, żeby do twojego powrotu plan był
gotowy.
Kupiłem także kilka steków i kolekcję luksusowych win. Należała nam się jakaś
odmiana po kuchni MacSwineyów. Kiedy słońce zbliżyło się do horyzontu,
przywiązałem łódkę do rosnących na zielonym brzegu drzew i rozbiliśmy namiot.
Hetman aż się oblizał na widok mięsa i oświadczył, że sam przygotuje obiad. Zaraz wziął
się za gotowanie, a Beth zajęła się pielęgnacją swych paznokci, ja powbijałem paliki i
przygotowałem materace. Kiedy zabraliśmy się za jedzenie, słońce było już
pomarańczową kulą na horyzoncie.
Obiad był wspaniały. Nikt nie odezwał się słowem, dopóki nie skończyliśmy. Gdy
zniknął ostatni kąsek, Hetman westchnął, uniósł szklankę i łyknął wina, a potem aż
sapnął z zachwytu.
- Mimo iż sam go przyrządziłem, muszę przyznać, że ten posiłek był pełnym
sukcesem.
- Zupełnie usunął mi z ust smak świniozwierza - przyznałem.
- Nie smakowało mi to wino. Wstrętne.
W ciemności widoczny był mglisty cień Beth. Jej głos oraz słowa, pozbawione
oprawy wspaniałej powierzchowności, pozostawiały wiele do życzenia. Ale w głębokim
basie Hetmana nie było złośliwości, gdy odezwał się powtórnie:
- Beth, mogę nazywać cię Beth, prawda? Dziękuję, Beth. Jutro powinniśmy być w
mieście Val's Halla i będę tam musiał zejść na brzeg i wpaść do mojego banku. Zostało
nam już niewiele pieniędzy. Nie chciałabyś, żeby nam ich zabrakło, prawda?
- Nie, nie chciałabym.
- Tak też myślałem. A chciałabyś, żebym poszedł do banku i przyniósł ci stamtąd
sto tysięcy dolców w małych banknotach?
Usłyszałem, jak sapnęła. A potem sięgnęła do przełącznika i włączyła światła
nawigacyjne nad kokpitem. Z wściekłością patrzyła na Hetmana i po raz pierwszy
przestała nad sobą panować.
- Próbujesz sobie ze mnie żartować, staruszku?
- Ależ skąd, młoda damo. Po prostu płacę za nasze bezpieczeństwo. Wiesz o
pewnych rzeczach, o których, powiedzmy, lepiej nie mówić na głos. Sądzę, że ta suma
jest dość rozsądną zapłatą za stałe milczenie. A ty?
Zawahała się i wybuchnęła śmiechem.
- Oczywiście. Gdy będę miała te pieniądze w ręku, mogę nawet zastanowić się,
czy nie pozwolić wam kontynuować tej podróży bez mojego skromnego towarzystwa.
- Jak sobie życzysz, kochanie, jak sobie tylko życzysz.
I więcej już na ten temat nie wspomniał. Wkrótce poszliśmy spać, bo był to dla
nas wszystkich meczący dzień. Beth zajęła łódź, a my namiot. Kiedy wróciłem po
zamontowaniu alarmów dla pewności, że łódź będzie rano w tym samym miejscu.
Hetman już chrapał. Tuż przed zaśnięciem uświadomiłem sobie, że niezależnie od tego,
co zaplanował, mamy przynajmniej jeden dzień wolności przed sobą, zanim Beth
zdecyduje się skontaktować z policją. Chrapka na te pieniądze zapewni jej milczenie.
Zapadając w drzemkę zdałem sobie sprawę, że Hetman z pewnością właśnie tak to
zaplanował.
Nie zważając na protesty dobiegające z kabiny, z warkotem wypłynęliśmy na
rzekę na godzinę przed świtem. Beth pojawiła się na pokładzie kwadrans później. Złość
szybko jej przeszła, gdy Hetman zaczął mówić, jaki zysk mogą przynieść dobrze
zainwestowane dolce. Kilkakrotnie wspomniał o dobrach konsumpcyjnych, które
wkrótce będzie mogła nabyć, i ogólnie czarował ją jak wąż królika. Nie miałem pojęcia,
jakie miał zamiary, ale świetnie się bawiłem.
Po południu zacumowałem na przystani przy kanale przecinającym Val’s Halla.
Byliśmy bliziutko centrum i Hetman przeczesawszy brodę i podkręciwszy wąsy, zgrab-
nie przedzierzgnął się w biznesmena.
- To nie zajmie mi dużo czasu - powiedział i poszedł. Beth patrzyła za nim, cała w
radosnym oczekiwaniu.
- On naprawdę jest tym gościem, którego nazywają Hetmanem? - zapytała, gdy
już poszedł.
- Nic o tym nie wiem.
- Daj sobie spokój z tymi gadkami. Widziałam film na 3V, jak ktoś go odbił. Jakiś
drobny facet z wąsami. To musiałeś być ty.
- Dużo jest wąsaczy na świecie.
- Nigdy bym nie pomyślała, gdy widziałam cię w szkole, że tak skończysz.
- Ja też nie podejrzewałem, że ty tak skończysz. Podziwiałem cię z daleka.
- Jak każdy dojrzewający chłopak w naszej szkole. Nie myśl, że o tym nie
wiedziałam. Śmieliśmy się z tego, on będąc nauczycielem i w ogóle...
Przerwała i spojrzała na mnie ponuro. Uśmiechnąłem się słodko i zszedłem na
dół, żeby zmyć tak starannie przez nią zignorowane naczynia po obiedzie i śniadaniu.
Właśnie kończyłem, gdy z brzegu doszedł mnie okrzyk:
- Ahoj na łodzi! Wolno wejść na pokład?
Na nadbrzeżu portu stał Hetman, olśniewający i wspaniały. Jego nowy garnitur
musiał kosztować niezłą fortunkę. Walizka, którą uniósł do góry, wyglądała na zrobioną
z prawdziwej skóry, a złote okucia błyszczały w słońcu. Oczy Beth przypominały spodki.
Hetman wszedł na pokład i mrugnął do nas konspiracyjnie.
- Zejdźmy na dół, zanim wam pokażę, co jest w środku. Lepiej, żeby nikt tego nie
widział.
Beth poszła pierwsza, a on przyciskał walizkę do piersi, dopóki nie zamknąłem
drzwi na klucz. Potem zmiótł papiery ze stołu na podłogę, na środku położył walizkę. Z
denerwującą dokładnością przekręcił klucz w zamku i otworzył...
Nawet na mnie zrobiło to wrażenie. Było tam dużo więcej niż sto tysięcy. Beth
wpatrywała się w nie, a potem sięgnęła i rozerwała plik tysiącdolcowych banknotów.
- Prawdziwe? Czy są prawdziwe? - spytała.
- Z gwarancją prosto z mennicy. Osobiście tego dopilnowałem.
Gdy ona wpatrywała się w pieniądze jak urzeczona, Hetman rzekł do mnie:
- A teraz, Jim, czy mógłbyś wyświadczyć mi przysługę? Poszukaj, proszę,
kawałka liny lub sznura. Z pewnością wiesz, co się do tego najbardziej nada! I proszę o
absolutną ciszę, gdy będziesz wiązał tę dziewczynę tak, żeby nie mogła się poruszyć.
Ja czegoś takiego oczekiwałem, ona nie. Właśnie otwierała usta do krzyku, gdy
chwyciłem jej filigranową szyjkę i mocno ścisnąłem tuż pod uszami.
17
Z dużą radością pociąłem koc na paski i związałem te delikatne przegubiki u rąk
i nóg. Właśnie przykładałem jej do ust przylepiec, kiedy oprzytomniała i spróbowała
krzyknąć. Zabrzmiało to jak stłumione kwilenie warchlaka świniozwierza.
- Czy może z tym normalnie oddychać? - zapytał Hetman.
- Bez problemu. Widzisz ten błysk w jej oku i wściekłe falowanie tych
wspaniałych piersi? To znaczy, że oddycha przez nos. A teraz czy mógłbyś wyjaśnić, o co
w tym wszystkim chodzi?
- Pozwól, proszę, na pokład.
Zaczekał, aż drzwi się zamknęły i dopiero wtedy odezwał się, zacierając ręce z
radości:
- Już po naszych kłopotach, chłopcze. Wiedziałem o tym, gdy tylko spojrzałem na
mapę. Dwie rzeczy dotyczące tego miłego miasta upewniły mnie o tym. Jedna to bank,
oddział Trustu Galaktycznego, gdzie mam konto, dość, jak widziałeś, pokaźne. A druga
interesująca nas rzecz to fakt, że jest tu port kosmiczny.
Przez kilka sekund łamałem sobie nad tym głowę, a mój ślimaczy umysł z
mozołem dodawał dwa do dwóch. A potem tak mocno rozdziawiłem szczęki, że z trudem
mogłem mówić.
- Masz na myśli, że my... opuszczamy tę planetę? Przytaknął i wyszczerzył w
uśmiechu zęby.
- Dokładnie tak. Ten mały świat stał się dla nas zbyt ciepły. A będzie jeszcze
cieplejszy, gdy ktoś uwolni naszą przyjaciółeczkę. Do tego czasu powinniśmy strzepnąć z
butów pył Rajskiego Zakątka i znaleźć się o lata świetlne stąd. Czy nie mówiłeś mi, że
chcesz podróżować?
- Mówiłem, oczywiście, ale czy nie ma kontroli, inspekcji, policji itp.?
- Są. Ale celników i kontrolujących paszporty można ominąć, jeśli się wie jak. A
ja wiem. Przed podjęciem tego drastycznego kroku sprawdziłem, jakie są tu statki kos-
miczne. Kiedy stąd wychodziłem, nie wiedziałem, że już dziś wprowadzę plan w czyn.
Miałem zamiar tylko podjąć pieniądze, żeby przywiązać do siebie dziewczynę. A przy
okazji sprawdzić ruch statków kosmicznych. Ale szczęście nam sprzyja. Jest tu
frachtowiec z Yenii, który bierze cargo i rusza we wczesnych godzinach porannych.
Czyż to nie cudowne?
- Jestem pewny, że tak. Ale czułbym się pewniej, gdybym wiedział jak.
- Jim, twoja edukacja została fatalnie zaniedbana. Myślałem, że każdy uczeń wie,
jak przekupni są Yenianie. Są utrapieniem Ligi. Nie do poprawienia. Mottem na Yenii
jest: „La reglaj čiam šaiso liğas". Co w wolnym tłumaczeniu brzmi: „Nie ma Stałych
Praw". Ma to oznaczać, że są prawa dotyczące wszystkiego, ale przekupstwo może
wszystko zmienić. Jeśli nie jest to świat przestępców, to z pewnością planeta krętaczy.
- Brzmi nieźle - przyznałem. - A więc co załatwiłeś?
- Jeszcze nic. Ale jestem przekonany, że w porcie kosmicznym nadarzy się okazja.
- Tak, z pewnością - daleko mi było do entuzjazmu. Ten plan miał wszelkie
znamiona improwizacji i trzymania kciuków, ale nie miałem wyboru.
- A co z dziewczyną?
- Przekażemy wiadomość policji pocztą elektroniczną, która będzie dostarczona
po naszym wyjeździe. Wyjaśnimy im, gdzie można ją znaleźć.
- To nie może być tutaj, to zbyt publiczne miejsce. Tam dalej w dół rzeki jest
automatyczna przystań. Mogę tam zacumować przy jednej z zewnętrznych kei.
- Doskonałe rozwiązanie. Jeśli powiesz mi, gdzie to jest, pośpieszę teraz do portu
kosmicznego, żeby wszystko przygotować. Czy możemy się tam spotkać o 23.00?
- Nie mam nic przeciwko.
Patrzyłem, jak jego imponująca figura niknie w zapadającym mroku. Potem
włączyłem silnik i wolno zakręciłem na kanale. Zanim dotarłem do przystani, było już
zupełnie ciemno. Ale port był jasno oświetlony, a kanały dobrze oznakowane. Większość
łodzi była zacumowana blisko brzegu, co mi bardzo odpowiadało. Wybrałem miejsce
najbardziej wysunięte i oddalone od pozostałych. A potem zszedłem na dół, włączyłem
światła i ujrzałem parę rozjarzonych nienawiścią pięknych oczu. Zamknąłem za sobą
drzwi kabiny na klucz i usiadłem na koi, naprzeciwko Beth...
- Chcę z tobą porozmawiać. Obiecujesz, że nie zaczniesz krzyczeć, gdy zdejmę ci
z ust przylepiec? I tak jesteśmy daleko od miasta i nie ma tu nikogo, kto mógłby cię
usłyszeć. A więc zgoda?
Ciągle jeszcze pełna nienawiści, niechętnie przytaknęła. Oderwałem plaster i
odsunąłem palce, akurat na czas, żeby umknąć jej ślicznym ząbkom.
- Mogłabym cię zabić, zamordować, zarżnąć, zmasakrować...
- Dosyć - odpowiedziałem. - To ja mógłbym to wszystko teraz zrobić, a nie ty,
więc zamknij się.
Zamknęła się. Być może, wreszcie uświadomiła sobie swoje położenie. W jej
oczach było teraz więcej strachu niż wściekłości. Nie chciałem terroryzować bezbronnej
dziewczyny, ale w końcu ta gadka o mordowaniu to był jej pomysł. Uznałem, że jest już
gotowa, by słuchać.
- Będzie ci tak niewygodnie. Więc leż spokojnie, to cię rozwiążę.
Poczekała, aż oswobodzę jej ręce, i kiedy rozwiązywałem jej nogi, zabrała się za
wydrapywanie mi oczu. Oczekiwałem tego, więc skończyła na koi z poważnymi
trudnościami z oddychaniem.
- Zachowuj się rozsądnie - powiedziałem. - Równie łatwo mogę cię z powrotem
związać i zakneblować. I nie zapominaj, proszę, że sama do tego doprowadziłaś.
- Jesteś kryminalistą, złodziejem. Poczekaj, już policja położy na tobie łapę...
- A ty jesteś szantażystką. Możemy już skończyć z tymi wyzwiskami i gierkami?
Posłuchaj, co się teraz stanie. Mamy zamiar zostawić cię tu, na tej łódce, a gdy będziemy
już daleko, powiadomimy policję, gdzie można cię znaleźć. Jestem pewien, że opowiesz
im jakąś ciekawą historyjkę. Odchodzą stąd ekspresowe pociągi, są też autostrady. Ani
ty nas już nigdy nie zobaczysz, ani policja.
Małe wprowadzenie w błąd nie zaszkodzi.
- Chce mi się pić.
- Coś ci przyniosę.
Oczywiście próbowała skoczyć do drzwi, gdy tylko się odwróciłem, a zaraz potem
znów chciała wydłubać mi oczy. Rozumiałem jej uczucia, ale wolałem, żeby tego nie
robiła.
Potem czas wlókł się straszliwie. Nie miała do powiedzenia nic takiego, co ja
chciałbym usłyszeć i oczywiście wzajemnie.
Mijały tak godziny, aż wreszcie łódka zakołysała się pod czyimś ciężarem.
Skoczyłem w kierunku koi. Tym razem Beth udało się raz krzyknąć, zanim zdążyłem ją
uciszyć. Gałka u drzwi zaklekotała i przekręciła się.
- Kto tam?! - krzyknąłem, gotów do walki.
- Zapewniam cię, że nikt obcy - odpowiedział znajomy głos.
Z dużą ulgą przekręciłem klucz i otworzyłem drzwi.
- Czy ona mnie słyszy? - zapytał patrząc na milczący kształt na koi.
- Może słyszeć. Pozwól, że znowu ją „zabezpieczę" i wyjdziemy na pokład.
Poszedł przede mną. Gdy zamykałem drzwi, nagły płomień rozbłysł na nocnym
niebie, a potem ognistym łukiem wspiął się ku zenitowi.
- Dobry omen - powiedział Hetman. - To kosmolot głębokiej przestrzeni.
Wszystko już załatwione. Mamy mało czasu, więc proponuję, żebyśmy zabrali rzeczy i
natychmiast ruszyli.
- Czym jedziemy?
- Wynajętym samochodem.
- Czy można wyśledzić jego trasę?
- Mam nadzieję. Punkt zwrotu samochodów mieści się przy stacji kolejowej.
Kupiłem bilety dla nas obu, co powinno cię ucieszyć.
- Wspomniałem naszej przyjaciółce o kolei.
- Dwa wielkie mózgi, które pracują jak jeden. Myślę, że gdy będziemy się
pakować, uda mi się niechcący upuścić te bilety tak, żeby je zobaczyła.
Załatwiliśmy to szybko. Miałem uciechę widząc, jak na chwilę upadły na koc dwa
charakterystyczne, niebieskie bilety na pociąg. Wypadły Hetmanowi z kieszeni, gdy miał
ręce zajęte czymś innym. Majstersztyk! Zamykając drzwi, nie mogłem oprzeć się
pokusie, żeby posłać Beth pożegnalny pocałunek. W zamian posłała mi wściekłe
spojrzenie i przytłumione warknięcie, na które zresztą w pełni zasługiwałem. Zostało jej
jednak jeszcze kilka naszych tysięcy, więc nie powinna narzekać.
Gdy oddaliśmy samochód, podjechaliśmy pociągiem do następnej stacji i stamtąd
ruszyliśmy do portu kosmicznego. Aż do tego momentu wszystko odbywało się w
pośpiechu i pozostawało właściwie w sferze marzeń. Z ich realności zdałem sobie sprawę
dopiero wtedy, gdy zobaczyłem skąpany w niebieskim świetle kadłub
głębokoprzestrzennego kosmolotu.
Wyjeżdżałem poza planetę! Co innego oglądać spaceopery, a co innego samemu
spróbować swych sił w kosmosie. Poczułem, że moje dłonie zrobiły się lodowate, a włosy
zjeżyły mi się na karku. To nowe życie zapowiadało się świetnie!
- Do baru! - zarządził Hetman. - Nasz człowiek już tam jest.
Drobny człowieczek, ubrany w zatłuszczony kombinezon kosmiczny, właśnie
wychodził, ale na widok Hetmana cofnął się do kabiny.
- Vi estas malfrna! - powiedział ze złością.
- Vere, sed ma haras la manon - odpowiedział Hetman, migając wielkim
pakietem banknotów, co natychmiast uciszyło tamtego.
Pieniądze zamieniły właściciela i po chwili rozmowy następny plik banknotów
podążył za pierwszym. Zaspokoiwszy swą chciwość, kosmonauta poprowadził nas do
furgonetki dla obsługi. Drzwi się zatrzasnęły i szybko ruszyliśmy w ciemność.
Cóż za przygoda! Minęły nas niewidoczne pojazdy, potem pojawiły się i zniknęły
jakieś dziwne odgłosy, jakby ktoś walił młotem. Potem rozległ się głośny syk, jakby
gigantycznego węża. Niebawem zatrzymaliśmy się i nasz przewodnik wyszedł i otworzył
tylne drzwi. Wysiadłem pierwszy i znalazłem się u stóp rampy, prowadzącej do czegoś,
co mogło być jedynie pokiereszowanym kadłubem kosmolotu. Uzbrojony strażnik stał
obok rampy i patrzył na mnie.
To już koniec. Przygoda skończyła się, zanim się rozpoczęła. Cóż mogłem zrobić?
Uciekać? Nie, nie mogłem przecież zostawić Hetmana. Z chaosem w głowie szedłem
niepewnie w kierunku strażnika. Hetman minął mnie i...
Podał mu plik banknotów.
Strażnik jeszcze przeliczał, gdy my objuczeni bagażami wchodziliśmy na rampę.
- Emiru! Rapide! - rozkazał astronauta, otwierając drzwi kabiny. Wepchnęliśmy
się do środka w ciemność i drzwi za nami zamknęły się na klucz.
- Bezpieczna przystań! - Hetman odetchnął z ulgą i pomacał ścianę, aż znalazł
włącznik i zapalił światło. Znajdowaliśmy się w małej, ciasnej kabinie. Były tu tylko dwa
wąskie łóżka, a za nimi jeszcze węższa łazienka. Wyglądało to dosyć ponuro.
- Dom, słodki dom! - oznajmił Hetman, rozglądając się z życzliwym uśmiechem. -
Będziemy musieli tu spędzić co najmniej dwa dni, wiec lepiej uprzątnijmy nasze rzeczy z
widoku. W przeciwnym wypadku kapitan zagrozi, że zawróci i będziemy musieli
zwiększyć łapówkę.
- Nie jestem pewien, czy wszystko rozumiem. Jeszcze im nie zapłaciłeś?
- Tylko pierwsze raty. Łapówek nigdy i z nikim się nie dzieli, niech to będzie
pierwsza twoja lekcja ze sztuki przekupywania. Kosmonauta został przekupiony za
przeszmuglowanie nas na pokład i zaaranżowanie, żeby na miejscu był uprzejmy
strażnik, który weźmie swoją dolę. Te sprawy to już przeszłość. O naszej obecności na
pokładzie nie wiedzą oficerowie, a zwłaszcza kapitan, który zażąda, naprawdę niezłej
sumki. Sam zobaczysz.
- Z pewnością. Przekupstwo to rzeczywiście ekscytująca dziedzina sztuki.
- O tak...
- Dobrze, że znasz ich język i możesz z nimi robić interesy.
Na te słowa uniósł wysoko brwi i aż przysunął się do mnie.
- To ty tego nie zrozumiałeś? - zapytał.
- W szkole nie uczyli nas języków obcych.
- Obcych! - wyglądał na zaszokowanego. - Z jakiej to prowincjonalnej części tej
świniozwierzowej planety pochodzisz?! To nie był obcy język, mój drogi chłopcze. To
było esperanto, język galaktyczny, prosty, drugi język, którego każdy wcześnie się uczy i
posługuje nim jak ojczystym. Twoja edukacja jest fatalnie zaniedbana, ale to łatwo
naprawić. Zanim znowu wylądujemy na jakiejś planecie, ty też będziesz go znał. Na
początek zapamiętaj, że wszystkie czasowniki w czasie teraźniejszym we wszystkich
osobach kończą się na „as". Sama łatwizna...
Zamilkł, gdy poruszyła się klamka u drzwi kabiny. Przyłożył palec do ust i
wskazał łazienkę. Skoczyłem w tamtą stronę i zapaliłem światło w chwili, gdy Hetman
zgasił to w kabinie. Pośpiesznie wszedł do łazienki, a ja wyłączyłem światło. Udało nam
się zamknąć w chwili, gdy otworzyły się drzwi na korytarz.
Czyjeś kroki zadudniły w kabinie i dobiegł nas odgłos cichego pogwizdywania.
Rutynowa inspekcja, nie zobaczywszy nic ciekawego, zaraz sobie stąd pójdzie...
I wtedy otworzyły się drzwi łazienki i rozbłysło światło. Przepasany złotą szarfą
oficer spojrzał na upchniętego pod ciasnym prysznicem Hetmana i na mnie,
przycupniętego pod umywalką. Na twarzy przybysza pojawił się wyjątkowo paskudny
uśmiech.
- Tak mi się wydawało, że coś tu dziś za dużo ruchu. Gapowicze! - w jego ręku
pojawił się mały pistolet. - Wyłazić! Wy obaj schodzicie z pokładu, a ja dzwonię na
policję.
18
Pochyliłem się, przenosząc ciężar ciała na nogi, i napiąłem mięśnie. Byłem gotowy
do natychmiastowego ataku, gdy tylko Hetman odwróci uwagę oficera. Naprawdę nie
miałem ochoty z gołymi rękami stawać do walki przeciwko uzbrojonemu człowiekowi,
ale miałem jeszcze mniejszą ochotę iść do więzienia. Hetman z pewnością był tego
świadom. Pohamował mnie.
- Nie bądź popędliwy, James. Odpręż się, a ja porozmawiam z tym miłym
oficerem.
Ciągle na muszce pistoletu, sięgnął ręką do kieszeni i wyjął cienki zwitek
banknotów.
- To jest zadatek za małą przysługę - powiedział wręczając pieniądze oficerowi,
który chwycił je obiema rękami. Zrobił to bez trudu, bo pistolet znikł równie szybko, jak
się pojawił. Liczył, a Hetman mówił dalej:
- Przysługa, o którą pokornie prosimy, polega na tym, że nie znajdziesz nas
jeszcze przez dwa dni. Jutro dostaniesz taką samą sumę. Podobnie pojutrze, kiedy to
odkryjesz nas i zaprowadzisz do kapitana.
Pieniądze znikły i znów pojawił się pistolet. Zrobił to niepostrzeżenie. Był tak
dobry, że mógłby występować na scenie.
- Nie sądzę - powiedział. - Sądzę natomiast, że zabiorę wam wszystkie pieniądze,
które macie przy sobie i w waszych torbach. Wezmę je i natychmiast odstawię was do
kapitana.
- To niemądre - powiedział Hetman surowo. - Powiem kapitanowi, ile wziąłeś, a
on ci to wszystko odbierze. Powiem mu także, kto z załogi został przekupiony. Zabierze
im pieniądze, a to nie przysporzy ci sympatii na tym statku. Mam rację?
- Coś w tym jest - zadumał się, potarł w zamyśleniu brodę, pistolet znikł
ponownie. - Jeżeli podniesiesz stawkę, być może...
- Dziesięć procent, nie więcej - powiedział Hetman i umowa została zawarta. - Do
zobaczenia jutro. Proszę, zamknij za sobą drzwi.
- Oczywiście. Życzę przyjemnej podróży. Odszedł, a ja zszedłem z sedesu i
podałem rękę Hetmanowi.
- Moje gratulacje, sir. To był wspaniały pokaz sztuki przekupstwa, o której
prawie nic nie wiem.
- Dziękuję, chłopcze. Dobrze jest znać reguły gry. On wcale nie miał zamiaru
wyrzucić nas ze statku. To była po prostu zagrywka. Wszedłem do gry, on podniósł
stawkę, ja przyjąłem i skończyłem. Wiedział, że nie wyciśnie nic więcej, bo muszę
zachować odpowiednio wysoką sumę dla kapitana. Jest samo przez się zrozumiałe, że
kapitan nie dowie się o tym układzie. Wszystko zgodnie z zasadami...
Jego słowa przerwał głośny dźwięk syreny, dobiegający z korytarza, a nad
drzwiami zaczęło gwałtownie migać czerwone światło.
- Coś nie w porządku?! - krzyknąłem przerażony.
- Wszystko w jak największym porządku. Jesteśmy gotowi do startu. Proponuję
położyć się w kojach, bo ci idioci startują tak, że powstaje duże przeciążenie. Za kilka
sekund otrząśniemy z butów kurz Rajskiego Zakątka. Oby na zawsze. Ta planeta to
więzienie, po prostu straszne, a jedzenie...
Narastający warkot zagłuszył jego słowa, a koje zaczęły się trząść. Siła
przyśpieszenia była tak wielka, że poczułem ucisk w piersiach. Zupełnie jak w filmach,
tylko że w rzeczywistości było to o wiele bardziej ekscytujące. To było to! Jak najdalej
od Rajskiego Zakątka! A przed nami wspaniałe perspektywy.
Niestety do tych perspektyw było jeszcze dość daleko. Na razie miałem problemy.
Materac był cienki i kręgosłup rozbolał mnie od zbyt wielkiego nacisku. Potem przez
jakiś czas grawitacja była bliska zerowej, zanim dokładnie ustawili sztuczne
przyciąganie. Czy raczej prawie dokładnie, bo co jakiś czas statek dostawał
grawitacyjnej czkawki. Podobnie jak mój żołądek. Działo się to tak często, że w ciągu
następnego dnia nawet nie myślałem o jedzeniu. Mieliśmy za to pod dostatkiem mdłej,
rdzawej wody do picia. Oficer przyszedł po łapówkę, ja leżałem w koi i żeby zapomnieć
o moich niedolach, poświeciłem się lekcjom esperanto. Po dwóch dniach grawitacja
wreszcie się ustabilizowała i odzyskałem apetyt. Niecierpliwie czekałem na uwolnienie,
kolejne przekupstwo i jedzenie.
- Pasażerowie na gapę! - powiedział oficer, otworzywszy drzwi. Wszedł i złapał
się za serce, udając zaskoczenie przed towarzyszącą mu dziewczyną z załogi. -To
straszne, niesłychane! Wstawać, chodźcie obaj za mną. Kapitan Garth chętnie się o tym
dowie.
Przedstawienie było udane, ale zepsuł je trochę, wyciągając chciwą łapę po
pieniądze, gdy dziewczyna się odwróciła. Wydawała się tym wszystkim znudzona,
zresztą sama pewnie dostała swój udział. Ruszyliśmy korytarzem i trzy piętra w dół po
metalowych schodach na mostek. Kapitan przeżył prawdziwy szok, gdy nas zobaczył.
Był chyba jedyną osobą, która nie wiedziała, że tu jesteśmy.
- Cholera, a skąd oni się tu wzięli?
- Z jednej z pustych kabin na pokładzie C.
- Przecież miałeś sprawdzić te kabiny.
- Zrobiłem to, kapitanie. Zapisałem to nawet w dzienniku okrętowym, godzinę
przed startem. Potem byłem tutaj, na mostku. Właśnie wtedy musieli wejść na pokład.
- Kogo przekupiliście? - zapytał kapitan Garth, stary, siny wilk kosmiczny o
podstępnym spojrzeniu.
- Nikogo, kapitanie - odparł Hetman z niezachwianą szczerością w głosie. -
Dobrze znam te przedpotopowe frachtowce. Tuż przed startem strażnik pilnujący
rampy wszedł do środka. Wślizgnęliśmy się za nim, przez nikogo nie dostrzeżeni i
ukryliśmy się w kabinie. To wszystko.
- Nie wierzę ani jednemu twojemu słowu. Powiecie, kogo przekupiliście, albo
zamknę was w ładowni i dopiero wtedy będziecie w dużych kłopotach.
- Drogi kapitanie, uczciwi członkowie twojej załogi nigdy nie wzięliby łapówki! -
kapitan chrząknął z powątpiewaniem, a Hetman ciągnął dalej: -Mam dowody. Cały mój
niewielki majątek spoczywa nienaruszony w mojej kieszeni...
- Wynoście się! - rozkazał kapitan wszystkim obecnym. - Wszyscy. Sam się tym
zajmę. Chcę ich przesłuchać.
Oficer i reszta załogi wyszli z ociąganiem. Kapitan zamknął drzwi i odwrócił się
do nas.
- Co my tu mamy - mruknął, gdy Hetman wręczył mu sporą sumkę. Kapitan
przeliczył ją i pokręcił głową. - Za mało.
- Oczywiście - zgodził się Hetman. - To tylko zaliczka. Resztę dostaniesz po
wylądowaniu na jakiejś przyjemnej planecie, na której będą dyskretni celnicy.
- Masz duże wymagania. Nie chcę zadzierać z władzami planetarnymi,
przemycając nielegalnych imigrantów. Łatwiej będzie po prostu zabrać wam pieniądze i
jakoś się was pozbyć.
- To niemożliwe. Dostaniesz ostateczną wypłatę w formie imiennego czeku na
dwieście tysięcy kredytów, płatnych w Galaktycznym Towarzystwie Kredytowo-
Walutowym. Jednak nie będziesz mógł go zrealizować, jeśli go nie podpiszę. A ja nie
zrobię tego, nawet gdybyś mnie torturował. Dopóki nie staniemy na twardym gruncie.
Kapitan znacząco wzruszył ramionami i odwrócił się w stronę przyrządów, coś
przekręcił i znów spojrzał na nas.
- Jest jeszcze kwestia opłaty za przelot - powiedział spokojnie. - Żadna instytucja
dobroczynna nie płaci mi za paliwo.
- Jasne. Ustalmy stawki.
Wyglądało na to, że wszystko jest załatwione, ale gdy szliśmy korytarzem,
Hetman ostrzegł mnie szeptem:
- Nasza kabina jest już na podsłuchu. Na pewno przeszukali też bagaż. Mam przy
sobie wszystkie nasze pieniądze. Trzymaj się blisko mnie, żeby nie było żadnych
niespodzianek. Ten oficer, na przykład, wygląda na zawodowego kieszonkowca. A teraz
co byś powiedział na małą przekąskę? Zapłaciliśmy, więc możemy zakończyć ten
przymusowy post wspaniałą ucztą.
Mój żołądek przyjął tę propozycję aprobującym skurczem i ruszyliśmy do
kuchni. Jako że nie było pasażerów, tłusty i zarośnięty kucharz serwował tylko wiejskie
potrawy z Yenii. Dobre może dla tubylców. My musielibyśmy się do nich długo
przyzwyczajać. Czy próbowaliście kiedyś jeść, zatykając nos palcami? Nie zapytałem
kucharza, co jedliśmy, bo bałem się, że mi powie. Hetman westchnął głęboko i zaczął
pałaszować swoją porcję tego świństwa.
- Zapomniałem, co się jada na Yenii - powiedział ponuro. - To wina pamięci
selektywnej. Kto chciałby kiedykolwiek wspominać taką ucztę?
Nie odpowiedziałem, bo właśnie spłukiwałem letnią wodą ohydny posmak tej
brei.
- Jedyną pociechą jest to, że ta woda nie jest tak wstrętna jak lura w naszej
kabinie. Hetman westchnął ponownie.
- To kawa.
Zabawny to ten rejs nie był. Obaj schudliśmy, bo lepiej było unikać posiłków, niż
je jeść. Kontynuowałem naukę, przyswajając sobie zawiłości defraudacji, sztukę
zatajania dochodów oraz zasady prowadzenia podwójnych i potrójnych ksiąg
rachunkowych. Oczywiście wszystko w esperanto, dopóki nie opanowałem tego pięknego
języka, tak jakbym mówił nim od dziecka.
Podczas pierwszego lądowania nie opuściliśmy statku, bo żołnierze i celnicy roili
się wszędzie jak wszy.
- Nie tutaj - powiedział kapitan, obserwując wraz z nami kosmodrom widoczny
na ekranie. - To bardzo bogata planeta, ale nie lubią tu obcych. Spodoba się wam
następna w tym systemie. To świat rolniczy, słabo zaludniony, więc przyjmują tam
imigrantów, nie ma nawet kontroli celnej.
- Jak się nazywa? - zapytał Hetman.
- Amphisbionia.
- Nigdy o niej nie słyszałem.
- Nic w tym dziwnego. To przecież jedna z trzydziestu tysięcy skolonizowanych
planet.
- To prawda, ale mimo to...
Hetman wydawał się niespokojny, a ja nie rozumiałem dlaczego. Jeśli nie
spodoba się nam ta planeta, to stać nas było, aby ją opuścić. Lecz jakieś przeczucie nie
dawało mu spokoju. W końcu przekupił oficera, by uzyskać dostęp do komputera
pokładowego. Gdy modliliśmy się nad kolejnym obiadem, powiedział:
- W tej sprawie coś cuchnie. Gorzej niż to jedzenie! W przewodniku
galaktycznym nie ma wzmianki o planecie Amphisbionia. A przewodnik jest
automatycznie aktualizowany za każdym razem, gdy lądujemy gdzieś i podłączamy się
do planetarnej sieci komunikacyjnej. W dodatku nasz następny port jest wśród tajnych
danych. Tylko kapitan zna do nich kod.
- Co możemy zrobić?
- Nic, dopóki nie wylądujemy. Wtedy dowiemy się, co on knuje.
- Nie możesz przekupić któregoś z oficerów?
- Już to zrobiłem, w ten sposób dowiedziałem się, że tylko kapitan wie, dokąd
lecimy. Oczywiście powiedział mi o tym dopiero, gdy dałem mu pieniądze. Podła sztuka.
Ale sam bym tak postąpił.
Bezskutecznie próbowałem go rozweselić. Chyba to jedzenie tak obniżyło jego
morale. Dobrze by było, gdybyśmy już wylądowali na tej planecie, czymkolwiek by ona
była. Z pewnością dobry złodziej wyżyje w każdym społeczeństwie i jedno było pewne;
jedzenie musi być tam lepsze niż te pomyje!
Leżeliśmy w kojach, dopóki statek nie wylądował i nie zapaliło się zielone światło.
Nasz szczupły dobytek był już spakowany. Zanieśliśmy go do śluzy. Sam kapitan stał
przy ryglach. Pomrukiwał do siebie, gdy automatyczny analizator powietrza
przeprowadzał test. Wewnętrzne drzwi nie mogą się otworzyć, dopóki analiza nie da
zadowalających rezultatów. W końcu urządzenie zabrzęczało i wyświetliło jakiś wynik, a
kapitan szybko je wyłączył. Wielka klapa powoli odsunęła się, wpuszczając do środka
ciepłe, orzeźwiające powietrze. Wdychaliśmy je z przyjemnością.
- Masz stylograf? - zapytał kapitan Garth.
Hetman uśmiechnął się w odpowiedzi.
Kapitan poszedł przodem. Podążaliśmy za nim, niosąc bagaże. Była noc, blado
świeciły gwiazdy, a od strony ciemnej ściany drzew dobiegały krzyki niewidocznych
stworzeń. Jedynym jasnym miejscem było oświetlenie wnętrza śluzy.
- To dobra planeta - powiedział kapitan, stając na końcu rampy. Hetman
pokręcił głową, wskazując na metalową pochylnię.
- Ciągle jeszcze jesteśmy na statku. Chodźmy na ląd, jeśli łaska.
Zgodzili się w końcu na skrawek ziemi blisko rampy, ale dostatecznie daleko od
statku, by uniemożliwić jakąkolwiek próbę uwięzienia nas. Hetman wyjął czek, wziął
stylograf i starannie podpisał. Kapitan podejrzliwie porównał podpis ze wzorem na
czeku i w końcu skinął głową. Szybko poszedł ku rampie, a gdy podnosiliśmy torby,
nagle odwrócił się i zawołał:
- Teraz są wasi!
Rampa zaczęła się unosić, a w ciemności rozbłysły potężne reflektory zalewając
nas oślepiającym blaskiem. Ruszyli ku nam uzbrojeni mężczyźni. To była pułapka!
- Wiedziałem, że coś jest nie tak - powiedział Hetman. Upuścił torbę i twardo
spojrzał na biegnących mężczyzn.
19
Z ciemności wynurzyła się zdumiewająca postać w czerwonym mundurze, z
mieczem u boku, i stanęła przed nami podkręcając wielkie, eleganckie wąsy. Wyglądał
jak bohater z filmu historycznego.
- Oddajcie wszystko, co macie. Wszystko. Szybko!
Dwaj umundurowani mężczyźni zbliżyli się, aby dopilnować, że spełnimy
polecenie. Mieli dziwne pistolety z wielkimi lufami na drewnianych łożach. Za nami
usłyszałem zgrzyt opuszczającej się znów pochylni, na której skraju stał kapitan Garth.
Schyliłem się, by podnieść torby i...
Z półobrotu rzuciłem się na kapitana i mocno go chwyciłem.
Rozległ się głośny brzęk i coś odbiło się od kadłuba statku. Kapitan zaklął i
zamierzył się do ciosu. Doskonale! Uchyliłem się, chwyciłem go za ramię i wykręciłem je
do tyłu. Zawył z bólu.
- Puść go! - powiedział jakiś głos. Spojrzałem nad ramieniem kapitana i
zobaczyłem, że Hetman leży na ziemi, a oficer trzyma stopę na jego piersi. Czubek
miecza był przyciśnięty do gardła Hetmana.
To był pechowy dzień. Zanim wykonałem polecenie, wolną dłonią ścisnąłem szyję
kapitana. Osunął się nieprzytomny, a jego głowa dźwięcznie odbiła się od rampy.
Odsunąłem się, a Hetman wstał niepewnie i otrzepując się z kurzu, zapytał naszego
pogromcę:
- Przepraszam, szanowny panie. Czy mógłbym pokornie zapytać, jak nazywa się
planeta, na której się znajdujemy?
- Spiovente - mruknął tamten.
- Dziękuję. Jeśli pozwolisz, pomogę wstać mojemu przyjacielowi, kapitanowi
Garthowi, gdyż pragnę przeprosić go za porywcze zachowanie mojego młodego
towarzysza.
Nikt go nie zatrzymał, wiec podszedł do kapitana, który właśnie odzyskał
przytomność.
I natychmiast znów ją stracił, bo Hetman kopnął go w skroń.
- Zwykle nie jestem mściwy - powiedział, odsuwając się i wyjmując portfel.
Wręczył go oficerowi i dodał: - Lecz tym razem chciałem dać wyraz moim uczuciom,
zanim odzyskam zwykły mi spokój. Rozumiesz oczywiście, dlaczego to zrobiłem?
- Sam zrobiłbym to samo - odparł oficer licząc pieniądze. - Ale koniec zabawy.
Nie ważcie się więcej do mnie odzywać, bo zginiecie.
Odszedł, a z ciemności wynurzył się inny mężczyzna trzymający dwa czarne
metalowe pierścienie. Hetman stał nieruchomo i nie opierał się, gdy jeden z nich
zatrzaśnięto mu na kostce. Nie wiedziałem, co to jest, ale nie podobało mi się to.
Postanowiłem, że nie dam sobie tak łatwo tego założyć.
Jednak dałem. Lufa pistoletu znacząco dźgnęła mnie w plecy i nie protestowałem,
gdy także moja kostka została uwięziona. Człowiek, który założył pierścień, podniósł się
i spojrzał mi w oczy. Stał tak blisko, że owiał mnie jego zgniły oddech. Był brzydki jak
noc, a pomarszczona, przecinająca twarz blizna nie dodawała mu urody. Dźgnął mnie
palcem w pierś i powiedział:
- Jestem Tars Tukas, służę naszemu potężnemu lordowi Capo Docci. Nie wolno
wam jednak zwracać się do mnie po imieniu, macie nazywać mnie „panem".
Zwróciłem się do niego, używając słów znacznie stosowniejszych niż „pan".
Wtedy nacisnął guzik na metalowym pudełku, które wisiało mu u pasa.
Nagły ból zamroczył mnie. Ocknąłem się na ziemi. Spojrzałem w bok i
zobaczyłem Hetmana, który leżał obok mnie jęcząc cicho. Pomogłem mu wstać. Tars
Tukas nie powinien był tego robić. Hetman przecież miał już swoje lata. Tars
uśmiechnął się krzywo.
- Jak się nazywam? - zapytał.
Oparłem się pokusie, ze względu na Hetmana.
- Pan.
- Więc zapamiętaj to sobie i nie próbuj uciekać. W całym kraju są rozmieszczone
przekaźniki nerwowe. Jeśli włączę to na dość długo, porażą twoje nerwy. Na zawsze.
Zrozumiałeś?
- Zrozumiałem, panie.
- Oddaj mi wszystko, co masz przy sobie.
Zrobiłem to. Pieniądze, dokumenty, monety, klucze, zegarek i całą resztę.
Przeszukał mnie brutalnie i na razie wydawał się zadowolony.
- Idziemy.
Szybko nadszedł tropikalny świt i wyłączono reflektory. Poszliśmy za naszym
nowym panem, nie oglądając się za siebie. Hetman poruszał się z trudem i musiałem mu
pomagać. Dotarliśmy w końcu do sfatygowanej drewnianej furmanki. Tukas skinieniem
rozkazał nam wejść na tył. Usiedliśmy na gołych deskach i obserwowaliśmy, jak z
ładowni statku kosmicznego wyładowują jakieś paki.
- Nieźle przykopałeś kapitanowi - powiedziałem. - Wygląda na to, że wiesz o tej
planecie coś, czego ja nie wiem. Jak ona się nazywa?
- Spiovente - zabrzmiało to jak przekleństwo. - Kamień u szyi Ligi. Kapitan z
zemsty wpuścił nas w niezły kanał. A swoją drogą, on jest przemytnikiem. Ten cuchnący
świat jest objęty całkowitym embargiem. Dotyczy to zwłaszcza broni, która na pewno
jest w tych pakach. Spiovente!
Wiele się nie dowiedziałem. Prócz tego, że byliśmy w opałach, a to i tak było
jasne.
- A czy mógłbyś powiedzieć coś więcej o tym kamieniu u szyi?
- To moja wina, że zostałeś w to wszystko zamieszany. Ale Garth jeszcze zapłaci
mi za to. Cokolwiek by się stało, Jim, musimy go oddać w ręce sprawiedliwości. Trzeba
jakoś skontaktować się z Ligą.
To „jakoś" przygnębiło go. Zmęczonym gestem ukrył twarz w dłoniach. Milcząc
czekałem, aż znów przemówi. Nie chciałem go ponaglać. W końcu wyprostował się i
zobaczyłem, że znów rozbłysły mu oczy.
- Nie łam się, Jim. Nie daj się tym bydlakom. Tym razem wpadliśmy w niezłe
bagno. Liga po raz pierwszy skontaktowała się ze Spiovente ponad dziesięć lat temu.
Planeta została odizolowana jeszcze w czasie pierwszego Przełomu i miała tysiąc lat na
to, żeby zejść na psy. To jest miejsce, które wystawia zbrodni złe świadectwo, ponieważ
rządzą tu przestępcy. Domy wariatów przejęli wariaci. Panuje tu anarchia - nie, to nie
tak - przy Spiovente anarchia wygląda jak piknik drużyny harcerskiej. Prze-
studiowałem system rządów na tej planecie, kiedy pracowałem nad trudniejszymi
kawałkami mojej życiowej filozofii. Ten moment rozwoju należy do dawno minionych
ciemnych wieków historii ludzkości. Wszystko to jest pod każdym względem odrażające,
ale Liga nie może nic na to poradzić bez rozpoczęcia inwazji, która z kolei byłaby
sprzeczna z jej etyką. Siła Ligi jest jednocześnie jej słabością. Żadna planeta nie może
zaatakować innej. A gdyby to zrobiła, natychmiast stanęłaby przed groźbą zniszczenia
przez resztę, ponieważ wojna jest obecnie zabroniona. Liga może jedynie wspierać nowo
odkryte planety oraz służyć im radą i pomocą. Krążą pogłoski, że istnieją tajne
organizacje Ligi, zwalczające tak podłe społeczeństwa jak to, ale oczywiście nie mówi się
o tym publicznie. To, co się tu dzieje, jest straszne. Spiovente jest wypaczonym obrazem
cywilizowanych światów. Nie panuje tu żadne prawo, tylko siła. Rządzą przywódcy
gangów kryminalnych, zwani Capo. Docci jest jednym z nich. Każdy Capo stara się
podporządkować sobie tę planetę. Kiedy tylko znajdę szczeliny w tej strukturze
społecznej, znów staniemy się szczurami. Ale obawiam się, że nie stalowymi, ale
zwykłymi futerkowymi gryzoniami sprzed wieków.
- Każdy szczur jest dobry. Wybrniemy z tego!
Musieliśmy przesunąć się, bo właśnie na tył wozu wepchnięto pierwszą
poobijaną, trzeszczącą w szwach pakę. Kiedy ostatnia skrzynia została załadowana,
wdrapali się tragarze. To dobrze, że było prawie ciemno. Naprawdę nie miałem ochoty
oglądać ich z bliska. Byli to trzej parszywi, brudni, zarośnięci mężczyźni ubrani w
łachmany. I niedomyci, o czym poinformował mnie mój zdegustowany nos. Na koniec
wgramolił się czwarty mężczyzna, większy i bardziej obrzydliwy od pozostałych, choć
jego strój był w trochę lepszym stanie. Spojrzał na nas z góry i oprócz smrodu wyczułem
kłopoty.
- Wiecie, kim jestem? Jestem Muskuł. To jest moja furmanka i macie robić, co
wam powiem. Pierwszą rzeczą, jaką powiem, będzie to, że ty, stary, masz zdjąć kurtkę.
Będzie wyglądać lepiej na mnie niż na tobie.
- Dziękuję za propozycję, proszę pana, ale myślę, że swoje ubranie zatrzymam na
sobie - odpowiedział Hetman z anielską słodyczą w głosie.
Wiedziałem, co zamierza zrobić i miałem nadzieję, że dobrze to sobie przemyślał.
Mieliśmy bardzo mało miejsca, a ten zbir był dwa razy większy ode mnie. Miałem czas
na tylko jeden cios, który musiał być skuteczny.
Osiłek zaryczał z gniewu i zaczął się przedzierać przez paki. Przerażeni
niewolnicy odczołgiwali mu się z drogi. Ja także się odczołgałem, więc nie zwrócił na
mnie uwagi. Doskonale. Dopadł już Hetmana, gdy oburącz uderzyłem go w kark. Upadł
z głośnym łoskotem na stertę pak.
Odwróciłem się do niewolników, którzy w milczeniu obserwowali nas szeroko
otwartymi oczami.
- Teraz ja jestem Muskuł - powiedziałem, a oni skwapliwie skinęli głowami.
Wskazałem najbliższego. - Jak się nazywam?
- Muskuł - odparł bez wahania i dodał: - Nie odwracaj się plecami do tamtego,
kiedy się ocknie.
- Pomożesz mi?
W uśmiechu pokazał szczerniałe, połamane zęby.
- Nie pomogę walczyć. Ale ty nas nie bić jak on.
- Nie będzie bicia. Wszyscy pomożecie? Skinęli głowami.
- Dobrze. Więc waszym pierwszym zadaniem będzie wywalenie stąd byłego
Muskuła. Nie chcę być za blisko, kiedy się ocknie.
Wykonali polecenie z entuzjazmem, z własnej inicjatywy dodając osiłkowi kilka
kopniaków.
- Dziękuję, James, jestem ci wdzięczny za interwencję - powiedział Hetman. -
Pomyślałem sobie, że prędzej czy później będziesz musiał zmierzyć się z nim. Lepiej
prędzej, więc odwróciłem jego uwagę. Rozpoczął się nasz awans społeczny, bo już
przekroczyłeś najniższą kategorię niewolników. A co to jest, do stu par satelitów?!
Spojrzałem w kierunku, który wskazywał, i wytrzeszczyłem oczy tak samo jak
on. Była to jakaś maszyna, to oczywiste. Powoli zbliżała się do nas, brzęcząc, klekocząc i
buchając dymem. Maszynista ustawił ją tyłem do furmanki, a jego pomocnik zeskoczył i
połączył oba pojazdy. Poczuliśmy szarpnięcie i powoli ruszyliśmy.
- Patrz uważnie, Jim, i pamiętaj - powiedział Hetman. - Oto przykład
prymitywnej techniki, dawno już zapomnianej i zagubionej w otchłani czasu. Ten
wehikuł jest napędzany parą. To jest, jako żywo, pojazd parowy. Mam wrażenie, że
będzie mi się to podobać.
Nie podzielałem jego entuzjazmu dla tej neolitycznej maszyny. Myślałem o
zdetronizowanym zbirze i o tym, co się stanie, gdy mnie dorwie. Uznałem, że muszę
lepiej poznać obowiązujące tu zasady. Przedostałem się do pozostałych niewolników, ale
zanim rozpocząłem rozmowę, przetoczyliśmy się po moście i przez wielką bramę w
wysokim murze. Kierowca naszego wozu parowego zahamował i zawołał:
- Rozładować to!
W moim nowym wcieleniu, jako Muskuł, nadzorowałem tylko wyładunek, prawie
nie pomagając innym. Właśnie zleciała na ziemię ostatnia paka, gdy jeden z niewolników
szepnął:
- Idzie przez bramę, za tobą!
Szybko odwróciłem się. Miał rację. Szedł tam były Muskuł, podrapany i
zakrwawiony, z siną od gniewu twarzą. Z rykiem ruszył do ataku.
20
A ja zacząłem od tego, że rzuciłem się do ucieczki. Mój prześladowca ruszył za
mną w szaleńczym pościgu. Nie zrobiłem tego ze strachu, ale żeby mieć wystarczająco
dużo miejsca. Gdy tylko oddaliłem się od furmanki, odwróciłem się i podstawiłem
zbirowi nogę, a on jak długi rozciągnął się na ziemi.
To wzbudziło głośny śmiech widzów. Gdy się podnosił, rozejrzałem się prędko.
Wokół nas stali uzbrojeni strażnicy, niewolnicy oraz odziany na czerwono sam Capo
Docci. Zaczął świtać mi pewien pomysł, ale zanim ukształtował się ostatecznie, musiałem
zacząć działać, żeby ocalić życie.
Zbir szybko się uczył. Tym razem nie rzucił się na mnie jak wściekły. Podchodził
powoli z szeroko rozpostartymi ramionami i rozcapierzonymi palcami. Gdyby zdołał
mnie chwycić, nie wydostałbym się żywy z jego czułego uścisku. Cofałem się powoli,
odwróciłem się, by stanąć twarzą do Capo Docci, po czym odsunąłem się i szybko
postąpiłem do przodu. Oburącz złapałem wyciągniętą rękę napastnika, pociągnąłem i
jednocześnie upadłem do tyłu. Byłem wystarczająco ciężki, by przerzucić go nad sobą i
znów rozłożyć na ziemi.
Poderwałem się na nogi mając już gotowy plan. Zrobię pokaz!
- To była prawa ręka! - zawołałem głośno. Potykając się, Muskuł znów
zaatakował, więc zaryzykowałem i zapowiedziałem następny strzał:
- Prawe kolano.
Kopnąłem z doskoku i trafiłem go w rzepkę. To jest bolesne, więc upadł z
wrzaskiem. Tym razem wstawał wolniej, ale ciągle jeszcze rozjuszony. Nie przestanie,
dopóki nie straci przytomności. Ale to dobrze.
- Lewa ręka.
Chwyciłem ją, wykręciłem do tyłu i przytrzymałem, mocno popychając. Muskuł
był silny i wciąż walczył, próbując chwycić mnie prawą ręką lub podciąć. Ale ja byłem
szybszy.
- Lewa noga! - zawołałem.
Kopnąłem go mocno w łydkę i znów się przewrócił. Odstąpiłem i spojrzałem na
Capo Docci. Cała jego uwaga skupiona była na mnie.
- Czy równie łatwo zabijasz, jak tańczysz? - zapytał.
- Mogę, ale wolę tego nie robić - zdawałem sobie sprawę, że mój przeciwnik
podniósł się i stał teraz na chwiejnych nogach. Odwróciłem się tak, aby móc go widzieć
kątem oka. - Wolę pozbawić go przytomności. W ten sposób wygram walkę, a ty nie
stracisz niewolnika.
Zbir zacisnął ręce na mojej szyi i zabulgotał ze złości. Popisywałem się, ale
robiłem to świadomie. Musiałem zapewnić moim widzom dobry pokaz. Więc nie
oglądając się, wymierzyłem zgiętą ręką cios do tyłu. Z całej siły wpakowałem łokieć w
brzuch Muskuła, dokładnie pośrodku, tuż pod mostkiem. Prosto w zwój nerwowy,
znany jako splot słoneczny. Ręce zbira opadły, a ja zrobiłem krok do przodu słysząc, jak
głucho walnął o ziemię. Znieruchomiałem z kamienną twarzą.
Capo Docci przywołał mnie gestem, a kiedy się zbliżyłem, powiedział:
- To nowy sposób walki, przybyszu. Nasze zabijaki walczą na pięści. Biją się tak
długo, aż jeden z nich wypadnie z gry. My zakładamy się, kto zwycięży.
- Taka walka jest marnotrawstwem. Cała sztuka polega na tym, żeby wiedzieć,
gdzie i jak uderzyć.
- Twoja sztuka jest bezradna wobec ostrej stali - powiedział, wyciągając do
połowy miecz. Musiałem teraz postępować ostrożnie. Mógł mnie posiekać tylko po to,
żeby udowodnić mi, że nie dam mu rady.
- Nie mogę walczyć gołymi rękami przeciwko takiemu szermierzowi jak ty -
stwierdziłem pokornie. Z tego, co wiedziałem, Docci używał miecza tylko do krojenia
pieczystego, ale pochlebstwo nigdy nie zaszkodzi. - Ta sztuka jest przydatna tylko w
starciu z człowiekiem niedoświadczonym w walce na miecze albo noże.
Przetrawił to i zawołał najbliższego strażnika:
- Hej ty, wyjdź na niego z nożem!
Nie tak to sobie zaplanowałem, ale nie było teraz sposobu, by uniknąć pojedynku.
Strażnik uśmiechnął się, wyrwał z pochwy lśniący sztylet i ruszył ku mnie pewnym
krokiem. Odpowiedziałem uśmiechem. Uniósł broń przygotowując się do pchnięcia, ale
nie skierował ostrza dokładnie na wprost, jak zrobiłby to doświadczony nożownik.
Pozwoliłem mu podejść blisko i stałem nieruchomo, dopóki nie uderzył.
Typowa obrona. Zrobiłem krok do przodu i zablokowałem uderzenie. Chwyciłem
go za rękę i wykręciłem ją. Wszystko odbyło się bardzo szybko. Nóż poleciał w jedną
stronę, napastnik w drugą. Musiałem prędko zakończyć ten pokaz, żeby nie przyszło mi
zmierzyć się z pałkami albo pistoletem. Zbliżyłem się do Capo Docci i powiedziałem
spokojnie:
- Te sposoby obrony i zabijania, stosowane w innych światach, są nieznane na
Spiovente. Nie chciałbym ich wszystkich teraz wyjawiać. Jestem pewien, że nie życzysz
sobie, by niewolnicy poznali tak niebezpieczne ciosy. Pozwól, że inne umiejętności
zaprezentuję ci bez udziału tej publiczności. Mogę nauczyć tego wszystkiego twoją
ochronę, bo wielu tutaj na pewno chciałoby cię zabić. Pomyśl o swoim bezpieczeństwie. -
Brzmiało to jak wykład o przepisach drogowych, ale chyba go przekonało. Nie do
końca...
- Nie lubię żadnych nowych pomysłów - warknął. - Lubię, jak wszystko jest po
staremu.
Czyli on na szczycie, a reszta na dole, w łańcuchach. Odezwałem się szybko:
- To, co robię, nie jest nowe, jest stare jak ludzkość. Sekrety przekazywane są
potajemnie od zarania dziejów. Możesz je teraz poznać. Nadchodzą zmiany, wiesz o tym,
a wiedza jest siłą. Gdy inni chcą ci odebrać to, co posiadasz, dobra jest każda broń,
którą można ich pobić. - Wszystko to wydawało mi się idiotyzmem, ale miałem nadzieję,
że do niego przemówi. Z tego, co Hetman mówił mi o tym fajansiarskim świecie,
wynikało, że tylko siła zapewnia bezpieczeństwo - czysta paranoja, ale Docci musiał to
teraz przemyśleć. Trochę się tego obawiałem, gdyż biorąc pod uwagę jego niskie czółko,
myślenie mogło go boleć. Odwrócił się na pięcie i odszedł.
Uprzejmość, podobnie jak mydło, była towarem nieznanym na tej planecie.
Żadnego tam „Do zobaczenia" albo „Pomyślę o tym". Dopiero po chwili zrozumiałem,
że posłuchanie się skończyło. Rozbrojony strażnik gapił się na mnie rozcierając
nadgarstek, ale schował sztylet. Rozmawiałem z Capo Docci, zatem nie mógł mnie
zadźgać bez powodu. Pozostał mi więc tylko mój pierwszy przeciwnik - były Muskuł.
Wciąż siedział oszołomiony. Zbliżyłem się do niego. Spojrzał na mnie, mrugając oczami.
Zrobiłem najbardziej wredną minę, na jaką było mnie stać, i powiedziałem:
- Już dwa razy naraziłeś mi się. Nie zrobisz tego po raz trzeci, bo wypadniesz z
gry. Zabiję cię.
W jego oczach wciąż była nienawiść, ale oprócz niej pojawił się strach.
Postąpiłem krok naprzód, a on przypadł do ziemi. Nieźle. Byle tylko zbyt często nie
odwracać się do niego plecami. Jednak teraz odwróciłem się i dumnie odmaszerowałem.
Ruszył za mną, powłócząc nogami i tak dołączyliśmy do oczekujących
niewolników. Chyba pogodził się ze swoją degradacją, podobnie jak reszta. Kilku byłych
podwładnych popatrzyło na niego ponuro, ale wszyscy zachowali spokój. Bardzo mi to
odpowiadało. Ćwiczyć w sali gimnastycznej to jedno, a zmierzyć się z tymi osiłkami,
którzy naprawdę chcieli mnie zabić, to drugie. Rozpromieniony Hetman zaczął mi
gratulować.
- Dobra robota, Jim, bardzo dobra robota.
- I bardzo męcząca. Co teraz?
- Z tego, co mi wiadomo, ta grupka ma, że tak powiem, wolne, bo pracowała
przez całą noc.
- Więc teraz kolej na odpoczynek i jedzenie. Prowadź.
Zastanawiałem się, dlaczego nazywano to coś jedzeniem. Jedyną zaletą tego
czegoś był fakt, że nie było to aż tak wstrętne jak potrawy kuchni veniańskiej
serwowane na statku kosmicznym. Za budynkiem bulgotał na ogniu ogromny i
nieprawdopodobnie brudny gar. Mistrz kuchni - było świętokradztwem używać tak
szlachetnego tytułu w stosunku do tego odrażającego typa, równie brudnego jak jego
garnek - mieszał zawartość wielką drewnianą warząchwią. Każdy z niewolników brał ze
sterty na stole obok drewnianą miskę, którą napełniał kucharz. Nikt nie obawiał się, że
zgubi lub połamie sztućce, bo takowych w ogóle nie było. Wszyscy jedli rękami, więc ja
robiłem to samo. Była to jakaś papka warzywna, zupełnie bez smaku, ale zapychająca.
Hetman usiadł na ziemi obok mnie, oparł się o ścianę i powoli jadł swoją porcję.
Skończyłem pierwszy i bez trudu powstrzymałem chęć, by poprosić o dokładkę.
- Jak długo pozostaniemy niewolnikami? - zapytałem.
- Dopóki nie dowiem się czegoś więcej o tutejszym systemie. Ty spędziłeś
dotychczasowe życie na jednej planecie, więc świadomie i podświadomie przyjmujesz
znane ci społeczeństwo jako jedyne możliwe. W rzeczywistości jest zupełnie inaczej.
Kultura jest wynalazkiem ludzkości, tak jak komputer czy widelec. Ale jest pewna
różnica. Gdybyśmy chcieli zmienić komputery lub sztućce, członkowie danej kultury nie
znieśliby tego. Wierzą, że tylko ich sposób życia jest jedyny i słuszny, a wszystko inne to
aberracja.
- Brzmi to głupio.
- Bo jest głupie. Ale jeśli ty zdajesz sobie z tego sprawę, a oni nie, to możesz wyjść
poza utarte zasady albo nagiąć je do swoich potrzeb. Teraz właśnie usiłuję się
dowiedzieć, jakie są te zasady na Spiovente.
- Spróbuj zrobić to jak najszybciej.
- Postaram się, bo sam nie czuję się tu najlepiej. Muszę ustalić, czy istnieje
zmienność pionowa, a jeżeli tak, to jak jest zorganizowana. Jeżeli nie ma zmienności
pionowej, będziemy musieli ją wymyślić.
- Zgubiłem się. Pionowe co?
- Zmienność. W kategoriach klasy i kultury. Weźmy na przykład tych
niewolników i strażników. Czy niewolnik ma szansę zostania strażnikiem? Jeżeli tak,
jest to zmienność pionowa. Jeżeli nie, jest to społeczeństwo klasowe i wszystkim, co
można osiągnąć, jest zmienność pozioma.
- To znaczy, zostać naczelnym niewolnikiem i pomiatać całą resztą niewolników?
- Właśnie tak, Jim - skinął głową. - Pozostaniemy niewolnikami tak długo, aż
moje badania wykażą, jak to wszystko jest możliwe. Ale najpierw potrzebujemy trochę
odpoczynku. Wszyscy są teraz pogrążeni we śnie. Proponuję pójść w ich ślady.
- Zgoda...
- Hej, ty, chodź tu!
Był to Tars Tukas. Wskazywał oczywiście na mnie. Miałem wrażenie, że będzie to
bardzo długi dzień.
Przynajmniej mogłem zwiedzić okolicę. Przecięliśmy podwórze - scenę moich
triumfów - i weszliśmy na górę po kamiennych schodach. Przed drzwiami pociągu stał
uzbrojony strażnik, a dwóch innych rozpierało się obok na drewnianej ławie. Wnętrze
urządzone było luksusowo według tutejszych pojęć; plecione maty na podłogach,
krzesła, stoły oraz kilka koszmarnych portretów na ścianach, niektóre z grubsza
przypominały Capo Docci. Zostałem wepchnięty prosto do kolejnego dużego pokoju, z
którego okien widać było pola, drzewa i prawie nic poza tym. Był tu Capo Docci z małą
paczką swoich ludzi. Wszyscy popijali coś z metalowych kubków. Byli dobrze ubrani,
jeżeli gustujecie w wielobarwnych skórzanych spodniach, luźnych koszulach i długich
mieczach.
Capo Docci skinął na mnie.
- Ty tam, podejdź bliżej, niech ci się przyjrzymy. Pozostali odwrócili się z
zainteresowaniem i przyglądali mi się jak zwierzęciu na targu.
- I on naprawdę powalił tamtego bez użycia pięści? - zapytał jeden z nich. -
Przecież on jest taki słaby i cherlawy, a w dodatku brzydki.
Są takie chwile, kiedy powinno się otwierać usta tylko po to, żeby jeść. To była
jedna z nich. Ale ja byłem zmęczony, miałem tego wszystkiego dość i w ogóle byłem w
podłym nastroju. Coś we mnie pękło.
- Nie tak słaby, cherlawy i brzydki jak ty, świński cycku.
To całkiem skutecznie zmieniło jego nastrój. Ryknął z wściekłości, spąsowiał, a
potem wydobył długi miecz i rzucił się na mnie.
Miałem mało czasu na myślenie, a jeszcze mniej na działanie. Jeden z pozostałych
gogusiów stał tuż obok, niedbale trzymając metalowy kubek. Wyrwałem mu go i
chlusnąłem jego zawartość w twarz atakującemu mężczyźnie.
Większość płynu poleciała na podłogę, ale wystarczająco dużo dostało mu się do
oczu, by go jeszcze bardziej rozsierdzić. Zadał cios mieczem. Przyjąłem ostrze na kubek,
którym następnie przejechałem wzdłuż klingi aż do palców, po czym wykręciłem
napastnikowi rękę.
Zawył melodyjnie, a miecz brzęknął o podłogę. Wtedy przechyliłem go i
przygotowałem się do wymierzenia mu efektownego kopniaka w tyłek.
Lecz w tej samej chwili ktoś podciął mnie od tyłu i rozciągnąłem się jak długi.
21
Musiało im się to wydać bardzo zabawne, gdyż zgodnie ryknęli śmiechem.
Zacząłem gramolić się, by chwycić leżący obok miecz, ale ktoś kopnął go dalej. Sprawy
układały się źle. Nie mogłem ich wszystkich pobić. Musiałem się stąd wydostać.
Ale było już za późno. Dwóch z nich przygniotło mnie do ziemi, a trzeci
przykopał mi w bok. Za moment mój pierwszy przeciwnik ukląkł przy mnie i wyciągnął
sztylet o lśniącym ostrzu.
- Co to za typek, Capo Docci?! - zawołał, jedną ręką trzymając mnie za brodę, a
drugą przykładając mi sztylet do gardła.
- Jakiś z innej planety - odparł Docci. - Wyrzucili go ze statku.
- A jest cokolwiek wart?
- Nie wiem - powiedział Capo Docci, gapiąc się na mnie tępo. - Może, ale nie
podobają mi się te jego cwane sztuczki. Nie chcemy ich tutaj. Zabij go i skończmy z tym.
Ani drgnąłem podczas tego zajmującego dialogu, bo z oczywistych przyczyn
interesował mnie jego wynik. Teraz zmieniłem taktykę.
Mój napastnik wrzasnął, gdy wykręciłem mu rękę - mam nadzieję, że ją
złamałem - i chwyciłem sztylet, który wypadł z bezwładnej dłoni. Złapałem swego
niedoszłego zabójcę za koszulę, po czym popchnąłem go tak, że roztrącił swoich
towarzyszy. Poderwałem się na nogi. Ruszyli ku mnie, ale zatrzymali się, gdy
machnąłem na odlew sztyletem. Korzystając z tego rzuciłem się do ucieczki, zanim
zdążyli dobyć broni. Pobiegłem co sił w nogach.
W jedynym znanym mi kierunku; z powrotem w dół po schodach. Po drodze
wpadłem na Tars Tukasa, pozbawiając go przytomności.
Rozbrzmiały za mną gniewne okrzyki, więc nie marnowałem czasu na oglądanie
się za siebie. Zbiegłem po trzy stopnie naraz. Strażnicy przy wejściu zaczęli wstawać,
gdy wbiłem się między nich, i wszyscy przewróciliśmy się na ziemię. Jednemu
przydeptałem tchawicę i chwyciłem jego pistolet. Drugi szamotał się, by wycelować we
mnie ze swojej broni, ale byłem szybszy i uderzyłem go w skroń.
Tupot ścigających zbliżył się, gdy runąłem przez drzwi prosto na zaskoczonego
trzeciego strażnika. Wyciągnął miecz, ale zanim zdążył go użyć, stracił przytomność.
Odrzuciłem sztylet, chwyciłem długie ostrze strażnika i ruszyłem dalej. Przede mną była
brama, przez którą przyjechaliśmy. Otwarta na oścież.
I dobrze strzeżona przez uzbrojonych mężczyzn, którzy właśnie unosili pistolety.
W chwili gdy wystrzelili, skręciłem gwałtownie w stronę domu niewolników. Nie wiem,
którędy przeszły kule, ale gdy wypadłem za róg, byłem wciąż żywy.
Jeden miecz, jeden pistolet, jeden bardzo zmęczony Jimmy diGriz, który wciąż
nie odważył się zatrzymać ani nawet zwolnić. Przede mną wyrósł zewnętrzny mur, a na
nim rusztowanie i drabina oparta blisko miejsca, gdzie murarze dokonywali napraw.
Wrzasnąłem i groźnie potrząsnąłem bronią, a robotnicy rozpierzchli się na wszystkie
strony. Zacząłem wspinać się po drabinie najszybciej, jak mogłem. Wokół mnie kule
oderzały o mur, odłupując kawałki kamieni.
W końcu stanąłem na szczycie, usiłując zaczerpnąć powietrza. I po raz pierwszy
odważyłem się obejrzeć za siebie.
Natychmiast rzuciłem się plackiem na krawędź muru, bo strzelcy zebrani na dole
oddali salwę, która rozdarła powietrze tuż nad moją głową. Capo Docci i jego orszak
pozostawili pościg strażnikom i stali teraz z tyłu, przeklinając i wymachując bronią. Cóż
za manifestacja odwagi! Cofnąłem głowę, gdy zabrzmiała następna salwa.
Inni strażnicy wspinali się do mnie, co nieco zmniejszało szansę ucieczki.
Wyjrzałem za mur i zobaczyłem, że u jego podnóża rozciąga się brunatna powierzchnia
wody. To jest szansa!
- Jim, musisz nauczyć się trzymać gębę na kłódkę - powiedziałem, wziąłem
głęboki oddech i skoczyłem.
Rozległ się głośny plusk i utknąłem. Woda sięgała mi do szyi, ale po kolana
tkwiłem w miękkim mule. Z mozołem wyciągnąłem jedną nogę, potem drugą. I tak
brnąłem do dalekiego brzegu. Nie było jeszcze widać pogoni, ale na pewno już się
zbliżała. Nie mogłem się teraz zatrzymać! Wypełzłem w końcu na trawiasty brzeg, wciąż
ściskając skradzioną broń, i chwiejnym krokiem dotarłem pod osłonę drzew. Wciąż ani
śladu strażników.
Powinni byli już przejść przez most i dogonić mnie! Nie mogłem uwierzyć w
swoje szczęście...
Dopóki nie upadłem jak długi, wrzeszcząc wniebogłosy, gdy ogarnęła mnie fala
bólu. Niewiarygodnego bólu, zamazującego wzrok, słuch i wszelkie czucie.
W końcu ustał. Otarłem łzy. Pętla bólu! Zupełnie o niej zapomniałem. Tars
Tukas musiał odzyskać przytomność i nacisnął teraz guzik. Co on powiedział? Gdy się to
włączy na dość długo, blokuje wszystkie nerwy i zabija. Chwyciłem but, by wyciągnąć
wytrych i znów nadszedł ból. Gdy tym razem ustał, byłem tak słaby, że ledwo mogłem
ruszyć palcami. Niezdarnie manipulując wytrychem zrozumiałem, że to są sadyści i że
powinienem być im za to wdzięczny. Gdyby dłużej przytrzymali guzik, byłbym już
martwy. Ale ktoś, prawdopodobnie Capo Docci, chciał, żebym cierpiał i zrozumiał, że
nie ma ucieczki. Włożyłem wytrych do zamka i ogarnęła mnie nowa fala bólu.
Gdy wreszcie ustała, leżałem na boku bezwładny jak kłoda.
Ale musiałem się ruszyć. Jeszcze jedno uderzenie i będzie po mnie! Będę leżeć w
tym lesie, dopóki nie umrę. Zacisnąłem drżące palce. Wytrych zbliżył się do zamka,
wszedł do środka, lekko się przekręcił...
Długo trwało, zanim sprzed moich oczu odpłynęła czerwona mgła, a ciało
wynurzyło się z męki. Nie mogłem drgnąć i miałem wrażenie, że nigdy więcej się nie
poruszę. Gdy odzyskałem wzrok, musiałem zamrugać, żeby rozproszyć łzy. I
zobaczyłem najpiękniejszy widok na świecie.
Na spleśniałych liściach leżała otwarta pętla bólu. Życie ocalił mi fakt, że moi
prześladowcy byli przekonani, że to urządzenie wywołuje pewną śmierć. Przeszukujący
las strażnicy nie śpieszyli się. Szli ku mnie powoli i rozmawiali:
- ...gdzieś tutaj. Dlaczego po prostu go nie zostawią?
- Zostawić dobry miecz i pistolet? Nic z tego! Poza tym Capo Docci chce, żeby
jego ciało wisiało na dziedzińcu, dopóki nie zgnije. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby był
tak wściekły.
Do mojego sparaliżowanego ciała powoli powracało życie. Zsunąłem się ze
zwierzęcej ścieżki, którą dotąd szedłem, wpełzłem w niskie krzaki i wyprostowałem za
sobą trawę. W samą porę.
- Popatrz, tu wyszedł z wody. Poszedł tą dróżką.
Ciężkie kroki zbliżyły się i minęły mnie. Jedyne, co mi teraz pozostało, to położyć
się i spokojnie czekać, aż powrócą mi siły. Na wszelki wypadek nie wypuściłem broni z
ręki.
Muszę przyznać, że był to jeden z trudniejszych momentów w moim życiu. Byłem
bez przyjaciół, sam, wyczerpany, spragniony i ścigali mnie uzbrojeni ludzie, którzy z
rozkoszą by mnie zabili. Trochę się tego nazbierało. Właściwie brakowało tylko, żeby
zaczęło padać...
I zaczął padać deszcz.
Czasami uczucia mogą osiągnąć punkt tak wysoki albo tak niski, że nie można go
już przekroczyć. Na przykład można kochać kogoś tak bardzo, że nie sposób kochać go
jeszcze bardziej. Tak mi się przynajmniej wydawało, bo nie mam w tej dziedzinie
żadnego doświadczenia. Miałem natomiast mnóstwo doświadczenia, jeśli chodzi o bycie
na dnie. Tak jak teraz. Nie mogłem się już bardziej pogrążyć. Sprawił to deszcz.
Zacząłem chichotać i musiałem złapać się za usta, by nie roześmiać się na głos. Nie
powinno się traktować w ten sposób złego stalowego szczura, bo mógł od tego
zardzewieć! Potem poczułem wściekłość.
Poruszyłem nogami i musiałem stłumić jęk. Wciąż czułem ból, ale silniejszy był
gniew. Schowałem pistolet, wbiłem miecz w ziemię i wstałem, przytrzymując się gałęzi.
Oparłem się na mieczu, zachwiałem, ale nie upadłem. W końcu zmusiłem się, by krok po
kroku oddalić się od poszukiwaczy i kryminalnego państewka Capo Docci.
To był bardzo duży las. Długo przemierzałem zwierzęce ścieżki, dopóki nie
nabrałem pewności, że pogoń została daleko w tyle. Gdy wreszcie las się przerzedził,
usiadłem pod drzewem, by odpocząć. Zobaczyłem przed sobą zaorane pole. Był już
najwyższy czas, by dotrzeć do ludzkich siedzib. Gdzie są pługi, tam są oracze, nie będzie
trudno ich znaleźć. Gdy tylko odzyskałem nieco siły, ruszyłem wzdłuż skraju lasu, gotów
ukryć się wśród drzew, gdyby znów pojawiła się pogoń. Na szczęście najpierw
zobaczyłem chałupę. Była bardzo niska, kryta strzechą i nie miała okien, przynajmniej z
tej strony. Miała natomiast komin, z którego unosiła się smużka dymu. W tym łagodnym
klimacie nie ogrzewa się domów, więc musiał to być ogień pod kuchnią. Jedzenie.
Na tę myśl mój zaniedbany żołądek zaczął burczeć i narzekać. Doskonale go
rozumiałem. Przede wszystkim potrzebował jedzenia i picia. A gdzie mogłem je znaleźć,
jeśli nie na tej samotnej farmie? Pytanie było jednocześnie odpowiedzią. Przebrnąłem
przez pole i obszedłem dom dookoła. Nie było tu nikogo. Tylko przez otwarte drzwi
dobiegały głosy, śmiech, płacz dziecka i zapach jedzenia. Mniam! Przelazłem przez próg
i wszedłem do środka.
- Patrzcie, ludziska! Zobaczcie, kto przyszedł!
Wokół drewnianego stołu siedziało pół tuzina ludzi, starzy i młodzi, grubi i
chudzi. Wszyscy mieli ten sam wyraz twarzy - gapili się na mnie z rozdziawionymi
ustami. Nawet dziecko przestało płakać, bo naśladowało dorosłych. W końcu stary
mężczyzna przerwał ciszę, podrywając się na nogi w takim pośpiechu, że przewrócił
swój trójnożny stołek.
- Witaj nam, dostojny panie, witaj - i ukłonił się, by okazać, jak wielką radość
sprawiło mu moje przybycie. - Czym możemy ci służyć, dostojny panie?
- Jeżeli macie cokolwiek do zjedzenia...
- Ależ prosimy, usiądź, wieczerzaj. Chętnie podzielimy się z tobą naszym ubogim
wiktem. Proszę bardzo - postawił stołek na miejsce i gestem zaprosił mnie, żebym usiadł.
Inni szybko odsunęli się od stołu, by mi nie przeszkadzać. Ich gorliwość mogła mieć dwie
przyczyny: albo dobrze znali ludzką naturę i od razu zorientowali się, że jestem
porządnym gościem, albo zobaczyli miecz i pistolet. Postawiono przede mną drewniany
talerz, napełniony z garnka wiszącego nad ogniem. Poziom życia był tu o szczebel
wyższy niż w zagrodzie dla niewolników, bo dostałem także drewnianą łyżkę. Z rozkoszą
zajadałem gulasz warzywny, w którym od czasu do czasu pojawiał się kawałek mięsa -
wszystko świeżutkie i pyszne. Dostałem także gliniany kubek pełen zimnej wody i już nic
więcej nie było mi trzeba do szczęścia. Jadłem z apetytem, a chłopi zebrani w drugim
końcu izby o czymś między sobą szeptali. Nie sadziłem, by chcieli mi zrobić krzywdę, ale
mimo to nie spuszczałem z nich oka. Mój miecz leżał na stole pod ręką.
Gdy skończyłem jeść i głośno beknąłem, co zostało przyjęte z dużym
zadowoleniem, stary wystąpił naprzód. Popychał przed sobą kudłatego wyrostka, który
wyglądał na mojego rówieśnika.
- Dostojny panie, czy mogę z tobą pomówić? Skinąłem twierdząco i znów
beknąłem. Stary przyjął to z uśmiechem.
- To bardzo miłe z twojej strony, że tak pochlebiasz kucharce. Na pewno jesteś
człowiekiem wesołym i mądrym, a także znanym wojownikiem. Pozwól więc, że
przedłożę ci pewną drobną prośbę.
Znów przytaknąłem. Czegóż nie zdoła sprawić pochlebstwo.
- Oto mój trzeci syn, Dreng. Jest silny, posłuszny i pracowity, ale nasze
gospodarstwo jest małe, a mamy dużo gąb do wyżywienia i musimy oddawać połowę
naszych zbiorów wielmożnemu Capo Docci, który nas ochrania.
Mówił to wszystko ze spuszczoną głową, ale w jego głosie zabrzmiały
jednocześnie uległość i nienawiść. Z pewnością Capo Docci chronił ich tylko przed
samym sobą. Stary popchnął Drenga i ścisnął jego biceps.
- Jest twardy jak kamień, panie. On jest bardzo silny. Zawsze chciał zostać
najemnikiem, takim jak ty, dostojny panie. Wojownik ma broń, jest bezpieczny i może
sprzedawać swoje usługi wielmożom. To szlachetne rzemiosło, które pozwoli mu także
zarobić kilka dukatów.
- Nie jestem werbownikiem.
- Oczywiście, dostojny panie. Gdyby Dreng zaciągnął się jako żołnierz Capo
Docci, nie przyniosłoby mu to pieniędzy ani zaszczytów, a tylko rychłą śmierć.
- To prawda - potwierdziłem, chociaż nie wiedziałem, że tak właśnie sprawy się
mają. Stary trochę się rozgadał i dzięki temu dowiedziałem się czegoś więcej o życiu na
Spiovente, które zdecydowanie nie należało do przyjemności. Napiłem się jeszcze wody i
znów spróbowałem beknąć, by sprawić przyjemność kucharce, ale nie udało mi się.
Stary ciągle nawijał:
- Każdy wojownik, taki jak ty, powinien mieć giermka, który będzie mu służył.
Ośmielam się zapytać - bo widzieliśmy, że przybyłeś sam - co stało się z twoim
giermkiem?
- Poległ w bitwie - wymyśliłem na poczekaniu. Ta informacja oszołomiła go, więc
domyśliłem się, że giermkowie nie biorą udziału w walce. - Gdy wróg zaatakował nasz
obóz. - Widocznie to zabrzmiało lepiej, bo skinął głową ze zrozumieniem. - Oczywiście
zabiłem tego łajdaka, który zaszlachtował biednego Smelly'ego. Tak to bywa na wojnie.
To twarde rzemiosło.
Moi słuchacze mruknęli ze zrozumieniem, co oznaczało, że do tej pory nie
zrobiłem fałszywego kroku. Przywołałem chłopaka.
- Chodź tu, Dreng, i odpowiedz na moje pytania. Ile masz lat?
Popatrzył na mnie spod grzywy potarganych włosów i wyjąkał:
- W następne Święto Uczty Robakowej skończę cztery.
Nie ciekawiły mnie informacje o tym odrażającym święcie. Chłopak z pewnością
albo nie umie liczyć, albo na tej planecie rok trwa bardzo długo. Skinąłem głową i
powiedziałem:
- To dobry wiek dla giermka. Teraz powiedz mi, czy znasz swoje obowiązki?
Dobrze by było, gdyby je znał, bo ja nie miałem o nich bladego pojęcia. Z
zapałem odpowiedział na moje pytanie:
- O tak, panie, znam je. Stary Kvetchy był kiedyś żołnierzem i wiele razy mi o
tym opowiadał. Trzeba czyścić miecz i pistolet, przynosić jedzenie z kuchni, napełniać
manierkę wodą, gnieść wszy między kamieniami...
- Świetnie. Widzę, że znasz się na tym, aż do ostatniego ohydnego szczegółu. A w
zamian za twoje usługi mam cię nauczyć wojennego rzemiosła....
Skwapliwie przytaknął.
Wszyscy w milczeniu czekali, aż podejmę decyzję.
- Niech więc tak będzie.
Okrzyki radości wzniosły się aż pod strzechę, a stary wyciągnął gar samogonu.
Moja sytuacja się poprawiała, nieznacznie, ale z całą pewnością się poprawiała.
22
Nowy zawód Drenga był dla rodziny powodem do zakończenia pracy na ten
dzień. Samogon smakował paskudnie, ale z pewnością zawierał duży procent alkoholu,
co w tych okolicznościach było nawet nie najgorszym pomysłem. Wypiłem
wystarczająco dużo, żeby uśmierzyć ból, a potem przystopowałem, żeby nie skończyć
tak jak pozostali, czyli nie zwalić się na podłogę. Poczekałem, aż tatusiek gruntownie się
ulula i wtedy przycisnąłem go, żeby wydobyć parę informacji.
- Przybyłem tu z daleka i nic nie wiem o miejscowych układach - powiedziałem
mu. -Ale słyszałem, że ten miejscowy zbir, Capo Docci, jest trochę brutalny.
- Brutalny? - warknął i siorbnął jeszcze łyk swojego rozpuszczalnika do farb. -
Jadowite węże uciekają w panice, gdy się zbliża, a wszyscy wiedzą, że spojrzenie jego
oczu zabija dzieci.
Dalej opowiadał takie głupoty, że wyłączyłem uwagę. Za długo zwlekałem z
wyciągnięciem od niego informacji.
Rozejrzałem się w poszukiwaniu Drenga i znalazłem go przypiętego do garnka z
samogonem. Wytrąciłem mu go z ręki i trząsłem nim, aż wreszcie zwrócił na mnie
uwagę.
- Chodźmy. Już ruszamy.
- Ruszamy...? - szybko zamrugał i spróbował skupić na mnie spojrzenie. Bez
większych rezultatów.
- My. Idziemy. Idziemm!
- Aaa, idziem. Wezmę koc - chwiejnie wstał i znowu zamrugał próbując na mnie
popatrzeć. - A gdzie jest twój koc? Co to ja mam go nieść?
- Wróg mi go zabrał razem ze wszystkim, co posiadałem, poza mieczem i
pistoletem, które zawsze mam przy sobie, póki serce mi bije.
- Serce bije... Tak. Wezmę koc. Wezmę koc dla ciebie. - Poszedł gdzieś na tył
domu i wrócił z dwoma puszystymi kocami, nie zwracając uwagi na lamenty kobiet
uskarżających się na mroźną zimę. Podstawowe dobra nie przychodziły wieśniakom
łatwo. Uznałem, że na koniec będę musiał odstąpić mu parę groszy.
Wkrótce Dreng pojawił się znowu z przewieszonymi przez ramię kocami,
skórzaną torbą, grubym kijem w ręku i paskudnie wyglądającym nożem w drewnianej
pochwie u pasa. Poczekałem na zewnątrz, żeby uniknąć łzawej, tradycyjnej sceny
rozstania. Gdy wyszedł, był jakby trochę trzeźwiejszy i chwiejąc się stanął u mego boku.
- Prowadź, panie.
- To ty pokażesz mi drogę. Chcę odwiedzić twierdzę Capo Docci.
- Nie! Czy to może być, żebyś dla niego walczył?!
- To ostatnia rzecz, jaką bym zrobił. Tak naprawdę to walczyłbym przeciw niemu
nawet za drewnianego dukata. Chodzi o to, że Capo schwytał mojego przyjaciela. Chcę
mu przesłać wiadomość.
- Nawet zbliżenie się do twierdzy Capo Docci to wielkie niebezpieczeństwo!
- Jestem o tym przekonany, ale się nie boję. I muszę się skontaktować z moim
przyjacielem. Prowadź lasami, jeśli łaska. Nie chcę, żeby mnie zobaczył Capo Docci ani
żaden z jego ludzi.
Dreng z pewnością również nie miał na to ochoty. Wytrzeźwiał prowadząc mnie
na drugą stronę lasu zacienionymi ścieżkami i ukrytymi dróżkami.
Uważnie popatrzyłem na drogę prowadzącą do twierdzy.
- Jak podejdziemy bliżej, to nas zobaczą - wyszeptał Dreng.
Spojrzałem na późne, popołudniowe słońce i przytakująco kiwnąłem głową.
- To był ciężki dzień. Prześpimy się w lesie i ruszymy tam z rana.
- Nie iść tam. To śmierć! - mimo ciepłego popołudnia zaszczekał zębami.
Pośpiesznie poprowadził mnie w głąb lasu do pokrytej trawą i przeciętej strumykiem
dolinki. Wydobył z torby gliniany kubek, napełnił go wodą i przyniósł mi. Pociągnąłem
łyk i pomyślałem, że posiadanie giermka to nie taki głupi pomysł. Potem Dreng rozłożył
na trawie koce, położył się na swoim i natychmiast zasnął. Usiadłem opierając się o
drzewo. Wreszcie miałem możliwość obejrzeć dokładnie zdobyczny pistolet. Był lśniący,
nowy i zupełnie nie pasował do tej zacofanej planety. To jasne, że pochodził z
veniańskiego statku. Hetman mówił, że szmuglowali broń. I właśnie jeden egzemplarz
miałem teraz w ręku. Przyjrzałem mu się bliżej.
Żadnego znaku rozpoznawczego, numeru seryjnego. Nic, co mogłoby wskazywać,
gdzie został wyprodukowany. I zupełnie jasne dlaczego. Gdyby agentom Ligi udało się
taki egzemplarz dorwać, nie byliby w stanie ustalić, z jakiej planety pochodzi. Pistolet
był spory - coś pośredniego pomiędzy karabinem a pistoletem. Znałem się na broni.
Byłem honorowym członkiem Klubu Strzeleckiego w Pearl Gates i Bractwa Rożnowego.
Strzelałem dobrze i parę razy pomagałem im wygrać zawody. Nigdy jednak czegoś
podobnego nie widziałem. Zajrzałem w wylot lufy. Pistolet był chyba kalibru 0,30 i co
nietypowe, miał gładką lufę. Miał też otwarty celownik, spust z bezpiecznikiem i jakąś
dźwignię na łożysku. Pociągnąłem ją i pistolet rozpadł się na dwie części, a na ziemię
posypały się naboje. Przyjrzawszy się bliżej jednemu z nich, zacząłem rozumieć, na
jakiej zasadzie działał ten pistolet.
Sprytnie. Żadnych gwintów, więc nie trzeba się było martwić o czyszczenie lufy.
Zamiast rotacji, pociski stabilizowały w locie stateczniki, które również, brrr, mogły
paskudnie poharatać wnętrzności. Naboje nie miały łusek. Pocisk otaczał sprasowany
ładunek wybuchowy. Załatwiało to sprawę wyrzucania mosiądzu w błoto. Zajrzałem do
komory. Cały mechanizm był wydajny i niezawodny. Naboje ładowało się we wcięcie
łożyska. Po napełnieniu magazynka ostatni dodatkowy nabój włożyłem do komory.
Zamknąłem i zaryglowałem. Było tu małe ogniwo słoneczne do ciągłego ładowania
baterii. Gdy naciska się spust, żarnik w komorze zapala ładunek. Rozprężający się gaz
wystrzeliwuje kulę, a jego część powoduje wprowadzenie następnego pocisku do
komory. Była to broń prawie niezawodna, tania w produkcji i śmiercionośna...
Zmęczony, odłożyłem pistolet, przysunąłem miecz, żeby mieć go w zasięgu ręki, i
poszedłem za przykładem Drenga.
O świcie obudziliśmy się wyspani i z lekkim kacem. Dreng przyniósł mi wodę i
podał pasek czegoś, co wyglądało jak wędzony rzemień. Sobie wziął podobny i zaczął go
pracowicie żuć. Śniadanie w łóżku. Wspaniale! Ugryzłem swój kawałek i omal nie
złamałem zęba. Nie tylko wyglądało to jak wędzony rzemień, ale też chyba nim było!
Kiedy w twierdzy Capo Docci opuszczono most zwodzony, leżeliśmy w zagajniku
na pobliskim wzgórzu - najbliższym osłoniętym miejscu, jakie mogliśmy znaleźć. Teren
przy samej bramie został, z oczywistych przyczyn, oczyszczony z drzew i zarośli. Nie
byliśmy tak blisko, jakbym pragnął, ale musieliśmy jakoś sobie poradzić. Ta odległość
była jednak stanowczo zbyt mała dla Drenga - czułem, jak cały się trzęsie. W bramie
pojawił się uzbrojony mężczyzna, za którym szło czterech niewolników wlokących wóz.
- Co się dzieje? - spytałem.
- Zbieranie podatku. Odbierają swoją część zbiorów.
- Czy jacyś wasi rolnicy wchodzą tam kiedykolwiek?
- Nigdy!
- A jak im sprzedajecie jedzenie?
- Sami nam zabierają, co chcą.
- Sprzedajecie im drewno na opał?
- Kradną, co im potrzeba.
Mają dość jednostronną ekonomię, pomyślałem ponuro. Ale musiałem coś
wymyślić. Nie mogłem przecież zostawić tak Hetmana w charakterze niewolnika w tym
parszywym miejscu. Moje rozmyślania przerwał zgiełk w bramie, z której, uprzedzając
moje myśli, wyskoczyła jakaś postać i wepchnąwszy do fosy stojącego tam strażnika,
zaczęła uciekać.
Hetman!
Biegł szybko, ale pozostali strażnicy byli tuż za nim.
- Bierz to i za mną! - krzyknąłem, wciskając Drengowi miecz. Sam, najszybciej
jak mogłem, zbiegłem ze zbocza krzycząc, aby zwrócić na siebie uwagę ścigających.
Jednak nie spostrzegli mnie, dopóki nie strzeliłem nad ich głowami.
Potem wszystko działo się bardzo szybko. Strażnicy zwolnili, a któryś nawet padł
na ziemię osłaniając rękami głowę. Hetman gnał dalej, lecz żołnierz będący tuż za nim
rzucił długą dzidą. Trafiła Hetmana w plecy. Padł. Biegnąc, znowu wystrzeliłem,
przeskoczyłem nad Hetmanem i kolbą pistoletu ogłuszyłem pikiniera.
- Na wzgórze! - krzyknąłem widząc, że Hetman, z zalanymi krwią plecami, z
wysiłkiem staje na nogi. Wypaliłem jeszcze dwa razy i odwróciłem się, żeby mu pomóc. I
przy okazji zobaczyłem, że Dreng kurczowo ściskając miecz wciąż leży na szczycie
wzgórza.
- Złaź tutaj i pomóż mu albo sam cię zabiję! - wrzasnąłem odwracając się znów i
strzelając. Nikogo nie trafiłem, ale przynajmniej byłem pewien, że się nie ruszą. Hetman
potykając się próbował iść, a Dreng pobiegł nam wreszcie na pomoc. Albo obudziła się w
nim przyzwoitość, albo przestraszył się, że go ukatrupię. Chyba słusznie. Wokół nas
zaświstały kule, więc odwróciłem się i odwzajemniłem ogień.
Dotarliśmy na szczyt niższego wzgórza, a stamtąd do lasu. Dreng i ja na wpół
wlekliśmy potykającego się i zataczającego Hetmana. Spojrzałem na jego plecy i ochło-
nąłem. Rana była powierzchowna, nic poważnego. Kiedy znaleźliśmy się pod osłoną
drzew, pościgu jeszcze nie było widać.
- Dreng, wyprowadź nas stąd. Nie mogą nas złapać!
I co najdziwniejsze, nie złapali. Nasz wieśniak musiał przez całe dzieciństwo
bawić się w tych lasach, bo znał tu każdą ścieżkę i każdy patyk. Zaprowadził nas do
podnóża całkiem sporej góry. Potykając się, z trudem wspięliśmy się na urwiste, porosłe
trawą zbocze, z kilkoma mizernymi krzaczkami w połowie drogi. Dreng rozchylił te
krzaczki i ukazało się wejście do płytkiej jaskini.
- Ścigałem tu kiedyś futrzaka. Nikt nie wie o tym miejscu. Wejście było niskie i
mieliśmy sporo roboty, żeby przepchnąć przez nie Hetmana. Ale w środku jaskinia była
większa i mieliśmy mnóstwo miejsca do siedzenia, nie można było tylko stać. Rozłożyłem
jeden z kocy i wtoczyłem na niego Hetmana tak, żeby leżał na boku. Jęknął. Spojrzałem
na jego twarz; była brudna i posiniaczona. Trochę ostatnio przeszedł. Spojrzał na mnie i
uśmiechnął się.
- Dziękuję ci, mój chłopcze. Wiedziałem, że tam będziesz.
- Wiedziałeś? To ciekawe, bo ja nie wiedziałem.
- Nonsens. Ale proszę cię, szybko, to...
Wykrzywił się z jękiem, a jego ciało ogarnięte bólem aż wygięło się w hak.
Pętla bólu! Znowu zapomniałem o niej. Teraz emitowała stały, prowadzący do
pewnej śmierci sygnał.
Gdy się człowiek śpieszy, to się diabeł cieszy. Opanowując panikę, wolno zdjąłem
prawy but, otworzyłem przegródkę i wyjąłem wytrych. Przyklęknąłem, wepchnąłem go
w zamek i pętla się otworzyła. Gdy ją odrzucałem, rękę przeszył mi ostry ból.
Hetman był nieprzytomny i ciężko oddychał. Nie mogłem już nic zrobić.
Pozostało siedzieć i czekać.
- Twój miecz - odezwał się Dreng, podając mi broń.
- Na razie ty się nim zajmij. Jeśli uważasz, że potrafisz. Spuścił wzrok i znowu
zadrżał.
- Chcę być wojownikiem, ale tak strasznie się boję. Nie mogłem się ruszyć, żeby ci
przyjść z pomocą.
- Ale w końcu się ruszyłeś. Pamiętaj o tym. Nie ma takiego człowieka, który by się
nigdy nie bał. Odwaga polega na tym, że czujesz strach, a mimo to idziesz naprzód.
- To szlachetna myśl młodzieńcze - powiedział głęboki głos. - I powinieneś ją
zapamiętać na zawsze. Hetman odzyskał świadomość i uśmiechnął się lekko.
- A więc, Jim, jak mówiłem zanim włączyli tę maszynkę, byłem pewien, że
będziesz tam dziś rano. Wiedziałem, że nie pozostawisz mnie w tym paskudnym miejscu.
Po twojej ucieczce było mnóstwo zamieszania, wszyscy biegali w tę i z powrotem, aż do
zamknięcia bramy na noc. Było oczywiste, że wtedy nie mógłbyś przybyć. Ale o świcie
bramę otwierano i nie miałem najmniejszej wątpliwości, że będziesz w pobliżu, próbując
znaleźć sposób, żeby do mnie dotrzeć. Prosta logika. Więc uprościłem przedsięwzięcie
wychodząc do ciebie.
- Bardzo proste! Prawie dałeś się zabić!
- Ale żyję. I obaj jesteśmy bezpieczni. A w dodatku, jak widzę, udało ci się zdobyć
sprzymierzeńca. Dobra robota, jak na jeden dzień. Ale teraz mam niedyskretne pytanie.
Co robimy dalej?
Faktycznie, co?
23
Co do naszych dalszych poczynań odpowiedź jest oczywista... - powiedziałem
myśląc intensywnie. - Zostaniemy tutaj, aż zrezygnują z pościgu. Powinno to nastąpić
szybko, bo martwy niewolnik nie ma dużej wartości rynkowej.
- Ale ja się czuję świetnie.
- Zapominasz, że stałe działanie pętli bólu prowadzi do śmierci. Więc gdy
będziemy już mieć wolną drogę, udamy się do najbliższych zabudowań i opatrzymy
twoją ranę.
- Krwawi, ale to tylko zadrapanie.
- Posocznica i infekcja - uciąłem dyskusję. - Musimy najpierw zająć się raną. -
Odwróciłem się do Drenga. - Znasz jakichś farmerów, którzy mieszkają niedaleko stąd?
- Nie, ale wdowa Apfeltra mieszka tu, po drugiej stronie wzgórza, za uschniętym
drzewem, na skraju moczarów...
- Świetnie! Pokażesz nam drogę. Spojrzałem na Hetmana.
- A kiedy już opatrzymy ci plecy, co dalej?
- Potem, Jim, wstąpimy do wojska. To najwłaściwsze, co można zrobić, skoro
jesteś teraz najemnym żołnierzem. Wojsko stacjonuje w twierdzy, w której na pewno
jest jakiś zamknięty pokój, gdzie przechowywane są dukaty. Gdy ty będziesz uprawiał
żołnierską profesję, ja, jak to się mówi, trochę tam posprzątam. Mam na myśli pewną
konkretną armię. Tę, która służy Capo Dimonte.
- Nie Capo Dimonte! - zaczął lamentować Dreng, chwytając się obiema rękami za
głowę. - Jego zło nie ma granic, codziennie je na śniadanie dziecko, wszystkie meble ma
obite ludzką skórą i pije z czaszki swej pierwszej żony...
- Dość! - rozkazał Hetman, a Dreng natychmiast umilkł. - To oczywiste, że
Dimonte nie jest w tej okolicy popularny. A to dlatego, że jest zagorzałym wrogiem Capo
Docci i co jakiś czas wypowiada mu wojnę. Jestem pewien, że nie jest on ani gorszy, ani
lepszy niż jakikolwiek inny Capo. Ale ma jedną zaletę: jest wrogiem naszego wroga.
- A więc miejmy nadzieję, że naszym przyjacielem. Racja! Jestem coś winien
staremu Docci i z przyjemnością wyrównam z nim rachunki.
- Nie powinieneś trzymać w sercu urazy, Jim. To zaciemnia właściwy obraz
rzeczywistości i przeszkadza w twoim zawodzie, którym powinna być teraz kradzież
dukatów, a nie szukanie zemsty.
Przytakując potrząsnąłem głową.
- Oczywiście. Ale kiedy ty planujesz skok, nie ma powodu, dla którego ja
miałbym odmawiać sobie malutkiej zemsty.
Widziałem, że nie pochwala moich emocji, ale nie potrafiłem osiągnąć jego
olimpijskiego spokoju. Być może, to słabość młodości. Zmieniłem temat.
- A kiedy już opróżnimy skarbiec, co dalej?
- Dowiemy się, jak miejscowi kontaktują się ze szmuglerami spoza planety, z
takimi jak Venianie. Naszym oczywistym celem będzie opuszczenie tego zacofanego i
świata tak szybko, jak to możliwe. Aby nam się to udało, być może, będziemy musieli
przejść na tutejszą wiarę. Zachichotał na widok wyrazu mojej twarzy.
- Tak jak ty, chłopcze, jestem naukowcem humanistą i nie mam potrzeby
obcowania z czymś ponadnaturalnym. Ale tu, na Spiovente, cała istniejąca technologia
jest w rękach zakonu zwanego Czarnymi Mnichami.
- Nie, trzymajcie się od nich z daleka! - zajęczał Dreng. Był bez wątpienia
źródłem złych wiadomości. - Oni znają rzeczy, które czynią z człowieka wariata. Z ich
warsztatów wychodzą wszelkie rodzaje przeciwnych naturze urządzeń. Maszyny, które
krzyczą i chroboczą, które mówią przez niebiosa, pętle bólu też. Błagam cię, panie,
unikaj ich!
- To, co tak ponuro przedstawiał nam nasz przyjaciel, jest prawdą - powiedział
Hetman. - Pomijając strach, rzecz jasna. Dzięki jakiemuś mało dla nas istotnemu
procesowi historycznemu cała tutejsza technologia została skoncentrowana w rękach
tego zakonu. Nie mam pojęcia, jaka jest ich przynależność religijna, jeśli w ogóle ją
mają, ale z pewnością dostarczają i naprawiają maszyny, które tu widzieliśmy. To daje
im pewną ochronę, bo jeśli jeden Capo chciałby ich zaatakować, inni pośpieszyliby ich
bronić, aby zabezpieczyć sobie stały dostęp do wytworów techniki. I być może, właśnie
do Czarnych Mnichów będziemy musieli zwrócić się z prośbą o zbawienie i exodus.
- Popieram i wniosek przechodzi przez aklamację. Wstąpić do wojska, ukraść ile
się da dukatów, skontaktować się ze szmuglerami i kupić odlot stąd - podsumowałem.
Dreng z wytrzeszczonymi oczami wsłuchiwał się we wszystkie te słowa.
Najwyraźniej niewiele z tego zrozumiał.
Działanie odpowiadało mu bardziej. Po cichu wyszedł na zwiady i jeszcze ciszej
wślizgnął się z powrotem. Nikogo w pobliżu nie było.
Hetman mógł iść z naszą niewielką pomocą, a do domu wdowy nie było daleko.
Mimo uspokajających zapewnień Drenga aż zadrżała ze strachu na nasz widok.
- Pistolet macie, morderstwo i śmierć. Jestem zgubiona, zgubiona!
Nie przerywając mruczenia, urozmaiconego glamaniem bezzębnych dziąseł,
zrobiła, co jej kazałem, i postawiła garnek z wodą na ogniu.
Wyciąłem z brzegu koca pasek materiału, wygotowałem go, potem przemyłem
nim ranę Hetmana. Była płytka, ale długa. Z trudem wytłumaczyliśmy wdowie, że musi
rozstać się ze swoim zapasem przemyconego alkoholu. Hetmanem aż zatrzęsło, ale nie
krzyknął, gdy polałem wódką jego otwartą ranę. Miałem nadzieję, że zawartość
alkoholu była wystarczająca, żeby zadziałać jako antyseptyk. Wygotowałem jeszcze
kawałek koca i posłużyłem się nim jako bandażem. I to właściwie było wszystko, co
mogłem zrobić.
- Doskonale, James, doskonale - powiedział z ożywieniem, wciągając pociętą
kurtkę na ramiona. - Widzę, że nie straciłeś czasu w szkółce skautów. Podziękujmy teraz
dobrej wdowie i odejdźmy stąd, bo najwyraźniej nie jest zachwycona naszą obecnością.
Więc podążyliśmy dalej pełną kolein drogą, a każdy krok coraz bardziej oddalał
nas od Capo Docci.
Dreng był dobrym zaopatrzeniowcem; zbaczał do sadów po owoce, wyrywał
jadalne bulwy z mijanych pól, a nawet wykopywał je pod nosem prawowitych
właścicieli, którzy jedynie chwytali się za głowy na widok mojej broni. To był paskudny
świat, który respektował tylko prawo pięści. Po raz pierwszy zacząłem doceniać zalety
planet Ligi.
Późnym popołudniem wyłoniły się przed nami mury twierdzy. Była trochę mniej
stylowa niż twierdza Docci, a przynajmniej tak wydawało się z tej odległości. Fortecę
Capo Dimonte zbudowano na wyspie na jeziorze. Ze stałym lądem łączyła ją grobla z
mostem zwodzonym. Dreng znowu zaczął się trząść ze strachu i był bardziej niż
szczęśliwy, gdy kazałem mu zostać na brzegu z Hetmanem. Żołnierskim krokiem
pomaszerowałem po kamiennej grobli, a potem wszedłem na most. Dwóch strażników
zmierzyło mnie podejrzliwymi spojrzeniami.
- Dzień dobry, bracie! - zawołałem przyjaźnie. Pistolet miałem za pasem, miecz w
dłoni, brzuch wciągnięty, a pierś wypiętą. - Czy to siedziba Capo Dimonte, znanego jak
kraj długi i szeroki ze swojego osoblistego uroku i silnego ramienia?
- A kto chce to wiedzieć?
- Ja. Silny i uzbrojony najemnik, który chce zaciągnąć się w jego szacowne
szeregi.
- Twoja sprawa, bracie, twoja sprawa - odpowiedział strażnik z wyraźnym
przygnębieniem w głosie. - Przez bramę, w poprzek dziedzińca, trzecie drzwi z prawej,
pytaj o Sire Sranka.
Przesunął się bliżej i wyszeptał:
- Za trzy dukaty dam ci dobrą radę.
- Załatwione!
- Wiec zapłać!
- Ciężko. Jestem teraz trochę spłukany.
- Musisz być, skoro chcesz się sprzedać do tej bandy. Dobra, w takim razie pięć,
za pięć dni. Kiwnąłem głową na zgodę.
- Zaoferuje ci bardzo mało, ale nie zgódź się na mniej niż dwa dukaty dziennie.
- Dzięki za kredyt, wrócę do ciebie. Śmiało przeszedłem przez bramę i znalazłem
właściwe drzwi. Były otwarte, a w środku siedział gruby, łysy facet i grzebał w jakichś
papierach. Gdy mój cień padł na stół, podniósł na mnie wzrok.
- Wynoś się stąd! - krzyknął, drapiąc się po głowie tak mocno, że aż chmura
łupieżu zamigotała w ostatnich promieniach słońca. - Mówiłem wam już: żadnych duka-
tów wcześniej niż pojutrze rano!
- Jeszcze się nie zaciągnąłem. I chyba się nie zaciągnę, jeśli w ten sposób płacicie
swoim oddziałom.
- Wybacz, miły przybyszu, słońce mych oczu. Wejdź, wejdź. Chcesz się
zaciągnąć? Oczywiście. Pistolet, miecz, amunicja?
- Trochę.
- Cudownie - zatarł ręce, aż zachrzęściły. - Jedzenie dla ciebie i twego giermka
oraz dukat dziennie.
- Dwa dukaty dziennie i uzupełnienie zużytej amunicji. Łypnął na mnie wilkiem,
po czym wzruszywszy ramionami wypełnił jeden z formularzy i pchnął go do mnie.
- Zaciąg na rok, weryfikacja żołdu na koniec kontraktu. Ponieważ nie potrafisz
ani pisać, ani czytać, mam nadzieję, że przynajmniej dasz radę wyskrobać tu chociaż
krzyżyk.
- Umiem czytać wystarczająco dobrze, żeby zobaczyć, że wpisałeś tu: „kontrakt
czteroletni", co mam zamiar poprawić, zanim podpiszę.
Uczyniłem to podpisując się nazwiskiem Jedge'a Nixona. I tak miałem zamiar
wyjechać na długo przed wygaśnięciem kontraktu.
- Pójdę po mojego giermka, który czeka na zewnątrz razem z moim starym
ojcem.
- Żadnego dodatkowego jedzenia dla biednych krewnych - warknął
szczodrobliwie werbownik. - Podziel się swoim.
- Zgoda - odparłem. - Jakiś ty wspaniałomyślny. Wróciłem do bramy i
pomachałem do moich kompanów.
- Zapłacę ci, kiedy ta zołzowata ropucha mi zapłaci - powiedziałem strażnikowi.
Mruknął na zgodę i dodał:
- Jeśli myślisz, że on jest wredny, to poczekaj, aż spotkasz Capo Dimonte. Nie
siedziałbym w tym zgniłym śmietniku, gdyby nie premia od łupu.
Nadchodzili powoli, Hetman prawie ciągnął opierającego się Drenga.
- Premia od łupu? Szybko wypłacają?
- Zaraz po walce. Jutro wymarsz.
- Przeciwko Capo Docci?
- Nie ma tak dobrze. Mówią, że ma pełno klejnotów, złotych dukatów i innych
bogactw. Nieźle byłoby podzielić się taką zdobyczą. Ale nie tym razem. Powiedzieli nam
tylko, że wyruszamy na północ. Pewnie ma to być niespodziewany atak na któregoś z
zaprzyjaźnionych Capo i szef nie chce żadnych przecieków. Dobrze kombinuje. Jak się
kogoś zaskoczy przy spuszczonym moście, to pół bitwy mamy z głowy.
Przemyślałem tę cząstkę mądrości wojennej prowadząc Hetmana i Drenga we
wskazanym kierunku. Kwatery żołnierzy, chociaż nie nadawały się na okładkę broszury
reklamowej dla turystów, były z pewnością dużym krokiem naprzód w porównaniu z
kwaterami niewolników. Drewniana prycza z materacem z trawy dla wojownika, a dla
giermka trochę słomy obok łóżka. Musiałem jeszcze wykombinować coś dla Hetmana i
uznałem, że gotówka na pewno załatwi sprawę. Usiedliśmy razem na łóżku, a Dreng
poszedł poszukać kuchni.
- Jak tam plecy? - zapytałem.
- Bolą, ale to drobiazg. Odpocznę chwilę, a potem wezmę się za zwiedzanie
twierdzy.
- Rano będzie na to dość czasu. To były męczące dni.
- Zgoda, a oto i twój giermek z jedzeniem!
Był to gorący gulasz, w którym pływały kawałki bliżej nieokreślonego ptaka.
Musiał być to ptak, ponieważ załączone były pióra. Podzieliliśmy gulasz na trzy równe
części i łapczywie je wtrząchnęliśmy. Świeże powietrze i wędrówka dobrze wpłynęły na
nasz apetyt i rozgotowane pierze nie mogło zniweczyć tego faktu. Dostaliśmy też rację
kwaśnego wina, którego ani ja, ani Hetman nie mogliśmy przełknąć. Dreng natomiast
wysiorbał je bez zmrużenia oka, a potem stoczył się pod pryczę i zaczął ochryple
chrapać.
- Pójdę się rozejrzeć - powiedziałem. - Ty tymczasem prześpij się, aż...
Przerwał mi ogłuszający ryk trąby. Podniosłem wzrok i zobaczyłem stojącego w
drzwiach muzyka, który równie dobrze mógłby być katem. Za moment z jego
instrumentu wydobył się kolejny ryk. Byłem już gotów wepchnąć mu ten puzon w
gardło, gdyby zrobił to raz trzeci, ale on zszedł na bok i skłonił się. Jego miejsce zajęła
drobna postać w niebieskim mundurze. Wszyscy żołnierze widząc to skłonili głowy lub
zasalutowali bronią, więc zrobiłem to samo. To musiał być nie kto inny, tylko Capo
Dimonte we własnej osobie. Był tak chudy, że wyglądał, jakby brzuch przyrósł mu do
kręgosłupa. Albo miał kłopoty z krążeniem, albo był siny z natury. Przesunął
niebieskimi palcami po fioletowej szczęce, a jego niebieskie oczka niespokojnie
zawierciły się w głębi sinych oczodołów. Rozejrzał się podejrzliwie, po czym przemówił.
Jak na takie wychudzenie głos miał całkiem mocny.
- Moi żołnierze! Mam dla was dobre wieści. Przygotujcie się i swoją broń, bo o
północy wyruszamy. Będzie to forsowny marsz. Przed świtem musimy dotrzeć do lasów
Pinetta. Wyruszą tylko wojownicy i to z lekkim sprzętem. Giermkowie pozostaną tutaj,
aby pilnować waszych rzeczy. Przeczekamy w lasach cały jutrzejszy dzień, a o
zmierzchu znów wyruszymy. W nocy spotkamy się z naszymi sojusznikami i
połączywszy siły, zaatakujemy wroga o świcie.
- Jedno pytanie, Capo! - krzyknął jeden z żołnierzy. Był cały w bliznach,
zapewnię weteran wielu wojen.
- Na kogo wyruszamy?
- Dowiecie się przed atakiem. Możemy osiągnąć zwycięstwo tylko przez
zaskoczenie.
Ze wszystkich stron rozległy się pomruki, gdy weteran krzyknął znowu:
- Nasz wróg jest tajemnicą, zgoda, ale powiedz nam chociaż, kim są nasi
sprzymierzeńcy?!
Capo Dimonte nie był zadowolony z tego pytania. Podrapał się w brodę i
bezmyślnie bawił się rękojeścią miecza, gdy tymczasem jego widownia czekała. W końcu
powiedział:
- Będzie wam z pewnością miło usłyszeć, że mamy wielkich sojuszników. Mają
oni machiny wojenne, które mogą zgruchotać najgrubsze mury. Z ich pomocą możemy
zdobyć każdą twierdzę, pobić każdą armię. Mamy szczęście walczyć u boku... - zacisnął
usta nie chcąc dalej mówić, ale zdał sobie sprawę, że musi. - Nasze zwycięstwo jest
pewne, gdyż naszym sprzymierzeńcem jest nie kto inny, tylko... zakon Czarnych
Mnichów.
Na długą chwilę zapadła głucha cisza, którą wkrótce zastąpiła wściekła wrzawa.
Nie wiedziałem, o co w tym wszystkim chodzi. Zrozumiałem jedynie, że nie
pachnie to zbyt dobrze.
24
Capo Dimonte powiedziawszy to, wyszedł i zatrzasnął za sobą drzwi. Ze
wszystkich stron rozbrzmiewały krzyki, a jeden z mężczyzn ryczał najgłośniej. Był to ten
pokryty bliznami weteran. Wdrapał się na stół i wrzasnął, żeby wszyscy się uciszyli.
- Znacie mnie, starego Dzika, wszyscy. Ścinałem głowy, kiedy większość z was nie
mogła jeszcze unieść miecza. Wiec teraz ja będę mówił, a wy będziecie słuchać. Dopiero
jak skończę, będziecie mogli coś powiedzieć. Ktoś ma coś przeciwko?
Zacisnął swą ogromną pięść, wyciągnął ją przed siebie omiatając izbę dzikim
spojrzeniem. Dało się słyszeć kilka wściekłych pomruków, ale żaden z nich nie był na
tyle głośny, aby mógł być uznany za otwarty sprzeciw.
- Dobrze. A więc słuchajcie. Znam tych pedryli w czarnych habitach już od
dawna i nie ufam im. Myślą tylko o własnej skórze. Jeśli chcą, żebyście dla nich walczyli,
to tylko dlatego, że spodziewają się jakichś poważnych kłopotów i wolą, żebyśmy to my
zginęli zamiast nich. Nie podoba mi się to.
- Mnie też się to nie podoba! - wykrzyknął inny mężczyzna. - Ale jaki mamy
wybór?
- Żadnego - wściekle warknął Dzik. - I o tym właśnie chciałem teraz powiedzieć.
Myślę, że mają nas w garści - wyciągnął miecz i machnął nim wściekle. - Każda broń,
jaką mamy, poza tymi nowymi pistoletami, pochodzi od Czarnych Mnichów. Bez ich
dostaw nie mielibyśmy czym walczyć, a bez broni nie mamy nic do roboty i możemy
głodować albo wrócić na farmy. A to nie dla mnie. I myślę, że dla was też nie. Bo razem
w tym siedzimy. Walczymy wszyscy albo nie walczy żaden. A jeśli walczymy, a któryś z
was przed rozpoczęciem akcji będzie chciał się wymknąć, to znajdzie mój miecz w
swoich bebechach.
Machnął znów połyskliwym ostrzem, a wszyscy patrzyli w milczeniu.
- Mocny argument - szepnął Hetman - i logika nie do odparcia. Ty i twoi kompani
nie macie wyboru. Musicie się zgodzić.
Hetman miał rację. Było jeszcze trochę pokrzykiwań i kłótni, ale w końcu musieli
się na coś zdecydować. Postanowili wyruszyć u boku Czarnych Mnichów. Nikt, ze mną
włącznie, nie był tym planem zachwycony. Mogli tam stać i się kłócić do północy, ale ja
byłem już zmęczony i chciałem zaliczyć chociaż parę godzin snu. Hetman poszedł szukać
potrzebnych mu informacji, a ja zwinąłem się na pryczy i zapadłem w niespokojną
drzemkę.
Obudziły mnie okrzyki rozkazów i poczułem się bardziej zmęczony niż przed
pójściem spać. Nikt nie wyglądał na uszczęśliwionego perspektywą nocnego marszu i
naszymi sprzymierzeńcami. Wszyscy spoglądali spode łba i klęli. Było nawet kilka
przekleństw, których nigdy wcześniej nie słyszałem - parę naprawdę ładnych kawałków.
Postanowiłem zapamiętać je na przyszłość. Wyszedłem do prowizorycznej umywalni i
ochlapałem twarz zimną wodą. Trochę pomogło. Kiedy wróciłem, na pryczy siedział
Hetman. Na mój widok wstał i wyciągnął swą wielką rękę.
- Musisz na siebie uważać, Jim. To okrutny świat, gdzie wszyscy są przeciwko
tobie.
- Sam sobie wybrałem taki styl życia, więc nie martw się o mnie.
- Jednak się martwię - westchnął ciężko. - Czuję pogardę dla przesądów,
astrologów chiromantów i temu podobnych, więc tym bardziej jestem sobą
zdegustowany, że pozwoliłem, żeby ogarnęła mnie czarna depresja. Ale w przyszłości
widzę jedynie ciemność i pustkę. Byliśmy towarzyszami przez zbyt krótki okres i nie
chciałbym, żeby ten czas się skończył. Przykro mi to mówić, wybacz mi, ale przeczuwam
jakieś niebezpieczeństwa i rozpacz, której nie można uniknąć.
- Masz ku temu powody! - zawołałem, próbując włożyć w te słowe trochę
entuzjazmu. - Zostać wyrwany ze stanu prawie bezpiecznego życia przypominającego
emeryturę, ty sam to tak nazwałeś. Potem byłeś więziony, uwolniony, uciekałeś,
ukrywałeś się, głodowałeś, znowu uciekałeś, przekupywałeś, oszukiwano cię, bito,
traktowano jak niewolnika, zraniono i dziwisz się swej depresji?
Moja przemowa przywołała na jego twarz słaby uśmiech i znowu uścisnął mi
rękę
- Oczywiście, masz rację, Jim. To rzeczywiście toksyny w krwiobiegu i depresja w
korze mózgowej. Uważaj na siebie i wracaj bezpiecznie. A do tego czasu ja opracuję
plan, jak uwolnić Capo od jego dukatów.
Wyglądał teraz, po raz pierwszy, odkąd się poznaliśmy, na swoje lata. Gdy
wychodziłem, widziałem, jak znużony wyciągnął się na pryczy. Powinien czuć się lepiej,
gdy wrócę. Dreng będzie przynosił mu jedzenie i opiekował się nim. Ja natomiast
musiałem skoncentrować się na pozostaniu przy życiu, żebym mógł tu powrócić.
To był ponury i wyczerpujący marsz. Po gorącym dniu nadeszła taka sama noc.
Sunęliśmy do przodu ociekając potem i zabijając insekty, które chmarami wylatywały z
ciemności. Wyboista droga dręczyła stopy, a nozdrza miałem pełne kurzu. Szliśmy tak i
szliśmy za brzęczącym i syczącym wehikułem turlającym się na czele naszego pochodu.
Ciągnik parowy holował karetę, w której podróżował Capo Dimonte. Razem z nim
jechali jego oficerowie; wszyscy pili i ogólnie nieźle się bawili. A my maszerowaliśmy i
coraz mniej słychać było przekleństw. Kiedy dotarliśmy wreszcie do lasu Pinetta,
padliśmy pokotem pod drzewami. Byliśmy zbyt zmęczeni, by narzekać. Zrobiłem to co
większość - walnąłem się pod drzewem na posłanie z igliwia i aż jęknąłem z rozkoszy.
Zdołałem jeszcze zdobyć się na podziw dla bardziej zaciętych żołnierzy, ze starym
Dzikiem na czele, którzy domagali się racji kwaśnego wina przed odpoczynkiem.
Zamknąłem oczy, jeszcze raz jęknąłem, a potem zasnąłem.
Odpoczywaliśmy cały dzień. Około południa wydano racje jedzenia. Ciepłą,
cuchnącą wodą spłukaliśmy kilka kawałków skały, która przed milionami lat była
chlebem. Po posiłku udało mi się złapać trochę snu, zanim zaczął się kolejny nocny
marsz.
Po kilku godzinach doszliśmy do skrzyżowania dróg i skręciliśmy w prawo. Przez
oddziały przeszedł na to pomruk wydany przez tych, którzy znali te okolice.
- Co oni mówią? - zapytałem maszerującego obok mnie, milczącego dotąd
żołnierza.
- Capo Dinobli. To na niego idziemy. Nie może to być nikt inny. Nie ma innej
twierdzy w tym kierunku, aż o dzień marszu stąd.
- Coś o nim słyszałeś?
Chrząknął i zamilkł, ale odezwał się człowiek, który szedł za nami.
- Służyłem pod nim dawno temu. Już wtedy był stary, więc teraz musi być z niego
zupełny antyk. Po prostu jeszcze jeden Capo.
Potem, otumanieni zmęczeniem, ciągnęliśmy się noga za nogą. Znałem lepsze
sposoby na zarabianie na życie. Postanowiłem, że będzie to moja pierwsza i ostatnia
kampania wojenna. Gdy tylko wrócimy, wyczyścimy z Hetmanem skarbiec i ulotnimy
się z tyloma dukatami, ile zdołamy unieść. Cudowna myśl. Zachęcony nią prawie
wpadłem na idącego przede mną i stanąłem akurat na czas. Zatrzymaliśmy się w
miejscu, gdzie droga przechodziła blisko lasu. Na tle ciemnych drzew rysowały się jakieś
jeszcze ciemniejsze bryły. Próbowałem wypatrzeć, co to jest, kiedy jeden z oficerów
podszedł do szeregów.
- Potrzebuję kilku ochotników - wyszeptał - ty, ty, ty i ty.
Dotknął mojego ramienia i stałem się jednym z ochotników. W sumie było nas
około dwudziestu. Całą grupą ruszyliśmy w kierunku lasu. Rozchmurzyło się i gwiazdy
dawały dosyć światła, żeby zobaczyć, że te czarne kształty to jakieś urządzenia na
kołach. Usłyszałem syk ulatniającej się pary. Z cienia wysunęła się ciemna postać.
- Słuchajcie, powiem wam, co macie zrobić - oznajmiła.
W najbliższej machinie otworzyły się metalowe drzwi i ktoś zaczął wrzucać
drewno do paleniska. Płomienie na moment wyraźnie oświetliły mówiącego. Był to
mężczyzna ubrany w czarną suknię, a głowę przykrywał mu kaptur zasłaniający twarz.
Mnich wskazał na machiny.
- Musicie je przepchnąć przez las i to w absolutnej ciszy. Włożę nóż pod żebro
każdemu, który wyda najmniejszy dźwięk. W dzień wycięto szlak, więc powinno być
łatwo. Weźcie liny i róbcie, co wam każę.
Inne postacie w ciemnych habitach podały nam sznury i popychając, ustawiły w
rzędzie. Na wyszeptany sygnał zaczęliśmy ciągnąć.
Maszyna toczyła się rzeczywiście bez problemów. Ciągnęliśmy ją w równym
tempie. Wszystkie polecenia były wydawane szeptem. Dotarliśmy do skraju lasu i
zatrzymaliśmy się. Potem jeszcze pocąc się, pchaliśmy wielką masę po trochu w tę i z
powrotem, aż nasi przewodnicy zostali wreszcie usatysfakcjonowani.
Mnisi szeptali coś o wyrównywaniu i zasięgu. Zastanawiałem się, o co w tym
wszystkich chodzi. Na chwilę zapomnieli o nas, wiec najciszej jak potrafiłem,
przeszedłem przed machiny i zza krzaków wyjrzałem na rozciągający się widok. Bardzo
ciekawe. Łagodne, pokryte krzewami zbocze opadało aż do twierdzy, której ciemne
wieże były wyraźnie widoczne na tle nieba. U jej stóp migotały, odbijając gwiazdy, wody
bagien, chroniących warownię przed atakiem.
Zostałem w tych krzakach, aż wstał szary świt. Wtedy wróciłem, żeby dokładnie
przyjrzeć się obiektowi naszych wysiłków. Jego kształt rysował się teraz wyraźnie, ale
nadal nie miałem zielonego pojęcia, co to jest. Gdzieś z boku uchodziła biała strużka
pary. Na górze umieszczona była długa belka. Jeden z mnichów zaczął teraz robić coś
przy regulatorach. Para zasyczała głośniej, a długie ramię przechyliło się tak, że jego
koniec oparł się o ziemię. Podszedłem, żeby przyjrzeć się zamontowanej na jego końcu
dużej metalowej łyżce i moja ciekawość została nagrodzona... Zaciągnęli mnie do
pomocy przy przesuwaniu ogromnego kamienia. We trzech wytoczyliśmy go z
pobliskiego zwaliska, ale trzeba było czterech, żeby z największym wysiłkiem umieścić
go na łyżce. Tajemnica za tajemnicą. Dołączyłem do pozostałych, akurat w chwili gdy
pojawił się Capo Dimonte w towarzystwie wysokiego człowieka w habicie.
- Czy to będzie strzelać, bracie Farvel? - zapytał Dimonte. - Zupełnie się nie znam
na takich urządzeniach.
- Ale ja się znam, Capo, zobaczysz. Kiedy opuści się most, moja maszyna go
zniszczy.
- Oby tak się stało. Te ściany są wysokie i takie będą nasze straty, jeśli będziemy
musieli szturmować twierdzę bez możliwości dostania się przez bramę.
Brat Farel odwrócił się do niego plecami i zaczął wydawać operatorom maszyny
szybkie polecenia. Wrzucili więcej drewna do jej wnętrzności i syk stał się jeszcze
głośniejszy. Było już zupełnie widno. Pole przed nami było puste, w twierdzy nic się nie
działo. Lecz za nami w lesie czyhała w ukryciu mała armia i machiny wojenne. Było
oczywiste, że bitwa rozpocznie się, kiedy tylko zostanie spuszczony i zniszczony most
zwodzony.
Gdy się rozwidniło, dostaliśmy rozkaz ukryć się. Pół godziny później zrobiło się
zupełnie widno. Słońce stało już nad horyzontem i nadal nic się nie działo. Podczołgałem
się bliżej zakapturzonego operatora machiny.
- Nie opuszcza się! - wykrzyknął nagle brat Farvel. - Jest już po czasie! O tej
porze zawsze był spuszczany. Coś się stało!
- Czyżby wiedzieli, że tu jesteśmy? - zapytał Capo Dimonte.
- Tak! - nieprawdopodobnie donośny głos zabrzmiał z drzew nad naszymi
głowami. - Wiemy, że tu jesteście! Wasz szturm jest z góry przegrany, a wy zgubieni.
Przygotujcie się na pewną śmierć!
25
Ryczący głos w ciszy lasu był czymś zupełnie niespodziewanym i szokującym.
Poderwałem się przerażony. Nie tylko zresztą ja. Mnich przy regulatorach maszyny
przestraszył się jeszcze bardziej. Jego ręka mimowolnie pchnęła lewar i rozległ się
potężny, syczący ryk. Długie ramię na szczycie urządzenia pomknęło do góry zakreślając
wysoki łuk i uderzyło w ukryty bufor. Cała maszyna zadygotała gwałtownie. Ramię
zatrzymało się, ale kamień w łyżce na jego końcu pomknął dalej. Szybko podbiegłem do
przodu i zobaczyłem, jak wzbijając fontanny błota wpada do bagna tuż przed
zamkniętym mostem zwodzonym. Dobry strzał, gdyby most był spuszczony, z pewnością
by go rozwalił.
Wszystko nagle zaczęło dziać się bardzo szybko. Brat Farvel zwalił na ziemię
zajmującego się regulatorami mnicha i teraz kopał go, rycząc z wściekłości. Żołnierze
biegali w tę i z powrotem wymachując mieczami, a niektórzy strzelali w korony drzew.
Capo Dimonte wykrzykiwał rozkazy, których nikt nie słuchał. A ja przywarłem plecami
do najbliższego pnia i z przygotowanym do strzału pistoletem czekałem na atak.
Ale nie było żadnego ataku. Za to znowu odezwał się tubalny głos:
- Odejdź stąd. Wracaj tam, skąd przyszedłeś, a zostaniesz ocalony. Mówię do
ciebie, Capo Dimonte. Popełniasz błąd. Czarni Mnisi wykorzystują cię. Przez nich
zostaniesz zniszczony. Wracaj do swej twierdzy, bo tu czeka cię jedynie śmierć.
- To jest tam! Widzę to! - krzyknął brat Farvel, wskazując do góry. Odwrócił się,
zobaczył mnie i chwycił mocno moje ramię. Znowu pokazał na drzewo.
- Tam, na tej gałęzi, przyrząd szatana. Zniszcz to!
Czemuż by nie? Teraz to zobaczyłem, a nawet rozpoznałem. Był to głośnik.
Pistolet wystrzelił, a jego odrzut mocno szarpnął moim barkiem. Strzeliłem jeszcze raz.
Głośnik rozpadł się i na dół poleciały kawałki plastiku i metalu.
- To tylko maszyna! - wykrzyknął brat Farvel, wdeptując w ziemię szczątki
głośnika. - Rozpoczynaj atak! - zawołał do Capo Dimonte. - Każ ludziom iść naprzód.
Moje miotacze śmierci będą cię wspierać. Zburzę dla ciebie te mury.
Capo nie miał wyboru. Zagryzł wargę i przywołał trębacza. Rozległy się trzy
ostre dźwięki, na które odpowiedzieli trębacze znajdujący się na naszych tyłach i obu
skrzydłach. Kiedy pierwsze oddziały wyszły spod drzew, Dimonte wydobył miecz i
rozkazał, abyśmy szli za nim. Z ogromną niechęcią pobiegłem naprzód.
Nie było to coś, co można by nazwać błyskawicznym atakiem. Porównałbym to
raczej do spaceru. Zeszliśmy ze wzgórza przez pole, a potem zatrzymaliśmy się, aby
zaczekać, aż pozostałe miotacze śmierci znajdą się na swoich pozycjach. Pojazdy parowe
ustawiły je w szereg i rozpoczął się ostrzał. Nad naszymi głowami przelatywały ze
świstem głazy, które albo odbijały się od murów twierdzy, albo znikały w jej wnętrzu.
- Naprzód! - krzyknął Capo i znowu machnął mieczem. Wtedy zaczął się
kontratak.
Zza murów fortecy wyskoczyły srebrne kule. Poleciały wysoko w górę i pomknęły
ku nami rysując srebrzyste parabole. Za chwilę uderzyły o ziemię pękając z trzaskiem.
Jedna z nich spadła blisko mnie. Zobaczyłem, że jest to cienki zbiorniczek wypełniony
dymiącym płynem, który błyskawicznie parował. Trucizna! Rzuciłem się biegiem jak
najdalej od niej, próbując wstrzymać oddech. Ale obok rozpryskiwało się coraz więcej
kuł i powietrze pełne było gazu. Biegłem, aż rozbolały mnie piersi. Musiałem odetchnąć,
nie dałem rady powstrzymać się.
Kiedy powietrze dotarło do moich płuc, ogarnęła mnie ciemność i runąłem na
ziemię.
Leżałem na plecach, to wiedziałem, ale poza tym niewiele do mnie docierało.
Straszliwie bolała mnie głowa. Miałem wrażenie, jakby na skroniach zaciskała mi się
rozżarzona obręcz, a gdy spróbowałem otworzyć oko, czerwona błyskawica przeszyła mi
mózg. Jęknąłem i usłyszałem rozlegające się ze wszystkich stron jęki innych. Ból głowy
pokonał nas wszystkich. Był wielki jak planeta. Był to ból głowy wszechczasów, przed
którym bledną wszystkie inne bóle głowy. Pomyślałem o bólach głowy, których dotych-
czas doświadczałem, i prawie uśmiechnąłem się na ich wspomnienie.
Żałosne migrenki... Ten - to było coś! Ktoś obok jęknął, a inni mu odjęknęli ze
współczuciem.
Ból po trochu ustępował. Po jakimś czasie zdołałem delikatnie otworzyć jedno
oko, a potem drugie. Nade mną rozciągało się czyste błękitne niebo, a w zbożu, w
którym leżałem, szeleścił wiatr. Niepewnie uniosłem się na łokciu i spojrzałem wkoło na
pokonaną armię.
Pole było usłane ciałami żołnierzy. Niektórzy właśnie siadali trzymając się za
głowy, a kilku silniejszych, czy może głupszych, chwiejnie próbowało stanąć na nogi.
Wszędzie leżały srebrzyste szczątki pocisków gazowych, wyglądające teraz całkiem
niewinnie. W skroniach mi tętniło, ale nie zwracałem na to uwagi. Żyliśmy. Gaz nikogo
nie uśmiercił - najwyraźniej miał nas jedynie obezwładnić. Silne świństwo. Nie chcąc
jeszcze ryzykować patrzenia na słońce, spojrzałem na własny cień; był bardzo krótki. A
więc zbliżało się południe. Spaliśmy przez wiele godzin.
W takim razie dlaczego jeszcze żyjemy? Dlaczego ludzie Capo Dinobli nie rzucili
się na nas i nie poderżnęli nam gardeł? Albo przynajmniej nie zabrali nam broni? Mój
pistolet ciągle leżał przy mnie, przełamałem go i zobaczyłem, że jest naładowany. Same
zagadki. Wstałem... i natychmiast tego pożałowałem, czując potężne dudnienie w głowie.
Wtem rozległ się ochrypły wrzask. Rozejrzałem się.
Hm... To brat Farvel we własnej osobie krzyczał, klął i wyrywał sobie garściami
włosy z głowy. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Ciekawe, co powiedziałby na to
psychiatra? Powoli poszedłem w stronę brata Farvela, żeby zobaczyć, co doprowadziło
go do takiego stanu. Po chwili zrozumiałem jego uczucia.
Stał koło jednego ze swych miotaczy śmierci, który podczas naszej duchowej
nieobecności zamienił się w plątaninę poskręcanych rur i popękanego metalu. Długie
ramię zostało zgrabnie pocięte na trzy części, a koła oderwane od reszty maszyny. Była
to po prostu kupa nienadającego się do niczego złomu. Brat Fravel pobiegł gdzieś wyjąc
ochryple, a za nim fruwały powyrywane włosy.
Inni mnisi też zaczęli żałobnie zawodzić. Brat Farvel dopadł próbującego usiąść
Capo Dimonte.
- Wszystkie zniszczone, wszystkie! - ryknął Czarny Mnich, a Capo Dimonte
zakrył sobie uszy dłońmi. - Praca lat na nic! Zmiażdżone, rozwalone! Wszystkie moje
miotacze śmierci, taran parowy, wszystko zniszczone! To on to zrobił, Capo Dinobli, to
on! Zbierz swych ludzi, zaatakuj twierdzę, on musi zapłacić za tę potworną zbrodnię.
Capo odwrócił się, żeby spojrzeć na twierdzę. Wyglądała tak samo jak o świcie,
spokojna i nienaruszona, z ciągle podniesionym mostem, jakby zupełnie nic się dotąd nie
wydarzyło. Dimonte odwrócił się od brata Farvela z groźną i ściągniętą twarzą.
- Nie. Nie będę prowadził moich ludzi na te mury. To samobójstwo, a na to się nie
umawialiśmy. To twoja wojna, nie moja. Zgodziłem się pomóc ci w zdobyciu twierdzy.
Ty miałeś swymi urządzeniami rozwalić bramę, a ja zaatakować. Teraz nasza umowa
wygasła.
- Nie możesz nie dotrzymać danego słowa...
- Nie mam takiego zamiaru. Zburz mury, a ja zaatakuję. To przecież obiecałeś. A
więc zrób to teraz.
Brat Farvel poczerwieniał ze złości i uniósł pięści. Capo tylko wydobył miecz.
- Przyjrzyj się temu - powiedział. - Ciągle jeszcze jestem uzbrojony i wszyscy moi
ludzie są uzbrojeni. To znak i ja ten znak dobrze zrozumiałem. Gdy tu leżeliśmy, ludzie
Dinobli mogli wam zabrać broń i poderżnąć gardła. Ale tego nie zrobili. Oni nie walczą
ze mną. A więc ja nie będę walczyć przeciw nim. To ty z nimi walczysz, to twoja bitwa. -
Potrącił czubkiem buta leżącego obok trębacza. - Daj sygnał zbiórki.
Z radością pozostawiliśmy Czarnych Mnichów, którzy oglądali wraki swoich
machin. Wiadomość o zerwaniu przymierza szybko rozeszła się między oddziałami.
Bolesne grymasy zastąpiły uśmiechy, a ból głowy - ulga. Nie będzie bitwy ani strat w
ludziach. Czarni Mnisi nawarzyli piwa i teraz muszą sami je wypić. Ja uśmiechałem się
szerzej niż pozostali, bo miałem świetne nowiny dla Hetmana.
Wiedziałem, jak możemy wydostać się z tej parszywej planety.
Wreszcie zrozumiałem, co stało się ubiegłej nocy. W ciemności uważnie
obserwowano zbliżanie się naszych oddziałów. Dzięki jakiejś wyższej technice
oczywiście. Ukryci obserwatorzy musieli również widzieć budowę drogi dla miotaczy
śmierci i zrozumieli cel tej operacji. Głośnik został umieszczony na drzewie dokładnie
nad obozem, a potem włączony za pomocą radia. Gaz, który nas powalił, był bardzo
wymyślny i został zrzucony z centymetrową dokładnością. Wszystko to przekraczało
możliwości techniczne tej zacofanej planety i mogło oznaczać tylko jedno. W twierdzy
Capo Dinobli byli ludzie z innej planety. Było ich tam dużo i mieli w tym jakiś cel.
Cokolwiek by to było, rozbudziło taki gniew Czarnych Mnichów, że zaplanowali ten
nieudany atak. Dobrze. Jeszcze jeden wróg mojego wroga. Mnisi mieli w swych
szponach całą technologię, jaka istniała na Spiovente, i z tego, co widziałem, technika ta
służyła całkowicie do celów wojskowych. Głowiłem się próbując przypomnieć sobie
długie wykłady Hetmana na temat geopolityki i ekonomii. Zaczął mi świtać w głowie
sposób na rozwiązanie naszych kłopotów, kiedy na przodzie kolumny rozległy się jakieś
dzikie wrzaski.
Razem z innymi ruszyłem, żeby zobaczyć, co się stało. Ujrzałem, jak
półprzytomny ze zmęczenia kurier pada na trawę przy drodze. Capo Dimonte odwrócił
się od niego, z wściekłości wymachując pięściami.
- Atak na moją twierdzę! To ten gadzi pomiot Docci, to on. Ruszamy natychmiast
szybkim marszem. Do szeregów!
Nigdy nie chciałbym powtórzyć tego marszu. Odpoczywaliśmy tylko wtedy, gdy
ze zmęczenia po prostu padaliśmy na ziemię. Wówczas jedliśmy, piliśmy wodę, znów
stawaliśmy na nogi i ruszaliśmy dalej. Nie było potrzeby nas bić albo zachęcać, bo teraz
był to interes nas wszystkich. Rodzina Capo, jego dobra, wszystko pozostało w twierdzy,
strzeżone jedynie przez kilku żołnierzy. Zostało tam też wszystko, co posiadaliśmy.
Pilnowali tego nasi giermkowie. Dreng, którego ledwie znałem, ale za którego czułem się
odpowiedzialny. I Hetman. Jeśli wzięto twierdzę, co się z nim stało? Nic, był
nieszkodliwym staruszkiem, nie był ich wrogiem.
Choć próbowałem przekonać siebie samego, że tak jest, wiedziałem, że to
kłamstwo. Hetman był zbiegłym niewolnikiem. A wiedziałem już, co na Spiovente robi
się ze zbiegłymi niewolnikami.
Znowu trochę wody i jedzenia o zachodzie słońca i dalej w drogę przez całą noc.
O świcie zobaczyłem, że nasze kolumny porozciągały się, gdyż na czoło wysforowali
najsilniejsi. Byłem młody, sprawny i zdenerwowany, więc znalazłem się na samym
przedzie. Mogłem się teraz zatrzymać, żeby chwilę odpocząć i złapać oddech. Na drodze
przed nami zobaczyłem dwóch ludzi, którzy wyskoczyli zza krzaków i zniknęli za
wzgórzem.
- Tam! - krzyknąłem. - Zwiadowcy, widzieli nas! Capo wyskoczył z karety i
podbiegł do mnie.
- Dwóch ludzi. Byli tam ukryci. Pobiegli w kierunku twierdzy. Zazgrzytał zębami
w bezsilnej złości.
- Nie zdołamy ich złapać. Docci zostanie ostrzeżony i ucieknie.
Spojrzał do tyłu na rozsypane oddziały i przywołał oficerów.
- Ty, Barkus, zostań tutaj, daj im odpocząć, a potem idźcie za mną. Ja ruszam
teraz ze wszystkimi, którzy jeszcze są zdolni do walki. Mogą jechać na mojej karecie.
Ruszamy.
Wdrapałem się na dach pojazdu, pozostali biegli obok niego trzymając się, czego
się dało. Ciągnik parowy sapał i wypuszczał wielkie kłęby dymu, kiedy wtaczaliśmy się
na wzgórze. Potem pomknęliśmy w dół zbocza.
Z tej odległości widać już było wieżę twierdzy, obok której kłębił się dym. Kiedy
wtoczyliśmy się za następny zakręt, natknęliśmy się na tyralierę żołnierzy Docci
zagradzających nam drogę do twierdzy. Zaczęli strzelać.
Nie zwolniliśmy. Ciągnik parowy zagwizdał głośno, a my zawyliśmy z wściekłości.
Wróg pierzchnął. Nie wytrzymali nerwowo. Widzieliśmy, jak dołączają do
pozostałych napastników, którzy strumieniem wylewali się z grobli. Zniknęli w lesie,
zanim ich dopadliśmy. Za groblą widać było rozwaloną, dymiącą bramę twierdzy.
Byłem tuż za Capo, gdy potykając się wchodziliśmy na dziedziniec. Zza ruin baszty przy
bramie wyszedł żołnierz i uniósł miecz w słabym pozdrowieniu.
- Nie wpuściliśmy ich, Capo - powiedział i osunął się, opierając się o roztrzaskaną
na drzazgi belkę. - Przedarli się na dziedziniec, ale nie wpuściliśmy ich do wieży, i
wysadzili zewnętrzne wrota, gdy odchodzili.
- Co z Lady Dimonte, z dziećmi...?
- Wszyscy bezpieczni, skarbiec nie naruszony. Ale kwatery żołnierzy były na
dziedzińcu, nie w wieży. Popędziłem tam razem z innymi.
Leżały tu ciała, dużo ciał. Bezbronni giermkowie wyrżnięci w pień. Obrońcy
wychodzili teraz z wieży. Wśród nich był Dreng. Szedł wolno. Niósł zakrwawioną
siekierę. Ubranie też miał poplamione krwią, ale wyglądał na zdrowego. Spojrzałem mu
w twarz i wyczytałem w niej smutek. Nie musiał nic mówić, wiedziałem. Jego słowa
dobiegły do mnie z daleka.
- Przykro mi. Nie mogłem im przeszkodzić. Staruszek umarł. Umarł.
26
Leżał na pryczy z zamkniętymi oczami, jakby spał. Ale to nie był sen. Dreng
przykrył go kocem aż po brodę, uczesał i umył mu twarz.
- Nie dałem rady go przenieść, kiedy nastąpił atak - powiedział Dreng. - Był zbyt
ciężki i zbyt chory. Rana na plecach była paskudna, czarna, a skóra gorąca. Powiedział,
żebym go zostawił, że i tak umrze. Powiedział, że jeśli go nie zabiją, to zrobi to infekcja.
Ale nie musieli go przecież zadźgać...
Mój przyjaciel i nauczyciel. Zamordowany przez te zwierzęta. Był wart więcej niż
cały plugawy motłoch tej planety razem wzięty. Dreng ujął mnie za ramię, ale
odepchnąłem go ze złością.
- Ukradłem dla niego kawałek papieru - powiedział wtedy. - Chciał do ciebie
napisać. Ukradłem to.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Odpakowałem zawiniątko i na podłogę upadł
rzeźbiony w drewnie klucz. Podniosłem go i spojrzałem na kartkę. Narysowany był na
niej plan twierdzy. Strzałka przy słowie „skarbiec" wskazywała jedno pomieszczenie.
Pod planem była wiadomość napisana silną i pewną ręką: „Niezbyt dobrze się czuję,
więc być może, nie będę mógł dać ci tego osobiście. Zrób metalową kopię tego klucza,
otwiera on drzwi skarbca. Życzę powodzenia. Miło było cię poznać Jim, bądź dobrym
«szczurem»”.
Niżej widniał starannie wykaligrafowany podpis. Przeczytałem nazwisko i nie
mogąc uwierzyć własnym oczom przeczytałem je jeszcze raz. Nie podpisał się
pseudonimem. Pozostawił mi w spadku zaufanie. Chyba wiedział, że jestem jedyną
osobą we Wszechświecie, która to zaufanie doceni. Wyjawił mi swoje prawdziwe
nazwisko.
Wyszedłem i usiadłem na zewnątrz, na słońcu i poczułem się nagle bardzo słaby.
Dreng przyniósł mi kubek wody. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo byłem
spragniony. Wypiłem wszystko do ostatniej kropli i wysłałem go po więcej.
No i po wszystkim, koniec. Przeczuwał nadejście ciemności, ale martwił się o
mnie. Myślał o mnie, kiedy to właśnie jemu śmierć zaglądała w oczy.
Co dalej? Co teraz mam robić?
Ogarnęło mnie znużenie, ból i wyrzuty sumienia. Nie zdając sobie sprawy z tego,
co się dzieje, osunąłem się na bok i zasnąłem. Kiedy się obudziłem, było już późno po
południu. Pod głową miałem zwinięty koc Drenga. Mój giermek usiadł obok mnie.
Nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia. Włożyliśmy ciało Hetmana na jeden z
małych wozów i zaciągnęliśmy go przez groblę na brzeg. Nie byliśmy jedynymi, którym
przyszło to robić. Obok drogi było małe, zarośnięte trawą wzgórze, z którego rozciągał
się ładny widok na wodę i twierdzę. Tam go pochowaliśmy, mocno ubiliśmy ziemię i nie
zostawiliśmy żadnego znaku. Nie na tej obrzydliwej planecie. Ten świat miał jego ciało -
to wystarczy. Pomnik, który mu wystawię, będzie się znajdował całe lata świetlne stąd.
Kiedyś, gdy nadejdzie czas, zajmę się tym.
- A teraz, Dreng, zajmiemy się Capo Docci i jego zbirami. Mój drogi przyjaciel
nie pochwalał zemsty, więc ja też nie będę się mścił. Nazwiemy to sprawiedliwością.
Trzeba tych kryminalistów trochę ukrócić. Tylko jak to zrobić?
- Ja pomogę, panie. Teraz już mogę walczyć. Bałem się, a potem się wściekłem i
walczyłem siekierą. Jestem gotów być wojownikiem, tak jak ty.
Pokręciłem przecząco głową. Zaczynałem już jaśniej myśleć.
- To nie robota dla farmera z przyszłością. Ale musisz zawsze pamiętać, że
przezwyciężyłeś swój strach. To ci pomoże w życiu. Ale Jim diGriz zawsze spłaca swoje
długi, więc wracasz na farmę. Ile taka farma kosztuje?
Rozdziawił usta, szukając w pamięci.
- Nigdy nie kupowałem farmy.
- Nie wątpię. Ale pewnie słyszałeś o kimś, kto kupował?
- Stary Kretchy kiedyś wrócił z wojen i dał wdowie Roskwi dwieście dwanaście
dukatów za jej część farmy.
- Świetnie! Biorąc poprawkę na inflację, pięćset powinno ci wystarczyć. Trzymaj
się mnie, chłopie, a będziesz nosił lemiesz. A teraz idź do kuchni i zapakuj trochę
jedzenia. Ja tymczasem puszczę w ruch pierwszą część planu.
To było jak partyjka szachów, którą rozgrywasz sobie w głowie. Jasno i
dokładnie widziałem pierwsze swoje ruchy. Jeśli rozegram je dobrze, środek i koniec gry
będą nieuniknionym zwycięstwem! Zrobiłem więc pierwszy ruch.
Capo Dimonte siedział oklapnięty na tronie, zmęczony jak my wszyscy, z
dzbanem wina w ręku. Przepchnąłem się przez oficerów i stanąłem przed nim. Łypnął
na mnie ponurym wzrokiem i machnął ręką.
- Odejdź, żołnierzu. Dostaniesz nagrodę. Dobrze się dziś spisałeś, widziałem. Ale
zostaw nas teraz, musimy obmyślić plan...
- Dlatego tu jestem, Capo. Żeby ci powiedzieć, jak zniszczyć Capo Docci.
Służyłem u niego i znam jego tajemnice.
- Mów!
- Na osobności. Odeślij wszystkich.
Zastanowił się przez chwilę i machnął ręką. Wyszli pomrukując, a on
flegmatycznie popijał wino, aż zamknęły się za nimi drzwi.
- Mów, co wiesz! - rozkazał despotycznie. - Mów szybko, bo jestem w fatalnym
humorze.
- Tak jak i my wszyscy. To, co chcę ci powiedzieć, nie dotyczy Docci, nie
bezpośrednio. Zaatakujesz go, tego jestem pewien. Ale żeby być pewnym sukcesu, chcę
przeciągnąć Capo Dinobli i jego tajemnice na twoją stronę. Czyż nie byłoby lepiej,
gdyby ludzie Docci spali, kiedy będziemy przechodzić przez mur?
- Dinobli nie wie o tych sprawach więcej niż ja, wiec nie opowiadaj głupot.
Niedomaga, a przez ostatni rok nie opuszczał łoża.
- Domyślałem się tego, ale ci, którzy dla swoich celów korzystają z jego twierdzy i
którzy doprowadzili do tego, że Czarni Mnisi chcieli wypowiedzieli im wojnę, to są
ludzie, którzy ci pomogą.
Na te słowa wyprostował się, a oczy aż mu rozbłysły na myśl o nowej intrydze.
- A więc idź do nich. Obiecaj im udział w łupach, ty zresztą też swój dostaniesz,
jeśli uda ci się wykonać to, co wymyśliłeś. Idź i obiecaj im w moim imieniu to, co chcesz.
Przed końcem miesiąca głowa Docci będzie się piekła na rożnie w moim kominku, ale
zanim do tego dojdzie, jego ciało będzie rozrywane rozgrzanymi do czerwoności
hakami...
Dalej mówił w podobnym stylu, ale nie interesowało mnie to zbytnio. Był to tylko
otwierający ruch pionka. Teraz musiałem poprowadzić do ataku główne figury.
Kłaniając się uniżenie wyszedłem, pozostawiając go siedzącego na tronie. Coś
pomrukiwał i wymachując rękami rozlewał dookoła wino. Tym ludziom szybko zmieniał
się nastrój.
Dreng spakował nasze nieliczne rzeczy i natychmiast wyruszyliśmy. Odeszliśmy
daleko od twierdzy i skręciliśmy w kierunku płynącej w pobliżu rzeczki. Jej brzegi
porośnięte były trawą.
- Zostaniemy tu do rana - oznajmiłem. - Muszę obmyślić plan, a poza tym
potrzebujemy wypoczynku. Chcę mieć jasny umysł, gdy jutro zapukam do drzwi
starego Dinobli.
Po długim, odświeżającym śnie, sytuacja wydała się całkiem jasna.
- Dreng - powiedziałem. - To będzie akcja jednoosobowa. Nie wiem, jak zostanę
przyjęty i być może będę potem zbyt zajęty martwieniem się o własną skórę, żeby mieć
jeszcze czas na troszczenie się o ciebie. Wracaj do twierdzy Capo Dimonte i czekaj tam
na mnie.
W rzeczywistości nie było żadnych drzwi, do których mógłbym zapukać. Zamiast
tego przy bramie stało dwóch ciężko uzbrojonych strażników. Przeszedłem przez pole,
minąłem wraki machin, które pokryły już czerwone plamy rdzy, i wszedłem na most
zwodzony. Zanim zbliżyłem się do strażników, przystanąłem, powoli wyjąłem pistolet i
chwyciłem go za lufę.
- Mam ważną wiadomość dla tego, który tu dowodzi.
- Odwróć się i szybko odmaszeruj - powiedział wyższy strażnik, wycelowując we
mnie pistolet. - Capo Dinobli nikogo nie przyjmuje.
- Wcale nie chodzi mi o Capo - odparłem, zerkając na widoczny za jego plecami
dziedziniec.
Przechodził tam właśnie wysoki człowiek w obszarpanym ubraniu, ale pod
obdartymi mankietami jego spodni dostrzegłem odbłysk plastikowych butów.
- Capo życzę jedynie dobrego zdrowia! - krzyknąłem głośno. - I mam nadzieję, że
ma dobrego gerontologa, który regularnie aplikuje mu synapsostymulaty.
Strażnik mruknął coś zmieszany, ale moje słowa nie były skierowane do niego.
Człowiek na dziedzińcu nagle się zatrzymał, a potem odwrócił się wolno. Zobaczyłem
podłużną twarz i przenikliwe, skierowane na mnie w milczeniu niebieskie oczy.
Podszedł i wciąż na mnie patrząc, zaczął rozmawiać ze strażnikiem.
- W czym problem?
- Nic, nic, szanowny panie. Odprawiałem właśnie tego tutaj.
- Pozwól mu wejść. Chcę go przesłuchać.
Strażnik opuścił pistolet i przeszedłem przez bramę.
Kiedy znaleźliśmy się za zasięgiem słuchu strażników, wysoki mężczyzna
odwrócił się do mnie i zmierzył mnie od stóp do głów zaciekawionym spojrzeniem.
- Idź za mną - powiedział. - Chcę z tobą pomówić na osobności.
Nie odezwał się już, aż weszliśmy do jakiegoś pokoju i zamknęły się za nami
drzwi.
- Kim jesteś? - zapytał.
- Wiesz, że właściwie miałem ci zadać to samo pytanie. Czy Liga wie, co tu
robicie?
- Oczywiście, że wie. To oficjalna... - ugryzł się w język i uśmiechnął się. - To
przynajmniej dowodzi, że jesteś spoza planety. Nikt tu nie potrafi tak szybko myśleć ani
nie wie tyle co ty. Siadaj i powiedz, kim jesteś. Potem ocenię, ile mogę ci powiedzieć o
naszej pracy tutaj.
- W porządku - odpowiedziałem opadając na krzesło i kładąc pistolet na
podłodze. - Nazywam się Jim. Byłem członkiem załogi veniańskiego frachtowca, dopóki
nie zadarłem z kapitanem. Wyrzucił mnie na tej planecie. To wszystko.
Wyciągnął notes i zaczaj zapisywać.
- Nazywasz się Jim. A nazwisko? Milczałem. Popatrzył na mnie spode łba.
- Dobrze, obejdziemy się na razie bez tego. Jak się nazywa kapitan?
- Sądzę, że zachowam tę informację na później. Może teraz ty powiesz mi, kim
jesteś? Odsunął notes i usiadł wygodnie.
- To mi nie wystarcza. Nie znając twojej tożsamości nie mogę ci nic powiedzieć.
Skąd pochodzisz z Yenii? Jak się nazywa stolica twojej planety? Kto jest Prezesem Rady
Świata?
- To było dawno, zapomniałem.
- Kłamiesz. Jesteś takim samym Yeniańczykiem jak ja. Zanim dowiem się
więcej...
- Co dokładnie musisz wiedzieć? Jestem obywatelem Ligi, nie jednym z
miejscowych opryszków. Oglądałem trójwymiarową telewizję, jadałem u MacSwineyów
znanych na każdym świecie, czterdzieści dwa miliardy utargu. Studiowałem elektronikę
molekularną i mam czarny pas w judo. Czy to ci wystarczy?
- Być może. Ale powiedziałeś mi, że zostałeś tu wyrzucony z veniańskiego
frachtowca, a to nie może być prawdą. Zabroniono jakichkolwiek niezatwierdzonych
kontraktów ze Spiovente.
- Mój kontrakt nie był zatwierdzony. Statek szmuglował tu broń, taką jak ta.
To wreszcie przyciągnęło jego uwagę. Sięgnął po notes.
- Kapitan nazywa się...? Pokręciłem głową w milczącym „nie".
- Dostaniesz tę informację tylko wtedy, gdy załatwisz mi wydostanie się z tej
planety. Możesz to zrobić, bo z tego, co mi powiedziałeś, jesteś tu za zgodą Ligi. A więc
może zrobimy mały interesik. Ty załatwisz mi bilet - mam mnóstwo srebrnych dukatów,
żeby za niego zapłacić, czy też będę miał, a to na jedno wychodzi. Poza tym pomożesz mi
troszeczkę w lokalnej sprawie. A wtedy ja podam ci nazwisko kapitana.
Nie spodobało mu się to. Myślał intensywnie, przeżuwał haczyk, ale nie mógł go
przełknąć.
- Przez ten czas, kiedy się zastanawiasz - odezwałem się - mógłbyś mi powiedzieć,
kim jesteś i co tu robisz?
- Najpierw musisz obiecać, że nie zdradzisz naszej tożsamości krajowcom. Nasza
obecność jest znana poza tą planetą, ale tutaj możemy odnieść sukcesy tylko wtedy, gdy
cała operacja pozostanie tajemnicą.
- Obiecuję, obiecuję. Nie jestem nic winien żadnemu z krajowców.
Ułożył palce w piramidkę i odchylił się do tyłu jakby zaczynając wykład. Dobrze
zgadłem, potwierdziły to jego pierwsze słowa.
- Jestem profesor Lustig z Uniwersytetu Ellenbogen, gdzie pracuję na katedrze
socjoekonomii stosowanej. Jestem kierownikiem departamentu i muszę powiedzieć, że to
ja założyłem ten departament, gdyż socjoekonomia stosowana jest stosunkowo młodą
dyscypliną, będącą, rzecz jasna, odgałęzieniem socjoekonomii teoretycznej...
Mrugnąłem szybko, aby nie popaść w otępienie i zmusiłem się do słuchania. To
właśnie przez takich nauczycieli jak Lustig uciekłem ze szkoły!
- ...lata korespondencji i pracy, aby zrealizować naszą największą ambicję.
Praktyczne zastosowanie naszych teorii... Najtrudniej było przekonać biurokratów z
Ligi ze względu na nieinterwencyjną politykę Ligi. W końcu udało się ich namówić, żeby
z odpowiednimi zabezpieczeniami pozwolili nam poprowadzić pierwszy doświadczamy
program tu, na Spiovente. I jak powiedział ktoś z czarnym humorem, gorzej nie
mogliśmy trafić.
- A co dokładnie próbujecie tu zrobić? - zapytałem. Wytrzeszczył oczy.
- To powinno być oczywiste. Cały czas tylko o tym mówiłem.
- Pan myślał o teorii, profesorze. Czy byłby pan łaskaw po ludzku wyjaśnić, co
chcecie osiągnąć?
- Jeśli nalegasz, w kategoriach Laymana oczywiście, próbujemy ni mniej, ni
więcej tylko zmienić strukturę tego społeczeństwa. Zamierzamy wyprowadzić tę planetę
z Ciemnego Średniowiecza, nawet gdyby miała kopać i wrzeszczeć. Po Przełomie
Spiovente wpadła w dość odpychającą formę feudalizmu. A raczej wojnoizmu. Zwykle
w wieku dezintegracji hierarchia feudalna jest bardzo przydatna. Podtrzymuje ogólną
strukturę państwa, podczas gdy różne jednostki administracyjne troszczą się i dbają o
siebie.
- Nie widziałem tu zbyt wiele troski czy opieki.
- Zgadza się. Dlatego też ci wojownicy będą musieli odejść.
- Mogę pomóc paru wystrzelać.
- My NIE posługujemy się przemocą! Jest to nie tylko obrzydliwe, ale też
zakazane przez Ligę. Naszym celem jest stworzenie rządu niezależnego od instytucji
Capo. Aby to zrobić, wspomagamy społeczny awans klasy specjalistów. To spowoduje
zintensyfikowanie obiegu pieniądza i koniec handlu wymiennego. Wraz ze wzrostem
funduszów rząd będzie mógł ustanowić podatki na stworzenie działu usług społecznych.
Potrzebne będzie do tego stworzenie sądownictwa. To z kolei spowoduje rozwój
komunikacji, centralizacji i rozbudzenie idei zjednoczeniowych.
Brzmiało to nieźle, chociaż nie szalałem z radości na myśl o podatkach czy
sądownictwie. Wszystko było jednak lepsze niż Capo.
- To brzmi nieźle w teorii - powiedziałem. - Lecz jak zamierza pan wprowadzić to
w czyn?
- Poprzez oferowanie lepszych usług za niższą cenę. Dlatego też Czarni Mnisi
próbowali nas zaatakować. Mój kapelusz jest bardziej religijny niż oni. Zakon jest po
prostu przykrywką dla ich monopolu technologicznego. My przełamujemy ten monopol,
a to im się nie podoba.
- Świetnie. Pana plan jest pierwszorzędny i życzę powodzenia. Ale mam tu jeszcze
parę spraw do załatwienia, zanim się wydostanę z tego bagna. Aby pomóc wam w
przełamywaniu monopolu technologicznego, chciałbym nabyć trochę gazu usypiającego.
- To niemożliwe. Tak naprawdę to w ogóle nie możemy ci pomóc. Nie możesz też
tu zostać. Przywołałem już strażników. Zostaniesz zatrzymany aż do przybycia statku
Ligi. Wiesz zbyt dużo, żebyśmy mogli pozwolić ci pozostać na wolności.
27
Jeszcze mój mózg nie pojął do końca tej niemożliwej do przyjęcia informacji, a
moje ciało już przeskoczyło biurko. Profesor powinien był pamiętać, co mówiłem o
czarnym pasie. Wbiłem mu kciuki głęboko w szyję. Jeszcze zanim jego głowa opadła na
biurko, ja już biegłem do drzwi. I to akurat na czas, bo gdy tylko zasunąłem rygiel, ktoś
zaczął naciskać znajdującą się nad nim klamkę.
- Ruszaj się, Jim - poradziłem sam sobie - zanim podniosą alarm. Ale najpierw
zobacz, co pożytecznego ten dwulicowy naukowiec tu ma...
Na biurku leżały kartoteki, dokumenty i książki. Nic co mogłoby mieć dla mnie
jakąś wartość. Właśnie zrzucałem to wszystko na podłogę, kiedy rozległo się walenie do
drzwi. Nie miałem dużo czasu. Teraz profesorek. Rozchyliłem jego płaszcz i
przeszukałem kieszenie. Tam też nie było nic ciekawego, poza pękiem kluczy, które
wrzuciłem sobie do kieszeni. Musiałem zadowolić się takim łupem. Podniosłem pistolet i
skoczyłem do okna, akurat w chwili gdy coś ciężkiego z łomotem uderzyło w drzwi.
Byłem na wysokości drugiego piętra, a znajdujący się pod oknem dziedziniec
wybrukowany był kocimi łbami. Wyglądało to mało zachęcająco. Gdybym skoczył, poła-
małbym sobie nogi.
Wyciągnąłem rękę wzdłuż muru i z wdzięcznością pomyślałem o brakoróbstwie
miejscowych kamieniarzy. W murze zewnętrznym między kamieniami wyczułem duże
szpary. Wsunąłem pistolet za pas na plecach. Drzwi rozwarły się w chwili, gdy
schodziłem po murze.
Było to łatwe. Na koniec zeskoczyłem, przeturlałem się przez ramię, dzięki czemu
pistolet wbił mi się boleśnie w kręgosłup. Przesunąłem broń i potykając się dotarłem za
róg budynku, zanim ktokolwiek pojawił się w oknie. Byłem wolny!
Czy rzeczywiście? Zaraz ogarnęło mnie przygnębienie. Wolny w środku twierdzy
wroga, mając wszystkich przeciw sobie. Niezła wolność.
- Tak, wolny! - arogancko zacisnąłem zęby, wyprostowałem ramiona i ruszyłem
śmiałym, swobodnym krokiem. Tak wolny, jak tylko Stalowy Szczur może być! Pośpiesz
się Jim, sprawdź, czy da się znaleźć jakieś zamki, do których pasowałyby twoje nowe
klucze.
Najlepsze rady otrzymuję zawsze od siebie samego. Przeszedłem przez bramę
prowadzącą na duży dziedziniec. Kręcili się tam uzbrojeni ludzie. Kompletnie mnie
zignorowali. To nie potrwa długo. Gdy tylko zacznie się alarm, wszyscy będą mnie
szukać. Patrząc śmiało przed siebie, poszedłem w stronę masywnego budynku, stojącego
na drugim końcu dziedzińca. Do wnętrza prowadziły do niego wielkie wrota, obok
których znajdowały się mniejsze. Gdy się zbliżyłem, zobaczyłem, że w obydwu
zamontowano bardzo nowoczesne zamki. Ciekawe, co tam zostało zamknięte? Pozostało
mi jedynie znaleźć właściwy klucz.
Udając, że moja obecność tutaj jest zupełnie naturalna, zatrzymałem się przed
mniejszymi drzwiami i zacząłem przerzucać klucze. Było ich chyba ze dwadzieścia. Ale
to był zamek typu Bolger, co dla mojego wprawnego oka było oczywiste, więc szukałem
znajomego rombowego kształtu.
- Hej ty, co tam robisz!?
To był potężny zbir, brudny, nie ogolony i miał czerwone oczy. Miał też wsadzony
za pas długi sztylet, którego rękojeść właśnie pieścił palcami.
- Otwieram drzwi, to chyba jasne - odpowiedziałem pewnie. - To ciebie przysłali
mi tu do pomocy? Masz, potrzymaj.
Podałem mu pistolet. To dało mi kilka sekund, podczas których on tępo
wpatrywał się w broń. Miałem wystarczająco dużo czasu, żeby wsadzić klucz do zamka.
Nie przekręcił się.
- Nikt mnie nie przysyłał - rzekł, oglądając dokładnie pistolet, co go
zaabsorbowało na kolejne kilka sekund.
Nie mogłem robić nic złego, jeśli dałem mu broń, nieprawdaż? Mozolnie to
przemyśliwał, poruszając przy tym wargami. W końcu przerwałem mu ten
bombastyczny potok myśli.
- No dobra, skoro już tu jesteś, to mógłbyś mi pomóc...
Uff, kolejny klucz zrobił to, co do niego należało, czyli ślicznie się obrócił. Drzwi
się otworzyły, a ja obróciłem się równie ślicznie jak klucz i dźgnąłem zbira palcami w
szyję. Kiedy padał, zdążyłem złapać pistolet.
- Hej, ty, stój!
Zignorowałem ten grubiański rozkaz, bo nie miałem najmniejszej ochoty
sprawdzać, kto go wykrzyknął. Wślizgnąłem się do środka i zatrzasnąłem za sobą drzwi.
Odwróciłem się, rozejrzałem dookoła i przeszyła mnie szpada rozpaczy. Nie miałem
żadnych szans! Był to ogromny, źle oświetlony przez wysoko w murze umieszczone
szczeliny garaż dla ciągników parowych. Stało ich tu z pięć w zgrabnym szeregu.
Fajnie byłoby uciec w jednym z nich, naprawdę cudownie. Widziałem je w akcji.
Najpierw trzeba rozpalić ogień, potem wpychać drewno, żeby wytworzyła się para. To
zwykle trwa co najmniej godzinę. Zakładając nawet, że nikt mi nie przeszkodzi,
musiałbym jeszcze otworzyć drzwi, po czym ze zgrzytem i szczękiem, w dostojnym
tempie karawanu wyjechać na wolność...
- Nie da rady.
A może jednak da? Gdy wzrok przyzwyczaił mi się do półmroku, spostrzegłem,
że stojące tu pojazdy różnią się od tych, które dotąd widywałem. Tamte miały
drewniane koła z żelaznymi obręczami, te tutaj miały gumowe opony. Czyżby jakiś
postęp techniczny? Czyżby była to ta technologia spoza planety, zakamuflowana pod
postacią tych starych wraków?
Podszedłem do najbliższego pojazdu i usiadłem za kierownicą. Były tu znajome
dźwignie i koła, ale także niewidoczne z zewnątrz miękkie siedzenia i równie znajome
kontrolki pojazdu naziemnego. To mi się podoba!
Wrzuciłem pistolet pod siedzenie. Z boku wisiał pas bezpieczeństwa, co było
może mądrym zabezpieczeniem, ale w tej chwili raczej mało przydatnym. Odsunąłem
pas na bok i pochyliłem się, żeby obejrzeć kontrolki. Stacyjka, selektor biegów,
prędkościomierz i kilka nie znanych mi tarcz i wskaźników. Usłyszałem walenie do
drzwi i pomyślałem, że może dokładniejsze oględziny zostawię sobie na później.
Włączyłem silnik i nic się nie stało...
A raczej stało się coś zupełnie nieprzewidzianego. Silnik milczał, natomiast w
uszach zabrzmiał mi dziewczęcy głosik:
„Nie uruchamiaj pojazdu przed zapięciem pasów bezpieczeństwa".
- No tak, pasy. Dziękuję.
Zapiałem pas i znów przekręciłem kluczyk. „Silnik zaczyna pracować tylko
wtedy, gdy selektor biegów jest na luzie".
Walenie do drzwi nasilało się. Zakląłem cicho i przesunąłem selektor, próbując
znaleźć właściwe położenie. Drzwi rozpryskiwały się w drzazgi. No, teraz kluczyk. Silnik
zaczął pracować. Wrzuciłem bieg. I znów odezwał się głos: „Nie ruszaj na hamulcu
ręcznym". Teraz już kląłem głośno. Małe drzwi wyleciały z zawiasów. W bryzgach wody
i syku pary tłoki wreszcie ruszyły. Ktoś zaczął krzyczeć i ludzie stłoczeni w drzwiach
ruszyli w moją stronę. Pojazd zatrząsł się i ruszył z turkotem. Cały był pokryty
stalowymi płytami, więc musiał być bardzo ciężki. Postanowiłem to sprawdzić.
Nacisnąłem gaz do dechy, skręciłem kierownicę i pognałem prosto na duże wrota.
To było piękne. Gdy dodałem gazu, maszyna aż zaryczała. Trzasnąłem w środek
bramy z takim hukiem, że aż zadzwoniło mi w uszach. Ale mój wspaniały rumak nawet
nie zwolnił. Drewniane wrota rozprysły się w drobny mak, a ja przejechałem w chmurze
fruwających wiórów i drzazg. Zdążyłem tylko zobaczyć pierzchających na boki
przechodniów i zaraz sam musiałem szybko cofnąć wystającą głowę, żeby nie stracić jej
za sprawą belki, która uderzyła w kabinę i odskoczyła na bok.
Wyprostowałem się i uśmiechnąłem z rozkoszą. Cóż za cudowny widok!
Żołnierze rozbiegali się we wszystkich kierunkach, szukając schronienia. Skręciłem
kierownicę i zrobiłem rundę honorową dookoła dziedzińca, rozglądając się za drogą
wyjazdową. O stalowy pancerz uderzyła kula i odbiła się jak od skały. Wreszcie
zobaczyłem bramę, była strasznie daleko. Nacisnąłem gaz do dechy i namacałem
sznurek do gwizdka. Z jazgotem i wizgiem nabierałem szybkości.
Najwyższy czas. Ktoś nie stracił głowy i właśnie próbował podnieść most. Dwóch
ludzi z całej siły kręciło korbami prymitywnego kołowrotu. Zadźwięczały naciągane łań-
cuchy. Ze świszczącym gwizdkiem jechałem prosto w środek bramy. W stal dookoła
mnie zaczęły łomotać kule. Nie zdejmowałem nogi z gazu. To była moja jedyna szansa.
Most zaczął się unosić, powoli, ale systematycznie, odcinając jedyną drogę
ucieczki. Rósł mi przed oczami. Był już uniesiony o 10 stopni, 20..., 30..."Nie uda mi się!
Uderzyłem z takim impetem, że gdyby nie pasy bezpieczeństwa, to zostawiłbym
zęby w desce rozdzielczej. Przednie koła wjechały na most i podjeżdżały coraz wyżej i
wyżej, a przód samochodu niebezpiecznie uniósł się do góry. Jeszcze kawałek wyżej, a
wywrócę się na dach!
Musiałem spróbować, silnik aż ryczał z wysiłku. Wtem mój cudowny środek
transportu szarpnął. Usłyszałem pisk i trzask, a potem cały most runął do przodu.
Kołowroty, na które nawijano łańcuchy, pod ciężarem mojego pojazdu zostały wyrwane
z posad. Przód mostu opadł i uderzył z takim hukiem, że prawie ogłuchłem.
Ale nogę ciągle miałem na pedale gazu, a koła dalej się obracały. Pojazd skoczył
do przodu. Prosto w wodę! Skręciłem ostro kierownicę i skierowałem samochód w od-
powiednią stronę, po czym zjechałem z mostu na drogę. Bez trudu pokonałem wzgórze,
zakręt i gnałem dalej, aż na drodze pojawiły się głębokie koleiny. Wtedy przyhamowa-
łem. Byłem już daleko i bezpieczny.
- Jim - dałem sobie radę, jednocześnie starając się złapać oddech.- W przyszłości
staraj się czegoś takiego unikać, jeśli to możliwe.
Spojrzałem do tyłu; nikt mnie nie ścigał. Ale wkrótce będą i to bynajmniej nie
pieszo. Znowu położyłem stopę na pedale gazu i zacisnąłem szczęki, żeby nie kłapać
zębami przy każdej muldzie.
Podjazd pod następne wzgórze znowu zwolnił tempo jazdy. Mimo dociśniętego
do podłogi pedału gazu, ciężar tego potwora sprawił, że raczej się toczyliśmy, niż
jechaliśmy. Korzystając z okazji sprawdziłem akumulatory. Były pełne. Całe szczęście,
bo nie miałem ich jak naładować. Ponad stukotem i dudnieniem samochodu usłyszałem
cienki odległy gwizd. Szybko się odwróciłem. To oni. Ścigali mnie dwoma pojazdami.
Nie ma mowy, żeby mnie złapali. Te pojazdy, gdy zjadą z drogi, stają się
bezużyteczne, bo ugrzęzną w bagnie, a do twierdzy Capo Dimonte prowadzi tylko jedna
droga. Właśnie nią teraz jechałem i nie miałem zamiaru dać im się dogonić.
Tylko że jeśli ich tam za sobą przyprowadzę, to będą wiedzieli, kto ukradł ich
pojazd i wkrótce wrócą z bombami z gazem. Niedobrze. Spojrzałem za siebie i
zobaczyłem, że są bliżej, ale gdy dotarli do stóp pagórka, zwolnili do mojej szybkości.
Przejechałem szczyt i znowu nabrałem szybkości. Wraz z nią wzmogły się też wstrząsy.
Miałem nadzieję, że zbudowno ten pojazd tak, żeby to wytrzymał. Przede mną wyłoniło
się skrzyżowanie dróg. Do Capo Dimonte musiałbym skręcić w lewo. Skręciłem w
prawo. Nie miałem pojęcia, co to za droga, więc pozostało mi jedynie jechać dalej i
trzymać kciuki.
Musiałem coś wymyślić i to szybko. Nawet jeśli uda mi się przez cały dzień
trzymać ich daleko za sobą, to w końcu wyczerpią mi się baterie i będzie po mnie.
Pomyśl, Jim, wysil psiakrew te swoje szare komórki!
Sposobność nadarzyła się przy następnym zakręcie. Odchodziła stamtąd
podmokła polna droga prowadząca do strumyka. I wtedy wpadł mi do głowy ten
pomysł, który jak wszystkie genialne pomysły pojawił się przed moimi oczami od razu w
najdrobniejszych szczegółach.
Bez wahania skręciłem kierownicę i stoczyłem się na łąkę. Czując jak koła
grzęzną w miękkiej ziemi, zwolniłem. Jeśli tu ugrzęznę to koniec. Albo przynajmniej
koniec mojego prawa własności do tego rzęcha, które to prawo bardzo chciałem jeszcze
przez jakiś czas utrzymać. Dawaj dalej, Jim, ale ostrożnie.
Toczyłem się do przodu jak najwolniej, na najniższym biegu, aż przednimi
kołami wjechałem do strumyka. Gdy tylko się zatrzymałem, zaczęły zapadać się w błoto.
Ostrożnie wycofałem się, patrząc przez ramię do tyłu i starając się jechać po koleinach,
które zrobiłem wjeżdżając tu. Wycofywałem się w ten sposób, aż znowu wjechałem na
ubitą drogę. Przekładając biegi pozwoliłem sobie na szybki rzut oka na efekt moich
zabiegów. Doskonały! Koleiny prowadziły prosto w kierunku wody i ginęły w strumyku.
Na drodze za sobą usłyszałem niezbyt odległy gwizd. Przyśpieszyłem na zakręcie i
już byłem ukryty za drzewami. Wtedy zdjąłem nogę z gazu, wyłączyłem silnik,
zaciągnąłem hamulec i zeskoczyłem na ziemię.
Teraz następna część rozgrywki. Musiałem ich przekonać, żeby pojechali po
zostawionych przeze mnie śladach. Jeśli nie uwierzą, to marny mój los, ale trzeba było
podjąć to ryzyko.
Biegnąc zdjąłem kurtkę, przekręciłem ją na drugą stronę i zarzuciłem luźno na
ramiona. Rękawy związałem z przodu i przykucnąłem, żeby podwinąć nogawki.
Nieszczególny to kamuflaż, ale musiał wystarczyć. Miałem nadzieję, że kierowcy nie
przyjrzeli mi się dokładnie, jeśli w ogóle mnie widzieli.
Stanąłem koło miejsca, gdzie przedtem skręciłem w pole, i zostało mi akurat tyle
czasu, że gdy na zakręcie pojawił się pierwszy pseudoparowiec, zdążyłem ubrudzić sobie
twarz ziemią. Widząc, jak wychodzę na drogę, wskazując ręką kierunek, zwolnili.
- Tam pojechał! - krzyknąłem.
Kierowca i strzelec spojrzeli na pole i pozostawione przeze mnie ślady.
Zatrzymali się.
- Wjechał prosto w wodę i pojechał dali, bez pola. To wasz kumpel?
Nadeszła rozstrzygająca chwila. Rozciągała się w nieskończoność, kiedy powoli
nadjechał drugi pojazd, zwolnił i zatrzymał się. Co będzie, jeśli zaczną mnie
przesłuchiwać albo dokładnie mi się przyjrzą? Chciałem uciec, ale gdybym się ruszył,
straciłbym wszystko.
- Za nim! - krzyknął któryś z nich i kierowca pierwszego wozu skręcił na pole.
Drugi podążył za nim.
Przemknąłem szybko pod ukrycie drzew i oglądałem wszystko z dużym
zainteresowaniem. To było piękne. Tak, byłem z siebie dumny, nie wstydzę się do tego
przyznać. Gdy malarz stworzy prawdziwe arcydzieło i zdaje sobie z tego sprawę, to nie
próbuje zmniejszyć wagi tego faktu przez fałszywą skromność.
A to było arcydzieło. Pierwszy samochód z klekotem wtoczył się na pole,
podskakując w górę i w dół na kępach sitowia, i z pluskiem wpadł do wody. Jechał tak
szybko, że zanim zdążył zwolnić, tylne koła wpadły już do strumyka. I zaczął powoli
tonąć w miękkim mule. Zanim się zatrzymał, koła zapadły się już do połowy.
Rozległy się krzyki i przekleństwa, a co najlepsze, ktoś wyciągnął łańcuch i
połączył nim oba samochody. Cudownie. Koła drugiego pojazdu zaczęły buksować i
grzęznąć w podmokłym polu, aż ten zapadł się po osie. Z uznaniem zaklaskałem i
ruszyłem z powrotem do mojego samochodu.
Wiem, że nie powinienem był tego zrobić, ale są takie chwile, że człowiek nie
może oprzeć się chęci popisania się.
Usiadłem za kierownicą, zapiąłem pas, włączyłem silnik i ostrożnie zawróciłem.
Dodałem gazu i z powrotem wjechałem na drogę.
Mijając rozjazd, z całej siły pociągnąłem sznur gwizdka.
Rozlej się głośny świst i wszyscy zwrócili głowy w moim kierunku. Pomachałem
im i uśmiechnąłem się. Za chwilę przy drodze ukazały się drzewa i ten cudowny widok
zniknął mi z oczu.
28
To była jazda zwycięstwa. Śmiałem się głośno, śpiewałem i z radością ciągałem za
gwizdek. Kiedy pierwszy entuzjazm minął, przesunąłem królową na szachownicy w
mojej wyobraźni i zastanowiłem się, jaki będzie mój kolejny ruch. Syk pary i klekot
maszyny rozpraszały mnie, wiec przyjrzałem się kontrolkom i znalazłem pokrętło
wyłączające efekty specjalne. Woda gotowała się na zawołanie, a pozostałe dźwięki były
po prostu nagrane. Powyłączałem wszystko i w ciszy pojechałem do twierdzy Capo
Dimonte. Gdy tam dotarłem, było już późno po południu i do tego czasu miałem
obmyślony cały plan.
Kiedy pokonałem ostatni zakręt i wjeżdżałem na groblę, znowu włączyłem
wszystkie efekty. Toczyłem się powoli, dobrze widoczny dla strażników. Na długo zanim
dojechałem, unieśli już częściowo zreperowany most i gdy stanąłem przed nim,
przyglądali mi się podejrzliwie.
- Nie strzelać! Jestem przyjacielem! - krzyknąłem. - Człowiek waszej armii i
bliski współpracownik Capo Dimonte. Wysłać po niego szybko, bo wiem, że chce
zobaczyć swój nowy pojazd parowy.
I rzeczywiście chciał. Gdy tylko opuszczono most, szybko przez niego przeszedł i
spojrzał na mnie.
- Skąd to masz? - zapytał.
- Ukradłem. Wsiadaj, to pokażę ci kilka ciekawych rzeczy.
- Gdzie gaz usypiający? - zapytał wdrapując się po szczeblach.
- Odpuściłem go sobie. Mając ten pojazd obmyśliłem jeszcze lepszy i pewniejszy
plan. To nie jest zwykły pojazd parowy, jak pewnie zauważyłeś. To nowy i ulepszony
model z kilkoma interesującymi dodatkami, które na pewno cię zainteresują.
- Ty idioto! O czym ty mówisz? - złapał za rękojeść miecza. Ależ miał
temperamencik!
- Pokażę ci, Wasza Capowska Mość, bo jeden pokaz mówi więcej niż tysiąc słów.
Proponowałbym też, żebyś tu usiadł i zapiął ten pas jak ja. Gwarantuję, że to, co
zobaczysz, zrobi na tobie wrażenie.
Jeśli jeszcze nie do końca połknął haczyk, to był co najmniej ciekawy. Zapiął pas
i tyłem zjechaliśmy z grobli na brzeg. Toczyliśmy się wolno, wydając dostojne brzęczenie
i sapanie. Zatrzymałem samochód i zwróciłem się do Capo.
- Co myślisz o prędkości tego pojazdu?
- Prędkości? Masz na myśli, jak szybko może to jechać? Świetny dowcip, masz
jeszcze lepsze poczucie humoru niż ja.
- Nic jeszcze nie widziałeś, Capo. Na początek zwróć uwagę na to.
Wyłączyłem odgłosy i parę, na co on pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Dołożyłeś do ognia, więc teraz odpoczywa i się nie porusza.
- Przeciwnie. Po prostu go wyciszyłem tak, żeby nie było słychać, jak jedzie. Jest
gotowy do jazdy i zaraz ruszy. Gdy tylko odpowiesz mi na jedno pytanie. Gdyby wróg
miał taki pojazd i przyjechał tu, czy twoi żołnierze daliby radę unieść most, zanim by do
nich dotarł?
Prychnał drwiąco.
- Jakim według ciebie jestem głupcem, że zadajesz mi takie pytania? Zanim ten
pojazd zdążyłby się tam dotoczyć, most mógłby być uniesiony i opuszczony kilka razy.
- Naprawdę? Więc trzymaj się mocno i zobacz, co to cudeńko potrafi.
Nacisnąłem gaz do dechy i samochód skoczył do przodu, nie wydając prawie
żadnego odgłosu. Słychać było jedynie pomruk silnika i szum toczących się po gładkich
kamieniach opon. Gnaliśmy coraz szybciej w kierunku bramy, która rosła przed nami z
zastraszającą prędkością. Stojący przy niej strażnicy zdążyli odskoczyć na czas, zanim z
trzaskiem uderzyliśmy w nierówne deski prowizorycznego mostu i z impetem
przejechaliśmy przez bramę.
Z piskiem opon zatrzymaliśmy się na terenie twierdzy. Capo siedział z okrągłymi
z przerażenia oczami i próbował złapać powietrze, a kiedy mu się to udało, zaczął
wyszarpywać miecz z pochwy.
- Zamachowiec! Nie udała ci się próba zabicia mnie...
- Słuchaj, Capo, to był tylko pokaz tego, w jaki sposób mam zamiar przewieźć
ciebie i twoich żołnierzy przez bramę twierdzy Capo Docci. Prosto przez otwartą bramę
na dziedziniec, gdzie będziesz mógł zabijać, łupić, mordować, torturować, kaleczyć i
niszczyć.
To przyciągnęło jego uwagę. Miecz wyładował z powrotem w pochwie, a oczy
rozmarzyły pod wpływem wizji, którą przed nim roztoczyłem.
- Dobrze - powiedział i zamrugał szybko, wracając do rzeczywistości. - Masz
całkiem niezły pomysł, żołnierzu, i chciałbym usłyszeć o nim coś więcej. Przy garncu
wina, bo coś takiego jak ta jazda jeszcze mi się nie zdarzyło.
- Jestem posłuszny. Ale pozwól, że najpierw ukryję ten pojazd gdzieś, żeby nikt
go nie zobaczył. Atak uda się tylko przy zupełnym zaskoczeniu.
- Masz rację. Wprowadź go do stodoły, a ja wystawię strażników.
Wino, którym mnie poczęstował, było o niebo lepsze niż żołnierski kwaśniak.
Popijałem je z przyjemnością, ale w niezbyt dużych ilościach, bo jeśli chciałem, żeby
wszystko szło zgodnie z planem, musiałem mieć jasny umysł. Należało wymyślić powody
przekonujące Capo, żeby zacząć tę wojnę natychmiast. Bo jeśli nie będziemy dość
szybcy, profesor Lustig załatwi nas swoimi bombami z gazem. Jestem pewien, że był
bardzo niezadowolony, że zabrałem mu jego wózek. A w pobliżu nie było zbyt wielu
twierdz, gdzie można by go ukryć. Nadszedł czas działania. Ruszyłem na mojej
szachownicy wieżę i powiedziałem:
- Twierdza tego głupka, Capo Docci, jest nie więcej niż o pięć godzin drogi stąd,
zgadza się?
- Pięć godzin, albo cztery forsownym marszem.
- Dobrze. Więc rozważ to, co teraz powiem. Zaatakował cię, gdy byłeś z większą
częścią armii daleko stąd. Jego ludzie uszkodzili most i część twierdzy. Zanim będziesz
znów mógł wyruszyć, żeby go zaatakować, musisz najpierw dokonać napraw i być może,
wynająć więcej żołnierzy, żeby coś podobnego nie mogło się powtórzyć. Zgadza się?
Siorbnął łyk wina i spojrzał na mnie znad garnca.
- Tak, niech cię diabli wezmą, masz chyba rację. Roztropność. Moi oficerowie
zawsze mi ją doradzają, kiedy chcę ściąć łeb tej kreaturze, rozerwać mu bebechy,
obedrzeć go żywcem ze skóry...
- I powinieneś to zrobić, oczywiście, piękna przyszłość przed tobą. A ja, w
przeciwieństwie do twych doradców, nie zalecałbym ci ostrożności. Myślę, że ta bestia w
ludzkiej skórze powinna zostać zaatakowana i to natychmiast.
To do niego przemówiło i ze skupioną uwagą słuchał, gdy wyjaśniałem mu mój
plan.
- Zostaw twierdzę w takim stanie, w jakim jest i zabierz wszystkich ludzi. Jeśli
nam się to uda, to twoje oddziały będą tu z powrotem, zanim ktokolwiek dowie się, że
ich nie było. Ruszymy o północy cicho jak duchy zemsty, żeby o świcie dotrzeć jak
najbliżej twierdzy Capo Docci. Znam takie miejsce. Kiedy o świcie spuszczą most, za
pomocą tej nowej maszyny dopilnuję, żeby go już nie podnieśli. Twoje oddziały
zaatakują i z zaskoczenia wezmą twierdzę. Gdy tylko ją opanujesz, możesz z powrotem
odesłać tu duże siły.
- Mogłoby tak być. Ale jak chcesz ich powstrzymać od podniesienia mostu?
Kiedy to powiedziałem, na twarz wpełzł mu złośliwy uśmieszek i aż podskoczył z
radości.
- Zrób to! - krzyknął. - A uczynię cię bogatym! Dzięki dukatom Docci, oczywiście,
gdy tylko złupię jego skarbiec.
- Jesteś zbyt wspaniałomyślny dla swego uniżonego sługi. Czy mogę w takim razie
zaproponować, żeby wszyscy w twierdzy wypoczęli, bo czeka ich długa noc?
- Tak, niech tak będzie. Wydam rozkazy.
Zaraz potem wyszedłem. Poza humanitarną troską o umęczone ciała mych
towarzyszy miałem jeszcze inne powody, żeby chcieć, aby położyli się do swych łóżek.
Miałem do zrobienia kilka ważnych rzeczy, zanim sam będę mógł odpocząć.
- Narzędzia - powiedziałem do Drenga, gdy go znalazłem. - Pilniki, młotki, coś z
tych rzeczy. Gdzie mogę je tutaj znaleźć?
Wsadził palec w swoje skołtunione włosy i myśląc, mocno się drapał.
Opanowałem chęć, żeby nim potrząsnąć i zamiast tego czekałem, aż zakończy się ten
powolny proces. Może drapiące czaszkę paznokcie pobudziały jego niemrawe synapsy?
Najlepiej było nie przeszkadzać mu w tej bioautostymulacji. W końcu przemówił:
- Ja nie mam żadnych narzędzi!
- Wiem, drogi chłopcze.
Usłyszałem, jak zgrzytają mi zęby i zmusiłem się do opanowania.
- Ty nie masz narzędzi, ale ktoś tutaj musi mieć. Któż to może być?
- Kowal - odparł dumnie. - Kowale zawsze mają narzędzia.
- Zuch z ciebie. A teraz, czy byłbyś łaskaw zaprowadzić mnie do tego kowala?
Wspomniany osobnik był owłosiony, usmarowany sadzą, wściekły i śmierdziało
od niego kwaśnym winem.
- Spływaj, karle! Nikt nie ma prawa dotknąć narzędzi Grundge, nikt.
Karle! Nie musiałem zmuszać się do tego, aby wściekle warknąć:
- Słuchaj, ty plugawy flaku, to są narzędzia Capo, a nie twoje. I Capo mnie po nie
przysłał. Więc albo ja je teraz wezmę, albo mój giermek pójdzie i przyprowadzi tu Capo.
Czy mam go wysłać?
Zacisnął pięści i warknął, ale się zawahał. Tak jak wszyscy widział, jak wjeżdżam
z Capo do twierdzy i wiedział, że jestem jego zaufanym. Wolał nie wchodzić swemu
panu w drogę. Przemyślawszy to zaczął podskakiwać, kłaniać się i stroić miny jak
małpa.
- Oczywiście, panie, Grundge zna swoje miejsce. Narzędzia, oczywiście, weź
narzędzia. Co tylko chcesz. Odepchnąłem jego śmierdzące potem ciało i zabrałem się za
przegląd nędznej kolekcji prymitywnych narzędzi. Kustosz Muzeum Techniki
rozpłakałby się z zachwytu...!
Grzebałem w skrzyni, aż znalazłem piłę, młotek i bezkształtne skrawki metalu.
Ten złom musiał mi wystarczyć.
- Weź to - powiedziałem do Drenga. - A ty, Grundge, możesz przyjść rano do
stodoły i je sobie zabrać.
Dreng poszedł za mną i z otwartymi ustami wpatrywał się w pojazd parowy.
- Zamknij usta, zanim wpadnie ci mucha - poradziałem układając narzędzia. -
Teraz będę potrzebował mocnej torby albo jakiegoś worka mniej więcej tej wielkości -
pokazałem mu rozkładając ręce. - Skombinuj coś takiego i przynieś mi. A potem idź
spać, bo w nocy sobie nie pośpisz.
Z tymi narzędziami nie byłem w stanie zrobić idealnej kopii. Jednak coś czułem,
że nie muszę być przesadnie dokładny i jeśli tylko w przybliżeniu skopiuję model, to już
wystarczy. Metalowa obudowa przy siedzeniu kierowcy nie była dokładnie takiej
grubości jak drewniany klucz. Wyciąłem jeden kawałek, przepiłowałem go i
przykroiłem według wzoru. Musiało wystarczyć.
Dreng i, jak miałem nadzieję, wszyscy pozostali, spał i mogłem teraz rozpocząć
operację Wielki Dukat. Z kluczem w kieszeni i przytwierdzoną do pasa torbą, cicho jak
cień udałem się w głąb twierdzy. Nauczyłem się na pamięć planu Hetmana i chyba jego
duch musiał nade mną czuwać, bo nie zauważony przez nikogo znalazłem skarbiec.
Wsunąłem klucz w zamek, skrzyżowałem palce wolnej ręki i przekręciłem go.
Otworzył się z metalicznym szczękiem. Stałem tam jak wrośnięty, a serce
odstawiało swoje rutynowe dudnienie. Ktoś musiał usłyszeć ten hałas.
Ale nie usłyszał. Drzwi zaskrzypiały lekko i już byłem w środku krypty i
zamykałem je za sobą.
To było piękne. Wysokie okratowane okna wpuszczały dosyć światła gwiazd,
żebym mógł zobaczyć duże skrzynie stojące przy przeciwległej ścianie. Przeprowadziłem
już dokładne badania tutejszego systemu monetarnego, więc wiedziałem, czego szukać.
Pierwszą skrzynię wypełniały miedziaki, w ciemności dobrze wyczuwałem
palcami ich grubość. Na logikę w następnej powinny być srebrne, więc nabrałem ich pół
torby. Gdy to zrobiłem, zobaczyłem z tyłu mniejszą skrzynkę. Uśmiechnąłem się
macając obłe kształty. Złote dukaty, mnóstwo złotych dukatów! To będzie niezły łupik!
Kiedy torba zrobiła się zbyt ciężka, przestałem ładować. Strzeż się chciwości, Jim. Po
udzieleniu sobie tej dobrej rady zarzuciłem torbę na ramię i wydostałem się tak, jak
wszedłem.
Na dziedzińcu stali strażnicy, ale nie spostrzegli mnie, gdy wślizgnąłem się do
stodoły. Włączyłem tablicę rozdzielczą w samochodzie - dawała aż za dużo światła.
Otworzyłem zamek schowka i włożyłem tam torbę. Gdy go zamknąłem, ogarnęło mnie
uczucie wielkiej ulgi. Oczami wyobraźni przesunąłem następną wieżę. Partyjka szachów
szła zgodnie z planem i wyraźnie widać było zbliżającego się mata.
- Teraz, Jim - poradziłem sobie - połóż się i chwilę prześpij. Czeka cię wyjątkowo
męczący dzień.
29
Mruczałem, młóciłem rękami i odwracałem się, ale szturchanie nie ustępowało.
W końcu otworzyłem zalepione oczy i warknąłem wściekle na Drenga, który usiłował
mnie dobudzić. Przestraszony odsunął się krok do tyłu.
- Nie bij mnie, panie, ja tylko robię to, co mi kazałeś. Czas wstawać, bo oddziały
już zbierają się na dziedzińcu.
Warknąłem coś bezsensownego i szybko zakasłałem. Zaraz potem zjawił się
przede mną kubek zimnej wody. Pociągnąłem dużego łyka i z powrotem opadłem na
pryczę. Nie po raz pierwszy poczułem uznanie dla instytucji giermka. Byłem jednak
rozbity, skołowany i zmęczony. Przeciwności losu mogą nadwerężyć nawet wigor
młodości. Potrząsnąłem mocno głową i podrapałem się w pierś zły na siebie za tę chwilę
rozczulania się nad sobą.
- Idź, mój dobry Drengu - rozkazałem. - I przynieś coś do picia, bo alkohol to
chyba jedyny środek pobudzający, jaki tu mają.
Wyszedłem na dziedziniec i sapiąc oraz prychając wylałem sobie kubeł zimnej
wody na głowę. Wycierając twarz, w jasnym świetle gwiazd zobaczyłem, jak żołnierze
ustawiają się w kolejce po amunicję. Zaczynała się wielka przygoda. Kiedy wróciłem,
Dreng już na mnie czekał. Usiadłem na pryczy i zjadłem odrażające śniadanko złożone
ze smażonej fasoli pastewnej i parszywego wina. Tym razem postanowiłem je wypić.
Między jednym a drugim kęsem mówiłem, bo była to ostatnia sposobność, żeby na
osobności porozmawiać z moim giermkiem.
- Dreng, twoja kariera wojskowa dobiega końca.
- Nie zabijaj mnie, panie!
- Kariera wojskowa, a nie twoje życie, idioto. Dzisiaj w nocy będziesz mi służył po
raz ostatni, a rano będziesz już w domu ze swoją zapłatą.... Gdzie twój stary chowa
pieniądze?
- Jesteśmy zbyt biedni, żeby mieć jakieś dukaty.
- Nie mam co do tego wątpliwości. Ale gdzie by je schował, gdyby je miał?
To było skomplikowane pytanie i rozmyślał nad nim, podczas gdy ja połykałem
śniadanie usiłując na nie nie patrzeć. W końcu mój giermek przemówił:
- Zakopałby je pod paleniskiem. Pamiętam, że raz tak zrobił. Każdy zakopuje
pieniądze pod paleniskiem. Jak się tak zrobi, to nikt ich nie znajdzie.
- Świetnie. Jak się tak zrobi, to z całą pewnością każdy je znajdzie. Musisz ze
swoją fortuną zrobić coś lepszego.
- Dreng nie ma fortuny.
- Dreng będzie ją miał przed wschodem słońca. Zapłacę ci, idź do domu i znajdź
koło niego dwa drzewa. Rozciągnij miedzy nimi sznurek. A potem wykop dziurę
dokładnie tam, gdzie będzie połowa sznurka. Zakop w tej dziurze pieniądze, w ten
sposób będziesz mógł je znaleźć, gdy ich będziesz potrzebował. I wyjmuj tylko po kilka
monet. Zrozumiałeś?
Z entuzjazmem pokiwał głową.
- Dwa drzewa, w pół drogi. W życiu czegoś takiego nie słyszałem.
- Tak, to rzeczywiście rewolucyjny pomysł - westchnąłem ciężko. Z pewnością
było dużo rzeczy, o których Dreng nigdy nie słyszał.
- Chodźmy. Chcę, żebyś był palaczem na moim rydwanie ognia.
Wstałem i poszliśmy do stodoły. Oddziały stały już gotowe w szeregach i w końcu
pojawili się ziewający oficerowie, na których czele szedł Capo. Nie miałem zbyt dużo
czasu. Dreng wdrapał się na siedzenie obok i aż pisnął ze strachu, gdy włączyłem światła
kontrolek.
- Szatańska poświata! Światła duchów! Znak śmierci! Chwycił się z całej siły za
piersi i wyglądał na przygotowanego na śmierć. Porządnie nim potrząsnąłem.
- To baterie! - krzyknąłem. - Dar nauki, który dotarł na tę głupią planetę. A teraz
przestań się trząść i otwórz swoją torbę.
Myśl o śmierci opuściła go na widok srebrnych i złotych dukatów, które
wrzucałem do jego torby. Za to oczy wyszły mu z orbit. To była fortuna, która miała
całkowicie odmienić mu życie, tak więc udało mi się spełnić choć jeden dobry uczynek...
- Co tam robisz?
Capo Dimonte stał w progu stodoły i gapił się podejrzliwie.
- Uruchamiam silnik, ekscelencjo.
- Wyrzuć stamtąd giermka, wchodzę do kabiny! Machnąłem na ciągle
zbaraniałego Drenga, żeby przeszedł na tył, a na jego miejsce wdrapał się Capo.
- Twoja obecność to dla mnie zaszczyt, Capo Dimonte.
- Cholerna racja. Będę jechał, a oddziały będą szły. A teraz rusz to.
Zwiadowcy wyszli, zanim przetoczyliśmy się przez most i groblę. Główne
oddziały ruszyły za nami i mimo wczesnej godziny w ich marszu widać było zapał.
Wszyscy, nawet giermkowie stracili w czasie napadu to, co mieli. Wszyscy płonęli więc
chęcią zemsty i łupienia.
- Capo Docci musi być wzięty żywy - odezwał się nagle Capo Dimonte.
Już miałem mu przytaknąć, kiedy uświadomiłem sobie, że mówi do siebie.
- Związanego zabierze się do twierdzy! I najpierw troszkę poobdzieramy go ze
skóry, tak, troszeczkę skórki, na opaskę do kapelusza... A potem oślepianko. Nie, nie tak
od razu, tylko jedno oko, przecież musi widzieć, co się z nim robi...
Mówił tak jeszcze przez dłuższy czas, ale się wyłączyłem. Miałem własne
przemyślenia, a kilku rzeczy nawet żałowałem. Kiedy zabito Hetmana, złość odebrała mi
zdolność rozsądnego myślenia, na które powinienem był się zdobyć. Teraz nie miałem
dla siebie żadnego usprawiedliwienia. Ruszyłem na tę wyprawę z czystej chęci zemsty. I
nie mogłem sobie wmawiać, że robię to przez pamięć dla Hetmana, bo on byłby
przeciwny przemocy. Ale było za późno, żeby się wycofać. Wyprawa już wyruszyła.
- Zatrzymaj to! - rozkazał nagle Capo i nacisnąłem hamulec.
Na drodze przed nami stała grupka ludzi - nasi przedni zwiadowcy. Capo zlazł na
ziemię, a ja wychyliłem się, żeby zobaczyć, co się dzieje. Prowadzili jakiegoś człowieka ze
związanymi z tyłu rękami.
- Co się stało? - zapytał Capo.
- Obserwował drogę, panie. Złapaliśmy go, zanim zdążył zwiać.
- Kim jest?
- Żołnierzem, nazywa się Palec. Znam go, służyliśmy razem w kampanii
południowej.
Capo podszedł do więźnia i warknął:
- Mam cię, Palec. Związanego i bezbronnego.
- Ta.
- Jesteś człowiekiem Capo Docci?
- Ta, służę pod nim. Wziołem od niego dukaty.
- Już dawno wydałeś je na wino i dziwki. Będziesz mi służył i brał dukaty ode
mnie!
- Ta.
- Rozwiązać go. Barkus, srebrny talar dla tego człowieka!
Ci najemnicy dobrze walczyli, ale też łatwo przechodzili na drugą stronę. Czemuż
by nie? Nie mieli żadnego interesu w kłótniach między Capo. Gdy tylko Palec wziął
monetę, oddali mu broń.
- Mów, Palec - rozkazał Capo. - Jesteś teraz moim lojalnym sługą, który wziął
ode mnie dukata, ale kiedyś służyłeś Capo Docci. Powiedz, co on knuje?
- Ta, nie ma tajemnicy. Wie, że twoja armia nie ucierpiała i najedziesz na niego,
gdy tylko będziesz mógł. Wysłał nas kilka, abyśmy obserwowali drogi, ale myśli, że
zanim zaatakujesz, jeszcze trochę wody w rzekach upłynie. Jest ciągle pijany, a to znak,
że niczego się nie spodziewa.
- Wsadzę mu miecz w brzuch i wypuszczę z niego wino i bebechy! - Capo z
trudem oderwał się od marzeń i zmusił do powrotu do rzeczywistości. - A co z jego
ludźmi? Czy będą walczyć?
- Ta, właśnie była wypłata. Ale nie przepadają za nim i przejdą na naszą stronę,
gdy tylko przegrają bitwę.
- Coraz lepiej. Dołącz do szeregu. Zwiadowcy naprzód. Zapalaj maszynę!
Ostatnie zdanie było skierowanie do mnie. Kiedy tylko Capo opadł na siedzenie,
włączyłem silnik i znowu ruszyliśmy. Nic już nie przerywało marszu i z krótkimi
przerwami na odpoczynek po każdej godzinie posuwaliśmy się sprawnie w kierunku
twierdzy wroga. Dobrze przed świtem dotarliśmy do czekających przy drodze
zwiadowców. To było wyznaczone przeze mnie miejsce. Twierdza Capo Docci
znajdowała się za następnym zakrętem.
- Wystawię teraz obserwatorów - powiedział Capo wychodząc z kabiny.
- Zgoda. Mój giermek pokaże żołnierzom miejsce, gdzie mogą się ukryć i mieć na
widoku bramę.
Poczekałem, aż Capo odjedzie poza zasięg słuchu i szepnąłem do Drenga:
- Zabierz swoją torbę i wszystko co masz, bo już tu nie wrócisz.
- Nie rozumiem, panie...
- Zrozumiesz, jak się zamkniesz i zamiast gadać będziesz słuchał. Zaprowadź
żołnierzy w te krzaki, gdzie się ukryliśmy, kiedy przygotowywaliśmy się do ratowania
Hetmana. Pamiętasz to miejsce?
- To za spalonym drzewem, za krzakami...
- Świetnie, świetnie, ale nie musisz tego mówić mnie. Tak więc zaprowadź
żołnierzy, pokaż im, gdzie się mają schować, a potem połóż się blisko nich. Wkrótce po
wschodzie słońca zacznie się tu niezłe zamieszanie. Wtedy masz nic nie robić, rozumiesz?
Nie mów nic, tylko kiwnij głową.
Kiwnął.
- Dobrze. Gdy żołnierze pobiegną, ty masz tam zostać. Jak tylko wszyscy pójdą
sobie i nikt nie będzie na ciebie patrzył, zwiewaj stąd. Idź do lasu, a potem wróć do
domu i ukryj się, aż wszystko się uspokoi. Potem policz swoje dukaty i żyj szczęśliwie do
końca swoich dni.
- To ja nie będę już twoim giermkiem, panie?
- Zgadza się. Jesteś honorowo zwolniony z wojska. Padł na kolana i złapał mnie
za rękę, ale zanim zdążył coś powiedzieć, przyłożyłem palec do jego ust.
- Byłeś dobrym giermkiem. A teraz bądź dobrym farmerem. Ruszaj!
Patrzyłem, jak odchodzi, aż zniknął w ciemności. Głupi, ale lojalny. I był moim
jedynym przyjacielem na tej popieprzonej planecie. Jedynym, którego miałem, gdy
Hetman...
Ten niezdrowy tok myśli przerwał mi gramolący się do kabiny Capo. Za nim
zaczęli wdrapywać się tu uzbrojeni żołnierze. Wchodzili tak długo, aż całą wolną
przestrzeń zapełnili jak sardynki w puszce. Capo rzucił okiem na niebo.
- Dnieje - mruknął. - Wkrótce nadejdzie świt, a wtedy się zacznie...
Pozostało nam tylko czekać. W powietrzu było takie napięcie, że trudno było
oddychać. Z wolna z ciemności zaczęły wyłaniać się twarze. Wszystkie z tym samym
zaciętym wyrazem.
Skoncentrowałem się na tym, co działo się za zakrętem, przypominając sobie, jak
to było, gdy leżeliśmy tam z Drengiem czekając i obserwując... Zamknięta brama
twierdzy, podniesiony most, wszystko to rysujące się coraz wyraźniej w blasku
wschodzącego słońca. Dym z palenisk unoszący się zza grubych murów. A potem
krzątanina żołnierzy na murach, zmiana straży. W końcu otwarcie bramy i spuszczenie
mostu. A co potem? Czy będą robić to co zwykle? Jeśli nie, to wkrótce zostaniemy
wykryci.
- Sygnał! - krzyknął Capo mocno wbijając mi łokieć w żebra.
Nie musiał. Zobaczyłem machającego żołnierza w momencie, gdy się pojawił.
Wcisnąłem nogę w pedał gazu i błyskawicznie nabraliśmy szybkości. Minęliśmy zakręt,
trzęsąc się i podskakując na koleinach, a potem mknęliśmy prosto w bramę twierdzy.
Strażnicy podnieśli głowy i z otwartymi ustami patrzyli, jak na nich pędzimy.
Także niewolnicy, którzy pchali wóz, stanęli jak wryci.
A potem rozległy się krzyki. Most zatrzeszczał, gdy próbowali go podnieść, ale
ciągle był na nim wóz i niewolnicy. Słychać było razy i wykrzykiwane rozkazy, a każda
stracona przez nich sekunda pozwalała nam zyskać kilkadziesiąt metrów. W końcu
niewolnicy zaczęli wciągać wóz z powrotem, ale było już za późno.
Dopadliśmy ich. Przednie koła uderzyły w most i podskoczyliśmy w górę z
łomotem i trzaskiem. Stanąłem na pedale hamulca, gdy uderzyliśmy w wóz. Niewolnicy i
strażnicy, aby uniknąć śmierci, dali nura do fosy, a my w poślizgu, z zablokowanymi
kołami, wpadliśmy prosto w środek bramy.
- Za Capo Dimonte, dukaty i Boga! - zakrzyknął Capo wyskakując z pojazdu.
Skuliłem się za kierownicą, a pozostali ruszyli za nim depcząc mi po plecach
Rozległy się krzyki, wrzaski i huk pistoletów. Za plecami słyszałem bojowy
wrzask pozostałej części atakującego wojska. Zobaczyłem, jak Capo i jego ludzie
zdobywają bramę i odpędzają od kołowrotu żołnierzy, którzy próbowali podnieść most.
Uniesienie go było oczywiście niemożliwe z powodu ciężaru samochodu, który na nim
stał. To była cudowna prostota mojego planu. Gdy już wjechałem na most, musiał on
pozostać tam, gdzie był. Dopiero teraz przetoczyłem się przez bramę, żeby zejść z drogi
pozostałym oddziałom.
Bitwa o twierdzę Capo Docci rozpoczęła się.
30
Ten niespodziewany atak był naprawdę niespodziewany. Nasze wojsko wlewało
się przez most na dziedziniec, kiedy żołnierze Capo Docci dopiero wychodzili ze swoich
kwater. Strażnicy na murze walczyli zajadle, ale mieliśmy nad nimi przewagę liczebną.
Żeby zrobić jeszcze więcej zamieszania, włączyłem efekty dźwiękowe i uwiesiłem
się na sznurze od gwizdka, szarżując na obrońców, którzy próbowali zgrupować się w
jednym miejscu. Kilka razy do mnie strzelili, po czym uskoczyli i rozbiegli się na boki.
Zagwizdałem i zobaczyłem, że bitwa rozstrzygała się korzystnie dla nas.
Obrońcy na murach podnosili ręce i poddawali się. Od początku mieliśmy nad
nimi przewagę liczebną, a poza tym, jak nam wcześniej powiedziano, nie mieli
szczególnych powodów, by walczyć za Capo Docci, więc chcieli ocalić życie. Grupa
oficerów przy wewnętrznej bramie wykazała więcej ducha bojowego i trwała tam teraz
zacięta walka. Obrońcy byli jednak systematycznie zabijani i w końcu zostali zmuszeni
do poddania się. Dwóch próbowało uciec do budynku, ale pocałowali klamkę ciężkich
drzwi, które zatrzaśnięto im przed nosem.
- Przynieść pochodnie! - krzyknął Capo Dimonte. - Wykurzymy tych pedryli!
Bitwa skończyła się tak szybko, jak się zaczęła. Brama, mury i dziedziniec były
już w naszych rękach. Obrońcom pozostał tylko główny budynek. Capo Dimonte
świetnie wiedział, jak sobie z tym poradzić. Zamachał nad głową płonącą żagwią i głośno
krzyknął:
- Dobra, Docci, ty tłusta ropucho! To już twój koniec. Wyłaź i walcz jak
mężczyzna, albo cię, pluskwo, spalę. I spalę żywcem każdego mężczyznę kobietę,
dziecko, psa, szczura i gołębia, wszystko co tam z tobą zostanie. Wyłaź i walcz, ty
parszywa glisto, albo zostań i zrobimy z ciebie pieczeń!
Z budynku wystrzelono i kula zrykoszetowała u stóp Capo Dimonte. Ten
machnął zakrwawionym mieczem i zagrzmiał huk setek strzałów. Kule uderzały o mury,
waliły w zamknięte drzwi i wpadały przez okna. Kiedy ogień ustał, z wnętrza budynku
rozległy się przenikliwe wrzaski.
- To było ostrzeżenie! - krzyknął Capo Dimonte. - Nie walczę z kobietami ani
dobrymi żołnierzami, którzy się poddadzą. Złóżcie broń, to będziecie wolni. Będziecie
stawiać opór, to spalę was żywcem. Ja chcę tylko jednego, tę świnię Docci. Słuchaj Docci,
ty prostaku, łachmyto, pluskwo...
I ciągnął tak dalej, coraz bardziej się rozkręcając. Pochodnia trzaskała i dymiła,
a z budynku rozległy się odgłosy stłumionych krzyków i bójki.
A potem rozwarły się drzwi i wyleciał z nich głową do przodu Capo Docci. Był
bosy, na wpół rozebrany, ale w ręku dzierżył miecz. Za moment potknął się o stopień i
rozciągnął jak długi na dziedzińcu.
Na widok swego ulubionego wroga Capo Dimonte stracił nędzne resztki
opanowania. Zawył wściekle i ruszył do przodu. Docci z zakrwawioną twarzą stanął na
nogi i uniósł miecz.
To widowisko warte było obejrzenia, więc wszyscy patrzyli. Na czas walki obu
wodzów nastąpiło nieformalne zawieszenie broni. Żołnierze opuścili broń, a we
wszystkich oknach pojawiły się zaciekawione twarze. Wyszedłem zza kierownicy i
stanąłem przy samochodzie, skąd miałem idealny widok na walczących.
Pod względem wściekłości i możliwości dobrze do siebie pasowali. Miecz Dimonte
uderzył o wzniesione ostrze Docci. Ten zgrabnie odparował cios, a następnie pchnął, ale
Dimonte uskoczył w tył. Potem słychać było uderzenia stali o stal, którym towarzyszyły
namiętne przekleństwa.
Posuwali się tak do przodu i w tył, wymachując mieczami jak cepami. Była to
prymitywna szermierka, ale z całą pewnością energiczna. Podniósł się krzyk, gdy
Dimonte pierwszy raz trafił. Zranił Docci w bok. Koszula zabarwiła się na czerwono.
To był początek końca. Dimonte był silniejszy, bardziej wściekły i bliższy
zwycięstwa. Jeśli Docci rzeczywiście pił tak dużo, jak mówią, to musiał walczyć nie tylko
z wrogiem, ale i z kacem. Dimonte zaczął napierać coraz mocniej, siekąc bez
opamiętania i spychając przeciwnika przez cały dziedziniec. Wreszcie Docci oparł się
plecami o ścianę budynku i nie mógł się już dalej wycofywać. Dimonte zbił jego gardę,
zdzielił go rękojeścią miecza w szczękę, a następnie rozbroił szybkim uderzeniem.
W porywie wściekłości zapomniał o szczególnych planach sadystycznych tortur.
Zamachnął się i ciął.
Nie był to przyjemny widok, gdy ostra stal rozpłatała gardło Docci. Zrobiło mi się
niedobrze i odwróciłem się. Właśnie wtedy słońce przysłonił cień.
Najpierw jedna osoba spojrzała w górę, potem reszta i wszyscy wstrzymali
oddech. Ja także spojrzałem. Tylko że ja, w przeciwieństwie do wszystkich pozostałych,
wiedziałem, na co patrzę.
Oślepił nas potworny blask kosmolotu klasy D, wyposażonego w silnik G.
Ogromna masa statku unosiła się nad dziedzińcem lekko jak piórko, a potem zawisła
nad naszymi głowami w milczącej groźbie.
Odwróciłem się i dałem nura do kabiny. Nie było możliwości ucieczki.
Dogrzebałem się do schowka, kiedy ze statku wyleciały pierwsze srebrzyste kule.
Spojrzałem na nie z przerażeniem, a potem wziąłem głęboki oddech i wstrzymując go,
pociągnąłem za drzwiczki do schowka, po czym wsadziłem rękę do środka. Siadając na
miejscu kierowcy, równocześnie wyciągnąłem skórzaną torbę.
Dookoła padały kule i rozpryskiwały się uwalniając ładunki gazu. Kiedy kładłem
torbę na kolana, zaczęli padać pierwsi żołnierze. Niezdarnie gmerałem palcami przy
pasie próbując go wydłużyć, gdy Capo Dimonte zachwiał się i runął na ciało swojego
martwego wroga.
Zaczęło mnie kręcić w nosie. Zapiałem klamrę pasa na torbie, przymocowując ją
do siebie.
I to było wszystko, co mogłem zrobić.
Zaczęły mnie już boleć płuca, więc po raz ostatni rozejrzałem się po dziedzińcu.
Miałem mocne przeczucie, że jest to również ostatni rzut oka na miłą planetę Spiovente.
- Z Bogiem! - krzyknąłem wypuszczając powietrze z płuc. Potem zrobiłem
wdech...
Wiedziałem, że jestem przytomny. Pod plecami czułem coś miękkiego i coś lekko
piekło mnie w zamknięte powieki. Bałem się je otworzyć. Pamiętałem jeszcze ból głowy
towarzyszący poprzedniemu zagazowaniu. Z tą myślą skuliłem się i poruszyłem głową.
I nic nie poczułem. Zachęcony tym małym eksperymencikiem leciutko
otworzyłem jedno oko. Ciągle nic. Zamrugałem w ostrym świetle, ale nie poczułem
żadnego bólu.
- Jakiś inny gaz, serdecznie dziękuję - powiedziałem głośno, szeroko otwierając
oczy.
Byłem w małym pokoiku z zaokrąglonymi metalowymi ścianami i leżałem na
wąskim łóżku. Nawet gdyby unoszący się kosmolot nie był moim ostatnim widokiem, i
tak bym odgadł, że wzięto mnie na pokład. Ale gdzie były moje dukaty? Rozejrzałem się
szybko dookoła, lecz z pewnością nie było ich w zasięgu wzroku. Gwałtowny ruch
spowodował silny zawrót głowy. Z powrotem opadłem na łóżko i jęknąłem z żalu nad
sobą.
- Wypij. To wyeliminuje objawy zatrucia gazem.
Otworzyłem znowu oczy i spojrzałem na wielkiego faceta, który właśnie zamknął
za sobą drzwi. Był w jakimś mundurze ze złotymi guzikami, paskami i odznakami, coś w
stylu choinki, do jakiej zwykli upodabniać się wojskowi. Podał mi plastikowy kubek.
Wziąłem go ostrożnie i powąchałem.
- Kiedy byłeś nieprzytomny, mieliśmy mnóstwo czasu, żeby cię otruć albo zabić -
zauważył.
Argument nie do zbicia. Wysączyłem gorzki płyn i natychmiast poczułem się
lepiej.
- Ukradłeś mi pieniądze - odezwałem się, gdy miał zamiar coś powiedzieć.
- Twoje pieniądze są bezpieczne...
- Bezpieczne to one będą dopiero przy moim pasie. Tak jak wtedy, gdy mnie
znalazłeś. Ten, kto je wziął, jest złodziejem.
- Już ty mi nie mów nic o złodziejstwie - warknął. - Sam żeś je pewnie ukradł.
- Dowiedź tego! Mówię ci, że ciężko na te pieniądze pracowałem i nie mam
zamiaru pozwolić, aby je ukradziono na jakieś renty dla wdów i sierot po zabitych na
wojnach gwiezdnych...
- Dosyć! Nie przyszedłem tu, żeby rozmawiać o twoich nędznych dukatach.
Zostaną zdeponowane w banku galaktycznym... .
- Na jaki procent? W co będą zainwestowane? Teraz był już wściekły, chociaż nie
stracił opanowania.
- Dość! Jesteś w niezłych tarapatach i musisz wiele rzeczy wyjaśnić. Profesor
Lustig mówi, że nazywasz się Jim. Jak brzmi twoje nazwisko i skąd pochodzisz?
- Nazywam się Jim Nikon i jestem z Venii.
- Nigdzie nie zajdziemy, jeśli nie przestaniesz kłamać. Nazywasz się James diGriz
i jesteś zbiegłym więźniem z Rajskiego Zakątka.
Na tę informację, jak można sobie wyobrazić, wytrzeszczyłem oczy. Kimkolwiek
ten facet był, miał do dyspozycji niezły wywiad. Uświadomiłem sobie, że nie gram już z
amatorską drużyną profesorków. Rzucił mi tę podkręconą piłkę, żeby mnie
wyprowadzić z równowagi i rozwiązać mi język. Tylko że takie numery to nie ze mną.
Zmieniłem przerzutkę w moim mózgu, usiadłem na łóżku tak, że mogłem mu patrzeć
prosto w oczy i spokojnie powiedziałem:
- Nie byliśmy sobie przedstawieni.
Złość już mu przeszła i był tak samo opanowany jak ja. Odwrócił się, nacisnął
przycisk w ścianie, który wysunął metalowe krzesło. Usiadł na nim i założył nogę na
nogę.
- Kapitan Warod z Marynarki Ligi. Specjalizuję się w planetarnej
wykończeniówce. Czy jesteś gotowy odpowiadać na pytania?
- Tak, jeśli zgodzisz się na wymianę jedno za jedno. Gdzie jesteśmy?
- Około trzynastu lat świetlnych od Spioyente, co cię zapewne ucieszy.
- Ucieszyło mnie.
- Teraz moja kolej. Jak się dostałeś na tę planetę?
- Na pokładzie veniańskiego frachtowca szmuglującego broń dla teraz już świętej
pamięci Capo Docci.
To przyciągnęło jego uwagę. Zaciekawiony przysunął się i zapytał:
- Kim był kapitan tego frachtowca?
- To nie twoja kolejka. Co macie zamiar ze mną zrobić?
- Jesteś zbiegłym więźniem i zostaniesz odwieziony na Rajski Zakątek, gdzie
odsiedzisz swój wyrok.
- Naprawdę? - uśmiechnąłem się nieszczerze. - Z przyjemnością
odpowiedziałbym na twoje pytanie, tylko że kompletnie wyleciało mi z głowy nazwisko
tego kapitana. Czy masz ochotę poinformować mnie, kto to jest?
- Bez takich zagrywek, Jim. Jesteś w tarapatach. Współpracuj ze mną, a zrobię
dla ciebie co w mojej mocy.
- Dobrze. Przypomnę sobie to nazwisko, a ty wysadzisz mnie na neutralnej
planecie i jesteśmy kwita.
- To niemożliwe. Istnieją zapisy, a ja jestem przedstawicielem prawa. Muszę cię
odwieźć na Rajski Zakątek.
- Dzięki. Właśnie dostałem pourazowej amnezji, rozumiesz, gaz, stresy i kiepskie
jedzenie... Zanim wyjdziesz, czy mógłbyś mi powiedzieć, co stanie się ze Spiovente?
Rozsiadł się na krześle, najwyraźniej nie mając wcale zamiaru wychodzić.
- Najpierw zakończymy ten nieszczęsny eksperyment Lustiga. Zostaliśmy do tego
zmuszeni przez Międzygalaktyczny Związek Socjoekonomii Stosowanej. Udało im się
uzyskać wystarczające fundusze, żeby wprowadzić w życie niektóre ze swoich
poronionych teorii. Finansowało ich wiele planet i łatwiej było pozwolić im zrobić z
siebie idiotów, niż próbować ich powstrzymać.
- A zrobili z siebie idiotów?
- Dokładnie. Już wszyscy zostali wywiezieni i byli z tego powodu bardzo
zadowoleni. Jedna rzecz to wypracować teorie polityczne i ekonomiczne, ale próba ich
zastosowania w trudnej rzeczywistości może się okazać ciężkim przeżyciem. Już tego w
przeszłości próbowano i zawsze kończyło się to tragicznie. Nie znamy teraz żadnych
szczegółów, które zgubiły się w zamęcie czasu, ale istniała kiedyś szalona doktryna
zwana monetaryzmem, która podobno zniszczyła całe kultury i planety. A teraz kolejny
eksperyment okazał się fiaskiem, więc sprawą zajmą się specjaliści, którzy zrobią
wreszcie to, co powinno być zrobione już dawno.
- Inwazja?
- Za dużo się naoglądałeś telewizji trójwymiarowej. Powinieneś wiedzieć, że
wojny są zakazane i nawet o czymś takim nie myśl. Mamy ludzi, którzy będą pracowali
wewnątrz istniejącej społeczności Spiovente. Prawdopodobnie przy Capo Dimonte, bo
właśnie powiększył swoje posiadłości w dwójnasób. Pomogą mu i zachęcą, żeby rósł w
siłę i zagarniał nowe terytoria.
- I zabijał coraz więcej ludzi?!
- Nie. Dopilnujemy tego. Wkrótce nie będzie w stanie rządzić bez pomocy, a nasi
biurokraci tylko czekają, żeby mu pomóc. Zcentralizowany rząd...
- Powstanie sądownictwa, podatków, znowu te metody. Mówisz to samo co
Lustig.
- Niezupełnie. Nasze techniki są sprawdzone i działają. W ciągu jednej, a
najwyżej dwóch generacji Spiovente zostanie przyjęta do grona cywilizowanych planet.
- Gratuluję. A teraz proszę, wyjdź, żebym mógł usiąść i pomyśleć o czekającej
mnie odsiadce.
- Ciągle nie chcesz mi wyjawić nazwiska tego przemytnika? On może dalej
szmuglować, ale to ty będziesz odpowiedzialny za dalsze zbrodnie.
Fakt, będę. Ale czy nie byłem też odpowiedzialny za zabitych na dziedzińcu
twierdzy? Ten atak to był mój pomysł. Ale Dimonte i tak by zaatakował i byłoby jeszcze
więcej zabitych. Niełatwo było przyjąć taką odpowiedzialność.
Kapitan Warod musiał czytać w moich myślach.
- Czy ty masz w ogóle poczucie odpowiedzialności? - zapytał. Dobre pytanie.
Cwany z niego lis.
- Tak, mam. Wierzę w życie i w jego świętość i nie wierzę w zabijanie. Każdy z
nas ma tylko jedno życie i nie chcę być odpowiedzialny za skracanie czyjegokolwiek.
Myślę, że popełniłem kilka błędów i trochę się dzięki nim nauczyłem. Ten szmugler
nazywa się kapitan Ga...
- Garth - powiedział. - Obserwowaliśmy go. To była jego ostatnia podróż.
Zakręciło mi się w głowie.
- Więc po co mnie pytałeś, jeśli wiedziałeś od początku?
- W twoim interesie, Jim, tylko dlatego. Mówiłem ci, że najważniejsza jest dla
ciebie współpraca. Podjąłeś ważną decyzję i wierzę, że dzięki temu będziesz lepszym
człowiekiem. Życzę ci szczęścia w przyszłości - wstał i zamierzał wyjść.
- Wielkie dzięki. Będę wspominał sobie twoje słowa przetaczając głazy w
kamieniołomach.
Stanął w otwartych drzwiach i uśmiechnął się do mnie.
- Zajmuję się sprawiedliwością tylko na dużą skalę. I prawdę mówiąc, nie wierzę
w sens zamykania kogoś za nieudany napad na bank. Jesteś stworzony do czegoś
lepszego. Dlatego też odwożę cię do więzienia. Zostaniesz przeniesiony na inny statek, na
inną planetę, gdzie zamkną cię zaraz po przybyciu.
W drzwiach obrócił się jeszcze na krótką chwilę.
- Biorąc pod uwagę to, co mi powiedziałeś, zapominam, że ciągle masz wytrych w
podeszwie buta.
A potem już wyszedł na dobre. Spojrzałem na zamknięte drzwi i nagle
wybuchłem śmiechem. Koniec końców, to chyba był dobry Wszechświat, wypełniony
dobrymi rzeczami, które są przeznaczone tylko dla tych, którzy znają swoją wartość. Ja
swoją znałem.
Dzięki ci, Hetmanie, dzięki za wszystko. Dokonałeś tego. Prowadziłeś mnie i
uczyłeś. Dzięki Tobie narodził się Stalowy Szczur.
KONIEC